You are on page 1of 333

Jest to książka z serii tych, które zostały natchnione.

To wschodnioeuropejska wersja „To, co wiem na pewno” Oprah Winfrey

MOJE ŻYCIE
Z MR. GOOD
Jak żyć życiem prowadzonym przez Niebo,
odnaleźć esencję Siebie
i stanąć na drogę do Spełnienia

TA I S J A L A U D Y
My life with MR. GOOD
(Moje Życie z Mr. Good)

Taisja Laudy

TLnC Global PRESS


redakcja
Anna Chorowiec

korekta
Barbara Jaworska, Elwira Gilewicz

przygotowanie do druku
Cezary Majewski, Marta Kolarz

Copyright © 2019 by Taisja Laudy

TLnC Global Press


ul. Mokotowska 1 • 00-640 Warszawa

ISBN: 978-83-66408-00-5
„Po co tu jesteś?
To jest podstawowe pytanie,
na które musisz odpowiedzieć każdym swoim
działaniem, myślą i uczuciem.
Jesteś powołany do spełnienia.
Jaka będzie Twoja odpowiedź?”

Oprah Winfrey
Znajomość z Mr. Good

Zastanawiałam się nad tym, kiedy po raz pierwszy


poczułam Prowadzenie, kontakt z Mr. Good. W którym
momencie swojego życia zaczęłam w ogóle cokolwiek mó-
wić o powodzie, dla którego zostałam stworzona? Czy on
w ogóle istnieje?

Wracając do swoich wspomnień odkryłam, że tak


naprawdę miało to miejsce bardzo wcześnie, kiedy
byłam zaledwie pięcioletnią dziewczynką. Wówczas
wraz z rodzicami mieszkaliśmy w Omsku, na Syberii,
jako rodzina wojskowego jechaliśmy tam, gdzie słu-
żył tata. Jednak, jak większość dzieci w tamtych cza-
sach, wakacje najchętniej spędzałam u swoich dziad-
ków. Ich dom znajdował się w Korosteniu, jakieś trzy
tysiące pięćset kilometrów od naszego domu.

7
To było nadzwyczaj upalne lato, często więc wraz
z babcią i dziadkiem jeździliśmy na daczę, tam
można było chodzić na golasa, kąpać się i jeść tyle
truskawek, ile tylko brzuch zmieści. W czasie gdy
oni pracowali, uprawiając warzywa i wykonując
inne obowiązki „działkowiczów”, ja − jak większość
dzieci w tym wieku, oddawałam się beztroskim za-
bawom. Zbierałam ziemniaki do wiaderka, grzeba-
łam w ziemi, szukając tylko sobie znanych skarbów
i wygrzewałam się w słońcu.
Zwykle koło godziny piętnastej-szesnastej wra-
caliśmy do domu.
Pamiętam spokój i błogość, które zawsze były
w nim obecne. Miękkie światło słońca delikatnie
wlewało się przez okna, wzmacniając tę pogod-
ną aurę. A do tego wszystkiego czułość babci, która
chcąc bym odpoczęła po całym dniu zabaw, ukła-
dała mnie i okrywała prześcieradłem. Tego dnia
było podobnie. Jednak gdy babcia szykowała mnie
do snu zauważyła, że zaczynam bardzo natarczy-
wie się drapać.
Pamiętam, jak swędziało mnie całe ciało. Na je-
go powierzchni, ni stąd ni zowąd, zaczęły pojawiać
się wielkie bąble, jeden obok drugiego. Wyskakiwały
na naszych oczach, pokrywając coraz większą część
mojej skóry. Babcia nie wiedziała, co robić. Głaska-
ła mnie, uspokajała. Zadzwoniła po pomoc do mo-
jego wujka, który wówczas pracował jako kierowca
karetki w Kijowie. Miejscowość, w której znajdował

8
się dom dziadków była oddalona od stolicy o ponad
sto pięćdziesiąt kilometrów. Wujek rzucił wszystko,
wsiadł do karetki i ruszył w naszą stronę. Nie wiem,
jak mu się to udało, ale dojechał do Korostenia
w niecałą godzinę, chwilę potem byliśmy w drodze
do szpitala. Moje całe ciało było już pokryte bąbla-
mi, które teraz zaczynały pękać, pozostawiając na
skórze sine plamy, przypominające ślady uderze-
nia. Pamiętam moment, gdy trafiam na SOR − pie-
lęgniarka podniosła mi bluzkę, aby zobaczyć co się
ze mną dzieje. W tym momencie dostrzegłam, że
cały mój brzuch jest czarny − tak odbierałam to ja-
ko dziecko. Siostra natychmiast wróciła z wielką
strzykawką, dostałam zastrzyk. Od tego momentu
nie pamiętam już nic.
Trafiłam na Oddział Intensywnej Terapii.
Po kilku dniach dyżurny lekarz zadzwonił do mo-
ich rodziców, prosząc, aby jak najszybciej przyjeż-
dżali. „Wasze dziecko umiera” − powiedział. Mie-
li pewność, że nie uda im się mnie uratować. Nie
mieli pojęcia, co się ze mną dzieje. Nie wiedzieli,
w jaki sposób mogliby mi pomóc. W wyniku „tego
czegoś” wszystkie moje organy zrobiły się czarne,
stąd ciemne plamy na mojej skórze.
Świadomość odzyskałam będąc już na OIOM-ie.
Wszędzie − do moich rąk, nóg, głowy było podpięte
mnóstwo kroplówek i innej medycznej aparatury.
Podawali mi wszystkie możliwe antybiotyki, licząc,
że któryś z nich zadziała na moje niemożliwe do

9
zdiagnozowania schorzenie. Pamiętam, gdy leża-
łam w łóżku, a pielęgniarki co kilka godzin pobie-
rały mi krew. Moje opuszki były już tak pokłute,
że kolejne igły wbijali w inne części palców − tam,
gdzie jeszcze było miejsce. Nie wiem, ale do mojej
sali przychodziła też starsza pani ze swoim wnucz-
kiem... w zasadzie w ZSSR wszystko było możliwe.
Patrzyli na mnie, a kobieta przestrzegała chłopca:
− Pamiętaj, musisz się dobrze zachowywać! Jeśli
będziesz niegrzeczny − skończysz jak ta dziewczynka.
Jakkolwiek to brzmi − dla mnie było to cał-
kiem zabawne. Nie pamiętam, żebym doświadcza-
ła jakiejkolwiek paniki. Czułam się, jakbym stała
z boku i jedynie obserwowała wszystko to, co dzie-
je się z moim ciałem i wokół mnie. Przy moim
łóżku gromadziło się mnóstwo lekarzy. Zwoły-
wano konsylia, próbowano odkryć, co mi do-
lega. Byłam trochę jak taki królik doświadczal-
ny. Wśród wszystkich hipotez podejrzewali mię-
dzy innymi reakcję na jakieś jedzenie. Nie mo-
głam nic jeść, oprócz pieczonych jabłek. Przez
osiem dni schudłam tak, że pielęgniarka była
w stanie unieść mnie, prawie sześcioletnią dziew-
czynkę, owiniętą w grubą rosyjską kołdrę i przez
okno pokazać mojej babci.
W czasie, gdy ja walczyłam o życie, babcia nie-
ustająco czuwała pod szpitalną salą. Co chwila wy-
pytywała lekarzy o mój stan. Przy moim łóżku nocą
przez cały czas siedziała pielęgniarka. Pewnego dnia

10
wyszła z pokoju, płacząc. Przestraszona babcia pró-
bowała dowiedzieć się, co się stało, podejrzewając
najgorsze. Pielęgniarka odparła, że nie jest w stanie
przebywać ze mną w sali.
− Ale dlaczego? Czy ona robi coś złego? Czy jest
niegrzeczna? - pytała babcia.
Oczywiście, mój stan zdrowia na to nie pozwalał.
− Ona cały czas się modli, rozmawia z Bogiem -
ciągle prosi i powtarza, że chce żyć − odparła pielę-
gniarka. Była w szoku.
Widok rodziców modlących się nad łóżkami
swoich pociech, a nawet dzieci, które na prośbę ro-
dziców powtarzały słowa modlitwy był w szpitalu
codziennością. Ja jednak leżałam na tej pustej sali
zupełnie sama. Ta modlitwa płynęła ze mnie, mam
wrażenie, że dyktował mi ją sam Mr. Good. Tak po-
znałam Go po raz pierwszy osobiście.

Nie było nikogo, ale On był ze mną, tak jak teraz jest
z Tobą − nieważne, czego doświadczasz w tej chwili, py-
tanie tylko czy słyszysz Jego modlitwę do Ciebie?

„Oto stoję u drzwi i kołaczę:


jeśli kto usłyszy mój głos i drzwi (serca)* otworzy,
wejdę do Niego i będę z Nim wieczerzał,
a On ze Mną”.
(Objawienie Jana, 3:20)

Czy otworzysz?

11
Wkrótce stan mojego zdrowia zaczął się polep-
szać, czy mogło być inaczej? Lekarze ludzcy nie mieli
pojęcia ani co było przyczyną tego stanu, ani co mnie
z niego wyprowadziło. Ja wiedziałam wszystko! Na-
wet na dokumentach wypisu ze szpitala widniała
informacja, że nie wiedzą, co się stało, ani co po-
mogło − wiedzą tylko, co działo się z moim or-
ganizmem w wyniku choroby. Dzięki temu wie-
dzieli także, że gdybym trafiła do szpitala piętna-
ście lub dwadzieścia minut później, w żaden spo-
sób nie zdołaliby mnie uratować. W moich orga-
nach zaszłyby takie zmiany, których cofnięcie nie
byłoby możliwe. Mogę więc śmiało powiedzieć,
że przy pomocy aniołów, którzy nieśli go na swoich
skrzydłach tego dnia, wujek ocalił moje życie.
Mam wrażenie, że jego akurat dość często noszą
na skrzydłach. Standardowo pokonanie takiej odle-
głości radzieckimi drogami zajmowało ponad dwie
godziny w jedną stronę. My do szpitala dotarliśmy
w czterdzieści minut, a więc boskie przyspieszenie.

Dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że przy-


czyną mojej niezdiagnozowanej wtedy choroby
mogło być promieniowanie po wybuchu w Czar-
nobylu. Wówczas nikt o tym nie wiedział. Nikt nie
ostrzegał nas przed potencjalnym niebezpieczeń-
stwem. Ludzie w Polsce, Niemczech, Holandii, a na-
wet Australii przyjmowali jod, a my w promieniu
dwustu kilometrów od wybuchu zajadaliśmy tru-

12
skawki z dopalaczami. Można powiedzieć, że to tra-
gedia i przekleństwo, ja uważam, że wtedy właśnie
otrzymałam swój największy dar.

13
Trzecie oko

Niedługo po tych wydarzeniach babcia zabra-


ła mnie do jakiejś znachorki − nie wiem, czy była to
zielarka czy „wróżka”, w każdym razie była to oso-
ba stosująca niekonwencjonalne metody leczenia:
od plucia do szklanki, poprzez masowanie chorego
kurzymi jajkami, z których potem była odczytywa-
na informacja o Tobie, Twoim stanie zdrowia czy
przyszłości. Było to dla mnie dość zabawne, niepo-
jęte i bardzo dziwne. Nie pamiętam całości jej dia-
gnozy, ale jedną rzecz zapamiętałam bardzo do-
brze. Usłyszałam od niej, że posiadam „trzecie oko”.
Zupełnie nie wiedziałam o co jej chodziło, ale fakt
posiadania dodatkowego oka był dla mnie niezwy-
kle intrygujący. Długo zastanawiałam się, co to za
niezwykły organ i dlaczego ja − jego właścicielka,
nie mogę go zobaczyć, patrzyłam w lustro uporczy-

14
wie, z nadzieją, że w końcu się objawi. Czułam jed-
nak, że kiedyś wszystko zrozumiem.
Chociaż epizod z chorobą popromienną zakoń-
czył się równie szybko, jak się zaczął, dla całej mojej
rodziny było to bardzo mocne doświadczenie.
Przeżyłam, wszystko skończyło się dobrze. Coś,
co chciało mi to życie odebrać, zostało powstrzy-
mane. To sprawiło, że dorastałam z bardzo głębo-
kim przekonaniem, że skoro raz dostałam życie
i poniekąd otrzymałam je ponownie, to fakt ten ma
czemuś służyć. Byłam przekonana, że z pewnością
mam do zrobienia coś ważnego. W głębi serca zako-
rzeniło się poczucie, że skoro jednak żyję, to po to,
aby wypełnić jakieś zadanie.

Wtedy, jako ta kilkuletnia dziewczynka czułam się


niezwykle wyjątkowa. Dostałam drugą szansę, miałam
jakieś trzecie oko... wówczas wydawało mi się, że tylko ja
tak mam! Jeszcze nie rozumiałam, że dotyczy to absolut-
nie wszystkich ludzi. Nie wiedziałam, że każdy człowiek
ma swoje własne zadanie.
My, ludzie, którzy cokolwiek tworzymy − czy to czaj-
nik, telewizor, czy dzbanek − nadajemy temu cel i zna-
czenie. Nie tworzymy żadnego przedmiotu bez powodu.
Czy więc Bóg, tworząc któregokolwiek z nas, mógłby nie
mieć planu?
Z upływem czasu w końcu to odkryłam − każdy czło-
wiek ma misję! Nie ma na ziemi nikogo, kto żyłby bez kon-
kretnego powodu czy celu. Bez powołania. Bez talentów.

15
I nie każdy musi doświadczyć tak traumatycznych prze-
żyć, aby to wszystko odkryć. Czasem ludzie pytają mnie,
kiedy poznałam Boga, kiedy zaczęłam wierzyć. Odpo-
wiadam, że od zawsze. Kiedy natomiast spotkaliśmy się
po raz pierwszy, już wiesz... Ja Go po prostu znam. On
jest ze mną cały czas, tak samo jak i z Tobą. Nieważne,
czy jesteś dziś tego świadomy/a, czy nie. Tak jak słońce
wschodzi i zachodzi, niezależnie od tego czy wierzysz, kto
je uruchamia. Tak samo On jest obecny w Twoim życiu
dniem i nocą i jednym z powodów, dla którego dziś nie
znajdujesz tego, czego najbardziej poszukujesz, jest to,
że nie dostrzegasz Jego obecności.

Od momentu pobytu w szpitalu nic podobne-


go nie działo się z moim zdrowiem. Wręcz przeciw-
nie − zawsze czułam, że cieszę się wspaniałą kondy-
cją zdrowotną (i mam tak do tej pory). Jednak tego
rodzaju choroby nie przechodzą bez żadnego echa,
co też z pewnością ma swój cel. W trzeciej klasie
dowiedziałam się, że nie widzę dobrze. W naszej ro-
dzinie nikt nigdy nie miał wad wzroku i nikt nie po-
myślał nawet, że takie wady mogły wystąpić u mnie.
Ja z kolei myślałam, że sposób, w jaki widzę świat jest
normalny. Nie widziałam szczegółów, nie dostrzega-
łam subtelnych różnic w twarzach ludzi, nie widzia-
łam numerów nadjeżdżających autobusów. I byłam
zupełnie przekonana, że w taki właśnie sposób widzi
każdy człowiek. Skoro więc inni sobie jakoś radzili,
ja też musiałam! Gdyby nie moja wychowawczyni

16
w szkole podstawowej, jeszcze długo mogłabym nie
wiedzieć, jak zły jest mój wzrok.
Mieliśmy klasówkę. Polegała ona na przepisywa-
niu tekstu z tablicy. Ja zawsze byłam bardzo dobrą
uczennicą, jednak tym razem dostałam trójkę. Na-
uczycielka nie mogła w to uwierzyć. Chciała zrozu-
mieć, co się stało, że moja praca tak źle wypadła. Coś
ją tknęło i porównała mój zeszyt z zeszytem kole-
żanki, z którą siedziałam w ławce. Popełnione błędy
były identyczne. Doszła do wniosku, że nie spisywa-
łam z tablicy, tylko z zeszytu drugiej uczennicy. Nie
podejrzewała mnie o zapuszczanie żurawia po to,
by ściągnąć pracę, dlatego wezwała moich rodziców
i poprosiła, aby zbadali mi wzrok. U okulisty okaza-
ło się, że już wtedy miałam wadę minus trzy i pół.
Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy zo-
baczyłam świat zupełnie inaczej. Moje okulary do-
tarły w beżowym papierze, takim jakiego dziś uży-
wają do pakowania paczek na poczcie. Siedzieliśmy
z rodzicami w salonie. W telewizji leciał jakiś pro-
gram, założyłam je na nos.

Pragnę, aby każdy człowiek na ziemi poczuł


w swoim życiu coś takiego, co ja poczułam wtedy.
W jakikolwiek sposób! Ja fizycznie doświadczyłam
tego, jak bardzo można nie widzieć. Jakim można
autentycznie być ślepym. Do tej chwili wydawało
mi się, że ja widzę, a tak naprawdę nie widziałam
nic. Zamiast oczu, ust czy nawet twarzy, widziałam

17
plamy. Nagle dostrzegłam te wszystkie szczegóły.
Mogłam widzieć, kiedy ktoś się uśmiechał czy smu-
cił. Mogłam zobaczyć, w jakim kierunku ktoś pa-
trzy. Zobaczyłam feerię barw, których do tej pory
nie dostrzegałam. Cały świat nabrał kolorów, tyle
się działo dookoła mnie − byłam zafascynowana.

Dzisiaj daje mi to do myślenia. Nam wszystkim wy-


daje się, że każdy z nas postrzega świat jednakowo. Mnie,
niedowidzącej, wydawało się, że każdy widzi dokładnie
tak samo, jak ja. To nieprawda. Jeśli postawimy obok sie-
bie trzy osoby i poprosimy, aby opisały to, co widzą − każ-
da z nich opowie nam co innego. Dzieje się tak dlatego,
że patrzymy nie tylko poprzez nasze oczy − fizyczny organ,
mamy też oko duchowe, oko intelektualne, oko doświad-
czeń − to trzecie oko. Dopiero wszystko razem warunku-
je końcowy obraz, który dociera do naszej świadomości,
a ten obraz z kolei kreuje naszą rzeczywistość.
Od tamtego dnia, za każdym razem, gdy zakładam
okulary lub dzisiaj już soczewki, dziękuję osobom, które
je stworzyły. Dzięki temu, że one poszły za swoim powo-
łaniem, za marzeniem, które musiały mieć w swoich ser-
cach, ja dzisiaj mogę widzieć, jaki piękny jest ten świat.
Dzisiaj, robiąc to, co robię, widzę także, że taką
ślepotę ma wielu ludzi dookoła − ślepotę duchową. Nie
dostrzegają piękna innego rodzaju: tego, które widzi się
sercem. To moje „trzecie oko”, o którym dawniej wspo-
mniała znachorka, to właśnie ten duchowy organ, któ-
ry widzi otaczające nas pozamaterialne piękno. Wiem,

18
że otrzymałam je właśnie po to, by wielu ludziom przeze
mnie zostały nałożone „okulary”, dzięki którym oni tak-
że będą mogli je dostrzec. Jestem pewna, że dla nich to
będzie takie samo doznanie, jak to, którego ja fizycznie
doświadczyłam w dzieciństwie. Kiedy już raz napraw-
dę zobaczysz, nigdy więcej nie będziesz chciał zdjąć tych
szkieł. Zaczynasz rozumieć, jak bardzo byłeś upośledzony.
Wielu ludzi uważa, że tak po prostu musi być, że to
jest standard. Zupełnie tak samo jak ja myślałam, że mam
świetny wzrok, nim stwierdzono u mnie wadę. Sądzą,
że to, iż cierpią, nie widzą cudów, nie słyszą i nie widzą
Boga, to jest zupełnie normalne. A nie jest! To jest upośledze-
nie, to jest choroba! A na każdą duszę można założyć oku-
lary! Okularami duszy są radość, modlitwa i wdzięczność.

Ja na przykład czuję wdzięczność za to, jak widzę


− zawsze jest coś za coś. Często okazuje się, że te nasze
upośledzenia w rzeczywistości są dla nas błogosławień-
stwem. Możliwe, że bez swojego doświadczenia, nigdy
tak dobrze, jako dziecko, nie zrozumiałabym perspektyw
− tego, że każdy z nas widzi świat inaczej. Te przemyśle-
nia przyszły do mnie na długo przed tym, zanim stałam
się dorosłą osobą. Dzięki epizodowi z okularami, nabra-
łam tej świadomości już jako dziecko.
Nawet moje doświadczenie z chorobą popromienną
przyniosło skutki, które − jak wierzę − dziś pozwalają mi
lepiej chronić swoje zdrowie. Każdy ma wybór czy z do-
świadczenia zrobić przekleństwo czy błogosławieństwo.
Wybieraj mądrze... Zawsze leczę się jedynie w naturalny

19
sposób, oszczędzając swój organizm i chroniąć go przed
wieloma chemicznymi substancjami.

Jako dwunastolatka pojechałam na letni obóz,


podczas którego złapałam jakieś przeziębienie. Co
było wówczas najprostszym sposobem, aby dziec-
ko szybko poczuło się lepiej? Oczywiście antybio-
tyk! Grzecznie przyjęłam lekarstwo, które wypisał
opiekujący się nami lekarz. Następnego dnia obu-
dziłam się z twarzą opuchniętą jak balon. Nie mo-
głam otworzyć oczu. Moje kolana były sine − po-
dobnie jak wtedy, gdy karetka zabierała mnie do
szpitala. Jak się okazało, mam niezwykle silną aler-
gię na penicyliny. Prawdopodobnie nabawiłam się
jej w wyniku przedawkowania w trakcie gdy ratowa-
no mi życie. Dostałam tego antybiotyku tyle, że wy-
starczy mi już do końca moich dni :)

Tak więc dzięki swoim doświadczeniom dorastałam


w przekonaniu, że:
1. Mam jakąś misję do wykonania.
2. Wiedziałam, że muszę zrobić coś ważnego.
3. Czułam też, że Mr Good jest obok mnie.
Jednak najlepsze miało nadejść. Wkrótce miałam do-
wiedzieć się, jak to jest, kiedy On bierze Cię za rękę i mówi:
− No chodź! :)
Świadomie prosiłam o to Prowadzenie i modliłam się
o mądrość.

20
Biblia − zamknięta księga
czy instrukcja życia dla każdego?

Pierwszą i jedyną Biblią, którą przeczytałam od


początku do końca, była Biblia dla dzieci. Dosta-
łam ją od swojej kochanej Babci − gdy miałam sie-
dem lat. Kiedy ktoś mnie pyta, jak ma czytać Słowo
Boże, zawsze mówię, że powinien zacząć od wyda-
nia dla dzieci. Przeczytanie go od A do Z daje czło-
wiekowi wgląd w pełen zakres biblijnej historii, po-
zwala zobaczyć cały obraz.
Kilka lat później moi rodzice również odnaleźli
Mr. Good, nawiązując z nim żywą relację. Dla mnie
Jego istnienie było oczywiste, więc po prostu dołą-
czyłam do nich − zaczęliśmy razem zgłębiać Słowo
Boże, słuchać kazań, czytać. Zaczęliśmy żyć z Bo-
giem na co dzień, mieć z Nim różne doświadcze-
nia. Chodziłam wówczas do szkoły z rozszerzonym
programem z języka angielskiego. Musiałam dbać

21
o rozwój swoich umiejętności językowych, ale pra-
gnęłam także pogłębiać swoją wiedzę o Nim. Zde-
cydowałam więc połączyć przyjemne z pożytecz-
nym i wpadłam na genialny pomysł − postanowi-
łam czytać Biblię po angielsku! Pastor dał mi eg-
zemplarz w prezencie − jemu pewnie nie był do ni-
czego potrzebny, a dla mnie okazał się prawdziwym
skarbem. Pamiętam, kiedy czytałam przypowieści
Salomona. Uwielbiam tę księgę! Z każdego roz-
działu czy wersetu można wyciągnąć tyle wiedzy,
że starczyłoby spokojnie na napisanie całej książki.
W tych kilku przypowieściach zawarta została cała
życiowa mądrość.
Jeden z fragmentów opowiada o tym, jak Bóg
mówi do Salomona:
− Proś o cokolwiek tylko chcesz, a dam Ci to.
Na co młody król prosi Boga o dar mądrości,
który pozwoli mu dobrze kierować swoim ludem.
To spodobało się Bogu, który odrzekł:
− Oto daję ci serce mądre i rozumne, że takie-
go jak ty, jeszcze nie było przed tobą i takiego jak
ty, również po tobie nie będzie. I choć nie prosiłeś,
daję ci ponadto bogactwo i sławę, tak iż [za twoich
dni] podobnego tobie nie będzie wśród królów.
(1 Ks. Królewska 3:12-13)

Kiedy ja to przeczytałam, jako dwunastolatka,


pomyślałam sobie:
− Ha! Znalazłam klucz.

22
Dzisiaj głośno się z siebie śmieję. I tak, idąc śla-
dami Salomona, zaczęłam prosić mojego Mr. Good
o mądrość. Prosiłam o to codziennie, w każdej mo-
dlitwie, zawsze. Chciałam być Mu miła. Chciałam,
żeby moje modlitwy Mu się podobały. Żeby był
ze mnie zadowolony. Jeśli więc Jemu podobała się
prośba Salomona, ja postanowiłam postępować do-
kładnie tak samo. A jaki jest tego efekt? Czy otrzy-
małam tę mądrość, czy też nie... cóż, w Biblii jest
napisane: proście, a będzie wam dane ;)
Doszłam do takiej wprawy, że na podwórku
rozsądzałam spory słowami:
− Nie osądzajcie, a nie będziecie sądzeni. (Ma-
teusz 7:1)
A kiedy ktoś się kłócił, mawiałam:
− Dlaczego widzisz drzazgę w oku brata, a bel-
ki we własnym oku nie dostrzegasz? (Mateusz 7:3)
Wszyscy mieli z tego niezły ubaw. Nikt nie od-
bierał tego negatywnie − zawsze miałam wokół sie-
bie mnóstwo przyjaciół, lubiliśmy się wszyscy. Ca-
łymi dniami graliśmy w karty, biegaliśmy, zrywa-
liśmy jabłka z drzew sąsiadów…, a w międzyczasie
czytałam Biblię i coraz bardziej zaprzyjaźniałam się
z Mr. Good. Z jednej strony byłam więc zupełnie
zwyczajnym dzieckiem, a z drugiej miałam w sobie
ten ogień, pasję i pragnienie, by stale być w kontak-
cie z Nim. Chciałam Go poznawać, czuć Go. Nawet
nie wiem, jak ująć to w słowa. Nikt nigdy nie mó-
wił mi, że tak trzeba. Nikt nie kazał mi tego robić,

23
pragnęłam natomiast tego całą sobą jak największe-
go skarbu na świecie − pragnęłam głębokiej relacji
z Mr. Good.

24
Polska rzeczywistość
lepsza niż amerykański sen

Kiedy szłam na studia, Boże Prowadzenie było


już dla mnie czymś oczywistym i ewidentnym. W Pi-
śmie jest cytat, który mówi o tym, że u Boga „tak”
oznacza „tak”, „nie” oznacza „nie”, a wszystko pozo-
stałe nie pochodzi od Niego.
Często zastanawiałam się nad tym, na co w mo-
im życiu jest Boża Wola. Dzisiaj wiem, że rozciąga
się ona na wszystko to, co jest dobre, miłe, uprzej-
me. Na wszystko to, co służy drugiemu człowie-
kowi. W momencie, gdy jej nie ma, Bóg stawia ta-
kie bariery, z którymi człowiek sam nie jest w sta-
nie nic zrobić. Pierwszy raz doznałam tego w wie-
ku siedemnastu lat. Do tej pory wszystko, co sobie
postanowiłam, osiągałam lub otrzymywałam, w ja-
kiś sposób się to „dopinało”. Chciałam mieć piątkę
z jakiegoś przedmiotu? Nie było o czym mówić

25
− robiłam wszystko, co było trzeba i na koniec
otrzymywałam ją. Realizowałam każdy swój cel.
W klasie maturalnej postanowiłam, że wyjadę
na studia do Stanów Zjednoczonych. W tym celu
konieczne było zdanie egzaminów. Wiele lat przy-
gotowywałam się do tego, ucząc się angielskiego.
To marzenie żyło w mojej głowie przez cały ten
czas, od momentu kiedy po raz pierwszy usłysza-
łam o takiej możliwości. Kolejne etapy tego procesu
trwały kilka miesięcy. Z sukcesem przeszłam przez
pierwszy, drugi, trzeci… mnóstwo dzieci odpadało,
ja wciąż przechodziłam dalej. Zdałam wszystkie eg-
zaminy, przeszłam przez rozmowy kwalifikacyjne
z Amerykanami − został ostatni krok. Mnie wyda-
wał się już tylko formalnością. To był etap przydzie-
lania dzieci do poszczególnych rodzin. Polegał tyl-
ko i wyłącznie na tym, że rodzina ogląda twoją do-
kumentację wraz ze zdjęciem i cię wybiera, więc to,
że mnie nikt nie wybierze, w moim umyśle nie było
opcją. Czekałam na telefon i czekałam...
Trwało to chyba trzy lub cztery miesiące. Żyłam
tym każdego dnia, oczekując wieści. Co rano budzi-
łam się, myśląc o tym, jak tam będzie. Przeżywałam
to każdą cząsteczką siebie. Wypytywałam rodziców
o wszystkie szczegóły, próbując wyobrazić sobie to
wyczekane miejsce, poczuć, dotknąć, smakować
− praktykowałam wszystkie triki jeszcze nie znanej
mi wtedy wizualizacji. W końcu telefon zadzwonił,
a ze słuchawki wydobyło się obojętne:

26
− Dzień dobry, chciałam podziękować pani za
udział w programie, ale niestety nie została pani
wybrana. Dziękuję. Do widzenia.
Zaległa cisza. Już nie ma żadnych możliwości.
To „nie”, oznaczało „nie”. Nie było od tego ani od-
wołania, ani reklamacji. Kiedy nie ma na coś dla cie-
bie woli, żadna wizualizacja nie pomoże.
Wtedy myślałam, że ten wyjazd to dla mnie naj-
lepsza opcja. Byłam o tym przekonana. Nie wiedzia-
łam wówczas jeszcze, że my jesteśmy ograniczeni.
Nie rozumiałam, że to, czego pragnę, może nie być
dla mnie najlepsze na dany moment. Mój tato, któ-
ry wiedział, jak bardzo marzyłam o tym wyjeździe,
powiedział wtedy:
− Jeżeli Bóg, który tak bardzo Ciebie kocha, który
kocha każdego z nas, zabiera Ci coś, czego tak bardzo
pragnęłaś, to oznacza, że ma dla Ciebie coś pięciokrot-
nie, siedmiokrotnie lepszego − coś niesamowitego!
Wzięłam sobie te słowa głęboko do serca i nawet
nie zapłakałam. Po prostu pogodziłam się z tym, bo to
było właśnie to „NIE” prosto od Mr. Good. Moja naj-
lepsza przyjaciółka wyjechała. Mojemu najlepszemu
koledze też się to udało. Z mojej klasy pojechało pięć
osób. To bardzo dużo. Z całego województwa wybrano
dziesięcioro uczniów, wśród których połowę stanowi-
ła moja klasa, a w tym dwoje najdroższych przyjaciół.
A ja nie.
Wówczas nadszedł rok, który do dziś uważam
za jeden z najlepszych okresów w moim życiu. Był

27
to czas, kiedy po raz pierwszy doświadczyłam praw-
dziwego Prowadzenia.

Wcześniej wiedziałam o Nim, czytałam o Nim, sły-


szałam coś od Niego, teraz zaczęłam chodzić z Nim
za rękę.

Nagle okazało się, że zamiast wymarzonych Sta-


nów, pojadę do Polski. To oznaczało, że mam nie-
spełna rok na nauczenie się zupełnie obcego dla
mnie języka. Po polsku umiałam wtedy tylko, albo
aż: „dziękuję”, „proszę” i modlitwę: „Aniele Boży,
stróżu mój, zawsze przy mnie stój…”.
Czy ja wówczas pragnęłam wyjazdu do Polski?
No nie, ale podjęłam decyzję, że chcę zobaczyć, co
takiego lepszego przygotował dla mnie Mr. Good?
Wzięłam to na wiarę i zanurzyłam się całą sobą
w to Jego prowadzenie, czymkolwiek miało ono
być. Dlatego zrobiłam sobie z tego świetną zabawę,
konkurs z samą sobą:
− Co muszę zrobić przed wyjazdem? Nauczyć
się języka. Ile mam na to czasu? Rok. No to do dzieła!
Zrobiłam to. W kilka miesięcy opanowałam ję-
zyk polski w stopniu biegłym. I to nie tylko w zakre-
sie lingwistycznym. Musiałam przyswoić sobie całą
historię Polski oraz literaturę, na której przeczyta-
nie polscy licealiści mieli osiem semestrów!
W międzyczasie zostałam prezydentem woje-
wódzkiego parlamentu uczniowskiego, co było ist-

28
nym cudem zwłaszcza dla nowej uczennicy, która
w danej szkole i województwie jest raptem od sze-
ściu miesięcy. Pod moją „jurysdykcję” podlega-
ło ponad sześdziesiąt szkół, występowałam w radio
i chodziłam na posiedzenia miejscowej rady miej-
skiej jako tak zwany „głos młodzieży”. Tłumy dzie-
ciaków ściskały moją dłoń aż do bólu w barku i pa-
trzyły na mnie z podziwem, dostawałam prezenty,
dysponowałam budżetem, oglądałam występy ze-
społów artystycznych − typowy polityk.
− Czy mówisz do mnie, że mam zostać polity-
kiem i tam „zbawiać” ten świat? − zastanawiałam się
wówczas i wysyłałam pytania w Górę.
Ten rok był niezwykły pod każdym względem.
Kiedy minął, czułam się wzmocniona.
Jeśli wierzysz, jeśli ufasz temu, co jest napisane
w Biblii (a ja temu wierzyłam), to po prostu podą-
żasz. Miałam do tamtej chwili już wiele doświad-
czeń, więc szłam ścieżką, która się przede mną roz-
wijała, a rozwijana była przez niezwykłe osoby, które
świadomie bądź najczęściej bezwiednie były narzę-
dziem tej samej Mocy. Kiedy zaczynałam się uczyć
języka polskiego, nie wiedziałam nawet, czy gdzie-
kolwiek się dostanę na studia. Koncentrowałam się
po prostu na tym, że się uczę. Po tym, jak już raz
usłyszałam „nie”, nie miałam żadnej pewności, czy
uda mi się wyjechać na studia do Polski. Wiedziałam
jedynie, że dam z siebie maksymalnie dużo i będę
się tym bawić. Robiłam wszystko to, co zależało ode

29
mnie. Resztę zostawiałam Górze. Kiedy więc skoń-
czyła się szkoła, ze spokojem wyjechałam na waka-
cje − nie wiedząc, czy będę studiować gdziekolwiek.
Miałam w sobie ogromne pokłady spokoju. To wła-
śnie są owoce Ducha Świętego! Radość, Spokój, Mi-
łość, Dobroć itd... − miałam w sobie je wszystkie.
Kiedy jesteś w takim stanie, oznacza to, że jesteś na
dobrej drodze. Czujesz Prowadzenie. Czujesz spo-
kój. Niczym się nie martwisz. W momencie, gdy
mama zadzwoniła poinformować mnie, że dosta-
łam się na studia, to było dla mnie wręcz zabawne.
Po prostu stałam się obserwatorem własnego ży-
cia. „Ekonomia? OK! A przeczytasz mi, co to jest?”
„Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego? Uczel-
nia rolnicza? Na wsi byłam może dwa razy w życiu,
ale super, czemu nie! Idę!”. Nie miałam w sobie ani
krzty buntu. Przepełniała mnie radość. Ona z kolei
brała się z zaufania. Jeśli Bóg chce mnie prowadzić,
to ja z ufnością idę za Nim.
Nie ma sensu odrzucać tego, co lubisz, co jest
zgodne z Twoimi wartościami. Ludzie odrzucają
różne rzeczy wtedy, kiedy mają swoją własną agen-
dę, która ich ogranicza. Często rezygnują z czegoś,
co może być dla nich wielkim skarbem, tylko dlate-
go, że to nie był ich plan. Ja, mając swoje siedemna-
ście lat, przestałam walczyć. Odkąd zderzyłam się ze
ścianą, zaczęłam wszystko przyjmować jako prezent.
Prowadzenie polega dokładnie na tym, że reagu-
jesz, a nie prowokujesz. Powiedziano mi, że mam się

30
uczyć polskiego. No to super, uczymy się! Otrzyma-
łam stanowisko prezydenta parlamentu uczniow-
skiego w województwie. Piastuję ten urząd! Nawet
o to nie zabiegałam, to przyszło do mnie zupełnie
samo. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie całej
historii − po prostu otrzymałam telefon informują-
cy mnie o rekomendacjach nauczycieli i pytający, czy
chcę pełnić taką rolę.
− No jasne!
Kolejne wyzwanie, oczywiście, że chciałam. Re-
agowałam.
To właśnie była ta zmiana. Do tego pamiętne-
go roku działałam w zgodzie ze swoją własną agen-
dą. Kiedy zderzyłam się ze ścianą, kiedy odmówio-
no mi wyjazdu do Stanów, po prostu wyluzowałam
− nie miałam więcej żadnego planu, otworzyłam się
na możliwości i niebiańską agendę :) Cały mój plan
opierał się na słuchaniu Boga. Jeśli On mówił „nie”,
to oznaczało, że ma dla mnie coś innego, czemu ja
mówiłam „tak”. Kiedy idziesz taką ścieżką, czujesz
radość. To, co Mr. Good ma dla nas przygotowane,
nie jest porównywalne z tym, o co my w życiu wal-
czymy. My nie wiemy tak do końca, co nam daje
prawdziwą radość.

31
Co robić, kiedy ktoś odchodzi?

Moi rodzice byli wierzący, tak jak „wierzący”


byli wszyscy dookoła. Polegało to na pójściu do ko-
ścioła dwa lub trzy razy w roku. Robili dokładnie to,
czego zostali nauczeni, ale nie żyli z Mr. Good na co
dzień, nie mieli z nim tej prawdziwej relacji. Mia-
łam dziesięć lat, kiedy zmarł mój dziadek − tata mo-
jej mamy. To było dla niej bardzo trudne przeżycie,
podobnie jak dla wszystkich ludzi, którzy tracą ko-
goś bliskiego. Nie potrafiła tego zrozumieć. Zaczęła
więc szukać odpowiedzi − co ona może zrobić? Czy
jest jakiś sposób komunikacji z osobą, która odeszła?
Czy może trzeba mu jakoś pomóc? Co powinna ro-
bić − chodzić do kościoła i palić świecie, które w tra-
dycji prawosławnej kupuje się w różnych intencjach?
Modlić się? Płakać? Chciała odnaleźć się w tej trud-
nej sytuacji. Pragnęła wiedzieć, co dalej się z nim

32
dzieje. Czy dziadek po prostu jest gdzie indziej, czy
go już nie ma?
Niby coś wiemy, mamy ogólne pojęcie czy wy-
obrażenie o tym, co następuje po śmierci. Kiedy jed-
nak spotyka to kogoś tak dla nas bliskiego, ta wiedza
okazuje się nie być tak oczywista i wystarczająca.
W pierwszej kolejności rodzice zwrócili się do pra-
wosławnych popów. Zadawali pytania, drążyli, pro-
sili o wskazanie miejsc w Biblii. Nie uzyskali jednak
żadnych jednoznacznych, klarownych odpowiedzi.
Ciągle wszystko sprowadzało się do rytuałów i ku-
powania kolejnych świec. Nie czuli, by cokolwiek
w tym wszystkim miało jakiś sens. Żadna z tych
czynności nie przynosiła ulgi. Szukając dalej, wybra-
li się do Kościoła katolickiego. To wyznanie przynaj-
mniej miało do zaoferowania kazanie. W prawosła-
wiu wszystko sprowadza się do modlitw i śpiewów
w starym rosyjskim języku, którego nikt dzisiaj nie
rozumie. Wciąż jednak nie otrzymali tego, po co
przyszli − jasnej instrukcji, co powinni robić. Oczy-
wiście, dostawali pewne wskazówki, ale nie czuli,
żeby to właśnie była odpowiedź, jakiej szukali.

Każdy z nas głęboko w sercu czuje, czy coś, co nam


mówiono, jest prawdziwe. Kiedy szukamy prawdy, za-
wsze ją odnajdziemy − czujemy ją, tylko nie zwracamy
na nią uwagi. Dopiero, kiedy zadzieje się coś, co wstrzą-
śnie naszym życiem, te sygnały w końcu zaczynają do
nas docierać.

33
Któregoś dnia mój tato, będąc w sklepie z an-
tykami, którymi w tamtym czasie się zajmował,
spotkał pewną kobietę. Księgową. Nie księdza, nie
popa, nie mnicha, lecz zwykłą, najzwyklejszą kobie-
tę, która pracowała w tym miejscu. Tak się stało, że
ich rozmowa potoczyła się w kierunku zagadnień,
które rodzice usilnie starali się zgłębić. Okazało się,
że Natalia (tak było jej na imię) posiadała niezwy-
kłą i rozległą wiedzę na temat Słowa Bożego, któ-
rą chętna była się podzielić. Tato zaprosił ją do nas
na kolację, aby wszyscy mogli zaczerpnąć z tego, co
mogła nam przekazać.
Natalia przyniosła ze sobą Biblię. Znała ją do-
skonale, chociaż nie pełniła oficjalnej roli w żadnym
z Kościołów. Wyróżniało ją jednak coś, czego zwy-
kle brakuje nawet osobom na co dzień związanym
ze sferą sakralną − miała prawdziwą, żywą relację
z Bogiem. Rozumiała, co to znaczy żyć z Nim na
co dzień. Nie tylko słuchać o Nim, czcić Go raz do
roku, czy wykonywać puste rytuały na „wszelki wy-
padek”... bo jeszcze, nie daj Boże, okażą się prawdą!
Rodzice, przygotowując się do tego spotkania,
suto zastawili stół. Mama ugotowała wiele potraw,
z czego znaczną większość stanowiły dania z wie-
przowiną w roli głównej. Pomimo tak wystawnego
menu, Natalia przez cały wieczór nie sięgnęła po
nic innego, niż sałatka z warzyw. W końcu nie wy-
trzymaliśmy i wprost zapytaliśmy, w czym rzecz.
Nie tłumaczyła nam zbyt wiele, po prostu otworzy-

34
ła Biblię i przeczytała fragment Księgi Kapłańskiej
(Kpł 11, 7). Wyraźnie mówił o tym, że nie należy jeść
wieprzowiny.

To właśnie jest niezwykłe, że w słowie Pana Good


znajdziemy przepis na wszystko. Tu wcale nie chodzi o to,
czy grzeszysz, czy nie grzeszysz. Po prostu otrzymaliśmy
instrukcję, której przestrzeganie gwarantuje nam szczę-
śliwe, zdrowe i spełnione życie.
Jeśli ktoś mnie zaprojektował i stworzył, wie prze-
cież, jakiego paliwa potrzebuję, a czego nie powinnam
w siebie „wlewać” − co mogę jeść, a czego powinnam uni-
kać. Mr. Good nie ześle na Ciebie kary z niebios, bo zjadłeś
na kolację wieprzowego kotleta. To my sami wyrządzamy
sobie krzywdę, robiąc rzeczy niespójne z tym, do czego zo-
staliśmy stworzeni.

Mojego Tatę zawsze fascynowało to, że pomi-


mo istnienia tak wielu tysięcy odłamów chrześcijań-
skich (i tylko chrześcijańskich, pomijając całkowicie
muzułmanów, buddystów itd.) − wszyscy mają jed-
ną Biblię. Nie przeszkadza to oczywiście w tym, by
katolicy mówili jedno, protestanci drugie, a prawo-
sławni jeszcze zupełnie co innego. To zadziwiające,
ale wyznania te różnią się pod wieloma względami
− jedni święcą taki dzień, pozostali inny, niektórzy
mają takie obrzędy i święta, inni zupełnie różne. We-
dług mnie to wszystko zawsze sprowadza się do ega
− ludzie kierują się nim, a nie miłością. Zamiast dą-

35
żyć do jedności, na siłę doszukują się różnic, a kie-
dy już je znajdą, tworzą własne „obozy” w opozycji
do innych.
Czy Bogu naprawdę może chodzić o coś takiego?
Dla Niego przecież powinniśmy być jedno-
ścią. Powinniśmy szukać sposobów na to, jak żyć ze
sobą, pomimo tych wszystkich dzielących nas róż-
nic. Sposobem na poznanie prawdy może być za-
tem uważne studiowanie Biblii. Skoro to ona łączy
wszystkie chrześcijańskie wyznania, musi stanowić
źródło tego, co prawdziwe.
Natalia nie dzieliła się z nami swoimi przekona-
niami. Na każde nasze pytanie otwierała właściwy
rozdział w Słowie Bożym i wyczytywała odpowiedzi.
Moja rodzina była pełna gorliwych uczniów. Kiedy
czarno na białym zobaczyliśmy, co Biblia mówi o je-
dzeniu, tego samego dnia zmieniliśmy nasze nawyki
żywieniowe. Smalczyki, paszteciki i kiełbaski opu-
ściły naszą lodówkę i jadłospisy na zawsze. Od tam-
tej pory nie tknęliśmy wieprzowiny już nigdy.

Znacie przypowieść o siewcy?


Pewnego dnia wyszedł on na zewnątrz i za-
czął siać. Jedne ziarna upadły na żyzną glebę i dały
wspaniałe plony. Inne trafiły na drogę, gdzie zosta-
ły wydziobane przez ptaki. Kolejne na mało urodzaj-
ny grunt, który nie dał im warunków do wzrostu,
a jeszcze inne wyrosły wśród cierni i zostały przez
nie przesłonięte. (Mateusz 13:1-23)

36
Nasza rodzina wtedy była jak ta żyzna gleba,
spragniona wiedzy. Każde słowo Pana Good prze-
kazywane nam przez Natalię było dla nas jak woda,
chłonęliśmy je całymi sobą.
Ten wieczór rozpoczął cały cykl studiowania
i badania Biblii.
W końcu dostaliśmy także odpowiedź na py-
tania, od których zaczęły się nasze poszukiwania.
Okazało się, że modlitwa za zmarłych nie ma żad-
nego sensu. To już nic nie da. Za ludzi trzeba się mo-
dlić dopóki żyją. Kiedy człowiek umiera, wszystkie
jego dzieła, wszystko to, czego dokonał za życia, po-
dąża za nim. Klamka zapadła, rozdział zamknięty.
Dowiedzieliśmy się, że nie ma czegoś takie-
go jak piekło − Biblia nic o nim nie mówi. Poja-
wiają się fragmenty dotyczące „ognia piekielnego”,
ale wbrew powszechnym wyobrażeniom to nie bę-
dzie miejsce, w którym grzesznicy będą „grillować
się” przez całą wieczność. Ten ogień spadnie w dniu
Sądu Ostatecznego, niosąc drugą − już ostatecz-
ną − śmierć tym, którzy nie zostaną zbawieni. Jak
możemy mówić o miłosiernym Bogu, jednocześnie
malując obraz kogoś, kto skazuje ludzi na wieczne
cierpienie?
Co więcej, piekło może odnosić się do tego, co
dzieje się tu i teraz w życiu tak wielu ludzi. Podob-
nie jest z rajem, który możemy mieć już tu, na zie-
mi. Bóg nas nie karze. Krzywdy, które nam się przy-
darzają, wyrządzamy sobie sami. Kara, piekło, po-

37
tępienie − to wszystko zostało wymyślone po to, by
zarządzać ludźmi poprzez strach. Bóg nie chce na-
szego strachu, lecz miłości swoich dzieci.

Każdy człowiek, który zrozumie, jak na co dzień żyć


z Panem Good, pojmie Jego prawdziwą naturę, przestaje
bać się piekła, ale także przestaje pragnąć raju, bo jego
życie tu i teraz staje się fantastyczne.

Jeśli ktoś żyje oczekując na raj lub bojąc się pie-


kła, nie znajduje się w dobrym stanie. Jestem prze-
konana, że jeśli człowiek dzisiaj jest z Bogiem, to
on już nie musi niczego wyczekiwać, niczego się
bać, bo już wszystko ma. Jest tak zachwycony sa-
mym procesem i doświadczeniem rzeczywistości
− tego, jak pachną drzewa, jak śpiewają ptaki, jak
spada deszcz, jak grzeje słońce, jakich wspania-
łych ludzi spotyka na swojej drodze. Skupia się na
wszystkich cudach, które Mr. Good dla niego już
przygotował lub przygotuje za moment.
Nieważne, czy to, co się wydarzy, na nasz ludz-
ki rozum będzie „dobre” bądź „złe” − człowiek, któ-
ry idzie przez życie z Panem Good, wie, że to zawsze
będzie dobre, bo Bóg jest dobry. Nawet jeśli czegoś
nie rozumie, ma stuprocentową pewność, że za jakiś
czas nawet to, co logicznie rzecz biorąc nie wydawa-
ło się najlepsze, takim właśnie się okaże. Bóg nigdy
nie daje nic ponad to, co dany człowiek może znieść.
Jakiekolwiek wyzwanie stawia przede mną, robi to

38
tak, jak kochający rodzic. Przypomina mi to uczenie
mojej córki jazdy na rowerze i głośne protesty:
− Mamo! Nie puszczaj mnie! Ja się przewrócę
zrobię sobie krzywdę, upadnę!
A ja wiem, że ona nie upadnie. Tak samo dzia-
łamy w relacji z Bogiem. Boimy się upadku, poraż-
ki, cierpienia. On jednak wie, że nas trzyma. Nigdy
nie robi nic, by nas skrzywdzić − stawia przed nami
wyzwania, które mają nas rozwijać, i które jesteśmy
w stanie pokonać razem z Nim.
Mądre dziecko, które zna swojego rodzica i ufa
mu, rzadziej reaguje protestami. Wie, że już nie raz
strach okazał się niepotrzebny. Strach odbiera nam
szansę na to, by Bóg nas prowadził i złapał, gdy gro-
zi nam upadek. To, na co mamy wpływ, to nasza
wolna wola − czy Mu ufam, czy nie? Pytanie, które
dzisiaj powinniśmy sobie zadawać nie brzmi „Czy
wierzysz w Boga”, ale „Czy wierzysz Bogu?”. Co to w
ogóle znaczy: „Czy wierzysz w Boga”? Czy Mr. Good
potrzebuje mojej wiary w Niego?
− Hej, Panie Boże, dzisiaj dasz radę, wierzę
w Ciebie, uda Ci się!
W ogóle sama konstrukcja pytania − czy wie-
rzysz w kogoś − daje jednoznaczne potwierdzenie,
że ten ktoś musi istnieć. Skoro mogę w niego wierzyć
lub też nie, to on musi być.
Po drugie, wydaje mi się, że nigdy nie zastana-
wialiśmy się nad samym sformułowaniem tego eg-
zystencjalnego pytania i kontekstem, w jakim wy-

39
korzystujemy je na co dzień. Weźmy na przykład
Anię − ja wierzę w Anię. Ale jeśli bym w nią nie wie-
rzyła, czy ona przestałaby istnieć? Oczywiście, że
nie. To tylko kwestia tego, czy ja wierzę w jej moc
i sprawczość. Takiej wiary z naszej strony z pewno-
ścią Mr. Good nie potrzebuje. Ten przykład dosko-
nale pokazuje, jak wiele rzeczy warunkowane jest
przez nasz język i sposób jego użycia.
Powinniśmy analizować i kwestionować nasz
sposób mówienia. Język potrafi zahipnotyzować,
jest w stanie kodować nasz mózg. Na przykład ja zde-
cydowanie bardziej wolę czytać Jego Słowo w języ-
ku angielskim, bo tam wszystko jest prostsze i bar-
dziej zrozumiałe. Sens pozostaje ten sam, ale forma
podania czyni tę lekturę znacznie bardziej przy-
stępną. Natomiast słownictwo oraz sposób przeka-
zu sprawiają, że zdecydowanie łatwiej jest przyjąć
to, co mówi Pismo Święte. To naprawdę ma ogrom-
ne znacznie. W języku polskim ilość słów i zwrotów
o pozytywnym wydźwięku jest znacznie niższa, niż
na przykład w języku angielskim. Wystarczy spoj-
rzeć na Amerykanów i Polaków - kto wyda nam się
bardziej pozytywną społecznością? Język odgrywa
w tym ogromną rolę.
Słowem Mr. Good stworzył świat. My powsta-
liśmy na Jego podobieństwo, co oznacza, że nasze
słowa także mają moc twórczą − tworzymy nimi
własną rzeczywistość. Jeśli mój zasób nie pozwala
mi na to, by kreować ten świat pięknym, stworzę go

40
takim, na jaki pozwoli mi mój język. Dlatego warto
czytać, poznawać inne języki i rozwijać zasób słów.
W trakcie spotkań z Natalią wyjaśniła się tak-
że kwestia kontaktu ze zmarłymi, który stanowczo
nie jest zalecany. Rzekome wywoływanie duchów
i tym podobne zabiegi to nie są rzeczy, które po-
chodzą od Boga, a od zupełnie przeciwnej mu siły.
Ona chce, aby ludzie to praktykowali i w tym się za-
tracali. Walczy o ich uwagę. Robi wszystko, by nie
zajmowali się życiem, którym żyją obecnie, tylko
skupiali się na czymś, co i tak w tej chwili dla nich
nie jest istotne. Tak tworzy się iluzja, która opaść
może dopiero wtedy, kiedy studiujemy Biblię.
Bóg kocha nas wszystkich. Nawet jeśli ktoś w swo-
im życiu nie czytał Jego Słowa, nie stosował się do
pewnych przykazań, ale żył w miłości − to właśnie to
jest najważniejsze. Tak zaczęła się droga moich Ro-
dziców do życia z Panem Good na co dzień, a mo-
ja wiodła tuż obok ich ścieżki.
Nauczyliśmy się czerpać wiedzę o życiu ze Sło-
wa Bożego. Często słyszę, jak ludzie mówią, że nie
są w stanie zrozumieć tej czy tamtej księgi, bo jest
trudna. Dlaczego? Dlatego, że ktoś nam tak powie-
dział. A my zdecydowaliśmy się w to uwierzyć. Dzi-
siaj żyjemy w rzeczywistości, która daje nam do-
stęp do pełnej wiedzy. Nawet jeśli dziś czytasz jakiś
werset, którego kompletnie nie rozumiesz, możesz
wpisać go do wyszukiwarki i poczytać, jak interpre-
tują go inni ludzie. Najważniejsze jest jednak to, co

41
czujesz w sercu i modlitwa z prośbą o wyjaśnienie
zagadnienia. Ja podchodzę do tego w ten sposób, że
kiedy czegoś nie rozumiem, zostawiam to. Prawdo-
podobnie na tę chwilę to nie jest wiedza dla mnie,
na dzień dzisiejszy jej nie potrzebuję. Wiem, że kie-
dy będzie mi ona niezbędna, wtedy przyjdzie też
zrozumienie. Wydarzenia z naszego życia rzuca-
ją nowe światło na to, co czytamy w Biblii. Niekie-
dy dopiero z pewnym ich bagażem, jesteśmy w sta-
nie naprawdę zrozumieć poszczególne wersety.
Jeśli jednak Tobie zależy, by zrozumieć daną
rzecz tu i teraz, choćby w ogólnym zarysie, spotkaj
się z kimś, kto się na tym zna, niech on Ci o tym opo-
wie. Oczywiście, nie musisz wszystkiego przyjmo-
wać, ale przynajmniej posłuchaj jednej osoby, dru-
giej, poczytaj nieco sam. To właśnie jest studiowanie
Słowa Bożego. W dzisiejszym świecie, jeśli czegoś
nie wiesz i świadomie decydujesz się na pozostanie
w tej niewiedzy, to jest to czysta ignorancja. Nie mo-
żesz powiedzieć, że nie masz dostępu do tych infor-
macji. Co więcej, to nic nie kosztuje! Nawet jeśli nie
masz w domu Internetu, komputera, to są biblioteki,
kafejki − wiedza dosłownie leży na ulicy. A od wie-
dzy i doświadczeń zaczyna się transformacja.

42
Nurkowanie do Nieba

Kolejnym krokiem, jaki podjęli moi rodzi-


ce, było przyjęcie chrztu w jego prawdziwej posta-
ci − poprzez pełne zanurzenie. Tak, jak robił to Je-
zus. Wierzę, że przyjście Jezusa na świat miało wiele
różnych celów. Nie było nim wyłącznie nasze zba-
wienie, ale także pokazanie nam, jak powinno się
żyć i odbudowanie naszej łączności z niebiańskim
Tatą. Pomyślcie, czy Jezus naprawdę potrzebował
chrztu? No właśnie... Po co więc to zrobił?
Na ziemi był człowiekiem w ciele, a nasze cia-
ło potrzebuje chrztu, odnowienia. W Biblii czytamy,
że jeśli nie narodzimy się na nowo, nie wejdziemy
do Królestwa Niebieskiego. Nie tego raju, który na-
stąpi kiedyś − nie mylmy tych pojęć. Królestwo Nie-
bieskie istnieje już tu i teraz. Aby dzisiaj prowadzić
szczęśliwe, radosne, spełnione życie, pełne zdrowia,

43
miłości i obfitości finansowej, trzeba narodzić się na
nowo. Musisz odrzucić wszystkie błędne wierzenia
i zacząć żyć według nowych, które będziesz w stanie
przyjąć, gdy otworzysz swoje serce i umysł.
Pierwszym krokiem do tego jest oczyszczenie
ciała, które reprezentuje chrzest − „śmierć” Twoje-
go starego ja, poprzez pełne zanurzenie w wodzie.
Jeśli pochodzisz z jednego z chrześcijańskich wy-
znań, możesz teraz pomyśleć: „Przecież ja już by-
łem ochrzczony”. Jeśli masz na myśli to, że ktoś
pokropił Twoją głowę wodą „święconą”, gdy byłeś
niemowlęciem, odpowiedź brzmi „nie”, to nie był
chrzest. Ten rytuał nie ma nic wspólnego z Biblią.
Przyjęcie chrztu jest jednoznaczne ze świado-
mą deklaracją tego, że ja chcę iść przez życie z Mr.
Good. Prośbą o to, by wziął mnie za rękę i prowa-
dził. To właśnie jest nasza wolna wola, wyrażenie
pragnienia, by poddać się Bogu. Jaką wolę może
wyrazić niemowlę? Jedynie kategoryczny sprzeciw,
kiedy w obcym, głośnym miejscu ktoś polewa mu
główkę zimną wodą.
Dlaczego sam Jezus czekał z przyjęciem chrztu
do trzydziestego roku życia? Czemu nie przyjął go
znacznie wcześniej? Dziś już wiemy, że do tego wie-
ku nasz mózg potężnie się rozwija. Nasza osobowość
tworzy się i kształtuje od poczęcia do mniej więcej
trzydziestego roku życia. Jezus przystąpił do chrztu
wtedy, kiedy człowiek, dla którego miał być wzorem,
osiąga pełną świadomość swojej osoby. Tak samo

44
my powinniśmy robić to w całkowitej świadomości
i pod wpływem autonomicznej decyzji, że ja chcę iść
przez życie z Panem Good. Chcę, żeby to Jego Duch
mnie prowadził. Nie żaden inny − taki, który nie
prosi o naszą zgodę. Bóg stoi przed naszymi drzwia-
mi i puka. On jest Miłością i nie wchodzi do naszego
życia bez pytania. Inna siła robi to, co chce.
Dopóki człowiek nie przyjmie chrztu, dokład-
nie takiego, jaki został opisany w Biblii − tak, jak
zrobił to Jezus − nie pozwala on, by Mr. Good auto-
matycznie działał w jego życiu. Jeśli zapomni rano
się pomodlić i poprosić o Jego prowadzenie, a w cią-
gu tego dnia coś się wydarzy i zadziała ta druga siła,
Pan Bóg nie ma podstaw, by powiedzieć:
− Odejdź stąd, to jest moje dziecko.
Kiedy Jezus po chrzcie wyszedł z wody, otwo-
rzyły się niebiosa i usłyszał głos, mówiący:
− Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam
upodobanie. (Mt 3,17).
Jestem przekonana, że te słowa padają za każ-
dym razem, gdy w jakimkolwiek miejscu na ziemi
ktoś przyjmuje chrzest. Cały wszechświat słyszy de-
klarację Boga:
− To jest mój syn umiłowany, to jest moja cór-
ka umiłowana.
Od tej chwili człowiek pozostaje w nierozerwal-
nej łączności z Nim. Twój Tata bierze Cię za rękę.
Nawet, jeśli zapomnisz się pomodlić, nawet, kiedy
narozrabiasz lub w ogóle tak pochłonie Cię codzien-

45
ność, że całkowicie o Nim zapomnisz − On Cię za tę
rękę dalej będzie trzymać. Dlatego, że podjąłeś de-
cyzję − raz i na zawsze, że Ty chcesz być z Nim. Te
siły, które do tego momentu miały do Ciebie swo-
bodny dostęp, muszą obejść się smakiem. Dzięki tej
decyzji, Mr. Good z całą mocą może powiedzieć im:
− Do widzenia, to jest moje dziecko, nie masz
tu nic do roboty.

To właśnie dlatego chrzest jest taki ważny i tak za-


kamuflowany w ideologii naszych czasów. Nie jest to ob-
rządek religijny − jest to przepustka, brama do Twojego
prawdziwego życia.

Pamiętam, kiedy przyjmowali go moi rodzice.


Ja tak bardzo chciałam też już się ochrzcić. Nie mo-
głam doczekać się dnia, kiedy będę mogła to zrobić.
Rozumiałam, jaki jest w tym sens, jakie to jest istot-
ne. Na mój prosty, dziecięcy rozum, pragnęłam Bo-
żej ochrony − nie chciałam, aby jakiś „diabeł” dzia-
łał w moim życiu. Kiedy miałam siedemnaście lat,
w końcu otrzymałam zielone światło.
Tak jak pisałam wcześniej, Jezus przyjął chrzest
w wieku trzydziestu lat i to jest pewien ideał. Jednak
nic nie stoi na przeszkodzie, by młodsza osoba, któ-
ra jest w stanie podjąć tę decyzję w głębi swojego ser-
ca, przystąpiła do tego tak ważnego czynu wcześniej.
W końcu nadszedł dla mnie ten upragniony i wy-
czekiwany czas. Ustaliliśmy termin mojego chrztu.

46
Nie pamiętam już dziś, co się wówczas wydarzyło, ale
nie doszło do niego w tym dniu. Coś stanęło nam na
przeszkodzie. Zaplanowany więc został kolejny, a ja za-
chorowałam i znowu nie mogłam wziąć w nim udzia-
łu. Po raz trzeci wyznaczyliśmy datę. Kiedy zbliżał się
ten dzień, ponownie zachorowałam. W tym momencie
stało się dla mnie jasne, że ktoś próbuje mi przeszko-
dzić w sformalizowaniu mojej najważniejszej relacji
w życiu i robi wszystko, aby do tego nie doszło. Mało
tego, na chrzest czekała także moja babcia, już o wiele
wcześniej postanowiła, że przyjmie go w tym samym
dniu, co ja. To, że na naszej drodze stawało wciąż tak
wiele przeszkód, udowodniło mi tylko jedno: jak bar-
dzo ważne jest doprowadzenie tego do końca. Dzie-
liły mnie od tego dwa dni, a ja miałam dochodzącą
do 400 C gorączkę. Oświadczyłam, że tym razem nic
mnie nie powstrzyma − chociaż miałabym umrzeć, to
ja w tym dniu przyjmę chrzest i koniec. Lekarz nie da-
wał mi na to pozwolenia, ale ja dokonałam już wyboru.
Nieważne w jakim stanie jestem dzisiaj − wiedziałam,
że wszystko ze mną będzie dobrze. Byłam przekonana,
że kiedy podejmę decyzję, że mimo wszystko przyjmę
chrzest, choroba ustąpi. Dokładnie tak się stało. Dwa
dni później po gorączce nie było śladu, a ja w końcu
zrobiłam to, czego tak bardzo pragnęłam − zostałam
zanurzona w wodzie i niemal słyszałam te słowa:
− To jest moja córka umiłowana!
Wiedziałam, że to była najmądrzejsza decyzja,
jaką podjęłam w życiu. Nie ma nic ważniejszego od

47
powiedzenia Bogu: „TAK”. Nie ze strachu. Nie na
wszelki wypadek. Tylko dlatego, że nie wyobrażam
sobie życia bez Niego, bo ono właśnie jest śmiercią
i piekłem już za życia.
Od momentu mojego chrztu zawsze mam przy
sobie kogoś, kto trzyma mnie za rękę i nigdy jej nie
puści. Zawsze będzie mnie prowadzić i zawsze bę-
dzie obok mnie. Nawet wtedy, kiedy mi wydaje się,
że Go przy mnie nie ma. Tak jak w pewnej starej hi-
storii o człowieku, który przechodząc przez bardzo
trudną sytuację, mówi do Boga:
− Panie Boże, mówiłeś, że zawsze będziesz
mnie prowadził, a teraz, w chwilach, w których jest
mi najtrudniej, idę sam. Widzę, że na piasku są śla-
dy tylko jednej pary stóp.
− To dlatego, że niosę Ciebie na rękach − odpo-
wiada mu Mr. Good.



Jestem pewna, że każdego, kto w miłości oddaje swoje


serce Jemu, On niesie na rękach. Kocha. Przytula. I nigdy
nie zostawia. NIGDY. Chrzest można przyjąć w każdym
miejscu, w którym woda pozwala na zanurzenie. W każ-
dej rzece czy jeziorze. Wystarczy zebrać swoich najbliż-
szych − rodzinę, przyjaciół, bo potrzebni są świadkowie
i poprosić o chrzest osobę, która wierzy w to, że właśnie
tak powinien on wyglądać. Rodzaj wyznania nie ma tu
żadnego znaczenia. Tu istotny jest Duch i to, co Ty po-
stanawiasz zrobić ze swoim życiem. Poprzez chrzest nie
przyjmujesz religii, przyjmujesz Boga.

48
Córka Króla to styl życia!

Kiedy ludzie pytają mnie o moją przynależność reli-


gijną, zawsze odpowiadam:
− Jestem córką Króla, to nie religia, to styl życia!
Religie, wyznania − to są szufladki. Instytucje reli-
gijne na całym świecie zrobiły więcej zamieszania, niż
udzieliły pomocy. Często właśnie dlatego ludzie odchodzą
od Boga, utożsamiając go z religią, która ich rozczarowa-
ła, a przecież to nie jest to samo.
Mr. Good mieszka w Twoim sercu, a nie w jakimkol-
wiek budynku. W niektórych z nich w ogóle Go nie ma
− a ludzie idą szukać Boga właśnie tam. Żyjemy w cza-
sach, w których mieszkaniem Boga są nasze serca − serca
ludzi szczerze Mu oddanych i to, kiedy oni przychodzą do
tych budynków, przynoszą Go ze sobą.
Jezus swoim życiem na ziemi pokazał nam drogę,
którą powinniśmy podążać. Między innymi pokazał

49
nam to, że każdy z nas powinien realizować swoje za-
danie. Nie chodzi o to, że każdy z nas ma pójść na krzyż
− to była Jego misja! Wielu ludzi dzisiaj mylnie gło-
si, że bycie z Jezusem oznacza, że Ty też musisz „iść na
krzyż”. Tak, musisz nieść swój krzyż − ale znaczenie,
jakie nadają temu religie, jest często negatywne. Jezus
natomiast powiedział: „Jarzmo moje jest słodkie, a moje
brzemię lekkie” (Mt 11, 30). Dlaczego my o tym zapo-
minamy? Każdy z nas ma więc do zrealizowania swoją
misję, ale ona jest frajdą! Jest spełnieniem i radością.
Inaczej, Bóg byłby nie fair, wymagając od nas radości
i wdzięczności, a jednocześnie każąc nam „iść na ukrzy-
żowanie”. Konotacja zwrotu „nieść swój krzyż” w na-
szym odbiorze jest bardzo negatywna i umartwiamy się,
chociaż w ogóle nie o to chodzi. Mamy spełnić swoją
misję, ale na krzyżu umarł za nas sam Jezus − to było
Jego zadanie. On wziął to na siebie, byśmy my dzisiaj
mogli żyć w spełnieniu i w radości. On umarł, abyśmy
i Ty i ja dzisiaj byli najlepszą wersją siebie i mogli osią-
gać w pełni zdrowia, radości, miłości, obfitości wszyst-
kiego, co dobre. Jeśli tego nie mamy, czynimy jego ofiarę
daremną.
To, czego z pewnością nie chce nasz miłujący Tata,
to to, żeby jego dzieci się smuciły. Myślę, że każdy rodzic
to zrozumie. Wyobraź sobie sytuację, w której zrobiłeś
dla swojego dziecka wszystko, aby było szczęśliwe, a ono
wciąż jest smutne, niezadowolone i czeka na jakiś „raj”.
Zaczynasz się zastanawiać, o co chodzi − przecież już mu
go dałeś...

50
Rozejrzyj się wokół siebie! Już dzisiaj żyjesz w raju!
Tak, wciąż spotyka Cię to czy tamto − ale im częściej po-
między tymi zdarzeniami będziesz dostrzegał raj, tym
mniej złych momentów będzie obecnych w Twoim życiu.
Dwie różne osoby mogą siedzieć w tym samym pomiesz-
czeniu i jedna z nich właśnie znajduje się w raju, a druga
tkwi w piekle.
Kiedy Mr. Good wchodzi do życia rodziny bądź po-
jedynczego człowieka, zmienia jego życie. Zmienia jego
otoczenie. Zmienia jego imię. Tak, jak biblijni apostołowie:
Szaweł stał się Pawłem, a Szymon − Piotrem. Wszystko, co
duchowe, zawsze ma swoje przejawy w fizycznym świecie
i można to udowodnić. Dzisiaj rozumiem doskonale, dla-
czego Mr. Good tak robi. Słowem stworzył świat. Słowa
mają niezwykłą moc − każda litera, każdy dźwięk mają
swoją własną energię. Jeśli więc Twoje życie się zmienia,
musi także zmienić się ta siła. Mój tata, który zawsze był
nazywany „Alikiem”, stał się „Olegiem”. To nie była żad-
na wymuszona decyzja, w naturalny sposób, bez żadnych
ustaleń zaczęliśmy inaczej go nazywać. Do mnie przez całe
życie mówili „Taja”, po chrzcie natomiast zostałam „Ta-
isją” lub „Tais” − niby odmiana tego samego imienia, ale
jego dźwięk jest już zupełnie inny. Do zmiany imion doszła
zmiana miejsca zamieszkania − przeprowadziliśmy się do
innego kraju. Tak, jak Bóg powiedział do Abrahama:
− Opuść ziemię swoją i rodzinę swoją (dalszą), a idź
do ziemi, którą ci wskażę. (Dz 7,3)
Podobnie do Izraelitów, którym nakazał opuścić
Egipt (Wj, 6-8), my ruszyliśmy tam, dokąd nas zapro-

51
wadził. Dlaczego? Nie jesteśmy w stanie zmienić swojego
życia, nie zmieniając starych nawyków. Jest niezwykle
ciężko zmodyfikować połączenia, które już wytworzył
nasz mózg, kiedy przebywamy w tym samym otoczeniu,
wśród tych samych ludzi i doświadczając tych samych
sytuacji, w których jesteśmy od zawsze. Żyjemy w ciele,
a ciało ma swoje uwarunkowania. Jeśli więc naprawdę
damy się prowadzić Bogu, On będzie musiał wysłać nas
w nowe miejsca, do nowych ludzi, do nowej pracy, nadać
nam nowe imiona.
Odnowi i zmieni nasze życie − u niektórych w cało-
ści, a u innych − wybrane jego aspekty. To dzieje się au-
tomatycznie. Kiedy człowiek nagle się zmienia, kiedy za-
czyna być radosny i dostrzega cuda wokół siebie, zauważa
piękno świata, a do tej pory miał wokół siebie ludzi, któ-
rzy nie chcieli tego widzieć, zaczną od niego odchodzić.
Zostaną Ci, którzy myślą tak samo, bądź przyjdą nowi.
Siłą rzeczy, zmienia się otoczenie tej osoby. Dziś otwar-
cie − nawet w biznesie − mówi się o tym, że te pięć osób,
z którymi spędzasz najwięcej swojego czasu, definiuje
Twoje życie. Stare porzekadło mówi: „Z kim przesta-
jesz, taki się stajesz”. Wewnętrzna przemiana człowieka
wpływa na zmianę jego otoczenia. Podobnie działa to też
w drugą stronę − zmiana otoczenia powoduje wewnętrz-
ną transformację osoby.

Dokładnie tak wydarzyło się w naszym przypad-


ku. Rezygnując z towarzystwa ludzi nieustannie na-
rzekających, żyjących w „piekle” tego świata, cierpią-

52
cych przeróżne braki, zaczęliśmy otaczać się ludź-
mi wiary. Osobami, które wierzyły w cuda, wierzyły
w żywego Boga, wierzyły w to, że wszystko jest moż-
liwe − na tyle, na ile potrafiły. A przede wszystkim
daliśmy się prowadzić. Zaczęliśmy z pokorą przyj-
mować wszystko to, co do nas przychodziło − nawet
jeśli do końca tego nie rozumieliśmy. To dotyczy-
ło zmiany miejsca zamieszkania, ale też stylu życia,
który chcieliśmy dostosować do odkrytych prawd
i zasad świata ducha, a nie ciała.
Mój Tata latami zajmował się antykami. To była
nie tylko jego praca, ale też największa pasja. Targi,
w trakcie których handlowano starociami, zawsze
odbywały się w Soboty. Tak więc głównym źródłem
jego zarobku była praca w ten właśnie dzień. Kiedy
dowiedział się, że według Instrukcji Życia ustano-
wionym przez Pana Good dniem świętym jest So-
bota − nie żaden inny dzień tygodnia − musiał do-
konać wyboru.

Ideałem oczywiście jest to, abyśmy żyli tak, jakby


każdy dzień był tym świętym, czyli świętem :) Do tego
dojdziemy później, ale pierwszym krokiem na tej drodze
jest to, by zacząć od świętowania Soboty. Ten dzień jest
namiastką wieczności. Wieczność natomiast jest byciem
w stałym kontakcie z Miłością, z naszym Stwórcą − tym
właśnie jest życie w raju. Kiedy ludzie traktują świętowa-
nie Soboty jak karę lub coś trudnego do wykonania, rodzi
się pytanie − czy naprawdę pragną życia w Niebie? Na co

53
tak naprawdę czekają? To właśnie Sobota (Szabat) sta-
nowi przedsmak raju, Słowo Boże wyraźnie o tym mówi.
Jezus nie święcił tego dnia dlatego, że był Żydem. Czy
naprawdę sądzimy, że przypadkowo urodził się w takim,
a nie innym wyznaniu? Czy Bogu byłoby obojętne, jaki
dzień święty będzie celebrował Jego własny Syn?

Odbiegając od kwestii wyznania, dziś nawet na-


uka mówi nam o tym, dlaczego Sobota jest wyjątkowym
dniem i o szczególnym wpływie, jaki ma na nas wówczas
jedna z planet − Saturn (z ang. „Sobota” to „Saturday”).
Energia ta blokuje naszą zdolność do logicznego myśle-
nia. Żaden dobry chirurg nie zdecyduje się na wykona-
nie operacji w Sobotę − chyba, że od tego będzie zależało
ludzkie życie. To samo tyczy się nas − w ten dzień nie
powinniśmy nic robić, chyba, że nasze działania mogą
kogoś uratować lub jest to coś takiego, czego nie możemy
zrobić w żaden inny dzień.

Sobota jest po to, byśmy odpoczywali. W ten dzień


Niebo się otwiera, a sam Mr. Good zrzuca nam wszystkie
obfitości, mądrość, zdrowie, tak jakby mówił do nas:
− Przyjdźcie do mnie, a obdarzę Was wszystkim, cze-
go potrzebujecie.
A co robią ludzie w tym czasie? Załatwiają swoje nie-
zwykle ważne sprawy, bijąc się o przysłowiowe „pięć zło-
tych”. Potem dziwią się, że w ich życiu jest tak wiele bra-
ków. Dlaczego? Dlatego, że kiedy Twój Tata chciał wrę-
czyć Ci miliony, Ty na targu walczyłeś o swojego piątaka.

54
Mr. Good pisze lepsze CV
Kiedy więc nasza rodzina odkryła tę prawdę,
stało się to samo, co wtedy, kiedy poznaliśmy zasa-
dy dotyczące jedzenia. Tata z dnia na dzień zostawił
swoją pracę. Nie wiedział, jak teraz będzie zarabiać.
Nie wiedział, co dalej zrobi ze swoim życiem zawo-
dowym. Nie miał pojęcia, co się stanie. Ale wierzył.
Wierzył, że skoro tak jest napisane w Instrukcji Ży-
cia, to tak ma być. Pierwszy rok nie był łatwy, ale
tata zaczął robić to, do czego przez całe życie w ser-
cu czuł powołanie. Wiedział, że moja mama − cór-
ka Polaka − ma pochodzenie szlacheckie. Fascyno-
wał go ten temat, ale nigdy nie miał czasu, aby się
nim zająć. Oczywiście, robił dla swojej rodziny to,
co tylko mógł, aby zapewnić nam najpotrzebniejsze
rzeczy. Jednak teraz dysponował znacznie większą
ilością wolnych chwil, które zaczął wykorzystywać

55
na wizyty w Archiwum Państwowym w Żytomie-
rzu. To były tereny dawnego Wołynia, które kiedyś
zamieszkiwała szlachta polska. Tata zdecydował się,
z czystej ciekawości, poszukać korzeni mojej mamy.
Kiedy udał się tam i zobaczył, jak wyglądają księgi
szlacheckie, obudziło w nim to taką pasję, że mimo
chłodu i zimna, jaki panuje w pomieszczeniach ar-
chiwizujących tego rodzaju dokumenty, chodził tam
każdego dnia − nie wiedząc jeszcze po co. Po prostu
wtedy dawało mu to radość.
Dzisiaj wiemy już, że kierowały nim jego talen-
ty. Codziennie spędzał tam godziny, ręcznie prze-
pisując księgi szlacheckie. To był jego sposób na
przetrwanie niepewności, po prostu kochał to, co
robił. Spójrzcie jak to działa. Kiedy tylko tata oddał
Mr. Good coś, co zawsze mu przeszkadzało (handel
antykami), natychmiast zaczął robić to, co od za-
wsze było jego powołaniem. Po roku złożył wszyst-
kie zebrane informacje, w jedną całość i powiedział
do mojej mamy:
− Spójrz, to chyba jest materiał na książkę.
Moja mama już wtedy mówiła mu:
− Zobaczysz, kiedy przeprowadzimy się do
Polski, ludzie będą tego szukać i potrzebować tych
informacji.
Tata oczywiście nie traktował tego do końca po-
ważnie − po polsku nie potrafił powiedzieć nawet
jednego słowa. Wszystkie te dokumenty spisane były
w języku starorosyjskim.

56
Ja w tym czasie studiowałam już w Polsce. Po
roku moi rodzice w końcu też tu zamieszkali.
Dziś mój tata jest jednym z najlepszych ge-
nealogów w tym kraju i najlepszym specjalistą od
szlachty wołyńskiej. Ma na swoim koncie siedem
wydanych herbarzy − każdy z nich to pięćsetstro-
nicowy tom, napisany w języku polskim. A wszystko
zaczęło się od tego, że zaufał Temu, który go powo-
łał. Tak mówi Biblia:

„Wierny jest Ten, który Cię powołał:


On też tego dokona”.
(1 Tes. 5:24)

Czy to było łatwe? Pewnie łatwiejsze niż stan,


w jakim żyliśmy wcześniej. Trudne jest jednak zwal-
czenie tego, co nieustannie mówi Twój umysł i wąt-
pliwości, które próbuje zasiać w Twoim sercu: „Co
będziesz teraz robić?”, „Z czego będziesz się utrzy-
mywać?”, „Jak sobie dasz radę?”. Prawdą jest, że za-
wsze dasz radę! Tata przez pewien czas musiał ro-
bić inne rzeczy, by zarobić na życie, ale robił to
w zgodzie z Bogiem, z wartościami, a obok tego bu-
dowało się jego przyszłe życie. Napisanie książki nie
trwało przecież jeden dzień − pierwszą z nich wydał
po dwunastu latach od dnia, kiedy po raz pierwszy
przekroczył próg archiwum. Można pomyśleć, że to
szmat czasu, ale dla niego to już były dni, które prze-
żywał w radości − robiąc to, co kochał.

57
Im bardziej ufamy Bogu, tym większą radość czer-
piemy z naszej życiowej podróży. Im mniej tego zaufa-
nia, tym mniej pozytywnych emocji ! wciąż musisz wal-
czyć z tym, co próbuje wmówić Ci Twoja głowa w duecie
ze strachem.
Kiedy mój tato osiągnął odpowiedni poziom
zaufania i radości, wydał pierwszy tom. Człowiek,
który przyjeżdżając do Polski nie znał ani jedne-
go słowa w tym języku. Człowiek, który przez dwa
lata nie odbierał telefonów i nie rozmawiał z ludź-
mi wokół siebie. Jeśli chcesz, by w Twoim życiu za-
działo się nowe, musisz odpuścić to, co stare − ina-
czej nie będzie w nim na to miejsca.

58
Milionerka bez grosza przy duszy

Prawdziwe życie zaczyna się od postrzegania


− zauważenia tego, że istnieje Mr. Good, że istnieje
Miłość. Najpierw zaczynamy rozumieć, że takie coś
w ogóle jest. Zaczynamy mieć w sobie wiarę − ale to
jeszcze nie jest Prowadzenie. To są dwie różne rze-
czy. Prowadzenie wymaga naszej wewnętrznej zgo-
dy. Mam wrażenie, że czas od mojego urodzenia
i wszystko to, co działo się i czego doświadczałam do
siedemnastego roku życia, to był etap wiary i wza-
jemnego poznawania się z Mr. Good − tak, jak
w każdej relacji. Kiedy ta więź jest zbudowana, mo-
żemy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy już ufamy
Bogu na tyle, by dać Mu się prowadzić. Dzisiaj mo-
dląc się, świadomie proszę, żeby On uniemożliwiał
mi to, na co nie ma Jego woli − ja chcę żyć tylko we-
dług Jego planu. Nie zawsze w pełni go rozumiem,

59
a nawet − na pierwszy rzut oka − może nie do koń-
ca mi się podobać. Zazwyczaj Boży plan jest pięk-
niejszy, większy od tego, co my jesteśmy w stanie
dostrzec − w Biblii czytamy:

„To, czego ani oko nie widziało,


ani ucho nie słyszało,
ani serce człowieka nie zdołało pojąć,
jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym,
którzy Go miłują”.
(1 Kor 2,9)

Ten cytat nie dotyczy raju, lecz tego, co możemy mieć


już dziś − tu i teraz. Jeśli jednak ma to nastąpić w życiu
człowieka, musi on się rozwinąć. Rozwój zawsze wiąże
się z tym, że na poziomie naszego umysłu odczuwamy
dyskomfort. Funkcją naszego mózgu jest ochrona przed
niebezpieczeństwem i dawanie nam sygnałów o bezpo-
średnim zagrożeniu życia.
Mózg miał być kalkulatorem i chronić nas przed sy-
tuacjami stanowiącymi realne niebezpieczeństwo. Co na-
stąpiło zamiast tego? Zaczął całkowicie rządzić naszym
życiem. W momencie, kiedy mózg cokolwiek postrzega
jako wyjście ze strefy komfortu, coś jest dla niego nowe, coś
przebiega inaczej − od razu wysyła hormony stresu, wy-
zwalając reakcję „walcz lub uciekaj”. To zazwyczaj powo-
duje, że się wycofujemy. Kiedy dzieje się coś takiego, czy
oznacza to, że na daną rzecz nie ma Bożej woli? Oczywi-
ście, że nie. Codziennie modlę się o to, by realizować Jego

60
plan i proszę, by postawił mi przeszkodę, jeśli wejdę na
niewłaściwą drogę. Kiedy Mr. Good mówi „nie”, to będzie
takie „nie”, którego człowiek nie jest w stanie przeskoczyć.
Wiesz wtedy, że już nic nie możesz zrobić, to jest koniec
i nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

Dokładnie tak, jak wtedy, kiedy odmówiono mi


wyjazdu do USA.
Każdy będzie wiedział, o czym mówię, bo na
pewno chociaż raz doświadczył takiej sytuacji, że
coś wydarzyło się w jego życiu i nie był w stanie nic
na to poradzić. Można się smucić, martwić, złościć
− ale nie można nic zmienić. Dla mnie więc jest to
proste. Jeśli zadziało się coś, na co nie mam żad-
nego wpływu − akceptuję to, dziękuję i idę dalej.
W Biblii jest napisane:

„Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie!


W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem
wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was”.
(1 Tes 5, 17-19)

Niekiedy naprawdę nie rozumiem, dlaczego i jak ja


mogę dziękować, kiedy jedyne, na co mam ochotę, to kimś
potrząsnąć! Zawsze jednak ufam Temu, który mnie po-
wołał, który mnie prowadzi, z którym przeszłam przez
tyle doświadczeń w życiu, i na którym nigdy się nie za-
wiodłam. Nawet w sytuacji, która się wydaje najtrud-
niejsza, najgorsza, w którą de facto sami zabrnęliśmy. To

61
nie Bóg nam to robi − bardzo ważne, abyśmy mieli tego
świadomość. To my pakujemy się w różne sytuacje, a On
nas z nich wyciąga. On ciągle nam pomaga. Byśmy mogli
jednak za Nim podążyć, w naszym mózgu musi dokonać
się pewna transformacja − musimy wykształcić nowe na-
wyki, utworzyć nowe ścieżki myślenia − musimy zrobić
coś inaczej. W takich okolicznościach zawsze wytwarza
się hormon stresu.
− Inaczej, jak to inaczej?! Niebezpieczeństwo!!! − tak
będzie reagował nasz mózg.
Nie ma innej drogi. Bez „inaczej” nie ma rozwoju.
Dopóki Pan Bóg nie postawi przede mną szlabanu − idę
dalej, jakie by to nie było trudne, niezrozumiałe, czasami
wręcz bezsensowne. Przemierzam tę drogę, nieustannie
prosząc Go o wskazówki i postawienie przeszkód, jeśli
wkroczyłam nie na tę ścieżkę, którą powinnam iść. Stąd
też bierze się moja ogromna wiara w ludzi − często proszę
Pana Good o pracę z nimi. Mimo tego, że cały świat mówi
mi, że ktoś jest „beznadziejnym przypadkiem”, to dopóki
widzę, że Bóg nie stawia tego szlabanu, a może przecież
zrobić to w bardzo prosty sposób − ktoś sam może zrezy-
gnować z naszej relacji czy współpracy, co dzieje się na co
dzień, ja trwam.
Jeżeli cokolwiek jest wyzwaniem dla obu stron i oby-
dwie decydują się nie poddawać − co nie jest łatwe, ale
jednak wciąż to robią − rozwijają się i rosną razem. W ta-
kich chwilach dzieją się cuda. Jeżeli widzę, że ta druga
osoba nie rezygnuje, to jak mogłabym zrobić to ja? Tylko
dlatego, że jest mi ciężko? Nie. Mam pewność, że jeśli nie

62
zadziało się coś, co uniemożliwia nam podtrzymywanie
tej relacji lub kontynuowanie pewnych działań, to mu-
szę w tym trwać. Muszę radzić sobie z tą relacją pomimo
tego, że mogę czegoś nie rozumieć, że to może być trudne.
Jesteśmy uwarunkowani przeróżnymi rzeczami, któ-
re wynosimy ze społeczeństwa, z naszych rodzin − uwie-
rzyliśmy w rozmaite bzdury. Jeśli chcemy pozbyć się tych
łusek i uwierzyć w cuda, w piękno, w magię, w Pana Good
− takiego, jakim naprawdę On jest, musimy się z tego
wszystkiego oczyścić. Podkreślam tu jeszcze raz − to nie
Bóg sprawia nam ból. Jeśli jednak nasza skóra czymś ob-
rosła i musimy to z niej zdrapać, to zwyczajnie boli. Kiedy
nie wiemy, po co to robimy i nie wierzymy, że dzięki temu
staniemy się piękni i poczujemy się lepiej − uciekamy od
tego „zabiegu”.

Wróćmy do mojego przyjazdu do Polski. Mia-


łam za sobą trudny rok, tak na ludzki rozum. Mój
tata, jak wcześniej opowiadałam, rzucił pracę, mama
też nie była nigdzie zatrudniona. Z pieniędzmi było
naprawdę krucho. Babcia sprzedała działkę, abym
ja mogła wyjechać na studia. Za ziemię z domem,
który wybudował mój dziadek, dostała pięć tysię-
cy dolarów. Pamiętam, że każdy z rodziny dorzu-
cał tyle, ile tylko mógł, bym miała możliwość wy-
jechać i utrzymać się w Warszawie. Akademik kosz-
tował wtedy dwieście dziewięćdziesiąt złotych mie-
sięcznie − dla nas wówczas to było naprawdę dużo
pieniędzy. Kiedy jechałam do Polski, miałam tyle,

63
by zapłacić za pokój i zostawało mi około trzydzie-
stu trzech złotych na jedzenie... i inne szaleństwa.
Miesięcznie. Uwierzcie mi, że naprawdę czułam
się bardzo bogata i szczęśliwa. Niezależnie od tego,
gdzie byłam, co robiłam, zawsze czułam się jak mi-
lionerka :) Ta kwota wtedy, w mojej opinii, była zu-
pełnie wystarczająca. Kupujesz kaszę gryczaną, ku-
pujesz ryż, kupujesz makaron, do tego jakiś ogórek,
pomidor... i już masz trzy dania. W ogóle nie mia-
łam poczucia, że brakuje mi pieniędzy. Miałam po-
czucie, że dostałam szansę, którą muszę wykorzy-
stać i miałam na to strategię.
Będąc już w Warszawie dowiedziałam się, że
istnieje możliwość otrzymania stypendium nauko-
wego − czterysta pięćdziesiąt złotych miesięcznie.
Rozumiecie, czym to może być dla człowieka, któ-
ry póki co dysponuje kwotą trzydziestu złotych?
Oczywiście, chciałam je otrzymać. Do tego potrze-
bowałam odpowiedniej średniej. Ostatnio, rozma-
wiając z koleżanką ze studiów − Eweliną, wspomi-
nałyśmy tamte chwile:
− Taśka, Ty byłaś takim kujonem! − stwierdziła.
Zawsze dobrze się uczyłam, przyswajanie wie-
dzy przychodziło mi z ogromną łatwością. Siada-
łam w pierwszym rzędzie, bo chciałam rozumieć,
dobrze słyszeć i widzieć prowadzącego zajęcia. To
była moja strategia: jeśli uczestniczysz w wykła-
dach i jesteś na nich skupiona, nie musisz uczyć się
potem. Zazwyczaj dokładnie tak miałam. Osoby

64
z zewnątrz mogły jednak odbierać mnie jako kujo-
na. Ewelina wspominała:
Patrzymy, Taśka, taki kujon − stoi przed tablicą,
łzy się leją, a my myślimy „No nie! Przecież to nie-
możliwe, żeby ona nie zdała!”. Skacząc z radości, że
zaliczyliśmy na tróję, pytamy:
− Jak u Ciebie? − a Ty zanosząc się płaczem od-
powiadasz:
− Dostałam czwórkę. Muszę się poprawiać!
− Co za wariatka! − pomyśleliśmy.
Dla mnie ta ocena nie oznaczała jednak „zdać
albo nie zdać”, tylko warunkowała to, czy uda mi się
otrzymać stypendium czy nie. Oczywiście popra-
wiłam ocenę i po pierwszym semestrze przyzna-
no mi te pieniądze. Wtedy naprawdę czułam się jak
milionerka. W międzyczasie udało mi się jeszcze
zdobyć jednorazową pomoc finansową w ramach
programu „Pomoc Polakom ze Wschodu” − dosta-
łam tysiąc dwieście złotych. W celu uzyskania tego
zasiłku trzeba było wypełnić wniosek, udowodnić,
że ma się polskie korzenie i że jest się studentem.
Razem ze mną studiował mój bliski przyjaciel, któ-
ry słysząc o tym, ile „zachodu” wymaga złożenie
tych papierów, stwierdził, że o taką kwotę nie warto
zabiegać. Pamiętam swoje zdziwienie − dla mnie to
przecież były ogromne pieniądze!

To właśnie wtedy kształtowała się we mnie umie-


jętność doceniania wszystkiego, co mam. Można od razu

65
otrzymać ogromny, piękny bukiet, ale można też uzbierać
go z drobnych stokrotek − na koniec dnia również bę-
dziesz mieć prześliczną wiązankę. Wystarczy radować się
i być wdzięcznym za wszystko, co masz i korzystać z każ-
dej okazji, która się nadarza. Najważniejsze jest to, jak
myślimy i w jaki sposób podchodzimy do życia.

Gdybym wtedy, mając w kieszeni te trzydzieści


złotych, myślała: „Boże, jaka jestem biedna! Na nic
mnie nie stać! Nie mogę pójść do kina... nie mogę
pójść nawet na obiad na stołówce!”, na pewno bym
się załamała. A co gorsze − w takim stanie nie wi-
działabym żadnych możliwości, które były wokół
mnie.
Ja jednak miałam w sobie wdzięczność i radość
za to, że w ogóle mogę być w Polsce, że mam aka-
demik i dach nad głową oraz radość z tego, że do-
stałam szansę rozwoju, że otaczają mnie ludzie,
których polubiłam, że dzieje się coś nowego! Kie-
dy podchodzisz do życia w taki sposób, dostrzegasz
możliwości. Dzięki temu natychmiast dowiedzia-
łam się, że mogę zdobyć stypendium naukowe, po-
moc od rządu, a z czasem odkrywałam szereg in-
nych opcji, które zaczynały się przede mną otwie-
rać. Oczywiście, nie miałam żadnych gwarancji, że
cokolwiek z tego się uda, ale w moim sercu już za-
kwitła nadzieja − miałam plan... miałam cel. One
sprawiają, że przestajesz myśleć o tym, co masz dzi-
siaj, ale o tym, że za moment będzie lepiej.

66
Koncentrując się na tym i szukając możliwo-
ści, postanowiłam zaoferować swoje usługi w sprzą-
taniu domów. Znalazłam kogoś, kto tego potrze-
bował i... oferował mi za to trzydzieści złotych! To
oznaczało dla mnie dwa razy więcej pieniędzy niż
miałam obecnie. Szybko przeliczyłam, że robiąc
to raz w tygodniu, zarobię sto dwadzieścia złotych
− mnóstwo kasy!! Bez cienia wątpliwości podję-
łam się tego wyzwania. Szybko jednak odkryłam,
że kompletnie nie mam do tego talentu. Starałam
się tak, jak tylko mogłam najlepiej, jednak efekt nie
był zadowalający dla właścicielki. Tak właśnie dzieje
się, kiedy podejmujemy się zadań, które naprawdę
nie są naszym darem. Zrezygnowałam z tego zaję-
cia. Nie dlatego, że było w nim dla mnie cokolwiek
upokarzającego, absolutnie nie! Po prostu czułam,
że nawet dając z siebie wszystko, nie osiągnę zado-
walających dla innych efektów.
Kiedy tego dnia wróciłam do domu, napisałam
i wywiesiłam w akademiku ogłoszenie:
„Udzielam korepetycji z: mikroekonomii i ma-
kroekonomii, rosyjskiego, angielskiego”.
Pamiętajcie, że byłam dopiero na pierwszym
roku studiów… i jeszcze przed chwilą w ogóle nie
wiedziałam co to jest ekonomia :)
Zdążyłam już jednak pochłonąć wiedzę, mia-
łam odpowiednią strategię − wiedziałam, że ucząc
innych, przy okazji sama będę pogłębiać swoją wie-
dzę. Byłam pewna, że będę w stanie dobrze ich na-

67
uczyć tego, po co przyjdą − to, co wiedziałam, wy-
starczało do zdania egzaminów. O to przecież cho-
dziło studentom. Nie miałam okazji „wykładać” mi-
kro- i makroekonomii, ale był spory popyt na ję-
zyk rosyjski. Dostawałam prośby o napisanie ese-
jów, bardzo „skomplikowanych”... w rodzaju „Spacer
w parku” albo „Jesień w Moskwie”. Zajmowało mi to
piętnaście minut i dostawałam za to od piętnastu do
trzydziestu złotych. Nie było tego jakoś dużo, ale dla
mnie to już było naprawdę wiele, a przy okazji spra-
wiało dużo radości.
Na stypendium naukowe musiałam zaczekać
co najmniej pół roku, ale jednorazową pomoc w ra-
mach wspomnianego programu mogłam uzyskać od
ręki. Łatwo było więc obliczyć − tysiąc dwieście zło-
tych na sześć miesięcy... WOW! To dodatkowe dwie-
ście złotych na każdy miesiąc... z takimi pieniędzmi,
będzie mnie stać nawet na to, żeby pójść do kina!!
Do dzisiaj pamiętam moment, jak po raz pierw-
szy wybrałam się na film do Multikina na Ursyno-
wie. Byłam szczęśliwa jak małe dziecko. Tu nie cho-
dziło nawet o zachwyt nad tym, że jestem w kinie
− przecież robiłam to już w życiu mnóstwo razy.
Chodziło o to, że ta sytuacja, w której byłam, już się
polepsza... i wiedziałam, że będzie jeszcze lepiej.
Byłam w tak niesamowitym stanie, miałam w sobie
tyle radości, mimo tego, z czym się wtedy mierzyłam.
Radziłam sobie tak dobrze ze swoją sytuacją,
że nikt nawet nie domyślał się, jak ona w rzeczy-

68
wistości wygląda. Dopiero w trakcie mojej ostatniej
rozmowy z Eweliną przypadkiem poruszyłyśmy
ten temat. Ona w trakcie studiów co miesiąc do-
stawała od mamy tysiąc złotych. Kiedy dowiedzia-
ła się, jaką kwotą dysponowałam ja − była w szoku.
Nigdy nie dałam po sobie poznać, że jestem w ta-
kiej sytuacji. Dlaczego? Bo nigdy nie pomyślałam,
że jest ona zła! Ja czułam się najszczęśliwszą oso-
bą na świecie, pełną wdzięczności za to, że otrzy-
małam niesamowitą szansę. Nie, nie byłam głupia.
Miałam wiarę i patrzyłam na możliwości. Dla mnie
to było proste − jeżeli Mr. Good zabrał mi coś, na
co ja miałam plan i postawił mnie w miejscu, które
było w Jego Planie, to wszystkie zasoby, jakich po-
trzebuję, otrzymam od Niego wtedy, kiedy będzie
na to właściwy czas.

Tak, to było dla mnie niezwykle proste. Trud-


ne jest kroczenie drogą, którą wyznacza świat, a nie
ścieżką, którą prowadzi nas Mr. Good. Do Ciebie
należy wybór, kogo zdecydujesz się słuchać. Każdy
z nas ma w sobie dwa psy, które toczą ze sobą wal-
kę. Który z nich zwycięża? Ten, którego będziemy
karmić... Ja miałam w sobie tak ogromną wiarę, że
nawet nie docierał do mnie ten drugi głos. Byłam
pewna tego, że to mój Stwórca postawił mnie w tym
miejscu, ja Mu ufam, a On za mnie odpowiada − nie
ja za siebie. To jest Jego plan i wiem, że już otrzymu-
ję to, co jest mi potrzebne.

69
Opowiadam o tym wszystkim dlatego, że w ży-
ciu każdego z nas są różne sytuacje i musimy zro-
zumieć, że to nie świat zewnętrzny warunkuje to,
czego będziemy dalej doświadczać, lecz decyduje
o tym to, co dzieje się w naszym wnętrzu. Jeśli Twój
świat wewnętrzny, Twój duch znajdują się w odpo-
wiednim stanie, to wszystko, co na zewnątrz, za-
cznie się zmieniać. Te zmiany będą szybkie, będą
drastyczne, będą niesamowite!
Jedyne co musisz robić to wierzyć, być wdzięcz-
nym, radować się i... działać!

70
„Nawiedzona” Profesor

Kiedy studiowałam w Polsce, otrzymałam sty-


pendium naukowe − nawet do głowy mi nie przy-
szło, że uczelnia może zaoferować mi kolejne wy-
jazdy za granicę. Podróżowanie, poznawanie in-
nych miejsc od zawsze było moim marzeniem, jed-
nak w ZSRR to naprawdę było bardzo trudne.
Dowiedziawszy się, że studenci w przerwie waka-
cyjnej po pierwszym roku wyjechali w różne miejsca,
zapragnęłam tego samego. Praca w fabryce? Czemu
nie!! Zobaczę inny kraj, do tego jeszcze coś zarobię
− przecież to są same plusy!! Ponownie miałam wybór
− mogłam rozpaczać, że w pierwsze wakacje ominę-
ła mnie szansa na wyjazd. Wybrałam jednak wdzięcz-
ność za to, że w ogóle dowiedziałam się o takiej moż-
liwości. Dałam sobie słowo, że kolejnym razem sko-
rzystam z tej okazji. Będąc na drugim roku, byłam

71
już prawdziwym bogaczem. Chodziłam na stołów-
kę, zamawiałam „rapuchy” (czyli racuchy). Przy-
jaźniłam się z Eweliną − zdecydowała się mną za-
opiekować − dziewczyną, która w jej oczach dopie-
ro uczyła się życia. Cieszyłam się pełnią studenckie-
go życia.
Makro- i mikroekonomię wykładała wówczas
profesor Królikowska. Wszyscy się jej bali. Była na-
prawdę surowym i wymagającym nauczycielem,
a sam przedmiot rzeczywiście był trudny. Pewnego
dnia na jej wykładzie powiedziałam do Niej:
− Jestem zachwycona Pani wykładem! Jest Pani
taka nawiedzona!
Miałam na myśli oczywiście to, że ma ogromną
wiedzę, która wywarła na mnie takie wrażenie. To
spowodowało, że profesor mnie zauważyła... a wraz
z nią cały nasz rok, który na chwilę zamarł, po czym
wybuchnął śmiechem, słysząc mój „komplement”.
Wszyscy już wiedzieli, że kiedy ja zabieram głos,
za chwilę będzie wesoło… Między innymi dlatego,
że ja sama się tym bawiłam i nie miałam żadne-
go problemu ze swoją językową nieświadomością.
Potrafiłam przerwać wykładowcy, wołając „Coooo?”.
Szczerze mówiąc... chyba niewiele się zmieniło ;)

Po pewnym czasie od mojego pamiętnego ko-


mentarza, profesor Królikowska podeszła do mnie
− nie wiem, co ją natchnęło (to znaczy wiem, Duch
Święty) i zapytała, czy nie chcę pojechać na wymia-

72
nę studencką. Zrobiłam oczy wielkie jak pięcio-
złotówki i odparłam, że oczywiście − jeśli w ogó-
le jest na to jakakolwiek szansa. Wiedziałam już, że
w wakacje można wyjechać po to, by pracować, ale
nie przyszło mi do głowy, że mogłabym studiować
w jeszcze innym państwie. Wyraźnie pamiętam
stan, w jakim znalazłam się, kiedy dowiedziałam się,
że otwierają się przede mną takie możliwości. Prze-
pełniała mnie wdzięczność i zdumienie. To był zu-
pełnie inny rodzaj radości − nie byłam nawet w sta-
nie nikomu o tym opowiadać. Nie do uwierzenia
było dla mnie, że mogę po raz kolejny wyjechać za
granicę, do tego studiować tam i jeszcze otrzymy-
wać pieniądze. Nieważne było, że przyjdzie mi
jeszcze trochę poczekać na ten wyjazd − nabór
miał rozpocząć się dopiero w kolejnym roku aka-
demickim. Już sama perspektywa napełniała mnie
radością.

73
Wyśniona przyszłość

Kiedy to wszystko się działo, byłam na drugim


roku studiów, a moi rodzice mieszkali już w Polsce.
Muszę o tym opowiedzieć, bo ich przeprowadzka
to kolejna niesamowita historia z Panem Good!
Odkąd tylko przyjechałam do Warszawy, pisa-
łam rodzicom, jak tu jest wspaniale. Moja mama, ze
względu na swoje korzenie, bardzo chciała przyje-
chać do Polski. Od zawsze czuła, że nie pasuje do
miejsca, w którym mieszkała. Oprócz chęci wyjaz-
du czy lepszych warunków życia, jakie oferowała
Polska, mocnym argumentem było polskie pocho-
dzenie − mieliśmy pełne prawo, by się tu przenieść
i żyć w swoim kraju. To miało sens, zaczęliśmy więc
zastanawiać się nad tym.

Jak już wspominałam, tuż przed moim wyjaz-


dem rodzice przechodzili przez trudny okres − tata
rzucił pracę i próbował czegoś innego, ale jako męż-

74
czyzna czuł, że musi zapewnić swojej rodzinie utrzy-
manie. Modlił się więc i prosił Boga, żeby odsłonił
mu przyszłość i pokazał to, co będzie dalej. Wtedy
przyśnił mu się niezwykły sen. Oczywiście, nie tak
od razu przypisał mu jakiekolwiek znaczenie.
Sen ten podzielony był na cztery części:
W pierwszej z nich śniło mu się, że przyjdzie
do niego kobieta z pięknymi, starymi, unikatowymi
zdjęciami wojskowych i będzie chciała mu je sprze-
dać − jako ekspertowi z tej branży.
Druga część snu dotyczyła mieszkania, w któ-
rym wówczas mieszkali − tacie przyśniło się, że
w zachodniej ścianie znajduje się wielka dziura,
a kupcy, którzy przychodzą je oglądać, w ogóle jej
nie dostrzegają i decydują się na zakup lokalu.
W trzeciej części snu rodzice kupowali dom − we
śnie tata widział jedynie fundamenty, niedokończo-
ną budowę, ale wiedział, że to właśnie jest dom.
W ostatniej części razem z mamą podróżują
żółtym kabrioletem − jest piękny słoneczny dzień,
mama ma na głowie letni kapelusz, a wzdłuż dro-
gi, którą jadą, rozciąga się morze lub ocean. Na tym
koniec.
Tata zapamiętał ten sen, gdyż był on niezwykle
wyrazisty, lecz nie przypisywał mu żadnego zna-
czenia... dopóki w drzwiach nie stanęła kobieta, ofe-
rująca mu zdjęcia. A stało się to dwa dni później.
Wtedy zrozumiał, że to właśnie była odpowiedź na
jego modlitwę i wszystko nam opowiedział.

75
Dom? Kabriolet? Dla nas wówczas to były rze-
czy odległe, niczym kosmos. Dalej nie bardzo rozu-
mieliśmy, co to wszystko oznacza. Pojawiła się pani
ze zdjęciami, no dobrze, ale czy to naprawdę ma ja-
kieś znaczenie?
Druga część snu ziściła się dopiero po kilkunastu
miesiącach. Pod wpływem moich relacji i opowieści
o Polsce, rodzice podjęli decyzję o przeprowadz-
ce i wystawili na sprzedaż nasze mieszkanie − pięk-
ny dwupoziomowy apartament w samym centrum
Żytomierza. Kupcy pojawili się niemal natychmiast.
Pragnęli mieć to mieszkanie, nie prowadzili żad-
nych negocjacji, zgadzali się na wszystkie warun-
ki. Tak jak we śnie, nie dostrzegali żadnych man-
kamentów. Dziura na zachód oznaczała natomiast
wyjazd naszej rodziny do Polski.
Sfinalizowali transakcję, spakowali się i pojawili
się u mnie w akademiku − mama, tata i mój młod-
szy brat. Zanim wyjechali, zastanawiali się, w któ-
rym mieście powinni się zadomowić. Pamiętam, kie-
dy tata na środku pokoju rozłożył mapę, szukając od-
powiedniego miejsca. W Radomsku mieszkali wów-
czas nasi znajomi − tata szukał więc tego miasta i zna-
lazł… Radom. Mapa, którą dysponował, była rosyjska,
uznał więc, że to jedno i to samo miejsce. Co więcej,
lokalizacja Radomia bardzo mu się spodobała. Nie-
mal w samym centrum Polski, blisko do stolicy, blisko
do Krakowa, dobra droga na wschód... rewelacja! Kie-
dy jednak przyjechali już do Warszawy, w pierwszej

76
chwili uznali, że mieszkanie tutaj będzie najlepszym
pomysłem. Zaczęliśmy więc szukać lokum mieszczą-
cego się w ramach budżetu, którym dysponowaliśmy.
Oczywiście rodzice nie mówili w języku pol-
skim. Mama potrafiła powiedzieć po polsku do-
kładnie to, czego sama mnie kiedyś nauczyła: „pro-
szę”, „dziękuję” i zmówić modlitwę „Aniele Boży”.
Jako jedyna osoba, która cokolwiek rozumiała, sta-
łam się odpowiedzialna za cały proces. Zapewniłam
także rodziców, że ja wszystko wiem i wszystko za-
łatwię. Pieniądze na mieszkanie znajdowały się na
koncie bankowym, zaczęłam więc od jeżdżenia po
całej Warszawie i wypłacania ich. Pięćdziesiąt osiem
tysięcy złotych... z bankomatów… osiemnastoletnia
dziewczynka w granatowej kurteczce, która do tej
pory w portfelu miała ledwo kilkadziesiąt złotych,
teraz jechała metrem z kieszeniami wypchanymi
gotówką − całym dobytkiem swojej rodziny.
Rodzice jechali razem ze mną, bo przecież ja
„wiedziałam, co robię”. Z całą tą gotówką udaliśmy
się do banku, w którym miałam zarejestrowane kon-
to studenckie. W okienku wyłożyłam z kieszeni te
kilkadziesiąt tysięcy złotych i poprosiłam, by Pani...
wypisała mi na nie czek. Możecie wyobrazić sobie
jej wyraz twarzy. To był mój strategiczny plan! ;)
Zaczęliśmy intensywne poszukiwania mieszka-
nia. Akurat trwała przerwa wiosenna, studenci wy-
jechali do swoich domów, więc rodzice i brat miesz-
kali ze mną w akademiku. Mojej rodzinie marzyło

77
się słoneczne trzy pokojowe mieszkanie w centrum
miasta, blisko parku. Za pięćdziesiąt osiem tysięcy,
nawet dwadzieścia lat temu, w Warszawie nie dało
się tego kupić. Raczej oznaczało to zakup kawaler-
ki lub co najwyżej dwupokojowego mieszkania i na
pewno nie w centrum... ani przy parku. Rodzice za-
czynali się martwić... czy naprawdę zostawili stucz-
terdziestometrowe mieszkanie, by teraz zamiesz-
kać w jakiejś klitce?
Tego dnia spacerowaliśmy przy ulicy Hożej.
Kupiłam Anonse. Usiedliśmy w kawiarni, rozłoży-
łam gazetę i zaczęłam wertować ogłoszenia.
− Tu znajdziemy wasze mieszkanie − powiedzia-
łam do rodziców. Trzypokojowe, słoneczne, w cen-
trum miasta, przy parku.
Tata, nieco już zniechęcony, próbował odwieść
mnie od przeglądania rubryki z mieszkaniami po-
wyżej dwóch pokoi.
− Chcecie mieszkać w trzypokojowym. Takie
więc znajdziemy! − odparłam i wróciłam do szuka-
nia ogłoszeń we właściwym miejscu. W końcu zna-
lazłam. Dokładnie to, czego szukali. W kwocie, któ-
ra dokładnie mieściła się w naszym budżecie.
− Dzwonimy! − mówię, pokazując im ogłosze-
nie − czarno na białym. Rodzice wciąż nie chcieli
mi wierzyć.

Tak właśnie działa wiara − warunkuje to, co słyszy-


my i to, co widzimy. Zawsze trzeba wierzyć, wierzyć w to,

78
co najlepsze. Kiedy wiem, że muszę zaparkować w miejscu,
w którym zwykle trudno wcisnąć się nawet rowerem i tak
najpierw szukam miejsca w punkcie, który będzie dla mnie
najwygodniejszy − z wiarą, że je tam znajdę. Najczęściej
tak właśnie jest. Większość ludzi z góry zakłada, że nie
znajdą tam miejsca i nawet nie próbują tego sprawdzić.
Tak samo zadziało się w naszej historii z mieszkaniem.

Tatą wciąż targały wątpliwości, bo przecież taka


różnica w cenie była po prostu niemożliwa. Ja, peł-
na wiary, chwyciłam za słuchawkę. Okazało się, że
to mieszkanie znajdowało się w... Radomiu. W mie-
ście, o którym rozmawialiśmy kilkanaście miesię-
cy wcześniej, będąc jeszcze na Ukrainie i o którym
do tej pory zdążyliśmy już zapomnieć. Nie wiem,
jak to ogłoszenie znalazło się w warszawskich anon-
sach, wśród innych, dotyczących jedynie mieszkań
w stolicy. Umówiliśmy się z właścicielami i pojecha-
liśmy, by je obejrzeć.
Znajdowało się ono w samym centrum miasta.
Pani otworzyła nam drzwi i wpuściła nas do miesz-
kania zalanego słońcem. Z okien w salonie widać
było piękny park. Rodzice weszli do środka: nic
nie rozumiejąc i nie mogąc nic powiedzieć, oglą-
dali więc w milczeniu. Właściciele pomyśleli więc,
że nie bardzo nam się podoba i zaczęli negocjować
cenę. Kiedy zeszli z pięćdziesięciu ośmiu do pięć-
dziesięciu tysięcy, odparłam:
− Dobrze, zastanowimy się.

79
Już wtedy byłam dobrym negocjatorem… ;) Kie-
dy wychodziliśmy, rodzice próbowali dowiedzieć
się ode mnie, co właściwie się stało. Odparłam, że
opowiem im o tym później. Tymczasem z niewzru-
szoną miną podziękowałam właścicielom mieszka-
nia i pożegnałam się z nimi. Nie mieli szans domy-
ślić się, że to mieszkanie z naszych marzeń. W win-
dzie przekazałam rodzicom wspaniałą wiadomość,
że cena mieszkania spadła właśnie o osiem tysię-
cy i powinniśmy je brać! To jednak nie było jeszcze
szczęśliwe zakończenie tej historii…

Mieszkanie sprzedawane było przez agencję,


która należała do kobiety o dość szemranej reputacji
i słynęła z braku uczciwości. Kiedy dowiedziała się,
że potencjalnym klientem są obcokrajowcy, poczu-
ła, że nie będzie jej trudno nas oszukać. Na szczę-
ście Mr. Good zawsze nad nami czuwa. Z pomocą
przyszedł nam tata mojej niesamowitej nauczyciel-
ki od języka polskiego, Pani Elwiry, profesor Fide-
lis, który wówczas był w Polsce rozpoznawalną oso-
bą. Kiedy zorientowaliśmy się, że w trakcie finalizo-
wania zakupu mieszkania dzieje się coś niedobrego,
poprosiliśmy go o wsparcie. Pojawił się na spotka-
niu i dzięki jego obecności właścicielka agencji zro-
zumiała, że tym razem żaden przekręt nie wchodzi
w grę. Transakcja została pomyślnie sfinalizowana.
Mieliśmy więc mieszkanie! Przyszedł czas na szuka-
nie pracy... a to kolejna historia nie z tej ziemi.

80
Słowa mają moc,
a języki ograniczenia

Kiedy rodzice już się zadomowili, oczywi-


ście odnaleźli Kościół Adwentystów Dnia Siódme-
go, gdzie zaczęli chodzić i powoli poznawać ludzi.
Pan Bóg zawsze zsyła nam anioły. Jedyne, co musi-
my robić, to wierzyć − wierzyć w cud. Bo co z tego,
że otrzymasz od Niego wszystko, jeśli Ty nie masz
w sobie wiary i nawet tego nie dostrzeżesz? W Ko-
ściele poznali Pana Olka, w którym ewidentnie
mieszkał i mieszka Mr. Good. Dowiedział się on,
że mama posiada wykształcenie hotelarskie i wy-
kształcenie pedagogiczne, ukierunkowane na na-
uczanie języka angielskiego.
Ciotka! − zwrócił się do niej w którąś Sobotę
− Ja ci załatwię pracę! Moja siostra jest dyrektorem
szkoły, będziesz wykładać rosyjski i angielski!

81
Tak też się stało. Mama po polsku nie potrafi-
ła powiedzieć zbyt wiele, ale rosyjskim i angielskim
posługiwała się perfekcyjnie. Początkowo dostała
pracę w szkole podstawowej, ale wkrótce otrzymała
kolejną propozycję. Wykształcenie hotelarskie było
wówczas w Polsce rzadkością, a mama ukończyła ten
kierunek na bardzo prestiżowej radzieckiej uczelni.
Ktoś dowiedział się o tym, zaproszono ją do szko-
ły hotelarskiej i zaoferowano, by uczyła studentów
obsługi konsumentów i zasad organizowania sali.
Oczywiście, przyjęłą tę propozycję. Tym razem ję-
zykiem wykładowym musiał być język polski.
Jakby nie patrzeć, poradziła sobie w tej pracy do-
skonale. Wyobrażacie sobie, jaką trzeba mieć wiarę
i jaka siła tkwi w talencie Positivity (Optymizm), by
podjąć się pracy polegającej głównie na mówieniu,
przy tak dużych ograniczeniach językowych? Bli-
skie osoby wspierały ją, zapewniając, że to przecież
tylko studenci i z pewnością da sobie z nimi radę.
Po czym okazało się, iż były to uzupełniające kur-
sy dla dorosłych ludzi, związanych z branżą gastro-
nomiczną i hotelarską − prowadzących własne re-
stauracje czy hotele. Średnia wieku − pięćdziesiąt
lat, a pośród nich moja mama z olbrzymią branżo-
wą wiedzą i minimalnymi kompetencjami języko-
wymi. Stanęła przed nimi i powiedziała:
− Dam z siebie wszystko, bo dużo potrafię, ale
potrzebuję waszego zrozumienia. Jeżeli coś mó-
wię nie tak, jak powinnam, proszę − pomóżcie mi

82
i poprawcie mnie. Dzięki temu będziemy uczyć się
nawzajem.
Potrafiła opowiadać im o czymś przez godzinę,
ucząc sztuki hotelarstwa i kończyć swój wykład zda-
niem: „Zapomnijcie to wszystko”... bo po rosyjsku
„zapomnit” oznacza „zapamiętać”. To dopiero była
nauczycielka!
W tym samym czasie jej córka na stołówce jada-
ła wspomniane już „ropuchy”, a mąż... nie rozmawiał
z nikim, bo nie potrafił. Nie odbierał nawet telefo-
nów, aż do dnia, kiedy w końcu zebrał się na od-
wagę, by to zrobić. Osoba po drugiej stronie linii
chciała dodzwonić się do poprzedniego właściciela,
na co mój tata odparł:
− Przepraszam, ten Pan już nie żyje. − w słu-
chawce rozległa się martwa cisza.
− Jak to nie żyje?! Przecież widziałem go ty-
dzień temu! − protestował rozmówca.
Tata, ze stoickim spokojem w głosie, powtarzał:
− Proszę Pana, przecież mówię, od dwóch lat
nie żyje.
Kiedy człowiek po drugiej stronie sam już pra-
wie konał, tata w końcu zrozumiał i przypomniał
sobie, że słowo „żyć”, które po rosyjsku oznacza
„mieszkać”, w języku polskim nie ma takiego do-
myślnego znaczenia. Skwitował więc:
− Żyje żyje, ale nie mieszka!
Po tej rozmowie postanowił, że na wszelki wy-
padek jeszcze przez jakiś czas nie będzie odbierać

83
telefonów... Jednak nie dane mu było zachować mil-
czenia. Jest typem człowieka, którego zwykle wszy-
scy na ulicy zaczepiają − tak po prostu ma. Wymy-
ślił więc sobie, że na wszystkie pytania będzie odpo-
wiadać: „Przepraszam, nie wiem”. Na ogół dokładnie
w ten sposób robił. Działało!
Aż któregoś dnia, kiedy siedział w kolejce w urzę-
dzie w Radomiu, ktoś zapytał go, czy czeka w kolejce.
Na co oczywiście tata odpowiedział:
− Przepraszam, nie wiem.
Państwo, którzy zadali mu to pytanie, przytulili
się do siebie i podreptali w przeciwną stronę kory-
tarza − jak najdalej od niego :)
Jak widzicie, Mr. Good ma niesamowite poczu-
cie humoru. Jeśli tylko my jesteśmy w stanie je od-
bierać, życie staje się naprawdę wesołe!

84
Fabryka cudów

Wróćmy do moich podróży. Na wymianę stu-


dencką musiałam jeszcze trochę poczekać, ale za-
czynały się wakacje, a wraz z nimi pojawiła się moż-
liwość wyjazdu i pracy za granicą. To dla mnie był
prawdziwy cud − mieć szansę zwiedzić inny kraj,
a do tego zarobić pieniądze. Udało mi się otrzy-
mać pracę w Anglii. Pamiętam, że kiedy jeszcze jako
dziecko uczyłam się o Cambridge, Oxford, brytyj-
skich zabytkach i monarchach, miałam przeczucie,
że kiedyś tam trafię. Tego lata trafiłam do Barway,
gdzie miałam pracować w fabryce. Miałam świa-
domość tego, że nie będzie to lekka praca, chociaż
wiedziałam też, że to, co inni oceniają jako trudne,
dla mnie wcale nie musi takie być.

Barway było miejscem, gdzie panowały eks-


tremalnie ciężkie warunki, które sprawiały, że po

85
dwóch-trzech miesiącach ludziom dosłownie wy-
siadały nerwy. Jeśli pracujesz w zimnym polu po
trzynaście-czternaście godzin na dobę, nocą, a do
tego masz nieustanny kontakt z chemikaliami, któ-
rymi pryskane są warzywa, nietrudno o problemy
zdrowotne. Najczęściej pojawiały się choroby skóry,
powodujące rozległe owrzodzenia. Ludzie byli trak-
towani tam jedynie jako siła robocza. To naprawdę
nie była lekka praca, jednak ja zawsze byłam w sta-
nie czerpać radość z tego, co dobre − a w tym miej-
scu spotkało mnie także wiele dobra.
Pierwszego dnia oznajmiono nowym pracow-
nikom:
− Jeśli wydaje się wam, że będziecie tu pracować
po osiem godzin, tak jak było napisane, to możecie
już dzisiaj spakować się i wracać do domu. Obowią-
zujący czas pracy to średnio trzynaście-piętnaście
godzin, ale będziemy wam za nie płacić. W końcu
przyjechaliście tu pracować, a nie wypoczywać. To
oczywiście dotyczy także weekendów.
Wszyscy się na to zgodzili. W umowie, rzecz
jasna, nie było to zapisane, bo takie warunki pra-
cy były sprzeczne z zasadami dotyczącymi zdrowia
i bezpieczeństwa pracowników. Zrozumiałam, że
moje pytanie o wolną Sobotę w tym momencie zo-
stałoby wyśmiane.
Warunki naprawdę nie były sprzyjające. Wraz
z pozostałymi przyjezdnymi pracownikami za-
mieszkaliśmy we wspólnym domu − łącznie było

86
nas dwadzieścia osób. Dla wszystkich dostęp-
na była tylko jedna łazienka. Do fabryki, w któ-
rej pracowaliśmy, dowożone były warzywa: su-
rowa kukurydza, którą trzeba było obrać i po-
ciąć, aby była gotowa do sprzedaży na tackach
w supermarketach, selery i brokuły, których ja-
kość należało dokładnie sprawdzić, posegregować
i oznaczyć naklejkami. Trzynaście godzin przy ta-
śmie, ekspresowe tempo pracy... zanim minęły
pierwsze dwa tygodnie i przywykliśmy do tych wa-
runków, nieustannie raniliśmy się papierem, narzę-
dziami i walczyliśmy z zawrotami głowy.
Pamiętam dni, kiedy moim zadaniem było
sprawdzanie jakości selerów. Z taśmy spływa-
ły ich tysiące. Każdy z nich musiałam chwy-
cić i ucisnąć palcami, aby upewnić się, czy żad-
na jego część nie jest zgniła. Wtedy dowie-
działam się, że można mieć zakwasy nawet
w kciukach. Do tego wszystkiego pracowaliśmy
w przejmującym zimnie − maksymalna temperatu-
ra w takim miejscu to 100C. Skóra na mojej szyi po
pewnym czasie zaczęła przypominać korę drzewa.

Pewnego dnia zwróciłam uwagę na panią ma-


nager − Tinę, która zarządzała całą naszą fabryką.
Postanowiłam, że porozmawiam z nią o wolnych
Sobotach. Kiedy tylko przyjechaliśmy do fabryki,
ostrzeżono nas, że to osoba, której należy się bać,
omijać i unikać jak ognia. Najlepiej, by nie spotkać

87
się z nią nawet wzrokiem, a co dopiero odezwać się
chociażby słowem.
− Jeśli jej podpadniesz, to po tobie − głosiła fa-
bryczna legenda.
Tina pochodziła z Etiopii. Była piękną, czar-
noskórą kobietą. Popatrzyłam na nią i nie mogłam
uwierzyć, że to, co o niej mówią, jest prawdą. Tak
więc któregoś dnia zebrałam się na odwagę, wzię-
łam pod pachę swoją Instrukcję Życia i udałam się
do Tiny. Zapukałam do jej gabinetu i poprosiłam
o rozmowę.
− Jestem bardzo pracowita − zaczęłam. Jeśli tyl-
ko dam radę, mogę pracować i po dwadzieścia go-
dzin dziennie, w pełni się angażując, ale piątkowe
wieczory i Soboty muszę mieć wolne − oświadczy-
łam niemal jednym tchem.
Wzrok menedżerki mówił mi, że pierwszy raz
ma do czynienia z czymś takim. Poprosiła o wyja-
śnienie powodu. Prawdopodobnie wyczuła, że moja
potrzeba nie wynika ani z lenistwa, ani z pychy, lecz
z czegoś innego, co ją zaintrygowało. Odparłam, że
mam wiarę tak głęboką, iż jestem przekonana, że jeśli
się na to zgodzi, wszyscy na tym skorzystamy. Tak jest
napisane w Biblii. Wyjęłam więc Słowo Pana Good
i pokazałam jej odpowiedni fragment, który z uwagą
przeczytała. Powiedziała mi wówczas, że gdyby zale-
żało to tylko od niej, to już dziś dałaby mi na to zgodę.
Jednak ona sama także podlegała kontroli zwierzch-
ników i nie miała na takie coś przyzwolenia. Obawiała

88
się, że udzielenie mi preferencyjnych warunków pra-
cy przysporzy kłopotów zarówno mnie, jak i jej sa-
mej. Wiedziałam, że mówi prawdę. Jedyne, na co mo-
gła się zgodzić, to pozwolenie mi na wolne co drugą
Sobotę. Zgodziłam się. Taka „ulga” w tym miejscu to
i tak był prawdziwy cud.
Nasza rozmowa uruchomiła lawinę pytań ze
strony Tiny. Dopytywała, w co jeszcze wierzę, o czym
innym ważnym mówi Biblia. Zaprzyjaźniłyśmy się.
Kiedy więc nasza menedżerka, postrach całej
fabryki, jeździła na zakupy, zabierała mnie ze sobą.
Kiedy musiała coś załatwić, często jej towarzyszy-
łam. Oczywiście, współpracownicy automatycznie
uznali mnie za lizuskę i zastanawiali się, co takiego
musiałam zrobić, by Tina tak mnie polubiła.
W wolne weekendy, na które otrzymałam zgo-
dę, czasami zabierała mnie do swojego domu, po-
znałam jej męża. Nagle w człowieku, którego wszy-
scy darzyli wręcz nienawiścią, znalazłam kogoś bli-
skiego − a ona to odwzajemniała. To była naprawdę
cudowna kobieta. Opowiedziała mi całą swoją hi-
storię: o tym, jak trafiła do Anglii, o swojej rodzi-
nie w Etiopii. Ja mówiłam jej o sobie, o moim życiu
z Panem Good. Zbudowałyśmy niesamowitą rela-
cję. Prawdziwą przyjaźń. Innym studentom oczy-
wiście nie podobał się ten układ. Nie mogli zrozu-
mieć tej więzi. Nikomu nie tłumaczyłam przecież,
że poszłam do Tiny z Biblią i znalazłyśmy wspólny
język. Po prostu byłam sobą.

89
Moim marzeniem było, by po tym wyjeździe
kupić komputer, kamerę oraz prezenty dla rodzi-
ców i brata. Kiedy otrzymałam pierwszą wypłatę
za pracę w fabryce, czułam, że staję się miliarderką.
Z osoby, która w pierwszym miesiącu samodzielne-
go życia miała w kieszeni trzydzieści złotych, stałam
się osobą, która nagle zarobiła trzydzieści tysięcy
złotych w ciągu czterech miesięcy. Modliłam się więc
do Boga o mądrość w zarządzaniu taką fortuną :)
Za pierwsze zarobione w fabryce pieniądze od
razu kupiłam kamerę − chciałam filmować wszyst-
ko, co miałam okazję zobaczyć w Anglii. Jeździ-
łam do Londynu, Oxford, Cambridge. Pragnęłam
uwiecznić każde z tych miejsc, o których zwiedze-
niu marzyłam. Kamerę, używaną, odkupiłam od
pewnego starszego pana.
Kiedy przyjechał w celu dokonania tej transak-
cji, całą sobą czułam, że ten człowiek jest niezwy-
kle smutny. Wiedziałam, że musi przeżywać bardzo
trudne chwile. Intuicyjnie, bez zastanowienia, spró-
bowałam dodać mu otuchy ciepłymi słowami, za-
pewniając, że wszystko z pewnością będzie dobrze.
Kupiłam od niego tę kamerę, a on odrzekł, że musi
jeszcze coś załatwić. Podjechaliśmy do supermarke-
tu i poprosił bym na niego zaczekała. Po kilku mi-
nutach wrócił z ogromnym bukietem kwiatów. Było
w nim kilkadziesiąt czerwonych róż... Wróciłam do
swojego pokoju z nowym nabytkiem i rzucającym
się w oczy prezentem.

90
Nigdy więcej nie spotkałam człowieka, od któ-
rego kupiłam tę kamerę. Dlaczego dostałam od nie-
go bukiet? Myślę, że w naszym świecie rzadko kie-
dy ktoś naprawdę nas dostrzega i pokazuje, że dba
o nas. Pewnie ostatnią osobą, po której się tego spo-
dziewał, była młoda dziewczyna z fabryki, która od-
kupiła od niego używaną kamerę. Możliwe, że po
prostu przeze mnie Mr. Good dotknął jego serca.
A może to, co powiedziałam, było dla niego bar-
dzo ważne − czasem Bóg w ten sposób posługu-
je się nami. Jakie znaczenie miały dla niego wtedy
moje słowa wie tylko on sam i Ten, który włożył je
w moje usta. To właśnie jest prawdziwy cud − kiedy
nawet nie wiemy, że robimy coś pięknego dla dru-
giego człowieka.

91
Anglia

Najbliższy naszej miejscowości Kościół Adwen-


tystów Dnia Siódmego znajdował się w Cambridge.
Pewnej Soboty pojechałam tam, zajęłam miejsce
i przez całe nabożeństwo czułam, że ludzie przyglą-
dają się mi uważnie. W sumie nic dziwnego, bo... by-
łam jedynym białym człowiekiem w całym zborze!
Trafiłam do kościoła dla społeczności afrykań-
skiej i afroamerykańskiej. Oczywiście, nie stanowi-
ło to dla mnie żadnego problemu. Dla innych rów-
nież − po prostu zdziwili się, widząc mnie tam.
Szybko nawiązałam z nimi relacje i zaprzyjaźniłam
się z kilkoma osobami. Przez cztery miesiące, śred-
nio co dwa tygodnie jeździłam na nabożeństwo do
tego kościoła.

Zastanawiałam się tylko wciąż, jak pogodzić


pracującą Sobotę ze swoimi zasadami. Wiedziałam,
że zrobiłam wszystko, co w mojej mocy i nie mo-

92
głam liczyć na więcej niż to, co otrzymałam. Pod-
jęłam decyzję, że pieniądze zarobione w pracują-
ce Soboty, będę odkładać i nie wydam ich na sie-
bie, lecz wykorzystałam je dla dobra innych. Cza-
sem udawało się, by tych wolnych weekendów było
więcej. Tina stała się moim sprzymierzeńcem i kie-
dy tylko istniała taka możliwość, pozwalała mi nie
przychodzić do pracy w Sobotę.
Wkrótce awansowała mnie także na lidera ze-
społu. Pamiętam, kiedy pewnego dnia przyjechała
do fabryki dwudziestka mężczyzn z Iraku, średnia
wieku czterdzieści lat. Ja, ich Team Leader, miałam
wówczas dziewiętnaście. Wydawało im się więc, że
wcale nie muszą się mną zbytnio przejmować. Wy-
chodzili do toalety, w której potrafili przesiedzieć
dwie czy trzy godziny.
W związku z ich wiarą, kilka godzin dziennie
mogli przeznaczać na modlitwę − oczywiście, wy-
korzystywali ten pretekst, by ciągle gdzieś znikać.
To było ciekawe doświadczenie. Nie wiem, jak to
działo się w moim życiu, ale zawsze, gdziekolwiek
bym nie była − wypływałam na samą górę.
W naszej fabryce przez wiele tygodni, na sa-
mym środku hali, tkwiła duża paleta − wszystkim
przeszkadzała, wszyscy się o nią nieustannie poty-
kali. Nikt jednak nie zwracał na nią uwagi. W pew-
nym momencie nie wytrzymałam, podeszłam do
kierownictwa i zasugerowałam sprzątnięcie palety.
Wyjaśniłam, w jaki sposób usprawni to naszą pracę.

93
Potrafiłam z pracy na linii produkcyjnej robić zaba-
wę − zachęcałam innych, by zapełnić skrzynię wa-
rzywami w określonym czasie i bić kolejne „rekor-
dy”. Dzięki temu wszyscy dobrze się bawili, wydaj-
niej pracując. To doskonały przykład tego, że wy-
dajniej nie zawsze znaczy efektywniej − w tym pę-
dzie oczywiście czasem zdarzało się nam przepu-
ścić kilka trefnych egzemplarzy, co wymagało po-
nownej kontroli skrzynki... zabawa była! Wydaje mi
się, że właśnie moje osobiste zaangażowanie i au-
tentyczne zainteresowanie tym, by praca wszyst-
kich osób przynosiła maksymalnie wysokie wyni-
ki, wyróżniało mnie na tle ludzi, którzy po prostu
chcieli wykonać swoje obowiązki i nie zamierzali
robić nic ponad to.
Z racji tego, że nasza praca tam istotnie nie na-
leżała do łatwych, średnio po dwóch miesiącach lu-
dzie zaczynali podupadać na zdrowiu. Do tego do-
chodziły przygnębienie i stany depresyjne, wywo-
łane ogromnym zmęczeniem. U tych, którzy mieli
słabe kości, dochodziło do złamań − pomimo tego,
że siła uderzenia czy upadku wcale nie była duża.
Moim słabym punktem były oczy. Któregoś dnia
obudziłam się z tak podrażnionymi spojówkami,
że nie byłam w stanie założyć soczewek. Nie zabra-
łam ze sobą okularów. Kiedy przy wadzie minus sie-
dem w jednym oku i minus sześć i pół w drugim,
bez okularów ani soczewek musisz sprawdzać jakość
warzyw, to oznacza, że znalazłeś się w tarapatach.

94
Ludzie wokół widząc, że przepuszczam zgniłe
egzemplarze, dopytywali, co się ze mną dzieje. Nie
mogłam przyznać się do tego przełożonym. Zasady
w fabryce były proste. Chory? Dziękujemy, możesz
wracać do domu. Jednak osobom, które pracowały
przy taśmie w pobliżu mnie powiedziałam, w czym
rzecz. Postanowili mnie ratować. Stałam więc tam,
dotykałam warzyw, sprawiając wrażenie, że pracu-
ję, a pozostali pilnowali, by zgniłe warzywa trafiały
w odpowiednie miejsce.
Infekcja przydarzyła mi się dosłownie na dzień
przed grupowym wyjazdem do Londynu. To miała
być moja pierwsza wycieczka do tego miejsca. Wy-
glądałam przez okno autobusu − Big Ben, Tower of
London − wszystko to było jedynie plamą o nieco
innym kształcie i barwach. To nie przeszkadzało mi
cieszyć się z pobytu w angielskiej stolicy. Praktycz-
nie nic nie widzę? Nie szkodzi! Jestem tu! Fascynu-
jące było to, że mimo iż tak bardzo czekałam na ten
wyjazd, tak często o nim marzyłam, teraz jechałam
tam niemal niewidoma – to wciąż pozostawałam
pełna radości i wdzięczności. W końcu Tina zabra-
ła mnie do apteki, w której dobrano mi odpowied-
nie leki i po kilku dniach wszystko wróciło do nor-
my. Miesiąc później udało mi się wrócić do Londynu
i tym razem wyraźnie dostrzec wszystkie jego uroki.
W kościele poznałam chłopaka, który postano-
wił pokazać mi niemal całą Anglię. Któregoś dnia
zapytał, czy kiedykolwiek w życiu widziałam ocean.

95
− Nie, nigdy − odparłam zgodnie z prawdą.
Ben zabrał mnie więc na malowniczą plażę,
skąd rozciągał się zapierający dech w piersiach wi-
dok na Ocean Atlantycki. Zwiedziłam z nim wiele
wspaniałych miejsc. Tak, pracowałam ciężko. Wciąż
jednak w moim życiu było miejsce na dobrą zaba-
wę, czas z Bogiem, czas z bliskimi ludźmi. Cieka-
we było to, że najbliższe relacje budowałam zawsze
nie z rówieśnikami, ale z osobami po pięćdziesiątce.
To były prawdziwe, głębokie przyjaźnie.
Ten wyjazd był dla mnie czystą magią. Odwie-
dziłam miejsca, które pragnęłam zobaczyć. Przez
cały tydzień pracy w fabryce żyłam tym, że za chwi-
lę będzie Sobota i znów będę leżeć na pięknej łące
w Cambridge. Będąc jeszcze w liceum marzyłam, by
studiować na tym uniwersytecie. Mówiłam o tym
mojej mamie, która zawsze odpowiadała:
− Jeśli o tym marzysz, będziesz to miała.

Ben był absolwentem Cambridge i oczywiście


wiedział, co trzeba zrobić, aby dostać się na tę uczel-
nię. Poszłam więc na rozmowę i dowiedziałam się,
jakie formalności należy dopełnić i jakie spełniać
warunki, by móc rozpocząć tam naukę. Przekona-
łam się, że moje marzenie nie jest nierealne − na-
wet, jeśli nie ma się pieniędzy, by samodzielnie sfi-
nansować naukę, istnieją specjalne programy spon-
sorskie i granty, umożliwiające uzdolnionym oso-
bom podjęcie tych studiów. Wiedziałam, co mu-

96
szę zrobić, wybrałam nawet kierunek. Powiedzia-
no mi, bym ukończyła licencjat na dotychczaso-
wej uczelni, a w Cambridge podjęła się już studiów
magisterskich.
Ja byłam gotowa, aby zacząć nawet od zera, by-
leby już, od razu. Posłuchałam jednak tego, co mi
doradzono. Kiedy wróciłam już do Polski, by ukoń-
czyć trzeci rok studiów, z teczką pełną papierów
z Cambridge, po wszystkich tych ustaleniach i z po-
czuciem, że wymarzone studia właściwie już są
moje, zdałam sobie sprawę z tego, że wcale nie pra-
gnę ich tak, jak myślałam do tej pory. Czasami dzie-
je się tak, że dopiero kiedy coś, czego bardzo chce-
my, znajduje się już w zasięgu naszej ręki, mamy
szansę sprawdzić, czy rzeczywiście tego potrze-
bujemy. Zostawiłam więc Anglię za sobą, ciekawa,
gdzie dalej zaprowadzi mnie Mr. Good.

97
Po trupach do celu

Tak jak wspomniałam wcześniej, profesor Kró-


likowska zaproponowała mi uczestnictwo w pro-
gramie Erasmus. Początkowo miał to być wyjazd do
Grecji. Okazało się jednak, że zamiast tego znala-
złam się w procesie rekrutacyjnym uczelni we Flo-
rencji − SGGW zależało na podtrzymaniu współ-
pracy z tym uniwersytetem. Dla mnie, tak napraw-
dę, nie robiło to żadnej różnicy. Po prostu chcia-
łam znowu gdzieś wyjechać. Warunkiem było oczy-
wiście nauczenie się języka włoskiego... no ale, co
to dla mnie! Do wyjazdu w końcu było jeszcze całe
sześć miesięcy…
Od uczestnictwa w programie dzieliła mnie już
tylko formalność − podpis dziekana. Tuż przed je-
go uzyskaniem, stanowisko to zostało obsadzone
przez nową osobę. Pamiętacie, co wydarzyło się,

98
kiedy starałam się o wyjazd do Stanów? Historia za-
taczała koło − to był już ostatni krok, który decydo-
wał o moich dalszych losach. Zjawiłam się w gabi-
necie pani dziekan, aby uzyskać wspomniany pod-
pis. Ta przejrzała dokumenty, spojrzała na mnie
i zapytała:
− No dobrze, a z czego Ty będziesz się tam
utrzymywała? − w jej głosie wyczułam wrogie na-
stawienie, chociaż zupełnie nie rozumiałam, z cze-
go ono wynika.
− Z tego co jest mi wiadomo, studenci otrzy-
mują stypendium − odpowiedziałam.
− Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że to bardzo
niska kwota i nie da się z niej wyżyć?
Mogłam tylko westchnąć w myślach... Stypen-
dium wynosiło trzysta euro miesięcznie! Ta kobie-
ta nie wiedziała przecież, że udawało mi się całkiem
dobrze radzić sobie, mając do dyspozycji dziesię-
ciokrotnie niższą kwotę.
− Jeśli będzie taka konieczność, znajdę sobie
dodatkową pracę − odparłam.
− Nie możesz tam jechać i pracować! To jest wy-
miana studencka! Czy masz tam jakąś rodzinę − ko-
goś, kto w razie czego będzie mógł Ci pomóc?
− Mój Kościół − odpowiedziałam szczerze i bez
cienia wątpliwości w głosie.
To była kropla, która przelała tę czarę. Mówiąc
o Kościele miałam na myśli to, że z pewnością szyb-
ko poznam tam ludzi − nie po to, żeby mi pomaga-

99
li, ale po prostu takich, którzy staną się dla mnie bli-
skimi osobami. Podobnie jak podczas mojego wy-
jazdu do Anglii. Nie wiem, co zrozumiała przez to
pani dziekan, ale zaczęła krzyczeć, że w życiu nie
pozwoli na to, bym gdziekolwiek wyjechała.
− Po moim trupie! Nigdzie nie pojedziesz! Nie
pozwolę Ci na żebranie pod kościołem! − skwitowała.
Wyszłam z jej gabinetu zalana łzami, nie rozu-
miejąc, co właściwie się wydarzyło. Wiedziałam tyl-
ko, że nie mam podpisu, którego potrzebowałam
i że najprawdopodobniej, dopóki ta kobieta będzie
dziekanem, nie uda mi się nigdzie wyjechać. Wtedy
było to dla mnie trudne doświadczenie. Nie rozu-
miałam, po co było to wszystko. Czemu otworzyły
się drzwi, które chwilę potem z hukiem zatrzaśnię-
to mi przed nosem? Czułam ogromny smutek.
Nie tylko ja dziwiłam się temu wszystkiemu,
pozostałe panie z dziekanatu także zachodziły
w głowę, co takiego się wydarzyło. Współczuły mi,
jak tylko umiały.
Nie dane było mi w tym momencie studio-
wać za granicą, ale już dawno postanowiłam prze-
cież, że każdego lata będę wyjeżdżać gdzieś do pra-
cy. Wówczas trwał nabór do Szwajcarii. Z racji tego,
że SGGW jest uczelnią rolniczą, rekrutowali u nas
studentów do pomocy w gospodarstwach. Niemniej
jednak zgodę na taki wyjazd również musiała wy-
dać pani dziekan, a przecież wyraźnie powiedziała
mi, że wyjadę gdziekolwiek dopiero po jej trupie…

100
Co więcej, listę zamykali dwa dni po naszej rozmo-
wie. Nie było szansy, aby do tego czasu o mnie zapo-
mniała... zwłaszcza, że mam imię i nazwisko, które
ciężko zapomnieć. Siedziałam nad tym zgłoszeniem
i modliłam się w myślach:
− Panie Boże, przecież ona wyraźnie mi powie-
działa, że nie pozwoli mi na wyjazd…
W tej chwili w mojej głowie pojawił się cytat:

„Zaślepił ich oczy i twardym uczynił ich serce,


żeby nie widzieli oczami oraz nie poznali sercem (...)”.
(J 12,40)

Nie mogę powiedzieć, że już wtedy tak świetnie


rozumiałam, o co chodzi. Wiedziałam tylko, że po-
winnam, mimo wszystko, podejść do tej rekrutacji.
Kontynuowałam jednak swoją rozmowę:
− Wiesz co, Mr. Good? Ja muszę mieć pewność,
że mam tam jechać. Nie chcę wpakować się w coś,
co nie jest Twoją wolą. Składam papiery. Jeśli pani
dziekan je podpisze, to już będzie cud − bo to, że
rozpozna moje nazwisko na liście, to jest pewnik.
Faktycznie, będziesz musiał zamknąć jej oczy i cał-
kowicie zaćmić umysł, żeby złożyła ten podpis. Ale
oprócz tego, jeśli mam być pewna, że powinnam je-
chać, to moje nazwisko na tej liście ma znaleźć się
pod numerem siedem.
Złożyłam wszystkie potrzebne dokumenty i po
paru dniach wróciłam, by spojrzeć na listę. Rzeczy-

101
wiście, w tamtym momencie nie miałam już żad-
nych oczekiwań. Moje poprzednie doświadczenie
po raz kolejny pokazało mi, że naprawdę nie trzeba
ich mieć: to, co moje i tak będzie moje, a wszystko
inne nie jest mi potrzebne. Patrzę na listę − jest na
niej moje nazwisko... pod numerem siedem. Szko-
da, że nie miałam wtedy telefonu, którym mogła-
bym zrobić zdjęcie. Musicie uwierzyć mi na słowo.
Wiem, że nawet jeśli byłabym na tej liście, ale pod
jakimkolwiek innym numerem, nie zdecydowała-
bym się na ten wyjazd. Kiedy jednak to zobaczyłam,
miałam w sobie taki spokój... całą sobą poczułam to
Boże „tak”.
− Tak, masz tam jechać. Tak, taka jest moja wola.
W drodze powrotnej do akademika natknęłam
się na mężczyznę, który naprawiał chodnik. Wyglą-
dał na bardzo spracowanego i utrudzonego czło-
wieka. Ja z kolei musiałam być wtedy tak szczęśliwa,
że w żaden sposób nie dało się tego ukryć. Ni stąd,
ni zowąd wypalił do mnie:
− A Ty z czego się tak cieszysz?
− Bo życie jest piękne! − odpowiedziałam.

To są te chwile, kiedy dotykasz żywego Boga i czu-


jesz Jego obecność obok siebie. Czasem wydaje się nam, że
w naszym życiu coś jest nie tak, jak powinno. Tylko dlate-
go, że nie wiemy, co zostało dla nas przygotowane. Dzi-
siaj już to rozumiem i zupełnie inaczej podchodzę do sy-
tuacji, w których otrzymuję odmowę.

102
Wiem, że dzieje się tak, bo za rogiem czeka na mnie
coś pięciokrotnie, dziesięciokrotnie lepszego. Nauczenie
się tego, by nie mieć oczekiwań, zajmuje chwilę czasu.
Powinniśmy żyć tak, żeby niby planować, niby do czegoś
dążyć, ale robić to w spójności z Panem Good. Z jednej
strony ludzie mówią:
− Ale jak to, nie planować? Nie mieć celów? To jak
niby cokolwiek osiągnąć?
Po części, oczywiście mają rację, jednak cały sekret
tkwi w tym, by umieć to wyważyć i znaleźć złoty środek.
Panie Boże, ja myślę, że mam cel. Myślę, że mam ma-
rzenie. Jeśli jednak na ich spełnienie nie ma Twojej woli,
to chcę tego, na co Ty masz Plan. Wiem, że Twoje marze-
nie dla mnie jest stokroć lepsze niż to, o którym ja jestem
w stanie pomyśleć.
Zastanówcie się sami − to jest wręcz głupie dążyć
tylko do tego, o czym potrafimy zamarzyć. Ktoś przygoto-
wał dla Was ferrari, a wy walczycie o malucha, bo do tej
pory mieliście jedynie... hulajnogę.
Nasze prawdziwe marzenia są nam dane przez Boga.
Tak, jak moim marzeniem był wyjazd. Nie chciałam tego
dlatego, że wszyscy wyjeżdżali, czy dlatego, że akurat jest
na to moda, ani dlatego, że liczyłam na podziw innych.
Dla mnie to było pragnienie serca. Potrzeba mojej duszy.
Z racji naszych ludzkich ograniczeń, jesteśmy w stanie
wyobrazić sobie tylko to, co już widzieliśmy. Zazwyczaj
więc to, czego Bóg rzeczywiście dla nas pragnie, sprowa-
dzamy do rzeczy, które jesteśmy w stanie zobaczyć oczy-
ma wyobraźni.

103
Do naszych pragnień powinniśmy więc podchodzić
jak do drogowskazów, które wyznaczają nam pewien
kierunek, a nie uparcie tkwić w przekonaniu, że są one
tylko tym, co założyliśmy i niczym więcej. Kiedy już wiem
dokąd zmierzam, robię wszystko, co w mojej mocy i co za-
leżne jest ode mnie − według moich talentów i wartości.
Każdego dnia proszę jednak Pana Good, by chronił mnie
i stawiał blokady, jeśli zboczę z właściwej ścieżki − po to,
bym nie traciła energii na błądzenie. Jestem na to goto-
wa. Walczę, bo mam cel. Jeśli jednak nie zgadza się on
z Jego wolą, jestem otwarta na to, by powiedział „NIE”.
Im wcześniej zmienię kierunek, tym lepiej.
Blokady postawione przez Niego przynoszą nam ból
tylko wówczas, gdy przywiązujemy się do naszego celu.
Tak, jak ja przywiązałam się do myśli o wyjeździe do Sta-
nów, czy później do Włoch. Kiedy jednak podróż przez
życie traktujemy jako umowę z naszym Dowódcą, który
nas prowadzi, omijanie przeszkód nie sprawia bólu. Je-
steśmy w tej drodze jak głusi i niewidomi, którzy wyra-
żają wewnętrzną zgodę na to, by dostać po głowie przy
wejściu na złą ścieżkę − wiemy, że to jedyny sposób, by do
nas dotrzeć. Im bardziej będziesz słuchać Boga, im bar-
dziej będziesz gotowy na Jego prowadzenie, tym mniej
będą bolały Cię te uderzenia.
Wyobraź sobie, że musisz przeprowadzić przez la-
birynt osobę, która nie widzi, nie słyszy i nie wie, dokąd
ma dojść. Myślę, że w porównaniu z wiedzą, jaką ma
Mr. Good, tak właśnie wygląda nasza wędrówka przez
życie.

104
Patrzysz więc na tę osobę z góry i wyraźnie dostrze-
gasz, którędy powinna iść. Próbujesz dawać jej sygnały,
ale przecież ona nie wie, gdzie teraz się znajduje − ma
tylko swoje wyobrażenia. Ty natomiast widzisz i wiesz
dokładnie, w jakim jest położeniu. Żeby więc odpowiednio
ją ukierunkować, musisz od czasu do czasu popchnąć ją
to w prawo, to w lewo, a jeśli poszła w kompletnie prze-
ciwnym kierunku − postawić jej blokadę. Czasami zdarzy
się, że w nią uderzy. Kiedy w takim momencie osoba ta
zaczyna użalać się nad sobą: „Znowu mi się nie udało!”
I przy całej swojej ślepocie i głuchocie, dalej polega wy-
łącznie na sobie, to oczywiste jest, że dalej będą spotykały
ją rozczarowania, bóle i cierpienie. W końcu ciągle wali
głową w ścianę.
Kiedy zrozumie jednak, że w życiu chodzi o to, by dać
się pokierować, dać sobie otworzyć oczy i uszy, zacznie
doświadczać swojego istnienia w zupełnie odmienny spo-
sób. Mr. Good chce dać nam to, co najwspanialsze:

„Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało,


ani serce człowieka nie zdołało pojąć,
jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym,
którzy Go miłują”.
(1 Kor 2,9)

Wielu ludzi myśli, że cytat ten dotyczy raju. Otóż


nie! Odnosi się on do Twojego życia − tu i teraz. Tu nie
chodzi o kosmiczne rzeczy! Jeśli do tej pory mieszkałam
wyłącznie na Ukrainie, moje oko nie widziało, ani ucho

105
nie słyszało, jak wygląda życie w Polsce, Szwajcarii, Au-
stralii czy Nowej Zelandii. Dotyczy to wszystkich nowych
doświadczeń: jeśli czegoś nie przeżyliśmy, nie zobaczyli-
śmy na własne oczy, nie jesteśmy w stanie ani sobie tego
w pełni wyobrazić, ani tym bardziej osiągnąć. Nie ma
tego w naszym polu widzenia, a to jest równoznaczne
z tym, że dana rzecz po prostu dla nas nie istnieje. Ja nie
chcę osiągać jedynie tego, czego istnienia mam świado-
mość. Chcę sięgać po to, co wykracza poza moją wiedzę
i wyobrażenia. Podążam więc za swoimi marzeniami, ale
jestem gotowa zatrzymać się, jeśli okaże się, iż nie są one
właściwym kierunkiem.

Najtrudniejsze jest ciągle wierzyć i mieć w sobie pew-


ność, że każda przeszkoda na naszej drodze jest wspar-
ciem od Pana Good, a nie wchodzeniem we własną pu-
łapkę. To z kolei zależy od relacji z Nim, rozpoznawania
Jego działania i ufania Mu we wszystkim. Bóg prowadzi
nas poprzez radość, poprzez pozytywne emocje, a czasem
− w niedużej części − przez smutek. Nigdy jednak nie
działa przez złość, frustrację i to, co niemiłe. W taki spo-
sób postępuje z nami inna siła, która znając sposób dzia-
łania Boga, usiłuje nas zmylić.

106
Szwajcaria – nieznany ląd

Nie wiedziałam wiele: ani dokąd dokładnie ja-


dę, ani do jakiej rodziny, ani co ja tam będę ro-
bić. Jakie to ma znaczenie, jeżeli kierunek ten wy-
brał dla ciebie najlepszy Dowódca wszechczasów
− sam Mr. Good.
Martwiłam się jedynie, by moim zadaniem nie
była praca ze zwierzętami gospodarskimi. W całym
moim życiu na wsi byłam może ze dwa razy. Nie
wiedziałabym, co z nimi zrobić. Natomiast wszyst-
ko to, co związane było z ziemią, z uprawami,
w mojej wyobraźni było możliwe do wykonania
i byłam przekonana, że z tym sobie dam radę.
Kiedy byliśmy w drodze do Szwajcarii, każ-
dy wiedział dokładnie, gdzie trafi i czym będzie się
zajmować. Studenci wcześniej szukali, wybierali
i zmieniali swoje rodziny. Ja po prostu wzięłam to,

107
co do mnie przyszło. Miałam w sobie takie pokłady
spokoju, że nie musiałam tego robić − wiedziałam,
że dostanę dokładnie to, co powinnam i na pewno
będzie to wspaniałe. Jako jedyna jechałam nad Je-
zioro Bodeńskie. W myślach modliłam się tylko o to,
by jednak nie mieć do czynienia ze zwierzętami.
Z dworca odebrała mnie żona i ojciec gospo-
darza. Oczywiście przyglądałam się im, temu, jak
są ubrani i próbowałam zgadnąć, co mnie cze-
ka. Wiem... znacznie prościej było wcześniej pójść
do sekretariatu i zapytać o to wprost. Jednak, wte-
dy jeszcze nieświadomie, zapewniałam sobie ciągły
dopływ dopaminy − nie miałam pojęcia, gdzie spę-
dzę te wakacje, ale spodziewałam się tylko dobrego,
a oczekiwanie na dobre zdarzenia zapewnia spory
wyrzut tego hormonu.
Dojechaliśmy do gospodarstwa. Piękna szwaj-
carska wioska. W oddali biegają dzieci gospoda-
rzy − czteroletnia dziewczynka i dwuletni chłop-
czyk... całe we krwi. Mają zakrwawione ręce i buzie.
Po prawej stronie widzę stodołę. Łączę więc kropki
− tam z pewnością znajdują się świnie. Czy napraw-
dę przyjdzie mi pracować przy uboju? − ogarnęło
mnie przerażenie.
Dzieci zaczęły się do mnie zbliżać... i kiedy były
już dostatecznie blisko, bym mogła się im przyj-
rzeć, okazało się, że te buzie i rączki, owszem, są
całe czerwone, ale nie od krwi, a od... soku z czere-
śni. Uffff…..

108
Zaprowadzili mnie do domu. W końcu padło
pytanie, na które odpowiedź już naprawdę chcia-
łam poznać:
− Czy chcesz dowiedzieć się, co będziesz robiła?
Tym razem zabrali mnie do pięknego sadu,
w którym znajdowało się ponad sto drzew czere-
śniowych. Ponadto gospodarze mieli plantację ja-
gód i malin. Moim zadaniem przez następne trzy
miesiące będzie więc zbieranie owoców.
Nadszedł czas, by zabrać się do pracy. Pierwsze-
go dnia o godzinie siódmej stawiłam się „gotowa”
do działania. Oczywiście nie miałam typowo ro-
boczych ubrań, takich, jakie są potrzebne do pracy
w gospodarstwie. Założyłam więc białe adidaski,
legginsy, podkoszulkę i jeszcze wzięłam ze sobą ka-
merę. Turystka na roli.
Na mój widok babcia, która urodziła dwana-
ścioro dzieci i całe życie mieszkała w tym gospo-
darstwie, uczyniła znak krzyża.
− Dziecko, dziecko… chodź, przebierzemy Cię
− zawołała mnie.
Wręczyła mi pożyczone od swoich wnuków ka-
losze, robocze spodnie i kurtkę.
Jestem pewna, że kiedy właściciele gospodar-
stwa zobaczyli mnie po raz pierwszy, do głowy im
nawet nie przyszło, że nasza relacja zamieni się w to,
czym poźniej się stała.
Wówczas nie znałam jeszcze swoich talentów,
ale oczywiście, aby uprzyjemnić sobie zbiory, po-

109
stanowiłam urządzić wyścigi. Do pasów mieliśmy
dopięte koszyki, do których wrzucaliśmy zerwane
owoce. Któregoś dnia usłyszałam:
− Wspaniale! Zebraliśmy sto kilogramów!
− To jutro zbierzmy sto dwadzieścia kilogra-
mów! − odparłam.
Potem było sto czterdzieści, sto sześćdziesiąt...
zrobiłam z tego zabawę.
Kiedy tylko przyjechałam, poznałam kilka in-
nych pracownic z Polski, które powtarzały:
− Tylko się tu nie wychylaj! Nie pokazuj im,
że lubisz pracować, bo będą wymagać tego od nas
wszystkich.
Nasza praca kończyła się o siedemnastej. O tej
godzinie więc szłam do pokoju, w którym siedzia-
łam sama i nie za bardzo miałam co ze sobą zro-
bić. Cała rodzina pracowała do późnych godzin
wieczornych. Chciałam być z nimi. Chciałam być
wśród przyrody. Nie miałam żadnego problemu
z tym, żeby dalej zbierać te czereśnie − nawet, jeśli
mi za to nie zapłacą. Dla mnie to była przyjemność,
lubiłam tych ludzi.

Któregoś dnia przełamałam się i zaryzykowa-


łam: jeśli potem okaże się, że zaczną ode mnie wy-
magać nieodpłatnej pracy „po godzinach”, będę
to robić − w końcu po to tu przyjechałam. Pode-
szłam do gospodarzy i zapytałam, czy mimo tego,
że mój dzień pracy już się skończył, mogę dalej

110
z nimi pracować. Byli bardzo zdziwieni, ale oczywi-
ście zgodzili się. Od tego dnia zaczęła się nasza nie-
samowita relacja.
Wstawałam wtedy, kiedy oni i kładłam się spać
wówczas, gdy cała rodzina kończyła już swoje dzia-
łania. Zaczęli zabierać mnie na wszystkie rodzinne
zjazdy. Poznali mnie ze wszystkimi swoimi przyja-
ciółmi. Co kilka dni zabierali mnie na przejażdż-
kę swoim jachtem. Siostra właścicielki połączyła
mnie ze swoim znajomym, z którym objechałam
całą Szwajcarię. Miała ukryty plan, bym została jego
żoną.
Tak, nie dostawałam żadnych pieniędzy za swo-
je nadgodziny. Odpłacili mi jednak miłością i zaan-
gażowaniem, naprawdę chcieli mi dać wszystko. Do
tej pory nigdy nie mieli takiej praktykantki jak ja.
Stałam się dla nich członkiem rodziny tylko dlate-
go, że zrobiłam to, co dla mnie naturalne i nie po-
słuchałam „dobrych rad” innych pracowników.

111
Mr. Good - tłumacz wszech czasów

Wyjeżdżając miałam dwa cele: pracować oraz


zwiedzać, poznać szwajcarską kulturę. Wszystko to
się udało. Dzięki temu, jak podchodziłam do tej ro-
dziny, jak chciałam z nimi przebywać, jak byłam na
nich otwarta, jak zachwycałam się wszystkim wo-
kół − bo było czym. Wiecie, jak sprzedawali czere-
śnie? Przy drodze ustawiali kosze z owocami i wagę.
Ludzie sami podjeżdżali, ważyli owoce i zostawiali
odpowiednią kwotę. Nikt tego nie pilnował. Relacje
w tej rodzinie były wspaniałe, dzielili między sobą
wszystkie obowiązki. Fascynowało mnie to.
Babcia, której zawdzięczałam ubiór adekwat-
ny do pracy, każdego dnia o dwunastej przynosiła
od sąsiadów świeże mleko, wprost od szwajcarskich
przepięknych krów, które podawała później z upie-
czoną przez siebie tartą z czereśniami. Nigdy w ży-

112
ciu jedzenie nie smakowało mi tak, jak tam. Wiatr,
słońce, wysiłek, naturalność, świeżość − dla mnie to
była magia.
Przez pierwsze kilka tygodni, zbierając owoce
z drzewa, nie pokusiłam się o zjedzenie chociażby
jednej czereśni. W końcu właściciele zapytali:
− Czy Ty nie lubisz czereśni?!
A ja po prostu nie wiedziałam, czy mogę się
nimi poczęstować − w końcu oni je sprzedawali. To
też ich zadziwiło.
− Możesz jeść tyle, ile tylko chcesz! − zapewnili.
Krok po kroku otwieraliśmy się przed sobą na-
wzajem, budując niesamowitą relację. Opowiada-
łam im o swojej rodzinie, swoich marzeniach, o Pa-
nu Good i o tym, jak wygląda moje życie.
Kiedy więc dzisiaj słyszę, że Szwajcarzy są za-
mkniętym narodem, mam ochotę opowiadać tę hi-
storię. Prawda jest taka, że kiedy Ty jesteś zamknię-
ty, inni będą zamykać się na Ciebie − bez względu
na to, czy to będzie Szwajcar, Niemiec, Anglik, Po-
lak czy Rosjanin, czy Twoja własna rodzina.
Gdybym posłuchała rad dotyczących „popraw-
nego” zachowania, nigdy w życiu nie zbudowała-
bym takiej więzi. Zamiast tego, poszłam za głosem
swojego serca i doświadczyłam magii. Byłam w Ber-
nie, Zurychu, zwiedziłam całą Szwajcarię, nie wy-
dając na to ani jednego grosza. Co tydzień w wio-
sce odbywały się rodzinne pikniki z tańcami... zgad-
nijcie, kto był na nich główną atrakcją :) Kiedy zna

113
się już kilka języków, opanowanie kolejnych przy-
chodzi z większą łatwością − szybko więc podchwy-
ciłam pojedyncze słówka i ku uciesze rodowitych
Szwajcarów próbowałam swoich sił w towarzyskich
rozmowach. Zachwycał mnie tamten świat − kolo-
ry, natura, dzieci bawiące się z psami na trawie, star-
sze panie łuskające nasiona, całe rodziny razem, ra-
dość, czysta magia.
Pewnego dnia rozpętała się potężna burza. Pa-
dało. Czereśnie zbierało się stojąc na wysokich, że-
laznych drabinach. W takich warunkach oczywi-
ście nikt nie pracował, nie było to bezpieczne. Nie-
stety, przez taką pogodę owoce szybko się psują
− nabierają wody, pękają i nadają się co najwyżej na
przetwory, ale nie na sprzedaż. Poczułam ogromne
pragnienie, żeby jednak pomimo deszczowej aury
i grzmotów pozbierać te czereśnie. Oświadczyłam
więc, że wracam do pracy:
− Jeśli ma we mnie uderzyć piorun, to uderzy
i w domu.
Cały dzień, w tym ciepłym letnim deszczu i przy
akompaniamencie piorunów, zrywałam owoce. To
był niezwykły dzień − miałam wrażenie, że jestem
sam na sam z Mr. Good i wokół nas nie ma nikogo
więcej. Wiedziałam, że pomimo tego, że stoję na tej
żelaznej drabinie, nic mi nie grozi − skoro On mnie
tam zabrał, pilnuje mnie. To była nasza randka.
Któregoś dnia, siedząc w pokoju, układałam
wiersze. Wciąż mam gdzieś ten zeszyt. Nie wiem,

114
skąd przyszło mi to do głowy, ale zapisałam wtedy:
„Ja tak chcę biec po obłokach”. Za moment do tego
wrócę.
Moja rodzina wiedziała, że nie jem wieprzowi-
ny i nie pracuję w Soboty − o to poprosiłam. Po-
wiedziałam im, że mogę zbierać owoce w niedzielę,
ale w piątek wieczorem kończę swój tydzień pracy.
Siłą rzeczy wywnioskowali więc, że jestem Żydów-
ką. Pewnego dnia powiedziałam im, że bardzo chcę
pojechać do swojego Kościoła. Babcia, zadowolona
z siebie, z radością poinformowała mnie:
− Dziecko! Ja wiem, gdzie jest Twój Kościół!
− ... i znalazła mi synagogę :)
Ja oczywiście chciałam pojechać do Adwenty-
stów Dnia Siódmego i wiedziałam, że zbór znajdu-
je się w Zurychu. Oczywiście, rodzina zaczęła odra-
dzać mi podróż. Żeby dostać się tam z naszej wio-
ski, musiałam jechać rowerem do stacji kolejowej
w Steinach, stamtąd jechać pociągiem do Sankt Gal-
len i następnie, kolejnym pociągiem, do Zurychu.
Nabożeństwo zwykle zaczyna się o jedenastej. To
oznaczało, że musiałabym wyjechać o szóstej rano,
aby zdążyć na czas, spędzić tam godzinę i potem
w ten sam sposób wrócić do wioski.
Pamiętam, że którejś Soboty odpuściłam sobie,
nie pojechałam. Było mi tak strasznie smutno. Pod-
jęłam decyzję, że w kolejnym tygodniu − chociażby
się waliło i paliło − jadę. Rowerem. Pociągiem. Ło-
dzią. Czym tylko będzie trzeba.

115
W kolejną Sobotę rodzina wyprawiła mnie
w drogę. Wysiadłam w Zurychu, rozłożyłam mapę
i próbowałam zlokalizować, gdzie znajduje się ko-
ściół. Podszedł do mnie jakiś mężczyzna:
− Widzę pytanie w Twoich oczach − rzekł.
− Bo mam pytanie! − odparłam.
Tak właśnie działa Mr. Good, rozumiecie? Po-
wiedziałam temu Panu czego szukam. Dokładnie
wyjaśnił mi, jak dotrzeć na tę ulicę i z uśmiechem
poszedł dalej. Po iluś godzinach tej sobotniej wę-
drówki, w końcu dotarłam do Kościoła.
Byłam z siebie dumna, jak mało kto. Zaczęło się
nabożeństwo. Usiadłam, pełna radości. I wtedy głos
zabrał pastor, przemawiając... po portugalsku. Oka-
zało się, że w tym zborze nabożeństwa prowadzo-
ne są w języku angielskim, portugalskim i niemiec-
kim. Dobrze trafiłam, prawda? :) W takich momen-
tach widzę, jak Mr. Good stoi obok mnie i zaśmie-
wa się w głos.
W sumie muzyka, będąca akompaniamentem
pieśni zawsze jest taka sama, wiedziałam więc, kie-
dy należy wstać, kiedy śpiewać − robiłam to po pro-
stu w swoim języku. Obserwujący mnie ludzie wy-
wnioskowali więc, że umiem mówić po portugal-
sku. Kiedy więc nastąpił moment powitania gości,
wszyscy zdziwili się, że nie rozumiem ani słowa
z tego, co do mnie mówią w tym języku. W żaden
sposób nie wpłynęło to na moją radość w tamtym
momencie.

116
Kiedy trafiasz do miejsca, w którym ludzie są
pełni wiary w żywego Boga, wspólnie wielbią go
pieśnią, „szczegóły” takie, jak język tracą na znacze-
niu. Jeden z moich ulubionych fragmentów brzmi:

„Prowadź mnie sprawiedliwą drogą Twą,


spraw bym zrozumiał dzieła Twe.
Dzięki Ci Panie Boże, że jesteś Tyś moją ucieczką,
Pokojem mym”.

Dla mnie są one kwintesencją relacji z Bogiem


− chcę, by On mnie prowadził i pragnę rozumieć
Jego wolę. Nie potrzebuję niczego więcej. To dla
mnie tak wyjątkowe słowa, że jestem w stanie iść do
kościoła tylko po to, by zaśpiewać te dwie linijki.
Tak, oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie,
by zrobić to w domu, ale kiedy obok Ciebie śpie-
wa trzysta czy czterysta osób, staje się to jeszcze
większym przeżyciem. Nawet kiedy byłam jesz-
cze dzieckiem, niekiedy zamiast śpiewać razem
z innymi, wolałam wsłuchiwać się w ten niezwy-
kły chór.
Oczywiście, po nabożeństwie poznałam wielu
wspaniałych ludzi. Jedna z rodzin zaprosiła mnie
na obiad. Okazało się, że mieszkają w Sankt Gal-
len. Wieczorem więc odwieźli mnie do domu sa-
mochodem, nie musiałam już przemieszczać się
kilkoma pociągami i rowerem. Tym samym, po raz
kolejny, wprawiłam w osłupienie moją szwajcarską

117
rodzinę. Pamiętacie moją rozmowę w dziekanacie?
Dokładnie taką pomoc Kościoła miałam na myśli.
Wyjazd do Szwajcarii był dla mnie przeło-
mem w mojej relacji z Bogiem. Z perspektywy cza-
su wiem, że to był niesamowity czas. Jednak na po-
czątku było mi bardzo ciężko − szczególnie pierw-
sze dwa tygodnie.
Mój niemiecki nie był aż tak dobry, potrzebowa-
łam więc czasu, aby się osłuchać i nie byłam w stanie
komunikować się z rodziną. To nie pozwalało mi tak
do końca pokazać im, kim jestem i uniemożliwia-
ło mi poznawanie ich. Dziewczyny dookoła wciąż
powtarzały mi, żebym się nie wychylała i nie pra-
cowała ponad to, co bezwzględnie konieczne. Prze-
łamanie się w tej kwestii również zabrało mi nieco
czasu. Czułam się bardzo samotna. Bardzo. Czułam,
że oprócz mnie i Boga, nie ma nikogo. Myślę,
że właśnie po to wysłał mnie do tego miejsca. Tam
po raz pierwszy poczułam, jak to jest mieć z Nim
relację, kiedy wokół nie ma nikogo więcej. Jesteście
tylko Ty i On.
Dostałam do dyspozycji rower. Każdego dnia,
przez te pierwsze tygodnie, wsiadałam na niego
i jechałam nad jezioro. Po raz pierwszy w życiu czu-
łam z Nim taką łączność, jakiej nie doświadczyłam
nigdy wcześniej. Jezioro, piękno przyrody. Pozna-
wałam siebie. Odkrywałam swoje źródła energii,
chociaż nie wiedziałam jeszcze, że mają taką nazwę.
To było magiczne. Jechałam tym rowerem i każ-

118
dą cząstką siebie czułam Pana Good. To On mnie
wiózł. Był tam ze mną. On zabrał mnie do Szwajca-
rii na randkę z Nim.

Kiedy zostajesz wyrwany z miejsca, w którym jesteś


na co dzień, z Twoich codziennych obowiązków, dopiero
wówczas jesteś w stanie zauważyć Jego w pełni. Ja zo-
stałam wyrwana z korzeniami. Nie znałam dobrze ję-
zyka. Nie znałam ludzi. Nie znałam miejsca. Byłam jak
ślepiec. Jedyne, co było mi znane − to w pewnym stopniu
ja sama i On.

119
Ze Szwajcarii przez Hiszpanię
do Holandii

Wróćmy do biegania po obłokach.


Pod sam koniec mojego pobytu w Szwajcarii za-
dzwonił do mnie mój przyjaciel Denis z informa-
cją, że jedzie do Barcelony odwiedzić swojego tatę.
Zapytał, czy nie chciałabym mu towarzyszyć. Ni-
gdy nie byłam w tym mieście, stwierdziłam więc,
że powinnam pojechać. W te wakacje nie zarobi-
łam zbyt dużo, ale trudno − nawet jeśli wszystkie
pieniądze mam przeznaczyć na ten wyjazd, to war-
to. Pieniądze za swoją pracę przy zbiorach otrzy-
małam tuż przed wyjazdem. Kiedy zobaczyłam, że
za dwa miesiące pracy otrzymałam jedynie dwa ty-
siące franków, pomimo tego, że pracowałam dużo
i dawałam z siebie wszystko, w pierwszym momen-
cie poczułam ukłucie rozczarowania. Miałam jed-
nak wybór: mogłam się smucić, być niezadowolo-

120
na, popsuć swoje relacje z rodziną, ale zamiast tego
zadałam sobie kilka pytań: Czy spędziłam tam nie-
zwykłe chwile?
Czy zwiedziłam Szwajcarię?
Czy poznałam wspaniałych ludzi?
Na wszystkie z nich odpowiedź była twierdzą-
ca. Moim celem nie było przecież zarobienie pie-
niędzy, traktowałam to jako efekt uboczny mojego
pobytu tam.
Kupiłam bilet prosto do Barcelony.
Kiedy siedziałam już w samolocie, zaczarowa-
na patrzyłam, jak unosimy się nad chmurami i na-
gle wróciła do mnie ta myśl: „Widzisz, chciałaś biec
po obłokach... i biegniesz”. To było niesamowite.
Pierwszy raz w życiu tak wyraźnie zobaczyłam, jak
Mr. Good bardzo chce spełniać nasze marzenia.
Jeszcze dwa lata temu nie mogłam pozwolić so-
bie na kino czy nawet obiad w stołówce. Teraz po-
dróżowałam i odwiedzałam już kolejny kraj. To po-
kazuje, że jeśli człowiek ma odpowiednie nastawie-
nie, jeżeli ma wiarę, jeżeli spogląda w przyszłość
i marzy, jeżeli się stara, jeżeli stoi na swojej drodze
i daje się prowadzić, nie ma możliwości, żeby w jego
życiu działo się źle. A nawet jeśli nie jest dobrze, to
taka osoba tego nie dostrzega, bo kiedy „wzrok”
skoncentrowany jest na marzeniach, trzymamy się
tego obrazu i kieruje nami nadzieja.
Wizyta w Barcelonie była ciekawym doświad-
czeniem. Po pobycie w Szwajcarii, która jest miej-

121
scem niezwykle czystym i poukładanym, gdzie lu-
dzie bardzo sobie ufają, trafiłam do miejsca, w któ-
rym natychmiast otrzymałam wytyczne:
− Zapnij plecak i załóż kłódkę na suwak, jeśli
nie chcesz, by cię okradli.
Wokół panował chaos. Ukrop. Pośród tego ja,
uwielbiająca spokój i czystość.
− Boże, gdzie ja trafiłam? − pomyślałam.
Może to drastyczne porównanie, ale dla mnie
Barcelona jest jak śmietnik usypany różami. Wśród
pereł architektury i niektórych plaż, reszta stano-
wi chaos i bałagan. Takie było moje odczucie na po-
ziomie energetyczno-duchowym. Czułam, że moja
dusza kurczy się w tym miejscu. Oczywiście cieszy-
łam się, że mogłam zobaczyć to miasto i spędzić
czas ze swoim przyjacielem, ale z drugiej strony
nieustannie odczuwałam dyskomfort, który z pew-
nością potęgowany był przez kontrast, jaki stanowił
świat Barcelony i świat szwajcarskiej wioski.

Przed samym wyjazdem do Szwajcarii dowie-


działam się, że na czwartym roku nasza uczelnia
organizuje wymianę studencką z uniwersytetem
w Holandii. To miał być wyjazd na cały rok. Dosta-
nie się do tego programu nie było łatwe − nie wy-
starczyła rekomendacja uczelni, trzeba było zdać
odpowiednie egzaminy. Zgoda na wyjazd do Szwaj-
carii na nowo rozbudziła we mnie nadzieję i słysza-
łam w głowie cichy szept:

122
− Może Ty też mogłabyś tam wyjechać?
Posłuchałam już dobrze znanego mi wtedy gło-
su i podeszłam do egzaminów. Będąc już w Ste-
inach dowiedziałam się, że zostałam przyjęta. Tak
więc wróciłam ze Szwajcarii zahaczając o Hiszpanię
i po miesiącu byłam już w Holandii.
Dzięki temu, że pani dziekan odmówiła mi wy-
jazdu do Florencji, wyjechałam na cały rok, otrzy-
małam stypendium Sokratesa, dostałam stypen-
dium od rządu holenderskiego, a do tego otrzy-
małam możliwość zdobycia stopnia naukowego na
uczelni w Dronten.
Wiedziałam i czułam całą sobą, że wszystko jest
dla mnie przygotowane. Nie traciłam więc czasu na
sprawdzanie i planowanie, co jak pewnie już zosta-
ło zauważone, jest w moim standardzie :) Nie za-
stanawiałam się nawet nad tym, z kim zamieszkać
na miejscu, chociaż wszyscy już skrzętnie dobierali
swoich współlokatorów.
Na kampus dotarłam jako jedna z ostatnich.
Wszyscy już dawno zostali przydzieleni do swoich
domów. Pani, która zajmowała się moim zakwate-
rowaniem poinformowała mnie, że niestety zosta-
ło ostatnie wolne miejsce i zamieszkam w domu
z czterema innymi studentami: dwoma Portugal-
czykami, Węgrem i jednym Afrykaninem. Byłam
wśród nich jedyną dziewczyną.
Sam kampus był niezwykły. Mieszkało w nim
ponad sto osób, a wśród nich ludzie z całego świata

123
− od Włochów, Francuzów przez Amerykanów aż
po studentów afrykańskiego pochodzenia. Wszyscy
znaleźliśmy się w jednym miejscu, w którym mieli-
śmy spędzić najbliższy rok. To była prawdziwa glo-
balna wioska!
Moi współlokatorzy okazali się fantastycznymi
ludźmi, stworzyliśmy zgraną paczkę. Miałam oka-
zję przećwiczyć kilka portugalskich zwrotów, któ-
re poznałam pracując w Anglii − koledzy mieli ze
mnie niezły ubaw, a ja kolejną okazję do uczenia się
nowych słówek. Po roku mieszkania z nimi całkiem
nieźle dogadywałam się po portugalsku, a już na
pewno byłam w stanie ich zrozumieć. Staliśmy się
prawdziwymi „amigos”. Te osoby były pierwszą nie-
spodzianką, jaka czekała na mnie w Holandii. Gdy-
by tak się zastanowić, to w sumie całe moje życie
jest jedną wielką niespodzianką. Dlatego najlepsza
strategia, jaką mogę przyjąć, to dać się prowadzić,
a najlepszy plan, jaki mogę opracować to... cze-
kać na kolejne niespodzianki. Posiadanie wiary
wśród talentów duchowych bardzo pomaga w tym
wytrwać.

124
Układy z Górą

W trakcie zajęć organizacyjnych poinformowa-


no nas, jak będzie wyglądał nasz kolejny rok na stu-
diach. Okazało się, że wszyscy zobowiązani jeste-
śmy do odbycia praktyk, o czym inni, oczywiście,
dawno już wiedzieli. Mało tego, wszyscy już daw-
no je sobie załatwili... ja nie miałam o tym pojęcia,
aż do tej chwili. Na ostatnim roku studiów licen-
cjackich w Holandii, dziewięć miesięcy przezna-
czonych jest na zdobywanie wiedzy teoretycznej,
a trzy miesiące na zdobywanie praktyki w jakiejś
organizacji.
Wokół ludzie szeptali do siebie :
− Ja będę pracować w przedsiębiorstwie, już za-
łatwiłam.
− Ja jadę do Polski!...
Ja nie miałam ani rodziców w organizacjach,
ani dokąd pojechać, ani nawet pomysłu na to, gdzie

125
mogłabym takie praktyki odbyć. Zamiast jednak
przejmować się i niepokoić, siedziałam tam pogrą-
żona w jakimś magicznym stanie, zasłuchana w sło-
wa prowadzącego spotkanie:
− Cały świat stoi przed wami otworem. Macie
szansę spróbować czegoś, o czym od zawsze marzy-
liście. Teraz możecie tam pójść, popracować przez
kilka miesięcy i zweryfikować, czy to rzeczywiście
jest to − wypowiedział natchniony wykładowca.
Naprawdę wzięłam sobie do serca jego słowa.
Nieważne, jaki to ma być kraj czy zawód − wyobra-
ziłam sobie ten świat, czekający na mnie z otwarty-
mi ramionami. Czułam, że mogłam wybrać cokol-
wiek. Jedyne, co przyszło mi wówczas do głowy, to
Bruksela.
W tamtym momencie marzyłam przecież o ka-
rierze w polityce. Kiedy zajęcia się skończyły, po-
deszłam do prowadzącego i opowiedziałam mu
o swoim pomyśle. Oczywiście od osób, które sły-
szały, co mówię, natychmiast usłyszałam komenta-
rze w rodzaju:
− Ty chyba nie wiesz, o czym mówisz.
Tam nie da się załatwić praktyk bez układów,
a nawet jak je masz − i tak musisz dopłacić, żeby
ktokolwiek chciał Cię przyjąć.
Prowadzący potwierdził ich opinię stwierdza-
jąc, że mój cel jest ambitny, ale rzeczywiście dość
trudny do zrealizowania, chociaż kilku osobom
z naszej uczelni udało się odbyć tam praktyki.

126
To wymagające przedsięwzięcie, ale na tyle,
na ile jestem w stanie, spróbuję Ci pomóc. Dam
Ci listę wszystkich ambasad, jakie funkcjonują
w Brukseli.
Czułam, że nie jest to standardowa pomoc, jaką
oferuje swoim studentom. Widocznie coś musia-
ło mu zaimponować − może mój naturalny entu-
zjazm albo wiara. Wkrótce otrzymałam od niego
plik kartek, na których widniała lista ponad stu in-
stytucji z danymi kontaktowymi.
Wróciłam z nimi do swojego pokoju, usiadłam
i napisałam mail - taki prosto z serca. Nie pamię-
tam już dokładnie, co w nim było, ale na pewno
wspomniałam o tym, że będę jak powiew świeże-
go powietrza dla organizacji oraz wniosę do niej ra-
dość i entuzjazm. Sprawdziłam standardy dla Unii
Europejskiej i stworzyłam swoje pierwsze w życiu
CV. Pomodliłam się i taki komplet wysłałam do stu
osiemdziesięciu ambasad.
Nie wyobrażacie sobie nawet, jak wielkie było
moje zaskoczenie, kiedy od około trzydziestu z nich
dostałam odpowiedź. Wybrałam z nich trzy, które
najbardziej mi odpowiadały i umówiłam się na roz-
mowę rekrutacyjną.
Wszystko dobrze się składało, bo w ramach pro-
gramu studenckiego zorganizowano nam wyciecz-
kę do Brukseli − mogłam połączyć jedno z dru-
gim. Uprzedziłam znajomych, że będę musiała się
od nich odłączyć, bo staram się o praktyki i mam

127
umówione spotkania. To nie koniec „zbiegów oko-
liczności”.
W tym samym dniu, w którym odbywała się
nasza studencka wycieczka, do Brukseli przyjecha-
ła także moja mama − z wycieczką organizowaną
przez szkołę w Radomiu, w której wówczas praco-
wała jako nauczycielka. Spotkałam się więc ze swo-
ją mamą i poszłam na rozmowy rekrutacyjne... i jak
tu teraz wytłumaczyć znajomym, że ja naprawdę
nie mam żadnych oczywistych układów?!
Pierwsze ze spotkań odbyło się w przedstawi-
cielstwie Polski. To była bardzo nieprzyjemna roz-
mowa. Wyszłam z niej podłamana i zapowiedzia-
łam mamie, że nie mam zamiaru iść na żadne spo-
tkanie więcej. Jestem pewna, że gdyby nie było jej
wtedy obok mnie, dokładnie tak by się to skończyło.
Mama przekonała mnie, żebym poszła na chociaż
jeszcze jedną rozmowę. Miała przeczucie, że w am-
basadzie Holandii sprawy potoczą się zupełnie ina-
czej. Pamiętam, jak bardzo stresowałam się przed
kolejnym spotkaniem, pozostając wciąż pod ne-
gatywnym wrażeniem poprzedniej rekrutacji. Jak
miało się wkrótce okazać, całkowicie niepotrzebnie.
Hans − dyrektor, który przyjmował mnie do
pracy, był całkowicie innym typem człowieka − szla-
chetnym, pokornym, inteligentnym i życzliwym.
− Muszę poinformować Panią, że my za prak-
tyki płacimy tylko trzysta euro miesięcznie − zapo-
wiedział na wstępie.

128
(„Panie Boże, naprawdę? Jeszcze chcą mi wy-
płacać pensję?” − w moim umyśle toczył się drugi
dialog.)
− Płacimy oczywiście także za podróże dyplo-
matyczne. Pani mieszka w Holandii i będzie dojeż-
dżać do Brukseli, więc są to podróże dyplomatycz-
ne. W sumie to nie jest tak dużo, więc proszę się za-
stanowić, czy na pewno będzie Pani chciała się tego
podjąć − dodał.
(„Panie Boże, to jest chyba jakiś cud!” )
− Tak, oczywiście, muszę to jeszcze przemyśleć.
Zostałam przyjęta.
Takim cudem, w trakcie studenckiej wycieczki,
Mr. Good załatwił mi trzymiesięczne płatne prak-
tyki w przedstawicielstwie Holandii w Brukseli. Ja
− Polko-Rosjanka... z „układami” z mamą z radom-
skiego gimnazjum ;)

To było dla mnie niesamowite doświadczenie, któ-


re ugruntowało mnie w przekonaniu, że nie ma rzeczy
niemożliwych. Jeżeli w naszym sercu jest marzenie, jeśli
mamy w sobie determinację, wytrwałość i szczerość, jeśli
w tym wszystkim jesteśmy spójni ze sobą, to nawet jeśli
po drodze spotka Cię coś niemiłego, wkrótce dotrzesz do
tego, co zostało dla Ciebie przygotowane. Nie wolno się
poddawać. A co więcej, Mr. Good wyśle kogoś, kto ciebie
w tym podniesie na duchu i wesprze. Trzeba wierzyć w to,
do czego się dąży, a nie w to, co słyszymy od ludzi wokół.
Gdybym słuchała i wierzyła w to, co mówili mi inni - ni-

129
gdy nie znalazłabym się tu, gdzie jestem dzisiaj i nie prze-
szłabym drogi, która była przeznaczona dla mnie przez
Górę. Odebrałabym sobie szansę na zobaczenie Bożej mi-
łości, zamiast tego doświadczałabym ludzkich przekonań.

130
Samochód z Nieba

Oczywiście w Holandii także odnalazłam ko-


ściół. Nie po to, żeby zdobyć środki na utrzymanie,
czego obawiała się niegdyś pani dziekan. Byłam już
wtedy prawdziwym bogaczem! Mało tego, że mia-
łam odłożone pieniądze zaoszczędzone w Anglii,
otrzymywałam stypendium z programu Sokrates,
rządowe stypendium holenderskie, to jeszcze za-
rabiałam pracując w ambasadzie. Do tego wszyst-
kiego mieszkanie w Holandii, mieszkanie w Bruk-
seli i zwrot kosztów za przejazdy dyplomatyczne...
moim samochodem.
W kościele, jak zawsze, poznałam wielu niesa-
mowitych ludzi. Nie wiem, jak to się działo i co ta-
kiego miałam w sobie, ale zawsze, kiedy pojawiałam
się w nowym zborze − wszyscy natychmiast obda-
rzali mnie miłością.

131
Jedna z rodzin mieszkała niedaleko mnie. Za-
proponowali więc, że w sobotnie poranki będą po
mnie podjeżdżać i wspólnie będziemy udawać się na
nabożeństwo. Możecie wyobrazić sobie, co w kam-
pusie działo się w piątkowe wieczory. Stu czterdzie-
stu studentów z całego świata, dysponujących nie-
złym kieszonkowym, z dala od rodzin i w kraju,
w którym wszystko jest dozwolone. Każdy próbo-
wał wszystkiego. Wśród nich ja, odmieniec, który
nigdy nie pił alkoholu, niczego nie palił, nie próbo-
wał grzybków, do którego nigdy nie musieli wzy-
wać karetki (zdarzało się to regularnie), a na doda-
tek, kiedy najlepsze imprezy powoli dobiegały koń-
ca, ja zbierałam się do kościoła. Niesamowite jest to,
że nikt nigdy nie dał mi odczuć, że jestem nielu-
biana bądź nietolerowana. Raczej wszyscy trakto-
wali to jako pewnego rodzaju przyjazne dziwactwo
− według nich z jakiegoś powodu tego potrzebowa-
łam i nie mieli z tym żadnego problemu, a wręcz
było to jakimś moim wyróżnikiem.
Pewnej Soboty, jadąc do kościoła z moją za-
przyjaźnioną rodziną, zaczęliśmy rozmawiać o pla-
nach na przerwę wielkanocną. Oczywiście więk-
szość moich znajomych już dawno zapewniła sobie
transport do domu. Ja, jak zwykle, dowiedziałam
się o wolnych dniach zaledwie tydzień przed roz-
poczęciem ferii. Zażartowałam, że bardzo chciała-
bym odwiedzić rodziców, ale bilety są tak drogie, że
chyba bardziej opłacałoby mi się kupić samochód.

132
− To co, potrzebujesz samochodu? − zapytali.
− No... nie wiem, to był żart. Po prostu chciała-
bym pojechać do domu.
Mamy samochód, który możemy Ci dać. Stoi
u nas na podwórku, nikt go nie używa. Nie jest
może luksusowy, ale to dobra maszyna, japońska.
Przyjedź dzisiaj wieczorem, to go obejrzysz.
Ustaliliśmy symboliczną kwotę, a wieczorem
−ramię w ramię z moim sąsiadem i „ekspertem” od
motoryzacji − Rodolfo, pojechaliśmy zobaczyć sa-
mochód. Wybraliśmy się na testową przejażdżkę.
Pamiętam, że nie mogłam sobie poradzić − wcze-
sną wiosną padał śnieg, a ja nie miałam żadnego do-
świadczenia. Prawo jazdy zrobiłam kilka lat wcze-
śniej i od tamtej pory nigdy nie siedziałam za kie-
rownicą. Rodolfo wszystko sprawdził i orzekł, że
samochód jest w naprawdę dobrym stanie. To był
czerwony Daihatsu Cuore. Ten wygląd sprawił, że
zyskał przydomek „biedronka”.
Wróciliśmy do domu właścicieli i oświadczy-
łam, że jestem gotowa dokonać zakupu. Usłysza-
łam, że chcą mi sprawić prezent i nie wezmą ode
mnie żadnych pieniędzy − wręcz czują się wdzięcz-
ni, że zabiorę ten samochód z ich podwórka. Takim
oto sposobem, za trzy wielkanocne czekoladowe
króliczki, które przywiozłam dla ich dzieci, stałam
się właścicielką swojego pierwszego samochodu.

133
Biedronką przez Europę

To wszystko było dla mnie... i z resztą jest po


dzień dzisiejszy znakiem tego, że Tata bardzo mnie
kocha, każdego z nas kocha. Wszystko, co trzeba
zrobić to wierzyć i mieć otwarte serce i umysł. A to
dopiero był początek... za tydzień miałam wsiąść
w ten samochód i jechać do domu. W końcu dla-
tego mi go podarowali. Tysiąc dwieście kilometrów
i mój całkowity brak doświadczenia. Zadzwoniłam
więc do swojego przyjaciela, którego też poznałam
w Kościele:
− Dellroy, byłeś kiedyś w Polsce?
− Nie, a co?
− A chcesz pojechać?
− No, bardzo chcę.
− A umiesz prowadzić samochód?
− Nooo... umiem.

134
Tak więc dwoje kierowców, jeden z zerowym,
drugi z trzymiesięcznym doświadczeniem, wybra-
ło się w podróż przez Europę − z Dronten do Ra-
domia. Udało nam się pokonać całą trasę w nieca-
łą dobę, nie robiliśmy zbyt dużo przerw. Tylko raz
nieco zboczyliśmy z drogi. W którymś momencie
zasnęłam. Dellroy zatrzymał samochód i pyta:
− Czy my jesteśmy w Radomiu?
Wysiadłam, rozejrzałam się i zrozumiałam, że
znaleźliśmy się w... Berlinie, pod samą Wieżą Tele-
wizyjną.
Nadrobiliśmy tylko jakieś trzysta kilometrów,
a ja uśmiałam się z wyobrażenia Dellroya o Rado-
miu, to był chłopak wielkiej wiary :) Próbowałam
podpytać przechodniów o to, jak stąd ruszyć na tra-
sę do Warszawy. Oczywiście, nikt nie miał pojęcia.
− Zacznijcie od tego, żeby wyjechać z Niemiec
− brzmiały dobre rady.
Jakoś musieliśmy poradzić sobie sami, co oczy-
wiście nam się udało. Nad ranem zaparkowaliśmy
pod blokiem moich rodziców w Radomiu.
Dellroy to cudowny, otwarty człowiek, który
uwielbia uczyć się języków. Przez te kilka dni poby-
tu w Polsce próbował podchwytywać różne słówka
i pojąć nasze zwyczaje. Nie rozumiał, dlaczego my
ciągle, wciąż i wciąż, pijemy herbatę.
− Czy mogę dostać wody? - prosił.
− A może chcesz herbaty? − zwykle słyszał
w odpowiedzi.

135
Pamiętam, jak spacerowaliśmy po Żeromskiego
(to taka radomska wersja Krakowskiego Przedmie-
ścia) i spotkaliśmy znajomą naszej rodziny. Kobieta
wyciągnęła do niego rękę i przedstawiła się:
− Ewa.
− Ewa − odpowiedział Dellroy w przekonaniu,
że mówi „dzień dobry”.
Od tej pory zaczęłam nazywać go „Ewa-Ewa”.
Ferie wkrótce dobiegły końca − po miesiącu
praktyki na radomskich drogach, przyszedł czas
wyruszyć w drogę powrotną do Dronten. Tym ra-
zem musiałam pokonać tę trasę w pojedynkę.
− Mamo, dam radę, prawda?
− Posadź sobie anioła na siedzeniu obok. Wy-
obraź sobie, że jedzie z Tobą, rozmawiaj sobie z nim
i będzie dobrze − odparła moja mama ze swoim
„Positivity” na pierwszym miejscu, wśród wszyst-
kich jej talentów.
Przytaknęłam i ruszyłam w drogę. Daichatsu
przy prędkości sto dwadzieścia kilometrów na go-
dzinę zaczynał się trząść, jakby za moment miał się
rozpaść. Był to dla mnie istny ubaw i kolejny wyścig
− zabawa. Pokonałam tę trasę w jeden dzień. Jecha-
łam non stop, zatrzymując się jedynie wówczas, gdy
„biedronce” brakowało paliwa.
Na każdej ze stacji ktoś zadawał mi pytanie:
− Dokąd Pani jedzie?
− W kierunku Amsterdamu.
− No... to dalej już się nie da.

136
Kiedy wjechałam już do samego Dronten, by-
łam tak zmęczona, że omal nie przejechałam przez
rondo na wprost. Wreszcie, bezpiecznie dotarłam
na miejsce.
Po raz kolejny zadałam sobie pytanie: Jak to się
udało?
Kiedy dokładnie wiesz, co robisz, czego pra-
gniesz, kiedy masz wiarę i odpowiednie narzędzia
− wtedy twoje „Daihatsu Cuore” dane z góry sta-
je się Ferarri. Dla mnie to był najpiękniejszy sa-
mochód świata. To był prezent, który dał mi sam
Mr. Good.
Wszyscy moi znajomi doskonale pamiętają
„biedronkę”. Wszędzie ich woziłam. Do środka pa-
kowało się pięć osób i ruszaliśmy zwiedzać Holan-
dię i okolice.
W tamtym momencie moje życie było pełne
skarbów. Miałam swój ulubiony samochód. Dell-
roya, który był cudownym przyjacielem. Wspania-
łych współlokatorów na kampusie. Zaprzyjaźnioną
rodzinę z kościoła. Płatne praktyki w ambasadzie.
Ale to był dopiero początek prezentów Pana Good.

137
Dyplomata – naganiacz

Pewnego dnia Dellroy odwiedził mnie mnie


w Brukseli. Wybraliśmy się na obiad. Między wier-
szami zażartowałam, że fajnie byłoby znaleźć so-
bie jeszcze jedną pracę, aby zapełnić drugą poło-
wę dnia. Wtedy mój przyjaciel wszedł do środka re-
stauracji, a kiedy pojawił się z powrotem, obwieścił:
− Masz pracę.
Okazało się, że zapytał właściciela, czy nie zna-
lazłaby się u nich jakaś praca dla koleżanki, która
szuka zajęcia. Znalazła się. Otrzymałam stanowisko
tak zwanego „naganiacza”.
Tego jeszcze nie umiem! − ucieszyłam się, wi-
dząc przed sobą nowe wyzwanie.

W taki sposób w samym sercu Brukseli zachę-


całam ludzi do zjedzenia posiłku w egipskiej re-

138
stauracji. Od rana do wczesnych godzin popołu-
dniowych byłam dyplomatką w ambasadzie, a wie-
czorami zamieniałam się w naganiacza miejscowej
knajpy.
Sprawiało mi to ogromną frajdę. Na całej uli-
cy działało kilkadziesiąt innych osób, mających
podobne do mojego zadanie. Wszyscy z nich byli
mężczyznami z Iraku lub Iranu i wśród nich ja − je-
dyna kobieta. To oczywiste, że wszyscy zwracali na
mnie uwagę. W trakcie tej krótkiej przygody dowie-
działam się, czym jest „hallel”, nauczyłam się z da-
leka rozpoznawać czyjąś narodowość, wykorzysta-
łam wszystkie pięć języków, jakie wówczas znałam
− to była niesamowita zabawa.
Kiedy w odwiedziny przyjechał Włas − mój
brat, oczywiście zabrałam go na obiad do prawie,
że swojej restauracji. O mały włos, a założyłabym
tam interes!
To właśnie w tym miejscu po raz pierwszy spró-
bowałam soku z mango − importowali tę ambrozję
w puszkach z Egiptu. Wtedy nie wiedziałam jesz-
cze, że mam taki niesamowity talent przedsiębior-
czy, ale zawsze, kiedy widziałam coś wyjątkowe-
go, do głowy przychodził mi pomysł na biznes. Ni-
gdy nie myślałam o tym w taki sposób, że zarobię
na tym dużo pieniędzy, tylko że mogę udostępnić
tę wspaniałą rzecz innym ludziom. Kiedy rozsma-
kowałam się w egzotycznym napoju, od razu roz-
poczęłam swój research, sprawdzając czy produkt

139
jest dostępny w pozostałych krajach Europy i w jaki
sposób jest dystrybuowany:
− Tylko w Brukseli? Jak to! Przecież powinien
być dostępny w Polsce! Wszędzie! Ja Wam pomogę!
W godzinę miałam ułożony cały biznes plan...
Pobyt w Brukseli pełen był cudów i kolejnych
niesamowitych zdarzeń.

140
Wielka - mała polityka

Zawsze chciałam zmieniać świat. Już jako mała


dziewczynka czułam, że chcę zrobić dla niego coś
dobrego. Na moją dziecięcą logikę, to musiało wią-
zać się z działalnością w polityce. Myślę, że Mr.
Good dał mi pracę w Brukseli i możliwość, aby być
blisko tego świata, żeby spełnić i zweryfikować to
moje marzenie.
Pracując w przedstawicielstwie Holandii, uczest-
niczyłam we wszystkich ważnych spotkaniach, by-
wałam w siedzibie Komisji Europejskiej, brałam
udział w spotkaniach w parlamencie − poznawałam
wszystko od wewnątrz.
Hans, mój dyrektor, był niesamowitym czło-
wiekiem. Nie tylko umożliwiał ludziom rzeczywi-
ste praktyki, ale jeszcze brał na siebie odpowiedzial-

141
ność za to, by później pomóc im znaleźć pracę. Za-
poznał mnie z różnymi ludźmi, wystawił referen-
cje, opowiedział im, jaka jestem i co dla kogo mogę
zrobić. Potencjalnie mogłam otrzymać pracę od
ręki − czy to w Brukseli, czy w Warszawie w instytu-
cjach z nią powiązanych lub w zarządzaniu projek-
tami europejskimi (wówczas studiowałam właśnie
European Funds Management).
Marzyłam wówczas o stanowisku w Komisji Eu-
ropejskiej. To było tak, jak ze studiami w Cambrid-
ge − już wiedziałam, co muszę zrobić i jeśli tylko
zechciałabym wykonać odpowiedni krok, drzwi do
kariery w strukturach dyplomatycznych stanęłyby
przede mną otworem.
To było dla mnie o tyle niesamowite, że
w Związku Radzieckim powszechną wiedzą było,
że na taką pracę mają szansę jedynie dzieci dyplo-
matów. Tymczasem ja, bez żadnych rodzinnych
układów, brylowałam na przyjęciach w pałacach
i obracałam się wśród śmietanki europejskiej poli-
tyki. Co przystoi córce Króla :)


Poznawałam wówczas wielu niesamowitych
ludzi. Wszyscy byli starsi ode mnie i chcieli się ze
mną przyjaźnić, utrzymywać kontakt. Byłam dla
nich osobą, która żyje w zupełnie innym świecie.
Kiedy na mnie patrzyli, zaczynali wierzyć, że tak
rzeczywiście „się da”, pomimo tego, że doświadczy-
li już życia i wiedzieli, że świat nie zawsze jest tęczą
niespodzianek.

142
Ja dzisiaj czuję to samo, obserwując swoje dzie-
ci − ogarnia mnie błogi relaks i spokój, odłączam
się od świata i tego wszystkiego, co się w nim dzieje.

Przed pójściem ścieżką w stronę polityki po-


wstrzymały mnie dwie rzeczy.
Po pierwsze, musiałam wrócić do Polski, aby
skończyć studia − przede mną był ostatni, piąty rok.
Po drugie, zobaczyłam, na czym w istocie polega
polityka w Brukseli. Dowiedziałam się, ile pienię-
dzy wydaje się na te wszystkie wydarzenia. Prakty-
kanci wręcz śmiali się, że można nie kupować so-
bie jedzenia − jeśli wiesz, gdzie wydają bankiet i jak
się na niego dostać, najesz się do syta. Przyjęcia wy-
dawane są codziennie: a to bankiet w ambasadzie,
a to koktajl w Komisji Europejskiej... to dzieje się
niemal bez przerwy. Jedna wielka, jak mi się wtedy
wydawało, nie mająca głębszego sensu, impreza.
Próbowałam odnaleźć w tym jakieś znaczenie.
Z całym swoim pozytywnym podejściem i sposo-
bem patrzenia na świat, usiłowałam uchwycić się
jakichś aspektów, usprawiedliwiających brukselski
światek, ale nie mogłam doszukać się w tym żadnego
sensu. Wciąż jednak wydawało mi się, że kiedy wej-
dę w te struktury głębiej, coś uda mi się zrozumieć,
może nawet coś zmienić. To marzenie we mnie żyło.

Praktyki w ambasadzie umilały mi relacje z ludź-


mi. Oczywiście, uczęszczałam na kurs języka holen-

143
derskiego i znałam podstawy. Kiedy odbywały się na-
sze cotygodniowe spotkania, zawsze rozpoczynali-
śmy je od mojego wstępu, wygłaszanego łamaną ho-
lenderszczyzną. Wszyscy wówczas padali ze śmie-
chu. Współpracownicy wiedzieli, że kiedy ja będę
przemawiać, będzie zabawnie. Wtedy zrozumiałam,
że nie dla mnie jest tryb pracy „od-do”.
Dostawałam także zadania do wykonania − czę-
sto jednak zdarzało się, że kończyłam je na długo
przed godziną, o której mogłam wyjść z biura. Dla
zabicia czasu przelewałam na papier swoje przemy-
ślenia i układałam wiersze. Czułam się jak zamknięty
w klatce ptak. Pisałam, że jestem jak orzeł, który zo-
stał zaklęty w pałacu, jak w więzieniu. Za oknem była
piękna pogoda, a ja czułam, że trwonię swoje życie.
Za wszelką cenę starałam się znaleźć sobie jakieś za-
dania, ale był też czas, że naprawdę nic dla mnie nie
mieli. To było dla mnie bezsensowne i bardzo trudne.
Niemniej jednak cały pobyt w Holandii i Bruk-
seli to był niesamowity czas. Dostałam praktyki
marzeń. Poznałam wszystko to, o czym marzyłam
− mogłam spróbować i doświadczyć pracy wśród po-
lityków i dyplomatów. Dostałam samochód. Otrzy-
małam holenderski dyplom. Poznałam przyjaciół
z całego świata − takich, których mam do dzi-
siaj. To wszystko pozostanie ze mną na całe ży-
cie. Doświadczyłam magii życia i z tym wszystkim
wróciłam do Polski, żeby ukończyć swoje studia
magisterskie.

144
Obywatelstwo w Królestwie

Kiedy byłam jeszcze na pierwszym roku stu-


diów, mama złożyła wniosek o nadanie obywatel-
stwa polskiego dla siebie oraz dla mnie i mojego
brata. Oczywiście przysługiwało nam ono z uwagi
na nasze pochodzenie. Jesteśmy tak zwanymi „Po-
lakami ze Wschodu”, co dla ludzi w Polsce często
bywa niezrozumiałe.
− Gdzie się urodziłaś? − pytają.
− W Związku Radzieckim − odpowiadam, zgod-
nie z prawdą.
− W takim razie nie jesteś Polką!
Większość osób nie przyjmuje do wiadomo-
ści faktu, iż miejsce urodzenia nie ma nic wspólne-
go z narodowością, i że to jest co innego niż obywa-
telstwo.

145
Załóżmy, że para Polaków wyjedzie na jakiś czas
do Afryki i tam narodzi się ich dziecko − nadal bę-
dzie ono narodowości polskiej, prawda?

To był właśnie przypadek mojej mamy i jej ro-


dziny. Naturalnie, jeśli ktoś ma w dokumentach
zapis o tym, że jest Polakiem i może to udowod-
nić, przysługuje mu obywatelstwo polskie. Wów-
czas omija się długą ścieżkę przeznaczoną dla in-
nych osób, związaną z wydawaniem kart pobytu
o coraz dłuższych okresach ważności. Wciąż jed-
nak jest to długi proces. Z tego co pamiętam, do-
staliśmy informację, że może to potrwać nawet
dwa lata, ponieważ decyzję o nadaniu musi wydać
sam prezydent.
Po raz kolejny zostaliśmy dotknięci mocą Pana
Good, kiedy w urodziny naszej mamy, zaledwie
pół roku po złożeniu wniosku, otrzymaliśmy za-
proszenie na uroczyste nadanie obywatelstwa pol-
skiego. Oczywiście wszyscy znajomi, a nawet sam
wojewoda, który wręczał nam akty, stwierdził, że
musimy mieć „niezłe układy”, aby w trybie przy-
spieszonym, a wręcz natychmiastowym, otrzymać
obywatelstwo.
My tylko spoglądaliśmy w niebo i myśleliśmy
sobie
− To prawda, mamy układy. Z samą Górą. 



Ta historia tylko potwierdza zdanie z Biblii, któ-
re kocham całym sercem:

146
„Szukajcie najpierw Królestwa Bożego
i Jego sprawiedliwości,
a cała reszta będzie wam dodana”.
(Mt 6,33)

Z kolei w innym miejscu w Nowym Testamen-


cie jest dokładnie napisane, czym tak naprawdę jest
Królestwo Boże i jak żyć w szczęściu. Jezus sam bar-
dzo często mówił:
− Królestwo moje jest w was i wokół was.
Nie mówił, że ono nadejdzie kiedyś, ale że już
teraz mamy je w sobie i wokół siebie. Oczywiście,
nadejdą zmiany, ale Królestwo już tu jest.
Pewnie zastanawia cię, czym ono w takim razie
jest i jak się na nim skupiać? W trakcie mojego całe-
go życia z Mr. Good zrozumiałam, że oznacza to, iż
Bóg mieszka w nas. Jeśli przeżywamy nasze życie,
naszą codzienność w łączności z Nim i spełniamy
trzy podstawowe warunki, to jesteśmy w Królestwie.
Pierwszy to „zawsze się radujcie” (1 Ts,16),
Drugi: „nieustannie się módlcie” (1 Ts, 17),
Trzeci: „w każdym położeniu dziękujcie” (Ts, 18).

Niektórzy ludzie zaraz mają z tym problem.


Radować się − to jeszcze potrafimy.
Dziękować? Dziękowanie może być kłopotliwe
i trudno dziękować w każdej sytuacji, ale przynaj-
mniej wiemy, o co chodzi. Jak natomiast mieliby-
śmy nieustannie się modlić?

147
Tu powstało u mnie pytanie, czym tak napraw-
dę jest modlitwa i co Pan Bóg miał na myśli, kieru-
jąc do nas te słowa.
Kiedy myślimy o niej tak, jak nas uczono i wy-
obrażamy sobie siebie klęczących z różańcem, po-
wtarzających serie modlitw od razu rozumiemy, że
robienie tego non stop nie jest możliwe. Chyba, że
udamy się do klasztoru, ale nawet tam to się nie uda.
Tak sobie myślę, że tak naprawdę właśnie w taki
sposób mogły powstać zakony − ktoś rzeczywiście
pragnął ustawicznie się modlić. Jednak umówmy
się, to nie zadziała dla wszystkich. Naprawdę chcia-
łam to pojąć. Chciałam być szczęśliwa − jeszcze
bardziej niż byłam.
Przez całe życie pragnęłam, aby Mr. Good miał
ze mnie radochę, żeby cieszył się, że mnie stworzył.
Chcę żyć z Nim w kontakcie. Chcę żyć w Jego Kró-
lestwie.
Sięgnęłam więc po Biblię w wersji angielskiej.
Bardzo lubię patrzeć na angielskie słowa i szukać
źródła ich pochodzenia: jaka jest ich historia, jak
brzmią w języku greckim, łacińskim, jak były zapi-
sane w oryginale i tak dalej.

Słowo „prayer” mówi nam o wiele więcej, niż polskie


słowo „modlitwa”. W zrozumieniu tego pomogła mi bajka
„Moana”, którą kiedyś oglądałam. W pewnym momencie
jeden z bohaterów, Maui, śpiewa piosenkę „You’re wel-
come”, w której opowiada o tym, jaki jest wspaniały, co

148
niesamowitego zrobił dla ludzi, jak sprowadził im ogień,
wydobył z oceanu wyspy i tak dalej. W jednej ze zwrotek
wyśpiewuje zdanie „You’re welcome. There’s no need to
pray”. W tym momencie doznałam olśnienia.
Z kontekstu wynika, że nie ma sensu go chwalić.
Słowa „praise” (pochwała) i „pray” (modlitwa) mają je-
den korzeń. Znając inne fragmenty z Biblii, które mówią
o tym, że swoimi myślami, czynami i swoim życiem po-
winniśmy chwalić Stwórcę, zrozumiałam, że to właśnie
jest modlitwą − przez cały czas.
Jeśli Twoje życie jest jednym wielkim „Praise to your
Creator” − chwałą twojego Stwórcy, to oznacza two-
ją nieustanną „prayer” − modlitwę. W tym momencie
nie mamy już z tym problemu, ale... jak żyć, aby było to
chwałą dla Boga?
To wszystko jest ze sobą ściśle powiązane. Po to, by
cały czas się radować, należy ustawicznie się modlić.
Wiadomo, że możemy miewać chwile smutku, ale cho-
dzi o to, co robimy przez większość czasu. Chwalenie
Pana Good poprzez nasze życie to pozostawanie w stanie
wdzięczności, radości i w ciągłym kontakcie z Nim. Tu
w grę wchodzą nasze talenty. Prawdziwą radość ! nie
mówię o chwilowym szczęściu czy pięciominutowym
uniesieniu, wywołanym przez jakiś zewnętrzny bodziec,
ale o stanie pełnej radości, osiągamy, kiedy jesteśmy sobą
i gdy przepełnia nas to, czym się zajmujemy. Wówczas
produkowana jest serotonina. Hormon ten wydziela się
wtedy, kiedy pomagamy innym ludziom, używając tego,
kim jesteśmy ! czyli wykorzystując nasze talenty.

149
W tym stanie odczuwamy ustawiczną radość. Po pro-
stu. Widzimy, że to ma sens, że nasze istnienie ma zna-
czenie. To oczywiście jest podświadome, nie mówimy so-
bie tego na głos. Czujemy jednak, że to wszystko ma sens
i w ten sposób oddajemy chwałę. Często zdarza się, że lu-
dzie patrzą na takiego człowieka i mówią:
− Dzięki Bogu, że jesteś.
− Dzięki Bogu, że jest ten lekarz.
− Dzięki Bogu, że jest ten pisarz.
− Dzięki Bogu, że jest ta fryzjerka.
Zazwyczaj mówią tak o osobach, które robią coś z po-
wołania, z pasją.
W ogóle często mówimy po prostu „Dzięki Bogu”, nie
zwracając nawet na to uwagi. Kiedy słyszysz to skierowane
do Ciebie, to jest dokładnie to, że w danym momencie żyjesz
w radości, jesteś tym, do czego Cię stworzono, powołano,
do czego dano Tobie narzędzia. Mało tego! Zostałeś tak za-
projektowany biologicznie, że kiedy jesteś sobą, całe Two-
je ciało, Twój mózg, wydzielają hormony szczęścia. One
z kolei powodują, że zwiększa się Twoja odporność, masz
więcej siły, więcej chęci, żyjesz dłużej, zdrowiej, w miłości,
radości i jeszcze chwalisz swoim życiem Pana Good, który
Ciebie stworzył. Czyż to nie idealny niebiański plan?
To już pozwala nam spełnić dwa punkty gwarantu-
jące wejście do magicznego Królestwa.
W momencie, kiedy człowiek znajduje się w takim
stanie, to z wdzięcznością nie ma problemów. Ona poja-
wia się automatycznie. Myślę też, że przychodzi nam ona
z większą łatwością, kiedy mamy już za sobą doświadcze-

150
nia ze swoim Stwórcą. Wdzięczność wynika z zaufania.
Łatwo jest być wdzięcznym, kiedy wszystko wspaniale się
układa i oczywiście − odczuwamy wówczas wdzięczność,
bo tyle otrzymaliśmy.
Znacznie trudniej jest, kiedy bardzo czegoś pragnie-
my − a otrzymanie tego jest dla nas tak bardzo logiczne
i właściwe, że wydaje nam się, że nie ma w ogóle innej
drogi. Jednak kiedy nie otrzymujesz tego, bądź po prostu
w Twoim życiu wydarza się coś „złego” albo inaczej − To-
bie wydaje się, że to jest coś złego, okazywanie wdzięcz-
ności zaczyna być problematyczne.
My, jako ludzie, jesteśmy ograniczeni i często nie wi-
dzimy, co tak naprawdę się dzieje. Jesteśmy w stanie zin-
terpretować to wyłącznie na podstawie naszych własnych
doświadczeń i tego, co wiemy. W danym momencie tego
nie dostrzegamy, ale ta trudna sytuacja może oznaczać,
że właśnie dzieje się coś pięknego − tylko tuż za rogiem,
zauważysz to dopiero za moment.
Dlatego kluczowe jest, aby trwać w stanie wdzięcz-
ności ufając, że to, co się dzieje jest dla nas dobre − co-
kolwiek by to nie było. W Instrukcji Życia można znaleźć
mnóstwo cytatów, które mówią o tym, że nawet, gdy rze-
czy nie toczą się zgodnie z planem, Bóg obróci to na dobre.
Kiedy trwasz z Nim w radości i łączności, to:

„Choć tysiąc padnie u twego boku, a dziesięć tysięcy


po twojej prawicy: ciebie to nie spotka (...) albowiem
jako obrońcę wziąłeś sobie Najwyższego”.
(Ps 91, 7-9)

151
Ze swojego własnego życia i doświadczeń, które tu
opisuję, wiem, że dokładnie tak jest. Musimy dbać o nasz
stan wdzięczności − jesteśmy w ciele, a ono jest zarów-
no naszym wsparciem, jak i naszą blokadą. Nikt inny, jak
tylko Mr. Good − nasz Stwórca, nie wie lepiej, co zrobić,
żeby te fizyczne ograniczenia i fale, które emitujemy, były
takie, żeby Jego moc mogła działać.
Często słyszę:
− Ale to co? Ty mówisz, że Pan Bóg nie może zrobić,
co chce?
Oczywiście, że może. Jest jednak wolna wola.
Jeśli my sami zablokujemy się na Jego działanie, to
On sam nic nie zrobi. Wolna wola polega tylko i wyłącz-
nie na tym, że to Ty wybierasz kanał. Ty decydujesz, czy
wybierzesz w odbiorniku kanał Stwórcy, miłości i radości,
w którym On może działać w Twoim życiu, czy zdecydu-
jesz się na kanał narzekania, braku wdzięczności i smutku
− bo taka wydaje Ci się rzeczywistość.
Wskazówki z Biblii, które niegdyś trzeba było brać
„na wiarę”, dziś udowodnione są naukowo. Można na-
ukowo wytłumaczyć, dlaczego człowiek musi pozostawać
w stanie wdzięczności, aby jego życie się zmieniło, aby do
jego życia mogło wejść wszystko to, co dobre. Wszystko to,
o czym większość z nasz marzy: większa ilość pieniędzy,
więcej zdrowia, więcej radości, więcej miłości.
Ja wręcz mówię, że jeśli nawet jesteś najbiedniejszym
człowiekiem na świecie, to nie stać Cię na brak wdzięcz-
ności. Nie stać! Za każdym razem, gdy pozwalasz sobie
na ten stan, odbierasz sobie jeszcze więcej. Dziś żyjemy

152
w niesamowitych czasach. Są ludzie, którzy mają dar
wiary − czytają Słowo i wierzą. Ja do nich należę. Z resz-
tą, mam tyle doświadczeń, że byłabym głupia, jeśli bym
wciąż nie wierzyła. Są też jednak osoby, które nie mają
tego daru. One mogą sprawdzić to naukowo! Poszukaj in-
formacji o tym, co nauka twierdzi o wdzięczności. Życie
w Królestwie, w radości, łączności i w chwale dla Stwórcy
to tak naprawdę jest przepis. Wydaje się banalny, ale żeby
to stało się możliwe, ludzie muszą żyć w swoim powoła-
niu. Muszą być w swoim tunelu spełnienia. Muszą wieść
życie w swoim własnym geniuszu, w zgodzie ze sobą. Ina-
czej to nie jest do zrobienia. Przynajmniej ja na razie nie
znam innej drogi.
Kiedyś usłyszałam od kogoś, że najlepszą modli-
twą jest słowo „dziękuję”. Na logikę rozumiałam tę
myśl. Inni z kolei twierdzili, że nie ma głębszej mo-
dlitwy, niż cisza i słuchanie. To też prawda. Jednak
z drugiej strony − jeśli będziesz tylko słuchać i mil-
czeć, to w relacji pojawi się problem. Jeśli będziesz tyl-
ko mówić „dziękuję”, druga strona w końcu zapyta: „Ale
za co?!”. Starałam się zrozumieć, jak to rzeczywiście jest.
W Biblii znajdziemy wiele miejsc, które mówią nam
o tym, że Mr. Good i tak już wszystko wie. Zanim my zdą-
żymy poprosić, On już doskonale wie, czego nam brakuje.
Naszym zadaniem z kolei jest być Mu za to wdzięcznym.
Oczywiście, że tak jest! To tak jak mama, która do-
skonale rozumie potrzeby swojego dziecka. Wie, kiedy
zbliża się pora karmienia, kiedy trzeba zmienić mu pie-
luszkę lub w przypadku starszych dzieci, kiedy udzie-

153
lić im pomocy w rzeczach, których one dopiero się uczą.
Mama to wie. Jednak miło jest, kiedy dziecko samo do
niej przychodzi i mówi:
− Mamusiu, czy możesz podać mi koszulkę? albo:
− Mamusiu, proszę, zawiąż mi bucik.
Czy którakolwiek mama odpowiedziałaby:
− Dlaczego Ty mi to mówisz! Przecież doskonale
wiedziałam, że to jest Twoja potrzeba! Lepiej mi dziękuj
albo bądź w ciszy.
Na pewno, że nie.
Wielką mądrością jest to, do czego doszedł Budda
− we wszystkim trzeba znaleźć złoty środek. Kiedy trak-
tujemy coś jako jedyną prawdę czy jedyne rozwiązanie,
często krzywdzimy siebie samych i ludzi wokół. W od-
niesieniu do modlitwy oznacza to, że musimy dziękować,
musimy niekiedy pobyć w ciszy, ale musimy też mówić,
musimy czasem popłakać, a raz na jakiś czas nawet po-
kłócić się!
Relacja z Bogiem to taka sama relacja, jak z drugim
żywym człowiekiem. Dlatego w Piśmie Świętym znaj-
dziemy słowa:

„Bóg nie jest Bogiem umarłych lecz żywych”.


(Mt 22, 32)

My, jako istoty żywe prowadzimy dialogi i On chce


takiej samej rozmowy z nami. Kiedy o coś Go pytam, zwy-
kle odpowiada natychmiast. Kiedy natomiast Mr. Good
milczy, naprawdę zaczynam się martwić.

154
Dziś już wiem, dlaczego to tak wygląda. Zdarza się,
że zapytam o coś, na co już znam odpowiedź − o coś, co nie
jest dla mnie łatwe lub chciałabym, aby było inne, niż jest.
Pomimo tego, że mam relację z Bogiem, mam tyle doświad-
czeń i jak twierdzą inni − jakąś tam mądrość, miewam
chwile, że chciałabym, aby mimo wszystko było po moje-
mu. Odpowiedź Boga zawsze jest bardzo konkretna − tak
lub nie. Za dwa dni w modlitwie znowu pytam o to samo...
i po raz kolejny dostaję tę samą odpowiedź. Otrzymuję ją
w różnych postaciach. To nie jest tak, że nagle otwierają się
niebiosa i słyszę Pana Good, wołającego do mnie:
− Zrób to i tamto.
Czasem słyszę w głowie cichy głos − taki, który
mieszka we mnie od zawsze, poniekąd mój własny, a jed-
nak bardzo specyficzny − zawsze jest bardzo delikatny,
bardzo cichy, jest pierwszą myślą, która przychodzi. Naj-
częściej to właśnie są te odpowiedzi.
Zdarza się także, że zapytam o coś Boga i nagle
wchodzi ktoś, kto mówi do mnie jakieś słowa i ja wiem, że
to właśnie jest moja odpowiedź. Czasami zadaję pytanie
i nagle zauważam coś, czego wcześniej nie dostrzegałam.
Nie mogę przypomnieć sobie, w jakim to było kontekście,
ale pewnego dnia zastanawiałam się w modlitwie nad
cytatem:

„Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek,


choćby cały świat zyskał,
a na swojej duszy szkodę poniósł?”
(Mt 16,26)

155
Codziennie przemierzałam tę samą drogę, jed-
nak dopiero tego dnia dostrzegłam przy jednym
z mijanych kościołów billboard, który głosił: „Kto
stracił Boga, ten stracił wszystko”. To była moja od-
powiedź.
Zdarza się jednak, że gdy coś dla nas jest trud-
ne, wciąż i wciąż zadajemy Bogu to samo pytanie.
On znów i znów odpowiada. W końcu przychodzi
taki moment, a doświadczyłam tego już kilka razy,
gdy po raz kolejny wracasz do Niego z tym samym,
a On już nie reaguje.
To nie oznacza, że już Go przy Tobie nie ma! Po
prostu znasz Jego odpowiedź, a ona jest niezmien-
na − jeśli chcesz zrobić to po swojemu, to po pro-
stu idź i to zrób. Mr. Good nigdy nie traci cierpli-
wości, ale ścisza swój głos, aż przestajesz Go słyszeć.
W pewnym momencie przestaje reagować, jeśli
wciąż i wciąż przychodzimy do Niego z pytaniem,
na które już kilkakrotnie nam odpowiedział. Mia-
łam tak dwa czy trzy razy w życiu. Jego milczenie
było dla mnie przerażające. Kiedy jesteś przyzwy-
czajony do nieustającej rozmowy, a nagle rozlega
się cisza − rozumiesz, że to bardzo wyraźny znak
i przestroga.
− Ok, Tato. Już znam odpowiedź − przepra-
szam, rozumiem, wiem o co chodzi.
Czy tak samo nie jest z ludźmi?
Jeśli do drugiego człowieka będziesz przycho-
dzić kilkakrotnie z tym samym pytaniem, to ileś

156
razy uzyskasz odpowiedź, ale w pewnym momen-
cie usłyszysz po prostu:
− Moje zdanie się nie zmieniło.
Nasz Stwórca jest niezmienny. To jest piękne
i ułatwia nam życie − wiesz, że Jego odpowiedź za-
wsze będzie taka sama. W jego odpowiedziach nie
ma tłumaczeń, nie ma warunków typu:
− Dostaniesz to ode mnie, ale jak zrobisz to czy
tamto.
Jego odpowiedź brzmi „dam ci to” albo „nie dam
ci tego” albo „musisz zaczekać”. Ufaj!
Tak właśnie wyglądają moje układy z Górą. Na-
sze życie zostało zaprojektowane jako majstersztyk
i cud, dla każdego z nas. Tak powinniśmy żyć − po
to, aby osoby, któwre jeszcze tego nie odkryły, pra-
gnęły zrozumieć, o co chodzi z ludźmi, którzy już
to robią. Kocham słyszeć od innych, że jestem od-
powiedzią na ich modlitwy − wtedy wiem, że je-
stem na dobrej drodze.

157
To, co Twoje, samo Ciebie znajdzie

Wróciłam do Polski po roku pobytu w Holan-


dii, mając na koncie licencjat polski, licencjat holen-
derski, praktyki w Brukseli, samochód, niesamowi-
te przyjaźnie, doświadczenia i jeszcze lepszą relację
z Mr. Good.
Na piątym roku studenci zajmują się głównie
pisaniem pracy magisterskiej i według logiki jest to
moment na szukanie pracy. Wszyscy szukali oprócz
mnie, rzecz jasna. To nie jest tak, że ja robię wszyst-
ko na przekór, po prostu na tamten moment nie
czułam takiej potrzeby.
W ogóle nie rozumiałam postępowania swoich
znajomych. Dziś myślę, że te ich gorączkowe poszu-
kiwania w głównej mierze warunkowane były stra-
chem i doświadczeniami ich rodziców − czuli, że
musieli znaleźć tę pracę teraz, aby potem nie mieć

158
trudności. Wobec tego mam w sobie bunt, uważam,
że we wszystkim powinniśmy podążać z radością
i kierować się miłością oraz ufnością. Wierząc w to, że
to co mamy mieć, zostało już dla nas przygotowane.
Pewnego dnia, siedząc w pokoju razem ze swo-
ją współlokatorką, otworzyłam swoją skrzynkę ma-
ilową i zauważyłam, że dostałam mail od kogoś
z Brukseli. Zapraszali mnie na rozmowę rekrutacyj-
ną do przedstawicielstwa Szwecji. Planowali otwo-
rzyć taką placówkę w Warszawie i chcieli, abym ja
im w tym pomogła.
Ja? Przedstawicielstwo SZWECJI? Oprócz Ikei
nie znam nic szwedzkiego! Jaka tam w ogóle jest
stolica? − moje myśli galopowały.
Dopiero jakiś czas później przypomniało mi się,
że mój ówczesny dyrektor z Brukseli przedstawił
nas sobie podczas jednego z przyjęć − nie pamięta-
łam tego. To był rok, w którym Polska wchodziła do
Unii Europejskiej i wszystkie państwa otwierały tu
swoje jednostki kulturalne.
Panie Boże, co Ty znów szykujesz? − zapytałam
i z radością potwierdziłam swoje uczestnictwo
w spotkaniu rekrutacyjnym.
Sięgnęłam po torbę podróżną.
− Taisja, gdzie Ty się pakujesz? − zapytała Go-
sia, moja współlokatorka.
− Jadę do Brukseli − odparłam.
− Ale po co?
− Na rozmowę rekrutacyjną.

159
− Przecież mówiłaś, że nie szukasz pracy
− zdziwiła się.
− Nie szukam, sami się do mnie odezwali.
− Ale... jak to? − Gosia nie mogła nic z tego
zrozumieć.
Mnie już to nie dziwiło − w moim życiu ciągle
tak się działo. Kiedy wszyscy czymś się zamartwiali, ja
byłam pełna spokoju. Wszyscy moi znajomi wariac-
ko uczyli się przed egzaminami. Kiedy pytali mnie
o przygotowania, mówiłam, że ja się nie uczę. Ja robi-
łam to w trakcie całego semestru. Kiedy więc przycho-
dziło do egzaminu i wychodziłam z piątką w indeksie,
wszyscy byli oburzeni.
− Taaa, nie uczyła się i dostała taką ocenę!
− Nie szukała pracy i wyjeżdża na rozmowę re-
krutacyjną, no jasne...
Tylko ja wiedziałam, że tak było naprawdę.

To właśnie jest życie z Mr. Good! Kiedy żyjesz


w oczekiwaniu na cuda, otrzymujesz ciągłe niespodzian-
ki. W ten sposób przyszło do mnie zaproszenie do Bruk-
seli. Nawet teraz jestem w stanie przywołać w sobie tam-
to uczucie − motylki w brzuchu i delikatne łaskotanie
w całym ciele, podekscytowanie na myśl o tym, co czeka na
Ciebie za rogiem, dokąd to wszystko zaprowadzi. To był
prezent od Niego.

Nie musiałam zapracować na ten podarunek.


Oczywiście, zrobiłam to, co zależało ode mnie

160
− będąc w Brukseli wykonywałam swoją pracę tak,
jak należało. To właśnie powinniśmy robić. Pozwa-
lać, aby On dawał nam to, co pragnie nam dać.
Kiedy ponownie przyjechałam do „stolicy Unii
Europejskiej” i weszłam do swojego pokoju w hote-
lu w samym centrum Brukseli, zdziwiłam się widząc,
że stoi tam tylko kanapa. Jeszcze mocniej, kiedy od-
kryłam, że za rogiem jest kolejny pokój. Mr. Good
przygotował dla mnie cały apartament! Miałam za-
ledwie dwadzieścia lat i tak naprawdę to były dopie-
ro początki mojego życia.
Następnego dnia pojechałam na rozmowę − nie
ma co długo tu opowiadać, oczywiście porozumie-
liśmy się i otrzymałam tę pracę.
Tak właśnie wyglądał kolejny cud w moim życiu.
Nie szukając pracy, otrzymałam szansę, aby jeszcze
na ostatnim roku studiów pokierować otwarciem
przedstawicielstwa Szwecji w Warszawie. Plac Ban-
kowy, elegancka siedziba, wokół flagi Polski, Szwe-
cji, Unii Europejskiej i pośród tego wszystkiego ja
i Mr. Good.
Odpowiadałam za wszystko: byłam pierwszą
osobą w tej instytucji i musiałam zadbać o remont,
wyposażenie, sprzęty i tym podobne. Do moich za-
dań należało też goszczenie delegacji ze Szwecji, to-
warzyszenie im w trakcie spotkań z innymi dyplo-
matami w różnych ambasadach. Ktoś mógłby po-
myśleć sobie: „Wow! To musiała być fascynująca
praca. Marzenie!”. Na początku też tak myślałam.

161
I rzeczywiście, to było świetne doświadczenie. Ni-
gdy nie zapomnę przyjęcia inauguracyjnego, któ-
re organizowałam w pałacyku w parku Królikarnia.
Zabytkowy budynek, piękne otoczenie i śmietanka
międzynarodowej dyplomacji. Miniatura Brukseli
w sercu Warszawy. Wciąż jednak nie mogłam odna-
leźć w tym wszystkim sensu.
Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo jest
to dla mnie ważne. Nie potrafiłam odpowiedzieć
na pytanie, co takiego powoduje, że zaczynam czuć
dyskomfort. Na ludzki rozum miałam pracę-ma-
rzenie... i to jeszcze na studiach. Pracę, która otwie-
rała przede mną perspektywę kariery w dyploma-
cji. Pracę, która dawała mi wszystko i zapewnia-
ła wolność, jakiej potrzebowałam − mojego szefa
widywałam raz na dwa tygodnie. Poznawałam lu-
dzi z innych państw, którzy zajmowali się tym, co ja
− każda z tych osób miała już za sobą pięćdziesią-
te urodziny. Wśród nich ja, dwudziestolatka z Polski
o niewiadomo jakim pochodzeniu, kierująca przed-
stawicielstwem Szwecji. Nie musieli nic mówić
− w ich wzroku dało się wyczytać, o czym myślą:
„Musi mieć niezłe układy!”.
Pomimo tego, że kiedyś marzyłam o takiej pra-
cy i cały świat pewnie utwierdziłby mnie w przeko-
naniu, że to najlepsze, co mogło mnie spotkać, pod
skórą wciąż czułam, że to nie jest dla mnie. Wkrótce
doświadczyłam czegoś, co było ostatnią kroplą, któ-
ra przelała tę czarę. To było banalne zadanie. Cho-

162
dziło o pomalowanie szafek w jednym z pomiesz-
czeń w siedzibie przedstawicielstwa. Mieliśmy na
to określony budżet, około pięć czy siedem tysięcy
złotych. Naprawdę dużo jak na taki cel − przynaj-
mniej mnie się tak wydawało.
Tak więc ja, wykorzystując swój naturalny dar
przedsiębiorczości, którego nie używałam wtedy
świadomie, pomyślałam, że znajdę kogoś, kto zro-
bi to jakościowo dobrze, ale mniejszym kosztem.
W moim wyobrażeniu wyglądało to tak, że wyko-
nam swoją pracę, jak należy, a przy okazji oszczędzę
pieniądze unijne, które można wydać na inne, waż-
niejsze cele. Odnalazłam konserwatora w naszym
akademiku. Wiedziałam, że dobrze wykonuje swoją
pracę, a przecież pomalowanie szafek to żadna ma-
gia. Wycenił to zadanie na tysiąc pięćset złotych.
Z dumą wróciłam do swoich przełożonych z in-
formacją o tym, co udało mi się załatwić. Okaza-
ło się, że wcale nie byli zadowoleni z mojego posu-
nięcia.
− Mamy określony budżet i to musi zostać zro-
bione tak, a nie inaczej − według wymagań! − skwi-
towali.

Rozumiem, że tego rodzaju instytucje rządzą


się swoimi prawami i wierzę, że w większości wy-
padków są one jednak rozsądne. Natomiast ta sytu-
acja to był dla mnie nonsens. Zdawałam sobie spra-
wę, iż mają swoje wymagania, co do jakości... ale tu

163
chodziło o pomalowanie kilku szafek i jakość była
gwarantowana. Nie potrafiłam sobie tego w żaden
sposób przetłumaczyć. Nade wszystko poczułam,
że moje talenty nie są im potrzebne. Myślę, że już
wtedy zrozumiałam, że będę chciała postępować
podobnie przez cały czas. Tu nie chodzi o oszczę-
dzanie, ale jeśli mogę mieć taką samą jakość za wie-
lokrotnie mniejszą kwotę, a pozostałe pieniądze
przeznaczyć na inny, ważniejszy cel, to chcę tak ro-
bić. Dostałam ten dar po to, aby go wykorzystywać,
a nie zakopać.

164
Szminka zmienia świat

Równolegle z tymi zdarzeniami zaczęła się ko-


lejna niesamowita przygoda. Do naszego życia
wróciła Mary Kay! Znałyśmy tę firmę od zawsze.
Jeszcze mieszkając na Ukrainie, byłyśmy klient-
kami i wiedziałyśmy, że to są świetne produkty.
To były pierwsze kosmetyki, jakich użyłam w swo-
im życiu.
Pierwszy raz pomalowałam rzęsy mając sie-
demnaście lat, gdy szłam na studniówkę. Wtedy
też po raz pierwszy zrobiłam manicure i włożyłam
obcasy. Do dziś pamiętam, jak Pani Elwira uczyła
mnie, jak na nich chodzić. Kiedy pojawiłam się na
balu, wszystkim opadły szczęki ze zdziwienia. Nie-
którzy nauczyciele w ogóle mnie nie poznali. To
była taka transformacja, jak z filmów. Wcześniej nie
widziałam sensu, aby malować się czy zakładać ob-
casy do szkoły. Studniówka to zupełnie coś innego.

165
Mój pierwszy tusz, pierszy cień, pierwsze spo-
tkanie z makijażem to właśnie było Mary Kay.
Uwielbiałam w tej firmie to, że kobiety uczyły inne
kobiety, jak o siebie zadbać, pracując przy tym na
kosmetykach najwyższej jakości − taki był mój od-
biór tego, czym zajmowały się konsultantki.
Nic więc dziwnego, że moja mama poszukiwa-
ła tych kosmetyków także w Polsce. Trafiła wówczas
na jedną z pierwszych dyrektor w tym regionie i za-
skoczyła ją swoją ogromną wiedzą na temat marki.
− Irenka, tak pięknie mówisz o naszych pro-
duktach − czuć, że je kochasz. Powinnaś zająć się
tym zawodowo! − zachęciła moją mamę.
To były same początki Mary Kay w Polsce, fir-
ma dopiero co weszła na rynek. Dobre zarobki, któ-
re można było wypracować, nie zachęciły mojej
mamy do współpracy. Co ją przekonało?
Przepiękny pierścionek, który rekrutująca ją
dyrektor otrzymała w prezencie od firmy i podróż
do Dallas. Biżuteria? Wyjazdy? To było to!
Tak zaczęła łączyć pracę nauczycielki ze swoją
nową pasją. Pewnego dnia, kiedy byłam u rodziców
i czekałam, aż mama wróci ze szkoły, zobaczyłam
książkę „Cuda się zdarzają”, napisaną przez Mary
Kay Ash. Zabrałam się do czytania i nie mogłam się
od niej oderwać.
− Czemu Ty mnie nie rekrutujesz?! − mamę
w progu przywitało moje pytanie.
− Ciebie? − zareagowała zdziwieniem − Ty i kos-

166
metyki? Skąd Ci to przyszło do głowy?
− Mamo! Tu nie chodzi o kosmetyki − odparłam.
− Ta firma została stworzona po to, żeby zmie-
niać życie kobiet! Zapewnia nieograniczone możli-
wości − wszystko zależy tylko od tego, jak dobra jesteś
w tym, co robisz. W ogóle to do Dallas jedziemy ra-
zem − nie przestawałam się ekscytować. − Tylko
najpierw muszę zostać dyrektor! Gdzie masz umo-
wę dla mnie?!
Tym oto sposobem dołączyłam do Mary Kay
Cosmetics. Rozumiałam już cały plan marketin-
gowy, wszystko przestudiowałam. Wiedziałam, że
to jest do zrobienia i nie ma w tym nic trudnego.
Czułam, że już to mam! Chciałam wesprzeć swoją
mamę, ale nie tylko to mną kierowało.
Czytając książkę Mary Kay Ash naprawdę po-
czułam, że jej misją było wzbogacanie życia ko-
biet − chciałam ponieść ją dalej. Ta firma nie zosta-
ła stworzona po to, żeby sprzedawać szminki. One
były tylko pretekstem do rozmowy z kobietą. Pre-
tekstem do tego, aby dać jej szansę na piękne ży-
cie. Pretekstem, który miał pozwolić pomóc jej być
piękną fizycznie, ale też odkryć swoje wewnętrzne
piękno. Symboliczna szminka miała zapewnić ko-
biecie możliwość osiągnięcia niezależności i rozwo-
ju osobistego. Przecież kobieta wpływa na całą ro-
dzinę! W mojej głowie firma Mary Kay, zmieniając
życie pojedynczych kobiet, zmieniała przy okazji
cały świat.

167
To miało sens! Tym chciałam się zajmować! Je-
śli w tym celu mam zakładać obcasy, nosić spódnicę
i nakładać makijaż − jestem na tak. Czułam, że chcia-
łam się tego nauczyć. Uwielbiałam to, że na spotka-
niach kosmetycznych nie czułam się „dziwna”, bo
nie miałam pojęcia o tym, jak się malować − wszy-
scy byli traktowani jednakowo. Wspólnie uczyłyśmy
się wszystkiego od podstaw.
W pewnym momencie kobiecie wstyd jest za-
pytać o to, jak powinno się malować usta. Jak to?
Masz dwadzieścia pięć lat i nie potrafisz posługiwać
się szminką? A przecież są i pięćdziesięciolatki, któ-
re tego nie potrafią, a chciałyby!
Widziałam w tym magię i moc − będę mogła
spotykać się z tymi kobietami, będę mogła je uczyć
i sama wiele się nauczę, a do tego będę mogła robić
to wspólnie ze swoją mamą. Cieszyłam się na myśl
o tym, że będziemy mogły wspólnie pracować, ba-
wić się i podróżować. Podpisałam więc umowę
i przeglądając wszystkie materiały, które otrzyma-
łam, dowiedziałam się o istnieniu programu „Po-
tężny Start”.
Program polegał na tym, że początkująca kon-
sultantka miała za zadanie w ciągu miesiąca zorga-
nizować spotkania dla trzydziestu osób. Ja nigdy nie
chciałam nic sprzedawać. Wręcz byłam przekonana,
że nie potrafię tego robić. Kochałam jednak cele i na-
grody za ich osiągnięcie. Kiedy przeczytałam o wy-
zwaniu, w trakcie którego nie musisz nic sprzedać,

168
a jedynie pokazać produkty trzydziestu kobietom
i opowiedzieć im o nich w profesjonalny sposób, po-
myślałam: „Wow! To jest do zrobienia w miesiąc!”.
− Mamo, czy wiesz czym jest program „Potęż-
ny Start”? Będziesz wkrótce musiała mnie za niego
wynagrodzić! − oświadczyłam.
− Nie wiem, ale zaraz mi o tym opowiesz − od-
parła zaskoczona mama.
W tamtym czasie nikt nie przywiązywał jesz-
cze wagi do tego wyzwania, ale dla mnie ono miało
ogromny sens. Tylko i wyłącznie ono spowodowa-
ło, że odważyłam się przeprowadzić spotkania ko-
smetyczne. Uczyłam się od swojej mamy − zadzi-
wiało mnie, jaką już na tamtym etapie miała wiedzę
i z jaką płynnością posługiwała się nią w trakcie
konsultacji dla klientek. Moje pierwsze spotkanie
było beznadziejne − przynajmniej na poziomie
merytorycznym, ale z każdym kolejnym radzi-
łam sobie coraz lepiej. Trzydzieste było już niesa-
mowite. Jedyny problem polegał na tym, że kom-
pletnie nie pomyślałam o tym, aby poinformować
moje potencjalne klientki, że mogą ten produkt...
kupić! To w końcu nie było elementem mojego za-
dania. Dopiero jedna z ostatnich osób, wychodząc
ode mnie ze spotkania, zapytała:
− Wszystko super, ale gdzie ja mogę kupić te
kosmetyki?
− Naprawdę, chcesz je kupić? − zareagowałam
zdziwiona.

169
Oczywiście, że tak! − odparła − Pokazałaś mi
jak ich używać, są genialne i chcę je mieć!
Tak wyglądała moja pierwsza sprzedaż. Pomy-
ślałam wówczas, że w tym wszystkim zupełnie nie
chodzi o mnie − wszystkie kobiety, które zapozna-
łam z produktami w trakcie spotkania, pewnie za-
stanawiają się teraz, skąd mogą je wziąć. Od razu
skontaktowałam się z nimi i kilka kolejnych osób
złożyło zamówienia. Wtedy poczułam, że ja nie
handluję kosmetykami. Ja edukuję kobiety. Zrozu-
miałam, że na takie spotkanie nigdy nie powinno
się iść z zamiarem, by sprzedać. Moim celem było
dotknąć życia drugiej kobiety − chociażby przez tę
jedną godzinę. Nauczyć ją czegoś pięknego. Oczy-
wiście, mówiłam, że może nabyć u mnie produkty,
ale nie miałam absolutnie żadnych oczekiwań. Co
innego było moją intencją i kobiety to czuły. Przy-
jęłam zasadę, że ja nie sprzedaję, a jedynie umożli-
wiam kupowanie. To jest ogromna różnica!
Tak więc wieczorami dla przyjemności prowa-
dziłam spotkania kosmetyczne, czując, że przy oka-
zji zmieniam życie kobiet, a w ciągu dnia siedzia-
łam w przepięknym gabinecie w otoczeniu euro-
pejskich flag, przede mną leżały eleganckie wizy-
tówki, dobry komputer i niby robiłam coś bardzo
ważnego dla świata.
W sercu jednak czułam zupełnie co innego. Za-
dawałam sobie pytanie: „Co ja tu właściwie robię?”.
Miałam wrażenie, że marnotrawię swoje życie.

170
Wieczorem natomiast wychodziłam, jak to mówili
inni − sprzedawać szminki i dopiero wtedy czułam,
że odmieniam cały świat. Nawet jeśli przybierał on
postać jednej kobiety. Jednocześnie powoli zbliżało
się spotkanie, w trakcie którego miała zapaść decyzja
o przedłużeniu mojej umowy z przedstawiciel-
stwem Szwecji. Wtedy w moim życiu wydarzył się
kolejny z cudów.

171
Kobieta z zeszytu
albo prestiż czy sens

Jako początkująca konsultantka czytałam na te-


mat Mary Kay wszystko, co tylko wpadło mi w ręce.
W jednym z firmowych czasopism znalazłam arty-
kuł przepięknej kobiety − dyrektor krajowej ze sta-
nu Iowa w USA − Mony Grosz Butters. Na zdjęciu
zamieszczonym przy tekście wyglądała tak pięknie,
wręcz anielsko, że aż wycięłam tę fotografię.
Sam artykuł także chwycił mnie za serce. Wkle-
iłam go do swojego specjalnego zeszytu. Uczestni-
czyłam już w wielu różnych szkoleniach i doskona-
le wiedziałam, czym jest potęga wizualizacji, plaka-
ty marzeń i tym podobne. Wypełniałam więc swój
notatnik diamentowymi pszczołami, widokówkami
z miejsc, w które chciałam się udać i symbolami sta-
nowiska dyrektor sprzedaży.

172
Wśród tego wszystkiego znalazło się także
zdjęcie Mony − dla mnie symbolu kobiety Mary
Kay, w moim mniemaniu, ideału.

W tamtym czasie moja mama była już w pro-


cesie kwalifikacji dyrektorskiej. W Warszawie odby-
wało się szkolenie dedykowane właśnie przyszłym
dyrektor. Ja nie mogłam jeszcze w nim uczestniczyć
− z własną kwalifikacją czekałam, aż swój program
ukończy mama. Wiedziałam, że warsztaty prowadzi
bardzo doświadczona dyrektor ze Stanów. Miałam
cichą nadzieję, że pozwolą mi wziąć w nich udział,
ale niestety − zasady to zasady. Czekałam więc na
mamę pod drzwiami. Kiedy szkolenie dobiegło
końca, z sali wyszła jedna z dyrektor i zwróciła się
do mnie:
− Taisja, Ty to masz szczęście! Załatwiłyśmy Ci
indywidualne szkolenie z Moną Butters! − oświad-
czyła.
Oczywiście w żaden sposób nie połączyłam
tych informacji − nazwisko kompletnie wyleciało
mi z pamięci.
− Ale o co chodzi? − spytałam zdziwiona.
Dyrektor krajowa z USA chciałaby zwiedzić
Warszawę i pytała, kto mógłby ją oprowadzić. Po-
trzebuje jednak osoby, która jest stąd i zna angiel-
ski. Pomyślałyśmy o Tobie. Masz więc indywidu-
alne spotkanie z Moną, a przy okazji pokażesz jej
Warszawę.

173
Skończyła mówić i w tym momencie przed
moimi oczami pojawiła się kobieta... z mojego ze-
szytu...
Dała mi do siebie namiary i uzgodniłyśmy, że
skontaktuję się z nią, aby się umówić. Mona bardzo
chciała zobaczyć ówczesny Stadion Dziesięciolecia,
czyli miejsce, w którym znajdowało się wielkie tar-
gowisko. Poinformowałam ją, że mam dla niej czas
od siódmej do dziesiątej rano i wtedy mogę jej to-
warzyszyć. To dlatego, że jestem odpowiedzialną
osobą, a o jedenastej godzinie musiałam już być na
spotkaniu w sprawie mojej umowy z przedstawi-
cielstwem Szwecji.
Później dowiedziałam się, że moja wiadomość
bardzo ją zaskoczyła, ale dzięki temu od razu wie-
działa, że jestem... inna. Nikt nigdy nie stawiał jej ta-
kich ograniczeń, wręcz odwrotnie − ludziom zwy-
kle bardzo zależało, aby spędzić czas w jej towarzy-
stwie. W tego rodzaju firmach spotkania z osobą na
jej stanowisku to zwykle ogromne wyróżnienie, któ-
re często otrzymuje się w ramach nagrody. Oczy-
wiście, ja też tak to odbierałam, ale wiedziałam, że
mam także inne obowiązki do wypełnienia. O siód-
mej rano pojawiłam się przed hotelem Sobieski.
Mona wyszła do mnie w różowej czapce z daszkiem:
− Skąd wszyscy wiedzą, że jestem Amerykanką?
− zapytała z rozczarowaniem w głosie.
Ma polskie korzenie i zależało jej na tym, aby na
stadionie wtopić się w tłum rodaków.

174
− Zdejmij tę czapkę − poradziłam natychmiast.
Wspaniale spędziłyśmy ze sobą te poranne go-
dziny. Śmiałyśmy się tak, jakbyśmy znały się od lat.
Opowiedziałam jej o sobie − o tym, że czuję, że
Mary Kay jest moim spełnieniem i całym sercem
czuję, że muszę być w tej firmie.
Wtedy nie wiedziałam jeszcze nic o tunelu speł-
nienia czy prowadzeniu. Miałam w głowie ten cichy
głos, ale moje życie po prostu się działo. Zwierzy-
łam się Monie z moich wątpliwości, dotyczących
dalszej pracy w przedstawicielstwie Szwecji. Nie by-
łam pewna tego, czy powinnam podpisać tę umo-
wę. Zasugerowała mi, abym na początek spróbowa-
ła pogodzić ze sobą obydwie role. To jednak stało
w sprzeczności z moimi talentami. W swoim umy-
śle nie mogłam pogodzić ze sobą tych dwóch ról, to
nie było spójne − mimo tego, że to rozwiązanie nie
było złe, a nawet większość ludzi zapewne uznałaby
je za mądre. Nie wiem nawet kiedy nasza rozmowa
zaczęła dotykać tematu Pana Good i wiary.
− Idź tam i poczuj sercem − poradziła mi Mona.
Czułam, że chcę zrezygnować. Spotkanie z sym-
bolem z mojego zeszytu było dla mnie tylko kolej-
nym znakiem, potwierdzeniem, że właśnie to po-
winnam zrobić. Weszłam więc do sali w hotelu Ra-
disson, wzięłam do ręki umowę i zaczęłam czytać.
Przede mną siedziało troje przedstawicieli z Bruk-
seli, średnia wieku czterdzieści plus. Oddałam im
dokumenty.

175
Dziękuję, nie podpiszę umowy. Ja będę zmie-
niała życie kobiet.
Wyszłam z tego spotkania i czułam się, jakbym
była królową świata. Oczywiście później od wie-
lu ludzi w moim otoczeniu usłyszałam komentarz
w rodzaju:
− Coś Ty zrobiła! Zamieniłaś karierę w dyplo-
macji na sprzedawanie szminek!
Zupełnie mnie to nie ruszało. Ja byłam pewna
tego, co robię. Wiedziałam, że za moment będę dy-
rektor. Wiedziałam, że czeka na mnie podróż do
Dallas. Wiedziałam, że będę jeździć mercedesem.
Kiedy więc opowiadałam moim współlokatorkom
Ani i Gosi o tym, jak widzę swoją ścieżkę zawodo-
wą w najbliższym czasie, z jednej strony dziwiły się
i śmiały z tego, a z drugiej czuły, że w moim przy-
padku, w zasadzie to rzeczywiście jest możliwe.

Tego samego dnia, gdy zrezygnowałam z pra-


cy w przedstawicielstwie, dostałam wiadomość od
Mony. Zapraszała mnie na kolację. Pomyślałam so-
bie, że potrzebuje tłumacza − z pewnością załatwia
tutaj różne sprawy i przyda jej się moje wsparcie.
Oczywiście dla mnie to była wielka przyjemność
i nie wahałam się nawet sekundy. Kompletnie nie
spodziewałam się tego, że na tej kolacji będziemy
tylko we dwie. Zarezerwowała dla nas stolik w przy-
tulnej restauracji przy Nowym Świecie. Kelner po-
stawił przed nami talerze z jedzeniem.

176
− Wiesz, ja mam tak, że modlę się przed jedze-
niem − oświadczyłam.
− Ja też!!! − Mona zareagowała z entuzjazmem.
Od tej pory łączyło nas coś, czego nikt nie mógł
zrozumieć. Mnie, dzwudzistoletnią dziewczynkę
i dojrzałą kobietę, która wiele już w życiu doświad-
czyła i osiągnęła. Ludzie zastanawiali się, o czym
my możemy ze sobą rozmawiać. My wiedziałyśmy
to doskonale − stałyśmy się duchowymi siostrami.
Miałyśmy wiele wspólnych tematów do dyskusji,
a połączył nas Mr. Good.

177
To, czego potrzebujesz,
jest dla Ciebie przygotowane

Dokładnie po dziewięciu miesiącach od pod-


pisania umowy zostałam dyrektor sprzedaży Mary
Kay. Mogłabym zrobić to nawet szybciej, ale czeka-
łam, aż program kwalifikacji ukończy moja mama.
Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata − posta-
nowiłam sobie, że obronię swoją pracę magisterską
w mundurku dyrektorskim.
Oczywiście tematem tej pracy także była Mary
Kay. Pisałam o tym, jak stworzyć dla siebie stano-
wisko pracy na przykładzie firmy sprzedaży bez-
pośredniej. Chciałam tym samym pokazać, że jest
możliwe, by będąc wciąż studentką zajmować już
pozycję dyrektora sprzedaży w międzynarodowej
firmie. Oczywiście moja promotorka musiała mieć
swoje własne spotkania kosmetyczne, aby wiedzieć,
o czym piszę. Tak więc przychodziłam do niej z kon-

178
spektem, ale zaczynałam od zaproszenia Pani pro-
fesor do łazienki. Mawiała, że takiej studentki dotąd
nie miała. Pracę obroniłam na piątkę, a wkrótce tak-
że zostałam najmłodszą starszą dyrektor sprzedaży
w obszarze krajów nadbałtyckich.
Poczułam, że najwyższa pora wyprowadzić się
z akademika. Zaczęłam szukać mieszkania. Nie
trwało to długo. Dosłownie trzecie, które ogląda-
łam, okazało się TYM mieszkaniem. Przestronna,
dwupoziomowa kawalerka w stylu loft na Mokoto-
wie. To była prawdziwa perełka. Pragnęłam, żeby
tylko była dostępna. Wynajem kosztował dość dużo,
jak na tamte czasy. Wiedziałam jednak, do jakich
zarobków mogę dojść jako dyrektor, więc poważ-
nie zastanawiałam się nad tą ofertą. Zadzwoniłam
do rodziców sądząc, że rozmowa z nimi ułatwi mi
podjęcie decyzji. Tacie kompletnie nie spodobał się
ten pomysł. Uważał, że mądrzejszym rozwiązaniem
byłoby kupno mieszkania. Moja mama, obdarzona
talentem Positivity, orzekła:
Jeśli chcesz mieć mieszkanie, to będziesz też
mieć na mieszkanie! Zadzwoń tam − jeśli jest jesz-
cze dostępne i wynajmą ci je, to jest Twoje. Jeśli nie,
to nie, znajdziesz inne.

Rozumiem, że obydwoje mieli dobre intencje,


jednak na tamten moment bardziej potrzebowa-
łam optymizmu mojej mamy. W tym czasie cze-
kałam także na decyzję jednej z moich konsultan-

179
tek, która rozważała wejście w program dyrektor-
ski, co mogło zapewnić mi odpowiedni poziom za-
robków. Kiedy więc okazało się, że mieszkanie jest
dostępne i właściciele są chętni mi je wynająć, wie-
działam, że wkrótce wypuszczę swoją pierwszą dy-
rektor. Dla mnie to był znak. Dokładnie dwa dni
później Asia zadzwoniła do mnie z potwierdze-
niem tego, co przeczuwałam. Słowa mojej mamy:
„chcesz mieszkanie, będziesz miała na mieszka-
nie” − stały się rzeczywistością. Wyprowadziłam się
z pokoju w akademiku i zamieszkałam w dwupozio-
mowym M1 na Rakowieckiej, w lofcie na ostatnim
piętrze, z którego rozpościerał się widok na panora-
mę Warszawy. Do swojej dyspozycji miałam siłow-
nię, salę bilardową, ping-pong... po prostu marzenie!
Mona ponownie wybierała się do Polski. Poczu-
łam, że chcę zaproponować jej, aby tym razem za-
trzymała się u mnie. W końcu miałam do dyspo-
zycji piękne mieszkanie, a poza tym byłam już dy-
rektor − teraz wypadało! Wysłałam przepiękną wia-
domość. Napisałam Monie, że będzie dla mnie za-
szczytem, jeśli zgodzi się zamieszkać u mnie. Ja
mogłabym w tym czasie uczyć się od niej, posłużyć
jej tłumaczeniem i przede wszystkim − spędziłyby-
śmy wspólnie czas. Oczywiście, jeśli nie spodoba się
jej u mnie, w każdej chwili będzie mogła przenieść
się do hotelu. Kliknęłam „wyślij” i sama przerazi-
łam się tym, co zrobiłam. Jeszcze bardziej przera-
ziłam się, kiedy Mona po dwóch dniach odpisała,

180
że przyjmuje moje zaproszenie. Po raz kolejny
otrzymałam szansę by spędzić wspaniały czas w jej
towarzystwie.
Mieszkanie na Rakowieckiej było nie tylko
wspaniałym prezentem od MR. GOOD, ale także
miejscem, w którym odebrałam kilka ważnych lek-
cji. Byłam przekonana, że wyprowadzka z akademi-
ka to dobry ruch. Jednak dopiero wtedy poznałam,
czym jest prawdziwa samotność − dotąd to uczucie
było mi obce. Uznałam, że nie potrzebuję telewi-
zora, więc go nie miałam. Nie pomyślałam, że cho-
ciażby zwykłe radio mogłoby mi pomóc. Nie mia-
łam nikogo. Wracałam do mieszkania, które prze-
pełniała cisza. Modliłam się, chcąc rozgryźć, dlacze-
go tak się czuję. Zrozumiałam, że właśnie tym jest
samotność, a przynajmniej jej przedsmak − kie-
dy wracasz do niczego, kiedy nikt Cię nie wita i nie
masz do kogo się odezwać we własnym domu.

Któregoś dnia natchnęło mnie. Potrzebowałam


psa! Mój pomysł nie spotkał się jednak z entuzja-
zmem rodziny. Ja zawsze kochałam zwierzęta, jed-
nak w porównaniu do miłości, jaką darzy psy moja
mama, można by pomyśleć, że mam do nich zu-
pełnie obojętny stosunek. Opieka nad psami to jej
powołanie − ona uwielbia je tulić, spać z nimi, ca-
łować, codziennie czesać i pielęgnować. Oczywi-
ście, uważam, że to jest wspaniałe, ale można da-
rzyć psy ogromną miłością, nie robiąc aż tyle wo-

181
kół nich. Trwałam w swoim postanowieniu. Dowie-
działam się, że w określone dni tygodnia przy par-
ku Łazienkowskim sprzedają szczeniaki. Pojecha-
łam tam podekscytowana i przepełniona radością
− miałam wrócić do domu ze swoim nowym przy-
jacielem! Możecie wyobrazić sobie, jak bardzo roz-
czarowałam się, kiedy na miejscu okazało się, że ten
targ już nie funkcjonuje. Zasmucona zadzwoniłam
do rodziców.
− Co?! Ty poważnie chcesz kupić psa? Przecież
on będzie przez cały czas siedział sam w domu! Po
co Ci pies − przecież Ty nie kochasz psów tak jak ja!
− usłyszałam w odpowiedzi.
Wiem, że w tych słowach nie było złej intencji.
Wiem, że w porównaniu do miłości, jaką darzy psy
moja mama, w jej oczach mój stosunek do nich był
co najwyżej obojętny. Jednak to tylko my wiemy,
jak czujemy się w środku. Nasze otoczenie często
w najlepszej intencji mówi nam coś, co w nas ude-
rza. Wiem, że moja mama nie miała wówczas świa-
domości, że ten pies miał być dla mnie zbawieniem.
Stałam tak w tym parku, wiedząc, że nie kupię tu
mojego wymarzonego szczeniaka i wciąż przetwa-
rzając słowa mojej mamy, już zaczynałam myśleć,
że może rzeczywiście nie powinnam mieć w domu
psa. Dokładnie w tym momencie dostałam telefon
od mojego brata.
− Tajson, nie chciałabyś przygarnąć jednego
szczeniaka? − zapytał.

182
Czułam, jak Tata uśmiecha się do mnie z gó-
ry. Okazało się, że tego samego dnia pod blokiem
dziewczyny mojego brata wyrzucili z samocho-
du cztery psiaki. Zabrała je do siebie i szukała im
nowego domu. Wtedy zrozumiałam, że tego targu
miało nie być, bo MÓJ pies czekał na mnie w in-
nym miejscu. Miałam mieć moją Szylę! Ona była
mi przeznaczona, była moim darem z niebios.
− Oczywiście, że chcę! Kiedy możesz mi go
przywieźć?
Wkrótce w moim domu pojawiła się czarna
kuleczka. Maleńka i przestraszona, wpatrzona we
mnie wzrokiem starego psa. Miała takie spojrzenie,
że na rozum wiedziałam, że jest psim dzieckiem,
ale energetycznie czułam, że ma już wiele lat. Kil-
kakrotnie dopytywałam weterynarza, chcąc mieć
pewność, co do jej wieku.
− Proszę pani, nie więcej niż trzy tygodnie. To
bardzo młode szczenię − przekonywał.
Nie miałam pomysłu, jak dać jej na imię. Z każ-
dym dniem oswajała się ze mną coraz bardziej i na-
bierała pewności, że nie zgotuję jej takiego losu, jak
jej poprzedni właściciel. Zaczęła pokazywać swój
prawdziwy charakterek. Okazała się bardzo energe-
tycznym psem − biegała jak szalona, załatwiała się,
gdzie popadnie, wszystko gryzła. Pewnego dnia za-
brałam ją do moich rodziców. Mój tata, patrząc na
jej harce, powiedział:
− Co za „shylo”!

183
W języku rosyjskim słowo „szydło” określa oso-
bę, która nie umie usiedzieć w spokoju.
Wtedy mnie olśniło.
− Shyla! Ona będzie mieć na imię Shyla! − tak
otrzymała swoje imię.
Moja Shyla vel. Szysza − pies, który uratował
mnie przed okropnym stanem samotności.

184
Sushi Man - człowiek orkiestra

Moja samotność nie miała związku z miłosną


relacją. To było takie poczucie, że jesteś sama po-
śród innych ludzi. Setki spacerują po ulicach, ale
ja byłam sama. Jednak w życiu każdej dziewczyny
przychodzi taki czas, że zaczyna myśleć o tym, kie-
dy w końcu spotka swoją miłość.

Na jedno z firmowych spotkań przyjechała do


nas wspaniała kobieta, już wtedy dyrektor krajowa.
Prowadziła dla nas szkolenie i w pewnym momen-
cie zapytała:
− Wyobraźcie sobie, co byście zrobiły, gdybym
miała czarodziejską różdżkę i zabrała Wam strach?
Nie mam pojęcia, skąd się to wówczas wzięło,
ale moja odpowiedź brzmiała:
− Wyszłabym za mąż.

185
Ogromnie mnie to zdziwiło, nie rozumiałam,
jak to jest powiązane − a zwłaszcza, że na tamten
moment z nikim się nie spotykałam.
Po kilku miesiącach od tego szkolenia zno-
wu zebrałyśmy się w gronie dyrektor, by zaplano-
wać nadchodzący rok seminaryjny − w Mary Kay
zaczyna się on w sierpniu. Każda z nas opowiadała
o swoich celach. Wśród moich pojawiło się zdobycie
diamentowej pszczoły (najwyższa nagroda za osią-
gnięcia sprzedażowe), wyjazd do Dallas i udział w
tak zwanej „Top Wycieczce” − była to podróż − nag-
roda, na którą − w zależności od wyników − dy-
rektor mogła pojechać sama, bądź w towarzystwie
męża. Zadeklarowałam, że w nadchodzącym roku
seminaryjnym na taką wycieczkę pojadę z mężem.
− Ale przecież Ty nie masz męża! − dziwiły się
moje koleżanki. − Nawet chłopaka nie masz!
− No to będę miała! − odparłam, nie wiedząc
kompletnie, skąd mi to przyszło do głowy.
Ludzie wokół wciąż powtarzali: Znajdziesz mi-
łość, kiedy najmniej będziesz o tym myślała.
Ja zastanawiałam się, jak to jest możliwe, skoro
ja myślałam o tym... non stop.

Przed sierpniowym seminarium Mary Kay każ-


da dyrektor organizuje wewnętrzne spotkanie dla
swojej grupy, w trakcie którego wspólnie celebru-
je się zamknięcie roku i wyróżnia się osoby, które
osiągnęły najwyższe wyniki. Powiedziałam dziew-

186
czynom, żeby przyszły w towarzystwie swoich mę-
żów lub chłopaków − po to, żeby zobaczyli, jak pra-
cują i jak doceniane są ich osiągnięcia. Ogromnie
zależało mi na tym, żeby to wydarzenie przebiegło
jak najlepiej, żebym tylko o niczym nie zapomniała.
Byłam tak zaangażowana w przygotowania, że nic
innego nie zaprzątało mi głowy. W tym dniu miłość
była ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam. Na naszym
spotkaniu pojawił się jeden mężczyzna. Jeden jedy-
ny. Byłam przekonana, że to chłopak jednej z mo-
ich konsultantek, Agnieszki.
Jako rodzynek w grupie samych kobiet, siłą
rzeczy, rzucał się w oczy. Angażował się, pomagał,
w pewnym momencie przejął zarządzanie mu-
zyką... zachowywał się tak, jakby pracował z nami
już sto lat i znał nas od zawsze. Wtedy nie wiedzia-
łam jeszcze, że taki talent ma konkretną nazwę
− „Woo” (Winning Others Over). Po zakończe-
niu podeszłam do niego, aby pogratulować mu tak
wspaniałej dziewczyny, jaką jest Agnieszka. Uści-
snęłam jego dłoń, uścisnęłam dłoń Agnieszki, a on
spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział:
− Ale to nie jest moja dziewczyna!
− Jak to? Co w takim razie tu robisz? − zapyta-
łam, nie mniej niż on zdziwiona.
Okazało się, że Paweł jest przyjacielem chłopa-
ka Agnieszki i został zaproszony na spotkanie przez
niego, tylko on sam zapomniał przyjść.
− Dlaczego w takim razie zostałeś? − zapytałam.

187
− Bo zobaczyłem Ciebie − odparł mój przyszły
mąż.
To autentycznie była miłość od pierwszego wej-
rzenia. Wszyscy goście otrzymywali moje wizytówki,
a Paweł dostał mój numer. Jeszcze tego samego dnia
otrzymałam od niego SMS, który mnie poruszył:
− Zastanawiam się, czy jesteś tak dobrze wy-
szkolona, czy anioły faktycznie chodzą po ziemi.
Z jednej strony powiedział mi komplement, ale
z drugiej − jakby wątpił we mnie. Niewiele z tego
rozumiałam. Jeszcze bardziej zdziwiłam się, kie-
dy tydzień później ten człowiek pojawił się na spo-
tkaniu naszej grupy. Jako gość Agnieszki. Usiadł na
krześle i poprosił, by nałożyć mu maseczkę. Zaczę-
łam wyczuwać, jaką ma intencję…
− Mamy taką zasadę, że klient samodzielnie na-
kłada produkty na twarz − skwitowałam.
− To ja nałożę! − zawołała Agnieszka.
− Nie, mamy zasadę − nie dotykamy klientów!
− oponowałam.
Czułam się niezręcznie. Jestem dyrektorem,
mam spotkanie swojej grupy, a tu dzieją się takie
rzeczy. Paweł odczuł, że nie byłam zadowolona
z tego ruchu i nie tędy droga.
Za tydzień pojawił się ponownie. Tym razem
czekał na mnie po spotkaniu. Zapytał, czy lubię su-
shi i czy nie zgodziłabym się wyjść z nim na kolację.
„Chłopak jest fajny, sushi lubię... czemu nie” − po-
myślałam sobie i zgodziłam się na jego propozycję.

188
− Kiedy możemy się spotkać? − zapytał.
Wiedziałam, że za moment przyjeżdża do mnie
Mona Butters i w najbliższym czasie będę zajęta.
− Zadzwoń do mnie za dziesięć dni o czterna-
stej. − poinstruowałam Pawła.
Uznałam, że jeśli mu zależy, to zadzwoni. Je-
śli nie, no cóż... trudno. Oczywiście opowiedziałam
Monie o tym, co zaszło tuż przed jej przyjazdem.
Przez cały jej pobyt u mnie temat „Sushi Man'a”
− bo taką Paweł otrzymał ksywkę − stanowił tło na-
szych rozmów.
Jeśli zabierze Cię do tej restauracji to super!
A jeśli do tej to... yyyy... no nie bardzo − komento-
wała niemal za każdym razem, gdy przechodziły-
śmy obok miejsca, w którym podawali sushi.
Wcale nie zdziwiłam się, gdy dokładnie po dzie-
sięciu dniach, o umówionej godzinie zadzwonił te-
lefon. Paweł zaproponował mi randkę tego same-
go dnia. Głupio było mi odmówić − w końcu do-
trzymał terminu, więc zgodziłam się, chociaż czu-
łam się tak, jakbym przebiegła maraton.
Mona to wulkan energii. Ja na dwunaste piętro
jechałam windą, a ona biegła po schodach twierdząc,
że to jej chwila na sport. Kiedy wyjechała ochronia-
rze w moim bloku jeszcze przez jakiś czas pytali:
− A gdzie ta dziewczynka, która z Panią miesz-
kała?
Ta dziewczynka zbliżała się wtedy do sześć-
dziesiątki. Jednak jej niesamowita radość i energia

189
sprawiały, że jej wygląd w ogóle nie szedł w parze
z metryką.

Kiedy więc spotkałam się z Sushi Man'em, by-


łam tak zmęczona, że dosłownie zasypiałam. Led-
wo wytrzymywałam. Paweł natomiast był w swoim
żywiole. Dziś wiem, że ma talent Communication,
ale wtedy... to był dla mnie koszmar.
Przez dwie godziny „nawijał” tak, jak gdyby
chciał tego wieczoru opowiedzieć mi całe swoje ży-
cie. Był tak zaangażowany, że aż zakasywał rękawy
i snuł swoje historie… jak to zna francuski, angiel-
ski, niemiecki, rosyjski, gra na harmonii, gra na
saksofonie…
Oczywiście, na żadnym z tych instrumen-
tów grać nie potrafił, ale ze swoim talentem Self-
Assurance uważał, że skoro raz wziął instrument
do ręki, to jest już niemal ich wirtuozem. Mówił to
z takim przekonaniem, że naprawdę wywarł na
mnie wrażenie.
− Boże, co za człowiek! Francuski! Saksofon!
Wow! − myślałam sobie.
Z drugiej strony zastanawiałam się, czemu
przyjechał bez kwiatów, skoro jest mną taki zauro-
czony. Skończyliśmy jeść kolację i z ulgą pomyśla-
łam o tym, że za chwilę będę już w domu i w koń-
cu odpocznę. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, Pa-
weł wyciągnął kartkę A4 z długą listą wszystkiego, co
tego wieczoru jeszcze działo się w Warszawie: tu taki

190
koncert, tam inny koncert − pełen wybór miejsc,
w które możemy udać się dalej.
W trakcie randki zauważyłam, że Paweł miał na
sobie komplet całkowicie nowych ubrań − widać,
kiedy ktoś zakłada na siebie coś prosto ze sklepu.
W dodatku, część z tych rzeczy była na niego nie-
co za mała... Tak więc on wyszykowany, samochód
wypucowany, w radio muzyka, którą lubię. Chłopak
się przygotował tak, jakby to była chwila jego życia
− tak to odbierałam. Nie mogłam odmówić, po-
jechaliśmy jeszcze na koncert jazzowy. Kiedy po
wszystkim odwiózł mnie pod dom, otworzył bagaż-
nik i wyjął piękny bukiet słoneczników.
Kompletnie nie rozumiałam, dlaczego nie dał
mi go na początku randki, ale to właśnie cały mój
Paweł − po dziś dzień wszystko robi po swojemu.
Zdecydowanie bardziej dziwiło mnie, jak udało
mu się wybrać moje ukochane kwiaty. Słoneczni-
ki przywoływały moje najpiękniejsze wspomnie-
nia ze Szwajcarii. Nikt o tym nie wiedział. Nawet
moi rodzice, a co dopiero Agnieszka − jedyna oso-
ba, która mogła cokolwiek podpowiedzieć Pawłowi.
Na pierwszą randkę zwykle przynosi się róże, tuli-
pany… jakim cudem on wpadł na to, by kupić mi
słoneczniki?
Następnego dnia spotkaliśmy się po raz kolej-
ny. Na drugą randkę przyniósł mi woreczek wypeł-
niony ziarnami kawy. W środku były też wykałaczki
z napisem „Antyśpiochy”.

191
To po to, żebyś dzisiaj nie zasypiała tak, jak po-
przednio − wyjaśnił z uśmiechem.
Po raz kolejny mi zaimponował.
− Boże, co za typ! Panie Boże, skąd Ty go wy-
trzasnąłeś… − myślałam sobie.
Do tego wszystkiego był taki aktywny, radosny
i zaangażowany. Wiedziałam, że jest bezrobotny
− co kompletnie mi do niego nie pasowało − ale
w tamtym momencie za bardzo mnie to nie obcho-
dziło. Wyglądał na zakochanego, chociaż nic na ten
temat nie mówił.
Większość chłopaków, z którymi miałam do
czynienia, już na drugiej randce wyznawała mi mi-
łość. On nie. Wkrótce zadzwonił, żeby umówić się
na trzecie spotkanie. Wtedy w mojej głowie zapali-
ło się czerwone światło. Zawsze to trzecie spotka-
nie było dla mnie barierą − to jest moment, kiedy
druga strona zaczyna już czegoś od Ciebie oczeki-
wać. Ja z kolei potrzebowałam wiedzieć, że to jest
mój człowiek. Na zawsze. Dlatego najczęściej od-
mawiałam trzeciej randki. Myślę, że najzwyczajniej
w świecie bałam się − skoro pół roku wcześniej po-
czułam, że gdyby zabrano mi strach, wyszłabym za
mąż − musiałam mieć w sobie jakiś lęk.
− Wiesz, ja dzisiaj nie mogę − odpowiedziałam
Pawłowi na zaproszenie.
− To może w czwartek? − proponował dalej.
− W czwartek też nie mogę.
− Piątek? − nie poddawał się.

192
− Nie, nie, w piątek też jestem zajęta − uparcie
odmawiałam.
Wiesz co, czytam książkę Mary Kay Ash o za-
rządzaniu ludźmi − zmienił temat i natychmiast
przykuł moją uwagę.
− Chciałem powiedzieć Ci jeszcze, że mój tata
organizuje targi pracy i moglibyśmy zorganizować
Tobie i Twoim dziewczynom stanowisko − zapro-
ponował.
Wtedy poczułam, że ten człowiek naprawdę się
mną interesuje. Wiedziałam, że rzeczywiście czy-
ta tę książkę, bo w trakcie rozmowy przytoczył kil-
ka cytatów. Wtedy postanowiłam, że spotkamy się
jeszcze raz.

193
Serce za cukierek

W dniu, w którym odbywały się targi, Paweł


miał rozmowy rekrutacyjne. Wiedziałam, że się nie
spotkamy. W pewnym momencie zadzwonił i za-
pytał, czy jednak może wpaść na moment, bo aku-
rat będzie tamtędy przejeżdżać.
− Ok. Każdy może wpaść na targi − odpowie-
działam.
Przyjechał. Tego dnia zrobił coś, co spowodo-
wało, że we mnie „kliknęło” − po prostu poczułam,
że to jest miłość. Nie wiedział, że się spotkamy, nie
mógł więc nic dla mnie przygotować. Jednak w sa-
mochodzie woził cukierki, które bardzo lubiłam.
− Nie miałem nic innego, ale tak bardzo chcia-
łem Ci zrobić przyjemność, że przyniosłem Ci cho-
ciaż to − powiedział wręczając mi cukierka.
To było dla mnie tak szczere i tak niesamowite,
że ujął moje serce.

194
Większość ludzi robi prezenty, kupuje różne
rzeczy nie po to, by sprawić przyjemność tej drugiej
osobie, lecz po to, by pokazać „jaki jestem wspania-
ły”. Pokazać, że stać go na wielki bukiet róż. Poka-
zać, że stać go na zabranie dziewczyny do drogiej
restauracji.
Jeszcze zanim poznałam Pawła, obserwowałam
to w swoim otoczeniu i na karteczce zapisałam: „Nie
kupuj mi róż, zbierz mi stokrotki”. Według mnie
tylko osoba, która szczerze kocha, jest w stanie ro-
bić coś nie dla swojej chwały, ale po to, by sprawić
przyjemność temu drugiemu człowiekowi. Wtedy
nieważne, że wręczy jej zerwaną z pobocza stokrot-
kę czy cukierek zabrany z samochodu − robi to dla-
tego, że wie, iż ktoś dzięki temu się uśmiechnie. Ten
cukiereczek spowodował, że po raz pierwszy pocało-
wałam swojego przyszłego męża.
Dla mnie to było tak, jakby przyniósł mi na ręku
swoje serce.

Dalej wszystko działo się bardzo szybko. Po tym


wydarzeniu wiedziałam, to było dla mnie całkowi-
cie jasne, że ten człowiek mnie kocha i ja kocham
jego. Koniec. Zastanawiałam się, czemu wciąż mi
tego nie powiedział. „Skoro nawet ja już to wiem, to
przecież może w końcu mi powiedzieć!” − myśla-
łam sobie. A on dalej nic. Dziś wiem, że zwlekał, bo
dla niego te słowa w naszej relacji były czymś bar-
dzo wyjątkowym. Były jak skarb.

195
Z jednej strony czuł, że może mnie nimi prze-
straszyć, a z drugiej - dla niego samego to było waż-
ne wydarzenie. Pewnego dnia wysiadłam z win-
dy w moim bloku i zobaczyłam ścieżkę usypaną
z płatków róż, która prowadziła do mojego miesz-
kania. Wszystko wyglądało tak, jak gdyby w kalen-
darzu widniała data czternasty lutego. To jednak nie
były walentynki. To był dzień, w którym Paweł po
raz pierwszy powiedział mi, że mnie kocha.
Kiedy te słowa padły, wiedziałam, że one coś
znaczą. Widziałam, jak przygotował się do tej chwi-
li. Pamiętam, jak modliłam się:
− Panie Boże, pokaż mi, że to jest ten człowiek,
daj mi poczuć, daj mi pewność.
Wiedziałam, jak bardzo to jest ważne. Chciałam
trzymać się się wszystkich swoich wartości, wie-
działam, w co wierzę i pragnęłam poczuć, że to, co
między nami się dzieje, jest od Boga.

Kiedy dostajemy w życiu coś wartościowego − ko-


goś, kto jest dla nas bardzo ważny, ciemna strona zawsze
uderza w to i próbuje wmówić nam, że się pomyliliśmy,
że to nie jest osoba dla nas. Przychodzą trudne chwile,
a w myślach powraca głos: „Pomyliłaś się, to nie ten czło-
wiek”. Wtedy ludziom najłatwiej jest przyznać rację tym
podszeptom i rozstać się. Wiele małżeństw rozpada się
właśnie w taki sposób. Trudne chwile nie oznaczają, że
jesteśmy z niewłaściwą osobą. Kiedy kogoś się kocha, nie
oznacza to, że przez kolejne sto lat będzie tylko sielanka.

196
Zaczyna się życie, a wy po prostu podejmujecie wspólną
decyzję, że będziecie iść przez nie razem. Nadal jesteście
dwiema różnymi osobami, macie różne talenty, różne do-
świadczenia. Jedyne, co naprawdę was łączy, to to, co dał
wam Bóg − to coś, co powoduje że chce Wam się być razem.

Wspominałam wcześniej, że kiedy zaczęliśmy


spotykać się z Pawłem, był bezrobotny, Nie znałam
całej prawdy. W momencie, kiedy zobaczył mnie
po raz pierwszy, miał już zapewniony kontrakt. To
była praca jego marzeń − w „Fordzie” w Niemczech.
Fascynowały go samochody i otrzymał posadę in-
żyniera. Szykował się do wyjazdu. Kiedy jednak uj-
rzał mnie, w ciemno zrezygnował z tego kontraktu.
Powiedziałam mu wtedy, że zdzwonimy się dopie-
ro za dziesięć dni − miał już wówczas być w Niem-
czech. Zrezygnował z tego.
− Człowieku, skąd Ty wiedziałeś? − pytałam
zadziwiona, kiedy dowiedziałam się o tym po raz
pierwszy, niedługo przed naszym ślubem.
− Przecież mogłeś pójść na tę randkę, a ja od-
prawiłabym cię z kwitkiem!
− Nie, ja po prostu wiedziałem − odparł mój
narzeczony, obdarowany talentem Self-Assurance.
Wiem, że gdybym dowiedziała się o tym na sa-
mym początku, skłoniłabym go do wyjazdu, nie
wzięłabym na siebie takiego ciężaru.
Kiedy dziś opowiadam o tym i patrzę wstecz,
widzę ile mądrości w tym wszystkim dawał mu

197
Mr. Good − dawał mu wiedzę, co ma robić, jak ma
robić, jakie kupić kwiaty. Paweł robił takie rzeczy
i postępował w taki sposób, jakby ktoś szeptał mu do
ucha, co dokładnie ma robić, aby mnie w sobie roz-
kochać. Różne osoby darzyły mnie uczuciem i pró-
bowały na różne sposoby zdobyć moje serce. Więk-
szość moich znajomych żaliła się, że nikt nie składa
im konkretnych propozycji, ani nie wyznaje miło-
ści. Ja miałam na odwrót. Słyszałam „kocham Cię”
na drugiej czy trzeciej randce, a ja myślałam wte-
dy „Boże, człowieku, Ty nie masz pojęcia, co to jest
miłość”. Zwykle na tym kończyły się te znajomo-
ści. Paweł robił wszystko na odwrót. Czyli dokładnie
tak, jak ja tego potrzebowałam. Pamiętam, że zanim
się poznaliśmy, bliskie osoby powtarzały mi:
− Musisz zmienić pracę albo musisz zacząć wy-
-chodzić do mężczyzn! Cały czas przebywasz wśród
samych kobiet!
− To, co jest moje, nie ominie mnie − kończy-
łam każdą tego rodzaju dyskusję.
Nie ominęło. Człowiek, który miał być mój,
przyszedł na spotkanie, na którym były same ko-
biety. On po prostu miał tam być. Rok później był
już moim mężem.

198
Co mają wspólnego mój mąż,
Nicolas Cage, naleśniki
i duchowa kąpiel?

Moje koleżanki często wymieniały się mię-


dzy sobą wyobrażeniami o swoich przyszłych mę-
żach − zakładały, jaki będą mieć kolor oczu, wło-
sów, wzrost, jak będą umięśnieni… ja takich założeń
nie miałam nigdy. Jedyna odpowiedź, która przy-
chodziła mi do głowy na pytanie o to, jakiego chcę
mieć męża, brzmiała:
− Takiego, który będzie kochał mnie i będzie
kochał Boga.
Gdzieś w środku czułam, że określanie, jak on
będzie wyglądał lub czym będzie się zajmować, jest
tylko ograniczeniem, które sprawi, że dokładnie to
będę przyciągać. Intuicyjnie czułam, że to nieodpo-
wiednie. W końcu, czy rzeczywiście miało znacze-
nie to, czy będzie miał brązowe czy niebieskie oczy?
Czy to, że będzie miał bujną fryzurę, duży biceps

199
i odpowiedni wzrost naprawdę się liczy? Dla mnie
najważniejsze było, czy będzie otwarty na Boga.
Miałam jednak w życiu dwie sytuacje, kiedy po-
czułam, jaki będzie mój przyszły mąż.
To nie było kierowane logiką i tym, czego ja
bym sobie życzyła, to były natchnienia. Tak, jak
gdyby ktoś chciał mi to pokazać. Pierwsza z nich
zdarzyła się, kiedy byłam w Muzeum Madame Tus-
saud w Londynie.
Nicolasa Cage’a na ekranie widziałam milion
razy, ale kiedy popatrzyłam na przedstawiającą go
woskową figurę i zrobiłam sobie z „nim” zdjęcie, do
głowy przyszła mi myśl, że taki mężczyzna mi się
podoba i mój mąż będzie miał z nim coś wspólne-
go. Cage zawsze był jednym z moich ulubionych
aktorów. W szczególności upodobałam sobie jego
rolę z filmu „Miasto aniołów”. Chciałam być jak
Meg Ryan. Uwielbiałam scenę, w której bohaterka
filmu jedzie na rowerze, wokół niej przepiękny las,
sosny, a ona zamyka oczy, puszcza kierownicę, roz-
kłada ręce i pędzi przed siebie. Kończy się to wy-
padkiem, w którym ginie, ale ten fragment zdecy-
dowanie wyparłam ze świadomości.
Jako nastolatka postanowiłam odtworzyć tę
przejażdżkę. Okazja ku temu nadarzyła się, kiedy
ze znajomymi z parlamentu uczniowskiego wybra-
liśmy się na piknik. Ja − pani prezydent − jecha-
łam na czele naszej rowerowej kolumny. Sceneria
była bardzo podobna, puściłam więc kierownicę,

200
zamknęłam oczy i... wylądowałam w rowie. Z tyłu
nikt nie mógł zrozumieć, jak do tego doszło, a mnie
było głupio przyznać, że przymknęłam powieki i na
chwilę przeniosłam się do „Miasta aniołów”.
Kiedy więc stanęłam „twarzą w twarz” z bohate-
rem ukochanego filmu, po raz pierwszy w życiu po-
czułam, że mój mąż będzie miał z nim coś wspól-
nego. Nie chodziło nawet o samą fizyczność − od-
bierałam Nicolasa jako mężczyznę o czystej ducho-
wej energii, dla mnie jego oczy były tak przejrzyste,
że można było w nich dostrzec jego duszę. Kiedy
przypomniałam sobie o tej sytuacji, gdy już pozna-
łam Pawła, rzeczywiście okazało się, że mają ze sobą
sporo wspólnych cech − bardzo podobne rysy twa-
rzy, niemal identyczny wzrost, taką samą fryzurę...
moje przeczucia się urzeczywistniły.
Drugi taki moment zdarzył się, kiedy przypad-
kiem oglądałam fragment popularnego wówczas
serialu o czarownicach. Bohaterki siedziały na ka-
napie i zachwycone obserwowały mężczyznę, który
przewracał naleśniki, podrzucając je w powietrzu.
Wtedy pomyślałam sobie:
− Wow! To naprawdę jest fajne! Chciałabym,
żeby mój mąż tak potrafił.
To były już wszystkie kryteria, które odnosiły
się do kategorii „mój przyszły mąż”.
Pewnego dnia, jeszcze przed ślubem, spędzali-
śmy wspólnie czas w moim mieszkaniu. Paweł za-
proponował, że przygotuje nam naleśniki. Sce-

201
na wyglądała dokładnie, jak z tamtego serialu. Sie-
działam na kanapie naprzeciwko kuchni, Paweł stoi
do mnie plecami i w powietrzu przewraca nale-
śnik na drugą stronę. Przepadłam. Oczywiście, to
nie jest tak, że przez dziesięć lat powtarzałam sobie
w głowie, że mój mąż musi potrafić podrzucać na-
leśniki − w ogóle o tym nie pamiętałam. Kiedy jed-
nak nadchodzi taki moment, czujesz, że Mr. Good
stoi obok Ciebie, naświetla tę chwilę i szeroko się
uśmiecha.
Zrobiłam więc szybkie podsumowanie − wszyst-
ko się zgadzało: podobny do Nicolasa Cage’a, akro-
bacje naleśnikami opanowane, ma ładne nazwisko
(to taki dodatkowy atut). Pozostawała najważniejsza
kwestia.
Pary często mierzą się z problemem, że jedna
osoba w coś wierzy, trzyma się jakichś zasad, nato-
miast ich połówka nie chce tego przyjąć. Niektó-
rzy próbują zmusić swojego partnera czy małżon-
ka, grożą, rozwodzą się, dzieją się najróżniejsze rze-
czy. W naszym wypadku wyglądało to tak, że Pa-
weł po prostu chciał ze mną być, ale też sam po-
szukiwał Boga. Te dwie rzeczy spotkały się w jed-
nym czasie. Dla mnie − osoby, która rozumie, że
bez Pana Good nie ma życia, trwanie w związku
z osobą niewierzącą, byłoby niemożliwe. Nie było
takiej opcji. Nie miało dla mnie znaczenia, ile ten
człowiek ma pieniędzy, gdzie pracuje, jakie ma per-
spektywy na przyszłość, nic.

202
Tylko człowiek, który ma w sercu Boga bądź Go
szuka i szczerze chce Go odnaleźć, ma wszystko.
Wszystko. Głęboko w to wierzę. Dla mnie miliarde-
rem jest człowiek, który ma w sobie Boga.
Kiedy więc w Soboty chodziłam do kościoła,
Paweł udawał się tam razem ze mną. Po pierwsze
chciał być tam, gdzie byłam ja, ale też sam poszuki-
wał. Skoro ja mu się spodobałam, pewnie zakładał,
że muszę też mieć fajnego Boga i fajną wiarę. My-
ślę, że dostrzegał autentyczność mojej relacji z Mr.
Good. Wiedział, że moja wiara nie jest taką „na go-
dzinkę”, od dziesiątej do jedenastej w niedzielę. Wi-
dział, że Bóg obecny jest w moim życiu w każdym
dniu, w każdej godzinie. Zawsze i wszędzie.
Myślę sobie, że kiedy człowiek przebywa ze
mną i obserwuje tę więź, sam automatycznie zako-
chuje się w Bogu. Paweł bardzo szybko zdecydował
o tym, że chce przyjąć chrzest. Nie szukał kościoła,
nie szukał religii, szukał Pana Good. Na ziemi miał
świetnego ojca, ale brakowało mu tego duchowe-
go taty − żywego Boga w jego życiu. Chciał zawrzeć
z Nim przymierze. W zborze spotkaliśmy się jednak
z oporem i przeszkodami. Kursy, przygotowania,
setka niepotrzebnych procedur. Nie mogłam tego
zrozumieć. Oczywiście, człowiek musi być świado-
my takiego kroku, ale przecież jest coś takiego, jak
natchnienie serca. Coś, co wydarza się tu i teraz. Za
przykład możemy wziąć chrzest Jezusa − nad rze-
ką stały tłumy ludzi, którzy po prostu przychodzili,

203
otrzymywali chrzest przez zanurzenie i odchodzi-
li. W pewnym momencie religie i kościoły zrobiły
z tego obrządek i rytuał, zamiast pozwolić, by ludź-
mi kierowało natchnienie serca, którego dotyka Bóg.
Jeśli dorosły człowiek czuje w sobie impuls, że
chce się ochrzcić, to jest ten moment, w którym ser-
ce łączy się z umysłem. Jeśli w tym momencie pój-
dziemy ścieżką logiki i zasypiemy go pytaniami:
− Czy ty na pewno jesteś świadomy tego, co ro-
bisz?
− Czy wiesz, że rozpoczęcie życia z Bogiem nie
oznacza końca twoich problemów? Ba, teraz to one
dopiero się zaczną!
− Czy Ty znasz już Pismo Święte i takie a takie
cytaty na pamięć?
− Czy przeczytałeś już wszystkie księgi?...
− mamy duże szanse, że stracimy tę osobę dla Boga.
Ja sama nigdy nie przeczytałam i nie przeczy-
tam Biblii od deski do deski! Ja po prostu wiem, z kim
chcę żyć, ufam Panu Good i chcę Jego prowadzenia.
To, co Paweł chciał poznać, to poznał. Myślę,
że każdy człowiek w zgodzie ze swoimi talentami
i swoją osobowością bardzo mocno czuje, czego po-
trzebuje do podjęcia tej decyzji.
Po chrzcie relacja z Bogiem pogłębia się, bo
człowiek wyraził wolę, by Mr. Good działał w jego
życiu, by On nim kierował. Decyzja o tym jest oso-
bistą sprawą każdego człowieka, to nie zadanie Ko-
ścioła, by to osądzać czy kogoś blokować.

204
Wiedza o talentach pokazuje nam, że jedna oso-
ba naprawdę będzie musiała zgłębić całą Biblię, aby
zdecydować, że się ochrzci, a druga uczyni to z na-
tchnienia serca, natychmiast. Z kolei trzecia będzie
musiała doświadczyć cudu, by móc dokonać wybo-
ru. Tak czy inaczej, to ma być indywidualna decy-
zja każdego z tych ludzi, a nie narzucona przez Ko-
ściół procedura, przez którą każdy zobowiązany jest
przejść. Co więcej, większość ludzi tego nie chce.
Zawsze podkreślam, że ja ochrzciłam się dla
Boga, dla Jezusa, a nie dla Kościoła. Nigdy nie trze-
ba nikogo do niczego zmuszać. Trzeba pozosta-
wać sobą, wiedzieć, czego chce się od siebie samego
i dbać o trwanie w stanie radości − wtedy Mr. Good
może działać w naszym życiu. Wtedy stajemy się
magnesem, który przyciąga dokładnie to, czego po-
trzebujemy.

Ostatecznie, Paweł zapisał się na kurs przed


chrztem. Chciałam ponownie ochrzcić się razem
z nim, jako symbol odnowienia mojej relacji z Bo-
giem, ale tego także mi zabroniono. Zabolało mnie,
że ktoś mi tego odmawia − przecież jeśli chcę, mogę
odnawiać swoją więź z Tatą każdego dnia, wejść do
rzeki dziesiąty raz, dwudziesty, tyle ile tylko zechcę.
Po prostu pragnęłam w tym wspaniałym wydarze-
niu towarzyszyć swojemu przyszłemu mężowi.
Jego chrzest naprawdę był cudem. Odbył się
latem, w słoneczny, ciepły dzień, w przepięknym

205
miejscu. Kiedy Paweł wszedł do rzeki, a pastor wy-
powiedział słowa:
− Chrzczę Ciebie w imię Ojca, Syna i Ducha
Świętego! − niebo rozdarła błyskawica, a nasz pies
rzucił się do wody.
To było niesamowte. Nie mógł ochrzcić się ze
mną, to przynajmniej ochrzcił się z Shylą. Dobre
i to… :)
Tego dnia w prezencie dałam Pawłowi zega-
rek, na którym wygrawerowany został cytat z księgi
Mateusza:

„Ten jest mój Syn umiłowany,


w którym mam upodobanie”.
(Mateusz 3:13)

Ta myśl zawsze przyprawia mnie o ciarki − za każ-


dym razem, gdy ktoś chrzci się w jakimkolwiek miej-
scu na świecie, kiedy publicznie, jako dojrzała osoba,
oświadcza i swoim czynem pokazuje, że chce żyć z Bo-
giem, niebiosa otwierają się i Mr. Good obwieszcza na
cały wszechświat:
To jest mój syn, moja córka, którą kocham i w któ-
rym/której mam upodobanie.
To znaczy, że Bóg nie tylko Cię kocha, ale także lubi.
To są dwie zupełnie różne rzeczy. Możemy nasze dzieci
kochać, ale nie lubić za to, co robią. Kiedy przyjmuje-
my chrzest, Bóg mówi te dwie rzeczy − ja ciebie kocham,
jesteś mój, podoba mi się to, co robisz. Moment, w któ-

206
rym ja weszłam do wody, był najpiękniejszym momentem
mojego życia. Mogłabym codziennie, zamiast prysznica,
brać chrzest, moją duchową kąpiel. Tak właściwie, kto
mi zabroni?

207
Nie 7 a 77

Na ludzki rozum można by powiedzieć, że


przeżywałam najpiękniejszy czas swojego życia.
Miałam poślubić mężczyznę, który miał w sobie
wszystko to, co było dla mnie najważniejsze, osią-
gałam ogromne sukcesy w pracy, podróżowałam...
bajko ty moja! Żyć nie umierać.
Zaczynałam jednak czuć, że coś jest nie tak, jak
powinno. Czułam, że coś się zbliża.
Kiedy mamy w życiu coś, co musi być nasze, za-
wsze to będzie atakowane. Zawsze. Myślę, że Mr.
Good dopuszcza to, bo takie rzeczy rozwijają nas,
przygotowują do kolejnych etapów.
Kiedy już zostałam żoną Pawła, w mojej głowie
zaczynały pojawiać się myśli:
Boże, czy to jest ten człowiek, czy może jednak
nie? To robi nie tak, tamto robi nie tak, on nie lubi
jak robię to czy tamto.

208
Niby wszystko jest wspaniale, ale jednak jest ta-
aak ciężko. Witamy w rozdziale pod tytułem „Mał-
żeństwo”. Powoli zaczynaliśmy się uczyć tego, że sło-
wo „kochać” jest czasownikiem.
To nie jest komedia romantyczna ze scenariu-
szem w rodzaju pobrali się, pocałowali i żyli długo
i szczęśliwie. To jest dopiero początek drogi. Myślę,
że podobnie jest w naszej relacji z Bogiem. Przyj-
mujemy chrzest i wydaje nam się, że już po wszyst-
kim..., a to dopiero w tym momencie zaczyna się
nasza podróż. Zrobiliśmy pierwszy krok, a teraz za-
czynamy uczyć się siebie nawzajem.

Mr. Good zaczyna prowadzić cię do najlepszej wersji


Ciebie samego poprzez rozwój, poznawanie siebie, odkry-
wanie swojego powołania. Do tego wszystkiego potrzebne
są doświadczenia. Tak samo jest w małżeństwie. Uwa-
żam, że to w ogóle jest najlepsze narzędzie Pana Boga do
szlifowania diamentu człowieka.
Największe wyzwania, z jakimi się mierzymy, zwykle
są w naszych małżeństwach i rodzinach. Mr. Good, łącząc
nas ze sobą w pary, wie co robi. Małżonkowie mają mieć
coś wspólnego, jakiś punkt zaczepienia, miłość. Wciąż jed-
nak istnieje między nimi tyle różnic, by mogli się rozwijać
i wspólnie osiągać więcej.

Wciąż powracały do mnie myśli, czy Paweł to


na pewno ten człowiek, z którym powinnam być.
To, co zawsze mi pomagało, to sprowadzanie rzeczy

209
do sedna. Dlaczego jesteśmy razem? Dlatego, że się
kochamy. Dlatego, że połączył nas sam Mr. Good
i wiara w Niego − brzmiała odpowiedź. Ta esencja
pokazuje, że wszystko poza tym jest prochem, ilu-
zją. Czymś, co dzisiaj nam przeszkadza, a jutro nie
będzie już istotne.
Pytałam samą siebie, czy to, co dziś mnie martwi,
będzie miało znaczenie za dziesięć lat, za pięć lat czy
nawet za tydzień. Ucząc się małżeństwa, kierowałam
się wszystkim tym, czego nauczyłam się z Biblii. Jed-
na z zasad, które miałam głęboko w sercu brzmiała:

„Niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce!”.


(Ef 4, 26)

Zanim zostałam żoną, czytając ten fragment


myślałam sobie − co za banał! Po prostu trzeba się
pogodzić! Większość naszych kłótni z Pawłem koń-
czyła się tak, że emocje szybko opadały i zaraz zno-
wu zaczynaliśmy uśmiechać się do siebie. W końcu
doszło między nami do takiego konfliktu, że powie-
działam sobie:
− Dość! Nie będę się już do niego uśmiechać!
Nadszedł wieczór, potem noc, siedzę na kana-
pie, a w mojej głowie dudnią słowa o gniewie i za-
chodzie słońca. Za oknem ciemno, moje wartości
i przekonania właśnie obracają się w gruz, a mój mąż,
najnormalniej w świecie położył się spać i zasnął.
− Panie Boże, co ja mam robić?

210
− Idź go budzić! − brzmi oczywista odpowiedź.
Z jednej strony wiesz to, ale z drugiej strony
przypominasz sobie całą kłótnię i utwierdzasz się
w przekonaniu, że to przecież wszystko jego wina!
To jest ten moment, w którym albo wygrasz ze swo-
im ego, albo przegrasz. Zrobisz pierwszy krok i za-
chowasz swoje wartości, albo cofniesz się przed tym
i będziesz tkwić w stanie, który rozbija Ciebie, rozbi-
ja Twoją rodzinę i wiele innych rzeczy.
To nasz wybór, czy będziemy pozostawać w sta-
nie, w którym jesteśmy produktywni, czy takim,
w którym jesteśmy ciemnością dla tego świata.
Mam tak dużą świadomość tego, że szkoda mi jest
każdej sekundy mojego życia. Wtedy po raz pierw-
szy obudziłam Pawła:
− Nie możesz spać! − zawołałam do swojego
męża. − Nie możesz spać, kiedy wciąż gniewamy
się na siebie!
Patrzył na mnie oczami wielkimi ze zdziwienia.
Potem była druga, trzecia, czwarta, dziesiąta i na-
stępna z kolei pobudka. Na przestrzeni lat pojawiały
się różne wyzwania. W końcu powiedziałam sobie:
− Panie Boże! Nie będę już go budzić! Wiem,
że ma nie zachodzić słońce nad naszym gniewem,
ale... nie z tym człowiekiem! Ile razy tłumaczyłam
mu, jakie to dla mnie ważne! Ile razy prosiłam, by
tego nie łamał, byśmy zawsze godzili się, nim pój-
dziemy spać. Prosiłam − jakie by to nie było okrop-
ne, musimy się pogodzić!

211
Kiedy więc doszło do kolejnej kłótni i znowu
nikt nie trzymał się tego postanowienia, uznałam,
że to już koniec.
Sorry Panie Boże, ja wiem, co Ty mówisz, ale ile
razy ja mam z nim się godzić?!
Ktoś może twierdzić, że Mr. Good nie odpowia-
da wprost. Aha, jasne…
Nie mówię Ci, że siedem razy, lecz siedemdzie-
siąt siedem razy. (Mateusz 18:22) − w mojej głowie
niemal natychmiast rozbrzmiał cytat z fragmentu,
gdzie Piotr pyta Jezusa o to, ile razy ma przebaczać
bratu, który wyrządza mu krzywdę.
Panie Boże, poważnie. Grrr! No naprawdę? Zno-
wu to ja muszę iść do niego?
Poszłam. Znowu zaczęło się budzenie i rozmo-
wy po nocach. W którymś momencie jednak po-
myślałam sobie, po ludzku, że na pewno przekro-
czyłam już te siedemdziesiąt siedem razy!
Już stop. Koniec i kropka. Zrobiłam co mogłam,
ja już nigdzie nie idę.
Jeśli mam pogodzić się z tym człowiekiem,
zmień mu serce i niech w końcu on sam do mnie
przyjdzie. Ja już nie mogę więcej! − oświadczyłam
Panu Bogu.
W Biblii znajdziemy cytat, który mówi o tym,
że Bóg nie daje nam więcej, niż jesteśmy w stanie
znieść. Ta myśl pojawiła się w mojej głowie, a za
chwilę mój mąż sam podszedł do mnie, aby zaże-
gnać konflikt.

212
W takich momentach żałuję, że jestem tak sil-
nym człowiekiem :) Ta sytuacja miała miejsce już
po siedmiu latach od naszego ślubu. Gdybym stra-
ciła siły wcześniej, może szybciej doszlibyśmy
z Pawłem do porozumienia, a może i nie. Bo jak
z kolei jest napisane w innym fragmencie: „Na
wszystko jest swój czas…”.

213
Jeden telefon

Wróćmy do początków naszego małżeństwa.


Byłam młodą żoną, moja kariera rozkwitała. Stałam
na szczycie, dostawałam nagrody, podróżowałam,
zapraszali mnie, bym szkoliła za granicą, najlepsze
panie dyrektor z całego świata odwiedzały nas i ze
wszystkimi z nich miałam świetny kontakt. Po pro-
stu życie cud, miód, malina.
Pewnego dnia otrzymałam telefon. Jeden tele-
fon, który sprawił, że coś we mnie pękło − w kon-
tekście mojej kariery w Mary Kay, całej tej przygo-
dy. Osiągałam, zdobywałam, z radością pięłam się
do góry. W tym wszystkim oczywiście był obec-
ny Mr. Good, ale tak jakby trochę z boku. Stał na
uboczu i przyglądał się temu, jak mierzę się z tym
wszystkim. Naturalnie, miał w tym swój plan, bo po
drodze ogromnie dużo się uczyłam. Poznałam, co

214
to są odmowy. Nauczyłam się rozmawiać z ludźmi.
Dowiedziałam się, jakie mają potrzeby i cierpienia.
W ciągu tych ośmiu lat mojej pracy w Mary Kay,
przez moje ręce przeszły tysiące kobiet. Miewałam
dni, kiedy miałam po dziesięć spotkań. Tłumy ko-
biet. Ja naprawdę ich słuchałam, bo chciałam im
służyć. Miałam wrażenie, że to czas, w którym po-
znaję Pana Good od innej strony. Mówił do mnie
przez ludzi, a ja przez ich pryzmat poznawałam Go
coraz lepiej. Zaczęłam czuć, co Jego boli. Zrozu-
miałam, że życie nie jest tylko taką różową bańką,
gdzie wszyscy się radują. To nie jest tak, że wszyscy
mają z Nim kontakt. Zobaczyłam różne potrzeby
i z racji tego, że chciałam każdemu pomóc, bardzo
mocno się w to wczuwałam.
W pewnym momencie zauważyłam, że moja
relacja z Panem Good jeszcze bardziej się pogłębia.
To nie było studiowanie Biblii, ale prawdziwa, żywa
rozmowa z nim.
Popatrz! − pokazywał mi Tata − tu taki uśmiech,
tam taki grymas, tu taki ból, tam taka potrzeba, a tu
jeszcze co innego.
Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo
byłam ograniczona. Jak oceniałam i segregowa-
łam ludzi, nie będąc nawet tego świadomą. Ten pali
−niedobry, tamten nie pali − dobry, ta ma trzy
dziurki w uszach − niedobra, i tak dalej.
Mr. Good w tym okresie obdarł mnie ze wszyst-
kich przekonań, które narosły w dzieciństwie. Prze-

215
szłam weryfikację wartości, weryfikację swojej wi-
zji świata i poznałam Go jeszcze lepiej. To był też
okres, w którym szłam po swoje cele i marzenia, ale
tak jakby odrobinę bez Niego. Brałam wszystko na
swoje własne ramiona.
− Ja to zrobię! Ja wiem! Ja osiągnę. Wszystko ja.

W końcu zadzwonił wspomniany telefon, po


którym zrozumiałam, że muszę odejść. Nie tego
dotyczyła rozmowa − po prostu, podnosząc słu-
chawkę byłam jednym człowiekiem, odkładając
− zupełnie innym. Coś we mnie pękło. Wiedzia-
łam, że jako lider podjęłam bardzo dobrą decyzję,
ktoś jednak próbował mnie przekonać, że jest zu-
pełnie inaczej. Wiedziałam, że mój rozmówca mó-
wiąc mi to, co miał do przekazania, kierował się
wyłącznie swoją korzyścią i nie liczyłam się dla
niego jako człowiek. Pierwszy raz powiedziałam,
że czegoś nie zrobię. To był mój rozwój. Nie za-
wsze musimy na wszystko się zgadzać, cele trzeba
odpowiednio segregować. Czułam, że jeśli podej-
mę się wyzwania, które było przedmiotem tej roz-
mowy, „zabiję” wiele osób w swojej grupie. Rozu-
miałam, że moi ludzie będą musieli bardzo cięż-
ko pracować, abyśmy mogli temu sprostać. Wie-
działam, że wtedy rozczarują się lub nawet odejdą
− nie chciałam tego.
Byłam dumna ze swojej decyzji, z tego, że mój
zespół, moi ludzie i ich radość z pracy są dla mnie

216
ważniejsze, niż zdobycie własnej nagrody. Osoba
po drugiej stronie słuchawki w ogóle nie podziela-
ła moich odczuć.
− Podniosłaś rękę, podjęłaś wyzwanie, musisz
to zrobić − oświadczyła.
Zakończyłam rozmowę swoją odmową. Jednak
do końca miesiąca zostało jeszcze kilka dni i wciąż
miałam nieco czasu, by zmienić decyzję. Czułam,
że jeśli nie sprostam temu wyzwaniu, zawiodę ko-
goś. Miałam więc wybór: albo wywrzeć presję na
swoich ludziach, albo samej zainwestować w pro-
dukty i osiągnąć wyznaczone w wyzwaniu targety.
Musiałam udźwignąć to sama.
− Panie Boże, co ja mam robić? − byłam kom-
pletnie rozdarta.
W głębi duszy czułam, że nic nie powinnam
z tym robić. Instrukcja Życia wyraźnie mówi, żeby
nie brać na siebie zobowiązań finansowych, których
nie jesteśmy w stanie udźwignąć. Mr. Good dopu-
ścił jednak, żebym w tamtym momencie całkowicie
o tym zapomniała. A może mówił do mnie wprost,
tylko nie chciałam słyszeć tego, co miał mi do po-
wiedzenia. Zaczęłam się modlić:
− Panie Boże, mam pomysł. Zadzwonię do bra-
ta. Nie będę mu nic tłumaczyć, tylko zapytam, czy
może mi pożyczyć pieniądze i w ciągu pięciu minut
przelać te kilka tysięcy.
Jeśli się zgodzi, to przecież będzie cud i to zna-
czy, że jest na to Twoja wola!

217
W takim momencie rzeczywiście Tata już nic
nie mówi. Odpowiedział raz, drugi, trzeci... jeśli nie
chcesz słuchać − rób to, co uważasz. Tak było z tą
modlitwą. W niej nie było już miejsca na wolę Boga.
On stał z boku i obserwował, co ja wyprawiałam.
Ewidentnie postanowiłam Go nie słuchać. Wykona-
łam telefon. Oczywiście brat powiedział, że nie ma
żadnego problemu i w ciągu kilku minut miałam na
koncie odpowiednią kwotę.
Tym sposobem po raz pierwszy w swoim życiu
zaciągnęłam dług. Do tej pory nie wiedziałam, co
to jest i jak się z tym żyje. Dotkliwie zrozumiałam,
dlaczego Biblia w tak wielu miejscach odradza, by
to robić.
Nie możesz być w pełni szczęśliwy, żyjąc z dłu-
giem. To trochę tak, jakbyś sprzedał siebie człowie-
kowi, który pożyczył Ci pieniądze. Nieważne, czy to
obca osoba, brat, rodzic czy ktokolwiek inny − nawet
wówczas, gdy nie naciska na spłatę zobowiązań. Nie
stoi nad tobą z batem, ale jednak czeka na to, aż od-
zyska swoje pieniądze. To sprawia, że podświadomie
zaczynamy żyć w ciągłym napięciu. Lepiej jest mieć
zero na koncie i cieszyć się, kiedy będziemy mieli
pięć złotych na plusie, niż mieć potencjał na milion,
ale mieć dług i nie móc go spłacać. Cokolwiek zro-
bisz, nie widzisz efektu. Nie idziesz do przodu.

To była pułapka, w którą sama siebie wpędzi-


łam. Chociaż zdecydowałam się zrealizować wy-

218
zwanie, poczucie, że muszę odejść z firmy, nie ule-
gło zmianie. Nie wiedziałam tylko, jak to zrobić.
Czułam, że moje wartości i to, w co wierzyłam w tej
organizacji, tak jakby wcale nie jest moje. Nie rozu-
miałam samej siebie, do tej pory myślałam, że to
są moje wielkie marzenia! Byłam pewna, że będę
związana z firmą do końca życia!

219
From Hero to “Zero”

W tym momencie zaczęła się moja szkoła, moje


przygotowanie. Rozpoczęła się wędrówka przez
ciemną dolinę. Pojawiły się wyzwania i trudności,
których nie rozumiałam. Wydawało mi się, że Mr.
Good mi nie odpowiada. Nie wiedziałam, jak miała-
bym zostawić swoich ludzi − przecież mówiłam im,
że będę z nimi zawsze. Do końca swoich dni. A tu
dzwoni do mnie telefon z pracy, a ja nie mogę ode-
brać, bo chce mi się wymiotować na samą myśl o tej
rozmowie. Nie mogę zrobić nic. Nie mogę działać.
Nie mogę też odejść, bo chcę mieć pewność, że do-
brze rozumiem to, co robię. Zaczęły się moje długie
rozmowy z Tatą, poszukiwania i droga z powrotem
pod Jego skrzydła.
Teraz to Ty mnie prowadź. Wiem, że byłeś
obok mnie, ale to ja próbowałam wszystkim kiero-

220
wać. Proszę, weź sprawy w Swoje ręce. Wiem, że po-
zwoliłeś mi przez to wszystko przejść, ale nie rozu-
miem, czemu teraz to wszystko mi odbierasz.
Dokładnie takie miałam wrażenie − jakby Mr.
Good dał mi marzenie, pokazał je, zachęcił, a te-
raz mi je odbierał. Przecież marzyłam, aby osiągać
w tej firmie − jeszcze więcej, niż do tej pory! Zupeł-
nie zapomniałam, że On może mieć dla mnie lep-
sze plany niż te, na których ja się zafiksowałam. Gdy
miałam siedemnaście lat, zabrał mi moje marzenie
o wyjeździe do Stanów i pokazał co innego. Wte-
dy postawił mi wyraźną blokadę. Tym razem sama
musiałam podjąć decyzję. Odejść, ufając, że mam
to zrobić. Modliłam się, prosząc, by pozwolił mi do-
brze wszystko zrozumieć.
Jeśli mam odejść, proszę, niech ludzie nic nie
robią. Albo niech mnie zwolnią. Nie będę nic robić,
żebym tylko spadła ze swojej pozycji − prosiłam.
Kiedy tylko tak robiłam, zespół osiągał wię-
cej, niż kiedykolwiek przedtem. To wszystko trwa-
ło cztery lata.
Cztery lata modlitw i ciągłego niezrozumienia.
Wróciłam do intensywnego studiowania Instrukcji
Życia. Pewnego dnia otworzyłam Pismo na przy-
padkowej stronie i przeczytałam fragment o tym,
że to Bóg daje i zabiera pragnienia naszego serca,
nasze marzenia. To była moja odpowiedź.
Tata zabrał mi pasję do tego, co robiłam, bo ma
dla mnie coś znacznie lepszego, ma dla mnie plan.

221
Cierpimy nie dlatego, że Bóg to powoduje − cier-
pimy, bo Mu nie ufamy, bo fiksujemy się na wła-
snych celach. Tak jak małe dziecko, które uparło się,
by mieć malutką laleczkę. Tata prosi:
− Proszę, zostaw to kochanie − a za plecami
trzyma wielką, piękną lalkę, jakiej jego dziecko ni-
gdy w życiu nawet nie widziało. Dziecko jednak pła-
cze dalej, tupie nogami i kategorycznie żąda swojej
upatrzonej małej zabaweczki.
Przez cztery lata byłam takim zafiksowanym
dzieckiem:
− Tato, dlaczego Ty mi to robisz, ja tak kocham
swoją małą lalkę, nie chcę jej puścić!
A Tata nie może pokazać nam, co ma w zana-
drzu − On chce, żebyśmy Mu zaufali.
To był etap, kiedy to ja musiałam podjąć decy-
zję. Tata już nic mi nie zablokuje, ani niczego nie
odbierze. Robił to wcześniej. W tamtym momencie
znałam Go już na tyle dobrze i na tyle dużo spędzi-
łam z Nim czasu, że sama musiałam dokonać wy-
boru: zaufać czy nie zaufać. Budziłam się o czwartej
nad ranem i zalewałam się łzami.
Na świecie pojawiła się już moja pierwsza có-
reczka. Tak bardzo chciałam przy niej być. Z dru-
giej strony tęskniłam za ludźmi. W ogóle nie ro-
zumiałam, co się ze mną dzieje. To był prawdziwy
obłęd. Nie pomagało to, że w naszym małżeństwie
mierzyliśmy się z kolejnymi wyzwaniami. Myślę,
że czas od urodzenia dziecka do mniej więcej dru-

222
giego czy trzeciego roku jego życia to prawdziwy
sprawdzian dla rodziny. Z jednej strony zostajemy
obdarzeni błogosławieństwem, z drugiej − tak wie-
le trzeba się nauczyć. To właśnie wtedy związki stają
się najbardziej kruche i podatne na uderzenia z ze-
wnątrz, które wówczas pojawiają się ze wzmożoną
częstotliwością.
Trzeba pamiętać o tym, by kurczowo trzymać
się razem, modlić i prosić o mądrość oraz wytrwa-
łość. Dla nas to był bardzo trudny okres.
Budzenie się po nocach i błaganie o odpowiedź
na moje wątpliwości jeszcze bardziej to wszystko
komplikowało.
W trakcie mojej przygody z Mary Kay, jak już
wspomniałam, Mr. Good obdarł mnie ze wszyst-
kich przekonań, jakie wyniosłam z dzieciństwa.
W czasie, gdy przechodziłam przez czteroletni kry-
zys, obdarł mnie z religii.
Chciał pokazać mi się w pełni. Chciał, abym
jeszcze lepiej rozumiała, że najważniejsza jest mi-
łość i pomoc bliźnim. Ważniejsza od tego, czy zjesz
kawałek wieprzowiny czy trochę krewetek. Oczy-
wiście ta granica jest cienka. Niemniej jednak rze-
czy, które wówczas do mnie docierały, wymaga-
ły ode mnie otwartości umysłu, abym w ogóle była
w stanie je zaakceptować i zrozumieć. Mimo wszyst-
ko wciąż nie miałam jasności, co dalej.
Przełom nastąpił, gdy pewnego dnia wybra-
liśmy się z mężem do naszego zaprzyjaźnionego

223
pastora. Oczywiście, każdemu z kim miałam okazję
porozmawiać, zadawałam to samo pytanie:
− Wiesz, mam taką sytuację w pracy... chciała-
bym odejść, ale wciąż się nad tym zastanawiam…
Mój mąż słyszał ten wstęp tysiąc razy, moi ro-
dzice pewnie dwa razy częściej, a całe nasze otocze-
nie co najmniej kilkaset.
Chcę odejść, ale nie jestem pewna, czy napraw-
dę chcę. Nie wiem dokąd miałabym dalej pójść − to
był krzyk rozdzierający moją duszę, nic więc dziw-
nego, że radziłam się kogo tylko mogłam. To samo
zrobiłam podczas odwiedzin u pastora.
− Dlaczego chcesz odejść? Źle Ci tam? − zapy-
tał przejęty.
− Czuję, że mam coś innego do zrobienia. Czu-
ję, że mam misję. Nie wiem jaką, nic z tego nie ro-
zumiem, ale czuję, że muszę odejść − tłumaczyłam.

Myślę, że w tym momencie pastor otrzymał na-


tchnienie.
−Nie wiem dokładnie, co to za instytucja, ale
istnieje jakiś amerykański instytut, który zajmuje
się zagadnieniem talentów. Ty musisz poznać swo-
je talenty! − doradził. − To jest bardzo drogie, ale
kwestionariusz jest naprawdę rzetelny.
Koniec tematu. Nie powiedział nic więcej, a roz-
mowa została przekierowana na inne tory. Jednak ja
nie mogłam już doczekać się, żeby wrócić do domu
i sprawdzić wszystko to, o czym mówił.

224
Kiedy toniesz, chwytasz się wszystkiego, co inni
Ci rzucą. Myślę, że byłam wtedy już u kresu swoich
sił. Tego samego dnia, gdy przyjechałam do domu,
od razu wygooglałam hasło: „talenty amerykański
instytut” i od razu wyświetlił mi się GALLUP.
Kupiłam wszystkie materiały, które były dostęp-
ne. Każdą książkę. Kiedy moje zamówienie w końcu
dotarło, zrobiłam badanie (wówczas kod do Clifton
StrengthsFinder® dostępny był jedynie z książką).
Nadal nie do końca rozumiałam, o co w tym wszyst-
kim chodzi, ale czułam się podekscytowana. Bar-
dzo. Czułam, że wreszcie zaczęło sączyć się światło
i pojawiał się jakiś kierunek.
Zaczęłam stosować badanie w swojej grupie biz-
nesowej. Przyglądałam się ludziom i dostrzegłam,
że każdy z nich jest inny, każdy ma inne talenty,
inne powołanie. Szukałam w Biblii cytatów o talen-
tach i wszystko nabierało zupełnie innych barw.
Odkryłam, jak wiele Mr. Good mówi o nich
− o darach, o talentach. Tego jest ogrom! Nawołu-
je nas do tego, byśmy nie marnowali danego nam
potencjału. Wcześniej czułam to intuicyjnie, teraz
miałam w garści namacalny dowód.
W trakcie, gdy biłam się z myślami dotyczący-
mi mojej ścieżki zawodowej, rozmawiałam z wie-
loma osobami i radziłam się ich. Być może niektó-
rych z was zdziwią te trwające latami rozterki. To
było dla mnie trudne, bo tak naprawdę nic nie mu-
siałam robić. Mogłam przecież zająć się czymkol-

225
wiek, zostawić ludzi w spokoju − biznes kwitł bez
zaangażowania z mojej strony. Jednak mocno czu-
łam i dziś jestem już tego pewna, że jeśli nie uwol-
nimy się od jakiejś rzeczy emocjonalnie, nie pozbę-
dziemy się jej całkowicie, tylko zamieciemy pod dy-
wan, ona wciąż będzie angażować nasze myśli i na-
sze działania.

Według mnie człowiek zawsze powinien być czystą


kartką. Jeśli coś nam w życiu przeszkadza, trzeba spojrzeć
temu w oczy i zmierzyć się z tym. Wyjścia są dwa − bądź
zaakceptować tę rzecz i w pełni się w nią zaangażować,
albo ostatecznie się z nią pożegnać. W innym wypadku
będzie odbierać nam energię. To dotyczy zarówno na-
szych zajęć, jak i ludzi. Jeśli więc nie zajmujesz się czymś,
co kochasz, zostaw to, zrezygnuj z tego. Jeśli to nie jest
rzecz, dzięki której rośnie Ci serce, wyrzuć lub oddaj ją
− być może ktoś jej potrzebuje. Niech nie zajmuje miejsca
w Twoim życiu. To samo dotyczy ludzi. Jestem pewna, że
na każdym z etapów naszego życia musimy pożegnać się
z pewnymi osobami, aby móc pójść dalej. To mogą być
znajomi, przyjaciele czy współpracownicy. Przychodzi
czas, kiedy należy rozstać się z ludźmi, którzy nas obcią-
żają. W pierwszym momencie możemy mieć obawy, że po-
stępując w ten sposób skrzywidzimy kogoś. Jednak z du-
żym prawdopodobieństwem sami stanowimy ciężar dla
osób, które obciążają nas. Po ludzku rezygnacja ze zna-
jomości czy zwolnienie kogoś z pracy może wydawać się
krzywdą, jednak z niebiańskiej perspektywy może okazać

226
się błogosławieństwem. Nie dotyczy to oczywiście naszych
małżonków, dzieci czy rodziców. To są osoby, które stano-
wią integralną część nas samych. Nieważne, jak trudne
bywają te relacje, jesteśmy związani z nimi na zawsze.

Dążąc do podjęcia decyzji o tym, czy moja pra-


ca jest czymś takim w moim życiu, z czym powin-
nam się pożegnać, otrzymywałam od ludzi najróż-
niejsze rady i wskazówki.
Jednak dopiero słowa jednej z dyrektor kra-
jowych sprawiły, że w końcu podjęłam ostateczną
decyzję.
− Puść to. Jeśli do ciebie wróci, to znaczy, że jest
Twoje. Jeśli nie, to nie − im szybciej się uwolnisz,
tym lepiej dla ciebie.
Następnego dnia umówiłam się na spotkanie
z dyrektor generalną. Przyniosłam jej ogromny bu-
kiet tulipanów i złożyłam wypowiedzenie. Zrezygno-
wałam ze swojego stanowiska. Byłam jedną z nielicz-
nych dyrektor, które pożegnały się z firmą w ten spo-
sób − odeszłam z własnej woli, rezygnując ze wszyst-
kiego, co wypracowałam. Miałam sukces, ale wie-
działam, że muszę zostawić go za sobą. Byłam wolna.
Przypieczętowałam w swoim życiorysie rozdział pod
tytułem: „From hero to zero” − od bohatera do zera.
Kiedy wchodziłam do biura godzinę wcześniej,
witano mnie słowami „Dzień dobry, pani dyrek-
tor”. Okazywano mi szacunek i uznanie. Stałam
na szczycie. Miałam mnóstwo przyjaciół. Po kilku

227
dniach zorientowałam się, że teraz w oczach ludzi
jestem nikim i nie mam żadnych przyjaciół. Myśla-
łam, że stoi za mną tłum, po czym okazało się, że
tylko jedna czy dwie osoby chciały podtrzymywać
ze mną kontakt. Nie przemyślałam też dobrze kwe-
stii tego, że rezygnacja ze stanowiska to brak przy-
chodów. To oznaczało jedno: kolejny etap wyzwań,
prowadzenia i zaufania Panu Good.

228
Mr. Good rzuca światło na Talenty

Ludzie pytali mnie, co będę robić dalej, czy już


wiem, czym teraz będę się zajmować.
Kiedy jeszcze byłam dyrektorem sprzedaży,
aktywnie poznawałam zagadnienie talentów. Pra-
cowałam z ludźmi i ich wynikami, opowiadałam
wszystkim o swojej nowej fascynacji. Nie miałam
jednak żadnej klarownej wizji. Nie zaplanowałam
założenia międzynarodowej firmy. Po prostu wie-
działam, że talenty to coś bardzo ważnego. Przez
cały czas chodziła za mną biblijna przypowieść o ta-
lentach. Pewnego dnia po prostu miałam natchnie-
nie − przeczytaj ją jeszcze raz!

„Podobnie też [jest] jak z pewnym człowiekiem,


który mając się udać w podróż, przywołał swoje
sługi i przekazał im swój majątek.

229
Jednemu dał pięć talentów,
drugiemu dwa, trzeciemu jeden,
każdemu według jego zdolności i odjechał.
Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł,
puścił je w obrót i zyskał drugie pięć.
Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również
zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden,
poszedł i rozkopawszy ziemię,
ukrył pieniądze swego pana.
Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług
i zaczął rozliczać się z nimi.
Wówczas przyszedł ten, który otrzymał pięć talentów.
Przyniósł drugie pięć i rzekł: „Panie, przekazałeś mi
pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem”.
Rzekł mu pan: „Dobrze, sługo dobry i wierny!
Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię
postawię: wejdź do radości twego pana!”.
Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty,
mówiąc: „Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto
drugie dwa talenty zyskałem”.
Rzekł mu pan: „Dobrze, sługo dobry i wierny!
Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię
postawię: wejdź do radości twego pana!”.
Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł:
„Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy:
chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam,
gdzieś nie rozsypał.
Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent
w ziemi. Oto masz swoją własność!”.

230
Odrzekł mu pan jego: „Sługo zły i gnuśny!
Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem,
i zbierać tam, gdziem nie rozsypał.
Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom,
a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją
własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent,
a dajcie temu, który ma dziesięć talentów.
Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane,
tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma,
zabiorą nawet to, co ma.
A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz
− w ciemności! Tam będzie płacz
i zgrzytanie zębów”.
(Mateusz 25:14-30)

Przeczytałam tę przypowieść, mając już kon-


tekst wiedzy nabytej z Instytutu Gallupa. Nie wie-
działam jeszcze wtedy, że talenty kształtują się nie-
mal od momentu poczęcia do szesnastego roku ży-
cia i że jest to połączenie naszych neuronów. Nie
wiedziałam wówczas jeszcze nic z tych rzeczy. Jed-
nak czytając biblijną opowieść o talentach, miałam
wrażenie, że Pan Bóg mówi do mnie:
− To jest bardzo ważne, a ludzie tego nie rozu-
mieją!
Czułam, że ta bezcenna wiedza została w pe-
wien sposób przykryta, zapomniana. Tak jakby Mr.
Good dał nam wszystko do szczęśliwego życia, na-
wet w tych warunkach, w jakich jesteśmy − a wia-

231
domo, że nie są najbardziej korzystne. Mimo tego,
mamy wszystko, żeby być szczęśliwi i spełnieni.
Jednak z jakiegoś powodu z tego nie korzystamy.
Wiedziałam, że Mr. Good pragnie, aby ludzie to
zrozumieli − tak, jakbym czuła w sobie to, co czu-
je On.

Czasem lubię pytać ludzi − jak myślicie, czy


Bóg jest kapitalistą, socjalistą czy demokratą?
Kiedy mówię, że odpowiedź brzmi: kapitalistą,
ludzie są wzburzeni... no bo jak to? No tak! Gdyby
nie był, zebrałby talenty i zyski wszystkich, równo
podzielił i każdy dostałby identyczną porcję. Przy-
powieść o talentach pokazuje nam zgoła inne po-
dejście Pana Good. On chce, żebyśmy dobrze za-
rządzali tym, co od niego otrzymaliśmy. Człowiek,
który pomnożył majątek usłyszał: „Sługo dobry
i wierny (...) wejdź do radości twojego pana!”
Natomiast ten, który zmarnował potencjał talen-
tów, został pozbawiony wszystkiego i wypędzony.
Talenty są ogromnie ważnym czynnikiem, bo
ma je każdy. Bez względu na to, czy w danym mo-
mencie masz pieniądze, zdrowie, miłość, czy cokol-
wiek innego, talenty masz zawsze. Dopóki żyjesz,
oddychasz, słyszysz, dopóki Twój mózg funkcjo-
nuje − masz dostęp do tego zasobu. Niestety, mało
kto z niego korzysta. Kiedy czytałam przypowieść,
w mojej głowie jak echo odbijały się słowa: „Dobry
sługo, ty wejdź do radości Pana”.

232
Moim jedynym pragnieniem było usłyszeć te
słowa od Pana Good. W ogóle nie wyobrażałam so-
bie, żebym mogła usłyszeć inne! To tak jakby Tata
wprost powiedział do mnie:
− Chodź! Chodź do domu! Będziemy znowu
razem.
Całe życie tego pragnęłam i pragnę dalej.
Kolejna rzecz, która wtedy zaczęła non stop po-
jawiać się w moim myślach, to światło.

„Wy jesteście światłością świata (...) Nie zapala się


też światła i nie stawia pod korcem,
ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim,
którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło
przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki
i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie”.
(Mt 5,14)

Wszystkie te cytaty z Biblii w jakiś cudowny spo-


sób zaczęły łączyć się w jedną całość. Nie jesteśmy
w stanie świecić, kiedy nie używamy swoich talentów!
Kiedy nie wykorzystujesz swojej mocy, działasz
na słabościach, a wtedy o jakim świetle może być
mowa? W wielu miejscach w Piśmie jest napisane,
że mamy się radować. Jak tu się radować, jeśli nie
używamy własnych talentów? Tych wątków zaczęło
pojawiać się tyle, jakby Pan Good ze wszystkich sił
starał się przekazać mi, jak bardzo pragnie, byśmy
wszyscy to zrozumieli.

233
Pewnego dnia, gdy byłam u moich rodziców,
w mojej głowie znowu zaczęły rozbrzmiewać róż-
ne myśli. Światło, światło, światło − ciągle to słowo.
− Panie Boże, no dobrze, słyszę! Tylko o co
chodzi z tym światłem? Jesteśmy nim, ale co dalej?
− zapytałam.
Ciągle powtarzam, że mam wrażenie, że byłam
osobiście coachowana przez Pana Good. Natych-
miast usłyszałam w głowie pytanie:
− Co robił Jezus?
− No jak to, co robił. Żył, przemawiał, umarł za
nas… − odpowiedziałam sama sobie.
− Ale jak żył? Co takiego robił? − pytanie
wracało.
Niby to jest oczywiste, ale wcale nie tak do koń-
ca. Zaczęłam wchodzić w szczegóły i zastanawiać
się, co takiego dokładnie robił Jezus?
− Kiedy ktoś był głodny, dawał mu jeść. Kiedy
ktoś cierpiał na jakąś chorobę, to go uzdrawiał. Kie-
dy ktoś był oskarżany lub przeklinany, to On po-
magał. Kiedy na imprezie zabrakło wina, to zamie-
nił wodę w wino.
− Widzisz. Czyli co On robił? Chodził z biblią
i głosił słowo? Czy on po prostu BYŁ słowem? − pa-
dło kolejne pytanie.
Pomiędzy głoszeniem słowa a życiem nim
jest przepaść. Wtedy doznałam olśnienia! Przez te
wszystkie lata, gdy uczęszczałam do kościoła, pra-
gnęłam jednego − być dobrym chrześcijaninem,

234
córką, z której Tata będzie zadowolony. Cały czas
jednak czułam, że zawodzę.
Pastor mówił wiernym, jak mają postępować,
a ja tego nie robiłam. Nie chodziłam po domach
z biblią. Nie opowiadałam wszystkim dookoła o Je-
zusie. Nie miałam nawet takiej potrzeby. Oczywi-
ście, mam pragnienie, by ludzie chcieli Go pozna-
wać. Kiedy ktoś mnie o Niego zapyta, mogę opo-
wiadać godzinami, jednak dopiero w odpowiedzi na
konkretną potrzebę tego człowieka.
Wtedy zrozumiałam, że tak dokładnie czynił
Jezus − odpowiadał na potrzeby ludzi. Nie chodził
na co dzień i nie krzyczał na ulicy „Oczyśćcie się
z grzechów!” albo „Przeczytajcie księgę kazno-
dziei!”. Zazwyczaj najpierw komuś służył, a dopiero
potem mówił do tej osoby, by więcej nie grzeszyła
lub coś podobnego. Wszystko to było jednak ukie-
runkowane na służbę drugiemu człowiekowi i sta-
nowiło reakcję na jego potrzebę.
− Panie Boże, to co? Ty chcesz żebym ja po pro-
stu służyła ludziom? − zapytałam, czując mieszankę
zdziwienia i ulgi.
W kościele tyle mówi się o dobrych uczynkach.
Jedni więc myją okna w zborach, inni odwiedzają
chorych, jeszcze inni zanoszą jedzenie potrzebują-
cym. Ja nigdy nie czułam, że powinnam tak robić.
To z kolei sprawiało, że czułam się złą chrześcijan-
ką. Próbowałam jakoś sobie z tym radzić, tłumaczyć
to sobie. Naprawdę nie miałam ochoty robić rze-

235
czy, o których zwykło się mówić, że są miłe Bogu.
Oczywiście, kiedy widziałam, że ktoś jest w potrze-
bie, byłam pierwsza, żeby pomóc, ale nie szukałam
tego na siłę.
Pani Zosiu! Potrzebuje pani pomocy? Bo ja tu
jestem! Pokażę pani, jak Jezus żył, dobrze? A może
przeczytam pani Biblię?
Tego dnia, stojąc w salonie u moich rodziców,
doznałam olśnienia: powinnam służyć ludziom
tym, kim jestem.
− Panie Boże, czyli Ty chcesz, żebym nie tyl-
ko znała zasób, który mi dałeś − talenty, ale żebym
jeszcze oddawała go innym − podsumowałam.
W tym momencie, w trakcie tej niezwykłej roz-
mowy coachingowej z samym Tatą, przyszedł mi
do głowy fascynujący fragment z Biblii, który opo-
wiada o tym, jak przed obliczem Boga stanęli fary-
zeusze, uczeni w piśmie i wielu innych ludzi:
− Panie! Wołaliśmy do Ciebie! − zwracają się do
Niego, a Bóg odpowiada:
− Odejdźcie, nie znam was.

Przyszli do Niego ludzie, którzy świetnie zna-


li Pismo, głosili je, a Bóg każe im zejść z Jego oczu.
Wyjaśnienie tego znajdziemy dalej:

„Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść;


byłem spragniony, a nie daliście Mi pić;
byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie;

236
byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie;
byłem chory i w więzieniu,
a nie odwiedziliście Mnie”.
(Mt 25, 42-43)

Głoszenie Ewangelii jest pięknym i chwaleb-


nym czynem. Jeśli jednak człowieka z głodu boli
brzuch, możesz przez miesiąc opowiadać mu o Je-
zusie, a dalej nic do niego nie dotrze. Nakarm go,
a sam zapyta cię, dlaczego to zrobiłeś. Wtedy mo-
żesz opowiedzieć, czym się kierowałeś.
To oznacza, że naszym zadaniem jest odpowia-
dać na potrzeby ludzi, wykorzystując do tego naj-
lepszą wersję samych siebie. Wszystkie te cytaty za-
częły spinać się w jedną całość, co potęgowało we
mnie pragnienie zrozumienia istoty rzeczy. Nurto-
wały mnie trzy kwestie:
− Jak mam być tym światłem?
− Co mam zrobić ze swoimi talentami i jaka jest
moja misja?
− Jaka jest wola Boga?
Te trzy pytania na przemian okupowały moje
myśli. Wkrótce zrozumiałam, że natura Bożej woli
jest dwojaka. Istnieje wola ogólna, która dotyczy
każdego człowieka na ziemi − Biblia mówi o tym
w wielu miejscach, na przykład:

„Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie!


W każdym położeniu dziękujcie,

237
taka jest bowiem wola Boża
w Jezusie Chrystusie względem was”.
(1 Tes 5, 16-18)

Do woli ogólnej należą też dziesięć przykazań


i prawa wszechświata, takie jak chociażby grawita-
cja…
Jest także drugi rodzaj woli. To taka, która jest
związana bezpośrednio z życiem każdego człowie-
ka osobno − Kasi, Basi, Marysi, Twoim, moim. Jest
ściśle związana z talentami danej osoby. Bóg dał je
nam dlatego, bo chce, abyśmy coś z nimi uczynili.
Kiedy to wszystko zrozumiałam, pomyślałam:
− Panie Boże, to ja chyba powinnam jakąś fun-
dację otworzyć.
Gdzie służą ludziom, gdzie czynią dobro? Gdzie
karmią tych głodnych i ubogich? To powinnam za-
angażować się w Unicef! Zaczęłam wszystkich wo-
kół zagrzewać do tego, żeby oni też wspierali tego
typu organizacje.
− Czy wy w ogóle rozumiecie, co robił Jezus?
Tak trzeba! Wszyscy powinniśmy iść do fundacji! −
zagrzewałam ich do działania.
Dopiero jakiś czas później doszłam do wniosku,
że ludzie wspierają innych dopóty, dopóki nie od-
najdą pola swojej własnej misji. Dopóki ja klarow-
nie nie widziałam swojego zadania i nie rozumia-
łam, jaką ono ma wagę, czułam wielką potrzebę ak-
tywności charytatywnej. Wciąż wspieram takie or-

238
ganizacje, jak właśnie Unicef czy World Vision, ale
dziś ma to inny charakter.
Teraz rozumiem, że to co ja robię, służąc swo-
imi talentami, to też działanie, to jest dobro, które
umożliwia mi i Tobie sam Mr. Good.

239
Spółka z Mr. Good

Po odejściu z Mary Kay zajmowałam się moją


malutką córeczką. To było dla mnie całkowicie
nowe doświadczenie. Kiedy tylko szła na drzemkę
w ciągu dnia, mówiłam:
− Panie Boże! Mam tę godzinkę. Proszę, pokaż
mi, co mam zrobić, co mam przeczytać… − miałam
do Niego tyle pytań!
Pamiętam dzień, kiedy dosłownie tuż po zło-
żeniu po raz kolejny tej prośby, do głowy przyszła
mi pewna myśl. Jakiś czas temu, kiedy odwiedza-
łam swoją babcię na Ukrainie, zajrzałam do mojego
ulubionego sklepiku z chrześcijańskimi książkami
i płytami. Mam dar rozpoznawania tego, co warto-
ściowe, zawsze więc wychodziłam stamtąd z praw-
dziwymi perłami. Zamieniałam wydane pięć zło-

240
tych na torbę pełną skarbów. Czułam się wtedy jak
najbogatszy człowiek świata.
W tamtym momencie usłyszałam, że mam się-
gnąć po którąś z płyt i włączyć utwór numer „X”.
Odszukałam ją, włączyłam odtwarzanie wybranego
numeru, usiadłam... i w tym momencie zaczął mó-
wić do mnie Marcus Buckingham.
Wtedy w ogóle nie wiedziałam, kim on jest.
Szybko zorientowałam się, że mówi o mocnych
stronach i Instytucie Gallupa. Włosy stanęły mi
dęba i zaczęłam się zastanawiać, czy kupiłam pły-
tę, która dotyczyła talentów i miałam ją w domu od
kilku lat?!
Okazało się jednak, że spośród ponad czter-
dziestu nagrań o rozmaitej tematyce, tylko to jedno
jedyne dotyczyło tego zagadnienia.
Buckingham nie pracował już wówczas dla Gal-
lupa, więc Instytut, siłą rzeczy, nie promował jego
dzieł. Natomiast ja miałam wrażenie, że Mr. Good
robi wszystko, abym poznała temat talentów z każ-
dej strony. Chronił mnie przed stronniczością, bym
nie była tylko „gallupowa”, tylko „buckinghamowa”,
tylko widziała całokształt i mogła przedstawiać za-
gadnienie talentów w taki sposób, w jaki On chce
bym to robiła.
Kiedy więc usłyszałam to nagranie, czułam się
jakby Pan Good sam prowadził mnie po nitce do
kłębka. Zaczęłam więc szukać wszystkiego, co do-
tyczyło działalności Buckinghama, zamówiłam

241
wszystkie jego książki, zapoznałam się z jego te-
stem, mającym swoje korzenie w badaniu Streng-
thsFinder®.
Gdyby nie to nagranie, prawdopodobnie sama
nie natrafiłabym na jego prace, a na pewno nie tak
szybko. Czułam, że otrzymałam potwierdzenie
tego, że jestem na dobrej drodze. Kiedy wypełnia-
my nasze przeznaczenie, rzeczy dzieją się dokład-
nie w taki sposób. Dokładnie po godzinie usłysza-
łam wołanie mojej córeczki. Znowu czułam się, jak-
bym odbyła sesję z samym Mr. Good.
Kontynuowałam swoje badania nad zagadnie-
niem talentów. Pewnego dnia sięgnęłam po jedną
z książek, które zamówiłam w Gallupie. Zdecydo-
wałam się ją kupić, gdyż zaintrygowało mnie to,
że na okładce widniało słowo „Bóg” („Living your
Strengths − Discover your God given talents and
inspire your community”). W niej czekał na mnie
kolejny niesamowity skarb. Do każdego z talentów
wymienione były miejsca w Biblii, które się do nie-
go odnosiły!
Znów widziałam, jak Mr. Good stoi obok mnie,
uśmiecha się i mówi:
− Widzisz, ktoś wykonał ogrom pracy. Ja po-
każę ci to wszystko z różnych stron, abyś mogła to
zrozumieć, połączyć i dać ludziom w całości coś
niezwykłego.
Czytając fragmenty Pisma odnoszące się do
moich własnych talentów, zyskałam takie ich zro-

242
zumienie, jakiego nie dał mi żaden z raportów In-
stytutu Gallupa. Był wśród nich cytat, który kocha-
łam i kocham przez całe swoje życie:

„Lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły,


otrzymują skrzydła jak orły:
biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą”.
(Iz 40,31)

Będąc w Anglii na praktykach chciałam nawet


kupić długopis, na którym widniały te słowa.
Kolejny talent i prawie wszystkie cytaty doty-
czyły jednego z moich ukochanych bohaterów bi-
blijnych, Józefa! To, co się wówczas działo było dla
mnie magiczne, zachwycające.
Pełna entuzjazmu, zaczęłam prowadzić sesje
tak, jak potrafiłam. To nie był łatwy czas w naszym
życiu rodzinnym, straciliśmy połowę przychodów,
było nam ciężko, ale... wciąż ogromnie czułam, że
to jest prowadzenie.
Kiedy stajesz na drodze do swojego spełnie-
nia, proszę ciebie, nie naradzaj się z nikim. Oczywi-
ście ciągle to robimy, chcemy opowiadać o tym, co
wzbudza w nas tak silne emocje, chcemy usłyszeć:
„Rozumiem cię”, „Masz rację”, „Tak, masz misję do
wykonania”. Niestety, ludzie mówią zupełnie co in-
nego. Mimo tego, że ja zawsze byłam otoczona bar-
dzo pozytywnymi ludźmi, słyszałam z ich ust sło-
wa, które nie dodawały skrzydeł.

243
Pamiętam, jak z jedną ze znajomych podzieli-
łam się swoim cichym pragnieniem:
− Wiesz, myślę, że będę trenerem talentów.
Myślę, że będę opowiadać o tym ludziom − bardzo
w to wierzyłam.
Koleżanka, która była bardzo doświadczonym
coachem, odparła:
− Dziewczyno, ty nie masz pojęcia z czym ta
praca się wiąże. Nie wiesz, co to jest. A to jest wiel-
kie wyzwanie! Ludzie są wiecznie niezadowoleni…
− i tak dalej.
Nie udało jej się mnie zniechęcić, ale pamię-
tam, że na pewien czas te słowa mnie zatrzymały.
Później, kiedy mówiłam ludziom, iż myślę, że
mam misję, także słyszałam różne komentarze.
− Tak, tak, misję masz. A co ty, Mojżesz jesteś?
− zapytała bliska osoba.
Gdy zaczynasz rozumieć swoje powołanie to
tak, jakbyś się przebudził. W mojej podróży przez
życie Mr. Good towarzyszył mi zawsze. Jednak
przedtem prowadził mnie w poznawaniu Jego. Te-
raz znaliśmy się już dość dobrze, żebym mogła po-
zwolić Mu przeze mnie zrobić coś dla ludzkości. To
tak, jakbym weszła w spółkę z samym Panem Good
− fascynujący, zupełnie nowy etap.
Czułam, że to czas, kiedy ja mam zrobić coś
dobrego dla innych. Robiłam sesje, szły naprawdę
dobrze i nawet był z tego zysk. W ogóle jednak nie
koncentrowałam się na tym aspekcie, nie traktowa-

244
łam tego jako przedsięwzięcie biznesowe. Z dru-
giej strony wiedziałam, że jeśli chcę to robić dalej
− a pragnęłam tego z całego serca, muszę brać za
swoje usługi pieniądze.
To nie było dla mnie łatwe. Wiedziałam jednak,
że blokadą są wyłącznie moje błędne przekonania.
Świat mówi:
− Skoro daje ci to taką przyjemność, skoro
chcesz służyć ludziom, powinnaś robić to za darmo.
Z drugiej strony cichy głos w głowie przebijał
się, zwracając moją uwagę na historie bohaterów
wiary. Abraham, Salomon − to byli jedni z najbo-
gatszych ludzi w ówczesnym świecie. Pan Good sta-
rał się mi pokazać i chciał, żebym uświadomiła in-
nym, że realizowanie swojej misji nie oznacza życia
w biedzie. Jeśli człowiek czułby się przy tym bied-
ny, nie chciałby jej wypełniać. Będzie skupiał się na
tym, aby zarobić gdzieś indziej, zamiast realizować
swoje zadanie i służyć Bogu.
To miało ogromny sens, jednak przekonania
bywają naprawdę mocno zakorzenione w naszych
głowach.
Długo borykałam się z ustaleniem stawki za se-
sje. Dałam jakąś cenę, a za chwilę ktoś lamentował:
− Ojeju! A skąd ta kwota!
W głębi serca wiedziałam, ile to jest warte, ale
kiedy słyszysz takie komentarze myślisz sobie:
− A może jednak ta osoba ma rację.

245
Szwajcaria z oceanem

Mój mąż od zawsze marzył, żeby wyjechać


z Polski. Wiedział jednak, że jestem bardzo związa-
na ze swoją pracą i nie chciał mnie unieszczęśliwić.
Moja rezygnacja z Mary Kay była dla niego furtką
do realizacji tego pragnienia. Zaczęliśmy wspólnie
zastanawiać się nad miejscami, w których mogliby-
śmy zamieszkać. Na kartce znalazły się Stany Zjed-
noczone, Kanada, Szwajcaria i Australia − faworyt
Pawła.
Przez dziesięć lat na mojej półce stała książka
o tym kraju, którą kupiłam kiedyś przez „przypa-
dek” − ja nie sięgam po tego typu publikacje. Dziś
wiem, że kupiłam ją dla swojego przyszłego męża.
Paweł nie jest osobą, która przepada za czytaniem,
on uczy się w inny sposób. Jednak tę książkę po pro-
stu pochłonął, rozpaliła w nim marzenie. Chociaż,

246
nie ukrywam, perspektywa wyjazdu do tak odległe-
go kraju nieco mnie przerażała,
Australia znalazła się na naszej liście. Od tego
momentu zaczęła niemal wyskakiwać z lodówki.
W kinach pojawił się film „Australia”. Przyjaciel na-
szej bliskiej znajomej wrócił z... Australii. Nasz pastor
przeprowadził się do Australii. Australia była wszę-
dzie. Powoli zaczynałam dojrzewać do zaakcepto-
wania myśli, że pewnego dnia rzeczywiście może-
my tam zamieszkać. To trochę jak z ciążą. Kiedy
dowiadujemy się o naszym błogosławionym stanie,
w pierwszej chwili przeżywamy szok. Kiedy upływa
już trochę czasu, zaczynasz oczekiwać na pojawie-
nie się swojego dziecka. Żyjesz tym oczekiwaniem.
U mnie te dwie rzeczy zbiegły się w jednym czasie.
Oswajałam się z Australią, a w tym czasie pod moim
sercem rosło moje drugie dzieciątko.
Wracaliśmy do naszej listy w rozmowach i za-
stanawialiśmy się, gdzie będzie nam najlepiej. Sko-
ro mieliśmy zmieniać miejsce zamieszkania, niech
będzie najlepsze na całym świecie! Powiedziałam
wtedy do swojego męża:
Wiesz, skarbik, marzy mi się taki kraj jak Szwaj-
caria, tylko z oceanem.
Szwajcarię kocham za jej spokój, przyrodę, wi-
dok pasących się owiec, spokojnych ludzi, jach-
ty, poukładane życie, wspaniały system edukacji.
Żywa woda − morze lub ocean − tylko tego mi tam
brakowało.

247
− Wiesz o tym, że taki kraj nie istnieje? − od-
parł Paweł.
− A kto wie? − pomyślałam sobie po cichu.
Z listy szybko wykreśliliśmy Kanadę. Kto chciał-
by wyprowadzać się do miejsca, w którym jest tak
zimno? Stany Zjednoczone też do mnie nie prze-
mawiały, to nie jest najbezpieczniejsze miejsce na
ziemi dla rodziny. Mogłabym przyjąć jedynie prze-
prowadzkę do Waszyngtonu − tak wtedy mi się wy-
dawało. Została więc Szwajcaria i Australia. Posta-
nowione. Paweł każdego dnia, przez okrągły rok,
po powrocie z pracy siadał do wysyłania CV. Mało
tego, pojechał nawet na specjalne targi do Londynu,
gdzie dowiedział się, jak wygląda proces emigracji
i zatrudnienia w Australii i zapoznał się z kilkoma
firmami. Robił wszystko, co było w jego mocy.
Obserwowałam go zafascynowana. Poznawałam
swojego męża z zupełnie innej strony. Tak właśnie
działa jego pewność siebie: gdy wie już czego pra-
gnie, jest jak czołg. Niestety, po tak długim czasie całe
te poszukiwania zaczęły doskwierać naszej rodzinie.
− Wiesz co, ty chyba nie chcesz już spędzać ze
mną czasu, tylko po prostu wolisz wysyłać te CV
− żaliłam się.
Większość aplikacji pozostawała bez żadnej od-
powiedzi. Głucha cisza. Znalezienie pracy w Austra-
lii niemal graniczy z cudem. Wiedziałam jednak, że
jeśli jest na to wola Boża, dostaniemy się tam. Jeśli
nie, to nie.

248
Po doświadczeniach w Mary Kay pragnęłam
tylko tego prowadzenia. Nie liczyło się dla mnie nic
innego, chciałam w pełni wrócić pod skrzydła Mr.
Good. Paweł wysyłał CV jak szalony. Ja zgłębiałam
wszystkie zagadnienia dotyczące talentów, Boga,
światła i prowadzenia. Nasza Nikusia kończyła trzy
latka, a Mona wywijała fikołki w moim brzuchu.
Mona, która miała być naszym... synkiem. Do
ósmego miesiąca ciąży na każdym USG lekarz po-
twierdzał: „To chłopiec!”. Mało tego, na jednym
z pierwszych badań usłyszałam głos:
− To będzie lew.
Myśleliśmy o tym, żeby nazwać naszego syna
Lew − tak jak Lew Tołstoj.
− A dlaczego nie wilk? − żartowały osoby, które
kompletnie nie rozumiały, co to za imię.
Podczas jednego z ostatnich USG, tuż przed po-
rodem, towarzyszyła mi Nikusia.
− Jak tam mój braciszek? − zapytała lekarza.
− Braciszek? − odparł zdziwiony doktor. − Jaki
braciszek? Przecież będziesz miała siostrę!
Wszyscy byliśmy w szoku. Oczywiście, ogrom-
nie się cieszyliśmy, ale przez tyle miesięcy byliśmy
zapewniani, że to syn, na to się więc nastawiliśmy.
Mieliśmy już zakupioną wyprawkę w kolorach
dla chłopca. Cały czas mówiliśmy do dzidziusia, jak
do synka. Na naszej liście znajdowały się wyłącznie
męskie imiona. W tym tygodniu zrobiliśmy chy-
ba cztery kolejne badania − żaden z lekarzy nie był

249
w stanie powiedzieć nic więcej, nasze dzieciątko
chowało się i zasłaniało. Nie mogłam jednak pozbyć
się tego przeczucia: „To będzie lew”. Zrozumiałam,
o co chodziło, gdy Mona przyszła na świat. Narodzi-
ła się dwudziestego ósmego lipca, a więc pod zna-
kiem lwa.
Nasze życie w tamtym okresie było naprawdę
gęste od różnych wydarzeń i wyzwań. Nie ułatwiało
go to, że Paweł nieustannie pochłonięty był poszu-
kiwaniami. Niby był w domu, ale wciąż był nieobec-
ny. Pewnego dnia, gdy wracaliśmy od moich rodzi-
ców, powiedziałam:
− Skarbik, my musimy się o to pomodlić. Jeśli
nie ma woli Bożej na nasz wyjazd, trzeba przestać
już z ciągłym wysyłaniem CV − tracimy czas i życie
− czułam, że jestem na skraju sił.
Pragnęłam mieć pewność, że jestem prowadzo-
na. Nie chodziło o to, czy to będzie Australia czy
którykolwiek z obstawianych przez nas krajów, ani
nawet o to, czy ostatecznie zostaniemy w Polsce.
Dla mnie najważniejsze było, aby być prowadzoną
− być w miejscu, w którym Pan Bóg chce, żebym
była. Wiedziałam, że tylko ono będzie najlepsze dla
mnie, dla mojej rodziny, dla wszystkich.
Po rozmowie z Pawłem pomodliliśmy się:
− Panie Boże, może my czegoś nie widzimy,
nie rozumiemy. Nasze działania nie przynoszą żad-
nych skutków, nie widzimy efektów. Jesteśmy go-
towi − niech będzie wola Twoja. Paweł wyśle jesz-

250
cze pięćdziesiąt CV i prosimy Ciebie o prowadze-
nie, jeśli to nic nie zmieni, zostaniemy w Polsce. Pa-
nie Boże, nie chcemy naszego planu, niech dzieje
się Twój Plan.
Dopiero teraz, gdy przypomniałam sobie o tej
rozmowie z Bogiem sprzed kilku lat, uświadomi-
łam sobie, dlaczego Mr. Good czekał aż do tej mo-
dlitwy. To było ściśle związane z odpowiedzią, jaką
od Niego otrzymaliśmy. Na taką odpowiedź moż-
na zgodzić się tylko wówczas, gdy już odpuściłeś
swój plan. Tego samego dnia, gdy przyjechaliśmy
do domu, przykleiłam na lodówkę kartkę z napi-
sem „Wysłane CV”.
− Skarb, za każdym razem, gdy wyślesz CV,
mów mi proszę − powiedziałam do Pawła.
Wówczas odhaczałam to na naszej kartce. Za-
częłam czuć spokój. Wiedziałam już, że to wszystko
ma jakiś swój koniec. Mam w sobie zgodę na proces,
ale wiem, że nie będzie on trwał w nieskończoność.
Po kilku dniach, gdy na liście odznaczone zostały
zaledwie trzy CV, Paweł zadzwonił do mnie z pracy:
− Skarb, bardzo dziwna sprawa, ale właśnie do-
stałem telefon z Nowej Zelandii! − wypalił.
Wiecie już że, Nowej Zelandii na naszej liście
w ogóle nie było. Szczerze mówiąc, nawet zapo-
mnieliśmy o istnieniu takiego kraju.
Z Nowej Zelandii? Czy ty aplikowałeś do Nowej
Zelandii? − zapytałam zdziwiona.
− Nie, no właśnie nie!

251
Okazało się, że firma w Australii, do której mój
mąż wysłał CV, miała także swoją filię w Nowej Ze-
landii. Paweł idealnie pasował do profilu kandydata,
jakiego tam poszukiwali, więc postanowili się ode-
zwać. To właśnie był powód, dla którego Mr. Good
zwlekał do czasu naszej modlitwy. Dopiero kie-
dy oddaliśmy wszystko w Jego ręce i powiedzieli-
śmy Mu, że nieważne jest dla nas, gdzie my będzie-
my. My chcemy być tam, gdzie On chce, abyśmy
byli. Dopiero wówczas dał nam coś, co według Nie-
go było dla nas najlepszą opcją − kraj, o którym na-
wet nie pomyśleliśmy. Kraj tak odległy i tak niezna-
ny, że w ogóle nie przyszedł nam do głowy.
− Skarbik, nie wiem co mam im odpowiedzieć
− chcą ze mną rozmawiać i sprawiają wrażenie za-
interesowanych. Firma ma siedzibę w Auckland
− sprawdź proszę, czy w ogóle ci się podoba − po-
prosił mój mąż.
Kiedy odłożyłam słuchawkę, już wiedziałam,
że to jest to. Natychmiast poczułam, że my tam po-
jedziemy.
Cudami są dla mnie zdarzenia pokazujące, jak
Pan Good nas kocha, jak zawsze jest obok nas i ma
dla nas plan. Jedyne pytanie brzmi, czy my jesteśmy
gotowi na ten plan?
Kiedy Paweł powiedział mi o niezwykłej pro-
pozycji, wzięłam laptop i wpisałam w wyszukiwar-
kę „Auckland New Zealand”. Czułam całym sercem,
że to moja intymna chwila z Mr. Good. Pierwsze,

252
co zobaczyłam, to zdjęcie − przystań, jachty, wie-
ża Sky Tower... a w głowie usłyszałam myśl, tak kla-
rowną, tak czystą, jakby nic innego nie istniało:
− To jest Twoja Szwajcaria z oceanem.
Czas się zatrzymał. Dokładnie takie było moje
pierwsze skojarzenie, gdy zobaczyłam zdjęcie Auc-
kland. Nowa Zelandia dzieli najwięcej podobieństw
ze Szwajcarią − ilość jachtów na osobę, ilość owiec
na metr kwadratowy, nie mówiąc już o krajobrazie,
stylu i poziomie życia. Na swój ludzki rozum, nie
byłam w stanie tego wydedukować i odszukać tego
miejsca. Mój mąż powiedział mi wyraźnie: „Na tej
planecie nie ma Szwajcarii z oceanem”.
Mr. Good jednak wie, że wszystko, o czym ma-
rzymy, istnieje. Wówczas dokładnie zrozumiałam
cytat:

„To, czego ani oko nie widziało,


ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka
nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował
Bóg tym, którzy Go miłują”.
(1 Kor 2,9)

Większość ludzi, tak jak już wspominałam, kojarzy


to z życiem po śmierci. Myślą, że w momencie, gdy wejdą
do raju, doświadczą tych wszystkich niesamowitości. To
w ogóle nie o to chodzi! Te rzeczy dostępne są tu i teraz!
Jeżeli ja poddaję się Jego prowadzeniu − tu i teraz, w ży-
ciu, w którym jestem − to moje ucho usłyszy to, czego nie

253
słyszało, a moje oczy zobaczą to, czego nie widziały. Do-
wiem się o krajach, o których istnieniu nie miałam poję-
cia, a Tata o nich wiedział. Miał dla mnie moją Szwajca-
rię z oceanem! To był prawdziwy cud.

Drugi cud dostrzegłam, kiedy mój mąż tego sa-


mego dnia wrócił do domu... Kilka tygodni wcze-
śniej w jednym z moich ulubionych sklepów ku-
piłam dla niego przepiękną koszulkę polo. On nie
przepada za różowym kolorem, ale to był taki ma-
linowy róż, a całość wykańczał błękitno-granatowy
kołnierzyk. To była najładniejsza polówka, jaką wi-
działam w życiu.
Widniał na niej wyhaftowany napis „Auckland
New Zealand” i liść paproci − symbol tego kraju.
Kiedy ją kupowałam, pomyślałam, że Auckland to
nazwa jakiejś drużyny sportowej albo firmy.
Gdy pamiętnego dnia Paweł wrócił z pracy
i przebrał się w nią, połączyłam fakty i zawołałam:
Skarb! Popatrz! Od miesiąca nosisz koszulkę, na
której napisane jest „Auckland New Zealand!”.
Poczułam, jak Mr. Good uśmiecha się do mnie.
Czułam, że wziął mnie na ręce, przytulił i powiedział:
− Idziemy znowu razem!
Paweł tego jednak nie podzielał. Nowa Zelandia
nie była w jego planie. Nie było jej na naszej liście.
Była daleko. Była mała. Była jedną wielką niewiado-
mą. Najpierw przepełniała go nadzieja, ale szybko do
głosu zaczęły dochodzić wątpliwości. Mimo tego, ja

254
miałam w sobie taki spokój, że po pierwszej rozmo-
wie nawet nie zapytałam, jak mu poszło. Potwierdził
− poszło świetnie. Potem była kolejna rozmowa i po
raz kolejny mój mąż analizował, czy na pewno ma
się podjąć tego wyzwania. Ja także miałam w sobie
delikatne obawy. Przychodziły mi do głowy myśli o
tym, jak to jest daleko. Kiedy jednak tylko się poja-
wiały, natychmiast odsuwałam je od siebie. Bardzo
mocno czułam, że wyjazd tam leży w Bożym Pla-
nie. Kiedy zbliżał się termin jednej z ostatecznych,
niemalże decydujących rozmów, Paweł zachorował.
− Źle się czuję, odwołuję tę rozmowę! − oświad-
czył.
Sami pomyślcie: bierzesz udział w rekrutacji
prowadzonej na odległość i dziesięć minut przed
kluczową rozmową, w której ma uczestniczyć kil-
ka osób, odwołujesz spotkanie. To raczej przekreśla
twoje szanse, prawda?
Ja jednak miałam przeczucie, że cokolwiek by
nie zrobił, jeśli ta praca jest dla niego, to i tak ją
otrzyma. Chwilę po wysłaniu wiadomości o rezy-
gnacji z rozmowy, mój mąż otrząsnął się:
− Ojej, co ja zrobiłem!
Napisał mail z zapytaniem, czy rozmowa może
odbyć się w innym terminie. Oczywiście, zgodzi-
li się. Paweł jest naprawdę dobrym specjalistą, ale
przede wszystkim to był plan Pana Good. W koń-
cu wszystko zostało sfinalizowane, decyzja zapadła,
a mój mąż otrzymał kontrakt.

255
Kiedy mówiliśmy o tym ludziom, otwierali bu-
zie ze zdumienia.
Jak wy to załatwiliście? Przecież potrzeba milio-
nów, żeby się tam dostać! − dziwili się.
Okazało się, że wiele osób w naszym otoczeniu
od wielu lat bezskutecznie stara się o podobny wy-
jazd. My otrzymaliśmy jedną z najfajniejszych wiz
− nasze prawa i przywileje niewiele różniły się od
tych, jakie przysługiwały tamtejszym obywatelom.
Czułam w tym wszystkim pełnię prowadzenia i bło-
gi spokój.

256
Dziwny obcy kraj, a ty trwaj

Piątego sierpnia Paweł miał stawić się w pracy


w Auckland, z kolei termin porodu wyznaczony był
na dwudziestego dziewiątego lipca. Pamiętam, jak
mój mąż nieustannie modlił się, aby dziecko przy-
szło na świat przed jego wyjazdem.
Nikusia, nasze pierwsze dziecko, urodziła się
dwa tygodnie po terminie, jak to dziewczynki czę-
sto robią. Wówczas byliśmy jeszcze przekonani, że
oczekujemy syna, pocieszaliśmy się więc tym, że
chłopcy zwykle nie zwlekają z narodzinami. Mimo
naszego optymizmu, ta kwestia dodatkowo utrud-
niała Pawłowi całą tę zmianę. Nie chciał mnie zosta-
wiać. Gdzie on miał jechać, kiedy ja szykuję się do
porodu. Jak to wszystko ma się odbyć?
W nocy dwudziestego siódmego lipca nasze
grzeczne dziecko stwierdziło, że chce, aby tata był

257
przy jego narodzinach. Dwudziestego ósmego lip-
ca o godzinie 5:20 nad ranem, jak w szwajcarskim
zegarku, mieliśmy już przy sobie maleńką Monę
Skye. Do szpitala zabrałam ze sobą komplet ubra-
nek w wersji chłopięcej i dziewczęcej. Mieliśmy
przygotowane dwa imiona. Pierwsze pytanie, gdy
tylko urodziłam, brzmiało:
− Kogo mamy?!?!
− Dziewczynka! − odpowiedziała położna.
Dwa dni po narodzinach Mony, mój mąż wy-
leciał do Nowej Zelandii. Ja razem z dziećmi prze-
niosłam się do moich rodziców. Plan był taki, że za-
trzymamy się u nich na trzy miesiące, aby Moniu-
sza trochę podrosła i dołączymy do Pawła.
W tym momencie w naszym życiu zaczęło być
naprawdę gorąco, tak jakby ktoś dodawał do pieca.
Tak jak to się dzieje zazwyczaj, gdy jest realizowany
niesamowity plan Boży, przeciwna siła, która wie,
że i tak już nic nie zdziała, próbuje ugrać dla siebie,
co tylko może.
Zdążyliście już pewnie zauważyć, że ja od naj-
wcześniejszych lat czułam prowadzenie i szłam
przez życie za rękę z Mr. Good. Miałam za sobą wie-
le doświadczeń z Nim. Dla mojego męża to wszyst-
ko było nowe. Chciał rozumieć. Chciał ufać. Jednak
to wcale nie było łatwe. Jako mężczyzna czuł na so-
bie ogromną odpowiedzialność za swoją rodzinę.
Dobrze pamiętam także swoje odczucia. Miałam
maleńkie dzieciątko, które bardzo mnie potrzebo-

258
wało. Miałam również starszą, ale wciąż malutką
córkę, która także pragnęła mojej bliskości i czasu.
Rozpierało mnie pragnienie, aby robić coś z talen-
tami − oddawałam się temu w każdej wolnej chwi-
li. Czułam ogromną radość w sobie, bo wiedziałam,
że jestem z Panem Good, jestem w Jego tunelu, je-
stem z Nim, a to jest coś niesamowitego.
Paweł dzwonił do mnie z nowego kraju. Pod-
czas gdy u nas trwała pełnia lata, on leżał w łóżku
w swetrze. Z przepięknej, ciepłej pory roku trafił
w sam środek zimy. Lipiec i sierpień to czas naj-
gorszej pogody w Nowej Zelandii − wieje, jest zim-
no, a w domach nie ma czegoś takiego, jak ogrze-
wanie. Mój mąż marzł, jak nigdy w życiu. Kiedy
w Polsce na dworzu panuje siarczysty mróz, w domu
można zagrzać się przy kaloryferze. Tam tego nie
ma. Domy wyposażone są w kominki, dmuchawy
i tym podobne, ale efekt podgrzewania jest zniko-
my. Kiedy na zewnątrz jest plus trzynaście stopni,
w domach często panuje temperatura tylko o dwa
- trzy stopnie wyższa. Dla człowieka z Europy to
prawdziwy szok termiczny. Mało tego, to po pro-
stu był nowy kraj. Paweł nigdy wcześniej nie migro-
wał, ja miałam to już za sobą. Znalazł się w miej-
scu, w którym wszystko dla niego było obce − uli-
ce, ludzie, nawet jedzenie! Chleb był inny, mięso
było inne, masło było inne... nie było twarogu! Niby
wszystko podobne, ale jednak czujesz się, jakbyś
wylądował na innej planecie.

259
Ja patrzyłam na to wszystko z perspektywy Bi-
blii − myślałam o tym, jak Mr. Good odmieniał ży-
cie ludzi mówiąc, by wzięli swoje rzeczy i udali się
do ziemi obiecanej. Ja się cieszyłam, a mój mąż
przechodził przez naprawdę trudne chwile.
− Tutaj ludzie w ogóle nie chodzą do sklepów!
Jedzenie jest inne! Nie ma twarogu! − relacjonował.
(Nagle twaróg stał się kluczowym elementem naszej
codzienności).
− Nikogo nie ma w sklepach! Tu chyba nikt
nie ma pieniędzy, żeby kupować! Co to jest za kraj!
Sami emeryci! Gdzie ja was tu przywiozę? Jest mi
zimno! Wracam! Polska jest najlepsza na świecie!
− denerwował się.
− Skarb, chociaż daj nam szansę, abyśmy mo-
gli przyjechać i zobaczyć. Jeśli będzie Ci tak samo
źle, kiedy będę obok, pomyślimy − starałam się go
uspokoić.
− Będzie tak samo źle! Ja nie wiem, co my wy-
prawiamy! Na drugi koniec świata! Przecież my tu
nikogo nie mamy! W Biblii jest napisane, że masz
słuchać męża! Dlaczego mnie nie słuchasz? − pró-
bował postawić na swoim.
W wielkim skrócie opisuję tu coś, co trwało
przez trzy miesiące. Po kilka godzin każdego dnia.
Każdego dnia pisałam mężowi, że wszystko będzie
dobrze i prosiłam, żeby wytrzymał.
− Dlaczego ty mnie tu trzymasz? Dlaczego nie
pozwolisz mi wrócić? − nie rozumiał mojego uporu.

260
Dla mnie to także było trudne − musiałam mieć
pewność, że dobrze to wszystko rozumiem. Biblia
rzeczywiście mówi o tym, że żona powinna słuchać
męża, lecz ma to zastosowanie tylko wtedy, gdy ów
mąż żyje w stanie miłości i łączności z Jezusem, jak
to jest napisane dalej. Tu widziałam ewidentnie, że
opanowuje go strach. Modliłam się o zrozumienie
i mądrość. Cytat, który wciąż przychodził mi do
głowy, brzmiał tak:

„Chociażbym chodził ciemną doliną,


zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.
Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza.
Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników,
namaszczasz mi głowę olejkiem”.
(Psalm 23:4-5)

Rozumiałam, że Paweł jest w nowej dla siebie


sytuacji i że jest mu naprawdę ciężko. Byliśmy da-
leko. Nie widział swoich dzieci. Szatan zacierał ręce.
Tym bardziej byłam przekonana, że ten plan jest
niezwykle ważny i musimy wytrwać.
Pocieszałam mojego męża, jak tylko potrafiłam.
Miałam w sobie ocean spokoju, chociaż to wszystko
przekraczało ludzką wytrzymałość. Zdarzało się, że
płakałam i zastanawiałam się, dlaczego Paweł, za-
miast mnie wspierać w tym i tak pełnym wyzwań
okresie, jakim są pierwsze miesiące życia dziecka,
nie rozumie nic i co więcej, utrudnia. Z jednej stro-

261
ny byłam na niego zła, ale z drugiej rozumiałam też
przez co przechodzi. On nie miał tylu doświadczeń
z Panem Good, ile ja, by móc czerpać z nich siłę.
Nie mogę od niego tyle wymagać. I tak jest
wspaniały− próbowałam pocieszać samą siebie.
W pewnym momencie było mi już tak trud-
no, że po kolejnej naszej rozmowie napisałam: „Ok,
kup ten bilet i wracaj do Polski”.
Jak już wiecie, w Biblii jednak jest napisane, że
kiedy trzeba Mr. Good zakryje nam oczy i zamknie
nasze serca.
Paweł w ogóle nie wziął na serio tego, co mu na-
pisałam, a ja naprawdę miałam to na myśli. Przez
dwa i pół miesiąca na wszystkie sposoby próbował
przekonać mnie, że powinien wracać, a ja całą sobą
trzymałam go tam. Mówiłam mu nawet, że jeśli nie
zaczeka na nas, ja i tak pojadę tam z dziećmi, bo
czuję, że tak trzeba. Stawiałam go pod ścianą, prze-
konana, że tak należy postąpić. Jednak po tylu ty-
godniach walki pomyślałam, że być może to ja się
mylę i źle odczytuję wolę Mr. Good. Jeśli rzeczywi-
ście jest tam tak okropnie i mój mąż tak bardzo nie
chce tam być, powinien wrócić. Napisałam: „Przy-
jeżdżaj” i byłam pewna, że następnego dnia stanie
w drzwiach.
− Ty tylko tak piszesz! − odpowiedział, a ja po-
nownie nabrałam pewności, że jesteśmy na dobrej
drodze.

262
Dom z widokiem na ocean

Nadeszła pora, kiedy Paweł musiał znaleźć dla


nas dom. Początkowo wynajmował dla siebie pokój,
nie potrzeba mu było więcej. Poza tym była to spora
oszczędność, a mój mąż martwił się, że nie starczy
nam pieniędzy. Ja czułam, że wystarczy na wszyst-
ko. Przecież prowadzi nas sam Pan Bóg i obiecuje:

„Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to,


co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie
przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej
niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie?
Przypatrzcie się ptakom w powietrzu:
nie sieją, ani żną i nie zbierają do spichrzów,
a Ojciec wasz niebieski je żywi.
Czyż Wy nie jesteście ważniejsi niż one?”.
(Mateusz 6:25-26)

263
Czym tu się przejmować? Paweł jednak obsta-
wał przy swoim i przeliczał, ile według statystyk po-
trzeba pieniędzy, aby się utrzymać.
− Ja tu wiozę rodzinę! Będziemy żyć w biedzie!
Domu nie mamy! Za dwa tygodnie przyjeżdżacie,
a wciąż nie mamy się gdzie podziać! − denerwował
się.
Wynajem domu w Nowej Zelandii to nie jest
prosta sprawa. Kandydaci na mieszkańców muszą
złożyć aplikację i przejść przez procedurę, podobną
do rekrutacji w firmie. Znalezienie dobrego domu,
pięknego i nowoczesnego, jest prawie, jak wygranie
dobrej pracy.
− Skarbik, pamiętaj, koniecznie z widokiem na
morze! − dokładałam Pawłowi do pieca.
To nie były moje wymagania − pisałam mu
o tym, w co wierzyłam, że jest dla nas przygotowa-
ne. Chciałam białego, czystego, nowego domu z wi-
dokiem na wodę. Wierzyłam, że dokładnie taki na
nas czeka. Mojego męża doprowadzało to do szału,
bo całą odpowiedzialność brał na siebie. Uważał, że
on ma nam to zapewnić. Cały czas powtarzałam mu:
− To jest dla nas przygotowane. Proszę, bądź
spokojny i szukaj z otwartym sercem i bez uprze-
dzeń. Jeśli się nie uda, jakoś poradzimy sobie, gdy
przyjedziemy.

Do naszego przyjazdu zostało półtora tygodnia,


a on wciąż nic nie miał. Pewnego dnia ktoś u niego

264
w pracy podzielił się informacją, że ma do wynaję-
cia dom, ale tylko na trzy lub cztery cztery miesią-
ce. Biały. Odnowiony. Z widokiem na ocean, osiem-
set metrów od plaży. To był nasz pierwszy dom na
Cockle Bay. Paweł zadzwonił, by podzielić się ze
mną wspaniałymi wieściami.
− No widzisz! −wystarczy zachować spokój i ufać!

Musimy ufać, że to, co na ludzki rozum jest niemożli-


we, coś, co nam w głowie się nie mieści, u Boga ma zupeł-
nie inne znaczenie. Mr. Good ma inne zasady. U Boga są
inne miary. Dla Niego złotówka to coś, za co możesz wy-
karmić rodzinę, tak jak w opowieści, kiedy Jezus nakar-
mił tłumy pięcioma rybami − dla człowieka to jest nic.
Niczego, co Boże, nie da się porównać do żadnego z ludz-
kich czynników, które rządzą się ziemskimi prawami.

Zanim jeszcze znaleźliśmy dom, moim naj-


większym pragnieniem było, aby Paweł także zaczął
ufać. Ufać Bogu. Ufać prowadzeniu. Nie chodziło
o słuchanie się mnie, ale akurat w tej sytuacji tak się
złożyło, że to ja przez swoje doświadczenia mocniej
ufałam. Chciałam, by mój mąż ufał, że to co czuję,
jest właściwe, zwłaszcza, że potwierdzała to Biblia.
Pewnego dnia zobaczyłam przepiękny dom.
Wynajem kosztował szećset dolarów za tydzień.
Logika podpowiadała jedno: „Czyś ty oszalała?”. Ja
jednak miałam w sobie ten cichy głos − pojedź i wy-
najmij ten dom, albo przynajmniej pojedź, żeby go

265
obejrzeć. Powiedziałam to Pawłowi, co oczywiście
wywołało ogromną kłótnię.
− To jest poza naszym zasięgiem. Na co ty li-
czysz? − denerwował się mój mąż.
Po prostu miałam natchnienie. Oczywiście,
gdyby nie było nas stać na ten dom, nie wynajęli-
byśmy go. Mr. Good działa tak, że zsyła nam na-
tchnienia. On wie, co jest za rogiem - my tego nie
wiemy. On wiedział, że miesiąc po przyjeździe do-
stanę pracę i będę zarabiać osiemdziesiąt dolarów
za godzinę. My nie mieliśmy o tym pojęcia. Może
gdybyśmy wtedy zdecydowali się na tamten dom,
ominęlibyśmy wiele nietrafionych wyborów i prze-
prowadzek. To wszystko jest kwestią zaufania, którą
ludzie niekiedy nazywają „szaleństwem”.
− Ty działasz jak szalona! − słyszałam niejed-
nokrotnie.
− Tak, bo ja chcę być „szalona”!

Einstein powiedział, że są dwie drogi, aby przeżyć


życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to
żyć tak, jakby cudem było wszystko. Czasem trzeba zary-
zykować. Z resztą, co to jest za ryzyko. Nie podejmujesz się
niczego na zawsze, w każdej chwili możesz zrezygnować,
złożyć wypowiedzenie i w ciągu miesiąca mieć to za sobą.
Nawet jeśli ludzie powiedzą mi, że jestem okropna, ale ja
będę pewna, że idę Bożą drogą, nie zwrócę na to uwagi.
Zwłaszcza, że oni szukają tej samej ścieżki, którą ja wła-
śnie idę i mam szansę jej doświadczać.

266
Wszystko ku dobremu

Paweł wyprowadził się na samym początku


sierpnia, my dołączyłyśmy do niego piątego listo-
pada 2013 roku. Pamiętam, kiedy pierwszy raz po-
stawiłam stopy na nowozelandzkiej ziemi i pierw-
szy raz wciągnęłam do płuc tamto powietrze. Nigdy,
w żadnym miejscu, nie doznałam takiego uczucia.
Tamto powietrze było niczym świeżo upieczony,
pachnący chleb. Miało się ochotę odkrajać je kaw-
łek po kawałku i jeść. Było tak czyste, tak pachnące.
Kolor nieba był bardziej niebieski. Gwiazdy
miały zupełnie inne rozmieszczenie. Nawet tra-
wa wyglądała inaczej. Wszystko było inne. Auten-
tycznie miałam wrażenie, że dostałam nowe życie
i nowy początek. Czułam, że znalazłam się w zupeł-
nie nowym miejscu, a mój Mr. Good trzyma nas na
rękach i wszystko będzie wspaniale.

267
Dom okazał się niesamowity. Był malutki, sie-
demdziesiąt metrów kwadratowych, ale jak z bajki!
Mama została z nami jeszcze przez dwa tygodnie.
Kolejnego dnia po przylocie udałyśmy się na spacer
nad zatokę w dzielnicy Cockle Bay. W Nowej Zelan-
dii występują ogromne przypływy. W kilka godzin
ocean może cofnąć się o kilometr czy dwa. Tam,
gdzie jeszcze przed chwilą mogłeś nurkować, te-
raz jak na dłoni widzisz całe dno. Nic tylko patrzeć
i szukać skarbów − wszyscy ludzie to robią. Dla mnie
to było magiczne. Ocean odpływał, a my biegliśmy
szukać wszystkich ukrytych na dnie tajemnic.
Tak więc z moją mamą, Nikusią i Moną w no-
sidle wyruszyłyśmy na spacer, trzymając się li-
nii brzegowej. Szłyśmy dość długo, zafascynowa-
ne tym, co odkrywałyśmy po drodze − kamyczka-
mi, drewnem, które przez lata pływało w odmętach
oceanu, muszelkami.
Nagle Nikusia upadła i uderzyła rączką wprost
o sterczący z piachu głaz. Zmartwiłam się, czy to
nie skończy się złamaniem. To zdarzenie spowo-
dowało, że zawróciłyśmy. Wyszłyśmy zza cypel-
ka, po którym jeszcze nie tak dawno spacerowały-
śmy i zobaczyłyśmy, że nie mamy jak przejść. Tam,
gdzie przed chwilą stąpałyśmy po lądzie, woda się-
gała nam po piersi.
Gdyby Nusia nie upadła, gdyby tak mocno się
nie uderzyła, nie zawróciłybyśmy w tamtym mo-
mencie. Wystarczyło, że nasz spacer trwałby kil-

268
ka minut dłużej i prawdopodobnie nigdy byśmy
z niego nie wróciły. Po prostu. Kiedy to zobaczyłam,
od razu podziękowałam Bogu. To jest Jego działa-
nie w punkt. Od razu wiedziałam, że z rączką Nico-
le wszystko będzie w porządku, co oczywiście póź-
niej się potwierdziło. Jej upadek był po to, abyśmy
w porę zakończyły naszą wędrówkę. Tak czasami
postępuje Mr. Good − pozwala, aby pewne rzeczy
się zadziały w celu, który dla nas nie jest widocz-
ny. Dlatego musimy ufać i dziękować. Przypomnia-
ły mi się dwie inne podobne historie z mojego ży-
cia, które doskonale odzwierciedlają obecność Bo-
żego prowadzenia.
Kilka lat wcześniej przydarzyły mi się dwie sy-
tuacje. Zadziały się dwie fascynujące rzeczy, poka-
zujące, że Mr. Good może pozwolić na coś trudnego
dla nas do zrozumienia w tamtej chwili, aby mogła
zaistnieć inna rzecz. Z uwagi na to, że my nie zna-
my planu, musimy po prostu ufać i dziękować. Czę-
sto musi to być taka rzecz, która natychmiast zwró-
ci uwagę człowieka. Tak jak w przypadku naszej wę-
drówki po nowozelandzkim wybrzeżu − nie było
czasu, żeby po drodze zasadzić kwiatuszki, które
byśmy zbierały, aby nie zabrnąć tak daleko. Dopu-
ścił więc do czegoś nagłego, abyśmy mogły zwrócić
uwagę na zdarzenie i zareagować.
Kiedy urodziłam swoją pierwszą córeczkę,
mój organizm był bardzo osłabiony i zadziały się
dwie rzeczy. Po pierwsze zaczęły krwawić mi palce

269
u stóp. Pewnego dnia obcięłam sobie paznokcie,
czego nie robiłam od lat, bo zwykle chodziłam na
pedicure. Musiałam zrobić to bardzo nieumiejęt-
nie, bo paznokcie zaczęły wrastać i przebijały skó-
rę, tworząc wciąż odnawiające się rany. Przez pół
roku nic z tym nie zrobiłam, mając ciągle nadzieję,
że lada moment się zagoją. Kiedy ich stan zaczynał
się poprawiać, cieszyłam się, że to już koniec, a za
chwilę szłam do pracy, zakładałam rajstopy i szpil-
ki, a wieczorem zdzierałam materiał ze stóp, razem
z krwią. Jak wiecie, mam dużą determinację i wy-
trwałość, pozwoliłam więc, aby ten stan utrzymywał
się przez kilka miesięcy.
Wtedy również coś zaczęło się dziać z moim
uchem − sączył się z niego płyn. Trwało to już jakiś
czas, aż w końcu Paweł powiedział:
− Pójdź wreszcie do lekarza i sprawdź, co się
dzieje.
Nie jestem z tych osób, które pierwsze idą do
lekarza. Mam założenie, że jeśli ja czuję, że wszyst-
ko jest w porządku, to nie idę, a jeśli nie jest dobrze
− zasięgam lekarskiej porady. W tym wypadku zde-
cydowałam posłuchać męża i udałam się do laryn-
gologa. Pani doktor wykonała wszystkie niezbęd-
ne do postawienia diagnozy czynności i niezwykle
podekscytowana oświadczyła:
Proszę pani, pani ma niezwykle rzadką choro-
bę! − oznajmiła, z trudem ukrywając swoje emo-
cje. − Umówię panią z najlepszym laryngologiem

270
w Polsce, z moim profesorem, który uczył mnie na
uniwersytecie. Pani przypadek jest tak rzadki, że to
po prostu fascynujące! Z pewnością będzie chciał
się z Panią spotkać!
Następnie, cała zaaferowana, opowiadała mi
o tym, jak moje ucho zacznie zanikać, jak powsta-
nie po nim dziura, jak wszystko będzie się rozpusz-
czać i jakie to jest niesamowite, rzadkie schorzenie!
− W porządku, proszę umówić mnie z tym pro-
fesorem − poprosiłam.
Muszę jeszcze wspomnieć o tym, że w tamtym
okresie rozważałam poddanie się operacji oczu.
Wiele osób w moim otoczeniu namawiało mnie na
zabieg laserowy. Postanowiłam sobie, że nie zrobię
tego, dopóki nie urodzę dzieci − zależało mi na na-
turalnym porodzie, a taki zabieg mógł to uniemoż-
liwić. Jednak, gdy pojawiła się Nikusia, stwierdzi-
łam, że nawet w przypadku następnego porodu, to
wcale nie powinno zaszkodzić i brałam tę operację
pod uwagę. A tu ta cała sytuacja z uchem. Pani dok-
tor podała mi namiary. Znany, rozchwytywany pro-
fesor, dowiedziawszy się o moim schorzeniu, umó-
wił się ze mną niemal z dnia na dzień. Kiedy wy-
chodziłam z gabinetu po pierwszej diagnozie, którą
postawiła lekarka, miałam w sobie głębokie przeko-
nanie, że nie powinnam nikomu mówić o tym, co
usłyszałam w trakcie wizyty.
− Co z twoim uchem? − zapytał Paweł.
− Dobrze − odparłam. − Muszę pójść na jeszcze

271
jedną wizytę, żeby wykonać dla pewności dodatko-
we badanie, ale ogólnie wszystko jest w porządku.
Oczywiście, w głębi serca zastanawiałam się,
czy na pewno tak jest, czy faktycznie mroczne wizje
pani laryngolog o rozpuszczającym się i zanikają-
cym uchu okażą się prawdą. Drugi głos mówił:
− Bądź spokojna i nic nikomu nie mów.
− Kiedy znalazłam się już w gabinecie profeso-
ra, w którymś momencie w trakcie badania wywią-
zała się między nami rozmowa o... oczach.
− Pani nosi soczewki? − zapytał profesor.
− Tak.
− A jakie ma pani te soczewki?
− Miesięczne − odpowiedziałam zgodnie
z prawdą.
− A niech pani sobie wyobrazi, że założyła sobie
buty i zdjęła je dopiero po miesiącu.
Wtedy przyszła mi taka wizja moich oczu, że od
tamtego dnia nigdy więcej nie założyłam miesięcz-
nych soczewek. Kontynuowaliśmy rozmowę do-
tyczącą wad wzroku i opowiedziałam profesorowi
o swoich planach, co do operacji laserem.
Wie pani, moja żona jest najlepszym chirur-
giem okulistą w Polsce. Mimo tego, zarówno ja, jak
i dwóch naszych synów, chodzimy w okularach.
Żona twierdzi, że tak długo, jak wadę da się korygo-
wać, nie wolno ingerować w oko. Najmniejszy błąd,
wystarczy mikromilimetr, a można stracić wzrok
całkowicie.

272
W tym momencie zaczęłam się szeroko uśmie-
chać. Zdziwiony profesor zapytał, dlaczego nagle
zrobiło mi się tak wesoło.
− Czy teraz powie mi pan, że z moim uchem
wszystko jest w porządku i pani doktor się pomyliła?
− Skąd pani wie? − zapytał zdziwiony.
− Stąd, że już wiem, po co do pana przyszłam.
Miał mi pan powiedzieć o soczewkach i o tym,
abym nie poddawała się operacji oczu.
Profesor był w szoku.
Rzeczywiście, nastąpiła pomyłka. Pani ucho jest
zdrowe − potwierdził lekarz.
Kiedy wyszłam z gabinetu, powiedziałam do
Taty:
− Panie Boże, ty to masz sposoby na umówienie
mnie z najlepszymi lekarzami w Polsce! Z profeso-
rem laryngologii, który miał mnie odwieść od ope-
rowania oczu!
***
Pozostał jeszcze problem moich krwawiących
palców. Trwało to zdecydowanie za długo. Nie wie-
działam, co robić, modliłam się. Mówiono mi, że
to wymaga operacji i zerwania paznokci. W koń-
cu uznałam, że pół roku to już naprawdę zbyt długi
okres czasu i zapisałam się na zabieg. Miał odbyć się
w kolejnym tygodniu, w czwartek. Jednak we wtorek
rozmawiałam z jedną z dyrektor, która oczywiście
wiedziała o moim problemie. Powiedziałam jej, że
za dwa dni poddam się zabiegowi.

273
− Wiesz co, zadzwoń jeszcze do takiej pani, do
której ostatnio chodziłam na akupuntkurę. Ona jest
tak dobra w tym, co robi, że jak będzie mogła ci po-
móc, to ci powie. Jeśli nie, to pójdziesz na tę operację.
Odłożyłam telefon i natychmiast zadzwoniłam
do tej kobiety.
− Dzień dobry, dzwonię z polecenia... (tutaj na-
stąpił cały opis mojej dramatycznej sytuacji). Kiedy
mogę do pani przyjść?
− Za trzy tygodnie − odparła.
− Ale ja mam zabieg w czwartek! Muszę wie-
dzieć, czy mam na niego iść czy nie!
− Ja pani pomogę − zadeklarowała pani Graży-
na, nawet mnie nie widząc.
Cudownie, ale czy jest szansa, abym przyszła
jednak wcześniej? Ten stan trwa już od pół roku!
− próbowałam uzyskać szybszy termin.
Na co pani Grażyna, ze stoickim spokojem, od-
parła:
− Pół roku pani z tym chodziła, to jeszcze trzy
tygodnie pani wytrzyma. Do zobaczenia − po czym
odłożyła słuchawkę.
Pamiętam, że wtedy coś we mnie się odmieni-
ło. Jeszcze wówczas pracowałam w sprzedaży. Po-
myślałam sobie, że ta kobieta musi być tak dobra
w tym, co robi i tak pewna swojego fachu, że jest
w stanie powiedzieć coś takiego. Oczywiście mia-
ła rację, nic mi się nie stanie jeszcze przez ten czas.
Odłożyłam zabieg. Czekałam na wizytę z niecier-

274
pliwością, ale miałam pewność, że ona mi pomoże.
Tak się stało, już po pierwszym zabiegu akupunktu-
ry zaczęły zachodzić zmiany i krew przestała się są-
czyć. Przestałam także odczuwać ból. Po kilku wi-
zytach problem zniknął. Jednak sedno tej historii
nie leży ani w moim schorzeniu, ani w skuteczności
akupunktury. Chodzi o to, jaką wówczas podjęłam
decyzję i co zrozumiałam.

Pojęłam, że chcę w swoim życiu robić dla ludzi


coś takiego i być w tym tak dobra, unikatowa, jedy-
na i niepowtarzalna, że będę mogła powiedzieć im:
− Ok, ale ja nie mogę w tym momencie, naj-
bliższy wolny termin mam za miesiąc − skoro wy-
trzymała pani z tym tyle, wytrzyma pani jeszcze
moment.
To nie dlatego, że nie chcę tego człowieka wi-
dzieć w danym momencie, tylko dlatego, że mam
tak wypełniony czas. Wypełniony, bo pomagam lu-
dziom na tyle, że nie muszę krzyczeć: „Przyjdźcie
do mnie, zrobię wszystko!”, a wręcz muszę mówić:
„Nie, ja tym się zajmować nie będę. Ja robię tylko
to i to”. To jest dokładnie to, co dziś mam w swo-
jej firmie.
Ta decyzja zapadła jednak w tamtym momen-
cie. Zrozumiałam, że człowiek, który naprawdę daje
innym wielką wartość, który pracuje na swoim po-
wołaniu, nie musi biegać za klientem. To klient bie-
ga za nim. Ludzie o nim mówią, przekazują nume-

275
ry, polecają. Jesteś gotowy zapłacić takiemu czło-
wiekowi niemalże każde pieniądze, bo one w ogó-
le się nie liczą. Wtedy zrozumiałam, że chciałabym
być kimś takim.

276
The Good Job

Po dwóch tygodniach pobytu w Nowej Zeladii


mama wróciła do Polski, a my zostaliśmy. Oczywi-
ście wiedziałam, że muszę znaleźć przedszkole dla
Nusi − wcześniej czy później, aby mogła rozwijać
angielski i tak dalej. Nie wiem skąd któregoś dnia
przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Jak już wie-
cie, ja ciągle mam w sobie takie poczucie, że jestem
bogaczem. Pieniądze nie powinny nas ograniczać.
Nawet jeśli na koniec dnia czegoś nie kupisz lub nie
zrobisz, powinieneś dać sobie szansę. Często bywa
tak, że to my stawiamy blokadę − czegoś pragnie-
my, ale blokujemy to przez logikę: „Ojeju, mnie na
to nie stać”, „Ojeju jestem taki biedny” i tak dalej. Je-
żeli natomiast powiem sobie „Mnie stać na wszyst-
ko! Ja mogę wszystko! Sprawdzę możliwości i wtedy
podejmę decyzję”, wówczas czujesz, że to ty doko-
nałeś wyboru − świadomego i dojrzałego.

277
Według logiki, nie bardzo było nas stać na pa-
nią do sprzątania. Co więcej, tak naprawdę za bar-
dzo jej nawet nie potrzebowaliśmy. Jednak ten po-
mysł pojawił się i tak mnie natchnął, że z czystej cie-
kawości i dla frajdy zaczęłam szukać. Być może to
był także wpływ nostalgii. Tęskniłam do jakiejś brat-
niej, wschodniej duszy.
Wpisałam do wyszukiwarki: „Pomoc w sprząta-
niu Rosjanka Nowa Zelandia Auckland”.
Nic nie znalazłam, za to zobaczyłam ogłosze-
nie „Auckland, praca dla ludzi rosyjskojęzycznych”.
− Super! − pomyślałam.
Całkowicie zapomniałam od czego zaczęłam
swoje poszukiwania i już podążyłam za nowym wąt-
kiem. Zaczęłam przeglądać oferty pracy. Logicz-
na część mojego mózgu natychmiast próbowała
interweniować:
− Po co ty to w ogóle robisz? Masz małe dzieci!
W ogóle nie chodzi o to, jaką decyzję podejmiesz
na koniec − chodzi o to, aby podążać za radością!
Z ciekawością dziecka przeglądałam, jakie poten-
cjalnie stanowiska ma mi do zaoferowania Nowa Ze-
landia. Nie znalazłam nic interesującego w zbiorze
anonsów, na które trafiłam, ale skoro już zaczęłam,
postanowiłam poszukać głębiej. Wpisałam w wyszu-
kiwarkę ofert hasło „coaching, consulting” i werto-
wałam wyniki. Wtem trafiłam na ofertę, która wyda-
wała się doskonale do mnie pasować. Pół etatu. Czy-
tałam opis i myślałam tylko „Jaka fajna praca!” − całą

278
sobą czułam, że jest jak stworzona dla mnie. Nie mia-
łam czasu przerabiać swojego CV. Logika próbowa-
ła włączyć się ze swoimi argumentami, ale natych-
miast ją zbyłam. Znalazłam życiorys z czasów, kie-
dy jeszcze aplikowałam na praktyki w Brukseli, czy-
li sprzed kilkunastu lat. Pospiesznie dodałam swoje
ostatnie stanowiska, opisałam doświadczenie z Gal-
lupem i pracą z talentami i wysłałam swoją aplikację.
Doskonale pamiętam, że to był czwartek, bo
w piątek rano zadzwonił telefon. Ja zdążyłam już
zapomnieć o wczorajszej przygodzie − wysłałam
to CV i radosna wróciłam do innych swoich zadań.
Moim celem nie było przecież znalezienie pracy, to
wszystko wynikało z natchnienia.
− Ted McFlow − przedstawił się głos w telefo-
nie − Otrzymaliśmy pani CV, wygląda niezmiernie
ciekawie.
Przeprowadził ze mną telefoniczną miniro-
zmowę rekrutacyjną, wypytując o moje doświad-
czenia zawodowe. Na koniec padło pytanie o to, ile
chciałabym zarabiać. Oczywiście nie miałam szan-
sy, aby to przemyśleć. Przecież ja w ogóle nie szuka-
łam pracy! Podałam więc kwotę, która wydawała się
optymalna za pracę w pełnym wymiarze:
− Osiemdziesiąt tysięcy dolarów rocznie − oś-
-wiadczyłam.
Ted podziękował mi za rozmowę i poprosił,
abym w poniedziałek przyjechała na spotkanie re-
krutacyjne do siedziby firmy. Oczywiście przyję-

279
łam tę propozycję. „O mój Boże! Zaczynamy nową
przygodę” − pomyślałam, kiedy odłożyłam słu-
chawkę. Kiedy Paweł wrócił z pracy, natychmiast
podzieliłam się z nim niesamowitą nowiną:
− Mam rozmowę o pracę w poniedziałek!
− Jak to? − Paweł nie dowierzał.
Tak właśnie wygląda niesamowite prowadzenie
Pana Good, które może działać, gdy podążamy za
radością. To, co możemy zrobić to zadbać, aby być
w stanie radości. Wówczas nie musisz już nic robić.
Wszystko dzieje się przez ciebie. Niby się bawisz,
cieszysz czymś, ale potem wychodzą z tego rzeczy,
które wpływają na życie twoje oraz innych ludzi.
To właśnie jest najbardziej niesamowite w Bożym
prowadzeniu.
Nicole chodziła już wówczas do przedszkola,
potrzebowałam tylko znaleźć kogoś, kto przez te
kilka godzin w poniedziałek popilnuje Mony. Szu-
kanie przedszkola to też coś, czego nie mogę po-
minąć w mojej historii z Mr. Good. Kompletnie nie
wiedziałam, gdzie szukać tej placówki, ani czym
się kierować. Nie znałam jeszcze nowozelandzkich
standardów w tym zakresie. Zaobserwowałam, że
sąsiadka z naprzeciwka ma córeczkę w podobnym
wieku do naszej Nicole. Któregoś dnia, gdy jak co
rano wyjeżdżała z garażu, po prostu wybiegłam do
niej i zapytałam:
− Czy wie pani, gdzie tu w okolicy znajduje się
przedszkole?

280
− Pani spojrzała na mnie zza ciemnych okula-
rów, wyjęła papierosa z ust i odparła:
− Rosyjskie przedszkole?
− Tak, może być rosyjskie − odpowiedziałam,
a za chwilę mnie olśniło. − Czy pani mówi po rosyj-
sku? − zapytałam sąsiadkę.
− Oczywiście! − potwierdziła.
W tym dwumilionowym mieście zamieszka-
liśmy drzwi w drzwi z Rosjanami, którzy okaza-
li się niesamowitymi ludźmi i stali się naszymi do-
brymi znajomymi. Dziewczynki rzeczywiście były
w jednym wieku i chodziły do wspaniałego przed-
szkola. W Nowej Zelandii niezwykle popularna jest
edukacja domowa. Przedszkola organizowane są
w przystosowanych do tego domach, gdzie jedna
pani opiekuje się co najwyżej czwórką dzieci. Dzię-
ki temu każde z nich otrzymuje odpowiednią ilość
uwagi i opieki.
Kiedy po raz pierwszy pojechałam do Nataszy,
właścicielki jednego z takich miejsc, nie chciałam
stamtąd wychodzić. Tak bardzo czułam, że to Tata
zaprowadził mnie do tego przedszkola. Mogłam
poświęcić miesiące na poszukiwania odpowiednie-
go miejsca dla Nusi, a okazało się, że tuż obok nas
mieszkał człowiek, który po prostu miał mnie do
niego zaprowadzić.
Kiedy dowiedziałam się, że w poniedziałek
mam stawić się na spotkaniu, poprosiłam Nataszę
o pomoc. Zgodziła się. Mona była wtedy cztero-

281
-miesięcznym maleństwem. Obiecałam, że nie
zajmie mi to dłużej, niż dwie i pół godziny. Biuro
znajdowało się w samym centrum, jakieś dwadzie-
ścia pięć kilometrów od naszego domu. Kiedy tylko
przyjechaliśmy do Auckland, Paweł pokazywał nam
swoje ulubione miejsca. Jednym z nich była zato-
ka, gdzie parkowali swoje jachty mieszkańcy z cen-
trum miasta. Marzył, aby pracować w jednym z tych
biurowców, z których rozciągał się zapierający dech
w piersiach widok na przystań i wodę. Kiedy wpisa-
łam adres do nawigacji, wydawało mi się, że miejsce,
do którego jadę, znajduje się dokładnie tam. Logi-
ka natychmiast próbowała obudzić we mnie panikę:
− Kobieto, gdzie ty tam zaparkujesz?
Z pomocą natychmiast przyszedł drugi głos:
− Spokojnie, jeśli to ma być praca dla mnie,
miejsce też z pewnością się znajdzie.
Oczywiście, okazało się, że siedziba firmy znaj-
dowała się dokładnie w tym wspaniałym miejscu,
do którego wzdychał mój mąż. Podjechałam pod
budynek ze swoim nastawieniem: „Jedź blisko pod
drzwi, pewnie znajdziesz miejsce”. Dokładnie tak
było. Kiedy to zobaczyłam, wiedziałam już, że co-
kolwiek nie zrobię na rozmowie, raczej dostanę
tę pracę. Jak dotąd, wszystko przebiegało niezwy-
kle gładko i wszystkie znaki od Mr. Good mówiły
mi, że sprawa jest przesądzona. Potrzebujesz miej-
sca parkingowego? Proszę bardzo! Nie masz opieki
do dziecka? Załatwione! Mało tego, weszłam do bu-

282
dynku, podchodzę do recepcji i okazuje się, że jadę
do firmy, która nazywa się „Talent Express”.
− Panie Boże, co tam jeszcze będzie? Don Cli-
fton we własnej osobie? − zastanawiałam się, ura-
dowana.
Za moment znalazłam się w pięknym, nowo-
czesnym wnętrzu. Właściciel firmy wyszedł mi na
powitanie i zaprosił do sali konferencyjnej. Nie-
malże całą godzinę przegadał, a ja tylko słucha-
łam i przytakiwałam. Odezwałam się dwa razy. Za-
pytał mnie, czy rzeczywiście byłam prezydentem
parlamentu i co robiłam w Brukseli w przedstawi-
cielstwie Holandii − zdaję sobie sprawę z tego, że
brzmi to jak prawdziwa abstrakcja. Opowiedziałam
mu, jak wyglądała moja historia i wyjaśniłam, że nie
jest to żaden błąd. Śmiał się z mojej ścieżki: War-
szawa, Dallas Texas, a teraz lądowanie w Auckland
New Zealand.
Wydawał się mną zafascynowany. Czułam, że
naprawdę chce mnie zatrudnić i nie wiem, co mu-
siałabym zrobić, aby się rozmyślił. Ostatnia rzecz,
jaką powiedziałam w trakcie naszego spotkania,
zwaliła go z nóg:
− Przepraszam, ja muszę wyjść za pięć minut,
więc musimy kończyć.
Wytłumaczyłam że zostawiłam dziecko z nia-
nią i obiecałam, że w ciągu dwóch godzin będę z po-
wrotem. Ted podziękował mi za spotkanie i w ciągu
ostatnich pięciu minut oprowadził mnie po biurze.

283
− Na pewno się odezwiemy − obiecał przy po-
żegnaniu.
Nie zdążyłam dojechać do domu, jak rozdzwo-
nił się telefon. Od spotkania nie minęło więcej niż
trzydzieści minut. Ted poinformował mnie, że on
jest na tak. Już przygotowują dla mnie warunki
i jeszcze dziś wyślą mi propozycję. Chcą także, abym
w środę przyjechała na kolejne spotkanie, żeby po-
znać pozostałe osoby i dopiąć formalności.
Twoje oczekiwania finansowe to osiemdziesiąt
tysięcy dolarów rocznie, czyli osiemdziesiąt dolarów
za godzinę, tak? − upewnił się pod koniec rozmowy.
− Mówimy o pracy na pół etatu? − upewniłam
się.
− Tak, tak − potwierdził Terry.
− Muszę to jeszcze sprawdzić − odparłam.
Odłożyłam słuchawkę i pomyślałam sobie: „Pa-
nie Boże, Ty to potrafisz załatwić. Będę zarabiać dwa
razy więcej, niż mój mąż, pracując dwa razy krócej!”.
Oczywiście nie chodziło o to, lecz sposób, w jaki Pan
Bóg układa i prowadzi nasze życie − w sposób, który
całkowicie przeczy prawom logiki.
Kiedy dojechałam do domu, w skrzynce mailo-
wej czekał już na mnie kontrakt. Zapisana stawka
− osiemdziesiąt dolarów za godzinę. Przy dwudzie-
stu godzinach pracy w tygodniu można sobie ła-
two wyliczyć, ile miałam zarabiać. Paweł wrócił do
domu, a ja w progu oświadczyłam:
− Skarbik mam pracę!

284
− Jaką pracę, gdzie?!
Pokazałam mu miejsce, w którym znajdowało
się „już prawie moje” biuro.
− O co chodzi? − dziwił się mój mąż. − Ja ma-
rzę, żeby tam być, a ty tak po prostu znajdujesz tam
pracę! − nie mógł wyjść ze zdumienia.
− A wiesz ile będę zarabiać? Przy pełnym etacie
sto sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie! − to jest
taka pensja, jakiej w Nowej Zelandii czy Australii nie
otrzymują nawet specjaliści z ogromnym doświad-
czeniem, CEO czy MD.
− Niemożliwe! To chyba jakiś błąd.
−Całkowicie możliwe! − odparłam i pokazałam
mu kontrakt.
Ted wiedział, że mam małe dziecko. Powiedzia-
łam, że mogę podjąć się pracy, kiedy Mona będzie
miała pół roku − do tego czasu karmiłam ją wy-
łącznie piersią i nie mogłam pozwolić sobie na tak
długą nieobecność w domu. Oczywiście na wszyst-
ko się zgodzili. Niedługo potem znaleźliśmy wspa-
niałą, włoską nianię. Ja zaczęłam szaleć i kupować
wszystko, na co miałam ochotę.
− Widzisz Skarbik! Mówiłam ci, że nie ma się
czym przejmować!
− Ale skąd ja miałem wiedzieć, że Ty dostaniesz
taką pracę? − bronił się Paweł.
Ja też nie wiedziałam! Wiedziałam jednak,
że Ten, który nas powołuje, ten też tego będzie
dokonywał.

285
Strach rujnuje, miłość buduje

W styczniu zaczęłam pracę. Było to dla mnie


trudne − nie chciałam zostawiać Mony nawet na
te kilka godzin. Z drugiej strony taki układ był ide-
alny. Byłam z nią przez większość czasu, ale jed-
nocześnie miałam wolność i świetnie zarabiałam.
Po kilku miesiącach atmosfera w pracy zaczęła się
psuć. Jednemu ze współpracowników nie podoba-
ła się zażyłość, jaka wywiązała się pomiędzy mną
a właścicielem firmy. Zaczął otwarcie kwestionować
moje działania i wzbudzać w Tedzie wątpliwości co
do mojej osoby.
W którymś momencie zaproponowałam wła-
ścicielowi firmy podjęcie wspólnego przedsięwzię-
cia. On miał sprawdzonych klientów, którzy mu
ufali od wielu lat, ja zaś pełne know-how co do pra-
cy z firmami w oparciu o talenty Instytutu GALLU-

286
PA. Wiedziałam, że razem mamy szansę wiele zy-
skać na tym rynku − w Nowej Zelandii idea kultury
organizacyjnej opartej na mocnych stronach była
jeszcze w powijakach.
Odmówił, argumentując, że na razie tego nie
potrzebuje. Trzy godziny później usłyszałam, że
sprzedaje swoim klientom programy, które chwi-
lę wcześniej ja mu przedstawiłam. Oczywiście, jako
jego pracownik, byłam także zmuszona je popro-
wadzić. Po co więc było zakładać ze mną spółkę?
Zdecydowałam, że wykonam to zadanie na
maksymalnie dobrym poziomie. Poprowadziłam
przez proces tyle osób, ile mi było zlecone, co dało
mi niesamowitą pewność siebie. To doświadczenie
pokazało mi, że ludzie bardzo potrzebują tego też
w Nowej Zelandii. Pracowałam z C-level executives,
z dyrektorami wielkich firm, którzy przyjeżdżali do
mnie i nie mogli się doczekać tych spotkań.
Zyskałam pewność, że sprawdzam się w tym, co
robię nie tylko na terenie Polski. Dowiedziałam się
także, jakie są ceny tego rodzaju procesów na ryn-
ku nowozelandzkim. Kiedy skończyłam prowadzić
projekt uznałam, że mój czas w tej firmie dobiegł
końca. To, co chciałam zrobić wspólnie, zostało wy-
korzystane. To byłoby w porządku, gdybym została
zatrudniona dokładnie w tym celu. Jednak to był zu-
pełnie inny przypadek. Nie czułam się z tym kom-
fortowo. Po sześciu miesiącach współpracy rozstali-
śmy się za porozumieniem stron. Otrzymałam tak-

287
że do podpisania stertę dokumentów, uniemożli-
wiających mi nawiązanie współpracy w podobnym
obszarze z większością firm w Nowej Zelandii.
Pokazało mi to, jak działa człowiek napędzany
strachem. Ted nie miał żadnych powodów, żeby się
mnie bać. Nie robiłam nic, co mogłoby mu zagro-
zić. Nie miałam w planach niczego mu podkradać.
Jednak strach, któremu dał się opanować, zrujnował
potencjał tego, co mogliśmy razem stworzyć. Żeby
budować i tworzyć, człowiek musi kierować się mi-
łością. Nie wolno się bać. Nie wolno wątpić. Kie-
dy zaczynamy to robić, wszystko się rozpada. Tak
właśnie zakończył się etap naszej współpracy. Na-
tomiast nasza firma w Polsce cały czas rozwijała się
i rozkwitała, co dla mnie było niesamowitym cu-
dem. Ludzie nieustannie do mnie dzwonili, pyta-
li, przeprowadzałam wiele sesji. Cały czas miałam
poczucie, że dokładnie to powinnam robić. Uważa-
łam, że to jest genialne. Taka była moja wizja.

Ludzie niekiedy pytają:


− Jaka będzie moja przyszłość?
− Twoja przyszłość będzie taka, jaką podejmiesz de-
cyzję. Zależy ona od wyboru, czy podążysz za radością
i miłością, czy wejdziesz w strach i smutek. Na to mamy
stuprocentowy wpływ. To jest wolna wola.

Ludzie mylą wolną wolę z działaniem. Tymcza-


sem to jest emocja. Działanie zawsze idzie za emocją.

288
Jeżeli podążymy za radością, to ten wybór zdeter-
minuje nasze dalsze czynności. Jeśli robię coś z miłości,
tworzę piękne rzeczy. Jeśli kieruję się strachem, niszczę.
Trudność polega na tym, że my nie wychwytujemy tych
emocji. Widzimy skutki, jakie przyniosły poszczególne
działania, ale nie dostrzegamy, jaka emocja pchnęła nas
do ich uruchomienia. Korzeniem wszystkiego jest decyzja
oparta na konkretnym uczuciu. Po prostu zawsze podążaj
za radością. Cokolwiek robisz, co ci sprawia smutek, nie
rób tego. Rozmawiasz z kimś i to, co ta osoba mówi, za-
biera ci radość, powiedz:
− Proszę, nie chcę tego słuchać.

289
Proście, a będzie Wam dane

Dom, w którym mieszkaliśmy na początku, wy-


najęliśmy tylko na trzy miesiące. W Nowej Zelandii
popularną praktyką jest rozkładanie domów i prze-
wożenie ich w inne miejsca. Właściciel naszego pla-
nował postawić w tym miejscu duży dom dla swo-
jej rodziny, a nasz przetransportować w jakieś inne
miejsce. Wiedzieliśmy, że musimy się wyprowadzić
i rozglądaliśmy się za nowym domem.
Jak to zwykle ja, przeglądałam różne domy
i patrzyłam na to, co mi się podoba − nieważne, ile
kosztowało dolarów za tydzień. Nigdy nie wiado-
mo, może zadzwonię tam i ktoś mi powie:
− Pani jest taka miła, pani wynajmę taniej.

Przypomina mi się historia Richarda Branso-


na, którą opisał w swojej książce. Usłyszał o archipe-

290
lagu wysp i możliwości nabycia jednej z nich. Jego
firma działała zaledwie od kilku lat, na logikę więc
nie mógł w tym momencie pozwolić sobie na zakup
luksusowej ziemi. Jednak agent, który odpowiadał
za ich sprzedaż, nie miał o tym zielonego poję-
cia, zaoferował więc w pełni refundowaną weeken-
dową wycieczkę na jedną z wysp, które były prze-
znaczone na sprzedaż. Branson zgodził się pod wa-
runkiem, że będzie mógł zabrać w tę podróż swo-
ją dziewczynę. Kiedy już byli na wyspie, rozpoczę-
ły się negocjacje. Cena karaibskiej wyspy, przedsta-
wiana przez agenta, wynosiła sześć milionów dola-
rów. Branson miał zaledwie ułamek tej kwoty, jed-
nak nie poddawał się.
− Sto tysięcy dolarów to wszystko, co mogę za-
proponować − oświadczył, próbując zaimponować
ukochanej.
Być może ta kwota zrobiła wrażenie na jego
dzieczynie, ale agent wyraźnie był wściekły. Oczy-
wiście, że nie przyjął oferty Bransona i zdenerwo-
wany zmarnowanym czasem, kazał im poradzić so-
bie samym z powrotną podróżą.
Rok później wyspa wciąż była w obiegu, a jej
właściciel desperacko pragnął ją sprzedać. Firma
Bransona cały czas się rozwijała, mógł więc pozwo-
lić sobie na nieco większy wydatek. Złożył swoją ko-
lejną ofertę i nabył wyspę za... sto osiemdziesiąt ty-
sięcy dolarów, czyli jakieś trzy procent kwoty, którą
rok wcześniej żądał agent. Wkrótce postawił na niej

291
luksusowy resort wypoczynkowy, a jedenaście lat
później poślubił na wyspie dziewczynę, której wte-
dy tak bardzo starał się zaimponować. Dzisiaj wyspa
jest znana pod nazwą Necker Island.
Szukając domu dla naszej rodziny postępowa-
łam podobnie − nie ograniczałam się, oglądałam
wszystko. Kiedy miałam już powiedzmy swoje top
pięć domów, wtedy zaczynałam analizować, jak ich
wartość ma się do ceny. Dopiero w tym momen-
cie dopuszczałam do głosu to, co miał do powie-
dzenia mózg − na zasadzie podpowiedzi, a nie de-
cydenta. Jeżeli zobaczyłabym, że jakaś kwota prze-
wyższa moje obecne możliwości, ale czułabym, że
mnie tam ciągnie, sprawdziłabym to. Nigdy nie
wiesz, dlaczego tak jest. Może ktoś tam na mnie
czeka? Może mam coś do zrobienia w tamtej okoli-
cy? Może być milion powodów, których ja nie znam
i na które nigdy w życiu bym nie wpadła!
Wkrótce znalazłam miejsce w miarę przystęp-
nej cenie. To był przepiękny dom, nowoczesny,
w środku spa i jacuzzi, dookoła palmy, po prostu
wspaniały! Niestety, data pierwszego pokazu wypa-
dała w dzień moich trzydziestych urodzin. Dokład-
nie w tym czasie, w którym mieliśmy zarezerwowa-
ny rejs jachtem, by z całą rodziną celebrować moje
święto. Nie chciałam z tego rezygnować. Zadzwoni-
łam do agentki zapytać, czy możemy złożyć aplika-
cję, nie oglądając domu − wiedziałam, że chcę tam
zamieszkać. Odmówiła.

292
Jej za bardzo na tym nie zależało, tak jak już
wspomniałam, domy w Nowej Zelandii wynajmo-
wane są od ręki. Wiedziałam, że na ten pokaz przyj-
dzie kilkanaście rodzin i to agent będzie decydował,
komu wynająć.
Wypłynęliśmy w rejs. Minęliśmy most, właśnie
zaczynały się godziny pokazowe domu, a ja powie-
działam w myślach do Taty:
− Panie Boże, jak Cię nigdy o nic nie prosiłam,
nie wiem od ilu lat, tylko zawsze prosiłam, żeby
była Twoja wola, dzisiaj chcę Ciebie o coś popro-
sić, bo są moje urodziny. Ja chcę taki mały prezent,
ale ja wiem konkretnie, co. Ja chcę ten dom. Niech
go nikt nie wynajmie, albo proszę zrób cokolwiek,
żeby ten dom był dla nas.
Faktycznie przez lata moją jedyną modlitwą było
„Niech będzie wola Twoja”. My naprawdę nie mamy
pojęcia, co się dzieje. Poczułam to wiele razy w swoim
życiu. Nasza ocena „dobrze” czy „źle” jest tak błędna
i ograniczająca, że nie warto się nią kierować. Żyłam
zasadą „Wszystko jest dobre to, co Ty mi dajesz”. Na-
wet kiedy w danej chwili oceniamy coś i wartościu-
jemy, w rzeczywistości dopiero po jakimś czasie je-
steśmy w stanie zobaczyć i ocenić, dokąd nas to osta-
tecznie zaprowadziło. Poddanie się prowadzeniu to
taki stan, w którym On niesie cię na rękach i wszystko
jest dobre. Prosiłam więc o Jego wolę i dziękowałam
za to, co już miałam w swoim życiu. Czasem oczywi-
ście miewałam chwile, kiedy coś mi się chciało... cza-

293
sem miewałam w sobie strach i wtedy prosiłam Tatę,
aby mi w tym pomógł. Wciąż jednak miałam w sobie
gotowość na przyjęcie tego, z czym dane jest mi się
zmierzyć − prosiłam tylko o siły na to, by Jego wola
mogła się wypełnić. Tym razem jednak poprosiłam
o bardzo konkretną rzecz. Niby to tylko dom, praw-
da? Wróciłam z rejsu spokojna i zadowolona, pewna
tego, że nasze miejsce będzie na nas czekać. Następ-
nego dnia rano zadzwoniłam do agentki:
− Nikt nie wynajął domu, prawda? − zapytałam
natychmiast.
− Oczywiście, że wynajął! − odparła agentka.
− Nie będzie drugiego dnia pokazowego.
Odłożyłam słuchawkę, nie rozumiejąc, o co
chodzi. Przecież to miał być mój dom…
Przyjęłam to jednak pokornie i szukałam dalej.
Minął jeden tydzień, drugi i zauważyłam, że tamto
ogłoszenie znowu pojawiło się w Internecie − cza-
sami tak się dzieje, że stare ogłoszenia wciąż błądzą
w odmętach Internetu. Data ostatniej aktualizacji
wskazywała jednak, że to świeża sprawa. Zadzwoni-
łam do agentki i uzyskałam potwierdzenie − dom
znów był na rynku.
No, Tatuś − powiedziałam do Mr. Good − Po
prostu potrzebowałeś czasu, żeby to załatwić.
Faktycznie okazało się, że komuś, kto wcześniej
zdecydował się na wynajem, zmieniły się plany
i ostatecznie musiał zrezygnować. Tym razem obej-
rzeliśmy dom poza kolejką. Decyzja zapadła nie-

294
mal od razu − dokumenty podpisane, dom wyna-
jęty. Przez krótką chwilę miałam wątpliwości i za-
wahałam się, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się.
W Biblii jest napisane: „Wątpisz − grzeszysz”. Wtedy
skutecznie wyciszyłam w sobie ten głos, pragnienie
domu wygrywało z podpowiedziami Pana Good.
Tak więc radośni i podekscytowani zajęliśmy
się przeprowadzką. Paweł wynajął wielką ciężarów-
kę, która podjechała pod nasz dom na Cockle Bay.
Przez trzy miesiące zdążyliśmy już zgromadzić
niezły dobytek − lodówkę, pralkę i innego rodza-
ju sprzęty. W Nowej Zelandii zazwyczaj domy wy-
najmuje się całkowicie puste, często nie ma nawet
podstawowego wyposażenia AGD. Przewieźliśmy
to wszystko do naszego nowego miejsca na North
Shore. Kiedy wszystko było już rozpakowane, usie-
dliśmy z mężem w salonie, aby cieszyć się domem.
− Czy ty czujesz ten zapach? − zapytał mój mąż.
− Faktycznie, coś czuję − odpowiedziałam zgod-
nie z prawdą.
− Właśnie, ja też.
Klęknęliśmy i zaczęliśmy wąchać, by zidentyfi-
kować nieprzyjemną woń − podłoga cuchnęła ple-
śnią. Nie dało się tego wyczuć w trakcie ogląda-
nia domu, kiedy okna były pootwierane na oścież,
a w jednym pomieszczeniu przebywało jednocze-
śnie kilka osób. Okazało się, że podłoga w salo-
nie była pokryta pleśnią. Cały dom wyglądał pięk-
nie, był świeżo po remoncie. Wymienione zostało

295
w nim wszystko, oprócz podłogi. Tę po prostu przy-
kryto nowiutką wykładziną. Jednak pod nią znajdo-
wała się gruba warstwa czarnej pleśni. Inwestor, któ-
ry niedawno odkupił dom, nie chciał uwierzyć. Pa-
weł oderwał więc kawałek wykładziny i wysłał zdję-
cia horroru, który dział się pod naszymi stopami.
W Nowej Zelandii jest tak, że kiedy wynajmiesz
dom, płacisz kaucję i czynsz do przodu. Jeśli chcesz
się wyprowadzić, on nie podlega zwrotowi. Podpi-
sanie umowy na rok oznacza, że przez rok jesteś
właścicielem danej nieruchomości i masz obowią-
zek wnoszenia opłat do końca trwania umowy. To
twój problem, jeśli musisz się wyprowadzić. Masz
umowę. Tam traktowane jest to bardzo poważnie.
Pamiętam, jak stałam w tym salonie, zmieszana,
a Mr Good patrzył na mnie i czule się uśmiechał:
− Proście, a będzie wam dane − jak jest napi-
sane. Dlatego uważajcie na to, o co prosicie, bo na
pewno w taki bądź inny sposób to otrzymacie.
Nie czułam się oceniana. Czułam się jak dziecko
− kochane dziecko. To było uczucie czystej, niesa-
mowitej miłości. Wiedziałam, że sobie poradzimy.
Tata dał mi to, bo ja poprosiłam. Spójrz tylko, jaki to
nonsens o cokolwiek prosić!
W związku ze stanem naszego domu, zaczęli
pojawiać się nieproszeni mieszkańcy. Kiedy na ta-
rasie zobaczyłam jednego z nich − wielkiego, od-
pychającego szczura, omal nie upuściłam dziecka,
które trzymałam na rękach. To była nasza ostatnia

296
noc w tamtym miejscu. Paweł zadzwonił do właści-
ciela domu, z którego dopiero co się wyprowadzili-
śmy. Okazało się, że jego plany przesunęły się o kil-
ka miesięcy. Oczywiście, przecież Tatuś o nas dba!
Wiedział, że tamten dom trzeba zatrzymać. Tylko
my tego nie wiedzieliśmy.
Nasi sąsiedzi obserwowali, jak ta sama cięża-
rówka po niespełna miesiącu podjechała ponownie
pod dom i film jakby przewinął się do tyłu: wnie-
śliśmy pralkę, wnieśliśmy lodówkę, wnieśliśmy po-
nownie cały nasz dobytek. Za sprawą Pawła i pro-
wadzeniem Mr. Good inwestor pleśniowego domu
pojawił się u nas z tłumaczem. Przyjechał do Nowej
Zelandii, bo nie mógł uwierzyć, że to, co mówili-
śmy, jest prawdą. Kiedy zobaczył stan, w jakim znaj-
dowała się podłoga, rozwiązał umowę i zwrócił nam
pieniądze − rezygnacja nie wynikała z naszej winy.
Co więcej, polecił zapłacić nam tyle, ile uznamy za
słuszne, byle nie było z tego żadnej sprawy w sądzie.
Oczywiście my nie chcieliśmy nic, ponad to,
co wpłaciliśmy na poczet wynajmu oraz zwrócenia
kosztów przeprowadzki. Dostaliśmy wszystko to,
co dla wielu ludzi w Nowej Zelandii byłoby cudem.
Tam takie rzeczy po prostu się nie dzieją. Pleśnio-
we domy są czymś powszechnym, o czym nie mie-
liśmy pojęcia. W niektórych miejscach wilgoć jest
zbyt duża i trudno o jej właściwe odprowadzanie.
Mieszkańcy, z którymi rozmawialiśmy, nie rozu-
mieli naszego problemu:

297
Co was tak dziwi? Mieszkacie w takim, a nie in-
nym kraju! Kupcie urządzenie i już − radzili.
Maszyny absorbujące wilgoć faktycznie były
podstawowym wyposażeniem domów w Nowej
Zelandii. Z radością wróciliśmy do naszego niesa-
mowitego, siedemdziesięciometrowego domku na
Cockle Bay. Tatuś ponownie wszystko dla nas zała-
twił. Ja z kolei otrzymałam wartościową lekcję.

Nawet wtedy, kiedy wydaje mi się, że czegoś bardzo,


bardzo chcę i jestem pewna, że to takie niewinne i nie-
szkodliwe, naprawdę nie warto o to prosić. On wie lepiej,
niż ja sama, czego potrzebuję. On wie, co istnieje na ca-
łym świecie. On wie, co jest w Auckland, a ja nie. Ja na-
wet samej siebie do końca nie znam. Wręcz niemądre jest
prosić o cokolwiek, kiedy nie wiesz, czy to jest dla ciebie
najlepsze. My naprawdę nie wiemy. Tylko nasze ego pró-
buje nas przekrzykiwać, twierdząc że jest inaczej. Może-
my, a nawet powinniśmy poznawać siebie, jednak nigdy
nie będziemy w stanie wiedzieć o sobie wszystkiego. Ja
ufam i wiem, że jest ktoś, kto mnie stworzył − ktoś kto zna
mnie doskonale, bo jak jest napisane, ma policzone nawet
włosy na mojej głowie. Wie o mnie wszystko. Oczywiście,
jest także napisane „Proście, a będzie wam dane”. Nie
ma jednak sensu prosić o konkret. Proście o wolę, proście
o miłość, proście o dobroć, o owoce ducha − o rzeczy, co do
których jesteśmy całkowicie pewni, że nam nie zaszkodzą.
Przyszło mi do głowy, żeby prosić o dobrych ludzi wo-
kół siebie, ale z drugiej strony − jeśli prosisz, to dostaniesz.

298
Skąd jednak wiesz, że znajdujesz się w takim momencie
swojego życia, że potrzebujesz mieć takie osoby wokół? Co
jeśli to moment, w którym powinieneś przebywać głównie
z Nim? Co jeżeli najlepsze dla ciebie jest teraz, aby być
w samotności, rozmyślać i kontemplować, a Ty prosisz
o ludzi, bo jest ci tęskno? Wszystko, o co prosimy, będzie
nam dane. Jestem tego pewna. Doświadczyłam tego
z domem. Poprosiłam i otrzymałam. Co z tego wyszło, już
wiecie.
Najmądrzejszą i najbezpieczniejszą modlitwą jest
słowo „dziękuję” lub cisza i trwanie w Jego obecności.
Można prosić Boga o prowadzenie, o błogosławieństwo,
o to, by chronił nas od złego. Można modlić się modlitwą
Jabesa i prosić o poszerzenie granic − ale tylko w czasie
i zakresie, jakie leżą w Jego doskonałej woli. Uważam,
że my mamy niesamowitą moc w słowie, moc w wierze.
Musimy jednak zachować ostrożność, bo naprawdę nic
o sobie nie wiemy. Nie wiemy nic o otaczającym nas świe-
cie. Często nie wiemy nawet, o co dokładnie mielibyśmy
prosić. Nawet człowiek, który ileś razy objechał świat
i mieszkał w różnych miejscach, wciąż wie tyle, co nic. Im
większą masz wiedzę, tym lepiej rozumiesz, jak wielu rze-
czy nie wiesz. Jeśli więc uznam, że już znalazłam swoje
spełnienie i zafiksuję się na tym, będę się na tym koncen-
trować i tylko o to prosić, to oczywiście otrzymam to. Ist-
nieje jednak ryzyko, że za rogiem czeka na mnie coś, co
mogłoby być moim prawdziwym spełnieniem, a ja nawet
nie miałam pojęcia o istnieniu tej rzeczy. Powtarzam to
ciągle − Królestwo Niebieskie jest tu i teraz. Stąd przej-

299
dziemy w nowy stan, w którym będzie jeszcze cudowniej,
ale jeśli ktoś nie doświadczy tego stanu tutaj, na ziemi,
będzie mu znacznie trudniej w końcu dni.

Wiedzieliśmy, że wkrótce znowu będziemy


musieli znaleźć kolejny dom i przeprowadzić się.
Powiedziałam do Pawła:
− Skarbik, Ty wybierz. Ja wiem, że wybierzesz
dobrze. Znajdź taki dom, który według Ciebie bę-
dzie dobry dla naszej rodziny.
Nawet nie jeździłam z nim oglądać. W końcu
wybrał dom na Flat Bush, ale zależało mu, abym
obejrzała go, nim podpisze wszystkie dokumenty.
Byłam nim zachwycona. Piękny, duży, nowy, suchy
dom, postawiony tam nie więcej niż dwa lata temu.
Nie miał spa, jacuzzi i palm, ale miał duszę, to coś...
był po prostu nasz. Mieszkaliśmy w nim ponad dwa
lata, doświadczając miliona kolejnych cudów.

300
Szkoła

W Nowej Zelandii szkoły funkcjonują w zaska-


kujący sposób. Przygoda ze szkołą nie zaczyna się
tak, jak w Europie, z dniem pierwszego września,
gdy dziecko ma ukończone sześć czy siedem lat.
W tym kraju dziecko idzie do szkoły dzień po swo-
ich piątych urodzinach − nieważne, czy to począ-
tek, środek czy koniec roku szkolnego. Od znajo-
mych wokół zaczęły dochodzić mnie głosy: „To ty
jeszcze nie załatwiłaś szkoły dla Nicole? Za mo-
ment nie znajdziesz miejsca! Czy ty w ogóle wiesz,
gdzie pójdzie?”. Oczywiście, zachowywałam spo-
kój − wiedziałam, że ja nic nie wiem, ale Ten, który
mnie prowadzi, wie wszystko. Zawsze się to u mnie
sprawdza − wiem, że jeśli mam się o czymś dowie-
dzieć, to ktoś mi o tym powie. Tak działa Bóg. Po-
myślałam więc sobie, że faktycznie sprawdzę, co

301
z tą szkołą − jednak nie w stanie stresu i zmartwie-
nia, lecz w spokoju i zaufaniu. Rzeczywiście, po-
dobnie jak z domami, o dobrą szkołę także trze-
ba zabiegać. Wiedziałam, że trafimy do najlepszej
z możliwych. Pewnego sierpniowego dnia, nie-
mal rok przed urodzinami Nicole, pojechałam do
urzędu, aby dowiedzieć się, gdzie powinnam zapi-
sać dziecko − zależało to zarówno od naszego miej-
sca zamieszkania, jak i momentu, w którym dziec-
ko kończy pięć lat. Urzędniczka stwierdziła, że fak-
tycznie Nicole powinna już być zapisana, ale nie
ma powodu do zmartwienia − w październiku, do-
słownie trzysta metrów od mojego domu, rozpocz-
nie się budowa nowej szkoły. Zacznie działać już
w lutym, więc kiedy Nikusia skończy pięć lat, będzie
miała okazję być jedną z pierwszych uczennic. Wra-
cając, patrzyłam na to puste pole i czułam, jak Mr
Good na mnie patrzy z miłością:
− Co? Nie wierzysz, że tu będzie szkoła? To
nie Ukraina. To Nowa Zelandia. Będzie. − Słyszałam
w głowie.
Codziennie mijałam to miejsce, wyjeżdżając do
głównej ulicy i sprawdzałam − budują, czy nie bu-
dują? Zgodnie z zapowiedzią urzędniczki, na po-
czątku października prace ruszyły. Wybudowa-
nie szkoły w kilka miesięcy wydawało mi się nie-
realne. Nie chodziło przecież tylko o postawie-
nie ścian. Taki budynek trzeba odpowiednio wy-
posażyć, przygotować − w lutym dzieci już miały

302
się tam uczyć. Dokładnie tak się stało. Szesnaste-
go maja Nicole została uczennicą Ormiston Prima-
ry School. Nie interesowałam się zbytnio tą szkołą
− kazali iść do tej, nowa, wszystko wydawało się su-
per, więc poszła. Oczywiście mogłam szukać, zmie-
niać i kombinować. Czułam jednak, że to właśnie
ta została nam dana. Pomyśl tylko − wybudowali
ją tuż przed naszym domem dokładnie w tym mo-
mencie, w którym jej potrzebowaliśmy. Pamiętam,
jak pierwszy raz pojawiłam się w tej szkole. Ogrom-
nie spodobała mi się wizualnie − nowiutka, wypo-
sażenie najwyższej jakości, dzieci na zajęciach pra-
cowały z iPadami. Co mnie dziwiło, że klasa liczy
sobie pięćdziesięciu uczniów, a w sali znajdują się
tylko cztery ławki. Do każdej klasy przypisanych
było pięciu nauczycieli. W ogóle nie mogłam zro-
zumieć, jak funkcjonuje ten system edukacji. Dla
mnie był całkowitą abstrakcją. Stwierdziłam:
− Panie Boże, Ty wszystko wiesz. Ja nie muszę.
Kolejną rzeczą, która nas zaskoczyła, było to, że
bardzo dużo dzieci nosiło aparaty słuchowe.
− Czy w Nowej Zelandii jest tak dużo głucho-
niemych dzieci? − zapytał mnie Paweł.
− Nie mam pojęcia − odparłam.
Nikusia zaczęła uczęszczać na zajęcia. Kiedy od-
bierałam ją i pytałam, czym się zajmowali, z trudem
ukrywałam swoje zdumienie. To była ciągła zaba-
wa! Mój europejski mózg nie mógł tego pojąć. Cał-
kowita swoboda, zabawa − niby wszystko w zgodzie

303
z filozofią talentów, ale jednak było to dla mnie bar-
dzo trudne. Zaczęłam czuć potrzebę, aby w końcu
sprawdzić, o co w tym wszystkim chodzi. Nagle oka-
zało się, że po około trzech miesiącach od rozpo-
częcia nauki, Nicole już czyta! Byłam w szoku. Ja-
kim cudem w tej zabawie, w tym chaosie, w tym nie-
możliwym do zrozumienia układzie funkcjonowa-
nia moje dziecko tak szybko nauczyło się czytać? To
było czytanie oparte na zamiłowaniu do tej czyn-
ności. Nie dlatego, że musiała lub miała coś do zro-
bienia. Nie mieli zadawanych żadnych prac domo-
wych! Jednak wciąż czymś się zajmowała, bo szkoła
rozbudzała w nich pragnienie poznawania i uczenia
się. Sadzili tam warzywa, owoce, obserwowali jak to
wszystko kwitnie, gotowali, dbali o siebie wzajem-
nie. Chwilę później zauważyłam, że Nikusia miga
− zaczęła odpowiadać mi różnymi gestami. Dowie-
działam się, że w klasie (swoją drogą, niezła ze mnie
mama − dobrze poinformowana) jest nauczyciel
pomagający dzieciom, które słabo słyszą. Wszyst-
ko, co jest mówione w trakcie lekcji, jest także mi-
gane. Pozostałe dzieci, obserwując to, także uczyły
się tego języka.
Pod koniec roku byłam na zebraniu, w trakcie
którego pewna kobieta chwaliła się zdobytą przez
szkołę nagrodą. Zaczęła opowiadać o tym, że jest
to jedyny taki projekt na świecie, eksperymentalny,
w którym połączyli dzieci niepełnosprawne, głu-
chonieme, które powinny być w szkole specjalnej

304
z dziećmi pełnosprawnymi. Ideą projektu było za-
łożenie, że nie ma dzieci chorych i zdrowych − są
tylko dzieci z różnymi potrzebami − one mogą na-
wzajem się wspierać i wspólnie funkcjonować w ra-
mach jednej placówki edukacyjnej. Okazało się,
że założenie doskonale sprawdziło się w praktyce
i właśnie za to otrzymali nagrodę. Projekt miał
szansę odbić się echem na całym świecie i uzmysło-
wić ludziom odpowiedzialnym za edukację, że nie
ma potrzeby tworzenia odrębnych szkół specjal-
nych dla głuchoniemych dzieci. Pomyślałam so-
bie, że to wspaniałe! Widziałam, że moje dziecko po
czasie, jaki spędziło w tej szkole, stało się niesamo-
wicie dojrzałe, lecz w taki zdrowy, dziecięcy wciąż
sposób. Była odpowiedzialna. Kochała się uczyć.
Kochała pomagać ludziom. W wadach ciała nie wi-
działa wad, lecz zwykłą różnicę − taką samą jak ta,
że jedni mają włosy koloru brązowego, a inni blond.
Tak, bo to nie są wady! Ty może masz słuch, ale nie
jesteś tak wrażliwa. Tamten człowiek jest głuchy, ale
za to widzi świat w taki sposób, w jaki ty nigdy nie
będziesz w stanie go odebrać. Dokładnie taką filo-
zofię przedstawiano dzieciom w tej szkole. Łączyli
je w pary, aby mogli nawzajem się wspierać. To było
niesamowite. Jedyną modlitwą, jaką mogłam wtedy
zmówić, było jedno słowo: „dziękuję”.
Czy myślisz, że mogłabym wymodlić taką szko-
łę dla swojego dziecka? Moja Nikusia, mając zaled-
wie pięć lat, sama wracała do domu. Często na bosa-

305
ka, nawet nowozelandzką zimą, bo akurat przemo-
czyła skarpetki czy zapodziała buciki. Zapasy skar-
pet i rajstop musieliśmy odnawiać niemal co drugi
dzień − dzieci ciągle i wszędzie biegały boso, żad-
ne skarpetki ani rajstopki nie były w stanie tego wy-
trzymać. W Nowej Zelandii w ogóle można zauwa-
żyć, że ludzie nie przejmują się nadto swoim wy-
glądem. Mają dziury w ubraniach, brakuje im zę-
bów, ale są szczęśliwi, jak nikt nigdzie indziej. Eu-
ropejczycy z kolei są wymuskani, mają lśniące bia-
łe uśmiechy, ale temu grymasowi brakuje praw-
dziwej, autentycznej radości. Szkoła, do której tra-
fiła Nikusia, była po prostu niesamowita. Jaka była
w tym moja zasługa? Tylko taka, że się nie martwi-
łam. Ufałam i radowałam się. Ktoś mógłby posłu-
chać i powiedzieć:
− Jaka ty jesteś nieodpowiedzialna! A gdyby to
była najgorsza szkoła?
Ja jednak wiem, że jestem bardzo odpowie-
dzialna.

Największą odpowiedzialnością rodzica, człowieka


w ogóle, jest ufać Bogu. Ufać miłości, radości i prowadze-
niu. Wiem, że jeśli temu zaufam, to ja nie muszę spraw-
dzać − wiem, że dana rzecz czy ścieżka będzie dla mnie
czy dla mojego dziecka najlepszym, co tylko może być.

306
Firma za oceanem

Czas spędzony w Nowej Zelandii to było praw-


dziwe świętowanie życia.
Zawoziłam dzieci do szkoły, przedszkola, jecha-
łam nad ocean, nad zatokę Maraetai Beach, kupo-
wałam ulubione sushi i kładłam się na plaży, wśród
setek mew. Wokół mnie nie było nikogo, żadnych
turystów. Spływały tam na mnie takie olśnienia,
o jakich w ogóle nie pomyślałabym, że można ta-
kie mieć. „Jesteście powołani”, „Szukajcie talentów”,
„Szukajcie wartości”, „Szukajcie marzeń” − te słowa
jak echo odbijały się w moich myślach.
Czytałam Biblię i wszystko to łączyło się w jedną
całość. Jak to się stało, że nie widziałam tego wcze-
śniej? Takie rzeczy dzieją się z nami, gdy znajdzie-
my się w naszym „miejscu mocy”. Dla mnie każdy
kamyk, każde drzewo, każdy najdrobniejszy szcze-

307
gół na tej plaży był zaprojektowany przez samego
Pana Good. To był boski design. Nawet jeśli czło-
wiek postawił tam dom, zrobił to tak, by nie zabu-
rzyć tego niesamowitego krajobrazu.
Pamiętam, jak pewnego razu, gdy była u nas
mama, pojechaliśmy kąpać się w wodospadzie.
Mama po wszystkim usiadła na kamieniu, spojrzała
na obraz spadającej do jej stóp wody i powiedziała:
− Ja mam ten wodospad na obrazie, który od
dziesięciu lat wisi u nas w domu!
Dzieci spędzały czas we wspaniałych miejscach.
W Polsce w naszej firmie działy się cuda.
Nieustannie byłam tam w takim stanie... nie
do opisania. Miałam wrażenie, że cały czas byłam
bombardowana ładunkami informacji z góry, pro-
sto od Mr. Good.
***
Pewnego dnia odwiedził nas mój brat. Zapytał
wprost:
− Dlaczego ty nie robisz na maksa tego, co
w Polsce, tutaj?
Robiłam tyle, ile tylko mogłam. Kiedy zrezy-
gnowałam z pracy u Teda, chciałam jak najwięcej
czasu spędzać z Moną. Zawoziłam ją do przedszko-
la na dwie godziny dziennie. Nie wyobrażałam so-
bie, żeby mając półtora roczku spędzała tam więcej
czasu − nawet w czteroosobowej grupie.
− Musisz mieć tutaj nianię. − Włas nie dawał za
wygraną.

308
Oznaczało to dość duże dodatkowe wydatki.
Firma w Polsce przynosiła zysk, ale kiedy dzieliło
się go przez trzy w przeliczeniu na nowozelandz-
kie dolary, nie zasilało to naszego budżetu w zna-
czący sposób.
− Ile czasu potrzebujesz, żeby się rozkręcić?
−zapytał mój brat.
− Pewnie około trzech miesięcy − odparłam.
Tego samego dnia Włas przelał mi w prezencie
pieniądze, abym mogła na ten czas znaleźć opie-
kunkę.
Coś, co samo do ciebie przychodzi, także samo
popycha cię naprzód − wydarza się to, co ma się
zadziać. Ta sytuacja pokazuje, co to znaczy, że nie
trzeba kreować, a jedynie reagować. Czy ja nama-
wiałam swojego brata:
− Daj mi pieniądze, bo potrzebuję opłacić nia-
nię?
Absolutnie nie. To on przyszedł i zapytał, cze-
go mi brakuje i sam z siebie zadbał, bym miała to,
czego potrzebowałam w tamtym momencie. Stał się
właśnie narzędziem, przez które wypełniły się słowa:

„Zaufaj Panu …, a On spełni to,


czego życzy sobie serce Twoje”.
(Psalm 37:3)

Wkrótce z Moskwy przyjechała do nas Ola


− niania polecona przez znajomych.

309
***
W grudniu 2014 roku zgłosiła się do mnie Iza
i prawie w tym samym czasie Kuba. Po pracy na se-
sjach z Izą poczułam wewnętrzny impuls, że ten
człowiek może być dobrym trenerem. Ta inspira-
cja była dla mnie zaskoczeniem, to nie była moja
wizja. Kompletnie nie miałam planu na to, że zbu-
duję zespół trenerów. To była odpowiedź, wynika-
jąca z potrzeby chwili. Czułam, że właśnie w trener-
stwie Iza może odnaleźć swoje spełnienie. Nie mó-
wiłam jej tego z perspektywy właściciela firmy, lecz
coacha, który zna ją i zna organizację, w której być
może znajdzie to, czego pragnie jej dusza. Sama by-
łam zdziwiona tym, co jej zaproponowałam. Nigdy
wcześniej tak nie pracowaliśmy.
− Panie Boże, co się dzieje? − pomyślałam.
Czułam, że znowu coś się szykuje, że nadchodzi
fala. Zaczęłam pracować z Izą. To były godziny roz-
mów. Każdego dnia. Szkolenie z talentów. Szkolenie
ze „strategii siania”. To właśnie wtedy ją wymyśliłam
− patrząc na talenty Izy i na to, że my w naszej fir-
mie nie chcemy mieć targetów. Ludzie jednak po-
trzebują, by w jakiś sposób ich prowadzić, trzeba im
pewne rzeczy tłumaczyć. Każdy pyta, jakie są nasze
cele, jakie mamy plany.
− Żadne. − Odpowiadałam.
− Ale jak to możliwe? − nie przestawali się dziwić.
Wymyśliłam, że naszym zadaniem jest siać
− tak, jak jest to opisane w Biblii.

310
Siewca wychodzi, wykonuje to, co do niego na-
leży i nie ma żadnych oczekiwań.

„Oto siewca wyszedł siać.


A gdy siał, niektóre [ziarna] padły na drogę,
nadleciały ptaki i wydziobały je.
Inne padły na miejsca skaliste,
gdzie niewiele miały ziemi;
i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka.
Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły,
bo nie miały korzenia.
Inne znowu padły między ciernie,
a ciernie wybujały i zagłuszyły je.
Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały,
jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny,
a inne trzydziestokrotny.
Kto ma uszy, niechaj słucha!”.
(Mateusz 13:3-9)

Tak samo naszym zadaniem jest być najlepszą


wersją siebie, wykorzystywać swoje talenty, skupiać
się na procesie i trwać w stanie radości. Resztę na-
leży oddać Górze. To była esencja mojego przepisu
na życie, początkowo niezmiernie trudna do wcie-
lenia w życie dla Izy i każdego z naszych kolejnych
trenerów. To były długie godziny rozmów.
− Taisja, idę na uniwersytet. Jak mam to popro-
wadzić?
− Cudownie! Tak i tak.

311
− Taisja, mam wystąpienie w BusinessLinku.
Miało być sto osób, przyszło osiem. Co mam robić?
− Bądź najlepszą wersją siebie i postępuj tak,
jakby na sali była ich setka.
− Taisja, robię wszystko i mam zarobek tysiąc
złotych. Sieję, sieję i nic nie rośnie.
− Izuniu, urośnie. Wierz i rób swoje.
Mój Paweł mawiał często, że znowu idę do swo-
jej nory. Codziennie o ósmej wieczorem zamy-
kałam się w swoim pokoju i wychodziłam z niego
dopiero około drugiej w nocy. W tym czasie robi-
łam sesje z klientami, prowadziłam rozmowy z Izą,
z Anusią i innymi osobami, które wtedy działały
w Polsce. Między ósmą a dziewiątą rano prowadzi-
łam dzieci do szkoły i przedszkola. Od dziesiątej do
dwunastej prowadziłam jeszcze sesje coachingowe
dla polskich klientów, gdyż tu nasze strefy czasowe
jeszcze się zazębiały, a później − w miarę możliwo-
ści − do piętnastej czy szesnastej zajmowałam się
Nową Zelandią. I tak w kółko.
Pamiętam dzień, kiedy Iza zadzwoniła opowie-
dzieć mi o swoim wystąpieniu, o którym ja nie mia-
łam pojęcia. Czułam się szczęśliwa, bo wiedziałam,
że wyszkoliłam ją już na tyle, bym mogła sobie od-
puścić. Doznałam ulgi, że jesteśmy już na tym eta-
pie, że nie muszę wiedzieć o wszystkim, co się dzie-
je. Na samym początku trzeba być bardzo blisko,
potem powolutku można zacząć odpuszczać. Do-
kładnie tak było z Izą i całym procesem rozwoju na-

312
szej założonej przez Mr. Good ze mną wspólnej fir-
my. Zawsze mówię, że nasz CEO jest na górze.
Pewnego dnia pojechałam na plażę i doznałam
olśnienia.
− Ty masz jechać do Polski i szkolić trenerów
− usłyszałam w swojej głowie.
Jest Iza, jest Kuba, będą jeszcze inni. Poszłam za
tym głosem i dosłownie kilkanaście dni później by-
łam już w Polsce. Już wtedy widziałam te wszystkie
firmy, tych wszystkich prezesów, te wszystkie zespo-
ły. Czułam, że robimy wielkie wielkie rzeczy.
Pamiętam, kiedy opowiadałam Izie o tym, jak na
wysokich piętrach będzie szkoliła ludzi z poziomu
C-level executives, o czym marzyła. Patrzyła na mnie
jak na szalonego człowieka, ale ta wizja bardzo jej się
podobała. Byłam w Polsce przez dwa tygodnie. Prze-
kazałam wiedzę, którą miałam do przekazania i wróci-
łam do Nowej Zelandii.

313
Sukces czy spełnienie,
niezwykła sesja

Do tej pory ukończyłam jedyne wówczas do-


stępne dla mnie szkolenie Instytutu Gallupa
− Strengths Based Education. Pragnęłam zdobyć
kolejne certyfikaty, ale wymagało to dość dużej in-
westycji. Sam kurs kosztował osiem tysięcy dolarów,
do tego lot i tygodniowe zakwaterowanie w Sydney.
Kiedy byłam w Polsce, mimochodem wspomnia-
łam rodzicom o tym, że przydałaby mi się ta do-
datkowa certyfikacja. Któregoś dnia, już po powro-
cie do Auckland, zadzwonił mój tata. Powiedział, że
nie wie jak to się stało, ale uzbierała mu się pewna
suma i właściwie nie wiedział, co zrobić z tymi pie-
niądzmi. Zwykle odkładał na jakiś konkretny cel, ale
to uzbierało mu się jakoś tak, mimochodem. Teraz
jednak olśniło go, na co ma je przeznaczyć.

314
− Zaraz przeleję je do Ciebie. Jedź i zrób ten
certyfikat!
Otrzymałam od rodziców dokładnie taką kwotę,
jakiej potrzebowałam, aby pokryć wszystkie koszty.
Powiedzcie, czy to nie jest czyste prowadzenie?

Jechałam na ten kurs z duszą na ramieniu.


W moich myślach roiło się od obaw. Czy ja na pew-
no jestem tak dobra, jak mi się wydaje? Czy ja na
pewno dobrze to wszystko rozumiem? Co jeśli oka-
że się, że nie? Stanęłam w drzwiach siedziby Gallu-
pa, pełna emocji i tremy.
W kursie uczestniczyło dziewiętnaście osób.
Szkolenie odbywało się w przepięknym biurze,
skąd rozciągał się widok na panoramę Sydney. Już
po pierwszych godzinach zrozumiałam, że jestem
jedną z nielicznych osób, które orientują się w tym,
o co w ogóle chodzi z talentami i które mają świa-
domość tego, po co tu przyjechały. Większość lu-
dzi była przysłana przez swoje firmy − nie mieli po-
jęcia, co tak naprawdę tu robią. Nie mogłam uwie-
rzyć, że ktoś przyjechał na takie szkolenie, nie zna-
jąc nawet swoich Top 5 Talentów − część osób wy-
konywała badanie w przerwach na lunch lub pierw-
szego dnia wieczorem. Przyjechali tam, gdyż ta-
kie otrzymali polecenie, ja z kolei uczestniczyłam
w szkoleniu, bo wiedziałam, że za pomocą tego na-
rzędzia można dawać ludziom ulgę i odmieniać
ich życie.

315
Gallup pokazał mi piękne podejście, ale skiero-
wane wyłącznie na efektywność − szkolenie poka-
zywało, jak spowodować, by ludzie stali się bardziej
wydajni. Czysty, klasyczny biznes. Było wspaniale,
zdobywałam wiedzę, ale czułam, że za tym stoi coś
o wiele większego. To wrażenie wypływało z moje-
go powołania. Inni dostrzegali, że moje podejście
jest zupełnie inne − ja tym oddychałam, żyłam te-
matem talentów.
Kolejnego dnia mieliśmy za zadanie wybrać
partnera do coachingu. Mieliśmy wzajemnie prze-
prowadzić dla siebie sesje coachingowe. Obok mnie
siedziała kobieta, Maggie Li, Chinka z Hong-Kongu.
Przyjechała dopiero na drugi dzień szkolenia. Była
bardzo przeziębiona, kichała, prychała − cały czas
siedziała w maseczce. Widać było po niej, że nie za
bardzo wie, co tutaj robi i nie chce tu być. Niewie-
le się odzywała. Pomyślałam sobie: „No dobrze, we-
zmę na sesję tę zakichaną damę”.
Naszym zadaniem było w trakcie czterdziesto-
minutowej sesji znaleźć remedium na wyzwanie,
z jakim mierzyła się druga strona. Oczywiście,
wszystko w oparciu o nasze mocne strony. Rozeszli-
śmy się do osobnych pomieszczeń. Razem z Mag-
gie zapisałyśmy na kartkach nasze talenty oraz wy-
zwania i wymieniłyśmy się nimi.
Czytam: „Maggie Li, General Director (Firma X),
Hong-Kong, zarządzam trzystoma osobami, obję-
łam niedawno stanowisko, wyzwanie takie i takie…”.

316
Oczywiście, gdybym wcześniej wiedziała, kim
jest ta kobieta, moja logika z pewnością próbowałaby
mnie zblokować. Nie miałam pojęcia, na jak głęboką
wodę skaczę, a teraz nie miałam już wyjścia. Przez
kolejne czterdzieści minut dałam z siebie wszystko,
co tylko mogłam. Maksimum. Tak, jak coachowa-
łam naszych klientów przed szkoleniem, oparłam
się o wszystko, czego nauczyłam się z doświadcze-
nia, książek i poprzedniej certyfikacji, dokładając do
tego świeżo nabytą wiedzę i umiejętności. W ciągu
tych kilkudziesięciu minut w mojej „klientce” zaszła
taka zmiana, że ludzie nie mogli wyjść ze zdumie-
nia, kiedy wróciłyśmy na salę szkoleniową.
− Co ty z nią zrobiłaś? − pytali.
W Maggie zaszła autentyczna, fizyczna zmiana.
− Pojutrze będziesz zdrowa. To, że zachorowa-
łaś, wynikało wyłącznie z twojego stanu. − Postawi-
łam diagnozę.
Przez resztę pobytu w Gallupie, Maggie za każ-
dym razem, gdy mnie widziała, składała ręce w cha-
rakterystycznym geście podziękowania i kłaniała
się. Na koniec napisała mi piękną notkę z rekomen-
dacją na przyszłość.
Kiedy wyszłam z sesji z nią, poczułam, że Gal-
lup stworzył fajne narzędzie, ale moim zadaniem
jest dać ludziom skrzydła i spełnienie. Każdy czło-
wiek, nieważne czy jest na stanowisku CEO, GM czy
menedżera, jest przede wszystkim człowiekiem.
W życiu nie chodzi o wydajność, a o odnalezienie

317
swojego „Po co?”. Chodzi o powód, dla którego je-
stem na tym świecie. Powód, dla którego jestem
w tej firmie. Znalezienie sposobu na bycie szczęśli-
wym mężczyzną czy szczęśliwą kobietą. Jeśli ja po-
mogę ludziom być szczęśliwymi z samymi sobą,
staną się efektywni we wszystkim, co robią. Zrozu-
miałam, że to, co ja niosę, co my niesiemy w TLnC
bezpośrednio dotyka ludzkiego serca, a to jest wła-
śnie klucz do reszty zmian.
Czułam, że mam wziąć to narzędzie i zrobić
z nim coś więcej. Jeszcze na tym samym szkoleniu,
jeden z prowadzących zwrócił się do mnie:
− Jesteś niezwykle inspirująca. Powinnaś wystą-
pić w TEDTalks!
− Steve, no co ty? − odparłam zdziwiona. − Tam
występują ludzie, którzy mają jakąś innowację, któ-
rzy odkryli coś, czego jeszcze nie ma. Ja póki co nie
mam nic takiego.
− Oj tam, coś wymyślisz. − Odparł. Jak tylko na
to wpadniesz, daj nam znać. Wszystko załatwimy.

318
Narodziny Formuły Geniuszu™

Do tej pory nie odpowiedziałam na przedsta-


wioną przez Steva propozycję, jednak niektóre sło-
wa padają po to, żeby coś w nas obudzić, są prosto
z natchnienia Mr. Good. Wzięłam sobie te słowa
głęboko do serca i zaczęłam się zastanawiać − gdy-
bym rzeczywiście miała wystąpić na TEDTalks, co
bym powiedziała?
Wróciłam do domu, a w mojej głowie hucza-
ła jedna myśl: „Geniusz!”. „Powiesz im o tym, czym
naprawdę jest Geniusz”.
Sprawdź, co oznacza geniusz − nie dawało mi
to spokoju. Czekałam na swoją fryzjerkę, a ten głos
dosłownie buzował mi w głowie.
− Dobrze, dobrze, już to sprawdzam!
Wpisałam w Google „Geniusz, znaczenie, de-
finicja” i zaczęłam czytać któreś z wyświetlonych

319
określeń. Było napisane, że geniusz to talent, któ-
ry zwrócony jest w odpowiednim kierunku i prowa-
dzony przez właściwy duch. Przeczytałam to zdanie
i natychmiast zaczęłam łączyć ze sobą poszczegól-
ne elementy. Talent oczywiście mam, to już jest dla
mnie bardzo klarowne. Prowadzony w odpowied-
ni sposób, czyli w oparciu o jakieś zasady, wartości.
Kierunek... czym może być kierunek? Kierunek to
marzenie, nasza latarnia morska. Te trzy czynniki
dosłownie objawiły się przede mną. Marzenia, war-
tości i talenty.

A wszystko to w odpowiednim duchu − bez pro-


wadzenia, nawet te trzy elementy razem nie zbu-
dują prawdziwego geniuszu. To, co jeszcze wówczas
przyszło mi do głowy to myśl, że wszystko, co ge-
nialne, jest jednocześnie niezwykle proste.

320
Od razu miałam w głowie mój ukochany, od
dawna znany głos:
− Opowiedz o tym swojej fryzjerce i zobacz, jak
zareaguje.
Tak więc Michelle zajęła się moimi włosami,
a ja zaczęłam:
− Opowiem ci o czymś, co przyszło do mnie
tuż przed Twoim przyjazdem, a Ty podzielisz się ze
mną, swoją opinią na ten temat, dobrze? − zapyta-
łam i po raz pierwszy opowiedziałam o kluczu do
wewnętrznego geniuszu i, że każdy go ma...
− Jeju! Zawsze nie mogę się doczekać, jak mam
do ciebie przyjechać! To jest niesamowite, co mó-
wisz! To ma sens! − zareagowała zachwytem.

***

Za moment Mr. Good postanowił spełnić kolej-


ne z moich marzeń i doprecyzować formułę, która
kompletnie bez mojej świadomości była mi dawana
kawałek po kawałku. Zadzwonił do mnie mój brat:
Wybieramy się na konferencję. Jutro będziemy
w Los Angeles, a potem przemieszczamy się do No-
wego Jorku − opowiadał.
Nagle, nie wiadomo skąd, oświadczył:
− Tajson! Dołącz do nas! Ja wszystko załatwię!
Zaraz kupię bilet i zarezerwuję hotele! − zapropo-
nował podekscytowany.
Zobaczenie tych dwóch miast było na liście
moich marzeń od lat. Do tego brat i jego narzeczo-

321
na przeprowadzili w swojej firmie badania pracow-
ników − zależało im, aby to omówić.
Czekaj, przecież ja nawet nie wiem, czy mogę!
− próbowałam pohamować entuzjazm Własa. − Mu-
szę zapytać Pawła, czy zajmie się dziećmi.
− Będziesz mogła i już. − Brat zakończył roz-
mowę.
Zadzwoniłam więc do swojego męża i mówię
z radością:
− Skarbik, mam klienta w Nowym Jorku i Los
Angeles. Muszę lecieć. − Oświadczyłam zgodnie
z prawdą.
− No dobrze, ale opowiedz mi, o co dokładnie
chodzi? − poprosił, zdziwiony.
Wyjaśniłam mu całą sytuację, a za kilka dni, by-
łam już w Stanach.

Dopiero w Nowym Jorku udało nam się spo-


tkać i wspólnie spędzić nieco więcej czasu. Podeks-
cytowana, opowiedziałam im o swoim najnowszym
odkryciu − Formule Geniuszu. Zarówno Włas, jak
i Basia są ludźmi biznesu. Uznali, że idea jest pięk-
na, ale zbyt oderwana od rzeczywistości, aby byli
w stanie to kupić. Poradzili, że powinnam przekształ-
cić swój pomysł, przekładając go na bardziej bizne-
sowy język. Na początku poczułam się dotknięta
i delikatnie niezrozumiana, przecież moja intencja
była inna. Miałam nieść spełnienie, a nie budować
biznesy. Nie rozumieją mnie! Jednak jak zawsze,

322
usłyszałam w głowie: „Co w tym jest ważnego? Jaki
przekaz? Otwórz się…”
Nagle olśniło mnie, tak jak drzewo ma korzenie
i koronę, tak i ta Formuła powinna być zakorzenio-
na w rzeczywistości, żeby móc sięgać nieba i wyda-
wać owoc. Zrozumiałam nagle perspektywę przed
chwilą mi przedstawioną przez brata i Basię, była
dla mnie niezwykle ważna.
Kiedy wróciłam do domu w Nowej Zelandii, na
tablicy zapisałam wzór, którym posługujemy się do
dziś.

323
1. Pomiędzy Talentem (T) a Mocną Stroną
(M.St.) jest działanie (act) − talent trzeba przekuć
w mocną stronę poprzez jego aktywne rozwijanie.
2. Tak samo z Wartościami (W) − stają się żywe
dopiero wówczas, gdy zostaną przekształcone w co-
dzienne Rytuały (R).
3. Nasze Marzenia (M) z kolei muszą stać się
Celami (C) bądź Strategiami (S), aby łatwiej było je
zrealizować.
Wówczas formuła, która do tej pory była całko-
wicie oderwana od rzeczywistości, zyskała korzenie
i stała się możliwa do zastosowania w codziennym
życiu.
Przy pierwszej ścieżce, zupełnie nieświadomie,
zapisałam słowa „I am” ( Jestem). Kiedy w jednym
zdaniu połączę swoje marzenia, wartości i talenty,
mogę powiedzieć, że jestem „Jakaś/Jakiś”.
Z kolei przy drugiej ścieżce zapisałam „Who
I am” (Kim Jestem).
Takie było moje rozumienie − kiedy prowadzę
swoje życie w zgodzie z tym, kim jestem, ludzie są
w stanie to dostrzec i powiedzieć „jesteś taka/taki czy
taka/taki”. Wówczas często zupełnie nieświadomie
i automatycznie pada odpowiedź: „Jestem jaka/jaki
jestem”. (I am, who I am).

Zapisałam to w całkowitej nieświadomości tego,


czym tak naprawdę jest to zdanie. Dopiero gdy
przeczytałam całość, doznałam olśnienia.

324
− Panie Boże, co Ty do mnie mówisz? Czy to
właśnie jest tajemnica Twojego Imienia? Tajemnica,
nad której rozwikłaniem pracują wszyscy na świe-
cie? Judaiści? Chrześcijanie? Naukowcy? Czy chcesz
mi pokazać, że moc Twojego imienia to bycie
w tym, do czego nas powołałeś i pozwolenie, byś Ty
w nas żył i w nas działał? − pytania i odpowiedzi
mnożyły się z prędkością światła.

„Mojżesz zaś rzekł Bogu:


«Oto pójdę do Izraelitów i powiem im:
Bóg ojców naszych posłał mię do was.
Lecz gdy oni mnie zapytają, jakie jest Jego imię,
to cóż im mam powiedzieć?»

Odpowiedział Bóg Mojżeszowi:


«JESTEM, KTÓRY JESTEM»”.
(Wyjścia 3:13-14)

325
Słowo od Mr. Good

Zastanawiasz się pewnie, jak skończył się sen,


o którym mowa w rozdziale „Wyśniona przyszłość”.
W 2010 roku, podążając za pragnieniem serca
i natchnieniem oraz potrzebą bycia bliżej natury,
rodzice Taisji − Oleg i Irena, zaczęli oglądać domy.
Szukali najlepszego miejsca dla siebie i wnuków
− miejsca, w którym będą mogli wspólnie spędzać
czas. Takim sposobem nabyli nieukończony dom
− dokładnie taki, jaki dziesięć lat wcześniej wyśnił
się Olegowi w proroczym śnie.
W listopadzie 2010 roku, po zakończeniu prac
budowlanych, zamieszkali w nim i stworzyli przy-
tulne, pełne miłości i ciepła miejsce, które każdy
z członków rodziny do dziś chętnie odwiedza.
***
Siedem lat później zabrali swoje wnuki w po-
dróż. W piękny, letni dzień, w białym kabriolecie

326
mknęli po chorwackich drogach − po prawej stro-
nie rozciągało się morze, mieniące się dziesiątka-
mi odcieni turkusu. Obok Olega siedziała jego uko-
chana żona, przystrojona w biały kapelusz z szero-
kim rondem. Słońce śmiało się do nich, a wielka,
puchata chmura towarzyszyła im w drodze od sa-
mego Radomia. W tym momencie Oleg usłyszał
w swoim umyśle głos − dokładnie ten sam, który
rozbrzmiał, kiedy Taisja zrozumiała, że istnieje jej
wymarzona Szwajcaria z oceanem.
To było dokładnie to, to był ten moment.
Rozejrzał się wokół siebie i zobaczył scenę, któ-
rą wcześniej ujrzał w swoim śnie. W czasie snu nie
dostrzegł tylko jednego, ważnego szczegółu − w tej
podróży szczęśliwej, zakochanej parze towarzyszy-
ło dwoje wnucząt − ośmioletni Jaś i siedmioletnia
Nikusia, którzy schowani siedzieli i śmiali się na tyl-
nych siedzeniach kabrioletu, a malutka Mona, cier-
pliwie czekała na ich powrót w swoim domu w War-
szawie. Taka drobna, dodatkowa niespodzianka ;)
Pamiętaj więc zawsze:

„Wierny jest ten,


który Ciebie powołuje,
On też tego dokona!”.
Mr. Good ;)

327
Twoja historia

Wierzę, że czytając tę książkę zastanawiałeś się


lub przypominałeś sobie swoje własne doświadcze-
nia i chwile Prowadzenia, może zdałeś sobie pierw-
szy raz sprawę z tego, że to właśnie były one.

Już dziś spływają do mnie niesamowite opowie-


ści ludzi, którzy przeczytali książkę i dzielą się swo-
imi historiami z Mr. Good − o prowadzeniu, uzdro-
wieniu, uniesieniu, o miłości czy odnalezieniu swo-
jego zawodowego spełnienia.

Pragnę zebrać opowieści o wszystkich tych


chwilach, w których czuliście się kochani, prowa-
dzeni, niesamowici, niepowtarzalni. Historie o od-
wadze, która pozwoliła Wam się przebudzić i od-
mienić swoje życie.

328
Podziel się ze mną i światem swoją historią
pisząc na adres:

kontakt@taisjalaudy.com

Lub wyślij list:

Taisja Laudy & Co.


Mokotowska 1
00-640 Warszawa

Wierzę, że zmiana życia jednego człowieka,


jest zmianą całego świata,
a pojedyncza historia
może być początkiem nowej książki.

Z miłością,
Taisja Laudy

329
Spis treści

Znajomość z Mr. Good..................................................7


Trzecie oko...................................................................... 14
Biblia − zamknięta księga
czy instrukcja życia dla każdego?..............................21
Polska rzeczywistość lepsza
niż amerykański sen..................................................... 25
Co robić, kiedy ktoś odchodzi.................................. 32
Nurkowanie do Nieba................................................. 43
Córka Króla to styl życia!........................................... 49
Mr. Good pisze lepsze CV...........................................55
Milionerka bez grosza przy duszy .......................... 59
„Nawiedzona” Profesor................................................ 71
Wyśniona przyszłość....................................................74
Słowa mają moc, a języki ograniczenia...................81
Fabryka cudów.............................................................. 85
Anglia............................................................................... 92
Po trupach do celu....................................................... 98
Szwajcaria − nieznany ląd........................................107
Mr. Good − tłumacz wszech czasów...................... 112
Ze Szwajcarii przez Hiszpanię do Holandii........ 120
Układy z Górą...............................................................125
Samochód z Nieba...................................................... 131
Biedronką przez Europę...........................................134
Dyplomata − naganiacz............................................138
Wielka - mała polityka............................................... 141
Obywatelstwo w Królestwie......................................145
To, co Twoje, samo Ciebie znajdzie.......................158

330
Szminka zmienia świat..............................................165
Kobieta z zeszytu albo prestiż czy sens.................172
To, czego potrzebujesz, jest dla Ciebie
przygotowane............................................................... 178
Sushi Man − człowiek orkiestra..............................185
Serce za cukierek........................................................ 194
Co mają wspólnego mój mąż, Nicolas Cage,
naleśniki i duchowa kąpiel?..................................... 199
7 razy 77.........................................................................208
Jeden telefon.................................................................214
From Hero to “Zero”................................................ 220
Mr. Good rzuca światło na Talenty........................229
Spółka z Mr. Good......................................................240
Szwajcaria z oceanem................................................246
Dziwny obcy kraj, a ty trwaj.................................... 257
Dom z widokiem na ocean......................................263
Wszystko ku dobremu.............................................. 267
The Good Job...............................................................277
Strach rujnuje, miłość buduje.................................286
Proście, a będzie Wam dane................................... 290
Szkoła ............................................................................ 301
Firma za oceanem......................................................307
Sukces czy spełnienie, niezwykła sesja..................314
Narodziny Formuły Geniuszu™............................. 319
Słowo od Mr. Good....................................................326
Twoja historia..............................................................328
O autorze......................................................................332
Notatki...........................................................................333

331
O Autorze

Na co dzień Taisja wciąż utrzymuje ścisły kontakt


z Mr. Good, otrzymując od Niego olśnienia
i przekazując je innym w postaci nagrań video,
książek, kursów i wystąpień.

Jest założycielką międzynarodowej firmy,


prowadzącej ludzi do Spełnienia.
Razem z mężem wychowuje dwójkę
wspaniałych dzieci.
Podróżuje po świecie, nazywając siebie
Obywatelem Nieba.

Formuła Geniuszu™ dotyka serc i żyć ludzi


w wielu krajach.
Korzystają z niej zarówno rodziny,
jak i międzynarodowe organizacje.

332
Notatki

333
334
TWÓJ KLUCZ DO
ŻYCIA W SPEŁNIENIU

"Rozejrzyj się wokół siebie!


Już dzisiaj żyjesz w raju!
Tak, wciąż spotyka Cię to, czy tamto - ale im częściej
pomiędzy tymi zdarzeniami będziesz dostrzegać
dobro, tym mniej złych momentów będzie obecnych w
Twoim życiu.
Dwie różne osoby mogą siedzieć w tym samym
pomieszczeniu i jedna z nich właśnie znajduje się w
raju, a druga tkwi w piekle."

- Taisja Laudy

www.TaisjaLaudy.com

You might also like