Professional Documents
Culture Documents
Martín Caparrós - Głód
Martín Caparrós - Głód
Karta redakcyjna
Motto
POCZĄTKI
NIGER Struktury głodu
O GŁODZIE, 1 O pochodzeniu gatunków
INDIE Tradycja
Kalkuta
Biraul
Chandigarh
Wrindawana
Delhi
Bombaj
O GŁODZIE, 2 Ręka człowieka
BANGLADESZ Obyczaje
O GŁODZIE, 3 Znowu zupa
STANY ZJEDNOCZONE Kapitał
O GŁODZIE, 4 Nierówność
ARGENTYNA Śmieci
O GŁODZIE, 5 Właściwie rozumiane miłosierdzie
SUDAN POŁUDNIOWY Najnowszy kraj
O GŁODZIE, 6 Metafora
MADAGASKAR Nowe kolonie
NA KONIEC
BEZ KOŃCA
PODZIĘKOWANIA
DO DALSZEJ LEKTURY
PRZYPISY
Tytuł oryginału: EL HAMBRE
Przekład dofinansowany w ramach Programu Wspierania Tłumaczeń Sur Ministerstwa Spraw Zagranicznych,
Handlu Międzynarodowego i Wyznań Republiki Argentyny
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05844-2
1
Trzy kobiety: matka, babka i ciotka. Obserwowałem od dłuższego czasu, jak kręcą
się wokół szpitalnego łóżka, jak zbierają, nie spiesząc się, dwa plastikowe talerze,
trzy łyżki, osmalony rondelek, zielone wiaderko, podając wszystko babce.
I patrzyłem nadal, kiedy matka i ciotka wzięły kocyk, ze dwie czy trzy koszulki,
szmatki i zawinęły wszystko w plecioną matę, żeby ciotka mogła nieść tobołek na
głowie. Nie wytrzymałem jednak, kiedy ciotka pochyliła się nad łóżkiem, wzięła
dziecko, uniosła je w górę, przyjrzała mu się jakoś szczególnie, jakby ze
zdziwieniem, trochę niedowierzaniem, oparła je o plecy matki – jak się układa
w Afryce dzieci na plecach matek – z rozłożonymi rączkami i nóżkami,
brzuszkiem do pleców matki, ta zaś przywiązała je płachtą materiału, jak
przywiązuje się w Afryce dzieci do pleców matek. Dziecko znalazło się na swoim
miejscu, gotowe, by wrócić do domu jak zawsze, martwe.
2
Wszyscy znamy głód, jesteśmy do niego przyzwyczajeni, czujemy go dwa, trzy
razy dziennie. Nic nie jest w naszym życiu tak częste, powszechne, obecne jak
głód. A równocześnie dla większości z nas nic nie jest równie odległe jak głód –
prawdziwy.
Znamy głód, jesteśmy przyzwyczajeni czuć głód, dwa, trzy razy dziennie. Ale
między tym zwykłym, powszednim, powtarzającym się i codziennie nasycanym
głodem a rozpaczliwym głodem tych, którzy nie mogą go zaspokoić, rozciąga się
przepaść, szeroka jak świat. Głód był zawsze dźwignią zmian społecznych,
postępu technicznego, rewolucji, kontrrewolucji. Nic tak mocno nie wpłynęło na
losy ludzkości. Żadna choroba, żadna wojna nie pochłonęła więcej ofiar. Wciąż
jeszcze żadna plaga nie jest tak niszczycielska – i jednocześnie tak łatwa do
zwalczenia – jak głód.
Nie byłem tego świadomy.
Aisha, która mówiła mi, że przy dwóch krowach jej życie wyglądałoby zupełnie
inaczej. Jeśli miałbym to zinterpretować – nie wiem, czy mam to robić –
powiedziałbym, że nic nie poruszyło mnie głębiej niż uświadomienie sobie, że
najokrutniejsza, najskrajniejsza nędza to ta, która odbiera możliwość myślenia
w inny niż dotychczasowy sposób. Pozbawia człowieka horyzontów, marzeń,
skazuje na nieuchronność.
Nie wiem, jak to ująć, jak się wyrazić: Drogi czytelniku, pełen dobrych intencji,
czasem trochę niefrasobliwy, czy wyobrażasz sobie, co to znaczy nie wiedzieć, czy
następnego dnia będziesz miał coś do jedzenia? Więcej: czy wyobrażasz sobie
życie złożone z wielu takich dni? Życie zbudowane na tej niepewności, na lęku,
jaki ta niepewność budzi, na usilnych próbach poradzenia sobie z tą sytuacją, na
niemożności zapomnienia, ponieważ wszystko krąży wokół jednego tematu? Czy
wyobrażasz sobie życie tak ubogie, tak krótkie, tak czasem bolesne, pełne trudu?
Przed autorem tej książki rysuje się wiele problemów. Jak opowiedzieć o czymś
tak innym, dalekim? Prawdopodobnie znałeś, czytelniku, znałaś, czytelniczko,
kogoś, kto zmarł na raka, kogo napadnięto, kto stracił miłość, pracę, godność;
bardzo mało prawdopodobne, byś znał kogoś, kto głoduje, komu grozi głodowa
śmierć. A tyle jest milionów ludzi żyjących w tej odległej dla nas sytuacji, ludzi,
o których ani nie umiemy, ani nie chcemy myśleć.
Jak opowiedzieć o tej nędzy, nie popadając w katastrofizm i czułostkowość?
A przede wszystkim: po co o tym opowiadać? Opowiadać o nędzy bardzo często
znaczy: wykorzystywać ją. Cudze nieszczęście budzi wielkie zainteresowanie
u innych nieszczęśników, którzy chcą się przekonać, że im samym nie jest jeszcze
tak źle, albo po prostu poczuć dreszczyk emocji. Cudze nieszczęście czy nędza
pozwala tyle załatwić: sprzedać, ukryć, zakombinować – na przykład wytworzyć
przekonanie, że los konkretnego człowieka jest jego prywatną sprawą.
A przede wszystkim: jak przeciwstawić się degradacji słów? Zdanie „Miliony
ludzi cierpią głód” powinno coś znaczyć, coś w nas poruszać, wywoływać jakąś
reakcję. Ale zazwyczaj słowa nie mają już tego efektu. Coś by się może zmieniło,
gdyby udało nam się przywrócić słowom znaczenie.
Ta książka to porażka. Najpierw dlatego, że porażką jest właściwie każda
książka. Że badanie czegoś, co stanowi największą klęskę ludzkości, może
przynieść tylko klęskę. Do tego dołożyły się oczywiście moje ograniczenia,
niepewność, nieudolność. A mimo wszystko nie wstydzę się tej porażki.
Powinienem był poznać więcej ludzkich historii, przemyśleć więcej zagadnień,
więcej zrozumieć. Czasem jednak warto ponieść klęskę. Chybić.
Zatem jeśli postanowiłeś nie czytać tej książki, może chociaż nie będzie ci
dawało spokoju jedno pytanie. Wśród wielu pytań, jakie sobie stawiam, jakie
stawia ta książka, nęka mnie ono szczególnie uparcie:
Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?
.
1
Rozmawiałem z nią parę godzin wcześniej – pięć, sześć – kiedy jej dziecko jeszcze
żyło; chudziusieńkie, spało, kwiląc przez sen.
– Lekarz powiedział mi, że muszę czekać cierpliwie, może mały się wykuruje.
Tak powiedziała, a ja zawahałem się, czy zadawać kolejne pytanie. Zwykle nie
ma to sensu.
– A może być tak, że się nie wykuruje?
– Nie wiem, nie wiem, co może być.
Kadi ma około dwudziestu lat – „nie wiem, koło dwudziestu” – i Seydou był jej
jedynym dzieckiem. Kadi mówi, że wyszła za mąż późno, gdy miała mniej więcej
szesnaście lat.
– Jak to późno?
– No, późno. Inne dziewczęta z wioski wychodzą za mąż, jak mają dwanaście
lat, dziesięć, trzynaście.
Kadi mówi, że wydano ją za mężczyznę z sąsiedztwa, który prawie nic nie miał,
bo chyba nikt inny nie chciałby się z nią ożenić.
– Nie wiem dlaczego. Jestem chuda; może myśleli, że nie nadaję się do rodzenia
dzieci.
I dodaje, że Yussuf, jej mąż, to dobry chłopak, ale trudno im zdobyć coś do
jedzenia, bo nie mają ziemi, więc on musi pracować, gdzie się da. I że nie od razu
zaszła w ciążę, ale w końcu zaszła, i nie wyobrażam sobie nawet, jak się oboje
cieszyli, i jak się bali, bo jak teraz dadzą radę wykarmić dziecko. Ale skoro
wszyscy jakoś mogą, to i oni będą mogli, i tak się cieszyli, że się urodził chłopczyk.
Dali mu na imię Seydou i chował się dobrze. Kadi mówi, że jak był malutki, to
rozwijał się pięknie, a oni tak się cieszyli.
– Ale potem, parę dni temu, dostał biegunki, nie wie pan jak strasznej, lało się
z niego, po prostu się lało. Więc go zaniosłam do marabu.
Niger – jak każdy kraj – stanowi sumę przypadkowych zdarzeń. Przypadkowe
zdarzenia w Afryce są niedawne, bardziej widoczne: błąd kartografa, spotkanie
premiera Francji i Anglii, powiedzmy w Wersalu, w 1887 roku, na którym obaj
dzielą się krajem, ambicja czy obojętność odkrywcy mającego problemy
z prostatą. Przypadkiem było, że niezbyt mądry Napoleon III, chcąc wyciągnąć
pieniądze od Bawarii, zmusił ją, żeby połączyła się z Prusami i stworzyła Niemcy,
albo że władcy Wicekrólestwa La Platy w swojej nieudolności nie zdołali utrzymać
terytorium Wschodniego Brzegu – Banda Oriental, i tak dalej, i tak dalej. Rządzić
znaczy wykorzystywać powszechną ignorancję, by robić jak najlepszy użytek
z własnej.
W każdym razie nie były to zdarzenia pomyślne. Wskutek jednego z nich Niger
składa się obecnie w trzech czwartych z jałowej ziemi i gołej skały. Niewiele
kilometrów dalej na południe tryska ropa, ale to jest już Nigeria, więc ludzie
mieszkający z tej strony nie mają prawa wydobywać surowca i cierpią głód. Jest
coś okrutnego w tych splotach okoliczności, które nazywamy krajami i które – jak
się nam wmawia – są czymś nam bliskim, co powinniśmy kochać całą duszą
i chronić, nawet za cenę życia.
W Sahelu głód obecny jest zawsze, ale daje o sobie znać szczególnie w okresie,
który Francuzi nazywają soudure, Anglicy hunger gap, a w hiszpańskim w ogóle nie
ma na to słowa, bo i po co. To czas, kiedy zboże z poprzednich zbiorów już się
skończyło, a następne dopiero usiłuje wykiełkować. Wówczas rząd prosi o pomoc,
albo i nie prosi, międzynarodowe agencje alarmują o grożącym
niebezpieczeństwie i mobilizują środki, albo i nie, owe miliony ludzi jedzą, albo
nie jedzą, a tu, w rejonowym szpitalu w Madaoua, pięćset kilometrów od
Niameju, Lekarze bez Granic co kilka dni wznoszą nowy namiot, gdyż przybywa
coraz więcej niedożywionych dzieci. W ośrodku leczenia pacjentów
niedożywionych CRENI, Centre de Réhabilitation et d’Éducation Nutritionnelle
Intensive, przewidzianym na około 100 dzieci, leczonych jest już 300, a wciąż
przyjmowane są nowe. Nie ma co się dziwić; tak jest właściwie co roku –
w ubiegłym na 90 tysięcy dzieci poniżej piątego roku życia mieszkających
w departamencie Madaoua 21 tysięcy leczonych było z powodu niedożywienia
w ośrodku i jego filiach: to niemal jedna czwarta wszystkich dzieci z tego rejonu.
Właśnie stamtąd wyszła przed chwilą Kadi, matka z niemowlęciem na plecach.
Kiedy więc synek zachorował, marabu dał im maść, żeby wcierali mu w plecki,
mówi Kadi, i liście do przygotowania naparu. Marabu to w każdej wiosce nie
tylko muzułmański mędrzec; to także często znachor – ktoś, kogo teraz,
zachowując poprawność polityczną, nazwalibyśmy osobą praktykującą medycynę
naturalną – tak czy owak: wyrocznia. Kadi zrobiła, jak kazał, ale biegunka nie
ustępowała. Sąsiadka poradziła jej, żeby poszła z dzieckiem do szpitala. Kadi
przyszła. Będzie już więcej niż sześć dni – tak mówi: więcej niż sześć dni – jak
została przyjęta, ona i jej maluch; nie rozumie tylko, dlaczego powiedzieli jej, że
dziecko zachorowało, bo nie było prawidłowo karmione.
– Zawsze mu dawałam jeść. Karmiłam go piersią, potem zaczęłam mu dawać
jedzenie. Zawsze dawaliśmy mu jeść. Czasem ja i mój mąż nie jedliśmy, jedliśmy
bardzo mało, ale jemu zawsze dawaliśmy; nigdy nie płakał, zawsze miał co jeść.
Kadi opowiada o tym niepewna, nieco urażona.
– Mój syn dostaje jedzenie. Jeśli zachorował, to z innego powodu. Ktoś rzucił na
niego urok, jakaś czarownica. Może nałykał się pyłu, kiedy przeszło przez wieś to
wielkie stado. Albo przez zazdrość Aminy, której umarł synek, a urodził się w tym
samym czasie. Nie wiem, co mu jest, ale to nie może być z jedzenia. On je.
– A co dostaje do jedzenia?
– Jak to co? Woura – rzuca, jakby to było coś oczywistego.
Nie mówię jej, że woura – rodzaj polenty z mąki jaglanej rozrobionej z wodą –
nie wystarcza do wykarmienia półtorarocznego dziecka, że brakuje tam niemal
wszystkiego, co dziecku potrzebne.
Kadi czuje się dotknięta, jest jej przykro.
– Tu mi mówią, że jest chory, bo nie dawałam mu jeść jak trzeba. Widać, że nie
rozumieją. Jak ich słucham, to zaczynam się bać, mam ochotę sobie pójść.
I parę godzin później rzeczywiście odchodzi, z martwym maleństwem na
plecach.
„Głód” to dziwne słowo. Tyle razy powtarzane, w tak różny sposób, oznaczające
rozmaite rzeczy. Wszyscy wiemy, co znaczy „być głodnym”, ale nie mamy pojęcia,
co to jest głód. Tak często mówimy i słyszymy: być głodnym, że wyrażenie to traci
ostrość, staje się puste.
Dziwne słowo. Z łacińskiego famen Włosi zrobili fame, Portugalczycy fome,
Francuzi faim, Hiszpanie hambre, z cząstką br, która tkwi także w słowach hombre
(człowiek), hembra (samica), nombre (imię) – słowach jakże pełnych treści. Nie ma
chyba słowa bardziej obciążonego treścią niż hambre – a przecież tak łatwo pozbyć
się tego ciężaru.
Przykre słowo. Trzeciorzędni poeci, czwartorzędni politycy i pismacy wszelkiej
maści tak często go używali i nadużywali, że powinno się zabronić sięgania po
nie. Tymczasem jest ono dostępne, lecz zrobiło się wytarte, wyzbyte treści.
Sformułowanie „głód na świecie” – na przykład w zdaniu: „A co, może
chcielibyście zlikwidować głód na świecie?” – stało się frazesem, banałem,
nasiąknęło sarkazmem, jakim nasycamy wypowiedź, gdy chcemy oddać
śmieszność pewnych dążeń. Kłopot z tymi starymi, wytartymi od nadużywania
pojęciami jest taki, że pewnego dnia wydarza się coś, co ukazuje nam ich zupełną
nowość – i wówczas eksplodują z całą siłą.
Głód, po hiszpańsku rzeczownik rodzaju żeńskiego, oznacza – według tych,
którzy określają sens wyrazów – trzy rzeczy: „ochotę na jedzenie; brak
podstawowych produktów żywnościowych powodujący ogólne niedobory i nędzę;
silne pragnienie lub apetyt na coś”. A zatem odnosi się albo do stanu fizycznego
konkretnego człowieka, albo do rzeczywistości przeżywanej przez wielu, albo do
wewnętrznego doznania. Trudno wyobrazić sobie trzy bardziej różne znaczenia.
Głód to oczywiście coś więcej. Ludzie mający podejście techniczne i urzędowe
starają się unikać samego słowa. Może wydaje im się zbyt brutalne, zbyt wulgarne
i obrazowe. Albo – załóżmy uprzejmie – nie dość ścisłe. Terminy techniczne mają
dobrą cechę: nie wywołują emocji. Pewne słowa natomiast tak. Urzędnicy –
i organizacje, dla których pracują – wolą raczej te, które nie wywołują. Mówi się
wówczas o niedoborach żywnościowych, o niedożywieniu, o problemach
żywnościowych, aż wreszcie same terminy zaczynają się mylić i mylą tego, kto
pragnie je zrozumieć.
Chciałbym dookreślić, co mam na myśli, kiedy mówię: głód. A przynajmniej –
co staram się wyrazić.
Kiedy człowiek nie dostaje swoich 2200 kilokalorii na dzień, cierpi głód: zjada
sam siebie. Organizm głodujący to organizm, który zjada sam siebie – i już wiele
nie znajduje.
Kiedy jakiś organizm przyjmuje mniej pożywienia, niż potrzebuje, zaczyna
zjadać własne rezerwy cukru, potem tłuszczu. Człowiek rusza się coraz mniej,
popada w letarg. Chudnie i traci siły obronne: jego system odpornościowy
słabnie. Atakują go wirusy wywołujące biegunkę, która podkopuje jego siły.
W ustach zagnieżdżają się, wywołując wielki ból, pasożyty, przed którymi
organizm już nie umie się bronić; infekcje oskrzelowe utrudniają oddychanie
i również wywołują ból. Na koniec człowiek ten zaczyna tracić masę mięśniową:
nie może utrzymać się na nogach, a wkrótce nie będzie mógł się ruszać, cierpi.
Kurczy się w sobie, schnie, skóra marszczy mu się, pęka i też boli. Człowiek płacze
cicho; czeka, aż wszystko się skończy.
2
O tych przypadkach śmierci nie wspomina się w gazetach. To byłoby dla gazet nie
do pomyślenia: upadłyby. W gazetach mówi się o tym, co niezwykłe, niesłychane.
Najmłodszy synek Aï, Ismail, ma rok i dwa miesiące i leżał przez dwa tygodnie
w szpitalu. Gdy go przyjmowali, ważył niecałe cztery kilo; był poważnie
niedożywiony. Już ma się lepiej, ale Aï boi się, że wszystko może wrócić.
– Teraz muszę co tydzień chodzić z nim na kontrolę i odbierać pakiet
żywnościowy. Odbieram, ale nie mogę tak robić zawsze. Nie chcę chodzić ciągle
po pakiet żywnościowy. Jeśli dziecko ma jeść, to niech je dobrze w domu.
Ismail ma na głowie czapeczkę z biało-niebieskiej wełny – na dworze
temperatura nie przekracza 35 stopni. Podskubuje pakiet żywnościowy; chyba ze
smakiem.
– Dlaczego jedni ludzie coś mają, a inni nie?
– Jednym mogą pomóc rodzice, innym nie.
– Nie, chodzi mi o coś innego: są ludzie o wiele bogatsi, którzy mają domy,
samochody, a inni nie mają nic. Dlaczego tak jest?
– Nie wiem.
Aï uśmiecha się z zakłopotaniem. Spogląda na Beę, moją miejscową tłumaczkę,
szukając u niej wsparcia. Bea się nie odzywa.
– Nie wiem. Skąd miałabym wiedzieć – mówi Aï, a po chwili refleksji dodaje: –
Tutaj, w wiosce, wszystko zależy od ziemi. Ci, którzy mają więcej ziemi, mogą
robić, co chcą.
Tak mówi Aï, a ja przypominam sobie inną Nigerkę, która przed laty
w podobnej wiosce tłumaczyła mi, na czym polega podstawowa różnica między
bogatym a biednym:
– To proste. Biedni pracują rękami, bogaci pieniędzmi.
– Jak to: pieniędzmi?
– Tak, zamiast pracować rękami, płacą innym, żeby pracowali za nich, żeby
uprawiali ich pole.
Nigdy nie pomyślała, że może mogłaby żyć, nie zastanawiając się, czy jutro
będzie miała co jeść.
3
Jedną z podstawowych sztuczek jest mówienie – jeśli już nie ma innej rady –
o głodzie jako o czymś bezosobowym, niemal abstrakcyjnym, jak o zjawisku
samym w sobie. Głód, walka z głodem. Przeciwdziałanie głodowi. Klęska głodu.
Ale głód nie istnieje poza ludźmi, którzy go znoszą. Problemem nie jest głód,
problemem są głodujący ludzie.
Ale i wśród tych osób są różne klasy, grupy; głód dotyka najdotkliwiej małe
dzieci. Co piąty głodujący to dziecko poniżej piątego roku życia. Dzieci nie tylko
nie są najbardziej uprzywilejowane: one tracą najwięcej. Istnieje zasadnicza
różnica między głodem dziecka a głodem dorosłego: głodujący dorosły może
odbudować siły bez specjalnego uszczerbku, pod warunkiem że zacznie się
prawidłowo odżywiać. Organizm dziecka poniżej piątego roku życia, które nie
otrzymuje wystarczająco dużo do jedzenia, traci możliwość prawidłowego
uformowania potrzebnych neuronów; dziecko nie będzie już nigdy tym, kim
mogło się stać.
Głód u najmniejszych dzieci jest zwykle efektem głodu ich matek. Kobiety –
połowa ludności świata – stanowią 60 procent głodujących; w wielu kulturach
skromną ilość jedzenia rozdysponowuje się tak, że mężczyzna otrzymuje więcej
niż kobieta – to głód genderowy. Każdego dnia 300 kobiet umiera podczas
porodu na skutek anemii. A dodatkowy tysiąc – z powodu innych niedoborów
żywnościowych.
Dlatego każdego roku przychodzi na świat 20 milionów dzieci, które nie miały
szans na prawidłowy rozwój płodowy: rozpoczynają one życie z mniejszą wagą
i będą dalej źle się rozwijać, bo źle odżywione organizmy ich matek nie
wytwarzają potrzebnej ilości pokarmu. Oto błędne koło, najbardziej błędne
z błędnych: źle odżywione matki wydają na świat źle rozwinięte dzieci.
W momencie narodzin i w ciągu pierwszych miesięcy życia wiele z tych dzieci nie
osiągnie prawidłowego wzrostu, nie rozwiną się dobrze ich mózgi, ich ciała będą
wątłe, podatne na wszelkie choroby. Głód pierwszego tysiąca dni życia nie kończy
się nigdy.
Albo kończy się, w sposób brutalny, przed czasem. Co roku ponad trzy miliony
dzieci umiera na skutek głodu i chorób, których rozwojowi sprzyja głód –
kokluszu, biegunki, różyczki, malarii, a które byłyby tylko przejściową
niedyspozycją w życiu dziecka dobrze odżywionego.
Trzy miliony dzieci to 8 tysięcy zmarłych dziennie, ponad 300 w ciągu każdej
godziny, ponad pięcioro w ciągu jednej minuty.
4
Madaoua to pięć polnych dróg, na których grzęźnie się w błocie, ilekroć pada, do
tego kozy, dzieci, zwykły zgiełk targowego miasteczka. Madaoua była do
niedawna miejscem tak spokojnym, że aż nudnym. Teraz za to my, biali, nie
możemy wychodzić na ulicę sami. Wojna w Mali sięgnęła aż tutaj i podobno
w mieście pełno jest dżihadystów przybywających z północy kraju albo z Nigerii;
nikt dobrze nie wie skąd. Wiadomo jednak, że w ciągu ostatnich miesięcy
zdarzały się przypadki napadów, porwań, dochodziło do walk. Dziwne, że nie
było ich przedtem. Ale nie było: wszyscy czuli się tutaj pogodzeni z biedą.
– A gdyby pewnego dnia zjawił się czarownik i powiedział ci, że możesz dostać
od niego to, co chcesz, o co byś poprosiła?
– Nie wierzę w czarowników, proszę pana. Wierzę tylko w Boga, jedynego
Boga, i Mahometa, jego proroka.
– Bóg zesłał mi taki los, więc na pewno na niego zasłużyłam. Żeby niektórzy
ludzie byli szczęśliwi, inni muszą być nieszczęśliwi. Takie jest życie, pan wie.
Oni wiedzą. Niger wydaje na ochronę zdrowia pięć dolarów rocznie na jednego
mieszkańca. Stany Zjednoczone, na przykład – 8600 dolarów, Francja 4950,
Argentyna 890, Kolumbia 432. W 2009 roku w Nigrze było 538 lekarzy, jeden na 28
tysięcy mieszkańców (podczas gdy średnia w przeciętnej wielkości państwie, jak
Ekwador, Filipiny czy RPA, wynosi tysiąc) – liczbę tę podaje oficjalny biuletyn
rządowy, który informuje, że w następnym roku, w 2010, było ich już tylko 349:
jeden lekarz na 43 tysiące mieszkańców. Migracja tych, którzy potrafią, mogą
i chcą uciec przed nędzą i chorobami, przymnaża chorób i nędzy. Kraje bogate,
które stawiają bariery, wznoszą mury, wysyłają łodzie patrolowe, celują z broni,
by powstrzymać zdesperowanych uciekinierów, chętnie przyjmują nielicznych
wykształconych, którym w tym jałowym kraju udało się zdobyć zawód.
Abdelaziz spał z babką, Mariamą. Lubił bawić się z innymi dziećmi, ale szybko
się męczył, opowiada Mariama. I mało jadł; nawet jak było coś do jedzenia, nie
jadł tyle, ile trzeba. Był drugim dzieckiem jej córki; pierwsze umarło kilka dni po
urodzeniu; od początku było bardzo wątłe. To był trudny rok. Brakowało jedzenia
i dziecko to odczuło, mówi Mariama. Potem przyszedł na świat Abdelaziz, mniej
więcej cztery lata temu, po dwóch latach urodziła się dziewczynka, a teraz, kilka
miesięcy temu, kolejna dziewczynka, chyba chora.
– Dlatego córka została w domu, żeby pielęgnować małą.
Ona sama, babcia Mariama, miała jedenaścioro dzieci. Teraz liczy je na palcach
i kostkach dłoni, powtarza imiona, przypomina sobie twarze.
– Zostało mi czworo: dwóch synów i dwie córki.
Reszta – trzy dziewczynki, czterech chłopców – zmarła w dzieciństwie: trójka
w wieku między półtora roku a dwa lata, po odstawieniu od piersi, natomiast
kolejne dziecko, trochę starsze, w czasie epidemii różyczki. Jedna z córek, mówi
Mariama, zmarła już w dorosłości, jako mężatka.
– Smutno mi było, ale skoro taka jest wola Boża, to cóż poradzić... – mówi
i zanosi się nerwowym śmiechem.
Raptem nachodzi mnie przykra myśl: że tutaj każdy dorosły – każdy
mężczyzna i każda kobieta, którzy mają nadzieję, że ich dziecko wyleczy się
z głodu, każdy człowiek spacerujący po polnej drodze wokół szpitala, każdy
sprzedawca kart do telefonu, każda sprzedawczyni racuchów, każdy pielęgniarz,
każdy chory – jest swego rodzaju ocalonym, kimś żyjącym na kredyt. Pomyślny
zbieg okoliczności, szczęśliwy traf decyduje o tym, że akurat to dziecko przetrwa,
uchowa się, będzie rosnąć i dożyje dorosłości. Jest to obalenie wszelkich praw
nabytych; ci ludzie wymknęli się grabarzowi spod łopaty, mają zaciągnięty dług,
są jak dzicy lokatorzy w cudzym domu.
W rezultacie nam, białym, wydaje się czasem, że dla nich nie jest to takie
straszne: cóż, przyzwyczaili się, nie cierpią z powodu śmierci tak bardzo jak my.
Taka myśl pewno przynosi nam ulgę, łagodzi nasze poczucie winy. Tamtego dnia,
patrząc na milczący, podążający z godnością pochód złożony z matki, ciotki
i babki, z martwym dzieckiem, kolejny raz wpadłem w pułapkę takiego myślenia.
I w pewien schemat kulturowy – prawdopodobnie funkcjonujący w Europie
jeszcze wiek czy dwa wieki temu i akceptowany jako najzupełniej naturalny –
według którego małżeństwo wie, że aby zapewnić sobie dostateczną liczbę
potomków, powinno powołać do życia więcej dzieci, w przewidywaniu śmierci
kilkorga.
Rozmawiając teraz z Mariamą, kluczyłem, nie wiedząc, jak ją o to zapytać.
W końcu znalazłem sformułowanie, które wydawało mi się do przyjęcia:
– Kiedy zaczęła pani rodzić dzieci, wiedziała pani, że niektóre z nich umrą,
liczyła się pani z tym?
– Nie, nie myślałam w ten sposób – odpowiedziała i popatrzyła na mnie
podejrzliwie. – Kobieta nie rodzi dzieci po to, żeby umierały. To byłaby obraza
Boga.
Mówi się o suszy. Kiedy komentuje się problem głodu w Nigrze, ogólnie
w Sahelu, mówi się o suszy. To prawda, klimat ma duży wpływ – zeszłoroczna
susza na przykład, słynne zmiany klimatyczne i tak dalej.
Ludzie od tysiącleci, odkąd zaczęli uprawiać rośliny dające pożywienie,
uzależnieni byli od pogody, żyli w lęku przed złą pogodą. Aby wierzyć w to, że
mogą nad nią panować – albo przynajmniej łagodzić jej negatywne
oddziaływanie – wymyślili bogów, powierzając im swój majątek, życie i losy.
Przed ponad wiekiem nauczyli się, nawet dosyć dokładnie, przewidywać pogodę.
Wciąż jednak pewne zjawiska wymykały się prognozom: pojawiały się huragany,
susze, mróz i inne nagłe zmiany pogody, których przyczyn nie dawało się
wytłumaczyć.
W wieku świateł trudno było wymyślać kolejnych bogów, tak więc sięgnięto do
Rozumu: idea zmiany klimatu pozwala przyjąć, że wszystkie te perturbacje –
wzrost, spadek temperatury, zmniejszenie się pokrywy polarnej na Arktyce, jej
zwiększenie na Antarktydzie, nieznośne upały, tęgie mrozy, tornada, cyklony,
tsunami – mają wspólną przyczynę, którą znamy; więcej, którą jesteśmy my
sami – biedni bogowie.
Idea zmiany klimatu wprowadziła zasadę porządku tam, gdzie go dotąd nie
było: teraz wiemy – uważamy, że wiemy – czym są wywołane i dlaczego następują
zjawiska, których przyczyn przedtem nie znaliśmy. Grecy przekonani byli, że to
Zeus ciskał pioruny; teraz każdy wie, że wszystko dzieje się za sprawą zmian
klimatycznych. I może to prawda. Tak czy owak, podobne wyjaśnienie przynosi
ulgę.
Ta jałowa ziemia jest kolebką człowieka. W tym miejscu łatwo jest snuć
refleksje o tym, jak to dobrze jest oddalić się od miejsca urodzenia –
wyemigrować, przeprowadzić się, polecieć gdzie indziej. Łatwo. Ponoć tutaj
znajduje się kolebka człowieka, i – teraz tak się twierdzi – tą kolebką była susza.
Podobno przed paroma milionami lat – liczba ta jest stale dyskutowana
i korygowana, nic nie jest równie zmienne jak przeszłość – jakieś małpy żyjące na
drzewach musiały zejść na ziemię, bo z powodu suszy nie mogły zdobyć
pożywienia. Musiały nauczyć się chodzić wyprostowane, biegać na dwóch
nogach, zdobywać środki do życia na wyschłej równinie. Te, które okazywały się
sprawniejsze, przeżywały. Z upływem czasu ich zdolność utrzymywania się
w pozycji wyprostowanej pozwalała im dźwigać coraz cięższy mózg, dźwigać,
a nawet go używać. Stąd owe kamienne siekiery, sześć milionów bóstw, kotlet
z ziemniakami, robaczki, które nazywamy literami. Z tej suszy się wywodzimy,
ale nic w niej nie mówi nam, dokąd zmierzamy.
– Jesteś wierząca?
– Jestem muzułmanką.
– I czemu wierzysz, że Bóg stworzył świat, w którym tylu ludziom brakuje
jedzenia?
– Nie wiem, nie mogę tego wiedzieć. Ale ilekroć nie mam nic do jedzenia,
proszę Boga, aby mi dał.
– I Bóg cię nie wysłuchuje?
– Wysłuchuje. I czasem daje, a czasem nie.
– A czy Bóg nie mógł po prostu stworzyć świata, w którym wszyscy mieliby coś
do jedzenia bez takich problemów?
– Bóg stworzył go w ten sposób, że jedni są bogaci, a inni biedni. I biedni
muszą się do niego modlić, żeby mieć coś do zjedzenia.
– A zatem jeśli nie byłoby tylu biednych, mniej ludzi modliłoby się do Boga...
– Nie wiem, to nie są rzeczy, które mogłabym zrozumieć.
– Może Bóg stworzył biednych po to, żeby byli ludzie, którzy go bardziej
potrzebują.
– Może – odpowiada Hussena i śmieje się. Mam wrażenie, że myśl taka nie
przyszła jej do głowy, ale wydaje się interesująca. Niepotrzebnie dociskam:
– Czy to nie egoistyczne z jego strony?
– Bóg nie jest egoistą. Czasem, kiedy go proszę, daje mi. A kiedy nie daje, to na
pewno wie dlaczego – kwituje Hussena, okopując się znowu w swojej pewności.
– A gdyby kiedyś zjawił się jakiś czarownik i powiedział ci, że możesz poprosić
o cokolwiek, czego zapragniesz, o co byś poprosiła?
– O jedzenie. Coś do jedzenia każdego dnia. O to bym poprosiła.
Hussena ma zawiązaną na głowie czarną chustkę, złoty kolczyk w prawym
uchu, patrzy bystro; na jej policzkach widoczne są równoległe blizny stanowiące
znak plemienny, szyję zdobi naszyjnik z paciorków. Ciało ma suche, zniszczone,
ręce kościste – i prawie białe odciski u nasady kciuków, w miejscu, w którym dłoń
trzyma tłuczek moździerza: czterdzieści lat tłuczenia codziennie w moździerzu,
dwie godziny każdego dnia. Trzydzieści tysięcy godzin ucierania tłuczkiem
ziaren prosa, rozbijania ich, by obróciły się w jedyne pożywienie.
– A jak byłaś mała, to było więcej jedzenia niż teraz czy mniej?
Moje pytanie miało charakter ogólny; chciałem wiedzieć, czy sprawy wyglądały
lepiej czy gorzej niż teraz. Jej odpowiedź jest dość konkretna:
– Było więcej. Było więcej, bo ludzie nie mieli tylu dzieci. Mieli, ale więcej
umierało. Teraz, kiedy rodzi się tyle, jest o wiele mniej jedzenia.
(SŁOWA PLEMIENIA)
Jak?
Jak, do diabła?
nie, nie mówię: sukinsyny, gówno ich to obchodzi. Czasem miałbym ochotę ich
zamordować; zastanawiam się, jak oni to robią, że żyją w ten sposób, i naprawdę
ich nie rozumiem. Jak możesz być tak niewrażliwy, że patrzysz na zdjęcie
chudziutkiego dziecka, z ogromnymi oczyma i tym smutkiem na twarzy, i nic cię
to nie obchodzi? Nie, tych sukinsynów należałoby wszystkich pozamykać, za to,
że tacy są. Ja nie byłbym do tego zdolny, żeby mieć wszystko gdzieś, nie, ja coś
daję, w pracy mamy taki system, że po każdym okresie rozliczeniowym
przekazujemy pewną sumę, nie zawsze taką samą, zależnie od zysków, na rzecz
kilku fundacji, z którymi od dawna współpracujemy. Bo naprawdę nie wiem, jak
można być tak zakutym łbem, żeby wiedzieć, że dzieją się takie rzeczy, i nie robić
nic. Zwłaszcza jeżeli sam miałeś szczęście, udało ci się, masz trochę forsy,
rodzinę. Dlatego trzeba pomagać, wszyscy musimy pomagać, każdy na miarę
swoich możliwości; żeby wiedzieć, że przynajmniej nie
Jak, do diabła, możemy?
Zastanawiać się, gdzie będę jadł dziś wieczorem. Zastanawiać się, co będę jadł.
Z kim. Zastanawiać się nad tymi najzwyklejszymi sprawami.
Zastanawiać się, czy będę miał co jeść dziś wieczorem.
Nie mówią: głód to ilustracja stwierdzenia, że nie obchodzi nas zły los innych
ludzi. Stwierdzenia, że nie obchodzą nas ci inni.
Nie osądzam. Relacjonuję. Może to i dobrze, że nie obchodzi. Może to głupota:
tracić czas albo uważać się za boga i zajmować innymi. Trzeba ocenić szanse,
rozważyć wszystkie za i przeciw.
Czarne torby unoszące się nad polem. Czarne plastikowe torby unoszące się
nad polem. Plastikowe sklepowe torby fruwające w każdym zakątku Nigru.
Wymknęły się nowoczesności – odpadki nowoczesności, która dociera tutaj tylko
w postaci śmieci.
Przyszłość, na ogół.
– Oburza mnie, kiedy słyszę, jak ktoś mówi, że Sahel nie może się sam wyżywić.
Oczywiście, że może. Potrzebna jest tylko odpowiednia polityka i potrzebni są
politycy, którzy uczynią to swoim priorytetem. Wielcy ofiarodawcy europejscy
mówią o korupcji – i mają rację. Ale to także ich wina. Jeśli dam ci dziesięć
franków, żebyś sobie kupił długopis, a potem nigdy nie poproszę, żebyś mi go
pokazał, to nie będę ci co roku dawał dziesięciu franków, żebyś sobie znowu
kupował taki sam długopis. Oni to właśnie robią: dają i dają, chociaż wiedzą, że
ich pieniądze trafiają do najgorszych kieszeni. Ale tak im pasuje, i ze względu na
prowadzoną przez nich politykę, i na interesy w tym rejonie.
Tłumaczy mi to w swoim gabinecie w Niameju, dyrektor organizacji
pozarządowej, który prosi o zachowanie anonimowości.
– To relacja oparta na wzajemnych korzyściach. Nie tylko ekonomicznych.
Przede wszystkim jest im na rękę, aby rządy sprawował skorumpowany gabinet,
gotowy pójść na wszelkie ustępstwa, gdy jakaś firma amerykańska czy europejska
przyjedzie robić tu interesy. Ale to także coś zakorzenionego głębiej
w strukturach. Bardzo wygodnie jest utrzymywać rządy lokalne w uzależnieniu
od własnej pomocy „humanitarnej”. Z rządami jest tak samo: wygodnie jest
utrzymywać ludzi w uzależnieniu od tej pomocy – a równocześnie odwracać ich
uwagę; trudno sobie wyobrazić, aby osoby stale zagrożone głodem zastanawiały
się bliżej nad tym, co robią rządy. Im trudniejsza jest sytuacja jakiegoś
społeczeństwa, tym mniej jest ono skłonne kontrolować rządzących. Poza tym
ludzie ci uczą się żyć z ręką wyciągniętą po prośbie; zamiast myśleć o tym, jak
zdobyć jedzenie, czekają, aż dostarczy je jakiś urzędnik czy ktoś biały. Nie mówię,
że tak jest zawsze, ale...
Tak, mówi Momo, tak się dzieje. Ale trwa to już od czterdziestu lat. Można było
znaleźć jakieś rozwiązanie.
Hussena i Salou mają dorosłe dzieci, w wieku ponad dwudziestu pięciu lat,
które mieszkają z nimi. Ślub kosztuje, a oni wciąż nie mogą uzbierać na posag,
wesele, prezenty. Hussena mówi, że być może zwrócą się z prośbą o pożyczkę do
krewnego, na ślub dla najstarszego syna, który już zaczyna się niecierpliwić. Jeśli
tego roku zbiory nie będą zbyt słabe, spróbują.
Inaczej, tłumaczy mi, syn odejdzie i więcej nie wróci.
– A dokąd pójdzie?
– Mówi, że chciałby pojechać do Niameju, ale nie wie, jak to zrobić, nie ma tam
nikogo...
– A ty znasz Niamej?
– Nie, nie znam tam nikogo. Dokąd miałabym pójść?
– A jak sobie je wyobrażasz?
– Nie wiem, jakieś bardzo duże miasto.
– W którym ludziom żyje się lepiej czy gorzej?
– Tam jest zupełnie inaczej. O wiele lepiej. Ludzie mają prąd, wodę bieżącą,
mają więcej do jedzenia. W mieście zawsze jest jedzenie, żyje się o wiele lepiej.
W mieście wszystkim żyje się lepiej.
Hussena wypowiada się o mieście, w którym jest pełno lepianek, wysypisk
śmieci, żebraków, kalek, ludzi z marginesu.
– A ty nie chciałabyś tam zamieszkać?
– Ja bym chciała, ale żeby się przenieść do Niameju, trzeba coś mieć.
Hussena wyjaśnia mi wszystko cierpliwie: wyobraźmy sobie, że ona, razem
z mężem i dziećmi – albo i bez dzieci, na początku mogłaby je zostawić w wiosce –
pojechałaby szukać szczęścia w Niameju. Musieliby mieć jakieś pieniądze, żeby
zapłacić za przeprowadzkę, a po przyjeździe mieć coś do jedzenia, przez pierwsze
dni, póki nie znaleźliby pracy, jeśliby znaleźli. A poza tym musieliby poszukać
noclegu, bo już jej mówiono, że w mieście nie można spać, gdzie się chce. Oni nie
mają tych pieniędzy, więc nie mogą tak zrobić; miasto jest dla tych, którzy coś
posiadają. Dlatego, twierdzi Hussena, ich syn powinien zostać z nimi. Poza tym –
mówi to z namysłem, jakby się wahała, czy w ogóle o tym wspominać – jest
jeszcze coś.
– Jest jeszcze coś: dzieci, które opuszczają dom, zapominają o rodzicach.
6
Wczoraj padało i na polu widać gromadę mężczyzn i kobiet z motykami, którzy
rozkopują ziemię, żeby siać ziarno. Mimo że zwilżona deszczem, ziemia ciągle
jest twarda. Szkoda, że nie widziałem ich wczoraj, jak zaczęło padać.
– Nie wyobraża pan sobie, jak się ucieszyliśmy, kiedy spadły pierwsze krople,
i zobaczyliśmy, że są dobre – mówi Ahmad, z triumfalnym uśmiechem. –
Wydawało się, że nigdy już nie spadnie deszcz. Każdego roku wydaje się, że nigdy
nie spadnie, a potem pada, a na następny rok znowu wydaje się, że nigdy nie
będzie padać.
– I zawsze w końcu pada?
– Nie, czasem nie.
Wyraźmy to innymi słowami: wszystko jest absolutnie niepewne. Pada albo nie
pada, nadlatują roje szarańczy, jakiś kupiec podwyższa ceny – i jest to sprawa
życia i śmierci dziesiątek tysięcy ludzi. Bogactwo polega na tym, że człowiek ma
różne możliwości, w razie czego może na coś liczyć, nie musi żyć wciąż o krok od
katastrofy. Porusza się w szerszym obszarze, na którym jest nawet miejsce na
potknięcie, i jeśli się potyka, to ma jakieś wyjście. Nędza to życie na krawędzi:
potkniecie się jest równoznaczne z roztrzaskaniem.
– Ale niech pan sobie nie myśli, kierowniku. Od nikogo nic za darmo nie
dostaję. Ręce sobie urabiam.
Ahmad pracuje z ojcem i dwoma braćmi. Proces trwa długo. W kwietniu, przed
zasiewami, wypalają pole, żeby usunąć chwasty i przygotować ziemię,
wyjałowioną przez lata uprawiania. Potem przychodzi najcięższe: trzeba wyorać
skiby za pomocą tych płaskich ostrzy osadzonych na długim kiju, które należą
tutaj do najpopularniejszych narzędzi rolniczych – człowiek i ziemia orana kijem.
W maju, przed porą deszczów, wysiewa się ziarno. Jest to tak zwany suchy siew.
Jeszcze się nie nawozi, bo nie wiadomo, czy będzie padać, czy ziarno wykiełkuje,
a nie można ryzykować zmarnowania nawozu. Dwa, trzy tygodnie później, jeśli
spadł deszcz, zboże zaczyna kiełkować. Wtedy należy wypielić chwasty kijem albo
motyką i nawieźć ziemię. Nawóz jest bardzo drogi. Kiedyś był to nawóz
naturalny, pochodzący od bydła, ale nie ma już tylu krów, ponieważ kurczy się
obszar wolnej ziemi, na której nomadzi mogliby wypasać swoje stada. Więc teraz
trzeba nawóz kupować – i rozdzielać z wielką rozwagą. Miesiąc później znowu
plewi się chwasty i powtórnie sypie nawóz – jeśli jeszcze został – po czym czeka
się od półtora miesiąca do dwóch, zanosząc modlitwy, żeby padało, kiedy
powinno padać, i żeby nie przyleciały wróble albo szarańcza i nie wyjadły
wszystkiego. I dopiero wtedy można nareszcie zebrać plon, napełnić worki. I tak
na każdym, choćby odległym, poletku, pośród kłótni, z wypasanymi tam przez
kogoś kozami, strasznym upałem, suszą. Pracuje się po wiele godzin każdego
dnia, po osiem, dziesięć godzin w promieniach słońca, z przerwą w południe na
modlitwę i posiłek – przyniesioną przez żonę polentę z prosa.
– Ciężka to praca?
– Bardzo.
– I masz wiele czasu na rozmyślanie...
– Tak, jest czas zastanowić się nad wszystkim.
– I o czym myślisz?
– Najczęściej myślę o tym, kiedy wreszcie skończę, myślę, ile mi jeszcze zostało.
I myślę też nieraz, że muszę zdobyć pieniądze i kupić sobie pług i parę wołów
albo wielbłąda do ciągnięcia pługa. Wtedy będzie mi o wiele lżej...
Koło do pługa zrobione przez wiejskiego kowala może kosztować jakieś 35
tysięcy franków, blisko 70 dolarów. Ahmad uważa, że nie są one zbyt mocne. Jeśli
się o nie dba, mogą trochę posłużyć, choć prawdę mówiąc, koła niemal zawsze się
łamią. A jak ktoś chce mocne koło, to musi zapłacić od 60 do 80 tysięcy. No i para
wołów, które ciągną pług, nie kosztuje mniej niż 150 tysięcy. Za 200–250 tysięcy
miałby wszystko – 400–500 dolarów.
– To majątek – mówi, wzdychając.
Drobne rolnictwo pozostaje wciąż zajęciem dziedzicznym. Rzadko zdarza się –
chyba że sprawy źle stoją – żeby syn rolnika porzucił ojcowiznę. Przejmuje on
ziemię, prowadząc życie podobne do życia ojca, zachowuje dziedzictwo.
Przeznaczenie, myślę: los.
I raptem uświadamiam sobie, że „los” to pojęcie z innej epoki, pojęcie ze świata
wiejskiego.
Wyobraźmy sobie, że jest wiosna. Stare drzewa pokrywają się liśćmi, zaczynają
się zielenić krzewy, na polach wyrasta proso. Nigdy nie byłem w Nigrze w epoce
deszczowej. Pustynny krajobraz jakby łagodnieje, widać w nim więcej życia. Ale to
również czas soudure. To straszne, że kiedy w przyrodzie znać pewne ożywienie,
ludzie cierpią najstraszniejszy niedostatek.
7
Wtedy kolejny raz nastał nieurodzaj. W roku 2004 zbiory były mniejsze z powodu
suszy oraz plagi szarańczy, ale tym, co sprawiło, że tysiące Nigerczyków nie miało
co jeść, był stuprocentowy wzrost cen. Kursy walut podniosły się na skutek
spekulacji na giełdzie w Chicago – wiele zboża wysłano do Nigerii, gdzie popyt
stale się zwiększał. Ceny krajowe wzrosły jednak przede wszystkim z powodu
manipulacji dwudziestu czy trzydziestu wielkich hurtowników, którzy
kontrolowali rynek w Nigrze. Wykorzystali fakt, że z handlu wycofało się
państwo, i zawładnęli rynkiem: podnieśli ceny prosa, zmagazynowali tony tego
zboża na czas, kiedy ceny będą zwyżkowały jeszcze bardziej, po czym kolejny raz
je podnieśli. Nie zaprzątali sobie głowy ogólnym dobrobytem bądź
niedostatkiem; wierni własnej logice troszczyli się o to, aby jak najwięcej zarobić.
Pod koniec 2004 roku coraz więcej ludzi nie miało ani jedzenia, ani pieniędzy
na jego zakup. Krowy i kozy padały tysiącami. Dla wielu Nigerczyków śmierć ich
zwierząt jest początkiem ostatecznej klęski. Ale prezydent Mamadou Tandja
zajęty był kampanią wyborczą, która doprowadziła pod koniec roku do jego
reelekcji. Widać było nadciągający kryzys, jednak ekipa prezydenta nic na ten
temat nie mówiła, bo mogłoby to spowodować spadek jego popularności. Z tych
samych powodów niedożywienie i śmiertelność niemowląt nie należały do
głównych tematów politycznych w kraju. Stanowisko szefa departamentu do
spraw wyżywienia w Ministerstwie Zdrowia od ponad roku pozostawało
nieobsadzone.
„Określenie «głód» nie jest neutralne. Sposób interpretacji kryzysu określa
sposób przeciwdziałania. Nazwanie danej sytuacji «głodem» przesądza o tym, ile
pieniędzy zostanie wydane, gdzie i na co, i kto będzie zarządzał funduszami
i kierował operacjami”, napisała Benedetta Rossi w książce The Paradox of Chronic
Aid.
Ludzie z ekipy Tandji postanowili udawać głupich, żeby nikt ich nie wziął za
głupich albo nieużytecznych. Dlatego zaprzeczali temu, co oczywiste. Dlatego nie
zwrócili się po tak potrzebną pomoc. Klasyczny układ powtarzający się co pewien
czas. Na przykład Etiopia lat 1984–1985. Pół miliona zmarłych.
Tak jak powtarzający się głód w Korei Północnej powinien być klasycznym
przykładem tego, do czego zdolna jest dyktatura, kiedy chodzi jej wyłącznie
o utrzymanie się przy władzy, tak głód w Nigrze w 2005 roku mógłby pokazywać,
do czego zdolny jest rynek, kiedy nic nie krępuje jego działań. Pokazał jednak co
innego.
8
I właśnie wtedy zachorowałem: tydzień w mroku. Z łóżkiem, elektrycznością,
bieżącą wodą, ubikacją, wentylatorem, moskitierą, lekarstwami, lekarzem
z Andaluzji, z jakim takim zaufaniem do medykamentów i medycyny. A i tak dni
wymiotów i biegunki, gorączki i majaczenia były trudne. Próbuję wyobrazić
sobie – i nie udaje mi się – jak to jest, gdy w podobnej sytuacji znajdzie się
mężczyzna, kobieta, dziewczynka, chłopiec z tamtej wioski, bez łóżka
i elektryczności, bieżącej wody, ubikacji, wentylatora, moskitiery, lekarstw
i lekarza, a przede wszystkim bez jakiegokolwiek poczucia bezpieczeństwa – tutaj
często ludzie od tego umierają.
Ja wiem, że nie umrę – mam nadzieję, że nie – nawet jeśli mój stan się nie
poprawia. Moje życie teraz ogranicza się do tego, że leżę obolały, jakby obito mnie
kijami, wstając tylko po to, żeby wszystko z siebie wyrzucić. Zwracam, wypijam
parę łyków wody i śnią mi się koszmary: błądzę po jakimś przedziwnie
symetrycznym mieście, które nie ma kresu. Wszystko zwracam: pocę się,
przeczyszcza mnie, wymiotuję. Jeszcze bardziej się pocę, tłukę się po mokrym
materacu – i ssie mnie z głodu. Czuję głód, to ssanie w żołądku, przykrą pustkę,
która z powodu uporczywości przeradza się w ból. Od sześciu dni właściwie nic
nie jem, bo mam mdłości i zwracam, górą albo dołem, wszystko, co wezmę do ust;
organizm nie przyjmuje niczego. Na zewnątrz dzieją się różne rzeczy, wobec
których obojętnieję z coraz większą łatwością. Raz po raz wyobrażam sobie, że
łapczywie wypijam solidny łyk zimnej wody, taki niekończący się długi łyk zimnej
wody – której też mi nie wolno pić, bo też ją zwrócę. Ale myślę o tym,
przynajmniej mam jakieś pragnienia. I czuję głód. Książka mści się, staje się
ciałem, i myślę bezładnie, że chciałbym zrozumieć, zanotować, co się ze mną
dzieje, że powinienem wykorzystać chorobę, żeby zaobserwować swój głód, nie
udaje mi się jednak, nie zdołam. Moje ciało obróciło się przeciwko mnie, stało się
moim wrogiem; jestem jeńcem swojego ciała.
1
Gdy Diogenes z Synopy, filozof cynik, pewnego wieczoru masturbował się na
środku agory w Atenach, ktoś zwrócił mu uwagę.
– Uważasz, że to niestosowne? A co byś powiedział, gdyby człowiek potrafił
zaspokoić głód, pocierając sobie ręką brzuch?
Miał nadzieję, że go wreszcie zrozumieją. Nie, nie da się. Chęć zaspokojenia
głodu stała się przyczyną tylu wojen, tylu przemian – jedną z niewielu racji
historii.
Nigdy nie dowiemy się naprawdę, jaki był nasz początek, istnieją jednak różne
hipotezy. Faustino Cordón w książce Cocinar hizo al hombre (Gotowanie stworzyło
człowieka) wysuwa tezę, że człowiek ewoluował, ponieważ nie potrafił robić tego,
co robiły inne stworzenia. Naszymi przodkami były małpy, które skakały po
drzewach, szukając pączków, liści, czasem ukrytego insekta. Niektóre z nich
zaczęły chętniej i lepiej zwieszać się z gałęzi – i dały początek wielkim małpom
człekokształtnym, zwierzętom, u których wykształciły się potężne ramiona
i mocne klatki piersiowe, pozwalające przenosić się z gałęzi na gałąź. Te wielkie
małpy zawładnęły atrakcyjnym terytorium i wygnały inne. Nasi przodkowie,
nieudolni, bezsilni, musieli zejść z tych drzew i urządzić sobie życie na ziemi.
Podobno wraz z tą porażką zaczęła się historia człowieka.
Głód był ich życiową kondycją. Przed trzema czy czterema milionami lat
hominidy żyły z dnia na dzień, w trudnych warunkach i wśród niebezpieczeństw,
nieustannie zmuszane do szukania pożywienia. Żywiły się przede wszystkim
rozmaitymi roślinami oraz mięsem padłych zwierząt, były padlinożercami.
Spożywane w coraz większych ilościach białko i tłuszcze zwierzęce sprawiały
jednak, że powoli rosły ich głowy i mózgi; z kolei lepiej rozwinięte mózgi
umożliwiały im zdobycie lepszego pożywienia, które znowu rozwijało ich
możliwości – i tak dalej. U hominidów zachwiana została zwykła u innych
stworzeń proporcja między ciałem a mózgiem, ich organizmy zaczęły więc
potrzebować coraz więcej strawy dla odżywienia nieproporcjonalnie dużych
mózgów.
Ale organizm ludzki jest tworem archaicznym: został dostosowany do zupełnie
innych czasów i innego życia. Nieraz było jedzenie, a nieraz nie. Naszym
przodkom nie zawsze udawało się znaleźć nadające się do zjedzenia liście czy
zwierzę; decydował przypadek.
W tamtej epoce ukształtowała się nasza fizjologia. Powstał system, w którym
uczucie sytości trwa bardzo krótko, a pewne hormony nieustannie dopominają
się o pokarm. To niesłabnące łaknienie, stała chęć jedzenia miały za zadanie nie
dopuścić do momentów, w których pokarmu by zabrakło. To właśnie zwykliśmy
nazywać głodem: zespół objawów fizycznych wskazujących na potrzebę jedzenia.
(Niemniej dla poradzenia sobie z postem organizm ukształtował także system
rezerw: ludzie zdolni są gromadzić energię w formie tłuszczu).
Wtedy właśnie, przed niecałym milionem lat, nie wiadomo w jaki sposób –
hipotez jest wiele – istoty te odkryły moc ognia.
(Wiele tysiącleci później, kiedy nabrały przekonania o własnej inteligencji,
uznały to odkrycie za swój początek. Ogień – jak opowiadały ich mity, na przykład
mit o Prometeuszu – uczynił z nich ludzi, oddzielił ich od zwierząt).
Niewykluczone, że na początku ogień nie był wykorzystywany do
przyrządzania jedzenia, że istoty będące jeszcze na poły małpami używały go do
ogrzania się i ochrony przed innymi zwierzętami, i przez przypadek zorientowały
się, że pożywienie czasem smakuje o wiele lepiej, jeśli się je potraktuje ogniem.
Ale kiedy zaczęły piec, dokonała się zasadnicza zmiana: stały się pierwszymi
zwierzętami, które nie jadły tylko tego, na co natrafiły, lecz także to, co
przetworzyły dla poprawienia jakości. Które kulturę – jedną z pierwszych form
kultury – wprowadziły między mięso przyrządzanych stworzeń a własne żołądki.
Przetwarzanie żywności uczyniło nas ludźmi.
Samce i samice nauczyły się polować i przygotowywać razem strawę, zyskiwać
więcej czasu na myślenie o sprawach, które nie wiązały się z polowaniem ani
przygotowywaniem jedzenia, pomagać sobie wzajemnie, opiekować się długo
swoim potomstwem – dzieci, mając większe głowy, musiały rodzić się w znacznie
wcześniejszym stadium rozwoju, żeby móc przecisnąć się przez kanał rodny –
i rozwinęły języki, które uczyniły ich nareszcie ludźmi, mężczyznami i kobietami.
Głód przestał być dla niektórych czymś zawsze obecnym.
Eksplozja demograficzna tak czy owak dała o sobie znać z całą mocą, gdy
rozwinęło się rolnictwo. To jedna z wielkich chwil – i wielkich zagadek –
w dziejach człowieka, choć niektórzy historycy twierdzą, że była to przede
wszystkim jedna z wielkich chwil w dziejach kobiety. Przed dziesięcioma czy
dwunastoma tysiącami lat ludzie w różnych miejscach – na Bliskim Wschodzie,
w Ameryce Środkowej, Chinach, Nowej Gwinei, Afryce tropikalnej – mniej więcej
w tym samym czasie odkryli, co należy robić, aby rośliny, które znajdywali
przypadkowo, rosły tam, gdzie chcieli. Wydobywać z nich ziarno, wsiewać
w ziemię, czekać – a przy okazji wymyślać bogów, których można by prosić
o deszcz. Jeśli chodzi o bogów, nie skończyło się oczywiście na nich samych;
pojawili się mężczyźni, którzy utrzymywali, że potrafią z nimi rozmawiać
i wyjaśniać ich niejasne słowa i sprzeczny sens przekazów. Kapłani wraz
z religiami stanowili, w pewnym sensie, organizmy pasożytujące na pierwotnych
uprawach zbóż.
Równocześnie ludzie odkryli, że to, co robią z roślinami, potrafią również robić
ze zwierzętami: udomawiać je i hodować, żeby pozyskiwać ich mięso i mleko czy
jaja – nie mówiąc o sile pociągowej, wykorzystywanej do produkcji jeszcze
większej ilości pożywienia.
Teraz, gdy wydaje się, że nie istnieje nic równie tradycyjnego jak uprawa ziemi,
trudno wyobrazić sobie epokę, w której rolnictwo oznaczało nowoczesność, było
najświeższym wynalazkiem zmieniającym życie ogromnej rzeszy ludzi.
Oczywiście rodził się przy tym pewien niepokój; to, co nowe, zazwyczaj budzi lęk.
Wielu obawiało się, że orka to gwałt na Matce Ziemi; że ta, obracana, męczona,
ujarzmiana przez swoje dzieci, będzie się mścić. W wielu mitologicznych
opowieściach występuje motyw lamentu nad tą niedopuszczalną przemocą;
można w tym dostrzec zalążki zaangażowania proekologicznego.
Była to zmiana radykalna. Nikt wcześniej nie mógł być pewny, czy za kilka
miesięcy będzie miał coś do jedzenia. Ale wraz z bezpieczeństwem pojawiła się
konieczność pozostawania na określonym terytorium – póki ziarno nie wyda
plonu. Zaczęły powstawać pierwsze wioski, w których można się było
zainstalować i czekać – zamiast nieustannie krążyć, szukając roślin i tropiąc
zwierzęta. Wykształciło się pojęcie przyszłości jako czasu, w którym zachodzą
możliwe do przewidzenia zjawiska, zaistniała możliwość refleksji nad nimi
i formułowania planów.
Pojawiła się potrzeba przechowywania ziarna. Jedna z wielkich zapomnianych
zmian w historii nastąpiła wtedy, gdy ludzie nauczyli się przechowywać żywność.
Znów mamy dylemat jajka i kury: może odkryli sposób produkowania większej
ilości żywności i stanęli wobec problemu jej magazynowania.
Najprawdopodobniej jednak znaleźli sposób konserwacji i wówczas zaczęli się
zastanawiać, jak produkować więcej niż to, co potrzebne na dziś i na jutro.
Wytwarzali więcej żywności, więcej przechowywali, odkrywali inne, nowe
sposoby produkcji, i tak dalej: ukształtowały się nasze społeczeństwa.
2
Lenistwo, ignorancja czy kto wie, jaka jeszcze inna cnota każe nam sądzić, że
historia świata mogła wyglądać tylko tak, jak wyglądała. To najsprytniejsza
sztuczka ludzi, którzy chcą, żebyśmy przyjęli świat takim, jaki jest: wszystko, co
się zdarzyło, powinno było się zdarzyć, i obecnie również jest tak, jak być
powinno; innej drogi nie ma. Jak wyglądałby świat, gdyby jakiejś grupie
pitekantropusów nie przyszło do głowy – załóżmy – że to, czego używają i co
konsumują, należy nie do każdego z osobna, lecz do wszystkich, ponieważ jest dla
wszystkich jednakowo atrakcyjne i potrzebne? Albo gdyby nasi przodkowie woleli
uniknąć wysiłku pracy i wieść nadal próżniaczy żywot nomadów? Albo gdyby
któryś z nich nie wykazał się dostateczną dozą lęku, wyobraźni, ambicji czy
inteligencji, by obwieścić reszcie – wmówić wszystkim – że jakieś wielkie stare
drzewo to istota wyższa, „bóg”, którego można prosić o różne rzeczy?
To tylko przykłady. Motyl trzepoczący skrzydełkami w Chinach pokazuje
przede wszystkim, że – zgodnie z efektem motyla – każdy trzepot skrzydeł motyla
ma znaczenie, że nic nie jest ustalone raz na zawsze.
W tamtych wioskach – pierwszych miastach – możliwość przechowywania
żywności przyniosła inną nadzwyczajną nowość: chwile wolne, wypoczynek.
Ludzie nie musieli już całego swojego czasu poświęcać na zdobywanie
pożywienia; wiedzieli, że ich jedzenie czeka na nich: rośnie na polach, tuczy się
w zagrodzie. Mężczyźni i kobiety mogli teraz zajmować się innymi rzeczami:
tkać, wyprawiać skóry, robić garnki, transportować towary, walczyć, rozmawiać,
spać po obiedzie, spiskować, kochać się, zdradzać. Pojawiły się rozmaite zawody,
zróżnicowania.
Samo istnienie rezerw sprawiło, że inni nabrali na nie ochoty. Należało
zapewnić ochronę dóbr, z czasem niektórzy – najzręczniejsi, najsilniejsi,
najbardziej ambitni – wyspecjalizowali się w tym. Społeczność postanowiła
realizować potrzeby tych ludzi, pod warunkiem że będą jej bronić – w ten sposób
zdobyli władzę.
Był to długi proces. Dzięki nadwyżce żywności niektórzy mogli całkowicie
przestać się angażować w jej wytwarzanie, zamieszkać w wielkich domach –
nieraz nazywanych przez nas pałacami – i zacząć gromadzić bogactwa;
mieszkańcy miast stali się różni od mieszkańców wsi, bogaci od biednych. Nowe
miejsca – pierwsze miasta – były coraz zamożniejsze. Ten, kto ma kontrolę nad
spichrzem, kontroluje tych, którzy chcą zboże jeść. A skoro już ich kontroluje,
pragnie tę kontrolę rozszerzyć: wymyślić struktury zapewniające mu utrzymanie
władzy. Tu i ówdzie zaczynają się tworzyć pierwsze państwa.
Władza daje więcej władzy. Państwa mezopotamskie miały dostateczną siłę,
żeby budować zapory i kanały na niespotykaną dotąd skalę, co z kolei pozwalało
im na niespotykaną skalę siać i zbierać plony – zyskiwać coraz więcej żywności
i coraz więcej władzy.
Formowały się klasy, zaznaczały nierówności, warstwy. Rzeczą absolutnie
nową było to, że jedni mają co jeść, inni zaś wcale. Tradycyjnie głód lub sytość
stawały się – w zbliżonym stopniu – udziałem całej hordy; teraz już tak nie było,
a ci, którzy żywność wytwarzali – brudzili ręce w ziemi, zginali grzbiet, orząc
skiby – byli zwykle tymi, którym zostawało najmniej.
Albo inaczej: czy stan gatunku poprawia się, jeśli pogarsza się stan jego
przedstawicieli?
Jednocześnie dieta przywódców i generałów, kapłanów i królów, cesarzy,
bogów władających tymi nowymi ludami, stawała się coraz bardziej wymyślna.
W tej to właśnie epoce, około dziesięciu tysięcy lat temu, pojawiła się różnica
między strawą wyszukaną a prostą, między menu przywódcy, z wieloma
produktami i daniami przyrządzanymi w wymyślny sposób – czasem już przez
pierwszych fachowców – a miską chłopa, rzemieślnika czy żołnierza, który
każdego wieczoru dostawał przygotowaną przez kobiety tę samą potrawę.
Bogaci, żywiąc się w ten sposób, nabrali tuszy – kojarzonej odtąd z władzą –
ubodzy zaś stali się chudzi, a chudość zaczęła być oznaką ubóstwa.
A głód oczywiście przetrwał w wielu miejscach.
3
Od początków cywilizacji głód był jedną z najpotężniejszych broni, ekstremalną
formą sprawowania władzy – zmuszał do kapitulacji miasto, któremu odcięto
zaopatrzenie, pozwalał zyskać przychylność albo zrozumienie u ludności, której
oszczędzono głodu dzięki rozdawnictwu żywności. Okazywał się skuteczny
w wielu innych sytuacjach.
Stanowił zagrożenie, bo nigdy nie przestał być obecny. Głód i możliwość jego
wystąpienia były przez tysiąclecia zwyczajnym tłem życia.
„W tym roku wielki głód przyszedł na całą prawie Galię. Wielu mianowicie
piekło chleb z nasion winogron, kwiecia leszczyny, niektórzy też z wysuszonych
i na proszek startych korzeni paproci, z niewielką domieszką mąki. Wielu także
ścinało zielone zasiewy i postępowało podobnie. Było nadto wielu takich, którzy
nie mieli nic mąki. Zbierali oni różne zioła i jedli je. Popuchli od nich wszakże
i poumierali”[3] – pisał Grzegorz z Tours, wyniesiony później na ołtarze, w swojej
Historii Franków z VI wieku.
Głód stanowił cząstkę życia tak samo jak sen, cudzołóstwo, śmierć, rodzina;
trwał z uporczywością tego, co naturalne, z siłą rzeczy istniejących ponad wszelką
wątpliwość. Średniowieczny Zachód był światem obleganym przez głód.
Załamanie się rzymskich struktur administracyjnych oraz handlu, spadek liczby
ludności, zarzucenie technik uprawy roli, wszystko to spowodowało znaczne
obniżenie poziomu produkcji i ograniczyło obieg żywności.
W świecie, w którym każda okolica musiała wyżywić się sama, a komunikacja
i transport stanowiły rzadki luksus, wystarczyło, że w jakimś regionie zapanował
nieurodzaj – z powodu chorób, suszy, wojny, rabunku bezwzględnego pana – by
jego mieszkańcy tysiącami umierali z głodu.
Nie było państw, które by cokolwiek rozdzielały; Kościół zajmował się tym
z rzadka – o wiele skuteczniej potrafił wykazać rację, logikę głodu, usprawiedliwić
go. W świecie rządzonym przez wszechmogącego Boga ktoś mógłby się
zastanawiać, dlaczego brakuje jedzenia, dlaczego Bóg nie zadba o jego
wystarczającą ilość. Odpowiedź chrześcijaństwa brzmiała: głód jest sprawiedliwą
karą dla tych, którzy w jakikolwiek sposób obrazili Boga.
– A dlaczego Bóg mnie potępia, proszę księdza?
– Sam wiesz najlepiej, synu.
Czasem ów Bóg w swej wielkoduszności pozwalał, aby jego kapłani nieśli
pomoc wychudzonym zabłąkanym owieczkom. W ikonografii średniowiecznej
głodujący przedstawiani byli jednak jako ostrzeżenie dla wierzących: oto, co cię
czeka, jeśli nie zaakceptujesz mojego autorytetu, moich reguł, mojej władzy, jeśli
nie będziesz wypełniać moich poleceń. Otaczało ich nie współczucie czy
sympatia, lecz wzgarda, budzili lęk, mieli pokazywać, do czego może
doprowadzić niemoralność, gnuśność, folgowanie grzechowi.
Ich los stanowił przestrogę, ostrzeżenie.
Pewne systemy działają lepiej niż inne, ale żadna ideologia nie obejdzie się bez
przekonania głodujących, że dzieje im się tak z ich winy, ich winy, ich bardzo
wielkiej winy.
Dla większości tamtych ludzi obżarstwo nie było jednak grzechem, było cudem.
Tylko nieliczni jedli dużo; bardzo liczni jedli mało i odżywiali się źle. Spożywanie
mięsa stanowiło niemal wyłączny przywilej szlachetnie urodzonych,
rezerwujących sobie prawo do polowania. Przez ponad tysiąclecie dieta
mieszkańców Europy była tak uboga, że każde pogorszenie warunków życia
stanowiło dla nich zagrożenie.
Przez całe stulecia głód oznaczał po prostu niedostateczną ilość pożywienia –
technika uprawy była prymitywna, zbiory mogły się nie udać na skutek złej
pogody lub wojny. Lecz poza tym pożywienie nie zawierało zwykle niezbędnych
składników; skutkowało to chronicznym, permanentnym niedożywieniem.
W Hôtel-Dieu, wielkim szpitalu w średniowiecznym Paryżu, wielu pacjentów
wracało do zdrowia dzięki samej hospitalizacji; poprawę stanu przypisywano
czasem cudowi. Wiele lat później stwierdzono, że pacjenci zdrowieli, gdyż jedli
chleb pszenny, bardziej pożywny niż ciemne pieczywo – z otrębów jęczmiennych
bądź żytnich – na którym musieli poprzestawać u siebie, we własnych domach.
Ludzie, którzy cierpieli głód, chcąc dać upust fantazji, w walce z nim wymyślali
niezwykłe miejsca, krainy szczęśliwości, gdzie domy zbudowane są z szynki,
dachy z łososi i okoni, a „na ulicach pieką się ogromne gęsi, same się obracają,
polewane białym sosem czosnkowym, i same układają na nakrytych białymi
obrusami stołach, obok fontann tryskających winem”. Miejsca te nazywane były
w zależności od kraju Cocagne, Cuccagna, Kukania czy Jauja – kraina pieczonych
gołąbków – i zawsze znajdowały się daleko, za morzami. I, o dziwo, pewnego dnia
żeglarze, których można by uznać za żeglarzy hiszpańskich, stwierdzili, że tę
krainę znaleźli. Nowo odkryta Ameryka nie oferowała aż takich luksusów,
niemniej produkty, które zostały stamtąd przywiezione, na zawsze odmieniły
żywność świata. Ziemniaki, pomidory, kukurydza, papryka i wiele innych
sprawiły, że biedni mieli odtąd coś na pociechę – w żadnym razie jednak nie
pieczone gołąbki; głód utrzymywał się, a ludzie odżywiali się coraz gorzej.
Powtórzyła się sytuacja, która zaistniała wraz z pojawieniem się rolnictwa:
rozwój technik rolnych i eksplozja demograficzna sprawiły, że więcej ludzi jadło
potrawy mniej urozmaicone, odżywiało się gorzej.
Były to czasy, w których Jonathan Swift pisał swój esej A Modest Proposal (1729),
jedną z wielkich satyr w historii, w której sugerował rozwiązanie problemu głodu
w Irlandii poprzez zjadanie głodujących:
„Zostaje zaledwie sto dwadzieścia tysięcy nowo narodzonych dzieci biedaków
rocznie. A teraz zapytajmy: jak wszystkie te dzieci wyżywić i wychować, skoro, jak
się rzekło, w obecnym stanie rzeczy żadną znaną metodą nie podobna tego
dokonać. Ponieważ nie możemy dać im zatrudnienia ani w rzemiośle, ani na roli,
skoro ani domów nie budujemy (ma się rozumieć, po wsiach), ani ziemi nie
uprawiamy; zaś mało które dziecko, chyba nad wiek pojętne, przed szóstym
rokiem może się samo ze złodziejstwa wyżywić, a lubo przyznaję, że do rzemiosła
tego są od małego przysposabiane, w młodszym wieku za czeladników jeno
uchodzić mogą, a to wiem od pewnego znacznego dżentelmena z hrabstwa
Cavan, który mnie zapewnił, że nawet w owej słynącej z biegłości w rzeczonym
rzemiośle części naszego królestwa spotkał się może z paroma przypadkami
złodziejaszków mniej niż sześć lat mających.
Teraz przeto niech wolno mi będzie podzielić się mymi przemyśleniami, które,
jak ufam, najmniejszej nie powinny wzbudzić obiekcji.
Przeto pozwalam sobie pokornie poddać ogółowi pod rozwagę propozycję, aby
z owych wyliczonych wcześniej stu dwudziestu tysięcy dzieci zachować
dwadzieścia tysięcy dla dalszego rozrodu, z czego jedną czwartą stanowiłyby
dzieci płci męskiej – więcej, niż się zazwyczaj praktykuje w hodowlach owiec,
bydła rogatego czy świń – a to przez wzgląd na to, iż są to po większej części
dzieci nieślubne, którą to okoliczność nasi barbarzyńcy za nic sobie mają, tedy
jeden samiec do obsłużenia czterech samic wystarczy. Pozostałe sto tysięcy
dzieci, kiedy osiągną jeden rok życia, można by oferować na sprzedaż
dostojniejszym a bogatszym obywatelom królestwa, przykazawszy wprzódy
matkom, aby w ostatnim miesiącu obficie karmiły maleństwa piersią, a to dla
dodania im przed podaniem na stół pulchności. Na przyjęcie w gronie przyjaciół
z jednego dziecka dwa dania mieć można, a gdy rodzina sama do stołu zasiada,
zadnia i przednia część na grzeczny wystarczy posiłek, zaś przyprawione
odrobiną soli i pieprzu na czwarty dzień, osobliwie zimą, najlepsze będą, kiedy je
ugotować”[5].
Nie jest potwierdzone, czy propozycja Swifta została zrealizowana. Choć nie
można tego wykluczyć. Na przykład jego krajan, wielebny Thomas Malthus,
potraktował ją chyba raczej na serio.
1
W oddali zobaczyłem bukłak. Zobaczyłem bukłak i mężczyznę, który go napełniał,
i usiłowałem uprzytomnić sobie, kiedy ostatni raz widziałem bukłak, a przede
wszystkim kiedy użyłem słowa „bukłak” na oznaczenie konkretnego
przedmiotu – nie zaś rekwizytu z cytatu o młodym winie i starych bukłakach, albo
choćby i w tym kontekście. W każdym razie zobaczyłem bukłak i od pewnego
czasu słowo to błąka mi się na języku, smakuję je, degustuję, bolejąc nad
wszystkimi słowami, które zostają sierotami pozbawionymi znaczenia i które,
bez odpowiadającego im desygnatu, z wolna popadają w bezsens. (Czy ktoś
odnajdzie kiedyś te dźwięki, to zwarcie ust między „k” i „ł”, by ponownie nadać
im jakąś treść?)
Dziwne. Zwykle o wiele głębiej przeżywam zniknięcie jakiejś pamiątki
historycznej, pejzażu, obrazu, słowa niż zniknięcie człowieka. Mam wrażenie –
być może słuszne – że owa pamiątka, obraz czy słowo są jedyne, niemożliwe do
zastąpienia, człowiek zaś – cóż, to tylko człowiek, jeden z wielu ludzi. Na rogu
bardzo stary mężczyzna, kucający po azjatycku – całe stopy na ziemi, pupa nisko,
kolana nieco wyżej – pośród stosu kartofli, wrzuca kolejne do plecionego koszyka,
już pełnego ziemniaków. Ziemniaki oczywiście się toczą, wracają tam, gdzie były.
Odkąd ostatni raz byłem w Kalkucie, minęło dwadzieścia lat. Pisałem wówczas
książkę o Indiach, zatytułowaną Dios mío. Już wtedy to miasto zgrozy wprawiło
mnie w osłupienie. Dwadzieścia lat później wciąż zadziwia mnie obojętność,
z jaką Hindusi przechodzą obok cudzej nędzy. Wyrażana często, w różnych
formach idea, że „nie godzi się być szczęśliwym wobec takiej nędzy dookoła”, jest
im chyba absolutnie obca.
Zatłoczone ulice, obwoźni handlarze, żebracy.
Raptem, pośrodku targu i wrzawy, spada z góry wróbel i zawisa nad kawałkami
zwierząt, odlatuje, wraca, wydaje się czegoś szukać. W jakieś piętnaście,
dwadzieścia osób obserwujemy go, zamierając nieoczekiwanie, milknąc. Ptak
odlatuje, odzywają się głosy, wracają gesty, wonie, wszyscy uśmiechamy się
zakłopotani, jakbyśmy się usprawiedliwiali. Mam ochotę powiedzieć coś o wadze
zwyczajów i o tym, w jaki sposób mielibyśmy je odrzucić, ale nie wiem, jak
sformułować myśl, więc proszę o cztery kilogramy dziwnych orzechów.
I myślę też, jak rzadko zlatują do nas i jak krótko się wśród nas zatrzymują
wróble.
Ryż.
Poza tym rywalizujemy ze zwierzętami. Zwykle nie jadały one tego samego co
ludzie. Zdaniem Marvina Harrisa, wybitnego antropologa amerykańskiego,
źródłem tabu dotyczącego świni, obecnego w dwóch spośród trzech wielkich
religii monoteistycznych, jest fakt, że świnia karmi się tym samym co człowiek.
A zatem hodowanie jej to rozrzutność – inaczej niż w przypadku krów, owiec,
kóz, które żywią się paszą niejadalną dla człowieka i dlatego mogą wykorzystywać
niedostępne dla niego kalorie, przerabiając je na coś strawnego.
Teraz jest już inaczej. Teraz 75 procent pożywienia dawanego zwierzętom
mogłoby być zjadane przez człowieka: soja, kukurydza i inne zboża.
Jest to wymysł stosunkowo nowy. Krowy zawsze żywiły się trawą, niemniej
około roku 1870 Anglicy, wykorzystując nowe statki chłodnie, zaczęli kupować
amerykańskie mięso pochodzące od krów karmionych kukurydzą i innymi
zbożami – bardziej tłuste, uważane wówczas za smaczniejsze. Do czasu drugiej
wojny światowej takie mięso było luksusem – jego udział w światowej produkcji
nie przekraczał 5 procent – i trafiało na stoły najbogatszych Amerykanów
i Europejczyków. Ale już w latach pięćdziesiątych, wraz ze wzrostem wydajności
rolnictwa Stany Zjednoczone zaczęły szukać możliwości pozbycia się jego
nadwyżki. Amerykańskie firmy produkujące żywność na eksport naciskały, żeby
mięso pochodzące z hodowli opartej na zbożach rozprowadzać na rynkach całego
świata. Obecnie większość produkcji światowej opiera się na tym modelu
hodowli. I pogłowie wzrasta: jeśli chodzi o krowy – same tylko krowy – przed
półwiekiem było na świecie 700 milionów sztuk, teraz jest ich 1,4 miliarda. Na
pięciu ludzi przypada jedna krowa. Więcej wołów niż ludzi zjada naszą planetę.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat spożycie mięsa rosło dwa razy szybciej
niż liczba ludności; spożycie jaj – trzy razy szybciej. Około roku 1950 na świecie
zjadano rocznie mniej więcej 50 milionów ton mięsa. Teraz je się niemal sześć
razy więcej – a według wszelkich przewidywań w roku 2030 wartość ta znów się
podwoi.
Hodowla wykorzystuje obecnie 80 procent powierzchni uprawnej na Ziemi, 40
procent światowej produkcji zbóż i 10 procent zasobów wodnych. Mięso ma
przebicie.
2
Już wtedy, przed dwudziestu laty, wielkie wrażenie zrobiła na mnie siła pewnej
ideologii. Umieralnia Matki Teresy znajdowała się obok świątyni Kali. Można tam
było umrzeć w – relatywnym – spokoju. Matka Teresa otworzyła ośrodek
w 1951 roku, kiedy pewien kupiec muzułmański sprzedał jej dom za parę rupii,
ponieważ ją podziwiał i ponieważ, jak twierdził, pragnął oddać Bogu trochę tego,
co od Boga dostał – czy coś w tym guście.
Obejrzałem wówczas to miejsce: ściany pomalowane na biało, plakaty
z modlitwami, na półkach figurki Matki Boskiej, krucyfiksy, zdjęcie Matki
z papieżem Wojtyłą. „Uczyńmy Kościół obecnym w dzisiejszym świecie”, głosił
napis na wiszącym niżej plakacie. Sala przeznaczona dla mężczyzn miała
piętnaście metrów długości i dziesięć szerokości. Wzdłuż obu dłuższych ścian, na
platformach zbudowanych z tanich płytek, ustawione były prycze, po piętnaście
z każdej strony; na podłodze pomiędzy nimi – dwadzieścia kolejnych. Posłanie
stanowiła ciemnoniebieska poduszka na błękitnym plastikowym materacu; nie
było prześcieradeł. Na każdej pryczy leżało wychudzone ciało, czekające na
śmierć.
Wolontariusze zbierali umierających z ulicy, zanosili ich na niebieskie prycze,
myli i przygotowywali do schludnej śmierci.
– Ci na platformach są w trochę lepszym stanie i może ten i ów przeżyje –
mówił mi, kalecząc francuski, Mike, trzydziestoletni Anglik z włosami zebranymi
w kucyk. – Niżej leżą tacy, z których już nic nie będzie; im bliżej drzwi, tym
marniejsi.
W umieralni słychać było skargi i jęki, ale nie tak znowu głośne. Jakiś chłopak –
mógł mieć równie dobrze trzynaście, co trzydzieści pięć lat – dosłownie skóra
i kości, ze straszną raną na głowie, krzyczał: Babu, Babu. Richard, blondyn
potężny jak szafa dwudrzwiowa – przeciętna amerykańska, styl bycia proboszcza
z Milwaukee, pełen współczucia, ale szorstki – delikatnie poklepał go po plecach.
Potem podał w puszce wodę staremu człowiekowi na pryczy obok drzwi.
Mężczyzna leżał nieruchomo, głowa zwisała mu z pryczy. Uniesiony przez
Richarda, drgnął, po czym głowa zwisła mu na powrót.
– Z tym jest niedobrze. Przyniesiono go wczoraj; zawieźliśmy go do szpitala,
ale go nie przyjęli.
– Dlaczego?
– Kasa.
– Szpitale nie są publiczne?
– W szpitalach publicznych mogą cię przyjąć za cztery miesiące. To na nic. My
mamy przydzielone łóżka w katolickim szpitalu prywatnym, ale w tej chwili
wszystkie są zajęte, więc jak pojechaliśmy, odprawiono nas z kwitkiem. Tu nie
Ameryka, tutaj ludzie umierają, bo nie ma ich jak leczyć.
Richard opowiedział mi o człowieku, który trafił do nich miesiąc wcześniej ze
złamaniem nogi: nie można go było leczyć i zmarł z powodu infekcji. Podał też
inne przykłady. Nierzadko ktoś umierał, ale nie można powiedzieć, żeby stoczono
jakąś walkę o jego życie.
– Nie możemy ich leczyć. Nie jesteśmy lekarzami. Lekarz przychodzi dwa razy
w tygodniu, ale i tak brakuje nam odpowiednich narzędzi, lekarstw. Niesiemy
tym ludziom pociechę, pielęgnujemy ich, okazujemy im serdeczność,
zapewniamy godną śmierć.
W tamtym czasie Matka Teresa była już Matką Teresą sławną na całym świecie.
Otrzymywała mnóstwo darów i środków – ale nie wykorzystywała ich na
zapewnienie przyzwoitej opieki lekarskiej w swoim głównym ośrodku.
3
Głód to sprawa bardzo zawiła. Podawane są różne liczby. Nie jest łatwo
skalkulować dokładnie, ilu ludzi cierpi głód. Większość z nich żyje w krajach
o słabej administracji państwowej, niezdolnej objąć rejestrem sporej części
własnych obywateli, a organizacje, które chcą oszacować liczbę głodujących,
muszą wykorzystywać statystykę zamiast szczegółowych spisów.
FAO jest agendą ONZ odpowiedzialną za określenie rozmiarów „głodu na
świecie”. Jej pracownicy próbują tego dokonać: badają zasoby rolne, import
i eksport produktów żywnościowych, nawyki żywieniowe w poszczególnych
krajach, trudności ekonomiczne i nierówności społeczne, i na tej podstawie
ustalają, jakie są szanse uzyskania żywności przez konkretnego człowieka:
różnica między zapotrzebowaniem kalorycznym a możliwością zaspokojenia
tych potrzeb wyznacza stopień niedożywienia. Metoda ta jest w użyciu – żadna
inna na razie się nie sprawdziła – ale daje wyniki przybliżone, hipotetyczne, które
można wykorzystywać dowolnie, korygując je na doraźny użytek.
I tak ostatnio badania FAO wykazują znaczną redukcję liczby niedożywionych
na świecie – a to dzięki zmianie metodologii obliczeń. Zdarzało się to już
wcześniej. W roku 1974 jej eksperci oszacowali liczbę osób niedożywionych na
około 460 milionów, uzyskując dane zbliżone do wyników innych organizacji:
WHO i UNICEF-u. Przewidywano również, że w ciągu dziesięciu lat liczba ta
może wzrosnąć do około 800 milionów, co się potwierdziło. W roku 1989 głód,
zdaniem organizacji, dotykał 786 milionów ludzi.
Jednak w 1990 roku FAO zrewidowała swoje poprzednie rachunki. Jej
pracownicy uznali stosowaną dotąd metodę statystyczną za niewłaściwą; według
nowych obliczeń w roku 1970 nie było 460 milionów głodujących, lecz ponad dwa
razy więcej: 941 milionów. Owe 786 milionów z roku 1990 oznaczało zatem nie
wzrost, lecz spadek liczby głodujących: o 155 milionów głodujących mniej – wielki
sukces.
Blisko dziesięć lat później, w roku 1999, oceniono, że głodujących jest 799
milionów – gdzie się podział milion brakujący do 800? – a więc głód znów się
rozszerzył. Po czym organizacja skorygowała własne obliczenia i stwierdziła, że
w rzeczywistości w 1990 było nie 786, lecz 818 milionów, czyli że owe 799 milionów
oznaczało redukcję. Znów wygraliśmy.
Najlepsze miało jednak dopiero nadejść. W roku 2011 głodujących z 1990 roku
było jeszcze 848 milionów; w 2012 już miliard, a w 2013 – 1,015 miliarda. Jeśli
obecnie mamy na świecie poważny problem dotyczący ludzkości, to jest to
niedożywienie w roku 1990.
Można przyjąć, że w ciągu trzydziestu lat metody statystyczne znacznie się
rozwinęły. Trudno jednak dać wiarę, że w ostatnich trzech latach zmieniły się do
tego stopnia, iż pozwoliły retrospektywnie odkryć 160 milionów głodujących,
których nikt wcześniej się nie doliczył. Jak traktować na serio dane statystyczne
dopuszczające podobny błąd?
Wiemy, że nic tak bardzo nie podlega weryfikacji jak przeszłość. To
niesłychane, jak szybko i jak ewidentnie wszystko się w niej zmienia. Wiemy
jednak również, że wszelkie modyfikacje w stosunku do przeszłości wynikają
z potrzeb chwili. Liczby z roku 2014 mają szczególną wagę: są ostatnimi, jakie
zostały opublikowane przed rokiem 2015, kiedy upływa termin realizacji
Milenijnych Celów Rozwoju opracowanych przez ONZ.
Cele zostały sformułowane podczas wielkiego szczytu w Nowym Jorku 8
września 2000 roku. Pierwszy i najbardziej pompatyczny głosił: „zlikwidować
skrajną biedę i głód”, chociaż konkretna meta przedstawiała się następująco:
„w latach 1990–2015 zredukować o połowę procent ludzi mających dochody
poniżej jednego dolara dziennie”. Zredukowany o połowę miał zostać udział
procentowy takich osób w społeczeństwie – w stosunku do roku 1990 – a nie ich
bezwzględna liczba. Dlatego jeśli dzisiaj liczba głodujących nie zmniejsza się
w dostatecznym stopniu, rozwiązaniem jest zwiększenie liczby głodujących
kiedyś, co podwyższa ich procentowy udział w społeczeństwie wówczas
i poprawia rezultaty obecnie. Łatwiej jest obniżyć liczby do średniej wynoszącej
24 procent niż 20 procent. Wydaje się to galimatiasem – i jest nim. Sadzę, że na to
również liczą autorzy podobnych pomysłów.
(Nikt już nie mówi „kraje zacofane”, dosłownie: „nierozwinięte”. Mówi się –
w języku biurokracji: „kraje rozwijające się”. Słowo underdeveloped, które wydaje
się starym klasycznym terminem, pojawiło się stosunkowo niedawno. Weszło do
użycia w języku angielskim pod koniec XIX wieku i odnosiło się jedynie do
niewyraźnych zdjęć. W sensie politycznym pierwszy raz zostało użyte w roku
1949, w przemówieniu inauguracyjnym prezydenta Harry’ego Trumana:
„Powinniśmy zaangażować się w nowy program, aby korzyści płynące z naszych
osiągnięć naukowych i nasz postęp techniczny przyczyniły się do poprawy
sytuacji i rozwoju obszarów zacofanych. Ponad połowa ludzkości świata żyje
w warunkach bliskich nędzy, nieodpowiednio się odżywia, pada ofiarą chorób,
przejawia niewielką aktywność gospodarczą. Ich ubóstwo jest obciążeniem
i zagrożeniem zarówno dla nich samych, jak i dla mieszkańców rejonów
zamożniejszych”).
Jest to grupa podstawowa, nie do ruszenia. Ale można do niej dołączyć inne
kraje, mające według Programu Narodów Zjednoczonych do spraw Rozwoju zbyt
niski Wskaźnik Rozwoju Społecznego, takie jak: Burundi, Kenia, Namibia, Suazi,
Zimbabwe, Gabon, Nigeria, Maroko, Egipt, Syria, Pakistan, Afganistan,
Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan, Kirgizja, Mongolia, Wietnam, Sri Lanka,
Tajlandia, Filipiny, Indonezja, Papua-Nowa Gwinea, Fidżi, Mikronezja,
Nikaragua, Gwatemala, Honduras, Dominikana, Salwador, Surinam, Gujana,
Boliwia, Paragwaj, a nawet jeden kraj europejski, najbiedniejszy z wszystkich
europejskich: Mołdawia.
(Można też zapomnieć o wszystkich tych nazwach i pozostać przy arbitralnym
kryterium: Ten Inny Świat to 128 krajów, których roczny produkt narodowy
brutto jest mniejszy niż fortuna najbogatszego człowieka świata – Meksykanina
Carlosa Slima).
Pozostają jeszcze kraje wielkiego pomieszania – pięć państw, tworzących tak
zwaną grupę BRICS, których rozwój napędza światowy rynek: Brazylia, Rosja,
Indie, Chiny, Republika Południowej Afryki. Żyją w nich olbrzymie rzesze
ludności ubogiej. W Indiach i Chinach razem wziętych mieszka niemal połowa
wszystkich ludzi niedożywionych na świecie. Różnice poziomu zamożności nie
zawsze pokrywają się z granicami państwowymi. Przepaść między wybrzeżem
Chin a prowincjami wewnątrz kraju jest większa niż między Francją a Turcją;
między brazylijskim São Paolo a płaskowyżem, tzw. sertão – większa niż między
Włochami a Armenią.
To samo odnosi się w pewnym sensie do biedoty z krajów, które uważają się za
klasę średnią świata, takich jak Argentyna czy Meksyk, a nawet do wszystkich
„nowobiednych” z krajów najbogatszych.
Wszyscy ci ludzie żyją, w rozmaitych warunkach, w Tym Innym Świecie.
W Tym Innym Świecie nie ma zbudowanych solidnie domów, nie ma toalet,
bieżącej wody, szpitali, w których by leczono, szkół, w których by uczono, nie ma
godnej pracy, nie ma opiekuńczego państwa, nie ma bezpieczeństwa, nie ma
przyszłości.
W Tym Innym Świecie nie ma przede wszystkim jedzenia dla wszystkich.
Głód jest nieszczęściem, które dotyka najwięcej ludzi – nie licząc śmierci,
której doświadcza prawie każdy.
I które pochłania najwięcej ofiar śmiertelnych – tak, nie licząc tamtego.
Głodujący nie mają pieniędzy, nie mają żadnej własności; nie liczą się –
zazwyczaj nie mają możliwości wpływania na decyzje. Były czasy, w których głód
krzyczał, ale głód współczesny jest przede wszystkim milczeniem, sytuacją ludzi
pozbawionych możliwości wypowiedzi. Mówić, mówimy – z pełnymi ustami –
my, którzy mamy co jeść. Ci, którzy nie mają co jeść, na ogół milczą. Albo mówią
tam, gdzie nikt ich nie słucha.
Liczby kłują nas w oczy – a moglibyśmy cytować je całymi stronami. Ale liczby,
jak wiemy, bywają też przykrywką dla niegodziwości. A gdyby zamiast 805
milionów było 100 milionów głodujących? A gdyby były ich 24 miliony? Gdyby to
były 24 osoby? To co wtedy? Orzeklibyśmy: cóż, nie jest źle? Kiedy zaczyna być źle?
Liczby to alibi dla taniego relatywizmu. Jeśli coś dotyczy bardzo wielu ludzi, jest
straszne, jeśli wielu – mniej straszne, jeśli nielicznych – może nie jest aż takie
straszne. Gdyby ta książka miała odwagę – gdybym ja miał odwagę – nie
zacytowałbym żadnej liczby.
Ale nie jestem; chronię się, niegodziwie, w żałosnej kryjówce z liczb.
BIRAUL
1
Wokół dziewczynki zebrało się trzech lekarzy: Greczynka Maria i dwóch
Hindusów. Są jeszcze dwie pielęgniarki. Z tyłu, na czerwonej ławeczce siedzi,
zawodząc, jakby śpiewała jakąś bardzo smutną piosenkę, matka małej, bosa,
w czerwonym sari. Dziewczynka leży z maską tlenową na twarzy, wątła,
nieruchoma, oczy ma szeroko otwarte.
Przywieziono ją wczoraj w ciężkim stanie – biegunka, wymioty; jest bardzo
osłabiona, a jej stan nie poprawia się. Matka z tym swoim smutnym śpiewem
siedzi z tyłu.
Dni płyną Rahmati podobnie. Wstaje o szóstej rano, budzi męża i dziewczynki,
zaczyna przygotowywać jedzenie. Czyszczenie ryżu z robaków zajmuje jej sporo
czasu. Dni, kiedy jest tylko ryż, są bardzo smutne. Wystarczy garść soczewicy
albo pomidor i wszystko smakuje inaczej, ale z tym trudno. W razie czego
Rahmati może dodać jadalnych liści; poprawiają smak. Żeby coś ugotować, musi
rozniecić ogień. Czasem ma drewno, które udało jej się kupić na targu. Kiedy
indziej idzie na poszukiwanie – ale drewna jest coraz mniej – albo musi prosić
sąsiadkę. Gdyby miała krowę, mogłaby palić łajnem. Nieraz sąsiadka, która,
owszem, ma krowę, i cielaka, daje jej trochę. Rahmati mówi, że gdyby miała dużo
pieniędzy, kupiłaby sobie krowę.
– Tak, kupiłabym sobie krowę, miałabym mleko – mówi, i twarz jej się
rozjaśnia.
– Ile kosztuje krowa?
– Koło 25 tysięcy rupii.
Czyli 500 dolarów; to suma nie do zdobycia. Uważa, że całe jej życie
wyglądałoby inaczej.
– Wystarczy sobie wyobrazić: krowa! Wszystko by się zmieniło, gdybym miała
krowę. Krowa dawałaby mleko – to jakieś dwadzieścia pięć rupii za litr –
i miałabym nawóz, i mogłabym mieć cielaka, i sprzedawać trochę mleka,
i kupować ryż, albo jarzyny, albo nie wiem co. Tak, byłoby zupełnie inaczej,
gdybym miała krowę.
Mówiąc to, Rahmati pierwszy raz ożywia się, w jej głosie czuć ślad radości. Ale
przypomina jej się mała. Wchodzi do środka, żeby na nią popatrzeć. Po chwili –
kiedy wraca na patio, na którym rozmawiamy, siedząc na plecionym dywaniku,
dusząc się od upału i oganiając od much – znów ma na twarzy zwykły smutek.
W tym okresie pytam z tuzin kobiet, co robią w wolnym czasie. Idea wolnego
czasu jest dla nich niezrozumiała; trzeba im to tłumaczyć. Niektóre, po długim
dopytywaniu się, odpowiadają, że czasami, kiedy zrobią wszystko w domu,
siadają pogawędzić z sąsiadką. A poza tym są jeszcze święta: ślub, pogrzeb,
narodziny, uroczystości religijne. Nic innego nie przychodzi im do głowy.
Bywają jednak dni, kiedy zwykły porządek zostaje zachwiany: to dni, kiedy nie
ma pieniędzy, żeby kupić coś do jedzenia. Chłopi, którzy nie posiadają ziemi, nie
mogą liczyć na to, że posieją coś, co pozwoli im przeżyć. Są związani z ziemią –
pracując u kogoś – ale jeśli chcą nabyć jakiś produkt rolny, muszą się poddawać
prawom rynku, uwzględniać wahania cen, płacić pośrednikom.
– Czasem mój mąż nie może znaleźć żadnej roboty, nie mamy pieniędzy,
a sąsiedzi nie chcą mi pożyczyć albo sami nie mają, albo już mi za dużo pożyczyli;
wtedy nie mamy co jeść.
(Mąż Rahmati wraz z innymi mężczyznami czeka długie godziny na łące przed
wsią, aż ktoś ich zatrudni. Czasem jest ich dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu,
i nieraz ktoś im da pracę, ale często nie. I jej mąż czeka cały dzień na łące,
zastanawiając się – nie wiem, tak sobie wyobrażam – co powie Rahmati, kiedy
wróci bez jednej rupii, bez kilograma ryżu. Albo może – nie wiem, tak sobie
wyobrażam – postanawia, że jeśli Rahmati coś mu będzie gadać, to ją uderzy.
Albo – nie wiem, tak sobie wyobrażam – myśli, jak dobrze mieć za żonę kobietę,
które wie, że powinna siedzieć cicho, kiedy w domu nie ma nic do jedzenia).
Rahmati potrafi – być może – milczeć, teraz jednak mówi; mówi, jak trudno
jest zasnąć, kiedy się nic nie zjadło.
– Trudno jest iść spać na głodniaka, ale człowiek liczy na to, że jak się zbudzi, to
coś znajdzie. Dobrze, że można zasnąć. Gdyby nie można było spać, nie wiem, co
bym zrobiła... Szkoda, że trzeba się znowu budzić o szóstej rano.
Rahmati mówi, że najgorszy jest płacz dziewczynek, że kiedy małe chcą jeść
i płaczą, nie można zasnąć, nie sposób ujść przed głodem.
Teraz, tutaj, jej córeczka nie płacze: leczy cichutko, z szeroko otwartymi
oczyma, z maską tlenową na twarzy. Teraz, tutaj, znajduje się w „centrum
pomocy doraźnej” prowadzonym przez Lekarzy bez Granic w Biraulu, a Biraul to
duże miasto, 20 czy 30 tysięcy mieszkańców w sercu stanu Bihar. Biraul to
głównie parę bardzo długich krętych ulic, pełnych sklepików i straganów. Od nich
odchodzą ulice prowadzące do świątyni Durgi, do stawu, w którym się kąpią woły
i starcy, do szpitala, na puste pole, na którym dzieci grają w krykieta, do domków
i pól uprawnych, innych świątyń, innych wołów i bawołów. Przy głównej ulicy
sprzedaje się niemal wszystko, od modemu internetowego po sierp wykuwany
przez kowala młotem, i całą resztę: żywe ryby, żywe kurczaki, figurki rozmaitych
bóstw, pomidory, winogrona, cukierki, żarówki, motocykle. Główna ulica jest non
stop zakorkowana: wystarczy, że wóz zaprzężony w woły zatarasuje drogę, a już
dziesiątki motocykli i riksz trąbią, dziesiątki ludzi usiłują przejść, przecisnąć się.
– Czasem myślę, że gdybym się nie obudziła, wszystko byłoby prostsze. Potem
jednak myślę o dziewczynkach: co stałoby się z nimi, gdyby mnie zabrakło.
I wtedy mówię sobie, że trzeba to jakoś ciągnąć. Ale jest za ciężko, naprawdę
ciężko.
W centrum jedna z matek widzi, jak zapalam światło, i pyta, czy też by mogła;
chciałaby zobaczyć, jak to działa. Naciska wyłącznik ostrożnie, z obawą; nie wie,
czy nie uwolni jakichś ciemnych mocy.
W Indiach 37 procent dorosłych ma indeks masy ciała niższy niż 18,5 – przez
WHO traktowany jako granica niedożywienia.
W Indiach 47 procent dzieci poniżej piątego roku życia nie osiąga prawidłowej
wagi. Na całym świecie około 129 milionów dzieci waży mniej, niż powinno
w swoim wieku. Z tego 57 milionów żyje – żyje? – w Indiach.
Na całym świecie około 195 milionów dzieci ma wzrost niższy, niż powinno
osiągnąć w danym wieku. Z tego 61 milionów żyje – żyje? – w Indiach.
Każdego roku umierają w Indiach dwa miliony dzieci poniżej piątego roku
życia. Połowa – milion dzieci każdego roku – z przyczyn związanych
z niedożywieniem i głodem. Dwa miliony każdego roku, dwoje hinduskich dzieci
w każdej minucie, w tej minucie.
U dziecka z ostrym niedożywieniem występuje dziewięć razy większe
prawdopodobieństwo śmierci z powodu biegunki, odry, malarii, AIDS, zapalenia
płuc niż u dziecka prawidłowo odżywionego. Nie tylko dlatego, że jego organizm
pozbawiony jest sił obronnych, także z powodów czysto statystycznych: osoby
niedożywione najłatwiej zapadają na zdrowiu – na skutek złych warunków życia –
i najtrudniej wychodzą z choroby – nie mając dostępu do lekarzy i lekarstw.
W Indiach, w każdym momencie, można doliczyć się około ośmiu milionów
dzieci w tym stanie, zwyczajnie głodujących.
To tylko liczby. Liczby pokazujące to, co i tak wiemy, tłumaczące nam to, co
oczywiste. Szanujemy liczby, uważamy, że mówią prawdę. Liczby to ostatni
szaniec współczesnej wiarygodności.
Mówiono mi, że tutaj głód jest inny. Jest inny, bo czasem nie zabija. W Indiach
głód nie jest na ogół ostry: miliony ludzi od pokoleń przyzwyczajone są do
niedojadania, wykształcają w sobie umiejętność utrzymywania się przy życiu
przy minimum jedzenia, wykazują właściwą naszemu gatunkowi zdolność
przystosowania. Ludzie przetrwali, posiedli ziemię, gdyż umieli przystosować się
do wielu rzeczy. Tutaj przystosowali się do tego, by niemal nic nie jeść. Stąd owe
miliony ludzi niskich, chudych, słabych – ich organizm funkcjonuje, zadowalając
się byle czym.
Wątłe matki wydają na świat wątłe potomstwo, dzieci dobiegające roku ważą
cztery kilo – i nie chodzą. Jest to druzgocąca klęska: darwinowskie
przystosowanie w całym swoim smutnym wydaniu. Ludzie przystosowują się do
życia w niedożywieniu, ich organizmy potrzebują o wiele mniej, mózgi także.
Podobno chroniczne niedożywienie nie zabija od razu – ale nie pozwala żyć
tak, jak się żyć powinno. Ciała są nierozwinięte, umysły również. Miliony ludzi
roztrwaniają życie, żeby jakoś żyć.
2
Pytam, co lubi do jedzenia, on zaś patrzy na mnie ze źle skrywaną nienawiścią.
Kamless ma dwadzieścia sześć lat, jest chudy, niski, energiczny, pewny siebie.
Kamless i Renu, jego żona, przyjechali właśnie do centrum prowadzonego przez
Lekarzy bez Granic na rowerze, z Manuharem na rękach.
– Ja nie mogę powiedzieć, że lubię to czy tamto; ja lubię jeść. Jestem biedny, nie
mogę sobie wymyślać czegoś nadzwyczajnego. Jem to, co mogę zjeść: kawałek
chleba, gotowany ryż, cokolwiek. Jestem zadowolony, kiedy mogę coś zjeść, kiedy
moja rodzina ma coś do jedzenia.
Tak mówi Kamless i dodaje, że droga tutaj zajmuje im dwie, trzy godziny, jeśli
ją pokonują na rowerze, bo jeśli idą piechotą, to cztery, pięć. Ja, głupi, pytam go,
dlaczego nie przyjeżdżają za każdym razem na rowerze. Kamless patrzy na mnie
z odrobiną pogardy – a może zniecierpliwienia:
– Bo rower nie jest mój, tylko sąsiada, a sąsiad czasem mi go pożycza, a czasem
nie. Dziś rano musiałem go prosić.
Ale Kamless mówi, że wcale mu to nie przeszkadza. Cóż to dla niego cztery czy
pięć godzin. Parę razy w roku wyjeżdża do Pendżabu pracować przy zbiorze ryżu
albo buraków i musi jechać dwa dni przepełnionym pociągiem; to dopiero jest
podróż. W Pendżabie dostaje cztery albo pięć tysięcy rupii za miesiąc pracy. Tutaj
może zarobić sto dziennie jako murarz albo robotnik rolny, ale nigdy nie jest
pewien, czy dostanie robotę, czy nie.
– Lubisz jeździć do Pendżabu?
– Nie, najbardziej lubię być w domu, z rodziną.
– A nie chciałbyś się tam przeprowadzić z całą rodziną?
– Jeśli zabiorę ich ze sobą, wyjdzie mi bardzo drogo, będę musiał wynająć
pokój; sam czynsz będzie mnie kosztował tysiąc rupii. To nie dla mnie – mówi
Kamless. I dodaje, że nie może się dogadać z sąsiadem, który jest bogaty, bo
z bogatymi zawsze człowiek ma problemy.
– A z biednymi nie?
– Z biednymi też, ale mniej się tym denerwujesz.
– Bardzo jest bogaty ten sąsiad?
– Ma ziemię, krowy.
– Ile krów?
– Dwie, i jednego bawołu. Jest bogaty. Ja też kiedyś miałem krowę. Kiedy się
pobraliśmy, Renu wniosła w posagu krowę. Ale musiałem ją sprzedać. Musiałem
wyprzedać niemal wszystko na leczenie synka.
Twierdzi jednak, że i tak nigdy nie trafił na dobrego lekarza. Najmłodszy syn
Kamlessa i Renu nazywa się Manuhar, ma dwa i pół roku i nie rusza się:
niezgrabne ciałko przyczepione do kości; ledwie unosi główkę.
– Nie potrzebowaliśmy syna, mieliśmy już dwóch. Zamierzaliśmy iść do
Planowania Rodziny, żeby nam powiedzieli, co trzeba robić. Ale chcieliśmy mieć
jeszcze dziewczynkę... I proszę, co nas spotkało.
To dlatego – mówi Renu – że chcieli dziewczynkę, inaczej niż się rzekomo
oczekuje. Kamless patrzy na mnie z miną wyrażającą: mówiłem jej, wiedziałem,
że tak będzie, ale cóż, uparła się. Według sąsiadki Manu dlatego był w takim
stanie, że nie jadł dobrze, ale Kamless nie jest przekonany; starsze dzieci jadły to
samo, tyle że dłużej ssały pierś. Tym razem Renu prawie nie miała mleka, to
jedyna różnica.
– I nie dawaliście mu mleka?
– Dawaliśmy, kiedy mogliśmy. Prosiliśmy sąsiada, który miał krowę. Czasem
nam dawał, a czasem nie.
– A jeśli nie dawał?
– Karmiliśmy Manu tym, co sami jedliśmy.
A oni, jak mówi, jedzą ryż. Niemal zawsze sam ryż.
– I jadł?
– Tak, często.
Tutaj, w szpitalu, powiedzieli mu, że mogą wyprowadzić Manu ze stanu
niedożywienia, i od dwóch tygodni dają mu Plumpy’Nut, ale stwierdzili też
u dziecka uszkodzenie mózgu, którego sami nie wyleczą; trzeba zawieźć chłopca
do szpitala w Darbhandze.
– Ale nie mamy pieniędzy, żeby go tam zawieźć. Jeśli ktoś ma dużo pieniędzy,
jak nasz sąsiad, może iść do lekarza, kiedy zechce. Nas właściwie nigdy nie stać.
Biedne dziecko. Kiedy chcemy iść do lekarza, najpierw musimy zdobyć pieniądze
na autobus, potem na samą wizytę, potem na lekarstwa, które nam lekarz
zapisze... Prawie nigdy nie możemy sobie na to pozwolić.
– I co zamierzacie zrobić?
– Co zamierzamy zrobić? Co zamierzamy zrobić? – odpowiada Kamless, kładąc
nacisk na słowo „zamierzamy”. Wydaje się inteligentny, czuje, że w rozmowie
z nim używam słów, które nie pasują do sytuacji.
– Właśnie. Co zamierzacie zrobić?
– A co mielibyśmy zrobić? – mówi Kamless, kiwając głową.
Indie to kraj dumny, jeden z najstarszych i największych na świecie, który
ostatnio wrócił na pierwsze strony gazet, ponieważ rzekomo ma się stać wielką
potęgą. Między innymi dlatego Hindusom niełatwo pogodzić się z faktem, że
połowa ich dzieci cierpi głód. I o tym głodzie i nędzy mówi się po cichu, jak
o czymś odległym, niejako hipotetycznym – mimo że oglądanym wciąż, w każdej
wiosce, na każdym rogu ulicy.
Dlatego kiedy w 2008 roku premier Manmohan Singh powiedział w swoim
wystąpieniu pierwszy raz, że niedożywienie tak wielu ludzi stanowi „hańbę
narodową” i „przekleństwo, które należy pokonać”, miliony poczuły się
wstrząśnięte, jak ktoś, kto raptem dowiaduje się, że od zawsze miał na lewym
policzku brodawkę.
A przecież w Indiach od dawna funkcjonuje mnóstwo instytucji mających
poprawić stan wyżywienia dzieci – i dorosłych. Najpopularniejsza z nich to
anganwadi.
Anganwadi znaczy „podwórko domu” i stanowi system pomocy społecznej
zapewniający szczepionki i żywność dla dzieci z najuboższych rodzin. Prawie
w każdej wiosce i dzielnicy hinduskiej działa anganwadi; to ponad milion
niewielkich ośrodków, w których zatrudnionych jest niemal dwa miliony osób,
w większości kobiet. Według statystyk rządowych placówki te obejmują
działaniem około 60 milionów dzieci oraz 10 milionów położnic. Ale oczywiście
nie funkcjonują tak, jak powinny. Wiele z nich jest zamkniętych, w innych
zgłaszający się narzekają, że nie otrzymują przewidzianego pożywienia albo
dostają je raz w tygodniu zamiast codziennie, czy też są w inny sposób
zaniedbywani.
Oprócz anganwadi ważną formą pomocy są tak zwane karty BPL – Below Poverty
Line, „poniżej granicy nędzy”, teoretycznie pozwalające na zakup 35 kilogramów
ryżu miesięcznie, po trzy czy cztery rupie za kilogram. W Indiach granica nędzy
jest sprawą dyskusyjną. Niektórzy mówią o „granicy głodu”, ponieważ rząd ustala
ją na poziomie 50 centów – 30 rupii – na dzień na osobę, czyli mniej niż połowy
przyjmowanej zwykle sumy, równej 1,25 dolara.
Poza tym według oficjalnych statystyk co druga osoba spośród tych, którym
karta przysługuje, nie posiada jej. Kamless ma; po śmierci ojca załatwił sobie
u urzędnika jego kartę.
– Miałem prawo; co, może nie? Ale i tak musiałem dać mu w łapę. Bardzo się
wykosztowałem.
Zła organizacja oraz korupcja sprawiają, że najlepsze nawet prawa okazują się
nieskuteczne. Niektórzy badacze twierdzą, że dwie trzecie z 12 miliardów
dolarów wydawanych rocznie przez Indie na pomoc najbiedniejszym gubią się po
drodze, zostają w kieszeni urzędników, przedsiębiorców, pośredników i innych
osób zamożnych. To nie tylko kwestia korupcji; to również niewydolność
systemu. Świadomość korupcji jest jednak tak powszechna, że najważniejszym
ruchem obywatelskim, jaki pojawił się w kraju w ostatnich latach, jest India
Against Corruption, na czele którego stoi działacz społeczny Anna (Kisan)
Hazare. Ruch ten obok innych środków nacisku wykorzystuje strajk głodowy
w stylu Gandhiego: głód jako podstępna broń.
Tymczasem korupcja kwitnie. Kamless opowiada, że ilekroć ma jechać do pracy
w Pendżabie, musi prosić o pożyczkę, żeby mieć na podróż i coś zostawić
rodzinie.
– Proszę Salima, właściciela sklepiku w mojej wiosce. Pożycza mi tysiąc, dwa
tysiące rupii, a ja oddaję mu po powrocie. Tyle że muszę mu zwracać podwójnie,
a jako zastaw oddaję swoją kartę.
Wówczas Salim – jak tylu innych w tylu wioskach – kupuje za karty tanie,
subsydiowane zboże, po czym sprzedaje je po cenach rynkowych. Czasem udaje
mu się zebrać pięćdziesiąt, sto, dwieście kart. Dostaje odpowiednie racje,
ponieważ przekupuje urzędnika z państwowych magazynów – który z kolei kupił
swoje stanowisko, wiedząc, że dobrze na tym wyjdzie. Przy tym Salim jest
legalistą: posługuje się prawdziwymi kartami. Inni się nie przejmują: kupują
sfałszowane karty od skorumpowanych urzędników – i dalej zarabiać. Indie
wydają się krajem, w którym wszystko jest możliwe, ponieważ nic nie jest do
końca niemożliwe, w którym prawa tworzone są po to, aby były łamane
i pozwalały sprawom toczyć się zwykłym biegiem. Rozmaitym sprawom.
Wielu mężczyzn wyjeżdża do pracy w innych stanach – Delhi, Pendżabie. Jedni
przysyłają pieniądze, inni wracają po rodziny, jeszcze inni przepadają bez wieści.
Nie tak trudno jest nie wrócić; zawsze istnieje pokusa. Umówione małżeństwa,
dzieci, które są daleko i sprawiają kłopoty – trzeba mieć naprawdę wyrobione
poczucie obowiązku, żeby się tym wszystkim zajmować i nie czuć chęci ucieczki;
trzeba mieć jakieś ideały.
Chłopiec ciągle płacze; słuchanie tego jest męką. Jego matka mówi, że widać
nie chce, żebyśmy o nim zapomnieli – i poprawia mu opadającą rękę.
– Gdybym miał tyle pieniędzy, ile chcę, otworzyłbym sklep u siebie przed
domem i sprzedawałbym owoce. Mógłbym być w domu, trzymać w nim towar,
trochę bym zaoszczędził na przyszłość, a moje dzieci mogłyby czasem jeść
owoce – mówi Kamless.
Pytam, czy teraz nie mogą. Patrzy w ziemię, z mieszaniną żalu i złości.
– Nie, nie mogą.
– I wydaje ci się to sprawiedliwe, że niektórzy mają mnóstwo pieniędzy, a inni
tak niewiele?
– Tu nie ma co mówić o sprawiedliwości. Jeśli ktoś ma pieniądze, to ma,
i nikogo nie obchodzi, czy to jest sprawiedliwe.
Kamless niepokoi się także tym, że jego dom stoi na ziemi państwowej –
„należącej do rządu” – i że pewnego dnia on sam z rodziną może zostać stamtąd
wyrzucony. Pytam, dlaczego miałoby się tak stać.
– Bo każdy rząd robi zawsze, co mu się podoba, i jeśli kiedyś ludzie z rządu
będą chcieli dać tę ziemię jednemu ze swoich, jakiemuś kumplowi, to ją zabiorą –
i komu się pójdziesz poskarżyć?
3
Dlaczego mówimy: „głodny” chwały, ale „pragniemy” sprawiedliwości?
Jest pora sucha. Za dwa miesiące przyjdzie monsun i wszystko stanie się
nasiąknięte jak gąbka. Powodzie, zalane drogi, apokaliptyczne ulewy, robactwo,
choroby – i jeszcze większe problemy z żywnością. Życie tutaj podległe jest
zmianom pór roku, gwałtownemu naturalnemu cyklowi, kontrolowane przez
głód, który narasta i mija, według własnego planu. Życie kolejnych pokoleń jest
bardzo do siebie podobne. Życie Anity, na przykład, przypomina życie jej matki,
babki, milionów kobiet.
– Nie wiem, matka umarła dawno temu.
– Jak dawno?
– Przed laty, nie wiem. Na długo przedtem, zanim wyszłam za mąż; byłam
mała.
– A pamiętasz ją?
– Trochę. Nie bardzo.
– A jaką ją zapamiętałaś?
– Nie wiem, jak coś robi, pracuje. Chciałabym przypomnieć ją sobie w jakimś
momencie, kiedy nie pracuje.
Przypomina sobie. Kiedy pierwszy raz była głodna i zrozumiała, że nie
dostanie nic do jedzenia, zaczęła krzyczeć na matkę, że jest niedobra, że ma jej
coś dać, i matka uderzyła ją w twarz. A potem ona zobaczyła, że matka płacze.
I powiedziała do niej, że powinno być na odwrót, że to ona powinna płakać, bo
dostała karę, a wtedy matka roześmiała się, i śmiała się i płakała, a ona nie
rozumiała, o co chodzi.
Jeszcze dwadzieścia czy trzydzieści lat temu organizacje międzynarodowe
uważały, że jedną z podstawowych przyczyn niedożywienia u dzieci z ubogich
rodzin jest brak białka w pokarmach. W przekonaniu, że kobiety nie wiedzą, jak
prawidłowo odżywiać dzieci, przeprowadzały wielkie kampanie edukacyjne,
instruując, jakie produkty należy podawać dzieciom – produkty, których, ma się
rozumieć, nie było. Brzmi to ponuro, ale wyglądało bardzo naukowo.
Anita jest bardzo chuda, skończyła siedemnaście lat, ma nierówne zęby, płaski
nos ze złotym kółkiem w lewym nozdrzu, hinduską czerwoną kropkę pośrodku
czoła; ubrana jest w sari koloru szafranowego wpadającego w zieleń. Patrzy
wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. Jej córeczka, Kajal, ma długie, zmierzwione
włoski; leży w zielonej koszulce. Skończyła dziewięć miesięcy, waży 2800 gramów
i nie potrafi utrzymać główki. Anita podtrzymuje jej główkę, głaszcze ją – ale
patrzy na nią ze swego rodzaju zniecierpliwieniem. Anita patrzy na świat ze
swego rodzaju zniecierpliwieniem.
– Nie, nie chodziłam do szkoły. Jesteśmy biedni, należymy do niskiej kasty,
u nas się nie chodzi do szkoły.
– A kiedy widziałaś, że inne dzieci chodzą, co myślałaś?
– Nic nie myślałam. Bawiłam się z dziećmi albo chodziłam z matką na pole
pomagać przy zbiorach, trochę pracowałam. O szkole nie myślałam.
– Co znaczy: należeć do niskiej kasty?
– Kiedy ktoś nie ma ziemi albo domu, albo nie ma dosyć jedzenia, to należy do
niskiej kasty – tłumaczy Anita.
Nie mówi jednak, że należeć do niskiej kasty to także nie móc zawrzeć
małżeństwa z osobą z innej kasty, nie móc mieszkać obok członków innych kast
ani wykonywać określonych zawodów, nie być akceptowanym w pewnych
środowiskach. Konstytucja hinduska zabrania tego typu dyskryminacji; życie
podtrzymuje ją i umacnia.
– Czy jak byłaś mała, jadłaś tyle, ile chciałaś?
– Nie, czasem tak, a czasem nie. Czasem jedliśmy tylko dwa posiłki zamiast
trzech, czasem jeden. A czasem ani jednego, i dzieci płakały.
– Ty też płakałaś?
– Nie, ja nie płakałam. Bo i po co. Przed kim miałbyś się wypłakiwać.
Wiedziałam, że tata robi wszystko co w jego mocy, żeby nas nakarmić.
– A kim chciałaś zostać, jak dorośniesz?
– Niczym nie chciałam.
– A jakie miałaś marzenia?
– Żadne, żyłam, o niczym nie myśląc.
– Myślałaś sobie, że jak dorośniesz, będziesz mieć piękne ubrania, duży dom?
– Nie, nie myślałam o takich rzeczach. O tym myślą ludzie z innych kast.
Ojciec Anity nie miał stałego zajęcia. Pomagał sąsiadom w pracy na polu,
wypasał im bawoły, oni zaś dawali mu za to trochę zboża, mleka, nawozu. Teraz
jej mąż pracuje, kiedy może, w fabryce cegieł. Czasem idzie do fabryki, czasem
nie.
– Dlaczego czasem nie idzie?
– Nie wiem, bo nie ma chęci.
– I nie mówisz mu, że powinien?
– Jeśli mu coś powiem, jest awantura.
– Jaka awantura?
Anita milknie, patrzy w ziemię, głaszcze po głowie córeczkę. Ma już naprawdę
dosyć. Człowiek na poziomie nie zadaje takich pytań, nawet jeżeli jest
dziennikarzem. Już mam zaproponować, żebyśmy zmienili temat, że to
nieważne, gdy wreszcie się odzywa:
– Wymyśla mi, bije mnie, płaczę – mówi cichutko.
– Powiedziałaś bratu, że mąż cię bije?
– Nie.
– Ale powinnaś jakoś zareagować, prawda?
– Nie.
– Jak to nie?
– Bo jeśli on chce, to może mnie bić. Po to jest moim mężem, a ja jestem jego
żoną.
– A co ty możesz mu zrobić?
– Nic.
– Wolałabyś być mężczyzną?
– Czy ja wiem.
– Wolałabyś, żeby twoja córka była chłopcem?
– Tak.
– Z jakiego względu?
Anita podnosi się, przygładza ręką sari, odchodzi. Nie chce więcej ze mną
rozmawiać. Rozumiem ją, przepraszam, jest mi wstyd. Ale po chwili wraca.
W centrum pomocy doraźnej rządzą muchy.
– Z kim mam się porozumieć, żebym mogła wrócić do domu?
– Przyniosłam ją, zajęli się nią dobrze. Powiedzieli mi, że dlatego jest w takim
stanie, że bardzo mało je. Ledwo połyka mleko, które jej daję.
– Karmisz ją piersią?
Anita kręci głową. Nie karmi małej, po urodzeniu też jej nie karmiła, nie miała
mleka; wyschłam, mówi, opuszczając wzrok. Wyschła.
– Więc karmię ją sztucznym mlekiem dla niemowląt. Jeśli zdobędę.
– A tutaj powiedziano ci, że córeczka jest niedożywiona?
– Tak, tak właśnie powiedzieli: niedożywiona.
Anita mówi, że po kuracji stan małej jest już lepszy i że chciałaby wrócić do
domu. Pytam dlaczego.
– Bo mój mąż chce, żebym wróciła. Przyjechał dwa dni temu i kazał mi wracać
natychmiast. Powiedziałam, że nie mam pieniędzy na autobus; on sam też nie
miał. Obiecał, że przyjedzie dzisiaj i przywiezie mi pieniądze na bilet.
– A dlaczego zależy mu na tym, żebyście wróciły?
– Moja szwagierka jest chora i musi pójść do szpitala, więc ja muszę wrócić,
zająć się jej dziećmi, domem, moim mężem, wszystkimi sprawami.
– Czy to jest ważniejsze niż wyleczenie twojego dziecka?
– Mnie się zdaje, że małej już nic nie jest.
– Ale lekarz twierdzi inaczej.
– Chcę wrócić. Nie podoba mi się tutaj. I mój mąż chce, żebym wróciła.
– Nie jest dla ciebie ważne, żeby twoje dziecko wyzdrowiało?
– Mąż mówi, że małej się poprawi, jak wrócimy do domu.
Nie chcę jej pytać, czy byłoby inaczej, gdyby chodziło o chłopca. Czuję się
zażenowany, mam wrażenie, że już i tak za bardzo ją atakowałem. Anita, ta jej
twarz zaszczutego zwierzęcia: nie do końca rozumie, ale podejrzewa, że
zrozumienie i tak niewiele by pomogło.
– Lekarz powiedział, że dziecko powinno zostać jeszcze parę dni, żeby się
wykurować do końca. Czy twój mąż wie lepiej niż lekarz?
– Nie wiem. To mój mąż.
– Czasem licho mnie bierze, ale staram się zrozumieć – mówi Maria,
Greczynka.
Nieraz traci cierpliwość, ale próbuje zrozumieć – wydaje jej się, że tym matkom
bardzo trudno jest pojąć, co właściwie dolega ich dzieciom.
– Weźmy wskaźnik, którym posługujemy się, żeby stwierdzić niedożywienie,
MUAC, obwód ramienia dziecka. Jeśli wychodzi sto dwadzieścia milimetrów,
można mówić o niedożywieniu, jeśli sto dwadzieścia sześć – już nie. My wiemy,
że te sześć milimetrów jest ogromnie ważne, bo oznacza mnóstwo rzeczy, ale
matka nawet nie dostrzega różnicy...
– Jak reagują matki, kiedy mówisz im, że ich dziecko jest niedożywione, że
cierpi na chorobę, o której nawet nie słyszały?
– Bardzo często nie wierzą. Nie wierzą w chorobę, której nie znają, nie wierzą
w nasze umiejętności, w leczenie bez pigułek, zastrzyków, tak niepodobne do
tego, do jakiego przywykły, do tego, co się kojarzy z kuracją. Tłumaczą, że
prawdziwi lekarze dają zastrzyki. Poza tym nie chcą zostawać, bo mają wiele
roboty w domu i tamte sprawy wydają im się ważniejsze.
– Sądzisz, że życie dziecka nie liczy się dla nich, czy też uważają, że nie jest
zagrożone?
– Na pewno dziecko jest ważne. Wędrują wiele godzin, żeby mu pomóc,
zgadzają się na leczenie, chociaż nie rozumieją jego sensu albo nawet w ogóle nie
wierzą w realne zagrożenie życia dziecka. Ale muszą się też zajmować resztą
rodziny; zostawiły w domu inne dzieci, może krowę, i wiedzą, że jeśli zatrzymają
się tutaj na dłużej, któreś z dzieci może zachorować i umrzeć, albo może
zdechnąć krowa, a wtedy załamie się cały budżet rodzinny... Czasem muszą
wybierać. Widziałam takie przypadki. Strasznie dużo je to kosztuje, ale na koniec
wybierają to, co uważają za lepsze dla wszystkich.
A sytuacja komplikuje się, jeśli lekarzem jest kobieta. Maria – trzydzieści lat,
energiczna, mocnej budowy, krótko ostrzyżona – opowiada o scenie
powtarzającej się często: przyjmuje kogoś, zadaje pytania, bada. W pewnym
momencie wchodzi do gabinetu pielęgniarz.
– A, pan doktor, nareszcie.
Rząd Indii postanowił jakiś czas temu, że nie będzie się stosować batonów
Plumpy’Nut ani żadnego podobnego preparatu. Swoisty szowinizm głodu.
Stwierdzono, że Indie mają własną charakterystykę głodujących i nie ma sensu
leczenie ich produktami przygotowanymi z myślą o innych realiach. Rzekomo nie
należy czynić niedożywienia sprawą medycyny; państwo powinno zajmować się
nie leczeniem, lecz prewencją: nie dopuszczać do rozszerzenia się tego zjawiska.
I temu właśnie służą zasiłki dla najuboższych, posiłki rozdawane w szkołach,
działalność sieci anganwadi. Tak czy siak, pozostaje faktem, że oprócz 60
milionów dzieci chronicznie niedożywionych żyje w Indiach 8 milionów dzieci
z niedożywieniem ostrym.
Słyszy się również komentarze, że preparat produkowany za granicą może
stanowić tylko przyczółek dla inwazji wielkich firm i że jeśli już, powinno się
raczej opracować odpowiednik oparty na produktach pochodzenia lokalnego,
wytwarzany przez lokalne firmy. Ale się nie opracowuje. Lekarze bez Granic
starają się poprzez praktykę wykazać skuteczność stosowania batonu. Ośrodek
w Biraulu miałby prowadzić program pilotażowy, który udowodniłby jego
działanie lecznicze. Rząd Indii oficjalnie nie aprobuje tego sposobu leczenia, ale
chwilowo wydaje się go tolerować.
Liczby są absolutnie przekonujące: wskaźnik śmiertelności wśród dzieci
leczonych preparatem Plumpy, z których wiele trafia do ośrodka w ciężkim
stanie, jest o wiele niższy: wynosi mniej niż 3 procent.
Takie postępowanie przynosi rezultaty. Niedożywienie, skądinąd groźne dla
życia, okazuje się łatwe do wyleczenia, jeśli stosuje się odpowiednie środki. Ale się
nie stosuje: państwo tego nie robi. Działalność Lekarzy bez Granic pokazuje przy
okazji bezprawie nierówności, zbrodniczość modelu społecznego. Nieliczni
zostają wyleczeni – pozostaje odpowiedzialność za życie milionów tych, którzy
tego środka nie otrzymują i nawet nie wiedzą, że powinni.
Greczynka Maria mówi, że lepiej by było, gdyby dzieci nie miały twarzy.
– Co masz na myśli?
– Nic, że czasem wolałabym nie widzieć ich twarzy.
Mówi, że ciągle widzi twarz tamtej dziewczynki. Kiedy kładzie się spać, kiedy
odpoczywa, widzi twarz tamtej dziewczynki.
– Przyniesiono ją w stanie ciężkiego niedożywienia: osiemnaście miesięcy,
ostra infekcja dróg oddechowych; ledwo oddychała. To był piątek. Całą sobotę
byliśmy nią zajęci, doprowadziliśmy ją do stanu stabilnego, widać było, że
dziecko wychodzi z tego. Ale w niedzielę rano zjawił się ojciec i powiedział, że
dziecko ma wrócić do domu. Nalegałam, pokłóciłam się z nim, mówiłam, że jeśli
zostanie zabrane, umrze. Powiedział, że on jest ojcem i wie, co ma robić. Byłam
kompletnie załamana, ale co mogłam poradzić. W poniedziałek rano
pojechaliśmy do domu dziewczynki, jakieś dwie godziny samochodem.
Powiedziano nam, że umarła poprzedniego wieczoru.
Maria mówi, że poza bólem dotarła do niej wówczas po raz pierwszy
świadomość ograniczeń pracy tutaj, w tym miejscu.
– Mam na myśli ograniczenia społeczne. W Europie, w podobnej sytuacji,
robisz, co możesz, i jeśli pacjent umiera, to dlatego, że nie mogłaś uczynić nic
więcej, aby go uratować. Tu dziecko umarło, ponieważ ojciec uznał, że powinien
zamanifestować swoją władzę czy cokolwiek – umarło z przyczyn, które nie mają
nic wspólnego z naszą pracą, z medycyną. Dlatego mówię o ograniczeniach.
Źródłem spokoju – oraz przyczyną udręki – w życiu lekarza jest fakt, że działa
on w realnej rzeczywistości. Pisarz na przykład latami wytwarza produkt,
o którym nie wie, czy się sprawdzi. I nigdy się nie dowie. „Sprawdzeniem” może
być dla jednych opinia pięciu czy sześciu czytelników, dla innych rozejście się
dzieła w pięćdziesięciu czy stu tysiącach egzemplarzy. Gdy jest skończone, przez
całe lata pozostanie tym, co kiedyś zostało wykonane. Lekarz – lekarz tutaj,
pośrodku pustki, sam wobec burzy – staje bezpośrednio w obliczu rzeczywistości
w skrajnej postaci: okaże się dobrym lekarzem, jeśli uratuje to dziecko. Jeśli go
nie uratuje, może powiedzieć, że to kwestia otoczenia, środków, pech – ale to
znaczy, że nie był skuteczny. Nawet jednak jeśli uratuje, już nazajutrz nie będzie
to miało znaczenia, gdyż pojawi się kolejne dziecko, i kolejne; będzie musiał
wciąż na nowo stawać się tym, kim jest. Źródłem spokoju oraz przyczyną udręki
w życiu lekarza jest fakt, że o wiele trudniej jest mu oszukiwać samego siebie.
Mąż Anity zjawia się jeszcze tego samego popołudnia. Pan i władca, macho
wymierzający karę, okazuje się chłopakiem wzrostu pewno metr sześćdziesiąt
i ważącym 55 kilo, o bardzo ciemnej karnacji, zmierzwionych włosach, w za
dużych klapkach na nogach. Może mieć jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat.
Chwyta córeczkę gestem dość szorstkiej czułości, robi do niej miny, nuci
piosenkę. Potem idzie rozmówić się z jednym z lekarzy hinduskich; mówi, że
musi zabrać dziecko, bo pracuje w Delhi i wyjeżdża z całą rodziną. To nieprawda,
ale skąd lekarz ma wiedzieć. Lekarz prosi, żeby został, żeby zostawił córkę jeszcze
na kilka dni; jest to jej potrzebne – nie waży nawet trzech kilogramów, jej życie
jest zagrożone, byle choroba może ją zabić. Mąż mówi, że on jest ojcem, on
decyduje, co jest dobre dla jego córki, a co nie, i że ją zabiera. Lekarz nalega, mąż
patrzy w sufit z miną: możesz mówić, co chcesz, i tak wiem swoje. Anita zaczyna
pakować szmatki dziecka do zielonej torby.
4
Wielka kampania Lekarzy bez Granic w Biraulu nastawiona jest na zwalczanie
nie tyle choroby, ile oporu pacjentów – rodziców pacjentów, którzy nie potrafią
uznać za chorobę stanu tak bardzo podobnego do naturalnej kondycji, w której
żyją. Najokrutniejsze w niedożywieniu jest być może to, że jego ofiary często go
nie zauważają.
Nie wiedzą – nie chcą wiedzieć, nie mogą, nie dociera do nich – że życie może
wyglądać inaczej.
Z powodu niedożywienia ponad połowa dzieci z tego rejonu nie rozwija się
prawidłowo i zapada na choroby, których dałoby się uniknąć albo które miałyby
lekki przebieg, gdyby dzieci były dobrze odżywione; przyczyną śmierci są też
powikłania. Organizacja musi przede wszystkim uświadomić matkom, że na
niedożywienie jest rada.
Lekarze wiele energii wkładają zatem w przekonywanie rodziców, że powinni
kontynuować leczenie dziecka. Dzwonią, wysyłają samochody, niestrudzenie
jeżdżą do domów – robią wszystko, czego absolutnie nie robiłoby państwo.
Organizują również „obwoźne szpitale”, które dowożą personel, sprzęt, lekarstwa
do odległych zakątków dystryktu.
Mahmuda leży niedaleko Biraulu, który leży niedaleko Darbhangi, która z kolei
znajduje się o trzy godziny drogi od Patny, leżącej około tysiąca kilometrów od
Delhi, New Delhi. Mahmuda liczy kilka tysięcy mieszkańców, rozlokowanych
przy siedmiu czy ośmiu wijących się swobodnie uliczkach. Ulice to zazwyczaj
polne drogi. Czasem pełne błota, dziś zakurzone – słońce praży niemiłosiernie.
Nie ma prądu, wody bieżącej, toalet. Są muchy i ludzie, i krowy.
W Mahmudzie domy bogaczy – tych, którzy mają ziemię, jeden czy dwa
hektary – zbudowane są z cegieł i mają dachówki. Niedokończone, jakby się
komuś nagle odechciało pracować. Mniej bogaci używają cegieł suszonych na
słońcu, biedni – trzciny. Przed wejściem do domu jest miejsce dla krowy – albo
krów, albo bawołów, albo wołów – i okrągłego żłobu z paszą. Z tyłu widać
podwórko z paleniskiem na drewno lub nawóz, w głębi – wspólne pomieszczenie
dla całej rodziny. Wszystko może się jednak zmieniać; często krowy śpią
w pomieszczeniu, ludzie zaś wyciągają swoje khattiya – prycze z bambusa
i włókna palmowego – na podwórko. Dzieci jest wszędzie pełno. Są
niewyrośnięte, chude, bardzo hałaśliwe.
Jakaś kobieta idzie trzy kroki za mężem; mąż idzie trzy kroki przed żoną.
Kobieta, idąc, widzi swego męża; mąż nie chce jej oglądać. Kobieta mogłaby
odejść, uciec, a mąż nie zauważyłby tego od razu.
Jej sposób poruszania się przywodzi na myśl bawołu: głowa wysunięta do
przodu, niczym ciągnięta przez niewidzialne jarzmo; cała postawa wyraża
przymus, wysiłek.
– A pan, co ma z sobą?
– Ja? Nic. Niczego nie mam.
– Jak to: niczego? Niczego?
Idę, uśmiecham się, omijam bawoły. Bardzo stary człowiek, z bardzo krzywymi
nogami, prowadzi bawołu. Porusza się z trudem, w ręku – skóra i kości – trzyma
kij. Chłopak ze sklepu, który teraz mi towarzyszy, mówi trochę po angielsku.
Proszę go, żeby zapytał starego, czy zamierza pławić swojego bawołu. To nie jest
mój bawół, mówi zdziwiony stary i pyta, skąd jestem. Mówię chłopakowi, żeby
mu powiedział, że z Argentyny. Stary patrzy na bawołu. Pyta, ile mam lat,
odpowiadam, mówi coś do mnie, przeplatając to raz po raz zwrotem babu,
używanym w stosunku do starych ludzi. Pytam go o wiek; nie wie, ale jest
młodszy. Panuje wściekły upał, pies by nie wytrzymał, ale żadnego psa nie widzę,
tylko bawoły, krowy, ludzi, parę kóz, muchy.
W ogromnym stawie chłopcy i dziewczęta, mężczyźni i kobiety pławią bawoły.
Zwierzęta wchodzą do wody z nieufnością, jaką zaobserwować można
w spojrzeniach ludzi, potem jednak pozwalają sobie wytrzeć pysk ręką, a grzbiet
suchymi liśćmi. Kiedy któreś zbytnio się oddali, opiekun woła je w ich języku –
brzmiącym dla mnie jak krakanie zachrypniętego kruka – i zwierzę wraca
posłusznie. To najprzyjemniejsza chwila w czasie dnia pracy: zabawy w wodzie,
nurkowanie, pogwarki.
Tym, co tutaj pracuje, jest ciało. Zależność jest oczywista, ale zwodnicza: im
ktoś biedniejszy, tym jego ciało pracuje więcej, im bogatszy – tym mniej. Ciała,
które pracują najwięcej, często są odżywiane najskromniej. Na Zachodzie, aby
zastąpić pracę ciała, skompensować typowy dla nas brak ruchu, wymyśla się
tysiące form gimnastyki – sztuczki stosowane wobec ciał, które jeszcze nie
przyzwyczaiły się do tego, że nie spełniają już tej samej roli co kiedyś.
Wioska kończy się poletkami uprawnymi, laskiem, w którym pasą się krowy.
Dalej, już poza wsią, ciągnie się ulica z naprawdę żałosnymi chatami. Oni są
dalit – mówi mój nowy cicerone, chłopak ze sklepu. W wioskach hinduskich dalit,
członkowie kasty niedotykalnych, wciąż muszą mieszkać w oddaleniu od reszty.
Tego ranka, jak w każdy czwartek, obwoźny szpital Lekarzy bez Granic
zainstalował się w czymś w rodzaju szkółki: dwie pomalowane na błękitno izby,
których w inne dni przyjmuje panchayat bhavan, sędzia pokoju rozsądzający
kłótnie i spory.
Obwoźne szpitale realizują dwa zasadnicze cele: wyszukują ewentualnych
pacjentów i monitorują ich stan zdrowia, z drugiej zaś strony rozdają batony
Plumpy dzieciom ze stwierdzonym ostrym niedożywieniem i kontrolują ich
rekonwalescencję.
Sadadi mówi, że czasami, raz na kilka dni, brakuje jej pieniędzy na kupno
jedzenia. Czuje się wtedy zmęczona, rozdrażniona, złości ją wszystko, co robi
mała. Czasem, kiedy nic nie je, dokucza jej.
– Dokuczasz? Jak?
– Dokuczam.
Nie chce powiedzieć nic więcej. I powtarza, że dziecku nic nie było, aż nagle
zaczęło tracić na wadze, mniej się ruszać. To ją zaniepokoiło. Teraz dowiaduje się,
że z córką jest bardzo źle, ale ona nie rozumie – albo rozumie za dobrze:
– Przecież było wszystko w porządku, jeszcze wczoraj wszystko z nią było
dobrze – powtarza i znowu płacze.
Ich życie, losy są zbyt do siebie podobne. Na tym także polega ta nędza: losy
powtarzają się, nie można ich ominąć jak kamieni na drodze.
W tej książce właściwie nic się nie dzieje. Czy raczej: nie dzieje się nic, co nie
działoby się bezustannie. Najtrudniej jest uchwycić liczbę, skalę; zrozumieć –
w sensie: uświadomić sobie, wziąć pod uwagę – że każdy z tych losów mógłby być
udziałem i w różnych wariantach staje się udziałem tysięcy ludzi. Pamiętać o tym,
że na przykład konkretna pojedyncza historia Sadadi to wielka historia setek
milionów Hindusów.
Ale także: co dzieje się, kiedy jakaś istota ludzka staje się fragmentem pewnego
pojęcia? Człowiek głodujący. Co dzieje się, kiedy przestaje być tą śliczną
dziewczynką o smutnym uśmiechu albo tym skurwysynem, który chciał ci ukraść
torbę, albo mężczyzną, który usiłuje ci coś wytłumaczyć w dziwnym języku –
i staje się ideą, abstrakcją? Co jest wtedy dla nas łatwiejsze, co trudniejsze?
Pola ryżowe, orzące bawoły, kobiety ubrane w sari. Rytm wołów: para wołów
ciągnąca swój wóz powoli, bez najmniejszego pośpiechu, a na wozie mężczyzna
spalony przez słońce, spokojny. Tysiące ludzi pozostają poza obiegiem świata,
pojęcia nie mają, co dzieje się ileś tam kilometrów od ich domów. Iluzja
globalności również wiąże się z koncentracją bogactwa.
5
– Nie wiem, czy jest z tego jakiś pożytek, czy nie. Myślę, że jest, inaczej bym nie
zaczynał – mówi Luis, koordynator projektu, Hiszpan z Madrytu, po trzydziestce,
szczupły, krótko ostrzyżony, uśmiechnięty, od kilku lat zaangażowany
w organizacji Lekarze bez Granic. W Biraulu kieruje ekipą złożoną z około
siedemdziesięciu osób, wśród których jest sześciu cudzoziemców, reszta to
Hindusi.
– Ale nie dlatego decyduję się przyjechać tutaj, spędzić rok w Indiach albo
Sudanie, albo Republice Środkowoafrykańskiej. Robię to, i większość z nas chyba
tak samo, bo nie mógłbym nie robić. Czasem zastanawiam się, czy nie wrócić
i nie podjąć pracy w jakiejś poważnej firmie w Madrycie jako ekonomista.
Zarabiałbym kupę kasy, miałbym dziewczynę, prowadziłbym przyjemne życie
i w ogóle, ale czułbym się fatalnie.
Luis dodaje jeszcze, że robi to, bo chciałby, żeby wiele spraw wyglądało na
świecie inaczej, ale nie wie, jak je zmienić, nie wie też, czy w ten sposób cokolwiek
osiągnie. Na pewno jednak gdyby nie robił nic, czułby się gorzej.
– Więc, jeśli chcesz, można powiedzieć, że robię to z czystego egoizmu, żeby
nie czuć dyskomfortu, ot i wszystko.
To misjonarze bez bogów, młodzi ludzie, którzy czują się niezręcznie z powodu
swoich przywilejów życia w Pierwszym Świecie – cóż takiego zrobiłem, żeby na to
zasłużyć? – a ostatnio szczególnie uwrażliwili się na te sprawy w związku
z kryzysem ekonomicznym i własną niepewną przyszłością, młodzi ludzie, którzy
chcieliby coś zmienić, ale nie wiedzą jak, więc tymczasem robią to, co robią.
Lekarze bez Granic są jak Legia Cudzoziemska poddana presji nowych czasów,
w pewnym sensie jej odwrotność: młodzi ludzie, którzy pragną porzucić zwykłe
życie – ale nie kryminaliści, zmuszeni do takiej decyzji – i wyjeżdżają do
najbardziej zaniedbanych krajów, nie po to jednak, żeby je okupować, lecz aby
pomagać im wyjść z rozmaitych problemów. Tworzą, podobnie jak żołnierze
Legii, odrębną, niejednorodną przestrzeń, w której ludzie pochodzący
z rozmaitych krajów żyją obok siebie, odróżniając się od ludności lokalnej. To
jakby Legia przepuszczona przez program Erasmusa – produkt nowej idei
Europy.
(Podoba mi się słowo expat – ekspatriant, tak ostatnio popularne. Mówi się, że
emigrant to człowiek biedny, który wyjeżdża do pracy w kraju bogatym,
wolontariusz zaś to bogaty, który jedzie pracować w kraju ubogim. Dla mnie
ekspatriant to ktoś, kto nie myśli w kategoriach „własnego kraju”, „ojczyzny”;
odszedł od przekonania, że „ojczyzna” jest czymś ważnym).
– Wzniosła postać ubóstwa albo uboga postać wzniosłości. I nigdy nie masz
ochoty wpłynąć na zmianę tej sytuacji?
– Na razie nie. Wymaga to tylu rzeczy, które są absolutnie poza moimi
możliwościami, do których nigdy nie dotrę, o których decyduje się na innym
poziomie, nie na moim. Ja mogę się angażować tutaj, i to robię.
Candy, pielęgniarka z ekipy pogotowia, ujmuje to bardziej dobitnie:
– Wolę nie myśleć, dlaczego dzieje się to, co się dzieje, i nie zastanawiać się, czy
jest jakieś rozwiązanie. Jeślibym sobie tym zawracała głowę, nie mogłabym robić
niczego więcej, miałabym jakby związane ręce. Żeby dalej robić to, co robię,
muszę przestać myśleć o tym, co widzę, nie analizować przyczyn, powodów.
6
Dziś czeka nas przykry obowiązek: raz w miesiącu jeden z lekarzy z organizacji
wyjeżdża dokonywać „autopsji słownych”: sprawdza – w każdym razie usiłuje
sprawdzić – co stało się z pacjentami, którzy przestali przychodzić
i prawdopodobnie zmarli.
– Zwykle są to pacjenci, którzy mieli wrócić, lecz się nie pokazali; słyszymy, że
chorowali dalej. Albo nie mamy o nich żadnej wiadomości, i to jest gorsze.
Wyjeżdżamy o ósmej, ale dopiero koło dziesiątej docieramy do pierwszej
wioski. Z włączonego w furgonetce radia płynie muzyka z Bollywoodu; to niczym
argentyński Palito Ortega, tylko dla miliarda słuchaczy. Drogi z mnóstwem dziur,
polne albo wyasfaltowane już jakiś czas temu, prowadzą od wioski do wioski, od
zwalonego mostka do przejechanej krowy. Im bardziej oddalamy się od Biraulu,
tym więcej widać ludzi; żadnego pustego zakątka. Mija nas stado bawołów
prowadzonych przez starego mężczyznę i chłopca, bengalskich pasterzy. Co roku
tysiące wędrownych pasterzy gromadzi swoje bawoły i krowy i przemierza setki
kilometrów w poszukiwaniu pastwisk, aż nadchodzi monsun i wszystko robi się
zielone, żyzne. Zanim nadejdzie, z jedzeniem jest krucho.
Do drugiej wioski dotrzeć jest trudniej. Droga jest ścieżką między zagonami;
nim dojedziemy, mijamy obozowisko największej biedoty: czarny plastik
rozciągnięty na bambusowych palach. W cieniu olbrzymiego drzewa chronią się
liczne kobiety i jedna koza. W wiosce, w której nie ma nawet dziesięciu domów,
dziadek drugiego pacjenta mówi, że nie mógł zrozumieć, co się stało: chłopczyk
umarł nagle pewnej nocy; czuł się dobrze, zaczynał nabierać ciała, ale dostał
biegunki, brzuszek miał wzdęty i – opowiada dziadek – stracił przytomność.
Wszyscy się przestraszyli i postanowili, że jak tylko wzejdzie słońce, zawiozą go
do ośrodka zdrowia; nocą nie da się wyjechać z wioski. Rano chłopiec nie żył.
Nasze kontakty są szczególne. Bogaty Zachód zapuszcza się tutaj, wysuwa jak
przylądek, na którym ziemia miesza się z morzem. Ludzie, którzy na Zachodzie
nigdy by się ze sobą nie zetknęli, tutaj się spotykają.
Chętnie dowiedziałbym się, co myślą o nas ci, którzy nas przyjmują: oto
przyjeżdżają jeepem cztery osoby, nie wiadomo skąd, żeby zajmować się
najsłabszym niemowlęciem w ich domu, najbardziej zagrożonym. Z powodów
o wiele mniej istotnych niż ten narodziły się religie. O zmierzchu wracamy do
Biraulu.
(SŁOWA PLEMIENIA)
Głód jest problemem z definicji cudzym. Nigdy nie dotyczy bezpośrednio mnie
samego. Nas – którzy, owszem, angażujemy się w obronę ekosystemu, praw
mniejszości seksualnych, wolności wypowiedzi, pokoju na Bliskim Wschodzie.
Dlaczego miałby nas obchodzić? W imię jakiej idei, jakich zasad, czyjego
cierpienia, jakiej moralności?
Jak, do diabła, możemy żyć?
– Niedopuszczalne jest natomiast, żeby nie zajmował się tym rząd. Rząd, dla
którego sprawą priorytetową nie będzie troska o to, aby żaden z obywateli kraju
nie cierpiał głodu, powinien podać się do dymisji. Tak, Mariano, do dymisji.
– Zawsze tylko rząd, rząd. To nie jest problem rządu.
– Do dymisji, Mariano. Przepraszam, nic więcej nie powiem. Muszę już iść.
– A jeśli rząd się tym nie zajmuje?
Jak, do diabła?
naturalnie że zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Gdybym w moim wieku nie
rozumiał powagi niektórych spraw, byłoby to smutne, nie? Ale trzeba też
stwierdzić, że sytuacja się poprawia. Już jest znacznie lepsza, niż była, i stale się
poprawia. To prawda, że wciąż jest na świecie zbyt wielu ludzi, którzy głodują, nie
mają dosyć jedzenia, ale wystarczy porównać to z czasem, kiedy byliśmy dziećmi;
przecież nie jest tak samo. Wiem, ciągle jest źle. Widać jednak, że demokracja,
rozwój gospodarczy jakoś sobie z tym radzą. I nic dziwnego; przecież rozsądek
zawsze w końcu zwycięży, nawet jeśli nie tak od razu. Niektórzy marudzą, że X za
dużo zarabia, a Y ma ogromny dom albo jacht, albo coś innego. Może i nie
powinni tak się tym chwalić, zgoda, czasem to razi, i w ogóle po co. Ale nie trzeba
zapominać, że jeśli ci goście mają tyle kasy, to dlatego, że przyczynili się do
powstania wielkiego bogactwa, coś wymyślili, założyli jakiś interes, fabrykę,
zrobili coś, co stworzyło wielkie bogactwo; tak, zatrzymali dla siebie lwią część,
w końcu mieli do tego prawo, ale przede wszystkim ilu ludziom dali zatrudnienie,
płacą pensję! Ilu nie miałoby co do gęby włożyć, żebrałoby na ulicy, gdyby nie
znalazł się ktoś, kto zaryzykował, założył firmę, zatrudnił ich i im płaci! Zawsze
znajdą się zawistnicy, którzy jak się komuś powiedzie i coś zarobi, to skazaliby go
przynajmniej na dożywocie. Gdyby nie ci obrotni, kochany, sytuacja wyglądałyby
o wiele gorzej, byłoby o wiele więcej głodujących, bo to właśnie tacy jak oni
Jak?
CZANDIGARH
Na następnej stacji przybywa jeszcze więcej ludzi. Kiedy wydaje się, że szpilki
już nie wciśniesz, wsiadają kolejni pasażerowie. Dobrze jest zweryfikować
słuszność swoich domniemywań, przekonać się, jak elastyczne jest ciało ludzkie
i jak wielką odporność mają mężczyźni i kobiety zaprawieni do takich warunków
od stuleci. Kolejny raz zastanawiam się, czy wolę się przystosować, czy walczyć –
jakbym miał jakiś wybór. Ja też już od jakiegoś czasu jestem zaprawiony.
– Przede wszystkim należy wrócić do nauki Mahatmy – powie mi później
Devinder Sharma.
Chciałem go poznać, bo wysłuchałem w Internecie jego przemówienia
i niektóre rzeczy mnie zainteresowały. Dlatego siedzę teraz w zatłoczonym
pociągu, dojeżdżając do Czandigarh, gdzie Sharma odzyskuje siły po przebytej
operacji wstawienia by-passa.
Przez długie godziny odczuwałem stanowczą niemożność osiągnięcia tego, co
najprostsze: absolutną niezdolność bycia przez chwilę kobietą siedzącą obok
mnie w pociągu, z białą zasłoną na pomarszczonej twarzy. To powinno być łatwe:
ona jest nikim, ja jestem nikim, nikomu nie powinno szkodzić, jeśli
zamienilibyśmy się nicościami. Ale nie. Niemożliwe. I wtedy napływa fala –
zdarza mi się to często – upokorzenia, klaustrofobicznego poczucia, że
przeżywam całe życie ograniczony do samego siebie, świadomość, że nie umiem,
nigdy nie będę umiał, myśleć tak, jak myśli ktokolwiek spośród tych siedmiu
miliardów. Że żyję w ciasnym więzieniu. Piszę, symulując ucieczkę.
W Indiach niedobrze jest, oprócz wszystkiego, być wdową. Tak było przez całe
wieki: umierał mężczyzna i Hindusi palili zwykle razem z nim jego żonę. Zwyczaj
ten nosił nazwę sati i kiedy źli kolonizatorzy angielscy, około roku 1830,
postanowili, nie szanując tradycji, zakazać go, podniósł się bunt. Jeszcze w XX
wieku zdarzały się przypadki palenia wdów, mniej lub bardziej ukrywane;
niewykluczone, że zdarzają się do tej pory. Ale nawet bez spalenia bycie wdową to
nie najlepszy los: tradycja – religia – mówi, że to karma kobiety zabiła mężczyznę,
i skazuje ją na wykluczenie. Wdowa nie może powtórnie wyjść za mąż, nie może
podjąć pracy, nic nie może. Niektóre pozostają samotne, bez środków do życia,
inne są w jeszcze gorszej sytuacji: mają rodzinę, dla której są ciężarem.
– Biedaczka, myślała, że syn będzie się nią opiekował do śmierci. Wie pan, jak
było, jak często jest nadal: to matka męża naprawdę rządzi w domu, narzuca
swoją władzę synowej, każe jej robić, co sama chce. Tak było przez długi czas.
Teraz wszystko się zmienia. Teraz coraz więcej władzy zyskują synowe.
Tak opowiadała mi w Delhi znajoma, od której pierwszy raz usłyszałem
o wdowach z Wrindawany. Przytoczyła przykład pewnej wdowy w ubogiej
chłopskiej rodzinie. Otóż w należącej do niej chacie, w której była tylko jedna
izba, mieszkało małżeństwo z trojgiem dzieci i wdowa spała na zewnątrz, żeby
nie przeszkadzać. I tak jednak przeszkadzała. Aż któregoś dnia syn oświadczył jej,
że ma spakować potrzebne rzeczy na długą podróż, ponieważ zawiezie ją, żeby
poznała Krysznę. Po czym przywiózł ją tutaj, do Wrindawany – to przywilej, móc
umrzeć tutaj – i zostawił na zawsze.
Na ulicy – idziemy chwilę razem – setki ludzi sprzedają co popadnie; małp jest
już mniej, żebracy powtarzają zwykle: Kryszna. Przechodnie dotykają łba krowy,
po czym przenoszą ręce na własną głowę; pewno chcą poznać myśli zwierzęcia.
Chwilami wzbiera we mnie fala niezgody na to wszystko, boję się, że może
wystąpić z brzegów. Coraz gorzej znoszę przesądy.
W Indiach blisko dwadzieścia lat temu zakazano wykonywania USG
prenatalnego; wiele par na tej podstawie decydowało się na to, co polityczna
poprawność nazywała „aborcją selektywną”: usunięcie płodu, jeśli była to
dziewczynka. Zakaz nie bardzo jest respektowany; w wielu prywatnych klinikach
wciąż przeprowadza się badanie. W tym jednym postęp w Indiach jest
niedościgniony: w wykorzystaniu najbardziej nowoczesnej techniki do
praktykowania najbardziej archaicznych zwyczajów. Aborcje selektywne były
kiedyś zabójstwami dokonywanymi w pierwszych dniach życia dziecka. Teraz to
bardziej czysta sprawa. W roku 1980 w całym kraju przypadało 104 chłopców
poniżej szóstego roku życia na 100 dziewczynek, w 2011 – 109, a w najbogatszych
stanach, jak Pendżab i Haryana, gdzie więcej ludzi ma dostęp do nowoczesnych
technologii, stosunek ten wynosi 125 do 100. To ta sama zasada, która w wielu
domach hinduskich, kiedy brakuje pożywienia dla wszystkich, każe zostawiać je
mężczyznom.
I nawet jest usprawiedliwienie dla tego zwyczaju: mówi się, że mężczyźni,
którzy poprzez uprawę roli dostarczają żywności, muszą się odżywiać, żeby
regenerować siły potrzebne do pracy; bez niej w ogóle nie byłoby co jeść. Logika ta
nie łagodzi brutalności tradycji: głód wydobywa na światło dzienne wiele spraw,
obnaża formy przemocy, które w innych warunkach pozostałyby nieujawnione.
Wdowy z Wrindawany są najbardziej klarownym, najdoskonalszym
produktem tego społeczeństwa. To dobry finał życia kobiet w Indiach: najpierw
pozostawały we władzy swojej rodziny, potem przeszły pod władzę rodziny męża,
nigdy nie mając żadnej autonomii ani możliwości zarabiania na życie. Kiedy
zmarł ich drugi i ostatni pan, stały się niczyje. To znaczy, owszem, należą do
boga i do śmierci – więc nie warto ich karmić.
Brzmi to okrutnie, ale przyjmujemy na ogół, że powinniśmy szanować
podobne zwyczaje, tak jak w imię odrębności kulturowej i tolerancji zgadzamy
się, by żony wyznawców islamu, skoro mogą być oglądane tylko przez mężów, nie
wychodziły na ulicę bez ciemnej tkaniny zakrywającej ciało i twarz aż po oczy.
Wielki tłok, korek pieszych, to idea, na którą nasze języki nie mają określenia;
nawet się jej nie domyślają. Chodzenie stanowi w naszych miastach czynność
absolutnie indywidualną: każdy nadaje mu rytm, jaki mu odpowiada. Tutaj
natomiast, wobec tylu przechodniów, samochodów, rowerów, motocykli, riksz,
trzeba dostosowywać się do ogólnego tempa. Dostosowywać się także i pod tym
względem: przyjąć nakaz i być gatunkiem.
Zdezelowany policyjny jeep zagradza drogę motocyklowi. Motocykl jest wielki
i niezgrabny – to jeden z chińskich motocykli, z zewnętrznymi elementami
wykonanymi z plastiku. Motocyklista krzyczy coś z tyłu, policjant mu odpowiada,
motocyklista krzyczy znowu, policjant odpowiada i cykl się powtarza. Krzyki
nasilają się. Motocyklista przyspiesza, zatrzymuje się obok okienka kierowcy
policyjnego samochodu, krzyczy jeszcze głośniej, podnosi rękę, wali w szybę. Jest
wściekły. Zawsze intrygowały mnie takie momenty, kiedy jakieś głupstwo staje
się nagle zarzewiem konfliktu, który może się okazać katastrofalny w skutkach.
Kiedy ktoś odstępuje od zwykłych zasad i poważa się na nie wiem co z powodu
sprawy, której, gdyby się zastanowił, nie uznałby nawet za godną uwagi. Zawsze
zdumiewały mnie jeszcze bardziej te tysięczne chwile, kiedy dzieje się coś
przeciwnego: kiedy coś, co cię naprawdę obchodzi, nie skłania cię do żadnej
reakcji.
Siła ideologii.
(Że nie wspomnimy, żeby się nie powtarzać, o setkach milionów głodujących).
Z czego nic – z niezgłębionych dla mnie względów – nie kłóci się z zasadą
demokracji.
Mam wrażenie, że w miejscach takich jak to wykuwają się idee, które pewnego
dnia zmienią być może wszystkie inne miejsca. Niemniej tego ranka w India
International Centre, śmiałym architektonicznie budynku z lat sześćdziesiątych –
beton i szkło, i nowoczesny optymizm – pośród parków strefy rządowej w New
Delhi, trudno jest znaleźć jakiś inny niż sarkastyczny związek między tym długim
politurowanym stołem – po dwadzieścia osób, pań i panów, po każdej stronie,
mikrofony, kamery, komputery, klimatyzacja, angielski z oksfordzkim
akcentem – a którąś z chat odwiedzanych przeze mnie tydzień wcześniej.
Panie i panowie dyskutują o tym, czy Monsanto ma prawo do własności
intelektualnej w produkcji nasion. Ktoś mówi, że nie, ponieważ Monsanto to
korporacja, a korporacja to nie człowiek, który miałby umysł zdolny do
działalności intelektualnej, i tak dalej. Anioły denerwują się na swoim łebku od
szpilki, a ja usilnie staram się uwierzyć, że wszystko to czemuś służy.
Zebraniu przewodniczy kobieta, postać bardzo znana. Kilka dni temu pewien
włoski dziennikarz pracujący teraz tutaj, przedtem zaś w Argentynie, mówił mi,
że Vandana Shiva jest swego rodzaju indyjskim odpowiednikiem argentyńskiej
działaczki Hebe de Bonafini.
– To dobrze czy źle?
– I dobrze, i źle; jest coś dobrego i coś złego w tych kobietach aktywistkach.
Zmiany niekoniecznie muszą być dobre, ale niekoniecznie muszą być złe –
argumentował, dość ogólnikowo, pewien mędrzec.
Oto miejsce, w którym krzyżują się dwie bardzo odmienne kwestie: chęć
ulepszenia, dostępnymi sobie metodami, jakości wysiewanych przez siebie roślin
dla uzyskania wyższych plonów oraz decyzja uznania tego, kto te rośliny ulepszył,
za ich właściciela. W tym momencie dyskusja przestaje dotyczyć spraw
technicznych, a sięga polityki.
To jakby postawić obok siebie rzemieślnika, który przez długą rurkę dmucha
w rozżarzoną kulę szkła, by wielkim wysiłkiem płuc, tysiącletnim sposobem
wyprodukować kielich, oraz linię produkcyjną wypluwającą dwadzieścia
kieliszków na sekundę, uporządkowanym, niezmiennym ciągiem. Wiadomo, że
kieliszek dmuchany ręcznie będzie ładniejszy, droższy, wyjątkowy. Wiadomo
również, że jeśli chcemy, aby tysiące ludzi miały kieliszki, trzeba będzie się oprzeć
na produkcji fabrycznej. Że to, co jest wytwarzane z osobistym zaangażowaniem,
może zostać nabyte przez nielicznych. Że czasem piękno leży w ilości, w tym, że
dociera do wszystkich: etyka staje się formą estetyki.
Oto przykład, jeden z wielu, obrazujący tę myśl. W zaangażowanej i odważnej
książce powstałej w związku z filmem We Feed the World (Nakarmimy świat)
austriaccy autorzy Erwin Wagenhofer i Max Annas tak piszą na temat przemysłu
produkującego żywność: „Dwie najważniejsze firmy działające na tym polu,
Pioneer i Monsanto, wspólnie usiłują doprowadzić do zaniku tradycji
wykształconych w ciągu kilku tysięcy lat uprawy roli”. Wagenhofer i Annas to
dwaj uczciwi lewicowi pisarze, krytycy dominującej kultury, którzy w przypadku
każdej innej dziedziny przyklasnęliby takim tendencjom. Napisaliby z uznaniem,
że Marks i Engels, Deleuze i Guattari, Carozo i Narizota[6] „wspólnie działają
w kierunku odrzucenia tradycji wykształconych w ciągu kilku tysięcy lat...”. Tyle
że w tym przypadku podziw zamienia się w przestrach.
Problem nie leży w zmianie modelu produkcji. Problem w tym, kto z produkcji
czerpie korzyści. Niczemu nie służy krytykowanie postępu technicznego.
Krytykować można formę, w jakiej postęp ten jest wykorzystywany przez
kontrolujące go osoby: na własny użytek, dla pomnożenia własnego bogactwa.
Sęk w tym, że postęp wydaje się powiązany z pewnym modelem ekonomicznym,
niejako właściwy dla globalistycznego kapitalizmu i tylko w tym systemie
możliwy do zrealizowania. A zatem jeśli jesteś przeciwko globalistycznemu
kapitalizmowi, jesteś przeciwko osiągnięciom technicznym. Chodzi o to, aby te
pojęcia rozdzielić. A nie wylewać dziecka z kąpielą dlatego, że się nie wie, jak
wylać wodę.
Trzeba zatem wymyślić sposób przyswojenia sobie tych nowych form: znaleźć
polityczne formy zastosowania nowych technologii z korzyścią dla mas,
ponieważ bez tych technologii wiele milionów ludzi będzie miało problemy ze
zdobyciem żywności. Jest to złożony proces polityczny, a – jak wiadomo –
ostatnio nie bardzo sobie radzimy z procesami politycznymi. Na początek można
by przekonać rządy, że nie należy uznawać nasion za własność prywatną. Można
by opracować program pozwalający drobnym rolnikom przekwalifikować się
i podjąć inną pracę albo łączyć się w spółdzielnie i w ten sposób zmieniać skalę
i sposób użytkowania ziemi, albo migrować do miast, by pracować tam
w godziwych warunkach, z gwarancją zatrudnienia i ochrony. Można by się
zastanowić, czy każde ministerstwo rolnictwa w każdym kraju Tego Innego
Świata nie mogłoby mieć swojego małego Monsanto – firmy, która
rozprowadzałaby nasiona albo organizowała gospodarstwa. Problemem jest
oczywiście spektakularne załamanie się systemów politycznych zaangażowanych
w realizację pewnych postulatów tego typu. Jeśli jednak nasza refleksja miałaby
nas zaprowadzić z powrotem do wiosek, załamanie mamy murowane już na
wstępie.
Później Tiwari mówi, że rząd nie robi nic, że bogaci i potężni nie robią nic, że
prasa właściwie nie robi nic. Chociaż czasem gazety zajmą się określonym
tematem, a wtedy władze zmuszone są podjąć jakieś działania. Rzadko to robią –
chyba że zjawi się dziennikarz albo ekipa telewizyjna. W istocie, to dziennikarz
„The Hindu” parę lat temu poruszył temat, ukazując go na arenie krajowej.
Palagummi Sainath, nazywany przez wszystkich P. Sainath, należy do ludzi,
którzy wiedzą najwięcej o chłopach, ubóstwie i głodzie w Indiach. Od wielu dni
piszę do niego, próbuję się z nim skontaktować i porozmawiać, ale jak dotąd nie
odpowiada.
Avani mówi, że tak, mieszka tu już od dłuższego czasu, ale nie wiadomo, ile
jeszcze pomieszka:
– Tutaj nigdy człowiek nie wie. Jak gdzieś idziesz, to nigdy nie wiesz, czy po
powrocie zastaniesz dom na miejscu.
To, co Avani nazywa domem, to folia rozpostarta na czterech palach. To, co
Avani nazywa miejscem, nie jest nawet dzielnicą slumsów – znajduje się nieco
niżej w skali Richtera.
– Nikt nie wie, jak to jest, jeśli tu nie pomieszkał.
Zajmujące ogromną przestrzeń slumsy Bombaju stały się sławne, kiedy film
Slumdog. Milioner z ulicy zarobił 400 milionów dolarów, zdobył osiem Oscarów
i zyskał tkliwe współczucie całej planety. Są jednak tacy, którzy nie dostąpili
przywileju mieszkania w slumsach. Najbiedniejsi spośród dziesięciu milionów
biednych w Bombaju to tak zwani pavement dwellers – mieszkańcy chodników – ci,
którzy mieszkają na ulicach, w budkach stojących w przestrzeni miejskiej: na
chodnikach, jezdniach, w rowach, na skwerach, śmietniskach. Nikt nie wie
dokładnie, ilu ich jest; niektórzy twierdzą, że 100 tysięcy, inni, że ćwierć miliona.
Przed kilkoma laty towarzyszyłem przez kilka dni Geecie,
dwudziestoparoletniej dziewczynie, która przez całe życie mieszkała na ulicy, ale
dzięki stowarzyszeniu kobiet Mahila Milan, co znaczy: Kobiety Razem,
promującemu wspólne oszczędzanie, zdołała się stamtąd wyrwać. Mahila Milan
namawia kobiety, aby oszczędzały jedną rupię dziennie, a grupa, po kilku latach
pomoże im zdobyć mieszkanie. Jedna rupia to suma śmieszna, a jednocześnie
trudna do zdobycia, lecz wiele kobiet spróbowało tej metody. Geeta, kiedy ją
poznałam, przeprowadziła się właśnie do jednopokojowego mieszkanka
w budynku socjalnym pod Bombajem.
– Jaka jest korzyść z tego, że grupę Mahila Milan tworzą wyłącznie kobiety? –
spytałem wtedy.
– Jeśli w jednej grupie są mężczyźni i kobiety, to mężczyźni decydują
o wszystkim. Ale chodzi jeszcze o jedno. Mężowie zwykle bili żony, jeśli
wychodziły z domu po zmroku. Kiedy kobiety połączyły się w Mahila Milan,
zaczęły wychodzić swobodnie. Mężczyźni na początku mieli zastrzeżenia, ale
kiedy zobaczyli, że kobiety potrafią załatwić niektóre sprawy albo wstrzymać
eksmisję, przestali protestować. I zaczęli patrzeć na nie inaczej: w końcu to
kobietom udawało się czegoś przypilnować.
– I przestali je bić?
– No, nie całkiem, ale biją mniej. Teraz, kiedy jakiś mężczyzna bije swoją żonę,
kobiety z komitetu idą do jego domu i próbują załagodzić konflikt, proszą, żeby
więcej tego nie robił. Często osiągają cel.
Avani jest chuda i niziutka, ma okrągłą twarz, lekko wyłupiaste oczy. Z powodu
takich oczu wiele kobiet indyjskich przywodzi na myśl krowy. Porusza się
z niezwykłą gracją: jak ktoś, kto się unosi pośród śmieci. Ubrana jest w zielono-
czerwone sari, przetarte od noszenia. Jej trójka dzieci, w wieku od pięciu do
dziesięciu lat, biega dookoła boso, pokrzykując. Pies biega z nimi. Dziś Avani jest
tutaj, u siebie, ponieważ od paru dni nie może znaleźć żadnej pracy.
– Czasem znajdę jakąś robotę, sprzątam po domach, ale jak ludzie dowiadują
się, że mieszkam na ulicy, to mnie odprawiają; mówią, że jesteśmy brudasy,
złodzieje.
Avani i Geeta były przyjaciółkami; ich rodzice przybyli z tej samej okolicy na
południu Indii. Razem wzrastały, dzieliły się nadziejami i obawami. Ale w wieku
szesnastu lat Avani zaszła w ciążę z sąsiadem, chłopakiem niewiele starszym od
niej. Nie miał nic przeciwko temu, żeby wziąć żonę bez posagu; widać było, że ją
kocha. Avani mówi, że był dobrym człowiekiem, że był dla niej dobry. Też było mu
trudno znaleźć pracę, ale w pewnej chwili mieli nawet nadzieję, że przestaną
mieszkać na ulicy, będą mieli jakiś dom.
– I właśnie wtedy nadszedł ten wieczór.
Zjawił się mężczyzna, nasłany przez rodzinę zainteresowaną miejscem,
w którym mieszkała Avani z mężem. Później dowiedzieli się, że ta rodzina
zapłaciła mężczyźnie chyba z 500 rupii. Był bardzo agresywny, krzyczał, że mają
się wynosić, zabrać, co mogą, i pójść sobie. Wtedy jej mąż postanowił ich bronić;
co miał zrobić. Rzucił się na tamtego z nożem i mężczyzna odszedł, ranny. Kilka
dni później przyszła do nich policja – mężczyzna zmarł.
– Policja nigdy się nie wtrąca do naszych spraw; jeśli przychodzą, to po to, żeby
nas na czymś przyłapać, nigdy żeby się nami zaopiekować. Mieliśmy jednak
pecha, ponieważ ten człowiek był ich znajomym, coś im załatwiał, i przyszli po
tego, kto go zabił.
Minęły cztery lata, odkąd zabrali męża Avani, i ciągle nie zapadł wyrok, ale nie
wygląda na to, żeby go mieli szybko wypuścić.
– I wszystko się zawaliło. Zostałam sama, zamężna, ale bez męża, bez pracy,
żona więźnia, z trojgiem dzieci. Nie wiem, co z nimi zrobić. Nie mogę ich wysłać
do szkoły, bo ich nie przyjmą. Mówią, że jak dzieci nie mają adresu zamieszkania,
to nie mogą zostać przyjęte. Więc pałętają się tutaj przez cały dzień...
Potem Avani opowie mi, że po tym, jak zabrali męża, próbowała zarabiać jako
prostytutka, ale nie wytrzymała.
– Nie mogłam, naprawdę. Chociaż można dużo zarobić. Znam wiele dziewcząt,
które to robią, i dobrze im idzie, ale ja czułam taki wstręt, że było po mnie widać;
klienci byli niezadowoleni. Niestety.
Teraz, gdy Avani nie ma pracy, ona i jej dzieci jedzą to, co znajdą w śmietniku;
czasem im wystarcza, a czasem nie. Bywa, że Avani żebrze o parę groszy, na garść
ryżu. Niemal wszyscy ludzie mieszkający na ulicy są poważnie niedożywieni:
jedzą mało i byle co. Od czasu do czasu Avani znajduje na śmietniku coś, co udaje
jej się sprzedać. Kilka miesięcy temu trafił jej się porządny telefon komórkowy
i dostała za niego 400 rupii. Czterysta rupii to 8 dolarów, a sądząc z opisu, tym
telefonem był iPhone; używany wart jest około 20 tysięcy rupii.
– Tego dnia kupiłam dzieciom trzy kawałki kurczaka. Małej trochę nie
posłużyło; całą noc bolał ją potem brzuszek.
– A teraz, wie pan, co mi się dzieje? Kiedy nie jem, mam bez przerwy zaciśnięte
zęby, zgrzytam.
Kiedy była mała i nie było co jeść, kiedy głodowali, jej rodzice mówili, że co
prawda w mieście żyje się na oczach wszystkich, ale zawsze ma się coś do
zjedzenia. Zawsze można coś znaleźć; inaczej niż na wsi, gdzie nieraz całymi
dniami nie mieli nic w ustach, gdzie dwoje dzieci jej kuzynki Madhu umarło
i lekarz powiedział, że to z choroby, ale oni wiedzieli, że to dlatego, że zbyt długo
nie dostały nic do jedzenia.
Dlatego Avani bała się, kiedy po raz pierwszy zawieziono ją na wieś. Bała się, że
tam umrze z głodu. Najadła się – było to wesele ciotki, zjadła ryżu i dhalu, i razem
zjedli jagnię – ale potem w mieście, ilekroć nie mieli nic do zjedzenia, mówiła do
matki, że znowu jest im jak na wsi.
Na co matka powtarzała zawsze:
– Naprawdę myślałaś, że zdołamy uciec?
Są pytania –
Jej dom to dwa kartony zamiast ścian, po obu stronach, z tyłu mur domu,
o który opiera się konstrukcja, a z przodu nic, ulica, miasto. Czarna folia służy za
dach, w środku są dwie drewniane prycze i kilka garnków. Na dzień Avani zabiera
dach i ściany, żeby sąsiedzi nie narzekali; wieczorem, każdego wieczoru, wznosi
dom na nowo.
– Czego oczekujesz dla swoich dzieci?
– Nie wiem, że jakoś z tego wyjdą...
– Mają szansę?
– Skoro Geecie się udało...
– Dlaczego jej się udało, a tobie nie?
Avani milknie, jakby nigdy nie zadała sobie tego pytania. Albo jakby zadawała
je sobie zbyt często.
Villamiseria.
Villa.
(Oto, jak bombastyczne słowo z danego języka stało się formą określenia tego,
co ma jedynie pokazywać pewien brak: Villa, miasto, czy mieszkaniec, villero –
ktoś, kto naprawdę nie należy do miasta.
„Zatem miasta przyszłości nie będą zbudowane ze szkła i stali – jak wyobrażały
to sobie wcześniejsze pokolenia urbanistów – lecz z suszonej cegły, słomy,
plastiku z odzysku, bloków cementu i drewnianych odpadów. Zamiast strzelać
w niebo światłami, świat miast XXI w. tonie w nędzy – to świat zanieczyszczeń,
ekskrementów i rozkładu. Miliard mieszkańców postmodernistycznych slumsów
może z zazdrością patrzeć na ruiny domów z solidnej gliny w Çatal Höyük
w Anatolii, wzniesionych 9 tys. lat temu, u zarania urbanizacji”, pisze Mike Davis
w jakże cennej książce Planet of Slums[7].
Jeśli Dharavi jest teraz tym, czym jest, to dlatego, że Biraul jest tym, czym jest.
I wszystkie im podobne miejsca, okolice. Wielkie miasta zachodnie zdążyły
osiągnąć swój punkt (nie)równowagi przed końcem tysiąclecia; od tego momentu
rozwijają się już te inne. Wzrost liczby mieszkańców spowodowany jest przede
wszystkim migracją do miast ludności wiejskiej.
Urbanizacja to skutek zmian w produkcji rolniczej, która potrzebuje coraz
mniej rąk do pracy i pozbywa się ludzi zbędnych. Ci zaś, bardzo często, przenoszą
się do miast, gdzie rozwój usług – transport, posługi domowe, sprzątanie – oraz
prymitywnego rzemiosła obiecuje wchłonięcie każdej fali taniej siły roboczej.
Czasem jest to złudzenie: wielu nie trafia w ogóle na ten rynek pracy
i wegetuje. Miasto oferuje więcej możliwości niż wieś. Wszystko wydaje się na
wyciągnięcie ręki. Często jednak to, co pozornie łatwo dostępne, jest tak
nieosiągalne, jakby znajdowało się w innym świecie. Tymczasem miraż się
utrzymuje: dach nad głową, jakie takie poczucie bezpieczeństwa, dostęp do tego,
co wyrzucają bogaci, bliskość ewentualnej pracy, szpital, podły, ale w końcu
szpital, nadzieja na szkołę dla dzieci, pozorny rozwój. Przeprowadzka do miasta
jest wyrazem największej aktywności, jaką miliony ludzi podejmują w celu
poprawy życia swojego i swojej rodziny. Często kończąc w miejscach takich jak
to.
– Mam nadzieję, że w tym domu pomieszkam dłużej – mówi R. – Jeśli tylko nie
będą go chcieli remontować.
R. wie bowiem, że jeśli zostanie przeprowadzony remont, ten kawałeczek
ziemi stanie się wart dostatecznie wiele, by ktoś przypomniał sobie, że R. nie jest
właścicielem terenu, a tylko go zasiedla.
– Dziwne, co? Chciałbym, żeby dokonano remontu, ale jeśli przyniesie to
znaczną poprawę warunków życia, będzie po mnie. Więc nie chcę, żeby za wiele
zmieniano. Marzyłbym o dużym remoncie, ale nie mogę; straciłbym wszystko.
Nie jest to w żadnej mierze sprzeczne. Zaskakujące może być tylko dla tych,
którzy myślą o Indiach liczbami serwowanymi przez Fundusz Walutowy albo
„The Economist”. Inaczej rozumuje Palagummi Sainath:
„W taki dzień jak dzisiejszy, dzień jak inne, około 50 rolników popełni
samobójstwo, a około 300 targnie się na swoje życie – zazwyczaj na jednego, który
się zabije, przypada pięciu czy sześciu, którzy podejmują próbę. To dane oficjalne,
cytowane przez rząd indyjski – zawsze zaniżone. W ten zwykły dzień około 2200
rolników porzuci ziemię i pójdzie szukać innego życia, pójdzie głodować
w jednym z wielkich miast... W ten dzień rząd Indii podaruje wielkim
korporacjom i osobom najbogatszym 12 milionów rupii w formie ulg
podatkowych.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ruchy chłopskie wywalczyły
minimalne ceny gwarantowane na produkty rolne oraz nowy podział milionów
hektarów ziemi; dochodziło wtedy do masowych walk chłopskich. W latach
dziewięćdziesiątych i w pierwszej dekadzie XXI wieku obserwujemy masowe
samobójstwa chłopskie. Z jakiego powodu owe masowe protesty przekształciły się
w masową desperację? Odpowiedź jest złożona; wszystko jest zawsze złożone –
choć nie tak znowu bardzo. To sprawa polityki. Zaczyna się od ogromnych sum
pieniędzy państwowych, które popłynęły i nadal płyną do korporacji, a których
odmawia się drobnym rolnikom. W ten sposób chłopi uzależniają się coraz
bardziej od lichwiarzy ze swoich wiosek, a także od wielkich lichwiarzy – wielkich
banków. A wszyscy ci lichwiarze chronieni są przez rząd.
Obecną postać gospodarki nazwałbym ekonomią McDonalda, ponieważ jest
taka sama wszędzie. Większość krajów świata realizuje kilka podobnych
schematów rozwoju. Jednym z nich jest wycofanie się państwa z sektorów
ważnych dla biednych. Nie jest tak, że państwo w ogóle się wycofało; państwo
stosuje interwencjonizm w większym stopniu niż kiedykolwiek – jak widać
z «pakietów stymulacyjnych» rozdzielanych po krachu 2008 roku; państwo
bardziej zdecydowanie niż kiedykolwiek stosuje zasady interwencjonizmu, jeśli
w grę wchodzi korzyść korporacji i najwyższych elit”.
Palagummi Sainath mówi to w nagraniu na youtubie. Nie zdołałem się z nim
spotkać. Wysyłałem do niego maile, proponowałem kolejne daty, ale w końcu się
nie umówiliśmy. Tak więc teraz, chociaż on mnie nie widzi, ja widzę jego.
„Co zrobili ludzie będący u władzy przez te dwadzieścia lat? Zredukowali
wszelkie wartości ludzkie do wymiany. Stwierdzili: nie przynosi to zysków, zatem
dla tych chłopów nie ma miejsca; niech się położą na ziemi i umrą. Nie stworzyli
ani jednego miejsca pracy; w sektorze publicznym ubyło 900 tysięcy miejsc pracy.
Wyrzucając ludzi z ich ziemi, zabierając im pola uprawne, nie oferują im innej
pracy. Gdzie są miejsca pracy w przemyśle dla chłopów, którym nie zapewniło się
wykształcenia, opieki zdrowotnej, niczego? Dokąd mają pójść? Popełniają
samobójstwa. W tym kraju sektorem, który rozwinął się najszybciej w ciągu
ostatnich dwudziestu lat, nie jest technologia, nie jest software – jest nierówność,
która wzrosła bardziej niż w jakimkolwiek momencie naszej historii.
W 2009 roku zajęliśmy 134 miejsce w rankingu rozwoju społecznego
przeprowadzanym przez ONZ, za wszystkimi krajami Ameryki Łacińskiej,
łącznie z Boliwią, która uznawana jest za najbiedniejszy z nich. Za Palestyną,
która nie przeżyła ani jednego dnia pokoju od sześćdziesięciu lat... Według Global
Hunger Index (Globalnego Wskaźnika Głodu), podawanego przez International
Food Policy Research Institute, IFPRI (Międzynarodowy Instytut Badawczy
Polityki Żywnościowej), jesteśmy na 67 miejscu wśród 88 krajów, wyprzedzając
Zimbabwe” – mówi Sainath. Na filmie stoi przy pulpicie mówcy – mężczyzna
około sześćdziesiątki, ubrany jest w białą koszulę i czarną kamizelkę, ma
zmierzwione siwe włosy, grube ciemne brwi, ciemne uszy. Gestykuluje żywo,
mówi głośno, podkreślając słowa ruchami rąk, podnoszeniem brwi.
„W Indiach jest 53 miliarderów. Nie milionerów; tych mamy 140 tysięcy. Nie. 53
miliarderów, co daje nam czwartą czy piątą pozycję, za Stanami Zjednoczonymi,
Rosją, Niemcami; teraz przeganiają nas Chiny. Ale tych 53 ma więcej pieniędzy
niż którakolwiek z tamtych grup miliarderów, wyłączając Amerykanów – ma
mniej więcej 341 miliardów dolarów – to jedna trzecia produktu narodowego,
wynoszącego ponad bilion dolarów. A z drugiej strony mamy 836 milionów ludzi
żyjących za mniej niż 20 rupii dziennie. Witamy w Indiach roku 2012”.
Bombaj stanowi połączenie luksusów roku 2010 oraz stanu bliskiego zapaści
z roku 1910 – wraz z nędzą każdego okresu. Che Bar & Grill znajduje się w bogatej
dzielnicy. Z zewnątrz pomalowany jest na wściekłą czerwień; podobizna Che
Guevary w berecie, wykonana według szablonu. Bogata oferta, po angielsku:
draught beer – absinthe by fountain – shots in the foot – indian & french wines – mojitos –
pizza by the slice – legendary burgers – giant hot dogs – south american specialities
(mexican, brazilian, cuban...) – I na koniec: corporate lunch, as much as you can eat: 349
+ tax.
Che Guevara not dead; sprzedaje mojitos.
1
Wymyślono sposób uzyskiwania większej wydajności – ziemi, ludzi.
Nakłania do pracy:
głód jako nieodzowne narzędzie.
Niemniej w Manifeście komunistycznym, z 1848 roku, słowo „głód” nie pojawia się
ani razu.
(Jeszcze raz: ciemnoskóry człowiek, który chce kupić kilogram prosa na targu
w Sudanie, musi za nie zapłacić cenę z Chicago. To jeden z najskuteczniejszych
mechanizmów kreowania głodu. Niemożność zjedzenia tyle, ile trzeba, bardziej
niż kiedykolwiek staje się konsekwencją działań rynku światowego, który nadaje
kierunek, koncentruje, wyklucza – stwarza głód).
Wciąż nie jest do końca jasne, co się wtedy stało na Ukrainie. W roku 1929 Józef
Stalin, wielki wódz Związku Radzieckiego, oświadczył, że ziemia powinna zostać
skolektywizowana. Kułacy – chłopi posiadający ziemię – jako wrogowie klasowi,
mieli zniknąć. Zachęcano ich, by oddawali ziemię i gospodarstwa. Większość nie
chciała. Wielu poświęciło swoje trzody: 40 milionów krów, owiec i koni zginęło
w nieopisanej hekatombie. W latach 1930–1931 ponad milion chłopów ukraińskich
zostało deportowanych na Syberię i do Azji Środkowej; nie jest znana liczba
rozstrzelanych.
W 1932 roku na wsi ukraińskiej zapanował chaos. Moskwa zdecydowała, że ci,
którzy pozostali, mają oddawać kontrybucję w zbożu; oznaczało to dla nich utratę
żywności. Wiosną tamtego roku każdego dnia umierało z głodu 25 tysięcy ludzi –
i nie wolno było o tym mówić, pod groźbą kary śmierci „za zdradę”. Lokalne
władze prosiły o przysłanie zboża; Stalin odmawiał. Patrole młodych bojowców
objeżdżały wsie, rekwirując to, co jeszcze zostało. Przywódcy mówili
bojownikom, że chłopi są kontrrewolucjonistami, którzy chcą obalić komunizm –
co nie mogło być dalekie od prawdy. Głód atakował z coraz większą siłą. Mnożyły
się przypadki kanibalizmu. Po wsiach rozwieszano plakaty oznajmujące:
„Zjadanie martwych dzieci jest obyczajem barbarzyńskim”; tych, którzy się
podobnych czynów dopuszczali albo próbowali dopuścić, również
rozstrzeliwano.
Ukraińcy nazywali ten czas Hołodomorem – mór głodowy; w Związku
Radzieckim historia nie wspominała o nim. Musiało minąć 60 lat, by stała się
możliwa próba ogarnięcia skali tragedii. Dlatego wciąż podawane są różne liczby;
w tej niewiedzy zagubiono miliony ludzi: według niektórych zginęło pięć
milionów, według innych – osiem lub dziesięć.
Relacje na temat głodu są zwykle ogólnikowe, nieścisłe; tak jest wygodniej dla
ich autorów.
Nigdy nie dowiedziałem się, jak moja prababka Gustava, matka mojego
dziadka Vicente, przeżyła tamte ostatnie dni. Nikt nie przeżył i nie mógł
opowiedzieć nam, w jaki sposób uzupełniała swoją rację 184 kilokalorii, czy miała
coś do sprzedania, żeby kupić na czarnym rynku dodatkowy kawałek chleba czy
ziemniak, czy głód bardzo dawał się jej we znaki, czy straciła nadzieję, poddała
się, rozważała samobójstwo, myślała o swoim dalekim synu, wyobrażała sobie
swoje argentyńskie wnuczki, których nie poznała, pocieszając się, że jej krew
płynie w kimś dalej. Nie miała na wszystko zbyt wiele czasu; była starą kobietą
i szybko została załadowana do pociągu, który zawiózł ją do komory gazowej
w Treblince. Tam, w ciągu kilku miesięcy, zginęło razem z nią 250 tysięcy
mieszkańców warszawskiego getta.
FAO była pierwszą strukturą ONZ mającą zapewnić wszystkim ludziom dostęp
do żywności. Jej zasady opierały się na sofizmacie mówiącym, że my wszyscy
jesteśmy razem ludzkością. „Ludzkość to idea pochodząca z epoki, kiedy ludzkość
nie istniała, kiedy istniały małe wspólnoty, w których los jednego człowieka
określał w pewien sposób los innych. Albo raczej: w których łatwo było zauważyć,
że los jednego człowieka określa w pewien sposób los innych, i troszczono się
o ten los” – napisał pewien prawie współczesny autor argentyński. – „Nie ma idei
trudniejszej do zaakceptowania: zachowanie ludzkie zawsze przeczyło tej
zasadzie, ale zachowanie to pojmowano jako błąd, wypaczenie. Najlepsze,
najpotężniejsze są te idee, których się nie da zweryfikować, a które zostają
utrwalone i uwznioślone przez swoją stałą nierealność”.
W krajach, które to prawo sformułowały, głód stał się sprawą dotyczącą innych.
Jego miejsce w dyskursie politycznym zasadza się na protekcjonalnej
życzliwości – i ewentualnie nieznacznym poczuciu winy.
To, że tylu ludzi ma co jeść każdego dnia, to cud; że tylu nie ma – to podłość.
Przez całe wieki nie było rady na głód. Głód pojawiał się, kiedy susza, powódź,
wojna, zaraza niszczyły zasoby w jakimś regionie. Najbogatsi oczywiście zawsze
mieli coś do zjedzenia, ale dla reszty nie pozostawało nic. A w dużych, bardziej
scentralizowanych państwach, w których inne rejony mogły dostarczyć
brakującego pożywienia, komunikacja była utrudniona, transport jeszcze
bardziej; wezwanie o pomoc, a potem o ratunek mogło dotrzeć po tygodniach,
miesiącach – po czasie dostatecznie długim, by tysiące czy miliony zmarły
z głodu. Uratowanie ich nie zależało od niczyjej decyzji; dosłownie nie było
w niczyjej mocy.
Teraz nakarmienie głodnych zależy wyłącznie od czyjejś woli. Jeśli są ludzie,
którzy nie mają dosyć jedzenia, którzy chorują z głodu i umierają, to dlatego, że
ci, którzy mają żywność, nie chcą jej dać: my, którzy mamy jedzenie, nie chcemy
go dać. Świat produkuje więcej żywności, niż potrzebują jego mieszkańcy.
Wszyscy wiemy, komu jedzenia brakuje. Wysłanie go może być kwestią paru
godzin.
To dlatego głód współczesny jest w pewien sposób bardziej brutalny, bardziej
okrutny niż ten sprzed stu czy tysiąca lat.
A w każdym razie o wiele więcej mówi o tym, jacy jesteśmy.
.
1
– Jeśli mi pan obieca, że niczego nie powie, to wyjawię swój sekret – mówi Amena
cichutko i rozgląda się wokół, jakby się chciała upewnić, że nikt jej nie
podsłuchuje.
Zapewniam ją, że nie powiem – komu miałbym powtarzać – więc opowiada mi,
że czasem zagotowuje wodę i wrzuca coś do garnka, kamyczek, gałązkę, tak, żeby
dzieci nie widziały.
– Dzieci wiedzą, że coś gotuję; mówię im, że trochę to potrwa, żeby się chwilkę
przespały, a potem je zbudzę. Wtedy zasypiają spokojniej.
Słucham jej; nie pytam, co mówią dzieci następnego dnia, nie pytam, jak udaje
jej się powtarzać tę sztuczkę częściej. Chyba nie chcę wiedzieć.
Kiedy go poznała, poczuła, jakby jej życie wreszcie się rozpoczynało. Hakim był
miłym, dobrym chłopakiem, bardzo wobec niej grzecznym. Do tamtej pory nikt
nie był wobec niej grzeczny. W bloku komunalnym, gdzie się wychowała, dzieci
biły się często, ale Amena raczej nie wygrywała. Kiedy niektóre zaczęły chodzić do
szkoły, znalazła się wśród tych, które nie poszły. Udało jej się tylko namówić
pewną dość leciwą ciotkę, żeby poduczyła ją trochę arabskiego. Bała się, że nie
znając tego języka, nie będzie umiała odpowiedzieć na pytania Boga, kiedy stanie
przed Nim po śmierci.
Wszystko to jednak wydało jej się bardzo odległe, nieistotne, kiedy poznała
Hakima. Amena miała czternaście lat, była ładna, szczupła, miała długie włosy –
po dwóch wizytach powiedział jej, że chciałby się z nią ożenić. Wiedziała, że ma
żonę. Zapewniał ją, że już nie spotyka się z żoną i tak czy owak ma zamiar
porzucić ją dla niej. Amena trochę się obawiała, ponieważ nie rozumiała jego
decyzji, ale tłumaczyła sobie, że ta kobieta jest widocznie zła i że wobec niej
Hakim tak by nie postąpił. Nie wiedziała, że wielu mężczyzn porzuca swoje żony,
bo nie chce ich utrzymywać. Uciekają, biorą sobie inną; myślą, że jak zaczną od
początku, coś się zupełnie odmieni. Więc powiedziała, że tak, że ona też by
chciała, ale rodzice się nie zgodzą, bo mają dla niej upatrzonego męża i nie ma
mowy o innym. Zaproponował, żeby uciekli razem; umierała z niepokoju,
z miłości, ze wzruszenia. Tak, jej życie zmieniło się na zawsze.
Udali się do domu jednej z sióstr Hakima, mieszkającej w wiosce pod Dhaką,
stolicą Bangladeszu. Tam próbowali wziąć ślub, ale poproszony o to ksiądz
odmówił udzielenia ślubu, skoro nie mieli zgody rodziców. Musieli szukać
innego, który wreszcie się zgodził. Amena była szczęśliwa.
Swoista logika.
2
– Tutaj wszystko okazuje się trudne. Bangladesz należy do trzech krajów
z największym procentem ludzi niedożywionych na świecie, a jest tak jakby nikt
sobie tego nie uświadamiał. Uświadamiają to sobie ludzie na wsi, kiedy nie mają
co jeść, ale tutaj, w Dhace, nikt o tym nie myśli.
Mówi mi to Vikki, wysoki, jasnowłosy Holender, o zaniedbanym wyglądzie –
a w tym momencie krzesło, na którym siedzę, trzęsie się dziwnie. Wszystko
trzęsie się dziwnie, jakby zadrżała podłoga. Coś takiego nie jest możliwe, szukam
więc wyjaśnienia dla swojego mylnego odczucia: mam kłopoty z utrzymaniem
równowagi, powinienem spać dłużej, z pewnością jestem przemęczony. Vikki
opowiada dalej, z przejęciem; trudno mi skupić uwagę na jego słowach. Później
podczas obiadu wszyscy komentują wstrząsy, podekscytowani. Strach nie może
być nieświadomy, musisz wiedzieć, co wzbudza twój lęk. Brak lęku wobec tego
trzęsienia uświadamia mi kolejny raz, że strach to najbardziej nieprzyjemna
forma poznania.
Coraz bardziej zazdroszczę spokoju zwierzętom – które nie wiedzą.
Bangladesz jest krajem bardzo młodym, krajem „naszych czasów”: przestał być
kolonią angielską dziesięć lat przed moim urodzeniem, lecz był Pakistanem
Wschodnim do momentu, kiedy skończyłem czternaście lat. Wtedy właśnie,
w 1971 roku, zaliczona została krótka wojna, święto, przemówienia, powstał kraj.
Żywię pewną nieufność – bezsensowną – względem młodych krajów; wydają mi
się jakby nieprawdziwe, zmyślone. Czyjaś ojczyzna nie może być młodsza niż mój
ojciec.
Niemniej takie kraje istnieją, trwają. Ostatni ich wysyp dokonał się przed
pięćdziesięcioma laty. Sytuacja Ludowej Republiki Bangladeszu należy do
najtrudniejszych: 148 tysięcy kilometrów kwadratowych – niewiele więcej niż
Wschodnia Republika Urugwaju – 160–170 milionów mieszkańców, czterdzieści
razy więcej niż Urugwaj. Mierzony liczbą ludności, Bangladesz jest siódmym
krajem świata, lecz jeśli chodzi o powierzchnię – dziewięćdziesiątym piątym. Ze
wskaźnikiem 1140 osób na kilometr kwadratowy jest najgęściej – najgęściej –
zaludnionym krajem naszego globu. Leży w delcie wielkich rzek indyjskich,
Gangesu i Brahmaputry, i jest zupełnie pozbawiony wzniesień. Prawie nie ma
terenów położonych wyżej niż dziesięć metrów nad poziom morza. Jest
nieustannie zalewany i niewykluczone, że jeśli pod wpływem ocieplenia klimatu
poziom morza podniesie się, cały kraj zamieni się w basen. Tymczasem
przypomina jedno wielkie mrowisko, mrowisko ludzi, którzy usiłują uprawiać
ryż, nie mając dostatecznie wiele ziemi. Bangladesz, z tak niewielką
powierzchnią, jest czwartym światowym producentem ryżu, ale ryżu nie
wystarcza.
Dhaka jest obrazem klęski: w Dhace nie ma oświetlenia na ulicach ani zadbanej
przestrzeni publicznej, ani widocznego publicznego porządku. Przemieszczenie
się z jednego miejsca na drugie może trwać godziny – albo nagle okazać się
niewykonalne. Klaksony, hałas, upał, kurz, zniszczona nawierzchnia ulic,
najeżdżające na człowieka samochody, budynki bliskie zawalenia, cuchnące
rzeczki i strumienie, smród, straszliwy smród, góry śmieci. Im biedniejsze jest
społeczeństwo, tym bardziej ograniczony dostęp do pewnych praktyk:
udogodnienia dostępne w Norwegii każdemu są przywilejem niewielu w Tym
Innym Świecie. Dbałość o przestrzeń publiczną – przekonanie, że istnieje
przestrzeń będąca własnością i przedmiotem troski wszystkich mieszkańców –
również jest czymś właściwym krajom bogatym. Tutaj bogaci, owszem, zajmują
i pielęgnują przestrzeń – ale starannie ogrodzoną.
Dhaka jest klęską doskonałą, a zarazem znakomitym przykładem sukcesu
miast, magnesem, który przyciąga coraz więcej ludzi, doprowadzając ich do
katastrofy. Rozwój miast Tego Innego Świata niesie w sobie ziarno klęski. Miasta
żyją w nieustającym kryzysie nadprodukcji – pragnienia, apetytu na coś, nadziei –
w mechanizmie kryzysu kapitalizmu.
Tutaj również większość przybywających kończy w ogromnych skupiskach
slumsów – w dzielnicach nędzy, w skleconych byle jak chatkach: fawela,
villamiseria, chabola, callampa, cantegril. Największe z nich, Kamrangirchar, jest
wyspą na rzece Buriganga.
Później, już na ulicy, widzę, jak Mohamed rusza swoją rikszą, w której siedzi
matka, ojciec i troje dzieci: całym ciężarem ciała napiera na lewą nogę, potem,
iście tanecznym ruchem, przenosi ciężar na prawą, i tak dwa albo trzy razy, aż
pojazd zacznie się toczyć; krople potu kapią jak diamenty albo kryształki starej
naftaliny.
3
Momtaz czuje się urażona. Wczoraj musiała zaprowadzić do szpitala
dwuletniego synka, który skaleczył się nożem w palec, strasznie krwawił, bała się,
że jej umrze, założono mu osiem szwów, ale kiedy chciała odejść, nie
wypuszczono jej, bo nie miała czym zapłacić za zabieg. Było to tysiąc taka, nieco
ponad 10 dolarów. Trzymali ją przez kilka godzin, mówi. Na jej twarzy ciągle znać
zdenerwowanie i zażenowanie. Nie pozwalali jej wyjść, była jak uwięziona,
a dzieci w domu same, nie miał kto się nimi zająć, czegoś im ugotować, ryżu już
prawie nie było, a ci ludzie trzymali ją jak więźnia. To były straszne godziny.
W końcu jakaś ciotka zdobyła pieniądze i poszła po nią. Teraz Momtaz nie wie,
jak zdoła oddać jej pieniądze:
– Za taką sumę możemy jeść przez dziesięć dni, dwa tygodnie. Nie mogę
przestać jeść na tak długo po to, żeby jej zapłacić.
Wypowiada te słowa bezbarwnym głosem, bez emocji – ale są to najsilniejsze
emocje.
– Nie wiem, co robić, jestem zrozpaczona.
Momtaz jest sama. Mąż pojechał na wieś, bo czuł się niezdrów. Zostawił jej
piętnaście kilo ryżu i obiecał, że wróci za parę dni, ale ryż już się kończy. Momtaz
nie pamięta, kiedy wyszła za mąż ani kiedy przyjechała wraz z mężem ze wsi.
Niewiele pamięta, wciąż mówi o wczorajszym nieszczęściu, o długu, o ryżu, który
się kończy. W należącym do niej pokoju wieloizbowego domu znajduje się prycza,
zajmująca całą przestrzeń, ściany są z blachy, wiszą jakieś szmaty, na podłodze
leżą luźne deski, w dachu z liści palmowych też widać dziury. Momtaz nie
pozwala dzieciom wychodzić na dwór. Siedzą przez cały dzień zamknięte na tych
sześciu metrach kwadratowych, mrocznych, cuchnących.
– Boję się, że zostaną porwane.
– Kto miałby je porwać?
– Nie wiem, słyszałam, że są ludzie, którzy porywają dzieci.
– A po co mieliby to robić?
– Nie wiem, kto to wie.
Dzieci krzyczą, płaczą, kaszlą, kręcą się po izbie. Momtaz mówi, że chciałaby
móc jeść co dzień, codziennie dawać coś do zjedzenia dzieciom, nie musieć
każdego dnia myśleć o jedzeniu. Mówi, że już się przyzwyczaiła, że głodowanie
wcale jej nie szkodzi, ale czasem robi się nerwowa. Bardzo nerwowa, mówi
cichutko, tonem usprawiedliwienia. Ma okrągłą twarz, wystraszone oczy, drobne
ciało dziewczynki.
– Sądzisz, że twoje życie będzie kiedyś lepsze?
– Nie wiem. Zobaczymy.
– A co mogłabyś zrobić, żeby było lepsze?
– Nie wiem. Teraz nic nie mogę zrobić. Ale kiedy dzieci podrosną, będę mogła
pracować i coś zarobić.
– Czy ktoś mógłby ci pomóc?
– Nie. A kto miałby pomagać?
– A rząd?
– Nie wiem, nie znam się na takich sprawach.
Liczy, że dzieci będą ją utrzymywać, jak podrosną. Oby mogły chodzić do
szkoły. Gdyby udało im się zdobyć pieniądze na podręczniki, mogliby posłać
dzieci do szkoły – wciąż ten sam problem. Wszystkie dzieci wydają się jednakowo
drobne; z powodu braku dostatecznej ilości pożywienia gorzej się rozwijają. Nie
mają żadnych perspektyw: nie urosną, na pewno niewiele będą pojmowały; przy
odrobinie szczęścia staną się niewykwalifikowaną i bardzo tanią siłą roboczą.
Chyba że...
– Chciałabym, żeby miały spokojne życie, żeby miały jakąś przyszłość.
– A ty masz spokojne życie?
– Nie.
– Czemu?
– Bo pełno w nim biedy, ciągle coś się dzieje...
Pytam ją, dlaczego musi tak żyć, czyja to wina. Momtaz patrzy na mnie, jakby
pytanie było za trudne, zbyt obcesowe, nieistotne – czy ja wiem – i nic nie
odpowiada. Jedno z dzieci dotyka jej twarzy. Momtaz odsuwa jego rękę niemal
gwałtownym ruchem.
– Moja – odpowiada.
Jej wina, ponieważ miała za dużo dzieci. Powinna się była lepiej pilnować.
Gdyby miała tylko dwoje dzieci, wszystko wyglądałoby inaczej, mówi z bólem. To
jej wina, powtarza.
Czasem wydaje się, jakby głód dotykał tylko kobiety. Gdybym był etymologiem
chętnie bym zbadał, czy mają wspólne korzenie te dwa tak popularne słowa, tak
pokrewne: – głód i kobieta, samica: hiszpańskie hambre i hembra. Albo francuskie
faim i femme czy łacińskie fames i femina. Wówczas może bym odkrył, że jest to
tylko kwestia podobieństwa brzmienia. I stwierdził, że jednak nie.
Wrażenie bierze się stąd, że główną częścią składową tej książki są kobiety –
tak jak główną częścią składową ciał ssaków – ludzi, krów, łasic – w 90
procentach, jest woda, chociaż jej nie widać. Ciało składa się z wody, tak jak czas
z przyszłości, napisał ktoś. Otóż wydaje się, jakby głód był przede wszystkim
sprawą kobiet: one stykają się z nim bliżej, czują go, gdy szykują jedzenie, cierpią
głód w swoich dzieciach, cierpią, kiedy zawożą je do szpitala, one, a nie ich
mężowie, cierpią głód, i tyle – 60 procent głodujących na świecie to kobiety.
(SŁOWA PLEMIENIA)
Jak?
Na przykład ja: jak to jest, że tego wieczoru mogę wrócić z pola bitwy, wejść
pod prysznic, przebrać się, skropić wodą kolońską i zamówić w restauracji
hotelowej pyszną kolację, a może i butelkę dobrego wina? Dlaczego mogę to robić
we wszystkie inne wieczory?
Oczywistość faktu, że nawet zrezygnowanie z tego wszystkiego nic nie pomoże
tamtym ludziom, a moje życie biegnie przecież tutaj. Że mógłbym odłożyć na bok
coś, co w końcu jest moją pracą?
Wymówka, że przynajmniej pracuję nad tą książką?
Jak, do diabła?
naprawdę chciałbym coś zrobić. Przysięgam ci, Mani, kiedy widzę tych ludzi, to
coś mnie trafia, i jak sobie pomyślę: ci biedacy wciąż żyją w strachu, że im
zabraknie jedzenia. Aż nie mogę uwierzyć, że nic nie robimy, żeby to jakoś
rozwiązać. Widziałam film dokumentalny, bardzo dobry; pokazywano wszystko
bez znieczulenia. Mani, niczego mi nie oszczędzono: to było straszne, poczułam
się okropnie, byłam wstrząśnięta i wciąż ich sobie przypominam. Właściwie
zawsze o nich myślałam – pamiętam, że mama powtarzała mi: musisz to zjeść,
córciu; jak mielibyśmy wyrzucić, skoro w Afryce są dzieci, które nie mają nic.
Więc myślałam o tych dzieciach i jadłam. Głupie, co? Po to, żebym ja zjadła to,
czego tamte dzieci nie mogły jeść, mama mówiła mi, że one nie mogą jeść, bo nie
mają co. Trafiało to do mnie, chociaż teraz widzę, że to była jej manipulacja, bo
w końcu co ma piernik do wiatraka: co ma wspólnego to, czy ja zjem, czy nie,
z tym, czy one mają, czy nie. Że niby jak ja nie zjem, to tamte dzieci będą miały
jeszcze mniej do jedzenia? Ale w rezultacie nie o to mi chodzi. Chodzi o to, że
wciąż myślę o nich i, mówię ci: chciałabym coś zrobić. Uspokaja mnie trochę to,
że wielu z nas stara się pomóc. I to nie tacy jak ja; jest jeszcze Bill Gates, Bono,
papież, ludzie, którzy coś znaczą. Nie widzisz, że papież zawsze mówi o ubogich
i że Kościół chce im pomagać? Gdyby nie tacy ludzie... Myśl o nich uspokaja mnie,
przynosi ulgę. Chociaż czasem wraca niepokój, Mani: co może, zastanawiam się,
co może zrobić dziewczyna taka jak ja, jeśli najpotężniejsi na tym świecie, jeśli
– Ja po prostu nie mogę spokojnie jeść tego wszystkiego, wiedząc, że tylu ludzi
umiera z głodu.
– Tak, to straszne.
– Ale przecież nie zostawimy, nie zmarnujemy tego. To byłoby jeszcze gorsze.
Ja, który uważałem, że głód jest czymś absolutnie nie do zniesienia (uważałem
więc, że nigdy nie nauczę się go znosić).
Jest jakieś pomieszanie win. Winę ponosimy wszyscy, ale nie w ten przewrotny
sposób, który winę wspólną rozmywa, dzieli na tak małe kawałeczki, że w końcu
żaden z nich nie ma większego znaczenia. Wszyscy jesteśmy winni, ale niektórzy
o wiele bardziej – i w tym postępie ilościowym następuje skok jakościowy. To
prawda, że ty, ja, tamci dwaj w głębi, zabieramy jedzenie, którego potrzebują
inni. Ta wina, choć poważna, nie równa się jednak w niczym winie Cargilla czy
któregoś z prezydentów jego kraju. W ogóle nie ma porównania, sam wiesz.
dobra, wiem, ale co miałbym robić. Przestać jeść? Żyć o chlebie i wodzie, żywić
się wyłącznie prosem, żeby pokazać swoje zatroskanie i swoją solidarność?
Człowieku, to też niczemu nie służy, to tylko poza. Myślę, że ostatecznie każdy
z nas powinien żyć swoim życiem, takim, jakie prowadzi, i pamiętać, że jeśli
w jakikolwiek sposób możemy pomóc tym ludziom, czy nawet jeśli
w jakikolwiek sposób możemy wpłynąć na zmianę tej sytuacji, musimy to zrobić –
trzeba jednak zadawać sobie pytanie, czemu to służy, komu, czy warto flaki
wypruwać z powodu sytuacji, która będzie się utrzymywać kto wie jak długo. Nie
warto, stary, szkoda energii. Nie pamiętasz biednego Julia, co z nim się stało? Nie,
ja uważam, że człowiek powinien zajmować się sprawami, które naprawdę mają
jakieś szanse pozytywnego rozwiązania, rozumiesz; inaczej stwierdzisz na
koniec, że masz przechlapane życie, że jesteś bezsilny, i nie będziesz dla nikogo
specjalnie użyteczny, czując się jak ostatnia szmata; trzeba więc z wielkim
namysłem wybierać sprawy, które
4
Są sprawy, od których nie sposób się uwolnić. Głód mieści się niemal w sferze
obyczajów Bangladeszu. Jego pierwszą, tradycyjną przyczyną jest zbyt mała
powierzchnia ziemi uprawnej. Wiele milionów chłopów nie posiada wcale ziemi,
wiele milionów posiada niewielkie poletka. Tylko jeden procent gospodarstw ma
więcej niż trzy hektary, 86 procent – mniej niż hektar. Nie wystarcza to, żeby
wykarmić rodzinę. Ludzie od tysięcy lat zamieszkują tereny trudne do
uprawiania, a w ciągu ostatnich stu lat eksplozja demograficzna sprawiła, że
osiedlili się nawet na najbardziej niewdzięcznych.
Ponadto rolnictwo uzależnione jest tutaj zbyt mocno od kaprysów klimatu.
Spowodowane deszczami wylewy wielkich rzek są bardzo ważne dla upraw,
jednak zbyt silne powodzie przynoszą katastrofalne skutki. Podobnie jak cyklony,
tornada, tsunami, erozja ziemi, nawet susze. Wyraźnie odczuwalne jest
pogorszenie się stanu gleby i wód podskórnych w związku z zieloną rewolucją:
w ciągu czterech dekad produkcja rolna wzrosła trzykrotnie, lecz ziemia się
wyjaławia. W jeziorach i rzekach, w których połowy dawały zatrudnienie
dziesięciu milionom ludzi, ubywa ryb z powodu zbyt intensywnej eksploatacji.
Dlatego chłopi – którzy wciąż stanowią dwóch na trzech mieszkańców
Bangladeszu – uciekają do Dhaki. Powierzchnia ziemi uprawnej zmniejsza się
o jeden procent rocznie na rzecz miast, nowi zaś mieszkańcy miast uzależniają
się coraz bardziej od cen żywności. Mimo że kraj produkuje ponad 90 procent
konsumowanej przez swoich obywateli żywności, ceny sprzężone są z globalnym
rynkiem – i stale rosną.
Z tego powodu – a także z powodu intensywnego rozwoju gospodarczego –
chociaż od przeszło dwudziestu lat o jeden procent rocznie zmniejsza się odsetek
mieszkańców ubogich, ogólna liczba biednych nie maleje; nie maleje liczba
dzieci, które głodują, które umierają.
Tutaj, gdzie biedni wydają na jedzenie ponad trzy czwarte swoich skromnych
dochodów, każda podwyżka jest strasznym ciosem; zmienia radykalnie sytuację
milionów rodzin: od „jeść” przechodzą one do „nie jeść”.
Taslima mówi, że pracuje jako pomoc domowa, ale w końcu okazuje się, że to
nieprawda. Rzekomo ma około 30 lat, ale nie jest pewna, ponieważ nie wie, kiedy
się urodziła. Jej matka, owszem, obchodziła urodziny, ale ona nie chciała:
– I po co? Co miałabym z tym zrobić?
Taslima mogłaby być starą kobietą: skóra i kości, i to smutne spojrzenie.
Urodziła się w wiosce położonej niedaleko Birmy, ale już od dawna mieszka
w Dhace. W wiosce jej ojciec uprawiał ziemię należącą do kogo innego. Matka
próbowała wiązać koniec z końcem; mieli pięcioro dzieci i nie zawsze starczało
dla nich jedzenia. Dzieci wiedziały, że lepiej nie prosić: jeśli prosiły, a nic nie było,
dostawały w skórę.
– Biedacy, twoim rodzicom musiało być bardzo ciężko – mówię.
Taslima patrzy na mnie, nie rozumiejąc. Ma w oczach tylko złość.
Taslima nigdy nie chodziła do szkoły. Była jeszcze dzieckiem, kiedy starsza
siostra zabrała ją ze sobą do Dhaki, żeby pomagała w domu. Siostra sprzątała
u ludzi, miały pokoik w wieloizbowym domu i jakoś sobie radziły. Często miały co
jeść. Kiedy Taslima skończyła czternaście lat, siostra znalazła jej męża; już była
pora. Chłopak pracował jako tragarz na dworcu autobusowym. Mówił, że
ponieważ jest głuchy, innej roboty nie znajdzie. Przyzwyczaili się jeść mało.
– A ja myślałam, że najlepsze w małżeństwie będzie to, że codziennie będę
miała coś do zjedzenia. W rezultacie było na odwrót.
Po kilku latach Taslima miała już dwie córki – i niewiele, żeby je nakarmić.
Próbowała pracować jako sprzątaczka, ale ponieważ źle jej się zrosła złamana
w dzieciństwie lewa ręka, nie miała siły. Wyrzucono ją z dwóch czy trzech miejsc,
tak że w końcu zaczęła żebrać na ulicy.
– A czemu powiedziałaś, że sprzątasz po domach?
Taslima, która do tej pory mówiła głośno i z przekonaniem, nagle cichnie,
spuszcza wzrok. W końcu mówi, że się wstydziła.
– To nieładnie, być zmuszonym do żebrania. Nie wie pan, jak chętnie
sprzątałabym u kogoś w domu. Chociaż prosić też nie jest łatwo; to ciężka praca,
nawet pan sobie nie wyobraża. Czasem ludzie coś ci dadzą, czasem nie.
W niektórych miejscach można żebrać, w innych przegania cię policja. W jednych
coś się uzbiera, w innych nie. Choćby garsteczkę ryżu, wszystko jest dobre.
Przez kilka miesięcy grzebała po śmietnikach i jakoś sobie radziła. Bywało, że
pod koniec dnia miała uzbierane 50, 100 taka – ponad dolara – a kilogram
najtańszego ryżu kosztuje 35. Trwało to jednak krótko. Jakaś rodzina zamierzała
uprawiać ziemię nad brzegiem rzeki, w miejscu, w którym ona pracowała,
i wyrzucili ją. Po tych ulicach, między rozwalającymi się albo niedokończonymi
domami, między cuchnącymi górami śmieci krążą mężczyźni i kobiety, z torbami
na plecach, żeby zgarnąć przed innymi to, co ktoś wyrzucił.
– Czasem człowiek myśli, że da radę. Ale nie daje.
Taslima zalega dwa czy trzy miesiące z opłatą czynszu; mówi, że nie pamięta
ile. Podłogę w jej izdebce tworzą poukładane byle jak nierówne deski. Ściany są
z blachy, sufit z innego kawałka blachy. Izba stoi ponad cuchnącym bajorem –
czarnym, pełnym odchodów, śmieci – wsparta na bambusowych tyczkach. Jest
takich konstrukcji więcej: cały archipelag rozwalających się bud zawieszonych
w powietrzu, nad zgniłą wodą, połączonych lichymi bambusowymi mostkami,
byle czym. Taslima mówi, że kiedy jest silny wiatr, kiedy przychodzi monsun,
wszystko się chwieje.
– Czasem, w nocy, słucham skrzypienia tyczek. Nie mogę zasnąć, nasłuchuję...
Chaty te od początku postawione są byle jak, potem się walą. Dziesięć chat,
dwa paleniska, chwiejące się mostki stoją na terenie – na bajorze – należącym do
człowieka, który dzierżawi go niejakiej pani Marfot. Przybyła ona do
Kamrangirchar 30–40 lat temu i zainstalowała się na tym śmietnisku, budując
cały labirynt domów. Pani Marfot i jej rodzina zajmują trzy z dziesięciu izb,
równie nędznych jak pozostałe. Kobieta jest stara, skarży się na wiek, biedę,
wdowią samotność, na nieustanną obawę, że właściciel ją wyrzuci, że będzie
chciał sprzedać teren, zbudować domy pod wynajem. Mówi, że nie miałaby wtedy
dokąd pójść.
– Nie wyobraża pan sobie, co znaczyło żyć przez tyle lat w niepewności, lęku, że
w każdej chwili ktoś mnie może wyrzucić. W końcu nic się takiego nie stało.
Gdybym wiedziała, nie denerwowałabym się. Ale skąd miałam wiedzieć, prawda?
– Nie wiedziała pani?
– Nie zdawałam sobie sprawy. Teraz rozumiem: to miejsce jest tak brudne, że
nikt nie będzie się nim interesował. To nas ratuje. Gdyby było choć odrobinę
lepsze, już dawno by nas wyrzucono.
Kobieta jest biedna; właściciel też, może trochę mniej. Właściciel należy do
tych, którzy zamieszkali w Kamrangirchar przed wszystkimi. Pierwotni
mieszkańcy – żyjący na marginesie społeczeństwa, handlarze szmatami, rybacy –
widząc, że przybywa tylu ludzi, skorzystali z okazji i zajęli wolne przestrzenie.
Pobudowali nędzne chaty – albo i nic nie zbudowali – wynajęli swoje domy drogo:
ubodzy dostrzegli sposobność wykorzystania innych ludzi, jeszcze uboższych.
I don’t know where I’ going, but I’m on my way, głoszą białe litery napisu na
oliwkowej koszulce chłopaka w turbanie i z brodą. Chłopak idzie, trzymając za
rękę drugiego. Ten nie ma napisu na koszulce, tylko turban.
Ulice nie mają tutaj nazw. Ulica o jakiejś nazwie też należy do tego czegoś
luksusowego, nazywanego przez nas historią.
Popatrzmy: jak spokojnie psy potrafią tutaj spać otoczone rojem much.
To spokój prowincji. Usypiający, obezwładniający. Czterdzieści stopni, skwar.
Najlżejszy powiew nie porusza liśćmi drzew – wątłych, cherlawych. Na
rozkopanej ulicy widać riksze, czasem jakiś motocykl, wóz pełen cegieł ciągnięty
przez ludzi; ludzie dźwigają na głowach piramidy plastikowych wiader albo
aluminiowych garnków. Dzieci. Mnóstwo dzieci. Biegają, podskakują, krzyczą;
zgiełk, który robią dzieci, jest częścią tego spokoju. Po jednej stronie ulicy stoją
baraki, czasem dom, hale będące ubogimi fabrykami owych wiader, garnków,
kolorowych piłek. W fabrykach pracują inne dzieci.
– No, nie spać mi tu! Abdel, do roboty!
Abdel i jego koledzy pracują po dwanaście godzin dziennie, w hali z klepiskiem
zamiast podłogi, wyciągając plastikowe koszyki z maszyny, która nie wygląda na
bardzo starą.
Są tu jeszcze trzy inne maszyny, dziesięcioro innych dzieci i młody szef, ze
srebrną subhą w ręku, wypachniony, włosy nażelowane, niejednoznaczny
uśmiech. Abdel mówi, że miał szczęście z tą pracą; nie zarabia zbyt wiele, ale już
była pora, żeby też zaczął przynosić jedzenie do domu; tata ledwo daje radę. I że
owszem, jest zmęczony, ale jeszcze ma czas pograć z kolegami, jak skończy; dość
dobrze gra w krykieta, może kiedyś zagra w telewizji – nie mówi: w dobrej
drużynie; mówi: w telewizji – że tak, wolałby robić tamto, obcinać brzeżek, a nie
wyciągać koszyki z maszyny, ale niedawno zaczął, pracuje dopiero od kilku
miesięcy, więc może kiedyś. „Tamto” zajęcie wykonuje Mohammed: siedząc
w drzwiach hali obok stosu wydobywanych z maszyny koszyków, obcina
nożykiem pozostały przy każdym plastikowy brzeżek.
– To lepsze zajęcie, tak na pewno lepsze.
– Dlaczego? Więcej płacą?
– Nie, ale niech pan popatrzy, gdzie on siedzi. Widzi przechodniów, ulicę,
słońce.
Z 35 milionów dzieci bangladeskich między piątym a czternastym rokiem życia
pracuje prawie pięć milionów. Tu, w Kamrangirchar, pracuje co drugie. Ich
rodziny nie mogą sobie pozwolić na luksus, jakim byłoby zwolnienie dzieci
z obowiązku zarabiania – a tym bardziej luksus posyłania ich do szkoły. Tu,
w Kamrangirchar, chodzi do szkoły co dziesiąte dziecko.
– Tak czy owak, jeśli mają się czegoś nauczyć, prędzej nauczą się w pracy niż
w szkole – mówi zagadnięty przeze mnie niejednoznaczny szef.
Niewiele rzeczy bulwersuje w równym stopniu spokojne sumienie Zachodu jak
praca dzieci. Ciekawe czemu. Ujmując rzecz inaczej: chętnie sprawdziłbym,
kiedy, gdzie, w jakich okolicznościach ukształtowała się idea, że dzieci mają
prawa, których nie mają ich rodzice. Jak do tego doszło, że obdarzyliśmy dzieci
prawem do produktywnego próżnowania – do edukacji, opieki społecznej,
swobody, której pozbawieni są rodzice. A nawet prawem do planów i nadziei:
zgodnie z ideą, że dzieci to jednostki, które jeszcze nie są osobami, które dopiero
się nimi staną i które w związku z tym teraz, w tej chwili, kryją w sobie możliwość
bycia kimś innym. Mają iluzoryczne prawo bycia innymi, podczas gdy rodzice
zostali już skazani – one również są skazane, ale ten aspekt budzi w nas sprzeciw.
Jest dla mnie straszne, że dzieci pracują jak muły i że dorośli pracują jak muły,
i cieszę się, że jedno z tych stwierdzeń stało się przedmiotem powszechnego
potępienia, ale nie rozumiem, dlaczego tylko jedno. Ze względu na iluzję
pierwotnej niewinności dziecka? Iluzję szczególnej bezbronności dziecka, która
zmusza nas do wzięcia go w obronę? Iluzję jego słabości?
Z jakiej racji – jakiego pomieszania racji – zgadzamy się, aby bycie dzieckiem
stanowiło odwleczenie wyroku?
Głód stanowi cząstkę ich życia. To, że czasem w ciągu dnia nie mają co jeść, że
czasem nie mają co jeść przez cały dzień, albo przez dwa, to już wiedzieli. Ale
świadomość, że to choroba, niesie dodatkową udrękę – jeśli nie mogą nic
poradzić.
– Teraz, ilekroć nie jem, myślę sobie, co też dzieje się tam we mnie w środku –
mówi Shahalla.
Oprócz głodu są jeszcze nawyki żywieniowe. Jak im powiedzieć, że te
powtarzane w kółko ubogie potrawy – ryż, czasem sos z soczewicy, sporadycznie
jakiś ochłap mięsa czy pół jajka, które jedli zawsze oni sami, ich rodzice i ich
dzieci, nie wystarczają, nie zrobią z nich silnych mężczyzn i kobiet, naprawdę
zdolnych żyć.
Shahalla mówi, że jest w potrzasku: nie może iść do pracy, bo nie ma z kim
zostawić dzieci; w Dhace nie ma rodziny – przyjechali ze wsi po tamtej powodzi,
chcieli zobaczyć, czy w Dhace nie będzie im się żyło lepiej. Ale nie. I w rezultacie
czasem mają co jeść, a czasem nie. I są dni, kiedy dzieci patrzą na nią głodne i nic
nie mówią. Shahalla ma jakieś 23 lata. I dwójkę dzieci: siedmioletnią dziewczynkę
i rocznego chłopczyka. Chłopiec nie chodzi, nie rośnie, nie ząbkuje, nie robi
niczego, czego można by oczekiwać po rocznym dziecku. A ostatnio przestał jeść.
– Zawsze jadł ryż, który mu dawałam, a teraz nie chce.
Dla wielu ludzi tutaj jedzenie i ryż, to jedno i to samo słowo. Shahalla ma
napiętą twarz, jest bardzo wychudzona. Mówi, że czuje się jak w potrzasku –
używa tego słowa – że wpadła w pułapkę.
– A tak się starałam, żeby miał ryż. I teraz okazuje się, że mu nie służy...
Dla Shahalli dzieci są najważniejsze. Teraz jest bardzo zmartwiona. Wiedziała,
że jeśli dzieci nie dostaną jeść, będzie to dla nich niedobre, ale myślała, że jak
w końcu zjedzą, to wszystko im przejdzie, a tymczasem lekarka od tych bez
Granic powiedziała jej właśnie, że to nie tak, że jeśli dzieci będą dalej nie dojadać,
zaczną się problemy później, bo nie urosną duże, nie będą zdolne do nauki.
I bardzo jest jej przykro; powinna była robić inaczej, dawać im to, czego
potrzebują, mówi. Spływa samotna łza.
Było ich wiele: czuły się obrażone albo przestraszone, albo przygnębione, kiedy
pielęgniarka mówiła im, że nie karmiły dobrze swoich dzieci, że ich dzieci są
niedożywione, że to jest choroba, że powinny im dawać produkt, który jest jakby
lekarstwem. Czuły się obrażone albo przestraszone, albo przygnębione, bo ktoś
mówił im, że nie potrafiły być matkami.
– Zawsze powtarzam pielęgniarkom, żeby uważały bardzo, w jaki sposób im to
mówią – zaznacza Astrid, Norweżka, szefowa pielęgniarek. – Przede wszystkim
żeby nie wyglądało na to, że im coś wyrzucamy. Biedne kobiety. Żeby przy tym
wszystkim nie wyszło na to, że uważamy je za winne.
6
Chyba powinienem zacząć myśleć o czymś innym. Ale nie wiem o czym, zresztą
teraz bym nie mógł. Poza tym z powodu tego wszystkiego – nędzy, niepewności,
nieustannego widma głodu – Fatema może przepracowywać swoje dwanaście
godzin dziennie, może chcieć pracować przez dwanaście godzin dziennie.
Swoisty paradoks: kobieta taka jak Fatema, dzięki temu, że pracuje jak wół – te
kobiety są potwornie eksploatowane – może pozwolić sobie na uniezależnienie
się od mężczyzny, nie musi znosić jego agresji.
Cztery dni temu Aminul Islam, robotnik z fabryki tekstylnej, został znaleziony
martwy, ze śladami tortur, na poboczu drogi na przedmieściach Dhaki.
Czterdziestoletni Islam, ojciec dwóch synów i córki, był jednym z przywódców
manifestacji, które w 2010 roku doprowadziły do podniesienia minimalnej płacy
w tym sektorze z 1600 do 3000 taka. 3000 taka to równowartość 35 dolarów.
– Tak, pamiętam awantury wokół całej sprawy i podniesienie płacy. Ale nie
słyszałam o tym zabójstwie – mówi Fatema.
Aminul Islam próbował zorganizować swoich kolegów z fabryki Shasha
Denim, jednej z wielu, które produkują ubrania noszące potem markę Nike,
Tommy Hilfiger i inne nazwy bardzo cool. Utrzymanie dotychczasowych
warunków pracy wymaga ze strony ofiar uległości: siły parapolicyjne tłumią
protesty wywołane żądaniem podniesienia głodowych pensji. Kolejne rządy
bangladeskie zgodnie i bez najmniejszych oporów likwidują opozycję
robotniczą – a „wspólnota międzynarodowa” odwraca wzrok. Porządek światowy
wymaga, aby istniały kraje takie jak Bangladesz, aby miliony robotników
pracowały za 40 dolarów miesięcznie. I to nie tylko dlatego, że produkują oni
tanie towary kupowane przez miliardy ludzi; wprowadzają również pewien ład
na mapie przemysłu obejmującej kraje od najbogatszych, w których nikt nie
pracowałby za takie pieniądze, do tych, w których owszem, ludzie tak pracują.
„Powinniśmy przenosić określony typ produkcji do krajów, w których będzie ona
bardziej dochodowa; utrzymany w ten sposób poziom zysków da nam możliwość
inwestowania w rozwój i innowacyjność”, mówił w „New York Timesie” ważny
przedsiębiorca amerykański. Oto mamy nową funkcję postępu technicznego:
usprawiedliwienie dla najbardziej brutalnego kapitalizmu. Jeśli nie
produkowalibyśmy tego wszystkiego dzięki nadmiernej eksploatacji robotników,
nie zarabialibyśmy wystarczająco dużo, aby przeprowadzać dalsze „innowacje”,
mówią nam z poważną miną kapitanowie jutra, które jest rynkiem.
– Jaki wstyd, prawda? On nas bronił, oddał życie w naszej obronie, a ja nawet
nie wiem, kto to taki.
Fatema połowę – połowę – życia spędza w pracy. Pytam ją, co myśli, kiedy
siedzi tak długie godziny nad swoją maszyną. Mówi, że myśli o dzieciach,
o potrzebnych im pieniądzach, o tym, czy uda jej się dobrze wychować dzieci.
– Myślę o takich sprawach, o kłopotach, o wszystkim, co mnie czeka.
– A masz jakieś miłe myśli?
– Tak, czasem przypominam sobie szczęśliwe chwile przeżyte z mężem.
Mówi to onieśmielona, jakby z poczuciem winy, i dodaje, że najlepsze w pracy
jest to, że nieraz może pogawędzić z koleżankami, opowiedzieć im o swoich
problemach, wysłuchać ich zmartwień; nie czuje się samotna. Ale nie zostaje
długo, bo musi wracać szybko do domu, przygotować posiłek dla dzieci. W jej
izbie jest bardzo czysto, panuje porządek: na podłodze z desek maty, w kącie dwie
półki z garnkami, ręcznik, termos.
– Jakiej muzyki lubisz słuchać?
Fatema znów mówi, jakby się usprawiedliwiała:
– Tutaj nie mogę słuchać muzyki, bo nie mam jak, nie mam radia, nic takiego.
Karol Marks wyobrażał sobie, że w społeczeństwie ludzi równych prace
konieczne do życia – te, które nie muszą przynosić wartości dodatkowej
nielicznym – będą o wiele lżejsze i w związku z tym ludzie będą mieli więcej czasu
na własne zainteresowania. Tutaj idea zajmowania się czymś dla przyjemności,
wykonywania zajęć, które nie są nastawione bezpośrednio na zaspokajanie
potrzeb, prawie nie istnieje.
W tych dniach jem w bangladeskich barach obiady złożone zawsze z ryżu, zupy
z soczewicy, nieraz kawałka kurczaka; zdarza się, że potrawa nie jest tak
pikantna, żeby wyciskać łzy z oczu. Kiedy zamawiam kilka rzeczy, płacę dwa
dolary. Oba bary, w których zwykle się żywię, są bardzo czyste, zatrudniają wiele
osób. Bieda – dla tych mniej biednych – to kupowanie tanio ludzi, wielu ludzi.
Jest to społeczeństwo służby. Jeśli kobieta, która sprząta w domu, może cię
kosztować 500 taka miesięcznie, to po co sprzątać. Jeśli człowiek, który będzie
prowadził za ciebie samochód, może cię kosztować 5000, po co prowadzić; jeśli
chłopiec, który odniesie ci zakupy, podskoczy z radości, otrzymawszy 50, po co
nosić cokolwiek. Tak właśnie działają, na co dzień, owe przepaści.
Karol Marks jakiś czas temu nazwał pewien sektor społeczeństwa
„proletariatem”: to ci, którzy nie posiadają nic poza potomstwem. Fatema patrzy
na swoją gorączkującą córeczkę, głaszcze ją.
– Najgorsze, że teraz boję się chodzić do pracy.
Pytam, czego się boi. Patrzy na mnie zdziwiona. Ognia, mówi, jakby to było
oczywiste. Warsztat, w którym pracuje, zastawiony sprzętami, duszny, pełen
materiałów i środków chemicznych, znajduje się na piątym piętrze
ośmiopiętrowego budynku, w którym każdy poziom jest małą fabryką z setką
robotnic stłoczonych przy swoich maszynach, bez powietrza. Schody są wąskie
i ciemne, cała konstrukcja byle jaka, a ponieważ powtarzają się przerwy
w dostawie prądu, na balkonach stoją generatory; jest to dodatkowy ciężar, które
te budowle ledwo dźwigają – albo którego nie mogą udźwignąć. Pożary,
zawalenia zdarzają się często. W ciągu ostatnich pięciu lat ponad tysiąc
robotników spłonęło.
– Ale nie mogę nie chodzić. Za jeden opuszczony dzień odliczają mi dwa. A jak
się spóźnię, muszę pracować, ale nie płacą mi dniówki.
Kiedy się urodziłem, w 1957 roku, byłem jednym z 2,95 miliarda ludzi. Już i tak nie
było to miłe: marzenia o niepowtarzalności rozmienione na 2 949 999 999. Teraz
jest jeszcze gorzej. Teraz jest nas przeszło dwa razy więcej: w ciągu pół wieku
liczba ludności świata podwoiła się i dalej rośnie; przekroczyła już 7 miliardów.
Przed dwoma tysiącami lat, w momencie tej tradycyjnie przyjętej cezury
skojarzonej z narodzinami żydowskiego kaznodziei, który miał tak podłe życie
i tak godną śmierć, żyło na świecie około 300 milionów ludzi, i liczba ta rosła
bardzo powoli. Potrzeba było ponad piętnastu wieków, aby się podwoiła – po
czym tempo przyspieszyło. Około 1900 roku na Ziemi żyło 1,7 miliarda ludzi,
w 1950 roku – 2,5 miliarda. Podobno 12 października 1999 roku przekroczyliśmy 6
miliardów. Prognozy mówią, że w 2050 roku będzie nas – będzie ich? – około 9
miliardów i zmienią się proporcje między kontynentami: w Azji będzie nadal
mieszkała ponad połowa ludności świata, lecz Europa, w której na początku
ubiegłego wieku mieszkała prawie jedna czwarta, skurczy się do mniej niż 7
procent. Za to zwiększy się podwójnie procentowy udział Afrykańczyków; będą
stanowili jedną piątą ludzkości.
Jest nas wielu, bardzo się rozmnożyliśmy. Historycy oceniający kwestię ze
słusznej perspektywy powiedzą, że najbardziej charakterystyczna dla naszych
czasów jest niespotykana mnogość ludzi. (Nie pozwolą sobie chyba na
Borgesowski żart: Mirrors and fatherhood are abominable, because they multiply the
number of men)[14].
Będą zastanawiać się i badać szczegółowo, jak to się dzieje, że planeta, która
przez stulecie nie mogła wykarmić 500 milionów, nagle mogła zapewnić żywność
pięciu miliardom. Jest to jedno z największych osiągnięć ludzkości.
Jest wiele przyczyn głodu. Brak żywności już do nich nie należy.
(W książce Une brève histoire de l’avenir Jacques Attali podaje przykłady takich
błędów: „Pod koniec XVI wieku wszyscy prognozowali, że pojawienie się
w Europie ruchomej czcionki drukarskiej wzmocni obie dominujące władze,
Kościół i Cesarstwo; podobnie pod koniec XVIII wieku większość analityków nie
dostrzegała w maszynie parowej nic ponad jarmarczną atrakcję, która nie zmieni
rolniczego charakteru społeczeństwa; również pod koniec XIX wieku według
przeważającej większości obserwatorów jedyną przyszłością dla elektryczności
było oświetlenie ulic”[15]).
W 1970 roku przeszło jedna czwarta ludzkości liczącej wówczas 3,7 miliarda
cierpiała głód – około 800 milionów ludzi. W tamtych latach skutki zielonej
rewolucji okazały się decydujące dla poprawy sytuacji w Azji – przede wszystkim
w Chinach i Indiach. Liczba głodujących utrzymywała się, ale przyrost
demograficzny powodował, że proporcja się zmieniała.
W 1980 roku 850 milionów niedożywionych stanowiło 21 procent ludzkości.
W 1990 – 840 milionów stanowiło 16 procent. W 1995 liczba głodujących osiągnęła
swoje minimum historyczne: znowu według oceny FAO było to 790 milionów, 14
procent ludności świata. Organizacje międzynarodowe wyrażały wielki
optymizm i zapowiadały, że batalia wytoczona głodowi dobiega końca.
Batalia ta była dla nas ważna, ponieważ ukształtowała przeświadczenie, że
świat jako całość troszczy się o świat jako całość; Organizacja Narodów
Zjednoczonych okazywała się tutaj bardzo przydatna. Chociaż dodatkowym
impulsem było rozszerzenie pierwotnych lęków Roosevelta: dopóki istniały dwa
bloki, przywódcy żadnego z nich nie chcieli dopuścić, by na ich obszarze pojawiły
się sektory ludności przeżywające kryzys; groziłoby to przechodzeniem na drugą
stronę. Zatem pożyteczne, a nawet konieczne było dopilnowanie, aby ludzie mieli
co jeść.
Nikt już prawie nie ośmielał się powiedzieć, że głód, znoszenie głodu, może być
karą jakiegoś boga, któremu ludzie nie byli dość posłuszni. Choć obowiązywało –
obowiązuje nadal? – maltuzjańskie credo: jeśli ubodzy głodują, to dlatego że
zanadto się mnożą. Co ostatecznie może i jest prawdą – tak ostatecznie, że
właściwie nic to nie wyjaśnia. Zacznijmy od początku: ci, którzy mają wiele dzieci,
to ludzie pozbawieni jakiejkolwiek pewności – żywieniowej, medycznej – że ich
dzieci przeżyją wiek niemowlęcy. Idąc dalej: jeśli ich dzieci nie otrzymują
potrzebnej żywności ani lekarstw, to nie dlatego że jest ich za dużo, lecz dlatego
że wszystko zagarnęli inni, pozostawiając ich bez „ich cząstki”.
Były też i inne powody; wiele z nich jest wciąż aktualnych. Już od
kilkudziesięciu lat pojawia się mnóstwo życzliwie nastawionych opracowań –
amerykańskich, europejskich, „międzynarodowych” – rozpoczynających się
zwykle od śmiałego stwierdzenia, że główną przyczyną głodu na świecie jest
ubóstwo. Wydaje się to logiczne, niemal oczywiste. Niemniej jest to retoryczna
mistyfikacja w czystej postaci. Można by to ewentualnie sformułować w ten
sposób: ubodzy są głodni, gdyż nie stać ich na zakup żywności, ale między
ubóstwem a głodem nie zachodzi relacja przyczynowo-skutkowa.
W rzeczywistości mają one wspólną przyczynę. Są postacią tej samej zbrodni –
kradzieży. Główną przyczyną głodu w świecie jest bogactwo: fakt, że nieliczni
zagarniają dla siebie to, czego potrzebuje wielu, w tym żywność.
Później pojawia się nurt wyjaśnień nieco bardziej złożonych: głód jest
rezultatem także innych problemów strukturalnych. „Aby zlikwidować głód,
należy podnieść poziom edukacji”, brzmi klasyczne współczesne hasło. Jest w tym
odrobina prawdy, ale... W większości biednych krajów edukacja nie pomaga
najuboższym znaleźć lepszych sposobów zarabiania na życie. Spośród ludzi
odnoszących z wykształcenia korzyść liczną grupę stanowią emigranci do
dawnych metropolii, które przyjmują ich z otwartymi ramionami. Na przykład
zatrudniają tanie pielęgniarki z Zimbabwe czy Surinamu – równocześnie
domagając się podniesienia poziomu edukacji w Zimbabwe czy Surinamie.
Bardziej rozmyta linia wyjaśnienia prowadzi do konstatacji, że rządy biednych
krajów są skorumpowane i nieuczciwie rozdzielają środki przeznaczone na
pomoc dla swoich obywateli. Są skorumpowane, kradną pieniądze. Hombres necios
que acusáis / a la mujer sin razón, / sin ver que sois la ocasión / de lo mismo que culpáis –
(Bezrozumni mężowie, którzy oskarżacie kobietę bez żadnych racji, nie widząc,
że sami jesteście oskarżeń tych powodem)[16]. Owe skorumpowane rządy
utrzymują się dzięki wsparciu tych samych rządów i organizacji zachodnich,
które zarzucają im nieuczciwość. Rządy te dostarczają im surowców i oferują
korzyści militarne – chociaż teraz przegrywają z Chińczykami, którzy mniej
narzekają i oferują te same korzyści na nieco lepszych warunkach.
A przy tym wszystkim zapominamy, jak bardzo poprawiły się warunki życia
wielu, wielu ludzi. W Londynie, na przykład – stolicy ówczesnego imperium –
w 1851 roku jedna trzecia kobiet w wieku od piętnastu do dwudziestu pięciu lat
pracowała jako służące, a jedna trzecia jako prostytutki.
To tylko przykład, jeden z wielu. Gdyby nie setki milionów głodujących,
niektórzy mogliby twierdzić, że system ten sprawdził się, że nie potrzeba innego.
I wielu tak twierdzi.
1
Drapacz chmur zbudowany w 1925 roku dla „Chicago Tribune”, w centrum
Chicago, reprezentuje pewną ideę świata. Wznosi się wysoko i nieustraszenie,
liczy więcej pięter, niż miewały ówczesne budynki, ale wejście do niego
przypomina portal gotyckiej katedry: oto tradycja jako podstawa nowoczesnej
śmiałości. I jeszcze pewien znak władzy: w fasadę gmachu wmurowane są
kamienie z innych budowli, jakby ta je połknęła – i niedokładnie przetrawiła.
Fragmenty te odzwierciedlają królestwo tego świata: Tadź Mahal, kościół Lutra,
chiński Wielki Mur, zamek Hamleta w Elsynorze, Massachusetts Hall
w Harvardzie, dom Byrona w Szwajcarii, Opactwo Westminsterskie, fort El
Álamo w Teksasie, ateński Partenon, zamek królewski w Sztokholmie, katedra
w Kolonii, paryska Notre Dame, Cytadela Dawida w Jerozolimie, Mur Berliński.
Kawałki: kęsy połknięte przez potwora. Takie kęsy utworzyły imperium
amerykańskie.
Tu, pośród tych ulic przyszli na świat ludzie, których podziwiam – albo i nie
podziwiam. Między innymi Frank Lloyd Wright, Ernest Hemingway, John Dos
Passos, Raymond Chandler, Ray Bradbury, Philip K. Dick, Edgar Rice Burroughs,
Walter Elias Disney, Orson Welles, Charlton Heston, John Belushi, Bob Fosse,
Harrison Ford, John Malkovich, Robin Williams, Vincente Minnelli, Kim Novak,
Raquel Welch, Hugh Hefner, Cindy Crawford, Oprah Winfrey, Nat King Cole,
Benny Goodman, Herbie Hancock, Patti Smith, Eliot Ness, John Dillinger,
Theodore Kaczynski alias Unabomber, Ray Kroc albo McDonald’s, George
Pullman, Milton Friedman, Jesse Jackson, Hillary Rodham Clinton – i tyle innych
firm, które przypominają, że i my jesteśmy made in USA.
– To bardzo proste, bracia, bardzo łatwe: wszystko napisane jest w tej księdze
i wystarczy poznać i zrealizować to, co mówi księga, aby mieć najlepsze życie,
jakie tylko można, tutaj i w wieczności, przez całą wieczność – wykrzykuje, stojąc
na chodniku, trzydziestoparoletnia czarnoskóra kobieta o długich prostowanych
włosach, ubrana w dżinsy i kurtkę, w wielkich okularach, z grubym tyłkiem
i wspaniałym empatycznym uśmiechem. Mówi i mówi, ale nikt nie ma ochoty jej
słuchać. Spójrzcie, chodźcie, wystarczy poznać i zrealizować, aby mieć jak
najlepsze życie...
Tu, w tym miejscu, przechodzą pospiesznie tysiące ludzi, wieje wiatr, jest
wielkie jezioro, które wydaje się morzem, dookoła zaś kwitnie kapitalizm, jeszcze
potężniejszy niż w Nowym Jorku, skoncentrowany, pulsujący pod postacią
budynków niczym pionowe zamczyska: ściany z kamienia, stali, czarnego szkła,
które kolonizują przestrzeń, dzielą ją, przeobrażają w hołd dla ich własnej potęgi.
Powietrze chroni się między tymi twierdzami; ulice szerokie, czyste, schludne,
oferują przestrzeń potrzebną, aby budynki mogły prezentować się w całej
okazałości. Nie wiem, czy istnieje wiele miejsc, w których jakiś system – idei,
władzy, interesów – ukazywałby się z równą potęgą. Chicago – centrum Chicago –
to brutalna, całkowita okupacja przestrzeni. Przez wieki było to domeną króla,
wznoszącego swój pałac czy twierdzę, i Kościoła, budującego katedrę, by
zaznaczyć, do kogo należy teren – odcisnąć na konkretnej przestrzeni znak swojej
władzy. Tutaj dziesiątki potężnych firm wypełnia przestrzeń własnymi
budynkami i wszystko ze sobą współgra.
Chicago prezentuje festiwal najlepszej architektury, jaką da się kupić za
pieniądze: czterdzieści, pięćdziesiąt budynków korporacyjnych wzniesionych
w ciągu ostatnich stu lat. Każdy z nich mógłby uchodzić za najlepszy w Buenos
Aires, dwa czy trzy mogłyby się znaleźć wśród najlepszych w Szanghaju. Tak
wygląda świat. Jeden z pierwszych projektantów miasta, Daniel Burnham,
podkreślał w 1909 roku zasadniczą ideę: „Nie należy czynić skromnych planów;
nie mają one magii koniecznej do tego, by rozgrzewać w ludziach krew”. Tu
budynki mają konieczną magię, są dostatecznie wymowne: mówią, nie
pozostawiając cienia wątpliwości, kto jest panem. Wśród tych zamczysk nie ma
budynków skromnych, nie ma sklepików chińskich imigrantów, pozostałości po
innym porządku, zaułków, śmieci – wszystko nastrojone jest na ten sam ton.
Money makes the world go round, śpiewa Liza Minnelli – której ojciec tutaj się
urodził – a Pink Floyd odpowiadają jej: Money, it’s a crime. Share it fairly, but don’t
take a slice of my pie.
Czarnoskóra kobieta bierze oddech: ciężko musi być tak gadać bez końca do
samej siebie. Wówczas biały mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu,
sześćdziesięciu lat, niedomyty, ze skołtunioną brodą, ubrany w zieloną puchową
kurtkę, bardzo znoszoną – bezdomny – podchodzi do niej i pyta, czy jest pewna,
że wystarczy poznać i zrealizować.
– Gdybym nie była pewna, chybabym nie mówiła, co?
– No tak.
Chodniki są nieskazitelnie czyste, szyby lśnią. Przechodzący mężczyźni
i kobiety mają na sobie uniformy urzędników: one kostiumik ze spódnicą albo
spodniami, obcasy, torebka, oni – ciemny garnitur i do tego jasna koszula. Biały
mężczyzna nie wydaje się zadowolony z odpowiedzi, jakiej udzieliła mu
czarnoskóra kobieta; wraca do swojego legowiska, dziesięć metrów dalej. Jego
legowisko to karton na ziemi, a na nim podarta torba, koc – brązowy albo po
prostu brudny – i plastikowy niebieski talerzyk z paroma monetami.
Umieszczony obok legowiska plakat informuje, że mężczyzna jest głodny, gdyż
nie ma pracy ani nikogo, kto dałby mu jeść. „Jestem głodny, bo nie mam pracy ani
nikogo, kto dałby mi jeść”, głosi napis na plakacie, wykonany czarnym markerem
na innym kawałku kartonu. Zdanie to nie zawiera prośby, tylko wyjaśnienie.
Chodniki są nieskazitelnie czyste, szyby lśnią i pełno jest żebraków: co 30–40
metrów na nieskazitelnie czystym chodniku, siedzi żebrak, trzech, czterech
w każdym kolejnym kwartale ulic; siedzą na nieskazitelnie czystym itd.,
z plakatami informującymi, że nie mają co jeść.
– Wszystko napisane jest w tej księdze, przyjaciele. Jeśli nie będziecie jej czytać,
iść za nią, będzie to tylko wasza wina. Będzie to tylko wasza wina, przyjaciele –
wykrzykuje czarnoskóra kobieta.
Nie brakowało tutaj bohaterów. Przez długie lata nazwa Chicago miała dla
mnie dwa znaczenia: miejsce, w którym Al Capone i jego ludzie zabijali
prymitywnymi karabinami w filmach oglądanych przeze mnie na czarno-białym
ekranie – choć kolorowych, oraz miasto, w którym tysiące robotników rozpoczęło
walkę o ośmiogodzinny dzień pracy, a w 1886 roku czterech zostało za to
powieszonych. Męczennicy z Chicago stali się klasycznymi postaciami ruchów
robotniczych; z ich to powodu 1 maja zaczął być obchodzony jako Dzień Pracy
w całym niemal świecie – poza oczywiście Stanami Zjednoczonymi.
Trzydzieści osiem lat wcześniej, w roku 1848, podczas gdy Karol Marks
publikował w Londynie po niemiecku swój Manifest komunistyczny, a Europa
buntowała się przeciw kilku monarchiom, tu, w Chicago, pełni entuzjazmu
kapitaliści dostrzegli w tym zawirowaniu wielką szansę na zrobienie interesu.
W owym roku został otwarty w Chicago kanał rzeczny, a także pierwsza linia
kolejowa mająca połączyć miasto z wybrzeżem i zamienić je w wielki północny
ośrodek handlu mięsem i zbożem. W tym samym roku udało się skonstruować
podnośniki zbożowe na parę – użyteczne urządzenia, które pozwoliły na budowę
spichlerzy niespotykanych dotąd rozmiarów; otwarto także salę, w której rolnicy
sprzedający swoje produkty oraz kupcy mogli się spotykać na negocjacje: Chicago
Board of Trade, poprzednika Chicago Mercantile Exchange, inaczej mówiąc, targ,
na którym decyduje się o cenach zboża na świecie.
– Dzień dobry.
Wita mnie Leslie, uśmiechnięty szeroko, w intensywnie różowej marynarce.
Leslie – tak go nazwijmy – jest przedstawicielem jednego z czterech czy pięciu
największych przedsiębiorstw zbożowych na świecie, firmy obracającej
dziesiątkami miliardów dolarów rocznie. Pokaże mi Giełdę, pod warunkiem że
nie ujawnię jego nazwiska ani nazwy firmy. Leslie – tak go nazwijmy –
spostrzega, że patrzę na niego dziwnie, wyjaśnia więc, że kolor marynarki jest,
jakby to ująć, akcydentalny:
– Mamy miesiąc świadomości społecznej na temat raka piersi; nosimy takie
marynarki, żeby ludziom o tej sprawie przypominać.
Mówi, że to dobra sprawa i że zawsze dobrze jest angażować się w dobre
sprawy. Potem zaprasza do środka, mamy wiele do obejrzenia; Giełda to cały
świat, mówi, cały świat.
– To świat rządzący się własnymi prawami. W pierwszej chwili mogą się one
wydawać dziwne, trudne, jakby zależało nam na tym, żeby ludzie z zewnątrz nie
zorientowali się, co się dzieje, w środku. Ale będę ci je objaśniał dopóty, dopóki
nie zrozumiesz – mówi. Grozi.
„Parkiet” – tak się to nazywa – Giełdy w Chicago ma ponad pięć tysięcy metrów
kwadratowych: pół hektara dla negocjujących ludzi, komputerów, tablic
elektronicznych. Parkiet Giełdy w Chicago przywodzi na myśl katedrę: jest to
wielka, nieznacznie zaokrąglona nawa o bardzo wysokim sklepieniu, a dokładnie
pod sklepieniem, na samej górze, w miejscu, w którym powinny być umieszczone
witraże przedstawiające świętych, znajduje się tablica świetlna: tysiące cyfr
migających na wyświetlaczu z zielonych, czerwonych i żółtych diod, notowania,
obrót, wzrosty i spadki, straty i zyski – zmysł kupiecki obrócony w cyfry, które
zmieniają się bez przerwy.
Niżej Parkiet Giełdy w Chicago podzielony jest na tak zwane pits, boksy mające
różne funkcje: jest pit kukurydzy, pszenicy, różnych odmian kukurydzy, odmian
pszenicy, oleju sojowego, mąki sojowej. Każdy pit to okrąg o średnicy dziesięciu
metrów, otoczony trzema rzędami stopni. W środku stoi ze trzydziestu,
czterdziestu mężczyzn, wielu w różowych marynarkach; wydają się znudzeni:
jedni spoglądają na przywieszony do paska ekranik, inni czytają gazetę, czasem
któryś gapi się na włosy sąsiada, jego ubranie, inny na czubki swoich
wyglansowanych butów, wielu patrzy pod sufit, na cyfry na tabeli albo na ekrany
tabletów, wyświetlających jeszcze więcej cyfr, więcej notowań – aż nagle ktoś
wykrzykuje coś, czego absolutnie nie mogę zrozumieć, i wszyscy się budzą.
Krzyczą i patrzą na siebie: kurnik bez kur, kogut czystej krwi, tresowany, ale
kogut. Wystawiają książeczki czekowe, pokazują coś sobie rękami, pokazują na
palcach, rzucają okiem nerwowo na ekraniki przy paskach, na cyfry pod sufitem.
Przez minutę czy dwie wszyscy gdaczą, wymachują rękami, gestykulują, po czym
równie szybko, jak się zaczęło, całe to ożywienie katatonicznie zamiera.
– Wszystko ma tutaj swój sens. W każdym razie chcemy w to wierzyć.
Leslie – tak go nazwijmy – tłumaczy mi, że ruchy dłoni: dłoń otwarta albo
zwrócona grzbietem do góry, palce złączone albo rozłączone, dłoń na wysokości
piersi albo blisko twarzy, mówią o chęci kupna albo sprzedaży, o ilości, cenie;
ponoć to dla nich zrozumiałe.
– Na ogół jednak wyglądają na znudzonych.
– Bo teraz prawie wszystko załatwiane jest na ekranach. Jeszcze parę lat temu
bywały dni, że nie sposób się było przecisnąć, tyle ludzi się tu kręciło.
Teraz można się przecisnąć. Wybuchająca co trochę wrzawa kogutów
przypomina prehistorycznego stwora, który odzywa się raz po raz, sławiąc
chwalebną przeszłość. Wszystko wydaje się robione jakby na siłę, nieco nie na
miejscu; tak prowadzone były interesy jeszcze jakieś dziesięć, piętnaście lat temu.
Teraz stanowi to tylko margines. Większość działań – 85 procent, ale liczba ta
wzrasta – dokonywanych jest gdzie indziej, nie w jakimś konkretnym miejscu,
tylko na ekranach komputerów na całym świecie, w najodleglejszych zakątkach.
Chicago nie jest już sobą. Jest kolejną zglobalizowaną abstrakcją.
2
„Historia żywności przybrała przykry obrót w roku 1991, w chwili kiedy nikt się
nad tym specjalnie nie zastanawiał. Był to rok, w którym Goldman Sachs uznał, że
chleb nasz powszedni może stanowić znakomitą inwestycję.
Rolnictwo, oparte na rytmie skiby i ziarna, nigdy wcześniej nie przyciągnęło
uwagi bankierów z Wall Street, dla których źródłem bogactwa nie była sprzedaż
realnych dóbr, na przykład pszenicy czy chleba, lecz manipulacja ulotnymi
pojęciami, takimi jak ryzyko albo dług zabezpieczający. W roku 1991 wszystko, co
mogło zostać przeobrażone w abstrakcję finansową, zdążyło już przejść przez ich
ręce. Nietknięta pozostawała dziedzina żywności. I oto analitycy banku Goldman
Sachs ze zwykłą sobie sumiennością i dokładnością zajęli się przekształcaniem
żywności w pojęcie. Wybrali osiemnaście produktów, które mogły się stać
towarami, i przygotowali eliksir finansowy obejmujący krowy, świnie, kawę,
kakao, kukurydzę tudzież parę odmian pszenicy. Ocenili wartość inwestycji
poszczególnych elementów, pomieszali i poskładali części, redukując coś, co było
złożonym zbiorem realnych obiektów, w formułę matematyczną możliwą do
wyrażenia jedną liczbą: Goldman Sachs Commodity Index. Po czym wystawili
akcje tego wskaźnika.
Jak zwykle, produkt wypromowany przez Goldmana chwycił. Ceny surowców
zaczęły rosnąć, najpierw wolno, potem szybciej. Wówczas więcej ludzi postawiło
pieniądze na Goldman Index, inni bankierzy spostrzegli to i stworzyli własne
indeksy produktów żywnościowych dla własnych klientów. Inwestorzy
z satysfakcją obserwowali wzrost akcji, jednak rosnące ceny śniadań, obiadów
i kolacji absolutnie nie poprawiły warunków życia nas wszystkich, którzy
próbujemy się wyżywić. Fundusze na rynku surowców zaczęły sprawiać
problemy”.
Taki był początek słynnego artykułu zatytułowanego The Food Bubble: How Wall
Street starved millions and got away with it, opublikowanego w 2010 roku
w „Harper’s” przez Fredericka Kaufmana.
Ciekawe: ci, którzy pracują w ramach rynku, którzy pieją z zachwytu na jego
temat, którzy dzięki rynkowi żyją w takim dostatku, mają na co dzień do
czynienia z jego błędami. I nikt z tych ludzi nie powie – popijając swoją whisky
w barze, pisząc artykuły do „The Economist”, dając wykłady w szkołach biznesu:
najlepsze w wolnym rynku jest to, że zawsze się myli.
Błąd rynku jest bowiem warunkiem dokonywania interesów. Gdyby nie
pomyłka, gdyby przewidywana soja z września 2014, której cena została dziś rano
ustalona na 500 dolarów, kosztowała we wrześniu 2014 również 500, ta świątynia
byłaby pusta, nie dałoby się robić na tym wszystkim interesów. Nikt tego nie
przyzna. Będzie się śpiewać hymny pochwalne na cześć Rynku, głosić Słowo
o nim, przekonywać, że Rynek jest lekarstwem na wszelkie zło.
Żyć z jego błędów.
3
Przeobrażenie żywności w przedmiot spekulacji finansowych dokonało się
dwadzieścia lat temu. Nikt jednak właściwie tego nie zauważał aż do roku 2008.
Wtedy właśnie wielka bankowość przeżyła coś, co wielu uznało za autentyczne
trzęsienie ziemi: kryzys, który objął jednocześnie akcje, hipoteki, handel
międzynarodowy. Wszystko się waliło, pieniądz nie miał się gdzie podziać, dokąd
pójść. Po dniach niepewności wiele kapitałów schroniło się pod skrzydła
instytucji, która wydawała się najbardziej przyjazna: Giełdy w Chicago i jej
surowców. W roku 2003 inwestycje w produkty żywnościowe wynosiły około 13
miliardów dolarów; w 2008 osiągnęły wysokość 317 miliardów – to niemal 25 razy
więcej pieniędzy, 25 razy większy popyt. Ceny oczywiście wystrzeliły w górę.
(W roku 2012 Komisja Europejska uznała niektóre z tych argumentów. Kilka lat
wcześniej przyjęła założenie, że przed rokiem 2020 wszystkie środki transportu
na kontynencie powinny w 10 procentach wykorzystywać biopaliwo. Wobec
krytyki organizacji pozarządowych oraz partii, zarzucających jej odbieranie
pożywienia ubogim, ustaliła, że połowa tego paliwa ma pochodzić z drewna,
paszy roślinnej, odpadów rolniczych, słomy, wodorostów – czegoś, co nie może
stanowić pożywienia.
Od połowy ubiegłej dekady wielką nadzieją białych była „druga generacja
biopaliw”, produkowanych z roślin niejadalnych; miało to spowodować obniżenie
cen zboża i rozwiązać konflikt między kierowcami a konsumentami. Zakładano,
że technologia produkcji będzie w tym przypadku bardziej skomplikowana
i droższa, ale uznano, że warto. W ostatnim kwartale 2007 roku światowe
nakłady na rozwój tych produktów osiągnęły sumę 7,6 biliona dolarów.
Zaangażowały się w to nawet wielkie przedsiębiorstwa naftowe jak BP czy Shell.
Wysiłki nie przyniosły spodziewanych rezultatów. W pierwszym kwartale
2013 roku nakłady spadły do 57 milionów, niewiele ponad zero.
Wydaje się czymś przerażającym, że produkcja roślin przeznaczonych dla
transportu rywalizuje z produkcją roślin do spożycia – i chyba rzeczywiście jest to
przerażające. Zawsze tak było. Przez tysiąclecia wiele ziemi wykorzystywano
z myślą o nakarmieniu zwierząt jucznych i wierzchowych. Jeszcze na początku
XX wieku Stany Zjednoczone przeznaczały jedną czwartą swojej ziemi uprawnej
na wykarmienie koni. Dopiero w ciągu ostatnich stu lat, wraz z masowym
użyciem ropy naftowej, produkcja rolna mogła się niemal całkowicie skupić na
żywności – i to był prawdopodobnie jeden z powodów spadku jej cen. Teraz,
wydaje się, okres ten jest zamknięty i pewne sprawy wracają do poprzedniego
stanu).
4
Przemówienie tego nieumiejącego przemawiać człowieka stało się jak zawsze
sławne z powodu jego licznych niezręczności: „350 milionów ludzi w Indiach
może być zakwalifikowanych do klasy średniej. To więcej, niż liczy Ameryka.
Klasa średnia w tym kraju jest liczniejsza niż cała nasza ludność. A kiedy ktoś
zaczyna zarabiać, zaczyna domagać się lepszego pożywienia, lepszego jedzenia.
Rośnie wówczas popyt, to zaś powoduje wzrost cen”, powiedział George W. Bush
w maju 2008 roku, w samym środku kryzysu. Sądzi się zwykle, że kolejną
przyczyną zwyżkowania cen żywności jest zwiększenie siły nabywczej milionów
Hindusów i Chińczyków; w krajach tych znacznie ożywia się konsumpcja i popyt
na artykuły żywnościowe.
To prawda, pod warunkiem że doda się pewne uwagi.
Na czym polega dowcip: ponieważ jest więcej ludzi, którzy mogą jeść i którzy
zaczynają istnieć na rynku, popyt rośnie. Skoro popyt rośnie, rosną ceny i ci,
którzy zamierzali istnieć na rynku, znów są poza nim. A z nimi inni – albo bez
nich.
Wzrost cen miał oczywiście także inne przyczyny. Rodzili się ludzie i popyt
światowy wzrastał w zwykłym tempie: 220 tysięcy nowych gąb do jedzenia
każdego dnia, 80 milionów na rok, większość w Tym Innym Świecie. Tak jednak
działo się przez wszystkie lata, niewiele zmieniając w ogólnej sytuacji. Nie
docierał żaden sygnał o zmniejszeniu podaży. W roku 2008 Stany Zjednoczone
miały jedne z największych zbiorów pszenicy w historii. Urodzaj był tak wielki, że
po okresie sprzedaży departament rolnictwa rządu federalnego poinformował, że
farmerzy trzymają jeszcze 18 milionów ton pszenicy. Padł absolutny rekord.
Podczas gdy ceny rosły i rozszerzał się głód, gromadzono zboże w spichlerzach
środkowego zachodu USA. Albo sprzedawano je dla zwierząt, co się zwracało.
Ceny rosły, głód był coraz większy, ale tego roku w samych Stanach
Zjednoczonych sprzedano 55 milionów ton pszenicy na tuczenie zwierząt.
Tymczasem w roku 2008 dały się odczuć efekty błędnego koła: ponieważ
produkcja żywności rosła, rządy niektórych krajów – Indii, Chin, Filipin,
Wietnamu, Ukrainy, Rosji, Argentyny, Indonezji – ograniczyły eksport, chcąc
kontrolować ceny lokalne. Podaż żywności spadła, a jej ceny wzrosły.
Większość państw nie miała dostatecznych narzędzi, żeby panować nad
cenami wewnętrznymi, coraz bardziej powiązanymi z rynkiem światowym,
a znalazła się w tej sytuacji z różnych powodów: między innymi w związku
z redukcją rezerw żywnościowych.
Wiemy, że podstawowe produkty żywnościowe są nie tylko towarem;
w różnych sytuacjach stają się jednym z najpotężniejszych środków działania
politycznego. Dlatego przez tysiąclecia rządzący starali się trzymać zapasy.
Jeszcze w czasach przed faraonem, którego przychylność Żyd Józef pozyskał
dzięki freudowskiej sztuczce, kontrolować spichrze znaczyło kontrolować
społeczeństwo: pomagać w czasach niedostatku i panować nad cenami w każdym
innym okresie. Na początku obecnego stulecia wiele z tych spichrzów było jednak
pustych.
Z jednej strony niektóre bogate państwa doszły do przekonania, że w dobie
rozwiniętego transportu i globalnego rynku trzymanie wielkich rezerw nie ma
już sensu. Wystarczyło mieć pieniądze: jeśli brakowało, kupowało się –
i otrzymywało w ciągu kilku dni. Kraje ubogie natomiast przestały pilnować
rezerw, gdyż w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Międzynarodowy
Fundusz Walutowy oraz Bank Światowy nakazały im powstrzymać się od
interweniowania na własnych rynkach – aby „nie została zakłócona swobodna gra
podaży i popytu” – czyli, innymi słowy, zapomnieć o obowiązku zajmowania się
swoimi ubogimi.
Owego 6 kwietnia 2008 roku tysiące robotników oraz ludzi bez pracy
manifestowało na przedmieściach Kairu przeciwko podwyżkom cen chleba –
żądając jedzenia. Egipt jest największym importerem pszenicy na świecie;
produkuje zaledwie połowę swego zapotrzebowania. W ciągu niecałych trzech lat
cena chleba – podstawowego pożywienia 40 milionów biednych w tym kraju –
wzrosła pięciokrotnie. Tego dnia i w ciągu kilku następnych policja egipska
zatrzymała, zastrzeliła, zabiła wielu manifestantów. W końcu rząd ustąpił
i nakazał wojsku, żeby zajęło się produkcją i dystrybucją chleba dla najbardziej
potrzebujących.
Mógł to być pojedynczy epizod. Ale w Wagadugu, stolicy Burkina Faso, dwa
tygodnie wcześniej zdarzyło się coś podobnego i dopiero interwencja wojska
stłumiła rozruchy. W Dhace tysiące ludzi rabowało i paliło co popadnie
w proteście przeciwko podwyżkom cen ryżu – który na Giełdzie w Chicago wart
był tysiąc dolarów za tonę, podczas gdy pięć lat wcześniej kosztował 195.
W indyjskim Bengalu tłumy paliły sklepy z żywnością subsydiowaną przez rząd,
ponieważ ich właściciele chcieli sprzedawać ją po cenach czarnorynkowych.
W Port-au-Prince na Haiti zamieszki głodowe zmusiły premiera do ustąpienia,
a w Duali, w Kamerunie, protest taksówkarzy przerodził się w wielkie rozruchy –
skierowane przeciwko podwyżkom cen żywności – podczas których zginęło
dwadzieścia osób. Do podobnych wydarzeń doszło w Dakarze w Senegalu,
w Abidżanie na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w Maputo w Mozambiku, w Jemenie,
Pakistanie, Etiopii, Indiach, Indonezji, na Filipinach, w Meksyku, Tadżykistanie,
Brazylii. W tych i wielu innych miejscach tysiące ludzi walczyło z żołnierzami
i policjantami, broniąc swojego prawa do tego, żeby co dzień mieć coś do
zjedzenia.
Miliard głodujących.
Może kiedyś rok 2008 będzie uważany za punkt graniczny: moment, w którym
zaczęły się znowu zamieszki głodowe.
„Żywność to nowe złoto”, napisał wówczas dziennikarz „Washington Post”,
i sformułowanie chwyciło: chodziło przede wszystkim o to, że z dobra
konsumpcyjnego stała się ona obiektem podlegającym tezauryzacji i spekulacji –
i to nie byle jakim, bo jego cena wzrosła w ostatnich latach najbardziej.
Dla wielu oznaczało to, że nie będą mieli co jeść.
5
Później, podczas lunchu w barze sałatkowym Giełdy, Leslie – tak go nazwijmy –
opowie mi o swoim życiu z właściwą przede wszystkim Amerykanom szczerością:
rodzice emigranci, marzenie, by wyrosnąć na prawdziwego Amerykanina,
wahania, chęć zajęcia się czymś, co naprawdę przyniesie pieniądze – co pozwoli
być prawdziwym Amerykaninem. Ale też i rozczarowanie wobec sposobu
funkcjonowania wielkich korporacji, krytyczna ocena ich nastawienia na
bezwarunkowy interes, złość z powodu buty, z jaką rząd stara się forsować
własne decyzje, gniew raczej niż odczucie dyskomfortu – niekomfortowe
u człowieka, którego zawód polega na realizowaniu tych decyzji.
– Nie opisuj mnie, proszę. Nie żebym miał jakieś zastrzeżenia, ale wolałbym,
żeby mnie nie rozpoznano – mówi przy deserze, z lekkim skrępowaniem.
Koncerny ABCD nie afiszują się specjalnie ze swoją działalnością. Kiedy oferują
jakiś produkt masowy, posługują się zwykle wymyślonymi nazwami. Ale wśród
wielkich graczy na rynku żywnościowym są też znane marki: McDonald’s, Pizza
Hut, Kraft, Nestlé, General Mills, Nabisco. Kupują, sprzedają, zaopatrują się,
spekulują – nie ma bowiem formy zarabiania pieniędzy, która by ich nie
interesowała.
Kryzys żywnościowy 2008 roku zakończył się obniżką cen, ponieważ przybrał
rozmiary globalne i spowodował jakby globalną recesję. Dwa lata później ceny
wzrosły jednak ponownie, wracając do poprzedniego poziomu. Być może
najbardziej spektakularnym – tak: spektakularnym – skutkiem owego kryzysu
głodowego było to, co jakiś bystry publicysta nazwał Arabską Wiosną.
Podwyżka cen żywności nie była jedyną przyczyną wybuchu, ale miała
decydujące znaczenie. Kiedy Bouazizi zmarł, 4 stycznia 2011 roku, wielu młodych
ludzi podjęło jego protest i zaangażowało się w walkę. Śmierć mężczyzny
zaogniła sytuację w kraju: w ciągu dziesięciu dni zginęło 350 osób. Prezydent Zajn
al-Abidin ibn Ali, rządzący Tunezją przez 23 lata, zbiegł. Zaczęła się wiosna.
W ciągu następnych miesięcy upadło kilka rządów starej daty: Mubarak
w Egipcie, Kaddafi w Libii, Salih w Jemenie, Al-Ahmad as-Sabah w Kuwejcie, Rifai
w Jordanii.
„Kryzys żywnościowy 2011 roku jest sprawą realną i może spowodować kolejne
rozruchy głodowe i rewolucje polityczne. Kto wie: może powstania, które
doprowadziły do obalenia owych dyktatorów, nie są końcem historii, lecz jej
początkiem? Trzeba przygotować się na nową epokę, w której niedobór żywności
będzie coraz mocniej wpływał na politykę globalną”, napisał w październiku
2012 roku poważny analityk Lester R. Brown w poważnym czasopiśmie
amerykańskim „Foreign Affairs”.
Kto zrozumie, w jaki sposób i dlaczego to, co wydawało się spokojne, wybucha?
Jak to się dzieje, że epizod, który mógł nie wyjść poza łamy lokalnych gazet,
powoduje rebelię w całym regionie? Dlaczego dochodzi do tych zamieszek, co jest
ich przyczyną?
Kto by to wiedział, wiedziałby wiele.
„Teraz zaopatrzenie świata w żywność nie tylko musi się zmagać z problemem
mniejszej podaży realnego zboża i większego na nie popytu; dochodzi jeszcze
fakt, że finansiści zbudowali system sztucznie podbijający cenę zboża, które ma
być zebrane. W rezultacie hipotetyczna pszenica określa przyszłą cenę zboża,
jako że graczy giełdowych, którzy kiedyś stanowili jedną piątą uczestników
rynku, jest teraz cztery razy więcej niż realnych kupców i sprzedawców. Dziś
bankierzy i gracze zajmują najwyższe miejsce w łańcuchu żywnościowym: są
mięsożercami w systemie, którzy zjadają wszystko, co jest poniżej”, napisał
Frederick Kaufman.
(SŁOWA PLEMIENIA)
Buddyści tajlandzcy nie mogą tłuc jajek; religia im tego zabrania. Bogaci
buddyści każą to robić służącym. W ten sposób bogaci nie ponoszą winy, bo tego
nie zrobili, a biedni też nie – ponieważ musieli słuchać swoich panów.
Świat – mówił ktoś – jest czasem jak jajko, które zawsze tłucze ktoś inny.
Jednoczesność – nawał.
Gdyby człowiek – ktokolwiek – mógł pamiętać o jednej tysięcznej, milionowej
cząstce tego, co się dzieje na świecie, podczas gdy czyta to zdanie, w tym krótkim
odcinku czasu, którego trzeba na przeczytanie tego zdania, to co – umarłby?
Zwariowałby ze szczęścia, przerażenia, zdumienia, strachu?
Pamiętać o sześciu czy siedmiu sprawach, choćby tylu.
Czterech, może pięciu.
Czasem można znaleźć jakąś pociechę, zdradziecką. Freedom is just another word
for nothing left to lose, mówiła, powtarzali za nią. I brzmiało to tak, jakby naprawdę
coś znaczyło.
Jak, do diabła?
...ale przecież już Pismo Święte o tym mówi, może nie? Tam jest napisane, że
zawsze będą biedni na tym świecie. Przykro mi, bez dwóch zdań, ale skoro Bóg
chce, żeby tak było, to po coś to jest, po coś musi być. Czy może sądzisz, że to
wszystko się dzieje, ot tak, bez powodu? On niczego nie zsyła na darmo.
Wszystko czemuś służy. Czasem zsyła doświadczenia, które musisz przetrwać,
próby, z których musisz jakoś wyjść, żeby pokazać, że zasługujesz na Jego
zaufanie, na Jego łaskę – bo kim my znowuż jesteśmy, żeby występować przeciw
Niemu? Nie jest to łatwe, nie myśl; wiem, że tym ludziom trzeba pomagać, że
chrześcijanin powinien im pomagać, ale trzeba to robić w odpowiedniej mierze:
pozwolić im odczuć w sercach ciepło miłosierdzia i miłości bliźniego, ale nie
okazywać sprzeciwu wobec tego, co zsyła Bóg, który, skoro postanowił, że ci
ludzie będą żyli w niedostatku, to ma w tym jakiś zamysł, i kim my jesteśmy, żeby
Mu się sprzeciwiać, czy nawet próbować zrozumieć Jego decyzje; gdyby chciał,
żebyśmy je rozumieli, toby nam
Jak?
6
Ktoś będzie kiedyś szukał postaci uosabiającej to, co najsmutniejsze w naszych
czasach, i jego wybór padnie na człowieka, który nazywa się Jdimytai Damour.
Może odda mu w ten sposób sprawiedliwość.
Jdimytai Damour miał 34 lata, mierzył prawie dwa metry i ważył 120 kilo.
Czarnoskóry, z długimi dredami. Nazywano go Jimbo. Nie miał stałej pracy.
W listopadzie 2008 roku agencja znalazła dla niego zajęcie na kilka tygodni
w jednym z supermarketów Wal-Marta w Valley Stream, na wcale nie biednym
przedmieściu Nowego Jorku. Wal-Mart to największa na świecie sieć sprzedaży
detalicznej. Jej właściciele, rodzina Waltonów, ma tyle pieniędzy ile sto milionów
Amerykanów mniej zamożnych.
Tamtej nocy Damour pracował przez wiele godzin, przygotowując wraz
z tuzinem kolegów lokal, żeby otworzyć go o piątej rano: był to tak zwany Black
Friday, Czarny Piątek, następujący po Thanksgiving Day – Święcie
Dziękczynienia, kiedy sklepy oferują ogromne zniżki i miliony ludzi dokonują
„świątecznych zakupów”.
Tamtej nocy dwa czy trzy tysiące osób czekających przy wejściu zaczynało się
niecierpliwić i wykrzykiwać pogróżki. Pracownicy sklepu wezwali na pomoc siły
policyjne; jeden z funkcjonariuszy przez megafon nawoływał do spokoju, ale nie
zwracano na niego uwagi. Za dziesięć piąta napięcie stało się nie do opanowania.
Klienci napierali na drzwi, próbując je otworzyć. Pracownicy usiłowali je
przytrzymać. Za pięć piąta drzwi rozleciały się na kawałki. Damour upadł na
plecy; tłum przebiegł po nim. Kiedy kolegom udało się go odciągnąć, już nie żył.
Po chwili przybyła policja i próbowała usunąć ludzi ze sklepu. Klienci
protestowali. „Stałem w kolejce od wczoraj od dziewiątej wieczorem i teraz, kiedy
nareszcie mogę coś kupić, będę kupował”, mówili, wykłócając się o towar. Według
„New York Timesa” kilka godzin później inny pracownik ubolewał: „Widzieli, że
leży na podłodze, i biegli po nim. To wstrętne. A promocje wcale nie były takie
znów rewelacyjne”.
Obok mnie, w metrze w Chicago, mężczyzna około sześćdziesiątki czyta
książkę o kryzysie kapitalizmu i jego alternatywie. Ubrany jest w sztruksowe
spodnie, znoszoną kurtkę, ma kręcone włosy, zmierzwioną brodę, okrągłe
okulary bez oprawki, wygląda, jakby się czymś martwił albo źle czuł. Wydaje się
karykaturą karykatury zgorzkniałego lewicowca, szukającego dziury w całym,
niezdolnego cieszyć się życiem. Trochę dalej czarna dziewczyna o obfitych
kształtach, w butach na wysokich obcasach, z długimi paznokciami
umalowanymi na zielono i żółto, pisze coś błyskawicznie na swoim iPhonie.
Lewicowiec nie patrzy na nią, ona na niego też nie.
(Nachodzi mnie myśl, że istnieje życie prostsze, wypełnione prostymi
przyjemnościami, życie, którym warto żyć, a które zawziętość lewicowca – jego
pragnienie osiągnięcia czegoś, zawsze rozmijające się z rzeczywistością – rujnuje,
burzy. Choć nie jest powiedziane, że przyjemność płynąca z zapamiętałej
lektury – z odczytywania świata – jest mniejsza niż zadowolenie, jakiego czarnej
dziewczynie dostarczają jej paznokcie i jej „pisanie”. Jak się można domyślić,
wolę satysfakcję ideowca, ponieważ czasami, niemal przez przypadek, udaje nam
się jednak coś zmienić. Albo – ujmując to cynicznie – ponieważ tęsknota za czymś
właściwie nieosiągalnym utrzymuje się o wiele dłużej. Albo – myśląc praktycznie –
ponieważ żadne inne pragnienie nie jest tak bardzo warte zaangażowania. Albo –
fatalistycznie – ponieważ to akurat odczuwam).
– Nie, jeśli szukasz jedzenia tu, w kościele Saint Kevin, możesz się nie
fatygować; dziś nie jest otwarte.
– Jak to nie jest otwarte?
– A co powiedziałem? Dziś nieczynnne.
Nazywa się Gordon, w każdym razie tak usłyszałem. Trudno mi go zrozumieć;
zbyt wielu zębów mu brakuje. Ma pewno sześćdziesiąt lat – i tych mu nie brakuje.
Ubrany jest w czerwoną poplamioną kurtkę, na nogach ma wojskowe buty bez
sznurowadeł, na głowie czapkę z szarej wełny z pomponem, z logo White Sox.
Jego mina mówi, że już mu wszystko jedno.
– I nie jesteś zły?
– Pewno, że jestem, ale co mam zrobić. Rozwalić kopniakiem drzwi?
Kościół, potężny, ale byle jak wykończony, stoi jakby pośrodku parkingu. Jest
zamknięty na cztery spusty. Styl wygląda na podrabiany, normandzki czy
szwajcarski. Tak, jest w nim coś fałszywego: wieżyczka, ogromne okna, plakaty
wzywające do modlitwy i przypominające o bojaźni Bożej. Dziś, jak w każdy
czwartek, powinna być rozdawana żywność, ale Gordon mówi, że czeka już
godzinę i nic się nie dzieje.
– Zawsze przychodzisz?
– A jak. Może wyglądam na turystę, co? Mieszkam tu i zawsze potrzebuję.
Prywatna pomoc charytatywna stale się rozrasta: w 1980 roku było w całym
kraju 200 nienależących do państwa punktów wydawania darmowych posiłków,
w 2010 – 40 tysięcy. Ale najbardziej liczy się pomoc publiczna. W 2008 roku 28
milionów Amerykanów otrzymywało food stamps – bony wartości 260 dolarów
miesięcznie na trzyosobową rodzinę; w 2012 było ich już 46 milionów. Przeciętna
rodzina z tej grupy ma z dorywczych zajęć dochody w wysokości około 750
dolarów miesięcznie – i, wbrew powszechnym przypuszczeniom, większość
z nich to biali, 43 procent. Czarnoskórzy stanowią 33 procent, Latynosi 19.
Z pewnością procentowy udział Amerykanów czarnoskórych otrzymujących
pomoc żywnościową jest większy niż ogólny ich udział w społeczeństwie, ale
różnica nie jest znaczna. Oblicza się, że rząd federalny wydaje rocznie ponad 70
miliardów dolarów na dożywianie ubogich. I nie jest to pomoc wystarczająca.
7
– Przyjechałaś samochodem?
– Tak, swoim łazikiem.
Kobieta śmieje się ochryple. Ma meksykański akcent.
– Przylazłam na dwóch.
Niemal się krztusi ze śmiechu. Grubaska. Siedzi. Obok niej druga grubaska. Są
stare; inni trzymają dla nich miejsce w kolejce. Pierwsza mówi, że nigdy nie
dorobiła się wozu. Pyta drugą, czy ma.
– Tak, mam. Męża do powożenia. Stary, ale jary.
– Kto stary? Wóz? – pyta pierwsza, po czym obie wybuchają salwą śmiechu.
Dwie czy trzy kobiety z kolejki patrzą na nie pytająco. Pada, lekka mżawka, ale
pada.
La Villita rozrosła się, przed niemal stu laty, jako dzielnica emigrantów
z Europy Środkowej. Dlatego na froncie kościoła Miłości Bożej widać jeszcze
ślady napisu „Jan Hus”, a na resztkach witrażu wizerunek tegoż Jana Husa –
heretyka czeskiego, który domagał się prawa przyjmowania komunii pod dwiema
postaciami, nie tylko jako chleba, ale także wina, i bronił biednych przed
możnymi, a jego wyznawcy zorganizowali utopijną wspólnotę w mieście
nazwanym Tabor. W 1415 roku na polecenie któregoś papieża spalono go na
stosie. Sporo się tym zajmowałem, wśród różnych okoliczności życia, w innych
czasach.
– Jakie to dziwne, spotkać Jana Husa tutaj, tak daleko.
– Daleko od czego?
– Nie wiem, daleko.
Opowiadam mu całą historię; pastor przyznaje, że nie miał o tym pojęcia:
– Nie znałem tej historii, ale witraż mi się podoba. To nasz witraż;
wyremontujemy okno, żeby się nie rozpadł. Problem w tym, że dzwoniłem do
fachowców, ale zażądali za naprawę dziesięć tysięcy dolarów. Boże kochany, to
nie dla mnie. Zobaczymy, Bóg nas wesprze. Miejmy nadzieję, że zrobimy to,
zanim nas wyrzucą.
Mówi to charakterystycznym dla pastorów wyciszonym głosem, jakby zstąpił
na niego cały spokój niebieski.
– Dlaczego mieliby was wyrzucić?
– Bo biali już mają oko na tę dzielnicę. Ciągle można tu tanio kupić dom, no
i nie jest tak znowu daleko do centrum. Oni już tacy są: wracają, zawsze wracają.
Że niby nas tu wpuścili na jakiś czas, ale to wciąż należy do nich. Człowiek myśli,
że się wyprowadzili, ale jak będzie im pasować... Już zaczęli. Za dziesięć lat
z naszych nie pozostanie tu nikt.
Definicja braku pewności żywieniowej jest w USA taka: „nie wiedzieć, jak się
zdobędzie następny posiłek”. Oto kolejny cud cywilizacji eufemizmu, która na
przykład tortury nazywa „udoskonalonym przesłuchaniem”, zidiocenie
„odmiennymi zdolnościami”, zaś własny system rządów „demokracją”. Wiadomo,
jak się zdobędzie: pójdzie się do miejsc takich jak to. Jedno jest pewne: ci ludzie
nie mają poczucia, że kontrolują sprawę swojego wyżywienia. Jeśli ktoś zarabia,
pracując, i za te pieniądze kupuje jedzenie, czuje się w pewnym sensie jakby
uprawniony do konsumpcji: może zapewnić sobie żywność, ponieważ zrobił to,
co trzeba, i systematyczne pozyskiwanie żywności zależy od niego. Człowiek,
który podstawia tacę w darmowej jadłodajni, nie ma do tego żadnego
uprawnienia: otrzymuje coś z łaski, która tak jak teraz jest mu okazywana, tak
może zawsze zostać wstrzymana bez jakiegokolwiek uprzedzenia.
W zasadzie na tym polega głód made in USA: nie na braku pożywienia, tylko na
braku tytułu do korzystania z pożywienia wedle własnej ochoty. W kraju,
w którym najważniejsze jest posiadać albo nie posiadać, oznacza to niewątpliwie
kłopot.
Wspomniane pojęcie zawęża się, kiedy słyszymy, że co trzeci z tych ludzi
odczuwa „bardzo duży brak pewności żywieniowej” i że kiedyś, w ciągu ostatnich
miesięcy, nie miał co jeść.
– Dopóki miałem nogę, wszystko szło dobrze – mówi Fernando, siląc się na
uśmiech. – Nawet ja szedłem dobrze – pointuje swój dowcip, a ja odwzajemniam
uśmiech, na znak, że zrozumiałem.
Fernando ma szeroką twarz, wąsy, czarne, szczeciniaste włosy, dłonie jak dwa
kastety; ledwo się mieści w wózku inwalidzkim. Przyjechał przed piętnastu laty,
zatrudnił się jako murarz, nareszcie mógł sprowadzić żonę i dwoje dzieci – tu
przyszło na świat dwoje kolejnych. Pochodzi z wioski położonej 100 kilometrów
od Meksyku. Gotów był ponieść każdy trud. Pracował dobrze, mógł zarobić na
życie. Aż do dnia, kiedy, cztery lata temu, w deszczu, pośliznął się w błocie i wbił
sobie w udo jakieś żelastwo. Rozdarł mięsień, złamał kość. Jego szef, Meksykanin,
który zdążył się dorobić, nie chciał się nim zajmować: dał mu tysiąc dolarów
i cześć. Fernando nie miał ubezpieczenia; kurował się, jak mógł – pytam go
o szczegóły, ale nie chce mi nic wyjawić – po kilku tygodniach wdała się gangrena
czy coś takiego; trzeba było amputować nogę.
– Co za niefart; wszystko się zmienia w jednej chwili – mówi, patrząc w niebo.
Idę za jego wzrokiem. Zauważa to:
– Nie, nie ma co szukać wytłumaczenia tam w górze. Pośliznąłem się i tyle. Nie
ma co Go oskarżać.
Fernando sprawia wrażenie silnego, energicznego. Wyobrażam sobie, jak
tysiące razy wraca pamięcią do tragicznej chwili, myśli, że tego wszystkiego
mogło nie być – ale nie pytam go o nic. Jego trzynastoletni syn, Eloy, popycha
wózek. Fernando mówi, że dopiero niedawno zdołał się jakoś otrząsnąć. Że był to
dla niego straszny cios. Był mężczyzną, który sam, w pocie czoła, zarabia na chleb
dla siebie, a teraz jest na cudzej łasce.
– Ok, apá, ale wielu innych też przychodzi tutaj prosić o food. You ain’t the only
one.
– Tak, synu, ale to dlatego, że ktoś jest próżniakiem albo ma dwie lewe ręce. Ja,
dopóki mogłem chodzić, potrafiłem zrobić wszystko.
– Sure, apá, that we never forget.
Fernando bierze mnie za rękę, żebym się nachylił i posłuchał z bliska. Opuszki
palców ma spłaszczone, szerokie. Może kiedyś, jak dorosnę, ktoś mi wytłumaczy,
dlaczego ludziom pracującym fizycznie robią się takie spłaszczone palce.
– Wie pan, że trochę się boję tutaj przychodzić? Boję się, że któregoś dnia zjawi
się policja i wszystkich nas zgarnie. Oni wiedzą, że nie mamy papierów. Że wielu
z nas nie ma tych zasranych papierów. Rok temu przyszli do kościoła, tego tam
dalej, i zwinęli gromadę naszych.
– Tak było.
Później pastor Ramiro powie mi, że po tej akcji przez kilka tygodni ludzie nie
chcieli przychodzić do kościoła. Musiał ich przekonywać, niemal każdego
z osobna, że nic im nie będzie – i uwierzyli mu. On zaś tymczasem modlił się,
żeby tak było naprawdę.
– Jak zatrzymają tutaj ojca albo matkę, którzy przyszli po jedzenie, to można
sobie wyobrazić, w jakich warunkach zostaje rodzina, bez środków do życia. Tutaj
głód jest fatalny, ale czasem gorszy jest strach.
– Nie po to tu przyjechałem; jak mogłem się tak pomylić. To był błąd. Ale
opowiadano, że tutaj będę mieć nie wiadomo co. Wszystko przez to, że
słuchałem, co ludzie gadają.
– I nie chcesz wrócić?
– Nie, gdzież tam. W moim kraju jest gorzej, a już tyle czasu minęło, odkąd
wyjechaliśmy. Co mielibyśmy tam robić. Nie ma się o co zaczepić. Już tu
będziemy jakoś ciągnąć.
Wyzysk w stylu bangladeskim nie jest jedyną formą wykorzystywania przez
bogatych ubóstwa Tego Innego Świata. Inny klasyczny sposób to zatrudnianie
emigrantów: tania siła robocza i zajęcia, których nie chcą wykonywać
najbiedniejsi miejscowi.
Wynikają z tego rozmaite rzeczy: najbardziej wyzyskiwany sektor klasy
robotniczej w tych krajach to już nie są w większości ludzie z tego kraju. Nie
zapewniono im praw, za to zapewniono strach. Emigranci określili na nowo
robotnicze ideały, robotniczą kulturę: złamali solidarność tej klasy, jej
rewindykacyjne dążenia.
Dla pracodawców – czysty zysk.
8
Nim wreszcie zdołałem spotkać się z Sandrą, trzech z jej pomocników zdążyło już
zaproponować mi obiad. Jest zimno. Ja, który zwykle chodzę w byle jakich
łachach, musiałem dziś włożyć moją skórzaną kurtkę.
Zawsze uważałem, że w tej kurtce wyglądam porządnie. Albo wolontariusze
z Krucjaty Misyjnej widzieli już wiele rzeczy, albo starają się nie pytać, kto jest
skąd, albo moja kurtka nie jest aż tak szykowna, jak sądziłem.
– Niech Bóg ci błogosławi, synu. Nie chcesz czegoś na obiad?
Sandra musi być w moim wieku. Ma zabrudzone tłuszczem ręce, przewiązana
jest raczej czystym fartuchem. Kompletnie wydepilowane brwi, pociągnięte
kreską w kolorze ciemnoróżowym, podkreślają intensywny makijaż. Mieszka
w Stanach od wielu lat – „wielu, tak, nie ma co pytać, bo i tak nikt nie uwierzy”.
Pracowała, wychowała dwie córki, poszły z domu, mąż już umarł, ona ma trochę
pieniędzy na życie i mnóstwo wolnego czasu, więc przychodzi w każdy
poniedziałek, środę i piątek gotować z innymi wolontariuszami „na chwałę
Pana”. Jej garkuchnia funkcjonuje od pięciu lat, w ogromnej, czystej, nieco zimnej
piwnicy kościoła adwentystów. Słychać piosenkę o Bogu, który spieszy ci
z pomocą, kiedy już się tego nie spodziewałeś.
– Dlaczego kuchnia otwarta jest właśnie w te trzy dni?
– Bo w te dni zamknięte są inne. Więc ci biedacy w ogóle wtedy nic nie jedli...
Biedacy Sandry to mężczyźni w liczbie około pięćdziesięciu – tylko mężczyźni,
niemal sami Meksykanie, niemal wszyscy w średnim wieku lub starzy – siedzący
przy dwóch długich stołach, pochyleni nad swoimi talerzami. Na talerzach –
warzywa, kurczak, ryż, fasola. Większość z nich mieszka gdzieś w okolicy:
niektórzy mają domy, innym pozostaje ulica. Śpią w jakimś kącie, w porzuconym
samochodzie, pod mostem, a gdy przychodzi zima – w schronisku dla
bezdomnych, gdzie można się przespać, a potem trzeba sobie pójść. Co drugi
dzień spędzają przedpołudnia pod dachem, w piwnicy Krucjaty Misyjnej:
o dziewiątej dostają kawę i drożdżówkę, o dziesiątej Słowo Pana, o jedenastej
obiad.
– Tak, większość z nich to Meksykanie, ale jest też sporo z innych krajów.
Latynosi i inni. Wszystkiego po trochu: brunatnych, białych, kawowych.
Sandra patrzy na mnie, czy chwyciłem żart o kawowych.
Jeszcze jedno błogosławieństwo religii: kto inny by się tym zajmował? Jeszcze
jeden pożytek z religii: co by było, gdyby oni się tym nie zajmowali?
Teraz piosenka jest rytmiczną melodyjką w rodzaju tych, które się puszcza
w supermarketach; mówi o miłości i o pielęgnowaniu tego pięknego życia,
którym człowiek został obdarowany. W suterenie Krucjaty Misyjnej ubodzy jedzą
ze spuszczonymi głowami. W kącie piątka czy szóstka młodszych pokrzykuje,
wygłupia się. Na ścianie w głębi wisi plakat, jeden jedyny; napisane jest na nim:
„Ja jestem chlebem życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął”.
– Oni są..., no, jak to się mówi? Jak się mówi po hiszpańsku? – Sandra próbuje
przypomnieć sobie słówko, które jej uciekło. – Są homeless, biedacy.
W końcu sobie przypomina. Potem jeden z biesiadników powie mi, że córka
Beta popełniła samobójstwo; podobno kazał jej robić rzeczy, których nie chciała.
– Jakie rzeczy?
– Takie, których nie chciała – ucina tamten, po czym milknie.
Beto to jeden wielki błąd. Upadł i nie ma sposobu, żeby mógł się podźwignąć.
Ubóstwo ludzi żyjących na marginesie, tych, którym powinęła się noga.
– A wie pan, co panu powiem? Najdziwniejsze są rośliny. Out there bardzo
trudno jest wyhodować jakąś roślinkę. Próbowałem, ale żadna się nie uchowała.
To pewno dlatego, że out there się nie da. Chyba że nawet touch straciłem. Jeśli tak,
to nic mi już nie pozostało.
– Staramy się dać im odczuć, że nie powinni się krępować, przychodząc tutaj.
Że realizują swoje prawo; wszyscy mamy takie samo prawo jeść tyle, ile
potrzebujemy – mówi David.
Ale nie zawsze się to udaje.
– Sam pan wie; przez całe lata uważano, że przychodzenie do takich miejsc to
wstyd, straszliwy znak klęski. Jeśli rząd wstydzi się przyznać, że w Ameryce jest
głód, to jak ma się nie wstydzić swojej biedy człowiek, który nie ma co jeść.
– Ale jedzenie nie powinno się wiązać z codzienną walką, prawda? Taka jest
Ameryka.
Dick nosi okulary bez oprawki, jest ogolony na zero, ma bródkę wokół ust
i tłusty podbródek. Ubrany jest w błękitną koszulę z chorągiewką amerykańską –
podobną do koszul urzędników na poczcie. Ma pięćdziesiątkę z hakiem i wydatny
brzuszek; je za dwóch.
– Nie, nigdy nie pracowałem na poczcie. Tę koszulę kupiłem w Armii
Zbawienia. Pracowałem w firmie przewozowej, w magazynie, wszystko szło
dobrze, ale firmę zamknęli i teraz trudno mi znaleźć inną robotę. Kto zatrudni
człowieka w moim wieku?
Zawsze wiedział, że są ludzie odwiedzający takie miejsca jak to, ale nie przyszło
mu do głowy, że znajdzie się wśród nich.
– Czasami nawet dawałem jakiś datek. Nie rozumiem, naprawdę nie
rozumiem, jak mogło do tego dojść.
Dick mówi z trudem, ciężko mu oddychać.
– Dużo paliłem. Teraz na szczęście tak podrożało...
Mówi, że w południe je makaron z serem, do tego jakieś konserwy za 1,49 i jak
może, to kupuje piwo.
– No bo co mam robić? Przysługują mi food stamps, dostaję niecałe czterdzieści
dolarów tygodniowo. I z tego mam żyć. Co mam zrobić z taką sumą?
Więc przychodzi tutaj prawie każdego wieczoru, dzięki temu przynajmniej jest
gruby, dobrze odżywiony. Tak właśnie mówi: gruby, dobrze odżywiony.
– Teraz mówią, że niedobrze być grubym, niezdrowo; ja wiem tylko, że grubi
nie umierają z głodu. Z czego innego tak, ale nie z głodu.
To powiedziawszy, Dick się podnosi, nie bez pewnego trudu. Bierze swój
plastikowy talerz: jeszcze zostało mu trochę ryżu i dwie kromki żytniego chleba.
Niesie to do wiadra, wyrzuca. Wiem, że nie powinienem, ale nie mogę nie myśleć
o tym, ilu ludzi pożywiłoby się tym w Biharze, w Sudanie. Porównywanie – tak,
wiadomo.
9
Na półkach aż się jarzy od kolorów: wszystkie odcienie czerwonego, niebieskiego,
żółtego, kolorów podstawowych. Stoją opakowania z tygryskami, lewkami,
wiewiórkami, papugami, kurczaczkami, uśmiechniętymi pieskami, kotkami,
uśmiechniętymi starletkami, zwycięskimi sportowcami, którzy proponują płatki,
kółka, kółeczka z najrozmaitszych zbóż, w najrozmaitszych kształtach, w wielu
smakach – miód, truskawka, orzechy, cynamon, czekolada – wystarczy tylko dolać
mleka, jak na rysunku, żeby tryskać zdrowiem. Jakaś kobieta – jak dwie albo trzy
kobiety – z jasnymi potarganymi włosami, o intensywnie błękitnych oczach,
w jaskraworóżowym dresie, bierze do ręki opakowanie z napisem Trix –
z króliczkiem – ogląda z namysłem, po czym odkłada z powrotem na półkę.
Kobieta – której wystarczyłoby na więcej niż jedną – idzie powoli, popychając
z wysiłkiem niezbyt pełen wózek sklepowy. Sapie, porusza się ciężko. Nogi jej się
plączą, jakby nie bardzo miały chęć podtrzymywać taki ciężar.
– Przepraszam, nie mógłby mi pan zdjąć tej paczki płatków?
Wydaje się, że opakowanie leży w zasięgu jej ręki – supermarkety nie zwykły
utrudniać zakupów – ale kobieta nie może sięgnąć wyżej.
– Wie pan, jest sporo tańsza.
Zdejmuję jej opakowanie bez rysuneczków, z napisem zapewniającym, że jest
to produkt najzdrowszy. Kobieta patrzy na mnie, wkłada paczkę do wózka,
dziękuje, sapie. W wózku leżą już paczki makaronu marki tego supermarketu,
dwa tuziny jajek, trzy opakowania chleba tostowego, sześć puszek macaroni &
cheese, inne konserwy, dwie rolki papieru kuchennego, proszek do prania –
opakowanie rodzinne – paczki galaretki, ciasto w proszku, trzy kilogramy cukru,
kilka pudełek lodów waniliowych, dwulitrowy słoik majonezu, trzy opakowania
parówek po 12 sztuk, nieżywy kurczak.
– A dzieciom jest wszystko jedno.
Kobieta ma na imię Mareshka. Mówi mi swoje imię, przeprasza, że zawraca
głowę, ale tak przytyła, że pewnych rzeczy po prostu nie może zrobić. Nie mam
śmiałości spytać ją, jakie to są jeszcze rzeczy; pytam tylko, czy zawsze chodzi na
zakupy do Family Dollar – to najtańszy supermarket w Binghamton. Mareshka
spogląda na mnie – spomiędzy fałd wokół oczu – z odrobiną niechęci, jakbym
w rzeczywistości pytał ją o coś innego – o to, o co miałem ochotę zapytać.
– Nie jestem biedna, jakoś sobie daję radę. Nikogo o nic nie proszę. My nigdy
o nic nie prosiliśmy.
„My”, powie mi później Mareshka, przy wyjściu, na pustym, obsadzonym
zielenią chodniku, to jej rodzice. Pradziadkowie Mareshki przyjechali sto lat temu
z Polski i osiedlili się tutaj, bo tu była praca.
– Dobrze, że nas teraz nie widzą.
– Czy nie macie do nich pretensji, że tak źle wybrali?
– Co im mam wymawiać, biednym staruszkom. Dobrze, że chociaż umarli
spokojnie, nieświadomi tego wszystkiego. W każdym razie taką mam nadzieję.
Mija już parę lat, odkąd Stany Zjednoczone wysunęły się na prowadzenie, jeśli
chodzi o pewną szczególną chorobę: otyłość.
Uświadomienie sobie płynącego stąd zagrożenia to jedna z zasadniczych
zmian kulturowych, jakie dokonały się w ostatnich czasach. Przez całe wieki
w każdej niemal społeczności bycie grubym oznaczało dostatek. Jeśli ktoś mógł
pozwolić sobie na objadanie się, jeśli marnował pieniądze na dogadzanie
własnemu ciału – i afiszował się z tym – to znaczy, że było go na to stać.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tusza stanowiła nieomylny znak zamożności.
Królowie, wodzowie, kardynałowie, burżuje, z brzuchami, na których nie
dopinały się kamizelki, ze złotym łańcuszkiem od zegarka, wielkie damy
w kapeluszach i diwy operowe – wszyscy oni traktowali swoją tuszę jako
wyróżnienie. W epoce, w której od pracy się chudło, tusza pokazywała, że się
próżnuje. W czasach, kiedy możliwość jedzenia stanowiła przywilej, człowiek
chętnie demonstrował swoim ciałem, że je wszystko, na co ma ochotę, a nie to,
czego potrzebuje jego organizm. Później bycie grubym przestało być modne.
Najpierw tusza została odrzucona przez młodych kontestatorów jako cecha
burżujska, potem sami burżuje uznali, że powinni o siebie dbać. Praca siedząca
sprzyjała tyciu; dbałość o sylwetkę poprzez ćwiczenia wymagała pieniędzy
i wolnego czasu: należało obnosić się z ciałem smukłym, wysportowanym. Ale
dopiero ćwierć wieku temu otyłość zaczęła być traktowana jako choroba.
I naturalnie bogaci przestali być grubi.
– Mówią nam, że powinniśmy się zdrowo odżywiać. Kogo stać na takie zdrowe
jedzenie? Trzeba być bogatym, żeby jeść ciągle owoce i warzywa...
– A smakowałoby ci to?
– Tak szczerze?
– No, skoro już...
– Tak szczerze, to nie. Mnie smakuje to, co jem. Wiem, że powinnam jeść inne
rzeczy, ale wiem też, że nie mogę, nie stać mnie. Niech sobie gadają, że mi
szkodzi, ale ja to lubię. Mam za dużo problemów w życiu, żebym jeszcze musiała
myśleć cały czas, że jem coś, czego nie powinnam; żebym nawet nie mogła jeść
spokojnie tego, co lubię.
– A nie martwisz się o dzieci?
– Dzieci są już duże; same zaczynają myśleć o swoim jedzeniu. Ja im nie
pomogę.
– Twoje dzieci są szczupłe?
Mareshka patrzy na mnie z mieszaniną pogardy i antypatii, i uśmiecha się.
Nie jest prawdą, że otyłość to głód krajów bogatych. Otyli są ludźmi źle
odżywionymi – najuboższymi – w świecie raczej bogatym. W tych krajach złe
odżywianie przeszło od niedoboru do nadmiaru, od braku jedzenia do
przesycenia jedzeniem niewiele wartym. Niedożywienie ubogich w krajach
ubogich polega na tym, że ludzie jedzą za mało i ani ich ciała, ani umysły nie
rozwijają się prawidłowo. Ubodzy w krajach bogatych jedzą wiele taniego
jedzenia śmieciowego – tłuszczu, cukru, soli – i tyją do monstrualnych
rozmiarów.
Nie są przeciwieństwem głodujących; są drugą stroną tego samego medalu.
10
W Binghamton światło przypomina zmierzch w południe. Dziś jest czwartek,
zimno, jak to późną jesienią, chmury zalegają nisko. W McDonaldzie przy Main
Street, w centrum miasta, panuje miła rodzinna atmosfera. Przy dwóch
złączonych stolikach na środku lokalu dwie matki o blond włosach i mlecznobiałej
cerze z czerwonymi pryszczami, w poplamionych dresach, próbują zapanować
nad gromadką swoich dzieci – wszystkie poniżej dziesięciu lat, wszystkie
jasnowłose, prawie wszystkie grube, troje bardzo grubych. Przy stoliku obok
siedzi małżeństwo tęgich Murzynów po trzydziestce, on w jankeskiej czapce
bejsbolówce, ona w czerwonej chustce na głowie – oboje razem ważą pewno ze
ćwierć tony. Karmią dziecko siedzące na wysokim krzesełku, tłuste,
w poplamionym ubraniu, atakujące kawałki hamburgera niczym wrogów
z poprzedniego życia. Przy trzecim stoliku gruba babcia w turkusowej polarowej
bluzie z kapturem, z logo jakiegoś odległego uniwersytetu – krótko obcięta i źle
ufarbowana, w okularach, w sportowych butach, je nuggetsy z kurczaka
w towarzystwie wnuka i wnuczki w wieku poniżej sześciu lat, chudziutkich
i rozbawionych. Przy innym stoliku na środku sali mężczyzna po pięćdziesiątce,
stary zaćpany hippis, przygarbiony, niesłychanie wychudzony, siedzi nad bitą
śmietaną z truskawkami. Dalej dwie kobiety, bardzo spasione, w typie Włoszek
blondynek, niestare, jedna z zębami, druga bez, rozmawiają z mężczyzną
z bródką wokół ust, w czarnej czapce, nieogolonym i grubym, ale na tyle, że
jeszcze się rusza; po chwili orientuję się, że kobieta bez zębów to matka,
z zębami – córka, kim jest facet, nie mam pojęcia.
A poza tym żyjemy zupełnie inaczej. Ciała ludzi w krajach bogatych nie ruszają
się. Ich wysiłek biorą na siebie maszyny: samochody i autobusy wiozą ich, gdy
trzeba się przemieścić, windy zwalniają ze wspinania się, pralki piorą za nich, ich
pracę wykonują miksery, roboty – oni sami zaś pracują na siedząco. Energia
fizyczna stanowiła na ogół wielkie bogactwo większości mężczyzn, pozwalała im
zdobyć to, czego potrzebowali, była ich siłą roboczą. Teraz w tych
społeczeństwach siła robocza nie wiąże się zazwyczaj z siłą fizyczną. Po raz
pierwszy w historii mężczyźni i kobiety nie wykorzystują swojej energii w jakimś
użytecznym celu – dlatego wymyślili formy działania obliczonego tylko na
pozbycie się jej. Gimnastyka, urządzenia, środki farmakologiczne pomagają
zrzucić to, co jeszcze niedawno uznawane było za tak cenne. Specjalne badanie
wykazało, że współcześni Amerykanie wykorzystują jedną trzecią energii
fizycznej, jaka służyła im przed sześćdziesięcioma laty. W tym okresie liczba ludzi
otyłych zwiększyła się ponadtrzykrotnie, wzrosła z 11 do 35 procent populacji.
Oto pytania, jakie stawia Raj Patel w książce Stuffed and Starved (Napchani
i głodni), próbując wykazać, że nie jesteśmy skazani na wybór takiej, a nie innej
żywności, że ktoś nam ten wybór narzuca – nawet jeśli nie do końca wiemy kto.
Kto określa bezpieczny poziom pestycydów i w jaki sposób definiuje to
„bezpieczeństwo”? Kto decyduje, jaki surowiec będzie potrzebny do
wyprodukowania naszej żywności i gdzie będzie kupowany? Kto ustala, ile należy
płacić rolnikom-producentom żywności czy pracującym dla nich urzędnikom?
Kto uznaje, że technologia wykorzystywana do produkcji tej żywności jest
bezpieczna? Kto zarabia na dodawanych do niej składnikach i gwarantuje, że są
one zdrowe, a nie szkodliwe? Kto poręcza, że istnieje dostatecznie dużo taniej
energii, by transportować i sprowadzać te składniki ze wszystkich zakątków
świata? Kto postanawia, które produkty będą zapełniały półki w supermarketach?
Kto określa ich cenę? Kto podejmuje decyzję, że ich ceny będą wyższe niż te, które
mogą zapłacić ubodzy?
Powtórzmy raz jeszcze: nie jest prawdą, że otyli zjadają to, czego nie dostają
głodujący. Za to owszem, wydaje się prawdą, że ten sam przemysł, który ich
karmi śmieciami, kontroluje rynki i zagarnia surowce mogące być strawą dla
głodnych. Otyli i głodujący są ofiarami – różnymi – tego samego.
Nazwijmy to nierównością, kapitalizmem, hańbą.
Przed przyjazdem myślałem, że będę musiał ich szukać, ale nie: grubych jest
pełno. To niesamowite, widzieć na ulicy, w sklepach, w samochodach tyle osób
otyłych. Powtarzam sobie: nic dziwnego, to miejsce szczególne, drugie miasto
w kraju pod względem liczby otyłych. Ale klasyfikacja nie ma wielkiego znaczenia.
Na pozostałym obszarze kraju nie 37 procent ludzi dorosłych ma stwierdzoną
otyłość, jak tutaj, tylko 35. To minimalna różnica. W sumie – 78 milionów
dorosłych i 12 milionów dzieci.
I ich liczba rośnie. Osoby otyłe pięćdziesiąt lat temu stanowiły w USA 11,7
procent ludności, dwadzieścia pięć lat temu – 20,6 procent. Murzyni zajmują
pozycję o 15 punktów wyższą od średniej krajowej, Meksykanie – o 5 punktów.
I znowu: kwestia ubóstwa.
Stany Zjednoczone są przypadkiem klinicznym, precedensowym, ale epidemia
rozszerza się na cały świat. Kiedy tylko jakiś kraj osiąga wyższy poziom
konsumpcji, jego ubodzy zyskują dostęp do potraw, których wcześniej nie jedli,
i tyją. Meksyk jest dobrym przykładem; w tym kierunku idą też Chiny.
Nazywamy to nierównością.
Żyjemy pod władzą cyfr. Nigdy liczby nie miały tak istotnego wpływu na naszą
wizję świata. Wszystko wydaje się możliwe do określenia w liczbach; instytucje,
rządy, uniwersytety, przedsiębiorstwa wydają majątek na wyliczanie
wskaźników, najbardziej ukrytych i najbardziej widocznych, takich jak liczba
ludności, zachorowalność, produkcja, rynki, obszary zasięgu, ubóstwo,
perspektywy. Wszystko wyraża się liczbą. Jest to coś trudnego, nowego.
Przywódcy państw od stuleci usiłowali spisywać, rejestrować, co się da; dopiero
teraz mają po temu odpowiednie narzędzia. I wykorzystują je. Żeby wiedzieć, jacy
jesteśmy, trzeba wykonać pomiary i obliczenia; żeby zorientować się, co nam
służy, a co nie, też trzeba wykonać pomiary, rachuby; żeby wiedzieć, jak
postąpić – trzeba zmierzyć, obliczyć; żeby wiedzieć, czy jakaś decyzja była
słuszna, czy nie – trzeba mierzyć, liczyć, mierzyć. Nigdy jeszcze świat nie był tak
wymierzony, obmierzony, przemierzony. W ciągu stuleci każdy bystry
obserwator mógł zauważyć, że dzieci hinduskie są chude i jedzą bardzo mało;
teraz może przeczytać w najbardziej szczegółowych sprawozdaniach, że 47,2
procent ma niedowagę – i przyjąć, że coś z tego zrozumiał.
Rzekoma możliwość zmierzenia wszystkiego wywołuje w nas wrażenie, że
dysponujemy wszelkimi potrzebnymi danymi. Liczby nadają pozór solidności
każdemu działaniu, każdej polityce, każdej akcji i protestowi. Ale są przede
wszystkim wykrzywionym dziedzictwem, odbiciem rzeczywistości, w której
najważniejsze jest to, czy dana firma zarobiła 34 480 415 czy 34 480 475.
Przystosowanie wzroku do takiego sposobu patrzenia.
Liczby to język, w którym sądzimy, że potrafimy się wypowiedzieć, twierdzimy,
że się wypowiadamy, usiłujemy się wypowiedzieć. To współczesny sposób
pojmowania świata: przybliżony, nieścisły, pełen zarozumiałości. Ta książka też
obfituje w liczby – i trochę mnie to krępuje, jak krępuje mnie poprawna
kastylijska wymowa „c” i „z”, kiedy jestem w Hiszpanii: mówić językiem, który nie
jest do końca mój, wierząc, że dzięki temu mogę liczyć na zrozumienie.
Nierówność wyraża się w liczbach.
(Kapitalizm jest jak samolot: jeśli się zatrzyma, spadnie, musi więc
podtrzymywać swoją niekończącą się ucieczkę do przodu, udając, że nie może
wylądować. Prawdziwym cudem w samolocie nie jest to, że leci: cudem jest to, że
potrafi najszybszy znany nam ruch obrócić w pozorny bezruch, w spokój wśród
chmur, czyniący nasze zawieszenie w powietrzu jeszcze bardziej
niewyjaśnionym, niewiarygodnym. Prawdziwym cudem kapitalizmu jest nadanie
pozorów szalonego ruchu czystemu bezruchowi).
Ciekawe, jak nagle i nieoczekiwanie coś, co się wydawało oczywiste, ale nikt
tego nie zauważał, staje się oczywiste: zostaje „ujawnione” przez jakiś fakt, akt,
brak. A może należałoby powiedzieć: dopiero wtedy krystalizuje się w tym fakcie
i przekształca w powszechne, zrozumiałe pojęcie. Ratowanie wielkich banków
zachodnich przez rządy było jednym z takich faktów. Nagle pokolenia czy sektory
przez tyle lat jak najbardziej zadowolone ze swego poziomu życia uświadomiły
sobie, że żyją na łasce potężnych bogaczy, którzy mogą wykorzystywać aparat
państwowy dla własnych korzyści – i poczuły się zirytowane.
Slogan „99 procent” poddaje pod dyskusję temat bogactwa ekstremalnego – ale
nie bogactwa, własności, zawłaszczania dóbr.
1
Słońce praży. Widać polną drogę, potem nagie pole; smród jest nie do zniesienia.
Most. Pod mostem rzeka Reconquista – brązowa woda wymieszana z pianą,
zgnilizna. Słońce roztapia wszystko. Na moście setki ludzi czekają, aż kilka
metrów dalej otworzy się szlaban. Pocą się, czekają, patrzą na siebie, niewiele się
odzywają; wielu przyjechało na rowerach. Pod mostem słychać krzyki; dwóch
chłopaków piętnasto-, może szesnastoletnich goni trzeciego w tym samym
wieku. Na moście, w chwili kiedy otworzy się szlaban, setki ludzi pobiegną
w kierunku wielkiej góry śmieci. Prawie sami mężczyźni, prawie wyłącznie
młodzi; ale są i kobiety, i starcy. Pod mostem uciekający chłopak krzyczy,
prześladowcy doganiają go, szarpią, chłopak krzyczy jeszcze głośniej. Na moście
ten i ów patrzy, ale jakby nie widział. Pod mostem goniący przewracają chłopaka,
chwytają go za ręce i nogi, robią zamach, wrzucają do rzeki. Chłopak wpada do
zgniłej wody, już nie krzyczy. Czekający czekają dalej. Słońce wybucha.
Od tamtej pory wysypiska znacznie się zmieniły. Teraz jest to zajmujące 300
hektarów przedsiębiorstwo o nazwie CEAMSE – Coordinación Ecológica Área
Metropolitana Sociedad del Estado. Jej początki są aż mętne, tak klarowne:
wojskowi, którzy mordowali zapamiętale, napełniając rzekę trupami, uznali, że
mają dosyć smogu zanieczyszczającego powietrze Buenos Aires. Była to racja
szlachetna, absolutnie zgodna z duchem ekologii: zakazano spalania śmieci
w domu i zastąpiono ten system wielkimi spalarniami umiejscowionymi na
przedmieściach. Inaczej mówiąc, czystość nieba nad centrum miasta warta była
zanieczyszczenia jego peryferii.
W tym samym czasie, niecały kilometr stamtąd, w Campo de Mayo, jednym
z większych garnizonów armii argentyńskiej, setki albo tysiące ludzi zostało
uznanych za „zaginionych”; ich ciała spalono i pogrzebano.
– Tego dnia dowiedziałam się o trzeciej czy czwartej, że ludzie zajmują teren,
i o szóstej już tam byłam ze swoim kawałkiem brezentu. Ciężko było, bardzo. Jak
w każdym miejscu: zajmie jeden, zaraz się zjawia drugi, i zanim się obejrzysz, już
są wszyscy – mówi Lorena. – Dopiero tutaj zrozumiałam, co znaczy być biednym.
Był rok 1998, Argentyna znajdowała się – jak zwykle – w kryzysie
ekonomicznym i społecznym. Wokół wysypiska osiedlali się ludzie, którzy zostali
bez pracy, których nie stać już było na zapłacenie skromnego czynszu za dający
możliwość wegetacji domek. Ponadto przybyły tysiące uciekinierów z –
niesłychanie ubogich – terenów zalanych przez powódź na północnym
wschodzie.
– Zajęliśmy ziemię ot, tak, po prostu. Jak się zajmuje teren, to jest właśnie tak,
jeden wielki burdel, wszędzie pełno kabli dla oznaczenia działki. Siedziałam na
kamieniu, pilnując tego kawałka. Jeden sąsiad, nazywał się Coqui, ciągle zawracał
mi głowę: „Pamiętasz tamte lata, kiedy byłaś jeszcze całkiem biała?”.
Lorena była też bardzo młoda, nie miała wtedy 25 lat. Teraz ma 38 i waży, jak
twierdzi, prawie 200 kilogramów: ogromna masa ciała z pogodną, inteligentną
twarzą, krótko obcięte jasne włosy, bardzo tęga.
– Teraz zrobiłam się śniada, skórę mam ogorzałą, spieczoną, ręce
pociemniałe... „Pamiętasz, jak byłaś jeszcze zupełnie jasna, Lore, i siedziałaś tam,
na kamieniu?”. Ja tylko pamiętam, że miałam porządnego pietra...
Lorena przyjechała z Urugwaju osiem lat wcześniej jako szesnastolatka.
Urodziła się w robotniczej dzielnicy Montevideo. Ojciec odszedł, kiedy była
malutka. Matka była krawcową i harowała, jak mogła, starając się zapewnić
utrzymanie czterem córkom, które wkrótce wyemigrowały do Argentyny.
Z wielkim trudem zdołała najmłodszej, Lorenie, zorganizować przyjęcie z okazji
obchodzonych uroczyście piętnastych urodzin. Dwa miesiące później zmarła na
zawał. Lorena sama, pozostawiona bez środków do życia, nie miała innego
wyjścia, jak przenieść się do domu jednej z sióstr z drugiej strony Río de la Plata,
w José León Suárez na przedmieściach Buenos Aires.
– Wsiadłam w autobus jadący z Montevideo, jechałam przez całą noc. Rankiem
autobus wjechał do Buenos Aires, autostradą, wjechał do centrum, rozwidniało
się, a ja patrzyłam przez okno i mówiłam do siebie: jejku, Hollywood,
przyjechałam do Hollywood, światła, autostrada, kobiety, które wychodziły nie
wiem skąd, w botkach do kolan – króciutkie szorty i te botki. Ja byłam ubrana jak
Janis Joplin: hinduska spódnica, warkocze, drewniane chodaki, a te laski wracały
z imprez w botkach i króciutkich szortach. Patrzyłam przez okno i oczy
wychodziły mi na wierzch. Za dużo tego było: autostrada, botki, tyłeczki. Serce mi
waliło i pytałam sama siebie: gdzie ja jestem, co to jest, gdzie ja trafiłam.
W José León Suárez też niewiele mogła zrozumieć. Siostry martwiły się o nią,
taką młódkę, która przybywała jakby z dawnego życia. Lorena nie miała żadnych
papierów, nie miała skończonej szkoły, nie wiedziała, co zrobić ze swoim życiem.
– Zaczęłam sprzedawać choripán[20] na dworcu. Właściciel macał mnie po tyłku,
nie chciałam nic mówić, ale któregoś dnia nie wytrzymałam, kazałam mu się
odpieprzyć i więcej tam nie poszłam. Zaraz potem zaczęłam pracować przy
zbieraniu śmieci. Tu, w José León Suárez, wszyscy to robili; i zaczęłam ćpać,
ostro. Nie wiedziałam wcześniej, co to jest skręt... I cały ten półświatek nędzy,
ubóstwa. Chciałam się zabić. Ale potem zdarzyło mi się coś bardzo miłego:
poznałam ojca moich dzieci. Długo, szesnaście lat, byłam z ojcem moich dzieci.
To była piękna historia.
Chłopak miał na imię César, pracował w fabryce, miał rodzinę. Razem założyli
drugą: dwoje dzieci biologicznych, jedna córka adoptowana. Wtedy, w 1998 roku,
mieszkali w małym domku, wynajmowanym. Ale Césara wyrzucono z fabryki
i nie mieli z czego płacić. Poza tym Lorena zawsze chciała mieć coś na własność:
kawałek ziemi. Tamtego dnia on nie chciał pójść zająć terenu. Ona nalegała.
– Miałam już dosyć, nie mogłam wytrzymać. Zawsze starałam się robić
wszystko jak należy, ale nigdy mi nie wychodziło, nic nie miałam. Ale ten mięczak
nie chciał robić niczego wbrew prawu, wszystko legalnie. A już zwłaszcza, jak
zobaczył to miejsce, na pół zatopione wysypisko śmieci, wszędzie świństwo,
błoto, szczury, o, takie wielkie. Wtedy żeśmy się pierwszy raz rozstali.
Jakiś czas potem ktoś uświadomił wszystkim, że osiedle bez nazwy to nie
osiedle. Dyskutowali nad tym na zebraniu mieszkańców. Niektórzy chcieli, żeby
się nazywało José Luis Cabezas, na pamiątkę fotografa, którego pewien milioner
rok wcześniej, za rządów prezydenta Menema, kazał zamordować. W końcu
jednak postanowili, że będzie się nazywało Ocho de Mayo, na pamiątkę ósmego
maja, dnia, w którym wreszcie się odważyli, w którym się wszystko zaczęło.
W ciągu kolejnych miesięcy przybyły jeszcze tysiące ludzi. Cały wolny teren
w okolicy – wysypiska, bagna – przekształcił się powoli w osiedla. Po jakimś czasie
César zgodził się mieszkać w tym miejscu i wrócił do Loreny. Nie mieli
specjalnych źródeł zarobku. Były dni, że nie jedli, jak należy; grzebali
w śmieciach. Grzebać, cartonear, to stosunkowo nowe słowo w języku
Argentyńczyków, ma najwyżej dwadzieścia lat. Jest poprawnym politycznie,
wypranym z ideologii określeniem na przeszukiwanie wyrzuconych przez kogoś
śmieci; sami zainteresowani określają siebie starym terminem cirujas.
Lorena odwiedzała czasem elegancką dzielnicę stolicy, Belgrano R. Niektórzy
jej sąsiedzi też tam jeździli, między innymi rodzice Noelii.
– Kiedy Noelia miała pięć czy sześć lat, dawno temu, przychodziła do ośrodka,
który urządziliśmy w naszym osiedlu. Ja miałam z dziećmi warsztaty i pamiętam,
że rozmawialiśmy o marzeniach, o tym, czego każde z nich pragnęło. Noelia
narysowała coś dziwnego. Nie zrozumiałam, wiec poprosiłam, żeby mi
wytłumaczyła. „To jest McDonald’s”. A ja na to: „To jest twoje marzenie?”. „Tak,
zjeść tam coś, ale w środku”. I rysowała to, co w środku. Bo jeść z wyrzuconych
toreb McDonalda, z odpadkami – do tego była przyzwyczajona. Ale chciała coś
zjeść w środku.
Lorena dodaje, że McDonald’s to był „San McDonald’s”, bo mieli najładniejsze
hamburgery. Do dziś McDonald’s wyrzuca resztki najczyściej – podkreśla. Ale
Noelia chciała zjeść coś w środku.
– Musisz się zebrać na odwagę. Kiedy powiem ci: hej, brudasie, wleź na tę górę
śmieci – to wejdziesz? Zapewniam cię, że nie. Będziesz się wykręcał, kombinował,
z obrzydzenia się porzygasz i stwierdzisz, że to nie dla ciebie.
Góra śmieci jest wysoka na 5–6 metrów i ma 20 metrów u podstawy. I jest
jednym wielkim świństwem – najrozmaitsze odpadki, cieknące, lepkie, smród jak
sto diabłów.
– Ale jak jesteś bardzo głodny, zrobisz, co masz zrobić, a niech to, i na koniec
nie będziesz pamiętał. Cóż, konieczność... Jedyne, co nam każe organizować się,
walczyć o ten kawałek ziemi, to głód. Muszę, więc to robię. Nie bardzo sobie
z tego zdajemy sprawę, podobnie jak nie całkiem do nas dociera, co tu robimy.
Gdybyśmy zaczęli analizować, nie byłoby nas tutaj.
„Tutaj” to położona u stóp Góry spółdzielnia przetwarzania śmieci, którą
kieruje Lorena. Wielkie słowo: spółdzielnia. Po prostu buda wypełniona
śmieciami, wszędzie dookoła zwały śmieci. Kilkudziesięciu ludzi, mężczyzn
i kobiet, segreguje je, przygotowuje do sprzedaży. To ci, którzy uwolnili się od
wchodzenia co dzień na Górę: grzebacze mający stałą pracę. Argentyna jest
krajem, w którym wszystko może zostać zinstytucjonalizowane; taki jest
współczesny świat.
– Dlaczego to robią? Gdyby się zastanowili, to co by wybrali?
– Nie wiem, coś innego. Nie myślimy o tym, jak długo pociągniemy, pracując
tutaj... To straszne, to życie nas wszystkich, którzy pracujemy w tej branży, wśród
śmieci... Jesteśmy przesiąknięci smrodem, brudem. Śmierdzimy... Pracujemy
pośród szczurów, takie są tu warunki. Ale musisz rozwiązać problem jedzenia.
Jak człowiek jest głodny, nie może zatrzymywać się nad takimi sprawami – mówi
Lorena.
2
Wyrzucanie czegoś do śmieci jest gestem władczym. Pokazującym, że człowiek
może się obejść bez dóbr, o które inni się ubiegają. Jest świadom tego, że inni
chętnie te dobra zabiorą.
Miła jest władza posiadania, ale nie tak jak władza wyrzucania: pokazywania,
że się czegoś nie potrzebuje.
– Ten, kto wygrywa, bierze najlepsze rzeczy – woła do mnie chłopak w koszulce
z logo klubu Boca, bardzo podartej.
Słońce praży. Polna droga, puste pole, straszny smród, tysiąc osób czeka przy
wejściu na most. Skupieni, czujni, napierają na całej szerokości, czekając na znak.
Słońce nie odpuszcza. Z przodu policjant patrzy na nich z morderczą
obojętnością. Raptem podnosi ręce, macha – na to czekali. Tysiąc ludzi wali przed
siebie, we wrzawie, ale bez krzyków, w kierunku Góry.
Pierwszy pomysł jest taki: wyrzucić to, co zostało, do kosza. Drugi: wyrzucić to
obywatelom trzeciej kategorii.
– Jadę na rowerze. Jak się przewrócisz, to cię stratują. Albo zrzucą, bo jesteś
zawalidrogą, spadniesz, a jak spadniesz, to cię zadepczą. Przepychanki. To jak
wyścig: kto się przewróci, odpada. Jeśli nie wstaniesz na gwizdek, zostaniesz
stratowany. Każdy chce dotrzeć pierwszy. Taki jest głód: ten, kto dopadnie
pierwszy, chwyci, kto nie – nie. Trzeba więc biec.
Szczur od dziesięciu lat przychodzi grzebać w Górze. Przedtem kładł dachy, był
pomocnikiem murarza, ale mówi, że nie tak łatwo znaleźć robotę. Coraz trudniej.
– W każdym razie mnie się nie udaje. Dlatego tu przychodzę – powie mi
później, kiedy już będzie wracał.
Niektórzy mają wózki ręczne – konne są zakazane – ale poruszają się wolno,
zbyt wolno; to jest dobre tylko wtedy, gdy się pracuje z kimś innym, kto może
podjechać na rowerze. Rowery są stare, zdezelowane, podskakują na
nierównościach, jazda jest niebezpieczna – uskoki, rozmaite śmieci.
– Widziałeś? To jak wyścigi konne; trzymają nas wszystkich, a potem trzeba
wyskoczyć. Kto dobiegnie – wygrywa. Popychają cię, wpadają na ciebie. Kiedyś
złamałem sobie ramię i biodro; całe szczęście, że chłopaki mnie wyciągnęli, nie
masz pojęcia, jak bolało...
Są cali brudni: brudne szorty, T-shirty, czapki, adidasy, komplet brudnego
stroju, żeby ubrudzić się, walcząc o najlepsze śmieci.
– Jeśli chcesz tam pójść, to pamiętaj, że to jest jak więzienie. Tak, tam jest jak
w pierdlu. Czekasz, aż cię zabiją albo aż sam kogoś zabijesz. Jest niebezpiecznie,
naprawdę. Ale tobie nic się nie stanie, nie. Jeśli pójdą nowi, chłopaki z innego
miasta, to ich wymłócą kijami, zniszczą im wszystko, zabiorą rower, potną twarz,
straszne. To naprawdę szaleństwo, jak tam trzeba walczyć o miejsce. Kiedyś
pobili do nieprzytomności chłopaczka osiem, dziesięć lat, pierwszy raz przyszedł.
Była jego matka, potężna kobieta, chwyciła łańcuch od roweru i pogoniła tamtych,
co pobili jej syna.
– Boisz się tam chodzić?
– Nie jestem szczeniakiem.
– Wolę żyć skromnie, a nie jak bogaczka. Mnie tutaj, z tym, czego nie mam,
żyje się lepiej niż tamtym, którzy mają wszystko.
– Dlaczego żyje ci się lepiej?
– Bo jak ktoś niewiele ma, to więcej rzeczy go cieszy. Jeśli nie żyjesz skromnie,
nic cię nie ucieszy. Z biedy masz więcej niż z bogactwa.
– Mięso znajduję, czasem frytki. Codziennie coś innego. Jedzenie dla psów,
nieruszone torby piętnasto-, dwudziestokilowe. Transport parówek, jogurtów,
mięso mielone.
– I co z tym robicie?
– Jemy, a co mamy robić. A jak masz czegoś za dużo, idziesz i sprzedajesz na
osiedlu. Tam, przy wyjściu, zawsze stoją tacy, co chętnie to od ciebie odkupią, ale
płacą grosze. Ja też tanio sprzedaję.
– Czemu? Żeby nie zadzierać z ludźmi?
José Luis śmieje się – wygląda, jakby się śmiał. Dobiega czterdziestki. Przybył
do José León Suárez jako dziecko, roczne czy dwuletnie, z Santiago del Estero. Ma
na sobie dość czysty T-shirt, na rękach rękawiczki.
– No, tak, można powiedzieć. I dlatego, że wszyscy wiedzą, że to ze śmietnika.
Jak znajdę paczkę parówek po sześć sztuk, sprzedaję ją po trzy peso. W sklepach
są po siedem, osiem. Ale jest z tym trochę roboty: muszę je włożyć do wiadra
z proszkiem do prania, oczyścić, umyć. Dopiero potem sprzedaję.
– A nie przychodzą potem do ciebie na skargę, że ich strułeś, że o mało nie
umarli?
– Nie, towar jest dobry, nie psuje się. Jest w porządku. Opłaca się. Jak masz
kilkoro dzieci i musisz kupić trzy opakowania parówek po dwanaście sztuk...
Wystarczy policzyć. To nie jest zepsute jedzenie, jest dobre. Trudno pojąć,
dlaczego nie dadzą tego do jakiejś stołówki, dla kogoś. Nie dość, że wyrzucają, to
jeszcze przejadą buldożerem, żeby zrobić ze wszystkiego świństwo. I jak
przychodzisz, musisz przegrzebywać, co zostało. Supermarkety wyrzucają
jedzenie, żeby odebrać odszkodowanie, nie dlatego że jest popsute czy
przeterminowane. Śmieci to interes. Wszystko to interes. Ale najlepsze rzeczy
wynoszą ludzie, którzy przychodzą sami rano; są umówieni z policją.
– Wie pan, co będę jadł dziś wieczorem? Pieczeń! – woła chłopaczek w koszulce
Chacarita Juniors, tutejszego klubu. Na koszulce widać plamy najrozmaitszego
pochodzenia, chłopak jest strasznie brudny. Usiłuje ułożyć na kierownicy roweru
plastikową torbę, w której jest 20 czy 30 kilogramów krwawego mięsa. Wraca
wcześnie, zadowolony. Miałem dziś dobry dzień, mówi; najemy się, sprzedamy;
dobry dzień. Czasem chyba Bozia człowieka strzeże, mówi, śmiejąc się.
Dwaj chłopcy wyrywają sobie siatkę pełną torebek zupy w proszku. Przestają,
patrzą: puszczaj, nie, ty puszczaj.
– Nie wiesz, kim jestem.
– Nikim nie jesteś.
Jeden ma kosmyk włosów ufarbowany na niebiesko, krzywy nos, 150 wzrostu,
napakowany. Drugi jest gruby. Wyrośnięty, ale gruby, ostrzyżony na jeżyka.
– Nikim nie jesteś, palancie. A zobaczysz, kim będziesz, jak nie puścisz.
Wielu z nich ma noże – po które sięga.
3
Pytanie pobrzmiewa klasycznym echem: jak to możliwe, że ludzie głodują
w kraju, który jest wielkim producentem soi? Jak to się dzieje, że kraj, który
produkuje żywność dla 300 milionów ludzi, nie może nakarmić 40 milionów
własnych obywateli?
Proces ten nastąpił w wielu regionach świata niemal w tym samym czasie,
ponieważ wywołały go jednakowe przyczyny. Kiedy skończyła się druga wojna
światowa, zniszczona Europa cierpiała głód. Celem planu Marshalla oraz innych
inicjatyw związanych z odbudową świata zachodniego było zapewnienie
Pierwszemu Światu żywności. Realizacji tego celu – w Europie i Japonii – służyła
polityka znacznych subsydiów państwowych dla rolników. W Stanach
Zjednoczonych system taki funkcjonował od czasu Wielkiego Kryzysu, od lat
trzydziestych. W rezultacie przez pięćdziesiąt lat rolnicy mogli sprzedawać swoje
produkty tanio, a ceny żywności utrzymywały się na niskim poziomie.
W związku z tym nikomu nie zależało na „poszerzeniu granic obszarów
rolnych”, gdyż to się nie opłacało. Gospodarka każdego regionu ubogiego oparta
była na tradycyjnych uprawach, konsumowanych i eksportowanych w zmiennych
proporcjach. Włączenie jej do ekonomii globalnej wymagałoby wielu inwestycji –
dostosowania transportu drogowego, urządzeń, systemu nawożenia, irygacji,
instytucji politycznych i ekonomicznych – których nie usprawiedliwiały niskie
ceny. Był to jednocześnie jej najpoważniejszy problem i najlepsza obrona.
W ostatnich latach XX wieku – wobec presji obywatelskiej wywołanej
zdarzeniami takimi jak choroba wściekłych krów czy inne klęski ekologiczne –
polityka subwencji uległa w Europie zmianie. Premiowana była już nie ilość, ale
jakość produktów; liczyła się produkcja już nie maksymalnie zróżnicowana, ale
taka, która stanowi podstawę dla tradycyjnego modelu społeczeństwa wiejskiego.
Produkcja została ograniczona właśnie w momencie zwiększenia popytu ze
strony Chin. Rosło również zapotrzebowanie na zboża dla biopaliw, a za
pośrednictwem Chicago zwiększały się obroty giełdowe.
Wzrost cen powodował, że ziemie, które nie miały dotąd wielkiej wartości,
mogły przynosić większe zyski. Dzięki nawadnianiu, wykorzystaniu maszyn
rolniczych, użyciu nowego typu nasion, stosowaniu nawozów i pestycydów
rejony zaniedbane pod względem rolniczym stały się produktywne.
Kilka lat temu rozmawiałem w miasteczku Los Juríes w prowincji Santiago del
Estero z członkami Movimiento de Campesinos – ruchu chłopskiego,
pozostającego w konflikcie z producentami soi, którzy rugują tych ludzi z ziemi,
zmieniając ich życie na zawsze i zmuszając ich do emigracji do miast.
– Soja wyniszcza ziemię – mówili. – Oni używają środków chwastobójczych, od
których wysycha bawełna i wszystko inne. Coraz więcej nawozów, wszystko
przeliczane na dolary, wszystko sztuczne. My prowadzimy uprawę organiczną.
A poza tym soja wymaga wielkich obszarów, siewników – trzeba od razu zapłacić.
Bawełną natomiast możesz obsiać jeden hektar, pracuje cała rodzina, a potem to
jest jak twój banknot: idziesz z dwudziestokilogramową torbą do sklepu
i kupujesz potrzebną żywność. Do soi potrzebujesz kapitału i ogromnego terenu;
soja jest dobra dla wielkich i średnich producentów. Soja najbardziej niszczy
ziemię, wyjaławia ją w ciągu paru lat. Bawełnę możesz uprawiać przez tysiąc lat
i wszystko będzie w porządku. Na szczęście te mądrale nie wynalazły
mechanicznego sposobu pozwalającego zebrać całą bawełnę. Tylko jakieś
trzydzieści, pięćdziesiąt procent. Dlatego potrzebne są ręce do pracy. My się tym
zajmujemy przez całe życie. Dopóki siejemy ziarno, istniejemy. Potem zaczniemy
znikać, pojedynczo albo całymi gromadami. Serio mówię; jak tak dalej pójdzie,
skończą się chłopi, drobni producenci. Przeniesiemy się wszyscy do miasta
i staniemy się tanią siłą roboczą przy odrobinie szczęścia – albo bezrobotnymi.
A jak zaczniemy pobierać dwieście pesos od miasta albo z jakiejś instytucji,
będzie to znaczyło, że naprawdę wszystko w diabły poszło.
Owi chłopi z prowincji Santiago del Estero – i cała reszta – przybyli na te ziemie
sto, dwieście albo czterysta lat temu, zastępując wysiedlanych Indian. Ludność
wymieszała się oczywiście z tubylcami, a jej kultura, przede wszystkim
hiszpańska, zastąpiła miejscową. Tym, kto wówczas stawiał opór cywilizacji
i kogo należało w imię postępu wyrzucić, był Indianin, dzikus.
Dziś, zauważmy, wyrzucani są ci, którzy wtedy zajęli ich miejsce. Pierwotny
mieszkaniec – dzikus – to zawsze ten, kto nie chce poddać się „globalizacji”,
przystosować się do gospodarki światowej, włączyć w obowiązującą właśnie
nowoczesność. Ponieważ nowoczesność ta nie jest opłacalna.
A już zwłaszcza jeśli sobie uświadomimy, że i u nas tak wielu cierpi głód.
4
– Czyli to tutaj wydaje ci się rajem.
María spytała mnie o pracę. Opowiedziałem jej o mojej książce, wspomniałem,
że odwiedziłem Indie, Afrykę, mnóstwo innych miejsc, więc skomentowała:
– W takim razie to musi być dla ciebie raj.
María jest niewysoka, ma okrągłą miłą twarz, figurę jak od nadmiaru
węglowodanów; ubrana jest w znoszony podkoszulek w ciemnozielone pasy,
czarne legginsy i plastikowe sandały. Nie skończyła czterdziestu lat, a już zdążyła
urodzić siedmioro dzieci. Najstarszy ma dwadzieścia jeden lat, najmłodsza
dziewczynka dwa.
– Jak to raj?
– A tak. W porównaniu z miejscami, w których byłeś, to jest raj. Widziałam
w telewizji, jak tam żyją; nie wiem, po co to oglądam, bo potem płaczę jak
wariatka. Mój mąż się złości: nie rozumiem, po co oglądasz te głupstwa, skoro
potem jesteś w takim stanie. Ale ja oglądam – nie wiem... A człowiek narzeka.
Raptem widzisz inne rzeczy i zdajesz sobie sprawę, że tutaj, owszem, jest nam
ciężko, ale nie tak strasznie, nie ma aż takiego głodu.
– Kiedy przenieśliśmy się do Chaco, oj, tam dopiero żeśmy głodowali. Można
się było załamać, nie mieliśmy nic, musieliśmy chodzić spać tylko po mate,
żadnego ciasteczka, kawałka chleba. Czym prędzej sprowadziliśmy się tutaj.
– A tu już nigdy tak nie było?
– No, nie powiem, że nigdy. Ale tutaj, jak nie stać cię na kupienie, zawsze
możesz gdzieś poszukać, zawsze się znajdzie ktoś, kto ci coś da, pożyczy, rzuci
ochłap. Taka jest korzyść z tego, że jesteś u siebie.
Na osiedlu Ocho de Mayo mieszka dwa tysiące rodzin, ponad dziesięć tysięcy
ludzi. Niektórzy postawili już domy porządniejsze, inni mają ciągle z blachy.
Wielu pierwszych mieszkańców zdążyło się wyprowadzić; przybyli kolejni,
z pewną ilością gotówki – 300, 400 dolarów – i odkupili od nich ich kawałki ziemi;
tamci przenieśli się gdzie indziej, dalej. Ulice wciąż są jednak drogami polnymi,
a raczej błotnymi. Nieliczne samochody to wraki, kupa blachy. Psy skarlałe;
wyrosło już za to trochę drzew. Nieustępujący zapach spalenizny.
I powodzie, gdy tylko spadnie kilka kropel deszczu. Nędza życia na kupie
śmieci, z bagnem pod spodem. Na przykład jeśli mieszka się bliżej rzeki, nie
można wykopać szamba, bo zaraz napływa woda. I te góry śmieci tuż obok,
wydzielające się gazy, choroby i przykry zapach – przykry zapach przez cały czas.
Jest parę sklepików: mięsny, w którym sprzedaje się głównie jajka, kiosk
z piwem, napojami, papierosami – szyld nie ma nic wspólnego z ortografią –
kolejna budka według szyldu to księgarnia, w której można kupić zeszyty
i ładowarki do telefonów; słychać rytmy cumbii. Trzy bardzo grube kobiety
rozmawiają, siedząc w drzwiach domku z blachy. Biegający dookoła dzieciak jest
goły, ale nie jest to zwykły widok. Dwoje innych dzieci krzyczy, płacze, dokazuje.
Niewyrośnięte psy są brudne.
– Uważajcie, nie wdepnijcie w kupę – woła do swoich bosych dzieci kobieta
stojąca w progu domu. Patrzę na nią, ona na mnie. Ma minę, jakby się chciała
wytłumaczyć:
– Włażą, co mam im zrobić, a potem cały dom jest w kupie.
Dwóch chłopaków przejeżdża na małym motocyklu. Czarny pies rozgrzebuje
śmieci; śmieci, wszędzie dookoła śmieci.
María miała syna, przed którym, owszem, otwierała się przyszłość: grał w piłkę
nożną jak stary zawodnik. Skupiły się na nim wszystkie nadzieje rodziny. Jeśliby
mu się powiodło, wszyscy byliby uratowani. Ale się nie udało, bo nie starczało im
pieniędzy na konieczne wydatki: dojazdy autobusem na treningi, buty piłkarskie,
odpowiednie jedzenie.
– W klubach zawsze nam obiecywano, że pokryją wydatki, ale w końcu nie
dawali, bo nie chciałam nic podpisywać. Jak podpiszesz, zabiorą ci wszystko,
duszę zabiorą.
Pierwszy raz w głosie Maríi brzmi gorycz.
Model ten zaczął się chwiać w 1985 roku, a spis z roku 1996 potwierdza nową
tendencję: jedzenie ubogich różni się radykalnie od jedzenia tych, którzy ubodzy
nie są. Teraz, w Argentynie, na którą wydajemy się skazani, mamy jedzenie
ubogich i jedzenie bogatych. I jest to nie tyle kwestia ilości, ile składu: klasy
wyższe i średnie jedzą owoce, warzywa, mięso – raczej białe niż czerwone –
produkty zapewniające szczupłą figurę, a może i zdrowie. Ubodzy jedzą
ziemniaki, ryż i makaron – cukier, węglowodany, tłuszcze – które wypełniają
żołądki, za to bardzo mało mięsa, niewiele owoców i warzyw. I nie można
odmówić temu racjonalności: mięso jest zbyt drogie, owoce i warzywa są nie tylko
drogie, ale też o wiele mniej sycące niż potrawy mączne.
– To nie tak, że ci ludzie nie wiedzą – mówi Patricia Aguirre. – Po prostu ich nie
stać. Nie są nierozsądni, jak im nieraz zarzucają dietetycy; po prostu ich sposób
myślenia różni się od twojego. Matka wie, jak potrzebne są jej dzieciom owoce
i warzywa. Ale jeśli za pieniądze, które wyda na kilogram brzoskwiń, może kupić
trzysta gramów mięsa, to okaże się, że owoce są absolutnie nieopłacalne.
Nieprawda, że ubodzy nie doceniają żywności zdrowej i urozmaiconej. Ich troską
jest zapewnienie jedzenia wszystkim za niewielkie pieniądze, jakimi dysponują.
Różnicę widać nie tylko w samych produktach, ale także w sposobie
przyrządzania potraw. Ubodzy nie pieką w piekarniku. Po pierwsze trzeba go
kupić, a po drugie gaz kosztuje. Więc jeśli mają co, to smażą albo gotują. W kraju
pieczeni jest to powrót do klasycznej kuchni wiejskiej, tej najuboższej: gotując
w garnku można zużyć wszystkie resztki, wykorzystać tanie składniki,
zaoszczędzić gaz, pozwolić kobiecie, która gotuje, zająć się też innymi rzeczami.
– Przypominam sobie pewną kobietę z ubogiej dzielnicy. Rozmawiałyśmy, ona
zaś w tym czasie przygotowywała duszoną soczewicę. Akurat wrócił ze szkoły jej
synek, z czterema kolegami. Czy mogą zjeść u nas obiad, mamo? Oczywiście, że
mogą. A co będzie? Wtedy kobieta wzięła rondelek i zaczęła dolewać do soczewicy
wody. Zupa z soczewicy, odpowiedziała synowi.
„W jedynej, przedzielonej tylko kotarami izbie, gdzie toczy się życie, kuchnia
zajmuje centralne miejsce, a w niej najczęstsze są potrawy smażone, duszone
i zupy, jako najbardziej dostosowane do potrzeb i zajęć domowników dorosłych
oraz dzieci. (...) Potrawy duszone i zupy są wygodne jeszcze pod tym względem,
że można je czymś przegryzać: moczyć chleb w sosie, na zakończenie wytrzeć
talerz chlebem – produktem, którego spożycie wzrasta wraz ze spadkiem
dochodów. To przegryzanie ma zasadnicze znaczenie dla nadania jedzeniu
objętości, dla nasycenia głodu” – napisała przed laty Aguirre.
María opowiada, że musiała kiedyś wybrać się do La Platy, żeby coś załatwić,
i widziała wszystkie te pola; nigdy nie wyobrażała sobie, że istnieje tyle pól
uprawnych.
– Patrzyłam na te pola i myślałam sobie, że pewno wszyscy ci ludzie mający
pieniądze i rząd nie zdają sobie sprawy, że jest tylu ubogich jak my, którzy nie
mają nawet gdzie mieszkać, podczas gdy oni zatrzymują wszystko, wszystko dla
siebie, tyle przestrzeni na byle co...
– A dlaczego tak robią?
– Z egoizmu, żeby mieć, posiadać, mieć zawsze więcej niż inni. Nie wiem,
przypuszczam, że tak rozumują.
Fakt, że znaczna część Argentyńczyków – jedna czwarta, mniej więcej –
przestała żywić się produktem narodowym – mięsem – wydaje mi się niezwykle
istotny; aż dziw, że nie uważamy tego za fundamentalną informację o nowym
kraju, który zbudowaliśmy w ciągu ostatnich trzydziestu, czterdziestu lat, kraju
w stanie ciągłej katastrofy.
(W pewnym sensie jest to odwrotność tego, co dzieje się w Chinach: Chińczycy,
którzy przez całe wieki nawet nie oglądali mięsa, teraz konsumują go coraz
więcej: jedzą świnie tuczone soją z pampy).
Po hiszpańsku mówimy: tener hambre – „mieć głód”, być głodnym – albo: pasar
hambre – „cierpieć głód”. Głodny jestem. Ojej, poczekaj chwilę, już siadamy do
stołu. Ach, on nie ma na chleb, biedak, odkąd stracił pracę. Nie jest to jedyna
niezrozumiała sprawa związana z czymś niezrozumiałym, co nazywamy głodem.
(SŁOWA PLEMIENIA)
Jak?
chociaż właściwie nie wiem, naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Bo tak: ktoś
przychodzi i opowiada ci, że na świecie pełno jest ludzi, którzy nie dojadają,
pokazuje ci statystyki, cyfry, nie wiadomo co, mówi, że tu, w twoim mieście, też
takich nie brak, a ja nieraz musiałem zachodzić do ubogich dzielnic, gdzie
rzeczywiście, nie powiem, przykro patrzeć, ale nie widać, żeby ktoś zdychał
z głodu, raczej wszyscy są grubi i najedzeni. Nie wiem, naprawdę nie mam
zdania, ale czasem sobie myślę, że to musi być jakaś propaganda, że nam to
wciskają w licho wie czyim interesie; nie mówię, że takie rzeczy się nie zdarzają,
nie, może się i zdarzają, ale pokazują ci to jako nie wiadomo jaką katastrofę, żeby
potem wydusić z ciebie ostatni grosz i żebyś myślał, że
W wieku piętnastu lat Paola zupełnie się załamała. Matka była albo jej nie było,
nie starczało pieniędzy, nie starczało jedzenia. Uświadomiła sobie wówczas, że
niektórzy mężczyźni są gotowi dać jej pieniądze albo jakąś rzecz za to, że się
z nimi prześpi.
– Spotykałam się z durniami, z którymi nie powinnam się była zadawać, ale
niestety musiałam to robić, żeby zarabiać pieniądze. Byli to kumple moich
wujków, faceci, którzy mnie znali jako dziewczynkę. Czasem nie chciałam
nowych klientów. Wśród tych przyjaciół bywali tacy, którzy, ponieważ mnie znali
od dziecka, nie chcieli, i dawali mi różne rzeczy bez tego, ale inni nie. Zamykałam
oczy i myślałam o swoim rodzeństwie.
Kiedy skończyła siedemnaście lat, poznała w szkole wieczorowej chłopaka,
który wydawał się ją rozumieć. Podobali się sobie, zaczęli ze sobą chodzić, Paola
zaszła w ciążę. Chłopak się znalazł: jeśli miał, dawał jej parę pesos, coś do
jedzenia, cukierki. Przestała sypiać z tamtymi durniami. Pierwszą córeczkę
nazwała Camila, na pamiątkę siostrzyczki, która zapomniała, że trzeba oddychać.
On znajdował czasem jakąś robotę, jakąś chałturę. Wkrótce załatwili sobie domek
na osiedlu i zamieszkali razem. Rok później urodził się Joel, ich drugie dziecko.
Paola była właściwie zadowolona: życie jakoś jej się ułożyło. Mieli swój domek,
swoje materace, koce, kulawy stół, kuchenkę na gaz z butli. Ale jej rodzina zaczęła
chłopaka dręczyć; mówili, że napastuje swoją córkę, że ją gwałci, że jest
człowiekiem niebezpiecznym. Paola uwierzyła im, zostawiła go. Miała
dwadzieścia lat, dwoje dzieci, żadnych dochodów. Jedna ze starszych sióstr
zaproponowała jej, żeby pracowała razem z nią w barze połączonym z burdelem.
– Tam, w tym barze, namawiano mnie, żebym robiła inne rzeczy i wyciągała
więcej kasy. Odmawiałam, to nie dla mnie. Co innego przespać się z jakimś
starym durniem w zamian za konkretną rzecz, a co innego spać
z pięćdziesięcioma. Ale w końcu się zgodziłam. Rozmówiłam się ze szwagrem,
który kierował całym interesem, i weszłam w to. Wtedy moim dzieciom niczego
już nie brakowało. Miały wszystko, czego im było potrzeba. Prosiły, a ja mogłam
im kupić.
Była to wielka ulga: każdego dnia mogła dać im coś do zjedzenia, mogła im
zrobić pierogi, kupić oranżadę, jeśli miały ochotę. Ale nie podobało jej się takie
życie, tęskniła za mężem, poznała chłopaka, zaszła z nim w ciążę. Klienci o nią
dbali, nie pozwalali jej pić alkoholu, mówi.
– Numer kosztował sześćdziesiąt pesos za pół godziny, trzydzieści dla
dziewczyny i trzydzieści dla właściciela. Chodziło się na duże fotele, przedzielone
deskami. Nie było łazienki, żeby się potem umyć. Zawsze bardzo uważałam,
z wszystkimi. Dają prezerwatywy i trzeba ich używać. W tygodniu zaczynałam
o ósmej wieczorem, a kończyłam o trzeciej nad ranem. Pracowałam w dzielnicy
Constitución, stamtąd wracałam; rodzeństwo pilnowało mi dzieci. W weekendy
to samo, tylko kończyłam później, o siódmej. Wracałam do domu, żeby się trochę
przespać, i z powrotem. Pewnego dnia spotkałam męża; powiedział, że chciałby
zobaczyć się z dziećmi. Musiałam się przyznać, że jestem w ciąży i że pracuję
w burdelu, żeby móc im dać jeść, i że nie chcę go o nic prosić.
Kiedy była w czwartym miesiącu, przestała pracować. Kilka tygodni później,
w nocy, poczuła bóle i poprosiła brata, żeby poszedł po lekarza, ale lekarz
z przychodni na osiedlu nie chciał przyjść; mówił, że nie ma karetki, że pacjentka
ma się zgłosić sama. Paola nie mogła. Pomagała jej siostra; około piątej nad
ranem urodziła się dziewczynka, w jednym skurczu, nieżywa.
– Brat poszedł i zrobił w szpitalu potworną awanturę, więc nie mieli innej rady,
jak przyjść i mnie zbadać. Ale dziewuszka już się urodziła, już ją miałam
zawiniętą w prześcieradło, w skrzynce. Nikt nie chciał mnie zabrać, zająć się
mną, policja też nie. Potem mieli czelność oskarżać mnie o nie wiadomo co, że to
była aborcja, bo byłam w szóstym miesiącu. Za bardzo bolała mnie dusza,
a jednocześnie podjęłam ważną decyzję i niewiele myśląc, poszłam do kościoła;
nie chciałam mieć nic więcej wspólnego z burdelem, zarywaniem nocy; chciałam
żyć normalnym życiem, jak przedtem.
Wróciła do męża. Dwa lata później znów urodziła martwego wcześniaka,
dziewczynkę. Zamieszkali w domku, w którym jest tylko jeden pokój, a w nim
dwa niewielkie łóżka, w jednym śpi Paola i jej mąż, w drugim dzieci. Ktoś
z rodziny pożyczył im kuchenkę na gaz, żeby mogli gotować. Jeśli potrzebna im
jest woda, muszą iść do sąsiada.
– Teraz chcemy zaoszczędzić pieniędzy, żeby urządzić sobie łazienkę
i ubikację. Póki co, musimy chodzić do wygódki.
Żyje im się teraz lepiej, mówi Paola. Jej mąż dostał pracę – sprząta w fabryce –
i zarabia tysiąc pesos – około 80 dolarów – miesięcznie.
– Pensję ma wyższą, ale potem dużo mu odliczają; nie wiem, jak to działa.
– A dostajesz Asignación Universal por Hijo, dodatek na dziecko?
– Nie, bo chyba przez to, że mąż ma pracę, że dostaje pieniądze z innego
źródła, nie należy się nam. Najpierw dostawałam, ale potem odkryli to i cofnęli.
Niedaleko stąd, głosi legenda, została wymyślona słodka masa dulce de leche –
jeden z wynalazków argentyńskich, który musiał istnieć na długo przedtem,
zanim powstał kraj. Podobno na hacjendzie don Juana Manuela de Rosasa,
potężnego caudilla z pierwszej połowy XIX wieku, służąca podgrzewała na
kuchni mleko z cukrem, ale nagle przybył jeden z wrogów jej pana, Juan Lavalle,
i kobieta musiała go podjąć. A kiedy w końcu przypomniała sobie o mleku,
zobaczyła, że zrobiło się gęste i zbrązowiało. Przestraszyła się, co powie jej pan,
i zaniosła mu mleko, żeby się usprawiedliwić. Rosas spróbował, smakowało mu,
zaprosił Lavalle’a na wspólny posiłek. Dziesięć lat później miał ścigać go po całym
kraju, aż go zabił.
6
Im bliżej rzeki, tym chat jest coraz mniej; istnieje niebezpieczeństwo zalania.
Trzciny, błoto, jakieś łachy – wszystko to były bagna, które stopniowo zajmowali
biedni. Jedna rodzina hoduje świnie, inna wyrabia cegły, jeszcze inna wyszukuje
w krzakach butelki, kartony i szmaty. Jedna z mieszkanek, przechodząc,
przypomina Claudiowi o zebraniu: chcą zażądać, żeby przywieziono więcej
ziemi – ciężarówki ziemi, wozy ziemi; ziemia potrzebna jest do umocnienia
gruntu, podniesienia poziomu.
Sto metrów dalej rzeka Matanza toczy swoje ciemne wody wśród brzegów
pełnych gruzu i chaszczy. Z tej strony – śmieci, z tamtej – dziki las. Claudio mówi,
że wciąż jeszcze przychodzi tutaj łowić węgorze ręką; jest to zakazane, ale co tam;
lubi węgorze najbardziej, a Romi z paru sztuk potrafi przyrządzić takie danie, że
szkoda gadać.
– Z tamtej strony chłopaki przychodzą kraść. Tam są takie jakby ścieżki dla
motocykli; jadą na pełnym gazie i nie wyobrażasz sobie, jakimi maszynami
przyjeżdżają tu, na osiedle.
Claudio mówi też, że nie wie już, ilu jego kumpli zginęło na drugim brzegu.
– Jak cię złapie policjant, to cię zabije i koniec, zostawi cię, leżącego, w lesie,
nikomu ani słowa i robaki będą cię żarły. Kto cię tam znajdzie? Parę razy
musieliśmy szukać ciał. Raz poszliśmy po takiego, co go nazywali Diabeł; znaleźli
przy nim kradzione rzeczy, zaczęła się strzelanina, i zostawili go, że niby zabity.
Jak nie wracał, kumple poszli go szukać i znaleźli: leżał, z postrzelonym okiem,
głowa się rozkładała, pełno robactwa, ale żył. Nic nie widział, bo wszystko miał
zakażone, wzrok mu się zmącił, krzyczał i majaczył. Chłopaki zanieśli go do
szpitala, ale został ślepy na jedno oko, bo robaki mu całe wyjadły.
Claudio dodaje, że rzeka jest bardzo zdradliwa:
– Teraz wygląda spokojnie, ale jak wzbierze i wyleje, to wszystkich nas zalewa,
taka jej mać.
Przez całe lata rząd argentyński nie zgadzał się na udzielanie świadczeń
osobom, które nie pobierały wynagrodzenia. „Jeśli ograniczysz się do pomocy
socjalnej, ludzie też ograniczą się do życia z pomocy socjalnej. Powinniśmy
zapewniać godność, której ludzie pragną”, mówiła pani minister pracy i opieki
społecznej, siostra prezydenta. „Ludzie mówią mi, że chcieliby założyć
spółdzielnię albo warsztat tekstylny. Jeśli pomoc polega na wsparciu rodzinnego
warsztatu, dajesz im szansę. Ale jeśli jest to jedynie zwykłe wsparcie finansowe,
i na dodatek ograniczone, nie dajesz im niczego. A może ktoś myśli, że problem
biedy da się rozwiązać poprzez ofiarowanie stu pesos?”
Kilka klęsk wyborczych przekonało jednak rząd, że należy radykalnie zmienić
nastawienie, i dodatek na dziecko, Asignación Universal por Hijo, stał się
podstawowym narzędziem polityki społecznej: stała suma, wynosząca około 40
dolarów miesięcznie, miała być przydzielana ponad trzem milionom dzieci.
I oczywiście akcja nie została przedstawiona jako klęska sześciu lat polityki
przeciwnej takiemu działaniu, lecz jako wielki krok naprzód na kto wie jakiej
drodze. W rzeczywistości był to triumf polityki opiekuńczej, miłosierdzie
chrześcijańskie w wydaniu państwowym: dam ci odrobinę, najmniej, ile trzeba,
byś dalej żył, tak jak żyjesz.
Oczywiście wytworzyło to pewne zależności: wobec rządu, który pomoc
rozdzielał, wobec jego przedstawicieli, osób upoważnionych do dystrybucji
środków na szczeblu lokalnym – wobec wszystkich dysponujących środkami do
podziału. Powstała relacja wdzięczności, a równocześnie lęku: jeśli tamci dali mi
coś, bo chcieli, będą to mogli odebrać, kiedy zechcą. W takim razie nie róbmy
sobie kłopotów, spróbujmy się bez tego obyć.
Pomoc społeczna jest działaniem nakierowanym na skutki ubóstwa – brak
dostępu do tego, co podstawowe – a nie na jego przyczyny. Albo, inaczej mówiąc:
pomoc społeczna podtrzymuje ubóstwo, nie dopuszczając do powstania
warunków potrzebnych, by osoby, które korzystają z pomocy, zaczęły albo zaczęły
na nowo radzić sobie samodzielnie. Pomoc sprawia, że ubodzy pozostają ubogimi
i są bezwzględnie uzależnieni od tych, którzy tej pomocy udzielają – od rządu,
państwa, organizacji pozarządowych, różnych Kościołów. Pomoc społeczna
ratuje ludzi doraźnie – i przez sam mechanizm potwierdza ich kondycję,
kondycję osób wymagających poratowania.
Trudno, w takim razie, nie zadać sobie pytania, czy nie jest to warunek
istnienia systemu, forma utrzymania i zachowania niesprawiedliwego systemu.
Romina mówi mi, że jeśli chodzi o męża, miała szczęście. To prawda, że kiedyś
nie wszystko robił tak, jak trzeba, pił, palił trawkę, włóczył się po mieście, ale
odkąd się wyleczył – tak mówi, „wyleczył się” – stał się innym człowiekiem:
pomaga jej, kiedy ona musi iść na marsz, sprząta w domu, pierze, pilnuje dzieci,
kładzie je spać.
– I dobrze mnie traktuje, jest dla mnie dobry, nigdy nie podniósł na mnie ręki,
nic z tych rzeczy. Tylko szkoda, że nie możemy mieć spokoju. Czy pan wie, jak
bardzo chciałabym mieć spokój!
– Co to znaczy: spokój?
– Nic takiego, po prostu nie musieć cały czas zdobywać rzeczy; mieć wszystko
schowane, żeby było co jeść do końca miesiąca. Taka bym była spokojna...
Romina ma trzydzieści lat, pięcioro dzieci. Chuda, długie patykowate nogi,
czarno-białe szorty, amarantowy T-shirt bez rękawów, paznokcie u nóg
pomalowane na fioletowo, krótko obcięte włosy ufarbowane na ciemnorudo,
twarz kanciasta, duże, zachodzące na siebie zęby. Jest gorąco, kobieta jest
spocona. Pytam ją, czemu nie wierzy w Boga, na co ona odpowiada, że to
nieprawda: wierzy.
– Ależ wierzę. Bo wydarzyło się wiele rzeczy. Kiedy mój średni synek miał trzy
latka, teściowie dali mu w prezencie koguta i kurę. Mały był strasznie ruchliwy,
wszystkiego musiał dotknąć, ale jak chciał dotknąć koguta, ten złapał go tymi
pazurami i zrobił mu cztery dziury. Krew lała się jak przez sito. Wypadliśmy
z mężem jak oszalali, żeby szukać taksówki. Mały leciał nam przez ręce,
taksówkarz mówił: ocuć go, bo ci umrze, dzieciak prawie mi umarł na rękach.
Przyjechaliśmy do przychodni, nie zajęli się nami, mąż zaczął krzyczeć: macie nas
przyjąć, dzieciak umiera, i w końcu nas przyjęli. Facet mi mówi: proszę, daj mu
to, a to była surowica. Co nam tu wciskasz, ja mu na to, dzieciak umiera, a ty
z czymś takim? Ale nie ma pediatry, mówi mi, ani nikogo na ostrym dyżurze. To
sprowadź lekarza albo coś zrób, bo jak mi synek umrze, to będzie też wasza wina.
W końcu oczyścili mu ranę, posmarowali jakimiś maściami, ale mały nie
reagował, był ciągle jak nieprzytomny. Mówimy: zawieziemy go do szpitala
dziecięcego, ale nie mieliśmy ani grosza, nie mogliśmy. Tam, niedaleko
przychodni, jest kościółek, nazywa się Dios es Mi Salvador, Bóg moim Zbawcą.
Weszliśmy, mąż mówi: pomodlimy się. I przyszedł pastor, i też się za niego
pomodlił, wszyscyśmy się modlili ze dwie, trzy godziny, i nagle mały się ocknął,
poznał nas, i w ogóle. Dotknął go Pan, bo gdyby nie On, umarłby nam chłopczyk,
umarłby.
– Dlaczego zostaliście w kościele, zamiast jechać do szpitala?
– Bo nie mieliśmy ani grosza.
– A pastor nie chciał wam dać?
– Ale weszliśmy, pomodliliśmy się i synek się ocknął. Umierał, ale obudził się –
mówi Romina. Wciąż jednak nie jest przekonana do boskiej pomocy; na ogół woli
to, co proponuje państwo.
7
Słowo „klient” pochodzi z łacińskiego cliens, clientis, którego rdzeniem jest z kolei
czasownik cluo, cluere, szanować, podporządkowywać się, i jest to
prawdopodobnie najstarsza republikańska relacja: obywatel – cliens – uznaje
władzę innego obywatela – patron – i zgadza się czynić to, czego tamten od niego
żąda, w zamian za jego opiekę, za to, że zaangażuje on swoją władzę – którą cliens
swoją uległością umacnia – w pomoc dla niego.
Klientelizm, owa forma powiązań między ludem a osobami posiadającymi
władzę, stanowi jeden z podstawowych mechanizmów w jako tako
demokratycznych reżimach Tego Innego Świata i jego okolic.
(Dlatego też klasyczny manewr prawicy mający na celu zdyskredytowanie
ingerencji państwa – big governments – polega na skojarzeniu ingerencji
z klientelizmem: rzekomo jedyna możliwa ingerencja to rozdzielanie darów. Gdy
tymczasem powinna ona polegać na rozsądzaniu, stwarzaniu warunków
sprawiedliwego rozdziału dóbr).
Romina mówi, że teraz, gdy jest w Barrios, jest jej lepiej – dostaje mniej więcej
tyle samo, ale mniej chodzi.
– A co dostajesz w Barrios de Pie?
– Na razie jedzenie, już trochę dostałam, i wynagrodzenie – dopiero czekam.
Siedemset pięćdziesiąt. Bo ja dostaję zasiłek na dzieci, więc powiedziałam: ale ja
już pobieram, nie wiem, czy to nie wyklucza; nie, nie wyklucza się, powiedzieli,
nie martw się. A jak ktoś nie pobiera zasiłku, można go podłączyć do tych
spółdzielni, ma wtedy tysiąc dwieście. Ale na marsze musimy chodzić wszyscy,
tak czy owak. Jak nie zobaczą cię na marszu, będą cię chcieli wypisać.
– I będziesz chodzić?
– Tak, będę.
– A skąd jest te siedemset pięćdziesiąt, które dostajesz?
– Nie wiem, to taka jakby pensja z organizacji, na trzy litery. Nie pamiętam: pe,
ce, czy pe, en, el, coś takiego.
Układ oparty na klientelizmie nie jest domeną wyłącznie władzy wykonawczej
na szczeblu kraju, prowincji czy miasta ani nawet tradycyjnych partii
politycznych. Naturalnie jeśli chodzi o obdarowywanie, nic nie dorówna rządom
Peróna, ale nawet ugrupowania rzekomej lewicy funkcjonują według tego
schematu. Każde ugrupowanie angażuje swoje wpływy w aparacie państwowym
i swoich ludzi na ulicach w celu uzyskania jak największej liczby subsydiów
i donacji dla swych zwolenników – co z kolei pozwala utrzymywać i powiększać
rzeszę tych zwolenników. Czasem to jedyny powód, dla którego wielu z nich
uczestniczy w akcjach organizowanych przez takie ugrupowanie.
– Dostajesz czek?
– Nie, muszą dać kartę. Teraz właśnie ją załatwiam, tę kartę. Koordynatorka
stąd, z Barrios, powiedziała mi, że już o nią wystąpiła, niedługo dostanę.
Barrios de Pie jest organizacją, która działała aktywnie w ciągu kilku lat
sprawowania rządów przez obecną ekipę. Później usunęła się na bok, ale zyskała
wpływy, które zachowuje do tej pory.
– A dostajesz zasiłek dla całej piątki dzieci?
– Tak, chociaż, prawdę mówiąc, przez ostatnie miesiące nie wypłacano mi go
jak należy, bo synowi, który ma dziesięć lat, nie wyrobiłam nowego dokumentu
i nie chcieli mi uznać książeczki. Tak samo z córką, która ma trzy latka.
Zanosiłam im papier, ale nie przyjmowali go. Ostatni raz, kiedy nie chcieli
przyjąć, powiedziałam, że czekam już od półtora roku, córka niedługo skończy
trzy, i nie może być tak, że zawsze mi odrzucają. Coś mi zaczęli tłumaczyć, że to,
śmo, więc usiadłam, położyłam swoje papiery i powiedziałam, że się stąd nie
ruszę, bo już raz mi tak zrobili z synem, który ma osiem lat, a kiedy skończył pięć,
zaprowadzałam go do przedszkola na 32 ulicy, a tam nie chcieli mi podpisać,
a bez podpisu...
Romina przeżywa wszystko na nowo, denerwuje się, przypomina sobie
przeszkody biurokratyczne, jakie musiała pokonać, żeby uzyskać zasiłki na dzieci.
Jest to opowieść długa, wypełniona godzinami oczekiwania, uporem, drobnymi
upokorzeniami, gwałtownością – historia, która wymaga od niej tyle samo
wysiłku co każda ciężka praca.
– ...a potem córka, która ma sześć lat, kończy sześć pierwszego maja, i musiała
mieć nowy dokument, ale nie miałam pieniędzy, nie mogłam wyrobić. Nie
przyjęli mi książeczki, chcieli odmówić, ale tłumaczyłam im, że potrzebuję, że bez
tych pieniędzy nie będę miała co dać jeść dzieciom, i tamtego dnia też usiadłam
w urzędzie, powiedziałam, że się nie ruszę, było pełno ludzi, nawymyślali mi,
szkoda gadać, ale nie odeszłam. Powiedziałam, że nie, że chcę rozmawiać z kimś,
kto mi powie, co zamierzają zrobić, kazali mi iść, mąż nie chciał na mnie patrzeć,
chyba coś go brało... Nie wiem co, dość, że siedziałam tam do ósmej. Powtarzałam
im, że chcę rozmawiać z kierownikiem, a ten mi mówi, że nie można złożyć
reklamacji, pokłóciłam się z nim i...
W rezultacie mieli jej płacić 1200 pesos – zamiast 1500, tyle, ile by się należało
za pięcioro dzieci.
– Są mi winni, są mi winni więcej, ale zawsze to jakaś pomoc.
– A szukałaś pracy?
– Sprzątałam, na godziny, taką robotę przede wszystkim brałam, musi być na
godziny, inaczej kto by się zajmował dziećmi. Ale ponieważ teraz nic nie mogę
znaleźć, więc chodzę na marsze. Wy mi dajcie, co macie dać, mówię im, a ja dam
wam. Jeśli będą mi zawracać głowę, jeśli będę chodzić, a oni nic, to więcej nie
pójdę, i koniec.
– Jak to: dasz im?
– Marsze, chodzi o marsze. Dotychczas były tylko trzy. Idziemy o siódmej rano,
a o drugiej jesteśmy z powrotem. Mnie to pasuje, wszystko spokojnie. Marsze, na
które chodziłam przedtem, kończyły się wieczorem; byłam w domu o północy.
– A gdzie się odbywały te ostatnie?
– Szliśmy na Plaza de Mayo, przed hale Mercado de Abasto, do San Justo..., a,
i przed Obelisco.
– I jaki jest ich cel?
– Nie wiem, mówią, że maszerujemy w proteście. Albo wysuwając żądania.
Przed hale poszliśmy, żądając zwiększenia pomocy. I paczek świątecznych.
– A jeśli w proteście, to przeciw czemu?
– Żeby więcej dawali, więcej towarów dla ludzi, takie rzeczy.
– A, że oni mają dawać – to o co chodzi?
– Żeby płacili pensje, te siedemset pięćdziesiąt – tłumaczy mi Romina, jakby nie
rozumiejąc, że można nie rozumieć.
Niemniej jednak nie starcza na życie, bardzo często nie starcza. Odkąd
zamknięto stołówkę, dzieci jedzą mniej, mówi Romina, i prawie zawsze to samo:
ryż, makaron, czasem z kawałkiem mięsa, ale często bez mięsa, tłuczone
ziemniaki.
– A jak jest bardzo gorąco, sałatę z pomidorami, mielonkę z puszki. Jeśli jest
mięso mielone, to im robię placek z ziemniaków. Zbieram, co znajdę, i coś im
przygotowuję, co się da. Kiedy robi się tak, że ledwo wiążemy koniec z końcem, to
każdy zarobiony grosz jest dla dzieci. My nie jemy, ale one jedzą. Czasem one to
widzą i pytają: a wy nic nie jecie? My już jedliśmy, teraz wy zjedzcie.
W Argentynie jest dzisiaj pięć albo sześć milionów ludzi niepotrzebnych. Nikt
nie potrzebuje najuboższych. Ich całkowite wykluczenie ze społeczeństwa – ich
niepotrzebność – jest sprawą stosunkowo świeżej daty i nikt dobrze nie wie, co
z tym począć: co z nimi począć.
Oczywiście istnieje coś, co socjologowie, politycy i działacze organizacji
pozarządowych nazywają, nie bez mimowolnego być może cynizmu, inkluzją
społeczną albo integracją. Jest to pojęcie relatywnie nowe. Jeszcze do niedawna
ubodzy oraz obrońcy ubogich domagali się nie integracji, ale równości. Pasowała
ona do czasów i mechanizmów, w których wiadomo było, do czego społeczeństwa
mogą wykorzystywać swoich ubogich – ofiarowując im coś w zamian: pewność
niewolnictwa, gwarancję poddaństwa wasala, udrękę zabezpieczonej zapłaty.
Argentyna, nie szukając daleko, była przez większą część XX wieku krajem,
w którym ubodzy mieli swoje miejsce: byli robotnikami. Przemysłowy raczej
kapitalizm potrzebował ich do pracy przy maszynach w fabrykach, warsztatach
i punktach usługowych, i ta ich niezbędność sprawiała, że mogli narzucać pewne
warunki dotyczące poprawy – niewystarczającej, co prawda – warunków życia.
Kiedy bogacze argentyńscy zlecili swoim wojskowym zmianę systemu – kazali
im odtworzyć ową pasterską arkadię, która nigdy naprawdę nie istniała,
pozamykać fabryki i wypędzić z ziemi chłopów, żeby uczynić kraj największym
na świecie producentem soi, być może nie uświadomili sobie, że pozostawi to
miliony ludzi bez zajęcia, i to w najdosłowniejszym znaczeniu: że ci ludzie staną
się bezużyteczni, niepotrzebni. W rezultacie groźba zorganizowanej przemocy
robotniczej została zastąpiona groźbą bezładnej przemocy przedmieścia:
przemocy indywidualnej, nieokiełznanej, która może wybuchnąć i rozwinąć się
w zupełnie nieprzewidzianych kierunkach. I teraz tego żałują.
Naturalnie mogli to byli przewidzieć – albo przeanalizować – ponieważ takie
wyłączenie milionów ludzi dokonywało się już w innych krajach Ameryki
Łacińskiej. Ale bogacze argentyńscy są mało rozgarnięci i uwierzyli, że mogą
zbudować kraj należący do Tego Innego Świata i jak gdyby nigdy nic dalej chodzić
sobie spokojnie po świecie. Trochę to trwało, zanim zrozumieli, że popełnili
błąd – wykluczenie ubogich zrodziło przemoc, tę pierwotną przemoc, opartą na
poczuciu, że się nie ma celu, nie ma przyszłości.
– Nie wiem, mała mówi, że chciałaby być panią doktor, a synek, że będzie
mecenasem.
– Jak na to wpadli?
– Pewno zobaczyli w telewizji.
– I myślisz, że będą mogli?
– Kto wie. Oby mogli. Ale nie wiem, jak będzie.
W Argentynie według mętnych zawsze badań i statystyk zniekształcanych
przez tych, którzy powinni je czynić przejrzystymi, około 750 tysięcy młodych
osób w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat nie ma pracy ani
specjalnych perspektyw na jej znalezienie. To co szósta młoda osoba, co trzecia
spośród młodzieży ubogiej.
Szczególne w Argentynie jest to – co może czyni ten przypadek interesującym –
że owa rzesza absolutnych wyrzutków, desechables, jak powiedzieliby
Kolumbijczycy, ludzi wymiennych, niepotrzebnych uformowała się stosunkowo
niedawno. Można odtworzyć okoliczności, w jakich się pojawiła, w kraju, który
nie chciał do tego dopuścić.
Ludzie pełnili zwykle jakąś funkcję. Dobrym przykładem były Indie. Od wieków
ubodzy stanowili tam tanią siłę roboczą: uprawiali, przygotowywali to, co jedli
bogaci, obsługiwali ich. Oczywiście ludzi tych się wymieniało, nie byli
pojedynczymi osobami, lecz gatunkiem. A ponieważ nikogo nie obchodziło, czy
żyją, czy umierają, te setki milionów ludzi funkcjonowały jako użyteczna rezerwa,
otrzymująca – pod presją – nędzne wynagrodzenie.
Jest to model klasyczny: w społeczeństwach w znacznym stopniu
wykorzystujących siłę roboczą ludzie stanowili zawsze bardzo istotny wkład.
Wiemy, jakie problemy miało na przykład cesarstwo rzymskie z zapewnieniem
sobie odpowiedniej liczby niewolników i że jedną z przyczyn jego upadku było to,
że w opanowanym już świecie coraz trudniej było odnawiać poprzez wojny
zasoby siły roboczej. Wiemy, że rewolucja przemysłowa w Europie potrzebowała
milionów pracowników, którzy mogli opuścić wieś, ponieważ technika rolna
bardzo się rozwinęła. Udali się do miast, aby obsługiwać maszyny, żądne ludzi.
Wtedy nawet bezrobotni pełnili rolę ekonomiczną: swoją obecnością oddziaływali
na zatrudnionych, którzy zgadzali się pracować więcej, a zarabiać mniej, gdyż
w każdej chwili mogli zostać zastąpieni. Wiemy, że jeszcze przed kilkudziesięciu
laty każda społeczność wiejska opierała się na ustawicznym wysiłku tworzących
ją chłopów.
Niektórym systemom udaje się w optymalny sposób wykorzystywać posiadane
zasoby: wyznaczyć każdej osobie zadania odpowiednie ze względu na cel.
Równowaga ta jest niestabilna i jeśli oceniać w kategoriach historycznych,
niezbyt trwała. Albo nie powstaje, kiedy nie pojawi się korzystny układ: kiedy
rozwojowi techniki, który uwalnia część siły roboczej, nie towarzyszy wzrost
zapotrzebowania na tę siłę w innych dziedzinach.
W świecie, w którym maszyny są o wiele wydajniejsze, siły roboczej i pracy –
pracy ludzkiej – jest za dużo. Rola wojen i epidemii, które zawsze działały jako
mechanizmy regulacji demograficznej, mimo wszystko znacznie zmalała. Ludzie
żyją dłużej, mniej dzieci umiera – jest nas za dużo. Ale nie za dużo ogólnie,
abstrakcyjnie: za dużo o niektórych z nas.
To samo mniej więcej dzieje się w innych krajach. Oczywiście przy zachowaniu
pewnych różnic: obyczaje polityczne w Argentynie nie są takie same jak obyczaje
ekonomiczne w Indiach lub Bangladeszu czy brak obyczajów gdzie indziej.
Powtarza się jednak sytuacja, że nie ma dla tych ludzi miejsca, że nie mają oni do
wypełnienia roli, która by usprawiedliwiała ich istnienie. Taki sam procent ludzi,
jaki jest zbyteczny w Argentynie, jest zbyteczny w świecie: to 1,4 miliarda, te 20
procent ludności świata żyjące w skrajnej nędzy, za mniej niż 1,25 dolara
dziennie – to ci, którzy głodują.
Jest ich ponad miliard: utrzymują się przy życiu. Kraje bogate robią w Afryce to
samo, co robi państwo w Argentynie: ludziom niepotrzebnym zapewniają
minimum konieczne do przetrwania. Niech trwają i nie budzą lęku
w pięknoduchach, niech pamiętają, że bez tej pomocy żyłoby im się o wiele gorzej,
niech nie myślą za wiele o własnej przyszłości i nie będą skłonni palić
wszystkiego.
System nie może w tak głupi sposób marnować swoich zasobów. Jeśli nie
nauczy się ich wykorzystywać – albo, przy braku takiej możliwości, nie
wyeliminuje ich – popadnie w poważne tarapaty.
1
Na świecie wciąż jest 1,4 miliarda ubogich, czyli ludzi, którzy wydają mniej niż
1,25 dolara dziennie. Miliard czterysta milionów ubogich, czyli ludzi, którzy nie
mają niczego z rzeczy uznawanych przez nas za tak codzienne, tak oczywiste –
domu, jedzenia, ubrania, światła, wody, perspektyw, nadziei, przyszłości – nie
mają teraźniejszości.
Miliard czterysta milionów ubogich, czyli ludzi, którzy na ogół jedzą mniej, niż
powinni. Miliard czterysta milionów ubogich, czyli ludzi, którzy nie są potrzebni:
ludzi wymienialnych, dla globalnego systemu zbędnych, z konieczności
tolerowanych, ponieważ gwałtowne ludobójstwo źle wygląda w telewizji, a poza
tym u słabszych jednostek może wywoływać koszmary senne.
„Jeśli chcesz wiedzieć, co naprawdę ludzie myślą, nie zważaj na to, co mówią;
zważaj na to, co czynią” – mówi Terry Eagleton, rzekomo cytując Marksa.
W lipcu 1954 roku Kongres USA uchwalił Public Law 480, wraz z programem
Food for Peace – Żywność dla Pokoju – zezwalający na sprzedaż żywności do
krajów „rozwijających się” po symbolicznych niemal cenach.
Były to – jak zwykle – czasy szczególne. Zimna wojna trwała w najlepsze i wiele
krajów Trzeciego Świata stanęło w obliczu pokusy przyłączenia się do Drugiego.
Amerykanie nie szczędzili środków, aby temu zapobiec. Najpierw na drodze
wojny „gorącej” – ich wojska walczyły właśnie w Korei. Znakomitym pomysłem na
kontynuowanie walki z czerwoną zarazą wydawało się też utrzymywanie baz
wojskowych we wszystkich możliwych miejscach – od Niemiec i Japonii przez
południową Afrykę, Turcję, Panamę – wprowadzanie zaprzyjaźnionych dyktatur –
Jacobo Arbenz został kilka tygodni wcześniej obalony przez swoich chłopców –
oraz wysyłanie pomocy żywnościowej.
Zresztą zboża mieli aż nadto: automatyzacja rolnictwa znacznie podniosła
wydajność, a mechanizacja transportu sprawiła, że zmniejszyło się do minimum
zapotrzebowanie na paszę dla zwierząt pociągowych. Kraje będące
beneficjentami planu Marshalla zdążyły się już podnieść ze zniszczeń i uprawiały
swoją ziemię. Farmerzy, a przede wszystkim wielkie przedsiębiorstwa zbożowe,
nie wiedzieli, co zrobić ze zbiorami. Ich lobby starało się jak mogło, by program
Żywność dla Pokoju przynosił im korzyści.
I przynosił, w rozmaity sposób. Przede wszystkim państwo kupowało żywność
po wysokich cenach, sprzedając ją krajom ubogim po cenach subsydiowanych.
Program pozwalał też, jak powiedział prezydent Eisenhower, „tworzyć bazę do
stałego poszerzania amerykańskiego eksportu produktów rolnych,
przynoszącego trwałą korzyść Ameryce oraz innym krajom” – czyli otwierać nowe
rynki. Albo, mówiąc brutalniej: uzależniać te rynki od wysyłanej żywności.
Działo się tak, ponieważ producenci lokalni nie mogli konkurować
z amerykańskim tanim zbożem i przegrywali: miliony chłopów popadły w ruinę,
miliony emigrowały do miast. A także dlatego, że dostawy zmieniły nawyki
żywieniowe. Znam przykład tego ekstremalny, dramatyczny, z zagubionych na
Pacyfiku Wysp Marshalla. Są to niewielkie atole koralowe, na których rośnie tylko
drzewo chlebowe, a u brzegów uwijają się ryby, i których mieszkańcy od wieków
żyli z własnych środków. Przyłączeni po wojnie do Stanów Zjednoczonych,
przyzwyczaili się do makaronu, pizzy, hamburgerów, parówek. Nadal większość
swoich skromniutkich dochodów wydają na import tych produktów.
Na Wyspach Marshalla zjawisko przybrało postać niemal karykaturalną;
w wielu innych krajach stanowi jeden z powodów, dla których tylu ludzi głoduje.
Celem pomocy nie było jednak tylko umacnianie władzy politycznej USA na
naszym globie. Aby popierały ją siły lokalne, musiała oferować im jakieś korzyści.
Dlatego prawo amerykańskie stanowi, że 75 procent pomocy żywnościowej ma
być udzielane w formie sprzedaży produktów wytworzonych i zapakowanych
w kraju. Wielkie firmy zbożowe dominujące w tej branży – Cargill, Bunge
i spółka – czerpią największą korzyść: realizują połowę zamówień, żądając, jak
podaje klasyczne studium Barretta i Maxwella, cen o 10–70 procent wyższych niż
cena rynkowa.
Ponadto według prawa amerykańskiego 75 procent pomocy ma być
przewożone na statkach amerykańskich. Flota handlowa USA radzi sobie
rozmaicie: inne kraje, mające mniej podatków i mniej regulacji pracowniczych,
oferują transport o wiele tańszy; tylko 3 procent towarów transportowanych
z USA i do USA płynie na statkach amerykańskich. Zatem przewóz tej żywności to
dla niej podstawowy ratunek. Ostatnie badania podają, że transport pochłania 40
procent amerykańskich wydatków przeznaczanych na pomoc żywnościową. To
znaczy na pomoc dla własnych towarzystw przewozowych.
Prawo amerykańskie pozwala również, aby amerykańskie organizacje
pozarządowe, które otrzymują amerykańską żywność od amerykańskiego rządu,
mogły sprzedawać ją na rynku państw przyjmujących pomoc i uzyskiwać w ten
sposób środki na swoje funkcjonowanie i projekty. Nazywa się to monetization,
czyli monetyzacją – albo, w jędrnym języku potocznym: trzepaniem kapuchy.
Barrett i Maxwell przeanalizowali dane dotyczące ośmiu największych takich
organizacji i obliczyli, że sprzedawały one około połowy otrzymywanej żywności,
czerpiąc z tego mniej więcej jedną trzecią swoich dochodów. Brzmi to dość
pokrętnie: cała żywność wysyłana, po subsydiowanych cenach, na rynki krajów
najuboższych, dociera nie do tych, którzy jej najbardziej potrzebują, tylko do tych,
których stać na zapłacenie za nią. Działanie takie wpływa na obniżenie cen
produktów lokalnych, rujnuje rolników, odtwarza cykl głodu: osiągnięty efekt jest
dokładnie przeciwny do zamierzonego.
Dlatego w Stanach od lat odzywają się głosy, aby przynajmniej część żywności
przeznaczonej na pomoc humanitarną kupowana była na rynkach lokalnych albo
przynajmniej pobliskich. Kupowanie na miejscu niesie z sobą oczywiste
korzyści – i niemal wszyscy poza tym to robią. Z jednej strony żywność
dostarczana jest znacznie szybciej; sprowadzać ją ze stanu Iowa to nie to samo co
z sąsiedniej wioski. Z drugiej – tak wychodzi o wiele taniej: nie trzeba opłacać
długiego i zbyt drogo wycenionego transportu, wszystkich procedur, całej
biurokracji. A przede wszystkim: nie tylko niesie się pomoc głodującym w danym
kraju, lecz jednocześnie promuje się jego własnych rolników.
Kiedy jednak ktoś powodowany najlepszymi intencjami proponuje zmiany,
zawsze znajdzie się ktoś inny, kto, powodowany najlepszymi intencjami, powie,
żeby lepiej tego nie robić: że modyfikacja tych warunków spowodowałaby utratę
poparcia producentów rolnych, firm transportowych oraz owych organizacji
pozarządowych – tak zwanego Żelaznego Trójkąta – a niemożliwe jest, aby Stany
Zjednoczone utrzymały poziom świadczonej przez siebie pomocy bez
zaangażowania tych grup. Innymi słowy: próbując poprawić sytuację, tylko
byśmy ją pogorszyli. Bardzo to nowoczesny argument.
I tak propozycje włączenia do sumy pomocy choćby tylko 25 procent pieniędzy
w gotówce były w Kongresie za każdym razem odrzucane. Jak wtedy, kiedy wyszły
od administracji George’a W. Busha. Szef United States Agency for International
Development (Agencji Rozwoju Międzynarodowego), Andrew Natsios,
powiedział wówczas w Kongresie, że gdyby przynajmniej jedna czwarta z sumy
1,2 miliarda przeznaczanej na interwencyjny zakup żywności wydawana była in
situ, wszystko działałoby lepiej: kupując na miejscu, można by uzyskać dwa razy
więcej żywności w cztery razy krótszym czasie.
Do niczego takiego nie doszło.
Mówić jest łatwo i wszyscy robią to chętnie. W 2002 roku były prezydent Bill
Clinton ubolewał w Waszyngtonie wobec Council on Foreign Relations, CFR,
Rady Spraw Zagranicznych, że ówczesny prezydent, George W. Bush, zmniejszył
budżet przeznaczony na pomoc humanitarną. „Jak pokazują liczne ankiety,
Amerykanie są przekonani, że przeznaczamy od dwóch do 15 procent naszego
budżetu na pomoc zagraniczną, i uważają, że to zbyt wiele, powinniśmy bowiem
wydawać od trzech do pięciu procent. Zgadzam się, że tyle powinniśmy wydawać.
Wydajemy mniej niż jeden procent i w tej dziedzinie jesteśmy na ostatnim
miejscu wśród wszystkich rozwiniętych krajów świata”, mówił Clinton. Kiedy
obejmował urząd, w 1993 roku, Stany Zjednoczone wydawały 0,16 procent
swojego produktu brutto na pomoc zagraniczną; kiedy odchodził w 2001, suma ta
zmniejszyła się do 0,11 procent.
Blisko czterdzieści pięć lat temu, w roku 1970, podczas obrad Zgromadzenia
Ogólnego ONZ kraje rozwinięte zobowiązały się do przeznaczania minimum 0,7
procent swojego produktu brutto na pomoc krajom ubogim. Pomoc rozumianą
globalnie, nie tylko żywnościową.
Te 0,7 procent nie wydaje się dużą sumą; w kolejnych latach sumy nigdy nie
przekroczyły łącznie 0,4 procent. W 2005 roku zobowiązanie zostało ponowione.
W ostatnich latach cyfra oscyluje wokół 0,3, co stanowi mniej niż połowę
zadeklarowanej sumy.
Stany Zjednoczone są wciąż pierwszym ofiarodawcą: ich 30,5 miliarda dolarów
przeznaczonych na ten cel to 0,19 procent PKB. Co ciekawe, obywatele są
przekonani – jak zaznaczał Clinton – że kraj wydaje na pomoc zagraniczną
o wiele więcej niż na wewnętrzne programy pomocowe Medicaid i Medicare.
Na oba te programy w 2011 roku państwo przeznaczyło 992 miliardy dolarów,
przeszło trzydzieści razy więcej. Center for Global Development, think tank
zbliżony do administracji waszyngtońskiej, oblicza, że jako pomoc trafia
faktycznie do domniemanych beneficjentów mniej niż 40 procent wysyłanych
środków; reszta ginie w biurokratycznych procedurach pośrednich. Zatem realna
suma pomocy nie przekracza 0,12 procent. Dla przykładu, organizacja
pozarządowa ActionAid oblicza, że koszt utrzymywania 740 „konsultantów do
spraw pomocy humanitarnej” z różnych krajów, pracujących w Kambodży
w 2009 roku, wynosił od 50 do 60 milionów dolarów – tyle samo co kont całej
administracji kraju, zatrudniającej 140 tysięcy osób.
2
Była to niemal konkretna propozycja – Program Walki z Głodem z roku 2003 miał
pozwolić FAO zrealizować pierwszy z Milenijnych Celów Rozwoju: do 2015 roku
zredukować o połowę liczbę niedożywionych, których w 1990 roku było nieco
ponad 800 milionów. Przygotowany został drobiazgowy plan zakładający, że
wydawana w tym okresie suma 24 miliardów dolarów rocznie rozwiąże problem.
„Włożone środki obejmują między innymi zastrzyk początkowego kapitału
w wysokości średnio 500 dolarów na rodzinę, przeznaczony na inwestycje
w sferze rolnictwa, których celem jest coroczne zwiększanie wydajności oraz
produkcji w czterech-pięciu milionach gospodarstw w społecznościach ubogich.
Program obejmuje także bezpośrednią pomoc żywnościową – wartości 30 do 40
dolarów na osobę rocznie – dla zasadniczej grupy liczącej do 200 milionów ludzi,
w tym wielu dzieci w wieku szkolnym. Inne elementy programu to: rozwój
systemów nawadniających oraz budowa dróg, które zapewniłyby rolnikom
dostęp do rynków, zachowanie i uporządkowanie stanu gleb, lasów, łowisk
i zasobów genetycznych, a także prowadzenie badań w dziedzinie rolnictwa,
kształcenie i informatyzacja”, głosił dokument, zaznaczając, że pieniądze
powinny pochodzić od ofiarodawców z różnych krajów oraz od rządów stron
zainteresowanych.
Program nie został zrealizowany; nie wiadomo, czy przyniósłby rezultaty.
Jacques Diouf, dyrektor generalny FAO, powrócił do niego w czasie kryzysu
2008 roku: liczba głodujących zbliżała się w tym czasie do miliarda, a potrzebna
suma zdążyła urosnąć do 30 miliardów dolarów rocznie.
Również i ona nie została wyasygnowana. Niemniej, na zasadzie
mechanicznego powtarzania, te 30 miliardów stało się przyjętym powszechnie
hasłem i miało, według FAO, wystarczyć na zlikwidowanie głodu na świecie.
Pomoc organizowana przez WFP rozwija się także dlatego, że ONZ musi coś
robić, aby łagodzić choć trochę niepowodzenie w realizacji Milenijnych Celów
Rozwoju, z których pierwszy, podnoszący stale liczbę głodujących z roku 1990, to,
jak powiedzieliśmy, ograniczenie „skrajnego ubóstwa”.
(Mówimy o „skrajnym ubóstwie”. Kiedyś używało się określenia „nędza”. Ale
słowo to nabrało zabarwienia ideologicznego, emocjonalnego, politycznego
i język biurokracji je odrzucił. Teraz mówi się „skrajne ubóstwo” – niby to samo,
ale ładniej, a poza tym pojęcie wydaje się wymierne: suma wydatków do
wysokości jednego dolara dziennie, podniesiona teraz do 1,25 dolara nazywana
jest ubóstwem, natomiast niższa – skrajnym ubóstwem. Urzędnicy wolą, żeby
miary były klarowne).
Milenijne Cele Rozwoju stały się leitmotivem działań „humanitarnych”.
A w tym czasie wyprodukowano w związku z nimi morze raportów i opisów,
interesującą skądinąd dokumentację, w której znaleźć można na przykład takie
trafne spostrzeżenia: „W niektórych regionach procent dzieci z niedowagą jest
znacznie większy wśród ubogich”. Gdyby nie to, że ludzie piszą takie teksty
z najpoważniejszą w świecie miną, poświęcając na tę pracę wiele godzin
i inkasując za nią spore pieniądze, można by to uznać za średni dowcip. Świat
wielkich organizacji międzynarodowych stanowi zwykle idealny ekosystem dla
tego, co oczywiste, zamieszkany przez gromadę panów i pań uczepionych swoich
przywilejów, przerażonych na samą myśl, że mogliby komuś podpaść,
znajdujących wyjątkową uciechę w opowiadaniu banałów. Czasem jednak
powinni się chyba trochę mitygować.
Zredukowanie do połowy – takie było zamierzenie. Pytanie, czy jeśli celem jest,
aby tylko kilkaset milionów ludzi cierpiało z powodu niedożywienia, czy w ogóle
warto się tym chwalić? Czy może raczej należałoby stanąć wobec tego wyzwania
w milczeniu i zawstydzeniu.
Tymczasem jednak zostaje otrąbione zwycięstwo; wręcz pokazuje się rachunki.
Nie mówi się jednak o niedożywionych, tylko o żyjących w ekstremalnym
ubóstwie. Często są to ci sami ludzie, ale nie zawsze. W każdym razie podaje się
następujące dane:
– w 1990 roku 43 procent „ludności w krajach rozwijających się żyło w skrajnym
ubóstwie”; daje to 1,9 miliarda ludzi;
– w 2010 roku natomiast „ludność krajów rozwijających się żyjąca w skrajnym
ubóstwie” stanowiła 21 procent, czyli mniej niż połowę. Było to, jak słyszymy, 1,2
miliarda. Według kalkulacji Banku Światowego było to ciągle 1,4 miliarda – ale nie
będziemy się kłócić o 200 milionów. Przyjmijmy sumę 1,2 miliarda.
A więc o 700 milionów mniej.
W tym okresie około 600 milionów Chińczyków pokonało próg skrajnego
ubóstwa dzięki rozwojowi ekonomicznemu kraju. A zatem znaczna część tych,
którzy w ciągu tych dwudziestu lat przestali należeć do kategorii skrajnie
ubogich, to owi Chińczycy, poprzez rozwój ekonomiczny swojego kraju włączeni
w system społeczeństwa coraz mniej równego, za to o wiele bogatszego.
Co oznacza, że niemal cała redukcja ubóstwa dokonała się w kraju, w którym
organizacje międzynarodowe nie prowadziły żadnych działań i w którym nie
pozwolono im rozwijać ich polityki.
Co nie znaczy, że organizacje te nie chwalą się teraz swoimi osiągnięciami:
zmniejszeniem skrajnego ubóstwa.
A tymczasem według FAO w 1990 roku, kiedy zaczęła się realizacja Milenijnych
Celów Rozwoju, na świecie mieliśmy 823 miliony niedożywionych. W 2010 roku,
kiedy było już „bardzo blisko do osiągnięcia celów”, liczba niedożywionych
sięgnęła 870 milionów.
Chiny natomiast pozostają, mimo wszystko, drugim krajem na świecie pod
względem liczby głodujących.
3
„Humanitaryzm” to jedno z najnowszych wcieleń idei ludzkości.
Głód oglądany w tej perspektywie nie jest problemem politycznym, ale może
powodować problemy polityczne. Kilka lat temu, kiedy zaczynałem pracę nad tą
książką, pewien wysoki urzędnik WFP powiedział mi w Rzymie, że „rozwiązanie
problemu głodu” wymaga zaangażowania w pomoc humanitarną wielkich
przedsiębiorstw kapitalistycznych, przekonania ich, że mogą zrobić dobry
interes, pomagając jednocześnie nakarmić miliony głodnych. Win-win situation,
obie strony zyskują, dodał z uśmiechem.
– Robimy to na przykład w Bangladeszu – stwierdził.
Wyjaśnił mi, jak to się dzieje. Był przekonany, że jego praca ma fundamentalne
znaczenie, zwiększa bowiem bezpieczeństwo na świecie. Otóż często mieszkańcy
krajów bogatych nie rozumieją, że głód zagraża spokojowi ich życia, produkuje
terrorystów i emigrantów, którzy trafiają potem do tych krajów, dając początek
niezwykle trudnym układom. W rezultacie nic bardziej nie zapewni bogatym
bezpieczeństwa niż złagodzenie skutków głodu bądź jego całkowite
zlikwidowanie.
Idąc tym tropem rozumowania, należałoby uznać, że nic tak nie przysłużyło się
ubogim niedożywionym Afrykańczykom jak zamachy z 11 września, które
wysunęły problem tego zagrożenia na pierwszy plan. I że w takim razie są to
działania pożyteczne, które powinny być powtarzane. Może jednak lepiej
zarzucić taką logikę.
Niemniej często się z nią stykamy. Wydawało mi się to cynizmem – było
polityką:
„Wszyscy przywódcy polityczni wiedzą, że głód może prowadzić do konfliktów
i zamieszek. Stare przysłowie, mówiące że «człowiek głodny to człowiek
gniewny» – a hungry man is an angry man – wiele razy w historii znalazło
potwierdzenie.
Jeden z najbardziej znanych przykładów to rozruchy głodowe, które dały
początek rewolucji francuskiej. Ale są i inne. Obalenie rządu w Haiti w 2008 roku
było konsekwencją protestów ulicznych wobec wysokich cen żywności.
Departament Stanu USA ocenia, że w latach 2007–2009 doszło w świecie do
ponad sześćdziesięciu powstań związanych z niedoborem żywności oraz brakiem
bezpieczeństwa żywnościowego. Wysokie ceny żywności stanowiły jedno ze
źródeł niezadowolenia, które przyniosło wybuch w postaci Arabskiej Wiosny
2011 roku.
Odwrotnością zależności głód–niestabilność jest fakt, że w okresach napięć
pomoc żywnościowa niesie stabilizację i równowagę. W sytuacjach niepewności
i zagrożenia pomoc w zaspokojeniu tej podstawowej ludzkiej potrzeby przynosi
spokój”, czytamy w jasno stawiającym sprawę dokumencie WFP z Rzymu,
z 2012 roku.
Syntetycznie ujął to zagadnienie były socjaldemokratyczny minister spraw
zagranicznych Hiszpanii, dobrze zorientowany w temacie, Miguel Ángel
Moratinos: „Trzeba wiedzieć, że gdyby rozwiązany został problem głodu i braku
bezpieczeństwa żywnościowego, liczba terrorystów znacznie by się zmniejszyła;
mogliby się oni zajmować rodziną i uprawiać swoje pola...”.
Chodzi zatem o to, aby ludzie ci siedzieli cicho, nigdzie nie wyjeżdżali, nie
burzyli się, żeby byli dalej w swoich miejscach zamieszkania tym, kim są –
ubogimi, tak, ale nie w stopniu, który skłaniałby ich do nieobliczalnych kroków.
Stawką nie jest interes jakiegoś kraju, jakiegoś mocarstwa, lecz globalne
interesy polityczne – czy wręcz to, co zwykliśmy określać mianem ideologii.
(To postawa, która bardzo dobrze się prezentuje i którą przyjmuje wiele osób.
W 1985 roku Etiopię dotknęła jedna z ostatnich współcześnie wielkich klęsk
głodu; jej przyczyna miała znów absolutnie polityczny charakter. Prezydent kraju
Mengistu Hajle Mariam miał nadzieję, że susza na północy kraju pomoże mu
w stłumieniu roznieconego w tym rejonie zarzewia buntu. Poza tym
upublicznienie informacji o głodzie wśród poddanych szkodziłoby jego
wizerunkowi. Nie przyznał się więc i odrzucił, jako niepotrzebną, pomoc
ofiarowaną przez różne organizacje, między innymi pozarządowe. Kiedy nie miał
już innej rady, jak uznać klęskę, milion ludzi zdążyło umrzeć z głodu. Odbywały
się kampanie, uroczystości, zbiórki na rzecz Etiopii. W akcję włączyła się
wówczas nowa postać: Bob Geldof, wraz z Bono, w ramach Live Aid.
Zaangażowany rockman to wynalazek tamtych czasów, współczesna wersja
wolteriańskiego intelektualisty – człowiek, który wykorzystuje swoją sławę
zdobytą na polu kultury, aby wstawiać się za osobami znajdującymi się w trudnej
sytuacji. A w tym konkretnym przypadku: człowiek, który nie ma zamiaru
zmieniać globalnego systemu, lecz korzysta z dostępu do niego i zadaje się
z mającymi szlachetne intencje możnymi tego świata, aby owe intencje poprzeć –
ponieważ nie kwestionują one układu władzy.
To ogólne przekonanie przejawia się w widocznym, trwającym przez chwilę
zmartwieniu tego człowieka z powodu problemu, który – przez tę chwilę – wydaje
mu się nie do zaakceptowania. Ale poza tym nie wpływa na jego życie.
Mówienie o głodzie kończy się na mówieniu o głodzie. To właśnie czynią Bill
Gates, Warren Buffett, WFP i tylu innych przedstawicieli tego interesu: okazują
przejęcie z powodu czegoś, co jest zbyt brutalne, zbyt oskarżycielskie – i co,
z drugiej strony, może się okazać niebezpieczne, wywołać reakcje. Pilnują więc,
aby ci, którzy nie mają nic, nie głodowali – i nie stwarzali problemów. O czym
mówimy, kiedy mówimy o głodzie?).
– Ale gdyby nie pomoc tych ludzi, tysiące rzeczywiście zmarłyby z głodu.
– To prawda.
– A więc?
– Nie wiem, trzeba by się nad tym zastanowić.
Istnieją bogacze tego typu. Przypuszczalnie robią to, bo mają dobre serce
i autentycznie troszczą się o los ubogich, gotowi rzucić im okruszyny. Ale trzeba
również posłuchać, kiedy mówią, jakie im to przynosi korzyści. Roger Thurow
w książce zatytułowanej Enough cytuje niejakiego Petera Bakkera, prezesa
wielkiego holenderskiego przedsiębiorstwa przewozowego TNT, który tłumaczy
swoim kolegom podczas szczytu Światowego Forum Ekonomicznego w Davos,
jak wielkie korzyści przyniosła mu współpraca z World Food Programme:
„Sceptycy chcą wiedzieć, o ile wzrosła wartość akcji albo zyski w mojej firmie.
W 2001 roku byliśmy na 26. miejscu w rankingu najlepiej ocenianych firm
w Holandii; teraz jesteśmy na czwartym”. Okres ten odpowiada początkom
zaangażowania w działalność humanitarną – która podniosła także jakość pracy.
Jak twierdzi Bakker, 78 procent spośród 160 tysięcy jego pracowników mówi, że
są dumni z powodu pomocy dla WFP i że oddziałuje to pozytywnie na
zadowolenie z pracy oraz wydajność. „Umocnienie się poczucia dumy z pracy
w korporacji i poprawa opinii o nas są wynikiem zaangażowania się w akcje WFP.
W sektorze usług, w którym działamy, bardziej zadowoleni pracownicy mogą
stanowić istotny czynnik konkurencyjny”, podsumowuje Bakker.
„Kiedy daję biednym chleb, nazywają mnie świętym. Kiedy pytam, dlaczego
biedni nie mają chleba, nazywają mnie komunistą”, napisał, już przed
półwiekiem, biskup brazylijski Hélder Câmara.
Nie dotyczy to tylko bogatych. Kiedy jakaś organizacja pozarządowa atakuje cię
wstrząsającymi obrazami wychudzonych jak szkielety dzieci i łkających matek,
proponuje ci również pewne – korzystne dla siebie – rozwiązanie problemu:
dawaj, angażuj się. Poczucie winy zostaje złagodzone, pytanie: co zrobić? –
chwilowo odłożone na bok, schowane do właściwej przegródki.
Są to drobne indywidualne wysiłki napędzane poczuciem winy. Ale
jednocześnie ratuje się dzieci. Co zatem robić? Jeśli ktoś podejmuje tylko takie
działanie, pozwala, aby system funkcjonował dalej. Jeśli ich nie podejmuje,
odmawia komuś szansy jedzenia. A więc podejmować i jednocześnie
demaskować?
Czyste sumienie można kupić za parę dolarów czy euro, drobne monety.
Wyrzuty sumienia stanowią fundament wielkiego biznesu w krajach bogatych.
Jak mówi słoweński filozof Žižek, w sklepach najbardziej nowoczesnych,
najbardziej cool, sam egoistyczny akt konsumowania zawiera w cenie swoje
przeciwieństwo – zaspokojenie potrzeby postrzegania siebie jako osoby
wielkodusznej, która coś robi dla Matki Ziemi albo dla oberwańców z Somalii,
albo dla głodnych dzieci w Gwatemali.
Kupowanie produktów organicznych, fair trade, świadomość ekologiczna, te
i inne etykietki oznaczają kupowanie za parę groszy czystego sumienia – tak
taniego, że nigdy nie jest go za dużo. Chociaż to zastanawiające, że
społeczeństwo w takim stopniu zorganizowane wokół mało szacownych
mechanizmów owego sumienia musi przekonywać samo siebie i włączać tę
homeopatię zbawienia do marketingu swoich produktów. Oto aktualna,
postępowa, nowoczesna forma klasycznej, zbawczej religijności: koszyk wędruje
między wiernymi, wrzucasz pieniążek.
1
New country. New beginning. Take an HIV test today, głosi napis na wielkim afiszu na
jednej z ulic Dżuby. Wszystko tutaj jeszcze drży emocją początku.
Dziwne musi być rozpoczynanie dziejów nowego kraju; większość z nas nigdy
nie pozna wrażenia, jakie wywołują tego typu zdarzenia – nawet jeśli potem dni
robią się do siebie podobne. Mówią, że tamtej nocy trwało niekończące się święto:
tańce, uczty, śpiewy, wystrzały w powietrze, uściski, i dzieci, które przyszły na
świat dziewięć miesięcy później ze znakiem ojczyzny na pośladku. Wciąż się to
odczuwa, w każdej rozmowie, każdym spotkaniu z kimś, kto chce w coś wierzyć.
– Są pełni radości, która nie gaśnie. Tylko sobie wyobraź, po tylu latach
oczekiwania – powie mi pewien mieszkający tutaj od dawna człowiek
z organizacji humanitarnej. – A poza tym pragną rzeczy podstawowych: szpitali,
dróg, szkół, żeby ich dzieci mogły mieć lepsze życie. Znajdują się w takim
momencie dziejowym, kiedy wydaje się, że wszystko jest możliwe.
Tak czy owak, była to bardzo krwawa wojna, choć świat niewiele o niej słyszał.
W ciągu dwudziestu dwóch lat zginęły dwa miliony ludzi. Dwa miliony ludzi,
z czego 200 tysięcy to wojskowi zabici w starciach militarnych, reszta zaś – to
ludność cywilna, zamordowana w walkach, pokonana przez wywołany wojną głód
i choroby.
Przyjmuje się, że porozumienie z 2005 roku zakończyło konflikt. Układ
przewidywał powołanie rządu tymczasowego w Dżubie, stolicy Sudanu
Południowego, podporządkowanego Sudanowi, oraz przygotowanie referendum
mającego określić sytuację. Referendum zostało przeprowadzone w styczniu
2011 roku; 98,8 procent Sudańczyków z południa opowiedziało się za
niezależnością. W dniu 9 lipca Sudan Południowy stał się najmłodszym
państwem na naszej planecie – i równocześnie jednym z najuboższych.
A tymczasem wojna toczyła się na innych frontach.
Dżuba nie jest miastem: jest to skupisko domów, lepianek, chat, barów, plus
dwa tuziny okazałych siedzib ministerialnych oraz ogromny pałac prezydencki,
a do tego drzewa, parę dróg, niesłychanie czarni i bardzo wysocy Czarni – nie tak
znowu liczni – jakieś place budowy, kurz i śmieci.
Cztery czy pięć lat temu stolica wyglądała inaczej: była sennym miasteczkiem
z niskimi domami i niewielką liczbą samochodów, prowincjonalną dziurą,
w której największą aktywność przejawiali członkowie rozmaitych organizacji
humanitarnych. Teraz wciąż jest tych organizacji sporo – niektórzy nazywają
Dżubę NGO Town – ale są też ambasady, firmy budowlane, pojawili się spryciarze
i przedsiębiorcy liczący na zarobek.
Krążą pieniądze – przedtem, jak twierdzą tutejsi, zabierane przez Chartum –
prawdą jest jednak, że kraj nie produkuje niczego od wielu miesięcy,
a budownictwo wciąż kwitnie. Działają inwestorzy zagraniczni, przyciągani
możliwością zdobycia szybkich zysków – oczywiście w przemyśle naftowym, ale
również w obrocie ziemią, minerałami i drewnem oraz w branży nieruchomości.
Żaden z tych ogromnych, brzydkich budynków, które agencje międzynarodowe
wynajmują na biura i mieszkania dla swoich pracowników, nie kosztuje mniej niż
10 tysięcy dolarów miesięcznie – a wiele kosztuje znacznie więcej.
– Ludzie robią tutaj duże pieniądze dzięki pomocy humanitarnej – mówi
weteran tej pomocy. – Wynajmują tamtym domy, świadczą usługi, wszystko po
niebotycznych cenach, ponieważ kontrolują rynek. A ci, którzy budują, chcą jak
najszybciej odzyskać włożone pieniądze. Kto wie, co będzie tu za kilka miesięcy,
za rok.
Źródła bogactw Sudańczyków z południa zawsze pozostają podejrzane.
Większość to podobno krewni i zausznicy członków rządu, którzy zagarniają, co
mogą, pełnymi garściami. W mieście jest może z dziesięć budynków mających
więcej niż pięć pięter, a drugie tyle powstaje – między innymi imponujący hotel.
Takie są korzyści płynące z nierównomiernego rozwoju: aby pozyskiwać surowce,
które jedne kraje posiadają, inne zaś chciałyby posiadać, potrzeba pewnych
wygód. Dlatego, na przykład, we wszystkich najbiedniejszych krajach jest po kilka
pięciogwiazdkowych hoteli. Wszyscy ludzie chciwi zarobku – przedsiębiorcy,
którzy robią interesy na nafcie, diamentach, uranie, ryżu i soi – pragną spać
w łóżkach odpowiednich do ich statusu. Że nie wspomnę już o urzędnikach
z różnych krajów, za którymi ciągnie się zachodnie poczucie winy obrócone
w pieniądze.
Tymczasem Dżuba się rozrasta: w roku 2005 liczyła 150 tysięcy mieszkańców,
teraz – pół miliona. Większość z nich to zdesperowani chłopi, omamieni mirażem
miejsca, w którym na pewno nie zabraknie jedzenia. Osiedlają się potem
w nędznych, porozrzucanych po całym mieście chatach bez wody i prądu.
Wszystko jest tak podobne do warunków na wsi – tylko nie ma ziemi, którą by
można uprawiać – i zarazem tak odmienne. Na gwarnym rynku z setka mężczyzn
i kobiet tłoczy się w blaszanym baraku, w którym stoją drewniane ławki. Z przodu
umieszczone są dwa telewizory: w jednym wyświetlany jest film o miłości,
w drugim leci mecz piłki nożnej ligi angielskiej. Oba nastawione są na cały
regulator; a i mieszkańcy pokrzykują głośno.
Takie miejsca znajdują się w szczególnym momencie ewolucji: już straciły urok
wiejski, urok folkloru, a jeszcze nie zyskały struktury i atrakcyjności miasta. To
właśnie przypadek Dżuby: żadna rzecz nie jest skończona, wiele obietnic i wiele
zerwanych więzi.
Tego dotyczył spór. Toczyły się głośne, zażarte dyskusje, aż Dżuba, mając dosyć
tego, że Chartum wyciąga jej ropę, pobierając wygórowaną prowizję, postanowiła
zamknąć kurek – w styczniu 2012 roku.
Od tego momentu, na przeszło rok, do kwietnia 2013 roku, kraj, który czerpie
z ropy naftowej 98 procent wartości swojego eksportu, przestał wydobywać ropę.
Decyzja spotkała się z powszechnym wsparciem i aprobatą; był to wielki gest. Już
ci z południa pokażą Sudańczykom, na co ich stać. A jeśli będą musieli za to
cierpieć, zgodzą się z ochotą, gdyż nowo powstała ojczyzna warta jest takiego
i większego jeszcze poświęcenia.
Byłem tu po raz pierwszy w czerwcu 2012 roku. Poświęcenie uwidaczniało się
coraz bardziej. Sudan Południowy nie miał już dolarów; pożyczki z Chin
i Kataru – około 4 miliardów – zdążyły się rozejść, zostały długi. Kenia i Uganda,
zaopatrujące kraj w żywność, nie miały ochoty dawać dalej na kredyt, zaczynało
brakować wielu produktów, odczuwało się skutki galopującej inflacji, funt
południowosudański spadał na łeb, na szyję. Wśród ludzi zapanowało napięcie,
rząd reagował niepokojem na niepokój ogólny, deklaracje nacjonalistyczne
stawały się coraz głośniejsze – i coraz bardziej kosztowne.
Tylko że Sudan Południowy jest krajem, który ma na razie nie więcej niż sto
kilometrów asfaltowych szos, nie ma trakcji elektrycznej, nie ma wody bieżącej
ani kanalizacji i nie wytwarza niczego, co nie byłoby czarne i oleiste. Cała reszta –
w tym codzienna żywność, jajka, owoce, warzywa, mydło, oliwa, zapałki – musi
być sprowadzane za dewizy pochodzące z ropy.
– Sudan Południowy jest jak dziecko, które dopiero co się urodziło i jeszcze nie
umie chodzić. Nie można budować państwa, jeśli nie ma ono choćby dróg – mówi
weteran pomocy humanitarnej.
I dodaje, że samo terytorium, lud, flaga i wojsko nie wystarczą, nawet jeśli
osadzone są na grubej warstwie ropy. W dalszym ciągu jedno na dziesięcioro
dzieci umiera zaraz po urodzeniu, a jedna matka na pięćdziesiąt nie przeżywa
porodu: opieka zdrowotna w 85 procentach znajduje się w rękach organizacji
międzynarodowych. W roku 2013 rząd zaapelował do ofiarodawców
zagranicznych, żeby zebrać miliard dolarów, i w połowie roku udało mu się
zgromadzić połowę tej sumy. Mógł wówczas zweryfikować szacunki; wynikało
z nich, że nie cztery i pół miliona, a jedynie cztery miliony Sudańczyków będzie
niedożywionych.
2
W Bentiu są szerokie, puste gruntowe drogi, tu i ówdzie rozrzucone drzewa,
parterowe domy, chaty ze słomy, płoty ze słomy, dachy ze słomy na kościołach
z ich krzyżami, budki ze słomy, w których sprzedaje się herbatę i sziszę, wieża
meczetu w oddali. Na rzece stoi na pół zawalony most, a wokoło widać leje po
bombach, które spadły tu w kwietniu. Jest też lotnisko, z nieutwardzonym pasem
startowym, i betonowe słupy, na których zawieszone są niewykorzystywane od
roku kable: nie ma kto płacić za sto baryłek ropy dziennie, co jest potrzebne, by
działała niewielka elektrownia. Jest jeszcze kilka sklepów w ceglanych budynkach,
są dwa banki, trzy szkoły podstawowe i dwie średnie, boisko piłki nożnej, szpital,
dwa tuziny agencji międzynarodowych. I jeszcze duże ptaki, trochę psów, słońce.
(Daje się ostatnio zauważyć nowa moda – zajmująca w mediach tyle miejsca, ile
w latach dziewięćdziesiątych zajmowały pochwały dla oszczędności i dynamizmu
MFW: moda na wychwalanie osiągnięć Afryki i jej stale podnoszących się
wskaźników rozwoju. Jeśli przyjrzeć się temu rozwojowi z bliska, okazuje się on
przede wszystkim rezultatem światowego wzrostu cen surowców, wytwarzanych
i eksportowanych przez wiele z tych krajów – bez specjalnych zysków dla własnej
ludności. W rzeczywistości, jak podaje niedawny raport Międzynarodowej
Organizacji Pracy, w Czarnej Afryce jedynie siedem procent młodych osób ma
stałą pracę: jedna na czternaście. Reszta nie ma żadnej pracy, uprawia poletka
rodziców, próbuje się utrzymać, rozkręcając drobny interes.
Ten sam raport podkreśla znaczenie wykształcenia – czy raczej jego braku:
informuje, że w krajach prężniej zorganizowanych, jak Egipt czy Republika
Południowej Afryki, setki tysięcy młodych osób pozostają bez pracy,
a równocześnie czekają na tych ludzi setki tysięcy miejsc, w których oni, nie
mając odpowiednich kwalifikacji, nie mogą się zatrudnić).
Zbliża się południe: na ulicach tłum gęstnieje, z nieba leje się żar. Tutejsi ludzie
chodzą, stąpając wyniośle. Jestem pod wrażeniem majestatu ich ruchów. Każdy
długi jak dzień bez chleba – jakby powiedział mój dziadek Antonio – głowa
odchylona do tyłu, podbródek lekko uniesiony: niech się rozstąpi powietrze.
Każdy ich krok jest jak znak. Wszyscy wysocy, szczupli – rzekłbyś: efekt zabawy
w photoshopie; wielu ma twarze naznaczone artystycznymi bliznami; to rysunki,
które wiążą ich z plemieniem, mówią, kim są.
Przechodzi coraz więcej ludzi, ale nie widać starszych. Są tylko młodzi; od
czasu do czasu jakiś mężczyzna albo kobieta po pięćdziesiątce, prawie nigdy
staruszek. Podobno – nikt tego dobrze nie wie – przewidywana średnia długość
życia wynosi 55 lat, ale odwiedzałem inne kraje o podobnych wskaźnikach,
a nigdy nie zetknąłem się z podobną monotonią w tym względzie: z taką
krótkością życia. Mija mnie człowiek niosący w ręku buty; są porządnie
wypastowane.
Mijają mnie też dziesiątki osłów, niewiele większych od doga, ciągnących
drewniane wózki na ogumionych kołach – na wózku dwa okrągłe kociołki pełne
wody. Wózkami kierują idący obok nich chłopcy, którzy tę wodę sprzedają: wodę
z rzeki, mętną, brudną. Rzadko widać samochód; czasem przejeżdża biały wóz
terenowy należący do jednej z agencji międzynarodowych lub rządu, albo
motocykl.
I od czasu do czasu kobiety, dźwigające wielkie ciężary. Przenoszą na głowie
cały majątek: plastikowe krzesło, miednicę, garnek, pryczę, torbę na śmieci
zapakowaną ubraniem. Kilka kilometrów z przodu idą ich mężczyźni i ich krowy;
one pozostają z tyłu. O zmierzchu, kiedy przystaną krowy, one zatrzymają się
również.
Nie wiadomo, dlaczego Justin uznał, że to będzie dobre miejsce, żeby znaleźć
żonę. Justin chodził po wioskach w okolicy Leer, szukając żony. Leer znajduje się
50 kilometrów na południe od Bentiu; można pokonać tę odległość w trzy
godziny autobusem, w dwa dni na piechotę – w porze suchej, a w nie wiadomo
jakim czasie, kiedy przyjdą deszcze. Droga bywa urozmaicona: od czasu do czasu
wybucha tu mina, która pozostała po wojnach.
Nyankuma miała szesnaście lat, mierzyła metr dziewięćdziesiąt, a w jej
mrocznym spojrzeniu czaiły się niebezpieczne błyski. Kiedy ów mężczyzna, już
nie najmłodszy, powiedział, że chciałby się z nią ożenić, najpierw się roześmiała,
potem spojrzała na niego uważniej i zobaczyła, że on się bynajmniej nie śmieje.
Odparła, że jest już trochę za stary, żeby szukać żony. Wówczas on się z kolei
roześmiał i powiedział, że jego zdaniem, nie jest głupia.
Potem Justin spotkał się z ojcem i wujami Nyankumy i dogadali się: 30 krów
było dobrą sumą. (Zwróciłem się do kilku osób z pytaniem, jak się mierzy wartość
kobiety w krowach, ale nie uzyskałem rozsądnej odpowiedzi. Przecież cena krowy
jest ustalona, ale nikt nie wie naprawdę, ile jest warta kobieta).
Nyankuma miała swój dzień, swój ślub, ale na koniec, kiedy przybyła do domu
męża, poznała całą historię: Justin miał już żonę, która dała mu pięcioro dzieci.
Najstarszą córkę wydał właśnie za mąż, uzyskując za nią 30 krów. Z posagiem
córki wyruszył szukać sobie drugiej żony, młodszej.
– Rozgniewałaś się?
– Nie, czemu miałabym się gniewać.
Nyankuma jest szeroka w ramionach, ma wysoki, miły głos, nieśmiałe
spojrzenie. Mówi, że dobrze im się żyje. Powtarza, że nie ma się co obrażać, że
Justin jest mężem ich obu i obie są zadowolone, każda ma swoją chatę – swój
tukul, i swoje dzieci, i że jeśli czegoś pragnie jej mąż, ona pragnie tego samego.
– A jeśli będzie chciał poszukać sobie jeszcze jednej?
– Niech robi, jak chce. Ja bym się cieszyła, bo jeśliby była jedna więcej,
znaczyłoby to, że mamy dosyć jedzenia.
– A nie macie?
– Czasem mamy, czasem nie.
Nyankuma dziwnie sepleni. Jak wiele kobiet ma wielką dziurę po czterech
dolnych siekaczach. Słyszałem, że jest to rytuał przejścia u kobiet z plemienia
Nuerów, nikt jednak nie potrafi mi wytłumaczyć, dlaczego akurat te zęby, po co ta
dziwna przerwa akurat pod językiem.
– Bo tak jest bardzo ładnie – odpowiada Nyankuma, uśmiechając się swoją
dziurą w zębach.
Tak więc chłopiec, który się staje mężczyzną, cierpi, nosi blizny, lecz w końcu
nabywa swoje prawa: może rozkazywać każdej kobiecie, jakiejkolwiek, łącznie
z własną matką, może nosić dzidę, walczyć, nie musi doić krów. Nuerowie robią
sobie sześć cięć na czole; każda kreska odnosi się do jednej z zasad – nie wolno się
bać, nie wolno kraść, nie wolno popełniać cudzołóstwa ani współżyć z kuzynką –
których mężczyzna powinien przestrzegać, jeśli ma być mężczyzną.
Teraz musi myśleć: jej młodsza córka, Nyapini, leży w małym szpitaliku
Lekarzy bez Granic w Bentiu, z powodu niedożywienia. Nyankuma, Justin
i dzieci, bez tamtej żony, przyszli z Leer do Bentiu, żeby tu „spędzić lato”, przeżyć
najbardziej suchą porę, trwającą od stycznia do maja. Sudańczycy wędrują,
przemieszczają się; zawsze tak robili, ponieważ są ludem pasterzy nomadów –
ludzi, którzy wędrują w poszukiwaniu pożywienia – teraz zaś, wobec groźby
wojny, wędrują tym bardziej.
I uprawiają mniej ziemi. Strach, który każe im przenosić się z miejsca na
miejsce, nie pozwala wyzyskać maksymalnie tej niełatwej w uprawie ziemi. Nie są
to obawy nieuzasadnione. Na przykład cztery miesiące temu wojska Sudanu
Południowego zajęły Heglig, obszar złóż roponośnych oddalony stamtąd o 40
kilometrów, leżący po drugiej stronie granicy, terytorium sporne, które mapy obu
krajów określają jako własne. Po paru dniach Sudańczycy z północy wrócili,
przepędzili tych, którzy ich napadli, wzmogli ataki. Obie strony mówią
o zranionej dumie, pomszczonej krwi, narodzie, który się nie poddaje; kiedy
przemawiają serio, mówią o ropie.
Słychać płacz, krzyki – ze trzy tuziny dzieci, prycze, matki, w tym jakby
okrągłym szałasie, z sufitem z trzciny, z moskitierami w oknach. To sala najciężej
chorych.
Nyankuma trzyma na rękach Nyapini. Nyapini nie chce już ssać. Na długim
sutku Nyankumy siedzi wielobarwna mucha. Problem w tym, mówi, że kiedy
mają mniej jedzenia, muszą więcej wychodzić, żeby coś zdobyć, ale wtedy mają
mniej sił na szukanie, mniej znajdują, mniej jedzą, więc mają mniej sił na dalsze
poszukiwania. Dziewczyna nie formułuje tego tak jasno, ale wie, że głód to
pułapka, błędne koło, z którego wyjątkowo trudno się wydostać.
– A czego szukacie, kiedy wychodzicie?
– Czegokolwiek. Zbieramy żyjątka na polach, szarańczę, liście, które znamy. Co
się trafi. Kiedy indziej znów Bóg cię prowadzi i docierasz do miejsca, gdzie
znajdujesz jakieś zajęcie, coś nieoczekiwanego.
– I zawsze coś znajdujecie?
– Nie. Czasem musieliśmy cztery, pięć, sześć dni obywać się bez jedzenia.
– Jak się wówczas czujesz?
– Jakbym umierała. Czuję, że umieram, że nie mam już siły na nic. Nie mam
nawet siły, żeby umrzeć.
– Znasz ludzi, którzy naprawdę umarli z braku jedzenia?
Nyankuma patrzy na mnie, jakbym palnął jakieś piramidalne głupstwo.
Prawdopodobnie palnąłem piramidalne głupstwo. W każdym razie jej spojrzenie
zawiera w sobie bezbrzeżną pogardę. Próbuję jakoś wybrnąć.
– I boisz się tego?
– Tak, boję. Zawsze mam w sobie ten strach.
– A co możesz zrobić, żeby się go pozbyć?
– Nie wiem, nie wiem, co mogę zrobić. Staram się znaleźć coś do jedzenia,
gdzie się da. Czasem mi się to udaje, czasem nie. Dlatego ten strach jest zawsze
ze mną.
Nędza jest stanem, w którym jeśli jedna rzecz, cokolwiek, zawiedzie, wali się
wszystko. To niesłychanie chwiejna równowaga.
3
Budynek, w którym znajdują się mieszkania i biuro Lekarzy bez Granic, położony
jest, jak wiele innych, na pustkowiu. Źle wykończony, brzydki, otoczony murem,
za którym rozciąga się trzymetrowy zaledwie ogródek.
Dom jest niewielki, nie wiadomo, jak funkcjonuje, więc zatrzymuję się
w Grand Hotelu Bentiu – trzy rzędy pomieszczeń z płyt prefabrykowanych,
blaszany dach, w kącie małe okienko, wąskie łóżko z moskitierą i plastikowe
krzesło. Łazienka na zewnątrz, daleko: beczka z wodą i miednica. Latryny kilka
kroków dalej, cuchną. Przed muchami nic się nie uchowa.
W Bentiu prócz wielu innych rzeczy nie ma Internetu. Czasem jest, ale akurat
przez tych kilka tygodni nie działał. W naszych czasach trudno jest doświadczyć
braku łączności. Tutaj łatwo. W świecie – w moim świecie – może się dziać nie
wiadomo co, a ja dowiem się o tym dopiero za parę dni. Już zapomnieliśmy, jak
wygląda ten brak symultaniczności, który jeszcze do niedawna był normalnym
sposobem poznawania różnych spraw. Coś się wydarzało – ale dla innych
następowało to o wiele później. María Guadalupe Cuenca, wdowa po Marianie
Moreno, pisała do niego listy dwa miesiące po jego śmierci na pełnym morzu,
ponieważ o niej nie wiedziała. Dla niej był tak żywy jak przedtem; opowiadała mu
o sprawach domowych, o ich synku, o niewolnikach.
Dziwne – zamiast pośpiechu spokój. To jak wtedy po wypadku: rozbiłem
właśnie głowę o kierownicę swojego samochodu i miałem zostać przewieziony na
salę operacyjną. I zamiast spodziewanego lęku opanowało mnie jedynie poczucie
oderwania: nic już nie mogę zrobić. Teraz, w sercu Sudanu Południowego, kiedy
nie mam szans na połączenie z Internetem, zamiast gorączkowo szukać jakiegoś
sposobu wejścia do Sieci, poddaję się podobnemu uczuciu. Wszystko, co mnie
dotyczy, nie zależy już ode mnie.
Dla wielu osób tutaj jest to zwykły sposób dowiadywania się o czymś. Na
przykład Justin, mąż Nyankumy, od miesięcy nie ma żadnej wiadomości o swojej
pierwszej żonie i ich dzieciach. I uważa to za normalne. Niespodziewanie ta
konieczność zdobycia natychmiast informacji o wszystkim, przyzwyczajenie do
tego, że się natychmiast o wszystkim wie – wydaje mi się nieco chorobliwa.
Przez kilka wieków człowiek przybywał na te ziemie, żeby wywozić stąd różne
rzeczy. Teraz zakłada się, że w większości wypadków przybywa, aby coś dawać.
I czasem to nawet jest prawdą – poza jakimikolwiek racjami i logiką, która by do
takich działań skłaniała.
I jest w tym wysiłku coś mimo wszystko emocjonującego. Mówią mi, że w tych
dniach sto tysięcy ledwie żywych z głodu ludzi ucieka przed walkami toczącymi
się na obszarach, których większość z nich nie zna nawet z nazwy: w Maban,
w stanie Nil Górny, 300 kilometrów stąd, o wiele dni drogi ciężarówką.
Uchodźców są tysiące; uciekają, ponieważ żołnierze wrogiej armii zatruli studnie,
spalili ich domy, zabijali ich setkami. Wobec tego tu i w Dżubie rozpoczęto wielką
operację – rozłożoną w czasie, nie wszędzie jednakowo skuteczną –
zaopatrywania ich w żywność. Nie ma dróg pozwalających dojechać. Wysyła się
samoloty z lekarstwami i żywnością. W tych okolicach nie ma wody; przeznacza
się mnóstwo pieniędzy na szukanie nowych ujęć – na razie bez specjalnego
powodzenia. Nie istnieje opieka medyczna; deleguje się lekarzy, pielęgniarki,
personel pomocniczy. Ludzie śpią pod plastikowymi plandekami, czerpią wodę
do picia z kałuż, żywią się korą drzew. Nagle utrzymanie przy życiu tych stu
tysięcy straceńców – trudne, mało prawdopodobne – staje się zajęciem na
piętnaście godzin dziennie dla grupki zuchwalców, którzy się spierają, wysuwają
wobec siebie zarzuty, dokuczają sobie, a ostatecznie zdołają uratować setki,
tysiące. A nie zdołają uratować co najmniej tyle samo.
– Nigdy nie wyjdzie mi z pamięci Liben. Chyba nie przeżyłam nic gorszego –
powie mi później Carolina, nocą, przed domem Lekarzy bez Granic w Dżubie,
wśród brzęczenia moskitów, odgłosów dalekich krzyków i strzałów.
Carolina jest trzydziestoparoletnią lekarką z Argentyny, mającą za sobą
niejedną wojnę i klęskę głodową. Teraz czeka na wyjazd z ekipą ratunkową do
Maban. Ja też miałem jechać. Lekarze bez Granic obiecali mnie zabrać, ale
wczoraj szef organizacji z Holandii powiedział, że to niemożliwe, ponieważ
brakuje miejsc w samolotach; wszystkie są zajęte przez ekipy ratunkowe, a jeśliby
zostało jakieś wolne, udostępniliby je pracownikowi Reutersa albo BBC, albo Al-
Dżazira; muszę zrozumieć: oni też muszą zachować pewną kolejność.
– Tamten rok, dwa tysiące jedenasty, był bardzo trudny w całym Rogu Afryki –
mówi Carolina – fatalne zbiory, wszędzie sytuacja katastrofalna, zwłaszcza
w Somalii, gdzie panował szczególny chaos, napięcie, choć nie wiedzieliśmy
dokładnie, co tam się dzieje, bo nie mieliśmy dostępu...
Wiedzieli tylko, że niepowstrzymaną falą napływali uchodźcy. W czerwcu obóz
w okręgu Liben na wschodzie Etiopii, niedaleko granicy z Somalią, przyjmował
już dwa tysiące osób dziennie.
– Przychodzili do nas w strasznym stanie, po miesiącach jedzenia byle czego,
tygodniach marszu w tym słońcu, bez wody, bez niczego. Zwykle osób
niedożywionych w stopniu umiarkowanym jest przynajmniej pięć razy więcej niż
poważnie niedożywionych; tutaj nie było prawie tych umiarkowanych, wszyscy
byli poważnie, bardzo poważnie niedożywieni. Mieliśmy pełne ręce roboty, nie
dawaliśmy rady, było ich zbyt wielu; utworzył się jakby korek, wąskie gardło, od
miejsca, gdzie ich przyjmowano, do obozów. Przychodzili, nieszczęśni,
w strasznym stanie i zamiast czekać dzień, dwa, musieli czekać dwa, trzy
tygodnie. To było okropne.
– I mieli pretensję?
– Ci ludzie są nieprawdopodobni... Nic nie mówili i umierali; czasem się
poskarżyli, jasne, ale najbardziej mnie zdumiewa, że nawet pośród takiego
nieszczęścia dziękowali bogu.
– Za co dziękowali?
– Zadawałam sobie to samo pytanie. Za co mu mogli dziękować. Dziękowali, że
umiera jeden, a nie wszyscy, że przynajmniej uratował resztę, takie rzeczy. Po
prostu chyba nie znają niczego innego, nie przychodzi im do głowy, że świat
mógłby być bardziej sprawiedliwy. A skoro tego nie wiedzą, nie cierpią zanadto.
To straszne, co mówię, ale...
W Libenie nie było namiotów ani lekarstw, ani wody, ani dosyć żywności.
Istniały już dwa obozy, w których przebywało dwa razy więcej uchodźców, niż
przewidziano, otwarto jeszcze dwa kolejne – w krótkim czasie liczba uchodźców
osiągnęła 180 tysięcy. Umierało coraz więcej dzieci, z jakąś piekielną
regularnością.
– Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, i mam nadzieję, że nie zobaczę.
I wtedy naprawdę byłam sfrustrowana, bo można to było przewidzieć. Wspólnota
międzynarodowa nie zajęła się tym w porę. Strasznie było patrzeć, jak każdego
dnia umiera ci coraz więcej dzieci... Rozpacz. Byłam załamana. Nie wiedziałam,
co robić. Pracowałam przez cały dzień bez wytchnienia, a dzieci i tak umierały,
pięćdziesięcioro, sto w ciągu jednego dnia. Zastanawiałam się, co ja tam robię,
skoro i tak umierają...
Świat nigdy nie dowiedział się, że istniało miejsce o nazwie Liben. Ta historia
nie pojawiła się w telewizji. Od czasu do czasu jest w mediach miejsce na jedną
tego typu historię, i w tamtym momencie był to Dadaab. O tym mieście zrobiło się
raptem głośno; pojawiło się nawet – na dwie, trzy minuty – w wiadomościach
w którymś z bogatych krajów i na ćwierci kolumny w ważniejszych dziennikach.
Przez kilka dni wydawało się, że stanie się nazwą, która nagle została obarczona
znaczeniem, jak Bastylia, Auschwitz, Hiroszima. Dadaab stał się synonimem
klęski. Zespół obozów dla uchodźców somalijskich na północy Kenii,
prowizoryczne obiekty urządzone około 1990 roku dla 20 tysięcy osób, w których
już przebywało 400 tysięcy ludzi i każdego dnia przybywały tysiące, uciekając
przed głodem w Somalii. Docierali w stanie wycieńczenia, umierali; sytuacja
stawała się beznadziejna.
Później odbiorców zaczęło to nudzić – nie działo się nic nowego – i w końcu
sprawa przycichła. Wszystko uspokoiło się, te 400 tysięcy pozostało: ludzie bez
ojczyzny i bez perspektyw, mieszkający w enklawie, której nie mogą opuścić,
ponieważ nie mają dokumentów, pogodzeni z życiem, pozbawieni ojczyzny,
jeńcy pomocy humanitarnej.
Liben pozostał w cieniu: nikt o nim nie wiedział. Lekarze bez Granic mający za
sobą wiele doświadczeń wymieniają tę nazwę jak memento, jak swego rodzaju
hasło, z dumą, że potrafili przetrwać, sięgnąwszy samego dna piekła.
– Nigdy nie zapomnę tamtych miesięcy w Libenie. To było straszne,
frustrujące, czułam się wykończona, każdego dnia płakałam, ale każdego dnia
myślałam też, że nie ma na świecie innego miejsca, w którym chciałabym teraz
przebywać. Byłam tam, gdzie mnie najbardziej potrzebowano, i wiedziałam, że
nie mogę zrobić ze swoim życiem nic lepszego, niż pracować tam, niż robić to
wszystko. Oczywiście jest w tym pewna doza egoizmu, czujesz się dobrze, robiąc
to. Wiem, że to dobre dla tych ludzi, i jestem szczęśliwa, że mogę to robić – mówi
mi Carolina.
(SŁOWA PLEMIENIA)
To jest chwila.
Kiedy to ostatni raz ktoś mówił o jakiejś formie powszechnego podziału dóbr?
Bardzo się śmiali? Ilu popatrzyło w podłogę, żeby coś ukryć, ilu poszukało
wzrokiem kogoś, z kim mogłoby wymienić porozumiewawczy uśmiech, a ilu
zaśmiało się naprawdę?
I lepiej nie pamiętać, kto co powiedział; każdy człowiek widziany osobno jest
dramatyczny, ale w tłumie – żałosny. Ani nie pamiętać co się komu przytrafiło;
historia jednego człowieka wzrusza cię, historia miliona – nudzi. Pozbawia cię
szansy praktykowania rzadkiej sztuki wyobraźni.
Zdania, które się obracają w milczenie. Zdania, które są tak często powtarzane,
że przestajemy je słyszeć. Na świecie 800 milionów ludzi nie je tyle, ile powinno;
co pięć sekund jedno dziecko umiera z głodu. Czytałem takie zdania, pisałem,
słyszałem i wypowiadałem, nie wiem ile razy. Jakby ktoś stwierdzał: o, pada
deszcz – nawet jeśli naprawdę pada.
Jak, do diabła?
dobra, stary, nie bierz tego tak znowu na serio, trochę dystansu. Po mojemu
jest tak: jeśli ludzie głodują, to nie przez przypadek, nie dlatego że bóg jest
sukinsynem albo że zmiany klimatyczne, albo że Czarni to idioci czy inne
dyrdymały, tylko dlatego że jest cała wataha skurwysynów, którzy chapią
wszystko, którzy ich wyzyskują od wieków; i co poradzisz? Jak chciałbyś
zlikwidować głód wśród wszystkich tych ludzi, nie zmieniając systemu? Nie dasz
rady, stary, nie dasz rady, a próbując, najwyżej będziesz podtrzymywał tylko
system, przedłużał jego istnienie, rozumiesz? Zamiast zrobić coś, żeby to się
wreszcie raz na zawsze skończyło, to ty
Jak?
4
Angelina od miesięcy nie zaznała spokoju, bała się, bardzo się bała.
– Traktowali nas coraz gorzej – mówi – wymyślali nam, grozili, że nas zabiją.
W Chartumie, stolicy Sudanu, po uzyskaniu niepodległości przez Sudan
Południowy życie mieszkańców południa stało się nie do wytrzymania.
– Nawet państwo, u których pracowałam od dwudziestu lat, kazali mi się
wynosić; mówili, że stałam się rzadkim wrogiem.
– Rzadkim wrogiem? – powtarzam, żeby upewnić się, że to nie błąd tłumacza.
– Tak, tak powiedzieli: rzadkim wrogiem. I żebym się wynosiła i nie wracała
nigdy więcej.
Angelina jest z Moyam, niedaleko stąd, w obecnym Sudanie Południowym.
W momencie jej urodzenia, mniej więcej trzydzieści lat temu, wszystko to był
Sudan, jeden kraj. Dlatego kiedy jej matka została bez środków do życia, zabrała
piątkę dzieci i pojechała do Chartumu.
– Pan wie, jak to jest?
Nie rozumiem. Jak co jest? Jak to jest: mieć, i nagle nie mieć, wyjaśnia
Angelina. Był bowiem czas, kiedy mieli i jej rodzina sobie radziła, dopóki ojciec
nie stracił wszystkich krów – Angelina nie wie już, ile ich było, może pięćdziesiąt,
może sto – podczas najazdu innego plemienia.
– I nie próbowaliście ich odzyskać?
– Jeśli zabiorą ci krowy i nie odzyskasz ich od razu, to bardzo trudno będzie ci
je znaleźć. Jeśli jesteś silny, możesz pójść i ukraść inne krowy tego plemienia, ale
swoich nigdy nie dostaniesz z powrotem.
Angelina uciekła z Chartumu, bo życie stało się tam dla niej nie do
wytrzymania. Gospodarze, u których pracowała tyle lat, wyrzucili ją, utrzymywała
się z produkcji wina, ale to nie było legalne. Gdyby ją złapali, mówi, kto wie, co by
się z nią stało, bo słyszała historie o ludziach z południa, których złapano za
drobniejsze przestępstwa i zrobiono im straszne rzeczy.
– Jakie straszne rzeczy?
– Nieważne. Straszne rzeczy.
Mówi niepewnym głosem, że jej samej nic takiego nie zrobiono. Wypowiada te
słowa cicho, jakby nie mówiła tego, co mówi. Dodaje, że jej przyjaciółkę Tombek
zamknięto w więzieniu za tłoczenie wina i siedziała przez kilka miesięcy, aż jej
bracia zdołali zebrać pieniądze na potrzebną łapówkę – i że w ciągu tych miesięcy
robiono jej straszliwe rzeczy. Angelina ma wystające kości policzkowe, w jej
wzroku znać zmęczenie, jak u kogoś, kto nie chce więcej patrzeć.
– Nieważne, nieważne, już minęło – powtarza, zwracając się bardziej do siebie
niż do nas.
W jej relacji jest coś dziwnego, jakieś przemilczenie; w pewnej chwili jej
szczupła twarz zamyka się, nieprzenikniona: nie powinno się na niej odbić żadne
więcej wspomnienie. Mówi, że któregoś dnia wzięła swoją czwórkę dzieci
i pieniędzmi uzyskanymi ze sprzedaży dwóch garnków, miednic i starego radia
zapłaciła kierowcy ciężarówki. Tak dojechali do miasteczka, gdzie wsiedli na
statek – jedną z barek, które pływają po Nilu. Właściciel nie wziął od niej dużo, bo
był z tego samego plemienia, ale podróż trwała dziesięć dni, a jej po sześciu czy
siedmiu dniach nie zostało ani grama sorgo, żeby mogła dać jeść dzieciom.
Wtedy wpadła w rozpacz.
– Na statku, niech pan tylko pomyśli, jak miałam zdobyć coś do zjedzenia?
Wpadła na pomysł: zostawiła po jednej koszulce dla każdego z dzieci i bluzkę
dla siebie, a pozostałe ubrania – każde z nich miało po kilka sztuk – sprzedała
w porcie, do którego zawinął statek. Za to kupiła od rybaków ryby i mieli co jeść,
aż dotarli tutaj, do Bentiu, gdzie mają rodzinę.
– I krewni cię nakarmili?
– No tak, nie mają za dużo, ale trochę mi dali.
Tunguar był już jednak tak słaby, że kazano jej przynieść go do szpitala.
– Biedaczek, tak się nagłodował. Mnie głód nie szkodzi, już wiem. Ale on,
maleństwo.
Angelina powtarza: już wiem.
– Co znaczy, że już wiesz?
– Wiem, że mi nie szkodzi. Kiedy jest co jeść, jem, kiedy jest mało, jem mniej,
a jak któregoś dnia nie ma nic, nie jem. W końcu zawsze się coś znajdzie.
Opowiada, że jej najstarszy synek chorował tak jak Tunguar i umarł. Dlatego
teraz tak się martwi.
– Zaczęło się tak samo, okropną biegunką, ale to było ponad dziesięć lat temu
i wtedy nie wiedziałam, dokąd pójść. W końcu zaniosłam go do szpitala, tam,
w Chartumie, i po dwóch dniach umarł. Tyle lekarzy, a i tak umarł. Widać Bóg
chciał go zabrać.
Angelina jest bardzo pobożną chrześcijanką i to też przyczyniało jej problemów
w Chartumie, gdzie wszyscy są muzułmanami, Arabami, jak mówi. Chciałaby
wrócić do Moyam; może odnajdzie rodzinę. Nie wie jednak, czy teraz, po
deszczach, da się iść drogami. Jak nie, zobaczy, co zrobi. Następnym razem mi
opowie, mówi.
5
Bimruok leży w odległości około 10 kilometrów od Bentiu, ale wydaje się innym
światem – w obrębie Tego Innego Świata. W Bimruok tego ranka ludzie
z organizacji Lekarze bez Granic otworzyli „obwoźną klinikę” – pod rozłożystym
mangowcem stoi kilka stołów, przy każdym uwija się lokalny pracownik służby
zdrowia, dookoła zaś z setka kobiet z dziećmi siedzi, czeka, rozkłada się na
wilgotnej ziemi. To matki ze swoimi niedożywionymi dziećmi, które przyszły
odebrać tygodniową porcję Plumpy’Nut i skontrolować rozwój dzieci. Dalej, pod
plandeką, kolejnych sto czeka w kolejce na pierwszą wizytę, aż obowiązkowe
mierzenie obwodu ramienia, kontrola wagi i wzrostu pozwolą stwierdzić, czy
dziecko potrzebuje leczenia. Dużo płaczu, dużo much.
Wszędzie błoto; wczoraj przeszła pierwsza w porze deszczowej ulewa i wkrótce
zaczną się burze, które uczynią większą część rejonu niedostępną. Agencje
i organizacje międzynarodowe starają się zgromadzić tony zboża w miejscach, do
których nie dotrą ich ciężarówki. Mieszkańcy wynoszą się, aby nie zostać
samemu, bez jedzenia.
Pierwszy Świat nie pamięta już czasów, kiedy deszcz mógł wszystko odmienić.
Dzięki cywilizacji – tej formie cywilizacji – przestało być konieczne
dostosowywanie każdego szczegółu naszego życia do rytmu pór roku i pogody.
Tu jest inaczej.
Hombres necios que acusáis – Nędzni mężowie, którzy oskarżacie. Gdyby nie było
w tych krajach dóbr budzących chciwość i ludzi na te dobra chciwych, korupcja
byłaby znacznie mniejsza. Korupcja rośnie wtedy, kiedy przedsiębiorcy mają
ochotę na jakieś dobro, do którego dostęp kontrolują urzędnicy podatni na
korupcję. Ale jaka jest właściwie różnica między teksaskim przedsiębiorstwem
naftowym, które zajmuje i eksploatuje ziemię sudańską, a funkcjonariuszem
państwowym, który czerpie z tego korzyść? Inny sposób pozyskiwania bogactw?
Przyjmujemy bowiem, że posiadanie pewnego obszaru na własność albo koncesja
uprawniająca do korzystania z niego pozwalają zabierać to, co na nim jest, zaś
administrowanie tym w imieniu państwa – nie, prawda? Logiczne, że
administrowanie czymś w imieniu państwa nie daje prawa do pobierania
procentu. Czy logiczne jest, aby posiadanie tytułu własności takie prawo dawało?
6
– Nie chcę budować domu. Miałam dom i musiałam go zostawić z powodu wojny.
Jakbym teraz zbudowała dom, to skąd mam wiedzieć, czy będę mogła w nim
zostać? To bardzo przykre, jeżeli ktoś ma dom i musi go zostawić. Wolę nie mieć.
– A gdzie będziesz mieszkać?
– Nie wiem, zobaczymy.
Na końcu świata, kilometr za Bimruok, leży Mankuaj, sto chat pośród
absolutnego pustkowia i ciemna rzeka, z której mieszkańcy czerpią wodę.
Deszczu w ogóle tu nie znać, ziemia koloru ochry jest sucha, popękana.
Kwadratowe chaty bardzo biedne – dwa na dwa metry, ściany z trzciny, dach
z czarnych plastikowych worków, w środku najwyżej brązowe plastikowe krzesło
i drewniana prycza, stos ubrań na glinianej podłodze – rozrzucone są na terenie
prowadzącym do rzeki na odcinku 200 metrów. Co kawałek maleńkie poletko
obsiane okrą albo kukurydzą, czasem samotne drzewo. Kobiety rąbią drwa,
rozpalają ogień, zamiatają miotełkami z trzciny, ucierają zboże w moździerzach,
niosą na głowie pojemniki z wodą albo piorą w plastikowych miednicach
jaskrawego koloru. Na brzegu jednej z miednic widać na pół odłamany, na pół
starty napis: made in Bangladesh. Przypuszczam, że chodzi o Kamrangirchar.
Jedna z kobiet mówi, że jest to osiedle żołnierzy, że wszystko to są rodziny
wojskowych, którzy zostali wysłani na sześć czy siedem lat do Bentiu i prawie
każdy sprowadził ze sobą rodzinę. „Jeśli ma rodzinę”, dodaje kobieta
porozumiewawczym tonem. Ubrana jest w żółtą koszulkę, ma szparę między
zębami, kości policzkowe wystające i zaokrąglone jak ciemne jabłka. Siedzi na
plastikowym krześle obok innych dwóch kobiet – chudych, ubranych w żółte
koszulki, także siedzących na plastikowych krzesłach. Wszystkie trzy czyszczą
i segregują liście – okrągłe, intensywnie zielone. Pokazują, że liście pochodzą
z drzewa rosnącego niedaleko; surowe są niejadalne, ale zrobi się z nich zupę.
– I z czym ją zjecie?
– Po prostu, zupę.
Mówią, że ich mężowie zarabiają około 800 funtów miesięcznie –
równowartość mniej więcej 180 dolarów po kursie, powiedzmy, szarorynkowym –
i że tyle kosztuje na targu stukilowy worek sorgo, który wystarcza dla rodziny na
walwal na trzy tygodnie, więc są dni takie jak dziś, kiedy jedzą liście z drzew.
Jedna z kobiet w żółtych koszulkach rozmawia ze mną, ale dwie pozostałe
patrzą poza mnie, jakby się tam działo coś ciekawego.
– Dzień dobry, witam, witam – słyszę.
Pozdrawia mnie wysoki mężczyzna, potężniejszej postury niż reszta; ma
pewno ze czterdziestkę, ale nie wygląda na tyle, poważny, schludny, głowę trzyma
wysoko. W przyzwoitej angielszczyźnie informuje mnie, że jest
podporucznikiem; proponuje, żebyśmy się przeszli kawałek. Ma sposób bycia
człowieka nawykłego do wydawania rozkazów.
– Witamy na naszym osiedlu. Jesteśmy tu po to, żeby bronić naszego nowego
kraju. Nareszcie jesteśmy dziećmi jednej matki.
Nie bardzo rozumiem tę metaforę, ale nie nalegam na jej wytłumaczenie.
Pytam, na czym polega jego funkcja. Wyjaśnia, że zajmuje się MO – Moral
Orientations – i że to bardzo ważne, ponieważ naród pozbawiony orientacji
moralnej nie zachowuje właściwego kierunku, a przecież tylko przestrzeganie
zasad moralnych i utrzymywanie właściwego kierunku pozwoli raz na zawsze
zakończyć wojnę z Arabami i żyć jako wolny naród. Klaruje mi coś w tym guście.
Próbuję wówczas zagadnąć go ostrożnie o tamte biedne kobiety preparujące liście
z drzew, na co on uśmiecha się szeroko:
– Znaczy widział je pan. Ta najgrubsza, ubrana na żółto, to moja kobieta.
Podporucznik wypowiada te słowa z dumą, a ja nie mówię mu, że wszystkie
trzy były wychudzone, że wszystkie były ubrane na żółto. Spacerujemy dalej
między chatami. Ze dwa tuziny dzieciaków biegają dookoła, idą za nami, coś do
nas krzyczą, dotykają mnie ostrożnie. Starsze nie zwracają na nas specjalnej
uwagi. Trzech chłopców bawi się pustą butelką przywiązaną sznurkiem do
wbitego w ziemię kija. Zabawa polega na tym, żeby kopnąć butelkę w powietrzu
jak najmocniej; niech tańczy. Czwórka innych strzela do siebie z glinianych
pistoletów. Jeden ma kałasznikowa i zasypuje pozostałych odłamkami. Pytam
podporucznika, czy to on sugeruje im taką zabawę. Odpowiada, że nie, sami
wymyślają. Dziewczynki rzadziej się bawią; prawie każda dźwiga na plecach
niemowlę.
– Myślałem, że oficerowie mieszkają gdzie indziej – mówię, żeby nie
powiedzieć: myślałem, że nie żyją w nędzy.
– Oficer powinien być razem z żołnierzami. Poza tym pan widzi nas w takiej
biedzie, bo dopiero co zakończyła się u nas długa wojna domowa. Wkrótce
wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej – mówi, ucinając rozmowę, której
nawet dobrze nie zaczęliśmy. Potem jednak dodaje: – Jak mógłbym pokrzepiać
ich na duchu i nadawać im kierunek, gdyby mnie nie widzieli wśród siebie? Może
ktoś się z tym nie zgodzi, ale tego mnie nauczył ojciec.
– Niełatwe to życie.
– A kto powiedział, że zbudowanie państwa jest rzeczą łatwą?
Mówi, że zachowuje wszystko, czego nauczył go ojciec; po to ojciec zginął,
walcząc z wrogiem.
– Mój ojciec i tylu innych. Nie wie pan nawet, ilu zabitych mamy tutaj,
w naszych tukulach.
Z powagą wyciąga rękę – wskazując na tukule albo na zabitych. Podporucznik
od spraw orientacji moralnej ma sześć linii przecinających w poprzek czoło, znak
plemienia, jego męskiej dzielności.
– Teraz, za pozwoleniem, zostawię pana. Mam ważne sprawy do załatwienia.
Podaje mi rękę, odchodzi. Kilka chat dalej widzę zebranie kobiet: siedzą na
ziemi wokół żarzącego się ogniska, na którym prażą się ziarna kawy i grzeje się
czajnik wody. Mówią, że nie mają pieniędzy, żeby kupić sorgo i zrobić z niego
wino, więc zadowalają się kawą i wędrującą z rąk do rąk dookoła fajką wodną.
Palą fajkę z prawdziwą, cielesną rozkoszą. Trzymają niemowlęta przy piersi;
śmieją się, rozprawiają o czymś wszystkie naraz – bawią się świetnie. Jedna pyta
mnie, czy naprawdę wojna się skończy, jak mówią. Odpowiadam, że nie wiem;
oby się skończyła, wszyscy na to liczymy. Kobieta przytakuje: oczywiście, wszyscy
liczymy. Ale chciałaby mnie jeszcze o coś zapytać.
– Proszę, śmiało.
– Kiedy wojna się skończy i już nie będą potrzebni żołnierze, co stanie się
z nami?
Byłoby podłością powiedzieć jej: proszę się nie martwić, tutaj zawsze będą
potrzebni żołnierze, a wy będziecie mogły dalej gryźć liście z drzew; podłością
byłoby powiedzieć: to prawda, nie wiadomo, co stanie się z wami, biedaczkami;
podłością byłoby spytać: jesteś pewna, że chcesz tak żyć do końca życia? Reszta
kobiet uśmiecha się z przymusem, ja też – co jest jeszcze większą podłością.
Parę lat temu jeden z szefów WFP James Morris powiedział mi, że
Afrykańczycy będący w stanie wojny otoczeni są o wiele większą troską niż
Afrykańczycy żyjący w pokoju. „Czasem myślę, że najgorszym miejscem dla
głodującego afrykańskiego dziecka jest kraj ubogi, ale zachowujący pokój
i stabilny”.
W każdym razie granica jest zamknięta i żywność, która kiedyś docierała tutaj
z Sudanu, teraz nie dociera. Dżuba leży w odległości 700 kilometrów,
a nieutwardzone drogi z powodu deszczu robią się nieprzejezdne. Targ
w Bimruok wygląda nędznie.
Później ktoś mi powie, że mąż Mariyi nie wyjechał do Kenii. Zginął, bo stanął
na minę czy dotknął jej, nie wiadomo. Orał pole, i nagle wyleciał w powietrze,
rozerwany na strzępy. Mariya podobno boi się o tym wspominać i dlatego
opowiada byle co.
7
Nyayiyi mruży oczy, żeby lepiej widzieć; mówi, że ma bardzo zły wzrok. Pyta, czy
widzę coś tam daleko; jej zdaniem to krowy. Na tych obrzeżach świata nie ma
okularów, każdy widzi, co widzi. Dla niektórych świat jest wyraźny i kolorowy, dla
innych zamazany, nieczytelny. To pozostałość dawnej różnorodności sposobów
widzenia. Teraz w krajach bogatych – w krajach, gdzie są okulary – wmówiono
nam, że istnieje tylko jeden sposób patrzenia, modelowy dla nas, i że mamy się
ratować, czym popadnie, byle ten model osiągnąć. Funkcje patrzenia też są
bowiem zunifikowane: czytanie, na przykład, wymagające pewnej ostrości
widzenia, jest zjawiskiem nowym dla trzech czwartych ludności świata. Przez
całe wieki, tysiąclecia, większość ludzi nie potrzebowała takiej rozdzielczości.
Tutaj, tak jak kiedyś, można patrzeć na rzeczy, absolutnie nie rozróżniając
szczegółów.
To historia, jakich wiele: znów dziewczyna w wieku mniej więcej 14, 17 lat
zachodzi w ciążę; dzieje się to nocą, nad rzeką, daleko od zabudowań. Kolejna, do
której wszystko dociera, kiedy jest już za późno, która prosi chłopaka, żeby wziął
odpowiedzialność, i która słyszy z przerażeniem jego odpowiedź. Kolejna, która
teraz, trzy lata później, trzymając na rękach córeczkę, opowiada mi, że to dlatego,
że ojca wtedy nie było i nie miał kto zmusić chłopaka, żeby zrobił co trzeba,
zapłacił krowami i ożenił się z nią. Nyayiyi opowiada powoli, zmęczonym głosem,
jak ktoś, kto znudził się już swoją historią.
– Mój ojciec siedzi w więzieniu. Nie powinien, ale siedzi.
Mówi, że jej ojciec był żołnierzem, kierowcą ciężarówek w wojsku, i pod koniec
ubiegłego roku miał wypadek, dwie osoby zginęły; wtedy zamknęli go do
więzienia. Zamknęli, jakby to była jego wina, mówi Nyayiyi. I dlatego nie mógł
zmusić chłopaka, żeby wziął odpowiedzialność za to, co się stało.
– Ojciec powinien był przyjść, złapać go i postraszyć, żeby postąpił jak trzeba:
zapłacił za krowy i zaopiekował się swoją żoną i córką.
Ojciec tego nie zrobił, chłopak również nie. Nyayiyi mówi, że ma dwadzieścia
lat, ale nie jest pewna, a wygląda na czternaście. Patrzy otwartymi szeroko,
wystraszonymi oczyma, ma na sobie niebiesko-czarną sukienkę, na szyi
ślimaczka w charakterze kamei, włosy krótko przystrzyżone. Wszystkie kobiety
tutaj obcinają włosy na króciutko, a te, które na to stać, najelegantsze, noszą
perukę. Peruka może mieć loki, miejsca przerzedzone, odcień lila albo rudy, albo
fioletowy – według wszelkich możliwych pomysłów na pielęgnację włosów. Parę
razy w ciągu tych dni wyobraziłem sobie – z pragnieniem, z tłumioną
pożądliwością – potęgę chwili, w której kobieta zdejmuje włosy i zostaje
naprawdę naga.
– A ojciec tak się na mnie zdenerwował, że mnie wyrzucił z domu. Bo kto mnie
zechce z dzieckiem, a nawet jak się ktoś pojawi, nie będzie chciał dać za mnie
żadnej krowy, więc mam się wynosić. Musiałam zamieszkać u wujka mamy.
Mówiąc to, Nyayiyi pociera jedną ręką o drugą i zaciska usta. Nyarier, jej
córeczka, otwiera oczy i patrzy na nią jakby zdziwiona.
Przyczyny głodu w Sudanie są jak wszędzie bardzo złożone. Ziemia nie jest
zbyt żyzna, ale na pewno obsiewa się ją za mało. Przykro to stwierdzić: nawet
w okolicach wiosek widać sporo pól nieuprawianych.
Poprawność polityczna wymaga, aby nie umieszczać wśród przyczyn głodu
i nędzy czegoś takiego jak brak chęci do pracy, jednak nie sposób ten czynnik
pomijać, gdyż ma on pewien udział. Prawdą jest, że ziemia stanowi przedmiot
nieustannych konfliktów, ponieważ ci, którzy hodują krowy, potrzebują jej dla
zwierząt i prowadzą jeden z najdawniejszych w historii sporów: pasterze, mniej
lub bardziej koczowniczy, kontra hodowcy, mniej lub bardziej osiadli. Dochodzi
jeszcze aspekt społeczny i kulturowy: wobec obdarzanego szacunkiem, dumnie
wyprostowanego pasterza używającego broni, pochylony nad ziemią chłop
zawsze był uważany za istotę niższej rangi. Mam wrażenie, że tutaj nadal ciąży
nad nimi ten stereotyp i że – jakby w zgodzie z nim – chłopi uprawiają niewiele
zboża.
Jakby się obawiali, że pewnego pięknego dnia stado krów, poganiane przez
mężczyzn z dzidami albo pistoletami, stratuje im ogródek.
To prawda, że ziemia nie jest tutaj zbyt żyzna, ale dlaczego sieje się jedynie
sorgo i kukurydzę? Można by uprawiać więcej warzyw i owoców, ludzie jednak
nie robią tego, nigdy nie robili. Prawdą jest także, że narzędzi rolniczych jest
mało i że są drogie, brakuje nasion i też są drogie, techniki uprawy są archaiczne.
Rolnictwo sudańskie nie zmieniło się od stuleci. W tych dniach dziennik – „The
New Nation” – podał wiadomość, że rząd wybrał 180 „wzorowych rolników”,
umiejących obrobić przynajmniej sześć feddanów – około dwóch hektarów –
i zamierza przekazać im metalowe pługi, do których zaprzęga się woły.
Pomalowane na zielono, proste, jednoskibowe. Minister rolnictwa, niejaki Bol,
mówi, że „trzeba zapomnieć o motyce, gdyż za pomocą motyki nie da się
uprawiać naprawdę dużych pól”.
Trzeba powiedzieć jasno: w całym świecie – w Tym Innym Świecie – ponad
miliard chłopów nie ma traktora ani wołów, które pomagałyby w pracy na roli,
i muszą oni robić, co się tylko da, używając własnych rąk, własnego ciała. Nie
mogą liczyć na nawadnianie, nie mają specjalnych nasion, nawozów ani
pestycydów; uzależnieni są, jak w czasach Chrystusa, od deszczu i swoich rąk.
A na dodatek muszą jeszcze godzić się na protekcjonizm oraz znosić skutki
subsydiowania rolnictwa w państwach bogatych.
Na jałowym polu przy wyjeździe z Bentiu, na którym rośnie kilka drzew, pasie
się około setki krów, powoli przeżuwając. Przywiązane do wbitych w ziemię
palików, kręcą się, szukając na próżno trawy. Jest to krowi targ. Właściciele
przyprowadzają je tu, aby przestać być ich właścicielami. Cuchnie nawozem; to
zapach życia.
– Jeszcze nikt nie przyszedł – mówi chudy chłopak z twarzą pełną nacięć, w T-
shircie w paski, w znoszonych dżinsach, ze wściekle czerwoną komórką.
– Już południe, ktoś powinien być. Nie mają pieniędzy.
Chłopak chce sprzedać swoje sześć krów. Pytam czemu. Odpowiada, że po to,
aby kupić sorgo i mieć jedzenie dla rodziny. Średniej wielkości krowa idzie za 800
funtów. Jeszcze nigdy, mówi mi, krowa nie była warta tyle co worek zboża.
– Ale za sześć krów będziesz mógł kupić sześć albo siedem worków.
– Mam dużą rodzinę – odpowiada, śmiejąc się łobuzersko.
Potem mówi, że nie – że kupi dwa worki, które da rodzinie, resztę zaś odłoży;
sprzeda na targu za parę miesięcy, bo podobno zboże ma bardzo podrożeć.
– Ale za dwa miesiące już nie zostanie ci sorgo do jedzenia. Będziesz musiał
kupować za taką samą cenę, za jaką chciałbyś sprzedać – tłumaczę.
Patrzy na mnie dziwnie, zastanawia się. Inny chłopak, z jeszcze większą liczbą
nacięć na czole, jeszcze chudszy, w jeszcze bardziej zniszczonym ubraniu,
pokazuje, że ma na sprzedaż krowę, o tę – może bym kupił. Krowa jest
szarobrązowej maści, z niejednakowymi rogami, potwornie wychudzona.
– A masz jeszcze inne?
– Nie, tylko tę jedną.
– A czemu ją sprzedajesz?
– Bo nie mam już nic do jedzenia dla rodziny.
– Ale skoro masz tylko tę jedną, co zrobisz, kiedy już będzie sprzedana?
– Pójdę spać. Będę długo spał.
Śmieje się i drapie po nosie, na którym siadają muchy. Też się śmieję, mówię,
że tak, jasne, ale co potem.
– A co potem, kiedy nie będziesz już miał ani ochoty na sen, ani krowy?
– Nie wiem. Potem zobaczymy.
Bez wątpienia ropa jest brzydka, brudna, okropna, zatruwa Ziemię i wywołuje
wojny. Ale fakt, że pochodząca od niej energia zastąpiła grzbiety wołów i mięśnie
ludzie, stanowi wielkie osiągnięcie, jedną z największych zdobyczy świata.
Znów sprzeczność, paradoksy.
Nic takiego.
.
Jak to jednak zwykle bywa – kto chciał się dowiedzieć, ten się dowiedział. Nie
dowiedzieli ci, którzy z różnych powodów nie chcieli. Milionom zadowolonych
obywateli wygodniej było nie analizować kwestii dostępu do żywności
w kategoriach dystrybucji; pięknoduchom łatwiej przyjąć, że problem leży
w braku, a nie w rabunku. Że jeśli Etiopczycy albo Hindusi, albo Irlandczycy
umierali z głodu, to dlatego że nie było co jeść – bo pogoda, bo wojny, bo klęski
żywiołowe sprzysięgły się przeciw ludziom i wydarzyła się „tragedia”. Łatwiej, niż
zgodzić się z faktem, że jeśli jedni nie mieli, to dlatego że inni mieli za dużo.
Ponieważ w końcu trzeba by się było zastanowić nad własną rolą w całej sprawie
i stanąć w obliczu pytania: jak mogę żyć z tą świadomością?
Ci, którzy rządzą owymi milionami obywateli, stają wobec innego pytania: co
zrobić, żeby ludzie mogli z tą świadomością żyć? Najprościej jest sprawić, by
w ogóle jej nie zyskali.
Dyskusja na temat „walki z głodem” prowadzona przez rządy i organizacje
międzynarodowe w latach zimnej wojny opierała się na idei niedoborów. Dlatego
FAO i jej członkowie powtarzali, że rozwiązaniem jest zwiększenie produkcji.
Produkcję zwiększano – i oczywiście niczego to nie zmieniało.
Tezy naszego Sena budziły niepokój. A może proponowały wytłumaczenie dla
tego, czego nie dawało się już dłużej negować. Zdarza się czasem tak, że jakaś
idea trafia do ludzi, kiedy władza przedstawia w formie light to, co inni
przedstawiali w wersji heavy, kiedy problem jest w pewien sposób obezwładniony,
a najbardziej ostre, niebezpieczne krawędzie krytyki są nieco przytępione. Teoria
rozwijana przez naszego odkrywcę wiąże problem głodu z dystrybucją bogactwa
i zawiera krytykę moralną nadmiernego gromadzenia – które zabija – podczas
gdy dzielenie się, w minimalnym choćby stopniu, tak by każdy niemal miał coś do
jedzenia, rozwiązuje sprawę. Powtarzam: nie kwestionuje on idei własności;
łagodzi jedynie pojawiające się w tym schemacie błędy i ekscesy.
A przy okazji przedstawia funkcjonowanie demokracji typu zachodniego jako
warunek znalezienia wyjścia z sytuacji: „Nigdy klęska głodu nie wystąpiła
w krajach mających wolną prasę i przeprowadzających regularnie wybory”,
napisze później, zakładając pewnie, że prasa może ogłosić alarm, kiedy jeszcze
nie jest za późno na interwencję, głosujący zaś mogą wymierzyć karę, jeśli
interwencja okaże się nieudana. Nie zauważył widocznie, że w jego kraju – by nie
szukać daleko – zabija nie gwałtowna klęska głodu, ale głód cichy, pełzający,
nieustanny, który nie pojawia się w 13 520 zarejestrowanych gazetach, jakie
ukazują się każdego dnia w tej największej demokracji świata.
Kilka lat temu miałem przyjaciela polityka i miałem plan. Plan wydawał mi się
tak dobry, że uznałem go za oczywisty: powołać wielki ruch narodowy dla
zlikwidowania głodu w Argentynie. W kraju rozbitym, trochę zagubionym,
podjęcie takiego działania wyznaczałoby nam konkretną metę, ukazywałoby –
wobec tylu ulotnych obietnic – jasny horyzont, a w obliczu wielkich frustracji
rysowałoby cel możliwy do osiągnięcia.
Program obejmowałby kilka etapów. Najpierw tysiące ochotników
przeprowadziłoby poważne badanie na skalę narodową, aby określić rzeczywistą
sytuację – i ruszyć do boju: Argentyńczyk rozmawia z Argentyńczykiem, ludzie
spotykają się, zwierzają. Kiedy potrzebne dane zostałyby zgromadzone,
zaczęlibyśmy organizować spotkania i zebrania, ogłaszać programy w mediach,
żeby postanowić, wszyscy razem, co dalej. Eksperci przedstawiliby swoje plany,
politycy swoje, ludzie – masowo – dyskutowaliby o nich. Na koniec, po podjęciu
wspólnych decyzji, tysiące ludzi ruszyłyby zlikwidować raz na zawsze głód
w kraju będącym największym na świecie producentem soi. W ten sposób
wyznaczylibyśmy sobie cel działań, jednocześnie zyskując możliwość powołania
jakiejś realnej władzy, wspólnej i coraz silniejszej. Zyskalibyśmy szansę określenia
swoich zamierzeń i spełnienia ich – szansę odzyskania ufności we własne siły.
Analizowałem szczegóły: każdy odnajdywał swoje miejsce, ludzie uzupełniali
się, umacniali wzajemnie. Pełen entuzjazmu opowiedziałem o wszystkim
przyjacielowi, który jako człowiek cieszący się sporą popularnością, otoczony
szacunkiem, miał, w moim zamyśle, stanąć na czele ruchu. Byłby to jego
sztandar, pod którym zaszedłby nie wiadomo jak daleko.
Przyjaciel wysłuchał mnie z zainteresowaniem, przemyślał propozycję
i w końcu oświadczył, że jest to idea „zbyt wielkoduszna”, że miliony
Argentyńczyków nigdy nie cierpiały i nie będą cierpieć głodu i nie postrzegają go
jako czegoś, co mogłoby ich dotyczyć; głód jest im obcy. W związku z tym niestety
uznał mój pomysł za chybiony.
Można powiedzieć, że głód jest metaforą, ponieważ nie jest tematem dyskusji:
nie pobudza do refleksji – nie słychać, żeby podnosiły się głosy sprzeciwu.
Występować przeciwko – jak to brzmi; przecież nikt nie jest za. Nikt nie okazuje
poparcia, nawet jeśli czyni wiele, aby głód podtrzymywać. Mamy ofiarę bez
sprawcy. Głód wywołuje złudzenie, że jakieś zjawisko może mieć zrozumiałe dla
wszystkich przyczyny, że możemy być jednomyślni, wszyscy naprzód, wszyscy
przeciw głodowi.
Jest metaforą pewnej iluzji. Wszyscy będą ubolewać nad głodem, ale podczas
dyskusji nad sposobami walki z nim ukażą się nieuchronne różnice. Pobierajmy
podatek Tobina od transakcji walutowych, otwórzmy szerzej rynek, zabrońmy
spekulacji żywnością, wyślijmy ekspertów, którzy uczyliby, jak się obchodzić
z konkretnym ziarnem, szykujmy paczki żywnościowe, przejmijmy władzę,
utrzymajmy władzę, wysyłajmy paczki.
Można by zatem powiedzieć, że głód jest najwyższą metaforą ubóstwa, jego
absolutnie bezdyskusyjną ekspresją. Ubóstwo, jak zdążyliśmy zauważyć, to
sprawa względna. Dla jednych ubóstwem jest to, co dla innych byłoby dostatkiem,
a dla jeszcze innych nędzą absolutną. Głodu natomiast nie da się relatywizować.
Głód stanowi najbardziej ewidentną postać ubóstwa, punkt, w którym ustają
wszelkie dyskusje. Można dyskutować o wielu rzeczach; nikt jednak nie podważy
stwierdzenia, że spożywać mniej niż 2100 kilokalorii dziennie to wyniszczać się,
że cierpieć głód to znosić cierpienie najgorsze.
Głód to ubóstwo, które nie może zostać poddane pod dyskusję,
zrelatywizowane.
Max Weber pisał, że dla protestantów bogactwo jest znakiem łaski ich Boga –
a zatem ubóstwo oznacza brak łaski. Biedni to w takim razie ci, którzy w jakiś
sposób na to zasłużyli: bo nie zrobili tego, co trzeba, bo pilnością i pracowitością
nie zyskali przychylności boskiej, potrzebnej, by biednymi nie być. Na pół dzicy
Hindusi czy Afrykańczycy zasłużyli na biedę: są bowiem nieokrzesani, źli, leniwi.
Nie spotkałoby ich to, gdyby pracowali.
Z wszystkich narracji stworzonych przez kapitalizm w celu usprawiedliwienia
siebie żadna nie przemawia dobitniej i skuteczniej niż ta, głosząca, że ci, którzy
zarabiają najwięcej, to ci, którzy sobie na to zasłużyli, okazali się najbardziej
inteligentni, pracowici i wytrwali. Zarabianie pieniędzy jest owocem zasług –
a zysk zdobywany przez zasługę usprawiedliwia wszelkie nierówności. Czemuż
mielibyśmy krytykować kogoś tylko dlatego, że robi to, co robią wszyscy, lepiej niż
wszyscy? Albo brać odpowiedzialność za to, że inni robią coś tak źle, robią czegoś
niewiele?
Głód pełni także inną nieocenioną funkcję społeczną. Ludzie głodujący gdzieś
indziej pokazują, o ileż lepiej żyje się nam, zintegrowanym ze sobą ludziom
Zachodu, niż tamtym, prymitywnym, pozbawionym naszej historii, naszej
kultury, naszych instytucji.
Są oni Innym par excellence, tym, który swoim nieustającym cierpieniem
przypomina nam, jak dobrze robimy, będąc tym, kim jesteśmy – i jak
niebezpiecznie byłoby to zmieniać.
1
Patrzą na mnie, śmieją się, znowu patrzą. Śmieją się i rozmawiają: piętnaścioro
dziennikarzy siedzących przy fornirowanych stołach ustawionych w podkowę
w bezdusznej sali śmieje się, opowiada różne rzeczy i patrzy na mnie. Robię
dobrą minę do złej gry, uśmiecham się, wzruszam ramionami. Jak słyszę od
swojego tłumacza, Ain zwraca im uwagę, że temat odbierania ziemi musi być
niesłychanie ważny, skoro dla zbadania go przyjeżdżają nawet dziennikarze
z Europy. Dziennikarz z Europy to ja, cudzoziemiec przybywający z daleka.
A śmieją się dlatego, że Malgasze, kiedy nie wiedzą dobrze, co zrobić, po prostu
się śmieją.
Są dziwną nacją. Żyją na wyspie okupowanej niegdyś przez różne ludy, wyspie,
która należy do Afryki, ale nie bardzo do niej pasuje. W charakterystycznym
konturze Afryki, który jako symbol, znak – oglądany we wszystkich afrykańskich
miastach – widnieje na co drugim afiszu co drugiej firmy i co drugiego rządu,
Madagaskar się nie pojawia. Widać potężny, szeroki kontynent, zwężający się ku
dołowi prawie jak Ameryka Południowa, z potężną górną częścią, ale nigdy nie
ma wielkiej wyspy po prawej stronie na dole. Dla Afryki Madagaskar nie jest jej
częścią – choć przecież jest. Dla Madagaskaru też nie jest to oczywiste, ponieważ
pod wieloma względami nie mieści się on w Afryce, w każdym razie nie w haśle
„Afryka”. Antananarywa, stolica kraju, żeby nie szukać daleko, to miasto,
w którym bywa zimno – teraz, w sierpniu, jest dziesięć stopni – w którym nie nosi
się tradycyjnych strojów, nie ma swoistego stylu architektury, w którym
większość ludzi ma rysy polinezyjskie – albo też afrykańskie, chińskie, indyjskie,
europejskie – ubiera się w odpady nowoczesności i pozbawiona jest cech
wskazujących na odrębną przeszłość. W Antananarywie – którą, nawiasem
mówiąc, sami mieszkańcy nazywają Taná – nie zauważa się owych kolorów,
materii, powiewów inności składających się na to, co zwykliśmy ujmować
wspólnym hasłem: Afryka. Nie bez powodu reklamujące Madagaskar
przewodniki wspominają o baobabach, lemurach, lasach – o mimo wszystko
dziewiczej przyrodzie, o tym, czego ludzie tutaj – na razie – nie zdołali
przekreślić.
O Madagaskarze zaczęło się mówić w związku z filmem, który ma już zresztą
dwie kolejne części i znany jest chyba wszystkim. Obejrzałem go. W Madagaskarze
czwórka pierwotnie dzikich, teraz bardzo nowojorskich zwierząt z ogrodu
zoologicznego w Central Parku trafia w czasie morskiej podróży na brzeg
tropikalnej rajskiej wyspy z bajkowymi krajobrazami, wyspy o nazwie
Madagaskar. Stwierdzają one, że jest to prawdziwa wersja tego, co zawsze można
było oglądać na pocztówkach – pocztówka do kwadratu. Lemury, miejscowe
zwierzęta mówiące charakterystycznym akcentem, przyjmują je chętnie
i troszczą się o nie w nadziei, że znajdą w nich obrońców przed złymi
zwierzętami, które chcą je zjeść. Wówczas lew z zoo, który dotychczas był tylko
karykaturą Amerykanina, uświadamia sobie, że jest lwem i że w związku z tym
wszystkie pozostałe zwierzęta są dlań tym, czym być powinny: befsztykami. Dla
króla dżungli inni są pożywieniem.
Jako że jednak Madagaskar jest filmem dla dzieci, lew objada się na koniec
sushi, a biali przyjeżdżają tu dziś, żeby zobaczyć to, co już widzieli u Disneya albo
na kanale National Geographic, lub spędzić tydzień na tych plażach, które nie
należą do żadnego kraju, ponieważ oferują te same co wszędzie palmy, chaty,
leżaki, drinki mojito i margarita, speed-drinks, fast-fucking, slow-burning, biały
piasek, turkusowe morze.
W Taná, tak w jak w całym kraju, połowa dzieci jest niedożywionych: większość
dlatego że nie otrzymuje dostatecznej ilości pokarmu, sporo dlatego że je tylko
ryż, to zaś nie wystarcza dla zaspokojenia potrzeb żywieniowych, nie pozwala
rosnąć zdrowo i rozwijać całego potencjału. Perrine Burnod, pracująca w jakże
francuskiej, jakże formalnej instytucji – Centre de Coopération Internationale en
Recherche Agronomique pour le Développement, CIRAD – tłumaczy mi, że 80
procent ludności żywi się wyłącznie ryżem i że kiedyś Madagaskar produkował
cały konsumowany przez siebie ryż, ale to się skończyło.
– Teraz znaczna część jest importowana, a coroczna dyskusja na temat ilości
i ceny sprowadzanego ryżu jest najważniejszą dyskusją polityczną i ekonomiczną
w kraju. Jeśli import jest zbyt duży i cena spada, godzi to w producentów
miejscowych, którzy nie mogą sprzedać towaru po cenie adekwatnej do włożonej
pracy; jeśli jest zbyt mały, ich zyski są mniejsze, a krajowi grożą niedobory –
wyjaśnia.
Dodaje również, że wielcy importerzy zagnieździli się w centrum władzy na
Madagaskarze i stamtąd kontrolują interesy. A w tym roku, na przykład, z ceną 50
tysięcy ariary za pięćdziesięciokilogramowy worek, już po prostu przesadzili.
Sporej części ludności nie stać na zapłacenie takiej ceny.
– To smutne. A ja myślałem, że po prostu tak wyszło.
Madagaskar liczy 22 miliony mieszkańców; trzech na czterech żyje poniżej
granicy ubóstwa – wyznaczonej, dość skromnie, na poziomie 475 tysięcy ariary,
234 dolarów albo dziewięciu i pół pięćdziesięciokilogramowych worków na rok.
Tak więc przeciętny Malgasz wydaje ponad trzy czwarte swoich pieniędzy na
zakup żywności. Sytuacja poprawiła się na początku tego wieku; po roku 2008
znowu się pogorszyła.
„35 procent ludności cierpi głód; na wsi liczba ta wzrasta do 47 procent”, pisał
w 2011 roku w raporcie z misji na Madagaskarze ekspert ONZ do spraw prawa do
żywności, Olivier De Schutter.
W kawiarniach Taná wolno palić. Przede wszystkim palą biali. Jedną z dobrych
stron życia w Tym Innym Świecie jest to, że nie ma tylu regulacji prawnych, a jeśli
ktoś jest biały, wiele przepisów w ogóle go nie obowiązuje. W jednej z kawiarni
w Taná, tak francuskiej, że nie znajdzie się już takiej we Francji, Sophie Cazade,
przedstawicielka na Madagaskarze Action contre la Faim, ACF, opowiada mi,
w jaki sposób doprecyzowuje się plan rozwoju półpustynnego rejonu na południu
wyspy, jak długo badano życie tamtejszej ludności, aby można jej było lepiej
pomóc.
Organizacja chciałaby się zająć paroma kwestiami. Przede wszystkim ułatwić
dostęp do wody pitnej – ponieważ brak czystej wody stanowi jedną z głównych
przyczyn wszystkich tych chorób, którym da się zapobiec, a które powodują
milionowe zgony. Członkowie organizacji zadają sobie jednak pytanie: kiedy już
pomogą ludziom wykopać studnię czy kanały, kto i jak będzie zarządzał ujęciem
wody? Naturalnym odruchem organizacji pozarządowej takiej jak ta byłoby
powołanie jakiejś demokratycznej instytucji i zapewniającej szerokie
uczestnictwo, ale społeczeństwo miejscowe tak nie funkcjonuje. Czy w takim
razie nie powinni się dostosować do tutejszych zwyczajów, żeby woda na pewno
docierała tam, gdzie trzeba? A jeśli tak, to czy dobrą rzeczą jest akceptacja
i wsparcie tradycyjnych, autorytarnych form życia społecznego? Czy też lepiej się
przeciwstawić, nawet jeśli miałoby to wywołać opór ze strony tych ludzi, a na
dodatek utrudnić dostęp do wody?
Organizacja chciałaby także poprawić wydajność rolniczą, ucząc ludzi nowych
technik i ewentualnie zaopatrując ich w nowe narzędzia. Ważne jest, aby mogli
produkować więcej i aby ich uprawy stały się bardziej zróżnicowane. Sophie
mówi, że członkowie organizacji zamierzają zachęcać rolników, by uprawiali
owoce i warzywa, wzbogacając swoją dietę, nadwyżkę zaś sprzedawali na targu.
Skąd jednak mieć pewność, że głowa rodziny, zamiast wykorzystać te dodatkowe
pieniądze na poprawę wyżywienia i stanu zdrowia – co jest celem działań
organizacji pozarządowych – nie wyda ich na zakup zebu? Sophie wyjaśnia mi
rolę bydła zebu w tej kulturze: ludzie nie korzystają z pracy bydła przy uprawie
roli – nigdy tego nie robili; piją mleko zebu tylko przez kilka miesięcy – w czasie
długiej pory suchej bydło nie daje bowiem mleka; nie używają nawozu jako opału,
nie użyźniają nim pól. Zebu są oznaką bogactwa, nawóz również; dlatego trzyma
się w stajniach pół metra łajna, żeby pokazać, na co rodzinę stać. Zebu nie
stanowią siły pociągowej ani pożywienia; są znakiem statusu społecznego
właściciela, czymś, co może zostać w kryzysowym momencie sprzedane,
wymienione na żonę, na materiały potrzebne do zbudowania rodzinnego
grobowca, zjedzone z okazji ślubu czy pogrzebu. Co więc zrobić, żeby mimo
wszystkich wysiłków podejmowanych przez członków organizacji nie skończyło
się na tym, że ludzie, zamiast więcej pieniędzy i żywności, będą mieli więcej
zebu – nie zmieniając sposobu odżywiania?, zastanawia się Sophie, i dochodzi do
wniosku, że najlepiej byłoby, gdyby kobiety – które nie zajmują się zebu – przejęły
kontrolę nad tymi dodatkowymi dochodami. Organizacja właśnie obmyśla taki
plan działania. Będzie się zachęcać kobiety, żeby same działały aktywniej, na
przykład sprzedawały na targu nadwyżkę owoców albo wyplatały koszyki
z wikliny; pieniądze nie zostaną wówczas wydane na bydło, lecz przyczynią się do
„obiektywnej” poprawy ich życia.
– A jeśli dla tych ludzi najbardziej odczuwalna poprawa to posiadanie większej
liczby zebu?
– Nie wiem. Zawsze się nad tym zastanawiamy. Ale my nie działamy w ramach
Akcji na rzecz Zebu, tylko Akcji przeciw Głodowi – uśmiecha się Sophie.
Mówi też, że członkowie organizacji będą namawiać do przedłużenia okresu
karmienia piersią, co wpłynie na poprawę stanu zdrowia dzieci poniżej drugiego
roku życia, z których ponad połowa jest chronicznie niedożywiona. Obawiają się
jednak oporu, ponieważ jest to społeczność bardzo niechętna zmianom. Ludzie
boją się nowości. Mogłyby się one nie spodobać przodkom – którzy oczekują od
kolejnych pokoleń naśladownictwa – i ściągnąć ich zemstę. Poza tym Malgasze
żyją jakby na krawędzi przepaści w takim poczuciu zagrożenia, że wszelka
zmiana budzi w nich lęk przed zepchnięciem w otchłań.
I jeszcze coś: na każde rozwiązanie znajdzie się problem. Niemniej jest to
sprawa naprawdę fascynująca – owa skromna i zuchwała jednocześnie próba
przeprowadzenia istotnej zmiany w sposobie życia mieszkańców niewielkiego
regionu w niewielkiej prowincji niewielkiego kraju. Duma na myśl, że jest się do
tego zdolnym i że te sto tysięcy ludzi będzie w związku z tym żyło lepiej;
konieczność pogodzenia się z faktem, że to tylko sto tysięcy spośród dwudziestu
kilku milionów.
Nuro leży oparty o zwalony niebieski mur. Szeroki nos, kędzierzawe włosy,
brudny podkoszulek; uśmiecha się. Sądząc z twarzy i torsu, ma piętnaście lat; ale
jego nóżki są chude jak patyki. Nuro, jeśli się porusza, to przy pomocy rąk. Mówi,
że jak był mały, zachorował, a potem mama wróciła do swojej wioski, a jego
zostawiła z innymi dziećmi. Miała już kilkoro i pewno nie mogła się zajmować
wszystkimi i jeszcze nim; ale dla niego to już bez znaczenia, żyje wśród kolegów
z ulicy i matka nie jest mu potrzebna.
Nuro ma bystre oczy i żywy uśmiech. Jego stopy są całe w strupach, a dłonie
przypominają skorupę. Chcę spytać go, jak się żyje z takimi nogami, bez nóg,
z takimi nogami, bez nóg, i na ulicy – ale nie mam odwagi; czuję ból.
– A co z jedzeniem?
Mało, odpowiada Nuro, który chyba mnie nie zrozumiał. Mówi, że je niewiele,
co mu ktoś da, co mu znajdą koledzy; poza tym żebrze, i czasem coś dostanie,
a czasem nic. I opowiada kolegom różne historie.
– Opowiadam im, znam różne historie.
Opowiada, co się dzieje na ulicy, kto kiedy przeszedł, co kto ma i co niósł –
a może się przyglądać, bo jego samego ludzie nie widzą, jakby nie istniał. Zdaje
relację kolegom, więc kiedy oni coś znajdą, dają mu, i dlatego ma co jeść. Na
koniec mówi, że zawsze chciał mieć rower, że jego życie wyglądałoby wtedy
zupełnie inaczej.
2
Dziennikarze ciągle się śmieją: patrzą na mnie i śmieją się.
Sala, w której się zebrali, znajduje się w budynku o nazwie Tokovato. W tym
ogromnym, nieco poczerniałym budynku należącym do pewnego zakonu
żeńskiego piętnaścioro dziennikarzy z całego kraju odbywa dwudniowy kurs
mający naświetlić im temat przywłaszczania ziemi przez zagraniczne firmy.
Ain, który wygłasza pogadankę, to Hieriniaina Rakotomalamala, osoba
odpowiedzialna z ramienia Malgaszów za badania i komunikację w Solidarité des
Intervenants sur le Foncier, SIF, członek International Land Coalition,
Międzynarodowej Koalicji na rzecz Ziemi. Mówi z zaraźliwym entuzjazmem. Jest
młodym inżynierem rolnikiem – bródka, okulary, adidasy, białe zęby –
przekonanym, że robi to, co powinien, nawet jeśli to wciąż za mało. Piętnaścioro
dziennikarzy siedzących przy stołach ustawionych w podkowę – przed każdym
napisany ręcznie bilecik – to dwunastu mężczyzn i trzy kobiety. Wszyscy około
trzydziestki, oprócz jednego mężczyzny, niemal starego, chudego, w czapce
z przybrudzonym białym daszkiem, oraz jednej kobiety, grubej, z pomalowanymi
paznokciami, z których schodzi lakier. Na twarzy kobiety widać ślady przebytych
cierpień. Jest zimno, dziennikarze zapinają kurtki. Ain peroruje spocony:
– ...Właśnie musicie sprawdzić, jakie są warunki, w każdym przypadku. Na
przykład hinduska firma Varun przekazuje swoim pracownikom – właścicielom
nabytej przez nią ziemi – trzydzieści procent zbiorów, ale z tych trzydziestu aż
siedemdziesiąt procent muszą oni sprzedać firmie, po cenach przez nią
ustalonych.
Dziennikarze uśmiechają się, wymieniają porozumiewawcze spojrzenia:
dobrze, jeśli zło jest tak widoczne. Ain tłumaczy jednak, że często nie tak łatwo się
tego zła dopatrzyć; trzeba sprawdzać, dowiadywać się, uczyć. Mówi, cytując
Ludwika Pasteura, że „fakty przemawiają do nas tylko wówczas, kiedy jesteśmy
przygotowani do ich zrozumienia”. Pyta ich, czy wiedzą, kto to był Ludwik
Pasteur. Chemik, który odkrył nieprawdopodobne rzeczy w swoim mikroskopie –
wyjaśnia – ponieważ wiedział, czego szuka.
– Najważniejsze, to uświadomić sobie, jak działa system wywłaszczeń. Wtedy
będziemy mogli zrozumieć związane z nimi fakty, te, które uda nam się poznać.
Stwierdza, że celem sesji jest uruchomić system informacji dotyczącej ziemi,
stworzyć wielką sieć, aby mieć pojęcie na temat tego, co się dzieje. Przyniosłoby
to korzyść wszystkim: ziemia na Madagaskarze nie przechodziłaby w obce ręce,
dziennikarze – wy, zwraca się do nich – zyskalibyście nowe, gorące tematy, SIF –
my, z SIF-u, moglibyśmy dalej kontrolować i ujawnić nieprawidłowości. Jeden
z zebranych – zadbane dłonie, krótko ostrzyżony, błękitna kurtka z wypchanymi
ramionami – wtrąca, że obawia się kłopotów ze strony pracodawcy:
– W moim rejonie działa firma chińska, która prowadzi wyrąb drewna
egzotycznego. Chińczycy codziennie wywożą ciężarówki drewna, i wiem, że płacą
właścicielowi gazety, dla której pracuję, żebym nic nie pisał na ten temat. Więc co
mam robić?
Inni patrzą na niego, kiwają głowami z minami mówiącymi: u mnie jest tak
samo. Jakaś kobieta – bardzo młoda, włosy ma prostowane, na rękach
pierścionki – wstaje i mówi tamtemu, że jeśli chce się nazywać dziennikarzem,
niech będzie dziennikarzem. Słychać śmiechy, ten i ów poprawia się na krześle.
Mężczyzna w kurtce mówi, że od razu po niej widać, że nie ma rodziny na
utrzymaniu.
– Ale będę miała.
– Najpierw trzeba mieć męża – odparowuje tamten.
Dziewczyna bierze głębszy oddech; jeszcze chwila, a pośle go do wszystkich
diabłów. Ain uznaje za konieczne interweniować:
– Potem o tym pogadamy. To ważna kwestia, zatrzymamy się nad nią dłużej.
Dziewczyna jednak nie ustępuje:
– Właśnie dlatego trzeba o tym mówić, pisać w naszych gazetach,
gdziekolwiek. Jeśli tego zaniechamy, Chińczycy będą coraz śmielej kupowali
nasze milczenie.
– I nie tylko Chińczycy – mówi ten w czapce z brudnym daszkiem i przez
chwilę wydaje się, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale już się nie odzywa.
Ain stara się nie dopuścić do dalszych kłótni. Mówi dziennikarzom, że ich
praca ma zasadnicze znaczenie, że sprawna sieć informacji może pomóc
uratować tysiące chłopów przed nędzą, głodem, i że najważniejsze to badać
sytuację, zanim będzie za późno. Że często dowiadujemy się o czymś, kiedy już
nic się nie da zrobić, a tamci są wszystkiego świadomi, dlatego próbują utrzymać
sprawę w tajemnicy przed nami. Zastanawiam się, kto to są ci „my”; chudy
dziennikarz po mojej prawej zastanawia się – kto to są „tamci”:
– Jacy „tamci”? – pyta z powagą, nalewając sobie wody do szklanki.
Na stole stoją półtoralitrowe butelki wody mineralnej i szklanki. Chudy
dziennikarz – po trzydziestce, ubrany w dres, z rzadkim wąsikiem i krzywymi
zębami – co dziesięć, piętnaście minut nalewa sobie wody, dokładnie tyle, ile ma
zamiar wypić, i pije. Widać, że wody nie jest za dużo, nie można marnować.
– Różni ludzie – mówi Ain – ci, którzy kupują ziemię, przedsiębiorcy albo
politycy, którzy ją sprzedają, urzędnicy, który otrzymują prowizję, dziennikarze,
którzy biorą pieniądze.
Piętnaścioro dziennikarzy uśmiecha się niepewnie, nerwowo; bardzo są w tym
malgascy.
– Ale jest też wielu takich, którzy chcą się dowiedzieć, ponieważ dopiero jak się
wie, można coś robić. A myślicie, że gdyby naród się nie dowiedział, to co by było
z Daewoo? Nie eksploatowałby naszej ziemi.
Przez cały rok 2008 krążyły pogłoski, podejrzenia, pojawiały się okruchy
pewności, niektórzy wiedzieli, że rząd prezydenta Marca Ravalomanany
przekazuje wielkie obszary ziemi firmom zagranicznym, brakowało jednak
dokładnych danych.
Ravalomanana objął władzę po wielu perypetiach: w 2001 roku, jako burmistrz
Antananarywy, w czasie wyborów, wszedł w konflikt z dotychczasowym
prezydentem, admirałem Didierem Ratsiraką. Każdy z nich ogłosił własne
zwycięstwo. Ravalomanana uczynił swoją bazą stolicę, Ratsiraka – miasto
Toamasina, na wybrzeżu. Starcie wydawało się nieuniknione, ale Stany
Zjednoczone, spora część Europy, Bank Światowy oraz Międzynarodowy
Fundusz Walutowy opowiedziały się za Ravalomananą, aprobując go jako
prezydenta. Potem, w czasie jego kadencji, stosowały politykę subsydiów
i inwestowania. Kadencja trwała siedem lat, aż jego następca na stanowisku
burmistrza, średni przedsiębiorca, około trzydziestki, Andry Rajoelina, stanął na
czele opozycji, zdobywając częściowe poparcie narodu. Przyczyną wzrostu
niezadowolenia stała się podwyżka cen ryżu i innych podstawowych produktów,
ale impuls do pierwszej wielkiej manifestacji dało zamknięcie bardzo popularnej
stacji radiowej, należącej do Rajoeliny, oraz wykorzystanie części pożyczki Banku
Światowego na zakup drugiego samolotu prezydenckiego. Miarka przebrała się
jednak, kiedy prezydent podpisał projekt przekazania ziemi na rzecz koreańskiej
firmy Daewoo.
– Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy pewien inżynier rolnik, który
pracuje w stolicy, ale stoi także na czele władz w swojej wiosce na wschodzie
wyspy, dowiedział się od kolegów, że rząd przygotowuje umowę, na mocy której
pewna spółka zagraniczna ma otrzymać ponad milion hektarów ziemi na
Madagaskarze. A dowiedział się dlatego, że tereny te rozrzucone były po całym
kraju, ale kilka tysięcy hektarów leżało na zarządzanym przez niego obszarze.
Opowiada mi o tym – w Paryżu, w XI dzielnicy, w starym domu, w którym
zbiera się wiele grup uchodźców, ludzi zaangażowanych w ochronę środowiska,
alterglobalistów i innych tego typu działaczy – Mamy Rakotondrainibe,
przewodnicząca Collectif pour la Défense des Terres Malgaches – TANY.
3
„Kupujcie ziemię, już jej nie produkują”, napisał Mark Twain w momencie kiedy
jeszcze była produkowana.
(Po hiszpańsku często tłumaczy się land grabbing jako acaparamiento de tierras –
zagarnianie, grabież ziemi. Sądzę, że czasownik acaparar – zabierać, gromadzić,
zawiera w sobie odcień wyłączności, który tu nie pasuje. Tutaj nikt nie gromadzi.
Tu jest tak, że ci, którzy nie mają prawa do określonego dobra – na przykład
ziemi – wykorzystują swoją władzę, ekonomiczną i polityczną, aby tym dobrem
zawładnąć, przywłaszczyć je sobie. Dlatego wolę używać terminu apropiación de
tierras – zawłaszczenie ziemi).
Kraje, które mogą sobie na to pozwolić – kraje bogate mające niewiele ziemi,
kraje dobrze prosperujące i rozwinięte przemysłowo, kraje uprzywilejowane,
w których ziemia nasiąknięta jest ropą – wysyłają badaczy do Tego Innego Świata,
żeby się rozejrzeli, co tam można kupić. Wielkie korporacje albo rozmaici
awanturnicy też szukają – i znajdują.
Jeśli oceniać to w kategoriach globalnego kapitalizmu, mają do tego prawo: nie
istnieje przepis zabraniający człowiekowi, który ma pieniądze, kontakty, gadane
albo siłę przebicia, gromadzić ziemi, ile zechce, i wysyłać plony własnej kuzynce –
nawet jeśli z tego powodu zamieszkujący tę ziemię chłopi oraz mieszkańcy
okolicznych wiosek i miast zostaną bez jedzenia. Nie ma przepisu, który by do
tego nie dopuszczał.
Akcja zawłaszczania ziemi przybrała na sile na początku wieku, ale wzrost cen
żywności po 2007 roku nadał jej nową dynamikę.
W ciągu ostatnich piętnastu lat rozmaite korporacje, państwowe i prywatne,
nabyły, wydzierżawiły, uzyskały ogromne obszary ziemi. Dobrze by było móc
napisać „ogromne obszary” i nie musieć uściślać: trudno jest określić dokładnie
ich wielkość. Czasem operacje w ogóle nie są rejestrowane, inne są rejestrowane,
ale nie dochodzi do ich realizacji, jeszcze inne są realizowane, ale nie w takim
wymiarze, jak podano. A często przekazywane grunty nie są dokładnie mierzone
ani opisywane.
W każdym razie liczby są zbyt nieścisłe. Raport opracowany w 2010 roku przez
Bank Światowy – którego nie można posądzić o specjalną napastliwość
antykapitalistyczną – podawał, że do tamtej pory zawłaszczonych zostało 56
milionów hektarów, więcej, niż wynosi powierzchnia całej Hiszpanii. Odnotować
przy tym należy „zaskakujący brak świadomości tego zjawiska i orientacji
w temacie, nawet ze strony instytucji publicznych zobowiązanych do jego
kontroli”, przede wszystkim w krajach, „które odznaczają się słabością instytucji
państwowych i w których nie zostały precyzyjnie określone prawa własności oraz
skuteczne działania regulacyjne”.
Badania prowadzone przez amerykańską National Academy of Sciences
wykazują natomiast, że obszar zawłaszczonej ziemi sięga 100 milionów
hektarów. Sto milionów hektarów to milion kilometrów kwadratowych: tyle, ile
wynosi na przykład powierzchnia Francji i Niemiec albo Włoch, Japonii i Wielkiej
Brytanii.
– Więc, w rezultacie, ile ziemi zawłaszczono?
Spytałem o to parę miesięcy temu Anglika Freda Pearce’a, autora książki
zatytułowanej The Land Grabbers, najpełniej omawiającej temat.
– Nikt tego dokładnie nie wie. Czasem kontrakty, o których informowano, nie
były w ogóle zrealizowane; wielu nie ujawniono. Według Oxfamu jest to obszar
wielkości ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych, około dwustu
milionów hektarów. Ale nie mamy dokładnych danych.
Wiemy tylko, że większość tych gruntów, ponad dwie trzecie, leży w Czarnej
Afryce, na terenie krajów, w których ziemia jest bardzo tania, czasem dostępna
niemal za bezcen, i w których obserwuje się znaczne niedożywienie
mieszkańców. Według sprawdzonych informacji z lipca 2013 roku zebranych
przez Land Matrix Database dziesięć krajów, w których cudzoziemcy nabyli
najwięcej gruntów, to: Sudan Południowy (4,1 miliona hektarów uprawnych),
Papua-Nowa Gwinea (3,9 miliona), Indonezja (2,7 miliona), Kongo (2,6 miliona),
Mozambik (2 miliony), Sudan (2 miliony), Etiopia (1,4 miliona), Sierra Leone (1,4
miliona), Liberia (1,1 miliona) oraz Madagaskar, który zszedł do 1 miliona
hektarów dzięki naciskom uniemożliwiającym podobne działania.
Za tymi krajami idą Benin, Tanzania, Kenia, Mali – niemal wszystkie należące
do najbiedniejszych krajów świata, z najwyższym procentem osób
niedożywionych. Liczba chłopów wyrugowanych z ziemi jest jeszcze trudniejsza
do ustalenia – i z reguły nie pojawia się w raportach.
Mniej więcej jedna trzecia tej ziemi wykorzystywana jest do uprawy żywności,
a z jednej trzeciej pozyskuje się surowiec do biopaliw. Nie zawsze jednak da się to
wyraźnie rozgraniczyć: wiele tych obszarów przeznacza się na tak zwane flex
crops – uprawy zmienne, wykorzystywane do różnorakiego użytku: jako żywność
dla ludzi, pasza dla zwierząt, surowiec przemysłowy bądź paliwo. Największe
możliwości daje soja, trzcina cukrowa, kukurydza i olej palmowy.
Na pozostałej trzeciej części prowadzi się eksploatację drewna, uprawę
kwiatów, a także podejmuje tę szczególną współczesną działalność polegającą na
ochronie dziewiczych w zasadzie lasów w celu pozyskania tak zwanych kredytów
węglowych. Chodzi o skompensowanie – dzięki owym zielonym plamom
obszarów nieużytkowanych – emisji gazów cieplarnianych, za którą
odpowiedzialne są fabryki w krajach bogatych. Strefy te pozostają ubogie, jałowe
i z punktu widzenia zamieszkujących je ludzi bezużyteczne, aby wyrównane
zostały straty w środowisku naturalnym spowodowane przez tych, którzy
zarabiają coraz więcej.
Rządy wielu ubogich krajów bardzo chętnie współpracują z tymi, którzy się
dopuszczają zawłaszczeń. Na ogół zyskują coś więcej niż kapitał polityczny,
a niektórzy przywódcy może nawet mają nadzieję poprawić warunki życia swoich
obywateli. Na przykład etiopski reżim zmarłego w 2012 roku byłego
komunistycznego bojownika Melesa Zenawiego oraz jego następcy, Hajle
Mariama Desalegne, prowadzi bardzo agresywną politykę ściągania inwestorów,
poprzez biura promocji i kampanie dzierżawy ziemi – za symboliczną niemal
opłatą – cudzoziemcom zainteresowanym jej eksploatacją. Może to czynić bez
większych problemów prawnych, ponieważ rząd socjalistyczny, w latach
siedemdziesiątych, znacjonalizował całą ziemię uprawną w kraju.
I nawet nie zadajemy sobie pytania, dlaczego tak jest, jak to się dzieje.
(Nie jestem za tym, aby za wszelką cenę utrzymywać ziemię w rękach dawnych
właścicieli. Przede wszystkim bardzo dyskusyjna wydaje się teza, że
zamieszkiwanie przez kilka stuleci w danym miejscu uprawnia do
zamieszkiwania w nim przez kolejne stulecia: w myśl tej zasady król Arabii
miałby prawo władać krajem, ponieważ jego przodkowie władali nim przez długi
czas. Warto przemyśleć tę ideę, konserwatywną z gruntu i historycznie
atrakcyjną.
Nie przekonują mnie również argumenty mówiące o tym, że należy za wszelką
cenę zachowywać tradycyjną kulturę. Kultury ewoluują, zmieniają się.
Dokonaliśmy nieludzkiego wysiłku, żeby oderwać się od kultury zachodniego
chrześcijaństwa, dla której współżycie było grzechem, a rozkosz czymś
podejrzanym i w której powiedzenie „mam gdzieś Boga” oznaczało skazać się na
wieczne płomienie. Nie ma również powodu, byśmy mieli opłakiwać
nieodwołalne pogrzebanie niewolnictwa, funkcjonującego w naszych krajach
w ciągu ostatnich dwustu lat. A mimo to potrafimy przyjmować paternalistyczny
ton i wygłaszać tezy o „zachowaniu” kultur właściwych dla innych czasów, innych
warunków.
„Dlaczego twierdzimy uparcie, że istnieją społeczeństwa «tradycyjne», które
powinny zachować na zawsze swój sposób życia, a nasza «postępowość» polega
na tym, że pomagamy im żyć tak, jak żyli ich przodkowie? Czy to dlatego, że my,
ludzie współcześni, wciąż nosimy krynoliny i filcowe getry, żenimy się
z dziewicami, podróżujemy konno z szablą u boku, czcimy króla, piszemy – takie
słowa jak te – gęsim piórem, przyświecając sobie lichtarzem trzymanym przez
zalęknionego Murzynka?
Tradycja, czystość, autentyzm. Jest to konserwatywna idea zatrzymywania
ewolucji na etapie przeszłości, tak bezproblemowo wyznawana zarówno przez
lewicę, jak i prawicę, choć odnoszona też do innych obiektów”, pisał przed laty
pewien bliski współczesności autor argentyński. I dodawał, że problem nie leży
w tradycji. Problem leży w prawie do godnego życia.
W imię tego prawa, twierdził, konieczne okazuje się czasem zarzucenie
dawnych form życia – zbieractwa, ekstensywnej hodowli, płodozmianu –
wymagających rozległych gruntów. Można uznać, że nie jest sprawiedliwe, aby
relatywnie niewielka liczba ludzi zajmowała obszar potrzebny bardzo licznym.
Uprawnione byłoby zatem wykorzystanie tej ziemi dla zwiększenia produkcji –
i przeniesienie w inny rejon jej dawnych mieszkańców. Wówczas jednak produkt
musiałby być dzielony pomiędzy tych, którzy go potrzebują. Prawomocność tej
operacji zostaje zaprzepaszczona, jeśli ci, którzy mają ziemię uprawiać,
przymnażają tym samym bogactw swoim szefom bądź inwestorom).
Tymczasem wiele akcji zawłaszczenia ziemi nie udaje się – z powodu braku
doświadczenia inwestorów i ich orientacji co do warunków lokalnych, opozycji
mieszkańców, zmian na rynku globalnym. Projekty upadają albo realizowane są
tylko częściowo. Wówczas ziemia pozostaje w swego rodzaju stanie zawieszenia
przypominającym czyściec: przekazana nie do końca wiadomo jakim
obcokrajowcom, nie może być użytkowana przez miejscowych, a cudzoziemcy już
jej nie chcą. „Czasem jedyną rzeczą gorszą od zawłaszczenia ziemi jest
zawłaszczenie nieudane”, pisał Paul McMahon w Feeding Frenzy.
Od czasu afery z Daewoo Madagaskar przyjął na siebie rolę leading case, stał się
najbardziej jaskrawym przykładem zawłaszczeń – a także tego, jak, przyjmując
wspólny front, można pokrzyżować czyjeś plany.
Jak można powstać z upadku.
.
(SŁOWA PLEMIENIA)
Jak?
Jak, do diabła?
Zgadzam się, że tak nie może być. Oczywiście, jak każdy. Wszyscy wiemy, że to
niedopuszczalne. Sęk w tym, że oni, biedacy, nie są tego świadomi. Trzeba im to
wytłumaczyć. Może i brakuje im trochę jedzenia, ale przede wszystkim brakuje
im edukacji, a bez edukacji do niczego nie dojdą. Najpierw więc trzeba ich
kształcić, tłumaczyć matkom, że kiedy są w ciąży, muszą o siebie dbać, dobrze się
odżywiać, inaczej dzieci nie będą się rozwijać prawidłowo. Co, nie wiedziałeś?
Jeśli dzieci nie są dobrze odżywione w ciągu pierwszych dwóch, trzech lat życia,
potem nigdy nie osiągają pełni rozwoju, zostają już trochę takie przydymione.
Nigdy nie dostaną dobrej pracy, nie dorobią się i nie będą się przyczyniać do
rozwoju swojego kraju, a wtedy będziemy musieli do końca świata karmić ich
dzieci i dzieci ich dzieci. Ale najpierw trzeba im wytłumaczyć, żeby wybierali inne
rządy, innych polityków, bo jak będą ciągle wybierali tych samych satrapów, to
nikt im nie pomoże. To jest dopiero zaraza – że też nie ma na takich kary boskiej –
ci skorumpowani politycy, którzy napychają sobie kieszenie, kiedy naród głoduje.
Naprawdę załamać się można. Gdyby nie oni, sytuacja byłaby inna, mówię ci,
zupełnie inna. I całe szczęście, że jeszcze my możemy im pomóc, bo inaczej
ładnie by wyglądali, gołodupki. Ale będą musieli coś z tym zrobić, bo kto wie, czy
będziemy im mogli jeszcze pomagać – przy kryzysie i wszystkich kłopotach.
I nawet nie próbuję sobie wyobrażać, co się z nimi stanie, jeśli przestaniemy się
nimi zajmować. Całe szczęście, że przynajmniej my.
– Ale naprawdę nie rozumiesz, że jeśli zjesz wszystko, to nie wystarczy dla
innych?
– Nie gadaj, proszę, głupot. Co to ma być: jakaś ideologia?
i też musisz pamiętać, że oni sobie tego nie uświadamiają. To nie tak jak ty:
jesteś przyzwyczajony do takiego, a nie innego życia, do tego, że codziennie masz
coś do zjedzenia, jesz różne produkty, nie martwisz się o to. Dla ciebie faktycznie
byłoby to straszne, ale dla nich głód to jedyne, co znają, głód ich nie przeraża, sam
widziałeś, zawsze tak żyli; więc na pewno jest to straszne, ciężkie, ale mylisz się,
sądząc, że to tak samo, jak gdyby coś podobnego spotkało ciebie; rozumiesz,
trzeba widzieć sprawy we właściwej perspektywie, na swoim miejscu, bo inaczej
możesz popełnić gruby błąd, a wtedy
Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?
4
Garby, zady, rogi, zwilgotniałe grzbiety, drewniane jarzma, osuwające się po
nogach łajno, chmara much dookoła, wirujący kurz – widok jest egzotyczny
i monotonny zarazem, co nieczęsto idzie z sobą w parze. Wóz zaprzęgnięty
w woły posuwa się wolno po wyboistej drodze; podskakuję cały przy każdym
kroku zwierząt.
Żadna z tych wiosek nie pojawia się na mapach Google – nie należą one do
globalnego obrazu świata.
Jeśli się spojrzy z dużej odległości, przykład Fuelstocka pokazuje dobrze, w jaki
sposób bogaci cudzoziemcy zajmują ziemię, której potrzebuje ludność
miejscowa, żeby móc trochę więcej jeść. Z mniejszej odległości widać historię
irlandzkiego bankiera, któremu udało się zdobyć na prowadzenie interesów 30
tysięcy hektarów ziemi na Madagaskarze. Z całkiem bliska – podchody,
ustępstwa, sprzeczności, wiele różnych historii. Z bliska w każdej historii można
wytropić wiele różnych historii. Bardziej złożonych, poruszających, trudniejszych
do zrozumienia i zinterpretowania.
Wszystko zaczęło się cztery lata temu, podczas konferencji na temat paliw
pochodzenia roślinnego, odbywającej się w RPA. Pewien pięćdziesięcioletni
bankier z Irlandii, przeżywający złą passę, dogadał się tam z bogatym
Malgaszem, który opowiedział mu o swojej wyspie: że wiele ziemi należącej do
państwa leży tam odłogiem, a on zna odpowiednich urzędników i mógłby ułatwić
nabycie rozległych terenów po niezwykle korzystnej cenie. Irlandczyk
z Malgaszem zaczęli snuć plany, robić obliczenia, słowem: dzielić skórę na
niedźwiedziu. Postanowili zorganizować przedsiębiorstwo rolne na północy
Madagaskaru i uprawiać tam jatrofę – nową cudowną roślinę, odkrycie ostatnich
lat – do produkcji agropaliwa; zamierzali zbić na tym majątek.
– Szef ma nosa do pieniędzy, ale na rolnictwie się nie zna. A jeśli miałby
słuchać, co mu ktoś tłumaczy, to prędzej go głowa rozboli – mówi mi Simon
Nambena, miejscowy inżynier rolnik, zatrudniony przez koncern Fuelstock do
kierowania projektem.
Nambena też jest produktem naszych czasów: pięćdziesięciolatek, który
pracował przez całe lata przy projektach zalesiania prowadzonych przez spółkę
niemiecką. Kiedy w związku z kryzysem politycznym wycofano większość
programów pomocy rozwojowej, został bez pracy. Przyjął więc chętnie propozycję
kierowania plantacjami firmy Fuelstock.
– Nie wiedział między innymi tego, że jatrofa, nim zacznie dawać dobre plony,
wymaga starannej pielęgnacji, wiele pracy, intensywnego nawożenia, czyli
znacznie większych nakładów, niż przewidywano. Nie wiedział, że w tej okolicy
ziemia jest tak twarda, że łamią się na niej wszystkie narzędzia, że właściwie nie
da się na niej pracować traktorem, że musi być przez wiele godzin
przygotowywana, nim będzie gotowa do siewu, że ponad trzydzieści procent to
niedostępne zbocza, a drugie trzydzieści to piaszczyste wzniesienia, na których
nic nie urośnie. O tym nikt nie myślał.
Często tak bywa: zająwszy ziemię, nowi właściciele stwierdzają, że napotykają
więcej trudności, niż się spodziewali – brakuje dróg, sieci elektrycznych,
urządzeń i osób zdolnych te urządzenia obsługiwać – i oczekiwany łatwy zarobek
okazuje się wcale nie taki łatwy. Nieraz nie przychodzi im też do głowy, że ziemie,
które wydawały się raczej opustoszałe, są raczej zamieszkane. Na planowanych
początkowo 30 tysiącach hektarów znajdowały się pola ryżowe należące do
mieszkańców okolicznych wiosek, którzy pozostaliby w ten sposób odcięci od
źródeł żywności. Burmistrz zgłosił protest, mieszkańcy weszli na wojenną
ścieżkę.
– Tak czy owak, pola ryżowe nie nadają się do uprawy jatrofy, są położone nisko
między wzgórzami, w miejscach, gdzie zbiera się woda. Lokalizacja okazała się
pomyłką.
Szefowie koncernu zrozumieli błąd i żeby pozyskać ludność, postanowili pójść
za przykładem Cortésa i połączyć się z nią przeciw tradycyjnym wrogom.
To chwyt klasyczny. Kiedy Hernán Cortés wylądował w Veracruz, mając 660
ludzi, 10 armat, 16 koni i żadnej kobiety, jego siły, w obliczu potęgi imperium
azteckiego, przedstawiały się więcej niż skromnie. Cortés szybko zdał sobie
sprawę, że warunkiem pokonania Indian będzie wsparcie innych ludów, które
chciałyby zrzucić ich jarzmo.
W tym przypadku odbyło się to skromniej: ludzie z Fuelstocka spotkali się
z burmistrzem Marowoaju i przywódcami chłopów. Wytłumaczyli im, że przybyli
tutaj z nowymi uprawami, aby nie pozwolić bydłu zebu należącemu do pasterzy
Sakalava niszczyć, jak dotąd bywało, pól ryżowych.
Ptaki, kury, czasem pies, krzyki, płacz dzieci, pogwarki kobiet, ktoś gwiżdżący
w oddali, basso continuo tłuczków ucierających zboże w moździerzach,
nieustający wiatr, pianie koguta, odgłos porządnego splunięcia, muczenie krowy,
głośna rozmowa dwóch mężczyzn. Nie słychać dźwięków mechanicznych,
elektrycznych – jedynie naturalne, naturalny zgiełk.
5
Za Niatanasoa droga robi się szersza i przechodzi w szosę przejezdną dla wozów.
Jedzie ich sporo na targ, każdy zaprzęgnięty w dwa zebu złączone długim
jarzmem; woźnica ostro pogania batem. Nagle rozlega się szum: nadjeżdżają
pędem dwa wozy, jakby się ścigały, by po chwili zniknąć w pyle.
Besonjo wydaje się oazą spokoju; tylko te spalone domy na początku wsi.
Pytam Norberta raz i drugi, w końcu mówi mi, że podpalono je w czasie napadu.
– Jakiego napadu?
– Napadu. Myślałem, że pan właśnie w tej sprawie przyjechał.
Przed kilkoma miesiącami siedmiu czy ośmiu mężczyzn napadło na wioskę.
Był poniedziałek, już się zmierzchało. Zjawili się nagle, krzyczeli, mieli gwizdki
i bębenki, uderzali kijami i maczetami; jeden miał strzelbę. Krzycząc, pobiegli do
domu Norberta. Marceline zobaczyła ich z domu sąsiadki.
– Zaczęli strzelać w drzwi, otworzyli, krzyczeli, że chcą schwytać mojego męża.
Męża nie było, na całe szczęście nie było go w domu. Weszli, pozabierali rzeczy,
strzelbę męża, formularze do zaświadczeń o własności ziemi, urzędowe
pieczęcie; wrzeszczeli, rozbijali wszystko dookoła. Wybiegłam, krzycząc, że
przyszli bandyci, bandyci; ludzie ze wsi pobiegli na pole obok.
Nadbiegł też przewodniczący, Norbert, i ukrył się za drzewami. Napastnicy
poszli szukać jego zastępcy, ale też go nie znaleźli. Wówczas pobiegli w kierunku
domów położonych bardziej na wschód – piętnastu czy dwudziestu domów
nowych mieszkańców, w wielu przypadkach pracowników firmy, i podpalili je.
Palenie domów wydaje się malgaską tradycją. Palono nawet wielkie, okazałe
budynki: w 1972 roku spalono gmach intendentury w Antananarywie, w 1976 pałac
premiera, w 1995 stary Pałac Królowej – najsłynnniejszą budowlę na wyspie.
– I nikogo nie zabili?
– Nie, nikogo nie udało im się złapać, bo wszyscy uciekliśmy.
Kiedy odchodzili, ludzie zobaczyli, że tylko jeden miał strzelbę; reszta miała
siekiery i maczety.
– A nie mogliście się bronić?
– Napadli nas znienacka, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ze strachu uciekliśmy.
– A kto to był?
– Nie wiem, nie wiemy – mówi Norbert.
Patrzy na mnie znacząco, jakby chciał powiedzieć, że wie, ale nie wie, czy
powiedzieć. Nie rezygnuję, powtarzam pytanie. Zdaniem Norberta ze słów
wypowiadanych przez napastników wynikało, że to tutejsi; znali wieś, znali
imiona mieszkańców.
– Niektórzy mówią, że nasłali ich Sakalava. Ale nie wiem. Skąd miałbym
wiedzieć.
Pozostali kiwają głowami, odwracają wzrok. Jest w ich twarzach jakaś złość
w czystej postaci, jakby nie mówili tego, co mówią, albo mówili to, czego nie
mówią.
– Chodzi o to, że według Sakalava ziemia, którą zaczęła uprawiać firma, należy
do nich. Nieraz zaglądali do nas i pytali, co tu robimy, na ich ziemi. A ponieważ są
przekonani, że to za naszą namową firma zaczęła uprawiać tutaj jatrofę, więc ze
złości napadli nas.
– Czyli jednak byli to Sakalava?
– Nie, nie wiem – odpowiada Norbert.
A żona posyła mu ukradkowe spojrzenie.
– To na czym opiera się wersja, którą mi przedstawiliście?
– Ludzie opowiadają. Ale kto wie, czy to prawda.
6
– Kiedyś żyliśmy lepiej. Przedtem był szacunek. Teraz nic z tego nie pozostało.
Same kłótnie.
– Skąd ta zmiana?
– Przedtem był szacunek. Nasi sąsiedzi wiedzieli, że pozwalamy im żyć na tej
ziemi, i szanowali nas, traktowali jak należy. Ale odkąd przyszła firma, wszystko
się skończyło. Wykorzystali firmę, żeby się z nami skłócić. Zaczęli się skarżyć, że
nasze zebu wyjadają im ryż na polach, i namówili tych z firmy, żeby posiali swoją
jatrofę między polami ryżowymi a nami, żeby zebu nie mogły przechodzić.
Dlatego musimy prowadzić zwierzęta daleko, do miejsc, gdzie pastwiska są
uboższe..., a przecież to nasza ziemia.
Spodziewałem się czegoś innego. Zobaczyłem ze zdumieniem, że Mangadé,
wioska Sakalava, jest równie biedna jak inne, za to o wiele mniejsza: z tuzin
bardzo ubogich chat, jeden mężczyzna stary, drugi niemal stary. Stary ma na
imię Adaniangy i jest synem przywódcy wioski. Ma ponad siedemdziesiąt lat
i twierdzi, że jego ojciec przekroczył setkę. Ubrany jest w tunikę, która kiedyś
musiała być biała, dżinsowe bermudy z mnóstwem dziur, jest bosy, a jego
paznokcie wyglądają jak neolityczne rzeźby. Ma niewiele zębów, bardzo
powykrzywianych, w większości złotych. Ten drugi, ten niemal stary, to jego
kuzyn Gérard. Kuzyn jest okryty zmarszczoną w pasie tkaniną, jego stopy
również wyglądają jak rzeźby z neolitu, do tego czerwona, rozpięta na piersi
koszula, postrzępiony słomkowy kapelusz; otwarty uśmiech. Ani na chwilę nie
wypuszcza z ręki maczety: to rysuje nią coś na ziemi, to nagarnia gałązki, tnie
liście, ostrzy patyki. Maczeta ma rękojeść z szorstkiego niepolerowanego drewna,
ostrze krótkie, szerokie i zaokrąglone, jest bardzo ostra.
– Vazaha z firmy pomylili się: myśleli, że po sprowadzeniu się tutaj powinni
rozmawiać z tamtym ludem. Ale to są cudzoziemcy. Pozwalamy im tutaj
mieszkać, ale to cudzoziemcy. Z nami powinni byli rozmawiać, a nie rozmawiali.
To był ich błąd. Potem prosili o wybaczenie, ale na początku popełnili błąd.
– Oni uważają, że to wy nasłaliście bandytów, którzy podpalili chaty w Besonjo.
– Tak, tak ludzie mówią, ale może to przez zawiść, kto wie. Kto wie, co jest
prawdą, a co nie. Tutaj jest wiele nienawiści, wiele walki, odkąd weszła firma
i zmieniła różne sprawy. Już nie jest tak, jak dawniej, kiedy żyliśmy spokojnie
z naszymi zebu, nikt nam nie przeszkadzał, był spokój.
– Boicie się, że firma zabierze całą ziemię?
– Boimy, tak. Firma już zajęła część naszej ziemi, mamy jej coraz mniej, żeby
wypasać zebu.
– A co możecie zrobić, żeby do tego nie dopuścić?
– Zwracaliśmy się do burmistrza, do wszystkich, ale czasem nas słuchają,
a czasem nie. Firma mówi im, co mają robić, a czego nie robić. Powinni byli
prosić o pozwolenie nas, którzy jesteśmy prawdziwymi właścicielami tej ziemi.
Tutaj są pochowani nasi zmarli. Jak tak dalej pójdzie, zostaniemy pozbawieni
dwóch najważniejszych rzeczy na ziemi: pod spodem naszych przodków, na
górze naszych zebu.
Słońce, kurz, upał odczuwalny nawet w cieniu tego drzewa. Ludzie, którzy są
właścicielami czterystu sztuk bydła, mówią mi, że jedzą mięso rzadko.
Zastanawiam się znów, czy kiedyś wszyscy – wszyscy, nawet członkowie
społeczeństw bogatych – będziemy jedli mięso tak jak oni, jak jadało się kiedyś:
przy wyjątkowych okazjach. Czy epoka mięsa – mięsa spożywanego kilka razy
w tygodniu – nie będzie tylko krótkim i ograniczonym do pewnego obszaru
interludium w dziejach ludzkości.
Dwieście lat temu tylko ludzie najbogatsi w najbogatszych krajach jedli mięso
często – teraz tylko mieszkańcy krajów najbogatszych. Jeśli liczba ludności będzie
dalej rosnąć, jeśli nie znajdziemy sposobu produkowania białka zwierzęcego przy
mniejszych nakładach, niewykluczone, że za kilkadziesiąt lat mięso stanie się na
powrót artykułem luksusowym, jakim było niemal zawsze.
– Czy myślicie, że wasze dzieci i wnuki będą mogły dalej hodować zebu?
– Kto to wie. Jeśli firma zajmie całą ziemię, bydło nie będzie miało się gdzie
paść. Wtedy wyginie.
– A co wy zrobicie?
– Staniemy się biedni. Bez zebu nie umiemy żyć. Będziemy biedni, będziemy
głodować.
7
Według niektórych jest to najlepszy sposób, by zapobiec głodowi w kraju, według
innych – najlepszy, żeby się dorobić, jeśli kraj głoduje.
Można się tu także dopatrzyć śladów wielkoduszności: bywają państwa, które
poszukują nowych terenów – na ogół za pośrednictwem przedsiębiorstw
prywatnych – w trosce o „niezależność żywnościową” swoich obywateli. Czasem
zarządzający wielkimi funduszami inwestycyjnymi są zaniepokojeni brakiem
stabilności rynku finansowego albo korporacje produkujące żywność chcą
„zintegrować swój model biznesowy” – zarabiać, w taki czy inny sposób, jeszcze
więcej. Może być nawet tak, że drobni przedsiębiorcy-awanturnicy starają się
wykorzystać niejasną sytuację, przekupność urzędników, elastyczne prawo,
naiwnych inwestorów.
W zasadzie jednak, kiedy mowa jest o zawłaszczeniach ziemi, pojawiają się
zawsze ci sami bohaterowie: Chiny, Korea Południowa, Arabia Saudyjska
z otaczającymi ją emiratami. Chiny, niegdyś samowystarczalne jeśli chodzi
o zboże, stały się pierwszym światowym importerem soi i kukurydzy – dla swojej
trzody chlewnej – w momencie kiedy mieszkańcy kraju wzięli się na serio do
jedzenia. Teraz ziemia w Chinach jest nadmiernie eksploatowana i już są kłopoty
z zapewnieniem żywności dla wszystkich. Korea jest krajem mającym mało ziemi
uprawnej, górzystym, w którym ludzie głodowali przez wieki, a który,
wzbogacony na nowoczesnym przemyśle, przy coraz większej urbanizacji,
zmuszony jest importować 70 procent żywności – i obawia się zarówno
podwyżek, jak i blokad, niosących groźbę pustego talerza. Arabia Saudyjska,
posiadająca ogromne złoża ropy naftowej, postanowiła wydać majątek, aby
nawodnić pustynie i przeobrazić je w ogrody. Na początku tego wieku kraj
osiągnął poziom produkcji zboża pozwalający zaspokoić potrzeby swoich
26 milionów mieszkańców – czy nawet eksportować – jednak zasoby wód
podskórnych zaczęły się wyczerpywać, co odbiło się na rolnictwie, a nawet
zaopatrzeniu w wodę miast. W związku z tym rząd postanowił zaprzestać
uprawy pszenicy w 2016 roku – oto dobry przykład pokazujący, jak przyroda
stawia ograniczenia nawet ogromnemu kapitałowi.
Kiedy mowa jest o zawłaszczeniu ziemi, w kręgu podejrzanych pojawiają się od
razu Chiny, Korea Południowa oraz Arabia Saudyjska i jej sąsiedzi.
Ale jest jedno ale.
Sprawa oczywista: ziemię zagarniają ludzie, którym nie jest ona potrzebna,
biznesmeni, którzy – z definicji – nie są do tego zmuszeni. Mają wystarczająco
dużo pieniędzy, by żyć spokojnie, niemniej poświęcają życie na pomnażanie
bogactwa, bo inaczej by spokoju nie zaznali. Są wcieleniem ducha kapitalizmu.
Chcą ryzykować i chcą mieć siłę. Chcą pieniędzy.
„Moglibyśmy być tak głupi, żeby nic nie uprawiać, a i tak zarobilibyśmy
mnóstwo pieniędzy w ciągu najbliższych dziesięciu lat”, powiedziała szefowa
Emergent: ziemia jest tak tania, że nawet nieuprawiana przynosi ogromne zyski.
Jest w tym pewna logika: nie należy liczyć pieniędzy na oczach biednych ani
pokazywać głodującym, że wywozi się ich żywność, bo mogą zareagować.
Na ogół tak się jednak nie dzieje – nie ma bowiem większej zdobyczy
ideologicznej niż wyrobienie szacunku dla własności prywatnej. To cudowny
fundament całego gmachu. Zadziwiające, ale właściciel na ogół nie musi używać
przemocy, żeby nie pozwolić komuś sięgnąć po jakąś bardzo potrzebną rzecz,
którą ten ktoś ma przed nosem.
Już nie jest dla nas możliwe do zaakceptowania, że jeden człowiek, podlegający
określonym kryteriom, może się stać własnością drugiego człowieka. Za to,
owszem, nie widzimy najmniejszego problemu w fakcie, że człowiek oceniany
według pewnego kryterium – przede wszystkim taki, który nie posiada
dostatecznej ilości dóbr – będzie pracował dla nas, a my na jego pracy zarobimy.
Ale kto wie, może za sto czy dwieście lat milionom ludzi będzie się to wydawało
pomysłem równie niedorzecznym, równie odrażającym jak posiadanie
niewolników.
Albo i nie będzie, ale tak czy owak warto się nad tym zastanowić. Czasem
przychodzi mi do głowy, że to dobra perspektywa myślenia o przyszłości: co
będzie uważane za zbrodnię za sto lat? Spróbujmy tę wizję nazwać,
przedyskutować, wytłumaczyć. Nie jest to świetny pomysł na wieczór spędzony
z przyjaciółmi?
Przynajmniej określi się cele: jeśli ktoś dojdzie do wniosku, że takie czy inne
założenie jest aberracją, to może nawet któregoś dnia zbierze się na odwagę
i pomyśli, co zrobić, żeby je zmienić. Niekorzystne jest to, że pokładamy ufność
w doksie: spodziewać się, że taki czy inny pogląd zostanie uznany za
wynaturzenie, to przyjąć, że możliwa jest zmiana poglądów setek milionów ludzi.
Inne rządy również mieszają się do spraw Afryki. Na przykład rządy Japonii
i Brazylii nakręcają kolejny wielki skandal – czy rzeczywiście będzie to kolejny
wielki skandal? – związany z zawłaszczaniem ziemi.
ProSAVANA, program zorganizowany przez Mozambik, Brazylię i Japonię,
związany jest z eksploatacją około 10 milionów – 10 000 000 – hektarów na
północy Mozambiku. Rejon ten, nazywany Przedsionkiem Nacala, położony jest
w granicach trzech prowincji: Nampula, Niassa, Zambezia.
Program przewiduje, że firmy brazylijskie będą uprawiać na tej ziemi soję,
kukurydzę, słonecznik oraz inne zboża przeznaczone na eksport, w większości do
Japonii. Ziemia dzierżawiona będzie od rządu Mozambiku za cenę jednego
dolara za hektar rocznie. Firmom zagwarantowano także znaczne ulgi
podatkowe. Wiele początkowych inwestycji zostanie sfinansowanych
z „Funduszu Nacala”, stworzonego z pieniędzy państwowych i prywatnych
z Japonii i Brazylii. Z pieniędzy państwowych z Japonii pokryje się budowę dróg,
linii kolejowych oraz portu w Nacala do transportu i eksportu produktów.
Lokalne organizacje w Mozambiku, krytyczne wobec projektu, twierdzą, że
niektórzy obywatele wykorzystają program ProSAVANA dla siebie. Między
innymi pewna spółka państwowa kontrolowana przez rodzinę prezydenta
utworzyła joint venture z najbogatszą rodziną w Portugalii oraz jednym
z największych producentów żywności w Brazylii, z myślą o kupowaniu
i eksploatacji ziemi w tym rejonie.
Jeśli chodzi o mieszkających tam chłopów – cztery miliony – trudno uzyskać na
ich temat jakieś informacje.
8
Zgrzytanie lewego koła, klekot źle połączonego drewna, sapanie wołów,
puszczane przez nie wiatry, pokrzykiwania, pogwizdywania chłopaka, który
powozi, trzaskanie z bicza, stukanie jarzma na grzbietach wołów – istnieje cały
świat dźwięków do tej pory mi nieznany.
Są chwile, kiedy zastanawiam się, co, do cholery, robię tak daleko od domu, po
co tu jestem, cui bono. Ostatnio pociesza mnie rzekoma wartość inności: poznanie
tego, co inne, pozwala uniknąć pułapki tego, co „naturalne”. Człowiek, który trwa
wciąż przy tym samym, żyje zwykle w przekonaniu, że skoro jest, jak jest, znaczy
że tak powinno być, tak jest naturalnie, nie może być inaczej. Uważa na przykład
za logiczne, że samochód, który mógłby cię potrącić, zatrzyma się. To nie jest
n a t u r a l n e, to rezultat wieków prób i błędów, rezultat tego, co nazywamy
kulturą.
A traktowanie tego, co należy do kultury – co jest przejściowe – jako czegoś
n a t u r a l n e g o jest najgorszą pułapką: jest rezygnacją z szukania innych opcji.
I w takim razie te niepoważne podróże – czy nawet relacje z podróży – mają
głosić, że wszystko może się zmienić, bo wszystko ciągle się zmienia.
Zmierzcha się. Światło jest blade. Są chwile, których nie powinno się
zapominać.
Słychać jakiś hałas niczym narastający, zbliżający się szum, ukryte drżenie,
głuche dudnienie, które nie cichnie. Tatá patrzy na mnie i mówi, żebym się nie
obawiał, że to płonie pole. Kilka minut później ten widok ukazuje się naszym
oczom: w półmroku zapadającej nocy coraz wątlejsze płomienie na tle czarnej
ziemi.
– Inaczej nie starczyłoby nam jedzenia – mówi chłopak, który powozi, i patrzy
na mnie, jakby to była moja wina.
– Tutaj wypala się ze czterdzieści tysięcy hektarów rocznie – powie mi później
inżynier, powołując się na obliczenia, choć według niego liczba ta powinna być
o wiele wyższa. – Trzeba to robić, jest to potrzebne, ale trzeba wiedzieć jak. Na
przykład kiedy wypalisz zbocze, pierwsze deszcze zmyją żyzną warstwę i nic już
tam nie posiejesz. Nie zyskałeś wówczas nowego pola, a tylko zlikwidowałeś
zagajnik.
Słychać kolejne uderzenia biczem, krzyki, stękanie wołów. Jest już ciemno.
Woźnica mówi, że zaraz dojeżdżamy:
– Jeszcze tylko kawałek.
Nazajutrz nie udaje nam się zdobyć wołów. Tatá i ja wracamy do Niatanasoa na
piechotę – trzy godziny drogi pośród pól ryżowych, siódme poty. Słucham przez
iPhone’a Marsza tureckiego Mozarta – są dni, kiedy iPhone jest moją ojczyzną –
i nie może mi wyjść z głowy głupia myśl: co by było z Mozartem, gdyby przyszedł
na świat w którejś z tych wiosek. Może jego wnuki pamiętałyby, jak dziadek
ładnie grał na bębenku, a może i o tym by zapomniano. Ilu jest Mozartów, albo
chociażby ilu Maradonów, Pasteurów, Stendhalów, zagubionych w zakamarkach
Tego Innego Świata, w niepiśmienności tej ziemi.
Węże są malutkie i, jak mówi Tatá, nie są jadowite. Obok drogi widać jeziorko.
Łódką wydrążoną z pnia drzewa płyną dwaj chłopcy; jeden siedzi, wiosłując
pojedynczym wiosłem, drugi stoi i łowi ryby krótką dzidą: raz po raz uderza nią
w wodę i co pewien czas wyciąga nabitą na ostrze tilapię. Tatá mówi, że tutaj oraz
w innym miejscu, parę kilometrów dalej na południe, może zostanie założony
park narodowy; są ludzie, którzy bardzo na to naciskają.
– Nie słyszałeś o czymś takim jak green grabbing?
Madagaskar jest także rajem dla tych, którzy chcą zawłaszczać naturę, zieleń:
green grab. Wciąż powstają nowe słowa – na razie wymyślane niemal wyłącznie
przez Amerykanów. Zawłaszczaniem natury jest to, co robią potężne organizacje
pozarządowe albo milionerzy – Tomkins, Branson, Getty. Dzięki swojemu lobby
albo swoim pieniądzom doprowadzają do tego, że zamyka się wielkie obszary
ziemi w celu zachowania naturalnej flory i fauny i jej ochrony przed zgubnym
oddziaływaniem chłopów, którzy poprzez uparte spożywanie nieustannie ją
niszczą. Green grabbers to ci, którzy zamieniają Ten Inny Świat w parki
krajobrazowe, ci którzy w poczuciu słuszności i zadowolenia projektują te parki –
z tak niesłychanym wyczuciem ekologii – w swoich nowoczesnych biurach
w miastach ze szkła, asfaltu i stali.
Albo nawet ci, którzy w imię zachowania dziedzictwa naturalnego budują
bardzo drogie hotele i domki do wynajęcia pośrodku najbardziej egzotycznych
miejsc i zarabiają mnóstwo kasy, goszcząc w nich innych panów i panie, równie
przejętych naturą i równie bogatych.
(Wiele się mówi o wodzie. „Chcą zabrać wodę”, „Brońmy naszej wody” to
zawołania wojenne naszych czasów. Nikt jednak nie będzie wywoził wody
supertankowcami ani ponalewanej w litrowe butelki. Byłoby to drogie, uciążliwe,
nieefektywne. Wodę wyciąga się w postaci upraw, produktów, do których jest
potrzebna. Na tym polega zabieranie wody, a także gleby, jej składników
odżywczych, lasów wypalanych w celu użyźnienia ziemi – zabieranie życia
ludziom, którzy tam mieszkają).
Kilka dni później na rynku w Antananarywie jakaś kobieta powie mi, że nie
może sobie darować – że zrobiła coś, czego nie może sobie darować.
– To była ziemia naszych przodków.
Kobieta ma pewno ponad sześćdziesiątkę – twarz pomarszczona, rzadkie
włosy. Sprzedaje – próbuje sprzedawać – grzebienie przy wyjściu z targu.
– Pan sobie wyobraża, co zrobią nasi przodkowie, jak się dowiedzą, że
oddaliśmy ich ziemię vazaha?
Kobieta opowie mi później, że mieli z mężem trzy hektary i uprawiali na nich
ryż, od zawsze, tak jak kiedyś ich przodkowie, jednak kilka lat temu – „nie wiem,
z dziesięć, dawno” – przyszli jacyś ludzie z rządu i oświadczyli, że ziemia nie
należy do niej i do jej męża, i że mają stamtąd odejść. Jej mąż chciał bronić ziemi,
ale się rozchorował i umarł, a ona sama nie mogła nic zrobić i musiała się
wynieść; teraz podobno uprawiają tę ziemię jacyś vazaha. Ona zamieszkała
w stolicy, u córki, ale nie bardzo wystarcza im jedzenia na co dzień. Nie ma dnia,
żeby nie płakała, wspominając swoją wioskę, swoje dawne życie, swoje ryżowe
pole.
Taki los stał się udziałem milionów – a proces ten trwa.
W Dhace, Biharze, Bentiu, José León Suárez, wszędzie tutaj odnoszę wrażenie,
że wszystko, co mogę opowiedzieć, to banał, oczywistość, najzwyczajniejsza
codzienność. Potem wracam do świata, w którym żyję, i znowu padam ofiarą
oddalenia: jak łatwo żyje się daleko, w nieświadomości tamtych spraw, jak dobrze
nam to wychodzi.
(SŁOWA PLEMIENIA)
w imię jakiej idei powinno nas to obchodzić, jakich zasad, jakiej troski, jakiej
moralności
ale przecież już Pismo Święte o tym mówi, może nie? Tam jest napisane, że
zawsze będą biedni na tym świecie. Przykro mi, bez dwóch zdań, ale skoro Bóg
chce, żeby tak było, to po coś to jest, po coś musi być. Czy może sądzisz, że to
wszystko się dzieje, ot tak, bez powodu? On niczego nie zsyła na darmo.
Wszystko czemuś służy. Czasem zsyła doświadczenia, które musisz przetrwać,
próby, z których musisz jakoś wyjść, żeby pokazać, że zasługujesz na Jego
zaufanie, na Jego łaskę – bo kimże my jesteśmy, żeby występować przeciw
Niemu? Nie jest to łatwe, nie myśl, ale wiem, że gdyby chciał, żebyśmy rozumieli,
toby
zgadzam się, że tak dalej być nie może. Pewno, jak każdy na świecie wiem, że
tak dalej być nie może. Tyle że oni, biedacy, nie są niczego świadomi. Trzeba im
wytłumaczyć. Może i brakuje im trochę jedzenia, ale przede wszystkim brakuje
im edukacji. Trzeba ich kształcić, żeby umieli wybrać inny rząd, innych
polityków, którzy nimi pokierują, bo jeśli będą wybierać tych samych satrapów, to
już im nikt nie pomoże. To jest dopiero zaraza, dla nich nie ma zmiłowania
boskiego, dla tych skorumpowanych polityków; nawet nie chcę myśleć, co się
stanie z tymi nieszczęsnymi ludźmi, jeśli przestaniemy
nie osądzam, ja tylko mówię, jak jest; kim jestem, żebym miał kogokolwiek
osądzać?
trochę to już męczy, trzeba przyznać. W końcu nie wiadomo, czego oni chcą.
Na świecie zawsze byli biedni i bogaci, zawsze będą, i chodzi o to, że jeśli biedni
są biedni, to dlatego, że nie robią tego co trzeba: są prymitywni, leniwi,
agresywni, mają tuziny dzieci, którym na pewno nie zapewnią utrzymania, nie
mają inicjatywy – są dokładnie tacy, jakimi nie można być, jeśli się chce osiągnąć
w życiu sukces. A potem oczekują, że będziemy im współczuć. Nie, nie zrozum
mnie źle; nie mówię, że mają poumierać, ale nie trzeba być hipokrytą i udawać, że
uważamy ich za takich samych jak my. W końcu jakoś człowiek powinien
dokonywać wyboru. Inaczej po pachy byś się urobił, a tylko
naturalnie, że zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Ale trzeba też stwierdzić,
że jest coraz lepiej. Wciąż jest na świecie zbyt wielu ludzi, którzy głodują, ale jeśli
porównasz to z czasem, kiedy byliśmy dziećmi, to zobaczysz. Niektórzy marudzą,
że X za dużo zarabia, a Y ma ogromny dom albo jacht, albo coś innego. Może i nie
powinni tak się tym chwalić, zgoda, czasem to razi, i w ogóle po co, ale nie trzeba
zapominać, że jeśli ci goście mają tyle kasy, to dlatego że przyczynili się do
powstania wielkiego bogactwa, coś wymyślili, założyli jakiś interes, fabrykę,
zrobili coś, co stworzyło wielkie bogactwo, i gdyby nie ci obrotni, kochany,
sytuacja wyglądałyby o wiele gorzej, byłoby o wiele więcej głodujących, bo to
właśnie tacy jak oni
nie, nie mówię: sukinsyny, gówno ich to obchodzi. Czasem miałbym ich ochotę
zamordować; zastanawiam się, jak oni to robią, że żyją w ten sposób, i naprawdę
ich nie rozumiem. Jak możesz być tak niewrażliwy, że patrzysz na zdjęcie
chudziutkiego dziecka, z ogromnymi oczyma i tym smutkiem na twarzy, i nic cię
to nie obchodzi? Nie, tych sukinsynów należałoby wszystkich pozamykać, za to,
że tacy są. Ja nie byłbym do tego zdolny, żeby mieć wszystko gdzieś; ja coś daję,
w pracy mamy taki system, że po każdym okresie rozliczeniowym przekazujemy
pewną sumę, nie zawsze taką samą, zależnie od zysków, na rzecz kilku fundacji,
z którymi od dawna współpracujemy. Bo naprawdę nie wiem, jak można być tak
zakutym łbem, żeby wiedzieć, że dzieją się takie rzeczy, i nie robić nic. Zwłaszcza
jeżeli sam miałeś szczęście, udało ci się, masz trochę forsy, rodzinę. Dlatego
trzeba pomagać, wszyscy musimy pomagać, każdy na miarę swoich możliwości,
żeby wiedzieć, że przynajmniej nie
dobra, stary, nie bierz tego tak znowu na serio, trochę dystansu. Po mojemu
jest tak: jeśli ludzie głodują, to nie przez przypadek, nie dlatego że bóg jest
sukinsynem albo że zmiany klimatyczne, albo że Czarni to idioci czy inne
dyrdymały, tylko dlatego że jest cała wataha skurwysynów, którzy chapią
wszystko, którzy ich wyzyskują od wieków; i co poradzisz? Jak miałbyś
zlikwidować głód wśród wszystkich tych ludzi, nie zmieniając systemu? Nie dasz
rady, stary, nie dasz rady, a jeśli próbujesz, to najwyżej podtrzymujesz tylko
system, przedłużasz jego istnienie, rozumiesz? Zamiast zrobić coś, żeby to się
wreszcie raz na zawsze skończyło, ty
życie tak nędzne, tak króciutkie, tak czasem pełne cierpienia i zmagań
chociaż właściwie nie wiem, naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Bo tak: ktoś
przychodzi i opowiada ci, że na świecie pełno jest ludzi, którzy nie dojadają,
pokazuje ci statystyki, cyfry, nie wiadomo co, mówi, że tu, w twoim mieście, też
takich nie brak, a ja nieraz musiałem zaglądać do takich ubogich dzielnic, że
naprawdę, nie powiem, ciężko patrzeć, ale nie widać, żeby ktoś zdychał z głodu,
raczej wszyscy są grubi, najedzeni. To musi być jakaś propaganda, wciskają nam
to w licho wie czyim interesie; nie mówię, że takie rzeczy się nie zdarzają, nie,
może się i zdarzają
ale musisz też pamiętać, że oni nie zdają sobie sprawy; to nie tak jak ty, który
jesteś przyzwyczajony żyć, jak żyjesz, jeść coś każdego dnia, różne rzeczy, nie
martwić się o takie sprawy, dla ciebie byłoby to rzeczywiście straszne, ale oni?;
głód to jedyne, co znają, nie przeraża ich tak bardzo, widziałeś, bo ich życie
Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nie mogę powiedzieć, że wiem, jak to zmienić.
Stwierdzam tylko, że według mnie sprawą decydującą jest uświadomić sobie, że
nie potrafię tego wytrzymać. To pierwszy warunek – konieczny, ale
niewystarczający.
Mówię: „nie potrafię wytrzymać”, jak nie da się wytrzymać smrodu buta po
wdepnięciu w kupę, kłamstwa przyjaciela, bólu zębów; kiedy „nie wytrzymywać”
to bardzo chcieć, żeby czegoś nie było, podejmować jakieś działanie, żeby tego nie
było.
1
A tymczasem świat wciąż istnieje, bezwzględny, arogancki, przerażający jak
zawsze. Czasem myślę, że wszystko to jest przede wszystkim obrzydliwe. Cała
nasza percepcja, w każdej swojej postaci, reaguje odrazą na prostactwo ludzi,
którzy posiadają, marnują bez skrępowania to, czego inni tak dramatycznie
potrzebują. To już nie jest kwestia sprawiedliwości czy etyki, lecz wyłącznie
estetyki. Postarajmy się, żeby świat nie ukazywał się nam w całej swej okropności.
W obliczu swoich dokonań ludzkość powinna czuć niesmak, jaki ogarnia twórcę,
który robi krok do tyłu, patrzy na swoje dzieło i widzi paskudztwo. Znam to.
Ta książka mówi o największej szpetocie, jaką mogę sobie wyobrazić.
O wstręcie – jaki powinno w nas budzić to, co uczyniliśmy, a jeśli nie budzi,
powinno obudzić.
W takim razie co? Zgasić wszystko i odejść? Pogrążyć się w tej ciemności,
wypowiedzieć wojnę? Uznać za winnych tych, którzy zjadają więcej, niż wynosi
jedna przeciętna racja żywnościowa? Uznać za winnego siebie? Potępić siebie?
Brzmi to nawet przekonująco. A co potem?
Ten sam proces zachodzi w przemyśle: poza nielicznymi gałęziami, które wciąż
wymagają zaangażowania licznej siły roboczej, na ogół potrzeba jej coraz mniej.
Ci wyzuci z ziemi, rozgoryczeni chłopi przybywają zatem do miast, dołączając do
tych, którzy przyszli wcześniej – ale nie ma dla nich miejsca w aparacie
produkcyjnym.
W społeczeństwie, w którym człowiek określa siebie poprzez miejsce
zajmowane w systemie produkcji – miejsce zatrudnienia – brak pracy to jedna
z najbardziej bezpośrednich form braku tożsamości funkcjonalnej. Można
powiedzieć, że jest to forma tożsamości określona poprzez brak czegoś: mówimy
o ludziach „pozbawionych” – miejsca / funkcji / konieczności istnienia. W krajach
bardziej eleganckich należą oni do kategorii NEET – not in employment, education or
training. W Tym Innym Świecie nie mają swojej nazwy.
Inne kryterium: Ten Inny Świat to kraje, w których przynajmniej jedna czwarta
ludności należy do kategorii niepotrzebnych.
Nie są proletariatem – trybikami potrzebnymi, aby machina działała; są
odpadkami.
Tak: abyśmy zaczęli się ich pozbywać świadomie i systematycznie. Nie tak jak
robimy to teraz, w sposób przypadkowy.
Idea głosząca, że biedne kraje przestaną głodować, tak jak przestali głodować
ubodzy w krajach bogatych, jest ostatnim odpryskiem teorii startu
gospodarczego – która tyle namieszała w latach sześćdziesiątych. Nikt już nie
wierzy, że Nigerczycy będą kiedyś żyli jak Szwedzi, jednak wielu
niezorientowanych spodziewa się, że za pewien czas będą mogli przynajmniej
jeść to, co niezbędne.
Nie jest to prawdopodobne. Wiemy już, że świat produkuje dość żywności dla
wszystkich, tylko jedna trzecia jego mieszkańców konsumuje ją w taki sposób, że
nie wystarcza dla reszty, i analitycy spodziewają się, że teraz, kiedy ceny żywności
stale rosną, kiedy surowce znów grają decydującą rolę w globalnej ekonomii,
kiedy wielkie plantacje stanowią główny przedmiot spekulacji finansowych,
różnice w zaopatrzeniu wzrosną również. Kraje posiadające żywność będą ją
sprzedawać po coraz wyższych cenach i te, które na to stać, będą ją nabywały,
inne zaś nie.
Zatem nie jest to idea prawdopodobna. Gdybyśmy jednak zbudowali – nigdy
nie zbudujemy, ale wyobraźmy sobie – świat, w którym nikt nie jest głodny, ale
jedni mają fortunę, inni zaś akurat tyle, aby przeżyć, czy bylibyśmy zadowoleni?
2
Czytam teksty poświęcone biologii i jak zawsze obawiam się popadnięcia
w mistycyzm. Czy to do uwierzenia? Taka niewiarygodna złożoność, doskonałość,
po to żeby spłodzić życie tak ułomne, banalne? Czy wymyślnemu działaniu
milionów komórek, które wywołują nieskończoną liczbę reakcji pozwalających
człowiekowi otwierać usta, nie powinna odpowiadać niezwykłość przysmaków,
które do tych ust trafiają? Czy skomplikowany mechanizm polegający na tym, że
błona bębenkowa odbiera drgania powietrza i przekazuje je kosteczkom
słuchowym, te zaś przenoszą owe drgania do komórek włoskowatych ślimaka,
gdzie zostają one zamienione w impuls elektryczny, wysyłany przez nerwy do
mózgu, który przetwarza tę informację – nie zasługuje na to, aby wszystko, co
usłyszane, zawsze było muzyką? Czy widząc stopień ewolucji naturalnych
mechanizmów – tu wkracza mistyka – nie powinniśmy się spodziewać podobnie
zaawansowanej ewolucji społecznej? Ujmując to inaczej, w sposób mniej
poetycki: czy jest jakiś sens w tym, że my, organizmy tak skomplikowane, żyjemy
tak gównianym życiem? Chyba że w rozwoju historycznym znajdujemy się na
etapie trylobitów. Z pewnością trylobit uważał się za nie byle co i był – w sposób
irracjonalny, nie zawsze możliwy do wytłumaczenia – z siebie zadowolony.
Nigdy nie żyło nam się lepiej; można by pomyśleć, że dobrobyt daje impuls do
jeszcze większych pragnień, pokazuje bowiem, że są one ziszczalne.
Ale nieczęsto tak się dzieje. Wielu ludzi ta oczywista poprawa życia zniechęca
do dalszych starań: świat polepszył się do tego stopnia, że taki już mniej więcej
zostanie. Oto prawdziwy koniec historii: na skutek osobliwego obrotu spraw
i zwycięstwa buńczucznej ideologii odczytanie historii jako długotrwałego
procesu zmian nie potwierdza już faktu, że wszystko zmienia się nieustannie –
ale każe nam wierzyć, że wszystko zmieniło się, aby przybrać obecny kształt.
Aby stało się takie, jakie jest teraz: nędzne, wygłodniałe, nędzne, tak wyzbyte
nadziei, nędzne, tak dalekie od sprawiedliwości, nędzne. Program: napisać
„nędzne” kilka razy i żeby za każdym razem znaczyło to coś innego.
Nędzne.
O tyle lepsze, a mimo to nędzne.
Pamiętam czasy, kiedy mężczyźni się nie całowali. Kiedy telewizja nadawała na
czterech kanałach, w surowej czerni i bieli. Kiedy skręt był oszałamiającą
nowością. Kiedy komputer należał do rojeń z gatunku science fiction. Kiedy świat
miał być o wiele lepszy. Kiedy w dzielnicach nędzy mieszkali robotnicy. Kiedy
kobiety nie nosiły spodni. Kiedy dżinsy były oznaką niemożliwego do
zaakceptowania buntu. Kiedy nikt nie miał pojęcia, co to, do diabła, jest soja.
Kiedy samochody miały przy kierownicy dźwignię zmiany biegów. Kiedy Związek
Radziecki rządził połową świata i wysyłał psy w kosmos. Kiedy przed podróżą
samolotem bliscy odprowadzali cię na lotnisko. Kiedy starsi mężczyźni nosili
kapelusze. Kiedy na wielu etykietkach zaznaczone było: wyprodukowane
w Argentynie. Kiedy księża odprawiali mszę po łacinie. Kiedy istniały dziewice.
Kiedy chłopcy na swój pierwszy raz szli do dziwki. Kiedy Perón był obalonym
generałem, a Guevara partyzantem, który gdzieś tam miał przeprowadzić
zwycięską rewolucję. Kiedy w dziennikach i czasopismach używano
hiszpańskiego. Kiedy za noszenie długich włosów – sięgających kołnierzyka
koszuli – wylatywało się ze szkoły. Kiedy jeździłem pociągiem do Mendozy,
Zapali, Jujuy. Kiedy na geja mówiło się „pedał”, a sam temat był wstydliwy. Kiedy
kluby piłkarskie nie mogły dokonywać transferów. Kiedy łatwiej było zobaczyć
konie na ulicy niż piersi na ekranie. Kiedy nie istniało słowo hejter ani CD, ani
DVD, ani shopping, ani sushi, ani rockman, ani komp, ani mugol, a słowo myszka
łączyło się z imieniem Mickey. Pamiętam czasy, kiedy hamburgery były czymś
egzotycznym, bardzo cool; słowo cool też zresztą nie istniało. Kiedy przeszłość
była katastrofą.
„Pamiętam” znaczy oczywiście, że mam swoje lata, ale znaczy także, że świat
nie zawsze był taki, jaki jest. To znaczy, że sprawy – przedmioty, zachowania,
społeczeństwa – następują po sobie kolejno w ciągu dziejów, są dynamiczne,
wciąż się zmieniają, nic nie trwa wiecznie.
Brzmi to absurdalnie, ale najbardziej przekonującym mitem naszej epoki,
epoki nieustannych zmian, jest przeświadczenie, że nie są możliwe zmiany
w tym, co fundamentalne, w zasadniczym porządku naszego życia. Nie jest ono
zresztą niczym nowym, dochodziło do głosu już nieraz. Wiele doktryn, religii,
systemów rządzenia odwołuje się do idei niezmienności rzeczy – stara się tę ideę
utrwalać.
Religia – każda religia – pozwala myśleć spokojnie, że tak, jak jest teraz, będzie
zawsze, że wszystko zostało obmyślone i zaplanowane od tej chwili aż do
skończenia czasów i że zawsze rządziła i będzie rządzić nami ta sama moc – jakiś
bóg czy bogowie. Gdyby człowiek wierzący miał dopuszczać, że władza rządząca
światem podlega zmianom, kto mógłby mu obiecać życie wieczne? A panujący –
królowie, cesarze – uczepili się tej idei: nasza władza nie powinna się zmieniać,
ponieważ opiera się na Wielkiej Władzy, która nigdy się nie zmienia – na prawie
boskim.
Religii potrzebna jest niezmienność. Stąd, na przykład, tak niesłychanie
gwałtowne reakcje Kościoła katolickiego, kiedy jacyś goście sto czy dwieście lat
temu zaczęli przegrzebywać skamieliny, jaskinie, kości, udowadniając, że świat
jest o wiele starszy, niż głosi Biblia, i że nie zawsze wyglądał tak, jak wygląda
teraz: że żyły na nim dziwne zwierzęta, że krowy i pchły nie zostały stworzone
przez Boga, lecz powstały w wyniku ewolucji gatunków, że my, ludzie, byliśmy
bardzo specyficznymi małpami. Nic nie mogło brzmieć równie wywrotowo –
i odkrycie to wywróciło wszystko do góry nogami.
I ten wszechobecny mit, że nasze społeczeństwa nigdy nie będą się różniły
zbytnio od obecnych, ponieważ nie ma innej opcji, a kapitalizm rynkowy
z obieralnym, reprezentującym to społeczeństwo rządem to jedyna możliwa
forma organizacji, forma, która będzie trwać wiecznie.
Żeby nabrać takiego przekonania, trzeba było przede wszystkim przestać
postrzegać świat w kategoriach historycznych, zapomnieć, że ten moment to
tylko moment.
Bóg się zemścił: zostaliśmy sami, wydani na pastwę losu, samotni wobec
teraźniejszości, i nie mamy dokąd się schronić.
Przyszłość jako niemijająca teraźniejszość lub jako zagrożenie – przyszłość bez
obietnicy, przyszłość taka sama – to jedna z osi: urozmaicona wersja świata bez
przyszłości.
Wersja uboga to niedostatek; mieszkańcy Tego Innego Świata raczej nie
wyobrażają sobie przyszłości, gdyż brak im odpowiednich narzędzi.
Aisha chciała dwie krowy. Kiedy oferowałem jej świat, poprosiła o dwie krowy.
Wiem, że nie wyglądam na osobę uprawnioną do oferowania światów, ale to była
tylko gra, a i tak nie zadziałała. Nawet nie kilka krów.
Somniare aude.
Desiderare aude.
Nonsensy mówią więcej, niż chcemy przyjąć, a mało który nonsens okazał się
równie przekonujący: wmówiono nam, że mieć poglądy lewicowe – chcieć
zmienić świat – to anachronizm, przebrzmiała pieśń. W świecie zdominowanym
przez mody najbardziej przekonująca idea współczesności pozostawała
zdecydowanie poza modą. I nie chodzi tylko o przeciwstawienie się pewnym
naciskom, pewnym zastanym ideom; trzeba także wytrzymać pobłażliwe,
zatroskane spojrzenia różnych osób, wśród nich przyjaciół, rodziny,
zaniepokojonej losem naiwniaka, który myśli to, czego się nie myśli, robi to,
czego się już nie robi.
Ciągle jeszcze się nie nauczyłem. Nie potrafię żyć tylko tym życiem. Nauczyłem
się żyć nakierowany na szczęśliwą przyszłość; teraźniejszość była pewnością tej
szczęśliwej przyszłości, była nią zabarwiona, miała jej blask. Życie w czystej
nieustającej teraźniejszości pachnie dla mnie oszustwem. Czuję podziw
i wzgardę, zazdrość i wzgardę wobec wszystkich, którzy tak potrafią.
Pod wielkodusznością przypisywaną tym, którzy walczą, pulsuje bowiem
egoizm. Jest w tym pewna oczywista sztuczka: podpisanie się pod jakimś mniej
czy bardziej wzniosłym zamierzeniem to jedno z niewielu znanych antidotów na
banalność życia.
Może i prawda, że postawa, jaką zajmuje każdy z nas wobec tego, co ogromne,
co zdaje się nienaruszalne, niewiele mówi. Ale przynajmniej wyjaśnia coś w tak
drobnej kwestii, jak pytanie o to, kim, do diabła, jestem.
Kim jestem, kim byłbym, gdybym się liczył? Kimś, kto urodził się, czegoś się
nauczył, pracował, bawił się, kochał, płodził dzieci, zestarzał się i umarł jak
miliony ludzi każdego dnia? Czy kimś, kto zrobił, co mógł, choćby niewiele, żeby
świat był inny? Czy nie jest łatwiej żyć – umierać, wszystko jedno –
z przynoszącym ulgę poczuciem, że się próbowało?
Może nie mogę aż tyle oczekiwać, nie ma jednak dnia, żebym się nie
zastanawiał, kiedy powróci przyszłość.
Znowu pragnąć,
znowu się mylić.
Mam wrażenie, że odczuwam wobec swojej epoki gniew, a głód jest syntezą
wszystkiego, co we mnie ten gniew wywołuje.
Mam wrażenie, że gniew jest jedyną interesującą relacją, jaką człowiek może
nawiązać ze swoją epoką.
3
Gdyby głodujących było więcej? Gdyby nikt już nie był głodny? Głód to pewna
hiperbola, figura wyolbrzymienia. Głód, tak, głód jest czymś najbardziej
bezwstydnym, ostatecznym, krzykiem wobec głuchych, metaforą wobec tych,
którzy nie chcą słuchać.
Powiedzieliśmy, że jest to pewien wybór, pewna ideologia. Czy jeśli Aisha
dostanie każdego dnia swoją miskę prosa, nawet mleko, co jakiś czas kawałeczek
mięsa, to będziemy zadowoleni?
Najedzeni?
Jesteśmy inni. W ciągu paru dekad wielkie ideały stały się dla nas zbyt wielkie –
więc zaakceptowaliśmy małe: żyć na jakim takim poziomie, dbać o swoje
bezpośrednie otoczenie, troszczyć się o środowisko, traktować z szacunkiem
mniejszości, wspierać dobre dzieła. Wszystko pięknie, wszystko się liczy;
przyjęliśmy, że żyjemy w epoce drobnych spraw. Może w ten sposób nadawaliśmy
owej epoce rys rozsądku, realizmu – bo że też rys małości, to pewne.
Aż w 2008 roku przyszedł kres. Kryzys, utrata miejsc pracy, utrata
bezpieczeństwa, pomoc dla banków, dzikość kapitalizmu, który musi się bronić
zębami i pazurami – wszystko to wywołało w krajach zamożniejszych rodzaj
urazu; uznano za niedopuszczalne, aby najbogatsze kraje wydawały fortunę na
ratowanie najbogatszych.
W rezultacie wyartykułowało się charakterystyczne dla naszych czasów pojęcie:
oburzenie, oburzeni.
„To prawda, powody do oburzenia mogą się dziś wydać mniej wyraźne, a świat
nazbyt skomplikowany. Kto rozkazuje, kto decyduje? (...) I w tym świecie istnieją
rzeczy nie do zniesienia. Aby je dostrzec, należy się bacznie rozglądać, szukać.
Mówię młodzieży: poszukajcie trochę – znajdziecie. Najgorszą z postaw jest
obojętność, powiedzenie sobie «ja nic nie mogę, sam staram się sobie jakoś
radzić». Zachowując się w ten sposób, pozbawiacie się jednego ze składników,
które czynią was człowiekiem. Jednego ze składników niezbędnych: zdolności do
oburzenia się i do zaangażowania, które jest jej konsekwencją”, pisał Stéphane
Hessel w eseju Indignez-vous![26], który dał nazwę ruchowi. Esej podaje powody
oburzenia: przepaść między bogatymi a biednymi, złe traktowanie imigrantów,
zniszczenie środowiska naturalnego.
Nie przekonuje mnie idea „oburzenia”. Wydaje mi się ono odczuciem
eleganckim, kontrolowanym, typowym dla kogoś, kto ma również do dyspozycji
inne możliwości reakcji. Ach, jakże to oburzające, mój drogi. Desperacja to
odruch pojawiający się wówczas, kiedy nie można z czymś czekać. Wierzę we
wściekłość. Uważam na ogół, że sprawy, które mogą zostać przedyskutowane
w spokoju, bez emocji, bez złości, to sprawy mało istotne. Że liczą się tylko te,
które budzą w tobie awersję, choćby tylko chwilową, wobec oponenta.
Co począć z gniewem. Usłyszysz, że jeśli nie masz dla gniewu alternatywy,
lepiej go unikać. Sama ideologia – ideologia? – jest niegłupia: zachęca nas do
robienia tego, co robimy, zapewniając teoretyczne uzasadnienie. Mówi, że gniew
jest niedorzecznością, ponieważ nie może doprowadzić do efektywnych zmian;
zresztą powoli wszystko się poprawi i powinniśmy się zajmować tym, co
potrafimy zmodyfikować.
A jeśli nie, to możemy się oburzać. Ruch oburzonych stanowi kwintesencję
najbardziej aktualnej formy uczestnictwa politycznego, które jest podszyte
dobrymi intencjami: stanowi postać reakcji obronnej.
Czujemy się oburzeni, ponieważ nierówności są bardziej jaskrawe niż
kiedykolwiek, giną ludzie w Syrii, Sudanie czy na granicy meksykańskiej,
przyroda jest dewastowana, zglobalizowane korporacje kontrolują świat – jego
bogactwa – państwa nie wywiązują się z obowiązku zapewnienia obywatelom
ochrony zdrowia oraz dostępu do edukacji, najbogatsze armie wysyłają zdalnie
sterowane urządzenia lotnicze, setki milionów mężczyzn, kobiet i dzieci cierpią
głód.
Wywołuje to w nas reakcję: bronimy się przed tym – usiłujemy się bronić. Ale
nie mamy kontrpropozycji.
Od jak dawna nie ma już żadnej wielkiej sprawy, za którą można by?
Od jak dawna nie ma ruchu mającego własną nazwę? Ruchu, który nie
odnosiłby się do strony przeciwnej, nie mówił o antyglobalizacji ani globalofobii,
nie wyrażał krytyki wobec tego czy innego dyktatora, sprzeciwu wobec tej czy innej
rzeczy, oburzenia tym, co robią inni, nie niósł w sobie negacji, oskarżenia,
propozycji alternatywnych.
Który by zawierał propozycję: miał jakąś ofertę i to głosił.
Chciałbym stwierdzić wyraźnie: nie wierzę, że głód może się skończyć, dopóki
trwa obecny model społeczny. Uważam, że tylko zmiana tego modelu może
przynieść rozwiązanie problemu głodu. Nie wiemy jednak, na czym ta zmiana
miałaby polegać.
Nie wiemy przede wszystkim, co zaproponować. Przez półtora wieku ruchy
rewolucyjne stawiały sobie aż nadto jasne cele. Ich grzechem – naszym
grzechem – było przekonanie, wiara w to, że wiemy wszystko.
Próba wzniecenia rewolucji, jakiejkolwiek, wiązała się na ogół z zagrożeniem
życia. „Nikt – pisałem przed przeszło trzydziestu laty – nie ryzykuje życia dla
samego pokrzykiwania. Aby wytrzymać nacisk i zagrożenie, ludzie zawsze
potrzebowali gwarancji spodziewanej przyszłości – jakiejś niepodważalnej
prawdy. Musieli wierzyć, że to, czego pragnęli, było zabezpieczone przez jakąś
instancję zewnętrzną – obietnicę Boga, nieodwołalny bieg historii”.
Wówczas pojawiały się wszystkie złe strony tej wiary – wraz z najgorszą z nich:
skoncentrowaniem władzy w rękach nielicznych kapłanów. Żelazne przekonania,
prawdy absolutne – wszystko to służyło do budowania ponurego aparatu
krwiożerczej władzy: marksizmu, leninizmu, stalinizmu, maoizmu i castryzmu –
oraz innych -izmów. Teraz zatem chodzi o to, by stworzyć pewną propozycję –
odrzucić samą tylko obronę i wysunąć propozycję – która nie stawiałaby na
pewność przekonań, która by dopuszczała omylność, była zdolna powiedzieć: to
jest to, czego pragnę, a nie to, w co wierzę, dlatego warto się o to starać, nawet
jeśli się tego nie osiągnie.
Nie wiemy jak. Widać wyraźnie, że nie wiemy. Przede wszystkim każdy plan
rewolucyjny wydaje się od początku podejrzany: takie plany legły u podstaw
owych katastrofalnych w skutkach ruchów.
Próby zaprowadzenia równości przyniosły koncentrację i nadużycia władzy na
skalę nieznaną wcześniej. W takim razie co? Nie próbować więcej? Zapomnieć
o tej starej naiwnej idei, że świat nie jest nic wart, jeśli nie jesteśmy równi?
Przyzwyczaić się do niesprawiedliwości – umiarkowanej w krajach bogatych,
bezwzględnej w uboższych? Podpisać się pod hasłami nowej rewolucji francuskiej
i walczyć o bezpieczeństwo, wolną seksualność, długowieczność?
Znajdujemy się w jednej z epok pozbawionych ideałów, kiedy poprzedni model
pojęć załamał się, a nie pojawił się kolejny. Takie okresy powtarzają się częściej
i są dłuższe, niż mógłby przypuszczać ktoś urodzony w połowie XX wieku,
w pełni rozkwitu pewnego modelu.
Trudne to są epoki, jakby osierocone. Łatwiej było wiedzieć na pewno, nie
wątpiąc. Ale to zarazem epoki fascynujące, będące czystym poszukiwaniem. Nie
ma nic bardziej ekscytującego i bardziej dolegliwego niż poszukiwanie.
Nikt nie wie też, jak zbudować nowy paradygmat. Ostatni wielki przykład
pochodził od pewnego brodacza zamkniętego w najlepszej ówczesnej bibliotece,
który spędzał czas na lekturze, pisaniu, rozmyślaniach, z rzadka tylko wychodząc
na zewnątrz: z potęgą niezwykłego umysłu. Teraz, w rozkwicie kultury Sieci,
model jest prawdopodobnie inny: współpraca, zderzenie, przeformułowania,
poszukiwania podejmowane przez tysiące – poszukiwania w fazie początkowej,
niepewne jeszcze, ale już obecne.
(Przy okazji trzeba się zastanowić nad starym mechanizmem wodzostwa: rolę
tę obejmują osoby przekonane, że znają potrzeby innych. Rezultatem takich
działań były przede wszystkim najbardziej bezwzględne, autokratyczne reżimy
ostatnich czasów.
Ludzie, którzy chcą przewodzić innym, którzy robią bądź planują to, czego inni
nie robią i nie planują, dochodzą na koniec do wniosku, że daje im to pewne
prawa. Jesteśmy zgodni co do tego, że ich działalność przynosi szkodę – pokazuje
to historia. Jak jednak bez ich udziału mógłby się zmienić sposób myślenia? Kto
będzie formułował idee, których nikt dotąd nie sformułował, jeśli cały aparat
kulturowy – ideologia – zorganizowany jest tak, byśmy trzymali się poglądów,
które już funkcjonują?
To, co odmienne, rodzi się z niepokoju, gniewu, nieprzystosowania
nielicznych, tych, którzy się nie zgadzają. Jeśli jednak uznamy, że zawsze tylko
niektórzy będą mieli odmienne poglądy, co zrobić, aby nie doszli oni do wniosku,
że ta wiedza daje im szczególne prawa? Jak buduje się przewodnictwo bez
autorytaryzmu? Jak? Oto wątpliwość).
Nowym paradygmatem jest to, co nie do pomyślenia. W tym cała trudność jego
zbudowania i cała atrakcyjność – trudność i atrakcyjność. To właśnie czyni go
godnym refleksji.
Reasumując: znaleźć sposoby wymuszenia podziału. Żeby dobra były równo
dzielone, żeby równo dzielona była władza. Znaleźć formę polityczną
odpowiadającą idei moralnej w ekonomii – nie zaś formę ekonomii
odpowiadającą idei moralizatorskiej w polityce. Tak sformułowana, teza ta
wydaje się naiwna – zresztą nie wiemy.
Przykro i niemiło to stwierdzić: nie wydaje się, aby ci ludzie mieli duże
możliwości wpływania na mechanizmy, które doprowadzają ich do głodu.
Pozostają na marginesie, nie mają siły.
Więc kto?
Więc jak?
W każdym razie istnieje tradycja „refleksji w cudzej sprawie” – jako wyrazu
troski o innych – która zaczyna się od niepokoju człowieka o samego siebie: jeśli
o mnie chodzi, ja osobiście, który do nich mówię, czuję się zirytowany, znękany
światem, w którym setki milionów... Ja, jeśli o mnie chodzi, taki świat mam za
straszliwą machinę uchybiającą wszystkim, którzy go kształtują i którzy się na
niego zgadzają.
– Jak możecie żyć, wiedząc?
– Zaraz ci wytłumaczę.
Wobec świata o takiej brzydocie jedyną możliwą estetyką jest bunt –
w jakiejkolwiek postaci, jednej z wielu.
Wyobraźmy więc sobie, jak mógłby wyglądać świat, który nie wywoływałby
w nas zażenowania, poczucia winy, zniechęcenia – i zacznijmy myśleć nad tym,
jak go odnaleźć.
Jest to krótkie stwierdzenie – może się jednak przekładać na lata, dekady
starań, błędy i klęski, i kto wie co jeszcze.
Krótkie stwierdzenie, historia czyjegoś życia
i życia wielu ludzi.
Obrót dziejów.
BEZ KOŃCA
Kończę redagować te strony w Barcelonie jesienią 2014 roku. Przez całe wieki
głód stanowił element pejzażu tego miasta, jak wszędzie na Zachodzie, jak
w Ameryce: każdy mieszkaniec Paryża, Toskanii czy Nowego Jorku mógł się na co
dzień zetknąć z głodującymi. Głód zniknął z tego krajobrazu kilkadziesiąt lat
temu, przechodząc do świata zjawisk, które pokazywane są jedynie w telewizji,
jako historie dotyczące kogoś innego.
Hiszpania stała się krajem bogatym, za taki się uznała i postanowiła pomagać
biednym, wykorzystując pewną, niewielką, część swoich zasobów. Solidarna
pomoc świadczy o tym, jak bardzo przejmujemy się tym, co nas nie dotyczy. Choć
banalne sformułowanie mówi w tym miejscu o sprawach, które „nie dotyczą nas
bezpośrednio”, sugerując, że owszem, dotyczą, nawet jeśli nie stykamy się z nimi
wprost. Frazesy wyrażają na ogół pozytywne nastawienie – i ukazują nieco
zafałszowany obraz.
Miara solidarności – międzynarodowej – zależy również od miejsca, jakie
zajmuje dany kraj w tak zwanej wspólnocie narodów. Na początku XXI wieku
rządy Hiszpanii uświadomiły sobie, że ich udział w funkcjonowaniu organizacji
międzynarodowych nie odpowiada pozycji gospodarki kraju – wówczas ósmej czy
dziewiątej na świecie – i postanowiły to zaangażowanie zwiększyć. Współpraca
międzynarodowa Hiszpanii znacznie się ożywiła.
W roku 2008 Hiszpania wydała na pomoc rozwojową – i administrującą tym
działem biurokrację – 4,4 miliarda euro, czyli 0,43 procent PKB. Ustanowiła swój
rekord, choć było mu daleko do 0,7 procent – sumy, jaką co pewien czas szafują
kraje bogate. Hiszpania zajęła należne jej miejsce we wspólnocie narodów –
a skorzystałem na tym i ja: książka ta mogła powstać dzięki stypendium
Hiszpańskiej Agencji Współpracy Międzynarodowej na rzecz Rozwoju, AECID,
hojnej pod wieloma względami.
Od tamtej pory jednak pomoc stale się zmniejsza. W roku 2014 Hiszpania
wydała mniej niż połowę sumy sprzed sześciu lat: 1,815 miliarda euro – 0,17
procent PKB. Są to liczby, ale przede wszystkim są to tysiące ludzi, którzy nie
otrzymają niosącej ratunek pomocy, tysiące, którzy tę pomoc otrzymywali, lecz
otrzymywać przestaną. Dla większości moich pobratymców z Półwyspu jest to
jednak więcej niż uzasadnione. Iluzja pomocy zagranicznej rozwiała się wraz
z pogłębieniem się ubóstwa lokalnego; idea współpracy międzynarodowej nie
wytrzymuje trzech wydań wiadomości nadających dwuminutowe migawki na
temat prawdziwej nędzy w kraju.
Po to również istnieją odrębne państwa. Państwo to taki niezwykły wynalazek,
który pozwala zhierarchizować poczucie winy: to jednostka wspólnego
odczuwania, dzięki której człowiek mieszkający z tej strony granicy staje się nam
o wiele bliższy niż jego sąsiad żyjący trzy kilometry dalej, po drugiej stronie.
Oczywiście należałoby coś uczynić dla głodujących na świecie, ale nie teraz –
jeszcze by tego brakowało – kiedy tu, na miejscu, są rodziny, którym się bardzo
źle wiedzie.
Wraz z kryzysem Hiszpania stała się ilustracją dwóch tez: jednej –
o niezmienności pewnych idei, oraz drugiej – o zmienności pewnych rzeczy. Albo,
innymi słowy: tezy o tym, jak dobrze się mają wszelkie nacjonalizmy, oraz
drugiej, o tym, jak zmienna bywa fortuna.
Teraz, po kilku latach opływania we wszystko, dawania innym jałmużny
i kupowania samochodów pięknych jak cacka, bieda i głód stały się znów
tematami, które Hiszpanie poruszają w rozmowach. I obrazami, które oglądają.
Tak odległy, zdawałoby się, widok ludzi grzebiących w śmietnikach jest już
w mojej dzielnicy na porządku dziennym. Sprawy te stały się tematami, ale także
sytuacjami przeżywanymi przez wielu: badania mówią o tysiącach dzieci, które
nie jedzą tyle, ile powinny, albo nie jedzą tego, co powinny. Hiszpanie są
zaniepokojeni, zawstydzeni, ale przede wszystkim godzą się słuchać informacji
na ten temat: poszerzyła się strefa głodu, ale bardziej jeszcze poszerzyła się
przestrzeń poświęcana temu zagadnieniu w mediach, wystąpieniach; większa
jest „słuchalność” sprawy – i silniejsze jej oddziaływanie polityczne.
Nastąpiła gruntowna zmiana: od pobłażliwego samozadowolenia zaledwie
sześć lat temu do lęku i niepokoju w ostatnim czasie. Wszystkie sznurki
wydawały się powiązane, i to solidnie, a tymczasem się rozluźniły: węzły były
czystą fikcją. Teraz i w tym kraju ludzie głodują. Gdyby miała to być
przypowiastka w formie bajki – Boże, jakikolwiek, uchowaj – występujące w niej
zwierzę powiedziałoby: Nie myśl, że takie rzeczy zdarzają się tylko innym. Ale że
nie jest to bajka, więc zwierzę się nie odezwie.
I przypomni tylko owego prostaka powtarzającego: Nigdy nie mów nigdy, bo
i pan, proszę pana, i pani...
Patricia Aguirre, Ricos flacos y gordos pobres. La alimentación en crisis, Buenos Aires
2010.
Jon Bennett, Susan George, The Hunger Machine: The Politics of Food, Oxford 1990.
Doan Bui, Les Affameurs: Voyage au coeur de la planète de la faim, Paris 2009.
Lester R. Brown, Full Planet, Empty Plates: The New Geopolitics of Food Scarcity, New
York 2012.
Julian Cribb, The Coming Famine: The Global Food Crisis and What We Can Do to Avoid
It, Berkeley 2010.
Xavier Crombé, A Not-so Natural Disaster: Niger ’05, London 2009.
Mike Davis, Planet of Slums, London–New York 2006 [Mike Davis, Planeta slumsów,
przełożyła Katarzyna Bielińska, Warszawa 2009].
James Erlichman, Addicted to Food: Understanding the Obesity Epidemic, London 2013.
Marvin Harris, Good to Eat: Riddles of Food and Culture, Long Grove [USA, Illinois]
1998.
Martin Jacques, When China Rules the World: The End of the Western World and the
Birth of a New Global Order, London 2012.
Frederick Kaufman, Bet the Farm: How Food Stopped Being Food, Hoboken [USA,
New Jersey] 2012.
Frédérick Lemaître, Demain, la faim!, Paris 2009.
Paul McMahon, Feeding Frenzy: The New Politics of Food, London 2013.
Robert Paarlberg, Food Politics: What Everyone Needs to Know, Oxford–New York
2010.
Raj Patel, Stuffed and Starved: The Hidden Battle for the World Food System, New York
2012.
Fred Pearce, The Land Grabbers: The New Fight over Who Owns the Earth, Boston
2012.
Sharman Apt Russell, Hunger. An Unnatural History, New York 2005 [Sharman Apt
Russell, Głód. Historia nienaturalna, przełożyła Karolina Orszulewska, Warszawa
2011].
Amartya Sen, Poverty and Famines: An Essay on Entitlement and Deprivation, Oxford
2007.
Hugues Stoeckel, La faim du monde: L’humanité au bord d’une famine globale, Paris
2012.
Roger Thurow, Scott Kilman, Enough: Why the World’s Poorest Starve in an Age of
Plenty, New York 2009.
Christian Troubé, Les nouvelles famines: des catastrophes pas si naturelles, Paris 2007.
Leonard Tushnet, The Uses of Adversity: Studies of Starvation in the Warsaw Ghetto,
New York–London, 1966.
Erwin Wagenhofer, Max Annas, Le marché de la faim, Arles 2007.
Jean Ziegler, Destruction massive: géopolitique de la faim, Paris 2011 [Jean Ziegler,
Geopolityka głodu. Masowa zagłada, przeł. Ewa Cylwik, Warszawa 2013].
PRZYPISY
[1] Fragment powieści Martína Caparrósa Contra el cambio z 2010 roku. (Przypisy
pochodzą od tłumaczki).
[2] Sharman Apt Russell, Głód. Historia nienaturalna, przeł. Karolina Orszulewska,
Warszawa 2011, s. 145–146.
[3] Grzegorz z Tours, Historie. Historia Franków, przeł. Kazimierz Liman, ks. Teofil
Richter, Kraków, Tyniec 2002, s. 330.
[4] Francisco de Quevedo, Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos czyli wzór
dla obieżyświatów i zwierciadło filutów, przeł. Kalina Wojciechowska, Warszawa
1978, s. 30.
[5] Jonathan Swift, Skromna propozycja, przeł. Ewa Krasińska, „Dialog” 2013, nr 1
(674), s. 127–129.
[6] Carozo i Narizota – pies i kleszcz, kukiełki z popularnego w Argentynie
w latach osiemdziesiątych programu telewizyjnego dla dzieci.
[7] Mike Davis, Planeta slumsów, przeł. Katarzyna Bielińska, Warszawa 2009, s. 33.
[8] Tamże, s. 115.
[9] Robert T. Malthus, Rozprawa o prawie ludności i jego oddziaływaniu na przyszły
postęp społeczeństwa, przeł. K. Stein, oprac. Adam Krzyżanowski, Warszawa 2003,
wg wydania z 1925 r., s. 154.
[10] Fryderyk Engels, Położenie klasy robotniczej w Anglii, przeł. Aleksander Długosz,
Warszawa 1952, s. 127, 160.
[11] Włodzimierz I. Lenin, Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu,
Warszawa 1949, s. 79.
[12] Sharman Apt Russell, Głód. Historia nienaturalna, s. 100.
[13] Mike Davis, Planeta slumsów, s. 279–280.
[14] Fraza ta występuje w co najmniej dwóch tekstach Jorge Luisa Borgesa –
w opowiadaniu Tlön, Uqbar, Orbis Tertius (przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski):
„Lustra i ojcostwo są obrzydliwe, gdyż zwielokrotniają go [wszechświat
widzialny, który jest złudzeniem] i powiększają”, także: „Lustra i kopulacja są
wstrętne, jako że pomnażają ilość ludzi” (Fikcje, Warszawa 1972, s. 11–12) oraz
w opowiadaniu Zamaskowany farbiarz Hakim z Merwu (przeł. Stanisław
Zembrzuski): „Zwierciadło i ojcostwo są rzeczami wstrętnymi, gdyż ją [Ziemię]
pomnażają i umacniają” (Powszechna historia nikczemności, Warszawa 1976, s. 65).
[15] Jacques Attali, Krótka historia przyszłości, przeł. Wojciech Nowicki,
Warszawa 2008, s. 12.
[16] Pierwsza zwrotka siedemnastowiecznego wiersza autorstwa Sor Juany Inés
de la Cruz, meksykańskiej zakonnicy i uczonej, uważanego za pierwszy
w literaturze zachodniej manifest feministyczny.
[17] Argentyńska odmiana gry planszowej Monopoly, znana od 1942 roku.
[18] Eric Schlosser, Kraina fast foodów. Ciemna strona amerykańskich szybkich dań,
przeł. Lech Niedzielski, Warszawa 2005.
[19] Czasownik cirujear nawiązuje do terminu cirujano – chirurg, ten, który grzebie
we wnętrznościach.
[20] Argentyńskie hot dogi z pieczonym chorizo.
[21] Macedonio Fernández (1874–1952) – pisarz argentyński, który wywarł bardzo
duży wpływ na Jorge Luisa Borgesa. W 2000 r. ukazał się zbiór ich listów
Correspondencia, 1922–1939: crónica de una amistad.
[22] Mike Davis, Planeta slumsów, s. 276.
[23] Oscar Wilde, Dusza człowieka w epoce socyalizmu, przeł. Leo Belmont, Lwów
1908, s. 6–7.
[24] Tamże, s. 7.
[25] Amartya Sen, Rozwój i wolność, przeł. Jerzy Łoziński, Poznań 2002.
[26] Stéphane Hessel, Czas oburzenia!, przeł. Piotr Witt, Warszawa 2011, s. 14–15.