Professional Documents
Culture Documents
Reneta Barbara Klicka Fragment
Reneta Barbara Klicka Fragment
Barbara Klicka
WAB
– A do pracy możesz sobie przychodzić w tym, w czym chodzisz po domu, nikt nie będzie
miał o to pretensji. – Kobieta w granatowej, taliowanej garsonce mówi do mnie tonem, który
znam z ostatnich sekund telewizyjnych spotów reklamowych. Uśmiecha się. Czy ma
zawiązaną na szyi krótką, na przykład czerwoną, apaszkę? Nie pamiętam.
Mam dwadzieścia dwa lata, właśnie zostałam oprowadzona po siedzibie call center.
Biuro jest wielkie i niepodzielne jak morze, przy kilometrowych blatach siedzi tłum ludzi w
słuchawkach, z mikrofonami przy ustach, ich głosy płyną hałaśliwym nurtem przez środek
biura. Przyszłam tu, żeby zanurzyć się w tym potoku, chcę szemrać jak oni. Studiuję, ale
potrzebuję pieniędzy. Albo: studiuję, więc potrzebuję pieniędzy, nie wiadomo dokładnie.
Można tu bywać na godziny i nocami, to daje wiele, naprawdę wiele możliwości. Po
dwudziestej czwartej dzwonią ponoć już tylko mężczyźni, którzy nie chcą z tobą rozmawiać,
chcą tylko zahaczyć o twój głos w słuchawce, o samotną, nocną przygodę, chcą tylko, żebyś
trzykrotnie się przedstawiła, poinformowała ich, jaką firmę reprezentujesz, i zapytała, w czym
możesz pomóc, nim się rozłączysz. Wiedzą, co zrobić z takimi darami.
– Jeśli nikt cię aktywnie nie obraża, musisz trzykrotnie przedstawić się, powiedzieć, jaką firmę
reprezentujesz, i zapytać, w czym możesz pomóc, nim zakończysz połączenie. – Garsonkowa
uśmiecha się słodko, całym ciałem mówi do mnie: to jest życie, w górę serce, dziewczyno.
Twarz Garsonkowej wyraża teraz matczyną dezaprobatę z troską w tle; jakby odkryła
we mnie niespodziewanie niemiły zasób i stanowczo żądała, żebym nie wnosiła jej syfu do
biura.
– Nic takiego nie może się wydarzyć – mówi i znowu rozciąga usta.
Dostaję miejsce pośrodku blatu, przede mną dykta, musiałabym wstać, żeby
przeskoczyć ją wzrokiem. Po lewej chłopak, może mężczyzna, nie widzę dokładnie, włosy
spadają mu na policzek, za każdym razem, kiedy się odzywa, aktywnie deformuje sobie twarz
dłonią. Przez chwilę zastanawiam się, czy człowiek w ogóle może mówić z tak powyginanymi
ustami, musi być doświadczony, musi wiedzieć co, ale przede wszystkim jak. Miejsce po
prawej jest puste. Wkładam słuchawki i jest tak, jakbym przyłożyła muszle do uszu, zanurzyła
głowę w ciepłym roztworze z powietrza i głosów.
– Halo – mówię na próbę do mikrofonu. Za głośno. Sąsiad odwraca się w moim kierunku,
wciąż
– Dzień dobry – mówię. Mam wprawę po pierwszej godzinie. Wprawę, a nawet nawyki. –
Nazywam się Mira Kirec i reprezentuję firmę – tu bez zająknięcia wymawiam nazwę, jakbym
kręciła w powietrzu fikołek i z gracją lądowała w szpagacie. – W czym mogę pomóc? – Kończę
muśnięciem, jest w nim obietnica wczasów nad ciepłym morzem albo co najmniej
dostarczenia rozmówcy pościeli, która pachnie praniem.
– Kiedy, kurwa, podłączyłam wszystko, jak było napisane w instrukcji i, kurwa, nie dzwoni.
– Ja pierdolę, no ja pierdolę, jak chcieliście, żebym zapłaciła, to chuj was obchodziła moja
tożsamość!
– Uprzejmie proszę o nieużywanie wulgaryzmów, będę musiała rozłączyć się, jeśli trzykrotnie
mnie pani aktywnie obrazi.
– Że co?
– Aktywnie obrazi.
– Co, kurwa?
– Ja pierdolę, chuj mnie to obchodzi, ma dzwonić, słyszysz, potrzebuję, żeby dzwonił, kurwa,
przecież bym nie nabyła, gdybym nie potrzebowała.
– Rozumiem. Nim będę mogła przejść do rozwiązywania problemu, musimy się jednak
zweryfikować.
Czy pamięta pani hasło?
– Sześciocyfrowy indywidualny kod klienta, który sama sobie pani nadała podczas rejestracji
urządzenia w sieci. Pamięta pani?
– Sama sobie nadałam? Kurwa, ja sobie niczego nie nadawałam, ja nawet numerów telefonów
nie pamiętam żadnych, ja pierdolę, nie wiem, może urodziny, co?
– Proszę o podanie cyfr. – Mój sąsiad przy blacie patrzy na mnie z nagłym uznaniem,
uśmiecha się, unosi kciuk do góry. Urodziny tymczasem nie pasują.
– W takim razie proponuję zastępczą weryfikację – szemrzę. Niech teraz zauważy, że jestem
dla niej dobra, proponuję boczne ścieżki, alternatywne wyjścia, niech wie, że wezmę ją za
rękę, stanowczo, ale łagodnie przeprowadzę na drugą stronę rozmowy.
– Proszę podać imię i nazwisko panieńskie matki. Cisza w słuchawce. Chociaż nie, słychać
fale, które lekko, od środka, uderzają w telefon, słychać aktywne nic, jakby ktoś bez
ostrzeżenia zaciągnął ręczny na autostradzie i w głośniku mojego aparatu wydarzała się teraz
chwila tuż po ogłuszającym pisku opon.
– Sądzę, że teraz obraża mnie pani aktywnie – mówię niepewnie. – Jeśli zrobi to pani jeszcze
dwukrotnie, będę zmuszona się rozłączyć. Poproszę o imię i nazwisko panieńskie matki.
Znów nic, po chwili z nic wyłania się przyśpieszony oddech, najpierw delikatny,
potem wyraźniejszy, pełen świstów i huku.
– Halo? – mówię.
Tylko oddech, teraz już bardzo szybki, jakby biegła do mnie przez eter. Odruchowo
zerkam na mikrofon, chcę upewnić się, czy nie przeciska się właśnie przez jego otwory, czy
nie zamieniła się w różowe robaki zmielonego mięsa, takie, jak te wypluwane przez maszynki.
– Halo?
– Kurwa, no, muszę ją tam zostawić, muszę, ja pierdolę, nic nie poradzę, ona ma dom tam, ja
tutaj, takie jest, kurwa, życie, gdzie ja ją bym tu miała położyć, co? W łazience, kurwa? Na
szafie? Pierdolone łóżko lekarskie, pierdolone baseny i kaczki, nic się tu, kurwa, nie zmieści.
Ale telefon, telefon ma mieć, kurwa, pod ręką, pod samą ręką, rozumiesz, ty głupia pizdo, w
każdej, kurwa, chwili pod kciukiem, więc pierdol się, suko, ze swoją weryfikacją, ze swoim
sześciocyfrowym hasłem, co je ponoć sama nadałam, niczego, kurwa, nie nadawałam,
niczemu, nic nie jest przeze mnie nadane, ale przez ciebie też nie, pierdolona królowo call
center. Ma działać…