Professional Documents
Culture Documents
GINEKOLODZY
Tajemnice gabinetów
Projekt okładki: Joanna Strękowska
Ilustracja na okładce: © Yurchenko Yulia/shutterstock.com
Redakcja: Lena Marciniak/ Słowne Babki Sp. z o.o.
Korekta: Jadwiga Miłkowska / Słowne Babki Sp. z o.o.
ISBN 978-83-280-6104-0
Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.
Warszawa 2018
Spis treści
Motto
Zamiast wstępu
Rozdział 2. Poród
Rozdział 4. Patologia
Rozdział 6. Aborcja
Rozdział 8. Gwałt
Biogramy
Kobieta, która przychodzi do ginekologa, albo jest w ciąży, albo chce być w ciąży, albo nie
chce w niej być, albo ma raka. Jeśli dowiesz się, w której jest grupie, to będziesz wiedział, co
robić dalej.
Rzadko ją widuję, chociaż mieszka na tej samej klatce co ja. Samotnie wychowuje
kilkuletnią córeczkę. Czasem odwiedzają ją rodzice. Dopiero niedawno
dowiedziałam się, że pracuje w jednym z warszawskich szpitali.
Ciągle czytamy w mediach historie tragedii, które wydarzyły się z winy lekarza.
Znam ginekologów przepracowanych, ginekologów niemiłych, ginekologów
sfrustrowanych, ginekologów skoncentrowanych na zarabianiu pieniędzy, ale nie poznałam
ani jednego, który chciałby zaszkodzić pacjentce.
***
Przez przypadek?
Myślę, że nie przez przypadek. Nie sądzę, żeby dezodorant przez przypadek znalazł się
w pochwie.
Izabela Falkowska, ginekolog położnik ze Szpitala Klinicznego im. ks. Anny Mazowieckiej
przy ul. Karowej
Izba przyjęć. Ostry stan zapalny u pacjentki, młodej dziewczyny. Razem z nią jest jej matka.
Szybka decyzja, wypisanie recepty, po czym tekst mamusi: „Czy mógłby pan przepisać
jeszcze jedno opakowanie, bo mamy tego samego partnera seksualnego?”.
Profesor dr hab. med. Romuald Dębski, szef Kliniki Ginekologii i Położnictwa CMKP
w Szpitalu Bielańskim
Wigilia Bożego Narodzenia, godzina druga w nocy. SMS z nieznanego mi numeru: „Proszę
pani, właśnie miałam stosunek i znalazłam w pochwie coś białego. Wydaje mi się, że mogę
być w ciąży. Co pani o tym myśli? Wesołych świąt”. Nie żartuję, na końcu dołączono
życzenia.
Następnego dnia ta kobieta do mnie zadzwoniła. Odebrałam i mówię: „Proszę pani, pani
mi napisała jakiegoś SMS-a w nocy”. „No tak, bo się bardzo zmartwiłam”. „Ile pani ma lat?”
„Osiemnaście”. „A czy pani nie wie, że do obcych ludzi nie pisze się i nie dzwoni z takimi
problemami?”. Nie rozumiała, o co mi chodzi…
Młoda kobieta dzwoni i mówi, że zaszła w ciążę. Super, moje gratulacje. „Ale zaszłam w tę
ciążę w czasie stosunku przerywanego”. „Proszę pani, to nie jest najlepsza metoda
antykoncepcji” – odpowiadam. „Panie doktorze, czy jeśli mieliśmy stosunek przerywany, to
dziecko urodzi się w całości?”. Ona nie żartowała.
Przez jakiś czas miałem dyżury w pogotowiu. Kiedyś, o trzeciej, czwartej nad ranem,
otwierają się drzwi, patrzę – nikogo nie ma. Mówię do pielęgniarki: „Niech pani zobaczy, co
się dzieje”. Ona wygląda i krzyczy przerażona: „O Jezu, leżą na podłodze!”. Ludzie
z pierwszych stron gazet: znana aktorka i równie znany aktor. On prosi: „Panie doktorze,
niech pan jej to wyjmie. To ja jej wsadziłem”. I wyciągnąłem z pochwy kieliszek do wódki.
Raz mówię pacjentce: „Proszę pani, zakażenie wirusem HPV w pochwie jest tak rozległe, że
nie wyleczy go pani samodzielnie, tylko stosując maści i kremy. Trzeba zrobić zabieg”.
Pacjentka kiwa głową, zapisuje się na zabieg, a trzy dni później dzwoni i mówi: „Pani doktor,
ja to przemyślałam. Nie poddam się zabiegowi, ponieważ my z moim partnerem się kochamy
i ufamy sobie. Nie będę się leczyła”. I czuję, że pacjentka ma do mnie ukryte pretensje, bo
sugerowałam, że partner mógł ją zdradzić (czego rezultatem było nasilenie zakażenia).
Obraża się na mnie.
Zdarzają się też inne historie. Na przykład pacjentka z cebulą włożoną do pochwy.
Co takiego?
Mąż jej włożył na siłę, bo się źle zachowywała w domu. Trafiają się pacjentki, którym
trzeba wyjąć z pochwy prezerwatywę albo utknięte tampony. Różne rzeczy można znaleźć
w pochwie.
Kiedyś była żarówka, ale to akurat u mężczyzny, w odbycie. Włożona szkłem na zewnątrz.
Ktoś mu to zrobił. Tego nie da się samemu wyjąć.
W tamtym roku przyjechała do kliniki pacjentka, która nie wiedziała, że jest w ciąży, a była
w dwudziestym ósmym tygodniu. Dziecko miało powyżej tysiąca gramów. Jej chłopak stoi
pod porodówką, oburzony, że nikt go o niczym nie informuje, więc mu mówię: „Pana
dziewczyna jest w ciąży, będziemy rodzić”. „Aha – odpowiada. – A czy dziecko jest zdrowe?”.
„Dlaczego pan pyta?” „Bo gdybym wiedział o ciąży, tobyśmy tak nie imprezowali”.
Profesor dr hab. med. Hubert Huras, szef Kliniki Położnictwa i Perinatologii Szpitala
Uniwersyteckiego w Krakowie
Brak okresu przez dziewięć miesięcy, rosnący brzuch. Jak pacjentki to sobie tłumaczą?
Często mówią, że były plamienia, więc myślały, że to miesiączka. Jest mnóstwo kobiet,
które w ogóle nie chodzą do ginekologa. Jedna z takich zaskoczonych porodem pacjentek
miała pofarbowane włosy, makijaż permanentny. Na pierwszy rzut oka zadbana. Takie
historie zdarzają się też w Warszawie, choć może rzadziej niż na prowincji.
Jedną z najbardziej zdumiewających pacjentek była pani, którą przyjęliśmy zeszłego roku
jesienią. Ósma ciąża, do ósmego cięcia cesarskiego, kobieta lat trzydzieści dwa. Wyszła od
nas po tym cięciu z macicą, co jest rzadkie, bo przy tylu porodach zdarza się, że jest krwotok
i trzeba macicę usunąć. Spodziewamy się, że ta pacjentka może jeszcze przyjść w niejednej
ciąży.
Profesor dr hab. med. Anita Olejek, kierownik Katedry I Oddziału Klinicznego Ginekologii,
Położnictwa i Ginekologii Onkologicznej w Bytomiu
Pewna młoda kobieta w ciąży przyszła do mojego gabinetu na pierwsze USG. Z przerażeniem
stwierdziłem, że wygląda to na skomplikowaną wadę płodu, bezczaszkowca. Matka może
podjąć próbę porodu, jednak musi mieć świadomość, że dziecko umrze.
Napisałem, że zachodzi podejrzenie takiej wady, i mówię do pacjentki: „Bardzo panią
proszę o pilne skontaktowanie się ze specjalistą (tu podałem nazwisko). Sprawa jest
naprawdę bardzo poważna”. Kobieta zabrała wyniki i poszła.
Po wielu dniach do mojego gabinetu wchodzi pacjentka zapisana na USG, dwudziesty
któryś tydzień ciąży. Patrzę na nią, przyglądam się jej i pytam: „A czy pani nie jest tą
pacjentką, która miała pojechać pilnie do szpitala?”. „Tak”. „A zatem proszę mi pokazać
wynik wykonanego tam USG”. „Ale ja tam nie pojechałam”. „A dlaczego nie?” „No bo
myślałam, że nic złego się nie dzieje i że dziecko jakoś się naprawi”. Horror.
Musiała donosić tę ciążę z płodem bez głowy aż do porodu naturalnego.
Miałam taki ciekawy przypadek na stażu w Płońsku. Przyszła Rosjanka do porodu, urodziła
dziecko, gratuluję jej, a ona mówi: „Ale ja miałam bliźniaki”. A przecież urodziła jedno!
Słucham tętna, brzuch duży. Myślę: „No, może jest jeszcze jedno”. Wkładam rękę do macicy,
szukam tego bliźniaka, ale się okazało, że nie ma. Pewnie na początku miała ciążę bliźniaczą,
a później jeden płód obumarł. To jeszcze były czasy, gdy USG nie było tak popularne, jakość
obrazu była dużo gorsza. Pamiętam, że ta sytuacja mnie wystraszyła.
Chyba najlepiej pamiętam dyżur na izbie przyjęć, jeszcze przed specjalizacją. Przyszła
pacjentka z plamieniem po zabiegu wyłyżeczkowania macicy z powodu poronienia
zatrzymanego. Poronienie zatrzymane oznacza, że zarodek się nie rozwinie. To była wczesna
ciąża, zabieg wykonano w szpitalu. Oglądam macicę na USG i widzę żywy zarodek. O co
chodzi?
Co się okazało?
Prawdopodobnie pacjentka miała podwójną macicę.
To możliwe?
Tak, są różne wady macicy: może być dwurożna, podwójna, może być podwójna macica
z jedną szyjką, z dwoma. Może być ciąża w każdej macicy, może być ciąża w każdym rogu.
Prawdopodobnie usunięto zarodek z jednej macicy, a ten drugi przetrwał. Jak ona się
cieszyła! Rozpłakała się ze szczęścia.
Miałam taką pacjentkę, po czterdziestce. Mówimy jej, że jest w ciąży pozamacicznej, ona, że
niemożliwe. Dlaczego niemożliwe? „Bo byłam sterylizowana” – tłumaczy. Faktycznie, miała
przecięte jajowody, wszystko było zrobione jak należy, a jednak ten plemnik gdzieś się
boczkiem przedostał. To była ciąża pozamaciczna, do usunięcia.
Izabela Falkowska, ginekolog położnik
Trzydzieści, może nawet czterdzieści lat temu. Poród się zaczął, wszystko przebiegało
normalnie, urodziła się główka dziecka, czyli wydawało się, że praktycznie już po porodzie.
Reszta powinna pójść w sekundę, a tutaj poród się zatrzymał. Wiadomo było, że coś się
zaklinowało. Musiałem zrobić tak zwaną dekapitację, czyli odciąć głowę dziecka, ono i tak
było już martwe. A resztę wyjąłem przez cięcie cesarskie. Okazało się, że płód miał ciężkie
uszkodzenie genetyczne, wodobrzusze. Przez ten wielki brzuch nie mógł się urodzić. Matce
natomiast nic się nie stało. Tragiczne, fatalne, niesamowite. Natychmiast poszła plotka po
mieście, że doktor uciął głowę dziecku. Tu każdy zna kogoś, kto ma kogoś w szpitalu. Nic się
nie ukryje.
Dwadzieścia kilka lat temu. Żona mojego nieżyjącego już przyjaciela, kobieta przed
pięćdziesiątką, zjawia się u mnie w gabinecie, a ja od razu widzę, że ma duży, znacznie
większy niż kiedyś brzuch. Wziąłem przyjaciela na bok i mówię: „Słuchaj, co się dzieje?
Dlaczego ona tak wygląda?”. On zaczyna mi tłumaczyć: „Wiesz, mieliśmy wypadek
samochodowy i dopiero wtedy zobaczyłem, że ona ma taki brzuch”. Pytam go: „Zrobiliście
USG?”. „No nie” – słyszę.
Dociekam: „Krzysiu, ale jak mogłeś w łóżku nie zauważyć, że ona ma wielki brzuch?!”.
„Wiesz, ja też mam duży brzuch, to jakoś sobie radziliśmy”. Robimy badanie USG – widzę
wielki guz z płynem. Jajnik nie jest specjalnie powiększony, ale nie musi być, bo nawet
dwumilimetrowy guz złośliwy może spowodować tak wielkie zmiany. Przyjaciel pyta mnie,
czy zoperuję żonę. Mówię, że dobrze, zoperuję, ale muszę mieć urologa, chirurga w obstawie,
drugiego ginekologa do pomocy. Operacja. Biorę skalpel do ręki, nacinam brzuch, a skóra
rozchodzi się jak napięty materiał. Wkładam rękę i okazuje się, że to zawieszona na szypułce
cysta o objętości co najmniej trzydziestu litrów. Założyłem dwa szwy i przeciąłem między
nimi. Cystę wyjąłem do wielkiej michy, dwie salowe to wynosiły, jedna się potknęła
i wszystko się rozlało na podłogę w sali operacyjnej. Na tym się skończyło. Łagodna cysta
o objętości trzydziestu litrów, którą pani sama sobie wyhodowała.
Kiedyś pacjentka, która była umówiona z oddziałową na poród, zadzwoniła do niej, że coś
wychodzi jej z pochwy. Po chwili przysłała zdjęcie. Okazało się, że to wypadnięte kłęby
pępowiny. W takiej sytuacji dziecko za chwilę się udusi. Matka musi natychmiast rodzić.
A co zobaczyła?
Z pochwy wystawało ze trzydzieści centymetrów pępowiny. Ucisk dziecka, skurcze, ucisk
dziecka, skurcze, czyli niedotlenienie. Wszyscy przerażeni. Pacjentka od razu wjechała na
salę operacyjną, zrobiliśmy cięcie, wyjęliśmy zdrowego, żywego dzidziusia. Trwało to – od
telefonu do momentu cięcia – czterdzieści minut, może godzinę. Oczywiście było mnóstwo
gapiów, wszyscy bili brawo, ci z karetki też, bo czekali, czy wszystko dobrze się skończy.
Skończyło szczęśliwie, to był cud. Dziecko mogło przyjechać już obumarłe.
Wiele lat temu jako młody lekarz uczestniczyłem w konsultacji kobiety z olbrzymim guzem
w okolicy biodra. Pacjentce, lat dwadzieścia kilka, świeżo upieczonej mężatce, towarzyszył
małżonek, również młody człowiek. Na pytanie „Od kiedy pani to rośnie?” – wszyscy byliśmy
bowiem przerażeni wielkością guza o bardzo niepokojącym wyglądzie, z elementami
martwicy – padła jakaś data, kilka miesięcy wstecz. Wtedy ku naszemu zdumieniu pan
małżonek powiedział: „To ja państwu pokażę, jak to rosło”. I wyjął plik zdjęć. Okazało się, że
fotografował swoją żonę z obnażonym biodrem przez parę miesięcy w odstępach
tygodniowych, prowadząc swego rodzaju obserwację. Kobieta przyszła do lekarza dopiero
wtedy, kiedy guz zaczął krwawić, a jego masa była tak duża, że pacjentka miała problemy
z utrzymaniem równowagi. Trudno było jej się poruszać. Takie kuriozum.
Profesor dr hab. med. Grzegorz Panek, onkolog zajmujący się nowotworami narządu
rodnego, ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego w Szpitalu im. Orłowskiego
w Warszawie
Ciekawy przypadek? Było mi dane wykonać cięcie cesarskie, żeby wyjąć zroślaki. Nawet
teraz, gdy to mówię, cierpnie mi skóra. Zroślaki to wyjątkowa patologia. W tym przypadku
rozpoznano je rentgenologicznie. Wiedziałem, że są zrośnięte narządami jamy brzusznej
i klatką piersiową.
Profesor dr hab. med. Longin Marianowski, legendarny ginekolog położnik, długoletni szef
Kliniki Ginekologii i Położnictwa na placu Starynkiewicza w Warszawie
Cztery lata temu mieliśmy pacjentkę z ciążą, w której były zrośnięte bliźnięta. To jest bardzo
rzadki przypadek. Ciąża była już zaawansowana, trzydziesty piąty, trzydziesty szósty tydzień,
dwoje dużych dzieci połączonych ze sobą brzuszkami. Muszą być wyjęte w całości. Tylko raz,
dwadzieścia lat temu, byłem świadkiem, jak mój mistrz, profesor Marianowski, robił cięcie
u pacjentki ze zroślakami. Przypomniałem sobie wszystko, co wtedy widziałem.
Raz w życiu zdarzyło mi się, że przetoczyłem krew kobiecie, która była świadkiem Jehowy.
W trakcie operacji wyszedłem przed salę operacyjną, gdzie stali jej mąż i syn. Pilnowali, żeby
czasem ktoś krwi nie wniósł na salę. Mówię do niech: „Decyzja zależy od panów, tu chodzi
o jej życie. Ratujemy czy nie?”. Oni zdecydowali, żeby jednak toczyć krew. Uratowaliśmy
życie tej pacjentki. Przeżyła. Ale przez cały pobyt w szpitalu nie odezwała się do mnie ani
razu, wyszła bez karty informacyjnej.
Grzegorz, ginekolog ze wschodniej części Polski
Jedna z moich znajomych jako młoda kobieta była operowana z powodu niezłośliwej zmiany
nowotworowej. Wycięto jej przydatek. Zgłosiła się ponownie i znaleziono zmianę w drugim
jajniku, ale wziąwszy pod uwagę młody wiek pacjentki, lekarz podczas zabiegu zostawił
fragmencik jajnika. Powiedziałem jej, że szanse na ciąże są prawie żadne, ona w to uwierzyła
i… zaszła w ciążę. Ma teraz wspaniałą córkę, która wkrótce zostanie lekarzem.
Profesor dr hab. med. Marian Szamatowicz, były kierownik Kliniki Ginekologii Uniwersytetu
Medycznego w Białymstoku
Rozdział 2. Poród
Poród pierwszy
Pokój o wdzięcznej nazwie „Fiołkowy”. W środku kilka osób. Kobieta po
trzydziestce leży na fotelu z rozłożonymi nogami. Staję dokładnie naprzeciwko jej
zakrwawionego krocza.
– Przyj, Basiu, przyj! – woła położna – Raz, dwa, trzy!
Kobieta mobilizuje się i zaczyna przeć. Na jej twarzy widać wysiłek.
– Bardzo dobrze, Basiu. Pięknie. Odpocznij sobie – mówi położna.
– Boli – jęczy kobieta.
– Damy jeszcze trochę gazu – decyduje anestezjolog. – A pan – zwraca się do
partnera kobiety – posmyra żonę po piersiach – trochę naturalnej oksytocyny też
się przyda.
– No, zbieramy się, Basiu, zaczynamy – przyj. Raz, dwa, trzy. Mocno. – Mobilizuje
położna.
Krocze kobiety zaczyna pulsować, położna rozciąga je palcami. Wygląda to
przerażająco, tak jakby krocze miało się zaraz rozerwać. Krew. Widać główkę!
Położna próbuje ją złapać. Za wcześnie. Z powrotem wpycha główkę do środka.
– No, jeszcze raz. Basiu, postaraj się. Przemy. Raz, dwa, trzy.
Znów pokazuje się główka. Znów za wcześnie. Nie udaje się. Położna wpycha się
do środka.
– Już nie mogę – jęczy kobieta.
– Dasz radę, Basiu. Dzielna jesteś. Przemy.
Kobieta zaczyna przeć. Położna nacina krocze. Jest!!! Dziecko wyskakuje z macicy.
Krzyk.
– Chłopak! Witamy na świecie! Basiu, masz synka!
Dziecko ląduje na piersiach Basi. Ojciec wyciąga telefon i zaczyna robić zdjęcia.
– Jak będzie miał na imię?
– Mikołaj, dopiero wczoraj wymyśliliśmy. Córki wpadły na ten pomysł. Bo wie pani,
ja już mam dwie dziewczyny, a to pierwszy syn – mówi z dumą.
– Gratulujemy. Chce pan przeciąć pępowinę? – położna zwraca się do ojca.
– Jasne. Tylko poproszę jakieś rękawiczki, bo pracuję w warsztacie
samochodowym, a tam, wiadomo, różne chemikalia.
Ojciec przecina pępowinę, Basia rodzi łożysko (wygląda jak wątróbka). Pediatra
ogląda dziecko.
– Trzy tysiące sto gramów, dziesięć punktów.
– Czy zgodzi się pani na podanie witaminy K i antybiotyku do oczu? – pyta pediatra
matkę.
– Ale czy to naprawdę konieczne? – włącza się ojciec.
Pediatra zaczyna tłumaczyć, dlaczego warto podać witaminę K. Podziwiam jego
cierpliwość. Mam ochotę powiedzieć temu facetowi coś ostrego.
– No dobrze, dajcie tę witaminę K. Ale nic więcej.
Poród drugi
Sala operacyjna. Pacjentka, czterdzieści lat, pierwsza ciąża. Wskazanie do cięcia –
tokofobia (lęk przed porodem).
Pacjentka siada na krawędzi łóżka do operacji, anestezjolog wbija igłę ze
znieczuleniem.
Na sali kilka osób, wszyscy (oczywiście łącznie ze mną) w strojach do operacji, na
twarzy maski, włosy pod czepkiem, rękawiczki.
Lekarka, która będzie wykonywać cięcie, siedzi na taborecie pod oknem.
– Odpocznę sobie. Za chwilę się napracuję – uśmiecha się do mnie. Po chwili
wstaje. – No, to zaczynamy.
Pacjentka leży nakryta zieloną folią, w której w okolicy brzucha wycięto otwór. Na
wysokości klatki piersiowej ustawiona jest przegroda. Pielęgniarka przemywa
odsłonięty brzuch gazami nasączonymi jakimś płynem. Lekarka podchodzi, nacina
skórę brzucha pacjentki. Wokół kilka osób. Jedni podają narzędzia, dwie osoby
trzymają haki. Z folii spływa krew. W powietrzu unosi się ciężki, słodkawy zapach.
Pacjentka pojękuje.
– Coś panią boli? – dopytuje się anestezjolog
Brak odpowiedzi. Lekarka wkłada ręce do środka. Wygląda to tak, jakby czegoś
szukała. Albo może bardziej jakby starała się coś uchwycić. Szuka odpowiedniego
ustawienia. Mam wrażenie, że trwa to bardzo długo. Ręce są głęboko. W końcu
jest! W rękach lekarki dziecko. Krzyk.
– Dziewczynka. Dzień dobry, malutka – mówi lekarka. – Jak będziesz miała na
imię?
– Klara – odpowiada cicho kobieta.
– Która godzina? – ktoś pyta.
– Dziesiąta piętnaście – słyszę w odpowiedzi. Taką wpisujemy.
Lekarka przecina pępowinę, wyciąga łożysko. Klara leży na piersiach mamy. Za
chwilę zajmą się nią pediatrzy.
Z życia wzięte
Piętnaście lat temu, pierwsza ciąża. Bardzo bałam się porodu. Miałam trzydzieści
lat, pracowałam w dużej agencji reklamowej. Wszystkie koleżanki rodziły w tym
szpitalu. Był inny niż pozostałe. Kolorowe ściany, piłki, wanny. Uśmiechnięci
lekarze ubrani w czyste fartuchy. Trudno się było tam dostać, bo to było modne
miejsce, ale znalazłam lekarza, który tam pracował. Umówiłam się na wizytę
prywatną i poprosiłam, żeby prowadził moją ciążę. Mówiłam mu, że się boję,
pytałam, czy można zrobić cięcie cesarskie, ale on tylko mnie uspokajał
i powtarzał, że zacznę rodzić naturalnie, a potem się zobaczy. Minął termin
porodu, a synek w ogóle nie chciał się urodzić. Dzień w dzień zgłaszałam się do
szpitala, a oni w kółko odsyłali mnie do domu. Miałam dosyć. Dziesięć dni po
terminie powiedziałam na izbie przyjęć, że już stąd nie wyjdę, wtedy łaskawie
mnie przyjęli. Zaczęli wywoływać poród, przez kilka godzin nic się nie działo.
Potem znowu kroplówka, znowu nic, wreszcie zaczęły się skurcze. Nikt się mną nie
interesował, wyłam z bólu, bałam się, że dziecku coś się stanie, mąż biegał za
lekarzami, ale oni kompletnie mnie ignorowali. Tak się złożyło, że „mój” lekarz był
na urlopie, bo przecież miałam urodzić dwa tygodnie wcześniej. Koszmar trwał
dobrych kilka godzin. Nagle zrobiło się koło mnie zamieszanie, natychmiast wzięto
mnie na salę i wykonano cięcie. Była szósta rano, a poród zaczął się o drugiej po
południu. Po co tak długo czekano? Synek dostał dziesięć punktów. Nie wiem, czy
to była prawidłowa ocena. Bardzo źle się chował, przez pierwsze trzy lata budził
się w nocy po kilkanaście razy, zanosił się płaczem po parę godzin, późno zaczął
siadać, późno chodzić, miał problemy z mówieniem. Potem dowiedziałam się, że
w tym szpitalu dążono do tego, żeby pacjentki rodziły naturalnie… Były przypadki
niedotlenienia, procesy. Kilka lat później, kiedy zaszłam w drugą ciążę, od razu
wiedziałam, że będę rodzić przez cesarkę. Znalazłam inny szpital, innego lekarza,
umówił mnie na konkretny termin. Wszystko poszło błyskawicznie, choć
oczywiście potem trzeba dojść do siebie. Ale to drobiazg w porównaniu z tamtym
koszmarem. A drugi synek od początku chował się świetnie.
Marzyłam o tym, aby mieć poród naturalny, najlepiej rodzinny. Moja lekarka
prowadząca nie widziała przeciwskazań. Umówiłam cudowną położną. Mąż aż się
rwał do tego, żeby tam ze mną być (jest niespełnionym lekarzem, nie boi się krwi
itd.). Ale los porządnie sobie z nas zakpił. Jak? Trzy tygodnie przed planowanym
terminem pojechaliśmy na jeden dzień za miasto, aby zwiedzić barokowy zamek,
przy okazji zrobić piknik i wieczorem wrócić do domu. Byliśmy jakieś sto
kilometrów od miejsca zamieszkania. I nagle na łące nieopodal zamku poczułam,
że odeszły mi wody. „Jak to, już?!” – wrzasnął przerażony mąż. Nasz mały synek
zaczął płakać, kiedy schwycił mnie pierwszy skurcz i zawyłam z bólu.
Zrozumiałam, że TO się zaczęło – znacznie wcześniej, niż powinno. W te pędy
ruszyliśmy do pierwszego lepszego szpitala, który mąż znalazł w nawigacji
w telefonie. Faktycznie, czułam, że zaczęłam rodzić, od razu zawieziono mnie więc
na salę porodową. Mąż próbował wejść ze mną, ale lekarz roześmiał mu się
w twarz. „Takie rzeczy to tylko w stolicy, u nas jest po naszemu” – powiedział.
Urodziłam dziecko czterdzieści minut później. Oczywiście bolało, ale byłam tak
zdumiona tempem i zwrotem akcji, poza tym zadziałały hormony i emocje, więc
ból szybko zatarł się w pamięci. Kiedy wróciliśmy z młodszym synkiem w domu,
okazało się, że dziecko ma problemy z oddychaniem. Czekają nas wizyty
u lekarzy, mam nadzieję, że to nic poważnego. Będziemy też sprawdzać, czy
poród w przypadkowym w sumie szpitalu przebiegł tak, jak powinien.
Lekarki namawiają kobiety na poród naturalny, a często same rodzą przez cięcie.
Może wybierają łatwiejszą drogę? Myślę, że wiele kobiet, nie tylko lekarek, boi się bólu
związanego z porodem, chociaż jest przecież znieczulenie. Poza tym uważają, że cięcie jest
bezpieczniejsze dla dziecka. Może boją się, że po porodzie naturalnym zmieni się pochwa,
będą czuć dyskomfort przy współżyciu. Ja rodziłam obie swoje córki naturalnie. Pomyślałam
sobie, że chcę przeżyć poród, zobaczyć, jak to jest, jaki to ból.
Szczerze mówiąc, nawet nie brałam pod uwagę porodu naturalnego. W moim szpitalu
większość lekarek, żon lekarzy, ich córki, wnuczki rodzą przez cięcie. To chyba mówi samo
za siebie.
Prawie 40 procent porodów odbywa się przez cesarskie cięcie. W 2017 roku w ten
sposób urodziło się ponad 400 tysięcy dzieci.
Kobiety boją się, że w trakcie porodu naturalnego może dojść do uszkodzenia dziecka.
W czasie cięcia też się wiele może wydarzyć, tylko o tym się nie mówi.
Co na przykład?
Dziecko może mieć przeciętą skórę, złamaną kość ramienną, udową, krwiaki, na przykład
na główce. Może zostać posiniaczone przy wydobyciu, bo leżało nieprawidłowo.
Dopóki na własne oczy nie zobaczyłam cięcia, myślałam, że to prosty zabieg. A wcale
tak nie jest. Dziecko nie jest tak łatwo wydobyć.
Czasami nie jest. Dziecko niezaadaptowane, duże, ułożone niefizjologicznie, okrągła
główka, śliska, nie ma za co złapać.
To znaczy?
Pierwszy poród miała tragiczny, opowiadała, że był wyciskany. Dziecko ma padaczkę, jest
rehabilitowane, bo troszkę gorzej się rozwija. Teraz pacjentka będzie miała cięcie, ponieważ
jest także starsza, po czterdziestce. Nie chodzi o to, żeby zmuszać kobietę do porodu
naturalnego. Lekarz musi być często również psychologiem, uspokoić pacjentkę, przekonać,
że da radę, i zadbać o to, żeby tak się rzeczywiście stało. Są pacjentki, które mają za sobą
wiele strat, przedwczesnych porodów. One mają prawo być przewrażliwione. U nich
pragnienie posiadania dziecka jest ogromne.
To bardzo długo.
Położnicy mają takie stare powiedzenie, że słońce nie powinno wstawać nad rodzącą dwa
razy, czyli poród nie powinien trwać dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Ale przecież
część tego czasu pacjentki często spędzają w domu. Z wieloródkami też różnie bywa. Dziecko
może się ułożyć nieprawidłowo.
Ze stresu?
Ze stresu i dlatego, że jednak dziecko jest już wtedy zmęczone. Boimy się, czy przeżyje
i czy będzie zdrowe.
Byłam przy porodzie naturalnym, przy którym obecny był ojciec dziecka, mechanik
samochodowy. Lekarka pediatra zapytała go, czy może podać dziecku witaminę K
i antybiotyk do oczu. Zastanawiał się. Nie denerwuje panią, że ludzie bez
wykształcenia medycznego decydują o zdrowiu, wręcz życiu swojego dziecka?
Teraz ludzie uważają, że dużo wiedzą, bo czytają w Internecie. Nikt im nie uświadamia
jednak, na co narażają dzieci. Ruch antyszczepionkowy jest silny. Niektórzy nie chcą szczepić
w ogóle i nie szczepią. Niektórzy nie chcą szczepić daną szczepionką i przynoszą swoje, mają
do tego prawo. Inni nie chcą szczepić tak małego dziecka i odkładają to na później, żeby
dziecko zaszczepić po tygodniu. Staram się tłumaczyć pacjentkom, które pytają mnie, czy
szczepić noworodka, czy nie szczepić, jakie to ważne. Nikt z nich nie zdaje sobie sprawy, co
będzie, jeśli dziecko zachoruje.
Na pamiątkę
Są pewne reguły, które nas obowiązują. Jednym z takich przepisów jest to, że nie wolno nam
wydać rodzinie łożyska do domu.
Co na przykład?
Ostatnio miałem taki bardzo spektakularny przypadek, bo to zaledwie jeden z kilku na
świecie. Mam na myśli pacjentkę, która w ciąży miała rozpoznaną torbiel moczownika.
Większość ludzi nawet nie wie, co to jest moczownik. A on w okresie życia płodowego łączy
pęcherz moczowy z pępkiem: rurka, która potem całkiem zarasta, jest pasem z tkanki łącznej.
Ta kobieta miała przed macicą brzydko wyglądającą torbiel, rosnącą w trakcie ciąży.
Zdecydowaliśmy, że zrobimy jej laparoskopię, bo nie wiedzieliśmy, co to za twór, do tego
w dziwnej lokalizacji. Ja pierwszy raz w życiu to widziałem i podejrzewam, że już nie
zobaczę. Zrobiła się z tego kilkunastocentymetrowa torbiel, większa niż macica ciężarna.
Ponieważ to była dopiero siedemnastotygodniowa ciąża, dało się jeszcze spokojnie wykonać
zabieg za pomocą laparoskopii. Wszystko dobrze się skończyło.
Pamiętam ciąże czworacze, ale to się zdarza bardzo rzadko. Całkiem często mamy natomiast
ciąże trojacze, zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy jest tak dużo ciąż pochodzących z rozwoju
wspomaganego. Ale zdarzają się też naturalne. W zasadzie głównym wyzwaniem w takim
przypadku jest czas, bo niestety, te ciąże z założenia kończą się wcześniej. Byle nie było to za
wcześnie. Jeżeli jest to trzydziesty drugi, trzydziesty trzeci, trzydziesty czwarty tydzień, to
już jest bardzo dobrze, dłużej nawet nie chcielibyśmy takiej ciąży podtrzymywać. Często
takie ciąże same kończą się wcześniej, w dwudziestym piątym, dwudziestym szóstym
tygodniu – wtedy to rzeczywiście duży problem.
To co jest lepsze
No ale przecież nie jest trudno dostać zaświadczenie od psychiatry czy od ortopedy.
Nie jest. Trzeba jednak pamiętać, że zarówno cięcie cesarskie, jak i poród siłami natury
mają swoje dobre strony, ale też niosą ze sobą ryzyko. O zagrożeniach związanych z cięciem
cesarskim mówi każdy, natomiast o niebezpieczeństwie towarzyszącym porodowi
naturalnemu nie opowiada się, chociaż wiadomo, że ono jest. Dzieci z planowego cięcia
cesarskiego oceniane są zwykle na dziesięć punktów. Pominę sytuację, kiedy cięcie robimy,
za przeproszeniem, gubiąc buty, bo zwalnia tętno. Ale cięcie planowe to co innego. Czasami
dziecko ma przejściowe zaburzenia oddychania, bo jest nieprzygotowane, zaskoczone.
Inna bajka
Jak się badało kobietę w ciąży, gdy nie było USG?
Badanie położnicze odbywało się za pomocą chwytów Leopolda (badanie palpacyjne
ciężarnej – służy do oceny ułożenia płodu w macicy). To badanie wskazuje, jakie jest
położenie, ustawienie i ułożenie płodu. Nadal się je stosuje, ale oczywiście teraz króluje USG.
To inna bajka. Dawniej nie było USG. A RTG wykonywano tylko w trudnych sytuacjach.
Wiadomo było, że promienie rentgenowskie są szkodliwe, szczególnie źle oddziałowują na
młode komórki, czyli na płód. Ale czasami było to konieczne przy rozpoznaniach ułożenia
poprzecznego czy miednicowego. Podejmowano wtedy pierwsze próby określenia stosunku
wymiarów główki do szerokości miednicy, tak zwana cefalometria za pomocą wymiarów na
kliszy. Zaczął to robić doktor Groniowski na Karowej.
Kiedy wracam z dyżuru, dosłownie padam ze zmęczenia. Zasypiam w ubraniu. Ludzie nie
wyobrażają sobie, jaka to ciężka praca. Biegam od jednej rodzącej do drugiej. Nie ma żadnej
możliwości, żeby się zdrzemnąć, często nawet herbaty nie wypiję.
Jestem popularny wśród tak zwanych multimam, czyli rodzących piąte i kolejne dziecko.
Takie matki wiedzą, że mogą liczyć na przyjazne traktowanie. W związku z tym mam sporo
podopiecznych, które „startują” także do dziewiątego czy dziesiątego porodu. Dwa lata temu
była pod moją opieką pacjentka do dziewiątego porodu, miała trzydzieści trzy lata. Pierwsze
dziecko urodziła w wieku dziewiętnastu lat (czyli w idealnym okresie według profesora
Roszkowskiego) i w ciągu czternastu lat rodziła dziewięć razy.
Dr n. med. Wojciech Puzyna, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. św. Zofii przy ulicy
Żelaznej w Warszawie
Przepraszam, jestem zmęczona. Ale mam za sobą ciężką noc. Trzy porody, czworo dzieci, bo
jedna para bliźniaków. Biegałam od jednej pacjentki do drugiej. Ale nie narzekam. Kocham
porody.
I co pani zrobiła?
Mam dobrego anioła. Przyszła starsza koleżanka i mówi: „Słuchaj, musimy go wyciągnąć,
najwyżej go połamiemy”. Wydobyłyśmy tego chłopca w dobrej kondycji, nie odkleiło się
łożysko, a to się zawsze może zdarzyć po otwarciu macicy. Po tym zabiegu przez dwie
godziny nie mogłam się ruszyć. Myślę, że nie miałam w sobie już żadnych hormonów, bo
moje nadnercza się wystrzelały. Dziś chłopczyk ma pięć lat, świetnie się rozwija, do tej pory
utrzymuję kontakt z jego rodzicami.
Poród jest nieprzewidywalny. Nie wiadomo, kiedy się zacznie. Jest pani dwadzieścia
cztery godziny pod telefonem?
Tak. Pracuję jak strażak. Mam koło łóżka buty, spodnie i bluzkę. Obudzić się i podjąć
decyzję w kilkanaście sekund to mój chleb powszedni. Przyzwyczaiłam się do tego.
Pod koniec 1998 roku wszystkie szpitale położnicze zostały podzielone na trzy
stopnie referencyjności ze względu na poziom wyspecjalizowania oddziału i stan
pacjenta. Podział na szpitale położnicze wprowadził profesor Stanisław
Radowiecki, ówczesny krajowy konsultant w dziedzinie ginekologii i położnictwa.
I stopień referencyjności – placówki, gdzie rodzą kobiety, których ciąża rozwija
się prawidłowo, bez powikłań, a poród następuje w terminie. Opiekują się tu
donoszonymi noworodkami, a także noworodkami urodzonymi między
trzydziestym piątym a trzydziestym siódmym tygodniem ciąży, bez większych
patologii i nasilonych objawów chorobowych. Najczęściej są to szpitale miejskie
i rejonowe.
II stopień referencyjności – szpitale, w których personel zajmuje się ciążami
zagrożonymi. W takich instytucjach musi znajdować się oddział intensywnej terapii
dla wcześniaków. Zazwyczaj taki stopień posiadają szpitale wojewódzkie.
III stopień referencyjności – najwyższy ze wszystkich poziom opieki. Są to
szpitale kliniczne uczelni medycznych. W tego typu placówce lekarze zajmują się
kobietami w ciąży wysoko zagrożonej, o patologicznym przebiegu, gdy istnieje
wysokie ryzyko urodzenia wcześniaka przed trzydziestym pierwszym tygodniem
ciąży, z różnymi chorobami i wadami genetycznymi.
Jeszcze dwadzieścia parę lat temu rodząca miała położyć się na łóżku, była przypięta
pasami. Żadnych znieczuleń, nie mówiąc o wannach, piłkach czy obecności partnera.
Jedna ze znanych postaci położniczych, kiedy przyjechała do Polski w latach
osiemdziesiątych, oficjalnie oświadczyła, że nasze warunki przypominają jej targ bydlęcy.
Pacjentka w izbie przyjęć była golona, często tępą żyletką, miała obowiązkową lewatywę,
musiała się przebrać w szpitalną koszulę. Unieruchomienie w trakcie porodu rzeczywiście
było pełne. Teraz wręcz odwrotnie, staramy się zachęcać pacjentki do aktywności. Wiele
zmian zostało wprowadzonych pod naciskiem „Żelaznej”. Pierwszy poród rodzinny
z prawdziwego zdarzenia odbył się właśnie się tutaj w maju 1992 roku. W oddzielnej sali, nie
trzeba się było przebierać w ubrania szpitalne, po porodzie nie wyproszono męża.
Nie ma łatwo
Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Hubert Huras jest kierownikiem Oddziału
Klinicznego Położnictwa i Perinatologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. To
jeden z najmłodszych kierowników klinik w Polsce. Został nim, mając zaledwie
trzydzieści sześć lat. Dodatkowo aktualnie pełni funkcję małopolskiego
konsultanta do spraw ginekologii i położnictwa.
Trudno się z nim umówić, jest bardzo zajęty. Spotykamy się w klinice w Krakowie.
Zabytkowy, monumentalny gmach, ale w środku wnętrza wyremontowane.
„Proszę o telefon, bo dziś robię same cięcia cesarskie” – napisał rano przed
rozmową w SMS-ie. Kiedy dzwonimy, schodzi po minucie. Ciemne włosy, lekko
przygarbiony, widać, że jest pochłonięty milionem spraw. Gdy zaczyna opowiadać
o pracy, gestykulować, przypomina trochę doktora House’a.
O co najczęściej?
Generalnie o to, że się nie zrobiło cięcia cesarskiego, a przecież nikt świadomie nie chce
zaszkodzić dziecku. Dziecko dla przykładu zachłyśnie się płynem owodniowym, co się może
zdarzyć zarówno przy zwykłym porodzie, jak i przy cięciu cesarskim, i dochodzi do tragedii,
o którą obwinia się lekarza prowadzącego poród. Jest parcie na to, by mówić, że cięcie
stanowi panaceum, a porody fizjologiczne są złe, tylko nie wspomina się o odsetku łożysk
przodujących, łożysk wrośniętych. To są cięcia bardzo ryzykowne ze względu na zagrożenie
życia matki w trakcie operacji.
Izabela Falkowska, ginekolog położnik ze Szpitala Klinicznego przy ul. Karowej w Warszawie
Na bogato
I zaszła?
Nie pamiętam.
Mogę tylko powiedzieć, że wiedza każdego z nas, ginekologów, pracujących z ludźmi
z pierwszych stron gazet, jest tak ogromna, jeżeli chodzi o ich choroby, dolegliwości,
i sytuacje życiowe, że gdybyśmy się skrzyknęli w kilka osób i napisali książkę, toby się Polska
zatrzęsła w posadach (uśmiech).
Pamiętam przypadek: urodziło się zdrowe dziecko, dziesięć punktów w skali Apgar, wszyscy
zadowoleni. W nocy rozwinęła się piorunująca infekcja: wrodzone zapalenie płuc, noworodek
zmarł. Ten, co powie, że wszystko widział, nie mówi prawdy…
Jest zasada w położnictwie, że po prostu wszystko się może zdarzyć. Pamiętam, jak pacjentka
rodziła w nocy, dziecko przestało oddychać. Okazało się, że miało zarośnięte drogi
oddechowe, to bardzo rzadka wada. Nie udało się go uratować. To, że ja teraz zrobię USG,
KTG, o niczym nie świadczy. Za godzinę dziecko może obumrzeć wewnątrzmacicznie, bo
będzie jakiś zawał w łożysku albo po prostu zaciągnie sobie pępowinę.
W zeszłym tygodniu była tutaj taka pacjentka, dziewiętnastolatka, która rodziła po raz drugi.
Niestety, z głębokiej patologii.
Pijana?
Pijana, pocięta, narkomanka, urodziła bliźniaki w dwudziestym czwartym tygodniu, to był
jej pierwszy kontakt z lekarzem od zajścia w ciążę. Oczywiście odmówiła współpracy, bo
przyszła właściwie w trakcie porodu, twierdząc, że ostatnią miesiączkę miała dwa tygodnie
temu.
To się pali?
Przygotowywane są pochówki komunalne, wywożone na cmentarze, czasami kremowane,
różne są techniki.
A dziecko?
Dziecko zdrowe, wiem, że mąż pacjentki zabrał je do domu.
Pamiętam jeszcze jedną historię, też z dawnych lat. Zadzwonili ze szpitala na Bródnie, czy
mogę przyjechać im pomóc, bo mają pacjentkę w ciężkim stanie po cięciu cesarskim.
Krwawiła. Pojechałem, została wycięta macica, kobieta przeżyła, wyszła do domu
i w niewyjaśnionych okolicznościach zmarła w okresie połogowym. Zator albo zawał. Koniec.
Inna historia. Byłem konsultantem regionalnym, kiedyś jechałem do szpitala w Ciechanowie
do pacjentki w stanie ciężkim. Wieczór, śnieżyca, zobaczyłem milicję, zatrzymałem się
i poprosiłem ich, żeby mnie poprowadzili do szpitala, bo boję się, że nie trafię. Pod samą izbę
przyjęć mnie eskortowali. Pacjentka była po cięciu, zoperowaliśmy ją koło północy,
przetoczyliśmy krew, przeżyła. Wróciłem do Warszawy, cały czas byłem w kontakcie
telefonicznym z ordynatorem. Niestety. Już po wyjściu ze szpitala ta pacjentka miała
powikłanie zatoru żyły w podudziu. Naczyniowcy konsultujący przypadek zabrali ją do
Warszawy, żeby ratować kończynę. Postępowanie było dobre, ale kobieta zmarła z powodu
sepsy.
Największą porażką położnika jest śmierć ciężarnej. To się zdarza obecnie na szczęście
bardzo rzadko, ale się zdarza.
Serce?
Z reguły są to pacjentki z obciążeniami układu krążenia. Pamiętam taką z ciężkim
nadciśnieniem płucnym. Od początku była objęta bardzo specjalistyczną opieką i cały czas
informowana, że ciąża stanowi dla niej bardzo duże zagrożenie życia, że może lepiej
zakończyć ciążę. Kobieta nie chciała, bardzo wierzyła, że jednak się uda. Ale się nie udało.
Zmarła w szpitalu.
Kiedy?
W trakcie ciąży, to była ciąża dwudziestokilkutygodniowa.
Byłem wtedy szefem sali porodowej. Kolejno porozmawiałem z każdą pacjentką, posłuchałem
tętna. To było w czasach, kiedy nie było takiego monitorowania KTG jak obecnie. Poszedłem
ze stanowiska trzeciego porozmawiać z kolejną pacjentką i nagle usłyszałem dziwne,
chrapliwe charczenie na łóżku trzecim. Pacjentka miała zator wodami płodowymi, czyli
doszło do sytuacji, kiedy zatkane zostały naczynia płucne, kobieta dusiła się. Udało nam się
przedłużyć jej życie o dwa dni, ale niestety, nie zdołaliśmy jej uratować. Dziecko przeżyło.
Ale pamiętam też odwrotną sytuację: operowałem pacjentkę, był krwotok okołoporodowy,
olbrzymia utrata krwi, trzeba było usunąć macicę. Patrzę, że pacjentka ma plamy opadowe.
Zadałem sobie pytanie: czy operuję jeszcze żywego człowieka czy już bezczeszczę zwłoki?
Pacjentka przeżyła. Miała na imię Anna (imieniny 26 lipca) i przez następnych kilka lat
przychodziła do mnie z kwiatami na Krzysztofa (imieniny 25 lipca). Muszę powiedzieć, że dla
mnie to jest sytuacja, która uczy, że nigdy nie wolno się poddawać. Jeśli się nie uda, to
trudno, ale walczyć trzeba do końca. Dzięki temu, że o nią walczyliśmy, ta kobieta żyje.
Byłem wtedy młodym lekarzem, zajmowałem się czymś na izbie przyjęć, kiedy zadzwoniła
komórka i mój szef dyżuru powiedział, żebym natychmiast leciał na blok operacyjny, bo
musimy robić cięcie na jodynę. To jest cięcie wykonywane w trybie pilnym, polewa się ręce
jodyną, żeby nie marnować czasu na mycie. To była pacjentka z patologii ciąży, zaczęło
zwalniać tętno dziecka. Wszystko działo się błyskawicznie, pracował bardzo dobry zespół,
niestety, dziecko zostało wyciągnięte za późno, doszło do zgonu wewnątrzmacicznego.
Bardzo mnie to dotknęło. Zrozumiałem, że czasami są rzeczy, na które nie mamy wpływu.
Często są problemy?
Ostatnio wczoraj. Łożysko przodujące. To jest wyzwanie. Krwawiące, problemy z miejscem
położyskowym, opanowanie tego krwawienia, trzy litry utraty krwi. To trochę więcej niż
połowa.
Co wtedy?
Pacjentka miała przetoczoną krew.
Ten poród panią zaskoczył czy można było przewidzieć, że będzie ciężki?
Można było przewidzieć ze względu na rozpoznanie, że mamy łożysko przodujące. Wtedy
nigdy nie wiemy, czy łożysko dobrze się oddzieli, czy nie będzie za bardzo krwawiło, czy
będzie wymagać tamponady, bo zawsze walczymy, żeby zachować macicę. Na razie jest
zachowana, pacjentka ma założony tampon, około dwunastej trzeba go będzie wyjąć.
Dziecko duże?
Wcześniak, dwadzieścia dziewięć tygodni, ma problemy z oddychaniem, ma prawo. Tym
bardziej że pacjentka leżała z bezwodziem, czyli dziecko nie miało wystarczającej ilości wód
płodowych do prawidłowego rozwoju.
Poza macicą
Bywa, że komórka zagnieździ się poza macicą.
Widziałem różne zagnieżdżenia zewnątrzmaciczne. Od ciąży brzusznej, to ciąża na ścianie
jelit, poza narządem płciowym, jest też ciąża na otrzewnej. To było w szpitalu
pozawarszawskim. Postępowanie było takie, że pacjentka dostała lek uśmiercający jajo.
Mamy wtedy martwą ciążę i liczymy na to, że jajo zostanie wessane. Tak się wówczas stało.
Pacjentka przeżyła.
Siedzi przede mną człowiek, w tym człowieku jest drugi, czasem i trzeci. Wszystko to, co
umiem plus chęć współpracy ze strony matki to jest jakaś zapowiedź sukcesu. Ale nie
gwarancji. Zawsze się zastanawiam, gdy coś poszło nie tak, ile było w tym mojej winy.
Na wagę.
Czterysta ileś gramów.
Przeżywają?
Część z nich przeżywa. Najlepsze wyniki mają Szwedzi i Japończycy. Z takich ciekawostek
medycznych to powiem, że są w miarę zaawansowane prace nad stworzeniem sztucznej
macicy, ale nie po to, żeby hodować dziecko od początku do końca, tylko po to, by jeśli się
urodzi bardzo duży wcześniak, wsadzić go tam i dohodować do momentu, kiedy będzie
bardziej dojrzały. Zdarza się, że mimo naszych starań poród odbywa się bardzo wcześnie,
w dwudziestym czwartym, dwudziestym piątym tygodniu. Te dzieci trafiają pod opiekę
neonatologów, podaje się im surfaktant, taką substancję, dzięki której płuca dobrze pracują.
Bo oczywiście, choć całe dziecko jest niedojrzałe, kluczowe znaczenie ma oddychanie, na
dalszych miejscach są jedzenie i czas. Duża część spośród tych dzieci przeżywa bez trwałych
uszkodzeń.
Największe dziecko?
Ja wyjęłam takie około pięciu kilogramów. Ale w klinice były dzieci dochodzące do sześciu
kilogramów. Najczęściej dzieje się tak, gdy pacjentka ma trochę zaniedbaną cukrzycę. To
były trudne porody, chociaż zdarzały się też siłami natury. Sami po urodzeniu dziwiliśmy się,
że dziecko aż tyle waży, bo USG nie liczy masy powyżej czterech i pół kilograma.
Mamy mnóstwo patologii. Są pacjentki obciążone licznymi stratami ciąż w wywiadach. Już
na samym początku ciąży albo jeszcze przed ciążą mają zakładane szwy szyjkowe podczas
operacji brzucha, albo później w ciąży przez pochwę, żeby ciążę utrzymać. Potem oczywiście
jest mnóstwo z nimi problemów. Albo te szwy nie trzymają. Czasem nie udaje się ciąży
uratować.
Leżą w szpitalu?
Plackiem. Mnóstwo jest pacjentek z wadami płodu, na przykład serca, które są leczone
wewnątrzmacicznie. To jest rozpoznawane w USG, mniej więcej w dwudziestym tygodniu.
W przypadku wady zastawki próbuje się dziecko ratować, rozszerzając zastawki. Jest
mnóstwo płodów z wadami płuc, z wadami pęcherza moczowego. Są dzieci z rozszczepem
kręgosłupa – jeśli rokują w miarę dobrze, od razu po narodzinach są przekazywane na
neonatologię. Jelita są zabezpieczane różnymi gazami, foliami i tak dalej, bo wszystkie
wnętrzności są na zewnątrz, czasami nawet z wątrobą. Mnóstwo jest teraz dzieci z obrzękami
immunologicznymi, czyli z powikłanymi zakażeniami parwowirusami.
Walczymy
Kilkanaście dni później, 1 czerwca 2018 roku, pod szpitalem odbywa się
manifestacja „Bielańskie mamy” w obronie profesora Dębskiego i pracującego
tutaj zespołu lekarzy, którzy doświadczają nagonki ze strony obrońców życia
poczętego.
Przed południem na parkingu przy wejściu pojawia się około dwustu, trzystu
osób. Atmosfera pikniku. Różowe i błękitne balony, punkt malowania buziek oraz
puszczanie baniek mydlanych. Zjawiają się całe rodziny – z dziećmi od kilkunastu
dni do kilkunastu lat.
– Po prostu musieliśmy tutaj być – mówią Paweł i Kasia, którzy pchają wózek
z niespełna dwuletnim Maksem. Wyjaśniają, że podczas porodu pojawiły się liczne
komplikacje, w tym z sercem dziecka, i tylko dzięki profesjonalizmowi lekarzy
chłopiec jest dzisiaj zdrowy.
Obok zaparkowano samochód z przyczepą i wielkim plakatem z ośmioma
portretami maluchów (uśmiechniętych, wesołych). Nad nimi napis: „Dziękujemy za
walkę o nasze dzieci. Dzięki Wam żyją!”. I jeszcze mniejszym drukiem: „W Szpitalu
Bielańskim w 2017 roku przyszło na świat ponad 3 tysiące dzieci. Połowie z nich
inni lekarze nie dawali szans”.
Dziecko ma guz?
Tak. A w konsekwencji choroby dziecka choruje też mama, bo się tworzy wielowodzie. To
był dwudziesty siódmy tydzień ciąży, z zaczynającym się porodem.
Profesor Marianowski powiedział mi, że pamięta takie porody, kiedy rodziła się istota,
która nie przypominała człowieka. Pan profesor też ma takie doświadczenia?
Pamiętam takie sytuacje, gdy po pierwszym zdrowym dziecku rodził się tak zwany
paparaceus. Chodzi o płód papierowaty, zmacerowany, ważący około dwustu gramów,
którego pomimo badań USG nikt nie rozpoznał. Płód ulega spapierowaceniu, tkanki ulegają
absorpcji. Z głowy, która miała obwód pięć centymetrów, robi się placuszek szerokości pięciu
centymetrów.
Każdy chyba, kto spędził na sali porodowej ileś lat, widział takie płody. Obumieranie
jednego z bliźniąt w ciąży mnogiej jest zjawiskiem bardzo powszechnym.
Zroślaki?
Mam urodzone, niestety, bez dobrych efektów odległych, cztery pary zroślaków. Oprócz
tego kilka razy rodzice wystąpili o terminację takiej ciąży. Miałem też ciążę, w której były
zroślaki plus trzeci normalny. Ten trzeci żyje. W trzynastym tygodniu ciąży odbyła się tak
zwana selektywna terminacja. Zroślaki często kojarzą się z wielowodziem, dlatego będą
wywoływały przedwczesny poród. Na całym świecie uważa się, że w takich sytuacjach te
zrośnięte dzieci należy terminować. Wtedy jest duża szansa, że to, które zostanie, będzie się
rozwijało. I ten nasz dzieciak ma już chyba z osiem lat.
Przychodzi pacjentka w dziesiątym tygodniu ciąży. Jeszcze kilka lat temu chciałaby się
dowiedzieć, w którym dokładnie jest tygodniu, co ma jeść, jakie leki przyjmować, czego
unikać i tak dalej. A teraz oprócz tego dopytuje mnie o poród, ewentualne powikłania,
położną, szpital, becik. I na odpowiedź: „Proszę pani, ale my jesteśmy w dziesiątym tygodniu
ciąży i, proszę wybaczyć śmiałość, ja nie wiem, jak ta ciąża się zakończy: czy pani urodzi
siłami natury, czy dziecko nie ulegnie uszkodzeniu w czasie porodu”, ta kobieta, zamiast
przyznać mi rację, odpowiada: „Ależ pan doktor źle mi życzy!”.
Inna pacjentka. „Proszę pani, w ciąży nie spożywamy alkoholu w ogóle”. A ona: „Oj, panie
doktorze, lampka wina, nieduża, raz na jakiś czas, nic mi złego nie zrobi”.
Oczywiście na wielu forach ludzie piszą, że kieliszek wina do obiadu albo nawet kieliszek
wódeczki żadnej ciężarnej jeszcze nie zaszkodził. Nie ma problemu? W Polsce rodzi się tysiąc
dzieci z FAZ-em, czyli z ciężkim zespołem poalkoholowym, który trwale uszkadza mózg
dziecka. Takie dzieci nie rozwiną się nawet poddane rehabilitacji wartej miliony złotych.
Można adoptować.
Mam też taką parę, pani po czterdziestce, bardzo się zastanawiali, czy podejść do in vitro,
czy zrezygnować i rozpocząć starania o adopcję. Stanęło na tym, że równocześnie próbowali
zajść w ciążę i adoptować chłopca. Odstresowali się. Efekt jest taki, że oprócz przybranego
synka będą mieli jeszcze bliźniaki. Rodzina w komplecie.
Dr Marzena Dębska
Rozdział 5. Zespół downa i inne wady
Z życia wzięte
Jestem mamą rocznego Franka. Synek ma zespół Downa. Mieszkamy w niewielkiej
miejscowości niedaleko Krakowa. Niestety, moje dziecko nie jest akceptowane.
Mimo iż wiedzieliśmy, że nasz syn prawdopodobnie urodzi się z tą wadą,
podjęliśmy decyzję, że wychowamy go najlepiej, jak tylko możemy. Jest pogodnym
dzieckiem i chcielibyśmy, by w miarę możliwości rozwijał się z innymi zdrowymi
dziećmi. Niestety, na placu zabaw często spędzamy czas sami, bo matki boją się
kontaktu z moim synem, jakby zespół Downa był zaraźliwy.
Okazało się, że oprócz zespołu Downa jest jeszcze ciężka wada serca. Lekarze
powiedzieli mi, że nie przeżyje więcej niż parę miesięcy. Dlatego zdecydowaliśmy
się na rozwiązanie ciąży. Było mi przykro, ale co mogłam zrobić. Urodzić i patrzeć,
jak cierpi? W osiemnastym tygodniu dostałam środek na wywołanie skurczy
i urodziłam martwe dziecko. To była dziewczynka.
Wciąż pamiętam wielki płacz tej pacjentki. To była jej trzecia ciąża. Ciągle gdzieś całą
rodziną wyjeżdżali. Tak realnie patrząc, wydaje mi się, że nie przestrzegała moich zaleceń,
nie zrobiła testu obciążenia glukozą ani badania prenatalnego.
W trzydziestym piątym tygodniu ciąży trafiła na patologię, okazało się, że są jakieś wady
płodu. Zrobiliśmy cięcie cesarskie, bo już było zagrożenie życia dziecka. Mieliśmy nadzieję,
że może będzie dobrze, ponieważ nie wiedzieliśmy, jakiego rodzaju będą wady.
Wydobyliśmy dziecko, ono zakwiliło i koniec. Potem je reanimowano, w końcu odstąpiono
od reanimacji. Okazało się, że z wad widocznych była niewykształcona małżowina ucha,
niewykształcone narządy płciowe, zrośnięte paluszki, których może nie było widać na USG.
Nie wiadomo, co z sercem i co w głowie. Ta matka zażyczyła sobie, żeby dziecko ochrzcić,
więc je ochrzczono. Prosiła, żeby je położyć na piersiach, i na sali bloku operacyjnego
żegnała się z tym dzieckiem. Ono miało jeszcze takie odruchy mięśniowe, mimowolne;
wyglądało, jakby wciąż żyło. Wszyscy ryczeliśmy jak bobry. Wieczorem ojciec przyprowadził
syna i córkę, żeby dzieci też się pożegnały, ale na to już się nie zgodziliśmy. Stwierdziliśmy,
że dla nich to będzie za duże obciążenie.
Raz kobiecie, która pracowała w naszej przychodni, urodziło się dziecko z wadami. Rączki
dziwne, buźka inna. Powiedziałam jej, żeby się uspokoiła, bo przecież dziecko żyje, najwyżej
je później odda. Nie chciała karmić, bo twarzyczka zdeformowana, a dziecko chciało jeść,
więc pediatrzy zmusili ją do karmienia. Potem patrzę, a ona wychodzi z tym dzieckiem na
korytarz i mówi: „Jednak je zabiorę”. Kilka lat później powiedziała mi, że znalazła
w Warszawie jakiś instytut, w którym dziecku pomogą. Faktycznie, podleczyli je, umysłowo
w porządku. Okazało się, że wyrósł fajny chłopak, zrobili mu operacje plastyczne. Gdy
dorósł, otworzył warsztat samochodowy. I kiedyś ta kobieta mi powiedziała: „Jak to dobrze,
że pani nie pozwoliła mi go wtedy zostawić”. A potem, gdy ona ciężko chorowała, on się nią
zajmował. Dobry człowiek.
Pacjentka słyszy, że dziecko jest chore i oświadcza: „Nie chcę tej ciąży”.
Jestem za tym, żeby kobieta miała swobodny wybór w sytuacji, kiedy zostanie obciążona
bardzo chorym dzieckiem. Mówię o ciężkich upośledzeniach intelektualnych, przez które
w domu mamy „roślinę” i ta „roślina” determinuje życie kilku osób. Znam takie matki
niepełnosprawnych dzieci. Pół biedy, gdy to jest trzyletnie dziecko, które leży w łóżku, ale
potem to siedemnastoletni mężczyzna, który waży sto kilogramów, zaczyna być pobudzony
erotycznie. Matka się starzeje, nie ma życia i mówi mi, że ma cudownego męża, bo od niej
nie odszedł. Jest jeszcze córka, którą matka w ogóle się nie zajmuje, bo brak dla niej czasu.
Nie może wyjść z domu, bo chory nie przyjmuje jedzenia od nikogo innego, śpi przy nim, bo
w nocy ma ataki padaczki. Wiem też, że ona go kocha i w tej miłości życzy mu śmierci. I ma
wyrzuty sumienia, że w ogóle może tak pomyśleć. Teraz zastanówmy się, czy my
udźwignęlibyśmy taki krzyż. Czy mam prawo zadecydować, co inny człowiek, który ma
przekonania zupełnie odmienne od moich, zrobi ze swoim życiem? Nie bądźmy bardziej
papiescy niż sam papież.
Zdarza się, że dziecko rodzi się chore, chociaż badania tego wcześniej nie wskazywały?
Niedawno była pacjentka, która urodziła dziecko z zespołem Downa. Nie wiedziała o tym
wcześniej.
Opowiem pani jeszcze jedną historię z przeszłości. Na Starynkiewicza – byłem wtedy jeszcze
asystentem – rodziła pacjentka, która była spokrewniona z jakimś politycznym VIP-em.
Wtedy badało się per rectum, do badania wewnętrznego przez pochwę trzeba było się myć
przez dziesięć minut, jak do operacji, musiały być wskazania. Przyszedł szef dyżuru i mówi:
„Nie wiemy, co to jest, coś sterczy do pochwy”. Zrobiło się zamieszanie. Nikt tego nie mógł
przewidzieć. Urodził się syreni płód.
Jedyna rzecz, której żałuję, to że nie było za moich czasów możliwości zrobienia USG.
Wiedziałoby się, co się urodzi, z jakimi wadami. Ile takich potworków się urodziło… Nie
dzieci, tylko potworków, wiadomo było, że nie przeżyją.
Z życia wzięte
Coś pani pokażę. Tylko to będzie widok dla ludzi o mocnych nerwach. Gotowa?
To jest płód z wadą ośrodkowego układu nerwowego. Kręgosłup jest maksymalnie wygięty
do tyłu. Przypomina trochę Sfinksa, prawda? Dziecko jest całkowicie niezdolne do życia. To
jest stare zdjęcie. Ale niedawno doktor Roszkowski, doskonały specjalista od USG,
obserwował dwudziestotygodniowy płód z podobną wadą.
W wielu polskich szpitalach nie można przerwać ciąży mimo skierowania. W 2014
roku w Szpitalu Świętej Rodziny profesor Chazan tak długo odmawiał wykonania
aborcji ciężko uszkodzonego płodu, aż stało się to niemożliwe. Kobieta musiała
urodzić.
Znam pana doktora Chazana, ale nigdy z nim na ten temat nie rozmawiałem. Całe
środowisko medyczne wie, że w przeszłości dokonywał wielu aborcji. Podobne obciążenie ma
doktor Piecha, który teraz jest fanatycznym przeciwnikiem przerywania ciąży. Być może
w ten sposób obaj odprawiają pokutę za swoje dawne uczynki. Szkoda tylko, że cudzym
kosztem. Taka jest rzeczywistość. Bo ja na przykład mogę powiedzieć, że razem z moimi
współpracownikami przyczyniliśmy się do narodzin wielu dzieci, które pewnie by się nie
urodziły, gdyby nie badania prenatalne.
To są prawdziwe tragedie.
Tak, dlatego to zrozumiałe, że ludzie źle reagują. Na szczęście w większości wyniki badań
są jednak prawidłowe. Teraz może trochę więcej zdarza się nieprawidłowych, dlatego że
materiał, który do nas trafia, jest wyselekcjonowany w inny sposób. Właśnie dzięki bardzo
dobrym badaniom ultrasonograficznym, które wykazują wady płodu i w tym materiale
genetycznym jest dużo więcej wyników nieprawidłowych.
W Polsce ogromny wpływ ma Kościół. Trudno się dziwić, że jest całkowicie przeciwny
przerywaniu ciąży.
Oczywiście, że nie można mieć o to pretensji do Kościoła. Chociaż jeśli w rodzinie księdza,
nawet najwyższego szczebla w hierarchii, miałoby się urodzić chore dziecko, to proszę mi
wierzyć, że on zrobi wszystko, by do tego nie dopuścić. Przekonałem się o tym nie raz.
Bywało, że po programach telewizyjnych, w których brałem udział, telefonował do mnie
ksiądz. Myślałem, że chce mnie potępić za to, co mówiłem, a tymczasem on prosił mnie, żeby
na przykład pomóc jego siostrze, bo ma problem z urodzeniem zdrowego dziecka.
Szkoda.
Szkoda, ale etyka lekarska w tym wypadku jest na pierwszym miejscu i nie wchodzi
w rachubę, żeby to ujawnić.
Ja badania prenatalne uznałem za swoją życiową misję. Nawet w telewizji występowałem
i pokazywałem obrazki uszkodzonych płodów, żeby ludzie wiedzieli, o czym rozmawiamy.
Zajmuję się genetyką od lat sześćdziesiątych.
Czy może być tak, że oboje rodzice są zdrowi, a dziecko się urodzi chore?
Jeżeli oboje rodzice są zdrowi, a rodzi się dziecko dotknięte chorobą genetyczną, to
najczęściej mamy do czynienia z dziedziczeniem autosomalnym recesywnym. Na czym to
plega? Geny, tak jak chromosomy, występują parami. Jeśli mamy konkretną parę genów, to
oznacza, że jeden z nich pochodzi od ojca, a drugi od matki. My wszyscy jesteśmy
nosicielami wielu chorób genetycznych, a więc w niektórych naszych genach, a mamy ich
około dwudziestu tysięcy, występują mutacje chorobowe. Warunkiem wystąpienia choroby
recesywnej autosomalnej jest jednak powstanie mutacji w dwóch genach tej pary. Rodzice,
którym urodziło się dziecko dotknięte chorobą o tym typie dziedziczenia, są zazwyczaj
zdrowymi nosicielami zmutowanego genu chorobowego w pojedynczej dawce. U nich ryzyko
urodzenia dziecka chorego – z podwójną dawką genu chorobowego – wynosi 25 procent.
Znam przypadek dwojga zdrowych ludzi, którym urodziło się dziecko niedowidzące,
właściwie niewidzące.
Być może jest to tak zwane barwnikowe zwyrodnienie siatkówki, retinitis pigmentosa.
W dużej części przypadków jest to choroba dziedziczona właśnie w sposób recesywny
autosomalny. Nieszczęśliwie doszło do spotkania się dwóch nieprawidłowych genów z tej
samej pary. Geny tych chorób występują rzadko, stąd prawdopodobieństwo przypadkowego
złączenia się w małżeństwie takich osób jest nieduże. Chyba że oboje rodzice są
spokrewnieni, mają wówczas większe ryzyko, że ten sam gen, który pochodzi może jeszcze
z czasów Mieszka I, występował w rodzinie od bardzo dawna w pojedynczej dawce. Gdyby ci
ludzie, mający jedno chore dziecko, trafili do poradni genetycznej, to może udałoby się im
uniknąć urodzenia drugiego dziecka, bo na podstawie analizy DNA wykryto by mutację,
która powoduje ten konkretny defekt.
Czy słyszała pani o badaniu genetycznym preimplantacyjnym?
Ludzie chcą mieć przede wszystkim zdrowe dziecko. Ale niektórzy mają całą listę
życzeń. Żeby było zdolne, ładne, pracowite.
Najlepiej za Einsteina wyjść (śmiech).
Ale poważnie zapytam. Czy w przyszłości genetycy będą potrafili „stworzyć” człowieka
z określonymi cechami?
Są cechy genetyczne uwarunkowane jednogenowo i są cechy uwarunkowane
wieloczynnikowo, na przykład wzrost – tutaj znaczenie mają różne czynniki genetyczne
i środowiskowe, jak na przykład odżywianie. Inną taką cechą wieloczynnikową jest poziom
intelektu. Częściej się zdarza, że wiążą się ze sobą ludzie z wyższym intelektem, bo są w tym
samym środowisku, na studiach, w pracy, mają to samo towarzystwo. W ten sposób
następuje naturalna selekcja. Również ludzie o niskim intelekcie wiążą się raczej między
sobą. Ale to też do końca niczego nie gwarantuje. Wystarczy, że spotkają się dwie osoby
o najwyższym możliwym intelekcie, ale mające po tym samym nieprawidłowym jednym
genie, i wtedy u ich dziecka ten nieprawidłowy gen może wystąpić w podwójnej dawce,
i urodzi się dziecko ciężko upośledzone.
Dziś dużo wiemy na temat genetyki. Nieporównanie więcej niż wtedy, kiedy
rozpoczynałem pracę. Ale obszar naszej niewiedzy w tym zakresie jest wciąż jeszcze
kolosalny.
Czy zdarza się, że w pańskim gabinecie ludzie się wzajemnie obwiniają o to, kto
zawinił, że dziecko jest chore?
Czasami pada takie pytanie, kto z nas, winny jednak nikt nie jest. To jest kwestia
przypadku.
Ale przecież bywa tak, że jakieś choroby występują tylko po jednej stronie?
Tak się zdarza, na przykład w chorobie Huntingtona, z którą często mamy do czynienia.
Spotykamy się z taką sytuacją, że kobieta jest w ciąży, a mąż nie chce sobie wykonać
badania, chociaż to właśnie on ma to obciążenie genetyczne. Uważamy, że on może nie
chcieć, ale kobieta ma prawo zrobić sobie badanie, jeżeli wie, że jej mąż z wysokim
prawdopodobieństwem wkrótce zachoruje, bo na przykład jego matka też była dotknięta tą
chorobą. Wcale nie tak rzadko mamy do czynienia z takimi przypadkami. Wtedy takiej
kobiecie, na jej prośbę, wykonujemy badania prenatalne i sprawdzamy, czy płód we wczesnej
fazie ciąży jest dotknięty chorobą Huntingtona. Oczywiście najpierw prosimy, żeby jej mąż
zechciał wykonać takie badanie u siebie, żeby sprawdzić, czy ma ten gen nieprawidłowy. Bo
jeśli nie ma, to po co narażać żonę na inwazyjne badanie prenatalne? O badaniu
preimplantacyjnym już mówiliśmy.
Najlepiej by było, gdybyśmy wiążąc się z drugą osobą, znali historię poważnych
chorób w jej rodzinie.
Młodzi, zakochani, o takie „głupstwa”, niestety, zazwyczaj nie pytają.
Prowadzi pani pacjentkę w ciąży, robi pani USG i widzi pani, że nie jest tak, jak być
powinno, są nieprawidłowości. Jak to powiedzieć pacjentce?
To jest bardzo trudne. Ja jestem akurat w tej uprzywilejowanej sytuacji, że najczęściej
widząc te nieprawidłowości, wiem już, co to jest. Wiem, co mam powiedzieć, jakie będą
dalsze etapy postępowania. Dla lekarza, który nie zajmuje się diagnostyką prenatalną, bo robi
podstawowe badanie USG, a nie za bardzo zna się na wadach płodu, to bardzo stresująca
sytuacja. Najczęściej to wygląda tak, że napisze „nieprawidłowy obraz serca” i mówi: „Oj,
wie pani, tu źle widać, wyślę panią do kolegi, który ma lepszy sprzęt”.
Zgodnie z prawem taką ciążę można przerwać, ale można też donosić. Od czego, pani
zdaniem, zależy decyzja matki?
Od wielu rzeczy. Przede wszystkim od rozpoznania, rodzaju choroby u dziecka. No i od
światopoglądu.
Od wiary?
Wiara chyba nie ma jednak większego wpływu, bo niezależnie od stopnia religijności,
kiedy nagle stajemy twarzą w twarz z taką krańcową sytuacją, to wszystko się zmienia.
Wtedy to wyjątek od reguły i zupełnie coś innego. Na co dzień spotykam się z takimi
reakcjami. Powiem więcej – ludzie, którzy nawet nie są religijni, często mają więcej
skrupułów, więcej wątpliwości. Deklarowana religijność nie robi na mnie żadnego wrażenia
i patrzę na to z dużym dystansem.
Pożegnała się.
Dla niej to było bardzo ważne. A inna pacjentka woli się rozstać z dzieckiem wcześniej, nie
przeżywać tego wszystkiego i nie trzymać potem zmarłego noworodka na rękach, bo to
olbrzymi ciężar.
Pacjentki, które słyszą od pani taką diagnozę wyrok, pytają, co mają zrobić?
Tak. W takich sytuacjach obiektywnie przedstawiam, jakie są możliwości postępowania.
Nie doradzam. Jeśli widzę, że pacjentka ma wątpliwości, co zrobić, to mówię, żeby nic nie
robiła. Jeśli dziecko ma śmiertelną wadę, efekt będzie taki sam, niezależnie od jej decyzji.
Ale przynajmniej nikt jej nie zarzuci, że przerwała ciążę. Będą pytali, kiedy poród, jak będzie
miało na imię.
Nie potrafię sobie wyobrazić, co czuje kobieta, która chodzi w ciąży i wie, że jej
dziecko umrze.
Ja też nie potrafię. Mamy to szczęście, że nie wiemy. To jest temat rzeka. My w takich
sytuacjach wysyłamy pacjentki do psychologa, współpracujemy z hospicjum na Agatowej –
tam są specjaliści, którzy pomagają jakoś poukładać sobie to wszystko w głowie. Ale jest też
druga sytuacja, znacznie trudniejsza. Kiedy wiemy, że dziecko będzie bardzo ciężko chore, są
wady, ciężkie uszkodzenia, bardzo prawdopodobne, że dziecko będzie całe życie leżeć.
Będzie w stanie wegetatywnym albo ciężko upośledzone umysłowo.
Na przykład będzie miało zespół Downa, który teraz wywołuje tyle emocji.
Miałam na myśli znacznie cięższe upośledzenia. Ale, oczywiście, zespół Downa też jest
upośledzeniem. Tym samym ludziom, którzy dziś twierdzą, że przerwanie ciąży w przypadku
zespołu Downa jest nieetyczne, ileś lat temu nie przeszkadzało przerywanie ciąży ani
w wypadku wad genetycznych, ani ze wskazań społecznych.
Lekarze nie wiedzą, pacjentka się boi. Są takie kobiety, które chcą przerwać ciążę „na
wszelki wypadek”?
W naszym kraju trudno mówić o robieniu jakieś procedury na wszelki wypadek. W takich
sytuacjach dużo zależy od nastawienia rodziców. Jeżeli pani ma czterdzieści cztery lata i jest
to pierwsza ciąża po dziesiątym in vitro, to ona wszystko zrobi, żeby to dziecko się urodziło.
Ona bardzo chce i będzie się modlić. A jest też osiemnastolatka, której specjalnie nie zależy.
Ona nie będzie się zastanawiać. Niestety, czasem zdarzają się sytuacje, kiedy nie umiemy
określić, jak dziecko będzie się rozwijało po urodzeniu. Na przykład w niektórych
przypadkach wodogłowia. Wodogłowie to często objaw jakiejś innej choroby – wady mózgu,
zakażenia, wylewu. Rokowanie zależy od pierwotnej przyczyny, a tej często nie znamy.
Dlatego kiedy ktoś mnie po badaniu USG pyta, czy dziecko jest na pewno zdrowe, to ja
czasem mówię: „Czy wie pan, jaka jest definicja zdrowia? Jest ona tak szeroka, że w zasadzie
mogę panu powiedzieć, że nie da się tego ocenić na podstawie USG w dwudziestym tygodniu
ciąży”.
Czego konkretnie?
Dziecko miało płaski profil, ale nie miało żadnej wady, było zdrowe. Być może było to
spowodowane ułożeniem w brzuchu, a może taka była jego uroda. W każdym razie tatusiowi
się nie spodobało. Podam inny przykład. Przychodzi do mnie para. Opowiadają, że
przyjechali specjalnie do mnie na USG, bo „poprzednio uszkodzili im dziecko przy porodzie”
i teraz chcieliby się upewnić, że wszystko jest w porządku. Kiedy słyszę, że im „uszkodzili
dziecko”, to już nabieram dystansu. Oczywiście zdarza się, że dziecko zostaje uszkodzone
w czasie porodu, ale też niektóre choroby zaczynają się w życiu płodowym. Często nikt nie
jest winny. Pytam: „A jak to z tym uszkodzeniem dziecka było?”. Mąż mówi: „Wie pani, bo
on nie zdał do trzeciej klasy, nie może nauczyć się czytać, pisać, jest opóźniony”. Pytam
dalej: „A dlaczego uważacie państwo, że to jest wina lekarza?”. Pan nie traci pewności siebie:
„No przecież musiał zostać uszkodzony przy porodzie”. „Aha – mówię – przy porodzie. Proszę
pani, a jak ten poród wyglądał?”. I wtedy słyszę: „Nie, poród to super, w ogóle piętnaście
minut, idealnie”. Pytam: „A na ile punktów zostało ocenione dziecko?”. „Na dziesięć”. „To na
jakiej podstawie pan uważa, że dziecko jest uszkodzone?” „Bo się źle rozwija”. „A pan jakie
studia skończył?”. Wtedy żona: „Ha, ha, ha, Józek to nic nie skończył i jeszcze go ze szkoły
wyrzucili”. Przykro słuchać…
Intelektualnie też?
A jak pani oceni intelekt półrocznego dziecka?
Dr Marzenia Dębska
Robi pan badanie USG i widzi pan, że dziecko ma poważne nieprawidłowości. Jak
powiedzieć to matce?
To jest bardzo trudne. Nie wszyscy lekarze potrafią rozmawiać z pacjentkami, poza tym
każdy człowiek reaguje inaczej. Musi być czas na rozmowę, na wyjaśnienie pacjentce, co
podejrzewamy. Najlepiej nie stawiać od razu kropki, bo czasami jest tak, że wydaje nam się,
że dostrzegamy jakąś nieprawidłowość, a potem nie znajduje to potwierdzenia. Takie
podejrzenia powinny być zweryfikowane przez kogoś jeszcze. Czasami trzeba zasięgnąć
bardziej pogłębionej opinii lub wykonać dodatkowe badania. Rolą lekarza, oprócz
postawienia diagnozy, jest przedstawienie możliwości postępowania. Zazwyczaj mamy kilka
rozwiązań. To nie my decydujemy o tym, które z nich wybierze pacjentka. Ale musi dostać
rzetelną i obiektywną wiedzę na ten temat.
Dr Wojciech Puzyna
Jak reagują kobiety, kiedy słyszą, że ich dziecko jest ciężko chore?
Najczęściej pierwsze pytanie brzmi: „Czy można jakoś pomóc? Czy jest jakieś leczenie,
które moglibyśmy zastosować, żeby dziecko urodziło się zdrowe?”. Nie: „Czy przerwać
ciążę?”. Opowiem taką historię. Druga ciąża, pierwsze dziecko zdrowe. Niepokój matki
ogromny w pierwszym trymestrze, że coś gdzieś jest nie tak – ja to nazywam szósty zmysł.
Prawidłowy wynik badania przesiewowego, tak samo USG i testów biochemicznych, a matka
twardo, że będzie robić diagnostykę inwazyjną. Jakoś udało mi się wytłumaczyć, że nie
widzę powodu, by wykonywać takie badania i narażać się na utratę ciąży, bo jednak to jest
ryzyko. W siedemnastym tygodniu, robiąc USG, zobaczyłam żywe, całkowicie połamane
dziecko. Okazało się, że ma ono dość rzadki zespół łamliwości kości. Badania inwazyjne by
tego nie wykryły. Trzy tygodnie wcześniej pacjentka otrzymałaby informację, że jest
w zdrowej, prawidłowej ciąży i że dziecku nic nie grozi. Myślę sobie, już tak retrospektywnie,
że dobrze, że jednak ją przekonałam, by tych badań nie robić, bo późniejsza diagnoza, że
z tej ciąży nie będzie zdrowego dziecka, byłaby wtedy jeszcze większym rozczarowaniem.
Co dalej?
Terminowała ciążę. Nie pamiętam dokładnej diagnozy, która została postawiona po
badaniach genetycznych… jakiś rodzaj achondroplazji, który nie rokował ani rozwoju
intelektualnego, ani w ogóle tego, że dziecko kiedykolwiek nie będzie połamane. Ale ta
historia ma swój ciąg dalszy. Potem jeszcze urodziłyśmy dziecko, zdrowe.
Moim zdaniem fragment ustawy dotyczący ciężkiego uszkodzenia płodu powinien być
sprecyzowany. Co to znaczy? Bezczaszkowiec na pewno tak, to jest dziecko, które nie będzie
mogło żyć. Zespół Potera, w którym nie ma nerek, też tak, bo jeszcze nie mamy możliwości,
żeby takiemu dziecku zrobić przeszczep. Co do „downów” mam wątpliwości, czy to jest
wada, z powodu której płód należy terminować. Znam dziewczynę, której urodziło się dwoje
dzieci z porażeniem mózgowym, zostawił ją mąż, została bez środków do życia. Jest bardzo
energiczna, założyła nawet fundację pomocy takim dzieciom, ale inne kobiety nie mają tyle
siły. Muszą praktycznie ze wszystkiego zrezygnować.
Mam teraz pacjentkę, prowadzę ją w ciąży i okazało się, że dziecko nie ma nerek. Kiedy
potwierdzono to na USG, po badaniu ta pani z mężem przyszli do mnie. Ona w szoku, mąż
kategorycznie mówi, żeby usunąć. Wiedząc, jakie to dla nich trudne, poprosiłam, żeby dali
sobie czas na przemyślenie sprawy, ochłonęli, zasugerowałam spotkanie z psychologiem. I ta
pani podjęła decyzję, że jednak donosi tę ciążę. Będzie, jak będzie.
Dziecko umrze.
Umrze. Ale może umrzeć wewnątrzmacicznie albo się urodzić i umrzeć zaraz po porodzie,
bo nie będzie nerek, które podjęłyby pracę.
Zdarza się, że badania wykazują, że dziecko ma wadę, a jednak rodzi się zdrowe?
Nie. Są jednak kobiety, które liczą na cud. Mieliśmy pacjentkę, u której dziecka
rozpoznano zespół Downa, który potwierdzony był genetycznie w trakcie ciąży. Ale ona dalej
uparcie, nawet po porodzie, jeszcze niedowierzała, że dziecko ma zespół Downa. W końcu
zaakceptowała to, co się stało, jej rodzina też. Razem z dzieckiem poszli do domu.
Z życia wzięte
Początek października 1984 roku, właśnie zaczęły się zajęcia na drugim roku.
Okres spóźniał się dwa tygodnie. Kiedy rano zaczęłam wymiotować, byłam pewna,
że jestem w ciąży. Wtedy nie było żadnych testów. Poszłam do przychodni na rogu
Ordynackiej i Nowego Światu, zrobiłam badanie krwi. Czekałam na wyniki
z nadzieją, że może jednak się mylę. Ale się nie myliłam. Byłam w ciąży, około
szóstego tygodnia. Powiedziałam chłopakowi. „Cokolwiek zrobisz, będę cię
wspierał” – westchnął wspaniałomyślnie. „Ciekawe jak?” – pomyślałam w duchu.
Szczerze mówiąc, w tamtej chwili nawet nie rozważałam, że mogę urodzić to
dziecko. Miałam dziewiętnaście lat. Byłam na politechnice. Dużo nauki, dużo
planów, bardzo mało pieniędzy. Nikt wtedy nie mówił, że przerywanie ciąży to coś
strasznego, zabójstwo dziecka i tak dalej. To był po prostu zabieg. Chwalić się nie
ma czym, ale katastrofy też nie ma. Umówiłam się na wizytę do przypadkowego
ginekologa w tej samej przychodni. To była w ogóle moja pierwsza wizyta
ginekologiczna. Przyjęła mnie lekarka po czterdziestce. Pokazałam jej wyniki
i powiedziałam, że muszę usunąć ciążę. Lekarka nawet na mnie nie spojrzała,
o nic nie pytała, nie sugerowała, żebym się zastanowiła, bo to pierwsza ciąża.
Powiedziała tylko, żebym zapisała się na zabieg i kilka godzin wcześniej nic nie
jadła. Nie pamiętam, ile to kosztowało, ale nie była to jakaś ogromna suma.
Miałam oszczędności, resztę dołożył chłopak. Przyszłam w wyznaczonym terminie,
weszłam do tego samego gabinetu, przyszedł drugi lekarz, wbił mi igłę ze
znieczuleniem. Bez słów. Jakiś czas później obudziłam się w innym pokoju. Między
nogami miałam zakrwawioną watę. Obok na łóżkach leżały kobiety w różnym
wieku. Stare, młode. Wszystkie po aborcjach. Słyszałam, jak jedna z nich mówiła,
że to był jej drugi zabieg, dla innej to czwarty. Było mi niedobrze. Wstałam,
wyszłam na zewnątrz, wsiadłam do tramwaju, pojechałam prosto do akademika
i spałam kilkanaście godzin. Nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Nie miałam żadnej
depresji, wyrzutów sumienia. Wiem, że wtedy nie mogłam postąpić inaczej. Kilka
lat później poznałam swojego obecnego męża, urodziłam dwoje dzieci. Większość
moich koleżanek przynajmniej raz przerywała ciążę. Nasza wiedza o antykoncepcji
była zerowa i wszystko sprowadzało się do „trzeba uważać”. Tylko jedna z nich nie
może mieć dzieci, coś poszło nie tak. Inne mają rodziny, mają dzieci. Nigdy nie
rozmawiamy o tamtych sprawach.
Jasne. My, lekarze, czasem przeklinamy, ale na pewno nie tak, jak w tym filmie. I nie
traktujemy wszystkiego tak chłodno. Nie każdy wie, że podczas zabiegu aborcji rodzą się
nieraz żywe dzieci…
Lekarz?
Pacjentka podjęła decyzję, ale to ja nacisnęłam spust. Chyba że będziemy robić inaczej: ja
będę pacjentce wręczać tabletki, niech sama sobie je bierze, a ja już tylko zbiorę żniwo, jak
przyjedzie z krwotokiem.
To potwornie ciężkie.
Niech pani wyobrazi sobie sytuację, kiedy młoda lekarka, która sama jest w ciąży,
podchodzi do innej ciężarnej i zakłada jej tabletki poronne. I czeka, aż się urodzi dziecko,
które na pierwszy rzut oka wygląda okej.
To nie jest takie proste, że skoro poszłam na medycynę i ją skończyłam, to teraz muszę to
robić albo „trzeba było nie zostawać lekarzem”.
Skoro jest taki problem w naszym kraju, dlaczego po prostu go nie rozwiązać, tworząc
oddział dla takich pacjentek?
Aborcja w Polsce
Można podejrzewać, że odkąd pojawił się profesor Chazan, problemy znowu się
zaczną. Poza tym lekarz ma prawo powołać się na klauzulę sumienia.
Lekarz tak, ale nie oddział. Najbardziej mnie boli, kiedy ci lekarze, którzy się powołują na
klauzulę sumienia w szpitalu, w innej placówce, najczęściej prywatnej, już tego nie robią.
W szpitalu przy Madalińskiego przecież masowo podpisywano klauzulę, w Profamilii
podobnie. Ale ja trochę tych ludzi znam. Raz był taki program telewizyjny, podstawiona
kobieta zadzwoniła na podany numer telefonu, ogłoszenie typu „bezbolesne wywoływanie
miesiączki”. Wszystko zostało nagrane: rozmowa z doktorem, który się umawia na zabieg.
Znam tego lekarza, on ma podpisaną klauzulę sumienia tylko w szpitalu.
Dzisiaj taki proceder to ogromne ryzyko dla lekarza.
Wystarczy zajrzeć do gazet, ogłoszenia są tam w dalszym ciągu. Podziemie aborcyjne
w Warszawie kwitnie, a przy granicach jest turystyka aborcyjna.
Jeśli jest wskazanie do terminacji, to ile kobiet decyduje się na to, a ile jednak chce
urodzić?
Jeżeli mówimy o wadach strukturalnych płodu, to wydaje mi się, że jakieś 30 procent
dziewczyn decyduje się na kontynuację ciąży. Tutaj dość dużą grupą są wady, które nie
stanowią zagrożenia dla matki, a kończą się tak, że dziecko albo umiera wewnątrzmacicznie,
albo zaraz po porodzie. Są kobiety, które w takich sytuacjach wolą, żeby biologia podjęła
decyzję za nie.
Da się wychwycić?
Jeżeli znajdę tabletkę w pochwie, to tak. Ale tabletki się rozpuszczają; po jakimś czasie ich
po prostu nie widać. Nieraz w życiu bywały takie sytuacje, że widziałem na szyjce macicy
ślady po kulociągach, czyli po narzędziach, które się zaczepia, żeby rozszerzyć kanał szyjki,
a pacjentka twierdziła, że roni samoistnie… Ale w tej chwili to rzadkość, teraz stosuje się
farmakologię. Wchodzi się do Internetu i już wiadomo, co należy robić. Nie trzeba wiele
kombinować.
Do 1956 roku aborcja była w Polsce nielegalna. Szacuje się, że tylko w pierwszej
połowie lat pięćdziesiątych doszło do około 300 tysięcy „podziemnych” aborcji;
prawie co trzecia kobieta, która zdecydowała się na ten krok, przypłaciła go
własnym zdrowiem. W 1956 roku wprowadzono ustawę legalizującą aborcję. Wraz
z jej wejściem w życie liczba lekarskich usunięć ciąży znacznie wzrosła. Największy
poziom osiągnęła w 1961 roku, jednak potem zaczęła spadać. W następnej
dekadzie średnia liczba aborcji mieściła się w przedziale od trzystu do pięciuset
tysięcy rocznie.
No nie...
Tak… i głupie babki łaziły do niego, a potem miały przebite macice. Operowałam je
później. Najpierw nie było wiadomo, co się im stało. Dopiero na sali operacyjnej okazywało
się, że to rozwalona macica.
A czy te kobiety, które przychodziły, były zdecydowane czy też łamały się przed
zabiegiem?
Nie, gdy już przychodziły, to chciały. Nachodziły się za tymi papierami, zbierały różne
podpisy. Ja im współczuję, że musiały to robić.
I wyjęła pani?
Wyjęłam i wyrzuciłam. Ale do tej pory się denerwuję: żeby ksiądz pytał przy spowiedzi
o takie rzeczy?
Dzisiaj niektórzy lekarze podpisują klauzulę sumienia. Co pan profesor o tym sądzi?
Myślę, że coś takiego jak sumienie istnieje na tym świecie. Mówi się, że sumienie może
zagryźć człowieka, jeżeli ten czuje, że postąpił co najmniej nieelegancko albo wręcz brutalnie
czy też dramatycznie źle. To jest indywidualna sprawa każdej osoby. Drażni mnie obnoszenie
się ze swoim sumieniem. Jestem osobą wierzącą, mam sumienie i staram się postępować
z nim w zgodzie, ale nie jestem żadnym świętym.
Przez wiele lat pana pracy obowiązywała ustawa dopuszczająca przerywanie ciąży ze
względów społecznych.
To były codzienne zabiegi wchodzące w zakres działalności kliniki czy oddziału. Na
oddziale ginekologii były łóżka przeznaczone do przerwań ciąży. Kobiety miały skierowanie
do szpitala ze względów socjalnych, koniec kropka. To wystarczyło, żeby przerwać ciążę.
Dostawały „głupiego Jasia”, czyli lek ogólnie oszałamiający, który zmniejszał odczuwanie
bólu.
Czyli jaka?
Ujście zewnętrzne szyjki macicy u kobiety, która nie była w żadnej ciąży, jest okrągłe,
punkcikowate, bez pęknięć, nie trzeba lupy zakładać. Jeżeli cokolwiek było „dłubane”,
zostawi ślad w postaci drobnych pęknięć. A już przerwanie ciąży, czyli rozhegarowanie
żelastwem albo plastikiem, bo teraz pewnie hegary są z plastiku, rozrywa część szyjki. Są
dwie warstwy zwieraczy szyjki macicy, ginekolog musi je rozerwać, inaczej szyjka się nie
rozciągnie. To zmiana średnicy z dwóch, trzech milimetrów do półtora, dwóch centymetrów.
Nie trzeba wielkiej filozofii, żeby rozpoznać. Wystarczy być dobrym praktykiem
ginekologiem.
To chyba nie jest dobre porównanie. Lekarz wykonując swój zawód, powinien działać
zgodnie z prawem…
Nie znam osób, które wybierałyby zawód lekarza, w dodatku ginekologa położnika, po to,
by przerywać ciąże.
Dlaczego?
Dlatego, że lekarze odmawiają.
Ale jeśli taka kobieta mieszka, na przykład, na ścianie wschodniej, gdzie nikt nie chce
wykonać aborcji, to musi znaleźć szpital, gdzie pracują lekarze, którzy się tego
podejmą. To nie jest proste, a czas, w którym można przerwać ciążę, jest ograniczony.
Może nie zdążyć wykonać zabiegu… Jednocześnie wydaje mi się coś bardzo
egoistycznego w postawie lekarza, który mówi: „Ja tego nie zrobię, niech inni się tym
zajmą”.
Ustawa, która obowiązuje w tej chwili, daje furtkę kobiecie w ciąży z dzieckiem
potencjalnie ciężko uszkodzonym, które nigdy będzie takim dzieckiem, o jakim marzy
większość ludzi. Nie sądzę, żeby którakolwiek kobieta, zachodząc w ciążę, chciała mieć
dziecko niepełnosprawne. Dla niej, niezależnie od tego, co zdecyduje, to jest dramat.
Zarazem ustawa nie nakazuje niczego, czyli osoby, które uważają, że chcą wychowywać takie
dziecko, mogą to zrobić. Mnie się wydaje, że badanie prenatalne jest momentem, w którym
uzyskujemy informacje na temat zdrowia dziecka. Nie jest to sytuacja, w której otrzymujemy
nakaz lub zakaz robienia czegokolwiek. Nic mi nie wiadomo o tym, żeby były jakieś plany
ograniczenia dostępności badań prenatalnych.
Tak.
Byłem takim Klaudiuszem, dziwakiem. Potrafiłem to robić, bo zabieg wyłyżeczkowania
jamy macicy wykonuje się także w przypadkach usunięcia wczesnej ciąży obumarłej lub
niekompletnego poronienia i tym podobnych. To jest jedna z podstawowych umiejętności
lekarza ginekologa. Ale gdy zobaczyłem, co jest grane, usłyszałem, jak te główki
trzeszczały…
Po zabiegach?
Niech pani redaktor nie żartuje. On uważał, że dla mnie to powinien być zaszczyt, że
zaprosił mnie do pracy w swoim gabinecie. Kiedy mu odmówiłem, obraził się na mnie, zaczął
krzyczeć. I w tej swojej złości powiedział mi, że nie mam szans wśród ginekologów, że oni
mnie wdepczą w błoto i mnie załatwią. Miał trochę racji, powiem szczerze.
A co to ma wspólnego z aborcjami?
Zaraz powiem. Kiedy obowiązywała ustawa dopuszczająca zabiegi usuwania ciąży, na
bloku operacyjnym były dwie sale. Na jednej robiło się operacje, a na drugiej skrobanki.
Największa walka była o miejsca, gdzie się robiło zabiegi, bo oprócz aborcji z tak zwanego
rozpisu były też prywatne. Często brakowało miejsca, lekarze konkurowali ze sobą na
zasadzie: kto pierwszy, ten lepszy. Zacząłem wprowadzać zmiany, był chyba rok 1991 lub
1992, mniej więcej dwa lata przed wejściem w życie nowej ustawy. Zrobiłem sale
operacyjne, bo chciałem, żeby był dostęp do operacji, żeby lekarze zajmowali się medycyną,
a nie zabiegami przerwania ciąży. Niestety, dla wielu ginekologów te zabiegi były sposobem
na uprawianie zawodu, dawały im możliwość zarabiania dużych pieniędzy. Gdy gość się tego
nauczył i zajął się zabiegami przerwania ciąży, to wielu z nich edukacyjnie i mentalnie
zostawało tylko przy tym.
Trzeba jednak powiedzieć, że oprócz prawa, które dopuszczało aborcję, nie było też
takiego powszechnego przekonania, że przerwanie ciąży jest czymś strasznym.
Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych toczyła się walka o kształt nowej ustawy
antyaborcyjnej, to przecież członek Unii Wolności, lekarz, powtarzał na forum publicznym,
że ludzki płód to jest jakby kijanka. Czyli można z nim zrobić wszystko. Dopiero dyskusja
nad ustawą antyaborcyjną przyniosła zmiany, zaczęły się rozmowy o życiu ludzkim – także
w środowisku lekarskim. Znam przypadek, gdzie kobieta miała ośmioro dzieci i w ciąży
z dziewiątym dzieckiem przyszła do zabiegu jej przerwania, ze skierowaniem. Wtedy jeszcze
każdemu wolno było podjąć taką decyzję. Zacząłem z nią rozmawiać, zapytałem, co słychać
u niej w domu, czy miała jakieś powikłania. „Nie miałam” – odpowiada. „A któreś z dzieci
urodziło się niepełnosprawne?”. „Nie” – odpowiada zdziwiona. „Mąż pijak?”. „Nie, murarz,
pracuje, dom murowany, mamy wszystko”. „A pani choruje?”. „Nie, jestem zdrowa”. „To
skąd ta decyzja o przerwaniu ciąży?”. „Bo mi lekarz powiedział, że umrę przy porodzie”.
„A dlaczego ma pani umrzeć przy dziewiątym, jeśli wcześniej wszystko było dobrze?”.
I wtedy pacjentka popatrzyła na mnie, zamrugała oczami, pokiwała głową, powiedziała: „Daj
mi pan ten papier”, i poszła do domu. Urodziła to dziewiąte dziecko, zdrowe. To była
normalna kobieta. Lekarze jej powiedzieli, że ma usunąć, to przyszła na zabieg. Opowiem
historię sprzed wielu lat. Zawsze kupowałem gazety w jednym kiosku, miałem swoją teczkę,
bo, jak pani redaktor może nie pamięta, kiedyś nie dało się normalnie kupić dobrych gazet.
I w tym kiosku była pani kioskarka, która leczyła się na mięśniaki macicy. Kiedyś po pracy
przychodzę do kiosku, ona siedzi zapłakana. Pytam: „Co się dzieje?”. „Panie doktorze, bo ja
mam problem. Jestem w ciąży i chcę ją przerwać”. „A jak długo pani jest w tej ciąży?”. „Ze
cztery miesiące. Ale moja córka ma już dwadzieścia lat. Jaki wstyd, przecież ja nie mogę tego
dziecko urodzić”. Długo jej tłumaczyłem, żeby jednak urodziła. I proszę sobie wyobrazić,
przy porodzie chyba pękło jej żebro, narzekała na mnie, ale urodziła zdrowe dziecko.
W szpitalu, w którym byłem ordynatorem, były takie, jak to wtedy nazywaliśmy, kazamaty,
podziemia, gdzie mieściły się niektóre przychodnie. Wiele lat później idę sobie tamtędy
i nagle podchodzi do mnie jakaś staruszka. Przeraziłem się, a ona łapie mnie za rękę i całuje.
Byłem tak zszokowany, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Okazało się, że to była ta kobieta
z kiosku. Powiedziała mi, że starsza córka, wtedy dwudziestoparoletnia, wyjechała
w pierony, mąż kolejarz miał wypadek i zginął, więc jedyną bliską osobą jest syn, który ma
siedemnaście lat. To dziecko, które chciała wówczas usunąć. Ma jej kto zrobić herbatę,
zaprowadzić do doktora. Ma opiekę. Życie pisze różne scenariusze.
Dzisiaj już chyba nikt nie myśli o tym, żeby wrócić do czasów, gdy ciążę przerywano
na życzenie. Pana zdaniem obecna ustawa wymaga poprawy?
Uważam, że ustawa o ochronie życia ludzkiego jak na ówczesne czasy była wielkim
osiągnięciem, ale zostawiono furtkę i ta furtka jest wykorzystywana do zabijania dzieci
niepełnosprawnych, a także potencjalnie niepełnosprawnych. Główny spór związany z tą
ustawą toczy się wokół dzieci z nieuleczalnymi wadami rozwojowymi, a najczęściej dotyczy
to dzieci z zespołem Downa. Moje zdanie jest takie, że nie powinno się tych dzieci zabijać,
dlatego że nawet gdyby podejść do tego tematu tylko z punktu widzenia eugenicznego, to nie
wiemy, jakie to dziecko się urodzi. Czy ono się będzie trochę niepełnosprawne, czy bardzo
niepełnosprawne? Ile upośledzonych ludzi chodzi po świecie, a przecież ich nie zabijamy.
Czy ci nienarodzeni nie powinni mieć takich samych praw jak żywi? Dlaczego nie?
Prawnych. Nikt pana nie oskarżył, tak jak doktora Chazana, że odmówił pan
wykonania zabiegu przerwania ciąży?
Próbowano mnie oskarżać, natomiast mogę powiedzieć, że nigdy nie odmówiłem pomocy.
W związku z tym mnie nie skazano, bo nie było na to paragrafu. Była taka pani, która bardzo
starała się mnie oskarżyć, ona w końcu usunęła ciążę. Potem spotkałem ją, gdy przyszła do
nas z następną ciążą, którą poroniła, i kolejną, którą też poroniła. Masakra, wyglądała
strasznie.
W jakim sensie?
Miała ogromny ból wypisany na twarzy. Przy trzecim poronieniu próbowałem jej jakoś
pomóc, żeby jej ulżyć.
Taksówkarzem?
Bardzo lubię prowadzić samochód.
A jednak bardzo zwraca pan na siebie uwagę. Ostatnio, kiedy pojawiła się informacja,
że został pan świętokrzyskim konsultantem ginekologii i położnictwa. Znów był pan
w mediach.
W Kielcach od kilku lat pracuję na uniwersytecie. Stąd wzięła się ta propozycja wojewody
świętokrzyskiego, bym został konsultantem. To spowodowało jakąś, moim zdaniem, sztucznie
wywołaną, histeryczną reakcję nielicznej, ale hałaśliwej grupy ludzi. Były demonstracje przed
gmachem urzędu wojewódzkiego, obsceniczne gesty ze środkowym palcem, moje zdjęcie na
wieszaku z fartuchem lekarskim. Kiedy przyjechałem do Kielc na zajęcia ze studentami, pod
uniwersytetem odbyła się dość krzykliwa pikieta. Teraz jakaś pani zegarmistrz o politycznych
i poetyckich inklinacjach w swoim oknie wystawowym ustawiła moje zdjęcie z tej
manifestacji, przekreśliła je i taką napisała przeróbkę z Mickiewicza: „Zbrodnia to
niesłychana, zatrudnić w Kielcach Chazana”. Gdzie się ruszę, tam...
Tam niepokój.
Tam nastawieni przez niektórych dziennikarzy ludzie czekają, żeby zrobić mi jakąś
przykrość. Widocznie zalazłem im za skórę.
Wspomnień, prawdy.
Nie, teraz nie. Pogodziłem się ze sobą, z Bogiem.
Dla wielu osób jest pan niewiarygodny. Kiedy zrozumiał pan swój błąd?
Myślę, że jestem bardziej wiarygodny. Wiem, na czym polega aborcja, czym jest naprawdę.
Mój przykład może zachęcać innych do zejścia ze złej drogi. To nie była jedna chwila, jakiś
moment olśnienia. To był proces. Może to wyniknęło z wiedzy, może z jakichś okoliczności,
doświadczeń. Kontakty z pacjentkami też sporo uczą. Pamiętam pacjentkę, u której w czasie
ciąży rozpoznano wadę rozwojową dziecka. Dziecko było za małe w stosunku do wieku ciąży,
ponieważ nie miało nerek, nie produkowało moczu, więc nie było płynu owodniowego. Ta
pani na początku trafiła do lekarzy, którzy koniecznie chcieli to dziecko zabić, żeby pozbawić
ją kłopotu. Trafiła do Instytutu Matki i Dziecka na Kasprzaka, w którym byłem kierownikiem
kliniki. Chciała to dziecko za wszelką cenę ratować, myślała, że po urodzeniu będzie można
przeszczepić mu nerki.
Pan uważa, że lekarze chcą usuwać ciężko chore płody, a mnie się wydaje, że jest
wręcz przeciwnie. W wielu miejscach w Polsce trudno znaleźć szpital, gdzie można
przerwać taką ciążę.
To dziecko, nie płód. Trudno znaleźć kata, który chce się podjąć zabicia dziecka. Przecież
nie to jest powołaniem lekarza. Kiedyś było kilkaset tysięcy aborcji rocznie, teraz jest
oficjalnie około tysiąca. Czyli w każdym szpitalu położniczo-ginekologicznym kiedyś było
około 400 czy 300, a teraz jest około trzech aborcji rocznie. Są takie, w których w ogóle nie
wykonuje się zabiegów przerywania ciąży. Ale są takie, w których jest ich dużo. W Polsce
wiele dzieci zabija się ze względu na podejrzenie zespołu Downa czy Turnera. Osoby
z zespołem Downa żyją obecnie nie dwadzieścia, trzydzieści lat, jak było jeszcze niedawno,
tylko lat pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, opieka nad nimi jest lepsza, są ośrodki dziennego pobytu,
wady serca są u nich operowane. Na koncercie Eurowizji występował zespół Finów
z trisomią. Moja koleżanka ma zespół Turnera, jest lekarzem. Gdyby jej rodzice zrobili
diagnostykę prenatalną i trafili na lekarza, który wmówiłby im, że takie dziecko należy zabić,
toby jej nie było. Cierpienia nie da się wyeliminować z ludzkiego życia. To jest tragedia, że
zabija się te dzieci, tłumacząc przy tym, że byłyby obciążeniem dla swego rodzeństwa.
Niekoniecznie. Są przykłady, że dzieci z zespołem Downa to ulubione dzieci w rodzinie, że
spajają ją, że pokazują, jak należy kochać, jak się wzajemnie traktować.
Kiedyś nie myślano o aborcji, że to jest selekcja. Kobiety usuwały dziecko, bo w tym
momencie życia nie chciały lub nie mogły go mieć.
Teraz też tak robią. Aborcja farmakologiczna to obecnie najczęściej stosowana na świecie
forma aborcji. Zabija się dzieci bardzo wcześnie, kiedy jeszcze nic nie wiadomo o ich zdrowiu
czy płci. Motywy są różne: dziecko przychodzi nie w porę, sprawia kłopot…Wiele kobiet,
w tej chwili to starsze panie, które usunęły ciążę, nadal czują z tego powodu ból. To
konsekwencje często wieloletnie. Depresja, zaburzona jakość życia, tendencje samobójcze,
konflikty w rodzinie.
W Polsce od 1993 roku nie ma aborcji na życzenie. Trudno chyba znaleźć lekarza,
który usunie zdrową ciążę. To grozi poważnymi konsekwencjami.
Zachęcam, by pani zerknęła na ogłoszenia w gazetach: „Wszystkie zabiegi tanio” i tak
dalej. Przecież to jest jasne, o co chodzi, ale policja nie tropi tego przestępczego procederu.
Nie wiem dlaczego. Organizuje się też turystykę aborcyjną.
Skoro nie można czegoś zrobić w Polsce, a można w Niemczech czy na Słowacji…
Pani redaktor, przecież polskie organizacje feministyczne zupełnie otwarcie sprowadzają
środki wczesnoporonne, instruują, jak je przyjmować. Owszem, wymagają jakiejś dotacji,
kilkadziesiąt euro, ale to wszystko dzieje się zupełnie jawnie.
A prywatnie?
Prywatnie też się nie o tym nie wspomina. Ale wiem, że wielu lekarzy z mojego pokolenia
podchodzi do tamtej sytuacji krytycznie i zdaje sobie sprawę, że to nie było w porządku.
Czy w czasach, kiedy obowiązywała stara ustawa, spotkał pan na swojej drodze
lekarzy, którzy nie wykonywali aborcji?
Tak, to byli odważni ludzie, ponoszący konsekwencje swojej postawy, znoszący szykany.
Choćby pan profesor Troszyński, mój szef i promotor mojej pracy doktorskiej, opiekun pracy
habilitacyjnej, który rok temu zmarł w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat. Przecież profesor
Troszyński przez dłuższy czas nie dostawał etatu profesora w Akademii Medycznej
w Warszawie, dlatego że miał takie poglądy. Byli inni, jak profesor Fijałkowski. Narażali się,
cierpieli. Teraz tacy lekarze też są źle traktowani.
Nie sądzę.
Oczywiście, że tak. Jeżeli lekarz chce korzystać z klauzuli sumienia, to natychmiast jest
odsuwany od operacji. Są takie głosy, wypowiadane publicznie przez lekarzy, że klauzulę
sumienia w ogóle należy usunąć, a takich osób nie przyjmować na studia medyczne, a już na
pewno nie na specjalność ginekologa i położnika, bo w przyszłości będą robili kłopoty.
Przecież to nie jest zgodne z prawami człowieka, z prawami lekarza, z prawami pacjenta,
który chce być leczony przez lekarza podzielającego jego przekonania.
Dlaczego negatywnym?
Nie wiem. Tak czuję. Nie sztuką jest upaść, sztuką jest podnieść się z upadku, ale to budzi
złość. Człowiek się podniósł, a ja nie potrafię, nie umiem, więc atakuję. To oczywiście nie
o pani.
Opowiedział pan wcześniej historię pacjentki z dzieckiem bez nerek. Jaki inny
przypadek z dzisiejszej perspektywy miał na pana wpływ?
Pacjentka, której odpłynął płyn owodniowy w szesnastym tygodniu ciąży. Lekarze
twierdzili, że trzeba tę ciążę przerwać, bo to bardzo groźne dla jej życia. Ona zdawała sobie
sprawę, że sytuacja jest dla niej trudna, niebezpieczna, ale chciała spróbować. Oświadczyła,
że bierze ryzyko na siebie. Mimo to lekarze z dziwnym uporem i zawziętością jako jedyne
postępowanie widzieli zabicie dziecka. Uważali, że matka jest głupia, że powinna ich słuchać.
Kiedy to było?
Jakieś pięć lat temu. W końcu w jednym ze szpitali w tym samym mieście pewien lekarz
uznał, że może jednak pacjentka nie powinna być w domu, przyjęli ją na oddział, objęli ją
opieką. Owszem, dziecko urodziło się wcześniej, bo w trzydziestym czwartym tygodniu, ale
bardzo ładnie funkcjonuje. Zdrowe.
Cud?
Nie, dowód, że o zdrowie i życie dziecka warto walczyć.
Tak, proszę.
Co pani rozumie przez złagodzenie prawa lub jego zaostrzenie? Na ogół dziennikarze piszą
i mówią, że utrudnienie dostępu do aborcji to zaostrzenie ustawy aborcyjnej. Tymczasem
z punktu widzenia dziecka oznacza to jej złagodzenie, większą szansę przeżycia.
Zapytam wprost: Czy nie powinno się terminować ciąży, nawet jeżeli dziecko jest
uszkodzone genetycznie?
Czasami dzieci są chore również i z powodów środowiskowych, nie tylko genetycznie.
Pan naprawdę uważa, że są lekarze, którzy chcą terminować tyle ciąż, ile się da?
Moim zdaniem są, chociaż część z nich uważa, że robi dobry uczynek, wspomaga państwo,
które może oszczędzić na opiece nad niepełnosprawnymi, wspiera kobiety, którym ciąża
utrudnia samorealizację.
???
Chodzi o oglądanie wyjętego z macicy dziecka, które, chociaż pokiereszowane, żyje, rusza
się. Tutaj nóżka, tu rączka, tam główka – to nie są przyjemne widoki. Być może dlatego ci
lekarze nie mają ochoty tego robić. Poza tym dla szpitala przeprowadzanie aborcji to pewien
dochód z Narodowego Funduszu Zdrowia. Być może niektórzy mają poczucie misji, że w ten
sposób pomagają kobietom w realizacji ich niezależności, samodzielności, chronią ich
poufność, poczucie własnej wartości? Zgadzają się z tym punktem widzenia.
Jest przecież wiele przypadków, kiedy ciężko chore kobiety, z nowotworami, decydują
się na utrzymanie ciąży i lekarze im w tym dzielnie pomagają.
Dopiero od niedawna. Kiedyś się mówiło, że jeśli kobieta ma nowotwór piersi, to leki
przeciwnowotworowe tak uszkadzają dziecko, że trzeba je najpierw zabić i dopiero potem
leczyć matkę.
Diagnostyka prenatalna i rozwój medycyny sprawiły, że ratuje się dzieci w łonie matki.
W tej chwili diagnostyka prenatalna, zwłaszcza diagnostyka w pierwszym trymestrze, na
którą się kładzie nacisk, rozpoznaje choroby o podłożu genetycznym, nieuleczalne. Po
rozpoznaniu proponuje się aborcje.
Ale jest dużo przypadków, kiedy się rozpoznaje chorobę, potem wykonuje się operację
i te dzieci żyją.
Owszem, diagnostyka prenatalna powinna iść w kierunku traktowania nieurodzonego
dziecka jako pacjenta, rozpoznawania jego chorób i leczenia, a nie dokonywania selekcji
i zabijania chorych, niepełnowartościowych dzieci. To czysta eugenika.
Pierwszego czerwca pod Szpitalem Bielańskim odbył się piknik, taki rodzaj wsparcia
dla profesora Dębskiego. Przyszli rodzice dzieci, które urodziły się dzięki temu
szpitalowi, dzięki profesorowi Dębskiemu i jego zespołowi, którzy je uratowali.
Kilkaset osób. Dobrowolnie, nikt ich do tego nie namawiał, nikt im za to nie płacił.
I bardzo dobrze, że przyszli. Tam są wykonywane zabiegi, o których pani redaktor
wspomniała, zabiegi ratujące życie.
Ale dlaczego ci ludzie nie przyszli 1 czerwca pod szpital i nie protestowali? Zabrakło
im odwagi?
Przychodzą kiedy indziej. Medycyna, moim zdaniem, powinna zajmować się wyłącznie
ratowaniem dzieci i chwała profesorowi Dębskiemu, że to robi. Ale lekarz nie jest do
wynajęcia do każdej roboty. Z jednej strony tam, gdzie rodzina życzy sobie ratować, to
ratujmy. A z drugiej, jeśli rodzina życzy sobie zabić, to zabijmy. To jest jakieś rozdwojenie
jaźni.
Żółty Mirafiori
A potem?
Fiat Mirafiori w kolorze ciemnożółtym. To był samochód wyłącznie za dewizy.
Porozmawiajmy o aborcjach.
Do początku lat dziewięćdziesiątych dozwolone było przerwanie ciąży ze względów
społecznych.
Przyznała się?
Tak, one są dosyć otwarte. Często traktują to na zasadzie, że przecież to nie jest jeszcze
dziecko, tylko… nie wiem, jak to powiedzieć… coś bliżej nieokreślonego. Wiele starszych
kobiet, których wiek rozrodczy przypadł na lata osiemdziesiąte i wcześniej, podczas wywiadu
ginekologicznego przyznaje, że miały dwie, trzy aborcje. Czyli było to dla nich rzeczą
naturalną.
Co zrobiła?
Była w ciąży niedonoszonej, z dużym zagrożeniem obumarcia płodu, nie z powodu wad,
tylko z powodu prawdopodobnie niewydolności łożyska, ze zwolnieniami czynności serca
płodu. I ona się nie decyduje na cesarskie cięcie. Ma do tego prawo, bo przecież dziecko nie
ma głosu. Mało tego, wypisuje się ze szpitala na własne żądanie, wbrew zaleceniom
lekarskim, i przychodzi po tygodniu z obumarłą ciążą. A gdybyśmy w tym momencie,
w którym jej proponowaliśmy cięcie, ją rozwiązali, wyciągnęlibyśmy dwukilowe dziecko
mające szansę na życie i prawidłowy rozwój.
Pamiętam, jakie dyskusje toczyły się przed wprowadzeniem tej ustawy w 1993 roku.
Mówiono, że kobiety będą umierać w trakcie nielegalnych skrobanek, że będą je przywozić
do szpitali z przebitymi macicami. Bzdura. Nic takiego się nie stało.
Co my mamy do tego?
Zapytam o aborcję.
Pacjentka w określonej sytuacji ma do niej prawo.
Jedna z lekarek, z którymi rozmawiałam, powiedziała, że byłoby lepiej, gdyby
pacjentki same wkładały sobie tabletki mające wywołać poronienie.
Też tak uważam, chociaż to chyba niewiele zmienia. Ciąża zostaje przerwana, a pod
szpitalem stoi pikieta. Jednocześnie pacjentka mówi: „Jeśli mi państwo odmówią przerwania
tej ciąży, to ja wytoczę proces i obciążę państwa kosztami”. W tej chwili w Warszawie toczy
się sprawa o dwa miliony odszkodowania i dziesięć tysięcy miesięcznej renty. Takie sprawy
są procedowane.
Dr Marzena Dębska
Trafiają do nas na izbę kobiety, które najpierw kupują tabletki przez Internet, a później
przyjeżdżają z poronieniami do szpitala.
Ja nie podpisałam żadnej klauzuli sumienia, bo uważam, że aborcja jest dla kobiet, a gdyby
zgwałciliby mi którąś z moich dwóch córek – odpukać – to sama bym ją wywiozła do
Ostrawy na zabieg. Ostatnio płakała mi pacjentka, że nienawidzi tego dziecka, które nosi
w łonie, bo ono pochodzi z gwałtu. Co mam jej powiedzieć? Urodzisz, to pokochasz?
Są tacy jak profesor Chazan czy doktor Piecha, którzy nawrócili się, gdy przyszły nowe
czasy.
Komentarze są takie: najpierw się pobudowali, zabezpieczyli całą rodzinę, a teraz zrobili
się świętojebliwi. Jest bardzo wiele specjalizacji medycznych, w których przekonania nie
odgrywają tak kluczowej roli, jak w ginekologii i położnictwie. Można być okulistą i nie
zastanawiać się, czy będę korygować wzrok w zgodzie z moimi przekonaniami religijnymi.
Przychodzą panie, które krwawią. Kiedyś weszłam na stronę internetową i byłam zaskoczona
mnogością ogłoszeń o możliwości zakupu środków poronnych, a także tym, że osoba, która je
sprzedaje za kwotę 400, 500 złotych, podaje numer telefonu z obietnicą, że cały czas będzie
służyła pomocą, informacją. W komentarzach wyczytałam, że któraś kupiła, zażyła, bolało ją
bardzo, zadzwoniła i nikt nie odbierał. Kobiety, które przyjmują te środki, są przeważnie
w bardzo wczesnej ciąży. Nie przychodzą do szpitala, a nawet jeżeli jakaś przyszła, to nie
przypominam sobie, by kiedykolwiek podała to w wywiadzie chorobowym.
Z życia wzięte
Trzecia klasa liceum, luty. Piąty miesiąc, rośnie mi już brzuch. Nie było wyjścia.
Trzeba było się przyznać. Powiedzieliśmy rodzicom, moim i jego. Przyszły tatuś był
synem naszych sąsiadów, rok starszy ode mnie. Rodzice nie byli nawet źli,
wspólnie uradzili, że pochodzę do szkoły tak długo, jak się da, urodzę, a po
wakacjach pójdę do liceum wieczorowego. Mój tata był jedynym ginekologiem
w okolicy, domyślałam się, że przerywa ciąże. A ja marzyłam, żeby pójść na
medycynę. Oczywiście o antykoncepcji nie wiedziałam nic. Odkąd rodzice wzięli
sprawy we własne ręce, wszystko zaczęło się układać. Urodziłam Maciusia,
zrobiłam maturę, wzięliśmy ślub. Wyjechałam na studia, a Maciusia wychowywali
moi rodzice i teściowie. Nie wróciłam już do rodzinnego miasteczka, urodziłam
dwójkę dzieci (już z drugim mężem, bo małżeństwo z ojcem Maćka szybko się
rozpadło), a Maciek został u rodziców, tam poszedł do szkoły, miał kolegów. Tak
już zostało. Widujemy się w święta, czasem w weekendy. Traktuje mnie jak
siostrę, dla niego rodzicami byli i są dziadkowie.
Dr Marzena Dębska
To ciąża z gwałtu?
Z ojczymem.
Najmłodsza, która urodziła? To pewnie piętnastka, w ciążę zaszła jeszcze w czternastym roku
życia. Zgłaszaliśmy to oczywiście do prokuratora.
Najmłodsza moja pacjentka miała piętnaście lat, gdy zaszła w ciążę, i szesnaście, kiedy
urodziła. Przychodziła do mnie ze swoją mamą. To była wpadka. W sumie szczęśliwe
zakończenie: dziś babcia opiekuje się wnuczkiem, pomaga córce, obie ładnie przeżyły tę
ciążę. Ale, wie pani, to smutne i poruszające: siedzi przede mną jeszcze przecież dziecko,
które jest w ciąży. Ta dziewczynka, pamiętam, była wtedy w wieku mojego syna. Ale cóż,
urodziła.
Najgorsze było to, jak młodziutkie pacjentki, nastolatki, które rodziły w bólach swoje dzieci
na porodówce, wołały na pomoc mamę. Nie partnera, ojca dziecka, nie lekarza. Do tej pory
mam w uszach ten przejmujący krzyk: „Mamoo, mamoooo!”.
Dr Marzena Dębska
Szokujące są pewnie też te młodziutkie mamy?
W zeszłym roku „rodziliśmy” dziecko Zośce, która miała czternaście lat. Nie zapomnę też
piętnastoletniej dziewczynki, która rodziła po raz drugi. Ona była nie do końca rozwinięta
umysłowo, pierwsze dziecko urodziła w trzynastym roku życia. Nikt nie pomyślał o tym, że ją
trzeba będzie zabezpieczyć, więc w piętnastym urodziła drugie. Najgłupsze w tym wszystkim
jest to, że z punktu widzenia biologii rozrodu te dziewczyny są zupełnie dobre do
zachodzenia w ciążę. Z punktu widzenia sytuacji społecznej to jest dramat. To są dzieci
niesamodzielne życiowo, które z reguły mają potem problemy z kontynuacją nauki.
Płatne spotkania?
Trudno powiedzieć, miała kilku stałych partnerów. Na pewno były też płatne, ale ona
czerpała z tego satysfakcję. Natomiast nigdy do tej pory, jak mówiła, nie zgadzała się na to,
żeby zostać wykorzystaną seksualnie. Ponieważ poprztykała się ze swoim ostatnim
partnerem, to w Internecie znalazła sobie nowego, umówiła się z nim, pojechała na
spotkanie. Była bita, czego były ślady, poniżana. A na koniec on ją faktycznie wykorzystał
seksualnie. Na to nie wyraziła zgody. Dlatego przyszła zgłosić gwałt. Opowiedziała mi całą
historię.
I co dalej?
Wykonałam badanie, oddałam protokół. To był dla mnie szok.
Rozmowna była.
Nie wyglądała na taką, która lubi ten rodzaj seksu. Jednak pozory mylą. Innym razem na
izbę przyjęć przyszła matka z pełnoletnią córką, może dwudziestoletnią, i chciała, żeby zrobić
jej obdukcję, bo dziewczyna została zgwałcona. Powiedziałam, że tak naprawdę nie ma
żadnego prawa, by ją do tego zmusić, bo córka jest pełnoletnia i sama decyduje o badaniu.
Gwałt to jest współżycie bez zgody. Wcale nie musi zostawiać ślad.
Tak. Jeśli ktoś na przykład współżyje dobrowolnie, a później ktoś go wykorzysta, ale już
bez zgody, to wtedy jest gwałt. Od stwierdzenia, czy doszło do gwałtu, jest policja,
prokurator. A gdy dziecko ma zachowaną błonę dziewiczą, a było gwałcone palcem albo do
odbytu i nie ma śladów obtarcia? A jeżeli ktoś zmusza nastolatkę do seksu oralnego? To
przecież jest wykorzystanie, które zostawia ogromne ślady w psychice.
Badałaś je?
Nie, ponieważ ja tego badania nie mogę i nie potrafię wykonać. Dziecko na izbie może
zostać tylko rozebrane, ogląda się krocze, sprawdza się, czy jest jakieś uszkodzenie na
zewnątrz, czy krwawi. Takim dzieckiem zajmują się ginekolodzy dziecięcy. W takich
sytuacjach przeważnie jest tak, że jeden z rodziców dzwoni na policję. Przyjeżdżają już
z obstawą policji i ze specjalnym kartonikiem do badania, szczoteczkami. Podobnych
podejrzeń jest sporo. Na ile potem one się okazują prawdziwe? Nie wiem.
Zdarzają się dziewczyny, które przychodzą do szpitala i mówią, że wczoraj były na imprezie
i obudziły się bez spodni, i zastanawiają się, czy zostały zgwałcone, czy nie. Albo obudziły się
w ubraniu, ale nie pamiętają, co się działo.
Z życia wzięte
Dwa lata temu przechodziliśmy z Moniką kryzys, szczerze mówiąc, zachowałem
się jak palant, zdradzałem ją. Monika poczuła się dotknięta i zaczęła się umawiać
z kumplem z pracy. Ale nie umieliśmy się definitywnie rozstać, nadal mieszkaliśmy
razem i ciągle sypialiśmy ze sobą. Któregoś dnia Monika oświadczyła, że jest
w ciąży, ale nie wie z kim. Byłem wściekły, upokorzony, kazałem jej się wynosić
z domu. Przeprowadziła się do swoich rodziców. A ja nie mogłem przestać myśleć,
co będzie, jeśli okaże się, że to moje dziecko. Monika nic ode mnie nie chciała,
powiedziała, że pogadamy, gdy urodzi. Przez całą ciążę widziałem ją może ze dwa
razy. Po porodzie zrobiła testy genetyczne. Podobno można było zrobić je w ciąży,
ale to niebezpieczne dla dziecka. Wiem, że ten drugi facet też czekał na wynik. Ale
Hania okazała się moją córeczką. Wszyscy mi mówią, że podobna do mnie.
Kocham ją nad życie. Z Moniką wróciliśmy do siebie. Żyjemy razem, ale obok
siebie. Nie bardzo wierzę w przyszłość tego związku.
Ciąże pozamałżeńskie.
Podobno 20 procent dzieci wychowują nie ich biologiczni ojcowie. Mam pacjentkę, która
zastanawia się, z kim jest w ciąży. Chciałaby być z kochankiem, ale chyba jest z mężem.
Mówią to pani?
Tak, przecież u mnie jest konfesjonał. To jest informacja, która nic nie zmienia
w prowadzeniu ciąży, odebraniu porodu. Jestem kimś, komu mogą to powiedzieć. Wiedząc,
że zostanie to w czterech ścianach gabinetu. Szukamy w życiu kogoś, komu możemy coś
powiedzieć.
Czasami mój gabinet zamienia się w konfesjonał. Jestem jedyną osobą, której pacjentka
powierza trudną tajemnicę swojego życia. Na przykład ciąża rozwija się prawidłowo, na
badaniu USG wszyscy szczęśliwi: ona, on, oglądają dzidziusia. A potem ona wraca, już sama,
bez niego, i zaczyna płakać od wejścia. Mówi, że to nie jest jego dziecko, ale ona nie może
mu tego powiedzieć, bo zniszczy rodzinę. Oczekuje, że powiem jej, co ma robić, ale przecież
ja nie mogę. Czasami po prostu ją przytulam i już to wystarczy.
Z życia wzięte
Kiedy urodziłam Polę, miałam czterdzieści lat. Moja starsza córka skończyła
dwadzieścia pięć lat. Była na mnie obrażona, mówiła, że zwariowałam. Fakt.
Trochę zwariowałam. Z miłości do Szymona. On był piętnaście lat ode mnie
młodszy i nie miał własnych dzieci. Marzył, żeby zostać ojcem. Wiedziałam, że jeśli
nie będziemy mieli dziecka, to nasz związek prędzej czy później się rozpadnie. Ale
zaszłam w ciążę niemal od razu, widocznie hormony u mnie buzowały. W ciąży
czułam się świetnie, urodziłam przez cięcie. Ale potem nie było już tak różowo, nie
miałam siły wstawać w nocy, nosić małej. Na szczęście Szymon okazał się fajnym
tatą.
Przyszła do mnie kiedyś pacjentka w wieku czterdziestu czterech lat i powiedziała, że musi
zajść w ciążę, bo się rozwiodła. Kiedy była w szczęśliwym związku, nie miała ochoty zostać
matką. Ustalili, że będą żyli tylko we dwoje, sami dla siebie. Ale nagle mąż porzucił ją dla
młodszej i ta kobieta została sama jak palec, bo rodzice nie żyli, a rodzeństwo mieszkało na
drugiej półkuli. Więc wymyśliła, że urodzi sobie dziecko. Zapytałem, czy ma z kim zajść
w ciążę, uśmiechnęła się tajemniczo. Do mnie miała tylko jedną prośbę, abym „jej
odpowiednio ustawił hormony, żeby ciąża przyszła szybko”. Po badaniach okazało się, że
właśnie wchodzi w wiek przekwitania. Nie wiem, jakie były jej dalsze losy, chyba się na mnie
obraziła za diagnozę, bo już nigdy nie wróciła do gabinetu.
Najstarszą znaną matką w Polsce jest aktorka Barbara Sienkiewicz, która w 2015
roku w wieku sześćdziesięciu lat urodziła bliźnięta. Jej późne macierzyństwo stało
się tematem numer jeden w mediach, gdy aktorka zwróciła się do Olgierda
Łukasiewicza, szefa ZASP, z prośbą o pomoc finansową.
To znaczy?
Kiedyś płodność była przesunięta na bardzo wczesny okres, bo wiadomym było, że
biologicznie organizm nie będzie wydolny do rodzenia w wieku trzydziestu, czterdziestu lat.
Obecnie dzięki postępowi higieny, dostępowi do dobrej żywności, brakowi chorób
infekcyjnych i epidemii organizm ma szansę przeżyć w dobrej kondycji znacznie dłużej.
Dlaczego nie dać mu szansy na to, żeby replikował swoje geny?
Jakie pacjentki trafiają do pana? Takie, które mają wszystko, także ciążę,
zaplanowane od A do Z?
Większość to kobiety, które przemyślały całą swoją sytuację życiową i dlatego decydują się
na ciążę w tym, a nie w innym momencie. To absolutnie świadoma decyzja. Wpadek jest
bardzo mało, one wynikają z nieświadomości bądź uwierzenia w babcine sposoby.
Czyli?
Nadal jedną z przyczyn wpadek jest to, że część kobiet uważa laktację za ochronę przed
ciążą, a to nieprawda. Bardzo często wpadki są związane z błędami antykoncepcji. Jeżeli ktoś
ruchem konika szachowego łyka sobie pigułki, to nic dziwnego, że w końcu ciążę zaliczy. Nie
zawsze są to ciąże oczekiwane, choć czasami zamieniają się w ciąże chciane.
Wydaje mi się, że jest to jeden z argumentów za tym, żeby dostęp do aborcji był dostępem
szerokim, dającym szanse na „uratowanie” sytuacji życiowej kobiety. Myślę o tym, że kobieta
jako dorosła, samodzielna jednostka ma prawo do tej decyzji. Powinniśmy iść taką drogą, jak
większość rozwiniętych krajów zachodnich: mamy edukację seksualną, dostęp do
antykoncepcji i dostęp do aborcji, nawet na życzenie. W wielu krajach tak się dzieje i moim
zdaniem tak powinno być w Polsce.
Samoistnie?
Czyli bez specjalnie medycznej interwencji. Wcale nie jest tak, że wiek biologiczny zajścia
w ciążę jest ograniczony konkretnymi widełkami, bo matka natura robi różne dziwne rzeczy.
A kobiety, które odchowały już dzieci i w dojrzalszym wieku pragną znowu zostać
matkami?
Tak, kobiety chcą być matkami po raz drugi i trzeci, ponieważ dzieci im wyfruwają
z domu, a one czują się samotne. Czasami są w innym związku, czasami w tym samym, ale
wiedzą, że rodzinne gniazdo zaraz opustoszeje i stracą sens swojego codziennego życia.
Najczęściej to kobiety, które nie są aktywne zawodowo. Pragną następnego dziecka, żeby
czuć się spełnione.
Dr Grzegorz Południewski
Pan profesor Roszkowski, szef kliniki na Karowej, wymyślał od starych pierwiastek kobietom,
które pierwsze dziecko rodziły po dwudziestym czwartym roku życia. Dzisiaj medycyna,
oparta na faktach, uważa, że tą granicą jest trzydzieści pięć lat. Dwa lata temu pod moją
opieką była pacjentka, która urodziła pierwsze dziecko w wieku czterdziestu ośmiu lat.
Nawet chciała rodzić naturalnie, ale skończyło się cięciem cesarskim. Dzisiaj skierowałem do
siódmego porodu czterdziestosiedmiolatkę. To nie jest jakaś sensacja.
Dr Wojciech Puzyna
Dzieci zdrowe?
Tak, zdrowe. Bliźniaki. Długo u nas leżała, bo to była ciąża zagrożona. Wyglądała dużo
starzej, niż miała lat.
A ojciec dziecka?
Jeszcze starszy.
To znaczy?
Zmarła, kiedy te dzieci miały dwa albo trzy lata. Rak szyjki macicy.
Teraz leży w waszym szpitalu pacjentka w ciąży, która ma czterdzieści dziewięć lat.
Oczywiście ciąża z in vitro.
To też jest już późno. Wiele kobiet próbuje najpierw zajść w ciążę naturalnie, przychodzą
do nas, żebyśmy je podstymulowali, a jeśli to nie pomaga, to wtedy decydują się na in vitro.
Jednak to są pewne koszty. Kiedy się do nas zgłaszają, jeszcze nie w ciąży, często mówią:
„Robiłam badania i mój wiek biologiczny jest jeszcze bardzo niski”. Może faktycznie czują się
jeszcze młodo? Zmieniło się przecież postrzeganie wieku.
Z życia wzięte
Nie wiem, czy kiedy byłam młodsza, mogłabym normalnie zajść w ciążę. Ale gdy
miałam czterdzieści dwa lata i wreszcie poznałam faceta, z którym chciałabym
mieć dziecko, okazało się to absolutnie niemożliwe. On też nie mógłby tak
normalnie zostać ojcem. Myśleliśmy o adopcji, ale trochę się tego baliśmy. Te
dzieci zazwyczaj mają różne obciążenia. Czytałam, że ośrodki adopcyjne to
ukrywają. Poza tym marzyłam, żeby być w ciąży, mieć brzuch. Zdecydowaliśmy
się na in vitro, adopcję zarodków. Udało się za pierwszym razem. Biologiczni
rodzice naszych dzieci, bo za dwa miesiące urodzę bliźniaki, to studentka
medycyny i student informatyki. Nasi najbliżsi wiedzą oczywiście, że będziemy
mieli dzieci z in vitro, ale wszyscy myślą, że to nasze komórki. Zresztą nikt nas nie
pyta o szczegóły.
Nie dyskutuję z przekonaniem, że in vitro jest be. Mówię uczciwie, że jesteśmy u kresu
diagnostyki niepłodności, jest jedna szansa na milion, że zajdzie pani w naturalną ciążę, ale
dalsze wizyty u mnie mijają się z celem. Mam zaprzyjaźnioną matkę generalną augustianek,
szycha w Kościele. A augustianki są bardzo światłe, to jest zakon otwarty, który zawsze
nauczał. Rozmawiałyśmy o in vitro. Mówię: „Powiem szczerze, przecież gdyby Pan Jezus
wiedział, że jest in vitro, to by się na to zgodził”. A ona mi mówi: „On wiedział”. Moja wiara
tam nie sięga.
Błagam o in vitro
Marian Szamatowicz (rocznik 1935), ginekolog położnik, profesor nauk
medycznych, były kierownik Kliniki Ginekologii Uniwersytetu Medycznego
w Białymstoku i były prezes Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, w 1987
roku wraz z zespołem dokonał pierwszego w Polsce udanego zabiegu zapłodnienia
u człowieka metodą in vitro. Dopiero kilka lat temu ujawniła się publicznie obecnie
trzydziestojednoletnia Magda, która urodziła się dzięki tej procedurze.
„«Dziecko to dar Boga» – głosi Kościół, a jeśli go nie ma, to nakłania ludzi do pokory.
Otóż ja jestem człowiekiem pokornym, ale nie w sprawach in vitro”.
To rzeczywiście cytat ze mnie. W początkowym okresie Białystok był jedynym ośrodkiem,
który przeprowadzał tego typu procedury, telefonów komórkowych nie było, więc
utrzymując kontakty przez pocztę, pacjenci prosili, żeby na kopertach nie stawiać pieczątki
kliniki z Białegostoku. Bo list dochodził do małej miejscowości i zachodziło od razu
podejrzenie, że ktoś próbuje zajść w ciążę w taki sposób…
Proszę zobaczyć, a na tym zdjęciu jest naturalnie poczęta córeczka Magdy. Magda już
dwukrotnie została matką naturalnie poczętych dzieci. W listopadzie ubiegłego roku
zadzwoniłem do niej, żeby jej złożyć życzenia z okazji trzydziestych urodzin.
Podobno kiedy była mała, to przychodziła do pana z wizytą.
Widziałem ją, gdy miała siedem lat i szła do szkoły. Ale od tamtej pory żadnej informacji,
aż do momentu, kiedy skończyła dwadzieścia pięć lat. Cieszę się, że się odezwała. Jest
promotorką tego typu leczenia. Twierdzi, że właśnie dlatego ma szansę być na świecie.
Zdarzało się, że ktoś był bardzo przeciwny tej metodzie, po czym wszystkie inne
zawodziły i nagle prosił o pomoc: „Panie profesorze, błagam o in vitro!”?
Przypadek autentyczny: zgłosiła się rekomendowana para, powiedziałem im, że jedyną
szansą na ciążę jest zapłodnienie pozaustrojowe. Usłyszałem, że są katolikami i bardzo
dziękują, z tego leczenia nie skorzystają. Po dwóch latach wrócili z zapytaniem, czy się nie
obraziłem. Oczywiście, że nie. Ta metoda i tak nie daje stuprocentowej gwarancji. Niestety,
ich pierwsza i druga próba zakończyły się niepowodzeniem. A trzecia próba: zdrowa ciąża
bliźniacza. Dziś mają dwójkę dzieci i zgłaszają się raz do roku na standardową kontrolę.
Zawsze mi mówią: „Panie profesorze, Pan Bóg nam pomógł, że staliśmy się prawdziwą
rodziną”. Ja tego nie kwestionuję, bo jeżeli ktoś wierzy w łaskę boską, to bardzo proszę.
Ile prób były gotowe podjąć kobiety, żeby wreszcie zajść w upragnioną ciążę?
Pewna pacjentka próbowała jedenaście razy i miała z tego jedną udaną ciążę.
Kobiety, które trafiały do kliniki in vitro, czuły się gorsze, że nie potrafią zajść w ciążę
w naturalny sposób?
Największą rolę odgrywa tu wpływ Kościoła katolickiego, który nie akceptuje leczenia
niepłodności metodami wspomaganej prokreacji. Przychodzą do mnie cały czas jakieś listy,
żebym się nawrócił, zaprzestał leczenia. Swego czasu, przed świętami, we wszystkich
kościołach naszej diecezji odczytano homilię, że w Polsce jest bardzo wiele zła. Szerzy się
pijaństwo, narkomania, ale najgorsze rzeczy dzieją się w niektórych klinikach białostockiej
Akademii Medycznej, gdzie pod pozorem leczenia zabija się ludzi. Nie wszyscy tak sądzą.
Myślę, że może to pani zweryfikować, czytając ostatni raport CBOS-u z 2015 roku na temat in
vitro.
Kiedyś, gdy para nie mogła mieć dzieci, przyczyny szukano u kobiety.
To się ewidentnie zmieniło, dzisiaj przychodzi para. Dotarło do ludzkiej świadomości to,
co udowodniono naukowo, że najczęstszą przyczyną niemożności zajścia w ciążę bywa
czynnik męski. Przychodzą więc mężowie.
I stopień ryzyka.
Przychodzi Cyganka: „Panie profesorze, czy ja będę mieć dziecko?”. A ja mówię: „Proszę
sobie powróżyć”. Ona na to: „My sobie nie wróżymy”.
Jeśli informuje się pacjentkę, że szanse są prawie żadne, to widać u niej desperację.
Wracając jeszcze do tej czterdziestopięcioletniej pacjentki, w tej chwili pozostaje w takim
luźnym związku z młodym partnerem, który nie ma dzieci, a chciałby. Ona przez wiele lat
współżyła z mężczyznami mającymi własne potomstwo i w ciążę nie zachodziła. W takich
przypadkach wchodzi w rachubę dawczyni komórki jajowej, młoda kobieta. Mój znajomy
profesor na przykład kieruje pacjentki na takie zabiegi do Czech.
U was to niemożliwe?
Nie ma zakazu, ale się ich nie wykonuje.
Spotkał się pan profesor z sytuacją, kiedy dla pary jedyną szansą jest właśnie taki
zabieg, ale jedno z nich nie zgadza się z powodów religijnych?
Oczywiście.
Co wtedy?
Nic.
To nowe zjawisko: pojawiają się kobiety, które oczekują możliwości posiadania dziecka bez
względu na to, czy ten partner jest, czy go nie ma. Korzystają z różnego typu dawstwa
nasienia, z wielu rodzajów pomocy. Oczywiście jest to grupa, która powinna tę pomoc
otrzymać. Bo dlaczego nie? Czy naprawdę widzimy jakąkolwiek wyższość w tym, że kobieta
uzyska nasienie na najbliższej dyskotece, a nie z banku spermy? Przy takim wyborze
sugerowałbym bank spermy.
To są wskazania medyczne. Ale kobieta może zwyczajnie bać się upływu czasu.
Póki się jest bardzo płodnym, można zamrozić swoje komórki jajowe i przechowywać.
Problem polega na tym, że komórka jajowa jest bardzo czułą strukturą i dość ciężko się ją
mrozi i rozmraża. Nie wiem, ile lat ma pani Joanna Krupa. Ale naprawdę nie ma potrzeby,
żeby robiła to młoda, zdrowa kobieta, tylko dlatego, że w tej chwili nie ma partnera. Bo za
rok, dwa, trzy może ten partner już będzie. Zamrażanie wiąże się z kosztami, trzeba zapłacić
prawie drugie tyle, co za in vitro. Kobieta musi sama podjąć decyzję, czy to ma sens.
A co się dzieje z zamrożonymi zarodkami, które nie zostaną wykorzystane przez parę?
Kobiety, które przechodzą procedurę in vitro, starają się wykorzystać wszystkie swoje
zarodki. Na szczęście w większości przypadków schemat wygląda następująco: ciąża, połóg,
rok przerwy i druga ciąża, przerwa, czasem trzecia, nawet czwarta. Czyli od pierwszego in
vitro mijają dwa, trzy lata i są wykorzystane dwa, trzy, cztery zarodki. Te, które są
przechowywane w bankach, to na ogół nadliczbowe zarodki pacjentek, będących w tym
czasie w ciąży, ale planujących wykorzystać je w przyszłości. Trzeba też pamiętać, że zarodek
nie oznacza automatycznie, że kobieta zajdzie w ciążę lub potem ją utrzyma. Wiele kobiet,
zanim zostanie matkami, musi rozmrozić kilka zarodków. W Polsce, zgodnie z ustawą
o leczeniu niepłodności, para ma prawo zrzec się nadliczbowych zarodków i wtedy trafiają
one do programu anonimowego dawstwa. Jeśli para nie zrzeka się zarodków, są one
przechowywane na ich koszt przez dwadzieścia lat, po upływie tego czasu automatycznie
trafiają do programu adopcji zarodka.
Według prawa samotna kobieta nie może zostać matką. Ale to dość łatwo da się
obejść. Można przyjść z kolegą, przyjacielem.
Można próbować to zrobić, tylko pamiętajmy, jakie będą potencjalne konsekwencje dla
tego mężczyzny. Kobieta i mężczyzna, którzy zgłaszają się do kliniki jako para, są
identyfikowani z imienia i nazwiska, PESEL-u, podpisują swoje dane, potwierdzają, że oni to
oni. Od tej pory są traktowani jako ludzie, którzy starają się o potomstwo we dwójkę i biorą
za to odpowiedzialność. Kiedy kobieta jest osobą samotną i przychodzi do kliniki
z przypadkowo poznanym mężczyzną, to jeżeli ona zajdzie z nim w ciążę, albo nawet nie
z nim, bo w procedurze rozrodu wspomaganego z jakiegoś powodu zostanie ukryte, że on nie
ma nasienia i użyto nasienia dawcy, a następnie urodzi się dziecko, to partner ma obowiązek
zgłosić do urzędu cywilnego ojcostwo. A z ojcostwem związanych jest wiele obowiązków
prawnych, alimentacyjnych.
Czy pary potrafią pana zaskoczyć swoimi nietypowymi oczekiwaniami?
W tym gabinecie były pary lesbijek, gejów, podstawieni partnerzy. Banalne prośby
najczęściej dotyczą płci dziecka. W Polsce jest to niemożliwe do zrealizowania, bo nie można
ingerować w płeć potomstwa. Na świecie dzięki technice diagnostyki przedimplantacyjnej
można wybrać zarodki o określonej płci i to ma czasami uzasadnienie związane z chorobami
sprzężonymi z płcią. W ten sposób można mieć zdrowe potomstwo, będąc jednocześnie
nosicielem naprawdę obciążających genów. Zupełnie inny temat to tajemnice intymnego
pożycia, które wychodzą na światło dzienne w gabinecie. Czasem okazuje się, że wcale
obojgu nie zależy na dziecku w takim samym stopniu, ujawniają się różne konflikty i nie ma
kontynuacji wspólnego projektu „dziecko”. Albo przychodzi pacjentka, która mówi o rutynie
we współżyciu, a w końcu na którejś wizycie się otwiera i przyznaje, że tak naprawdę od pół
roku nie współżyła z mężem, bo on nie ma ochoty. Bywa, że para brnie w leczenie
niepłodności, choć sami sobie zdają sprawę, że między nimi coś głębiej jest nie tak. Do
prokreacji są potrzebne stosunki albo in vitro, albo stymulacja. Bywa, że trzeba pobudzać
członek do oddania nasienia. Niemożność odbycia stosunku jest również niepłodnością.
Jak reagują mężczyźni, którzy dowiadują się, że ich partnerka może być zapłodniona
nasieniem dawcy?
Są dwa typy mężczyzn. Jedni są absolutnie pod tym względem okej, chcą szczęścia swojej
partnerki i dlatego skorzystanie z banku dawców jest dla nich zrozumiałe. Drudzy nie
akceptują niczego i na nic nie chcą się zgodzić. Powiem szczerze, że w większości takich
przypadków tych mężczyzn nie spotykam, ponieważ oni nie chcą się pojawić w gabinecie.
Pacjentka płacze, mówi, że nie widzi możliwości, żeby go przyprowadzić. Mimo wszystko
namawiam ją, by spróbowała. Facet może ściemniać tylko do pewnego momentu.
W gabinecie w obecności lekarza, który mówi, jak jest, musi zająć stanowisko i nie może to
być: „Nie, bo nie”. Jeśli nie zmieni swojego podejścia, to parze pozostaje tylko się rozstać, bo
trudno znaleźć kompromis, skoro ona chce mieć dziecko, a on nie chce rozmawiać o tym,
jakie są opcje. A opcje są brutalnie proste. Dawstwo nasienia jest zastępstwem partnera, ale
wyłącznie w formule nasienia. Czynnik męski niepłodności to taki „cichy zabójca”. Pojawiają
się u nas faceci świetnie zbudowani, przystojni, a okazuje się, że mają pojedyncze plemniki
w ejakulacie. Oni nawet o tym nie wiedzą, do czasu, kiedy zostanie to zweryfikowane
badaniem. Wtedy jest szok. I co ma zrobić zakochana kobieta? Zostawić go, szukać innego
samca? Farmakologia w tym wypadku nie pomoże. Za to pomoże in vitro. Ludzie, którzy się
do nas zgłaszają, są zdesperowani, często przeżywają wieloletnie dramaty, których nikt na
zewnątrz się nie domyśla.
Ostatnio w gabinecie badałem pacjentkę w wieku pięćdziesięciu jeden lat, która zatajała
informację, że w ciążę zaszła po in vitro.
Pacjentki nie lubią pytania o in vitro. Przedtem każda pacjentka po IV F miała wpisane
w karcie ciąży IV F, czyli in vitro fertilisation. A teraz obowiązuje trend, żeby tego nie
wpisywać. Dużo pacjentek przeszło procedurę in vitro, ale to skrzętnie ukrywa, głównie przed
rodziną. Teraz już nawet ich nie pytam, czy wpisywać im to w karcie. Nie wpisuję.
Zgodnie z prawem zarodki są własnością pary. Kiedy partnerzy się rozstają albo jeden
z nich umiera, drugi nie może ich „przejąć”.
Nie wiem, to jest pytanie do prawnika. Dla mnie najbardziej oryginalną była sytuacja
w Szwecji, gdzie dwie panie pozostające w związku wychowywały razem dziecko, które
powstało dzięki nasieniu z banku spermy i w momencie ustania związku sąd zarządził
alimenty od mężczyzny będącego dawcą nasienia. Mam wrażenie, że alimenty powinna
płacić pani, która odeszła.
Co wtedy?
Miałem taką panią ze zdiagnozowanym zespołem Downa u bliźniaków, u jednego był
pewny, u drugiego nie.
In vitro jest szansą dla par, które absolutnie nie mogłyby mieć dzieci. Bywa, że
komórka jajowa jest od dawczyni, nasienie też od dawcy…
Niech mnie pani nie zaczepia, nie dam się wciągnąć w ten temat. Gdyby pani napisała
o tym książkę, to nikt by jej nie wydał, gdyby pani popytała, co się dzieje w tych różnych
klinikach, co z zarodkami…
Ja nie oceniam ludzi, którzy zrobią wszystko, żeby mieć dziecko. Serdecznie im
współczuję, staram się pomóc, nie ma żadnej segregacji, ta ciąża naturalna, a ta z in vitro. To
jest życie i każdemu trzeba pomóc.
Dr Antoni Marcinek
Naprotechnologia
Słyszałam, że dzięki naprotechnologii kobieta zajdzie w ciążę, o ile w ogóle może zajść
w ciążę.
Naprotechnologia jest opartym na współczesnej wiedzy medycznej sposobem podejścia do
problemu diagnostyki i leczenia, który przestawia nieco akcenty i bierze pod uwagę system
wartości pacjentki. Zresztą taką opiekę medyczną na całym świecie uznaje się za opiekę
wysokiej jakości. Tymczasem u nas system wartości pacjentów nie jest brany przez lekarzy
pod uwagę, dlatego duża część polskich kobiet nie ma możliwości być leczona zgodnie ze
swoim sumieniem. A dlaczego lekarz ma narzucać pacjentce sposób myślenia i wartości?
Skuteczność naprotechnologii jest porównywalna z IV F. Ci, którzy zajmują się sztucznym
zapładnianiem, mają inne zdanie, bronią swojego lukratywnego biznesu.
Menopauza?
Więcej mitów niż prawdy.
To znaczy?
Nie wszystkie kobiety mają objawy menopauzy. Część kobiet w tym wieku poszukuje
świętego graala, jakiegoś cudownego środka, żeby zatrzymać, a najchętniej odwrócić procesy
starzenia i przedłużyć życie w bardzo dobrej kondycji aż do śmierci.
To źle?
Nie, to normalne. Tylko nie ma takich cudownych środków.
Nie ma cudów?
Podobno są, ale nie w tej dziedzinie. Najciekawszy pogląd jest taki: wiem, w jakim jestem
wieku, widzę, że mam pewne objawy tego wieku, i się z tym nie zgadzam.
Z życia wzięte
Ubiegły rok był jednym z najgorszych w moim życiu, a może nawet najgorszym?
Moja jedyna siostra dowiedziała się o tym, że ma raka piersi, a mąż odszedł do
innej kobiety. Jakby tego było mało, syn, jedynak, wyjechał na studia do Berlina.
W ciągu paru miesięcy zawalił mi się świat. Pojawiły się kłopoty ze snem:
zasypiałam, a potem budziłam się w środku nocy i czuwałam do świtu, kiedy
musiałam już wstawać do pracy. W biurze siedziałam półprzytomna ze zmęczenia,
zaczęłam się mylić, popełniać szkolne błędy. Szef wezwał mnie na rozmowę,
ostrzegł, żebym się bardziej starała, bo na moje miejsce jest wiele chętnych,
młodszych – co podkreślił nie bez satysfakcji – osób. To mnie dobiło. Syn, którego
obarczałam smutkiem, miał mnie dość. Były mąż wysłał pismo rozwodowe,
w którym obwiniał mnie o rozpad rodziny, o zaniechanie i tak dalej. Siostra
przychodziła, siadała na kanapie i płakała przez godzinę. U mnie poza
bezsennością pojawiły się duszności, napady lękowe, migotanie serca. Czułam się
coraz słabiej. Nie miałam pojęcia, co się dzieje, bałam się, że to coś bardzo złego.
Poszłam do lekarza, starszy, doświadczony ginekolog, i po krótkim wywiadzie
usłyszałam diagnozę: mam menopauzę i depresję. Rozpłakałam się. Dostałam
receptę, wykupiłam leki (powiedziałam, że na terapię nie mam pieniędzy),
hormonalne i antydepresyjne. „Ty bierzesz hormony? Będziesz miała raka, jak ja”
– nastraszyła mnie siostra. Ale po kilku tygodniach zaczęłam się coraz częściej
uśmiechać, delektować spokojem, który nastał w moim domu. Skupiłam się
wreszcie na sobie. Dziś myślę, że to był trudny rok, ale poniekąd dzięki
menopauzie zaczęłam dawać sobie tak cenne prezenty, jak czas, uważność, dobrą
energię. Powoli dochodzę do siebie, cenię spokój, cieszę się, że syn się rozwija,
a za byłym już mężem przestałam tęsknić (nigdy mnie nie szanował).
Hasło: menopauza. Mówi się teraz coraz więcej o objawach, jak sobie z nimi radzić.
Wzrasta świadomość pacjentek na temat menopauzy?
Troszeczkę się poprawia świadomość, że tak nie musi być i że nie trzeba się na to godzić,
i że to nie jest tylko kwestia gorszej jakości życia, czyli uderzeń gorąca, pocenia się,
nerwowości, drażliwości, kiedy niedobór hormonów przekłada się na dalsze życie kobiety.
Historia pacjentki 1
Historia pacjentki 2
Ma pani raka
Oddział onkologii ginekologicznej w jednym z warszawskich szpitali klinicznych.
Sale dwu-, trzyosobowe. Kilkanaście pacjentek, większość panie w wieku
dojrzałym, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt plus. Na korytarzu czeka parę osób.
Siedzimy w pokoju lekarskim. Troje ginekologów onkologów. Ewa i Paweł po
czterdziestce, najmłodsza jest Monika. Szczuplutka blondynka, pod fartuchem
różowa obcisła sukienka mini, włosy upięte w koński ogon. Gdybym spotkała ją
w innym miejscu, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że jest onkologiem. Właśnie
skończyła operować. Jest zmęczona, trochę podenerwowana. Ewa i Paweł przez
cały czas wypełniają dokumentację. Papiery muszą być w porządku. To podstawa.
Wielokrotnie to powtarzają.
W przypadku nowotworów narządu rodnego często trzeba usunąć cały narząd. Dla
kobiety, która nie ma dzieci, to katastrofa.
Paweł: Jest taka tendencja, żeby starać się zachowywać płodność. To, oczywiście, fajne,
tylko że nie wszyscy mówią także o tym, że zostawienie pacjentce takiej szansy obarczone
jest większym ryzykiem nawrotu nowotworu. A wznowa to często katastrofa.
Ewa: Zmieniło się podejście do leczenia. Kiedyś wystarczył jednocentymetrowy,
bezobjawowy mięśniak, by usunąć macicę z przydatkami u kobiety po czterdziestym piątym
roku życia. A w tej chwili mięśniak może być dużo większy i pacjentki się nie operuje.
Bardzo dobrze. To usuwanie macic z przydatkami po czterdziestym piątym roku życia było
dla mnie straszne. Jeszcze się mówiło: „Proszę pani, usuwamy wszystko”, bo kiedy
informowano o macicy z przydatkami, to większość pacjentek nie rozumiała. Kobiety miały
małą wiedzę o tym, jak są zbudowane, teraz te młode wiedzą dużo więcej. Ich partnerzy
znają nawet datę ich ostatniej miesiączki. Mnie jako ginekologa już starszego pokolenia to
nieco drażni.
Zdarza się jeszcze, że kobiety ukrywają przed swoimi mężami, że mają usuwaną
macicę?
Ewa: Wiele pacjentek nie życzy sobie w ogóle informowania rodziny o zakresie operacji.
Co wtedy mówicie?
Ewa: Tylko tyle, że guz został usunięty, bez szczegółów, na przykład że wycięto go
z macicą i jajnikami. Fakt, że to się zdarza rzadziej niż dziesięć lat temu. Ludzie są bardziej
świadomi, ale najwięcej zależy od relacji w związku. Są partnerzy bardzo zaangażowani
w chorobę, leczenie. Poza tym wielu szuka informacji w Internecie, niestety, wyczytują
nieprawdopodobne rzeczy i życzą sobie, żeby im wszystko wyjaśniać, pytają mnie na
przykład: „Czy pani słyszała o jakiejś witaminie z amigdaliną?”.
Sen uzdrawiający?
Paweł: Twierdziła, że miała sen uzdrawiający, była u jakiegoś zakonnika uzdrowiciela,
który jej powiedział, że jest zdrowa. W końcu zrobiliśmy jej rezonans, oczywiście była już
napruta rakiem od góry do dołu. Bo się nie chciała leczyć chemioterapią.
To pozytywny przykład.
Paweł: Bardzo pozytywny. Ale wiem też to, że ona jest bardzo głęboko wierząca.
Ewa: Megawierząca.
Paweł: Nie robiła natomiast żadnych takich akcji, że miała sny uzdrawiające czy że
chodziła do zakonników, tylko się po prostu leczyła.
Wiara pomaga?
Paweł: Myślę, że na pewno tym ludziom jest łatwiej. Tak mi się wydaje.
Ewa: Paweł ma teraz pacjentkę, która w listopadzie miała być operowana na raka
jajników. Uciekła. Pojawiła się, potem znowu się wypisała, znowu się pojawiła, teraz jest po
operacji. Ona na pewno nie zgłosi się na chemioterapię, ale trzeba wypisać ją z terminem,
żeby w papierach był porządek. Niektóre pacjentki nie przychodzą na leczenie, bo mają
swoje wizje. Nie możemy nikogo zmusić.
Na co się leczyła?
Paweł: To był rak kosmówki. Przeszła leczenie, wyszła za mąż, urodziła dziecko.
Z życia wzięte
Zawsze byłam okazem zdrowia, ale to nie powstrzymywało mnie przed
wykonywaniem regularnych badań. Cytologia, USG dopochwowe, badanie krwi –
za każdym razem wyniki idealne. Urodziłam drogami natury dwoje dzieci,
miesiączkowałam regularnie, niemal co do dnia, byłam szczupła, wysportowana.
Pięć lat temu, kilka dni po czterdziestych piątych urodzinach, miałam wyjątkowo
obfitą miesiączkę, ze skrzepami. Podpaski zmieniałam niemal co godzinę. To
akurat był weekend, przesiedziałam go w domu. Trochę zaniepokojona
zadzwoniłam do swojej przyjaciółki, która tylko westchnęła: „Ja mam tak co
miesiąc”. W poniedziałek krwawienie już prawie się skończyło, zadzwoniłam do
swojej pani ginekolog, która poleciała mi natychmiast wykonać USG. „To może być
polip” – diagnozowała przez telefon. Zrobiłam USG i faktycznie lekarz dostrzegł
niedużego polipa. Jeszcze tego samego dnia znalazłam się w gabinecie swojej pani
doktor. „Miałam rację, to polip, niektórzy bawią się z polipami w farmakologię, ale
ja uważam, że trzeba go usunąć. Zapisuję panią do siebie do szpitala”. Tydzień
później polip został wycięty, lekarze przy okazji obejrzeli wnętrze macicy, podobno
wszystko było w idealnym porządku. Dwa tygodnie później na mojej komórce
wyświetlił się numer mojej pani ginekolog. „Może pani rozmawiać? – zapytała. –
Przyszły właśnie wyniki badania histopatologicznego”. W tej chwili poczułam, że
coś jest nie tak. „Rak trzonu macicy. To zła wiadomość. A ta dobra, że najmniej
złośliwy, dobrze rokujący”. „Ale jak to? Przecież to miał być banalny zabieg, tylko
polip. Przecież mówiła pani, że wszystko będzie dobrze”. „Bo tak myślałam, też
jestem bardzo zaskoczona. Niech pani przyjedzie do mnie do szpitala”. Nie
pamiętam, jak udało mi się dojechać, nie pamiętam następnych dwóch tygodni do
operacji. W tym czasie przeszłam wszystkie fazy. Strach, złość, rozpacz, panika.
W jednej chwili żegnałam się już ze światem, w następnej wydawało mi się, że to
jakiś absurd, że być może te wyniki podmieniono. Bo dlaczego to właśnie ja mam
mieć raka? Przecież dbałam o siebie, przecież w mojej rodzinie nikt nigdy nie
chorował na raka, przecież nie jestem w żadnej grupie ryzyka!!! Dlaczego ja?!!
Wiedziałam, że czeka mnie operacja radykalna, czyli wycięcie całego narządu
rodnego. A konsekwencją tego będzie chirurgiczna menopauza. Będę się pocić,
zestarzeję się, będę brzydka, gruba, stracę ochotę na seks. Operacja się odbyła,
macicę z jajnikami wycięto. Rak był w ścianie macicy, czyli jednak to były moje
wyniki badań. Potem jeździłam jeszcze do Centrum Onkologii na brachyterapię.
Lekarze onkolodzy zawsze się dziwili, kiedy poznawali mój przypadek: „Pani taka
młoda”. Co mogę powiedzieć? Najważniejsze, że jestem zdrowa. I jeszcze jedno:
wcale się nie zestarzałam.
Jakie ma szanse?
Nadal spore, przynajmniej na istotne wydłużenie życia, nawet jeśli nie trwałe wyleczenie.
Są pacjentki, które w ostatniej chwili, tuż przed operacją, mówią: „Nie chcę tej
operacji”?
Oczywiście, że tak. Dla doświadczonego chirurga to jest zawsze sygnał, że dzisiaj nie
operujemy. Proszę, żeby pacjentka to przemyślała. To nie jest tak, że jeśli chora powie „nie”,
to ja ją wypisuję.
Była zaskoczona?
Bardzo, przecież jej gwarantowano, że nie zajdzie w ciążę po radioterapii. Szczerze
mówiąc, była wściekła.
To znaczy?
Kiedy mówimy o nowotworze? To diagnoza na podstawie wyniku mikroskopowego.
Wiemy doskonale, że badanie histopatologiczne, mimo swojej dokładności, ma spory
potencjał subiektywizmu, czyli jeżeli byśmy dali dziesięć jednakowych preparatów
histopatologicznych dziesięciu najlepszym patomorfologom świata, to rozpoznania nie będą
jednakowe. Ktoś ogląda wycinek i mówi, że to jest to. To nie jest sztywny wzorzec. Pobrana
tkanka wygląda jak nowotwór złośliwy określonego typu, a nim nie jest. W Polsce wiele
rozpoznań nowotworów mamy bez potwierdzenia badania mikroskopowego.
Podobno kiedyś przyjeżdżali do Polski lekarze z Zachodu, żeby zobaczyć, jak wygląda
zaawansowany rak szyjki macicy.
W wielu ośrodkach na świecie, w Wielkiej Brytanii, Kanadzie, pewne przypadki
zaawansowanego raka szyjki macicy dotyczą tylko emigrantek w pierwszej linii świeżo po
przybyciu. Teraz u nas mamy sytuację dwubiegunową. Z jednej strony wykrywamy dużo
przypadków raka na etapie przedinwazyjnym, z drugiej wciąż mamy dużo zawansowanych,
które nadają się co najwyżej do radioterapii paliatywnej.
Jak wirus.
Możemy powiedzieć, że miała „wysypkę” nowotworową. Nie wiemy, co się działo
w narządach, nie pamiętam już, czy miała wykonywaną sekcję. To był tak zwany piorunujący
przebieg nowotworu. Widziałem to zaledwie dwa razy w życiu.
Z życia wzięte
Kiedy skończyłam czterdzieści lat, wzięłam drugi ślub, zmieniłam pracę na lepszą
i, aby zmiany były wyłącznie pozytywne, postanowiłam żyć zdrowo. Przeszłam na
wegetarianizm, przestałam w ogóle pić alkohol. Zaczęłam biegać trzy razy
w tygodniu, zapisałam się też na pilates, aby wyciszyć umysł. Schudłam dziesięć
kilo. Pomyślałam, że w takiej kondycji dożyję stu lat. Oczywiście sprawdzałam też
stan zdrowia. Raz w roku morfologia, cytologia, USG piersi, dopochwowe, przegląd
stomatologiczny i tak dalej. Podczas jednego z rutynowych badań USG lekarkę
zaniepokoiły zmiany w moich piersiach. Tak dokładnie powiedziała, więc
pomyślałam, że to jakieś niegroźne zmiany. Posłała mnie do kliniki w trybie
pilnym. Zrobiono mi rezonans i jeszcze jedno USG. Usłyszałam, że mam trzy guzy
w obu piersiach. W trybie pilnym wykonano biopsję i szereg badań. Diagnoza: rak
piersi, poważny stan. Nie wierzyłam. Nie miałam żadnych objawów! Przez pierwszy
tydzień niemal cały czas płakałam. Potem wzięłam się w garść. Chcę żyć, mam
dwoje dzieci, męża, kota, mieszkanie pełne kaktusów. Dwa tygodnie temu
poddałam się amputacji piersi. Teraz czeka mnie kolejna dawka chemioterapii.
Udaję, że choroby nie ma, choć bez piersi i włosów na głowie ciężko jej nie
zauważyć. Mam dużo czasu, chyba pierwszy raz w życiu. Jestem na zwolnieniu
i cieszę się jak głupia każdym dniem, w którym mam siłę wyjść na spacer do
parku, nie wymiotuję. Nie chcę wiedzieć, ile mam procentowo szans na przeżycie.
Nie czytam internetowych bzdur. Ale chcę tu, na ziemi, jeszcze trochę zostać.
Gen Jolie
Kilka lat temu jedna z najsłynniejszych i najpiękniejszych aktorek na świecie,
Angelina Jolie, publicznie powiedziała, że zdecydowała się na profilaktyczną
podwójną mastektomię. Jolie jest nosicielką mutacji genu BRCA1 i istniało duże
prawdopodobieństwo, że podobnie jak wiele kobiet w jej rodzinie, zachoruje na
raka. Parę miesięcy później aktorka usunęła także jajniki i jajowody
(owariektomia). Jej wyznanie ogromnie poruszyło ludzi na całym świecie. Ale też
wywołało burzliwą dyskusję.
Czasami nowotwór rozwija się na własne życzenie. Wciąż są kobiety, które latami się
nie badają.
Miałam taką pacjentkę z rakiem szyjki macicy, trzydzieści parę lat, sześć lat nie była na
badaniu cytologicznym. Trochę mnie to zdziwiło, bo była to mieszkanka dużego miasta,
w którym dostępność do ginekologa jest duża. Rak był na tyle zaawansowany, że chora była
kwalifikowana tylko do chemioterapii, nie nadawała się już do operacji. Często jest tak, że
przychodzą do mnie pacjentki z zaawansowanym rakiem sromu. Operowałam ich bardzo
dużo. Stworzyłam w naszym szpitalu chyba jedyną w Polsce poradnię schorzeń sromu, gdzie
przyjeżdżają kobiety z całego kraju. To są kobiety, które mają ogromny problem. Nie mówię
teraz tylko o rakach, bo wiadomo, że to dramatyczna historia, ale także niezłośliwe
schorzenia sromu są na tyle dokuczliwe, że wpędzają te kobiety w depresje. To jest świąd,
ból, pieczenie, które nie ustaje w dzień i w nocy. Ale można to wyleczyć. Trzeba wyciąć
fragment, który jest zajęty chorobą, a resztę nadzorować. Nie należy wycinać sromu zbyt
pochopnie, bo to potworne okaleczenie. To jest narząd, który jest kwintesencją kobiecości.
Z życia wzięte
Pamiętam ten dzień: siedzę na tarasie w naszym mieszkaniu, mój trzyletni synek
bawi się obok mnie, ja czytam książkę i popatruję na niego. Staram się nie
wstawać za często, bo jest gorąco, a ja jestem w dwudziestym trzecim tygodniu
ciąży. Nagle czuję przeszywający ból w okolicy piersi i przedramienia. Próbuję go
rozmasować, ale nic to nie daje. Pewnie ciało jest zmęczone, tłumaczę sobie.
Muszę jeszcze bardziej zwolnić. A jednak ból z dnia na dzień staje się coraz
dłuższy i silniejszy. Pytam moją ginekolożkę, czy mogę brać jakieś leki
przeciwbólowe. Ona docieka, co się dzieje. „Nie podoba mi się to, niech pani
pojedzie na badania”. W szpitalu dostałam tylko receptę na leki przeciwbólowe,
z informacją, abym nie przesadzała z ich ilością ze względu na ciążę. Dwa dni
później bolało mnie tak samo, mimo leków. A kolejnego dnia budzę się
i z przerażeniem stwierdzam, że nie czuję części przedramienia, była
sparaliżowana. Trafiłam do szpitala. Mimo przeciwskazań z powodu ciąży zrobiono
mi rezonans magnetyczny. Diagnoza: guz piersi. Wpadłam w przerażenie, teraz
martwię się już przede wszystkim o dziecko. Lekarze zdecydowali, że ze względu
na typu guza powinnam mieć zrobione cięcie cesarskie już w trzydziestym drugim
tygodniu ciąży, bo trzeba jak najszybciej usunąć nowotwór. Na razie mam
chemioterapię. Co czuję? Przerażenie, bezsilność, żal do losu, wściekłość. Wiem
jedno: nie mogę zostawić dwójki moich dzieci na świecie bez matki.
Pamiętam pacjentkę, która uważała, że sok z małych żuczków żyjących gdzieś tam
w meblach może wyleczyć nowotwór. Oczywiście osoba dorosła ma prawo robić, co chce,
także zrezygnować z wartościowego leczenia. Jeśli takie „własne” leczenie nie jest szkodliwe,
to warto przekonać pacjenta, by jednocześnie nie rezygnował z leczenia proponowanego
przez onkologów.
Wizyta u ginekologa w małym mieście długo była tabu. Jeśli kobiety przychodziły, to
dlatego, że musiały. Najczęściej z powodu przewlekłych krwawień, a to już samo w sobie
było wyrokiem. W szpitalu trzeba było pobrać wycinki, zrobić badanie histopatologiczne, ale
nawet bez niego było wiadomo, że pacjentka nie ma szans na przeżycie. To był przeważnie
zaawansowany rak macicy. Nawet u mnie w rodzinie też, niestety, miałem taki przypadek.
Ostatnio była w naszej klinice młoda dziewczyna, która miała nowotwór piersi. Została
przywieziona w śpiączce, w bardzo ciężkim stanie. Ciąża była rozwiązana na dyżurze,
dziecko przeżyło. To było jej trzecie albo czwarte. Przyjechała z mężem, który w ogóle nie
wiedział, co się z nią dzieje. Mówił, że miała raka, ale była leczona, że wszystko było dobrze.
Potem, już po porodzie, okazało się, że niestety, sama przerwała chemioterapię i zaczęła się
leczyć jakimiś wodami z uzdrowisk i witaminą C. Jej stan był fatalny, miała żywą masę
tkankową na piersi. Nie kwalifikowała się już do żadnego leczenia. Poleżała u nas dwa, trzy
dni i po prostu umarła.
Przekonałam się, że najczęściej dzieje się coś poważnego u tych pacjentek, które są cichutkie.
Bardzo krwawią, chodzą do toalety i wymieniają sobie podpaski. Czasem mają guz
w brzuchu albo jakąś inną dużą patologię narządu rodnego. Nowotwory też się wykrywa na
izbie. Pacjentka przyjeżdża, jest trochę bardziej otyła, a po chwili okazuje się, że ma
wodobrzusze i zaawansowanego raka jajnika. Pytamy: „Kiedy pani była ostatni raz
u lekarza?”. Niech ci powie, że nawet rok temu, przez rok rak może się rozwinąć, ale częściej
odpowiadają: pięć lat temu albo po porodzie. A chora ma pięćdziesiąt lat i rodziła trzydzieści
lat temu, czyli dwadzieścia lat temu była u ginekologa. Takich kobiet jest, niestety, wiele.
Starsze panie przyjeżdżają, bo tylko plamiły, a mają raka trzonu macicy, przechodzącego na
szyjkę, rozpadającego się. U nich narząd rodny jest jedną, wielką papką.
Miałem pacjentkę, u której rozpoznałem raka piersi. Zamiast zajmować się leczeniem, to ona
zaczęła filozofować, czytać bzdury w Internecie i tak dalej. Dwa tygodnie temu posadziłem ją
naprzeciwko siebie i powiedziałem jej prosto z mostu, co o tym sądzę. A jest to osoba
o wysokiej kulturze osobistej i inteligencji, więc przełknęła tę żabę... Następnego dnia
zadzwoniła do mnie i podziękowała, że jej poukładałem w głowie na tyle, że wreszcie zajęła
się tym, czym powinna. W przypadku chorób bardzo często obserwujemy syndrom wyparcia:
„Boli mnie, boję się, więc się czymś innym zajmę. Zapomnę, nie pójdę na żadne badania”.
Niektóre kobiety myślą, że skoro mają pięćdziesiąt pięć lat i przestały miesiączkować, to są
bezpieczne. Tłumaczę więc, że teraz rośnie u nich ryzyko innych schorzeń i w związku z tym
muszą robić badania. Czyli po pięćdziesiątce raz w roku robimy USG dopochwowe, bo
wzrasta ryzyko raka jajnika, raka trzonu macicy. A żeby wykryć tego typu nowotwory (które
długo nie dają żadnych objawów) odpowiednio wcześnie, należy badać się regularnie.
Ważne jest, w jaki sposób została pobrana cytologia oraz kto ją ocenia. Czy jest to ośrodek,
który dostaje do oceny dużo (czyli co najmniej kilkaset miesięcznie) cytologii, czy raczej
miejsce, w którym robi się ich kilkanaście.
Pewna dwudziestoletnia pacjentka, chora na raka jajnika, zrobiła cytologię zaledwie
siedem miesięcy wcześniej, w dużym ośrodku. Nie wyszła jej żadna zmiana chorobowa,
dopiero w moim badaniu siedem miesięcy później. Wtedy kobieta zaczęła drążyć i nagle jej
wynik zniknął z konta internetowego lecznicy, w której miała to pierwsze pobranie. Lekarz,
który oceniał jej cytologię, zadzwonił z pretensjami: „Dlaczego pani rozrabia, ja przez panią
stracę pracę!”.
Mam pacjentkę w wieku 55 lat, której wykonano cytologię 11 miesięcy wcześniej. Przyszła
do mnie z jakimś problemem ginekologicznym, a mnie coś tknęło: „Pewnie nie będzie pani
miała czasu przyjść do mnie za miesiąc czy za dwa, pobierzmy cytologię teraz”. Wynik: dwa
nowotwory w szyjce macicy. Rozwinęły się w ciągu tych 11 miesięcy.
Tomasz, ginekolog z Warszawy
Szpital w zachodniej części Polski. Marek, lekarz, z którym mam się zaraz spotkać,
spóźni się na rozmowę co najmniej pół godziny. Właśnie przeprowadza operację
usunięcia guza z jajników pacjentki, jak informuje mnie pielęgniarka.
Dziś operował pan nastolatkę z rakiem. Jak lekarz radzi sobie z tym emocjonalnie?
Kiedy za parę godzin wrócę do domu, wciąż będę myślał o tej dziewczynie. Nie potrafię
inaczej, choć mam za sobą kilkaset różnych operacji. Przy niektórych chorobach, jak na
przykład w zaawansowanym raku jajnika, my, lekarze, od początku wiemy, że nie
wyleczymy tych pacjentek.
Pewna pacjentka miała zaawansowanego raka jajnika i lekarz pobrał operacyjnie fragment do
rozpoznania. Dokonał heroicznej operacji, dużo krwi przetoczyli, powycinali, trwało to sześć
godzin. Operacja stwarza szanse na wyleczenie, dlatego się jej podjął. Doszło jednak do
powikłań i miał kłopoty prawne.
Inny lekarz pobrał wycinek u pacjentki z rakiem, ale uznał, że niewiele pomoże, kobieta
umrze. I umarła. Wszyscy to rozumieją: umarła, bo miała nowotwór. Zwycięzców nie sądzą,
ale tych, co mają przy operacji jakieś powikłania – często.
Najtrudniejsze chwile to te, gdy pacjentki dzielą się z nami swoim życiem prywatnym: „Ale ja
nie mogę umierać, bo mam dzieci, wnuki, kredyt”, „Chcę zobaczyć, jak syn zda maturę”,
„Przecież ja mam za rok ślub, mój własny ślub”. Co ja mogę im odpowiedzieć, zwłaszcza gdy
rokowania są złe? Nie mogę też zapomnieć o najmłodszych pacjentkach onkologicznych.
Przynoszę im z domu czasem jakąś figurkę, przytulankę, żeby choć przez chwilkę się
uśmiechnęły. Staram się z nimi dużo rozmawiać, rozśmieszać je, akurat to potrafię. A potem
wychodzę i mam ochotę się rozpłakać.
I co dalej?
Decyzja matki: terminacja czy urodzenie dziecka. Ta pacjentka zdecydowała się utrzymać
ciążę. Jesteśmy w dwudziestym pierwszym, dwudziestym drugim tygodniu ciąży. Drżę.
Ma inne dzieci?
Ma, dwoje. To jest wyczekana ciąża po ośmiu latach. Pacjentka jest bardzo karna, chodzi
na kontrole. Poza tym nowotwór został zdiagnozowany w bardzo wczesnym stadium. Ale na
to nie ma mocnych. Dziecko przeżyje cięcie i chemioterapię, pytanie tylko, czy matka też.
Kilka tygodni później Marta Żabińska przysłała SMS-a: „Pacjentka urodziła zdrowe
dziecko. W materiale pooperacyjnym nie ma przerzutów do węzłów chłonnych.
Jest ogromna nadzieja, że się udało”.
Mieliśmy pacjentkę w ciąży, z nowotworem jelita grubego. Młoda kobieta, trzydzieści parę
lat, cierpiąca z powodu zaawansowanej choroby, ale ona tak dysymulowała objawy, cierpiąc,
uśmiechała się, mówiła, że wszystko jest dobrze. Udało jej się ciążę donosić do takiego
momentu, w którym dziecko było zdolne do samodzielnego życia. Później została poddana
leczeniu, operacyjnemu leczeniu uzupełniającemu, ale po półtora roku dowiedzieliśmy się, że
zmarła. Staramy się śledzić losy takich pacjentek. Cieszymy się, jeżeli wszystko idzie
pomyślnie, ale ponieważ są to bardzo trudne i ciężkie przypadki, musimy liczyć się z tym, że
walka nie zawsze jest wygrana.
Profesor Mirosław Wielgoś
Dr Marzena Dębska
I nie można dyskryminować kobiety jako przyszłej matki, tylko dlatego, że ona jest…
Chora, zbyt dojrzała wiekowo albo bez partnera. Warunek: pacjentki podejmują ryzyko na
własną rękę, więc muszą być go świadome.
Dr Grzegorz Południewski
Mamy teraz jedną pacjentkę onkologiczną, u której proces nowotworowy jest już na tyle
zaawansowany, że oprócz pomocy paliatywnej nie mamy nic do zaoferowania.
Jest w ciąży?
Nie, nie jest w ciąży. W szpitalu mamy też pacjentki ginekologiczne. Oczywiście
prowadzimy również pacjentki w ciąży, z nowotworami.
Miałam taką pacjentkę, dwadzieścia lat, była zaręczona. Za rok brali ślub i byli może raz
w łóżku, ponieważ pacjentka miała ogromną dyspareunię, czyli bolesność przy seksie.
Stresowała się tym bardzo. Przyszła do mnie, chcąc wiedzieć, czy jest zdrowa, czy chora.
Zrobiłam jej tylko jeden zabieg laserowy na odbudowę śluzówki i od tego czasu młodzi nie
wychodzą z łóżka. Po czterech tygodniach przyszła z kwiatami. Trzeba było jej odbudować
śluzówkę, bo występowała jakaś genetyczna suchość. O co w ogóle chodzi w laserach? To
zabieg, który rewitalizuje śluzówkę pochwy. U młodej kobiety wystarczy raz.
Nigdy nie spotkałam się z tym, żeby któraś pacjentka chciała odbudować błonę dziewiczą.
Miałam za to kilka, w tym jedną w wieku czterdziestu lat, wszystkie nieszczęśliwe dziewice.
A dlaczego nieszczęśliwe? Bo każda z nich miała tak grubą błonę dziewiczą, że nie mogła
zacząć współżycia bez bólu. Każdej z nich nacięłam tę błonę, robiąc tak zwanego mercedesa,
czyli trzy nacięcia. I już.
Wyobrażam sobie, że w niedużym mieście pacjentki były dość sceptyczne wobec takich
zabiegów.
Najpierw zaczęłam im opowiadać, że może dobrze by było po porodzie coś poprawić.
Później te zabiegi pojawiły się w programach TV, ja także w nich występowałam, a one mnie
oglądały. Przychodziły do mnie, bo uwierzyły, że to naprawdę ma sens. Do tej pory nie było
w ginekologii czegoś, co może kobiecie pomóc na tego typu schorzenia, oprócz operacji,
globulki i tabletki.
Wszystkim chodzi o to, żeby cipka była młoda, piękna, jędrna i wąska. A w tym pomaga
laser, ultradźwięki, czyli metody nieingerencyjne. Oczywiście zawsze możemy zoperować, ale
operacja to stres, znieczulenie, szpital. Labioplastyka to zawsze był temat tabu: chodzi
o przerost warg sromowych mniejszych.
Dlaczego tabu?
Wszystkie kobiety cierpiały w skrytości ducha, bo nie miały komu o tym powiedzieć. Przed
facetem się wstydziły, często związki rozpadały się; im to przeszkadzało. Nie mogły jeździć
ani konno, ani na rowerze. Ja taki zabieg robię w znieczuleniu miejscowym, nic nie boli.
Naprawdę, pacjentka ma problem z głowy.
Pani doktor pokazuje mi telefon z pewnego oddalenia. Zero twarzy, tylko narządy
intymne. Zdjęcia przesłały pacjentki. Wszystkie zdjęcia są zaprezentowane
w konfiguracji „przed” i „po”. Różnicę widać od razu, gołym okiem. To znak, że
ginekologia estetyczna jest bardzo efektywna i zarazem efektowna.
I to już na trwałe?
Trwałego nie ma nic.
Na czym to polega?
Najpierw trzeba zrobić badanie urodynamiczne. Są takie badania, które określają funkcje
trzymania moczu. Jest badanie nieingerencyjne, siedzi się na fotelu ginekologicznym, lekarz
zakłada cewnik do pęcherza moczowego, przez cewnik wprowadza sól fizjologiczną, podłącza
się do komputera, maszyna i oprzyrządowanie do urodynamiki. Trzeba kaszlnąć, kichnąć,
komputer pokazuje, na czym polega nasz problem. Czy to jest niewydolność pęcherza, czy
cewka jest chora, czy mamy jakąś chorobę wypieracza pęcherza moczowego, czy jest to
typowo wysiłkowe.
Co parę miesięcy?
Co dwa lata.
Raz w miesiącu jeździ pani przyjmować pacjentki do Holandii. Wprowadza tam pani
lasery.
W Holandii przychodzą do mnie Polki, kobiety rzeczywiście chore, które nie miały okazji
być u ginekologa z powodu braku funduszy. Ciężko pracują fizycznie, czasem są zaniedbane.
Zadbane, oczywiście, też się zdarzają.
Te kobiety mówią mi, że tęsknią za tym, aby być w swoim kraju. U nas mogą iść do
specjalisty i zapłacić, a tam nie ma dostępu do specjalisty. Jest lekarz rodzinny i jest język
holenderski.
Co wtedy robisz?
Wywalam na korytarz i tyle, przeszkadzają.
Kiedyś, jak wiadomo, oddziały położnicze były zamknięte. Dopiero profesor Lesiński zaczął
wprowadzać zmiany i dopuszczał obecność męża przy porodzie. Wszyscy się tego bali. Ankiet
nie przeprowadzałem, jak potem się układało w małżeństwie. Wydaje mi się, z perspektywy
lat i obserwacji setek porodów z obecnością mężczyzn, że korzyści jest bardzo dużo. Ja nie
jestem w duszy tego człowieka, ale obecność, to tradycyjne wzięcie za rękę, położenie przez
ojca dziecka na brzuch, likwiduje wszelkie niedogodności związane z porodem. Albo jest
miłość, albo jej nie ma, albo się kocha, albo nie. Jeżeli dwoje ludzi naprawdę się kocha, to
wystarczy spojrzenie, uśmiech, coś, co ich łączy, o czym tylko oni wiedzą.
Kiedy zaczynałam pracę, w latach pięćdziesiątych, to nie było mowy o porodach rodzinnych,
gdyż obawialiśmy się zakażenia. Mój mąż zobaczył naszego syna dopiero wtedy, gdy
wyszłam ze szpitala, w taksówce. Zresztą ja osobiście wcale nie chciałabym, żeby człowiek,
któremu pragnę się podobać, oglądał mnie w sytuacji tak niekorzystnej. Jest to wybór
pacjentki. Jeśli komuś to potrzebne, to lekarzowi nie powinno przeszkadzać.
Dlaczego?
Niedawno przyszła pacjentka, prowadzę ją teraz w drugiej ciąży, po raz pierwszy z mężem.
Mówię: „Miło mi pana poznać”, a on: „Wie pani co, w sumie nie wiem, po co tu jestem.
Przyszedłem, widzę, że te wszystkie panie siedzą z mężami, a ja w pierwszej ciąży nie
chodziłem z żoną i tak jakoś poczułem, że powinienem tu przyjść, ale w sumie nie wiem, co
tu robię”. Odpowiadam: „To miło mi, że pana poznałam, spotkamy się przy porodzie”. Uff.
Koniec, on zadowolony, szczęśliwy, zobaczył USG, wyszedł, ona mówi: „Dobrze, to już
nareszcie będę normalnie przychodziła sama, bo mi się wydawało, że to jest takie kobiece, że
chodzę sama, jakoś sobie tutaj dajemy radę i po co ten mąż”.
Kiedy zaczynała pani pracę, ojciec swoje nowo narodzone dziecko widział przez
okno…
…albo dopiero przy wyjściu ze szpitala. W czasie studiów byłam na stażu w Londynie,
pracowałam na oddziale położniczym. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, że tam przy
kobiecie były całe rodziny. Nie tylko partner, ale także przyjaciółki, mama, ojciec, teściowie,
dzieci. U nas tłumaczono, że wejście osób z zewnątrz przynosi zarazę. A tak naprawdę każdy
z nas ma własne bakterie, wirusy, grzyby. Czym innym jest natomiast nadmierne
zainteresowanie sferą fizjologii podczas porodu. W moim odczuciu to niedobrze robi parom.
Są pewne rzeczy, które, dawniej i dziś, powinny odbywać się za zamkniętymi drzwiami.
Jak reaguje pani, gdy mężczyzna chce robić zdjęcia krocza, gdy rodzi się dziecko?
Zawsze przepraszam, że mnie to krępuje, i proszę, żeby się oddalił w stronę głowy. To
samo w gabinecie, wielokrotnie panowie są obecni przy badaniu, włażą i zaglądają. Mówię:
„Proszę pana, w domu róbcie państwo, co chcecie, ja tego nie muszę wiedzieć, ale teraz
proszę, żeby pan usiadł”. Opowiem inną historię. Kiedyś w zimie wszedł do gabinetu pan
z żoną we wczesnej ciąży. Proponuję: „Może by się pan rozebrał, bo się pan przeziębi”. On:
„Nie, to przecież moment”. Zaczynam robić USG, mówię: „Gratuluję, jest jedno dziecko, jest
drugie dziecko”. Wtedy on: „To się chyba rozbiorę”. Kolorów nabrał, pytam go, czy mam
szukać trzeciego. „No nie, tych dwoje wystarczy”.
Pamiętam pierwszy poród. To był zupełnie fizjologiczny poród, z nacięciem krocza. Taka
wtedy była moda i taka była potrzeba, żeby uchronić pacjentkę przed pęknięciem krocza.
Byłam zszokowana. Dlatego nie jestem zwolennikiem, żeby mężczyźni uczestniczyli
w porodach. Przynajmniej nie wszyscy.
Zdarzają się porody cesarskie, przy których panowie „padają trupem”. Wtedy nie wiadomo,
kim się zajmować, bo jest taki huk. Mam wrażenie, że kobiety naciskają na facetów, by im
towarzyszyli.
Miałam kiedyś na sali męża pacjentki, który, gdy już się zaczął poród, wjechał w jej krocze
z kamerą. Zdenerwowałam się: „Pan to potem będzie pokazywał rodzinie przy obiedzie?”.
Danuta, profesor ginekologii ze Śląska
Nie chciałabym, żeby ojcowie byli przy rodzących, bo się wtrącają, wcale nie pomagają, tylko
przeszkadzają. Kiedy natomiast facet choruje, to albo się ze sobą pieści, albo udaje chojraka.
A chora kobieta chce wziąć jak najwięcej leków, żeby szybko wrócić do domu, bo albo ma
małe dzieci, albo się boi, że ją chłop będzie zdradzał. Do wyleczenia jest lepsza, bo ona
wszystko zrobi, byle jak najszybciej wyjść ze szpitala.
Kiedyś na porodówce nie mieliśmy żadnych przepierzeń. Pacjentki rodziły jedna koło
drugiej, rozmawiały ze sobą, a gdy przyszedł ból, to krzyczały. Parawanów się wtedy nie
stawiało.
Później, kiedy mąż miał prawo być przy porodzie, porody musiały być już separowane,
więc trzeba było przerobić porodówkę.
Myślałam, że panowie w portki będą robić ze strachu, bo oni bardziej się bali niż rodzące
matki. Kiedy kobieta piszczy, to awantura gotowa, a to musi boleć. Z kolei za dużo środków
przeciwbólowych wpływa niekorzystnie na dziecko, które się rodzi.
Dla mnie przełomowym doświadczeniem był wyjazd do Holandii w 1988 roku. Przez miesiąc
byłem na oddziale położniczo-ginekologicznym. Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem –
i to było dla mnie szok – jednoosobową salę porodową, a rodząca była ubrana w swoje
prywatne ubrania. W trakcie porodu przyszedł mąż, obwieszony aparatami fotograficznymi,
z dwójką starszych dzieci.
Kiedy w 1978 roku odbywałem staż podyplomowy na Karowej, rodziła się moja córka. Nie
do pomyślenia było, żebym był obecny przy jej porodzie. Dowiedziałem się, że zostałem
ojcem, na obchodzie na drugim końcu szpitala.
To było zupełnie inne podejście, inna mentalność. Później to się stopniowo zmieniało.
Najmłodszego syna, dziś dwudziestolatka, przyjmowałem już własnymi rękami, a córce
robiłem cięcie cesarskie. Dla kobiety ważne jest, że ma obok siebie kogoś bliskiego, kto
udzieli jej wsparcia psychicznego, w razie czego zawoła pomoc. Poród trwa wiele godzin,
położna wchodzi i wychodzi, łatwiej jest zostać z mężem niż w osamotnieniu.
Nie przypominam sobie sytuacji, żeby mężczyznę trzeba było wyprosić z porodówki.
Dr Wojciech Puzyna
Robiłem takie cięcie cesarskie, gdzie od początku wszystko szło nie tak, pacjentka miała
żylaki jak palce, nim doszliśmy do dziecka, straciła ponad pół litra krwi, czyli same kłopoty.
I pamiętam, twarz jej męża, oczy, uśmiech i radość, że rodzi się jego dziecko. W ogóle nie
daliśmy po sobie znać, że coś jest nie tak. Po prostu wykonywaliśmy swoją pracę. Myślę, że
ten mąż do dziś nie wie, że normalnie cięcie wygląda inaczej. Czasem lekarze się nie zgadzają
na obecność męża przy cięciu. Ale przecież jeżeli lekarz, który wykonuje operację, ma być
zdenerwowany faktem, że ktoś jest obok i patrzy mu na ręce, to bezpieczniej z punktu
widzenia pacjenta jest, żeby nie był zdenerwowany.
Obecnie częściej zdarza się, że młodzi mężczyźni to jakieś takie pokraki, wychowywani przez
matki bezstresowo i kiedy trzeba stanąć przed wyzwaniem, to uciekają. Obserwuję porody
rodzinne, niekiedy są sytuacje trudne. Przeróżni są ci mężczyźni, jedni z wielką troską
i zaangażowaniem opiekują się rodzącą, zdarzają się też tacy, którzy jedzą kanapki albo
patrzą na zegarek, że za długo żona rodzi. Żona jest głodna, bo nie może zjeść, a on wtrynia
kanapki. Oczywiście można powiedzieć, że z nerwów mężczyzna ma większe wydzielanie
żołądkowe, ale mógłby to zrobić dyskretnie.
Dr Antoni Marcinek
Są takie historie, kiedy kobiety proszą, żeby na wypisie ze szpitala nie odnotowywać, że
wycięto im macicę. Można się zastanowić, ile jest warty związek, w którym musimy ukrywać
przed partnerem chorobę, ale ludzie tkwią w różnych relacjach. Nie mnie to oceniać. Na
pewno mężczyzna nie potrafi się zorientować, że kobieta, z którą współżyje, nie ma macicy.
Kilka razy w moim życiu miałem pary lesbijskie. Zdarzały się również sytuacje, że ciąże po
zapłodnieniu pozaustrojowym się u nich źle kończyły, ale ta sama para wracała rok później
i wszystko układało się już szczęśliwie. Takiej ilości miłości, jaką obserwowałem między
nimi, tobym życzył każdej kobiecie, żeby każda heteroseksualna pacjentka też była tak
dopieszczona przez swojego partnera, jak ona była dopieszczona przez swoją partnerkę.
Dlaczego?
Żeby partner nie był zazdrosny.
Moim zdaniem mężczyźni ginekolodzy dzielą się na dwie grupy: jedni kobiety kochają, a inni
się ich boją albo wręcz je nienawidzą. Ale wbrew pozorom ci drudzy mogą być całkiem
dobrymi specjalistami. Choć pewnie gdybym była pacjentką, to wybrałabym raczej kogoś
z tej pierwszej grupy. Chociaż nie. Przecież zawsze badałam się u koleżanek lekarek. Facet
nie ma okresu, nie chodził w ciąży i nie przeszedł klimakterium. Co on tam może wiedzieć
o kobietach? (śmiech).
***
Naprawdę?
Ginekolog to był ktoś. Szacunek był, pieniądze były. A teraz to szkoda gadać…