You are on page 1of 630

Spis treści

Karta redakcyjna

Motto
POCZĄTKI
NIGER Struktury głodu
O GŁODZIE, 1 O pochodzeniu gatunków
INDIE Tradycja
Kalkuta
Biraul
Chandigarh
Wrindawana
Delhi
Bombaj
O GŁODZIE, 2 Ręka człowieka
BANGLADESZ Obyczaje
O GŁODZIE, 3 Znowu zupa
STANY ZJEDNOCZONE Kapitał
O GŁODZIE, 4 Nierówność
ARGENTYNA Śmieci
O GŁODZIE, 5 Właściwie rozumiane miłosierdzie
SUDAN POŁUDNIOWY Najnowszy kraj
O GŁODZIE, 6 Metafora
MADAGASKAR Nowe kolonie
NA KONIEC
BEZ KOŃCA
PODZIĘKOWANIA
DO DALSZEJ LEKTURY
PRZYPISY
Tytuł oryginału: EL HAMBRE

Opieka redakcyjna: LUCYNA KOWALIK


Redakcja: JACEK BŁACH
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, ANNA PAWLIKOWSKA, MAŁGORZATA WÓJCIK
Projekt okładki: WITOLD SIEMASZKIEWICZ
Skład i łamanie: Infomarket

Przekład dofinansowany w ramach Programu Wspierania Tłumaczeń Sur Ministerstwa Spraw Zagranicznych,
Handlu Międzynarodowego i Wyznań Republiki Argentyny

Copyright © Martín Caparrós 2014


© EDITORIAL ANAGRAMA, S.A., 2015
© Copyright for the Polish translation by Marta Szafrańska-Brandt
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2016

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-08-05844-2

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.


ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

Konwersja: eLitera s.c.


Spróbować jeszcze raz.
Chybić jeszcze raz. Chybić lepiej.

Samuel Beckett, Hej na dno


(Worstward Ho; przeł. Antoni Libera)
POCZĄTKI

1
Trzy kobiety: matka, babka i ciotka. Obserwowałem od dłuższego czasu, jak kręcą
się wokół szpitalnego łóżka, jak zbierają, nie spiesząc się, dwa plastikowe talerze,
trzy łyżki, osmalony rondelek, zielone wiaderko, podając wszystko babce.
I patrzyłem nadal, kiedy matka i ciotka wzięły kocyk, ze dwie czy trzy koszulki,
szmatki i zawinęły wszystko w plecioną matę, żeby ciotka mogła nieść tobołek na
głowie. Nie wytrzymałem jednak, kiedy ciotka pochyliła się nad łóżkiem, wzięła
dziecko, uniosła je w górę, przyjrzała mu się jakoś szczególnie, jakby ze
zdziwieniem, trochę niedowierzaniem, oparła je o plecy matki – jak się układa
w Afryce dzieci na plecach matek – z rozłożonymi rączkami i nóżkami,
brzuszkiem do pleców matki, ta zaś przywiązała je płachtą materiału, jak
przywiązuje się w Afryce dzieci do pleców matek. Dziecko znalazło się na swoim
miejscu, gotowe, by wrócić do domu jak zawsze, martwe.

Upał nie był większy niż zwykle.

Myślę, że ta książka rozpoczęła się właśnie tam, w wiosce niedaleko tego


miejsca, w głębi Nigru, przed kilku laty, kiedy siedziałem z Aishą na plecionej
macie przed drzwiami jej chaty – skwar południa, wyschnięta ziemia, cień
rzucany przez rzadką koronę drzewa, w oddali głosy rozwrzeszczanej
dzieciarni – a ona opowiadała o swoim życiu nad codziennym plackiem z jaglanej
mąki. Spytałem, czy rzeczywiście je taki placek z prosa każdego dnia przez całe
życie – i tu nastąpiło pierwsze zderzenie kulturowe.
– To znaczy w te dni, kiedy mogę.
Powiedziała to, po czym spuściła wzrok zawstydzona, a ja poczułem się jak
szmata. Rozmawialiśmy dalej o jedzeniu i jego braku, a ja, tępak, po raz pierwszy
stykałem się oto ze skrajnym głodem. Parę godzin później spytałem ją
nieoczekiwanie – pierwszy raz zadałem pytanie, które potem miałem zadawać
wielokrotnie – o co by poprosiła jakiegoś czarownika, gdyby mogła poprosić
o wszystko. Aisha zastanowiła się chwilę, jak ktoś, kto staje wobec kwestii ponad
jego wyobrażenie. Aisha – trzydzieści, może trzydzieści pięć lat, płaski nos, oczy
pełne smutku, reszta osłonięta fioletową tkaniną.
– Chciałabym mieć krowę, która by dawała dużo mleka. Gdybym sprzedała
trochę mleka, mogłabym kupować to, co potrzebne do racuchów, smażyć je
i sprzedawać na targu. I jakoś bym wiązała koniec z końcem.
– Ale czarownik mógłby ci dać wszystko, o cokolwiek poprosisz.
– Naprawdę wszystko?
– Tak, o co tylko poprosisz.
– Dwie krowy?
Powiedziała to szeptem, po czym dodała, dla wyjaśnienia:
– Mając dwie krowy, nie zaznałabym więcej głodu.
Jak to niewiele, pomyślałem w pierwszej chwili.
I jak wiele.

2
Wszyscy znamy głód, jesteśmy do niego przyzwyczajeni, czujemy go dwa, trzy
razy dziennie. Nic nie jest w naszym życiu tak częste, powszechne, obecne jak
głód. A równocześnie dla większości z nas nic nie jest równie odległe jak głód –
prawdziwy.
Znamy głód, jesteśmy przyzwyczajeni czuć głód, dwa, trzy razy dziennie. Ale
między tym zwykłym, powszednim, powtarzającym się i codziennie nasycanym
głodem a rozpaczliwym głodem tych, którzy nie mogą go zaspokoić, rozciąga się
przepaść, szeroka jak świat. Głód był zawsze dźwignią zmian społecznych,
postępu technicznego, rewolucji, kontrrewolucji. Nic tak mocno nie wpłynęło na
losy ludzkości. Żadna choroba, żadna wojna nie pochłonęła więcej ofiar. Wciąż
jeszcze żadna plaga nie jest tak niszczycielska – i jednocześnie tak łatwa do
zwalczenia – jak głód.
Nie byłem tego świadomy.

Głód to – w moich najdawniejszych wspomnieniach – dziecko ze wzdętym


brzuchem i cienkimi wychudzonymi nogami, sfotografowane w nieznanym mi
bliżej miejscu, które wtedy nazywało się Biafra. W tamtym czasie, pod koniec lat
sześćdziesiątych, po raz pierwszy usłyszałem tę brutalną odmianę wyrażenia „być
głodnym”: umierać z głodu. Biafra była państwem efemerycznym: ogłosiła
niepodległość w dniu moich dziesiątych urodzin, a przestała istnieć, nim
skończyłem trzynaście. Podczas wojny, która wybuchła po powstaniu Biafry,
zmarło z głodu milion osób. Głód na czarno-białych ekranach telewizorów – to
były dzieci, z grymasem agonii na twarzy, i bzyczące koło nich muchy.
W ciągu następnych dekad obraz ten, pokazywany w mediach, uporczywie się
powtarzał. Dlatego zawsze wyobrażałem sobie, że rozpocznę te książkę twardą,
okrutną relacją o głodzie. Przyjadę wraz z ekipą ratunkową do jakiegoś ponurego
miejsca, prawdopodobnie gdzieś w Afryce, gdzie tysiące osób umiera z głodu,
i opowiem o tym z drastycznymi szczegółami, po czym, odmalowawszy wiernie
najgorszy horror, stwierdzę, że nie można się oszukiwać albo pozwolić
oszukiwać, że takie sytuacje to jedynie wierzchołek góry lodowej, a rzeczywistość
jest zupełnie inna.
Miałem to wszystko doskonale przemyślane, ułożone, ale w ciągu lat, które
poświęciłem pracy nad tą książką, na świecie nie zdarzały się fale
niekontrolowanego głodu. Docierały do nas tylko relacje o tym, co zwykle:
o skrajnym ubóstwie mieszkańców Sahelu, uciekinierach z Somalii czy Sudanu,
powodziach w Bengalu – co jest w końcu bardzo dobrą wiadomością. Z drugiej
strony jednak, tylko w związku z podobnymi kataklizmami głód mógł – poprzez
ekrany domowych telewizorów – dotrzeć do świadomości tych, którzy go nie
znają. Głód jako konkretna, straszliwa katastrofa pojawia się tylko w kontekście
wojny albo klęski żywiołowej. Pozostaje to, co znacznie trudniejsze do pokazania:
miliony ludzi, którzy nie jedzą tego, co powinni i cierpią, powoli umierając. To
jest owa góra lodowa, którą ta książka stara się pokazać i umieścić w centrum
refleksji, choćby miała nie odsłonić niczego, czego byśmy nie wiedzieli.
Wszyscy wiemy, że na świecie jest głód. Wszyscy wiemy, że osiemset,
dziewięćset milionów ludzi – podaje się różne liczby – jest na co dzień głodnych.
Do każdego z nas musiały kiedyś dotrzeć te dane, ale nie zrobiliśmy z ich
znajomości żadnego użytku. Niegdyś świadectwo – najbrutalniejsza relacja –
mogło coś zmienić; teraz już niewiele.
Cóż nam zatem pozostało? Milczenie?

Aisha, która mówiła mi, że przy dwóch krowach jej życie wyglądałoby zupełnie
inaczej. Jeśli miałbym to zinterpretować – nie wiem, czy mam to robić –
powiedziałbym, że nic nie poruszyło mnie głębiej niż uświadomienie sobie, że
najokrutniejsza, najskrajniejsza nędza to ta, która odbiera możliwość myślenia
w inny niż dotychczasowy sposób. Pozbawia człowieka horyzontów, marzeń,
skazuje na nieuchronność.
Nie wiem, jak to ująć, jak się wyrazić: Drogi czytelniku, pełen dobrych intencji,
czasem trochę niefrasobliwy, czy wyobrażasz sobie, co to znaczy nie wiedzieć, czy
następnego dnia będziesz miał coś do jedzenia? Więcej: czy wyobrażasz sobie
życie złożone z wielu takich dni? Życie zbudowane na tej niepewności, na lęku,
jaki ta niepewność budzi, na usilnych próbach poradzenia sobie z tą sytuacją, na
niemożności zapomnienia, ponieważ wszystko krąży wokół jednego tematu? Czy
wyobrażasz sobie życie tak ubogie, tak krótkie, tak czasem bolesne, pełne trudu?

Jest tyle form przemilczania.

Przed autorem tej książki rysuje się wiele problemów. Jak opowiedzieć o czymś
tak innym, dalekim? Prawdopodobnie znałeś, czytelniku, znałaś, czytelniczko,
kogoś, kto zmarł na raka, kogo napadnięto, kto stracił miłość, pracę, godność;
bardzo mało prawdopodobne, byś znał kogoś, kto głoduje, komu grozi głodowa
śmierć. A tyle jest milionów ludzi żyjących w tej odległej dla nas sytuacji, ludzi,
o których ani nie umiemy, ani nie chcemy myśleć.
Jak opowiedzieć o tej nędzy, nie popadając w katastrofizm i czułostkowość?
A przede wszystkim: po co o tym opowiadać? Opowiadać o nędzy bardzo często
znaczy: wykorzystywać ją. Cudze nieszczęście budzi wielkie zainteresowanie
u innych nieszczęśników, którzy chcą się przekonać, że im samym nie jest jeszcze
tak źle, albo po prostu poczuć dreszczyk emocji. Cudze nieszczęście czy nędza
pozwala tyle załatwić: sprzedać, ukryć, zakombinować – na przykład wytworzyć
przekonanie, że los konkretnego człowieka jest jego prywatną sprawą.
A przede wszystkim: jak przeciwstawić się degradacji słów? Zdanie „Miliony
ludzi cierpią głód” powinno coś znaczyć, coś w nas poruszać, wywoływać jakąś
reakcję. Ale zazwyczaj słowa nie mają już tego efektu. Coś by się może zmieniło,
gdyby udało nam się przywrócić słowom znaczenie.
Ta książka to porażka. Najpierw dlatego, że porażką jest właściwie każda
książka. Że badanie czegoś, co stanowi największą klęskę ludzkości, może
przynieść tylko klęskę. Do tego dołożyły się oczywiście moje ograniczenia,
niepewność, nieudolność. A mimo wszystko nie wstydzę się tej porażki.
Powinienem był poznać więcej ludzkich historii, przemyśleć więcej zagadnień,
więcej zrozumieć. Czasem jednak warto ponieść klęskę. Chybić.

Chybić jeszcze raz, chybić lepiej.

„Fakt, że co roku dziesiątki milionów mężczyzn, kobiet i dzieci umiera z głodu,


jest skandalem naszego stulecia. Co pięć sekund dziecko poniżej dziesiątego roku
życia umiera z głodu na planecie, która obfituje w bogactwa. W obecnym stanie
rozwoju rolnictwo światowe zdolne byłoby wyżywić bez problemu dwanaście
miliardów ludzi, niemal dwukrotnie więcej, niż wynosi liczba mieszkańców
Ziemi. Nie jest to zatem nieuchronny los. Dziecko, które umiera z głodu, to
dziecko zamordowane”, napisał w swoim raporcie zatytułowanym Destruction
massive, były ekspert ONZ do spraw prawa do żywności Jean Ziegler.

Tysięczne klęski. Każdego dnia na świecie, na naszym świecie, z przyczyn


związanych z głodem umiera 25 tysięcy osób. Czytelniku, czytelniczko, jeśli
zabierzesz się do lektury tej książki, zainteresujesz się nią i przeczytasz ją w,
dajmy na to, osiem godzin, w tym samym czasie umrze z głodu 8 tysięcy osób. To
dużo: 8 tysięcy. Jeśli tego nie zrobisz, ludzie umrą i tak, ale będziesz miał to
szczęście, że się o tym nie dowiesz. Więc pewnie wolałbyś tej książki nie czytać; ja
chyba też. Lepiej nie wiedzieć, kim są ci ludzie, jak to się dzieje i dlaczego.
(Przeczytałeś jednak ten krótki akapit w ciągu pół minuty; wiedz, że w tym
czasie na świecie umarło z głodu jedynie od 8 do 10 osób; możesz odetchnąć
z ulgą).

Zatem jeśli postanowiłeś nie czytać tej książki, może chociaż nie będzie ci
dawało spokoju jedno pytanie. Wśród wielu pytań, jakie sobie stawiam, jakie
stawia ta książka, nęka mnie ono szczególnie uparcie:
Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?
.

1
Rozmawiałem z nią parę godzin wcześniej – pięć, sześć – kiedy jej dziecko jeszcze
żyło; chudziusieńkie, spało, kwiląc przez sen.
– Lekarz powiedział mi, że muszę czekać cierpliwie, może mały się wykuruje.
Tak powiedziała, a ja zawahałem się, czy zadawać kolejne pytanie. Zwykle nie
ma to sensu.
– A może być tak, że się nie wykuruje?
– Nie wiem, nie wiem, co może być.
Kadi ma około dwudziestu lat – „nie wiem, koło dwudziestu” – i Seydou był jej
jedynym dzieckiem. Kadi mówi, że wyszła za mąż późno, gdy miała mniej więcej
szesnaście lat.
– Jak to późno?
– No, późno. Inne dziewczęta z wioski wychodzą za mąż, jak mają dwanaście
lat, dziesięć, trzynaście.
Kadi mówi, że wydano ją za mężczyznę z sąsiedztwa, który prawie nic nie miał,
bo chyba nikt inny nie chciałby się z nią ożenić.
– Nie wiem dlaczego. Jestem chuda; może myśleli, że nie nadaję się do rodzenia
dzieci.
I dodaje, że Yussuf, jej mąż, to dobry chłopak, ale trudno im zdobyć coś do
jedzenia, bo nie mają ziemi, więc on musi pracować, gdzie się da. I że nie od razu
zaszła w ciążę, ale w końcu zaszła, i nie wyobrażam sobie nawet, jak się oboje
cieszyli, i jak się bali, bo jak teraz dadzą radę wykarmić dziecko. Ale skoro
wszyscy jakoś mogą, to i oni będą mogli, i tak się cieszyli, że się urodził chłopczyk.
Dali mu na imię Seydou i chował się dobrze. Kadi mówi, że jak był malutki, to
rozwijał się pięknie, a oni tak się cieszyli.
– Ale potem, parę dni temu, dostał biegunki, nie wie pan jak strasznej, lało się
z niego, po prostu się lało. Więc go zaniosłam do marabu.
Niger – jak każdy kraj – stanowi sumę przypadkowych zdarzeń. Przypadkowe
zdarzenia w Afryce są niedawne, bardziej widoczne: błąd kartografa, spotkanie
premiera Francji i Anglii, powiedzmy w Wersalu, w 1887 roku, na którym obaj
dzielą się krajem, ambicja czy obojętność odkrywcy mającego problemy
z prostatą. Przypadkiem było, że niezbyt mądry Napoleon III, chcąc wyciągnąć
pieniądze od Bawarii, zmusił ją, żeby połączyła się z Prusami i stworzyła Niemcy,
albo że władcy Wicekrólestwa La Platy w swojej nieudolności nie zdołali utrzymać
terytorium Wschodniego Brzegu – Banda Oriental, i tak dalej, i tak dalej. Rządzić
znaczy wykorzystywać powszechną ignorancję, by robić jak najlepszy użytek
z własnej.
W każdym razie nie były to zdarzenia pomyślne. Wskutek jednego z nich Niger
składa się obecnie w trzech czwartych z jałowej ziemi i gołej skały. Niewiele
kilometrów dalej na południe tryska ropa, ale to jest już Nigeria, więc ludzie
mieszkający z tej strony nie mają prawa wydobywać surowca i cierpią głód. Jest
coś okrutnego w tych splotach okoliczności, które nazywamy krajami i które – jak
się nam wmawia – są czymś nam bliskim, co powinniśmy kochać całą duszą
i chronić, nawet za cenę życia.

Niger jest być może najbardziej charakterystycznym, typowym krajem Sahelu –


pasa lądu długości blisko pięciu tysięcy kilometrów i szerokości około tysiąca,
przecinającego Afrykę od Atlantyku do Morza Czerwonego, na południe od
Sahary. „Sahel” oznacza właśnie brzeg, brzeg Sahary. Jest to obszar suchy,
półpustynny, równinny, na którym rozwinęły się niektóre z najpotężniejszych
królestw afrykańskich – na przykład imperium Mali w XIV wieku, kiedy to władcy
Timbuktu zbudowali jedno z największych miast tamtych czasów, wymieniając
sól pochodzącą z północnych pustyń na niewolników przywożonych z puszcz
południa. Obecnie Sahel obejmuje także część Senegalu, Mauretanii, Algierii,
Burkina Faso, Mali, Czadu, Sudanu, Etiopii, Somalii i Erytrei. To ponad pięć
milionów kilometrów kwadratowych, pięćdziesiąt milionów ludzi, wychudzone
bydło, ubogie zbiory, niewiele fabryk, słaba infrastruktura; to również coraz
więcej możliwych do eksploatacji surowców.
Sahel to także rejon, w którym innego sensu nabiera termin „stan alarmowy”,
używany na oznaczenie wydarzeń nadzwyczajnych, nieoczekiwanych. W Sahelu
co roku w czerwcu stan alarmowy dotyczy milionów ludzi: zostają bez jedzenia,
na krawędzi głodu.

Po czym rok później powtarza się ta sama sytuacja.


I po roku znowu, i jeszcze raz – ale za każdym razem inaczej.

Sahel to także ofiara powszechnego przekonania, że mieszkańcy tego regionu


nie jedzą, bo nie mają co, że głód jest tam problemem strukturalnym,
nieuchronnym, niemal ontologicznym. Że głodują, nieszczęśnicy, bo inaczej być
nie może.

W Sahelu głód obecny jest zawsze, ale daje o sobie znać szczególnie w okresie,
który Francuzi nazywają soudure, Anglicy hunger gap, a w hiszpańskim w ogóle nie
ma na to słowa, bo i po co. To czas, kiedy zboże z poprzednich zbiorów już się
skończyło, a następne dopiero usiłuje wykiełkować. Wówczas rząd prosi o pomoc,
albo i nie prosi, międzynarodowe agencje alarmują o grożącym
niebezpieczeństwie i mobilizują środki, albo i nie, owe miliony ludzi jedzą, albo
nie jedzą, a tu, w rejonowym szpitalu w Madaoua, pięćset kilometrów od
Niameju, Lekarze bez Granic co kilka dni wznoszą nowy namiot, gdyż przybywa
coraz więcej niedożywionych dzieci. W ośrodku leczenia pacjentów
niedożywionych CRENI, Centre de Réhabilitation et d’Éducation Nutritionnelle
Intensive, przewidzianym na około 100 dzieci, leczonych jest już 300, a wciąż
przyjmowane są nowe. Nie ma co się dziwić; tak jest właściwie co roku –
w ubiegłym na 90 tysięcy dzieci poniżej piątego roku życia mieszkających
w departamencie Madaoua 21 tysięcy leczonych było z powodu niedożywienia
w ośrodku i jego filiach: to niemal jedna czwarta wszystkich dzieci z tego rejonu.
Właśnie stamtąd wyszła przed chwilą Kadi, matka z niemowlęciem na plecach.

W ciągu ostatniego tygodnia z powodu głodu i związanych z nim chorób


zmarło tam 59 dzieci.

Kiedy więc synek zachorował, marabu dał im maść, żeby wcierali mu w plecki,
mówi Kadi, i liście do przygotowania naparu. Marabu to w każdej wiosce nie
tylko muzułmański mędrzec; to także często znachor – ktoś, kogo teraz,
zachowując poprawność polityczną, nazwalibyśmy osobą praktykującą medycynę
naturalną – tak czy owak: wyrocznia. Kadi zrobiła, jak kazał, ale biegunka nie
ustępowała. Sąsiadka poradziła jej, żeby poszła z dzieckiem do szpitala. Kadi
przyszła. Będzie już więcej niż sześć dni – tak mówi: więcej niż sześć dni – jak
została przyjęta, ona i jej maluch; nie rozumie tylko, dlaczego powiedzieli jej, że
dziecko zachorowało, bo nie było prawidłowo karmione.
– Zawsze mu dawałam jeść. Karmiłam go piersią, potem zaczęłam mu dawać
jedzenie. Zawsze dawaliśmy mu jeść. Czasem ja i mój mąż nie jedliśmy, jedliśmy
bardzo mało, ale jemu zawsze dawaliśmy; nigdy nie płakał, zawsze miał co jeść.
Kadi opowiada o tym niepewna, nieco urażona.
– Mój syn dostaje jedzenie. Jeśli zachorował, to z innego powodu. Ktoś rzucił na
niego urok, jakaś czarownica. Może nałykał się pyłu, kiedy przeszło przez wieś to
wielkie stado. Albo przez zazdrość Aminy, której umarł synek, a urodził się w tym
samym czasie. Nie wiem, co mu jest, ale to nie może być z jedzenia. On je.
– A co dostaje do jedzenia?
– Jak to co? Woura – rzuca, jakby to było coś oczywistego.
Nie mówię jej, że woura – rodzaj polenty z mąki jaglanej rozrobionej z wodą –
nie wystarcza do wykarmienia półtorarocznego dziecka, że brakuje tam niemal
wszystkiego, co dziecku potrzebne.
Kadi czuje się dotknięta, jest jej przykro.
– Tu mi mówią, że jest chory, bo nie dawałam mu jeść jak trzeba. Widać, że nie
rozumieją. Jak ich słucham, to zaczynam się bać, mam ochotę sobie pójść.
I parę godzin później rzeczywiście odchodzi, z martwym maleństwem na
plecach.

Mówiąc wyraźniej: jeść codziennie miskę prosa, to żyć o chlebie i wodzie.


Cierpieć głód.

„Głód” to dziwne słowo. Tyle razy powtarzane, w tak różny sposób, oznaczające
rozmaite rzeczy. Wszyscy wiemy, co znaczy „być głodnym”, ale nie mamy pojęcia,
co to jest głód. Tak często mówimy i słyszymy: być głodnym, że wyrażenie to traci
ostrość, staje się puste.
Dziwne słowo. Z łacińskiego famen Włosi zrobili fame, Portugalczycy fome,
Francuzi faim, Hiszpanie hambre, z cząstką br, która tkwi także w słowach hombre
(człowiek), hembra (samica), nombre (imię) – słowach jakże pełnych treści. Nie ma
chyba słowa bardziej obciążonego treścią niż hambre – a przecież tak łatwo pozbyć
się tego ciężaru.
Przykre słowo. Trzeciorzędni poeci, czwartorzędni politycy i pismacy wszelkiej
maści tak często go używali i nadużywali, że powinno się zabronić sięgania po
nie. Tymczasem jest ono dostępne, lecz zrobiło się wytarte, wyzbyte treści.
Sformułowanie „głód na świecie” – na przykład w zdaniu: „A co, może
chcielibyście zlikwidować głód na świecie?” – stało się frazesem, banałem,
nasiąknęło sarkazmem, jakim nasycamy wypowiedź, gdy chcemy oddać
śmieszność pewnych dążeń. Kłopot z tymi starymi, wytartymi od nadużywania
pojęciami jest taki, że pewnego dnia wydarza się coś, co ukazuje nam ich zupełną
nowość – i wówczas eksplodują z całą siłą.
Głód, po hiszpańsku rzeczownik rodzaju żeńskiego, oznacza – według tych,
którzy określają sens wyrazów – trzy rzeczy: „ochotę na jedzenie; brak
podstawowych produktów żywnościowych powodujący ogólne niedobory i nędzę;
silne pragnienie lub apetyt na coś”. A zatem odnosi się albo do stanu fizycznego
konkretnego człowieka, albo do rzeczywistości przeżywanej przez wielu, albo do
wewnętrznego doznania. Trudno wyobrazić sobie trzy bardziej różne znaczenia.
Głód to oczywiście coś więcej. Ludzie mający podejście techniczne i urzędowe
starają się unikać samego słowa. Może wydaje im się zbyt brutalne, zbyt wulgarne
i obrazowe. Albo – załóżmy uprzejmie – nie dość ścisłe. Terminy techniczne mają
dobrą cechę: nie wywołują emocji. Pewne słowa natomiast tak. Urzędnicy –
i organizacje, dla których pracują – wolą raczej te, które nie wywołują. Mówi się
wówczas o niedoborach żywnościowych, o niedożywieniu, o problemach
żywnościowych, aż wreszcie same terminy zaczynają się mylić i mylą tego, kto
pragnie je zrozumieć.
Chciałbym dookreślić, co mam na myśli, kiedy mówię: głód. A przynajmniej –
co staram się wyrazić.

Pochłaniamy, „konsumujemy” słońce.


Niektórzy o wiele więcej niż inni.

Jeść to konsumować słońce. Jeść – przyjmować pokarm – to wykorzystywać


energię pochodzącą od słońca. Mające różną energię fotony padają bez przerwy
na powierzchnię planety. W zadziwiającym procesie zwanym fotosyntezą rośliny
absorbują światło i przemieniają je w substancję możliwą do spożycia. Dziesięć
procent lądowej powierzchni Ziemi, około 15 milionów kilometrów
kwadratowych, ćwierć hektara na każdego człowieka – na takim obszarze się
odbywa ten proces: rośliny wytwarzają chlorofil, zdolny przetwarzać energię
elektromagnetyczną słońca w energię chemiczną, wywołującą reakcje, w których
dwutlenek węgla z atmosfery i woda z roślin przetworzone zostają we wdychany
przez nas tlen i spożywane przez nas węglowodany. W ostatecznym rachunku
wszystko, co jemy, bezpośrednio lub pośrednio – poprzez mięso zwierząt
żywiących się roślinami – jest tkanką roślinną zbudowaną dzięki słońcu.

Energii tej potrzebujemy do regeneracji i odbudowy sił. Organizm otrzymuje ją


w różnych postaciach: jako tłuszcze, białka, węglowodany – płynne i stałe. Do
określenia ilości uzyskiwanej przez organizm energii służy jednostka: kaloria.
Fizyka definiuje kalorię jako ilość energii potrzebną do podgrzania o jeden
stopień jednego grama wody. Organizm, by móc funkcjonować, musi pobierać
ogromne ilości energii; dlatego dla pomiaru zużycia energii używamy jednostek
tysiąc razy większych – kilokalorii. Potrzeby każdego człowieka różnią się
w zależności od wieku i sytuacji. Ogólnie jednak oblicza się, że niemowlę
powinno otrzymywać około 700 kilokalorii dziennie, dziecko, które nie ukończyło
dwóch lat – 1000 kilokalorii, pięcioletnie – 1600, dorosły zaś – od 2000 do 2700,
w zależności od budowy ciała, klimatu, rodzaju wykonywanej pracy. Światowa
Organizacja Zdrowia szacuje, że dorosły, który nie spożywa minimum 2200
kilokalorii dziennie, nie pokrywa swoich potrzeb: nie jest dobrze odżywiony. Są
to dane umowne; pozwalają jednak naszkicować ogólny obraz.
Człowiek dorosły, któremu nie udaje się przyjąć minimum 2200 kilokalorii
dziennie, głoduje. Dziecko, które nie przyjmuje 700 czy, zależnie od wieku, 1000
kilokalorii dziennie, głoduje.

Głód to proces – walka organizmu z samym sobą.

Kiedy człowiek nie dostaje swoich 2200 kilokalorii na dzień, cierpi głód: zjada
sam siebie. Organizm głodujący to organizm, który zjada sam siebie – i już wiele
nie znajduje.
Kiedy jakiś organizm przyjmuje mniej pożywienia, niż potrzebuje, zaczyna
zjadać własne rezerwy cukru, potem tłuszczu. Człowiek rusza się coraz mniej,
popada w letarg. Chudnie i traci siły obronne: jego system odpornościowy
słabnie. Atakują go wirusy wywołujące biegunkę, która podkopuje jego siły.
W ustach zagnieżdżają się, wywołując wielki ból, pasożyty, przed którymi
organizm już nie umie się bronić; infekcje oskrzelowe utrudniają oddychanie
i również wywołują ból. Na koniec człowiek ten zaczyna tracić masę mięśniową:
nie może utrzymać się na nogach, a wkrótce nie będzie mógł się ruszać, cierpi.
Kurczy się w sobie, schnie, skóra marszczy mu się, pęka i też boli. Człowiek płacze
cicho; czeka, aż wszystko się skończy.

Niewielu – zbyt wielu – ludzi umiera bezpośrednio z powodu głodu. Bardzo


wielu umiera z powodu chorób i infekcji, które są śmiertelne, bo organizm,
osłabiony niedożywieniem, nie ma siły się bronić – a których człowiek odżywiony
w ogóle by nie zauważył.
Niewielu – zbyt wielu – ludzi umiera bezpośrednio z powodu głodu. Połowa
dzieci umierających poniżej piątego roku życia w kraju takim jak Niger umiera
z przyczyn związanych z głodem.
Słowo, którego nikt nie chce używać.
A jeśli już, to beztrosko, jak się nuci słowa piosenki.

Wczoraj, dziś rano, synek Kadi.

2
O tych przypadkach śmierci nie wspomina się w gazetach. To byłoby dla gazet nie
do pomyślenia: upadłyby. W gazetach mówi się o tym, co niezwykłe, niesłychane.

– Nie, nie chodziłam do szkoły. Byłam dziewczynką, nie miałam ojca...


Kiedy Aï była mała, zastanawiała się, po co są ojcowie, jak to jest mieć ojca, jak
żyją dzieci, które mają ojców. Nie widziała specjalnej różnicy między sobą
a innymi: razem z kuzynami mieszkała na podwórzu domu dziadków. Inni mieli
ojców, ona nie, ale żyła tak samo. Później, o wiele później, dowiedziała się, że
ojciec umarł po jej narodzinach, dwa czy trzy dni później, zwyczajnie umarł, po
prostu, umarł na śmierć, i że jakby miała ojca, to może chodziłaby do szkoły.
Wtedy pomyślała, że jest jakaś korzyść z tego, że się nie ma ojca.
– Nie chciałam chodzić do szkoły – mówi.
I dodaje, że jej kuzynki, które miały ojców, też nie chodziły. Chociaż – kto wie,
myśli teraz – może gdyby miała ojca, nie wydano by jej tak wcześnie za mąż. Albo
i wydano.
Kiedy jej powiedziano, że wyjdzie za mąż, była dziewczynką, która biega i bawi
się z koleżankami. Nocami przy pełni księżyca dziewczynki z wioski śpiewały
stare pieśni i tańczyły, przy akompaniamencie bębna, klaszcząc w dłonie. Albo
lepiły z gliny lalki, garnuszki, talerze, krowę, wielbłądy, dom, i bawiły się, że są
mamami: zaczynały być tym, kim miały zostać. Przez resztę czasu odgrywały rolę
mam, nie bawiąc się i nie używając zabawek: sprzątały, chodziły po wodę,
opiekowały się młodszym rodzeństwem, gotowały.
– Jak wyobrażałaś sobie swoje życie jako osoby dorosłej?
– W ogóle o tym nie myślałam. Myślałam, że chcę wyjść za mąż. Jedyne, co
sobie wyobrażałam, to to, że wyjdę za mąż. Co innego ma robić dziewczynka. Ale
nie tak wcześnie...
Kiedy skończyła dziesięć lat, rodzina wydała ją za kuzyna. Jej wuj zapłacił 50
tysięcy franków – 100 dolarów – posagu, 100 tysięcy dał na ubranie i wyprawę,
i urządzono ucztę. Aï dobrze się bawiła, ale kiedy przyszedł moment, żeby pójść
do domu kuzyna-męża, myślała, że umrze ze strachu.
– Był mężczyzną, człowiekiem dorosłym.
Niger należy do państw, w których zawieranych jest najwięcej na świecie
małżeństw wśród nieletnich: chociaż jest to nielegalne, jedna dziewczynka na
dwie zostaje wydana za mąż przed ukończeniem piętnastu lat. Ślub córki to
między innymi źródło dochodów dla rodziny: im większa nędza, im większy
głód – tym większa pokusa, żeby wydać za mąż dziewczynkę, wziąć posag i mieć
co jeść przez kilka kolejnych dni – a poza tym pozbyć się jednej gęby przy stole.
– Patrzyłam na niego i potwornie się bałam. A on nie tylko na mnie patrzył.
Aï wiele razy próbowała uciec. Na początku wracała do domu matki i babki, ale
odprowadzano ją z powrotem; i za każdym razem jej wuj i zarazem teść oraz jej
mąż i jednocześnie kuzyn bili ją, żeby zrozumiała. Aï zaczęła uciekać w pole,
w odludne miejsca; zawsze ją znajdywali. Ostatnim razem jej wuj i teść
powiedział, całkiem spokojnie, że jak jeszcze raz ucieknie, to on sam poderżnie jej
gardło. I Aï mu uwierzyła. Czasem, kiedy spał, przeciągała palcem po ostrzu jego
maczety z drewnianą rękojeścią; dwa lata później urodziła pierwszą córkę. Potem
trzech chłopców.
– I mieszkasz ciągle z mężem?
– Mieszkam, a jak.
– I jakoś się dogadujecie?
– Bez problemu – mówi, zamykając temat.
Twierdzi, że ma dwadzieścia pięć lat, ale wygląda na mniej. Na głowie błękitno-
zielona chustka w białe grochy, duże oczy, wydatne wargi, na lewym policzku
plemienna blizna w kształcie kwiatu, koła w uszach i w nosie, naszyjnik
z kolorowych paciorków. Jej twarz przedstawia skomplikowany, mieniący się
różnymi odcieniami wzór.
– Jest bardzo pracowity, dużo pracuje. I zmienił się. Teraz mnie nie bije.
Za to nie zmieniło się jej życie; jest ciągle takie samo. Co dzień rano Aï wstaje
około szóstej, myje się, modli i zaczyna mleć proso na polentę. Na obranie
i wyłuskanie ziarna w drewnianym moździerzu potrzebuje półtorej godziny; dwie
godziny na ubicie. Potem musi iść po wodę, jakieś trzysta metrów od domu.
Przynosi na głowie dziesięciolitrowe wiadro i stara się, żeby jej wystarczyło, żeby
nie musiała iść drugi raz. Choć ostatnio może to robić jej córka.
– Nie chodzi do szkoły?
– Nie, nie mamy za co jej posłać. Chociaż ma ojca.
Nie jestem pewien, czy nie brzmi w tym nuta ironii. Kolejny problem to ogień.
Ona sama – albo któryś z chłopców – musi iść po chrust, nazbierać gałązek
i nastawić wodę, w której zagotuje mąkę z prosa z odrobiną – jeśli będzie miała –
mleka, żeby zrobić polentę. Około jedenastej, kiedy upał staje się już nie do
zniesienia, Aï zanosi jedzenie, razem z dzbankiem wody, Mahmoudzie, swojemu
mężowi, na pole, na którym ten pracuje. Mają trzy kawałki ziemi, każdy
o powierzchni mniejszej niż ćwierć hektara, i Mahmouda pracuje na nich sam, bo
najstarszy z chłopców nie skończył jeszcze siedmiu lat. Chociaż tym razem, mówi
Aï, dwaj starsi chłopcy poszli mu pomóc siać, ale tylko siać.
– Do niczego innego jeszcze się nie nadają, biedacy.

Niemal połowa dzieci nigerskich z powodu niedożywienia jest niższego


wzrostu, niż powinna. Jeśli przeżyją wiek niemowlęcy, będą częściej zapadać na
choroby, mieć mniej sił do pracy, mniej możliwości korzystania z życia – jako
dorośli będą żyli krócej, niż gdyby dobrze się odżywiali w pierwszych latach życia.
Jakie to proste.

Dom Aï to czworokąt ziemi o boku piętnastu metrów kwadratowych,


zamknięty ścianą z gliny wysokości niecałych dwóch metrów, szorstką
i nierówną. W obrębie tej przestrzeni dwa sześciany zbudowane z suszonej
cegły – o podstawie trzy na trzy metry – pełnią rolę pokoi; okrągła konstrukcja –
z suszonej cegły, z dachem ze słomy – to spichlerz. Ale życie toczy się na dworze,
na trochę brudnym podwórku, na którym koza karmi swoje koźlątko, córka Aï
miele ziarno w moździerzu wysokim jak ona sama, synkowie biegają i dokazują,
my zaś oboje siedzimy na ziemi na plecionej macie i rozmawiamy.
Wyłuskać ziarno z kłosów, oczyścić je, utrzeć w moździerzu – takich prac
mieszkańcy krajów bogatych, a także bogaci mieszkańcy pozostałych krajów już
nie wykonują; kupują wszystko gotowe.

Jesteśmy w wiosce o nazwie Kumassa, jednej z wielu w okolicach Madaoua.


Wieś to dwadzieścia czy trzydzieści domów takich jak ten, przed którym
siedzimy, uliczki, między nimi pusta przestrzeń. Podobne wioski rozrzucone są
co kilka kilometrów pośród ziem uprawianych przez ich mieszkańców. Co 10–20
kilometrów spotykamy większe miasto, z ośrodkiem administracyjnym i targiem.
Jest to klasyczny układ, struktura typowa dla świata rolniczego, pochodząca
z czasów, kiedy transport opierał się na wędrowaniu.
Kiedy widzę podobne wioski, z trudnością wyobrażam sobie, co mogło tu
wyglądać inaczej przed tysiącem lat: „Uliczki w wioskach to wolna przestrzeń
między domami, na której kotłują się dzieci, kozy, kury, poniewierają kości,
fruwają pióra; jakiś chłopiec toczy starą oponę, dwaj inni fechtują się kijami, inne
dzieci biegają, na pozór bez celu. Ktoś kiedyś prześledzi, dokąd, w jakim kierunku
biegają dzieci w dowolnej wiosce w dowolnym kraju, i zrozumie świat. Na razie
nie wiemy. Meczet w środku wioski to pomieszczenie o powierzchni trzy na trzy
metry, z wieżyczką pomalowaną, dawno już, na zielono albo niebiesko. Kobiety
ucierają ziarno w drewnianych moździerzach, inne przechodzą obok z dziećmi
przywiązanymi na plecach; dwunastoletnia dziewczynka niesie na plecach
dziecko. Inne gromadzą się wokół studni z mnóstwem kolorowych pojemników
na wodę; przychodzą prać albo porozmawiać, albo tylko zaczerpnąć wody;
mężczyźni tymczasem siadają na zwalonym pniu na skraju drogi, gawędzą; pień
jest stary, wytarty od ich pośladków, od pośladków ich przodków, od całych
stuleci przysiadania. Obok jest sklep – kolejna chata z suszonej cegły, tyle że
o trzech ścianach zamiast czterech. Jeden z mężczyzn sprzedaje jajka, herbatę,
jakieś puszki i używane baniaki na wodę, papierosy. Młody człowiek jedzie na
wozie z drewnem ciągniętym przez osła, na drewnie siedzi kobieta, mężczyzna
na ośle; wóz, tak, wóz ma gumowe koła. Pasterz z ludu Peulów w słomianym
spiczastym kapeluszu, z bardzo długim kijem w ręku, prowadzi swoje kozy
i potwornie wychudzone krowy o długich, cienkich rogach. Wolno nadjeżdża
ciężarówka z piętnastoma czy dwudziestoma osobami na pace; nogi zwisają na
zewnątrz, ciała ściśnięte, niektórzy siedzą na deskach, wysuniętych, żeby mogło
się zmieścić więcej osób”[1].

Kiedy Mahmouda kończy jeść, w polu, w cieniu drzewa Aï wraca do siebie, do


domu, sprząta, zajmuje się dziećmi. Jak wszystko jest ogarnięte, o pierwszej czy
drugiej może się na chwilę położyć. Upał i tak nie pozwala nic robić. Aż do
popołudnia, kiedy zacznie przygotowywać ciasto z prosa – swego rodzaju polentę,
którą, w dobrych dniach, miesza z sosem z duszonej cebuli, ewentualnie
pomidorami, czasem paroma liśćmi okry albo baobabu.
– Wtedy siadamy do obiadu, zanim zajdzie słońce, tu, na podwórku. Mnie tam
wszystko jedno, ale mój mąż nie lubi jeść, jak jest ciemno dookoła, lubi patrzeć.
Ale w tym roku w wiele dni nie mieliśmy nic na kolację.
Wszystko przez to, opowiada Aï, że Mahmouda chciał trochę zarobić: sprzedał
część prosa zebranego w październiku, żeby móc w grudniu posiać cebulę; nawóz
i nasiona, które trzeba było kupić, były drogie, ale potem zebrali dobry plon,
cieszyli się.
– Tylko że jak chcieliśmy sprzedać cebulę, dostaliśmy za nią bardzo mało.
Podobno było za dużo cebuli. Mówiono nam, że nikt jej nie kupi, że możemy albo
sprzedać ją za tyle, ile nam proponują, albo zjeść sami, tak że w końcu nic prawie
z tego nie mieliśmy. A potem, jak trzeba kupić proso do jedzenia, to ceny są coraz
wyższe.
– I co wtedy?
– Wtedy mamy dług.
– Dług?
– Mąż poprosił przyjaciela o pożyczkę.
Było to 50 tysięcy franków, a ponieważ nie uzbierali nawet połowy, Aï nie wie,
jak spłacą dług.
– I co zrobicie?
– Nie wiem. Mamy nadzieję, że na przyszły rok zbiory będą lepsze.
Aï jest bardzo zmartwiona. Mówi, że przyjaciel męża jest dobrym człowiekiem,
ale jak nie będą mogli spłacić długu, zabierze im ziemię, w każdym razie część.
A wtedy już nigdy nie będą mieli dosyć jedzenia.
– Ale najgorsze, że w tym roku mąż nie mógł nic uprawiać. Kiedy przyszła pora,
żeby siać, zdążyliśmy już zjeść całe ziarno, nie mieliśmy na siew. Ani do jedzenia
też nie. Więc teraz mąż pracuje u pewnego bogatego człowieka, żeby dawał nam
coś do jedzenia; nie mógł posiać niczego na naszym kawałku ziemi.
– W takim razie co będziecie jedli w przyszłym roku?
– Ach, to jeszcze tyle czasu.

W 2012 roku organizacje pozarządowe i agencje pracujące w Nigrze udzieliły


pomocy 400 tysiącom dzieci, ale ocenia się, że powinien być nią objęty ponad
milion dzieci. Chociaż nie są to szacunki ścisłe – agencje i organizacje działają
tylko na części terytorium. Na pozostałej części nie bardzo wiadomo, co się
dzieje: nie ma odpowiednio funkcjonującej sieci placówek służby zdrowia, nie
prowadzi się statystyk, bardzo często – jak często? – dzieci się rodzą, ale nie są
rejestrowane, umierają, grzebie się je – jakby nigdy nie istniały.

Najmłodszy synek Aï, Ismail, ma rok i dwa miesiące i leżał przez dwa tygodnie
w szpitalu. Gdy go przyjmowali, ważył niecałe cztery kilo; był poważnie
niedożywiony. Już ma się lepiej, ale Aï boi się, że wszystko może wrócić.
– Teraz muszę co tydzień chodzić z nim na kontrolę i odbierać pakiet
żywnościowy. Odbieram, ale nie mogę tak robić zawsze. Nie chcę chodzić ciągle
po pakiet żywnościowy. Jeśli dziecko ma jeść, to niech je dobrze w domu.
Ismail ma na głowie czapeczkę z biało-niebieskiej wełny – na dworze
temperatura nie przekracza 35 stopni. Podskubuje pakiet żywnościowy; chyba ze
smakiem.
– Dlaczego jedni ludzie coś mają, a inni nie?
– Jednym mogą pomóc rodzice, innym nie.
– Nie, chodzi mi o coś innego: są ludzie o wiele bogatsi, którzy mają domy,
samochody, a inni nie mają nic. Dlaczego tak jest?
– Nie wiem.
Aï uśmiecha się z zakłopotaniem. Spogląda na Beę, moją miejscową tłumaczkę,
szukając u niej wsparcia. Bea się nie odzywa.
– Nie wiem. Skąd miałabym wiedzieć – mówi Aï, a po chwili refleksji dodaje: –
Tutaj, w wiosce, wszystko zależy od ziemi. Ci, którzy mają więcej ziemi, mogą
robić, co chcą.
Tak mówi Aï, a ja przypominam sobie inną Nigerkę, która przed laty
w podobnej wiosce tłumaczyła mi, na czym polega podstawowa różnica między
bogatym a biednym:
– To proste. Biedni pracują rękami, bogaci pieniędzmi.
– Jak to: pieniędzmi?
– Tak, zamiast pracować rękami, płacą innym, żeby pracowali za nich, żeby
uprawiali ich pole.

Pojechałem wtedy, przed laty, napisać reportaż o bankach zbożowych, bardzo


popularnych w tym rejonie. Idea wydawała się prosta: organizacja pozarządowa
zachęcała kobiety z danej wioski – z setek wiosek – by umówiły się i zbudowały
spichlerz. Gdy to zrobiły, przekazywała im kilka ton prosa, jako kapitał
początkowy banku zbożowego. W czasie soudure bank pożyczał proso zrzeszonym
kobietom, pomagając im przeżyć. Kobiety miały oddawać pożyczkę w ziarnie,
z niewielkim procentem, kiedy ich mężowie zbiorą plony.
Inicjatywa dawała dwie oczywiste korzyści: przede wszystkim pozwalała
tysiącom rodzin przeżyć najtrudniejszy okres. Poza tym dawała kobietom władzę,
jakiej nigdy wcześniej w swoich społecznościach nie miały. Aï mówi jednak, że
w jej wiosce i w innych wioskach banki borykały się z trudnościami, ponieważ
zbyt wiele kobiet nie oddawało pożyczki – nie chciały, nie mogły – i brakowało
kapitału w ziarnie. Większość banków przestała zatem pożyczać i zaczęła
sprzedawać. Ale i tak ich działalność przynosiła korzyść: utrzymywały cenę o 30–
40 procent niższą od rynkowej i hamowały sklepikarzy. Jednak podobno i to
często się nie udawało: właściciele sklepów robili przekręty i wykupywali przez
podstawionych ludzi całe zboże, żeby sprzedawać je w dogodnym momencie
i kontrolować ceny na rynku.
Kryzys ekonomiczny w państwach dostarczających zboże również przyczynił
się do załamania systemu banków. Odkładano coraz mniej ziarna; skończyło się
wykupywanie. Wiele banków zamknięto. Bank w jej wiosce, mówi Aï,
zlikwidowano przed paroma miesiącami. Grupa kobiet podobno ciągle się
spotyka, ale jak nie ma banku, mężczyźni już się z nimi nie liczą.

– Boisz się, że zabraknie ci jedzenia, czy nie myślisz o tym?


– Naturalnie, że myślę. W te wieczory, kiedy nie mam co dać jeść dzieciom,
bardzo się nad tym zastanawiam.
– I co myślisz?
– Nie wiem. Nic. Myślę.
Aï się zastanawia, mocno. Aï nigdy nie miała dosyć jedzenia, nigdy nie była
w mieście, nigdy nie miała prądu ani wody bieżącej, ani gazu do gotowania, ani
ubikacji, nigdy nie rodziła w szpitalu, nigdy nie oglądała telewizji, nie włożyła
spodni, nie miała zegarka, łóżka, nie czytała książki, gazety, nie płaciła, nie
spróbowała coca-coli, pizzy, nigdy nie wybierała swojej przyszłości, nie zakładała,
że jej życie mogłoby wyglądać inaczej.

Nigdy nie pomyślała, że może mogłaby żyć, nie zastanawiając się, czy jutro
będzie miała co jeść.

3
Jedną z podstawowych sztuczek jest mówienie – jeśli już nie ma innej rady –
o głodzie jako o czymś bezosobowym, niemal abstrakcyjnym, jak o zjawisku
samym w sobie. Głód, walka z głodem. Przeciwdziałanie głodowi. Klęska głodu.
Ale głód nie istnieje poza ludźmi, którzy go znoszą. Problemem nie jest głód,
problemem są głodujący ludzie.

Może gdyby jeden człowiek – z imieniem, historią życia, twarzą – umarł


z głodu, byłby to szok. Informacja pojawiłaby się w dziennikach, wiadomościach
telewizyjnych, na portalach społecznościowych. Cały świat rozprawiałby o tej
osobie, szczerze ją opłakując. Rządzący państwami mówiliby, że to
niedopuszczalne, że absolutnie nie może się powtórzyć, obiecywaliby, że
zastosują radykalne środki nadzwyczajne. Papież wyszedłby na swój balkon
i żegnał się krzyżem – albo nawet ciskał gromy. Byłby to grzmot w letnie
popołudnie – nie zaś zwykła burza pełna grzmotów.

Terminy techniczne są wyprane z emocji. Przyjmijmy, że to kwestia


profesjonalizmu, chęć ściślejszego zdefiniowania przedmiotu badań. Albo
zachowania poprawności politycznej: żeby nikogo nie obrazić, nazywając psa
psem. Przyjmijmy, że osoby posługujące się tymi terminami czynią tak
odruchowo, aby lepiej wypełnić powierzone sobie zadanie. W rezultacie jednak
problemy dotykające miliardów ludzi zamieniają się w tekst zrozumiały dla
nielicznych, większość zaś nie ma pojęcia, o co chodzi. Mówiąc krótko:
biurokracja staje się przeszkodą na drodze do bezpośredniego, najbardziej
trafnego poznania rzeczywistości.
W każdym razie ważni urzędnicy wolą nie wypowiadać – nie utrwalać na
piśmie – słowa „głód”. Wolą także omijać terminy „złe odżywianie”,
„niedożywienie” i tym podobne, a żeby pozorować zaangażowanie – gdy
w rzeczywistości wolą milczeć – wymyślili termin: „brak bezpieczeństwa
żywnościowego”, po angielsku food insecurity.
Tak naprawdę wymyślili coś przeciwnego: „bezpieczeństwo żywnościowe”.
Światowy Szczyt Żywnościowy zorganizowany w 1996 roku w Rzymie przez FAO,
Organizację Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa, określił
to tak: „Z bezpieczeństwem żywnościowym mamy do czynienia wtedy, kiedy
wszyscy ludzie mają w każdej chwili fizyczny, społeczny i ekonomiczny dostęp do
dostatecznej ilości zdrowej i wartościowej żywności, która zaspokaja ich
codzienne potrzeby energetyczne i preferencje konsumenckie, pozwalając
prowadzić aktywne i zdrowe życie”.
Oto kolejna sztuczka języka biurokracji: pojecie, które funkcjonuje jedynie
w odniesieniu do tego, czemu przeczy. Żaden człowiek, który ma taki dostęp, nie
myśli o bezpieczeństwie żywnościowym. Zajmuje się nim tylko ten, kto go nie
ma. Dlatego nie operuje się pojęciem „bezpieczeństwa”, tylko przeciwnym.
W czasach smutnych eufemizmów jednym z najsmutniejszych jest „brak
bezpieczeństwa żywnościowego”.

(Zamiar był dobry. W świecie, w którym bezpieczeństwo stanowi najwyższą


wartość, usprawiedliwia każdą niegodziwość, a jako argument ucina wszelką
debatę, próba dołączenia jedzenia do czynników zapewniających bezpieczeństwo
jest godna pochwały.
Przyjmuje się, że wszystkim nam zagraża jakiś brak bezpieczeństwa –
niektórym, biedakom, bezpieczeństwa żywnościowego. Bezpieczeństwo jest
jednym z praw ludzkich – jednym z głównych tematów naszych czasów. O ile
w 1948 roku mówiło się, że dostateczna ilość jedzenia jest prawem ludzkim,
obecnie należy raczej powiedzieć, że stanowi warunek bezpieczeństwa.
Należałoby wspomnieć, że świat zamienił prawa ludzkie na poczucie
bezpieczeństwa; w istocie, w odpowiednich dawkach stosowany terroryzm ludzi
niegodziwych właśnie się do tego – i nie tylko do tego – przyczynił).

W opracowaniach oficjalnych najwyższy stopień „braku bezpieczeństwa


żywnościowego” to „stan ostrego niedożywienia strukturalnego”, czyli, po
naszemu, głód. Głód to właśnie to, co przychodzi nam na myśl, kiedy
zastanawiamy się – jeśli się w ogóle zastanawiamy – nad głodem. Zastanawiamy
się, ponieważ temat ten pojawia się w gazetach czy wiadomościach telewizyjnych,
kiedy coś się dzieje – a raczej jakiś czas później – kiedy trzęsienie ziemi, powódź,
susza, plaga szarańczy czy wojna zakłócają życie ludzi i pozostawiają miliony bez
jedzenia – bo żywność znika albo ludzie uciekają, albo rwie się łańcuch
zaopatrzenia.
W powstałej wówczas sytuacji nie można siać ani zbierać plonów, drogi są
nieprzejezdne lub zajęte przez wroga, państwo nie funkcjonuje. Głodujący
zamieniają się w uciekinierów, żebraków, klientów światowej pomocy. Gromadzą
się w obozach albo wokół punktów dystrybucji żywności i czekają, aż ktoś im coś
da. Nie mają własnych środków, nie mają żadnej autonomii, są uzależnieni od
innych. Gdyby ci inni przestali dawać, głodujący umarliby w ciągu kilku dni. Tak
się zresztą nieraz dzieje.

Co roku głód, w różnych formach, dotyka około pięćdziesięciu milionów osób.


To chyba dużo, na pewno dużo, ale to nic w porównaniu z liczbą tych, którzy
cierpią z powodu „niedożywienia strukturalnego”.
„Niedożywienie strukturalne” to sformułowanie obojętne, tak bardzo w guście
współczesnej epoki, opisujące sytuację, która nie robi na nikim specjalnego
wrażenia. To nie dramat, nieszczęście, gwałtowna katastrofa, lecz złowroga
normalność życia, w którym niedojadanie jest stanem najzwyklejszym.
W społeczeństwie spektaklu, obrazu, niedożywienia nie da się pokazać
publicznie. To są wyłącznie cyfry. A cyfry nie działają tak jak zdjęcie
wychudzonego dziecka.

Klęskę głodu łatwo jest wytłumaczyć: wściekłość przyrody, okrucieństwo


tyrana, nieszczęście wojny. Niedożywienie natomiast to sprawa czysto
urzędnicza, banalność zła. A tego jest najwięcej.

„Niedożywienie strukturalne” nie jakimś szczególnym wydarzeniem; jest


stanem chronicznym, rozciągniętym w czasie, dla wielu ludzi normalnym.
Niezauważalnym, lecz stale obecnym. Przechodzi z rodziców na dzieci,
w najbiedniejszych krajach utrzymuje się przez dziesięciolecia. W taki czy inny
sposób dotyczący około dwóch miliardów ludzi – niemal jednej trzeciej
mieszkańców naszego globu.
Te – załóżmy – dwa miliardy znoszą to, co język urzędowy nazywa „brakiem
bezpieczeństwa żywnościowego” w sensie ścisłym: czasem jedzą tyle, ile trzeba,
ale nigdy nie mają pewności, że tak będzie następnym razem – i faktycznie
czasem nie jest. To bardzo liczne i bardzo różnorodne grupy. Jedzenie jest dla
nich, z definicji, wieczną huśtawką. Wystarczy najdrobniejsza zmiana warunków
życia – utrata pracy, konflikt zbrojny, zaburzenia klimatyczne – by człowiek nie
wiedział, czy nazajutrz będzie miał co jeść. Albo by miliony ludzi nie wiedziały.
Te dwa miliardy to ludzie niedożywieni. Najubożsi z reguły nie mają
swobodnego dostępu do żywności wartościowej – mięsa, jajek, ryb, mleka,
warzyw, owoców – i ponoszą tego konsekwencje. Specjaliści niedożywieniem
nazywają niedobór składników pożywienia niezbędnych dla prawidłowego
wzrostu. To minerały i witaminy, bez których organizm, nawet jeśli otrzymuje
dostateczną ilość kalorii, nie rozwija się tak, jak trzeba. Pojawia się wówczas to,
co Jean Ziegler nazwał „głodem niewidzialnym”.
Jednym z najczęstszych jego objawów jest anemia spowodowana niedoborem
żelaza. Połowa osób, które nie przyjmują w pokarmach dostatecznie dużo żelaza,
cierpi na anemię. W różnej formie dotyka ona 1,8 miliarda ludzi, przede
wszystkim kobiet, które zostają matkami. Z anemią wiąże się jedna piąta zgonów
położniczych.
Duże znaczenie ma niedobór witaminy A. Oblicza się, że z tego powodu co
roku traci wzrok pół miliona dzieci. Brak witaminy czyni je także bardziej
podatnymi na malarię i różyczkę, przyczyniając się każdego roku do śmierci
ponad 600 tysięcy dzieci poniżej piątego roku życia.
Brak jodu w organizmie matki sprawia, że co roku rodzi się 20 milionów
ubogich dzieci, których mózg nie mógł się rozwinąć dostatecznie; ich wskaźnik
inteligencji pozostaje bardzo niski.
Z kolei niedobór cynku wywołuje problemy z motoryką i osłabia odporność;
biegunka, zbierająca śmiertelne żniwo wśród dzieci, ma przebieg o wiele
gwałtowniejszy u osoby z niedoborem cynku. Światowa Organizacja Zdrowie
szacuje, że stan ten jest powodem śmierci 800 tysięcy dzieci rocznie.
I tak dalej.

I tak dochodzimy do jądra niedożywienia, do ludzi najbardziej


poszkodowanych na Ziemi. Kiedy brakuje również białka i kalorii niezbędnych
dla uzupełnienia zużywanej energii, niedożywienie przeradza się w głód.

Głód w nagiej postaci dotyka, jak się ocenia, 800–900 milionów.

Ale i wśród tych osób są różne klasy, grupy; głód dotyka najdotkliwiej małe
dzieci. Co piąty głodujący to dziecko poniżej piątego roku życia. Dzieci nie tylko
nie są najbardziej uprzywilejowane: one tracą najwięcej. Istnieje zasadnicza
różnica między głodem dziecka a głodem dorosłego: głodujący dorosły może
odbudować siły bez specjalnego uszczerbku, pod warunkiem że zacznie się
prawidłowo odżywiać. Organizm dziecka poniżej piątego roku życia, które nie
otrzymuje wystarczająco dużo do jedzenia, traci możliwość prawidłowego
uformowania potrzebnych neuronów; dziecko nie będzie już nigdy tym, kim
mogło się stać.
Głód u najmniejszych dzieci jest zwykle efektem głodu ich matek. Kobiety –
połowa ludności świata – stanowią 60 procent głodujących; w wielu kulturach
skromną ilość jedzenia rozdysponowuje się tak, że mężczyzna otrzymuje więcej
niż kobieta – to głód genderowy. Każdego dnia 300 kobiet umiera podczas
porodu na skutek anemii. A dodatkowy tysiąc – z powodu innych niedoborów
żywnościowych.
Dlatego każdego roku przychodzi na świat 20 milionów dzieci, które nie miały
szans na prawidłowy rozwój płodowy: rozpoczynają one życie z mniejszą wagą
i będą dalej źle się rozwijać, bo źle odżywione organizmy ich matek nie
wytwarzają potrzebnej ilości pokarmu. Oto błędne koło, najbardziej błędne
z błędnych: źle odżywione matki wydają na świat źle rozwinięte dzieci.
W momencie narodzin i w ciągu pierwszych miesięcy życia wiele z tych dzieci nie
osiągnie prawidłowego wzrostu, nie rozwiną się dobrze ich mózgi, ich ciała będą
wątłe, podatne na wszelkie choroby. Głód pierwszego tysiąca dni życia nie kończy
się nigdy.
Albo kończy się, w sposób brutalny, przed czasem. Co roku ponad trzy miliony
dzieci umiera na skutek głodu i chorób, których rozwojowi sprzyja głód –
kokluszu, biegunki, różyczki, malarii, a które byłyby tylko przejściową
niedyspozycją w życiu dziecka dobrze odżywionego.

Trzy miliony dzieci to 8 tysięcy zmarłych dziennie, ponad 300 w ciągu każdej
godziny, ponad pięcioro w ciągu jednej minuty.

4
Madaoua to pięć polnych dróg, na których grzęźnie się w błocie, ilekroć pada, do
tego kozy, dzieci, zwykły zgiełk targowego miasteczka. Madaoua była do
niedawna miejscem tak spokojnym, że aż nudnym. Teraz za to my, biali, nie
możemy wychodzić na ulicę sami. Wojna w Mali sięgnęła aż tutaj i podobno
w mieście pełno jest dżihadystów przybywających z północy kraju albo z Nigerii;
nikt dobrze nie wie skąd. Wiadomo jednak, że w ciągu ostatnich miesięcy
zdarzały się przypadki napadów, porwań, dochodziło do walk. Dziwne, że nie
było ich przedtem. Ale nie było: wszyscy czuli się tutaj pogodzeni z biedą.

– A gdyby pewnego dnia zjawił się czarownik i powiedział ci, że możesz dostać
od niego to, co chcesz, o co byś poprosiła?
– Nie wierzę w czarowników, proszę pana. Wierzę tylko w Boga, jedynego
Boga, i Mahometa, jego proroka.

Szpital w Madaoua to kilka sal w kolorze niebieskim, ochry, zielonym, na


rozległym, słabo zabudowanym terenie na obrzeżach miasta. Żeby można było
przyjąć więcej chorych, których jest bardzo dużo, wokół budynków rozstawiono
namioty. Zbiera się na burzę piaskową, w baobabie rozlegają się głosy ptaków.
Przed drzwiami szpitala Mariama siedzi i czeka, aż coś się wydarzy. A raczej, aż
coś się skończy dziać; jej wnuk Abdelaziz umarł przed godziną i Mariama nie ma
jak przekazać tej wiadomości jego rodzicom. Ojciec dziecka przyszedł wczoraj
z nią i dzieckiem i zostawił ich. Musiał wracać do wioski, żeby dwa dni później
móc pójść na targ i sprzedać ich jedyną kozę, a potem, w piątek, wrócić do domu
z jakimiś pieniędzmi na jedzenie, w czasie gdy dziecko będzie leżało w szpitalu.
Chłopiec był wychudzony, jadł bardzo mało, od dwóch tygodni męczyła go
gorączka. Matka została w wiosce. Chętnie by przyszła, ale ma inne dzieci,
którymi musiała się zająć. Teraz Mariama, babcia, nie ma tu już nic do roboty, nie
ma pieniędzy na jedzenie, nie ma jak zawiadomić rodziców dziecka o jego
śmierci. Małe zwłoki leżą na kozetce, przykryte żółtym materiałem, i czekają, aż
ktoś coś zrobi.

– Bóg zesłał mi taki los, więc na pewno na niego zasłużyłam. Żeby niektórzy
ludzie byli szczęśliwi, inni muszą być nieszczęśliwi. Takie jest życie, pan wie.

Oni wiedzą. Niger wydaje na ochronę zdrowia pięć dolarów rocznie na jednego
mieszkańca. Stany Zjednoczone, na przykład – 8600 dolarów, Francja 4950,
Argentyna 890, Kolumbia 432. W 2009 roku w Nigrze było 538 lekarzy, jeden na 28
tysięcy mieszkańców (podczas gdy średnia w przeciętnej wielkości państwie, jak
Ekwador, Filipiny czy RPA, wynosi tysiąc) – liczbę tę podaje oficjalny biuletyn
rządowy, który informuje, że w następnym roku, w 2010, było ich już tylko 349:
jeden lekarz na 43 tysiące mieszkańców. Migracja tych, którzy potrafią, mogą
i chcą uciec przed nędzą i chorobami, przymnaża chorób i nędzy. Kraje bogate,
które stawiają bariery, wznoszą mury, wysyłają łodzie patrolowe, celują z broni,
by powstrzymać zdesperowanych uciekinierów, chętnie przyjmują nielicznych
wykształconych, którym w tym jałowym kraju udało się zdobyć zawód.

W szpitalu w Madaoua także potrzeba więcej lekarzy. Pracuje w nim –


i znajduje się w sytuacji uprzywilejowanej, ponieważ otrzymuje wypłaty od
Lekarzy bez Granic – ośmiu lekarzy na trzy zmiany i na 400 pacjentów-dzieci.
Dwóch lekarzy na jednej zmianie. Na 400 dzieci.

Abdelaziz spał z babką, Mariamą. Lubił bawić się z innymi dziećmi, ale szybko
się męczył, opowiada Mariama. I mało jadł; nawet jak było coś do jedzenia, nie
jadł tyle, ile trzeba. Był drugim dzieckiem jej córki; pierwsze umarło kilka dni po
urodzeniu; od początku było bardzo wątłe. To był trudny rok. Brakowało jedzenia
i dziecko to odczuło, mówi Mariama. Potem przyszedł na świat Abdelaziz, mniej
więcej cztery lata temu, po dwóch latach urodziła się dziewczynka, a teraz, kilka
miesięcy temu, kolejna dziewczynka, chyba chora.
– Dlatego córka została w domu, żeby pielęgnować małą.
Ona sama, babcia Mariama, miała jedenaścioro dzieci. Teraz liczy je na palcach
i kostkach dłoni, powtarza imiona, przypomina sobie twarze.
– Zostało mi czworo: dwóch synów i dwie córki.
Reszta – trzy dziewczynki, czterech chłopców – zmarła w dzieciństwie: trójka
w wieku między półtora roku a dwa lata, po odstawieniu od piersi, natomiast
kolejne dziecko, trochę starsze, w czasie epidemii różyczki. Jedna z córek, mówi
Mariama, zmarła już w dorosłości, jako mężatka.
– Smutno mi było, ale skoro taka jest wola Boża, to cóż poradzić... – mówi
i zanosi się nerwowym śmiechem.
Raptem nachodzi mnie przykra myśl: że tutaj każdy dorosły – każdy
mężczyzna i każda kobieta, którzy mają nadzieję, że ich dziecko wyleczy się
z głodu, każdy człowiek spacerujący po polnej drodze wokół szpitala, każdy
sprzedawca kart do telefonu, każda sprzedawczyni racuchów, każdy pielęgniarz,
każdy chory – jest swego rodzaju ocalonym, kimś żyjącym na kredyt. Pomyślny
zbieg okoliczności, szczęśliwy traf decyduje o tym, że akurat to dziecko przetrwa,
uchowa się, będzie rosnąć i dożyje dorosłości. Jest to obalenie wszelkich praw
nabytych; ci ludzie wymknęli się grabarzowi spod łopaty, mają zaciągnięty dług,
są jak dzicy lokatorzy w cudzym domu.
W rezultacie nam, białym, wydaje się czasem, że dla nich nie jest to takie
straszne: cóż, przyzwyczaili się, nie cierpią z powodu śmierci tak bardzo jak my.
Taka myśl pewno przynosi nam ulgę, łagodzi nasze poczucie winy. Tamtego dnia,
patrząc na milczący, podążający z godnością pochód złożony z matki, ciotki
i babki, z martwym dzieckiem, kolejny raz wpadłem w pułapkę takiego myślenia.
I w pewien schemat kulturowy – prawdopodobnie funkcjonujący w Europie
jeszcze wiek czy dwa wieki temu i akceptowany jako najzupełniej naturalny –
według którego małżeństwo wie, że aby zapewnić sobie dostateczną liczbę
potomków, powinno powołać do życia więcej dzieci, w przewidywaniu śmierci
kilkorga.
Rozmawiając teraz z Mariamą, kluczyłem, nie wiedząc, jak ją o to zapytać.
W końcu znalazłem sformułowanie, które wydawało mi się do przyjęcia:
– Kiedy zaczęła pani rodzić dzieci, wiedziała pani, że niektóre z nich umrą,
liczyła się pani z tym?
– Nie, nie myślałam w ten sposób – odpowiedziała i popatrzyła na mnie
podejrzliwie. – Kobieta nie rodzi dzieci po to, żeby umierały. To byłaby obraza
Boga.

W Nigrze każda kobieta rodzi przeciętnie siedmioro dzieci. Jest to najwyższy


wskaźnik dzietności na świecie. W Nigrze umiera jedno dziecko na siedmioro
poniżej piątego roku życia. Gdyby statystyka była nauką bardziej wiarygodną,
można by powiedzieć, że każda nigerska kobieta musi przeżyć stratę jednego
dziecka. Ale tak nie jest: w miastach umiera trochę mniej dzieci, w wioskach
takich jak ta – trochę więcej.
Jedno dziecko nigerskie na siedem umiera przed ukończeniem piątego roku
życia. W krajach bogatych jedno na sto pięćdziesiąt.

Hussena mówi, że już chyba nie powinna mieć więcej dzieci.


– Miałam już dużo. I coraz mi trudniej. Z wiekiem...
Hussena jest w szpitalu w Madaoua, bo zachorowały jej bliźniaczki – miały
gorączkę, wymiotowały, nawet nie płakały. Marabu dał im jakieś zioła, ale
wszystko na nic. W momencie kiedy znalazły się w szpitalu, oddychały wolno
i były słabiusieńkie. Jedna z bliźniaczek umarła wczoraj rano. Teraz Hussena
modli się, żeby przeżyła druga. Trzyma swoją córeczkę, już jedyną z bliźniaczek,
na rękach. Dziewczynka nie płacze; mruga, zaciska wargi – można powiedzieć, że
naśladuje mimikę dorosłych. Głodujące dzieci mają twarze smutnych starych
ludzi, jakby śmierć chciała potwierdzić swoje prawa, odciskając na nich piętno
czasu, którego nie doczekają.
Smutek, apatia, rezygnacja wyrażające się poprzez całe ciało.

Bliźniaczki Hassana i Hussina przyszły na świat dziesięć miesięcy temu. Były


dwunastym i trzynastym dzieckiem. Hussena ma już około czterdziestu pięciu lat
i mówi, że nie spodziewała się takiego życia.
– Kiedy byłam mała, bawiłam się glinianymi lalkami i dawałam im jeść, zawsze
dawałam im jeść. Myślałam, że będę tak żyła, w dobrych warunkach, ale stało się
inaczej i muszę to przyjąć.
– A jakie warunki byłyby dobrymi warunkami?
– Żebym miała co jeść. Trochę ubrań, trochę pieniędzy na różne wydatki.
– A dlaczego stało się inaczej?
– Nie wiem, mój mąż pracuje, ciężko pracuje, ale nigdy nam nie starcza...
– Czemu?
– Nie wiem. Nieraz się zastanawiam, ale nie wiem.

Mówi się o suszy. Kiedy komentuje się problem głodu w Nigrze, ogólnie
w Sahelu, mówi się o suszy. To prawda, klimat ma duży wpływ – zeszłoroczna
susza na przykład, słynne zmiany klimatyczne i tak dalej.
Ludzie od tysiącleci, odkąd zaczęli uprawiać rośliny dające pożywienie,
uzależnieni byli od pogody, żyli w lęku przed złą pogodą. Aby wierzyć w to, że
mogą nad nią panować – albo przynajmniej łagodzić jej negatywne
oddziaływanie – wymyślili bogów, powierzając im swój majątek, życie i losy.
Przed ponad wiekiem nauczyli się, nawet dosyć dokładnie, przewidywać pogodę.
Wciąż jednak pewne zjawiska wymykały się prognozom: pojawiały się huragany,
susze, mróz i inne nagłe zmiany pogody, których przyczyn nie dawało się
wytłumaczyć.
W wieku świateł trudno było wymyślać kolejnych bogów, tak więc sięgnięto do
Rozumu: idea zmiany klimatu pozwala przyjąć, że wszystkie te perturbacje –
wzrost, spadek temperatury, zmniejszenie się pokrywy polarnej na Arktyce, jej
zwiększenie na Antarktydzie, nieznośne upały, tęgie mrozy, tornada, cyklony,
tsunami – mają wspólną przyczynę, którą znamy; więcej, którą jesteśmy my
sami – biedni bogowie.
Idea zmiany klimatu wprowadziła zasadę porządku tam, gdzie go dotąd nie
było: teraz wiemy – uważamy, że wiemy – czym są wywołane i dlaczego następują
zjawiska, których przyczyn przedtem nie znaliśmy. Grecy przekonani byli, że to
Zeus ciskał pioruny; teraz każdy wie, że wszystko dzieje się za sprawą zmian
klimatycznych. I może to prawda. Tak czy owak, podobne wyjaśnienie przynosi
ulgę.

Cywilizacja polega na dążeniu człowieka do uniezależnienia się od pogody:


zbudować dach, żeby nie zmoknąć, wentylację, żeby się nie piec z gorąca, system
nawadniający, żeby nie stracić plonów. Oczywiście różna jest skala odczuwania
skutków złej pogody. Tegoroczna susza w Stanach Zjednoczonych sprawi, że
wielu rolników nie będzie mogło kupić nowych maszyn czy samochodów albo nie
będzie w stanie zapłacić uniwersyteckiego czesnego dla swoich dzieci, a i tak
będzie dalej otrzymywać subwencje. Z kolei argentyńscy bogacze staną się dzięki
tej suszy jeszcze bogatsi. Ubiegłoroczna susza w rejonie Madaoua przyniosła
śmierć głodową Seydou, Abdelazizowi, Hassanie, i tylu innym dzieciom. Jednak
to nie klimat zabija, tylko przede wszystkim brak środków i niemożność
poradzenia sobie z kaprysami pogody.
– I czyja to wina?
– Mojego męża i moja. Powinniśmy byli zdobyć coś do jedzenia.
– Jak to? Jest coś, co powinniście byli zrobić, a nie zrobiliście?
– Na przykład gdybyśmy mogli coś sprzedać, mielibyśmy więcej pieniędzy.
– To czemu tak nie zrobicie?
– Bo nie mamy pieniędzy, żeby zacząć.
– Dlaczego?
Hussena patrzy na mnie w milczeniu, z takim żalem, że już się więcej nie
odzywam.

Panuje przekonanie, że w Afryce grasuje wiele śmiertelnych chorób.


W rzeczywistości chorób jest tyle co w każdym innym miejscu, ale te, które gdzie
indziej nie są śmiertelne, tam są. Amerykanin, który zarazi się wirusem HIV, wie,
że do końca życia będzie musiał zażywać lekarstwa przeciwwirusowe i będzie
odczuwał skutki przewlekłej choroby. Afrykańczyk, który się zarazi, wie, że
najprawdopodobniej nie stać go będzie na lekarstwa i w ciągu kilku lat umrze.
Malaria zabija rocznie milion Afrykańczyków. Żeby była tak zabójcza, musi
natrafić na organizm niedożywiony i pozbawiony możliwości obrony. Przed
paroma laty sam zachorowałem na malarię. Przeleżałem dwa dni w szpitalu i po
sprawie. To samo odnosi się do tyfusu, biegunki, gruźlicy i wielu innych chorób.
Zagrożenie chorobami zawsze wiązało się w pewien sposób z przynależnością
do określonej warstwy społecznej – ale nie tak ściśle jak teraz. Wraz z postępem
medycyny i rozwojem przemysłu farmaceutycznego fakt posiadania albo
nieposiadania środków finansowych stał się najważniejszym czynnikiem
decydującym o wyleczeniu.

Hussena miała siostrę bliźniaczkę. W wieku sześciu, siedmiu lat zaczęły


chodzić do madrasy – szkoły koranicznej, w której marabu uczył je recytowania
z pamięci sur Koranu. Kiedy marabu stwierdził, że dziewczynki są zdolne, ich
ojciec postanowił wysłać jedną z nich do szkoły państwowej i poprosił, żeby
marabu wybrał którą. Ten odmówił i powiedział ojcu, że jeśli chce, niech wybierze
sam. Ojciec też nie potrafił zdecydować i podejmując wielki wysiłek, posłał do
szkoły obie. Hussena skończyła szkołę podstawową. Chciała uczyć się dalej, ale
ojciec wyznał, że nie może jej dalej posyłać do szkoły.
– Powiedział mi, że dłużej nie może, i przeprosił mnie. To był jedyny raz, kiedy
mnie przeprosił. Był smutny.
Hussena wyszła za mąż późno, w wieku siedemnastu lat, za chłopaka, którego
poznała na weselu kuzynki. Przez cały wieczór patrzył na nią, a na koniec
podszedł i powiedział, że chce się z nią ożenić. Hussena poprosiła, żeby
porozmawiał z jej ojcem. Porozmawiał. Zdaniem Husseny najlepiej jest
wychodzić za mąż właśnie tak: z wyboru rodziców, i nie za młodo. Ona jest
zadowolona, że wyszła za tego człowieka, mimo wszystkich trudności.
Hussena rodziła już trzynaście razy. Pierwsza trójka to byli chłopcy; chowali się
dobrze. Pięcioro kolejnych dzieci zmarło. Rodziły się bardzo słabe, wątłe, mówi
Hussena, nie potrafiły przeżyć. Kiedy umarło trzecie, stare kobiety w wiosce
powiedziały jej, że to z powodu zbyt szybko następujących po sobie porodów, bo
zachodząc w ciążę w dwa, trzy miesiące po porodzie, przestawała karmić dopiero
co urodzone dziecko. Musiało więc ono żywić się czymś innym, zaczynało
chorować i umierało. A poza tym z powodu tak częstych porodów Hussena była
słaba i chuda i każde dziecko przychodziło na świat malutkie, wątłe. Hussena
rozumiała tę sytuację, niemniej dalej zachodziła w ciążę.
– Co myślałaś, kiedy dzieci umierały ci jedno po drugim?
– Nie wiem. Zastanawiałam się, dlaczego Bóg nie chce, żeby moje dzieci żyły;
zaczęłam unikać ciąży. Poszłam do marabu; dał mi grigri, żebym nie zachodziła
w ciążę.
Grigri to sznurek, zawiązywany na ogół w pasie, z kawałkiem skóry zwierzęcej
albo amuletem z kamienia lub gliny, leczący choroby i oddalający inne
nieszczęścia.
– I dzięki temu nie zachodziłaś w ciążę?
– Nie zachodziłam.
– Jakim sposobem?
– Tak już jest. To nasza tradycja.
Hussena uśmiecha się. Od czasu do czasu posyła mi łagodny uśmiech
zabarwiony współczuciem, jakie okazuje się tym, którzy nie potrafią zrozumieć
prostych rzeczy.
W ciągu kolejnych dwunastu lat Hussena urodziła jeszcze sześcioro dzieci, i te
przeżyły. Żyły wszystkie do wczoraj, kiedy umarło szóste, bliźniaczka.
– A taki ciężki miałam poród – mówi.
Pytam ją, czy porody są lżejsze teraz czy przy pierwszych dzieciach.
– Kiedyś były lżejsze, byłam silniejsza. Z wiekiem wszystko się robi
trudniejsze... Teraz, kiedy jestem w ciąży, każda praca kosztuje mnie o wiele
więcej wysiłku.
Mówi, że wszystkie porody przebiegły spokojnie, rodziła w domu, ale przed
urodzeniem bliźniaczek, dwa lata temu, brakowało jej jedzenia i była bardzo
osłabiona, więc kiedy zaczęły się bóle, zemdlała i zawieziono ją do szpitala
w Madaoua, na motorze, dlatego zostało jej to – mówi, pokazując straszne
oparzenie na łydce.
– Od rury wydechowej. Przez to wszystko.
Lekarze powiedzieli jej, że cały problem stąd, że za mało jadła. Nie powiedzieli:
mało, tylko: za mało. I dlatego bliźniaczki urodziły się takie słabe. Miała je dobrze
karmić. W dniu planowanego wyjścia ze szpitala zebrała się na odwagę i spytała,
jak ma je dobrze karmić. Odpowiedziano jej, że ma je karmić piersią, ale najpierw
sama ma się dobrze odżywiać, żeby mieć dużo dobrego pokarmu.
– Niech pan tylko pomyśli.
Mam tylko pomyśleć. Mam sobie wyobrazić jej zmartwienie, jej rozterkę: sama
często jadła mniej, żeby nie zabrakło dla dzieci, a oto mówią jej, że jeśli będzie się
gorzej odżywiała, bliźniaczki mogą się pochorować. I co wtedy zrobi.
– Jak nie będę jeść, nie będę miała mleka. Ale jeśli ja będę jadła, nie będą jadły
moje dzieci. Więc jeśli jem, żeby mieć dużo mleka, ratuję małe dzieci, ale
zostawiam na łasce losu starsze. I po co? Po to, żeby małe, jak podrosną,
przechodziły to samo?
– I co zrobiłaś?
– Nie wiem, nie wiedziałam, co zrobić, czasem jadłam, czasem nie. A i tak na
nic się nie zdało... – mówi, patrząc w ziemię. Na jej rękach Hussina płacze
cichutko.
– Czasem nienawidzę rodzenia dzieci.
Tak mówi Hussena, a ja nie mam odwagi pytać ją o nic więcej. Ogarnia mnie
zażenowanie, wstyd. Ona jednak chce jeszcze coś dodać:
– Nienawidzę, bo się boję, że one mnie znienawidzą, za to, że dałam im takie
życie.

Ta jałowa ziemia jest kolebką człowieka. W tym miejscu łatwo jest snuć
refleksje o tym, jak to dobrze jest oddalić się od miejsca urodzenia –
wyemigrować, przeprowadzić się, polecieć gdzie indziej. Łatwo. Ponoć tutaj
znajduje się kolebka człowieka, i – teraz tak się twierdzi – tą kolebką była susza.
Podobno przed paroma milionami lat – liczba ta jest stale dyskutowana
i korygowana, nic nie jest równie zmienne jak przeszłość – jakieś małpy żyjące na
drzewach musiały zejść na ziemię, bo z powodu suszy nie mogły zdobyć
pożywienia. Musiały nauczyć się chodzić wyprostowane, biegać na dwóch
nogach, zdobywać środki do życia na wyschłej równinie. Te, które okazywały się
sprawniejsze, przeżywały. Z upływem czasu ich zdolność utrzymywania się
w pozycji wyprostowanej pozwalała im dźwigać coraz cięższy mózg, dźwigać,
a nawet go używać. Stąd owe kamienne siekiery, sześć milionów bóstw, kotlet
z ziemniakami, robaczki, które nazywamy literami. Z tej suszy się wywodzimy,
ale nic w niej nie mówi nam, dokąd zmierzamy.

– Jesteś wierząca?
– Jestem muzułmanką.
– I czemu wierzysz, że Bóg stworzył świat, w którym tylu ludziom brakuje
jedzenia?
– Nie wiem, nie mogę tego wiedzieć. Ale ilekroć nie mam nic do jedzenia,
proszę Boga, aby mi dał.
– I Bóg cię nie wysłuchuje?
– Wysłuchuje. I czasem daje, a czasem nie.
– A czy Bóg nie mógł po prostu stworzyć świata, w którym wszyscy mieliby coś
do jedzenia bez takich problemów?
– Bóg stworzył go w ten sposób, że jedni są bogaci, a inni biedni. I biedni
muszą się do niego modlić, żeby mieć coś do zjedzenia.
– A zatem jeśli nie byłoby tylu biednych, mniej ludzi modliłoby się do Boga...
– Nie wiem, to nie są rzeczy, które mogłabym zrozumieć.
– Może Bóg stworzył biednych po to, żeby byli ludzie, którzy go bardziej
potrzebują.
– Może – odpowiada Hussena i śmieje się. Mam wrażenie, że myśl taka nie
przyszła jej do głowy, ale wydaje się interesująca. Niepotrzebnie dociskam:
– Czy to nie egoistyczne z jego strony?
– Bóg nie jest egoistą. Czasem, kiedy go proszę, daje mi. A kiedy nie daje, to na
pewno wie dlaczego – kwituje Hussena, okopując się znowu w swojej pewności.

Rodziny na wsi nigerskiej funkcjonują jako ośrodki podtrzymujące życie: mąż


wychodzi w pole, uprawia pracowicie kawałek ziemi, pozyskuje ziarno; kobieta
rodzi dzieci, nie pracuje w polu, troszczy się o dom i potomstwo, gotuje,
ewentualnie obrabia kilka metrów piaszczystej ziemi, na której uprawia rośliny
spożywcze, na przykład okrę na sos. Nieraz oboje podejmują prace dodatkowe:
mężczyzna, kiedy nie starcza mu plonów z własnego pola, uprawia cudze,
a nawet wyjeżdża na pewien czas. Kobieta może próbować zająć się jakimś petit
commerce, polegającym najczęściej – jeśli uda jej się zgromadzić kapitał
początkowy – na smażeniu i sprzedaży racuchów.
Rodzina powinna mieć dostatecznie wiele dzieci, żeby zapewnić sobie ciągłość:
dziewczynki przechodzą do innej rodziny w zamian za pewną sumę pieniędzy,
opuszczają rodzinę; chłopcy dają utrzymanie rodzicom, kiedy ci nie mogą już
pracować. Matka, zamieniona w babcię troszczy się o dzieci i dom, ojciec
natomiast, kiedy jest już człowiekiem w podeszłym wieku, przekazuje swoją
wiedzę, co zapewnia mu symboliczną władzę i utrzymuje go w formie.
To trudna decyzja ekonomiczna w kraju mającym jeden z trzech najwyższych
na świecie wskaźników śmiertelności dzieci: jeśli w rodzinie jest mało dzieci,
może w niej zabraknąć mężczyzn do pracy, potrzebnych, kiedy ojciec już nie
będzie dawał rady. Z kolei jeśli dzieci jest dużo, może przeżyć ich więcej, niż
rodzina jest zdolna wyżywić. Zaiste skomplikowana równowaga: nie mieć tylu
dzieci, żeby nie dawało się ich wyżywić we wczesnym okresie życia, ale mieć ich
dosyć, żeby mogły zapewnić rodzicom utrzymanie na starość.
W bogatym świecie, w którym przyjmuje się, że struktury państwa i inne
instytucje są odpowiedzialne za nasze przetrwanie, posiadanie dzieci stało się
formą realizacji osobistej i emocjonalnej, postacią symbolicznej ciągłości życia.
W ubogim świecie dzieci uosabiają wciąż jeszcze podstawową strategię
przetrwania.

Wszystko to stanowi schemat – odległy od zawiłego układu niesprecyzowanych


funkcji pełnionych przez współczesną rodzinę na Zachodzie – w który wpasowuje
się niemal każda rodzina.
W porównaniu z nowymi konfiguracjami rodzin na Zachodzie i nowymi
rolami, na które nie ma nawet terminu – kim jest dziecko jednego ze
współmałżonków dla dziecka drugiego?, albo współmałżonek dla wnuków
drugiego?, kim są dla wychowywanych wspólnie dzieci osoby tej samej płci? –
struktura rodziny afrykańskiej wydaje się prosta i niepodlegająca zmianom.
Rodzi się pokusa, żeby traktować tę strukturę jako naturalną, zakorzenioną
w społeczeństwie, w którym formy produkcji, rytm życia i problemy nie zmieniły
się specjalnie od czasów pradziadków.

Życie na wsi tak silnie związane jest z tym, co niezmienne.

Pierwszym celem każdego człowieka, każdej grupy ludzkiej, jest zaspokoić


głód. Przed dziesięcioma tysiącami lat w zdobywaniu pożywienia uczestniczyli
wszyscy. Z czasem społeczeństwa zaczęły się specjalizować. Teraz w tych
najbogatszych jedynie 2–3 procent ludzi uprawia ziemię i wytwarza żywność.
W wielu krajach afrykańskich chłopi stanowią od dwóch trzecich do trzech
czwartych ludności. Procentowy udział ludności rolniczej to twardy wskaźnik
bogactwa – „rozwoju” – społeczeństwa.
Ośmiu na dziesięciu Nigerczyków żyje na wsi, żyje z rolnictwa. Trudno nam
sobie wyobrazić w dzisiejszych czasach społeczeństwo w takim stopniu
uzależnione od rolnictwa produkującego podstawowe produkty żywnościowe –
nie społeczeństwo, w którym posiadacze ziemi i maszyn uprawiają wiele roślin,
aby sprzedawać je innym osobom, ale takie, w którym ludzie niemający niemal
niczego zbierają plon z uprawianych przez siebie roślin i nie wiedzą, na jak długo
im go wystarczy.

– A gdyby kiedyś zjawił się jakiś czarownik i powiedział ci, że możesz poprosić
o cokolwiek, czego zapragniesz, o co byś poprosiła?
– O jedzenie. Coś do jedzenia każdego dnia. O to bym poprosiła.
Hussena ma zawiązaną na głowie czarną chustkę, złoty kolczyk w prawym
uchu, patrzy bystro; na jej policzkach widoczne są równoległe blizny stanowiące
znak plemienny, szyję zdobi naszyjnik z paciorków. Ciało ma suche, zniszczone,
ręce kościste – i prawie białe odciski u nasady kciuków, w miejscu, w którym dłoń
trzyma tłuczek moździerza: czterdzieści lat tłuczenia codziennie w moździerzu,
dwie godziny każdego dnia. Trzydzieści tysięcy godzin ucierania tłuczkiem
ziaren prosa, rozbijania ich, by obróciły się w jedyne pożywienie.
– A jak byłaś mała, to było więcej jedzenia niż teraz czy mniej?
Moje pytanie miało charakter ogólny; chciałem wiedzieć, czy sprawy wyglądały
lepiej czy gorzej niż teraz. Jej odpowiedź jest dość konkretna:
– Było więcej. Było więcej, bo ludzie nie mieli tylu dzieci. Mieli, ale więcej
umierało. Teraz, kiedy rodzi się tyle, jest o wiele mniej jedzenia.

Rolnictwo wydaje nam się zajęciem bardzo starym. W najbogatszych krajach


Europy jest swego rodzaju rzemiosłem, działalnością anachroniczną, którą
państwo podtrzymuje i wspiera, aby nie została zapomniana tradycja, kultura.
W średniozamożnych nowych producentach zboża – takich jak Kanada,
Australia, Ukraina, Rosja, Brazylia, Argentyna – rolnictwem zajmują się nieliczni.
W Stanach Zjednoczonych, gdzie lobby rolnicze jest stosunkowo silne, sektor
rolniczy daje jedynie 4 procent produktu krajowego brutto.
Na ogół w pierwszym odruchu traktujemy rolnictwo z pewnym
lekceważeniem, jako dziedzinę najbardziej zacofaną, najmniej dynamiczną
i nowoczesną. Ale zapominamy o jednym: nie wymyślono jeszcze innej formy
produkowania żywności, przeobrażania energii słonecznej w pokarm dla
zwierząt.
Dziesiątki lat pracy specjalistycznych laboratoriów, tysiące nowych rozwiązań
i patentów, mnóstwo środków chemicznych – barwiących, słodzących,
wzmacniających smak czy zapach i innych, nie zmieniły w niczym faktu, że ciągle
tym, co jemy, są owoce ziemi – uzyskane bezpośrednio albo przetworzone przez
inne organizmy.
Rolnictwo polega wciąż na pięciu podstawowych procesach: człowiek wybiera
odpowiednie rośliny, dostarcza im wodę, użyźnia i nawozi ziemię, chroni uprawy
przed chorobami, korzysta z siły roboczej przy zbiorach. A roślin uprawnych nie
jest znowu tak wiele. Istnieje około 250 tysięcy gatunków, z których około 50
tysięcy to gatunki jadalne; z tego spożywamy około 250: zboża, warzywa, zioła,
orzechy, przyprawy, rośliny w postaci korzeni, bulw, owoców.
W dzisiejszych czasach – licząc średnio, bo proporcje zmieniają się znacznie
w zależności od miejsca – mięso i nabiał zwierząt karmionych uprawami
dostarczają nam jednej czwartej spożywanego przez nas białka, a ryby dodatkowe
5 procent. Reszta to rośliny – bezpośredni produkt rolnictwa. Aż 90 procent
kalorii pochodzi z piętnastu gatunków roślin, dwie trzecie z trzech roślin: ryżu,
kukurydzy, pszenicy.

Produkcja związana z żywnością – rolnictwo, przetwórstwo – stanowi tylko 6


procent gospodarki światowej. To niewiele, dziesięć razy mniej niż sektor usług.
Ciekawe jednak, że ta niewielka cząstka określa całą resztę – bez niej nie
istniałoby nic – a 43 procent aktywnej zawodowo ludności świata, około 1,4
miliarda, to rolnicy. Demografia, znaczenie ekonomiczne i autentyczna potrzeba
niewiele mają ze sobą wspólnego.

Rolnictwo – w biednych krajach oparte na motyce i łopacie – jest zajęciem


wymagającym siły fizycznej, i mężczyźni liczą się w nim bardziej. Kobiety też
próbują, ale to oczywiste, że za wyżywienie rodziny odpowiadają mężczyźni, co
nadaje życiu określony kształt. Poddaństwo kobiety miało bardzo konkretną
cenę: zgodnie z dialektyką pana i niewolnika mężczyzna zapewniał kobiecie
jedzenie. W społeczeństwach bogatszych łatwiej zerwać z tym schematem;
w świecie, który opisuję, sytuacja się komplikuje. Tak czy owak mężczyźnie nie
jest w nim łatwo: ma obowiązek wykarmienia rodziny, ale nie ma środków;
nieustannie zawodzi.

Salou, mąż Husseny, nie należy do najbiedniejszych, ma dwa półhektarowe


poletka, na których uprawia proso. Z każdego z nich – jeśli susza nie daje się za
bardzo we znaki i nie dokucza szarańcza – pozyskuje około sześćdziesięciu
worków prosa. W najlepszych latach zbiera do worka 15 kilogramów ziarna,
w gorszych – tylko jeden czy dwa.
– Aż tak wielka może być różnica?
– Tak, nigdy nie wiadomo, ile będzie ziarna, nigdy.
Zaczynamy z Husseną rachować. W naprawdę dobrym roku z każdego
z poletek mogą uzyskać 900 kilogramów prosa, czyli razem 1800 kilogramów.
Duża rodzina, taka jak jej, potrzebuje co najmniej dwóch miar – po 2,5 kilograma
prosa dziennie, 5 kilogramów niełuskanego ziarna. Pięć pomnożone przez 365
dni daje 1825. Zatem nawet w najlepszych latach nie starcza, by jeść każdego dnia.
I to jeśli nie liczyć pozostałych wydatków – na sól, cukier, czasem pomidory,
ubrania, buty, transport, naftę do lampy, narzędzia, lekarstwa.
– Moim zadaniem jest dopilnować, żeby prosa wystarczyło. Mój mąż sieje,
pielęgnuje, zbiera i daje mi proso. Ja muszę nim gospodarować. Czasem się
kłócimy, prosi mnie, żebym mu dała więcej do jedzenia. Nigdy mnie jednak nie
bije, prawie nigdy. Pytam go: chcesz mieć jeszcze co jeść, jak będziesz wychodził
siać? Dlatego teraz musimy jeść trochę mniej, tak żeby nam wystarczyło na
potem. On zaczyna to rozumieć. Ale boję się, że się pomylę w rachubach. Boję się,
że źle wyliczę i nie wystarczy na tyle, na ile trzeba, że skończy się wcześniej.
Czasem tak było.
– A pomyliłaś się czasem w drugą stronę, i zostało za dużo?
Hussena śmieje się, patrząc na mnie z tą mieszaniną zdziwienia i współczucia.

W przeciętnym roku jedzenie kończy się po sześciu, siedmiu miesiącach – żeby


nie wspomnieć o takich latach, jak ostatni rok, kiedy w wielu workach nie było
nawet kilograma ziarna. Wówczas ludzie próbują dla uzupełnienia siać cebulę
w grudniu, ale nie zawsze mogą sobie na to pozwolić, bo potrzeba pieniędzy na
nasiona i nawozy; a przede wszystkim nie zawsze starcza wody. W pozostałym
czasie Salou szuka prac dorywczych, i czasem je znajduje, a czasem nie.
– Wtedy czasem jemy, a czasem nie. Nieraz sąsiad da mi otręby prosa i z tego
gotuję zupę, żeby dzieci miały coś do zjedzenia. Albo uda nam się zebrać liście
z niektórych drzew. A bywa, że i tego nie znajdę... – mówi Hussena, uśmiechając
się na widok mojego zdziwienia. Ten człowiek, myśli pewnie, nie rozumie nic
z życia.

– Jecie czasem coś innego niż proso?


– Tak, czasem w sobotę, kiedy jest targ, udaje nam się kupić coś innego.
– Co takiego?
– Ziemniaki, maniok do ugotowania.
– A co lubisz najbardziej?
– Najbardziej lubię ryż. Ale prawie nigdy nie mogę go kupić. Kiedy jest na
targu, torba kosztuje tysiąc pięćset. A proso osiemset. To oburzające.
Te 800 franków za torbę to ponad 300 za kilogram. Przed kilkoma miesiącami,
w porze zbiorów, kilogram sprzedawano po 70. Wykorzystują to handlarze.
Skupują zboże od zadłużonych rolników, odkładają na później, czekają.
Spekulują. Po jakimś czasie, prędzej czy później, przychodzi głód.
– Ale w tym roku jadłam wołowinę.
Odbyło się wesele bogatego krewnego, opowiada Hussena, i z tej okazji zjadła
kawałeczek mięsa z wołu, kawałek wołowiny.

W moich roboczych notatkach rozdział poświęcony Nigrowi zatytułowany był


„Głód strukturalny”. To głód odzwierciedlający głębokie uwarunkowanie,
należący niemal do ontologii. W Nigrze miałby być zatem nieuchronnym
skutkiem położenia geograficznego, sytuacji klimatycznej: kraj leży na obszarze
jałowym, produkującym tak mało żywności, że nie starcza jej dla mieszkańców.
Taki jest ogólny obraz Sahelu, a Nigru w szczególności, i musiało minąć trochę
czasu, zanim zrozumiałem, że dałem się przekonać pewnej ideologii. Nie ma
czegoś takiego jak głód strukturalny, nieunikniony. Zawsze kryją się za tym jakieś
racje, przyczyny, decyzje.

Strukturalny ma znaczyć: nieunikniony, trwały.


To są urzędnicze sztuczki.

– A kiedy wszystko jest dobrze, cieszysz się?


– Kiedy sama mam dosyć jedzenia i mam co dać dzieciom, cieszę się. To są
najlepsze chwile.
.

(SŁOWA PLEMIENIA)

Jak?

Wszystko zależy od punktu widzenia. Orson Welles jest Trzecim Człowiekiem,


handlarzem podrobionych antybiotyków w powojennym Wiedniu, sprzedawcą
lekarstw, które zabijają, ponieważ nie leczą. Joseph Cotten, jego stary druh,
wyrzuca mu tę nieuczciwość. Znajdują się w najwyższym położeniu diabelskiego
młyna na Praterze. Welles mówi przyjacielowi, żeby nie był sentymentalny:
– Spójrz na dół. I powiedz, naprawdę byłoby ci żal, gdyby jeden z tych
punkcików przestał się ruszać?
Wydaje się to cynizmem – który zawsze jest nie na miejscu. Nie na miejscu
przede wszystkim dlatego, że mówiący patrzy z daleka; wtedy ludzie to naprawdę
punkciki. Żeby uniknąć tej cynicznej postawy, wolimy nie patrzeć.

Jak, do diabła?

nie, nie mówię: sukinsyny, gówno ich to obchodzi. Czasem miałbym ochotę ich
zamordować; zastanawiam się, jak oni to robią, że żyją w ten sposób, i naprawdę
ich nie rozumiem. Jak możesz być tak niewrażliwy, że patrzysz na zdjęcie
chudziutkiego dziecka, z ogromnymi oczyma i tym smutkiem na twarzy, i nic cię
to nie obchodzi? Nie, tych sukinsynów należałoby wszystkich pozamykać, za to,
że tacy są. Ja nie byłbym do tego zdolny, żeby mieć wszystko gdzieś, nie, ja coś
daję, w pracy mamy taki system, że po każdym okresie rozliczeniowym
przekazujemy pewną sumę, nie zawsze taką samą, zależnie od zysków, na rzecz
kilku fundacji, z którymi od dawna współpracujemy. Bo naprawdę nie wiem, jak
można być tak zakutym łbem, żeby wiedzieć, że dzieją się takie rzeczy, i nie robić
nic. Zwłaszcza jeżeli sam miałeś szczęście, udało ci się, masz trochę forsy,
rodzinę. Dlatego trzeba pomagać, wszyscy musimy pomagać, każdy na miarę
swoich możliwości; żeby wiedzieć, że przynajmniej nie
Jak, do diabła, możemy?

Zastanawiać się, gdzie będę jadł dziś wieczorem. Zastanawiać się, co będę jadł.
Z kim. Zastanawiać się nad tymi najzwyklejszymi sprawami.
Zastanawiać się, czy będę miał co jeść dziś wieczorem.

Jak, do diabła, możemy żyć?

– No nie, naprawdę, przy wszystkich kłopotach, jakie mamy tutaj, ty jeszcze


będziesz zawracał sobie głowę afrykańskimi dziećmi? Czy to przypadkiem nie
dlatego, że nie masz ochoty zajmować się tym, co widzisz dookoła? Czy to nie jest
chowanie głowy w piasek?

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc?

Nie mówią: głód to ilustracja stwierdzenia, że nie obchodzi nas zły los innych
ludzi. Stwierdzenia, że nie obchodzą nas ci inni.
Nie osądzam. Relacjonuję. Może to i dobrze, że nie obchodzi. Może to głupota:
tracić czas albo uważać się za boga i zajmować innymi. Trzeba ocenić szanse,
rozważyć wszystkie za i przeciw.

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się?

czasem naprawdę miałbym ochotę wziąć giwerę i wszystkich ich powystrzelać.


Wszystkich, rozumiesz? Żeby nie został nikt żywy. Krew mnie zalewa, jak widzę
tych typów, którzy nabijają sobie kabzę kosztem pracy innych, cierpienia innych,
bracie, tych typów, przez których głodują miliony ludzi, a oni, proszę, żyją sobie
w najlepsze na stosie trupów, przysięgam ci, że bym ich wszystkich powybijał,
gdyby to miało coś zmienić. Ale co na tym zyskasz? Więc serio: co możesz zrobić?
Co możesz zrobić, żeby zmienić ten zasrany system? Skoro mają całą władzę,
trzymają wszystko w garści, nie ma sposobu, żeby ich wyciągnąć z ich bunkrów,
banków, samolotów, ich

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?


5
Najpierw było polowanie na niewolników i handel nimi. Od XV wieku niektórzy
Arabowie i niektórzy Europejczycy pracowali nad tym, by wykończyć znaczną
część ludności Czarnej Afryki; zdaniem pewnych historyków wykończyli połowę.
Najazd Europejczyków pod koniec XIX wieku dobił to, co pozostało z gospodarki
afrykańskiej. Lokalne rzemiosło zostało zniszczone, handel zdezorganizowany,
ziemie zostały zajęte, uprawy żywnościowe zastąpione przez takie, jakich
potrzebowała metropolia.
Kiedy państwa afrykańskie uzyskały niepodległość, Europejczycy wywieźli, co
mogli. W większości krajów sytuacja była trudna – brak infrastruktury, niewielu
ludzi z przygotowaniem technicznym, brak kapitału, który można by
zainwestować, i oczywiście konflikty społeczne i polityczne. Sprawy jednak uległy
pogorszeniu, kiedy w latach osiemdziesiątych zaczął obowiązywać Konsensus
Waszyngtoński i gdy Bank Światowy oraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy
„namówiły” – pod groźbą nieuregulowania długów zagranicznych – większość
rządów afrykańskich do zmniejszenia ingerencji państwa w rozmaite dziedziny.
Między innymi w rolnictwo, stanowiące wciąż podstawową aktywność
w znacznej części kontynentu i zapewniające byt jego mieszkańcom.
„Rynek zadba o poprawę waszych warunków życia”, głosiły założenia Banku
i Funduszu, a tymczasem państwo miało zaprzestać dotacji dla rolników oraz
gwarantowania im minimalnego zakupu ich produktów i regulowania cen – pod
pretekstem włączania ich w „globalny system wolnego rynku”.
W wielu krajach polityka ta została przez rządzących przyjęta bez większych
oporów, a chłopi nie mieli dostatecznej siły, by wpływać na tego typu decyzje.
A poza tym uznano rolnictwo za działalność archaiczną, której nie warto było
popierać i która, zdaniem ekspertów zachodnich, stanowiła źródło ubóstwa wielu
Afrykańczyków.
Później sam Bank Światowy miał przyznać, że gdy chodzi o zwalczanie głodu,
to subsydia dla rolnictwa są czterokrotnie bardziej skuteczne niż jakikolwiek inny
środek. Niemniej w latach 1980–2010 procent środków przekazywanych na
rolnictwo w ramach międzynarodowej pomocy dla Afryki, spadł z 17 do 3, gdy
tymczasem Stany Zjednoczone i Europa udzielały swoim rolnikom subsydiów
w wysokości 300 miliardów dolarów rocznie.
Fundusz naciskał również, aby zaniechano rodzinnego uprawiania produktów
konsumowanych lokalnie na rzecz produkcji dla rynku globalnego – kawy,
herbaty, bawełny, soi, orzeszków ziemnych. Za dewizy uzyskane z eksportu kraje
afrykańskie miały spłacić dług zagraniczny. I stawały się zakładnikami rynków
międzynarodowych, zarządzanych przez najpotężniejsze kraje i firmy.
W tamtym okresie w wielu krajach otwarcie rynku sprawiło, że produkty
importowane, tańsze, subwencjonowane przez rządy krajów swego pochodzenia,
zaczęły wypierać lokalne. Na tym polegała wielka niegodziwość rynku
światowego: nie mając zbytu dla swoich produktów, tysiące chłopów z krajów
najuboższych straciło ostatnią koszulę – której zresztą nigdy nie miało. A same
kraje straciły nadzieję na produkowanie własnej żywności i tym samym
uniezależnienie się od cen, kaprysów i nakazów „rynku”.
Import żywności pogłębia też różnice regionalne: większość sprowadzanych
towarów trafia do dużych miast, z reguły położonych na wybrzeżu, gdzie skupia
się bogactwo kraju. Spośród 50 najuboższych krajów świata 46 importuje –
z krajów najbogatszych – więcej żywności, niż eksportuje. Przez przeszło wiek
Afryka była wielkim eksporterem żywności; od 1990 roku importuje więcej, niż
eksportuje.
Ostatnio sekretarz do spraw rolnictwa w administracji Reagana John Block
stwierdził: „Myśl, że kraje rozwijające się powinny wyżywić się same, jest
anachronizmem, ideą należącą do ery minionej. Powinny one raczej
zagwarantować swoje bezpieczeństwo żywnościowe, opierając się na produktach
rolnych amerykańskich, dostępnych, w większości wypadków, po niższej cenie”.
Było to proste: w Stanach Zjednoczonych i Europie produkuje się żywność
lepiej i taniej, a zatem Afrykańczycy – i inni ubodzy – mieli przestać się tym
zajmować i zacząć pracować, aby zarobionymi pieniędzmi płacić za żywność
importowaną. Choć nie bardzo było wiadomo, gdzie mają pracować. Czasem
zakładano nastawione na prostą produkcję fabryki, wykorzystujące tę tanią siłę
roboczą, ale zwykle niczego takiego nie było. I oto okolice wielkich miast zaczęły
się zapełniać ludźmi bez zajęcia, wieś natomiast – rolnikami, którzy nie posiadali
już ziemi ani środków do jej uprawiania.

Dwóch Afrykańczyków na trzech to ciągle chłopi. Ci, którzy prowadzą


gospodarkę nastawioną na własną konsumpcję, zjadają to, co wyprodukują –
a nigdy nie jest tego dosyć, ponieważ ich ziemia, ich narzędzia i środki produkcji
pozwalają na niewiele – i dlatego nie zostają im nadwyżki, które mogłyby zostać
zainwestowane w poprawę wydajności w rolnictwie.

W roku 1970 liczbę osób niedożywionych w całej Afryce oceniano na 90


milionów. W 2010 – na 400 milionów.
– Nie może, nie będzie mógł.
Dziś w szpitalu, pomiędzy dziesiątkami matek, siedzi jakiś ojciec, mężczyzna –
i płacze. Może mieć pięćdziesiąt parę lat; w kraju, w którym średnia życia wynosi
około pięćdziesięciu, jest już starszym człowiekiem. Umarło mu kilkoro dzieci,
teraz w szpitalu z powodu niedożywienia leży przedostatnie, Ashiru. Ashiru ma
trzy latka. Trzej jego starsi bracia umarli mniej więcej w tym wieku.
Jego ojciec płacze. Ma na imię Iusuf. Za wszelką cenę próbuje zachować
godność. Nie pochyla głowy, płacząc, nie ukrywa twarzy w dłoniach, nie trze oczu
rękami. Płacze z twarzą uniesioną, łzy kapią mu na poorane zmarszczkami
policzki. Iusuf mówi, że jego pierwsza żona nie zachodziła w ciążę, druga
zachodzi, owszem, ale rodzi dzieci, które nie są zdolne do życia. A może to jego
wina. Nie mówi, ale podejrzewam, że się nad tym zastanawia – i nie mam odwagi
go spytać.
– Myślałem, że go wyślę do szkoły, żeby się uczył, żeby znalazł dobrą pracę,
zrealizował moje marzenia. Ja nie mogę być kimś, on może mógłby.
Iusuf ma na sobie białą koszulę, poplamioną w ciągu dni spędzonych
w szpitalu, jego stopy są zniszczone i popękane, łzy spływają mu wolno, milczące.
– Nie może, nie będzie mógł.
Iusuf płacze nad swoim synem, ale płacze również nad sobą. Co zrobię, pyta, co
zrobię, jak będę stary, co zrobię, sam jak palec.
Przyszłość to na ogół zagrożenie.

Czarne torby unoszące się nad polem. Czarne plastikowe torby unoszące się
nad polem. Plastikowe sklepowe torby fruwające w każdym zakątku Nigru.
Wymknęły się nowoczesności – odpadki nowoczesności, która dociera tutaj tylko
w postaci śmieci.

Przyszłość, na ogół.

Niger zajmuje powierzchnię miliona kilometrów kwadratowych, z czego


jedynie 40 tysięcy to ziemia uprawna. Na pozostałym obszarze żyją wędrowni
pasterze, hodujący około 20 milionów sztuk bydła: kozy, owce, osły, wielbłądy,
zebu. Ceny środków medycznych dla zwierząt – środków ochrony przed
pasożytami, szczepionek, witamin – wzrosły wielokrotnie, odkąd
Międzynarodowy Fundusz Walutowy zobowiązał rząd do zamknięcia
Państwowego Urzędu Weterynaryjnego, otwierając rynek dla firm
zagranicznych. Od tamtej pory coraz więcej pasterzy traci stada i musi
emigrować na przedmieścia Niameju albo do okolicznych stolic – Abidżanu,
Kotonu. Międzynarodowy Fundusz Walutowy skłonił także rząd nigerski do
rezygnacji z utrzymywania rezerw ziarna – około 40 tysięcy ton zbóż, głównie
prosa – uruchamianych w razie wystąpienia jakże częstych susz, plag szarańczy
czy w okresie soudure, kiedy mieszkańcy głodują. Fundusz uznał, że decyzje tego
typu zakłócają działanie rynku; rząd ściśnięty kleszczami zagranicznego
zadłużenia zmuszony był ustąpić.
Niger jest drugim w świecie producentem uranu. Znajdujące się na pustyni
zasoby są naprawdę ogromne, a uran jest bardzo poszukiwanym surowcem. Kraj
nie czerpie jednak z tego wielkich korzyści. Monopol na wydobycie posiadała
zawsze państwowa firma francuska Areva, płacąca państwu nigerskiemu
niewielki procent za dzierżawę. W 2007 roku odkryte zostały złoża w Azeliku
i prezydent Mamadou Tandja postanowił rozpocząć nową grę: wydobyciem miała
się zająć spółka chińsko-nigerska. Areva protestowała, ale bez skutku. Dwa lata
później znaleziono kolejne złoże, w Imourarene. Uranem zainteresowana była
Francja, najbardziej „nuklearne” państwo świata: trzy czwarte jego elektryczności
pochodzi z elektrowni jądrowych wykorzystujących surowiec, którego ten kraj nie
posiada. Niemal połowa pochodzi z Nigru.
W lutym 2010 roku prezydent Tandja przystąpił do rozmów z Chińczykami,
chcąc rozpocząć eksploatację nowych złóż. Kilka dni później został odsunięty od
władzy w wyniku zamachu stanu, którym kierował pułkownik Djibo. Objąwszy
rządy, pułkownik zerwał rozmowy z Chińczykami, potwierdzając „wdzięczność
i lojalność” swego kraju wobec Francji i Arevy. W następnym roku w wyborach
powszechnych został wyłoniony nowy prezydent, Mahamadou Issoufou, inżynier
górnictwa pracujący dla Arevy.
Na początku tego wieku Bank Światowy opracował plan nawodnienia, który
miał umożliwić eksploatację ponad 400 tysięcy hektarów ziemi; powierzchnia
uprawna zwiększyłaby się dziesięciokrotnie, wszyscy mieszkańcy kraju mieliby
zapewnioną żywność. Ale kraj będący drugim w świecie producentem uranu nie
miał ani grosza na rozpoczęcie prac.

W cesarstwie rzymskim z hektara ziemi pozyskiwano 300 kilogramów zboża,


a jeden rolnik mógł obrobić średnio 3 hektary. Każdy rolnik produkował blisko
tonę ziarna.
W średniowiecznej Europie pozyskiwano z hektara 600 kilogramów zboża,
a każdy rolnik mógł obrobić przeciętnie 4 hektary; produkował 2,5 tony zboża.
W osiemnastowiecznej Anglii z każdego hektara uzyskiwano tonę zboża,
a każdy rolnik mógł obrobić średnio 5 hektarów; produkował 5 ton.
W Stanach Zjednoczonych w połowie XX wieku z każdego hektara uzyskiwano
2 tony zboża, a każdy rolnik mógł obrobić średnio 25 hektarów; produkował 50
ton.
W Stanach Zjednoczonych na początku XXI wieku hektar ziemi nawożonej
i nawadnianej daje 10 ton zboża, a każdy rolnik może obrobić średnio 200
hektarów; produkuje zatem 2 tysiące ton.
W Sahelu na początku XXI wieku z hektara pozyskuje się 700 kilogramów
zboża, a każdy rolnik obrabia przeciętnie hektar ziemi, produkując 700
kilogramów. Nieco mniej niż chłop w cesarstwie rzymskim przed dwoma
tysiącami lat, dwa tysiące razy mniej niż współczesny farmer amerykański.
W niewielu dziedzinach nierówność jest tak widoczna, tak krzycząca, jak
w rolnictwie – podstawowym zajęciu ludzi, zapewniającym im pożywienie.

To sucha ziemia. Cztery procent powierzchni uprawnej w Afryce korzysta


z systemu nawadniania; w Europie i Ameryce Północnej nawadniane są niemal
wszystkie tereny uprawne, w Azji połowa. Na północy Brazylii Światowa
Organizacja Meteorologii porównała wydajność z dwóch leżących obok siebie
hektarów obsianych fasolą, z których jeden nawadniany był tylko wodą
deszczową, a drugi sztucznie. Z pierwszego pozyskano 50 kilogramów fasoli,
z drugiego 1500. Trzydzieści razy więcej.
To rejony produkcji ubóstwa: na całym świecie jest 30 milionów traktorów, ale
700 milionów rolników afrykańskich ma ich do dyspozycji mniej niż 100 tysięcy –
i 250 tysięcy sztuk bydła pociągowego do pracy na roli. Dla większości rolników
jedyne narzędzia to wciąż para własnych rąk, nóg oraz motyka. Zdaniem
ekspertów, kiedy siła pociągowa się podwaja, podwaja się obszar ziemi, który
może być uprawiany.
Spośród 700 milionów chłopów 500 milionów nie posiada nasion do siewu ani
nawozów mineralnych. I większość nie może sprzedać swoich zbiorów poza
miejscem zamieszkania – brakuje dróg i ciężarówek. Dlatego często, kiedy przy
odrobinie szczęścia zdołają oni zgromadzić więcej, niż potrzebują, zapas gnije
w nieprzystosowanych do tego celu magazynach. Według FAO 25 procent
zbiorów zostaje zniszczonych przez gryzonie albo psuje się na skutek
niewłaściwego przechowywania. Dotyczy to przede wszystkim krajów, w których
spichlerze są nieodpowiednie albo ich w ogóle nie ma.

– Oburza mnie, kiedy słyszę, jak ktoś mówi, że Sahel nie może się sam wyżywić.
Oczywiście, że może. Potrzebna jest tylko odpowiednia polityka i potrzebni są
politycy, którzy uczynią to swoim priorytetem. Wielcy ofiarodawcy europejscy
mówią o korupcji – i mają rację. Ale to także ich wina. Jeśli dam ci dziesięć
franków, żebyś sobie kupił długopis, a potem nigdy nie poproszę, żebyś mi go
pokazał, to nie będę ci co roku dawał dziesięciu franków, żebyś sobie znowu
kupował taki sam długopis. Oni to właśnie robią: dają i dają, chociaż wiedzą, że
ich pieniądze trafiają do najgorszych kieszeni. Ale tak im pasuje, i ze względu na
prowadzoną przez nich politykę, i na interesy w tym rejonie.
Tłumaczy mi to w swoim gabinecie w Niameju, dyrektor organizacji
pozarządowej, który prosi o zachowanie anonimowości.
– To relacja oparta na wzajemnych korzyściach. Nie tylko ekonomicznych.
Przede wszystkim jest im na rękę, aby rządy sprawował skorumpowany gabinet,
gotowy pójść na wszelkie ustępstwa, gdy jakaś firma amerykańska czy europejska
przyjedzie robić tu interesy. Ale to także coś zakorzenionego głębiej
w strukturach. Bardzo wygodnie jest utrzymywać rządy lokalne w uzależnieniu
od własnej pomocy „humanitarnej”. Z rządami jest tak samo: wygodnie jest
utrzymywać ludzi w uzależnieniu od tej pomocy – a równocześnie odwracać ich
uwagę; trudno sobie wyobrazić, aby osoby stale zagrożone głodem zastanawiały
się bliżej nad tym, co robią rządy. Im trudniejsza jest sytuacja jakiegoś
społeczeństwa, tym mniej jest ono skłonne kontrolować rządzących. Poza tym
ludzie ci uczą się żyć z ręką wyciągniętą po prośbie; zamiast myśleć o tym, jak
zdobyć jedzenie, czekają, aż dostarczy je jakiś urzędnik czy ktoś biały. Nie mówię,
że tak jest zawsze, ale...

Pielęgniarka ze szpitala w Madaoua opowiada mi o pewnej matce – jednej


z wielu, jak twierdzi – która od miesięcy utrzymuje wagę swojego dziecka nieco
poniżej minimum, żeby dalej dostawało suplementy żywnościowe i trochę
jedzenia – worek prosa, parę litrów oliwy – dla niej samej i dla reszty rodziny.
Dzień później pielęgniarka pokazuje mi tę kobietę.
– Podobno stan twojego dziecka nie poprawia się – mówię do niej. – Ciągle
waży za mało.
– Tak, nie zdrowieje, biedaczek.
– A czy to nie dlatego, że nie zjada swojej porcji?
– Nie, nie dlatego. Ja mu daję wszystko, panie doktorze. Według mnie to musi
być zły urok. Zły urok, panie doktorze.
Są także kobiety, które sprawdzają, gdzie i kiedy rozmaite organizacje
pozarządowe rozdzielają środki, i wędrują długie godziny, żeby coś dostać.
Czasem potrzebują żywności dla swoich dzieci, czasem chcą to sprzedać i kupić
coś do jedzenia. Na targu w Madaoua saszetka Plumpy’Nut kosztuje 150 franków,
ćwierć dolara.

Głód w Nigrze – a w miejsce Nigru można by wstawić wiele krajów


afrykańskich, azjatyckich i południowoamerykańskich – nie jest „strukturalny”,
albo jest taki, ponieważ nikt nie zbudował struktur, które głód by wykluczyły.
Weźmy choćby przykład ziemi. Nie jest żyzna, ale wszystko wyglądałoby inaczej,
gdyby były nawozy, środki chwastobójcze, traktory, systemy irygacji.
Głód w Nigrze i wielu innych krajach to konsekwencja grabieży. Gdyby w ciągu
stu lat poprzedzających uzyskanie niepodległości zdołano zgromadzić
jakiekolwiek zapasy, gdyby potem wykorzystano choć część zysków z uranu Arevy
do rozkręcenia efektywnego rolnictwa, znalazłyby się środki na jakieś traktory,
system nawadniający, drogi, może nawet lokalny przemysł. Pojawiłaby się
możliwość nieznacznej choćby poprawy warunków życia – szansa, żeby częściej
było coś do jedzenia.

W książce zatytułowanej Enough amerykański dziennikarz Roger Thurow,


niegdyś związany z „Wall Street Journal”, opisuje niewiarygodny dramat wielkiej
akcji pomocy. Okazało się, że zbiory w Etiopii dzięki wykorzystaniu lepszego
ziarna, użyciu nawozów, traktorów i stosowaniu nawodnienia od paru lat
systematycznie rosły i w 2002 roku kraj stał się drugim producentem zboża na
kontynencie afrykańskim, za Republiką Południowej Afryki. Tyle że nikt nie
pomyślał, co z tym nadmiarem zrobić. Ilość zboża przekraczała lokalny popyt,
drogi prowadzące do portów były zniszczone bądź zablokowane w związku
z wojną w Erytrei, nikt – ani państwo, ani sektor prywatny – nie miał pieniędzy
na zakup i przechowywanie zboża, nie było spichlerzy. W niektórych częściach
kraju miliony głodowały, ale drogi do tych miejsc pozostawały nieprzejezdne;
docierały tam tylko samoloty z pomocą międzynarodową, głównie USA, które
przywoziły zgodnie z prawem tego kraju żywność amerykańską. W kraju pełno
było zboża, z którego nikt nie mógł korzystać, a Amerykanie przybywali
z własnym – z tonami zboża kupowanego za ciężkie pieniądze od producentów
w USA.
W niektórych rejonach zboża było za dużo. Rynki lokalne zalane były tanią
pszenicą; w ciągu kilku dni jej cena spadła z 10 do 2 dolarów za 100 kilogramów.
Wielu rolników poniosło tak wielkie straty, że w następnym roku nie miało za co
kupić ziarna, nawozów czy – w przypadku rolników uprzywilejowanych – paliwa
do pomp nawadniających; spora część należącej do nich ziemi leżała odłogiem.
Zbiory w 2003 roku należały do najniższych od kilkudziesięciu lat i w całym kraju
zapanował głód. „Wiem, że jeśli ograniczam obszar upraw, brakuje jedzenia –
mówił do Thurowa rolnik nazwiskiem Bulula Tulle, który z 1000 hektarów zszedł
do 200. – To straszne. Ale przynajmniej nie tracę pieniędzy”.

Momo, stojący na czele Lekarzy bez Granic w Nigrze, ma za sobą lata


doświadczeń w pracy w tych stronach. Urodził się i wychował w Mali, pracował
w różnych organizacjach, zna Sahel. Mówi spokojnie, ale z przekonaniem:
– To prawda, że oddziałują czynniki naturalne czy demograficzne, które
utrudniają nam życie. Zawsze istnieje groźba jakiejś plagi – szarańczy, wróbli,
które mogą przylecieć pewnego wieczoru albo wcześnie rano, kiedy pole jest
gotowe do żniw, i objeść wszystko. Niektóre sprawy sięgają korzeniami historii
ostatnich dziesięcioleci. Część nomadów, którzy przenosili się ze swoimi stadami
z miejsca na miejsce, osiadła w tych okolicach, zwiększając przeludnienie
i ograniczając przestrzeń, po jakiej poruszali się pozostali nomadzi, którzy też się
osiedlili, i tak dalej. Mniej bydła to mniej nawozu, a nawozy chemiczne
zastępujące naturalne są bardzo drogie, tak wiec wydajność się zmniejsza. Ziemia
wyjaławia się, rzadziej pada, liczba ludności wzrasta. W rezultacie ziemia, która
mogła ludzi wyżywić, już ich nie wyżywi...

W ciągu ostatnich dwudziestu lat produkcja rolna w Nigrze wzrosła o 2


procent, ludność – o 3,5 procent. Liczba ludzi wzrasta o wiele szybciej niż ilość
zboża. Jako że jest coraz więcej ludzi, dzieli się ziemię na coraz mniejsze kawałki.
Przedtem system jakoś działał, ponieważ chłopi przyłączali nowe tereny, nieco
oddalone od wiosek, trochę bardziej suche, trochę mniej żyzne. Teraz to już
niemożliwe: wszystko jest zajęte. A ziemia eksploatowana ponad miarę nigdy nie
odpoczywa. Rodzi słabiej, odpoczywa rzadziej, w rezultacie plonów jest mniej –
i koło się zamyka. Aż produkcja spada tak bardzo, że rolnik nie może się już sam
wyżywić. Przez całe wieki ziemię można było sprzedać tylko członkowi rodziny
albo, w ostateczności, mieszkańcowi tej samej wioski. Przed czterdziestu laty ten
mechanizm został naruszony i ziemia stała się towarem na rynku: bogaci
mieszkańcy miast – kupcy, urzędnicy – zaczęli ją skupywać. Wielu chłopów
zrozumiało, że posiada coś, co niczego nie produkuje, lecz ma wartość.
W desperacji zaczęli ulegać pokusie sprzedawania: najpierw jeden hektar, potem
drugi, potem ostatni. Pozostawali z niczym, zmuszeni mieszkać jako pariasi
u rodziny albo emigrować do dzielnicy nędzy w Niameju czy Abidżanie.

Tak, mówi Momo, tak się dzieje. Ale trwa to już od czterdziestu lat. Można było
znaleźć jakieś rozwiązanie.

Hussena i Salou mają dorosłe dzieci, w wieku ponad dwudziestu pięciu lat,
które mieszkają z nimi. Ślub kosztuje, a oni wciąż nie mogą uzbierać na posag,
wesele, prezenty. Hussena mówi, że być może zwrócą się z prośbą o pożyczkę do
krewnego, na ślub dla najstarszego syna, który już zaczyna się niecierpliwić. Jeśli
tego roku zbiory nie będą zbyt słabe, spróbują.
Inaczej, tłumaczy mi, syn odejdzie i więcej nie wróci.
– A dokąd pójdzie?
– Mówi, że chciałby pojechać do Niameju, ale nie wie, jak to zrobić, nie ma tam
nikogo...
– A ty znasz Niamej?
– Nie, nie znam tam nikogo. Dokąd miałabym pójść?
– A jak sobie je wyobrażasz?
– Nie wiem, jakieś bardzo duże miasto.
– W którym ludziom żyje się lepiej czy gorzej?
– Tam jest zupełnie inaczej. O wiele lepiej. Ludzie mają prąd, wodę bieżącą,
mają więcej do jedzenia. W mieście zawsze jest jedzenie, żyje się o wiele lepiej.
W mieście wszystkim żyje się lepiej.
Hussena wypowiada się o mieście, w którym jest pełno lepianek, wysypisk
śmieci, żebraków, kalek, ludzi z marginesu.
– A ty nie chciałabyś tam zamieszkać?
– Ja bym chciała, ale żeby się przenieść do Niameju, trzeba coś mieć.
Hussena wyjaśnia mi wszystko cierpliwie: wyobraźmy sobie, że ona, razem
z mężem i dziećmi – albo i bez dzieci, na początku mogłaby je zostawić w wiosce –
pojechałaby szukać szczęścia w Niameju. Musieliby mieć jakieś pieniądze, żeby
zapłacić za przeprowadzkę, a po przyjeździe mieć coś do jedzenia, przez pierwsze
dni, póki nie znaleźliby pracy, jeśliby znaleźli. A poza tym musieliby poszukać
noclegu, bo już jej mówiono, że w mieście nie można spać, gdzie się chce. Oni nie
mają tych pieniędzy, więc nie mogą tak zrobić; miasto jest dla tych, którzy coś
posiadają. Dlatego, twierdzi Hussena, ich syn powinien zostać z nimi. Poza tym –
mówi to z namysłem, jakby się wahała, czy w ogóle o tym wspominać – jest
jeszcze coś.
– Jest jeszcze coś: dzieci, które opuszczają dom, zapominają o rodzicach.
6
Wczoraj padało i na polu widać gromadę mężczyzn i kobiet z motykami, którzy
rozkopują ziemię, żeby siać ziarno. Mimo że zwilżona deszczem, ziemia ciągle
jest twarda. Szkoda, że nie widziałem ich wczoraj, jak zaczęło padać.
– Nie wyobraża pan sobie, jak się ucieszyliśmy, kiedy spadły pierwsze krople,
i zobaczyliśmy, że są dobre – mówi Ahmad, z triumfalnym uśmiechem. –
Wydawało się, że nigdy już nie spadnie deszcz. Każdego roku wydaje się, że nigdy
nie spadnie, a potem pada, a na następny rok znowu wydaje się, że nigdy nie
będzie padać.
– I zawsze w końcu pada?
– Nie, czasem nie.

Wyraźmy to innymi słowami: wszystko jest absolutnie niepewne. Pada albo nie
pada, nadlatują roje szarańczy, jakiś kupiec podwyższa ceny – i jest to sprawa
życia i śmierci dziesiątek tysięcy ludzi. Bogactwo polega na tym, że człowiek ma
różne możliwości, w razie czego może na coś liczyć, nie musi żyć wciąż o krok od
katastrofy. Porusza się w szerszym obszarze, na którym jest nawet miejsce na
potknięcie, i jeśli się potyka, to ma jakieś wyjście. Nędza to życie na krawędzi:
potkniecie się jest równoznaczne z roztrzaskaniem.

Już od dawna nie widziałem nikogo z zegarkiem na ręku. Ahmad ma zegarek:


na prawym przegubie – duży, ciężki kwadratowy elektroniczny zegarek z metalu.
Od czasu do czasu rzuca na niego okiem, jakby chcąc sprawdzić, czy dalej tam
jest, i dla upewnienia się, czy ja widzę, że on na niego patrzy, że go ma, że jest
człowiekiem, który ma zegarek. To, że ważna staje się miara czasu, godzina – nie
tyle sam czas, ile sposób odmierzania czasu w godzinach – oznacza istotną
zmianę kulturową: chłopi, którzy od wieków obywali się bez zegarków, muszą
raptem przestawić się na nowe sytuacje, zmierzyć z pojęciem godziny.
I oczywiście chętnie się posiadaniem zegarka chwalą.
Ahmad ma dwadzieścia osiem lat, ukończył szkołę podstawową: potrafi czytać,
pisać, liczyć. Ma żonę, troje dzieci, ojca, matkę, trzech braci, cztery siostry, całe
mrowie kuzynów. Razem – na czterech mężczyzn – posiadają kilka kawałków
ziemi: trzy o powierzchni jednego hektara, dwa o powierzchni półtora hektara
i jeden ośmiohektarowy, co czyni ich bogatszymi od niemal wszystkich sąsiadów.

– Ale niech pan sobie nie myśli, kierowniku. Od nikogo nic za darmo nie
dostaję. Ręce sobie urabiam.
Ahmad pracuje z ojcem i dwoma braćmi. Proces trwa długo. W kwietniu, przed
zasiewami, wypalają pole, żeby usunąć chwasty i przygotować ziemię,
wyjałowioną przez lata uprawiania. Potem przychodzi najcięższe: trzeba wyorać
skiby za pomocą tych płaskich ostrzy osadzonych na długim kiju, które należą
tutaj do najpopularniejszych narzędzi rolniczych – człowiek i ziemia orana kijem.
W maju, przed porą deszczów, wysiewa się ziarno. Jest to tak zwany suchy siew.
Jeszcze się nie nawozi, bo nie wiadomo, czy będzie padać, czy ziarno wykiełkuje,
a nie można ryzykować zmarnowania nawozu. Dwa, trzy tygodnie później, jeśli
spadł deszcz, zboże zaczyna kiełkować. Wtedy należy wypielić chwasty kijem albo
motyką i nawieźć ziemię. Nawóz jest bardzo drogi. Kiedyś był to nawóz
naturalny, pochodzący od bydła, ale nie ma już tylu krów, ponieważ kurczy się
obszar wolnej ziemi, na której nomadzi mogliby wypasać swoje stada. Więc teraz
trzeba nawóz kupować – i rozdzielać z wielką rozwagą. Miesiąc później znowu
plewi się chwasty i powtórnie sypie nawóz – jeśli jeszcze został – po czym czeka
się od półtora miesiąca do dwóch, zanosząc modlitwy, żeby padało, kiedy
powinno padać, i żeby nie przyleciały wróble albo szarańcza i nie wyjadły
wszystkiego. I dopiero wtedy można nareszcie zebrać plon, napełnić worki. I tak
na każdym, choćby odległym, poletku, pośród kłótni, z wypasanymi tam przez
kogoś kozami, strasznym upałem, suszą. Pracuje się po wiele godzin każdego
dnia, po osiem, dziesięć godzin w promieniach słońca, z przerwą w południe na
modlitwę i posiłek – przyniesioną przez żonę polentę z prosa.
– Ciężka to praca?
– Bardzo.
– I masz wiele czasu na rozmyślanie...
– Tak, jest czas zastanowić się nad wszystkim.
– I o czym myślisz?
– Najczęściej myślę o tym, kiedy wreszcie skończę, myślę, ile mi jeszcze zostało.
I myślę też nieraz, że muszę zdobyć pieniądze i kupić sobie pług i parę wołów
albo wielbłąda do ciągnięcia pługa. Wtedy będzie mi o wiele lżej...
Koło do pługa zrobione przez wiejskiego kowala może kosztować jakieś 35
tysięcy franków, blisko 70 dolarów. Ahmad uważa, że nie są one zbyt mocne. Jeśli
się o nie dba, mogą trochę posłużyć, choć prawdę mówiąc, koła niemal zawsze się
łamią. A jak ktoś chce mocne koło, to musi zapłacić od 60 do 80 tysięcy. No i para
wołów, które ciągną pług, nie kosztuje mniej niż 150 tysięcy. Za 200–250 tysięcy
miałby wszystko – 400–500 dolarów.
– To majątek – mówi, wzdychając.
Drobne rolnictwo pozostaje wciąż zajęciem dziedzicznym. Rzadko zdarza się –
chyba że sprawy źle stoją – żeby syn rolnika porzucił ojcowiznę. Przejmuje on
ziemię, prowadząc życie podobne do życia ojca, zachowuje dziedzictwo.
Przeznaczenie, myślę: los.
I raptem uświadamiam sobie, że „los” to pojęcie z innej epoki, pojęcie ze świata
wiejskiego.

Ahmad opowiada, że kiedy ma dosyć kopania w polu kijem, czasem, dla


wytchnienia, zaczyna rozmyślać nad tym, co zrobić, żeby kupić ów upragniony
pług. I wyobraża sobie przyszłość: mając pług, mógłby obrobić więcej ziemi
i pracować szybciej, a w wolnym czasie zatrudniłby się na cudzym polu albo
zdobył dla siebie jakieś dodatkowe poletko; przecież robiłby wszystko szybciej,
lepiej. To daje mu energię, by każdego roku raz albo dwa razy wyjechać do pracy –
wyprawić się – jak się tutaj mówi. Ahmad udaje się na parę miesięcy do Nigerii,
żeby zarobić i przywieźć pieniądze dla rodziny. Do Nigerii jest niedaleko, niecałe
20 kilometrów, a granica nie jest pilnie strzeżona; podobno grupy Al-Kaidy
z Sahelu przekraczają ją często.
Niger pozostawał przez wiele lat wolny od konfliktów regionalnych, ale już tak
nie jest, terroryzm umieścił go na wojskowej mapie świata. W lutym 2013 roku
wyszło na jaw, że Stany Zjednoczone zorganizowały na przedmieściach Niameju
bazę dla dronów – bezzałogowych statków powietrznych, które diametralnie
zmieniają sposób prowadzenia wojny. Pokazują jasno olbrzymie różnice między
bogatymi a biednymi: biedni walczą własnymi ciałami, bogaci za pomocą
urządzeń sterowanych na odległość.
Rzecznik amerykański poinformował wówczas, że nie może określić liczby
rozmieszczonych w Nigrze dronów typu Predator, że jest to działanie
tymczasowe, że są one potrzebne, żeby kontrolować fundamentalistów
islamskich w Mali i że „na razie pełnią zadania obserwacyjne”. Niemniej decyzja
ta spowodowała zaangażowanie Nigru w konflikt i postawiła rząd w niezręcznej
sytuacji. „Akceptujemy drony – powiedział wówczas prezydent Mahamadou
Issoufou. – Powinniśmy zachować czujność wobec ruchów partyzanckich na
Saharze i w Sahelu, lecz nasze kraje są jak ślepiec prowadzący innego ślepca.
Musimy zdać się na kraje takie jak Francja i Stany Zjednoczone i podejmować
współpracę w celu zachowania bezpieczeństwa”.
To nie tylko to. Aż 40 procent budżetu państwowego w Nigrze pochodzi
z pomocy i wsparcia Pierwszego Świata – co, jak wszystko, ma swoją cenę.
Kiedy w Nigerii zbliża się czas zbioru kukurydzy albo ryżu, Ahmad wraz
z kolegami z wioski przekracza granicę. Podobnie jak w wielu innych ubogich
krajach utrzymuje się tutaj stary mechanizm: mężczyźni wyjeżdżają,
przemieszczają się, podróżują, gdy tymczasem kobiety zostają, są przywiązane do
ziemi. A raczej odbywają tylko jedną decydującą podróż: wychodzą za mąż
i zostawiają dom rodzinny, by zamieszkać w wiosce męża. Po czym, jeśli nie
wydarzy się nic złego, mieszkają zawsze w tym samym miejscu.
W Nigrze dniówka rolnika wynosi 2 tysiące franków – 4 dolary; w Nigerii może
to być nawet 4500. Za to, co zostaje, Ahmad kupuje skarpetki albo latarki
u chińskiego hurtownika w Kano i próbuje sprzedawać je w wioskach. I co
tydzień albo dwa – przez znajomego wracającego do domu albo przez bank, który
potrąca ponad 10 procent – posyła trochę pieniędzy rodzinie, żeby mieli co jeść.
– Gdybym nie kochał swojej ziemi, cały czas pracowałbym w Nigerii. Ale nie
mogę, nie mogę, nie mogę zostawić swojej ziemi: to ziemia mojego ojca,
dziadka...
Nie chce – i rodzina nie pozwala. W zeszłym roku właściciel pola w Nigerii
zaproponował mu stałą pracę. I to nie kopanie motyką w pocie czoła, nie. Miał mu
prowadzić rachunkowość. Ahmad zapalił się do tego pomysłu, ale naturalnie
pierwsze, co zrobił, to zwrócił się o pozwolenie do ojca. Ten przypomniał mu
historię jednego z wujków, który przed laty pojechał pracować do Nigerii i więcej
nie wrócił ani też nigdy nic nie przysłał. Na koniec ojciec stwierdził, że nie chce,
aby i Ahmed zniknął z ich życia.

Pieniądze wysyłane przez emigrantów stanowią formę dzikiego rozdzielania


środków materialnych połączoną z jeszcze bardziej dzikim wyzyskiem: biedni
wykonują w krajach bogatszych prace, których nie chcą wykonywać jego
mieszkańcy, i wysyłają do siebie pieniądze. Oblicza się, że w 2013 roku 200
milionów emigrantów wysłało 400 milionów dolarów do krajów swego
pochodzenia. W Nigrze co trzydziesty mieszkaniec pracuje w Nigerii albo
Ghanie, w Beninie, albo Wybrzeżu Kości Słoniowej; wysyłają oni do kraju około
100 milionów dolarów rocznie. Wielu zostaje na emigracji, wielu wyjeżdża
i wraca.
To także pewna forma globalizacji. Na przykład rozpad Libii po upadku
Kaddafiego nie tylko spowodował rozproszenie się dżihadystów po całym
regionie, ale też sprawił, że ćwierć miliona Nigerczyków, którzy wyemigrowali
tam w poszukiwaniu pracy, przestało przysyłać pieniądze do domu. Oto, jak
pogłębia się nędza z całkiem odległych, zdawałoby się, przyczyn.
Ahmad się nie poddaje. Mówi, że poprawi swój los; wie, że wielkim wysiłkiem,
kosztem wielu wyrzeczeń zdoła go poprawić, i nie boi się – ani wysiłków, ani
wyrzeczeń. Ahmad ma nierówne zęby, nieco skośne oczy, kilkudniowy zarost;
jego ubranie to biało-żółta koszula w ogromne hippisowskie kwiaty i wymięte,
pełne dziur spodnie. Jest jeszcze zegarek.
Ahmad jakoś sobie radzi. Ale mimo że rodzina uprawia całą swoją ziemię –
uzupełniając czasem zbiory o cebulę w grudniu i okrę, której doglądają kobiety –
i że Ahmad pracuje w Nigerii, nie zawsze starcza im jedzenia.
– Teraz prawie zawsze mamy coś do jedzenia. Ale żeby zawsze, to nie. Dzieci
jedzą zawsze. Prawie zawsze.
Ossama, jego młodszy synek, wyszedł właśnie ze szpitala w Madaoua, gdzie był
leczony z powodu ostrego niedożywienia. Ahmad uważa, że to chyba nie to, że
lekarz musiał się pomylić; przecież oni codziennie dają dziecku kawałek polenty,
co tamci sobie myślą. W momencie przyjęcia do szpitala dwuletni niemal Ossama
ważył siedem kilogramów.
– Bo tutaj wszystko zależy od tylu spraw. Czasem wydaje mi się, że nie ogarnę
wszystkiego. Czy będzie padało, czy starczy ziarna, nawozu, co z Nigerią, jak
bracia, i nie wiadomo co jeszcze. Człowiek nie może troszczyć się o tyle spraw.
– Jaka jest twoja ulubiona potrawa? Co lubisz najbardziej?
– Proso.
– Tak? To lepsze niż kurczak?
– Kurczak? Kurczaka nigdy nie zjem. To po co miałby mi smakować?

Wyobraźmy sobie, że jest wiosna. Stare drzewa pokrywają się liśćmi, zaczynają
się zielenić krzewy, na polach wyrasta proso. Nigdy nie byłem w Nigrze w epoce
deszczowej. Pustynny krajobraz jakby łagodnieje, widać w nim więcej życia. Ale to
również czas soudure. To straszne, że kiedy w przyrodzie znać pewne ożywienie,
ludzie cierpią najstraszniejszy niedostatek.

Przechodzi przyjaciel Ahmada, zatrzymuje się na chwilę rozmowy. Słyszał, że


w wioskach po drugiej stronie Madaoua proso rośnie dobrze, już jest wysokie
i dorodne. Wszędzie jest zielono, mówi przyjaciel, potrząsając głową. Niedawno
byłem w tamtej okolicy. Pola są tam dopiero co obsiane, proso ledwo kiełkuje,
mówię.
– Nie, proszę pana, pan się musi mylić. Wiemy, że w tamtych stronach będą
mieli dobre zbiory.
Nie sposób dyskutować z kimś, kto wie lepiej. Można najwyżej uświadomić
sobie potrzebę mitu: gdzieś tam, zawsze gdzieś dalej, jest coś (lepszego), co nam
się należy, ale czego nie mamy. Na tym zasadza się między innymi
nowoczesność. Religie. Historia.
Ahmad kiedy chce – kiedy może – sprawić sobie przyjemność, jedzie na dzień
lub dwa do krewnych w Madaoua; odpoczywa i ogląda telewizję.
– Oglądam wiadomości, mecze piłki nożnej. Jestem kibicem Realu Madryt. Zna
pan? Real Madryt.
Powtarza nazwę powoli, tonem wyjaśnienia. Mówi, że kiedyś wreszcie się
uniezależni, będzie miał swój kawałek ziemi, swój telewizor i parę wołów, żeby
orać pole. Niedawno był już o krok od tego – od swoich wołów. Prawie je zdobył,
ponieważ ciężko pracował i sprzedał wiele latarek w Nigerii. Zebrał trochę
pieniędzy i mógł pomyśleć o kupnie wołów, ale go podkusiło.
– Jak to cię podkusiło? – podchwytuję, ale on uśmiecha się swoimi nierównymi
zębami i nie wyjaśnia zagadki.
– Podkusiło mnie. Wie pan, co zrobiłem?

Zastanawiam się, w jakim momencie pojawiła się ta tak nowoczesna idea


głosząca, że należy „coś zrobić” ze swoim życiem, „nadać mu sens”, jakoś je
wykorzystać. Robić coś innego niż jeść, pracować, płodzić dzieci, wierzyć,
zapominać, umierać. W ciągu tysiącleci bardzo niewielu myślało o czymś takim;
znakomitej większości wystarczało aż nadto, że żyje. Teraz jednak przyjmuje się,
że to za mało, że trzeba robić coś więcej.
Idea ta kojarzy się raczej z życiem miejskim. Mam do niej zastrzeżenia:
rolnikowi związanemu z ziemią łatwiej jest wyobrazić sobie ciągłość, trwałość –
trudniej radykalne zmiany. Trudniej ich sobie życzyć. Zawsze były wojny,
migracje, klęski żywiołowe: zmiana łączy się z zagrożeniem.
– Nie wie pan. Skąd miałby pan wiedzieć.
Ahmad zawiesza jeszcze na chwilę głos dla większego efektu, po czym rzuca:
– Ożeniłem się. Mam drugą żonę.
Rozpiera go duma, w kącikach ust błąka się uśmiech. Mówi, że siedem
miesięcy temu ożenił się ze swoją kuzynką, siedemnastoletnią, ślub był piękny,
odbyło się wspaniałe wesele z baranem, śpiewami i tańcami, i teraz musi
pracować o wiele ciężej, bo nie jest tak łatwo utrzymać dwie żony. On jednak da
sobie radę, daje radę.
– Dlaczego ożeniłeś się drugi raz?
– Bo miałem chęć.
– Twoja żona przestała ci się podobać?
Śmieje się z mojego pytania i postanawia wytłumaczyć mi sytuację. Ma
w wiosce grupę dziewięciu przyjaciół, którzy wszystko robią razem; znają się od
zawsze, razem się bawili, chodzili do szkoły, pracowali, niektórzy próbują razem
szukać szczęścia w Nigerii – prawdziwi przyjaciele. I spośród tych dziewięciu
sześciu ma już drugą żonę, a on nie chciał być gorszy.
– Śmiali się ze mnie, żartowali. Patrzyli na mnie z góry.
Łatwiej byłoby napisać – byłoby to łatwiejsze do zrozumienia – że Ahmed nie
zdołał kupić upragnionego pługa, bo sytuacja społeczno-ekonomiczna, bo
globalne nierówności, bo skrajna niesprawiedliwość – wszystko to zresztą
prawda. Ale prawdą też jest, że miał okazję i nie wykorzystał jej. Czy też wolał ją
wykorzystać w inny sposób.
– Aleśmy się ubawili na weselu. Przez prawie dwa dni. Wszyscy byli, rodzina,
przyjaciele.
Razem z wypłaconym posagiem i prezentami ślub kosztował go niemal 200
tysięcy franków – tyle, ile miał odłożone na pług.
– Teraz obie dobrze się dogadują, nie ma żadnych konfliktów. A moi przyjaciele
wiedzą, że muszą mnie traktować poważnie.
– A czy dwie żony to nie za wiele pracy?
Ahmad patrzy na mnie z uśmiechem. Znów powiedziałem to, czego oczekiwał;
dałem mu okazję, żeby mógł się pochwalić.
– Jeśli tylko Pan Bóg da mi zdrowie, poradzę sobie – odpowiada i patrzy na
zegarek. Musi już iść, ma dużo pracy.

7
Wtedy kolejny raz nastał nieurodzaj. W roku 2004 zbiory były mniejsze z powodu
suszy oraz plagi szarańczy, ale tym, co sprawiło, że tysiące Nigerczyków nie miało
co jeść, był stuprocentowy wzrost cen. Kursy walut podniosły się na skutek
spekulacji na giełdzie w Chicago – wiele zboża wysłano do Nigerii, gdzie popyt
stale się zwiększał. Ceny krajowe wzrosły jednak przede wszystkim z powodu
manipulacji dwudziestu czy trzydziestu wielkich hurtowników, którzy
kontrolowali rynek w Nigrze. Wykorzystali fakt, że z handlu wycofało się
państwo, i zawładnęli rynkiem: podnieśli ceny prosa, zmagazynowali tony tego
zboża na czas, kiedy ceny będą zwyżkowały jeszcze bardziej, po czym kolejny raz
je podnieśli. Nie zaprzątali sobie głowy ogólnym dobrobytem bądź
niedostatkiem; wierni własnej logice troszczyli się o to, aby jak najwięcej zarobić.
Pod koniec 2004 roku coraz więcej ludzi nie miało ani jedzenia, ani pieniędzy
na jego zakup. Krowy i kozy padały tysiącami. Dla wielu Nigerczyków śmierć ich
zwierząt jest początkiem ostatecznej klęski. Ale prezydent Mamadou Tandja
zajęty był kampanią wyborczą, która doprowadziła pod koniec roku do jego
reelekcji. Widać było nadciągający kryzys, jednak ekipa prezydenta nic na ten
temat nie mówiła, bo mogłoby to spowodować spadek jego popularności. Z tych
samych powodów niedożywienie i śmiertelność niemowląt nie należały do
głównych tematów politycznych w kraju. Stanowisko szefa departamentu do
spraw wyżywienia w Ministerstwie Zdrowia od ponad roku pozostawało
nieobsadzone.
„Określenie «głód» nie jest neutralne. Sposób interpretacji kryzysu określa
sposób przeciwdziałania. Nazwanie danej sytuacji «głodem» przesądza o tym, ile
pieniędzy zostanie wydane, gdzie i na co, i kto będzie zarządzał funduszami
i kierował operacjami”, napisała Benedetta Rossi w książce The Paradox of Chronic
Aid.
Ludzie z ekipy Tandji postanowili udawać głupich, żeby nikt ich nie wziął za
głupich albo nieużytecznych. Dlatego zaprzeczali temu, co oczywiste. Dlatego nie
zwrócili się po tak potrzebną pomoc. Klasyczny układ powtarzający się co pewien
czas. Na przykład Etiopia lat 1984–1985. Pół miliona zmarłych.
Tak jak powtarzający się głód w Korei Północnej powinien być klasycznym
przykładem tego, do czego zdolna jest dyktatura, kiedy chodzi jej wyłącznie
o utrzymanie się przy władzy, tak głód w Nigrze w 2005 roku mógłby pokazywać,
do czego zdolny jest rynek, kiedy nic nie krępuje jego działań. Pokazał jednak co
innego.

Niger liczył wówczas 14 milionów mieszkańców, z czego prawie 3 miliony


stanowiły dzieci poniżej piątego roku życia. Każdego roku umierało 200 tysięcy
spośród nich, przy czym połowa zgonów wiązała się z niedożywieniem. Ale
w roku 2005 dzieci poniżej piątego roku życia umierały w proporcji wyższej niż
w czasie jakiejkolwiek wojny: codziennie umierało pięcioro na 10 tysięcy.
Akurat przebywała tam grupa Lekarzy bez Granic. Przybyli trzy lata wcześniej
w ramach kampanii szczepień przeciwko różyczce prowadzonej w regionie
Maradi – jednym z najbardziej żyznych i bogatych w ziemię uprawną –
i stwierdzili, że liczba dzieci niedożywionych przekracza wszelkie
przewidywania. Postanowili się tym zająć.
– Nie sporządzaliśmy żadnych analiz. Pracowaliśmy w tym rejonie i zdaliśmy
sobie sprawę z istnienia ogromnej rzeszy dzieci niedożywionych. Na tę chorobę
nikt nie zwracał uwagi. Alarm podnoszono, jeśli wystąpiła klęska albo wybuchł
konflikt zbrojny; tylko wtedy.
Sytuacja stale się pogarszała. W kwietniu 2005 roku wiadomo już było, że
w Maradi 20 procent dzieci poniżej piątego roku życia cierpi z powodu ostrego
niedożywienia. (O głodzie wśród dorosłych wie się na ogół niewiele. Ponieważ nie
umierają z tego powodu szybko – trwa to kilka lat, ich organizm osłabia się,
umierają z innych przyczyn – nikt nie prowadzi wśród nich badań ani się nimi
nie zajmuje. Niemniej tamtego roku inna organizacja oceniła, że wśród matek
dzieci poniżej piątego roku życia stopień niedożywienia był podobny jak
u dzieci).

Tymczasem rząd wciąż się nie angażował, nie wywierał nacisku na


hurtowników, nie zwracał się z prośbą o pomoc.

W jednej ze swoich publikacji, w rozdziale zatytułowanym Building the Case for


Emergency, Xavier Crombé, francuski ekspert Lekarzy bez Granic, pisze, że w celu
przeprowadzenia skutecznej interwencji podczas tamtej klęski głodu przede
wszystkim „postawiono kwestię niedożywienia u dzieci w centrum
zainteresowania”. Crombé relacjonuje, jakie kroki zostały podjęte: ustalono
odpowiednie dane, porównano je, zinterpretowano, upubliczniono uzyskane
informacje, zaproponowano możliwe rozwiązania. Coś podobnego dzieje się
w świecie: pewne tematy przyjmowane są jako pierwszorzędnej wagi, inne nie.
Określenie problemu to tylko pierwszy krok, ale krok fundamentalny. Ci, którzy
go podejmują, określają to jako nadanie chorobie egzystencji społecznej, nadanie
jej najwyższego znaczenia.
Wszystko to trochę trwało, ale wreszcie przyniosło oczekiwane rezultaty. Był
już sierpień i dzieci umierały tysiącami, kiedy prezydent Tandja zdecydował się
poprosić o pomoc – i rozdać niewielką ilość przechowywanego przez siebie prosa.
Zaczęła się zabawa z ofiarodawcami: potrzebuję tyle a tyle, dobrze, dostaniesz
połowę, nie, proszę, sytuacja jest naprawdę poważna, jesteśmy w połowie roku
i mam cały budżet rozdysponowany, nie widzisz, że tutaj umierają dzieci, jak
dam ci więcej, zabiorą skorumpowani, nie możesz mi teraz odmówić tych
pieniędzy, trzeba było pomyśleć wcześniej, a co chcecie w zamian, prześlemy ci
projekt, dobrze, niech będzie, byle szybko.
To jest zwyczajna darowizna: ktoś siada w progu kościoła i prosi, żeby się nad
nim zlitowano. Tak nie powinno być.
To dobroczynność, która najpierw zabrała żebrakowi jego dobytek. Uran, na
przykład. To układ, w którym ofiara nie zapomina, kto naprawdę ma władzę.
Rząd afrykański prosi „świat” o pomoc w zaradzeniu dramatycznej sytuacji.
Wówczas „świat” uruchamia mechanizmy obejmujące dyskusje, negocjacje,
targowanie się, by na koniec wysłać żywność, środki pomocy, nawet szpitale.
Świat „ratuje życie ludzi” – których, ma się rozumieć, sam kraj nie jest zdolny
uratować. Kraj powinien, a jakże, podziękować dobremu panu, który zgodził się
wyciągnąć do niego pomocną dłoń i obdarować go, zabrawszy najpierw wszystko,
na co miał ochotę.

W roku 2005 w departamencie Maradi organizacja Lekarze bez Granic przyszła


z pomocą ponad 60 tysiącom dzieci z objawami ostrego niedożywienia.
Z pewnością jednak nie pamiętalibyśmy o tym, gdyby nie to, że był to pierwszy
przypadek udzielenia masowej pomocy w sposób, który miał odmienić walkę
z głodem wśród dzieci.

Pozostają kwestie słownictwa. Jedni mówią o niewłaściwym żywieniu, inni


o niedożywieniu, wszyscy jednak są zgodni, że istnieje coś, co określa się mianem
ostrego niedożywienia. To fizyczny rezultat głodowania, stan, w jaki przechodzi
człowiek, który nie otrzymuje dostatecznej ilości pożywienia.

Jak powiedzieliśmy: organizm zjada sam siebie.

Organizm zjada sam siebie, dlatego najbardziej widocznym objawem


występującym u niedożywionych jest kacheksja, wyniszczenie. Im bardziej proces
ten jest zaawansowany, im większy spadek masy – tym mniejsze szanse na
przeżycie. Organizm jest osłabiony, wchłanianie jelitowe coraz gorsze, przestają
pracować nerki, zmniejsza się skuteczność układu odpornościowego. W tym
krytycznym momencie choroby – choroby? – pojawia się zwykle kwashiorkor,
charakteryzujący się obrzękiem nóg, rąk i twarzy oraz tak zwanym marazmem
żywieniowym, który prowadzi do gwałtownego wyniszczenia – wychudzenia.
Większość osób leczonych z powodu niedożywienia to dzieci w wieku poniżej
pięciu lat, znajdujące się w najbardziej krytycznym momencie swego życia. Kiedy
niedożywienie nie osiągnęło jeszcze poziomu wyniszczenia czy kwashiorkoru,
rozpoznajemy je po innych objawach. Najbardziej klasycznym wskaźnikiem jest
zmniejszenie stosunku wagi ciała do wzrostu; porównuje się wagę dziecka ze
średnią wagą dobrze odżywionych dzieci tego samego wzrostu.
Ostatnio jednak najczęściej stosuje się prosty i ścisły wskaźnik – pomiar
obwodu ramienia, zwany Mid-Upper Arm Circumference, MUAC. Jeśli obwód
ramienia dziecka jest mniejszy niż 125 milimetrów, rozpoznaje się u niego
syndrom niedożywienia średnio ostrego; jeśli mniejszy niż 115 milimetrów, mamy
do czynienia z niedożywieniem ciężkim.
Przez całe dziesięciolecia leczenie dzieci z poważnym niedożywieniem – tych,
które praktycznie umierały z głodu – polegało na ich hospitalizacji i próbach
karmienia przez przewód pokarmowy bądź dożylnie. To dość kosztowne
działanie – jeśli wziąć pod uwagę środki, infrastrukturę, personel medyczny –
a do tego nieskuteczne: w zależności od sytuacji i miejsc, umierało od jednej
trzeciej do połowy dzieci. Nie dalej jak przed dwudziestu pięciu laty naukowcy
spróbowali zmienić sposób postępowania; zrozumieli nareszcie, że to, czym
karmili dzieci, nie tylko nie poprawiało stanu pacjentów, czasem, zważywszy na
osłabienie organizmu, wręcz je dobijało.

W 1986 roku pewien dwudziestodwuletni student francuski z dobywał dyplom


inżyniera rolnika, pisząc pracę na temat „możliwości produkcji herbatnika
pełniącego funkcję suplementu żywieniowego dla ludności krajów ubogich”.
Michel Lescanne pochodził z normandzkiej rodziny zajmującej się
przetwórstwem mlecznym. Swoją pracę w rodzinnej firmie potraktował jako
misję: wziął udział w opracowaniu receptury batoników proteinowych
nazwanych Novofood, które stosowano w sytuacjach rozmaitych klęsk w Afryce.
Lescanne założył własną firmę – Nutriset, stawiającą sobie za cel „badanie
sposobu odżywiania ludzi przy wykorzystaniu nowatorskich rozwiązań”. W roku
1993 rozpoczęła się produkcja na skalę przemysłową wzmocnionego składnikami
energetyzującymi mleka w proszku nazwanego F-100, którego recepturę
opracowano specjalnie z myślą o głodujących dzieciach. Sto mililitrów mleka
dostarczało stu kilokalorii. Mleko było stosowane w bardzo wielu przypadkach
niedoborów żywieniowych, ale pojawiały się też pewne problemy.
Przede wszystkim dzieci musiały być hospitalizowane i karmione F-100 według
ścisłego planu, co cztery godziny, w dawkach uzależnionych od stanu organizmu.
Mleko natychmiast się psuło, trzeba więc było przygotowywać je nawet osiem
razy w ciągu doby. Wśród dzieci występowały przypadki zakażeń szpitalnych,
infekcji; setki matek, nie zachowując higieny, koczowało wśród małych pacjentów
cierpiących na biegunkę. Szpitale nie mogły trzymać przez trzy czy cztery
tygodnie wszystkich tych głodnych dzieci, matki zaś nie mogły sobie pozwolić na
pozostawienie na miesiąc domów, reszty dzieci, mężów, pracy. Wiele z nich
wytrzymywało kilka dni, po czym, gdy stan dziecka zaczynał się poprawiać,
odchodziło. Niektóre zabierały z sobą porcję mleka F-100; przygotowywane na
brudnej wodzie, w afrykańskim upale, zaostrzało tylko chorobę. Wiele dzieci
wracało po kilku dniach w jeszcze gorszym stanie albo umierało w swoich
domach.

W 1994 roku Michel Lescanne zaproponował André Briendowi, lekarzowi


dietetykowi z paryskiego Institut de Recherche pour le Développement IRD –
Instytutu do spraw Badań i Rozwoju, współpracę mającą na celu opracowanie
lepszego produktu. Przez całe lata obaj prowadzili badania, wykorzystując
najrozmaitsze składniki, żaden jednak produkt nie odznaczał się dostateczną
trwałością, nie miał odpowiednio dobrego smaku i nie był wystarczająco łatwy
w stosowaniu. Aż pewnego ranka – jak głosi legenda – jedząc śniadanie, Briend
zachwycił się smakiem nutelli ze słoika. Czy wykrzyknął „eureka” – na ten temat
legenda milczy. Tak narodził się pomysł produkowania z orzeszków ziemnych
masy, która, wzbogacona mlekiem, cukrem, dodatkiem tłuszczu, witamin
i minerałów, nie wymagała żadnej obróbki, nadawała się do bezpośredniego
spożycia, miała przyjemny smak, znosiła dobrze wysokie temperatury i mogła być
przechowywana dwa lata w opakowaniu z folii aluminiowej. Nazwana została
Plumpy’Nut – tłusty orzeszek – i miała zmienić sposób leczenia niedożywienia
u dzieci.

Steve Collins, dietetyk irlandzki, zastosował produkt w Malawi i Etiopii


w latach 2002 i 2003. Niemniej dopiero kampania przeprowadzona w roku 2005
przez Lekarzy bez Granic w Nigrze zadecydowała o upowszechnieniu
Plumpy’Nut – batonika bardziej znanego jako RUTF, Ready-to-use Therapeutic
Food.
Z początku lekarze z tej organizacji mieli wątpliwości i odczuwali pewne opory:
oto zgodnie z nowym regulaminem mieli hospitalizować dzieci przez kilka dni,
a następnie, gdy wyjdą z krytycznej sytuacji, odsyłać do domów z porcjami
preparatu. Nie chcieli godzić się na wypisywanie pacjentów w stanie, w którym
ich zdaniem leczenie nie było jeszcze zakończone.
Terapia przynosiła jednak znakomite rezultaty. Nie tylko można było udzielić
pomocy o wiele większej liczbie niedożywionych dzieci, ale poprawa następowała
u dziewięciorga na dziesięcioro dzieci. Ocenia się, że do tamtej pory nigdy w tak
krótkim czasie nie udzielono tak skutecznej pomocy tak wielu osobom.
Poza tym lekarze mogli zająć się grupą, która wcześniej pozostawała poza
możliwościami ich działań: dziećmi z objawami niedożywienia średniego
stopnia. Dzieci z tej grupy nie są hospitalizowane, nie wymagają stałej opieki
medycznej, zresztą szpitale nie mają miejsc. Ale jest to grupa liczniejsza, więc
i śmiertelność wśród nich jest wyższa.
Kampania przeprowadzona przez Lekarzy bez Granic zapoczątkowała metodę
stosowaną obecnie w tysiącach ośrodków: leczenie ambulatoryjne dzieci
z niedożywieniem średniego stopnia przy pomocy sławnego batonu Plumpy.
Dwa lata później Światowa Organizacja Zdrowia, UNICEF oraz World Food
Programme, WFP, Światowy Program Żywnościowy, we wspólnej deklaracji
określiły ten produkt jako środek z wyboru w leczeniu dziecięcego niedożywienia.

Sukces zawsze pociąga za sobą nieprzewidziane konsekwencje. Eksperci


Lekarzy bez Granic, przejęci swoją rolą poszukiwaczy nowych metod, doszli do
przekonania, że nie wystarczy dawać batonik dzieciom z objawami
niedożywienia – ostrego bądź umiarkowanego; że w sytuacji kiedy ludzie żyją
stale na krawędzi niedożywienia, dostarczanie im suplementu żywieniowego
mogłoby zapobiec pogarszaniu się ich stanu. W ten sposób można by nie tylko
uratować wiele ludzkich istnień, lecz także zaoszczędzić środki wydawane na
lekarzy, infrastrukturę szpitalną oraz hospitalizację chorych i przeznaczyć je na
szerszą dystrybucję suplementów.
– W pewnym sensie, dawać wszystkim jest taniej, niż zastanawiać się nad
rozdzielaniem. Obniżają się koszty opłacania personelu, ponieważ nie trzeba
przeprowadzać skomplikowanej selekcji. A do szpitali przyjmuje się o wiele mniej
dzieci z powikłaniami, które są trudniejsze do leczenia i wymagają większych
nakładów. Śmiertelność spada wówczas znacznie, bo dzieci zostają poddane
terapii w momencie, kiedy jeszcze ich organizmy nie są poważnie osłabione.
Wiele miał mi wyjaśnić później Stéphane Doyon, lekarz z tej organizacji,
dobrze znający całą kwestię: najbardziej zagrożone są dzieci dopiero co
odstawione od piersi, które przestają otrzymywać składniki pokarmowe
potrzebne do prawidłowego rozwoju, a zamiast tego mają napełniane brzuszki
mąką i wodą. Trzeba im dostarczać przede wszystkim białko zwierzęce, owoce
i warzywa, i tak się robi.
Organizacja nawiązała współpracę z Lescanne’em, zlecając mu opracowanie
receptury batonu przeznaczonego właśnie dla takich pacjentów. W roku 2007
Plumpy’Doz, suplement diety w postaci bardziej płynnej, pakowany w porcje
tygodniowe i zażywany trzy razy dziennie, był gotowy do testowania. Próby
przeprowadzono w kilku wioskach rejonu Maradi. Po kilku miesiącach
stwierdzono, że dzieci, które nie przyjmowały preparatu, chorowały – i umierały –
dwa razy częściej niż pozostałe.
– Pozwoliło nam to również poprawić opiekę lekarską nad dziećmi pod innym
względem. Na przykład nie tak łatwo matka zdecyduje się iść dziesięć kilometrów
z dzieckiem, żeby je zaszczepić. Jeśli jednak ma dostać suplement diety, pójdzie,
a jak już do nas dotrze, chętnie je przy okazji zaszczepi czy podda jakiemukolwiek
innemu działaniu prewencyjnemu.
Tak tłumaczył mi Stéphane Doyon.

Suplementy diety przyniosły nie tylko wielki postęp w walce z niedożywieniem.


Zaczął się wokół nich rozkręcać ogromny biznes.
C.K. Prahalad, ekonomista amerykański urodzony w Indiach, sformułował pod
koniec lat dziewięćdziesiątych obowiązującą od tego czasu zasadę: otóż wielkie
przedsiębiorstwa winny troszczyć się o ogromną rzeszę ludzi, których potrzeby
nie są przez nikogo zaspokajane, a których nazwał BoP, Bottom of the Pyramid –
dołem piramidy; to cztery miliardy ludzi żyjących za mniej niż dwa i pół dolara
dziennie.
Prahalad, który studiował na Harvardzie, a wykładał na uniwersytecie
w Michigan, twierdził, że pomoc tym wszystkim ludziom może być doskonałym
interesem, że firmy, rządy i organizacje międzynarodowe powinny przestać
traktować ich jak ofiary i zobaczyć w nich wymagających konsumentów – z wielką
korzyścią dla siebie.
Czynią tak już wielkie przedsiębiorstwa międzynarodowe, od Ericssona czy
Sony, które projektują komórki z menu rysunkowym, przeznaczone dla
analfabetów w Afryce, po Unilever, sprzedający w Indiach szampon do mycia
włosów w zimnej wodzie – dla tych, którzy nie mają dostępu do ciepłej.
Przemysł suplementów żywieniowych można by podciągnąć pod tę kategorię,
nawet jeśli kupującymi byliby nie sami konsumenci, lecz rządy i pomagające im
organizacje. Konsumenci mogliby jednak wywierać nacisk na rządy, skłaniając je
do zakupu i rozdawania tych produktów.

W roku 2012 Nutriset wyprodukował niemal 15 ton batoników Plumpy’Nut,


dziesięć razy więcej niż dekadę wcześniej. Rodzina Lescanne, do której należy
firma, zbiera milionowe zyski. Jak twierdzą jej szefowie, większość z tego zostaje
zainwestowana ponownie w badania i rozwój. W 2008 roku, firma krytykowana
za zyski oraz za nieudostępnianie patentów, zaczęła stosować system ulg:
producent lokalny – pod warunkiem że pochodzi z kraju ubogiego – może
wykorzystywać markę i know-how, a także korzystać ze wsparcia technicznego,
w zamian za co zobowiązuje się do zakupu urządzeń, opakowań i niektórych
składników – minerałów, witamin – od firmy macierzystej. Tym sposobem około
dwunastu państw afrykańskich otworzyło niewielkie fabryki batonika Plumpy.
Choć układ nie jest taki prosty: w Société de Transformation Alimentaire
w Nigrze – by wziąć pierwszy z brzegu przykład – masa produkowana jest
z orzeszków ziemnych zbieranych na miejscu, ale za to z olejem palmowym
z Malezji, cukrem argentyńskim, kakao z Wybrzeża Kości Słoniowej kupowanym
w Europie, z racji skali produkcji kosztuje na koniec więcej niż masa francuska.
Tak czy owak, leczenie pozostaje drogie: sześć miesięcy stosowania batoników
Plumpy’Doz kosztuje około 50 dolarów na dziecko – w kraju, w którym wszyscy
takiego suplementu potrzebujący żyją za mniej niż dolara dziennie.

Z pewnym skrępowaniem, ukradkiem, spróbowałem kiedyś batonika


w szpitalu w Madaoua. Plumpy się ciągnie, jest kleisty, raczej smaczny,
przypomina nieco blok z orzeszków ziemnych, i jak na produkt z gatunku
słodyczy jest dość słonawy.
Dwuletni chudziutki Abdoul, o szerokiej twarzyczce, podbiegł i o niego
poprosił. Dałem mu. Śmiał się, napełniając buzię brązową masą, oblizywał.

Niektórzy mówią, że Plumpy to typowy produkt epoki erzaców: słodycz bez


cukru, kawa bez kofeiny, tłuszcz bez cholesterolu, rowery bez jazdy, papierosy
bez dymu, seks bez kontaktu, odżywianie bez jedzenia. To pewien sposób
udawania, że dzieci, które nie mają co jeść, jedzą, że te miliony najuboższych
jakoś będą żyły.
Sukces związany ze stosowaniem batonika wywołał polemiki. Przede
wszystkim krytykuje się go jako środek aplikowany w sytuacji, którą należałoby
zmienić u podstaw, „odpowiedź medyczna na problem społeczny”, przysłowiowy
plasterek na krwotok z tętnicy udowej.
Doktorzy z organizacji Lekarze bez Granic mówią, że są tego świadomi, ale
wiedzą również, że ich zadaniem – ich szansą – nie jest walczyć
z niedożywieniem, lecz nie dopuścić, w miarę możliwości, by kończyło się ono
śmiercią. To nie jest łatwe, ale tylko o to mogą się starać. Być lekarzami, przyjąć to
ograniczenie.
Dzieci – i ich rodzice – wciąż nie mają co jeść. Głód nadal daje o sobie znać,
choć zbiera mniej ofiar śmiertelnych.
Steve Collins, pionier tych działań, również jest zaniepokojony: „Nie chciałbym
doczekać nowego porządku światowego, w którym ubodzy byliby uzależnieni od
żywieniowego suplementu wysyłanego im z Europy czy Stanów Zjednoczonych”.

Batonik Plumpy to, koniec końców, tylko częściowa odpowiedź na chorobę,


która nie ma racji istnienia: jest najbardziej możliwą do uniknięcia, najbardziej
wyleczalną ze wszystkich znanych chorób.
Głód zabija, każdego roku, każdego dnia, więcej ludzi niż AIDS, gruźlica
i malaria razem wzięte – a właściwie nie istnieje. Nie ma swego udziału
w tajemnicy, w niezgłębionym mroku choroby, nie dotyczy go bezbronność
wobec niej, bezsilność wobec tego, co niepojęte. Głód jest aż nadto pojmowalny,
mimo że nie istnieje – jest wymysłem ludzkim, naszym wymysłem.
A mógłby stać się – tak łatwo – naszą zupełnie niewiarygodną, przeszłością.

8
I właśnie wtedy zachorowałem: tydzień w mroku. Z łóżkiem, elektrycznością,
bieżącą wodą, ubikacją, wentylatorem, moskitierą, lekarstwami, lekarzem
z Andaluzji, z jakim takim zaufaniem do medykamentów i medycyny. A i tak dni
wymiotów i biegunki, gorączki i majaczenia były trudne. Próbuję wyobrazić
sobie – i nie udaje mi się – jak to jest, gdy w podobnej sytuacji znajdzie się
mężczyzna, kobieta, dziewczynka, chłopiec z tamtej wioski, bez łóżka
i elektryczności, bieżącej wody, ubikacji, wentylatora, moskitiery, lekarstw
i lekarza, a przede wszystkim bez jakiegokolwiek poczucia bezpieczeństwa – tutaj
często ludzie od tego umierają.
Ja wiem, że nie umrę – mam nadzieję, że nie – nawet jeśli mój stan się nie
poprawia. Moje życie teraz ogranicza się do tego, że leżę obolały, jakby obito mnie
kijami, wstając tylko po to, żeby wszystko z siebie wyrzucić. Zwracam, wypijam
parę łyków wody i śnią mi się koszmary: błądzę po jakimś przedziwnie
symetrycznym mieście, które nie ma kresu. Wszystko zwracam: pocę się,
przeczyszcza mnie, wymiotuję. Jeszcze bardziej się pocę, tłukę się po mokrym
materacu – i ssie mnie z głodu. Czuję głód, to ssanie w żołądku, przykrą pustkę,
która z powodu uporczywości przeradza się w ból. Od sześciu dni właściwie nic
nie jem, bo mam mdłości i zwracam, górą albo dołem, wszystko, co wezmę do ust;
organizm nie przyjmuje niczego. Na zewnątrz dzieją się różne rzeczy, wobec
których obojętnieję z coraz większą łatwością. Raz po raz wyobrażam sobie, że
łapczywie wypijam solidny łyk zimnej wody, taki niekończący się długi łyk zimnej
wody – której też mi nie wolno pić, bo też ją zwrócę. Ale myślę o tym,
przynajmniej mam jakieś pragnienia. I czuję głód. Książka mści się, staje się
ciałem, i myślę bezładnie, że chciałbym zrozumieć, zanotować, co się ze mną
dzieje, że powinienem wykorzystać chorobę, żeby zaobserwować swój głód, nie
udaje mi się jednak, nie zdołam. Moje ciało obróciło się przeciwko mnie, stało się
moim wrogiem; jestem jeńcem swojego ciała.

(I to niejasne przeświadczenie, że coś tracę. Że powinienem umieć lepiej


zarejestrować wszystko, co czuję, że pomogłoby mi to zrozumieć sytuację głodu,
opowiedzieć o niej. Wrażenie, że nie podołam. Choroba: wrażenie, że tracę siebie.
Tracę coś).

W społeczeństwie rozwiniętym ludzie przestali zajmować się organizmem


społecznym, a zaczęli własnym. Teraz dla mężczyzn i kobiet z bogatych krajów
celem, tym, co się bada, nie jest już pozostająca do odkrycia terra incognita albo
nieznane jutro, które się pragnie budować, lecz ciało. Ciało – własne – stało się
owym miejscem nieznanym, które w swej tajemnicy może dać nam wszystko albo
wszystko zabrać. Groźbą, jaką nam ciało wysyła, są choroby, fizyczne
ograniczenia. Mój głód dzisiaj to głód żyjącego w dostatku człowieka z Zachodu:
to nie społeczeństwo uniemożliwia mi zdobycie pożywienia; to mój organizm,
moje ciało uniemożliwia mi jego przyswojenie.
Momentami widzę w tym jasno ironię losu, czasem znowu uświadamiam
sobie, że powinienem skoncentrować się i spróbować zarejestrować to, co się ze
mną dzieje, opisać funkcjonowanie mojego ciała w stanie głodu. Głód to, przy
zmąceniu umysłu, maksymalnie wyostrzona świadomość ciała. Niewiele mogę
pojąć: jestem osłabiony, niezdolny skupić się na jakiejkolwiek myśli, otumaniony,
rozżalony, obolały. Odczuwam z przykrością najdrobniejszy ruch, sygnał
z żołądka, z jelit; huczy mi w głowie, a w całym ciele dudni głucho.
Czasem ogarnia mnie furia, złość, kiedy indziej znowu desperacja. Czasem nic
już mnie nie obchodzi.
– Schudłem ponad sześć kilo – mówię do pielęgniarki.
– Twoja żona będzie płakać – odpowiada obojętnym tonem, jakby mówiła: pada
deszcz.

Tymczasem nie pada. Wszystko zatrzymało się i równocześnie wymyka mi się


z rąk. Jest ramadan. Przez cały miesiąc księżycowy mieszkańcy Madaoua –
wszyscy muzułmanie, którzy chcą być godni tego miana – nie mogą jeść ani pić,
ani palić, ani nikogo całować czy w ogóle robić czegokolwiek, co sprawia
przyjemność, od momentu kiedy wzejdzie słońce aż do zachodu. Każdego dnia
dwanaście godzin bez jedzenia i bez kropli wody – przy 40 stopniach w cieniu.
Nie znam bardziej brutalnej ekspresji władzy przywódcy, boga, dyktatora:
popatrz, jak zmuszam cię do skrajnego wysiłku, do tego, co najmniej naturalne.
Patrz, jak ci rozkazuję: wierz mi, bądź posłuszny, podporządkuj się ustalonym
przeze mnie, całkowicie arbitralnym zasadom.
A oto jak wyraża się podporządkowanie tej władzy: zobacz, jak bardzo jestem ci
posłuszny, dla ciebie potrafię zapanować nawet nad absolutnie podstawowymi
impulsami, dobrowolnie głodować. Ale jak w każdej relacji opartej na władzy,
interes jest wzajemny: pościć to ofiarowywać bogu coś cennego – rezygnować
z tego, czego się pragnie – by uzyskać od niego coś w zamian. Przyjemnością czy
zadowoleniem – ofiarowanym, oddanym dobrowolnie – płaci się za coś, na czym
człowiekowi bardzo zależy: za opiekę nad członkiem rodziny, obfite zbiory,
sukces w wojnie, pewność tego, że będzie się miało co jeść, zbawienie duszy,
w które się wierzy.

Bóg igra ze swoimi ludźmi – i z obcymi. Wciąż jestem chory, chory


i wyobcowany; każdego wieczoru przez okno dobiegają mnie odgłosy zabawy. Do
szpitala tymczasem codziennie przyjmowanych jest około 60–70 dzieci z malarią,
ciężką anemią, konwulsjami, zapaleniem płuc, ostrą biegunką, wszystkimi
skutkami głodu. Pascual, lekarz z Andaluzji, mówi mi, że w tym tygodniu znowu
mieli pięćdziesiąt parę zgonów i że jest załamany.
Innym razem, po południu, Manuela, pielęgniarka z Madrytu, mówi, że szpital
jest przepełniony i nie mogą zajmować się wszystkimi dziećmi, muszą wybierać,
że to dla niej straszne, ale często musi wybierać; niektóre dzieci mają niewielkie
szanse przeżycia i wtedy trzeba skupić się na tych, które rokują lepiej.
– Żeby to wytrzymać, musisz myśleć o tych, które wychodzą z życiem. Jeśli
będziesz myślał wciąż o tych, które umierają, nie dasz rady. Jeśli jednak w ogóle
nie będziesz o nich myślał, będziesz jak ktoś nie z tego świata, robot. Nieraz
dopiero gdy wracasz do siebie, dopadają cię te wszystkie myśli, czujesz, ile cię to
kosztuje. Tutaj nie ma na to czasu ani miejsca, żyjesz tak, jakby to był normalny
świat. Aż pewnego dnia wracasz do domu.

Poprawia mi się, wychodzę ze szpitala. Mam dziwne – ledwo uświadomione –


wrażenie, że wiele się nauczyłem, dowiedziałem – o tym, co powinienem
wiedzieć, co powinienem był wiedzieć wcześniej. Że dotknąłem autentycznej
nędzy. Nie nędzy tych, który żyją obok bogatych, tylko tych, którzy żyją tam, gdzie
bogatych nie ma, którzy od wieków jedzą – jeśli mogą – polentę z prosa, każdego
wieczoru modląc się do swojego boga, prosząc, aby nazajutrz mogli zjeść –
insha’Allah – polentę z prosa.
Widziałem nieustanną walkę o to, co najbardziej bezpośrednie, podstawowe.
Gdyby mogła mieć wszystko, czego zapragnie – spytałem. Na co odpowiedziała
mi: dwie krowy. Dotknąłem nędzy polegającej również na tym, że człowiek nie
wierzy, nie słyszał, nie przypuszcza, że może istnieć inne życie i że to inne życie
nie musi być życiem kogoś innego. To nie jest tylko zredukowanie obszaru świata
materialnego, to także skurczenie się myślenia, zawężenie pola tego, co
wyobrażalne.
Dotarł do mnie najściślejszy sens słowa: przetrwanie. Oto tysiące ludzi, którzy
wstają każdego dnia, zastanawiając się, czy zdobędą coś do jedzenia. Najbardziej
zwięzła definicja tego pojęcia: niełatwo jest, z takim wyobrażeniem o świecie,
w tych warunkach, planować cokolwiek w dalszej perspektywie – perspektywie
miesiąca, trzech miesięcy, półtora roku, wieku. Przyszłość jest luksusem
dostępnym tym, którzy się odżywiają.
.

1
Gdy Diogenes z Synopy, filozof cynik, pewnego wieczoru masturbował się na
środku agory w Atenach, ktoś zwrócił mu uwagę.
– Uważasz, że to niestosowne? A co byś powiedział, gdyby człowiek potrafił
zaspokoić głód, pocierając sobie ręką brzuch?
Miał nadzieję, że go wreszcie zrozumieją. Nie, nie da się. Chęć zaspokojenia
głodu stała się przyczyną tylu wojen, tylu przemian – jedną z niewielu racji
historii.

Nigdy nie dowiemy się naprawdę, jaki był nasz początek, istnieją jednak różne
hipotezy. Faustino Cordón w książce Cocinar hizo al hombre (Gotowanie stworzyło
człowieka) wysuwa tezę, że człowiek ewoluował, ponieważ nie potrafił robić tego,
co robiły inne stworzenia. Naszymi przodkami były małpy, które skakały po
drzewach, szukając pączków, liści, czasem ukrytego insekta. Niektóre z nich
zaczęły chętniej i lepiej zwieszać się z gałęzi – i dały początek wielkim małpom
człekokształtnym, zwierzętom, u których wykształciły się potężne ramiona
i mocne klatki piersiowe, pozwalające przenosić się z gałęzi na gałąź. Te wielkie
małpy zawładnęły atrakcyjnym terytorium i wygnały inne. Nasi przodkowie,
nieudolni, bezsilni, musieli zejść z tych drzew i urządzić sobie życie na ziemi.
Podobno wraz z tą porażką zaczęła się historia człowieka.

Niektórzy twierdzą – biorąc pod uwagę przeludnienie, zmiany klimatyczne,


wyjałowienie ziemi i niedobór wody – że nadchodzi „wojna o żywność”. Ale wojna
o żywność toczyła się od zawsze i wciąż trwa. Tyle że pośród bitew następują
momenty względnego spokoju, w czasie których zwycięzcy okazują się do tego
stopnia silni, że nie muszą walczyć dalej, żeby smakować triumf.
Hominidy kiedy już zeszły z drzew, musiały konieczność uczynić wartością:
nauczyły się lepiej chodzić, wyrobiły sobie silniejsze kończyny dolne
i sprawniejsze ramiona i dłonie, których już nie potrzebowały, aby się zwieszać,
a które pozwalały operować prymitywnymi narzędziami, takimi jak kamień, kość,
kij. Proces ten miał trwać miliony lat i doprowadził do zasadniczych zmian,
między innymi – w związku z nowymi warunkami życia – do przyjęcia postawy
wyprostowanej. Teraz narzędzia przenosiło się, a nie ciągnęło jak kiedyś, przy
wspinaniu na drzewo. Zwiększył się również stopień wspólnotowości życia, gdyż
małpy, niepewne w nowym środowisku, musiały troszczyć się o siebie
i opiekować się sobą nawzajem. Stąd wynikł także powolny rozwój form
komunikowania się – pierwsze próby tworzenia języka.
Dzięki narzędziom, które miały kompensować oczywistą w tylu aspektach
ułomność człowieka – nie jesteśmy specjalnie silni, nie potrafimy skakać ani
biegać tak dobrze jak inne stworzenia, nie mamy zbyt dobrego wzroku, węchu
ani słuchu, nie mamy potężnych szponów ani zębów – przodkowie nasi mogli
urozmaicać swoje pożywienie: jednymi kijami zabijali zwierzęta, innymi
przekopywali ziemię w poszukiwaniu korzonków i bulw, kamieniami zaś
rozbijali znajdowane kości, aby wydobyć z nich szpik. Ich organizmy
przystosowywały się do nowych potraw – które z kolei wpływały na ich fizjologię.

Dzika horda: zwierzęta skaczą i powarkują wokół zwierzęcia mniejszego,


słabszego albo martwego, kłócąc się o nie, wyszarpując je sobie, zjadając po
kawałku – oto pierwsze obrazy głodu.

Zdolność życia w społeczności wzrosła, kiedy ci prymitywni myśliwi


postanowili zrobić to, co teraz czyni pierwszy lepszy gracz giełdowy: rozłożyć
ryzyko. Te półmałpy nie mogły kupować zróżnicowanych akcji, mogły jednak
stowarzyszyć się z innymi na pół ludźmi, swoimi kuzynami czy sąsiadami,
i każdego dnia dzielić między siebie zdobycz. Jeśli jedna z małp nie zdobyła tyle,
ile trzeba, jadła i tak, bo jadły inne. Z lęku przed pozostaniem bez jedzenia zaczęły
się formować społeczeństwa; więzi między istotami ludzkimi zacieśniały się.
Kształtowała się zasada wzajemności: coś ci daję, oczekuję jednak, że dasz mi coś
porównywalnego; towarzyszyła temu i ufność, i podejrzliwość.

Głód był ich życiową kondycją. Przed trzema czy czterema milionami lat
hominidy żyły z dnia na dzień, w trudnych warunkach i wśród niebezpieczeństw,
nieustannie zmuszane do szukania pożywienia. Żywiły się przede wszystkim
rozmaitymi roślinami oraz mięsem padłych zwierząt, były padlinożercami.
Spożywane w coraz większych ilościach białko i tłuszcze zwierzęce sprawiały
jednak, że powoli rosły ich głowy i mózgi; z kolei lepiej rozwinięte mózgi
umożliwiały im zdobycie lepszego pożywienia, które znowu rozwijało ich
możliwości – i tak dalej. U hominidów zachwiana została zwykła u innych
stworzeń proporcja między ciałem a mózgiem, ich organizmy zaczęły więc
potrzebować coraz więcej strawy dla odżywienia nieproporcjonalnie dużych
mózgów.
Ale organizm ludzki jest tworem archaicznym: został dostosowany do zupełnie
innych czasów i innego życia. Nieraz było jedzenie, a nieraz nie. Naszym
przodkom nie zawsze udawało się znaleźć nadające się do zjedzenia liście czy
zwierzę; decydował przypadek.
W tamtej epoce ukształtowała się nasza fizjologia. Powstał system, w którym
uczucie sytości trwa bardzo krótko, a pewne hormony nieustannie dopominają
się o pokarm. To niesłabnące łaknienie, stała chęć jedzenia miały za zadanie nie
dopuścić do momentów, w których pokarmu by zabrakło. To właśnie zwykliśmy
nazywać głodem: zespół objawów fizycznych wskazujących na potrzebę jedzenia.
(Niemniej dla poradzenia sobie z postem organizm ukształtował także system
rezerw: ludzie zdolni są gromadzić energię w formie tłuszczu).

Wtedy właśnie, przed niecałym milionem lat, nie wiadomo w jaki sposób –
hipotez jest wiele – istoty te odkryły moc ognia.
(Wiele tysiącleci później, kiedy nabrały przekonania o własnej inteligencji,
uznały to odkrycie za swój początek. Ogień – jak opowiadały ich mity, na przykład
mit o Prometeuszu – uczynił z nich ludzi, oddzielił ich od zwierząt).
Niewykluczone, że na początku ogień nie był wykorzystywany do
przyrządzania jedzenia, że istoty będące jeszcze na poły małpami używały go do
ogrzania się i ochrony przed innymi zwierzętami, i przez przypadek zorientowały
się, że pożywienie czasem smakuje o wiele lepiej, jeśli się je potraktuje ogniem.
Ale kiedy zaczęły piec, dokonała się zasadnicza zmiana: stały się pierwszymi
zwierzętami, które nie jadły tylko tego, na co natrafiły, lecz także to, co
przetworzyły dla poprawienia jakości. Które kulturę – jedną z pierwszych form
kultury – wprowadziły między mięso przyrządzanych stworzeń a własne żołądki.
Przetwarzanie żywności uczyniło nas ludźmi.
Samce i samice nauczyły się polować i przygotowywać razem strawę, zyskiwać
więcej czasu na myślenie o sprawach, które nie wiązały się z polowaniem ani
przygotowywaniem jedzenia, pomagać sobie wzajemnie, opiekować się długo
swoim potomstwem – dzieci, mając większe głowy, musiały rodzić się w znacznie
wcześniejszym stadium rozwoju, żeby móc przecisnąć się przez kanał rodny –
i rozwinęły języki, które uczyniły ich nareszcie ludźmi, mężczyznami i kobietami.
Głód przestał być dla niektórych czymś zawsze obecnym.

Próba refleksji na temat tamtej epoki może przyprawiać o zawrót głowy:


wyobrazić sobie życie półnagich kobiet i mężczyzn błąkających się po lasach
i równinach w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, bez jakiegokolwiek pojęcia
o tym, co było, co będzie – to uzmysłowić sobie na zasadzie kontrastu skalę
wszystkiego, co wymyśliliśmy.

Umiejętność przetwarzania żywności niesłychanie rozszerzyła granice tego, co


jadalne. Mnóstwo roślin i zwierząt, których ludzie nie mogli strawić na surowo,
okazało się możliwe do zjedzenia po ugotowaniu czy upieczeniu. Nasi
przodkowie stali się wówczas faktycznie wszystkożerni.
Proces ten trwał tysiące lat. Pozyskiwanie coraz to nowych produktów
żywnościowych było równoznaczne z zawłaszczaniem świata: im więcej go jem,
tym bardziej czynię go moim. Zaczęliśmy się stawać maszynką do jedzenia
wszystkiego, którą jesteśmy do teraz. Jemy zwierzęta, rośliny, minerały: korzenie,
korę, łodygi, liście, owoce, kwiaty, nasiona, grzyby, glony, mięczaki, ryby, ptaki,
embriony ptaków, gady, owady; a ze ssaków, czyli z tej samej gromady zwierząt,
jemy mięso, krew, skórę, szpik, a nawet wydzielinę gruczołową nazywaną przez
nas mlekiem czy serem. Konsumujemy też spore ilości mielonego twardego
minerału, który nazywamy solą.
Umiejętność zaspokojenia głodu jest jednym z głównych powodów, dla których
w ciągu stu tysięcy lat liczba ludzi wzrosła z kilkuset tysięcy do, jak dotychczas,
siedmiu miliardów. Ta eksplozja demograficzna to najlepszy dowód, że gatunek
się przyjął.

Nic bardziej zdradliwego niż być – uważać, że się jest – gatunkiem.

Wzrost liczebności był procesem długim, skomplikowanym. Prawdopodobnie


podnosiła się temperatura, zmieniały ekosystemy, zaczynało brakować zwierząt
i myśliwi przeszli na zbieractwo. Myśliwi-zbieracze stosowali ścisły system
kontroli urodzeń – obejmujący, ma się rozumieć, dzieciobójstwo – dla
zapewnienia równowagi między liczbą ludzi a ilością pożywienia. Wciąż
zastanawiamy się, czy tę kontrolę utracili i dlatego poczuli się zmuszeni, żeby
wymyślić nowy sposób odżywiania się, czy też ów nowy sposób pozwolił im
zarzucić kontrolę. Znowu pytanie: co było pierwsze, jajko czy kura.

Eksplozja demograficzna tak czy owak dała o sobie znać z całą mocą, gdy
rozwinęło się rolnictwo. To jedna z wielkich chwil – i wielkich zagadek –
w dziejach człowieka, choć niektórzy historycy twierdzą, że była to przede
wszystkim jedna z wielkich chwil w dziejach kobiety. Przed dziesięcioma czy
dwunastoma tysiącami lat ludzie w różnych miejscach – na Bliskim Wschodzie,
w Ameryce Środkowej, Chinach, Nowej Gwinei, Afryce tropikalnej – mniej więcej
w tym samym czasie odkryli, co należy robić, aby rośliny, które znajdywali
przypadkowo, rosły tam, gdzie chcieli. Wydobywać z nich ziarno, wsiewać
w ziemię, czekać – a przy okazji wymyślać bogów, których można by prosić
o deszcz. Jeśli chodzi o bogów, nie skończyło się oczywiście na nich samych;
pojawili się mężczyźni, którzy utrzymywali, że potrafią z nimi rozmawiać
i wyjaśniać ich niejasne słowa i sprzeczny sens przekazów. Kapłani wraz
z religiami stanowili, w pewnym sensie, organizmy pasożytujące na pierwotnych
uprawach zbóż.
Równocześnie ludzie odkryli, że to, co robią z roślinami, potrafią również robić
ze zwierzętami: udomawiać je i hodować, żeby pozyskiwać ich mięso i mleko czy
jaja – nie mówiąc o sile pociągowej, wykorzystywanej do produkcji jeszcze
większej ilości pożywienia.
Teraz, gdy wydaje się, że nie istnieje nic równie tradycyjnego jak uprawa ziemi,
trudno wyobrazić sobie epokę, w której rolnictwo oznaczało nowoczesność, było
najświeższym wynalazkiem zmieniającym życie ogromnej rzeszy ludzi.
Oczywiście rodził się przy tym pewien niepokój; to, co nowe, zazwyczaj budzi lęk.
Wielu obawiało się, że orka to gwałt na Matce Ziemi; że ta, obracana, męczona,
ujarzmiana przez swoje dzieci, będzie się mścić. W wielu mitologicznych
opowieściach występuje motyw lamentu nad tą niedopuszczalną przemocą;
można w tym dostrzec zalążki zaangażowania proekologicznego.

Była to zmiana radykalna. Nikt wcześniej nie mógł być pewny, czy za kilka
miesięcy będzie miał coś do jedzenia. Ale wraz z bezpieczeństwem pojawiła się
konieczność pozostawania na określonym terytorium – póki ziarno nie wyda
plonu. Zaczęły powstawać pierwsze wioski, w których można się było
zainstalować i czekać – zamiast nieustannie krążyć, szukając roślin i tropiąc
zwierzęta. Wykształciło się pojęcie przyszłości jako czasu, w którym zachodzą
możliwe do przewidzenia zjawiska, zaistniała możliwość refleksji nad nimi
i formułowania planów.
Pojawiła się potrzeba przechowywania ziarna. Jedna z wielkich zapomnianych
zmian w historii nastąpiła wtedy, gdy ludzie nauczyli się przechowywać żywność.
Znów mamy dylemat jajka i kury: może odkryli sposób produkowania większej
ilości żywności i stanęli wobec problemu jej magazynowania.
Najprawdopodobniej jednak znaleźli sposób konserwacji i wówczas zaczęli się
zastanawiać, jak produkować więcej niż to, co potrzebne na dziś i na jutro.
Wytwarzali więcej żywności, więcej przechowywali, odkrywali inne, nowe
sposoby produkcji, i tak dalej: ukształtowały się nasze społeczeństwa.

Zaczęliśmy być – na dobre i na złe, tak po prostu – tym, czym jesteśmy.


Ludzie zaczęli jeść posiłki o określonych porach. Dokonali ogromnego skoku,
uznali bowiem, że mają zagwarantowany stały dostęp do dostatecznej ilości
jedzenia. Mogli pozwolić sobie nawet na to, żeby nie jeść, mając coś do
zjedzenia – mimo że wcześniej zawsze zjadali natychmiast wszystko, co mieli, jak
robią do tej pory pozostałe istoty żywe.
Utrzymujący się głód to pierwotny stan, w którym funkcjonował człowiek,
a ulga świadomości, że nie trzeba będzie szukać godzinami pożywienia, jest
najważniejszą zdobyczą kulturową. Im bardziej jesteśmy syci, tym bardziej
jesteśmy ludźmi. I tym bardziej jesteśmy ludźmi, im mniej czasu musimy
poświęcać na nasycenie się pokarmem. Proces cywilizacyjny to droga od stanu,
w którym cały czas poświęcany jest na zdobywanie pożywienia, do stanu,
w którym poświęcamy go na ten cel możliwie najmniej. Im większy głód, tym
bardziej jesteśmy zwierzętami, im mniejszy – tym bardziej ludźmi.
Zależność tę można zaobserwować również współcześnie.

2
Lenistwo, ignorancja czy kto wie, jaka jeszcze inna cnota każe nam sądzić, że
historia świata mogła wyglądać tylko tak, jak wyglądała. To najsprytniejsza
sztuczka ludzi, którzy chcą, żebyśmy przyjęli świat takim, jaki jest: wszystko, co
się zdarzyło, powinno było się zdarzyć, i obecnie również jest tak, jak być
powinno; innej drogi nie ma. Jak wyglądałby świat, gdyby jakiejś grupie
pitekantropusów nie przyszło do głowy – załóżmy – że to, czego używają i co
konsumują, należy nie do każdego z osobna, lecz do wszystkich, ponieważ jest dla
wszystkich jednakowo atrakcyjne i potrzebne? Albo gdyby nasi przodkowie woleli
uniknąć wysiłku pracy i wieść nadal próżniaczy żywot nomadów? Albo gdyby
któryś z nich nie wykazał się dostateczną dozą lęku, wyobraźni, ambicji czy
inteligencji, by obwieścić reszcie – wmówić wszystkim – że jakieś wielkie stare
drzewo to istota wyższa, „bóg”, którego można prosić o różne rzeczy?
To tylko przykłady. Motyl trzepoczący skrzydełkami w Chinach pokazuje
przede wszystkim, że – zgodnie z efektem motyla – każdy trzepot skrzydeł motyla
ma znaczenie, że nic nie jest ustalone raz na zawsze.
W tamtych wioskach – pierwszych miastach – możliwość przechowywania
żywności przyniosła inną nadzwyczajną nowość: chwile wolne, wypoczynek.
Ludzie nie musieli już całego swojego czasu poświęcać na zdobywanie
pożywienia; wiedzieli, że ich jedzenie czeka na nich: rośnie na polach, tuczy się
w zagrodzie. Mężczyźni i kobiety mogli teraz zajmować się innymi rzeczami:
tkać, wyprawiać skóry, robić garnki, transportować towary, walczyć, rozmawiać,
spać po obiedzie, spiskować, kochać się, zdradzać. Pojawiły się rozmaite zawody,
zróżnicowania.
Samo istnienie rezerw sprawiło, że inni nabrali na nie ochoty. Należało
zapewnić ochronę dóbr, z czasem niektórzy – najzręczniejsi, najsilniejsi,
najbardziej ambitni – wyspecjalizowali się w tym. Społeczność postanowiła
realizować potrzeby tych ludzi, pod warunkiem że będą jej bronić – w ten sposób
zdobyli władzę.
Był to długi proces. Dzięki nadwyżce żywności niektórzy mogli całkowicie
przestać się angażować w jej wytwarzanie, zamieszkać w wielkich domach –
nieraz nazywanych przez nas pałacami – i zacząć gromadzić bogactwa;
mieszkańcy miast stali się różni od mieszkańców wsi, bogaci od biednych. Nowe
miejsca – pierwsze miasta – były coraz zamożniejsze. Ten, kto ma kontrolę nad
spichrzem, kontroluje tych, którzy chcą zboże jeść. A skoro już ich kontroluje,
pragnie tę kontrolę rozszerzyć: wymyślić struktury zapewniające mu utrzymanie
władzy. Tu i ówdzie zaczynają się tworzyć pierwsze państwa.
Władza daje więcej władzy. Państwa mezopotamskie miały dostateczną siłę,
żeby budować zapory i kanały na niespotykaną dotąd skalę, co z kolei pozwalało
im na niespotykaną skalę siać i zbierać plony – zyskiwać coraz więcej żywności
i coraz więcej władzy.
Formowały się klasy, zaznaczały nierówności, warstwy. Rzeczą absolutnie
nową było to, że jedni mają co jeść, inni zaś wcale. Tradycyjnie głód lub sytość
stawały się – w zbliżonym stopniu – udziałem całej hordy; teraz już tak nie było,
a ci, którzy żywność wytwarzali – brudzili ręce w ziemi, zginali grzbiet, orząc
skiby – byli zwykle tymi, którym zostawało najmniej.

Nowa sytuacja: oto jedni mają co jeść, inni nie.


Społeczeństwa zorganizowane wokół produkcji rolnej ograniczyły bogatą
i złożoną dietę pierwszych ludzi do wyżywienia opartego na staple food –
podstawowym produkcie – według modelu, jaki wciąż spotykamy w wielu
ubogich społeczeństwach. Jeden gatunek zboża, określona bulwa stawały się dla
znacznej części ludności tradycyjnym pożywieniem, powtarzającym się,
codziennym – plus od czasu do czasu uzupełnienie w postaci sosu z dostępnymi
warzywami lub kawałkiem mięsa pochodzącym z polowania bądź hodowli.
Dostęp do żywności miało więcej ludzi, ale nie było to odżywianie prawidłowe.
Ciekawe: wielka rewolucja neolityczna, wielki postęp techniczny, który jak nic
innego odmienił historię człowieka, uczynił tych znacznie bardziej
cywilizowanych ludzi słabszymi, mniej odpornymi. A do tego zmusił ich do pracy
dla gospodarza od świtu do nocy.
Dieta ich przodków zajmujących się myślistwem i zbieractwem była bogata
w składniki pochodzenia roślinnego; od czasu do czasu jadano też chude mięso.
Pierwsi rolnicy zaczęli spożywać więcej węglowodanów i cukrów, a na dodatek
o wiele mniej się ruszali. Organizmy to odczuły – w ciągu kilku stuleci chłopom
ubyło około dwudziestu centymetrów wzrostu i około pięciu lat życia. Zwiększone
spożycie cukru przyniosło kolejny efekt naszej kultury: próchnicę; praca na roli
powodowała artretyzm. Pojawiły się też inne choroby, epidemie.
Tamci mężczyźni i kobiety byli o wiele inteligentniejsi, żyli w społeczeństwach
nieskończenie bardziej skomplikowanych, mieli królów, bogów, prostytutki
i żołnierzy, rozwijali wyobrażenia na temat świata, mnożyli się zawzięcie, ale
zrobili się niscy i znacznie krócej żyli. Takie są dziwne paradoksy „postępu”. Nie
byli już głodni – nie byli głodni nieustannie – ale zaczęli się źle odżywiać.

Postęp techniczny neolitu – wynalezienie rolnictwa – spowodował pogorszenie


jakości żywienia, ale dzięki temu postępowi w ciągu czterdziestu stuleci liczba
ludzi zwiększyła się czterdziestokrotnie. Jaki jest zatem bilans?

Albo inaczej: czy stan gatunku poprawia się, jeśli pogarsza się stan jego
przedstawicieli?
Jednocześnie dieta przywódców i generałów, kapłanów i królów, cesarzy,
bogów władających tymi nowymi ludami, stawała się coraz bardziej wymyślna.
W tej to właśnie epoce, około dziesięciu tysięcy lat temu, pojawiła się różnica
między strawą wyszukaną a prostą, między menu przywódcy, z wieloma
produktami i daniami przyrządzanymi w wymyślny sposób – czasem już przez
pierwszych fachowców – a miską chłopa, rzemieślnika czy żołnierza, który
każdego wieczoru dostawał przygotowaną przez kobiety tę samą potrawę.
Bogaci, żywiąc się w ten sposób, nabrali tuszy – kojarzonej odtąd z władzą –
ubodzy zaś stali się chudzi, a chudość zaczęła być oznaką ubóstwa.
A głód oczywiście przetrwał w wielu miejscach.

Oparcie diety na jednym produkcie nie tylko pogorszyło strukturę wyżywienia,


lecz przyniosło z sobą poważne niebezpieczeństwo. Ilekroć tego jednego,
jedynego niemal produktu brakowało – z powodu suszy, wojny, powodzi, mrozu –
przychodził straszliwy głód. Pierwszą znaną nam wzmianką o głodzie jest napis
na grobie Egipcjanina Ankhtifiego, gubernatora jednej z prowincji Południa
przed czterema tysiącami lat. Głosi on: „Górny Egipt umierał z głodu, tak że
wszyscy zjadali własne dzieci”.

Wymyślono chleb. Produkcja chleba – zwykły wypiek chleba – jest


osiągnięciem, za którym stoją tysiące lat poszukiwań i doświadczeń. Posiać
nasiona, zebrać plon, zemleć ziarno, wyrobić ciasto, nadać mu kształt, wsadzić je
do pieca, to w sumie cztery czy pięć niezwykle skomplikowanych procesów
technologicznych – cztery czy pięć olśniewających odkryć służących temu, aby
mieszkańcy rejonu Morza Śródziemnego mogli wytwarzać swój najbardziej
charakterystyczny produkt. Tak typowy, że w Iliadzie i Odysei autor znany jako
Homer mówi „zjadacze chleba”, gdy ma na myśli ludzi.

Pojawili się bogowie. Ludzie, zalęknieni, potrzebujący, uczynili sobie bogów.


Jednym z zadań owych bogów – zadań najważniejszych – było zagwarantowanie
dobrych zbiorów. Albo w najgorszym wypadku, kiedy nie było innej rady,
nakarmienie wyznawców:
„I zaczęło szemrać na pustyni całe zgromadzenie Izraelitów (...): «Obyśmy
pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami mięsa
i jadali chleb do sytości! Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem
umorzyć całą tę rzeszę».
Pan powiedział wówczas do Mojżesza: «Oto ześlę wam chleb z nieba, na kształt
deszczu. I będzie wychodził lud, i każdego dnia będzie zbierał według potrzeby
dziennej»” (Wj 16, 2–4).

Ulepszenie technik rolniczych spowodowało zwiększenie populacji, coraz


liczniejsza więc rzesza ludzi musiała szukać nowych ziem, by zyskać źródło
utrzymania. Czasem nowe ziemie nie były tak urodzajne jak poprzednie i trzeba
było kombinować, wynajdywać nowe formy uprawy. Chłop karczował i wypalał
pole, a popiół służył mu za nawóz; można było zbierać plony przez rok czy dwa.
Kiedy ziemia się wyjaławiała, robił to samo na sąsiednim polu, i tak dalej. Po kilku
latach mógł wrócić na pierwsze pole i rozpocząć cykl od nowa. System
funkcjonował pod warunkiem, że do dyspozycji pozostawało dużo ziemi, nie było
przeludnienia. Ludzi jednak przybywało i zaczęły się wielkie migracje – połączone
z zajmowaniem kolejnych obszarów.
W rzymskim świecie śródziemnomorskim, gdzie nie pozostało wiele wolnej
przestrzeni, chłopi uświadomili sobie, że sytuacja znacznie się poprawia, jeśli
z uprawą ziemi łączy się hodowlę. Mięso zwierząt pozwalało uzupełniać dietę, ich
nawóz użyźniał ziemię, a ich siłę pociągową można było wykorzystywać w pracy
na roli. Równocześnie coraz bardziej konkurencyjna stawała się praca
niewolnicza: niewolnicy byli zwykle tańsi niż zwierzęta, a nieraz bardziej
wydajni.
Tymczasem w Azji rozszerzała się uprawa ryżu. W niektórych okolicach
południowego wschodu, na południu Chin, w różnych częściach Indii, w Korei,
Japonii plony zbierano dwa, a nawet trzy razy w ciągu roku. Dawało to dużo
żywności, lecz wymagało zaangażowania wielu ludzi, którzy jednak mogli z tej
pracy wyżyć. Daleki Wschód stał się najgęściej zaludnionym rejonem świata.
Idea rozróżnienia między żywnością sfer wyższych i niższych osiągnęła swoje
apogeum w Rzymie. Uczty z czasów cesarstwa pozostają – wciąż jeszcze, dwa
tysiące lat później – symbolem wyszukanej diety bogaczy. Uczta Trymalchiona
opisana w Satyriconie, z wymionami zajęcy, gęśmi nadziewanymi ostrygami,
językami flamingów i ptaszkami z mięsa wieprzowego, pozostaje
najbarwniejszym przykładem tej różnicy. Jeśli sztuka gastronomiczna polega na
przemianie naturalnego produktu w coś poddanego obróbce przez kulturę, owe
ptaki z mięsa wieprzowego stanowią być może szczytowe osiągnięcie w tej
dziedzinie: nie ulega zmianie sam kształt potrawy; zmienia się zwierzę, powstaje
fałszywe. Natura zostaje poddana procesowi przyrządzania, przetwarzania.
Rzym wykreował także model żywienia funkcjonujący i w naszych
społeczeństwach: pomoc żywnościową. Najpierw wszyscy obywatele – a w końcu
wszyscy mieszkańcy – mieli prawo do otrzymywania, za darmo albo ze znaczną
zniżką, podstawowych produktów – zboża, chleba, oliwy – w ramach państwowej
ochrony przed głodem; czasem ta ochrona nie działała, ale często jednak tak.
„Tylko w Rzymie państwo karmi biednych ubogich. Na Wschodzie biedni
uważani są za kłopot i jeśli nie mają za co kupić chleba, zostawia się ich, aby
umarli z głodu”, pisał Marek Antoniusz w liście z lat trzydziestych I wieku przed
Chrystusem. Po raz pierwszy na tak dużą skalę zorganizowano globalny program
pomocy żywnościowej. Zboże, które przywódcy rzymscy rozdawali ubogim,
sprowadzane było z Sycylii albo Egiptu, oliwa z prowincji Hispania bądź z Syrii.
Wiedzieli oni – mówili o tym – że jest to cena pokoju: wypłacali niejako trybut
przyczajonemu wrogowi, który nigdy nie zasypiał – ludowi Rzymu.
Właśnie tam, w tamtej epoce, pojawiło się słowo powiązane z praktyką
podstawowego rozdawnictwa: za każdym Rzymianinem posiadającym władzę
szły posłusznie, korzystając w zamian za to z jego łask, setki, tysiące osób
stojących niżej – klientów.

System ten miał ich przetrwać.

3
Od początków cywilizacji głód był jedną z najpotężniejszych broni, ekstremalną
formą sprawowania władzy – zmuszał do kapitulacji miasto, któremu odcięto
zaopatrzenie, pozwalał zyskać przychylność albo zrozumienie u ludności, której
oszczędzono głodu dzięki rozdawnictwu żywności. Okazywał się skuteczny
w wielu innych sytuacjach.
Stanowił zagrożenie, bo nigdy nie przestał być obecny. Głód i możliwość jego
wystąpienia były przez tysiąclecia zwyczajnym tłem życia.

Można podejrzewać – i wiele razy zostało to potwierdzone – że w pewnym


stadium głód potrafi rozłożyć każdą społeczność, zniszczyć każdą solidarność,
pozrywać wszelkie więzy. Historia plemienia Ików nabrała takiego rozgłosu, że
trafiła, w postaci sztuki, na deski teatru, przedstawiona przez Petera Brooka.
Ikowie byli plemieniem łowców-zbieraczy z północy Ugandy, których rząd wygnał
z ich terenów łowieckich i skazał na głodowanie. Ich losy stały się wówczas
przerysowaną metaforą, inscenizacją najgorszego, co głód może uczynić z jakimś
ludem.
Ikowie nie mieli właściwie co jeść i uznali, że nie mogą pozwolić sobie na
luksus dzielenia się pożywieniem. Ich formą walki ze skrajnym głodem był
skrajny indywidualizm. Dosłownie: ratuj się, kto może. Trzyletnie dzieci,
porzucane przez rodziców, łączyły się w dziecięce bandy, szukając możliwości
przetrwania i zdobywając żywność przez obrabowywanie kogo się da, przede
wszystkim ludzi najstarszych i najbardziej bezbronnych, osłabionych głodem.
Jeśli dożyły ośmiu lat, przyłączały się do innej bandy, jeszcze bardziej
bezwzględnej – wyrostków poniżej trzynastego roku życia. Ci grasowali razem,
by, osiągnąwszy wiek młodzieńczy, zacząć walczyć o przeżycie na własną rękę,
każdy absolutnie sam. I często w takim osamotnieniu umierali, bo jeśli nie udało
im się zdobyć czegoś do jedzenia, nie mogli liczyć na niczyją pomoc. Nikt nie
ofiarowywał im jedzenia – pisał Colin Turnbull, antropolog brytyjski, który ich
badał – bo nie ofiarowywał w ogóle niczego, nawet współczucia; widok członka
rodziny czy sąsiada umierającego z głodu gdzieś pod drzewem nie zasługiwał na
uwagę. Chyba że można było mu coś wyszarpnąć.

W znakomitej książce zatytułowanej Hunger. An Unnatural History Sharman Apt


Russell opisuje, zaobserwowane przez Roberta Dirksa, trzy fazy pojawiające się
kolejno w obliczu groźby głodu.
„Na początku ludzie zauważają niebezpieczeństwo i podnoszą ogólny alarm.
Stają się podnieceni i bardziej towarzyscy. Chętniej dzielą się z innymi
i organizują na przykład darmowe posiłki. Przemieszczają się. Narastają emocje.
Pojawia się drażliwość i złość, niepokój, polityczne zamieszki, szabrownictwo.
Może być obserwowany wzrost religijności, pobożności, mistycyzm.
W drugim etapie opór skierowany jest przeciwko samemu głodowi, a nie jego
przyczynie. Ludzie oszczędzają siły, zamiast je wydatkować. Stają się mniej
towarzyscy, nakierowują działania na zdobycie pokarmu. Małe zamknięte grupy
takie jak rodziny zapewniają największe szanse przetrwania. Przyjaciele i dalsi
krewni zostają często odsunięci. Ludzie często kradną. Zorganizowane akcje
polityczne cichną, choć pojawiają się sporadyczne wybuchy agresji i przemocy.
W owym okresie społecznej niestabilności obywatele z większą ufnością zwracają
się ku władzy. (...)
Ostatni etap to upadek jakiegokolwiek odruchu współdziałania, nawet
pomiędzy członkami tej samej rodziny. Zjawisko to może następować stopniowo.
Najpierw ofiarą padają najstarsi, potem małe dzieci. Ludzie stają się fizycznie
i psychicznie wyczerpani, godzinami siedzą, wpatrują się w milczeniu
w przestrzeń. (...)
Jak napisał Dirks: «Katastrofy wyzwalają w człowieku to, co najgorsze, i to, co
najlepsze, zwielokrotniają to, co posiada w sobie»[2].

Głód był tym, co już istniało.

„W tym roku wielki głód przyszedł na całą prawie Galię. Wielu mianowicie
piekło chleb z nasion winogron, kwiecia leszczyny, niektórzy też z wysuszonych
i na proszek startych korzeni paproci, z niewielką domieszką mąki. Wielu także
ścinało zielone zasiewy i postępowało podobnie. Było nadto wielu takich, którzy
nie mieli nic mąki. Zbierali oni różne zioła i jedli je. Popuchli od nich wszakże
i poumierali”[3] – pisał Grzegorz z Tours, wyniesiony później na ołtarze, w swojej
Historii Franków z VI wieku.
Głód stanowił cząstkę życia tak samo jak sen, cudzołóstwo, śmierć, rodzina;
trwał z uporczywością tego, co naturalne, z siłą rzeczy istniejących ponad wszelką
wątpliwość. Średniowieczny Zachód był światem obleganym przez głód.
Załamanie się rzymskich struktur administracyjnych oraz handlu, spadek liczby
ludności, zarzucenie technik uprawy roli, wszystko to spowodowało znaczne
obniżenie poziomu produkcji i ograniczyło obieg żywności.
W świecie, w którym każda okolica musiała wyżywić się sama, a komunikacja
i transport stanowiły rzadki luksus, wystarczyło, że w jakimś regionie zapanował
nieurodzaj – z powodu chorób, suszy, wojny, rabunku bezwzględnego pana – by
jego mieszkańcy tysiącami umierali z głodu.
Nie było państw, które by cokolwiek rozdzielały; Kościół zajmował się tym
z rzadka – o wiele skuteczniej potrafił wykazać rację, logikę głodu, usprawiedliwić
go. W świecie rządzonym przez wszechmogącego Boga ktoś mógłby się
zastanawiać, dlaczego brakuje jedzenia, dlaczego Bóg nie zadba o jego
wystarczającą ilość. Odpowiedź chrześcijaństwa brzmiała: głód jest sprawiedliwą
karą dla tych, którzy w jakikolwiek sposób obrazili Boga.
– A dlaczego Bóg mnie potępia, proszę księdza?
– Sam wiesz najlepiej, synu.
Czasem ów Bóg w swej wielkoduszności pozwalał, aby jego kapłani nieśli
pomoc wychudzonym zabłąkanym owieczkom. W ikonografii średniowiecznej
głodujący przedstawiani byli jednak jako ostrzeżenie dla wierzących: oto, co cię
czeka, jeśli nie zaakceptujesz mojego autorytetu, moich reguł, mojej władzy, jeśli
nie będziesz wypełniać moich poleceń. Otaczało ich nie współczucie czy
sympatia, lecz wzgarda, budzili lęk, mieli pokazywać, do czego może
doprowadzić niemoralność, gnuśność, folgowanie grzechowi.
Ich los stanowił przestrogę, ostrzeżenie.

Pewne systemy działają lepiej niż inne, ale żadna ideologia nie obejdzie się bez
przekonania głodujących, że dzieje im się tak z ich winy, ich winy, ich bardzo
wielkiej winy.

W tamtej epoce w rejonach największego dostatku rozprzestrzeniły się


państwa islamskie, zajmując większą część północnej Afryki, południe Europy,
Bliski Wschód, centrum Azji. Dzięki wprowadzeniu nowej techniki trójpolówki,
systemom irygacji, młynom, uprawie pochodzących z różnych stron roślin, takich
jak trzcina cukrowa, ryż, banany, cytrusy, bakłażany, kokosy, melony, produkcja
rolna ożywiła się do tego stopnia, że można było zaspokoić potrzeby
największych ówczesnych miast, jak Bagdad i Kordoba, które liczyły niemal
milion mieszkańców – gdy, dla przykładu, Londyn liczył w tamtym czasie 10
tysięcy i konsumował niewiele.
„Kiedy zabrakło już zwierząt do jedzenia, ludzie, nękani głodem, żywili się
padliną i innymi odpadkami. Niektórzy próbowali zaspokoić głód, zjadając
korzonki i rośliny wodne, ale na próżno: karzący gniew Boga ścigał ich dalej. (...)
Przez trzy lata ziemia była tak nasiąknięta nieustannie padającymi deszczami, że
nie dawało się wyorać jednej skiby; przez trzy lata głód pustoszył ziemię.
O, biada: z powodu furii głodu ludzie zaczęli jeść ciało ludzkie. Podróżnych
napadali silniejsi, odcinali im członki, piekli je i zjadali. Częstokroć tym, którzy
uszli przed głodem i prosili o nocleg, gospodarz ucinał głowę, żeby zjeść ciało.
Byli tacy, którzy zwabiali dziecko w odludne miejsce, pokazując mu owoc czy
jajko, tam zaś zabijali je i zjadali. W wielu miejscach ciała zmarłych wykopywano,
żeby nasycić głód. Szaleństwo przyjęło takie rozmiary, że biegające wolno
zwierzęta mniej były zagrożone niźli ludzie. Powszechne stało się zjadanie mięsa
ludzkiego, uwięziono zatem pewnego człeka, który sprzedawał pieczeń ludzką,
jako rzekomo zwierzęcą, na rynku w Tournus. Zatrzymano go, a nie wyparł się
haniebnej zbrodni. Został przywiązany do słupa i spalony. Wówczas tej samej
nocy kto inny poszedł odkopać ciało, zjadł je i także skończył na stosie” –
opowiada mnich benedyktyński Raoul Glaber w Historiae, swojej sławnej kronice
klęsk głodu w Europie Zachodniej w latach 1031–1033.
Kanibalizm należał do zjawisk – mówiąc oględnie – niecodziennych, głód – nie.
W ciągu tysiąca lat po upadku cesarstwa rzymskiego nie było dekady, żeby
przynajmniej jakiś jeden region Europy nie został dotknięty klęską straszliwego
głodu.
Prawdziwa klęska zdarzała się jednak sporadycznie; zwykłym stanem był głód
jako nieustające zagrożenie, horyzont życia codziennego.
Sytuacje takie nie następowały po sobie oczywiście w sposób regularny, nie
powtarzały się cyklicznie. Był to raczej kręty szlak pośród różnych zmiennych:
poprawiały się narzędzia i technika uprawy roli, zajmowano nowe ziemie,
produkowano więcej żywności – następował wzrost populacji, póki na skutek
tegoż wzrostu znowu nie zaczynało brakować jedzenia albo też wojna czy zaraza
nie załamywały tak chwiejnej zawsze równowagi. W tamtych czasach, w Europie,
kryzysy tego typu były gwarantowane i powtarzały się nieustannie, niemal
w każdym miejscu.
(Jeden z takich cykli pauperyzacji zaczął się w początkach XIV wieku, a jego
kulminację stanowiło pojawienie się w 1348 roku choroby, która zaatakowała
osłabioną ludność Europy: wskutek dżumy, zwanej czarną śmiercią, wymarła
jedna czwarta jej mieszkańców).
W społeczeństwach, w których tylu ludzi cierpiało głód, ci, którzy byli od niego
wolni, narzucali sobie posty. Głód zawsze stanowił formę pewnego oczyszczenia.
Religie monoteistyczne kładą silny nacisk na stan braku pokarmu, starając się
narzucić post, czyli kontrolowaną formę głodu, i udowodnić, że jakiś bóg i jego
słudzy potrafią zmusić nas do robienia tego, czego byśmy inaczej nie zrobili.
Zmusić do zadawania sobie gwałtu dla oddania hołdu najbardziej absolutnej
władzy.
Religia musi być narzucana wbrew naturze. Jest to kultura w postaci
ekstremalnej: kultura, która tłumaczy ten świat, stwarzając inne. Post jest
triumfem kultury, pomnikiem jej dumy. W myśleniu religijnym – takim, które
zakłada, że istnieje coś lepszego niż ludzie, czyli że my, ludzie, jesteśmy rasą
niższą – jedzenie stanowi wyraz słabości. Bylibyśmy lepsi, gdybyśmy nie musieli
jeść. Jedzenie zawsze było pojmowane jako powinność przykra, niska. Istoty
wyższe są od niej wolne. Tradycja chrześcijańska nie wspomina nigdzie, żeby Bóg
cokolwiek jadł; w grecko-rzymskiej, na przykład, antropomorficzni bogowie
żywili się nektarem i ambrozją. Post jest właściwy aniołom – twierdzili
chrześcijanie – wykracza poza to, co naturalne.
Pościć to znaczy akceptować zakłócenie naturalnego porządku, przyjąć
porządek kulturowy, religijny, który jawi się jako nadprzyrodzony, czy raczej
prenaturalny, uprzedni w stosunku do natury, stwarzający ją. Natura to
dekadencja – ciało to dekadencja. Do dekadencji prowadzi karmienie ciała; to, co
nadprzyrodzone, naprawia, koryguje ciało.

Nie ma nic bardziej prymitywnego niż jeść, aby zaspokoić głód.

Dla większości tamtych ludzi obżarstwo nie było jednak grzechem, było cudem.
Tylko nieliczni jedli dużo; bardzo liczni jedli mało i odżywiali się źle. Spożywanie
mięsa stanowiło niemal wyłączny przywilej szlachetnie urodzonych,
rezerwujących sobie prawo do polowania. Przez ponad tysiąclecie dieta
mieszkańców Europy była tak uboga, że każde pogorszenie warunków życia
stanowiło dla nich zagrożenie.
Przez całe stulecia głód oznaczał po prostu niedostateczną ilość pożywienia –
technika uprawy była prymitywna, zbiory mogły się nie udać na skutek złej
pogody lub wojny. Lecz poza tym pożywienie nie zawierało zwykle niezbędnych
składników; skutkowało to chronicznym, permanentnym niedożywieniem.
W Hôtel-Dieu, wielkim szpitalu w średniowiecznym Paryżu, wielu pacjentów
wracało do zdrowia dzięki samej hospitalizacji; poprawę stanu przypisywano
czasem cudowi. Wiele lat później stwierdzono, że pacjenci zdrowieli, gdyż jedli
chleb pszenny, bardziej pożywny niż ciemne pieczywo – z otrębów jęczmiennych
bądź żytnich – na którym musieli poprzestawać u siebie, we własnych domach.

Potrawy bogatych, potrawy biednych. Przez większą część średniowiecza


potrawy spożywane przez warstwy uprzywilejowane miały w sobie solidną porcję
przypraw: różnych rodzajów pieprzu, goździków, cynamonu, imbiru, szafranu.
Niewielu było stać na takie rarytasy. Od XVI wieku, kiedy przyprawy staniały na
skutek ożywienia światowego handlu, w bogatych domach pojawił się nowy styl
gotowania, oparty na smalcu, świeżych warzywach i innych produktach, do
których w miastach dostęp mieli nieliczni. Było to powtórzenie na szerszą skalę
podstawowego zróżnicowania: mieć albo nie mieć, jeść albo nie jeść.
Zróżnicowania, którego na dodatek bronili ówcześni lekarze. Wiele nader
uczonych traktatów – jak Régime de santé pour les pauvres, facile à tenir
Jacques’a Dubois wydany w Paryżu w roku 1545 – stwierdzało, że biedni powinni
trzymać się przynależnej im diety, jeść przede wszystkim czarny chleb, cebulę,
czosnek, pory, ciecierzycę, owsiankę, ewentualnie boczek, zupy, a delikatne
przysmaki pozostawić panom, którzy potrafili je konsumować. Dla swego dobra,
ma się rozumieć. Ich żołądki nie były bowiem przyzwyczajone do ptactwa, ryb,
słodyczy, bakalii, do wyrafinowanych smaków, i nie umiałyby tych rzeczy strawić;
mogłoby się to skończyć chorobą i śmiercią. Widzimy, że nauka troszczyła się
o ubogich tak jak i teraz.

„Zasiadł licencjat Cabra za stołem i odmówił błogosławieństwo. Spożywali


wieczerzę pod znakiem wieczności, bez początku i końca. Przyniesiono bulion
w drewnianych miseczkach, tak przejrzysty i blady, że gdyby się w jednej z nich
przeglądał Narcyz, w większym byłby niebezpieczeństwie niż nachylony nad
źródłem” – śmiał się mistrz Quevedo[4].

Ludzie, którzy cierpieli głód, chcąc dać upust fantazji, w walce z nim wymyślali
niezwykłe miejsca, krainy szczęśliwości, gdzie domy zbudowane są z szynki,
dachy z łososi i okoni, a „na ulicach pieką się ogromne gęsi, same się obracają,
polewane białym sosem czosnkowym, i same układają na nakrytych białymi
obrusami stołach, obok fontann tryskających winem”. Miejsca te nazywane były
w zależności od kraju Cocagne, Cuccagna, Kukania czy Jauja – kraina pieczonych
gołąbków – i zawsze znajdowały się daleko, za morzami. I, o dziwo, pewnego dnia
żeglarze, których można by uznać za żeglarzy hiszpańskich, stwierdzili, że tę
krainę znaleźli. Nowo odkryta Ameryka nie oferowała aż takich luksusów,
niemniej produkty, które zostały stamtąd przywiezione, na zawsze odmieniły
żywność świata. Ziemniaki, pomidory, kukurydza, papryka i wiele innych
sprawiły, że biedni mieli odtąd coś na pociechę – w żadnym razie jednak nie
pieczone gołąbki; głód utrzymywał się, a ludzie odżywiali się coraz gorzej.
Powtórzyła się sytuacja, która zaistniała wraz z pojawieniem się rolnictwa:
rozwój technik rolnych i eksplozja demograficzna sprawiły, że więcej ludzi jadło
potrawy mniej urozmaicone, odżywiało się gorzej.
Były to czasy, w których Jonathan Swift pisał swój esej A Modest Proposal (1729),
jedną z wielkich satyr w historii, w której sugerował rozwiązanie problemu głodu
w Irlandii poprzez zjadanie głodujących:
„Zostaje zaledwie sto dwadzieścia tysięcy nowo narodzonych dzieci biedaków
rocznie. A teraz zapytajmy: jak wszystkie te dzieci wyżywić i wychować, skoro, jak
się rzekło, w obecnym stanie rzeczy żadną znaną metodą nie podobna tego
dokonać. Ponieważ nie możemy dać im zatrudnienia ani w rzemiośle, ani na roli,
skoro ani domów nie budujemy (ma się rozumieć, po wsiach), ani ziemi nie
uprawiamy; zaś mało które dziecko, chyba nad wiek pojętne, przed szóstym
rokiem może się samo ze złodziejstwa wyżywić, a lubo przyznaję, że do rzemiosła
tego są od małego przysposabiane, w młodszym wieku za czeladników jeno
uchodzić mogą, a to wiem od pewnego znacznego dżentelmena z hrabstwa
Cavan, który mnie zapewnił, że nawet w owej słynącej z biegłości w rzeczonym
rzemiośle części naszego królestwa spotkał się może z paroma przypadkami
złodziejaszków mniej niż sześć lat mających.

Dowiedziałem się od kupców naszych, że chłopak albo dziewczyna przed


dwunastym rokiem życia nie jest poszukiwanym towarem; nawet po osiągnięciu
tego wieku, dają za niego albo nią nie więcej jak trzy funty, w najlepszym razie
trzy funty i pół korony, z czego ani rodzice, ani królestwo nijakiego nie mają
zysku, jako że wyżywienie i najnędzniejszy przyodziewek musiały kosztować co
najmniej cztery razy więcej.

Teraz przeto niech wolno mi będzie podzielić się mymi przemyśleniami, które,
jak ufam, najmniejszej nie powinny wzbudzić obiekcji.

Pewien mój londyński znajomek, dobrze znający się na rzeczy Amerykanin,


zapewnił mnie, że młodziutkie i zdrowe, dobrze odżywione roczne niemowlę
wielce jest smakowitym i nader pożywnym pokarmem, zarówno duszone
w jarzynach, jak i pieczone, smażone czy gotowane, z czego wnoszę, iż nadaje się
także do przyrządzenia gulaszu albo potrawki.

Przeto pozwalam sobie pokornie poddać ogółowi pod rozwagę propozycję, aby
z owych wyliczonych wcześniej stu dwudziestu tysięcy dzieci zachować
dwadzieścia tysięcy dla dalszego rozrodu, z czego jedną czwartą stanowiłyby
dzieci płci męskiej – więcej, niż się zazwyczaj praktykuje w hodowlach owiec,
bydła rogatego czy świń – a to przez wzgląd na to, iż są to po większej części
dzieci nieślubne, którą to okoliczność nasi barbarzyńcy za nic sobie mają, tedy
jeden samiec do obsłużenia czterech samic wystarczy. Pozostałe sto tysięcy
dzieci, kiedy osiągną jeden rok życia, można by oferować na sprzedaż
dostojniejszym a bogatszym obywatelom królestwa, przykazawszy wprzódy
matkom, aby w ostatnim miesiącu obficie karmiły maleństwa piersią, a to dla
dodania im przed podaniem na stół pulchności. Na przyjęcie w gronie przyjaciół
z jednego dziecka dwa dania mieć można, a gdy rodzina sama do stołu zasiada,
zadnia i przednia część na grzeczny wystarczy posiłek, zaś przyprawione
odrobiną soli i pieprzu na czwarty dzień, osobliwie zimą, najlepsze będą, kiedy je
ugotować”[5].
Nie jest potwierdzone, czy propozycja Swifta została zrealizowana. Choć nie
można tego wykluczyć. Na przykład jego krajan, wielebny Thomas Malthus,
potraktował ją chyba raczej na serio.

„Tymczasem lud Paryża dosłownie umierał z głodu. Każdego dnia z głębi


owych mrocznych dzielnic, w których czyha niepokój, mieszka zaś bladość, od
czwartej rano wychodziły grupki kobiet, dzieci, starców, wołających wielkim
głosem, że chcą żyć. Chleb był zdobyczą. I to jaki chleb! Masa, której brunatny
kolor, ziemisty smak, cuchnąca woń mówiły o szkodliwych składnikach
zmieszanych z mąką. Któż opisze rozpacz matki, trzymającej na kolanach głowę
swego dziecka zmarłego z głodu!”, pisał w Histoire de la Révolution française Louis
Blanc.
Głód był i tutaj początkiem. Robotnik paryski zarabiał dziennie mniej niż 20
sous. Bochenek chleba ważący cztery funty – niecałe dwa kilogramy – który
stanowił niemal całe jego codzienne pożywienie, osiągnął cenę 15 sous. Dlatego
rewolucja zaczęła się od tego, że tysiące ubogich mieszkańców Paryża zażądały
chleba – otrzymując w odpowiedzi jeden z najmniej lubianych żartów w historii:
„Skoro nie mają chleba, niech jedzą ciastka”.
Rozpoczęła się rewolucja, trwająca, w pewnym sensie, do dzisiaj.
KALKUTA

1
W oddali zobaczyłem bukłak. Zobaczyłem bukłak i mężczyznę, który go napełniał,
i usiłowałem uprzytomnić sobie, kiedy ostatni raz widziałem bukłak, a przede
wszystkim kiedy użyłem słowa „bukłak” na oznaczenie konkretnego
przedmiotu – nie zaś rekwizytu z cytatu o młodym winie i starych bukłakach, albo
choćby i w tym kontekście. W każdym razie zobaczyłem bukłak i od pewnego
czasu słowo to błąka mi się na języku, smakuję je, degustuję, bolejąc nad
wszystkimi słowami, które zostają sierotami pozbawionymi znaczenia i które,
bez odpowiadającego im desygnatu, z wolna popadają w bezsens. (Czy ktoś
odnajdzie kiedyś te dźwięki, to zwarcie ust między „k” i „ł”, by ponownie nadać
im jakąś treść?)
Dziwne. Zwykle o wiele głębiej przeżywam zniknięcie jakiejś pamiątki
historycznej, pejzażu, obrazu, słowa niż zniknięcie człowieka. Mam wrażenie –
być może słuszne – że owa pamiątka, obraz czy słowo są jedyne, niemożliwe do
zastąpienia, człowiek zaś – cóż, to tylko człowiek, jeden z wielu ludzi. Na rogu
bardzo stary mężczyzna, kucający po azjatycku – całe stopy na ziemi, pupa nisko,
kolana nieco wyżej – pośród stosu kartofli, wrzuca kolejne do plecionego koszyka,
już pełnego ziemniaków. Ziemniaki oczywiście się toczą, wracają tam, gdzie były.

Kalkuta przypomina miasta europejskie z pierwszej połowy XX wieku: z ich


chodnikami, szerokimi ulicami przecinającymi się pod kątem prostym, z cztero-
albo pięciopiętrowymi budynkami, jak te, które w latach trzydziestych czy
pięćdziesiątych powstawały dziko nad Morzem Śródziemnym. Ale miasto to
również przeobrażanie, nieustanne zmiany, nowe warstwy. To konkretne miasto
wypełnia komercyjna nowoczesność – samochody, światła, billboardy – plus
nędza tysięcy stworzeń, które poruszają się, pełzają – i zwierzęta, zapachy. Nasze
miasta wyeliminowały zapachy, które przez wieki musiały być dla nich
charakterystyczne. I teraz oto, na tej bengalskiej ulicy, na której zapach nawozu
miesza się z zapachem ciała i moczu, i rozmaitej zgnilizny, z zapachem mydła
kokosowego, palonego drewna, oleju, śmieci, zapachem kadzidła, przypraw,
łajna, wszystkie one wydają się obce, nie na miejscu.
Jakby obarczone nadmiarem znaczeń.

Potem jest parę ulic pełnych straganów z używanymi częściami do


komputerów, telewizorów, odtwarzaczy CD, tranzystorów, radioodbiorników
samochodowych, zestawów video, telefonów komórkowych. To przedmioty
wyprodukowane w ciągu ostatnich dwudziestu lat, zaprojektowane tak, żeby
służyły przez lat kilka i odzyskane z powodu wielkiego popytu: to, że nie stać
mnie na kupno komputera jutra, nie znaczy, że nie mogę się posługiwać
przedwczorajszym. Dziesiątki mężczyzn siedzących na ławeczkach ustawionych
na chodniku rzucają wyzwanie nieubłaganym żądaniom konsumpcyjnej
współczesności: skręcają śrubokrętami, spawają, rozbierają i składają to, co miało
zostać użyte, a potem wyrzucone. Tutaj żyją miliony takich, których
przeznaczeniem jest być użytym i wyrzuconym: czołgają się, chodzą. Pośród
dwudziestu czy trzydziestu zezwłoków komputerowych w rozmaitym stanie
rozkładu dwie pałeczki kadzidła pokazują, o co chodzi. Kadzidła to przedmioty,
które wydzielają jakąś woń tylko wtedy, kiedy są nowe; potem natychmiast ją
tracą. Tutaj, teraz, kadzidło jest na swoim miejscu.

W ciągu stuleci, tysiącleci towary dzieliły się na nietrwałe i trwałe. Żywność,


napoje kończyły się, koszula z czasem się darła, nikt jednak nie kupował łóżka czy
wozu, czy garnka ze świadomością, że zaraz zamieni je na inne. Idea trwałości
była nieodłącznie związana z samą istotą podobnych przedmiotów. Współczesny
kapitalizm zdołał nadać im ten sam charakter co produktom żywnościowym,
napojom: mają zostać skonsumowane, mają się zużyć. Konsumpcja to bardzo
kontrowersyjny termin.
Pewno dlatego świat jest teraz pełen kupców, handlarzy: bo niczego nie kupuje
się raz na zawsze, wszystko musi być kupowane i sprzedawane
w nieskończoność.

Nieraz, kiedy spaceruję po uliczkach, które w wielu krajach Tego Innego


Świata pełnią rolę targu, nachodzi mnie dziwna myśl. Tysiące jednakowych,
dajmy na to, koszulek, tysiące podobnych do siebie klapek, tysiące torebek,
grzebieni, piłeczek, garnków, śrubokrętów – po to, aby tysiące podobnych osób je
kupiło, a tysiące innych zarobiło parę groszy i poszło znowu na ten czy inny targ,
kupować swoje koszulki, klapki, grzebienie, garnki oraz ryż – potrzebny im, aby
móc następnego dnia wrócić i sprzedawać, dajmy na to, jednakowe koszulki,
tysiące podobnych klapek, tysiące...
Nie robią nic; gawędzą, zarabiają swój niewielki procent. Jeszcze bardziej
bezużyteczni niż reszta. Nie dodają niczego do owych koszulek czy kabli,
bananów, adidasów czy cukierków; bez nich towary byłyby takie same. Co stałoby
się, gdyby zniknęło to zajęcie tak ewidentnie niepotrzebne – handel?

Handlarze są niemal tak bezużyteczni jak ludzie, którzy gawędzą, opowiadają,


mówią, jak sprawy stoją.

Jedyne, co robią handlarze, to utrudniają nam dostęp do tego, co potrzebne.


Zdobywają coś, czego inni nie mają, stając się, w najlepszym wypadku,
skutecznymi pośrednikami. Na ogół sprzedają jednak to, co sprzedają wszyscy –
a mimo to istnieją, funkcjonują, są coraz liczniejsi. W krajach bogatych handel
jest mniej więcej wtopiony w krajobraz: sklepy, galerie handlowe, Internet.
W każdym z krajów ubogich widać natomiast, że jest to podstawowe zajęcie.
Kiedy jakiś dzieciak nie wie, co ma robić, sprzedaje na ulicy mango albo
długopisy, albo torby – osiągając zerowy poziom aktywności ekonomicznej
w mieście. Ulice są przestrzenią istniejącą po to, aby tysiące ludzi zarabiało na
życie, kupując i sprzedając.
Wyeliminowanie tego zajęcia nie jest oczywiście łatwe. Związek Radziecki
próbował, zamieniając tych ludzi w gromadę urzędników, biernych, znudzonych,
jeszcze bardziej bezproduktywnych, i nigdy naprawdę nie rozwikłał problemu
dystrybucji towarów. Nawet gdyby jednak znaleziono jakieś wyjście, co zrobiliby
ludzie, którzy z tego żyją, miliony ludzi? Znaleźliby jakieś pożyteczne,
produktywne zajęcie? Wyzwoliłaby się siła pracy i energia społeczna zdolna
wszystko odmienić? Czy raczej ulice zapełniłyby się obwoźnymi handlarzami
i żebrakami?

Obwoźni handlarze i żebracy.


Ulice pełne obwoźnych handlarzy i żebraków.

Odkąd ostatni raz byłem w Kalkucie, minęło dwadzieścia lat. Pisałem wówczas
książkę o Indiach, zatytułowaną Dios mío. Już wtedy to miasto zgrozy wprawiło
mnie w osłupienie. Dwadzieścia lat później wciąż zadziwia mnie obojętność,
z jaką Hindusi przechodzą obok cudzej nędzy. Wyrażana często, w różnych
formach idea, że „nie godzi się być szczęśliwym wobec takiej nędzy dookoła”, jest
im chyba absolutnie obca.
Zatłoczone ulice, obwoźni handlarze, żebracy.

I sposób, w jaki człowiek siada w pyle ulicy: zwinięty w kłębek, skurczony,


bezbronny, ramionami obejmując kolana, z głową opuszczoną na kolana, jedna
stopa przykrywa drugą, jakby ją chroniła. To kierowca rikszy, który odpoczywa.
Jest druga po południu i panuje obezwładniający upał. Mężczyzna ciągnący rikszę
w Kalkucie chodzi boso po asfalcie czy po czymkolwiek; przez wszystkie lata jego
stopy dotykały wszystkiego, czego mogą dotykać stopy na tym świecie.
Teraz chronią siebie, pieszczą.

Kalkuta pełna jest zwierząt. Po Kalkucie spacerują obojętne krowy, tamując


ruch, świnie ryją w leżących wszędzie śmieciach, kruki kradną jedzenie ze
stołów – na niektórych oknach dla ochrony przed nimi zamontowano kraty –
rozbestwione małpy kradną jeszcze śmielej, w klatkach agonii gdaczą kury; kręcą
się też zadowolone, dziwnie zadowolone, psy. Jest mnóstwo kobiet i mężczyzn:
piętnaście milionów kobiet i mężczyzn.
Niektórzy mają co jeść każdego dnia. Niektórzy nawet jedzą zwierzęta. Na
głównym targu w Kalkucie zwierzęta przeznaczone do zjedzenia pozostają
zwierzętami, póki nie zostaną zjedzone. Z odartym ze skóry, wytrybowanym,
pokrojonym na kawałeczki, zapakowanym próżniowo, spowitym w celofanowe
całuny mięsem, spożywanym w naszych coraz bardziej mięsożernych krajach,
robi się wszystko, co możliwe, by oddalić je od zwierzęcia, którym było. Niech
nikt nie myśli o smutnych oczach krowy, jedząc befsztyk, o cienkim beczeniu
jagnięcia, kiedy będzie konsumował udziec. W krajach ubogich zwierzęta
pozostają zwierzętami aż do przedostatniej chwili: bez lodówek i łańcucha
chłodniczego gwarantuje to świeżość mięsa podawanego na stół. Ale w krajach
ubogich najbiedniejsi i tak nigdy nie jedzą zwierząt.

W Indiach rzekomo ludzie dokonali wyboru: są wegetarianami.

Raptem, pośrodku targu i wrzawy, spada z góry wróbel i zawisa nad kawałkami
zwierząt, odlatuje, wraca, wydaje się czegoś szukać. W jakieś piętnaście,
dwadzieścia osób obserwujemy go, zamierając nieoczekiwanie, milknąc. Ptak
odlatuje, odzywają się głosy, wracają gesty, wonie, wszyscy uśmiechamy się
zakłopotani, jakbyśmy się usprawiedliwiali. Mam ochotę powiedzieć coś o wadze
zwyczajów i o tym, w jaki sposób mielibyśmy je odrzucić, ale nie wiem, jak
sformułować myśl, więc proszę o cztery kilogramy dziwnych orzechów.

I myślę też, jak rzadko zlatują do nas i jak krótko się wśród nas zatrzymują
wróble.

Na stojącym nieco na uboczu straganie mężczyzna sprzedaje czerwone rybki.


Czerwone rybki, w akwarium z plastikowymi ozdobami. To skok cywilizacyjny.
Zachód jest – niestety, na szczęście – tak przyzwyczajony, że wszystko ma, że
zapomina o wartości tego, co zbędne. Le superflu, chose très nécessaire, rzeczy
zbędne to rzeczy bardzo potrzebne – mawiał, bez specjalnej potrzeby, wielki
Wolter. To, co zbędne, jest znakiem wielkiej przemiany: nabyć coś, czego nie
potrzebujesz, przejść od stanu czystej konieczności do stanu przywileju –
niewielkiego – pozwalającego ci wydać parę groszy na niepotrzebną czerwoną
rybkę. Że czerwoną, to ważne, ale decydujące jest tutaj słowo „niepotrzebną”:
mamy prawo do tego, co zbędne. Jest to odwrotność głodu. Być głodnym, to
utrzymywać się przy życiu, żyć dzięki temu, co absolutnie niezbędne, żyć dla
tego, co absolutnie niezbędne, w tym, co absolutnie niezbędne – a często i bez
tego.

Cierpieć głód to zjadać czerwone rybki.

Słowo „wegetarianin” zostało wymyślone w Londynie – gdzieżby indziej –


około 1850 roku przez dżentelmenów, którzy postanowili przestać jeść mięso, aby
żyć dłużej i cieszyć się lepszym zdrowiem. Niemniej jakiś czas potem to Indie
stały się najbardziej wegetariańskim krajem świata. Szacuje się, że dwóch na
pięciu Hindusów to wegetarianie, niemal pięćset milionów ludzi. Nauczyciele
hinduistyczni powiedzą ci, że hinduizm każe czcić krowy, ale nie powiedzą, że
teksty klasyczne, powstałe przeszło trzy tysiące lat temu, pełne są opisów uczt,
w czasie których je się wołowinę. I będą ci tłumaczyć, angażując się gorąco po
stronie roślin, że nie chcą stosować przemocy wobec innych stworzeń, aby
uniknąć nagromadzenia złej karmy – „zjadając prymitywne składniki zwierzęce,
wprowadzamy bowiem do ciała i duszy gniew, zazdrość, pożądanie, nieufność
oraz przemożny strach przed śmiercią” – że rośliny są lekkostrawne i zapewniają
życie „dłuższe, zdrowsze, bardziej produktywne”, że Ziemia cierpi i nie jedząc
mięsa zwierzęcego, możemy jej w tym cierpieniu ulżyć.
Nie powiedzą ci za to, że większość Hindusów to wegetarianie z czystej nędzy:
tych ludzi nie stać na kupno mięsa. Że jeśli mają jedną czy dwie krowy, nie mogą
sobie pozwolić na luksus zabicia jej; muszą ją trzymać ze względu na dawane
przez nią mleko, które piją, masło, na którym smażą, nawóz, który służy za opał,
siłę pociągową, którą wykorzystują do uprawy pól. Dziwny jest los owych
świętych, dobrze odżywionych zwierząt, które można wykorzystywać, zamęczać
pracą, ale których nie wolno zabić. To niemal metafora.

Zdumiewa mnie łatwość, z jaką zjadamy najrozmaitsze produkty,


przetworzone w skomplikowanych procesach; jeden kęs wołowiny, skrzydełko
kurczaka, krewetka niosą w sobie całą historię. Ale przede wszystkim łatwość,
z jaką przyjmujemy, że żyje się właśnie tak, niepomni, że przez tysiące lat
człowiek wcale tak nie żył, że miliardy ludzi żyją inaczej. To marnowanie
przywileju: tak nam dobrze, że nawet sobie tego nie uświadamiamy.
Można na to spojrzeć z różnych stron, ale moim zdaniem najważniejszy w XX
wieku był triumf możliwości ruchu: normą stała się mobilność. Przed 1900
rokiem było ileś tam tysięcy kilometrów torów, nikt nie słyszał o samochodach,
ciężarówkach i odpowiednich dla nich szosach ani oczywiście o samolotach,
tankowcach, helikopterach, rowerach, motocyklach, łodziach podwodnych i kolei
podziemnej. Nie tylko było bardzo niewiele środków transportu i ludzie o wiele
mniej podróżowali. Niemal wszyscy mieszkali w miastach na ludzką miarę –
małych miasteczkach, wioskach, po których chodziło się na piechotę. Potem
przyzwyczailiśmy się traktować jako coś naturalnego nieustanne
przemieszczanie się: co dzień rano jadę 20 kilometrów do pracy, w każde wakacje
podróżuję 400 czy cztery tysiące kilometrów, żeby piec się na jakiejś
pocztówkowej plaży. Ciekawe: człowiek, który był zwierzęciem prowadzącym
raczej osiadły tryb życia, stał się ruchliwy. To samo odnosi się do jego pożywienia.
Zawsze istniał transport żywności, ale jeszcze sto lat temu przewożono tylko to,
co niezwykle rzadkie albo co bardzo potrzebne. Teraz wszystko krąży: Rosjanin je
w styczniu winogrona, bogaty Hindus je camembert, a chińskie świnie tuczą się
soją z Argentyny. Miliardy zaś ludzi ciągle muszą się obywać bez mięsa.

Zjadanie zwierząt prawie zawsze było luksusem. „Nie licząc pewnych


wyjątków, podstawą pożywienia człowieka w każdym zakątku świata, w każdym
kraju i każdej kulturze, są zboża. Zboża nie dostarczają jednak całego
potrzebnego białka. Pierwsze, czym się je wszędzie uzupełnia, to warzywa. (...)
Potem idą rośliny okopowe. Kiedy poziom życia się podnosi, dodaje się oleje. I na
koniec, kiedy jest naprawdę wysoki, włącza się mięso i inne produkty
pochodzenia zwierzęcego (jaja, nabiał)”, napisał w swojej książce Nourrir
l’humanité Bruno Parmentier.
I jeszcze: „Zjedzenie befsztyka jest szaleństwem na skalę planety”.
Dieta najpopularniejsza wśród nas, mieszkańców krajów średnio zamożnych,
jest dokładną odwrotnością tej, według której żywiła się znakomita większość
ludzkości od zarania dziejów. Oznacza to radykalną zmianę kulturową – która
jednak nie robi na nas większego wrażenia. Ludzie zawsze jedli przede
wszystkim węglowodany i błonnik roślinny. Czasem, z rzadka, okraszali to
odrobiną białka zwierzęcego. Ilekroć jemy befsztyk z sałatką, udko kurczaka
z ryżem, hamburgera z ziemniakami czy hot doga, odwracamy tysiącletni
porządek: kawałek mięsa traktujemy jako główne danie, do którego dołożone są
węglowodany czy błonnik.
Obawiam się, że nie zdajemy sobie sprawy z wagi tej zmiany. Chyba każdy
Hindus, Afrykańczyk czy wielu Latynosów zauważyłoby ją natychmiast. Dla
większości mieszkańców Tego Innego Świata funkcjonuje bowiem dawny
porządek: gama produktów konsumowanych na świecie wydaje się niesłychanie
szeroka, niemniej trzy czwarte z tego stanowi ryż, pszenica albo kukurydza. Sam
ryż to połowa całej żywności spożywanej na naszej planecie.
Powtarzam: połowę całej żywności, jaką karmi się co dzień siedem miliardów
ludzi, stanowi ryż.

Ryż.

Konsumpcja zwierząt, na naszym zglobalizowanym rynku, jest luksusem –


który zaczyna być domeną Azjatów. W roku 1980 Chińczycy zjadali średnio 14
kilogramów mięsa rocznie na osobę, teraz jedzą około 55.
I bardzo w tym zagustowali. Jedzenie mięsa jest oznaką awansu: ci, którzy
osiągają niewielki choćby stopień zamożności, jedzą je, by pokazać, że już im się
dobrze powodzi, że mogą sobie pozwolić na to samo, co robią bogacze tego
świata, że nic, co mięsne, nie jest im obce.
Przez co zresztą zapadają na choroby, na które jeszcze do niedawna nie byli
narażeni: choroby układu krążenia, nowotwory przewodu pokarmowego i inne
przyjemności wynikające z podwyższenia poziomu cholesterolu. Pogrążają się też
w piekle klimatycznym: gazy uwalniane podczas hodowli krów, które zawierają
dużo metanu, są udręką ekologów – stanowią niemal piątą część gazów
wywołujących efekt cieplarniany.

Poza tym rywalizujemy ze zwierzętami. Zwykle nie jadały one tego samego co
ludzie. Zdaniem Marvina Harrisa, wybitnego antropologa amerykańskiego,
źródłem tabu dotyczącego świni, obecnego w dwóch spośród trzech wielkich
religii monoteistycznych, jest fakt, że świnia karmi się tym samym co człowiek.
A zatem hodowanie jej to rozrzutność – inaczej niż w przypadku krów, owiec,
kóz, które żywią się paszą niejadalną dla człowieka i dlatego mogą wykorzystywać
niedostępne dla niego kalorie, przerabiając je na coś strawnego.
Teraz jest już inaczej. Teraz 75 procent pożywienia dawanego zwierzętom
mogłoby być zjadane przez człowieka: soja, kukurydza i inne zboża.
Jest to wymysł stosunkowo nowy. Krowy zawsze żywiły się trawą, niemniej
około roku 1870 Anglicy, wykorzystując nowe statki chłodnie, zaczęli kupować
amerykańskie mięso pochodzące od krów karmionych kukurydzą i innymi
zbożami – bardziej tłuste, uważane wówczas za smaczniejsze. Do czasu drugiej
wojny światowej takie mięso było luksusem – jego udział w światowej produkcji
nie przekraczał 5 procent – i trafiało na stoły najbogatszych Amerykanów
i Europejczyków. Ale już w latach pięćdziesiątych, wraz ze wzrostem wydajności
rolnictwa Stany Zjednoczone zaczęły szukać możliwości pozbycia się jego
nadwyżki. Amerykańskie firmy produkujące żywność na eksport naciskały, żeby
mięso pochodzące z hodowli opartej na zbożach rozprowadzać na rynkach całego
świata. Obecnie większość produkcji światowej opiera się na tym modelu
hodowli. I pogłowie wzrasta: jeśli chodzi o krowy – same tylko krowy – przed
półwiekiem było na świecie 700 milionów sztuk, teraz jest ich 1,4 miliarda. Na
pięciu ludzi przypada jedna krowa. Więcej wołów niż ludzi zjada naszą planetę.

Są jeszcze ogromne fabryki świń i kurczaków. Brazylia, jeden z wielkich


światowych producentów rolnych, musi importować zboże, żeby wykarmić swoje
niezliczone kurczaki. Brazylia jest największym światowym eksporterem
kurczaków. Z wylęgarni w tym kraju wychodzi rocznie 7 miliardów kurczaków.
Co roku Brazylijczycy zabijają tyle kurczaków, ilu mieszkańców liczy nasza
planeta, i wysyłają je gdzie się da. W Stanach Zjednoczonych i w Chinach zabija
się tyle samo, tylko że tam zjadane są one na miejscu.
Problem polega na tym, że potrzeba czterech kalorii pochodzących z roślin, aby
wyprodukować jedną kalorię, jaką daje kurczak, sześć do wyprodukowania jednej
wieprzowej i dziesięć w przypadku kalorii z wołowiny czy jagnięciny. To samo
dzieje się z wodą; potrzebne jest 1500 litrów wody, aby wyprodukować kilogram
kukurydzy, ale 15 tysięcy idzie na kilogram wołowiny. Hektar dobrej ziemi może
dać 35 kilogramów białka roślinnego; jeśli produkcja będzie przeznaczona na
wykarmienie zwierząt – 7 kilogramów. Czyli jeden człowiek jedzący mięso
zagarnia dla siebie środki, które rozdzielone, wystarczyłyby dla pięciu albo
dziesięciu ludzi. Jedzenie mięsa wprowadza bezwzględną niesprawiedliwość:
pozwalam sobie na jedzenie produktu pięć, dziesięć razy droższego niż ten, który
jesz ty. Jeść mięso, znaczy mówić: mam gdzieś pozostałych dziewięciu.

Jedzenie mięsa jest ostentacyjnym pokazem siły.

W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat spożycie mięsa rosło dwa razy szybciej
niż liczba ludności; spożycie jaj – trzy razy szybciej. Około roku 1950 na świecie
zjadano rocznie mniej więcej 50 milionów ton mięsa. Teraz je się niemal sześć
razy więcej – a według wszelkich przewidywań w roku 2030 wartość ta znów się
podwoi.
Hodowla wykorzystuje obecnie 80 procent powierzchni uprawnej na Ziemi, 40
procent światowej produkcji zbóż i 10 procent zasobów wodnych. Mięso ma
przebicie.

Mięso jest doskonałą metaforą nierówności.


Niemniej okres dominacji mięsa – oddech dziejów, krótka przerwa – być może
dobiega końca.
Lester Brown, pionier ekologii, pytany, ilu ludzi może wyżywić nasza planeta,
odpowiada: zależy czym. „Jeśli wszyscy jedlibyśmy jak Amerykanie, którzy
konsumują od 800 do 1000 kilogramów zboża rocznie na osobę – przede
wszystkim w postaci mięsa, wyprodukowanego przy udziale tego zboża –
światowe zbiory zbóż wystarczyłyby do wykarmienia 2,5 miliarda ludzi. Jeśli
odżywialibyśmy się jak Włosi, którzy jedzą dwa razy mniej mięsa – konsumując
około 400 kilogramów zboża rocznie – dałoby się wyżywić 5 miliardów ludzi. Jeśli
przyjęlibyśmy gremialnie wegetariańską dietę Hindusów, starczyłoby dla 10
miliardów”.

Powtórzmy jeszcze raz. Konsumpcja według modelu: mięso plus inne


produkty – nie: inne produkty plus mięso – wymagałaby utrzymania obecnego
systemu wykluczenia, w którym 3 miliardy ludzi wykorzystują zasoby
przeznaczone dla 7 miliardów. To dość wysoka cena.

Mięso to sztandar i wyzwanie: korzystać ze świata w ten sposób można tylko


pod warunkiem, że korzystających jest niewielu. Jeśli taką chęć zgłoszą wszyscy,
nastąpi krach.
Wykluczenie jest warunkiem koniecznym – i niewystarczającym.
(Gdyby nie to, że nie potrafię, że jestem straconym przypadkiem, że mam za
sobą pół wieku argentyńskiej pieczeni, że zawsze mogę się bronić, sugerując
bezużyteczność takiego ewentualnego gestu, jedynym podsumowaniem tych
stron byłoby ogłoszenie przeze mnie nieodwołalnej decyzji: nie wezmę więcej
befsztyka do ust. W przeciwnym razie będę demonstrował – i demonstruję –
maksymalną niespójność własnych słów.
A mimo to my, Argentyńczycy, możemy chyba wskazywać na siebie jako na
naród prekursorski w tej, kto wie, czy w ogóle istniejącej tendencji. Argentyna
była przez ponad stulecie symbolem konsumpcji mięsa, krajem spożywającym
absolutnie najwięcej absolutnie doskonałego mięsa, największym konsumentem
mięsa wołowego na świecie. Już nie jest. Kiedy się urodziłem, przeciętny
Argentyńczyk zjadał 98 kilogramów mięsa wołowego rocznie, przeszło ćwierć kilo
dziennie; teraz je niewiele ponad 50. Powody zmniejszenia spożycia też wydają
się prekursorskie: najpierw konkurencyjność soi, sprawiająca, że bardziej
opłacalne stało się wykorzystanie ziemi do uprawy soi niż do wypasu bydła,
następnie spowodowany tym wzrost ceny mięsa, wreszcie poszerzenie się oferty
gastronomicznej o mnóstwo innych produktów, a także obawy natury
zdrowotnej, jakie budzi konsumpcja czerwonego mięsa).
Tutaj, w Indiach, wegetarianie myślą zwykle, że przyjęli taką dietę
dobrowolnie. Hindusi jedzą pięć kilogramów mięsa – jakiegokolwiek gatunku –
na osobę rocznie: pięć kilogramów, dziesięć razy mniej niż Chińczycy. I wierzą,
że to ich wolny wybór. Oto, do czego zdolna jest ideologia.

2
Już wtedy, przed dwudziestu laty, wielkie wrażenie zrobiła na mnie siła pewnej
ideologii. Umieralnia Matki Teresy znajdowała się obok świątyni Kali. Można tam
było umrzeć w – relatywnym – spokoju. Matka Teresa otworzyła ośrodek
w 1951 roku, kiedy pewien kupiec muzułmański sprzedał jej dom za parę rupii,
ponieważ ją podziwiał i ponieważ, jak twierdził, pragnął oddać Bogu trochę tego,
co od Boga dostał – czy coś w tym guście.
Obejrzałem wówczas to miejsce: ściany pomalowane na biało, plakaty
z modlitwami, na półkach figurki Matki Boskiej, krucyfiksy, zdjęcie Matki
z papieżem Wojtyłą. „Uczyńmy Kościół obecnym w dzisiejszym świecie”, głosił
napis na wiszącym niżej plakacie. Sala przeznaczona dla mężczyzn miała
piętnaście metrów długości i dziesięć szerokości. Wzdłuż obu dłuższych ścian, na
platformach zbudowanych z tanich płytek, ustawione były prycze, po piętnaście
z każdej strony; na podłodze pomiędzy nimi – dwadzieścia kolejnych. Posłanie
stanowiła ciemnoniebieska poduszka na błękitnym plastikowym materacu; nie
było prześcieradeł. Na każdej pryczy leżało wychudzone ciało, czekające na
śmierć.
Wolontariusze zbierali umierających z ulicy, zanosili ich na niebieskie prycze,
myli i przygotowywali do schludnej śmierci.
– Ci na platformach są w trochę lepszym stanie i może ten i ów przeżyje –
mówił mi, kalecząc francuski, Mike, trzydziestoletni Anglik z włosami zebranymi
w kucyk. – Niżej leżą tacy, z których już nic nie będzie; im bliżej drzwi, tym
marniejsi.
W umieralni słychać było skargi i jęki, ale nie tak znowu głośne. Jakiś chłopak –
mógł mieć równie dobrze trzynaście, co trzydzieści pięć lat – dosłownie skóra
i kości, ze straszną raną na głowie, krzyczał: Babu, Babu. Richard, blondyn
potężny jak szafa dwudrzwiowa – przeciętna amerykańska, styl bycia proboszcza
z Milwaukee, pełen współczucia, ale szorstki – delikatnie poklepał go po plecach.
Potem podał w puszce wodę staremu człowiekowi na pryczy obok drzwi.
Mężczyzna leżał nieruchomo, głowa zwisała mu z pryczy. Uniesiony przez
Richarda, drgnął, po czym głowa zwisła mu na powrót.
– Z tym jest niedobrze. Przyniesiono go wczoraj; zawieźliśmy go do szpitala,
ale go nie przyjęli.
– Dlaczego?
– Kasa.
– Szpitale nie są publiczne?
– W szpitalach publicznych mogą cię przyjąć za cztery miesiące. To na nic. My
mamy przydzielone łóżka w katolickim szpitalu prywatnym, ale w tej chwili
wszystkie są zajęte, więc jak pojechaliśmy, odprawiono nas z kwitkiem. Tu nie
Ameryka, tutaj ludzie umierają, bo nie ma ich jak leczyć.
Richard opowiedział mi o człowieku, który trafił do nich miesiąc wcześniej ze
złamaniem nogi: nie można go było leczyć i zmarł z powodu infekcji. Podał też
inne przykłady. Nierzadko ktoś umierał, ale nie można powiedzieć, żeby stoczono
jakąś walkę o jego życie.
– Nie możemy ich leczyć. Nie jesteśmy lekarzami. Lekarz przychodzi dwa razy
w tygodniu, ale i tak brakuje nam odpowiednich narzędzi, lekarstw. Niesiemy
tym ludziom pociechę, pielęgnujemy ich, okazujemy im serdeczność,
zapewniamy godną śmierć.
W tamtym czasie Matka Teresa była już Matką Teresą sławną na całym świecie.
Otrzymywała mnóstwo darów i środków – ale nie wykorzystywała ich na
zapewnienie przyzwoitej opieki lekarskiej w swoim głównym ośrodku.

Po tamtej wizycie mówiłem sobie: „Chętnie opisałbym umieralnię Matki Teresy


jako coś najbardziej szlachetnego i wzniosłego, ale zaczyna mnie niepokoić cała
ta święta idea zbierania na ulicy umierających po to, aby mogli umrzeć
w godziwych warunkach. Jeśli coś chcemy dla tych ludzi zrobić, to niechby było to
zapewnienie im lepszego życia, nie lepszej śmierci. Z jednej strony, żeby tak
bardzo troszczyć się o czyjąś śmierć, trzeba wierzyć, że jest ona drogą do innego
świata, a wówczas może i ważne jest, jak to nastąpi – choć nie sądzę, aby jedna
prycza więcej i parę strupów mniej miało tutaj wielkie znaczenie. Nie opuszcza
mnie jednak wrażenie, że umieralnia stanowi model klasycznej dobroczynności
chrześcijańskiej: łagodzi najbardziej widoczne objawy nędzy społecznej,
absolutnie nie przeciwdziałając jej przyczynom. Kiedy raptem widzę, jak nagi
chłopczyk gryzie w ucho kozę, z żarłocznością kogoś, kto jest głodny, przychodzi
mi do głowy myśl, że Matka Teresa jest niewiastą z parafii Matki Boskiej del Pilar,
nieco bardziej ofiarną, i ogarnia mnie wściekłość”.
Nie wiedziałem wówczas wielu rzeczy. Później dowiedziałem się, że panna
Anjezë Gonxha Bojaxhiu, nazywana również Matką Teresą z Kalkuty, była
wiernym obrazem swojej dzielnej matki i miała dość wyrobione poglądy.
Twierdziła między innymi, że cierpienie ubogich jest darem Boga: „Jest czymś
bardzo pięknym widzieć, jak ubodzy przyjmują swój los, znosząc go jako mękę
Jezusa Chrystusa – powtarzała niejednokrotnie. – Swoim cierpieniem wzbogacają
świat”.
Dlatego pewnie prosiła ludzi poszkodowanych w wyniku słynnej katastrofy
ekologicznej w fabryce Union Carbide w hinduskim Bhopalu, by „zapomnieli
i wybaczyli”, a nie żądali odszkodowania. Dlatego pewnie w 1981 roku pojechała
na Haiti, aby przyjąć Legię Honorową z rąk dyktatora Jeana-Claude’a Duvaliera –
który ofiarował jej sporą sumę – i tłumaczyć potem, że Baby Doc „kocha ubogich
i jest przez nich uwielbiany”. Dlatego pewnie udała się do Tirany, aby złożyć
wieniec pod pomnikiem Envera Hodży, stalinowskiego przywódcy najbardziej
represyjnego i najbiedniejszego kraju Europy. Dlatego pewnie broniła
amerykańskiego bankiera, który szczodrze ją obdarował, nim poszedł za kratki za
to, że oszukał setki tysięcy drobnych ciułaczy. I miała jeszcze wiele innych
osiągnięć.
Wtedy w Kalkucie, w 1994 roku, też nie wiedziałem, w jaki sposób Anjezë robiła
użytek ze zdobytej przez siebie aureoli świętości: święci mogą przecież mówić, co
chcą, gdzie chcą i kiedy chcą. Korzystała z tego przywileju, aby prowadzić swoją
najważniejszą kampanię: walkę z aborcją i antykoncepcją. Powiedziała to już
w Sztokholmie, odbierając Pokojową Nagrodę Nobla: „Aborcja jest największym
zagrożeniem dla światowego pokoju”. I dodała, żeby nie pozostawić wątpliwości:
„Antykoncepcja i aborcja są sobie równe pod względem moralnym”.
Później zaś, w czasie wystąpienia przed Kongresem amerykańskim, który
przyznał jej niezwykły tytuł „honorowej obywatelki”, mówiła: „Ubodzy mogą nie
mieć nic do jedzenia, mogą nie mieć domu, ale mogą być mimo wszystko
wielkimi ludźmi, jeśli zachowują bogactwo duchowe. Aborcja zaś, będąca często
skutkiem antykoncepcji, doprowadza ludzi do duchowego ubóstwa, i to jest
najgorsza nędza, najtrudniejsza do pokonania”. A setki kongresmenów, z których
wielu aprobowało aborcję i antykoncepcję, oklaskiwało ją w zachwycie.
Owego wieczoru w Waszyngtonie kardynał James Hickey postawił sprawę
jasno: „Jej wołanie o miłość i jej obrona życia nienarodzonych nie są pustymi
frazesami, ponieważ ona służy tym, którzy cierpią, głodnym i spragnionym...”.
Temu, prócz innych spraw, służyła zakonnica.

Odgrywała też inną rolę. „Wszyscy: kraje, grupy przyjaciół, drużyny


siatkarskie, ekipy wypełniające jakieś zadanie, muszą mieć kogoś Dobrego –
mówiła – jakiś wzór, istotę nieskalaną, kogoś, kto pokaże im, że nie wszystko jest
jeszcze stracone. To mogą być bardzo różne istoty: życzliwy ksiądz, ktoś, kto
ratuje wieloryby, stary emeryt, pies, ofiarny lekarz. W coś trzeba wierzyć. Taka
istota jest kimś nieodzownym, jest warunkiem istnienia. I świat stara się
znajdywać takich Dobrych, stawiać ich na piedestale, wysławiać”. Dlatego, choć
nie tylko dlatego, Anjezë Bojaxhiu zajmowała szczególne miejsce – była istotą
Dobrą par excellence.
I jest nadal. Nawet jeśli niektórzy z nas starają się opowiedzieć coś
o przypadkach korupcji i nadużywania stanowiska, nikt ich nie słucha. Lepiej
i wygodniej jest myśleć nadal, że była lepsza niż Lassie. Tak ludziom bardziej
pasuje. Przede wszystkim dlatego, że pozwala to potwierdzić parę zasadniczych
idei. Jedna głosi, że nasze obecne życie jest drogą do tamtego, lepszego, bliżej
Pana. Ważne jest zatem nie to, co się z nami dzieje w tym świecie, ale raczej jak
przygotujemy się do tamtego: przyjmując postawę pokory, uległości, pogodzenia
się z losem. Dlatego pierwszym dziełem zakonnicy była umieralnia, miejsce,
w którym się lepiej umiera. Anjezë Bojaxhiu została obsypana nagrodami,
darami, subwencjami dla swoich dzieł religijnych. I nigdy nie przedstawiła
publicznie rozliczenia, wiadomo jednak, ponieważ wspominała o tym
niejednokrotnie, że założyła około pięciuset klasztorów w stu krajach. Ale nigdy
nie otworzyła szpitala w Kalkucie.
Naczelną ideą zakonnicy, głoszoną przez nią po całej kuli ziemskiej, była wiara
w to, że cierpienie ubogich jest darem Wszechmogącego. Powtórzmy: „Jest czymś
bardzo pięknym widzieć, jak ubodzy przyjmują swój los, znosząc go jako mękę
Jezusa Chrystusa. Swoim cierpieniem wzbogacają świat”. Oto zasadnicza idea,
podstawa wszystkiego. Dwa tysiące lat kolaboracji streszczone w tym jednym
zdaniu: „Jest czymś bardzo pięknym widzieć, jak ubodzy przyjmują swój los”.
Cezarowi, co cesarskie, a głód nadający godność – głodującym. Tak właśnie
mówiła absolutnie dobra zakonnica.

Teraz ma następcę: kardynała Bergoglio, dobrego jak Lassie, ale


potężniejszego. Zdołał on uratować instytucję upadającą pod wpływem siły
bezwładu, i tak oto dzięki papieżowi peroniście znowu potykamy się o Kościół
katolicki w naszych poszukiwaniach sensu istnienia świata.
Dzięki papieżowi wizja świata oparta na trzymaniu wielkich rzesz
w posłuszeństwie i akceptacji tego, czego się nie rozumie – słuchaniu tego, co
mówią „ci, którzy wiedzą”, którzy mają moc tej wiedzy – znów zyskuje na
znaczeniu.

Religia chrześcijańska, przy wszystkim, co uczyniła, pod względem siły


uciszania biednych nigdy nie dorówna jednak hinduizmowi. Taki jest przede
wszystkim cel religii: jeśli ktoś żyje w nędzy, goni w piętkę, nie dojada, wtedy
potrzebuje wiary w jakiś wyższy porządek, w Coś, co tę sytuację wyjaśni
i usprawiedliwi. Wyjaśni, dlaczego niewielu posiada wszystko, rządzi i decyduje
o życiu i śmierci innych. Ale nie tylko to. Wyjaśni również, a jakże, głupstwo
śmierci i przekona człowieka, że nie jest ona ostateczna; więcej, wytłumaczy mu,
nie bez trudu, rację istnienia, a przynajmniej wskaże źródło tylu nieszczęść na
świecie – i nie tylko to.
Kiedy Nowy Testament mówi: „błogosławieni ubodzy, albowiem do nich należy
królestwo niebieskie”, robi wielki krok naprzód: pierwszy raz religia zachodnia
uznaje, że bycie ubogim wiąże się z jakąś wartością, z niewinnością,
i człowiekowi, który ten warunek spełnia, obiecuje rekompensatę – królestwo
niebieskie. Perspektywa ta powinna go uspokoić i pozwolić mu znosić nędzę
życia tutaj jako etap przykry, lecz konieczny na drodze do życia tam. Hinduizm
jest pod tym względem bardziej radykalny. Niczego nie ofiarowuje ani nie
gloryfikuje kondycji ubogiego. Ta kultura nigdy nie udawała, że nadaje jakąś
wartość biedzie. Twierdzi natomiast z mocą, że człowiek jest biedny, cierpi, znosi
głód dlatego, że płaci za własne błędy, przeżywa konsekwencje tego, co uczynił
w poprzednich wcieleniach, sam jest sobie winien. Krótko mówiąc: niech ma za
swoje. Nazywa się to karma i jest najlepszym wynalazkiem tej tysiącletniej
niemądrej kultury, jedynej bodaj, jaka pozwoliła niewielkiej grupie przywódców
kontrolować przez wieki – aż do tej pory – tyle milionów zawsze bliskich śmierci
obdartusów.

To są Indie, ogromny potencjał. Hindusi chętnie nazywają siebie największą


demokracją świata, bo i są. Nie lubią przyznawać się, że są krajem o najwyższym
na świecie procencie głodujących – bo i to prawda. Fakt, że w największej
demokracji żyje najwięcej głodujących, powinien budzić zaniepokojenie. Ale co
tam.

3
Głód to sprawa bardzo zawiła. Podawane są różne liczby. Nie jest łatwo
skalkulować dokładnie, ilu ludzi cierpi głód. Większość z nich żyje w krajach
o słabej administracji państwowej, niezdolnej objąć rejestrem sporej części
własnych obywateli, a organizacje, które chcą oszacować liczbę głodujących,
muszą wykorzystywać statystykę zamiast szczegółowych spisów.
FAO jest agendą ONZ odpowiedzialną za określenie rozmiarów „głodu na
świecie”. Jej pracownicy próbują tego dokonać: badają zasoby rolne, import
i eksport produktów żywnościowych, nawyki żywieniowe w poszczególnych
krajach, trudności ekonomiczne i nierówności społeczne, i na tej podstawie
ustalają, jakie są szanse uzyskania żywności przez konkretnego człowieka:
różnica między zapotrzebowaniem kalorycznym a możliwością zaspokojenia
tych potrzeb wyznacza stopień niedożywienia. Metoda ta jest w użyciu – żadna
inna na razie się nie sprawdziła – ale daje wyniki przybliżone, hipotetyczne, które
można wykorzystywać dowolnie, korygując je na doraźny użytek.
I tak ostatnio badania FAO wykazują znaczną redukcję liczby niedożywionych
na świecie – a to dzięki zmianie metodologii obliczeń. Zdarzało się to już
wcześniej. W roku 1974 jej eksperci oszacowali liczbę osób niedożywionych na
około 460 milionów, uzyskując dane zbliżone do wyników innych organizacji:
WHO i UNICEF-u. Przewidywano również, że w ciągu dziesięciu lat liczba ta
może wzrosnąć do około 800 milionów, co się potwierdziło. W roku 1989 głód,
zdaniem organizacji, dotykał 786 milionów ludzi.
Jednak w 1990 roku FAO zrewidowała swoje poprzednie rachunki. Jej
pracownicy uznali stosowaną dotąd metodę statystyczną za niewłaściwą; według
nowych obliczeń w roku 1970 nie było 460 milionów głodujących, lecz ponad dwa
razy więcej: 941 milionów. Owe 786 milionów z roku 1990 oznaczało zatem nie
wzrost, lecz spadek liczby głodujących: o 155 milionów głodujących mniej – wielki
sukces.
Blisko dziesięć lat później, w roku 1999, oceniono, że głodujących jest 799
milionów – gdzie się podział milion brakujący do 800? – a więc głód znów się
rozszerzył. Po czym organizacja skorygowała własne obliczenia i stwierdziła, że
w rzeczywistości w 1990 było nie 786, lecz 818 milionów, czyli że owe 799 milionów
oznaczało redukcję. Znów wygraliśmy.
Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. W roku 2011 głodujących z 1990 roku
było jeszcze 848 milionów; w 2012 już miliard, a w 2013 – 1,015 miliarda. Jeśli
obecnie mamy na świecie poważny problem dotyczący ludzkości, to jest to
niedożywienie w roku 1990.
Można przyjąć, że w ciągu trzydziestu lat metody statystyczne znacznie się
rozwinęły. Trudno jednak dać wiarę, że w ostatnich trzech latach zmieniły się do
tego stopnia, iż pozwoliły retrospektywnie odkryć 160 milionów głodujących,
których nikt wcześniej się nie doliczył. Jak traktować na serio dane statystyczne
dopuszczające podobny błąd?
Wiemy, że nic tak bardzo nie podlega weryfikacji jak przeszłość. To
niesłychane, jak szybko i jak ewidentnie wszystko się w niej zmienia. Wiemy
jednak również, że wszelkie modyfikacje w stosunku do przeszłości wynikają
z potrzeb chwili. Liczby z roku 2014 mają szczególną wagę: są ostatnimi, jakie
zostały opublikowane przed rokiem 2015, kiedy upływa termin realizacji
Milenijnych Celów Rozwoju opracowanych przez ONZ.
Cele zostały sformułowane podczas wielkiego szczytu w Nowym Jorku 8
września 2000 roku. Pierwszy i najbardziej pompatyczny głosił: „zlikwidować
skrajną biedę i głód”, chociaż konkretna meta przedstawiała się następująco:
„w latach 1990–2015 zredukować o połowę procent ludzi mających dochody
poniżej jednego dolara dziennie”. Zredukowany o połowę miał zostać udział
procentowy takich osób w społeczeństwie – w stosunku do roku 1990 – a nie ich
bezwzględna liczba. Dlatego jeśli dzisiaj liczba głodujących nie zmniejsza się
w dostatecznym stopniu, rozwiązaniem jest zwiększenie liczby głodujących
kiedyś, co podwyższa ich procentowy udział w społeczeństwie wówczas
i poprawia rezultaty obecnie. Łatwiej jest obniżyć liczby do średniej wynoszącej
24 procent niż 20 procent. Wydaje się to galimatiasem – i jest nim. Sadzę, że na to
również liczą autorzy podobnych pomysłów.

To także składa się na walkę z głodem.


Niemniej liczby podawane przez FAO są powszechnie uznawane, korzysta się
z nich – korzystam z nich także w tej książce, między innymi dlatego, że nie ma
innych szacunków. Dokonuje się na nich operacji nie tylko po to, żeby wielkie
mocarstwa światowe spokojnie funkcjonowały i mogły pokazać poddanym, jak
skuteczna jest ich polityka; na ich podstawie rozdziela się miliardy dolarów
przeznaczonych na pomoc. Od tych liczb zależy – zgodnie z zasadami
biurokracji – „kontynuowanie działań”, „przyznanie odpowiednich środków”.
Jeśli przyjmiemy ostatnie zrewidowane dane FAO, będziemy musieli uznać, że
na świecie obecnie jest 805 milionów ludzi cierpiących głód. To dużo. Ponad 11
procent ludności świata cierpi głód, co dziewiąty człowiek na naszej planecie.
Jeśli strefy głodu nie byłyby tak starannie rozgraniczone, ta jedna dziewiąta
obejmowałaby, z konieczności, szanowny czytelniku, kogoś z twoich wujków,
paru kolegów z pracy, kilku przyjaciół z dzieciństwa, ze szkoły, z drużyny piłki
nożnej, tamtą chudą kobietę dwa rzędy dalej, a może i ciebie samego.
Ale to nie jest tak, że głoduje co dziewiąty człowiek – albo jest, ale niezupełnie.
Głód nie dotyka, ma się rozumieć, jednego na dziewięciu mieszkańców naszego
globu: jest skoncentrowany w krajach najuboższych, językiem biurokracji
nazywanych „krajami rozwijającymi się” – żeby nie nazywać ich „krajami
niedorozwoju”. W Tym Innym Świecie.

(Nikt już nie mówi „kraje zacofane”, dosłownie: „nierozwinięte”. Mówi się –
w języku biurokracji: „kraje rozwijające się”. Słowo underdeveloped, które wydaje
się starym klasycznym terminem, pojawiło się stosunkowo niedawno. Weszło do
użycia w języku angielskim pod koniec XIX wieku i odnosiło się jedynie do
niewyraźnych zdjęć. W sensie politycznym pierwszy raz zostało użyte w roku
1949, w przemówieniu inauguracyjnym prezydenta Harry’ego Trumana:
„Powinniśmy zaangażować się w nowy program, aby korzyści płynące z naszych
osiągnięć naukowych i nasz postęp techniczny przyczyniły się do poprawy
sytuacji i rozwoju obszarów zacofanych. Ponad połowa ludzkości świata żyje
w warunkach bliskich nędzy, nieodpowiednio się odżywia, pada ofiarą chorób,
przejawia niewielką aktywność gospodarczą. Ich ubóstwo jest obciążeniem
i zagrożeniem zarówno dla nich samych, jak i dla mieszkańców rejonów
zamożniejszych”).

Zagrożenie to w pewnym sensie wciąż się utrzymuje. I nadal obejmujemy te


kraje wspólnym określeniem Trzeci Świat, które jest pojęciem całkowicie nie z tej
epoki. Mówienie o Trzecim Świecie miało sens, kiedy istniały dwa pozostałe: tak
zwany Pierwszy, czyli blok kapitalistyczny, ukształtowany po drugiej wojnie
światowej, oraz domniemany Drugi Świat, czyli blok radziecki, który powstał
wyniku drugiej wojny, rewolucji chińskiej, ruchów wyzwoleńczych w Afryce i Azji.
Trzeci Świat był wówczas niejednorodnym konglomeratem krajów, które nie
należały ani do Pierwszego, ani do Drugiego Świata, nie były ani kapitalistyczne,
ani komunistyczne.
Drugiego Świata, jak wiemy, już nie ma; nie może zatem istnieć Trzeci.
Niemniej jednak nasza planeta pozostaje wyraźnie podzielona: mamy blok
krajów Północy – coraz słabiej sprecyzowanej – bogaty, zachodni, w których
poziom życia jest nieskończenie wyższy niż w pozostałych i który wyznacza wciąż
jeszcze kierunki rozwoju politycznego i ekonomicznego.
A potem Ten Inny Świat: biedni, najbiedniejsi.

Przynależność jednych państw do tego bloku jest dyskusyjna, innych nie.


Pięćdziesiąt, na początek, może bronić swego niepodważalnego członkostwa;
figurują one na liście „krajów słabo rozwiniętych” sporządzonej przez ONZ przed
czterdziestu laty w celu znalezienia najbiedniejszych z biednych – zawsze
odległych.
Są wśród nich 34 kraje afrykańskie: oprócz Nigru jeszcze Angola, Benin,
Burkina Faso, Czad, Demokratyczna Republika Konga, Erytrea, Etiopia, Gambia,
Gwinea, Gwinea Bissau, Gwinea Równikowa, Komory, Lesotho, Liberia,
Madagaskar, Malawi, Mali, Mauretania, Mozambik, Republika
Środkowoafrykańska, Rwanda, Senegal, Sierra Leone, Somalia, Sudan, Sudan
Południowy, Tanzania, Togo, Uganda, Wyspy Świętego Tomasza i Książęca,
Zambia.
Jest też 14 państw z rejonu Azji i Pacyfiku: Afganistan, Bangladesz, Bhutan,
Jemen, Kambodża, Kiribati, Laos, Mjanma/Birma, Nepal, Samoa, Timor
Wschodni, Tuvalu, Vanuatu, Wyspy Salomona, a także, niezawodnie, jedno
z Ameryki Środkowej: Haiti. Inne trzy: Botswana, Malediwy oraz Wyspy
Zielonego Przylądka – zostały niedawno przesunięte do grupy „krajów
rozwijających się”.

Do owych 50 państw – w których mieszka ponad 750 milionów ludzi, 11 procent


światowej populacji – należy razem 0,5 procent światowych bogactw.

Jest to grupa podstawowa, nie do ruszenia. Ale można do niej dołączyć inne
kraje, mające według Programu Narodów Zjednoczonych do spraw Rozwoju zbyt
niski Wskaźnik Rozwoju Społecznego, takie jak: Burundi, Kenia, Namibia, Suazi,
Zimbabwe, Gabon, Nigeria, Maroko, Egipt, Syria, Pakistan, Afganistan,
Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan, Kirgizja, Mongolia, Wietnam, Sri Lanka,
Tajlandia, Filipiny, Indonezja, Papua-Nowa Gwinea, Fidżi, Mikronezja,
Nikaragua, Gwatemala, Honduras, Dominikana, Salwador, Surinam, Gujana,
Boliwia, Paragwaj, a nawet jeden kraj europejski, najbiedniejszy z wszystkich
europejskich: Mołdawia.
(Można też zapomnieć o wszystkich tych nazwach i pozostać przy arbitralnym
kryterium: Ten Inny Świat to 128 krajów, których roczny produkt narodowy
brutto jest mniejszy niż fortuna najbogatszego człowieka świata – Meksykanina
Carlosa Slima).
Pozostają jeszcze kraje wielkiego pomieszania – pięć państw, tworzących tak
zwaną grupę BRICS, których rozwój napędza światowy rynek: Brazylia, Rosja,
Indie, Chiny, Republika Południowej Afryki. Żyją w nich olbrzymie rzesze
ludności ubogiej. W Indiach i Chinach razem wziętych mieszka niemal połowa
wszystkich ludzi niedożywionych na świecie. Różnice poziomu zamożności nie
zawsze pokrywają się z granicami państwowymi. Przepaść między wybrzeżem
Chin a prowincjami wewnątrz kraju jest większa niż między Francją a Turcją;
między brazylijskim São Paolo a płaskowyżem, tzw. sertão – większa niż między
Włochami a Armenią.
To samo odnosi się w pewnym sensie do biedoty z krajów, które uważają się za
klasę średnią świata, takich jak Argentyna czy Meksyk, a nawet do wszystkich
„nowobiednych” z krajów najbogatszych.
Wszyscy ci ludzie żyją, w rozmaitych warunkach, w Tym Innym Świecie.
W Tym Innym Świecie nie ma zbudowanych solidnie domów, nie ma toalet,
bieżącej wody, szpitali, w których by leczono, szkół, w których by uczono, nie ma
godnej pracy, nie ma opiekuńczego państwa, nie ma bezpieczeństwa, nie ma
przyszłości.
W Tym Innym Świecie nie ma przede wszystkim jedzenia dla wszystkich.

Z 805 milionów głodujących większość mieszka na południu Azji: 276


milionów – przesądza o tym ogromna liczba Hindusów i Bengalczyków. Jest ich
o około 35 milionów mniej niż przed dziesięcioma laty, ale to wciąż 16 procent
ludności. 161 milionów Azjatów ze Wschodu to w większości Chińczycy, o prawie
34 miliony mniej liczni niż przed dekadą. Na południowym wschodzie Azji liczba
głodujących także znacznie się zmniejszyła: ze 113 milionów do 64. Natomiast
w Czarnej Afryce wzrosła: z 209 milionów w roku 2000 do 214 obecnie. Podobnie
jak w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie: z 18 milionów wzrosła do 32.
W Ameryce Łacińskiej za to spadła: z 61 milionów w roku 2000 do 37 dzisiaj.
Liczba 15 milionów głodujących w „krajach rozwiniętych” właściwie się
utrzymuje.
Tak więc w Tym Innym Świecie – jakżeby inaczej – skupia się największa liczba
głodujących na naszym globie: 790 milionów ludzi.

Głód jest nieszczęściem, które dotyka najwięcej ludzi – nie licząc śmierci,
której doświadcza prawie każdy.
I które pochłania najwięcej ofiar śmiertelnych – tak, nie licząc tamtego.

Głodujący nie mają pieniędzy, nie mają żadnej własności; nie liczą się –
zazwyczaj nie mają możliwości wpływania na decyzje. Były czasy, w których głód
krzyczał, ale głód współczesny jest przede wszystkim milczeniem, sytuacją ludzi
pozbawionych możliwości wypowiedzi. Mówić, mówimy – z pełnymi ustami –
my, którzy mamy co jeść. Ci, którzy nie mają co jeść, na ogół milczą. Albo mówią
tam, gdzie nikt ich nie słucha.

Z 790 milionów ludzi niedożywionych w Tym Innym Świecie około 50 to ofiary


sytuacji wyjątkowych: konfliktów zbrojnych, okrutnych dyktatur, klęsk
żywiołowych, klimatycznych – suszy, powodzi, trzęsień ziemi. Pozostaje 740
milionów tych, którzy cierpią głód niebędący skutkiem żadnej sytuacji
wyjątkowej: głodują, ponieważ stali się częścią porządku społecznego
i ekonomicznego, który odmawia im możliwości jedzenia tyle ile trzeba.
Według FAO 50 procent głodujących na świecie to drobni rolnicy posiadający
mały kawałek ziemi, 20 procent – chłopi bezrolni, 20 procent – biedota miejska,
10 – pasterze, rybacy, ludzie żyjący ze zbieractwa.

W roku 2007 – jak się oblicza – w światowej populacji nastąpiła radykalna


zmiana: po raz pierwszy w historii więcej ludzi mieszkało w mieście niż na wsi.
Nasuwa się najprostsze wyjaśnienie: miliony co roku uciekają ze wsi, ponieważ
chłopi, ogólnie biorąc, wciąż są najbiedniejsi. Z 1,2 miliarda osób żyjących
w „skrajnym ubóstwie” – czyli, według Banku Światowego, za mniej niż 1,25
dolara dziennie – trzy czwarte to mieszkańcy wsi: 900 milionów skrajnie ubogich
chłopów.
Właśnie przede wszystkim ci chłopi, bez ziemi albo z niewielkim kawałkiem
ziemi, wydani są na pastwę głodu: trzech na czterech nie je tyle, ile trzeba. Reszta
to ludzie zamieszkujący nowe współczesne siedliska nędzy, na obrzeżach
wielkich miast: slums, favelas, bidonvilles, villamiserias.

Tak czy owak, głód nadal jest największym zagrożeniem zdrowotnym


mieszkańców Tego Innego Świata: każdego dnia zabija więcej ludzi niż AIDS,
malaria i gruźlica razem wzięte.
Jest jednym z zasadniczych powodów, dla których przewidywana średnia
długość życia w Hiszpanii wynosi 82 lata, a w Mozambiku 41, w Japonii 83, a 38
w Zambii. Tłumaczy, dlaczego niektórzy ludzie, przychodząc na świat, mają
szansę żyć dwa razy dłużej niż inni tylko dlatego, że urodzili się w innym kraju,
innym społeczeństwie. Nie znam przykładu bardziej okrutnej
niesprawiedliwości.

(Należałoby określić na nowo, co może, ma prawo, być powodem śmierci; która


przyczyna śmierci wydaje się „usprawiedliwiona”, a która nie. Tu dotykamy sedna
sprawy: największym zgorszeniem jest to, że każdego roku, miesiąca, dnia
umierają tysiące, miliony ludzi, którzy nie powinny umrzeć, czy raczej – którzy
nie umarliby na to, na co umierają, gdyby nie żyli w biednych krajach, gdyby nie
byli tak ubodzy.
Oto największy możliwy przywilej: żyć tam, gdzie inni umierają. No i cała
reszta – ciężkie życie, niepewność, tyle niepotrzebnej śmierci).

Liczby kłują nas w oczy – a moglibyśmy cytować je całymi stronami. Ale liczby,
jak wiemy, bywają też przykrywką dla niegodziwości. A gdyby zamiast 805
milionów było 100 milionów głodujących? A gdyby były ich 24 miliony? Gdyby to
były 24 osoby? To co wtedy? Orzeklibyśmy: cóż, nie jest źle? Kiedy zaczyna być źle?
Liczby to alibi dla taniego relatywizmu. Jeśli coś dotyczy bardzo wielu ludzi, jest
straszne, jeśli wielu – mniej straszne, jeśli nielicznych – może nie jest aż takie
straszne. Gdyby ta książka miała odwagę – gdybym ja miał odwagę – nie
zacytowałbym żadnej liczby.
Ale nie jestem; chronię się, niegodziwie, w żałosnej kryjówce z liczb.
BIRAUL

1
Wokół dziewczynki zebrało się trzech lekarzy: Greczynka Maria i dwóch
Hindusów. Są jeszcze dwie pielęgniarki. Z tyłu, na czerwonej ławeczce siedzi,
zawodząc, jakby śpiewała jakąś bardzo smutną piosenkę, matka małej, bosa,
w czerwonym sari. Dziewczynka leży z maską tlenową na twarzy, wątła,
nieruchoma, oczy ma szeroko otwarte.
Przywieziono ją wczoraj w ciężkim stanie – biegunka, wymioty; jest bardzo
osłabiona, a jej stan nie poprawia się. Matka z tym swoim smutnym śpiewem
siedzi z tyłu.

– Zapomnij o wszystkim, co widziałeś w telewizji – mówi mi, ledwo


przybyłemu, jeden z weteranów Lekarzy bez Granic. – Tutaj jest inaczej. Tutaj nie
zobaczysz tych strasznych obrazków, dzieci ze wzdętymi brzuchami i nóżkami
jak patyki, istne szkielety i muchy dookoła. Tu jest inaczej.
Tu, to znaczy ogólnie w Indiach. Ale też, bardziej konkretnie, w Biraulu
w stanie Bihar, jednym z najbiedniejszych. Bihar mógłby być dziesiątym krajem
świata pod względem ludności, ale nie jest krajem, jest prowincją. Liczy sto
milionów mieszkańców – więcej niż Hiszpania i Argentyna razem wzięte –
stłoczonych na stu tysiącach kilometrów kwadratowych żyznej ziemi – trzydzieści
razy mniej niż Hiszpania i Argentyna razem wzięte. To zielone równiny, na
których, jeśli przyroda się nie znarowi, co roku zbiera się plon ryżu oraz pszenicy.
Przed trzema tysiącami lat powstało tutaj największe imperium hinduskie, przed
dwoma i pół tysiącami buddyzm, przed półtora tysiącem najsłynniejsze
uniwersytety tamtej epoki.
– Naprawdę zapomnij. Tutaj głód wygląda zupełnie inaczej.

Dziewczynka ma na imię Gurya; matka – Rahmati. Gurya ma piętnaście


miesięcy, Rahmati dziewiętnaście lat. Mówi, że nie rozumie, co się stało, że
wszystko było w porządku, dziewczynka jeszcze nie chodzi, ale nic jej nie jest. Że
ma drugą córkę, czteroletnią, z tamtą jest wszystko w porządku; nie rozumie, co
się dzieje, dlaczego, na miły Bóg. Rahmati jest muzułmanką i często wspomina
Boga; nie wie, dlaczego On sprowadza na nią coś takiego. Bóg zawsze ma
w podobnych sprawach udział.
– Sądzisz, że Bóg jest na ciebie zagniewany?
– Tak, jest.
– Dlaczego?
– Nie wiem, skąd mam wiedzieć.
– A jak ci się wydaje?
– Wolę się nad tym nie zastanawiać. Teraz chcę tylko, żeby moja córka
wyzdrowiała. Dlatego jestem tutaj, w szpitalu. A potem zobaczymy.
Dziewczynce łuszczy się skóra na skutek kwashiorkoru. Obrzęki powodujące
pękanie skóry to niechybne oznaki zbliżającego się końca.

Rahmati jest wątła, drobna, w prawym nozdrzu ma kółko – znak mężatki – na


rękach miedziane bransolety; ubrana jest w czerwone spłowiałe sari. Spojrzeniem
spod grubych czarnych brwi ucieka w bok. Mówi, że mieszka niedaleko, w wiosce
odległej o trzy godziny drogi na piechotę.
Nigdy nie chodziła do szkoły. Kiedy była dziewczynką, pomagała matce
w gospodarstwie; czasem nawet pomagała ojcu łowić w stawach wodorosty,
sprzedawane potem przez niego na targ. Nie posiadał ziemi, nie miał więc żadnej
innej możliwości zarobku. Rahmati mówi, że zawsze było coś do jedzenia.
Czasem nie jedli może dzień albo dwa, ale na koniec zawsze coś się pojawiało.
Kiedy skończyła trzynaście lat, zaczęła się niecierpliwić: jej przyjaciółki
z wioski jedna po drugiej wychodziły za mąż, a ona nie. W końcu rodzice
zaaranżowali jej małżeństwo z synem kuzynki matki. Był może o dziesięć lat
starszy i kiedy przyszedł ten moment, Rahmati poczuła strach. Ze względów
oszczędnościowych wyprawiono jej wesele razem z siostrą: nawet najważniejszy
dzień w jej życiu nie mógł należeć całkowicie do niej. Obaj świeżo poślubieni
mężczyźni otrzymali – oprócz kobiety – po jednej krowie. Aby je kupić, ojciec
musiał poprosić o pożyczkę, którą spłacił po wielu latach i kosztem wielu
wyrzeczeń.
Po ślubie mąż Rahmati wyjechał. We wsi nie było pracy, a słyszał, że w Delhi
można coś znaleźć. Malował mieszkania, żeby zebrać parę rupii i rozpocząć życie
ojca rodziny. Rahmati została w swoim domu rodzinnym. Dla niej nic się nie
zmieniło. Choć nie, nie mogła bawić się jak dziewczynka, chodzić, gdzie chce, bo
już nie była dziewczynką, tylko mężatką. Pierwszy rok małżeństwa był dla niej
strasznie nudny. Potem wrócił jej mąż i zabrał ją do domu swoich rodziców.
Wtedy jej sytuacja znacznie się pogorszyła. Teściowa rozkazywała jej, kazała
wykonywać wszystkie prace, usługiwać szwagierkom. Kiedy urodziła się pierwsza
dziewczynka, rodzina okazała radość. Kiedy druga – mniejszą. Teściowa
zrzędziła. Małżonkowie hinduscy potrzebują syna, który zapewniłby im
utrzymanie na starość. Córki zaś idą z domu i jeszcze trzeba im zapłacić posag.

Dni płyną Rahmati podobnie. Wstaje o szóstej rano, budzi męża i dziewczynki,
zaczyna przygotowywać jedzenie. Czyszczenie ryżu z robaków zajmuje jej sporo
czasu. Dni, kiedy jest tylko ryż, są bardzo smutne. Wystarczy garść soczewicy
albo pomidor i wszystko smakuje inaczej, ale z tym trudno. W razie czego
Rahmati może dodać jadalnych liści; poprawiają smak. Żeby coś ugotować, musi
rozniecić ogień. Czasem ma drewno, które udało jej się kupić na targu. Kiedy
indziej idzie na poszukiwanie – ale drewna jest coraz mniej – albo musi prosić
sąsiadkę. Gdyby miała krowę, mogłaby palić łajnem. Nieraz sąsiadka, która,
owszem, ma krowę, i cielaka, daje jej trochę. Rahmati mówi, że gdyby miała dużo
pieniędzy, kupiłaby sobie krowę.
– Tak, kupiłabym sobie krowę, miałabym mleko – mówi, i twarz jej się
rozjaśnia.
– Ile kosztuje krowa?
– Koło 25 tysięcy rupii.
Czyli 500 dolarów; to suma nie do zdobycia. Uważa, że całe jej życie
wyglądałoby inaczej.
– Wystarczy sobie wyobrazić: krowa! Wszystko by się zmieniło, gdybym miała
krowę. Krowa dawałaby mleko – to jakieś dwadzieścia pięć rupii za litr –
i miałabym nawóz, i mogłabym mieć cielaka, i sprzedawać trochę mleka,
i kupować ryż, albo jarzyny, albo nie wiem co. Tak, byłoby zupełnie inaczej,
gdybym miała krowę.
Mówiąc to, Rahmati pierwszy raz ożywia się, w jej głosie czuć ślad radości. Ale
przypomina jej się mała. Wchodzi do środka, żeby na nią popatrzeć. Po chwili –
kiedy wraca na patio, na którym rozmawiamy, siedząc na plecionym dywaniku,
dusząc się od upału i oganiając od much – znów ma na twarzy zwykły smutek.

Rahmati mieszka z mężem, teściową, szwagrem i dwiema córkami w chacie


zbudowanej z bali i trzciny. Mówi, że przedtem mieli dach z desek, ale się połamał
i nie mogli go naprawić. Co dzień rano o ósmej jedzą przed chatą śniadanie, po
czym mąż wychodzi szukać pracy – zaorać czyjeś pole, pomalować dom,
cokolwiek, żeby zarobić 100 rupii – mniej niż dwa dolary – i mieć na jedzenie na
następny dzień. Rahmati zostaje z dziećmi, sprząta, pierze; zawsze jest coś do
prania, mówi – im mniej ma ktoś ubrań, tym częściej musi prać. Jak skończy,
może pobawić się chwilę z dziewczynkami, nie myśleć o niczym, a nawet chwilkę
się zdrzemnąć. Potem, w południe, je trochę z tego, co zostało z rannego posiłku,
i znowu pierze albo się kładzie, pogada z sąsiadką, a później, kiedy wraca mąż,
daje mu jeszcze trochę ryżu na kolację albo kawałek chleba.
– Przygotowujesz czasem coś innego?
– Właściwie nie. Wszystkie dni są takie same, chyba że jest ślub, święto
religijne. W piątki mój mąż chodzi do meczetu, ale ja nie mogę.
– Czemu?
– Bo tak mówi religia. Kobiety nie chodzą.
– A nie miałabyś czasem ochoty pójść?
– Nie, bo nie chcę łamać nakazów religii.
Wówczas pytam, jaki jest jej ulubiony moment w ciągu dnia, ale mnie nie
rozumie. Powtarzam pytanie – proszę tłumaczkę, żeby powtórzyła – ale Rahmati
znów mówi, że nie rozumie, o co chodzi. Że nie ma żadnego ulubionego
momentu; wszystko jest właściwie zawsze tak samo.

W tym okresie pytam z tuzin kobiet, co robią w wolnym czasie. Idea wolnego
czasu jest dla nich niezrozumiała; trzeba im to tłumaczyć. Niektóre, po długim
dopytywaniu się, odpowiadają, że czasami, kiedy zrobią wszystko w domu,
siadają pogawędzić z sąsiadką. A poza tym są jeszcze święta: ślub, pogrzeb,
narodziny, uroczystości religijne. Nic innego nie przychodzi im do głowy.

Bywają jednak dni, kiedy zwykły porządek zostaje zachwiany: to dni, kiedy nie
ma pieniędzy, żeby kupić coś do jedzenia. Chłopi, którzy nie posiadają ziemi, nie
mogą liczyć na to, że posieją coś, co pozwoli im przeżyć. Są związani z ziemią –
pracując u kogoś – ale jeśli chcą nabyć jakiś produkt rolny, muszą się poddawać
prawom rynku, uwzględniać wahania cen, płacić pośrednikom.
– Czasem mój mąż nie może znaleźć żadnej roboty, nie mamy pieniędzy,
a sąsiedzi nie chcą mi pożyczyć albo sami nie mają, albo już mi za dużo pożyczyli;
wtedy nie mamy co jeść.
(Mąż Rahmati wraz z innymi mężczyznami czeka długie godziny na łące przed
wsią, aż ktoś ich zatrudni. Czasem jest ich dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu,
i nieraz ktoś im da pracę, ale często nie. I jej mąż czeka cały dzień na łące,
zastanawiając się – nie wiem, tak sobie wyobrażam – co powie Rahmati, kiedy
wróci bez jednej rupii, bez kilograma ryżu. Albo może – nie wiem, tak sobie
wyobrażam – postanawia, że jeśli Rahmati coś mu będzie gadać, to ją uderzy.
Albo – nie wiem, tak sobie wyobrażam – myśli, jak dobrze mieć za żonę kobietę,
które wie, że powinna siedzieć cicho, kiedy w domu nie ma nic do jedzenia).
Rahmati potrafi – być może – milczeć, teraz jednak mówi; mówi, jak trudno
jest zasnąć, kiedy się nic nie zjadło.
– Trudno jest iść spać na głodniaka, ale człowiek liczy na to, że jak się zbudzi, to
coś znajdzie. Dobrze, że można zasnąć. Gdyby nie można było spać, nie wiem, co
bym zrobiła... Szkoda, że trzeba się znowu budzić o szóstej rano.
Rahmati mówi, że najgorszy jest płacz dziewczynek, że kiedy małe chcą jeść
i płaczą, nie można zasnąć, nie sposób ujść przed głodem.

Teraz, tutaj, jej córeczka nie płacze: leczy cichutko, z szeroko otwartymi
oczyma, z maską tlenową na twarzy. Teraz, tutaj, znajduje się w „centrum
pomocy doraźnej” prowadzonym przez Lekarzy bez Granic w Biraulu, a Biraul to
duże miasto, 20 czy 30 tysięcy mieszkańców w sercu stanu Bihar. Biraul to
głównie parę bardzo długich krętych ulic, pełnych sklepików i straganów. Od nich
odchodzą ulice prowadzące do świątyni Durgi, do stawu, w którym się kąpią woły
i starcy, do szpitala, na puste pole, na którym dzieci grają w krykieta, do domków
i pól uprawnych, innych świątyń, innych wołów i bawołów. Przy głównej ulicy
sprzedaje się niemal wszystko, od modemu internetowego po sierp wykuwany
przez kowala młotem, i całą resztę: żywe ryby, żywe kurczaki, figurki rozmaitych
bóstw, pomidory, winogrona, cukierki, żarówki, motocykle. Główna ulica jest non
stop zakorkowana: wystarczy, że wóz zaprzężony w woły zatarasuje drogę, a już
dziesiątki motocykli i riksz trąbią, dziesiątki ludzi usiłują przejść, przecisnąć się.

– Czasem myślę, że gdybym się nie obudziła, wszystko byłoby prostsze. Potem
jednak myślę o dziewczynkach: co stałoby się z nimi, gdyby mnie zabrakło.
I wtedy mówię sobie, że trzeba to jakoś ciągnąć. Ale jest za ciężko, naprawdę
ciężko.

Zawsze wyobrażałem sobie te odległe miejsca – odległe na mapie, dalekie od


znanych powszechnie punktów, dalekie od moich losów – jako coraz bardziej
bezludne. Było to myślenie magiczne, bo na końcu świata jest pełno ludzi, życie
aż tętni, kłębią się tysiące ludzi. I świat dobiegnie swego kresu właśnie w ten
sposób: nie w eksplozji, lecz przy dźwięku klaksonu. Pewnego dnia ktoś zatrąbi
kolejny raz i wszystko wybuchnie. Właściwie nic wielkiego się nie wydarzy: to nie
będzie wielki ogień, ogłuszający grom, od którego włosy stają dęba, ani Ziemia
rozpadająca się na kawałki. Tyle że ów klakson – być może tu, w Biraulu, albo
w Kalkucie czy Dżakarcie – już nie wybrzmi: świat się skończy.
Centrum medyczne Lekarzy bez Granic znajduje się na obrzeżach wioski obok
należącego do organizacji punktu pierwszej pomocy i rozdawnictwa żywności
oraz przychodni ulokowanych na polu wokół okazałego drzewa. W Afryce czy
w Indiach drzewa potrafią organizować życie społeczne. Panuje upał; pacjenci –
dzieci i ich matki – czekają w kolejce pod drzewem, matki rozmawiają, drzemią,
karmią.
W porównaniu z przeciętnym ośrodkiem zdrowia we wsi hinduskiej centrum
zorganizowane przez Lekarzy bez Granic to Disneyland: trzynaście łóżek
w dwóch czyściutkich pomieszczeniach, białe ściany, okna, wentylatory,
moskitiery oraz niewielka izolatka z trzema dodatkowymi łóżkami. W każdym
łóżku dziecko, przy nim matka. Dzieci leżą zazwyczaj cztery-pięć dni, póki ich
stan się nie poprawi, pozwalając na leczenie ambulatoryjne. Sześciu lekarzy,
dziesięć pielęgniarek, dużo miejsca, lekarstwa, sprzęty, narzędzia, czystość.
Centrum pomocy doraźnej jest pełne. Codziennie przychodzi sto, dwieście
matek. Przychodzą, ponieważ ich dzieci kaszlą albo mają gorączkę, albo są
osłabione. Wiele idzie najpierw do państwowej przychodni. Tam pielęgniarki,
widząc, że dziecko może być niedożywione, kierują je do kolegów z organizacji.
Inne matki usłyszały o niej i przychodzą od razu do centrum. Dzieci
przyjmowane są przez grupę młodych ludzi, Hindusów według ścisłego
schematu: najpierw się je ogląda, waży na wiszącej wadze, mierzy na stole – gdzie
wszystkie dzieci płaczą – mierzy się obwód ramienia, aby stwierdzić ewentualne
niedożywienie. To decydujący moment: za parę minut dziecko otrzyma etykietkę,
opis, który określi jego sytuację.

W centrum jedna z matek widzi, jak zapalam światło, i pyta, czy też by mogła;
chciałaby zobaczyć, jak to działa. Naciska wyłącznik ostrożnie, z obawą; nie wie,
czy nie uwolni jakichś ciemnych mocy.

W Biharze określenia są aż nazbyt jasne z powodu wszystkich uwikłań:


najbiedniejszy stan, niesłychanie żyzna ziemia. Sześćdziesiąt kilometrów dalej na
północ leży Nepal, Himalaje, ale tutaj teren jest płaski – pszenica, ryż, żyzne pola
czekające na deszcz. Było to dla mnie zaskoczenie: spodziewałem się jałowego
pustkowia, a znalazłem urodzajną ziemię. Problem nie w tym, że ziemia nie
rodzi, problem w tym – dla kogo rodzi.
Podobno zanim przybyli tutaj Anglicy, mieszkańcy byli biedni, ale jakoś sobie
radzili. I dopiero system eksploatacji ustanowiony przez imperium brytyjskie
doprowadził do koncentracji ziemi w jednym ręku, do wydziedziczenia. Poborcy
niemożliwych do zapłacenia podatków zostawali z ziemią milionów chłopów-
dłużników, zamienionych w wiejskich proletariuszy, sami zaś stawali się
posiadaczami ziemskimi. I choć w ciągu dwóch stuleci imiona właścicieli się
zmieniały, struktura posiadania pozostała ta sama. W latach sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych wybuchały niepokoje społeczne, rząd zatwierdził więc
reformę rolną, na mocy której pozbawieni ziemi mieli ją otrzymać. Reforma nie
weszła jednak w życie, gdyż urzędnikami odpowiedzialnymi za jej
przeprowadzenie byli sami posiadacze, którym zmiana taka nie przyniosłaby
żadnych korzyści. Nędzę pogłębiło też przeludnienie: gęstość zaludnienia wynosi
obecnie tysiąc osób na kilometr kwadratowy. Ponad połowa mieszkańców Biharu
ma mniej niż dwadzieścia pięć lat, jest to swoisty rekord – albo reakcja ludzi,
którzy wchodzą wcześnie w wiek reprodukcji, świadomi, że szybko umrą.

W Biharze połowa dzieci jest niedożywionych. Połowa: jedno z dwojga. Połowa


dzieci.

Bihar jest koncentratem, wywarem z Indii. Indie zaś to kraj o największej


liczbie głodujących na świecie. Jedna czwarta głodujących świata żyje – żyje? –
w Indiach. Około 220 milionów Hindusów nie zjada tyle, ile potrzebuje, owych
2100 kilokalorii dziennie, przez wszystkich ekspertów zalecanych jako minimum
energii koniecznej do funkcjonowania organizmu. Niektórzy jedzą trochę mniej,
inni – wielu, wiele milionów – znacznie mniej.

Miliony ludzi, niezliczone rzesze – bezmiar udręk, obaw, cierpienia, strachu.


Postęp miał zlikwidować głód w krajach zacofanych: trochę się je „rozwinie”,
a głód zniknie. Indie są teraz dziesiątym najbogatszym państwem świata –
i pierwszym pod względem liczby niedożywionych.

W Indiach 37 procent dorosłych ma indeks masy ciała niższy niż 18,5 – przez
WHO traktowany jako granica niedożywienia.
W Indiach 47 procent dzieci poniżej piątego roku życia nie osiąga prawidłowej
wagi. Na całym świecie około 129 milionów dzieci waży mniej, niż powinno
w swoim wieku. Z tego 57 milionów żyje – żyje? – w Indiach.
Na całym świecie około 195 milionów dzieci ma wzrost niższy, niż powinno
osiągnąć w danym wieku. Z tego 61 milionów żyje – żyje? – w Indiach.
Każdego roku umierają w Indiach dwa miliony dzieci poniżej piątego roku
życia. Połowa – milion dzieci każdego roku – z przyczyn związanych
z niedożywieniem i głodem. Dwa miliony każdego roku, dwoje hinduskich dzieci
w każdej minucie, w tej minucie.
U dziecka z ostrym niedożywieniem występuje dziewięć razy większe
prawdopodobieństwo śmierci z powodu biegunki, odry, malarii, AIDS, zapalenia
płuc niż u dziecka prawidłowo odżywionego. Nie tylko dlatego, że jego organizm
pozbawiony jest sił obronnych, także z powodów czysto statystycznych: osoby
niedożywione najłatwiej zapadają na zdrowiu – na skutek złych warunków życia –
i najtrudniej wychodzą z choroby – nie mając dostępu do lekarzy i lekarstw.
W Indiach, w każdym momencie, można doliczyć się około ośmiu milionów
dzieci w tym stanie, zwyczajnie głodujących.

To tylko liczby. Liczby pokazujące to, co i tak wiemy, tłumaczące nam to, co
oczywiste. Szanujemy liczby, uważamy, że mówią prawdę. Liczby to ostatni
szaniec współczesnej wiarygodności.

Liczby to także najlepszy sposób na zamrożenie rzeczywistości – przeniesienie


jej w rejony abstrakcji.

(Po raz pierwszy w historii dysponujemy tak stosunkowo ścisłymi danymi na


temat mieszkańców świata – ich liczby, rozmieszczenia, stanu posiadania,
chorób, zajęć. Być może za pięćdziesiąt lat obecny poziom informacji będzie się
wydawał prehistoryczny, niemniej nigdy nie mieliśmy do czynienia z czymś
podobnym: świat postrzegany jest w kategoriach liczbowych, liczby go
wyjaśniają – w każdym razie sądzimy, że wyjaśniają. Liczbami operują wielkie
organizacje międzynarodowe, korporacje, rządy Pierwszego Świata. Posługują się
nimi w takim celu, w jakim zawsze wykorzystywana była wiedza: aby umacniać
różnice, budować władzę, kształtować korzystną dla siebie przyszłość).

Mówiono mi, że tutaj głód jest inny. Jest inny, bo czasem nie zabija. W Indiach
głód nie jest na ogół ostry: miliony ludzi od pokoleń przyzwyczajone są do
niedojadania, wykształcają w sobie umiejętność utrzymywania się przy życiu
przy minimum jedzenia, wykazują właściwą naszemu gatunkowi zdolność
przystosowania. Ludzie przetrwali, posiedli ziemię, gdyż umieli przystosować się
do wielu rzeczy. Tutaj przystosowali się do tego, by niemal nic nie jeść. Stąd owe
miliony ludzi niskich, chudych, słabych – ich organizm funkcjonuje, zadowalając
się byle czym.
Wątłe matki wydają na świat wątłe potomstwo, dzieci dobiegające roku ważą
cztery kilo – i nie chodzą. Jest to druzgocąca klęska: darwinowskie
przystosowanie w całym swoim smutnym wydaniu. Ludzie przystosowują się do
życia w niedożywieniu, ich organizmy potrzebują o wiele mniej, mózgi także.
Podobno chroniczne niedożywienie nie zabija od razu – ale nie pozwala żyć
tak, jak się żyć powinno. Ciała są nierozwinięte, umysły również. Miliony ludzi
roztrwaniają życie, żeby jakoś żyć.

2
Pytam, co lubi do jedzenia, on zaś patrzy na mnie ze źle skrywaną nienawiścią.
Kamless ma dwadzieścia sześć lat, jest chudy, niski, energiczny, pewny siebie.
Kamless i Renu, jego żona, przyjechali właśnie do centrum prowadzonego przez
Lekarzy bez Granic na rowerze, z Manuharem na rękach.
– Ja nie mogę powiedzieć, że lubię to czy tamto; ja lubię jeść. Jestem biedny, nie
mogę sobie wymyślać czegoś nadzwyczajnego. Jem to, co mogę zjeść: kawałek
chleba, gotowany ryż, cokolwiek. Jestem zadowolony, kiedy mogę coś zjeść, kiedy
moja rodzina ma coś do jedzenia.
Tak mówi Kamless i dodaje, że droga tutaj zajmuje im dwie, trzy godziny, jeśli
ją pokonują na rowerze, bo jeśli idą piechotą, to cztery, pięć. Ja, głupi, pytam go,
dlaczego nie przyjeżdżają za każdym razem na rowerze. Kamless patrzy na mnie
z odrobiną pogardy – a może zniecierpliwienia:
– Bo rower nie jest mój, tylko sąsiada, a sąsiad czasem mi go pożycza, a czasem
nie. Dziś rano musiałem go prosić.
Ale Kamless mówi, że wcale mu to nie przeszkadza. Cóż to dla niego cztery czy
pięć godzin. Parę razy w roku wyjeżdża do Pendżabu pracować przy zbiorze ryżu
albo buraków i musi jechać dwa dni przepełnionym pociągiem; to dopiero jest
podróż. W Pendżabie dostaje cztery albo pięć tysięcy rupii za miesiąc pracy. Tutaj
może zarobić sto dziennie jako murarz albo robotnik rolny, ale nigdy nie jest
pewien, czy dostanie robotę, czy nie.
– Lubisz jeździć do Pendżabu?
– Nie, najbardziej lubię być w domu, z rodziną.
– A nie chciałbyś się tam przeprowadzić z całą rodziną?
– Jeśli zabiorę ich ze sobą, wyjdzie mi bardzo drogo, będę musiał wynająć
pokój; sam czynsz będzie mnie kosztował tysiąc rupii. To nie dla mnie – mówi
Kamless. I dodaje, że nie może się dogadać z sąsiadem, który jest bogaty, bo
z bogatymi zawsze człowiek ma problemy.
– A z biednymi nie?
– Z biednymi też, ale mniej się tym denerwujesz.
– Bardzo jest bogaty ten sąsiad?
– Ma ziemię, krowy.
– Ile krów?
– Dwie, i jednego bawołu. Jest bogaty. Ja też kiedyś miałem krowę. Kiedy się
pobraliśmy, Renu wniosła w posagu krowę. Ale musiałem ją sprzedać. Musiałem
wyprzedać niemal wszystko na leczenie synka.
Twierdzi jednak, że i tak nigdy nie trafił na dobrego lekarza. Najmłodszy syn
Kamlessa i Renu nazywa się Manuhar, ma dwa i pół roku i nie rusza się:
niezgrabne ciałko przyczepione do kości; ledwie unosi główkę.
– Nie potrzebowaliśmy syna, mieliśmy już dwóch. Zamierzaliśmy iść do
Planowania Rodziny, żeby nam powiedzieli, co trzeba robić. Ale chcieliśmy mieć
jeszcze dziewczynkę... I proszę, co nas spotkało.
To dlatego – mówi Renu – że chcieli dziewczynkę, inaczej niż się rzekomo
oczekuje. Kamless patrzy na mnie z miną wyrażającą: mówiłem jej, wiedziałem,
że tak będzie, ale cóż, uparła się. Według sąsiadki Manu dlatego był w takim
stanie, że nie jadł dobrze, ale Kamless nie jest przekonany; starsze dzieci jadły to
samo, tyle że dłużej ssały pierś. Tym razem Renu prawie nie miała mleka, to
jedyna różnica.
– I nie dawaliście mu mleka?
– Dawaliśmy, kiedy mogliśmy. Prosiliśmy sąsiada, który miał krowę. Czasem
nam dawał, a czasem nie.
– A jeśli nie dawał?
– Karmiliśmy Manu tym, co sami jedliśmy.
A oni, jak mówi, jedzą ryż. Niemal zawsze sam ryż.
– I jadł?
– Tak, często.
Tutaj, w szpitalu, powiedzieli mu, że mogą wyprowadzić Manu ze stanu
niedożywienia, i od dwóch tygodni dają mu Plumpy’Nut, ale stwierdzili też
u dziecka uszkodzenie mózgu, którego sami nie wyleczą; trzeba zawieźć chłopca
do szpitala w Darbhandze.
– Ale nie mamy pieniędzy, żeby go tam zawieźć. Jeśli ktoś ma dużo pieniędzy,
jak nasz sąsiad, może iść do lekarza, kiedy zechce. Nas właściwie nigdy nie stać.
Biedne dziecko. Kiedy chcemy iść do lekarza, najpierw musimy zdobyć pieniądze
na autobus, potem na samą wizytę, potem na lekarstwa, które nam lekarz
zapisze... Prawie nigdy nie możemy sobie na to pozwolić.
– I co zamierzacie zrobić?
– Co zamierzamy zrobić? Co zamierzamy zrobić? – odpowiada Kamless, kładąc
nacisk na słowo „zamierzamy”. Wydaje się inteligentny, czuje, że w rozmowie
z nim używam słów, które nie pasują do sytuacji.
– Właśnie. Co zamierzacie zrobić?
– A co mielibyśmy zrobić? – mówi Kamless, kiwając głową.
Indie to kraj dumny, jeden z najstarszych i największych na świecie, który
ostatnio wrócił na pierwsze strony gazet, ponieważ rzekomo ma się stać wielką
potęgą. Między innymi dlatego Hindusom niełatwo pogodzić się z faktem, że
połowa ich dzieci cierpi głód. I o tym głodzie i nędzy mówi się po cichu, jak
o czymś odległym, niejako hipotetycznym – mimo że oglądanym wciąż, w każdej
wiosce, na każdym rogu ulicy.
Dlatego kiedy w 2008 roku premier Manmohan Singh powiedział w swoim
wystąpieniu pierwszy raz, że niedożywienie tak wielu ludzi stanowi „hańbę
narodową” i „przekleństwo, które należy pokonać”, miliony poczuły się
wstrząśnięte, jak ktoś, kto raptem dowiaduje się, że od zawsze miał na lewym
policzku brodawkę.
A przecież w Indiach od dawna funkcjonuje mnóstwo instytucji mających
poprawić stan wyżywienia dzieci – i dorosłych. Najpopularniejsza z nich to
anganwadi.
Anganwadi znaczy „podwórko domu” i stanowi system pomocy społecznej
zapewniający szczepionki i żywność dla dzieci z najuboższych rodzin. Prawie
w każdej wiosce i dzielnicy hinduskiej działa anganwadi; to ponad milion
niewielkich ośrodków, w których zatrudnionych jest niemal dwa miliony osób,
w większości kobiet. Według statystyk rządowych placówki te obejmują
działaniem około 60 milionów dzieci oraz 10 milionów położnic. Ale oczywiście
nie funkcjonują tak, jak powinny. Wiele z nich jest zamkniętych, w innych
zgłaszający się narzekają, że nie otrzymują przewidzianego pożywienia albo
dostają je raz w tygodniu zamiast codziennie, czy też są w inny sposób
zaniedbywani.

Oprócz anganwadi ważną formą pomocy są tak zwane karty BPL – Below Poverty
Line, „poniżej granicy nędzy”, teoretycznie pozwalające na zakup 35 kilogramów
ryżu miesięcznie, po trzy czy cztery rupie za kilogram. W Indiach granica nędzy
jest sprawą dyskusyjną. Niektórzy mówią o „granicy głodu”, ponieważ rząd ustala
ją na poziomie 50 centów – 30 rupii – na dzień na osobę, czyli mniej niż połowy
przyjmowanej zwykle sumy, równej 1,25 dolara.
Poza tym według oficjalnych statystyk co druga osoba spośród tych, którym
karta przysługuje, nie posiada jej. Kamless ma; po śmierci ojca załatwił sobie
u urzędnika jego kartę.
– Miałem prawo; co, może nie? Ale i tak musiałem dać mu w łapę. Bardzo się
wykosztowałem.

Zła organizacja oraz korupcja sprawiają, że najlepsze nawet prawa okazują się
nieskuteczne. Niektórzy badacze twierdzą, że dwie trzecie z 12 miliardów
dolarów wydawanych rocznie przez Indie na pomoc najbiedniejszym gubią się po
drodze, zostają w kieszeni urzędników, przedsiębiorców, pośredników i innych
osób zamożnych. To nie tylko kwestia korupcji; to również niewydolność
systemu. Świadomość korupcji jest jednak tak powszechna, że najważniejszym
ruchem obywatelskim, jaki pojawił się w kraju w ostatnich latach, jest India
Against Corruption, na czele którego stoi działacz społeczny Anna (Kisan)
Hazare. Ruch ten obok innych środków nacisku wykorzystuje strajk głodowy
w stylu Gandhiego: głód jako podstępna broń.
Tymczasem korupcja kwitnie. Kamless opowiada, że ilekroć ma jechać do pracy
w Pendżabie, musi prosić o pożyczkę, żeby mieć na podróż i coś zostawić
rodzinie.
– Proszę Salima, właściciela sklepiku w mojej wiosce. Pożycza mi tysiąc, dwa
tysiące rupii, a ja oddaję mu po powrocie. Tyle że muszę mu zwracać podwójnie,
a jako zastaw oddaję swoją kartę.
Wówczas Salim – jak tylu innych w tylu wioskach – kupuje za karty tanie,
subsydiowane zboże, po czym sprzedaje je po cenach rynkowych. Czasem udaje
mu się zebrać pięćdziesiąt, sto, dwieście kart. Dostaje odpowiednie racje,
ponieważ przekupuje urzędnika z państwowych magazynów – który z kolei kupił
swoje stanowisko, wiedząc, że dobrze na tym wyjdzie. Przy tym Salim jest
legalistą: posługuje się prawdziwymi kartami. Inni się nie przejmują: kupują
sfałszowane karty od skorumpowanych urzędników – i dalej zarabiać. Indie
wydają się krajem, w którym wszystko jest możliwe, ponieważ nic nie jest do
końca niemożliwe, w którym prawa tworzone są po to, aby były łamane
i pozwalały sprawom toczyć się zwykłym biegiem. Rozmaitym sprawom.
Wielu mężczyzn wyjeżdża do pracy w innych stanach – Delhi, Pendżabie. Jedni
przysyłają pieniądze, inni wracają po rodziny, jeszcze inni przepadają bez wieści.
Nie tak trudno jest nie wrócić; zawsze istnieje pokusa. Umówione małżeństwa,
dzieci, które są daleko i sprawiają kłopoty – trzeba mieć naprawdę wyrobione
poczucie obowiązku, żeby się tym wszystkim zajmować i nie czuć chęci ucieczki;
trzeba mieć jakieś ideały.

Chłopiec ciągle płacze; słuchanie tego jest męką. Jego matka mówi, że widać
nie chce, żebyśmy o nim zapomnieli – i poprawia mu opadającą rękę.
– Gdybym miał tyle pieniędzy, ile chcę, otworzyłbym sklep u siebie przed
domem i sprzedawałbym owoce. Mógłbym być w domu, trzymać w nim towar,
trochę bym zaoszczędził na przyszłość, a moje dzieci mogłyby czasem jeść
owoce – mówi Kamless.
Pytam, czy teraz nie mogą. Patrzy w ziemię, z mieszaniną żalu i złości.
– Nie, nie mogą.
– I wydaje ci się to sprawiedliwe, że niektórzy mają mnóstwo pieniędzy, a inni
tak niewiele?
– Tu nie ma co mówić o sprawiedliwości. Jeśli ktoś ma pieniądze, to ma,
i nikogo nie obchodzi, czy to jest sprawiedliwe.
Kamless niepokoi się także tym, że jego dom stoi na ziemi państwowej –
„należącej do rządu” – i że pewnego dnia on sam z rodziną może zostać stamtąd
wyrzucony. Pytam, dlaczego miałoby się tak stać.
– Bo każdy rząd robi zawsze, co mu się podoba, i jeśli kiedyś ludzie z rządu
będą chcieli dać tę ziemię jednemu ze swoich, jakiemuś kumplowi, to ją zabiorą –
i komu się pójdziesz poskarżyć?

Podstawę piramidy – wielomilionową – stanowią bezrolni chłopi. Wielu nigdy


nie miało ziemi, wielu straciło ją w okresie imperium, jeszcze inni niedawno, za
długi. Liczni – kto wie jak liczni, tych rzeczy nie zapisuje się w rejestrach – zostali
ze swojego hektarowego czy półhektarowego poletka, otrzymanego od państwa
w latach sześćdziesiątych bądź siedemdziesiątych, usunięci przez wynajętych
zabójców, na zlecenie jakiegoś właściciela ziemskiego albo kacyka – albo
i jednego, i drugiego. Chłop, który próbuje się upomnieć o swoje, ryzykuje
poważnie, że skończy z kulą w głowie. Albo, w najlepszym wypadku, w sądzie
okręgowym, przed sędzią, który jest zaprzyjaźniony z nowym właścicielem albo
przez niego przekupiony, albo – żeby połączyć przyjemne z pożytecznym – przed
przekupionym przyjacielem nowego właściciela. I ten odeśle go z kwitkiem,
okazawszy mu wpierw pogardę jako ubogiemu, niższemu.
– Są dni, kiedy miałbym ochotę wyjść i kogoś pobić, kogo się da, zrobić coś
złego, kogoś zamordować – żeby wiedzieli. Ale potem myślę: co by mi to dało,
i siedzę cicho w swoim kącie.
– A jak myślisz: co by ci to dało?
– Nic, zamknęliby mnie do więzienia, zostałbym bez niczego. A co by miało
dać? Ale ochoty nikt mi nie odbierze.

3
Dlaczego mówimy: „głodny” chwały, ale „pragniemy” sprawiedliwości?

Jest pora sucha. Za dwa miesiące przyjdzie monsun i wszystko stanie się
nasiąknięte jak gąbka. Powodzie, zalane drogi, apokaliptyczne ulewy, robactwo,
choroby – i jeszcze większe problemy z żywnością. Życie tutaj podległe jest
zmianom pór roku, gwałtownemu naturalnemu cyklowi, kontrolowane przez
głód, który narasta i mija, według własnego planu. Życie kolejnych pokoleń jest
bardzo do siebie podobne. Życie Anity, na przykład, przypomina życie jej matki,
babki, milionów kobiet.
– Nie wiem, matka umarła dawno temu.
– Jak dawno?
– Przed laty, nie wiem. Na długo przedtem, zanim wyszłam za mąż; byłam
mała.
– A pamiętasz ją?
– Trochę. Nie bardzo.
– A jaką ją zapamiętałaś?
– Nie wiem, jak coś robi, pracuje. Chciałabym przypomnieć ją sobie w jakimś
momencie, kiedy nie pracuje.
Przypomina sobie. Kiedy pierwszy raz była głodna i zrozumiała, że nie
dostanie nic do jedzenia, zaczęła krzyczeć na matkę, że jest niedobra, że ma jej
coś dać, i matka uderzyła ją w twarz. A potem ona zobaczyła, że matka płacze.
I powiedziała do niej, że powinno być na odwrót, że to ona powinna płakać, bo
dostała karę, a wtedy matka roześmiała się, i śmiała się i płakała, a ona nie
rozumiała, o co chodzi.
Jeszcze dwadzieścia czy trzydzieści lat temu organizacje międzynarodowe
uważały, że jedną z podstawowych przyczyn niedożywienia u dzieci z ubogich
rodzin jest brak białka w pokarmach. W przekonaniu, że kobiety nie wiedzą, jak
prawidłowo odżywiać dzieci, przeprowadzały wielkie kampanie edukacyjne,
instruując, jakie produkty należy podawać dzieciom – produkty, których, ma się
rozumieć, nie było. Brzmi to ponuro, ale wyglądało bardzo naukowo.
Anita jest bardzo chuda, skończyła siedemnaście lat, ma nierówne zęby, płaski
nos ze złotym kółkiem w lewym nozdrzu, hinduską czerwoną kropkę pośrodku
czoła; ubrana jest w sari koloru szafranowego wpadającego w zieleń. Patrzy
wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. Jej córeczka, Kajal, ma długie, zmierzwione
włoski; leży w zielonej koszulce. Skończyła dziewięć miesięcy, waży 2800 gramów
i nie potrafi utrzymać główki. Anita podtrzymuje jej główkę, głaszcze ją – ale
patrzy na nią ze swego rodzaju zniecierpliwieniem. Anita patrzy na świat ze
swego rodzaju zniecierpliwieniem.
– Nie, nie chodziłam do szkoły. Jesteśmy biedni, należymy do niskiej kasty,
u nas się nie chodzi do szkoły.
– A kiedy widziałaś, że inne dzieci chodzą, co myślałaś?
– Nic nie myślałam. Bawiłam się z dziećmi albo chodziłam z matką na pole
pomagać przy zbiorach, trochę pracowałam. O szkole nie myślałam.
– Co znaczy: należeć do niskiej kasty?
– Kiedy ktoś nie ma ziemi albo domu, albo nie ma dosyć jedzenia, to należy do
niskiej kasty – tłumaczy Anita.
Nie mówi jednak, że należeć do niskiej kasty to także nie móc zawrzeć
małżeństwa z osobą z innej kasty, nie móc mieszkać obok członków innych kast
ani wykonywać określonych zawodów, nie być akceptowanym w pewnych
środowiskach. Konstytucja hinduska zabrania tego typu dyskryminacji; życie
podtrzymuje ją i umacnia.
– Czy jak byłaś mała, jadłaś tyle, ile chciałaś?
– Nie, czasem tak, a czasem nie. Czasem jedliśmy tylko dwa posiłki zamiast
trzech, czasem jeden. A czasem ani jednego, i dzieci płakały.
– Ty też płakałaś?
– Nie, ja nie płakałam. Bo i po co. Przed kim miałbyś się wypłakiwać.
Wiedziałam, że tata robi wszystko co w jego mocy, żeby nas nakarmić.
– A kim chciałaś zostać, jak dorośniesz?
– Niczym nie chciałam.
– A jakie miałaś marzenia?
– Żadne, żyłam, o niczym nie myśląc.
– Myślałaś sobie, że jak dorośniesz, będziesz mieć piękne ubrania, duży dom?
– Nie, nie myślałam o takich rzeczach. O tym myślą ludzie z innych kast.

„Paradoks stałej pomocy humanitarnej polega na tym, że im bardziej osoby


zaangażowane starają się dotrzeć do ubogich, policzyć ich, zidentyfikować
i udzielić im pomocy, tym bardziej odsłaniają ich ubóstwo, wskazując na nikłą
szansę znalezienia przez nich innych źródeł dochodów. System pomocy
humanitarnej przeobraża życie ludzi według pewnego schematu: stwarza
poczucie wspólnotowości, odznaczającej się przeświadczeniem o własnym
niedostatku i konieczności otrzymywania wsparcia. Ludzie przyjmujący pomoc
uważają, że mają do niej prawo jako «ubodzy», «niedożywieni», zamiast nabrać
przekonania, że dostęp do żywności stanowi fundamentalne prawo, którego
zaspokojenia mogą się domagać poprzez działania polityczne, jako osoby w pełni
sił – nie zaś ofiary głodu”, pisała Benedetta Rossi, antropolożka specjalizująca się
w sprawach afrykańskich, wykładowczyni uniwersytetu w Birmingham.
Zastanawiam się, czy Anita –
Myślę, że nie wiadomo.

Ojciec Anity nie miał stałego zajęcia. Pomagał sąsiadom w pracy na polu,
wypasał im bawoły, oni zaś dawali mu za to trochę zboża, mleka, nawozu. Teraz
jej mąż pracuje, kiedy może, w fabryce cegieł. Czasem idzie do fabryki, czasem
nie.
– Dlaczego czasem nie idzie?
– Nie wiem, bo nie ma chęci.
– I nie mówisz mu, że powinien?
– Jeśli mu coś powiem, jest awantura.
– Jaka awantura?
Anita milknie, patrzy w ziemię, głaszcze po głowie córeczkę. Ma już naprawdę
dosyć. Człowiek na poziomie nie zadaje takich pytań, nawet jeżeli jest
dziennikarzem. Już mam zaproponować, żebyśmy zmienili temat, że to
nieważne, gdy wreszcie się odzywa:
– Wymyśla mi, bije mnie, płaczę – mówi cichutko.
– Powiedziałaś bratu, że mąż cię bije?
– Nie.
– Ale powinnaś jakoś zareagować, prawda?
– Nie.
– Jak to nie?
– Bo jeśli on chce, to może mnie bić. Po to jest moim mężem, a ja jestem jego
żoną.
– A co ty możesz mu zrobić?
– Nic.
– Wolałabyś być mężczyzną?
– Czy ja wiem.
– Wolałabyś, żeby twoja córka była chłopcem?
– Tak.
– Z jakiego względu?
Anita podnosi się, przygładza ręką sari, odchodzi. Nie chce więcej ze mną
rozmawiać. Rozumiem ją, przepraszam, jest mi wstyd. Ale po chwili wraca.
W centrum pomocy doraźnej rządzą muchy.
– Z kim mam się porozumieć, żebym mogła wrócić do domu?

Muchy. Jakiś śmiało i głęboko myślący mędrzec – dajmy na to w Pergamonie


w 212 roku przed Chrystusem, na Jukatanie 800 lat później, w Bolonii
w 1286 roku – wysunął prawdopodobnie przypuszczenie, że to muchy, w sposób
jeszcze wówczas niewyjaśniony, sprowadzają głód. Bo muchy są tu wszędzie: jeśli
panuje głód, zawsze są muchy.
Anita przyprowadziła córkę przed jedenastu dniami, ponieważ dziecko
wydawało jej się chore, gorączkowało, kaszlało. Nie wiedziała już, co robić,
a wtedy pewna kobieta z wioski powiedziała jej o tym miejscu, i że może tam
zostać przyjęta za darmo.
– Nie wierzyłam jej, ale przekonywała mnie, więc wreszcie przyszłam.
W ciągu kilkudziesięciu lat państwowa służba zdrowia zyskała bardzo
konkretny wizerunek – uważa się, że nie funkcjonuje. Potencjalni pacjenci
wiedzą, że ośrodki zdrowia często są zamknięte, brakuje lekarstw albo lekarzom
się nie chce, albo trzeba komuś dać coś w kopercie – ale koperty też nie ma.
Czasem oczywiście pacjent zostanie potraktowany we właściwy sposób, ale fakt
taki nie należy do codzienności i nie jest jako taki postrzegany. Nic nie dzieje się
przypadkowo: Indie należą do krajów, które przeznaczają najniższy procent
produktu narodowego brutto na opiekę zdrowotną – około 2 procent, podczas
gdy w Argentynie czy Izraelu jest to 10 procent, w Meksyku 14. Przy czym z tej
sumy tylko jedna trzecia wydawana jest na publiczną służbę zdrowia –
w Argentynie, Meksyku czy Izraelu ponad 60 procent. Te sumy to deklaracja
określonych ogólnych zasad.

Wspomnijmy jeszcze o przyzwyczajeniu do pewnych sytuacji. Przez całe


tysiąclecia na wiele chorób nie było lekarstwa. Teraz, tutaj też nie ma. Na wsi,
kiedy ktoś ma zawał, umiera; nie ma go gdzie zawieźć. Gdyby ten sam człowiek
mieszkał w mieście, też by zmarł: szpitale publiczne są przepełnione. Pełne
przeszłości, zaszłości. Teraźniejszość jest w nich nieobecna.

Ludzie umierają na coś, co gdzie indziej nikogo nie uśmierca.

– Przyniosłam ją, zajęli się nią dobrze. Powiedzieli mi, że dlatego jest w takim
stanie, że bardzo mało je. Ledwo połyka mleko, które jej daję.
– Karmisz ją piersią?
Anita kręci głową. Nie karmi małej, po urodzeniu też jej nie karmiła, nie miała
mleka; wyschłam, mówi, opuszczając wzrok. Wyschła.
– Więc karmię ją sztucznym mlekiem dla niemowląt. Jeśli zdobędę.
– A tutaj powiedziano ci, że córeczka jest niedożywiona?
– Tak, tak właśnie powiedzieli: niedożywiona.
Anita mówi, że po kuracji stan małej jest już lepszy i że chciałaby wrócić do
domu. Pytam dlaczego.
– Bo mój mąż chce, żebym wróciła. Przyjechał dwa dni temu i kazał mi wracać
natychmiast. Powiedziałam, że nie mam pieniędzy na autobus; on sam też nie
miał. Obiecał, że przyjedzie dzisiaj i przywiezie mi pieniądze na bilet.
– A dlaczego zależy mu na tym, żebyście wróciły?
– Moja szwagierka jest chora i musi pójść do szpitala, więc ja muszę wrócić,
zająć się jej dziećmi, domem, moim mężem, wszystkimi sprawami.
– Czy to jest ważniejsze niż wyleczenie twojego dziecka?
– Mnie się zdaje, że małej już nic nie jest.
– Ale lekarz twierdzi inaczej.
– Chcę wrócić. Nie podoba mi się tutaj. I mój mąż chce, żebym wróciła.
– Nie jest dla ciebie ważne, żeby twoje dziecko wyzdrowiało?
– Mąż mówi, że małej się poprawi, jak wrócimy do domu.
Nie chcę jej pytać, czy byłoby inaczej, gdyby chodziło o chłopca. Czuję się
zażenowany, mam wrażenie, że już i tak za bardzo ją atakowałem. Anita, ta jej
twarz zaszczutego zwierzęcia: nie do końca rozumie, ale podejrzewa, że
zrozumienie i tak niewiele by pomogło.
– Lekarz powiedział, że dziecko powinno zostać jeszcze parę dni, żeby się
wykurować do końca. Czy twój mąż wie lepiej niż lekarz?
– Nie wiem. To mój mąż.

– Czasem licho mnie bierze, ale staram się zrozumieć – mówi Maria,
Greczynka.
Nieraz traci cierpliwość, ale próbuje zrozumieć – wydaje jej się, że tym matkom
bardzo trudno jest pojąć, co właściwie dolega ich dzieciom.
– Weźmy wskaźnik, którym posługujemy się, żeby stwierdzić niedożywienie,
MUAC, obwód ramienia dziecka. Jeśli wychodzi sto dwadzieścia milimetrów,
można mówić o niedożywieniu, jeśli sto dwadzieścia sześć – już nie. My wiemy,
że te sześć milimetrów jest ogromnie ważne, bo oznacza mnóstwo rzeczy, ale
matka nawet nie dostrzega różnicy...
– Jak reagują matki, kiedy mówisz im, że ich dziecko jest niedożywione, że
cierpi na chorobę, o której nawet nie słyszały?
– Bardzo często nie wierzą. Nie wierzą w chorobę, której nie znają, nie wierzą
w nasze umiejętności, w leczenie bez pigułek, zastrzyków, tak niepodobne do
tego, do jakiego przywykły, do tego, co się kojarzy z kuracją. Tłumaczą, że
prawdziwi lekarze dają zastrzyki. Poza tym nie chcą zostawać, bo mają wiele
roboty w domu i tamte sprawy wydają im się ważniejsze.
– Sądzisz, że życie dziecka nie liczy się dla nich, czy też uważają, że nie jest
zagrożone?
– Na pewno dziecko jest ważne. Wędrują wiele godzin, żeby mu pomóc,
zgadzają się na leczenie, chociaż nie rozumieją jego sensu albo nawet w ogóle nie
wierzą w realne zagrożenie życia dziecka. Ale muszą się też zajmować resztą
rodziny; zostawiły w domu inne dzieci, może krowę, i wiedzą, że jeśli zatrzymają
się tutaj na dłużej, któreś z dzieci może zachorować i umrzeć, albo może
zdechnąć krowa, a wtedy załamie się cały budżet rodzinny... Czasem muszą
wybierać. Widziałam takie przypadki. Strasznie dużo je to kosztuje, ale na koniec
wybierają to, co uważają za lepsze dla wszystkich.

A sytuacja komplikuje się, jeśli lekarzem jest kobieta. Maria – trzydzieści lat,
energiczna, mocnej budowy, krótko ostrzyżona – opowiada o scenie
powtarzającej się często: przyjmuje kogoś, zadaje pytania, bada. W pewnym
momencie wchodzi do gabinetu pielęgniarz.
– A, pan doktor, nareszcie.

Rząd Indii postanowił jakiś czas temu, że nie będzie się stosować batonów
Plumpy’Nut ani żadnego podobnego preparatu. Swoisty szowinizm głodu.
Stwierdzono, że Indie mają własną charakterystykę głodujących i nie ma sensu
leczenie ich produktami przygotowanymi z myślą o innych realiach. Rzekomo nie
należy czynić niedożywienia sprawą medycyny; państwo powinno zajmować się
nie leczeniem, lecz prewencją: nie dopuszczać do rozszerzenia się tego zjawiska.
I temu właśnie służą zasiłki dla najuboższych, posiłki rozdawane w szkołach,
działalność sieci anganwadi. Tak czy siak, pozostaje faktem, że oprócz 60
milionów dzieci chronicznie niedożywionych żyje w Indiach 8 milionów dzieci
z niedożywieniem ostrym.
Słyszy się również komentarze, że preparat produkowany za granicą może
stanowić tylko przyczółek dla inwazji wielkich firm i że jeśli już, powinno się
raczej opracować odpowiednik oparty na produktach pochodzenia lokalnego,
wytwarzany przez lokalne firmy. Ale się nie opracowuje. Lekarze bez Granic
starają się poprzez praktykę wykazać skuteczność stosowania batonu. Ośrodek
w Biraulu miałby prowadzić program pilotażowy, który udowodniłby jego
działanie lecznicze. Rząd Indii oficjalnie nie aprobuje tego sposobu leczenia, ale
chwilowo wydaje się go tolerować.
Liczby są absolutnie przekonujące: wskaźnik śmiertelności wśród dzieci
leczonych preparatem Plumpy, z których wiele trafia do ośrodka w ciężkim
stanie, jest o wiele niższy: wynosi mniej niż 3 procent.
Takie postępowanie przynosi rezultaty. Niedożywienie, skądinąd groźne dla
życia, okazuje się łatwe do wyleczenia, jeśli stosuje się odpowiednie środki. Ale się
nie stosuje: państwo tego nie robi. Działalność Lekarzy bez Granic pokazuje przy
okazji bezprawie nierówności, zbrodniczość modelu społecznego. Nieliczni
zostają wyleczeni – pozostaje odpowiedzialność za życie milionów tych, którzy
tego środka nie otrzymują i nawet nie wiedzą, że powinni.

Greczynka Maria mówi, że lepiej by było, gdyby dzieci nie miały twarzy.
– Co masz na myśli?
– Nic, że czasem wolałabym nie widzieć ich twarzy.
Mówi, że ciągle widzi twarz tamtej dziewczynki. Kiedy kładzie się spać, kiedy
odpoczywa, widzi twarz tamtej dziewczynki.
– Przyniesiono ją w stanie ciężkiego niedożywienia: osiemnaście miesięcy,
ostra infekcja dróg oddechowych; ledwo oddychała. To był piątek. Całą sobotę
byliśmy nią zajęci, doprowadziliśmy ją do stanu stabilnego, widać było, że
dziecko wychodzi z tego. Ale w niedzielę rano zjawił się ojciec i powiedział, że
dziecko ma wrócić do domu. Nalegałam, pokłóciłam się z nim, mówiłam, że jeśli
zostanie zabrane, umrze. Powiedział, że on jest ojcem i wie, co ma robić. Byłam
kompletnie załamana, ale co mogłam poradzić. W poniedziałek rano
pojechaliśmy do domu dziewczynki, jakieś dwie godziny samochodem.
Powiedziano nam, że umarła poprzedniego wieczoru.
Maria mówi, że poza bólem dotarła do niej wówczas po raz pierwszy
świadomość ograniczeń pracy tutaj, w tym miejscu.
– Mam na myśli ograniczenia społeczne. W Europie, w podobnej sytuacji,
robisz, co możesz, i jeśli pacjent umiera, to dlatego, że nie mogłaś uczynić nic
więcej, aby go uratować. Tu dziecko umarło, ponieważ ojciec uznał, że powinien
zamanifestować swoją władzę czy cokolwiek – umarło z przyczyn, które nie mają
nic wspólnego z naszą pracą, z medycyną. Dlatego mówię o ograniczeniach.

Źródłem spokoju – oraz przyczyną udręki – w życiu lekarza jest fakt, że działa
on w realnej rzeczywistości. Pisarz na przykład latami wytwarza produkt,
o którym nie wie, czy się sprawdzi. I nigdy się nie dowie. „Sprawdzeniem” może
być dla jednych opinia pięciu czy sześciu czytelników, dla innych rozejście się
dzieła w pięćdziesięciu czy stu tysiącach egzemplarzy. Gdy jest skończone, przez
całe lata pozostanie tym, co kiedyś zostało wykonane. Lekarz – lekarz tutaj,
pośrodku pustki, sam wobec burzy – staje bezpośrednio w obliczu rzeczywistości
w skrajnej postaci: okaże się dobrym lekarzem, jeśli uratuje to dziecko. Jeśli go
nie uratuje, może powiedzieć, że to kwestia otoczenia, środków, pech – ale to
znaczy, że nie był skuteczny. Nawet jednak jeśli uratuje, już nazajutrz nie będzie
to miało znaczenia, gdyż pojawi się kolejne dziecko, i kolejne; będzie musiał
wciąż na nowo stawać się tym, kim jest. Źródłem spokoju oraz przyczyną udręki
w życiu lekarza jest fakt, że o wiele trudniej jest mu oszukiwać samego siebie.

Mąż Anity zjawia się jeszcze tego samego popołudnia. Pan i władca, macho
wymierzający karę, okazuje się chłopakiem wzrostu pewno metr sześćdziesiąt
i ważącym 55 kilo, o bardzo ciemnej karnacji, zmierzwionych włosach, w za
dużych klapkach na nogach. Może mieć jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat.
Chwyta córeczkę gestem dość szorstkiej czułości, robi do niej miny, nuci
piosenkę. Potem idzie rozmówić się z jednym z lekarzy hinduskich; mówi, że
musi zabrać dziecko, bo pracuje w Delhi i wyjeżdża z całą rodziną. To nieprawda,
ale skąd lekarz ma wiedzieć. Lekarz prosi, żeby został, żeby zostawił córkę jeszcze
na kilka dni; jest to jej potrzebne – nie waży nawet trzech kilogramów, jej życie
jest zagrożone, byle choroba może ją zabić. Mąż mówi, że on jest ojcem, on
decyduje, co jest dobre dla jego córki, a co nie, i że ją zabiera. Lekarz nalega, mąż
patrzy w sufit z miną: możesz mówić, co chcesz, i tak wiem swoje. Anita zaczyna
pakować szmatki dziecka do zielonej torby.

(Nieraz myślę sobie, że ta książka powinna być ciągiem pojedynczych


opowieści takich jak ta, niczym więcej. Żeby każdy czytał tyle, ile da radę,
zastanawiając się, dlaczego czyta albo dlaczego nie czyta.
Potem wpadam w pułapkę próby wyjaśnienia: usiłuję zrozumieć, znaleźć
wytłumaczenie dla spraw, które są nie do przyjęcia.
I w tym również okazuję się tchórzem).

4
Wielka kampania Lekarzy bez Granic w Biraulu nastawiona jest na zwalczanie
nie tyle choroby, ile oporu pacjentów – rodziców pacjentów, którzy nie potrafią
uznać za chorobę stanu tak bardzo podobnego do naturalnej kondycji, w której
żyją. Najokrutniejsze w niedożywieniu jest być może to, że jego ofiary często go
nie zauważają.

Nie wiedzą – nie chcą wiedzieć, nie mogą, nie dociera do nich – że życie może
wyglądać inaczej.
Z powodu niedożywienia ponad połowa dzieci z tego rejonu nie rozwija się
prawidłowo i zapada na choroby, których dałoby się uniknąć albo które miałyby
lekki przebieg, gdyby dzieci były dobrze odżywione; przyczyną śmierci są też
powikłania. Organizacja musi przede wszystkim uświadomić matkom, że na
niedożywienie jest rada.
Lekarze wiele energii wkładają zatem w przekonywanie rodziców, że powinni
kontynuować leczenie dziecka. Dzwonią, wysyłają samochody, niestrudzenie
jeżdżą do domów – robią wszystko, czego absolutnie nie robiłoby państwo.
Organizują również „obwoźne szpitale”, które dowożą personel, sprzęt, lekarstwa
do odległych zakątków dystryktu.

Mahmuda leży niedaleko Biraulu, który leży niedaleko Darbhangi, która z kolei
znajduje się o trzy godziny drogi od Patny, leżącej około tysiąca kilometrów od
Delhi, New Delhi. Mahmuda liczy kilka tysięcy mieszkańców, rozlokowanych
przy siedmiu czy ośmiu wijących się swobodnie uliczkach. Ulice to zazwyczaj
polne drogi. Czasem pełne błota, dziś zakurzone – słońce praży niemiłosiernie.
Nie ma prądu, wody bieżącej, toalet. Są muchy i ludzie, i krowy.
W Mahmudzie domy bogaczy – tych, którzy mają ziemię, jeden czy dwa
hektary – zbudowane są z cegieł i mają dachówki. Niedokończone, jakby się
komuś nagle odechciało pracować. Mniej bogaci używają cegieł suszonych na
słońcu, biedni – trzciny. Przed wejściem do domu jest miejsce dla krowy – albo
krów, albo bawołów, albo wołów – i okrągłego żłobu z paszą. Z tyłu widać
podwórko z paleniskiem na drewno lub nawóz, w głębi – wspólne pomieszczenie
dla całej rodziny. Wszystko może się jednak zmieniać; często krowy śpią
w pomieszczeniu, ludzie zaś wyciągają swoje khattiya – prycze z bambusa
i włókna palmowego – na podwórko. Dzieci jest wszędzie pełno. Są
niewyrośnięte, chude, bardzo hałaśliwe.

Jakaś kobieta idzie trzy kroki za mężem; mąż idzie trzy kroki przed żoną.
Kobieta, idąc, widzi swego męża; mąż nie chce jej oglądać. Kobieta mogłaby
odejść, uciec, a mąż nie zauważyłby tego od razu.
Jej sposób poruszania się przywodzi na myśl bawołu: głowa wysunięta do
przodu, niczym ciągnięta przez niewidzialne jarzmo; cała postawa wyraża
przymus, wysiłek.

W Mahmudzie jest parę sklepików, sprzedających zboże i rozmaite drobiazgi,


są miliony dokuczliwych much, rośnie potężne drzewo, które było świadkiem
narodzin wszystkich mieszkańców, i mnóstwo drzew nieco wątlejszych;
w powietrzu dryfuje kurz, unoszą się przeróżne zapachy. Podlatują ptaki,
przechadzają się krowy, idą ludzie, znowu ludzie, niosący na głowie drwa albo
nawóz, albo słomę, mrowie ludzi. Bogaci przejeżdżają na motorach, mniej bogaci
na rowerach, większość idzie piechotą. Kobiety mają spłowiałe sari, mężczyźni
mają kobiety. Wokoło rozciągają się pola pszenicy i kukurydzy. Pracują na nich
kobiety, czasem jakiś mężczyzna. Na ogół mężczyźni orzą wołami, kobiety
zajmują się całą resztą.
Na gankach domów – tych domów, które mają ganki – znudzeni mężczyźni
patrzą na mnie, marszcząc brwi, ale proszą, żebym im zrobił zdjęcie. Jestem
pewno czwartym czy piątym białym, którego w życiu widzieli, w każdym razie
jestem lokalną sensacją. Siadam na ziemi przed sklepem, chcąc coś zapisać, lecz
sprzedawca – młody chłopak – wybiega, żeby mi podstawić plastikowe krzesło;
nie mam innej rady, jak na nim usiąść. Potem mężczyzna z wielkim pojedynczym
zębem opowiada mi w hindi jakąś długą historię, gestykulując zawzięcie, inny,
chudy, usiłuje przepędzić wołu, żebym mógł przejść, wybiega jakaś kobieta, dwie
młodziutkie matki zakrywają się swoimi zasłonami i niemowlętami, dzieci
biegają i krzyczą coś do mnie. Wszędzie pełno nawozu.
Góry nawozu, kule z nawozu, płaskie placki, cegły, walce, nawóz we wszystkich
wyobrażalnych – i wykonalnych – formach. To cały cykl produkcyjny –
realizowany, ma się rozumieć, przez kobiety: poszukać w lesie liści, zrobić z nich
olbrzymie kule, przenieść je na głowie, żeby sprzedać właścicielowi krowy albo,
przy odrobinie szczęścia, dać własnej krowie. A potem pozyskać owoc
przetworzenia tych liści: zebrać i ugnieść nawóz, który posłuży do izolacji ścian
chaty, a przede wszystkim – kiedy nadejdzie monsun, powietrze będzie miało
stuprocentową wilgotność i wystąpią powodzie – pozwoli rozpalać mimo
wszystko ogień: gotować.
Zapach krowy – krowiego łajna, brudu krowy, słomy spod krowy – to zapach
tych wiosek. To także, dla melancholijnej pamięci, zapach mojej błękitnej i białej
ojczyzny.

– A pan, co ma z sobą?
– Ja? Nic. Niczego nie mam.
– Jak to: niczego? Niczego?

Idę, uśmiecham się, omijam bawoły. Bardzo stary człowiek, z bardzo krzywymi
nogami, prowadzi bawołu. Porusza się z trudem, w ręku – skóra i kości – trzyma
kij. Chłopak ze sklepu, który teraz mi towarzyszy, mówi trochę po angielsku.
Proszę go, żeby zapytał starego, czy zamierza pławić swojego bawołu. To nie jest
mój bawół, mówi zdziwiony stary i pyta, skąd jestem. Mówię chłopakowi, żeby
mu powiedział, że z Argentyny. Stary patrzy na bawołu. Pyta, ile mam lat,
odpowiadam, mówi coś do mnie, przeplatając to raz po raz zwrotem babu,
używanym w stosunku do starych ludzi. Pytam go o wiek; nie wie, ale jest
młodszy. Panuje wściekły upał, pies by nie wytrzymał, ale żadnego psa nie widzę,
tylko bawoły, krowy, ludzi, parę kóz, muchy.
W ogromnym stawie chłopcy i dziewczęta, mężczyźni i kobiety pławią bawoły.
Zwierzęta wchodzą do wody z nieufnością, jaką zaobserwować można
w spojrzeniach ludzi, potem jednak pozwalają sobie wytrzeć pysk ręką, a grzbiet
suchymi liśćmi. Kiedy któreś zbytnio się oddali, opiekun woła je w ich języku –
brzmiącym dla mnie jak krakanie zachrypniętego kruka – i zwierzę wraca
posłusznie. To najprzyjemniejsza chwila w czasie dnia pracy: zabawy w wodzie,
nurkowanie, pogwarki.
Tym, co tutaj pracuje, jest ciało. Zależność jest oczywista, ale zwodnicza: im
ktoś biedniejszy, tym jego ciało pracuje więcej, im bogatszy – tym mniej. Ciała,
które pracują najwięcej, często są odżywiane najskromniej. Na Zachodzie, aby
zastąpić pracę ciała, skompensować typowy dla nas brak ruchu, wymyśla się
tysiące form gimnastyki – sztuczki stosowane wobec ciał, które jeszcze nie
przyzwyczaiły się do tego, że nie spełniają już tej samej roli co kiedyś.

Tutaj ciała stanowią ciągle narzędzie.

Wioska kończy się poletkami uprawnymi, laskiem, w którym pasą się krowy.
Dalej, już poza wsią, ciągnie się ulica z naprawdę żałosnymi chatami. Oni są
dalit – mówi mój nowy cicerone, chłopak ze sklepu. W wioskach hinduskich dalit,
członkowie kasty niedotykalnych, wciąż muszą mieszkać w oddaleniu od reszty.
Tego ranka, jak w każdy czwartek, obwoźny szpital Lekarzy bez Granic
zainstalował się w czymś w rodzaju szkółki: dwie pomalowane na błękitno izby,
których w inne dni przyjmuje panchayat bhavan, sędzia pokoju rozsądzający
kłótnie i spory.
Obwoźne szpitale realizują dwa zasadnicze cele: wyszukują ewentualnych
pacjentów i monitorują ich stan zdrowia, z drugiej zaś strony rozdają batony
Plumpy dzieciom ze stwierdzonym ostrym niedożywieniem i kontrolują ich
rekonwalescencję.

Amida zaczęła słabo popłakiwać, a jej matka Sadadi znowu pomyślała


o pierwszej córce, Jayi. Właściwie Sadadi ciągle myśli o pierwszej córce. Kiedy
Jaya umarła, półtora roku temu, na krótko przed ukończeniem drugiego roku
życia, Sadadi sądziła, że z czasem o niej zapomni, ale nie.
– Co czułaś?
– Nie wiem, nic. Była moją córką, miała być długo moją córką, a tu raptem jej
nie ma.
Sadadi przytula Amidę, poprawia jej zieloną bluzeczkę. Amida ma oczy
pomalowane czymś w rodzaju czarnej sadzy. Jest bardzo drobna. Sadadi mówi, że
z Jayą było tak samo: pewnego dnia zaczęła chudnąć, ale ona się tym nie przejęła.
Że przeżyli trudne dni, w czasie których nie mieli prawie nic do jedzenia,
i wszyscy w rodzinie znajdowali się w podobnym stanie. Tak myślała Sadadi. Tyle
że Jaya popłakiwała cichutko, coraz mniej się ruszała, gasła. Tamtej nocy Sadadi
długie godziny kołysała ją, zwilżała jej wargi, tuliła ją. Dziewczynka umarła, kiedy
zaczynało świtać. Jaya w hindi znaczy: zwycięstwo.
– Czy ktoś był winien temu, że umarła?
– Nie, wszystko stało się tak szybko. Co było robić.
– A co powiedział twój mąż?
– Próbował mi wytłumaczyć, że takie rzeczy się zdarzają i że jeśli nas to
spotkało, to znaczy że Bóg tak chciał... Zrozumiałam, ale było mi tak ciężko. Nie
myślałam, że tak można nad czymś boleć.
Sadadi i jej mąż spalili Jayę, zużywając niewiele drewna – a rok później przyszła
na świat Amida. I kiedy Amida zaczęła chudnąć, Sadadi pobiegła z nią do
obwoźnego szpitala. Mówi, że jej wioska nie leży daleko. Wyszła wcześnie rano
i nim wybiło południe, dotarła do szpitala.
– Chcę chować tę dziewczynkę, aż dorośnie. Mogę się nią dobrze opiekować,
żeby urosła ładna, zdrowa.
Tak mówi Sadadi, nie rozumiejąc, co się stało. Zawsze daje dziecku ryż albo
chleb z warzywami, przynajmniej raz dziennie. Chciałaby dawać jej ryż każdego
dnia, ale czasem nie może.
– Czemu?
– Bo jest bardzo drogi.
Mówiąc to, patrzy na mnie ze smutkiem: niektórzy ludzie nie rozumieją
najprostszych rzeczy.

Bywają sytuacje, w których to, co najprostsze, jest bardzo trudne do


zrozumienia, zbyt odległe. To chyba ze względu na takie sytuacje ciągle się włóczę
po świecie.

Sadadi mówi, że czasami, raz na kilka dni, brakuje jej pieniędzy na kupno
jedzenia. Czuje się wtedy zmęczona, rozdrażniona, złości ją wszystko, co robi
mała. Czasem, kiedy nic nie je, dokucza jej.
– Dokuczasz? Jak?
– Dokuczam.
Nie chce powiedzieć nic więcej. I powtarza, że dziecku nic nie było, aż nagle
zaczęło tracić na wadze, mniej się ruszać. To ją zaniepokoiło. Teraz dowiaduje się,
że z córką jest bardzo źle, ale ona nie rozumie – albo rozumie za dobrze:
– Przecież było wszystko w porządku, jeszcze wczoraj wszystko z nią było
dobrze – powtarza i znowu płacze.
Ich życie, losy są zbyt do siebie podobne. Na tym także polega ta nędza: losy
powtarzają się, nie można ich ominąć jak kamieni na drodze.

– Uważasz, że to słuszne czy niesłuszne, że niektórzy ludzie mają dużo


pieniędzy, a inni tak mało?
– To nie jest słuszne, jest niesłuszne.
– A kto mógłby to zmienić?
– Kto mógłby to zmienić?

Ich życie, ich losy są poza wszystkim monotonne, pozbawione większych


wstrząsów. Powolne schodzenie, stopniowy schyłek.
– W takim razie zawsze tak będzie?
– Nie wiem.
– A jak myślisz?
– Chciałabym, żeby się zmieniło, ale nie wiem.
– A kto mógłby to zmienić?
– Może Bóg.
– Ale Bóg tak to właśnie urządził. Po co miałby zmieniać?
– Tego nie wiem. On będzie wiedział. Jeśli ktokolwiek wie, to On.

W tej książce właściwie nic się nie dzieje. Czy raczej: nie dzieje się nic, co nie
działoby się bezustannie. Najtrudniej jest uchwycić liczbę, skalę; zrozumieć –
w sensie: uświadomić sobie, wziąć pod uwagę – że każdy z tych losów mógłby być
udziałem i w różnych wariantach staje się udziałem tysięcy ludzi. Pamiętać o tym,
że na przykład konkretna pojedyncza historia Sadadi to wielka historia setek
milionów Hindusów.
Ale także: co dzieje się, kiedy jakaś istota ludzka staje się fragmentem pewnego
pojęcia? Człowiek głodujący. Co dzieje się, kiedy przestaje być tą śliczną
dziewczynką o smutnym uśmiechu albo tym skurwysynem, który chciał ci ukraść
torbę, albo mężczyzną, który usiłuje ci coś wytłumaczyć w dziwnym języku –
i staje się ideą, abstrakcją? Co jest wtedy dla nas łatwiejsze, co trudniejsze?
Pola ryżowe, orzące bawoły, kobiety ubrane w sari. Rytm wołów: para wołów
ciągnąca swój wóz powoli, bez najmniejszego pośpiechu, a na wozie mężczyzna
spalony przez słońce, spokojny. Tysiące ludzi pozostają poza obiegiem świata,
pojęcia nie mają, co dzieje się ileś tam kilometrów od ich domów. Iluzja
globalności również wiąże się z koncentracją bogactwa.

5
– Nie wiem, czy jest z tego jakiś pożytek, czy nie. Myślę, że jest, inaczej bym nie
zaczynał – mówi Luis, koordynator projektu, Hiszpan z Madrytu, po trzydziestce,
szczupły, krótko ostrzyżony, uśmiechnięty, od kilku lat zaangażowany
w organizacji Lekarze bez Granic. W Biraulu kieruje ekipą złożoną z około
siedemdziesięciu osób, wśród których jest sześciu cudzoziemców, reszta to
Hindusi.
– Ale nie dlatego decyduję się przyjechać tutaj, spędzić rok w Indiach albo
Sudanie, albo Republice Środkowoafrykańskiej. Robię to, i większość z nas chyba
tak samo, bo nie mógłbym nie robić. Czasem zastanawiam się, czy nie wrócić
i nie podjąć pracy w jakiejś poważnej firmie w Madrycie jako ekonomista.
Zarabiałbym kupę kasy, miałbym dziewczynę, prowadziłbym przyjemne życie
i w ogóle, ale czułbym się fatalnie.
Luis dodaje jeszcze, że robi to, bo chciałby, żeby wiele spraw wyglądało na
świecie inaczej, ale nie wie, jak je zmienić, nie wie też, czy w ten sposób cokolwiek
osiągnie. Na pewno jednak gdyby nie robił nic, czułby się gorzej.
– Więc, jeśli chcesz, można powiedzieć, że robię to z czystego egoizmu, żeby
nie czuć dyskomfortu, ot i wszystko.

To misjonarze bez bogów, młodzi ludzie, którzy czują się niezręcznie z powodu
swoich przywilejów życia w Pierwszym Świecie – cóż takiego zrobiłem, żeby na to
zasłużyć? – a ostatnio szczególnie uwrażliwili się na te sprawy w związku
z kryzysem ekonomicznym i własną niepewną przyszłością, młodzi ludzie, którzy
chcieliby coś zmienić, ale nie wiedzą jak, więc tymczasem robią to, co robią.
Lekarze bez Granic są jak Legia Cudzoziemska poddana presji nowych czasów,
w pewnym sensie jej odwrotność: młodzi ludzie, którzy pragną porzucić zwykłe
życie – ale nie kryminaliści, zmuszeni do takiej decyzji – i wyjeżdżają do
najbardziej zaniedbanych krajów, nie po to jednak, żeby je okupować, lecz aby
pomagać im wyjść z rozmaitych problemów. Tworzą, podobnie jak żołnierze
Legii, odrębną, niejednorodną przestrzeń, w której ludzie pochodzący
z rozmaitych krajów żyją obok siebie, odróżniając się od ludności lokalnej. To
jakby Legia przepuszczona przez program Erasmusa – produkt nowej idei
Europy.

(Podoba mi się słowo expat – ekspatriant, tak ostatnio popularne. Mówi się, że
emigrant to człowiek biedny, który wyjeżdża do pracy w kraju bogatym,
wolontariusz zaś to bogaty, który jedzie pracować w kraju ubogim. Dla mnie
ekspatriant to ktoś, kto nie myśli w kategoriach „własnego kraju”, „ojczyzny”;
odszedł od przekonania, że „ojczyzna” jest czymś ważnym).

Tutaj, tak daleko od ojczyzny, żołnierze Legii mieszkają w niewykończonym


mieszkaniu – jak zwykle w Indiach – z prysznicem z zimną wodą, prymitywnymi
wychodkami i elektrycznością przez pięć godzin w ciągu dnia. Od szóstej po
południu do jedenastej w nocy mają prąd z generatora; elektryczność z sieci to
utopia, funkcjonująca bardzo rzadko. Tak więc nie ma mowy o lodówce, nie ma
również telewizji i takich rzeczy. Każdy z tych ekspatriantów – ludzi oddalonych
od ojczyzny – ma do dyspozycji skromny pokój, a w nim łóżko z moskitierą, jedno
czy dwa plastikowe krzesła, ewentualnie stół, szafę, wentylator, który przestaje
działać o jedenastej. Z wielu rzeczy muszą rezygnować, ale nie narzekają:
interesują się rozmaitymi sprawami, w rozmaite się angażują, upijają się, kłócą,
zakochują – mają się świetnie.
Prawie wszyscy codziennie jedzą razem obiady i kolacje, siedem osób
mówiących po angielsku z wszystkimi możliwymi akcentami z południa Europy:
Elisa – Włoszka, Mélanie i Édouard – Francuzi, Hiszpan Luis, Portugalka
Charlotte, Maria – Greczynka. Każdy posiłek, z okrągłymi podpłomykami –
chapati – ryżem, nutellą, jest okazją do przypomnienia tego, co mówił Eco
o angielskim, chwaląc go jako lingua franca: że, w odróżnieniu od innych języków,
bardziej zadbanych, można nim mówić źle. W południe kucharka przygotowuje
im posiłek na następny dzień i na wieczór. Ze względów bezpieczeństwa nie
wychodzą z domu po zmroku. Prowadzą życie z całą pewnością skromne,
któremu barwy dodają śmiech, drobne kłopoty, sprzeczki, sukcesy i frustracje.
Życie streszczające się jedną ideą, jednym przywoływanym przez nich często
zdaniem:
– Naszą pierwszą misją jest ratować życie.
Ratować życie: w świecie, w którym wydaje się, że żadna rzecz nie ma
naprawdę sensu, w którym nic się właściwie nie liczy i wszystko sprowadza się do
pieniędzy albo pozorów, istnieją działania niewymagające specjalnie
uzasadnienia: ratować życie.
Działania najrealniejsze spośród realnych:
ratować
życie.
– Z początku nie rozumiałam, teraz jednak wiem: my, ludzie pracujący
z Lekarzami bez Granic, nie usiłujemy zmieniać świata, lecz staramy się
przyłożyć plaster, kiedy sytuacja się pogarsza, i przynajmniej trochę powstrzymać
katastrofę – powie mi później w Dżubie jedna z lekarek, Argentynka Carolina, od
wielu lat pracująca w wyjątkowo trudnych warunkach i sytuacjach. – Nic więcej
nie robimy, i jest to potrzebne, mimo że nie zmieni świata ani losu tych
uchodźców, którzy dalej będą żyli w nędzy. W tym konkretnym momencie fakt,
że tu jesteśmy, ma jednak znaczenie zasadnicze – dla tych ludzi to kwestia życia
albo śmierci.

– Wzniosła postać ubóstwa albo uboga postać wzniosłości. I nigdy nie masz
ochoty wpłynąć na zmianę tej sytuacji?
– Na razie nie. Wymaga to tylu rzeczy, które są absolutnie poza moimi
możliwościami, do których nigdy nie dotrę, o których decyduje się na innym
poziomie, nie na moim. Ja mogę się angażować tutaj, i to robię.
Candy, pielęgniarka z ekipy pogotowia, ujmuje to bardziej dobitnie:
– Wolę nie myśleć, dlaczego dzieje się to, co się dzieje, i nie zastanawiać się, czy
jest jakieś rozwiązanie. Jeślibym sobie tym zawracała głowę, nie mogłabym robić
niczego więcej, miałabym jakby związane ręce. Żeby dalej robić to, co robię,
muszę przestać myśleć o tym, co widzę, nie analizować przyczyn, powodów.

W dzisiejszych czasach – epoce wahań, braku planów – jest to forma


zaangażowania bojowego. Ci młodzi ludzie pracujący w organizacji w większości
wiedzą – zakładam – że to, co robią, jest jak plasterek na krwotok z tętnicy
udowej, ale wolą przykleić plasterek, niż siedzieć z założonymi rękami. Istnieje
też druga strona medalu. Maria, lekarka z Grecji, mówi, że zawsze marzyła
o czymś takim:
– Świat pełen jest spraw, które mi się nie podobają, i chciałabym w jakiś sposób
przyczynić się do ich naprawy. Ale marzą mi się również podróże, poznawanie
nowych ludzi, nowych miejsc, zdobywanie nowych umiejętności.
– I masz wrażenie, że realizujesz oba pragnienia?
– Raczej to pierwsze. Tutaj pracuje się bardzo dużo, przez większość czasu
jesteś zajęty, trudno ci zapomnieć o pracy, kiedy wiesz, że czasem czyjeś życie
zależy od twoich starań. Jest mi tu dobrze, robię ważne rzeczy, pracuję przez cały
dzień jak szalona, interesuje mnie to, mam poczucie, że robię coś pożytecznego.
Równocześnie jednak, przebywając tutaj, zaczynasz zdawać sobie sprawę, że jest
to tak wielki problem, tak poważny, że cokolwiek byś zrobił, będzie to kropla
w morzu potrzeb...
– I co wtedy?
– Nic, zamierzam dalej robić to, co robię. To tylko mogę uczynić. Będę dalej
leczyć tę czy inną osobę, tu i teraz, i przynajmniej ona wyzdrowieje.
Zastanawianie się nad tym, czego się nie da zrobić, przeszkadza w pracy, jest
frustrujące. Lepiej skupić się na konkretnych przypadkach. Bo zwariujesz.
Podczas innej wieczornej rozmowy Luis mówi mi, że najtrudniejsze jest
uświadomienie sobie, że możliwości lekarza są ograniczone, i zawsze przychodzi
taki moment, na początku, kiedy czujesz się zerem, ponieważ musisz pogodzić
się z faktem, że coś robisz, ale tej czy innej osobie nie pomożesz.
– Potem to mija?
– Właściwie nie. Ale przestaje ci chodzić bezustannie po głowie idea generalnej
zmiany; zaczynasz rozumieć, na czym polega pomoc humanitarna: masz
pamiętać, że ratujesz tego, kogo możesz, kogo masz przed sobą, do kogo idziesz.

– Macie niewiarygodne osiągnięcia. Ale ich cena również jest wysoka:


mieszkacie tak daleko, w zamknięciu, zajęci pracą niemal przez cały czas.
Rozmawiam z Mélanie, ładną, wysoką Francuzką. Mélanie jest odpowiedzialna
za logistykę. Opowiada różne śmieszne rzeczy swoim śmiesznym angielskim.
Wszyscy oni mają dobre przygotowanie zawodowe: są lekarzami, pielęgniarzami,
położnikami, zdobyli dyplomy z zarządzania. W czasie pierwszego roku pełnienia
misji dostają 700 euro miesięcznie; przypomina to wolontariat. Dopiero po tych
dwunastu miesiącach zaczynają otrzymywać przyzwoitsze wynagrodzenie.
Warunki pozostają jednak trudne: mieszkają razem, oddaleni od wszystkiego,
przytłoczeni wyczerpującymi obowiązkami.
– Podczas tych sześciu czy dziewięciu miesięcy spędzonych na placówce
musisz wziąć w nawias całe swoje życie. To jest możliwe przez pewien czas.
Potem czeka cię decyzja: chcesz osiąść gdzieś na stałe i prowadzić normalne
życie, w jakimś związku, utrzymywać relacje z przyjaciółmi, czy też wolisz wieść
dalej żywot koczownika realizującego misję humanitarną – mówi Mélanie,
zaznaczając, że ona sama jeszcze nie podjęła decyzji. Jeszcze się zastanawia.

– Czym to życie najbardziej różni się od normalnego, które prowadziłaś dotąd?


– Wszystkim – odpowiada Maria, lekarka z Grecji. – Nie masz stałego dostępu
do elektryczności, telewizji, Internetu, nie jesz tego, co byś chciał, w pokoju masz
pełno robactwa... No i oglądasz ludzi w takim stanie, w jakim nigdy byś ich nie
zobaczył w Europie. Wszystko jest inne. Ale wiedziałam, że tak będzie. I nie
chciałabym wrócić do swojego kraju i myśleć, że skoro tutaj dzieją się rzeczy
straszne, to moje sprawy tam, u mnie, nie mają żadnego znaczenia. Jeśli
przyjedzie mój brat i powie, że chce kupić dom, to nie będę go pytać, czy to ma
sens: dzieci w Indiach głodują, a ty myślisz o domu...

Noc w Biraulu przypomina koncert: słychać muezinów, wyznawców Hare


Kryszna, czcicieli Durgi czy Wisznu – nocne powietrze pełne jest głosów, które
wydają się mieć wiele do powiedzenia i bardziej niż potędze boskiej ufają mocy
głośników. Trudno zasnąć pośród takiej wiary.

6
Dziś czeka nas przykry obowiązek: raz w miesiącu jeden z lekarzy z organizacji
wyjeżdża dokonywać „autopsji słownych”: sprawdza – w każdym razie usiłuje
sprawdzić – co stało się z pacjentami, którzy przestali przychodzić
i prawdopodobnie zmarli.
– Zwykle są to pacjenci, którzy mieli wrócić, lecz się nie pokazali; słyszymy, że
chorowali dalej. Albo nie mamy o nich żadnej wiadomości, i to jest gorsze.
Wyjeżdżamy o ósmej, ale dopiero koło dziesiątej docieramy do pierwszej
wioski. Z włączonego w furgonetce radia płynie muzyka z Bollywoodu; to niczym
argentyński Palito Ortega, tylko dla miliarda słuchaczy. Drogi z mnóstwem dziur,
polne albo wyasfaltowane już jakiś czas temu, prowadzą od wioski do wioski, od
zwalonego mostka do przejechanej krowy. Im bardziej oddalamy się od Biraulu,
tym więcej widać ludzi; żadnego pustego zakątka. Mija nas stado bawołów
prowadzonych przez starego mężczyznę i chłopca, bengalskich pasterzy. Co roku
tysiące wędrownych pasterzy gromadzi swoje bawoły i krowy i przemierza setki
kilometrów w poszukiwaniu pastwisk, aż nadchodzi monsun i wszystko robi się
zielone, żyzne. Zanim nadejdzie, z jedzeniem jest krucho.

Przez wieś przepływa szeroka rzeka, domów jest około pięćdziesięciu.


Przechodzimy przez pole kukurydzy, żeby dotrzeć do chaty, w której mieszkał
pierwszy z poszukiwanych przez nas pacjentów: dwuletnia dziewczynka; była
leczona z powodu niedożywienia i nagle przestała pojawiać się w szpitalu. Matka
tłumaczy, że mała w zasadzie czuła się dobrze, ale skarżyła się na brzuszek
i płakała – nie przejęli się tym. Ponieważ płakała coraz bardziej, zanieśli ją do
ajurwedyjskiego lekarza z pobliskiej wioski. Stan dziewczynki się nie poprawiał,
więc po tygodniu pojechali do szpitala w Darbhandze. Lekarz, który ją zbadał,
kazał ją natychmiast przyjąć na oddział i powiedział, że nazajutrz spróbuje
postawić diagnozę. Dziecko zmarło nad ranem, zanim ktokolwiek stwierdził, co
mu było. Matka nie wie, co się stało, dlaczego dziecko umarło; po policzku spływa
jej łza. W domu jest jeszcze syn, dwie córki, szwagier, teściowa. Hinduski lekarz
z organizacji zadaje jej mnóstwo pytań według kwestionariusza, chcąc określić
przyczynę zgonu. Matka potrafi odpowiedzieć tylko na niektóre z nich: że córka
kaszlała, raczej nie miała gorączki, bawiła się, tak, bawiła się z siostrami. Kiedy
lekarz pyta, czy posiada świadectwo zgonu dziecka, kobieta bierze nastawioną
głośno komórkę z pękniętym ekranem i dzwoni do męża, pracującego
i mieszkającego w Delhi. Mąż odpowiada, że nie ma pojęcia, skąd ma wiedzieć.
Kobieta płacze:
– Chciałam, żeby miała swój papier. Przynajmniej swój papier...
I ta skupiona uwaga, z jaką najstarsza córka – dwunasto-, trzynastoletnia –
patrzy, jak wuj, gospodarz, siedząc w kucki na glinianym klepisku, sięga prawą
ręką do leżącej na podłodze blaszanej miski i je ryż, z resztką sosu. Dziewczynka
czeka, aż wuj skończy, żeby podejść z aluminiowym dzbanuszkiem. Podchodzi
o sekundę za późno. Wuj kończy, wyciąga rękę, nie patrząc, krzyczy; chciał sobie
opłukać rękę w dzbanku, a ten nie został w porę podsunięty. Dziewczynka
spuszcza wzrok. Wuj przez chwilę jakby się waha, czy ją uderzyć, potem spogląda
na mnie.

Znów jesteśmy w drodze: pozycja, jaką przybiera dziewczynka, która śpi na


grzbiecie bawołu twarzą do dołu, z nogami na karku zwierzęcia, buzią na jego
zadzie. A dalej: spokój starszego człowieka, który, nie spiesząc się i nie schodząc
na bok, idzie szosą, bombardowany dźwiękami klaksonu posyłanymi mu przez
kierowcę kolorowej ciężarówki; tysiące takich jak on, synów Gandhiego, a może
po prostu zamyślonych.

Do drugiej wioski dotrzeć jest trudniej. Droga jest ścieżką między zagonami;
nim dojedziemy, mijamy obozowisko największej biedoty: czarny plastik
rozciągnięty na bambusowych palach. W cieniu olbrzymiego drzewa chronią się
liczne kobiety i jedna koza. W wiosce, w której nie ma nawet dziesięciu domów,
dziadek drugiego pacjenta mówi, że nie mógł zrozumieć, co się stało: chłopczyk
umarł nagle pewnej nocy; czuł się dobrze, zaczynał nabierać ciała, ale dostał
biegunki, brzuszek miał wzdęty i – opowiada dziadek – stracił przytomność.
Wszyscy się przestraszyli i postanowili, że jak tylko wzejdzie słońce, zawiozą go
do ośrodka zdrowia; nocą nie da się wyjechać z wioski. Rano chłopiec nie żył.

Albo tutaj: pewnie dwaj kumple jechali rowerami. I postanowili usiąść na


chwilę, odpocząć w cieniu drzewa na poboczu drogi – jedynej w dystrykcie
dwupasmowej asfaltowej szosy, ważnej arterii. Jeden oparł rower o drzewo, drugi
zostawił swój na szosie, pół metra od środka szosy. Porzucenie go na szosie
kosztowało dokładnie tyle samo wysiłku, co zostawienie roweru metr dalej, na
poboczu, gdzie by nie przeszkadzał.
Dziewczynka prowadzi wołu za ucho, z tyłu chłopiec niesie wiadro i zbiera
krowie placki. W stawie dzieci wiejskie kąpią się razem ze swoimi bawołami.
Dom trzeciego pacjenta leży na cyplu, wysoko. Kiedy przyjdzie monsun, mówi
hinduski lekarz, wszystkie te pola zostaną zalane i będzie do nich można dotrzeć
tylko łódką. Dom trzeciego pacjenta to rozwalająca się trzcinowa chata. Obok jest
jeszcze z sześć czy siedem podobnych. Ze dwa tuziny dzieci bawią się, kobiety
spoglądają zza swoich zasłon, jakiś mężczyzna je, siedząc w kucki. Niektóre
dzieci są ubrane. Trzeci pacjent to chłopczyk, który miał niewiele ponad rok,
kiedy rozpoczął kurację batonami Plumpy. Przerwał ją. Jego rodziców nie
zastaliśmy. Są pewnie w polu, mówi jedna z sąsiadek. W polu? – śmieją się dwie
inne. Mężczyzna każe im zamilknąć, on sam wie najlepiej. Rodzina, której
szukamy, wróci dopiero jutro albo pojutrze, mówi ze złośliwym wymownym
uśmieszkiem.
– Oni nie wrócą dzisiaj, na pewno.
Nie brzmi to wiarygodnie, ale może jest prawdą. Jedziemy dalej. Rodzina
czwartego pacjenta mieszka w wiosce pełnej sklepików, w ceglanym domu.
W drzwiach domu stoi motocykl. Ci chłopi mają kawałek ziemi. Dziewczynka,
której szukamy, zmarła na gruźlicę ze trzy miesiące temu, mówi naburmuszony
chudy chłopak, siedzący na ławce na ganku domu, z niemowlęciem na kolanach –
umalowanym, ale makijaż się rozpłynął. To stryj. Jego brat, ojciec zmarłej
dziewczynki, pracuje w Pendżabie. Szwagierka – jej matka – siedzi na ziemi
z tyłu, dwa metry dalej, razem z innymi kobietami. Chłopak mówi gniewnym,
oskarżycielskim niemal tonem: broni się. Mówi, że chcieli ratować dziewczynkę,
że zawieźli ją do szpitala Lekarzy bez Granic, bo była bardzo wychudzona, rączki
obrzmiałe, kaszlała bardzo i pluła krwią, ale sąsiedzi powiedzieli im, że tam się
nie leczy takich przypadków. On ich nie słuchał, dalej zanosił dziecko, ale nic mu
się nie poprawiało. W szpitalu powiedzieli mu, że leczenie potrwa kilka miesięcy,
dopiero wtedy będzie widać rezultaty, on jednak wiedział, że mówią tak tylko po
to, żeby dalej przychodził.
– Po co?
– Żeby dalej przychodził.
Wokół nas zebrało się ze trzydzieści osób, spoglądają na siebie, szepczą. Jakieś
dziecko przynosi nam herbatę z mlekiem, przesłodzoną, z mnóstwem imbiru.
– Ale po cóż by mieli was oszukiwać, skoro nie brali za to pieniędzy, nic nie
zyskiwali?
– Nie wiem, po to, żebyśmy dalej przychodzili.
Niewiele jest rzeczy gorszych niż przerwanie kuracji gruźlicy. Następuje
nawrót choroby, pogorszenie. Prywatny lekarz, do którego zanieśli dziewczynkę,
chciał rozpocząć inną terapię, ale dziecko umarło.

Nasze kontakty są szczególne. Bogaty Zachód zapuszcza się tutaj, wysuwa jak
przylądek, na którym ziemia miesza się z morzem. Ludzie, którzy na Zachodzie
nigdy by się ze sobą nie zetknęli, tutaj się spotykają.
Chętnie dowiedziałbym się, co myślą o nas ci, którzy nas przyjmują: oto
przyjeżdżają jeepem cztery osoby, nie wiadomo skąd, żeby zajmować się
najsłabszym niemowlęciem w ich domu, najbardziej zagrożonym. Z powodów
o wiele mniej istotnych niż ten narodziły się religie. O zmierzchu wracamy do
Biraulu.

Podobno są to pojedyncze przypadki, niemal wyjątki. To nie Afryka, tutaj


większość głodujących przeżywa. Nie Afryka, ale być może coś gorszego:
głodujący przyzwyczajają się, przystosowują do stanu głodu. Chyba to prawda.
Stan Guryi jest wciąż ciężki, budzi niepokój. Rahmati nuci swoją smutną
piosenkę. Maria z Grecji mówi, że robią co tylko w ich mocy. Kto wie, może ją
uratują.
.

(SŁOWA PLEMIENIA)

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?

Przepraszam, że niepokoję, że się wtrącam, ale chciałbym wiedzieć: co akurat


właśnie teraz jesz, drogi czytelniku? Co jadłeś dziś rano? A wczoraj wieczorem?
A co będziesz jeść na kolację dzisiaj? Zastanów się, jeśli masz chęć, przypomnij
sobie, a potem mi powiedz.
Chodzi o to – nie mam pojęcia, jak to sformułować. Drogi czytelniku, tak pełen
życzliwości do świata, trochę niefrasobliwy: możesz sobie wyobrazić, co znaczy
nie wiedzieć, czy jutro będziesz miał coś do zjedzenia? Więcej: czy możesz sobie
wyobrazić, jak wygląda życie złożone z dni, bardzo wielu, w których nie wiesz, czy
nazajutrz będziesz miał coś do zjedzenia? Życie naznaczone przede wszystkim tą
niepewnością, udręką tej niepewności i wysiłkiem jej łagodzenia – pośród
uporczywej niepewności? Życie tak nędzne, tak króciutkie, tak czasem pełne
cierpienia i zmagań?

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się?

w porządku, bracie, w porządku, ale widziałeś, jak ja żyję. Nie, na serio:


widziałeś, czy mam ci narysować? I mnie nikt nie pomaga. Dosyć mam swoich
kłopotów, a nie żebym miał jeszcze myśleć o tych biednych ludkach z Afryki czy
Kalkuty, czy takich miejsc, o których nawet

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc?

Głód jest problemem z definicji cudzym. Nigdy nie dotyczy bezpośrednio mnie
samego. Nas – którzy, owszem, angażujemy się w obronę ekosystemu, praw
mniejszości seksualnych, wolności wypowiedzi, pokoju na Bliskim Wschodzie.
Dlaczego miałby nas obchodzić? W imię jakiej idei, jakich zasad, czyjego
cierpienia, jakiej moralności?
Jak, do diabła, możemy żyć?

– Niedopuszczalne jest natomiast, żeby nie zajmował się tym rząd. Rząd, dla
którego sprawą priorytetową nie będzie troska o to, aby żaden z obywateli kraju
nie cierpiał głodu, powinien podać się do dymisji. Tak, Mariano, do dymisji.
– Zawsze tylko rząd, rząd. To nie jest problem rządu.
– Do dymisji, Mariano. Przepraszam, nic więcej nie powiem. Muszę już iść.
– A jeśli rząd się tym nie zajmuje?

Jak, do diabła, możemy?

Lektura, ewentualnie przemyślenie tego wszystkiego może u co wrażliwszych


jednostek wywołać poczucie winy. Jaki jest z niego pożytek? Co z nim zrobić? Czy
poczucie winy jest akurat tą emocją, która najbardziej zachęca do działania?
A jeśli nie mamy zamiaru działać, to co robić z poczuciem winy? Może maleńki
dyskomfort, jaki mu towarzyszy, już spełnia swoje zadanie: zapewnia nam
względny spokój?
Najłatwiej jest, jakżeby inaczej, nie myśleć.
Z reguły się to udaje.

Jak, do diabła?

naturalnie że zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Gdybym w moim wieku nie
rozumiał powagi niektórych spraw, byłoby to smutne, nie? Ale trzeba też
stwierdzić, że sytuacja się poprawia. Już jest znacznie lepsza, niż była, i stale się
poprawia. To prawda, że wciąż jest na świecie zbyt wielu ludzi, którzy głodują, nie
mają dosyć jedzenia, ale wystarczy porównać to z czasem, kiedy byliśmy dziećmi;
przecież nie jest tak samo. Wiem, ciągle jest źle. Widać jednak, że demokracja,
rozwój gospodarczy jakoś sobie z tym radzą. I nic dziwnego; przecież rozsądek
zawsze w końcu zwycięży, nawet jeśli nie tak od razu. Niektórzy marudzą, że X za
dużo zarabia, a Y ma ogromny dom albo jacht, albo coś innego. Może i nie
powinni tak się tym chwalić, zgoda, czasem to razi, i w ogóle po co. Ale nie trzeba
zapominać, że jeśli ci goście mają tyle kasy, to dlatego, że przyczynili się do
powstania wielkiego bogactwa, coś wymyślili, założyli jakiś interes, fabrykę,
zrobili coś, co stworzyło wielkie bogactwo; tak, zatrzymali dla siebie lwią część,
w końcu mieli do tego prawo, ale przede wszystkim ilu ludziom dali zatrudnienie,
płacą pensję! Ilu nie miałoby co do gęby włożyć, żebrałoby na ulicy, gdyby nie
znalazł się ktoś, kto zaryzykował, założył firmę, zatrudnił ich i im płaci! Zawsze
znajdą się zawistnicy, którzy jak się komuś powiedzie i coś zarobi, to skazaliby go
przynajmniej na dożywocie. Gdyby nie ci obrotni, kochany, sytuacja wyglądałyby
o wiele gorzej, byłoby o wiele więcej głodujących, bo to właśnie tacy jak oni

Jak?
CZANDIGARH

W wagonach z lat siedemdziesiątych miejsca do siedzenia są wszędzie,


i wszędzie zajmuje je dwa razy więcej ludzi, niż powinno. Na ławce, na której
siedzę – żeby nie szukać daleko – trzyosobowej, siedzi nas pięć osób. Ocieramy się
o siebie z uprzejmością i odrobiną serdeczności. Co chwilę pociąg zatrzymuje się
na stacji i nowe tłumy wciskają się drzwiami i oknami, tak że wagon, już pełen,
zapełnia się coraz bardziej. W VIII wieku tysiące uciekinierów z cesarstwa
perskiego przybyły pod bramy Bombaju i zwróciły się do króla Maharasztry
z prośbą o wpuszczenie. Król ich nie chciał i jako odpowiedź wysłał im wazę pełną
po brzegi mleka. W ten sposób pragnął im zakomunikować, że nie życzy im
niczego złego, ale że jego królestwo jest przepełnione. Parsowie – poprzez swego
wodza – dosypali do mleka cukier i odesłali wazę z powrotem. Chcieli dać do
zrozumienia, że nie wypełniając wazy bardziej, czynią jej zawartość lepszą,
smaczniejszą. Wydaje się, że strategią Parsów było: dodać do tego, co już jest
pełne. Pociąg jedzie dalej.

Za oknem widać chaty, pola, chaty, wszechobecne bawoły.

Na następnej stacji przybywa jeszcze więcej ludzi. Kiedy wydaje się, że szpilki
już nie wciśniesz, wsiadają kolejni pasażerowie. Dobrze jest zweryfikować
słuszność swoich domniemywań, przekonać się, jak elastyczne jest ciało ludzkie
i jak wielką odporność mają mężczyźni i kobiety zaprawieni do takich warunków
od stuleci. Kolejny raz zastanawiam się, czy wolę się przystosować, czy walczyć –
jakbym miał jakiś wybór. Ja też już od jakiegoś czasu jestem zaprawiony.
– Przede wszystkim należy wrócić do nauki Mahatmy – powie mi później
Devinder Sharma.
Chciałem go poznać, bo wysłuchałem w Internecie jego przemówienia
i niektóre rzeczy mnie zainteresowały. Dlatego siedzę teraz w zatłoczonym
pociągu, dojeżdżając do Czandigarh, gdzie Sharma odzyskuje siły po przebytej
operacji wstawienia by-passa.
Przez długie godziny odczuwałem stanowczą niemożność osiągnięcia tego, co
najprostsze: absolutną niezdolność bycia przez chwilę kobietą siedzącą obok
mnie w pociągu, z białą zasłoną na pomarszczonej twarzy. To powinno być łatwe:
ona jest nikim, ja jestem nikim, nikomu nie powinno szkodzić, jeśli
zamienilibyśmy się nicościami. Ale nie. Niemożliwe. I wtedy napływa fala –
zdarza mi się to często – upokorzenia, klaustrofobicznego poczucia, że
przeżywam całe życie ograniczony do samego siebie, świadomość, że nie umiem,
nigdy nie będę umiał, myśleć tak, jak myśli ktokolwiek spośród tych siedmiu
miliardów. Że żyję w ciasnym więzieniu. Piszę, symulując ucieczkę.

Jacy bylibyśmy, gdybyśmy potrafili myśleć cudzymi myślami? Czy mielibyśmy


w sobie więcej współczucia, zrozumienia, solidarności? Czy bylibyśmy bardziej
zobojętniali, skoro to takie łatwe? Wyrozumiali dla własnych głupot? Mądrzejsi,
łagodniejsi, jednakowo nietolerancyjni? Ta sama miernota, plus jakaś ozdóbka?

Kiedy wysiadałem z pociągu w Czandigarh, zawył ogłuszający alarm.


Rozejrzałem się – nikt nie zwrócił na to uwagi. Na peronie ludzie czekali na
pociąg, matki karmiły dzieci, chłopcy sprzedawali przekąski i napitki – albo nie
sprzedawali – niektórzy, rozłożeni na podłodze, czytali lub drzemali, pracownicy
kolei kręcili się, jakby mieli coś do roboty – wydawało się, że nikt nic nie słyszy.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że był to krzyk tysięcy ptaków pod blaszanym
dachem przykrywającym peron – głucha wrzawa.
Której już nikt nie słyszał. Dalej rozciągało się najbardziej racjonalistyczne
miasto w kraju, który okazuje raczej nieufność wobec rozumu: Czandigarh
zostało zaprojektowane przez Le Corbusiera i jego ekipę i powstało na początku
lat pięćdziesiątych jako stolica dwóch bogatych stanów, Haryana i Pendżab. Jest
miastem rozległym, pełnym przestrzeni, starannie rozplanowanym, czystym –
niezbyt indyjskim. Jest wspomnieniem epoki, która wierzyła w pewną ideę,
w możliwość jej znalezienia: ideą tą była zbawcza nowoczesność, nowoczesne
zbawienie kładące kres odmiennościom, ale nie w imię globalnego kapitalizmu,
lecz w imię etyki obróconej w estetykę.
W Czandigarh są szerokie regularnie wytyczone aleje, ronda, wiele zieleni,
drzew, zabudowa nie jest zbyt gęsta, u góry widać niebo. I wciąż trwa pamięć
idei – odłożonej tymczasem do lamusa – że da się rozpocząć wszystko od nowa.

Czandigarh jest miastem zaplanowanym starannie, według najlepszych


intencji, przez władzę – państwo, zespół architektów. To jest właśnie coś, co nie
wyszło w XX wieku: idee, struktury pozwalały pewnym jednostkom, mającym
rzekomo dobre intencje, skupić w swoim ręku zbyt silną władzę państwową.
Intencje prawdopodobnie były dobre, z początku: na przykład raz na zawsze
skończyć z głodem. Zawsze przypominam sobie, co mówił mi pewien były
dygnitarz polskiej partii komunistycznej, poznany przeze mnie w Moskwie
w 1991 roku, zaraz po upadku reżimu: że komunizm był systemem dla ludzi
niemal doskonałych.
I że się nie sprawdził, ponieważ doskonali nie jesteśmy. Wobec tego
odrzuciliśmy dążenia do osiągnięcia czegoś naprawdę dobrego, akceptując
format świata w założeniu nie najgorszy – demokrację rynkową – w którym
niedoskonałość tego, kto posiada władzę, równoważona jest niedoskonałością
innych ludzi. Głód pokazuje, że taka równowaga jest iluzoryczna. Ale kapitalizm
rozmywa poczucie winy; zawsze był w tym bardzo dobry. Natomiast w krajach
sowieckich nieliczni mieli niemożliwe do zrealizowania ambicje bycia wszystkim
dla wszystkich.
Przed przeszło piętnastu laty uczestniczyłem w spotkaniu szefów firm
i obszarów zarządzania z prowincji Santa Clara na Kubie, z udziałem sekretarza
generalnego partii komunistycznej. Sekretarz nazywał się Miguel Díaz-Canel, był
młodym długowłosym człowiekiem z pokolenia rocka; teraz jest
prawdopodobnym następcą Raúla Castro. Tamtego dnia, podczas odbywającego
się przy wielkim stole posiedzenia, jeden z urzędników relacjonował, jak się
przedstawia sytuacja w dziedzinie budowy domów, inny – walki z żółtaczką,
inny – przetwórstwa mięsa, doprowadzenia energii, produkcji rumu,
zaopatrzenia w chleb, produkcji lodów, troski o czystość wody, zaopatrzenia
w trumny, jak działa rozkład jazdy autobusów szkolnych, czy funkcjonuje system
drugich śniadań spożywanych przez dzieci w szkole – i wiele innych spraw. Po
spotkaniu powiedziałem sekretarzowi, że słabym punktem socjalizmu jest bez
wątpienia owa nieokiełznana ambicja zajmowania się wszystkim; w tym systemie
jakiekolwiek niepowodzenie jakiegokolwiek człowieka jest winą państwa. I tutaj
pojawiają się zazwyczaj problemy, nieudolność, pretensje.
– W kapitalizmie jeśli ktoś nie dostanie trumny, to jego wina, bo nie było go
stać. Tutaj to wina Fidela i socjalizmu. Strasznie trudno dać temu odpór, prawda?
– Tak, z pewnością. Ale nie wyobrażasz sobie, jaka to satysfakcja widzieć, że coś
się udaje, że ludziom żyje się lepiej. Tego nie kupisz za nic, człowieku, za nic.
Tak odpowiedział mi sekretarz, ja zaś zacząłem się zastanawiać, gdzie w tym
wszystkim kryje się żądza władzy. Skoro to właśnie dla osiągnięcia owej
satysfakcji najlepsi, najbardziej wielkoduszni trzymają się władzy rękami
i nogami – bo chcą dalej czynić dobro dla innych, chcą mieć szansę być dobrymi.
Przyjmijmy, że dotyczy to wyłącznie najlepszych. A tymczasem ludzie przeciętni –
całe ich bataliony – trwali uchwyceni kurczowo władzy, ponieważ nie mogli
znieść myśli o jej utracie albo bali się, co mogłoby się z nimi stać, gdyby ją utracili,
albo brakowało im wyobraźni, żeby spojrzeć na siebie inaczej. Tak czy owak,
z hasła „wszystko dla wszystkich” system sowiecki zrobił dewizę „wszystko dla
niewielu” – wszystko: dobra materialne, decyzje, udogodnienia, teoria – po czym
się załamał. Ale najpierw zrobił z nas ludzi, którzy nie chcą oglądać krowy,
ponieważ sparzyli się mlekiem. Dlatego poddajemy się: przestajemy wierzyć, że
możliwe było zbudowanie czegoś lepszego; zniżamy się do przeciętności.
Dochodzę do domu Devindera Sharmy. Dom jest mały, gospodarz uprzejmy.

– Dlaczego w Indiach jest tylu głodujących?


– Nie ma żadnego powodu, dla którego w Indiach miałby panować głód. Sądzę,
że głód jest tutaj skutkiem umyślnego działania, występuje, ponieważ nie chcemy
naprawdę wziąć byka za rogi. Głód jest na rękę wielu ludziom.
– Jak to?
– To nie do przyjęcia, żeby kraj taki jak Indie miał największą liczbę
niedożywionych na świecie. Bez sensu. Rządy Indii zawsze miały dość hojne
programy pomocy społecznej. Tyle że większość tych pieniędzy trafia do rąk
urzędników, którzy, gdyby nie głód, musieliby szukać źródeł utrzymania gdzie
indziej.
To bardzo przekonujące wyjaśnienie: głód jako potrzeba państwa i jego
wiernych sług, pozwalająca, z jednej strony, utrzymać lud w posłuszeństwie,
z drugiej zaś – wyciągnąć to i owo dla siebie.
– Tutaj nie brakuje jedzenia. Co roku pozostaje nadwyżka pięćdziesięciu do
sześćdziesięciu ton żywności, którą się eksportuje, gdy tymczasem dwieście
pięćdziesiąt milionów ludzi cierpi głód. Sytuacja w Indiach jest nie do pojęcia:
mamy głodujących, mamy żywność – i nie można tego rozwiązać. To hańba: jak
możemy być wielkim eksporterem żywności, gdy mamy największą liczbę
niedożywionych na świecie?
Mówię mu, że jego słowa przypominają mi coś znajomego. Pyta mnie
uprzejmie, co mam na myśli. Ja, mniej uprzejmie, odpowiadam, że tyle razy
powtarzaliśmy podobne twierdzenia w Argentynie.
– Jest to zjawisko powszechne – zauważa. – Problem, wszędzie, leży
w dystrybucji, w tym, kto za nią odpowiada.

Devinder Sharma jest dziennikarzem i działaczem, autorem wielu publikacji


na temat rolnictwa, globalizacji, niesprawiedliwości. Mówi w sposób spokojny,
zrównoważony – może jako rekonwalescent. Wąsy ma starannie przystrzyżone,
wypielęgnowane paznokcie. Później wspomni, że należy do kasty braminów –
najwyższej – i że jednym z jego obowiązków rodzinnych jest wybór narzeczonego
czy narzeczonej dla młodych osób, rodzinne prawo zaś sprawiło, że w czasie
choroby musiał przyjąć odwiedziny około setki zatroskanych krewnych. Teraz
powtarza, że świat woli, aby istniał głód, że w 1996 roku wielkie zgromadzenie
szefów państw w FAO obiecało zmniejszyć o połowę liczbę głodujących do
2020 roku. Wtedy było ich 850 milionów, od tamtej pory zmarło około 120
milionów – czym nikt się specjalnie nie przejął – i wciąż jest prawie 900 milionów.
Tymczasem w 2008 roku na świecie wydano około 20 bilionów dolarów na
„pakiety pomocowe” dla ratowania banków oraz wielkich instytucji finansowych.
– A żeby raz na zawsze skończyć z nędzą, wystarczyłyby dwa biliony, jedna
dziesiąta tej sumy. Widać jak na dłoni, że nikt nie jest zainteresowany
rozwiązaniem problemu głodu. Czy że dla wielu korzystne jest raczej
utrzymywanie ludzi w stanie głodu, bo głodujący to ktoś, kogo się da wyzyskiwać.
Z takim, co ma pełen brzuch, jest już trudniej.
Po chwili Sharma przeczy jednak samemu sobie. A może i nie:
– Nie rozumiem, dlaczego politycy poważnie się do tego nie zabiorą. Gdybym ja
był premierem Indii, pierwsze, co bym zrobił, to zlikwidowałbym głód i w ten
sposób zapewniłbym sobie władzę, na tak długo, jak długo bym zechciał.
Wystarczy tylko pomyśleć: te dwieście pięćdziesiąt milionów, które przestałoby
głodować, zawsze by mnie popierało.
Mówię mu, że sądząc po tym, co widziałem, ludzie ci w większości nie będą się
buntować przeciwko brakowi jedzenia, że często wydają się nieświadomi tego
braku, ulegli, pogodzeni z losem. Sharma twierdzi, że nie, to nieprawda. Że
w Indiach jest około 650 dystryktów, okręgów administracyjnych, z których już
ponad 200 poddanych jest wpływom partyzantki maoistowskiej – naksalitów.
A wszystko to dlatego, że zniszczono rolnictwo, stanowiące pierwszą linię obrony
przeciwko maoistom.
– Kiedy niszczy się drobne rolnictwo, żeby stworzyć przestrzeń dla przemysłu,
kiedy oddaje się ziemię wielkim korporacjom i inwestorom budowlanym
i nakłania ludzi do przenoszenia się do miast, pole zyskuje ideologia
maoistowska.
Sharma dodaje, że chodzi nie tylko o ten ruch; ludzie są coraz bardziej
świadomi, że system polityczny nie daje im tego, czego potrzebują. I że
decydujące zmiany nadejdą ze wsi, gdzie mieszka większość. Dlatego jeśli ktoś
chce przeprowadzić w Indiach zmiany, musi się zająć rolnictwem, chłopami,
podsumowuje niewesoło.
Sekretarka przynosi nam herbatę i ciasteczka, kawałek mango, banana.
Sharma mówi że spośród 1,2 miliarda Hindusów połowa żyje bezpośrednio
z rolnictwa – chłopi, ich rodziny. A 200 milionów przetwarza to, co tamci
wyprodukują. W sumie 800 milionów ludzi żyje z tego, co daje wieś, wielkie
korporacje zaś chcą zastąpić to produkcją opartą w coraz większym stopniu na
technice. To, co jest dobre dla Stanów Zjednoczonych czy dla Brazylii, nie musi
być dobre dla Indii, wyjaśnia. Tamte kraje mają wiele ziemi i mało ludności. Tu
jest odwrotnie. W 1947 roku przeciętne gospodarstwo rolne w USA zajmowało
obszar 50 hektarów, w 2005 roku – 200 hektarów. W Indiach w 1947 roku
powierzchnia ta wynosiła 4 hektary, obecnie – 1,3 hektara. Tutaj zorganizowanie
ogromnych farm typu amerykańskiego doprowadziłoby miliony ludzi do skrajnej
nędzy. A ludzie ci nie mają też czego szukać w miastach, ponieważ miasta
pogrążają się w chaosie. Tak więc trzeba im zapewnić możliwość produkcji rolnej;
z tym sobie poradzą.
– Chodzi nie o to, żeby produkować dla mas, ale żeby masy produkowały, jak
mówił Gandhi; pozwoli to ludziom wytwarzać żywność na potrzeby własne i dla
społeczeństwa, i zapewni im utrzymanie. Wtedy nie będą ciążyć ku ośrodkom
miejskim, które są niesłychanie przeludnione. Mówi się, że chłopi nie potrafią
dobrze produkować żywności – dlatego zarabiają niecałe dwa tysiące rupii
miesięcznie – że powinni przenosić się do miast i podejmować inne prace,
produkcję żywności zostawiając wielkim korporacjom. Moim zdaniem to
katastrofa. Korzystny byłby proces odwrotny: ludzie powinni zostawać na wsi
albo wracać do swoich gospodarstw, produkować na własne potrzeby, nie używać
nawozów i pestycydów, a za swoje produkty otrzymywać godziwą zapłatę.
– Nasze społeczeństwa powinny być „zależne lokalnie” – podsumowuje – nie
zaś „zależne globalnie”. Wielkie przedsiębiorstwa widzą tylko to, co uprawiają:
ryż, pszenicę, soję; reszta to dla nich śmiecie. Natomiast w małym gospodarstwie
produkuje się wszystkiego po trochu, bo wszystko się je. Nasz model przewiduje
zbudowanie lokalnych systemów produkcji, gdzie każda strefa jest
autonomiczna, a żywność jest uprawiana, przechowywana i rozprowadzana na
obszarze nie większym niż okrąg o promieniu stu kilometrów.
Taki właśnie eksperyment w Haridwar, wiosce w stanie Uttarakhand,
przeprowadza grupa pod przywództwem znanego z telewizji guru, Swami
Ramdeva: jest to nawiązujący do Ganhiego projekt powrotu do ziemi i do tradycji,
skierowany przeciw dehumanizującym korporacjom żywnościowym.
– Powinniśmy zachęcać ludzi, aby produkowali żywność dla siebie – mówi
Sharma – bez niczyjej pomocy próbowali radzić sobie z głodem. Metodą walki
z głodem nie może być rozdawanie skromnych racji żywności. Nie tędy droga. My
nie chcemy dawać ryb; chcemy nauczyć je łowić. Haridwar to dla nas sposób na
pokazanie wszystkim, że można, na przekonanie wszystkich, że się da.

Mam wrażenie, że wielu tutaj chce kogoś o czymś przekonać – przede


wszystkim państwo. Devinder Sharma przemawia poprzez przykład, podobnie
jak Lekarze bez Granic w Biraulu – niemniej tamci robiąc coś dla przykładu,
jednak to robią.

Devinder Sharma serwuje herbatę, uśmiechy, spokojną, inteligentną


konwersację. Pytam go, jak się czuje jako Hindus w momencie, kiedy Indie
wydają się wielką wschodzącą gwiazdą. Odpowiada, że bardzo dobrze, zwłaszcza
jeśli przypomni sobie, że przez długie lata patrzono na nich z pogardą.
– Teraz znowu mówi się, że jesteśmy supermocarstwem. Nie wiem, jak można
być supermocarstwem, jeśli ma się wśród swoich obywateli jedną trzecią
wszystkich głodujących świata. To bajka; nie jesteśmy ani nigdy nie będziemy
supermocarstwem. Trzydzieści najbogatszych rodzin w kraju posiada tyle, ile
najbiedniejsza jedna trzecia – około czterystu milionów ludzi. Siedemdziesiąt
siedem procent Hindusów może wydać jedynie dwadzieścia rupii dziennie, mniej
niż pół dolara. Proszę tylko uświadomić sobie te nierówności. Jak moglibyśmy być
supermocarstwem?
Tak tłumaczy mi Sharma, powtarzając, że naprawdę warto wrócić do nauk
Gandhiego: nie można prosić wielkich koncernów, takich jak Monsanto czy
Cargill, żeby produkowały żywność dla Hindusów; oni sami muszą ją wytwarzać.
– Dlaczego mamy kopiować wzorce amerykańskie i europejskie? Dlaczego nie
mielibyśmy wypracować własnego modelu? To smutne, że zapomnieliśmy
o swoich wzorcach i wciąż patrzymy na Zachód. To mentalność kolonialna;
musimy od niej odejść i zwrócić się ku sobie samym. Nasza kultura ma dziesięć
tysięcy lat; dlaczego mielibyśmy naśladować kraje, które nie mają nawet
pięciuset?

Ostatnio Hindusi zrzucają z siebie maski ubóstwa. Można by powiedzieć, że


poczucie narodowe, jak dobre wino, staje się z upływem lat coraz cenniejsze,
coraz bardziej godne szacunku.
WRINDAWANA

We Wrindawanie wstaje dzień; jeszcze czuć lekkie powiewy, temperatura nie


przekracza 35 stopni. Ulice są wąskie, kręte, brudne – typowe indyjskie ulice.
Rankami należą do zwierząt. Krowy i psy grzebią w śmieciach, świnie, kozy,
szczury, których nie widzę, też żywią się śmieciami. Wszędzie małpy: na ziemi
i wysoko ponad nią. To ich chwila. Niedługo, gdy zrobi się goręcej, ludzie
odzyskają swoje terytorium. Na początek przechodzi trzech wyznawców Hare
Kryszny z megafonem, przejeżdża motocykl, rozlega się pierwszy klakson. Małpy
mają tyłki czerwone jak tyłek małpy.
Zapachy nie są jeszcze tak silne. Dwóch chłopaków udaje, że zamiata miotłami
z gałęzi, ale nie mają zamiaru nikogo oszukiwać. Przechodzi grupa dziesięciu czy
dwunastu pielgrzymujących kobiet; zawodzą, jakby opuścił je Bóg. Trochę dalej
jakiś mężczyzna pali kupkę śmieci; dym jest czarny i gęsty. Małpy krzyczą, włażą
wszędzie, czegoś się domagają. Obok kiosku czterech mężczyzn rozpoczyna
dzień poranną herbatą z mlekiem. Kiosk to drewniany podest, na którym,
skrzyżowawszy nogi, siedzi właściciel. Po lewej stronie ma zakopcony garnek,
w którym gotuje wodę na maszynce benzynowej; dookoła stoją garnuszki do
podgrzewania i gliniane miseczki; właściciel jest jak bożek pośród swoich
atrybutów. Małpa z małpiątkiem doprasza się herbaty. Właściciel nie zwraca na
nią uwagi. Powietrze jest ciężkie.
Nagle coś się dzieje: samiec małpy wyrwał torebkę jednej ze śpiewających
kobiet. Szarpnął silnym, zdecydowanym ruchem, po czym wrzeszcząc, wdrapuje
się na trzymetrowy mur, siada na krawędzi i patrzy. Kobieta i jej koleżanki
krzyczą; małpa przypatruje im się z góry. Jeden z mężczyzn pijących herbatę
mówi, że małpa chce się potargować: trzeba jej coś dać, wtedy odda torebkę.
Kobieta wręcza mu banknot dziesięciorupiowy – równowartość dwudziestu
centów. Mężczyzna kupuje od właściciela kiosku dwie paczki słodkich ciasteczek.
Wraca, rzuca je małpie. Chwyta je jakby od niechcenia, siedząc na murze –
uosobienie wzgardy – i zjada. Pojawia się samica, samiec dzieli się z nią, w lewej
ręce trzyma mocno torebkę. Kobiety przyglądają się z dołu, komentują, przygląda
się też samica. Samiec obnosi się z torebką i ciasteczkami. Samica podstawia mu
tyłek, samiec ją obwąchuje. Nie wydaje się skłonny cokolwiek oddawać. Otwiera
torebkę, wącha, wyciąga obrazki, pewno Kryszny. Rzuca obrazek, kobiety wydają
okrzyk, zaczynają lamentować. Mężczyzna prosi o kolejne dziesięć rupii, kupuje
kolejną paczkę ciasteczek, rzuca. Małpa patrzy, jak ciasteczka spadają, chwyta
paczkę gestem jeszcze bardziej pogardliwym, otwiera i rozkrusza zawartość.
Okruchy spadają na ulicę, zlatują się ptaki, przegania je kruk. Małpa dalej grzebie
w torebce, kobiety coś wykrzykują. Wówczas pojawia się jeszcze jedna małpa,
większa niż małpa złodziej, o jeszcze bardziej czerwonym tyłku. Ta pierwsza
ucieka w podskokach, z torebką w ręku. Samica zostaje z nowo przybyłym,
kobiety zawodzą coraz głośniej, pies szczeka, ale nie interesują go ciasteczka.
Przepiękny ptak o szarym upierzeniu i czerwonej głowie – przechodzącej
z przodu w pomarańczową – goni dwa wróble, ale nie może ich doścignąć.
W końcu przychodzi inny pies; zjada ciasteczka.

Wrindawana należy do najświętszych miast hinduizmu; to tutaj Kryszna miał


spędzić dzieciństwo, przygotowując się do wypełnienia roli bóstwa. Położona jest
w stanie Uttar Pradeś, 100 kilometrów od Agry z jej świątynią Tadź Mahal. Można
się w niej doliczyć 50 tysięcy mieszkańców i dziesiątek świątyń – niektóre
położone są przy jednej z krętych ulic, inne poza miastem, wśród pól, jeszcze inne
nad rzeką; schody kończą się nad samą wodą. Jedne świątynie są miejscem kultu,
inne funkcjonują jako niewielkie klasztory.
Jak wszędzie w Indiach w mieście tłoczą się ludzie i zwierzęta. Psy wydają się
grube i najedzone, nie wiadomo dlaczego. Wdowy – niekoniecznie, ale też pełno
ich wszędzie. Znajduję świątynię, w której się gromadzą, i ruszam za dwiema –
jedną starszą, drugą młodziutką. Idę 30 metrów za nimi; udają, że tego nie
zauważają. W miarę jak słońce się podnosi, zapachy stają się coraz silniejsze,
coraz dokuczliwsze. Kiedy skręcam za róg, rzuca się na mnie małpa, z otwartym
pyskiem, szczerząc kły – to przykre uczucie, że przestaje się być konsumentem,
a zaczyna być obiektem konsumpcji. Małpa chce mi wyrwać aparat, walczymy.
Wdowy odwracają się, zaalarmowane wrzaskami małpy. Starsza pyta mnie
w języku przypominającym angielski, czy czegoś nie potrzebuję. Mówię, że
chciałbym z nimi porozmawiać. Małpa wycofuje się, pokonana.
Aruthi mówi, że jest jej wszystko jedno:
– Mnie tam już wszystko jedno, ja niedługo umrę, więc mi nie zależy.
Nie wygląda na smutną ani przelęknioną, raczej dumną.
– Ale biedna Moubani wciąż nie może się uspokoić. Przyjechała zaledwie przed
paroma miesiącami; wspomnienie jest jeszcze bardzo świeże.
Moubani ubrana jest w jasne białoszare sari, ma wypielęgnowane ręce – widać,
że prowadziła inne życie. Nie mówi jednak – tutaj to normalne – ani słowa po
angielsku; nie możemy się porozumieć. Aruthi owszem, mówi, choć niezbyt
dobrze. Na wyschłej, kościstej twarzy ma biały – niegdyś biały – szal. Brakuje jej
zębów, ma bardzo ciemne wargi, w jej oczach migocą łobuzerskie ogniki.
Wspomnienie jest jeszcze bardzo świeże – mówi; a tutaj sprowadzają nas po to,
żebyśmy zapomniały. Równie dobrze mogła powiedzieć: żeby o nas
zapomniano – tłumaczenie zawsze coś gubi – ale nie, mówi: żebyśmy zapomniały.
Aruthi i Moubani są dwiema wdowami z Wrindawany, dwiema z piętnastu,
dwudziestu tysięcy wdów, które wędrują ulicami tego starożytnego miasta
w poszukiwaniu miski strawy. Ich głód jest szczególnego pochodzenia.

Głód jest również, bardzo często, kwestią płci.


Wrindawana to głód związany z płcią w najbrutalniejszej postaci.

W Indiach niedobrze jest, oprócz wszystkiego, być wdową. Tak było przez całe
wieki: umierał mężczyzna i Hindusi palili zwykle razem z nim jego żonę. Zwyczaj
ten nosił nazwę sati i kiedy źli kolonizatorzy angielscy, około roku 1830,
postanowili, nie szanując tradycji, zakazać go, podniósł się bunt. Jeszcze w XX
wieku zdarzały się przypadki palenia wdów, mniej lub bardziej ukrywane;
niewykluczone, że zdarzają się do tej pory. Ale nawet bez spalenia bycie wdową to
nie najlepszy los: tradycja – religia – mówi, że to karma kobiety zabiła mężczyznę,
i skazuje ją na wykluczenie. Wdowa nie może powtórnie wyjść za mąż, nie może
podjąć pracy, nic nie może. Niektóre pozostają samotne, bez środków do życia,
inne są w jeszcze gorszej sytuacji: mają rodzinę, dla której są ciężarem.
– Biedaczka, myślała, że syn będzie się nią opiekował do śmierci. Wie pan, jak
było, jak często jest nadal: to matka męża naprawdę rządzi w domu, narzuca
swoją władzę synowej, każe jej robić, co sama chce. Tak było przez długi czas.
Teraz wszystko się zmienia. Teraz coraz więcej władzy zyskują synowe.
Tak opowiadała mi w Delhi znajoma, od której pierwszy raz usłyszałem
o wdowach z Wrindawany. Przytoczyła przykład pewnej wdowy w ubogiej
chłopskiej rodzinie. Otóż w należącej do niej chacie, w której była tylko jedna
izba, mieszkało małżeństwo z trojgiem dzieci i wdowa spała na zewnątrz, żeby
nie przeszkadzać. I tak jednak przeszkadzała. Aż któregoś dnia syn oświadczył jej,
że ma spakować potrzebne rzeczy na długą podróż, ponieważ zawiezie ją, żeby
poznała Krysznę. Po czym przywiózł ją tutaj, do Wrindawany – to przywilej, móc
umrzeć tutaj – i zostawił na zawsze.

Tak mniej więcej wyglądają wszystkie historie: niektóre kobiety, nieliczne,


przybywają z własnej woli, reszta dlatego, że musi. Piętnaście, dwadzieścia
tysięcy kobiet, które zostawiono, żeby umarły w starożytnym mieście. Piętnaście,
dwadzieścia tysięcy kobiet, które błąkają się po nim niczym dusze pokutujące,
z pustymi brzuchami.
Czekając. Ten, kto umiera we Wrindawanie, nie jest tak uprzywilejowany jak
ten, kto umiera w jeszcze bardziej świętym mieście, Waranasi, ale postąpił
znacznie w swoim dążeniu do osiągnięcia mokszy – kresu koła wcieleń,
rozpłynięcia się w boskiej Jedności, hinduskiej postaci raju – śmierci ostatecznej.
Umrzeć tutaj to przywilej; tak, umrzeć tutaj to przywilej. Po to, żeby umrzeć,
przybyły tu wdowy.
Wdowa Aruthi łamaną angielszczyzną opowiada mi, że pochodzi z wioski
w Bengalu, że nigdy nie była w Kalkucie, że od trzynastu czy czternastu lat
mieszka we Wrindawanie; już niewiele jej zostało, już jest spokojniejsza.
– Nie tak jak biedna Moubani – mówi, uśmiechając się bezzębnymi ustami. Na
moją prośbę prowadzi mnie do świątyni. Miałem szczęście, nie licząc napaści
małpy.

Hindusi czczą swoich bogów, jak my dopingujemy klub piłkarski Boca:


krzycząc, wznosząc ręce, skacząc, tańcząc coś w rodzaju pogo, w bezładzie
i wrzawie. Miło jest oglądać ich bez tej czcigodnej maski zadowolonej sztywności,
jaką widzimy w kościołach Rzymu. W każdym razie świątynia Banke-Bihari to
przybytek krzyków, gwizdów, hałasu, klaskania; ludzie stoją, klęczą, siedzą, leżą,
śpią, żebrzą, proszą i dają jałmużnę, malują sobie twarze, machają kwiatami,
zapalają świece; wszędzie wachlarze, świece, wieńce, jaskrawe plakaty, zegary,
znowu świece, ludzie, którzy rzucają się na podium, chcąc obdarować kapłanów
słodyczami i wieńcami kwiatów, tak by ukryty za zasłoną bóg pobłogosławił im;
jeszcze więcej pochodni. Kapłani uwijają się – niestrudzone maszyny do
święcenia słodyczy, zeloci poświęconego cukru. Od czasu do czasu rozsuwają
zasłonę przed ołtarzem – błyskawicznie, jakby ze wstydliwym
ekshibicjonizmem – i wszyscy wydajemy okrzyk: gol dla Kryszny. Po sześciu czy
siedmiu razach gra robi się nudna: oni rozsuwają zasłonę, my widzimy oblicze
boga, wznosimy ręce i krzyczymy.
Wdowa Aruthi patrzy na mnie z satysfakcją. Pytam ją, gdzie są inne wdowy.
Ach, mówi, chciałeś zobaczyć tamtą świątynię, naszą; więc odchodzimy. Nie
zrozumieliśmy się: przyprowadziła mnie nie do tej świątyni, co trzeba.

Na ulicy – idziemy chwilę razem – setki ludzi sprzedają co popadnie; małp jest
już mniej, żebracy powtarzają zwykle: Kryszna. Przechodnie dotykają łba krowy,
po czym przenoszą ręce na własną głowę; pewno chcą poznać myśli zwierzęcia.
Chwilami wzbiera we mnie fala niezgody na to wszystko, boję się, że może
wystąpić z brzegów. Coraz gorzej znoszę przesądy.
W Indiach blisko dwadzieścia lat temu zakazano wykonywania USG
prenatalnego; wiele par na tej podstawie decydowało się na to, co polityczna
poprawność nazywała „aborcją selektywną”: usunięcie płodu, jeśli była to
dziewczynka. Zakaz nie bardzo jest respektowany; w wielu prywatnych klinikach
wciąż przeprowadza się badanie. W tym jednym postęp w Indiach jest
niedościgniony: w wykorzystaniu najbardziej nowoczesnej techniki do
praktykowania najbardziej archaicznych zwyczajów. Aborcje selektywne były
kiedyś zabójstwami dokonywanymi w pierwszych dniach życia dziecka. Teraz to
bardziej czysta sprawa. W roku 1980 w całym kraju przypadało 104 chłopców
poniżej szóstego roku życia na 100 dziewczynek, w 2011 – 109, a w najbogatszych
stanach, jak Pendżab i Haryana, gdzie więcej ludzi ma dostęp do nowoczesnych
technologii, stosunek ten wynosi 125 do 100. To ta sama zasada, która w wielu
domach hinduskich, kiedy brakuje pożywienia dla wszystkich, każe zostawiać je
mężczyznom.
I nawet jest usprawiedliwienie dla tego zwyczaju: mówi się, że mężczyźni,
którzy poprzez uprawę roli dostarczają żywności, muszą się odżywiać, żeby
regenerować siły potrzebne do pracy; bez niej w ogóle nie byłoby co jeść. Logika ta
nie łagodzi brutalności tradycji: głód wydobywa na światło dzienne wiele spraw,
obnaża formy przemocy, które w innych warunkach pozostałyby nieujawnione.
Wdowy z Wrindawany są najbardziej klarownym, najdoskonalszym
produktem tego społeczeństwa. To dobry finał życia kobiet w Indiach: najpierw
pozostawały we władzy swojej rodziny, potem przeszły pod władzę rodziny męża,
nigdy nie mając żadnej autonomii ani możliwości zarabiania na życie. Kiedy
zmarł ich drugi i ostatni pan, stały się niczyje. To znaczy, owszem, należą do
boga i do śmierci – więc nie warto ich karmić.
Brzmi to okrutnie, ale przyjmujemy na ogół, że powinniśmy szanować
podobne zwyczaje, tak jak w imię odrębności kulturowej i tolerancji zgadzamy
się, by żony wyznawców islamu, skoro mogą być oglądane tylko przez mężów, nie
wychodziły na ulicę bez ciemnej tkaniny zakrywającej ciało i twarz aż po oczy.

Jakby należało szanować tradycję tylko ze względu na jej wątpliwą zasługę


bycia tradycją.
Teraz, przed południem, wdowy są wszędzie: po wszystkich zaułkach, ulicach
proszą o jałmużnę, ofiarowują wodę z glinianych dzbanków za rupię, szukają
środków do życia – czekając, aż się to życie skończy. Kobiety, wątłe, wychudzone,
zredukowane do minimum wyrazu, będące wspomnieniem – którego nikt nie
pamięta. Prawie wszystkie mają krótko ostrzyżone włosy – jak przystoi wdowom.
Wiele z nich ubranych jest w przewidziane dla nich białe sari; nieliczne się
buntują. Jedne chodzą sztywno wyprostowane, inne zgięte nad laską, nad sobą,
nad utraconą nadzieją. Te, które mogą, łączą się po siedem, osiem i zajmują
razem jedną izbę; wiele mieszka na ulicy. I każdego ranka tysiące wdów
gromadzą się w świątyni Shri Bhagwan Bhajan, śpiewać bhajany na cześć
Kryszny.
Teraz tysiące wdów siedzą na zadaszonym patio o ścianach z brudnych białych
płytek, z wielkim ołtarzem w głębi i drugim pośrodku. Kobiety śpiewają, grają na
cymbałkach, drzemią, gawędzą, rozmyślają nie wiadomo o czym. Te pieśni to
jedyne, co je oddziela od ostatecznego głodu. Przychodzą każdego ranka
i śpiewają po kilka godzin. Dostają za to miskę ryżu z odrobiną dhalu z soczewicy.
Czasem ludzie dają im parę monet – cztery, pięć rupii. Religia pokazuje tutaj
swoje oblicze bez masek, w aż nazbyt nagiej prawdzie: przyjdź, śpiewaj bogu,
a damy ci jeść. Głód bardzo umacnia wiarę.
Świątynia w pierwszej chwili wydaje się mała, potem jednak widać, że w głębi
się rozszerza: z boku znajduje się kolejna nawa i patio, naprzeciwko jeszcze
jedna, większa – wszędzie pełno ubranych na biało kobiet. Najmłodsze wyglądają
na najbardziej przygnębione: patrzą, jakby czegoś jeszcze szukały. Najstarsze
wydają się dalekie od jakichkolwiek poszukiwań. Te, które śpiewają, są chyba
najszczęśliwsze, milczące – wydają się rozżalone. Jedna patrzy na mnie wrogo,
jakbym ją obrażał, mówi coś do dwóch innych. Wszystkie trzy spoglądają na mnie
z niechęcią i szepczą między sobą. Siadam w kącie, chwilę się przysłuchuję –
jestem jedynym mężczyzną. Jedyną osobą, która może stąd wyjść i pójść
dokądkolwiek, która ma dokąd pójść. Niektóre są strasznie wychudzone – aż
dziw, że jeszcze żyją; inne pełne życia – aż dziw, że są tu po to, aby umrzeć. To
swego rodzaju powolna, przedłużona eutanazja: sprowadza się je w miejsce,
z którego wyjść można tylko poprzez płomienie z kilku gałęzi – zbawienie
poprzez zniknięcie.
Wdowa Aruthi mówi mi – tak to mniej więcej ujmuje – że te, które narzekają, to
niewdzięcznice:
– Gdzie lepiej przyjmą śmierć niż tutaj, tak blisko Kryszny?
Owszem, tłumaczy, to prawda, że są ubogie i nie zawsze udaje im się zdobyć
pożywienie, którego pragną, ale Krysznie bardziej to odpowiada, przyjmie je
z otwartymi ramionami.
– A nie są głodne?
Wdowa Aruthi patrzy na mnie z odcieniem wzgardy. Przez chwilę mam
wrażenie – może udaję – że ją rozumiem. Potem prosi mnie o dziesięć rupii. Daję
jej pięćdziesiąt i czuję się zerem. Jakaś stara małpa krzyczy z dachu, ale nie sądzę,
żeby chciała mi coś zakomunikować.
DELHI

Piją herbatę. W tysiącach budek, rozrzuconych po całym mieście, biedacy sączą


herbatę. Dziesiątki lat pili herbatę z kamionkowych filiżanek; teraz w wielu
budkach tamte filiżanki, z których zawsze pili swoją herbatę: z mlekiem, dużą
ilością cukru, odrobiną masali, zostały zastąpione przez małe kubeczki
z przezroczystego plastiku – albo gorzej: z brązowego plastiku imitującego fajans.
– Niech pan popatrzy, w jaki sposób trzymają filiżankę z kamionki, jakby to
była najlepsza porcelana, i jak piją herbatę, niczym jakiś napój bogów, i jak potem
ciskają na podłogę i tłuką, jakby każdy z nich był maharadżą z Kapurthali –
komentował kiedyś przed laty pewien zamożnie wyglądający mężczyzna.
Teraz plastik czegoś ich pozbawia, kolejny raz pokazuje im, gdzie jest ich
miejsce.

Wielki tłok, korek pieszych, to idea, na którą nasze języki nie mają określenia;
nawet się jej nie domyślają. Chodzenie stanowi w naszych miastach czynność
absolutnie indywidualną: każdy nadaje mu rytm, jaki mu odpowiada. Tutaj
natomiast, wobec tylu przechodniów, samochodów, rowerów, motocykli, riksz,
trzeba dostosowywać się do ogólnego tempa. Dostosowywać się także i pod tym
względem: przyjąć nakaz i być gatunkiem.
Zdezelowany policyjny jeep zagradza drogę motocyklowi. Motocykl jest wielki
i niezgrabny – to jeden z chińskich motocykli, z zewnętrznymi elementami
wykonanymi z plastiku. Motocyklista krzyczy coś z tyłu, policjant mu odpowiada,
motocyklista krzyczy znowu, policjant odpowiada i cykl się powtarza. Krzyki
nasilają się. Motocyklista przyspiesza, zatrzymuje się obok okienka kierowcy
policyjnego samochodu, krzyczy jeszcze głośniej, podnosi rękę, wali w szybę. Jest
wściekły. Zawsze intrygowały mnie takie momenty, kiedy jakieś głupstwo staje
się nagle zarzewiem konfliktu, który może się okazać katastrofalny w skutkach.
Kiedy ktoś odstępuje od zwykłych zasad i poważa się na nie wiem co z powodu
sprawy, której, gdyby się zastanowił, nie uznałby nawet za godną uwagi. Zawsze
zdumiewały mnie jeszcze bardziej te tysięczne chwile, kiedy dzieje się coś
przeciwnego: kiedy coś, co cię naprawdę obchodzi, nie skłania cię do żadnej
reakcji.
Siła ideologii.

Oglądam to w każdym programie telewizyjnym – w niektórych nawet


rozumiem – czytam o tym w gazetach, słucham komentarzy na ten temat: całe
Delhi wydaje się wstrząśnięte historią dziewczyny, którą pracodawcy zostawili
zamkniętą w swoim mieszkaniu. Gospodarze, Sanjay i Sumita Verma, para
lekarzy, sympatycznych, uporządkowanych trzydziestolatków o jasnej karnacji,
dwa ładne okazy nowej indyjskiej klasy średniej, wyjechali na tydzień wakacji do
Tajlandii i zostawili zamkniętą w mieszkaniu pokojówkę. Pokojówka miała
trzynaście lat, co nie wydaje się niczym nadzwyczajnym w kraju, w którym,
według raportów rządowych, pracuje 15 milionów dzieci poniżej czternastego
roku życia, a według różnych organizacji pozarządowych 60 milionów, przy czym
wszyscy zgadzają się co do tego, że co piąte pracuje jako pomoc domowa. Tak jak
nie jest niczym nadzwyczajnym, że mocodawcy biją służbę – jak w tym
przypadku – jeśli coś im się w tej pracy nie podoba. Nie dziwi też nikogo, że
dziewczynka nie otrzymywała wynagrodzenia: takie ubezwłasnowolnione
służące, pozbawione możliwości egzekwowania swoich praw, pracują zazwyczaj
za jedzenie i dach nad głową. Jedzenia nie było za dużo: dwa (2) placki chapati
i szczypta soli dziennie – w kuchni zainstalowana była kamera wideo, żeby
dziewczynka nie mogła nic wyjadać.
Aż do tego momentu wszystko wydawało się w porządku, normalne. Problem
zaczął się wtedy, kiedy doktorostwo Verma tak dobrze bawili się w Tajlandii, że
postanowili zostać tydzień dłużej. Dziewczynka, zamknięta, z kończącymi się
zapasami, głodna, w rozpaczy wyszła na balkon i zaczęła krzyczeć. Po paru
godzinach usłyszał ją sąsiad i wezwał strażaków. Wyratowana, opowiedziała
swoją historię, wywołując niejakie poruszenie w kraju, który akceptuje trzymanie
służby jako jedno z najzwyczajniejszych praw i przyznaje się do tego bez
skrępowania. „Sama myśl o tym, że nie trzeba ścielić łóżek, szykować kolacji,
sprzątać, prać i robić podobnych rzeczy pachnie rajem”, czytamy na stronie
pośrednictwa pracy oferującego usługi dla cudzoziemców, którzy mogą być
bardziej nieporadni w tej dziedzinie. „Pozbądź się wyrzutów sumienia; pamiętaj,
że oferujesz zatrudnienie, którego wielu potrzebuje”.
Zatrudnienie dające, według tej samej agencji, od 2 do 4 tysięcy rupii
miesięcznie, 40 do 80 dolarów. Albo w ogóle niewynagradzane – to korzyść
płynąca z zatrudniania dzieci. Dziewczynki takie jak niewolnica z New Delhi
dostają pracę poprzez agencję. Ta konkretna została sprzedana przez wuja
pośrednikowi, który odsprzedał ją agencji w Delhi, agencja zaś – doktorostwu
Verma. Oblicza się, że ponad dziesięć milionów dzieci zostało sprzedanych przez
rodziny dla spłacenia długów, zwykle na okres od roku do pięciu lat,
z możliwością wyegzekwowania prawa w dowolnym momencie. Nie jest to nic
szczególnego, coś, co nie zdarzałoby się na każdym kroku, o czym by wszyscy nie
wiedzieli. Kiedy jednak dziewczynka wyszła na balkon, krzycząc, że jest głodna,
coś pękło: wielu udało, że ją słyszy, że wie.
– I co o tym myślisz: zostawiać ją tak zamkniętą, bez jedzenia?
– Powinni byli zostawić jej więcej placków, prawda?

Największy kraj demokratyczny na świecie – jak lubią się wyrażać Hindusi –


ma 1,2 miliarda mieszkańców i prawdopodobnie osiągnie liczbę 1,35 miliarda
w 2020 roku. Z tej liczby 680 milionów nie ukończyło szkoły podstawowej, 800
milionów nie ma telewizora, 950 milionów nie ma kuchenki gazowej, 980
milionów – toalety. I prawie 200 milionów należy do kasty „nietykalnych”.

(Że nie wspomnimy, żeby się nie powtarzać, o setkach milionów głodujących).
Z czego nic – z niezgłębionych dla mnie względów – nie kłóci się z zasadą
demokracji.

Ale w Indiach jest również 550 milionów telefonów komórkowych. Są to formy


nowoczesności Tego Innego Świata.

Mam wrażenie, że w miejscach takich jak to wykuwają się idee, które pewnego
dnia zmienią być może wszystkie inne miejsca. Niemniej tego ranka w India
International Centre, śmiałym architektonicznie budynku z lat sześćdziesiątych –
beton i szkło, i nowoczesny optymizm – pośród parków strefy rządowej w New
Delhi, trudno jest znaleźć jakiś inny niż sarkastyczny związek między tym długim
politurowanym stołem – po dwadzieścia osób, pań i panów, po każdej stronie,
mikrofony, kamery, komputery, klimatyzacja, angielski z oksfordzkim
akcentem – a którąś z chat odwiedzanych przeze mnie tydzień wcześniej.
Panie i panowie dyskutują o tym, czy Monsanto ma prawo do własności
intelektualnej w produkcji nasion. Ktoś mówi, że nie, ponieważ Monsanto to
korporacja, a korporacja to nie człowiek, który miałby umysł zdolny do
działalności intelektualnej, i tak dalej. Anioły denerwują się na swoim łebku od
szpilki, a ja usilnie staram się uwierzyć, że wszystko to czemuś służy.

Zebraniu przewodniczy kobieta, postać bardzo znana. Kilka dni temu pewien
włoski dziennikarz pracujący teraz tutaj, przedtem zaś w Argentynie, mówił mi,
że Vandana Shiva jest swego rodzaju indyjskim odpowiednikiem argentyńskiej
działaczki Hebe de Bonafini.
– To dobrze czy źle?
– I dobrze, i źle; jest coś dobrego i coś złego w tych kobietach aktywistkach.

Vandana Shiva ma sześćdziesiąt parę lat, opublikowała wiele książek,


otrzymała dziesiątki nagród. Zajmuje ważną pozycję w ruchu
antyglobalistycznym i ma za sobą długą historię zaangażowania
proekologicznego – trwającą od lat siedemdziesiątych, kiedy to wraz z innymi
przywiązywała się do drzew, broniąc ich przed ścięciem. Vandana ma na czole
wyraźnie namalowaną hinduską kropkę, jest dość tęga, ubrana
w jaskrawopomarańczowe sari. Kieruje organizacją Navdanya, promującą
tradycyjne rolnictwo. Jest gorącym obrońcą tradycyjnych upraw, tradycyjnych
nasion, tradycyjnej kultury, tradycyjnych tradycji. Teraz mówi mi, że do roku 1990
Indie jakoś radziły sobie z głodem, a wszystko zmieniło się po roku 1991, wraz
z ideą globalizacji. Chętnie bym się z nią zgodził, mam jednak wrażenie –
czytałem, słyszałem – że w Indiach głód obecny był zawsze, że istniał tu od stuleci,
nie było momentu, w którym zostałby na jakiś czas wyeliminowany, a potem
nastał znów. Mówię o tym Vandanie.
– Nie, to nieprawda. Wszystko zmieniło się wraz z przybyciem
międzynarodowych korporacji takich jak Monsanto, ich nasionami i ich
chciwością ziemi. Przedtem rząd dawał ziemię chłopom; po 1991 roku zaczęto im
ją odbierać. A w tym czasie korporacja przeprowadzała kampanię w każdej
wiosce indyjskiej: przyjeżdżali ciężarówką i obiecywali nie wiadomo jakie zbiory,
obiecywali biednym rolnikom miliony, jeśli zaczną korzystać z ich nasion.
Wówczas chłopi kupowali nasiona, a z nasionami całą resztę: pestycydy, nawozy,
zobowiązywali się do zakupu ich produktów na kolejny siew. A przede wszystkim
koncentrowali się na uprawach przeznaczonych na sprzedaż: uprawiali głównie
bawełnę, pszenicę, kukurydzę, potem nawet soję. Najgorsza była zmiana
mentalności: przestali pracować, żeby jeść, a zaczęli pracować, żeby sprzedać.
Postawiło to rolników, ogromną większość drobnych rolników, w bardzo
ryzykownej sytuacji. Przedtem w momentach gorszej prosperity zawsze mogli
zjeść to, co zebrali. Teraz natomiast, kiedy spadają ceny na ich produkty albo jest
susza, albo przycisną ich długi, to już nie brak dochodów staje się problemem –
oni nie mają wówczas co jeść.
Tak tłumaczy mi Vandana Shiva, broniąc zawzięcie stosowania tradycyjnych
nasion przeciw wykorzystywaniu nasion genetycznie modyfikowanych,
produkowanych przez Monsanto i inne międzynarodowe korporacje.
Próbuję napomknąć, że nasiona genetycznie modyfikowane nie są chyba złe
same w sobie; zapewniają lepszą wydajność, o wiele większe zbiory.
– Czy pan nie słuchał, o czym mówiono przed chwilą na konferencji? –
odpowiada prowokacyjnie, profesorską angielszczyzną. Mówię, że chętnie
przygotowałbym się lepiej do egzaminu. Nie uśmiecha się. Tłumaczy, że ktoś
tam – nie zapamiętałem nazwiska – wyjaśniał właśnie, dlaczego tradycyjne
uprawy są dla chłopów lepsze niż uprawy modyfikowane, że mówił po angielsku
i powinienem był słuchać.
– Przykro mi – usprawiedliwiam się – ale nie zrozumiałem ani słowa.
Temperatura dyskusji rośnie. Nauczycielka nie zgadza się z uczniem. Uczeń
nie chce, żeby nauczycielka się z nim kłóciła. A na dodatek uczeń uważa, że
problem nie leży w fakcie zmodyfikowania nasion, lecz w tym, że nasiona
stanowią własność wielkich korporacji, które wykorzystują je, aby sprawować
kontrolę nad rolnikami na całym świecie.
Że jest to problem natury politycznej, a zatem takie samo powinno być
rozwiązanie: trzeba wymyślić formy polityczne, które pozwolą wykorzystywać
zdobycze technologiczne dla dobra wielu, nie zaś nielicznych.

Spróbowałem wyobrazić sobie mężczyzn i kobiety narzekających, przed


dziesięcioma wiekami, na to nowe narzędzie, diabelski wynalazek – kij czy ostry
kamień, który orał w ziemi długie, głębokie skiby, niszcząc ją, i którego nie mogli
tolerować bogowie zbiorów.

Zmiany niekoniecznie muszą być dobre, ale niekoniecznie muszą być złe –
argumentował, dość ogólnikowo, pewien mędrzec.

Celem rolnictwa zawsze była poprawa wydajności – od początku, od kiedy


ludzie odkryli, że jeśli zagrzebią w ziemi nasiona jakiejś rośliny, to po paru
miesiącach będą mogli zjeść taką samą.
Tysiąc lat próbowano: badano rośliny, przystosowując je do różnego rodzaju
gleb, budowano systemy nawadniające, konstruowano coraz lepsze narzędzia,
odkrywano lepsze nawozy, zwalczano drapieżniki i szkodniki. Modyfikowano
nasiona, w każdej epoce, stosując dostępne techniki. Przed dziesięcioma
tysiącami lat zaczęto selekcjonować najlepsze rośliny, żeby wykorzystywać ich
nasiona – był to swego rodzaju darwinowski dobór przeprowadzany przez
rolników: produkować rośliny, które będą rosły tylko wtedy, kiedy oni będą je
pielęgnować. Trzysta lat temu zaczęto łączyć najlepsze cechy różnych gatunków,
krzyżując je poprzez szczepienie, zapylanie: jabłko o znakomitym smaku, ale
niewielkiej odporności na mróz krzyżowano z innym, bez smaku, ale za to
odpornym, próbując wyhodować jabłko smaczne, które wytrzymałoby mrozy.
I tak dalej. Robiono tak zawsze.
Na początku XX wieku możliwości rozszerzyły się. Naukowcy z różnych krajów
szukali krzyżówek mających większą odporność, dających lepsze plony. Około
roku 1940 amerykański inżynier agronom Norman Borlaug zaczął stosować azot
do użyźniania pszenicy i krzyżować ją, aby zwiększyć jej odporność na pewne
choroby. Próby dawały tak dobre rezultaty, że kłosy zbytnio obciążone ziarnami
nie wytrzymywały, łamały się. Aż Borlaug odkrył gen odpowiedzialny za
kurczenie się łodygi. Krótsza i grubsza łodyga zdolna była unieść o wiele cięższy
kłos. W krótkim czasie wydajność wzrosła trzy-, czterokrotnie. Ta sama zasada
zastosowana do ryżu pozwoliła zbierać plon dziesięciokrotnie wyższy. Odkrycia
nadeszły w samą porę: po drugiej wojnie światowej poprawa opieki zdrowotnej
i warunków życia spowodowała znaczny wzrost liczby ludności w krajach
ubogich; nie było jak wykarmić takiej rzeszy. Dzięki nowej technologii produkcji
rolnej miliardy ludzi zdołały przeżyć jakoś eksplozję demograficzną tamtej epoki.
Być może na tym polegała wielka rewolucja 1968 roku: w owym roku Indie zebrały
największe plony w swojej historii – rząd musiał zamykać szkoły, żeby
wykorzystywać je jako spichrze na zboże.
Wielu ludzi krytycznie oceniało zieloną rewolucję. Vandana Shiva napisała:
„Traktując dyktowane przez przyrodę ograniczenia jako przeszkody
w wydajności, które należy usuwać, eksperci amerykańscy spopularyzowali
w całym świecie praktyki pod względem ekologicznym destrukcyjne, nie do
obrony”. W jakiś tajemniczy sposób Vandana Shiva zorientowała się, gdzie
przebiegają „dyktowane przez przyrodę ograniczenia”. Norman Borlaug
odpowiedział, że zastrzeżenia takie wysuwane są przez „członków wyższych
warstw, którzy mają dość pieniędzy, by nie troszczyć się o to, skąd wezmą coś na
następny posiłek”.

Zielona rewolucja przyniosła niespotykany do tamtej pory wzrost wydajności


ziemi. W latach 1950–2000 liczba ludności Ziemi wzrosła dwuipółkrotnie,
produkcja żywności – przeszło trzykrotnie.
W Indiach w 1964 roku produkowano 12 milionów ton pszenicy,
pozyskiwanych z 14 milionów hektarów. W 1995 było to 57 milionów ton z 24
milionów hektarów. Wydajność z hektara podwoiła się.
Oczywiście nie wszystko to były róże bez kolców – albo okazałe kolby
kukurydzy. Zwiększenie produkcji rolnej przyniosło niepokoje i problemy.
Rolnictwo uzależniło się od paliw mineralnych, potrzebnych nie tylko do
traktorów, ale także do produkcji nawozów i pestycydów, których stosowanie
powodowało mnożenie się coraz bardziej odpornych szkodników. Zbyt
intensywnie eksploatowana ziemia, zatruwane zbiorniki wodne coraz mniej
zasobne w wodę – oto inne negatywne skutki. Należy do nich także zwiększenie
emisji gazów cieplarnianych, wyginięcie rozmaitych gatunków roślin. Poza tym
konieczność używania środków chemicznych sprawiła, że wielu chłopów
zadłużyło się, tracąc wszystko, na ich upadku wzbogacili się zaś inni – sąsiedzi
znajdujący się w lepszym położeniu, lokalni kacykowie, korporacje, banki.
Z drugiej strony wzrost wydajności, dzięki któremu do osiągnięcia tych samych
efektów potrzeba było mniej rąk do pracy, spowodował migrację wielu chłopów
do miast. Znajdowali tam zatrudnienie w fabrykach, swoją ciężką pracą kładąc
fundamenty pod azjatycki boom – przy bardzo niskich płacach, systemie
akordowym, nędznych warunkach bytowania. Tak czy owak, liczba ludzi, którzy
dzięki tym zdobyczom technologicznym mieli co jeść, pozostaje jednak
imponująca. Bez takiej wydajności produkcji jeszcze więcej milionów zmarłoby
z głodu. Bez takiej wydajności – jeśli chcemy ująć to bardziej eko – jeszcze więcej
lasów zostałoby wyciętych, aby mogły na ich miejscu powstać pola uprawne.

Na początku lat osiemdziesiątych naukowcy amerykańscy i europejscy,


prowadząc badania w dziedzinie nazywanej obecnie inżynierią genetyczną,
zaczęli wprowadzać zmiany w DNA pewnych roślin w celu poprawy ich cech:
robili to, co robiono zawsze, tyle że z większą wiedzą i przy użyciu bardziej
wyrafinowanej techniki. To właśnie są nasze rośliny genetycznie modyfikowane –
skupiające na sobie całe odium.

Firma Monsanto została założona w 1901 roku, w Saint Louis w stanie


Missouri, i produkowała sacharynę sprzedawaną Coca-Coli. Przez pół wieku
wytwarzała preparaty owadobójcze, plastik, rozmaite środki chemiczne, sławę
zyskała jednak w latach sześćdziesiątych, kiedy to wojna w Wietnamie
spopularyzowała produkt zwany Agent Orange, czynnik pomarańczowy – silny
środek powodujący opadanie liści. Amerykanie stosowali go w lasach i na polach
uprawnych, chcąc doprowadzić swoich wrogów na skraj głodu. Samoloty bojowe
rozpylały wówczas nad krajem chmury trucizny: pół miliona Wietnamczyków
zmarło, pół miliona dzieci urodziło się zdeformowanych – a tymczasem firma
rozwijała się i bogaciła. W latach siedemdziesiątych wynaleziono bardzo silny
środek chwastobójczy oparty na glifosacie, nazwany Roundup; po latach
wyprodukowano nasiona soi, kukurydzy i pszenicy odporne na spore nawet ilości
tego herbicydu – nazwane Roundup Ready – i bardzo wydajne.
Nasiona te rozprowadzone zostały wśród wielkich producentów w Stanach
Zjednoczonych, Kanadzie, w Ameryce Łacińskiej. Obecnie firma kontroluje 90
procent światowego rynku nasion transgenicznych.

Nikt pewno nie zaprzeczy, że rośliny hodowane z nasion modyfikowanych są


o wiele bardziej wydajne niż tradycyjne. Ale wiadomo także, że zbytnio
wyjaławiają ziemię, że uzależnione są od wielkich ilości produktów opartych na
paliwach kopalnych, że ich produkcja oznacza zmianę modelu uprawy – wiąże się
z rugowaniem chłopów, zajmowaniem wielkich obszarów ziemi, koniecznością
mechanizacji. Poważnym problemem jest własność: nasiona tracą moc w każdym
cyklu i dlatego rolnicy powinni za każdym razem kupować nowe; zresztą są do
tego zobowiązani kontraktem, ponieważ Monsanto ma patent – jest to własność
intelektualna firmy.
Własność prywatna reprodukcji to wielki wynalazek współczesności, brutalny
model samej idei własności: własnością nie jest objęte pole, produkt tego pola,
lecz element przyrody – nasiona – które mogą być produkowane jedynie przez ich
„właściciela”. To własność intelektualna przyrody.
Cały proces stanowi syntezę funkcjonowania kapitalizmu: naukowcy osiągają
postęp techniczny, który może przynieść korzyść tysiącom ludzi. Pracują jednak
dla prywatnej firmy, tak więc korzyści czerpie tylko firma. A za nimi stoi państwo,
gwarantujące odbieranie zysków: na mocy prawa patentowego wszyscy muszą
mu płacić.
W tym układzie postęp techniczny nie jest dążeniem do poprawy życia ludzi,
lecz troską o pomnażanie bogactwa nielicznych.

(Wielkie korporacje bioinżynieryjne są oczywiście bardzo sprytne.


Wprowadzają niewielkie zmiany do patentów, które są bliskie wygaśnięcia, żeby
rozszerzyć stan posiadania – i dalej zarabiać. Czasem stwarzało to sytuacje zgoła
absurdalne: firma teksaska Rice-Tec uzyskała w 1977 roku patent na ryż basmati,
który jest uprawiany przez Hindusów i Pakistańczyków od tysiącleci. Albo weźmy
tylko Monsanto, które ma patent na pszenicę nap bal, używaną do wyrobu
podpłomyków chapati – najpopularniejszego chleba w Indiach – i zachowuje tę
własność w Stanach Zjednoczonych).

Wykorzystywanie zdobyczy technicznych w sposób kapitalistyczny rodzi wiele


nowych problemów. Ten, kto decyduje o typie ziarna, decyduje w pewnym sensie
o sposobie wykorzystania rośliny, która z tego ziarna wyrośnie: o przeznaczeniu
żywności. Pewna korporacja postanawia produkować najlepsze ziarno kukurydzy
na etanol: tysiące rolników będą je wysiewać, ponieważ przyniesie im ona
większy zysk niż nasiona na kukurydzę spożywczą. I tak oto korporacja decyduje
o tym, kto nie będzie miał co jeść, a kto będzie oraz za jaką cenę i na jakich
warunkach będzie kupował żywność.
Poza tym rolnicy stają się zależni od tego, kto sprzedaje im nasiona. Tracą
autonomię; tracą często ziemię, gdyż nie mogą spłacić długów zaciągniętych na
zakup nasion. Czy zatem sposobem na uniknięcie tej sytuacji jest korzystanie ze
starego tradycyjnego ziarna, czy też może uzyskanie prawa do korzystania
z nowego ziarna i jego polepszania? Po to, żeby wsiąść do autobusu, trzeba uiścić
pewną sumę, której niektórzy nie mają. Radą jest zdobycie pieniędzy, darmowe
przejazdy czy jazda wozem zaprzężonym w woły? Jeśli ktoś ubolewa, że Coca-
Cola butelkuje wodę, to wystąpi przeciwko wodzie, czy przeciwko Coca-Coli?

Oto miejsce, w którym krzyżują się dwie bardzo odmienne kwestie: chęć
ulepszenia, dostępnymi sobie metodami, jakości wysiewanych przez siebie roślin
dla uzyskania wyższych plonów oraz decyzja uznania tego, kto te rośliny ulepszył,
za ich właściciela. W tym momencie dyskusja przestaje dotyczyć spraw
technicznych, a sięga polityki.

W niczym nie usprawiedliwia to Monsanto i podobnych firm. Działają one jak


wielcy kapitaliści. My pilnujmy swego. Oni akurat wiedzą dobrze, co mają robić.
W obliczu takiej ekstremalnej ekspresji kapitalizmu wielu ludzi apeluje
o powrót do tradycyjnych form rolnictwa. Wynoszą oni pod niebiosa
i przedstawiają w romantycznych barwach drobnego rolnika, który zna prawdę
i podtrzymuje ducha autentyzmu przeciw zakłamaniu nauki.
Sięgają do starożytnej idei zyskującej ostatnio pewien poklask, o mądrości
natury, której prawa należy respektować. Można wyrazić to bardziej dobitnie:
„Kiedy ludzie próbują buntować się przeciw żelaznej logice Natury, uderzają
w zasady, którym zawdzięczają swoje istnienie jako istoty ludzkie. Działania
skierowane przeciw Naturze powinny doprowadzić ich do upadku” – napisał
Adolf Hitler w Mein Kampf.
Z takich postaw podśmiewał się już Wolter: Mon cul est bien dans la nature, et
cependant je porte des culottes (Mój zadek jest z pewnością częścią natury, a jednak
noszę kalesony). Dlaczego mądrość natury mielibyśmy akceptować wtedy, kiedy
mamy określać uprawy, a nie wtedy, kiedy pozwalamy, aby dziecko umarło na
odrę, silniejszy pożarł słabszego, a poród stał się największym zagrożeniem?

Na ogół sądzę, że idea powrotu do upraw organicznych, w skali


indywidualnego rolnika czy w skali wioski, wynika z braku orientacji: jako że nie
mamy dostatecznie przekonującego planu, szukamy ucieczki w mechanizmach
idealizowanej przeszłości. Mechanizmy te sprawdzały się, gdy ludzi było trzy,
pięć razy mniej. Nie wystarczają – właściwie nigdy nie wystarczały – wobec
milionów do nakarmienia.
Obrońcy tego typu rolnictwa podkreślają również, że zatrudnia ono o wiele
więcej ludzi. Znaczy to: więzi ich w niewdzięcznych zajęciach, których mogliby
nie wykonywać, gdyż służą do tego odpowiednie urządzenia. To stare praktyki,
które przypudrowują prawdziwy los ludzi żyjących blisko granicy przetrwania:
chronicznie niedożywionych, przeznaczonych do jednorazowego użytku.
Da się produkować dużo więcej żywności przy znacznie mniejszym wysiłku –
mniejszym zatrudnieniu, mniejszym wyzysku, większej swobodzie
wykorzystania czasu i przestrzeni na inne zajęcia. Sposób ten został jednak
zmonopolizowany przez wielkie korporacje; efekty produkcji zostały również
zmonopolizowane przez wielkie korporacje. W tej sytuacji niektórzy, nie widząc
szans na sprawiedliwe rozdzielenie produktu, przyjmują, że lepiej jest
utrzymywać stan powszechnej biedy, niż stwarzać bogactwa trafiające
w rezultacie do rąk nielicznych. Nie produkujmy, gdyż i tak owoce naszej pracy
zostaną przywłaszczone przez bogatych. Miałoby to jeszcze jakie takie
uzasadnienie w społeczeństwach sytych, ale jest nader trudne do obrony wśród
głodujących.
Pod płaszczykiem żądania powrotu do tradycyjnych metod ludzie ukrywają –
usiłują ukryć – swoją bezradność, rezygnację z planowania przyszłości innej niż
ta, którą przewiduje globalistyczny kapitalizm. Oddali mu monopol na projekt
przyszłości i okopują się w ideach dawnych dobrych czasów. Zwracanie się
ku przeszłości to lęk w czystej postaci, ucieczka do tyłu. Nie radzimy sobie –
schrońmy się w pradawnych lasach. W związku z tym przywracamy do łask
rzeczy niedopuszczalne: nieludzki wysiłek pracy, najbardziej archaiczne
narzędzia, rośliny dające niskie plony. Co w tym wszystkim naprawdę warte jest
zachowania?

To jakby postawić obok siebie rzemieślnika, który przez długą rurkę dmucha
w rozżarzoną kulę szkła, by wielkim wysiłkiem płuc, tysiącletnim sposobem
wyprodukować kielich, oraz linię produkcyjną wypluwającą dwadzieścia
kieliszków na sekundę, uporządkowanym, niezmiennym ciągiem. Wiadomo, że
kieliszek dmuchany ręcznie będzie ładniejszy, droższy, wyjątkowy. Wiadomo
również, że jeśli chcemy, aby tysiące ludzi miały kieliszki, trzeba będzie się oprzeć
na produkcji fabrycznej. Że to, co jest wytwarzane z osobistym zaangażowaniem,
może zostać nabyte przez nielicznych. Że czasem piękno leży w ilości, w tym, że
dociera do wszystkich: etyka staje się formą estetyki.
Oto przykład, jeden z wielu, obrazujący tę myśl. W zaangażowanej i odważnej
książce powstałej w związku z filmem We Feed the World (Nakarmimy świat)
austriaccy autorzy Erwin Wagenhofer i Max Annas tak piszą na temat przemysłu
produkującego żywność: „Dwie najważniejsze firmy działające na tym polu,
Pioneer i Monsanto, wspólnie usiłują doprowadzić do zaniku tradycji
wykształconych w ciągu kilku tysięcy lat uprawy roli”. Wagenhofer i Annas to
dwaj uczciwi lewicowi pisarze, krytycy dominującej kultury, którzy w przypadku
każdej innej dziedziny przyklasnęliby takim tendencjom. Napisaliby z uznaniem,
że Marks i Engels, Deleuze i Guattari, Carozo i Narizota[6] „wspólnie działają
w kierunku odrzucenia tradycji wykształconych w ciągu kilku tysięcy lat...”. Tyle
że w tym przypadku podziw zamienia się w przestrach.
Problem nie leży w zmianie modelu produkcji. Problem w tym, kto z produkcji
czerpie korzyści. Niczemu nie służy krytykowanie postępu technicznego.
Krytykować można formę, w jakiej postęp ten jest wykorzystywany przez
kontrolujące go osoby: na własny użytek, dla pomnożenia własnego bogactwa.
Sęk w tym, że postęp wydaje się powiązany z pewnym modelem ekonomicznym,
niejako właściwy dla globalistycznego kapitalizmu i tylko w tym systemie
możliwy do zrealizowania. A zatem jeśli jesteś przeciwko globalistycznemu
kapitalizmowi, jesteś przeciwko osiągnięciom technicznym. Chodzi o to, aby te
pojęcia rozdzielić. A nie wylewać dziecka z kąpielą dlatego, że się nie wie, jak
wylać wodę.
Trzeba zatem wymyślić sposób przyswojenia sobie tych nowych form: znaleźć
polityczne formy zastosowania nowych technologii z korzyścią dla mas,
ponieważ bez tych technologii wiele milionów ludzi będzie miało problemy ze
zdobyciem żywności. Jest to złożony proces polityczny, a – jak wiadomo –
ostatnio nie bardzo sobie radzimy z procesami politycznymi. Na początek można
by przekonać rządy, że nie należy uznawać nasion za własność prywatną. Można
by opracować program pozwalający drobnym rolnikom przekwalifikować się
i podjąć inną pracę albo łączyć się w spółdzielnie i w ten sposób zmieniać skalę
i sposób użytkowania ziemi, albo migrować do miast, by pracować tam
w godziwych warunkach, z gwarancją zatrudnienia i ochrony. Można by się
zastanowić, czy każde ministerstwo rolnictwa w każdym kraju Tego Innego
Świata nie mogłoby mieć swojego małego Monsanto – firmy, która
rozprowadzałaby nasiona albo organizowała gospodarstwa. Problemem jest
oczywiście spektakularne załamanie się systemów politycznych zaangażowanych
w realizację pewnych postulatów tego typu. Jeśli jednak nasza refleksja miałaby
nas zaprowadzić z powrotem do wiosek, załamanie mamy murowane już na
wstępie.

Vandana Shiva peroruje dalej. Mówi, że 70 procent nasion wykorzystywanych


na całym świecie pochodzi z dziesięciu wielkich przedsiębiorstw, kontrolujących
również znaczną część parku maszynowego, i że działalność tych korporacji
w Indiach ma na celu kreowanie głodu. Nie wyrażam swoich wątpliwości – już
straciłem ochotę – co do kreowania głodu, skoro niczego się przez to nie zyskuje.
Nie sugeruję, że to raczej koszty, które, owszem, korporacje gotowe są ponieść,
ale nie ich zysk. Że ich systemy działania stworzone są z myślą o czym innym:
nieliczni mają zarabiać dużo, kontrolując coraz bardziej formy produkcji
żywności – w tym przypadku. I że głód nie jest celem, lecz skutkiem ubocznym
tych działań. Nikomu nie jest miły, stwarza problemy, wywołuje krytykę,
napięcia – chociaż, owszem, pomaga tym firmom rozwijać się, pomnażać stan
posiadania ziemi i opanowywać rynek rolno-spożywczy. Shiva zapewnia, że
głodzenie ludności stanowi cel, że w Indiach jest obecnie mnóstwo głodujących.
– Teraz jesteśmy krajem z największą liczbą głodujących na świecie. Tak nie
może być. To nie Afryka. To Indie, kraj bogaty, żyzny. Tylko że system polityczny
i ekonomiczny ma funkcjonować tutaj w ten sposób, żeby wywoływać głód.
Takie jest jej zdanie. Rzekomo dlatego w Indiach w ostatnim czasie wrócił głód.
Chciałbym się w tym rozeznać, ale nie potrafię. Więc na koniec mówię, że
w Biharze, skąd właśnie przyjeżdżam, od pokoleń ludzie są niedożywieni.
– No tak, Bihar to wyjątek.
Tłumaczę, że o ile wiem, rejon ten nie jest bynajmniej wyjątkiem, i że z powodu
takich miejsc jak Bihar, z jego stu milionami mieszkańców, w kraju panuje głód.
Kobieta piorunuje mnie wzrokiem.
„Nawet jeśli napawa nas smutkiem fakt, że nieogarniona liczba tych
trudzących się ciężko organizmów społecznych, patriarchalnych i nastawionych
pokojowo, ulega dezorganizacji i rozbiciu, prowadząc jednocześnie do zatraty
przez ludzi ich starożytnej kultury oraz dziedzicznych środków do życia, nie
możemy zapominać, że owe idylliczne wiejskie wspólnoty, tak z pozoru
niewinne, stanowiły zawsze najmocniejszą bazę wschodniego despotyzmu, że
ograniczały rozum ludzki do jego najciaśniejszych granic, zamieniając go
w posłuszne narzędzie szerzenia przesądów, oddając w niewolę tradycyjnych
zasad, pozbawiając jakiejkolwiek wielkości i historycznego impetu...”, napisał
w 1853 roku w artykule dla „New York Daily Tribune”, zatytułowanym The British
Rule in India, niejaki Karol Marks.

Później, już po powrocie do sali z politurowanym stołem, mężczyzna


pochodzący z Maharasztry opowiada o chłopach samobójcach. Kishore Tiwari –
około pięćdziesiątki, potężnej postury, o pogodnej, dobrodusznej twarzy – jest
przywódcą chłopów z Vidarbhy, rejonu w środkowych Indiach, zamieszkanego
przez 25 milionów ludzi, z których większość trudniła się zawsze uprawą
bawełny.
Tylko w tym regionie zdarzyło się w ciągu ostatniej dekady ponad 20 tysięcy
samobójstw wśród rolników. To 2 tysiące rocznie, niemal 6 dziennie. Problem
dotyczy całego kraju. Oblicza się, że w ciągu piętnastu lat, które upłynęły od
1997 roku, dokonano około 250 tysięcy samobójstw. Vidarbha należy jednak do
rejonów najbardziej dotkniętych tą plagą. Przypadki samobójstw mnożą się,
jakby odebranie sobie życia – jako pomysł na wyjście z pewnej sytuacji – należało
do wachlarza możliwych rozwiązań, stało się nagle jedną z wielu opcji, straszliwą.
– Wszystko przez postęp. Postęp przyniósł nam tylko ubóstwo i desperację.
Śmierć, i coraz więcej śmierci.
Słowo „postęp” brzmi w ustach Tiwariego jak przekleństwo.

Chłopi z rejonu Vidarbhy zawsze mieli ciężkie życie. Niewielkie, kamieniste


poletka, ziemia, której trudno jest cokolwiek wyrwać. Nauczyli się jednak, mówi
Tiwari, żyć w swoim niedostatku, aż pojawiły się genetycznie modyfikowane
nasiona Monsanto.
– Nasi chłopi popełniają samobójstwa, ponieważ nie mogą spłacić długów,
zgoda. Ale nie jest prawdą, że zaciągają długi, żeby wyprawić dziecku wesele,
uzbierać posag dla córki. Niektórzy na pewno tak robią. Ale większość zadłuża się
po to, żeby zapłacić za nasiona firmie Monsanto.
Tiwari chce przez to powiedzieć, że zabija ich nowoczesność, nie tradycja.
– Przyjeżdżają akwizytorzy z nasionami bawełny BT i namawiają chłopów na
kupno. Wciskają im swoje błyskotki.
Bawełna BT to modyfikowana odmiana, w którą wkomponowana jest bakteria
Bacillus thuringiensis, wytwarzająca naturalny środek owadobójczy skuteczny
przeciw niektórym owadom – ale nie przeciw wszystkim. Hodowla nasion
wymaga uzupełniania nawozami i pestycydami, które są bardzo drogie. Za to
bawełna taka rośnie znakomicie – pod warunkiem skutecznej irygacji. Nie
zawsze sprawdza się to na polach, które – jak niemal wszystkie w rejonie
Vidarbhy – rodzą w zależności od kaprysów aury. Akwizytorzy próbują to jednak
zataić i chłopi w nadziei zebrania ogromnych plonów kupują nasiona i wszystkie
potrzebne dodatki, wydając na to całe pieniądze – których nie mają. Poza tym
nasiona bawełny BT, jak większość nasion genetycznie modyfikowanych, nie
nadają się do powtórnego wysiewu. Każdego roku chłopi muszą kupować nowe,
tym samym coraz bardziej się zadłużając – wyjaśnia Tiwari.
– To właśnie jest uzależnienie: czuć się przymuszonym do robienia rzeczy
szkodliwych. I jest to nałóg. Podobnie jak palenie czy picie alkoholu. Nasi chłopi
uzależnili się od bawełny BT.
Nie powiem mu – nic już nie powiem – że dla mnie to dziwne, żeby jego chłopi
byli jednocześnie mądrzy tysiącletnią mądrością i dawali się tak łatwo oszukiwać,
niezdolni odróżnić kłamstwo od własnych prawd. To często smutny obowiązek
„awangardy”: bronić narody przed nimi samymi.
Tiwari w ogóle nie dopuszcza myśli, że te nasiona mogą być dobre. Że byłyby
dobre, gdyby nie musiały przynosić zysków firmie Monsanto. Dodaje, że
niektórzy chłopi zaciągają długi na zdobycie rzeczy absolutnie podstawowych:
zakup łopaty i motyki, wynajęcie wołu do zaorania poletka. A są tacy, których
nawet na to nie stać, tak że nieraz rodzina własnymi siłami orze pole: jeden
człowiek prowadzi pług, dwaj ciągną, jakby byli zwierzętami pociągowymi.
– Nasi chłopi głodują, bardzo często głodują. Ale nie sądzę, żeby popełniali
samobójstwa z głodu. Powiedziałbym, że głód mieści się w granicach tego, co
zdolni są znieść, do czego się przyzwyczaili. Zwykle popełniają samobójstwa ze
wstydu, z rozpaczy, że stracili ziemię.
Tiwari mówi, że chłopi z jego okolic popełniają samobójstwo, wypijając środek
owadobójczy, który jest przyczyną ich długów, i pokazuje nam zdjęcia. Na
zdjęciach – portretach trzymanych przez wdowę czy któreś z dzieci – samobójcy
mają wielkie, szeroko otwarte oczy, jakby chcieli powstrzymać odruch ich
zamykania.

Później Tiwari mówi, że rząd nie robi nic, że bogaci i potężni nie robią nic, że
prasa właściwie nie robi nic. Chociaż czasem gazety zajmą się określonym
tematem, a wtedy władze zmuszone są podjąć jakieś działania. Rzadko to robią –
chyba że zjawi się dziennikarz albo ekipa telewizyjna. W istocie, to dziennikarz
„The Hindu” parę lat temu poruszył temat, ukazując go na arenie krajowej.
Palagummi Sainath, nazywany przez wszystkich P. Sainath, należy do ludzi,
którzy wiedzą najwięcej o chłopach, ubóstwie i głodzie w Indiach. Od wielu dni
piszę do niego, próbuję się z nim skontaktować i porozmawiać, ale jak dotąd nie
odpowiada.

Los człowieka to jak przechodzenie przez ulicę: ktoś, niby niezależny,


z piętnem przeznaczenia, patrzy na ptaszka, zbliżając się do ulicy. Inny wpatruje
się w guzik na koszulce bez guzików i idzie. Jeszcze inny, gapiowaty, zamyka oczy
i rusza. Ciekawe, że niektórym udaje się przeżyć – do czasu.
BOMBAJ

Ktoś tłumaczy mi, że śmiecie – nieskończone ilości śmieci na indyjskich ulicach –


to problem związany z rozwojem: Hindusi wyrzucają, gdzie popadnie, wszystko,
co popadnie, ponieważ kiedyś w jednej chwili zjadały to psy i krowy.
– Teraz jednak, odkąd pojawił się plastik...
Jem śniadanie na należącym do kawiarni chodniku, w Bombaju, blisko morza.
Czytam gazetę. Zagapiłem się, kruk porywa resztkę chleba z mojego talerza
i odlatuje ze zdobyczą. Jest coś prymitywnie metaforycznego w tym obrazie:
społeczeństwo, w którym w walce o pożywienie biorą udział także zwierzęta.
I ów chętnie powtarzany banał mówiący, że Indie żyją w kilku stuleciach naraz.
Ja ująłbym to tak: żyją w obecnym stuleciu, w rozmaitych klasach społecznych
naraz – jak w każdym stuleciu. Różnica polega na tym, że bogaci żyją tutaj
w wieku obecnym, ale także w XVII, gdzie wyzyskują biednych – którzy żyją tylko
w tym współczesnym.

Położony nad morzem Bombaj zachowuje cały splendor starego miasta


kolonialnego: monumentalne budynki, szerokie aleje, wiekowe drzewa. A nieco
dalej drapacze chmur, strefa finansowa, nowe eleganckie dzielnice. Bombaj –
obecnie Mumbaj – jest symbolem nowej indyjskiej prosperity.
W dwudziestomilionowym mieście skupia się bogactwo kraju, wyrastają coraz to
nowe wieżowce, zwracają uwagę eleganckie sklepy, samochody, marki
produktów. W Bombaju są też największe na świecie slumsy. Przyciąganie
mirażem bogactwa, każdego dnia przybywają tutaj tysiące ludzi, uciekając przed
nędzą wsi.

Odrzuceni, wyrzuceni na śmietnik.

Avani mówi, że tak, mieszka tu już od dłuższego czasu, ale nie wiadomo, ile
jeszcze pomieszka:
– Tutaj nigdy człowiek nie wie. Jak gdzieś idziesz, to nigdy nie wiesz, czy po
powrocie zastaniesz dom na miejscu.
To, co Avani nazywa domem, to folia rozpostarta na czterech palach. To, co
Avani nazywa miejscem, nie jest nawet dzielnicą slumsów – znajduje się nieco
niżej w skali Richtera.
– Nikt nie wie, jak to jest, jeśli tu nie pomieszkał.
Zajmujące ogromną przestrzeń slumsy Bombaju stały się sławne, kiedy film
Slumdog. Milioner z ulicy zarobił 400 milionów dolarów, zdobył osiem Oscarów
i zyskał tkliwe współczucie całej planety. Są jednak tacy, którzy nie dostąpili
przywileju mieszkania w slumsach. Najbiedniejsi spośród dziesięciu milionów
biednych w Bombaju to tak zwani pavement dwellers – mieszkańcy chodników – ci,
którzy mieszkają na ulicach, w budkach stojących w przestrzeni miejskiej: na
chodnikach, jezdniach, w rowach, na skwerach, śmietniskach. Nikt nie wie
dokładnie, ilu ich jest; niektórzy twierdzą, że 100 tysięcy, inni, że ćwierć miliona.
Przed kilkoma laty towarzyszyłem przez kilka dni Geecie,
dwudziestoparoletniej dziewczynie, która przez całe życie mieszkała na ulicy, ale
dzięki stowarzyszeniu kobiet Mahila Milan, co znaczy: Kobiety Razem,
promującemu wspólne oszczędzanie, zdołała się stamtąd wyrwać. Mahila Milan
namawia kobiety, aby oszczędzały jedną rupię dziennie, a grupa, po kilku latach
pomoże im zdobyć mieszkanie. Jedna rupia to suma śmieszna, a jednocześnie
trudna do zdobycia, lecz wiele kobiet spróbowało tej metody. Geeta, kiedy ją
poznałam, przeprowadziła się właśnie do jednopokojowego mieszkanka
w budynku socjalnym pod Bombajem.
– Jaka jest korzyść z tego, że grupę Mahila Milan tworzą wyłącznie kobiety? –
spytałem wtedy.
– Jeśli w jednej grupie są mężczyźni i kobiety, to mężczyźni decydują
o wszystkim. Ale chodzi jeszcze o jedno. Mężowie zwykle bili żony, jeśli
wychodziły z domu po zmroku. Kiedy kobiety połączyły się w Mahila Milan,
zaczęły wychodzić swobodnie. Mężczyźni na początku mieli zastrzeżenia, ale
kiedy zobaczyli, że kobiety potrafią załatwić niektóre sprawy albo wstrzymać
eksmisję, przestali protestować. I zaczęli patrzeć na nie inaczej: w końcu to
kobietom udawało się czegoś przypilnować.
– I przestali je bić?
– No, nie całkiem, ale biją mniej. Teraz, kiedy jakiś mężczyzna bije swoją żonę,
kobiety z komitetu idą do jego domu i próbują załagodzić konflikt, proszą, żeby
więcej tego nie robił. Często osiągają cel.

Kiedy się wtedy spotkaliśmy, Geeta opowiedziała mi swoją historię, historię


swego dzieciństwa. Chodziła do szkoły, bawiła się na dworze, wieczorem jadła
resztki, które dostawała matka w sprzątanych przez siebie domach. Geeta i jej
rodzina nie mieli ani łazienki, ani światła, ani wody bieżącej. Każdego ranka
o piątej Geeta albo jej matka musiały chodzić do pobliskiego warsztatu, gdzie
pozwalano im nabrać wody z kranu – ale tylko o tej porze. Matka przynosiła jej też
ubrania darowane przez pracodawczynie: Geeta do wieku młodzieńczego nie
włożyła na siebie ani jednej nowej koszulki.
– Czasem mieliśmy folię, żeby rozpiąć nad sobą, a czasem nie. Ja wolałam,
kiedy nie mieliśmy, bo wtedy mogłam czytać przy świetle latarń ulicznych.
Geeta uczyła się do późnych godzin wieczornych; chciała mieć dobre stopnie
w szkole. Niektóre nauczycielki źle ją traktowały, ponieważ mieszkała na ulicy,
inne właśnie z tego powodu jej pomagały. Geeta bawiła się, uczyła, prawie co
dzień mogła się myć i miała coś do zjedzenia. Prowadzili spokojne życie, chociaż
stale groziło im zniszczenie domu: co pewien czas władze miejskie, w związku
z czyjąś skargą,przyjeżdżały i niszczyły chaty. W takie wieczory Geeta, jej rodzina
i inni mieszkańcy czekali, aż funkcjonariusze odjadą, po czym na nowo stawiali
budki, w tym samym miejscu albo obok.
– Wracaliśmy, ale żyliśmy ciągle w stanie zagrożenia. To nie było miłe.
Niektórzy ludzie mający domy mówili, że my, którzy mieszkamy na ulicach,
jesteśmy brudni, że kradniemy. Czasem ktoś przychodził, wymyślał nam. Różnie
bywało. Żyliśmy bez jakiejkolwiek ochrony, na ulicy.
Teraz Geeta mieszka w swoim mieszkaniu, szczęśliwa, ale zmęczona. Narzeka
na hałas:
– Na ulicy panował taki zgiełk, że nie słychać było dzieci. Za to odkąd
mieszkamy tutaj, wydają nam się bardzo hałaśliwe, strasznie krzyczą.
Pytam ją, czy mogłaby mi przedstawić jakąś swoją koleżankę, która ciągle
mieszka na ulicy. Proponuje, żebyśmy się spotkali nazajutrz w jednej
z centralnych dzielnic – i porozmawiali z Avani.

Parę metrów dalej, w ciszy, stary człowiek, mieszkaniec ulicy, ze swoistą


elegancją, siedząc na chodniku, robi poranną toaletę: długą szatę – dhoti – ma
obsuniętą do pasa, nabiera w obie dłonie płynu z małej butelki po coca-coli,
naciera się, dotykając lekko łysiny, ramion, piersi. Z tyłu widać z tuzin chłopców:
namydleni, półnadzy, krzyczą, śmieją się – jak każdego ranka, myją się na ulicy.

Już przed wiekami umówiliśmy się, że bardzo wiele czynności wykonujemy


poza wzrokiem osób nienależących do rodziny. Powiem więcej: rodzinę można
zdefiniować jako grupę osób, które mogą być świadkami pewnych czynności
intymnych. Nie musiało tak być, mogliśmy żyć na widoku. Łaźnie, na przykład,
były przez znaczną część swojej historii publiczne. Z jakichś względów
wybraliśmy jednak prywatność. Tutaj ludzie żyjący na ulicy wracają do tamtych
dawnych form.
Mieszkający na ulicy śpią na ulicy, myją się na ulicy, ubierają się na ulicy, gotują
na ulicy, jedzą na ulicy, modlą się na ulicy, chorują i umierają na ulicy,
rozmawiają, spotykają się, współżyją i śmieją się na ulicy.

Żyją, są, na ulicy.

Avani jest chuda i niziutka, ma okrągłą twarz, lekko wyłupiaste oczy. Z powodu
takich oczu wiele kobiet indyjskich przywodzi na myśl krowy. Porusza się
z niezwykłą gracją: jak ktoś, kto się unosi pośród śmieci. Ubrana jest w zielono-
czerwone sari, przetarte od noszenia. Jej trójka dzieci, w wieku od pięciu do
dziesięciu lat, biega dookoła boso, pokrzykując. Pies biega z nimi. Dziś Avani jest
tutaj, u siebie, ponieważ od paru dni nie może znaleźć żadnej pracy.
– Czasem znajdę jakąś robotę, sprzątam po domach, ale jak ludzie dowiadują
się, że mieszkam na ulicy, to mnie odprawiają; mówią, że jesteśmy brudasy,
złodzieje.
Avani i Geeta były przyjaciółkami; ich rodzice przybyli z tej samej okolicy na
południu Indii. Razem wzrastały, dzieliły się nadziejami i obawami. Ale w wieku
szesnastu lat Avani zaszła w ciążę z sąsiadem, chłopakiem niewiele starszym od
niej. Nie miał nic przeciwko temu, żeby wziąć żonę bez posagu; widać było, że ją
kocha. Avani mówi, że był dobrym człowiekiem, że był dla niej dobry. Też było mu
trudno znaleźć pracę, ale w pewnej chwili mieli nawet nadzieję, że przestaną
mieszkać na ulicy, będą mieli jakiś dom.
– I właśnie wtedy nadszedł ten wieczór.
Zjawił się mężczyzna, nasłany przez rodzinę zainteresowaną miejscem,
w którym mieszkała Avani z mężem. Później dowiedzieli się, że ta rodzina
zapłaciła mężczyźnie chyba z 500 rupii. Był bardzo agresywny, krzyczał, że mają
się wynosić, zabrać, co mogą, i pójść sobie. Wtedy jej mąż postanowił ich bronić;
co miał zrobić. Rzucił się na tamtego z nożem i mężczyzna odszedł, ranny. Kilka
dni później przyszła do nich policja – mężczyzna zmarł.
– Policja nigdy się nie wtrąca do naszych spraw; jeśli przychodzą, to po to, żeby
nas na czymś przyłapać, nigdy żeby się nami zaopiekować. Mieliśmy jednak
pecha, ponieważ ten człowiek był ich znajomym, coś im załatwiał, i przyszli po
tego, kto go zabił.
Minęły cztery lata, odkąd zabrali męża Avani, i ciągle nie zapadł wyrok, ale nie
wygląda na to, żeby go mieli szybko wypuścić.
– I wszystko się zawaliło. Zostałam sama, zamężna, ale bez męża, bez pracy,
żona więźnia, z trojgiem dzieci. Nie wiem, co z nimi zrobić. Nie mogę ich wysłać
do szkoły, bo ich nie przyjmą. Mówią, że jak dzieci nie mają adresu zamieszkania,
to nie mogą zostać przyjęte. Więc pałętają się tutaj przez cały dzień...
Potem Avani opowie mi, że po tym, jak zabrali męża, próbowała zarabiać jako
prostytutka, ale nie wytrzymała.
– Nie mogłam, naprawdę. Chociaż można dużo zarobić. Znam wiele dziewcząt,
które to robią, i dobrze im idzie, ale ja czułam taki wstręt, że było po mnie widać;
klienci byli niezadowoleni. Niestety.
Teraz, gdy Avani nie ma pracy, ona i jej dzieci jedzą to, co znajdą w śmietniku;
czasem im wystarcza, a czasem nie. Bywa, że Avani żebrze o parę groszy, na garść
ryżu. Niemal wszyscy ludzie mieszkający na ulicy są poważnie niedożywieni:
jedzą mało i byle co. Od czasu do czasu Avani znajduje na śmietniku coś, co udaje
jej się sprzedać. Kilka miesięcy temu trafił jej się porządny telefon komórkowy
i dostała za niego 400 rupii. Czterysta rupii to 8 dolarów, a sądząc z opisu, tym
telefonem był iPhone; używany wart jest około 20 tysięcy rupii.
– Tego dnia kupiłam dzieciom trzy kawałki kurczaka. Małej trochę nie
posłużyło; całą noc bolał ją potem brzuszek.

– A teraz, wie pan, co mi się dzieje? Kiedy nie jem, mam bez przerwy zaciśnięte
zęby, zgrzytam.

Potem mówi mi, że zawsze jeszcze może załatwić interes z nerką.


– Z jaką nerką?
– Tak, to mi daje poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że jak będę zupełnie na dnie,
jak już naprawdę nie będziemy mieli niczego, zawsze mogę sprzedać nerkę.
– Sprzedać nerkę?
Wypowiadam te słowa zbyt gwałtownie. Avani patrzy na mnie, jakby nie
rozumiała mojej reakcji.
– Tak, wielu to robi. Zresztą nie wiem, czy wielu, ale na pewno ten i ów. Moja
przyjaciółka Darshita, na przykład, zrobiła to i nic jej nie jest.
To powiedziawszy, Avani milknie. Patrzy na mnie, opuszcza wzrok, patrzy
znowu. Pytam, o co chodzi. Avani szepcze, jakby nie chciała usłyszeć samej siebie.
– Boję się. Bardzo się boję. Obym potrafiła się zdecydować, jeśli zajdzie
potrzeba, ze względu na dzieci. Ale jak się okaże, że nie dam rady... Pan myśli, że
dam radę?

Są pytania, których nikt z nas sobie nigdy nie zadawał.

Kiedy była mała i nie było co jeść, kiedy głodowali, jej rodzice mówili, że co
prawda w mieście żyje się na oczach wszystkich, ale zawsze ma się coś do
zjedzenia. Zawsze można coś znaleźć; inaczej niż na wsi, gdzie nieraz całymi
dniami nie mieli nic w ustach, gdzie dwoje dzieci jej kuzynki Madhu umarło
i lekarz powiedział, że to z choroby, ale oni wiedzieli, że to dlatego, że zbyt długo
nie dostały nic do jedzenia.
Dlatego Avani bała się, kiedy po raz pierwszy zawieziono ją na wieś. Bała się, że
tam umrze z głodu. Najadła się – było to wesele ciotki, zjadła ryżu i dhalu, i razem
zjedli jagnię – ale potem w mieście, ilekroć nie mieli nic do zjedzenia, mówiła do
matki, że znowu jest im jak na wsi.
Na co matka powtarzała zawsze:
– Naprawdę myślałaś, że zdołamy uciec?

Są pytania –

Jej dom to dwa kartony zamiast ścian, po obu stronach, z tyłu mur domu,
o który opiera się konstrukcja, a z przodu nic, ulica, miasto. Czarna folia służy za
dach, w środku są dwie drewniane prycze i kilka garnków. Na dzień Avani zabiera
dach i ściany, żeby sąsiedzi nie narzekali; wieczorem, każdego wieczoru, wznosi
dom na nowo.
– Czego oczekujesz dla swoich dzieci?
– Nie wiem, że jakoś z tego wyjdą...
– Mają szansę?
– Skoro Geecie się udało...
– Dlaczego jej się udało, a tobie nie?
Avani milknie, jakby nigdy nie zadała sobie tego pytania. Albo jakby zadawała
je sobie zbyt często.

– których nikt z nas sobie nigdy nie zadawał.

Jedna trzecia dzieci w Bombaju jest niedożywionych, i jest to zawsze ta sama


jedna trzecia. Niedawno organizacja pozarządowa o nazwie Dasra stwierdziła, że
w slumsach Bombaju rocznie 26 tysięcy dzieci umiera z powodu niedożywienia –
to ponad 70 dziennie. Wydatki państwa na ochronę zdrowia wynoszą tutaj 210
rupii, 4 dolary rocznie na osobę; poniżej średniej krajowej. W mieście luksusu
i postępu różnice są jeszcze bardziej jaskrawe.
– I czyja to wina?
– Nie wiem, moja, nasza. Gdybym mogła stąd wyjechać, nie byłoby takich
kłopotów.
– A w jaki sposób mogłaby się poprawić twoja sytuacja?
– Jedynym wyjściem jest pracować więcej, po wiele godzin, i mieć więcej
pieniędzy. To jedyna rada.
– Nienawidzisz kogoś?
– Nie, staram się nie nienawidzić, po co miałabym nienawidzić.
– A jak idziesz ulicą i widzisz, że ktoś przejeżdża nowym lśniącym
samochodem...
– Nie wiem, jakoś mi jest nieswojo.
– I wyobrażasz sobie siebie na miejscu tego człowieka?
Avani śmieje się jak zdemaskowana uczennica. Taki nastrój jest u niej dość
niezwykły; mija po chwili.
– Nie. Skąd panu do głowy przyszło. Co niby miałabym robić na jego miejscu?
– A co byś zrobiła, gdybyś miała tyle pieniędzy, ile tylko zapragniesz?
– Wtedy kupiłabym kawałek ziemi, zbudowała domki i wynajmowała je.
– Twoi biedni najemcy musieliby ci płacić czynsz...
– Naturalnie. Ale gdyby im kiedyś zabrakło pieniędzy, poczekałabym.

Tymczasem jedyne, czego pragnie Avani, to mieszkać w slumsie – czy w tym, co


ona nazywa slumsem, a ja nie wiem, jak to określić. Chodzi o to, co Anglicy
nazywają slumsami, Francuzi bidonville, Włosi baraccopoli, Brazylijczycy fawelami,
Niemcy – którzy nie musieli sobie wymyślać na to nazwy – również slumsami, i co
wszystkie te języki potrafiły objąć kiedyś jednym słowem: getto – czyli obszar
przeznaczony dla ludzi z pewnego sektora społecznego, niemających prawa, ze
względów politycznych, religijnych bądź ekonomicznych, mieszkać w innych
miejscach.
W hiszpańskim nie ma na to jednego określenia; jest ich wiele. Ewolucja słowa
„slums” w hiszpańskim obrazuje rozszerzanie się zasięgu języka: im bardziej
dane pojęcie oddala się od norm akademickich, tym większe
prawdopodobieństwo, że każdy kraj znajdzie dla niego własny odpowiednik.

Oto wielki boom hiszpańszczyzny w Ameryce Łacińskiej.

Chabola, callampa, villamiseria, cantegril, barriada, población, pueblo joven, colonia,


campamento – jedno pojęcie wyrażone w tylu rozmaitych formach. Godzinami
zastanawiałem się, jak nazywać to miejsce w swojej książce. Na koniec doszedłem
do wniosku, że najchętniej wybrałbym słowo z dawnego hiszpańskiego – słowo
pochodzenia arabskiego, ma się rozumieć – które, mimo pewnej tradycji
związanej z tangiem, nie jest używane w żadnej z odmian latynoskich: arrabal,
przedmieście. Arrabal była to – jest ciągle – część miasta położona na jego
obrzeżach, zamieszkana przez ludzi, których uważa się za odmiennych albo
zdegenerowanych, stwarzających zagrożenie: slums w najczystszej postaci. To
przedmieście, rejon podmiejski – suburbium – w sensie ścisłym: miasto położone
poniżej miasta właściwego. Wybrałem arrabal, po czym uświadomiłem sobie, że
chcąc nie chcąc posługuję się hiszpańskim z Argentyny.

Villamiseria.
Villa.
(Oto, jak bombastyczne słowo z danego języka stało się formą określenia tego,
co ma jedynie pokazywać pewien brak: Villa, miasto, czy mieszkaniec, villero –
ktoś, kto naprawdę nie należy do miasta.

Oto, jak – w hiszpańskim z Argentyny – słowo, które powstało, aby


napiętnować – i które nadal piętnuje – zostało przez ofiary tej dyskryminacji
zaadaptowane jako dumny sposób określenia samych siebie, własnych
zwyczajów, dokonań).
Mężczyźni – villeros. Kobiety – villeras.
To, co z nimi związane – villero.

Villamiseria to jedyne słowo zawierające w sobie, oprócz znaczenia, także ocenę


desygnatu.

Villamiseria, slumsy, to produkt rewolucji przemysłowej. Nie znaczy, że


wcześniej nie istniały ubogie przedmieścia o złej sławie, miejsce życia tak
zwanego marginesu, jednak w XIX wieku w niespotykany dotąd sposób
zwiększyła się ich liczebność i rozmiary. Wówczas właśnie słowo slums –
przedtem oznaczające brudne interesy – zaczęło być odnoszone do owych siedlisk
powstających na obrzeżach Londynu, Manchesteru, Dublina, Paryża, Kalkuty czy
Nowego Jorku.
Już wówczas niosło ono z sobą określoną treść. Było to „zbiorowisko walących
się domów oraz związane z tym przeludnienie, choroby, nędza i występek”.
W pierwszej połowie XX wieku slumsy zaczęły być czymś rzadkim w Pierwszym
Świecie, za to począwszy od lat sześćdziesiątych, rozwinęły się w Tym Innym na
niesłychaną skalę.
To w związku z nimi nastąpiła wielka zmiana ostatnich lat: po raz pierwszy, jak
świat światem, więcej ludzi żyje w miastach niż na wsi.

„Zatem miasta przyszłości nie będą zbudowane ze szkła i stali – jak wyobrażały
to sobie wcześniejsze pokolenia urbanistów – lecz z suszonej cegły, słomy,
plastiku z odzysku, bloków cementu i drewnianych odpadów. Zamiast strzelać
w niebo światłami, świat miast XXI w. tonie w nędzy – to świat zanieczyszczeń,
ekskrementów i rozkładu. Miliard mieszkańców postmodernistycznych slumsów
może z zazdrością patrzeć na ruiny domów z solidnej gliny w Çatal Höyük
w Anatolii, wzniesionych 9 tys. lat temu, u zarania urbanizacji”, pisze Mike Davis
w jakże cennej książce Planet of Slums[7].

W 1950 roku było na świecie 86 miast liczących ponad milion mieszkańców.


W 2015 roku, jak się szacuje, jest ich 550. Spośród 25 miast liczących ponad 8
milionów mieszkańców tylko trzy znajdują się w krajach bogatych. To Nowy Jork,
Tokio, Seul. Pozostałe należą do Tego Innego Świata. I najszybciej rosną. Ludność
miejska Brazylii, Indii i Chin liczebnie przewyższa ludność Stanów
Zjednoczonych i Europy razem wziętą. Niemniej w większości tych miast trzy
czwarte mieszkańców żyje na obszarach stanowiących margines: w slumsach.
Slumsy to jeden z wielkich wynalazków współczesności, najbardziej aktualna,
najnowocześniejsza forma mieszkania w Tym Innym Świecie. W naszej
cywilizacji, która stała się cywilizacją miast, najbardziej dynamicznie rozwijają
się slumsy. Według szacunków ONZ każdego roku przybywa 25 milionów
mieszkańców slumsów.
Obecnie możemy doliczyć się w świecie około 250 tysięcy osiedli tego typu.
ONZ szacuje liczbę ich mieszkańców na 1,2 miliarda. Jedno dziecko na pięć
mieszka w slumsie, trzech na czterech mieszkańców miast w Tym Innym Świecie
mieszka w slumsie.
Wielu z nich to ludzie, którzy głodują.

R. prosi, żebym nie podawał jego imienia. Zapewniam, że nie ma powodów do


niepokoju, że tam, daleko, gdzie mieszkam, nikt go nie zna. Odpowiada, że nigdy
nie wiadomo, a nie chce, żeby ludzie myśleli, że skarży się na swój los. Że on jest
dumny z tego, kim jest, i nie chce, żeby ktoś odniósł mylne wrażenie.
– Z bycia kim jesteś dumny?
– Tym, kim jestem.
– To znaczy?
– Mieszkańcem Dharavi, slumsów. Niektórzy tutaj się wstydzą, ale ja nie.
Dlatego nie chcę, żeby ktoś mnie źle zrozumiał.
Nie mogę pojąć jego logiki: jest dumny, ale nie podaje swojego imienia. R. ma
zniszczone ręce, małą głowę, zapadnięte oczy, zmierzwione czarne włosy. Na oko
może mieć około trzydziestu lat. Jego żona jest w bardzo zaawansowanej ciąży.
W dwóch izdebkach mieszka jeszcze jego troje dzieci, matka i dwie siostry. Dom
zbudowany jest z paru cegieł, desek, blachy, trzciny – wszystkich dostępnych
materiałów, jakie R. mógł znaleźć albo bardzo tanio kupić. R. urodził się
w Dharavi. Prawie pięćdziesiąt lat temu sprowadzili się tu jego rodzice – przygnał
ich głód.
Rodzice R. przybyli z oddalonego o setki kilometrów rejonu Saurasztra,
w stanie Gudźarat, ponieważ po długotrwałej suszy zostali bez ziemi i bez
jedzenia. W tamtych czasach Dharavi było położonym na uboczu, za torami
dwóch linii kolejowych, grzęzawiskiem, na którym tu i ówdzie mieszkali rybacy.
Teraz, wtłoczone w Bombaj, stanowi największe zbiorowisko slumsów w całej
Azji: wąskie, brudne, cuchnące uliczki, ludzie, ludzie, masy ludzi, zwierzęta,
wrzawa – zagęszczenie właściwe Indiom, podniesione do entej potęgi. Dharavi to
połączenie wielu bardzo odmiennych światów. Milion mieszkańców i dziesiątki
różnych społeczności na obszarze zaledwie dwóch kilometrów kwadratowych.
Muzułmanie, hinduiści, tkacze z Uttar Pradeś, cukiernicy z Tamilnadu, farbiarze
i krawcy, kowale, stolarze, robotnicy tekstylni i młynarze w związku z rozwojem
budownictwa mieszkaniowego wysiedleni z centrum miasta – każda grupa
tworzy odrębne osiedle, z własnymi zwyczajami i prawami.
– Ojciec jakoś się urządził. Matka mówi, że było im dobrze. Znał się na swoim
fachu, był dobrym garncarzem. Więc mógł nas wyżywić. Tyle że szybko od nas
odszedł, biedak.

Ojciec R. przybył tu przed pięćdziesięciu laty. Każdego dnia dołączają nowi


imigranci. Z 500 tysięcy ludzi, którzy osiedlają się w Bombaju każdego roku, 400
tysięcy kończy w miejscach takich jak to. Dlatego w slumsach mieszka między 10
a 12 milionów ludzi; 60 procent ludności zajmuje 6 procent powierzchni miasta,
bez wody bieżącej, ulic, kanalizacji. Slumsy pożerają miasta.

Oto rozumowanie nielogiczne: jeśli w Bombaju o wiele więcej ludzi mieszka


w slumsach niż w pozostałej części miasta, to co stanowi jego obrzeża, a co
centrum? Jaka część należy do centrum, a jaka do peryferii?

Bombaj – i nie tylko Bombaj – to jedno wielkie zbiorowisko slumsów z wyspami


normalnych budynków, usługowych, handlowych, kapitalistycznych.

Jeśli Dharavi jest teraz tym, czym jest, to dlatego, że Biraul jest tym, czym jest.
I wszystkie im podobne miejsca, okolice. Wielkie miasta zachodnie zdążyły
osiągnąć swój punkt (nie)równowagi przed końcem tysiąclecia; od tego momentu
rozwijają się już te inne. Wzrost liczby mieszkańców spowodowany jest przede
wszystkim migracją do miast ludności wiejskiej.
Urbanizacja to skutek zmian w produkcji rolniczej, która potrzebuje coraz
mniej rąk do pracy i pozbywa się ludzi zbędnych. Ci zaś, bardzo często, przenoszą
się do miast, gdzie rozwój usług – transport, posługi domowe, sprzątanie – oraz
prymitywnego rzemiosła obiecuje wchłonięcie każdej fali taniej siły roboczej.
Czasem jest to złudzenie: wielu nie trafia w ogóle na ten rynek pracy
i wegetuje. Miasto oferuje więcej możliwości niż wieś. Wszystko wydaje się na
wyciągnięcie ręki. Często jednak to, co pozornie łatwo dostępne, jest tak
nieosiągalne, jakby znajdowało się w innym świecie. Tymczasem miraż się
utrzymuje: dach nad głową, jakie takie poczucie bezpieczeństwa, dostęp do tego,
co wyrzucają bogaci, bliskość ewentualnej pracy, szpital, podły, ale w końcu
szpital, nadzieja na szkołę dla dzieci, pozorny rozwój. Przeprowadzka do miasta
jest wyrazem największej aktywności, jaką miliony ludzi podejmują w celu
poprawy życia swojego i swojej rodziny. Często kończąc w miejscach takich jak
to.

W całych Indiach 160 milionów ludzi żyje w slumsach.


Chłopi opuszczają wieś, ale na wsi produkuje się żywność. Wieś oznaczała
pewien styl życia; teraz zaczyna być związana z określonym sposobem produkcji,
z formą eksploatacji ziemi – staje się przestrzenią dla praktyki ekonomicznej,
która w coraz mniejszym stopniu potrzebuje ludzi.
Jak mówi Mike Davis, odwrócił się klasyczny mechanizm stawiający naprzeciw
siebie wieś z zasobem rąk do pracy i miasto z zasobem kapitału. Wraz
z rozrostem peryferii miejskich – na których nie tyle powstają nowe miejsca
pracy, ile rozszerza się ubóstwo – w Tym Innym Świecie pojawiła się wieś
z nadmiarem kapitału i miasto z nadmiarem siły roboczej.
Liczba ludności wiejskiej nie będzie się zwiększać. Osiągnęła szczyt i zaczyna
maleć. Większość głodujących – 75 procent – to ciągle mieszkańcy wsi. Wydaje
się, że należą oni do przeszłości, która zniknie wraz z postępem urbanizacji. Ale
nędza bardzo dobrze znosi przeprowadzkę do miasta.
Cały przyszły rozwój demograficzny dokona się w miastach. „Głód będzie
coraz bardziej związany z miastem” – można by ogłosić, ale nikt tego ogłosi, bo
jest to zbyt oczywiste. Nikt nie odważy się też wyrazić idei przeciwnej: „albo i nie
będzie”.
Niemniej właśnie głód popycha niedożywionych do ucieczki do miast. Bombaj,
Dhaka to skrajne przykłady.
R. zaczął pracować w wieku dziesięciu czy jedenastu lat, a kiedy skończył
czternaście, zmarł jego ojciec i R. jako najstarszy musiał się zaopiekować
rodzeństwem. Dwaj młodsi bracia pracowali razem z nim i jakoś udawało im się
wykarmić rodzinę złożoną z pięciu sióstr, mamy i trojga kuzynów-sierot. Jakoś
dawali sobie radę. Teraz jednak znowu jest im ciężko. Pojawiła się konkurencja,
i to nie tylko ze strony innych garncarzy. Po niewiarygodnie niskich cenach
można dostać wyroby z plastiku i tanich metali. R. mówi, że tego nie da się
powstrzymać: za dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia lat jego zawód będzie
kompletnie niepotrzebny, on sam będzie niepotrzebny.
– Skończę jak ci, co grzebią w śmieciach albo ciągną rikszę – mówi, by po chwili
się zreflektować: – Nie, będę już za stary, żeby ciągnąć rikszę. Może moje dzieci,
jeśli uda mi się posłać je do szkoły... Może one, bo ja już nie nadam się do niczego.
R. opuszcza głowę, patrzy w brudną podłogę. Dziesięć lat temu, zaraz po tym,
jak R. się ożenił, jego rodzina straciła dom. Był to dla nich ciężki cios.
– Musieliśmy opuścić dom zbudowany przez mojego ojca; straciliśmy dom.
Ponieważ ojciec sprowadził się tu na samym początku, dom znalazł się centrum
miasta i zaczął być wiele wart. Nie mieliśmy papierów, więc kazali nam się
wynieść.

To jeden z paradoksów miasta, sprawiający, że mieszkańcy dzielnic nędzy


mimowolnie stają się awangardą kapitalizmu rynkowego. W pewnym momencie,
wobec zbyt silnej presji demograficznej, grupa ludzi zajmuje teren, którym nikt
się nie interesował – bo leżał za daleko, bo trudno było na nim budować, bo
odstraszał niezdrowymi warunkami. Ci ludzie nie mają innego wyjścia: osiedlają
się na nim. Z czasem – dzięki własnemu wysiłkowi i motywacji – czynią go
miejscem możliwym do zamieszkiwania, atrakcyjnym. Wówczas rynek
postanawia działkę odzyskać; jakiś bogacz, spekulant czy bank zdobywa papiery
i pozwolenia, na mocy których może biedaków wyrzucić i ziemię sprzedać.
Innym razem cały proces przebiega w sposób bardziej pokrętny,
zakamuflowany: ktoś oferuje człowiekowi mieszkającemu na takim pozyskanym
terenie sumę, której ten nie może odrzucić: obiecuje mu, że będzie mógł
zbudować lepszą chatę, rozkręcić interes, czy nawet więcej jeść. Kiedy indziej
znowu – jakże często – biedacy nie mogą płacić czynszu, który po dokonanych
ulepszeniach staje się zbyt wysoki.
Muszą wtedy odejść, poszukać innego miejsca nienadającego się do
zamieszkania, zacząć wszystko od początku.

– Mam nadzieję, że w tym domu pomieszkam dłużej – mówi R. – Jeśli tylko nie
będą go chcieli remontować.
R. wie bowiem, że jeśli zostanie przeprowadzony remont, ten kawałeczek
ziemi stanie się wart dostatecznie wiele, by ktoś przypomniał sobie, że R. nie jest
właścicielem terenu, a tylko go zasiedla.
– Dziwne, co? Chciałbym, żeby dokonano remontu, ale jeśli przyniesie to
znaczną poprawę warunków życia, będzie po mnie. Więc nie chcę, żeby za wiele
zmieniano. Marzyłbym o dużym remoncie, ale nie mogę; straciłbym wszystko.

W tamtym czasie wielokrotnie słyszałem twierdzenie, że Hindusi są


społeczeństwem najłatwiej przystosowującym się do wszystkiego, że potrafią żyć
w każdych warunkach. I nie wiedziałem, czy miała to być pochwała.

Podobno na początku wieku pewna dama, która zamierzała odwiedzić wioskę


hinduską, wysłała list do nauczyciela miejscowej szkoły z pytaniem, czy jest tam
WC. Przedstawiciele władz lokalnych nie znali tego słowa, zaczęli się naradzać
i po wielu debatach orzekli, że dama miała na myśli wayside chapel – przydrożną
kapliczkę. Polecili nauczycielowi odpowiedzieć z całą uprzejmością poddanego
z kolonii: „Szanowna Pani, mam przyjemność poinformować Panią, że WC
znajduje się w odległości dziewięciu mil od domu, w uroczym sosnowym
zagajniku. Są w nim miejsca siedzące dla 229 osób. Otwarte jest w niedziele
i czwartki. Radziłbym przybywać z samego rana, zwłaszcza latem, kiedy WC
odwiedza wiele osób. Można także zająć miejsce stojące, ale jest to niewygodne,
szczególnie jeśli przychodzi się często. Wspomnę, że tam odbył się ślub mojej
córki, która w tym miejscu poznała swego przyszłego męża. (...) Polecam
zwłaszcza wizytę w czwartek, kiedy można posłuchać organów. Akustyka jest
znakomita i najcichsze dźwięki mogą być uchwycone w każdym zakątku.
Niedawno zamontowano tam dzwon, który bije wraz z wejściem każdego gościa.
W małym sklepiku można nabyć poduszki, chętnie kupowane przez
odwiedzających. Z przyjemnością będę Pani towarzyszył i ulokują Panią
w miejscu o dobrej widoczności...”.
Teraz, sto lat później, w rejonie, w którym mieszka R., też nie ma wody ani
kanalizacji. Kobiety chodzą po wodę do hydrantu po drugiej stronie torów.
Załatwiają się w krzakach, w miejscach, gdzie nie ma ludzi.
Połowa mieszkańców Bombaju nie ma łazienki, więc ludzie wypróżniają się,
gdzie popadnie. Parę lat temu ktoś obliczył, że w dzielnicach nędzy w Bombaju
wypróżnia się codziennie sześć czy siedem milionów dorosłych. Jeśli przyjmiemy
przeciętną pół kilograma, daje to każdego ranka 3 tysiące ton odchodów – które
rozlewają się przypominającymi ścieki strumieniami albo gromadzą wokół chat
i torów.
Brak łazienek wywołuje naturalnie olbrzymie zagrożenie zdrowotne. Dwa na
pięć zgonów w dzielnicach nędzy w Bombaju spowodowanych jest infekcjami
i chorobami pasożytniczymi, które biorą się z zanieczyszczenia wody i braku
kanalizacji. Powstają też zagrożenia innego rodzaju: kobiety, nie chcąc być
oglądane przez mężczyzn, idą się myć grupkami przed świtem, czasem do miejsc
odludnych, gdzie czekają na nie szczury i węże. Albo mężczyźni, którzy mogą je
zgwałcić.
Na świecie 2,5 miliarda ludzi żyje bez ubikacji i bez ubikacji umiera. Przyjmuje
się zwykle, że niewiarygodne wydłużenie średniej długości życia w ciągu
ostatnich stu pięćdziesięciu lat jest rezultatem postępu medycyny
i wyprodukowania nowych lekarstw. W o wiele większej mierze jest to skutek
budowania kanalizacji i doprowadzania bieżącej wody. Ci, którzy tych
udogodnień nie mają, żyją dalej wśród nieczystości. W latach 2000–2010 więcej
dzieci zmarło z powodu biegunki, niż zginęło żołnierzy we wszystkich
konfliktach od czasu drugiej wojny światowej.

– Gdybyśmy chociaż mogli bardziej pomagać sobie nawzajem, organizować się


dla wspólnej obrony... – mówi R.
Dzielnica nędzy to przede wszystkim miejsce, w którym nie funkcjonuje
państwo. Nie ma światła, wody, nie ma ulic, nie ma policji, szkół. Do lat
siedemdziesiątych wiele rządów krajów określanych wówczas mianem Trzeciego
Świata próbowało zastępować dzielnice slumsów kompleksami mieszkaniowymi,
likwidując slumsy jako coś haniebnego.
Potem jednak, na krótko przed podpisaniem Konsensusu Waszyngtońskiego,
polityka zmieniła się. Departament Rozwoju Miast w Banku Światowym
zainicjował działania nowego typu: już nie wydawano pieniędzy publicznych na
budowę domów dla ubogich, lecz przeznaczano je – w o wiele mniejszej ilości – na
utrzymanie i remonty slumsów. Propozycji towarzyszyły fanfary z powodu
oddania inicjatywy w ręce biedaków: oto zyskiwali oni możliwość budowania dla
siebie, „pomagania sobie”. Przedstawiano tę zmianę jako formę
„uwłasnowolnienia” biedaków. W rzeczywistości utrwalano skrajne różnice
między ludźmi, przypieczętowując istnienie miejsc wyłączenia, współczesnych
gett. I oczywiście przygotowywano grunt pod wycofanie się państwa, które
nastąpiło w latach osiemdziesiątych.
Rolę państwa przejęły organizacje pozarządowe i inne instytucje prowadzące
działalność opiekuńczą. „Wprowadzają one ludzi w błąd, korumpują moralnie
i pozbawiają ideałów, aby powstrzymać ich od udziału w walkach klasowych.
Zamiast uświadamiać uciskanym ich prawa, propagują praktykę żebrania o łaskę.
W rzeczywistości aktywnie przeciwstawiają się tym, którzy, chcąc walczyć
o swoje postulaty, wkraczają na drogę agitacji. Nieustanne wysiłki tych
podmiotów i organizacji zmierzają do tego, aby odwrócić uwagę od wielkich
politycznych podłości imperializmu i skierować ją na sprawy lokalne, w ten
sposób zacierając w ludziach zdolność odróżniania wrogów od przyjaciół”[8],
pisał, cytując P.K. Dasa, Mike Davis.

Niemniej R. zarabia około 3 tysięcy rupii miesięcznie, prawie 60 dolarów,


i mówi, że w zasadzie nie głodują, że na ogół mogą sobie pozwolić na zakup
żywności.
– Bardzo rzadko jesteśmy głodni.
Mówi, że nieraz, od czasu do czasu, w ten czy inny wieczór muszą iść spać,
tylko po herbacie, ale to rzadkość. I że to nie znaczy: cierpieć głód. To nie tak jak
w czasach, kiedy przybyli tu jego rodzice; podobno wówczas często nie mieli co
jeść.
– Opowiadali ci, czy sam to przeżyłeś?
– Kiedy byłem mały, chyba nie zawsze mieliśmy co jeść. Nie pamiętam dobrze,
raczej jak przez mgłę, ale pamiętam.
– I co pamiętasz?
– Nie wiem. Pamiętam, że tata łapał jedno z dzieci i sprawiał mu lanie. Za byle
co, gdy coś powiedzieliśmy czy zrobiliśmy, bił nas. Jakby coś w niego wstępowało,
tłukł nas. Wtedy wiedziałem już, że tego wieczoru nie będzie kolacji. Teraz jest
inaczej. Prawie zawsze mamy talerz ryżu albo chapati.

Wędzony łosoś, szynka gotowana, szynka surowa, pierś indyka, sałatka


z pestkami granatu, nadziewane daktyle, sałatka z krewetek, awokado
z brzoskwinią, krem ze szparagów, ogony raków w bulionie z homara, jajka na
twardo z kawiorem, sałatka z kuskusem, caprese z papai, sałatka z karczochów
z migdałami, sałatka meksykańska z bakłażana, sałatka z zielonych jabłek,
carpaccio z jabłkami i ananasem, ser roquefort, ser brie, ser la vache qui rit,
camembert, feta, ementaler, edam, cheddar, cheddar czerwony, oliwki z pesto,
oliwki zielone, oliwki czarne nadziewane anchois, nadziewane papryką,
nadziewane migdałami, kapary, raita, chutney z mango, chutney z mięty,
mrożona zupa z mango z rozmarynem, mrożona zupa z wody różanej, mrożona
zupa z wetywerii, placki roti, naleśniki papad, pierożki samosa, chlebek paratha,
pieczywo europejskie.
Sola meunière z pesto z kabaczka, tagine z warzyw, ryż biryani z warzywami, ryż
biryani z kurczakiem, quiche z porów i karmelizowanej cebuli, papa rellena
z kukurydzą i szparagami, lazania z serem ricotta i dynią, dhal bharba, grzyby
w curry, tikka paneer z miętą, kalafior vatanunda, makaron hakka z warzywami,
tofu i kasztany w sosie musztardowym, zupa laksa z jarzynami, kurczak z sosem
z wina ryżowego, żeberka wieprzowe w sosie miodowo-cynamonowym, kurczak
dhum ka, vieyra bhatti ka, paupiettes z kurczaka z oliwkami, serem i suszonymi
pomidorami, gulasz jagnięcy, pierś z kaczki pieczona, pieczone żeberka jagnięce,
golonka wieprzowa pieczona.
Flan karmelowy, tarta cytrynowa, radbi, bakława, chałwa, ciasto ananasowe,
tort bezowy z truskawkami, mus czekoladowy, tort wiśniowy, chena paya
z truskawek, panna cotta jabłkowa, carmelita z owocami, koktajl owocowy, sernik
z żurawiną, rolada praliné, biszkopt z czekoladą, jogurt zapiekany z truskawkami,
crème brûlée z kawą, minitorcik z pistacjami, parfait pomarańczowy, lody
truskawkowe, lody śmietankowe, lody czekoladowe, lody kawowe, strudel
gruszkowy, tort śmietankowy z owocami, tort migdałowy, rice pudding.
Na szczęście przy każdej potrawie jest obrazek. Bufet w Taj Hotel, najlepszym
w Bombaju, obejmuje także dwa kieliszki Moët & Chandon; cena wynosi 3500
rupii, plus podatek. Podatek nie jest wysoki.
Karun namyśla się przy stole z deserami. Ma na sobie granatową koszulkę
Lacoste, która nie wygląda na podróbkę, i spodnie tej samej firmy.
– Mogę zadać ci jedno pytanie?
– Naturalnie. Pytaj śmiało.
Karunowi powodzi się dobrze. Mówi, że jego ojciec był urzędnikiem
bankowym – nigdy nie doszedł do kierowniczych stanowisk, ale kiedy
zorientował się, że jego najstarszy syn jest inteligentnym chłopcem, zrobił
wszystko co w jego mocy, aby zapewnić mu odpowiednie wykształcenie. Karun
studiował ekonomię na dość prestiżowym uniwersytecie, uzyskał dyplom
i rozpoczął pracę w jednej z największych agencji reklamowych Indii. Było to
piętnaście lat temu. Od tego czasu zdążył awansować, ożenić się z kobietą z kasty
nieco wyższej niż jego, urodziły im się dzieci – dwie dziewczynki, ale Karun
macha ręką, na znak, że się tym nie przejmuje – kupili mieszkanie w dobrej
dzielnicy, stać ich na porządne ubrania, BMW serii 1 na raty. Czyni to
podsumowanie szybko i z dumą. Z przyjemnością wylicza swoje osiągnięcia.
I mówi, że być może za parę miesięcy otworzy własną agencję. Właściwie on
i jego żona przyszli tutaj, aby uczcić wczorajszą pozytywną odpowiedź jednego
z inwestorów. Karun ma nażelowane włosy, jaśnieje uśmiechem, sposobem bycia
przypomina entuzjastycznego akwizytora. Patrzy jednak na mnie dziwnie, kiedy
pytam go, czy wie, że w Indiach jest wielu głodujących.
– Oczywiście, że wiem, czytam gazety, interesuję się. Ale wszystko wydaje się
tak odległe. Moi przyjaciele mają o wiele większe kłopoty z nadwagą niż z głodem.
Wydaje się nie do wiary, ale wszyscy się odchudzają – mówi Karun, nakładając
sobie spory kawał tortu czekoladowo-śmietankowego z czerwonymi owocami, dla
pokazania, że on sam nie musi sobie niczego odmawiać. – Nie podoba mi się
tylko, że taki jest obraz Indii, że tak nas widzicie. Że wciąż opowiadacie o tych
biednych nieszczęśnikach, zamiast zwracać uwagę na nasze osiągnięcia. Ale nie
myśl, że mnie to nie obchodzi. Sądzę, że jesteśmy za tych ludzi odpowiedzialni.
Że jeśli będziemy sobie radzić i stwarzać bogactwa, ci ludzie w końcu wyjdą
z nędzy.
Już mam go spytać, kto to są ci „my” – albo „oni” – ale Karun przeprasza, mówi,
że żona kiwa na niego, że musi wracać do swojego stolika. Odchodzi.
Zastanawiam się, czy resztki nie trafią na talerz Avani. Może robię się
sentymentalny. Nie wiem – może lepiej, żebym się robił sentymentalny, może to
dobrze. Może tak wolę.
Nadjeżdżają samochodem, motocyklem, ciężarówką – nigdy przez cały ten
czas, nie widziałem Hindusa, który zatrzymałby swój pojazd, żeby przepuścić
pieszego. Kierowcy potrącają pieszych bez litości – dlaczego mieliby czuć litość.
Sądzę, że między innymi to właśnie – ta postawa, ta pogarda – wyjaśnia, skąd
bierze się milionowy głód.
W krajach bogatych prowadzenie samochodu wiąże się z przestrzeganiem całej
serii przepisów, respektowaniem pewnych reguł. Tutaj, w znacznej części Tego
Innego Świata, jest nieustanną konfrontacją z prawem silniejszego, kalkulacją,
kto się okaże silniejszy. Wyraża określoną strategię wojenną. Zasadę tę można
chyba odnieść do wszystkiego.
Z całym szacunkiem – ale kraj ten jest nieustanną demonstracją prawdy, że
rządzących absolutnie nie obchodzi los tych, którymi rządzą. Brud, degradacja,
zły stan dróg i ulic, zaniedbanie wszystkich przestrzeni i wszystkich usług
publicznych, niski poziom opieki zdrowotnej. Jasne jest, że odpowiedzialni za to
mają za nic tych, którzy nie mają innego wyjścia i muszą z tych środków
korzystać. Znikomy procent produktu brutto, jaki przeznacza się na opiekę
zdrowotną, to kolejny dobitny przykład. A liczba głodujących – definitywny.

Nie jest to w żadnej mierze sprzeczne. Zaskakujące może być tylko dla tych,
którzy myślą o Indiach liczbami serwowanymi przez Fundusz Walutowy albo
„The Economist”. Inaczej rozumuje Palagummi Sainath:
„W taki dzień jak dzisiejszy, dzień jak inne, około 50 rolników popełni
samobójstwo, a około 300 targnie się na swoje życie – zazwyczaj na jednego, który
się zabije, przypada pięciu czy sześciu, którzy podejmują próbę. To dane oficjalne,
cytowane przez rząd indyjski – zawsze zaniżone. W ten zwykły dzień około 2200
rolników porzuci ziemię i pójdzie szukać innego życia, pójdzie głodować
w jednym z wielkich miast... W ten dzień rząd Indii podaruje wielkim
korporacjom i osobom najbogatszym 12 milionów rupii w formie ulg
podatkowych.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ruchy chłopskie wywalczyły
minimalne ceny gwarantowane na produkty rolne oraz nowy podział milionów
hektarów ziemi; dochodziło wtedy do masowych walk chłopskich. W latach
dziewięćdziesiątych i w pierwszej dekadzie XXI wieku obserwujemy masowe
samobójstwa chłopskie. Z jakiego powodu owe masowe protesty przekształciły się
w masową desperację? Odpowiedź jest złożona; wszystko jest zawsze złożone –
choć nie tak znowu bardzo. To sprawa polityki. Zaczyna się od ogromnych sum
pieniędzy państwowych, które popłynęły i nadal płyną do korporacji, a których
odmawia się drobnym rolnikom. W ten sposób chłopi uzależniają się coraz
bardziej od lichwiarzy ze swoich wiosek, a także od wielkich lichwiarzy – wielkich
banków. A wszyscy ci lichwiarze chronieni są przez rząd.
Obecną postać gospodarki nazwałbym ekonomią McDonalda, ponieważ jest
taka sama wszędzie. Większość krajów świata realizuje kilka podobnych
schematów rozwoju. Jednym z nich jest wycofanie się państwa z sektorów
ważnych dla biednych. Nie jest tak, że państwo w ogóle się wycofało; państwo
stosuje interwencjonizm w większym stopniu niż kiedykolwiek – jak widać
z «pakietów stymulacyjnych» rozdzielanych po krachu 2008 roku; państwo
bardziej zdecydowanie niż kiedykolwiek stosuje zasady interwencjonizmu, jeśli
w grę wchodzi korzyść korporacji i najwyższych elit”.
Palagummi Sainath mówi to w nagraniu na youtubie. Nie zdołałem się z nim
spotkać. Wysyłałem do niego maile, proponowałem kolejne daty, ale w końcu się
nie umówiliśmy. Tak więc teraz, chociaż on mnie nie widzi, ja widzę jego.
„Co zrobili ludzie będący u władzy przez te dwadzieścia lat? Zredukowali
wszelkie wartości ludzkie do wymiany. Stwierdzili: nie przynosi to zysków, zatem
dla tych chłopów nie ma miejsca; niech się położą na ziemi i umrą. Nie stworzyli
ani jednego miejsca pracy; w sektorze publicznym ubyło 900 tysięcy miejsc pracy.
Wyrzucając ludzi z ich ziemi, zabierając im pola uprawne, nie oferują im innej
pracy. Gdzie są miejsca pracy w przemyśle dla chłopów, którym nie zapewniło się
wykształcenia, opieki zdrowotnej, niczego? Dokąd mają pójść? Popełniają
samobójstwa. W tym kraju sektorem, który rozwinął się najszybciej w ciągu
ostatnich dwudziestu lat, nie jest technologia, nie jest software – jest nierówność,
która wzrosła bardziej niż w jakimkolwiek momencie naszej historii.
W 2009 roku zajęliśmy 134 miejsce w rankingu rozwoju społecznego
przeprowadzanym przez ONZ, za wszystkimi krajami Ameryki Łacińskiej,
łącznie z Boliwią, która uznawana jest za najbiedniejszy z nich. Za Palestyną,
która nie przeżyła ani jednego dnia pokoju od sześćdziesięciu lat... Według Global
Hunger Index (Globalnego Wskaźnika Głodu), podawanego przez International
Food Policy Research Institute, IFPRI (Międzynarodowy Instytut Badawczy
Polityki Żywnościowej), jesteśmy na 67 miejscu wśród 88 krajów, wyprzedzając
Zimbabwe” – mówi Sainath. Na filmie stoi przy pulpicie mówcy – mężczyzna
około sześćdziesiątki, ubrany jest w białą koszulę i czarną kamizelkę, ma
zmierzwione siwe włosy, grube ciemne brwi, ciemne uszy. Gestykuluje żywo,
mówi głośno, podkreślając słowa ruchami rąk, podnoszeniem brwi.
„W Indiach jest 53 miliarderów. Nie milionerów; tych mamy 140 tysięcy. Nie. 53
miliarderów, co daje nam czwartą czy piątą pozycję, za Stanami Zjednoczonymi,
Rosją, Niemcami; teraz przeganiają nas Chiny. Ale tych 53 ma więcej pieniędzy
niż którakolwiek z tamtych grup miliarderów, wyłączając Amerykanów – ma
mniej więcej 341 miliardów dolarów – to jedna trzecia produktu narodowego,
wynoszącego ponad bilion dolarów. A z drugiej strony mamy 836 milionów ludzi
żyjących za mniej niż 20 rupii dziennie. Witamy w Indiach roku 2012”.

W dali wśród innych wieżowców wznosi się budynek Antila: dom


najbogatszego człowieka w Indiach, Mukesha Ambaniego, przemysłowca,
finansisty. Budynek ma 27 pięter podwójnej wysokości, zajmuje powierzchnię
około 40 tysięcy metrów kwadratowych, obsługuje go dziewięć wind – wszystko
należy do Ambaniego. To podobno najdroższy na świecie prywatny dom, wart
miliard czy dwa miliardy dolarów, nikt nie wie dokładnie. To tam ma mieszkać
Ambani, jego żona i troje dzieci – plus 600 osób służby. Nie jest łatwo urządzić dla
pięciu osób dom mający 27 pięter. W domu są podobno trzy lądowiska dla
helikopterów, sześć pięter przeznaczonych na parking dla 200 samochodów,
jadalnia z żyrandolami i kryształami, sale balowe, sala gimnastyczna, sala do jogi,
basen, sala wystawowa, ogrody wewnętrzne, wewnętrzne drzewa, kino, teatr,
dyskoteka, winiarnia, kuchnia do wielkich imprez, sala ze śniegiem.
Z domu Ambaniego widać dzielnice nędzy – i na odwrót. Kłopot w tym, że dom
nie ma podobno dostatecznej liczby okien wychodzących na wschód, ku
wschodzącemu słońcu, to zaś przeczy zasadom vastu shastra, hinduistycznej
wersji feng shui; mieszkanie tu przyniosłoby pecha. Dlatego rodzina Ambanich
nie wprowadza się do budynku. Wyprawiają uczty, przyjęcia, ale podobno do
chwili obecnej – do końca 2013 roku – nie zdecydowali się przespać tu choćby
jednej nocy.

„Wiele się dyskutuje o liczbach, a rząd wciąż tworzy komitety, które je


produkują. To system indyjski: powoływać do życia komitet za komitetem, aż od
któregoś uzyska się pożądane liczby. Wiemy, że Indie eksportują 60 milionów ton
zboża rocznie. Eksportujemy pszenicę po 5,45 rupii za kilogram, podczas gdy
tutaj sprzedajemy ją biednym po 6,40. I to z jakim przeznaczeniem? Dla
europejskich krów – mówi Sainath. – Europejskie krowy są stworzeniami
mającymi największe na naszym globie bezpieczeństwo żywnościowe. Na ich
karmienie wydaje się 2,70 dolara dziennie. Dlatego przywódca chłopski
z Vidarbhy zapytany, jakie jest jego marzenie jako rolnika indyjskiego,
odpowiedział: «Marzeniem rolnika indyjskiego jest urodzić się powtórnie jako
krowa europejska». Wszystko to z powodu dotacji otrzymywanych przez chłopów
europejskich, a także przez rolników amerykańskich; z powodu tych dotacji
konkurowanie z nimi jest niemożliwe, a akceptowane przez nich ceny niszczą
naszych producentów. W roku 2005 Amerykanie wyprodukowali bawełnę
wartości 3,9 miliarda dolarów, a otrzymali dotacje wartości 4,7 miliarda dolarów.
I tak jest każdego roku. Zniszczyło to przemysł produkcji bawełny w wielu
krajach, od Vidarbhy po Mali, Czad, Burkina Faso. Prezydenci tych krajów
opublikowali w «New York Timesie» artykuł, w którym pisali: «Wasze subsydia
zabijają naszych obywateli». A co robi Światowa Organizacja Handlu? Pomaga
tym krajom «rozszerzyć wachlarz produkcji»; jeśli nie mogą konkurować
z subsydiami, niech się zajmą czymś innym”.

Bombaj stanowi połączenie luksusów roku 2010 oraz stanu bliskiego zapaści
z roku 1910 – wraz z nędzą każdego okresu. Che Bar & Grill znajduje się w bogatej
dzielnicy. Z zewnątrz pomalowany jest na wściekłą czerwień; podobizna Che
Guevary w berecie, wykonana według szablonu. Bogata oferta, po angielsku:
draught beer – absinthe by fountain – shots in the foot – indian & french wines – mojitos –
pizza by the slice – legendary burgers – giant hot dogs – south american specialities
(mexican, brazilian, cuban...) – I na koniec: corporate lunch, as much as you can eat: 349
+ tax.
Che Guevara not dead; sprzedaje mojitos.

As much as you can eat.

„Kiedy rozpocząłem studia historyczne, musiałem czytać Tacyta i jego


Roczniki – mówi w nagraniu Palagummi Sainath, teraz głosem spokojnym,
powoli, bez gestykulacji. – Tacyt pisał o Neronie i pożarze Rzymu. Był historykiem
bezstronnym: nienawidził Nerona, ale nie obwiniał go o wzniecenie pożaru.
Twierdził, że Neron tego nie zrobił. Że bardzo się troszczył o lud, musiał mu
dostarczać rozrywki i dlatego urządził największe święto starożytności. Jak
opowiada piękną prozą Tacyt, cesarz otworzył swoje ogrody na przyjęcie. Każdy,
kto był kimś, przybył na ucztę: senatorowie, arystokracja, kronikarze
przekazujący plotki towarzyskie – cały wielki świat. Neron miał jednak kłopot: nie
wiedział, jak oświetlić ogromną przestrzeń, rozległe ogrody. Przyszedł mu do
głowy pewien pomysł: kazał sprowadzić przestępców i spalić ich, żeby zapewnić
światło. «Zostali skazani na śmierć w płomieniach, aby zapewnić nocne światło»,
pisze Tacyt. Dla mnie interesujący w tym wszystkim nigdy nie był Neron, tylko
jego goście. Kim byli zaproszeni przez Nerona ludzie? Jaką trzeba było mieć
mentalność, żeby brać do ust kolejną figę, podczas gdy obok płonęli żywcem
ludzie dla zapewnienia dobrego światła? Co trzeba było myśleć, żeby wkładać na
język winogrona, gdy tymczasem obok płomienie pożerały kogoś – po to, abyś
miał jaśniej? Była to śmietanka społeczeństwa: poeci, śpiewacy, muzycy, artyści,
historycy, inteligencja. Ilu z nich zaprotestowało? Ilu podniosło rękę, żeby
powiedzieć: tak być nie może, nie powinno się tak robić, tak dalej nie można?
Według tego, co opowiada Tacyt – nikt. Nikt nie zaprotestował. Dlatego zawsze
się zastanawiam, kim byli goście Nerona. Teraz, gdy już od pięciu lat piszę
o samobójstwach chłopów, sądzę, że znalazłem odpowiedź. I wy też chyba wiecie,
kim byli. Możemy wysuwać różne propozycje rozwiązania tego problemu. Nawet
widzieć go w rozmaity sposób. Punkt wyjścia znajdziemy chyba jednak wspólny:
umówić się, że nie będziemy gośćmi Nerona”.
.

1
Wymyślono sposób uzyskiwania większej wydajności – ziemi, ludzi.

Na początku XVIII wieku w Europie rolnictwo zaczęło się zmieniać. Najpierw


we Flandrii, potem w Anglii chłopi wynaleźli sposób, by nie dawać ziemi
odpoczywać. Po zebraniu zbóż sadzili rośliny okopowe albo warzywa, będące
pokarmem dla zwierząt, które z kolei stanowiły dodatkowe źródło pożywienia,
służyły jako siła pociągowa, zapewniały nawóz do dalszych upraw. W Anglii,
około roku 1830, po raz pierwszy w historii ludność miejska liczebnością
przewyższyła wiejską. Ponieważ wydajność się zwiększyła, tylko jedna czwarta
ludności zajęta była produkcją żywności. „Zapoczątkowało to określony ciąg
działań – pisał historyk brytyjski Paul McMahon w znakomitej książce Feeding
Frenzy. The New Politics of Food (Szaleństwo karmienia. Nowa polityka
żywnościowa). – Miasta zapewniały rynek zbytu dla nadwyżek żywnościowych,
chłopstwo zaś – dla towarów rzemieślniczych wyprodukowanych w miastach,
w tym ulepszonych narzędzi rolniczych. Pozwoliło to na zwiększenie produkcji
żywności. Ponadto chłopi mogli coraz liczniej opuszczać wieś, by zatrudniać się
w fabrykach i kopalniach”.

Oto niemal doskonały łańcuch wyzysku.

Tymczasem głód nadal był codzienną rzeczywistością, stając się jednocześnie


tematem nowej – w pewnym sensie – dyscypliny, nazywanej wciąż filozofią. Wraz
z pierwszymi próbami sekularyzacji świata także głód przestał zależeć od Pana
Boga, przechodząc do sfery gospodarki oraz jej wpływu na społeczeństwo. Adam
Smith, ojciec liberalizmu, pisał, że niedobory żywności mogą być rezultatem
wojen czy nieurodzaju, ale głód jest konsekwencją „przemocy władzy, która
usiłuje niegodnymi środkami złagodzić skutki niedoborów, zmuszając kupców
do sprzedaży zboża po cenach uznawanych za właściwe”. I podsumowywał
stwierdzeniem, że „swoboda handlu zbożem jest wszędzie w mniejszym lub
większym stopniu ograniczona, a w wielu krajach podporządkowana
absurdalnym przepisom, które często zaostrzają nieunikniony dramat braku
pożywienia, zamieniając niedobory w klęskę głodu”. I że oczywiście bez tej
ingerencji rynek mógłby znaleźć swój naturalny rytm i kreować świat bez głodu.
Wielebny Malthus nie uważał natomiast, że rynek zdolny jest rozprawić się
z głodem. Między innymi dlatego, że nie uważał tego za konieczne – czy choćby
pożądane.

Niewielu ludzi wywarło większy wpływ na sposób pojmowania przez nas


głodu. Thomas Robert Malthus urodził się w 1766 roku w miasteczku Surrey, na
południowym wschodzie Anglii. Był synem adwokata, studiował w Jesus College
w Cambridge, wykładał teologię moralną, został wyświęcony na pastora, uzyskał
jedną z parafii czy synekur, z których żyło tylu przedstawicieli angielskiej
inteligencji i nauki. W zamian za gorliwość i troskę o poziom moralny swojej
trzódki zyskiwali oni zabezpieczenie materialne, pozwalające im zajmować się
własnymi sprawami. Wielebny Malthus zastanawiał się, dlaczego wbrew
optymizmowi Oświeconego Rozumu biedni Anglicy, angielscy biedni, zrobili się
tak brudni, brzydcy i źli – niemoralne, głodne pijaczki, ludzie mieszkający na
śmietnikach, ladacznice, żebracy.
Malthus – w końcu chrześcijanin – odkrył, że byli tacy z powodu własnych win,
i rozwinął tę myśl w opublikowanym w 1798 roku sławnym dziele Essay on the
Principle of Population, as it Affects the Future Improvement of Society. Jego główna teza
głosiła, że nigdy nie wystarcza żywności dla wszystkich, gdyż nasza zdolność
reprodukcji przewyższa zdolność produkowania żywności – bo człowiek w swojej
głupocie, pragnie bardziej seksu niż pożywienia. I że ów impuls reprodukcji „jest
przyczyną nędzy niższych klas społeczeństwa oraz uniemożliwia znaczniejszą
poprawę ich położenia”[9]. Że jeśli biedni są biedni i mrą z głodu, to dlatego że się
mnożą jak króliki, bardziej niż powinni.
Jest jednak na to rada, istnieją mechanizmy pozwalające uniknąć katastrofy
i przywrócić jaką taką równowagę. „Prawo przyrody utrzymuje zalążki życia
w przepisanych granicach (...) Skutki jego u roślin i zwierząt wyrażają się
w stratach nasień życia, chorobach i przedwczesnej śmierci. U ludzkości w nędzy
i występku” (s. 69–70), pisał Malthus.
Występek, głód i nędza to środki – twierdził pastor Malthus – które wymyśliła
boska opatrzność, by utrzymać wszystko na swoim miejscu: „Występki ludzkie są
czynnymi i skutecznymi środkami depopulacji. One jakoby wyprzedzają całą tą
wielką armię, niosącą zniszczenie, a często one kończą dzieło. Jeśli nie dopisują
choroby, epidemie, zarazy i plagi posuwają się w strasznym pochodzie i sieją
zniszczenie. Jeżeliby zniszczenie było jeszcze niewystarczające, wówczas wkracza
można i nieuchronna klęska głodu. Swym potężnym naciskiem utrzymuje
w równowadze ilość ludności z ilością żywności na świecie” (s. 107).
Cały proces oceniany jest przez wielebnego z prawdziwym uznaniem: „mimo,
że te przeszkody w pewnych częściach tego dzieła wydawały się nie wiem jak
przeraźliwe, to jednak ostateczny wynik tych badań jest tego rodzaju, że nie ma
powodu do rozpaczliwego wyrzeczenia się wiary w postęp ludzkości” (s. 183). Nie
tylko utrzymuje się bowiem konieczna równowaga między liczbą ludności
a produkcją, lecz przykład przekonuje najbiedniejszych, by powstrzymywali się
od bezmyślnego cudzołożenia, podnosi ich chwiejny poziom moralny, oddala od
nich pokusę lenistwa, nakłania ich do pracy.

Nakłania do pracy:
głód jako nieodzowne narzędzie.

Głód pozwalał utrzymywać machinę w ruchu. W dziele Dissertation on the Poor


Laws (Dysertacja o prawach ubogich), z 1786 roku, lekarz i pastor Joseph
Townsend, współwyznawca Malthusa, ujął to bez ogródek: „Głód poskramia
najdziksze zwierzęta, najbardziej zaś niesfornych, upartych, niegodziwych uczy
obyczajności i manier, posłuszeństwa i poddaństwa. W zasadzie tylko głód
potrafi pobudzić ubogich do pracy”.
W tej perspektywie głód nie był już konsekwencją problemów pewnego
systemu ekonomicznego, lecz propozycją rozwiązania tych problemów – był
podstawowym elementem dyscyplinującym.
Znów okazywał się zawiniony przez głodujących – był rezultatem ich grzechów,
ich słabości moralnej, ich lenistwa. I państwo nie miało się przejmować ich
cierpieniami, ponieważ w ten sposób tylko by pomnażało ich nędzę. W Anglii
tamtej epoki wynaleziono słowo humanitarian – które zrobiło prawdziwą karierę
w naszych czasach. Używano go na określenie nadmiernej – szkodliwej – opieki
nad najuboższymi.

(Teraz natomiast w powszechnej świadomości według narracji szermującej


„humanitaryzmem”, nikt nie jest bardziej niewinny niż ludzie głodujący – ofiary
warunków, które ich całkowicie pokonują. Ofiary bezlitosnego położenia
geograficznego, kaprysów pogody, niewywołanych przez siebie wojen, potężnych
układów międzynarodowych, niesprawiedliwości globalnego systemu. Ofiary, tak
czy siak: ofiary. W świecie, który fetyszyzuje ofiary – i może dlatego z takim
uporem je produkuje – głodujący są ofiarami par excellence, w najczystszej
postaci, najmniej podejrzanymi. Do tego stopnia, że dla wielu należą do zjawisk
z pogranicza cudu: oto ofiary bez sprawców.
Dla innych nie należą. W tym tkwi różnica).

Różne odczytania głodu.


Głód prawicowy, głód lewicowy.

Idea głodu przebiła się do powszechnej świadomości w dziewiętnastowiecznej


Anglii – w tym wielkim laboratorium doświadczalnym nowoczesności
przemysłowej. Oliver Twist Charlesa Dickensa z 1839 roku prezentował ten temat
w wielkiej literaturze, wielkiej ze względu na walory i na skalę odbioru. Winą za
nędzę najuboższych, za ich głód, powieść obarczała najbogatszych, tych, którzy
posiadają władzę. Modelem ubogiego było dziecko – niewinna ofiara procesów,
nad którymi nie mogło ono zapanować i których absolutnie nie mogło wywołać.
Dlatego głód dzieci zawsze stanowił broń uderzeniową tych, którzy usiłowali
obnażyć tkwiące u jego podłoża mechanizmy społeczne. Wciąż stanowi.

„Robotnicy ci pozbawieni są absolutnie wszelkiej własności i żyją z płacy


roboczej, która prawie zawsze wystarcza zaledwie na wyżywienie. Rozbite na
atomy społeczeństwo nie troszczy się o nich, pozwala im samym troszczyć się
o siebie i o rodziny, nie dając im jednak do ręki żadnych środków, by mogli to
uczynić w sposób skuteczny i trwały. Każdy robotnik, nawet najlepszy, narażony
jest zatem bezustannie na niebezpieczeństwo bezrobocia, to znaczy śmierci
głodowej; wielu zaś od niej ginie. Mieszkania robotników są wszędzie źle
rozmieszczone, źle zbudowane, źle utrzymane, mają złą wentylację, są wilgotne
(...). Dzieci, które właśnie w okresie, gdy najbardziej potrzebują pożywienia,
otrzymują zaledwie połowę tego, czym mogłyby się nasycić (...) muszą
nieuchronnie stać się słabe oraz w wysokim stopniu skrofuliczne
i rachityczne”[10], pisał w 1845 roku Fryderyk Engels.

Wówczas właśnie nastał jeden z najbardziej znanych i najlepiej zbadanych


okresów głodu.
Irlandia od wieków była ubogą kolonią królestwa angielskiego. Ten kraj
wielkich panów feudalnych i ich chłopów – później zaś robotników – żywił się
jednym podstawowym produktem: ziemniakami. Około roku 1840 trzecia część
ludności Irlandii nie jadła nic innego, ponieważ większość dobrych ziem, na
których można było uprawiać inne rośliny, została dwa wieki wcześniej
zawłaszczona przez szlachtę angielską i szkocką, z przeznaczeniem na hodowlę
krów i owiec oraz uprawę zbóż i eksport produktów do Londynu, Manchesteru,
Edynburga. Wszelkie podobieństwo do sytuacji Afryki, gdzie miliony hektarów
ziemi zagarniają obce firmy i kraje, nie jest przypadkowe.
Dlatego w roku 1845, kiedy zaraza – Phytophthora infestans – zniszczyła trzy
czwarte zbiorów ziemniaków, w kraju zapanował głód. Irlandczycy zwrócili się
o pomoc do rządu angielskiego; dostali niewiele, prawie nic. Tymczasem trwał
eksport mięsa: w Irlandii nie było pieniędzy na jego kupowanie i rząd nie
zakazywał eksportu. Kraj wyniszczony głodem eksportował żywność. Była to
znakomita ilustracja tezy, którą Amartya Sen miał sformułować przeszło wiek
później: wielkie klęski głodu w czasach współczesnych nie są rezultatem braku
żywności, lecz braku pieniędzy na jej zakup.
W roku 1840 Irlandczyków było 8 milionów. Szacuje się, że w ciągu pięciu lat
klęski milion ludzi zmarło z głodu i z powodu chorób nim wywołanych, drugi zaś
milion wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Także z tego powodu głód
w Irlandii był przedmiotem licznych badań: pokazywał rolę, jaką odegrała
Irlandia w rozwoju demograficznym i kulturalnym tego potężnego kraju.
Tymczasem w ideologicznych tekstach lewicy głód stał się niekwestionowanym
dowodem klęski pewnego porządku, najbardziej wymownym hasłem jego
krytyki. „Wyklęty, powstań ludu ziemi, / powstańcie, których dręczy głód”. Głód
był hasłem jednoczącym tych, którzy go znosili; zaliczał ich bez wahania do jednej
ze stron w konflikcie społecznym. Żądanie „Chleba i pracy” ujmowało to
najzwięźlej.

Niemniej w Manifeście komunistycznym, z 1848 roku, słowo „głód” nie pojawia się
ani razu.

Ów raport pióra Engelsa był tekstem zaangażowanego dziennikarstwa,


wydanym, niemal potajemnie, w Niemczech. Ale również pewne dzienniki
establishmentu zaczęły publikować relacje na temat życia robotników
i bezrobotnych. Dziennikarstwo stawiało sobie za cel ukazywać oczom
czytelników sprawy, których ci raczej nie mieli ochoty oglądać.
W roku 1880 pewien bojowo nastawiony dziennikarz, William Stead, został
zatrudniony jako redaktor angielskiego konserwatywnego dziennika
wieczornego „Pall Mall Gazette” i zmienił jej profil od początku do końca. Misją
gazety miała być, według niego, „troska o odnowę społeczną świata”. Mając na
względzie ten cel, Stead zamieszczał w gazecie napisane w pierwszej osobie,
prostym, niemal brutalnym językiem żywe relacje o losach biedoty – opatrując je
dużymi nagłówkami i uzupełniając o rysunki, plany, mapy, fotografie.
Najgłośniejszym echem odbiła się jego seria reportaży na temat handlu żywym
towarem, zatytułowana The Maiden Tribute of Modern Babylon. Aby pokazać, jak
działa sprzedaż dziewcząt do burdeli w Londynie, zaaranżował kupno za pięć
funtów trzynastoletniej dziewczynki. Reportaże podniosły sprzedaż gazety do 120
tysięcy i wywołały tak silne reperkusje, że parlament angielski zdecydował się na
podniesienie wieku dorosłości z 13 do 16 lat. Równocześnie Stead został osądzony
i skazany na trzy miesiące więzienia za kupienie nieletniej. Taki sposób
informowania opinii publicznej został przez Steada nazwany new journalism.
Dziennikarz pracujący według tych zasad stawał się niejako bohaterem zdarzeń –
jakim często usiłuje być w czasach współczesnych.

Dziesięć lat później w Stanach Zjednoczonych Jacob Riis opublikował reportaż


zatytułowany How the Other Half Lives: Studies among the Tenements of New York. Był
to pierwszy swego rodzaju fotoreportaż: autor, wykorzystując niedawno
wynaleziony flesz magnezowy, mógł wejść do mieszkań komunalnych i chat,
w których szukali schronienia najubożsi, i pokazać te obrazy pozostałej części
miasta, przestraszonej i udającej niezrozumienie. Wybuchł skandal; od tego
uderzenia w stół zatrzęsły się żyrandole.

Wówczas tego typu historie jeszcze wywoływały poruszenie.

A tymczasem głód zyskiwał nowe praktyczne wymiary. Władimir Uljanow,


w dziele zatytułowanym Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu, cytował
Cecila Rhodesa, zdobywcę kawałka Afryki nazwanego przezeń Rodezją:
„Zwiedziłem wczoraj londyński East-End (dzielnica robotnicza) i byłem na
zebraniu bezrobotnych. Kiedy nasłuchałem się tam dzikich mów, które były
jednym krzykiem: chleba!, chleba!, to wracając do domu i rozmyślając o tym, co
widziałem, przekonałem się bardziej niż kiedykolwiek o doniosłości
imperializmu. (...) Imperium, mówiłem to zawsze, to kwestia żołądka. Jeżeli nie
chcecie wojny domowej, musicie stać się imperialistami”, mówił Rhodes
cytowany przez Lenina[11].
W latach 1875–1914 mocarstwa kolonialne podzieliły między siebie jedną
czwartą powierzchni Ziemi. Sama tylko Wielka Brytania wzięła dziesięć
milionów kilometrów kwadratowych, więcej niż zajmuje obszar Europy; Francja –
dziewięć milionów. Taki manewr dawał im podwójną korzyść: oferował
w odległych stronach zajęcie dla ich bezrobotnych i zapewniał tanią żywność,
oddalając widmo głodu. W ten sposób zdołano uniknąć wspomnianej wojny
domowej. W takim odczytaniu głód nie był ani karą boską, ani sprawiedliwym
wyrokiem za lenistwo, ani nieprzewidywalnym dopustem: był możliwą przyczyną
upadku rządów.
Europejska ekspansja kolonialna drugiej połowy XIX wieku zakończyła niejako
formowanie się Tego Innego Świata w postaci, jaką znamy dzisiaj: miliony na pół
zniewolonych pracowników produkowały żywność na obszarze imperium, by
utrzymać w stanie niedożywienia robotników z metropolii.

W niewielu krajach było wówczas tylu głodujących co w Indiach (dziś nie ma


ich tylu w żadnym kraju). Wtedy, na początku ubiegłego wieku, twierdzono
powszechnie, że winę za ten stan ponosi klasa dominująca czy władze
kolonialne – niby brzmi to podobnie, ale przemawia dobitniej. Pierwsi działacze
niepodległościowi w Indiach wskazywali, że w Indiach Brytyjskich, bez udziału
wielkich klęsk naturalnych, nastąpiło po sobie przeszło dziesięć fal głodu,
doprowadzając do śmierci piętnaście milionów ludzi. Ich zdaniem mówiło to
w sposób najbardziej przekonujący o gwałtach okupanta, o wyzysku: pod
pretekstem upowszechniania zdobyczy cywilizacji zachodniej zawłaszczano
zasoby mogące uratować życie Hindusów.
Mechanizm był zawsze ten sam – i w rzeczywistości nieco bardziej
skomplikowany: przyjmuje się, że wielkie fale głodu w krajach azjatyckich
w drugiej połowie XIX wieku były skutkiem włączenia tych obszarów do
światowej gospodarki, ich „globalizacji”. Miliony chłopów gospodarujących dotąd
zawsze na zasadzie samowystarczalności zostało zmuszonych do produkowania
na potrzeby rynku światowego – wydobywania surowców dla angielskich fabryk,
wytwarzania żywności dla robotników z tych fabryk – i odejścia od swojej ziemi,
swoich obyczajów, żywności. Nie dobiło ich zacofanie, dobił ich cudzy rozwój.
Tamte formy „holokaustu wiktoriańskiego” określiły strukturę znanego nam
współcześnie świata. Zdaniem Mike’a Davisa proces ten ukształtował Trzeci
Świat – Ten Inny – i stworzył klasę biedoty wiejskiej, pozbawionej własności,
zawsze na krawędzi głodu, która zasiliła szeregi ludzi walczących w wojnach
wyzwoleńczych następnego stulecia.
W każdym razie odmieniło to życie setek milionów, miliardów ludzi. W tym
okresie fale głodu przeszły także przez Chiny, Syjam, Indonezję, Koreę. Nie
wiadomo dobrze, ile ofiar pochłonął głód; niektórzy historycy mówią o 25
milionach, inni o 150. Mniej więcej.
Rewolucja przemysłowa odmieniła także relację między nami a żywnością.
Zawsze istniała żywność konserwowana – solona, wędzona, marynowana – ale na
ogół produkty docierały do kuchni świeże – świeżo zebrane, świeżo zabite –
i w niezmienionej postaci: marchewka była ubrudzona ziemią, kura była kurą
z piórami. Począwszy od XIX wieku procesy przemysłowe pozwoliły
przechowywać żywność w puszkach i słoikach przez długie miesiące czy lata,
a nowe samochody chłodnie umożliwiały jej transport do najdalszych zakątków.
Jedzenie przestało być tym, co wytworzone zostało w tej czy innej porze roku
i w niewielkiej raczej odległości. Produkty żywnościowe zglobalizowały się
w każdym razie dla tych, którzy mogli za nie zapłacić. Jednocześnie ostatecznie
zglobalizowały się ich ceny: od tego momentu kurczak w Senegalu nie kosztuje
już tyle, ile kosztuje kurczak w Senegalu, lecz tyle, ile mógłby kosztować w Paryżu
czy Nowym Jorku, gdyby opłacało się go transportować. W tym systemie coraz
więcej producentów żywności na całym świecie traciło możliwość konsumowania
tego, co wyprodukowało; coraz więcej konsumentów musiało przyzwyczajać się
do pokrywania z lokalnych zarobków kosztów globalnej żywności – do jedzenia
mniej.
Spożywamy coraz więcej produktów pochodzących z miejsc odległych,
nieznanych, i żywność ta przybywa do nas w postaci przetworzonej przy udziale
składników, o których nic nie wiemy. Bardziej niż kiedykolwiek jedzenie staje się
aktem zaufania do nieznanych osób i do miejsc, które na to zaufanie nie
zasługują.

(Jeszcze raz: ciemnoskóry człowiek, który chce kupić kilogram prosa na targu
w Sudanie, musi za nie zapłacić cenę z Chicago. To jeden z najskuteczniejszych
mechanizmów kreowania głodu. Niemożność zjedzenia tyle, ile trzeba, bardziej
niż kiedykolwiek staje się konsekwencją działań rynku światowego, który nadaje
kierunek, koncentruje, wyklucza – stwarza głód).

Kolonizatorzy europejscy, zajmujący świat w XIX wieku, stykali się


z rolnictwem opartym na odwróconych proporcjach: zamiast niewielkiej
przestrzeni i wielkiego zagęszczenia ludności widzieli ogromne przestrzenie
i niewielkie zagęszczenie. Zachęcało to do konstruowania urządzeń, które
pomagałyby w pracy – była to akurat epoka, w której udoskonalano silniki parowe
i technologię paliw mineralnych. Rolnictwo szybko się zmechanizowało;
w Australii, Nowej Zelandii, Argentynie, Południowej Afryce, Kanadzie, a przede
wszystkim w Stanach Zjednoczonych wzrosła wydajność. W Stanach,
w 1902 roku, wprowadzono traktor na ropę. Pięćdziesiąt lat później nie było
w tym kraju gospodarstwa, które nie miałoby traktora. Równocześnie dzięki
rewolucji w transporcie żywność wyprodukowana w jednym regionie mogła być
sprzedawana tysiące kilometrów dalej bez specjalnej różnicy w cenie: w latach
1870–1900 koszty transportu pszenicy amerykańskiej do Europy zmniejszyły się
trzykrotnie. W krajach tych coraz więcej ziemi przeznaczano dla rolnictwa;
dokonano jednego z największych przesunięć „granicy rolnej” w dziejach
ludzkości.
„Globalizację produkcji rolnej można zaobserwować na przykładzie diety
przeciętnego robotnika londyńskiego w czasach Sherlocka Holmesa – pisał Paul
McMahon. – Robotnik ten jadł chleb pieczony z pszenicy amerykańskiej,
wypijając do tego półkwartę piwa wyprodukowanego z jęczmienia kanadyjskiego.
Masło na chlebie pochodziło z Irlandii, dżem z Hiszpanii. W niedzielę mógł sobie
pozwolić na rostbef sprowadzany z Argentyny albo Australii. Pił herbatę
importowaną z Indii, słodzoną cukrem z plantacji karaibskich. Znajdował się na
szczycie piramidy systemu żywieniowego, którego elementami były produkty ze
wszystkich zakątków świata”.

W tamtej epoce – pod koniec XIX i na początku XX wieku – w bogatych krajach


pomału zniknął zwyczajny niegdyś głód, ponieważ stały się one centrum systemu
światowego, to znaczy przestały być uzależnione od swojej ziemi, swojego
klimatu, swoich rolników, swoich zbiorów. Ponieważ stworzyły globalny
porządek, w którym jedzenie nie jest produkowane, lecz kupowane. A reszta
świata musiała się dostosować.

Tymczasem głód był nie tylko powszechnym cierpieniem, losem, znakiem


jedności; mógł być także ekstremalną formą wywierania nacisku. Mówi się, że
strajk głodowy pojawił się na Zachodzie ponownie na początku XX wieku.
Kobiety angielskie żądały prawa głosu i uciekały się do przemocy; społeczeństwo
patrzyło wstrząśnięte na kobiety walczące z policją. Z dzisiejszej perspektywy
brzmi to niewiarygodnie, że kobiety musiały tak zawzięcie walczyć o prawo dla
nas bezdyskusyjne. Ot, pułapki historii – i sposobu jej odczytywania. Kolejny raz
przekonujemy się, że to, co dziś dla nas oczywiste, nie było takie wczoraj i nie
będzie jutro.
Strajk głodowy stanowi formę przemocy zwróconej przeciw samemu sobie po
to, aby inni, władze, państwo, przyjęli na siebie odpowiedzialność za ten gwałt.
Strajkujący rozpoczyna protest, a władza ma możliwość jego zakończenia
poprzez spełnienie żądania. Jeśli tego nie robi, wchodzi w rolę kata.
Strajk głodowy może funkcjonować tylko w stosunku do rządu, któremu
strajkujący w pewien sposób ufa. Prawdziwy tyran odpowiedziałby na strajk
głodowy śmiechem, albo nawet i gorzej. Strajkujący zakłada, że rząd, który
przypisuje sobie pozytywne cechy – nastawienie demokratyczne, poszanowanie
sprawiedliwości – nie zechce wziąć na siebie ciężaru dopuszczenia do śmierci
pokojowo usposobionego człowieka, który pragnie jedynie zostać wysłuchany.
Strajk głodowy jest oczywiście działaniem marginalnym. Kobiety angielskie go
spopularyzowały, pewien hinduski adwokat uczynił formą i modelem działania.
Mohandas Karamchand Gandhi walczył o niepodległość, szukając pokojowych
form udziału w tym skomplikowanym procesie, pełnym napięć i przemocy. Kiedy
pracownicy młynów w Ahmedabadzie rozpoczęli strajk, żądając podwyżki płac,
Gandhi postanowił ich wesprzeć i przestał jeść. Był już postacią znaną i jego
strajk odbił się szerokim echem. Po kilku dniach do tej pory nieustępliwi
właściciele młynów zgodzili się na podwyżki.
W ciągu następnych lat Gandhi pościł wielokrotnie: aby hinduiści
i muzułmanie wśród jego rodaków poprawili relacje między sobą, by zgodzili się
na obecność „nietykalnych” w swoich świątyniach, wreszcie, kilka razy,
w proteście przeciwko nadużyciom władz imperium. Ostatnią głodówkę podjął
pod koniec roku 1947 – kiedy miał 78 lat, a Indie uzyskały już niepodległość –
próbując zahamować napięcie między hinduistami a muzułmanami, które
pochłonęło do tamtej pory setki tysięcy ofiar. Walki ustały na parę dni. Wkrótce
potem, 30 stycznia 1948 roku, Nathuram Godse, walczący hinduista, dostał się
w pobliże Gandhiego podczas jego wieczornej modlitwy i zabił go trzema
strzałami w pierś. Rok później został skazany na karę śmierci. Premier Jawaharlal
Nehru oraz dwoje dzieci Gandhiego wystąpiło z prośbą o zamianę wyroku,
niezgodnego z wyznawaną przez przywódcę dewizą „bez przemocy” i jego
potępieniem wobec kary śmierci, państwo indyjskie nie przychyliło się jednak do
tej prośby. 15 listopada 1949 roku Godse został powieszony.
Od czasów Gandhiego, dzięki niemu, strajk głodowy stanowi najbardziej
ekstremalną formę wywierania nacisku bez stosowania przemocy. Czy raczej:
z zastosowaniem przemocy skierowanej wobec siebie samego. Pokazuje
najdobitniej, że to państwo decyduje o życiu i losie swoich poddanych –
skonfrontowanych z brutalną rzeczywistością.

Później, w XX wieku, fale głodu narastały i powtarzały się w szczególnych,


przerażających okolicznościach: te najbardziej masowe, brutalne zostały
wywołane przez człowieka. Czy też, ujmując to ściślej: były rezultatem decyzji
władz.
2
Pitirim Aleksandrowicz Sorokin był intelektualistą i politykiem rosyjskim,
w 1917 roku wybranym do Konstytuanty z listy eserowców. Pod wrażeniem
wielkiego głodu, który w tamtych latach pustoszył Rosję, napisał i opublikował,
w 1922 roku, książkę pod tytułem Głód jako czynnik spraw ludzkich. Przeanalizował
w niej całe zagadnienie z różnych punktów widzenia. Znał dobrze temat: bardzo
często jego jedynym pożywieniem było wówczas trochę obierzyn z ziemniaków.
Była to książka kontrrewolucyjna – w tym sensie, że mówiła o tym, co lepiej było
przemilczeć – i została wycofana ze sprzedaży. Dopiero po pięćdziesięciu z górą
latach, w roku 1975, wdowa po Sorokinie opublikowała ją w Miami na Florydzie.
Praca nie została więcej wznowiona. Egzemplarz z biblioteki Columbia
University, który mam w rękach, wypożyczony był raz w roku 1991, raz w 1993,
potem w 2003 i 2007. A jest to prawdopodobnie najważniejsze dzieło na temat
głodu i jego skutków, jego odmian, fizjologii, wpływu na wynalazczość, migracje,
wojny, przemiany społeczne, przestępczość: „Dla głodu nie ma nic świętego. Głód
jest ślepy i miażdży z jednakową siłą to, co wzniosłe, i to, co małe, wszelkie normy
i przekonania stające na drodze do jego zaspokojenia. Gdy jesteśmy syci, bronimy
«świętej własności», ale gdy jesteśmy głodni, gotowi jesteśmy kraść bez
mrugnięcia okiem. Syci, trwamy w przekonaniu, że niemożliwe jest, abyśmy
dopuścili się zabójstwa, rabunku, gwałtu, oszustwa, defraudacji, abyśmy potrafili
się prostytuować. Głodni, czynimy to”.

Wciąż nie jest do końca jasne, co się wtedy stało na Ukrainie. W roku 1929 Józef
Stalin, wielki wódz Związku Radzieckiego, oświadczył, że ziemia powinna zostać
skolektywizowana. Kułacy – chłopi posiadający ziemię – jako wrogowie klasowi,
mieli zniknąć. Zachęcano ich, by oddawali ziemię i gospodarstwa. Większość nie
chciała. Wielu poświęciło swoje trzody: 40 milionów krów, owiec i koni zginęło
w nieopisanej hekatombie. W latach 1930–1931 ponad milion chłopów ukraińskich
zostało deportowanych na Syberię i do Azji Środkowej; nie jest znana liczba
rozstrzelanych.
W 1932 roku na wsi ukraińskiej zapanował chaos. Moskwa zdecydowała, że ci,
którzy pozostali, mają oddawać kontrybucję w zbożu; oznaczało to dla nich utratę
żywności. Wiosną tamtego roku każdego dnia umierało z głodu 25 tysięcy ludzi –
i nie wolno było o tym mówić, pod groźbą kary śmierci „za zdradę”. Lokalne
władze prosiły o przysłanie zboża; Stalin odmawiał. Patrole młodych bojowców
objeżdżały wsie, rekwirując to, co jeszcze zostało. Przywódcy mówili
bojownikom, że chłopi są kontrrewolucjonistami, którzy chcą obalić komunizm –
co nie mogło być dalekie od prawdy. Głód atakował z coraz większą siłą. Mnożyły
się przypadki kanibalizmu. Po wsiach rozwieszano plakaty oznajmujące:
„Zjadanie martwych dzieci jest obyczajem barbarzyńskim”; tych, którzy się
podobnych czynów dopuszczali albo próbowali dopuścić, również
rozstrzeliwano.
Ukraińcy nazywali ten czas Hołodomorem – mór głodowy; w Związku
Radzieckim historia nie wspominała o nim. Musiało minąć 60 lat, by stała się
możliwa próba ogarnięcia skali tragedii. Dlatego wciąż podawane są różne liczby;
w tej niewiedzy zagubiono miliony ludzi: według niektórych zginęło pięć
milionów, według innych – osiem lub dziesięć.

Relacje na temat głodu są zwykle ogólnikowe, nieścisłe; tak jest wygodniej dla
ich autorów.

Adolf Hitler i jego zastępcy, zanim zdali się na skuteczność cyklonu B,


swobodnie wykorzystywali wyniszczającą siłę głodu. Znali go; znaleźli w nim
sprzymierzeńca parę lat wcześniej, kiedy Niemcy, przytłoczeni klęską pierwszej
wojny światowej, mieli tak mało do jedzenia, że wybrali tę właśnie ekipę
Der Hungerplan – plan głodowy – był programem starannie opracowanym,
opartym na prostej idei: żywność potrzebna armii niemieckiej nie mogła być
marnowana na karmienie ludności krajów okupowanych. Pozbawienie tych ludzi
pożywienia pozwalało też zamknąć cykl eksterminacji narodów, które naziści
uważali za niepotrzebne.
Jak przystało na niemiecki projekt, Hungerplan drobiazgowo określał zasady
postępowania oraz precyzował kategorie ludzi: wyróżniono ich cztery, zależnie
od przewidzianej dziennej racji żywnościowej. Obowiązywała norma ustalona
przez nazistowskiego ministra pracy: „Rasa niższa potrzebuje mniej przestrzeni
życiowej, mniej odzieży i mniej żywności niż rasa niemiecka”. Do „dobrze
odżywianych” mieli zostać zaliczeni członkowie społeczności lokalnych, których
naziści zamierzali wykorzystać jako swoich współpracowników; do „odżywianych
niewystarczająco”, otrzymujących maksimum tysiąc kilokalorii – ci, których
naziści nie chcieli ani zachować, ani wymordować; do „głodujących” – ludy, które
miały zostać wytępione: Żydzi, Cyganie; do „wyniszczonych głodem”, którym
właściwie nie należało się pożywienie, zaliczeni zostali między innymi jeńcy
radzieccy.
Niemcy zamykali jeńców w obozach tysiącami, dając im – stłoczonym na
niewielkiej przestrzeni pod gołym niebem bez jedzenia – zaledwie trochę wody.
Mimo że zdarzały się przypadki, że więźniowie zjadali martwych towarzyszy,
żadnemu z nich nie udało się przeżyć w obozie dłużej niż trzy tygodnie.
W jednym z takich obozów kilka tysięcy przetrzymywanych żołnierzy radzieckich
podpisało petycję do władz obozowych z prośbą o rozstrzelanie. Prośba nie
została uwzględniona.
Oblicza się, że na skutek niemieckiej inwazji na ZSRR około czterech milionów
ludności cywilnej zmarło z głodu. W miastach obleganych, takich jak Leningrad,
doszło do tego, że władze lokalne wykonywały wyroki bez sądu na każdym, kto
nie był wychudzony, tylko bowiem ci, którzy rabowali żywność, nie wyglądali jak
szkielety.

Hasło rewolucji radzieckiej z 1917 roku brzmiało: „Pokoju i chleba” – ciernista to


droga.

Najeźdźcy niemieccy 2 października 1940 roku ogłosili utworzenie getta


w Warszawie. Wszyscy Żydzi mieszkający w mieście mieli przenieść się do tego
strzeżonego rewiru, ogrodzonego trzymetrowym murem z tłuczonym szkłem
i drutem kolczastym. Około 500 tysięcy ludzi, czyli 30 procent ludności Warszawy
stłoczono na trzech kilometrach kwadratowych – na obszarze stanowiącym trzy
procent powierzchni miasta.
Mieszkańców getta Hungerplan umieszczał w trzeciej kategorii ludzi według
urzędowych podziałów niemieckich. Podczas kiedy żołnierze Rzeszy otrzymywali
2613 kilokalorii dziennie, a Polacy wyznania chrześcijańskiego 699, polskim
Żydom należały się 184 kilokalorie: kawałek chleba i talerz zupy na dzień. „Żydzi
znikną na skutek głodu i po kwestii żydowskiej pozostanie jedynie cmentarz”,
napisał w tych dniach gubernator niemiecki. Przy takich racjach wymrzeć mieli
szybko. Dzięki solidarności i przemytowi żywność docierała jednak do getta
i w czasie pierwszego roku po jego utworzeniu z głodu i chorób nim
spowodowanych zmarła jedynie jedna piąta mieszkańców, około 100 tysięcy.
Niezwykłe są odnotowane w tamtych czasach przypadki bohaterstwa
i łajdactwa, solidarności i egoizmu: przemytnicy, kolaboranci, żebracy, złodzieje,
członkowie ruchu oporu – tysiące podejmowały każde ryzyko, byle zdobyć coś do
jedzenia: „Ludzie padali z głodu. Umierali w drodze do pracy i przed sklepami.
Umierali w domach i wrzucani w zaułki bez ubrania czy dowodu tożsamości,
żeby członkowie rodziny mogli zatrzymać karty żywnościowe zmarłego. Ulice
przenikał zapach śmierci, rozkładu i ludzkich odchodów...”, pisze Sharman Apt
Russell w Głodzie[12].
W tych przerażających warunkach grupa lekarzy z getta rozpoczęła jeden
z tych projektów badawczych, które – od czasu do czasu – napawają mnie dumą
z powodu moich żydowskich korzeni. Nie mieli lekarstw, narzędzi ani żywności,
żeby leczyć swoich pacjentów – nie mieli także najmniejszej nadziei na
przeżycie – potrafili jednak zająć się intensywnym badaniem stanu
niedożywienia i jego skutków, i czynili to, aby wnieść wkład do nauki: aby kiedyś,
w innej sytuacji, inni głodujący mogli być lepiej leczeni. „Ludzie pozbawieni
przyszłości ostatnim wysiłkiem woli postanowili wnieść do niej swój skromny
wkład. Podczas gdy śmierć zaglądała im w oczy, czekali na nią, nie odkładając na
bok pracy”, napisał anonimowy autor prologu książki Maladie de Famine.
Recherches cliniques sur la famine exécutées dans le ghetto de Varsovie en 1942 (Choroba
głodowa. Badania kliniczne nad głodem wykonane w getcie warszawskim w 1942
roku). Książka, bogato udokumentowana, została ukończona w ostatnich dniach
istnienia getta. Jej autorzy, nieliczni lekarze, którzy jeszcze nie zostali
deportowani, zbierali się potajemnie na cmentarzu. Nieznana z nazwiska kobieta
wyniosła egzemplarz poza getto i przekazała go polskiemu profesorowi
Witoldowi Orłowskiemu, który opublikował ją w Warszawie w 1946 roku.
„Pierwszymi objawami głodu były wyschłe wargi i wzmożona potrzeba
oddawania moczu; nierzadko zdarzali się pacjenci oddający cztery litry moczu na
dzień. Potem następowała szybka utrata tkanki tłuszczowej; towarzyszyła temu
nieustanna potrzeba gryzienia, także przedmiotów nienadających się do
zgryzienia. W miarę postępu głodu objawy te słabły. Nawet utrata wagi ulegała
spowolnieniu. Kolejna grupa objawów miała charakter psychosomatyczny:
pacjenci skarżyli się na ogólne osłabienie, na niezdolność wykonywania
najprostszych czynności; stawali się ociężali, wiele leżeli, zapadali w przerywany
sen i chcieli się przykryć, żeby pokonać nienormalne uczucie chłodu. Kładli się
w charakterystycznej pozycji płodowej, z nogami podkurczonymi i wygiętymi
plecami, tak więc występowały u nich przykurcze mięśni zginaczy. Popadali
w apatię i przygnębienie. Przestawali nawet odczuwać głód; ale i tak, widząc coś
do zjedzenia, wielu chwytało to i połykało bez gryzienia.
Ich waga spadała o 20–50 procent w stosunku do wagi sprzed wojny; wynosiła
między 30 a 40 kilo. Najniższą wagę odnotowano u kobiety w wieku 30 lat: 24
kilogramy.
Ruchy trawienne nasilały się, doprowadzając wielokrotnie do krwawej
dyzenterii, której skutkiem było jeszcze większe osłabienie. Obrzęki pojawiały się
najpierw na twarzy, potem w nogach i rękach; stopniowo obejmowały całe ciało;
często dochodziło do nagromadzenia płynów w klatce piersiowej i w jamie
brzusznej.
Mięśnie ulegały takiemu osłabieniu, że następowało znaczne spowolnienie
ruchów, nawet w sytuacjach dużego stresu. Oto przykład: pewien pacjent chwycił
kawałek chleba trzymany przez lekarza i chciał z tym chlebem uciec, ale upadł na
ziemię, krzycząc: «Nie mogę się utrzymać na nogach!»”.
Przez całe strony ciągną się bezlitosne opisy kliniczne, statystyki, raporty
z eksperymentów, autopsji. I desperackich prób leczenia pacjentów: „Dodał
mieloną wątróbkę i krew krowią do skromnej porcji żywieniowej pacjenta.
Zastosował zastrzyki z żelaza, połączył terapię opartą na wątróbce i na żelazie.
Podał witaminę A. Przeprowadził transfuzję krwi. Nic nie pomogło. Na koniec
zanotował, że «najlepsze rezultaty osiągnął, podając odpowiedni pokarm
o należytej kaloryczności. Były to wyniki przewidywalne, gdyż jedynym
racjonalnym sposobem leczenia głodu jest podawanie jedzenia»”.

Nigdy nie dowiedziałem się, jak moja prababka Gustava, matka mojego
dziadka Vicente, przeżyła tamte ostatnie dni. Nikt nie przeżył i nie mógł
opowiedzieć nam, w jaki sposób uzupełniała swoją rację 184 kilokalorii, czy miała
coś do sprzedania, żeby kupić na czarnym rynku dodatkowy kawałek chleba czy
ziemniak, czy głód bardzo dawał się jej we znaki, czy straciła nadzieję, poddała
się, rozważała samobójstwo, myślała o swoim dalekim synu, wyobrażała sobie
swoje argentyńskie wnuczki, których nie poznała, pocieszając się, że jej krew
płynie w kimś dalej. Nie miała na wszystko zbyt wiele czasu; była starą kobietą
i szybko została załadowana do pociągu, który zawiózł ją do komory gazowej
w Treblince. Tam, w ciągu kilku miesięcy, zginęło razem z nią 250 tysięcy
mieszkańców warszawskiego getta.

(Czasem myślę, że nic w tym dziwnego, że teraz co dzień pozwalamy tylu


ludziom umrzeć z głodu i że nas to nie obchodzi, że potrafimy tak dobrze
odwracać wzrok. W końcu jesteśmy tacy sami, jacy byliśmy przed
siedemdziesięcioma laty, w czasach Hitlera i Stalina – i Roosevelta – czasach
obozów i bomb).

Głód drugiej wojny światowej był ostatnim wielkim głodem europejskim.


Szacuje się, że jedna trzecia z 56 milionów ludności cywilnej, które zginęły
w ciągu tamtych sześciu lat, zmarła z głodu: ponad 18 milionów. Z tego powodu
na przykład zginęła połowa ludności Białorusi, ale nawet w krajach tak
„cywilizowanych” jak Holandia czy Norwegia głód był przyczyną wielu zgonów.
W 1946 roku sto milionów Europejczyków spożywało 1500 kilokalorii dziennie,
byli więc niedożywieni. W tym samym roku nowo powstała organizacja mająca
nie dopuścić do tego, by powtórzyła się podobna wojna, rozpoczęła pierwszą
kampanię skierowaną przeciw głodowi. ONZ odwoływała się do zakończonej
właśnie okrutnej wojny i do idei wyrażanych jasno przez ich głównego
rzecznika – prezydenta Franklina Delano Roosevelta. „Zrozumieliśmy, że nie ma
prawdziwej wolności indywidualnej bez ekonomicznego bezpieczeństwa
i niezależności. Ludzie biedni nie są ludźmi wolnymi. Głodujący i bezrobotni
stanowią materiał dla dyktatur”, mówił prezydent w Kongresie USA w styczniu
1944 roku. Myśl była klarowna: więcej głodujących niż jest to absolutnie
konieczne, może przynieść opłakane skutki. Ostatecznie prościej i taniej było
nakarmić parę milionów, niż walczyć z Hitlerami tego świata.
W dniu 10 grudnia 1948 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych uchwaliła
uroczystą Powszechną Deklarację Praw Człowieka. Pierwszy artykuł głosił, że
„wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi pod względem swej godności i swych
praw” – jakkolwiek początkowo Deklaracja została podpisana jedynie przez 64
państwa, gdyż reszta świata stanowiła kolonię jednego z nich. Artykuł 25 mówił:
„Każdy człowiek ma prawo do stopy życiowej zapewniającej zdrowie i dobrobyt
jego i jego rodziny, włączając w to wyżywienie, odzież, mieszkanie, opiekę
lekarską i konieczne świadczenia socjalne”.

FAO była pierwszą strukturą ONZ mającą zapewnić wszystkim ludziom dostęp
do żywności. Jej zasady opierały się na sofizmacie mówiącym, że my wszyscy
jesteśmy razem ludzkością. „Ludzkość to idea pochodząca z epoki, kiedy ludzkość
nie istniała, kiedy istniały małe wspólnoty, w których los jednego człowieka
określał w pewien sposób los innych. Albo raczej: w których łatwo było zauważyć,
że los jednego człowieka określa w pewien sposób los innych, i troszczono się
o ten los” – napisał pewien prawie współczesny autor argentyński. – „Nie ma idei
trudniejszej do zaakceptowania: zachowanie ludzkie zawsze przeczyło tej
zasadzie, ale zachowanie to pojmowano jako błąd, wypaczenie. Najlepsze,
najpotężniejsze są te idee, których się nie da zweryfikować, a które zostają
utrwalone i uwznioślone przez swoją stałą nierealność”.

Pośród praw niezrealizowanych prawo do jedzenia zajmuje poczesne miejsce.


Zakłada się, że prawo powszechne jest ponad jakimikolwiek względami. Że jego
realizacja nie może być uzależniona od „wolnej gry rynkowej” ani czyjejkolwiek
arbitralnej decyzji. Że państwa powinny troszczyć się o to, by było ono
powszechnie realizowane.
Także pośród praw niekwestionowanych prawo do jedzenia zajmuje wysoką
pozycję. Ciekawe: gdy mówimy o prawach człowieka, myślimy zwykle o tym, że
nie wsadzą cię do więzienia bez uznanych powodów, nie będą cię torturować, nie
pozbawią życia, pozwolą ci podróżować, wyrażać opinie – ale nie przychodzi nam
do głowy jedzenie. Prawo do jedzenia jest prawem ludzkim drugo- bądź
trzeciorzędnym. Kiedy dochodzi do pogwałcenia pozostałych, robi się straszny,
niemożliwy do wyciszenia skandal. Tymczasem każdego dnia setki milionów
ludzi nie mogą zrealizować swojego prawa do pożywienia, lecz oburzenie –
wielkich instytucji, drobnych obywateli – wyrażane jest na ogół dyskretnie.

W krajach, które to prawo sformułowały, głód stał się sprawą dotyczącą innych.
Jego miejsce w dyskursie politycznym zasadza się na protekcjonalnej
życzliwości – i ewentualnie nieznacznym poczuciu winy.

Nie było zbiegu niefortunnych okoliczności, nie było niemożliwej do


przewidzenia przyczyny zewnętrznej. Największy głód w czasach nowożytnych –
czy raczej największy głód odnotowany w historii – wydarzył się w kraju żyjącym
w pokoju, nie wywołała go klęska żywiołowa ani żadna katastrofa związana
z pogodą. Stanowił niewiarygodny rezultat połączenia błędów i pychy,
niewłaściwej polityki i wiary w jej propagandę.
W 1958 roku Mao Tse-Tung uznał, że Chiny powinny uczynić wielki skok
naprzód, sprawiający, że ich gospodarka prześcignie gospodarkę Wielkiej
Brytanii w ciągu jednej dekady. Przewidywano, że w związku z tym kraj się
uprzemysłowi, a miliony chłopów przeistoczą się w robotników. Rolnictwo,
najbardziej produktywny sektor tej gospodarki, zwiększy wydajność dzięki
przemianom politycznym i technologicznym.
Miliony ludzi zaangażowało się w działanie. Skolektywizowana ziemia miała
być uprawiana przez komuny chłopskie. Tworzone naprędce, nie były zdolne do
normalnego funkcjonowania. Wprowadzano obłędne innowacje: kazano używać
tłuczonego szkła jako nawozu, wznoszono zapory wodne, które osuwały się przy
pierwszych deszczach, próbowano zmusić do rozpłodu prosiaki ledwie
odstawione od matek. Produkcja spadła oczywiście dramatycznie, lecz władze
lokalne wolały to przemilczać. Aby ukryć niepowodzenia i zadowolić
zwierzchników, w raportach trzy-, cztero- albo dziesięciokrotnie zawyżano
osiągnięte wyniki, co utwierdzało władze centralne w przekonaniu, że mają rację
i że wielki skok jest możliwy. Rozgłaszano sukces na wszystkie strony, kazano
wysyłać sporą część zbiorów – wyimaginowanych – do magazynów w miastach,
zmniejszono import żywności, a zdwojono eksport zboża – rzekomo
produkowanego w nadmiarze. W tym czasie przewodniczący Mao odwiedził
jedną z komun chłopskich i wobec prognoz bogatych zbiorów polecił: „Siejcie
trochę mniej i pracujcie przez pół dnia. Drugie pół wykorzystujcie na kształcenie:
studiujcie nauki ścisłe, aktywnie wypoczywajcie, zorganizujcie wyższą uczelnię”.
Zapanował wielki zamęt: nawet wysyłając do miast wszystko, co miały, komuny
nie mogły wypełnić zobowiązań, które poprzez własne kłamstwa same na siebie
nałożyły. Wielu przewodniczących komun zostało oskarżonych o zdradę
i straconych za hamowanie procesu rewolucyjnego. A tymczasem w wioskach nie
pozostało nic. Chłopi zobowiązani byli żywić się we wspólnych kuchniach,
w których brakowało niemal wszystkiego. Gdy kilku przedstawicieli władz
lokalnych zaczęło upominać się o żywność, przywódcy partii oskarżyli ich
o prawicowy spisek – w który być może naprawdę wierzyli – i aktywistów stracili.
Miliony ludzi zostały bez jedzenia.
Głód trwał ponad trzy lata. W wielu przypadkach reakcją był kanibalizm.
Zdesperowani ludzie nie tylko zjadali zmarłych; poświęcano też wiele dzieci.
Rodziny usiłowały zachowywać dawne prawa i nie zjadać nikogo spośród swoich.
Rozwiązaniem był powrót do dawnej chińskiej tradycji: sąsiedzi wymieniali się
dziećmi, żeby nie konsumować własnej krwi. „Przestali karmić dziewczynki;
dawali im tylko wodę. Zamienili ciało swojej córki na ciało córki sąsiadów.
Zagotowali ciało w takiej jakby zupie...”, opowiadał długi czas potem
angielskiemu dziennikarzowi Jasperowi Beckerowi jeden z tych, którzy przeżyli.
Umierało coraz więcej ludzi. Podnosiły się bunty, tłumione przez komunistyczne
wojsko. Liczby nie zostały sprecyzowane, wiadomo jednak, że przynajmniej
trzydzieści milionów ludzi zmarło z głodu w latach 1958–1962.
Świat o tym nie wiedział – i wydawał się nie chcieć wiedzieć. W 1959 roku lord
Boyd Orr, pierwszy dyrektor generalny FAO, wybitny specjalista od spraw
wyżywienia, ogłosił, że „rządy Mao skończyły z tradycyjnym cyklem głodu
w Chinach”. Jeszcze w 1961 roku pewien dziennikarz francuski, który
przeprowadził wywiad z Mao Tse-Tungiem, napisał, że „naród chiński nigdy nie
był bliski głodu”. Nazwisko dziennikarza brzmiało François Mitterand.

Od połowy ubiegłego wieku głód zakorzenił się w Afryce i Azji. Obrazem –


pierwszym obrazem – głodu pozostają dla mnie zdjęcia z Biafry: tamte dzieci
o wychudzonych rękach i nogach, twarzach jak twarze nieboszczyków
i brzuchach niczym nadmuchane balony. W moim pokoleniu, w Argentynie,
o osobie bardzo wychudzonej do tej pory mówi się czasem „jak z Biafry”. W moim
pokoleniu ciągle jesteśmy przekonani, ze głód to coś, co się ogląda na zdjęciach.
Ostatnia wielka zmiana w rolnictwie nastąpiła na początku XX wieku
w Niemczech: inżynierowie z zakładów BASF wynaleźli sposób produkowania
nawozów chemicznych oparty na przemianie azotu i wodoru w amoniak –
i dostali Nagrodę Nobla. W latach trzydziestych nawozy te upowszechniły się
w krajach najbogatszych; uwolniły rolników od konieczności wytwarzania
nawozów we własnym zakresie i umożliwiły uzyskanie nowego ziarna
modyfikowanego genetycznie, o wiele trudniejszego do uprawy, ale o wiele
bardziej wydajnego – choć wymagającego z kolei stosowania większej ilości
pestycydów i intensywniejszej irygacji. W roku 1930 było na świecie 80 milionów
hektarów ziemi nawadnianej; w roku 2000 – 275 milionów.
Dopiero w połowie lat sześćdziesiątych wspomniane zdobycze – dzięki temu,
co nazwano później zieloną rewolucją – zaczęły docierać, w niewielkim co prawda
zakresie, do niektórych rejonów Tego Innego Świata: Meksyku, Chin, Indii,
południowego wschodu Azji.
Produkcja żywności wzrosła jak nigdy przedtem.

To, że tylu ludzi ma co jeść każdego dnia, to cud; że tylu nie ma – to podłość.

Przez całe wieki nie było rady na głód. Głód pojawiał się, kiedy susza, powódź,
wojna, zaraza niszczyły zasoby w jakimś regionie. Najbogatsi oczywiście zawsze
mieli coś do zjedzenia, ale dla reszty nie pozostawało nic. A w dużych, bardziej
scentralizowanych państwach, w których inne rejony mogły dostarczyć
brakującego pożywienia, komunikacja była utrudniona, transport jeszcze
bardziej; wezwanie o pomoc, a potem o ratunek mogło dotrzeć po tygodniach,
miesiącach – po czasie dostatecznie długim, by tysiące czy miliony zmarły
z głodu. Uratowanie ich nie zależało od niczyjej decyzji; dosłownie nie było
w niczyjej mocy.
Teraz nakarmienie głodnych zależy wyłącznie od czyjejś woli. Jeśli są ludzie,
którzy nie mają dosyć jedzenia, którzy chorują z głodu i umierają, to dlatego, że
ci, którzy mają żywność, nie chcą jej dać: my, którzy mamy jedzenie, nie chcemy
go dać. Świat produkuje więcej żywności, niż potrzebują jego mieszkańcy.
Wszyscy wiemy, komu jedzenia brakuje. Wysłanie go może być kwestią paru
godzin.
To dlatego głód współczesny jest w pewien sposób bardziej brutalny, bardziej
okrutny niż ten sprzed stu czy tysiąca lat.
A w każdym razie o wiele więcej mówi o tym, jacy jesteśmy.
.

1
– Jeśli mi pan obieca, że niczego nie powie, to wyjawię swój sekret – mówi Amena
cichutko i rozgląda się wokół, jakby się chciała upewnić, że nikt jej nie
podsłuchuje.
Zapewniam ją, że nie powiem – komu miałbym powtarzać – więc opowiada mi,
że czasem zagotowuje wodę i wrzuca coś do garnka, kamyczek, gałązkę, tak, żeby
dzieci nie widziały.
– Dzieci wiedzą, że coś gotuję; mówię im, że trochę to potrwa, żeby się chwilkę
przespały, a potem je zbudzę. Wtedy zasypiają spokojniej.
Słucham jej; nie pytam, co mówią dzieci następnego dnia, nie pytam, jak udaje
jej się powtarzać tę sztuczkę częściej. Chyba nie chcę wiedzieć.

Kiedy go poznała, poczuła, jakby jej życie wreszcie się rozpoczynało. Hakim był
miłym, dobrym chłopakiem, bardzo wobec niej grzecznym. Do tamtej pory nikt
nie był wobec niej grzeczny. W bloku komunalnym, gdzie się wychowała, dzieci
biły się często, ale Amena raczej nie wygrywała. Kiedy niektóre zaczęły chodzić do
szkoły, znalazła się wśród tych, które nie poszły. Udało jej się tylko namówić
pewną dość leciwą ciotkę, żeby poduczyła ją trochę arabskiego. Bała się, że nie
znając tego języka, nie będzie umiała odpowiedzieć na pytania Boga, kiedy stanie
przed Nim po śmierci.
Wszystko to jednak wydało jej się bardzo odległe, nieistotne, kiedy poznała
Hakima. Amena miała czternaście lat, była ładna, szczupła, miała długie włosy –
po dwóch wizytach powiedział jej, że chciałby się z nią ożenić. Wiedziała, że ma
żonę. Zapewniał ją, że już nie spotyka się z żoną i tak czy owak ma zamiar
porzucić ją dla niej. Amena trochę się obawiała, ponieważ nie rozumiała jego
decyzji, ale tłumaczyła sobie, że ta kobieta jest widocznie zła i że wobec niej
Hakim tak by nie postąpił. Nie wiedziała, że wielu mężczyzn porzuca swoje żony,
bo nie chce ich utrzymywać. Uciekają, biorą sobie inną; myślą, że jak zaczną od
początku, coś się zupełnie odmieni. Więc powiedziała, że tak, że ona też by
chciała, ale rodzice się nie zgodzą, bo mają dla niej upatrzonego męża i nie ma
mowy o innym. Zaproponował, żeby uciekli razem; umierała z niepokoju,
z miłości, ze wzruszenia. Tak, jej życie zmieniło się na zawsze.
Udali się do domu jednej z sióstr Hakima, mieszkającej w wiosce pod Dhaką,
stolicą Bangladeszu. Tam próbowali wziąć ślub, ale poproszony o to ksiądz
odmówił udzielenia ślubu, skoro nie mieli zgody rodziców. Musieli szukać
innego, który wreszcie się zgodził. Amena była szczęśliwa.

Te dni przeżyte w wiosce należały do najszczęśliwszych. Zaszła w ciążę i razem


z mężem zamieszkała w pokoju w bloku w Kamrangirchar, dzielnicy nędzy na
skraju Dhaki. Hakim zaczął pracować dorywczo: to kładł cegły, to woził rikszą, to
wynajmował się jako tragarz. Brakowało im przebaczenia rodziców. Hakim
nalegał bardzo, żeby się o nie postarała. Mówił, że potrzebują przebaczenia, żeby
być szczęśliwi. Amena pojechała do nich z dwoma wujami i bratem – nie
otworzyli jej. Przez kilka dni siedziała pod drzwiami bloku, w którym mieszkali
rodzice, i czekała. Kiedy wreszcie jej przebaczyli, Hakim ucieszył się i powiedział,
że w takim razie może już poprosić o posag.
– O posag?
– Tak, oczywiście. Kobieta, kiedy wychodzi za mąż, musi wnieść posag.
Ponieważ uciekliśmy, nie było posagu, ale Hakim mówił, że to dla niego
nieważne, najważniejsze, że jesteśmy razem. Potem jednak zaczął się dopominać
o posag. Mówiłam, że rodzice nie mają niczego, żeby nam dać, więc zaczął mnie
bić. Bił mnie, bardzo mnie bił.
Amena nie pamięta zbyt wielu szczegółów, jakby od tamtej pory jej życie stało
się ciągiem podobnych zdarzeń. Coraz więcej dzieci, coraz więcej bicia, więcej
smutku, nieustanne widmo głodu, częsty głód. Pytam ją, czy wydaje jej się
logiczne, że jej dzieci nie mają co jeść; patrzy na mnie i mówi, że wielu ludzi tak
żyje. Pytam ją, czy wydaje jej się logiczne, że wielu ludzi tak żyje, ale
uświadamiam sobie, że ona nie rozumie słowa „logiczny” – czy też odpowiednika,
jaki podaje tłumacz – ona jednak mówi, że jeśli tak jest, to dlatego, że Bóg tak
chce. W końcu jest wszechmocny, i co ona może zrobić. Pytam, dlaczego Bóg
miałby chcieć, żeby cierpiała. Kto to wie, odpowiada.
– Kto to wie. On to wie, ja nie. Po to jest Bogiem.

Swoista logika.

– Chciałam wyrosnąć na dobrego, mądrego człowieka, mieć szczęśliwe


małżeństwo, żyć w dostatku, móc wychować dzieci na dobrych, mądrych ludzi.
Ale żadne z moich marzeń się nie spełniło, bo wyszłam za Hakima, a jeszcze on
umarł...
– Jak to umarł?
– Tak, musieli mu operować jakby wrzód na nodze, źle go zoperowali, dostał
tężca i zmarł, biedak, po kilku dniach.
Opowiada o tym z absolutnym spokojem, jak ktoś relacjonujący zdarzenie,
które stało się już czymś zwyczajnym, jakby nie pamiętała, co powiedziała przed
chwilą o tym człowieku, który zamienił jej życie w dramat.
– Biedak. Gdyby żył, wszystko wyglądałoby inaczej. Ale go nie ma, a ja nie
mogłam stać się mądrym człowiekiem, bo rodziców nie było stać na opłacenie mi
potrzebnej nauki...
– A teraz co możesz zrobić, żeby poprawić swoją sytuację?
– Nie wiem, co mogę zrobić. Bo żeby spełniać swoje marzenia, trzeba mieć
pieniądze, a ja nie mam nic. Więc nie mam szansy. Jedyne, co mi pozostaje, to
starać się wychować dzieci na dobrych i mądrych ludzi, przy pomocy tych
skromnych środków, jakie posiadam. Nie jest łatwo, ale chciałabym, chciałabym,
żeby nie wyrośli na złych ludzi, narkomanów; żebym, jak Bóg mnie spyta, mogła
Mu odpowiedzieć, że przynajmniej to zrobiłam: wychowałam dzieci, które On
zechciał mi dać, i modliłam się, ile mogłam.
– I to będzie miłe Bogu?
– Wątpię, czy będzie Mu miłe, bo gdyby było, nie zesłałby na mnie tyle
cierpienia.
– A co uczyniłoby cię szczęśliwszą?
– Nie wiem, nie potrafię zgadnąć. A niech pan nie myśli, że się nad tym nie
zastanawiam.

Szczególna to logika, trochę pokrętna.

– Problemem jest woda.


Amena stwierdza to takim tonem, jakby oczekiwała, że będę wiedział, o co
chodzi. Nie wiem, przyznaję się.
– Najgorsze są dni, kiedy nie mogę kupić wody. Dawałam im wodę, jaką
znalazłam, ale za często chorowali. Lekarze powiedzieli mi, że to przez wodę, że
muszę im dawać wodę kupioną. Tak, to prawda. Tyle że często nie mam
pieniędzy, żeby kupić im wodę.
W Dhace, jak w tylu miastach, woda, którą biedni muszą kupować od
obwoźnego woziwody, kosztuje o wiele więcej – cztery, pięć razy więcej – niż
bieżąca woda u tych, którzy taką wodę mają.
– Albo jak kupię im wodę, nie mam im co dać jeść. I co wtedy zrobić? Niech pan
powie: co wtedy zrobić?
W pierwszej chwili można by pomyśleć – ja bym pomyślał – że być biednym, to
mieć mniejszy wybór, nie móc wybierać. A tymczasem być biednym, to
nieustannie stawać wobec wyboru: zjeść czy się napić, ubranie czy dach nad
głową, nędza czy nędza. To także wrażenie wiecznego niespełnienia: człowiek
może zdobyć tylko niewielką część tego, co uważa, że mu się należy, czego
potrzebuje. Cały wysiłek osób zajmujących się reklamą, marketingiem, sprzedażą,
w krajach bogatych skierowany jest na wywołanie w konsumentach
przeświadczenia, że świat pełen jest rzeczy, których pragną, a jeszcze nie
posiadają. Na robienie z bogaczy biednych, którym wciąż czegoś jeszcze brakuje.
– Kiedy nic nie jem, czuję się źle, naprawdę źle. Dokucza mi jakby ból
w piersiach i jest mi niedobrze. Nie mogę chodzić, więc kładę się z dziećmi,
staram się, żeby nie płakały. Ale nie mam nic do zrobienia, to mój los. Muszę go
przyjąć, chociaż nie wiem, jak długo tak pożyję.
– A czego byś pragnęła?
– Mieć jedzenie, wystarczająco dużo jedzenia. Bardzo mi przykro, kiedy widzę
ludzi, którzy mają jedzenia pod dostatkiem i marnują je. Takich ludzi
nienawidzę. Ktoś powinien zbuntować się przeciwko tym, którzy marnują
jedzenie, ale żeby się buntować, trzeba mieć siłę. Myślę, że gdybym miała więcej
pieniędzy, czułabym się silniejsza i mogłabym się zbuntować. I naprawdę bym się
zbuntowała przeciw ludziom, którzy marnują jedzenie; karałabym ich.
– Ale gdybyś miała pieniądze i siłę, byłabyś jedną z nich, a nie buntowniczką.
– Nie, ja nigdy nie byłabym taka jak oni, nawet gdybym była bogata, bo zawsze
pamiętałabym, jak to jest być głodnym, nie mieć co jeść.
– Jesteś pewna?
– Tak, myślę, że tak, jestem pewna. Chyba.

„Ponury świat p o d m i e j s k i e j b i e d y, odcięty zarówno od solidarnych


więzi społecznych samowystarczalnej wsi, jak i od kulturalnego i politycznego
życia tradycyjnego miasta, stwarza zupełnie nowe formy nierówności. To kraina
banitów, nowy Babilon. (...)
Skoro urbanizacja nieformalna okazała się ślepą uliczką, to czyż miejscy
ubodzy nie powinni się zbuntować? Czyż wielkie slumsy – czego w 1871 r. obawiał
się Disraeli, a w 90 lat później Kennedy – nie są po prostu wulkanami, które
niedługo wybuchną? Albo wręcz przeciwnie: czy bezwzględna darwinowska
konkurencja pomiędzy ubogimi nie doprowadzi do autodestrukcyjnych aktów
przemocy między społecznościami – już stanowiącymi najwyższą formę
«inwolucji miejskiej»? Do jakiego stopnia proletariat nieformalny posiada
podmiotowość historyczną – ten najpotężniejszy talizman marksistowski? (...)
Przyszła solidarność ludzkości zależy właśnie od tego, czy nowi miejscy ubodzy
bojowo przeciwstawią się zabójczej marginalizacji w ramach globalnego
kapitalizmu.
Ten sprzeciw może przybierać zarówno atawistyczne, jak i awangardowe
formy: może okazać się zarówno ucieczką od nowoczesności, jak i próbą realizacji
jej niespełnionych obietnic. Nic dziwnego, że część młodzieży z przedmieść
Stambułu, Kairu, Casablanki czy Paryża popada w nihilizm religijny
dżihadzkiego salafizmu i wyżywa się, niszcząc najbardziej aroganckie symbole
obcej nowoczesności. Nic dziwnego, że miliony młodych ludzi zwracają się ku
samowystarczalnej gospodarce miejskiej zarządzanej przez gangi uliczne,
narkoprzemytników, milicje i sekciarskie organizacje polityczne. Demoniczna
retoryka rozmaitych międzynarodowych «wojen» z terroryzmem, narkotykami
i przestępczością to semantyczny apartheid. Gecekondu, fawela, chawl otaczane
są murem epistemologicznym, który blokuje jakąkolwiek uczciwą debatę
o codziennej przemocy ekonomicznego wykluczenia. Tak jak w czasach
wiktoriańskich, tak i obecnie wyjęcie miejskich ubogich spod prawa jest
samospełniającym się proroctwem, które w przyszłości na pewno będzie
decydować o niekończącej się wojnie na ulicach”[13] – pisał Mike Davis przed
niespełna dziesięcioma laty.

2
– Tutaj wszystko okazuje się trudne. Bangladesz należy do trzech krajów
z największym procentem ludzi niedożywionych na świecie, a jest tak jakby nikt
sobie tego nie uświadamiał. Uświadamiają to sobie ludzie na wsi, kiedy nie mają
co jeść, ale tutaj, w Dhace, nikt o tym nie myśli.
Mówi mi to Vikki, wysoki, jasnowłosy Holender, o zaniedbanym wyglądzie –
a w tym momencie krzesło, na którym siedzę, trzęsie się dziwnie. Wszystko
trzęsie się dziwnie, jakby zadrżała podłoga. Coś takiego nie jest możliwe, szukam
więc wyjaśnienia dla swojego mylnego odczucia: mam kłopoty z utrzymaniem
równowagi, powinienem spać dłużej, z pewnością jestem przemęczony. Vikki
opowiada dalej, z przejęciem; trudno mi skupić uwagę na jego słowach. Później
podczas obiadu wszyscy komentują wstrząsy, podekscytowani. Strach nie może
być nieświadomy, musisz wiedzieć, co wzbudza twój lęk. Brak lęku wobec tego
trzęsienia uświadamia mi kolejny raz, że strach to najbardziej nieprzyjemna
forma poznania.
Coraz bardziej zazdroszczę spokoju zwierzętom – które nie wiedzą.

Bangladesz jest krajem bardzo młodym, krajem „naszych czasów”: przestał być
kolonią angielską dziesięć lat przed moim urodzeniem, lecz był Pakistanem
Wschodnim do momentu, kiedy skończyłem czternaście lat. Wtedy właśnie,
w 1971 roku, zaliczona została krótka wojna, święto, przemówienia, powstał kraj.
Żywię pewną nieufność – bezsensowną – względem młodych krajów; wydają mi
się jakby nieprawdziwe, zmyślone. Czyjaś ojczyzna nie może być młodsza niż mój
ojciec.

Niemniej takie kraje istnieją, trwają. Ostatni ich wysyp dokonał się przed
pięćdziesięcioma laty. Sytuacja Ludowej Republiki Bangladeszu należy do
najtrudniejszych: 148 tysięcy kilometrów kwadratowych – niewiele więcej niż
Wschodnia Republika Urugwaju – 160–170 milionów mieszkańców, czterdzieści
razy więcej niż Urugwaj. Mierzony liczbą ludności, Bangladesz jest siódmym
krajem świata, lecz jeśli chodzi o powierzchnię – dziewięćdziesiątym piątym. Ze
wskaźnikiem 1140 osób na kilometr kwadratowy jest najgęściej – najgęściej –
zaludnionym krajem naszego globu. Leży w delcie wielkich rzek indyjskich,
Gangesu i Brahmaputry, i jest zupełnie pozbawiony wzniesień. Prawie nie ma
terenów położonych wyżej niż dziesięć metrów nad poziom morza. Jest
nieustannie zalewany i niewykluczone, że jeśli pod wpływem ocieplenia klimatu
poziom morza podniesie się, cały kraj zamieni się w basen. Tymczasem
przypomina jedno wielkie mrowisko, mrowisko ludzi, którzy usiłują uprawiać
ryż, nie mając dostatecznie wiele ziemi. Bangladesz, z tak niewielką
powierzchnią, jest czwartym światowym producentem ryżu, ale ryżu nie
wystarcza.

– Nie zdają sobie sprawy, że są bardzo chorzy – ciągnie Vikki, dziarski


Holender, szef placówki Lekarzy bez Granic w Bangladeszu, nawiązując do
czegoś, o czym już słyszałem, a co pozwala zrozumieć tubylców: chodzi
o zdolność przystosowania się do najcięższych warunków, czy raczej zgodę na
życie, jakie jest.
Dhaka jest miastem typowym, przykładem pokazującym, w jaki sposób
i dlaczego forma miasta nie sprawdziła się. Sześćdziesiąt lat temu Dhaka była
niewielką stolicą prowincji liczącą pół miliona mieszkańców. Teraz miasto jest
trzydzieści czy czterdzieści razy większe, żyją w nim miliony ludzi bez domów,
ulic, środków transportu, przestrzeni, bez dostatecznej sieci kanalizacji. I liczba
mieszkańców rośnie. Każdego dnia przybywają tysiące ludzi, którzy mają
nadzieję, że tutaj będzie im się żyć lepiej niż w ich wioskach, albo którzy pewnego
dnia obudzili się, żeby stwierdzić, że ich wioska znalazła się pod wodą, albo
okazało się, że ich pół hektara ziemi do nich nie należy, albo nie mają czym
nakarmić sześciorga dzieci.
Powiedzieć: „żyją tu miliony” jest pewnym uogólnieniem – nie moim. Nikt nie
wie, ilu mieszkańców liczy miasto, ale to nie jest coś szczególnego; nie wiadomo
również, ilu jest mieszkańców kraju. Dhaka może być zamieszkiwana, jak się
przypuszcza, przez 16, 18 milionów ludzi, a może przez 22.

Mój kuzyn Sebastián, bardzo bojowy naukowiec, twierdzi, że potrzebny jest


międzynarodowy ruch walczący o nowy podział przestrzeni życiowej, że równie
nieuczciwy jak nierówny podział bogactw, żywności, zasobów naturalnych jest
fakt, że niektóre kraje mają tak wiele przestrzeni, a inne mało; powstaje problem
zagęszczenia.

To prawdziwa dżungla ciał ludzkich oraz blachy. W Dhace chodzić znaczy


przeciskać się między poruszającymi się ciałami i pojazdami – ludźmi, rowerami,
rikszami, motocyklami, samochodami, autobusami – które na pieszego nacierają,
a trudno jest odłożyć na bok jedną z podstawowych norm przyjmowanych przez
niego w mieście: normę zakładającą, że wszyscy inni, ci, którzy prowadzą jakiś
pojazd, woleliby człowieka nie zabić. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi tutejszym
kierowcom; wiadomo tylko, że – w imię wolności decyzji, religii, wygody – nie
zatrzymują się przed niczym.
Jakiś mężczyzna przejeżdża na stosunkowo dobrym motocyklu; wiezie dwie
dziewczynki, sześć, siedem lat, jedna siedzi przed nim, druga za nim,
przyklejone, przytulone do niego, ubrane w szkolne mundurki, warkoczyki po
bokach, ta z tyłu ma minę uszczęśliwioną, buzią przywarła do szerokich pleców
ojca, do ciepła ojca, do niepokonanej siły swego ojca. I nie wie nawet, że życie nie
jest takie. A może już coś wie.

Dhaka jest obrazem klęski: w Dhace nie ma oświetlenia na ulicach ani zadbanej
przestrzeni publicznej, ani widocznego publicznego porządku. Przemieszczenie
się z jednego miejsca na drugie może trwać godziny – albo nagle okazać się
niewykonalne. Klaksony, hałas, upał, kurz, zniszczona nawierzchnia ulic,
najeżdżające na człowieka samochody, budynki bliskie zawalenia, cuchnące
rzeczki i strumienie, smród, straszliwy smród, góry śmieci. Im biedniejsze jest
społeczeństwo, tym bardziej ograniczony dostęp do pewnych praktyk:
udogodnienia dostępne w Norwegii każdemu są przywilejem niewielu w Tym
Innym Świecie. Dbałość o przestrzeń publiczną – przekonanie, że istnieje
przestrzeń będąca własnością i przedmiotem troski wszystkich mieszkańców –
również jest czymś właściwym krajom bogatym. Tutaj bogaci, owszem, zajmują
i pielęgnują przestrzeń – ale starannie ogrodzoną.
Dhaka jest klęską doskonałą, a zarazem znakomitym przykładem sukcesu
miast, magnesem, który przyciąga coraz więcej ludzi, doprowadzając ich do
katastrofy. Rozwój miast Tego Innego Świata niesie w sobie ziarno klęski. Miasta
żyją w nieustającym kryzysie nadprodukcji – pragnienia, apetytu na coś, nadziei –
w mechanizmie kryzysu kapitalizmu.
Tutaj również większość przybywających kończy w ogromnych skupiskach
slumsów – w dzielnicach nędzy, w skleconych byle jak chatkach: fawela,
villamiseria, chabola, callampa, cantegril. Największe z nich, Kamrangirchar, jest
wyspą na rzece Buriganga.

Mohamed Masum przybył ze swojej wioski przed trzema miesiącami, pełen


nadziei. Wcześniej miał kawałek ziemi, który uprawiał – ryż, trochę bananów,
mango – ale musiał zostawić pole: bracia gnębili go, odkąd się ożenił.
– Nie wiem, nie lubili Asmy, powtarzali, że jest biedna, że nie dostała posagu.
Mohamed poznał ją w wiosce, podobała mu się, mówiono mu, że jest pracowita
i dobra, postanowił się ożenić. W końcu bracia ją zaakceptowali i wszystko się
uspokoiło. W każdym razie tak się wydawało. Od czasu choroby ojca – wiadomo,
mówi, że ojciec długo nie pożyje – kłótnie o schedę tak się zaostrzyły, że wolał
sprzedać swoją część i się wynieść.
– Duża była ta ziemia do podzielenia?
– No, pewno. Trzy kawałki po czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów każdy.
Mohamed właściwie był zadowolony: już od dawna chciał się przeprowadzić do
Dhaki. Zawsze słyszał, że w mieście żyje się inaczej.
– Wiedziałem, że ci, którzy tu mieszkają, żyją wygodnie, spokojni, szczęśliwi,
nieraz sporo zarabiają.
– Kto ci to powiedział?
– Ludzie mówili. Kiedyś widziałem w telewizji, w wiosce, na rynku. Widać było,
że w Dhace żyje się dobrze.
– I wciąż tak myślisz?
– Jasne. Żyje mi się coraz lepiej, więc tu zostanę.
Tu, to znaczy w izbie dwa na trzy metry – blacha i liście palmowe – bez żadnego
sprzętu, niczego. Mohamed jest chudy, umięśniony, ma twarz bengalskiego
wojownika – tygrys Sandokan przeniesiony w inne miejsce. Asma patrzy na niego
z łagodnym, spokojnym uśmiechem, obok dokazuje ich trójka dzieci, wszyscy
w jednej izbie. Z pokoi w domu – jednym z wielu w dzielnicy nędzy – wychodzi się
na wąski korytarz; w każdym mieszka jedna rodzina, wspólna jest kuchnia, kran,
ubikacja – dziura w ziemi. Żeby zapłacić za mieszkanie, Mohamed pracuje,
prowadząc rikszę.
– Co jest najgorsze w twojej pracy?
– Najgorsze jest zmęczenie. W życiu nie robiłem niczego bardziej męczącego.
– Ile zarabiasz dziennie?
– Zależy od dnia. Może być 200, a może nawet 400 taka.
Równowartość prawie 5 dolarów. Ale, jak wyzna później, prawie nigdy tyle nie
uzbiera. Zwykle jest to 200 taka, 2,5 dolara, za dziesięć czy dwanaście godzin.
W mieście pełno jest riksz, kierowców riksz. Nie wiadomo, ilu dokładnie:
podobno między 200 a 500 tysięcy, czyli w ogóle nie wiadomo. I każdy z nich
przemierza około 50 kilometrów dziennie w tym piekle zanieczyszczenia i ruchu.
Pytam, co mu się w jego pracy podoba.
– Nic mi się nie podoba. Ale nie mam pieniędzy i nie znam nikogo. To na razie
jedyne, co mogę robić. I zawsze chciałem mieszkać w Dhace, więc teraz jestem
szczęśliwy, że się tu znalazłem. Choć prawdą jest, że w wiosce właściwie zawsze
miałem coś do jedzenia.
I że w mieście jeśli nie zarobisz, nie zjesz, mówi, nie tak jak w wiosce, gdzie
zawsze mogłeś dostać parę sztuk mango albo wykonać jakąś drobną pracę, albo
poprosić o garść ryżu kogoś z krewnych.
– Tu, w mieście, wszystko jakby należało do innych ludzi – mówi, zamyślając
się nad własnymi słowami jak ktoś, kto obraca w dłoniach nową zabawkę.
Wszystko należy do innych.
– Tutaj, w dni, kiedy nie mogę pracować, nie mam co jeść.
To mówiąc, patrzy na mnie i poprawia się:
– Nie mamy co jeść.
– Teraz od dwóch dni źle się czuję i nie mam siły wyjść z domu; zostaliśmy bez
jedzenia. To nie jest miłe. Dziś po południu będę musiał iść, niezależnie od tego,
jak się będę czuł; choroby są dobre dla bogatych.
Codzienny niepokój o to, czy się coś zarobi. Rachunek jest prosty – nie ma
żadnych rezerw. Jeśli dziś zarobi trochę pieniędzy, on i jego rodzina zjedzą
posiłek, jeśli nie, to nie. Żyć dniem dzisiejszym, wiedzieć, że jeśli dziś nie zarobi
dostatecznie dużo, nic nie zje. Ani jutro, ani pojutrze. Trzeba wyjść z domu
i rozejrzeć się, i może się uda, a może nie. Idea gromadzenia czegoś na zapas,
oszczędzania, bezpieczeństwa – na której opierały się kultury, na której
zbudowana została nasza kultura – jest nieznana: trzeba wyjść z domu i rozejrzeć
się, i może się uda, a może nie.
– Ale teraz wiedzie mi się lepiej.
Mówi, że teraz wiedzie mu się lepiej, że ma łóżko – siedzi na łóżku bez
materaca, na którym każdej nocy muszą spać w piątkę – i wentylator. Wentylator
obraca się pod sufitem, jego ruch przynosi ulgę w mokrym upale, przegania
zapachy.

W roku 1980 na wyspie Kamrangirchar mieszkało 2800 osób. Pierwszy


budynek podłączony został do prądu w roku 1990; była to szkoła zakonna. Teraz
mieszka tu pół miliona osób, sami imigranci, ludzie, którzy próbują przetrwać. To
jedno z tylu szybko przeludniających się miejsc Tego Innego Świata. Niesłychanie
wysoka gęstość zaludnienia, gwałtowny przyrost ludności. W Buenos Aires,
mieście ogromnym, jest około 15 tysięcy mieszkańców na kilometr kwadratowy;
w Kamrangirchar – 150 tysięcy, nie licząc wieżowców. Sześć na dziesięć osób
dorosłych nie potrafi tu czytać i pisać; jest 98 meczetów, 69 madras – szkół
wykładających Koran – i siedem szkół podstawowych.
Są to społeczeństwa żyjące z resztek. I odznaczające się niesamowitą
determinacją w dążeniu do wyznaczonych celów: trzeba zrozumieć, co
sprowadza tutaj tych ludzi. Nadzieja, że będą mieli co jeść każdego dnia, że ich
dzieci będą żyły inaczej, świadomość, że to, co mieli, nie wystarcza, przekonanie,
że zmiana jest konieczna, pogodzenie się z faktem, że jedyną możliwą zmianą
jest migracja do miasta i stłoczenie na małej powierzchni. Nie mają historii, ich
historią jest to, co zostawili, co było ich klęską. Powinna istnieć jakaś przyszłość;
po to tu przybyli. Ona istnieje, ale jest odległa, iluzoryczna, nie stanowi
konkretnej drogi. A tymczasem trwa teraźniejszość, zbudowana z troski
o przetrwanie. Mieć inny czas niż ten jeden to luksus.

– Gdybym miał trochę pieniędzy, mógłbym rozkręcić biznes, kupować coś


i próbować to sprzedać na ulicy, cokolwiek. Ale do tego potrzeba by mi było trochę
pieniędzy, a do tej pory nie udało mi się nic zaoszczędzić, bo muszę płacić za
mieszkanie i jedzenie. Ale dojdę do tego.
– A zastanawiałeś się, czy nie wrócić na wieś?
– Nie, nie możemy już wrócić, bo ziemię, którą miałem, sprzedałem, żeby
przyjechać tutaj. Teraz to jest nasze życie. Tutaj.
Wygląda na zdecydowanego, jak ktoś, kto już wziął rozpęd do skoku – rozmach
do życia. Pytam go, kiedy czuje się najszczęśliwszy.
– Jestem szczęśliwy, kiedy nie jestem głodny. Jak mam co jeść, to jestem
szczęśliwy, jak nie – nie jestem.
– A czyja to wina, że czasem nie masz co jeść?
– Kiedy jestem głodny, nie mam do nikogo pretensji. Wierzę, że Bóg zesłał mi
to, co mam, i że będzie czuwał nade mną, nad moim życiem. Nad tym, co w nim
dobre i co złe. A skoro teraz znajduję się w takim położeniu, to znaczy że
musiałem popełnić jakiś grzech, dlatego On to na mnie zsyła.
– Czy to sprawiedliwe, że jedni ludzie są bardzo bogaci, a drudzy bardzo
biedni?
– Nie, uważam, że Bóg nie powinien był do tego dopuścić.
– Ale dopuścił.
– Tak, bo nie jesteśmy tak dobrzy, jak On pragnie. Sprawiamy Mu zawód, i On
nam to pokazuje. Jeśli chcemy żyć lepiej, musimy na to zasłużyć.
Jego żona kiwa głową. Potem musi wyjść, wysiusiać synka na zewnątrz.
A wtedy Mohamed, cicho, jakby nie chciał, żeby ona usłyszała, mówi, że czasem
bardzo mu ciężko, że ta odpowiedzialność bardzo mu ciąży; wiedzieć, że jeśli on
nie przyniesie pieniędzy, nikt z jego rodziny nie będzie jadł, to bardzo przykre,
czasem..., no, wiesz.
– Co wiem?
– Czasem myślę, że lepiej byłoby być kobietą.
To powiedziawszy, unosi brwi, jakby przestraszył się własnych słów. Patrzymy
na siebie; nie wiem, co mu powiedzieć. Asma wraca z dzieckiem i mówi, że jeśli
rozmawiamy o tym, że nie ma co jeść, powinniśmy przestać; jak nam nie wstyd.
– O takich rzeczach się nie mówi. Po co mielibyśmy mówić? Wystarczy już
zmartwień na co dzień.

W mieście są dziesiątki takich dzielnic. Kamrangirchar nie jest najuboższą,


najbardziej niezdrową. Jest tylko największą i jedną z najbrzydszych.
Kamrangirchar to nagromadzenie niewykończonych domów pośród chaotycznie
wytyczonych niepołączonych ze sobą uliczek, bazarów, targów, sklepików,
mostków, wysypisk śmieci, kabli, kabli wszędzie, motocykli, riksz, cuchnących
bazarów, stolarzy, którzy piłują, kowali, którzy walą młotem, rzeźników, którzy
ćwiartują, niczym się nie przejmując, robotników na dniówkę, którzy wyrabiają
cegły, szewców czekających na klientów, dzieci, które wykrawają setki
plastikowych żółtych wiader. Inne sprzedają owoce, słodycze, morfinę albo
heroinę. Kamrangirchar to także najbardziej znany w kraju ośrodek handlu
narkotykami.
Wydaje się, jakby wszystko istniało tu od zawsze, choć istnieje najwyżej od
trzydziestu lat. Przed czterdziestu laty był to mały archipelag wysepek
rozdzielonych wodą i bagnami, gigantyczne śmietnisko. Aż zaczęli przybywać
z wnętrza kraju ludzie, coraz więcej ludzi. Śmietnisko wypełniło się ludźmi; tutaj
metafory też są pośledniego gatunku.
Wraz z przybyszami w Kamrangirchar zaczęły powstawać owe prowizoryczne
mieszkania – w których życie jest przejściowe. Niektóre mają ściany z blachy,
podłogę z przypadkowych desek, a wsparte są jedynie na długich bambusowych
tyczkach, wbitych w wodę na trzy metry. Mieszkańcy osiedla żyją – odłóżmy może
na bok przykre metafory – w chwiejnej równowadze: jeśli chcą wyjść ze swoich
izb, żeby coś ugotować, żeby się umyć, stąpają po mostkach zrobionych z kilku
bambusowych tyczek – a pod nimi czarna, cuchnąca woda, zapach ich życia.
Niektórzy mieszkają w stojących na trwałym gruncie nędznych domach,
w których każdy pokój zajęty jest przez inną rodzinę – budowlach typu conventillo,
vecindad, inquilinato. Dwadzieścia czy trzydzieści bardzo ubogich izb skupionych
wokół paru podwórek, z kilkoma kuchenkami gazowymi, latryną i pompą.
W każdej izbie znajduje się łóżko, zajmujące całą powierzchnię, bez materaca;
czasem są to jedynie deski przykryte materiałem. Ściany z blachy, z wielkimi
dziurami, wiszące szmaty, jakiś garnek, podarte ubrania. Trudno mieć –
posiadać, mieć na własność – mniej.

W izbach prawie nigdy nie ma drzwi, najwyżej zasłona.


Prywatność to kolejny luksus, którego sobie nie uświadamiamy.

Później, już na ulicy, widzę, jak Mohamed rusza swoją rikszą, w której siedzi
matka, ojciec i troje dzieci: całym ciężarem ciała napiera na lewą nogę, potem,
iście tanecznym ruchem, przenosi ciężar na prawą, i tak dwa albo trzy razy, aż
pojazd zacznie się toczyć; krople potu kapią jak diamenty albo kryształki starej
naftaliny.
3
Momtaz czuje się urażona. Wczoraj musiała zaprowadzić do szpitala
dwuletniego synka, który skaleczył się nożem w palec, strasznie krwawił, bała się,
że jej umrze, założono mu osiem szwów, ale kiedy chciała odejść, nie
wypuszczono jej, bo nie miała czym zapłacić za zabieg. Było to tysiąc taka, nieco
ponad 10 dolarów. Trzymali ją przez kilka godzin, mówi. Na jej twarzy ciągle znać
zdenerwowanie i zażenowanie. Nie pozwalali jej wyjść, była jak uwięziona,
a dzieci w domu same, nie miał kto się nimi zająć, czegoś im ugotować, ryżu już
prawie nie było, a ci ludzie trzymali ją jak więźnia. To były straszne godziny.
W końcu jakaś ciotka zdobyła pieniądze i poszła po nią. Teraz Momtaz nie wie,
jak zdoła oddać jej pieniądze:
– Za taką sumę możemy jeść przez dziesięć dni, dwa tygodnie. Nie mogę
przestać jeść na tak długo po to, żeby jej zapłacić.
Wypowiada te słowa bezbarwnym głosem, bez emocji – ale są to najsilniejsze
emocje.
– Nie wiem, co robić, jestem zrozpaczona.
Momtaz jest sama. Mąż pojechał na wieś, bo czuł się niezdrów. Zostawił jej
piętnaście kilo ryżu i obiecał, że wróci za parę dni, ale ryż już się kończy. Momtaz
nie pamięta, kiedy wyszła za mąż ani kiedy przyjechała wraz z mężem ze wsi.
Niewiele pamięta, wciąż mówi o wczorajszym nieszczęściu, o długu, o ryżu, który
się kończy. W należącym do niej pokoju wieloizbowego domu znajduje się prycza,
zajmująca całą przestrzeń, ściany są z blachy, wiszą jakieś szmaty, na podłodze
leżą luźne deski, w dachu z liści palmowych też widać dziury. Momtaz nie
pozwala dzieciom wychodzić na dwór. Siedzą przez cały dzień zamknięte na tych
sześciu metrach kwadratowych, mrocznych, cuchnących.
– Boję się, że zostaną porwane.
– Kto miałby je porwać?
– Nie wiem, słyszałam, że są ludzie, którzy porywają dzieci.
– A po co mieliby to robić?
– Nie wiem, kto to wie.
Dzieci krzyczą, płaczą, kaszlą, kręcą się po izbie. Momtaz mówi, że chciałaby
móc jeść co dzień, codziennie dawać coś do zjedzenia dzieciom, nie musieć
każdego dnia myśleć o jedzeniu. Mówi, że już się przyzwyczaiła, że głodowanie
wcale jej nie szkodzi, ale czasem robi się nerwowa. Bardzo nerwowa, mówi
cichutko, tonem usprawiedliwienia. Ma okrągłą twarz, wystraszone oczy, drobne
ciało dziewczynki.
– Sądzisz, że twoje życie będzie kiedyś lepsze?
– Nie wiem. Zobaczymy.
– A co mogłabyś zrobić, żeby było lepsze?
– Nie wiem. Teraz nic nie mogę zrobić. Ale kiedy dzieci podrosną, będę mogła
pracować i coś zarobić.
– Czy ktoś mógłby ci pomóc?
– Nie. A kto miałby pomagać?
– A rząd?
– Nie wiem, nie znam się na takich sprawach.
Liczy, że dzieci będą ją utrzymywać, jak podrosną. Oby mogły chodzić do
szkoły. Gdyby udało im się zdobyć pieniądze na podręczniki, mogliby posłać
dzieci do szkoły – wciąż ten sam problem. Wszystkie dzieci wydają się jednakowo
drobne; z powodu braku dostatecznej ilości pożywienia gorzej się rozwijają. Nie
mają żadnych perspektyw: nie urosną, na pewno niewiele będą pojmowały; przy
odrobinie szczęścia staną się niewykwalifikowaną i bardzo tanią siłą roboczą.
Chyba że...
– Chciałabym, żeby miały spokojne życie, żeby miały jakąś przyszłość.
– A ty masz spokojne życie?
– Nie.
– Czemu?
– Bo pełno w nim biedy, ciągle coś się dzieje...
Pytam ją, dlaczego musi tak żyć, czyja to wina. Momtaz patrzy na mnie, jakby
pytanie było za trudne, zbyt obcesowe, nieistotne – czy ja wiem – i nic nie
odpowiada. Jedno z dzieci dotyka jej twarzy. Momtaz odsuwa jego rękę niemal
gwałtownym ruchem.
– Moja – odpowiada.
Jej wina, ponieważ miała za dużo dzieci. Powinna się była lepiej pilnować.
Gdyby miała tylko dwoje dzieci, wszystko wyglądałoby inaczej, mówi z bólem. To
jej wina, powtarza.

Niektóre rozmowy to, mówiąc delikatnie, kupa gnoju.

Czasem wydaje się, jakby głód dotykał tylko kobiety. Gdybym był etymologiem
chętnie bym zbadał, czy mają wspólne korzenie te dwa tak popularne słowa, tak
pokrewne: – głód i kobieta, samica: hiszpańskie hambre i hembra. Albo francuskie
faim i femme czy łacińskie fames i femina. Wówczas może bym odkrył, że jest to
tylko kwestia podobieństwa brzmienia. I stwierdził, że jednak nie.
Wrażenie bierze się stąd, że główną częścią składową tej książki są kobiety –
tak jak główną częścią składową ciał ssaków – ludzi, krów, łasic – w 90
procentach, jest woda, chociaż jej nie widać. Ciało składa się z wody, tak jak czas
z przyszłości, napisał ktoś. Otóż wydaje się, jakby głód był przede wszystkim
sprawą kobiet: one stykają się z nim bliżej, czują go, gdy szykują jedzenie, cierpią
głód w swoich dzieciach, cierpią, kiedy zawożą je do szpitala, one, a nie ich
mężowie, cierpią głód, i tyle – 60 procent głodujących na świecie to kobiety.

(Teraz, dzisiaj, premierem Bangladeszu jest Sheikh Hasina Wajed, córka


Sheikha Mujibura Rahmana, pierwszego prezydenta kraju. Azją – w której jest
tyle nowych krajów starożytnych – do niedawna rządziły córki ojców ojczyzn:
Indira Gandhi w Indiach, Benazir Bhutto w Pakistanie, Chandrika Bandaranaike
Kumaratunga w Sri Lance, Megawati Sukarnoputri w Indonezji. I kobiety nadal
mają tam silną pozycję. Niektóre zmarły, inne zostały zamordowane, inne
wycofały się z polityki; Aung San Suu Kyi czeka w kolejce. Ktoś pewnie opracował
uczoną teorię na temat owych spadkobierczyń republik.
Tu, w tym kraju, od czasu do czasu dokonuje się zamachu stanu. W ostatnich
latach o władzę walczy córka założyciela kraju oraz wdowa po człowieku, który go
obalił. Fakt, że kraje te są rządzone przez kobiety, nie sprawia bynajmniej, że
stają się one przez to mniej seksistowskie).

W roku 1971, kiedy powstał Bangladesz, wskaźnik dzietności wynosił 6,4 – to


znaczy że każda kobieta bengalska rodziła więcej niż sześcioro dzieci. Eksplozja
demograficzna przybrała takie rozmiary, że władze państwowe oraz organizacje
międzynarodowe podjęły próbę jej powstrzymania. Działacze ze swoją kampanią
docierali do najdalszych zakątków kraju. Po dwudziestu latach wskaźnik spadł
nieco ponad połowę; teraz wynosi około 2,5. Kampanie te utrwaliły przekonanie,
że posiadanie wielu dzieci stanowi główną przyczynę ubóstwa.
– Matka mi to powiedziała, kiedy wyszłam za mąż: żebym nie powtarzała jej
błędu, nie miała tylu dzieci.
Tak mówi Rokeya. Przed kilku laty zbierałem w Bangladeszu, na zlecenie ONZ,
materiały do publikacji na temat zdrowia reprodukcyjnego i przeprowadzałem
rozmowy z kobietami. Rokeya opowiedziała mi o swoim życiu: dzięki
małżeństwu mogła przestać pracować jako służąca; zaczęła wykonywać te same
prace, ale dla rodziny męża, i wszystko było inaczej, nie była już niewolnicą:
– Tak mi było dobrze, tak dobrze.
Wszystko wydawało się w porządku, ale Rokeya nie zachodziła w ciążę. Na
początku teściowie przypuszczali, że może jest za młoda, minęły jednak trzy,
cztery lata, presja stawała się coraz silniejsza. Mąż, Quddus, uśmiechał się do niej
coraz rzadziej i bała się, że zostanie odprawiona.
– I poszłaś do lekarza?
– Nie, w mojej wiosce nie było lekarza. Prawdę mówiąc, w tamtym czasie nie
wiedziałam, że istnieją lekarze.
Pewnego dnia teściowa powiedziała jej, że pewnie opętał ją zły duch, i wysłała
ją do na pół znachora, na pół czarownika, nazywanego kabiraj, który potwierdził
diagnozę: zły duch pożerał jajniki i należało go przepędzić. W tym celu kabiraj dał
jej blaszaną puszeczkę z cytatem z Koranu i jakieś zioła. Lekarstwo nie pomogło
natychmiast: Rokeya dopiero po blisko roku zaszła w ciążę. Była to dla niej wielka
ulga. Poród okazał się łatwy: w domu, z wiejską akuszerką. Urodziła dziewczynkę,
ale nie narzekała, ani ona sama, ani rodzina.
Miała już pierwsze dziecko i wspominała zawsze przestrogę matki. Dlatego
kiedy odwiedził ją pracownik odpowiedzialny za planowanie rodziny, poprosiła
o pigułki antykoncepcyjne. Był to okres najbardziej zagorzałej kampanii przeciw
nadmiernej dzietności. Rokeya przez dwa lata zażywała pigułki, nic nie mówiąc
mężowi – i nie konsultując kuracji z lekarzem. Pewnego dnia mąż znalazł pigułki
i zapytał, co to jest. Ona najpierw przestraszyła się – bo oszukiwała męża – potem
zebrała się na odwagę i powiedziała mu, że nie chce zajść znowu w ciążę. Będą
małą rodziną i lepiej wychowają córkę. Mąż wysłuchał jej, porozmawiali, zgodził
się, ale chciał, żeby mieli jeszcze jedno dziecko, syna. Bez syna, mówi Rokeya,
rodzina nie jest pełna. Odpowiedziała mężowi, że dobrze, ale żeby odczekali
trochę, aż Sharim podrośnie.
– Mąż nigdy mnie nie bije, jest dobry. I zawsze mnie wspiera w tym, co myślę;
wie, że nie stać nas na to, żeby mieć dużo dzieci.

Obniżyć wskaźnik dzietności w przeludnionym kraju to jedno; przekonać


najuboższych, że sami ponoszą odpowiedzialność za swoje ubóstwo, bo mają za
dużo dzieci – to coś zupełnie innego.
Malthus po bengalsku brzmi: Malthus.
Drugi był chłopczyk, Milon. Po jakimś czasie zmarł ojciec Quddusa. Quddus
odziedziczył ziemię, której było za mało. Wyjechali do Dhaki, udało im się znaleźć
pracę: on w stajni, ona, jako sprzątaczka, w szkole. Rokeya była zadowolona, ale
wciąż lękała się nowej ciąży. Zachwiałaby ona ich budżetem. Wreszcie pracownik
z ośrodka planowania rodziny zasugerował jej, żeby poddała się zabiegowi
podwiązania jajowodów. Jego zdaniem definitywnie załatwiało to problem.
Rokeya pomyślała: jak to dobrze, że mieszkają w Dhace; w wiosce nigdy by nie
mogła tego zrobić. Rozmówili się z Quddusem i ustalili, że podda się zabiegowi.
Wciąż jednak trapiły ją wątpliwości:
– Niektórzy wierzący mówią, że kobieta z podwiązanymi jajnikami nie może
być pochowana zgodnie z przepisami religii, ziemia odrzuci jej ciało i Bóg ją
pokarze. Bałam się. Powiedziałam to pewnej kobiecie w klinice, a ona zapewniła
mnie, że to nieprawda, więc się zdecydowałam. Teraz wiem, że jeśli będę biedna,
to nie z własnej winy.
.

(SŁOWA PLEMIENIA)

Jak?

Na przykład ja: jak to jest, że tego wieczoru mogę wrócić z pola bitwy, wejść
pod prysznic, przebrać się, skropić wodą kolońską i zamówić w restauracji
hotelowej pyszną kolację, a może i butelkę dobrego wina? Dlaczego mogę to robić
we wszystkie inne wieczory?
Oczywistość faktu, że nawet zrezygnowanie z tego wszystkiego nic nie pomoże
tamtym ludziom, a moje życie biegnie przecież tutaj. Że mógłbym odłożyć na bok
coś, co w końcu jest moją pracą?
Wymówka, że przynajmniej pracuję nad tą książką?

Jak, do diabła?

naprawdę chciałbym coś zrobić. Przysięgam ci, Mani, kiedy widzę tych ludzi, to
coś mnie trafia, i jak sobie pomyślę: ci biedacy wciąż żyją w strachu, że im
zabraknie jedzenia. Aż nie mogę uwierzyć, że nic nie robimy, żeby to jakoś
rozwiązać. Widziałam film dokumentalny, bardzo dobry; pokazywano wszystko
bez znieczulenia. Mani, niczego mi nie oszczędzono: to było straszne, poczułam
się okropnie, byłam wstrząśnięta i wciąż ich sobie przypominam. Właściwie
zawsze o nich myślałam – pamiętam, że mama powtarzała mi: musisz to zjeść,
córciu; jak mielibyśmy wyrzucić, skoro w Afryce są dzieci, które nie mają nic.
Więc myślałam o tych dzieciach i jadłam. Głupie, co? Po to, żebym ja zjadła to,
czego tamte dzieci nie mogły jeść, mama mówiła mi, że one nie mogą jeść, bo nie
mają co. Trafiało to do mnie, chociaż teraz widzę, że to była jej manipulacja, bo
w końcu co ma piernik do wiatraka: co ma wspólnego to, czy ja zjem, czy nie,
z tym, czy one mają, czy nie. Że niby jak ja nie zjem, to tamte dzieci będą miały
jeszcze mniej do jedzenia? Ale w rezultacie nie o to mi chodzi. Chodzi o to, że
wciąż myślę o nich i, mówię ci: chciałabym coś zrobić. Uspokaja mnie trochę to,
że wielu z nas stara się pomóc. I to nie tacy jak ja; jest jeszcze Bill Gates, Bono,
papież, ludzie, którzy coś znaczą. Nie widzisz, że papież zawsze mówi o ubogich
i że Kościół chce im pomagać? Gdyby nie tacy ludzie... Myśl o nich uspokaja mnie,
przynosi ulgę. Chociaż czasem wraca niepokój, Mani: co może, zastanawiam się,
co może zrobić dziewczyna taka jak ja, jeśli najpotężniejsi na tym świecie, jeśli

Jak, do diabła, możemy?

– Ja po prostu nie mogę spokojnie jeść tego wszystkiego, wiedząc, że tylu ludzi
umiera z głodu.
– Tak, to straszne.
– Ale przecież nie zostawimy, nie zmarnujemy tego. To byłoby jeszcze gorsze.

Jak, do diabła, możemy żyć?

Ja, który uważałem, że głód jest czymś absolutnie nie do zniesienia (uważałem
więc, że nigdy nie nauczę się go znosić).

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc?

Jest jakieś pomieszanie win. Winę ponosimy wszyscy, ale nie w ten przewrotny
sposób, który winę wspólną rozmywa, dzieli na tak małe kawałeczki, że w końcu
żaden z nich nie ma większego znaczenia. Wszyscy jesteśmy winni, ale niektórzy
o wiele bardziej – i w tym postępie ilościowym następuje skok jakościowy. To
prawda, że ty, ja, tamci dwaj w głębi, zabieramy jedzenie, którego potrzebują
inni. Ta wina, choć poważna, nie równa się jednak w niczym winie Cargilla czy
któregoś z prezydentów jego kraju. W ogóle nie ma porównania, sam wiesz.

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się?

dobra, wiem, ale co miałbym robić. Przestać jeść? Żyć o chlebie i wodzie, żywić
się wyłącznie prosem, żeby pokazać swoje zatroskanie i swoją solidarność?
Człowieku, to też niczemu nie służy, to tylko poza. Myślę, że ostatecznie każdy
z nas powinien żyć swoim życiem, takim, jakie prowadzi, i pamiętać, że jeśli
w jakikolwiek sposób możemy pomóc tym ludziom, czy nawet jeśli
w jakikolwiek sposób możemy wpłynąć na zmianę tej sytuacji, musimy to zrobić –
trzeba jednak zadawać sobie pytanie, czemu to służy, komu, czy warto flaki
wypruwać z powodu sytuacji, która będzie się utrzymywać kto wie jak długo. Nie
warto, stary, szkoda energii. Nie pamiętasz biednego Julia, co z nim się stało? Nie,
ja uważam, że człowiek powinien zajmować się sprawami, które naprawdę mają
jakieś szanse pozytywnego rozwiązania, rozumiesz; inaczej stwierdzisz na
koniec, że masz przechlapane życie, że jesteś bezsilny, i nie będziesz dla nikogo
specjalnie użyteczny, czując się jak ostatnia szmata; trzeba więc z wielkim
namysłem wybierać sprawy, które

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?

4
Są sprawy, od których nie sposób się uwolnić. Głód mieści się niemal w sferze
obyczajów Bangladeszu. Jego pierwszą, tradycyjną przyczyną jest zbyt mała
powierzchnia ziemi uprawnej. Wiele milionów chłopów nie posiada wcale ziemi,
wiele milionów posiada niewielkie poletka. Tylko jeden procent gospodarstw ma
więcej niż trzy hektary, 86 procent – mniej niż hektar. Nie wystarcza to, żeby
wykarmić rodzinę. Ludzie od tysięcy lat zamieszkują tereny trudne do
uprawiania, a w ciągu ostatnich stu lat eksplozja demograficzna sprawiła, że
osiedlili się nawet na najbardziej niewdzięcznych.
Ponadto rolnictwo uzależnione jest tutaj zbyt mocno od kaprysów klimatu.
Spowodowane deszczami wylewy wielkich rzek są bardzo ważne dla upraw,
jednak zbyt silne powodzie przynoszą katastrofalne skutki. Podobnie jak cyklony,
tornada, tsunami, erozja ziemi, nawet susze. Wyraźnie odczuwalne jest
pogorszenie się stanu gleby i wód podskórnych w związku z zieloną rewolucją:
w ciągu czterech dekad produkcja rolna wzrosła trzykrotnie, lecz ziemia się
wyjaławia. W jeziorach i rzekach, w których połowy dawały zatrudnienie
dziesięciu milionom ludzi, ubywa ryb z powodu zbyt intensywnej eksploatacji.
Dlatego chłopi – którzy wciąż stanowią dwóch na trzech mieszkańców
Bangladeszu – uciekają do Dhaki. Powierzchnia ziemi uprawnej zmniejsza się
o jeden procent rocznie na rzecz miast, nowi zaś mieszkańcy miast uzależniają
się coraz bardziej od cen żywności. Mimo że kraj produkuje ponad 90 procent
konsumowanej przez swoich obywateli żywności, ceny sprzężone są z globalnym
rynkiem – i stale rosną.
Z tego powodu – a także z powodu intensywnego rozwoju gospodarczego –
chociaż od przeszło dwudziestu lat o jeden procent rocznie zmniejsza się odsetek
mieszkańców ubogich, ogólna liczba biednych nie maleje; nie maleje liczba
dzieci, które głodują, które umierają.

Jednym z najklarowniejszych wyznaczników przynależności do pewnej


warstwy jest procent dochodów, jaki rodzina przeznacza na jedzenie: im
biedniejsza, tym procent wyższy. W Anglii na początku XIX wieku, kiedy
rozpoczynała się rewolucja przemysłowa, większość ludności wydawała 90
procent swoich dochodów na jedzenie. W roku 1850 już tylko dwie trzecie. Teraz
wskaźnik ten wynosi 10–15 procent. Aby zdefiniować klasę średnią, organizacje
międzynarodowe posługują się kryterium udziału wydatków na jedzenie
w budżecie: musi to być poniżej jednej trzeciej.

Tutaj, gdzie biedni wydają na jedzenie ponad trzy czwarte swoich skromnych
dochodów, każda podwyżka jest strasznym ciosem; zmienia radykalnie sytuację
milionów rodzin: od „jeść” przechodzą one do „nie jeść”.

Albo jeść na granicy niedojadania.

Pomyślałem sobie kiedyś (napisałem?), że miarą – niegodną, skądinąd –


„humanizacji” człowieka jest ilość czasu poświęcana przezeń na zdobycie
pożywienia. Dla zwierząt jest to niemal cały ich czas, dla rodzin norweskich –
tydzień na rok.
Kiedy jednak w ogóle nie potrafisz zdobyć pożywienia, wypadasz ze skali,
przechodzisz do innej ligi.

Bangladesz, według Banku Światowego, jest krajem o największej liczbie dzieci


niedożywionych: 46 procent. W Bangladeszu osiem milionów dzieci poniżej
piątego roku życia – niemal połowa – ma niedowagę, ponieważ nie je tyle, ile
trzeba.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat znacznie zmniejszyła się śmiertelność
niemowląt: ze 117 dzieci na tysiąc żywych urodzeń w 1990 roku do 47 na tysiąc
w 2013. Niemniej z tych 47 na tysiąc dwie trzecie – około 31 na tysiąc – umiera na
skutek niedożywienia. Wracamy do początku: z każdej setki dzieci, jakie
przychodzą na świat w Bangladeszu, troje umiera z głodu. Niedożywione są ich
matki. Co roku 110 tysięcy noworodków umiera przy urodzeniu: co pięć minut
jedno. Co pięć minut umiera noworodek w Bangladeszu.

Taslima mówi, że pracuje jako pomoc domowa, ale w końcu okazuje się, że to
nieprawda. Rzekomo ma około 30 lat, ale nie jest pewna, ponieważ nie wie, kiedy
się urodziła. Jej matka, owszem, obchodziła urodziny, ale ona nie chciała:
– I po co? Co miałabym z tym zrobić?
Taslima mogłaby być starą kobietą: skóra i kości, i to smutne spojrzenie.
Urodziła się w wiosce położonej niedaleko Birmy, ale już od dawna mieszka
w Dhace. W wiosce jej ojciec uprawiał ziemię należącą do kogo innego. Matka
próbowała wiązać koniec z końcem; mieli pięcioro dzieci i nie zawsze starczało
dla nich jedzenia. Dzieci wiedziały, że lepiej nie prosić: jeśli prosiły, a nic nie było,
dostawały w skórę.
– Biedacy, twoim rodzicom musiało być bardzo ciężko – mówię.
Taslima patrzy na mnie, nie rozumiejąc. Ma w oczach tylko złość.

Taslima nigdy nie chodziła do szkoły. Była jeszcze dzieckiem, kiedy starsza
siostra zabrała ją ze sobą do Dhaki, żeby pomagała w domu. Siostra sprzątała
u ludzi, miały pokoik w wieloizbowym domu i jakoś sobie radziły. Często miały co
jeść. Kiedy Taslima skończyła czternaście lat, siostra znalazła jej męża; już była
pora. Chłopak pracował jako tragarz na dworcu autobusowym. Mówił, że
ponieważ jest głuchy, innej roboty nie znajdzie. Przyzwyczaili się jeść mało.
– A ja myślałam, że najlepsze w małżeństwie będzie to, że codziennie będę
miała coś do zjedzenia. W rezultacie było na odwrót.
Po kilku latach Taslima miała już dwie córki – i niewiele, żeby je nakarmić.
Próbowała pracować jako sprzątaczka, ale ponieważ źle jej się zrosła złamana
w dzieciństwie lewa ręka, nie miała siły. Wyrzucono ją z dwóch czy trzech miejsc,
tak że w końcu zaczęła żebrać na ulicy.
– A czemu powiedziałaś, że sprzątasz po domach?
Taslima, która do tej pory mówiła głośno i z przekonaniem, nagle cichnie,
spuszcza wzrok. W końcu mówi, że się wstydziła.
– To nieładnie, być zmuszonym do żebrania. Nie wie pan, jak chętnie
sprzątałabym u kogoś w domu. Chociaż prosić też nie jest łatwo; to ciężka praca,
nawet pan sobie nie wyobraża. Czasem ludzie coś ci dadzą, czasem nie.
W niektórych miejscach można żebrać, w innych przegania cię policja. W jednych
coś się uzbiera, w innych nie. Choćby garsteczkę ryżu, wszystko jest dobre.
Przez kilka miesięcy grzebała po śmietnikach i jakoś sobie radziła. Bywało, że
pod koniec dnia miała uzbierane 50, 100 taka – ponad dolara – a kilogram
najtańszego ryżu kosztuje 35. Trwało to jednak krótko. Jakaś rodzina zamierzała
uprawiać ziemię nad brzegiem rzeki, w miejscu, w którym ona pracowała,
i wyrzucili ją. Po tych ulicach, między rozwalającymi się albo niedokończonymi
domami, między cuchnącymi górami śmieci krążą mężczyźni i kobiety, z torbami
na plecach, żeby zgarnąć przed innymi to, co ktoś wyrzucił.
– Czasem człowiek myśli, że da radę. Ale nie daje.

Mamy w pogardzie zwierzęta, które szukają pożywienia na śmietnikach –


szczury, kruki, karaluchy, muchy, robaki. Ale to są zwierzęta.

Wynędzniała twarz Taslimy jest poorana zmarszczkami; złote kółko w lewym


nozdrzu oznacza, że jest mężatką. Taslima ma trzy córki i dwóch synów –
najstarsza ma około dwunastu lat, najmłodsze dziecko, chłopczyk, nie skończyło
roku – i niepełnosprawnego męża.
– Nieustannie walczę o to, żebyśmy mieli coś do zjedzenia. Przez cały dzień
o tym myślę: co zrobię, skąd wezmę. Cały dzień. Nie mogę myśleć o niczym
innym.
W domu jedzą tylko wtedy, kiedy ona coś przyniesie; czasem przynosi.
– Kiedy nie jem, boli mnie brzuch, głowa, ale przede wszystkim jestem
strasznie podenerwowana, nie mogę się odprężyć. Przychodzą mi na myśl
wszyscy ludzie, którzy mają co jeść, i bardzo mnie to rozdrażnia. To jakby sto
tysięcy komarów brzęczało mi w uchu.
Głód to sto tysięcy komarów w uchu, mówi cicho. I że kiedy jest głodna
i znajdzie coś do jedzenia, to nie zastanawia się, co to jest.
– Kiedy jestem głodna i znajdę coś do jedzenia, to nieważne, co to jest: byle dało
się zjeść, choćby nie miało żadnego smaku, choćby było niedobre, cokolwiek do
jedzenia, nieważne co.
Czasem znajduje tak niewiele, że wystarcza tylko dla dzieci. Wtedy patrzy, jak
one jedzą, i ma nadzieję, że kiedyś one ją uratują, że zaczną pracować, będą
przynosić pieniądze do domu, i ona odpocznie. Jej dzieci nie chodziły do szkoły
i będą musiały wykonywać najniższe prace, ale i tak, mówi, będzie lepiej niż teraz.
– Jaka jest twoja ulubiona potrawa?
Taslima uśmiecha się nieśmiało, poprawia sari, jakbym zadał jej jakieś bardzo
osobiste pytanie. Wreszcie, ściszając głos, mówi, że najbardziej lubi rybę, którą
tutaj nazywają hilsha.
– A kiedy jadłaś ją ostatni raz?
– Nie wiem...
Naprawdę nie wie; zaczyna się zastanawiać. Przez jej głowę przelatują
zdarzenia; na twarzy pojawia się cień uśmiechu. Marszczy brwi, zaciska wargi.
Odpowiada, że chyba zanim urodziła się jej najstarsza córka, tak, trzynaście lat
temu.
– A jak to możliwe, że pamiętasz jej smak?
– Jak byłam mała, w mojej wiosce łatwo było ją złowić, było ich dużo, albo się
kupowało, za grosze. Więc zjadłam ich tyle, że nie zapomnę smaku. Ich smaku
nigdy nie zapomnę.

Jedzenie jest znakiem przynależności do pewnej kultury: każdy naród ma


swoje reguły, jeśli chodzi o to, co je i jak to je. Szarańcza, przysmak w Chinach,
w moim mieście będzie przekleństwem, tu – ostatecznym ratunkiem. Big Mac,
będący pożywieniem biedaków i marginesu w Nowym Jorku, okaże się rarytasem
dla bogatych dzieci w Managui czy Kiszyniowie. Wieprzowina, która przyjmie
postać szynki w Jabugo, może połączyć muzułmanów i żydów w absolutnej
odrazie – i tak dalej. Ale liczy się nie tylko, co się je; ważne jest oczywiście
również, w jaki sposób się je. Dla każdej kultury sposób spożywania danej rzeczy
postrzegany jest jako naturalny. Nam wydaje się najbardziej logiczne –
naturalne – wypijać co dzień rano gorący słodzony napój, ewentualnie sok
z owoców albo pieczywo, zjadać kawałek chleba czy ciastko posmarowane
tłuszczem zwierzęcym, może jeszcze coś z przetworów owocowych, parę kurzych
jaj smażonych na tłuszczu. Naturalne jest dla nas zjedzenie około południa
jednego bądź dwóch dań słonych – może jednego zimnego, a drugiego ciepłego –
opartych na białku zwierzęcym, węglowodanach, błonniku, przepijanych zimnym
napojem – może to być alkohol – i zakończenie posiłku czymś słodkim i ponownie
ciepłym słodzonym napojem. I tak dalej. Wydaje nam się właściwe jedzenie na
śniadanie zimnego mięsa, potraktowanego konserwantami i krojonego
cieniutko, ale nie mięsa świeżego, krojonego grubo i świeżo przyrządzonego –
bardziej odpowiedniego na obiad lub kolację. Wydaje nam się słuszne podawanie
tego kawałka gorącego mięsa – mięsa określonych zwierząt, właściwie trzech czy
czterech – razem z pewnymi warzywami, surowymi lub gotowanymi, ale nie
bylibyśmy skłonni uzupełnić to danie solidną miseczką truskawek ze śmietaną
czy filetem z dorsza. Wydaje nam się normalne podawanie pszenicy typu
kandela, zamienionej w makaron, z jakimś tłuszczem zwierzęcym czy roślinnym,
plus pewne warzywa, mięso czy ser, pokrojone w małe kawałeczki, ale
zdziwilibyśmy się, gdyby ktoś chciał makaron okrasić kajmakiem lub miodem.
Przez cały posiłek przegryzamy mąkę pszenną wypieczoną na chleb, ale
uważamy, że chleb nie pasuje, kiedy na koniec przychodzi czas na smaki słodkie.
Czasem dochodzą do tego właściwe dla pewnych epok elementy nowe: na
przykład jeszcze przed niewielu laty na Zachodzie nie jadało się surowych ryb,
teraz zaś je się ich bardzo dużo w postaci sushi. Ogólne jednak cechy – weźmy
choćby podział na śniadanie, obiad, kolację – pozostają stałe i narzucają się z siłą
czegoś, co nie wydaje się narzucone. Na ogół nie myślimy, że schemat ten mógłby
być zupełnie inny – że był inny, w wielu epokach, wielu miejscach.
Jedzenie jest opisywaniem, porządkowaniem siebie. Każdy naród pisze swoją
historię poprzez spożywane co dzień posiłki, formy ich spożywania, sposób,
w jaki je rozumie, zapamiętuje, w jaki ich pragnie. Jedną z najmniej
uświadamianych cech głodu jest monotonia posiłków: jedzenie zawsze tego
samego. Różnorodność posiłków to wynalazek współczesny, wynalazek krajów
bogatych. W ciągu dziejów większość ludzi jadła mniej więcej to samo przez
niemal wszystkie dni swego życia. Sztuka kulinarna – sztuka przyrządzania
urozmaiconych posiłków – jest dziedziną, która przez tysiąclecia była równie
popularna jak złotnictwo w masie perłowej albo wędkowanie na muchę.
Różne są formy tego opisu: w przeciwieństwie do barokowej retoryki bogatych
miast, w których biesiadnik może teoretycznie wybierać w każdym momencie
spośród niewyczerpanej, zda się, obfitości, od kanapki z mortadelą do
kremowego pasztetu, przez pizzę, sałatkę, chop suey, curry, hamburgera, tortillę,
taco, zupę, pieczeń, rozmaite potrawy z ryżu według tradycji lokalnej –
mieszkaniec Tego Innego Świata porusza się w języku ograniczonym do dwóch
czy trzech wyrażeń. Tu, na przykład, w Dhace, gramatyka żywieniowa może po
wielekroć odmieniać samo słowo „ryż”, ewentualnie ryż okraszony kawałkiem
jakiegoś warzywa czy ryby, z okazji święta – i słowo „głód”. To inny język:
natarczywy, twardy, obsesyjny, brutalny.

Rozmaicie ujmowany przykry realizm.

Taslima zalega dwa czy trzy miesiące z opłatą czynszu; mówi, że nie pamięta
ile. Podłogę w jej izdebce tworzą poukładane byle jak nierówne deski. Ściany są
z blachy, sufit z innego kawałka blachy. Izba stoi ponad cuchnącym bajorem –
czarnym, pełnym odchodów, śmieci – wsparta na bambusowych tyczkach. Jest
takich konstrukcji więcej: cały archipelag rozwalających się bud zawieszonych
w powietrzu, nad zgniłą wodą, połączonych lichymi bambusowymi mostkami,
byle czym. Taslima mówi, że kiedy jest silny wiatr, kiedy przychodzi monsun,
wszystko się chwieje.
– Czasem, w nocy, słucham skrzypienia tyczek. Nie mogę zasnąć, nasłuchuję...

Chaty te od początku postawione są byle jak, potem się walą. Dziesięć chat,
dwa paleniska, chwiejące się mostki stoją na terenie – na bajorze – należącym do
człowieka, który dzierżawi go niejakiej pani Marfot. Przybyła ona do
Kamrangirchar 30–40 lat temu i zainstalowała się na tym śmietnisku, budując
cały labirynt domów. Pani Marfot i jej rodzina zajmują trzy z dziesięciu izb,
równie nędznych jak pozostałe. Kobieta jest stara, skarży się na wiek, biedę,
wdowią samotność, na nieustanną obawę, że właściciel ją wyrzuci, że będzie
chciał sprzedać teren, zbudować domy pod wynajem. Mówi, że nie miałaby wtedy
dokąd pójść.
– Nie wyobraża pan sobie, co znaczyło żyć przez tyle lat w niepewności, lęku, że
w każdej chwili ktoś mnie może wyrzucić. W końcu nic się takiego nie stało.
Gdybym wiedziała, nie denerwowałabym się. Ale skąd miałam wiedzieć, prawda?
– Nie wiedziała pani?
– Nie zdawałam sobie sprawy. Teraz rozumiem: to miejsce jest tak brudne, że
nikt nie będzie się nim interesował. To nas ratuje. Gdyby było choć odrobinę
lepsze, już dawno by nas wyrzucono.
Kobieta jest biedna; właściciel też, może trochę mniej. Właściciel należy do
tych, którzy zamieszkali w Kamrangirchar przed wszystkimi. Pierwotni
mieszkańcy – żyjący na marginesie społeczeństwa, handlarze szmatami, rybacy –
widząc, że przybywa tylu ludzi, skorzystali z okazji i zajęli wolne przestrzenie.
Pobudowali nędzne chaty – albo i nic nie zbudowali – wynajęli swoje domy drogo:
ubodzy dostrzegli sposobność wykorzystania innych ludzi, jeszcze uboższych.

Przyjmijmy, że solidarność to coś, co kształtuje się wraz z upływem czasu.


Że trudniej o nią w społecznościach emigranckich, nowych. Że pojawia się
w którymś momencie, z jakichś powodów. Że w pewnych sytuacjach ludzie
uznają za korzystniejsze połączenie się z innymi niż szkodzenie im.
Przyjmijmy, że z tego wynika zalecenie bycia uprzejmym i życzliwym wobec
ludzi żyjących podobnie: sugestia zachowania solidarności – tak to trzeba
określić – z żyjącymi podobnie.
Przyjmijmy, że to podobieństwo życia opiera się na parametrach społecznych
i ekonomicznych – a nie religijnych, rasowych, związanych z rodziną. Jest to
najważniejsza przesłanka współczesnej polityki: każdy sektor społeczny ma
wspólne interesy, których chciałby bronić. Temu służyły wielkie programy
polityczne i działalność partii owe programy realizujących.
I co z tego?
5
Kamrangirchar jest miejscem potwornie zatłoczonym: trzy kilometry
kwadratowe zapchane ludźmi. Jest także miejscem o niejasnej przynależności
administracyjnej – miasto Dhaka nie chce go włączyć do swego terytorium,
wskaźniki związane ze zdrowiem, edukacją, ubóstwem są bowiem tak złe, że
zaniżają średnią. Przed dwudziestu laty pewna niemiecka firma samochodowa
zwróciła się do inżyniera, speca od dźwięku, z prośbą o zaprojektowanie
mocnego, budzącego zaufanie odgłosu zamykanych drzwi, jako znaku dobrze
zrobionego samochodu. Gdy dźwięk powstał, projektanci wykonali drzwi zdolne
ten odgłos wydać. Czasem wskaźniki społeczne funkcjonują tak jak te drzwi: nie
są wykładnią pewnego zjawiska, lecz zjawiskiem samym w sobie, znakiem
oznaczającym siebie, narzędziem nieustannie prowadzonej kampanii, jaką
stanowią rządy nastawione bardziej na zachowanie władzy oraz podtrzymywanie
systemu niż na rządzenie.

I don’t know where I’ going, but I’m on my way, głoszą białe litery napisu na
oliwkowej koszulce chłopaka w turbanie i z brodą. Chłopak idzie, trzymając za
rękę drugiego. Ten nie ma napisu na koszulce, tylko turban.

Ulice nie mają tutaj nazw. Ulica o jakiejś nazwie też należy do tego czegoś
luksusowego, nazywanego przez nas historią.

Siedzę na kamiennej ławeczce, zamyślony, i patrzę na łódki przepływające po


rzece Buriganga. Mężczyzna, odpychając się bambusowym wiosłem, przewozi
drewnianą łódką plastikowe miski w różnych kolorach, szczyt nowoczesności.
Może być wpół do siódmej, ósma rano. Słońce jeszcze nie przypieka. Dwie
dziewczynki przyglądają mi się przez chwilę, mówią, że chciałyby zdjęcie; robię
im zdjęcie. Jedna ma na pewno z dziesięć lat, druga siedem. Jedna, w czarnym
sari w białe grochy, z krótko obciętymi włosami, patrzy na mnie nieufnie; druga
w żółtej, nieco podartej sukieneczce, uśmiecha się promiennie. W tym momencie
jakaś starsza kobieta podchodzi do mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Ma zęby
ciemnoczerwone od betelu, ubrana jest w zielone, nawet niezbyt znoszone sari,
paznokcie ma strasznie brudne. Zaczyna coś mówić, płynie potok bengalskich
słów. Pokazuję jej na migi, najczytelniej, jak potrafię, że nic a nic nie rozumiem.
W pewnej chwili mam wrażenie, że usiłuje mi sprzedać dziewczynki. Gestykuluje,
pokazuje coś, rachuje na palcach, że dwa to jeden, opuszcza rękę; domyślam się,
że chce mi dać obie dziewczynki za cenę jednej, za dobrą cenę. Nie wiem, czy
mam wierzyć w to, co myślę, ale nie znajduję niczego innego, co mógłbym
pomyśleć. Dziewczynki patrzą w ziemię.
Raptem kobieta zmienia ton. Krzyczy, obchodzi mnie dookoła, wskazuje
oskarżycielskim palcem. Zaczynają zbierać się gapie. Patrzy na nich, znowu
wskazując na mnie, z pogardą. Wydaje mi się, że mszcząc się za moją odmowę,
oskarża mnie o coś straszliwego: może o to, że chciałem kupić dziewczynki.
Wokół gromadzi się coraz więcej ludzi, podchodzą blisko. Chyba powinienem
odejść, nie zbadawszy, co się tutaj dzieje.

Uciec wraz z wątpliwościami, nie dowiedzieć się. Świadomość zaczyna –


często, zbyt często – wiele kosztować.

Popatrzmy: jak spokojnie psy potrafią tutaj spać otoczone rojem much.
To spokój prowincji. Usypiający, obezwładniający. Czterdzieści stopni, skwar.
Najlżejszy powiew nie porusza liśćmi drzew – wątłych, cherlawych. Na
rozkopanej ulicy widać riksze, czasem jakiś motocykl, wóz pełen cegieł ciągnięty
przez ludzi; ludzie dźwigają na głowach piramidy plastikowych wiader albo
aluminiowych garnków. Dzieci. Mnóstwo dzieci. Biegają, podskakują, krzyczą;
zgiełk, który robią dzieci, jest częścią tego spokoju. Po jednej stronie ulicy stoją
baraki, czasem dom, hale będące ubogimi fabrykami owych wiader, garnków,
kolorowych piłek. W fabrykach pracują inne dzieci.
– No, nie spać mi tu! Abdel, do roboty!
Abdel i jego koledzy pracują po dwanaście godzin dziennie, w hali z klepiskiem
zamiast podłogi, wyciągając plastikowe koszyki z maszyny, która nie wygląda na
bardzo starą.
Są tu jeszcze trzy inne maszyny, dziesięcioro innych dzieci i młody szef, ze
srebrną subhą w ręku, wypachniony, włosy nażelowane, niejednoznaczny
uśmiech. Abdel mówi, że miał szczęście z tą pracą; nie zarabia zbyt wiele, ale już
była pora, żeby też zaczął przynosić jedzenie do domu; tata ledwo daje radę. I że
owszem, jest zmęczony, ale jeszcze ma czas pograć z kolegami, jak skończy; dość
dobrze gra w krykieta, może kiedyś zagra w telewizji – nie mówi: w dobrej
drużynie; mówi: w telewizji – że tak, wolałby robić tamto, obcinać brzeżek, a nie
wyciągać koszyki z maszyny, ale niedawno zaczął, pracuje dopiero od kilku
miesięcy, więc może kiedyś. „Tamto” zajęcie wykonuje Mohammed: siedząc
w drzwiach hali obok stosu wydobywanych z maszyny koszyków, obcina
nożykiem pozostały przy każdym plastikowy brzeżek.
– To lepsze zajęcie, tak na pewno lepsze.
– Dlaczego? Więcej płacą?
– Nie, ale niech pan popatrzy, gdzie on siedzi. Widzi przechodniów, ulicę,
słońce.
Z 35 milionów dzieci bangladeskich między piątym a czternastym rokiem życia
pracuje prawie pięć milionów. Tu, w Kamrangirchar, pracuje co drugie. Ich
rodziny nie mogą sobie pozwolić na luksus, jakim byłoby zwolnienie dzieci
z obowiązku zarabiania – a tym bardziej luksus posyłania ich do szkoły. Tu,
w Kamrangirchar, chodzi do szkoły co dziesiąte dziecko.
– Tak czy owak, jeśli mają się czegoś nauczyć, prędzej nauczą się w pracy niż
w szkole – mówi zagadnięty przeze mnie niejednoznaczny szef.
Niewiele rzeczy bulwersuje w równym stopniu spokojne sumienie Zachodu jak
praca dzieci. Ciekawe czemu. Ujmując rzecz inaczej: chętnie sprawdziłbym,
kiedy, gdzie, w jakich okolicznościach ukształtowała się idea, że dzieci mają
prawa, których nie mają ich rodzice. Jak do tego doszło, że obdarzyliśmy dzieci
prawem do produktywnego próżnowania – do edukacji, opieki społecznej,
swobody, której pozbawieni są rodzice. A nawet prawem do planów i nadziei:
zgodnie z ideą, że dzieci to jednostki, które jeszcze nie są osobami, które dopiero
się nimi staną i które w związku z tym teraz, w tej chwili, kryją w sobie możliwość
bycia kimś innym. Mają iluzoryczne prawo bycia innymi, podczas gdy rodzice
zostali już skazani – one również są skazane, ale ten aspekt budzi w nas sprzeciw.
Jest dla mnie straszne, że dzieci pracują jak muły i że dorośli pracują jak muły,
i cieszę się, że jedno z tych stwierdzeń stało się przedmiotem powszechnego
potępienia, ale nie rozumiem, dlaczego tylko jedno. Ze względu na iluzję
pierwotnej niewinności dziecka? Iluzję szczególnej bezbronności dziecka, która
zmusza nas do wzięcia go w obronę? Iluzję jego słabości?
Z jakiej racji – jakiego pomieszania racji – zgadzamy się, aby bycie dzieckiem
stanowiło odwleczenie wyroku?

Dzieci i dorośli, wszyscy zajęci pracą – niewielkie fabryczki plastikowych


misek, w których kolorowe plastikowe skrawki zbierają się na podłodze w stos
nowoczesnego gówna; budy, w których sześć kobiet spowitych w najbardziej
klasyczne tkaniny segreguje według kolorów zakrętki od wody mineralnej;
podwórka, na których kilkoro dzieci – poważnych, skupionych, przekonanych, że
nie wolno popełnić błędu – sortuje szmaty z góry śmieci; uliczka nad rzeką, gdzie
dziesiątki kierowców riksz czeka, żeby kogoś przewieźć, podczas gdy parę
metrów niżej, na brzegu, dziesiątki przewoźników, starszych, mających więcej
szczęścia, czeka na swoich klientów, siedząc na rufie drewnianej łódki; budki,
stragany, większe i mniejsze, w których mężczyźni i kobiety sprzedają – starają
się sprzedać – smakołyki, napoje, ryby, ciastka, bardzo pikantne racuchy, owoce
pokrojone ku uciesze much. Puste place, na których ośmioletni chłopcy bawią się
dziwnymi bambusowymi tyczkami zaopatrzonymi w szpikulce owinięte czymś
kolorowym; świeżo wyprodukowane piłki schnące na słońcu; murarze, którzy
budują domy, cegła po cegle, stojąc na rusztowaniach z tysięcy bambusowych
prętów; tragarze niosący na głowach pięćdziesięciokilowe worki ryżu albo tuziny
miedzianych rondli, albo pień, albo stos cegieł; rzemieślnicy wyrabiający rondle,
kobiety piorące bieliznę w rzece o czarnej wodzie; mężczyźni i kobiety kąpiący się
w rzece o czarnej wodzie; dzieci, które jeszcze nie pracują; fryzjerzy zamknięci
w swoich blaszanych norach z tanim lustrem na ścianie; piekarze wyrabiający
i smażący chlebki naan, ze swoimi kociołkami pełnymi zawsze wrzącego oleju;
i zapach, zapach przede wszystkim: mocny zapach starego brudu, mieszkańcom
Buenos Aires znany pod nazwą Riachuelo – trzeciej pod względem
zanieczyszczenia rzeki świata – ale o wiele bardziej natrętny, zawsze obecny,
nasycający twoje życie tak, żebyś nie zapomniał.
Rzeka czarna jak smoła, Buriganga. Dziwne, że mogą żyć w niej ryby. Mniej
dziwne, że żyją tu ludzie – nie stosują się do nich prawa ekologii. Ludzie piorą,
myją się, kąpią w Burigandze. Rzeka toczy swe wody leniwie, pływają po niej
drewniane łodzie z dumnie uniesionymi dziobami, czarne jak rzeka, pływają
rozpadające się barki i łódki, kawałki plastiku i wszelkie odpadki, w obfitości. Nie
widziałem rzeki równie czarnej jak Buriganga. I ten smród odchodów.

– Jeśli będziesz jeść tylko ryż, będziesz się dobrze odżywiał?


– Nie, to znaczy, pan mówi, że nie.
Naprzeciwko nas płynie rzeka. Z tej strony przed jednym z niewielu na wyspie
trzypiętrowych budynków sto chudych kobiet czeka w kolejce z dziećmi na ręku.

– A twoje dziecko dobrze się odżywia?


– Nie. Ale co mam zrobić, skoro nie mam nic innego?

Kobiety, ubrane w kolorowe sari, są wychudzone, mają udręczone twarze.


U dzieci, po lewej stronie czoła, widać wymalowaną dużą czarną brodawkę. Ma
ona strzec przed złymi duchami. Jeśli dzieci wydawałyby się ładne, mogłyby się
stać celem ich ataków. Duchy, jak wiadomo, są próżne i zarozumiałe i gonią za
tym, co piękne. Dzieci oszpecone brodawką uchronią się przed niezliczonymi
niebezpieczeństwami, które niesie uroda. Dzieci udające brzydkie płaczą
cichutko kołysane przez matki. Jest ósma rano. W drzwiach trzypiętrowego
budynku, naprzeciw rzeki Buriganga, kobiety czekają, aż je przyjmą pracownicy
Lekarzy bez Granic.

– Musisz go przystawiać do piersi tak często, jak możesz.


– Jest pani pewna, pani doktor?
– Tak, oczywiście.
– Ale na pewno? Jak to możliwe, żeby z mleka, które ze mnie leci, dziecko miało
wszystko, czego mu potrzeba?

Głód stanowi cząstkę ich życia. To, że czasem w ciągu dnia nie mają co jeść, że
czasem nie mają co jeść przez cały dzień, albo przez dwa, to już wiedzieli. Ale
świadomość, że to choroba, niesie dodatkową udrękę – jeśli nie mogą nic
poradzić.
– Teraz, ilekroć nie jem, myślę sobie, co też dzieje się tam we mnie w środku –
mówi Shahalla.
Oprócz głodu są jeszcze nawyki żywieniowe. Jak im powiedzieć, że te
powtarzane w kółko ubogie potrawy – ryż, czasem sos z soczewicy, sporadycznie
jakiś ochłap mięsa czy pół jajka, które jedli zawsze oni sami, ich rodzice i ich
dzieci, nie wystarczają, nie zrobią z nich silnych mężczyzn i kobiet, naprawdę
zdolnych żyć.

– Gdybym chociaż miała jakąś pracę.


– W fabryce?
– Tak, oczywiście, gdziekolwiek.
– A dlaczego nie masz?
– Bo nie mogę; nie mam z kim zostawić dzieci, nie mogę, teraz nie. Może
kiedyś będę mogła.
Ot, cała sztuczka: czekać, z nadzieją wyzwolenia – aż cię wykorzystają.

Shahalla mówi, że jest w potrzasku: nie może iść do pracy, bo nie ma z kim
zostawić dzieci; w Dhace nie ma rodziny – przyjechali ze wsi po tamtej powodzi,
chcieli zobaczyć, czy w Dhace nie będzie im się żyło lepiej. Ale nie. I w rezultacie
czasem mają co jeść, a czasem nie. I są dni, kiedy dzieci patrzą na nią głodne i nic
nie mówią. Shahalla ma jakieś 23 lata. I dwójkę dzieci: siedmioletnią dziewczynkę
i rocznego chłopczyka. Chłopiec nie chodzi, nie rośnie, nie ząbkuje, nie robi
niczego, czego można by oczekiwać po rocznym dziecku. A ostatnio przestał jeść.
– Zawsze jadł ryż, który mu dawałam, a teraz nie chce.
Dla wielu ludzi tutaj jedzenie i ryż, to jedno i to samo słowo. Shahalla ma
napiętą twarz, jest bardzo wychudzona. Mówi, że czuje się jak w potrzasku –
używa tego słowa – że wpadła w pułapkę.
– A tak się starałam, żeby miał ryż. I teraz okazuje się, że mu nie służy...
Dla Shahalli dzieci są najważniejsze. Teraz jest bardzo zmartwiona. Wiedziała,
że jeśli dzieci nie dostaną jeść, będzie to dla nich niedobre, ale myślała, że jak
w końcu zjedzą, to wszystko im przejdzie, a tymczasem lekarka od tych bez
Granic powiedziała jej właśnie, że to nie tak, że jeśli dzieci będą dalej nie dojadać,
zaczną się problemy później, bo nie urosną duże, nie będą zdolne do nauki.
I bardzo jest jej przykro; powinna była robić inaczej, dawać im to, czego
potrzebują, mówi. Spływa samotna łza.

Było ich wiele: czuły się obrażone albo przestraszone, albo przygnębione, kiedy
pielęgniarka mówiła im, że nie karmiły dobrze swoich dzieci, że ich dzieci są
niedożywione, że to jest choroba, że powinny im dawać produkt, który jest jakby
lekarstwem. Czuły się obrażone albo przestraszone, albo przygnębione, bo ktoś
mówił im, że nie potrafiły być matkami.
– Zawsze powtarzam pielęgniarkom, żeby uważały bardzo, w jaki sposób im to
mówią – zaznacza Astrid, Norweżka, szefowa pielęgniarek. – Przede wszystkim
żeby nie wyglądało na to, że im coś wyrzucamy. Biedne kobiety. Żeby przy tym
wszystkim nie wyszło na to, że uważamy je za winne.

Można by zatem wyznaczyć nowe kryterium odróżniające najtwardszy głód od


niedożywienia: głód zakłada świadomość, niedożywienie nie. W takim wypadku
lekarze z organizacji takiej jak ta mieliby przede wszystkim oświecać:
przekonywać niedożywionych, że są niedożywieni i że powinni spróbować się
leczyć. W pewnym sensie jest to problem, przed którym staje każda lewicowa
organizacja polityczna. Trzeba uświadomić uciskanym i wykorzystywanym, że są
uciskani i wykorzystywani, aby można było podjąć jakąkolwiek próbę zmiany
sytuacji. To określenie programu.

6
Chyba powinienem zacząć myśleć o czymś innym. Ale nie wiem o czym, zresztą
teraz bym nie mógł. Poza tym z powodu tego wszystkiego – nędzy, niepewności,
nieustannego widma głodu – Fatema może przepracowywać swoje dwanaście
godzin dziennie, może chcieć pracować przez dwanaście godzin dziennie.

Fatema postawiła wszystko na jedną kartę. Dwadzieścia jeden lat, trzyletni


synek, siedmioletnia córka, niedawno zostawił ją mąż. Ma szeroką, trochę nalaną
twarz, jest bystra, uśmiecha się smutno, ale ciepło. Przyjechała z rodzicami do
Dhaki jako pięcioletnia dziewczynka; stracili dom na skutek powodzi. Kiedy
skończyła trzynaście lat, wydano ją za mąż. Nie chciała wychodzić za mąż, ale nie
żeby się znowu bardzo broniła: zaczęła pracować w wieku siedmiu lat, dwanaście
godzin na dobę, w fabryce tekstylnej; jej życie po ślubie nie miało się specjalnie
zmienić. Co innego, gdyby mogła chodzić do szkoły. Kiedy była mała, patrzyła na
dziewczynki idące do szkoły – wydawały się jej zaczarowanymi księżniczkami.
Tak mówi: zaczarowanymi księżniczkami.
– Patrzyłam na nie i tak im zazdrościłam. Były jak zaczarowane księżniczki.
Nie spodziewała się tylko, że jej mąż będzie takim próżniakiem. Czasem
pracował, ciągnąc rikszę, albo sprzedawał coś na ulicy, a czasem siedział przez
cały tydzień w domu, nie przynosząc ani jednej zarobionej taka. Źle ją traktował,
bił ją, jeśli uważał, że zarabiała za mało pieniędzy.
– I wyrzuciłaś go z domu czy odszedł?
– Odszedł.
– Chciałabyś, żeby wrócił?
Fatema waha się z odpowiedzią. W końcu mówi, że właściwie niewiele to
zmienia, czy mąż jest, czy go nie ma; i tak ona musi zarobić, żeby zapewnić coś do
jedzenia dwójce dzieci. Córka ma gorączkę. Śpi obok na spódnicy matki, na
podłodze z desek w ich izbie.
– Nie jest ci przykro, że tak żyjesz, że zostałaś sama?
– Nie, tak wolę. Tak jest lepiej. Mężczyzna powinien się troszczyć o swoją
rodzinę; inaczej nie jest mężczyzną.
Fatema wypowiada te słowa i milknie; patrzy spod półprzymkniętych powiek.
Po czym powtarza oskarżenie: mężczyzna, który się nie troszczy o rodzinę, jest
darmozjadem, pasożytem. Pytam, czy ma miłe wspomnienia z życia z mężem.
Mówi, że tak, na początku, ale szybko się skończyło. I że nie chce szukać innego
mężczyzny; bo i po co. Musi się opiekować dziećmi.

Swoisty paradoks: kobieta taka jak Fatema, dzięki temu, że pracuje jak wół – te
kobiety są potwornie eksploatowane – może pozwolić sobie na uniezależnienie
się od mężczyzny, nie musi znosić jego agresji.
Cztery dni temu Aminul Islam, robotnik z fabryki tekstylnej, został znaleziony
martwy, ze śladami tortur, na poboczu drogi na przedmieściach Dhaki.
Czterdziestoletni Islam, ojciec dwóch synów i córki, był jednym z przywódców
manifestacji, które w 2010 roku doprowadziły do podniesienia minimalnej płacy
w tym sektorze z 1600 do 3000 taka. 3000 taka to równowartość 35 dolarów.
– Tak, pamiętam awantury wokół całej sprawy i podniesienie płacy. Ale nie
słyszałam o tym zabójstwie – mówi Fatema.
Aminul Islam próbował zorganizować swoich kolegów z fabryki Shasha
Denim, jednej z wielu, które produkują ubrania noszące potem markę Nike,
Tommy Hilfiger i inne nazwy bardzo cool. Utrzymanie dotychczasowych
warunków pracy wymaga ze strony ofiar uległości: siły parapolicyjne tłumią
protesty wywołane żądaniem podniesienia głodowych pensji. Kolejne rządy
bangladeskie zgodnie i bez najmniejszych oporów likwidują opozycję
robotniczą – a „wspólnota międzynarodowa” odwraca wzrok. Porządek światowy
wymaga, aby istniały kraje takie jak Bangladesz, aby miliony robotników
pracowały za 40 dolarów miesięcznie. I to nie tylko dlatego, że produkują oni
tanie towary kupowane przez miliardy ludzi; wprowadzają również pewien ład
na mapie przemysłu obejmującej kraje od najbogatszych, w których nikt nie
pracowałby za takie pieniądze, do tych, w których owszem, ludzie tak pracują.
„Powinniśmy przenosić określony typ produkcji do krajów, w których będzie ona
bardziej dochodowa; utrzymany w ten sposób poziom zysków da nam możliwość
inwestowania w rozwój i innowacyjność”, mówił w „New York Timesie” ważny
przedsiębiorca amerykański. Oto mamy nową funkcję postępu technicznego:
usprawiedliwienie dla najbardziej brutalnego kapitalizmu. Jeśli nie
produkowalibyśmy tego wszystkiego dzięki nadmiernej eksploatacji robotników,
nie zarabialibyśmy wystarczająco dużo, aby przeprowadzać dalsze „innowacje”,
mówią nam z poważną miną kapitanowie jutra, które jest rynkiem.

– Jaki wstyd, prawda? On nas bronił, oddał życie w naszej obronie, a ja nawet
nie wiem, kto to taki.

Aminul Islam był niskim, brodatym mężczyzną, bardzo pobożnym


muzułmaninem. Przed trzema laty, wkrótce po tamtych strajkach, został
porwany przez siepaczy bangladeskich służb specjalnych. Bito go, torturowano,
próbowano zmusić do podpisania dokumentów kompromitujących jego
towarzyszy. W końcu zdołał uciec. Przez kilka miesięcy trzymał się od tego
wszystkiego z daleka, ale wreszcie nie wytrzymał, wrócił.
Miesiąc temu robotnicy z jego fabryki znów wyszli na ulicę. Konflikt narodził
się w momencie, kiedy poprosili o wolne popołudnie, żeby móc obejrzeć
mistrzostwa Azji w krykiecie, którymi w tamtych dniach żyło całe miasto.
Kierownictwo odmówiło, nastąpiła eskalacja napięcia: po kilku godzinach
strajkowały tysiące robotników: protestowali z powodu niskich pensji, złych
warunków pracy, molestowania swoich kobiet. Ludzie z formacji parapolicyjnej
porwali Islama. Wypuścili go następnego dnia, ale po dwóch tygodniach
uprowadzili na nowo.

– Nie, jakie to przykre. Biedny człowiek – szepcze Fatema z pociemniałą


twarzą.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat Bangladesz stał się drugim światowym
eksporterem teksyliów, po Chinach. Teraz odzież stanowi trzy czwarte eksportu
kraju. Co roku przynosi 20 miliardów dolarów. Z czterech milionów robotników
pracujących w tym sektorze 90 procent to kobiety. Fatema wciąż pracuje w tej
samej fabryce tekstylnej. Dostaje swoje 3000 taka za obsługiwanie maszyny przez
dwanaście, trzynaście, czternaście godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. Ale jej
praca nie ma wielkiej wartości: w 60 dolarach, cenie, za jaką sprzedaje się dżinsy
w Nowym Jorku, koszty bangladeskiej siły roboczej – to, co zostaje Fatemie –
wynoszą od 25 do 30 centymów. A my, ludzie Zachodu, chodzimy w tych
ubraniach – postępowi zwolennicy demokracji, tak zatroskani o prawa człowieka.

Fatema połowę – połowę – życia spędza w pracy. Pytam ją, co myśli, kiedy
siedzi tak długie godziny nad swoją maszyną. Mówi, że myśli o dzieciach,
o potrzebnych im pieniądzach, o tym, czy uda jej się dobrze wychować dzieci.
– Myślę o takich sprawach, o kłopotach, o wszystkim, co mnie czeka.
– A masz jakieś miłe myśli?
– Tak, czasem przypominam sobie szczęśliwe chwile przeżyte z mężem.
Mówi to onieśmielona, jakby z poczuciem winy, i dodaje, że najlepsze w pracy
jest to, że nieraz może pogawędzić z koleżankami, opowiedzieć im o swoich
problemach, wysłuchać ich zmartwień; nie czuje się samotna. Ale nie zostaje
długo, bo musi wracać szybko do domu, przygotować posiłek dla dzieci. W jej
izbie jest bardzo czysto, panuje porządek: na podłodze z desek maty, w kącie dwie
półki z garnkami, ręcznik, termos.
– Jakiej muzyki lubisz słuchać?
Fatema znów mówi, jakby się usprawiedliwiała:
– Tutaj nie mogę słuchać muzyki, bo nie mam jak, nie mam radia, nic takiego.
Karol Marks wyobrażał sobie, że w społeczeństwie ludzi równych prace
konieczne do życia – te, które nie muszą przynosić wartości dodatkowej
nielicznym – będą o wiele lżejsze i w związku z tym ludzie będą mieli więcej czasu
na własne zainteresowania. Tutaj idea zajmowania się czymś dla przyjemności,
wykonywania zajęć, które nie są nastawione bezpośrednio na zaspokajanie
potrzeb, prawie nie istnieje.

Fatema płaci 2000 miesięcznie za dziesięciometrowy pokój; zostaje jej tysiąc


na całą resztę: ubrania, bilety komunikacji, jedzenie. Trzy osoby muszą żyć,
ubierać się, jeść za 13 dolarów miesięcznie: przy odrobinie szczęścia będą mieć
dwa razy dziennie ryż. Zazwyczaj kojarzymy głód z osobami, które nie mają
pracy, ludźmi z marginesu, pogubionymi w życiu – a nie z tymi, którzy spędzają
pół życia przy maszynie produkującej cenione towary.
– Kiedy nie mamy dosyć jedzenia, ja nie jem, ale moje dzieci tak. One są całą
moją nadzieją – mówi Fatema.
Pytam ją o ulubione danie.
– Ponieważ jestem biedna, nie mogę wymyślać nic specjalnego. Dobry jest ryż
i zupa z soczewicy. To mogę zjeść, i lubię.
– Ale gdybyś mogła coś sobie zażyczyć...
– Lubię ciastka z piekarni.
– A kiedy je jesz?
Takie ciastko kosztuje tutaj cztery czy pięć taka, pięć centymów.
– Ach, dawno już sobie nie kupowałam...

W tych dniach jem w bangladeskich barach obiady złożone zawsze z ryżu, zupy
z soczewicy, nieraz kawałka kurczaka; zdarza się, że potrawa nie jest tak
pikantna, żeby wyciskać łzy z oczu. Kiedy zamawiam kilka rzeczy, płacę dwa
dolary. Oba bary, w których zwykle się żywię, są bardzo czyste, zatrudniają wiele
osób. Bieda – dla tych mniej biednych – to kupowanie tanio ludzi, wielu ludzi.
Jest to społeczeństwo służby. Jeśli kobieta, która sprząta w domu, może cię
kosztować 500 taka miesięcznie, to po co sprzątać. Jeśli człowiek, który będzie
prowadził za ciebie samochód, może cię kosztować 5000, po co prowadzić; jeśli
chłopiec, który odniesie ci zakupy, podskoczy z radości, otrzymawszy 50, po co
nosić cokolwiek. Tak właśnie działają, na co dzień, owe przepaści.
Karol Marks jakiś czas temu nazwał pewien sektor społeczeństwa
„proletariatem”: to ci, którzy nie posiadają nic poza potomstwem. Fatema patrzy
na swoją gorączkującą córeczkę, głaszcze ją.
– Najgorsze, że teraz boję się chodzić do pracy.
Pytam, czego się boi. Patrzy na mnie zdziwiona. Ognia, mówi, jakby to było
oczywiste. Warsztat, w którym pracuje, zastawiony sprzętami, duszny, pełen
materiałów i środków chemicznych, znajduje się na piątym piętrze
ośmiopiętrowego budynku, w którym każdy poziom jest małą fabryką z setką
robotnic stłoczonych przy swoich maszynach, bez powietrza. Schody są wąskie
i ciemne, cała konstrukcja byle jaka, a ponieważ powtarzają się przerwy
w dostawie prądu, na balkonach stoją generatory; jest to dodatkowy ciężar, które
te budowle ledwo dźwigają – albo którego nie mogą udźwignąć. Pożary,
zawalenia zdarzają się często. W ciągu ostatnich pięciu lat ponad tysiąc
robotników spłonęło.
– Ale nie mogę nie chodzić. Za jeden opuszczony dzień odliczają mi dwa. A jak
się spóźnię, muszę pracować, ale nie płacą mi dniówki.

Czasem mam wrażenie, że nie chcemy odpowiadać sobie na proste pytania:


Dlaczego – powiedz mi, chłopcze – ludzie w Bengalu są tacy biedni i tak głodują?
Dlatego, że tak mało im się płaci, proszę pani, że się ich wyzyskuje. A dlaczego
zgadzają się pracować za tak marne pieniądze? Bo nie mają wyboru, proszę pani,
albo są głodni. A kto czerpie korzyści z tego wyzysku? Wielu, proszę pani, wielu.
Tak, wiem, że wielu, ale proszę mi kogoś wskazać. No więc na przykład ja, który
kupuję produkowane przez nich ubrania.
Najbogatszy człowiek w Hiszpanii, Amancio Ortega, w 2012 roku powiększył
swój majątek o prawie 20 miliardów dolarów, ponieważ jego główna firma,
Inditex–Zara – „optymalizuje koszty przedsięwzięć dzięki polityce zakupów
skoncentrowanej na gospodarkach rozwijających się”. To znaczy produkuje coraz
więcej w Indiach, Chinach i Bangladeszu. Tylko w tym ostatnim kraju pracuje dla
niej ćwierć miliona ludzi.

Nosimy na sobie kawałki cudzej skóry – obce, nadpalone, brudne, posklejane.

Rozmawiamy o przyszłości – nie wymawiając tego osobliwego słowa. Pytam ją,


jak sobie wyobraża siebie za dwadzieścia lat.
– Boję się też, bo teraz mogę pracować, ale za dwadzieścia lat będę bardzo stara
i kto wie, czy będę mogła, czy mój szef będzie chciał mnie zostawić w fabryce.
Wszystko zależy od tego, jak wykieruję dzieci. Jeśli przygotuję je do życia jak
trzeba, znajdą pracę i będą mogły zająć się mną za dwadzieścia czy trzydzieści
lat, kiedy będę już stara. Ale jeśli nie, to nie będę miała nic.
Na szali postawione jest wszystko, nawet jeśli „wszystko” to niewiele. Pytam ją,
czyja to wina, że ona musi tak żyć. Odpowiada, że nie wie, że jest jej wszystko
jedno. Z sąsiedniego pokoju dobiegają odgłosy rozmowy, z innego – płacz
dziecka. Jedyne światło sączy się przez otwór drzwiowy i dziury w ścianie.
Powietrze nie przedostaje się znikąd.
– Gdyby mi coś dało oskarżanie kogokolwiek, tobym oskarżała, ale nic nie da.
Taki jest chyba mój los, los wyznaczony przez Boga. Bóg zostawił mnie tutaj bez
niczego, żebym radziła sobie sama. Już On wie dlaczego.
– A dlaczego nie stworzył świata tak, żeby każdy miał to, czego potrzebuje?
– Nie mam rozumu ani nauki, żeby wytłumaczyć, dlaczego tak jest. Chciałabym
umieć powiedzieć, co myślę o całej tej sytuacji. Ale nie umiem; nigdy nie
chodziłam do szkoły.
– I wydaje ci się, że to wina Boga, rządu, ludzi?
– Na Boga się nie skarżę. On robi, co ma robić, co zechce. Ale rząd, tak, muszę
powiedzieć, że rząd służy tylko bogatym. Dla nas nie robi nic, nie troszczy się
o nas wcale.
„Ubogiego bowiem nie zabraknie w tym kraju”, mówi Księga Powtórzonego
Prawa, 15, 11.

Miasta są najskuteczniejszą formą eksploatacji taniej siły roboczej. Tak


rozpoczęła się cała rewolucja przemysłowa: do miast angielskich ściągali ubodzy
chłopi, którzy wiedzieli, że jeśli odejdą ze wsi, znajdą pracę, niegodną, ale zawsze
pracę, i coś do zjedzenia.
Denerwuję się, kiedy ktoś mówi – bo nie chce mu się pomyśleć – że Ten Inny
Świat robi to samo co Pierwszy, tylko o wiele później. Czasem jednak – rzadko –
wydaje mi się to prawdą. Teraz, dwieście lat później, w wielu ubogich miastach
powtarza się ten sam mechanizm. W Azji, Afryce, Ameryce Łacińskiej rosną
miasta, w których można najlepiej eksploatować darmową niemal siłę roboczą.
Dzięki temu, że nędza zmusza ludzi, miliony ludzi, do sprzedawania siebie
bardzo tanio. I z powodu tych szczęściarzy tysiące idących za nimi już tej pracy
nie zdobędą.
Co zrobimy? Porozbieramy się, żeby nie nosić na swojej skórze skóry tych
kobiet, zdartej na strzępy? Wspaniała sesja love-in, wszyscy na golasa dla
zadośćuczynienia sprawiedliwości powszechnej? Uczcimy je dwudziestoma
dwiema sekundami milczenia? Powiemy sobie, że dzięki nam ci ludzie mają
pracę, mają co jeść? Zachowamy olimpijski, pełen skruchy, znudzony spokój?

Ktoś powiedział, że biednych z Kamrangirchar nie interesują specjalnie sprawy


kraju, polityka, tego typu tematy. Zbyt są zaprzątnięci zdobywaniem czegoś do
zjedzenia. To jest, mówi się, prawdziwa karma ubogich.

Prawdziwe przekleństwo ubogich.

We foyer najdroższego hotelu w Dhace pewien zaprzyjaźniony dziennikarz


przedstawia mnie N., pośrednikowi. Należy on do tych, którzy robią dobre
interesy: zbierają zamówienia od marek zachodnich i przedstawiają je
producentom lokalnym. N. jest mężczyzną po trzydziestce, o ujmującym
uśmiechu, ubranym w nienaganną koszulę; ma na ręku zegarek ogromny jak
spodek. Popija cappuccino i opowiada mi, że wielkie sieci handlowe,
supermarkety, firmy publicznie rozdzierają szaty – tak mówi: rozdzierają szaty –
lecz nie rezygnują ze swojego procentu zysku, biorąc przynajmniej sześć razy
więcej, niż płacą. I próbują jeszcze zwiększać zyski, płacąc jak najmniej – a ludzie
niech sobie jakoś radzą. Uwagę N. przyciągają płaskie ekrany we foyer
najdroższego hotelu: właśnie pokazywany jest mecz o mistrzostwo Azji
w krykiecie, Bangladesz kontra Indie.
– Krykiet to moja prawdziwa pasja. Tu naprawdę trzeba mieć jaja. Krykiet to
autentyczna walka o życie.
W foyer najdroższego hotelu – jednego z tych monstrualnych budynków
z nieprzezroczystego szkła z wystrojem z różowego marmuru, jak na lotnisku –
gruba pracownica przechadza się ze świecącą packą. Ma ruchy pantery: skrada
się, atakuje. Kiedy zadaje płaski cios, rozlega się trzask, packa rozbłyska: kolejna
mucha zabita. Może jej zadaniem jest oczyszczenie powietrza, którym oddychają
goście, a może prezentacja walki o przetrwanie: żeby nikt nie zapomniał się –
i nie zapomniał. I ten zacięty, zadowolony uśmiech. Któż znajdzie słowa, by
opisać rozkosz, jaką ta kobieta znajduje w zabijaniu much.

(Teraz, podczas gdy piszę te słowa, dochodzą wieści o kolejnej katastrofie


budowlanej w Dhace; ponad 1100 ofiar. Podobno dzień wcześniej pojawiły się
pęknięcia i z ośmiopiętrowego budynku ewakuowano 3 tysiące pracownic, ale
owego 24 kwietnia szefowie zapowiedzieli, że ta, która nie stawi się do pracy,
straci miesięczną pensję. Stawiły się wszystkie; dwie godziny później budynek
zawalił się w ciągu kilku chwil. Podobno właściciel jest kacykiem z partii
rządzącej. Podobno w Bangladeszu co piąty deputowany do zgromadzenia
narodowego jest przedsiębiorcą z branży tekstylnej, a ci, którzy nie są, inwestują
w tę gałąź przemysłu albo przyjmują stamtąd łapówki: nikt nie jest
w najmniejszym stopniu zainteresowany jakąkolwiek zmianą. Zwykle polityka
nie jawi się tak wyraźnie jako narzędzie w służbie interesów pewnego sektora
gospodarczego).

Przykro jest myśleć, że Fatema czy Abdel należą do uprzywilejowanych: mają


pracę, mają szefa, który ich wyzyskuje. Taslima – albo Momtaz, albo Mohamed –
nie mają: nie mają od kogo czego żądać, nie mają kolegów, koleżanek z pracy,
z którymi mogliby się łączyć, domagając się lepszych warunków, nie mają
pewności – względnej pewności – że tak będzie również jutro, nie są włączeni
w system. Pracują, jeśli mogą – jeśli pozwala na to ich sytuacja – a jeśli nie mogą,
są absolutnie przegrani.
Co w praktyce oznacza, że jedzą jeszcze mniej niż tamci – i że chętnie
korzystaliby z przywilejów, jakimi cieszą się Abdel czy Fatema.
Co w praktyce oznacza: w pewnych okresach i miejscach – tutaj, w Dhace,
teraz, i w tylu innych miejscach – taki jest pożytek z głodu.
.

Kiedy się urodziłem, w 1957 roku, byłem jednym z 2,95 miliarda ludzi. Już i tak nie
było to miłe: marzenia o niepowtarzalności rozmienione na 2 949 999 999. Teraz
jest jeszcze gorzej. Teraz jest nas przeszło dwa razy więcej: w ciągu pół wieku
liczba ludności świata podwoiła się i dalej rośnie; przekroczyła już 7 miliardów.
Przed dwoma tysiącami lat, w momencie tej tradycyjnie przyjętej cezury
skojarzonej z narodzinami żydowskiego kaznodziei, który miał tak podłe życie
i tak godną śmierć, żyło na świecie około 300 milionów ludzi, i liczba ta rosła
bardzo powoli. Potrzeba było ponad piętnastu wieków, aby się podwoiła – po
czym tempo przyspieszyło. Około 1900 roku na Ziemi żyło 1,7 miliarda ludzi,
w 1950 roku – 2,5 miliarda. Podobno 12 października 1999 roku przekroczyliśmy 6
miliardów. Prognozy mówią, że w 2050 roku będzie nas – będzie ich? – około 9
miliardów i zmienią się proporcje między kontynentami: w Azji będzie nadal
mieszkała ponad połowa ludności świata, lecz Europa, w której na początku
ubiegłego wieku mieszkała prawie jedna czwarta, skurczy się do mniej niż 7
procent. Za to zwiększy się podwójnie procentowy udział Afrykańczyków; będą
stanowili jedną piątą ludzkości.
Jest nas wielu, bardzo się rozmnożyliśmy. Historycy oceniający kwestię ze
słusznej perspektywy powiedzą, że najbardziej charakterystyczna dla naszych
czasów jest niespotykana mnogość ludzi. (Nie pozwolą sobie chyba na
Borgesowski żart: Mirrors and fatherhood are abominable, because they multiply the
number of men)[14].
Będą zastanawiać się i badać szczegółowo, jak to się dzieje, że planeta, która
przez stulecie nie mogła wykarmić 500 milionów, nagle mogła zapewnić żywność
pięciu miliardom. Jest to jedno z największych osiągnięć ludzkości.

Jest wiele przyczyn głodu. Brak żywności już do nich nie należy.

Norman Borlaug w 1970 roku, w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, otrzymał


Pokojową Nagrodę Nobla. Aese Lionães, przewodniczący Komitetu, powiedział
podczas uroczystości: „Świat żył w lęku przed dwiema katastrofami – eksplozją
demograficzną i eksplozją nuklearną. Obie stanowią śmiertelne zagrożenie. W tej
sytuacji, naprawdę trudnej do zniesienia, z majaczącym przed nami widmem
Sądu Ostatecznego, wkracza na scenę doktor Borlaug i przecina węzeł gordyjski.
Daje nam mocno ugruntowaną nadzieję, alternatywę pokoju i życia: zieloną
rewolucję. Oto przyznaliśmy nagrodę uczonemu, który, bardziej niż ktokolwiek
w naszych czasach, pomógł nakarmić wygłodniały świat. Wybraliśmy właśnie
jego, w nadziei że dając światu chleb, da mu również pokój”.
Wyżywienie musiało być przedmiotem nieustannej troski. W 1974 roku Henry
Kissinger, sekretarz stanu prezydenta Richarda Nixona, zwołał wielką
konferencję w Rzymie w celu skoordynowania wysiłków w walce z głodem. „Za
dziesięć lat żadne dziecko nie pójdzie spać głodne”, zadeklarował na zakończenie.
Dziesięć lat minęło. Data 1984 to bardzo znacząca liczba.

W tamtych latach maltuzjański lęk stał się jedną z najbardziej


rozpowszechnionych postaw. Paul R. Ehrlich, profesor biologii na uniwersytecie
Stanforda, opublikował w 1968 roku książkę, która stała się wielką sensacją.
Książka, zatytułowana The Population Bomb (Bomba demograficzna),
rozpoczynała się od stwierdzenia: „Batalia o wykarmienie ludzkości zakończyła
się. W latach siedemdziesiątych setki milionów ludzi umrą z głodu mimo
wszelkich możliwych programów pomocy. Jest już za późno, aby zapobiec
znacznemu wzrostowi wskaźnika śmiertelności w świecie...”.
Ehrlich twierdził, że jedynym możliwym kierunkiem działania prowadzącym
do złagodzenia w dłuższym wymiarze czasu skutków katastrofy, jest
ograniczenie wskaźnika wzrostu demograficznego co najmniej do zera. Dla
osiągnięcia tego celu można by na przykład w krajach o największym przyroście
naturalnym, czyli najbiedniejszych, dodawać do pożywienia lub napojów
„środków okresowo sterylizujących”, lub też, jeśliby się chciało osiągnąć większą
skuteczność, przeprowadzać masową sterylizację. Postulował też, aby Stany
Zjednoczone dozowały pomoc w zależności od tego, jak sprawnie dany kraj
kontroluje przyrost naturalny. Indie, na przykład, które sobie z tym nie radzą, nie
powinny otrzymywać nic; gra niewarta świeczki. Lepiej pozwolić, aby populacja –
na skutek głodu – sama się zredukowała na tyle, na ile jest to potrzebne, mówili
doktor Ehrlich i jego małżonka. I nie zamknięto ich za to. Występowali
w programie Johnny’ego Carsona, sprzedali mnóstwo egzemplarzy książki,
wzbogacili się. Na temacie końca świata zawsze można było zrobić interes.
Dobry interes zrobiło też parę szacownych instytucji, takich jak Klub Rzymski.
Jego raport, zatytułowany Limits to Growth (Granice wzrostu) przygotowany przez
uczonych z MIT (Massachusetts Institute of Technology) i opublikowany
w 1972 roku, rozszedł się w ponad 30 milionach egzemplarzy i czytany był jak
Biblia. Raport wyjaśniał, wspierając wywód wieloma cyframi i schematami, że
główne zasoby naturalne kończą się i że w związku z tym ludzkość wkroczy
w epokę katastrof, a liczba mieszkańców Ziemi zmniejszy się gwałtownie na
skutek wojen, głodu i rozmaitych klęsk.
I na tym stanęliśmy. Nie ma nic smutniejszego niż Apokalipsa, ponieważ nigdy
się ona nie spełnia.

Maltuzjanizm – powracający, uporczywy – jest karykaturą, ekstremalną formą


myślenia o wiele bardziej powszedniego – pokusy wyobrażania sobie przyszłości
na zasadzie ekstrapolacji warunków współczesnych. Wyznawcy idei
maltuzjańskich przekonani są na ogół, że jeśli ludzkość będzie dalej się mnożyć,
zabraknie dla niej żywności – przy obecnych warunkach produkcji. Nie biorą pod
uwagę ewidentnych świadectw historycznych mówiących, że produkcja, z jej
okresami pewnego rozchwiania i chaosu, adaptuje się zazwyczaj do rosnących
potrzeb, i vice versa.
Nie ma nic bardziej reakcyjnego, zachowawczego, niż wyobrażać sobie świat
przyszłości według wzorów współczesnych i wprowadzać do tego niezmiennego
kontekstu jedną tylko zmienną: w tym wypadku większe zapotrzebowanie na
żywność spowodowane wzrostem demograficznym.
I oczywiście przerażać się w obliczu tej refleksji.

(W książce Une brève histoire de l’avenir Jacques Attali podaje przykłady takich
błędów: „Pod koniec XVI wieku wszyscy prognozowali, że pojawienie się
w Europie ruchomej czcionki drukarskiej wzmocni obie dominujące władze,
Kościół i Cesarstwo; podobnie pod koniec XVIII wieku większość analityków nie
dostrzegała w maszynie parowej nic ponad jarmarczną atrakcję, która nie zmieni
rolniczego charakteru społeczeństwa; również pod koniec XIX wieku według
przeważającej większości obserwatorów jedyną przyszłością dla elektryczności
było oświetlenie ulic”[15]).

W 1970 roku przeszło jedna czwarta ludzkości liczącej wówczas 3,7 miliarda
cierpiała głód – około 800 milionów ludzi. W tamtych latach skutki zielonej
rewolucji okazały się decydujące dla poprawy sytuacji w Azji – przede wszystkim
w Chinach i Indiach. Liczba głodujących utrzymywała się, ale przyrost
demograficzny powodował, że proporcja się zmieniała.
W 1980 roku 850 milionów niedożywionych stanowiło 21 procent ludzkości.
W 1990 – 840 milionów stanowiło 16 procent. W 1995 liczba głodujących osiągnęła
swoje minimum historyczne: znowu według oceny FAO było to 790 milionów, 14
procent ludności świata. Organizacje międzynarodowe wyrażały wielki
optymizm i zapowiadały, że batalia wytoczona głodowi dobiega końca.
Batalia ta była dla nas ważna, ponieważ ukształtowała przeświadczenie, że
świat jako całość troszczy się o świat jako całość; Organizacja Narodów
Zjednoczonych okazywała się tutaj bardzo przydatna. Chociaż dodatkowym
impulsem było rozszerzenie pierwotnych lęków Roosevelta: dopóki istniały dwa
bloki, przywódcy żadnego z nich nie chcieli dopuścić, by na ich obszarze pojawiły
się sektory ludności przeżywające kryzys; groziłoby to przechodzeniem na drugą
stronę. Zatem pożyteczne, a nawet konieczne było dopilnowanie, aby ludzie mieli
co jeść.

Nikt już prawie nie ośmielał się powiedzieć, że głód, znoszenie głodu, może być
karą jakiegoś boga, któremu ludzie nie byli dość posłuszni. Choć obowiązywało –
obowiązuje nadal? – maltuzjańskie credo: jeśli ubodzy głodują, to dlatego że
zanadto się mnożą. Co ostatecznie może i jest prawdą – tak ostatecznie, że
właściwie nic to nie wyjaśnia. Zacznijmy od początku: ci, którzy mają wiele dzieci,
to ludzie pozbawieni jakiejkolwiek pewności – żywieniowej, medycznej – że ich
dzieci przeżyją wiek niemowlęcy. Idąc dalej: jeśli ich dzieci nie otrzymują
potrzebnej żywności ani lekarstw, to nie dlatego że jest ich za dużo, lecz dlatego
że wszystko zagarnęli inni, pozostawiając ich bez „ich cząstki”.

Były też i inne powody; wiele z nich jest wciąż aktualnych. Już od
kilkudziesięciu lat pojawia się mnóstwo życzliwie nastawionych opracowań –
amerykańskich, europejskich, „międzynarodowych” – rozpoczynających się
zwykle od śmiałego stwierdzenia, że główną przyczyną głodu na świecie jest
ubóstwo. Wydaje się to logiczne, niemal oczywiste. Niemniej jest to retoryczna
mistyfikacja w czystej postaci. Można by to ewentualnie sformułować w ten
sposób: ubodzy są głodni, gdyż nie stać ich na zakup żywności, ale między
ubóstwem a głodem nie zachodzi relacja przyczynowo-skutkowa.
W rzeczywistości mają one wspólną przyczynę. Są postacią tej samej zbrodni –
kradzieży. Główną przyczyną głodu w świecie jest bogactwo: fakt, że nieliczni
zagarniają dla siebie to, czego potrzebuje wielu, w tym żywność.
Później pojawia się nurt wyjaśnień nieco bardziej złożonych: głód jest
rezultatem także innych problemów strukturalnych. „Aby zlikwidować głód,
należy podnieść poziom edukacji”, brzmi klasyczne współczesne hasło. Jest w tym
odrobina prawdy, ale... W większości biednych krajów edukacja nie pomaga
najuboższym znaleźć lepszych sposobów zarabiania na życie. Spośród ludzi
odnoszących z wykształcenia korzyść liczną grupę stanowią emigranci do
dawnych metropolii, które przyjmują ich z otwartymi ramionami. Na przykład
zatrudniają tanie pielęgniarki z Zimbabwe czy Surinamu – równocześnie
domagając się podniesienia poziomu edukacji w Zimbabwe czy Surinamie.
Bardziej rozmyta linia wyjaśnienia prowadzi do konstatacji, że rządy biednych
krajów są skorumpowane i nieuczciwie rozdzielają środki przeznaczone na
pomoc dla swoich obywateli. Są skorumpowane, kradną pieniądze. Hombres necios
que acusáis / a la mujer sin razón, / sin ver que sois la ocasión / de lo mismo que culpáis –
(Bezrozumni mężowie, którzy oskarżacie kobietę bez żadnych racji, nie widząc,
że sami jesteście oskarżeń tych powodem)[16]. Owe skorumpowane rządy
utrzymują się dzięki wsparciu tych samych rządów i organizacji zachodnich,
które zarzucają im nieuczciwość. Rządy te dostarczają im surowców i oferują
korzyści militarne – chociaż teraz przegrywają z Chińczykami, którzy mniej
narzekają i oferują te same korzyści na nieco lepszych warunkach.

Pośród wszystkich tych wyjaśnień jedno – będące niemal kalką ze Smitha –


zyskało wielkie poparcie w latach osiemdziesiątych: jeśli na świecie wciąż
głodowały setki milionów ludzi, to dlatego że Stany Zjednoczone ingerowały
w gospodarkę tych krajów, nie pozwalając, by rynek realizował swoje
mechanizmy, rozdawał swoje łaski.
Idea ta była częścią ofensywy rozpoczętej w tamtych latach, całkowicie zgodnej
z nurtem kapitalizmu: po upadku Muru Berlińskiego i końcu historii nic już tej
ofensywy nie blokowało. Znamy to wszystko dobrze: Międzynarodowy Fundusz
Walutowy i Bank Światowy, wykorzystując długi zaciągnięte przez kraje ubogie
w latach siedemdziesiątych w wielkich bankach międzynarodowych – kiedy
wielkie banki miały zbytnią płynność i przekonały kraje ubogie do przyjęcia
pożyczek – narzuciły dłużnikom swoje neoliberalne programy. Pracownicy tych
instytucji, poprzez egzekucję długów, przeobrazili się w nowych administratorów
kolonialnych, którzy wylądowali w stolicach wielu krajów z prawem narzucania
kompletnych systemów ekonomicznych. Reagan i Bush w Stanach
Zjednoczonych, Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii, Kohl w Niemczech to
przywódcy, którzy stali za tą ofensywą.
Większość podejmowanych na tej drodze działań pogłębiała głód: dewaluacja
walut narodowych podniosła koszty zakupów wszelkich towarów importowanych
czy eksportowanych, redukcja aparatu państwowego pozostawiła miliony
zatrudnionych bez pracy, na skutek prywatyzacji wzrosły ceny usług publicznych,
a biednym ubyło pieniędzy na zakup żywności; zniszczenie systemu opieki
zdrowotnej odebrało ludziom niedożywionym, bardziej podatnym na
zachorowania, możliwość leczenia.
Plany dostosowania, zmierzające do narzucenia przewagi rynku nad
ustaleniami krajowymi, obejmowały zniesienie kontroli importu żywności
w krajach ubogich, których produkty musiały pod względem ceny konkurować
z produktami z krajów bogatych, mającymi ceny subsydiowane. MFW i Bank
Światowy twierdziły, że kontrola taka zakłóca funkcjonowanie rynku – chociaż
nigdy nie kwestionowały innych „zakłóceń” wprowadzanych na rynkach przez
państwa bogate: miliardowych dotacji dla rolnictwa – bezwzględnego
protekcjonizmu. W czasie obradującej w latach 1986–1993 rundy urugwajskiej
GATT (General Agreement of Tariffs and Trade) – Układu Ogólnego w sprawie
Taryf Celnych i Handlu, poprzednika Światowej Organizacji Handlu, wiele
krajów zostało zmuszonych do obniżenia barier celnych i ograniczenia inicjatyw
pobudzających produkcję rolną, podczas gdy Stany Zjednoczone, Europa
i Japonia jeszcze bardziej zwiększały subsydia dla producentów, którzy mogli
produkować coraz taniej i zawładnąć rynkami tych krajów.
Włączenie krajów ubogich do rynku globalnego – nadające każdemu z nich
nową rolę, w związku z adaptacją do tego rynku, i zmieniające strukturę
produkcji lokalnej, nastawionej odtąd na eksport zamiast na zaspokajanie
potrzeb mieszkańców – sprawiło, że wielu chłopów straciło ziemię, pracę
i zmuszonych zostało do migracji na peryferie miast. Ci, którzy pozostali, nie
mogli już uprawiać ziemi na własne potrzeby i często musieli pracować w nowych
latyfundiach za głodowe pensje.
W wielu krajach polityka MFW i Banku Światowego obejmowała także
eliminowanie subsydiowanych produktów żywnościowych oraz likwidację
mechanizmów regulujących ceny wewnętrzne, opartych na uruchamianiu rezerw
zboża i innej żywności. W przypadkach takich jak Niger przyniosło to
bezpośredni rezultat: po prostu i zwyczajnie doprowadziło do śmierci głodowej
tysięcy ludzi.

Konsensus Waszyngtoński. Musi to być niemiłe: dla człowieka, dla miasta,


przejść do historii w związku z nazwą idei politycznej, która doprowadziła do
śmierci wielu milionów ludzi.

Ofensywa kapitalizmu w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych


zapoczątkowała także zjawisko bardziej ogólne i charakterystyczne: zasadnicze
decyzje dotyczące jakiegoś kraju zapadały w siedzibach MFW i Banku
Światowego w Waszyngtonie, a zatem władze lokalne straciły niemal całkowicie
autorytet – wybory w tych nowych demokracjach coraz bardziej przypominały
niepotrzebną farsę. Nie mając nad sobą państwa, które mogłoby pośredniczyć
w konfliktach społecznych i ekonomicznych, biedni zdani byli jeszcze bardziej na
samych siebie, na łaskę i niełaskę bogatych.
„Najważniejszą konkretną przyczyną pogłębienia się ubóstwa i nierówności
w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było wycofanie się państwa”,
głosi najzupełniej formalny raport ONZ z 2003 roku, zatytułowany The Challenge
of Slums (Wyzwanie slumsów).

A przy tym wszystkim zapominamy, jak bardzo poprawiły się warunki życia
wielu, wielu ludzi. W Londynie, na przykład – stolicy ówczesnego imperium –
w 1851 roku jedna trzecia kobiet w wieku od piętnastu do dwudziestu pięciu lat
pracowała jako służące, a jedna trzecia jako prostytutki.
To tylko przykład, jeden z wielu. Gdyby nie setki milionów głodujących,
niektórzy mogliby twierdzić, że system ten sprawdził się, że nie potrzeba innego.
I wielu tak twierdzi.

„W latach dziewięćdziesiątych handel rozwijał się dalej na niespotykaną skalę,


niemal cały świat stał się otwarty na handel, a wydatki wojskowe spadły.
Wszystkie podstawowe nakłady produkcyjne obniżyły się, podczas gdy stopy
procentowe spadały szybko, podobnie jak ceny podstawowych towarów. Przepływ
kapitału uwolniony został spod kontroli państwa; kapitał mógł być przenoszony
szybko w rejony łatwiejszej produkcji. W tych warunkach ekonomicznych, niemal
doskonale realizujących główną doktrynę neoliberalną, można było oczekiwać, że
wspomniana dekada przyniesie dobrobyt i sprawiedliwość społeczną w stopniu
dotąd nieznanym” – głosił raport The Challenge of Slums. Niemniej jednak, jak
informowano dalej, „ogromna liczba krajów doświadczyła w latach
dziewięćdziesiątych zahamowania rozwoju. W 46 krajach mieszkańcy są obecnie
(w 2003 roku) ubożsi niż w 1990. W 25 krajach jest teraz więcej głodujących, niż
było przed dekadą”.

Setki milionów mieszkańców Afryki, Ameryki Łacińskiej, południowej Azji nie


tylko jadło mniej; zmieniło także sposób życia. W wielkich dzielnicach nędzy Tego
Innego Świata bezrobotni mężczyźni tracili rolę głowy rodziny na rzecz kobiet –
które najmowały się do pracy po domach albo sprzedawały jedzenie na ulicy. Ich
dzieci przestawały chodzić do szkoły, by pomagać w pracy zarobkowej – albo
często nie robić nic i zajmować się sprawami kolidującymi z prawem.
Niesłychanie wzrosła liczba osób zatrudnionych na czarno. Malała szansa
znalezienia pracy w godziwych warunkach. Ci, którzy mogli, coraz częściej
decydowali się na emigrację. Dla zostających zamknęły się perspektywy awansu
społecznego: przyszłość zaczęła za bardzo przypominać teraźniejszość, stała się
słowem pozbawionym większego sensu.
W klasycznym już dziele Free Markets and Food Riots (Wolne rynki i rozruchy
głodowe), z 2004 roku, John Walton i David Seddon opisali 146 „rebelii przeciwko
MFW”, które wybuchły w latach 1976–1992 w 39 zadłużonych krajach. Większość
z nich zaczęła się od grabieży żywności.
W latach dziewięćdziesiątych tendencja była wyraźna: liczba głodujących znów
zaczęła rosnąć, zbliżała się do 850 milionów. Narastał jeden z najpoważniejszych
kryzysów żywnościowych ostatnich czasów.
Tymczasem na uboczu, niemal w milczeniu, z dala od świateł, wielka
finansjera zbierała się do zadania ciosu. Była gotowa: od przeszło piętnastu lat
szykowała się na brzegu jeziora Michigan.
.

1
Drapacz chmur zbudowany w 1925 roku dla „Chicago Tribune”, w centrum
Chicago, reprezentuje pewną ideę świata. Wznosi się wysoko i nieustraszenie,
liczy więcej pięter, niż miewały ówczesne budynki, ale wejście do niego
przypomina portal gotyckiej katedry: oto tradycja jako podstawa nowoczesnej
śmiałości. I jeszcze pewien znak władzy: w fasadę gmachu wmurowane są
kamienie z innych budowli, jakby ta je połknęła – i niedokładnie przetrawiła.
Fragmenty te odzwierciedlają królestwo tego świata: Tadź Mahal, kościół Lutra,
chiński Wielki Mur, zamek Hamleta w Elsynorze, Massachusetts Hall
w Harvardzie, dom Byrona w Szwajcarii, Opactwo Westminsterskie, fort El
Álamo w Teksasie, ateński Partenon, zamek królewski w Sztokholmie, katedra
w Kolonii, paryska Notre Dame, Cytadela Dawida w Jerozolimie, Mur Berliński.
Kawałki: kęsy połknięte przez potwora. Takie kęsy utworzyły imperium
amerykańskie.

Przychodzi mi do głowy wiele odpowiedzi, czasem propozycji odpowiedzi, ale


wierny sobie, wolę udawać, że nie rozumiem. Ze sto, dwieście gołębi unosi się
w stadzie na dużej wysokości: zbliżają się, oddalają, mieszają ze sobą. Nie wiedzą,
dokąd lecieć. Ich skrzydła błyskają w powietrzu, lot przypomina falowanie,
w niezamierzony sposób staje się piękny. Nagle z oddali nadlatuje inny gołąb.
Tamte rozstępują się, przepuszczając go. Ten jeden wysuwa się na czoło. Reszta
leci za nim, jakby wszystkie były jednością.
Chicago, lodowate zimowe popołudnie, kłębi się wiatr.

Tu, pośród tych ulic przyszli na świat ludzie, których podziwiam – albo i nie
podziwiam. Między innymi Frank Lloyd Wright, Ernest Hemingway, John Dos
Passos, Raymond Chandler, Ray Bradbury, Philip K. Dick, Edgar Rice Burroughs,
Walter Elias Disney, Orson Welles, Charlton Heston, John Belushi, Bob Fosse,
Harrison Ford, John Malkovich, Robin Williams, Vincente Minnelli, Kim Novak,
Raquel Welch, Hugh Hefner, Cindy Crawford, Oprah Winfrey, Nat King Cole,
Benny Goodman, Herbie Hancock, Patti Smith, Eliot Ness, John Dillinger,
Theodore Kaczynski alias Unabomber, Ray Kroc albo McDonald’s, George
Pullman, Milton Friedman, Jesse Jackson, Hillary Rodham Clinton – i tyle innych
firm, które przypominają, że i my jesteśmy made in USA.

– To bardzo proste, bracia, bardzo łatwe: wszystko napisane jest w tej księdze
i wystarczy poznać i zrealizować to, co mówi księga, aby mieć najlepsze życie,
jakie tylko można, tutaj i w wieczności, przez całą wieczność – wykrzykuje, stojąc
na chodniku, trzydziestoparoletnia czarnoskóra kobieta o długich prostowanych
włosach, ubrana w dżinsy i kurtkę, w wielkich okularach, z grubym tyłkiem
i wspaniałym empatycznym uśmiechem. Mówi i mówi, ale nikt nie ma ochoty jej
słuchać. Spójrzcie, chodźcie, wystarczy poznać i zrealizować, aby mieć jak
najlepsze życie...

Tu, w tym miejscu, przechodzą pospiesznie tysiące ludzi, wieje wiatr, jest
wielkie jezioro, które wydaje się morzem, dookoła zaś kwitnie kapitalizm, jeszcze
potężniejszy niż w Nowym Jorku, skoncentrowany, pulsujący pod postacią
budynków niczym pionowe zamczyska: ściany z kamienia, stali, czarnego szkła,
które kolonizują przestrzeń, dzielą ją, przeobrażają w hołd dla ich własnej potęgi.
Powietrze chroni się między tymi twierdzami; ulice szerokie, czyste, schludne,
oferują przestrzeń potrzebną, aby budynki mogły prezentować się w całej
okazałości. Nie wiem, czy istnieje wiele miejsc, w których jakiś system – idei,
władzy, interesów – ukazywałby się z równą potęgą. Chicago – centrum Chicago –
to brutalna, całkowita okupacja przestrzeni. Przez wieki było to domeną króla,
wznoszącego swój pałac czy twierdzę, i Kościoła, budującego katedrę, by
zaznaczyć, do kogo należy teren – odcisnąć na konkretnej przestrzeni znak swojej
władzy. Tutaj dziesiątki potężnych firm wypełnia przestrzeń własnymi
budynkami i wszystko ze sobą współgra.
Chicago prezentuje festiwal najlepszej architektury, jaką da się kupić za
pieniądze: czterdzieści, pięćdziesiąt budynków korporacyjnych wzniesionych
w ciągu ostatnich stu lat. Każdy z nich mógłby uchodzić za najlepszy w Buenos
Aires, dwa czy trzy mogłyby się znaleźć wśród najlepszych w Szanghaju. Tak
wygląda świat. Jeden z pierwszych projektantów miasta, Daniel Burnham,
podkreślał w 1909 roku zasadniczą ideę: „Nie należy czynić skromnych planów;
nie mają one magii koniecznej do tego, by rozgrzewać w ludziach krew”. Tu
budynki mają konieczną magię, są dostatecznie wymowne: mówią, nie
pozostawiając cienia wątpliwości, kto jest panem. Wśród tych zamczysk nie ma
budynków skromnych, nie ma sklepików chińskich imigrantów, pozostałości po
innym porządku, zaułków, śmieci – wszystko nastrojone jest na ten sam ton.
Money makes the world go round, śpiewa Liza Minnelli – której ojciec tutaj się
urodził – a Pink Floyd odpowiadają jej: Money, it’s a crime. Share it fairly, but don’t
take a slice of my pie.

Czarnoskóra kobieta bierze oddech: ciężko musi być tak gadać bez końca do
samej siebie. Wówczas biały mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu,
sześćdziesięciu lat, niedomyty, ze skołtunioną brodą, ubrany w zieloną puchową
kurtkę, bardzo znoszoną – bezdomny – podchodzi do niej i pyta, czy jest pewna,
że wystarczy poznać i zrealizować.
– Gdybym nie była pewna, chybabym nie mówiła, co?
– No tak.
Chodniki są nieskazitelnie czyste, szyby lśnią. Przechodzący mężczyźni
i kobiety mają na sobie uniformy urzędników: one kostiumik ze spódnicą albo
spodniami, obcasy, torebka, oni – ciemny garnitur i do tego jasna koszula. Biały
mężczyzna nie wydaje się zadowolony z odpowiedzi, jakiej udzieliła mu
czarnoskóra kobieta; wraca do swojego legowiska, dziesięć metrów dalej. Jego
legowisko to karton na ziemi, a na nim podarta torba, koc – brązowy albo po
prostu brudny – i plastikowy niebieski talerzyk z paroma monetami.
Umieszczony obok legowiska plakat informuje, że mężczyzna jest głodny, gdyż
nie ma pracy ani nikogo, kto dałby mu jeść. „Jestem głodny, bo nie mam pracy ani
nikogo, kto dałby mi jeść”, głosi napis na plakacie, wykonany czarnym markerem
na innym kawałku kartonu. Zdanie to nie zawiera prośby, tylko wyjaśnienie.
Chodniki są nieskazitelnie czyste, szyby lśnią i pełno jest żebraków: co 30–40
metrów na nieskazitelnie czystym chodniku, siedzi żebrak, trzech, czterech
w każdym kolejnym kwartale ulic; siedzą na nieskazitelnie czystym itd.,
z plakatami informującymi, że nie mają co jeść.

– Wszystko napisane jest w tej księdze, przyjaciele. Jeśli nie będziecie jej czytać,
iść za nią, będzie to tylko wasza wina. Będzie to tylko wasza wina, przyjaciele –
wykrzykuje czarnoskóra kobieta.

Machina miasta, która działa najbardziej sprawnie, wywołuje we mnie


największe przygnębienie. W Kalkucie, Madaoua, Antananarywie zawsze można
wyobrazić sobie jakieś niepowodzenie, coś, co trzeba jeszcze naprawić. To tutaj
jest miastem największego bodaj sukcesu w ramach nastawionego na sukces
modelu współczesnego: Chicago, USA. I stale towarzyszy mi uczucie, że nie ma to
wielkiego sensu: tyle zachodu, tyle rzeczy, tyle obrazów, tyle czczych pokus.
Najsprawniej działająca, najpotrzebniejsza machina. Ludzie, którzy trudzą się,
pracują po wiele godzin dziennie, wytwarzając przedmioty bądź usługi
relatywnie zbędne, które inne osoby nabędą, jeśli będą pracować po wiele godzin
dziennie, wytwarzając przedmioty bądź usługi relatywnie zbędne, które inne
osoby nabędą, jeśli będą pracować po wiele godzin dziennie, wytwarzając
przedmioty... Jakbyśmy pewnego dnia mieli obudzić się w amnezji – nareszcie
w amnezji, w błogiej amnezji – by zapytać siebie: i po co było to wszystko?

(To, co potrzebne – co niezbędne – stanowi coraz mniejszy procent tego, czego


dostarcza nam nasza praca. Więcej: stopień zamożności społeczeństwa mierzony
jest udziałem konsumowanych przez nie dóbr niepotrzebnych. Im więcej
pieniędzy ludzie wydają na to, co nie jest koniecznie potrzebne – im mniej
przeznaczają na zakup żywności, odzieży, na ochronę zdrowia, opłacenie
mieszkania – tym, przyjmujemy, lepiej im się powodzi, tym zamożniejszy jest
dany sektor społeczny czy kraj.
Chociaż z drugiej strony – co w świecie bardziej zrównoważonym pod
względem materialnego poziomu życia działoby się z wszystkimi pięknymi
rzeczami, które powstają tylko dlatego, że są ludzie, którym zbywa na
pieniądzach? Samoloty, samochody, statki, ciekawe architektonicznie domy,
eleganckie zegarki, wspaniałe wina, iPhony, wymyślne kuracje i lekarstwa. Czy
rozwój jednakowy dla wszystkich musi być wolniejszy i mniej kolorowy?).

Nie brakowało tutaj bohaterów. Przez długie lata nazwa Chicago miała dla
mnie dwa znaczenia: miejsce, w którym Al Capone i jego ludzie zabijali
prymitywnymi karabinami w filmach oglądanych przeze mnie na czarno-białym
ekranie – choć kolorowych, oraz miasto, w którym tysiące robotników rozpoczęło
walkę o ośmiogodzinny dzień pracy, a w 1886 roku czterech zostało za to
powieszonych. Męczennicy z Chicago stali się klasycznymi postaciami ruchów
robotniczych; z ich to powodu 1 maja zaczął być obchodzony jako Dzień Pracy
w całym niemal świecie – poza oczywiście Stanami Zjednoczonymi.
Trzydzieści osiem lat wcześniej, w roku 1848, podczas gdy Karol Marks
publikował w Londynie po niemiecku swój Manifest komunistyczny, a Europa
buntowała się przeciw kilku monarchiom, tu, w Chicago, pełni entuzjazmu
kapitaliści dostrzegli w tym zawirowaniu wielką szansę na zrobienie interesu.
W owym roku został otwarty w Chicago kanał rzeczny, a także pierwsza linia
kolejowa mająca połączyć miasto z wybrzeżem i zamienić je w wielki północny
ośrodek handlu mięsem i zbożem. W tym samym roku udało się skonstruować
podnośniki zbożowe na parę – użyteczne urządzenia, które pozwoliły na budowę
spichlerzy niespotykanych dotąd rozmiarów; otwarto także salę, w której rolnicy
sprzedający swoje produkty oraz kupcy mogli się spotykać na negocjacje: Chicago
Board of Trade, poprzednika Chicago Mercantile Exchange, inaczej mówiąc, targ,
na którym decyduje się o cenach zboża na świecie.

– Wszystko zapisane jest w tej księdze, przyjaciele – wykrzykuje czarnoskóra


kobieta.

Budynek ma 200 metrów wysokości; jest potężną, nieprzeniknioną bryłą –


wielkie bloki kamienia, malutkie okienka, a na samym szczycie
dziesięciometrowa rzeźba Ceres, rzymskiej bogini urodzajów, z workiem
kukurydzy w jednej, snopem pszenicy w drugiej ręce. Na dole, przy wejściu,
wykuty jest w kamieniu napis: Chicago Board of Trade. Inauguracja budynku
odbyła się w roku 1930, w momencie gdy Stany Zjednoczone pogrążone były
w najgorszym w swojej historii kryzysie. Obok znajdują się dwa budynki
utrzymane w ścisłym stylu neoklasycznym i pochodzące z czasów, kiedy Ameryka
uświadomiła sobie, że jest imperium – i zapragnęła upodobnić się do tego
najsławniejszego: stąd neoklasyczny gmach Continental Bank, banku, który teraz
został zakupiony przez Bank of America, oraz gmach chicagowskiej filii Banku
Rezerw Federalnych. Wszędzie wiszą gwiaździste sztandary: władza
przedstawiona w kamieniach i sztandarach.

– Dzień dobry.
Wita mnie Leslie, uśmiechnięty szeroko, w intensywnie różowej marynarce.
Leslie – tak go nazwijmy – jest przedstawicielem jednego z czterech czy pięciu
największych przedsiębiorstw zbożowych na świecie, firmy obracającej
dziesiątkami miliardów dolarów rocznie. Pokaże mi Giełdę, pod warunkiem że
nie ujawnię jego nazwiska ani nazwy firmy. Leslie – tak go nazwijmy –
spostrzega, że patrzę na niego dziwnie, wyjaśnia więc, że kolor marynarki jest,
jakby to ująć, akcydentalny:
– Mamy miesiąc świadomości społecznej na temat raka piersi; nosimy takie
marynarki, żeby ludziom o tej sprawie przypominać.
Mówi, że to dobra sprawa i że zawsze dobrze jest angażować się w dobre
sprawy. Potem zaprasza do środka, mamy wiele do obejrzenia; Giełda to cały
świat, mówi, cały świat.

– To świat rządzący się własnymi prawami. W pierwszej chwili mogą się one
wydawać dziwne, trudne, jakby zależało nam na tym, żeby ludzie z zewnątrz nie
zorientowali się, co się dzieje, w środku. Ale będę ci je objaśniał dopóty, dopóki
nie zrozumiesz – mówi. Grozi.

„Parkiet” – tak się to nazywa – Giełdy w Chicago ma ponad pięć tysięcy metrów
kwadratowych: pół hektara dla negocjujących ludzi, komputerów, tablic
elektronicznych. Parkiet Giełdy w Chicago przywodzi na myśl katedrę: jest to
wielka, nieznacznie zaokrąglona nawa o bardzo wysokim sklepieniu, a dokładnie
pod sklepieniem, na samej górze, w miejscu, w którym powinny być umieszczone
witraże przedstawiające świętych, znajduje się tablica świetlna: tysiące cyfr
migających na wyświetlaczu z zielonych, czerwonych i żółtych diod, notowania,
obrót, wzrosty i spadki, straty i zyski – zmysł kupiecki obrócony w cyfry, które
zmieniają się bez przerwy.
Niżej Parkiet Giełdy w Chicago podzielony jest na tak zwane pits, boksy mające
różne funkcje: jest pit kukurydzy, pszenicy, różnych odmian kukurydzy, odmian
pszenicy, oleju sojowego, mąki sojowej. Każdy pit to okrąg o średnicy dziesięciu
metrów, otoczony trzema rzędami stopni. W środku stoi ze trzydziestu,
czterdziestu mężczyzn, wielu w różowych marynarkach; wydają się znudzeni:
jedni spoglądają na przywieszony do paska ekranik, inni czytają gazetę, czasem
któryś gapi się na włosy sąsiada, jego ubranie, inny na czubki swoich
wyglansowanych butów, wielu patrzy pod sufit, na cyfry na tabeli albo na ekrany
tabletów, wyświetlających jeszcze więcej cyfr, więcej notowań – aż nagle ktoś
wykrzykuje coś, czego absolutnie nie mogę zrozumieć, i wszyscy się budzą.
Krzyczą i patrzą na siebie: kurnik bez kur, kogut czystej krwi, tresowany, ale
kogut. Wystawiają książeczki czekowe, pokazują coś sobie rękami, pokazują na
palcach, rzucają okiem nerwowo na ekraniki przy paskach, na cyfry pod sufitem.
Przez minutę czy dwie wszyscy gdaczą, wymachują rękami, gestykulują, po czym
równie szybko, jak się zaczęło, całe to ożywienie katatonicznie zamiera.
– Wszystko ma tutaj swój sens. W każdym razie chcemy w to wierzyć.
Leslie – tak go nazwijmy – tłumaczy mi, że ruchy dłoni: dłoń otwarta albo
zwrócona grzbietem do góry, palce złączone albo rozłączone, dłoń na wysokości
piersi albo blisko twarzy, mówią o chęci kupna albo sprzedaży, o ilości, cenie;
ponoć to dla nich zrozumiałe.
– Na ogół jednak wyglądają na znudzonych.
– Bo teraz prawie wszystko załatwiane jest na ekranach. Jeszcze parę lat temu
bywały dni, że nie sposób się było przecisnąć, tyle ludzi się tu kręciło.
Teraz można się przecisnąć. Wybuchająca co trochę wrzawa kogutów
przypomina prehistorycznego stwora, który odzywa się raz po raz, sławiąc
chwalebną przeszłość. Wszystko wydaje się robione jakby na siłę, nieco nie na
miejscu; tak prowadzone były interesy jeszcze jakieś dziesięć, piętnaście lat temu.
Teraz stanowi to tylko margines. Większość działań – 85 procent, ale liczba ta
wzrasta – dokonywanych jest gdzie indziej, nie w jakimś konkretnym miejscu,
tylko na ekranach komputerów na całym świecie, w najodleglejszych zakątkach.
Chicago nie jest już sobą. Jest kolejną zglobalizowaną abstrakcją.

Pytam potem Leslie’ego – tak go nazwijmy – czy uważa, że to miejsce, ta


świątynia, przetrwa:
– Za jakiś czas wszystko to zniknie, prawda?
– Trudno sobie wyobrazić, że mogłoby zniknąć. Działa już od przeszło stu
pięćdziesięciu lat, a ja pół życia spędziłem w tym miejscu. I myślisz, że mógłbym
sobie wyobrazić, że przestanie istnieć?
– Nie wiem. Ale jak ci się wydaje?
– Tak, myślę, że za jakiś czas zniknie.
Tymczasem jednak w pits każdego zboża – na ekranach komputerów –
w tysiącach dokonywanych nieustannie operacji „odkrywa się” cenę poprzez
analizę popytu i podaży. Chicago nie jest już miejscem, w którym wszystko się
kupuje i sprzedaje, ale wciąż ustala się tu ceny płacone później na całym świecie.
Ceny, które określą, kto zyska, a kto straci, kto będzie miał co jeść, a kto nie.

Przypomina mi się raptem, jak popołudniami w Dhace, wieczorami


w Madaoua, myślałem sobie, jak też może wyglądać miejsce, w którym toczy się
gra. Przypuszczam jednak – choć to niesprawiedliwe albo bezsensowne, albo
bezsensowne i niesprawiedliwe – że tutaj nikt nigdy nie myślał o Dhace
i Madaoua.

– Rynek jest najlepszym regulatorem cen i narzędziem utrzymania ich na


odpowiednim poziomie. Nikt nie jest zdolny w pełni kontrolować rynku, nawet
najpotężniejsi spekulanci – mówi Leslie.
– To miejsce działa na rzecz obniżenia kosztów żywności na całym świecie –
dodaje inny makler, mężczyzna o dość pokaźnej tuszy, który poci się obficie.
Staram się nie oceniać jego wypowiedzi; pytam, jak to się dzieje.
– Przez to, że stwarza transparentny rynek zapewniający płynność wszystkim
podmiotom zaangażowanym. Muszą istnieć firmy i ludzie gotowi ryzykować
pieniądze dla zapewnienia funkcjonowania rynku. Oto, co czynimy. Oczywiście
zarabiając na tym; inaczej byśmy tego nie robili.
Słucham jego słów z kamienną twarzą. Rzekomo Giełda w Chicago działała na
rzecz stabilizacji cen. Jej wielkim wynalazkiem było w połowie XIX wieku
stworzenie tak zwanych kontraktów terminowych: producent i kupiec
podpisywali umowę, która zobowiązywała ich do tego, że w określonym
momencie jeden sprzeda drugiemu określoną ilość zboża po określonej cenie,
Giełda zaś gwarantowała, że umowa zostanie zrealizowana. W ten sposób rolnicy
wiedzieli już przed zbiorami, ile dostaną za swoje zboże, kupcy zaś, ile będą im
musieli zapłacić. Miało to być bardzo pożyteczne narzędzie kształtowania rynku.
Wyjaśni mi to później w Buenos Aires Iván Ordóñez, pracujący w tym czasie
jako ekonomista dla jednego z największych producentów soi w Ameryce
Południowej, Gustava Grobocopatela.
– Jak w gruncie rzeczy funkcjonuje rolnictwo? Otóż bierze się furę pieniędzy,
zakopuje, a po sześciu miesiącach odkopuje jeszcze więcej. Problem polega na
tym, że w momencie siewu wiem, ile mnie kosztuje ziarno, praca, nawozy, nie
wiem jednak, po ile będzie można sprzedać zboże, kiedy przyjdzie czas zbiorów.
Ponieważ moje dochody są niepewne – zależą bowiem od pogody – muszę się
jakoś zabezpieczyć. To samo dotyczy producenta, który potrzebuje mojej soi, by ją
przerobić na mąkę, czy hodowcy, który musi mieć tę mąkę dla zwierząt. Możemy
wówczas na podstawie rozmaitych danych z przeszłości i aktualnych, umówić się
co do ceny po zbiorach. Na tym polegają kontrakty terminowe: na zobowiązaniu
się do kupna i sprzedaży czegoś, co jeszcze nie istnieje. Dlatego też mówi się, że
jest to rynek „pochodnych”, ponieważ ceny w przyszłości zależą od aktualnych
cen produktów. Pomaga mi to ustabilizować cenę. A ponieważ rynek musi się
rozkręcać, aktywny na nim jestem nie tylko ja, który produkuję soję, i ty, który ją
kupujesz, ale także facet, który ocenia, czy negocjowana przez nas cena jest niska
czy wysoka. Facet ten, spekulujący na giełdzie, nadaje rynkowi rozmach
i płynność i sprawia, że ceny w kontraktach terminowych są wiarygodne.
Ktoś powiedział: Kiedy słyszę słowo „wiarygodny”, wyciągam rewolwer.

Niektórzy twierdzą, że rynek surowców do produkcji żywności funkcjonował


na tych zasadach od dawna. Coś jednak zaczęło się zmieniać na początku lat
dziewięćdziesiątych. W tamtym momencie nikt się nie zorientował; później
żałowano.
– Teraz weszli nowi gracze, zaangażowały się banki i fundusze. Przedtem był to
rynek producentów i konsumentów, teraz – miejsce do rozgrywek finansowych,
spekulacji.
Epoka Reagana w Stanach Zjednoczonych skończyła się w momencie, kiedy
zniknęły miliony miejsc pracy – zwolniono miliony robotników po to, aby wielkie
korporacje mogły dokonać „relokacji” swoich fabryk do innych krajów – i kiedy
płace robotników, którzy pozostali, zostały zamrożone, choć wydajność wzrosła
prawie o 50 procent, a podatki płacone przez najbogatszych spadły o połowę. Owi
bogacze, mający – z wymienionego powodu i paru innych – wiele wolnych
pieniędzy, pragnęli „zainwestować” je w coś, co pozwoliłoby im ten majątek
jeszcze bardziej pomnożyć.
– Nie bardzo mi się to podoba, ale co mam zrobić. Muszę grać dalej, to mój
zawód.
Leslie – tak go nazwijmy – wyjaśnia mi mechanizm sprawy. Po chwili zauważa,
że nie łapię wszystkiego, lecz stara się mnie uspokoić:
– Da się to ująć syntetycznie: wszyscy ci ludzie chcą zarobić. Jak? Są różne
metody. Trzeba je poznać i nauczyć się nimi posługiwać: zajmować pozycje
obliczone na średni, na dłuższy okres, wchodzić w grę i wychodzić z niej w dwie
minuty. W tej dziedzinie istnieje coraz więcej sposobów zarabiania.
Są na świecie kraje – takie jak ten – w których człowiek może powiedzieć, że
robi coś tylko dla pieniędzy – po to, żeby zarobić. W innych nie bardzo. Ogólnie
biorąc, nie jest jednak miło stwierdzić, że ktoś podwyższa cenę żywności tylko dla
większych zysków. Zaczynają się usprawiedliwienia: że w rzeczywistości ceny
zboża rosną z racji zwiększonej podaży z Chin, z powodu nacisku producentów
biopaliw, pod wpływem czynników klimatycznych. Leslie – tak go nazwijmy – jest
człowiekiem czarującym, mającym najlepsze intencje. Jego koledzy – maklerzy,
których przedstawia mi na Parkiecie Giełdy w Chicago – wydają równie
sympatyczni. Niektórzy pracują dla wielkich korporacji zbożowych, inni dla
banków czy funduszy inwestycyjnych, jeszcze inni są samodzielnymi graczami,
którzy operują własnymi pieniędzmi – i muszą mieć oparcie w instytucji
finansowej pobierającej od nich procent od wszelkich operacji. Wszyscy są
uprzejmi, zaangażowani, niesłychanie przejęci losem ludzkości. Patrząc na nich,
zastanawiam się, po co w ogóle rozmawiać z ludźmi. Albo, mówiąc inaczej: po co
ludziom zrozumienie tego, co robią. Po co, abstrahując od czystej ciekawości.
– A myślicie czasem o kosztach tego, co robicie, ponoszonych przez realny
świat?
– Jakie koszty masz na myśli? Ekonomiczne? Społeczne? O jakie koszty ci
chodzi?

2
„Historia żywności przybrała przykry obrót w roku 1991, w chwili kiedy nikt się
nad tym specjalnie nie zastanawiał. Był to rok, w którym Goldman Sachs uznał, że
chleb nasz powszedni może stanowić znakomitą inwestycję.
Rolnictwo, oparte na rytmie skiby i ziarna, nigdy wcześniej nie przyciągnęło
uwagi bankierów z Wall Street, dla których źródłem bogactwa nie była sprzedaż
realnych dóbr, na przykład pszenicy czy chleba, lecz manipulacja ulotnymi
pojęciami, takimi jak ryzyko albo dług zabezpieczający. W roku 1991 wszystko, co
mogło zostać przeobrażone w abstrakcję finansową, zdążyło już przejść przez ich
ręce. Nietknięta pozostawała dziedzina żywności. I oto analitycy banku Goldman
Sachs ze zwykłą sobie sumiennością i dokładnością zajęli się przekształcaniem
żywności w pojęcie. Wybrali osiemnaście produktów, które mogły się stać
towarami, i przygotowali eliksir finansowy obejmujący krowy, świnie, kawę,
kakao, kukurydzę tudzież parę odmian pszenicy. Ocenili wartość inwestycji
poszczególnych elementów, pomieszali i poskładali części, redukując coś, co było
złożonym zbiorem realnych obiektów, w formułę matematyczną możliwą do
wyrażenia jedną liczbą: Goldman Sachs Commodity Index. Po czym wystawili
akcje tego wskaźnika.
Jak zwykle, produkt wypromowany przez Goldmana chwycił. Ceny surowców
zaczęły rosnąć, najpierw wolno, potem szybciej. Wówczas więcej ludzi postawiło
pieniądze na Goldman Index, inni bankierzy spostrzegli to i stworzyli własne
indeksy produktów żywnościowych dla własnych klientów. Inwestorzy
z satysfakcją obserwowali wzrost akcji, jednak rosnące ceny śniadań, obiadów
i kolacji absolutnie nie poprawiły warunków życia nas wszystkich, którzy
próbujemy się wyżywić. Fundusze na rynku surowców zaczęły sprawiać
problemy”.
Taki był początek słynnego artykułu zatytułowanego The Food Bubble: How Wall
Street starved millions and got away with it, opublikowanego w 2010 roku
w „Harper’s” przez Fredericka Kaufmana.

– Żywność stała się przedmiotem operacji finansowych, towarem


inwestycyjnym, jak ropa naftowa, złoto, srebro czy cokolwiek innego. Im wyższa
cena, tym lepsza inwestycja. Im lepsza inwestycja, tym droższa żywność. A ci,
którzy nie mogą zapłacić ceny, niech płacą głodem.
Znalazłem jego zdjęcie w Internecie, żeby rozpoznać go w barze na Wall Street,
gdzie się ze mną umówił. Na zdjęciu Kaufman ubrany był w biały T-shirt, miał
kilkudniowy zarost, włosy w nieładzie, szeroki uśmiech: taki troszkę dziki
olbrzym. Tego popołudnia ujrzałem jednak przed sobą mężczyznę niemal
niskiego, w eleganckim granatowym garniturze, nieskazitelnej koszuli, pod
krawatem, prowadzącego na smyczy białego pudelka. Powiedział, że właśnie był
na obiedzie i że przeprasza za psa, ale w tych dniach jest tak zajęty promocją
swojej ostatniej książki, Bet the Farm, że po prostu nie ma go kiedy wyprowadzić.
Usiadł i oświadczył, że mamy godzinę.
– Na początku lat dziewięćdziesiątych szefowie Goldmana Sachsa zastanawiali
się, na czym by mogli robić nowe interesy. Ich podstawowa filozofia, podstawowa
filozofia kupców, głosi, że „handlować można wszystkim”. I uświadomili sobie
bardzo sprytnie, że akcje i obligacje – wszystko to nie będzie może miało wielkiej
wartości po dłuższym czasie; że zawsze będzie miało wartość to, co nieodzowne:
ziemia, woda, żywność. Popyt na te rzeczy nie odznacza się jednak elastycznością
i jest to pewien problem dla kupców. Przez całe dzieje rynków żywnościowych,
dzieje cywilizacji, próbowano nadać pewną stabilność wartości produktów
o cenach bardzo niestabilnych. Żywność jest w swojej istocie produktem
niestabilnym, ponieważ trzeba zbierać plony dwa razy w roku, a zbiory
uzależnione są od wielu czynników, na które nie mamy wpływu, przede
wszystkim od warunków pogodowych. Niemniej historia cywilizacji zbudowana
jest na tej niestabilności. Cywilizacja rozwijała się w miastach; tam pojawiła się
filozofia, religie, literatura, rzemiosła, prostytucja, sztuka. Mieszkańcy miast nie
produkują jednak żywności; należało więc sprawić, aby mogli ją nabywać po
mniej więcej niezmiennych cenach. Tak rozwinęła się cywilizacja Bliskiego
Wschodu. Wiele wieków później to samo powtórzyło się w Ameryce. W ciągu XX
wieku ceny zboża były bardzo stabilne – poza krótkimi okresami inflacji –
a obecne stulecie jest najlepsze dla tego kraju.
Pudelek zachowywał się grzecznie – dobrze wychowany piesek. Podczas gdy
pan mówił, on patrzył na niego, spokojny, jakby słyszał to już wiele razy. Fred
Kaufman tłumaczył dalej:
– Bankierzy nie doceniają korzyści, jaką daje stabilna cena produktów
żywnościowych. Przeciwnie, zdaje im się, że przy większej zmienności zarobią na
dłuższą metę więcej, jako że popyt na żywność nigdy nie zniknie, zawsze będzie
rosnąć. Zamierzali więc stworzyć odpowiednie warunki, żeby przyciągnąć do
tych rynków wielki kapitał, a przede wszystkim ten kapitał na nich utrzymać,
i zarabiać, operując nim. Zależało im na jednym: zarabiać. Nie obchodzą ich
rynki, nie obchodzi ich żywność, chcą zarabiać. W tym celu musieli przekształcić
rynek, który przez stulecie potrafił utrzymać stabilność cen, zapewniając
poczucie bezpieczeństwa producentom i konsumentom, w maszynkę
wytwarzającą zmienność, a więc dającą pieniądze. Po to stworzyli indeks, który
pozwolił im przyciągnąć kapitał licznych inwestorów i operować nim. Przyniosło
to podtrzymywany wzrost cen. Ceny zboża wzrosły trzykrotnie. Tak, trzykrotnie,
a miliony dzieci zmarły. Gratulacje. Wszyscy obserwatorzy przepowiadają, że
w ciągu najbliższych dwudziestu lat ceny żywności podwoją się. Jeśli to się
sprawdzi i mieszkańcy krajów ubogich będą musieli wydawać 70–80 procent
swoich dochodów na jedzenie, to Arabska Wiosna będzie balem młodzieży
w porównaniu z tym, co się będzie działo na świecie. Niektórzy ludzie sądzą, że to
nas nie dotyczy, że to nie nasz problem. Znajdujemy się dwa kwartały od Ground
Zero; chyba już zdążyliśmy się zorientować, że są na świecie ludzie, którzy mają
wiele złości względem nas i mogą się poważyć na rzeczy niezbyt dla nas miłe.
Tymi słowami zakończył Kaufman, a jego biały pudelek popatrzył na niego
zaniepokojony.

Tymczasem jednak w Chicago na Parkiecie Leslie stara się wyjaśnić mi


mechanizm. Dopiero po dłuższej chwili udaje mi się coś zrozumieć.
Załóżmy, że chcę zrobić interes. W życiu nie widziałem na oczy ani jednego
ziarnka soi, ale mogę sprzedać na pniu tonę soi z dostawą 1 września 2014 – czyli
w przyszłości – po cenie rynkowej, powiedzmy, 500 dolarów. Na czym polega cała
sztuczka? Otóż mam nadzieję, liczę, że rynek się pomylił i tona pod koniec
sierpnia będzie kosztowała 450 dolarów. I oto ja, który nigdy nie miałem soi, będę
mógł kupić wówczas za tę cenę tonę przewidzianą do sprzedaży – i już zarobiłem
50 dolarów. Albo sprzedam swoją umowę, żeby zrobił to ktoś inny; wtedy zarobię
może 49. Albo, jeżeli nie mam cierpliwości albo chcę wykończyć łazienkę, albo
poświęcić się całkowicie malarstwu prerafaelickiemu, mogę sprzedać tę tonę
w jakimkolwiek momencie między chwilą obecną a wrześniem 2014. Jutro, na
przykład, jeśli soja „wrzesień 2014” będzie o jednego dolara droższa, a mam
ochotę zarobić szybkie pieniądze.
Może się jednak zdarzyć, tłumaczy mi Leslie, że soja „wrzesień 2014” skończy
na przykład na 600 dolarach, a wtedy stracę 100. Żeby tego uniknąć, wyjaśnia
Leslie, mogę zrobić coś bardzo sprytnego i zamiast kontraktu terminowego nabyć
opcję. Opcja to umowa, która daje mi prawo – ale mnie do tego nie zobowiązuje –
sprzedaży soi po 500 dolarów za tonę we wrześniu przyszłego roku. W tym celu
zapłacę temu, kto się zobowiąże do zakupienia jej po ustalonej cenie, powiedzmy
20 dolarów. Jeśli nadejdzie październik i soja będzie po 450, zyskam 30 dolarów,
ponieważ człowiek, który sprzedał mi opcję, jest zobowiązany do kupienia ode
mnie po 500 dolarów soi, którą ja będę mógł kupić po 450, mniej 20 – to, co
zapłaciłem za to prawo. Daje to 30. Wtedy mogę sprzedać swoją opcję za 30 albo
29 i zarobić bezpośrednio, nie dokonując operacji. Ten zaś, kto ode mnie kupił
soję, liczy, że tydzień później będzie ona po 445; wówczas w ciągu tego tygodnia
zarobi 5 dodatkowych dolarów, i tak dalej. A jeśli soja będzie na koniec po 600,
stracę tylko 20; nie wykorzystam swojej opcji, i na tym się skończy.
– Uffff!
Taka jest teoria – która nie ma nic wspólnego z praktyką. W praktyce kupuje się
i sprzedaje opcje cały czas, bez przerwy: ostatecznie cena soi we wrześniu 2014 –
albo pojutrze, albo w przyszłym miesiącu – to tylko suma, którą należy
przewidzieć z największą możliwie dokładnością, aby móc obstawiać skutecznie
jej wahania, ale wychodziłoby na to samo, gdyby była to temperatura w St. Louis
Missouri w ciągu najbliższych 24 godzin albo liczba beknięć podczas służbowej
kolacji czternastu sprzedawców ciekłego krzemu. Mogłaby to być jakakolwiek
z tych rzeczy, ale nie wpływałaby ona na życie milionów. Tutaj podstawą do
prowadzenia gry spekulacyjnej jest cena zboża. Poza tym miejscem cała gra
przekłada się na rozróżnienie: jeść albo nie jeść.
Tu tymczasem interes polega na wykorzystywaniu niewielkich dziennych albo
godzinowych czy minutowych różnic w notowaniach. Owe minimalne różnice,
przy dużych ilościach, dają różnice znaczne. A wszystko to dzięki błędom
kalkulacji rynku, który, na szczęście dla jego uczestników, zawsze się myli.

Ciekawe: ci, którzy pracują w ramach rynku, którzy pieją z zachwytu na jego
temat, którzy dzięki rynkowi żyją w takim dostatku, mają na co dzień do
czynienia z jego błędami. I nikt z tych ludzi nie powie – popijając swoją whisky
w barze, pisząc artykuły do „The Economist”, dając wykłady w szkołach biznesu:
najlepsze w wolnym rynku jest to, że zawsze się myli.
Błąd rynku jest bowiem warunkiem dokonywania interesów. Gdyby nie
pomyłka, gdyby przewidywana soja z września 2014, której cena została dziś rano
ustalona na 500 dolarów, kosztowała we wrześniu 2014 również 500, ta świątynia
byłaby pusta, nie dałoby się robić na tym wszystkim interesów. Nikt tego nie
przyzna. Będzie się śpiewać hymny pochwalne na cześć Rynku, głosić Słowo
o nim, przekonywać, że Rynek jest lekarstwem na wszelkie zło.
Żyć z jego błędów.

3
Przeobrażenie żywności w przedmiot spekulacji finansowych dokonało się
dwadzieścia lat temu. Nikt jednak właściwie tego nie zauważał aż do roku 2008.
Wtedy właśnie wielka bankowość przeżyła coś, co wielu uznało za autentyczne
trzęsienie ziemi: kryzys, który objął jednocześnie akcje, hipoteki, handel
międzynarodowy. Wszystko się waliło, pieniądz nie miał się gdzie podziać, dokąd
pójść. Po dniach niepewności wiele kapitałów schroniło się pod skrzydła
instytucji, która wydawała się najbardziej przyjazna: Giełdy w Chicago i jej
surowców. W roku 2003 inwestycje w produkty żywnościowe wynosiły około 13
miliardów dolarów; w 2008 osiągnęły wysokość 317 miliardów – to niemal 25 razy
więcej pieniędzy, 25 razy większy popyt. Ceny oczywiście wystrzeliły w górę.

Analitycy, których nie można podejrzewać o lewicowość, szacowali, że ta ilość


pieniędzy przewyższała obroty na światowym rynku żywności piętnastokrotnie –
był to owoc czystej spekulacji. Rząd amerykański odprowadzał setki miliardów
dolarów do banków, „aby ratować system finansowy”, i spora część tych
pieniędzy nie znajdywała lepszego celu inwestycji niż żywność – ta, którą jedli
inni.
Teraz na Giełdzie w Chicago negocjuje się co roku ilość pszenicy równą
pięćdziesięciokrotnej światowej produkcji. Powtarzam: tutaj każde ziarno
kukurydzy, która się urodzi na świecie, jest kupowane i sprzedawane – nawet nie
kupowane i sprzedawane; przeprowadza się tylko symulację – pięćdziesiąt razy.
Inaczej to ujmując: spekulowanie pszenicą daje obroty pieniężne pięćdziesiąt
razy większe, niż wynosi wartość produkcji tego zboża.
Wielkim wynalazkiem rynków jest fakt, że ten, kto chce coś sprzedać, nie musi
tego posiadać. Więcej: byłoby czymś dziwnym, gdyby się sprzedawało to, co się
posiada. Sprzedaje się obietnice, umowy, nieścisłości zapisane na ekranach
komputera. I ci, którzy umieją, zarabiają fortuny na tym ćwiczeniu z fikcji.
Ci zaś, którzy nie umieją, zatrudniają programistów. Ponad połowa pieniędzy,
jakimi operują giełdy w bogatym świecie, przechodzi przez HFT – High
Frequency Trading – najbardziej ekstremalną formę spekulacji algorytmicznej
czy zautomatyzowanej. To bardzo wymyślna nazwa dla czegoś absolutnie
prostego: superkomputery realizują miliony operacji trwających sekundy albo
tysięczne części sekundy – kupują, sprzedają, kupują, sprzedają, kupują,
sprzedają, kupają, kudają, sprzedują, sprzepują, sprzekują bez przerwy,
wykorzystując minimalne różnice w notowaniach, które, przy takich ilościach
zamieniają się w góry pieniędzy. Są to urządzenia działające dużo szybciej niż
jakikolwiek człowiek, autonomiczne względem ludzi. Aż trudno uwierzyć, że
właściciele pieniędzy powierzają takie sumy w ręce – nazwijmy to rękami –
maszyn, które mogłyby się pomylić, a pomyłka ta kosztowałaby majątek. Że mają
takie zaufanie do techniki – albo że są tak zachłanni.
HFT to spekulacja w czystej postaci – machina, która służy tylko temu, żeby za
pomocą pieniędzy pozyskiwać więcej pieniędzy. Operacji tych dokonuje nie
wiadomo kto, na podstawie umów, które nie mają być zrealizowane, dotyczących
towarów, których nikt nigdy nie będzie oglądał: kupno i sprzedaż nicości, w ciągu
paru sekund, czysty rynek, bez domieszki jakiejkolwiek realności. Pieniądze na
pieniądzach, dym kreujący ogień, najbardziej dochodowa fikcja.

Machina rozpędzona była do tysiąca kilometrów na godzinę. Tamtego dnia, 6


kwietnia 2008 roku, tona pszenicy osiągnęła cenę 440 dolarów. To było nie do
uwierzenia: zaledwie pięć lat wcześniej kosztowała trzy razy mniej, w okolicach
125 dolarów. Zboża przez przeszło dwie dekady utrzymujące stałą wartość
nominalną, a zatem mające coraz niższe ceny, w roku 2006 zaczęły iść w górę,
a w pierwszych miesiącach roku 2007 wzrost cen stał się niepowstrzymany.
W maju cena pszenicy przekroczyła 200 dolarów za tonę, w sierpniu 300,
w styczniu 400. To samo dotyczyło pozostałych zbóż.
Jak mówią handlowcy, rynek produktów żywnościowych odznacza się „małą
elastycznością”. Jest to pewna forma stwierdzenia, że niech się dzieje, co chce,
popyt się specjalnie nie zmieni: jeśli ceny bardzo wzrosną, ludzie mogą odłożyć
na później kupno samochodu czy butów, ale niewielu zgodzi się na odłożenie
kupna obiadu. Inaczej mówiąc: nawet jeśli ceny wzrosną, wszyscy, którzy będą
mogli, zapłacą – a którzy nie będą mogli, znajdą się w nader przykrym położeniu.
Wzrost nie był oczywiście spowodowany jednym tylko czynnikiem. Jedną
z przyczyn był niesłychany wzrost cen ropy naftowej, która w tamtych
kwietniowych dniach osiągnęła poziom 130 dolarów za baryłkę, dwa razy więcej
niż rok wcześniej. Ropa naftowa jest tak ważna dla produkcji rolnej, że pewien
angielski komentator polityczny, John N. Gray, stwierdził niedawno:
„Intensywna produkcja rolna polega na pozyskiwaniu żywności z ropy naftowej”.
Miał na myśli między innymi słynne obliczenie, według którego wyprodukowanie
jednej kalorii żywności kosztuje siedem kalorii paliwa kopalnego.
Cena ropy naftowej w rozmaity sposób wpływa na cenę żywności. Najpierw
dlatego, że wpływa na cenę wszystkiego: energia jest krwią potrzebną do
funkcjonowania globalnego organizmu – jak to ujął jakiś czas temu pewien wielki
kapitalista o zapędach literackich – i jej cena jest wpisana w cenę każdego towaru.
A poza tym dlatego, że w kosztach wytwarzania żywności mamy znaczny udział
paliwa: w produkcji, w której wykorzystuje się maszyny rolnicze, a większość
nawozów i pestycydów zawiera pewną postać ropy – w transporcie,
przechowywaniu, dystrybucji. Na dodatek wzrost cen ropy podniósł znaczenie
słynnych biopaliw.

Na początku nazwano je biopaliwami. Ostatnio środowiska nastawione


krytycznie podkreślają, że przedrostek „bio-” nadaje im godność ekologiczną, na
jaką nie zasługują, i proponują nazwę: paliwa rolne. W języku poprawnym
politycznie określenie „rolny” nie ma chyba tak dobrej marki jak „bio”. Są jednak
ludzie gotowi płacić słono za zapewnienie tym paliwom dobrej prasy. W roku
2000 wyprodukowano na świecie 17 miliardów litrów etanolu, w 2013 pięć razy
więcej, 85 miliardów. Dziewięć z każdych dziesięciu litrów zostało zużytych
w Stanach Zjednoczonych i Brazylii.
Etanol należy do najstarszych produktów rolnych i najczęściej
wykorzystywanych. Przez dziesięć tysięcy lat służył przede wszystkim do upijania
się. W latach trzydziestych ubiegłego wieku Brazylia, która nie miała jeszcze ropy,
zaczęła destylować go z trzciny cukrowej i po zmieszaniu z benzyną stosować do
napędu samochodów. Po zakończeniu drugiej wojny światowej ropa naftowa
stała się tak tania, że etanol poszedł właściwie w zapomnienie. W latach
siedemdziesiątych, podczas kryzysu surowcowego, Brazylia wróciła do tej idei;
wkrótce potem Stany Zjednoczone, mając dosyć kupowania ropy od swoich
wrogów – albo, co jeszcze gorsze, od niektórych przyjaciół – postanowiły pójść
w jej ślady.
Fakt, że Stany Zjednoczone mają problemy w związku z uzależnieniem od
ropy, jest osobliwym paradoksem. Na początku XX wieku walka o globalną
gospodarkę toczyła się między angielskim węglem z jednej strony a amerykańską
ropą z drugiej. Amerykanie zdołali narzucić światu ropę jako energię
hegemoniczną – przede wszystkim dlatego, że mieli władzę i mogli wiele. Teraz
zaś ich ropa nie zaspokaja jednej trzeciej ich potrzeb, tak że muszą ją importować
z krajów nastawionych zdecydowanie wrogo albo raczej wrogo czy potencjalnie
wrogich, a w tym celu utrzymywać te kraje pod kontrolą przy pomocy sił
wojskowych, co wiąże się z ogromnymi wydatkami. Stany Zjednoczone wciąż
wydają 40 procent z 1,58 biliarda dolarów, jakie świat topi w wydatkach na cele
wojskowe. Dlatego produkcja paliwa własnymi środkami stanowi dla nich
priorytet geopolityczny.

To kolejny sposób wykorzystywania produktów żywnościowych do innych


celów niż jedzenie.

I dla wielu znakomity interes.


Biopaliwo jest przedostatnią odpowiedzią na nadprodukcję zbóż stanowiącą
od kilku dekad problem rolnictwa amerykańskiego. W ciągu ostatniego półwiecza
techniki agrarne rozwinęły się jak nigdy dotąd, subsydia dla rolników znacznie
wzrosły, a gospodarstwa osiągnęły niesłychaną wydajność: rolnicy nie wiedzieli,
co począć z całą tą kukurydzą i pszenicą. W drugiej połowie XX wieku Stany
Zjednoczone stanęły wobec problemu niemal nieznanego w historii: problemu
nadprodukcji żywności. Wydaje się żartem, że taki jest problem największego
producenta żywności – w świecie, w którym żywności brakuje.
Nadprodukcja przyniosła między innymi taki skutek, że przez dłuższy czas
ceny żywności utrzymywały się na bardzo niskim poziomie. Najpierw nadwyżka
została wykorzystana w sposób polityczny: pod płaszczykiem pomocy
wyeksportowano wielkie ilości zboża. Jeszcze będziemy mówić o programie Food
for Peace.
Inną odpowiedzią było wykorzystanie zboża do karmienia zwierząt: w USA
krowy, świnie i kurczaki wciąż zjadają 70 procent zboża. Konsumpcja mięsa
wzrosła do niespotykanego poziomu.
Pojawiły się też inne sposoby wykorzystania zbóż: syropy kukurydziane –
ważny środek słodzący w przemyśle spożywczym – detergenty, tekstylia,
a ostatnio biopaliwa.

Etanol amerykański produkowany jest z kukurydzy, jednej z głównych upraw


tego kraju. Stany Zjednoczone produkują 35 procent kukurydzy na świecie, ponad
350 milionów ton rocznie. Prawo federalne, Renewable Fuel Standard, stanowi,
że 40 procent zasobów tego zboża musi być wykorzystywane do tankowania
samochodów. To prawie jedna szósta światowego zużycia – spożycia – jednego
z najczęściej konsumowanych produktów na świecie. Mając 170 kilogramów
kukurydzy potrzebnych, by napełnić bak etanolem 85, dziecko w Zambii,
Meksyku czy Bangladeszu mogłoby przeżyć cały rok. A każdego roku
napełnianych jest prawie 900 milionów baków.
Podsumujmy: kukurydzy przeznaczanej na biopaliwo, na którym jeżdżą
samochody amerykańskie, wystarczyłoby, aby każdy głodujący na świecie
otrzymywał jej pół kilograma dziennie.
Jean Ziegler, z typowym dla siebie sarkazmem, mówi, że „biopaliwa są
zbrodnią przeciwko ludzkości”.

Rząd amerykański nie tylko zmusza do wykorzystywania kukurydzy jako


napędu do samochodów; ponadto tym, którzy to robią, przyznaje miliardowe
subsydia. Oto wyraźny sposób rozdziału dóbr: rząd zbiera podatki od wszystkich,
po czym przekazuje pieniądze sektorom, które są dostatecznie silne, żeby
wywierać na niego presję. Lobby rolników amerykańskich z różnych powodów
zachowuje duże wpływy, między innymi dlatego, że stany rolnicze, słabo
zaludnione, mają tyle samo – po dwóch – senatorów co Nowy Jork czy Kalifornia.
Ale to nie jest racja, na którą można by się powoływać. Prawa i rozporządzenia
o subwencjonowaniu etanolu nawiązują naturalnie do haseł „niezależności
energetycznej” i „walki ze zmianami klimatycznymi”. Niemniej ślad węgla
w paliwach jest bardzo odczuwalny: Frédéric Lemaître mówi w książce Demain la
faim! (Jutro głód!), że etanol produkowany z kukurydzy zmniejsza emisję
dwutlenku węgla w samochodach tylko o 10 do 20 procent i że jeśli policzyć ilość
dwutlenku węgla pochodzącą z traktorów, dodając do tego potrzebne w produkcji
kukurydzy nawozy i pestycydy oraz zużywaną przy transporcie energię
elektryczną, bilans ekologiczny okazuje się negatywny.
Mówi też, że wzrost popytu na kukurydzę do etanolu spowodował znaczną
podwyżkę – nikt nie określi tego w procentach – cen żywności. Oto przykład:
wielu farmerów z amerykańskiego środkowego Zachodu zarzuciło uprawę białej
kukurydzy sprzedawanej między innymi do Meksyku, przestawiając się na żółtą,
używaną do produkcji etanolu. Ceny mąki w Meksyku wzrosły wówczas dwu-,
a nawet trzykrotnie i wielu ludzi wyszło na ulicę. Nazwano te rozruchy
zamieszkami tortillowymi, tortilla riots.

W Gwatemali ludzie nie zbuntowali się. W Gwatemali połowa dzieci jest


niedożywionych. Przed dwudziestu laty Gwatemala produkowała prawie całą
konsumowaną przez siebie kukurydzę. W latach dziewięćdziesiątych zaczęły
jednak docierać nadwyżki amerykańskie, śmiesznie tanie dzięki otrzymywanym
w kraju subsydiom; miejscowi rolnicy nie mogli z tą kukurydzą konkurować ceną.
W ciągu dekady produkcja lokalna zmniejszyła się o jedną trzecią.
W tamtym okresie wielu chłopów musiało sprzedać swoją ziemię firmom,
które teraz sadzą palmy, by otrzymywać z nich olej i etanol, oraz trzcinę na cukier
i etanol. Ci, którym udało się utrzymać ziemię, napotykali coraz większe
trudności: nakłaniano ich pod groźbą użycia broni, by sprzedawali pola,
właściciele pól wymawiali im dzierżawę i podejmowali współpracę z wielkimi
kompaniami, rozległe plantacje zabierały wodę albo zatruwały ją chemikaliami.
W ciągu kolejnych lat problem zaostrzył się. Amerykanie zaczęli
wykorzystywać swoją kukurydzę do produkcji etanolu, ceny podniosły się, potem
wzrosły jeszcze bardziej w związku ze znacznymi podwyżkami poprzedzającymi
kryzys 2008 roku. Teraz w barze gwatemalskim za jednego quetzala – 15 centów –
można kupić cztery tortille; przed pięcioma laty kupowało się osiem. Cena jajek
wzrosła zaś trzykrotnie, ponieważ kury też jedzą kukurydzę.
To tylko przykłady.
Nie sądzę jednak, aby ktoś chciał komuś naumyślnie szkodzić.
To nie jest tak, że władze, lobbyści, producenci żywności w Stanach chcą, aby
dzieci gwatemalskie głodowały. Oni pragną jedynie poprawić sprzedaż i uzyskać
wyższe ceny, uniezależnić się od ropy naftowej, zadbać o środowisko naturalne,
to zaś powoduje określone skutki uboczne. Tak się dzieje, i cóż na to poradzić.
Shit happens.

Wykorzystanie ziarna do produkcji paliw jeszcze bardziej wiąże ceny


produktów rolnych z cenami ropy: jeśli wzrasta cena benzyny, wzrasta i etanolu,
a z nim kukurydzy. Od tej pory konflikty geopolityczne, które zazwyczaj odbijały
się na cenie ropy, będą w sposób o wiele bardziej bezpośredni wpływać na ceny
żywności.

(W roku 2012 Komisja Europejska uznała niektóre z tych argumentów. Kilka lat
wcześniej przyjęła założenie, że przed rokiem 2020 wszystkie środki transportu
na kontynencie powinny w 10 procentach wykorzystywać biopaliwo. Wobec
krytyki organizacji pozarządowych oraz partii, zarzucających jej odbieranie
pożywienia ubogim, ustaliła, że połowa tego paliwa ma pochodzić z drewna,
paszy roślinnej, odpadów rolniczych, słomy, wodorostów – czegoś, co nie może
stanowić pożywienia.
Od połowy ubiegłej dekady wielką nadzieją białych była „druga generacja
biopaliw”, produkowanych z roślin niejadalnych; miało to spowodować obniżenie
cen zboża i rozwiązać konflikt między kierowcami a konsumentami. Zakładano,
że technologia produkcji będzie w tym przypadku bardziej skomplikowana
i droższa, ale uznano, że warto. W ostatnim kwartale 2007 roku światowe
nakłady na rozwój tych produktów osiągnęły sumę 7,6 biliona dolarów.
Zaangażowały się w to nawet wielkie przedsiębiorstwa naftowe jak BP czy Shell.
Wysiłki nie przyniosły spodziewanych rezultatów. W pierwszym kwartale
2013 roku nakłady spadły do 57 milionów, niewiele ponad zero.
Wydaje się czymś przerażającym, że produkcja roślin przeznaczonych dla
transportu rywalizuje z produkcją roślin do spożycia – i chyba rzeczywiście jest to
przerażające. Zawsze tak było. Przez tysiąclecia wiele ziemi wykorzystywano
z myślą o nakarmieniu zwierząt jucznych i wierzchowych. Jeszcze na początku
XX wieku Stany Zjednoczone przeznaczały jedną czwartą swojej ziemi uprawnej
na wykarmienie koni. Dopiero w ciągu ostatnich stu lat, wraz z masowym
użyciem ropy naftowej, produkcja rolna mogła się niemal całkowicie skupić na
żywności – i to był prawdopodobnie jeden z powodów spadku jej cen. Teraz,
wydaje się, okres ten jest zamknięty i pewne sprawy wracają do poprzedniego
stanu).

4
Przemówienie tego nieumiejącego przemawiać człowieka stało się jak zawsze
sławne z powodu jego licznych niezręczności: „350 milionów ludzi w Indiach
może być zakwalifikowanych do klasy średniej. To więcej, niż liczy Ameryka.
Klasa średnia w tym kraju jest liczniejsza niż cała nasza ludność. A kiedy ktoś
zaczyna zarabiać, zaczyna domagać się lepszego pożywienia, lepszego jedzenia.
Rośnie wówczas popyt, to zaś powoduje wzrost cen”, powiedział George W. Bush
w maju 2008 roku, w samym środku kryzysu. Sądzi się zwykle, że kolejną
przyczyną zwyżkowania cen żywności jest zwiększenie siły nabywczej milionów
Hindusów i Chińczyków; w krajach tych znacznie ożywia się konsumpcja i popyt
na artykuły żywnościowe.
To prawda, pod warunkiem że doda się pewne uwagi.

Wspomniałem o nich wcześniej, w rozdziale o Indiach. Chodzi o te 500 czy 600


milionów Hindusów, którzy odżywiają się źle i nie dojadają, oraz 250 milionów
tych, którzy nie otrzymują nawet niezbędnego minimum. Rzeczywiście jednak
wejście Hindusów i Chińczyków na rynek przyczyniło się do podniesienia cen –
między innymi dlatego, że te setki milionów zaczynają teraz jeść – próbują jeść –
jak Amerykanie bądź Europejczycy.
To zaś na pewno burzy globalny porządek – oparty przecież na tym, że nie
wszyscy chcą albo mogą robić to, co ludzie sprawujący kontrolę nad całością.

Na czym polega dowcip: ponieważ jest więcej ludzi, którzy mogą jeść i którzy
zaczynają istnieć na rynku, popyt rośnie. Skoro popyt rośnie, rosną ceny i ci,
którzy zamierzali istnieć na rynku, znów są poza nim. A z nimi inni – albo bez
nich.

W 2001 roku Chiny wyeksportowały około siedmiu milionów ton zboża,


a w 2012 sprowadziły ponad 10 milionów. Te 17 milionów – więcej niż cały eksport
zboża z Brazylii – spowodowało spore zmiany na rynku światowym. I to bez soi.
Do lat dziewięćdziesiątych Chiny produkowały ilość soi wystarczającą na własne
potrzeby, wówczas jednak rząd postanowił zwiększyć hodowlę trzody chlewnej
karmionej soją importowaną; w 2012 roku Chiny kupiły prawie 60 milionów ton
soi. To dużo. Więcej niż na przykład cała produkcja argentyńska. Jedzenie mięsa
zawsze kosztuje.
Powiedzmy jasno: przez całe dekady bogate kraje Zachodu, chrześcijańskiego,
demokratycznego i solidarnego, jadły tyle mięsa, ile chciały. Teraz są
zaniepokojone, że oznacza to tak duży wydatek – ponieważ Chińczycy zaczęli
robić to samo. Zachodnie społeczeństwa funkcjonują na zasadzie wykluczania:
mogą robić to, co robią, tylko pod warunkiem, że inne tego robić nie będą.
W Chinach i Indiach pełny akces do sławetnej klasy średniej zapewniają dwie
rzeczy: posiadanie samochodu i jedzenie mięsa. W Chinach spożycie mięsa
wzrosło z 14 kilogramów rocznie w 1980 roku do 55 obecnie. W Indiach natomiast
z powodu tych setek milionów ubogich i niedożywionych średnie spożycie
utrzymuje się na poziomie pięciu kilogramów na głowę. W bogatych krajach
Zachodu średnia wynosi od dziesiątków lat powyżej 80 kilogramów na rok na
osobę.
Oto wyraźny obraz współzawodnictwa klas: krojenie tortu – im więcej
bogatych je mięso, tym więcej biednych nie je.

Wzrost cen miał oczywiście także inne przyczyny. Rodzili się ludzie i popyt
światowy wzrastał w zwykłym tempie: 220 tysięcy nowych gąb do jedzenia
każdego dnia, 80 milionów na rok, większość w Tym Innym Świecie. Tak jednak
działo się przez wszystkie lata, niewiele zmieniając w ogólnej sytuacji. Nie
docierał żaden sygnał o zmniejszeniu podaży. W roku 2008 Stany Zjednoczone
miały jedne z największych zbiorów pszenicy w historii. Urodzaj był tak wielki, że
po okresie sprzedaży departament rolnictwa rządu federalnego poinformował, że
farmerzy trzymają jeszcze 18 milionów ton pszenicy. Padł absolutny rekord.
Podczas gdy ceny rosły i rozszerzał się głód, gromadzono zboże w spichlerzach
środkowego zachodu USA. Albo sprzedawano je dla zwierząt, co się zwracało.
Ceny rosły, głód był coraz większy, ale tego roku w samych Stanach
Zjednoczonych sprzedano 55 milionów ton pszenicy na tuczenie zwierząt.

Jednak ogólne rezerwy zboża zmalały. Za sprawą najrozmaitszych czynników


w różnych zakątkach świata przez lata zmniejszała się produkcja – i pojawiło się
widmo dalszego ograniczenia. Najpierw były to poważne problemy klimatyczne:
przede wszystkim długotrwała susza w Australii – będącej jednym z większych
producentów żywności – powodzie w Indiach i na zachodzie Afryki, niezwykle
ostre mrozy w Chinach, fala upałów na północy Europy.
Doszły też kwestie strukturalne. W krajach bogatych tempo wzrostu
wydajności rolnej zmniejszyło się, a nawet zatrzymało. Naukowcy mówią, że
manipulacja ziarnem osiągnęła pewien pułap, że niewiele już da się
zmodyfikować, aby poprawić wydajność. Z drugiej zaś strony niekontrolowane
użycie środków owadobójczych i chwastobójczych doprowadziło do pojawienia
się gatunków owadów i chwastów o niezwyklej odporności. Są już rośliny, które
radzą sobie nawet ze sławnym, stosowanym powszechnie glifosatem – i plenią
swobodnie.
Wyczerpuje się ziemia. Na skutek nadmiernej eksploatacji traci składniki
odżywcze i staje się coraz bardziej jałowa. Raport ONZ donosi, że co roku 1
procent powierzchni ornej na świecie, około 12 milionów hektarów, zamienia się
w ugór. To samo dzieje się z wodą: wiele zbiorników wodnych wykorzystywanych
do nawadniania wyczerpuje się – albo się już wyczerpało. W latach
siedemdziesiątych upowszechniły się – w krajach bogatych – pompy elektryczne
i ilość wydobywanej wody wzrosła. Niektóre zbiorniki odnawiają zasoby poprzez
opady, w innych, podziemnych, jest tylko to, co jest. Zbiornik Ogallala,
dostarczający jedną trzecią wody do plantacji amerykańskich, może wyschnąć
w ciągu niecałych trzech dekad. Sytuacja w Chinach, Indiach, na całym świecie
rodzi podobne obawy.

Tymczasem w roku 2008 dały się odczuć efekty błędnego koła: ponieważ
produkcja żywności rosła, rządy niektórych krajów – Indii, Chin, Filipin,
Wietnamu, Ukrainy, Rosji, Argentyny, Indonezji – ograniczyły eksport, chcąc
kontrolować ceny lokalne. Podaż żywności spadła, a jej ceny wzrosły.
Większość państw nie miała dostatecznych narzędzi, żeby panować nad
cenami wewnętrznymi, coraz bardziej powiązanymi z rynkiem światowym,
a znalazła się w tej sytuacji z różnych powodów: między innymi w związku
z redukcją rezerw żywnościowych.
Wiemy, że podstawowe produkty żywnościowe są nie tylko towarem;
w różnych sytuacjach stają się jednym z najpotężniejszych środków działania
politycznego. Dlatego przez tysiąclecia rządzący starali się trzymać zapasy.
Jeszcze w czasach przed faraonem, którego przychylność Żyd Józef pozyskał
dzięki freudowskiej sztuczce, kontrolować spichrze znaczyło kontrolować
społeczeństwo: pomagać w czasach niedostatku i panować nad cenami w każdym
innym okresie. Na początku obecnego stulecia wiele z tych spichrzów było jednak
pustych.
Z jednej strony niektóre bogate państwa doszły do przekonania, że w dobie
rozwiniętego transportu i globalnego rynku trzymanie wielkich rezerw nie ma
już sensu. Wystarczyło mieć pieniądze: jeśli brakowało, kupowało się –
i otrzymywało w ciągu kilku dni. Kraje ubogie natomiast przestały pilnować
rezerw, gdyż w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Międzynarodowy
Fundusz Walutowy oraz Bank Światowy nakazały im powstrzymać się od
interweniowania na własnych rynkach – aby „nie została zakłócona swobodna gra
podaży i popytu” – czyli, innymi słowy, zapomnieć o obowiązku zajmowania się
swoimi ubogimi.

W środku kryzysu prezes Banku Światowego Robert Zoellick stwierdził, że


protekcjonizm ten jest przyczyną podwyżek i że potrzebna jest „większa swoboda
na rynkach”. Zoellick zajmował odpowiedzialne stanowiska w administracji
Reagana i obu Bushów, ponadto kierował bankiem Goldman Sachs. Raport tego
banku – banku, który powołał pierwszy fundusz inwestujący w żywność –
stwierdzał wówczas, że „bez wątpienia wzrost funduszy przeznaczonych na
produkty żywnościowe pobudził dynamikę cen”.

Jedzenie drożało wszędzie. Choć oczywiście nie wszędzie w jednakowy sposób.


Kiedy w Stanach Zjednoczonych cena pszenicy podwaja się, cena chleba może
wzrosnąć od 5 do 10 procent, ponieważ surowiec stanowi ułamkową część ceny
produktu; większy udział ma transport, sama technologia, magazynowanie,
patenty, reklama, pakowanie, dystrybucja, marża detaliczna. Natomiast
w Tunisie, Managui czy Delhi chleb – ziarno, z którego kobieta zrobi chleb,
tortillę czy chapati – będzie kosztował dwa razy tyle, albo i więcej.
A przede wszystkim: w krajach zamożnych przeciętny konsument wydaje
mniej niż 10 procent swoich dochodów na jedzenie – choć w przypadku ludzi
biednych odsetek ten może wynosić od 25 do 30. W krajach Tego Innego Świata
ponad dwa miliardy ludzi wydaje na jedzenie od 50 do 80 procent tego, co zarobi.
Niewielka podwyżka cen skazuje ich na głód.

Te dane – i pewno jeszcze inne – wyjaśniają, dlaczego w roku 2008 ceny


żywności wzrosły i więcej już nie spadły.

Owego 6 kwietnia 2008 roku tysiące robotników oraz ludzi bez pracy
manifestowało na przedmieściach Kairu przeciwko podwyżkom cen chleba –
żądając jedzenia. Egipt jest największym importerem pszenicy na świecie;
produkuje zaledwie połowę swego zapotrzebowania. W ciągu niecałych trzech lat
cena chleba – podstawowego pożywienia 40 milionów biednych w tym kraju –
wzrosła pięciokrotnie. Tego dnia i w ciągu kilku następnych policja egipska
zatrzymała, zastrzeliła, zabiła wielu manifestantów. W końcu rząd ustąpił
i nakazał wojsku, żeby zajęło się produkcją i dystrybucją chleba dla najbardziej
potrzebujących.
Mógł to być pojedynczy epizod. Ale w Wagadugu, stolicy Burkina Faso, dwa
tygodnie wcześniej zdarzyło się coś podobnego i dopiero interwencja wojska
stłumiła rozruchy. W Dhace tysiące ludzi rabowało i paliło co popadnie
w proteście przeciwko podwyżkom cen ryżu – który na Giełdzie w Chicago wart
był tysiąc dolarów za tonę, podczas gdy pięć lat wcześniej kosztował 195.
W indyjskim Bengalu tłumy paliły sklepy z żywnością subsydiowaną przez rząd,
ponieważ ich właściciele chcieli sprzedawać ją po cenach czarnorynkowych.
W Port-au-Prince na Haiti zamieszki głodowe zmusiły premiera do ustąpienia,
a w Duali, w Kamerunie, protest taksówkarzy przerodził się w wielkie rozruchy –
skierowane przeciwko podwyżkom cen żywności – podczas których zginęło
dwadzieścia osób. Do podobnych wydarzeń doszło w Dakarze w Senegalu,
w Abidżanie na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w Maputo w Mozambiku, w Jemenie,
Pakistanie, Etiopii, Indiach, Indonezji, na Filipinach, w Meksyku, Tadżykistanie,
Brazylii. W tych i wielu innych miejscach tysiące ludzi walczyło z żołnierzami
i policjantami, broniąc swojego prawa do tego, żeby co dzień mieć coś do
zjedzenia.

Nawet w Milwaukee w stanie Wisconsin, gdzie jedna czwarta ludności żyła


poniżej granicy ubóstwa, tysiące ludzi zgromadziło się pewnego czerwcowego
wieczoru przed urzędem, w którym rzekomo miały być rozdawane kartki na
żywność. Kartek nie było, więc tłumy zaczęły niszczyć wszystko, co napotykały na
drodze.

„Podczas gdy 200 miliardów dolarów wylądowało na rynku żywnościowym,


250 milionów ludzi znalazło się w skrajnej nędzy. W latach 2005–2008 ogólna
cena żywności wzrosła o 80 procent; nikogo nie zdziwiła opublikowana przez
«The Economist» informacja, że realne ceny żywności osiągnęły poziom
z 1845 roku, kiedy to po raz pierwszy pismo dokonało takich kalkulacji” – pisał
później Frederick Kaufman.
Zamieszki na tle głodowym trwały przez cały rok. Ktoś zauważył, że od
dziesięcioleci nie było w świecie „głodu miejskiego” i że nie jest on tym samym co
głód na wsi. Kiedy chłopi zaczynają cierpieć głód, uciekają, szukają; mieszkańcy
miast – wychodzą na ulicę.
Byli zabici, ranni, zatrzymani. Rządy zmniejszały podatki płacone przez
producentów artykułów pierwszej potrzeby, subwencjonowały import albo
zakazywały eksportu. Niektóre rządy upadły, ceny wreszcie się obniżyły, kolejne
miliony ludzi znalazły się w biedzie; na świecie było więcej głodujących niż
kiedykolwiek w historii. Po raz pierwszy ich liczba przekroczyła miliard.

Miliard głodujących.

Może kiedyś rok 2008 będzie uważany za punkt graniczny: moment, w którym
zaczęły się znowu zamieszki głodowe.
„Żywność to nowe złoto”, napisał wówczas dziennikarz „Washington Post”,
i sformułowanie chwyciło: chodziło przede wszystkim o to, że z dobra
konsumpcyjnego stała się ona obiektem podlegającym tezauryzacji i spekulacji –
i to nie byle jakim, bo jego cena wzrosła w ostatnich latach najbardziej.
Dla wielu oznaczało to, że nie będą mieli co jeść.

5
Później, podczas lunchu w barze sałatkowym Giełdy, Leslie – tak go nazwijmy –
opowie mi o swoim życiu z właściwą przede wszystkim Amerykanom szczerością:
rodzice emigranci, marzenie, by wyrosnąć na prawdziwego Amerykanina,
wahania, chęć zajęcia się czymś, co naprawdę przyniesie pieniądze – co pozwoli
być prawdziwym Amerykaninem. Ale też i rozczarowanie wobec sposobu
funkcjonowania wielkich korporacji, krytyczna ocena ich nastawienia na
bezwarunkowy interes, złość z powodu buty, z jaką rząd stara się forsować
własne decyzje, gniew raczej niż odczucie dyskomfortu – niekomfortowe
u człowieka, którego zawód polega na realizowaniu tych decyzji.
– Nie opisuj mnie, proszę. Nie żebym miał jakieś zastrzeżenia, ale wolałbym,
żeby mnie nie rozpoznano – mówi przy deserze, z lekkim skrępowaniem.

Leslie – tak go nazwijmy – to relikt przeszłości, dinozaur w tej świątyni Giełdy


w Chicago. Jego kolega, Diego – tak go nazwijmy – to teraźniejszość, to – jeśli bóg
świątyni nie zrządzi inaczej – przyszłość. Diego również nie chce, żebym ujawnił
jego nazwisko i nazwę firmy, która jest jedną z wielkich korporacji zbożowych
i wydaje, jak mówi Diego, bardzo wiele rozporządzeń dotyczących tego, co mogą,
a czego nie mogą mówić jej pracownicy. Jeśli nie obiecam, że zachowam nazwę
w tajemnicy, nie będzie mnie mógł właściwie o niczym poinformować.
– Dzisiaj w biurze pytano mnie, czy nie boję się rozmawiać z kimś, kto pisze
książkę o głodzie, ale odpowiedziałem, że nie, bo mam czyste sumienie. Nie
mógłbym pracować w instytucji, którą podejrzewałbym o to, że doprowadza
kogokolwiek do głodu, choćby tylko jednego człowieka. Tysiąc razy zadawałem
sobie to pytanie i jestem pewien, że nie przyczyniam się do niczyjej nędzy, że
z powodu działalności mojej firmy nikt nie głoduje.
– Jak to się dzieje?
– To jak w dowcipie o szewcu, który wysyła dwóch akwizytorów do Afryki.
Jeden wraca i mówi: nie zrobimy tam interesu. Afryka to katastrofa, nikt tam nie
chodzi w butach, nie sprzedamy niczego. Drugi wraca i mówi: to kopalnia złota,
w Afryce nikt nie chodzi w butach, możemy tam sprzedawać wszystko aż do
znudzenia. Tu jest tak samo: jeśli więcej ludzi na świecie będzie jadło, więcej
sprzedamy.
Tak tłumaczy mi Diego, na co ja zauważam, że jego metafora jest dość
ryzykowna: nie mają, więc będziemy im sprzedawać. Patrzy na mnie jakby
z wyrzutem, odrobinę rozczarowany.
– Chcę tylko powiedzieć, że staramy się dotrzeć do największej możliwie liczby
rynków. Nie handluję brylantami, nie jest tak, że chcę zamaskować ilość, żeby ci
nieliczni uprzywilejowani, których na to stać, zapłacili drożej i sycili się po cichu.
Nie, mnie zależy na wielkości sprzedaży. Najlepiej dla mnie byłoby, żeby wszyscy
jedli, a nie żeby nie jedli.
Diego – tak go nazwijmy – jest Argentyńczykiem i od kilku lat pracuje
w nowojorskim oddziale firmy, jest futures trader, „handlowcem od przyszłych
celów” – trzeba mieć odwagę, żeby handlować przyszłością – czyli jego działka to
financial risk management, zarządzanie ryzykiem finansowym. Zajmuje się
najbardziej codziennymi produktami, „waniliowymi”, mówi, czyli
o najpopularniejszym smaku. Około czterdziestki, blondyn, szeroki uśmiech,
błękitna koszula z wyhaftowanym na piersi logo gracza w polo na koniu. Z tym
szerokim uśmiechem powtarza: Dla mnie najkorzystniej jest, żeby jadło jak
najwięcej ludzi, nie jak najmniej – i patrzy na mnie. Widać nie wyglądam na
przekonanego, pyta bowiem, czy się z nim nie zgadzam:
– Co, nie myślisz tak jak ja?
– Właściwie nie. Przede wszystkim mąka, którą sprzedajecie na paszę dla świń,
kurczaków czy bydła, na mięso, jest o wiele mniej wydajna, jeśli wziąć pod uwagę
łatwo przyswajalne białko. Kiedy jem befsztyk, to białkiem roślinnym, którym
została nakarmiona krowa, mógłbym obdzielić dziesięć osób.
– Tak, wiem, to jest jej bardzo niewydajna postać. Gdybyśmy nabrali nawyku
odżywiania się komosą czy soją, byłoby o wiele więcej żywności. Ale człowiek jest
jedynym stworzeniem, które nie je dla zaspokojenia swoich potrzeb. Je, bo mu
smakuje. Przeczytałem dzisiaj parę relacji z twojego Projektu Głód na twoim
blogu i naprawdę nie było mi miło; trzeba trochę czasu, żeby strawić takie rzeczy.
Wydaje się, że byłoby bardzo łatwo zlikwidować głód na świecie. Dziecko
afrykańskie potrzebuje – ile? – powiedzmy, tysiąc pięćset kilokalorii. Co powinno
jeść, jeśli ma nie być niedożywione? Dwa talerze soi plus szklanka mleka
dziennie? Ale to rynek mówi, co się konsumuje. Nie mogę powiedzieć: nie będę
więcej sprzedawać soi dla zwierząt – przeznaczę całą dla ludzi – bo nikt jej ode
mnie nie kupi. Tu odzywa się rynek. Jeśli tak zrobię, jedyne, co osiągnę, to wzrost
ceny mięsa – będzie go mniej i będzie droższe, bo krowy będą musiały jeść paszę,
natomiast cena soi spadnie, bo nikt jej nie będzie chciał.
Patrzę na niego. Diego – tak go nazwijmy – zauważa to i odpowiada sam sobie:
– Czy może mieć to jakiś negatywny wpływ, albo raczej: może nie mieć wpływu
pozytywnego? Niewykluczone; stoimy tu raczej wobec kwestii filozoficznej.
I dodaje, że głód dla wielu stanowi dobry interes.
Jestem zaskoczony tym stwierdzeniem. Tłumaczy mi, że ma na myśli choćby
kacyków afrykańskich, którzy wolą, żeby ludzie byli głodni i niepiśmienni, bo
wtedy łatwiej im wodzić ich za nos. Wódz plemienny w Afryce woli, żeby nikt nie
potrafił mu się postawić, mówi. Diego wymawia słowa w sposób staranny,
właściwy bogatym albo tylko trochę lepiej sytuowanym Argentyńczykom:
– Jeżeli zobaczysz, jak jakiś przywódca wojskowy, który dokonał zamachu
stanu w jednym z państw afrykańskich, chodzi z pozłacanymi pistoletami,
podczas gdy ludzie mrą z głodu, to nie będziesz miał wątpliwości, że gość robi
interes na głodzie. Dlaczego ludzie głodują w Chaco albo Formosie? Nie dlatego,
że mamy rynek zorganizowany przez Chicago handlujące soją. Raczej dlatego, że
jakiś gubernator, sukinsyn skończony, wykorzystuje zasoby prowincji dla własnej
korzyści, że samolotem należącym do prowincji lata na wakacje do Punta del
Este. Mówiąc ogólnie: istnieją sprawy trudne, niezależne od rynków czy od
traktowania żywności jak towaru.
Tak tłumaczy mi Diego – nazwijmy go Diego.

W innych książkach, w innym kontekście, nazywałem to normą uczciwości:


zakładamy, że najważniejszą sprawą jest uczciwość – bądź też nieuczciwość –
liderów, że korupcja – lub brak korupcji – określa sytuację ekonomiczną danego
kraju w większym stopniu niż działania kapitalizmu rynkowego, niż
sprawiedliwy – albo niesprawiedliwy rozdział dóbr.
Gracze giełdowi twierdzą, że kapitał, którym operują, zapewnia rynkowi
płynność i umożliwia jego sprawne funkcjonowanie. Mówię im na to, że rynek już
funkcjonował, gdy ten kapitał przeznaczany był na coś innego. Tyle że, jak
zapewnia mnie Diego – tak go nazwijmy – są gracze dobrzy i gracze źli. On gra
rzekomo nie dla samej gry, tylko po to, żeby jego firma mogła dalej kupować
i sprzedawać zboże i produkty pochodne po najlepszej możliwej cenie,
z największym zyskiem.
– Jestem zwykłym pionkiem, płotką, człowiekiem, który każdego dnia idzie do
pracy, starając się myśleć i podejmować właściwe decyzje. Jeżeli spodziewałeś się
spotkać jakiegoś yuppie w ciuchach od Armaniego, to na pewno jesteś
rozczarowany: jesteśmy supernormalnymi ludźmi.

Firma, w której pracuje Diego, zatrudnia dziesiątki tysięcy osób – w większości,


jak mniemam, supernormalnych. To jedna z czterech wielkich korporacji
handlujących towarami spożywczymi. Są to: Archer Daniels Midland, Bunge,
Cargill, Louis Dreyfus – nazywane, nietrudno się domyślić, ABCD. Te cztery firmy
opanowały 75 procent światowego rynku zbożowego, trzy czwarte zbóż świata.
W 2005 roku ich obroty wyniosły 150, w 2011 – 320 miliardów dolarów.
Bunge jest z nich najstarsza i na jej przykładzie można zobaczyć, jak
funkcjonują wielkie międzynarodowe korporacje przemysłu spożywczego.
Została założona w 1818 roku w Amsterdamie, w 1859 przeniesiono jej siedzibę do
Antwerpii, w 1884 do Buenos Aires; nigdy nie była związana ściśle z jednym
krajem. Z Argentyny – pod nazwą Bunge & Born – jej działalność rozszerzyła się
na cały region oraz na Stany Zjednoczone, aż w 1974 roku partyzanci z ruchu
Montoneros porwali dwóch spośród jej właścicieli, braci Jorge i Juana Bornów,
otrzymując jeden z największych okupów, jakie zapłacono od czasów Atahualpy:
około 60 milionów dolarów. Firma przeniosła się wówczas do Brazylii i na
Bermudy, by w 2001 roku zagnieździć się w White Plains w Nowym Jorku –
i wypuścić akcje na Wall Street.
Cargill pozostaje w rękach jednej rodziny i jest największą prywatną firmą na
świecie: 185 tysięcy pracowników w 66 krajach, mówiących w 63 różnych językach
i osiągających trzy razy większe zyski niż kompania Disneya, cztery razy większe
niż Coca-Cola. W roku 2007 obroty Cargilla wyniosły 88 miliardów dolarów,
z zyskiem 2,4 miliarda. W 2008 – roku wielkiego kryzysu żywnościowego – liczba
ta wzrosła do 120 miliardów, przy zyskach równych 3,6 miliarda.
„Cargill miał okazję zarobić więcej w tych okolicznościach; sądzę, że
w pewnych sprawach musimy zachować absolutną uczciwość”, powiedział
wówczas dyrektor generalny firmy Gregory R. Page. Cargill jest drugim
koncernem na świecie pod względem obrotów w handlu mięsem wołowym
i wieprzowym, drugim na świecie właścicielem farm hodowlanych typu feedlot,
drugim największym producentem pasz dla zwierząt. Wszystkie jajka
wykorzystywane w barach McDonalda w Stanach Zjednoczonych – a także 25
procent eksportowanej przez ten kraj pszenicy – sprzedaje Cargill. „Jesteśmy
mąką w twoim chlebie, pszenicą w twoim makaronie, solą w twoich frytkach.
Jesteśmy oliwą w twoich sałatkach, wołowiną, wieprzowiną, kurczakiem, które
zjesz dziś wieczorem. Jesteśmy kukurydzą w twoich tortillach, czekoladą
w twoich deserach. Jesteśmy bawełną w twoim ubraniu, nawozem na twoich
polach”, głosi prospekt reklamowy Cargilla.
Tekst dociera do nas wyraźnie; nie słychać dobrze tylko muzyki.

Cargill i pozostałe koncerny mają udział w różnego rodzaju bezprawiu, takim


jak wycinanie lasów, stosowanie w procesie uprawy i magazynowania
zakazanych środków chemicznych, wymigiwanie się od płacenia podatków,
wykorzystywanie pracy niewolniczej i pracy dzieci.
Razem z pozostałymi koncernami Cargill stara się utrzymać tak zwaną pełną
kontrolę nad łańcuchem żywnościowym. Jean Ziegler podaje w książce Destruction
massive następujący przykład: „Cargill produkuje nawóz fosfatowy w Tampie na
Florydzie. Stosuje go na swoich plantacjach soi w Stanach Zjednoczonych
i Argentynie. W fabrykach Cargilla ziarna soi mielone są na mąkę. Na statkach
Cargilla mąka ta płynie do Tajlandii, gdzie karmione są nią kurczaki
w wylęgarniach, zabijane następnie, patroszone i pakowane
w zautomatyzowanych zakładach przetwórczych. Flota Cargilla transportuje je do
Japonii, USA i Europy. Ciężarówki Cargilla rozwożą je do supermarketów –
z których wiele należy do Cargilla...”.

Koncerny ABCD nie afiszują się specjalnie ze swoją działalnością. Kiedy oferują
jakiś produkt masowy, posługują się zwykle wymyślonymi nazwami. Ale wśród
wielkich graczy na rynku żywnościowym są też znane marki: McDonald’s, Pizza
Hut, Kraft, Nestlé, General Mills, Nabisco. Kupują, sprzedają, zaopatrują się,
spekulują – nie ma bowiem formy zarabiania pieniędzy, która by ich nie
interesowała.

Wielkie korporacje kontrolują rynek światowy i większość rynków krajowych.


Jako niemal monopoliści w kupowaniu mogą dyktować ceny o wiele niższe niż te,
jakich mieliby prawo oczekiwać producenci, gdyby istniała większa konkurencja
w tej dziedzinie. Kiedy jednak wzrasta globalna cena żywności, dochody
korporacji rosną dzięki rozmaitym zabiegom: firma wykorzystuje pozyskiwane
informacje, przechowuje ogromne zapasy, kupuje tam, gdzie jest taniej,
a sprzedaje tam, gdzie jest drożej, ustala globalne ceny, czasowo podbija i obniża
ceny, niszczy lokalnych producentów cenami niemożliwymi do utrzymania,
ciągnie maksymalne zyski ze swoich portów, statków, magazynów, stosuje
naciski na rządy w celu uzyskania lepszych warunków albo korzystnych dla siebie
rozwiązań, negocjuje ogromne pieniądze na rynkach spekulacyjnych – „aby
zabezpieczyć swoje działania realnym towarem”.
Ze względu na globalny charakter koncerny funkcjonują zwykle poza kontrolą
rządów: grupy mające w rękach znaczną część żywności na świecie przyjmują
jako jedyny cel działań – w zgodzie z zasadami kapitalizmu – własne zyski. Świat
zaś nie wymyślił – nie chciał wymyślić – skutecznego sposobu sprawowania nad
nimi kontroli. To jeden z wielu przykładów rozejścia się zglobalizowanej
ekonomii i funkcjonowania rządów narodowych.
Wielkie korporacje zachodnie wciąż dominują na rynkach światowych, coraz
większą jednak konkurencją stają się dla nich podobne firmy mające siedziby
w Chinach, Japonii, Korei. Firmy ze Wschodu rozpoczęły działalność według tego
samego modelu, ale szybko dodały inny aspekt, zmieniający reguły gry: wykupują
ziemie w Tym Innym Świecie, by prowadzić tam własne uprawy i uniezależnić się
od producentów i rynków krajowych.
Z pewnym opóźnieniem wielkie, a także mniejsze firmy zachodnie zaczęły je
naśladować. Coś, co stopniowo przyjmuje nazwę land grabbing – zawłaszczania
ziemi – staje się formą kolonializmu XXI wieku.

Każdego ranka Diego – tak go nazwijmy – przychodzi do swego biura na


przedmieściach Nowego Jorku, włącza komputer i zaczyna kupować
i sprzedawać określone gatunki i ilości zboża w określonych miejscach na świecie.
Kiedyś było to zajęcie ograniczone czasowo, wykonywane od godziny dziewiątej
do trzynastej, według funkcjonowania czasu pracy Giełdy w Chicago. Ale teraz
panuje ruch na rynkach azjatyckich, amerykańskich, europejskich, więc Diego nie
rozłącza się prawie wcale: w tym momencie, kiedy opowiada mi to wszystko
w nowojorskim barze, na jego iPadzie cyfry tańczą jak w kadrze z Matrixa.
Jego praca polega tym, że stara się odgadnąć, wcześniej niż ktokolwiek, jak
zachowa się rynek: analizuje podaż jednego typu zboża, popyt na inne, aby
zdecydować, czy może wykupić wcześniej towar, którego cena wzrośnie,
a sprzedać ten, którego cena spadnie – a raczej udać, że kupuje, nabywając opcję
zakupu w przyszłości, którego to zakupu nie dokona, ponieważ wcześniej zdąży
sprzedać tę opcję komuś innemu, kto z kolei sam sprzeda ją komuś innemu – i tak
dalej. W tym celu Diego musi pozyskiwać mnóstwo informacji: nie może śledzić
wszystkich szczegółowych spraw mających wpływ na cenę, ale pilnuje tych
zasadniczych. Na przykład kiedy doszło do awarii w elektrowni jądrowej
Fukushima, pierwsze, co sobie uświadomił, to że wystąpią poważne zakłócenia
w handlu morskim i że ceny wówczas spadną, gdyż przez jakiś czas sprzedaż
w tej strefie będzie utrudniona – i obniżył popyt. Idea ta przyniosła jego firmie
parę dolarów – parę milionów dolarów. Bywa jednak tak, że usiłując
zinterpretować podobne sygnały, popełnia błąd. Jedną z bardziej niepojętych
rzeczy w całym tym rynku jest fakt, że zależy on od pomysłów szeregu ludzi –
pomysłów, które akurat nie muszą być dobre – i od stanu ich wiedzy – która nie
wykracza poza informacje podawane przez trzy dzienniki i dwa magazyny.
Rynek, jeśli przyjrzeć się z bliskiej perspektywy, to odzwierciedlenie stanu ducha
relatywnie niewielkiej grupy ważnych urzędników. Tak oto czyjeś widzimisię
i pomyłki określają światowe ceny, niepoparte refleksją decydują o losach
milionów.
Świadom, że nie wie wszystkiego, Diego sięga do charts, podających modele
ruchu cen. Przyjmuje się, że ceny powtarzają pewien schemat: jeśli cena jakiegoś
zboża wzrasta, dajmy na to, do 10, tabele wskażą to jako moment początku
spadku. Rynek wpatrzony jest we własny pępek.
– Operujesz pewno sumami, które mogą nieco oszałamiać, prawda?
– Tak. Spójrz, to może nie świadczy najlepiej o tym, czym się zajmujemy, ale
jedyną metodą jest wyobrażać sobie, że grasz w Estanciero[17]. Nie mogę iść spać
ze świadomością, że mam 200 tysięcy ton soi, a nazajutrz mogę stracić 50
dolarów za tonę – bo nie zasnę. Po dziesięciu minutach strzelę sobie w łeb. Muszę
się więc oderwać, wyobrazić sobie, że to tylko funny money, cyferki na ekranie.
Z zachowaniem wszelkich proporcji, myślę, że jestem trochę jak lekarz, który ma
kogoś operować. Taki facet nie może sobie powtarzać: operuję ojca trojga dzieci,
mających przed sobą wielką przyszłość... Nie. Mówi sobie: tu jest serce i tutaj
muszę zaszyć dwie żyły, zamknąć je; następny, proszę – kończy Diego – tak go
nazwijmy – z miłym, przekonującym uśmiechem, popijając coca-colę light.
Pod wieczór bar zaczyna się zapełniać, ale Diego nie rozgląda się na boki, jest
całkowicie skupiony na naszej rozmowie.
– Czasem nachodzą cię różne myśli; zastanawiasz się, co właściwie robisz.
Czasem mówią ci: ty palancie, mówiłeś, że wzrośnie, a spadło. Nie jestem
jasnowidzem. Gdybym wiedział za każdym razem, kiedy wzrośnie, a kiedy
spadnie, dawno bym to rzucił i grałbym sobie w domu na fortepianie. Człowiek
musi wziąć odpowiedzialność za to, co robi, ale jednocześnie oderwać się,
powiedzieć sobie: w porządku, gram w Estanciero.
– Muszą jednak robić na tobie wrażenie sumy, jakimi się tam obraca,
niewyobrażalne dla zwykłych ludzi.
– Ja się nie zastanawiam. Ale myślę, że do tej roboty trzeba się urodzić; może
trzeba być trochę straceńcem, umieć powiedzieć sobie: w porządku, wyluzuję. Bo
są tacy, którzy będą lamentować, ojej, straciłem sto dolarów... To jak z lekarzem,
któremu umarł pacjent: żaden lekarz tego nie chce; rodzina cierpi, ale lekarz musi
żyć dalej, ma swoje życie. Jak nie – to samobójstwo.
On nie popełni samobójstwa. On – nazwany przez nas Diego – gra po to, żeby
jego firma mogła dalej działać. Wszystko to jest nieco kontrowersyjne, spieramy
się, nie dochodzimy do żadnych wniosków. Powtarza, że należy do dobrych,
uczciwych graczy. Że źli to ci, którzy nie mają nic wspólnego z produkcją; są coraz
sprawniejsi i odgrywają coraz większą rolę w operacjach rynkowych. Jak
programy High Frequency Trading, machiny spekulacyjne, „które mają tylko to
jedno zadanie”.
– To jest niedobry sposób gry: dokłada zamieszanie, którego rynek nie
potrzebuje.
Diego wypowiada te słowa jakby z ulgą: zawsze można znaleźć kogoś, kto robi
coś gorzej. Diego – tak go nazwijmy – wypił swoją drugą colę, musi się zbierać.
Idziemy razem do drzwi. Na dworze – Nowy Jork – zimno, dżdżysto. Podaje mi
rękę, uśmiecha się na pożegnanie.
– Przekonałem cię, mam nadzieję, że nie jestem handlarzem śmiercią – mówi,
otwierając parasol.

Kryzys żywnościowy 2008 roku zakończył się obniżką cen, ponieważ przybrał
rozmiary globalne i spowodował jakby globalną recesję. Dwa lata później ceny
wzrosły jednak ponownie, wracając do poprzedniego poziomu. Być może
najbardziej spektakularnym – tak: spektakularnym – skutkiem owego kryzysu
głodowego było to, co jakiś bystry publicysta nazwał Arabską Wiosną.

Nazywano go Basbousa, od afrykańskiego wypieku z semoliny i miodu; pewne


jest tylko, że nie miał co jeść. Mohamed Bouazizi stracił ojca w wieku trzech lat.
Jako trzynastolatek musiał zatroszczyć się o utrzymanie matki i młodszego
rodzeństwa. Pracował jako murarz, robotnik fizyczny; w pewnym momencie
zdobył ręczny wózek i zaczął sprzedawać owoce i warzywa na ulicach miasteczka,
w Sidi Bu Zajd w środkowej Tunezji.
Owego dnia, w grudniu 2010 roku, zatrzymała go policjantka, zamierzając
odebrać mu wózek, na który nie miał pozwolenia. Bouazizi zapożyczył się, żeby
kupić towar; jego utrata oznaczałaby dlań ruinę. Nie miał nic, nie miał nawet na
łapówkę, której kobieta oczekiwała. Próbował się sprzeciwiać, kobieta wymierzyła
mu policzek. Podobno była to kropla, która przelała czarę: bycie uderzonym przez
kobietę to w seksistowskich społeczeństwach największe upokorzenie.
Wiadomo, że Bouazizi udał się na skargę do merostwa, ale nie został przyjęty.
W drzwiach urzędu krzyknął, że jest zrujnowany, że nie może tak dalej żyć.
Poszedł na stację benzynową, kupił kanister benzyny, wrócił przed merostwo,
oblał się. Podobno krzyknął jeszcze ostatni raz, że tak nie może żyć, i podpalił
ogień.
Kilka dni później Tunezja stanęła w płomieniach.

Podwyżka cen żywności nie była jedyną przyczyną wybuchu, ale miała
decydujące znaczenie. Kiedy Bouazizi zmarł, 4 stycznia 2011 roku, wielu młodych
ludzi podjęło jego protest i zaangażowało się w walkę. Śmierć mężczyzny
zaogniła sytuację w kraju: w ciągu dziesięciu dni zginęło 350 osób. Prezydent Zajn
al-Abidin ibn Ali, rządzący Tunezją przez 23 lata, zbiegł. Zaczęła się wiosna.
W ciągu następnych miesięcy upadło kilka rządów starej daty: Mubarak
w Egipcie, Kaddafi w Libii, Salih w Jemenie, Al-Ahmad as-Sabah w Kuwejcie, Rifai
w Jordanii.
„Kryzys żywnościowy 2011 roku jest sprawą realną i może spowodować kolejne
rozruchy głodowe i rewolucje polityczne. Kto wie: może powstania, które
doprowadziły do obalenia owych dyktatorów, nie są końcem historii, lecz jej
początkiem? Trzeba przygotować się na nową epokę, w której niedobór żywności
będzie coraz mocniej wpływał na politykę globalną”, napisał w październiku
2012 roku poważny analityk Lester R. Brown w poważnym czasopiśmie
amerykańskim „Foreign Affairs”.

Kto zrozumie, w jaki sposób i dlaczego to, co wydawało się spokojne, wybucha?
Jak to się dzieje, że epizod, który mógł nie wyjść poza łamy lokalnych gazet,
powoduje rebelię w całym regionie? Dlaczego dochodzi do tych zamieszek, co jest
ich przyczyną?
Kto by to wiedział, wiedziałby wiele.

Ceny tymczasem rosły. Raport Oliviera De Schuttera, eksperta ONZ do spraw


prawa do żywności, podsumowywał: „Szczyt cenowy powstał w znacznej mierze
na skutek pojawienia się bańki spekulacyjnej. Ceny różnych surowców zmieniały
się zbyt raptownie, w zbyt krótkich okresach, jak na to, by przyczyną miały być
zwykłe wahania popytu i sprzedaży”.

Wiemy: gracze wskazują na cały zestaw czynników – a to eksplozja konsumpcji


w Chinach, a to coraz większe wykorzystanie zboża do produkcji biopaliw, a to
niespodzianki pogody. Bywają i tacy – bardziej myślący albo o wrażliwszym
sumieniu – którzy przyznają, że może w jakimś procencie wzrost cen ma związek
z ich działalnością.
Zauważmy pewną różnicę. Istnieją sprawy nie do ominięcia, przyczyny realne
i nieuchronne: Chińczycy konsumują, paliwa napędzają samochody i traktory,
zdarzają się susze. „Fundusze inwestycyjne” mogłyby natomiast nie istnieć
i nikt – prócz samych graczy – absolutnie by za nimi nie tęsknił.

„Teraz zaopatrzenie świata w żywność nie tylko musi się zmagać z problemem
mniejszej podaży realnego zboża i większego na nie popytu; dochodzi jeszcze
fakt, że finansiści zbudowali system sztucznie podbijający cenę zboża, które ma
być zebrane. W rezultacie hipotetyczna pszenica określa przyszłą cenę zboża,
jako że graczy giełdowych, którzy kiedyś stanowili jedną piątą uczestników
rynku, jest teraz cztery razy więcej niż realnych kupców i sprzedawców. Dziś
bankierzy i gracze zajmują najwyższe miejsce w łańcuchu żywnościowym: są
mięsożercami w systemie, którzy zjadają wszystko, co jest poniżej”, napisał
Frederick Kaufman.

Fundusze inwestycyjne to nadwyżka pieniędzy w krajach najbogatszych:


pieniądze, których ludzie nie potrzebują do życia, superata, coś zbytecznego, do
wyrzucenia. To zasoby ukazujące różnicę między takimi sektorami, które
wszystkiego, co mają, potrzebują, aby przetrwać, i tymi, które gromadzą o wiele
więcej, niż potrzebują.
Bogaci nie wykorzystują tych pieniędzy, dlatego chcą coś z nimi zrobić – kupić
za nie najbardziej pożądany towar, bezpieczeństwo. Nabyć największy w krajach
bogatych luksus: gwarancję przyszłości.
W tym celu mogą chować banknoty do materaca, budować dom – cegła po
cegle, kupować złoto, akcje, bony skarbowe jakiegoś kraju. Albo powierzać te
pieniądze – oddawać – funduszom, aby gromada rzekomo świetnie
zorientowanych panów wycisnęła z tych zasobów, ile się da. Panowie ci zbierają
zatem pieniądze milionów ludzi: tworzą w ten sposób masę krytyczną
pozwalającą angażować się na rynkach z wyjątkowym przebiciem – i zarabiać
kolejne pieniądze.

Fundusze inwestycyjne dają milionom „zwykłych” ludzi – tym, którzy idą na


wcześniejszą emeryturę, ciułaczom mającym zaoszczędzone dziesięć,
dwadzieścia tysięcy dolarów, pazernym szefom, inspektorom-łapówkarzom,
zwolnionym pracownikom odbierającym odprawę, dobrze urządzonym
lekarzom, właścicielom sklepów z luksusowym obuwiem, miliarderom
zarabiającym na gazie syberyjskim, belgijskim nauczycielom, holenderskim
prostytutkom, gwiazdom rocka i całej reszcie – udział w głodzie milionów i z dala,
jakby niechcący przyczyniają się do tego, że ceny żywności rosną i coraz więcej
ludzi nie może za tę żywność zapłacić.
Ich pieniądze stanowią istotną część owych 320 miliardów dolarów, które
według banku Barclays Capital pozostają w obiegu na rynku surowcowym
i powodują rozchwianie cen produktów żywnościowych.

Jestem jednym z nich.


.

(SŁOWA PLEMIENIA)

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?

Buddyści tajlandzcy nie mogą tłuc jajek; religia im tego zabrania. Bogaci
buddyści każą to robić służącym. W ten sposób bogaci nie ponoszą winy, bo tego
nie zrobili, a biedni też nie – ponieważ musieli słuchać swoich panów.
Świat – mówił ktoś – jest czasem jak jajko, które zawsze tłucze ktoś inny.

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się?

Zobacz. Gdybym ci powiedział: przybiegłem, bo pali się dom twoich dzieci –


rzuciłbyś wszystko i popędził jak wariat, prawda? Pewno, że tak. Więc mówię, nie
trzeba udawać nawiedzonego: ojoj, jak mnie to boli, ojoj, ludzkość, ojoj, nędza
jednego człowieka jest moją nędzą, ach, jeśli jeden człowiek nie ma co jeść, nie
mogę zasnąć – takie gadki są dobre, jak się chce poderwać naiwną laskę.
Wiadomo, że jedne rzeczy obchodzą człowieka bardzo, a inne trochę mniej, ale te
rzeczy też są ważne, nawet jeśli nie tak bardzo, i warto się zastanowić, co można
zrobić. Nie wygłaszać przemówień i nie obiecywać sobie, że sam, w pojedynkę,
zmienisz świat, ale przynajmniej dołożyć swoją cegiełkę, wprowadzić jakąś małą
zmianę, prawda? Nawet jeśli wiesz, że nie jest w twojej mocy przebudować
system i że niezależnie od tego, co zrobisz, sprawy i tak potoczą się dawnym
trybem; przynajmniej będziesz czuł satysfakcję, że próbowałeś, prawda? Myślę, że
jeśli tak zrobisz, to już

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc?

Jednoczesność – nawał.
Gdyby człowiek – ktokolwiek – mógł pamiętać o jednej tysięcznej, milionowej
cząstce tego, co się dzieje na świecie, podczas gdy czyta to zdanie, w tym krótkim
odcinku czasu, którego trzeba na przeczytanie tego zdania, to co – umarłby?
Zwariowałby ze szczęścia, przerażenia, zdumienia, strachu?
Pamiętać o sześciu czy siedmiu sprawach, choćby tylu.
Czterech, może pięciu.

Jak, do diabła, możemy żyć?

Czasem można znaleźć jakąś pociechę, zdradziecką. Freedom is just another word
for nothing left to lose, mówiła, powtarzali za nią. I brzmiało to tak, jakby naprawdę
coś znaczyło.

Jak, do diabła, możemy?

– A ty co myślisz o tym wszystkim?


– Naprawdę chcesz wiedzieć?

Jak, do diabła?

...ale przecież już Pismo Święte o tym mówi, może nie? Tam jest napisane, że
zawsze będą biedni na tym świecie. Przykro mi, bez dwóch zdań, ale skoro Bóg
chce, żeby tak było, to po coś to jest, po coś musi być. Czy może sądzisz, że to
wszystko się dzieje, ot tak, bez powodu? On niczego nie zsyła na darmo.
Wszystko czemuś służy. Czasem zsyła doświadczenia, które musisz przetrwać,
próby, z których musisz jakoś wyjść, żeby pokazać, że zasługujesz na Jego
zaufanie, na Jego łaskę – bo kim my znowuż jesteśmy, żeby występować przeciw
Niemu? Nie jest to łatwe, nie myśl; wiem, że tym ludziom trzeba pomagać, że
chrześcijanin powinien im pomagać, ale trzeba to robić w odpowiedniej mierze:
pozwolić im odczuć w sercach ciepło miłosierdzia i miłości bliźniego, ale nie
okazywać sprzeciwu wobec tego, co zsyła Bóg, który, skoro postanowił, że ci
ludzie będą żyli w niedostatku, to ma w tym jakiś zamysł, i kim my jesteśmy, żeby
Mu się sprzeciwiać, czy nawet próbować zrozumieć Jego decyzje; gdyby chciał,
żebyśmy je rozumieli, toby nam

Jak?
6
Ktoś będzie kiedyś szukał postaci uosabiającej to, co najsmutniejsze w naszych
czasach, i jego wybór padnie na człowieka, który nazywa się Jdimytai Damour.
Może odda mu w ten sposób sprawiedliwość.

Jdimytai Damour miał 34 lata, mierzył prawie dwa metry i ważył 120 kilo.
Czarnoskóry, z długimi dredami. Nazywano go Jimbo. Nie miał stałej pracy.
W listopadzie 2008 roku agencja znalazła dla niego zajęcie na kilka tygodni
w jednym z supermarketów Wal-Marta w Valley Stream, na wcale nie biednym
przedmieściu Nowego Jorku. Wal-Mart to największa na świecie sieć sprzedaży
detalicznej. Jej właściciele, rodzina Waltonów, ma tyle pieniędzy ile sto milionów
Amerykanów mniej zamożnych.
Tamtej nocy Damour pracował przez wiele godzin, przygotowując wraz
z tuzinem kolegów lokal, żeby otworzyć go o piątej rano: był to tak zwany Black
Friday, Czarny Piątek, następujący po Thanksgiving Day – Święcie
Dziękczynienia, kiedy sklepy oferują ogromne zniżki i miliony ludzi dokonują
„świątecznych zakupów”.
Tamtej nocy dwa czy trzy tysiące osób czekających przy wejściu zaczynało się
niecierpliwić i wykrzykiwać pogróżki. Pracownicy sklepu wezwali na pomoc siły
policyjne; jeden z funkcjonariuszy przez megafon nawoływał do spokoju, ale nie
zwracano na niego uwagi. Za dziesięć piąta napięcie stało się nie do opanowania.
Klienci napierali na drzwi, próbując je otworzyć. Pracownicy usiłowali je
przytrzymać. Za pięć piąta drzwi rozleciały się na kawałki. Damour upadł na
plecy; tłum przebiegł po nim. Kiedy kolegom udało się go odciągnąć, już nie żył.
Po chwili przybyła policja i próbowała usunąć ludzi ze sklepu. Klienci
protestowali. „Stałem w kolejce od wczoraj od dziewiątej wieczorem i teraz, kiedy
nareszcie mogę coś kupić, będę kupował”, mówili, wykłócając się o towar. Według
„New York Timesa” kilka godzin później inny pracownik ubolewał: „Widzieli, że
leży na podłodze, i biegli po nim. To wstrętne. A promocje wcale nie były takie
znów rewelacyjne”.
Obok mnie, w metrze w Chicago, mężczyzna około sześćdziesiątki czyta
książkę o kryzysie kapitalizmu i jego alternatywie. Ubrany jest w sztruksowe
spodnie, znoszoną kurtkę, ma kręcone włosy, zmierzwioną brodę, okrągłe
okulary bez oprawki, wygląda, jakby się czymś martwił albo źle czuł. Wydaje się
karykaturą karykatury zgorzkniałego lewicowca, szukającego dziury w całym,
niezdolnego cieszyć się życiem. Trochę dalej czarna dziewczyna o obfitych
kształtach, w butach na wysokich obcasach, z długimi paznokciami
umalowanymi na zielono i żółto, pisze coś błyskawicznie na swoim iPhonie.
Lewicowiec nie patrzy na nią, ona na niego też nie.
(Nachodzi mnie myśl, że istnieje życie prostsze, wypełnione prostymi
przyjemnościami, życie, którym warto żyć, a które zawziętość lewicowca – jego
pragnienie osiągnięcia czegoś, zawsze rozmijające się z rzeczywistością – rujnuje,
burzy. Choć nie jest powiedziane, że przyjemność płynąca z zapamiętałej
lektury – z odczytywania świata – jest mniejsza niż zadowolenie, jakiego czarnej
dziewczynie dostarczają jej paznokcie i jej „pisanie”. Jak się można domyślić,
wolę satysfakcję ideowca, ponieważ czasami, niemal przez przypadek, udaje nam
się jednak coś zmienić. Albo – ujmując to cynicznie – ponieważ tęsknota za czymś
właściwie nieosiągalnym utrzymuje się o wiele dłużej. Albo – myśląc praktycznie –
ponieważ żadne inne pragnienie nie jest tak bardzo warte zaangażowania. Albo –
fatalistycznie – ponieważ to akurat odczuwam).

– Nie, jeśli szukasz jedzenia tu, w kościele Saint Kevin, możesz się nie
fatygować; dziś nie jest otwarte.
– Jak to nie jest otwarte?
– A co powiedziałem? Dziś nieczynnne.
Nazywa się Gordon, w każdym razie tak usłyszałem. Trudno mi go zrozumieć;
zbyt wielu zębów mu brakuje. Ma pewno sześćdziesiąt lat – i tych mu nie brakuje.
Ubrany jest w czerwoną poplamioną kurtkę, na nogach ma wojskowe buty bez
sznurowadeł, na głowie czapkę z szarej wełny z pomponem, z logo White Sox.
Jego mina mówi, że już mu wszystko jedno.
– I nie jesteś zły?
– Pewno, że jestem, ale co mam zrobić. Rozwalić kopniakiem drzwi?
Kościół, potężny, ale byle jak wykończony, stoi jakby pośrodku parkingu. Jest
zamknięty na cztery spusty. Styl wygląda na podrabiany, normandzki czy
szwajcarski. Tak, jest w nim coś fałszywego: wieżyczka, ogromne okna, plakaty
wzywające do modlitwy i przypominające o bojaźni Bożej. Dziś, jak w każdy
czwartek, powinna być rozdawana żywność, ale Gordon mówi, że czeka już
godzinę i nic się nie dzieje.
– Zawsze przychodzisz?
– A jak. Może wyglądam na turystę, co? Mieszkam tu i zawsze potrzebuję.

Tutaj wygląda to inaczej: w krajobrazie dominują skromne, podobne do siebie


domki – drewniane kostki z dwuspadowym dachem, przed frontem dziesięć
metrów kwadratowych gołej ziemi, ganek, na którym stoją dwa biurowe krzesła
znalezione na ulicy, wisi stłuczona lampa. W niektórych domach okna zamknięte
są drewnianymi okiennicami – ich właścicieli nie stać było na spłatę kredytu.
Widać też bloki z mieszkaniami socjalnymi, chłodne jak nóż. Krajobraz tworzą
szerokie, puste ulice, zamknięte fabryki, otwarte nieużywane magazyny, stare
samochody, czarne i bure, i śmieci rozwiewane przez wiatr. Tutaj jest południowy
kraniec tego tak bogatego miasta. Tutaj przed laty pewien czarnoskóry porządnie
wykształcony chłopak zaczął interesować się sprawami społecznymi. Potem
zrobił karierę i został prezydentem. Nic się tu nie zmieniło od czasów, kiedy
Barack Obama chciał zmienić wszystko.

Po drugiej stronie ulicy na obłażącym z farby murze widać przyklejone trzy


niewielkie afisze z czerwonymi literami na białym tle. Na najwyższym napisane
jest: Do it yourself and save, divorce in one day, 65 US$; z kolei konkurencja oferuje:
Fast fast fast divorce that you now want, ale nie podaje za ile. Trzeci plakat podejmuje
inny temat: Affordable bankruptcy, no money down, call now. Świeci słońce, wiatr jest
jednak silny. Nad głową widać mnóstwo starych kabli; nic nie nadaje pejzażowi
miejskiemu tak ubogiego wyglądu jak plątanina zwisających kabli. Czarnoskóry
chłopak z twarzą ukrytą w czerwonym kapturze czeka na autobus. Powoli
przejeżdża furgonetka policyjna; czuć jej obecność. Policjanci są czarni, mają
ogolone głowy. Chłopak patrzy w ziemię.
– I co teraz zrobię, co będę jadł w tym tygodniu – pyta znienacka Gordon.
– Nie masz innych możliwości?
– Nie chciałbyś ich poznać – śmieje się.
Kiwam głową. Odchodzi, poprawiając sobie czapkę z pomponem i śmiejąc się:
Nie chciałbyś ich poznać.

W Chicago są setki „spiżarni ludowych” – pantries. I wydaje się setki „zup


domowych” – kitchen soups. Wiele z nich otrzymuje produkty z Greater Chicago
Food Depository.
Food Depository – Bank Żywności – znajduje się na przemysłowych
przedmieściach, w budynku, który w przeciętnym kraju mógłby być siedzibą
jakiegoś szanującego się koncernu: szkło, stal, ogromny parking, flaga
amerykańska, powiewająca, wraz z dwiema innymi, na okrągłych masztach. Moja
przewodniczka, Wendy, mówi mi, że budynek zajmuje powierzchnię pięciu boisk
do futbolu amerykańskiego. Wszystko w nim przywodzi na myśl porządek: ten
zapach świeżo wymytej podłogi, charakterystyczny dla urzędów amerykańskich,
z ich obsesyjną troską o higienę, która w końcu zaczyna wydawać się podejrzana.
Food Depository ma już 35 lat. Założył go, w 1978 roku, handlarz owocami
i warzywami, Robert Strube.
– Przyszło mu to do głowy w barze, po paru kieliszkach, bo w takich
okolicznościach rodzą się najlepsze pomysły. Robert i jego kumple dość mieli
wyrzucania jedzenia, które im zostawało. Więc zorganizowali grupę ludzi, żeby
rozdawać je potrzebującym.
Pomysł chwycił. Zaczęli otrzymywać wsparcie od innych handlarzy, od miasta,
władz państwowych. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych pewna kompania
finansowa przekazała im 30 milionów dolarów. Wznieśli za to ten ogromny
budynek, o powierzchni 25 tysięcy metrów kwadratowych.
– W ubiegłym roku rozdaliśmy sześćdziesiąt milionów funtów żywności, około
trzydziestu tysięcy ton; to mniej więcej sto czterdzieści tysięcy posiłków dziennie.
Potrafisz sobie wyobrazić, jaką satysfakcję daje ta praca? Wiedzieć, że dzięki
między innymi twojej pracy tylu ludzi dostanie coś do jedzenia?
Wendy jest wysoka, szczupła i jasna – nie tylko jeśli chodzi o włosy; musi mieć
również jasną, prostą duszę, jasną, prostą przyszłość. Wielkie okulary, cienkie
wargi, grzeczny uśmiech ludzi nieśmiałych. Nie ma jeszcze trzydziestki i pracuje
tu od ośmiu lat. Idziemy długimi korytarzami, a Wendy wskazuje na liczne
zamknięte drzwi, kuchnie przemysłowe – w których bezrobotni przechodzą
szkolenia, żeby zatrudnić się w restauracjach – cztery sale przeznaczone na
zebrania, wielką świetlicę i na koniec olbrzymie magazyny pełne towarów
spożywczych. Są to hangary wielkości kilku boisk, naprawdę ogromne.
Z hangarów tych wyrusza codziennie flotylla ciężarówek, żeby rozwieźć żywność
do przeszło 650 schronisk, spiżarni i stołówek publicznych w hrabstwie Cook, na
którego terytorium leży Chicago. Obsługiwanych jest w sumie prawie 700 tysięcy
ludzi. W całym hrabstwie, mówi Wendy, około 800 tysięcy osób żyje w stanie
„braku bezpieczeństwa żywnościowego” – to 15 procent ludności.
– Najstraszniejsze jest to, że takich ludzi przybywa. Pięć lat temu było ich pół
miliona, teraz jednak wraz z kryzysem, wzrostem bezrobocia... Ale zawsze
dajemy im wartościowe produkty, naprawdę pożywne.
Wendy pokazuje mi gablotę z osiemnastoma elementami, które powinny
znaleźć się w pożywieniu. Ryż, makaron, fasola, ciastka, tuńczyk w puszce, ale
także świeże warzywa i owoce, mięso, jajka, mleko.
– Chcielibyśmy, żeby nasi klienci mieli najlepsze, co możemy im zaoferować.
Tak mówi Wendy. Używa angielskiego słowa clients, a ja zastanawiam się, czy
nie ma ono związku z klientelą, słowem wymyślonym przez Rzymian – cliens, -tis,
podopieczny możnego pana – którego używają, a raczej nadużywają nasze rządy.
Pytam więc Wendy, dlaczego nazwała tych ludzi clients. Dobrze, odpowiada:
clients, customers.
– Właśnie, dlatego pytam.
– Dla nas są naszymi klientami. Każda firma szanuje przede wszystkim swoich
klientów: nasz klient, nasz pan. Tym oni są dla nas: klientami, zasługującymi na
nasz największy szacunek. Jak w każdej firmie.
Jest w logice amerykańskiej coś, co nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.
Także pod tym względem Stany Zjednoczone są przypadkiem szczególnym:
żaden kraj nie wyprodukował tylu liczb, żeby udowodnić, jak jest
niesprawiedliwy.
Amerykanie tworzą je, łączą, analizują, podają – pokazują, w jaki sposób
skupiało się bogactwo w Ameryce w ciągu ostatnich dekad. Mówią ci, że 35 lat
temu jeden procent najbogatszych obywateli posiadał dziewięć procent bogactw
narodowych, teraz zaś posiada 24 procent, prawie trzy razy więcej. I że
najbogatsi – 0,01 procent –posiadali jeden procent tych bogactw, a teraz jest tych
ludzi pięć razy więcej: 16 tysięcy rodzin skupia w swoim ręku pięć procent
bogactw najbogatszego kraju świata. I że kiedyś dyrektorzy wielkich
przedsiębiorstw zarabiali 40 razy więcej niż przeciętny urzędnik, a teraz 500 razy
więcej – i tak dalej. I że proces ten spowodował, oczywiście, zubożenie ubogich
i skurczenie się klasy średniej. „W Stanach Zjednoczonych bogactwo rozłożone
jest teraz bardziej nierównomiernie niż w tradycyjnych republikach bananowych,
takich jak Nikaragua, Wenezuela i Gujana”, pisał w „New York Timesie” Nicholas
Kristof.
Oczywiście spowodowało to poszerzenie sfery ubóstwa: jako ubogich
kwalifikuje się obecnie w USA 50 milionów ludzi, 16 procent ludności. I, jakżeby
inaczej, podobna liczba ludzi – 33 miliony dorosłych i 17 milionów dzieci – żyje
w domach, w których stwierdza się „brak bezpieczeństwa żywnościowego”.
Połowa z nich to czarnoskórzy bądź Latynosi, razem stanowiący blisko jedną
czwartą ludności.

Stany Zjednoczone to najbogatszy kraj świata.


Stany Zjednoczone to najbogatszy kraj świata z największą liczbą ubogich.

Jest to stosunkowo niedawne osiągnięcie. Po dekadach zmagań, pod koniec lat


siedemdziesiątych głód w Stanach został opanowany. Ale neoliberalizm dał
o sobie znać także we własnym domu: zniżki podatkowe dla bogatych, wzrost
wydatków wojskowych oraz przerabiana tyle razy idea nieinterweniowania
państwa przyniosły w rezultacie tak duże ograniczenie środków przeznaczonych
na pomoc społeczną, że problemy żywnościowe wróciły. Dołożyło się do tego
zlikwidowanie milionów miejsc pracy – zamykanie zakładów przemysłowych
przenoszonych do Azji czy Meksyku. W rezultacie liczba dziesięciu milionów
ludzi o „niepewnej sytuacji żywnościowej”, notowana na początku lat
osiemdziesiątych, wzrosła pięciokrotnie.
I tak jednak w 80 procentach rodzin znajdujących się w tym położeniu
przynajmniej jedna osoba pracuje. Tutaj obniżenie poziomu życia nie zawsze
wiąże się z brakiem pracy; czasem człowiek pracuje, ale wykonuje zajęcie tak źle
płatne, że nie może się z tego wyżywić i skazany jest na wsparcie ze strony
organizacji charytatywnych, publicznych bądź prywatnych.

Prywatna pomoc charytatywna stale się rozrasta: w 1980 roku było w całym
kraju 200 nienależących do państwa punktów wydawania darmowych posiłków,
w 2010 – 40 tysięcy. Ale najbardziej liczy się pomoc publiczna. W 2008 roku 28
milionów Amerykanów otrzymywało food stamps – bony wartości 260 dolarów
miesięcznie na trzyosobową rodzinę; w 2012 było ich już 46 milionów. Przeciętna
rodzina z tej grupy ma z dorywczych zajęć dochody w wysokości około 750
dolarów miesięcznie – i, wbrew powszechnym przypuszczeniom, większość
z nich to biali, 43 procent. Czarnoskórzy stanowią 33 procent, Latynosi 19.
Z pewnością procentowy udział Amerykanów czarnoskórych otrzymujących
pomoc żywnościową jest większy niż ogólny ich udział w społeczeństwie, ale
różnica nie jest znaczna. Oblicza się, że rząd federalny wydaje rocznie ponad 70
miliardów dolarów na dożywianie ubogich. I nie jest to pomoc wystarczająca.

Można by powiedzieć, że Stany Zjednoczone robią ze swoimi biednymi to co


z resztą świata: stwarzają takie warunki, że pojawia się głód, ale potem starają się
swoje ofiary czymś uciszyć albo je trochę postraszyć, by na koniec dać im kawałek
suchego chleba. Tym szczodrzej dają i tym bardziej straszą, im bliżej mają tych
ludzi; koła ratunkowe dla głodujących rzucane są tam dość sprawnie.

Stary chwyt z dobroczynnością.

Dla wielu Amerykanów wsparcie materialne, rozdawnictwo żywności,


darmowe stołówki to obecnie coś więcej niż sporadyczna pomoc: to sposób życia.
„Większość naszych klientów otrzymuje pomoc przez okres dłuższy niż pół roku”,
oświadczył jakiś czas temu rzecznik jednej z najaktywniejszych organizacji,
Feeding America, zaznaczając, że liczba korzystających z tej pomocy wzrosła
w ciągu ostatnich ośmiu lat o 50 procent.
– Tym, co się zmieniło od tamtego czasu, jest skład społeczny niedożywionych.
Kiedyś przychodzili bezdomni, ludzie starzy, narkomani. Teraz widzimy osoby
z klasy średniej, które straciły pracę albo którym pensja nie wystarcza, żeby
wyżywić dzieci.

Ponad dwadzieścia milionów dzieci otrzymuje w szkole darmowe obiady – albo


płaci za nie grosze. I ostatnio liczba tych dzieci także znacznie wzrosła. Dla rządu
jest to wydatek wysokości 2,79 dolara za obiad. To suma dwukrotnie wyższa niż
ta, którą ma na dzień co piąta osoba w pozostałej części świata. Nie jest to miłe
porównanie. A na dodatek, jeśli pominiemy wszystkie wydatki stałe, te 2,79 nie
wystarcza na obiad, który byłby czymś więcej niż górą tłuszczu i węglowodanów.

Jim McGovern, deputowany z ramienia demokratów, jest tak postępowy i tak


bardzo niepokoi się głodem, że stoi na czele komitetu zajmującego się tą kwestią
w Kongresie. Przez tydzień żywił się za trzy dolary dziennie – tyle, ile mają do
dyspozycji ludzie otrzymujący food stamps – żeby na własnej skórze przekonać się,
jak im ciężko. W filmie dokumentalnym poświęconym tematowi braku
bezpieczeństwa żywnościowego, A Place at the Table, Jim McGovern tak określa
problem: „Straszna jest utrata potencjału ludzkiego. Z tych dzieci mogli wyrosnąć
wielcy naukowcy albo dowódcy sił zbrojnych, lecz z powodu głodu szansa taka
została zaprzepaszczona; w rezultacie osłabiamy kraj”. Aż się ciśnie na usta
wniosek, że jeśli głód prowadzi do osłabienia potencjału militarnego USA, to na
przyszły raz będziemy za. Ale poważnie: czy najgorsze w głodzie jest to, że z jego
powodu udane dzieci nie wyrosną na wielkich ludzi? Jeśli tak, to są na to
niedrogie sposoby: dzięki dobrym testom pozwalającym stwierdzić, kto ma takie
szanse, można by mnóstwo zaoszczędzić na jedzeniu wydawanym reszcie.

Podczas ostatniej kampanii wyborczej Barack Obama obiecał wyeliminować


głód wśród dzieci amerykańskich do 2015 roku. Nie pozostało mu zbyt wiele
czasu.

7
– Przyjechałaś samochodem?
– Tak, swoim łazikiem.
Kobieta śmieje się ochryple. Ma meksykański akcent.
– Przylazłam na dwóch.
Niemal się krztusi ze śmiechu. Grubaska. Siedzi. Obok niej druga grubaska. Są
stare; inni trzymają dla nich miejsce w kolejce. Pierwsza mówi, że nigdy nie
dorobiła się wozu. Pyta drugą, czy ma.
– Tak, mam. Męża do powożenia. Stary, ale jary.
– Kto stary? Wóz? – pyta pierwsza, po czym obie wybuchają salwą śmiechu.
Dwie czy trzy kobiety z kolejki patrzą na nie pytająco. Pada, lekka mżawka, ale
pada.

Kościół Metodystyczny Miłości Bożej również otrzymuje sporą część towarów


z Food Depository. Kościół jest akurat otwarty. A raczej oblężony. W padającej
mżawce setki osób stoją w kolejce, która zakręca na jednym rogu i dochodzi do
drugiego. Na ogół są to Meksykanie, na ogół kobiety, na ogół grube, na ogół
powyżej pięćdziesiątki. To dość szczególna dzielnica: niegdyś zamieszkana przez
przedstawicieli klasy średniej – piętrowe domki z malutkimi ogródkami, dachy
kryte dachówką, nad oknami czy drzwiami arabeski, tu i ówdzie drzewa – teraz
jest zaniedbana; osiedlili się tu Meksykanie. Okres świetności domy te przeżywały
siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat temu i od tamtej pory coraz bardziej
podupadały. Sklepy, punkty usługowe przy ulicy noszą nazwy: Cuernavaca
Bakery, Mexico Dollar Plus, Maria’s Beauty Salon, Paletería Azteca, Cheli’s
Taquería. Na ulicy Sawyera, przed kościołem, śniade dzieci wykonują salta
w powietrzu; przy ustawionym stole dwaj mężczyźni sprzedają placki tamales po
dolarze ze sztukę i tacos za 1,90. Jakaś kobieta wykrzykuje, popychając wózek
z towarem: jej tamales są po dziewięćdziesiąt centów, ciepluteńkie. Mężczyźni
patrzą na nią, potem na siebie; młodszy mówi do starszego, że nie ma co się
przejmować, tamta zaraz sobie pójdzie.

W dzielnicy takiej jak ta ludzie dotknięci „brakiem bezpieczeństwa


żywnościowego” stanowią – według danych Food Depository – ponad niż 40
procent wszystkich mieszkańców.
Ludzie czekają cierpliwie; kolejka posuwa się bardzo powoli. Kiedy docierają do
drzwi kościoła, zapisują swoje nazwiska na liście, schodzą kilka stopni – do
piwnicy ze stołami, na których leży sałata, cebula, marchewka, ziemniaki,
pomarańcze, dynie, dużo kolendry, puszki kukurydzy, parówki, ryż, chleb, nawet
niezbyt jeszcze wyschnięte croissanty, przysłane przez jakąś sieć piekarń. Czuć
zapach kolendry i potu. Wszędzie pogwarki, śmiechy, przepychanki. Podobno
jeszcze przed chwilą były kurczaki, ale się skończyły.
– Przedtem przygotowywaliśmy torby z żywnością, ale zdaliśmy sobie sprawę,
że lepiej pozwolić ludziom wybierać, na co mają ochotę – mówi Ramiro
Rodríguez, pastor. – Pewnego dnia pomagałem starszemu człowiekowi zanieść
torbę i kiedy byliśmy na miejscu, zobaczyłem, że mieszka w czymś
przypominającym opuszczony garaż, bez łazienki, kuchni, niczego. I że ma
jeszcze jedzenie z poprzedniego rozdawania; wiele rzeczy leżało, bo nie miał jak
ich ugotować czy upiec. Wtedy postanowiliśmy dać im możliwość wybierania
tego, co chcą.
Pastor Ramiro ma wygląd schludny, zadbany, taki, jakiego się oczekuje od
pastora, nawet jeśli jest on – jak w tym przypadku – elektrykiem. Pastor pracuje
w parafii Miłości Bożej od roku 1997; był już wówczas od piętnastu lat po tej
stronie.
– Przeszedłem w osiemdziesiątym drugim; szmat czasu.
Ramiro urodził się w małej wiosce w stanie Guerrero i jeszcze jako chłopak
chodził po okolicy z grupą przyjaciół, głosząc Dobrą Nowinę. Ale nie został
u siebie. Jego rodzina nie zawsze miała co jeść, więc ojciec postanowił przejść
przez granicę i zobaczyć, czy nie da się wysyłać im czegoś stamtąd. Ramiro miał
19 lat; powiedział: nie, tato, zostań; mama i rodzeństwo potrzebują cię tutaj, lepiej
pojadę ja, jestem najstarszy i to moja powinność, przyślę wam, co się da. Ojciec
zgodził się, dał mu swoje błogosławieństwo i odprowadził go na główny plac, żeby
go pożegnać, jak się żegna mężczyznę.
– Przyjechałem na rok, żeby wybawić ich z kłopotów, ale jak widać, jeszcze się
nie wywiązałem z obietnicy...
Ramiro przez długi czas błąkał się po różnych miastach; pracował na budowie,
próbując się utrzymać, ledwo wiązał koniec z końcem, ale wysyłał pieniądze
rodzinie. Kiedy się ożenił, osiadł w Chicago – na przedmieściach nazywanych La
Villita. Był rok 1990.
– W dzielnicy mieszkał jeszcze czasem jakiś tutejszy güero, ale większość to byli
już Meksykanie; ostatni biali zdążyli się wyprowadzić. Przez kilka lat dzielnica
kwitła, ale potem zaczęła podupadać. Najpierw po WTC, po tym, co się stało
w Nowym Jorku, budownictwo przyhamowało, było mniej pracy, firmy się
wynosiły, zamykano fabryki. Potem zaczął się kryzys z hipotekami i jeszcze mniej
budowano. Wszystkich nas to dotyka. Mój szef, tak myślę, nie robi teraz nic.
Kupował stare domy, remontował je i sprzedawał. Teraz, ponieważ nie idą, nie
remontuje, bo jak wyremontuje, to mu się włamią i ukradną, co się da, miedź
przede wszystkim, miedziane rury, to najłatwiej teraz sprzedać. Niech pan tylko
pomyśli.
Nie mogę zapominać, że pastor Ramiro ma teraz kłopoty z pracą, a przecież
z niej żyje; kościół to działalność społeczna, za którą nikt mu nie płaci.
– Ale zajmuję się tym z przyjemnością. Bóg mi wynagrodzi, u Niego nie będę
miał długu.

Czarnoskóry mężczyzna nie chce podać swojego nazwiska. Ubrany jest


w zielony dres. Ma duży brzuch, nogi jak słupy. Uśmiecham się i pytam, czy nie
jest mu głupio, czy nie krępuje go, że chodzi po jedzenie do Latynosów.
Odpowiada, że skoro już są i wyciągają od nich tyle rzeczy, to niech przynajmniej
coś dadzą w zamian.
– Coś nam się od nich należy, no nie?
Drugą stroną ulicy przejeżdża wolno stary czerwony samochód sportowy,
w środku siedzi dwóch chłopaków; na cały regulator puszczają reggae – czy
cokolwiek to jest.

La Villita rozrosła się, przed niemal stu laty, jako dzielnica emigrantów
z Europy Środkowej. Dlatego na froncie kościoła Miłości Bożej widać jeszcze
ślady napisu „Jan Hus”, a na resztkach witrażu wizerunek tegoż Jana Husa –
heretyka czeskiego, który domagał się prawa przyjmowania komunii pod dwiema
postaciami, nie tylko jako chleba, ale także wina, i bronił biednych przed
możnymi, a jego wyznawcy zorganizowali utopijną wspólnotę w mieście
nazwanym Tabor. W 1415 roku na polecenie któregoś papieża spalono go na
stosie. Sporo się tym zajmowałem, wśród różnych okoliczności życia, w innych
czasach.
– Jakie to dziwne, spotkać Jana Husa tutaj, tak daleko.
– Daleko od czego?
– Nie wiem, daleko.
Opowiadam mu całą historię; pastor przyznaje, że nie miał o tym pojęcia:
– Nie znałem tej historii, ale witraż mi się podoba. To nasz witraż;
wyremontujemy okno, żeby się nie rozpadł. Problem w tym, że dzwoniłem do
fachowców, ale zażądali za naprawę dziesięć tysięcy dolarów. Boże kochany, to
nie dla mnie. Zobaczymy, Bóg nas wesprze. Miejmy nadzieję, że zrobimy to,
zanim nas wyrzucą.
Mówi to charakterystycznym dla pastorów wyciszonym głosem, jakby zstąpił
na niego cały spokój niebieski.
– Dlaczego mieliby was wyrzucić?
– Bo biali już mają oko na tę dzielnicę. Ciągle można tu tanio kupić dom, no
i nie jest tak znowu daleko do centrum. Oni już tacy są: wracają, zawsze wracają.
Że niby nas tu wpuścili na jakiś czas, ale to wciąż należy do nich. Człowiek myśli,
że się wyprowadzili, ale jak będzie im pasować... Już zaczęli. Za dziesięć lat
z naszych nie pozostanie tu nikt.

Kobieta od łazika już dochodzi do drzwi kościoła. Ma na imię Ramona. Jej


twarz należy do tych, w których każdy rys wydaje się przesadzony, jakby był
dziełem niezręcznego karykaturzysty: wielki haczykowaty nos, wydatne uszy,
fałdy podbródka jak miech akordeonu. Kobieta pyta, czy to sprawiedliwe, że musi
tu przychodzić, ona, która czasem ma nawet pracę, i to ciężką. Pytam, co robi.
– Pracuję w piekarni. Czasem sprzątam, czasem pakuję, zależy, co potrzeba.
Mówi to tonem wyzywającym.
– Więc ma pani dużo chleba...
– Nie, nic nie dają. Nawet burundas trzeba strzepać przed wyjściem.
Burundas to okruchy. Najgorsze według Ramony jest to, że nigdy nie wiadomo,
czy będzie robota, czy nie. W dni, kiedy jest, Ramona nie ma się o co martwić,
ponieważ zarabia minimum osiem dolarów za godzinę. Mogą jej zapłacić nawet
60, mówi, i chociaż prawie wszystko pochłania czynsz, długi, lekarstwa, to zawsze
może odłożyć parę groszy na kawałek kurczaka, kilka parówek. Najgorsze, że
nigdy nie wiadomo. Bywają dni, że godzinami sterczy przy telefonie, aż
uświadamia sobie, że już za późno, żeby ktoś miał zadzwonić.
– A w domu jest duża gromada do wykarmienia. Mąż, który już nie może
pracować, bo jest chory, córki, każda z trójką dzieci.
– Ile ma pani córek?
– Dwie.
– I nie mają pracy?
– Jedna pracuje, ale nie zawsze.
– A co robi?
– Nic takiego, sprząta po domach. A co miałaby robić.
Ramona i jej rodzina mieszkają tu od około dwudziestu lat. Przyjechaliśmy, jak
dziewczynki były malutkie, mówi. Co za pech, że nie urodziłam ich tutaj;
wszystko byłoby prostsze.
– I pani zdaniem, czasem jesteście głodni?
– Głodni, zaraz głodni... Po prostu ciężko nam jest. I ten niepokój. Nie
wiadomo, czy następnego dnia starczy na jedzenie. Rozumie pan? Niepokój.

Definicja braku pewności żywieniowej jest w USA taka: „nie wiedzieć, jak się
zdobędzie następny posiłek”. Oto kolejny cud cywilizacji eufemizmu, która na
przykład tortury nazywa „udoskonalonym przesłuchaniem”, zidiocenie
„odmiennymi zdolnościami”, zaś własny system rządów „demokracją”. Wiadomo,
jak się zdobędzie: pójdzie się do miejsc takich jak to. Jedno jest pewne: ci ludzie
nie mają poczucia, że kontrolują sprawę swojego wyżywienia. Jeśli ktoś zarabia,
pracując, i za te pieniądze kupuje jedzenie, czuje się w pewnym sensie jakby
uprawniony do konsumpcji: może zapewnić sobie żywność, ponieważ zrobił to,
co trzeba, i systematyczne pozyskiwanie żywności zależy od niego. Człowiek,
który podstawia tacę w darmowej jadłodajni, nie ma do tego żadnego
uprawnienia: otrzymuje coś z łaski, która tak jak teraz jest mu okazywana, tak
może zawsze zostać wstrzymana bez jakiegokolwiek uprzedzenia.
W zasadzie na tym polega głód made in USA: nie na braku pożywienia, tylko na
braku tytułu do korzystania z pożywienia wedle własnej ochoty. W kraju,
w którym najważniejsze jest posiadać albo nie posiadać, oznacza to niewątpliwie
kłopot.
Wspomniane pojęcie zawęża się, kiedy słyszymy, że co trzeci z tych ludzi
odczuwa „bardzo duży brak pewności żywieniowej” i że kiedyś, w ciągu ostatnich
miesięcy, nie miał co jeść.

– Kiedy przyszedłem do tej parafii, mówiło się o darmowych jadłodajniach dla


ubogich i myśleliśmy sobie: kurczę, gdybyśmy tak mieli jadłodajnię dla naszych
ludzi...
Pastor Ramiro mówi, że w najbliższym czasie minie pięć lat, odkąd zaczęło się
rozdawnictwo żywności, i najgorsze – a także najlepsze – w całej akcji jest to, że
obejmuje ona coraz więcej ludzi. Pastor wie, że różna jest ich sytuacja, ale chce
wszystkich traktować jednakowo.
– Niektórzy przychodzą, bo naprawdę nie mają nic; gdyby nie przyszli, nie
zjedliby nic albo zjedliby bardzo mało. Inni mają trochę, ale biorąc od nas,
zaoszczędzą nieco, a bardzo im to jest potrzebne. Chcę traktować wszystkich
w jednakowy sposób.

Pojawiają się wątpliwości: ilu ludzi mówi, że nie ma pewności żywieniowej po


to, żeby dalej otrzymywać pomoc? Nic nie wprowadza w błąd tak bardzo jak
statystyka, prawda naszych czasów.

Na rogu, naprzeciwko, widać trzech chłopaków w spodniach typu baggy


z obniżonym krokiem, zbyt dużych T-shirtach, czapkach z daszkiem do tyłu;
wszyscy trzej mocno wytatuowani – wyrostki z dzielnicy. Są skłóceni
z proboszczem, między innymi dlatego, że wyrzucił ich z boiska do koszykówki
przy kościele; rzekomo je niszczyli. Czasem przychodzą, kiedy rozdaje się
żywność, żeby przeszkadzać, drwić. Chociaż akurat teraz Nicky przechodzi na
drugą stronę ulicy i staje w kolejce.
– Chcesz poprosić o żywność?
Nicky mruczy pod nosem coś, czego nie rozumiem. Uśmiecham się i próbuję
od nowa. Przedstawiam się; podaje mi swoje imię – Nicky. Dwa kółka w nosie,
nastroszone włosy w odcieniu błękitu, w spojrzeniu mieszanina zaciekawienia
i nieufności – jego twarz przypomina malowaną rzeźbę kultury Olmeków.
– A kumple nic ci nie powiedzą?
– Niby co mieliby mi powiedzieć? I take dla matki, odczepi się ode mnie for
a while. Dobry biznes, spoko.
– Zabierasz tym, którzy naprawdę potrzebują?
– We all need, kurde. Ja też potrzebuję. Dla siebie.
Później pastor powie mi, że odkąd starszy brat Nicky’ego poszedł siedzieć za
jakąś sprawę z narkotykami, cała jego rodzina – matka, siostry – nie zawsze ma
na coś do zjedzenia.

Są ubodzy, niepokoją się, cierpią. Ale porównajmy tylko: pięć procent


najuboższych w Stanach Zjednoczonych ma większe dochody na głowę niż 60
procent ludności świata.
Albo inaczej: owe pięć procent najuboższych Amerykanów razem ma dochody
takie jak pięć procent najbogatszych Hindusów. Wydaje się to niewiarygodne, ale
zostało udokumentowane w badaniach Banku Światowego.
W roku 1870 nierówność dochodów była na świecie nieco mniejsza niż teraz.
Poziom życia wiązał się przede wszystkim z przynależnością do określonej klasy
społecznej: robotnik amerykański, rolnik indyjski, pasterz kenijski dzielili ze sobą
podobne ubóstwo. Sama przynależność narodowa niczego nie determinowała;
wszyscy oni egzystowali ledwie ponad granicą przetrwania. Teraz decyduje
narodowość: ubogi w Stanach jest o wiele bogatszy niż chłop w Indiach czy
pasterz w Kenii. Wydaje się to oczywiste, ale ma swoje drugie dno: idea obrony
wspólnych interesów – „proletariusze wszystkich krajów, łączcie się” – straciła
podstawę ekonomiczną, która istniała w momencie narodzin idei.
I jeszcze jedno: najbardziej oczywistą formą poprawy sytuacji ekonomicznej
jest migracja.

Żeby odwołać się do liczb: pięć procent ludzi najuboższych w Niemczech ma


średni dochód na głowę wyższy niż pięć procent najbogatszych w Wybrzeżu
Kości Słoniowej. Zatem ogromna większość mieszkańców tego kraju wie – w jakiś
sposób jest świadoma – że jeśli wyjedzie do Niemiec, będzie choćby trochę
bogatsza, niż jeśli zostanie na miejscu.
Migracja nie stanowi już, jak jeszcze sto lat temu, próby wzbogacenia się
w obrębie społeczeństw, które dopiero się kształtują – „zbudowania na miejscu
Eldorado”. Teraz wystarczy znaleźć się wśród najuboższych w kraju emigracji, by
żyć o wiele lepiej niż w tym, który się opuszcza, tak zwanym własnym. Dlatego
emigracja staje się w naszych czasach najbardziej powszechnym rozwiązaniem,
nadzieją lub zagrożeniem, polem, na którym rozgrywa się starcie między
ubogimi a bogatymi tego świata. Dla milionów ludzi przyszłość nie jest
czekającym mnie innym czasem, lecz czekającym mnie innym miejscem.

Ale zawsze coś się może nie udać.

– Dopóki miałem nogę, wszystko szło dobrze – mówi Fernando, siląc się na
uśmiech. – Nawet ja szedłem dobrze – pointuje swój dowcip, a ja odwzajemniam
uśmiech, na znak, że zrozumiałem.
Fernando ma szeroką twarz, wąsy, czarne, szczeciniaste włosy, dłonie jak dwa
kastety; ledwo się mieści w wózku inwalidzkim. Przyjechał przed piętnastu laty,
zatrudnił się jako murarz, nareszcie mógł sprowadzić żonę i dwoje dzieci – tu
przyszło na świat dwoje kolejnych. Pochodzi z wioski położonej 100 kilometrów
od Meksyku. Gotów był ponieść każdy trud. Pracował dobrze, mógł zarobić na
życie. Aż do dnia, kiedy, cztery lata temu, w deszczu, pośliznął się w błocie i wbił
sobie w udo jakieś żelastwo. Rozdarł mięsień, złamał kość. Jego szef, Meksykanin,
który zdążył się dorobić, nie chciał się nim zajmować: dał mu tysiąc dolarów
i cześć. Fernando nie miał ubezpieczenia; kurował się, jak mógł – pytam go
o szczegóły, ale nie chce mi nic wyjawić – po kilku tygodniach wdała się gangrena
czy coś takiego; trzeba było amputować nogę.
– Co za niefart; wszystko się zmienia w jednej chwili – mówi, patrząc w niebo.
Idę za jego wzrokiem. Zauważa to:
– Nie, nie ma co szukać wytłumaczenia tam w górze. Pośliznąłem się i tyle. Nie
ma co Go oskarżać.
Fernando sprawia wrażenie silnego, energicznego. Wyobrażam sobie, jak
tysiące razy wraca pamięcią do tragicznej chwili, myśli, że tego wszystkiego
mogło nie być – ale nie pytam go o nic. Jego trzynastoletni syn, Eloy, popycha
wózek. Fernando mówi, że dopiero niedawno zdołał się jakoś otrząsnąć. Że był to
dla niego straszny cios. Był mężczyzną, który sam, w pocie czoła, zarabia na chleb
dla siebie, a teraz jest na cudzej łasce.
– Ok, apá, ale wielu innych też przychodzi tutaj prosić o food. You ain’t the only
one.
– Tak, synu, ale to dlatego, że ktoś jest próżniakiem albo ma dwie lewe ręce. Ja,
dopóki mogłem chodzić, potrafiłem zrobić wszystko.
– Sure, apá, that we never forget.
Fernando bierze mnie za rękę, żebym się nachylił i posłuchał z bliska. Opuszki
palców ma spłaszczone, szerokie. Może kiedyś, jak dorosnę, ktoś mi wytłumaczy,
dlaczego ludziom pracującym fizycznie robią się takie spłaszczone palce.
– Wie pan, że trochę się boję tutaj przychodzić? Boję się, że któregoś dnia zjawi
się policja i wszystkich nas zgarnie. Oni wiedzą, że nie mamy papierów. Że wielu
z nas nie ma tych zasranych papierów. Rok temu przyszli do kościoła, tego tam
dalej, i zwinęli gromadę naszych.
– Tak było.
Później pastor Ramiro powie mi, że po tej akcji przez kilka tygodni ludzie nie
chcieli przychodzić do kościoła. Musiał ich przekonywać, niemal każdego
z osobna, że nic im nie będzie – i uwierzyli mu. On zaś tymczasem modlił się,
żeby tak było naprawdę.
– Jak zatrzymają tutaj ojca albo matkę, którzy przyszli po jedzenie, to można
sobie wyobrazić, w jakich warunkach zostaje rodzina, bez środków do życia. Tutaj
głód jest fatalny, ale czasem gorszy jest strach.

Są ludźmi biednymi po dwakroć, po trzykroć – biednymi, którzy nie należą do


całości. Emigranci są marginesem marginesu: nie otrzymują – w odróżnieniu od
biednych miejscowych – pomocy państwa, bo nie są przez to państwo uznawani.
Nie dostają food stamps, a na dodatek jeśli proszą o żywność po kościołach,
ryzykują utratę wszystkiego.

– Nie po to tu przyjechałem; jak mogłem się tak pomylić. To był błąd. Ale
opowiadano, że tutaj będę mieć nie wiadomo co. Wszystko przez to, że
słuchałem, co ludzie gadają.
– I nie chcesz wrócić?
– Nie, gdzież tam. W moim kraju jest gorzej, a już tyle czasu minęło, odkąd
wyjechaliśmy. Co mielibyśmy tam robić. Nie ma się o co zaczepić. Już tu
będziemy jakoś ciągnąć.
Wyzysk w stylu bangladeskim nie jest jedyną formą wykorzystywania przez
bogatych ubóstwa Tego Innego Świata. Inny klasyczny sposób to zatrudnianie
emigrantów: tania siła robocza i zajęcia, których nie chcą wykonywać
najbiedniejsi miejscowi.
Wynikają z tego rozmaite rzeczy: najbardziej wyzyskiwany sektor klasy
robotniczej w tych krajach to już nie są w większości ludzie z tego kraju. Nie
zapewniono im praw, za to zapewniono strach. Emigranci określili na nowo
robotnicze ideały, robotniczą kulturę: złamali solidarność tej klasy, jej
rewindykacyjne dążenia.
Dla pracodawców – czysty zysk.

8
Nim wreszcie zdołałem spotkać się z Sandrą, trzech z jej pomocników zdążyło już
zaproponować mi obiad. Jest zimno. Ja, który zwykle chodzę w byle jakich
łachach, musiałem dziś włożyć moją skórzaną kurtkę.
Zawsze uważałem, że w tej kurtce wyglądam porządnie. Albo wolontariusze
z Krucjaty Misyjnej widzieli już wiele rzeczy, albo starają się nie pytać, kto jest
skąd, albo moja kurtka nie jest aż tak szykowna, jak sądziłem.
– Niech Bóg ci błogosławi, synu. Nie chcesz czegoś na obiad?
Sandra musi być w moim wieku. Ma zabrudzone tłuszczem ręce, przewiązana
jest raczej czystym fartuchem. Kompletnie wydepilowane brwi, pociągnięte
kreską w kolorze ciemnoróżowym, podkreślają intensywny makijaż. Mieszka
w Stanach od wielu lat – „wielu, tak, nie ma co pytać, bo i tak nikt nie uwierzy”.
Pracowała, wychowała dwie córki, poszły z domu, mąż już umarł, ona ma trochę
pieniędzy na życie i mnóstwo wolnego czasu, więc przychodzi w każdy
poniedziałek, środę i piątek gotować z innymi wolontariuszami „na chwałę
Pana”. Jej garkuchnia funkcjonuje od pięciu lat, w ogromnej, czystej, nieco zimnej
piwnicy kościoła adwentystów. Słychać piosenkę o Bogu, który spieszy ci
z pomocą, kiedy już się tego nie spodziewałeś.
– Dlaczego kuchnia otwarta jest właśnie w te trzy dni?
– Bo w te dni zamknięte są inne. Więc ci biedacy w ogóle wtedy nic nie jedli...
Biedacy Sandry to mężczyźni w liczbie około pięćdziesięciu – tylko mężczyźni,
niemal sami Meksykanie, niemal wszyscy w średnim wieku lub starzy – siedzący
przy dwóch długich stołach, pochyleni nad swoimi talerzami. Na talerzach –
warzywa, kurczak, ryż, fasola. Większość z nich mieszka gdzieś w okolicy:
niektórzy mają domy, innym pozostaje ulica. Śpią w jakimś kącie, w porzuconym
samochodzie, pod mostem, a gdy przychodzi zima – w schronisku dla
bezdomnych, gdzie można się przespać, a potem trzeba sobie pójść. Co drugi
dzień spędzają przedpołudnia pod dachem, w piwnicy Krucjaty Misyjnej:
o dziewiątej dostają kawę i drożdżówkę, o dziesiątej Słowo Pana, o jedenastej
obiad.
– Tak, większość z nich to Meksykanie, ale jest też sporo z innych krajów.
Latynosi i inni. Wszystkiego po trochu: brunatnych, białych, kawowych.
Sandra patrzy na mnie, czy chwyciłem żart o kawowych.

Jeszcze jedno błogosławieństwo religii: kto inny by się tym zajmował? Jeszcze
jeden pożytek z religii: co by było, gdyby oni się tym nie zajmowali?

Baldomero przedstawia mi się z imienia i mówi, że zwykle po wyjściu stamtąd


idzie na róg, żeby go wysłuchano. Na rogu znajduje się Krzyk Desperacji #2,
Anonimowi Alkoholicy, otwarte 24 godziny. Może tam uzyskać Pomoc
w Porzuceniu Picia i Narkotyków; Jeśli Chcesz Przestać Cierpieć, Zadzwoń pod
ten Numer.
– Pan myśli, że mam na imię Baldomero, ale tutaj wszyscy nazywają mnie Beto.
Baldomero vel Beto jest niski, chudy, czarny, kościsty, ma pewno po
sześćdziesiątce. Mówi, że pracował w życiu przez długie lata: pielęgnował ogrody,
rośliny.
– Musiałby mnie pan zobaczyć. Mam touch, rękę do roślin. Robiły wszystko, o co
je prosiłem. Czułem się wśród nich szczęśliwy.
Mówi też, że miał rodzinę, trzech synów, dobre chłopaki.
– Najmłodszy ma nawet obywatelstwo.
Opowiada z karaibskim akcentem, że jego syn jest Amerykaninem, ponieważ
urodził się tutaj, w jednej z dzielnic Chicago. On sam jednak stracił wszystko,
zgubił go alkohol: przez alkohol robił rzeczy, których nigdy nie chciałby robić,
oddalił się od rodziny, Boga, został bez pracy. Teraz próbuje odnaleźć swoją
drogę, ale jest już trochę późno. Znalazł się na ulicy – out there, mówi, wskazując
jakiś punkt w dali, za rogiem; jest out there. Rodzina nie chce go widzieć, bo
dopuścił się złych rzeczy.
– Wyrządziłem im krzywdę, zadałem im ból.
– Co im zrobiłeś?
– Krzywdę.
Już ja wiem co, mówi. Poza tym wszystko mu jedno: żeby tylko jakoś przeżyć
dzień, przyjść tutaj, zjeść, kiedy jest otwarte, wieczorem poszukać schronienia, un
shelter. Czasem wypić kieliszek. No bo co mu w życiu zostanie, jeśli sobie czasem
nie wypije, pyta – po to, żebym potwierdził, powiedział, że ma rację. Nic nie
odpowiadam.

Religia to otium ludów.

Teraz piosenka jest rytmiczną melodyjką w rodzaju tych, które się puszcza
w supermarketach; mówi o miłości i o pielęgnowaniu tego pięknego życia,
którym człowiek został obdarowany. W suterenie Krucjaty Misyjnej ubodzy jedzą
ze spuszczonymi głowami. W kącie piątka czy szóstka młodszych pokrzykuje,
wygłupia się. Na ścianie w głębi wisi plakat, jeden jedyny; napisane jest na nim:
„Ja jestem chlebem życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął”.
– Oni są..., no, jak to się mówi? Jak się mówi po hiszpańsku? – Sandra próbuje
przypomnieć sobie słówko, które jej uciekło. – Są homeless, biedacy.
W końcu sobie przypomina. Potem jeden z biesiadników powie mi, że córka
Beta popełniła samobójstwo; podobno kazał jej robić rzeczy, których nie chciała.
– Jakie rzeczy?
– Takie, których nie chciała – ucina tamten, po czym milknie.

Beto to jeden wielki błąd. Upadł i nie ma sposobu, żeby mógł się podźwignąć.
Ubóstwo ludzi żyjących na marginesie, tych, którym powinęła się noga.
– A wie pan, co panu powiem? Najdziwniejsze są rośliny. Out there bardzo
trudno jest wyhodować jakąś roślinkę. Próbowałem, ale żadna się nie uchowała.
To pewno dlatego, że out there się nie da. Chyba że nawet touch straciłem. Jeśli tak,
to nic mi już nie pozostało.

– Ludzie sądzą na ogół, że do tego typu jadłodajni przychodzą tylko bezdomni.


Chyba tak im wygodniej. Trochę ich to uspokaja – mówi David.
David Crawford jest „szefem rozdawnictwa posiłków” – tak ma napisane na
wizytówce – w A Just Harvest, organizacji pozarządowej, składającej się z różnych
grup, w większości o charakterze religijnym. Czarnoskóry, resztki włosów
zaczesane na łysinę, rzadki wąsik; ubrany jest w obszerną koszulę z ciasno
zapiętym kołnierzykiem, do tego wąski krawat. Mówi jak karabin maszynowy,
wystrzeliwując słowa bez żadnej pauzy.
– Tak jest łatwiej. Powiedzieć sobie: no tak, to bezdomni, ludzie, którzy nie
zmieścili się w systemie. W takim razie to nie jest wina systemu, tylko ich
samych. Ale to nie tak. Wiele z tych osób, które pan tu widzi, ma gdzie mieszkać,
tylko nie starcza im pieniędzy; muszą zapłacić czynsz, ubezpieczenie, wykupić
lekarstwa, a wtedy brakuje na jedzenie. Dlatego tu przychodzą. Najrozmaitsi.
Bardzo różni, z różnymi historiami życia. Łączy ich to, że nie mogą zjeść tyle, ile
trzeba. To jest pewne. Nikt nie przychodzi do takich miejsc, jeśli mógłby tego
uniknąć.
Łatwiej jest przyjąć założenie, że popełnili w życiu jakiś błąd, osobisty.
Dopowiedzieć ich historię: są leniwi, głupi, piją, biorą narkotyki, słowem – ich
wina. Żebrak, który się żywi w darmowej garkuchni, nie będzie kwestionował
systemu społecznego – albo tylko czasem coś mu zaświta.

Siedziba A Just Harvest znajduje się na drugim końcu Chicago, na północy,


tam gdzie kończy się trasa najdalszego metra. Jest to dzielnica murzyńska, nieco
zaniedbana. Zapadł zmrok, chodniki są słabo oświetlone. Lokal jest jednak czysty
i jasny, z dużymi oknami. Na ścianach w głównej sali wymalowane są naiwne
freski – motyle i papugi, planety i wulkany, dzieci trzymające się za ręce,
kolorowe zebry. Stoi tu ze trzydzieści parę stołów na cztery albo sześć osób każdy,
ładnie nakrytych, czystych, z czystymi plastikowymi obrusami. W głębi jest
kontuar, taki, wzdłuż którego przechodzi się z tacą. Są Murzyni, Latynosi, biali,
dzieci, ludzie starzy, mężczyźni i kobiety. Nikt od nich niczego nie żąda: chcą coś
zjeść, więc przychodzą, zapisują się na kartce, idą po tacę. Według Davida jedna
trzecia to bezdomni, jedna trzecia emeryci, a jedna trzecia to osoby, których
wynagrodzenie nie wystarcza na zakup potrzebnej żywności.
– Czy może być tak, że ktoś ma pracę, a nie starcza mu na jedzenie?
– Oczywiście, to są prace dorywcze, sprzątanie domów i biur, praca kelnera
w tanich barach, ładunek i rozładunek. Bywa, że znajdują zajęcie na dwa, trzy,
cztery dni w tygodniu, na parę godzin dziennie, i dostają płacę minimalną, osiem
dolarów; wtedy w ciągu tygodnia zarobią sto, dwieście dolarów. W miejscu,
w którym najniższy czynsz nie schodzi poniżej pięciuset, sześciuset dolarów
miesięcznie. A do tego komunikacja miejska, lekarstwa, ubrania – proszę
policzyć: za co mają jeść?
A Just Harvest karmi ludzi od blisko trzydziestu lat, lecz w ciągu ostatnich
trzech, czterech lat liczba tych, których obsługuje, znacznie wzrosła. Każdego
popołudnia pracownicy organizacji wydają przez godzinę około 200 posiłków,
karmiąc swoich klientów szybko, czysto, wydajnie. I zdrowo, dodaje David.
Pożywnymi rzeczami.
– Dajemy im trochę mięsa, solidną porcję białka, warzywa, jakąś sałatkę, owoc,
chleb, wszystko, co zawiera się w dobrym obiedzie. Nie mogą mieć wrażenia, że
dostają od nas produkty drugiej jakości. Nie mogą być ludźmi drugiej kategorii
karmionymi żywnością drugiej kategorii.
David patrzy na mnie i pyta:
– A pan? Nie zjadłby pan czegoś?

Betty jest po siedemdziesiątce, ma krótko obcięte siwe włosy, niebieskie, nieco


przygaszone oczy; brakuje jej kilku zębów. I jest prosta jak świeca. Chodzi
z balkonikiem, ale nie mieszka daleko, siedem czy osiem kwartałów, a odkąd
dostała balkonik, dociera tu szybciej. Na początku, mówi, kiedy zaczęła
przychodzić, tłumaczyła sobie, że je tutaj obiady, bo ma towarzystwo. Może i była
to prawda. Ale przede wszystkim nie chciała przyznawać się przed sobą, że
korzysta z pomocy charytatywnej. Teraz już wie, że gdyby nie jadłodajnia, byłoby
jej naprawdę ciężko.
– Mąż umarł siedem lat temu. Czasem myślę: dobrze, że tego nie dożył, że nie
musi tego widzieć. A przecież zawsze płaciliśmy podatki.
Mąż Betty pracował przez całe życie w administracji domów: prowadził
rachunki, księgowość, takie sprawy. Piętnaście lat temu przeszedł na emeryturę;
niewielka suma wystarczała im na życie. Z czasem, na skutek wahań na giełdzie,
jej wartość tak spadła, że Betty ledwo wystarcza na opłacenie czynszu.
– Raz w roku córka zaprasza mnie do Memphis, tam mieszka, w Tennessee.
I jak tylko może sobie na to pozwolić, coś mi wysyła. Ale może bardzo rzadko,
biedaczka. Ma na utrzymaniu dwoje dzieci...
Betty mówi, że nie chce być dla córki ciężarem. Że to nie do pomyślenia: po
całym życiu miałaby być ciężarem dla innych. Pyta, skąd jestem. Mówię, że
z Argentyny w Ameryce Południowej.
– I tam też zdarzają się takie rzeczy? Czy tylko u nas?

– Staramy się dać im odczuć, że nie powinni się krępować, przychodząc tutaj.
Że realizują swoje prawo; wszyscy mamy takie samo prawo jeść tyle, ile
potrzebujemy – mówi David.
Ale nie zawsze się to udaje.
– Sam pan wie; przez całe lata uważano, że przychodzenie do takich miejsc to
wstyd, straszliwy znak klęski. Jeśli rząd wstydzi się przyznać, że w Ameryce jest
głód, to jak ma się nie wstydzić swojej biedy człowiek, który nie ma co jeść.

Czarnoskóry mężczyzna, chudy, wyniszczony, po sześćdziesiątce, ma na sobie


koszulkę z wielkim czarno-białym wizerunkiem Obamy.
– Czyli podoba ci się to, czego dokonał Obama?
– Mnie? Dlaczego?
– Mam na myśli koszulkę.
– A, to. Dostałem, więc noszę.
Mężczyzna ma niewiele zębów, wzrok zgaszony; trzyma talerz obiema rękami,
nie wydaje się chętny do rozmowy.
– Ale on ci się podoba?
– Podoba mi się taka twarz.
– No właśnie. Czemu?
– Bo zawsze się uśmiecha, tak jak ja.
– A teraz będziesz na niego głosował?
– Nie, po co. Mnie się żyje tak samo jak przedtem, zanim został prezydentem.
Wszystko jest tak samo jak przedtem.

W kącie wisi tablica, a na niej ogłoszenia, regulamin, niezbyt duży plakat


z napisem: Make Wall Street Pay. David wyjaśnia mi, że nie są to ich opinie, że
zostawiają to miejsce dla wszystkich, którzy chcą się wypowiedzieć. Firmuje to
National People’s Action. A Just Harvest ma jedną żelazną zasadę: nie przyjmuje
pieniędzy od rządu. Od osób prywatnych, towarzystw, Kościołów, rozmaitych
organizacji – tak, ale od rządu nigdy.
– Ale to prawda, że w moim kraju są ludzie, którzy głodują; jest wielu takich –
mówi David.
Chcą tym ludziom pomagać; dlatego robią to, co robią.
– Chcemy im pomagać, tak jak robiłby to każdy sąsiad.
– Każdy sąsiad?
– Tak, sąsiad. Każdy powinien wiedzieć, że jego sąsiad ma takie samo prawo
jeść, jak on, i że jeśli jego sąsiad nie je, on powinien zrobić co w jego mocy, żeby
go nakarmić. Nie robiąc tego, bierze na siebie winę. A w świecie, w którym jest
tyle jedzenia, wszyscy powinni mieć do niego dostęp, niezależnie od tego, kto kim
jest, bez pytania o tego typu sprawy. Takie jest nasze zdanie, a jeśli pan się z nami
nie zgadza...
– Ja?
– To znaczy pan czy ktokolwiek.

Wciąż te przykre porównania: gdyby postawić tych ludzi obok biednych


z Nigru czy Bangladeszu, byliby niesamowicie uprzywilejowani.
Ale są daleko.

Należałoby się zastanowić nad pojęciem ubóstwa, jego relatywnością. Głód to


ubóstwo absolutne. Tutaj widzimy ubóstwo względne, relatywne – nazywane
głodem. Relatywna staje się kwestia filozoficzna: jak wielką nierówność możemy,
chcemy, powinniśmy tolerować?
Ubóstwo absolutne wydaje się natomiast poza wszelką dyskusją. Ci, którzy nie
widzą nic złego w tym, że jakiś człowiek żyje poniżej swoich możliwości, są
odrobinę zaniepokojeni, jeśli umiera on przed czasem z zewnętrznych,
niezależnych od siebie powodów.
Jeśli umiera z głodu.

– Ale jedzenie nie powinno się wiązać z codzienną walką, prawda? Taka jest
Ameryka.
Dick nosi okulary bez oprawki, jest ogolony na zero, ma bródkę wokół ust
i tłusty podbródek. Ubrany jest w błękitną koszulę z chorągiewką amerykańską –
podobną do koszul urzędników na poczcie. Ma pięćdziesiątkę z hakiem i wydatny
brzuszek; je za dwóch.
– Nie, nigdy nie pracowałem na poczcie. Tę koszulę kupiłem w Armii
Zbawienia. Pracowałem w firmie przewozowej, w magazynie, wszystko szło
dobrze, ale firmę zamknęli i teraz trudno mi znaleźć inną robotę. Kto zatrudni
człowieka w moim wieku?
Zawsze wiedział, że są ludzie odwiedzający takie miejsca jak to, ale nie przyszło
mu do głowy, że znajdzie się wśród nich.
– Czasami nawet dawałem jakiś datek. Nie rozumiem, naprawdę nie
rozumiem, jak mogło do tego dojść.
Dick mówi z trudem, ciężko mu oddychać.
– Dużo paliłem. Teraz na szczęście tak podrożało...
Mówi, że w południe je makaron z serem, do tego jakieś konserwy za 1,49 i jak
może, to kupuje piwo.
– No bo co mam robić? Przysługują mi food stamps, dostaję niecałe czterdzieści
dolarów tygodniowo. I z tego mam żyć. Co mam zrobić z taką sumą?
Więc przychodzi tutaj prawie każdego wieczoru, dzięki temu przynajmniej jest
gruby, dobrze odżywiony. Tak właśnie mówi: gruby, dobrze odżywiony.
– Teraz mówią, że niedobrze być grubym, niezdrowo; ja wiem tylko, że grubi
nie umierają z głodu. Z czego innego tak, ale nie z głodu.
To powiedziawszy, Dick się podnosi, nie bez pewnego trudu. Bierze swój
plastikowy talerz: jeszcze zostało mu trochę ryżu i dwie kromki żytniego chleba.
Niesie to do wiadra, wyrzuca. Wiem, że nie powinienem, ale nie mogę nie myśleć
o tym, ilu ludzi pożywiłoby się tym w Biharze, w Sudanie. Porównywanie – tak,
wiadomo.

9
Na półkach aż się jarzy od kolorów: wszystkie odcienie czerwonego, niebieskiego,
żółtego, kolorów podstawowych. Stoją opakowania z tygryskami, lewkami,
wiewiórkami, papugami, kurczaczkami, uśmiechniętymi pieskami, kotkami,
uśmiechniętymi starletkami, zwycięskimi sportowcami, którzy proponują płatki,
kółka, kółeczka z najrozmaitszych zbóż, w najrozmaitszych kształtach, w wielu
smakach – miód, truskawka, orzechy, cynamon, czekolada – wystarczy tylko dolać
mleka, jak na rysunku, żeby tryskać zdrowiem. Jakaś kobieta – jak dwie albo trzy
kobiety – z jasnymi potarganymi włosami, o intensywnie błękitnych oczach,
w jaskraworóżowym dresie, bierze do ręki opakowanie z napisem Trix –
z króliczkiem – ogląda z namysłem, po czym odkłada z powrotem na półkę.
Kobieta – której wystarczyłoby na więcej niż jedną – idzie powoli, popychając
z wysiłkiem niezbyt pełen wózek sklepowy. Sapie, porusza się ciężko. Nogi jej się
plączą, jakby nie bardzo miały chęć podtrzymywać taki ciężar.
– Przepraszam, nie mógłby mi pan zdjąć tej paczki płatków?
Wydaje się, że opakowanie leży w zasięgu jej ręki – supermarkety nie zwykły
utrudniać zakupów – ale kobieta nie może sięgnąć wyżej.
– Wie pan, jest sporo tańsza.
Zdejmuję jej opakowanie bez rysuneczków, z napisem zapewniającym, że jest
to produkt najzdrowszy. Kobieta patrzy na mnie, wkłada paczkę do wózka,
dziękuje, sapie. W wózku leżą już paczki makaronu marki tego supermarketu,
dwa tuziny jajek, trzy opakowania chleba tostowego, sześć puszek macaroni &
cheese, inne konserwy, dwie rolki papieru kuchennego, proszek do prania –
opakowanie rodzinne – paczki galaretki, ciasto w proszku, trzy kilogramy cukru,
kilka pudełek lodów waniliowych, dwulitrowy słoik majonezu, trzy opakowania
parówek po 12 sztuk, nieżywy kurczak.
– A dzieciom jest wszystko jedno.
Kobieta ma na imię Mareshka. Mówi mi swoje imię, przeprasza, że zawraca
głowę, ale tak przytyła, że pewnych rzeczy po prostu nie może zrobić. Nie mam
śmiałości spytać ją, jakie to są jeszcze rzeczy; pytam tylko, czy zawsze chodzi na
zakupy do Family Dollar – to najtańszy supermarket w Binghamton. Mareshka
spogląda na mnie – spomiędzy fałd wokół oczu – z odrobiną niechęci, jakbym
w rzeczywistości pytał ją o coś innego – o to, o co miałem ochotę zapytać.
– Nie jestem biedna, jakoś sobie daję radę. Nikogo o nic nie proszę. My nigdy
o nic nie prosiliśmy.
„My”, powie mi później Mareshka, przy wyjściu, na pustym, obsadzonym
zielenią chodniku, to jej rodzice. Pradziadkowie Mareshki przyjechali sto lat temu
z Polski i osiedlili się tutaj, bo tu była praca.
– Dobrze, że nas teraz nie widzą.
– Czy nie macie do nich pretensji, że tak źle wybrali?
– Co im mam wymawiać, biednym staruszkom. Dobrze, że chociaż umarli
spokojnie, nieświadomi tego wszystkiego. W każdym razie taką mam nadzieję.

Binghamton to niewielkie miasteczko na północy stanu Nowy Jork, trzy


godziny samochodem od miasta Nowy Jork, trzy godziny od centrum władzy.
Minęły już przeszło dwa stulecia, odkąd biali awanturnicy przegonili stąd Indian
i pewien bogaty biały zagarnął wszystko. William Bingham kupił tę ziemię i nadał
jej swoje imię. W połowie XIX wieku miasto rozkwitło: przebiegał tędy jeden
z kanałów łączących te regiony z portem. A w 1850 roku ruszył pociąg –
powstawały fabryki, osiedlali się emigranci, pieniądz brzęczał. W tamtym okresie
miasto zyskało takie znaczenie, że powstał tutaj pierwszy ośrodek zwalczania
alkoholizmu jako choroby – New York State Inebriate Asylum – i zaczęli
przybywać Polacy, Niemcy, Irlandczycy, Włosi, którzy mieli budować Amerykę.
Zbudowali ją, na pewien czas.
Nazwano to miejsce Doliną Szans – Valley of Opportunity. Miasto rosło,
powstawały piękne, okazałe domy, mosty, kościoły, zakładano parki, tu narodziła
się firma znana pod nazwą IBM. Po drugiej wojnie Binghamton osiągnęło szczyt
rozwoju: wynaleziono tu symulator lotów, Lockheed konstruował broń, coraz
więcej broni; jedną z jego specjalności było wojskowe szpiegostwo
technologiczne. Zakończenie zimnej wojny przyniosło krach gospodarczy. Kiedy
walka z komunizmem przestała napędzać interesy, zaczęto zamykać fabryki albo
przenosić produkcję w korzystniejsze miejsca. Za sprawą osobliwej dziejowej
sprawiedliwości Binghamton, wygrawszy tę wojnę, zaczęło tracić miejsca pracy,
ludzi, nadzieje. Obecnie miasto jako takie liczy mniej mieszkańców niż przed stu
laty. Razem z wszystkimi przedmieściami ma ledwo ćwierć miliona
mieszkańców – z których co czwarty żyje poniżej progu ubóstwa.
Najlepsze budynki w mieście przeszły w ręce drobnych banków, wielkich
przedsiębiorstw pogrzebowych, rozmaitych Kościołów; priorytety są raczej jasne.
Galerie handlowe znajdują się poza miastem – zresztą dość trudno wyznaczyć
centrum – ulice są w fatalnym stanie, domy opuszczone. Jest jeszcze uniwersytet
drugiej kategorii, no i dumny tytuł „Amerykańskiej Stolicy Karuzeli – miejsca,
w którym działa sześć ze 150 istniejących w całym kraju staromodnych karuzel”.
Od czasu do czasu miasto pojawia się na pierwszych stronach gazet. Tak było na
przykład w kwietniu 2009 roku, kiedy to pewien weteran wojny wietnamskiej
wtargnął do siedziby American Civic Association przy ulicy Front i zastrzelił
czternaście osób. Albo rok temu, kiedy ankieta Instytutu Gallupa wykazała, że
mieszkańcy należą do największych pesymistów w kraju, albo kiedy zajęło
pierwsze miejsce w rankingu miast z najbardziej zachmurzonym niebem, albo
kiedy, według raportów, usytuowało się wśród trzech miast z największą liczbą
osób otyłych – otyli stanowią ponad jedną trzecią mieszkańców, 37,6 procent
według ostatnich badań.

Cywilizacja zachodnia jest tłusta, gruba, ociężała.


Według słowników „otyłość” oznacza tuszę chorobliwą, groźną dla zdrowia.

Dziadek Mareshki założył wytwórnię parówek: produkował je i sprzedawał.


Ojciec miał dosyć mięsa, więc znalazł pracę robotnika fizycznego w IBM. Kiedy
zakłady w Binghamton zamknięto, musiał wrócić do rodzinnego biznesu; nie szło
mu, zbankrutował. Mareshka miała już 30 lat, zdążyła wyjść za mąż, urodzić
dwóch synów i córkę. Próbowała prowadzić zakład fryzjerski, ale ten interes też
się nie rozkręcił. Mąż pracował jako kierowca autobusu; jakoś wiązali koniec
z końcem.
– I wtedy nas namówiono. Ta kobieta z banku nas nagabywała, powtarzała, że
jak kupimy dom, wyjdzie nam taniej niż czynsz za wynajem. To nie była prawda,
wcale nie, ale uwierzyliśmy.
Kupili dom za 60 tysięcy dolarów pożyczonych przez bank. Bardzo ładny dom,
mówi, niech pan nie myśli, drewniany domek z ogrodem z tyłu, gankiem,
piętrowy, trzy sypialnie, bardzo ładny, mówi, i twarz jej się chmurzy, ponieważ jej
mąż umarł w 2008 – dokładnie w 2008, mówi – a ona nie mogła spłacać dalej
kredytu. Dom wrócił do banku.
– Tak, umarł na atak serca – mówi.
Nie wiem, jak ją zapytać o to, czy był otyły. Widzi moje wahanie.
– Wiem, co pan myśli. Ma pan rację. Nie dbał o siebie. Ale mógł jeszcze trochę
pożyć, prawda? Na pewno mógł.
Teraz Mareshka sprzedaje w sklepiku u kuzynki – piwo, papierosy, gazety, losy
na loterię, słodycze – i wyciąga jakieś 2 tysiące na miesiąc. Dzieci mają między 13
a 21 lat.
– Ciągle by coś jadły. I co mam im dawać?
– Czy z takimi dochodami nie należy wam się pomoc, bony żywnościowe?
– Tak, mogłabym prosić, ale nie chcę. Sama zarabiam na życie, nie chcę, żeby
ktokolwiek coś mi dawał. Jestem Amerykanką.

I’m American, mówi,


jakby to wszystko wyjaśniało.

Mija już parę lat, odkąd Stany Zjednoczone wysunęły się na prowadzenie, jeśli
chodzi o pewną szczególną chorobę: otyłość.
Uświadomienie sobie płynącego stąd zagrożenia to jedna z zasadniczych
zmian kulturowych, jakie dokonały się w ostatnich czasach. Przez całe wieki
w każdej niemal społeczności bycie grubym oznaczało dostatek. Jeśli ktoś mógł
pozwolić sobie na objadanie się, jeśli marnował pieniądze na dogadzanie
własnemu ciału – i afiszował się z tym – to znaczy, że było go na to stać.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tusza stanowiła nieomylny znak zamożności.
Królowie, wodzowie, kardynałowie, burżuje, z brzuchami, na których nie
dopinały się kamizelki, ze złotym łańcuszkiem od zegarka, wielkie damy
w kapeluszach i diwy operowe – wszyscy oni traktowali swoją tuszę jako
wyróżnienie. W epoce, w której od pracy się chudło, tusza pokazywała, że się
próżnuje. W czasach, kiedy możliwość jedzenia stanowiła przywilej, człowiek
chętnie demonstrował swoim ciałem, że je wszystko, na co ma ochotę, a nie to,
czego potrzebuje jego organizm. Później bycie grubym przestało być modne.
Najpierw tusza została odrzucona przez młodych kontestatorów jako cecha
burżujska, potem sami burżuje uznali, że powinni o siebie dbać. Praca siedząca
sprzyjała tyciu; dbałość o sylwetkę poprzez ćwiczenia wymagała pieniędzy
i wolnego czasu: należało obnosić się z ciałem smukłym, wysportowanym. Ale
dopiero ćwierć wieku temu otyłość zaczęła być traktowana jako choroba.
I naturalnie bogaci przestali być grubi.

Na ogół trochę współczujemy grubym. Uważamy nadmierną tuszę za obraz


niepowodzenia: oto ktoś nie jest zdolny kontrolować się na tyle, żeby zachować
szczupłe ciało, nie umie zapanować nad swoim ciałem. Stopniowo tusza zaczyna
być jednak znowu wyznacznikiem statusu społecznego, tyle że na odwrót: bycie
grubym coraz częściej oznacza, że jest się ubogim.

Lekarze uważają, że otyłość przyczynia się do zwiększenia śmiertelności


z powodu chorób krążenia i pewnych groźnych nowotworów oraz do wzrostu
zachorowań na niebezpieczną współczesną chorobę, jaką jest cukrzyca. Dla
określenia stopnia otyłości ustalono miernik nazywany wskaźnikiem masy ciała –
Body Mass Index (BMI). Obliczamy go, dzieląc wagę człowieka przez podniesiony
do kwadratu wzrost w metrach. Jeśli wskaźnik ten mieści się w granicach 25–30,
mówimy o nadwadze, jeśli jest wyższy niż 30 – o otyłości.
Jest to dosyć surowa miara. Ja, ważący 90 kilo przy wzroście 185 centymetrów,
mam lekką nadwagę – moje BMI wynosi 26,2 – a i tak plasuję się poniżej średniej
dla mężczyzn w Ameryce Łacińskiej, równej 26,7. Natomiast abym został uznany
za otyłego, musiałbym ważyć 103 kilogramy.
Przyjmując tak surowe kryteria, można stwierdzić, że na całym świecie półtora
miliarda osób ma nadwagę. Otyłych jest trzy razy mniej – 500 milionów. Liczby te
pozwalają pokazać dość przekonującą symetrię: świat jest tak pokręcony, że żyje
na nim mniej więcej tyle samo ludzi niedożywionych, co przekarmionych, tyle
samo głodujących, co grubych. I – jakkolwiek by na to spojrzeć – żywność, której
brakuje jednym, zabierana jest przez drugich: grubi zjadają to, czego nie udaje się
zdobyć głodującym.

Wygląda to na dobre wytłumaczenie niemal wszystkiego i, jak niemal


wszystkie dobre wytłumaczenia, nie jest prawdą.

– Mówią nam, że powinniśmy się zdrowo odżywiać. Kogo stać na takie zdrowe
jedzenie? Trzeba być bogatym, żeby jeść ciągle owoce i warzywa...
– A smakowałoby ci to?
– Tak szczerze?
– No, skoro już...
– Tak szczerze, to nie. Mnie smakuje to, co jem. Wiem, że powinnam jeść inne
rzeczy, ale wiem też, że nie mogę, nie stać mnie. Niech sobie gadają, że mi
szkodzi, ale ja to lubię. Mam za dużo problemów w życiu, żebym jeszcze musiała
myśleć cały czas, że jem coś, czego nie powinnam; żebym nawet nie mogła jeść
spokojnie tego, co lubię.
– A nie martwisz się o dzieci?
– Dzieci są już duże; same zaczynają myśleć o swoim jedzeniu. Ja im nie
pomogę.
– Twoje dzieci są szczupłe?
Mareshka patrzy na mnie z mieszaniną pogardy i antypatii, i uśmiecha się.

Nie jest prawdą, że otyłość to głód krajów bogatych. Otyli są ludźmi źle
odżywionymi – najuboższymi – w świecie raczej bogatym. W tych krajach złe
odżywianie przeszło od niedoboru do nadmiaru, od braku jedzenia do
przesycenia jedzeniem niewiele wartym. Niedożywienie ubogich w krajach
ubogich polega na tym, że ludzie jedzą za mało i ani ich ciała, ani umysły nie
rozwijają się prawidłowo. Ubodzy w krajach bogatych jedzą wiele taniego
jedzenia śmieciowego – tłuszczu, cukru, soli – i tyją do monstrualnych
rozmiarów.
Nie są przeciwieństwem głodujących; są drugą stroną tego samego medalu.

Jak różne formy może przybierać nierówność po obu tych stronach.

10
W Binghamton światło przypomina zmierzch w południe. Dziś jest czwartek,
zimno, jak to późną jesienią, chmury zalegają nisko. W McDonaldzie przy Main
Street, w centrum miasta, panuje miła rodzinna atmosfera. Przy dwóch
złączonych stolikach na środku lokalu dwie matki o blond włosach i mlecznobiałej
cerze z czerwonymi pryszczami, w poplamionych dresach, próbują zapanować
nad gromadką swoich dzieci – wszystkie poniżej dziesięciu lat, wszystkie
jasnowłose, prawie wszystkie grube, troje bardzo grubych. Przy stoliku obok
siedzi małżeństwo tęgich Murzynów po trzydziestce, on w jankeskiej czapce
bejsbolówce, ona w czerwonej chustce na głowie – oboje razem ważą pewno ze
ćwierć tony. Karmią dziecko siedzące na wysokim krzesełku, tłuste,
w poplamionym ubraniu, atakujące kawałki hamburgera niczym wrogów
z poprzedniego życia. Przy trzecim stoliku gruba babcia w turkusowej polarowej
bluzie z kapturem, z logo jakiegoś odległego uniwersytetu – krótko obcięta i źle
ufarbowana, w okularach, w sportowych butach, je nuggetsy z kurczaka
w towarzystwie wnuka i wnuczki w wieku poniżej sześciu lat, chudziutkich
i rozbawionych. Przy innym stoliku na środku sali mężczyzna po pięćdziesiątce,
stary zaćpany hippis, przygarbiony, niesłychanie wychudzony, siedzi nad bitą
śmietaną z truskawkami. Dalej dwie kobiety, bardzo spasione, w typie Włoszek
blondynek, niestare, jedna z zębami, druga bez, rozmawiają z mężczyzną
z bródką wokół ust, w czarnej czapce, nieogolonym i grubym, ale na tyle, że
jeszcze się rusza; po chwili orientuję się, że kobieta bez zębów to matka,
z zębami – córka, kim jest facet, nie mam pojęcia.

W przyrodzie nie ma istot otyłych; w społeczeństwach „pierwotnych” nie było


grubych. Otyłość jest chorobą – epidemiczną – wyhodowaną przez człowieka. Być
grubym to gromadzić w nadmiarze: nie wiedzieć, co cię czeka w przyszłości, bać
się tego.
Około roku 1965 genetyk amerykański James V. Neel wysunął przypuszczenie,
że przed milionami lat ludzie paleolitu trudniący się łowiectwem i zbieractwem,
którzy nieraz całymi dniami błąkali się, nie znajdując nic do jedzenia, wykształcili
mechanizmy pozwalające „gromadzić kalorie”: magazynować je w ciele w postaci
tłuszczu. I że ludzie ci przystosowali się do środowiska lepiej niż inni i przetrwali
w ewolucyjnej walce o byt.
Przez długi czas owa zdolność magazynowania miała decydujące znaczenie.
Teraz nie przynosi pożytku: świat się zmienił, przede wszystkim świat bogaty,
w którym nigdy nie brakuje jedzenia, tymczasem organizmy dalej magazynują
rezerwy tłuszczu.
Gromadzimy nie tam, gdzie trzeba. Zamiast poza ciałem – w spiżarni, lodówce,
na koncie – ciągle ładujemy w ciało. Jesteśmy jak istoty z paleolitu zagubione
w środowisku postindustrialnym, nieprzystosowane. Cywilizacja polega na
tworzeniu instrumentów, które pilnowały tego, co kiedyś było funkcją
organizmu: tusza jest już niepotrzebna. Człowiek gruby jest jak bezdomny, który
nosi ze sobą wszystko, co ma, w węzełku, uginając się pod tym ciężarem.

A poza tym żyjemy zupełnie inaczej. Ciała ludzi w krajach bogatych nie ruszają
się. Ich wysiłek biorą na siebie maszyny: samochody i autobusy wiozą ich, gdy
trzeba się przemieścić, windy zwalniają ze wspinania się, pralki piorą za nich, ich
pracę wykonują miksery, roboty – oni sami zaś pracują na siedząco. Energia
fizyczna stanowiła na ogół wielkie bogactwo większości mężczyzn, pozwalała im
zdobyć to, czego potrzebowali, była ich siłą roboczą. Teraz w tych
społeczeństwach siła robocza nie wiąże się zazwyczaj z siłą fizyczną. Po raz
pierwszy w historii mężczyźni i kobiety nie wykorzystują swojej energii w jakimś
użytecznym celu – dlatego wymyślili formy działania obliczonego tylko na
pozbycie się jej. Gimnastyka, urządzenia, środki farmakologiczne pomagają
zrzucić to, co jeszcze niedawno uznawane było za tak cenne. Specjalne badanie
wykazało, że współcześni Amerykanie wykorzystują jedną trzecią energii
fizycznej, jaka służyła im przed sześćdziesięcioma laty. W tym okresie liczba ludzi
otyłych zwiększyła się ponadtrzykrotnie, wzrosła z 11 do 35 procent populacji.

W McDonaldzie przy Main Street wszystkie telewizory ustawione są na kanał


Fox, zdecydowanie prawicowy; mężczyźni w krawatach mówią bez dźwięku.
Z systemu nagłaśniającego lecą piosenki – pop z lat siedemdziesiątych.
W odległym kącie rozsiadła się młodzież: dwóch chłopaków, cztery dziewczyny
w wieku od szesnastu do siedemnastu lat; dżinsy, luźne bluzy, głośne rozmowy.
Jeden chłopak jest bardzo gruby, drugi nie. Trzy z dziewcząt są tęgie, czwarta –
na imię ma Leah, jak mi potem powie – Murzynka o dość jasnej skórze, musi
ważyć ponad sto kilo. Ma ładne, delikatne, regularne rysy zalane tłuszczem: tłuste
policzki, powieki, podbródek. Mówi, że wie, ale co ma zrobić.
– Tłumaczyli nam w szkole, że będziemy mieć problemy. Nie rozumieją. Co
mnie obchodzi, co się będzie ze mną działo za dwadzieścia lat, kiedy będę stara.
Dla mnie ważne jest teraz: co teraz może się ze mną stać, co się dzieje.
Papierową serwetką ociera usta z keczupu.
– Nie chcę tak wyglądać, ale co mogę zrobić. Nie jest miło tak wyglądać. Myśli
pan, że chłopaki się za mną oglądają? Że się mną interesują?
Przy stole pod oknem – na zewnątrz gromadzą się chmury, nieliczni
przechodnie przyspieszają kroku, zgarbieni – mężczyzna wyglądający jak
z Europy Środkowej, siedemdziesięcioletni albo starszy, z siwą brodą,
w okularach, elegancka muszka pod szarym płaszczem, jakby dopiero wyszedł
z jakiegoś filmu Lubitscha, konsumuje swojego cheeseburgera z frytkami
z największą wytwornością: po każdym kęsie wyciera palce w białą chusteczkę. Je
szybko, jest głodny. Murzyn – na oko dwudziestoletni, bardzo wysoki, bardzo
chudy, czerwony dres, czerwona bejsbolówka, czerwone adidasy z białymi
paskami, kolczyki w kolorze złota – zjada hamburgera pełen melancholii,
spoglądając przez okno, jakby świat odszedł daleko. Musztarda ścieka mu po
dolnej wardze, podbródku, bluzie. Dwudziestoparoletnia Murzynka – cała masa
kilogramów, nogi jak dwa słupy – przychodzi z butelką wody mineralnej i sałatką;
do telefonu ma podłączone słuchawki, śmieje się, wygląda, jakby sobie coś
przypomniała. Leah mówi, że próbowała najrozmaitszych diet.
– Jedyne, co osiągałam za każdym razem, to poczucie klęski, świadomość, że
nie jestem do tego zdolna. Wie pan, co znaczy zderzać się nieustannie z tą samą
ścianą? Wie pan, jak to jest, kiedy ktoś nie wie już, co robić? Mam szesnaście lat.
Dzięki pojawieniu się tak zwanych fast foodów – których w swoim
ograniczeniu nie nazywamy zwykle restauracjami – ubodzy rodzice w bogatych
krajach mogli, początkowo, zabierać swoje dzieci na obiad poza domem,
proponując im owe smaki słone i słodkie, gazowane, smażone i tłuste, których
matki nie musiały wydobywać, kiedy gotowały na co dzień – bardzo liczne
odzwyczaiły się zresztą od tego, zapomniały, jak to się robi. Dzieci przywykły do
takiego jedzenia, a rodzice uznali, że aby nasycić ich głód – zaspokoić ich
łaknienie – nie ma nic równie szybkiego, łatwego i taniego. Taniego przede
wszystkim. Kiedy ktoś ma 10 dolarów, żeby nakarmić dwójkę lub trójkę dzieci, nic
nie opłaca się tak bardzo – nie jest tak wydajne, jeśli chodzi o kalorie, białko,
zadowolenie – jak jeden z zestawów tego typu. Nic też w równym stopniu nie
tuczy, nie rujnuje zdrowia.
Coraz liczniej odzywają się głosy naukowców stwierdzające, że pewne potrawy
produkowane w sposób przemysłowy, oparte na trzech cudownych składnikach,
powodują w mózgu podobne uzależnienie jak alkohol czy nikotyna. I że
śmieciowe jedzenie, czyli wszystkie formy fast foodu, pełne są tych składników,
stwarzając zagrożenie dla organizmów ludzi, którzy je spożywają. W roku 2012
znany badacz Robert Lustig opublikował w piśmie „Nature” artykuł, w którym
pisał, że natura wiedziała, co robi, czyniąc cukier produktem tak trudnym do
uzyskania, natomiast człowiek na pewno nie wiedział, co robi, kiedy uczynił go
tak dostępnym. Nadmieniał też, że spożycie cukru na świecie wzrosło trzykrotnie
w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Cukier ze składnika luksusowego stał się
popularnym – podstawowym – środkiem ucieczki przed głodem. Herbata
Hindusów, słodka mate Argentyńczyków, coca-cola Amerykanów to sposoby
oszukania żołądka, zapełnienia go szybkimi, mało pożywnymi kaloriami, które
na chwilę zaspokoją głód. Chociaż na ogół nie jest to cukier, lecz sławny HFCS –
High Fructose Corn Syrup, syrop glukozowo-fruktozowy, ów współczesny wywar,
pochodna subsydiowanej kukurydzy, substancja przesłaniająca smak niemal
wszystkich potraw produkowanych przemysłowo i wszystkich wód gazowanych –
a według coraz liczniejszych badań także podstawowa przyczyna chorób na tle
otyłości, z rozmaitymi postaciami cukrzycy na czele. Eric Schlosser, autor Fast
Food Nation[18] twierdzi, że nasze jedzenie zmieniło się bardziej w ciągu ostatnich
40 lat niż przez poprzednie 40 tysięcy.
Leah kończy cheeseburgera, oblizuje się. Koleżanka proponuje jej swój koktajl
truskawkowy; Leah odmawia, dziękuje, patrzy na mnie.

Epidemia otyłości zaczęła się w Stanach Zjednoczonych w latach


osiemdziesiątych. Od tamtego czasu ceny owoców i warzyw, mierzone według
stałej wartości, wzrosły o 40 procent. W tym samym czasie o tyle samo procent
spadły ceny żywności przetwarzanej. Za trzy dolary można kupić około 300
kilokalorii w postaci owoców i warzyw albo 4500 kilokalorii zawartych we
frytkach, ciastkach, napojach gazowanych. Ten, kto chce i może jeść tak, żeby nie
przeładowywać organizmu kaloriami, kupuje owoce i warzywa. Kto musi jeść,
żeby zyskać minimum kalorii, kupuje jedzenie śmieciowe.

Jedzenie śmieciowe: spożywane wtedy, kiedy najważniejsze jest pozbycie się


uczucia głodu w najtańszy możliwy sposób. Zapychanie organizmu świństwami
najtaniej jak się da.

Wielkie spółki produkujące żywność mają, jak wszystkie inne, jeden


podstawowy cel: pomnażać zyski swoich akcjonariuszy. Dlatego starają się
kupować możliwie najtańsze surowce, płacić pracownikom jak najmniej
i sprzedawać jak najwięcej po możliwie najwyższej cenie zaakceptowanej przez
dostatecznie dużą liczbę klientów. W pewnym momencie doszły jednak do
punktu, w którym konsumenci z krajów najbogatszych jedli już wszystko, czego
potrzebowali. Spółkom zależało na zwiększeniu konsumpcji. Wynikły stąd dwa
powiązane ze sobą zjawiska: marnowanie jednej trzeciej albo połowy kupowanej
żywności, ale przede wszystkim fakt, że dziecko w kraju bogatym spożywa
przeciętnie 4000 kilokalorii dziennie, dwa razy więcej, niż powinno. Napełnia,
zapycha żołądek świństwami zrobionymi z owych cudownych składników, chce
więcej, je więcej, chce więcej – bo wmówiono mu, że chce więcej. Trzeba
w związku z tym przeznaczać majątek na reklamę. Niewiele jest produktów,
w których udział wydatków na reklamę jest większy niż w śmieciowym jedzeniu
produkowanym przez wielkie koncerny. Takie są reguły biznesu.
Jest to także konsekwencja polityki subsydiowania rolnictwa. Subsydiowanie
rozpoczęło się w okresie Wielkiego Kryzysu na początku lat trzydziestych.
Stanowiło metodę nadzwyczajnej pomocy w przezwyciężeniu kryzysu – ale się
nie skończyło. A w ostatnich dekadach beneficjentem tej pomocy przestały być
rodziny farmerskie – te jak z kiczowatych filmów – ponieważ w Stanach nastąpiła
koncentracja własności ziemi. Teraz korzystają z niej głównie wielkie
przedsiębiorstwa produkujące żywność: 70 procent pieniędzy trafia do 10 procent
odbiorców, wielkich producentów kukurydzy, pszenicy i soi – lobbystów
mających siłę potrzebną do zdobycia subsydiów. Z przedsiębiorstw tych
pochodzą między innymi podstawowe składniki potrzebne do produkcji
żywności przetwarzanej – która z tego powodu jest o tyle tańsza niż owoce
i warzywa, pozbawione tak wielkich dotacji. W ten sposób truje się ludzi.

Oto pytania, jakie stawia Raj Patel w książce Stuffed and Starved (Napchani
i głodni), próbując wykazać, że nie jesteśmy skazani na wybór takiej, a nie innej
żywności, że ktoś nam ten wybór narzuca – nawet jeśli nie do końca wiemy kto.
Kto określa bezpieczny poziom pestycydów i w jaki sposób definiuje to
„bezpieczeństwo”? Kto decyduje, jaki surowiec będzie potrzebny do
wyprodukowania naszej żywności i gdzie będzie kupowany? Kto ustala, ile należy
płacić rolnikom-producentom żywności czy pracującym dla nich urzędnikom?
Kto uznaje, że technologia wykorzystywana do produkcji tej żywności jest
bezpieczna? Kto zarabia na dodawanych do niej składnikach i gwarantuje, że są
one zdrowe, a nie szkodliwe? Kto poręcza, że istnieje dostatecznie dużo taniej
energii, by transportować i sprowadzać te składniki ze wszystkich zakątków
świata? Kto postanawia, które produkty będą zapełniały półki w supermarketach?
Kto określa ich cenę? Kto podejmuje decyzję, że ich ceny będą wyższe niż te, które
mogą zapłacić ubodzy?

Jedzenie śmieciowe, odpadki dla tych, którzy są śmieciami.

Na dworze leje jak z cebra. W McDonaldzie grubawy chłopak około


dwudziestu-, dwudziestu dwóch lat – czarne spodnie, niebieski T-shirt, czarna
bejsbolówka, małe okularki, trądzik – sapiąc, myje podłogę. Freddie Mercury
śpiewa, że kto inny będzie gryzł piach, a ja zastanawiam się, o czym mówią
wszystkie piosenki nadawane przez radio. Przy kontuarze obok mnie dwóch
chłopaków, Czarny i Latynos – obaj chudzi, w podartym, brudnym ubraniu –
jedzą cheeseburgery z koktajlem mlecznym i frytkami. Ten ciemniejszy przysypia
nad blatem; wygląda, jakby nie miał domu czy rodziny, czy czegoś takiego. Biały
mężczyzna ważący pewno nie mniej niż 150 kilo, w dżinsach, rozpiętej kraciastej
koszuli włożonej na szary podkoszulek, je lody sundae, popijając colą. Obok niego
podskakuje grubiutka córeczka, zagaduje go, mężczyzna próbuje ją uciszyć. Ma
na twarzy smutek. Pije colę z ogromnej szklanki, jakby to był jego ostatni gin.
Przy innym kontuarze trzej robotnicy – spodnie robocze i koszule poplamione,
w kieszeniach narzędzia, biali, koło czterdziestki, wąsaci, brody w nieładzie
i dawno niestrzyżone włosy – jedzą po Big Macu. Dwaj są dość tędzy, jeden nie.
Rozmawiają, bekają. Leah mówi, że to nie jej wina, że jest taka:
– Chwilami nienawidzę rodziców. Gdyby mnie inaczej wychowali, może nie
miałabym takich problemów. Ale co oni, biedacy, mogli zrobić; czasem mieli
robotę, a czasem nie. Wystarczy, że nas odchowali zdrowo.

W Stanach Zjednoczonych jest 25 milionów osób chorych na cukrzycę i 80


milionów w stanie „prediabetycznym”. Dziecko amerykańskie urodzone
w 2000 roku ma jedną szansę na trzy, że zachoruje na cukrzycę, a jedną na dwie,
jeśli jest Murzynem albo Latynosem. Jeśli wskaźnik otyłości utrzyma się na
dotychczasowym poziomie, twierdzi Jay Olshansky, lekarz zajmujący się
zagadnieniem długowieczności, w ciągu najbliższych dekad przewidywana
przeciętna długość życia Amerykanów może spaść o pięć do piętnastu lat.
W zasadzie sformułowanie „przewidywana przeciętna długość życia” jest
pewnym nadużyciem językowym. Przeciętny biały Amerykanin z wyższym
wykształceniem żyje o czternaście lat dłużej niż Amerykanin czarny, który nie
skończył szkoły średniej. Czternaście lat to długo, a kiedy ktoś umrze, to wydaje
się jeszcze dłużej. Ale różnicę widać nie tylko w porównaniu z czarnymi
mieszkańcami. Zaznacza się ona również – i wynosi dziewięć lat – w przypadku
Amerykanina białego, który nie skończył wyższych studiów – człowieka w języku
sprzed czasów poprawności politycznej nazywanego white trash, biały śmieć.
Tom Vilsack, sekretarz rolnictwa w administracji Baracka Obamy, były
gubernator Iowa, podczas dyskusji w Senacie w sposób specyficzny interpretował
problem otyłości: „Zaledwie 25 procent młodych Amerykanów między
dziewiętnastym a dwudziestym czwartym rokiem życia jest zdolnych do służby
wojskowej. A jedną z głównych przyczyn tego stanu jest zbyt częsta wśród
młodych ludzi nadwaga. Instytut Medycyny zbadał wartość odżywczą potraw,
jakie serwujemy naszym dzieciom, i stwierdził, że zawierają one zbyt wiele
tłuszczu, cukru, soli, niedostateczną ilość owoców, warzyw...”.

Ewolucja słowa „tłuszcz”: od tego, co pożądane, do tego, czego należy się


najbardziej wystrzegać. I słowa „apetyt”: po raz pierwszy w dziejach ludzkości
jedzenie zaczyna oznaczać coś złego, zagrożenie.

Sala jest ogromna, z mnóstwem długich białych stołów i białymi plastikowymi


krzesłami dla stu czy dwustu osób. Przy stołach jakieś 20–30 osób je z talerzy
ustawionych na tacach typowych dla systemu samoobsługowego. Na ścianach
wiszą flagi amerykańskie, proporce pułków i innych formacji, zdjęcia zabitych
żołnierzy, zabitych pułkowników, zdjęcia dziewcząt – wymalowanych blondynek;
dopiero po chwili przychodzi mi do głowy, że to też mogą być zabici żołnierze. Na
czarnej fladze z czarną sylwetką twarzy widnieje napis POW-MIA (prisoner of war
/missing in action – jeniec wojenny / zaginiony w akcji). Tych 20 czy 30 osób
wygląda w tej ogromnej sali na zagubionych, rozproszonych w kilka mniejszych
grupek. Wszyscy są biali. Jedzą. Przyszli na śniadanie zorganizowane przez
American Legion: sześć dolarów dorośli, trzy dzieci, dzieci poniżej szóstego roku
życia gratis. All you can eat – co możesz zjeść z wysokich stołów, na których są
jajka, parówki, ziemniaki, boczek, omlety, chleb, serek Philadelphia, kawa i sok,
i jakieś smutno wyglądające owoce. American Legion to stowarzyszenie
weteranów wojennych liczące trzy miliony członków i mające w całym kraju 15
tysięcy siedzib takich jak ta. Jego misją, jak głosi statut, jest „bronić konstytucji,
zachowywać prawo i porządek, podtrzymywać i utrwalać ideał amerykańskości,
przeciwdziałać autokracji klas i grup społecznych...”. I organizować śniadania
solidarności – wraz ze szkołą z dzielnicy, dla której dostarcza się śniadanie.
– Jestem dumny, że mogę mieć swój udział w tym, co robimy
w stowarzyszeniu – mówi Goofy.
Imię brzmi dziwnie, ale mężczyzna tak się własnie przedstawia. Musi mieć
sześćdziesiątkę. Od lat już nie może włożyć koszuli do ogromnych rozmiarów
spodni: jest gruby, chodzi z trudem, ma wylewający się podbródek, łobuzerskie
oczy zalane tłuszczem, na koszuli – flagę innej ojczyzny. Na białym plastikowym
talerzu piętrzy się przed nim góra jajecznicy, trzy parówki, spora porcja boczku,
talarki ziemniaków; obok kawa w białym plastikowym kubku. Naprzeciwko siedzi
jego żona Loretta – parę kilo mniej, talerz załadowany podobnie. Wymieniają
spojrzenia, Goofy mówi dalej:
– Jesteśmy odpowiedzialni moralnie za naszych sąsiadów, za bliźniego. Nie
możemy zgodzić się na to, aby były dzieci, które nie dojadają. Dlatego to robimy.
– Ale czy nie szkodzi wam, że jecie wtedy za dużo?
– Kto powiedział, że to jest za dużo? Tak jedliśmy zawsze. Czy może teraz,
dlatego że jacyś lekarze opowiadają różne rzeczy w telewizji, mamy przestać żyć
tak, jak żyli nasi dziadkowie?
Goofy przełyka, wyciera usta serwetką, uśmiecha się. Jego żona próbuje coś
wtrącić, ale on nie dopuszcza jej do głosu: Poczekaj, Bunny, niech mężczyzna
powie. Pytam go, czy brał udział w jakiejś wojnie; mówi, że tak – głowa
podniesiona, tłuszcz na baczność:
– Tak, walczyłem w Wietnamie, ma się rozumieć. Nie powiem panu, że były to
najlepsze lata mojego życia, bo Bunny by mnie zabiła na miejscu, ale tęsknię za
tym czasem.
Uśmiecha się uśmiechem trzydziestu lat małżeństwa. Bunny bynajmniej się
nie uśmiecha:
– A skoro cię nie zabili partyzanci Wietkongu, to teraz chcesz się dobić tym
boczkiem. Ile razy mówił ci lekarz, żebyś nie jadł takich rzeczy!
Zaczyna się przedstawienie z pewnością urządzane przez nich często. Bunny
mówi, że Goofy ma cukrzycę typu 2, związaną z otyłością, że powinien schudnąć
i jeść mniej tłuszczów, cukru, soli, tego wszystkiego. Goofy pozwala jej się
wygadać, przeżuwa spokojnie, ociera usta z resztki jajek.
– I czego oni się boją? Tutaj wszyscy tacy jesteśmy, tak żyjemy, tak umieramy.
A co, chudzi nie umierają?

Na dworze widzę, że niebo zakrył ciemnoszary płaszcz chmur. Ziemia jest


mokra, chociaż nie padało, zimno staje się dokuczliwe, jak przykre wspomnienie.
Ulicą idzie mężczyzna, trzydzieści parę lat, czarny, luźny, bardzo znoszony T-
shirt z dużym napisem białymi literami: Live fat. Die young. „Żyj grubo. Umrzyj
młodo”. Dowcip polega na brakującym „s” w słowie fat: Live fast, „Żyj szybko”.
Mężczyzna jest czarnoskóry. Oprócz luźnego T-shirta ma na sobie dżinsy,
w których zmieściłaby się cała rodzina, czarne adidasy, bejsbolówkę drużyny Red
Sox, plus równo rozłożone około 200 kilogramów ciała. Przedstawia się imieniem
Barky i zapewnia, że – nawet jeśli nie wierzę – napis na koszulce mówi prawdę.
– Dosyć mam wysłuchiwania, co mam robić. Każą mi robić to czy tamto, jeść to
czy tamto, ale potem, jak chcę to zrobić, to nie mogę; nie starcza mi kasy. Może
myśli pan, że nie miałbym ochoty wyglądać jak Brad Pitt? Ale nie mogę, widzi
pan, nie mogę. Więc lepiej niech mi nie gadają. Albo nie będę ich słuchał. Wolę
nie słuchać.
Barky odchodzi, nim zdążę spytać go, kto to są ci „oni”. Albo wytłumaczyć mu,
że „oni” – hipotetyczni oni – krytykują otyłość, bo ich ta choroba sporo kosztuje:
uświadomili sobie, że muszą za nią słono płacić.

Znane są liczby – tak bardzo amerykańskie, będące produktem jakże


amerykańskiej manii mierzenia wszystkiego. Podobno ochrona zdrowia
człowieka otyłego kosztuje średnio o 1500 dolarów rocznie więcej niż dla
człowieka szczupłego. A cukrzyka – 6600 dolarów więcej. Podobno cukrzyca
kosztuje 150 miliardów rocznie – z czego połowę pokrywają „osoby
zainteresowane”. Otyłość zaś jest przyczyną około 300 tysięcy zgonów rocznie,
powodując „tyle problemów co głód”. Liczby nie mówią jednak o jednej
podstawowej różnicy: głód doprowadza do zgonu głównie w innych miejscach,
w innych krajach, i można się nim zajmować albo nie. Natomiast otyłość
prowadzi do zgonów na miejscu i państwo amerykańskie nie może wybierać, czy
będzie się tymi przypadkami zajmowało, czy nie i czy będzie ponosiło wydatki,
czy nie. Dlatego otyłość stała się najnowszą obsesją w kraju chętnie poddającym
się rozmaitym narodowym obsesjom. W odróżnieniu od innych form
nieprawidłowego odżywiania – kojarzących się z Afryką – tutaj scenerią są
amerykańskie miasta, płaci zaś amerykański budżet.
Chociaż najbardziej przykra jest może świadomość klęski: nie jest łatwo
przyjąć, że społeczeństwo w najpotężniejszym kraju na świecie wydało z siebie
zastępy zdeformowanych ciał, ludzi, którzy nie mogą normalnie funkcjonować.
Ta kultura otyłości, wszyscy ci Simpsonowie, Big Maki, Wal-Marty, to trup –
otyły – w amerykańskiej szafie.

Powtórzmy raz jeszcze: nie jest prawdą, że otyli zjadają to, czego nie dostają
głodujący. Za to owszem, wydaje się prawdą, że ten sam przemysł, który ich
karmi śmieciami, kontroluje rynki i zagarnia surowce mogące być strawą dla
głodnych. Otyli i głodujący są ofiarami – różnymi – tego samego.
Nazwijmy to nierównością, kapitalizmem, hańbą.

Jackson siedzi na białym plastikowym krześle na ganku swojego drewnianego


domku. Krzesło jest za małe; ciało wylewa się bokami. Zrobiło się chłodno.
Jackson przykrywa nogi włochatym czerwono-żółtym pledem i przymyka oczy,
wystawiając się na promienie słońca, tu, na dworze. Przepraszam go, mówię, że
nie chciałbym mu zawracać głowy.
– Niech się pan nie przejmuje, człowieku, nie przeszkadza pan. Tylko że to
mogą być ostatnie promienie słońca na wiele miesięcy; muszę je wykorzystać.
Drewniany domek Jacksona pomalowany jest na wypłowiały żółty kolor
i połatany zzieleniałymi deskami. Wokoło, w całym kwartale, stoją podobne
drewniane domki – ubogie, choć, ze swoim prądem, wodą bieżącą, telewizorami,
komputerami, kuchenkami mikrofalowymi, o tyle bogatsze niż większość domów
na świecie. Jackson zdejmuje koc. Jego nogi to dwa słupy spowite ciemną flanelą.
– Mówią mi, że jeśli chcę się lepiej ruszać, powinienem się gimnastykować. Jak
mam się gimnastykować, skoro nie mogę się ruszać.
Domy nie mają krat, wokół nie widać płotów, żadnego ogrodzenia. Otwierają
się na świat w poczuciu bezpieczeństwa, jakie zapewnia tylko społeczeństwo
poddane największej kontroli. Na chodniku leży stary śnieg – brudne błoto.
Jackson zapewnia, że jego historia nie jest wcale ciekawa, że on nie ma historii –
po czym ją opowiada. Mówi, że jeszcze do niedawna pracował: był stróżem
w magazynie napojów niedaleko stąd.
– Ale już nie daję rady; niech pan na mnie popatrzy. Jak miałbym pracować.
Jackson ma tyle lat co ja, jest skończony. Żyje z emerytury, która nie wystarcza
mu na utrzymanie. Trochę dają mu dzieci. Dwoje; oboje pracują, córka jako
kasjerka w supermarkecie, syn jest dozorcą w szkole, ale ledwo wiążą koniec
z końcem.
– Dają mi, ile mogą, nie za wiele.
– A jak zapewnia pan sobie codzienny obiad?
– Ludzie z kościoła mi pomagają. Inaczej naprawdę nie dałbym rady.
– A czym pana karmią?
– Czym mogą, biedacy.

Przed przyjazdem myślałem, że będę musiał ich szukać, ale nie: grubych jest
pełno. To niesamowite, widzieć na ulicy, w sklepach, w samochodach tyle osób
otyłych. Powtarzam sobie: nic dziwnego, to miejsce szczególne, drugie miasto
w kraju pod względem liczby otyłych. Ale klasyfikacja nie ma wielkiego znaczenia.
Na pozostałym obszarze kraju nie 37 procent ludzi dorosłych ma stwierdzoną
otyłość, jak tutaj, tylko 35. To minimalna różnica. W sumie – 78 milionów
dorosłych i 12 milionów dzieci.
I ich liczba rośnie. Osoby otyłe pięćdziesiąt lat temu stanowiły w USA 11,7
procent ludności, dwadzieścia pięć lat temu – 20,6 procent. Murzyni zajmują
pozycję o 15 punktów wyższą od średniej krajowej, Meksykanie – o 5 punktów.
I znowu: kwestia ubóstwa.
Stany Zjednoczone są przypadkiem klinicznym, precedensowym, ale epidemia
rozszerza się na cały świat. Kiedy tylko jakiś kraj osiąga wyższy poziom
konsumpcji, jego ubodzy zyskują dostęp do potraw, których wcześniej nie jedli,
i tyją. Meksyk jest dobrym przykładem; w tym kierunku idą też Chiny.

To prawda, że ludzie ci wyglądają monstrualnie, niepokojąco. Ale może są


najbardziej zaawansowani w ewolucji i mimo pozornych problemów lepiej niż
pozostali przystosowują się do współczesnego świata. Może kiedyś wszyscy
staniemy się tacy jak oni; obwód pasa mniejszy niż półtora metra będzie sprawą
nie z tej epoki. I liczba ludności świata zmniejszy się, bo nie będzie dość ziemi,
aby dało się nasycić ich apetyt. A może oni są najbliżsi ostatecznej katastrofy –
w wyniku której zniknie w końcu gatunek ludzki, zniszczony własnym sukcesem
ewolucyjnym.
Katastrofy połączonej nie z wybuchem, lecz ze zmiażdżeniem wagi.
.

Nazywamy to nierównością.

Wykorzystując badania FAO na temat produkcji i spożycia kalorii w ponad 170


krajach, Paul McMahon podzielił te kraje na pięć grup, według dostępności
pożywienia. Podział jest schematyczny, rysuje jednak pewną globalną
perspektywę: mapę nierówności.
Potęgi żywnościowe o utrwalonej pozycji to 14 krajów uprzemysłowionych,
funkcjonujących jako bezdyskusyjni eksporterzy kalorii: Stany Zjednoczone,
Kanada, Australia, Nowa Zelandia i kilka krajów europejskich. Mając bardzo
korzystne warunki naturalne i stabilną gospodarkę, zawsze kontrolowały one
rynki międzynarodowe i pierwsze wykorzystywały udoskonalenia techniczne.
Nowi eksporterzy żywności to kraje posiadające rozległe obszary odpowiednie do
rozwijania gospodarki rolnej: Brazylia, Urugwaj, Paragwaj, Argentyna, Tajlandia,
Wietnam, Birma, Rosja, Ukraina, Kazachstan. W ostatnich latach prowadzą one
intensywną i nowoczesną produkcję, coraz bardziej skoncentrowaną
i wymagającą mniejszego udziału siły roboczej. Eksport zboża z tych krajów
wzrósł. Na ogół akceptują one mechanizmy wolnego handlu światowego.
Kraje samowystarczalne (w zasadzie) to takie, które odnotowały bardzo duży
wzrost populacji, wciąż jednak potrafią wyżywić się same: jest wśród nich
Wybrzeże Kości Słoniowej, Malawi, Turcja, ale najważniejsze są Chiny, Indie,
Pakistan, Bangladesz, Indonezja. Tylko w tych pięciu krajach azjatyckich żyje
ponad trzy miliardy ludzi; ich sytuacja żywnościowa warunkuje wyżywienie na
świecie. Zrobiły użytek z zielonej rewolucji lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych, jednak nadal wykorzystują wiele siły roboczej – połowa
ludności zawodowo czynnej pracuje w rolnictwie. Rozwój przemysłowy
i społeczny – oraz urbanizacja – zmieniają obraz życia. W dalszym ciągu głodują
tam setki milionów ludzi.
Importerzy drogiej żywności to kraje mające niewielki areał ziemi uprawnej i/albo
mało wody, i/albo duże zaludnienie, które zarabiają fortunę na eksporcie innych
towarów – ropy, surowców mineralnych – albo na własnym przemyśle: Japonia,
Korea Południowa, Szwajcaria, Wielka Brytania, królestwa nad Zatoką Perską.
Same produkują niewielki procent konsumowanej żywności, jednak mają
pieniądze, żeby ją kupować, co czyni je szczególnie wrażliwymi na wahania rynku
i światową geopolitykę.
Kraje biedne i mające niepewną sytuację żywnościową – to większość krajów
Ameryki Środkowej, Azji Środkowej, północnej Afryki, a przede wszystkim
Czarnej Afryki – Ten Inny Świat. Większość ludności tych krajów mieszka na wsi,
jednak jałowe ziemie, problemy klimatyczne, nielegalna konkurencja innych
krajów, a przede wszystkim brak kapitału oraz infrastruktury przesądzają
o niskiej wydajności ich rolnictwa, które nie jest zdolne zaspokoić potrzeb
mieszkańców. Brakuje także środków na import żywności. Wielu ludzi cierpi tam
głód.

Teraz sprawa nierówności.

Żyjemy pod władzą cyfr. Nigdy liczby nie miały tak istotnego wpływu na naszą
wizję świata. Wszystko wydaje się możliwe do określenia w liczbach; instytucje,
rządy, uniwersytety, przedsiębiorstwa wydają majątek na wyliczanie
wskaźników, najbardziej ukrytych i najbardziej widocznych, takich jak liczba
ludności, zachorowalność, produkcja, rynki, obszary zasięgu, ubóstwo,
perspektywy. Wszystko wyraża się liczbą. Jest to coś trudnego, nowego.
Przywódcy państw od stuleci usiłowali spisywać, rejestrować, co się da; dopiero
teraz mają po temu odpowiednie narzędzia. I wykorzystują je. Żeby wiedzieć, jacy
jesteśmy, trzeba wykonać pomiary i obliczenia; żeby zorientować się, co nam
służy, a co nie, też trzeba wykonać pomiary, rachuby; żeby wiedzieć, jak
postąpić – trzeba zmierzyć, obliczyć; żeby wiedzieć, czy jakaś decyzja była
słuszna, czy nie – trzeba mierzyć, liczyć, mierzyć. Nigdy jeszcze świat nie był tak
wymierzony, obmierzony, przemierzony. W ciągu stuleci każdy bystry
obserwator mógł zauważyć, że dzieci hinduskie są chude i jedzą bardzo mało;
teraz może przeczytać w najbardziej szczegółowych sprawozdaniach, że 47,2
procent ma niedowagę – i przyjąć, że coś z tego zrozumiał.
Rzekoma możliwość zmierzenia wszystkiego wywołuje w nas wrażenie, że
dysponujemy wszelkimi potrzebnymi danymi. Liczby nadają pozór solidności
każdemu działaniu, każdej polityce, każdej akcji i protestowi. Ale są przede
wszystkim wykrzywionym dziedzictwem, odbiciem rzeczywistości, w której
najważniejsze jest to, czy dana firma zarobiła 34 480 415 czy 34 480 475.
Przystosowanie wzroku do takiego sposobu patrzenia.
Liczby to język, w którym sądzimy, że potrafimy się wypowiedzieć, twierdzimy,
że się wypowiadamy, usiłujemy się wypowiedzieć. To współczesny sposób
pojmowania świata: przybliżony, nieścisły, pełen zarozumiałości. Ta książka też
obfituje w liczby – i trochę mnie to krępuje, jak krępuje mnie poprawna
kastylijska wymowa „c” i „z”, kiedy jestem w Hiszpanii: mówić językiem, który nie
jest do końca mój, wierząc, że dzięki temu mogę liczyć na zrozumienie.
Nierówność wyraża się w liczbach.

O nierówności mówią coraz częściej ci, którzy są jej źródłem. Tendencja


wyrównywania dochodów dominująca w Stanach Zjednoczonych i w Europie
w latach trzydziestych została zatrzymana przez ofensywę neoliberalną z lat
osiemdziesiątych i jej skutki dały się odczuć na całym świecie. Przede
wszystkim – w krajach, które w tym okresie awansowały do grupy bogatych.
W ciągu ostatnich trzydziestu lat w gospodarce na naszej planecie zaszły duże
zmiany: na scenie pojawili się nowi aktorzy – sławne kraje BRICS i towarzysze.
Rozwój tych krajów spowodował wykształcenie się w nich klasy o wiele bogatszej
niż reszta obywateli, która dołączyła do wiecznych bogaczy – z Ameryki i Europy.
Są to bogacze globalni, którzy mieszkają jednocześnie w różnych miejscach,
zarabiają w różnych miejscach, obracają kapitałem w sferze cyberglobalnej
gospodarki, tworząc sektor wymykający się coraz bardziej spod kontroli instytucji
politycznych i sądowych stworzonych dla gospodarek narodowych.
Sławny współczynnik Giniego – mierzący poziom nierówności społecznej
w skali od 0 do 1, tak że 0 to stan, kiedy wszyscy mamy to samo, a 1, kiedy jedna
osoba ma wszystko – również pokazuje, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat
w niemal wszystkich krajach różnice wzrosły. Dobrym przykładem są Chiny:
współczynnik ten, wynoszący w latach osiemdziesiątych 0,27, wzrósł do 0,48
w chwili obecnej. W Brazylii utrzymuje się na poziomie 0,50. Ale także w Szwecji
jego wartość podniosła się z 0,20 do 0,25; w Niemczech z 0,24 do 0,32, w Stanach
Zjednoczonych z 0,30 do 0,38, a w Wielkiej Brytanii z 0,26 do 0,40.

Współczynnik Giniego dla całego świata – oparty na porównaniu dochodów


wszystkich jego mieszkańców – wynosi 0,70. O wiele więcej niż w jakimkolwiek
kraju ocenianym indywidualnie.
Najnowszy raport organizacji humanitarnej Oxfam mówi, że prawie połowa
bogactw świata, 46 procent, znajduje się w rękach jednego procenta jego
mieszkańców. Pozostali zadowalają się rentą.
Ujmując to inaczej: 70 milionów ludzi posiada tyle samo co 7 miliardów.
Ten sam raport mówi, że 85 najbogatszych ludzi świata, 78 mężczyzn i 7 kobiet,
ma więcej pieniędzy niż 3,5 miliarda biedniejszych.
To właśnie nazywamy nierównością.

Czasem budzi ona zaniepokojenie.


Z właściwą sobie arogancją tygodnik światowego establishmentu
gospodarczego „The Economist” podsumował tę kwestię w specjalnym numerze,
który ukazał się pod koniec 2012 roku: „Wielu ekonomistów obawia się teraz, że
rosnąca nierówność dochodów może mieć szkodliwe skutki uboczne.
Teoretycznie nierówność w niejednoznaczny sposób powiązana jest
z zamożnością. Może stanowić impuls rozwoju, ponieważ osoby zamożniejsze
więcej oszczędzają i inwestują, a motywowane, podejmują większy wysiłek pracy.
Bardzo duże różnice w dochodach mogą być jednak również nieskuteczne, gdyż
zamykają dostęp do edukacji utalentowanym osobom ubogim albo budzą
resentymenty i stwarzają podłoże dla populizmu, który nie sprzyja dalszemu
rozwojowi.
Przez dłuższy czas uważano, że kwitnąca gospodarka to rzeka unosząca
wszystkie płynące po niej statki, że jej rozwój przynosi o wiele lepsze efekty niż
osłabiająca inicjatywę redystrybucja. Robert Lucas, laureat Nagrody Nobla,
syntetyzując ten sposób myślenia, napisał w 2003 roku: «Spośród wszystkich
tendencji niekorzystnych dla gospodarki najbardziej pociągająca i szkodliwa jest
ta, która każe skupiać się na kwestiach dystrybucji».
Obecnie establishment gospodarczy jest jednak zaniepokojony. Badania
prowadzone przez ekonomistów z MFW wykazują, że nierówność ekonomiczna
hamuje rozwój, prowadzi do kryzysu finansowego i osłabia popyt. Azjatycki Bank
Rozwoju w swoim najnowszym raporcie stwierdza, że gdyby dystrybucja
dochodów w rozwijających się krajach Azji nie uległa w ciągu ostatnich
dwudziestu lat zakłóceniu, szybki rozwój regionu spowodowałby wyrwanie
dodatkowo 240 milionów ludzi ze skrajnego ubóstwa. Budzące wielkie
kontrowersje badania kojarzą rosnące różnice w dochodach ze wszelkiego
rodzaju chorobami społecznymi, od otyłości po samobójstwa.
Obserwowane w wielu krajach coraz większe zróżnicowanie dochodów
zaczyna niepokoić nawet najpotężniejszych decydentów. Analiza
przeprowadzona przez Światowe Forum Ekonomiczne w Davos wskazywała na
nierówność jako najbardziej palący problem ostatniej dekady. Wszystkie sektory
społeczne coraz wyraźniej zgadzają się co do tego, że nierówność na świecie
potęguje się i jej obecna, a także ewentualnie przyszła postać stanowi zagrożenie.
Charakteryzująca się brakiem stabilności historia Ameryki Łacińskiej – przez
długi czas kontynentu, na którym występowała największa nierówność
dochodów – pokazuje, że kraje rządzone przez bogate elity uparcie trzymające się
władzy nie funkcjonują dobrze”.
Raport stwierdzał, że mimo tego wszystkiego niektóre spośród krajów
najbogatszych wciąż niechętnie uznają nierówność za problem sam w sobie.
„Nawet jednak one są zainteresowane złagodzeniem nierówności, ponieważ jej
dalsze ewentualne pogłębianie się może obudzić siły doprowadzające do zmian
i rozwiązań politycznych, których nie chce nikt. Komunizm może być dawno
martwy, ale po świecie krąży wiele innych błędnych idei”.

Nierówność budzi zaniepokojenie, ale nie tak znowu wielkie.


To znaczy nierówność przełożona na czyny.

Obroty biznesu związanego z luksusowymi hotelami – by wymienić coś, czego


nieistnienie nie przyniosłoby nikomu szkody – w 2012 roku według Bain & Co.
wyniosły 165 miliardów dolarów, o jedną trzecią więcej niż w roku 2009. Doba
w tych hotelach kosztuje średnio 700 dolarów, a poza tym sekret tkwi tylko
w jednej tajemnicy ich luksusu: więcej personelu przypadającego na każdego
klienta – więcej służby.
Jest to rynek, który się dynamicznie rozwija. Według szacunków firmy Knight
Frank zajmującej się obrotem nieruchomościami, za dziesięć lat będzie cztery
tysiące miliarderów, zamiast obecnych 2200. Ludzie ci również nie mogą
zaspokoić swoich potrzeb – może akurat nie tych podstawowych. Teraz na
przykład mogą za sześć milionów dolarów zarezerwować z wytwórni Gulfstream
G650, odrzutowiec absolutnie cool z sezonu jesienno-zimowego. Ale żeby dostać
samolot, muszą wyłożyć dodatkowo 60 milionów i czekać około pięciu lat. Sam
prezes firmy, należącej do korporacji produkującej czołgi i łodzie podwodne,
mówi, że „nigdy nie widział tylu bogatych przeżywających trudności”. Są
oczywiście dziedziny, w której nie odnotowuje się problemów: należy do nich na
przykład rynek drzwi żelaznych i szkła kuloodpornego.
Wydawanie pieniędzy na luksus i pewność luksusu to kapitalizm w całym
swoim blasku. Albo w całej swojej beznadziejności: Stany Zjednoczone
zmarnowały w 2012 roku 170 miliardów dolarów na „marketing bezpośredni”,
czyli listy i maile namawiające do kupna jakiegoś towaru. Zdaniem ekspertów
trzy procent listów papierowych i 0,1 procent listów wysłanych drogą
elektroniczną doprowadziło do sfinalizowania kupna. Zatem 164 miliardy
dolarów zostały wydane jedynie po to, by zawracać głowę, zaśmiecać podłogę
i zatykać filtry antyspamowe – stwierdza inny artykuł w „The Economist”,
wskazując, na czym polega prawdziwa użyteczność takich działań: zapewniają
one niepotrzebną pracę tysiącom ludzi, powtarzają same siebie, przymnażają
dochodów temu czy innemu szefowi.
(Czasem trudno dyskutować z jakimś poglądem. Na przykład: na całym świecie
trzyma się w domach 800 milionów psów i kotów. Sami tylko Amerykanie wydają
rocznie 30 miliardów dolarów na jedzenie dla swoich pieszczochów. I jak kogoś,
kto twierdzi, że dopóty, dopóki będą na świecie ludzie głodujący, powinno być
zabronione trzymanie czworonogów, przekonać, że nie ma racji? Jak
wytłumaczyć, że pies ma zjeść to, czego nie dostają ludzie? Między jedną a drugą
racją istnieje czasem przepaść).
Warren Buffett, czwarty najbogatszy człowiek świata, powiedział w 2011 roku,
że w jego kraju toczy się walka klas: „Od dwudziestu lat toczy się walka i moja
klasa ją wygrała. Jesteśmy jedynymi, którym znacznie obniżono stawki
podatkowe. W 1992 roku 400 osób płacących najwyższe w USA podatki miało
średnie dochody wynoszące 40 milionów dolarów. W ubiegłym roku średni
dochód tych 400, którzy zapłacili najwięcej, wyniósł 227 milionów, pięć razy
więcej. W tym okresie procent płacony od ich dochodów zmalał z 29 do 21. Przy
takich podatkach moja klasa wygrała bitwę – a była ona naprawdę zażarta”.

(Kapitalizm jest jak samolot: jeśli się zatrzyma, spadnie, musi więc
podtrzymywać swoją niekończącą się ucieczkę do przodu, udając, że nie może
wylądować. Prawdziwym cudem w samolocie nie jest to, że leci: cudem jest to, że
potrafi najszybszy znany nam ruch obrócić w pozorny bezruch, w spokój wśród
chmur, czyniący nasze zawieszenie w powietrzu jeszcze bardziej
niewyjaśnionym, niewiarygodnym. Prawdziwym cudem kapitalizmu jest nadanie
pozorów szalonego ruchu czystemu bezruchowi).

Wzrost nierówności w ciągu ostatnich trzydziestu lat stanowił gwałtowną


zmianę ogólnej tendencji panującej w XX wieku. W krajach najbogatszych
niewielu interesowało się tą sprawą, póki dóbr konsumpcyjnych starczało dla
wszystkich – i póki wszystkim nie dał się we znaki kryzys. W roku pańskim 2008
kraje bogate wydały fortunę na ratowanie swoich banków i swoich najbogatszych
obywateli, skazując jednocześnie na gorsze życie – bez oszczędności, domu,
pracy – wielu swoich ubogich. Że nie wspomnę o ubogich w innych krajach.
W czerwcu 2008 roku, kiedy na ulicach dziesiątków krajów miliony ludzi
żebrały o jedzenie, kiedy liczba niedożywionych na świecie osiągnęła po raz
pierwszy w historii spektakularny poziom miliarda, uczestnicy szczytu FAO
ogłosili kolejny raz, że suma 30 miliardów dolarów rocznie w ciągu sześciu
kolejnych lat – razem 180 miliardów – rozwiąże najpilniejsze problemy głodu na
świecie. Ktoś przypomniał wtedy, że w Stanach Zjednoczonych same tylko obroty
na rynku związanym z odchudzaniem wynoszą 33 miliardy dolarów rocznie.
Kraje bogate obiecały wówczas 12 miliardów dolarów na pomoc gospodarczą.
Był to gest niemal heroiczny: zamiar przekazania ponad jednej trzeciej tego,
czego od nich oczekiwano. Zdołały przekazać miliard. W listopadzie upadły ich
giełdy i banki, a ich rządy zapomniały o głodujących. W okresie kilku miesięcy
przeznaczyły trzy biliony – 3 000 000 000 000 – dolarów na ratowanie banków.

Ciekawe – dla mnie – że rządy wydają tak ogromne sumy na ratowanie


wielkich banków, a nie wydają skromniejszych na ratowanie głodujących.
Finanse są niezbędne dla funkcjonowania systemu, głodujący – nie. Są raczej jak
kij w szprychach.

I tak jednak dla wielu ratowanie banków stanowiło wydarzenie przełomowe:


moment, w którym zaczęli się zastanawiać nad niektórymi sprawami.

Ciekawe, jak nagle i nieoczekiwanie coś, co się wydawało oczywiste, ale nikt
tego nie zauważał, staje się oczywiste: zostaje „ujawnione” przez jakiś fakt, akt,
brak. A może należałoby powiedzieć: dopiero wtedy krystalizuje się w tym fakcie
i przekształca w powszechne, zrozumiałe pojęcie. Ratowanie wielkich banków
zachodnich przez rządy było jednym z takich faktów. Nagle pokolenia czy sektory
przez tyle lat jak najbardziej zadowolone ze swego poziomu życia uświadomiły
sobie, że żyją na łasce potężnych bogaczy, którzy mogą wykorzystywać aparat
państwowy dla własnych korzyści – i poczuły się zirytowane.

(W pewnym sensie akcje ratowania banków latem 2008 roku stanowiły


odwrócenie – zamknięcie? – cyklu rozpoczętego we wrześniu 2001 roku, siedem
lat wcześniej. Jeśli zamachy islamskie na Amerykę pomogły przekonać miliony
obywateli krajów centralnych, że powinni mieć zaufanie do państwa, które będzie
ich bronić – nawet gdyby miało to oznaczać rezygnację z pewnych swobód – to
ratowanie sektora finansowego pokazało im, że – przeciwnie – nie mogą polegać
na państwach, kiedy naprawdę tych państw potrzebują, ponieważ rządy sprawują
w nich bogacze. Ta zmiana nastawienia wciąż jest widoczna i rozmaicie się
przejawia).
Najbardziej znane, najlepiej sprzedające się wyrażenie związane z tym
procesem brzmiało: „99 procent”.
Wszystko zaczęło się od artykułu opublikowanego w maju 2011 roku w „Vanity
Fair” przez liberalnego ekonomistę i laureata Nagrody Nobla Josepha Stiglitza.
Stiglitz rozpoczynał od ukazania ogromnej koncentracji bogactwa – „co roku
najbogatszy jeden procent Amerykanów zgarnia jedną czwartą dochodów całego
kraju” – od uświadomienia nam, że pieniądze krążące w obiegu finansowym
przyciągają najzdolniejszych, odsuwając ich od zajęć bardziej produktywnych dla
społeczeństwa i dystansując bogatych wobec niepotrzebnych im miejsc
publicznych – takich jak szkoły, szpitale, parki – co w rezultacie powoduje
dezintegrację społeczeństwa.
Na zakończenie autor pisał: „Ten jeden procent ma najlepsze domy, otrzymuje
najlepszą edukację, korzysta z pomocy najlepszych lekarzy i osiąga najwyższy
poziom życia; jednego wszakże ludzie ci nie zdołali za swoje pieniądze nabyć:
zrozumienia, że ich los jest związany z losem pozostałych 99 procent. W ciągu
dziejów w końcu ów jeden procent dochodzi do zrozumienia tej prawdy. Za
późno”.
Slogan natychmiast zyskał popularność. Już po kilku dniach wielu mówiło
o proporcji 99 do 1 – politycy, dziennikarze, publicyści, osoby prywatne. Zdanie:
„Jesteśmy 99 procentami” przemieniło się w zawołanie bitewne.

(W Stanach Zjednoczonych 10 procent ludności skupia w swym ręku połowę


bogactwa; ale liczył się ten jeden procent).

Świadomość rosła. Raptem temat nierówności zaczął być narzucającym się


banałem: w tym punkcie wszyscy łatwo się zgadzali. Nierówność odnosiła się
bowiem do tych, którzy zgromadzili zbyt wielki majątek. Nie była to różnica
jakościowa, tylko ilościowa. Nie odzwierciedlała miejsca, jakie każdy zajmuje
w społeczeństwie, w procesie gospodarczym, na różnych poziomach
funkcjonowania kraju. W tym schemacie właściciel niewielkiej fabryki
zatrudniającej 200 robotników – wykorzystujący pracę 200 robotników – mógł
żyć na takim samym poziomie jak którykolwiek z jego pracowników: i on, i oni
należeli do tych 99 procent, które nie dysponowały dziesiątkami milionów.
To schemat, którym chętnie posługuje się maskarada nacjonalizmu.
Nacjonalizm czyni właściciela fabryki i robotnika, adwokata i pokojówkę,
właścicielkę hacjendy i parobka częścią tego samego: narodu, ojczyzny, która ich
wszystkich łączy i jednoczy – przeciwko innym. Grupy potrzebują wroga, żeby
uwierzyć w swoje istnienie. Wrogiem jednego kraju są pozostałe kraje – niektóre
bardziej. Wrogiem tej mało wiarygodnej grupy, w której są bogaci i biedni, ci
odrzuceni na margines i ci jak najbardziej zintegrowani, ci, którzy uciskają,
i uciskani – grupy kreowanej przez hasło „99 procent” – jest ów jeden procent
osób bogatych ponad wszelkie wyobrażenie. Przez ów jeden procent przemawia
taka buta, takie nieumiarkowanie, że wszyscy pozostali odnajdują w sobie coś
wspólnego: nie są tamtymi.
Ale i tak się różnią.

(Czy Amerykanie głoszący, że są tymi „99 procentami przeciw 1”, mają


świadomość, że wszyscy oni, razem wzięci, są jakby tym jednym procentem
całego świata?).

Slogan „99 procent” poddaje pod dyskusję temat bogactwa ekstremalnego – ale
nie bogactwa, własności, zawłaszczania dóbr.

(Wydaje się, jakby ostatnio wszystkie debaty zatrzymywały się u wrót


prowadzących do własności prywatnej: jest to nec plus ultra naszych czasów, próg,
którego nie wolno przekroczyć. Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate.
Przede wszystkim dlatego, jak sądzę, że nie ma żadnej idei alternatywnej.
Pojawiły się odmienne formy własności w sferze produkcji kulturalnej. Zawsze
było tak, że ten, kto chciał się podzielić kanapką, musiał zrezygnować z jej
połowy, kto książką – musiał oddać książkę. Teraz można się dzielić piosenką,
filmem, książką elektroniczną – w pewnych nowoczesnych miastach także
rowerem – nic z nich nie tracąc: jest to zmiana zasadnicza, okno otwarte na nowe
formy własności, choć jeszcze na małą skalę. Kiedy jednak wracamy do twardej
rzeczywistości kanapki, wszystko pozostaje jak dawniej, ta sama sytuacja co
zawsze.
Powiem więcej: własność ukazuje się jako nieunikniona, „naturalna”.
Kapitalizm i jego pojecie własności prywatnej wydają się czymś naturalnym,
zatem jej akceptowanie to realizm. Ale istnieją polityczne odpowiedzi, które
głoszą, że akceptacja to wybór, a nieakceptowanie to inny wybór, przeciwny.
Deklaracja taka nie gwarantuje, że coś się zmieni; mówi tylko, że ktoś pragnie
zmiany).

W dominujących debatach przeciwieństwem nierówności nie jest równość.


Tym, którzy krytykują nierówność, nie chodzi o równość, lecz o umiar. Chcą
wykluczyć skrajności. Przeszkadza im nie to, że istnieje mechanizm pozwalający
jednym przywłaszczać sobie owoc pracy innych, lecz że tych przywłaszczonych
owoców jest za dużo.
Skąd ta proporcja: 99 do 1? Oni zabierają zbyt dużo. My zabieramy mało.
Kapitalizm jest bowiem w porządku, ale nie należy przesadzać. Jak głosi
deklaracja przeciw nierówności sformułowana przez Oxfam – jedną z organizacji
pozarządowych najbardziej zaangażowanych w zwalczanie nędzy: „Nierówność
powiązana jest z wieloma problemami społecznymi, jak między innymi przemoc,
choroby psychiczne, przestępczość, otyłość. Więcej: stwierdzono, że nierówność
przynosi szkody zarówno ubogim, jak i bogatym. Ludzie bogaci czują się zdrowsi
i szczęśliwsi, jeśli żyją w społecznościach bardziej egalitarnych”.

W rzeczywistości nikt dobrze nie wie, co ma na myśli, mówiąc o równości.


Głoszona przez rewolucję francuską égalité oznaczała równość wobec prawa
w czasach, kiedy niczego takiego nie znano, kiedy fakt przyjścia na świat w takiej
czy innej kołysce zmieniał wszystkie prawa człowieka. Teraz, gdy zakładamy, że
większość państw uznaje równość wobec prawa, równość stała się dla wielu
„równością szans”. W myśl tej idei życie to bieg z przeszkodami i trzeba zapewnić
każdemu możliwość zjawienia się na starcie i rozpoczęcia wyścigu – potem na
bieżni najsilniejsi zdobędą laury, a pozostali stracą swoją szansę. Inni, mówiąc
o równości, odnoszą się do równości poziomu materialnego, prawdopodobnie
jednak mają na myśli „pewien umiar w nierówności”: żeby nie było
karykaturalnych różnic, żeby ci, którzy mają mniej, mieli dosyć, a ci, którzy
więcej, nie upokarzali reszty. Nie ma bowiem obecnie doktryn, które stawiałyby
równość materialną jako cel swoich działań.
A może są?
Promując „umiar w nierówności”, ową „rozsądną nierówność”, w ciągu
ostatnich dekad rządy i organizacje międzynarodowe przekonywały, że
rozwiązaniem jest pewien wariant trickle down, tak zwanego ściekania, dzięki
któremu wzrost bogactwa najbogatszych przynosi także korzyść najuboższym.
Ostatnio mówi się o tym po cichu, z zawstydzeniem, jakby chodziło o to, żeby
nikt dobrze nie zrozumiał.

Trudno wyobrazić sobie skalę równości materialnej w społeczeństwie, które


opiera się na materialnych różnicach – choć jednocześnie trochę je potępiają.
Zawsze uważało się, że wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi: allegados son
iguales / los que viven por sus manos / y los ricos (jednakowo ku niej idą / ci, co ręczną
czynią pracę, / i bogacze), mówi jeden z najwybitniejszych utworów naszego
języka, piętnastowieczny poemat pióra Jorge Manrique.
Dnia 11 września 2001 roku w Nowym Jorku prawie trzy tysiące ludzi –
dokumenty mówią o 2973 osobach, ale dokładna liczba nigdy nie będzie znana –
zginęło w atakach powietrznych nowego rodzaju. Tego samego dnia w pozostałej
części świata około 25 tysięcy ludzi umarło z przyczyn związanych z głodem.
I następnego dnia znowu tyle samo, i następnego, i następnego.
Ofiary zamachu zginęły w Nowym Jorku, stolicy świata, tamte – na jego
dalekich krańcach, na przedmieściach Tego Innego Świata. Za śmierć ofiar
w Nowym Jorku ktoś ponosił odpowiedzialność i wszyscy mający władzę
medialną chętnie winnych wskazywali; za tamtą jakby nikt nie był
odpowiedzialny, i większość mediów woli utrzymywać tę iluzję. Śmierć ofiar
w Nowym Jorku sprawiła, że wielkie potęgi polityczne świata mogły
usprawiedliwić znaczny wzrost kontroli społecznej i represji. Ze śmierci tamtych
ofiar nic nie wynika, w każdym razie nic, co mogłoby być powszechnie głoszone.

Nierówność nie odnosi się tylko do sposobu informowania o śmierci; odnosi


się także – przede wszystkim – do samej śmierci.
Przez większą część dziejów ludzie umierali z powodu chorób, których nie
umiano leczyć. Naturalnie ludzie biedni umierali na nie częściej, ponieważ się
gorzej odżywiali, żyli w gorszych warunkach sanitarnych, bardziej ubogo. Ale nie
znano skutecznego środka na podagrę, kiłę, raka piersi: ostatecznie więc królowie
i niewolnicy umierali na to samo.
Teraz tak nie jest. Dzięki postępowi, jaki się dokonał w medycynie w ciągu
ostatnich dekad, w Afryce w latach 1950–2000 liczba ludności się potroiła. Nie
umiera już tyle matek przy porodzie, tyle dzieci w ciągu pierwszych lat życia, tylu
chorych na malarię albo gruźlicę. A mimo to umiera bardzo wielu ludzi. Jedno
dziecko afrykańskie na dziesięcioro umiera przed ukończeniem piątego roku
życia; piętnaście razy więcej niż w krajach bogatych.
Różnica polega na tym, że teraz ludzie nie umierają z powodu braku lekarstw
na swoje choroby, lecz z powodu braku pieniędzy na te lekarstwa. W Ugandzie,
na przykład, rząd nie ma dosyć pieniędzy, żeby wysłać odpowiednią ilość leku
Malarone – Atovaquonum, Proguanili hydrochloridum – środka zapobiegającego
malarii, więc wysyła mniej. W szpitalach dzieli się porcje, tak że każdy otrzymuje
mniej, niż potrzeba. Takie zmniejszone dawki działają jak szczepionki: na
dłuższą metę powodują uodpornienie na Malarone. Kiedy ktoś zachoruje, nie
przechodzi odpowiedniej kuracji i umiera. Umiera nawet nie tyle z powodu
choroby: umiera, ponieważ otrzymuje mniej lekarstw, niż jest to konieczne.
Może więc to byłoby miarą absolutnej, niezbywalnej równości: żeby nikt nie
umierał z powodu nieszczęść, na które mamy środki zaradcze. Miarą
najmniejszej możliwej równości w obliczu tej, która traktuje wszystkich
absolutnie równo.
Tak jest skromna.

Równość polegająca na tym, że codziennie ma się coś do jedzenia, jest jeszcze


skromniejsza. Stwierdziliśmy, że w świecie, w którym nic nie legitymizuje
bardziej niż bycie ofiarą, głód przynosi ofiary – bardzo wiele ofiar – bez
widocznego sprawcy.
Czym jest ofiara bez sprawcy? Czynem bez czyniącego, dopustem bez tego, kto
się czegoś dopuścił, zamętem wynikłym z niemożliwości dopełnienia pewnej
historii. A w rezultacie opowieścią niewygodną, którą tak wielu woli pomijać.

Rozprawiając – jeśli w ogóle o czymś – o nierówności.


.

1
Słońce praży. Widać polną drogę, potem nagie pole; smród jest nie do zniesienia.
Most. Pod mostem rzeka Reconquista – brązowa woda wymieszana z pianą,
zgnilizna. Słońce roztapia wszystko. Na moście setki ludzi czekają, aż kilka
metrów dalej otworzy się szlaban. Pocą się, czekają, patrzą na siebie, niewiele się
odzywają; wielu przyjechało na rowerach. Pod mostem słychać krzyki; dwóch
chłopaków piętnasto-, może szesnastoletnich goni trzeciego w tym samym
wieku. Na moście, w chwili kiedy otworzy się szlaban, setki ludzi pobiegną
w kierunku wielkiej góry śmieci. Prawie sami mężczyźni, prawie wyłącznie
młodzi; ale są i kobiety, i starcy. Pod mostem uciekający chłopak krzyczy,
prześladowcy doganiają go, szarpią, chłopak krzyczy jeszcze głośniej. Na moście
ten i ów patrzy, ale jakby nie widział. Pod mostem goniący przewracają chłopaka,
chwytają go za ręce i nogi, robią zamach, wrzucają do rzeki. Chłopak wpada do
zgniłej wody, już nie krzyczy. Czekający czekają dalej. Słońce wybucha.

– Nieładnie jest grzebać w śmieciach. Mąż mi mówił, że takie jest życie. A ja na


to, że jeśli jest takie, to jest nieładne. Poszedł sobie, mój mąż, kto wie, gdzie się
podziewa, odszedł i zostawił mnie z pięciorgiem dzieci. A ja dalej grzebię
w śmieciach.

Wysypiska w José León Suárez zapisały się w historii Argentyny. Przeszło


pięćdziesiąt lat temu rząd wojskowy rozstrzelał tutaj niewiadomą liczbę cywilów,
którzy chcieli wesprzeć wojskowy pucz Peróna. Z tego miejsca – tej opowieści –
wyłoniła się historia, która rozpoczynała się od faktu, że jeden z zabitych przeżył:
„Pół roku później, w upalną letnią noc, pewien człowiek mówi mi znad szklanki
piwa:
– Jeden z rozstrzelanych żyje.
Nie wiem, co mnie pociąga w tej niejasnej historii, tak odległej, pełnej
nieprawdopodobieństw”.
Tak napisał w 1957 roku Rodolfo Walsh, zaczynając swoją Operación Masacre.
Z tych linijek narodziło się właściwie wszystko, co robimy. Stąd, z wysypiska
w José León Suárez.
– Hamburgery znajduję, przecier pomidorowy, zupę, takie rzeczy. Tak, gotuję
prawie tylko z tego, co tam znajdę.
– A co przede wszystkim gotujesz?
– Zupę. Z ziemniakami, makaronem, ryżem. Jak znajdę mięso, to z mięsem.
Zależy, na co trafię.

Od tamtej pory wysypiska znacznie się zmieniły. Teraz jest to zajmujące 300
hektarów przedsiębiorstwo o nazwie CEAMSE – Coordinación Ecológica Área
Metropolitana Sociedad del Estado. Jej początki są aż mętne, tak klarowne:
wojskowi, którzy mordowali zapamiętale, napełniając rzekę trupami, uznali, że
mają dosyć smogu zanieczyszczającego powietrze Buenos Aires. Była to racja
szlachetna, absolutnie zgodna z duchem ekologii: zakazano spalania śmieci
w domu i zastąpiono ten system wielkimi spalarniami umiejscowionymi na
przedmieściach. Inaczej mówiąc, czystość nieba nad centrum miasta warta była
zanieczyszczenia jego peryferii.
W tym samym czasie, niecały kilometr stamtąd, w Campo de Mayo, jednym
z większych garnizonów armii argentyńskiej, setki albo tysiące ludzi zostało
uznanych za „zaginionych”; ich ciała spalono i pogrzebano.

Miasto Buenos Aires produkuje śmieci, rejony położone dookoła przyjmują je


i przetwarzają – konsumują. Miasto Buenos Aires, liczące trzy miliony
mieszkańców, produkuje codziennie 6,5 tysiąca ton śmieci; trzydzieści dzielnic
regionu podmiejskiego, z dziesięcioma milionami mieszkańców – 10 tysięcy.
Czyli każdy mieszkaniec centrum stolicy śmieci dwa razy bardziej niż
mieszkaniec przedmieścia. Przynależność do określonej warstwy społecznej łączy
się z przywilejami.
Zawsze byli ludzie, którzy grzebali w śmietnikach, cirujeaban[19], szukając
rzeczy na sprzedaż. Wraz z powstaniem CEAMSE i ze znacznym zwiększeniem
ilości przywożonych śmieci przybyło także miejscowych grzebaczy. Pod koniec lat
dziewięćdziesiątych, kiedy Argentyna potwierdziła swój status kraju
podzielonego, państwo kazało ogrodzić teren wysypiska; pilnowały go dziesiątki
policjantów. Ci zaś nie mieli żadnych obiekcji: kiedy widzieli grzebacza, tłukli go
i – dla jego dobra – zabierali mu to, co znalazł. Władze CEAMSE twierdziły, że
wszystko to dla jego dobra, że nie mogą pozwolić, aby ludzie zbierali i spożywali
produkty zepsute, które mogłyby im zaszkodzić. Państwo, które nie
gwarantowało im pożywienia, gwarantowało, że nie zjedzą skwaśniałego jogurtu.
Grzebacze zaczęli ulepszać swoje metody: przychodzili nocą, potajemnie,
w pojedynkę, po dwóch, trzech, a widząc policjanta, chowali się, często pod
śmieciami.
W każdym razie grzebanie w śmieciach dawało zajęcie w kraju, w którym
brakowało pracy. Wokół wysypiska był pas wolnej ziemi, nienadającej się do
zasiedlenia ze względów sanitarnych. Powoli ludzie zaczęli go zajmować.

– Tego dnia dowiedziałam się o trzeciej czy czwartej, że ludzie zajmują teren,
i o szóstej już tam byłam ze swoim kawałkiem brezentu. Ciężko było, bardzo. Jak
w każdym miejscu: zajmie jeden, zaraz się zjawia drugi, i zanim się obejrzysz, już
są wszyscy – mówi Lorena. – Dopiero tutaj zrozumiałam, co znaczy być biednym.
Był rok 1998, Argentyna znajdowała się – jak zwykle – w kryzysie
ekonomicznym i społecznym. Wokół wysypiska osiedlali się ludzie, którzy zostali
bez pracy, których nie stać już było na zapłacenie skromnego czynszu za dający
możliwość wegetacji domek. Ponadto przybyły tysiące uciekinierów z –
niesłychanie ubogich – terenów zalanych przez powódź na północnym
wschodzie.
– Zajęliśmy ziemię ot, tak, po prostu. Jak się zajmuje teren, to jest właśnie tak,
jeden wielki burdel, wszędzie pełno kabli dla oznaczenia działki. Siedziałam na
kamieniu, pilnując tego kawałka. Jeden sąsiad, nazywał się Coqui, ciągle zawracał
mi głowę: „Pamiętasz tamte lata, kiedy byłaś jeszcze całkiem biała?”.
Lorena była też bardzo młoda, nie miała wtedy 25 lat. Teraz ma 38 i waży, jak
twierdzi, prawie 200 kilogramów: ogromna masa ciała z pogodną, inteligentną
twarzą, krótko obcięte jasne włosy, bardzo tęga.
– Teraz zrobiłam się śniada, skórę mam ogorzałą, spieczoną, ręce
pociemniałe... „Pamiętasz, jak byłaś jeszcze zupełnie jasna, Lore, i siedziałaś tam,
na kamieniu?”. Ja tylko pamiętam, że miałam porządnego pietra...
Lorena przyjechała z Urugwaju osiem lat wcześniej jako szesnastolatka.
Urodziła się w robotniczej dzielnicy Montevideo. Ojciec odszedł, kiedy była
malutka. Matka była krawcową i harowała, jak mogła, starając się zapewnić
utrzymanie czterem córkom, które wkrótce wyemigrowały do Argentyny.
Z wielkim trudem zdołała najmłodszej, Lorenie, zorganizować przyjęcie z okazji
obchodzonych uroczyście piętnastych urodzin. Dwa miesiące później zmarła na
zawał. Lorena sama, pozostawiona bez środków do życia, nie miała innego
wyjścia, jak przenieść się do domu jednej z sióstr z drugiej strony Río de la Plata,
w José León Suárez na przedmieściach Buenos Aires.
– Wsiadłam w autobus jadący z Montevideo, jechałam przez całą noc. Rankiem
autobus wjechał do Buenos Aires, autostradą, wjechał do centrum, rozwidniało
się, a ja patrzyłam przez okno i mówiłam do siebie: jejku, Hollywood,
przyjechałam do Hollywood, światła, autostrada, kobiety, które wychodziły nie
wiem skąd, w botkach do kolan – króciutkie szorty i te botki. Ja byłam ubrana jak
Janis Joplin: hinduska spódnica, warkocze, drewniane chodaki, a te laski wracały
z imprez w botkach i króciutkich szortach. Patrzyłam przez okno i oczy
wychodziły mi na wierzch. Za dużo tego było: autostrada, botki, tyłeczki. Serce mi
waliło i pytałam sama siebie: gdzie ja jestem, co to jest, gdzie ja trafiłam.
W José León Suárez też niewiele mogła zrozumieć. Siostry martwiły się o nią,
taką młódkę, która przybywała jakby z dawnego życia. Lorena nie miała żadnych
papierów, nie miała skończonej szkoły, nie wiedziała, co zrobić ze swoim życiem.
– Zaczęłam sprzedawać choripán[20] na dworcu. Właściciel macał mnie po tyłku,
nie chciałam nic mówić, ale któregoś dnia nie wytrzymałam, kazałam mu się
odpieprzyć i więcej tam nie poszłam. Zaraz potem zaczęłam pracować przy
zbieraniu śmieci. Tu, w José León Suárez, wszyscy to robili; i zaczęłam ćpać,
ostro. Nie wiedziałam wcześniej, co to jest skręt... I cały ten półświatek nędzy,
ubóstwa. Chciałam się zabić. Ale potem zdarzyło mi się coś bardzo miłego:
poznałam ojca moich dzieci. Długo, szesnaście lat, byłam z ojcem moich dzieci.
To była piękna historia.
Chłopak miał na imię César, pracował w fabryce, miał rodzinę. Razem założyli
drugą: dwoje dzieci biologicznych, jedna córka adoptowana. Wtedy, w 1998 roku,
mieszkali w małym domku, wynajmowanym. Ale Césara wyrzucono z fabryki
i nie mieli z czego płacić. Poza tym Lorena zawsze chciała mieć coś na własność:
kawałek ziemi. Tamtego dnia on nie chciał pójść zająć terenu. Ona nalegała.
– Miałam już dosyć, nie mogłam wytrzymać. Zawsze starałam się robić
wszystko jak należy, ale nigdy mi nie wychodziło, nic nie miałam. Ale ten mięczak
nie chciał robić niczego wbrew prawu, wszystko legalnie. A już zwłaszcza, jak
zobaczył to miejsce, na pół zatopione wysypisko śmieci, wszędzie świństwo,
błoto, szczury, o, takie wielkie. Wtedy żeśmy się pierwszy raz rozstali.

Tamtego popołudnia każdy zajmował, co mógł. Lorena chętnie wraca pamięcią


do tej chwili. Ludzie sobie pomagali: przyszedłeś, zostałeś, dadzą ci, czego
potrzebujesz. Na początku każdy miał działkę 30 na 30; ale szybko ludzie
zobaczyli, że w ten sposób nie starczy dla wszystkich, i postanowili dzielić to
jeszcze na pół: 30 na 15, wtedy starczy. Zaczęli wytyczać ulice, zaznaczać, gdzie
miałyby kiedyś zostać położone chodniki. Tygodnie pracy, entuzjazmu.
I konfliktów: niektórzy zajmowali działki, żeby sprzedawać je tym, co przybywali
później, ale ludzie już tego pilnowali.
– Jak dowiadywałam się, że ktoś chce zrobić interes, wołałam kolegów,
mówiłam: chodźmy tam, i siedzieliśmy na takiej działce, póki się tam nie
sprowadziła rodzina, nie pozwalaliśmy sprzedawać, tylko instalowaliśmy tam
jakąś rodzinę. Wszyscy mieliśmy folię; mieszkaliśmy tak prawie pół roku. Żeby
przeżyć, musieliśmy się organizować w grupy złożone z tych, którzy już tam
mieszkali. Żeby móc coś ugotować, rozpalić ogień, bo policja nie pozwalała nam
wnosić drewna, desek. Nie mieliśmy też wody. Woda była strasznie brudna,
ludzie chorowali na żółtaczkę. Zorganizowaliśmy garkuchnię, zaczęliśmy
kombinować, skąd brać wodę. Na początku ciężko jest zorganizować życie. Tam
zobaczyłam też pierwszy raz, że potrafię robić różne rzeczy.

Jakiś czas potem ktoś uświadomił wszystkim, że osiedle bez nazwy to nie
osiedle. Dyskutowali nad tym na zebraniu mieszkańców. Niektórzy chcieli, żeby
się nazywało José Luis Cabezas, na pamiątkę fotografa, którego pewien milioner
rok wcześniej, za rządów prezydenta Menema, kazał zamordować. W końcu
jednak postanowili, że będzie się nazywało Ocho de Mayo, na pamiątkę ósmego
maja, dnia, w którym wreszcie się odważyli, w którym się wszystko zaczęło.

W ciągu kolejnych miesięcy przybyły jeszcze tysiące ludzi. Cały wolny teren
w okolicy – wysypiska, bagna – przekształcił się powoli w osiedla. Po jakimś czasie
César zgodził się mieszkać w tym miejscu i wrócił do Loreny. Nie mieli
specjalnych źródeł zarobku. Były dni, że nie jedli, jak należy; grzebali
w śmieciach. Grzebać, cartonear, to stosunkowo nowe słowo w języku
Argentyńczyków, ma najwyżej dwadzieścia lat. Jest poprawnym politycznie,
wypranym z ideologii określeniem na przeszukiwanie wyrzuconych przez kogoś
śmieci; sami zainteresowani określają siebie starym terminem cirujas.
Lorena odwiedzała czasem elegancką dzielnicę stolicy, Belgrano R. Niektórzy
jej sąsiedzi też tam jeździli, między innymi rodzice Noelii.
– Kiedy Noelia miała pięć czy sześć lat, dawno temu, przychodziła do ośrodka,
który urządziliśmy w naszym osiedlu. Ja miałam z dziećmi warsztaty i pamiętam,
że rozmawialiśmy o marzeniach, o tym, czego każde z nich pragnęło. Noelia
narysowała coś dziwnego. Nie zrozumiałam, wiec poprosiłam, żeby mi
wytłumaczyła. „To jest McDonald’s”. A ja na to: „To jest twoje marzenie?”. „Tak,
zjeść tam coś, ale w środku”. I rysowała to, co w środku. Bo jeść z wyrzuconych
toreb McDonalda, z odpadkami – do tego była przyzwyczajona. Ale chciała coś
zjeść w środku.
Lorena dodaje, że McDonald’s to był „San McDonald’s”, bo mieli najładniejsze
hamburgery. Do dziś McDonald’s wyrzuca resztki najczyściej – podkreśla. Ale
Noelia chciała zjeść coś w środku.

Wtedy, przed jakimiś dziesięcioma laty, większość mieszkańców osiedla Ocho


de Mayo chodziła grzebać w Górze. W tym, co do tej pory nazywane jest Górą.

– Musisz się zebrać na odwagę. Kiedy powiem ci: hej, brudasie, wleź na tę górę
śmieci – to wejdziesz? Zapewniam cię, że nie. Będziesz się wykręcał, kombinował,
z obrzydzenia się porzygasz i stwierdzisz, że to nie dla ciebie.
Góra śmieci jest wysoka na 5–6 metrów i ma 20 metrów u podstawy. I jest
jednym wielkim świństwem – najrozmaitsze odpadki, cieknące, lepkie, smród jak
sto diabłów.
– Ale jak jesteś bardzo głodny, zrobisz, co masz zrobić, a niech to, i na koniec
nie będziesz pamiętał. Cóż, konieczność... Jedyne, co nam każe organizować się,
walczyć o ten kawałek ziemi, to głód. Muszę, więc to robię. Nie bardzo sobie
z tego zdajemy sprawę, podobnie jak nie całkiem do nas dociera, co tu robimy.
Gdybyśmy zaczęli analizować, nie byłoby nas tutaj.
„Tutaj” to położona u stóp Góry spółdzielnia przetwarzania śmieci, którą
kieruje Lorena. Wielkie słowo: spółdzielnia. Po prostu buda wypełniona
śmieciami, wszędzie dookoła zwały śmieci. Kilkudziesięciu ludzi, mężczyzn
i kobiet, segreguje je, przygotowuje do sprzedaży. To ci, którzy uwolnili się od
wchodzenia co dzień na Górę: grzebacze mający stałą pracę. Argentyna jest
krajem, w którym wszystko może zostać zinstytucjonalizowane; taki jest
współczesny świat.
– Dlaczego to robią? Gdyby się zastanowili, to co by wybrali?
– Nie wiem, coś innego. Nie myślimy o tym, jak długo pociągniemy, pracując
tutaj... To straszne, to życie nas wszystkich, którzy pracujemy w tej branży, wśród
śmieci... Jesteśmy przesiąknięci smrodem, brudem. Śmierdzimy... Pracujemy
pośród szczurów, takie są tu warunki. Ale musisz rozwiązać problem jedzenia.
Jak człowiek jest głodny, nie może zatrzymywać się nad takimi sprawami – mówi
Lorena.

W związku z kryzysem 2001 roku, coraz częstszym zajmowaniem ziemi


i brakiem pieniędzy liczba grzebaczy nieoczekiwanie wzrosła. Stali się bardziej
zdeterminowani i nieustępliwi. Wysypisko było odtąd pilniej strzeżone. Jeśli ktoś
usiłował wejść, strzelano. Wówczas grzebacze zaczęli napadać na przyjeżdżające
ciężarówki. Represje nasiliły się, obejmując pobliskie osiedla. Dochodziło do
bójek, strzelaniny, byli pobici, ranni.
Podobno policja ulepszyła metody działania: czasem policjanci pozwalali
ludziom wejść na teren wysypiska i zatrzymywali ich dopiero potem, żeby
zarekwirować znalezione produkty i sprzedać je w mieście. Bywało też,
opowiadają grzebacze, że kazali sobie płacić za wpuszczenie: pieniędzmi,
towarami, seksem.
Działo się tak do 15 marca 2004 roku. Tamtej nocy dwaj szesnastoletni
bliźniacy, Federico i Diego Duarte, przyszli, jak w inne noce, grzebać w śmieciach
Góry. Kiedy zjawiła się policja, ukryli się pod kartonami, wśród odpadków.
Federico zobaczył, jak ciężarówka wysypuje stosy śmieci kilka metrów dalej,
w miejscu, w którym powinien być jego brat. Kiedy policja odjechała i mógł wyjść,
zaczął wszędzie go szukać. Następnego dnia ich siostra Alicia oficjalnie zgłosiła
zaginięcie. Nie bardzo się nim przejęto. Dwa dni później, kiedy prokurator
nakazał poszukiwania, było już za późno.
Nigdy nie odnaleziono ciała Diega Duarte. Sprawa urosła do rozmiarów
skandalu, a przypadek był opisywany przez krajowe dzienniki. Na znak protestu
na Camino del Buen Ayre – drodze przecinającej teren CEAMSE – została
urządzona pikieta. Kilka dni później setki grzebaczy podpaliły budy na terenie
wysypiska. W końcu przedsiębiorstwo zgodziło się na rozmowy. Uzgodniono, że
każdego dnia około piątej przez godzinę grzebacze będą mogli swobodnie
wchodzić na Górę. Sankcjonowano w ten sposób, uznawano oficjalnie coś, co do
tej pory było sprawą nieujawnianą i marginalizowaną: fakt, że tysiące
Argentyńczyków grzebie w śmieciach w poszukiwaniu żywności.

2
Wyrzucanie czegoś do śmieci jest gestem władczym. Pokazującym, że człowiek
może się obejść bez dóbr, o które inni się ubiegają. Jest świadom tego, że inni
chętnie te dobra zabiorą.
Miła jest władza posiadania, ale nie tak jak władza wyrzucania: pokazywania,
że się czegoś nie potrzebuje.

Prawdziwą władzą jest wzgardzenie nią.

Institution of Mechanical Engineers, IMechE, instytucja zrzeszająca


inżynierów, z siedzibą w Wielkiej Brytanii, jest organem mądrym, szacownym.
W styczniu 2013 roku ukazał się raport, który wyglądał na zwykłe szukanie
sensacji. Otóż po latach badań wykazywał on, że mniej więcej połowa
produkowanej na świecie żywności nie jest zjadana.
W rzeczywistości szacunki nie były zbyt odległe od tych, jakie robiono
wcześniej, jednak podane wprost, w całej dosłowności, wywołały pewien szok.
„Obecnie produkujemy około 4 miliardów ton żywności rocznie, lecz z powodu
niewłaściwego sposobu zbierania, przechowywania i transportu, jak również
marnowania podczas sprzedaży i konsumpcji, około 30–50 procent – 1,2 do 2
miliardów ton – nie trafia do naszych żołądków. A liczba ta nie pokazuje, że
w procesie produkcji żywności, która zwyczajnie kończy w śmieciach,
marnotrawione są również wielkie ilości ziemi, energii, nawozów i wody”, głosił
raport.

Przyczyny są różne i zależą od miejsca. W Tym Innym Świecie jedzenie się


marnuje, gdyż brak jest infrastruktury: gnije na polach, ponieważ nie ma go jak
zebrać, niszczeje w źle wyposażonych magazynach, nie dociera do celu z powodu
złego stanu dróg i środków transportu, zjadane jest przez szczury i robaki. I to
nie tylko w krajach najodleglejszych. „W Azji Południowo-Wschodniej na
przykład – piszą autorzy raportu – marnuje się rocznie około 180 milionów ton
ryżu. W Chinach, kraju dynamicznie rozwijającym się, straty sięgają 45 procent,
podczas gdy w Wietnamie, mniej rozwiniętym, między polem a stołem przepada
około 80 procent produkcji”.
W krajach bogatych żywność marnuje się w lodówkach albo na półkach
sklepowych, w magazynach restauracji, ale przede wszystkim w zamrażarkach
i spiżarniach konsumentów. Jest po prostu – ciągle jeszcze – zbyt tania. Obłęd
panujący w dziedzinie żywienia sprawia, że kto może, wyrzuca żywność, gdy
zbliża się termin upływu ważności. Poza tym jesteśmy niezwykle wymagający.
„Wielkie supermarkety, aby zaspokoić oczekiwania klientów, odrzucają całe
zbiory owoców, które z pewnością nadają się do jedzenia, tylko dlatego że
produkt nie odpowiada zawyżonym normom dotyczącym cech fizycznych –
wielkości i wyglądu. Z tego powodu, na przykład, nie zostaje zebranych do 30
procent warzyw w Wielkiej Brytanii. A jeśli towar dotrze do sklepów, zwykle
namawia się klientów do kupowania nadmiernych ilości, w związku z czym wiele
produktów krótkotrwałych trzeba będzie wyrzucić. W krajach bogatych kupujący
wyrzucają od 30 do 50 procent tego, co kupili”.
FAO, rok wcześniej, w sposób bardziej oględny dawała do zrozumienia to
samo, określając pewne kategorie: w Europie i Stanach Zjednoczonych przeciętny
konsument marnuje około 100 kilogramów żywności rocznie; w przypadku
konsumenta azjatyckiego lub afrykańskiego – konsumenta afrykańskiego? – jest
to niecałe 10 kilogramów. Stwierdzała też, że obywatele dwudziestu
najbogatszych krajów świata marnują rocznie żywność w ilości równej całej
produkcji w Czarnej Afryce: około 220 milionów ton.
Weźmy inną liczbę: we Włoszech co roku wyrzuca się do kosza żywność
wystarczającą do nakarmienia 44 milionów ludzi, wartą 37 miliardów euro.
W Stanach Zjednoczonych, według danych Ministerstwa Ochrony Zasobów
Naturalnych – National Resource Defense Council, NRDC, trafia na wysypisko 40
procent żywności. Jak wynika z ankiety przeprowadzonej przez firmę Shelton
Group, dwóch Amerykanów na pięciu odczuwa „ekologiczne wyrzuty sumienia”
z powodu marnowania żywności.
Inaczej mówiąc, każdego dnia Anglicy wyrzucają mniej więcej cztery miliony
jabłek, pięć milionów ziemniaków, 1,5 miliona bananów. Każdego dnia Anglicy
wyrzucają mniej więcej cztery miliony jabłek, pięć milionów ziemniaków, 1,5
miliona bananów. Każdego dnia Anglicy wyrzucają mniej więcej cztery miliony
jabłek, pięć milionów ziemniaków, 1,5 miliona bananów. Każdego cholernego
dnia.
Wyrzucanie jedzenia jest wyraźnym efektem przesytu – jednym
z przykrzejszych. W roku 2007 Anglicy wyrzucili 8,3 miliona ton żywności, w 2010
z powodu kryzysu tylko 7,2 miliona. Czyli sprawa jest jeszcze bardziej haniebna:
kiedy biednieją, bardziej uważają.

W tych liczbach coś wydaje się niewiarygodne: trudno uwierzyć, że marnujemy


połowę, czy nawet jedną trzecią żywności, podczas gdy tylu ludziom jej brakuje.
Analizowałem jednak tę kwestię dogłębnie i wiele źródeł potwierdza podane
przeze mnie informacje.

W Argentynie badanie Instytutu Ochrony Zdrowia Wydziału Inżynierii


Uniwersytetu w Buenos Aires, z 2011 roku, wykazało, że w mieście wyrzucane jest
od 250 do 300 ton żywności dziennie – około 550 tysięcy porcji.
Śmieci – obfitość śmieci, wyrzucanie rzeczy do śmieci – to jedna z najbardziej
oczywistych metafor systemu-świata: jedni wyrzucają to, czego tak bardzo
potrzebują inni, jednym brakuje tego, czego zbywa innym.

– Ten, kto wygrywa, bierze najlepsze rzeczy – woła do mnie chłopak w koszulce
z logo klubu Boca, bardzo podartej.

Słońce praży. Polna droga, puste pole, straszny smród, tysiąc osób czeka przy
wejściu na most. Skupieni, czujni, napierają na całej szerokości, czekając na znak.
Słońce nie odpuszcza. Z przodu policjant patrzy na nich z morderczą
obojętnością. Raptem podnosi ręce, macha – na to czekali. Tysiąc ludzi wali przed
siebie, we wrzawie, ale bez krzyków, w kierunku Góry.

Pierwszy pomysł jest taki: wyrzucić to, co zostało, do kosza. Drugi: wyrzucić to
obywatelom trzeciej kategorii.

Kiedy policjant da znak, trzeba biec. Dotrzeć na miejsce przed innymi,


wykorzystać trzy kwadranse, w czasie których otwarty jest dostęp do Góry. Biec:
kilometr biegu na otwartej przestrzeni, pod górę, przepychanki, ktoś się
przewraca, woła coś, żartuje. Biegną, biegną co tchu: ubitą drogą, pośród dziur,
pagórków śmieci, chaszczy, stawów pełnych zatęchłej wody, biegną, biegną
wszyscy, ciekawe, kto dobiegnie pierwszy, kto pierwszy zanurzy się w śmieciach,
zgarnie najlepsze odpadki. Biegną, w większości mężczyźni, ale są też kobiety,
dzieci, około tysiąca mężczyzn, kobiet, dzieci biegnących zapamiętale, żeby przed
wszystkimi dotrzeć do śmieci. Walka o byt wyreżyserowana przez marnego
artystę.

– Jadę na rowerze. Jak się przewrócisz, to cię stratują. Albo zrzucą, bo jesteś
zawalidrogą, spadniesz, a jak spadniesz, to cię zadepczą. Przepychanki. To jak
wyścig: kto się przewróci, odpada. Jeśli nie wstaniesz na gwizdek, zostaniesz
stratowany. Każdy chce dotrzeć pierwszy. Taki jest głód: ten, kto dopadnie
pierwszy, chwyci, kto nie – nie. Trzeba więc biec.
Szczur od dziesięciu lat przychodzi grzebać w Górze. Przedtem kładł dachy, był
pomocnikiem murarza, ale mówi, że nie tak łatwo znaleźć robotę. Coraz trudniej.
– W każdym razie mnie się nie udaje. Dlatego tu przychodzę – powie mi
później, kiedy już będzie wracał.

Niektórzy mają wózki ręczne – konne są zakazane – ale poruszają się wolno,
zbyt wolno; to jest dobre tylko wtedy, gdy się pracuje z kimś innym, kto może
podjechać na rowerze. Rowery są stare, zdezelowane, podskakują na
nierównościach, jazda jest niebezpieczna – uskoki, rozmaite śmieci.
– Widziałeś? To jak wyścigi konne; trzymają nas wszystkich, a potem trzeba
wyskoczyć. Kto dobiegnie – wygrywa. Popychają cię, wpadają na ciebie. Kiedyś
złamałem sobie ramię i biodro; całe szczęście, że chłopaki mnie wyciągnęli, nie
masz pojęcia, jak bolało...
Są cali brudni: brudne szorty, T-shirty, czapki, adidasy, komplet brudnego
stroju, żeby ubrudzić się, walcząc o najlepsze śmieci.

– Tutaj nikt ci nie pomoże, musisz dać sobie radę sam.

Przedtem Szczapa nie przychodziła, bo nie miała roweru.


– Bez roweru jest ciężko, docierasz na miejsce późno, już nic nie ma.
Szczapa wyprawiała się z wózeczkiem grzebać w śmieciach w centrum –
w stolicy, jak mówi. Wychodziła po obiedzie i wracała późną nocą. Miała coraz
większy kłopot z zostawianiem dzieci, a poza tym w centrum czasem coś
znajdywała, a czasem nie.
– Tutaj jest pewniej: zawsze coś wygrzebiesz. No, może nie zawsze, ale bardzo
często. I jest o wiele bliżej. Nie wyobrażasz sobie, jak oszczędzałam, żeby zdobyć
rower. Przez lata marzyłam o tym rowerze.
Szczapa jest chuda jak szczapa, ma trzydzieści parę lat, pięcioro dzieci w wieku
od dwóch do dwunastu lat.
– W końcu udało ci się kupić – mówię.
Patrzy na mnie, nie rozumiejąc.
– To znaczy: rower – dodaję.
– Gdzie tam kupić. Znalazłam go w stolicy, na śmietniku, zdezelowany, ale
naprawiliśmy.

Odór, smród, robactwo, nieopisane ilości robactwa.

– Jeśli chcesz tam pójść, to pamiętaj, że to jest jak więzienie. Tak, tam jest jak
w pierdlu. Czekasz, aż cię zabiją albo aż sam kogoś zabijesz. Jest niebezpiecznie,
naprawdę. Ale tobie nic się nie stanie, nie. Jeśli pójdą nowi, chłopaki z innego
miasta, to ich wymłócą kijami, zniszczą im wszystko, zabiorą rower, potną twarz,
straszne. To naprawdę szaleństwo, jak tam trzeba walczyć o miejsce. Kiedyś
pobili do nieprzytomności chłopaczka osiem, dziesięć lat, pierwszy raz przyszedł.
Była jego matka, potężna kobieta, chwyciła łańcuch od roweru i pogoniła tamtych,
co pobili jej syna.
– Boisz się tam chodzić?
– Nie jestem szczeniakiem.

Przybywają hurmem, gromadnie, wspinają się wysoko, tam, gdzie parkują


swoje jeepy i motocykle policjanci ubrani w stroje komandosów, dokąd docierają
żółte koparki, gdzie pod ziemią biegną kilometry rur transportujących gaz, gdzie
jest wierzchołek Góry, jej najwyższy punkt – nieskończona góra śmieci.

– Przyczep go, Matute! – krzyczy jakiś dwudziestoletni chłopak.


Matute robi, jak mu tamten każe. Niektórzy przywiązują swoje rowery
drutami; inni je zostawiają, jakby się niczego nie obawiali.
– Nie, jest o wiele więcej mężczyzn niż kobiet. Mężczyźni mają więcej siły. Więc
my, kobiety, musimy się zająć szukaniem jedzenia; nie możemy nosić drewna czy
pojemników. Człowiek uczy się znajdywać jedzenie. Wyczuwa instynktownie –
mówi Szczapa.
– Kobiety nie chodzą zbyt często – dodaje. – To bardzo niebezpieczne. Można
oberwać. Ale też grzebią. Niektóre z dziećmi. Ale dzieciom to może zaszkodzić.
Smród, cała zgnilizna.
Mąż Szczapy od dłuższego czasu nie może znaleźć pracy. Oboje dostają zasiłek
na dziecko: Asignación Universal por Hijo – na to z dzieci, które nosi nazwisko
Szczapy, ponieważ urodziło się, kiedy Szczapa była w separacji. Na pozostałą
czwórkę nie dostają, bo dzieci mają nazwisko męża, a mąż pracował kiedyś
legalnie, nie należało mu się. Teraz musi załatwić papiery, żeby móc dostawać.
– A wam nie szkodzi?
– Co nam nie szkodzi?
– No, ten brud, zarazki.
– Dzięki Bogu, nie. Jestem przyzwyczajona.

Zapach jakiegoś dziwnego gazu, krążące w górze drapieżne karakary,


nieliczne, ale uparte rośliny, wzniesienia na płaskim terenie. Na jednej
z większych równin na Ziemi, na środku pampy, pięć czy sześć wzniesień
podobnych do tego utworzonych jest przez śmieci. Z góry rozciąga się daleki
widok. Najpierw więzienia, trzy, jedno obok drugiego. Dalej osiedla nędzy,
niezliczone. Ktoś powiedział mi, że to jest jakby park tematyczny ubóstwa,
w którym nie brakuje niczego: śmieci, więzień, nędznych chatek. Podobno ktoś
kiedyś przyczepił przy wejściu kartkę z napisem: Witamy w Quemaikén,
lunaparku ubóstwa.

– Wolę żyć skromnie, a nie jak bogaczka. Mnie tutaj, z tym, czego nie mam,
żyje się lepiej niż tamtym, którzy mają wszystko.
– Dlaczego żyje ci się lepiej?
– Bo jak ktoś niewiele ma, to więcej rzeczy go cieszy. Jeśli nie żyjesz skromnie,
nic cię nie ucieszy. Z biedy masz więcej niż z bogactwa.

– Co przede wszystkim zbierają?


– Jedzenie, przyjacielu, jedzenie.
Człowiek, który ze mną rozmawia, sepleni. Lat pięćdziesiąt parę – albo
trzydzieści parę. Wśród śmieci, wspinając się na górę śmieci, setki ludzi
wykłócają się o najbardziej poszukiwane towary. Jogurty, parówki, hamburgery,
paczki makaronu, herbatniki, frytki, konserwy, napoje gazowane, pieluchy,
materiały, lekarstwa, zupy w proszku, żywność dla psów, plastikowe pojemniki,
połamane palety, papier, meble, czasem jakieś nadzwyczajne znalezisko.
Opowiada się mityczne historie: jak to X znalazł komórkę nie wiadomo ile wartą,
Y zegarek, z tych dobrych, a Z portfel z plikiem banknotów.
– A co jest najbardziej poszukiwane?
– Złoto – mówi mężczyzna, wybuchając śmiechem.
– I znalazłeś kiedyś?
– Akurat, znalazłem...
– A jeśli nie złoto...
– Jak jest jogurt, biorę jogurt, bo wiem, że z tego będzie kasa. Mam klientów,
którzy ode mnie kupują. Parówki, twarożek, wędliny, mortadela w kawałku,
szynka, twardy ser do starcia, cokolwiek.
Sepleniącemu brakuje zębów; trudno określić kolor jego czapki z napisem New
York Yankees. Wyszczególnia marki, niektóre krytykuje.
– Co się nawinie. Jogurt Actimel, wyrzucają całe wielopaki. Albo gumę do żucia
Beldent, którą zbieramy i przepakowujemy – wygląda elegancko. Albo paczki
frytek, gotowych, mrożonych, w McDonaldach wyrzucają całe opakowania. Prima
sort.
Pyta mnie, czy nie mam papierosa. Nie, skończyły mi się. Ach, po co szukać. Po
chwili wraca ze zgniecioną, nieotwartą jeszcze paczką Marlboro. Częstuje mnie:
– Popatrz, znalezisko.

Wszyscy przesiąknięci są smrodem wysypiska. Niektórzy policjanci trzymają


palec na cynglach pistoletów. Tamci grzebią, nurkują, znajdują to, czego szukali –
czyli cokolwiek.
– Czasem znajduje się nawet dzieci. Małe dzieci. Kiedy ludzie pracują grabiami
i odgarniają porcję śmieci, żeby ją rozgrzebać, to nieraz trafiają na ciało. Niejeden
raz, niejeden. Mnie się to nie przytrafiło, ale wielu widziało. Trumny ludzie
wyciągają. Jeśli dobrze poszukasz, znajdziesz cały zestaw potrzebnych rzeczy. Jak
chcesz umrzeć – nie ma problemu.
Opowiada mi o tym tęgi mężczyzna; spod krótkiego podkoszulka wystaje mu
gruby brzuch; spodnie do pół łydki, podarte tenisówki.
– Zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądają domy tych, którzy wygrzebują to
wszystko?
– Po co się zastanawiać. Lepiej nie, szefie.

Niektórzy przybywają później, szukają w tym, co wcześniej rozgrzebali inni.


Starszy mężczyzna, zgarbiony, z parcianą torbą, uśmiecha się do mnie
bezzębnym uśmiechem.
– Te głupki mnóstwa rzeczy nie zauważają – mówi z wyższością. Torbę ma
pustą.

Na górze śmieci setki usmarowanych osób chlupoczą, grzebią, zanurzają się


w odpadkach. Policjanci trzymają pistolety gotowe do strzału. Krążą ptaki –
najbrudniejsze, jakie widziałem w życiu.

– To świat na opak, przyjacielu. Zamiast dać ludziom, wyrzucają na śmietnik,


żeby utrzymać ceny. Skurwysyny.
Wyrzucają – w tym miejscu – tysiąc ton śmieci dziennie, tyle co 20 wagonów
wypełnionych odpadkami.

– Mięso znajduję, czasem frytki. Codziennie coś innego. Jedzenie dla psów,
nieruszone torby piętnasto-, dwudziestokilowe. Transport parówek, jogurtów,
mięso mielone.
– I co z tym robicie?
– Jemy, a co mamy robić. A jak masz czegoś za dużo, idziesz i sprzedajesz na
osiedlu. Tam, przy wyjściu, zawsze stoją tacy, co chętnie to od ciebie odkupią, ale
płacą grosze. Ja też tanio sprzedaję.
– Czemu? Żeby nie zadzierać z ludźmi?
José Luis śmieje się – wygląda, jakby się śmiał. Dobiega czterdziestki. Przybył
do José León Suárez jako dziecko, roczne czy dwuletnie, z Santiago del Estero. Ma
na sobie dość czysty T-shirt, na rękach rękawiczki.
– No, tak, można powiedzieć. I dlatego, że wszyscy wiedzą, że to ze śmietnika.
Jak znajdę paczkę parówek po sześć sztuk, sprzedaję ją po trzy peso. W sklepach
są po siedem, osiem. Ale jest z tym trochę roboty: muszę je włożyć do wiadra
z proszkiem do prania, oczyścić, umyć. Dopiero potem sprzedaję.
– A nie przychodzą potem do ciebie na skargę, że ich strułeś, że o mało nie
umarli?
– Nie, towar jest dobry, nie psuje się. Jest w porządku. Opłaca się. Jak masz
kilkoro dzieci i musisz kupić trzy opakowania parówek po dwanaście sztuk...
Wystarczy policzyć. To nie jest zepsute jedzenie, jest dobre. Trudno pojąć,
dlaczego nie dadzą tego do jakiejś stołówki, dla kogoś. Nie dość, że wyrzucają, to
jeszcze przejadą buldożerem, żeby zrobić ze wszystkiego świństwo. I jak
przychodzisz, musisz przegrzebywać, co zostało. Supermarkety wyrzucają
jedzenie, żeby odebrać odszkodowanie, nie dlatego że jest popsute czy
przeterminowane. Śmieci to interes. Wszystko to interes. Ale najlepsze rzeczy
wynoszą ludzie, którzy przychodzą sami rano; są umówieni z policją.

– Wie pan, co będę jadł dziś wieczorem? Pieczeń! – woła chłopaczek w koszulce
Chacarita Juniors, tutejszego klubu. Na koszulce widać plamy najrozmaitszego
pochodzenia, chłopak jest strasznie brudny. Usiłuje ułożyć na kierownicy roweru
plastikową torbę, w której jest 20 czy 30 kilogramów krwawego mięsa. Wraca
wcześnie, zadowolony. Miałem dziś dobry dzień, mówi; najemy się, sprzedamy;
dobry dzień. Czasem chyba Bozia człowieka strzeże, mówi, śmiejąc się.

– Dlaczego jedni mają dużo, a drudzy prawie nic nie mają?


– Ci, którzy mają dużo, cierpią bardziej niż ci, którzy mają mniej; to jedyne
wytłumaczenie. Ja, mając mało, jestem szczęśliwszy niż sąsiad, który ma więcej.
Ci, którzy mają dużo, są bardzo nieszczęśliwi.
– Dlaczego tak myślisz?
– Dlatego, że zazdroszczą mi wszyscy na osiedlu. Mówią: on prawie nic nie ma,
ale dobrze się rozumie z dziećmi; tak, zazdroszczą mi.
– A nie chciałbyś mieć więcej?
– Nie.
– Zawsze mieć co do garnka włożyć?
– Najlepiej mieć tyle, ile trzeba, każdego dnia. To lepiej, niż mieć dużo jedzenia
i nie mieć serdeczności, miłości dzieci.
– A mieć obie te rzeczy?
– Nigdy nie masz jednego i drugiego razem. Kiedy więcej posiadasz, masz
kłopoty ze zdrowiem i inne problemy.

Ośmio-, może dziewięcioletnia dziewczynka skaleczyła się czymś w nogę –


puszką, szkłem, jakimś pokrzywionym żelastwem. Słychać krzyki, leci krew,
biegnie dwóch, trzech ludzi, zwożą ją wózkiem.

– Ja walczę z systemem, z korupcją. Walczę z władzą. Tutaj jest dziesięciu czy


piętnastu gości, którzy mają układy z policją i zgarniają wszystko; brużdżą
strasznie temu tysiącowi ludzi, którzy przychodzą później i już nie mają na czym
oka zaczepić, same śmieci, badziewie, szajs – mówi mi Carlos, diler narkotykowy
Góry, czy ktokolwiek to jest.
– Pomyliłem się w życiu, ale od dwunastu lat już jest inaczej. Poza tym nigdy
nie sprzedawałem narkotyków, nigdy nie zabierałem temu, kto nic nie ma,
zawsze zabierałem państwu...
– Państwu? Jak to?
– Państwu, bankom – te sprawy. Ale dwanaście lat temu zacząłem inne życie,
praca socjalna. Poznałem nędzę, pochodzę z biednej rodziny, było nas w domu
jedenaścioro. Jestem analfabetą...
– A teraz nauczyłeś się czytać i pisać?
Carlos patrzy na mnie z miną mówiącą, że może tak, a może nie. Ma twarz,
która zawsze wydaje się mówić: może tak, a może nie, twarz, po której niczego
nie można poznać. Bardzo krótko ostrzyżony, rysy ostre, jakby wyrzeźbione,
wąskie, zaciśnięte usta, parę blizn, na ciele dyskretny tatuaż. Motocykl, dżinsy,
martensy. O tym, że jest analfabetą, mówi jakby z dumą: patrz, skąd pochodzę
i dokąd zaszedłem. Dodaje, że kupił właśnie karetkę, żeby ludzie z osiedla mogli
pojechać na ostry dyżur do szpitala. Że przekaże ją w najbliższą sobotę
wieczorem, podczas uroczystego przejazdu. Przed laty też kupił karetkę, ale
intendente – wójt San Martín – zabrał mu ją przez zazdrość, oskarżył go o nie
wiadomo co i wsadził na sześć lat do więzienia.
– Sześć lat mnie trzymali – mówi. – Miałem trzy sprawy sądowe, w końcu we
wszystkich trzech zostałem uniewinniony, uwolniony od zarzutów, ale sześć lat
przesiedziałem, dokładnie, takie syny. Nawet nie przeprosili, żeby ich.
Tu, na Górze, Carlos jest władcą pierścieni. Otaczają go dziesiątki chłopaków,
podchodzą, coś mu mówią, częstują go papierosem, podają puszkę piwa; pytają
o robotę, proszą o chwilę rozmowy. To on pozwolił mi tu wejść – przyprowadził
mnie – chociaż na początku wcale się nie kwapił:
– Chcesz tu wejść, z taką buźką? Wszyscy będą się na ciebie gapić, dostaniesz
po gębie.
Odparłem, że tymczasem nie mam pod ręką innej, a poza tym on mnie na
pewno obroni. Carlos trochę się ociągał, w końcu ustąpił: – Dobra, zaprowadzę
cię, ale niczego ci nie gwarantuję; powiem, że jesteś moim kuzynem, który
przyjechał z Paragwaju, ale siedź cicho.
– Tam za byle co mogą ci żebra porachować, więc uważaj.
Jakiś dziesięcio- czy dwunastoletni chłopak przynosi mu znalezioną właśnie
zgniecioną drożdżówkę. Carlos częstuje mnie, jemy. Chłopak mówi mi potem, że
stara się, aby jego koledzy w szkole nie dowiedzieli się, że chodzi na Górę.
– Udaję głupiego. Inaczej by mi dokuczali, wyzywaliby mnie od śmieciarzy.

Dwaj chłopcy wyrywają sobie siatkę pełną torebek zupy w proszku. Przestają,
patrzą: puszczaj, nie, ty puszczaj.
– Nie wiesz, kim jestem.
– Nikim nie jesteś.
Jeden ma kosmyk włosów ufarbowany na niebiesko, krzywy nos, 150 wzrostu,
napakowany. Drugi jest gruby. Wyrośnięty, ale gruby, ostrzyżony na jeżyka.
– Nikim nie jesteś, palancie. A zobaczysz, kim będziesz, jak nie puścisz.
Wielu z nich ma noże – po które sięga.

– Jesteś dziennikarzem? Tak, nie kłam, na pewno jesteś dziennikarzem.


Wszystko w porządku, tylko niech nam nie zawracają głowy, że jedzenie jest
zepsute. Kiedyś przyjechali i zaczęli gadać, że wszystko jest popsute, ale to
nieprawda. Ja tym, chwała Bogu, karmię swoje dzieci. Mam ośmioro dzieci
i żadne jeszcze nie zachorowało. Poza tym zbieramy rzeczy dobre dla nas, a nie
takie, które nam szkodzą. Jak widzimy, że coś jest zepsute, to nie bierzemy, bo to
ma być dla naszych dzieci. Zapewniam cię, że to nie są niedobre produkty. Ja to
jem i karmię tym swoje dzieci, i proszę, jakie są grubiutkie – tłumaczy mi, broni
się Juana.
Juana mieszka na osiedlu, które się nazywa Ciudad de Dios, bo kiedyś pełno
tam było narkomanów. Przychodzi tu co dzień, od lat.
– Od ilu?
– Nie pamiętam, wielu.
Mówi, że kiedyś pracowała jako służąca, ale już jest za stara:
– Z taką gębą nikt mnie nie weźmie do pracy.
Pokazuje bezzębną szczękę. Broni się, broni jakości tego, co znajduje
w śmieciach. Najgorzej, jeśli będzie się gadać za dużo o zepsutym jedzeniu; wtedy
zamkną wysypisko. Ona zostanie bez jedzenia.
– Jest wiele mrożonek. Jak wygrzebujemy, to te rzeczy są jeszcze zamrożone.
– Zamrożone? Jak to, przy tym upale?
– Tak, bo teraz wyrzucają w ostatniej chwili. Mają rozkład, kiedy się wyrzuca
dobre produkty i mrożonki, właśnie o tej godzinie.
– I każdego dnia coś znajdujesz?
– Tak, prawie każdego.
– Czyli jesteś tu codziennie?
– Tak. Kiedyś przychodziłam z najstarszą córką, Yoli, która ma siedemnaście,
nie, osiemnaście lat, ale teraz nie chcę jej zabierać. Tu się zrobiło bardzo
niebezpiecznie; chłopaki kradną, rozrabiają. Wolę przychodzić sama, na wszelki
wypadek. Ale to tylko grupka łobuzów. Jest wielu porządnych chłopców.

Jest to praca indywidualna: każdy dla siebie.


A raczej: konkurencja w czystej postaci.
Można się wiele nauczyć, przejść kurs wiedzy o naszym społeczeństwie.
– Od dawna tu przychodzisz?
– Czy ja wiem. Zacząłem, jak byłem mały. Wciąż powtarzam sobie, że więcej
nie będę. Ale co mam robić. Trzeba tankować – mówi mi człowiek, który dawno
już przestał być mały.
– Wielu kretynów patrzy na nas krzywo, dlatego że to robimy. A co by woleli:
żebyśmy chodzili kraść? Tak naprawdę to powinni być wdzięczni: każdy grzebacz
to o jednego złodzieja mniej.

Dwoje staruszków nadchodzi z pustymi torbami.


– Będzie już ze dwadzieścia lat, jak tu szukam. Nogi schodziłem – mówi
mężczyzna.
Pytam go, czy często zdarza się, że wraca tak jak teraz, z niczym. Puszcza do
mnie oko. Widać to wśród głębokich bruzd na twarzy.
– Ja już nie bardzo daję radę coś wygrzebać, moja żona też nie. Ale zawsze
przychodziliśmy, znają nas. Zawsze jakiś dzieciak coś nam da.
Grubas z nagim torsem i wielkim brzuchem podaje mu paczkę zdecydowanym
gestem, mówiąc: masz, dziadku. Przychodzą setki ludzi, w ubraniach upapranych
burym błotem, jakiego w przyrodzie się nie znajdzie. Twarze, ręce mają w tej
mazi.
– I co, namierzyłeś coś?
– Żarcie dla kur, bałwanie – mówi chłopak o bardzo chudych nogach,
wytatuowany od stóp do głów. Dźwiga torbę kukurydzy w ziarnach.
– Zawsze znajdzie się jakiś frajer, który to kupi. I kolację masz zapewnioną.
Niektórzy ciągną ręczne wózki, riksze ze śmieciami. Inni prowadzą rowery,
torba z łupem przewieszona jest przez kierownicę. Tutaj też można wyróżnić
swego rodzaju warstwy społeczne: jedni niosą torebkę z czymś do jedzenia, inni
wiozą taczkami górę plastikowych opakowań albo stos desek.
– To jest loteria. Raz coś złowisz, kiedy indziej wrócisz z pustymi rękami.
Policjanci z tyłu poganiają. Minęły już przepisowe trzy kwadranse.

– Gówno dziś było – mówi mężczyzna z usmarowaną twarzą.


– Nic, zero – potwierdza grubas z włosami na żelu. A kiedy tamten odchodzi,
dodaje, wskazuje na torbę pełną parówek: – Ten palant nie umie, nigdy nie umiał
szukać. Tu, w tym kraju, jak ktoś jest głodny, to znaczy, że chce.

3
Pytanie pobrzmiewa klasycznym echem: jak to możliwe, że ludzie głodują
w kraju, który jest wielkim producentem soi? Jak to się dzieje, że kraj, który
produkuje żywność dla 300 milionów ludzi, nie może nakarmić 40 milionów
własnych obywateli?

Argentyna jest piątym producentem kukurydzy na świecie, trzecim


producentem ziarna soi, jednak kraj konsumuje bardzo niewiele z tego, co
wytwarza. Każdego roku, lepszego czy gorszego, Argentyna zbiera 50 milionów
ton soi, ale Argentyńczycy soi nie jedzą. Jest największym światowym
eksporterem oleju sojowego, drugim na świecie eksporterem mąki, soi
i kukurydzy w ziarnach, mimo że powierzchnia uprawna jest tu o wiele mniejsza
niż w Brazylii, Chinach, Stanach Zjednoczonych.
I znów powraca pytanie: Jak to możliwe, że nie starcza żywności?
Zawsze pytanie. Odpowiedzią jakoś nikt nie chce sobie zaprzątać głowy.

Kiedy w marcu 1976 roku doszedł do władzy generał Videla, zapędy


industrialne poprzednich dekad nie korespondowały z duchem nowego
zglobalizowanego świata, jakiego życzył sobie Waszyngton, a na dodatek
doprowadziły do wykształcenia się zbyt bojowego proletariatu. Na początku
kwietnia ambasador USA w Buenos Aires otrzymał poufne pismo od swojego
szefa, sekretarza stanu Henry’ego Kissingera, podsumowujące sytuację.
Kissinger zalecał ambasadorowi wywieranie nacisku na juntę wojskową, aby
w planach gospodarczych uwzględniła „zmniejszenie udziału państwa
w gospodarce, zwiększenie eksportu, zwrócenie większej uwagi na zaniedbany
sektor rolniczy oraz pozytywne nastawienie do inwestycji zagranicznych”.
To naprawdę nie do wiary, jak wiernie kolejne rządy starały się wypełniać te
zalecenia, sprowadzając kraj do roli spichlerza zbożowego, bez żadnych innych
ambicji. Dzięki temu tysiące mieszkańców wielkich miast wykonujących
potrzebne zajęcia odkryło, że nie są już one tak potrzebne. Zaś kolejne tysiące
mieszkańców wsi musiało opuścić swoje gospodarstwa, nie wytrzymując
konkurencji rozwiniętej technologicznie produkcji soi.

W Argentynie rugowanie z ziemi stało się fundamentem państwa. Ci, którzy tę


ziemię zamieszkiwali, zaczęli być z niej wyrzucani w 1536 roku, kiedy pierwsi
Hiszpanie bezskutecznie próbowali ją skolonizować. Później stopniowo
najeźdźcy tego dokonali, ale ich wpływ pozostawał ograniczony: aż do drugiej
połowy XIX wieku większa część tego, co później nazwano pampą, pozostawało
w rękach Indian nomadów, polujących na dzikie bawoły i konie. W roku 1870,
kiedy państwo się już ukonstytuowało, bogacze z Buenos Aires uznali, że czas te
tereny zająć. Zbudowanie statku-chłodni, pozwalającego transportować mięso
mrożone do Anglii zamiast solonego do Brazylii i na Karaiby – dla niewolników
z plantacji trzciny – niespodziewanie podniosło wartość tych ziem.
Wykorzystanie rozległych pustkowi, służących jedynie za schronienie
zdziczałemu bydłu, mogło przynosić ogromne zyski; należało te obszary
pozyskać. Rozpoczęła się ostatnia „kampania pustynna” – Argentyna zawsze
traktowała swoje terytorium jako wolną przestrzeń, którą należało zaludnić
i zabudować. Był to pierwszy złoty wiek eksportu.
Teraz – od jakichś dwudziestu lat – inne, porównywalne z tamtymi, zmiany
w formach produkcji rolnej powodują podobne efekty. Poszerzenie obszaru
uprawnego oznacza, że ziemie, które kiedyś nie były przeznaczone pod uprawę,
teraz są. Mieszkający tam ludzie zajmowali się dotąd czym innym – drobną
hodowlą, uprawą roli na potrzeby rodzinne – a więc zaczęli przeszkadzać. Kraj
przypomina karuzelę: kręci się, powtarza swoje dramaty, farsy, przegrane.

Proces ten nastąpił w wielu regionach świata niemal w tym samym czasie,
ponieważ wywołały go jednakowe przyczyny. Kiedy skończyła się druga wojna
światowa, zniszczona Europa cierpiała głód. Celem planu Marshalla oraz innych
inicjatyw związanych z odbudową świata zachodniego było zapewnienie
Pierwszemu Światu żywności. Realizacji tego celu – w Europie i Japonii – służyła
polityka znacznych subsydiów państwowych dla rolników. W Stanach
Zjednoczonych system taki funkcjonował od czasu Wielkiego Kryzysu, od lat
trzydziestych. W rezultacie przez pięćdziesiąt lat rolnicy mogli sprzedawać swoje
produkty tanio, a ceny żywności utrzymywały się na niskim poziomie.
W związku z tym nikomu nie zależało na „poszerzeniu granic obszarów
rolnych”, gdyż to się nie opłacało. Gospodarka każdego regionu ubogiego oparta
była na tradycyjnych uprawach, konsumowanych i eksportowanych w zmiennych
proporcjach. Włączenie jej do ekonomii globalnej wymagałoby wielu inwestycji –
dostosowania transportu drogowego, urządzeń, systemu nawożenia, irygacji,
instytucji politycznych i ekonomicznych – których nie usprawiedliwiały niskie
ceny. Był to jednocześnie jej najpoważniejszy problem i najlepsza obrona.
W ostatnich latach XX wieku – wobec presji obywatelskiej wywołanej
zdarzeniami takimi jak choroba wściekłych krów czy inne klęski ekologiczne –
polityka subwencji uległa w Europie zmianie. Premiowana była już nie ilość, ale
jakość produktów; liczyła się produkcja już nie maksymalnie zróżnicowana, ale
taka, która stanowi podstawę dla tradycyjnego modelu społeczeństwa wiejskiego.
Produkcja została ograniczona właśnie w momencie zwiększenia popytu ze
strony Chin. Rosło również zapotrzebowanie na zboża dla biopaliw, a za
pośrednictwem Chicago zwiększały się obroty giełdowe.
Wzrost cen powodował, że ziemie, które nie miały dotąd wielkiej wartości,
mogły przynosić większe zyski. Dzięki nawadnianiu, wykorzystaniu maszyn
rolniczych, użyciu nowego typu nasion, stosowaniu nawozów i pestycydów
rejony zaniedbane pod względem rolniczym stały się produktywne.

Nowy porządek żywnościowy na świecie zmienia bardzo wiele: między innymi


przeobraża mój kraj.

Kilka lat temu rozmawiałem w miasteczku Los Juríes w prowincji Santiago del
Estero z członkami Movimiento de Campesinos – ruchu chłopskiego,
pozostającego w konflikcie z producentami soi, którzy rugują tych ludzi z ziemi,
zmieniając ich życie na zawsze i zmuszając ich do emigracji do miast.
– Soja wyniszcza ziemię – mówili. – Oni używają środków chwastobójczych, od
których wysycha bawełna i wszystko inne. Coraz więcej nawozów, wszystko
przeliczane na dolary, wszystko sztuczne. My prowadzimy uprawę organiczną.
A poza tym soja wymaga wielkich obszarów, siewników – trzeba od razu zapłacić.
Bawełną natomiast możesz obsiać jeden hektar, pracuje cała rodzina, a potem to
jest jak twój banknot: idziesz z dwudziestokilogramową torbą do sklepu
i kupujesz potrzebną żywność. Do soi potrzebujesz kapitału i ogromnego terenu;
soja jest dobra dla wielkich i średnich producentów. Soja najbardziej niszczy
ziemię, wyjaławia ją w ciągu paru lat. Bawełnę możesz uprawiać przez tysiąc lat
i wszystko będzie w porządku. Na szczęście te mądrale nie wynalazły
mechanicznego sposobu pozwalającego zebrać całą bawełnę. Tylko jakieś
trzydzieści, pięćdziesiąt procent. Dlatego potrzebne są ręce do pracy. My się tym
zajmujemy przez całe życie. Dopóki siejemy ziarno, istniejemy. Potem zaczniemy
znikać, pojedynczo albo całymi gromadami. Serio mówię; jak tak dalej pójdzie,
skończą się chłopi, drobni producenci. Przeniesiemy się wszyscy do miasta
i staniemy się tanią siłą roboczą przy odrobinie szczęścia – albo bezrobotnymi.
A jak zaczniemy pobierać dwieście pesos od miasta albo z jakiejś instytucji,
będzie to znaczyło, że naprawdę wszystko w diabły poszło.

Tymczasem ziemia należąca do tych chłopów zaczęła być dobrem coraz


bardziej pożądanym, a ubiegający się o jej własność stali się jeszcze bardziej
bezwzględni. W ostatnich latach kilku chłopów z tej okolicy zginęło z rąk
strażników nowych producentów soi. Rodolfo González Arzac opowiedział
o dwóch niedawnych przypadkach.
„16 listopada Cristian Ferreyra wykrwawił się na śmierć po otrzymaniu
postrzału. Mieszkał w wiosce San Antonio, dwie i pół godziny drogi od miasta
Monte Quemado. Miał dwadzieścia trzy lata, jednego dnia mu brakowało do
dwudziestu czterech. I od dawna razem z innymi rodzinami bronił ziemi, którą
chłopi uprawiali od ponad dwudziestu lat (uzyskawszy własność na podstawie tak
zwanego zasiedzenia). Jak wykazało śledztwo, został zamordowany na zlecenie.
Zabił go mieszkaniec wioski wynajęty przez pewnego przedsiębiorcę, sąsiad,
który – jak bywa w takich małych społecznościach – znał go dobrze; byli nawet
spowinowaceni.
Miguel Galván zmarł 10 października. Poderżnięto mu gardło. I jeszcze
martwemu wbito nóż tak, że przebił wątrobę. Zabójca miał pistolet, ale dwie kule
nie wypaliły. Zabito go w Salta, niedaleko Santiago del Estero, w miejscu
nazywanym El Simbol. Miguel Galván urodził się w El Simbol, parę godzin bitą
drogą od miasta Taco Pozo w prowincji Chaco. W górach nie ma granic – tylko
niskie drzewa, zwierzęta, pył i rodziny, które uprawiają ziemię, żyjąc prosto
i ubogo. Okolica ta znana jest jednak wśród ludzi jako potrójna granica. Galván
mieszkał w Mendozie. Trzy miesiące wcześniej wrócił w rodzinne strony na
pogrzeb matki. I został tam – choć tęskniła za nim rodzina i choć on sam tęsknił.
Chciał wesprzeć swoich dwóch braci, którzy weszli w konflikt z innym
przedsiębiorcą i sąsiadem wynajętym przez tamtego, żeby wygonić ludzi z ich
ziemi. Sąsiad, jak to się często zdarza, wychował się razem z nim”.

Owi chłopi z prowincji Santiago del Estero – i cała reszta – przybyli na te ziemie
sto, dwieście albo czterysta lat temu, zastępując wysiedlanych Indian. Ludność
wymieszała się oczywiście z tubylcami, a jej kultura, przede wszystkim
hiszpańska, zastąpiła miejscową. Tym, kto wówczas stawiał opór cywilizacji
i kogo należało w imię postępu wyrzucić, był Indianin, dzikus.
Dziś, zauważmy, wyrzucani są ci, którzy wtedy zajęli ich miejsce. Pierwotny
mieszkaniec – dzikus – to zawsze ten, kto nie chce poddać się „globalizacji”,
przystosować się do gospodarki światowej, włączyć w obowiązującą właśnie
nowoczesność. Ponieważ nowoczesność ta nie jest opłacalna.

Wydało mi się wówczas logiczne i uzasadnione, że chłopi chcą zachować swoje


obyczaje, tradycje, swoje formy życia, nie chcą dać się zamknąć w ciasnej
przegródce życia miejskiego – co wyglądało na alternatywę dla tych obyczajów.
Ale niewykluczone też, że ich wydajność jako producentów żywności jest
o wiele mniejsza, niż gdyby pracowali na dobrze uprawianym polu soi.
W pierwszym odruchu masz ochotę bronić ich prawa do życia wedle tradycji, po
chwili jednak zadajesz sobie pytanie: czy gdybyśmy zawsze myśleli w ten sposób,
nie żylibyśmy do tej pory we wspaniałych jaskiniach, z łuczywami, maczugami
i bizonami?
Zastanawiałem się nad tym. Potem natrafiłem na fragment francuskiej książki
zatytułowanej La faim, pourquoi? (Głód, dlaczego?), w której autor przedmowy,
Denis Clerc, mówi: „W krajach Południa, aby wszyscy jedli, wszyscy muszą
pracować, nawet jeśli spowoduje to pogorszenie ogólnej wydajności.
Społeczeństwo mniej wydajne może być mniej ubogie niż to bardziej wydajne.
Wyobraźmy sobie dwa kraje: w jednym nowoczesne urządzenia i technika
pozwalają, aby 10 procent ludności wytwarzało milion. Pozostałe 90 procent żyje
nie najgorzej z okruchów rozdzielanych przez państwo. W drugim kraju
archaiczne narzędzia pozwalają wyprodukować jedynie pół miliona, ale są
wykorzystywane przez wszystkich i wymagają powszechnej współpracy;
wszystkim zapewniają środki do życia, życia skromnego, ale godnego. Który
z tych dwóch krajów jest bardziej ubogi?”.
Obawiam się, że moja odpowiedź różni się od odpowiedzi Clerca: jeśli po to,
aby mieszkańcy jakiegoś kraju mieli co jeść, trzeba zapewnić im ciężką pracę
w prymitywnym, mało wydajnym systemie produkcji, to coś tu jest nie tak. Jeśli
poszukiwania nie obejmują teorii politycznej – pomysłu na masową produkcję
i dystrybucję – jest nie tak tym bardziej.

Argentyna stała się jednym z wielkich producentów rolnych na świecie – tyle że


jej produkcja przeznaczona jest na rynek globalny, a ściślej biorąc, dla chińskich
ryb i świń. Soja bez żadnej obróbki, niemal bez wartości dodanej, stanowiąca
zasadniczą część owych 50 milionów ton, wykorzystywana jest do karmienia
zwierząt, które z kolei służą do wykarmienia nowej chińskiej klasy średniej.

Motyl bije skrzydełkami bez przerwy. Nie sposób zarejestrować wszystkie


drgnienia zintegrowanego systemu, ale dobrze jest przyjrzeć się niektórym.
W Meksyku, podobnie jak w Gwatemali, cena kukurydzy to sprawa poważna:
kukurydza stanowi podstawę wyżywienia znacznej części ludności. Problem
polega na tym, że od czasu podpisania układu o wolnym handlu ze Stanami
Zjednoczonymi kukurydza amerykańska, mocno subwencjonowana, zaczęła
wygrywać z rynkiem meksykańskim – zostawiając bez pracy miliony rolników.
Dziesięć lat po wejściu w życie NAFTA, Północnoamerykańskiego Układu
Wolnego Handlu, buszel kukurydzy amerykańskiej sprzedawany był za 1,74
dolara, ale jego wyprodukowanie kosztowało 2,66 dolara. Różnicę pokrywały
otrzymywane przez amerykańskich rolników subsydia – przeznaczane na
maszyny, nawozy, kredyty, transport.
Produkcja kukurydzy przestała być w Meksyku opłacalna, wielu przerzuciło się
zatem na marihuanę. W roku 2008 po raz pierwszy obszar uprawy marihuany
przewyższył obszar uprawy kukurydzy: 9 milionów hektarów – jedna trzecia
całego obszaru w Meksyku – wobec 8,2.
Ale w tym czasie cena kukurydzy amerykańskiej wzrosła; między innymi
dlatego że jest ona w większym stopniu wykorzystywana do produkcji biopaliw.
Dlatego doszło do zamieszek z powodu wzrostu ceny tortilli. Polityka
i gospodarka meksykańska skomplikowały się; rządy podjęły decyzję
o subwencjonowaniu importu, stworzyły większy popyt i jeszcze bardziej podbiły
cenę. Wielu farmerów amerykańskich przestało wówczas uprawiać soję
i przerzuciło się na kukurydzę, bardziej opłacalną. Producenci soi w Argentynie
poszerzyli swój rynek. To układ NAFTA sprawił, że w Meksyku jest tylu
narkomanów; kryzys meksykańskiej tortilli doprowadził zaś do tego, że jest
więcej pieniędzy w sklepach Buenos Aires i Rosario.

Rezultaty tych kolejnych fal rugowania z ziemi widać w dzielnicach nędzy


aglomeracji Buenos Aires: mieszkają tam ci, którzy w światowym zagłębiu soi nie
dojadają.
A tymczasem my, miliony Argentyńczyków, kwitniemy wraz z globalnym
rynkiem. Udajemy głupich, nie chcemy widzieć, że nasza dobra koniunktura
drogo kosztuje miliony ludzi. Argentyna wyszła z najgorszego kryzysu dzięki
wzrostowi cen zboża. Z powodu tych cen miliony ludzi, w Afryce, Indiach,
w całym Tym Innym Świecie, umierają z głodu. Nie mówię, że dopuszczamy do
tego naumyślnie. Przepraszam bardzo, po prostu na nas padło, kiedy Chińczycy
postanowili zacząć jeść i za sprawą rynku ceny poszły w górę, a tamci wszyscy nie
mogli już sobie pozwolić na zakup żywności i pomarli; ale co ja mam do tego, ja
robię swoje, bronię swojego i usiłuję sprzedać jak najdrożej, takie są już prawa
rynku, a że akurat padło na mnie – moja to wina?
To prawda, w każdym razie tak załóżmy. Warto jednak pamiętać o jednym:
każdy centavo wydany na piłkarzy, gubernatorów, rozmaite synekury, każda nowa
lśniąca toyota hilux, każdy dzień nicnierobienia w Punta del Este, każdy nowy
apartament na bulwarze w Rosario są możliwe dlatego, że wzrasta popyt na
zboże, rosną ceny, najubożsi w Nigrze czy Sudanie już nie mogą sobie pozwolić
na zakup zboża, nie mają co jeść i umierają – zabijają się albo po prostu umierają,
najdłużej jak można.
Pieniądze naszej prosperity to krwawe żniwo. Nie jest miło przyznawać, że
miliony płacą za nią głodem. Nie powinno być to dla nas tak oczywiste, wygodne
i tanie.

A już zwłaszcza jeśli sobie uświadomimy, że i u nas tak wielu cierpi głód.

4
– Czyli to tutaj wydaje ci się rajem.
María spytała mnie o pracę. Opowiedziałem jej o mojej książce, wspomniałem,
że odwiedziłem Indie, Afrykę, mnóstwo innych miejsc, więc skomentowała:
– W takim razie to musi być dla ciebie raj.
María jest niewysoka, ma okrągłą miłą twarz, figurę jak od nadmiaru
węglowodanów; ubrana jest w znoszony podkoszulek w ciemnozielone pasy,
czarne legginsy i plastikowe sandały. Nie skończyła czterdziestu lat, a już zdążyła
urodzić siedmioro dzieci. Najstarszy ma dwadzieścia jeden lat, najmłodsza
dziewczynka dwa.
– Jak to raj?
– A tak. W porównaniu z miejscami, w których byłeś, to jest raj. Widziałam
w telewizji, jak tam żyją; nie wiem, po co to oglądam, bo potem płaczę jak
wariatka. Mój mąż się złości: nie rozumiem, po co oglądasz te głupstwa, skoro
potem jesteś w takim stanie. Ale ja oglądam – nie wiem... A człowiek narzeka.
Raptem widzisz inne rzeczy i zdajesz sobie sprawę, że tutaj, owszem, jest nam
ciężko, ale nie tak strasznie, nie ma aż takiego głodu.

W połowie lat dwudziestych ubiegłego wieku Macedonio Fernández[21], który


niezależnie od Borgesa istniał naprawdę, mawiał, że urząd miejski w Buenos
Aires powinien płacić pewnemu straszliwemu mężczyźnie, prawdziwemu
potworowi, który przechadzał się po ulicy Florida, żeby inni, widząc go, mogli
stwierdzić: no dobra, w końcu nie wyglądam tak źle.

Bywają reportaże, które służą właśnie temu celowi.

Podłoga z nierównych płytek, nieotynkowane ściany, czarny chudy pies


przeciąga się, jakby nic go nie obchodziło. Trzech chudych chłopców kopie piłkę,
jakby nic ich bardziej nie obchodziło. Cztery tęgie kobiety rozmawiają, jakby nic
poza tym ich nie obchodziło.
– Betty dzisiaj nie przyszła?
– Nie, wiesz, jaka ona jest. A ten facet, którego ma teraz...
Coś je jednak obchodzi: czekają, aż przyjdzie ich kolej, żeby napełnić trzymane
w rękach puste garnki. Jadłodajnia Ocho de Mayo znajduje się w centrum osiedla,
na rogu naprzeciwko sklepu Kiko. Jadłodajnia to dwa bardzo duże pomieszczenia
zbudowane przez mieszkańców własnymi rękami ze zdobytych przez nich
materiałów. W jednej izbie kręcą się dzieci, pies, siedzą kobiety. W głębi, na
ścianie widać fresk, namalowany odrobinę niewprawną ręką, czarno-biały,
z nielicznymi plamami koloru. Ukazani są na nim ludzie grzebiący w zwałach
śmieci. W rogu uśmiechnięty mężczyzna wyciąga ręce, pokazując łup: krowę,
ryby, butelki, puszki, torby, więcej toreb, telewizor. Na bliższym planie
przedstawiony jest mężczyzna z długimi włosami, o smutnej twarzy,
z opuszczonymi kącikami ust.
– To dlatego że niewiele znalazł. Nie widzisz? Wróci z niczym – wyjaśnia jedna
z kobiet.
W drugim pomieszczeniu, w kuchni, inne cztery kobiety rozmawiają, ale też
krzątają się spocone, zgrzane, wyciągają makaron z zakopconego garnka,
odcedzają, przyjmują zamówienia, rozmawiają. Kuchnia jest ogromna, pustawa:
piec przemysłowy, który nie wygląda na zbyt często używany, kuchenka gazowa
z butlą, zlew, stół mozaikowy; gorąco. Jedna z czterech grubych kobiet rozkłada
makaron mostaccioli na płaskim półmisku, nabiera łyżką czerwony sos –
pomidory, cebula, ziemniaki, jakaś kość z resztką mięsa – polewa, miesza.
Z drugiej strony stołu dziewczynka podaje plastikowy pojemnik. Jedna z grubych
kobiet – ta mniej gruba, o imieniu María – nakłada jej makaron. Dziewczynka
odchodzi zadowolona. Jedna z grubych kobiet z pomieszczenia obok przychodzi
ze swoim garnkiem, podaje go Maríi, czeka, aż ta nałoży.

Ostatnie badanie wykonane na zlecenie argentyńskiego ministerstwa zdrowia


stwierdza, że 28 procent gospodarstw w kraju otrzymuje pakiety czy paczki
żywnościowe, a 12 procent żywi się w jadłodajniach komunalnych. W aglomeracji
Buenos Aires jest wiele takich jadłodajni, zdaniem niektórych dwa albo trzy
tysiące. Nikt dokładnie nie wie ile.

– Kiedy przenieśliśmy się do Chaco, oj, tam dopiero żeśmy głodowali. Można
się było załamać, nie mieliśmy nic, musieliśmy chodzić spać tylko po mate,
żadnego ciasteczka, kawałka chleba. Czym prędzej sprowadziliśmy się tutaj.
– A tu już nigdy tak nie było?
– No, nie powiem, że nigdy. Ale tutaj, jak nie stać cię na kupienie, zawsze
możesz gdzieś poszukać, zawsze się znajdzie ktoś, kto ci coś da, pożyczy, rzuci
ochłap. Taka jest korzyść z tego, że jesteś u siebie.

Na osiedlu Ocho de Mayo mieszka dwa tysiące rodzin, ponad dziesięć tysięcy
ludzi. Niektórzy postawili już domy porządniejsze, inni mają ciągle z blachy.
Wielu pierwszych mieszkańców zdążyło się wyprowadzić; przybyli kolejni,
z pewną ilością gotówki – 300, 400 dolarów – i odkupili od nich ich kawałki ziemi;
tamci przenieśli się gdzie indziej, dalej. Ulice wciąż są jednak drogami polnymi,
a raczej błotnymi. Nieliczne samochody to wraki, kupa blachy. Psy skarlałe;
wyrosło już za to trochę drzew. Nieustępujący zapach spalenizny.
I powodzie, gdy tylko spadnie kilka kropel deszczu. Nędza życia na kupie
śmieci, z bagnem pod spodem. Na przykład jeśli mieszka się bliżej rzeki, nie
można wykopać szamba, bo zaraz napływa woda. I te góry śmieci tuż obok,
wydzielające się gazy, choroby i przykry zapach – przykry zapach przez cały czas.
Jest parę sklepików: mięsny, w którym sprzedaje się głównie jajka, kiosk
z piwem, napojami, papierosami – szyld nie ma nic wspólnego z ortografią –
kolejna budka według szyldu to księgarnia, w której można kupić zeszyty
i ładowarki do telefonów; słychać rytmy cumbii. Trzy bardzo grube kobiety
rozmawiają, siedząc w drzwiach domku z blachy. Biegający dookoła dzieciak jest
goły, ale nie jest to zwykły widok. Dwoje innych dzieci krzyczy, płacze, dokazuje.
Niewyrośnięte psy są brudne.
– Uważajcie, nie wdepnijcie w kupę – woła do swoich bosych dzieci kobieta
stojąca w progu domu. Patrzę na nią, ona na mnie. Ma minę, jakby się chciała
wytłumaczyć:
– Włażą, co mam im zrobić, a potem cały dom jest w kupie.
Dwóch chłopaków przejeżdża na małym motocyklu. Czarny pies rozgrzebuje
śmieci; śmieci, wszędzie dookoła śmieci.

Dzielnice nędzy nie są zjawiskiem nowym w podmiejskim krajobrazie


Argentyny. I oczywiście nie pojawiły się dopiero w latach siedemdziesiątych. Ale
było ich mniej, a przede wszystkim wydawały się czymś przejściowym. Ludzie
osiedlali się w nich na pewien czas: dopóki nie znajdą lepszej pracy, a wraz z nią
jakiegoś domku w mieście, nie zaczną wieść życia pełnego trudu, ale i nadziei.
Teraz już nie wydają się przejściowe.
Teraz są przeznaczeniem.

– Ja umiem pisać – mówi Quiara, widząc mnie piszącego.


Quiara ma pięć lat, krótkie, proste jasne włoski, nieumyte, ubrana jest
w szorciki i sprany podkoszulek, na nogach ma plastikowe różowe klapki.
– Podobają ci się moje nowe buciki?
Mówię, że są bardzo ładne. Uśmiecha się.
– A kto cię nauczył pisać?
– Sama się nauczyłam. Ale nie mam plecaczka, żeby pójść do przedszkola.
Mama, jak dostanie wypłatę, kupi mi plecak.
– Chciałabyś chodzić do przedszkola?
– Może. Ale i tak umiem pisać.
Ten zapach, unoszący się wszędzie zapach spalenizny.

María przychodzi do jadłodajni codziennie o ósmej, patrzy, co zostało,


zastanawia się, co dziś może ugotować. O tej samej porze przychodzą także
pozostałe trzy kobiety. Jeśli udało im się zdobyć produkty, biorą się do obierania,
krojenia; szykują potrawy. Co dzień w południe – jeśli tylko mogą, jeśli zdobyły
produkty – María i jej koleżanki rozdają około 200 porcji: ziemniaki, makaron,
ryż z jakąś resztką mięsa albo jarzyn, dużo węglowodanów, bardzo mało białka.
Wpół do dwunastej zaczynają przychodzić dzieci, kobiety przynoszą swoje
garnki, żeby im nałożono trochę jedzenia.
– Przedtem wydawaliśmy posiłki na miejscu, ale zdaliśmy sobie sprawę, że
często ludzie wstydzili się przychodzić. Wtedy zaczęliśmy rozdawanie na wynos.
Wszyscy prawie wysyłają dzieci, jakby to miało być tylko dla nich. Ale my wiemy;
zawsze dajemy kilka dodatkowych porcji, żeby i rodzice coś zjedli. Naprawdę nie
jest łatwo przyjść tutaj i powiedzieć: nie mam co jeść. Ludzie bardzo się wstydzą.
María dodaje, że czasami, tak jak teraz, nie udaje im się zdobyć dostatecznej
ilości produktów, żeby móc codziennie coś ugotować, i że nic nie jest dla niej
równie przygnębiające, jak stać w drzwiach jadłodajni i mówić dzieciom
i kobietom, które przychodzą ze swoimi garnkami, że dziś nie, dziś nic nie ma,
cóż poradzić, może jutro.
– Ja jestem strasznie przewrażliwiona: nie mogę patrzeć, jak ludzie grzebią
w śmieciach, szukając czegoś do jedzenia – wyznaje María.

Około drugiej kończą, sprzątają, chowają, rozmawiają, robią porządek.


María wraca do domu, ucina sobie poobiednią drzemkę. Potem wstaje,
przygotowuje posiłek dla dzieci i męża, który, jeśli ma pracę, wraca koło ósmej.
Wówczas jedzą kolację, oglądają chwilę telewizję; kładą się raczej wcześnie, bo
w nocy, jak mówi, nie da się wyjść na dwór.
– W telewizji najchętniej oglądam coś, co pozwoli mi się pośmiać; to
najbardziej lubię. Albo coś do płaczu, jakąś telenowelę meksykańską, kolumbijską.
Chciałabym kiedyś pojechać do Kolumbii; wszystko tam wydaje się takie piękne:
krajobrazy, domy. Prawdę mówiąc, pojechałabym dokądkolwiek, żeby poznać
jakieś inne miejsce, na jakiś czas wyjechać stąd, z osiedla. Ale jak miałabym to
zrobić? Jak miałabym stąd wyjechać?
María mówi, że dzieci nie pozwalają jej odetchnąć, przez cały czas musi o nich
myśleć, nad nimi czuwać, żeby nie zeszły z dobrej drogi, żeby się nie zagubiły.
Więc naprawdę wie bardzo niewiele; tak mówi: bardzo niewiele wiem.
– Co miałabym wiedzieć?

Lori – bardzo wątła czterdziestolatka – niewiele zębów, pięcioro dzieci. Całe


lata nie miała stałej pracy, ale teraz od kilku miesięcy zatrudniona jest
w spółdzielni zajmującej się recyklingiem śmieci. Zarabia tam około 1500 pesos
miesięcznie – 140 dolarów – chociaż w niektóre miesiące mniej, a bywa że wypłata
się opóźnia albo w ogóle gdzieś się gubi. Niemniej odkąd pracuje, przestała
chodzić do jadłodajni. María ją zachęca, mówi, że są dla niej porcje, ale ona
dziękuje, tłumaczy, że teraz wystarcza jej pensji.
– No to przyślij któreś z dzieci, zawsze to będzie jakaś ulga.
– Dziękuję, María, wolę zarabiać na chleb własną pracą.
María wyznaje, że czasem przychodzi do pracy z radością, a czasem ją to
przygnębia. Ma wrażenie, że nigdy nie uda im się wszystkich nakarmić.
– Przybija mnie to, tak. Ale bardziej mnie dołuje, kiedy ktoś nas okrada. Jak
można nam coś kraść, tutaj, w jadłodajni?
Półtora miesiąca temu, mówi, ktoś ukradł im wszystkie garnki, w których
gotowały dla ludzi.
– Naprawdę trzeba być trochę dziwnym, żeby nam kraść garnki, prawda?
– Dziwnym, mówisz?
– Chcę powiedzieć: trochę skurwysynem.
A przed dwoma tygodniami skradziono im zbiornik na wodę. Zbiornik na 1000
litrów, który ma dwa metry wysokości i waży nie wiadomo ile. W nocy zabrano go
z dachu jadłodajni. María mówi, że po czymś takim wszystkiego jej się
odechciewa. Komentuję, że dla mnie jest to okrutny przykład tego, co teraz
nazywają brakiem zasad: ratuj się kto może, wszyscy przeciwko wszystkim,
zerwane zostają więzi społeczne, dzięki którym coś dawało się osiągnąć.
– I właśnie to staramy się odbudować naszą pracą. Ale wiemy, że nie jest to
łatwe.
María dodaje, że przestali udostępniać jadłodajnię na obchody urodzin, bo
uroczystość zawsze kończy się awanturą – bójki, lecą butelki, pojawiają się
narkotyki.
– Bójki wybuchają z powodu najmniejszej głupoty. A to o czapkę, a to o buty,
a to, że na mnie popatrzyłeś, o wszystko. Tu jest dużo narkomanii, nie ma
perspektyw. Pełno chłopaków, którzy nie widzą przed sobą żadnej przyszłości.

María miała syna, przed którym, owszem, otwierała się przyszłość: grał w piłkę
nożną jak stary zawodnik. Skupiły się na nim wszystkie nadzieje rodziny. Jeśliby
mu się powiodło, wszyscy byliby uratowani. Ale się nie udało, bo nie starczało im
pieniędzy na konieczne wydatki: dojazdy autobusem na treningi, buty piłkarskie,
odpowiednie jedzenie.
– W klubach zawsze nam obiecywano, że pokryją wydatki, ale w końcu nie
dawali, bo nie chciałam nic podpisywać. Jak podpiszesz, zabiorą ci wszystko,
duszę zabiorą.
Pierwszy raz w głosie Maríi brzmi gorycz.

Nadchodzi chłopak z garnkiem; prosi, żeby mu nałożyć. Ma na sobie koszulkę


z krótkimi rękawami, szorty, jest cały pokryty nietrwałymi tatuażami, jakie
zwykle się robi w więzieniu. Takich nazywają tumberos – mogilarze, od tumba –
mogiła, grób.
– Biedny chłopak. Ma dwóch braci w więzieniu, ale nie siedzą za pryszcz,
siedzą za zabójstwo. On też siedział, ale to nie było nic poważnego, tyle że
z takimi papierami nie dostanie nigdzie pracy. I co ma począć, biedak. Cokolwiek
zrobił, jego też żołądek ssie z głodu, rozumiesz? Poznałam to na własnej skórze.

W niewielu miejscach nierówność społeczna uwidacznia się tak bardzo jak


przy stole – czyli tam, gdzie się je.
Przez całe dekady Argentyńczycy odżywiali się w sposób zadziwiająco
egalitarny. Pierwsza wiarygodna ankieta – przeprowadzona w 1965 roku przez
Comisión Nacional de Desarrollo, Państwową Komisję do spraw Rozwoju –
wykazywała, że biedni i bogaci w Argentynie jedzą mniej więcej to samo.
Czerwone mięso i nabiał, owoce i warzywa, produkty mączne i pieczywo
w podobnych proporcjach. Był to obraz owej Argentyny niesprawiedliwej, który –
sprawiedliwie – pragnęliśmy zmienić.
– Jedzenie nie było takie samo, bo ubodzy jedli mięso inne niż bogaci. Tylna
ćwiartka krowy szła do dzielnic bogatych, przednia do ubogich; niektóre kawałki
biegnące w poprzek przeznaczone były dla wszystkich: weźmy żeberka, kulkę na
kotlety panierowane. Jeśli jednak na podstawie koszyka spożycia zestawi się listę
produktów, jakimi się żywili ówcześni ubodzy, i pokaże ją dietetykowi, powie, że
jest to dieta typowa dla klasy średniej. Jeśli chodzi o ilość i różnorodność, nie ma
porównania z tym, co je się teraz – mówi Patricia Aguirre, antropolog, osoba,
która wie najwięcej o sposobie odżywiania się Argentyńczyków.
– Mogły występować różnice, jeśli chodzi o ceny i smaki – dodaje – ale spożycie
białka było bardzo zbliżone u ludzi ze wszystkich sektorów społecznych; dlatego
biedni nie byli niedożywieni.

Przypomina mi się pewna zapomniana dziś tradycja: pieczeń wspólnie


spożywana na budowie domu stanowiła syntezę obyczajów tamtej ojczyzny,
zapach miasta w latach mego dzieciństwa.

Model ten zaczął się chwiać w 1985 roku, a spis z roku 1996 potwierdza nową
tendencję: jedzenie ubogich różni się radykalnie od jedzenia tych, którzy ubodzy
nie są. Teraz, w Argentynie, na którą wydajemy się skazani, mamy jedzenie
ubogich i jedzenie bogatych. I jest to nie tyle kwestia ilości, ile składu: klasy
wyższe i średnie jedzą owoce, warzywa, mięso – raczej białe niż czerwone –
produkty zapewniające szczupłą figurę, a może i zdrowie. Ubodzy jedzą
ziemniaki, ryż i makaron – cukier, węglowodany, tłuszcze – które wypełniają
żołądki, za to bardzo mało mięsa, niewiele owoców i warzyw. I nie można
odmówić temu racjonalności: mięso jest zbyt drogie, owoce i warzywa są nie tylko
drogie, ale też o wiele mniej sycące niż potrawy mączne.
– To nie tak, że ci ludzie nie wiedzą – mówi Patricia Aguirre. – Po prostu ich nie
stać. Nie są nierozsądni, jak im nieraz zarzucają dietetycy; po prostu ich sposób
myślenia różni się od twojego. Matka wie, jak potrzebne są jej dzieciom owoce
i warzywa. Ale jeśli za pieniądze, które wyda na kilogram brzoskwiń, może kupić
trzysta gramów mięsa, to okaże się, że owoce są absolutnie nieopłacalne.
Nieprawda, że ubodzy nie doceniają żywności zdrowej i urozmaiconej. Ich troską
jest zapewnienie jedzenia wszystkim za niewielkie pieniądze, jakimi dysponują.
Różnicę widać nie tylko w samych produktach, ale także w sposobie
przyrządzania potraw. Ubodzy nie pieką w piekarniku. Po pierwsze trzeba go
kupić, a po drugie gaz kosztuje. Więc jeśli mają co, to smażą albo gotują. W kraju
pieczeni jest to powrót do klasycznej kuchni wiejskiej, tej najuboższej: gotując
w garnku można zużyć wszystkie resztki, wykorzystać tanie składniki,
zaoszczędzić gaz, pozwolić kobiecie, która gotuje, zająć się też innymi rzeczami.
– Przypominam sobie pewną kobietę z ubogiej dzielnicy. Rozmawiałyśmy, ona
zaś w tym czasie przygotowywała duszoną soczewicę. Akurat wrócił ze szkoły jej
synek, z czterema kolegami. Czy mogą zjeść u nas obiad, mamo? Oczywiście, że
mogą. A co będzie? Wtedy kobieta wzięła rondelek i zaczęła dolewać do soczewicy
wody. Zupa z soczewicy, odpowiedziała synowi.

„W jedynej, przedzielonej tylko kotarami izbie, gdzie toczy się życie, kuchnia
zajmuje centralne miejsce, a w niej najczęstsze są potrawy smażone, duszone
i zupy, jako najbardziej dostosowane do potrzeb i zajęć domowników dorosłych
oraz dzieci. (...) Potrawy duszone i zupy są wygodne jeszcze pod tym względem,
że można je czymś przegryzać: moczyć chleb w sosie, na zakończenie wytrzeć
talerz chlebem – produktem, którego spożycie wzrasta wraz ze spadkiem
dochodów. To przegryzanie ma zasadnicze znaczenie dla nadania jedzeniu
objętości, dla nasycenia głodu” – napisała przed laty Aguirre.

María opowiada, że musiała kiedyś wybrać się do La Platy, żeby coś załatwić,
i widziała wszystkie te pola; nigdy nie wyobrażała sobie, że istnieje tyle pól
uprawnych.
– Patrzyłam na te pola i myślałam sobie, że pewno wszyscy ci ludzie mający
pieniądze i rząd nie zdają sobie sprawy, że jest tylu ubogich jak my, którzy nie
mają nawet gdzie mieszkać, podczas gdy oni zatrzymują wszystko, wszystko dla
siebie, tyle przestrzeni na byle co...
– A dlaczego tak robią?
– Z egoizmu, żeby mieć, posiadać, mieć zawsze więcej niż inni. Nie wiem,
przypuszczam, że tak rozumują.
Fakt, że znaczna część Argentyńczyków – jedna czwarta, mniej więcej –
przestała żywić się produktem narodowym – mięsem – wydaje mi się niezwykle
istotny; aż dziw, że nie uważamy tego za fundamentalną informację o nowym
kraju, który zbudowaliśmy w ciągu ostatnich trzydziestu, czterdziestu lat, kraju
w stanie ciągłej katastrofy.
(W pewnym sensie jest to odwrotność tego, co dzieje się w Chinach: Chińczycy,
którzy przez całe wieki nawet nie oglądali mięsa, teraz konsumują go coraz
więcej: jedzą świnie tuczone soją z pampy).

– W Argentynie nie ma, właściwie, niedożywienia sensu stricto – mówi Patricia


Aguirre.
Od czasu do czasu pojawiają się w gazetach reportaże o dzieciach, które
umierają z głodu w Misiones, Formosie, Jujuy, Tucumán. Ale z pewnością jest to
rzadkie, staje się tematem dla gazet. Pamiętasz czasy, kiedy zmarli mieli
imiona? – pytał mnie przyjaciel na emigracji w Paryżu pod koniec lat
siedemdziesiątych.
– Działa pomoc społeczna, która dociera niemal wszędzie, poza najbardziej
oddalonymi rejonami kraju. Ale co proponujemy tym dzieciom? Makaron, ryż,
ziemniaki. Nie są więc niedożywione: są chronicznie źle odżywione; nie rosną,
nie rozwijają się tak, jak powinny.
Takie są losy społeczeństw bengalskich, indyjskich, afrykańskich – wspólna
historia Tego Innego Świata, ludzi, którzy przez całe życie źle jedzą, nie dojadają,
nie jedzą tego, co jest im potrzebne, i fatalnie na tym wychodzą: ich organizmy,
ich mózgi są gorzej rozwinięte. Ludzie ci żyją o wiele gorszym życiem – właściwie
nie zdając sobie z tego sprawy.

Po hiszpańsku mówimy: tener hambre – „mieć głód”, być głodnym – albo: pasar
hambre – „cierpieć głód”. Głodny jestem. Ojej, poczekaj chwilę, już siadamy do
stołu. Ach, on nie ma na chleb, biedak, odkąd stracił pracę. Nie jest to jedyna
niezrozumiała sprawa związana z czymś niezrozumiałym, co nazywamy głodem.

Albo, jak mawiał pewien Rosjanin: „Namaluj świat, a namalujesz swoją


wioskę”.
.

(SŁOWA PLEMIENIA)

Jak?

I znowu: zakłopotanie, że wydaje nam się to normalne, że nie skacze do oczu


jak wściekły szczur, nie przeszkadza żyć w taki sposób, w jaki żyjemy. Normalne,
naturalne, należące do porządku rzeczy: niezmienne. Trzeba bardzo silnego
aparatu kultury, żeby takie przekonanie w ludziach wyrobić. A może jest wprost
przeciwnie? Może dla każdego z osobna jest to czymś naturalnym, lecz kultura
polega na łączeniu się w niepokoju, ideach, myśleniu zbiorowym?

Jak, do diabła, możemy?

W końcu jednak odrobinę to nuży. Właściwie nie bardzo wiadomo, czego od


nas chcą. Na świecie zawsze byli biedni i bogaci, i zawsze będą. Wystarczy się
rozejrzeć, tu, po osiedlu. Nie powiesz mi, że Meldani żyją tak samo jak
Salvatierra. I tak jest nie od dziś, kochany, nie od dziś. Zawsze tak było. Dlaczego
nagle tego typu różnice miałyby zniknąć? A poza tym jeśli biedni są biedni, to
dlatego że się niedostatecznie starają, że się nie starali. Są prymitywni, leniwi,
aroganccy, mają tuziny dzieci, którym – o czym wiedzą – nie zdołają zapewnić
utrzymania; nie chce im się, mają wszystkie te cechy, których człowiek nie
powinien mieć, jeśli chce odnieść sukces w życiu. A potem oczekują, że będziemy
się nad nimi użalali. Proszę, nie zrozum mnie źle – nie mówię, że mają umierać
z głodu. Mówię tylko, żeby się tak znowu nie dziwować: ojoj, jak to może być, że ci
ludzie głodują. Nie udawajmy głupiego: jeśli głodują, to dlatego że nie chce się im
pracować, wysilać się, nie mają ochoty. I nie mówię: dobrze im tak, nie; jeśli
można im pomóc, to trzeba pomóc, jasne, ale nie trzeba też być hipokrytą
i udawać, że się ich traktuje tak samo jak siebie. W końcu musi być jakaś różnica.
Inaczej praca w pocie czoła nic by nie znaczyła. A może wolałbyś, żeby było
wszystko jedno i żeby
Jak, do diabła, możemy żyć?

Stara sztuczka prognozowania. Mówią, ci, że w 2050 roku na Ziemi może


zabraknąć jedzenia, ponieważ, według ich katastroficznych przewidywań w roku
2050 może zabraknąć jedzenia w pewnych bogatych rejonach naszego globu –
jeśli ubodzy będą się mnożyć i żądać swojej części. W pozostałej części świata
w 2050 roku też mogą dziać się straszne rzeczy – podobne do tych, jakie dzieją się
teraz.

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc?

Życie zwyczajne: co wymyślę, żeby mieć jutro coś do zjedzenia?


Życie heroiczne: co wymyślę, żeby mieć jutro coś do zjedzenia?

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?

– Ale tak już jest na świecie, nic na to nie poradzimy.


– Coś trzeba zrobić. Na przykład zajmijmy się polityką.
– Nie rozumiesz zasad funkcjonowania polityki, prawda?

Jak, do diabła, możemy żyć?

chociaż właściwie nie wiem, naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Bo tak: ktoś
przychodzi i opowiada ci, że na świecie pełno jest ludzi, którzy nie dojadają,
pokazuje ci statystyki, cyfry, nie wiadomo co, mówi, że tu, w twoim mieście, też
takich nie brak, a ja nieraz musiałem zachodzić do ubogich dzielnic, gdzie
rzeczywiście, nie powiem, przykro patrzeć, ale nie widać, żeby ktoś zdychał
z głodu, raczej wszyscy są grubi i najedzeni. Nie wiem, naprawdę nie mam
zdania, ale czasem sobie myślę, że to musi być jakaś propaganda, że nam to
wciskają w licho wie czyim interesie; nie mówię, że takie rzeczy się nie zdarzają,
nie, może się i zdarzają, ale pokazują ci to jako nie wiadomo jaką katastrofę, żeby
potem wydusić z ciebie ostatni grosz i żebyś myślał, że

Jak, do diabła, możemy?


5
– Czy ktoś ponosi winę za to, że jedni mają mniej, a drudzy więcej?
– Rząd powinien zapewnić więcej miejsc pracy, żeby ludzie mogli jakoś sobie
radzić, żeby mieli co jeść na co dzień. Ale nie troszczy się o ubogich, zostawia ich
samym sobie. Choroby, wszystko to jest zawinione przez polityków, bo jak masz
pracę, to możesz jeść, a jak nie, to nie – mówi Paola, patrząc na mnie
przelęknionymi oczyma.
– Jak sobie wyobrażasz swoje życie za dziesięć lat?
– Nie wiem, bo nie wiem, czy dociągnę. Żyję z dnia na dzień, skąd mogę
wiedzieć, co będzie za dziesięć lat. Po co sobie wyobrażać, skoro nie wiesz, czy nie
będzie tak, że zaśniesz i już się nie obudzisz.

Co dzień w południe Paola prowadzi trójkę dzieci do jadłodajni publicznej na


swoim osiedlu Gregorio de Laferrere w dzielnicy La Matanza, dziesięć
kilometrów od centrum Buenos Aires. Dzieci Paoli to dwie córeczki – dziesięć lat
i trzy latka – oraz siedmioletni synek. Dwoje umarło.
– Obie umarły zaraz po urodzeniu, biedactwa, ledwo się urodziły. Kiedy umarła
druga, Abi już rozumiała wszystko; bardzo to przeżyła. Dlatego przez cały czas
trzymam ją przy sobie.
Abi to Abigail, trzylatka, która nie schodzi z kolan matki. Paola robi jej patataj,
patataj, głaszcze ją po główce, pozwala na wszystko.
– Nie chcę już stracić żadnego dziecka. Żadnego.

Paola ma dwadzieścia siedem lat, ubrana jest w brązowe bermudy, różowy T-


shirt, ma ciemne, proste włosy, bardzo chude nogi i ręce. Jej ojciec przyjechał
z Tucumán, na północnym zachodzie, jeszcze przed jej urodzeniem. Zostawił
tam – co wyszło na jaw wiele lat później – żonę i kilkoro dzieci. W Laferrere dostał
pracę w fabryce chemikaliów; na zabawie poznał matkę Paoli, zaczął się do niej
zalecać, potem z nią zamieszkał. Mieli jeszcze dwie córki, po czym się rozstali,
ponieważ „ojciec pił, brał narkotyki i bił mamę”. Ta wkrótce potem wzięła sobie
innego męża – świeżo wypuszczonego z więzienia – i znów urodziła kilkoro
dzieci.
– Tego człowieka szanowałam jak ojca. Traktowałam go jak ojca, dopóki nie
zaczął mnie wykorzystywać, mniej więcej jak skończyłam siedem lat. Zawsze
wolałam, żeby robił to ze mną niż z moimi siostrzyczkami, które były młodsze
ode mnie. Tak żyłam do wieku dwunastu lat.
– I co ci robił?
– Dotykał mnie, dotykał tam na dole, kazał mi oglądać ze sobą pisma
pornograficzne, dotykać sobie części intymnych i robić wszystko, co idzie potem.
Ponieważ mój brat urodził się niepełnosprawny i często chorował, mama dużo
czasu spędzała z nim po szpitalach. Albo czasem mówiła, że jedzie do szpitala,
a naprawdę włóczyła się z innymi facetami. Wtedy ja musiałam zostawać z ojcem,
prać, gotować, robić za żonę, a nie córkę. Nie wychodziłam się bawić jak
wszystkie dzieci. Siedziałam w domu. Którejś nocy mnie złapał, poczułam silny
ból tam, z tyłu – wszedł we mnie od tyłu. Nie przyznałam się mamie. Tak
wytrzymałam trzy lata. Wszyscy wiedzieli, nikt nic nie mówił.
Młodsze siostry w końcu powiedziały o wszystkim matce, ale ta im nie
uwierzyła. Teraz Paola uważa, że matka wolała nie wierzyć; tak jej było wygodniej.
Jednak któregoś dnia ojciec myślał, że jego żona śpi, i zaczął się dobierać do Paoli.
Żona się obudziła, wszystko zobaczyła i nie mogła już dłużej zaprzeczać. A może
była zazdrosna.
– Potem mama powiedziała, że powinniśmy zamknąć buzię na kłódkę.
Zastanów się tylko, mówiła: jak coś powiesz, wyślą twoje rodzeństwo do
internatu, twój brat jest upośledzony, a ja może trafię do więzienia. A co
powiedzą tu, na osiedlu. Wreszcie tak na mnie naciskali, że nic nie
opowiedziałam.
Paola wspomina, że kiedyś, wiele lat później, spytała go, dlaczego jej to robił –
skoro mówił, że ją kocha jak córkę. Ojciec odparł, że chciał się zemścić na matce
za to, że chodziła z innymi, że nie zajmowała się nim tak, jak kobieta powinna się
zajmować swoim mężczyzną, że musiał kraść, żeby zapewnić nam utrzymanie,
a ona nie dbała o niego.
– Odpowiedziałam mu, że jeśli kradł, to widać chciał; ja nigdy go o to nie
prosiłam. I że jeśli dookoła było tyle kobiet, które dawały się zadowolić byle czym,
to czemu akurat uwziął się na mnie. Wiedziałeś, ile miałam lat?, spytałam. Nie,
odparł, nie pamiętałem o tym; i nie wiem, jak mam cię prosić, żebyś mi
przebaczyła. Przebaczyłam, bo chodziłam do kościoła i nauczono mnie
przebaczać. Przebaczyłam. Ale po tym wszystkim, co mnie spotkało, dzieciństwa
nie miałam.
Paola nie miała także dosyć jedzenia. Matka znikała czasem na wiele dni
i Paola musiała zatroszczyć się o jedzenie dla rodzeństwa: miała dziesięć,
jedenaście lat i chodziła żebrać po osiedlu.
– Strasznie się wstydziłam prosić. Ale nie miałam innego wyjścia.
Czasem coś dostawała i wtedy szykowała obiad dla wszystkich dzieci, miska
makaronu z solą, ewentualnie polanego oliwą. Potem, na wieczór, filiżanka mate
i wcześnie do łóżek, żeby nie czuć głodu.
– A jeśli nie makaron, to co jedliście?
– Ryż, ziemniaki, zależy, co zdobyłam. Ale coś zawsze ugotowałam. Albo
prosiłam dziadka, który jeździł wózkiem i zbierał warzywa wyrzucane przez
ogrodników. Wykrawałam zepsute części i z tego przyrządzałam obiad. Albo
owoce nadgryzione przez robaki. Wykrawałam to, co było z robakami, i jedliśmy.
– Jedliście czasem mięso?
– Ach, bardzo rzadko.
– A nie miałaś dosyć tego wszystkiego?
– I to jak. Czasem jedliśmy nawet produkty przeterminowane. Teraz jak zjesz
coś takiego, to ci szkodzi, ale wtedy nie zwracaliśmy na to uwagi. Wszystko
jedliśmy. Dzięki Bogu, nigdy się nie pochorowaliśmy. Jakoś się wyżywiliśmy.
– A zastanawiałaś się, czyja to wina, że spotkały cię takie rzeczy?
– Nie. Starałam się nie winić nikogo. To było smutne. A jednocześnie nauczyło
mnie życia. Za wiele mnie nauczyło. Za dużo wiem o życiu. Nie musiałabym aż
tyle wiedzieć.

– Część ludności stanowi absolutną nadwyżkę w tym modelu akumulacji


i rozwoju. Model ich nie potrzebuje. Są zbędni, kosztują, trzeba się nimi
zajmować. Poza tym żądają, występują, wypowiadają się, coś swoim istnieniem
sugerują, czegoś się domagają, za czymś głosują. Wszystko to bardzo podnosi
koszty reprodukcji systemu. Tak, są niepotrzebną nadwyżką.
Tłumaczy mi to Agustín Salvia, socjolog, profesor uniwersytetu z Buenos Aires,
koordynator programu zwanego Observatorio de la Deuda Social Argentina
(Obserwatorium Społecznego Zadłużenia Argentyny) na katolickim
uniwersytecie, autor najlepszych corocznych opracowań na temat sytuacji
społecznej kraju.
– Teoretycznie mogłoby się wydawać, że korzystne byłoby włączenie do
systemu tej siły roboczej, zdolnej wytwarzać bogactwa na użytek nie tylko własny,
lecz także zbiorowy. W innym modelu, ani mniej, ani bardziej kapitalistycznym,
w innej logice, gdy sektor nieformalny byłby bardziej złączony z formalnym,
a sektory bardziej skoncentrowane przenikałyby do mniej skoncentrowanych,
dokonywałby się proces integracji społecznej tych ludzi i niewielkie firmy
rodzinne mogłyby pełnić rolę produktywną pod względem społecznym
i ekonomicznym. Dziś sektory te nie pełnią takiej roli. Dziś są niepotrzebne.
Gdyby zniknęły, niczego by nie brakowało. Przeciwnie.
Poza tym Paola tęskniła za swoim biologicznym ojcem. Nie widziała go od
trzech lat, aż pojawił się, w dniu jej dwunastych urodzin. Był pijany; powtarzał jej,
że jest jego córką, że ją kocha, że chce jej coś dać w prezencie.
– Odpowiedziałam mu, że jeśli chce mnie odwiedzać, to niech przychodzi
trzeźwy, że na nic mi ojciec pijany, chcę ojca trzeźwego. Tak mu powiedziałam.
Za pijanych już mi wystarczą wszyscy moi wujkowie i dziadek. Chciałam takiego
ojca, jakiego ma większość ludzi. I powiedziałam jeszcze, że jedyny prezent,
jakiego chcę od niego, to żeby był ze mną zawsze, i że jak skończę piętnaście lat,
to z nim zamieszkam.
Ojciec naturalnie się zgodził, mówił, że tak, zobaczy, co się da zrobić. Ale po
trzech dniach ktoś przyszedł do nich z wiadomością, że wpadł czy rzucił się do
rzeki Matanza i wyciągnięto go martwego. Tego roku Paola zaczęła pracować:
opiekowała się dziewczynką, córką policjanta. Kiedy mogła, chodziła do szkoły
wieczorowej. Bardzo jej było ciężko: wracała zmęczona, niepokoiła się
o pozostawione bez opieki rodzeństwo – czasem musiała zostawiać ich
wszystkich samych, czasem byli z matką. Ale przynajmniej mogła przynieść do
domu jakieś pieniądze – coś do jedzenia. Najtrudniej było zdobyć mleko dla
najmłodszej, dziewięciomiesięcznej Camili.
– Akurat tego dnia nie poszłam do pracy, bo Camilita miała gorączkę. Rankiem
dałam mleko swojej drugiej siostrzyczce, przygotowałam butelkę dla Cami,
przewinęłam ją, powiedziałam mamie, że ponieważ nie idę do pracy, zajmę się
małą. Nakarmiłam ją, a później, przed południem, mój upośledzony brat, który
spał z nią w jednym łóżku, obudził mamę, żeby pójść do ubikacji, i zobaczył, że
siostrzyczka leży martwa w objęciach mamy. Zapomniała, że trzeba oddychać. To
był dla mnie największy ból. Opiekowałam się nią. Ból straszliwy. Z wszystkich,
jakie zniosłam, najgorszy.
Mówi Paola.

Bezrobotni w Argentynie stanowią około 15 procent siły roboczej: to mniej


więcej trzy miliony. Oni sami, ich dzieci i rodziny żyją w warunkach, które,
patrząc z oddali, trudno nam sobie wyobrazić – nie bardzo się zresztą staramy.
Nie mają stałej pracy, nie mają wody bieżącej, ubikacji, prądu; tam, gdzie
mieszkają, nie ma ulic, są pozbawieni ochrony. Nie zawsze mają co jeść.
– Jest to kultura marginesu, wytwarzająca swoje własne więzi solidarności
i swoją mobilność, kultura, w której działanie poza granicami legalności nie
stanowi żadnego problemu. Wszystkiego dokonuje się poprzez operacje na
czarno, nie istnieje obowiązek formalizowania czegokolwiek, przemoc jest formą
rozwiązywania konfliktów ekonomicznych, sprawiedliwość nie istnieje, nie
istnieje norma zachowania – mówi Agustín Salvia.
Podkreśla również, że powiększa się przepaść między tymi sektorami a resztą
społeczeństwa; możliwość jej pokonania nie tylko wydaje się iluzoryczna –
w ogóle nie jest brana pod uwagę. W Argentynie żyją miliony ludzi, którzy nie
mają nadziei zintegrować się kiedykolwiek ze społeczeństwem formalnym,
którzy wiedzą, że ta niemożliwa do przezwyciężenia nierówność jest ich kondycją
życiową i nawet jeśli powiedzie im się w jakiejś działalności nieformalnej –
legalnej bądź nie – nie wyjdą poza swój sektor społeczny. Ale raczej im się nie
powiedzie; zawsze będą wegetować. Do nich zalicza się znaczna większość tych
pięciu procent gospodarstw argentyńskich, które pozostają „w sytuacji braku
bezpieczeństwa żywnościowego w stopniu ostrym”, a także te siedem procent
doświadczających „braku bezpieczeństwa żywnościowego w stopniu
umiarkowanym”. W sumie zabezpieczenia żywnościowego nie ma 12 procent
gospodarstw. I oczywiście jest jeszcze te osiem procent dzieci – ćwierć miliona –
chronicznie niedożywionych.
„Dwanaście procent gospodarstw argentyńskich” to około pięciu milionów
Argentyńczyków, którzy nie jedzą tyle, ile powinni.

W wieku piętnastu lat Paola zupełnie się załamała. Matka była albo jej nie było,
nie starczało pieniędzy, nie starczało jedzenia. Uświadomiła sobie wówczas, że
niektórzy mężczyźni są gotowi dać jej pieniądze albo jakąś rzecz za to, że się
z nimi prześpi.
– Spotykałam się z durniami, z którymi nie powinnam się była zadawać, ale
niestety musiałam to robić, żeby zarabiać pieniądze. Byli to kumple moich
wujków, faceci, którzy mnie znali jako dziewczynkę. Czasem nie chciałam
nowych klientów. Wśród tych przyjaciół bywali tacy, którzy, ponieważ mnie znali
od dziecka, nie chcieli, i dawali mi różne rzeczy bez tego, ale inni nie. Zamykałam
oczy i myślałam o swoim rodzeństwie.
Kiedy skończyła siedemnaście lat, poznała w szkole wieczorowej chłopaka,
który wydawał się ją rozumieć. Podobali się sobie, zaczęli ze sobą chodzić, Paola
zaszła w ciążę. Chłopak się znalazł: jeśli miał, dawał jej parę pesos, coś do
jedzenia, cukierki. Przestała sypiać z tamtymi durniami. Pierwszą córeczkę
nazwała Camila, na pamiątkę siostrzyczki, która zapomniała, że trzeba oddychać.
On znajdował czasem jakąś robotę, jakąś chałturę. Wkrótce załatwili sobie domek
na osiedlu i zamieszkali razem. Rok później urodził się Joel, ich drugie dziecko.
Paola była właściwie zadowolona: życie jakoś jej się ułożyło. Mieli swój domek,
swoje materace, koce, kulawy stół, kuchenkę na gaz z butli. Ale jej rodzina zaczęła
chłopaka dręczyć; mówili, że napastuje swoją córkę, że ją gwałci, że jest
człowiekiem niebezpiecznym. Paola uwierzyła im, zostawiła go. Miała
dwadzieścia lat, dwoje dzieci, żadnych dochodów. Jedna ze starszych sióstr
zaproponowała jej, żeby pracowała razem z nią w barze połączonym z burdelem.
– Tam, w tym barze, namawiano mnie, żebym robiła inne rzeczy i wyciągała
więcej kasy. Odmawiałam, to nie dla mnie. Co innego przespać się z jakimś
starym durniem w zamian za konkretną rzecz, a co innego spać
z pięćdziesięcioma. Ale w końcu się zgodziłam. Rozmówiłam się ze szwagrem,
który kierował całym interesem, i weszłam w to. Wtedy moim dzieciom niczego
już nie brakowało. Miały wszystko, czego im było potrzeba. Prosiły, a ja mogłam
im kupić.
Była to wielka ulga: każdego dnia mogła dać im coś do zjedzenia, mogła im
zrobić pierogi, kupić oranżadę, jeśli miały ochotę. Ale nie podobało jej się takie
życie, tęskniła za mężem, poznała chłopaka, zaszła z nim w ciążę. Klienci o nią
dbali, nie pozwalali jej pić alkoholu, mówi.
– Numer kosztował sześćdziesiąt pesos za pół godziny, trzydzieści dla
dziewczyny i trzydzieści dla właściciela. Chodziło się na duże fotele, przedzielone
deskami. Nie było łazienki, żeby się potem umyć. Zawsze bardzo uważałam,
z wszystkimi. Dają prezerwatywy i trzeba ich używać. W tygodniu zaczynałam
o ósmej wieczorem, a kończyłam o trzeciej nad ranem. Pracowałam w dzielnicy
Constitución, stamtąd wracałam; rodzeństwo pilnowało mi dzieci. W weekendy
to samo, tylko kończyłam później, o siódmej. Wracałam do domu, żeby się trochę
przespać, i z powrotem. Pewnego dnia spotkałam męża; powiedział, że chciałby
zobaczyć się z dziećmi. Musiałam się przyznać, że jestem w ciąży i że pracuję
w burdelu, żeby móc im dać jeść, i że nie chcę go o nic prosić.
Kiedy była w czwartym miesiącu, przestała pracować. Kilka tygodni później,
w nocy, poczuła bóle i poprosiła brata, żeby poszedł po lekarza, ale lekarz
z przychodni na osiedlu nie chciał przyjść; mówił, że nie ma karetki, że pacjentka
ma się zgłosić sama. Paola nie mogła. Pomagała jej siostra; około piątej nad
ranem urodziła się dziewczynka, w jednym skurczu, nieżywa.
– Brat poszedł i zrobił w szpitalu potworną awanturę, więc nie mieli innej rady,
jak przyjść i mnie zbadać. Ale dziewuszka już się urodziła, już ją miałam
zawiniętą w prześcieradło, w skrzynce. Nikt nie chciał mnie zabrać, zająć się
mną, policja też nie. Potem mieli czelność oskarżać mnie o nie wiadomo co, że to
była aborcja, bo byłam w szóstym miesiącu. Za bardzo bolała mnie dusza,
a jednocześnie podjęłam ważną decyzję i niewiele myśląc, poszłam do kościoła;
nie chciałam mieć nic więcej wspólnego z burdelem, zarywaniem nocy; chciałam
żyć normalnym życiem, jak przedtem.
Wróciła do męża. Dwa lata później znów urodziła martwego wcześniaka,
dziewczynkę. Zamieszkali w domku, w którym jest tylko jeden pokój, a w nim
dwa niewielkie łóżka, w jednym śpi Paola i jej mąż, w drugim dzieci. Ktoś
z rodziny pożyczył im kuchenkę na gaz, żeby mogli gotować. Jeśli potrzebna im
jest woda, muszą iść do sąsiada.
– Teraz chcemy zaoszczędzić pieniędzy, żeby urządzić sobie łazienkę
i ubikację. Póki co, musimy chodzić do wygódki.
Żyje im się teraz lepiej, mówi Paola. Jej mąż dostał pracę – sprząta w fabryce –
i zarabia tysiąc pesos – około 80 dolarów – miesięcznie.
– Pensję ma wyższą, ale potem dużo mu odliczają; nie wiem, jak to działa.
– A dostajesz Asignación Universal por Hijo, dodatek na dziecko?
– Nie, bo chyba przez to, że mąż ma pracę, że dostaje pieniądze z innego
źródła, nie należy się nam. Najpierw dostawałam, ale potem odkryli to i cofnęli.

Niedaleko stąd, głosi legenda, została wymyślona słodka masa dulce de leche –
jeden z wynalazków argentyńskich, który musiał istnieć na długo przedtem,
zanim powstał kraj. Podobno na hacjendzie don Juana Manuela de Rosasa,
potężnego caudilla z pierwszej połowy XIX wieku, służąca podgrzewała na
kuchni mleko z cukrem, ale nagle przybył jeden z wrogów jej pana, Juan Lavalle,
i kobieta musiała go podjąć. A kiedy w końcu przypomniała sobie o mleku,
zobaczyła, że zrobiło się gęste i zbrązowiało. Przestraszyła się, co powie jej pan,
i zaniosła mu mleko, żeby się usprawiedliwić. Rosas spróbował, smakowało mu,
zaprosił Lavalle’a na wspólny posiłek. Dziesięć lat później miał ścigać go po całym
kraju, aż go zabił.

Przed trzema miesiącami Paola zaprowadziła trójkę swoich dzieci do lokalu


miejscowej organizacji, żeby je zmierzyć i zważyć. Stwierdzono, że są „poniżej
normy”. Paola nie zrozumiała. Wytłumaczono jej, o co chodzi: dzieci są bardzo
wątłe, a na dodatek za niskie jak na swój wiek. Powinna je lepiej odżywiać. Paola
najpierw się zdenerwowała, zaczęła się bronić przed tym – jak jej się wydawało –
zarzutem, po czym się rozpłakała.
– Na koniec powiedzieli mi, że dla dzieci ze zbyt niską wagą rząd ma pakiety
żywnościowe, że powinnam wypełnić papiery i poprosić o pakiet. Dostałam go.
Co dwa tygodnie dostaję: cztery paczki makaronu, ryż, oliwę, słodką pastę
z batatów.
Paola ucieszyła się, ale wciąż czuła się winna. Płacze, opowiadając mi o tym:
– Dzieci są dla mnie najważniejsze, ale wiem, że mają niedowagę, bo o nie nie
dbałam. Przedtem jeśli mogliśmy, odkładaliśmy trochę pieniędzy z pensji męża
na łazienkę, teraz jednak uznaliśmy, że najważniejsze, żeby dzieci dobrze jadły.
Pieniędzy nam nie starcza i do końca miesiąca ledwo dociągamy, ale robimy
wszystko, co się da, żeby dzieci dobrze się odżywiały. Nie pozwolimy, żeby nasze
dzieci były głodne. W południe prowadzę je do jadłodajni, a wieczorem sama im
coś robię. Choćbyśmy oboje mieli nie jeść – niech one będą najedzone. Nawet jeśli
to będzie tylko zupa albo makaron.
– A czyja to wina, że nie wystarcza ci pieniędzy, żebyś się nie musiała martwić
o jedzenie?
– Nie wiem, skąd mam wiedzieć. Nie podoba mi się tylko, kiedy pani prezydent
mówi, że nie ma nędzy. Wiele razy słyszałam, jak to mówiła. Niech przyjedzie tu
i zobaczy, niech zobaczy dzieci, które umierają z niedożywienia. Kiedyś
widziałam w wiadomościach, jak jednej matce córka umarła z głodu, w prowincji
Misiones, i ją zamknęli. Wie pan, jaki poczułam ból i bezsilność, kiedy to
zobaczyłam? Tylu jest gwałcicieli, tylu przestępców, a matkę, której córka umrze
z głodu, wsadzają do więzienia.

– Najostrzejsza marginalizacja strukturalna może obejmować aż piętnaście


procent gospodarstw. To jakieś pięć, sześć milionów ludzi. Patrząc z perspektywy
Fidela Castro z Kuby sprzed dwudziestu lat, który otworzył granicę i powiedział:
jedźcie do Miami, albo generała Bussiego, który pozbierał wszystkich żebraków
i wysłał ich do Catamarca, dla systemu byłoby wspaniale, gdyby tacy ludzie
wyjechali. Są zbyteczni – mówi Salvia.
Zauważam, że w takim razie opłacalne jest ich niedokarmianie.
– Trzeba ich karmić, żeby nie doszło do zakłócenia systemu społecznego i żeby
grabież nie stała się sposobem regulowania przez ludzi odrzuconych ich
rachunków z państwem.
Siedzimy przy stoliku w kawiarni, na rogu San Juan i Boedo, i rozmawiamy
właśnie tak, jakbyśmy siedzieli przy stoliku w kawiarni.
– Nie zrozumiałeś mnie: nie powiedziałem, że opłaca się ich karmić, tylko że
opłaca się karmić ich źle. Bo lepiej, żeby nie byli zbyt bystrzy i silni, zresztą tak
jest o wiele taniej. A co do opłacalności: po co wydawać więcej pieniędzy na
karmienie kogoś, kto nie będzie niczego produkował? I wreszcie: lepiej, że ci
ludzie nie mają pomysłów, bo jakie mogliby mieć, gdyby byli lepiej odżywieni.
– Zgoda. Nie sądzę jednak, żeby ktoś miał to kontrolować i realizować...
– Ja też nie, nie sądzę, żeby ktoś był na tyle inteligentny.
– Niemniej uważam, że można mówić o takiej logice. Jaka jest granica
dochodów zapewniająca, że ci ludzie nie będą plądrować sklepów, nie staną się
zarzewiem konfliktów politycznych? Dwieście pięćdziesiąt pesos? W takim razie
tyle są warci. Taka jest myśl. Jutro zaczną się buntować, bo nie będą mieli co jeść,
i będę musiał podbić tę wartość do pięciuset, podniosę ją do pięciuset. Jaka jest
cena spokoju społecznego, kontroli społecznej? Jeśli jest bardzo wysoka, będę
miał kłopot. Nie mogę tyle zapłacić, muszę rozegrać to od innej strony. Coś
jednak muszę na nich wydać, im mniej, tym lepiej.

Nie jest to pomysł argentyński. Strategią panujących zawsze było zapewniać


poddanym wegetację na możliwie najniższym poziomie. Sprawdzać empirycznie,
jaki jest ten poziom w każdym przypadku, określić go metodą prób i błędów. Błąd
ujawniłby się wtedy, gdyby tysiące ludzi umarły z głodu albo gdyby podniosły
bunt i wysunęły żądania. Mechanizm jakoś funkcjonuje. Kiedy Europa i USA
postanawiają wydać na swoje banki to, czego nie wydają na swoich ubogich,
zakładają, że ubodzy to zaakceptują; kiedy spekulują z cenami żywności albo
wydobywają surowce, albo przerabiają kukurydzę na paliwo, ufają, że śmierć iluś
tam Afrykańczyków nie wpłynie na życie decydentów. Kiedy rząd daje jałmużnę
swoim poddanym, ma nadzieję, że to wystarczy, by utrzymać ich w poddaństwie
i uległości: bezbronnych, milczących.
Głód jest bowiem elementem silnego szantażu: wielu ludzi bardzo się martwi
przez dziesięć minut, gdy media podadzą, że gdzieś ludzie głodują. Przy czym
zmartwienie to jest odwrotnie proporcjonalne do odległości geograficznej: jeśli
głodujący oddaleni są o, powiedzmy, 50 kilometrów, może trwać nawet trzy
kwadranse. A dla rządu nie ma nic gorszego niż zmartwieni poddani: cały jego
wysiłek włożony jest w zapewnienie ludziom takiej beztroski, żeby im nie
przychodziło do głowy martwić się o cokolwiek. Wówczas wkracza do akcji
chrześcijańska dobroczynność albo jej współczesna wersja – pomoc społeczna:
trzeba zapewnić ubogim minimum, tak aby mogli przeżyć i nie zabrudzili swoją
krwią czy swoimi kośćmi ekranów telewizorów.
Wielu rzeczywiście to przeżywa; inni nie.

6
Im bliżej rzeki, tym chat jest coraz mniej; istnieje niebezpieczeństwo zalania.
Trzciny, błoto, jakieś łachy – wszystko to były bagna, które stopniowo zajmowali
biedni. Jedna rodzina hoduje świnie, inna wyrabia cegły, jeszcze inna wyszukuje
w krzakach butelki, kartony i szmaty. Jedna z mieszkanek, przechodząc,
przypomina Claudiowi o zebraniu: chcą zażądać, żeby przywieziono więcej
ziemi – ciężarówki ziemi, wozy ziemi; ziemia potrzebna jest do umocnienia
gruntu, podniesienia poziomu.
Sto metrów dalej rzeka Matanza toczy swoje ciemne wody wśród brzegów
pełnych gruzu i chaszczy. Z tej strony – śmieci, z tamtej – dziki las. Claudio mówi,
że wciąż jeszcze przychodzi tutaj łowić węgorze ręką; jest to zakazane, ale co tam;
lubi węgorze najbardziej, a Romi z paru sztuk potrafi przyrządzić takie danie, że
szkoda gadać.
– Z tamtej strony chłopaki przychodzą kraść. Tam są takie jakby ścieżki dla
motocykli; jadą na pełnym gazie i nie wyobrażasz sobie, jakimi maszynami
przyjeżdżają tu, na osiedle.
Claudio mówi też, że nie wie już, ilu jego kumpli zginęło na drugim brzegu.
– Jak cię złapie policjant, to cię zabije i koniec, zostawi cię, leżącego, w lesie,
nikomu ani słowa i robaki będą cię żarły. Kto cię tam znajdzie? Parę razy
musieliśmy szukać ciał. Raz poszliśmy po takiego, co go nazywali Diabeł; znaleźli
przy nim kradzione rzeczy, zaczęła się strzelanina, i zostawili go, że niby zabity.
Jak nie wracał, kumple poszli go szukać i znaleźli: leżał, z postrzelonym okiem,
głowa się rozkładała, pełno robactwa, ale żył. Nic nie widział, bo wszystko miał
zakażone, wzrok mu się zmącił, krzyczał i majaczył. Chłopaki zanieśli go do
szpitala, ale został ślepy na jedno oko, bo robaki mu całe wyjadły.
Claudio dodaje, że rzeka jest bardzo zdradliwa:
– Teraz wygląda spokojnie, ale jak wzbierze i wyleje, to wszystkich nas zalewa,
taka jej mać.

Claudio jest wysoki, korpulentny, ma na sobie bermudy zrobione z uciętych


dżinsów i bardzo luźną niebieską koszulę. Jest starannie ogolony, ma małą kozią
bródkę, włosy krótko ostrzyżone, pewny siebie uśmiech. Mówi, że kilka tygodni
temu całe osiedle było zalane, woda po szyję. Że te skurwysyny zamykają śluzy
poniżej, żeby nie zalało dzielnic bogatych, i cała woda zbiera się u nich. Że jak
rzeka wylała, prawie tydzień musiał siedzieć w domu na stole, z dwójką starszych
dzieci.
– Chłopaki są tutaj straszne. Jak nie pilnujesz, wszystko ci powywracają do góry
nogami.
Mówi, że ulica była zalana, nie dało się iść. Claudio zrobił tratwę, z desek
i nadmuchanych worków, wziął gałęzie jako wiosła i popłynął po coś do jedzenia.
Na osiedlu La Loma, w Gregorio de Laferrere, w dzielnicy La Matanza, ulice są
niewybrukowane, domki – jedno- albo dwuizbowe – zbudowane z drewna
i blachy albo z cegieł, nieotynkowane; wzdłuż ulicy, po obu stronach, ciągnie się
głęboki rów, w którym zbiera się czarna śmierdząca woda. Kobiety siedzą przed
domami i piją mate; z włączonych radioodbiorników płyną dźwięki cumbii, czuć
gdzieś marihuanę. Zazieleniły się już młode drzewka, dookoła bawią się dzieci,
mężczyzna przycina maczetą drzewo, dwie chude szkapy skubią rosnącą na
dróżce ubogą trawę. W każdym kwartale stoją dwa czy trzy słupy elektryczne;
z każdego słupa wychodzi z tuzin kabli pociągniętych przez mieszkańców, którzy
kradną prąd.
Przed wejściem na osiedle rozciąga się pusty teren, cały kwartał: śmieci,
chaszcze, resztki po ognisku, parę starych wierzb. W rogu na drewnianej
malowanej tablicy można przeczytać: Park Pamięci.

Park Pamięci – tak jest napisane.


Claudio tutaj się urodził trzydzieści sześć lat temu, tu zawsze mieszkał. Do
trzydziestki, jak mówi, chodził złymi drogami: bójki, banda wyrostków. Był jej
przywódcą, nękał mieszkańców osiedla, czasem brał od nich haracz za
wpuszczenie – kto nie zapłacił, nie mógł wejść.
– Ciągle wybuchały bójki: jesteś mi winny dwa gramy, nie masz tu prawa
wstępu, bo to mój teren... Krzywdziłem ludzi. Ale to była inna epoka. Idę sobie
kiedyś, tam za rogiem, gdzie kiedyś rządziłem, a chłopaki stoją, palą trawkę, i nie
wiem, czy to ten dym, czy co, ale poczułem się jak przed dziesięciu laty. Wszyscy
gadają o tych samych głupotach, trawka, kradzieże, dziewczyny, a to że wczoraj
wieczorem przeleciałem tamtą, a że poszedłem kraść tu czy tam... Patrzyłem na
nich i wierzyć mi się nie chciało. Wszyscy mają teraz porąbane. Nie szanują
niczego; jak się postawisz, posyłają ci kulę w łeb. Jak nie masz rewolweru, nikt cię
nie szanuje. Dawniej załatwiano sprawy na pięści. Teraz ci mówią: stary, to jest
epoka prochu.
Claudio twierdzi, że nie kradł; szwendał się po osiedlu, ale nie kradł.
– Zawsze pracowałem. Jarałem, ale za swoje pieniądze. Nigdy mi nie leżało,
żeby chodzić i kraść. Jesteśmy z katolickiej rodziny, uczono nas o Bożych
prawach. Dużo ćpałem, ale zawsze za zarobione pieniądze. Skończyłem
podstawówkę, jak miałem piętnaście lat, i od tamtej pory liczyła się dla mnie
ulica. Aż do trzydziestki. Piętnaście lat ćpania.
Claudio zaczynał od wąchania kleju, potem przeszedł na marihuanę, wreszcie
dogodziła mu kokaina. I wszystko, co zarobił jako murarz, wydawał w weekendy
na kokę, a w tygodniu na wino.
– Dlatego wiem, że nikt nie wyjdzie z narkotyków bez pomocy Boga. A Bóg, jak
cię wyciągnie, to na zawsze, na zawsze cię oczyści. Teraz jak jakiś gościu kradnie,
to rozmawiamy z nim, ja mu tłumaczę. Czasem przychodzą i mówią, że chcieliby
zmienić życie, ale nie mogą, a ja im na to, że owszem, mogą, z pomocą Pana
dadzą radę. Wiem, bo dokonałem tego, mnie się udało.
Claudio pracował jako murarz w stolicy. Aż do pewnego ranka, parę lat temu.
Spokojnie tynkował front domu, kiedy zjawiło się czterech mężczyzn i spytało
o szefa. Claudio odpowiedział, że jest w środku, i z powrotem wziął kielnię. Po
chwili tamci wrócili, podziękowali mu i odeszli. Kiedy zobaczył, że za rogiem
puścili się biegiem, zrozumiał wszystko: to był napad. Wbiegł do środka: koledzy
leżeli powiązani, twarzą do ziemi. Szef był przekonany, że to on ich wydał.
Powiedział, że nie wezwie policji, ale żeby się więcej nie pokazywał. Claudio nie
miał jak udowodnić, że to nieprawda. Ludzie, z którymi pracował tyle lat,
przestali mu wierzyć. Płakał z powodu tego okrutnego żartu.
– Jak się obronisz przed oskarżeniem, które jest kłamstwem? Co im powiesz,
skoro od początku wiadomo, że ci nie uwierzą? Co im powiesz? Ja jestem
z Laferrere, stary. Każdy ci będzie opowiadał, że ludzie z Lafe to łajdacy.

W tamtych latach Claudio i Romina chodzili grzebać w śmieciach, ale w końcu


to zostawili. Znajdowali coraz mniej rzeczy, mówi, bo ludzie coraz mniej
wyrzucają, przez cały ten kryzys, a może dlatego, że jest za duża konkurencja,
mnóstwo dzieciaków grzebie, więc odczuli ogromną ulgę, jak dostali pierwszy
pakiet pomocy w ramach projektu Głowy Rodziny bez Pracy.

Przez całe lata rząd argentyński nie zgadzał się na udzielanie świadczeń
osobom, które nie pobierały wynagrodzenia. „Jeśli ograniczysz się do pomocy
socjalnej, ludzie też ograniczą się do życia z pomocy socjalnej. Powinniśmy
zapewniać godność, której ludzie pragną”, mówiła pani minister pracy i opieki
społecznej, siostra prezydenta. „Ludzie mówią mi, że chcieliby założyć
spółdzielnię albo warsztat tekstylny. Jeśli pomoc polega na wsparciu rodzinnego
warsztatu, dajesz im szansę. Ale jeśli jest to jedynie zwykłe wsparcie finansowe,
i na dodatek ograniczone, nie dajesz im niczego. A może ktoś myśli, że problem
biedy da się rozwiązać poprzez ofiarowanie stu pesos?”
Kilka klęsk wyborczych przekonało jednak rząd, że należy radykalnie zmienić
nastawienie, i dodatek na dziecko, Asignación Universal por Hijo, stał się
podstawowym narzędziem polityki społecznej: stała suma, wynosząca około 40
dolarów miesięcznie, miała być przydzielana ponad trzem milionom dzieci.
I oczywiście akcja nie została przedstawiona jako klęska sześciu lat polityki
przeciwnej takiemu działaniu, lecz jako wielki krok naprzód na kto wie jakiej
drodze. W rzeczywistości był to triumf polityki opiekuńczej, miłosierdzie
chrześcijańskie w wydaniu państwowym: dam ci odrobinę, najmniej, ile trzeba,
byś dalej żył, tak jak żyjesz.
Oczywiście wytworzyło to pewne zależności: wobec rządu, który pomoc
rozdzielał, wobec jego przedstawicieli, osób upoważnionych do dystrybucji
środków na szczeblu lokalnym – wobec wszystkich dysponujących środkami do
podziału. Powstała relacja wdzięczności, a równocześnie lęku: jeśli tamci dali mi
coś, bo chcieli, będą to mogli odebrać, kiedy zechcą. W takim razie nie róbmy
sobie kłopotów, spróbujmy się bez tego obyć.
Pomoc społeczna jest działaniem nakierowanym na skutki ubóstwa – brak
dostępu do tego, co podstawowe – a nie na jego przyczyny. Albo, inaczej mówiąc:
pomoc społeczna podtrzymuje ubóstwo, nie dopuszczając do powstania
warunków potrzebnych, by osoby, które korzystają z pomocy, zaczęły albo zaczęły
na nowo radzić sobie samodzielnie. Pomoc sprawia, że ubodzy pozostają ubogimi
i są bezwzględnie uzależnieni od tych, którzy tej pomocy udzielają – od rządu,
państwa, organizacji pozarządowych, różnych Kościołów. Pomoc społeczna
ratuje ludzi doraźnie – i przez sam mechanizm potwierdza ich kondycję,
kondycję osób wymagających poratowania.

Trudno, w takim razie, nie zadać sobie pytania, czy nie jest to warunek
istnienia systemu, forma utrzymania i zachowania niesprawiedliwego systemu.

W wieku trzydziestu lat Claudio usłyszał, jak mówi, Wezwanie. Teraz


zachowuje posty, rozmawia z Bogiem, składa Mu obietnice i stara się je
zrealizować – zajmuje się głoszeniem Jego dzieł w swoim otoczeniu. Opowiada
mi o spotkaniach z Bogiem, o wszystkich niepowodzeniach. Protestanci
wykorzystują opowiadanie o własnych dramatach – „dawanie świadectwa” – jako
sposób nawracania innych na drogę dobra.
– Powiem ci prawdę: ja też zostałem zgwałcony, kiedy byłem dzieckiem. I nigdy
o tym nikomu nie powiedziałem: ani matce, ani żonie, ani przyjaciołom, nikomu,
aż pewnego dnia Pan przemówił do mnie przez usta pastora proroka, który
wiedział, że jako dziecko zostałem wykorzystany, i wytłumaczył mi, że mam
przebaczyć, jeśli chcę uzdrowić swoje serce. Pan wie wszystko. Patrzy w twoje
serce i wie wszystko.
Każdego wieczoru Claudio prosił Boga, aby pomagał mu czynić dobro,
wyciągać chłopców i dziewczęta z narkotyków, kierować ich na dobrą drogę. Aż
kiedyś On ukazał mu się we śnie, cały ubrany na biało, wziął go za rękę
i poprowadził, we śnie, przed drzwi pewnego domu. Wskazał na nie i powiedział:
wejdź, mieszka tutaj taka jedna, która jest moją córką; chcę, żebyś do niej
przemówił.
W Laferrere Bóg zwraca się do człowieka bezpośrednio. Claudio opowiada, że
we śnie powiedział dziewczynie wszystko, co Bóg mu kazał, a ona, ciągle we śnie,
wyznała mu swoje grzechy: cudzołóstwo, narkotyki, aborcję. Mówi, że zbudził się
ledwie żywy ze strachu, ale wdzięczny był Bogu za tę szansę, i nazajutrz poszedł
szukać dziewczyny, i było wszystko jak we śnie – ponieważ sen to nie był sen,
tylko spotkanie z Bogiem, który pokazał mu drogę czynienia dobra. Musiał
jednak o to dobro zawalczyć:
– Diabeł nie chce bowiem stracić duszy, którą zdobył. Kiedy więc o nią
walczysz, zjawia się, atakuje, potrafi cię obrzucić kamieniami. Jeśli jednak
przystępując do tych zmagań, masz wsparcie w modlitwie i poście, zdołasz
pokonać Diabła. Nie ja tak mówię, tylko Biblia. Przy tym nie jest łatwo zobaczyć
Diabła. Zresztą nie wiem. Mój młodszy brat ma taką zdolność daną przez Boga:
potrafi dojrzeć Diabła wysoko na drzewie, w domu, na drodze, widzi go, kiedy
sprawujemy obrzędy nad opętanym, a Diabeł wychodzi temu człowiekowi przez
usta... Ale to nie jest łatwe, bo Diabeł wie wszystko, wie, kim jesteś, co robisz,
wszystko; mówi ci to, co wiesz tylko ty sam, żeby napędzić ci strachu.

Przed kilkoma miesiącami Claudio poszedł do urzędu miasta poprosić


o legalne podłączenie prądu, z licznikiem. Pobrali od niego 150 pesos, no i musiał
zacząć płacić za prąd. Wydawało się to kiepskim interesem, ale zrobił to,
ponieważ kiedy kupuje na raty – „buty, kuchenkę, cokolwiek” – płacąc kartą
zasiłku na dziecko, musi okazać kwit za prąd. Jest to pierwsza forma włączenia
do systemu: jeśli płacisz za prąd, istniejesz jako konsument. Ale termin już minął
i nie przyszli podłączyć.
W momencie nawrócenia Claudio miał już dwoje dzieci. Zrobił dziecko
sąsiadce Rominie, kiedy ona miała piętnaście lat, a on dwadzieścia. Romina nie
chciała przerwać ciąży. Dziecko przyszło na świat zdrowe, ale nie zamieszkali
razem. Mieszkali – każde z rodzicami – w domach położonych naprzeciwko
i często się kłócili. Dopiero po drugim dziecku zaczęli się zastanawiać nad
wspólnym życiem, nie mieli jednak pieniędzy. Pewnego dnia matka chrzestna
Claudia zaproponowała, że mu sprzeda połowę swojej działki za dwa tysiące
pesos – około 180 dolarów. I żeby się nie przejmował: będzie spłacał w miarę
możliwości. Było to 80 metrów, bardzo nisko położone: na terenie zalewowym,
ale bez wody bieżącej. Claudio zaczął znosić gruz z wysypiska, ale nie miał ani
grosza, żeby postawić cztery ściany. Zwrócił się do Boga o pomoc; modlił się
wytrwale, przez długie godziny. Aż zjawił się przyjaciel, który miał zamiar
rozpocząć budowę solidnego domu i mógł odstąpić swój domek z drewna.
– Tylko jeden pokój, drewno na pół przegniłe, ale zawsze lepsze to niż nic. Pan
dał mi znak, że mnie nie opuszcza, że się o mnie troszczy, wysłuchuje mnie –
mówi teraz Claudio.
Takie były początki. Powoli, cegła po cegle, Claudio i Romina dobudowali dwie
nieotynkowane izby z betonową podłogą. W jednej izbie stoją dwa łóżka,
w których śpi troje starszych dzieci; na wieszakach wisi czyste ubranie. W drugiej
jest podwójne łóżko dla Rominy i Claudia, pojedyncze dla młodszych
dziewczynek i drugi wieszak. W dawnej ubikacji stoi kuchenka z butlą gazową
i stolik. Jest czysto, posprzątane. Wszystko to, powtarza Claudio, świadczy o tym,
że Bóg o nich nie zapomina.
– Dlatego muszę pomagać innym, pokazywać Panu, że ja również mogę być
w Jego rękach narzędziem czynienia dobra.
I tak na przykład, opowiada, buduje teraz izbę dziewczynie, którą zna ze
spółdzielni; dziewczyna ma pięcioro dzieci, a jej mąż siedzi w więzieniu.
Zatrudniła Claudia jako murarza.
– Ona nie wie tylko jednego: że Pan kazał mi nie brać od niej pieniędzy,
pracować za darmo, ale mam jej to powiedzieć dopiero po skończonej robocie.
Więc wyobraź sobie zaskoczenie tej dziewczyny.
Takie zachowanie jest luksusem, za który Claudio musi słono płacić. Kiedyś
miał więcej zamówień jako murarz, ale teraz od miesięcy już nic się nie trafia.
– Nie wiesz, jak cienko przędziemy. Właśnie kazałem żonie pójść
z najmłodszymi dziećmi do matki, żeby czymś ich nakarmiła, bo tu prawie nic nie
mamy.
Claudio dostaje co miesiąc tysiąc pesos – około 80 dolarów – w ramach planu
rządowego przedstawianego jako „spółdzielnia pracy”, i żeby zarobić, musi
zamiatać ulice w centrum Lafe w soboty i niedziele, przez dwie tury po cztery
godziny.
W centrum, na wiadukcie, wisi tablica, na której napisane jest, że w roku 2011
minęło sto lat od powstania miasteczka: „Gregorio de Laferrere, 100 Lat
Historii...” – wielokropek ma wskazywać przyszłość. Gregorio de Laferrere
znajduje się w odległości pół godziny pociągiem od centrum Buenos Aires. Miasto
zostało założone przez polityka, dziennikarza i dramaturga argentyńskiego
Gregoria de Laferrère, który w swej wielkoduszności zechciał nadać mu własne
imię. Przeliczył się: wszyscy mówią Lafe.
Centrum miasteczka stanowi dworzec kolejowy. Wokół wiaduktu znajduje się
mnóstwo dworcowych sklepików: kiosk z hamburgerami choripanes, z telefonami
komórkowymi, legalnymi albo nie, dwie budki z papierosami i słodyczami, jedna,
w której są placki chipá oraz słony biszkopt – sopa paraguaya, sklep z upominkami
La Reina del Regalo. Nieco dalej, przy alei biegnącej wzdłuż torów, są sklepy:
McDonald’s, wielkie delikatesy, bar z hot dogami El Porteño, dwa sklepy
gospodarstwa domowego, agencja udzielająca pożyczek. Twarze śniade,
krajobraz – afisze, tłok, śmieci, nawoływania – bardzo latynoski.
Ludzi jest pełno: kobiety, mali chłopcy, staruszkowie, mężczyźni
o zniszczonych rękach. Modniejsi chłopcy mają na sobie bermudy, buty sportowe
na księżycowej podeszwie, i, jeśli za bardzo się nie pocą, na głowach bejsbolówki.
Co bardziej szykowne dziewczęta ufarbowane są na blond i noszą naprawdę
krótkie szorty. Są pulchne. Ciało jest porozdzielane między wszystkich: chłopcy
w bermudach są szczupli, umięśnieni, dziewczęta w szortach tęższe, mają
grube nogi.
– Kiedy wprowadzono to prawo o małżeństwach gejowskich, poszliśmy na
rynek, żeby zamanifestować wobec ludzi, że jest to przeciwne słowu Bożemu,
ponieważ Jego słowo obowiązuje wczoraj, dziś i jutro, jest wiecznym nakazem.
I wkrótce potem umarł Kirchner, proszę. Bo w słowie Boga chodzi o to, że On jest
miłością, ale też ogniem, który wszystko trawi, a Bóg jeśli zechce, jednym
tchnieniem pozbawi cię życia.
Momentami Claudio przemawia językiem biblijnym, tym dziwnym żargonem
kaznodziei z przedmieść; nie tylko używa formy gramatycznej „ty” w kraju, gdzie
nikt tak nie mówi, ale także posługuje się archaicznym słownictwem, jakby jego
Bóg odzywał się z głębi czasów. W imię miłości i zgody ciska najbardziej brutalne
groźby. Poza tym powtarza je charakterystycznym nosowym tonem – niejako
prześlizgując się po słowach i nie wymawiając końcowych spółgłosek – tak jak
wykrzykują swoje przyśpiewki kibice argentyńscy.
– Myślę, że dlatego właśnie umarł prezydent. Ponieważ teraz nastały dziwne
czasy, kiedy to, co dobre, nazywane jest złem, a co złe, dobrem; wszystko jest
pokręcone.
Lafe jest ziemią falconów, czyśćcem, w którym – z braku lepszego piekła –
samochody te wciąż żyją. Falcon to stary model forda, który został wypuszczony
na rynek w latach pięćdziesiątych i stał się popularny w Argentynie kilka lat
później. Przez długie lata był ulubionym samochodem Argentyńczyków: solidny,
rozsądny, okazały. Aż w latach siedemdziesiątych falcony – głównie zielone – stały
się samochodami, którymi jeździli wojskowi i policjanci odpowiedzialni za
porwanie i śmierć tysięcy ludzi. Od tamtej pory zaczęły znikać z krajobrazu
rejonu Buenos Aires. Widzę, że pojawiły się znowu w Lafe. Trupy falconów robią
tutaj za zbiorowe taksówki: za dwa pesos zabierają tylu pasażerów, ilu się
zmieści. Stare, zdezelowane, pordzewiałe, ale jeżdżą. Niektóre mają nawet tablice
rejestracyjne.

– A nie wnerwia cię, że Bóg nie stworzył bardziej sprawiedliwego świata?


– Tego nie robi Bóg, to robią ludzie.
– Na przykład jak musisz wysłać dzieci do babci, bo w domu nie mają co jeść...
– Tak, ale w ten sposób Bóg cię uczy. On pragnie tylko, żebyś umiał żyć
zarówno w ubóstwie, jak i w obfitości, w tym, co ci ześle. Uczy cię, że masz
akceptować Jego zrządzenia, że jesteś od Niego zależny. Niestety moja żona
Romina nie chce tego zrozumieć. Wierzy tylko w połowie, zamyka przed Bogiem
serce. Pan kołacze do bram jej serca, ale ona nie chce otworzyć. Boleję nad tym.
Widzę w kościele pary, a ja jestem zawsze sam. Nie jestem wdowcem ani
kawalerem. Też bym chciał chodzić z rodziną. Bóg mówi mi, abym czekał.
Wypróbowuje naszą cierpliwość. Romi taka jest: uważa, że rząd powinien
zapewniać człowiekowi różne rzeczy. Dobrze, ona umie wiele załatwić. Ale Bóg
pragnie, abyś uznał swoją zależność od Niego. Pastor powiedział mi to niedawno:
Bóg chce, żebyś przestał napraszać się u człowieka i zaczął prosić Jego. On jest
panem wszystkich rzeczy. Jeśli będziesz Go prosił w modlitwie, da ci to, czego
potrzebujesz.

Romina mówi mi, że jeśli chodzi o męża, miała szczęście. To prawda, że kiedyś
nie wszystko robił tak, jak trzeba, pił, palił trawkę, włóczył się po mieście, ale
odkąd się wyleczył – tak mówi, „wyleczył się” – stał się innym człowiekiem:
pomaga jej, kiedy ona musi iść na marsz, sprząta w domu, pierze, pilnuje dzieci,
kładzie je spać.
– I dobrze mnie traktuje, jest dla mnie dobry, nigdy nie podniósł na mnie ręki,
nic z tych rzeczy. Tylko szkoda, że nie możemy mieć spokoju. Czy pan wie, jak
bardzo chciałabym mieć spokój!
– Co to znaczy: spokój?
– Nic takiego, po prostu nie musieć cały czas zdobywać rzeczy; mieć wszystko
schowane, żeby było co jeść do końca miesiąca. Taka bym była spokojna...
Romina ma trzydzieści lat, pięcioro dzieci. Chuda, długie patykowate nogi,
czarno-białe szorty, amarantowy T-shirt bez rękawów, paznokcie u nóg
pomalowane na fioletowo, krótko obcięte włosy ufarbowane na ciemnorudo,
twarz kanciasta, duże, zachodzące na siebie zęby. Jest gorąco, kobieta jest
spocona. Pytam ją, czemu nie wierzy w Boga, na co ona odpowiada, że to
nieprawda: wierzy.
– Ależ wierzę. Bo wydarzyło się wiele rzeczy. Kiedy mój średni synek miał trzy
latka, teściowie dali mu w prezencie koguta i kurę. Mały był strasznie ruchliwy,
wszystkiego musiał dotknąć, ale jak chciał dotknąć koguta, ten złapał go tymi
pazurami i zrobił mu cztery dziury. Krew lała się jak przez sito. Wypadliśmy
z mężem jak oszalali, żeby szukać taksówki. Mały leciał nam przez ręce,
taksówkarz mówił: ocuć go, bo ci umrze, dzieciak prawie mi umarł na rękach.
Przyjechaliśmy do przychodni, nie zajęli się nami, mąż zaczął krzyczeć: macie nas
przyjąć, dzieciak umiera, i w końcu nas przyjęli. Facet mi mówi: proszę, daj mu
to, a to była surowica. Co nam tu wciskasz, ja mu na to, dzieciak umiera, a ty
z czymś takim? Ale nie ma pediatry, mówi mi, ani nikogo na ostrym dyżurze. To
sprowadź lekarza albo coś zrób, bo jak mi synek umrze, to będzie też wasza wina.
W końcu oczyścili mu ranę, posmarowali jakimiś maściami, ale mały nie
reagował, był ciągle jak nieprzytomny. Mówimy: zawieziemy go do szpitala
dziecięcego, ale nie mieliśmy ani grosza, nie mogliśmy. Tam, niedaleko
przychodni, jest kościółek, nazywa się Dios es Mi Salvador, Bóg moim Zbawcą.
Weszliśmy, mąż mówi: pomodlimy się. I przyszedł pastor, i też się za niego
pomodlił, wszyscyśmy się modlili ze dwie, trzy godziny, i nagle mały się ocknął,
poznał nas, i w ogóle. Dotknął go Pan, bo gdyby nie On, umarłby nam chłopczyk,
umarłby.
– Dlaczego zostaliście w kościele, zamiast jechać do szpitala?
– Bo nie mieliśmy ani grosza.
– A pastor nie chciał wam dać?
– Ale weszliśmy, pomodliliśmy się i synek się ocknął. Umierał, ale obudził się –
mówi Romina. Wciąż jednak nie jest przekonana do boskiej pomocy; na ogół woli
to, co proponuje państwo.

7
Słowo „klient” pochodzi z łacińskiego cliens, clientis, którego rdzeniem jest z kolei
czasownik cluo, cluere, szanować, podporządkowywać się, i jest to
prawdopodobnie najstarsza republikańska relacja: obywatel – cliens – uznaje
władzę innego obywatela – patron – i zgadza się czynić to, czego tamten od niego
żąda, w zamian za jego opiekę, za to, że zaangażuje on swoją władzę – którą cliens
swoją uległością umacnia – w pomoc dla niego.
Klientelizm, owa forma powiązań między ludem a osobami posiadającymi
władzę, stanowi jeden z podstawowych mechanizmów w jako tako
demokratycznych reżimach Tego Innego Świata i jego okolic.
(Dlatego też klasyczny manewr prawicy mający na celu zdyskredytowanie
ingerencji państwa – big governments – polega na skojarzeniu ingerencji
z klientelizmem: rzekomo jedyna możliwa ingerencja to rozdzielanie darów. Gdy
tymczasem powinna ona polegać na rozsądzaniu, stwarzaniu warunków
sprawiedliwego rozdziału dóbr).

– Jeśli będziemy im dawać jedzenie, nigdy nie zaczną pracować.


– Dajemy im jedzenie, ponieważ nie możemy dać im pracy.
– Tak mówisz?
Niektóre dialogi toczyły się dawno. Ci, którzy przeciwstawiali się działaniom
typu charytatywnego pięćdziesiąt albo dwieście pięćdziesiąt lat temu – w czasach
starego poczciwego Malthusa – wysuwali jeden poważny argument: jeśli
przyzwyczaimy ich do tego, że otrzymują jedzenie gratis, nigdy nie będą chcieli
wrócić do pracy. Głód jawił się jako wymóg rynku, konieczny, aby utrzymać
robotników przy pracy, zachować stare przekleństwo zdobywania chleba w pocie
czoła. Ale już tak nie jest: rynek nie potrzebuje tych osób, a jedyny sposób
utrzymania ich przy życiu – póki nie znajdzie się jakiegoś rozwiązania – to
karmienie ich gratis.

Przez ostatnie dwa lata Romina pracowała w stołówce na swoim osiedlu:


gotowała, podawała i otrzymywała za to 700 pesos. Mogła też zabierać jedzenie,
a czasem jakąś torbę produktów, dla rodziny. Ale stołówkę zamknięto rok temu
z powodu kłótni między prowadzącymi ją – „to byli tacy, co są zaangażowani
w politykę, nie wiem co i jak, tyle razy pytałam, ale nic mi nie chcieli powiedzieć”,
mówi Romina – a urzędnikiem państwowym, który przestał dostarczać produkty.
– Teraz zapisałam się do Barrios de Pie, ale przedtem chodziłam na inne
marsze, całe dnie nie było mnie w domu. Potem dostawałam te sto pięćdziesiąt
czy dwieście, ale musiałam chodzić, bez przerwy.
– Dokąd?
– Koczować przed Casa Rosada, w takich miejscach.
– A jak nazywało się to ugrupowanie?
– Teresa Vive. Ale teraz zapisałam się do Barrios i muszę chodzić na marsze.
– Od dawna?
– Nie, od jakichś dwóch, trzech tygodni. I zapisałam mojego najmłodszego
brata, który też jest w potrzebie. Pracuje jako murarz, ale zarabia bardzo mało,
więc chodzi ze mną i też coś z tego ma.

Na podwórku jej domu – na pustym terenie otaczającym jej dom, między


gruzem a niedokończoną ubikacją – kręcą się trzy, cztery wychudzone koty
i niedawno oszczeniona suka. Wielki czarny ptak walczy z kotem o jakiś ochłap –
może to być mięso, ale nie musi. Krzyczą, ptak i kot, kłócą się.

Romina mówi, że teraz, gdy jest w Barrios, jest jej lepiej – dostaje mniej więcej
tyle samo, ale mniej chodzi.
– A co dostajesz w Barrios de Pie?
– Na razie jedzenie, już trochę dostałam, i wynagrodzenie – dopiero czekam.
Siedemset pięćdziesiąt. Bo ja dostaję zasiłek na dzieci, więc powiedziałam: ale ja
już pobieram, nie wiem, czy to nie wyklucza; nie, nie wyklucza się, powiedzieli,
nie martw się. A jak ktoś nie pobiera zasiłku, można go podłączyć do tych
spółdzielni, ma wtedy tysiąc dwieście. Ale na marsze musimy chodzić wszyscy,
tak czy owak. Jak nie zobaczą cię na marszu, będą cię chcieli wypisać.
– I będziesz chodzić?
– Tak, będę.
– A skąd jest te siedemset pięćdziesiąt, które dostajesz?
– Nie wiem, to taka jakby pensja z organizacji, na trzy litery. Nie pamiętam: pe,
ce, czy pe, en, el, coś takiego.
Układ oparty na klientelizmie nie jest domeną wyłącznie władzy wykonawczej
na szczeblu kraju, prowincji czy miasta ani nawet tradycyjnych partii
politycznych. Naturalnie jeśli chodzi o obdarowywanie, nic nie dorówna rządom
Peróna, ale nawet ugrupowania rzekomej lewicy funkcjonują według tego
schematu. Każde ugrupowanie angażuje swoje wpływy w aparacie państwowym
i swoich ludzi na ulicach w celu uzyskania jak największej liczby subsydiów
i donacji dla swych zwolenników – co z kolei pozwala utrzymywać i powiększać
rzeszę tych zwolenników. Czasem to jedyny powód, dla którego wielu z nich
uczestniczy w akcjach organizowanych przez takie ugrupowanie.
– Dostajesz czek?
– Nie, muszą dać kartę. Teraz właśnie ją załatwiam, tę kartę. Koordynatorka
stąd, z Barrios, powiedziała mi, że już o nią wystąpiła, niedługo dostanę.
Barrios de Pie jest organizacją, która działała aktywnie w ciągu kilku lat
sprawowania rządów przez obecną ekipę. Później usunęła się na bok, ale zyskała
wpływy, które zachowuje do tej pory.
– A dostajesz zasiłek dla całej piątki dzieci?
– Tak, chociaż, prawdę mówiąc, przez ostatnie miesiące nie wypłacano mi go
jak należy, bo synowi, który ma dziesięć lat, nie wyrobiłam nowego dokumentu
i nie chcieli mi uznać książeczki. Tak samo z córką, która ma trzy latka.
Zanosiłam im papier, ale nie przyjmowali go. Ostatni raz, kiedy nie chcieli
przyjąć, powiedziałam, że czekam już od półtora roku, córka niedługo skończy
trzy, i nie może być tak, że zawsze mi odrzucają. Coś mi zaczęli tłumaczyć, że to,
śmo, więc usiadłam, położyłam swoje papiery i powiedziałam, że się stąd nie
ruszę, bo już raz mi tak zrobili z synem, który ma osiem lat, a kiedy skończył pięć,
zaprowadzałam go do przedszkola na 32 ulicy, a tam nie chcieli mi podpisać,
a bez podpisu...
Romina przeżywa wszystko na nowo, denerwuje się, przypomina sobie
przeszkody biurokratyczne, jakie musiała pokonać, żeby uzyskać zasiłki na dzieci.
Jest to opowieść długa, wypełniona godzinami oczekiwania, uporem, drobnymi
upokorzeniami, gwałtownością – historia, która wymaga od niej tyle samo
wysiłku co każda ciężka praca.
– ...a potem córka, która ma sześć lat, kończy sześć pierwszego maja, i musiała
mieć nowy dokument, ale nie miałam pieniędzy, nie mogłam wyrobić. Nie
przyjęli mi książeczki, chcieli odmówić, ale tłumaczyłam im, że potrzebuję, że bez
tych pieniędzy nie będę miała co dać jeść dzieciom, i tamtego dnia też usiadłam
w urzędzie, powiedziałam, że się nie ruszę, było pełno ludzi, nawymyślali mi,
szkoda gadać, ale nie odeszłam. Powiedziałam, że nie, że chcę rozmawiać z kimś,
kto mi powie, co zamierzają zrobić, kazali mi iść, mąż nie chciał na mnie patrzeć,
chyba coś go brało... Nie wiem co, dość, że siedziałam tam do ósmej. Powtarzałam
im, że chcę rozmawiać z kierownikiem, a ten mi mówi, że nie można złożyć
reklamacji, pokłóciłam się z nim i...
W rezultacie mieli jej płacić 1200 pesos – zamiast 1500, tyle, ile by się należało
za pięcioro dzieci.
– Są mi winni, są mi winni więcej, ale zawsze to jakaś pomoc.
– A szukałaś pracy?
– Sprzątałam, na godziny, taką robotę przede wszystkim brałam, musi być na
godziny, inaczej kto by się zajmował dziećmi. Ale ponieważ teraz nic nie mogę
znaleźć, więc chodzę na marsze. Wy mi dajcie, co macie dać, mówię im, a ja dam
wam. Jeśli będą mi zawracać głowę, jeśli będę chodzić, a oni nic, to więcej nie
pójdę, i koniec.
– Jak to: dasz im?
– Marsze, chodzi o marsze. Dotychczas były tylko trzy. Idziemy o siódmej rano,
a o drugiej jesteśmy z powrotem. Mnie to pasuje, wszystko spokojnie. Marsze, na
które chodziłam przedtem, kończyły się wieczorem; byłam w domu o północy.
– A gdzie się odbywały te ostatnie?
– Szliśmy na Plaza de Mayo, przed hale Mercado de Abasto, do San Justo..., a,
i przed Obelisco.
– I jaki jest ich cel?
– Nie wiem, mówią, że maszerujemy w proteście. Albo wysuwając żądania.
Przed hale poszliśmy, żądając zwiększenia pomocy. I paczek świątecznych.
– A jeśli w proteście, to przeciw czemu?
– Żeby więcej dawali, więcej towarów dla ludzi, takie rzeczy.
– A, że oni mają dawać – to o co chodzi?
– Żeby płacili pensje, te siedemset pięćdziesiąt – tłumaczy mi Romina, jakby nie
rozumiejąc, że można nie rozumieć.

Niemniej jednak nie starcza na życie, bardzo często nie starcza. Odkąd
zamknięto stołówkę, dzieci jedzą mniej, mówi Romina, i prawie zawsze to samo:
ryż, makaron, czasem z kawałkiem mięsa, ale często bez mięsa, tłuczone
ziemniaki.
– A jak jest bardzo gorąco, sałatę z pomidorami, mielonkę z puszki. Jeśli jest
mięso mielone, to im robię placek z ziemniaków. Zbieram, co znajdę, i coś im
przygotowuję, co się da. Kiedy robi się tak, że ledwo wiążemy koniec z końcem, to
każdy zarobiony grosz jest dla dzieci. My nie jemy, ale one jedzą. Czasem one to
widzą i pytają: a wy nic nie jecie? My już jedliśmy, teraz wy zjedzcie.

– Co najbardziej lubisz jeść?


– Nie mam problemów z jedzeniem.
Odpowiada mi w ten sposób, jakby upodobanie i smak stanowiły zagrożenie,
rezultat wyeliminowania tego, co naprawdę jest nie do zniesienia.
– Ale co ci najbardziej smakuje?
– Nie wiem; lubię zapiekankę ze szpinakiem hiszpańskim, z warzywami –
odpowiada Romina.
Claudio i Romina są zmartwieni, ponieważ najmłodsza dziewczynka,
trzyletnia, „ma niedowagę”. Powiedziano to Rominie w lokalu należącym do
organizacji Barrios de Pie, gdzie zorganizowano poczęstunek. Zaprowadziła
dzieci, żeby się napiły i pojadły czegoś dobrego, a tam na miejscu ważono je
i mierzono. Powiedziano jej, że Tuti powinna ważyć co najmniej 21 kilo, a waży 16.
Ale żeby się nie denerwowała. Że zaprowadzą dziewczynkę do lekarza, do
przychodni, tam dostanie zaświadczenie o niedowadze i na tej podstawie będzie
otrzymywała paczkę żywnościową raz na dwa tygodnie – albo i na tydzień.
Romina wiedziała, o co chodzi; jej dwaj najstarsi synowie przeszli przez to samo,
kilka lat wcześniej.
– Ale lekarka nie chce mi dać tego papieru.
Romina wzdycha: świat jest trudnym miejscem, pełnym ludzi, którzy czynią go
jeszcze trudniejszym.
– Razem z kobietą z Barrios zaprowadziliśmy małą do przychodni, ale lekarka
powiedziała, że nie, że wszystko jest w porządku. Tylko że nie widziałam, jak ją
ważyła; zostałam na zewnątrz, straszny ścisk tam był.
– A ty jak uważasz?
– Sama już nie wiem, co myśleć. Kobieta z organizacji powiedziała mi, że
będziemy walczyć od nowa i pójdziemy do innej lekarki. Ale mówiłam, że może
i ta inna nie będzie chciała. Niektórzy lekarze nie chcą dać zaświadczenia.
– Dlaczego?
– Bo chodzi o ludzi z Barrios de Pie albo innej takiej organizacji. Tym, którzy
trzymają z rządem, chyba dają. Znam jedną pielęgniarkę, i ona mówi, że naczelna
pediatrów taka właśnie jest: nie chce, żeby ludzie dostawali zaświadczenia. Może
kazali jej nie dawać... Ale ja mówię, że to nie w porządku, bo my, którzy chodzimy
prosić, naprawdę potrzebujemy. Mam rację, prawda?
Romina mówi to, uśmiechając się smutno. Z jednej strony, najlepiej, gdyby
córce nic nie było. Choćby z tego powodu miała nie dostać paczki żywnościowej,
która zmieni jej dietę.
– W paczce jest oliwa, cukier, makaron, ryż, galaretka z batatów; naprawdę
dobre rzeczy. Nie można narzekać. Tyle że dają ją raz na miesiąc, a raz na miesiąc
to za mało.
Z drugiej strony, Romina obawia się, że jej córka jest faktycznie niedożywiona,
że rzeczywiście potrzebuje pomocy, a z powodu jakiejś urzędniczki nie otrzymuje
jej.
Świat jest miejscem nieprzyjaznym, bardziej nieprzyjaznym niż jakiekolwiek
inne miejsce, pełnym reguł, które się nieustannie zmieniają, zasadzek, o których
inni wiedzą, pełnym
bólu.

Romina robi skromne zakupy w sklepiku dwie przecznice od domu, ponieważ


właściciel sprzedaje jej na kredyt. Za to liczy o 50 procent więcej za każdy
produkt. Romina wolałaby kupować gdzie indziej, gdzie mogłaby zapłacić za ten
makaron, cukier, oliwę tyle, ile naprawdę kosztują, ale nie może; musiałaby mieć
pieniądze.
– Wyciąga od nas miliony ten człowiek. Ale co możemy zrobić? Nic nie
możemy. Właściwie nigdy nic nie możemy zrobić.

W Argentynie jest dzisiaj pięć albo sześć milionów ludzi niepotrzebnych. Nikt
nie potrzebuje najuboższych. Ich całkowite wykluczenie ze społeczeństwa – ich
niepotrzebność – jest sprawą stosunkowo świeżej daty i nikt dobrze nie wie, co
z tym począć: co z nimi począć.
Oczywiście istnieje coś, co socjologowie, politycy i działacze organizacji
pozarządowych nazywają, nie bez mimowolnego być może cynizmu, inkluzją
społeczną albo integracją. Jest to pojęcie relatywnie nowe. Jeszcze do niedawna
ubodzy oraz obrońcy ubogich domagali się nie integracji, ale równości. Pasowała
ona do czasów i mechanizmów, w których wiadomo było, do czego społeczeństwa
mogą wykorzystywać swoich ubogich – ofiarowując im coś w zamian: pewność
niewolnictwa, gwarancję poddaństwa wasala, udrękę zabezpieczonej zapłaty.
Argentyna, nie szukając daleko, była przez większą część XX wieku krajem,
w którym ubodzy mieli swoje miejsce: byli robotnikami. Przemysłowy raczej
kapitalizm potrzebował ich do pracy przy maszynach w fabrykach, warsztatach
i punktach usługowych, i ta ich niezbędność sprawiała, że mogli narzucać pewne
warunki dotyczące poprawy – niewystarczającej, co prawda – warunków życia.
Kiedy bogacze argentyńscy zlecili swoim wojskowym zmianę systemu – kazali
im odtworzyć ową pasterską arkadię, która nigdy naprawdę nie istniała,
pozamykać fabryki i wypędzić z ziemi chłopów, żeby uczynić kraj największym
na świecie producentem soi, być może nie uświadomili sobie, że pozostawi to
miliony ludzi bez zajęcia, i to w najdosłowniejszym znaczeniu: że ci ludzie staną
się bezużyteczni, niepotrzebni. W rezultacie groźba zorganizowanej przemocy
robotniczej została zastąpiona groźbą bezładnej przemocy przedmieścia:
przemocy indywidualnej, nieokiełznanej, która może wybuchnąć i rozwinąć się
w zupełnie nieprzewidzianych kierunkach. I teraz tego żałują.
Naturalnie mogli to byli przewidzieć – albo przeanalizować – ponieważ takie
wyłączenie milionów ludzi dokonywało się już w innych krajach Ameryki
Łacińskiej. Ale bogacze argentyńscy są mało rozgarnięci i uwierzyli, że mogą
zbudować kraj należący do Tego Innego Świata i jak gdyby nigdy nic dalej chodzić
sobie spokojnie po świecie. Trochę to trwało, zanim zrozumieli, że popełnili
błąd – wykluczenie ubogich zrodziło przemoc, tę pierwotną przemoc, opartą na
poczuciu, że się nie ma celu, nie ma przyszłości.

– Nie wiem, mała mówi, że chciałaby być panią doktor, a synek, że będzie
mecenasem.
– Jak na to wpadli?
– Pewno zobaczyli w telewizji.
– I myślisz, że będą mogli?
– Kto wie. Oby mogli. Ale nie wiem, jak będzie.
W Argentynie według mętnych zawsze badań i statystyk zniekształcanych
przez tych, którzy powinni je czynić przejrzystymi, około 750 tysięcy młodych
osób w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat nie ma pracy ani
specjalnych perspektyw na jej znalezienie. To co szósta młoda osoba, co trzecia
spośród młodzieży ubogiej.
Szczególne w Argentynie jest to – co może czyni ten przypadek interesującym –
że owa rzesza absolutnych wyrzutków, desechables, jak powiedzieliby
Kolumbijczycy, ludzi wymiennych, niepotrzebnych uformowała się stosunkowo
niedawno. Można odtworzyć okoliczności, w jakich się pojawiła, w kraju, który
nie chciał do tego dopuścić.

Tak zwany triaż, od francuskiego triage, czyli proces selektywnej klasyfikacji


w wydaniu kapitalistycznym, odbywał się już wcześniej. Mike Davis w Planecie
slumsów cytuje Jana Bremana, który pisze w odniesieniu do Indii: „Sytuacja staje
się nieodwracalna, gdy rezerwowa armia przemysłowa czekająca na włączenie
w proces pracy zostaje napiętnowana jako masa na zawsze zbędna, która ani
teraz, ani w przyszłości nie ma szans na włączenie się w gospodarkę
i społeczeństwo (...). Przynajmniej moim zdaniem ta właśnie przemiana stanowi
o przejściu światowego kapitalizmu w fazę prawdziwego kryzysu”. Davis pisze
dalej: „W 2002 r. amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza odnotowała
ponury fakt, że «w późnych latach 90. miliard pracowników, czyli jedna trzecia
światowej siły roboczej – w większości z Południa – to ludzie albo bezrobotni, albo
zatrudnieni w niepełnym wymiarze czasu pracy»”[22]. I jeszcze: „Ów miliard,
częściowo pokrywający się z ludnością z dzielnic nędzy, stał się klasą najbardziej
nieoczekiwaną, najszybciej rosnącą we współczesnym świecie”.

Ludzie pełnili zwykle jakąś funkcję. Dobrym przykładem były Indie. Od wieków
ubodzy stanowili tam tanią siłę roboczą: uprawiali, przygotowywali to, co jedli
bogaci, obsługiwali ich. Oczywiście ludzi tych się wymieniało, nie byli
pojedynczymi osobami, lecz gatunkiem. A ponieważ nikogo nie obchodziło, czy
żyją, czy umierają, te setki milionów ludzi funkcjonowały jako użyteczna rezerwa,
otrzymująca – pod presją – nędzne wynagrodzenie.
Jest to model klasyczny: w społeczeństwach w znacznym stopniu
wykorzystujących siłę roboczą ludzie stanowili zawsze bardzo istotny wkład.
Wiemy, jakie problemy miało na przykład cesarstwo rzymskie z zapewnieniem
sobie odpowiedniej liczby niewolników i że jedną z przyczyn jego upadku było to,
że w opanowanym już świecie coraz trudniej było odnawiać poprzez wojny
zasoby siły roboczej. Wiemy, że rewolucja przemysłowa w Europie potrzebowała
milionów pracowników, którzy mogli opuścić wieś, ponieważ technika rolna
bardzo się rozwinęła. Udali się do miast, aby obsługiwać maszyny, żądne ludzi.
Wtedy nawet bezrobotni pełnili rolę ekonomiczną: swoją obecnością oddziaływali
na zatrudnionych, którzy zgadzali się pracować więcej, a zarabiać mniej, gdyż
w każdej chwili mogli zostać zastąpieni. Wiemy, że jeszcze przed kilkudziesięciu
laty każda społeczność wiejska opierała się na ustawicznym wysiłku tworzących
ją chłopów.
Niektórym systemom udaje się w optymalny sposób wykorzystywać posiadane
zasoby: wyznaczyć każdej osobie zadania odpowiednie ze względu na cel.
Równowaga ta jest niestabilna i jeśli oceniać w kategoriach historycznych,
niezbyt trwała. Albo nie powstaje, kiedy nie pojawi się korzystny układ: kiedy
rozwojowi techniki, który uwalnia część siły roboczej, nie towarzyszy wzrost
zapotrzebowania na tę siłę w innych dziedzinach.
W świecie, w którym maszyny są o wiele wydajniejsze, siły roboczej i pracy –
pracy ludzkiej – jest za dużo. Rola wojen i epidemii, które zawsze działały jako
mechanizmy regulacji demograficznej, mimo wszystko znacznie zmalała. Ludzie
żyją dłużej, mniej dzieci umiera – jest nas za dużo. Ale nie za dużo ogólnie,
abstrakcyjnie: za dużo o niektórych z nas.

Jest to sytuacja absolutnie nienormalna; nie wiem, czy kiedykolwiek wystąpiła


z taką intensywnością, w takim natężeniu. Czasem myślę, że na tym polega jedna
z wielkich zmian w naszej epoce: po raz pierwszy w historii szósta czy piąta część
ludności świata jest niepotrzebna. Niemiło byłoby kazać tym ludziom tak po
prostu umrzeć, więc się ich utrzymuje na granicy życia i śmierci,
niedożywionych, ale nie umierających z głodu.

Argentyna, jak powiedzieliśmy, może służyć za przykład. Zamknięto tutaj


tysiące fabryk i warsztatów, większość robotników rolnych zastąpiono coraz
wydajniejszymi traktorami i kombajnami i obecnie produkuje się więcej zboża
niż kiedykolwiek – dzięki pracy mniejszej liczby ludzi niż dawniej.
Ale nikt się nie zastanowił, co z tymi ludźmi zrobić. Gdyby któregoś dnia
rządzący Argentyną, bogacze i ich przedstawiciele, otrzymali odpowiednią dawkę
pentotalu jako serum prawdy, zabawnie byłoby ich posłuchać: mogliby
porozmawiać, jak pozbyć się pięciu czy sześciu milionów ludzi. Uznaliby to za
autentyczną służbę ojczyźnie: cała reszta żyłaby wygodniej, spadłby znacznie
wskaźnik przestępczości, sekty protestanckie straciłyby wpływy, powstałoby wiele
wolnej przestrzeni na nowe pola uprawne czy prywatne dzielnice, lepiej
funkcjonowałby transport publiczny, państwo zaoszczędziłoby środki –
pochłaniane przez zasiłki, różne instytucje, policję, służby więzienne – i mogłoby
je przeznaczyć na przykład na dofinansowanie szkół, uniwersytetów, szpitali,
z których korzystałyby wyedukowane rozumne osoby. Być może stracilibyśmy
kilku piłkarzy czy paru bokserów i jeszcze ze dwóch czy trzech kiepskich
piosenkarzy; może peroniści straciliby parę milionów głosów i wszyscy mieliby
więcej problemów ze znalezieniem pokojówki, ale ogólnie zyski przewyższyłyby
straty.
Nie robią tego. Może nie mają odwagi – na razie – i próbują zatkać ludziom
buzię projektami pomocy. Może wolą, żeby istniały te miliony, które dzięki owej
pomocy gwarantują im – na razie – kontrolę nad elektoratem, i w zamian za
gwarancję władzy gotowi są wytrzymać pewne niedogodności. Nie wiem. Układ
ten powiązany jest z określonym ryzykiem – to przykre, nie móc wyjść na spacer
bez obaw – no i strach, że pewnej nocy tamci stwierdzą, że mają dość, i wszystko
wysadzą.

– Nie, kiedy chłopaki zaczynają mówić o kradzieżach, o wypadach z giwerą,


powtarzam im: chłopcy, spokojnie, spokojnie, nie opłaca się. W końcu zawsze
tracisz, nie warto. Ale oni mi na to: nie bądź trzęsidupek, że niby wymiękam, że
pastorzy zrobili mi wodę z mózgu. Śmieją się ze mnie, aż czasem stracę
cierpliwość i nawymyślam im od ostatnich. Wtedy śmieją się jeszcze bardziej
i mówią mi: co to, nie jesteś już taki porządny, taki świętoszek?
Argentyna jest szczególnym przypadkiem pytania o ten miliard: jakim
sposobem po tym, kiedy zaznaliśmy w kraju względnej integracji i równości
społecznej, możemy uważać za normalne, że tylu mieszkańców zostało
pozbawionych szansy na godne życie?

To samo mniej więcej dzieje się w innych krajach. Oczywiście przy zachowaniu
pewnych różnic: obyczaje polityczne w Argentynie nie są takie same jak obyczaje
ekonomiczne w Indiach lub Bangladeszu czy brak obyczajów gdzie indziej.
Powtarza się jednak sytuacja, że nie ma dla tych ludzi miejsca, że nie mają oni do
wypełnienia roli, która by usprawiedliwiała ich istnienie. Taki sam procent ludzi,
jaki jest zbyteczny w Argentynie, jest zbyteczny w świecie: to 1,4 miliarda, te 20
procent ludności świata żyjące w skrajnej nędzy, za mniej niż 1,25 dolara
dziennie – to ci, którzy głodują.

Istnieją też inne możliwości. Robotnice z Dhaki są, owszem, włączone


w gospodarkę światową: wyzyskuje się je, żeby móc sprzedawać tanią odzież
w Pierwszym Świecie. Czy wyjściem jest „włączyć” w ten sam sposób
Afrykańczyków, Latynosów i mieszkańców Nepalu? Chwilowo nie wydaje się to
możliwe z punktu widzenia ekonomii. Inaczej mówiąc: nie wiadomo, jak
wyciągnąć z nich zysk, nie są potrzebni.
Dla krajów bogatych najlepszym wyjściem byłoby, żeby ci niepotrzebni z Tego
Innego Świata potrafili przeżyć o własnych siłach. Żeby hodowali swoje zebu,
pielęgnowali swoje ogródki. Trochę to irytujące, że zajmują ziemię, która by się
bogatym przydała, ale nieraz zbyt trudno byłoby osiągnąć z niej zysk; lepiej
zostawić ją tamtym. A kiedy wszystko grozi wybuchem, można wysłać im worek
zboża. Możliwe są też sytuacje mniej korzystne: że zaczną oni niepokoić ludzi
w miastach, łączyć się, buntować. To byłoby pewne utrudnienie:
martwy ciąg.
(Ludzie wymienialni, niepotrzebni, mają też swoją wersję soft: to miliony tych,
którzy wykonują pracę absolutnie zbyteczną, czyli taką, której zaprzestanie
miałoby wpływ jedynie na jej własną strukturę. David Graeber, profesor London
School of Economics, mówi, że to tak, „jakby ktoś wymyślał niepotrzebne zajęcia
tylko po to, żebyśmy wszyscy mieli co robić”. Urzędnicy – niezliczeni –
w najrozmaitszych instytucjach usługowych, urzędnicy – niezliczeni –
w państwowych organizmach biurokratycznych, wszelkiej maści dyrektorzy,
rozmaici mecenasi, piarowcy, akwizytorzy, recepcjoniści, sekretarze,
dziennikarze i tylu innych – wszyscy trwamy na swoich stanowiskach po to, żeby
nikt się nie zorientował, że nie mamy uczciwego miejsca w ciągu produkcyjnym.
Że mając takie miejsce, moglibyśmy pracować dziesięć czy piętnaście godzin
tygodniowo i to by wystarczyło. Że jesteśmy równie zbędni jak chłop z Biharu,
tylko w niektórych krajach sytuacja jest bardziej skomplikowana. Ludzie
niepotrzebni, ale mający jakieś zajęcie, są w o tyle lepszej sytuacji, że na ogół nikt
im o tej niepotrzebności nie przypomina – a oni sami starają się o niej nie mówić.
I jedzą, kiedy mają ochotę).

Oczywiście system się nie poddaje i od czasu do czasu odkrywa nowe


możliwości wykorzystania ludzi niepotrzebnych: na przykład kliniki hinduskie,
które wynajmują ubogie kobiety, żeby robić użytek z ich brzuchów. Matki
i ojcowie z bogatego świata wysyłają swoje zapłodnione embriony albo swoje
komórki jajowe i plemniki, a miejscowi lekarze wszczepiają embriony miejscowej
dziewczynie, która, zatrudniając swoje ciało full time przez dziewięć miesięcy,
zarabia tyle, ile nie zdołałaby zarobić w ciągu 20 lat pracy – jeśliby ją miała – czyli
jakieś 4 do 5 tysięcy dolarów. Za to samo dziewczyna amerykańska może
zainkasować 30 albo 40 tysięcy. Całkowity koszt niemowlęcia w USA sięga 100
tysięcy, co ograniczało zasięg tej usługi – drogiej, dla klasy średniej. Teraz jest już
inaczej: w Indiach można to załatwić za mniej więcej 15 tysięcy.
W co porządniejszych klinikach indyjskich system ten przypomina coraz
bardziej klasyczną taśmę produkcyjną. Nie pozwala się już, żeby kobiety nosiły
ciążę, żyjąc w nędznych chatach, gdzie „źle się odżywiają, zbyt ciężko pracują,
cierpią niedostatek; lepiej jest dla nich i dla dziecka, by pozostawały u nas,
odżywiając się zdrowo i odpowiednio”. W tym fachu robotnica źle odżywiona to
kiepski interes, dlatego zamyka się ją na dziewięć miesięcy w zbiorczych domach,
gdzie nie robi ona nic innego, tylko się rozmnaża, spokojna i dobrze odżywiona.
A gdy urodzi, podpisuje oczywiście papier, że nigdy nie będzie się starała
dowiedzieć, co stało się z jej produktem.
Od czasu, kiedy skończyło się niewolnictwo, tylko ciało od zewnątrz
wykorzystywane było do produkcji – wnętrze pozostawało nietknięte, zachowane.
Teraz postęp techniczny umożliwił używanie wnętrza ciała do reprodukowania
ludzi – już nie niewolników. W dobrej sprawie, ma się rozumieć: „Pozwalamy
jednym kobietom wydostać się z nędzy, jednocześnie oferując innym szczęście
bycia matką. Instynkt przetrwania oraz instynkt prokreacji to dwa fundamenty
istnienia człowieka”.
Rynek ten jest nowy i musi zmagać się z pewnymi ograniczeniami: w Indiach
zabronione jest, na razie, wynajmowanie kobiecych brzuchów przez osoby
samotne i pary homoseksualne; odrzucają ten proceder między innymi Francja
i Anglia. Nie zaprotestowali jeszcze eksporterzy białych niemowląt – Rosja,
Rumunia, niektóre prowincje Argentyny; wkrótce zrozumieją, że nowa
technologia rujnuje im interesy. Piękno procedury polega bowiem na tym, że
geny wynajmowanej matki, surogatki, nie mają wpływu na produkt: dziecko.
Hinduska jest tylko wilgotnym, cieplutkim inkubatorem – ale dziecko rodzi się
jasne.

Jest ich ponad miliard: utrzymują się przy życiu. Kraje bogate robią w Afryce to
samo, co robi państwo w Argentynie: ludziom niepotrzebnym zapewniają
minimum konieczne do przetrwania. Niech trwają i nie budzą lęku
w pięknoduchach, niech pamiętają, że bez tej pomocy żyłoby im się o wiele gorzej,
niech nie myślą za wiele o własnej przyszłości i nie będą skłonni palić
wszystkiego.
System nie może w tak głupi sposób marnować swoich zasobów. Jeśli nie
nauczy się ich wykorzystywać – albo, przy braku takiej możliwości, nie
wyeliminuje ich – popadnie w poważne tarapaty.

A tymczasem ludzie ci przeszkadzają jak śmieci, które nie wiadomo, gdzie


wyrzucić.
.

1
Na świecie wciąż jest 1,4 miliarda ubogich, czyli ludzi, którzy wydają mniej niż
1,25 dolara dziennie. Miliard czterysta milionów ubogich, czyli ludzi, którzy nie
mają niczego z rzeczy uznawanych przez nas za tak codzienne, tak oczywiste –
domu, jedzenia, ubrania, światła, wody, perspektyw, nadziei, przyszłości – nie
mają teraźniejszości.
Miliard czterysta milionów ubogich, czyli ludzi, którzy na ogół jedzą mniej, niż
powinni. Miliard czterysta milionów ubogich, czyli ludzi, którzy nie są potrzebni:
ludzi wymienialnych, dla globalnego systemu zbędnych, z konieczności
tolerowanych, ponieważ gwałtowne ludobójstwo źle wygląda w telewizji, a poza
tym u słabszych jednostek może wywoływać koszmary senne.

A w obliczu tej rzeszy – najbardziej klasyczne jest stwierdzenie triumfującego


liberalizmu w jego najlepszym medium, tygodniku „The Economist”: „Mimo
dwóch wieków rozwoju ekonomicznego ponad miliard ludzi żyje wciąż
w skrajnym ubóstwie”.
Gdzie największy nacisk położony jest na słowo „mimo”, dla podkreślenia, że
gospodarka tych dwóch wieków nie jest przyczyną owego skrajnego ubóstwa.

„To właśnie jest największe ubóstwo: warunki życia tak ograniczone, że


uniemożliwiające zrealizowanie potencjału genów, z którymi człowiek przyszedł
na świat, warunki życia tak degradujące, że obrażają godność ludzką – a przy tym
tak zwyczajne, że będące losem 40 procent ludzi w krajach rozwijających się. I czy
nie tolerujemy tego ubóstwa – chociaż jest w naszej mocy ograniczyć liczbę osób
nim dotkniętych – przez to, że nie dopełniamy podstawowych zobowiązań
przyjmowanych przez ludzi cywilizowanych od początku czasów?”.
Ten, kto wypowiedział te słowa, w żadnym razie nie mógł zostać wzięty za
lewicowca. Robert McNamara był wówczas prezesem Banku Światowego.
Przedtem kierował Ford Motors, a jako sekretarz obrony w administracji
prezydenta Lyndona B. Johnsona odpowiadał za interwencję amerykańską
w Wietnamie. Wypowiedział je w Nairobi, w Kenii, przed czterdziestu laty.
Znowu mamy tłumaczenie czegoś, co jest oczywiste: nasz świat to świat
amerykański. Stany Zjednoczone od stu lat są potęgą wywierającą największy
wpływ w sferze polityki, ekonomii, kultury, wojskowości, a ich hegemonia
osiągnęła nieznany dotąd stopień.
Jeszcze jakieś ćwierć wieku temu miały pewną opozycję w postaci bloku
sowieckiego, teraz już jej nie mają. W roku 2000 wydatki wojskowe USA równe
były wydatkom wszystkich pozostałych państw razem wziętych. Mając
dwudziestą część ludności świata, gromadzą piątą część jego bogactwa; siedem
na dziesięć stron w Internecie napisanych jest w ich języku; amerykańscy
naukowcy zgarniają połowę Nagród Nobla w dziedzinie fizyki, chemii
i medycyny; władza polityczna USA jest tak bezdyskusyjna, że mówi się o „świecie
jednobiegunowym”.
A zatem, bez jakiejkolwiek przesady, można uznać, że nasz świat jest światem
stworzonym przez amerykański kapitalizm oraz amerykańską demokrację.
Ubóstwo i głód milionów wynikają z działań tego świata – nie z jego pomyłek.
To, że – jeśli się nad tym nie zastanawiamy – uznajemy coś przeciwnego, jest
jednym z jego największych osiągnięć.
A cała jego strategia polega na traktowaniu tego układu jako błędu,
przejściowego i możliwego do poprawienia.

„Jeśli chcesz wiedzieć, co naprawdę ludzie myślą, nie zważaj na to, co mówią;
zważaj na to, co czynią” – mówi Terry Eagleton, rzekomo cytując Marksa.

Pomoc humanitarna stanowi przede wszystkim wykładnię pewnej umownej


idei: nie jest dobrze, aby ludzie umierali z głodu. Nie powinno się to zdarzać,
system pomocy nie powinien do tego dopuszczać – zwróćmy uwagę:
dopuszczać – a jeśli się zdarza, to dlatego że do pewnych zakątków pomoc nie
dociera, pewnych sytuacji się nie kontroluje. Pomoc humanitarna to gest
krótkowzroczności i optymizmu.
– Ach, ale jak to może być, że w dwudziestym pierwszym wieku wciąż są ludzie,
którzy głodują.
– Tak, a jak przy tym cierpią, biedacy.
– I my również.
– My? A, tak, my też.
Pomoc humanitarna jest, w najlepszym wypadku, działaniem polegającym na
pełnym najlepszych intencji poprawianiu błędów i nadużyć systemu, i służy jego
podtrzymywaniu. Chociaż także – jak wszystko – dopuszcza odmienny opis.
„Istnienie głodu w świecie charakteryzującym się obfitością dóbr jest nie tylko
hańbą moralną, ale też dowodem nieudolności ekonomicznej. Osoby głodujące
nie są wydajnymi robotnikami, mają trudności z nauką – jeśli w ogóle uczęszczają
do szkół – są mniej odporne na choroby i umierają w młodym wieku. Głód
przekazywany jest z pokolenia na pokolenie, gdyż niedożywione matki rodzą
dzieci z niedowagą, mające zmniejszone możliwości, jeśli chodzi o aktywność
umysłową i fizyczną. Produktywność człowieka i rozwój narodów są poważnie
ograniczone przez tę plagę. Głód rodzi desperację, toteż osoby głodujące łatwo
ulegają wpływom tych, którzy próbują przejąć władzę na drodze przestępstwa,
przemocy bądź terroru, to zaś z kolei zagraża stabilności krajów i świata. Walka
z głodem leży zatem w interesie wszystkich, zarówno bogatych, jak i ubogich”.
Jest to fragment Programu Walki z Głodem opracowanego przez FAO
w 2003 roku i co jakiś czas ogłaszanego na nowo, gdyż nikt się nim specjalnie nie
przejmuje.

Zawsze istniały instytucje, których zadaniem było pomaganie ludziom.


W istocie jednym z głównych obszarów działalności wielu Kościołów jest właśnie
to: dobroczynność, jednokierunkowo nastawiona pomoc. Od świadczenia takiej
pomocy przez Kościół rzymski pochodzi samo pojęcie dobroczynności – bene
facere, czynić dobro – która przez kilka wieków stanowiła najbardziej
rozpowszechnioną formę pomocy w naszych krajach. Panie – zwykle panie –
których mężowie byli ludźmi wysoko postawionymi i wpływowymi, troszczyły się
o los maluczkich i bezbronnych, przez tych mężów wyzyskiwanych, i zanosiły im
swoją jałmużnę. Dawały tym ludziom z wdziękiem – tak to nazwijmy – to, czego
za pensje wypłacane przez ich mężów nie mogli oni nabyć sami. Dar kontra
należne prawo.
Poza tym od czasu do czasu państwa pomagały obywatelom innych państw
znajdującym się w katastrofalnym położeniu. Historia współczesnej pomocy
humanitarnej rozpoczęła się jednak wraz z końcem drugiej wojny światowej.
Plan Marshalla, realizowany przez Stany Zjednoczone w latach 1947–1951,
obejmował między innymi wysyłanie żywności w ogromnych ilościach do krajów
europejskich zniszczonych wojną, ale niepozostających pod dominacją radziecką.
Miał on zasadnicze znaczenie dla odbudowy gospodarczej Europy – a także
skonfigurowania jej zgodnie z interesem amerykańskim.

Wszystkie podręczniki mówią, formułując to w taki lub inny sposób, że „pomoc


humanitarna to działanie nakierowane na ratowanie życia, niesienie ulgi
w cierpieniu i ochronę godności ludzkiej w przypadkach szczególnego
zagrożenia”. I że działanie to jest otoczone szacunkiem, ponieważ opiera się na
„zasadach humanitaryzmu, neutralności, bezstronności i niezależności”.
Tyle podręczniki.

W lipcu 1954 roku Kongres USA uchwalił Public Law 480, wraz z programem
Food for Peace – Żywność dla Pokoju – zezwalający na sprzedaż żywności do
krajów „rozwijających się” po symbolicznych niemal cenach.
Były to – jak zwykle – czasy szczególne. Zimna wojna trwała w najlepsze i wiele
krajów Trzeciego Świata stanęło w obliczu pokusy przyłączenia się do Drugiego.
Amerykanie nie szczędzili środków, aby temu zapobiec. Najpierw na drodze
wojny „gorącej” – ich wojska walczyły właśnie w Korei. Znakomitym pomysłem na
kontynuowanie walki z czerwoną zarazą wydawało się też utrzymywanie baz
wojskowych we wszystkich możliwych miejscach – od Niemiec i Japonii przez
południową Afrykę, Turcję, Panamę – wprowadzanie zaprzyjaźnionych dyktatur –
Jacobo Arbenz został kilka tygodni wcześniej obalony przez swoich chłopców –
oraz wysyłanie pomocy żywnościowej.
Zresztą zboża mieli aż nadto: automatyzacja rolnictwa znacznie podniosła
wydajność, a mechanizacja transportu sprawiła, że zmniejszyło się do minimum
zapotrzebowanie na paszę dla zwierząt pociągowych. Kraje będące
beneficjentami planu Marshalla zdążyły się już podnieść ze zniszczeń i uprawiały
swoją ziemię. Farmerzy, a przede wszystkim wielkie przedsiębiorstwa zbożowe,
nie wiedzieli, co zrobić ze zbiorami. Ich lobby starało się jak mogło, by program
Żywność dla Pokoju przynosił im korzyści.
I przynosił, w rozmaity sposób. Przede wszystkim państwo kupowało żywność
po wysokich cenach, sprzedając ją krajom ubogim po cenach subsydiowanych.
Program pozwalał też, jak powiedział prezydent Eisenhower, „tworzyć bazę do
stałego poszerzania amerykańskiego eksportu produktów rolnych,
przynoszącego trwałą korzyść Ameryce oraz innym krajom” – czyli otwierać nowe
rynki. Albo, mówiąc brutalniej: uzależniać te rynki od wysyłanej żywności.
Działo się tak, ponieważ producenci lokalni nie mogli konkurować
z amerykańskim tanim zbożem i przegrywali: miliony chłopów popadły w ruinę,
miliony emigrowały do miast. A także dlatego, że dostawy zmieniły nawyki
żywieniowe. Znam przykład tego ekstremalny, dramatyczny, z zagubionych na
Pacyfiku Wysp Marshalla. Są to niewielkie atole koralowe, na których rośnie tylko
drzewo chlebowe, a u brzegów uwijają się ryby, i których mieszkańcy od wieków
żyli z własnych środków. Przyłączeni po wojnie do Stanów Zjednoczonych,
przyzwyczaili się do makaronu, pizzy, hamburgerów, parówek. Nadal większość
swoich skromniutkich dochodów wydają na import tych produktów.
Na Wyspach Marshalla zjawisko przybrało postać niemal karykaturalną;
w wielu innych krajach stanowi jeden z powodów, dla których tylu ludzi głoduje.

Można wyobrazić sobie pomoc humanitarną jako mechanizm globalnego


klientelizmu. Tak w każdym razie wyobrażały ją sobie Stany Zjednoczone
w drugiej połowie XX wieku: jako ekstremalną formę zależności między
patronem a jego klientami – w sensie nadawanym temu pojęciu w Rzymie. Dam
ci, jeśli ty mi dasz. Ja: jedzenie, ty – uległość plus pewne przysługi.
Kiedy dyskutowano nad wspomnianym programem, ówczesny senator,
a późniejszy wiceprezydent demokrata Hubert Humphrey wypowiedział sławną
kwestię: „Zanim ludzie cokolwiek zrobią, muszą najpierw coś zjeść. I jeśli
naprawdę chcemy, żeby ludzie się na nas opierali, z nami byli – w sensie
zaangażowania we współpracę, uważam, że uzależnienie żywnościowe służy
temu najlepiej”.

Był to precedens: imperia zawsze sprowadzały żywność z podległych sobie


krajów. Imperium amerykańskie było pierwszym, które ją eksportowało.
(Więcej: dla cesarstwa rzymskiego klientami byli sąsiedzi jego stolicy; dla
amerykańskiego imperium obszar takiej zależności rozciągał się na cały niemal
świat. To spora różnica skali – i form kontroli).

Celem pomocy nie było jednak tylko umacnianie władzy politycznej USA na
naszym globie. Aby popierały ją siły lokalne, musiała oferować im jakieś korzyści.
Dlatego prawo amerykańskie stanowi, że 75 procent pomocy żywnościowej ma
być udzielane w formie sprzedaży produktów wytworzonych i zapakowanych
w kraju. Wielkie firmy zbożowe dominujące w tej branży – Cargill, Bunge
i spółka – czerpią największą korzyść: realizują połowę zamówień, żądając, jak
podaje klasyczne studium Barretta i Maxwella, cen o 10–70 procent wyższych niż
cena rynkowa.
Ponadto według prawa amerykańskiego 75 procent pomocy ma być
przewożone na statkach amerykańskich. Flota handlowa USA radzi sobie
rozmaicie: inne kraje, mające mniej podatków i mniej regulacji pracowniczych,
oferują transport o wiele tańszy; tylko 3 procent towarów transportowanych
z USA i do USA płynie na statkach amerykańskich. Zatem przewóz tej żywności to
dla niej podstawowy ratunek. Ostatnie badania podają, że transport pochłania 40
procent amerykańskich wydatków przeznaczanych na pomoc żywnościową. To
znaczy na pomoc dla własnych towarzystw przewozowych.
Prawo amerykańskie pozwala również, aby amerykańskie organizacje
pozarządowe, które otrzymują amerykańską żywność od amerykańskiego rządu,
mogły sprzedawać ją na rynku państw przyjmujących pomoc i uzyskiwać w ten
sposób środki na swoje funkcjonowanie i projekty. Nazywa się to monetization,
czyli monetyzacją – albo, w jędrnym języku potocznym: trzepaniem kapuchy.
Barrett i Maxwell przeanalizowali dane dotyczące ośmiu największych takich
organizacji i obliczyli, że sprzedawały one około połowy otrzymywanej żywności,
czerpiąc z tego mniej więcej jedną trzecią swoich dochodów. Brzmi to dość
pokrętnie: cała żywność wysyłana, po subsydiowanych cenach, na rynki krajów
najuboższych, dociera nie do tych, którzy jej najbardziej potrzebują, tylko do tych,
których stać na zapłacenie za nią. Działanie takie wpływa na obniżenie cen
produktów lokalnych, rujnuje rolników, odtwarza cykl głodu: osiągnięty efekt jest
dokładnie przeciwny do zamierzonego.
Dlatego w Stanach od lat odzywają się głosy, aby przynajmniej część żywności
przeznaczonej na pomoc humanitarną kupowana była na rynkach lokalnych albo
przynajmniej pobliskich. Kupowanie na miejscu niesie z sobą oczywiste
korzyści – i niemal wszyscy poza tym to robią. Z jednej strony żywność
dostarczana jest znacznie szybciej; sprowadzać ją ze stanu Iowa to nie to samo co
z sąsiedniej wioski. Z drugiej – tak wychodzi o wiele taniej: nie trzeba opłacać
długiego i zbyt drogo wycenionego transportu, wszystkich procedur, całej
biurokracji. A przede wszystkim: nie tylko niesie się pomoc głodującym w danym
kraju, lecz jednocześnie promuje się jego własnych rolników.
Kiedy jednak ktoś powodowany najlepszymi intencjami proponuje zmiany,
zawsze znajdzie się ktoś inny, kto, powodowany najlepszymi intencjami, powie,
żeby lepiej tego nie robić: że modyfikacja tych warunków spowodowałaby utratę
poparcia producentów rolnych, firm transportowych oraz owych organizacji
pozarządowych – tak zwanego Żelaznego Trójkąta – a niemożliwe jest, aby Stany
Zjednoczone utrzymały poziom świadczonej przez siebie pomocy bez
zaangażowania tych grup. Innymi słowy: próbując poprawić sytuację, tylko
byśmy ją pogorszyli. Bardzo to nowoczesny argument.
I tak propozycje włączenia do sumy pomocy choćby tylko 25 procent pieniędzy
w gotówce były w Kongresie za każdym razem odrzucane. Jak wtedy, kiedy wyszły
od administracji George’a W. Busha. Szef United States Agency for International
Development (Agencji Rozwoju Międzynarodowego), Andrew Natsios,
powiedział wówczas w Kongresie, że gdyby przynajmniej jedna czwarta z sumy
1,2 miliarda przeznaczanej na interwencyjny zakup żywności wydawana była in
situ, wszystko działałoby lepiej: kupując na miejscu, można by uzyskać dwa razy
więcej żywności w cztery razy krótszym czasie.
Do niczego takiego nie doszło.

Barrett i Maxwell przeanalizowali między innymi wielką akcję pomocy


amerykańskiej w czasie głodu w Etiopii w 2003 roku. Stany Zjednoczone wysłały
tam 500 milionów dolarów w zbożu – wyprodukowanym w USA, przewiezionym
na statkach należących do USA, rozdzielonym przez organizacje pozarządowe
działające w USA – i tylko 5 milionów dolarów w formie wsparcia rozwoju
rolnego, potrzebnego, aby dało się uniknąć w przyszłości podobnych klęsk.

Mówić jest łatwo i wszyscy robią to chętnie. W 2002 roku były prezydent Bill
Clinton ubolewał w Waszyngtonie wobec Council on Foreign Relations, CFR,
Rady Spraw Zagranicznych, że ówczesny prezydent, George W. Bush, zmniejszył
budżet przeznaczony na pomoc humanitarną. „Jak pokazują liczne ankiety,
Amerykanie są przekonani, że przeznaczamy od dwóch do 15 procent naszego
budżetu na pomoc zagraniczną, i uważają, że to zbyt wiele, powinniśmy bowiem
wydawać od trzech do pięciu procent. Zgadzam się, że tyle powinniśmy wydawać.
Wydajemy mniej niż jeden procent i w tej dziedzinie jesteśmy na ostatnim
miejscu wśród wszystkich rozwiniętych krajów świata”, mówił Clinton. Kiedy
obejmował urząd, w 1993 roku, Stany Zjednoczone wydawały 0,16 procent
swojego produktu brutto na pomoc zagraniczną; kiedy odchodził w 2001, suma ta
zmniejszyła się do 0,11 procent.

Blisko czterdzieści pięć lat temu, w roku 1970, podczas obrad Zgromadzenia
Ogólnego ONZ kraje rozwinięte zobowiązały się do przeznaczania minimum 0,7
procent swojego produktu brutto na pomoc krajom ubogim. Pomoc rozumianą
globalnie, nie tylko żywnościową.
Te 0,7 procent nie wydaje się dużą sumą; w kolejnych latach sumy nigdy nie
przekroczyły łącznie 0,4 procent. W 2005 roku zobowiązanie zostało ponowione.
W ostatnich latach cyfra oscyluje wokół 0,3, co stanowi mniej niż połowę
zadeklarowanej sumy.
Stany Zjednoczone są wciąż pierwszym ofiarodawcą: ich 30,5 miliarda dolarów
przeznaczonych na ten cel to 0,19 procent PKB. Co ciekawe, obywatele są
przekonani – jak zaznaczał Clinton – że kraj wydaje na pomoc zagraniczną
o wiele więcej niż na wewnętrzne programy pomocowe Medicaid i Medicare.
Na oba te programy w 2011 roku państwo przeznaczyło 992 miliardy dolarów,
przeszło trzydzieści razy więcej. Center for Global Development, think tank
zbliżony do administracji waszyngtońskiej, oblicza, że jako pomoc trafia
faktycznie do domniemanych beneficjentów mniej niż 40 procent wysyłanych
środków; reszta ginie w biurokratycznych procedurach pośrednich. Zatem realna
suma pomocy nie przekracza 0,12 procent. Dla przykładu, organizacja
pozarządowa ActionAid oblicza, że koszt utrzymywania 740 „konsultantów do
spraw pomocy humanitarnej” z różnych krajów, pracujących w Kambodży
w 2009 roku, wynosił od 50 do 60 milionów dolarów – tyle samo co kont całej
administracji kraju, zatrudniającej 140 tysięcy osób.

To drobiazg, ale prawdziwy: osoby zaangażowane w pomoc humanitarną


przysparzają wielu wydatków.

Pozostająca tuż za Stanami Zjednoczonymi Wielka Brytania wydaje na pomoc


14,6 miliarda, 0,56 procent swojego produktu narodowego brutto. Ponad 0,8
procent dają tylko trzy państwa skandynawskie oraz Luksemburg; poniżej 0,15
procent – trzy państwa przeżywające kryzys – Grecja, Włochy, Hiszpania, a także
Korea Południowa. Korea wyszła z biedy w latach sześćdziesiątych dzięki
wielomilionowej pomocy międzynarodowej, ale trzeba zaznaczyć jedno:
stanowiła jedną z najgoręcej bronionych granic w zimnej wojnie, była punktem
strategicznym, na który Zachodowi opłacało się wydawać pieniądze. Inaczej jest
oczywiście w przypadku znacznej części Afryki.
Istnieje bowiem wielka różnica między formami pomocy stosowanymi w ciągu
ostatnich dwudziestu lat a wcześniejszymi. Do lat dziewięćdziesiątych kierunki
pomocy amerykańskiej, której dystrybucją zajmowały się głównie własne agencje,
odpowiadały interesom geopolitycznym kraju. W latach pięćdziesiątych
większość pomocy szła do Europy i na Daleki Wschód, w sześćdziesiątych do
Indii i Azji Południowo-Wschodniej, w siedemdziesiątych – na Bliski i Środkowy
Wschód. W dziewięćdziesiątych na czoło wysunęła się Afryka – i tam pozostaje.

W ostatnich latach do Czarnej Afryki trafia ponad połowa światowej pomocy


żywnościowej. Z tego 80 procent przeznaczane jest na sytuacje wyjątkowe – nie
zaś na programy średnio- i długofalowe. O pomocy rozłożonej na dłuższy okres
w ramach programów prewencyjnych nie mówi się zbyt głośno. Mało kto o niej
wie, nie jest przyjmowana ze wsparciem. Za to kiedy wystąpi gdzieś susza, bardzo
ładnie wyglądają samoloty, które transportują zboże oraz nieliczne skrzynki
antybiotyków, żeby umarło trochę mniej dzieci.
Do lat dziewięćdziesiątych, dopóki istniał Pierwszy i Drugi Świat, decydujące
znaczenie miała zmienna geopolityka. Teraz stała się ona mniej istotna.
Dystrybucja żywności nie jest już w takim stopniu wykorzystywana do
wynagradzania przyjaciół i karania wrogów czy buntowników.
Odtwarza za to system wasalnego podporządkowania, klientelizmu, który
dzieli świat – potwierdza jego podział na kraje bogate, obdarowujące, oraz
ubogie, przyjmujące. Jest to jedno z możliwych kryteriów przynależności do Tego
Innego Świata: znajdą się w nim wszystkie kraje, które otrzymują pomoc
żywnościową.

Żywność przekazywana w ramach pomocy stanowi 0,015 procent żywności


konsumowanej: to wielki krok na drodze ku pomocy zerowej.

Można wykonać pewien niemądry i zwodniczy, ale – dzięki temu? –


niesłychanie wymowny rachunek: Stany Zjednoczone wydają 1,76 miliarda
dolarów dziennie na swoje siły zbrojne. To wystarczająco duża, aż zbyt duża,
suma pieniędzy, aby każdego dnia każdemu z 800 milionów głodujących
mieszkańców świata dać dwa dolary, pozwalające mu coś zjeść, aby nikt nie
pozostał bez jedzenia. To prawda, że nie ma sensu myślenie o żywności
w kategoriach jałmużny; zresztą ten świat byłby wówczas innym światem,
niemniej jednak.

2
Była to niemal konkretna propozycja – Program Walki z Głodem z roku 2003 miał
pozwolić FAO zrealizować pierwszy z Milenijnych Celów Rozwoju: do 2015 roku
zredukować o połowę liczbę niedożywionych, których w 1990 roku było nieco
ponad 800 milionów. Przygotowany został drobiazgowy plan zakładający, że
wydawana w tym okresie suma 24 miliardów dolarów rocznie rozwiąże problem.
„Włożone środki obejmują między innymi zastrzyk początkowego kapitału
w wysokości średnio 500 dolarów na rodzinę, przeznaczony na inwestycje
w sferze rolnictwa, których celem jest coroczne zwiększanie wydajności oraz
produkcji w czterech-pięciu milionach gospodarstw w społecznościach ubogich.
Program obejmuje także bezpośrednią pomoc żywnościową – wartości 30 do 40
dolarów na osobę rocznie – dla zasadniczej grupy liczącej do 200 milionów ludzi,
w tym wielu dzieci w wieku szkolnym. Inne elementy programu to: rozwój
systemów nawadniających oraz budowa dróg, które zapewniłyby rolnikom
dostęp do rynków, zachowanie i uporządkowanie stanu gleb, lasów, łowisk
i zasobów genetycznych, a także prowadzenie badań w dziedzinie rolnictwa,
kształcenie i informatyzacja”, głosił dokument, zaznaczając, że pieniądze
powinny pochodzić od ofiarodawców z różnych krajów oraz od rządów stron
zainteresowanych.
Program nie został zrealizowany; nie wiadomo, czy przyniósłby rezultaty.
Jacques Diouf, dyrektor generalny FAO, powrócił do niego w czasie kryzysu
2008 roku: liczba głodujących zbliżała się w tym czasie do miliarda, a potrzebna
suma zdążyła urosnąć do 30 miliardów dolarów rocznie.
Również i ona nie została wyasygnowana. Niemniej, na zasadzie
mechanicznego powtarzania, te 30 miliardów stało się przyjętym powszechnie
hasłem i miało, według FAO, wystarczyć na zlikwidowanie głodu na świecie.

Mówiąc o największych problemach żywnościowych ostatnich dekad, Jean


Ziegler, były ekspert ONZ do spraw prawa do żywności, ubolewał, że budżet
Światowego Programu Żywnościowego został ograniczony z 6 miliardów dolarów
w 2008 roku do 3,2 miliarda w 2011. Cóż, kryzys finansowy.

World Food Programme, WFP, Światowy Program Żywnościowy ONZ powstał


w 1961 roku, aby wesprzeć nieudolne działania FAO na polu walki z głodem.
Wikipedia określa agencję jako „największą organizację humanitarną świata
powołaną do zwalczania globalnego głodu”.
WFP podjął się pilnych – i mniej pilnych – interwencji w sytuacjach głodu
i rozmaitych katastrof związanych z brakiem żywności. Urzędnicy z WFP
nazywają siebie często hunger fighters – na wzór fire fighters, strażaków; jakby byli
ochotnikami, którzy gaszą pożary tu i tam, reagując w rozmaitych
nieprzewidzianych sytuacjach kryzysowych. Chaty biedaków zbyt łatwo płoną.

Okresy głodów pełniły ważną funkcję pedagogiczną: dobrze nadawały się do


tego, by wyrobić w nas przekonanie, że głód jest stanem niezwyczajnym, nagłą
katastrofą – i że nie ma na świecie niczego poważniejszego. Organizacje niosące
pomoc w czasie klęski głodu reagowały – reagują – na sytuację wyjątkową,
korygują błędy i wynaturzenia.
Ale klasyczne klęski głodu zdarzają się już rzadko. W Afryce, gdzie mogłyby
występować, rząd amerykański stworzył w latach osiemdziesiątych mechanizm
prewencji. Jest to system wczesnego ostrzegania o głodzie – tak zwany Famine
Early Warning System FEWS – działający pod egidą FAO oraz USAID – który
analizuje dane w celu zapobieżenia skutkom susz. Kiedy zagrożenie się
konkretyzuje, interweniuje WFP, a także inne agencje i nie dochodzi w krótkim
czasie do masowej śmierci setek tysięcy czy milionów ludzi. Umierają oni tylko
tak jak zawsze, dzień po dniu, bez przerwy.
Tak czy owak, jest to jednak opieka paliatywna, reakcja na katastrofę.
Prewencja oznaczałaby, że należy zainwestować w rolnictwo, zapewnić ludziom
na miejscu środki, które pozwoliłyby im utrzymać się przy życiu o własnych
siłach. Czasem jest też tak, że organizacje międzynarodowe po prostu nie mogą
działać w danym kraju: tak było z Koreą Północną czy Mozambikiem jakiś czas
temu, z Darfurem albo Somalią niedawno.
W 2007 roku w ramach pomocy szkołom świadczonej przez WFP dokarmiano
na przykład około 10 milionów dzieci afrykańskich. Drugie 10 milionów, jak
obliczali eksperci WFP, otrzymywało pomoc żywnościową od innych agencji czy
od rządów. Te 20 milionów dzieci zjadało 720 tysięcy ton zboża. Według tych
samych ekspertów w Afryce pozostaje jednak jeszcze około 23 milionów dzieci
poniżej dwunastego roku życia, które idą do szkoły głodne i nie dostają nic do
jedzenia. I 38 milionów, które nie chodzą do szkoły.

Ponad połowa pomocy płynącej z krajów bogatych jest kanalizowana przez


struktury WFP. Zakłada się, że czyni to ową pomoc bardziej bezstronną, że
odsuwa niebezpieczeństwo wmanewrowania jej w układy polityczne, a w każdym
razie je zmniejsza. I że nie mogło się tak dziać, kiedy pomoc traktowana była jako
nagroda lub kara.
Pomoc otrzymywana poprzez WFP jest o wiele wygodniejsza dla
otrzymujących ją krajów, gdyż nie jest udzielana pod jakimikolwiek warunkami
i nie wiąże się ze zbyt jawnym zaangażowaniem politycznym czy wojskowym.
Dlatego rządy przyjmują ją chętnie i nie spieszą się z uniezależnieniem:
przyzwyczajają się, stają się w coraz większym stopniu wiernymi klientami,
w sensie rzymskim.

Pomoc organizowana przez WFP rozwija się także dlatego, że ONZ musi coś
robić, aby łagodzić choć trochę niepowodzenie w realizacji Milenijnych Celów
Rozwoju, z których pierwszy, podnoszący stale liczbę głodujących z roku 1990, to,
jak powiedzieliśmy, ograniczenie „skrajnego ubóstwa”.
(Mówimy o „skrajnym ubóstwie”. Kiedyś używało się określenia „nędza”. Ale
słowo to nabrało zabarwienia ideologicznego, emocjonalnego, politycznego
i język biurokracji je odrzucił. Teraz mówi się „skrajne ubóstwo” – niby to samo,
ale ładniej, a poza tym pojęcie wydaje się wymierne: suma wydatków do
wysokości jednego dolara dziennie, podniesiona teraz do 1,25 dolara nazywana
jest ubóstwem, natomiast niższa – skrajnym ubóstwem. Urzędnicy wolą, żeby
miary były klarowne).
Milenijne Cele Rozwoju stały się leitmotivem działań „humanitarnych”.
A w tym czasie wyprodukowano w związku z nimi morze raportów i opisów,
interesującą skądinąd dokumentację, w której znaleźć można na przykład takie
trafne spostrzeżenia: „W niektórych regionach procent dzieci z niedowagą jest
znacznie większy wśród ubogich”. Gdyby nie to, że ludzie piszą takie teksty
z najpoważniejszą w świecie miną, poświęcając na tę pracę wiele godzin
i inkasując za nią spore pieniądze, można by to uznać za średni dowcip. Świat
wielkich organizacji międzynarodowych stanowi zwykle idealny ekosystem dla
tego, co oczywiste, zamieszkany przez gromadę panów i pań uczepionych swoich
przywilejów, przerażonych na samą myśl, że mogliby komuś podpaść,
znajdujących wyjątkową uciechę w opowiadaniu banałów. Czasem jednak
powinni się chyba trochę mitygować.

Zredukowanie do połowy – takie było zamierzenie. Pytanie, czy jeśli celem jest,
aby tylko kilkaset milionów ludzi cierpiało z powodu niedożywienia, czy w ogóle
warto się tym chwalić? Czy może raczej należałoby stanąć wobec tego wyzwania
w milczeniu i zawstydzeniu.
Tymczasem jednak zostaje otrąbione zwycięstwo; wręcz pokazuje się rachunki.
Nie mówi się jednak o niedożywionych, tylko o żyjących w ekstremalnym
ubóstwie. Często są to ci sami ludzie, ale nie zawsze. W każdym razie podaje się
następujące dane:
– w 1990 roku 43 procent „ludności w krajach rozwijających się żyło w skrajnym
ubóstwie”; daje to 1,9 miliarda ludzi;
– w 2010 roku natomiast „ludność krajów rozwijających się żyjąca w skrajnym
ubóstwie” stanowiła 21 procent, czyli mniej niż połowę. Było to, jak słyszymy, 1,2
miliarda. Według kalkulacji Banku Światowego było to ciągle 1,4 miliarda – ale nie
będziemy się kłócić o 200 milionów. Przyjmijmy sumę 1,2 miliarda.
A więc o 700 milionów mniej.
W tym okresie około 600 milionów Chińczyków pokonało próg skrajnego
ubóstwa dzięki rozwojowi ekonomicznemu kraju. A zatem znaczna część tych,
którzy w ciągu tych dwudziestu lat przestali należeć do kategorii skrajnie
ubogich, to owi Chińczycy, poprzez rozwój ekonomiczny swojego kraju włączeni
w system społeczeństwa coraz mniej równego, za to o wiele bogatszego.
Co oznacza, że niemal cała redukcja ubóstwa dokonała się w kraju, w którym
organizacje międzynarodowe nie prowadziły żadnych działań i w którym nie
pozwolono im rozwijać ich polityki.
Co nie znaczy, że organizacje te nie chwalą się teraz swoimi osiągnięciami:
zmniejszeniem skrajnego ubóstwa.

(W świecie zglobalizowanym przysłowiowy trzepot skrzydełek motyla


wywołuje trzęsienie ziemi. Zmniejszenie ubóstwa w Chinach jest tego
przykładem: te same czynniki, które spowodowały, że w Chinach spadła liczba
ludzi niedożywionych – dostęp, poprzez pracę i wynagrodzenie, milionów
mieszkańców kraju do rynku, pozwalający im kupować więcej żywności
i w lepszym gatunku – przyczyniły się do wzrostu cen, na skutek którego wielu
ubogich Afrykańczyków czy Hindusów miało mniej jedzenia, zaś wielu bogatych
Argentyńczyków i Brazylijczyków sporo zarobiło – i ujawniły się rozmaite inne
sprawy.
Poza tym oczywiście świadomość, że kraj, który najbardziej zredukował
u siebie ubóstwo, jest brutalną dyktaturą, z brutalnie autorytarnym kapitalizmem
i nieograniczoną władzą, wywołuje wieloraki sprzeciw).

A tymczasem według FAO w 1990 roku, kiedy zaczęła się realizacja Milenijnych
Celów Rozwoju, na świecie mieliśmy 823 miliony niedożywionych. W 2010 roku,
kiedy było już „bardzo blisko do osiągnięcia celów”, liczba niedożywionych
sięgnęła 870 milionów.
Chiny natomiast pozostają, mimo wszystko, drugim krajem na świecie pod
względem liczby głodujących.

3
„Humanitaryzm” to jedno z najnowszych wcieleń idei ludzkości.

Ludzkość to pojęcie stosunkowo nowe. Zakłada ono myślenie o świecie jako


o pewnej jedności – uznaje podstawową świadomość, że istnieje okrągła planeta,
która jest naszą szansą i naszym ograniczeniem.
Jeszcze do niedawna nikt nie wiedział, co to jest świat, i prawie nikt nie stawiał
sobie tego typu pytań. Olbrzymia większość ludzi znała jedynie swoje najbliższe
otoczenie, krajobraz wokół swego domu, swojej wioski, swojego miasteczka:
obszar o promieniu 20 czy 30 kilometrów. Sama myśl, że mogło istnieć coś dalej,
wydawała się dziwna, a nawet niewiarygodna. Kogoś obcego spotykano rzadko,
a jeśli już, mogło to oznaczać niebezpieczeństwo. Świat nie był abstrakcją: był
czymś nie do pomyślenia – zresztą po co miałoby się o nim myśleć.
Zainteresowanie drugim człowiekiem dotyczyło sąsiada, znajomego,
współplemieńca, rodaka, kogoś mniej lub bardziej bliskiego, konkretnego,
powiązanego z nami określonymi więzami. Aż pojawił się świat, przeobrażając
także pojęcie obcego.
Świat zaczął istnieć, ogólnie mówiąc, jakieś 500 lat temu, a wraz z nim idea
światowej skali, obejmująca nas wszystkich. Wówczas, powoli, ukształtowała się
idea głosząca, że „wszyscy” – wszyscy mężczyźni i kobiety – jako gatunek ludzki
tworzymy pewną całość nazywaną ludzkością. Wydaje się to oczywiste – ale
oczywiste nie było. Różne kultury i religie przez tysiąclecia usiłowały ludzi
rozdzielać: przekonywać swoich wyznawców, że inni nie są tacy sami – i dlatego
zasługują na to, żeby ich traktować tak, jak się traktuje. Podobnie postępowali
królowie w swoich królestwach.

Wielki udział w ukształtowaniu pojęcia „ludzkości” miało chrześcijaństwo.


Założenie, że wszystkich nas coś łączy, że jesteśmy stworzeni przez tego samego
Boga, usprawiedliwiało impuls misyjny, chęć podporządkowania wszystkich
mieszkańców świata własnej doktrynie. Powróciły do tej idei rewolucje
nowożytne, poczynając od rewolucji francuskiej. Deklaracja Praw Człowieka
i Obywatela, ogłoszona w Paryżu w 1789 roku, była fundamentem idei głoszącej,
że ludzkość to braterska wspólnota ludzi obdarzonych tymi samymi
przywilejami – wyłączając czarnych niewolników z karaibskich plantacji.
Ostatnim, do tej pory, aktywnym wcieleniem pojęcia „ludzkości” była idea
rewolucyjnego internacjonalizmu z XIX wieku – zdyskredytowana, kiedy jej
głosiciele doszli do władzy w Rosji, na początku XX wieku.
Od tamtej pory pojęcie to traciło na znaczeniu. Wiek XX przyniósł apogeum
przekonań nacjonalistycznych. Powstało, owszem, kilka projektów globalnych –
opartych na koncepcji panującego nad światem Reichu, rzeszy. Aż pod koniec
ubiegłego wieku zespół zmian politycznych i technologicznych doprowadził do
„zglobalizowania” naszej planety: powstania świata, który daje nieograniczoną
możliwość cyrkulacji pieniądza i z którego ludzie starają się wyzwolić. Świat ten,
po półwieczu wyraźnego układu dominacji, znajduje się w momencie przejścia,
kiedy to władza wydaje się rozdzielona bardziej równomiernie. Powoduje to
zwiększenie efektu globalizacji – jeśli nie widać już tak wyraźnie, kto stoi na
czele, wydaje się, że reszta jest jeszcze bardziej pomieszana, bardziej
zrównoważona.

Podjęcie tematu głodu wymaga pewnej – mglistej – świadomości wspólnoty


międzynarodowej, czy raczej wspólnoty ludzkości: założenia, że wszyscy ludzie
powinni troszczyć się o to, aby nikomu nie brakowało jedzenia. Inaczej, w imię
czego miałoby nas obchodzić nieszczęście Abisyńczyków, Kazachów czy
Bengalczyków?
Jest to świadomość niezwykła i oznaczająca wielki postęp, która jednak nie
przełożyła się jeszcze na praktykę społeczną. Być może rozszerzy się, na powrót
umocni. Tymczasem bowiem idea „ludzkości” ogranicza się w swoim wyrazie do
deklaracji, subtelnych wzruszeń bądź krokodylich łez, do transportów pomocy
i akcji ratunkowych. Pozwala wysyłać worki ze zbożem, ale nie skłania do
rezygnacji z wielkich zarobków. Nie każe szukać realnych rozwiązań problemu –
z troską równą trosce o własne otoczenie: rodaków.

Istnienie odrębnych krajów to nie tylko głupota – to draństwo. Dzięki temu


mechanizmowi pewne struktury nazywane przez nas państwami mogą sprawić,
że członkowie jednej struktury mają, ogólnie biorąc, więcej niż członkowie innej
podobnej. Zapewniają też oczywiście niektórym ze swoich członków stan
posiadania wyższy niż reszcie.
Największym ustępstwem jest pojmowanie świata w kategoriach państw –
i poświęcanie, w konsekwencji, własnemu krajowi więcej uwagi niż pozostałym.
Nie ma żadnego powodu, aby sądzić, że państwa – te świeżej daty wynalazki,
mające czasem 200, czasem 500, a czasem 50 lat – stanowią formę organizacji,
jaką „powinien” przyjmować świat.
Przynależność narodowa to ograniczenie pojęcia ludzkości, akceptacja dla
swego rodzaju egoizmu. Jeśli przyjmuję, że powinienem okazywać większą
solidarność względem grupy ludzi legitymującej się tym samym co ja
dokumentem, kładę podwaliny pod zasadę wykluczenia. Ten, kto wyklucza
obywateli innego kraju, może, stosując identyczny proceder, wykluczyć bez
większej trudności mieszkańców innej prowincji, wyznawców innej religii, ludzi
o innej orientacji seksualnej, przedstawicieli innej rasy czy też konsumentów
mających inne zdanie w kwestii picia napojów gazowanych na śniadanie.

Humanitaryzm to zatem uboga postać pojęcia ludzkości.


WFP działa w 80 krajach i ma wielkie zasługi w dożywianiu milionów ludzi.
Tysiące jego pracowników dociera do najodleglejszych zakątków, ponosząc nieraz
znaczne ryzyko przy pełnieniu swojej misji. W miarę możności agencja kupuje
żywność również w krajach, którym pomaga, albo w sąsiednich. Wykorzystuje też
rozmaite środki w swoich kampaniach propagandowych.
„Każdego wieczoru prawie miliard ludzi idzie spać głodnych” – od tych słów
rozpoczyna się oficjalny, sympatyczny skądinąd, filmik ilustrowany naiwnymi
rysunkami. Po czym następują kolejne hasła – co hasło, to obrazek:
„Jedno na siedem!”
„To wystarczający powód, aby zacząć myśleć nad rozwiązaniem problemu
głodu”.
„Ale jest więcej”.
„Kobiety dobrze odżywione rodzą dzieci zdrowsze, które wyrosną na ludzi
silniejszych”.
„Redukując niedożywienie dzieci, państwa mogą zwiększyć swój produkt
brutto”.
„Rozwiązanie problemu głodu pozwoli zbudować świat bardziej bezpieczny”.
„Uwaga: wiemy, jak zwalczyć głód”.
„Dostarczając żywność w sytuacjach klęsk”.
„Pomagając drobnym rolnikom”.
„Dokarmiając dzieci”.
„Nadając większe prawa kobietom i dziewczętom”.
„Wspierając rozwój lokalnych rynków żywnościowych”.
„Współdziałanie – obywateli, przedsiębiorstw, rządów – pozwoli zrealizować
ten cel”.
„Głód – największy możliwy do rozwiązania problem świata”. Zyski, gender,
bezpieczeństwo, rynki: suma wyzwań. Uwłaszczenie, emancypacja kobiet,
wsparcie dla rynków: suma rozwiązań.
„Głód – największy możliwy do rozwiązania problem świata” – słyszymy. To
ulubiony slogan. Nigdy jednak nie wspomina się o przyczynach, o leżącym
u podstaw tego zjawiska porządku, o tym, co powinno zostać zmienione, aby nie
trzeba było w trybie pilnym transportować własnymi samolotami zboża dla 100
milionów ludzi. Głód, dla Światowego Programu Żywnościowego, nie jest sprawą
polityczną.

„Kapitalizm – największy możliwy do rozwiązania problem świata” – głosi inny


slogan.

Pokusa humanitaryzmu polega na tym, że przestaje się myśleć, co można by


zrobić razem z drugim człowiekiem, a zaczyna rozważać, co można zrobić ze
względu na drugiego człowieka.

Głód oglądany w tej perspektywie nie jest problemem politycznym, ale może
powodować problemy polityczne. Kilka lat temu, kiedy zaczynałem pracę nad tą
książką, pewien wysoki urzędnik WFP powiedział mi w Rzymie, że „rozwiązanie
problemu głodu” wymaga zaangażowania w pomoc humanitarną wielkich
przedsiębiorstw kapitalistycznych, przekonania ich, że mogą zrobić dobry
interes, pomagając jednocześnie nakarmić miliony głodnych. Win-win situation,
obie strony zyskują, dodał z uśmiechem.
– Robimy to na przykład w Bangladeszu – stwierdził.
Wyjaśnił mi, jak to się dzieje. Był przekonany, że jego praca ma fundamentalne
znaczenie, zwiększa bowiem bezpieczeństwo na świecie. Otóż często mieszkańcy
krajów bogatych nie rozumieją, że głód zagraża spokojowi ich życia, produkuje
terrorystów i emigrantów, którzy trafiają potem do tych krajów, dając początek
niezwykle trudnym układom. W rezultacie nic bardziej nie zapewni bogatym
bezpieczeństwa niż złagodzenie skutków głodu bądź jego całkowite
zlikwidowanie.
Idąc tym tropem rozumowania, należałoby uznać, że nic tak nie przysłużyło się
ubogim niedożywionym Afrykańczykom jak zamachy z 11 września, które
wysunęły problem tego zagrożenia na pierwszy plan. I że w takim razie są to
działania pożyteczne, które powinny być powtarzane. Może jednak lepiej
zarzucić taką logikę.
Niemniej często się z nią stykamy. Wydawało mi się to cynizmem – było
polityką:
„Wszyscy przywódcy polityczni wiedzą, że głód może prowadzić do konfliktów
i zamieszek. Stare przysłowie, mówiące że «człowiek głodny to człowiek
gniewny» – a hungry man is an angry man – wiele razy w historii znalazło
potwierdzenie.
Jeden z najbardziej znanych przykładów to rozruchy głodowe, które dały
początek rewolucji francuskiej. Ale są i inne. Obalenie rządu w Haiti w 2008 roku
było konsekwencją protestów ulicznych wobec wysokich cen żywności.
Departament Stanu USA ocenia, że w latach 2007–2009 doszło w świecie do
ponad sześćdziesięciu powstań związanych z niedoborem żywności oraz brakiem
bezpieczeństwa żywnościowego. Wysokie ceny żywności stanowiły jedno ze
źródeł niezadowolenia, które przyniosło wybuch w postaci Arabskiej Wiosny
2011 roku.
Odwrotnością zależności głód–niestabilność jest fakt, że w okresach napięć
pomoc żywnościowa niesie stabilizację i równowagę. W sytuacjach niepewności
i zagrożenia pomoc w zaspokojeniu tej podstawowej ludzkiej potrzeby przynosi
spokój”, czytamy w jasno stawiającym sprawę dokumencie WFP z Rzymu,
z 2012 roku.
Syntetycznie ujął to zagadnienie były socjaldemokratyczny minister spraw
zagranicznych Hiszpanii, dobrze zorientowany w temacie, Miguel Ángel
Moratinos: „Trzeba wiedzieć, że gdyby rozwiązany został problem głodu i braku
bezpieczeństwa żywnościowego, liczba terrorystów znacznie by się zmniejszyła;
mogliby się oni zajmować rodziną i uprawiać swoje pola...”.

Chodzi zatem o to, aby ludzie ci siedzieli cicho, nigdzie nie wyjeżdżali, nie
burzyli się, żeby byli dalej w swoich miejscach zamieszkania tym, kim są –
ubogimi, tak, ale nie w stopniu, który skłaniałby ich do nieobliczalnych kroków.
Stawką nie jest interes jakiegoś kraju, jakiegoś mocarstwa, lecz globalne
interesy polityczne – czy wręcz to, co zwykliśmy określać mianem ideologii.

Z tych to powodów WFP przeprowadza programy takie jak Purchase for


Progress, P4P, Zakupy dla Postępu, którego celem jest „zapewnienie małym
producentom korzyści z rynku”, włączenie ich w światowe spekulacje żywnością.
A udział w nich mają fundacje Billa Gatesa, Warrena Buffetta czy Rockefellera,
najpotężniejszych kapitalistów, którzy uznali niedawno, że mogą przekazać parę
miliardów dolarów – owoc zdominowania przez nich rynku światowego, ich gier
spekulacyjnych – na złagodzenie skutków biedy, którą ten rynek wytwarza.
W znacznej części XIX i XX wieku bogaci przedstawiani byli w sposób
karykaturalny: drżyjcie, bogacze, pazerne typy, które zagarniają wszystko, jak
w słynnym tangu: un viejo verde que gasta su dinero / emborrachando a Lulú con su
champán / hoy le negó el aumento a un pobre obrero / que le pidió un pedazo más de pan
(stary zbereźnik, który szasta pieniędzmi, upijając szampanem Lulú, dziś
odmówił podwyżki ubogiemu robotnikowi, który prosił go o jeszcze jeden
kawałek chleba). Teraz są jak magowie, obdarzeni czarodziejską mocą: dają,
zbawiają świat. Wciąż decydują o podziale dóbr: mam wszystko gdzieś, byle
zgarnąć forsę milionów, a od czasu do czasu rzucę jakimś ludziom kość, bo mi na
nich zależy, troszczę się o nich. Decydują także, jakie zło powinno się zwalczać,
z jakiej nędzy ratować – a z jakiej nie.

Cała sztuka polega na tym, żeby przedstawić chorobę jako lekarstwo.

(To postawa, która bardzo dobrze się prezentuje i którą przyjmuje wiele osób.
W 1985 roku Etiopię dotknęła jedna z ostatnich współcześnie wielkich klęsk
głodu; jej przyczyna miała znów absolutnie polityczny charakter. Prezydent kraju
Mengistu Hajle Mariam miał nadzieję, że susza na północy kraju pomoże mu
w stłumieniu roznieconego w tym rejonie zarzewia buntu. Poza tym
upublicznienie informacji o głodzie wśród poddanych szkodziłoby jego
wizerunkowi. Nie przyznał się więc i odrzucił, jako niepotrzebną, pomoc
ofiarowaną przez różne organizacje, między innymi pozarządowe. Kiedy nie miał
już innej rady, jak uznać klęskę, milion ludzi zdążyło umrzeć z głodu. Odbywały
się kampanie, uroczystości, zbiórki na rzecz Etiopii. W akcję włączyła się
wówczas nowa postać: Bob Geldof, wraz z Bono, w ramach Live Aid.
Zaangażowany rockman to wynalazek tamtych czasów, współczesna wersja
wolteriańskiego intelektualisty – człowiek, który wykorzystuje swoją sławę
zdobytą na polu kultury, aby wstawiać się za osobami znajdującymi się w trudnej
sytuacji. A w tym konkretnym przypadku: człowiek, który nie ma zamiaru
zmieniać globalnego systemu, lecz korzysta z dostępu do niego i zadaje się
z mającymi szlachetne intencje możnymi tego świata, aby owe intencje poprzeć –
ponieważ nie kwestionują one układu władzy.
To ogólne przekonanie przejawia się w widocznym, trwającym przez chwilę
zmartwieniu tego człowieka z powodu problemu, który – przez tę chwilę – wydaje
mu się nie do zaakceptowania. Ale poza tym nie wpływa na jego życie.
Mówienie o głodzie kończy się na mówieniu o głodzie. To właśnie czynią Bill
Gates, Warren Buffett, WFP i tylu innych przedstawicieli tego interesu: okazują
przejęcie z powodu czegoś, co jest zbyt brutalne, zbyt oskarżycielskie – i co,
z drugiej strony, może się okazać niebezpieczne, wywołać reakcje. Pilnują więc,
aby ci, którzy nie mają nic, nie głodowali – i nie stwarzali problemów. O czym
mówimy, kiedy mówimy o głodzie?).

Istnieje pewna postawa, którą Oscar Wilde scharakteryzował ze zwykłą sobie


przenikliwością w The Soul of Man under Socialism z 1891 roku: „Widzą się otoczeni
ohydną nędzą, ohydną brzydotą, ohydnym głodem. Musi to ich silnie wzruszyć.
Łatwiej wzruszyć uczucia ludzkie, niż ludzki rozum; (...) znacznie łatwiejszym
jest współczuwanie z cierpieniem, niż współczuwanie z myślą. Wskutek tego,
z szlachetnymi, choć spaczonymi zamiarami, podejmują się z wielką powagą
i wielką uczuciowością zadania leczenia zła, które spostrzegają. Lecz ich
lekarstwa nie leczą choroby: tylko ją przedłużają. W istocie, ich lekarstwa są
częścią choroby.
Starają się rozwiązać problemat nędzy, utrzymując przy życiu nędzarza; albo,
jeśli należą do bardzo postępowej szkoły, zabawiając biedaka.
Lecz to nie jest rozwiązaniem: jest jeno powiększeniem trudności. Właściwym
dążeniem jest dążenie do odbudowania społeczeństwa na takich podstawach, że
nędza będzie niemożliwą. A cnoty altruistyczne w rzeczywistości nie dopuściły do
urzeczywistnienia tego dążenia. Jak najgorszymi właścicielami niewolników byli
ci, którzy byli dobrymi dla swych niewolników, gdyż w ten sposób przeszkodzili
odczuciu ohydy systemu przez cierpiących pod nim, a zrozumieniu przez
patrzących się nań, tak w obecnym położeniu w Anglii najwięcej złego czynią
ludzie, którzy się starają najwięcej dobrego czynić (...)”[23].

– Ale gdyby nie pomoc tych ludzi, tysiące rzeczywiście zmarłyby z głodu.
– To prawda.
– A więc?
– Nie wiem, trzeba by się nad tym zastanowić.

„Jest rzeczą niemoralną używać własności prywatnej dla złagodzenia


okropnych nieszczęść, wynikających z instytucji własności prywatnej. Jest to
zarówno niemoralne, jak niesłuszne”[24], twierdzi Wilde.

Prawdziwa „pomoc” – w postaci przekazywanych środków – płynąca z krajów


bogatych do krajów biednych to pieniądze, które wysyłają emigranci. Żeby nie być
gołosłownym: Bank Światowy oblicza, że w 2013 roku tylko kanałami
instytucjonalnymi, takimi jak banki i rozmaite agencje, przekazano ponad 400
miliardów dolarów. Ale wielu emigrantów wysyła pieniądze drogą nieoficjalną –
przyjmuje się, że cała suma jest przynajmniej o połowę wyższa. Do krajów, które
otrzymały najwięcej, należą Indie i Chiny, a ponadto Filipiny, Meksyk i Nigeria.
Jednym z licznych karykaturalnych działań w sferze „walki z głodem” czy
raczej „brakiem bezpieczeństwa żywnościowego” prowadzonych przez panów
świata było mianowanie piłkarza Cristiano Ronaldo ambasadorem organizacji
Save the Children, walczącej z głodem i otyłością wśród dzieci. Ronaldo
powiedział wówczas w wywiadzie dla dziennika „El País”: „Kiedy dowiedziałem
się, że co siódme dziecko na świecie codziennie kładzie się spać głodne,
zaangażowałem się bez wahania”. Pozwolono mu, wiwatowano.
W rezultacie uznajemy za rozsądne, a nawet godne pochwały, że człowiek,
który zarabia grubo ponad sto tysięcy – 100 tysięcy – dolarów w ciągu jednego
dnia, troszczy się o głodujących. Tak jakby nie było między tymi sprawami
żadnego związku, jakby fakt, że ktoś zgarnia w ciągu jednego dnia sumę, która
wystarczyłaby na nakarmienie pięćdziesięciu tysięcy – 50 tysięcy – ludzi, nie miał
nic wspólnego z faktem, że oni tych pieniędzy nie mają – i że są głodni.

Istnieją bogacze tego typu. Przypuszczalnie robią to, bo mają dobre serce
i autentycznie troszczą się o los ubogich, gotowi rzucić im okruszyny. Ale trzeba
również posłuchać, kiedy mówią, jakie im to przynosi korzyści. Roger Thurow
w książce zatytułowanej Enough cytuje niejakiego Petera Bakkera, prezesa
wielkiego holenderskiego przedsiębiorstwa przewozowego TNT, który tłumaczy
swoim kolegom podczas szczytu Światowego Forum Ekonomicznego w Davos,
jak wielkie korzyści przyniosła mu współpraca z World Food Programme:
„Sceptycy chcą wiedzieć, o ile wzrosła wartość akcji albo zyski w mojej firmie.
W 2001 roku byliśmy na 26. miejscu w rankingu najlepiej ocenianych firm
w Holandii; teraz jesteśmy na czwartym”. Okres ten odpowiada początkom
zaangażowania w działalność humanitarną – która podniosła także jakość pracy.
Jak twierdzi Bakker, 78 procent spośród 160 tysięcy jego pracowników mówi, że
są dumni z powodu pomocy dla WFP i że oddziałuje to pozytywnie na
zadowolenie z pracy oraz wydajność. „Umocnienie się poczucia dumy z pracy
w korporacji i poprawa opinii o nas są wynikiem zaangażowania się w akcje WFP.
W sektorze usług, w którym działamy, bardziej zadowoleni pracownicy mogą
stanowić istotny czynnik konkurencyjny”, podsumowuje Bakker.

Jest to tak zwana odpowiedzialność społeczna przedsiębiorstw.


Peter Bakker, kierujący firmą przewozową, potwierdza hipotezę z epoki sprzed
Amartyi Sena, że problem polega na niewłaściwym rozdziale żywności. Dlatego
potem podłączono firmę do operatora Vodafone – aby móc się lepiej
porozumiewać między rozmaitymi punktami Sieci – i tak dalej. Chodzi o to, by
przekazywać pomoc w sposób najbardziej efektywny. A także poprawić
wizerunek firmy i zasnąć tej nocy spokojniej, mając przynajmniej odpowiedź na
głupie pytanie: jak mogę wytrzymać w świecie, w którym tyle milionów ludzi
głoduje, i zarabiać miliony każdego dnia?
Posyłając tym ludziom jałmużnę.
– Wcześniej nigdy nie uratowałem nikomu życia. Teraz wiem, jak się człowiek
wtedy czuje, i chcę to robić dalej.
Mówił tak przed paru laty David Novak, szef wielkiej światowej korporacji
Yum! produkującej fast food, która obejmuje takie firmy jak KFC, Taco Bell, Pizza
Hut oraz kilka innych i posiada 35 tysięcy lokali w 112 krajach świata. Mają miłe
poczucie, że naprawiają świat – ponieważ proponowane przez nich rozwiązania
nie naruszają mechanizmów, które pozwalają im wierzyć, że oni, ze swoimi
milionami, coś mogą naprawić.

„Kiedy daję biednym chleb, nazywają mnie świętym. Kiedy pytam, dlaczego
biedni nie mają chleba, nazywają mnie komunistą”, napisał, już przed
półwiekiem, biskup brazylijski Hélder Câmara.

Czasem zastanawiam się, jaka jest różnica między miłosierdziem


a klientelizmem – jeśli w ogóle istnieje. Przyjmujemy, że klientelizm zawiera
komponent polityczny – w zamian za dar oczekuje się uległości w stosunku do
ofiarodawcy – którego to składnika miłosierdzie mieć nie powinno albo który
w przypadku miłosierdzia ma podstawy ideowe: religijne, humanitarne.
W rezultacie jednak kiedy jakaś dama albo szef w WFP angażują się
w dobroczynność, czegoś w zamian oczekują, choć może nie tak bezpośrednio.
Przede wszystkim: zachowania status quo, jako że pomoc buduje więzy
wdzięczności, zapobiega buntom zdesperowanych.

„Według praw wolnego rynku głodujący powinni sami przyjąć za siebie


odpowiedzialność. Jeśli nie potrafią zaspokoić swoich potrzeb, zmianie powinno
ulec ich postępowanie, nie zaś sposób, w jaki społeczeństwo rozdziela żywność.
Często publiczne działania w skali krajowej oraz międzynarodowej mogą
przybierać formę raczej konkretnej propozycji owej zmiany – ograniczenia liczby
dzieci, modyfikacji nawyków żywieniowych – niż oferty pomocy. Darmowe
rozdawnictwo żywności jest zarezerwowane dla ubogich w krajach bogatych”,
napisał Jean-Hervé Bradol, ówczesny prezes organizacji Lekarze bez Granic.

Nie dotyczy to tylko bogatych. Kiedy jakaś organizacja pozarządowa atakuje cię
wstrząsającymi obrazami wychudzonych jak szkielety dzieci i łkających matek,
proponuje ci również pewne – korzystne dla siebie – rozwiązanie problemu:
dawaj, angażuj się. Poczucie winy zostaje złagodzone, pytanie: co zrobić? –
chwilowo odłożone na bok, schowane do właściwej przegródki.
Są to drobne indywidualne wysiłki napędzane poczuciem winy. Ale
jednocześnie ratuje się dzieci. Co zatem robić? Jeśli ktoś podejmuje tylko takie
działanie, pozwala, aby system funkcjonował dalej. Jeśli ich nie podejmuje,
odmawia komuś szansy jedzenia. A więc podejmować i jednocześnie
demaskować?

Zawsze będę pamiętać dzień, w którym wpadłem w pułapkę.


Było to kilka lat temu. Saratou opowiadała mi o swoim życiu. Słuchałem jej
i patrzyłem na stojącą obok tablicę. W jej chacie nie było wiele sprzętów. Mata
z barwionych konopi, gliniane ściany, w głębi palenisko, dwa zakopcone garnki.
Mówiła i mówiła, ja od czasu do czasu zadawałem jej pytanie; rozmowa toczyła
się w powolnym rytmie charakterystycznym dla spotkań z udziałem tłumacza:
człowiek ma dużo czasu, żeby nie zrozumieć, odczekać chwilę na tłumaczenie,
zrobić zdjęcie, pomyśleć. Nie wychodziła mi z głowy ta tablica, a Saratou
opowiadała, w języku hamsa, o swoim drugim porodzie. Została wydana za mąż
na krótko przed ukończeniem dwunastu lat. Jej pierwsze dziecko urodziło się
martwe; rok później przyszło na świat drugie.
– Kiedy poczułam, że to już, zamknęłam się w małej izdebce, kucnęłam,
uchwyciłam się nogi łóżka, zaczęłam się modlić, gorąco się modliłam i w końcu
dziecko wypadło na rozłożoną na podłodze matę.
Saratou urodziła potem jeszcze jedenaścioro dzieci, wreszcie wytworzyła się
u niej przetoka, jedno z najstraszniejszych klasycznych powikłań występujących
na kontynencie, na którym jest wiele rzeczy klasycznych i straszliwych.
Znajdowaliśmy się w Dakwari, wiosce, jakich w Nigrze są setki – gliniane chaty,
ani prądu, ani wody bieżącej, życie, które nie zmieniło się od kilkuset lat.
Rozmawiałem z Saratou w związku z projektem Funduszu Ludnościowego ONZ;
jej opowieść była poruszająca, a ja nie mogłem przestać patrzeć na tę tablicę.
Chwilami czułem się jak drań.
– Wtedy przyszła akuszerka, przecięła pępowinę i położyła główkę dziecka na
miotle, żeby się nie ubrudziła piachem. Potem usiadłam zwrócona w kierunku
Mekki, a akuszerka podała mi małego zawiniętego w pieluszkę...
Tablica była tym, co muzułmanie nazywają alluha: deską, na której uczniowie
madrasy zaostrzoną trzciną zapisują sury Koranu, żeby łatwiej nauczyć się ich na
pamięć. Później to zmywają i piszą kolejną surę. To jakby zeszyt tylko z jedną
kartką. Zastanawiałem się, co mnie w niej tak fascynuje: czy zapach, z bardzo
odległych czasów, czy rysunek liter, czy drewno niczym dawny papier,
palimpsest.
Rozmawialiśmy tak – ja słuchałem, zadawałem pytania – ze dwie, trzy godziny.
W którymś momencie Saratou zauważyła, że zanadto przyglądam się tablicy,
i poprzez tłumacza spytała mnie czemu. Uśmiechnęła się: zadać mi pytanie
znaczyło odwrócić role; ten gest śmiałości trochę ją speszył. Spróbowałem
odpowiedzieć uprzejmie, że wydaje mi się piękna, i że ją podziwiam. Tu tkwił mój
błąd: dopiero później wytłumaczono mi, że taka pochwała jest w jej kulturze
prośbą, której nie sposób odrzucić.
– Chcę ją panu ofiarować. Proszę, niech pan ją weźmie.
Powiedziała to przez osobę trzecią, a ja, przez osobę trzecią, podziękowałem;
ona na to, że bardzo prosi, ja, że dziękuję bardzo, ale nie, ona, z coraz większą
powagą, że jeśli nie wezmę, obrażę ją. Tłumaczka wyjaśniła mi, że moja odmowa
sprawia przykrość: to jak powiedzieć tej kobiecie, że nie jest to na moim
poziomie, że ona sama nie jest na moim poziomie, że gardzę i tablicą, i nią, jak
tylko biali potrafią gardzić. Znalazłem się w kłopocie – więc się uśmiechnąłem.
Uśmiechając się, kiedy nie możesz rozmawiać, zyskujesz na czasie.
Uśmiechaliśmy się do siebie z Saratou przez chwilę, podczas gdy rozważałem
w myślach propozycję. Opowiedziała mi, że kiedy zachorowała, nie mogła
wypasać swojego stada i pozostały jej tylko dwie kózki, które bez samca nie mogły
się rozmnażać. Nie mając kóz, nie mogła już piec bułek, żeby sprzedawać je na
targu we wsi, i bywały dni, kiedy nie miała co jeść – a głód jest boleśniejszy niż
przetoka. Wówczas powiedziałem, że chciałbym jej ofiarować kozła i że będzie mi
bardzo przykro, jeśli mi odmówi.
Saratou uśmiechnęła się inaczej, jakby z radością. Nie było łatwo zdobyć
zwierzę: należało kupić je na targu w miasteczku oddalonym o dziesięć
kilometrów, gdzie w czwartki odbywał się targ – a był wtorek. Ustaliliśmy, że ja
dam jej pieniądze, a ona kupi kozła. To wtedy przyszedł mi do głowy głupi
pomysł. Powiedziałem, że dam jej ponadto pieniądze, żeby miała go czym karmić
przez rok, pod jednym warunkiem: że nazwie go Martín. Saratou roześmiała się
w głos. Potem powiedziała, że kozioł odmieni jej życie i że będzie mnie zawsze
pamiętać. Wielką radość sprawiła mi tablica, no i fakt, że mogłem jej pomóc:
czułem się zadowolony, w porządku.
– Jeśli znów założę stado, codziennie będę miała co jeść – powiedziała mi na
pożegnanie.
Nie było łatwo podróżować z moją tablicą przez wszystkie lotniska: wystawała
z bagażu i widać było, że jest arabska. Przez kilka dni byłem bezczelnym
terrorystą, który nie ma zamiaru się ukrywać. Wreszcie, pewnego dnia wczesnym
rankiem, dotarłem do Paryża. Nim udałem się do mieszkania kuzyna, Sebastiána,
kupiłem w piekarni dwa croissanty. Podczas śniadania opowiedziałem im
historię mojej tablicy i kozła Martína. Śmialiśmy się, a Laurence, żona kuzyna,
spytała, ile kosztował kozioł. Dopiero wtedy policzyłem i uświadomiłem sobie, ze
zgrozą, że tyle samo co dwa croissanty.

O, złudzenie – pojawiające się od czasu do czasu – że cokolwiek rozumiemy.


I uczucie ulgi – stłumione, niemożliwe do wyrażenia – które daje świadomość,
że się cierpi dla innych.

Czyste sumienie można kupić za parę dolarów czy euro, drobne monety.
Wyrzuty sumienia stanowią fundament wielkiego biznesu w krajach bogatych.
Jak mówi słoweński filozof Žižek, w sklepach najbardziej nowoczesnych,
najbardziej cool, sam egoistyczny akt konsumowania zawiera w cenie swoje
przeciwieństwo – zaspokojenie potrzeby postrzegania siebie jako osoby
wielkodusznej, która coś robi dla Matki Ziemi albo dla oberwańców z Somalii,
albo dla głodnych dzieci w Gwatemali.
Kupowanie produktów organicznych, fair trade, świadomość ekologiczna, te
i inne etykietki oznaczają kupowanie za parę groszy czystego sumienia – tak
taniego, że nigdy nie jest go za dużo. Chociaż to zastanawiające, że
społeczeństwo w takim stopniu zorganizowane wokół mało szacownych
mechanizmów owego sumienia musi przekonywać samo siebie i włączać tę
homeopatię zbawienia do marketingu swoich produktów. Oto aktualna,
postępowa, nowoczesna forma klasycznej, zbawczej religijności: koszyk wędruje
między wiernymi, wrzucasz pieniążek.

(Albo piszesz tę książkę).

Oczywiście postawa taka przynosi efekty. Bogaci zyskują – niewielki


wprawdzie, ale zawsze – spokój sumienia i spokój geopolityczny. Biedni mają co
jeść następnego dnia – i stają się coraz bardziej uzależnieni od dostaw. Pomoc
żywnościowa świadczona przez najbogatsze kraje, organizacje międzynarodowe
i wielkie fundacje konsoliduje, utrzymuje – ledwo ledwo, co prawda – porządek,
w którym miliard ludzi jest niepotrzebnych.

Dobroczynność jako reakcja na głód jest pochodną idei, że wszyscy mamy


prawo do życia (przetrwania). Jest to idea współczesna, nowa, o której nikt by nie
wspomniał dwa wieki temu – i którą wciąż niektórzy głoszą jedynie pod wpływem
presji środowiska.
Niemniej idea ta należy już do pakietu kulturowego. Jedną z jej form wyrazu
jest pomoc żywnościowa, praktykowana przez wielu bardzo różnych ludzi. Nie
kwestionuje ona nierówności i jej mechanizmów, ograniczając się jedynie do
protestu przeciw skrajnemu ubóstwu. Więcej – pozwala utrzymywać, że
problemem tych społeczeństw nie jest nierówność w obliczu własności, lecz
ekstremalna postać nierówności, prowadząca do głodu. Że nierówność jest
w porządku, dynamizuje własność, potrafi korygować związane z nią błędy.
Kłopot nie w tym, że osławiony jeden procent posiada tak dużo; kłopot w tym, że
czasem niektórzy nie mają co jeść. Jeśli można ich nakarmić, to wszystko
w porządku. A jeśli może ich nakarmić ów jeden procent, to jeszcze lepiej: proszę,
jacy są dobrzy; widzicie, że wytwarzają bogactwo dla wszystkich?

Wobec idei bezpieczeństwa żywnościowego rozumianego jako pewność, że


wszyscy otrzymają – „otrzymać” to słowo kluczowe – dostateczną ilość jedzenia,
pewna organizacja międzynarodowa, Vía Campesina, ukuła pojęcie
suwerenności żywnościowej.
W Deklaracji z Nyéléni, uchwalonej w Mali w 2007 roku, określa się ją jako
„prawo narodów do spożywania żywności zróżnicowanej i odpowiedniej pod
względem kulturowym, dostępnej, produkowanej w sposób zrównoważony
i ekologiczny, oraz do decydowania o własnym systemie żywienia i produkcji.
Zasada ta stawia producentów, dystrybutorów i konsumentów żywności
w centrum systemu żywnościowego oraz polityki żywnościowej, ponad
oczekiwaniami rynków i przedsiębiorstw. Broni przyszłych pokoleń i uwzględnia
ich interesy. Pozwala odrzucić i zdemontować wolny, korporacyjny handel oraz
panujący porządek żywieniowy, a wprowadzić systemy żywienia, rolnictwa,
pasterstwa i rybołówstwa, którymi zarządzać będą producenci lokalni.
Suwerenność żywnościowa daje pierwszeństwo gospodarkom lokalnym i rynkom
lokalnym i krajowym, przekazuje władzę decydowania rolnikom i rolnictwu
rodzinnemu, drobnemu rybołówstwu i tradycyjnemu pasterstwu, zapewniając
produkcji, dystrybucji i konsumpcji żywności fundament zrównoważenia
ekologicznego, społecznego i gospodarczego. Suwerenność żywnościowa
promuje transparentny handel gwarantujący godne dochody wszystkim narodom
i dający konsumentom prawo kontrolowania własnego sposobu odżywiania.
Oddaje prawo zarządzania naszą ziemią, naszym terytorium, naszymi wodami,
nasionami i bydłem, całą naszą bioróżnorodnością, w ręce nas, którzy
produkujemy żywność. Suwerenność żywnościowa oznacza nowe, wolne od
ucisku i nierówności relacje między mężczyznami i kobietami, między narodami,
grupami rasowymi, klasami społecznymi i pokoleniami”.
Co by się stało, gdybyśmy wszyscy mieli co jeść, gdyby nikt nie umierał z głodu?
Czy byłoby to sprawiedliwe, że jedni mają miliardy, innym zaś ledwo starcza na
jedzenie? Nie nastąpi to szybko, ale jeśli pewnego dnia zniknie głód, będziemy
musieli przemyśleć kilka spraw.
.

1
New country. New beginning. Take an HIV test today, głosi napis na wielkim afiszu na
jednej z ulic Dżuby. Wszystko tutaj jeszcze drży emocją początku.

Dziwne musi być rozpoczynanie dziejów nowego kraju; większość z nas nigdy
nie pozna wrażenia, jakie wywołują tego typu zdarzenia – nawet jeśli potem dni
robią się do siebie podobne. Mówią, że tamtej nocy trwało niekończące się święto:
tańce, uczty, śpiewy, wystrzały w powietrze, uściski, i dzieci, które przyszły na
świat dziewięć miesięcy później ze znakiem ojczyzny na pośladku. Wciąż się to
odczuwa, w każdej rozmowie, każdym spotkaniu z kimś, kto chce w coś wierzyć.
– Są pełni radości, która nie gaśnie. Tylko sobie wyobraź, po tylu latach
oczekiwania – powie mi pewien mieszkający tutaj od dawna człowiek
z organizacji humanitarnej. – A poza tym pragną rzeczy podstawowych: szpitali,
dróg, szkół, żeby ich dzieci mogły mieć lepsze życie. Znajdują się w takim
momencie dziejowym, kiedy wydaje się, że wszystko jest możliwe.

Niewykluczone, że miliony osób nie słyszało w ogóle o istnieniu Sudanu


Południowego. Może nie słyszało także, że istnieje Gambia, Suazi, Bhutan, Belize,
ale w wypadku Sudanu Południowego trzeba by to uznać za uzasadnione: jeszcze
kilka lat temu nie było takiego państwa.
Sudan należał do wynalazków angielskich; stanowił połączenie ludów
arabskich, muzułmańskich – z półpustynnej północy, oraz afrykańskich,
chrześcijan bądź animistów – z dżungli. Od końca epoki kolonialnej mieszkańcy
południa walczyli o uniezależnienie się od północy. Pierwsza wojna domowa
trwała od roku 1955 do 1972; druga – od 1983 do 2005. Mówiono wówczas – jeśli
w ogóle komentowano ten konflikt – że była to najdłuższa wojna domowa XX
wieku. Nikt jednak nie wspominał, że być może w 1983 wojna w ogóle by nie
wybuchła na nowo, gdyby amerykański koncern naftowy Chevron – dawny
Standard Oil Rockefellera – nie znalazł trzy lata wcześniej znacznych złóż ropy
w strefie, którą południowy Sudan uważał za swoje terytorium. Jak zwykle
w takich przypadkach, odkrycie nowego bogactwa sprowadziło na ludność
kolejną falę cierpień i nędzę.
Sudan Południowy jest zatem – między innymi – pochodną ropy naftowej. Bez
ropy nigdy by nie uzyskał – udzielonej wreszcie – pomocy Stanów Zjednoczonych.
Ale to długa historia. Najpierw Chevron i dyplomacja amerykańska stawiali na
rząd w Chartumie – centralny rząd kraju – który próbował się odwzajemnić,
oczyszczając roponośne rejony na południu. Lewicujący partyzanci z Sudan
People’s Liberation Army, Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu, bynajmniej nie
cieszyli się sympatią Amerykanów, dopóki w roku 1991 prezydent kraju Omar al-
Baszir nie stanął po stronie Saddama Husajna w pierwszej wojnie w Zatoce
Perskiej. Wobec tego Stany Zjednoczone wciągnęły go na czarną listę i przeniosły
swoje poparcie na buntowników z południa: przysyłały im broń za
pośrednictwem rządu w Ugandzie, broniły ich na forach międzynarodowych. Nie
wydaje się możliwe, aby bez tej pomocy partyzanci zdolni byli stawić czoło
regularnej armii sudańskiej uzbrojonej przez Chińczyków, a przede wszystkim
potężnej dzięki zyskom z szybów naftowych. Istne błędne koło: broni się szybów
naftowych, aby można było zakupić większą ilości broni i bronić między innymi
szybów naftowych. Chartum nie chciał ich oddać; ropa z południa zapewniała
połowę dochodów kraju. Koło zostało jednak przerwane, kiedy Sudańczycy
z Chartumu zrozumieli, że nigdy nie zdołają oprzeć się Amerykanom – i podpisali
porozumienie pokojowe.

Tak czy owak, była to bardzo krwawa wojna, choć świat niewiele o niej słyszał.
W ciągu dwudziestu dwóch lat zginęły dwa miliony ludzi. Dwa miliony ludzi,
z czego 200 tysięcy to wojskowi zabici w starciach militarnych, reszta zaś – to
ludność cywilna, zamordowana w walkach, pokonana przez wywołany wojną głód
i choroby.
Przyjmuje się, że porozumienie z 2005 roku zakończyło konflikt. Układ
przewidywał powołanie rządu tymczasowego w Dżubie, stolicy Sudanu
Południowego, podporządkowanego Sudanowi, oraz przygotowanie referendum
mającego określić sytuację. Referendum zostało przeprowadzone w styczniu
2011 roku; 98,8 procent Sudańczyków z południa opowiedziało się za
niezależnością. W dniu 9 lipca Sudan Południowy stał się najmłodszym
państwem na naszej planecie – i równocześnie jednym z najuboższych.
A tymczasem wojna toczyła się na innych frontach.

Dzień 9 lipca; trudny początek.

Dżuba nie jest miastem: jest to skupisko domów, lepianek, chat, barów, plus
dwa tuziny okazałych siedzib ministerialnych oraz ogromny pałac prezydencki,
a do tego drzewa, parę dróg, niesłychanie czarni i bardzo wysocy Czarni – nie tak
znowu liczni – jakieś place budowy, kurz i śmieci.
Cztery czy pięć lat temu stolica wyglądała inaczej: była sennym miasteczkiem
z niskimi domami i niewielką liczbą samochodów, prowincjonalną dziurą,
w której największą aktywność przejawiali członkowie rozmaitych organizacji
humanitarnych. Teraz wciąż jest tych organizacji sporo – niektórzy nazywają
Dżubę NGO Town – ale są też ambasady, firmy budowlane, pojawili się spryciarze
i przedsiębiorcy liczący na zarobek.
Krążą pieniądze – przedtem, jak twierdzą tutejsi, zabierane przez Chartum –
prawdą jest jednak, że kraj nie produkuje niczego od wielu miesięcy,
a budownictwo wciąż kwitnie. Działają inwestorzy zagraniczni, przyciągani
możliwością zdobycia szybkich zysków – oczywiście w przemyśle naftowym, ale
również w obrocie ziemią, minerałami i drewnem oraz w branży nieruchomości.
Żaden z tych ogromnych, brzydkich budynków, które agencje międzynarodowe
wynajmują na biura i mieszkania dla swoich pracowników, nie kosztuje mniej niż
10 tysięcy dolarów miesięcznie – a wiele kosztuje znacznie więcej.
– Ludzie robią tutaj duże pieniądze dzięki pomocy humanitarnej – mówi
weteran tej pomocy. – Wynajmują tamtym domy, świadczą usługi, wszystko po
niebotycznych cenach, ponieważ kontrolują rynek. A ci, którzy budują, chcą jak
najszybciej odzyskać włożone pieniądze. Kto wie, co będzie tu za kilka miesięcy,
za rok.
Źródła bogactw Sudańczyków z południa zawsze pozostają podejrzane.
Większość to podobno krewni i zausznicy członków rządu, którzy zagarniają, co
mogą, pełnymi garściami. W mieście jest może z dziesięć budynków mających
więcej niż pięć pięter, a drugie tyle powstaje – między innymi imponujący hotel.
Takie są korzyści płynące z nierównomiernego rozwoju: aby pozyskiwać surowce,
które jedne kraje posiadają, inne zaś chciałyby posiadać, potrzeba pewnych
wygód. Dlatego, na przykład, we wszystkich najbiedniejszych krajach jest po kilka
pięciogwiazdkowych hoteli. Wszyscy ludzie chciwi zarobku – przedsiębiorcy,
którzy robią interesy na nafcie, diamentach, uranie, ryżu i soi – pragną spać
w łóżkach odpowiednich do ich statusu. Że nie wspomnę już o urzędnikach
z różnych krajów, za którymi ciągnie się zachodnie poczucie winy obrócone
w pieniądze.

Tymczasem Dżuba się rozrasta: w roku 2005 liczyła 150 tysięcy mieszkańców,
teraz – pół miliona. Większość z nich to zdesperowani chłopi, omamieni mirażem
miejsca, w którym na pewno nie zabraknie jedzenia. Osiedlają się potem
w nędznych, porozrzucanych po całym mieście chatach bez wody i prądu.
Wszystko jest tak podobne do warunków na wsi – tylko nie ma ziemi, którą by
można uprawiać – i zarazem tak odmienne. Na gwarnym rynku z setka mężczyzn
i kobiet tłoczy się w blaszanym baraku, w którym stoją drewniane ławki. Z przodu
umieszczone są dwa telewizory: w jednym wyświetlany jest film o miłości,
w drugim leci mecz piłki nożnej ligi angielskiej. Oba nastawione są na cały
regulator; a i mieszkańcy pokrzykują głośno.

Takie miejsca znajdują się w szczególnym momencie ewolucji: już straciły urok
wiejski, urok folkloru, a jeszcze nie zyskały struktury i atrakcyjności miasta. To
właśnie przypadek Dżuby: żadna rzecz nie jest skończona, wiele obietnic i wiele
zerwanych więzi.

Sudan Południowy zajmuje obszar równy Francji i według szacunków ma od 9


do 11 milionów mieszkańców; jeszcze nikt ich nie policzył. Na razie kraj nie może
zademonstrować żadnych liczb; nie ma nawet tych okropnych statystyk
mówiących, że jest piątym najbiedniejszym krajem świata, trzecim pod
względem liczby analfabetów. Sudan Południowy dopiero powstał, nie dorobił się
liczb, ale przyjmując za podstawę cały Sudan, można oszacować, że ponad jedna
trzecia mężczyzn i ponad dwie trzecie kobiet nie umie czytać ani pisać i że
czterech mieszkańców na pięciu wydaje mniej niż jednego dolara dzienne.
– Zawsze powtarzam, że odbyłam podróż w przyszłość, a teraz wróciłam –
powie mi kilka dni później Agy, dziewczyna z Sudanu Południowego, bardzo
wysoka, uśmiechnięta, wykształcona, przed trzydziestką, która przez całe życie
mieszkała między Kenią, Ugandą a Hiszpanią, ponieważ jej ojciec był wysokiej
rangi dysydentem – teraz zaś jest ministrem.
– Myślę, że konieczna jest ofiara dwóch pokoleń – ciągnie – żeby za pięćdziesiąt
lat nasze wnuki mogły mieszkać w prawdziwym kraju, sprawiedliwym, dającym
wszystkim równe szanse.
Agy rozmawia ze mną na tarasie najdroższego hotelu w Dżubie, nowej stolicy,
jedząc hamburgera. Mówi, że kiedy miała niewiele ponad dwadzieścia lat,
przyjechała, aby poznać swój kraj, a teraz wraca, żeby tu zamieszkać, gotowa
uczynić wszystko, co w jej mocy, aby ta przemiana się dokonała. Wie, że będzie to
trudne, bardzo trudne:
– Bank Światowy ostrzega przed zapaścią naszej gospodarki. Jakiej
gospodarki? Teraz panuje tu chaos, ale nie mogliśmy dłużej karmić tego, kto nas
latami wyzyskiwał; w końcu musieliśmy się uwolnić od kata.
Jest to nawiązanie do przygotowywanej przez wiele miesięcy bardzo poważnej
decyzji rządu. Sudan Południowy ma ropę. Sudan Południowy jest ropą. Ale nie
ma rurociągów, a raczej: rurociągi, którymi płynie jego ropa w kierunku Morza
Czerwonego, przechodzą przez terytorium Sudanu. Sudan za pozwolenie na
transport przez swoje terytorium zażądał 30 procent wartości ropy. Sudan
Południowy zaproponował najwyżej dwa procent – a właściwie jeden.

Tego dotyczył spór. Toczyły się głośne, zażarte dyskusje, aż Dżuba, mając dosyć
tego, że Chartum wyciąga jej ropę, pobierając wygórowaną prowizję, postanowiła
zamknąć kurek – w styczniu 2012 roku.
Od tego momentu, na przeszło rok, do kwietnia 2013 roku, kraj, który czerpie
z ropy naftowej 98 procent wartości swojego eksportu, przestał wydobywać ropę.
Decyzja spotkała się z powszechnym wsparciem i aprobatą; był to wielki gest. Już
ci z południa pokażą Sudańczykom, na co ich stać. A jeśli będą musieli za to
cierpieć, zgodzą się z ochotą, gdyż nowo powstała ojczyzna warta jest takiego
i większego jeszcze poświęcenia.
Byłem tu po raz pierwszy w czerwcu 2012 roku. Poświęcenie uwidaczniało się
coraz bardziej. Sudan Południowy nie miał już dolarów; pożyczki z Chin
i Kataru – około 4 miliardów – zdążyły się rozejść, zostały długi. Kenia i Uganda,
zaopatrujące kraj w żywność, nie miały ochoty dawać dalej na kredyt, zaczynało
brakować wielu produktów, odczuwało się skutki galopującej inflacji, funt
południowosudański spadał na łeb, na szyję. Wśród ludzi zapanowało napięcie,
rząd reagował niepokojem na niepokój ogólny, deklaracje nacjonalistyczne
stawały się coraz głośniejsze – i coraz bardziej kosztowne.

Słuchałem ludzi, którzy bronili przyjętej polityki, i w jakimś sensie czułem


wobec nich szacunek. Co innego operetkowy nacjonalizm spod znaku: oddaj mi
te nędzne wyspy, będące niegdyś siedzibą piratów, bo się obrażę, nacjonalizm
wyrażający się zawołaniem: trzymajcie mnie, bo go zabiję, a zupełnie co innego ta
walka na śmierć i życie, w której stawką jest głód. Nie wiem, czy chcę powiedzieć,
że jeden z tych nacjonalizmów jest lepszy niż drugi; wiem tylko, że dla jednego
z nich mam szacunek.

Tylko że Sudan Południowy jest krajem, który ma na razie nie więcej niż sto
kilometrów asfaltowych szos, nie ma trakcji elektrycznej, nie ma wody bieżącej
ani kanalizacji i nie wytwarza niczego, co nie byłoby czarne i oleiste. Cała reszta –
w tym codzienna żywność, jajka, owoce, warzywa, mydło, oliwa, zapałki – musi
być sprowadzane za dewizy pochodzące z ropy.
– Sudan Południowy jest jak dziecko, które dopiero co się urodziło i jeszcze nie
umie chodzić. Nie można budować państwa, jeśli nie ma ono choćby dróg – mówi
weteran pomocy humanitarnej.
I dodaje, że samo terytorium, lud, flaga i wojsko nie wystarczą, nawet jeśli
osadzone są na grubej warstwie ropy. W dalszym ciągu jedno na dziesięcioro
dzieci umiera zaraz po urodzeniu, a jedna matka na pięćdziesiąt nie przeżywa
porodu: opieka zdrowotna w 85 procentach znajduje się w rękach organizacji
międzynarodowych. W roku 2013 rząd zaapelował do ofiarodawców
zagranicznych, żeby zebrać miliard dolarów, i w połowie roku udało mu się
zgromadzić połowę tej sumy. Mógł wówczas zweryfikować szacunki; wynikało
z nich, że nie cztery i pół miliona, a jedynie cztery miliony Sudańczyków będzie
niedożywionych.

W Sudanie, ach, w Sudanie / czy Anglik, czy Sudańczyk – / spocony


niesłychanie – podśpiewywał mój ojciec przy goleniu. Musiałem przyjechać tutaj,
żeby przekonać się, że to nieprawda.

A w Bentiu tym bardziej; w Bentiu nic właściwie nie jest prawdą.

2
W Bentiu są szerokie, puste gruntowe drogi, tu i ówdzie rozrzucone drzewa,
parterowe domy, chaty ze słomy, płoty ze słomy, dachy ze słomy na kościołach
z ich krzyżami, budki ze słomy, w których sprzedaje się herbatę i sziszę, wieża
meczetu w oddali. Na rzece stoi na pół zawalony most, a wokoło widać leje po
bombach, które spadły tu w kwietniu. Jest też lotnisko, z nieutwardzonym pasem
startowym, i betonowe słupy, na których zawieszone są niewykorzystywane od
roku kable: nie ma kto płacić za sto baryłek ropy dziennie, co jest potrzebne, by
działała niewielka elektrownia. Jest jeszcze kilka sklepów w ceglanych budynkach,
są dwa banki, trzy szkoły podstawowe i dwie średnie, boisko piłki nożnej, szpital,
dwa tuziny agencji międzynarodowych. I jeszcze duże ptaki, trochę psów, słońce.

– Naprawdę nigdy pan tutaj nie był?


– Naprawdę nigdy.
– Dziwne.
Bentiu jest stolicą Unity, jednego z dziesięciu stanów Sudanu Południowego,
położonego przy granicy z Sudanem: kurz, pot, ropa i wojna. Bentiu ma 10 tysięcy
mieszkańców, ale tutaj nigdy nic nie wiadomo: ludzie przyjeżdżają i wynoszą się,
przeprowadzają, ze swoim bydłem albo ze swoim głodem.
Chociaż teraz mają niedaleko granicę.

Granica jest oczywiście linią mniej więcej prostą i raczej niemożliwą do


wyobrażenia – jeszcze jednym wymysłem białego kartografa.
Na mapie Afryki pełno jest linii prostych. Żaden kontynent nie ma tylu linii
prostych jako granic – linii, które przedstawiciele władzy kolonialnej wytyczali
w swoich gabinetach i które dzieliły kraje według przypadkowego przyłożenia
cyrkla i ekierki. W ciągu dwóch dekad, między rokiem 1878 a 1898, imperia
europejskie powołały do życia ponad trzydzieści państw afrykańskich, z których
większość przetrwała dekolonizację lat sześćdziesiątych. Brytyjczycy, Francuzi,
Belgowie, Niemcy, a nawet Włosi i Portugalczycy trąbili, że mają do wypełnienia
potrójną misję względem kontynentu afrykańskiego: głosić chrześcijaństwo,
nieść cywilizację i rozwijać handel – niekoniecznie w tej kolejności. W zamian za
to wywozili złoto, kość słoniową, orzeszki ziemne, bawełnę, olej palmowy,
egzotyczne drewno, siłę roboczą oraz mięso armatnie – plus niektóre choroby
weneryczne.
Dlatego pierwsze bogactwa tych krajów trafiały do Londynu, Paryża, Berlina –
i oczywiście nie wracały. W Afryce pełno jest państw nieprawdziwych, powstałych
z czyjegoś kaprysu, państw, które nie mogą trwać, ponieważ obejmują grupy
etniczne od wieków walczące ze sobą, zorganizowanych tak, by dało się
eksportować miejscowe towary do metropolii. Nieliczne drogi i linie kolejowe
prowadzą do portów, ale nie łączą miejsc wewnątrz kraju; ludzie są biedni
i niewykształceni, infrastruktura jest w opłakanym stanie, przemysł prawie nie
istnieje. I do tego ta tradycja klasy rządzącej, bogatej i niedopuszczającej nikogo
z zewnątrz: jeśli władze kolonialne musiały oferować swoim urzędnikom
dostatek, żeby zgodzili się wyjechać na ten koniec świata, to nowi władcy nie
widzieli powodów, dla których mieliby rezygnować z przywilejów swoich
poprzedników – z wielkich posiadłości, służby, nieograniczonych uprawnień.
Cały układ był podtrzymywany przez dawne potęgi kolonialne, teraz obrócone
w „preferowanych partnerów handlowych” – czerpiących z tego pewne
ograniczone zyski, ma się rozumieć. Doszła jeszcze pomoc wielkich instytucji
międzynarodowych, takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank
Światowy, które uznały, że Rynek będzie panaceum na wszystkie bóle.
Narzuconymi przez siebie decyzjami pozbawiły one życia więcej ludzi niż
wszystkie ekspedycje kolonialne razem wzięte.

(Daje się ostatnio zauważyć nowa moda – zajmująca w mediach tyle miejsca, ile
w latach dziewięćdziesiątych zajmowały pochwały dla oszczędności i dynamizmu
MFW: moda na wychwalanie osiągnięć Afryki i jej stale podnoszących się
wskaźników rozwoju. Jeśli przyjrzeć się temu rozwojowi z bliska, okazuje się on
przede wszystkim rezultatem światowego wzrostu cen surowców, wytwarzanych
i eksportowanych przez wiele z tych krajów – bez specjalnych zysków dla własnej
ludności. W rzeczywistości, jak podaje niedawny raport Międzynarodowej
Organizacji Pracy, w Czarnej Afryce jedynie siedem procent młodych osób ma
stałą pracę: jedna na czternaście. Reszta nie ma żadnej pracy, uprawia poletka
rodziców, próbuje się utrzymać, rozkręcając drobny interes.
Ten sam raport podkreśla znaczenie wykształcenia – czy raczej jego braku:
informuje, że w krajach prężniej zorganizowanych, jak Egipt czy Republika
Południowej Afryki, setki tysięcy młodych osób pozostają bez pracy,
a równocześnie czekają na tych ludzi setki tysięcy miejsc, w których oni, nie
mając odpowiednich kwalifikacji, nie mogą się zatrudnić).

Zbliża się południe: na ulicach tłum gęstnieje, z nieba leje się żar. Tutejsi ludzie
chodzą, stąpając wyniośle. Jestem pod wrażeniem majestatu ich ruchów. Każdy
długi jak dzień bez chleba – jakby powiedział mój dziadek Antonio – głowa
odchylona do tyłu, podbródek lekko uniesiony: niech się rozstąpi powietrze.
Każdy ich krok jest jak znak. Wszyscy wysocy, szczupli – rzekłbyś: efekt zabawy
w photoshopie; wielu ma twarze naznaczone artystycznymi bliznami; to rysunki,
które wiążą ich z plemieniem, mówią, kim są.
Przechodzi coraz więcej ludzi, ale nie widać starszych. Są tylko młodzi; od
czasu do czasu jakiś mężczyzna albo kobieta po pięćdziesiątce, prawie nigdy
staruszek. Podobno – nikt tego dobrze nie wie – przewidywana średnia długość
życia wynosi 55 lat, ale odwiedzałem inne kraje o podobnych wskaźnikach,
a nigdy nie zetknąłem się z podobną monotonią w tym względzie: z taką
krótkością życia. Mija mnie człowiek niosący w ręku buty; są porządnie
wypastowane.
Mijają mnie też dziesiątki osłów, niewiele większych od doga, ciągnących
drewniane wózki na ogumionych kołach – na wózku dwa okrągłe kociołki pełne
wody. Wózkami kierują idący obok nich chłopcy, którzy tę wodę sprzedają: wodę
z rzeki, mętną, brudną. Rzadko widać samochód; czasem przejeżdża biały wóz
terenowy należący do jednej z agencji międzynarodowych lub rządu, albo
motocykl.
I od czasu do czasu kobiety, dźwigające wielkie ciężary. Przenoszą na głowie
cały majątek: plastikowe krzesło, miednicę, garnek, pryczę, torbę na śmieci
zapakowaną ubraniem. Kilka kilometrów z przodu idą ich mężczyźni i ich krowy;
one pozostają z tyłu. O zmierzchu, kiedy przystaną krowy, one zatrzymają się
również.

Bogactwo tych, którzy cokolwiek posiadają, jest tu mierzone w krowach;


dziewięć osób na dziesięć nie ma dolara na dzień. Krowami załatwia się interesy,
w krowach się płaci za zniewagę, za krowy kupuje się żony. Każdego stada krów –
chudych, z długimi, niesymetrycznymi rogami – pilnuje dwóch czy trzech
pastuchów. Są młodzi, wysocy, zgrabni, ubrani w krótkie opięte spodnie, na lewej
kostce bransoletka z piór – mogliby podrywać na każdej dyskotece gejowskiej
w Berlinie czy Rio de Janeiro. W prawej ręce ściskają kij, w lewej pęk dzid, sześć
czy siedem.
– Po co wam te dzidy?
– Żeby bić się z innymi.
– O co?
– Dla bicia. My się bijemy. Jak idziesz drogą i spotykasz innych mężczyzn,
z innego plemienia, to może będziesz się musiał bić.
Walczą więc na dzidy, ranią się, zabijają. Nie na darmo są mężczyznami, mówi,
i dodaje, jakby wracając do pierwszych słów: – A jak nie, to możemy ich też użyć
na zwierzęta.
Użyć dzid, mówi, bo mężczyźni zabijają także zwierzęta.
Ale przedwczoraj na targu kobieta rozpłatała drugiej głowę siekierą.
– A o co im poszło?
– Kto to wie, babskie kłótnie.

Nie wiadomo, dlaczego Justin uznał, że to będzie dobre miejsce, żeby znaleźć
żonę. Justin chodził po wioskach w okolicy Leer, szukając żony. Leer znajduje się
50 kilometrów na południe od Bentiu; można pokonać tę odległość w trzy
godziny autobusem, w dwa dni na piechotę – w porze suchej, a w nie wiadomo
jakim czasie, kiedy przyjdą deszcze. Droga bywa urozmaicona: od czasu do czasu
wybucha tu mina, która pozostała po wojnach.
Nyankuma miała szesnaście lat, mierzyła metr dziewięćdziesiąt, a w jej
mrocznym spojrzeniu czaiły się niebezpieczne błyski. Kiedy ów mężczyzna, już
nie najmłodszy, powiedział, że chciałby się z nią ożenić, najpierw się roześmiała,
potem spojrzała na niego uważniej i zobaczyła, że on się bynajmniej nie śmieje.
Odparła, że jest już trochę za stary, żeby szukać żony. Wówczas on się z kolei
roześmiał i powiedział, że jego zdaniem, nie jest głupia.
Potem Justin spotkał się z ojcem i wujami Nyankumy i dogadali się: 30 krów
było dobrą sumą. (Zwróciłem się do kilku osób z pytaniem, jak się mierzy wartość
kobiety w krowach, ale nie uzyskałem rozsądnej odpowiedzi. Przecież cena krowy
jest ustalona, ale nikt nie wie naprawdę, ile jest warta kobieta).

Nyankuma miała swój dzień, swój ślub, ale na koniec, kiedy przybyła do domu
męża, poznała całą historię: Justin miał już żonę, która dała mu pięcioro dzieci.
Najstarszą córkę wydał właśnie za mąż, uzyskując za nią 30 krów. Z posagiem
córki wyruszył szukać sobie drugiej żony, młodszej.
– Rozgniewałaś się?
– Nie, czemu miałabym się gniewać.
Nyankuma jest szeroka w ramionach, ma wysoki, miły głos, nieśmiałe
spojrzenie. Mówi, że dobrze im się żyje. Powtarza, że nie ma się co obrażać, że
Justin jest mężem ich obu i obie są zadowolone, każda ma swoją chatę – swój
tukul, i swoje dzieci, i że jeśli czegoś pragnie jej mąż, ona pragnie tego samego.
– A jeśli będzie chciał poszukać sobie jeszcze jednej?
– Niech robi, jak chce. Ja bym się cieszyła, bo jeśliby była jedna więcej,
znaczyłoby to, że mamy dosyć jedzenia.
– A nie macie?
– Czasem mamy, czasem nie.
Nyankuma dziwnie sepleni. Jak wiele kobiet ma wielką dziurę po czterech
dolnych siekaczach. Słyszałem, że jest to rytuał przejścia u kobiet z plemienia
Nuerów, nikt jednak nie potrafi mi wytłumaczyć, dlaczego akurat te zęby, po co ta
dziwna przerwa akurat pod językiem.
– Bo tak jest bardzo ładnie – odpowiada Nyankuma, uśmiechając się swoją
dziurą w zębach.

Dla kobiet są to zęby, dla mężczyzn cięcia na twarzy. Blizny pokazują


bezpośrednio, kim kto jest, jakiemu plemieniu winien być wierny. Przed laty
pewien członek salwadorskiego gangu Mara tak tłumaczył mi, dlaczego kazał
sobie zrobić tatuaże na całej twarzy i karku:
– Może się zdarzyć, że zostaniesz otoczony przez wrogów i ogarnie cię pokusa
zaparcia się swoich. Mając znaki na ciele, nie będziesz mógł tego zrobić. W ten
sposób zyskujesz pewność, że ich nie zdradzisz.
Zatem znaki to między innymi zabezpieczenie, jakie wspólnota proponuje
jednostce na ewentualność pokusy odejścia. Naznaczanie jest procesem bardzo
bolesnym; przechodzi je każdy chłopiec, żeby stać się mężczyzną – a po drodze
jest wiele bólu, wiele krwi i ofiara z wołów.
Najwięcej wart – tłumaczą mi – jest ten, kto wytrzyma największy ból, kto
zniesie bez jęku i płaczu najrozleglejsze cięcie: ten jest prawdziwym mężczyzną.
Jeśli nie możesz pokonać bólu, połącz się z nim; ból, cierpienie, to coś najbardziej
zadziwiającego, tragicznego, co może wydarzyć się człowiekowi. Nie jest
niemożliwe wyobrażenie sobie świata bez bólu – nic nie czyni go koniecznym.
Jednak jest, istnieje, rządzi, i trzeba z nim coś zrobić, włączyć go w całość
systemu.
W systemie obejmującym bogów – istoty, które to wszystko stworzyły – mamy
jeszcze więcej powodów, by zintegrować ból z całością. Trzeba wytłumaczyć jego
istnienie, natarczywą obecność czegoś, co jest nie do wytłumaczenia.
Wytłumaczenie zła – cierpienia, bólu – to jeden z najbardziej fascynujących
wątków wielkich podań: jak i dlaczego bohaterowie tych podań dopuszczają się
czegoś, co radykalnie przeczy przypisywanej im dobroci. Aby znaleźć tę
usprawiedliwiającą rację, wymyślono wiele rzeczy: między innymi zbawczy walor
cierpienia – błogosławieni ubodzy, albowiem do nich należy królestwo; nadano
cierpieniu funkcję, przypisano mu użyteczność. Bóg zsyła ci cierpienie, żeby cię
wypróbować i uczynić lepszym. Cierpienie nie jest czymś niepotrzebnym, stratą.
Poprzez cierpienie coś gromadzisz, zbierasz, żeby odebrać to w jakimś niebie.
Cierpienie jest błogosławieństwem, pod warunkiem – tylko pod tym warunkiem –
że w to niebo wierzysz. Inni poszli jeszcze dalej i, jak Nuerowie, uznali, że ból –
zdolność znoszenia bólu – jest przywilejem, miarą dzielności mężczyzny. Że ten,
kto więcej i w godniejszy sposób cierpi, jest więcej wart – teraz, a nie gdzie indziej
i kiedy indziej, w jakiejś niepewnej zawsze przyszłości.

Tak więc chłopiec, który się staje mężczyzną, cierpi, nosi blizny, lecz w końcu
nabywa swoje prawa: może rozkazywać każdej kobiecie, jakiejkolwiek, łącznie
z własną matką, może nosić dzidę, walczyć, nie musi doić krów. Nuerowie robią
sobie sześć cięć na czole; każda kreska odnosi się do jednej z zasad – nie wolno się
bać, nie wolno kraść, nie wolno popełniać cudzołóstwa ani współżyć z kuzynką –
których mężczyzna powinien przestrzegać, jeśli ma być mężczyzną.

Nyankuma urodziła troje dzieci: dziewczynkę, która ma teraz sześć lat,


chłopczyka, który ma cztery, i roczną obecnie dziewczynkę. Nyankuma, kiedy jest
w Leer, mieszka w swoim tukulu z trójką dzieci. Jej mąż często śpi z nią, kiedy
indziej z pierwszą żoną, a czasem sam, we własnym tukulu. Tukule to owe chaty
z klepiskiem zamiast podłogi, ścianami z niewypalanej cegły albo gałęzi
łączonych gliną, przykryte czterospadowym dachem ze słomy – z okapem
i śmiesznym czubkiem. W środku stoi zwykle prycza bez materaca, w jednym
kąciku leżą naczynia domowe, w innym ubrania, czasem stoi plastikowe krzesło
albo lampa naftowa, na ścianach z gałęzi wisi jakaś ozdoba. Kiedy rodzina ma
dwa lub trzy tukule, otacza je palisadą z tyczek; wszystko to razem stanowi teren
wspólny – compound, czy jak to nazwać – przestrzeń, w której rodzina naprawdę
mieszka, przygotowuje jedzenie, posila się, rozmawia, bawi, wysiewa kilka
rządków okry. Tukul dla krów – jeśli są krowy – jest taki sam jak dla ludzi, tylko
o wiele większy.
Nyankuma wstaje każdego ranka o piątej. Jeśli jest to pora prac polowych,
bierze kij z metalową końcówką i idzie spulchniać ziemię albo siać, albo
pielęgnować to, co zasiane. Potem szuka chrustu w zagajniku, uciera sorgo
w drewnianym moździerzu, rozpala ogień i zaczyna gotować walwal – sudański
odpowiednik nigerskiej woury, rodzaj purée czy zupy przygotowywanej
z utartego sorgo i wrzącej wody; można dodać mleko, jeśli jest, albo sól.
O dziesiątej jedzą. Już pora, wszyscy są głodni. Jedzą obok tukulu, siedząc na
ziemi. O tej porze słońce praży mocno, więc jedzą w pośpiechu; posiłek nigdy nie
trwa dłużej niż pięć, dziesięć minut. Potem Nyankuma zanosi talerze i garnek do
odległego o 200 metrów stawu i myje. To miła chwila; spotyka inne kobiety,
rozmawiają, plotkują. Jej dzieci bawią się z innymi dziećmi, chlapią w wodzie –
kiedy jest wyższa, bo póki w czerwcu nie przyjdą deszcze, staw przypomina
zwyczajne bagnisko. Jeśli zebrało się trochę brudnej bielizny, Nyankuma przy
z okazji robi małą przepierkę. Skończywszy, wraca do tukulu. Starsza córka
pomaga jej, niosąc bidon z wodą ze stawu do picia na resztę dnia. Justina zwykle
nie ma. Jeśli to akurat sezon, może pracuje na małym poletku trochę dalej, jeśli
nie, rozmawia z kolegą albo siedzi u pierwszej żony. Nyankuma bawi się
z dziećmi, gawędzi z sąsiadką, po południu odsypia sjestę. Koło siódmej jedzą
drugi posiłek: pozostały z rana walwal, czasem zupę z liści albo, przy odrobinie
szczęścia, z okry. Po czym zapada ciemność, dzień się kończy.
– Zdarza się, że jecie coś innego?
– Nie, każdego dnia walwal.
– A miałabyś czasem ochotę na jakąś zmianę?
– Nie wiem, my uprawiamy tylko sorgo.
– Nie moglibyście uprawiać jeszcze czegoś?
– Nie wiem, chybaby nie urosło.
– A jecie wołowinę?
– Tak, czasem, ale nie zawsze.
Nyankuma ma naszyjnik z błyszczących plastikowych paciorków imitujących
perły. Kiedy jest zdenerwowana, sięga do niego ręką, obraca nim.
– Kiedy ostatni raz jadłaś mięso?
– Jakoś w tamtym roku.
Ale czasem jest tak, że nie mają nic do jedzenia i nie jedzą, mówi Nyankuma.
I kiedy jest głodna, nie może myśleć o niczym innym jak tylko o jedzeniu: jak coś
zdobyć, dokąd pójść. Denerwuje ją, że kiedy jest głodna, musi tyle myśleć
o jedzeniu.
– Wolałabym nie myśleć tyle o jedzeniu.

Teraz musi myśleć: jej młodsza córka, Nyapini, leży w małym szpitaliku
Lekarzy bez Granic w Bentiu, z powodu niedożywienia. Nyankuma, Justin
i dzieci, bez tamtej żony, przyszli z Leer do Bentiu, żeby tu „spędzić lato”, przeżyć
najbardziej suchą porę, trwającą od stycznia do maja. Sudańczycy wędrują,
przemieszczają się; zawsze tak robili, ponieważ są ludem pasterzy nomadów –
ludzi, którzy wędrują w poszukiwaniu pożywienia – teraz zaś, wobec groźby
wojny, wędrują tym bardziej.
I uprawiają mniej ziemi. Strach, który każe im przenosić się z miejsca na
miejsce, nie pozwala wyzyskać maksymalnie tej niełatwej w uprawie ziemi. Nie są
to obawy nieuzasadnione. Na przykład cztery miesiące temu wojska Sudanu
Południowego zajęły Heglig, obszar złóż roponośnych oddalony stamtąd o 40
kilometrów, leżący po drugiej stronie granicy, terytorium sporne, które mapy obu
krajów określają jako własne. Po paru dniach Sudańczycy z północy wrócili,
przepędzili tych, którzy ich napadli, wzmogli ataki. Obie strony mówią
o zranionej dumie, pomszczonej krwi, narodzie, który się nie poddaje; kiedy
przemawiają serio, mówią o ropie.

– Przybyliście tu z Leer, uciekając przed przemocą?


– Nie, w Leer jest spokojniej niż tutaj. Ale w ogóle nie ma żadnego
bezpiecznego miejsca, żadnego, w którym mógłbyś powiedzieć sobie: tutaj jestem
bezpieczny, tutaj na pewno się uratuję.
Nyankuma patrzy na mnie, jakbym to ja mógł dla niej znaleźć takie miejsce.
– Więc dlaczego przyszliście?
– Ziemia nie jest zbyt żyzna, nie wyżywi nas przez cały rok. Ale myśleliśmy, że
może tutaj znajdziemy jakąś pracę, żeby mieć co jeść.
Zbierali drewno, żeby produkować i sprzedawać węgiel, robili alkohol z sorgo.
Ale Nyapini dostała strasznej biegunki, słabła z godziny na godzinę, przynieśli ją
więc do szpitalika. Tam powiedziano im, że dziecko jest poważnie niedożywione
i że powinno zostać w szpitalu na kilka tygodni. Musieli odłożyć powrót do Leer
i teraz już nie wiedzą, co robić.
– Głodujemy strasznie – mówi Nyankuma.
Jest taka wysoka, stanowcza; trudno ją sobie wyobrazić bezradną. Powtarza, że
chciałaby mieć walwal każdego dnia, że nie chce niczego innego. Pytam, czyja to
wina, że nie ma.
– Mojego męża.
– Twojego męża?
– Oczywiście, jego w tym głowa, żebyśmy ja i moje dzieci mieli co jeść. Po to się
pobraliśmy.
– Ale on też głoduje. Sam jest temu winien?
– Nie obchodzi mnie to. Ma nas karmić, i już.

Słychać płacz, krzyki – ze trzy tuziny dzieci, prycze, matki, w tym jakby
okrągłym szałasie, z sufitem z trzciny, z moskitierami w oknach. To sala najciężej
chorych.
Nyankuma trzyma na rękach Nyapini. Nyapini nie chce już ssać. Na długim
sutku Nyankumy siedzi wielobarwna mucha. Problem w tym, mówi, że kiedy
mają mniej jedzenia, muszą więcej wychodzić, żeby coś zdobyć, ale wtedy mają
mniej sił na szukanie, mniej znajdują, mniej jedzą, więc mają mniej sił na dalsze
poszukiwania. Dziewczyna nie formułuje tego tak jasno, ale wie, że głód to
pułapka, błędne koło, z którego wyjątkowo trudno się wydostać.
– A czego szukacie, kiedy wychodzicie?
– Czegokolwiek. Zbieramy żyjątka na polach, szarańczę, liście, które znamy. Co
się trafi. Kiedy indziej znów Bóg cię prowadzi i docierasz do miejsca, gdzie
znajdujesz jakieś zajęcie, coś nieoczekiwanego.
– I zawsze coś znajdujecie?
– Nie. Czasem musieliśmy cztery, pięć, sześć dni obywać się bez jedzenia.
– Jak się wówczas czujesz?
– Jakbym umierała. Czuję, że umieram, że nie mam już siły na nic. Nie mam
nawet siły, żeby umrzeć.
– Znasz ludzi, którzy naprawdę umarli z braku jedzenia?
Nyankuma patrzy na mnie, jakbym palnął jakieś piramidalne głupstwo.
Prawdopodobnie palnąłem piramidalne głupstwo. W każdym razie jej spojrzenie
zawiera w sobie bezbrzeżną pogardę. Próbuję jakoś wybrnąć.
– I boisz się tego?
– Tak, boję. Zawsze mam w sobie ten strach.
– A co możesz zrobić, żeby się go pozbyć?
– Nie wiem, nie wiem, co mogę zrobić. Staram się znaleźć coś do jedzenia,
gdzie się da. Czasem mi się to udaje, czasem nie. Dlatego ten strach jest zawsze
ze mną.

Nędza jest stanem, w którym jeśli jedna rzecz, cokolwiek, zawiedzie, wali się
wszystko. To niesłychanie chwiejna równowaga.

Nyapini wyjdzie z tego, tym razem wyjdzie. I rodzina Nyankumy i Justina


wróci do Leer, do tukuli, w których czeka także – jeśli tam jeszcze jest – pierwsza
żona z pozostałymi dziećmi Justina. Nyankuma już się niecierpliwi, jest dobrej
myśli:
– Życie zmieni się teraz, kiedy mamy niepodległość, kiedy już nie rządzą nami
Arabowie. Przedtem nie byliśmy wolni, Arabowie mówili nam, co mamy robić,
dokąd mamy pójść. Teraz żyjemy tak, jak chcemy, nikt nam nic nie dyktuje.
Mamy wolność.
– I ta wolność zapewni ci więcej jedzenia?
– Tak. Na razie jeszcze nie, ale kiedyś oczywiście tak. Teraz, kiedy Arabowie nie
są już panami wszystkiego, jak tylko skończą się bombardowania, będziemy
mogli uprawiać o wiele więcej ziemi i oczywiście będziemy mieli o wiele więcej
jedzenia.

Wojna trwa. Minął przeszło rok, od kiedy rozmawiałem z Nyankumą w Bentiu,


a wojna ciągle trwa, momentami przybiera na sile, cichnie, wybucha na nowo.
Od jakichś dwudziestu, trzydziestu lat tak właśnie wyglądają wojny: toczą się
w krajach ubogich, z udziałem źle wyposażonych armii – w każdym razie jednej
źle wyposażonej armii – i trwają, ciągną się, przygasają i wybuchają na nowo,
z okresami spokoju i eskalacji napięć na przemian. Nazywane są konfliktami
o niskiej intensywności, ponieważ nie ginie w nich wielu żołnierzy; giną raczej
kobiety, dzieci, trochę mężczyzn. Gwałcone kobiety, mieszkańcy wypędzani,
głodujący; od tego ginie o wiele więcej ludzi niż od kuli.

(Pisałem te strony w połowie roku 2013; redaguję je na początku 2014


w Barcelonie. Z Dżuby docierają wiadomości o wojnie domowej, walce o władzę
czy konflikcie etnicznym, który pochłonął już tysiące ofiar. Nie dalej jak wczoraj
dowiedziałem się, że szpital Lekarzy bez Granic w Bentiu został splądrowany
i zniszczony przez „rebeliantów” z plemienia Nuerów przed ich ucieczką
z miasta. Docierają do mnie – właściwie muszę się ich sporo naszukać –
informacje o braku żywności, o głodzie panującym wśród setek tysięcy
uchodźców w całym regionie. Dziwne jest czytać, tutaj, teraz, wrażenia z kraju,
który wydawał się pogrążony w chaosie, a który egzystował o wiele lepiej niż
teraz).

3
Budynek, w którym znajdują się mieszkania i biuro Lekarzy bez Granic, położony
jest, jak wiele innych, na pustkowiu. Źle wykończony, brzydki, otoczony murem,
za którym rozciąga się trzymetrowy zaledwie ogródek.
Dom jest niewielki, nie wiadomo, jak funkcjonuje, więc zatrzymuję się
w Grand Hotelu Bentiu – trzy rzędy pomieszczeń z płyt prefabrykowanych,
blaszany dach, w kącie małe okienko, wąskie łóżko z moskitierą i plastikowe
krzesło. Łazienka na zewnątrz, daleko: beczka z wodą i miednica. Latryny kilka
kroków dalej, cuchną. Przed muchami nic się nie uchowa.
W Bentiu prócz wielu innych rzeczy nie ma Internetu. Czasem jest, ale akurat
przez tych kilka tygodni nie działał. W naszych czasach trudno jest doświadczyć
braku łączności. Tutaj łatwo. W świecie – w moim świecie – może się dziać nie
wiadomo co, a ja dowiem się o tym dopiero za parę dni. Już zapomnieliśmy, jak
wygląda ten brak symultaniczności, który jeszcze do niedawna był normalnym
sposobem poznawania różnych spraw. Coś się wydarzało – ale dla innych
następowało to o wiele później. María Guadalupe Cuenca, wdowa po Marianie
Moreno, pisała do niego listy dwa miesiące po jego śmierci na pełnym morzu,
ponieważ o niej nie wiedziała. Dla niej był tak żywy jak przedtem; opowiadała mu
o sprawach domowych, o ich synku, o niewolnikach.
Dziwne – zamiast pośpiechu spokój. To jak wtedy po wypadku: rozbiłem
właśnie głowę o kierownicę swojego samochodu i miałem zostać przewieziony na
salę operacyjną. I zamiast spodziewanego lęku opanowało mnie jedynie poczucie
oderwania: nic już nie mogę zrobić. Teraz, w sercu Sudanu Południowego, kiedy
nie mam szans na połączenie z Internetem, zamiast gorączkowo szukać jakiegoś
sposobu wejścia do Sieci, poddaję się podobnemu uczuciu. Wszystko, co mnie
dotyczy, nie zależy już ode mnie.

Dla wielu osób tutaj jest to zwykły sposób dowiadywania się o czymś. Na
przykład Justin, mąż Nyankumy, od miesięcy nie ma żadnej wiadomości o swojej
pierwszej żonie i ich dzieciach. I uważa to za normalne. Niespodziewanie ta
konieczność zdobycia natychmiast informacji o wszystkim, przyzwyczajenie do
tego, że się natychmiast o wszystkim wie – wydaje mi się nieco chorobliwa.

Jakby ktoś chciał udawać, że przestrzeń to nie czas.

To jest walka. Wczoraj przedstawiciele kilku organizacji zajmujących się


„sprawami żywnościowymi” spotkali się jak co tydzień w biurze World Food
Programme. A. oznajmił, że jego organizacja przeprowadziła kontrolę w różnych
dzielnicach miasta Rubkona i stwierdziła wzrost liczby dzieci niedożywionych
o 18 procent. Wówczas B. zapytał, które dzielnice są najbardziej dotknięte
głodem. A. odparł, że nie ma takich szczegółowych informacji. B. na to, że ich
potrzebuje, aby móc wysłać pomoc, i że ekipa będzie działała o wiele skuteczniej,
jeśli będzie wiedziała, na jakich miejscach ma się skupić. A., że oczywiście; niech
B. wstąpi potem do niego do biura, to dostanie wykaz. B. zapowiedział, że
przyjdzie o wpół do trzeciej. Wtedy włączył się C., mówiąc, że jeżeli B. wciąż ma
kłopoty z dostarczaniem batonów Plumpy, on może mu podesłać parę skrzynek
na kilka tygodni – i tak trwało to jeszcze przez parę godzin. Nie chcę powiedzieć,
że wszystko to jest idyllą, absolutnie nie: zdarzają się spory, ludzie bronią
własnych pomysłów, interesów osobistych i politycznych, ale wielkie wrażenie
robi na mnie determinacja tych mężczyzn i kobiet, którzy dokładają tylu starań,
aby mniej dzieci w tym zakątku świata umarło z głodu. I życie im mija na
zastanawianiu się, jak to osiągnąć. To prawda: są tylko plasterkiem na rany i nie
przeprowadzą żadnych zmian strukturalnych, ale niech będzie choćby i to. Nie
trąbią o ojczyźnie, nie są prowincjonalnymi aparatczykami, wygodnickimi
urzędnikami czy bezczelnymi pismakami, są zwykłymi ludźmi, którzy męczą się
całymi miesiącami pośród pustki, żeby udało się uratować kilkoro dzieci.

Przez kilka wieków człowiek przybywał na te ziemie, żeby wywozić stąd różne
rzeczy. Teraz zakłada się, że w większości wypadków przybywa, aby coś dawać.
I czasem to nawet jest prawdą – poza jakimikolwiek racjami i logiką, która by do
takich działań skłaniała.

I jest w tym wysiłku coś mimo wszystko emocjonującego. Mówią mi, że w tych
dniach sto tysięcy ledwie żywych z głodu ludzi ucieka przed walkami toczącymi
się na obszarach, których większość z nich nie zna nawet z nazwy: w Maban,
w stanie Nil Górny, 300 kilometrów stąd, o wiele dni drogi ciężarówką.
Uchodźców są tysiące; uciekają, ponieważ żołnierze wrogiej armii zatruli studnie,
spalili ich domy, zabijali ich setkami. Wobec tego tu i w Dżubie rozpoczęto wielką
operację – rozłożoną w czasie, nie wszędzie jednakowo skuteczną –
zaopatrywania ich w żywność. Nie ma dróg pozwalających dojechać. Wysyła się
samoloty z lekarstwami i żywnością. W tych okolicach nie ma wody; przeznacza
się mnóstwo pieniędzy na szukanie nowych ujęć – na razie bez specjalnego
powodzenia. Nie istnieje opieka medyczna; deleguje się lekarzy, pielęgniarki,
personel pomocniczy. Ludzie śpią pod plastikowymi plandekami, czerpią wodę
do picia z kałuż, żywią się korą drzew. Nagle utrzymanie przy życiu tych stu
tysięcy straceńców – trudne, mało prawdopodobne – staje się zajęciem na
piętnaście godzin dziennie dla grupki zuchwalców, którzy się spierają, wysuwają
wobec siebie zarzuty, dokuczają sobie, a ostatecznie zdołają uratować setki,
tysiące. A nie zdołają uratować co najmniej tyle samo.

– Nigdy nie wyjdzie mi z pamięci Liben. Chyba nie przeżyłam nic gorszego –
powie mi później Carolina, nocą, przed domem Lekarzy bez Granic w Dżubie,
wśród brzęczenia moskitów, odgłosów dalekich krzyków i strzałów.
Carolina jest trzydziestoparoletnią lekarką z Argentyny, mającą za sobą
niejedną wojnę i klęskę głodową. Teraz czeka na wyjazd z ekipą ratunkową do
Maban. Ja też miałem jechać. Lekarze bez Granic obiecali mnie zabrać, ale
wczoraj szef organizacji z Holandii powiedział, że to niemożliwe, ponieważ
brakuje miejsc w samolotach; wszystkie są zajęte przez ekipy ratunkowe, a jeśliby
zostało jakieś wolne, udostępniliby je pracownikowi Reutersa albo BBC, albo Al-
Dżazira; muszę zrozumieć: oni też muszą zachować pewną kolejność.
– Tamten rok, dwa tysiące jedenasty, był bardzo trudny w całym Rogu Afryki –
mówi Carolina – fatalne zbiory, wszędzie sytuacja katastrofalna, zwłaszcza
w Somalii, gdzie panował szczególny chaos, napięcie, choć nie wiedzieliśmy
dokładnie, co tam się dzieje, bo nie mieliśmy dostępu...
Wiedzieli tylko, że niepowstrzymaną falą napływali uchodźcy. W czerwcu obóz
w okręgu Liben na wschodzie Etiopii, niedaleko granicy z Somalią, przyjmował
już dwa tysiące osób dziennie.
– Przychodzili do nas w strasznym stanie, po miesiącach jedzenia byle czego,
tygodniach marszu w tym słońcu, bez wody, bez niczego. Zwykle osób
niedożywionych w stopniu umiarkowanym jest przynajmniej pięć razy więcej niż
poważnie niedożywionych; tutaj nie było prawie tych umiarkowanych, wszyscy
byli poważnie, bardzo poważnie niedożywieni. Mieliśmy pełne ręce roboty, nie
dawaliśmy rady, było ich zbyt wielu; utworzył się jakby korek, wąskie gardło, od
miejsca, gdzie ich przyjmowano, do obozów. Przychodzili, nieszczęśni,
w strasznym stanie i zamiast czekać dzień, dwa, musieli czekać dwa, trzy
tygodnie. To było okropne.
– I mieli pretensję?
– Ci ludzie są nieprawdopodobni... Nic nie mówili i umierali; czasem się
poskarżyli, jasne, ale najbardziej mnie zdumiewa, że nawet pośród takiego
nieszczęścia dziękowali bogu.
– Za co dziękowali?
– Zadawałam sobie to samo pytanie. Za co mu mogli dziękować. Dziękowali, że
umiera jeden, a nie wszyscy, że przynajmniej uratował resztę, takie rzeczy. Po
prostu chyba nie znają niczego innego, nie przychodzi im do głowy, że świat
mógłby być bardziej sprawiedliwy. A skoro tego nie wiedzą, nie cierpią zanadto.
To straszne, co mówię, ale...
W Libenie nie było namiotów ani lekarstw, ani wody, ani dosyć żywności.
Istniały już dwa obozy, w których przebywało dwa razy więcej uchodźców, niż
przewidziano, otwarto jeszcze dwa kolejne – w krótkim czasie liczba uchodźców
osiągnęła 180 tysięcy. Umierało coraz więcej dzieci, z jakąś piekielną
regularnością.
– Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, i mam nadzieję, że nie zobaczę.
I wtedy naprawdę byłam sfrustrowana, bo można to było przewidzieć. Wspólnota
międzynarodowa nie zajęła się tym w porę. Strasznie było patrzeć, jak każdego
dnia umiera ci coraz więcej dzieci... Rozpacz. Byłam załamana. Nie wiedziałam,
co robić. Pracowałam przez cały dzień bez wytchnienia, a dzieci i tak umierały,
pięćdziesięcioro, sto w ciągu jednego dnia. Zastanawiałam się, co ja tam robię,
skoro i tak umierają...
Świat nigdy nie dowiedział się, że istniało miejsce o nazwie Liben. Ta historia
nie pojawiła się w telewizji. Od czasu do czasu jest w mediach miejsce na jedną
tego typu historię, i w tamtym momencie był to Dadaab. O tym mieście zrobiło się
raptem głośno; pojawiło się nawet – na dwie, trzy minuty – w wiadomościach
w którymś z bogatych krajów i na ćwierci kolumny w ważniejszych dziennikach.
Przez kilka dni wydawało się, że stanie się nazwą, która nagle została obarczona
znaczeniem, jak Bastylia, Auschwitz, Hiroszima. Dadaab stał się synonimem
klęski. Zespół obozów dla uchodźców somalijskich na północy Kenii,
prowizoryczne obiekty urządzone około 1990 roku dla 20 tysięcy osób, w których
już przebywało 400 tysięcy ludzi i każdego dnia przybywały tysiące, uciekając
przed głodem w Somalii. Docierali w stanie wycieńczenia, umierali; sytuacja
stawała się beznadziejna.
Później odbiorców zaczęło to nudzić – nie działo się nic nowego – i w końcu
sprawa przycichła. Wszystko uspokoiło się, te 400 tysięcy pozostało: ludzie bez
ojczyzny i bez perspektyw, mieszkający w enklawie, której nie mogą opuścić,
ponieważ nie mają dokumentów, pogodzeni z życiem, pozbawieni ojczyzny,
jeńcy pomocy humanitarnej.

Liben pozostał w cieniu: nikt o nim nie wiedział. Lekarze bez Granic mający za
sobą wiele doświadczeń wymieniają tę nazwę jak memento, jak swego rodzaju
hasło, z dumą, że potrafili przetrwać, sięgnąwszy samego dna piekła.
– Nigdy nie zapomnę tamtych miesięcy w Libenie. To było straszne,
frustrujące, czułam się wykończona, każdego dnia płakałam, ale każdego dnia
myślałam też, że nie ma na świecie innego miejsca, w którym chciałabym teraz
przebywać. Byłam tam, gdzie mnie najbardziej potrzebowano, i wiedziałam, że
nie mogę zrobić ze swoim życiem nic lepszego, niż pracować tam, niż robić to
wszystko. Oczywiście jest w tym pewna doza egoizmu, czujesz się dobrze, robiąc
to. Wiem, że to dobre dla tych ludzi, i jestem szczęśliwa, że mogę to robić – mówi
mi Carolina.

– Czasem odczuwasz pokusę – zwierza mi się w Bentiu Cormack, lekarz


z Irlandii – porównywania się z tymi, którzy siedzą sobie spokojnie w domu,
podczas kiedy tutaj ludzie umierają z głodu, a ty, tak, ty tu jesteś; pokusę
oceniania siebie jako tego dobrego, jednego z tych nielicznych sprawiedliwych.
Czasem nachodzą mnie takie myśli; staram się z nimi walczyć.
Cormack mówi, że nie był w Libenie czy Dadaabie, ale może sobie wszystko
wyobrazić i że dla niego najgorsze w życiu było to, jak w Darfurze musiał przez
kilka dni z rzędu przeprowadzać triaż.
– Przyjmowaliśmy dzieci w stanie skrajnego wygłodzenia, rannych, byliśmy
przeciążeni, nie dawaliśmy rady.
Triaż jest słowem pochodzącym od francuskiego triage i oznacza segregację;
używa się go jako terminu medycznego, w wielu językach. Procedura ta
przeprowadzana jest w momencie nagłej masowej katastrofy: lekarz albo ktoś
z personelu pomocniczego przyjmuje wielu pacjentów naraz, a ponieważ nie
może im wszystkim udzielić pomocy, musi zdecydować, którzy mają większe
szanse przeżycia – pozostawiając resztę własnemu losowi.
– Trudno mi wyobrazić sobie coś gorszego – szepcze.
.

(SŁOWA PLEMIENIA)

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?

To jest chwila.
Kiedy to ostatni raz ktoś mówił o jakiejś formie powszechnego podziału dóbr?
Bardzo się śmiali? Ilu popatrzyło w podłogę, żeby coś ukryć, ilu poszukało
wzrokiem kogoś, z kim mogłoby wymienić porozumiewawczy uśmiech, a ilu
zaśmiało się naprawdę?

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się?

...bo wszystko chcą załatwić dobroczynnością, wydaje im się, że to wystarcza.


Do czego wystarcza? Do niczego nie wystarcza, a na dodatek przyzwyczajają się,
że ktoś im daje, i oczywiście chcą coraz więcej, tak że w końcu nic im nie
wystarcza. Trzeba sprawić, żeby sami mogli produkować żywność, żeby potrafili
zadbać o siebie, inaczej świat nie będzie mógł funkcjonować; taki, jaki jest w tej
chwili, naprawdę nie funkcjonuje. Jak tak dalej pójdzie, to wreszcie zwalą się nam
na głowę. Widzieliście, ilu Czarnych przybywa co roku do Europy? Gorzej: jeśli
sytuacja tak się będzie rozwijała, będą nas coraz bardziej nienawidzić,
a widzieliście, jacy się robią, kiedy ogarnie ich nienawiść. Więc nie trzeba być
naiwnym; trzeba zapewnić im środki, żeby potrafili wyżywić się sami. Nie dawać
im żywności – dawać im środki, nauczyć ich łowić ryby; tylko w ten sposób
zdołamy ich przekonać, żeby siedzieli w swoich domach. Nie mówię, że stanowią
jakieś wielkie niebezpieczeństwo; nawet ich na to nie stać, biedaków, żeby być dla
kogoś zagrożeniem – na razie, bo jeśli tak dalej pójdzie, to kto wie, może pewnego
dnia

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc?

I lepiej nie pamiętać, kto co powiedział; każdy człowiek widziany osobno jest
dramatyczny, ale w tłumie – żałosny. Ani nie pamiętać co się komu przytrafiło;
historia jednego człowieka wzrusza cię, historia miliona – nudzi. Pozbawia cię
szansy praktykowania rzadkiej sztuki wyobraźni.

Jak, do diabła, możemy żyć?

Zdania, które się obracają w milczenie. Zdania, które są tak często powtarzane,
że przestajemy je słyszeć. Na świecie 800 milionów ludzi nie je tyle, ile powinno;
co pięć sekund jedno dziecko umiera z głodu. Czytałem takie zdania, pisałem,
słyszałem i wypowiadałem, nie wiem ile razy. Jakby ktoś stwierdzał: o, pada
deszcz – nawet jeśli naprawdę pada.

Jak, do diabła, możemy?

Ukryte formy przemilczania.

Jak, do diabła?

dobra, stary, nie bierz tego tak znowu na serio, trochę dystansu. Po mojemu
jest tak: jeśli ludzie głodują, to nie przez przypadek, nie dlatego że bóg jest
sukinsynem albo że zmiany klimatyczne, albo że Czarni to idioci czy inne
dyrdymały, tylko dlatego że jest cała wataha skurwysynów, którzy chapią
wszystko, którzy ich wyzyskują od wieków; i co poradzisz? Jak chciałbyś
zlikwidować głód wśród wszystkich tych ludzi, nie zmieniając systemu? Nie dasz
rady, stary, nie dasz rady, a próbując, najwyżej będziesz podtrzymywał tylko
system, przedłużał jego istnienie, rozumiesz? Zamiast zrobić coś, żeby to się
wreszcie raz na zawsze skończyło, to ty

Jak?

4
Angelina od miesięcy nie zaznała spokoju, bała się, bardzo się bała.
– Traktowali nas coraz gorzej – mówi – wymyślali nam, grozili, że nas zabiją.
W Chartumie, stolicy Sudanu, po uzyskaniu niepodległości przez Sudan
Południowy życie mieszkańców południa stało się nie do wytrzymania.
– Nawet państwo, u których pracowałam od dwudziestu lat, kazali mi się
wynosić; mówili, że stałam się rzadkim wrogiem.
– Rzadkim wrogiem? – powtarzam, żeby upewnić się, że to nie błąd tłumacza.
– Tak, tak powiedzieli: rzadkim wrogiem. I żebym się wynosiła i nie wracała
nigdy więcej.
Angelina jest z Moyam, niedaleko stąd, w obecnym Sudanie Południowym.
W momencie jej urodzenia, mniej więcej trzydzieści lat temu, wszystko to był
Sudan, jeden kraj. Dlatego kiedy jej matka została bez środków do życia, zabrała
piątkę dzieci i pojechała do Chartumu.
– Pan wie, jak to jest?
Nie rozumiem. Jak co jest? Jak to jest: mieć, i nagle nie mieć, wyjaśnia
Angelina. Był bowiem czas, kiedy mieli i jej rodzina sobie radziła, dopóki ojciec
nie stracił wszystkich krów – Angelina nie wie już, ile ich było, może pięćdziesiąt,
może sto – podczas najazdu innego plemienia.
– I nie próbowaliście ich odzyskać?
– Jeśli zabiorą ci krowy i nie odzyskasz ich od razu, to bardzo trudno będzie ci
je znaleźć. Jeśli jesteś silny, możesz pójść i ukraść inne krowy tego plemienia, ale
swoich nigdy nie dostaniesz z powrotem.

W Sudanie Południowym zarejestrowane są setki plemion, ale niektóre liczą


zaledwie tysiąc czy dwa tysiące członków. Dinka, ze wszystkimi swoimi
odgałęzieniami, stanowią połowę Sudańczyków z południa. Spośród nich
wywodzą się ludzie sprawujący władzę, w tym prezydent Salva Kiir. Drudzy pod
względem liczebności są Nuerowie, po nich zaś plemię Murle. Wojna domowa,
która przez tyle lat jednoczyła ich przeciw wspólnemu wrogowi, skończyła się,
wydając plemiona na pastwę wewnętrznych walk. Jedną z łagodniejszych, stale
obecnych form tej walki jest kradzież bydła.
Przez całe wieki większość Sudańczyków zajmowała się pasterstwem
koczowniczym, nie miała nic poza krowami, i obieg handlowy opierał się
w znacznej mierze na kradzieżach. Kradzież bydła to tradycja odwieczna, mająca
swoje rytuały. Były szef Lekarzy bez Granic opowiadał mi kiedyś, że od czasu do
czasu jeden z miejscowych ludzi prosił go o kilka dni wolnego, żeby się wybrać na
bydło – traktując to jak najnormalniejszą rzecz na świecie. I to była
najnormalniejsza rzecz – element ich kultury. W niektórych plemionach, jak na
przykład Murle, chłopiec dopiero wtedy staje się mężczyzną, kiedy zaczyna
uczestniczyć w kradzieżach krów.
Jest tylko kwestia sposobów i skali tego działania. Kiedyś używali przy tym
dzid, łuków i strzał; teraz chodzą z kałasznikowami; moc zabijania, ujęta
przedtem w karby, wymyka się spod kontroli. W tej okolicy grasują grupy Murle –
bojownicy, którzy odłączyli się od buntowniczej armii – i nie tylko porywają
bydło, ale mordują kobiety i dzieci, palą domy, niszczą dobytek. Odżywa wówczas
stara nienawiść Nuerów do plemienia Murle, przywołuje się dawne
usprawiedliwienia: że Murle są bezpłodni i porywają dzieci z innych plemion, że
są okrutni – dlatego powinno się ich napadać i zabijać. W tym celu powstają małe
oddziały zdolne do takich akcji.
Kwia, mój tłumacz, Nuer, uważa, że czasem jego przyjaciele mają rację: trzeba
najechać tereny należące do Murle i zetrzeć ich z powierzchni ziemi. Kiedy
indziej nachodzi go refleksja, że przecież wszyscy są Sudańczykami – to znaczy
wszyscy są z Sudanu Południowego – i powinni się wzajemnie wspierać. Nie
wydaje się jednak przekonany.

Organizacja Oxfam oblicza, że na terenie Sudanu Południowego krąży około


trzech milionów sztuk broni; to rezultat trwającej trzy dekady wojny. Jeśli liczba
ta jest wiarygodna, oznacza to, że bardzo niewielu mężczyzn nie ma broni. Jest to
skądinąd logiczne w kraju, w którym aparat państwowy w najmniejszym stopniu
nie potrafi zagwarantować bezpieczeństwa. Na kontynencie, na którym może być
70 milionów kałasznikowów. Nie licząc całej reszty.
Ojciec Angeliny nie odzyskał swoich krów i umarł po kilku miesiącach.
Angelina mówi, że była bardzo mała i nie wie na pewno, ale podobno w tamtych
miesiącach bardzo wielu ludzi zmarło z głodu.
– Myślę, że tata był jednym z nich. Chyba że umarł z żalu po krowach. Ale nie
sądzę, bo w tym czasie zmarło też kilku innych krewnych, którym niczego nie
zabrano.
W 1988 roku nastał wielki głód: najpierw susza, potem ulewne deszcze, które
zatopiły to, co jeszcze próbowało rosnąć. Tysiące ruszyły – w końcu byli to
Sudańczycy – w poszukiwaniu pożywienia. Matka Angeliny miała szczęście: jeden
z jej braci sprzedał byka i zapłacił im za trzy- czy czterodniowy przejazd
ciężarówką do Chartumu, jej i jej pięciorgu dzieciom.
Angelina była najstarsza. Właściwie przed nią był jeszcze brat, ale zmarł we
wczesnym dzieciństwie. Tak więc kiedy przybyli do miasta, Angelina, mająca
wtedy siedem czy osiem lat, zaczęła pomagać matce, która pracowała jako służąca
w domu bogatego kupca: sprzątała, prała, prasowała, gotowała. Miała to robić
przez dwadzieścia lat.
Kiedy dorosła, wyszła za mąż za mężczyznę z Bentiu, który też pracował
w Chartumie. Ale krowami zapłacono nie w Chartumie, tylko tam, daleko,
w Sudanie Południowym; dostał je brat matki, ten, który sprzedał wtedy byka. Po
paru latach mąż Angeliny pojechał szukać pracy do Nairobi i tam przyjęto go do
katolickiej szkoły pielęgniarskiej. Po powrocie znalazł pracę w szpitalu, ale za
bardzo lubił wino. W niedługim czasie popadł w pijaństwo, stracił pracę, przestał
interesować się nią i dziećmi i teraz już od kilku lat nie daje znaku życia. Jej syn
Tunguar ma jednak półtora roku, i kiedy pytam o to, Kwia, tłumacz, odpowiada,
że jest on synem tego męża, którego nie ma.
– Czyli od czasu do czasu ją odwiedza?
– Nie, ona mówi, że nie.
– Więc nie może być ojcem dziecka.
Kwia gubi się w gąszczu małżeńskich zwyczajów Nuerów, liczby krów
płaconych w zależności od kandydatki, sposobów załatwiania tego wszystkiego,
rozwiązań, sytuacji, w których decydują bracia ojca i siostry żony. Chwilę trwa
dogadywanie się. W końcu mówię zniecierpliwiony:
– To prosta sprawa: kto jest ojcem tego dziecka?
– Mąż Angeliny, już powiedziałem. Może być, że go nie spłodził, ale jest ojcem.
U nas nie liczy się, kto spłodził dziecko; ojcem jest ten, kto zapłacił za krowy, mąż.
Dopóki nie dostanie z powrotem swoich krów, pozostaje ojcem.
Tunguar jest chudziutki, senny; chyba mu wszystko jedno.

Angelina mówi, że mocno wierzy w Boga. Widać, że nie ma tu mowy


o wzajemności.

Angelina uciekła z Chartumu, bo życie stało się tam dla niej nie do
wytrzymania. Gospodarze, u których pracowała tyle lat, wyrzucili ją, utrzymywała
się z produkcji wina, ale to nie było legalne. Gdyby ją złapali, mówi, kto wie, co by
się z nią stało, bo słyszała historie o ludziach z południa, których złapano za
drobniejsze przestępstwa i zrobiono im straszne rzeczy.
– Jakie straszne rzeczy?
– Nieważne. Straszne rzeczy.
Mówi niepewnym głosem, że jej samej nic takiego nie zrobiono. Wypowiada te
słowa cicho, jakby nie mówiła tego, co mówi. Dodaje, że jej przyjaciółkę Tombek
zamknięto w więzieniu za tłoczenie wina i siedziała przez kilka miesięcy, aż jej
bracia zdołali zebrać pieniądze na potrzebną łapówkę – i że w ciągu tych miesięcy
robiono jej straszliwe rzeczy. Angelina ma wystające kości policzkowe, w jej
wzroku znać zmęczenie, jak u kogoś, kto nie chce więcej patrzeć.
– Nieważne, nieważne, już minęło – powtarza, zwracając się bardziej do siebie
niż do nas.
W jej relacji jest coś dziwnego, jakieś przemilczenie; w pewnej chwili jej
szczupła twarz zamyka się, nieprzenikniona: nie powinno się na niej odbić żadne
więcej wspomnienie. Mówi, że któregoś dnia wzięła swoją czwórkę dzieci
i pieniędzmi uzyskanymi ze sprzedaży dwóch garnków, miednic i starego radia
zapłaciła kierowcy ciężarówki. Tak dojechali do miasteczka, gdzie wsiedli na
statek – jedną z barek, które pływają po Nilu. Właściciel nie wziął od niej dużo, bo
był z tego samego plemienia, ale podróż trwała dziesięć dni, a jej po sześciu czy
siedmiu dniach nie zostało ani grama sorgo, żeby mogła dać jeść dzieciom.
Wtedy wpadła w rozpacz.
– Na statku, niech pan tylko pomyśli, jak miałam zdobyć coś do zjedzenia?
Wpadła na pomysł: zostawiła po jednej koszulce dla każdego z dzieci i bluzkę
dla siebie, a pozostałe ubrania – każde z nich miało po kilka sztuk – sprzedała
w porcie, do którego zawinął statek. Za to kupiła od rybaków ryby i mieli co jeść,
aż dotarli tutaj, do Bentiu, gdzie mają rodzinę.
– I krewni cię nakarmili?
– No tak, nie mają za dużo, ale trochę mi dali.
Tunguar był już jednak tak słaby, że kazano jej przynieść go do szpitala.
– Biedaczek, tak się nagłodował. Mnie głód nie szkodzi, już wiem. Ale on,
maleństwo.
Angelina powtarza: już wiem.
– Co znaczy, że już wiesz?
– Wiem, że mi nie szkodzi. Kiedy jest co jeść, jem, kiedy jest mało, jem mniej,
a jak któregoś dnia nie ma nic, nie jem. W końcu zawsze się coś znajdzie.
Opowiada, że jej najstarszy synek chorował tak jak Tunguar i umarł. Dlatego
teraz tak się martwi.
– Zaczęło się tak samo, okropną biegunką, ale to było ponad dziesięć lat temu
i wtedy nie wiedziałam, dokąd pójść. W końcu zaniosłam go do szpitala, tam,
w Chartumie, i po dwóch dniach umarł. Tyle lekarzy, a i tak umarł. Widać Bóg
chciał go zabrać.
Angelina jest bardzo pobożną chrześcijanką i to też przyczyniało jej problemów
w Chartumie, gdzie wszyscy są muzułmanami, Arabami, jak mówi. Chciałaby
wrócić do Moyam; może odnajdzie rodzinę. Nie wie jednak, czy teraz, po
deszczach, da się iść drogami. Jak nie, zobaczy, co zrobi. Następnym razem mi
opowie, mówi.

5
Bimruok leży w odległości około 10 kilometrów od Bentiu, ale wydaje się innym
światem – w obrębie Tego Innego Świata. W Bimruok tego ranka ludzie
z organizacji Lekarze bez Granic otworzyli „obwoźną klinikę” – pod rozłożystym
mangowcem stoi kilka stołów, przy każdym uwija się lokalny pracownik służby
zdrowia, dookoła zaś z setka kobiet z dziećmi siedzi, czeka, rozkłada się na
wilgotnej ziemi. To matki ze swoimi niedożywionymi dziećmi, które przyszły
odebrać tygodniową porcję Plumpy’Nut i skontrolować rozwój dzieci. Dalej, pod
plandeką, kolejnych sto czeka w kolejce na pierwszą wizytę, aż obowiązkowe
mierzenie obwodu ramienia, kontrola wagi i wzrostu pozwolą stwierdzić, czy
dziecko potrzebuje leczenia. Dużo płaczu, dużo much.
Wszędzie błoto; wczoraj przeszła pierwsza w porze deszczowej ulewa i wkrótce
zaczną się burze, które uczynią większą część rejonu niedostępną. Agencje
i organizacje międzynarodowe starają się zgromadzić tony zboża w miejscach, do
których nie dotrą ich ciężarówki. Mieszkańcy wynoszą się, aby nie zostać
samemu, bez jedzenia.
Pierwszy Świat nie pamięta już czasów, kiedy deszcz mógł wszystko odmienić.
Dzięki cywilizacji – tej formie cywilizacji – przestało być konieczne
dostosowywanie każdego szczegółu naszego życia do rytmu pór roku i pogody.
Tu jest inaczej.

– Ale przecież daję mu codziennie walwal!


– To czasem nie wystarcza, proszę pani, czasem nie wystarcza.
– Jak to, nie wystarcza?

Bimruok to garść tukuli porozrzucanych pozornie bez ładu oraz tu i ówdzie


rzędy sorgo, okry, kukurydzy. Jest sezon prac polowych, widać kobiety i mężczyzn
z motykami, orzących, siejących. Uprawy nie rosną wysoko, zostawiają wiele
wolnej przestrzeni dookoła – jakby mogły być dorodniejsze, ale nie chciały.
Nasiona są drogie.
Na środku miasteczka puste pole pełni funkcję rynku; szkoła to siedem grup
ławek pod drzewami, na rozległej, pustej, pełnej błota przestrzeni. Przy każdej
grupce wysoki młody nauczyciel, korzystając z tablicy, uczy 15–20 dzieci. Lekcje
zostaną oczywiście odwołane z powodu deszczu.

– Więc co mam zrobić?


– Trzeba przyprowadzić go do szpitala w Bentiu.
– Ale mój syn nie jest chory...!
Tego ranka ekipa Lekarzy bez Granic stwierdziła u 28 dzieci objawy
niedożywienia. W ciągu krótkiego czasu, w małej wiosce – 28 dzieci
niedożywionych.

– Chory nie, ale potrzebuje leczenia.


– Ja nie mogę mu zapewnić żadnego leczenia. Wystarczy, że mu daję jeść.

Dwieście metrów dalej mężczyźni zajęci są wytyczaniem swoich kawałków


gruntu: robią ogrodzenie, wbijając trzciny – na znak, że ziemia należy do nich.
Wykonują powolne ruchy; każdy krok, każdy gest wydaje się osobną decyzją,
czymś, co mogłoby się zdarzyć albo nie, tworzy ciąg przypadków. W środku tych
ogrodzonych płotem kawałków ziemi jeszcze nic nie ma. Pytam mojego
tłumacza, czy są to nowe grunty. Kwia odpowiada, że tak, że wielu ludzi osiedla
się teraz, ponieważ rząd nareszcie sprzedaje ziemię.
– Sprzedaje?
– Tak, ale bardzo tanio. Taki kawałek gruntu, dwadzieścia na trzydzieści,
kosztuje sześćset sześćdziesiąt funtów.
– Ależ to mniej niż worek sorgo.
Kwia cmoka. Suma ta, 660 funtów, to równowartość 150 dolarów. Kwia ma
dwadzieścia parę lat i wygląda jak niedokładna kopia Stringera Bella,
eleganckiego dilera z Prawa ulicy. Ma taką samą brodę typu kotwica, nosi luźne
kolorowe koszule. Jest gorącym patriotą.
– Tak, ale ceny rynkowe są inne. Na wolnym rynku ktoś może chcieć zarobić
i ustala ceny. Rząd natomiast nie ma jak zarabiać, ponieważ ziemia należy do
wspólnoty; nie może więc pobierać opłaty od wspólnoty za jej własną ziemię.
Ustala jedynie niewielką cenę, żeby uporządkować przekazywanie działek, żeby
nikt nie został pominięty.
– A jak ktoś chce dokupić więcej?
– Wtedy jest zupełnie inna cena.
Kwia wyjaśnia mi, że jeśli ktoś chce mieć więcej, poza podstawową działką,
musi zapłacić 20 funtów za metr kwadratowy, i wtedy większy kawałek gruntu
wychodzi drogo. Może też odkupić ziemię od kogoś, kto dostał swój przydział, ale
chce się przenieść gdzie indziej albo po prostu woli mieć gotówkę; na pewno
sprzeda te 600 metrów za 2,5 albo za trzy tysiące funtów, może i pięć funtów za
metr. I faktycznie są ludzie, którzy dostają więcej niż jedną działkę rządową
i potem je sprzedają. Kwia mówi, że jego przyjaciel ma już ze trzy czy cztery.
– I jak to robi?
– To proste. Prosi o działkę w innym miejscu. Może też wziąć na inne
nazwisko, na nazwisko siostry czy coś takiego.
– A po co twojemu przyjacielowi tyle działek?
– Kto wie, może kiedyś będę miał dużą rodzinę.
Śmieje się, uświadomiwszy sobie, że nie wiadomo kiedy przeszedł z trzeciej
osoby na pierwszą:
– To znaczy wiele żon, i w ogóle.
– Ale czy to nie jest nielegalne?
– Jest w połowie legalne, a w połowie nielegalne, dokładnie w połowie.
Kwia przerywa, zastanawia się, jakby nie miał zamiaru nic dodawać. W końcu
mówi sentencjonalnie:
– Wszystko możesz, jeśli masz znajomego, gdzie trzeba.

„Walczymy o wolność, sprawiedliwość i równość. Wielu naszych przyjaciół


oddało za te ideały życie. Kiedy jednak dochodzimy do władzy, zapominamy
o tym, o co walczyliśmy, i próbujemy wzbogacić się kosztem naszego ludu”,
napisał w maju 2012 roku Salva Kiir Mayardit w Liście do skorumpowanych, który
ukazał się w miejscowej prasie. Nie ma w tym nic oryginalnego; wszyscy mówią
o korupcji w rządzie sudańskim, ale Salva Kiir był w tym kraju prezydentem,
historycznym przywódcą rebelianckiej, teraz rządowej, armii – Ludowej Armii
Wyzwolenia Sudanu. W liście zwracał się do współrządzących z prośbą o zwrot
zagarniętych czterech miliardów dolarów; w zamian obiecywał, że nie będzie ich
ścigał. Podobno w ciągu pierwszego miesiąca po ogłoszeniu apelu nieliczni
zwrócili 70 milionów; pozostałe 3,93 miliarda zniknęło.
Mówi się, że Salva Kiir opublikował list na żądanie Stanów Zjednoczonych; był
to warunek kontynuowania pomocy humanitarnej. Nie wiadomo. Pewien
miejscowy dziennikarz dziwi się – w każdym razie tak twierdzi – że ludzie, którzy
przez tyle lat ponosili wielkie ofiary, którzy walczyli w najcięższych warunkach,
którzy ryzykowali życie w imię niepodległości kraju, teraz zagarniają, ile mogą, ile
im pozwala pełniony urząd.
– Myślałem, że jak wejdą do rządu, zachowają taką samą postawę jak wtedy –
mówi. – A oni tymczasem inkasują za całe to poświęcenie tysiące, miliony
dolarów.
Często oskarża się ich o korupcję. I prawdą jest, że rządy afrykańskie na ogół
rozkradają część dóbr otrzymywanych przez ich kraje w ramach pomocy
międzynarodowej. To jeden z głównych argumentów przywoływanych przez tych,
którzy winą za głód w państwach afrykańskich obarczają ich rządy.
– Po co wysyłać im cokolwiek, jeśli wszystko rozkradną.
Z powodu korupcji – mówią instytucje takie jak Bank Światowy – pomoc nie
dociera tam, gdzie powinna, utyka gdzieś po drodze i nie przynosi rozwiązania
problemów. I dlatego tylu ludzi ciągle głoduje. To prawda, że rządy afrykańskie są
w większości w najwyższym stopniu skorumpowane. To, co ukradną, to jednak
nic w porównaniu z tym, co tracą ich kraje i ich obywatele na skutek włączenia,
od półtora stulecia, w międzynarodowy porządek.
Organizacje międzynarodowe wykorzystują korupcję rządów w ten sam
sposób, w jaki rządy narodowe wykorzystują chciwość potęg zagranicznych:
łatwo powiedzieć, że miliony Afrykańczyków głodują, ponieważ rządzą nimi
ludzie skorumpowani i nieuczciwi. Łatwo powiedzieć, że miliony Afrykańczyków
cierpią głód, ponieważ zglobalizowany kapitalizm jest drapieżny i nienasycony.
Oba stwierdzenia są prawdziwe – mniej prawdziwie brzmi każde z nich z osobna,
jeśli się je podaje jako jedyne wyjaśnienie.
Oba omijają też takie drobiazgi jak problem własności prywatnej oraz
dystrybucji dóbr.

– Z najbardziej bezwzględną korupcją mamy do czynienia wtedy, kiedy


rządzący zatrzymują dla siebie fundusze czy dobra przekazywane krajowi
w ramach pomocy międzynarodowej. Przede wszystkim zastanówmy się,
dlaczego konieczna jest pomoc. Czy ktoś dokonuje tutaj inwestycji, niezbędnych,
aby ziemia produkowała, ile trzeba? Weźmy Sudan: jaki procent zysków z ropy
odbiera każda ze stron? Choć oczywiście nie byłaby możliwa eksploatacja ropy
bez technologii oraz inwestycji – którymi dysponują jedynie potęgi ekonomiczne.
Tak przedstawia mi sytuację pewien wysoki rangą pracownik dużej organizacji
pozarządowej, która nie rozgłasza podobnych informacji. Muszę mu obiecać
anonimowość.
– O wiele lepiej byłoby, gdyby państwa i rozmaici ofiarodawcy inwestowali
pieniądze w budowę infrastruktury (studnie, jakaś niewielka tama, elektrownia
słoneczna, droga), tak aby ludzie mogli sobie potem radzić sami. Ale to oczywiście
uczyniłoby ich niezależnymi, co nie jest na rękę naszym rządom i działającym
w ich imieniu ofiarodawcom. Wolą więc nadal wysyłać worki z żywnością. Im
bardziej każą ci na okrągło przez całą dobę kombinować, jak zdobyć kubek zboża
dla rodziny, tym lepiej dla mnie: nie będziesz miał czasu zastanawiać się, co ja
robię.

Hombres necios que acusáis – Nędzni mężowie, którzy oskarżacie. Gdyby nie było
w tych krajach dóbr budzących chciwość i ludzi na te dobra chciwych, korupcja
byłaby znacznie mniejsza. Korupcja rośnie wtedy, kiedy przedsiębiorcy mają
ochotę na jakieś dobro, do którego dostęp kontrolują urzędnicy podatni na
korupcję. Ale jaka jest właściwie różnica między teksaskim przedsiębiorstwem
naftowym, które zajmuje i eksploatuje ziemię sudańską, a funkcjonariuszem
państwowym, który czerpie z tego korzyść? Inny sposób pozyskiwania bogactw?
Przyjmujemy bowiem, że posiadanie pewnego obszaru na własność albo koncesja
uprawniająca do korzystania z niego pozwalają zabierać to, co na nim jest, zaś
administrowanie tym w imieniu państwa – nie, prawda? Logiczne, że
administrowanie czymś w imieniu państwa nie daje prawa do pobierania
procentu. Czy logiczne jest, aby posiadanie tytułu własności takie prawo dawało?

6
– Nie chcę budować domu. Miałam dom i musiałam go zostawić z powodu wojny.
Jakbym teraz zbudowała dom, to skąd mam wiedzieć, czy będę mogła w nim
zostać? To bardzo przykre, jeżeli ktoś ma dom i musi go zostawić. Wolę nie mieć.
– A gdzie będziesz mieszkać?
– Nie wiem, zobaczymy.
Na końcu świata, kilometr za Bimruok, leży Mankuaj, sto chat pośród
absolutnego pustkowia i ciemna rzeka, z której mieszkańcy czerpią wodę.
Deszczu w ogóle tu nie znać, ziemia koloru ochry jest sucha, popękana.
Kwadratowe chaty bardzo biedne – dwa na dwa metry, ściany z trzciny, dach
z czarnych plastikowych worków, w środku najwyżej brązowe plastikowe krzesło
i drewniana prycza, stos ubrań na glinianej podłodze – rozrzucone są na terenie
prowadzącym do rzeki na odcinku 200 metrów. Co kawałek maleńkie poletko
obsiane okrą albo kukurydzą, czasem samotne drzewo. Kobiety rąbią drwa,
rozpalają ogień, zamiatają miotełkami z trzciny, ucierają zboże w moździerzach,
niosą na głowie pojemniki z wodą albo piorą w plastikowych miednicach
jaskrawego koloru. Na brzegu jednej z miednic widać na pół odłamany, na pół
starty napis: made in Bangladesh. Przypuszczam, że chodzi o Kamrangirchar.
Jedna z kobiet mówi, że jest to osiedle żołnierzy, że wszystko to są rodziny
wojskowych, którzy zostali wysłani na sześć czy siedem lat do Bentiu i prawie
każdy sprowadził ze sobą rodzinę. „Jeśli ma rodzinę”, dodaje kobieta
porozumiewawczym tonem. Ubrana jest w żółtą koszulkę, ma szparę między
zębami, kości policzkowe wystające i zaokrąglone jak ciemne jabłka. Siedzi na
plastikowym krześle obok innych dwóch kobiet – chudych, ubranych w żółte
koszulki, także siedzących na plastikowych krzesłach. Wszystkie trzy czyszczą
i segregują liście – okrągłe, intensywnie zielone. Pokazują, że liście pochodzą
z drzewa rosnącego niedaleko; surowe są niejadalne, ale zrobi się z nich zupę.
– I z czym ją zjecie?
– Po prostu, zupę.
Mówią, że ich mężowie zarabiają około 800 funtów miesięcznie –
równowartość mniej więcej 180 dolarów po kursie, powiedzmy, szarorynkowym –
i że tyle kosztuje na targu stukilowy worek sorgo, który wystarcza dla rodziny na
walwal na trzy tygodnie, więc są dni takie jak dziś, kiedy jedzą liście z drzew.
Jedna z kobiet w żółtych koszulkach rozmawia ze mną, ale dwie pozostałe
patrzą poza mnie, jakby się tam działo coś ciekawego.
– Dzień dobry, witam, witam – słyszę.
Pozdrawia mnie wysoki mężczyzna, potężniejszej postury niż reszta; ma
pewno ze czterdziestkę, ale nie wygląda na tyle, poważny, schludny, głowę trzyma
wysoko. W przyzwoitej angielszczyźnie informuje mnie, że jest
podporucznikiem; proponuje, żebyśmy się przeszli kawałek. Ma sposób bycia
człowieka nawykłego do wydawania rozkazów.
– Witamy na naszym osiedlu. Jesteśmy tu po to, żeby bronić naszego nowego
kraju. Nareszcie jesteśmy dziećmi jednej matki.
Nie bardzo rozumiem tę metaforę, ale nie nalegam na jej wytłumaczenie.
Pytam, na czym polega jego funkcja. Wyjaśnia, że zajmuje się MO – Moral
Orientations – i że to bardzo ważne, ponieważ naród pozbawiony orientacji
moralnej nie zachowuje właściwego kierunku, a przecież tylko przestrzeganie
zasad moralnych i utrzymywanie właściwego kierunku pozwoli raz na zawsze
zakończyć wojnę z Arabami i żyć jako wolny naród. Klaruje mi coś w tym guście.
Próbuję wówczas zagadnąć go ostrożnie o tamte biedne kobiety preparujące liście
z drzew, na co on uśmiecha się szeroko:
– Znaczy widział je pan. Ta najgrubsza, ubrana na żółto, to moja kobieta.
Podporucznik wypowiada te słowa z dumą, a ja nie mówię mu, że wszystkie
trzy były wychudzone, że wszystkie były ubrane na żółto. Spacerujemy dalej
między chatami. Ze dwa tuziny dzieciaków biegają dookoła, idą za nami, coś do
nas krzyczą, dotykają mnie ostrożnie. Starsze nie zwracają na nas specjalnej
uwagi. Trzech chłopców bawi się pustą butelką przywiązaną sznurkiem do
wbitego w ziemię kija. Zabawa polega na tym, żeby kopnąć butelkę w powietrzu
jak najmocniej; niech tańczy. Czwórka innych strzela do siebie z glinianych
pistoletów. Jeden ma kałasznikowa i zasypuje pozostałych odłamkami. Pytam
podporucznika, czy to on sugeruje im taką zabawę. Odpowiada, że nie, sami
wymyślają. Dziewczynki rzadziej się bawią; prawie każda dźwiga na plecach
niemowlę.
– Myślałem, że oficerowie mieszkają gdzie indziej – mówię, żeby nie
powiedzieć: myślałem, że nie żyją w nędzy.
– Oficer powinien być razem z żołnierzami. Poza tym pan widzi nas w takiej
biedzie, bo dopiero co zakończyła się u nas długa wojna domowa. Wkrótce
wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej – mówi, ucinając rozmowę, której
nawet dobrze nie zaczęliśmy. Potem jednak dodaje: – Jak mógłbym pokrzepiać
ich na duchu i nadawać im kierunek, gdyby mnie nie widzieli wśród siebie? Może
ktoś się z tym nie zgodzi, ale tego mnie nauczył ojciec.
– Niełatwe to życie.
– A kto powiedział, że zbudowanie państwa jest rzeczą łatwą?
Mówi, że zachowuje wszystko, czego nauczył go ojciec; po to ojciec zginął,
walcząc z wrogiem.
– Mój ojciec i tylu innych. Nie wie pan nawet, ilu zabitych mamy tutaj,
w naszych tukulach.
Z powagą wyciąga rękę – wskazując na tukule albo na zabitych. Podporucznik
od spraw orientacji moralnej ma sześć linii przecinających w poprzek czoło, znak
plemienia, jego męskiej dzielności.
– Teraz, za pozwoleniem, zostawię pana. Mam ważne sprawy do załatwienia.
Podaje mi rękę, odchodzi. Kilka chat dalej widzę zebranie kobiet: siedzą na
ziemi wokół żarzącego się ogniska, na którym prażą się ziarna kawy i grzeje się
czajnik wody. Mówią, że nie mają pieniędzy, żeby kupić sorgo i zrobić z niego
wino, więc zadowalają się kawą i wędrującą z rąk do rąk dookoła fajką wodną.
Palą fajkę z prawdziwą, cielesną rozkoszą. Trzymają niemowlęta przy piersi;
śmieją się, rozprawiają o czymś wszystkie naraz – bawią się świetnie. Jedna pyta
mnie, czy naprawdę wojna się skończy, jak mówią. Odpowiadam, że nie wiem;
oby się skończyła, wszyscy na to liczymy. Kobieta przytakuje: oczywiście, wszyscy
liczymy. Ale chciałaby mnie jeszcze o coś zapytać.
– Proszę, śmiało.
– Kiedy wojna się skończy i już nie będą potrzebni żołnierze, co stanie się
z nami?

Byłoby podłością powiedzieć jej: proszę się nie martwić, tutaj zawsze będą
potrzebni żołnierze, a wy będziecie mogły dalej gryźć liście z drzew; podłością
byłoby powiedzieć: to prawda, nie wiadomo, co stanie się z wami, biedaczkami;
podłością byłoby spytać: jesteś pewna, że chcesz tak żyć do końca życia? Reszta
kobiet uśmiecha się z przymusem, ja też – co jest jeszcze większą podłością.

Nie ma tu starych ludzi – kolejny triumf ekosystemu.


Czasem postęp techniki wywołuje w nas konfuzję. Jednym z takich
wynalazków, z którym jeszcze kiepsko sobie radzimy, jest starość. Zawsze
wydawało mi się zadziwiające, że starzenie się jest równoznaczne
z pogorszeniem się w nas wszystkiego: jeśli chodzi o funkcjonowanie organizmu,
nic nie poprawia się u człowieka z wiekiem; czas oznacza dla nas degradację
w czystej postaci. W ciągu wielu stuleci w wielu społecznościach usiłowano
skompensować tę przykrość kojarzeniem wieku z mądrością – „Mądrość
przychodzi z wiekiem”. Teraz, odkąd uznaliśmy, że najbardziej liczy się wiedza
najświeższa, wartość symboliczna mądrości przeniosła się także między
młodych.
Zastanawiałem się nieraz, dlaczego natura, która zazwyczaj robi wszystko
lepiej, poddaje nas temu procesowi degradacji. Aż zrozumiałem – naiwny – że
starość współczesna nie jest bynajmniej produktem natury: jest jednym
z wielkich wynalazków kultury ludzkiej. W swoim „naturalnym” stanie, stanie
jaskiniowym, mężczyźni nie żyli dłużej niż dwadzieścia pięć, trzydzieści lat;
umierali, zanim ich organizm uległ degradacji. Jeszcze do niedawna
przewidywana średnia długość życia w krajach bogatych wynosiła sześćdziesiąt
lat. Teraz wzrosła do osiemdziesięciu, i nadal rośnie. Złożyło się na to wiele
ulepszeń technicznych. Znajdujemy się jednak w momencie przejściowym –
nauczyliśmy się przedłużać starość, ale nie zapobiegać czynionemu przez nią
spustoszeniu.
To nie jest wina natury. Wynaleźliśmy stan przeciwny naturze: starość
rozciągniętą w czasie. Ale wiele jeszcze pozostaje do zrobienia, wiele błędów musi
być naprawionych.

W czasach, które są pozbawione przyszłości, starość nie ma do zaoferowania


nic poza melancholią. Kiedyś wszystko było jasne: trzeba było starać się coś
zbudować i w późnym wieku mieć za sobą osiągnięcia zapewniające status osoby
szacownej i spełnionej. Teraz pozostaje tylko utrata: symbolicznymi panami
świata są młodzi, a oddalając się od tej kondycji, nie otrzymujemy żadnej
rekompensaty.

Tutaj młodość nie symbolizuje niczego:


Jest jedyną możliwą kondycją, naturą w swojej wspaniałości.
Z Peterem rozmawia się łatwiej, bo niczego nie narzuca. Pytam go więc, czy nie
przeszkadza mu, że podczas kiedy on walczy za ojczyznę, jego rodzina nie ma co
jeść. Żołnierz Peter jest wysoki, szczupły, ma na sobie nowy mundur moro
i japonki; jego kałasznikow lśni.
– Nie, przeciwnie, jeszcze bardziej mnie zagrzewa do walki. Wiem, że kiedy
wreszcie wygramy tę wojnę, będziemy mieć jedzenia ile dusza zapragnie.
Mówi się, że wojna o niepodległość się skończyła, ale to nieprawda. Cały czas
trwają potyczki, aktywni są działający na wrogim terytorium „partyzanci”,
wspierani przez jeden i drugi kraj, a od czasu do czasu zdarzają się regularne
ataki. Wojna trwa. Bombardowania, różnego rodzaju starcia. Wojna jest sprawą
na tyle poważną, że Sudan Południowy musi utrzymywać potężną armię – będącą
z kolei bazą dla partii, która jest u władzy. A obu rządom przynosi korzyść –
mówią ich krytycy – utrzymywanie narodów w stanie ucisku, oderwania od
innych problemów, mocno pod butem.

Parę lat temu jeden z szefów WFP James Morris powiedział mi, że
Afrykańczycy będący w stanie wojny otoczeni są o wiele większą troską niż
Afrykańczycy żyjący w pokoju. „Czasem myślę, że najgorszym miejscem dla
głodującego afrykańskiego dziecka jest kraj ubogi, ale zachowujący pokój
i stabilny”.

Kilka kilometrów dalej na północ, w Górach Nubijskich, w krainie zwanej przez


starożytnych Nubią, tysiące ludzi musiało opuścić swoje domy i ukryć się
w jaskiniach z powodu uporczywych bombardowań lotnictwa sudańskiego.
Samoloty to stare antonowy, jeszcze radzieckie, które zrzucają przy każdym locie
trzy, cztery bomby, które rzadko trafiają w cel. Zrzucają bomby na wioski, na
ludność cywilną. Te dzieci, kobiety i starcy to rodziny buntowników z Ludowej
Armii Wyzwolenia Sudanu Północnego (SPLA-N), walczącej z reżimem Baszira
w Chartumie. Bombardowania, tłumaczą ludzie Baszira, nękają buntowników na
tyłach.
Chartum ma jednak inną, skuteczniejszą broń: z powodu bombardowań
i niepewności Nubijczycy nie obsiali tego roku pól, a rząd sudański zabronił
agencjom międzynarodowym przywozu żywności. W relacjach stamtąd
powtarzane są wieści o klęsce głodu, o ludziach żywiących się korzonkami, liśćmi,
rozmaitymi owadami. Relacje mówią, nie wspominają tego wprost, o jednym
z najstarszych sposobów wykorzystania głodu: o głodzie jako broni wojennej.

W każdym razie granica jest zamknięta i żywność, która kiedyś docierała tutaj
z Sudanu, teraz nie dociera. Dżuba leży w odległości 700 kilometrów,
a nieutwardzone drogi z powodu deszczu robią się nieprzejezdne. Targ
w Bimruok wygląda nędznie.

Dla nas, ludzi zglobalizowanych, świat jest jednym wielkim supermarketem.


Chodzimy wzdłuż jego półek, kupując żywność, pamiątki, dżinsy, miejsca pracy,
najróżniejsze wrażenia, plaże nad morzem – nawet historie, złudzenia interesów
czy wielkich zmian. Dla miliarda niepotrzebnych ludzi – i tylu innych oprócz
nich – świat to obszar w promieniu 20 kilometrów dookoła i wciąż to samo życie.
Nie jest to najważniejsza z nierówności, ale na pewno sprawia ona, że słowo
„świat” nie znaczy tego samego dla jednych i drugich.

W powietrzu miesza się zapach brudu, kurzu i palisandru. Dookoła pustego


placu stoi ze dwadzieścia straganów z trzciny i blachy. W największym sprzedaje
się świece, proszek do prania, żyletki, herbatniki, oranżadę w proszku, robione na
miejscu papierosy. Można też zobaczyć parę konserw z makreli i mnóstwo mydła
do prania, w kostkach – w okresach kryzysu i nędzy najwięcej zostaje zwykle
mydła. Na innym straganie można kupić półkilogramowe torby węgla; na dwóch
kolejnych okrągły, płaski chleb, w kilku – bardzo znoszone T-shirty, które ludzie
na Zachodzie oddają, żeby nie wyrzucać ich do śmieci. Potykam się o zdechłą
mysz, malutką, srebrnoszarą. Jest stragan, na którym sprzedaje się japonki, nowe
i używane. W innej budce ktoś sprzedaje trzy cebule – dosłownie trzy cebule –
w kolejnej torebki z cukrem, po ćwierć kilograma, i miotełki ze słomy; nigdzie nie
ma owoców, warzyw, zwierząt. Odwiedziłem targi całego chyba świata i po raz
pierwszy nie widzę żadnych, dosłownie żadnych świeżych produktów. Mijam
dorodnego koguta, jedynego, potem osiołka nosiwodę.
Nieco dalej na blaszanej budce widnieje napis: center phone charging; żeby ci,
którzy nie mają prądu, mogli korzystać z telefonów komórkowych. Później
zorientuję się, że to najświeższa moda. Komórki, będące nowością techniczną
dziesięć lat temu, dotarły teraz tutaj, stając się marzeniem tysięcy ludzi. Stąd ten
punkt usługowy – który okazałby się niepotrzebny w wielu innych miejscach.
Młody chłopak, sprawiający wrażenie rzutkiego i energicznego, instaluje się
pośrodku targu i sprzedaje elektryczność w homeopatycznych dawkach. Ma kilka
akumulatorów samochodowych, ze trzydzieści wtyczek, rozmaite ładowarki,
komplet głośników, żeby dookoła brzmiała muzyka. Jak wszystko tutaj prąd jest
dosyć drogi, dwa funty – mniej więcej pół dolara – kosztuje doładowanie.
Z tyłu znajduje się drugi punkt usługowy na tym targu: chata mężczyzny, który
miele zboże malutkim elektrycznym młynkiem. Mówi, że ceny bardzo
podskoczyły i ma coraz mniej pracy. Ponad hałas generatora przebija się głośna
muzyka, coś jakby reggaeton puszczony na cały regulator; obok jakiś szałas pełni
funkcję baru. Siedmiu mężczyzn – w tym czterech żołnierzy – siedzi na
brązowych plastikowych krzesłach, jakie widzi się tutaj wszędzie, popija herbatę,
pali fajki wodne.

Przed stu laty rozczarowani nowoczesnością artyści awangardowi szukali po


tych wioskach inspiracji – w nadziei na doświadczenie tego, co prawdziwie
ludzkie. Było to absurdem, ale stwarzało pewien ład: ludzie żyjący „według zasad
natury” kontra cywilizowani biali, których oddalały od natury narzucone im
normy społeczne i religijne. Teraz obraz tubylców jest diametralnie różny: to
jakby my sami, głupi, niewydarzeni i zagubieni. Patrzymy na nich z pozycji
misjonarzy, jak na biedaków opuszczonych przez Boga, których musimy wziąć
w opiekę, żeby nie pomarli z głodu.

Mariya pyta, czy chcę do herbaty mleka. Odpowiadam, że nie, i proszę


o rachunek. Mariya jest wysoka, smukła, wspaniała; ma wydatne wargi, oczy
szeroko rozstawione, lekko skośne. Łapię się na najgorszym z uprzedzeń: jest
zbyt piękna jak na panującą wokół nędzę.
– Niech pan weźmie z mlekiem, proszę. Z mlekiem to dwa funty – mówi,
wydymając wargi.
Tłumaczy mi, że kiedy nie ma już co jeść – bardzo często – przygotowuje
herbatę w szałasie, płacąc właścicielowi za ten kącik dziesięć funtów dziennie.
Kupuje funt herbaty, pół litra mleka i sprzedaje. W niektóre dni zarabia, w inne
wychodzi na zero, w jeszcze inne jest stratna. Ale, jak mówi, to jedyne, co może
robić, kiedy nic jej już nie pozostaje.
Mariya pierwsze dziecko urodziła w wieku piętnastu lat. Zaszła w ciążę
z żołnierzem – nie mam odwagi pytać o okoliczności. Mógłbym próbować się
dowiedzieć jakoś nie wprost: na przykład spytać, z jakiej był armii. Nie mam
sumienia. Potem jednak wyszła za mąż za chłopaka ze swojej wsi, który nie miał
zbyt wielu krów. Urodził im się syn; skończył właśnie jedenaście miesięcy. Ale
mąż wyjechał do Dżuby, a stamtąd chyba do Kenii i słuch o nim zaginął. Kto wie,
czy wróci. Mariya ma na sobie przewiązany w pasie kawałek długiego materiału,
w kolorze zielononiebieskim, i różową spłowiałą koszulkę, z dziurą z lewej strony.
Mówi, że mieszka z matką – ojciec umarł dawno temu – i że często, może nawet
co drugi dzień, albo przez większość dni, nie mają obie co jeść.
– Boisz się głodu?
– Nie myślę o tym. Jak mam coś do jedzenia, to jem; jak nie mam, to cóż
poradzę.
Jeśli coś mają, to jest to walwal, raz albo dwa razy dziennie; czasem na wieczór
yodyod, przygotowany z resztek walwalu. Albo, bardzo rzadko, zupa z okrą.
– A gdybyś mogła wybrać sobie coś do jedzenia, cokolwiek, co byś wybrała?
– Walwal z mnóstwem mleka, walwal.
– Ale mówię cokolwiek: kurczaka, wołowinę, rybę, co byś tylko chciała.
– Nie mam pieniędzy na cokolwiek, więc wolę walwal.
Mówi, że nie to jest dla niej problemem, walwal wystarcza jej, żeby się nasycić.
Tylko kłopot z dziećmi: niedawno przyjechali lekarze – Lekarze bez Granic –
i stwierdzili, że są niedożywione. Jak tylko będzie mogła, zaprowadzi je do
szpitala, żeby je wyleczono.

Później ktoś mi powie, że mąż Mariyi nie wyjechał do Kenii. Zginął, bo stanął
na minę czy dotknął jej, nie wiadomo. Orał pole, i nagle wyleciał w powietrze,
rozerwany na strzępy. Mariya podobno boi się o tym wspominać i dlatego
opowiada byle co.

7
Nyayiyi mruży oczy, żeby lepiej widzieć; mówi, że ma bardzo zły wzrok. Pyta, czy
widzę coś tam daleko; jej zdaniem to krowy. Na tych obrzeżach świata nie ma
okularów, każdy widzi, co widzi. Dla niektórych świat jest wyraźny i kolorowy, dla
innych zamazany, nieczytelny. To pozostałość dawnej różnorodności sposobów
widzenia. Teraz w krajach bogatych – w krajach, gdzie są okulary – wmówiono
nam, że istnieje tylko jeden sposób patrzenia, modelowy dla nas, i że mamy się
ratować, czym popadnie, byle ten model osiągnąć. Funkcje patrzenia też są
bowiem zunifikowane: czytanie, na przykład, wymagające pewnej ostrości
widzenia, jest zjawiskiem nowym dla trzech czwartych ludności świata. Przez
całe wieki, tysiąclecia, większość ludzi nie potrzebowała takiej rozdzielczości.

Tutaj, tak jak kiedyś, można patrzeć na rzeczy, absolutnie nie rozróżniając
szczegółów.

To historia, jakich wiele: znów dziewczyna w wieku mniej więcej 14, 17 lat
zachodzi w ciążę; dzieje się to nocą, nad rzeką, daleko od zabudowań. Kolejna, do
której wszystko dociera, kiedy jest już za późno, która prosi chłopaka, żeby wziął
odpowiedzialność, i która słyszy z przerażeniem jego odpowiedź. Kolejna, która
teraz, trzy lata później, trzymając na rękach córeczkę, opowiada mi, że to dlatego,
że ojca wtedy nie było i nie miał kto zmusić chłopaka, żeby zrobił co trzeba,
zapłacił krowami i ożenił się z nią. Nyayiyi opowiada powoli, zmęczonym głosem,
jak ktoś, kto znudził się już swoją historią.
– Mój ojciec siedzi w więzieniu. Nie powinien, ale siedzi.
Mówi, że jej ojciec był żołnierzem, kierowcą ciężarówek w wojsku, i pod koniec
ubiegłego roku miał wypadek, dwie osoby zginęły; wtedy zamknęli go do
więzienia. Zamknęli, jakby to była jego wina, mówi Nyayiyi. I dlatego nie mógł
zmusić chłopaka, żeby wziął odpowiedzialność za to, co się stało.
– Ojciec powinien był przyjść, złapać go i postraszyć, żeby postąpił jak trzeba:
zapłacił za krowy i zaopiekował się swoją żoną i córką.
Ojciec tego nie zrobił, chłopak również nie. Nyayiyi mówi, że ma dwadzieścia
lat, ale nie jest pewna, a wygląda na czternaście. Patrzy otwartymi szeroko,
wystraszonymi oczyma, ma na sobie niebiesko-czarną sukienkę, na szyi
ślimaczka w charakterze kamei, włosy krótko przystrzyżone. Wszystkie kobiety
tutaj obcinają włosy na króciutko, a te, które na to stać, najelegantsze, noszą
perukę. Peruka może mieć loki, miejsca przerzedzone, odcień lila albo rudy, albo
fioletowy – według wszelkich możliwych pomysłów na pielęgnację włosów. Parę
razy w ciągu tych dni wyobraziłem sobie – z pragnieniem, z tłumioną
pożądliwością – potęgę chwili, w której kobieta zdejmuje włosy i zostaje
naprawdę naga.
– A ojciec tak się na mnie zdenerwował, że mnie wyrzucił z domu. Bo kto mnie
zechce z dzieckiem, a nawet jak się ktoś pojawi, nie będzie chciał dać za mnie
żadnej krowy, więc mam się wynosić. Musiałam zamieszkać u wujka mamy.
Mówiąc to, Nyayiyi pociera jedną ręką o drugą i zaciska usta. Nyarier, jej
córeczka, otwiera oczy i patrzy na nią jakby zdziwiona.

Oto podobna do innych historia niespełnionej miłości, potknięcia, za które


płaci się przez pół życia. Ale w tle pojawia się głód. Głód nie jest niczym ważnym,
jest codziennością w życiu, które mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, ale nie
wygląda, właśnie dlatego że jest w nim głód. Można mieć co jeść albo nie mieć –
nieustanne zagrożenie. Tutaj głód czyni zwykłą historię rozczarowania
dramatem na skalę życia i śmierci.
Kilka tygodni temu Nyarier zaczęła bardzo kaszleć i dużo spać, za dużo. Przed
kilkoma dniami Nyayiyi zaprowadziła ją wreszcie do ambulansu Lekarzy bez
Granic, gdzie stwierdzono u dziecka ciężkie niedożywienie. Tak więc
dziewczynka leży teraz w szpitalu, z sondą, póki jej stan się nie poprawi. Nyayiyi
bierze ją na ręce, kołysze, tuli. Nyarier jest bardzo chudziutka, rączki jak patyczki,
ciągle kaszle.
– A jak się wyleczy, co masz zamiar zrobić, żeby znów nie pochorowała się
z głodu?
– Nie mam żadnych możliwości. Nic nie mogę zrobić, żeby moja córeczka nie
znalazła się znowu w takim stanie; nie znajdę pracy, bo nie mam żadnej szkoły,
nic nie umiem robić. Gdybym coś umiała, mogłabym jej zapewnić jedzenie, ale
nie umiem; ojciec nic mi nie da, a ojciec małej – nie wiadomo.
– Chciałabyś wyjść za mąż?
– No pewno. Chciałabym, żeby ktoś się o nas zatroszczył.
– A masz kogoś?
– To tajemnica.
Rumieni się. O tym nie mogę mówić, powtarza. Milkniemy. Po chwili wyznaje,
że tak, jest pewien mężczyzna. Przyszedł, chciał jej dać pieniądze i zaopiekować
się nią, i może się z nią ożeni.
– Ale ojciec kazał mnie zbić, a jemu powtórzyć, że jak się dowie, że on do mnie
chodzi, to go zabije.
– Jak miałby go zabić, skoro siedzi w więzieniu?
– Ojciec ma braci, kuzynów; mógłby.
Pytam ją, jaką widzi w takim razie radę dla swojej córki.
– Może umrze.
Nyayiyi wypowiada te słowa, nie poruszając wargami: może umrze. Ale to nie
jest żadne rozwiązanie, odpowiadam; nie bardzo wiem, jak to ująć. Po Nyayiyi nie
znać najlżejszych emocji.
– Nie. Ale skoro ani mojego, ani jej ojca to nie obchodzi, to nie mam innego
pomysłu.
Wracam do swego pytania. Odpowiada, że przecież ona nie chce, żeby mała
umarła, nie, jakżeby miała chcieć. Wyciera dziecku nosek, odpędza od niego
muchy. Nyarier popłakuje cichutko.
– Nie chcę. Jakbym miała chcieć. Ale nie wiem, skąd wziąć dla niej jedzenie.
A jak nie będzie jeść...
Coś mnie uwiera – kilka tysięcy lat pewnej kultury; nie mogę słuchać spokojnie
tej kobiety, która mówi, że jej córka ma duże szanse, żeby umrzeć, i że ona nie
widzi żadnego wyjścia.
– Ale masz nadzieję, że twoja córka przeżyje?
– Jeśli nie będzie głodować, to tak. Ale jeśli będzie – to nie wiem.
– Więc jeszcze raz: co możesz zrobić, żeby nie głodowała?
– Nic.
Nyayiyi odpowiada ze spokojem, który przeraża bardziej niż najgorsza furia.
Słucha cierpliwie tłumacza, patrzy na niego, patrzy na mnie, mówi: nic.
– Nic.
Mówi, że nie może zrobić nic. Patrzy na dziewczynkę, poprawia jej czerwono-
białą koszulkę, głaszcze ją: nic.

Przyczyny głodu w Sudanie są jak wszędzie bardzo złożone. Ziemia nie jest
zbyt żyzna, ale na pewno obsiewa się ją za mało. Przykro to stwierdzić: nawet
w okolicach wiosek widać sporo pól nieuprawianych.
Poprawność polityczna wymaga, aby nie umieszczać wśród przyczyn głodu
i nędzy czegoś takiego jak brak chęci do pracy, jednak nie sposób ten czynnik
pomijać, gdyż ma on pewien udział. Prawdą jest, że ziemia stanowi przedmiot
nieustannych konfliktów, ponieważ ci, którzy hodują krowy, potrzebują jej dla
zwierząt i prowadzą jeden z najdawniejszych w historii sporów: pasterze, mniej
lub bardziej koczowniczy, kontra hodowcy, mniej lub bardziej osiadli. Dochodzi
jeszcze aspekt społeczny i kulturowy: wobec obdarzanego szacunkiem, dumnie
wyprostowanego pasterza używającego broni, pochylony nad ziemią chłop
zawsze był uważany za istotę niższej rangi. Mam wrażenie, że tutaj nadal ciąży
nad nimi ten stereotyp i że – jakby w zgodzie z nim – chłopi uprawiają niewiele
zboża.

Jakby się obawiali, że pewnego pięknego dnia stado krów, poganiane przez
mężczyzn z dzidami albo pistoletami, stratuje im ogródek.

Pasterstwo koczownicze należy do najstarszych form produkcji. Tutaj są to


pasterze zbieracze, przy czym „zbiera” krowa. Oni sami nie sieją, nie pracują na
ziemi; zbierają, i tyle. Jest to, jak mówię, jedna z „najstarszych” form – trudno
o czymś takim wyrokować – ale chodzi mi o to, że jest przystosowana do innych
warunków. Nie zamierzam dyskwalifikować tego, co „stare”, w opozycji do
„nowoczesnego”. Forma stara, najstarsza, to znaczy dobrze funkcjonująca
w świecie, który dwa wieki temu liczył siedem razy mniej mieszkańców,
w którym mieszkańcy mogli żyć z produkcji pozyskiwanej z siedem razy
większego obszaru. Dlatego mówię, że jest to forma najstarsza, a sądzę, że
w naszym tak pełnym wszystkiego świecie form nie do utrzymania.

To prawda, że ziemia nie jest tutaj zbyt żyzna, ale dlaczego sieje się jedynie
sorgo i kukurydzę? Można by uprawiać więcej warzyw i owoców, ludzie jednak
nie robią tego, nigdy nie robili. Prawdą jest także, że narzędzi rolniczych jest
mało i że są drogie, brakuje nasion i też są drogie, techniki uprawy są archaiczne.
Rolnictwo sudańskie nie zmieniło się od stuleci. W tych dniach dziennik – „The
New Nation” – podał wiadomość, że rząd wybrał 180 „wzorowych rolników”,
umiejących obrobić przynajmniej sześć feddanów – około dwóch hektarów –
i zamierza przekazać im metalowe pługi, do których zaprzęga się woły.
Pomalowane na zielono, proste, jednoskibowe. Minister rolnictwa, niejaki Bol,
mówi, że „trzeba zapomnieć o motyce, gdyż za pomocą motyki nie da się
uprawiać naprawdę dużych pól”.
Trzeba powiedzieć jasno: w całym świecie – w Tym Innym Świecie – ponad
miliard chłopów nie ma traktora ani wołów, które pomagałyby w pracy na roli,
i muszą oni robić, co się tylko da, używając własnych rąk, własnego ciała. Nie
mogą liczyć na nawadnianie, nie mają specjalnych nasion, nawozów ani
pestycydów; uzależnieni są, jak w czasach Chrystusa, od deszczu i swoich rąk.
A na dodatek muszą jeszcze godzić się na protekcjonizm oraz znosić skutki
subsydiowania rolnictwa w państwach bogatych.

W 2012 roku bogate państwa przeznaczyły 275 miliardów dolarów na subsydia


dla producentów rolnych: na pobudzenie eksportu, protekcjonistyczne ceny na
towary importowane, zakup wyrobów, wsparcie produkcji biopaliw albo
bezpośredni transfer pieniędzy. W większości tych krajów rolnictwo jest zajęciem
pewnym: jeśli producent nie osiąga zysków uważanych za normalne – z powodu
suszy, zarazy, czegokolwiek – rząd wyrównuje mu straty.
W krajach tych udział rolnictwa w produkcie narodowym brutto jest niewielki,
a subsydia mają decydujące znaczenie: w Szwajcarii, na przykład, stanowią 68
procent wszystkich dochodów producentów rolnych, w Japonii ponad 50 procent,
w Unii Europejskiej około 30, w Stanach Zjednoczonych blisko 20; we wszystkich
tych krajach wielcy producenci zgarniają wielkie sumy. Państwo, jak zwykle,
wspiera bogatych.
W licznych krajach ubogich, których gospodarka, oparta na rolnictwie,
zaledwie wegetuje, państwo do niczego się nie miesza. Albo często działa
odwrotnie: obniża ceny artykułów żywnościowych, aby mogli je nabywać
mieszkańcy miast – ale chłopi na tym tracą.

Globalizacja spowodowała pogłębienie różnic społecznych na skalę światową.


Kilkaset lat temu w Kenii, Kambodży czy Peru uprawiano to, co się dało,
najbogatsi zjadali większość, na poruszających się powoli niewielkich statkach
eksportowano niektóre rzeczy, reszta – wszystko, co nie mogło być ani
wyeksportowane, ani skonsumowane, ponieważ ani ludność nie była tak liczna,
ani transport tak sprawny – pozostawało dla najbiedniejszych. Teraz, kiedy
prawie wszystko może zostać wysłane łatwo i szybko, najubożsi nigdzie nie
otrzymują tej nadwyżki: liczba potencjalnych konsumentów zostaje pomnożona
przez liczbę mieszkańców świata, a ponieważ istnieje możliwość dotarcia
z produktami daleko, do tych, którzy mogą za nie zapłacić, ci, których na to nie
stać, tu, na miejscu, pozostają bez niczego.
Mówiąc inaczej: teraz ubodzy muszą rywalizować o żywność nie z tysiącami
ludzi bogatszych od siebie, lecz z dwoma czy trzema miliardami.

Subsydia nie tylko wpływają na gospodarkę kraju, który je wypłaca. Pozwalają


producentom z krajów bogatych sprzedawać towary bardzo tanio – ponieważ tak
czy owak dostali już oni sporo od państwa – i w ten sposób doprowadzają do
załamania obce rynki. Klasycznym przypadkiem, wielokrotnie analizowanym,
jest bawełna. Gdyby Stany Zjednoczone nie udzielały subsydiów swoim
producentom bawełny – twierdzi Oxfam – jej ceny na rynkach światowych
wzrosłyby mniej więcej o 10–14 procent, wówczas zaś dochody każdego
gospodarstwa w ośmiu ubogich krajach Afryki zachodniej, które uprawiają
bawełnę, wzrosłyby o 6 procent. Nie wydaje się to dużo, czasem jednak stanowi
różnicę, która decyduje o tym, czy się je, czy nie je.
Są jeszcze inne liczby, nienowe, ale pozwalające zrozumieć działanie
mechanizmu. W 2001 roku 34 kraje będące członkami OECD, Organizacji
Współpracy Gospodarczej i Rozwoju – kraje najbogatsze, przekazały około 52
miliardów dolarów na pomoc dla krajów najuboższych. W tym samym roku
producenci rolni w tych krajach otrzymali subsydia warte 311 miliardów – sześć
razy więcej. Według raportu ONZ w związku z owymi subsydiami kraje
najuboższe straciły 50 miliardów w postaci niezrealizowanego eksportu. Łatwo
jest dawać jedną ręką to, co odbiera się drugą. Roger Thurow pisze w Enough, że
jak oświadczył mu w Bamako pewien amerykański urzędnik odpowiedzialny za
współpracę międzynarodową, byłoby lepiej, gdyby pieniądze zostały włożone
w odbudowę zniszczonej przez subsydia produkcji bawełny w Mali, ale
uniemożliwił to Bumpers. „Dale Bumpers, senator ze stanu Arkansas,
wprowadził w 1986 roku poprawkę polegającą na tym, że nie można było
wykorzystywać funduszy pomocy międzynarodowej do finansowania
«jakichkolwiek badań, analiz, studiów wykonalności, ulepszeń, innowacji,
konsultacji, opracowań, szkoleń związanych z uprawą czy produkcją zagraniczną
przeznaczoną na eksport, jeśli eksport ten miał konkurować na rynkach
światowych z podobnym towarem uprawianym bądź produkowanym w Stanach
Zjednoczonych»”. Sformułowane jest to w sposób aż nadto jasny: Będę ci
pomagać, dopóki będzie to dla mnie interes.

W rezultacie subsydia przełożyły się na liczby, o których zrobiło się głośno.


Catholic Agency for Overseas Development, CAFOD, Katolicka Agencja na rzecz
Rozwoju, przeprowadziła w 2002 roku analizę, która wykazała, że jedna krowa
europejska otrzymuje od Unii około 2,2 dolara na dzień – 800 rocznie. Czyli każda
z tych krów była bogatsza niż 3,5 miliarda ludzi, połowa ludności świata.

Na jałowym polu przy wyjeździe z Bentiu, na którym rośnie kilka drzew, pasie
się około setki krów, powoli przeżuwając. Przywiązane do wbitych w ziemię
palików, kręcą się, szukając na próżno trawy. Jest to krowi targ. Właściciele
przyprowadzają je tu, aby przestać być ich właścicielami. Cuchnie nawozem; to
zapach życia.
– Jeszcze nikt nie przyszedł – mówi chudy chłopak z twarzą pełną nacięć, w T-
shircie w paski, w znoszonych dżinsach, ze wściekle czerwoną komórką.
– Już południe, ktoś powinien być. Nie mają pieniędzy.
Chłopak chce sprzedać swoje sześć krów. Pytam czemu. Odpowiada, że po to,
aby kupić sorgo i mieć jedzenie dla rodziny. Średniej wielkości krowa idzie za 800
funtów. Jeszcze nigdy, mówi mi, krowa nie była warta tyle co worek zboża.
– Ale za sześć krów będziesz mógł kupić sześć albo siedem worków.
– Mam dużą rodzinę – odpowiada, śmiejąc się łobuzersko.
Potem mówi, że nie – że kupi dwa worki, które da rodzinie, resztę zaś odłoży;
sprzeda na targu za parę miesięcy, bo podobno zboże ma bardzo podrożeć.
– Ale za dwa miesiące już nie zostanie ci sorgo do jedzenia. Będziesz musiał
kupować za taką samą cenę, za jaką chciałbyś sprzedać – tłumaczę.
Patrzy na mnie dziwnie, zastanawia się. Inny chłopak, z jeszcze większą liczbą
nacięć na czole, jeszcze chudszy, w jeszcze bardziej zniszczonym ubraniu,
pokazuje, że ma na sprzedaż krowę, o tę – może bym kupił. Krowa jest
szarobrązowej maści, z niejednakowymi rogami, potwornie wychudzona.
– A masz jeszcze inne?
– Nie, tylko tę jedną.
– A czemu ją sprzedajesz?
– Bo nie mam już nic do jedzenia dla rodziny.
– Ale skoro masz tylko tę jedną, co zrobisz, kiedy już będzie sprzedana?
– Pójdę spać. Będę długo spał.
Śmieje się i drapie po nosie, na którym siadają muchy. Też się śmieję, mówię,
że tak, jasne, ale co potem.
– A co potem, kiedy nie będziesz już miał ani ochoty na sen, ani krowy?
– Nie wiem. Potem zobaczymy.

Pasterze koczownicy, z ich drobną działalnością rolniczą wystarczającą na


własne potrzeby, to idealny przykład ludzi niepotrzebnych. Zglobalizowanej
gospodarce – wielkim rynkom – nie są do niczego potrzebni. Rynkom potrzebna
jest ropa, znaleziona pod tymi jałowymi terenami. Nie da się jednak, choć tak by
było najwygodniej, wyeliminować pasterzy – skończyć z utrudnieniem
wynikającym z tego, że żyją i wysuwają żądania, że jeszcze na dodatek się kłócą –
i wreszcie posłać robotników, nie tak znów wielu, jako tako kwalifikowanych, by
zacząć wydobycie.
W każdym razie nie da się tego zrobić od razu; tamci robią to pomalutku,
z miłosierdziem i rzekomym szacunkiem.
Co innego, gdyby stworzono warunki zapewniające tubylcom
samowystarczalność, zadbano o infrastrukturę, narzędzia, wyszkolono ich
w różnych umiejętnościach. Brak dróg i środków transportu to tutaj poważny
problem; jest coraz gorzej. Handel z północą, który zapełnił rynki w tej okolicy,
ustał wraz z zamknięciem granic. Sprowadzanie zaś towarów z południa jest
niesłychanie drogie, a w ciągu wielu miesięcy w roku wręcz niemożliwe. Wobec
trudności z benzyną sytuacja jeszcze bardziej się komplikuje – żywność dociera
w niewielkich ilościach, osiągając ceny dla większości nie do zapłacenia. Cena
przysłowiowego worka sorgo wzrosła w ciągu niespełna roku ponad dwukrotnie.
W czym ma swój udział, naturalnie, wzrost cen zboża na dalekich giełdach, na
przykład w Chicago.
Bywa, że konflikty – wojny – sprowadzają głód w sposób najbardziej
bezpośredni. W Syrii z powodu wojny domowej chłopi nie mogą teraz uprawiać
ziemi, handlarze kupować i sprzedawać towarów, rozmaici wytwórcy
produkować – na przykład chleba z mąki. W takich chwilach nie sposób nie
wspomnieć o zapobiegliwości pewnych kultur bardziej zaznajomionych
z wojennym rzemiosłem, w których na czas zbiorów zawierano rozejmy
i zwalniano żołnierzy do domów, wiedziano bowiem, że w przeciwnym wypadku
głód pokona obie strony.
Tutaj wojna nie jest tak brutalna; niektórzy twierdzą, że się skończyła, ona
jednak trwa, przeobrażona, przyczajona, i w sposób bezpośredni rodzi głód.
Wojna wywołała okrutne rzezie, nieustającą migrację, strach – oraz utrwaliła
przekonanie, że nie warto uprawiać ziemi, skoro nie wiadomo, czy będzie można
zebrać plon. Przez dwadzieścia lat bardzo trudno było produkować żywność
w Sudanie Południowym, tak więc kraj uzależnił się całkowicie od pomocy
zagranicznej. Teraz, kiedy wojna powinna była się skończyć, pozostały walki
o ropę, starcia graniczne, walki plemienne, działania grup partyzanckich, które
prowadzą ją dalej, na własną rękę, a do tego od czasu do czasu bombardowania,
wieczny strach, zniszczona infrastruktura, dwa miliony ukrytych w ziemi min.
Przemoc zbiera swoje żniwo: drogi są pozamykane, trudno jest pracować na
roli, ludzie boją się pozostawać w swoich domach, są napadani, mordowani.
Przemoc w Sudanie Południowym to najnędzniejsza, najbrudniejsza,
najbardziej przemilczana wojna o ropę – typ wojny, który zawsze tu istniał, lecz
rozszerzył się po zakończeniu zimnej wojny: Czarna Wojna to dzisiaj główny
konflikt zbrojny – w czasie gdy dogasa Wojna Chińska.

W okresie zimnej wojny przeciwwaga, jaką stanowiły wielkie mocarstwa,


kazała Stanom Zjednoczonym szerzej korzystać z „inteligencji” dla zapewnienia
sobie kontroli nad państwami posiadającymi ropę naftową. CIA i jej słudzy
przygotowywali zamach stanu zawsze, ilekroć jakiś niestabilny rząd zagrażał
amerykańskiej kontroli nad lokalnymi złożami ropy: w 1957 w Iranie, w 1965
w Indonezji, w 1966 w Ghanie. Kiedy Stany Zjednoczone nie musiały się już
podszywać pod sektory lokalne – i dla usprawiedliwienia wszelkiej interwencji
wymyślono straszaka w postaci terroryzmu islamskiego – mętne wojny naftowe
stały się bardziej klarowne.
Pod pretekstem „zwalczania terroryzmu” Stany Zjednoczone utrzymują 737
baz wojskowych w 130 krajach świata. Głównym celem USA jest obrona własnych
interesów ekonomicznych, przede wszystkim zapewnienie sobie dostępu do złóż
ropy naftowej. Były kandydat na wiceprezydenta z ramienia demokratów Joe
Lieberman powiedział na początku ubiegłej dekady, że podejmowane przez Stany
Zjednoczone i Chiny starania mające na celu zapewnienie własnym krajom
odpowiednich dostaw ropy „mogą podnieść rywalizację o ropę do poziomu
równie newralgicznego i niebezpiecznego, jakim był wyścig zbrojeń nuklearnych
między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim”.
W tym duchu w 2002 roku wiceprezydent USA Dick Cheney podjął inicjatywę,
która miała wpłynąć w sposób decydujący na życie Nyankumy, Justina, Angeliny,
Mariyi, Kwaia, żołnierza Petera, podporucznika odpowiedzialnego za orientację
moralną i całej reszty. Sytuacja na Bliskim Wschodzie jest tak niestabilna, mówił,
że Stany Zjednoczone powinny poprawić swoje zaopatrzenie w ropę, „biorąc
udział w utworzeniu nowej strefy bezpieczeństwa i dobrobytu w Afryce, tej części
świata, która może przyjąć obecność amerykańską”.
Jedna z ostatnich decyzji podjętych przez administrację Busha dotyczyła zatem
utworzenia, w 2007 roku, U.S. AFRICOM, wspólnego dowództwa regionalnego
dla całej Afryki mającego zwiększyć militarną obecność Amerykanów na
kontynencie. Pierwszym poważnym działaniem była w 2011 roku interwencja
NATO w Libii – innym kraju bogatym w ropę. AFRICOM jest instytucją wojskową
mającą konkretny cel: już w 2008 roku zastępca komendanta głównego
wiceadmirał Robert Moeller stwierdził, że jej misją jest „zapewnienie
swobodnego przepływu afrykańskich zasobów naturalnych ku rynkowi
globalnemu”.
I to działa. Oblicza się, że w 2015 roku jedna czwarta ropy wykorzystywanej
przez USA będzie pochodzić z Afryki – co, jeśli doliczyć nowe złoża
eksploatowane metodą szczelinowania hydraulicznego, tzw. frackingu, pozwoli
Amerykanom uniezależnić się od niepewności i komplikacji na Bliskim
Wschodzie, w krajach arabskich i Wenezueli. Sprowadzanie ropy z Afryki ma
swoje strony pozytywne, ale ma i negatywne. Pokłady ropy znajdują się na
obszarze nie kilku silnych państw, wobec których trzeba by uczynić pewne
koncesje, lecz w około tuzinie małych słabych państewek łatwiej poddających się
kontroli. Jest wśród nich Nigeria, ma się rozumieć, ale także Libia, Algieria, Egipt,
Angola, Gwinea, Ghana, Czad, a odkrywane są coraz to nowe pokłady. Także pod
tym względem Afryka stanowi jeden z ostatnich niezbadanych obszarów na
naszej planecie. Nie tak dawno znaleziono na przykład, na granicy między
Demokratyczną Republiką Konga a Ugandą, największe złoża na całym
kontynencie.

Bez wątpienia ropa jest brzydka, brudna, okropna, zatruwa Ziemię i wywołuje
wojny. Ale fakt, że pochodząca od niej energia zastąpiła grzbiety wołów i mięśnie
ludzie, stanowi wielkie osiągnięcie, jedną z największych zdobyczy świata.
Znów sprzeczność, paradoksy.

Wojna domowa w Sudanie była jakby zapowiedzią, preview, czegoś, co


z pewnością będzie się powtarzać w ciągu najbliższych lat: afrykańskim
rozdziałem Czarnej Wojny – toczącej się przede wszystkim między Chinami
a Stanami Zjednoczonymi, dwoma największymi importerami ropy na świecie,
z epizodami w Korei, Indiach, Rosji. Sudan nie był w rezultacie niczym więcej niż
bitwą w tej wojnie, bitwą, w której walczyli, jak zwykle, nie ci najważniejsi, lecz
skromni tubylcy. Dwa miliony zabitych, nieustający głód to tylko skutki uboczne.

Nic takiego.
.

Trzydzieści lat temu pewna książka – firmowana przez ekonomistę Amartyę


Sena – ogłaszała odkrycie świeżego powietrza.
Sen był jeszcze produktem Imperium, Hindusem, który większą część życia
spędził na najlepszych angielskich uniwersytetach. Przyszedł na świat
w 1933 roku, niedaleko Kalkuty, ale dziesięć lat później, w czasie jednej
z największych w tamtym stuleciu klęsk głodu, która pochłonęła ponad trzy
miliony ofiar, mieszkał w Dhace. Głód w Bengalu był konsekwencją wysłania do
kolonialnej metropolii, do Anglii, tysięcy ton zboża, które miało uzupełnić
niedobory spowodowane wojną. Pozostało trochę żywności, ale jej ceny tak
podskoczyły, że biedni nie mogli sobie pozwolić na jej zakup – i marli jak muchy.
Nie wydawał się tym zatroskany brytyjski premier Winston Churchill, który
podczas zebrania swojego gabinetu uspokajał obecnych, że nie jest to sprawa
groźna, ponieważ „Hindusi mnożą się jak króliki”.
Sen opowiadał później, że tamto doświadczenie odcisnęło na nim silne piętno
i że dlatego w 1981 roku, już jako szanowany profesor Cambridge i Harvardu,
napisał Poverty and Famines. An Essay on Entitlement and Deprivation, książkę
rozpoczynającą się od tylokrotnie cytowanych słów: „Głód oznacza, że pewne
osoby nie mają dostatecznej ilości jedzenia. Nie, że nie ma dostatecznej ilości
jedzenia”. I dalej: „Wiele dyskutowano ostatnio na temat perspektywy
zmniejszenia się zasobów żywności na świecie w obliczu wzrostu
demograficznego. Diagnoza taka nie znajduje jednak poparcia w doświadczeniu.
W istocie w większości regionów świata – wyłączając Afrykę – wzrost zasobów
żywności był porównywalny ze wzrostem demograficznym, a nawet szybszy. Nie
oznacza to jednak systematycznej eliminacji głodu, głód bowiem – w takiej
postaci, o jakiej dyskutujemy – jest funkcją prawa do żywności, nie zaś jej
dostępności. Więcej – niektóre wielkie klęski głodu nastąpiły w sytuacjach, kiedy
nie odnotowywano specjalnego spadku podaży żywności na głowę.
Stwierdzenie, że głód zależy «nie tylko» od ilości żywności, lecz także od jej
«dystrybucji», jest słuszne, ale niewiele nam wyjaśni. Istotne staje się wówczas
pytanie: co określa dystrybucję żywności między rozmaitymi sektorami
społeczeństwa? Kwestia praw do żywności kieruje nas do pytań związanych
z modelami własności”.
Mnie zaś ciśnie się od razu na usta jedno zawołanie: Medal dla złotoustego!
Czyli że głodni są ci, którzy nie mają pieniędzy. Medal, kilka medali.
Nie byłoby to wszystko warte specjalnej uwagi i mogłoby zostać zaliczone
w poczet naukowych banałów, gdyby nie to, że prace Sena są nieustannie
cytowane i traktowane jako coś, co nas oświeca i pomaga zrozumieć tajemnicę:
nie jedzą ci, których nie stać na zapłacenie za żywność. Sprawa mnie
zaintrygowała – skąd ten entuzjazm w obliczu tak oczywistego stwierdzenia? Aż
zrozumiałem: dla międzynarodowego establishmentu wcale nie było to
oczywistością.
(Klapki na oczy to ciekawe urządzenie. Ktoś dowiedział się o jakichś sprawach,
które wydają mu się tak oczywiste, że zakłada, iż są oczywiste dla każdego;
trudno mu zrozumieć, czasem nawet go to uwiera – że może być inaczej. Powiem
więcej: bywa, że taki człowiek nigdy tego nie zrozumie, pewien, że wszyscy
podzielają jego przekonania. Mnie nigdy nie przyszła do głowy myśl, że dostęp do
żywności – tak jak do pozostałych dóbr – mógłby zależeć od czegoś innego niż
forma własności w obrębie danego społeczeństwa. Niemniej miliony ludzi i różne
potęgi są odmiennego zdania).

Jak to jednak zwykle bywa – kto chciał się dowiedzieć, ten się dowiedział. Nie
dowiedzieli ci, którzy z różnych powodów nie chcieli. Milionom zadowolonych
obywateli wygodniej było nie analizować kwestii dostępu do żywności
w kategoriach dystrybucji; pięknoduchom łatwiej przyjąć, że problem leży
w braku, a nie w rabunku. Że jeśli Etiopczycy albo Hindusi, albo Irlandczycy
umierali z głodu, to dlatego że nie było co jeść – bo pogoda, bo wojny, bo klęski
żywiołowe sprzysięgły się przeciw ludziom i wydarzyła się „tragedia”. Łatwiej, niż
zgodzić się z faktem, że jeśli jedni nie mieli, to dlatego że inni mieli za dużo.
Ponieważ w końcu trzeba by się było zastanowić nad własną rolą w całej sprawie
i stanąć w obliczu pytania: jak mogę żyć z tą świadomością?
Ci, którzy rządzą owymi milionami obywateli, stają wobec innego pytania: co
zrobić, żeby ludzie mogli z tą świadomością żyć? Najprościej jest sprawić, by
w ogóle jej nie zyskali.
Dyskusja na temat „walki z głodem” prowadzona przez rządy i organizacje
międzynarodowe w latach zimnej wojny opierała się na idei niedoborów. Dlatego
FAO i jej członkowie powtarzali, że rozwiązaniem jest zwiększenie produkcji.
Produkcję zwiększano – i oczywiście niczego to nie zmieniało.
Tezy naszego Sena budziły niepokój. A może proponowały wytłumaczenie dla
tego, czego nie dawało się już dłużej negować. Zdarza się czasem tak, że jakaś
idea trafia do ludzi, kiedy władza przedstawia w formie light to, co inni
przedstawiali w wersji heavy, kiedy problem jest w pewien sposób obezwładniony,
a najbardziej ostre, niebezpieczne krawędzie krytyki są nieco przytępione. Teoria
rozwijana przez naszego odkrywcę wiąże problem głodu z dystrybucją bogactwa
i zawiera krytykę moralną nadmiernego gromadzenia – które zabija – podczas
gdy dzielenie się, w minimalnym choćby stopniu, tak by każdy niemal miał coś do
jedzenia, rozwiązuje sprawę. Powtarzam: nie kwestionuje on idei własności;
łagodzi jedynie pojawiające się w tym schemacie błędy i ekscesy.
A przy okazji przedstawia funkcjonowanie demokracji typu zachodniego jako
warunek znalezienia wyjścia z sytuacji: „Nigdy klęska głodu nie wystąpiła
w krajach mających wolną prasę i przeprowadzających regularnie wybory”,
napisze później, zakładając pewnie, że prasa może ogłosić alarm, kiedy jeszcze
nie jest za późno na interwencję, głosujący zaś mogą wymierzyć karę, jeśli
interwencja okaże się nieudana. Nie zauważył widocznie, że w jego kraju – by nie
szukać daleko – zabija nie gwałtowna klęska głodu, ale głód cichy, pełzający,
nieustanny, który nie pojawia się w 13 520 zarejestrowanych gazetach, jakie
ukazują się każdego dnia w tej największej demokracji świata.

(Pisząc tę książkę, odwiedziłem, w poszukiwaniu form głodu i jego skutków


około dziesięciu krajów na trzech kontynentach. We wszystkich oprócz
Madagaskaru funkcjonowało to, co się nazywa demokracją; we wszystkich prócz
Madagaskaru w ciągu minionych trzech lat odbyły się wybory).

Amartya Sen jest jednym z niezliczonych zjawisk, którego zrozumienie


przekracza moje możliwości. Jeszcze w roku 1999 potrafił napisać takie zdanie –
cytowane przez rozentuzjazmowanych naukowców:
„Głód jest związany nie tylko z produkcją żywności i rozwojem rolnictwa, ale
także z funkcjonowaniem całości gospodarki i – jeszcze szerzej – z działaniem
mechanizmów politycznych i społecznych mogących pośrednio i bezpośrednio
wpłynąć na zdolność ludzi do pozyskiwania jedzenia, a z nim – do utrzymania
zdrowia i zachowania prawidłowej diety”. Jeszcze więcej złotych myśli zawartych
jest w jego książce Development as Freedom[25].
Dostał właśnie wtedy niedawno Nagrodę Nobla i media nazywały go „Matką
Teresą ekonomii”; to by właściwie wszystko wyjaśniało.

Kilka lat temu miałem przyjaciela polityka i miałem plan. Plan wydawał mi się
tak dobry, że uznałem go za oczywisty: powołać wielki ruch narodowy dla
zlikwidowania głodu w Argentynie. W kraju rozbitym, trochę zagubionym,
podjęcie takiego działania wyznaczałoby nam konkretną metę, ukazywałoby –
wobec tylu ulotnych obietnic – jasny horyzont, a w obliczu wielkich frustracji
rysowałoby cel możliwy do osiągnięcia.
Program obejmowałby kilka etapów. Najpierw tysiące ochotników
przeprowadziłoby poważne badanie na skalę narodową, aby określić rzeczywistą
sytuację – i ruszyć do boju: Argentyńczyk rozmawia z Argentyńczykiem, ludzie
spotykają się, zwierzają. Kiedy potrzebne dane zostałyby zgromadzone,
zaczęlibyśmy organizować spotkania i zebrania, ogłaszać programy w mediach,
żeby postanowić, wszyscy razem, co dalej. Eksperci przedstawiliby swoje plany,
politycy swoje, ludzie – masowo – dyskutowaliby o nich. Na koniec, po podjęciu
wspólnych decyzji, tysiące ludzi ruszyłyby zlikwidować raz na zawsze głód
w kraju będącym największym na świecie producentem soi. W ten sposób
wyznaczylibyśmy sobie cel działań, jednocześnie zyskując możliwość powołania
jakiejś realnej władzy, wspólnej i coraz silniejszej. Zyskalibyśmy szansę określenia
swoich zamierzeń i spełnienia ich – szansę odzyskania ufności we własne siły.
Analizowałem szczegóły: każdy odnajdywał swoje miejsce, ludzie uzupełniali
się, umacniali wzajemnie. Pełen entuzjazmu opowiedziałem o wszystkim
przyjacielowi, który jako człowiek cieszący się sporą popularnością, otoczony
szacunkiem, miał, w moim zamyśle, stanąć na czele ruchu. Byłby to jego
sztandar, pod którym zaszedłby nie wiadomo jak daleko.
Przyjaciel wysłuchał mnie z zainteresowaniem, przemyślał propozycję
i w końcu oświadczył, że jest to idea „zbyt wielkoduszna”, że miliony
Argentyńczyków nigdy nie cierpiały i nie będą cierpieć głodu i nie postrzegają go
jako czegoś, co mogłoby ich dotyczyć; głód jest im obcy. W związku z tym niestety
uznał mój pomysł za chybiony.

Dla nas, czytelników z Zachodu należących do klasy średniej, głód jest


abstrakcją. Rzeczywistością jest dla Aishy, Husseny, Kadi, Mohameda. Dla nas
jest najmniej dyskusyjną, najbardziej jawną – a jednocześnie jakże dyskretną –
ekspresją świata.
Innymi słowy: jest – dla nas – metaforą, która czasem może się okazać dość
wyrazista.

A przy tym pozostaje trudna.


Przede wszystkim jest wytarta. Nie ma nic bardziej obciachowego
i pięknoduchowskiego, niż słuchać jakiegoś pana lub pani, którzy ubolewają
z powodu głodu w świecie, popijając w tym czasie herbatę – czy nawet nie
popijając.
Jeszcze raz przede wszystkim: niebezpiecznie jest ją przywoływać; balansuje
się na granicy łatwych łez, czułostkowości. O krok od szukania taniej sensacji.
A dalej: niełatwo ją przywoływać, bo dotyczy sytuacji rozgrywających się powoli
i skomplikowanych. Nie pojedynczego zdarzenia, lecz państwa. Przywykliśmy
może myśleć o głodzie jako o wybuchającym nagle kryzysie. Ale żyjemy w świecie
o wiele bardziej kontrolowanym, w którym głód nie jest zdarzeniem, lecz
uporczywym trwaniem, formą życia jednej osoby na siedem – przy czym zawsze
są to inni.
I na koniec: przyczyny są różnorakie, pomieszane, niedające się rozdzielić.
Zwykle pojawiają się bowiem dwa poziomy wyjaśnienia: jeden, zawiły, pełen
subtelności, współzależności: a że ceny, a że subsydia, a że infrastruktura – i tak
dalej. Oraz drugi, podstawowy, brutalny: oto jedna część świata postanawia, że
aby żyć lepiej, może, powinna albo ma ochotę utrzymywać w nędzy pozostałą
część, dzięki czemu wszystkie te mechanizmy istnieją, funkcjonują, dają takie
efekty, jakie dają.
Wreszcie – zawsze istnieje ryzyko moralizowania.

Najgorzej jest przybrać ton moralizatorski.


Najgorzej jest nie przybrać tonu moralizatorskiego.
Jak mówić o czymś, co wszyscy potępiamy i wszyscy darowujemy? Ładne
słowo: darować. Tanie: potępiać.

(Propozycja: nazywajmy głodem nie tylko niemożliwość zjedzenia tego, co


potrzeba, ale także niemożliwość bronienia się przed tymi, którzy mają czegoś
więcej – pieniędzy, urzędów, broni).

Niejednokrotnie w czasie ostatnich dwóch czy trzech lat myślałem o tym, że


opracowywanie książki na temat głodu to niedorzeczność: ustępstwo wobec
metafory.

Można powiedzieć, że głód jest metaforą, ponieważ nie jest tematem dyskusji:
nie pobudza do refleksji – nie słychać, żeby podnosiły się głosy sprzeciwu.
Występować przeciwko – jak to brzmi; przecież nikt nie jest za. Nikt nie okazuje
poparcia, nawet jeśli czyni wiele, aby głód podtrzymywać. Mamy ofiarę bez
sprawcy. Głód wywołuje złudzenie, że jakieś zjawisko może mieć zrozumiałe dla
wszystkich przyczyny, że możemy być jednomyślni, wszyscy naprzód, wszyscy
przeciw głodowi.
Jest metaforą pewnej iluzji. Wszyscy będą ubolewać nad głodem, ale podczas
dyskusji nad sposobami walki z nim ukażą się nieuchronne różnice. Pobierajmy
podatek Tobina od transakcji walutowych, otwórzmy szerzej rynek, zabrońmy
spekulacji żywnością, wyślijmy ekspertów, którzy uczyliby, jak się obchodzić
z konkretnym ziarnem, szykujmy paczki żywnościowe, przejmijmy władzę,
utrzymajmy władzę, wysyłajmy paczki.
Można by zatem powiedzieć, że głód jest najwyższą metaforą ubóstwa, jego
absolutnie bezdyskusyjną ekspresją. Ubóstwo, jak zdążyliśmy zauważyć, to
sprawa względna. Dla jednych ubóstwem jest to, co dla innych byłoby dostatkiem,
a dla jeszcze innych nędzą absolutną. Głodu natomiast nie da się relatywizować.
Głód stanowi najbardziej ewidentną postać ubóstwa, punkt, w którym ustają
wszelkie dyskusje. Można dyskutować o wielu rzeczach; nikt jednak nie podważy
stwierdzenia, że spożywać mniej niż 2100 kilokalorii dziennie to wyniszczać się,
że cierpieć głód to znosić cierpienie najgorsze.
Głód to ubóstwo, które nie może zostać poddane pod dyskusję,
zrelatywizowane.

Można by powiedzieć, że głód jest metaforą podziałów: wyraźną granicą


rozdzielającą ich i nas; tych, którzy posiadają, i tych, którzy nie posiadają; tych,
którzy posiadają, i dlatego nie posiadają inni; tych, którzy nie – i tych, którzy
wtedy tak. Ekologia dlatego jest tak przekonująca, że zawsze wydaje się ciążyć
wszystkim w jednakowy sposób: kiedy wzrosną temperatury, wszyscy będziemy
się tak samo smażyć – choćby to była nieprawda. O ile zagrożenia typu
ekologicznego mają charakter najbardziej egalitarny – i dlatego tak łatwo je
zrozumieć – o tyle głód wprost przeciwnie, jest zagrożeniem o najbardziej
klasowym charakterze. Bardzo wielu z nas pozostaje z dala od tego tematu.
Dlaczego zatem miałby to być nasz problem?

Moralność, wina, wstyd?


Ktoś powiedział, że istnieją dwa typy kultur: kultury oparte na poczuciu winy –
na przykład judeochrześcijańska – i oparte na poczuciu wstydu, jak japońska. Czy
wobec masowego głodu mamy w sobie więcej chrześcijanina czy obywatela
Nipponu? Tym, co boli, jest własne sumienie czy cudze spojrzenie?

Nic z tych rzeczy, nic?


(Propozycja: nazywajmy głodem nie tylko niemożliwość zjedzenia tego, co
potrzeba, ale także bezsilność człowieka zmuszonego do wykonywania zajęć,
których jako zbyt męczących, budzących wstręt, uwłaczających – większość z nas
absolutnie by się nie podjęła, zmuszonego żyć życiem, które by nas zmiażdżyło,
gdyby miało stać się naszym udziałem).

Max Weber pisał, że dla protestantów bogactwo jest znakiem łaski ich Boga –
a zatem ubóstwo oznacza brak łaski. Biedni to w takim razie ci, którzy w jakiś
sposób na to zasłużyli: bo nie zrobili tego, co trzeba, bo pilnością i pracowitością
nie zyskali przychylności boskiej, potrzebnej, by biednymi nie być. Na pół dzicy
Hindusi czy Afrykańczycy zasłużyli na biedę: są bowiem nieokrzesani, źli, leniwi.
Nie spotkałoby ich to, gdyby pracowali.
Z wszystkich narracji stworzonych przez kapitalizm w celu usprawiedliwienia
siebie żadna nie przemawia dobitniej i skuteczniej niż ta, głosząca, że ci, którzy
zarabiają najwięcej, to ci, którzy sobie na to zasłużyli, okazali się najbardziej
inteligentni, pracowici i wytrwali. Zarabianie pieniędzy jest owocem zasług –
a zysk zdobywany przez zasługę usprawiedliwia wszelkie nierówności. Czemuż
mielibyśmy krytykować kogoś tylko dlatego, że robi to, co robią wszyscy, lepiej niż
wszyscy? Albo brać odpowiedzialność za to, że inni robią coś tak źle, robią czegoś
niewiele?

Metafora: najbardziej brutalna, bezpośrednio zrozumiała metafora pogardy,


jaką niektórzy żywią wobec innych, odrazy wobec ich losu, metafora nieszczęścia
i krzywdy z powodu niemożności zdobycia tego, co podstawowe. Dla nas,
czytelników, sytych mieszkańców Zachodu, głód jest metaforą postawy
zatytułowanej: guzik mnie to obchodzi. Albo pół guzika, trzy czwarte – proszę nie
myśleć, ja daję tym, którzy tam jeżdżą i pomagają. Postawy na pewno solidnie
uzasadnionej i opartej na teorii – trzeba tylko mieć czelność ją reprezentować.
Jest to również bezduszna metafora dla niektórych spośród ludzi dotkniętych
głodem: gówno ich obchodzę, wszystko im jedno, czy zdechnę; dla nich nie
istnieję. Oby oni nie istnieli dla mnie.
(Propozycja: nazywajmy głodem nie tylko niemożliwość zjedzenia tego, co
potrzeba, lecz również dopuszczalność zamieszkiwania w domach, których
większość z nas domem by nie nazwała).

W krajach bogatych głód był zawsze sztandarem sił lewicowych, które


posługiwały się nim jako argumentem usprawiedliwiającym dążenia do zmiany
porządku społecznego. Teraz kojarzy się raczej z aktywnością tych, którzy mają
przede wszystkim dobre intencje, grup odrzucających przynależność czy
reprezentację polityczną: międzynarodowych instytucji, organizacji
pozarządowych, różnych Kościołów.
W krajach bogatych walka o chleb jest odruchem archaicznym obrazującym
zmagania przodków. Dziś przedmiotów żądań jest wiele, są rozmaite. Może
również z tego powodu problem głodu stracił w tych krajach wagę polityczną,
stając się pustym hasłem, na pół martwym pojęciem, obrazkiem z pocztówki
przeznaczonej dla innego rodzaju turystów.
Dlatego w tych krajach głód jest nie tylko metaforą ubóstwa – cudzego. Mówi
też o przeszłości.

Obrazuje zagrożenie: wróci głód i będzie po nas.


Weźmy na przykład Hiszpanię, teraz.

Głód pełni także inną nieocenioną funkcję społeczną. Ludzie głodujący gdzieś
indziej pokazują, o ileż lepiej żyje się nam, zintegrowanym ze sobą ludziom
Zachodu, niż tamtym, prymitywnym, pozbawionym naszej historii, naszej
kultury, naszych instytucji.
Są oni Innym par excellence, tym, który swoim nieustającym cierpieniem
przypomina nam, jak dobrze robimy, będąc tym, kim jesteśmy – i jak
niebezpiecznie byłoby to zmieniać.

(Propozycja: nazywajmy głodem nie tylko niemożliwość zjedzenia tego, co


potrzeba, lecz również ryzyko śmierci z powodu chorób, które można wyleczyć
zażytym w porę lekarstwem wartym 20 pesos).

Można by zatem powiedzieć, że głód jest najbardziej ekstremalnym wyrazem


ubóstwa – obejmującego tyle innych rzeczy, takich jak choroby, rozmaite
strapienia, przegrane, złudzenia, podeptane nadzieje, woda niezdatna do picia,
poranki pełne zgryzoty, cios, jeden, drugi, kolejny, praca przez dwanaście, przez
piętnaście godzin, radość z dzieci, choroba dziecka, spotkania, rozstania,
przemoc, oczekiwania...

(Propozycja: nazywajmy głodem nie tylko niemożliwość zjedzenia tego, co


potrzeba, lecz również niezdolność wyobrażenia sobie form działania, poprawy
warunków życia, jakiejkolwiek przyszłości).
ciosy
kolejne ciosy

A równocześnie: trzeba mieć naprawdę czelność, żeby nazwać głód metaforą.


Już by mi powiedzieli na osiedlu: Idź, powiedz tym Czarnym, że są tacy
wychudzeni, istne szkielety – z powodu metafory.
.

1
Patrzą na mnie, śmieją się, znowu patrzą. Śmieją się i rozmawiają: piętnaścioro
dziennikarzy siedzących przy fornirowanych stołach ustawionych w podkowę
w bezdusznej sali śmieje się, opowiada różne rzeczy i patrzy na mnie. Robię
dobrą minę do złej gry, uśmiecham się, wzruszam ramionami. Jak słyszę od
swojego tłumacza, Ain zwraca im uwagę, że temat odbierania ziemi musi być
niesłychanie ważny, skoro dla zbadania go przyjeżdżają nawet dziennikarze
z Europy. Dziennikarz z Europy to ja, cudzoziemiec przybywający z daleka.
A śmieją się dlatego, że Malgasze, kiedy nie wiedzą dobrze, co zrobić, po prostu
się śmieją.

Są dziwną nacją. Żyją na wyspie okupowanej niegdyś przez różne ludy, wyspie,
która należy do Afryki, ale nie bardzo do niej pasuje. W charakterystycznym
konturze Afryki, który jako symbol, znak – oglądany we wszystkich afrykańskich
miastach – widnieje na co drugim afiszu co drugiej firmy i co drugiego rządu,
Madagaskar się nie pojawia. Widać potężny, szeroki kontynent, zwężający się ku
dołowi prawie jak Ameryka Południowa, z potężną górną częścią, ale nigdy nie
ma wielkiej wyspy po prawej stronie na dole. Dla Afryki Madagaskar nie jest jej
częścią – choć przecież jest. Dla Madagaskaru też nie jest to oczywiste, ponieważ
pod wieloma względami nie mieści się on w Afryce, w każdym razie nie w haśle
„Afryka”. Antananarywa, stolica kraju, żeby nie szukać daleko, to miasto,
w którym bywa zimno – teraz, w sierpniu, jest dziesięć stopni – w którym nie nosi
się tradycyjnych strojów, nie ma swoistego stylu architektury, w którym
większość ludzi ma rysy polinezyjskie – albo też afrykańskie, chińskie, indyjskie,
europejskie – ubiera się w odpady nowoczesności i pozbawiona jest cech
wskazujących na odrębną przeszłość. W Antananarywie – którą, nawiasem
mówiąc, sami mieszkańcy nazywają Taná – nie zauważa się owych kolorów,
materii, powiewów inności składających się na to, co zwykliśmy ujmować
wspólnym hasłem: Afryka. Nie bez powodu reklamujące Madagaskar
przewodniki wspominają o baobabach, lemurach, lasach – o mimo wszystko
dziewiczej przyrodzie, o tym, czego ludzie tutaj – na razie – nie zdołali
przekreślić.
O Madagaskarze zaczęło się mówić w związku z filmem, który ma już zresztą
dwie kolejne części i znany jest chyba wszystkim. Obejrzałem go. W Madagaskarze
czwórka pierwotnie dzikich, teraz bardzo nowojorskich zwierząt z ogrodu
zoologicznego w Central Parku trafia w czasie morskiej podróży na brzeg
tropikalnej rajskiej wyspy z bajkowymi krajobrazami, wyspy o nazwie
Madagaskar. Stwierdzają one, że jest to prawdziwa wersja tego, co zawsze można
było oglądać na pocztówkach – pocztówka do kwadratu. Lemury, miejscowe
zwierzęta mówiące charakterystycznym akcentem, przyjmują je chętnie
i troszczą się o nie w nadziei, że znajdą w nich obrońców przed złymi
zwierzętami, które chcą je zjeść. Wówczas lew z zoo, który dotychczas był tylko
karykaturą Amerykanina, uświadamia sobie, że jest lwem i że w związku z tym
wszystkie pozostałe zwierzęta są dlań tym, czym być powinny: befsztykami. Dla
króla dżungli inni są pożywieniem.

Jako że jednak Madagaskar jest filmem dla dzieci, lew objada się na koniec
sushi, a biali przyjeżdżają tu dziś, żeby zobaczyć to, co już widzieli u Disneya albo
na kanale National Geographic, lub spędzić tydzień na tych plażach, które nie
należą do żadnego kraju, ponieważ oferują te same co wszędzie palmy, chaty,
leżaki, drinki mojito i margarita, speed-drinks, fast-fucking, slow-burning, biały
piasek, turkusowe morze.

Pocztówka, jako współczesna mekka, powinna uwierzytelniać sukces.


Pocztówka – wyraźny cel.

Tymczasem Taná to ciąg szerokich, brudnych ulic, a pomiędzy nimi kwartały


domków, drewnianych albo z innych materiałów, więcej niż wąskie przejścia,
śmietniska i stojąca woda. Taná jest miastem ubogim, pozbawionym nawet
uroku folkloru. Miastem bez drzew – wszędzie beton, asfalt, blacha i brud. Tak
biednym, że nie ma w nim nawet pucybutów. Pensja minimalna – o której próżno
marzyć sporej części ludności – wynosi 90 tysięcy ariary – 40 dolarów.
Pięćdziesięciokilogramowy worek ryżu kosztuje 50 tysięcy; worek taki może
starczyć dla rodziny na miesiąc – pod warunkiem, że rodzina nie jest zbyt liczna.
Tego ranka zimno jest bardzo dokuczliwe, ludzie chronią się przed nim, jak
mogą – ten przykrywa się kocem, ów starym szlafrokiem, jeszcze inny owija się
w kolorowy ręcznik, na głowie wszelkiego typu czapki – ale wielu jest boso. Drogą
prowadzącą na targ idzie dziewczynka, poganiając stadko kilkunastu gęsi, stary
człowiek drepcze, ciągnąc wyładowany wózek, przechodzi dwóch chłopców,
niosąc worki śmieci na głowach, sześć kobiet sprzedaje racuchy. Na targu ruch:
kury, pomidory, dynie, truskawki, gwajawy, buraki, główki sałaty, jeszcze więcej
sałaty, herbata, pszenne bagietki, wiązki wanilii w laskach, maniok, ziemniaki,
wianki kiełbasek, gazety, ostrygi, worki ryżu z Indii, ręcznie wyplatane sznury,
orzeszki ziemne – góry orzeszków ziemnych, plastikowe wiadra, ładowarki do
telefonów; a jeszcze możliwość porozmawiania przez komórkę, odblokowywanie
komórek, torby z węglem, banany, czarne, zielone, żółte, pirackie DVD, ołówki
i zeszyty, globusy z prawie wszystkimi krajami, długaśne żebra zebu, ciemne
mięso zwierzęcia. Mięso zebu jest ciemnoczerwone, niemal czarne, ale muchy nie
mają wobec niego żadnych uprzedzeń. Idę, jestem potrącany, potrącam, na
jednym ze straganów kupuję herbatniki waniliowe, nie smakują mi, daję je
siedzącemu na chodniku dziecku. Kiedy dociera do niego, że dostało ciastka,
twarz mu się rozjaśnia uśmiechem. Miło mi widzieć ten uśmiech, niemiło
uświadomić sobie, że kupuję gest wielkoduszności za to, czego mi zbywa – znów
jestem śmieciem.
I wszędzie, wszędzie dookoła stosy, góry ubrań, spódnic, spodni, bluzek,
swetrów używanych – noszonych przez nie wiadomo ile osób – wygniecionych aż
do całkowitego zniszczenia: ubrania po zmarłych, odpady, które bogaty Zachód
wysyła do Afryki.

– Kupi coś pan ode mnie?


– Nie, dziękuję.
– Na pewno coś by pan chciał kupić.
Taná jest strychem, piwnicą, wysypiskiem, cmentarzyskiem przedmiotów –
przeznaczeniem martwych rzeczy z Zachodu. Samochody, na przykład renault 4
czy citroën 2CV, które ze świata zniknęły kilkadziesiąt lat temu, jeżdżą tu po
ulicach, pomalowane na śmietankowo, jako taksówki. Można by sądzić, że
zagubiły się w czasie, ale zmieniły tylko przestrzeń, wylądowały tutaj. Stare
komputery, ciężkie kwadratowe telewizory i oczywiście stosy butów, ubrań. Taná
mogłaby być – jeśli coś takiego w ogóle istnieje – biedą w stanie czystym, bez
osłony tradycji, stylu, umiejscowienia: oto tysiące ludzi korzysta z atrybutów
Zachodu, zdegradowanych, zniszczonych – owych martwych przedmiotów,
starych ubrań, z powodu których pozostali bez pracy tutejsi krawcy i krawcowe
obszywający niemal wszystkich.
Cywilizacja śmieci i jej problemy.
– Wiem, wiem, że pan chce. Biali zawsze chcą coś kupić.

Jakiś chłopiec żebrze, wyciągając rozdartą czapkę. Wypadną mu wszystkie


monety, myślę – chyba że nie liczą się dla niego pieniądze; może chce tylko
widzieć, że ktoś mu coś daje, zresztą nie mam pojęcia. Ale jak pomyślisz,
zrozumiesz: na Madagaskarze w obiegu nie ma monet. Najniższy nominał to
banknot wartości 100 ariary, około 4 centów amerykańskich. Chłopiec z czapką –
ośmio-, może dziewięcioletni – ma gęste, sterczące włosy, jest bosy pomimo
chłodu. Stoi obok drzwi do szkoły – na zewnątrz.
Wewnątrz przy tych samych drzwiach, pod obłażącą z farby ścianą czeka
nauczycielka. Schodzą się dzieci, nauczycielka wita je po imieniu, głaszcze po
głowach. Potem mówi mi, że to nie do uwierzenia.
– To nie do uwierzenia, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z ich stanu.
Sylviane jest nauczycielką w pierwszej klasie; dwadzieścia parę lat, niewysoka,
grube wargi, ubrana jest w ciężki granatowy sweter z wytartymi dziurami na
łokciach.
– Rok temu organizacja pozarządowa zaczęła nam dostarczać śniadania. Nie
wyobraża pan sobie, jak się poprawiły wyniki w nauce. Przedtem byłyśmy do tego
stopnia przyzwyczajone, że idzie im słabo, że umknęła nam przyczyna: dzieci nie
mogły się w ogóle skupić – tak były głodne.

Poza tym, jak jej wytłumaczono, dzieci nie dlatego są niewyrośnięte, że


Malgasze odznaczają się na ogół niskim wzrostem – one po prostu jedzą mniej,
niż powinny. Uświadomiła jej to kobieta z organizacji: te same dzieci, dobrze
odżywione, byłyby o 10–15 centymetrów wyższe.
– Trudno opisać, jak zrobiło mi się przykro – mówi Sylviane.
Dodaje, że niskie dziewczęta rodzą dzieci przed ukończeniem piętnastego czy
szesnastego roku życia, kiedy nie osiągnęły jeszcze pełnego wzrostu, i że również
dlatego ich dzieci są małe; one same zaś przestają rosnąć. Kiedy dziewczyna
urodzi dziecko, więcej nie rośnie, mówi Sylviane. Tak słyszała.
– Nie rosną już, zostają takie niziutkie na zawsze.

W Taná, tak w jak w całym kraju, połowa dzieci jest niedożywionych: większość
dlatego że nie otrzymuje dostatecznej ilości pokarmu, sporo dlatego że je tylko
ryż, to zaś nie wystarcza dla zaspokojenia potrzeb żywieniowych, nie pozwala
rosnąć zdrowo i rozwijać całego potencjału. Perrine Burnod, pracująca w jakże
francuskiej, jakże formalnej instytucji – Centre de Coopération Internationale en
Recherche Agronomique pour le Développement, CIRAD – tłumaczy mi, że 80
procent ludności żywi się wyłącznie ryżem i że kiedyś Madagaskar produkował
cały konsumowany przez siebie ryż, ale to się skończyło.
– Teraz znaczna część jest importowana, a coroczna dyskusja na temat ilości
i ceny sprowadzanego ryżu jest najważniejszą dyskusją polityczną i ekonomiczną
w kraju. Jeśli import jest zbyt duży i cena spada, godzi to w producentów
miejscowych, którzy nie mogą sprzedać towaru po cenie adekwatnej do włożonej
pracy; jeśli jest zbyt mały, ich zyski są mniejsze, a krajowi grożą niedobory –
wyjaśnia.
Dodaje również, że wielcy importerzy zagnieździli się w centrum władzy na
Madagaskarze i stamtąd kontrolują interesy. A w tym roku, na przykład, z ceną 50
tysięcy ariary za pięćdziesięciokilogramowy worek, już po prostu przesadzili.
Sporej części ludności nie stać na zapłacenie takiej ceny.
– To smutne. A ja myślałem, że po prostu tak wyszło.
Madagaskar liczy 22 miliony mieszkańców; trzech na czterech żyje poniżej
granicy ubóstwa – wyznaczonej, dość skromnie, na poziomie 475 tysięcy ariary,
234 dolarów albo dziewięciu i pół pięćdziesięciokilogramowych worków na rok.
Tak więc przeciętny Malgasz wydaje ponad trzy czwarte swoich pieniędzy na
zakup żywności. Sytuacja poprawiła się na początku tego wieku; po roku 2008
znowu się pogorszyła.
„35 procent ludności cierpi głód; na wsi liczba ta wzrasta do 47 procent”, pisał
w 2011 roku w raporcie z misji na Madagaskarze ekspert ONZ do spraw prawa do
żywności, Olivier De Schutter.

– Teraz, kiedy wiem, jak jest, ogarnia mnie nienawiść.

Przede wszystkim od czasu kryzysu politycznego na Madagaskarze


w 2009 roku pomoc humanitarna i rozwojowa została znacznie ograniczona. Tak
postanowiły państwa zachodnie, pragnąc, poprzez wywierany w ten sposób
nacisk, skłonić kraj do powrotu do demokracji. Sumy wysyłane w ramach pomocy
stanowiły połowę budżetu Madagaskaru. Zniknęły. Środki przeznaczane na
ochronę zdrowia zmniejszyły się o 45 procent, na edukację – prawie o tyle samo.
A Stany Zjednoczone wycofały się z traktatu handlowego, na mocy którego
zbudowane na wyspie niewielkie fabryki tekstylne miały wysyłać swoje produkty
do USA bez cła. Fabryki zamknięto, tysiące robotników zwolniono. Wielu osobom
zatrudnionym na państwowych posadach – nauczycielom, lekarzom, ratownikom
medycznym – w związku ze zmniejszeniem pomocy zewnętrznej obcięto część
pensji; zaczęły się strajki. To swego rodzaju paradoks: tysiące ludzi, biedoty,
robotników, cierpi, ponieważ demokracje zachodnie postanowiły bronić w ich
kraju demokracji.

W kawiarniach Taná wolno palić. Przede wszystkim palą biali. Jedną z dobrych
stron życia w Tym Innym Świecie jest to, że nie ma tylu regulacji prawnych, a jeśli
ktoś jest biały, wiele przepisów w ogóle go nie obowiązuje. W jednej z kawiarni
w Taná, tak francuskiej, że nie znajdzie się już takiej we Francji, Sophie Cazade,
przedstawicielka na Madagaskarze Action contre la Faim, ACF, opowiada mi,
w jaki sposób doprecyzowuje się plan rozwoju półpustynnego rejonu na południu
wyspy, jak długo badano życie tamtejszej ludności, aby można jej było lepiej
pomóc.
Organizacja chciałaby się zająć paroma kwestiami. Przede wszystkim ułatwić
dostęp do wody pitnej – ponieważ brak czystej wody stanowi jedną z głównych
przyczyn wszystkich tych chorób, którym da się zapobiec, a które powodują
milionowe zgony. Członkowie organizacji zadają sobie jednak pytanie: kiedy już
pomogą ludziom wykopać studnię czy kanały, kto i jak będzie zarządzał ujęciem
wody? Naturalnym odruchem organizacji pozarządowej takiej jak ta byłoby
powołanie jakiejś demokratycznej instytucji i zapewniającej szerokie
uczestnictwo, ale społeczeństwo miejscowe tak nie funkcjonuje. Czy w takim
razie nie powinni się dostosować do tutejszych zwyczajów, żeby woda na pewno
docierała tam, gdzie trzeba? A jeśli tak, to czy dobrą rzeczą jest akceptacja
i wsparcie tradycyjnych, autorytarnych form życia społecznego? Czy też lepiej się
przeciwstawić, nawet jeśli miałoby to wywołać opór ze strony tych ludzi, a na
dodatek utrudnić dostęp do wody?
Organizacja chciałaby także poprawić wydajność rolniczą, ucząc ludzi nowych
technik i ewentualnie zaopatrując ich w nowe narzędzia. Ważne jest, aby mogli
produkować więcej i aby ich uprawy stały się bardziej zróżnicowane. Sophie
mówi, że członkowie organizacji zamierzają zachęcać rolników, by uprawiali
owoce i warzywa, wzbogacając swoją dietę, nadwyżkę zaś sprzedawali na targu.
Skąd jednak mieć pewność, że głowa rodziny, zamiast wykorzystać te dodatkowe
pieniądze na poprawę wyżywienia i stanu zdrowia – co jest celem działań
organizacji pozarządowych – nie wyda ich na zakup zebu? Sophie wyjaśnia mi
rolę bydła zebu w tej kulturze: ludzie nie korzystają z pracy bydła przy uprawie
roli – nigdy tego nie robili; piją mleko zebu tylko przez kilka miesięcy – w czasie
długiej pory suchej bydło nie daje bowiem mleka; nie używają nawozu jako opału,
nie użyźniają nim pól. Zebu są oznaką bogactwa, nawóz również; dlatego trzyma
się w stajniach pół metra łajna, żeby pokazać, na co rodzinę stać. Zebu nie
stanowią siły pociągowej ani pożywienia; są znakiem statusu społecznego
właściciela, czymś, co może zostać w kryzysowym momencie sprzedane,
wymienione na żonę, na materiały potrzebne do zbudowania rodzinnego
grobowca, zjedzone z okazji ślubu czy pogrzebu. Co więc zrobić, żeby mimo
wszystkich wysiłków podejmowanych przez członków organizacji nie skończyło
się na tym, że ludzie, zamiast więcej pieniędzy i żywności, będą mieli więcej
zebu – nie zmieniając sposobu odżywiania?, zastanawia się Sophie, i dochodzi do
wniosku, że najlepiej byłoby, gdyby kobiety – które nie zajmują się zebu – przejęły
kontrolę nad tymi dodatkowymi dochodami. Organizacja właśnie obmyśla taki
plan działania. Będzie się zachęcać kobiety, żeby same działały aktywniej, na
przykład sprzedawały na targu nadwyżkę owoców albo wyplatały koszyki
z wikliny; pieniądze nie zostaną wówczas wydane na bydło, lecz przyczynią się do
„obiektywnej” poprawy ich życia.
– A jeśli dla tych ludzi najbardziej odczuwalna poprawa to posiadanie większej
liczby zebu?
– Nie wiem. Zawsze się nad tym zastanawiamy. Ale my nie działamy w ramach
Akcji na rzecz Zebu, tylko Akcji przeciw Głodowi – uśmiecha się Sophie.
Mówi też, że członkowie organizacji będą namawiać do przedłużenia okresu
karmienia piersią, co wpłynie na poprawę stanu zdrowia dzieci poniżej drugiego
roku życia, z których ponad połowa jest chronicznie niedożywiona. Obawiają się
jednak oporu, ponieważ jest to społeczność bardzo niechętna zmianom. Ludzie
boją się nowości. Mogłyby się one nie spodobać przodkom – którzy oczekują od
kolejnych pokoleń naśladownictwa – i ściągnąć ich zemstę. Poza tym Malgasze
żyją jakby na krawędzi przepaści w takim poczuciu zagrożenia, że wszelka
zmiana budzi w nich lęk przed zepchnięciem w otchłań.
I jeszcze coś: na każde rozwiązanie znajdzie się problem. Niemniej jest to
sprawa naprawdę fascynująca – owa skromna i zuchwała jednocześnie próba
przeprowadzenia istotnej zmiany w sposobie życia mieszkańców niewielkiego
regionu w niewielkiej prowincji niewielkiego kraju. Duma na myśl, że jest się do
tego zdolnym i że te sto tysięcy ludzi będzie w związku z tym żyło lepiej;
konieczność pogodzenia się z faktem, że to tylko sto tysięcy spośród dwudziestu
kilku milionów.

Nuro leży oparty o zwalony niebieski mur. Szeroki nos, kędzierzawe włosy,
brudny podkoszulek; uśmiecha się. Sądząc z twarzy i torsu, ma piętnaście lat; ale
jego nóżki są chude jak patyki. Nuro, jeśli się porusza, to przy pomocy rąk. Mówi,
że jak był mały, zachorował, a potem mama wróciła do swojej wioski, a jego
zostawiła z innymi dziećmi. Miała już kilkoro i pewno nie mogła się zajmować
wszystkimi i jeszcze nim; ale dla niego to już bez znaczenia, żyje wśród kolegów
z ulicy i matka nie jest mu potrzebna.
Nuro ma bystre oczy i żywy uśmiech. Jego stopy są całe w strupach, a dłonie
przypominają skorupę. Chcę spytać go, jak się żyje z takimi nogami, bez nóg,
z takimi nogami, bez nóg, i na ulicy – ale nie mam odwagi; czuję ból.
– A co z jedzeniem?
Mało, odpowiada Nuro, który chyba mnie nie zrozumiał. Mówi, że je niewiele,
co mu ktoś da, co mu znajdą koledzy; poza tym żebrze, i czasem coś dostanie,
a czasem nic. I opowiada kolegom różne historie.
– Opowiadam im, znam różne historie.
Opowiada, co się dzieje na ulicy, kto kiedy przeszedł, co kto ma i co niósł –
a może się przyglądać, bo jego samego ludzie nie widzą, jakby nie istniał. Zdaje
relację kolegom, więc kiedy oni coś znajdą, dają mu, i dlatego ma co jeść. Na
koniec mówi, że zawsze chciał mieć rower, że jego życie wyglądałoby wtedy
zupełnie inaczej.

2
Dziennikarze ciągle się śmieją: patrzą na mnie i śmieją się.

Sala, w której się zebrali, znajduje się w budynku o nazwie Tokovato. W tym
ogromnym, nieco poczerniałym budynku należącym do pewnego zakonu
żeńskiego piętnaścioro dziennikarzy z całego kraju odbywa dwudniowy kurs
mający naświetlić im temat przywłaszczania ziemi przez zagraniczne firmy.
Ain, który wygłasza pogadankę, to Hieriniaina Rakotomalamala, osoba
odpowiedzialna z ramienia Malgaszów za badania i komunikację w Solidarité des
Intervenants sur le Foncier, SIF, członek International Land Coalition,
Międzynarodowej Koalicji na rzecz Ziemi. Mówi z zaraźliwym entuzjazmem. Jest
młodym inżynierem rolnikiem – bródka, okulary, adidasy, białe zęby –
przekonanym, że robi to, co powinien, nawet jeśli to wciąż za mało. Piętnaścioro
dziennikarzy siedzących przy stołach ustawionych w podkowę – przed każdym
napisany ręcznie bilecik – to dwunastu mężczyzn i trzy kobiety. Wszyscy około
trzydziestki, oprócz jednego mężczyzny, niemal starego, chudego, w czapce
z przybrudzonym białym daszkiem, oraz jednej kobiety, grubej, z pomalowanymi
paznokciami, z których schodzi lakier. Na twarzy kobiety widać ślady przebytych
cierpień. Jest zimno, dziennikarze zapinają kurtki. Ain peroruje spocony:
– ...Właśnie musicie sprawdzić, jakie są warunki, w każdym przypadku. Na
przykład hinduska firma Varun przekazuje swoim pracownikom – właścicielom
nabytej przez nią ziemi – trzydzieści procent zbiorów, ale z tych trzydziestu aż
siedemdziesiąt procent muszą oni sprzedać firmie, po cenach przez nią
ustalonych.
Dziennikarze uśmiechają się, wymieniają porozumiewawcze spojrzenia:
dobrze, jeśli zło jest tak widoczne. Ain tłumaczy jednak, że często nie tak łatwo się
tego zła dopatrzyć; trzeba sprawdzać, dowiadywać się, uczyć. Mówi, cytując
Ludwika Pasteura, że „fakty przemawiają do nas tylko wówczas, kiedy jesteśmy
przygotowani do ich zrozumienia”. Pyta ich, czy wiedzą, kto to był Ludwik
Pasteur. Chemik, który odkrył nieprawdopodobne rzeczy w swoim mikroskopie –
wyjaśnia – ponieważ wiedział, czego szuka.
– Najważniejsze, to uświadomić sobie, jak działa system wywłaszczeń. Wtedy
będziemy mogli zrozumieć związane z nimi fakty, te, które uda nam się poznać.
Stwierdza, że celem sesji jest uruchomić system informacji dotyczącej ziemi,
stworzyć wielką sieć, aby mieć pojęcie na temat tego, co się dzieje. Przyniosłoby
to korzyść wszystkim: ziemia na Madagaskarze nie przechodziłaby w obce ręce,
dziennikarze – wy, zwraca się do nich – zyskalibyście nowe, gorące tematy, SIF –
my, z SIF-u, moglibyśmy dalej kontrolować i ujawnić nieprawidłowości. Jeden
z zebranych – zadbane dłonie, krótko ostrzyżony, błękitna kurtka z wypchanymi
ramionami – wtrąca, że obawia się kłopotów ze strony pracodawcy:
– W moim rejonie działa firma chińska, która prowadzi wyrąb drewna
egzotycznego. Chińczycy codziennie wywożą ciężarówki drewna, i wiem, że płacą
właścicielowi gazety, dla której pracuję, żebym nic nie pisał na ten temat. Więc co
mam robić?
Inni patrzą na niego, kiwają głowami z minami mówiącymi: u mnie jest tak
samo. Jakaś kobieta – bardzo młoda, włosy ma prostowane, na rękach
pierścionki – wstaje i mówi tamtemu, że jeśli chce się nazywać dziennikarzem,
niech będzie dziennikarzem. Słychać śmiechy, ten i ów poprawia się na krześle.
Mężczyzna w kurtce mówi, że od razu po niej widać, że nie ma rodziny na
utrzymaniu.
– Ale będę miała.
– Najpierw trzeba mieć męża – odparowuje tamten.
Dziewczyna bierze głębszy oddech; jeszcze chwila, a pośle go do wszystkich
diabłów. Ain uznaje za konieczne interweniować:
– Potem o tym pogadamy. To ważna kwestia, zatrzymamy się nad nią dłużej.
Dziewczyna jednak nie ustępuje:
– Właśnie dlatego trzeba o tym mówić, pisać w naszych gazetach,
gdziekolwiek. Jeśli tego zaniechamy, Chińczycy będą coraz śmielej kupowali
nasze milczenie.
– I nie tylko Chińczycy – mówi ten w czapce z brudnym daszkiem i przez
chwilę wydaje się, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale już się nie odzywa.
Ain stara się nie dopuścić do dalszych kłótni. Mówi dziennikarzom, że ich
praca ma zasadnicze znaczenie, że sprawna sieć informacji może pomóc
uratować tysiące chłopów przed nędzą, głodem, i że najważniejsze to badać
sytuację, zanim będzie za późno. Że często dowiadujemy się o czymś, kiedy już
nic się nie da zrobić, a tamci są wszystkiego świadomi, dlatego próbują utrzymać
sprawę w tajemnicy przed nami. Zastanawiam się, kto to są ci „my”; chudy
dziennikarz po mojej prawej zastanawia się – kto to są „tamci”:
– Jacy „tamci”? – pyta z powagą, nalewając sobie wody do szklanki.
Na stole stoją półtoralitrowe butelki wody mineralnej i szklanki. Chudy
dziennikarz – po trzydziestce, ubrany w dres, z rzadkim wąsikiem i krzywymi
zębami – co dziesięć, piętnaście minut nalewa sobie wody, dokładnie tyle, ile ma
zamiar wypić, i pije. Widać, że wody nie jest za dużo, nie można marnować.
– Różni ludzie – mówi Ain – ci, którzy kupują ziemię, przedsiębiorcy albo
politycy, którzy ją sprzedają, urzędnicy, który otrzymują prowizję, dziennikarze,
którzy biorą pieniądze.
Piętnaścioro dziennikarzy uśmiecha się niepewnie, nerwowo; bardzo są w tym
malgascy.
– Ale jest też wielu takich, którzy chcą się dowiedzieć, ponieważ dopiero jak się
wie, można coś robić. A myślicie, że gdyby naród się nie dowiedział, to co by było
z Daewoo? Nie eksploatowałby naszej ziemi.

Wreszcie powiedział: Daewoo.


Daewoo, padło to słowo.

Przez cały rok 2008 krążyły pogłoski, podejrzenia, pojawiały się okruchy
pewności, niektórzy wiedzieli, że rząd prezydenta Marca Ravalomanany
przekazuje wielkie obszary ziemi firmom zagranicznym, brakowało jednak
dokładnych danych.
Ravalomanana objął władzę po wielu perypetiach: w 2001 roku, jako burmistrz
Antananarywy, w czasie wyborów, wszedł w konflikt z dotychczasowym
prezydentem, admirałem Didierem Ratsiraką. Każdy z nich ogłosił własne
zwycięstwo. Ravalomanana uczynił swoją bazą stolicę, Ratsiraka – miasto
Toamasina, na wybrzeżu. Starcie wydawało się nieuniknione, ale Stany
Zjednoczone, spora część Europy, Bank Światowy oraz Międzynarodowy
Fundusz Walutowy opowiedziały się za Ravalomananą, aprobując go jako
prezydenta. Potem, w czasie jego kadencji, stosowały politykę subsydiów
i inwestowania. Kadencja trwała siedem lat, aż jego następca na stanowisku
burmistrza, średni przedsiębiorca, około trzydziestki, Andry Rajoelina, stanął na
czele opozycji, zdobywając częściowe poparcie narodu. Przyczyną wzrostu
niezadowolenia stała się podwyżka cen ryżu i innych podstawowych produktów,
ale impuls do pierwszej wielkiej manifestacji dało zamknięcie bardzo popularnej
stacji radiowej, należącej do Rajoeliny, oraz wykorzystanie części pożyczki Banku
Światowego na zakup drugiego samolotu prezydenckiego. Miarka przebrała się
jednak, kiedy prezydent podpisał projekt przekazania ziemi na rzecz koreańskiej
firmy Daewoo.
– Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy pewien inżynier rolnik, który
pracuje w stolicy, ale stoi także na czele władz w swojej wiosce na wschodzie
wyspy, dowiedział się od kolegów, że rząd przygotowuje umowę, na mocy której
pewna spółka zagraniczna ma otrzymać ponad milion hektarów ziemi na
Madagaskarze. A dowiedział się dlatego, że tereny te rozrzucone były po całym
kraju, ale kilka tysięcy hektarów leżało na zarządzanym przez niego obszarze.
Opowiada mi o tym – w Paryżu, w XI dzielnicy, w starym domu, w którym
zbiera się wiele grup uchodźców, ludzi zaangażowanych w ochronę środowiska,
alterglobalistów i innych tego typu działaczy – Mamy Rakotondrainibe,
przewodnicząca Collectif pour la Défense des Terres Malgaches – TANY.

Inżynier zainteresował się wówczas całą sprawą, zebrał wszystkie możliwe


informacje i po kilku tygodniach – był rok 2008 – zwołał konferencję prasową,
zamierzając ujawnić aferę. Nie zdołał poznać szczegółów, był jednak pewien, że
chodzi o wielkie obszary. W konferencji wzięły udział tłumy dziennikarzy, ale
niewiele mediów przekazało o niej wiadomość. Inżynier wraz z grupą przyjaciół
nie dali jednak za wygraną. Zaczęli szukać dalszych informacji, rozmawiać z kim
się da, udostępniać kserokopie dokumentów do których udało im się dotrzeć, aż
policja dała im do zrozumienia w sposób aż nadto wymowny, że jeśli nie
zaprzestaną tej działalności, wszystko może się źle skończyć. Wówczas inżynier
zaczął szukać pomocy za granicą – pojechał do Niemiec, a przede wszystkim do
Francji, byłej metropolii, gdzie żyje spore skupisko Malgaszów, i poprosił ich
o włączenie się we współpracę. Wtedy właśnie poznał Mamy.
– Już wcześniej staraliśmy się robić, co możemy, dla naszego kraju,
przeprowadzaliśmy zbiórki żywności, lekarstw, artykułów pierwszej potrzeby
i innych rzeczy; ale kiedy doszły nas wieści o tej sprawie, uznaliśmy, że należy się
włączyć. I powołaliśmy do życia Collectif.
Mamy musi mieć powyżej sześćdziesięciu lat, uśmiecha się łagodnie, ale jej
słowa są twarde.
– Na Madagaskarze ludzie bali się rozmawiać na ten temat. Zwłaszcza po tym,
co się stało w Ankorondrano.
Ankorondrano to wioska położona 90 kilometrów na zachód od stolicy. Na
polecenie bogatego właściciela, który chciał zagarnąć ziemię, policja usunęła
kilkadziesiąt rodzin chłopskich mieszkających tam od dziesiątków lat.
Kiedy Francja zajęła Madagaskar, w 1883 roku, na mocy prawa znaczna
większość ziemi przeszła na własność państwa kolonialnego, które mogło nią
dysponować wedle własnego uznania. Tak samo działo się w wielu innych
koloniach w Afryce. Często system ten zachował się także po uzyskaniu przez
kolonie niepodległości – ziemie zawłaszczone przez władze kolonialne pozostały
w rękach nowych rządów, te zaś pozwalały je chłopom użytkować.
Powoli zaczęto spisywać grunty i określać własność, procedura była jednak
skomplikowana i kosztowna, a przy tym wcale nie wydawała się konieczna –
znaczna część chłopów użytkowała ziemię jak dawniej, nie troszcząc się
o papiery. Wciąż jeszcze połowa chłopów na Madagaskarze zajmuje i uprawia
ziemię, na której gospodarowali ich przodkowie od wieków; stanowi ona część
wspólnej własności w ich wioskach, ale prawnie do nich nie należy.
(Poza tym od czasu uzyskania niepodległości obowiązywał zakaz sprzedaży
malgaskiej ziemi firmom zagranicznym czy obywatelom obcych krajów. W roku
2003, pod naciskiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz Banku
Światowego – mających na względzie rozwój ekonomiczny Madagaskaru, ma się
rozumieć – zmieniono to prawo, uwolniono sprzedaż, pozwalając dokonywać
zakupu ziemi każdemu, kto ma pieniądze. Wówczas okazało się, że tytuł
własności nie jest jednak bez znaczenia).
Teraz brak tytułu własności staje się źródłem największego niepokoju. Ludzie
mają świadomość, że w każdej chwili jakiś adwokacina czy polityk mogą wyrzucić
ich z domu, żeby zagarnąć należącą do nich ziemię i dać ją kto wie jakiemu
vazaha – obcemu.
Albo boją się, że rozmaite formy własności bądź dzierżawy – komunalna,
zbiorowa – nie będą się liczyły w obliczu hegemonii rynku oraz monopolu
własności prywatnej.

W sierpniu 2006 roku w Ankorondrano kilkuset chłopów stawiło opór


bogatemu właścicielowi, który chciał odebrać im ziemię. Interweniowała policja;
w starciach zginęła starsza kobieta. Wywołało to nowy wybuch wściekłości
i kolejne zamieszki, w których śmierć poniosło dwóch policjantów. Rok później
odbył się proces 93 rolników oskarżonych o podżeganie do rebelii, która
pociągnęła za sobą ofiary w ludziach. Sześciu rolników zostało skazanych na
dwanaście lat robót przymusowych, trzynastu – na karę śmierci.
Na Madagaskarze kara śmierci nie jest zwykle wykonywana – zamienia się ją na
dożywocie – ale tym razem postanowiono wykorzystać ten przypadek w celu
przywołania do porządku niezadowolonych. W 2008 roku mało kto ośmielał się
kwestionować decyzje dotyczące własności ziemi. Miejscowi bogacze często
wykorzystywali tę sytuację, aby pomnażać majątek, poza tym wielu z nich było
zausznikami firm zagranicznych.
Mając zapewnione względne bezpieczeństwo w Paryżu, Mamy i jej rodacy
oburzeni planami Daewoo postanowili działać. Umieścili w Internecie petycję
wzywającą do powstrzymania realizacji umowy. Podpisało ją – w Europie – wiele
milionów osób. Na Madagaskarze, opowiada Mamy, ludzie odpowiadali jej
prywatnie, prosili, żeby nie ustępowała, ale przyznawali, że boją się składać
podpis. Zobowiązywali się za to upowszechniać sprawę wśród przyjaciół,
sąsiadów.
Właśnie w tym momencie ukazał się artykuł, dzięki któremu aferę Daewoo
poznał cały świat. Opublikował go, co ciekawe, najbardziej konserwatywny
dziennik ekonomiczny w Europie, „Financial Times”, gazeta, która nigdy nie
wyróżniała się specjalnym zaangażowaniem na rzecz ubogich. Artykuł
zatytułowany był: „Daewoo będzie uprawiać za darmo malgaską ziemię”,
a rozpoczynało go stwierdzenie: „Przedstawiciele południowokoreańskiej firmy
Daewoo Logistics oświadczyli, że nie zamierzają płacić za uprawę kukurydzy oraz
oleju palmowego, choć zajmują na Madagaskarze obszar równy połowie Belgii.
Budzi to niepokój związany z tą największą tego typu inwestycją”. Następnie
powoływano się na pochodzące od firmy informacje, według których umowa
dzierżawy 1,3 miliona hektarów ziemi na Madagaskarze podpisana została na 99
lat. „«Chcemy tam posiać kukurydzę, aby zwiększyć nasze bezpieczeństwo
żywnościowe. Żywność może stanowić w naszym świecie broń», zaznaczał Hong
Jong-wan, dyrektor Daewoo. «Możemy eksportować zbiory do innych krajów albo
w sytuacji kryzysu żywnościowego wysyłać je do Korei»”. Artykuł stwierdzał na
koniec, że kontrakt został już podpisany, że Daewoo nic nie zapłaci, ale stworzy
miejsca pracy i zbuduje infrastrukturę służącą krajowi, i że te 1,3 miliona
hektarów stanowi połowę obszarów uprawnych na wyspie. Nieco dalej autor
artykułu podawał, z mało zrozumiałą satysfakcją, że według Światowego
Programu Żywnościowego ONZ ponad 70 procent ludności Madagaskaru żyje
poniżej granicy ubóstwa, a „około połowy dzieci poniżej trzeciego roku życia
wykazuje problemy rozwojowe spowodowane chronicznym niedożywieniem”.

Pogłoska przerodziła się w ścisłą informację, mającą poparcie w liczbach, lecz


na Madagaskarze nic się nie zmieniało. W połowie grudnia 2008 roku wybuchły
tam zamieszki, których bezpośrednią przyczyną była podwyżka cen żywności,
zamknięcie stacji radiowej i zakup samolotu. Dopiero w styczniu wyraźniej
doszło do głosu żądanie zachowania ziemi uprawianej od stuleci przez przodków.
Na Madagaskarze ziemia to synteza narodowości. Słowo używane na określenie
ojczyzny – tanindrazana – oznacza przede wszystkim ziemię przodków, Vaterland.
Jednozwrotkowy hymn powtarza z nabożeństwem: „O, umiłowana ziemio
naszych przodków, o dobry Madagaskarze, nasza miłość do ciebie nigdy nie
ustanie”.
Wiadomość podziałała jak dolanie oliwy do ognia. W ciągu paru tygodni, po
starciach manifestantów z policją, w czasie których zginęło ponad sto osób, rząd
Ravalomanany upadł. Kilka dni później pod naciskiem opinii publicznej nowy
prezydent Rajoelina ogłosił, że kontrakt z Daewoo został anulowany.

Idea wykorzystania Madagaskaru w celu rozwiązania problemów powstałych


w innych krajach ma rozmaite precedensy. Najokrutniejszy z nich to Madagaskar-
Plan des Reichssicherheitshauptamtes, czyli Projekt Madagaskar, Głównego Urzędu
Bezpieczeństwa Rzeszy, na czele którego stał Reinhard Heydrich. Projekt,
opracowany przez Adolfa Eichmanna w 1940 roku, zakładał „przenoszenie” na
wyspę Żydów europejskich, w liczbie miliona osób rocznie.
Plan był dość skomplikowany: od niedawna okupowana Francja miała oddać
Madagaskar, który przeszedłby pod nadzór SS. Majątek rekwirowany od Żydów
w całej Europie miał pokryć koszty operacji. Transport Żydów odbywałby się na
angielskich statkach handlowych, po zakończeniu operacji Lew Morski, czyli po
zajęciu Wielkiej Brytanii.
Plan nie doszedł do skutku, ponieważ brytyjska obrona przeciwlotnicza
uniemożliwiła inwazję. Jak zawsze zwycięstwo jednych okazało się klęską
drugich – nie mogąc wysłać europejskich Żydów na Madagaskar, Hitler
postanowił dokonać ich eksterminacji. Nastąpiło „ostateczne rozwiązanie”.

Z powodu sprawy Daewoo Madagaskar zapisał się w pamięci tych nielicznych,


którzy sobie takimi rzeczami zaprzątają głowę, jako najbardziej jaskrawy
przykład zawłaszczania ziemi – a także możliwości obrony.

3
„Kupujcie ziemię, już jej nie produkują”, napisał Mark Twain w momencie kiedy
jeszcze była produkowana.

Przez całe dziesięciolecia rolnictwo nie miało wielkiego znaczenia w globalnej


gospodarce i traktowane było jako zło konieczne. W końcu coś trzeba jeść. Nie
przymnażało bogactwa, nie zapewniało prestiżu, nie stwarzało okazji do
innowacji i błyskotliwej wynalazczości, nie wydawało się nowoczesne. Widziano
w nim niewygodny przeżytek zamierzchłych czasów. A gdy ceny artykułów
żywnościowych zaczęły rosnąć i pojawił się lęk przed niedoborem, kraje będące
ważnymi producentami żywności zaczęły się bogacić, a te, które produkowały jej
tylko trochę – obawiać bardziej niż trochę. Potęgi świata zdały sobie sprawę, że
ziemia i woda – zawsze w obfitości i nieszanowane, ukazujące jakby przeszłość
wobec przyszłości razem z jej urządzeniami i technologią – są coraz mniej
dostępne, a przez to coraz cenniejsze.
Na tym polegała zmiana: po dziesięcioleciach lekceważenia rolnictwo wróciło
do łask jako jeden z ważniejszych sektorów gospodarki. Jest to niewątpliwie inny
typ rolnictwa. Tak czy owak, przy wszystkich udoskonaleniach technicznych
ziemi nie da się jednak rozciągnąć, a i woda nie zawsze tryska ze skały.

Zawłaszczanie ziemi – nazywane po angielsku land grabbing – to stosunkowo


niedawna postać bardzo dawnego procederu. Tyle że kiedyś nazywano to
kolonializmem, a mocarstwa zajmujące jakiś teren zatykały tam swoją flagę.
Teraz okupują ziemię, występując pod sztandarami globalizacji i wolnego
handlu – a także pomocy ubogim.
Za pierwszym razem kolonizowały w imię Ewangelii i cywilizacji: należało
edukować i chrzcić dzikich. Teraz przybywają w imię humanitarnego
kapitalizmu. Trzeba nauczyć tych ludzi produkować na serio; w ten sposób
zdołają wejść na rynek, będą mogli kupować więcej rzeczy, a nawet, biedacy,
więcej jeść.

„Zawłaszczenie ziemi polega na przejmowaniu ziemi rolnej przez inwestorów


zagranicznych w celu jej komercyjnego wykorzystania i wiąże się z usuwaniem
z niej ludzi, którzy ją od dawna uprawiali i dla których stanowiło to źródło
utrzymania – podsumowuje Kenijczyk Michael Ochieng Odhiambo w raporcie
zatytułowanym Commercial pressures on land in Africa, przygotowanym dla
International Land Coalition. – A proceder ten nazywany jest zawłaszczaniem,
ponieważ nie przewiduje konsultacji z ludźmi, którzy tradycyjnie na tej ziemi
pracowali, i nie uwzględnia ich interesów”.
Poza tym na ogół produkty tej działalności gospodarczej eksportowane są do
krajów, z których pochodzą firmy dokonujące zawłaszczenia, bądź do innych
krajów bogatych, i nie wchodzą do obiegu lokalnego. Jest to – by wyrazić się
wprost, obrazowo – żywność, której mieszkańcy danego kraju, regionu, nie
dostaną, ponieważ jacyś bogatsi ludzie wywożą ją i sprzedają na własnych
rynkach. Albo którą – mówiąc najbardziej brutalnie – bogatsi odejmują im od ust.
Żadna metafora i tak tego nie odda.

(Po hiszpańsku często tłumaczy się land grabbing jako acaparamiento de tierras –
zagarnianie, grabież ziemi. Sądzę, że czasownik acaparar – zabierać, gromadzić,
zawiera w sobie odcień wyłączności, który tu nie pasuje. Tutaj nikt nie gromadzi.
Tu jest tak, że ci, którzy nie mają prawa do określonego dobra – na przykład
ziemi – wykorzystują swoją władzę, ekonomiczną i polityczną, aby tym dobrem
zawładnąć, przywłaszczyć je sobie. Dlatego wolę używać terminu apropiación de
tierras – zawłaszczenie ziemi).

Kraje, które mogą sobie na to pozwolić – kraje bogate mające niewiele ziemi,
kraje dobrze prosperujące i rozwinięte przemysłowo, kraje uprzywilejowane,
w których ziemia nasiąknięta jest ropą – wysyłają badaczy do Tego Innego Świata,
żeby się rozejrzeli, co tam można kupić. Wielkie korporacje albo rozmaici
awanturnicy też szukają – i znajdują.
Jeśli oceniać to w kategoriach globalnego kapitalizmu, mają do tego prawo: nie
istnieje przepis zabraniający człowiekowi, który ma pieniądze, kontakty, gadane
albo siłę przebicia, gromadzić ziemi, ile zechce, i wysyłać plony własnej kuzynce –
nawet jeśli z tego powodu zamieszkujący tę ziemię chłopi oraz mieszkańcy
okolicznych wiosek i miast zostaną bez jedzenia. Nie ma przepisu, który by do
tego nie dopuszczał.

Państwa i wielkie korporacje zawłaszczają ziemię, ponieważ w pozyskiwaniu


potrzebnej żywności nie chcą być uzależnione od handlu międzynarodowego.
Szukają bardziej bezpośredniego dojścia, gdyż nie ufają mechanizmom rynku:
najwięksi gracze nie mają zaufania do własnej gry. Niektórzy próbują takich
metod, węsząc w tym dobry interes.
– My, producenci, mówimy, że jedyną radą na wysokie ceny są wysokie ceny.
Jedyny sposób na tańsze zboże to, kiedy w Brazylii rolnictwo osiągnie swoje
limity, rozpocząć ekspansję w Afryce. Ekspansja taka wymaga wielkich nakładów.
I żeby te pieniądze się zwróciły, zboże musi być bardzo drogie. Jeśli co roku
dwadzieścia milionów Chińczyków przeniesie się ze wsi do miasta, to ci ludzie
już na wieś nie wrócą i będą musieli kupować żywność. Ten popyt już się nie
cofnie. W takim razie albo świat nauczy się produkować więcej żywności, albo
żywność zrobi się jeszcze droższa.
Tak tłumaczył mi to kilka miesięcy wcześniej, w barze w centrum Buenos
Aires – przy bardzo wytrawnym martini i przekąskach – Iván Ordóñez, w tamtym
czasie ekonomista zatrudniony u największego producenta soi w Argentynie.
– Chwileczkę. Mówisz, że jeśli eksploatacja ziemi w Afryce ma być opłacalna,
ceny zboża muszą wzrosnąć. Jeśli to nastąpi, ziemie te będą jeszcze efektywniej
wykorzystywane, ponieważ ubędzie ludzi: po podwyżce będą umierać z głodu...
– Tak, może tak być. Nie mówię, że wyprowadzona przeze mnie zależność
zawsze funkcjonuje; mówię tylko, że oddaje realną sytuację. To kapitalizm, tak
już jest. Ty jesteś nowoczesny, ja postnowoczesny. Już istnieją fundusze
inwestycyjne operujące w Afryce, ponieważ, oprócz innych rzeczy, ziemia jest
tam tania jak barszcz. No ale jeszcze ludzie muszą udowodnić, że są pożyteczni
dla inwestora.
To więcej niż błędne koło: drobni rolnicy afrykańscy ledwie się utrzymują ze
swojego kawałka gruntu – nie mogą rozszerzyć produkcji z powodu braku
narzędzi, kapitału, infrastruktury. Ale z kolei globalny wzrost cen żywności
sprawia, że eksploatacja tych ziem staje się bardziej opłacalna i pilniejsza dla
wielkiego kapitału. Dlatego wypędza się chłopów, którzy trafiają do miast, gdzie
muszą kupować żywność o wiele drożej, ponieważ jej producenci chcą, aby im się
zwróciła inwestycja, albo, mówiąc mniej oględnie: wyprowadzają towary z rynku,
eksportując je.
W rezultacie chłopi – dla odmiany – jedzą mniej.

Akcja zawłaszczania ziemi przybrała na sile na początku wieku, ale wzrost cen
żywności po 2007 roku nadał jej nową dynamikę.
W ciągu ostatnich piętnastu lat rozmaite korporacje, państwowe i prywatne,
nabyły, wydzierżawiły, uzyskały ogromne obszary ziemi. Dobrze by było móc
napisać „ogromne obszary” i nie musieć uściślać: trudno jest określić dokładnie
ich wielkość. Czasem operacje w ogóle nie są rejestrowane, inne są rejestrowane,
ale nie dochodzi do ich realizacji, jeszcze inne są realizowane, ale nie w takim
wymiarze, jak podano. A często przekazywane grunty nie są dokładnie mierzone
ani opisywane.
W każdym razie liczby są zbyt nieścisłe. Raport opracowany w 2010 roku przez
Bank Światowy – którego nie można posądzić o specjalną napastliwość
antykapitalistyczną – podawał, że do tamtej pory zawłaszczonych zostało 56
milionów hektarów, więcej, niż wynosi powierzchnia całej Hiszpanii. Odnotować
przy tym należy „zaskakujący brak świadomości tego zjawiska i orientacji
w temacie, nawet ze strony instytucji publicznych zobowiązanych do jego
kontroli”, przede wszystkim w krajach, „które odznaczają się słabością instytucji
państwowych i w których nie zostały precyzyjnie określone prawa własności oraz
skuteczne działania regulacyjne”.
Badania prowadzone przez amerykańską National Academy of Sciences
wykazują natomiast, że obszar zawłaszczonej ziemi sięga 100 milionów
hektarów. Sto milionów hektarów to milion kilometrów kwadratowych: tyle, ile
wynosi na przykład powierzchnia Francji i Niemiec albo Włoch, Japonii i Wielkiej
Brytanii.
– Więc, w rezultacie, ile ziemi zawłaszczono?
Spytałem o to parę miesięcy temu Anglika Freda Pearce’a, autora książki
zatytułowanej The Land Grabbers, najpełniej omawiającej temat.
– Nikt tego dokładnie nie wie. Czasem kontrakty, o których informowano, nie
były w ogóle zrealizowane; wielu nie ujawniono. Według Oxfamu jest to obszar
wielkości ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych, około dwustu
milionów hektarów. Ale nie mamy dokładnych danych.

Wiemy tylko, że większość tych gruntów, ponad dwie trzecie, leży w Czarnej
Afryce, na terenie krajów, w których ziemia jest bardzo tania, czasem dostępna
niemal za bezcen, i w których obserwuje się znaczne niedożywienie
mieszkańców. Według sprawdzonych informacji z lipca 2013 roku zebranych
przez Land Matrix Database dziesięć krajów, w których cudzoziemcy nabyli
najwięcej gruntów, to: Sudan Południowy (4,1 miliona hektarów uprawnych),
Papua-Nowa Gwinea (3,9 miliona), Indonezja (2,7 miliona), Kongo (2,6 miliona),
Mozambik (2 miliony), Sudan (2 miliony), Etiopia (1,4 miliona), Sierra Leone (1,4
miliona), Liberia (1,1 miliona) oraz Madagaskar, który zszedł do 1 miliona
hektarów dzięki naciskom uniemożliwiającym podobne działania.
Za tymi krajami idą Benin, Tanzania, Kenia, Mali – niemal wszystkie należące
do najbiedniejszych krajów świata, z najwyższym procentem osób
niedożywionych. Liczba chłopów wyrugowanych z ziemi jest jeszcze trudniejsza
do ustalenia – i z reguły nie pojawia się w raportach.

Mniej więcej jedna trzecia tej ziemi wykorzystywana jest do uprawy żywności,
a z jednej trzeciej pozyskuje się surowiec do biopaliw. Nie zawsze jednak da się to
wyraźnie rozgraniczyć: wiele tych obszarów przeznacza się na tak zwane flex
crops – uprawy zmienne, wykorzystywane do różnorakiego użytku: jako żywność
dla ludzi, pasza dla zwierząt, surowiec przemysłowy bądź paliwo. Największe
możliwości daje soja, trzcina cukrowa, kukurydza i olej palmowy.
Na pozostałej trzeciej części prowadzi się eksploatację drewna, uprawę
kwiatów, a także podejmuje tę szczególną współczesną działalność polegającą na
ochronie dziewiczych w zasadzie lasów w celu pozyskania tak zwanych kredytów
węglowych. Chodzi o skompensowanie – dzięki owym zielonym plamom
obszarów nieużytkowanych – emisji gazów cieplarnianych, za którą
odpowiedzialne są fabryki w krajach bogatych. Strefy te pozostają ubogie, jałowe
i z punktu widzenia zamieszkujących je ludzi bezużyteczne, aby wyrównane
zostały straty w środowisku naturalnym spowodowane przez tych, którzy
zarabiają coraz więcej.

„Ziemia w Afryce zaczyna być traktowana jako miejsce rozwiązywania tanim


kosztem cudzych problemów, obszar, na którym inne rejony świata mogą
produkować bez wielkich nakładów to, co im potrzebne”, napisał niedawno
profesor Oksfordu David Anderson.

Reszta zawłaszczonej ziemi rozkłada się między Azję Południowo-Wschodnią –


Kambodżę, Laos, Filipiny – oraz Amerykę Łacińską.
Obszarem budzącym teraz największy apetyt jest jednak sawanna gwinejska,
zajmująca cztery miliony kilometrów kwadratowych – 400 milionów hektarów,
niemal dwa razy tyle co Argentyna – i rozciągająca się od Oceanu Atlantyckiego
do Indyjskiego, na południe od Sahelu, na terytorium ponad dwudziestu państw:
od Gwinei, Senegalu i Sierra Leone po Malawi, Tanzanię i Mozambik przez Mali,
Burkina Faso, Republikę Środkowoafrykańską, Kenię, Ugandę, Zambię, Angolę
i inne. Bank Światowy nazwał ten teren „ostatnim wielkim światowym zasobem
niewykorzystanej ziemi”. Takich słów używali koloniści zajmujący Afrykę w XIX
wieku albo wojskowi, którzy w tym samym okresie opanowywali argentyńską
Pampę i Patagonię: zdobywanie pustkowia. Na obszarze sawanny gwinejskiej
żyje i pracuje ponad 600 milionów Afrykańczyków – prawie jedna dziesiąta
ludności świata – należących do najuboższych i najbardziej niedożywionych
mieszkańców naszej planety.
Fala zawłaszczeń ziemi wydaje się ostatnim krokiem kapitalizmu pochodzenia
zachodniego na drodze do opanowania Ziemi. Akcja, którą rozpoczął Kolumb
oraz inni żeglarze, a która nabrała przyspieszenia w drugiej połowie XIX wieku,
jest chyba bliska zakończenia. Kolejne próby będą się już pewno rozgrywały
w innej przestrzeni.

Model stosowany przez wiele spośród tych nowych farm afrykańskich to


brazylijska fazenda funkcjonująca na obszarze Cerrado. Cerrado obejmuje tereny
o powierzchni dwóch milionów kilometrów kwadratowych, czyli niemal całą
Brazylię poza Amazonią, wybrzeżem i pasterskim południem. Są to rozległe,
żyzne pola, dobrze nawodnione, odznaczające się jedną tylko niedogodną cechą:
otóż gleba jest tam zbyt kwaśna dla większości upraw. Dlatego przez wiele lat
obszar ten wykorzystywany był jako pastwiska, dopóki w połowie lat
siedemdziesiątych nie poradzili sobie z tym naukowcy pracujący na zlecenie
rządu: obsadzana limetą w olbrzymich ilościach, ziemia mogła znowu rodzić.
Wówczas rozpoczęła się inwazja.
Plantacje są zazwyczaj niesłychanie rozległe – dziesiątki, setki tysięcy
hektarów – a praca na nich opiera się na rozwiniętej technologii: nasiona
modyfikowane genetycznie, mechanizacja, niewielu ludzi, może jeden pracownik
na 200 hektarów. Rządy lokalne, działając w porozumieniu z wielkimi
producentami soi, kukurydzy czy bawełny, zbudowały drogi, potrzebne do
transportu towarów do portów. Ziemię zajmowano często siłą; w wielu miejscach
urzędnicy lokalni pracują nieraz ciężko za marne grosze.
Dzięki takiemu systemowi uprawy roli Brazylia stała się pierwszym światowym
eksporterem soi, mięsa, drobiu, tytoniu, cukru, soku pomarańczowego. Kraj
przyciągnął wielkich światowych inwestorów, takich jak Soros, Rothschild,
Cargill, Bunge, Mitsui, Chongqing, emirat Kataru. Co najmniej jedna czwarta
ziemi w kraju znajduje się w rękach zagranicznych – a znacznie większy procent
produkowanych tutaj towarów trafia na rynki znajdujące się poza Brazylią.
Ogromna część ludności żyje ciągle w skrajnym ubóstwie. Cerrado stanowi –
w jakiś nieco bardziej może cywilizowany sposób – pierwszy przykład
najpopularniejszej obecnie na świecie formy zawłaszczania ziemi.
– A może tylko najnowszy – mówił Fredowi Pearce’owi pewien producent rolny
z Brazylii.
W swoich okolicach zna farmy o nazwach Bonanza, Chaparral.
– A co, może nikt już nie pamięta, w jaki sposób kowboje zdobywali Dziki
Zachód?

Rządy wielu ubogich krajów bardzo chętnie współpracują z tymi, którzy się
dopuszczają zawłaszczeń. Na ogół zyskują coś więcej niż kapitał polityczny,
a niektórzy przywódcy może nawet mają nadzieję poprawić warunki życia swoich
obywateli. Na przykład etiopski reżim zmarłego w 2012 roku byłego
komunistycznego bojownika Melesa Zenawiego oraz jego następcy, Hajle
Mariama Desalegne, prowadzi bardzo agresywną politykę ściągania inwestorów,
poprzez biura promocji i kampanie dzierżawy ziemi – za symboliczną niemal
opłatą – cudzoziemcom zainteresowanym jej eksploatacją. Może to czynić bez
większych problemów prawnych, ponieważ rząd socjalistyczny, w latach
siedemdziesiątych, znacjonalizował całą ziemię uprawną w kraju.

Na tym polega zasadnicza różnica: tych, którzy mają się za rewolucjonistów,


krytykuje się za to, że nie czynią tego, co głoszą. Przekonanych kapitalistów – za
to, że, owszem, czynią.

Jeśli uznamy zawłaszczanie ziemi za formę kolonializmu, stwierdzimy, że, jak


wszystkie jego postaci, wykorzystuje ona słabość kolonizowanych państw. Żadna
korporacja, państwowa czy prywatna, nie mogłaby zagarnąć tysięcy hektarów
w kraju, którego rząd miałby środki potrzebne do zatrzymana tej ziemi w rękach
własnych obywateli – i uważałby to za ważne. System zawłaszczenia ziemi
stanowi w tym sensie pochodną funkcjonowania tego dziwnego świata, w którym
ludzi reprezentują instytucje szczebla narodowego – rządy – wyposażone
w o wiele mniejsze prerogatywy niż instytucje ponadnarodowe, naprawdę
określające kształt naszego życia: korporacje.
Taka sytuacja oznacza, że wybiera się ludzi mających o wiele mniejsze wpływy
niż ci, których nikt nie wybierał, a którzy w zamian sprzedają nam tak zwaną
demokrację albo wolność, albo samorządność.

Fakt, że tylu cudzoziemców zawłaszcza ziemię w Tym Innym Świecie,


wzbudza – jeśli ktoś o tym wie – zrozumiałą niechęć. To są uroki nacjonalizmu –
jawnego bądź ukrytego: bogacze miejscowi również gromadzą wielkie obszary,
nikogo to jednak nie oburza, należy jakby do reguł gry. Niedopuszczalne wydaje
się natomiast, żeby ziemię zajmował jakiś obcy koncern czy obce państwo. To, że
ktoś tej samej narodowości postępuje podobnie, mieści się w granicach możliwej
do zaakceptowania logiki.

I nawet nie zadajemy sobie pytania, dlaczego tak jest, jak to się dzieje.

(Nie jestem za tym, aby za wszelką cenę utrzymywać ziemię w rękach dawnych
właścicieli. Przede wszystkim bardzo dyskusyjna wydaje się teza, że
zamieszkiwanie przez kilka stuleci w danym miejscu uprawnia do
zamieszkiwania w nim przez kolejne stulecia: w myśl tej zasady król Arabii
miałby prawo władać krajem, ponieważ jego przodkowie władali nim przez długi
czas. Warto przemyśleć tę ideę, konserwatywną z gruntu i historycznie
atrakcyjną.
Nie przekonują mnie również argumenty mówiące o tym, że należy za wszelką
cenę zachowywać tradycyjną kulturę. Kultury ewoluują, zmieniają się.
Dokonaliśmy nieludzkiego wysiłku, żeby oderwać się od kultury zachodniego
chrześcijaństwa, dla której współżycie było grzechem, a rozkosz czymś
podejrzanym i w której powiedzenie „mam gdzieś Boga” oznaczało skazać się na
wieczne płomienie. Nie ma również powodu, byśmy mieli opłakiwać
nieodwołalne pogrzebanie niewolnictwa, funkcjonującego w naszych krajach
w ciągu ostatnich dwustu lat. A mimo to potrafimy przyjmować paternalistyczny
ton i wygłaszać tezy o „zachowaniu” kultur właściwych dla innych czasów, innych
warunków.
„Dlaczego twierdzimy uparcie, że istnieją społeczeństwa «tradycyjne», które
powinny zachować na zawsze swój sposób życia, a nasza «postępowość» polega
na tym, że pomagamy im żyć tak, jak żyli ich przodkowie? Czy to dlatego, że my,
ludzie współcześni, wciąż nosimy krynoliny i filcowe getry, żenimy się
z dziewicami, podróżujemy konno z szablą u boku, czcimy króla, piszemy – takie
słowa jak te – gęsim piórem, przyświecając sobie lichtarzem trzymanym przez
zalęknionego Murzynka?
Tradycja, czystość, autentyzm. Jest to konserwatywna idea zatrzymywania
ewolucji na etapie przeszłości, tak bezproblemowo wyznawana zarówno przez
lewicę, jak i prawicę, choć odnoszona też do innych obiektów”, pisał przed laty
pewien bliski współczesności autor argentyński. I dodawał, że problem nie leży
w tradycji. Problem leży w prawie do godnego życia.
W imię tego prawa, twierdził, konieczne okazuje się czasem zarzucenie
dawnych form życia – zbieractwa, ekstensywnej hodowli, płodozmianu –
wymagających rozległych gruntów. Można uznać, że nie jest sprawiedliwe, aby
relatywnie niewielka liczba ludzi zajmowała obszar potrzebny bardzo licznym.
Uprawnione byłoby zatem wykorzystanie tej ziemi dla zwiększenia produkcji –
i przeniesienie w inny rejon jej dawnych mieszkańców. Wówczas jednak produkt
musiałby być dzielony pomiędzy tych, którzy go potrzebują. Prawomocność tej
operacji zostaje zaprzepaszczona, jeśli ci, którzy mają ziemię uprawiać,
przymnażają tym samym bogactw swoim szefom bądź inwestorom).

Różnica między zawłaszczeniem a nabyciem ziemi nie zawsze jest klarowna.


Z grubsza można to ująć tak: czym innym jest odkupienie od jakiejś osoby czy
firmy gospodarstwa, eksploatowanego albo i nie, a co innego, gdy przy
współudziale urzędników państwowych wchodzi się w posiadanie ziemi, którą
jakaś społeczność czy jakieś osoby wykorzystywały, by na niej siać, wypasać
zwierzęta albo zaopatrywać się w drewno lub zwierzynę.

Wszystko to byłoby o wiele trudniejsze do przeprowadzenia, gdyby nie różnica


kultur: z jednej strony rozwinięty kapitalizm z jego ideą własności, z drugiej –
społeczności mające zupełnie inny stosunek do bogactw naturalnych. Około 90
procent ziemi w Afryce nie jest objęte rejestrem gruntów, gdyż zawsze istniały
tam inne sposoby uznawania i rejestrowania własności. Teraz urzędnicy
państwowi oraz nabywcy z zagranicy powołują się na ustawodawstwo zachodnie
i wykorzystują owo niedopasowanie dla uzasadnienia inwazji: skoro ziemia do
nikogo nie należy, jest do ich dyspozycji.
Wówczas rządy podejmują się oczyszczenia terenu przekazywanego nowym
właścicielom. W tym celu przenoszą całe społeczności, czasem pod pretekstem
poprawy warunków życia. Na przykład kontrakt podpisany przez Etiopię
z multimilionerem hinduskim Sai Ramakrishną Karuturi, zapewniający mu 300
tysięcy hektarów na południu kraju, po dolarze za hektar rocznie, przez 50 lat –
mówi wyraźnie, że „przekazana ziemia ma być pusta”, a rząd winien „zapewnić
dzierżawcy możliwość pokojowego i bezkonfliktowego jej użytkowania oraz
zaoferować, bez dodatkowych opłat i kiedy tylko dzierżawca tego zażąda,
stosowne zabezpieczenie na wypadek rozruchów, zamieszek czy jakichkolwiek
innych niepokojów”.
Takich warunków oczekuje inwestor. „Potencjalne ryzyko związane
z operacjami dotyczy pozbawionej zasobów finansowych ludności lokalnej,
która – wobec egzekwowanego przez inwestorów pełnego prawa do plonów
i ziemi – traci nie tylko domy, ale również źródło żywności oraz przyszłych
dochodów”, głosi raport dwojga dyrektorów południowoafrykańskiego Standard
Bank, Jacques’a Taylora i Karin Ireton. Dlatego zazwyczaj kontrakty podpisywane
z rządem zapewniają inwestorowi „możliwość prowadzenia inwestycji według
własnych potrzeb”.

W kwietniu 2012 roku władze Arabii Saudyjskiej ogłosiły, że rząd Sudanu


przekazał im 800 tysięcy hektarów ziemi uprawnej, na którym to obszarze miały
nie obowiązywać sudańskie podatki i sudańskie prawa, tak by nowy właściciel,
zarządzając nim według uznania, mógł produkować żywność dla swoich
obywateli.
Tutaj słowo „kolonia” ma ścisłe zastosowanie.

Nowi kolonizatorzy mają zazwyczaj usta pełne obietnic i usprawiedliwień:


zapewniają, że będą budować infrastrukturę – drogi, kanały, szkoły, szpitale –
dadzą zatrudnienie miejscowej ludności, pomogą zaopatrzyć świat w żywność;
podkreślają, że ziemia, którą mają zamiar użytkować, to pustkowie albo rola
uprawiana nie dość efektywnie.
Nie mówią, że zwiększenie wydajności ma w zasadzie przynosić korzyść
wyłącznie udziałowcom, a powstająca infrastruktura ograniczy się, poza
wyjątkowymi sytuacjami, do inwestycji związanych z wydobyciem i transportem
surowców i produktów, że zatrudnienia nie znajdą wszyscy chłopi, których
założenie nowego przedsiębiorstwa zmusiło do opuszczenia domów, że płacone
będą nędzne pensje i że ostatecznie jest w tym swoista logika: mamy być
wdzięczni wielkim kapitalistom, przez całe wieki zagarniającym owoce pracy
milionów ludzi, że tylko oni będą teraz inwestować pieniądze, żeby dalej te owoce
zagarniać.

Mówił to już niejaki Hong, dyrektor Daewoo, usprawiedliwiając zawłaszczenie


przez jego firmę ponad miliona hektarów: „Madagaskar jest krajem całkowicie
zacofanym i do tego nietkniętym. Damy tym ludziom zatrudnienie, pozwalając
im uprawiać ziemię; jest to korzystne dla Madagaskaru”.
Szefowie firmy chwalą się kreowaniem miejsc pracy, jakby automatycznie
mieli się stać przez to dobroczyńcami ludzkości – albo przynajmniej tego
fragmentu ludzkości, który obrabia ich pola. Znów jest to stosowanie różnych
miar. Jeśli dają ludziom pracę, to dlatego że będą umieli zatrzymać dla siebie
istotną część wartości, która dzięki tej pracy zostanie wytworzona. Jeśli
zatrudniają tamtejszych mieszkańców, to dlatego że mogą zapłacić im
nieskończenie mniej, niż musieliby płacić w swoich krajach. Uważają jednak –
i nie są w tym mniemaniu odosobnieni – że robotnicy powinni być im wdzięczni
za wyzysk.
(Nie tylko na tamtych polach i nie tylko w świecie, który jest i nie jest Tym
Innym Światem, wdzięczność wobec tych, którzy „stwarzają zatrudnienie” –
którzy zarabiają pieniądze na cudzej pracy – należy do najsmutniejszych cech
naszych czasów. Dziękuję, że jest pan uprzejmy okładać mnie tak pięknym
batem; pozostawione przez niego rany uczą mnie wielu rzeczy. Nawet mogę lizać
te rany i zaspokoi to mój głód).

Inny argument, którym częściej szermują ludzie zawłaszczający ziemię, mówi,


że wprowadzenie nowoczesnych technik zwiększy wydajność, to zaś, z kolei,
pozwoli wyżywić większą liczbę ludzi. Znów ta sama wymówka: niesienie
„cywilizacji”. Pod koniec XIX wieku Europejczycy, rozdzielając między siebie
Afrykę, usprawiedliwiali się chęcią obdarowania jej najnowszymi zdobyczami
techniki – ucywilizowania.
Teraz mówi się, że państwa afrykańskie nie mają dostatecznych środków ani
wiedzy potrzebnej, aby do końca wykorzystać własne możliwości – własne
surowce. Interes jest zatem prosty: wykładam pieniądze, żeby twój kraj się
rozwijał, a w zamian za to wywożę produkt tego rozwoju – jak kiedyś, przez
półtora wieku, w czasach nazywanych kolonialnymi. Właśnie z tego powodu,
właśnie dlatego że kraje te nie mogły gromadzić owoców swego bogactwa – które
trafiało do Paryża czy Londynu – sytuacja jest w nich teraz taka, jaka jest. I oto
proponuje się im identyczne rozwiązanie.

Afryka ma 750 milionów hektarów ziemi uprawnej, która mogłaby być


efektywniej eksploatowana – nie chcę powiedzieć, że są to obszary
niewykorzystane; one są wykorzystywane w inny sposób. Te 750 milionów
hektarów to połowa obszarów uprawnych świata.
Kwestia ma, jak zawsze, charakter polityczny: pytanie, kto będzie tę ziemię
wykorzystywał, jak i w jakim celu. Wydaje się pewne, że jeśli eksploatacja będzie
się opierała na małych, słabo wydajnych poletkach, głód – na obszarze, na którym
obecny miliard ludności powinien się do 2050 roku podwoić – wzrośnie.
Wszystko zależy od tego, czy nieodzowne zmiany technologiczne zostaną
dokonane przez zawłaszczających ziemię inwestorów, którzy chcą „zintegrować
te obszary z rynkiem światowym”, czy przez społeczeństwa, które zdobędą środki
polityczne dla zabezpieczenia życia swoich członków. Jaka będzie ta formuła
polityczna? Oto zasadnicze pytanie.
Argument wydajności nawiązuje do linii przyjętej przez Monsanto. Firma,
przedstawiająca siebie jako dobroczyńcę ludzkości, pisze na swojej stronie
internetowej: „Aby wyżywić rosnącą liczbę ludności świata, rolnicy powinni
wyprodukować w ciągu najbliższych 50 lat więcej żywności niż cała żywność
wyprodukowana przez ostatnie 10 tysięcy lat. Chcemy przed rokiem 2030
zwiększyć dwukrotnie plony z naszych głównych upraw”.
Tymczasem ani Monsanto, ani inne firmy zawłaszczające ziemię w Tym Innym
Świecie nie mówią, że na naszej planecie już produkuje się dość żywności dla
wykarmienia 12 miliardów ludzi, a mimo to miliard nie je tyle, ile potrzeba.
Samego tylko zboża – nie licząc jarzyn, warzyw, owoców, mięsa, ryb –
wystarczyłoby, aby każdy mężczyzna, kobieta, dziecko spożywało 3200 kilokalorii
dziennie, czyli o połowę więcej, niż wynosi zapotrzebowanie. Zawsze lepiej jest
produkować więcej żywności – będzie ona łatwiejsza do zdobycia, tańsza – ale
problemem nie jest jej brak, tylko to, że niektórzy zabierają wszystko.
A proponowana forma eksploatacji nie rozwiązuje problemów, przeciwnie:
pogłębia jeszcze nierówność podziału.
Działalność kolonialna nazywana przez nas zawłaszczaniem ziemi stanowi
najbardziej pospolitą, najbrutalniejszą postać nierówności między krajami –
jedne kraje wykorzystują ziemię należącą do innych, aby produkować żywność,
której potrzebują wszyscy; jedne ją wywożą, inne zostają bez niczego.
Dwie trzecie zawłaszczonych terenów leży na obszarach, na których wielu
ludzi cierpi głód. Jest ziemia, są produkty jej uprawy, tyle że ci, którzy mają
władzę i pieniądze, wywożą te produkty tam, gdzie mogą za nie dostać więcej
pieniędzy. Albo w ogóle nic nie uprawiają, żeby móc spekulować cenami
produktów. W rezultacie im mniej będzie żywności, tym bardziej wzrośnie popyt
na nią i tym łatwiej będzie można podwyższyć ceny.
Wreszcie sprawa staje się prosta.

Tymczasem wiele akcji zawłaszczenia ziemi nie udaje się – z powodu braku
doświadczenia inwestorów i ich orientacji co do warunków lokalnych, opozycji
mieszkańców, zmian na rynku globalnym. Projekty upadają albo realizowane są
tylko częściowo. Wówczas ziemia pozostaje w swego rodzaju stanie zawieszenia
przypominającym czyściec: przekazana nie do końca wiadomo jakim
obcokrajowcom, nie może być użytkowana przez miejscowych, a cudzoziemcy już
jej nie chcą. „Czasem jedyną rzeczą gorszą od zawłaszczenia ziemi jest
zawłaszczenie nieudane”, pisał Paul McMahon w Feeding Frenzy.
Od czasu afery z Daewoo Madagaskar przyjął na siebie rolę leading case, stał się
najbardziej jaskrawym przykładem zawłaszczeń – a także tego, jak, przyjmując
wspólny front, można pokrzyżować czyjeś plany.
Jak można powstać z upadku.
.

(SŁOWA PLEMIENIA)

Jak?

Powtórz, proszę, za mną, szanowny kolego:


to nie mój problem, nie obchodzi mnie to.
Mnie również.
Mogę z tym żyć.
Martwi mnie to. To smutne, martwi mnie.
Tyle że w rezultacie nic...
To dramat, cóż poradzić, naprawdę
szkoda.

Jak, do diabła?

Zgadzam się, że tak nie może być. Oczywiście, jak każdy. Wszyscy wiemy, że to
niedopuszczalne. Sęk w tym, że oni, biedacy, nie są tego świadomi. Trzeba im to
wytłumaczyć. Może i brakuje im trochę jedzenia, ale przede wszystkim brakuje
im edukacji, a bez edukacji do niczego nie dojdą. Najpierw więc trzeba ich
kształcić, tłumaczyć matkom, że kiedy są w ciąży, muszą o siebie dbać, dobrze się
odżywiać, inaczej dzieci nie będą się rozwijać prawidłowo. Co, nie wiedziałeś?
Jeśli dzieci nie są dobrze odżywione w ciągu pierwszych dwóch, trzech lat życia,
potem nigdy nie osiągają pełni rozwoju, zostają już trochę takie przydymione.
Nigdy nie dostaną dobrej pracy, nie dorobią się i nie będą się przyczyniać do
rozwoju swojego kraju, a wtedy będziemy musieli do końca świata karmić ich
dzieci i dzieci ich dzieci. Ale najpierw trzeba im wytłumaczyć, żeby wybierali inne
rządy, innych polityków, bo jak będą ciągle wybierali tych samych satrapów, to
nikt im nie pomoże. To jest dopiero zaraza – że też nie ma na takich kary boskiej –
ci skorumpowani politycy, którzy napychają sobie kieszenie, kiedy naród głoduje.
Naprawdę załamać się można. Gdyby nie oni, sytuacja byłaby inna, mówię ci,
zupełnie inna. I całe szczęście, że jeszcze my możemy im pomóc, bo inaczej
ładnie by wyglądali, gołodupki. Ale będą musieli coś z tym zrobić, bo kto wie, czy
będziemy im mogli jeszcze pomagać – przy kryzysie i wszystkich kłopotach.
I nawet nie próbuję sobie wyobrażać, co się z nimi stanie, jeśli przestaniemy się
nimi zajmować. Całe szczęście, że przynajmniej my.

Jak, do diabła, możemy?

Nie zapominajmy, że najczęstszą odpowiedzią jest zapomnienie.


Różne formy zapomnienia – także potok słów.

Jak, do diabła, możemy żyć?

System oparty jest na kilku filarach. Nie funkcjonowałby na przykład,


gdybyśmy nie zakładali autonomiczności zjawisk: rzekomo fakt, że mieszkaniec
Madaoua jest tak biedny, że nie ma co jeść, absolutnie nie ma nic wspólnego
z tym, że ja, w Buenos Aires, Chicago, Barcelonie, prowadzę spokojne, dostatnie
życie. Uchwycenie zależności jest podstawowym aktem niezgody. W każdym
razie małym krokiem w tym kierunku.

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc?

– Ale naprawdę nie rozumiesz, że jeśli zjesz wszystko, to nie wystarczy dla
innych?
– Nie gadaj, proszę, głupot. Co to ma być: jakaś ideologia?

Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się?

i też musisz pamiętać, że oni sobie tego nie uświadamiają. To nie tak jak ty:
jesteś przyzwyczajony do takiego, a nie innego życia, do tego, że codziennie masz
coś do zjedzenia, jesz różne produkty, nie martwisz się o to. Dla ciebie faktycznie
byłoby to straszne, ale dla nich głód to jedyne, co znają, głód ich nie przeraża, sam
widziałeś, zawsze tak żyli; więc na pewno jest to straszne, ciężkie, ale mylisz się,
sądząc, że to tak samo, jak gdyby coś podobnego spotkało ciebie; rozumiesz,
trzeba widzieć sprawy we właściwej perspektywie, na swoim miejscu, bo inaczej
możesz popełnić gruby błąd, a wtedy
Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?

4
Garby, zady, rogi, zwilgotniałe grzbiety, drewniane jarzma, osuwające się po
nogach łajno, chmara much dookoła, wirujący kurz – widok jest egzotyczny
i monotonny zarazem, co nieczęsto idzie z sobą w parze. Wóz zaprzęgnięty
w woły posuwa się wolno po wyboistej drodze; podskakuję cały przy każdym
kroku zwierząt.

Niatanasoa leży na terenie gminy Marowoaj, na północy wyspy, ponad 500


kilometrów od Antananarywy, niedaleko dużego portu o nazwie Mahajanga.
„Niedaleko” stanowi pewną figurę stylistyczną: jest to 30 kilometrów asfaltowej
drogi, nawet bez wielkich dziur, potem zaś bita droga pośród zarośli, krzewów,
drzew, która po chwili przeobraża się w kolejkę wozów ciągnącą się między
wyschłym pastwiskiem, niewielkimi plantacjami manioku i ryżu, połaciami
wypalonej ziemi, palmowymi zagajnikami.
Wóz to jedyny możliwy tutaj środek transportu – albo trzeba iść godzinami na
piechotę. Jesteśmy przyzwyczajeni, by traktować podróżowanie – pociągiem,
autobusem, samolotem – jako czas, w którym człowiek zapomina o samym ruchu
i próbuje się czymś zająć, aby to wszystko minęło szybciej. Na wozie nie ma mowy
o oderwaniu się. Trzeba być skupionym na każdym drgnięciu, podskoku – być
częścią środka transportu, ruszać się, jeśli chce się gdziekolwiek dotrzeć. Trwa to
godzinami: woły idą wolno, słońce praży niemiłosiernie. Raptem, w zupełnej
pustce, pokazuje się drogowskaz: Tonga Soa, Bienvenue, Welcome Fuelstock.
Parę kilometrów dalej leży Niatanasoa.

Żadna z tych wiosek nie pojawia się na mapach Google – nie należą one do
globalnego obrazu świata.

Jeśli się spojrzy z dużej odległości, przykład Fuelstocka pokazuje dobrze, w jaki
sposób bogaci cudzoziemcy zajmują ziemię, której potrzebuje ludność
miejscowa, żeby móc trochę więcej jeść. Z mniejszej odległości widać historię
irlandzkiego bankiera, któremu udało się zdobyć na prowadzenie interesów 30
tysięcy hektarów ziemi na Madagaskarze. Z całkiem bliska – podchody,
ustępstwa, sprzeczności, wiele różnych historii. Z bliska w każdej historii można
wytropić wiele różnych historii. Bardziej złożonych, poruszających, trudniejszych
do zrozumienia i zinterpretowania.

Wszystko zaczęło się cztery lata temu, podczas konferencji na temat paliw
pochodzenia roślinnego, odbywającej się w RPA. Pewien pięćdziesięcioletni
bankier z Irlandii, przeżywający złą passę, dogadał się tam z bogatym
Malgaszem, który opowiedział mu o swojej wyspie: że wiele ziemi należącej do
państwa leży tam odłogiem, a on zna odpowiednich urzędników i mógłby ułatwić
nabycie rozległych terenów po niezwykle korzystnej cenie. Irlandczyk
z Malgaszem zaczęli snuć plany, robić obliczenia, słowem: dzielić skórę na
niedźwiedziu. Postanowili zorganizować przedsiębiorstwo rolne na północy
Madagaskaru i uprawiać tam jatrofę – nową cudowną roślinę, odkrycie ostatnich
lat – do produkcji agropaliwa; zamierzali zbić na tym majątek.
– Szef ma nosa do pieniędzy, ale na rolnictwie się nie zna. A jeśli miałby
słuchać, co mu ktoś tłumaczy, to prędzej go głowa rozboli – mówi mi Simon
Nambena, miejscowy inżynier rolnik, zatrudniony przez koncern Fuelstock do
kierowania projektem.
Nambena też jest produktem naszych czasów: pięćdziesięciolatek, który
pracował przez całe lata przy projektach zalesiania prowadzonych przez spółkę
niemiecką. Kiedy w związku z kryzysem politycznym wycofano większość
programów pomocy rozwojowej, został bez pracy. Przyjął więc chętnie propozycję
kierowania plantacjami firmy Fuelstock.
– Nie wiedział między innymi tego, że jatrofa, nim zacznie dawać dobre plony,
wymaga starannej pielęgnacji, wiele pracy, intensywnego nawożenia, czyli
znacznie większych nakładów, niż przewidywano. Nie wiedział, że w tej okolicy
ziemia jest tak twarda, że łamią się na niej wszystkie narzędzia, że właściwie nie
da się na niej pracować traktorem, że musi być przez wiele godzin
przygotowywana, nim będzie gotowa do siewu, że ponad trzydzieści procent to
niedostępne zbocza, a drugie trzydzieści to piaszczyste wzniesienia, na których
nic nie urośnie. O tym nikt nie myślał.
Często tak bywa: zająwszy ziemię, nowi właściciele stwierdzają, że napotykają
więcej trudności, niż się spodziewali – brakuje dróg, sieci elektrycznych,
urządzeń i osób zdolnych te urządzenia obsługiwać – i oczekiwany łatwy zarobek
okazuje się wcale nie taki łatwy. Nieraz nie przychodzi im też do głowy, że ziemie,
które wydawały się raczej opustoszałe, są raczej zamieszkane. Na planowanych
początkowo 30 tysiącach hektarów znajdowały się pola ryżowe należące do
mieszkańców okolicznych wiosek, którzy pozostaliby w ten sposób odcięci od
źródeł żywności. Burmistrz zgłosił protest, mieszkańcy weszli na wojenną
ścieżkę.
– Tak czy owak, pola ryżowe nie nadają się do uprawy jatrofy, są położone nisko
między wzgórzami, w miejscach, gdzie zbiera się woda. Lokalizacja okazała się
pomyłką.
Szefowie koncernu zrozumieli błąd i żeby pozyskać ludność, postanowili pójść
za przykładem Cortésa i połączyć się z nią przeciw tradycyjnym wrogom.
To chwyt klasyczny. Kiedy Hernán Cortés wylądował w Veracruz, mając 660
ludzi, 10 armat, 16 koni i żadnej kobiety, jego siły, w obliczu potęgi imperium
azteckiego, przedstawiały się więcej niż skromnie. Cortés szybko zdał sobie
sprawę, że warunkiem pokonania Indian będzie wsparcie innych ludów, które
chciałyby zrzucić ich jarzmo.
W tym przypadku odbyło się to skromniej: ludzie z Fuelstocka spotkali się
z burmistrzem Marowoaju i przywódcami chłopów. Wytłumaczyli im, że przybyli
tutaj z nowymi uprawami, aby nie pozwolić bydłu zebu należącemu do pasterzy
Sakalava niszczyć, jak dotąd bywało, pól ryżowych.

Ptaki, kury, czasem pies, krzyki, płacz dzieci, pogwarki kobiet, ktoś gwiżdżący
w oddali, basso continuo tłuczków ucierających zboże w moździerzach,
nieustający wiatr, pianie koguta, odgłos porządnego splunięcia, muczenie krowy,
głośna rozmowa dwóch mężczyzn. Nie słychać dźwięków mechanicznych,
elektrycznych – jedynie naturalne, naturalny zgiełk.

Niatanasoa to 400 czy 500 mieszkańców w porozrzucanych chatach z suszonej


cegły, o dwuspadowych dachach z trzciny, z ulicami – wolnymi przestrzeniami
między nimi; do tego kury, dzieci, czasem zebu, nieliczne kozy, kobiety siedzące
na progach chat, mężczyźni siedzący na wolnym obszarze pomiędzy trzema
chatami – powiedzmy: placu.
– Kiedy pierwszy raz burmistrz regionu zebrał nas i powiadomił, że zainstaluje
się tu wielka firma, bardzo się ucieszyliśmy. Powiedział, że zbudują szkoły,
przychodnię, drogi, że doprowadzą prąd, dadzą pracę i będą nas chronić przed
Sakalava. Czuliśmy się niemal zażenowani: myślałem sobie, dlaczego mamy takie
szczęście, nie zasłużyliśmy na nie – opowiada mi mężczyzna siedzący na tym,
powiedzmy, placu.
Funrasa ma na sobie znoszony biały podkoszulek i kolorowe bermudy, na
głowie słomkowy kapelusz z wstążką, która kiedyś musiała być czerwona. Jest bez
butów. Na tym, powiedzmy, placu są jeszcze dwaj mężczyźni, czterej chłopcy,
kobieta ze złotym pudrem na twarzy i siedmioro czy ośmioro dzieci. Chłopcy
mają stare T-shirty z piłkarzami i zespołami: jeden z Realem Madryt, drugi
z Messim i Barceloną, dwaj pozostali z drużynami z Brazylii. Siedzą na ziemi; dla
mnie zostawili najlepszy pień, powykręcany tak, że przypomina krzesło.
Gawędzimy w cieniu mangowca.
– I szkoła działa?
– Szkoła była już wcześniej, ale tak, działa.
– A teraz odbywają się lekcje?
– Nie, teraz nie.
– Dlaczego?
– Bo nauczyciele strajkują. Strajkują od pięciu miesięcy, żeby im dali podwyżkę.
Relacjonuje mi to jeden z chłopców. Mówi, że, owszem, przedsiębiorstwo
pomogło im zadbać o szkołę – w ubiegłym roku odmalowano ją z zewnątrz. Nie
otworzyli przychodni, ale pozwalają chodzić do swojego lekarza, który przyjmuje
parę razy w tygodniu. Nie doprowadzili prądu, ale wykopali studnię na swoim
terenie, który przedtem należał do wsi, i biorą od nich 500 ariary – 20 centów – za
każde zaczerpnięcie wody.
– Sprzedają wam waszą własną wodę?
– No, nie sprzedają, bo jej nie kupujemy. Poszliśmy parę razy, ale więcej już nie.
Jak mamy im płacić za każdy baniak wody...
Tak więc kobiety ze wsi – po tym, jak obudzono ich nadzieje – wróciły do
dawnego zwyczaju: chodzą znowu do stawu, pół kilometra w dół, z żółtymi
plastikowymi pojemnikami.
– A domagacie się tego, co wam obiecywali?
– Nie, na razie jeszcze nie. Ich szef powiedział nam, że nie mogą jeszcze zrobić
wszystkiego, bo nie przyszły potrzebne materiały.
– Minęły przecież trzy lata.
– Właściwie dwa i pół.
– Nie boicie się, że nie spełnią żadnej obietnicy?
– Nie, kiedyś spełnią. Skoro obiecali, to zrobią – mówi Albert, inny mężczyzna.
Albert jest w typie Corto Maltese – oczy jak szparki, szerokie usta, wąski nos.
Ma na sobie stare spodnie od garnituru z podwiniętymi nogawkami, marynarkę
od innego starego garnituru, na głowie kapelusz, powiedzmy – borsalino; nogi
bose.
– Co zrobią? – pyta kobieta.
Co mieliby zrobić, skoro nigdy nie zrobili niczego, co by nie służyło im samym,
dodaje. Mają swój generator, swoją studnię. Dla siebie, owszem, zrobili. Wszyscy
dookoła patrzą na nią dziwnie, jakby poczuli się niezręcznie.
– Najwyższy czas, żebyśmy przestali oszukiwać samych siebie – ciągnie
kobieta.
Ma na imię Rina. Spowita jest w zielono-czerwoną sztukę materiału. Musi
mieć jakieś dwadzieścia parę, trzydzieści lat. Tęgie ramiona, twarz przysypana
popękanym złotym pudrem, jak wyschnięta ziemia.
– Chcą zabrać nam wszystko, a my udajemy, że o niczym nie mamy pojęcia.
Wszyscy pozostali – mężczyźni i chłopcy – patrzą na nią tak, jakby chcieli
uciszyć ją wzrokiem.

Życie w Niatanasoa zmieniło się wraz z przybyciem Fuelstocka i jego upraw.


Kilkudziesięciu mieszkańców znalazło zatrudnienie w przedsiębiorstwie: dostają
3,5 tysiąca ariary – półtora dolara – za dość długi dzień pracy. Ale nie wystarczało
miejscowych, żeby obsadzić wszystkie stanowiska, więc sprowadzono
kilkudziesięciu dodatkowych pracowników, mężczyzn i kobiet, z innych wiosek.
Niektórzy z nich osiedlili się w pobliżu, inni przyjeżdżają z domów i wracają.
W pewnych okresach jest ich niewielu, ale kiedy przychodzi pora siewu albo żniw,
może być ponad setka. Tutejsze kobiety zaczęły więc smażyć racuchy albo
przygotowywać ryż i sprzedawać. W miejscu, w którym dotąd nigdy nie
handlowano, powstał mały targ. A przede wszystkim okazało się, że mieszkańców
wioski jest dostatecznie dużo, by mogli zorganizować świetlicę do oglądania
wideo. Wspólnie kupili bardzo stary telewizor oraz odtwarzacz wideo, wynajęli
generator. Wyświetlają filmy pod dachem ze słomy. Świetlica czynna jest
w zasadzie co drugi dzień. Otwarta przed rokiem, odmieniła życie wioski.
– Teraz wieczorami wychodzę z domu. Przedtem nigdy nie wychodziłem, bo
i po co. A teraz chodzę oglądać wideo.
– Ile razy w tygodniu?
– Jak coś puszczają. I jak mam pieniądze, oczywiście – mówi Funrasa
z łobuzerską miną.
Jedna sesja kosztuje 200 ariary i trwa czasem cztery, pięć godzin. Są filmy
przygodowe, o miłości, o życiu. Tak mówi Funrasa: o życiu. Te podobają mu się
najbardziej. Powtarza to sformułowanie, ale nie potrafi mi wytłumaczyć, o jakie
filmy chodzi.
– I co drugi dzień spędzacie pięć godzin na oglądaniu filmów?
Pytam ich, oni zaś śmieją się i odpowiadają chórem: tak, naturalnie. Dzieci,
które dostały nową zabawkę. Opowiadają o tym długo. Najwyraźniej świetlica
przyniosła ważną zmianę; ujawniła słabość, o którą nawet siebie nie
podejrzewali. Idea czasu wolnego, wypoczynku jest w ich życiu nowością.
– A nie boicie się, że ci zatrudnieni dodatkowo odbiorą wam w końcu wieś?
– Nic nam nie mogą odebrać. Są z innych wiosek, przychodzą, jak jest robota,
a potem sobie idą.
Albert mówi, reszta przytakuje jego słowom. Rina patrzy na nich nieufnie
i chyba ma ochotę coś powiedzieć, w końcu jednak nie mówi.

– Chciałabyś mieszkać w Taná?


– Tak, ale bałabym się.
– Czego?
– Tam jest wielu łobuzów.
– A tutaj nie ma?
– Tutaj to co innego, tutaj znamy ich lepiej.
Rina prosi, żebym poszedł za nią, i prowadzi mnie do domu, parę metrów
dalej. Na progu siedzą dwie kobiety i karmią piersią dzieci. Z tuzin innych dzieci
biega dookoła. Wyglądają, jakby im niczego nie brakowało, są właściwie
tłuściutkie, bose, trochę umorusane. Jedna z kobiet ma twarz tak jak Rina pokrytą
tym złotym pudrem. Pytam; odpowiada, że to kora pewnego drzewa, roztarta,
zmieszana z wodą – tym się smaruje twarz.
– W jakim celu?
– Dla ochrony przed promieniami słońca.
– A jeśli tego nie zrobisz, to co?
– Zrobię się cała czarna – mówi Shena, czarna jak smoła, trzydziestoparoletnia,
z dzieckiem przy piersi. To dziewczynka, jak słyszę, prawie roczna; druga,
niewiele starsza, przytula się do niej. Ta, która ssie, to jej córka, druga jest
wnuczką, córką córki, która ma pewno z piętnaście lat, może szesnaście. Shena
pilnuje wnuczki często, dziś dlatego, że córka poszła piechotą na targ. Wyszła
wczesnym rankiem. Według Sheny to jakieś pięć godzin marszu w jedną stronę
i pięć z powrotem. Mężczyźnie zajęłoby cztery, ale mężczyźni nie chcą chodzić na
targ. Mówią, że się nie orientują, nie mają czasu; wysyłają kobiety.
– Kto u was pracuje ciężej, mężczyźni czy kobiety?
– Mężczyźni, bo robią w polu motyką. Kobiety podlewają, sypią nawóz...
– A w domu, jakie są zadania mężczyzn?
– W domu? Żadne. Czasem idą po zebu, ale poza tym nic nie robią. To my
robimy wszystko w domu, dom to nasza sprawa, dzieci, obiad, sprzątanie, pranie,
takie rzeczy.
– W takim razie kto pracuje ciężej?
– Mężczyźni – odpowiada Shena, zmęczona tłumaczeniem.
Druga kobieta, też ze ssącym niemowlęciem, Soasara, mówi, że musi iść
przygotować obiad.
Pytam, co to będzie. Patrzy na mnie jakby ze smutkiem:
– Ryż, a co ma być.
Pytam więc dalej – jakie są u nich pory posiłków. Soasara odpowiada, że jedzą
trzy razy dziennie: rano, w południe i wieczorem.
– I co jecie rano, co w południe, a co na wieczór?
– Ryż – odpowiada, jakby to było oczywistością.
– A przyrządzacie go na różne sposoby czy zawsze tak samo?
– A co miałybyśmy z nim robić. Gotujemy go.
– Jecie go z czymś jeszcze?
– Czasem, jak jest z czym. Z jakąś jarzyną, rybą, ale rzadko.
– Jak często?
– Raz na miesiąc, na dwa miesiące.
Nie licząc, oczywiście, okresów soudure, między zbiorami. Wtedy, od listopada
do marca, kiedy dziewięć rodzin na dziesięć głoduje, ponieważ nie ma ani
kukurydzy, ani ryżu, kiedy połowa rodzin nie je nic całymi dniami, uboga
skądinąd dieta Malgaszów jest bardziej urozmaicona. Jedzą to, co znajdą na polu:
bulwy pochrzynu, dzikie ziemniaki zwane moky, tamarynd wymieszany
z popiołem, niektóre dziko rosnące owoce, szarańczę i inne owady, małe ptaki.
Nie lubią tego. Pytam ich, czy nie wolą urozmaiconych potraw.
– Nie. Ryż jest pożywieniem ludu malgaskiego! – stwierdza Soasara
deklaratywnym i nieco bombastycznym tonem.
– Ale smakuje ci?
– Oczywiście, że mi smakuje. Bardziej niż cokolwiek.
Niektóre z tych okazjonalnych produktów budzą w nich niepokój, stały się
tabu. Na przykład jeśli dziecko, które jeszcze nie nauczyło się mówić, dostanie do
zjedzenia jajko, pozostanie nieme.
– Gdybyście jednak mogły wybrać jakąś potrawę, cokolwiek, co byście wybrały?
– Ryż – mówi Shena. Soasara potakuje.
Rina tłumaczy mi, że chleb nie syci, nie jest dobry do jedzenia. Tym, co
najskuteczniej zabija głód, jest ryż.
– Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy go brakuje. A mamy coraz mniej ziemi pod
jego uprawę, no i teraz jeszcze, z tym przedsiębiorstwem...
– Co z przedsiębiorstwem?
– Nie słyszał pan? Zabiorą nam całą wodę, a nikt nic nie mówi.

Światowa Organizacja Zdrowia, WHO, podaje, że wśród przyczyn śmierci


związanych z zanieczyszczeniem środowiska na pierwszym miejscu figuruje
„gotowanie na prymitywnych paleniskach”. W większości domostw Tego Innego
Świata kobiety gotują – tę marną strawę, jaką gotują – na kuchenkach opalanych
drewnem, węglem albo nawozem, w pomieszczeniu mieszkalnym. Dym zalega,
osadza się pył, wywołując choroby. Według WHO półtora miliona osób rocznie
umiera z powodu chorób układu oddechowego – bronchitu, astmy, raka płuc –
wywołanych wdychaniem tego dymu. Wśród ofiar są przede wszystkim kobiety,
no i dzieci, mnóstwo dzieci.

Chłopi z Nyatanasoa – wszyscy chłopi z rejonu Marowoaju – żyją ze swoich


poletek ryżowych; ewentualnie czerpią również dochody z uprawy manioku
i czasem z pracy dorywczej na cudzym polu.
– Zebranego ryżu musimy sporo sprzedać, żeby mieć na sól, cukier, olej, mydło.
I zachować trochę na nasiona. Wtedy nam nie wystarcza i kiedy przychodzi
grudzień, styczeń, musimy kupować jedzenie na targu.
Soló, który mi to opowiada, ma pięćdziesiąt jeden lat i jest, wraz z żoną,
Blondine, właścicielem dwóch hektarów pola ryżowego oraz trzech sztuk zebu.
Każdy hektar daje prawie dwie tony ryżu w łupinie, tak że po oczyszczeniu ziarna
zostaje jakieś 500 kilo. Soló i Blondine nie wiedzą, że średnia wydajność z hektara
pola ryżowego w Chinach albo Wietnamie wynosi sześć, siedem ton.
– A nie opłaca się wam bardziej zachować cały ryż, żeby nie musieć później
dokupywać?
– Tak, ale jeśli wszystko zostawimy, nie będziemy mieli pieniędzy na nic. Do
jedzenia i na siew zostawiamy połowę, resztę trzeba sprzedać.
– Ale potem, w okresie soudure, musicie kupować ryż.
– Musimy. I płacimy o wiele drożej.
– Dlatego mówię, że może lepiej byłoby zostawić.
– Nie rozumie pan? Nie możemy zostawić. Potrzebujemy tych pieniędzy, żeby
kupować różne rzeczy. Żeby żyć, mieć coś do jedzenia.
Soló opowiada mi, jak to jest spędzić cały dzień po kostki w wodzie, w błocie
pól ryżowych. Potem pokazuje: jego stopy przypominają skórę na szyi starego
żółwia, taką, która nie jest już skórą, lecz siatką bruzd. Mówi, że od czasu do
czasu nie mają co jeść, przez dzień czy dwa, ale głodu – tego, co się nazywa głód –
nie zaznał.
– W takim razie co byłoby głodem?
– Nie wiem, jakby się nie jadło nic w ogóle.

Soló ma na sobie dżinsy ucięte za kolanem i biały podkoszulek, podarty


i czysty, Blondine – zawój w kolorze lila. Siedzą na progu swojej chaty – klepisko,
ściany z suszonej cegły pomalowane na różowo, dookoła biega, bawi się chmara
dzieciaków.
– Wszystko to wasze?
– Nie, siostrzeńcy, dzieci sąsiadów. My mieliśmy tylko dwoje dzieci.
Dziewczynkę dwunastoletnią i chłopczyka sześcioletniego, który mieszkał
z nami, ale w ubiegłym miesiącu przeprowadził się do przodków.
Nie rozumiem tego, co mówi Soló. Tatá, mój tłumacz, wyjaśnia: przeprowadził
się do przodków znaczy – umarł.
– Fidy niedomagał, był taki chudziutki. Dawaliśmy mu tyle ryżu, ile mogliśmy,
ale nic się nie poprawiał. Ciągłe zmęczony, nie miał na nic chęci.
Pewnego dnia, mówi Soló, usłyszeli w radio, jak jakiś człowiek zachęcał, żeby
dziecko, z którym się będzie działo coś takiego, zawieźć do szpitala. Pojechali do
Antanambazaha wozem zaprzężonym w woły. Biedny Fidy ledwo co mówił, jęczał
tylko cichutko. W szpitalu leżał dwa dni, trzeciego dnia umarł. Zdaniem Blondine
może to być wina ludzi ze szpitala: powiedzieli jej, że dziecko jest źle odżywiane
i dlatego nie może wyjść z tej choroby – nie pamięta, jakie to było słowo. Ale ona
im nie wierzy: Fidy jadł ryż codziennie, prawie nigdy nie brakowało mu ryżu.
Soló – widzę jego krzywe zęby – usiłuje dać jej znać wzrokiem, żeby zamilkła, ale
Blondine ciągnie, niezrażona:
– Ja myślę, że to oni go zabili.
– A dlaczego mieliby go chcieć zabić?
– Nie wiem. Gdybym wiedziała takie rzeczy, nie byłabym biedna.
Pożyczyli pieniądze, żeby kupić zebu, na stypę, ale nie mogli pochować chłopca
na miejscu.
– Mieszkamy tutaj od pięćdziesięciu lat, a przedtem mieszkał tu mój ojciec
i dziadek. Ale to nie jest nasza ziemia. Nasza ziemia leży na południu, daleko.
Tam jest ziemia naszych przodków, więc tam pojechaliśmy go pochować. To
również bardzo dużo kosztowało.
– Pochowaliście go tam, bo tak chcieliście, czy dlatego, że tu wam nie
pozwalano?
Soló patrzy na mnie, uśmiechając się. Raptem wydaje się niesłychanie
zaprzątnięty skręcaniem papierosa; nabiera tytoniu z plastikowej niebieskiej
torebeczki, bierze papier ze starego notesika o zapisanych grubych kartkach,
przycina ostrożnie. Po czym mówi, że to przez Sakalava, że Sakalava ciągle
uważają ich za obcych. Ale teraz pilnują wszystkiego biali. Obsiewają pola,
odgradzając ich uprawy od Sakalava, których zebu tratują zbiory, ale on już wie,
jacy są biali: zabiorą na koniec wszystko, on zaś będzie bardziej niż kiedykolwiek
uważany za obcego. Może jednak do tego czasu będzie już odpoczywał pośród
przodków w swojej ziemi.
– Myśli pan, że przedsiębiorstwo zabierze nam naszą ziemię? – pyta,
z nadzieją, że zaprzeczę: skąd, co też mu do głowy przychodzi. Nie potrafię
jednak zaprzeczyć.

Do Sakalava te ziemie należały od wieków: przeganiali swoje stada zebu to tu,


to tam, w poszukiwaniu lepszych pastwisk, byli właścicielami rozległych terenów
i mieli opinię gwałtowników – twardych i nieustępliwych.

Prawie wszyscy chłopi uprawiający ziemię w okolicach Marowoaju to


„cudzoziemcy”: ich przodkowie przybyli tu przed dwoma, trzema pokoleniami.
Sakalava zgodzili się, żeby przybysze uprawiali pola, pod warunkiem że zostawią
w spokoju ich stada, że pozwolą zwierzętom wchodzić na pola ryżowe, deptać je
i wyjadać uprawy. Takie były warunki narzucone przez właścicieli ziemi.
To dlatego szefowie Fuelstocka uznali, że najzręczniejszym posunięciem
będzie nawiązanie sojuszu z rolnikami przeciw pasterzom. Obsiali swoje pola,
rozciągając druty między obszarami najintensywniej wykorzystywanymi przez
Sakalava a polami „cudzoziemców”. Był to dobry sposób pozyskania chłopów –
w każdym razie tak się wydawało na początku; była to także prosta droga do tego,
by wejść na wojenną ścieżkę z Sakalava.

– Sądzi pan, że chłopi są zadowoleni z obecności firmy?


– Trudno powiedzieć – mówi przepalonym od papierosów głosem Nambena,
inżynier rolnik z Fuelstocka. – Nie wiem, jak jest, ale podobno nic z pieniędzy,
które przekazujemy gminie jako podatek, nie trafia do kasy, chociaż mamy
wszystkie kwity, podpisane przez księgowego. I oczywiście niektórych boli, że
Madagaskar oddaje ziemię vazaha, białym. Ale ci, którzy się u nas zatrudnili,
chyba są zadowoleni, że tu jesteśmy.
– Skarżą się jednak, że bardzo mało im płacicie.
– Oni zawsze narzekają. Prawda jest taka, że było tutaj dużo wolnej ziemi,
którą dopiero teraz zaczynamy eksploatować.
– A dlaczego było tyle wolnej ziemi?
– Dobre pytanie. Ponieważ był to rejon hodowli. Pasterze wypasali swoje zebu,
więc ziemi nie uprawiano.
– Ale ziemia była wykorzystywana.
– W sposób dość samowolny, niemądry.
Konflikt wybuchł, kiedy firma rozpoczęła uprawę. Zjawił się przywódca
Sakalava, oświadczając, że to ich ziemia, że tamci nie mają do niej prawa.
Szefowie firmy na to, że ziemia należy do nich i że jak najbardziej mają prawo.
Skonfrontowane zostały ze sobą dwie formy własności: dokumenty wydane
firmie Fuelstock przez państwo Malgaszów oraz wiekowy uzus. Negocjacje
przebiegały w napiętej atmosferze i nie zostały zakończone.
– Pasterze zawsze będą się sprzeciwiać.
– Czemu?
– Bo uważają, że cała ziemia należy do nich. Pozwalają swoim zwierzętom paść
się swobodnie, wypalają trawę, żeby wyrastała nowa, i koniec. Nie umieją
wykorzystywać ziemi.

5
Za Niatanasoa droga robi się szersza i przechodzi w szosę przejezdną dla wozów.
Jedzie ich sporo na targ, każdy zaprzęgnięty w dwa zebu złączone długim
jarzmem; woźnica ostro pogania batem. Nagle rozlega się szum: nadjeżdżają
pędem dwa wozy, jakby się ścigały, by po chwili zniknąć w pyle.

– Kiedy przyjechali vazaha z firmy, mówili, że wszystko się poprawi, nasze


życie, wszystko. Twierdzili, że jeśli wezmą się do uprawy, skończą się nasze
kłopoty z pasterzami: pasterze zostaną oddzieleni od nas ich polami i nie będzie
mowy o niszczeniu naszych plonów przez zebu.
– I tak się stało?
– No, mniej więcej. Zajęli ziemie z tej strony, ale zebu czasem i tak przychodzą.
Czasem nie.
Norbert wydaje się nastawiony sceptycznie, uważa, że w rezultacie nic chyba
nie zyskali.

Norbert jest „przewodniczącym” fokontany – wioski – Besonjo, kilka kilometrów


od Niatanasoa. Obie wioski są do siebie bardzo podobne, tyle że przy wjeździe do
Besonjo stoi z dziesięć czarnych wypalonych chat. Norbert objął funkcję cztery
lata temu. Przyjechał człowiek ze stolicy i oświadczył, że muszą wybrać
przedstawiciela wioski, że ma się odbyć głosowanie. Zgłosili się trzej kandydaci,
ale Norbert wygrał znaczną większością głosów.
– Czemu cię wybrali?
– Bo mnie dobrze nie znali – mówi, śmiejąc się, po czym dodaje z obawy, że nie
poznam się na żarcie – bo mnie lubią, sąsiedzi mnie lubią.
– Dobrze się czujesz w tej roli?
– Kiedyś tak, na pewno, ale teraz już nie. Napad w ubiegłym roku, opóźnienia
w wypłatach – mam dużo kłopotów. Muszę robić wiele rzeczy, załatwiać wiele
spraw, a nikt mi za nic nie płaci; poza tym nie udaje mi się dopilnować tego,
czego powinienem dopilnować. Więc po co... – mówi Norbert.
Narzeka, że firma nie wypłaca pensji w terminie, nie spełniła wielu złożonych
tutejszym mieszkańcom obietnic, wszystko jest po staremu, a parę miesięcy temu
ludzie tak się wkurzyli, że wielu robotników z maczetami zebrało się pod siedzibą
firmy, żądając wypłacenia zaległych pieniędzy.
– Wystraszyli się, biedacy, że ich pozabijają.
– A pozabijaliby?
– Nie sądzę. Chyba nie. Ale żeby pan widział, jak szybko nam wypłacili tego
dnia.
Znowu wybucha śmiechem.
Norbert dobija do sześćdziesiątki, ma bardzo ciemne włosy i szeroki uśmiech.
Ubrany jest w koszulkę z logo dawno przebrzmiałego festiwalu muzycznego,
który odbył się gdzieś daleko. Jego dziadek przybył do wsi przed stu laty, ojciec
urodził się tu osiemdziesiąt lat temu, ale to ciągle nie jest ich ziemia – ziemia,
w której chowają swoich umarłych – ponieważ nie są w niej pochowani ich
umarli. Pytam, czy w jakimś momencie stanie się ich ziemią, ale mnie nie
rozumie.
– Moja ziemia znajduje się na południu, tam są moi przodkowe.
Przyznaje, że czasem, z powodu braku pieniędzy na podróż do swojej ziemi,
muszą jakiegoś krewnego pochować tu, na miejscu, ale jak tylko zdobędą
fundusze, odkopują nieboszczyka i wiozą na południe; dopiero wtedy jest on
naprawdę zmarłym, łączy się z przodkami. Żona Norberta, Marceline, patrzy na
niego i kiwa głową potakująco, powtarza jego słowa. Marceline pracuje dla firmy,
uprawia paprykę i dlatego, jak twierdzi przewodniczący wioski, zarzucają jej, że
się sprzedała białym – vazaha. Norbert mówi, że gdyby mogli sobie na to
pozwolić, żona rzuciłaby tę robotę w sekundę, bo pracuje wiele godzin, a płacą jej
grosze. Ale potrzebują pieniędzy. Gdyby ich było stać, nie pracowałaby. Norbert
i Marceline mają ośmioro dzieci, najstarsze skończyło dwadzieścia osiem lat,
najmłodsze siedem.

Ich dom jest największy w wiosce. Zbudowany z suszonej cegły, ma trzy


pokoje, wysokie stropy z poczerniałych liści palmowych, małe okienka
i drewniane drzwi z nowymi, błyszczącymi zamkami. Znajdujemy się w salonie.
Nie ma w nim mebli, jedynie maty – takie, jakie tutejsze kobiety wyplatają z liści
palmowych, żeby nie musieć siadać czy kłaść się bezpośrednio na klepisku. Na
podłodze, na matach, siedzi kilkoro spośród ich dzieci i z tuzin osób z sąsiedztwa,
które słuchają nas, lustrują, wymieniają komentarze.

Besonjo wydaje się oazą spokoju; tylko te spalone domy na początku wsi.
Pytam Norberta raz i drugi, w końcu mówi mi, że podpalono je w czasie napadu.
– Jakiego napadu?
– Napadu. Myślałem, że pan właśnie w tej sprawie przyjechał.
Przed kilkoma miesiącami siedmiu czy ośmiu mężczyzn napadło na wioskę.
Był poniedziałek, już się zmierzchało. Zjawili się nagle, krzyczeli, mieli gwizdki
i bębenki, uderzali kijami i maczetami; jeden miał strzelbę. Krzycząc, pobiegli do
domu Norberta. Marceline zobaczyła ich z domu sąsiadki.
– Zaczęli strzelać w drzwi, otworzyli, krzyczeli, że chcą schwytać mojego męża.
Męża nie było, na całe szczęście nie było go w domu. Weszli, pozabierali rzeczy,
strzelbę męża, formularze do zaświadczeń o własności ziemi, urzędowe
pieczęcie; wrzeszczeli, rozbijali wszystko dookoła. Wybiegłam, krzycząc, że
przyszli bandyci, bandyci; ludzie ze wsi pobiegli na pole obok.
Nadbiegł też przewodniczący, Norbert, i ukrył się za drzewami. Napastnicy
poszli szukać jego zastępcy, ale też go nie znaleźli. Wówczas pobiegli w kierunku
domów położonych bardziej na wschód – piętnastu czy dwudziestu domów
nowych mieszkańców, w wielu przypadkach pracowników firmy, i podpalili je.
Palenie domów wydaje się malgaską tradycją. Palono nawet wielkie, okazałe
budynki: w 1972 roku spalono gmach intendentury w Antananarywie, w 1976 pałac
premiera, w 1995 stary Pałac Królowej – najsłynnniejszą budowlę na wyspie.
– I nikogo nie zabili?
– Nie, nikogo nie udało im się złapać, bo wszyscy uciekliśmy.
Kiedy odchodzili, ludzie zobaczyli, że tylko jeden miał strzelbę; reszta miała
siekiery i maczety.
– A nie mogliście się bronić?
– Napadli nas znienacka, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ze strachu uciekliśmy.
– A kto to był?
– Nie wiem, nie wiemy – mówi Norbert.
Patrzy na mnie znacząco, jakby chciał powiedzieć, że wie, ale nie wie, czy
powiedzieć. Nie rezygnuję, powtarzam pytanie. Zdaniem Norberta ze słów
wypowiadanych przez napastników wynikało, że to tutejsi; znali wieś, znali
imiona mieszkańców.
– Niektórzy mówią, że nasłali ich Sakalava. Ale nie wiem. Skąd miałbym
wiedzieć.
Pozostali kiwają głowami, odwracają wzrok. Jest w ich twarzach jakaś złość
w czystej postaci, jakby nie mówili tego, co mówią, albo mówili to, czego nie
mówią.
– Chodzi o to, że według Sakalava ziemia, którą zaczęła uprawiać firma, należy
do nich. Nieraz zaglądali do nas i pytali, co tu robimy, na ich ziemi. A ponieważ są
przekonani, że to za naszą namową firma zaczęła uprawiać tutaj jatrofę, więc ze
złości napadli nas.
– Czyli jednak byli to Sakalava?
– Nie, nie wiem – odpowiada Norbert.
A żona posyła mu ukradkowe spojrzenie.
– To na czym opiera się wersja, którą mi przedstawiliście?
– Ludzie opowiadają. Ale kto wie, czy to prawda.

6
– Kiedyś żyliśmy lepiej. Przedtem był szacunek. Teraz nic z tego nie pozostało.
Same kłótnie.
– Skąd ta zmiana?
– Przedtem był szacunek. Nasi sąsiedzi wiedzieli, że pozwalamy im żyć na tej
ziemi, i szanowali nas, traktowali jak należy. Ale odkąd przyszła firma, wszystko
się skończyło. Wykorzystali firmę, żeby się z nami skłócić. Zaczęli się skarżyć, że
nasze zebu wyjadają im ryż na polach, i namówili tych z firmy, żeby posiali swoją
jatrofę między polami ryżowymi a nami, żeby zebu nie mogły przechodzić.
Dlatego musimy prowadzić zwierzęta daleko, do miejsc, gdzie pastwiska są
uboższe..., a przecież to nasza ziemia.
Spodziewałem się czegoś innego. Zobaczyłem ze zdumieniem, że Mangadé,
wioska Sakalava, jest równie biedna jak inne, za to o wiele mniejsza: z tuzin
bardzo ubogich chat, jeden mężczyzna stary, drugi niemal stary. Stary ma na
imię Adaniangy i jest synem przywódcy wioski. Ma ponad siedemdziesiąt lat
i twierdzi, że jego ojciec przekroczył setkę. Ubrany jest w tunikę, która kiedyś
musiała być biała, dżinsowe bermudy z mnóstwem dziur, jest bosy, a jego
paznokcie wyglądają jak neolityczne rzeźby. Ma niewiele zębów, bardzo
powykrzywianych, w większości złotych. Ten drugi, ten niemal stary, to jego
kuzyn Gérard. Kuzyn jest okryty zmarszczoną w pasie tkaniną, jego stopy
również wyglądają jak rzeźby z neolitu, do tego czerwona, rozpięta na piersi
koszula, postrzępiony słomkowy kapelusz; otwarty uśmiech. Ani na chwilę nie
wypuszcza z ręki maczety: to rysuje nią coś na ziemi, to nagarnia gałązki, tnie
liście, ostrzy patyki. Maczeta ma rękojeść z szorstkiego niepolerowanego drewna,
ostrze krótkie, szerokie i zaokrąglone, jest bardzo ostra.
– Vazaha z firmy pomylili się: myśleli, że po sprowadzeniu się tutaj powinni
rozmawiać z tamtym ludem. Ale to są cudzoziemcy. Pozwalamy im tutaj
mieszkać, ale to cudzoziemcy. Z nami powinni byli rozmawiać, a nie rozmawiali.
To był ich błąd. Potem prosili o wybaczenie, ale na początku popełnili błąd.
– Oni uważają, że to wy nasłaliście bandytów, którzy podpalili chaty w Besonjo.
– Tak, tak ludzie mówią, ale może to przez zawiść, kto wie. Kto wie, co jest
prawdą, a co nie. Tutaj jest wiele nienawiści, wiele walki, odkąd weszła firma
i zmieniła różne sprawy. Już nie jest tak, jak dawniej, kiedy żyliśmy spokojnie
z naszymi zebu, nikt nam nie przeszkadzał, był spokój.
– Boicie się, że firma zabierze całą ziemię?
– Boimy, tak. Firma już zajęła część naszej ziemi, mamy jej coraz mniej, żeby
wypasać zebu.
– A co możecie zrobić, żeby do tego nie dopuścić?
– Zwracaliśmy się do burmistrza, do wszystkich, ale czasem nas słuchają,
a czasem nie. Firma mówi im, co mają robić, a czego nie robić. Powinni byli
prosić o pozwolenie nas, którzy jesteśmy prawdziwymi właścicielami tej ziemi.
Tutaj są pochowani nasi zmarli. Jak tak dalej pójdzie, zostaniemy pozbawieni
dwóch najważniejszych rzeczy na ziemi: pod spodem naszych przodków, na
górze naszych zebu.

Siedzimy na ziemi w cieniu niezbyt rozłożystego drzewa, obaj kuzyni opierają


się o jego pień. Kilka chat dookoła tworzy razem rodzinne domostwo. Kaczki, tu
i ówdzie indyk, pies bez jednej łapy, dalej kilka krów. Dzieci nie podchodzą bliżej,
przyglądają się nam z daleka. Jeszcze dalej widać kobiety – pod daszkiem
z poczerniałych liści palmowych.
– Chłopom jest wszystko jedno, bo to nie jest ziemia ich przodków. Dlatego ich
to nie obchodzi.
– Ale mieszkają na tej ziemi, ta ziemia ich karmi.
– Tak, prawda, ale to nie to samo.
Adaniangy – a właściwie stuletni ojciec Adaniangy’ego – ma około czterystu
zebu. Jedna średnia sztuka kosztuje 800 tysięcy ariary, silny wykastrowany
samiec może być wart dwa razy tyle. Ojciec Adaniangy’ego, jego rodzina, mają
tysiące dolarów w zebu, ale to jest inna koncepcja bogactwa. Kto ich zobaczy,
będzie uważał, że są biedni; oni wiedzą, że są bogaci – ich sąsiedzi też o tym
wiedzą. Jest to forma zamożności, która nie przekłada się na to, co traktujemy
jako bogactwo w naszych krajach: nie wiąże się z posiadaniem przedmiotów, nie
oznacza stylu życia, nie ma nic wspólnego z tym, co nazywamy komfortem czy
luksusem; znajduje wyraz w prestiżu, władzy, bezpieczeństwie.
– A zatem jesteście bogaci – mówię.
Śmieją się oboje jak panna wobec nieco zbyt śmiałego komplementu –
z nieprawdziwym skrępowaniem, nieautentyczną skromnością, z satysfakcją, że
mogą to usłyszeć.
– Po prostu to jest nasza ziemia; mieszkamy tu od pokoleń. Dlatego nasi
przodkowie są tutaj nadal, w swoich kamiennych grobach. I dlatego przywódcą
wioski jest teraz mój ojciec, potem będę nim ja, a potem ktoś następny, ktoś
z naszych.
Adaniangy mówi, że chciałby mi pokazać grób swoich rodziców – swoich
przodków. Przypuszcza, że jak widzę teraz domy, w których mieszkają on i inni
w wiosce, to wydają mi się one ubogie, ale za to groby – groby są większe,
ładniejsze; powinienem je zobaczyć.
– Naprawdę budujecie groby ładniejsze niż domy?
– No pewnie – odpowiada, jakby to było coś oczywistego. A widząc moją minę,
dodaje: – Tak właśnie jest, tak powinno być. A pan myśli, że gdzie pan spędzi
więcej czasu?

Posiadanie zebu jest w tej społeczności także podstawowym zabezpieczeniem


majątkowym. Oni nie hodują bydła, żeby je sprzedać i żeby karmili się nim inni.
Hodują, żeby mieć kapitał, który zostanie wykorzystany tylko w ostateczności:
trzy, cztery sztuki na rok, jeśli wydarzy się coś złego, zabraknie ryżu, trzeba
będzie uczcić jakąś okazję. To nie jest hodowanie na sprzedaż – to tezauryzacja.
Z której, jak w przypadku każdej tezauryzacji, inni mają niewiele pożytku.
– Co jest najlepsze w posiadaniu zebu?
– Zebu są bardzo ważne. Kiedy przychodzi na świat chłopczyk i dokonuje się
obrzezania, zabijamy zebu. Zabijamy, kiedy ktoś z rodziny żeni się albo wychodzi
za mąż, kiedy ktoś umiera i go chowamy. Zebu udeptują też pole ryżowe przed
siewem; jeśliby się to robiło samemu nogami – straszna mordęga. A jak coś się
nagłego zdarzy, jest jakaś potrzeba, możemy sprzedać zebu i sprawa załatwiona.
Jak chcemy kupić pole, możemy to zrobić, bo mamy zebu. To nasze bogactwo,
nasz majątek.
– A często jecie mięso zebu?
– Tak, na Nowy Rok, z okazji obrzezania, pogrzebów, na święta.
– A na co dzień co jecie?
– Ryż. I czasem rybę z rzeki.
– Dlaczego nie jecie więcej zebu?
– Nie możemy ich zabijać, bo są ogromne. Zostałoby dużo mięsa, trzeba by
wyrzucić. Przodkowie by się gniewali.

Słońce, kurz, upał odczuwalny nawet w cieniu tego drzewa. Ludzie, którzy są
właścicielami czterystu sztuk bydła, mówią mi, że jedzą mięso rzadko.
Zastanawiam się znów, czy kiedyś wszyscy – wszyscy, nawet członkowie
społeczeństw bogatych – będziemy jedli mięso tak jak oni, jak jadało się kiedyś:
przy wyjątkowych okazjach. Czy epoka mięsa – mięsa spożywanego kilka razy
w tygodniu – nie będzie tylko krótkim i ograniczonym do pewnego obszaru
interludium w dziejach ludzkości.
Dwieście lat temu tylko ludzie najbogatsi w najbogatszych krajach jedli mięso
często – teraz tylko mieszkańcy krajów najbogatszych. Jeśli liczba ludności będzie
dalej rosnąć, jeśli nie znajdziemy sposobu produkowania białka zwierzęcego przy
mniejszych nakładach, niewykluczone, że za kilkadziesiąt lat mięso stanie się na
powrót artykułem luksusowym, jakim było niemal zawsze.
– Czy myślicie, że wasze dzieci i wnuki będą mogły dalej hodować zebu?
– Kto to wie. Jeśli firma zajmie całą ziemię, bydło nie będzie miało się gdzie
paść. Wtedy wyginie.
– A co wy zrobicie?
– Staniemy się biedni. Bez zebu nie umiemy żyć. Będziemy biedni, będziemy
głodować.

7
Według niektórych jest to najlepszy sposób, by zapobiec głodowi w kraju, według
innych – najlepszy, żeby się dorobić, jeśli kraj głoduje.
Można się tu także dopatrzyć śladów wielkoduszności: bywają państwa, które
poszukują nowych terenów – na ogół za pośrednictwem przedsiębiorstw
prywatnych – w trosce o „niezależność żywnościową” swoich obywateli. Czasem
zarządzający wielkimi funduszami inwestycyjnymi są zaniepokojeni brakiem
stabilności rynku finansowego albo korporacje produkujące żywność chcą
„zintegrować swój model biznesowy” – zarabiać, w taki czy inny sposób, jeszcze
więcej. Może być nawet tak, że drobni przedsiębiorcy-awanturnicy starają się
wykorzystać niejasną sytuację, przekupność urzędników, elastyczne prawo,
naiwnych inwestorów.
W zasadzie jednak, kiedy mowa jest o zawłaszczeniach ziemi, pojawiają się
zawsze ci sami bohaterowie: Chiny, Korea Południowa, Arabia Saudyjska
z otaczającymi ją emiratami. Chiny, niegdyś samowystarczalne jeśli chodzi
o zboże, stały się pierwszym światowym importerem soi i kukurydzy – dla swojej
trzody chlewnej – w momencie kiedy mieszkańcy kraju wzięli się na serio do
jedzenia. Teraz ziemia w Chinach jest nadmiernie eksploatowana i już są kłopoty
z zapewnieniem żywności dla wszystkich. Korea jest krajem mającym mało ziemi
uprawnej, górzystym, w którym ludzie głodowali przez wieki, a który,
wzbogacony na nowoczesnym przemyśle, przy coraz większej urbanizacji,
zmuszony jest importować 70 procent żywności – i obawia się zarówno
podwyżek, jak i blokad, niosących groźbę pustego talerza. Arabia Saudyjska,
posiadająca ogromne złoża ropy naftowej, postanowiła wydać majątek, aby
nawodnić pustynie i przeobrazić je w ogrody. Na początku tego wieku kraj
osiągnął poziom produkcji zboża pozwalający zaspokoić potrzeby swoich
26 milionów mieszkańców – czy nawet eksportować – jednak zasoby wód
podskórnych zaczęły się wyczerpywać, co odbiło się na rolnictwie, a nawet
zaopatrzeniu w wodę miast. W związku z tym rząd postanowił zaprzestać
uprawy pszenicy w 2016 roku – oto dobry przykład pokazujący, jak przyroda
stawia ograniczenia nawet ogromnemu kapitałowi.
Kiedy mowa jest o zawłaszczeniu ziemi, w kręgu podejrzanych pojawiają się od
razu Chiny, Korea Południowa oraz Arabia Saudyjska i jej sąsiedzi.
Ale jest jedno ale.

W 2010 roku amerykański dziennikarz z czasopisma „Rolling Stone”,


McKenzie Funk, udał się z pewnym grubym, wyszczekanym kapitalistą
amerykańskim w podróż do Dżuby – która nie była jeszcze stolicą Sudanu
Południowego – żeby relacjonować, w jaki sposób tamten stara się zawłaszczyć
milion hektarów – dzięki pomocy sudańskiego generała z plemienia Nuerów,
Paulina Matipa, sprawcy masakry w nadgranicznej strefie stanu Unity, wokół
Bentiu. Oblicza się, że już ponad cztery miliony hektarów ziemi w Sudanie
Południowym zostały zajęte przez cudzoziemców albo im obiecane. Historia,
którą opowiada Funk, nie jest pozbawiona wdzięku: niejaki Philippe Heilberg,
szef Jarch Capital, tłumaczy mu, że Afryka jest kontynentem opanowanym przez
mafie, on zaś – dobrym capomafia. I że „kiedy brakuje żywności, inwestorowi
potrzebne jest słabe państwo, niezdolne do wyegzekwowania jakichkolwiek
praw”. Funk, reporter z pierwszej linii frontu, tak opisuje manewr zawłaszczenia:
„Według powszechnych przypuszczeń wzrost demograficzny, w połączeniu ze
zmianami klimatycznymi – powodziami, suszami, pustynnieniem gleb – sprawi
wkrótce, że żywność stanie się równie cenna jak ropa naftowa. Na planecie
topniejących lodowców, miast, które przestają funkcjonować, i milionów ludzi
uchodzących ze swoich krajów z powodu klęsk naturalnych ci, którzy sprawują
kontrolę nad żywnością, będą sprawować kontrolę nad światem. Wschodzące
potęgi, takie jak Chiny, Indie i Korea Południowa, zawładnęły milionami akrów
od Kamerunu po Kazachstan, rywalizując z krajami naftowymi – jak Arabia
Saudyjska czy Kuwejt – oraz bankami z Wall Street, jak Goldman Sachs i Morgan
Stanley”. Niechcący w tym stwierdzeniu zawarte zostaje wyjaśnienie: ziemię
zawłaszczają Chiny, Indie czy Arabia Saudyjska, ale nie Stany Zjednoczone –
tylko Wall Street i banki.

Jest to charakterystyczna, zbudowana przez kulturę amerykańskią postać


równoległej rzeczywistości: my nie, my jesteśmy dobrzy, nawet jeśli zdarzają się
pośród nas źli. Za to reszta...
Zdaniem specjalistów z międzynarodowej organizacji non-profit o nazwie
GRAIN – będącej uznanym autorytetem w tej dziedzinie – firmy, które skupiły
w swoich rękach najwięcej ziemi za granicą, to firmy angielskie i amerykańskie.
Potem dopiero idą przedsiębiorstwa państwowe i prywatne z Chin, Arabii
Saudyjskiej, Francji, Włoch, Indii, Korei, Singapuru, Republiki Południowej
Afryki.

Sprawa oczywista: ziemię zagarniają ludzie, którym nie jest ona potrzebna,
biznesmeni, którzy – z definicji – nie są do tego zmuszeni. Mają wystarczająco
dużo pieniędzy, by żyć spokojnie, niemniej poświęcają życie na pomnażanie
bogactwa, bo inaczej by spokoju nie zaznali. Są wcieleniem ducha kapitalizmu.
Chcą ryzykować i chcą mieć siłę. Chcą pieniędzy.

Jeden z funduszy, które skupiają najwięcej ziemi afrykańskiej, nosi nazwę


Emergent i ma wygodną siedzibę, a jakże, w Londynie. Zarządza nim jedna
z byłych pracownic banku Goldman Sachs i jeden z byłych pracowników spółki
JPMorgan – sama śmietanka. W wywiadzie udzielonym Reuterowi szef funduszu,
David Murrin, nie chciał powiedzieć, jakimi sumami obraca, przyznał jednak, że
jest to „największy fundusz rolniczy w Afryce”. Według informacji finansowych
dysponuje on sumą kilku miliardów dolarów, pozwalającą robić interesy na
„nieprzewidywalności sytuacji geopolitycznej”, z rocznymi zyskami wysokości
prawdopodobnie około 25 procent. Na swojej stronie internetowej – skądinąd bez
skazy – szefowie funduszu przedstawiają w wielkich słowach swój system
pomnażania kapitału:
„Menedżerowie funduszu Emergent wykorzystują stworzony przez siebie
oryginalny model geopolityczny dla rozpoznawania tendencji w globalnej
ekonomii politycznej. Podstawowa teza modelu wskazuje na przeludnienie jako
największy problem świata – jest nas zbyt dużo, a zasobów naturalnych zbyt
mało.
Na tej podstawie Emergent przeanalizował fraktalny charakter zbiorowych
modeli zachowania grup ludzkich w najszerszym aspekcie ekonomii politycznej.
Proces ewolucji narodów-państw jest powtarzalny i jego rezultaty mogą być
przewidziane z wysokim stopniem prawdopodobieństwa. Wyniki tych badań
zawarte są w naszym studium Pięciu Stadiów Imperium oraz w książce
autorstwa naszego szefa, Davida Murrina, zatytułowanej Breaking the Code of
History.
W zarysowanym modelu wyróżnić można sześć podtematów wskazujących
kierunki inicjowania i kontrolowania zmian: ewolucja wielobiegunowego świata,
niedobór surowców, polaryzacja kultury i religii, Wschód i Zachód,
chrześcijaństwo i islam, technologia a rozprzestrzenianie broni, globalne
ocieplenie oraz skutki zmian klimatycznych. (...) Model nasz przyjmuje, że w tym
okresie zaznaczy się wpływ różnych istotnych wydarzeń geopolitycznych.
Zakładamy, że nastąpią one w stosunkowo krótkim czasie, w sposób
synchroniczny, przy znacznym przemieszczeniu władzy i bogactwa w skali całego
globu. Obecne środowisko spowoduje dużą dyslokację na rynkach finansowych.
Zwiększona w związku z tym nieprzewidywalność stworzy znakomite warunki
do prowadzenia interesów”.
Bo jak inaczej można wyrazić elegancko, że zamierzasz grabić, co się da,
wykorzystując spodziewane klęski?

„Moglibyśmy być tak głupi, żeby nic nie uprawiać, a i tak zarobilibyśmy
mnóstwo pieniędzy w ciągu najbliższych dziesięciu lat”, powiedziała szefowa
Emergent: ziemia jest tak tania, że nawet nieuprawiana przynosi ogromne zyski.

Zajmujący się tą sprawą kalifornijski Oakland Institute mówi: „Korporacje,


banki i kraje, które pragną zagwarantować mieszkańcom przyszłe
bezpieczeństwo żywieniowe, dokonywały rozeznania i pozyskiwały rozległe
tereny położone poza granicami swoich państw, w celu prowadzenia produkcji
oraz obrotu ziemią. Inwestorzy w coraz większym stopniu traktują ziemię
uprawną jako pewną i przynoszącą zyski formę lokaty kapitału”.
Skąd ta pewność, że jest to bezpieczna inwestycja? Czy świat jest w tak złym
stanie, że Anglik, arabski szejk czy Japończyk, którzy eksploatują tysiące
hektarów w Tanzanii, mogą spać spokojnie?

Nie zawsze są o tym przekonani. Czasem hipokryci z Waszyngtonu się


martwią: „Inwestorzy zagraniczni, którzy produkują żywność w kraju pełnym
głodujących, stają w obliczu problemu politycznego w związku z eksportem
stamtąd zboża. Czy chłopi przepuszczą ciężarówki pełne zboża jadące do portu,
skoro znajdują się na krawędzi głodu? W krajach, w których chłopi stracili ziemię
i środki do życia, istnieje wysoki potencjał niestabilności politycznej. Łatwo może
dojść do konfliktu między inwestorem a krajami będącymi miejscem inwestycji”,
napisał w 2012 roku w czasopiśmie „Foreign Affairs” pionier dziennikarstwa
zaangażowanego w ekologię Lester Brown.

Jest w tym pewna logika: nie należy liczyć pieniędzy na oczach biednych ani
pokazywać głodującym, że wywozi się ich żywność, bo mogą zareagować.
Na ogół tak się jednak nie dzieje – nie ma bowiem większej zdobyczy
ideologicznej niż wyrobienie szacunku dla własności prywatnej. To cudowny
fundament całego gmachu. Zadziwiające, ale właściciel na ogół nie musi używać
przemocy, żeby nie pozwolić komuś sięgnąć po jakąś bardzo potrzebną rzecz,
którą ten ktoś ma przed nosem.

Tu, na Madagaskarze, sprzedanych zostało tysiące niewolników. Sto


pięćdziesiąt lat temu jednym z głównych źródeł dochodów było zaopatrywanie
w niewolników sąsiednich wysp, takich jak Komory czy Réunion. Niewiele jest
dziedzin, w których handel utrzymywał się tak niezmiennie w każdym okresie –
nie ma kultury, w której w pewnym momencie nie pojawiłby się pomysł robienia
interesów na sprzedaży tego towaru, tak łatwego do zdobycia, tak dostępnego. Do
prowadzenia biznesu potrzebny był tylko niewielki zasób siły i spora doza
ideologii: przekonanie, że jeśli jakiś człowiek podlegał określonym kryteriom –
przegrał wojnę, nie mógł spłacić długów, ukradł cztery bułki, urodził się z matki
niewolnicy – mógł stać się własnością innego człowieka. Jedną
z najwspanialszych zdobyczy współczesności było obalenie tej idei: dziś
przekonanie, że jest to aberracja, stało się równie powszechne, jak powszechna
była przed dwoma wiekami opinia, że to normalne. Niech przypadek ten stanowi
dla nas ostrzeżenie, pobudzając nas do nieustannej refleksji: jakie działania,
które teraz uznajemy za absolutnie uprawnione, ocenimy za jakiś czas jako
odrażające, nie do przyjęcia?
Bo, jak mówi Terry Eagleton: „Jeśli nie będziemy kwestionować tego, co wydaje
się nieuniknione, nigdy nie dowiemy się, jak bardzo było nie do uniknięcia”.

Już nie jest dla nas możliwe do zaakceptowania, że jeden człowiek, podlegający
określonym kryteriom, może się stać własnością drugiego człowieka. Za to,
owszem, nie widzimy najmniejszego problemu w fakcie, że człowiek oceniany
według pewnego kryterium – przede wszystkim taki, który nie posiada
dostatecznej ilości dóbr – będzie pracował dla nas, a my na jego pracy zarobimy.
Ale kto wie, może za sto czy dwieście lat milionom ludzi będzie się to wydawało
pomysłem równie niedorzecznym, równie odrażającym jak posiadanie
niewolników.
Albo i nie będzie, ale tak czy owak warto się nad tym zastanowić. Czasem
przychodzi mi do głowy, że to dobra perspektywa myślenia o przyszłości: co
będzie uważane za zbrodnię za sto lat? Spróbujmy tę wizję nazwać,
przedyskutować, wytłumaczyć. Nie jest to świetny pomysł na wieczór spędzony
z przyjaciółmi?
Przynajmniej określi się cele: jeśli ktoś dojdzie do wniosku, że takie czy inne
założenie jest aberracją, to może nawet któregoś dnia zbierze się na odwagę
i pomyśli, co zrobić, żeby je zmienić. Niekorzystne jest to, że pokładamy ufność
w doksie: spodziewać się, że taki czy inny pogląd zostanie uznany za
wynaturzenie, to przyjąć, że możliwa jest zmiana poglądów setek milionów ludzi.

Powiedzieliśmy, na czym polega sukces wizji amerykańskiej: to nie my, to oni,


oni są winni. Propaganda działa bez zgrzytów i jeśli myślimy o zawłaszczaniu
ziemi – myślimy o zawłaszczaniu ziemi? – odruchowo kojarzymy ów proceder
z ludźmi Wschodu, Arabami, z dwiema bardzo różnymi postaciami zagrożeń
w XXI wieku: inwazją gospodarczą i przemocą o podłożu fundamentalistycznym.
Myśl nasza biegnie najpierw ku Chinom. Obserwujemy powrót żółtego
zagrożenia – ze sfery politycznej, akademickiej i medialnej dobiegają niemilknące
głosy ostrzeżeń. Przed pięćdziesięciu laty żółte zagrożenie rzucało wyzwanie
systemowi i obawiano się, że jego ofensywa może naruszyć zachodni porządek
kapitalistyczny. Teraz jest to ostra konkurencja dla kapitalizmu zachodniego: jak
tak dalej pójdzie, Chiny odbiorą nam wszystkie interesy.
Bardzo łatwo jest mówić o chińskiej obecności w Afryce. Jest ona faktem. Ale
pomaga także odwrócić uwagę od Zachodu, który przez cały czas robi to samo.
A nawet usprawiedliwić, w duchu szowinistycznego przywiązania do zagrożonej
cywilizacji – będącej bastionem obronnym wobec nadciągającej chińskiej fali –
rozmaite najbrudniejsze interesy chrześcijańskiego Zachodu.

Jednak mimo wszystko należałoby wspomnieć o Chinach.

Chiny to punkt zapalny we współczesnej geografii głodu. Z jednej strony żaden


kraj nie zdołał w takim stopniu zredukować w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat
liczby głodujących mieszkańców. Z drugiej – jeden na sześciu niedożywionych to
ciągle Chińczyk; ponad 150 milionów mieszkańców tego kraju nie je tyle, ile
trzeba. Po Indiach jest to wciąż kraj z największym niedożywieniem.
To źle i niesłuszne, że w tej książce nie mówi się szerzej o Chinach, ale niestety
nie potrafię tam pracować. Musiałem to robić kilkakrotnie i za każdym razem
miałem na koniec wrażenie, że z powodu barier stworzonych przez władze nie
udało mi się zbliżyć do tego, o czym próbowałem opowiedzieć. Albo gorzej: że
opowiadałem o tym, co paru urzędników skonstruowało na mój użytek. Choć na
pewno – rzadko, bo rzadko – coś stamtąd jednak przecieka.
Jakieś pięć, sześć lat temu, w związku z przygotowywaniem raportu dla
Funduszu Ludnościowego Narodów Zjednoczonych, miałem okazję tropić
historię pewnego młodego człowieka, który wyemigrował ze wsi do miasta. Mój
oficjalny przewodnik zaprowadził mnie do fabryki, gdzie z półtora tuzina
młodziutkich robotników opowiedziało mi po kolei tę samą, starannie wyuczoną,
gładką historyjkę. Aż pewnego wieczoru, w chwili nieuwagi przewodnika,
spotkałem Binga.
– Coraz bardziej podziwiam Przewodniczącego Mao – oświadczył Bing, kiedy
usiedliśmy, żeby napić się piwa.
Spytałem za co. Bing był jednym z tych młodych Chińczyków: szykowna
garderoba od podrabianego Armaniego, bardzo ciężki podrabiany zegarek
z fałszywego złota, uśmiech też mało przekonujący.
– Podziwiam go z dwóch powodów. Ze względu na jego autorytet, ponieważ był
człowiekiem, który potrafił używać władzy i podejmować decyzje. I dlatego, że
wiedział, jak walczyć, jak prowadzić wojnę. W wolnych chwilach zawsze studiuję
historię wielkich wojen prowadzonych przez Przewodniczącego i innych, żeby,
kiedy założę własny biznes, wiedzieć, jak kierować swoimi pracownikami, jak
postępować. Jeszcze muszę się wiele nauczyć od Przewodniczącego.
W tamtym czasie Bing miał dwadzieścia sześć lat i pracował w klubie karaoke
w Tiencinie, dziesięciomilionowym porcie położonym 100 kilometrów na północ
od Pekinu. Oriental Pearl był ogromnym wielopiętrowym budynkiem z setką
pokojów, w których klienci mogli się napić, pośpiewać i odprężyć bez większych
zahamowań. Bing pracował tam już od pięciu lat. Przyjechał do miasta
z prowincji w wieku osiemnastu lat, żeby studiować administrację, skończył
uczelnię, próbował założyć własną firmę, nie udało mu się, więc zatrudnił się jako
kelner w tym klubie. Był chłopakiem inteligentnym, wytrwałym; awansował i na
koniec jako lobby manager miał pod sobą kilku pracowników. Zarabiał 500 dolarów
miesięcznie, z czego dwie trzecie odkładał. Do chwili, kiedy go poznałem, zdążył
zebrać, jak twierdził, 100 tysięcy juanów – 13 tysięcy dolarów – w akcjach, które
mógł wykorzystać, jeśliby znów próbował otworzyć własny interes. Chciał pójść
drogą szefa, który zaczynał od zera, ale się dorobił i miał siedem klubów.
– W Chinach mówi się, że w wieku trzydziestu lat już powinieneś być kimś
w społeczeństwie. Zostały mi jeszcze cztery lata. A tymczasem odkładam
pieniądze i przygotowuję swoją ścieżkę kariery.
– Czym się myślisz zająć?
– Nie wiem, ale badałem trochę rynek tu, w Tiencinie, i wydaje mi się, że byłoby
miejsce na sklep z markowymi torebkami. Więc mógłbym otworzyć sklep
i sprzedawać torebki.
– Oryginalne czy podróbki?
– Raczej podróbki, tak więcej zarobię.
Odkąd Chiny weszły na drogę reform rynkowych, około 200 milionów młodych
ludzi wyemigrowało ze wsi do miasta w poszukiwaniu fortuny – a przynajmniej
codziennej strawy.
– W mieście dzieje się wiele rzeczy. Miasto to przyszłość, tutaj wszystko jest
możliwe.
Bing przyszedł na świat w Fuping, w prowincji Hebei, ale miał roczek, kiedy
jego rodzice postanowili opuścić rodzinną wioskę i spróbować szczęścia
w Zhalantun, w Mongolii Wewnętrznej. Rodzice byli bardzo biedni i mieli
nadzieję, że tam, w dalekich stronach, będzie im się wiodło lepiej. W Mongolii
Wewnętrznej najpierw wypasali owce, potem hodowali kurczaki.
Bing należał do ostatniego pokolenia Chińczyków mających rodzeństwo.
Urodził się w 1980 roku; wkrótce potem Chiny rozpoczęły politykę promowania
rodziny z jednym dzieckiem – one family, one child – stając się krajem jedynaków.
Bing miał trzy siostry. Najstarsza, od której jest o piętnaście lat młodszy,
opiekowała się nim zamiast matki, kiedy ta wychodziła pracować w polu z jego
ojcem.
Warunki życia rodziny uzależnione były od pogody: jeśli pogoda była dobra,
zbiory się udawały, zwierzęta rosły i rodzina miała co jeść; jeśli niedobra –
głodowali. Bing pamięta jeszcze, jak kiedyś – jako dziewięcio-, może
dziesięciolatek – podkradł coś ze słodyczy szkolnego kolegi, ponieważ sam nigdy
nie miał na nie pieniędzy. Nakryli go, chcieli pobić. W domu korzystał jednak
z pewnych przywilejów:
– Dawali mi wszystko, co mogli. Byłem jedynym chłopcem i do tego
najmłodszym dzieckiem.
W tradycyjnych chińskich rodzinach zdarza się, że ojciec, matka i siostry
odmawiają sobie jedzenia, żeby nie był głodny beniaminek.
– I siostry nie miały o to do ciebie żalu?
– Nie, szanowały tradycję, a poza tym bardzo mnie kochały.
Jakoś nie przemawiał do mnie obraz kobiet, które ochoczo rezygnują
z jedzenia – a w każdym razie się na to zgadzają – w imię ideologii. Wtedy po raz
pierwszy zetknąłem się z głodem jako zjawiskiem genderowym – czego na ogół
nie bierze się pod uwagę przy analizowaniu tematu.
Chiny doprowadziły u siebie do znacznego zredukowania liczby głodujących,
ale stają się coraz większym zagrożeniem dla reszty świata. Jeśli zostanie
utrzymana dotychczasowa dynamika rozwoju, w 2030 roku kraj będzie zgarniał
70 procent światowej produkcji pszenicy i 75 procent światowej produkcji mięsa.
Już teraz importuje jedną czwartą soi na świecie, aby wykarmić swoje 500
milionów świń i pięć miliardów kurczaków. Mięso kosztuje.
Chiny są pierwszym światowym konsumentem zbóż, mięsa, kauczuku, stali,
węgla, miedzi, niklu i wielu innych surowców. Jedynie jeśli chodzi o ropę
naftową, 350 milionów Amerykanów konsumuje więcej niż 1,4 miliarda
Chińczyków.
Popyt na żywność wymyka się jednak spod kontroli. Chiny muszą wykarmić 20
procent ludności świata z ośmiu procent ziemi ornej dostępnej na naszym globie.
Przy czym areał ten zmniejsza się: wraz z rozwojem przemysłu i intensywną
eksploatacją gruntu co roku Chiny tracą prawie milion hektarów ziem uprawnych
i niemożliwą do oszacowania ilość wody. W tej chwili wskaźnik ziemi na osobę
wynosi w Chinach 0,15 hektara; w Stanach Zjednoczonych – 1,5 hektara.
Chińczycy planują. Świadomi, że ziemi mają niewiele, postanowili wykorzystać
ją pod intensywną uprawę najbardziej opłacalnych produktów. Na przykład
pomidorów. Chińczycy nigdy nie uprawiali pomidorów – niemniej w 2007 roku
stali się pierwszym światowym eksporterem i drugim producentem pomidorów:
pięć milionów ton rocznie. Chińskie pomidory sprzedawane są wszędzie – oprócz
Chin. Chińczycy prawie nie jedzą pomidorów – mniej niż kilogram rocznie, przy
25 kilogramach w USA – oni je sprzedają, żeby kupować zboże, którego produkują
mniej. W 1995 roku zboża zajmowały trzy czwarte obszarów uprawnych, teraz są
to dwie trzecie, i wskaźnik spada.
Państwowe towarzystwo inwestycyjne, China Investment Corporation, jest
jednym z największych funduszy inwestycyjnych na naszym globie; dysponuje
kapitałem wielkości 350 miliardów dolarów. Wiele z tych pieniędzy to długi
amerykańskie; nikt nie wziął ich tyle co banki i korporacje chińskie. Chiny objęły
rolę bankiera – wierzyciela – Stanów Zjednoczonych, i dług wzrasta, ponieważ
konsumenci amerykańscy wciąż kupują przedmioty eksportu chińskiego.
(Odrodzenie Chin stanowi kolejny dowód na niedorzeczność doszukiwania się
w procesach historycznych powtarzalności; okazało się, że zależność: więcej
stabilnego rynku to więcej demokracji reprezentatywnej, jest tylko jedną z opcji.
W latach siedemdziesiątych stratedzy amerykańscy – Kissinger i jego szkoła –
uważali, że dzięki rozwojowi ekonomicznemu Chińczycy z żółtego
niebezpieczeństwa staną się sojusznikami, a rozwój przemysłu oraz rynku
kapitalistycznego przyniesie kres władzy aparatu komunistycznego i spowoduje
integrację Chińczyków z systemem światowym, kontrolowanym przez Stany
Zjednoczone i ich korporacje. Dlatego postanowili wesprzeć ten proces. Dalszy
jego przebieg okazał się dla nich zaskoczeniem – chociaż jednopartyjny
kapitalizm nie jest w końcu taką nowością. Rozwijająca się gospodarka chińska
miała być komplementarna i podporządkowana, a tymczasem stała się
konkurencyjna i groźna. Chiny to wielka pomyłka Stanów Zjednoczonych
i niewykluczone, że będzie kosztowała Amerykę jej pozycję w świecie).
Przy rosnących stale dochodach Chińczycy mają więcej pieniędzy, niż przez
dłuższy czas będzie im potrzeba. W 2001 roku, kiedy stali się członkiem
Światowej Organizacji Handlu, ogłosili rozpoczęcie strategii ekonomicznej
o nazwie zou chuqu – wyjście na zewnątrz – polegającej przede wszystkim na
dokonywaniu inwestycji, które poprawiają relacje z krajami-producentami
surowców – ze względu na zaopatrzenie kraju.
Rzucili się wówczas zajmować – kupować, nabywać, zawłaszczać – wszystko, co
się da i gdzie się da.

A w Afryce oczywiście się da, wielu zaś przywódców afrykańskich okazuje


gotowość do współpracy. „Chcemy, aby Chiny objęły przewodnictwo w świecie,
a kiedy to nastąpi, chcemy być blisko, zaraz za wami. Kiedy polecicie na Księżyc,
nie zostawiajcie nas: chcemy być tam z wami”, powiedział ówczesny prezydent
Nigerii Olusegun Obasanjo ówczesnemu przewodniczącemu Chińskiej Republiki
Ludowej Hu Jintao, podczas słynnej podróży tego ostatniego po Afryce
w 2006 roku. Dla wielu przywódców afrykańskich inwestycje chińskie stanowią
ostatnią deskę ratunku, a poza tym podkręcają konkurencję: inne państwa patrzą
na Chiny z niepokojem i próbują im dorównać, rządy afrykańskie zaś rozluźniają
zależność od państw zachodnich, MFW i Banku Światowego. Chiny nigdy na
dodatek nie były potęgą kolonialną i podtrzymują „trzecioświatowy” etos
solidarności i zbliżenia z dawnymi koloniami innych państw.
Poza tym proponują bogatsze pakiety: zamiast typowej inwestycji zachodniej,
ograniczonej do tego, co służy własnej korzyści – pola naftowego, obszaru
eksploatacji lasu, zagłębia górniczego – Chiny budują drogi, linie kolejowe,
porty – które oczywiście pozwalają także transportować potrzebne surowce
i pozostawiają milionowe długi wdzięczności.
Dla dopełnienia obrazu należy też wspomnieć, że Chińczycy nie narzucają
żadnych warunków z dziedziny moralności polityczno-ekonomicznej:
inwestowane pieniądze nie muszą być obwarowane wprowadzeniem demokracji,
przestrzeganiem praw człowieka czy realizacją jakiegoś konkretnego modelu
gospodarczego. Hu Jintao, przemawiając tamtego dnia w obecności prezydenta
Nigerii, oświadczył uroczyście: „Chiny bez zastrzeżeń popierają wyrażane przez
kraje afrykańskie pragnienie zachowania niepodległości i suwerenności oraz
wyboru własnej drogi rozwoju zgodnej z warunkami narodowymi”. Zbyt długo
same Chiny poddane były takim uwarunkowaniom, żeby popełniać błąd
polegający na ich narzucaniu. Zresztą nie mają żadnego modelu do sprzedania.
Wiele mówi się o chińskiej obecności w Afryce. Fakt, że jest ona zjawiskiem
nowym, czyni ją bardziej widoczną, a znów to, że czuwa nad nią scentralizowane
państwo, podkreśla jej siłę.
Przejawy obecności kapitalizmu zachodniego są liczne, ale odrębne – tu jedno
przedsiębiorstwo, tam drugie, kilka kolejnych jeszcze gdzie indziej. Chińskie
natomiast działają w sposób skoordynowany.
(W Europie i USA państwo istnieje po to, aby przedsiębiorstwa mogły być
przedsiębiorstwami; w Chinach zaś wydaje się, że przedsiębiorstwa istnieją po to,
by państwo mogło być państwem).
Afryka jest celem Chin – jak jest nim reszta świata. Chiny stały się już drugą
gospodarką świata – i są na dobrej drodze, aby być pierwszą – i w ten sposób
funkcjonują. Inwestycje chińskie w Afryce wzrosły, jakkolwiek ciągle nie sięgają
10 procent inwestycji zagranicznych na tym kontynencie. Rosną jednak z roku na
rok. Wymiana handlowa między tym wielkim krajem a Afryką zwiększyła się
w ciągu ostatnich lat dziesięciokrotnie, chociaż pozostaje wciąż daleko za
wymianą z Europą. Najbardziej interesuje Chińczyków ropa naftowa; więcej niż
połowa handlu dotyczy importu ropy, jedną czwartą zaś stanowią rozmaite
surowce mineralne. Produkty rolne nie sięgają 15 procent eksportu afrykańskiego
do Chin.
Jeśli chodzi o zawłaszczanie ziemi, na razie Chińczycy wybrali południowy
wschód Azji.
Co nie znaczy, że nie zagarniają coraz większych obszarów, zajmując grunty,
kopalnie i rozmaite przedsiębiorstwa. Ich możliwość ściągania surowców
pozostaje jednak wciąż w tyle za państwem, które traktuje Chiny jako straszak –
tym państwem co zawsze.

Szczegółowy raport przygotowany przez GRAIN, w lutym 2012 roku, wskazuje,


jakie tereny, na całym obszarze Tego Innego Świata, zostały zawłaszczone
w związku z produkcją biopaliw. W Afryce jest to około 7,55 miliona hektarów,
z czego na firmy chińskie przypada 221 tysięcy hektarów.
Większość znajduje się w rękach europejskich.
Tu, na Madagaskarze, obecność chińska – zgodnie ze wschodnim modelem –
jest nie do końca jasna. Mamy, malgaska bojowniczka z Paryża, opowiedziała mi
o swoich próbach zrozumienia tego zjawiska:
– Wielu ludzi mówi mi, że bogata w ryż okolica położona w połowie drogi
między Taná a Mahajangą pełna jest Chińczyków, którzy najwyraźniej prowadzą
tam jakieś inwestycje.
Podobno pewna działaczka chłopska opowiadała Mamy, że kobiety z tej okolicy
doznają przemocy ze strony nowych chińskich szefów, że tamtejsi urzędnicy
państwowi są często zapraszani do Chin na rzekome kursy i spotkania, że – jak
twierdzi jej znajomy pracujący w ministerstwie gospodarki – państwo podpisało
z pewnym holdingiem chińskim kilka porozumień dotyczących wykorzystania
ziemi, ale nie wiadomo dobrze, o jakie tereny chodzi. I że Chińczycy są bardzo
zainteresowani Madagaskarem, ponieważ w innych krajach afrykańskich muszą
zakładać uprawy ryżu tam, gdzie ich wcześniej nie było, tutaj zaś ryż uprawiany
jest od stuleci.
– Wszystko to jest jednak tak mętne, trudne do sprawdzenia. To ogromny
obszar, niektóre rejony są bardzo słabo zaludnione i tylko miejscowi chłopi
wiedzą, co się u nich dzieje...
Słuchałem Mamy i czułem się poruszony, myśląc o tym, ile wysiłku ci uchodźcy
wkładają w to, aby wytropić ścieżki działań, wytłumaczyć niejasny sens decyzji,
ujawnić posunięcia, które rząd ich kraju próbuje – skutecznie – zachować
w ukryciu, w tajemnicy.

(Tymczasem, żeby Amerykanom nie było żal, Chińczycy zaczęli praktykować


swoisty land grabbing w Stanach Zjednoczonych. Oto na przykład w maju
2013 roku Shuanghui International, jeden z największych chińskich koncernów
przetwórstwa mięsa, zakupił za 4,7 miliarda dolarów Smithfield Foods, jeden
z najstarszych amerykańskich zakładów mięsnych. Jest to właściwie
upokarzające, ale media amerykańskie bardziej zaniepokojone są faktem, że
chińska produkcja żywności nie spełnia norm sanitarnych, jakie spełniała
amerykańska, i że w związku z tym zagrożona jest food safety biednych obywateli
pierwszego mocarstwa. Chińczycy są bowiem specjalistami od fałszowania
żywności: produkują miód, w którym nie ma ani śladu pyłku kwiatowego, albo
baraninę robioną z lisa i szczura.
Świetna jest ta różnica między pojęciami, które powinny określać mniej więcej
to samo: food safety znaczy, że spożywana żywność nie stanowi zagrożenia dla
zdrowia; food security – że spożywa się wystarczająco dużo, by nie mieć problemów
zdrowotnych. W każdym razie tym, co budzi niepokój mediów w Ameryce, jest
safety obywateli. Chińczycy zapewniają, że nie ma powodów do obaw, że będą
starannie myć swoje świnie i że tak czy owak zamierzają większość mięsa
wywozić do Chin. Amerykanie oddychają z ulgą. Pig grabbing na razie ich
uspokaja.

Inne rządy również mieszają się do spraw Afryki. Na przykład rządy Japonii
i Brazylii nakręcają kolejny wielki skandal – czy rzeczywiście będzie to kolejny
wielki skandal? – związany z zawłaszczaniem ziemi.
ProSAVANA, program zorganizowany przez Mozambik, Brazylię i Japonię,
związany jest z eksploatacją około 10 milionów – 10 000 000 – hektarów na
północy Mozambiku. Rejon ten, nazywany Przedsionkiem Nacala, położony jest
w granicach trzech prowincji: Nampula, Niassa, Zambezia.
Program przewiduje, że firmy brazylijskie będą uprawiać na tej ziemi soję,
kukurydzę, słonecznik oraz inne zboża przeznaczone na eksport, w większości do
Japonii. Ziemia dzierżawiona będzie od rządu Mozambiku za cenę jednego
dolara za hektar rocznie. Firmom zagwarantowano także znaczne ulgi
podatkowe. Wiele początkowych inwestycji zostanie sfinansowanych
z „Funduszu Nacala”, stworzonego z pieniędzy państwowych i prywatnych
z Japonii i Brazylii. Z pieniędzy państwowych z Japonii pokryje się budowę dróg,
linii kolejowych oraz portu w Nacala do transportu i eksportu produktów.
Lokalne organizacje w Mozambiku, krytyczne wobec projektu, twierdzą, że
niektórzy obywatele wykorzystają program ProSAVANA dla siebie. Między
innymi pewna spółka państwowa kontrolowana przez rodzinę prezydenta
utworzyła joint venture z najbogatszą rodziną w Portugalii oraz jednym
z największych producentów żywności w Brazylii, z myślą o kupowaniu
i eksploatacji ziemi w tym rejonie.
Jeśli chodzi o mieszkających tam chłopów – cztery miliony – trudno uzyskać na
ich temat jakieś informacje.

Wykorzystywanie przez kraje bogate ziemi w Tym Innym Świecie do produkcji


żywności, surowców do biopaliw albo w celach spekulacyjnych należy do zjawisk,
na które nie zwracamy zwykle uwagi. A jeśli nawet – to i tak zagadnienie wydaje
nam się odległe. Tymczasem każdy ciułacz w Europie czy Ameryce może być
posiadaczem jakiegoś hektara ziemi w Etiopii czy Kambodży; nie jest
wykluczone, że jego bank czy fundusz emerytalny zainwestował w ten
dochodowy interes, który obiecuje zyski rzędu 25 procent rocznie.
Popatrzmy jeszcze raz: nabywcami ziemi afrykańskiej są w wielu wypadkach
amerykańskie i europejskie fundusze emerytalne. Oto panie i panowie, którzy
nigdy nie zrobili nic złego, ludzie poczciwi, którzy harowali przez całe życie
i każdego miesiąca odkładali troszeczkę, żeby nie cierpieć ponad miarę
w starości, którzy, gdyby zobaczyli w telewizji wychudłego, zabiedzonego rolnika
malgaskiego znękanego głodem, ponieważ jego ziemię przejęli biali – nowi
właściciele mający zamiar uprawiać jatrofę, powiedzieliby: biedny człowiek, co za
niesprawiedliwość. Ludzie, którzy, ma się rozumieć, zawsze głosowali na partię
demokratyczną, socjalistyczną, socjaldemokratyczną, na demokrację
chrześcijańską, laburzystów, republikanów, komunistów. Wszystko jest bowiem
we wszystkim i wszystko jest polityką, i na tym polega urok systemu: nie trzeba
robić niczego złego, żeby czerpać korzyści z cudzego nieszczęścia.

Fundusze emerytalne na świecie operują w zaokrągleniu sumą 23 bilionów –


dwudziestu trzech bilionów – dolarów. Te wielkie źródła kapitału na świecie
kontrolowane są przez rządy, banki albo instytucje finansowe. Do największych
należy fundusz japoński, norweski, koreański i kalifornijski. Według obliczeń
GRAIN fundusze już zainwestowały około 20 miliardów dolarów w grunty
zawłaszczone w Tym Innym Świecie. Na czele listy figurują emerytury
urzędników państwowych w Holandii i Szwecji, pracowników naukowych w USA,
wojskowych w Danii i jeszcze parę grup – a za nimi idzie wiele, wiele innych.
Trudno określić dokładnie, co to za grupy;
łatwo, natomiast, zorientować się, że to my wszyscy.

8
Zgrzytanie lewego koła, klekot źle połączonego drewna, sapanie wołów,
puszczane przez nie wiatry, pokrzykiwania, pogwizdywania chłopaka, który
powozi, trzaskanie z bicza, stukanie jarzma na grzbietach wołów – istnieje cały
świat dźwięków do tej pory mi nieznany.

Woźnica i jego kumpel, bardzo muskularny chłopak, rozmawiają przez całą


wielogodzinną podróż. Tatá, mój tłumacz, mówi, że rozmawiają o polach, o tym,
czyj to ryż i jak właściciel radzi sobie z uprawą, czyje są chude zebu, tam, daleko,
w jakich okolicznościach spalono czyjeś pole, dlaczego taki a taki posadził maniok
akurat w tym miejscu. Zapada zmrok, ich głosy brzmią teraz dziwnie, jakby obaj
zrobili się niespokojni. Tatá tłumaczy mi, że się boją, że pytają siebie, czemu
zgodzili się mnie zawieźć, boją się, że ich porwę – biali czasem porywają
mężczyznę, kobietę czy dziecko; wtedy ci ludzie znikają na zawsze.
– Jak to?
– Tak. U nas wszyscy wiedzą, że biali czasem porywają kogoś, żeby mu wyjąć
narządy, żeby go złożyć w ofierze. W zeszłym roku w Niatanasoa Fuelstock
musiał złożyć w ofierze człowieka. Albo więcej ludzi, nie wiadomo. Wiesz, że
ilekroć zaczyna się uprawiać nowe pole, trzeba zabić zebu – wtedy ziemia będzie
rodzić. Firma zrobiła tak na początku, dwa lata temu, ale interes nie szedł, więc
złożono w ofierze kolejne zebu, żeby się poprawiło, ale i to nie pomogło. Wtedy
postanowiono złożyć w ofierze ludzi, to ma o wiele większą siłę.
– I jak tego dokonano? Potajemnie?
Oczywiście, że potajemnie, odpowiada Tatá. Pytam, skąd o tym wie. Tatá mówi
zwykle cicho, tym razem jednak zniża głos do szeptu:
– Tutaj ludzie wiedzą wszystko. Mówią o tym, bardzo się boją.
Teraz ja też zaczynam czuć się nieswojo.
– Mam nadzieję, że nie potraktują tego na serio i nie podejmą żadnych kroków.
– Nie obawiaj się – uspokaja mnie Tatá. – Oni wierzą, że masz specjalną moc, że
nic ci nie mogą zrobić. Mają tylko nadzieję, że nie będziesz chciał ich zjeść, że
naprawdę jesteś tu z powodów, o których wspomniałeś.
(Jakiś czas potem, w Paryżu, Mamy opowie mi, że pierwsi misjonarze
chrześcijańscy, którzy dotarli na wyspę, mówili, że pragną „zdobyć serca
Malgaszów”, a miejscowi kapłani wykorzystali tę deklarację rzekomej miłości
chrześcijańskiej, by ukazać misjonarzy jako tych, którzy prócz całej reszty, będą
także zabierać ludziom wnętrzności. Od tamtej pory istnieje wśród Malgaszów
przekonanie, że biali są złodziejami narządów, i wciąż jeszcze malgaskie matki
straszą swoje niegrzeczne dzieci, że je oddadzą białemu, ten zaś wyjmie im nerkę
albo inny narząd. Przypominajmy, kiedy tylko się da, o zderzeniu kulturowym.
Albo o niezrozumieniu, które pozwala łatwiej grabić).
Czuję lęk, droga się dłuży. Mam tylko nadzieję, że wiara w moją moc przetrwa
do końca drogi – że jeden mit zapewni mi ochronę przed drugim mitem.

Są chwile, kiedy zastanawiam się, co, do cholery, robię tak daleko od domu, po
co tu jestem, cui bono. Ostatnio pociesza mnie rzekoma wartość inności: poznanie
tego, co inne, pozwala uniknąć pułapki tego, co „naturalne”. Człowiek, który trwa
wciąż przy tym samym, żyje zwykle w przekonaniu, że skoro jest, jak jest, znaczy
że tak powinno być, tak jest naturalnie, nie może być inaczej. Uważa na przykład
za logiczne, że samochód, który mógłby cię potrącić, zatrzyma się. To nie jest
n a t u r a l n e, to rezultat wieków prób i błędów, rezultat tego, co nazywamy
kulturą.
A traktowanie tego, co należy do kultury – co jest przejściowe – jako czegoś
n a t u r a l n e g o jest najgorszą pułapką: jest rezygnacją z szukania innych opcji.
I w takim razie te niepoważne podróże – czy nawet relacje z podróży – mają
głosić, że wszystko może się zmienić, bo wszystko ciągle się zmienia.

Zmierzcha się. Światło jest blade. Są chwile, których nie powinno się
zapominać.

Słychać jakiś hałas niczym narastający, zbliżający się szum, ukryte drżenie,
głuche dudnienie, które nie cichnie. Tatá patrzy na mnie i mówi, żebym się nie
obawiał, że to płonie pole. Kilka minut później ten widok ukazuje się naszym
oczom: w półmroku zapadającej nocy coraz wątlejsze płomienie na tle czarnej
ziemi.
– Inaczej nie starczyłoby nam jedzenia – mówi chłopak, który powozi, i patrzy
na mnie, jakby to była moja wina.
– Tutaj wypala się ze czterdzieści tysięcy hektarów rocznie – powie mi później
inżynier, powołując się na obliczenia, choć według niego liczba ta powinna być
o wiele wyższa. – Trzeba to robić, jest to potrzebne, ale trzeba wiedzieć jak. Na
przykład kiedy wypalisz zbocze, pierwsze deszcze zmyją żyzną warstwę i nic już
tam nie posiejesz. Nie zyskałeś wówczas nowego pola, a tylko zlikwidowałeś
zagajnik.

Chłopak pokrzykuje głośno, okłada woły batem. Mówi, że musimy dotrzeć na


miejsce, zanim zrobi się całkiem ciemno. Kiedy zapada noc, zjawiają się
rozbójnicy, jest ich wielu i są bardzo niebezpieczni.
– Przede wszystkim dla vazaha – dodaje, uśmiechając się, jakby go to rozbawiło.
– I nie łapią ich?
– Kto miałby ich łapać?
– Nie wiem, policja.
Chłopak-woźnica śmieje się, powtarza towarzyszowi moje słowa, znów się
śmieje. Potem, w Taná, ktoś będzie mi tłumaczył, że w kraju pełno jest
niewielkich pasów startowych, na których lądują i z których startują samoloty
z ładunkiem nie wiadomo czego – człowiek ów podniesie palec do nosa, dając mi
do zrozumienia, że chodzi o narkotyki. Inny powie, że na Madagaskarze nie ma
państwa. Albo że jest, ale pilnuje tego, żeby nie kontrolować pewnych rzeczy.
Dowiem się także, że teraz jest mniej zebu, niż było dziesięć lat temu,
ponieważ wzrósł „dziki eksport” – chodzi o tysiące ukradzionych zebu, które
zamiast być sprzedane na rynku wewnętrznym, opuszczają kraj na statkach,
a urzędnicy odpowiedzialni za kontrolę przymykają oko. Wiele sztuk trafia
najpierw na Komory, które nie mając same ani jednej sztuki na swoich polach,
stały się wielkim eksporterem mięsa zebu do Europy.
Że właśnie w związku z ową nieobecnością państwa pojawiają się
w społeczeństwie coraz bardziej radykalne propozycje: na przykład lokalni
przywódcy organizują bojówki dla ukrócenia rabunków, przede wszystkim
kradzieży zebu. W niektórych okolicach bojówki te zapewniają jako takie
bezpieczeństwo i są wspierane przez ludność, biorącą udział w procesach
ludowych, w których sądzi się złodziei. Tu i ówdzie skazano złodziei na śmierć
i stracono. I tam żyje się o wiele spokojniej.

Słychać kolejne uderzenia biczem, krzyki, stękanie wołów. Jest już ciemno.
Woźnica mówi, że zaraz dojeżdżamy:
– Jeszcze tylko kawałek.
Nazajutrz nie udaje nam się zdobyć wołów. Tatá i ja wracamy do Niatanasoa na
piechotę – trzy godziny drogi pośród pól ryżowych, siódme poty. Słucham przez
iPhone’a Marsza tureckiego Mozarta – są dni, kiedy iPhone jest moją ojczyzną –
i nie może mi wyjść z głowy głupia myśl: co by było z Mozartem, gdyby przyszedł
na świat w którejś z tych wiosek. Może jego wnuki pamiętałyby, jak dziadek
ładnie grał na bębenku, a może i o tym by zapomniano. Ilu jest Mozartów, albo
chociażby ilu Maradonów, Pasteurów, Stendhalów, zagubionych w zakamarkach
Tego Innego Świata, w niepiśmienności tej ziemi.

Może ta obsesja nagrywania dzieł – czynienia wiecznotrwałym tego, co ulotne –


jest jednym z nieszczęść Zachodu.

Węże są malutkie i, jak mówi Tatá, nie są jadowite. Obok drogi widać jeziorko.
Łódką wydrążoną z pnia drzewa płyną dwaj chłopcy; jeden siedzi, wiosłując
pojedynczym wiosłem, drugi stoi i łowi ryby krótką dzidą: raz po raz uderza nią
w wodę i co pewien czas wyciąga nabitą na ostrze tilapię. Tatá mówi, że tutaj oraz
w innym miejscu, parę kilometrów dalej na południe, może zostanie założony
park narodowy; są ludzie, którzy bardzo na to naciskają.
– Nie słyszałeś o czymś takim jak green grabbing?
Madagaskar jest także rajem dla tych, którzy chcą zawłaszczać naturę, zieleń:
green grab. Wciąż powstają nowe słowa – na razie wymyślane niemal wyłącznie
przez Amerykanów. Zawłaszczaniem natury jest to, co robią potężne organizacje
pozarządowe albo milionerzy – Tomkins, Branson, Getty. Dzięki swojemu lobby
albo swoim pieniądzom doprowadzają do tego, że zamyka się wielkie obszary
ziemi w celu zachowania naturalnej flory i fauny i jej ochrony przed zgubnym
oddziaływaniem chłopów, którzy poprzez uparte spożywanie nieustannie ją
niszczą. Green grabbers to ci, którzy zamieniają Ten Inny Świat w parki
krajobrazowe, ci którzy w poczuciu słuszności i zadowolenia projektują te parki –
z tak niesłychanym wyczuciem ekologii – w swoich nowoczesnych biurach
w miastach ze szkła, asfaltu i stali.
Albo nawet ci, którzy w imię zachowania dziedzictwa naturalnego budują
bardzo drogie hotele i domki do wynajęcia pośrodku najbardziej egzotycznych
miejsc i zarabiają mnóstwo kasy, goszcząc w nich innych panów i panie, równie
przejętych naturą i równie bogatych.

Jakiś czas temu czytałem artykuł o nielegalnych polowaniach na słonie dla


zdobycia kłów. Profesor od ochrony środowiska z Princeton zadawał
dramatyczne pytanie: „Czy chcemy, aby nasze dzieci rosły w świecie bez słoni?”.
Tutaj, w tych wioskach, pytanie brzmiałoby krócej: „Czy chcemy, aby nasze dzieci
rosły?”.

Niewiele pamiętam przypadków, żeby z taką wyrazistością ukazał mi się


zbytkowny charakter pewnego typu postawy ekologicznej.

W Niatanasoa wszystko jest po staremu: ci sami ludzie, ci sami chłopcy, te


same dzieci i kobiety na – powiedzmy – rynku. Tylko Rina wygląda inaczej:
nieupudrowana swoim złotym pyłem, jej ciemne oczy są zaczerwienione jakby od
płaczu. Bez pudru wydaje się młodsza, bardziej bezbronna; siada z boku, daleko.
Pytam – nie zwracam się do nikogo w szczególności, rzucam pytanie
w powietrze – czy boją się, że firma zabierze im pola, ale nikt mi nie odpowiada.
W końcu podchodzi Rina i mówi, że nie wie:
– Nie wiemy. Skąd mielibyśmy wiedzieć.
Pozostali śmieją się nerwowo.
– Nie wiemy, co rząd i oni chcą zrobić. Rząd ich tu wpuścił, zrobią, jak zechcą.
– Ale macie świadectwa własności?
– Tak, mamy. Jakieś tam mamy.
– Jeśli macie prawo własności, rząd nie może przekazać gruntów firmie.
Patrzą po sobie, znów się śmieją. Albert zdejmuje kapelusz i mówi, że
właściwie nie mają:
– Wiemy, że ziemia jest nasza, siedzimy na niej z dziada pradziada, ale jeśli
chodzi o zaświadczenia, takie od rządu...
– A jeśli rząd da waszą ziemię firmie, to co zrobicie?
– Rząd nam powiedział, że firma nie zostanie tu na zawsze. Dostali ziemię
w dzierżawę, nie na własność. Najważniejsze, żeby ziemia nie została sprzedana.
Póki jest dzierżawiona – należy do nas.
– Ale na jak długo została wydzierżawiona?
– Nie wiemy dokładnie. Podobno na czterdzieści dziewięć lat.
– Wydzierżawiona na czterdzieści dziewięć lat to tak jakby sprzedana – wtrąca
Rina nerwowo.
– Nie, to nie to samo – tłumaczy Albert, próbując ją uspokoić.
– Sprzedana to znaczy, że już by do nas nie należała. Z dzierżawą jest inaczej.
To tylko czasowo.
– Czasowo, tak, na czterdzieści dziewięć lat. Za czterdzieści dziewięć lat nikogo
z nas nie będzie już na świecie.
– Ale może będą moje dzieci, moje wnuki. Ważne, aby ziemia nie przeszła na
własność tamtych na zawsze.
– Tak mówią ludzie z rządu. Nam jednak ziemia potrzebna jest teraz, żebyśmy
mogli żyć, żebyśmy mieli co jeść.
– Nic się złego nie stanie. Poprosimy o pola, żeby móc dalej sadzić ryż,
i będziemy żyć tak samo jak teraz.
Mówi to Albert, a Rina patrzy na niego, jakby nie wierzyła własnym uszom.
– Nie widzicie, że zostaniemy bez wody? A bez wody nie będziemy mogli
uprawiać nawet ryżu – rzuca, po czym milknie.
Potem wyjaśni mi, że firma rzeczywiście uprawia już jatrofę na wyżej
położonych terenach, gdzie ryż nie rośnie – na terenach wykorzystywanych przez
Sakalava, a nie przez nich. Ale podlewa swoje uprawy wodą, która jest bardzo
potrzebna na polach ryżowych. I wkrótce chłopom będzie brakowało wody, bo
spływa jej coraz mniej. Rina mówi, że ostrzega wszystkich, ale ludzie jej nie
słuchają, śmieją się.
– Twierdzą, że woda zawsze docierała, kiedy miała dotrzeć. Ja im na to, że
tamci chcą zagarnąć wszystko, oni, że nie: żadne wszystko, to tylko dzierżawa na
pewien czas, i żebym nie przesadzała. A woda jest na miejscu, jak mieliby ją
zabrać. Nie mogę im przemówić do rozumu. Jakby ktoś rzucił na nich urok.

(Wiele się mówi o wodzie. „Chcą zabrać wodę”, „Brońmy naszej wody” to
zawołania wojenne naszych czasów. Nikt jednak nie będzie wywoził wody
supertankowcami ani ponalewanej w litrowe butelki. Byłoby to drogie, uciążliwe,
nieefektywne. Wodę wyciąga się w postaci upraw, produktów, do których jest
potrzebna. Na tym polega zabieranie wody, a także gleby, jej składników
odżywczych, lasów wypalanych w celu użyźnienia ziemi – zabieranie życia
ludziom, którzy tam mieszkają).

Rina mówi, że jest bardzo zaniepokojona, pomału traci nadzieję.


– Nadzieję na co?
– Na to, że do nich trafię i zrozumieją: za parę lat nie zostanie tutaj ani kropla
wody dla nas, nie będziemy mieli jak sadzić ryżu, nie będziemy mieli co jeść,
wszyscy będziemy musieli stąd odejść.
– Dlaczego tak myślisz?
– Bo taka jest rzeczywistość. Nietrudno to zauważyć. Patrzę i widzę, co się
dzieje. Nie jak ci, którym w głowie tylko ich świetlica i wideo; nie widzą świata
poza nią.

Te 30 tysięcy hektarów Fuelstocka w Marowoaju to tak czy owak niewielka


plantacja; tylko próbka.

Kilka dni później na rynku w Antananarywie jakaś kobieta powie mi, że nie
może sobie darować – że zrobiła coś, czego nie może sobie darować.
– To była ziemia naszych przodków.
Kobieta ma pewno ponad sześćdziesiątkę – twarz pomarszczona, rzadkie
włosy. Sprzedaje – próbuje sprzedawać – grzebienie przy wyjściu z targu.
– Pan sobie wyobraża, co zrobią nasi przodkowie, jak się dowiedzą, że
oddaliśmy ich ziemię vazaha?
Kobieta opowie mi później, że mieli z mężem trzy hektary i uprawiali na nich
ryż, od zawsze, tak jak kiedyś ich przodkowie, jednak kilka lat temu – „nie wiem,
z dziesięć, dawno” – przyszli jacyś ludzie z rządu i oświadczyli, że ziemia nie
należy do niej i do jej męża, i że mają stamtąd odejść. Jej mąż chciał bronić ziemi,
ale się rozchorował i umarł, a ona sama nie mogła nic zrobić i musiała się
wynieść; teraz podobno uprawiają tę ziemię jacyś vazaha. Ona zamieszkała
w stolicy, u córki, ale nie bardzo wystarcza im jedzenia na co dzień. Nie ma dnia,
żeby nie płakała, wspominając swoją wioskę, swoje dawne życie, swoje ryżowe
pole.
Taki los stał się udziałem milionów – a proces ten trwa.

W Dhace, Biharze, Bentiu, José León Suárez, wszędzie tutaj odnoszę wrażenie,
że wszystko, co mogę opowiedzieć, to banał, oczywistość, najzwyczajniejsza
codzienność. Potem wracam do świata, w którym żyję, i znowu padam ofiarą
oddalenia: jak łatwo żyje się daleko, w nieświadomości tamtych spraw, jak dobrze
nam to wychodzi.

Zdaniem Mamy na Madagaskarze około czterech milionów hektarów w ciągu


ostatnich lat zmieniło właściciela, ale dane nie są wiarygodne; na pewno wiele
transakcji nie zostało zarejestrowanych. Niewątpliwie też na części tego obszaru
eksploatacja ziemi jeszcze się nie rozpoczęła albo gruntów realnie nie
przekazano.
– Im więcej ziemi przestanie być uprawiane przez chłopów malgaskich, którzy
z tego żyją, im więcej znajdzie się w rękach spółek zagranicznych, im więcej
zostanie wydzielone pod uprawę takich roślin, jak palma czy jatrofa,
przeznaczonych do wykorzystania w produkcji oleju czy biopaliw, a nawet pod
uprawę produktów spożywanych w innych krajach, im więcej ziemi przestanie
żywić Malgaszów, tym większy zapanuje głód w kraju, gdzie i tak jest już wielu
głodujących.
Mamy zdejmuje grube okulary i przeciera oczy ręką. Zawłaszczanie ziemi
w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej, ziemi Tego Innego Świata – to kreowanie
przyszłego głodu. Przemyślane, świadome, bezwzględne kreowanie przyszłego
głodu.
.

(SŁOWA PLEMIENIA)

Jak, do diabła, możemy żyć

zadawać pytanie, jemu, sobie, czy...


dobra, wiem, ale co miałbym robić. Przestać jeść? Żyć o chlebie i wodzie, żywić
się wyłącznie prosem, żeby pokazać swoje zatroskanie i swoją solidarność?
Człowieku, to też niczemu nie służy, to tylko poza. Myślę, że ostatecznie każdy
z nas powinien żyć swoim życiem, takim jakie prowadzi, i pamiętać, że jeśli
w jakikolwiek sposób możemy pomóc tym ludziom, to powinniśmy im pomagać,
ale należy zajmować się sprawami, które naprawdę mają jakieś szanse
pozytywnego rozwiązania, rozumiesz; inaczej stwierdzisz na koniec, że masz
przechlapane życie, że jesteś bezsilny, i nie będziesz dla nikogo specjalnie
użyteczny, czując się jak ostatnia szmata; i powiem ci, że to dowód skromności,
nie – pokory i realizmu: zaakceptować fakt, że są rzeczy, które cię przerastają, tak
że jakakolwiek próba

w imię jakiej idei powinno nas to obchodzić, jakich zasad, jakiej troski, jakiej
moralności

ale przecież już Pismo Święte o tym mówi, może nie? Tam jest napisane, że
zawsze będą biedni na tym świecie. Przykro mi, bez dwóch zdań, ale skoro Bóg
chce, żeby tak było, to po coś to jest, po coś musi być. Czy może sądzisz, że to
wszystko się dzieje, ot tak, bez powodu? On niczego nie zsyła na darmo.
Wszystko czemuś służy. Czasem zsyła doświadczenia, które musisz przetrwać,
próby, z których musisz jakoś wyjść, żeby pokazać, że zasługujesz na Jego
zaufanie, na Jego łaskę – bo kimże my jesteśmy, żeby występować przeciw
Niemu? Nie jest to łatwe, nie myśl, ale wiem, że gdyby chciał, żebyśmy rozumieli,
toby

że głód to problem dotyczący kogoś innego


naprawdę chciałabym coś zrobić. Przysięgam ci, Mani, kiedy widzę tych ludzi,
to coś mnie trafia, i jak sobie pomyślę, że ci biedacy wciąż są pełni lęku, że może
nie będą mieli nic do zjedzenia – to aż nie mogę uwierzyć w to, że nic nie robimy,
żeby to jakoś rozwiązać. Widziałam film dokumentalny, bardzo dobry;
pokazywano wszystko bez znieczulenia. Mani, niczego ci nie oszczędzano: to było
straszne, poczułam się okropnie, wstrząsnęło to mną, i wciąż ich sobie
przypominam. Chodzi o to, że wciąż myślę o nich, i mówię ci: chciałabym coś
zrobić. Uspokaja mnie trochę to, że wielu z nas stara się pomóc. I to nie tacy jak
ja; jest jeszcze Bill Gates, Bono, papież, ludzie, którzy coś znaczą. Nie widzisz, że
papież zawsze mówi o ubogich i że Kościół chce im pomagać? Myśl o nich
uspokaja mnie, przynosi ulgę. Chociaż czasem wraca niepokój, Mani: co może,
zastanawiam się, co może zrobić dziewczyna taka jak ja, jeśli ci ludzie

poczucie winy, które pojawia się i znika, w zamęcie win

w porządku, bracie, w porządku, ale widziałeś, jak ja żyję. Nie, na serio:


widziałeś, czy mam ci narysować? I mnie nikt nie pomaga. Dosyć mam swoich
kłopotów, a nie żebym miał jeszcze myśleć o tych biednych ludkach z Afryki czy
Kalkuty, czy takich miejsc, o których nawet

o spotkaniu cierpienia z moralnością, rozumu z zasadą, tarciach,


konfrontacjach

zgadzam się, że tak dalej być nie może. Pewno, jak każdy na świecie wiem, że
tak dalej być nie może. Tyle że oni, biedacy, nie są niczego świadomi. Trzeba im
wytłumaczyć. Może i brakuje im trochę jedzenia, ale przede wszystkim brakuje
im edukacji. Trzeba ich kształcić, żeby umieli wybrać inny rząd, innych
polityków, którzy nimi pokierują, bo jeśli będą wybierać tych samych satrapów, to
już im nikt nie pomoże. To jest dopiero zaraza, dla nich nie ma zmiłowania
boskiego, dla tych skorumpowanych polityków; nawet nie chcę myśleć, co się
stanie z tymi nieszczęsnymi ludźmi, jeśli przestaniemy

nie osądzam, ja tylko mówię, jak jest; kim jestem, żebym miał kogokolwiek
osądzać?

trochę to już męczy, trzeba przyznać. W końcu nie wiadomo, czego oni chcą.
Na świecie zawsze byli biedni i bogaci, zawsze będą, i chodzi o to, że jeśli biedni
są biedni, to dlatego, że nie robią tego co trzeba: są prymitywni, leniwi,
agresywni, mają tuziny dzieci, którym na pewno nie zapewnią utrzymania, nie
mają inicjatywy – są dokładnie tacy, jakimi nie można być, jeśli się chce osiągnąć
w życiu sukces. A potem oczekują, że będziemy im współczuć. Nie, nie zrozum
mnie źle; nie mówię, że mają poumierać, ale nie trzeba być hipokrytą i udawać, że
uważamy ich za takich samych jak my. W końcu jakoś człowiek powinien
dokonywać wyboru. Inaczej po pachy byś się urobił, a tylko

że wydaje nam się czymś normalnym, że nas nie razi

czasem naprawdę miałbym ochotę wziąć giwerę i ich wszystkich powystrzelać.


Wszystkich, rozumiesz? Żeby nie został nikt żywy. Krew mnie zalewa, jak widzę
tych typów, którzy nabijają sobie kabzę kosztem pracy innych, cierpienia innych,
bracie, tych typów, przez których głodują miliony, a oni, proszę, żyją sobie
w najlepsze na stosie trupów, przysięgam ci, że bym ich wszystkich powybijał,
gdyby to miało coś zmienić. Ale co na tym zyskasz? Więc serio: co możesz zrobić?
Naprawdę, co możesz zrobić, żeby zmienić ten zasrany system? Skoro mają całą
władzę, trzymają wszystko w garści, nie ma sposobu, żeby ich wyciągnąć z ich
bunkrów, banków, samolotów, ich

najłatwiej: starać się nie myśleć, omijać w myślach

naturalnie, że zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Ale trzeba też stwierdzić,
że jest coraz lepiej. Wciąż jest na świecie zbyt wielu ludzi, którzy głodują, ale jeśli
porównasz to z czasem, kiedy byliśmy dziećmi, to zobaczysz. Niektórzy marudzą,
że X za dużo zarabia, a Y ma ogromny dom albo jacht, albo coś innego. Może i nie
powinni tak się tym chwalić, zgoda, czasem to razi, i w ogóle po co, ale nie trzeba
zapominać, że jeśli ci goście mają tyle kasy, to dlatego że przyczynili się do
powstania wielkiego bogactwa, coś wymyślili, założyli jakiś interes, fabrykę,
zrobili coś, co stworzyło wielkie bogactwo, i gdyby nie ci obrotni, kochany,
sytuacja wyglądałyby o wiele gorzej, byłoby o wiele więcej głodujących, bo to
właśnie tacy jak oni

zależy od punktu widzenia, to wiemy

zobacz. Gdybym ci powiedział: przybiegłem, bo pali się dom twoich dzieci –


rzuciłbyś wszystko i popędził jak wariat, prawda? Pewno, że tak. Więc mówię, nie
trzeba udawać nawiedzonego, ojoj, jak mnie to boli, ojoj, ludzkość, ojoj, nędza
jednego człowieka jest moją nędzą, ach, jeśli jeden człowiek nie ma co jeść, nie
mogę zasnąć – takie gadki są dobre, jak się chce poderwać naiwną laskę.
Wiadomo, że jedne rzeczy obchodzą człowieka bardzo, a inne trochę mniej, ale te
rzeczy też są ważne, nawet jeśli nie tak bardzo, i warto się zastanowić, co można
zrobić. Nawet jeśli wiesz, że nie jest w twojej mocy przebudować system i że
niezależnie od tego, co zrobisz, sprawy i tak potoczą się dawnym trybem;
przynajmniej będziesz czuł satysfakcję, że próbowałeś

ukryte sposoby przemilczania, formy, zdania przemilczające

nie, nie mówię: sukinsyny, gówno ich to obchodzi. Czasem miałbym ich ochotę
zamordować; zastanawiam się, jak oni to robią, że żyją w ten sposób, i naprawdę
ich nie rozumiem. Jak możesz być tak niewrażliwy, że patrzysz na zdjęcie
chudziutkiego dziecka, z ogromnymi oczyma i tym smutkiem na twarzy, i nic cię
to nie obchodzi? Nie, tych sukinsynów należałoby wszystkich pozamykać, za to,
że tacy są. Ja nie byłbym do tego zdolny, żeby mieć wszystko gdzieś; ja coś daję,
w pracy mamy taki system, że po każdym okresie rozliczeniowym przekazujemy
pewną sumę, nie zawsze taką samą, zależnie od zysków, na rzecz kilku fundacji,
z którymi od dawna współpracujemy. Bo naprawdę nie wiem, jak można być tak
zakutym łbem, żeby wiedzieć, że dzieją się takie rzeczy, i nie robić nic. Zwłaszcza
jeżeli sam miałeś szczęście, udało ci się, masz trochę forsy, rodzinę. Dlatego
trzeba pomagać, wszyscy musimy pomagać, każdy na miarę swoich możliwości,
żeby wiedzieć, że przynajmniej nie

zapominać, że najczęstszą odpowiedzią jest zapomnienie, szukać sposobów


zapomnienia

dobra, stary, nie bierz tego tak znowu na serio, trochę dystansu. Po mojemu
jest tak: jeśli ludzie głodują, to nie przez przypadek, nie dlatego że bóg jest
sukinsynem albo że zmiany klimatyczne, albo że Czarni to idioci czy inne
dyrdymały, tylko dlatego że jest cała wataha skurwysynów, którzy chapią
wszystko, którzy ich wyzyskują od wieków; i co poradzisz? Jak miałbyś
zlikwidować głód wśród wszystkich tych ludzi, nie zmieniając systemu? Nie dasz
rady, stary, nie dasz rady, a jeśli próbujesz, to najwyżej podtrzymujesz tylko
system, przedłużasz jego istnienie, rozumiesz? Zamiast zrobić coś, żeby to się
wreszcie raz na zawsze skończyło, ty

życie tak nędzne, tak króciutkie, tak czasem pełne cierpienia i zmagań

bo wszystko chcą załatwić dobroczynnością, wydaje im się, że to wystarcza. Do


czego wystarcza? Do niczego nie wystarcza, a na dodatek przyzwyczajają się, że
ktoś im daje, i oczywiście chcą coraz więcej, tak że w końcu nic im nie wystarcza.
Jeśli sytuacja tak się będzie rozwijała, będą nas coraz bardziej nienawidzić,
a widzieliście, jacy się robią, jak ich ogarnia nienawiść. Nie mówię, że stanowią
jakieś wielkie niebezpieczeństwo; nawet ich na to nie stać, biedaków, żeby być dla
kogoś zagrożeniem – na razie, bo jak tak

myślałem, że głód to coś, czego nie da się znieść, myślałem

chociaż właściwie nie wiem, naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Bo tak: ktoś
przychodzi i opowiada ci, że na świecie pełno jest ludzi, którzy nie dojadają,
pokazuje ci statystyki, cyfry, nie wiadomo co, mówi, że tu, w twoim mieście, też
takich nie brak, a ja nieraz musiałem zaglądać do takich ubogich dzielnic, że
naprawdę, nie powiem, ciężko patrzeć, ale nie widać, żeby ktoś zdychał z głodu,
raczej wszyscy są grubi, najedzeni. To musi być jakaś propaganda, wciskają nam
to w licho wie czyim interesie; nie mówię, że takie rzeczy się nie zdarzają, nie,
może się i zdarzają

zjadasz to wszystko, a wtedy oni, ergo oni, w takim razie oni

ale musisz też pamiętać, że oni nie zdają sobie sprawy; to nie tak jak ty, który
jesteś przyzwyczajony żyć, jak żyjesz, jeść coś każdego dnia, różne rzeczy, nie
martwić się o takie sprawy, dla ciebie byłoby to rzeczywiście straszne, ale oni?;
głód to jedyne, co znają, nie przeraża ich tak bardzo, widziałeś, bo ich życie

wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?

Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nie mogę powiedzieć, że wiem, jak to zmienić.
Stwierdzam tylko, że według mnie sprawą decydującą jest uświadomić sobie, że
nie potrafię tego wytrzymać. To pierwszy warunek – konieczny, ale
niewystarczający.
Mówię: „nie potrafię wytrzymać”, jak nie da się wytrzymać smrodu buta po
wdepnięciu w kupę, kłamstwa przyjaciela, bólu zębów; kiedy „nie wytrzymywać”
to bardzo chcieć, żeby czegoś nie było, podejmować jakieś działanie, żeby tego nie
było.

między cierpieniem a moralnością, rozumem a zasadą


NA KONIEC

1
A tymczasem świat wciąż istnieje, bezwzględny, arogancki, przerażający jak
zawsze. Czasem myślę, że wszystko to jest przede wszystkim obrzydliwe. Cała
nasza percepcja, w każdej swojej postaci, reaguje odrazą na prostactwo ludzi,
którzy posiadają, marnują bez skrępowania to, czego inni tak dramatycznie
potrzebują. To już nie jest kwestia sprawiedliwości czy etyki, lecz wyłącznie
estetyki. Postarajmy się, żeby świat nie ukazywał się nam w całej swej okropności.
W obliczu swoich dokonań ludzkość powinna czuć niesmak, jaki ogarnia twórcę,
który robi krok do tyłu, patrzy na swoje dzieło i widzi paskudztwo. Znam to.
Ta książka mówi o największej szpetocie, jaką mogę sobie wyobrazić.
O wstręcie – jaki powinno w nas budzić to, co uczyniliśmy, a jeśli nie budzi,
powinno obudzić.

Wstręt, przemilczany, narasta.

Jesteśmy niczym, czymś naprawdę znikomym: westchnieniem w krótkim


trwaniu kawałka skały zagubionego w niewielkim systemie słonecznym
w nieobjętej galaktyce. Jeśli się nad tym zastanowimy – jeśli akurat o tym
pomyślimy – dojdziemy do wniosku, że może najrozsądniejszą odpowiedzią na tę
refleksję będzie zaakceptować nasz los i skupić się na rzeczach najdrobniejszych:
na sobie samych, własnym życiu, tym, czym chcemy albo zgadzamy się to życie
nasycić. Jest to pewien wybór – który wydaje się nawet dość racjonalny. Ale może
wobec tej znikomości lepiej udać głupiego i zignorować ją – i zapuścić się myślą
w najdalsze rejony, na jakie pozwala nam skromna skala.
Pamiętając, że może się to okazać bezużyteczne.
I że zazwyczaj nie ma nic bardziej bezużytecznego niż to, co użyteczne.

Powiedzieliśmy: setki milionów ludzi nie jedzą tyle, ile trzeba.


Więcej: kilka lat temu Ban Ki-moon, sekretarz generalny ONZ, wymienił liczbę,
która została powtórzona i zapomniana: co niespełna cztery sekundy jedna osoba
umiera na skutek głodu, niedożywienia i wywołanych tym chorób. Siedemnaście
w ciągu każdej minuty, dwadzieścia pięć tysięcy każdego dnia, ponad dziewięć
milionów w ciągu roku. Półtora Holokaustu rocznie.

W takim razie co? Zgasić wszystko i odejść? Pogrążyć się w tej ciemności,
wypowiedzieć wojnę? Uznać za winnych tych, którzy zjadają więcej, niż wynosi
jedna przeciętna racja żywnościowa? Uznać za winnego siebie? Potępić siebie?
Brzmi to nawet przekonująco. A co potem?

Kiedy trzeba określić przyczyny głodu, rządy, wielcy eksperci, uśmiechnięci


politycy, organizacje międzynarodowe i milionowe fundacje powtarzają
zazwyczaj jak mantrę pięć czy sześć stwierdzeń:
Że występują klęski żywiołowe, takie jak powodzie, huragany czy zarazy.
A przede wszystkim susza: „Susza jest największą pojedynczą przyczyną
niedoborów żywności”, czytamy w broszurze opracowanej na potrzeby
Światowego Programu Żywnościowego.
Że środowisko naturalne jest zniszczone na skutek rabunkowych praktyk
rolniczych, zbyt intensywnych zbiorów i nawożenia, deforestacji oraz erozji
gleby, nadmiernego zasolenia i procesu pustynnienia.
Że zmiany klimatyczne „wpływają na pogorszenie i tak już niekorzystnych
warunków naturalnych”, a w ciągu najbliższych dekad kryzys się pogłębi.
Że wywoływane przez ludzi sytuacje konfliktowe – wojny, wielkie migracje
ludności – w ciągu ostatnich dwudziestu lat zdarzają się dwukrotnie częściej,
powodując poważne kryzysy żywnościowe, w tych warunkach nie można bowiem
uprawiać roli i wypasać zwierząt, a ponadto jedna ze stron traktuje zwykle jako
broń niszczenie upraw, stad i rynków.
Że infrastruktura agrarna jest niewydolna: brakuje urządzeń, nasion,
systemów nawadniania, magazynów, dróg. I że rządy poświęcają na ogół większą
uwagę miastom, jako miejscom o większym znaczeniu w aspekcie władzy,
pieniędzy i elektoratu.
Że skorumpowane rządy krajów ubogich zabierają znaczną część pomocy
wysyłanej co pewien czas przez wspaniałomyślne rządy państw Pierwszego
Świata.
(Najśmielsi mówią nawet o spekulacji finansowej, która wyśrubowuje ceny
żywności, powodując nędzę i zamieszki).
Istnieje również coś, co nazywane jest „pułapką biedy”. Raporty powstałe na
zlecenie WFP wspominają o niej zdawkowo: „W krajach rozwijających się chłopi
często nie mogą kupić ziarna, żeby posiać uprawy zapewniające żywność ich
rodzinom. Rzemieślników nie stać na zakup narzędzi potrzebnych do
wykonywania zawodu. Inni nie mają ziemi, wody, niezbędnego wykształcenia,
żeby móc budować na tym bezpieczną przyszłość. Ludzie dotknięci biedą nie
mają pieniędzy na produkcję żywności dla siebie i rodzin. Stają się wówczas
słabsi i nie mogą wytwarzać tyle, aby móc dokupywać żywność. Reasumując:
biedni są głodni, a głód więzi ich w biedzie”. W tej relacji – w tego typu relacjach
oficjalnych – tylko głód ma jakieś przyczyny. Bieda ma wyłącznie skutki.

Jednocześnie organizacje, naukowcy, zainteresowane tym tematem rządy,


wszyscy zgodni są co do jednego: Ziemia produkuje żywność w ilości więcej niż
wystarczającej dla wykarmienia wszystkich mieszkańców – plus jeszcze dla
czterech, pięciu miliardów.

Klęska pewnej cywilizacji.


Bezceremonialna, twarda, bezwstydna klęska pewnej cywilizacji.
Niedożywieni, niepotrzebni, nadający się do śmieci.

Powiedzieliśmy, że machina kapitalizmu nie wie, co zrobić z setkami milionów


ludzi. Są zbędni.
I stopień ich społecznego wykluczenia – wbrew temu, co utrzymuje Bank
Światowy – nie zmniejsza się wraz z postępem. Rozwój techniczny pozostawia
jeszcze więcej ludzi bez pracy, na poboczu. Co nie znaczy, że technika jest czymś
złym; znaczy tylko, że może w nienajlepszy sposób wykorzystują ją ci, którzy nią
zarządzają.
Ta sama technika może służyć do różnych rzeczy: może pomagać osiągać
większe zyski – co jest podstawowym celem obecnego mechanizmu społecznego –
i ewentualnie pozwalać nieznacznie zwiększać jałmużnę, jaką otrzymują ludzie
zbędni. Ale może również funkcjonować przy zupełnie innych założeniach
ekonomicznych, w których produkuje się nie dla zaspokajania nienasyconych
potrzeb konsumpcyjnych pewnej grupy ludzi, lecz dla zaopatrzenia w to, co
niezbędne – wszystkich. I znów: problem leży nie w samym rozwoju, lecz w tym,
kto ten rozwój kontroluje.
Jest to problem natury politycznej.

Na razie jest tak, że na skutek zaawansowanej technicyzacji rolnictwa wielu


ludzi na świecie okazało się dla globalnej ekonomii niepotrzebnych. Chodzi nie
tylko o chłopów, którzy z powodu koncentracji produkcji i stosowania lepszych
narzędzi zostali odsunięci od pracy na polach Argentyny, Brazylii, Ukrainy. Także
o tych, który tracą nadzieję, uprawiając pola Wybrzeża Kości Słoniowej, Indii czy
Etiopii, ponieważ ich produkty nie mogą już konkurować z wytwarzanymi we
wspomnianych wyżej rejonach.
Wielu spośród tych chłopów wegetuje, uprawiając ziemię w niewłaściwy
sposób i osiągając wydajność godną epoki Jezusa Chrystusa. Trudno zaprzeczyć,
że można gospodarować lepiej. W latach 1700–1960 liczba ludności świata wzrosła
pięciokrotnie, powierzchnie uprawne również. Ale w ciągu kolejnych trzydziestu
lat, w okresie zielonej rewolucji, ludność wzrosła o 80 procent, powierzchnia
ziemi uprawnej zaś jedynie o osiem procent – ilość żywności zwiększyła się
dlatego, że ta sama ziemia dawała lepsze plony.
Teraz jednak bogate kraje doszły – albo dochodzą – do kresu swoich możliwości
i szukają nowych obszarów poza granicami własnego terytorium. Problem w tym,
że obszary te są – tak jak i były – zajęte. Mieszkająca tam ludność zdecydowanie
zawadza, przeszkadza, jest niepotrzebna. Kraje bogate próbują się jej pozbyć, aby
wykorzystywać jej ziemie dla własnej korzyści. Jeśli świat ma produkować więcej
żywności – żywności, której resztek wystarczyłoby do wykarmienia tych
ubogich – ci niepotrzebni powinni zniknąć: nie ma dla nich miejsca w schemacie
skoncentrowanego rozwoju.

Ten sam proces zachodzi w przemyśle: poza nielicznymi gałęziami, które wciąż
wymagają zaangażowania licznej siły roboczej, na ogół potrzeba jej coraz mniej.
Ci wyzuci z ziemi, rozgoryczeni chłopi przybywają zatem do miast, dołączając do
tych, którzy przyszli wcześniej – ale nie ma dla nich miejsca w aparacie
produkcyjnym.
W społeczeństwie, w którym człowiek określa siebie poprzez miejsce
zajmowane w systemie produkcji – miejsce zatrudnienia – brak pracy to jedna
z najbardziej bezpośrednich form braku tożsamości funkcjonalnej. Można
powiedzieć, że jest to forma tożsamości określona poprzez brak czegoś: mówimy
o ludziach „pozbawionych” – miejsca / funkcji / konieczności istnienia. W krajach
bardziej eleganckich należą oni do kategorii NEET – not in employment, education or
training. W Tym Innym Świecie nie mają swojej nazwy.

Inne kryterium: Ten Inny Świat to kraje, w których przynajmniej jedna czwarta
ludności należy do kategorii niepotrzebnych.
Nie są proletariatem – trybikami potrzebnymi, aby machina działała; są
odpadkami.

Są odpadkami, z którymi nie bardzo wiadomo, co robić.


Albo wiadomo, ale nikt nie ma odwagi.
Doskonałość machiny polega na tym, że każdego da się jakoś wykorzystać; nie
marnuje się, nie trwoni środków na tych, z których nie ma pożytku. Nie zawsze
się to udawało w ciągu dziejów, ale na taką okoliczność istniał mechanizm
korekty, wentyl bezpieczeństwa, który wyrównywał nadmiar: w przypadku
nadwyżki ludności włączał się regulator w postaci wojny, zarazy, suszy, głodu.
Nie działał w sposób dokładny – „chirurgiczny” – ale jakoś się sprawdzał: grosso
modo przebudowywał społeczeństwa tak, że ci, którzy pozostali, znajdowali swoje
miejsce. Teraz jest trudniej. Postęp technologiczny w pewnych dziedzinach –
takich jak medycyna, transport, komunikacja – osłabił efekt regulacji. A mająca
niejednoznaczną opinię „światowa opinia publiczna” naciska wciąż na
pogłębienie tego procesu w ramach określonego porządku.
Niepotrzebni nie zostają zatem odsunięci, lecz trwają w niemiłym stanie
zawieszenia. A równocześnie budzą lęk. Umiarkowany. Jest ich zbyt wielu,
miliony, i migrują, przemieszczają się. Czy staną się zagrożeniem? Kiedy? Jak? Ile
będzie musiało minąć czasu, jakie trudności będą musieli napotkać najbogatsi, ile
kłopotów finansowych znieść, żeby zacząć poważnie uświadamiać sobie, że nie
stać ich na luksus utrzymywania całej tej niepotrzebnej ludności? Już obcięli
znacznie sumy wydawane na „pomoc” i „współpracę”: to początek ich
odpowiedzi. A jeśli liczba tych ludzi będzie rosnąć, jeśli będzie ich coraz więcej,
jakie znaczenie będzie miała „humanitarna opinia publiczna”? Czego trzeba, aby
ci niepotrzebni przeobrazili się w terrorystów, w zagrożenie dla pięknoduchów,
i abyśmy zaczęli się ich pozbywać?

Tak: abyśmy zaczęli się ich pozbywać świadomie i systematycznie. Nie tak jak
robimy to teraz, w sposób przypadkowy.

Głodujący należą do ludzi ewidentnie zbędnych, a eliminacja zbędnych jest


naturalną konsekwencją naszego modelu rozwoju. Co nie znaczy że koniecznie
musi do niej dojść. Dojdzie pod warunkiem, że nie będziemy umieli tego procesu
powstrzymać.

Współczesny nawrót maltuzjanizmu jest przygotowaniem do takiej


ewentualności. Wraz z widmem problemów ekologicznych wraca poczucie
powszechnego zagrożenia głodem i argumentacja wielebnego: jest nas za dużo
i niszczymy naszą planetę, wyczerpujemy jej zasoby. Istnieje nawet angielska
organizacja – Population Matters, która na swojej stronie internetowej umożliwia
zainteresowanym skompensowanie śladu węglowego poprzez donację na rzecz
zmniejszenia liczby dzieci ubogich. Mniej dzieci to mniejsza emisja dwutlenku
węgla, tłumaczą jej ideolodzy.
(Nikt nie mówi jednak, że najlepszy sposób na zmniejszenie dzietności to
zagwarantowanie życia i dobrobytu dzieciom, które przychodzą na świat – żeby
nie było już konieczne posiadanie gromady dzieci po to, by niektóre przeżyły).
Prorocy maltuzjanizmu mają nadzieję, że liczba ludności spadnie, a niektórzy
wyrażają się jasno: mają nadzieję, że umrze sporo ludzi, jako że Ziemia nie
wyżywi 9 miliardów w 2050 roku. Mają na myśli może to, że nasza planeta nie
wykarmi łatwo tych, którzy teraz jedzą tyle, ile chcą, a połowę jedzenia wyrzucają.
Problem nie w tym, że jest nas za dużo – problem w tym, że wielu żyje, jakby ich
była garstka.
Proudhon był optymistą: „Na Ziemi jest za dużo tylko o jednego człowieka, jest
to wielebny Malthus”. Teraz jest za dużo o miliard ludzi.
(A może nie. Ktoś musiałby policzyć, co by się stało – jeśli chodzi o wyżywienie
i wykorzystanie Ziemi – gdybyśmy zniknęli. Gdyby bowiem zniknęło nas 10
procent – te 700 milionów skupiające w swoich rękach 80 procent bogactw
świata – reszta jadłaby bardzo dobrze. A może opłacałoby się bardziej, żeby
zniknął sławetny jeden procent, 70 milionów skupiające 40 procent bogactw. Tak
czy owak, ci, którzy by zostali, mieliby o wiele za dużo i mogliby zacząć walczyć
o tę nadwyżkę, tworząc na nowo grupę uprzywilejowanych, która po dłuższym
czasie zagarnęłaby wystarczające dobra, by mógł zostać odbudowany sektor ludzi
jedzących mniej, niż potrzeba. Nie wystarczyłoby, żebyśmy zniknęli).

Tymczasem powstanie tego legionu niepotrzebnych wynikło częściowo ze


słabości rządów, które już nie rządzą i w coraz mniejszym stopniu reprezentują
prawdziwą władzę w zglobalizowanym świecie. Wielkie korporacje zachodnie,
narzucając Konsensus Waszyngtoński, zlikwidowały między innymi bariery
ochronne stwarzane przez ubogie państwa z myślą o najuboższych obywatelach.
Interesy gospodarcze są zglobalizowane, rządy nie; interesy gospodarcze
wykraczają poza regulacje na poziomie krajowym, rządy małych państw nie mają
nad nimi kontroli. Światowy system żywnościowy jest produktem i odbiciem
świata, w którym funkcjonują globalne firmy, kierujące się konkretną korzyścią.
Państwa natomiast działają na pewnym terytorium, w sposób ograniczony pod
rozmaitymi względami. Stan taki jest podtrzymywany i udoskonalany – a jakże –
przez wszelkie nacjonalizmy.
Równolegle z pojawieniem się rzeszy ludzi niepotrzebnych kształtuje się
pojęcie „narodu”, które, mimo różnych kłopotów, funkcjonowało przez kilka
wieków. Zglobalizowany kapitalizm nie wytworzył jeszcze swojej formy
politycznej; narody i państwa wciąż istnieją, chociaż decydują o niewielu
sprawach. Dzięki nim możemy na przykład wyobrażać sobie, że źli to zawsze są
cudzoziemcy – żeby było na kogo zrzucić winy bogaczy z własnego kraju. Albo
także – na zasadzie uzupełniającej odwrotności – przyjąć, że głód mieszkańców
Ghany jest zawiniony przez rząd Ghany.

Głód byłby zatem najbardziej ekstremalną metaforą cywilizacji, w której


istnieją ludzie niepotrzebni. Metafory żyją jednak własnym życiem: mogą się
zmieniać, mimo że nie zmienia się to, do czego się odnoszą. Rzekomo da się
rozwiązać problem głodu bez rozwiązywania problemu ubóstwa, wyzysku
i skrajnej niesprawiedliwości – bez rozwiązania problemu milionów ludzi
niepotrzebnych.

Idea głosząca, że biedne kraje przestaną głodować, tak jak przestali głodować
ubodzy w krajach bogatych, jest ostatnim odpryskiem teorii startu
gospodarczego – która tyle namieszała w latach sześćdziesiątych. Nikt już nie
wierzy, że Nigerczycy będą kiedyś żyli jak Szwedzi, jednak wielu
niezorientowanych spodziewa się, że za pewien czas będą mogli przynajmniej
jeść to, co niezbędne.
Nie jest to prawdopodobne. Wiemy już, że świat produkuje dość żywności dla
wszystkich, tylko jedna trzecia jego mieszkańców konsumuje ją w taki sposób, że
nie wystarcza dla reszty, i analitycy spodziewają się, że teraz, kiedy ceny żywności
stale rosną, kiedy surowce znów grają decydującą rolę w globalnej ekonomii,
kiedy wielkie plantacje stanowią główny przedmiot spekulacji finansowych,
różnice w zaopatrzeniu wzrosną również. Kraje posiadające żywność będą ją
sprzedawać po coraz wyższych cenach i te, które na to stać, będą ją nabywały,
inne zaś nie.
Zatem nie jest to idea prawdopodobna. Gdybyśmy jednak zbudowali – nigdy
nie zbudujemy, ale wyobraźmy sobie – świat, w którym nikt nie jest głodny, ale
jedni mają fortunę, inni zaś akurat tyle, aby przeżyć, czy bylibyśmy zadowoleni?

Moglibyśmy to osiągnąć. Weźmy podatek Tobina, pomysł całkiem nienowy:


w roku 1971 ekonomista z Princeton James Tobin zaproponował wprowadzenie
minimalnego – wynoszącego około 0,1 procent – podatku od transakcji
walutowych dla zahamowania spekulacji, które zniekształcają kurs walut.
W tamtym czasie nie poświęcono tej propozycji większej uwagi. Powrócił do niej,
pod koniec lat dziewięćdziesiątych, ruch antyglobalistyczny, traktując ją jako
metodę zdobywania pieniędzy na pomoc dla krajów ubogich. Nieszczęsny Tobin
oświadczył, że nie ma z tym nic wspólnego, że jest poważnym ekonomistą,
wspierającym działania Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu
Walutowego. Ale nie powstrzymało to kampanii antyglobalistycznej. Teraz, wraz
ze wzrostem liczby transakcji spekulacyjnych – których miliony przeprowadzane
są przez komputery – dzięki podatkowi Tobina można by zgromadzić ogromny
kapitał.
Są jeszcze inne możliwości. W roku 2013 sprzedano 330 milionów komputerów
osobistych, 200 milionów tabletów, 980 milionów smartfonów – w sumie około
1,51 miliarda urządzeń, których cena wynosiła przynajmniej 200 dolarów. Nikt
nie kupuje takich rzeczy, jeśli jego potrzeby nie są zaspokojone. Byłoby czymś
absolutnie sprawiedliwym wprowadzenie jednolitego podatku w wysokości
pięciu dolarów od sprzedaży każdego urządzenia, z przeznaczeniem na fundusz
żywnościowy. Przynosiłoby to 7,6 miliarda rocznie.
W roku 2013 sprzedano także 83,5 miliona nowych samochodów, za średnią
cenę 31,2 tysiąca dolarów. Jeśli każdy nabywca wniósłby do tego funduszu jeden
procent zapłaconej ceny, dałoby to 26 miliardów dolarów. Z samochodów
i komputerów, bez specjalnego uszczerbku na czyimkolwiek budżecie, zebrałoby
się już te 30 miliardów rocznie, jakimi dysponuje FAO – i jeszcze by zostało parę
tysięcy.
Przede wszystkim taki pomysł jest iluzoryczny. Mówimy, że na przykład
podatek Tobina odpowiednio ściągany i administrowany, mógłby rozwiązać
problem głodu na świecie, nie wspominamy jednak, że ani tego, ani żadnego
innego podatku nie wprowadza się, ponieważ nie ma władzy politycznej zdolnej
go nałożyć. A jeśliby taka władza istniała, musiałaby być zdolna zdecydować
o przeznaczeniu zebranych pieniędzy na walkę z głodem.
Dalej: program ten jest minimalistyczny, nie zakłada nawet redystrybucji, to po
prostu przymusowa dobroczynność.
Osiągnięcie zerowego poziomu głodu, zbudowanie świata, w którym nie
byłoby niedożywionych, oznaczałoby wielki skok cywilizacyjny. Czegoś takiego
jeszcze nie znamy. Ważne jest jednak, jaką te działania przyjęłyby postać, kto by
je realizował, według jakiego kryterium.
To żeby nikt nie był głodny, to jedno. A zupełnie co innego – żeby każdy miał to,
co mu się należy, nie z czyjejś ofiarności, ale na zasadzie własnego prawa.
Żeby głodujący nie otrzymywali jałmużny – i żeby nie było takich, którzy mają
tak dużo, że mogą ją ofiarować, ani takich, którzy mają tak mało, że jest im ona
potrzebna. Żeby wszyscy mieli mniej więcej tyle samo. Brzmi to jak nie z tej
epoki, ale równocześnie jest jedynym celem, o który warto chyba walczyć na serio.

To zbyt proste – usłyszę.

Pewne proste, bezpośrednie, elementarne twierdzenia upadły wraz z murem


berlińskim. Weźmy słowo „elementarny”: powinno brzmieć pozytywnie,
a tymczasem zawiera w sobie odcień lekceważenia. Coś podobnego stało się
z ideą społeczeństwa ludzi równych – najbardziej szczytne dążenie ludzkości
wydaje nam się przebrzmiałą naiwnością, mrzonką.
Dlatego tyle frazesów politycznych, tyle złożonych założeń kumuluje się
w idiotycznym haśle budowania „lepszego świata”, „lepszego społeczeństwa”, jak
gdyby ktokolwiek – polityk, intelektualista, moja ciocia Klocia – twierdził
kiedykolwiek, że pragnie gorszego świata. Sformułowanie to jest szczytowym
osiągnięciem współczesnej tępoty, syntezą epoki, która nie wie, co powiedzieć,
więc wciąż to powtarza.

Obecnie „walka z głodem” polega na ogół na poprawianiu efektywności akcji


charytatywnych. Albo w najlepszym wypadku na kombinowaniu, jak można
pomóc tym biednym chłopom uprawiać ich poletka – a nuż przeżyją.
Streścił to angielski autor Fred Pearce w książce zatytułowanej The Land
Grabbers: „Nie chodzi o ideologię. Chodzi o to, żeby zobaczyć, co się sprawdza. Co
zdoła wyżywić świat i jego ubogich”.
Według mnie jednak chodzi o ideologię – coś wymyślić, coś zrobić, by już nie
było ubogich tego świata, a nie rzucać im kolejne okruchy, wystarczająco dużo
okruchów. Jest to niewątpliwie ideologia. Stąd na świecie cała kampania
dyskredytowania rozmaitych ideologii – ponieważ aby doprowadzić do jakichś
zmian, trzeba ich chcieć, trzeba mieć idee, „ideologię”.

Między innymi dlatego, że jedynym powodem istnienia głodu na świecie, na


którym produkuje się dostatecznie dużo żywności, jest inna ideologia. Ta, która
uważa siebie nie za ideologię, lecz za naturalną formę reagowania: moje to moje,
a twoje – to zależy, z której strony popatrzeć.
Dla kogoś, kto był dzieckiem w latach sześćdziesiątych i dorosłym
w początkach nowego wieku, zadziwiająca jest ta powszechność przekonania, że
to jedyna opcja. A jeśli nawet, to jedyna, i tak warto by było założyć, że nie jest, dla
przetestowania.

Sęk w tym, że żyjemy w epoce, która nie ma przyszłości.


(Albo gorzej: w której ta przyszłość jest zagrożeniem).

2
Czytam teksty poświęcone biologii i jak zawsze obawiam się popadnięcia
w mistycyzm. Czy to do uwierzenia? Taka niewiarygodna złożoność, doskonałość,
po to żeby spłodzić życie tak ułomne, banalne? Czy wymyślnemu działaniu
milionów komórek, które wywołują nieskończoną liczbę reakcji pozwalających
człowiekowi otwierać usta, nie powinna odpowiadać niezwykłość przysmaków,
które do tych ust trafiają? Czy skomplikowany mechanizm polegający na tym, że
błona bębenkowa odbiera drgania powietrza i przekazuje je kosteczkom
słuchowym, te zaś przenoszą owe drgania do komórek włoskowatych ślimaka,
gdzie zostają one zamienione w impuls elektryczny, wysyłany przez nerwy do
mózgu, który przetwarza tę informację – nie zasługuje na to, aby wszystko, co
usłyszane, zawsze było muzyką? Czy widząc stopień ewolucji naturalnych
mechanizmów – tu wkracza mistyka – nie powinniśmy się spodziewać podobnie
zaawansowanej ewolucji społecznej? Ujmując to inaczej, w sposób mniej
poetycki: czy jest jakiś sens w tym, że my, organizmy tak skomplikowane, żyjemy
tak gównianym życiem? Chyba że w rozwoju historycznym znajdujemy się na
etapie trylobitów. Z pewnością trylobit uważał się za nie byle co i był – w sposób
irracjonalny, nie zawsze możliwy do wytłumaczenia – z siebie zadowolony.

Świat jest absurdem, życie mija nam na jedzeniu, spółkowaniu,


konsumowaniu, marnotrawieniu czasu. I tak jednak różnica między ulicą
jakiegokolwiek miasta a lasem albo polem jest tak nadzwyczajna, że nie mogę
uwierzyć, że nie dokonaliśmy tego w jakimś celu. Zbyt wiele wymyśliliśmy, żeby
nie aspirować do czegoś więcej: do sensowności, do wewnętrznego piękna, do
pewnej doskonałości (?), która usprawiedliwiłaby cały wysiłek.

Właściwie mamy powody do zadowolenia: nam – mniej lub bardziej bogatym


mieszkańcom, mniej lub bardziej bogatych krajów – żyje się tak dobrze, jak nigdy
nie żyło się nikomu. Choćby z nie wiem jaką siłą narzucał się nam stary mit
minionych złotych czasów, nie ulega wątpliwości, że nasze życie jest bez
porównania lepsze niż życie naszych praszczurów.
Istnieją na to niezbite dowody, choćby ten, że żyjemy średnio o 30 lat –
trzydzieści lat dłużej – niż ludzie sto lat temu. Że liczne choroby, na które wtedy
umierano, teraz nie są śmiertelne. Że miejsca kiedyś niedostępne, rzeczy kiedyś
nieznane już takie nie są. Że nie ma już głodu z powodu braku żywności – jest
z powodu chciwości.
O tym, że warunki życia naszego gatunku poprawiły się, świadczy liczba:
siedem miliardów osobników. Budzi ona fatalne skojarzenia, staje się sumą
wszystkich zagrożeń.
(Ci, którzy wskazują na niebezpieczeństwo przeludnienia, wychodzą zawsze
z bardziej niż optymistycznego założenia, że jeśli ludzi byłoby mniej, oni sami
znaleźliby się wśród tych, którzy by byli, nie tych, których by nie było. Bez dwóch
zdań: dla tych, których by nie było – gdyby nas miało być mniej – jest jednak lepiej,
że jesteśmy wszyscy. Chyba że zaczniemy dyskutować, czy nie jest gorzej być, niż
nie być, i rozwijać podobnie interesujące kwestie).
Z punktu widzenia gatunku fakt, że żyje więcej osobników i że żyją one dłużej,
jest niewątpliwym dowodem rozwoju. Jeśli zawsze było ich mniej, to nie
z powodu jakichś obłąkańczych ideałów bukolicznych, które by nakazywały nie
przytłaczać zbytnio scenerii przyrody, lecz dlatego że kiedy przedstawiciele
gatunku zaczynali zbytnio się mnożyć, to umierali na skutek epidemii, głodu albo
wojen wywołanych rywalizacją o zasoby naturalne.
Teraz jest tych przyczyn mniej – mamy wyraźny znak postępu.

Powiedzieć „postęp” jest niemal zuchwałością.


Niemal głupotą.

Przegląd dziejów pozwala wręcz stwierdzić – nawet jeśli w pierwszej chwili


zabrzmi to dziwnie – że przeżywamy jeden z najbardziej wolnych i pokojowych
okresów w historii ludzkości, o ile nie najbardziej wolny i pokojowy. Mija
siedemdziesiąt lat bez żadnej wojny na szerszą skalę. Nie ma wielkich obozów
koncentracyjnych, nie dochodzi do masowej eksterminacji ludności na tle
rasowym czy politycznym. Nigdzie ludność nie jest poddana bezpośredniemu
zniewoleniu. Osoby w każdym społeczeństwie słabsze – czarnoskórzy, kobiety,
homoseksualiści, bezrobotni, biedni różnego rodzaju, członkowie niższych kast –
są legalnie dyskryminowane w stopniu mniejszym niż kiedykolwiek. Istnieje
oczywiście nierówność społeczna, wyzysk, nędza – ale ileż tego mniej niż sto lat
temu.
(Ze względu na to wszystko – i na wiele innych spraw – uwierzyłem na nowo
w postęp, i dlatego nie jestem progresistą. Progresiści uważają, że społeczeństwo
nie zmieni się zbytnio na dłuższą metę, starają się zatem ulepszać je
w szczegółach. Ja nie jestem progresistą, wierzę bowiem w postęp generalny –
dłuższe i lepsze życie, większą równość, mniej władzy, mniej głupoty – nie wierzę
jednak, że dokona się on – jak zakładają progresiści – na drodze swego rodzaju
naturalnej, spokojnej ewolucji. Uważam – opierając swój pogląd na analizie
historii – że ów ogólny postęp jest rezultatem walk, przełomów, powrotów,
kolejnych przełomów).

I oto pośród tego umiarkowanego optymizmu: głód, dotykający setek milionów


ludzi, jakby dla zaznaczenia, że to, co lepsze, nie zawsze jest dobre; sygnał
ostrzegawczy, ślad.
Jakby konstatacja – brutalna, niemal prostacka – że świat jest lepszy, ale nie
może być całkiem dobry, jeśli setki milionów głodują.
Znów ta siła metafory – dla nas, którzy patrzymy z zewnątrz.

(Żeby zbudować porównanie, trzeba najpierw podjąć zasadniczą decyzję, czy


porównujemy z tym, co było, czy też z tym, co mogłoby być).

Nigdy nie żyło nam się lepiej; można by pomyśleć, że dobrobyt daje impuls do
jeszcze większych pragnień, pokazuje bowiem, że są one ziszczalne.
Ale nieczęsto tak się dzieje. Wielu ludzi ta oczywista poprawa życia zniechęca
do dalszych starań: świat polepszył się do tego stopnia, że taki już mniej więcej
zostanie. Oto prawdziwy koniec historii: na skutek osobliwego obrotu spraw
i zwycięstwa buńczucznej ideologii odczytanie historii jako długotrwałego
procesu zmian nie potwierdza już faktu, że wszystko zmienia się nieustannie –
ale każe nam wierzyć, że wszystko zmieniło się, aby przybrać obecny kształt.

Aby stało się takie, jakie jest teraz: nędzne, wygłodniałe, nędzne, tak wyzbyte
nadziei, nędzne, tak dalekie od sprawiedliwości, nędzne. Program: napisać
„nędzne” kilka razy i żeby za każdym razem znaczyło to coś innego.

Nędzne.
O tyle lepsze, a mimo to nędzne.

Pamiętam czasy, kiedy mężczyźni się nie całowali. Kiedy telewizja nadawała na
czterech kanałach, w surowej czerni i bieli. Kiedy skręt był oszałamiającą
nowością. Kiedy komputer należał do rojeń z gatunku science fiction. Kiedy świat
miał być o wiele lepszy. Kiedy w dzielnicach nędzy mieszkali robotnicy. Kiedy
kobiety nie nosiły spodni. Kiedy dżinsy były oznaką niemożliwego do
zaakceptowania buntu. Kiedy nikt nie miał pojęcia, co to, do diabła, jest soja.
Kiedy samochody miały przy kierownicy dźwignię zmiany biegów. Kiedy Związek
Radziecki rządził połową świata i wysyłał psy w kosmos. Kiedy przed podróżą
samolotem bliscy odprowadzali cię na lotnisko. Kiedy starsi mężczyźni nosili
kapelusze. Kiedy na wielu etykietkach zaznaczone było: wyprodukowane
w Argentynie. Kiedy księża odprawiali mszę po łacinie. Kiedy istniały dziewice.
Kiedy chłopcy na swój pierwszy raz szli do dziwki. Kiedy Perón był obalonym
generałem, a Guevara partyzantem, który gdzieś tam miał przeprowadzić
zwycięską rewolucję. Kiedy w dziennikach i czasopismach używano
hiszpańskiego. Kiedy za noszenie długich włosów – sięgających kołnierzyka
koszuli – wylatywało się ze szkoły. Kiedy jeździłem pociągiem do Mendozy,
Zapali, Jujuy. Kiedy na geja mówiło się „pedał”, a sam temat był wstydliwy. Kiedy
kluby piłkarskie nie mogły dokonywać transferów. Kiedy łatwiej było zobaczyć
konie na ulicy niż piersi na ekranie. Kiedy nie istniało słowo hejter ani CD, ani
DVD, ani shopping, ani sushi, ani rockman, ani komp, ani mugol, a słowo myszka
łączyło się z imieniem Mickey. Pamiętam czasy, kiedy hamburgery były czymś
egzotycznym, bardzo cool; słowo cool też zresztą nie istniało. Kiedy przeszłość
była katastrofą.
„Pamiętam” znaczy oczywiście, że mam swoje lata, ale znaczy także, że świat
nie zawsze był taki, jaki jest. To znaczy, że sprawy – przedmioty, zachowania,
społeczeństwa – następują po sobie kolejno w ciągu dziejów, są dynamiczne,
wciąż się zmieniają, nic nie trwa wiecznie.
Brzmi to absurdalnie, ale najbardziej przekonującym mitem naszej epoki,
epoki nieustannych zmian, jest przeświadczenie, że nie są możliwe zmiany
w tym, co fundamentalne, w zasadniczym porządku naszego życia. Nie jest ono
zresztą niczym nowym, dochodziło do głosu już nieraz. Wiele doktryn, religii,
systemów rządzenia odwołuje się do idei niezmienności rzeczy – stara się tę ideę
utrwalać.

Religia – każda religia – pozwala myśleć spokojnie, że tak, jak jest teraz, będzie
zawsze, że wszystko zostało obmyślone i zaplanowane od tej chwili aż do
skończenia czasów i że zawsze rządziła i będzie rządzić nami ta sama moc – jakiś
bóg czy bogowie. Gdyby człowiek wierzący miał dopuszczać, że władza rządząca
światem podlega zmianom, kto mógłby mu obiecać życie wieczne? A panujący –
królowie, cesarze – uczepili się tej idei: nasza władza nie powinna się zmieniać,
ponieważ opiera się na Wielkiej Władzy, która nigdy się nie zmienia – na prawie
boskim.
Religii potrzebna jest niezmienność. Stąd, na przykład, tak niesłychanie
gwałtowne reakcje Kościoła katolickiego, kiedy jacyś goście sto czy dwieście lat
temu zaczęli przegrzebywać skamieliny, jaskinie, kości, udowadniając, że świat
jest o wiele starszy, niż głosi Biblia, i że nie zawsze wyglądał tak, jak wygląda
teraz: że żyły na nim dziwne zwierzęta, że krowy i pchły nie zostały stworzone
przez Boga, lecz powstały w wyniku ewolucji gatunków, że my, ludzie, byliśmy
bardzo specyficznymi małpami. Nic nie mogło brzmieć równie wywrotowo –
i odkrycie to wywróciło wszystko do góry nogami.

Czy to przypadek, że wśród dziesiątków osób, z którymi rozmawiałem,


praktycznie nie było niewierzących? Że wszyscy – prawie wszyscy – wyznawali
jakąś religię, wierzyli w jakiegoś boga, który tłumaczył i usprawiedliwiał ich
nieszczęsne życie?
A już myśleliśmy, że uwolniliśmy się od wszelkich religii. Tymczasem z ich
strony spadają ostatnio najcięższe ciosy. Jeśli na ziemi nie ma żadnej szczęśliwej
przyszłości, niech nadejdzie szczęście nieba. Wróciliśmy do najdawniejszej
przyszłości – tej, która się nie zmienia.

(W lipcu 1936 roku grupa faszyzujących generałów wznieciła w Hiszpanii bunt


pod hasłem „Niech żyje śmierć” i/albo „Niech żyje Chrystus Król”. Z wielu krajów
świata, głównie zachodniego, przybyli ochotnicy, aby walczyć z tymi generałami,
katolickimi fundamentalistami.
Teraz jedyną sytuacją wykazującą dalekie podobieństwo z tamtą jest
działalność muzułmańskiego dżihadu. Fundamentaliści religijni rozbudzają tego
rodzaju zapał, wzywając młodych ludzi, aby rzucili wszystko i poszli z ochotą na
śmierć. Naprzeciwko nich stają zaś wojska największej potęgi, której symboliczne
zawołanie brzmi: In Dog We Trust).

Nie ma – właściwie – głodujących, którzy byliby niewierzący.


A gdyby byli?
Powiedziałem: na skutek osobliwego obrotu spraw.
W pewnym sensie teraźniejszość zawsze przynosi rozczarowanie. Dlatego
w ciągu dziejów nieustannie znajdowaliśmy sposoby, aby przenosić życie w inny
czas, w pociechę zaistniałej przeszłości, w nadzieję lepszej przyszłości.
Przez wieki tradycja monoteistyczna proponowała realną, uspokajającą
przyszłość: królestwo niebieskie – w jakiejkolwiek postaci – stanowiło
wynagrodzenie za obecne życie. Człowiek współczesny mógł zabić Boga,
ponieważ miał go czym zastąpić, liczył bowiem na świetlaną przyszłość, która
miała nadejść za sprawą historii i nauki.
Współczesny racjonalizm potrafił zagospodarować tę funkcję obietnicy. Tylko
że obiecywana przyszłość tkwiła korzeniami w tym świecie i miała nadejść dzięki
połączeniu działań społecznych oraz wzmacniającego je postępu technicznego;
postęp dynamizował działania społeczne, te zaś, z kolei, rozkręcały postęp.
Przyszłość rysowana przez czasy współczesne miała oblicze polityczne.
W pewnym okresie były to: wolność, równość, braterstwo, później, kiedy
rewolucje burżuazyjne dokonały już swego dzieła – społeczeństwo bezklasowe.
W ciągu tych dwóch buntowniczych stuleci idea zmiany miała zasadnicze
znaczenie: istniało przekonanie, że społeczeństwo nie funkcjonuje prawidłowo
i należy zastąpić jego mechanizmy innymi. Wymyślano je – i zazwyczaj się nie
sprawdzały. W ciągu ostatnich dekad klęska idei „socjalistycznej” zniweczyła
w znacznej mierze przekonanie, że możliwe są inne opcje. Teraz dla większości
mieszkańców Zachodu – dla nas, czytelników tej książki – przyszłość to trwająca
bez końca teraźniejszość, z niewielkimi retuszami technologicznymi, jak
sprytniejszy komputer, w mniejszym stopniu zagrożony las, dobra praca,
rodzina, co dwa, trzy lata nowy samochód, dwa, trzy razy w roku wyjazd na urlop,
sto lat zamiast osiemdziesięciu, zagwarantowany spokój – dzięki potędze rynku.

Właściwie nie ma niczego, co naprawdę można by nazwać przyszłością.


Niczego, co pełniłoby rolę owego celu, do którego tak czy owak trzeba jakoś
dotrzeć.
Niczego, co kierowałoby naszymi krokami, wytyczało ścieżki, ustawiało nasze
życie, usprawiedliwiało śmierć albo jej ryzyko.
Niczego, co uzasadniałoby zaangażowanie w sprawy wykraczające poza to, co
najbanalniej osobiste, poza przyszłość pojmowaną jako sprawa prywatna
bądź zagrożenie.

I ten wszechobecny mit, że nasze społeczeństwa nigdy nie będą się różniły
zbytnio od obecnych, ponieważ nie ma innej opcji, a kapitalizm rynkowy
z obieralnym, reprezentującym to społeczeństwo rządem to jedyna możliwa
forma organizacji, forma, która będzie trwać wiecznie.
Żeby nabrać takiego przekonania, trzeba było przede wszystkim przestać
postrzegać świat w kategoriach historycznych, zapomnieć, że ten moment to
tylko moment.

„Żyjemy w jednym z tych nieciekawych momentów dziejów, kiedy nikt dobrze


nie wie, czego można od przyszłości oczekiwać, więc na wszelki wypadek się jej
boimy. Niepokoje takie jak te związane ze zmianami klimatycznymi wpisują się
w ducha epoki i nadają jej charakterystyczny rys – pisał pewien całkiem
współczesny autor. – Nic dziwnego zatem, że ekologia urasta do rangi znaku
naszych czasów, czasów bez pomysłu na przyszłość. Żyjemy w epoce bezwolnej,
która – przerażona katastrofą, do jakiej doprowadziła ostatnia wersja nowej
przyszłości: program rewolucji marksistowsko-leninowskiej – uznała, że lepiej
nie wymyślać innej przyszłości i przyjąć, że społeczeństwa nasze będą wyglądały
mniej więcej tak samo in saecula saeculorum, amen. (...) Teraźniejszość zawsze
przynosi poczucie niespełnienia. Chciałbym zatem wiedzieć, dlaczego jedna
teraźniejszość wydaje z siebie przyszłość pełną obietnic, inna zaś – przyszłość
najeżoną strachem. Można by przyjąć, że historię świata – już nie sam świat – da
się odczytać w perspektywie tej dychotomii: jedne epoki wyglądają swojej
przyszłości z utęsknieniem, inne oczekują jej ze zgrozą”.

Bóg się zemścił: zostaliśmy sami, wydani na pastwę losu, samotni wobec
teraźniejszości, i nie mamy dokąd się schronić.
Przyszłość jako niemijająca teraźniejszość lub jako zagrożenie – przyszłość bez
obietnicy, przyszłość taka sama – to jedna z osi: urozmaicona wersja świata bez
przyszłości.
Wersja uboga to niedostatek; mieszkańcy Tego Innego Świata raczej nie
wyobrażają sobie przyszłości, gdyż brak im odpowiednich narzędzi.

Aisha i jej dwie krowy.

że najbardziej skrajna nędza skrajnej nędzy to owa nędza przyszłości:


i nie ma gorszej grabieży,
nieszczęśni.
Czym jest teraźniejszość bez przyszłości? Z czego zbudowana jest
teraźniejszość, jeśli nie ma w niej różnych postaci przyszłości? Jak można żyć
w teraźniejszości, w której nie ma przyszłości? W teraźniejszości, w której dla
powtarzających się nieustannie strasznych rzeczy nie ma przeciwwagi nadziei, że
kiedyś się to skończy?

Aisha chciała dwie krowy. Kiedy oferowałem jej świat, poprosiła o dwie krowy.
Wiem, że nie wyglądam na osobę uprawnioną do oferowania światów, ale to była
tylko gra, a i tak nie zadziałała. Nawet nie kilka krów.

Wiele czasu mieszkałem, mieszkam, w przestrzeniach bardzo ubogich, wśród


ludzi bardzo ubogich. Za każdym razem, często, najbardziej mnie zdumiewa, że
nie próbują oni jakoś reagować, że wszyscy, miliony ludzi, pozwalają się
doprowadzać do głodu, wyzyskiwać, okłamywać, w najrozmaitszy sposób gnębić
i w ogóle nie podejmują działań, jakie, moim zdaniem, zdaniem niektórych,
powinni podjąć. Mogliby podjąć.
Do tego sprowadza się świat, w którym nie ma przyszłości: brak w nim innych
horyzontów poza nim samym – dwie krowy.
Nazywano to zwykle ideologią. Ideologia to dwie krowy Aishy – kształt
pragnień, granice pragnień. Pod koniec XVIII wieku wielki ideolog
współczesności, jakim był Immanuel Kant, napisał skromny objętościowo tekst
zatytułowany: Sapere aude! Odważ się być mądrym, odważ się wiedzieć. Wiedzieć,
to mało – teraz zaś nabrało przeciwnego znaczenia: to tyle, co znosić ciężar
rzeczywistości pojmowanej jako jedyna prawda, prawda, która nie pozwala
marzyć ani pragnąć.

Somniare aude.
Desiderare aude.

Wzrastałem w nadziei, że wszystko niedługo się zmieni. Mówiąc inaczej, że


postacią czasu jest nieustanna zmienność. Pędząc niemal bez tchu, ledwo
zdołałem wskoczyć do ostatniego wagonu pociągu, którym podróżowała
generacja przekonana, że po nas nic już nie będzie takie samo. Nawet nie bardzo
liczyły się formy. Te następowały po sobie, zmieniały się, były akcydentalne:
w każdym razie tuż za rogiem czekało nowe społeczeństwo – nowa kultura, nowe
urządzenia, nowa seksualność, nowe języki, nowe układy władzy, całkowicie
nowa polityka. I cały czas działo się coś nowego.
To prawda, że wiele rzeczy nie wyszło; nie sprawdziła się, oczywiście, idea
walki zbrojnej. Idea stosowania narkotyków jako formy odmiennej percepcji
doprowadziła do handlu narkotykami, powrót do natury przybrał postać
ekologicznego konserwatyzmu, uwolniona seksualność dała w efekcie AIDS
i osamotnienie; tak skończyło społeczeństwo doskonałe.
Mimo wszystko jednak bronię nadziei: obłędnej wiary w to, że można zmieniać
świat, jeśli tylko nie zabraknie po temu woli.
(Przy świadomości, że i tak stale się on zmienia).

Przez resztę życia przekonywałem się, że społeczeństwo może postrzegać


siebie w kategoriach niezmienności, trwałości. Teraz już nie ma nie tylko woli,
nie ma nawet owej nadziei. Wydaje nam się, że nie podołamy – nastąpiło
tąpnięcie kulturowe. Ludzkość bardzo skarlała: pięćdziesiąt lat temu uważaliśmy
się – mając powody, by tak mniemać, albo i nie mając – za zdolnych do wielkich
czynów. Teraz już nie uważamy. I jest to smutne.

Nonsensy mówią więcej, niż chcemy przyjąć, a mało który nonsens okazał się
równie przekonujący: wmówiono nam, że mieć poglądy lewicowe – chcieć
zmienić świat – to anachronizm, przebrzmiała pieśń. W świecie zdominowanym
przez mody najbardziej przekonująca idea współczesności pozostawała
zdecydowanie poza modą. I nie chodzi tylko o przeciwstawienie się pewnym
naciskom, pewnym zastanym ideom; trzeba także wytrzymać pobłażliwe,
zatroskane spojrzenia różnych osób, wśród nich przyjaciół, rodziny,
zaniepokojonej losem naiwniaka, który myśli to, czego się nie myśli, robi to,
czego się już nie robi.
Ciągle jeszcze się nie nauczyłem. Nie potrafię żyć tylko tym życiem. Nauczyłem
się żyć nakierowany na szczęśliwą przyszłość; teraźniejszość była pewnością tej
szczęśliwej przyszłości, była nią zabarwiona, miała jej blask. Życie w czystej
nieustającej teraźniejszości pachnie dla mnie oszustwem. Czuję podziw
i wzgardę, zazdrość i wzgardę wobec wszystkich, którzy tak potrafią.
Pod wielkodusznością przypisywaną tym, którzy walczą, pulsuje bowiem
egoizm. Jest w tym pewna oczywista sztuczka: podpisanie się pod jakimś mniej
czy bardziej wzniosłym zamierzeniem to jedno z niewielu znanych antidotów na
banalność życia.
Może i prawda, że postawa, jaką zajmuje każdy z nas wobec tego, co ogromne,
co zdaje się nienaruszalne, niewiele mówi. Ale przynajmniej wyjaśnia coś w tak
drobnej kwestii, jak pytanie o to, kim, do diabła, jestem.
Kim jestem, kim byłbym, gdybym się liczył? Kimś, kto urodził się, czegoś się
nauczył, pracował, bawił się, kochał, płodził dzieci, zestarzał się i umarł jak
miliony ludzi każdego dnia? Czy kimś, kto zrobił, co mógł, choćby niewiele, żeby
świat był inny? Czy nie jest łatwiej żyć – umierać, wszystko jedno –
z przynoszącym ulgę poczuciem, że się próbowało?
Może nie mogę aż tyle oczekiwać, nie ma jednak dnia, żebym się nie
zastanawiał, kiedy powróci przyszłość.

Znowu pragnąć, znowu chybić – chybić lepiej.

Czasem chciałbym poznawać coś, jak poznajemy – jak poznawałem – w wieku


dwunastu lat: dowiadujemy się o czymś albo zaczynamy coś pojmować po raz
pierwszy, oszołomieni zrozumieniem, nie wiedząc, że inne rzeczy to podważają,
wolni od ciężaru świadomości, że działo się tak już nieraz – i to z powodu spraw
absolutnie przeciwnych.
Stwierdzenie, że młodość to czas złudzeń, które wraz z wejściem w dorosłość
porzucamy – rzekomo dlatego że gdzieś się zakorzeniamy, osiadamy na miejscu,
przyjmujemy rozmaite zobowiązania – brzmi jak pusty frazes. Myślę, że człowiek
zaczyna tracić owe złudzenia, kiedy uświadamia sobie ulotność wszystkiego,
skończoność. W młodości czas nie ma dla nas kresu, i na wszystko jest czas. Gdy
się zestarzejemy, uważamy, że dwadzieścia lat minęło szybko i właściwie nic się
w tym czasie nie wydarzyło albo wydarzyło się wszystko, czy może raczej:
wszystko było jak zawsze. Tej myśli próbujemy się przeciwstawić.

Starzeć się – czy powinienem tak to ujmować? – to uświadamiać sobie, że są


rzeczy, których nie poznamy. Porzucić nadzieję, że kiedyś, wreszcie, może – że
wszystko jeszcze przyjdzie.
Chciałbym wiedzieć – naturalnie, że bym chciał. Teraz mam świadomość, że
prawdopodobnie się nie dowiem – ale to nie powstrzymuje mnie od pytań.
Zadawanie pytań, na które człowiek nie ma nadziei uzyskać odpowiedzi, jest
trudne. Niezadawanie ich – smutne.

Znowu pragnąć,
znowu się mylić.
Mam wrażenie, że odczuwam wobec swojej epoki gniew, a głód jest syntezą
wszystkiego, co we mnie ten gniew wywołuje.
Mam wrażenie, że gniew jest jedyną interesującą relacją, jaką człowiek może
nawiązać ze swoją epoką.

3
Gdyby głodujących było więcej? Gdyby nikt już nie był głodny? Głód to pewna
hiperbola, figura wyolbrzymienia. Głód, tak, głód jest czymś najbardziej
bezwstydnym, ostatecznym, krzykiem wobec głuchych, metaforą wobec tych,
którzy nie chcą słuchać.
Powiedzieliśmy, że jest to pewien wybór, pewna ideologia. Czy jeśli Aisha
dostanie każdego dnia swoją miskę prosa, nawet mleko, co jakiś czas kawałeczek
mięsa, to będziemy zadowoleni?
Najedzeni?

Jesteśmy inni. Jest mało prawdopodobne – naprawdę mało prawdopodobne –


żeby jakiś czytelnik tej książki należał do milionów tych, którzy nie jedzą tyle, ile
trzeba. I równocześnie aby ktoś z tych milionów ją przeczytał.
Jasne jest, że Ziemia obraca się według różnych prędkości. Zawsze tak było.
W ciągu ostatnich dekad przyspieszenie ekonomiczne i techniczne pogłębiło
różnice celów i potrzeb. Społeczeństwa państw bogatych – albo bogatsze sektory
państw średnio bogatych – nie musiały się martwić o przetrwanie i zajęły się
utrwalaniem swoich praw cywilnych. Dlatego rozróżnienie w tych
społeczeństwach między tym, co nazywamy lewicą, i co nazywamy prawicą,
opiera się przede wszystkim na stosunku do aborcji, małżeństw
homoseksualnych, tolerancji, rozmaitych swobód.
Podczas gdy jedni chcą brać ślub, z kim im się podoba, inni chcą mieć
codziennie coś do zjedzenia. Gdzie spotykają się albo przecinają tak różne
oczekiwania? Gdy istniała owa generalna teoria zmiany, można było mieć
nadzieję, że zmiana ta, że to radykalnie odmienne społeczeństwo zapewni
każdemu to, czego każdy potrzebuje. Teraz takich nadziei nie ma.

Jesteśmy inni. W ciągu paru dekad wielkie ideały stały się dla nas zbyt wielkie –
więc zaakceptowaliśmy małe: żyć na jakim takim poziomie, dbać o swoje
bezpośrednie otoczenie, troszczyć się o środowisko, traktować z szacunkiem
mniejszości, wspierać dobre dzieła. Wszystko pięknie, wszystko się liczy;
przyjęliśmy, że żyjemy w epoce drobnych spraw. Może w ten sposób nadawaliśmy
owej epoce rys rozsądku, realizmu – bo że też rys małości, to pewne.
Aż w 2008 roku przyszedł kres. Kryzys, utrata miejsc pracy, utrata
bezpieczeństwa, pomoc dla banków, dzikość kapitalizmu, który musi się bronić
zębami i pazurami – wszystko to wywołało w krajach zamożniejszych rodzaj
urazu; uznano za niedopuszczalne, aby najbogatsze kraje wydawały fortunę na
ratowanie najbogatszych.
W rezultacie wyartykułowało się charakterystyczne dla naszych czasów pojęcie:
oburzenie, oburzeni.

„To prawda, powody do oburzenia mogą się dziś wydać mniej wyraźne, a świat
nazbyt skomplikowany. Kto rozkazuje, kto decyduje? (...) I w tym świecie istnieją
rzeczy nie do zniesienia. Aby je dostrzec, należy się bacznie rozglądać, szukać.
Mówię młodzieży: poszukajcie trochę – znajdziecie. Najgorszą z postaw jest
obojętność, powiedzenie sobie «ja nic nie mogę, sam staram się sobie jakoś
radzić». Zachowując się w ten sposób, pozbawiacie się jednego ze składników,
które czynią was człowiekiem. Jednego ze składników niezbędnych: zdolności do
oburzenia się i do zaangażowania, które jest jej konsekwencją”, pisał Stéphane
Hessel w eseju Indignez-vous![26], który dał nazwę ruchowi. Esej podaje powody
oburzenia: przepaść między bogatymi a biednymi, złe traktowanie imigrantów,
zniszczenie środowiska naturalnego.
Nie przekonuje mnie idea „oburzenia”. Wydaje mi się ono odczuciem
eleganckim, kontrolowanym, typowym dla kogoś, kto ma również do dyspozycji
inne możliwości reakcji. Ach, jakże to oburzające, mój drogi. Desperacja to
odruch pojawiający się wówczas, kiedy nie można z czymś czekać. Wierzę we
wściekłość. Uważam na ogół, że sprawy, które mogą zostać przedyskutowane
w spokoju, bez emocji, bez złości, to sprawy mało istotne. Że liczą się tylko te,
które budzą w tobie awersję, choćby tylko chwilową, wobec oponenta.
Co począć z gniewem. Usłyszysz, że jeśli nie masz dla gniewu alternatywy,
lepiej go unikać. Sama ideologia – ideologia? – jest niegłupia: zachęca nas do
robienia tego, co robimy, zapewniając teoretyczne uzasadnienie. Mówi, że gniew
jest niedorzecznością, ponieważ nie może doprowadzić do efektywnych zmian;
zresztą powoli wszystko się poprawi i powinniśmy się zajmować tym, co
potrafimy zmodyfikować.
A jeśli nie, to możemy się oburzać. Ruch oburzonych stanowi kwintesencję
najbardziej aktualnej formy uczestnictwa politycznego, które jest podszyte
dobrymi intencjami: stanowi postać reakcji obronnej.
Czujemy się oburzeni, ponieważ nierówności są bardziej jaskrawe niż
kiedykolwiek, giną ludzie w Syrii, Sudanie czy na granicy meksykańskiej,
przyroda jest dewastowana, zglobalizowane korporacje kontrolują świat – jego
bogactwa – państwa nie wywiązują się z obowiązku zapewnienia obywatelom
ochrony zdrowia oraz dostępu do edukacji, najbogatsze armie wysyłają zdalnie
sterowane urządzenia lotnicze, setki milionów mężczyzn, kobiet i dzieci cierpią
głód.
Wywołuje to w nas reakcję: bronimy się przed tym – usiłujemy się bronić. Ale
nie mamy kontrpropozycji.

Od jak dawna nie ma już żadnej wielkiej sprawy, za którą można by?

Od jak dawna nie ma ruchu mającego własną nazwę? Ruchu, który nie
odnosiłby się do strony przeciwnej, nie mówił o antyglobalizacji ani globalofobii,
nie wyrażał krytyki wobec tego czy innego dyktatora, sprzeciwu wobec tej czy innej
rzeczy, oburzenia tym, co robią inni, nie niósł w sobie negacji, oskarżenia,
propozycji alternatywnych.
Który by zawierał propozycję: miał jakąś ofertę i to głosił.

(Rozmawiamy – tak przynajmniej twierdzimy – o głodzie. Problem głodu jest


na ogół syntezą postawy obronnej: nie może być tak, że setki milionów nie
dojadają, to oburzające, że setki milionów nie dojadają, starajmy się sprawić, aby
owe setki milionów miały co jeść. Aby ci ludzie mieli coś do jedzenia, aby mieli
pług, swoje dwie krowy, aby tak nie cierpieli.
Jak przeobrazić obronę w atak?)

Głód był często punktem zapalnym rewolucji: ukazywał z całą wyrazistością, że


tak dalej być nie może, że nie są zaspokojone najbardziej podstawowe potrzeby
ludzkie. Poza tym relatywizował wartość życia: skoro nie mam co jeść i umrę, to
niech będzie to w walce, z jakąś nadzieją. To dlatego głód budzi lęk, dlatego
wysyła się worki ziarna.
Nie znaczy to jednak, że głód jest wciąż punktem wyjścia. Do przeprowadzenia
poważnej zmiany – rewolucji? – bardziej niż desperacja potrzebna jest idea.
Wszystkie ruchy zawierają w sobie, na którymś etapie, element obrony, odruch
zniecierpliwienia. Obalmy króla, przez którego głodujemy, precz z carem, który
każe nam żyć w ubóstwie, nie zniesiemy dłużej dyktatora. Takie odruchy wciąż
się pojawiają. Ale ostatnio są gestami bez przyszłości, manewrami bez
możliwości rozwiązania, bez konstruktywnej propozycji: odruchami obronnymi.
Obalają jeden rząd, ale nie prowadzą do utworzenia następnego: od muru do
Putina, od Placu Tahrir do as-Sisiego.
Trzeba mieć zamysł.

Co innego kreować politykę, a zupełnie co innego kreować ideały. Jeśli jednak


polityka nie jest postrzegana jako forma konkretyzowania ideałów, zaczyna
jedynie zarządzać przygnębieniem i przeciętnością.

Chciałbym stwierdzić wyraźnie: nie wierzę, że głód może się skończyć, dopóki
trwa obecny model społeczny. Uważam, że tylko zmiana tego modelu może
przynieść rozwiązanie problemu głodu. Nie wiemy jednak, na czym ta zmiana
miałaby polegać.
Nie wiemy przede wszystkim, co zaproponować. Przez półtora wieku ruchy
rewolucyjne stawiały sobie aż nadto jasne cele. Ich grzechem – naszym
grzechem – było przekonanie, wiara w to, że wiemy wszystko.
Próba wzniecenia rewolucji, jakiejkolwiek, wiązała się na ogół z zagrożeniem
życia. „Nikt – pisałem przed przeszło trzydziestu laty – nie ryzykuje życia dla
samego pokrzykiwania. Aby wytrzymać nacisk i zagrożenie, ludzie zawsze
potrzebowali gwarancji spodziewanej przyszłości – jakiejś niepodważalnej
prawdy. Musieli wierzyć, że to, czego pragnęli, było zabezpieczone przez jakąś
instancję zewnętrzną – obietnicę Boga, nieodwołalny bieg historii”.
Wówczas pojawiały się wszystkie złe strony tej wiary – wraz z najgorszą z nich:
skoncentrowaniem władzy w rękach nielicznych kapłanów. Żelazne przekonania,
prawdy absolutne – wszystko to służyło do budowania ponurego aparatu
krwiożerczej władzy: marksizmu, leninizmu, stalinizmu, maoizmu i castryzmu –
oraz innych -izmów. Teraz zatem chodzi o to, by stworzyć pewną propozycję –
odrzucić samą tylko obronę i wysunąć propozycję – która nie stawiałaby na
pewność przekonań, która by dopuszczała omylność, była zdolna powiedzieć: to
jest to, czego pragnę, a nie to, w co wierzę, dlatego warto się o to starać, nawet
jeśli się tego nie osiągnie.

Artykułować zamierzenia, nie czyniąc ich przedmiotem wiary.

Nie wiemy jak. Widać wyraźnie, że nie wiemy. Przede wszystkim każdy plan
rewolucyjny wydaje się od początku podejrzany: takie plany legły u podstaw
owych katastrofalnych w skutkach ruchów.
Próby zaprowadzenia równości przyniosły koncentrację i nadużycia władzy na
skalę nieznaną wcześniej. W takim razie co? Nie próbować więcej? Zapomnieć
o tej starej naiwnej idei, że świat nie jest nic wart, jeśli nie jesteśmy równi?
Przyzwyczaić się do niesprawiedliwości – umiarkowanej w krajach bogatych,
bezwzględnej w uboższych? Podpisać się pod hasłami nowej rewolucji francuskiej
i walczyć o bezpieczeństwo, wolną seksualność, długowieczność?
Znajdujemy się w jednej z epok pozbawionych ideałów, kiedy poprzedni model
pojęć załamał się, a nie pojawił się kolejny. Takie okresy powtarzają się częściej
i są dłuższe, niż mógłby przypuszczać ktoś urodzony w połowie XX wieku,
w pełni rozkwitu pewnego modelu.
Trudne to są epoki, jakby osierocone. Łatwiej było wiedzieć na pewno, nie
wątpiąc. Ale to zarazem epoki fascynujące, będące czystym poszukiwaniem. Nie
ma nic bardziej ekscytującego i bardziej dolegliwego niż poszukiwanie.

Nikt nie wie też, jak zbudować nowy paradygmat. Ostatni wielki przykład
pochodził od pewnego brodacza zamkniętego w najlepszej ówczesnej bibliotece,
który spędzał czas na lekturze, pisaniu, rozmyślaniach, z rzadka tylko wychodząc
na zewnątrz: z potęgą niezwykłego umysłu. Teraz, w rozkwicie kultury Sieci,
model jest prawdopodobnie inny: współpraca, zderzenie, przeformułowania,
poszukiwania podejmowane przez tysiące – poszukiwania w fazie początkowej,
niepewne jeszcze, ale już obecne.
(Przy okazji trzeba się zastanowić nad starym mechanizmem wodzostwa: rolę
tę obejmują osoby przekonane, że znają potrzeby innych. Rezultatem takich
działań były przede wszystkim najbardziej bezwzględne, autokratyczne reżimy
ostatnich czasów.
Ludzie, którzy chcą przewodzić innym, którzy robią bądź planują to, czego inni
nie robią i nie planują, dochodzą na koniec do wniosku, że daje im to pewne
prawa. Jesteśmy zgodni co do tego, że ich działalność przynosi szkodę – pokazuje
to historia. Jak jednak bez ich udziału mógłby się zmienić sposób myślenia? Kto
będzie formułował idee, których nikt dotąd nie sformułował, jeśli cały aparat
kulturowy – ideologia – zorganizowany jest tak, byśmy trzymali się poglądów,
które już funkcjonują?
To, co odmienne, rodzi się z niepokoju, gniewu, nieprzystosowania
nielicznych, tych, którzy się nie zgadzają. Jeśli jednak uznamy, że zawsze tylko
niektórzy będą mieli odmienne poglądy, co zrobić, aby nie doszli oni do wniosku,
że ta wiedza daje im szczególne prawa? Jak buduje się przewodnictwo bez
autorytaryzmu? Jak? Oto wątpliwość).

Trudność polega nie na sięganiu po to, co wydaje się niemożliwe, lecz na


definiowaniu tej rzeczy. We Francji pewni filozofowie zaczęli zastanawiać się nad
niewyobrażalną możliwością sprawowania w kraju rządów bez króla; w Ameryce
pewni kupcy i adwokaci zaczęli brać pod uwagę samodzielność rządzenia;
w Anglii pewne panie doszły do wniosku, że są ludźmi tak jak ich mężowie i mogą
jak oni wpływać na kształt rządów, w Indiach młodzi ludzie wykształceni
w anglojęzycznych szkołach uznali, że nie potrzebują broni, aby pokonać silną
armię – i tak dalej. W każdym przypadku wyraźnie ukazywała się ta
niemożliwość: nie mieć króla, rządzić się samemu, być obywatelką, walczyć bez
zabijania. A i tak za każdym razem proces trwał całe dekady, pośród napięć,
kroków w przód i w tył, wątpliwości.

Jestem zwolennikiem tego, co nie do pomyślenia, ponieważ tyle razy coś


takiego się urzeczywistniło. Trzeba tylko uświadomić sobie, co takiego nie do
pomyślenia jest naszym celem, i postawić na to tak, jak każdy może.

Nowym paradygmatem jest to, co nie do pomyślenia. W tym cała trudność jego
zbudowania i cała atrakcyjność – trudność i atrakcyjność. To właśnie czyni go
godnym refleksji.
Reasumując: znaleźć sposoby wymuszenia podziału. Żeby dobra były równo
dzielone, żeby równo dzielona była władza. Znaleźć formę polityczną
odpowiadającą idei moralnej w ekonomii – nie zaś formę ekonomii
odpowiadającą idei moralizatorskiej w polityce. Tak sformułowana, teza ta
wydaje się naiwna – zresztą nie wiemy.

Nie bardzo wiadomo, kto miałby to przeanalizować – a tym bardziej


zrealizować. Bardzo zręcznym posunięciem marksizmu było wyznaczenie
jednego sektora społecznego jako depozytariusza rewolucyjnej słuszności: łączący
się proletariusze wszystkich krajów mieli dokonać decydujących zmian. Oni,
wydziedziczeni, którzy nie mieli już nic do stracenia, a zatem mieli wszystko do
zyskania.
Ale to nie oni stworzyli samą ideę. Może to jest przyczyną niepowodzenia,
a może nie.
Powtarzam: głodujący są syntezą wydziedziczonych. Każdego dnia odbiera się
im możliwość zjedzenia tyle, ile trzeba. Nie są nawet proletariuszami tego świata,
są niepotrzebni, zbędni.
Słuchałem ich przez wiele lat. Miałem chyba nadzieję osiągnięcia
prawdziwego, głębokiego poznania, ale się pomyliłem: to, że się coś przeżyło, nie
znaczy że się zna przyczynę – może najwyżej okoliczności. Ci ludzie mogą
oczywiście opowiadać, co to znaczy być głodnym, ale nie zastanawiają się,
dlaczego tak jest. Większość mówi o Bogu, o niesprawiedliwości, znów o Bogu,
o jakimś potknięciu, złym trafie, o Bogu.
To, co powiem, budzi we mnie sprzeciw: dla większości osób, o których
opowiadam w tej książce, większość danych i mechanizmów, o których opowiada
ta książka, byłaby czymś zaskakującym. Nasuwa się oczywiste, ale natrętne
pytanie: czy byłoby inaczej, gdyby te mechanizmy znali?
Co by to zmieniło?

Przykro i niemiło to stwierdzić: nie wydaje się, aby ci ludzie mieli duże
możliwości wpływania na mechanizmy, które doprowadzają ich do głodu.
Pozostają na marginesie, nie mają siły.
Więc kto?
Więc jak?
W każdym razie istnieje tradycja „refleksji w cudzej sprawie” – jako wyrazu
troski o innych – która zaczyna się od niepokoju człowieka o samego siebie: jeśli
o mnie chodzi, ja osobiście, który do nich mówię, czuję się zirytowany, znękany
światem, w którym setki milionów... Ja, jeśli o mnie chodzi, taki świat mam za
straszliwą machinę uchybiającą wszystkim, którzy go kształtują i którzy się na
niego zgadzają.
– Jak możecie żyć, wiedząc?
– Zaraz ci wytłumaczę.
Wobec świata o takiej brzydocie jedyną możliwą estetyką jest bunt –
w jakiejkolwiek postaci, jednej z wielu.

Zjeździłem świat i coraz bardziej doprowadza mnie on do rozpaczy. Ale coraz


bardziej wierzę w rozpacz i desperację.

Uważam, że dobrze byłoby oddzielić działanie od rezultatów działania; robić


to, co chcę robić, nie ze względu na spodziewany rezultat, lecz na potrzebę
działania; dlatego że nie zniosę braku działania.
I uważam, że nic nie jest naprawdę wiarygodne, jeśli nie wypływa z pobudek
w pewnym sensie egoistycznych. Że wielkie chwile w dziejach społeczeństwa
następują wtedy, kiedy egoizm tysięcy wyraża się w postanowieniu uczynienia
czegoś dla innych, że w ten sposób czynią oni coś dla siebie, powodowani
egoizmem.

Wyobraźmy więc sobie, jak mógłby wyglądać świat, który nie wywoływałby
w nas zażenowania, poczucia winy, zniechęcenia – i zacznijmy myśleć nad tym,
jak go odnaleźć.
Jest to krótkie stwierdzenie – może się jednak przekładać na lata, dekady
starań, błędy i klęski, i kto wie co jeszcze.
Krótkie stwierdzenie, historia czyjegoś życia
i życia wielu ludzi.
Obrót dziejów.
BEZ KOŃCA

Kończę redagować te strony w Barcelonie jesienią 2014 roku. Przez całe wieki
głód stanowił element pejzażu tego miasta, jak wszędzie na Zachodzie, jak
w Ameryce: każdy mieszkaniec Paryża, Toskanii czy Nowego Jorku mógł się na co
dzień zetknąć z głodującymi. Głód zniknął z tego krajobrazu kilkadziesiąt lat
temu, przechodząc do świata zjawisk, które pokazywane są jedynie w telewizji,
jako historie dotyczące kogoś innego.
Hiszpania stała się krajem bogatym, za taki się uznała i postanowiła pomagać
biednym, wykorzystując pewną, niewielką, część swoich zasobów. Solidarna
pomoc świadczy o tym, jak bardzo przejmujemy się tym, co nas nie dotyczy. Choć
banalne sformułowanie mówi w tym miejscu o sprawach, które „nie dotyczą nas
bezpośrednio”, sugerując, że owszem, dotyczą, nawet jeśli nie stykamy się z nimi
wprost. Frazesy wyrażają na ogół pozytywne nastawienie – i ukazują nieco
zafałszowany obraz.
Miara solidarności – międzynarodowej – zależy również od miejsca, jakie
zajmuje dany kraj w tak zwanej wspólnocie narodów. Na początku XXI wieku
rządy Hiszpanii uświadomiły sobie, że ich udział w funkcjonowaniu organizacji
międzynarodowych nie odpowiada pozycji gospodarki kraju – wówczas ósmej czy
dziewiątej na świecie – i postanowiły to zaangażowanie zwiększyć. Współpraca
międzynarodowa Hiszpanii znacznie się ożywiła.
W roku 2008 Hiszpania wydała na pomoc rozwojową – i administrującą tym
działem biurokrację – 4,4 miliarda euro, czyli 0,43 procent PKB. Ustanowiła swój
rekord, choć było mu daleko do 0,7 procent – sumy, jaką co pewien czas szafują
kraje bogate. Hiszpania zajęła należne jej miejsce we wspólnocie narodów –
a skorzystałem na tym i ja: książka ta mogła powstać dzięki stypendium
Hiszpańskiej Agencji Współpracy Międzynarodowej na rzecz Rozwoju, AECID,
hojnej pod wieloma względami.
Od tamtej pory jednak pomoc stale się zmniejsza. W roku 2014 Hiszpania
wydała mniej niż połowę sumy sprzed sześciu lat: 1,815 miliarda euro – 0,17
procent PKB. Są to liczby, ale przede wszystkim są to tysiące ludzi, którzy nie
otrzymają niosącej ratunek pomocy, tysiące, którzy tę pomoc otrzymywali, lecz
otrzymywać przestaną. Dla większości moich pobratymców z Półwyspu jest to
jednak więcej niż uzasadnione. Iluzja pomocy zagranicznej rozwiała się wraz
z pogłębieniem się ubóstwa lokalnego; idea współpracy międzynarodowej nie
wytrzymuje trzech wydań wiadomości nadających dwuminutowe migawki na
temat prawdziwej nędzy w kraju.
Po to również istnieją odrębne państwa. Państwo to taki niezwykły wynalazek,
który pozwala zhierarchizować poczucie winy: to jednostka wspólnego
odczuwania, dzięki której człowiek mieszkający z tej strony granicy staje się nam
o wiele bliższy niż jego sąsiad żyjący trzy kilometry dalej, po drugiej stronie.
Oczywiście należałoby coś uczynić dla głodujących na świecie, ale nie teraz –
jeszcze by tego brakowało – kiedy tu, na miejscu, są rodziny, którym się bardzo
źle wiedzie.
Wraz z kryzysem Hiszpania stała się ilustracją dwóch tez: jednej –
o niezmienności pewnych idei, oraz drugiej – o zmienności pewnych rzeczy. Albo,
innymi słowy: tezy o tym, jak dobrze się mają wszelkie nacjonalizmy, oraz
drugiej, o tym, jak zmienna bywa fortuna.
Teraz, po kilku latach opływania we wszystko, dawania innym jałmużny
i kupowania samochodów pięknych jak cacka, bieda i głód stały się znów
tematami, które Hiszpanie poruszają w rozmowach. I obrazami, które oglądają.
Tak odległy, zdawałoby się, widok ludzi grzebiących w śmietnikach jest już
w mojej dzielnicy na porządku dziennym. Sprawy te stały się tematami, ale także
sytuacjami przeżywanymi przez wielu: badania mówią o tysiącach dzieci, które
nie jedzą tyle, ile powinny, albo nie jedzą tego, co powinny. Hiszpanie są
zaniepokojeni, zawstydzeni, ale przede wszystkim godzą się słuchać informacji
na ten temat: poszerzyła się strefa głodu, ale bardziej jeszcze poszerzyła się
przestrzeń poświęcana temu zagadnieniu w mediach, wystąpieniach; większa
jest „słuchalność” sprawy – i silniejsze jej oddziaływanie polityczne.
Nastąpiła gruntowna zmiana: od pobłażliwego samozadowolenia zaledwie
sześć lat temu do lęku i niepokoju w ostatnim czasie. Wszystkie sznurki
wydawały się powiązane, i to solidnie, a tymczasem się rozluźniły: węzły były
czystą fikcją. Teraz i w tym kraju ludzie głodują. Gdyby miała to być
przypowiastka w formie bajki – Boże, jakikolwiek, uchowaj – występujące w niej
zwierzę powiedziałoby: Nie myśl, że takie rzeczy zdarzają się tylko innym. Ale że
nie jest to bajka, więc zwierzę się nie odezwie.
I przypomni tylko owego prostaka powtarzającego: Nigdy nie mów nigdy, bo
i pan, proszę pana, i pani...

Barcelona, 7 listopada 2014


PODZIĘKOWANIA

Dziękować i kłaniać się – to dobre dla małpy w cyrku.


Niemniej chciałbym, aby przyjęli moje podziękowania.
Najpierw mój przyjaciel Carlos Alberdi, który uczynił wszystko, co w jego mocy,
aby ta książka zaistniała – i na koniec – uch – dopiął swego. Twoje zdrowie.
Potem, w tym samym duchu, Miguel Albero, poeta, ambasador Hiszpanii.
Mój dyżurny Katalończyk, tak przy tym drogi, Jordi Carrión, który tekst
przeczytał, przemyślał, różne rzeczy doradził.
Lucía Álvarez, która była mi przewodnikiem po argentyńskich przedmieściach.
Fernando García Calero z organizacji Lekarze bez Granic, z którym szukaliśmy
trudnych historii.
Wielu jego towarzyszy z organizacji – przede wszystkim Silvia Fernández, Juan
Carlos Tomasi i Luis Ponte, ponieważ potraktowali sprawę poważnie.
Ana Gabriela Rojas, nieustraszona korespondentka – z powodu Indii.
Mercedes Casanovas i Maria Lynch, gdyż ułatwiły mi skończenie tych stron.
Laura Mahler i Laura Laski, gdyż pomogły mi je rozpocząć.
Margarita García, bo wspierała mnie, kiedy traciłem zapał.
Juan Caparrós, bo tak chcę.
DO DALSZEJ LEKTURY

Patricia Aguirre, Ricos flacos y gordos pobres. La alimentación en crisis, Buenos Aires
2010.
Jon Bennett, Susan George, The Hunger Machine: The Politics of Food, Oxford 1990.
Doan Bui, Les Affameurs: Voyage au coeur de la planète de la faim, Paris 2009.
Lester R. Brown, Full Planet, Empty Plates: The New Geopolitics of Food Scarcity, New
York 2012.
Julian Cribb, The Coming Famine: The Global Food Crisis and What We Can Do to Avoid
It, Berkeley 2010.
Xavier Crombé, A Not-so Natural Disaster: Niger ’05, London 2009.
Mike Davis, Planet of Slums, London–New York 2006 [Mike Davis, Planeta slumsów,
przełożyła Katarzyna Bielińska, Warszawa 2009].
James Erlichman, Addicted to Food: Understanding the Obesity Epidemic, London 2013.
Marvin Harris, Good to Eat: Riddles of Food and Culture, Long Grove [USA, Illinois]
1998.
Martin Jacques, When China Rules the World: The End of the Western World and the
Birth of a New Global Order, London 2012.
Frederick Kaufman, Bet the Farm: How Food Stopped Being Food, Hoboken [USA,
New Jersey] 2012.
Frédérick Lemaître, Demain, la faim!, Paris 2009.
Paul McMahon, Feeding Frenzy: The New Politics of Food, London 2013.
Robert Paarlberg, Food Politics: What Everyone Needs to Know, Oxford–New York
2010.
Raj Patel, Stuffed and Starved: The Hidden Battle for the World Food System, New York
2012.
Fred Pearce, The Land Grabbers: The New Fight over Who Owns the Earth, Boston
2012.
Sharman Apt Russell, Hunger. An Unnatural History, New York 2005 [Sharman Apt
Russell, Głód. Historia nienaturalna, przełożyła Karolina Orszulewska, Warszawa
2011].
Amartya Sen, Poverty and Famines: An Essay on Entitlement and Deprivation, Oxford
2007.
Hugues Stoeckel, La faim du monde: L’humanité au bord d’une famine globale, Paris
2012.
Roger Thurow, Scott Kilman, Enough: Why the World’s Poorest Starve in an Age of
Plenty, New York 2009.
Christian Troubé, Les nouvelles famines: des catastrophes pas si naturelles, Paris 2007.
Leonard Tushnet, The Uses of Adversity: Studies of Starvation in the Warsaw Ghetto,
New York–London, 1966.
Erwin Wagenhofer, Max Annas, Le marché de la faim, Arles 2007.
Jean Ziegler, Destruction massive: géopolitique de la faim, Paris 2011 [Jean Ziegler,
Geopolityka głodu. Masowa zagłada, przeł. Ewa Cylwik, Warszawa 2013].
PRZYPISY

[1] Fragment powieści Martína Caparrósa Contra el cambio z 2010 roku. (Przypisy
pochodzą od tłumaczki).
[2] Sharman Apt Russell, Głód. Historia nienaturalna, przeł. Karolina Orszulewska,
Warszawa 2011, s. 145–146.
[3] Grzegorz z Tours, Historie. Historia Franków, przeł. Kazimierz Liman, ks. Teofil
Richter, Kraków, Tyniec 2002, s. 330.
[4] Francisco de Quevedo, Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos czyli wzór
dla obieżyświatów i zwierciadło filutów, przeł. Kalina Wojciechowska, Warszawa
1978, s. 30.
[5] Jonathan Swift, Skromna propozycja, przeł. Ewa Krasińska, „Dialog” 2013, nr 1
(674), s. 127–129.
[6] Carozo i Narizota – pies i kleszcz, kukiełki z popularnego w Argentynie
w latach osiemdziesiątych programu telewizyjnego dla dzieci.
[7] Mike Davis, Planeta slumsów, przeł. Katarzyna Bielińska, Warszawa 2009, s. 33.
[8] Tamże, s. 115.
[9] Robert T. Malthus, Rozprawa o prawie ludności i jego oddziaływaniu na przyszły
postęp społeczeństwa, przeł. K. Stein, oprac. Adam Krzyżanowski, Warszawa 2003,
wg wydania z 1925 r., s. 154.
[10] Fryderyk Engels, Położenie klasy robotniczej w Anglii, przeł. Aleksander Długosz,
Warszawa 1952, s. 127, 160.
[11] Włodzimierz I. Lenin, Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu,
Warszawa 1949, s. 79.
[12] Sharman Apt Russell, Głód. Historia nienaturalna, s. 100.
[13] Mike Davis, Planeta slumsów, s. 279–280.
[14] Fraza ta występuje w co najmniej dwóch tekstach Jorge Luisa Borgesa –
w opowiadaniu Tlön, Uqbar, Orbis Tertius (przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski):
„Lustra i ojcostwo są obrzydliwe, gdyż zwielokrotniają go [wszechświat
widzialny, który jest złudzeniem] i powiększają”, także: „Lustra i kopulacja są
wstrętne, jako że pomnażają ilość ludzi” (Fikcje, Warszawa 1972, s. 11–12) oraz
w opowiadaniu Zamaskowany farbiarz Hakim z Merwu (przeł. Stanisław
Zembrzuski): „Zwierciadło i ojcostwo są rzeczami wstrętnymi, gdyż ją [Ziemię]
pomnażają i umacniają” (Powszechna historia nikczemności, Warszawa 1976, s. 65).
[15] Jacques Attali, Krótka historia przyszłości, przeł. Wojciech Nowicki,
Warszawa 2008, s. 12.
[16] Pierwsza zwrotka siedemnastowiecznego wiersza autorstwa Sor Juany Inés
de la Cruz, meksykańskiej zakonnicy i uczonej, uważanego za pierwszy
w literaturze zachodniej manifest feministyczny.
[17] Argentyńska odmiana gry planszowej Monopoly, znana od 1942 roku.
[18] Eric Schlosser, Kraina fast foodów. Ciemna strona amerykańskich szybkich dań,
przeł. Lech Niedzielski, Warszawa 2005.
[19] Czasownik cirujear nawiązuje do terminu cirujano – chirurg, ten, który grzebie
we wnętrznościach.
[20] Argentyńskie hot dogi z pieczonym chorizo.
[21] Macedonio Fernández (1874–1952) – pisarz argentyński, który wywarł bardzo
duży wpływ na Jorge Luisa Borgesa. W 2000 r. ukazał się zbiór ich listów
Correspondencia, 1922–1939: crónica de una amistad.
[22] Mike Davis, Planeta slumsów, s. 276.
[23] Oscar Wilde, Dusza człowieka w epoce socyalizmu, przeł. Leo Belmont, Lwów
1908, s. 6–7.
[24] Tamże, s. 7.
[25] Amartya Sen, Rozwój i wolność, przeł. Jerzy Łoziński, Poznań 2002.
[26] Stéphane Hessel, Czas oburzenia!, przeł. Piotr Witt, Warszawa 2011, s. 14–15.

You might also like