You are on page 1of 284

Tytuł oryginału: Jar of Hearts

Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie


Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko
Redakcja: Irma Iwaszko
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki

Fotografia na okładce
© Hanna Postova/Unsplash.com

Text Copyright © 2018 by Jennifer Hillier


Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Beata Słama

ISBN 978-83-287-1466-3

Warszawskie Wydawnictwo Literackie


MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Dla Moksa
Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA
ZAPRZECZENIE
1.
2.
3.
4.
5.
CZĘŚĆ DRUGA
GNIEW
6.
7.
8.
9.
10.
11.
CZĘŚĆ TRZECIA
TARGOWANIE SIĘ
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
CZĘŚĆ CZWARTA
DEPRESJA
25.
26.
27.
28.
CZĘŚĆ PIĄTA
AKCEPTACJA
29.
30.
31.
32.
33.
Epilog
Od Autorki
Podziękowania
CZĘŚĆ
PIERWSZA

ZAPRZECZENIE
Sam nie wiem, dlaczego tak się spieszyłem,
po prostu miałem taką fantazję.
J.D. Salinger, „Buszujący w zbożu”[1]
1.

Proces nie przebił się do krajowych wiadomości. To dobrze, ponieważ ozna-


czało to mniej artykułów i mniej dziennikarzy. Ale też źle, bo o tak potwor-
nych zbrodniach nie pisano na pierwszych stronach gazet.
Wygląda więc na to, że to jednak cholernie źle.
Calvinowi Jamesowi, zwanemu Dusicielem ze Sweetbay, poświęcono
krótką wzmiankę w „New York Timesie” i CNN, ale jego zbrodnie nie były aż
tak efektowne, by pisano o nich w „People” czy rozmawiano w jakimś talk-
show. Mimo to dla mieszkańców północno-zachodniego wybrzeża, ludzi ze
stanów Waszyngton, Idaho i Oregon, proces Dusiciela ze Sweetbay był ważny.
Zniknięcie Angeli Wong czternaście lat wcześniej wywołało poruszenie
w okręgu Seattle, gdzie mieszkał jej ojciec, który był grubą rybą w Microsof-
cie i przyjacielem Billa Gatesa. Z każdym kolejnym dniem, gdy dziewczyna
nie wracała do domu, pojawiało się coraz więcej ekip poszukiwawczych, za
jej odnalezienie obiecywano nagrody pieniężne, wszędzie kręcili się dzienni-
karze. Kiedy po tak wielu latach odkryto szczątki szesnastolatki – zaledwie ki-
lometr od domu, w którym mieszkała – wszyscy byli w szoku. Bo o niej nie
zapomnieli. Tego samego ranka na Twitterze pojawił się hasztag #Sprawiedli-
wośćDlaAngeli i był jednym z ośmiu czy dziewięciu najbardziej popularnych
hasztagów nie tylko w ciągu pierwszych trzech godzin, lecz jeszcze długo po-
tem.
Rodzice Angeli przyszli do sądu. Rozwiedli się rok po zaginięciu córki. To
wydarzenie było kroplą, która przelała czarę goryczy, tak naprawdę ich mał-
żeństwo powinno zakończyć się już dawno. Teraz siedzą obok siebie, kilka
rzędów za stołem prokuratora, z nowymi partnerami, złączeni bólem i pragnie-
niem, by nareszcie wymierzona została sprawiedliwość.
Georgina Shaw nie potrafi się zmusić, by na nich spojrzeć. Bo najgorsze
w tym wszystkim jest właśnie patrzenie na ich twarze naznaczone jednocze-
śnie bólem i złością. A przecież mogła oszczędzić im czternastu lat bezsenno-
ści. Mogła im powiedzieć, co się wydarzyło tamtej nocy.
Geo mogła zrobić wiele rzeczy.
Czternaście lat temu matka Angeli była płytką materialistką, bardziej sku-
pioną na utrzymaniu swojego statusu towarzyskiego niż na szukaniu nastolet-
niej córki. Ojciec nie lepszy: pracoholik, który, odkąd Angela zniknęła, wolał
w weekendy grać w golfa i pokera niż spędzać czas z rodziną. Związali się
tylko po to, by wziąć rozwód. Po zaginięciu córki zachowywali się tak, jak za-
chowywaliby się wszyscy kochający rodzice: byli drażliwi, reagowali emocjo-
nalnie. Teraz Geo z trudem rozpoznaje Candace Wong, obecnie Candace Plat-
ten. Zawsze była nieprawdopodobnie chuda, teraz przytyła z dziesięć kilogra-
mów, lecz wygląda zdrowiej. Victor Wong prawie się nie zmienił, ma tylko
trochę większy brzuch i mniej włosów.
Geo spędziła w domu państwa Wongów spory kawałek dzieciństwa, jadła
pizzę na wynos w ich kuchni, spała u nich niezliczoną ilość razy, gdy jej ojciec
miał w nocy ostry dyżur w szpitalu. Przytulała, kiedy ich jedyne dziecko
wciąż nie wracało do domu, i zapewniała, że się odnajdzie, na ich pytania
udzielała odpowiedzi, które sprawiały, że czuli się lepiej, choć mijała się
z prawdą. Wongowie zostali zaproszeni do szkoły St. Martin’s na zakończenie
roku. Wręczono im nagrodę przyznaną Angeli, która stała na czele drużyny
cheerleaderek, była gwiazdą siatkówki i doskonałą uczennicą. Każdego roku,
niezależnie od tego, gdzie Geo przebywała, Candace Wong-Platten przysyłała
jej e-mailem kartki świąteczne. Kilkanaście kartek podpisanych niezmiennie:
Z miłością, mama Angeli.
A teraz jej nienawidzą. Rodzice Angeli wpatrują się w Geo od momentu,
gdy weszła do sali sądowej. Tak jak członkowie ławy przysięgłych, kiedy
usiadła na miejscu dla świadka. Odpowiada z oczami wbitymi w jakiś punkt
na końcu sali. Zastępca prokuratora okręgowego dobrze przygotował ją na ten
dzień i można odnieść wrażenie, że Geo jest tu, by rzucić światło na wydarze-
nia tamtej nocy, przydać procesowi nieco dramatyzmu i barw. Sprawa to wła-
ściwie pewniak. Prokuratura ma wystarczająco dużo dowodów, by oskarżyć
Calvina Jamesa o jeszcze trzy morderstwa, których dokonał długo po zabiciu
Angeli, Geo ma jednak opowiedzieć jedynie o nocy, gdy zmarła jej najlepsza
przyjaciółka. Jest zamieszana tylko w to jedno morderstwo i po złożeniu ze-
znań czeka ją pięć lat w Zakładzie Karnym w Hazelwood.
Pięć lat. To jak koszmar, ale też jak prezent, rezultat ugody, jaką zawarł jej
sowicie opłacany adwokat, i nacisków prokuratora okręgowego, by zakończyć
sprawę Dusiciela ze Sweetbay. Ludzie domagali się dla seryjnego mordercy
kary śmierci, lecz jej nie zasądzono. W tak wyzywająco liberalnym mieście
jak Seattle byłoby to niemożliwe. Zastępca prokuratora uzyskał dla niego do-
żywocie, a dla Geo pięć lat – według komentatorów SprawiedliwościDlaAn-
geli w mediach społecznościowych – za mało. Kiedy opuści więzienie jako
wciąż młoda kobieta, będzie miała mnóstwo czasu, by zacząć wszystko od
nowa. Może wyjdzie za mąż, urodzi dzieci, zacznie żyć.
Oczywiście w teorii.
Zerka na Andrew siedzącego spokojnie obok jej ojca w trzecim rzędzie od
tyłu. Chciał, by tego dnia dobrze wyglądała: ma na sobie swoją ulubioną su-
kienkę Diora i pantofle Louboutina, które przyniósł jej rano. Ich oczy się spo-
tykają. Andrew posyła jej lekki, dodający odwagi uśmiech, co nieco ją pocie-
sza, choć wie, że nie na długo.
Narzeczony nie ma pojęcia, co zrobiła. Ale wkrótce się dowie. Geo patrzy
na swoje ręce, które położyła grzecznie na kolanach. Zaręczynowy pierścio-
nek z owalnym trzykaratowym brylantem, otoczonym mniejszymi kamie-
niami, wciąż jest na jej palcu. Na razie. Andrew Shipp ma bardzo dobry gust.
Jak mogłoby być inaczej: doskonale wychowany, o znanym nazwisku, z du-
żym kontem w banku. Kiedy z nią zerwie – a oczywiście zerwie, bo rodzinna
firma znaczy dla niego więcej niż Geo – odda mu pierścionek.
Zrobi to. Tak trzeba. Z·a·p·r·a·s·z·a·m··n·a··p·i·j·a·f·k·a·.·p·l
Na sztaludze umieszczono zdjęcie Angeli wielkości plakatu. Geo pamięta,
kiedy zostało zrobione: kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego w St.
Martin’s. Gdzieś w domu ma całą fotografię, na której stoją obok siebie na jar-
marku w Puyallup (przemianowanym potem na Jarmark Stanu Waszyngton).
Geo z chmurą waty cukrowej, Angela z topiącymi się szybko lodami. Na po-
większonym zdjęciu, z którego wycięto Geo, Angela się śmieje, jej włosy roz-
świetla promień słońca, w brązowych oczach widać iskierki. Piękna dziew-
czyna, mająca u stóp cały świat, w piękny dzień.
Na drugiej sztaludze również znajduje się duże zdjęcie. Przedstawia
szczątki Angeli znalezione w lesie za domem, w którym Geo spędziła dzieciń-
stwo. Zaledwie kupka kości leżących w błocie, w telewizji można zobaczyć
gorsze rzeczy. Jedyna różnica polega na tym, że kości na fotografii są praw-
dziwe, należą do dziewczyny, która zmarła o wiele za młodo okrutną śmiercią.
Prokurator zadaje pytania, malując przed ławą przysięgłych portret Angeli
widzianej oczami Geo. Ona odpowiada, nie mówiąc niczego ponad to, co ko-
nieczne. Jej głos niesie się przez salę wzmocniony małymi głośnikami i brzmi
bardziej donośnie, niż się spodziewała. Głęboki smutek – który niosła niczym
brzemię każdego dnia, od kiedy zmarła Angela – teraz nie jest tak widoczny,
ponieważ stara się mówić jasno i konkretnie.
Calvin obserwuje ją, siedząc za stołem obok obrońcy. Geo ma wrażenie, że
jego wzrok przez nią przenika. Jakby znów stosował wobec niej przemoc.
Opowiada o ich relacji, kiedy ze sobą chodzili, gdy był po prostu Calvinem,
a nie Dusicielem ze Sweetbay, a ona miała szesnaście lat i sądziła, że się ko-
chają. Zasłuchanej publiczności mówi o przemocy słownej i fizycznej, jakiej
się wobec niej dopuszczał, o jego obsesyjnej i zaborczej naturze. Opisuje swój
strach i zagubienie, choć nigdy wcześniej nikomu o tym nie wspomniała, na-
wet Angeli ani oczywiście ojcu. Przez lata trzymała to wszystko zamknięte
w zakamarkach umysłu, do których nigdy nie zaglądała.
Jeżeli przyznawano by oceny za zapominanie, ona dostałaby szóstkę.
– Czy wiele lat temu, gdy oglądała pani wiadomości, skojarzyła pani, że
Calvin James to Dusiciel ze Sweetbay? – pyta zastępca prokuratora.
Geo kręci głową.
– Nie oglądałam wiadomości. Słyszałam coś od ojca, bo mieszkał w Sweet-
bay, nigdy jednak nie połączyłam faktów. Po prostu mnie to nie interesowało.
To prawda. A kiedy zerknęła na Calvina, zobaczyła, że kąciki jego ust uno-
szą się na milimetr. Lekki uśmiech. Jej były chłopak, gdy miał dwadzieścia je-
den lat, był przystojny, każdy to przyznawał, a teraz, w wieku lat trzydziestu
pięciu, wygląda jak gwiazdor filmowy. Jego twarz jest bardziej pełna i wyrazi-
sta, włosy układają się w idealne fale, a odrobina siwizny w zaroście
i zmarszczki wokół oczu tylko dodają mu uroku. Siedzi wyluzowany na krze-
śle, ubrany w garnitur z krawatem, i pisze coś na żółtej kartce umieszczonej na
podkładce. Od chwili gdy Geo weszła do sali, z jego twarzy nie schodzi ten
lekki uśmiech. Podejrzewa, że tylko ona to zauważyła. Podejrzewa, że tylko
dla niej ma to znaczenie.
Kiedy na niego patrzy, czuje mrowienie w całym ciele. To cholerne mro-
wienie nawet teraz, po tym wszystkim. Czuła je od pierwszej chwili, gdy się
spotkali, do momentu, kiedy widziała go po raz ostatni. Potem już nigdy tego
nie czuła, nawet przy Andrew. Aż do teraz. Jej narzeczony – ale czy wciąż
może go tak nazywać, przecież zaplanowany na lato ślub się nie odbędzie? –
nigdy nie budził w niej takiej reakcji.
Trzyma ręce na kolanach, obracając pierścionek, czując jego wagę, to, że
daje poczucie bezpieczeństwa. Gdy Andrew jej go wręczał, był symbolem –
nie tylko tego, że obiecuje za niego wyjść, lecz także życia, które zbudowała.
Licencjat na Uniwersytecie Stanowym Puget Sound. MBA na Uniwersytecie
Stanu Waszyngton. Gdy skończyła trzydzieści lat, została najmłodszym wice-
prezesem Shipp Pharmaceuticals. Co z tego, że niektóre sukcesy zawdzięczała
temu, iż była zaręczona z Andrew Shippem, prezesem zarządu i następcą
tronu? Reszta to jej zasługa – harowała jak wół.
Nieważne. Teraz to życie zniknie.
Z jednej strony wie, że jej się upiekło. Adwokat wart był każdego centa ho-
norarium, które płacił mu Andrew. Z drugiej – pięć pieprzonych lat. W więzie-
niu, gdzie nikogo nie będzie obchodziło to, że jest wykształcona, że odnosiła
sukcesy, że przed aresztowaniem dostawała prawie sześciocyfrową pensję
(z premiami) i miała zostać członkiem jednej z najstarszych i najbardziej sza-
nowanych rodzin w Seattle. Kiedy wyjdzie – zakładając, że przeżyje więzienie
i pod prysznicem nikt nie wbije jej noża między żebra – będzie miała karto-
tekę. Przestępczyni. Nigdy nie dostanie normalnej pracy. Ilekroć ktoś wygo-
ogluje jej nazwisko, wyskoczy też sprawa Dusiciela ze Sweetbay, ponieważ
w internecie nic nie ginie. Będzie musiała zacząć wszystko od nowa. Nie od-
bije się od dna, sięgnie znacznie niżej, będzie musiała wyryć pazurami drogę
wyjścia z dołu, który sama sobie wykopała.
Jasno i konkretnie opowiada o wydarzeniach tamtej strasznej nocy. Przysię-
gli i widzowie słuchają jej w skupieniu. Opisuje wszystko ze wzrokiem wbi-
tym w odległy punkt sali. Imprezę po meczu u Chada Fentona. Wazę ponczu
tak doprawionego wódką, że słowo „doprawiony” było eufemizmem. Ona
i Angela wyszły z imprezy wcześniej, chichocząc i zataczając się w krótkich
sukienkach, pijane w sztok. Pulsująca muzyka płynąca ze stereo. Angela tań-
cząca. Angela flirtująca. Jeszcze więcej alkoholu, świat się kręcił, zamieniał
w kalejdoskop wirujących kształtów i kolorów, dopóki Geo nie odpłynęła.
Jakiś czas później jechała samochodem do domu. Prowadził Calvin, An-
gela leżała w bagażniku. Długi marsz do lasu przy świetle minilatarki przy
kluczach Calvina. Zimne nocne powietrze. Zapach drzew. Ziemi. Płacz. Jej su-
kienka, brudna, pokryta ziemią, trawą i krwią.
– A więc nie widziała pani, jak Calvin rozczłonkował jej ciało? – drąży
prokurator.
Geo się krzywi. On próbuje rzucić światło na to, co się stało z ciałem An-
geli, sprawić, by brzmiało to tak potwornie, jak to tylko możliwe, mimo że
i ona o mało nie umarła, co było wystarczająco straszne.
– Nie, nie widziałam – odpowiada.
Kiedy to mówi, nie patrzy na Calvina. Nie jest w stanie.
– Czego użył?
– Piły. Z szopy na podwórku.
– Piły pani ojca?
– Tak. – Zamyka oczy. Wciąż widzi błysk stali w świetle księżyca, gdy Ca-
lvin trzyma piłę. Drewniany uchwyt, ostre zęby. Później będą na niej krew,
skóra i włosy. – Ziemia była zbyt… było dużo kamieni. Nie mogliśmy wyko-
pać wystarczająco głębokiego dołu, żeby… żeby zmieściła się cała.
W sali zapanowało poruszenie. Szmer i szepty. Andrew Shipp wstaje. Pa-
trzy na Geo, ich oczy się spotykają. Pochyla przepraszająco głowę, idzie przez
salę i znika za masywnymi drzwiami.
Możliwe, że już nigdy więcej go nie zobaczy. To zabolało bardziej, niż są-
dziła. Przez kilka sekund obraca nerwowo pierścionek, dopóki nie udaje jej się
ukryć bólu. Wróci do niego potem.
Walter Shaw, teraz siedzący obok pustego krzesła, nawet się nie poruszył.
Ojciec Geo nie jest postrzegany jako osoba okazująca emocje i jedyną oznaką,
że coś czuje, jest spływająca po jego twarzy pojedyncza łza. On również nigdy
nie słyszał tej historii i Geo nie miałaby pretensji, jeśli wyszedłby tak jak An-
drew. On jednak nie wyszedł. Dzięki ci, Boże.
– Jak długo to trwało? Pokrojenie jej – pyta prokurator.
– Jakiś czas – odpowiada Geo cicho. Słyszy szloch. Ramiona Candace
Wong-Platten drżą, były mąż ją obejmuje, teraz widać, że i on cierpi. Jego
obecna partnerka siedzi w pełnym przerażenia milczeniu, niepewna, jak zare-
agować, nie wiedząc, co robić. To nie jej córka, nie jej strata, ale czuje to
samo. – Wydaje mi się, że trwało to bardzo długo.
Wszystkie oczy kierują się na nią. Oczy Calvina też. Geo powoli podnosi
wzrok i ich spojrzenia się spotykają. Po raz pierwszy, odkąd weszła do sali są-
dowej, nawiązali kontakt wzrokowy. Calvin kiwa głową, prawie niedostrze-
galnie, tak że tylko ona może to zobaczyć, bo tylko ona na niego patrzy. Od-
wraca spojrzenie i skupia się na prokuratorze, który zrobił sobie przerwę na
łyk wody.
– A więc ją tam zostawiliście – stwierdza prokurator, podchodząc do miej-
sca dla świadków. – A potem wróciła pani do swojego życia, jakby to się ni-
gdy nie wydarzyło. Okłamała pani policjantów. Okłamała rodziców. Pozwoliła
pani, by cierpieli przez czternaście lat, nie wiedząc, co się stało z ich jedyną
córką.
Zatrzymuje się. Odgrywa przedstawienie, patrząc najpierw na Geo, później
na Calvina, a na koniec na przysięgłych. Kiedy znów zaczyna mówić, jego
głos jest zaledwie kilka decybeli głośniejszy od szeptu i wszyscy w sali muszą
wytężyć słuch, by go usłyszeć.
– Zatem gdy pani chłopak poćwiartował ciało pani najlepszej przyjaciółki,
zostawiła ją pani pogrzebaną w lesie zaledwie kilkaset metrów od domu,
w którym pani mieszkała…
– Tak – odpowiada Geo, znów zamykając oczy.
Wie, jak strasznie to brzmi, ponieważ wie, jak straszne to było. Łzy jednak
nie chcą płynąć. Wszystkie już wypłakała.
Ktoś cicho szlocha. Zawodzi. To Candace. Jej pierś unosi się i opada,
ukryła twarz w dłoniach, lśniący czerwony lakier na paznokciach ma zdarty,
widać to nawet z miejsca, na którym siedzi Geo.
Victor Wong nie płacze, lecz gdy sięga do wewnętrznej kieszeni, wyjmuje
z niej chusteczkę do nosa i podaje byłej żonie, jego ręce drżą.
Prokurator nie ma więcej pytań. Sędzia zarządza przerwę na lunch. Przysię-
gli wychodzą, widzowie wstają i rozprostowują kości. Gdzieś dzwonią. Dzien-
nikarze stukają energicznie w klawiatury laptopów. Pomocnik szeryfa pomaga
Geo opuścić miejsce dla świadków. Geo idzie wolno, mijając stół, za którym
siedzi Calvin, a on wstaje i łapie ją za rękę, zatrzymując na moment.
– Dobrze cię widzieć – mówi. – Nawet w takich okolicznościach.
Ich twarze dzielą centymetry. Jego oczy są dokładnie takie, jakimi je zapa-
miętała: jasnozielone ze złotymi cętkami okalającymi źrenice. Czasem widzi
je w snach, słyszy jego głos, czuje jego ręce na swoim ciele i wtedy budzi się
zlana potem. A teraz on tu jest, prawdziwy jak kiedyś.
Geo milczy, bo nie ma nic do powiedzenia, nie teraz, kiedy wszyscy na
nich patrzą i słuchają. Wyrywa mu się. Pomocnik szeryfa popycha ją do
przodu.
Kiedy wkłada rękę do kieszeni sukienki, natrafia na kawałek papieru, który
wcisnął jej Calvin. Zamyka na nim palce. Przystaje, by pożegnać się z ojcem.
Zdejmuje pierścionek zaręczynowy, jedyną biżuterię, jaką nosi, i mu oddaje.
On mocno ją obejmuje. A potem pozwala odejść. Geo odwraca się, żeby nie
widzieć jego zmęczonej twarzy.
Proces jeszcze się nie zakończył, lecz rola w nim Geo tak. Następnym ra-
zem zobaczy ojca, gdy ten przyjedzie do niej do więzienia. Pomocnik szeryfa
prowadzi ją do aresztu. Geo siada na ławce w najodleglejszym kącie celi,
a kiedy kroki szeryfa cichną, sięga do kieszeni.
To kawałek żółtej kartki z notatnika. Calvin napisał na niej schludnym cha-
rakterem pisma: Nie ma za co.
A pod tymi czterema słowami narysował małe serduszko.
Geo zgniata kartkę w kulkę i ją połyka. To jedyny sposób, by się jej po-
zbyć.
Siedzi samotnie w celi pogrążona w myślach. Przeszłość, teraźniejszość
i przyszłość się mieszają, wewnętrzny głos zlewa się z paplaniną policjantów
na korytarzu. Dyskutują o najnowszym odcinku Chirurgów, a ona zastanawia
się, czy obejrzy go w więzieniu. Nie ma pojęcia, jak dużo czasu upłynęło do
chwili, gdy po drugiej stronie krat pojawił się cień.
Podnosi wzrok i widzi detektywa Kaisera Brody’ego. Trzyma w ręce papie-
rową torbę z pobliskiej burgerowni i kubek z koktajlem truskawkowym. Na
torbie widać tłuste plamy. Geo czuje, że w ustach zbiera jej się ślina. Nie jadła
nic od śniadania, na które składała się miseczka zimnej owsianki podana na
brudnej metalowej tacy.
– Jeśli to nie dla mnie, jesteś okrutny – mówi.
Kaiser unosi torbę.
– To dla ciebie. Dostaniesz, jeśli powiesz mi, co Calvin James dał ci w są-
dzie.
Geo nie spuszcza wzroku z torby.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Wziął cię za rękę i coś ci dał.
Kręci głową. Czuje zapach grillowanej wołowiny. Smażonej cebuli. Frytek.
Burczy jej w brzuchu.
– Niczego mi nie dał, Kai. Przysięgam. Złapał mnie za rękę, powiedział, że
dobrze mnie widzieć, ja wyrwałam rękę i nic nie powiedziałam. To wszystko.
Detektyw jej nie wierzy. Wzywa strażnika, żeby otworzył celę. Sprawdza
jej ręce, ogląda podłogę. Pokazuje gestem, by wstała. Robi to, a on ją obma-
cuje, przeszukuje kieszenie. Wreszcie zrezygnowany podaje jej torbę. Geo ją
rozrywa.
– Spokojnie. – Kaiser siada obok niej na zimnej metalowej ławce. – Są dwa
burgery, jeden dla mnie.
Geo rozpakowuje swojego, odgryza wielki kęs, a na jej drogą sukienkę
spada kawałek tłustego mięsa. Nie przejmuje się tym.
– To dozwolone? – pyta.
– Co? Burgery?
Kaiser zdejmuje górny kawałek bułki, umieszcza na burgerze frytki, na-
krywa bułką i odgryza duży kęs.
– Podpisałaś ugodę, nikogo nie obchodzi, że rozmawiamy.
– Nie mogę uwierzyć, że wciąż to robisz. – Geo patrzy z niesmakiem na
jego burgera. – Frytki w burgerze. Jakbyś był w liceum.
– W pewnych kwestiach się zmieniłem, w innych nie. Założę się, że ty też.
– Co tu właściwie robisz? – pyta Geo po kilku minutach, gdy już zjadła pół
burgera i jej żołądek przestał wariować.
– Nie wiem. Chyba chcę, żebyś wiedziała, że cię nie nienawidzę.
– A masz powody.
– Już nie. – Kaiser wzdycha. – Zamknąłem to. Mogę o tym zapomnieć. To-
bie radzę zrobić to samo. Zbyt długo trzymałaś wszystko w tajemnicy. Czter-
naście lat… Trudno mi sobie wyobrazić, jak się czułaś. Jakbyś sama siebie ka-
rała.
– Nie sądzę, by rodzice Angeli się z tobą zgodzili.
Mimo to jest zadowolona, że to powiedział. Dzięki temu nie czuje się aż ta-
kim potworem.
– Właśnie dlatego idziesz do więzienia. Możesz jednak wykorzystać ten
czas, zacząć wszystko od nowa. Przetrwałaś. Zawsze byłaś silna. – Kaiser od-
kłada burgera. – Wiesz, to śmieszne, ale kiedy dowiedziałem się, co się stało,
chciałem cię zabić. Za to, co zrobiłaś Angeli. Za to, przez co wszyscy musieli-
śmy przechodzić. Przez co ja musiałem przechodzić. Kiedy jednak znów cię
zobaczyłem…
– To co?
– Przypomniałem sobie, jak kiedyś było. Do kurwy nędzy, przecież byli-
śmy wszyscy najlepszymi przyjaciółmi! Nigdy nie zapomnimy o tym gównie.
– Wiem. – Geo patrzy na niego. Za fasadą twardego gliniarza widzi dobroć.
W głębi serca zawsze był dobrym człowiekiem. – Tyle razy chciałam ci opo-
wiedzieć o tym, co się stało. Ty wiedziałbyś, co robić. Zawsze byłeś moim…
– Kim?
– Kompasem moralnym. Zrobiłam mnóstwo gównianych rzeczy, Kai, a od-
trącenie cię było jedną z nich.
– Miałaś szesnaście lat. – Kaiser znów głęboko wzdycha. – Właściwie by-
łaś jeszcze dzieckiem. Ja też. I Angela.
– Byłam na tyle dorosła, by wiedzieć, co robię.
– Kiedy patrzę na wszystko z dzisiejszej perspektywy, wiele spraw nabiera
sensu. Sposób, w jaki zachowywałaś się po tamtej nocy. To, jak mnie ode-
pchnęłaś. Opuszczanie szkoły przez resztę roku. Calvin nieźle cię załatwił.
Nie zdawałem sobie sprawy, jak złe to było. – Dotyka jej twarzy. – Ale dziś
powiedziałaś prawdę. To już koniec. Nareszcie.
– Nareszcie – powtarza Geo i odgryza solidny kawałek burgera, choć nie
jest już głodna.
Z pełnymi ustami łatwiej się kłamie.
2.

W więzieniu są trzy rodzaje waluty: narkotyki, seks i informacja. Ta ostat-


nia jest warta najwięcej, za to dragi i robienie loda nigdy nie zawodzą. Ponie-
waż Geo nie bierze narkotyków, musi jej wystarczyć gotówka. Są rzeczy, któ-
rych potrzebuje, by przetrwać w więzieniu, i powinna załatwić je sobie jak
najszybciej, a najważniejsze jest, żeby trafić na odpowiedni oddział i dostać
pracę.
Każda nowa więźniarka czy recydywistka, która ma odsiadywać wyrok
w Zakładzie Karnym w Hazelwood – nazywanym czasem Hellwood – przez
pierwsze dwa tygodnie jest oceniana. Musi przejść testy psychologiczne, od-
być szereg rozmów, przeprowadza się też wywiad środowiskowy, a wszystko
po to, by stwierdzić, na jakim oddziale ma zostać umieszczona i jaki rodzaj
pracy może wykonywać. Geo ma nadzieję, że dostanie się na oddział o złago-
dzonym rygorze i będzie mogła pracować w zakładzie fryzjerskim, po pierw-
szym spotkaniu z więziennym psychologiem wie jednak, że jedyne, na co
może liczyć, to oddział o zaostrzonym rygorze i praca sprzątaczki.
– To nie jest takie złe – przekonuje psycholożka, chcąc ją uspokoić. Na ta-
bliczce na jej biurku widnieje „P. Martin”. – Na takim oddziale jest więcej
strażników, mniej przywilejów, za to większe bezpieczeństwo.
Dla Geo brzmi to gównianie, ale ponieważ nigdy nie siedziała w więzieniu,
trudno jej o tym dyskutować. Przyjechała do Hazelwood przed trzema godzi-
nami, a psycholożka jest pierwszą osobą nienoszącą służbowego uniformu,
z którą rozmawia. „P. Martin” – Pamela? Patrycja? W pokoju nie widać żadnej
wskazówki, jak kobieta ma na imię – widocznie chce zachować prywatność.
Geo zastanawia się, dlaczego tu pracuje. Na pewno nie dla pieniędzy. Jej gar-
sonka jest tania: materiał marszczy się pod pachami, widać zaciągnięte nitki.
– Czy masz jakieś wsparcie? – pyta, a gdy Geo nie odpowiada, rozwija py-
tanie: – Kogoś, kto będzie cię odwiedzał? Kogoś, kogo chciałabyś zobaczyć,
gdy wyjdziesz? Bo taki dzień nadejdzie i powinnaś myśleć o takich osobach
każdego dnia pobytu tutaj. To pozwoli ci się skoncentrować.
– Mój tata – odpowiada Geo. Nigdy nie miała zbyt wielu przyjaciół, a po
procesie bezpieczniej jest mówić, że nie ma żadnych. – Miałam wyjść za mąż,
ale… teraz to się nie stanie.
– A co z twoją matką?
– Zmarła, kiedy miałam pięć lat.
– Ostatnie pytanie: z jaką rasą się identyfikujesz? Jesteś biała, lecz w two-
ich dokumentach w rubryce „rasa” napisano „inna”.
– To nie pomyłka. Matka była pół-Filipinką, a ojciec jest w jednej czwartej
Jamajczykiem. Jestem mieszańcem.
Pani Martin pstryka długopisem i notuje coś w aktach.
– W dokumentach zapisano też, że jesteś w sześćdziesięciu pięciu procen-
tach biała, więc wtopisz się w tło, ale jeśli jesteś w części czarna, będziesz
mogła mieć czarne koleżanki. To dobrze.
– Jestem też w jednej czwartej Azjatką.
– Z wysp na Pacyfiku pochodzi mniej niż jeden procent więźniarek. To ci
nie pomoże. – Patrzy uważnie na Geo. – Jak się czujesz? Załamana? Zła?
Masz myśli samobójcze?
– A jeśli powiem, że tak, będę mogła wrócić do domu?
Psycholożka śmieje się cicho.
– Super. Masz poczucie humoru. Tak trzymaj. – Zamyka energicznie
teczkę. – No dobrze, mała, na razie skończyłyśmy. Porozmawiamy za tydzień.
Jeśli będziesz potrzebowała mnie wcześniej, powiedz strażnikom.

Pierwsze dwa tygodnie mijają spokojnie, chociaż nowe osadzone są pod


stałą obserwacją, bo więzienie to cholernie depresyjne miejsce. Geo chodzi ze
spuszczoną głową, odzywa się tylko wtedy, kiedy musi, i większość czasu spę-
dza w samotności.
Rankiem w dniu, gdy stała się taka jak reszta społeczności, obudziła się
długo przed porannym dzwonkiem.
Nie do uwierzenia, że jeszcze pół roku temu przeprowadzono z nią wy-
wiad, ponieważ w roczniku wydawanym przez „Pacific Northwest”, „100 naj-
lepszych firm, dla których warto pracować”, miał się ukazać artykuł poświę-
cony Shipp Pharmaceuticals. W wieku trzydziestu lat Geo była najmłodszym
od dziesięciu lat dyrektorem wykonawczym w Shipp, i w dodatku kobietą,
a artykuł nosił tytuł: Shipp zmienia kierunek. Nowa twarz w najstarszej ame-
rykańskiej firmie. Zdjęcie towarzyszące tekstowi przedstawiało Geo siedzącą
na krawędzi długiego stołu w przeszklonej sali konferencyjnej, mieszczącej
się na trzydziestym czwartym piętrze biurowca. Założyła nogę na nogę, tak że
spódnica odsłaniała kolano, doskonale widać było czerwone podeszwy jej
szpilek, uśmiechała się, patrząc w obiektyw. Tematem artykułu była różnorod-
ność w miejscu pracy, lecz jak na ironię autor słowem nie wspomniał o jej
mieszanym pochodzeniu. Skupił się na tym, że jest młoda i że jest kobietą – to
wystarczało, by w klubie Big Pharma, do którego należeli biali podstarzali fa-
ceci, była niezwykłym zjawiskiem – oraz na jej planach rozwinięcia działów
urody i lifestyle’u w firmie.
Podejrzewała, że szefostwo Shipp nie znosi tego zdjęcia i jest wściekłe, że
to ją wybrano, by reprezentowała firmę. Oczywiście nikt nie powiedział jej
tego w twarz.
W dniu aresztowania Geo przemawiała w sali konferencyjnej. Nagle drzwi
się otworzyły i wkroczył energicznie wysoki mężczyzna w ciemnych dżinsach
i wytartej skórzanej kurtce. Towarzyszyło mu troje umundurowanych funkcjo-
nariuszy policji Seattle. Za nimi weszła zdenerwowana sekretarka, pokazując
gestem, że starała się ich zatrzymać. Głowy wszystkich dwunastu osób siedzą-
cych przy ogromnym stole odwróciły się w stronę drzwi.
– Przepraszam, ale nie chcieli zaczekać, aż zapukam – powiedziała zdy-
szana sekretarka, młoda kobieta o imieniu Penny, która pracowała w firmie
dopiero od miesiąca.
Mężczyzna w skórzanej kurtce wpatrywał się w Geo. Wydawał się bardzo
znajomy, a jej umysł rozpaczliwie próbował gdzieś go umiejscowić. Do kie-
szeni na piersi miał przypiętą odznakę detektywa, widziała też wybrzuszenie
pod jego kurtką – kaburę z pistoletem. Wysoki, nieźle zbudowany, wyglądał
zupełnie inaczej niż w liceum, kiedy był o dwadzieścia kilo lżejszy i kilkana-
ście centymetrów niższy.
Kaiser Brody. Jasna dupa.
Geo była tak wstrząśnięta, że jej serce na moment stanęło. Ugięły się pod
nią nogi, ściany lekko zawirowały, więc żeby nie upaść, musiała oprzeć się
o stół. W sali, przed kilkoma sekundami chłodnej i przewiewnej, nagle zrobiło
się gorąco. Detektyw zauważył jej reakcję i lekko się uśmiechnął.
– Georgina Shaw? – spytał, choć doskonale wiedział, że to ona. Podszedł
do niej wraz z trzema policjantami, obchodząc długi owalny stół i mijając za-
szokowanych członków zarządu. – Jest pani aresztowana.
Nie protestowała, nie powiedziała ani słowa, nie wydała żadnego dźwięku.
Po prostu zamknęła laptop, a jej prezentacja zniknęła z wielkiego ekranu wi-
szącego na ścianie za nią. Detektyw wyjął z kieszeni kajdanki. Na ich widok
drgnęła.
– Taka jest procedura – wyjaśnił. – Przepraszam, przecież wiesz, że jest mi
przykro.
Członkowie zarządu wyglądali tak, jakby nie mieli pojęcia, co ze sobą zro-
bić, więc patrzyli, osłupiali i milczący, jak detektyw zakłada na jej skrzyżo-
wane z tyłu ręce kajdanki i wyprowadza ją z sali. Ich osłupienie było zrozu-
miałe. Georgina Shaw nie należała do osób, które można by za cokolwiek
aresztować. Poza tym właśnie została nową twarzą Shipp. Była wiceszefową
firmy. Narzeczoną Andrew Shippa, do cholery. To wszystko wyglądało na
straszną pomyłkę.
Głos dyrektora generalnego zabrzmiał donośnie i czysto, wszyscy się od-
wrócili. Andrew Shipp nie brał udziału w spotkaniu, lecz jego gabinet znajdo-
wał się na końcu korytarza i najwyraźniej ktoś mu powiedział, co się stało.
Stał teraz w drzwiach sali konferencyjnej, zastępując im drogę.
– Co tu się, do cholery, dzieje? – Próbował podejść do Geo, ale młody poli-
cjant go zatrzymał. Twarz Andrew poczerwieniała, jeszcze nie znalazł się nikt,
kto śmiałby mu czegoś zakazać. – To niedorzeczne. O co jest oskarżona? Pro-
szę natychmiast zdjąć jej te kajdanki. To jakiś absurd!
Geo próbowała się do niego uśmiechnąć, dać do zrozumienia, że wszystko
w porządku, lecz Andrew na nią nie patrzył. Piorunował wzrokiem policjan-
tów, każdy centymetr jego ciała emanował takim oburzeniem i poczuciem
własnej wartości, jakie biją tylko od ludzi, za którymi stoją duże pieniądze.
Na policjantach nie zrobiło to jednak wrażenia. Nie obchodziło ich, że ko-
bieta w kajdankach ma narożny gabinet dwa piętra niżej, a jej wesele odbędzie
się w pretensjonalnym klubie golfowym, do którego należą rodzice jej narze-
czonego, choć ona była zdania, że trzeba być szalonym, żeby wydawać cztery-
sta dolarów na obiad, na który składa się stek z frytkami. Nie dbali o to, że
wybrała bukiet ślubny z różowych peonii, a suknia miała przylecieć z Nowego
Jorku. Mieli to wszystko głęboko w dupie. I prawidłowo. Ponieważ żadna
z tych rzeczy nie miała już znaczenia. I prawdopodobnie nie miała go nigdy.
Detektyw wyprowadził Geo z sali. Jego ręka lekko dotykała jej pleców na
wysokości krzyża, nie popychał jej jednak, tylko delikatnie prowadził. Kaiser
Brody nie pachniał tak jak kiedyś. Chłopak, którego znała, nigdy nie używał
wody kolońskiej, a teraz wyczuwała słodkawą piżmową nutę i natychmiast
rozpoznała wodę Yves’a Saint Laurenta. Zawsze miała wyczulony węch. Kie-
dyś kupiła tę wodę Andrew, lecz nigdy jej nie używał, narzekając, że boli go
od niej głowa. O ból głowy przyprawiało zresztą Andrew wiele rzeczy.
Kajdanki dzwoniły na jej nadgarstkach. Były na tyle luźne, że pozwalały
poruszać rękami, pewnie mogłaby je nawet jakoś zsunąć. Kaiser założył je
tylko na pokaz, żeby było wiadomo, kto tu ma władzę. Żeby urządzić przed-
stawienie. Upokorzyć ją.
Andrew szedł za nimi, próbując zastąpić im drogę, aż w końcu Kaiser po-
machał mu przed twarzą nakazem aresztowania.
– Jestem detektyw Kaiser Brody z policji w Seattle. Zarzut to morderstwo,
proszę pana.
Andrew wyrwał mu nakaz i zaczął czytać, wytrzeszczając oczy. Nawet
w garniturze za dwa tysiące dolarów nie był specjalnie przystojny, miał raczej
wątłą posturę, okrągłą twarz i rzednące włosy. Jego siła brała się z czegoś in-
nego. Mimo iż był bogaty, ustosunkowany i potrafił załatwić wiele rzeczy, tu
jednak nie mógł zdziałać nic.
– Nic nie mów – zwrócił się do Geo. – Ani słowa. Zadzwonię do Freda.
Zajmiemy się tym.
Fred Argent był szefem radców prawnych Shipps. Opracowywał strategię
firmy, zajmował się kontraktami i sporami sądowymi. Nie był adwokatem od
spraw kryminalnych, jakiego potrzebowała Geo, teraz jednak nie było czasu
na dyskusje. Detektyw wyprowadził ją z sali, a członkowie zarządu zostali
tam, zastygli z otwartymi ustami.
Andrew nie odstępował ich, gdy szli do windy, do której wejście znajdo-
wało się w korytarzu za rogiem. Wieść o aresztowaniu rozeszła się, zanim tam
dotarli. Przechodząc koło biurka swojej asystentki, Carrie Ann, Geo powie-
działa:
– Zadzwoń do mojego ojca. Nie chcę, żeby dowiedział się o tym z gazet.
Młoda kobieta skinęła głową. Stała z szeroko otwartymi oczami, a na jej
spódnicy wciąż widać było małą plamkę po kawie, mimo że rano próbowała ją
energicznie usunąć. Niespełna godzinę temu, gdy dyskutowały, jak się jej po-
zbyć, i szukały w biurze jakiegoś odplamiacza, Geo opowiadała Carrie Ann
o nowej restauracji, w której była z Andrew poprzedniego wieczoru.
A teraz to życie się skończyło. Wszystko, na co pracowała, co stworzyła,
życie, które zbudowała na tajemnicy… właśnie się na jej oczach ulatniało.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział Andrew, gdy znaleźli się w win-
dzie. – Nic nie mów. Rozumiesz? Nic. Fred będzie czekał na ciebie w komisa-
riacie. Dostaniesz najlepszego adwokata. O nic się nie martw. – Spoglądał na
Kaisera, a na jego twarzy malowała się furia. Detektyw patrzył na niego obo-
jętnie. – To oskarżenie to jakaś cholerna bzdura, detektywie. Gigantyczna po-
myłka. Komendant Heron, pański szef, jest członkiem mojego klubu golfo-
wego, osobiście do niego zadzwonię. Niech się pan przygotuje na pozew.
Detektyw nie odpowiedział, tylko kąciki jego ust nieznacznie się uniosły.
Kolejny uśmieszek. Czy w szkole też się tak uśmiechał? Geo nie mogła sobie
przypomnieć.
Drzwi windy się zamknęły, gdy Andrew wrzeszczał do swojego asystenta,
żeby przyniósł mu komórkę. Przez minutę Geo i detektyw stali nieruchomo,
wpatrując się w lustro wprawione w drzwi windy. Z ukrytych głośników są-
czyła się cicha muzyka. Geo słyszała, jak jeden z policjantów oddycha za jej
plecami – delikatne charczenie i cichy gwizd. Na pewno ma skrzywioną prze-
grodę nosową. Ręka Kaisera wciąż spoczywała na plecach Geo. Nie przeszka-
dzało jej to. A nawet uspokajało.
Z głośnika windy nie leciała melodia z Muzaka. Firma była podłączona do
Pandory, radia internetowego nadającego spersonalizowane muzyczne sety,
wpadające w ucho stare i nowe kawałki. Właściwie głównie stare. Numery
pięter malały przy dźwiękach Wonderwall Oasis, Geo lubiła tę kapelę, gdy
była w liceum. Policjantka, której przegroda nosowa była w porządku, cicho
nuciła. Geo jej nie wtórowała, choć znała słowa. Dziś będzie ten dzień, który
kiedyś ci wypomną…
Numery na ekranie zmieniały się, w miarę jak mijali kolejne piętra, pędząc
w dół. Może będzie miała szczęście? Może winda uderzy w ziemię i eksplo-
duje? Szesnaste piętro, piętnaste, czternaste…
– Nie wyglądasz na zaskoczoną tym, że tu jestem – odezwał się Kaiser, pa-
trząc na nią w lustrze.
Geo milczała, bo nie miała nic do powiedzenia. Odtwarzała ten scenariusz
w głowie tysiąc razy, ale nigdy nie obsadzała w roli aresztującego ją detek-
tywa swojego starego przyjaciela. Nawet nie wiedziała, że Kaiser został poli-
cjantem, musiała jednak przyznać, że odznaka mu pasuje. Był teraz zaledwie
wspomnieniem chłopaka, którego znała. Jego policzki, kiedyś obsypane trą-
dzikiem, teraz pokrywał kilkudniowy zarost. Rysy twarzy się wyostrzyły, lecz
oczy pozostały takie same. Widziała w nich niepokój i rozczarowanie.
Miał rację. Nie była zaskoczona. Tak długo czekała na ten dzień, w głębi
duszy wiedząc, że kiedyś nadejdzie. A teraz stało się, koniec z tajemnicami.
Koniec z dźwiganiem sekretu ciężkiego jak dwutonowy blok cementu. Powoli
wypuściła powietrze, zupełnie jakby przez czternaście lat nie mogła oddychać,
rozluźniła ramiona, mięśnie karku i szyi. Uśmiechnęła się lekko do starego
przyjaciela, a on uniósł brwi. Nie, w ogóle nie była zaskoczona.
Poczuła ulgę.

Z zamyślenia wyrwał ją ostry głos:


– Shaw! – Rozlega się poranny dzwonek. W drzwiach jej celi stoi straż-
niczka ubrana w ciemnoniebieski mundur, włosy ma upięte w ciasny kok. Jest
niska, lecz krępa i umięśniona. Geo nie ma wątpliwości, że potrafi powalić na
ziemię kogoś dwa razy większego od siebie. – Twoja ocena została zakoń-
czona. Przenosimy cię. Zbieraj się.
– Gdzie mnie umieścicie?
– Zaostrzony rygor – odpowiada strażniczka, a serce Geo staje. – Będziesz
w sali zbiorowej, bo twój oddział jest w remoncie.
Sala zbiorowa będzie jej tymczasowym domem.
Słyszała, jak więźniarki skarżyły się strażniczkom na panujący tam tłok. Aż
ją wstrząsa.
– Sala zbiorowa? A nie mogłabym zostać tutaj, dopóki…
Strażniczka parska śmiechem.
– Myślisz, że to hotel? Że jeśli nie podoba ci się zakwaterowanie, wystar-
czy, że ponarzekasz, i dostaniesz lepsze? Rusz tyłek, Shaw, bo jak nie, to ci
pomogę.
Geo zbiera swoje rzeczy, czyli mały plastikowy pojemnik z tanimi środ-
kami czystości i bluzę dresową z dużym numerem identyfikacyjnym na ple-
cach.
– Będziesz pracowała w salonie fryzjerskim – oznajmia strażniczka. – Po-
winnaś być szczęśliwa. Większość nowych zaczyna w kuchni, ale potrzeba
kogoś, kto ostrzyże więźniarki i ufarbuje im włosy. Pracowałaś kiedyś
w branży kosmetycznej?
– Można tak powiedzieć.
– Hej – rzuca strażniczka, przyglądając jej się uważnie, gdy idą korytarzem
– ja cię znam. Jesteś tą laską, która pokroiła na kawałki swoją najlepszą przy-
jaciółkę wiele lat temu?
Geo nie odpowiedziała.
– To było gówniane i chore – stwierdza strażniczka, lecz trudno powie-
dzieć, czy jest pod wrażeniem, czy raczej zniesmaczona. – Jestem zaskoczona,
że dają ci do ręki nożyczki
Ja też, pomyślała Geo. Ja też…
3.

Z początku Geo była przekonana, że nie ujdzie jej to na sucho. Angela cie-
szyła się zbyt dużą popularnością, za bardzo kochała życie, by ktoś uwierzył,
że zniknęła z własnej woli. Kiedy jednak minęło kilka dni i nikt nie zapukał
do drzwi jej domu, zaczęła wierzyć, że to możliwe, że nikt się nie dowie, co
zrobiła. Dni zamieniły się w tygodnie. Tygodnie w miesiące. A po latach Geo
pomyślała, że przeszłość została pogrzebana. Marna gra słów, ale jakże pasu-
jąca do sytuacji.
Kiedy w końcu przeszłość ją dopadła, Geo nie była zaskoczona, za to zu-
pełnie na to nieprzygotowana. Bo niby co może przygotować człowieka na
więzienie? Nie filmy czy telewizja, które mają dostarczać rozrywki i ekscyto-
wać. Więzienna rzeczywistość – beznadzieja, monotonia i ciągły strach, że
ktoś cię zaatakuje – jest straszna. Pierwsze dwa tygodnie, gdy siedziała sama
w celi, miała własny zlew i toaletę, w porównaniu z koszmarem, z jakim musi
się teraz mierzyć, zwanym zbiorówką, to było małe piwo.
Witajcie w Hellwood.
P. Martin miała rację, że zaostrzony rygor oznacza więcej strażników. Wię-
cej strażników nie oznacza jednak większego bezpieczeństwa, zwłaszcza gdy
śpi się w ciasnocie, a każdy jest w gównianym humorze. A strażnicy są na
pewno. Choć w więzieniu Hazelwood nie przebywa zbyt wielu osadzonych,
remont jednego z oddziałów sprawił, że pozostałe trzy są wypełnione po
brzegi, a powódź przez wąski lejek wlała się do dużej świetlicy zamienionej
w zbiorową salę. To najgorszy scenariusz, jaki mógł się zdarzyć w więzieniu.
Marzenia o prywatności odpłynęły. Codziennie wybuchają walki. Giną rze-
czy osobiste. Przemoc wisi w powietrzu jak burzowa chmura. Pięćdziesiąt do-
rosłych kobiet śpiących na kupie to nie jest normalne. W sali stoi dwadzieścia
pięć piętrowych łóżek w rzędach po pięć. Tłok sprawia, że sala wydaje się
mniejsza niż w rzeczywistości, a unoszący się bez przerwy zapach potu i pusz-
czanych bąków przyprawia o klaustrofobię.
Strażniczka prowadzi Geo do łóżka w odległym kącie sali. Kobiety przy-
glądają jej się, gdy je mija. Stara się zachować obojętny wyraz twarzy, żeby
żadna nie pomyślała, że jest słaba czy wrogo nastawiona, tylko tak zła jak
reszta. Geo zdaje sobie sprawę, że wygląda nieco inaczej niż pozostałe ko-
biety. Jej ciemne włosy zostały doskonale ostrzyżone w drogim zakładzie fry-
zjerskim. Ma idealne zęby. Żadnych tatuaży na twarzy. Ani nigdzie indziej. Na
wolności nie należy do żadnego gangu, nie ćpa. I w przeciwieństwie do innych
kobiet w sali siedzi w więzieniu po raz pierwszy. Może tak jak inne nosić
szare więzienne ciuchy, lecz nie jest jedną z nich. I to rzuca się w oczy.
Jest więzienną dziewicą. A one to wyczuwają.
– To twoje – mówi strażniczka, zatrzymując się przy łóżku.
Na górnym materacu leży bluza dresowa, a na dolnym walają się dwa po-
darte kolorowe magazyny. Geo nie wie, które łóżko jest wolne.
– Moje jest górne? – pyta.
Strażniczka wzrusza ramionami i zamierza odejść.
– Nie wiem, zapytaj sąsiadkę.
Przez salę człapie wielka biała kobieta w nieokreślonym wieku – Geo oce-
nia, że jest między trzydziestką a pięćdziesiątką. Musi ważyć ze sto trzydzie-
ści kilogramów i w miarę, jak się zbliża, coraz wyraźniej czuć kwaśny odór jej
potu. Potargane utlenione włosy ma upięte w niechlujny kok na czubku głowy,
widać kilkucentymetrowe odrosty. Właściwie nie ma szyi. To, co mogłoby nią
być, zakrywa masywny podwójny podbródek. Na widok Geo ściąga brwi –
cienkie narysowane ołówkiem kreski. Na przypominających serdelki palcach
każdej ręki ma wytatuowane litery. Na lewej układają się w słowo „koniec”,
na prawej: „zabawy”.
„Koniec zabawy”. No właśnie.
Kobieta siada na dolnym łóżku. Między łóżkami stoi metalowa szafka, do
jej drzwi przypięto kilka fotografii przedstawiających więźniarkę, gdy była
nieco młodsza i nieco szczuplejsza. Na jednej z nich obok niej stoją czarny
mężczyzna i chłopiec. Jest chudy jak ojciec, lecz jego okrągła twarz łączy ce-
chy ich obojga: ma duże brązowe oczy, skórę w delikatnym odcieniu mokki,
uśmiecha się, pokazując wielkie zęby. Wyglądają na szczęśliwych.
Jej przerażająca sąsiadka jest matką. No dobrze, może nie będzie tak źle.
– Jestem Bernadette – przedstawia się kobieta. Ma głęboki głos, mówi
z lekkim akcentem. Chyba ze środkowej Europy, może z polskim. Albo cze-
skim. Wkłada rękę pod materac i wyciąga paczkę lukrecjowych wężyków. Nie
proponuje ich Geo, prezentuje za to coś w rodzaju uśmiechu. – Wszyscy mó-
wią na mnie Bernie.
– Georgina. – Geo odwzajemnia uśmiech. – Wszyscy mówią na mnie Geo.
– Witaj. – Bernie podnosi głowę i patrzy na Geo, a ona widzi kreski brudu
na jej szyi, wcześniej ukryte w fałdach tłuszczu. – Będziemy sąsiadkami, więc
musisz wiedzieć, że mam trzy zasady.
– W porządku. – Geo wciąż stoi, trzymając swoje rzeczy i nie wiedząc,
gdzie je położyć.
Kobieta siedzi na dolnym łóżku, więc Geo sądzi, że je zajmuje, ale jej
bluza wciąż leży na górnym. Geo nie ma odwagi jej dotknąć.
– Pierwsza: nie ruszaj mojego jedzenia. – Sąsiadka Geo odgryza kolejny
kawałek lukrecjowego wężyka i żuje go z półotwartymi ustami. – Jeżeli na
moim łóżku leży jakieś żarcie, to nie jest to zaproszenie do częstowania się.
Nawet mnie nie proś.
– Rozumiem.
– Druga: chrapię. Głośno. Jeśli poskarżysz się na mnie strażniczkom, jak
poprzednia, skopię ci dupę tak jak jej. Jeżeli moje chrapanie ci przeszkadza,
kup sobie w kantynie zatyczki.
– Nie ma sprawy. – Geo wie, że bardziej niż cokolwiek innego będzie jej
przeszkadzał zapach Bernadette.
– Trzecia: lubię górne łóżko. Będziesz spała na dolnym.
– Naprawdę? – Geo nie kryje zaskoczenia.
Sądziła, że dolne jest bardziej w cenie, poza tym nie wyobraża sobie, jak ta
gruba baba wdrapie się na górne.
– Taak, powietrze na górze wydaje się świeższe. Te kurwy wiecznie pierdzą
i bekają i po północy cuchnie tu jak w pierdolonym kiblu. A ja mam wrażliwy
nos – oznajmia Bernie, a znaczące spojrzenie jej małych oczek nie dopuszcza
sprzeciwu. – Masz jakiś problem z dolnym łóżkiem?
– Ależ skąd – zapewnia Geo, zastanawiając się, czy ktoś kiedyś poniósł
śmierć na skutek zarwania się górnego łóżka. Zmiażdżona podczas snu klatka
piersiowa byłaby niezłym sposobem na wydostanie się stąd.
– Nie bój się, łóżko się nie zarwie, jeśli to cię martwi – rzuca Bernie, zupeł-
nie jakby czytała w jej myślach.
Geo kręci energicznie głową.
– Ależ skąd, w ogóle się tym nie martwię.
– Pierwszy raz w Hellwood?
Jej nowa koleżanka wyjmuje z paczki następną porcję lukrecji i wpycha do
ust. Jej zęby są od niej czerwone. Wygląda to trochę tak, jakby krwawiła.
– Tak – odpowiada Geo, dochodząc do wniosku, że lepiej być szczerą. – Ja-
kieś wskazówki?
Bernie wzrusza ramionami.
– Nie jest tak źle, jak ludzie myślą. Przyzwyczaisz się. To dopiero jest
gówno. – Macha potężną ręką w stronę sali. – Będzie lepiej, jak znów dosta-
niemy cele. Ja przerobiłam już wszystko. To miejsce nie jest najlepsze, ale też
nie najgorsze.
Geo kiwa głową. Nie pyta, za co Bernie tu trafiła. Słyszała, że to nie-
uprzejme. Tak samo jak nie byłoby uprzejme poprosić ją, by nie siedziała na
łóżku, które, jak uzgodniły, należy teraz do niej. Zamiast tego wskazuje zdję-
cia na drzwiach szafki.
– To twoja rodzina?
– No. – Bernie uśmiecha się szeroko. – Trzymam te zdjęcia, żeby pamiętać,
dlaczego muszę wrócić do domu.
Wreszcie wstaje, zostawiając na materacu wgłębienie w kształcie tyłka i ud.
Pościel zalatuje jej smrodem, ale Geo zmusza się do uśmiechu i kładzie na
łóżku swój dobytek. Metalowa rama trzeszczy, gdy Bernie wdrapuje się na
górne łóżko i kładzie.
– Masz jakiegoś faceta, który na ciebie czeka? – pyta.
– Nie jestem pewna. – To najbardziej szczera odpowiedź, jakiej Geo może
udzielić. – Pozwalają tu korzystać z telefonu?
– No. Codziennie trzydzieści minut przed zgaszeniem światła. Telefon jest
na korytarzu blisko łazienek. Jeśli chcesz wyjść, zgłoś to strażniczce. Musi cię
stąd wyprowadzić.
Gdy Geo idzie przez salę do dyżurki strażników, kobiety szepczą między
sobą, żadna się jednak do niej nie odzywa. Sądzi, że budzi zainteresowanie, bo
widziały ją w telewizji albo dlatego że jest nowa. A może z obu powodów.
Do telefonu droga jest długa. Dyżurna strażniczka informuje ją, że Geo
może rozmawiać przez piętnaście minut. Geo czeka chyba z godzinę, aż tele-
fon będzie wolny, po czym oddycha głęboko i wybiera numer Andrew. Po pię-
ciu sygnałach włącza się poczta głosowa.
Sądząc, że Andrew nie odbiera, bo nie rozpoznał numeru, próbuje zadzwo-
nić do niego do biura. Odzywa się automat, co oznacza, że musi wcisnąć je-
dynkę.
– Cześć, Bonnie, jest Andrew?
– Panno Shaw… – W głosie sekretarki słychać zdenerwowanie. Geo od
razu wie, że wszystko się zmieniło. Zawsze była miła dla Bonnie, a odkąd za-
częła spotykać się z Andrew, nie pamiętała, by dziewczyna zwracała się do
niej inaczej niż po imieniu. – Przykro mi, ale pan Shipp nie życzy sobie z pa-
nią rozmawiać.
Geo zamyka oczy. Panna Shaw. Pan Shipp. Otwiera oczy.
– Tak powiedział?
– Tak, proszę pani. Jestem upoważniona tylko do jednej rozmowy z panią.
Geo powoli wypuszcza powietrze, starając się zebrać myśli. Kiedy znowu
się odzywa, w jej głosie słychać napięcie:
– Co mam zrobić z pierścionkiem? – Odkąd jej dom został wystawiony na
sprzedaż, pierścionek zaręczynowy leży w pudełku w domu jej ojca razem
z innymi rzeczami. – Chce, żeby mu odesłać, czy po niego wpadnie?
– Powiedział, żeby pierścionek odesłać mu do biura – mówi sekretarka
i dodaje bardzo cicho: – Tak mi przykro. Naprawdę. W firmie wszyscy powa-
riowali. Ciągle dzwoni telefon, dziennikarze chcą wiedzieć, czy Andrew ma
coś do powiedzenia na temat wiceszefowej firmy, swojej byłej narzeczonej
oskarżonej o morderstwo i dziewczyny seryjnego mordercy.
– Przecież ja nie zostałam oskarżona o…
– Ale wszyscy tak myślą. – Teraz głos Bonnie jest niewiele głośniejszy od
szeptu. – Wiesz, jak tu jest, Geo. Każdy się martwi o reputację firmy. Musieli-
śmy wydać oświadczenie dla prasy.
– Co w nim było? – Sekretarka nie odpowiada. – Bonnie, proszę, powiedz
mi.
– Napisali, że w żaden sposób nie współdziałaliśmy z tobą ani cię nie
wspieraliśmy i że współczujemy rodzinie ofiary. Andrew… – Bonnie urywa –
Andrew sam to napisał. Tak mi przykro.
– Zapłacił przecież koszty sądowe. – Głos Geo nawet w jej własnych
uszach brzmi pusto.
– Wiem. Oberwał za to od ojca, ale wtedy byłaś jego narzeczoną. Przepra-
szam, muszę kończyć. – Dziewczyna jest zdenerwowana. – Proszę… proszę,
nie dzwoń tu więcej.
I się rozłącza.
A więc to tak. Żadnego pożegnania, szansy, by wyjaśnić czy przeprosić.
Andrew zakończył to jak tchórz, pozwalając, aby cios zadała sekretarka. Ko-
niec dwuletniego związku. Tak po prostu. Geo odwiesza słuchawkę i przesuwa
się, żeby przepuścić następną więźniarkę. Ale niewystarczająco szybko. Trąca
ją ramieniem.
Kobieta mruży oczy. Jest drobniejsza niż Geo, ale na jej twarzy nie widać
strachu.
– Uważaj, suko.
– Przepraszam – mówi Geo, starając się, by zabrzmiało to pewnie, choć
pcha się na nią inna kobieta.
Ostatnim, czego potrzebuje, jest bijatyka, ale jeśli te kobiety zaczną, nie bę-
dzie miała wyboru. Inaczej zobaczą, że jest słaba. Naoglądała się wystarcza-
jąco dużo telewizji, aby wiedzieć, że jeżeli skopią jej dupę, a strażniczka
spyta, kto to zrobił, za nic w świecie nie może powiedzieć prawdy. Plotkowa-
nie ze strażnikami o czymkolwiek jest zdecydowanie źle widziane. W więzie-
niu gorszy od pedofila – który i tak jest kurewsko zły – jest tylko kapuś. Kto
raz został kapusiem, będzie nim całe życie. Współwięźniowie nigdy takiemu
nie uwierzą i zamienią jego życie w piekło.
Kiedy Geo wraca, Bernie jest w dobrym humorze. Wciąż leży wyciągnięta
na łóżku, kobieta góra. Pusta torebka po lukrecji zwisa z krawędzi materaca.
Bernie przekręca się na bok i gdy Geo staje obok łóżka, patrzą sobie w oczy.
– Jak rozmowa? – zagaduje Bernie.
– Pytałaś mnie wcześniej, czy mam faceta. Teraz mogę oficjalnie powie-
dzieć, że nie mam.
Bernie przesuwa się do przodu i teraz kosmyk jej włosów muska twarz
Geo.
– No i dobrze. Tutaj nie potrzebujemy facetów. Jest mnóstwo rzeczy, które
możemy robić bez nich.
Geo robi niepewny krok do tyłu. Nie chce, by było widać, że drży, ale czuje
się okropnie. Kobieta z sąsiedniego łóżka zerka na nią, przez jej twarz prze-
myka cień współczucia, lecz zaraz odwraca wzrok. A może Geo tylko to sobie
wyobraża? Może wpada w paranoję?
Tej nocy nie dzieje się nic złego. Następnej też nie. Choć Geo leży godzi-
nami, zaciskając pięści i zęby i wyobrażając sobie najgorsze. Zanim zaśnie,
wciąż zdumiewa ją, że tak wygląda teraz jej życie. W końcu ją dopadła. De-
presja, przed którą ostrzegała P. Martin. Geo nie może się pozbyć obezwład-
niającego uczucia, że tu nie pasuje, że gdzieś po drodze doszło do gigantycz-
nej pomyłki.
Zaprzeczanie rzeczywistości w ogóle jej nie chroni. Nie pomaga. Sprawia
tylko, że staje się podatna na zranienie. Ma wrażenie, że się dusi. Czuje się
tak, jakby ktoś zabrał jej życie, roztrzaskał na kawałki, po czym złożył, mie-
szając części. Nie potrafi ich rozpoznać, ale wie, że żadna nie jest na swoim
miejscu.
Trzeciego dnia w dużej sali zauważa, że jej sąsiadka jest w doskonałym hu-
morze. Idą razem na kolację, siedzą naprzeciwko siebie w towarzystwie czte-
rech innych kobiet. Bernie gawędzi z Geo i z innymi, opowiada o odwiedzi-
nach swojego syna tego ranka. Za każdym razem, gdy się śmieje, opiera rękę
na ramieniu Geo. Wygląda to raczej nieszkodliwie.
Przy sąsiednim stoliku siedzi kobieta o ciemnoczekoladowej skórze
i krótko obciętych kręconych włosach i wpatruje się w Geo. W jej spojrzeniu
nie ma wrogości, lecz ciekawość. Wygląda na to, że kobiety przy jej stoliku
się z nią liczą. Od czasu do czasu też zerkają na Geo i szepczą między sobą.
Geo zastanawia się, co widzą, patrząc na nią. Wie, że wygląda jak biała ko-
bieta, ostrzeżono ją jednak, że jeśli ktoś uważnie patrzy, jej przynależność et-
niczna jest widoczna: lekko karmelowy odcień skóry i oczy w kształcie mig-
dałów. Choć włosy ma proste. Tak jak matka.
Geo kończy jeść. Czarna kobieta podchodzi do niej przy okienku zwrotu
naczyń. Więźniarki, które siedziały przy jej stoliku, stoją za nią, kilka kroków
dalej, nie tak blisko, by słyszeć ich rozmowę, lecz wystarczająco blisko, żeby
zareagować, jeśli coś się stanie. Najwyraźniej to jej ochroniarki.
– Jesteś czarna? – pyta kobieta.
W jej sposobie mówienia jest coś szlachetnego. Głęboki głos i dobra dyk-
cja. Ma piękną, gładką i delikatną twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi
i niemal czarne oczy.
– W jednej ósmej – odpowiada Geo, czując, że musi być precyzyjna, nawet
jeśli nie potrafi opisać pozostałych części.
– Zauważyłam, że przyjaźnisz się z Bernadette. – Kobieta zerka na Bernie,
która wciąż siedzi przy stole i je. Przenosi wzrok na Geo, wodzi spojrzeniem
po jej skórze, oczach, włosach. – Nazywają ją Mamut – wyjaśnia, choć nie jest
to potrzebne.
– Nie jesteśmy przyjaciółkami. Śpimy na jednym łóżku.
Kobieta kiwa głową.
– Daj znać, czy ci to pasuje. Jeśli nie, załatwimy ci przeniesienie.
Po kolacji Bernie wciąż ma dobry humor i Geo zaczyna rozumieć, że na-
strój jej sąsiadki zależy od tego, kiedy ostatnio jadła. Gada, dopóki nie zgasną
światła, opowiada Geo o więzieniach, w których siedziała, z Kalifornią i Ore-
gonem włącznie. Prochy i kradzieże – typowe zarzuty, za to trafiła tu więk-
szość kobiet. Przestępcza kariera. Po trzeciej odsiadce powinno się pomyśleć
o innym zajęciu, mózg przestępcy jednak tak nie pracuje.
W dzień drzwi sali zawsze pozostają otwarte, po zgaszeniu światła kobiety
są zamykane. Jeśli któraś chce siku, musi poprosić strażniczkę w dyżurce,
która na ogół śpi lub ogląda telewizję. Geo leży na łóżku obezwładniona zmę-
czeniem. Odkąd tu trafiła, ani razu dobrze nie spała, i to po niej widać. Wresz-
cie zapada w błogosławiony sen.
Śpi, dopóki nie czuje serdelkowatych palców sąsiadki głęboko w swojej
pochwie. Bernie leży na niej, jej kolosalne cielsko oblepia drobne ciało Geo
niczym wielki balon wypełniony wodą, jej skóra jest wilgotna i słona, oddech
pachnie skisłym mlekiem. Małe oczka Bernie, przypominające rodzynki
w cieście, patrzą wprost na nią. Kobieta uśmiecha się i liże twarz Geo od
brody do kości policzkowych. W mroku sali jej język wydaje się fioletowy.
Dolne łóżko. To dlatego. Łatwiej kogoś zgwałcić. Nie widać go z dyżurki
strażniczek znajdującej się w drugim końcu sali. Co gorsza, Bernie przymoco-
wała końce prześcieradła Geo do górnego łóżka, tworząc rodzaj zasłony. Jeżeli
strażniczka spojrzy w tę stronę, zobaczy tylko prześcieradło. A gdyby je ze-
rwała, Bernie będzie miała wystarczająco dużo czasu, by zejść z Geo i przeko-
nywać, że to, co robią, odbywa się za obopólną zgodą. Bo za seks między
dwiema osadzonymi, który nie jest gwałtem, karzą skierowaniem na oddział
o zaostrzonym rygorze.
A są właśnie na takim oddziale.
Geo otwiera usta, żeby krzyknąć, Bernie jednak się na to przygotowała –
wpycha jej do ust wielką damską skarpetkę. Choć nie jest to konieczne, bo
Geo ma niemal zmiażdżone płuca. Mamut, ważąca ponad dwa razy tyle co ona
i trzy razy od niej szersza, prawie ją dusi. Spanikowana Geo zaczyna wiercić
się i kopać, lecz Bernie jeszcze mocniej przyciska ją do łóżka, dysząc jej
w ucho śmierdzącym oddechem.
– Podoba ci się? Dobrze ci? Zrób się dla mnie mokra, kochanie.
Prawie nie mogąc się ruszyć, Geo łapie prześcieradło, ale nie daje rady
szarpnąć na tyle mocno, żeby je ściągnąć. Odsuwa je tylko nieco, wystarcza-
jąco, by pochwycić spojrzenie kobiety leżącej na sąsiednim łóżku i wpatrują-
cej się w nią. Po sekundzie lub dwóch kobieta odwraca wzrok.
W sali pełnej kobiet Geo jest sam na sam z napastniczką.
Nie mogąc nic zrobić, leży cicho, a po jej twarzy płyną łzy. Po minucie
Bernie stęka i stacza się z Geo, pozwalając jej nabrać powietrza.
– W tym kącie nikt niczego nie widzi, suko – szepcze, obciągając jej ubra-
nie. – Naszego łóżka monitoring nie obejmuje. Wszystko, co masz robić, to
siedzieć cicho, bo inaczej cię zabiję. Ale podobało ci się, co? Wiem, że tak.
Geo szlocha głośno i krótko, bo Bernie uderza ją w twarz. Potem ściąga
prześcieradło i wdrapuje się na górne łóżko. Geo zatyka sobie usta poduszką
i płacze niesłyszana przez nikogo.
Nic z tego nie rozumie. Bernie jest matką. Zdjęcie syna przyklejone jest na
drzwiach cholernej szafki kilka centymetrów od jej łóżka. Geo leży przez
resztę nocy, czując kwaśny odór potu, ściskając nogi, przerażona, że Mamut
wróci. Gdy z góry dobiega chrapanie, czuje ulgę, bo to oznacza, że jej są-
siadka zasnęła.
Geo nie może zasnąć. Tak jak nie mogła przed kilku laty, gdy została
zgwałcona. Wie z doświadczenia, że potrzeba czasu, by jej dusza do niej wró-
ciła.
A jeszcze więcej czasu, aby dusza przestała krwawić.
4.

Rano Geo je apatycznie brejowatą owsiankę i przypalonego tosta. Jej są-


siadka z łóżka jak zwykle siedzi przy stole naprzeciwko niej. Tego dnia Geo
ma zacząć pracę w zakładzie fryzjerskim, powinna czekać na to z niecierpli-
wością, ale jedyne, czego pragnie, to znaleźć jakieś spokojne miejsce i się
ukryć. Jeśli wczoraj Bernie była w dobrym nastroju, to dzisiaj jest w jeszcze
lepszym. Geo udaje się unikać jej wzroku, lecz gdy ich spojrzenia w końcu się
spotykają, Mamut posyła jej uśmiech.
Nie spuszczając oczu z Geo, porusza palcami, po czym urządza przedsta-
wienie, wtykając je sobie do nosa i głęboko wciągając powietrze. Następnie
wkłada palec wskazujący i środkowy do ust i zaczyna ssać. Na widok tego ob-
scenicznego gestu kobiety siedzące przy ich stole rechoczą, choć nieco ner-
wowo. Geo czuje ucisk w żołądku. Zanim zdąży zareagować, wymiotuje na
swoją tacę, obrzyguje sobie przód bluzy i przekonuje się, że owsianka przed
zjedzeniem wygląda tak samo jak po.
– Kurwa! – Kobieta siedząca obok niej zrywa się z krzesła. – Ty obrzy-
dliwa zdziro!
Po kilku sekundach pojawia się strażniczka.
– Wstawaj, Shaw – rzuca, a jej twarz wykrzywia wstręt, gdy widzi wyrzy-
ganą owsiankę na bluzie i spodniach Geo. – Chcesz pójść do ambulatorium?
Co się stało z twoją twarzą?
Policzki Geo są sine, bo kilka godzin wcześniej Bernie ją uderzyła, lecz to
tylko ułamek bólu, który czuje. Kręci głową, wciąż ma mdłości. Ostatnim,
czego potrzebuje, jest badanie przez pielęgniarkę. Za nic w świecie nie chce,
żeby ktokolwiek ją dotykał. Wszystkie kobiety na nią patrzą. Mamut również.
– Nic mi nie jest. Tylko… tylko… prysznic.
– Idź prosto do łazienki i się umyj – rzuca strażniczka, a do mikrofonu na
ramieniu mówi: – Przyślijcie sprzątaczki do stołówki.
Upokorzona Geo wychodzi, żegnana rechotem kobiet. Nie musi patrzeć na
Bernie, by wiedzieć, że ona też rechocze.
Myje się w małej kabinie prysznicowej z podartą zasłoną, ma na sobie
tylko plastikowe klapki. Odkręca wodę na maksimum, ale ta jest zaledwie let-
nia i po ośmiu minutach w ogóle przestaje lecieć, choć Geo jeszcze nie skoń-
czyła się kąpać. Ktoś ukradł jej szampon, więc szybko myje ciało i włosy my-
dłem, drapiąc skórę paznokciami.
Kiedy woda się kończy, odsuwa nieco zasłonę i maca ścianę w poszukiwa-
niu ręcznika. Nie ma go tam, gdzie go powiesiła. Odsuwa zasłonę do końca
i aż podskakuje, gdy widzi kobietę opierającą się o ściankę sąsiedniej kabiny
i trzymającą jej ręcznik.
To czarna kobieta, którą poznała poprzedniego dnia. Tym razem nie ma to-
warzystwa. Są w łazience same.
– Jestem Ella Frank – przedstawia się. A gdy Geo ani drgnie, wyciąga w jej
stronę ręcznik. – Musi być ci zimno.
Geo jest zimno, ale nie może wziąć ręcznika, nie wychodząc z kabiny.
W końcu jednak to robi, zachlapując podłogę, a kobieta podaje jej ręcznik.
Geo łapie go i natychmiast się nim owija, drżąc, lecz nie z zimna. Wie, jaką
Ella Frank ma reputację. Wszyscy wiedzą, tylko ona nie miała pojęcia, która
to Ella, dopóki ta nie wypowiedziała swojego imienia. Teraz stoją naprze-
ciwko siebie, a Geo jest prawie naga. Nie ma niczego, czym mogłaby dźgnąć
Ellę, ani butów, by ją kopnąć. Nie wie, czego ta kobieta od niej chce, wie jed-
nak, że znów może zostać zgwałcona. Wolałaby umrzeć.
– Nie chcę cię skrzywdzić – zapewnia Ella Frank. – Nie jestem Mamutem.
Geo ściska w gardle.
– A więc wiesz?
– Mam oczy i uszy wszędzie.
– Dlaczego wczoraj mnie nie ostrzegłaś? – Słowa wymykają się Geo, za-
nim zdoła się powstrzymać. Jest przerażona swoją szczerością.
– Nie jestem od tego, żeby cię chronić. Chyba że będziesz chciała. – Ko-
bieta wbija w Geo przenikliwe spojrzenie. Nie mruga. Obie są podobnej po-
stury – czarna kobieta jest może nieco szczuplejsza – Geo nie ma jednak wąt-
pliwości, że Ella Frank zabiłaby ją, nawet się nie spociwszy. – Wiesz, kim je-
stem?
Geo kiwa głową. Przypomina sobie całą historię. Na zdjęciach w mediach
Ella, żona króla narkotykowego Jamesa Franka, zawsze była nienagannie
ubrana, miała długie czarne włosy, a na ustach szminkę w kolorze fuksji. Wię-
zienna wersja Elli Frank jest bardziej subtelna: burza włosów zniknęła, teraz
są krótko ostrzyżone, kobieta ma nieumalowane usta i nosi ciuchy takie jak
wszystkie więźniarki, a mimo to wygląda groźnie. Widać to w sposobie,
w jaki stoi, mówi, w tym, jak patrzy na Geo. Ella kierowała ochroniarzami
męża i zabijała ludzi, których uznała za wrogów, strzelając im w głowę z ma-
łego pistoletu noszonego na udzie pod sukienką. Została skazana za zabicie
dwóch rywali męża, lecz mówiono, że zamordowała nawet kilkanaście osób.
W więzieniu jest tak potężna, jak na wolności. To za jej sprawą do Hazel-
wood regularnie dostarczane są narkotyki. Właśnie uwikłała się w ciężką
wojnę z inną dilerką. Sytuacja jest coraz gorsza, ale Ella, w przeciwieństwie
do reszty kobiet w Hazelwood, które kiedyś wyjdą, dostała dożywocie. Nigdy
nie opuści więzienia. Umrze w nim. Co oznacza, że nie ma nic do stracenia.
I to właśnie czyni ją tak niebezpieczną.
– Jesteś Georgina Shaw. Czytałam o tobie. Wielka szefowa. Założę się, że
zarobiłaś kupę kasy.
– Ale też dużo wydałam.
Ella śmieje się cicho.
– Wiem coś o tym. Życie jest jednak krótkie, więc póki żyjemy, możemy
się nim cieszyć, prawda? – Zatrzymuje wzrok na twarzy Geo. Jej tęczówki są
tak ciemne, że Geo nie widzi źrenic. – No tak, twoja sąsiadka obdarzyła cię
uczuciem. Jak się z tym czujesz?
– Okropnie – niemal szepcze Geo.
Ella kiwa głową.
– Znam Bernadette z innego więzienia. Musiała się zesrać z zachwytu
w swoje gacie w rozmiarze XXL, kiedy przydzielili ci łóżko pod nią. Jesteś
w jej typie. Biała. Ładna. Z klasą. Wiesz, że to się będzie powtarzało?
– Tak – mamrocze Geo.
– Mogę to zatrzymać – mówi czarna kobieta, nie spuszczając wzroku z jej
twarzy. – Mogę sprawić, że nikt cię tutaj nawet nie dotknie. Chcesz, żebym ci
pomogła?
Geo zamyka oczy, wiedząc, że słowo, które za chwilę wypowie, wszystko
zmieni.
– Tak.
– Ale nie pomagam za darmo.
Geo otwiera oczy.
– Wiem.
– No dobra. – Ella się uśmiecha. – Zajmę się tym. A ty się ubierz. Ale za-
nim pójdę, dam ci radę, jak kobieta kobiecie.
Na blacie obok Elli Geo dostrzega czyste ubranie. Nie ma odwagi po nie
sięgnąć. Musiałaby podejść do Elli.
– Oczywiście – mówi.
– Trzymaj głowę wysoko. Zachowuj się tak, jakbyś rządziła tym miejscem.
Nikogo się nie bój. Z twoim wyglądem – z tymi włosami ślicznej białej
dziewczyny i z buźką ślicznej białej dziewczyny – nigdy nie będziesz tu nie-
widzialna. Nie po tym, co zrobiłaś. Wykorzystaj to. Niech wszyscy zobaczą,
że straszna z ciebie suka. Rozumiesz? Mogę i będę cię chronić, ale mogę też
jutro zostać zadźgana. I co się wtedy z tobą stanie?
Geo kiwa głową.
– Rozumiem. Dziękuję.
Ella podaje jej ubranie. Kiedy Geo po nie sięga, ręcznik się zsuwa i nagle
znów jest naga, a Ella mierzy ją spojrzeniem od stóp do głów i chichocze.
– O rany, jesteś naprawdę piękna. Ale nie w moim typie. Ja lubię kutasy.
Geo ubiera się pospiesznie.
– Jedna z moich dziewczyn znajdzie cię później w zakładzie fryzjerskim –
informuje Ella. – Kiedy przyjdzie, daj jej to, o co poprosi.
Dwie godziny później w zakładzie podchodzi do niej kobieta. Geo rozpo-
znaje w niej jedną z ochroniarek Elli. Daje jej to, co ma dać, zerkając w ka-
merę zamontowaną na suficie.
– Nie przejmuj się tym – mówi kobieta. – Strażnik, który ma się gapić
w monitor, jest… trochę roztargniony.
Niespełna pół godziny później wraca.
– Opłukałam to, ale lepiej wyczyść jeszcze wybielaczem. I miej oczy do-
okoła głowy, rozumiesz?
Geo rozumie.
Po kolejnej półgodzinie, gdy je lunch, drzwi stołówki zostają zamknięte.
Bernadette Novotny, znana jako Mamut, nie żyje.
Wieść o tym rozniosła się niczym pożar. Bernie została znaleziona w pralni
pod maglownicą. Nikt nie miał wątpliwości, jak zmarła: ktoś przeciął jej tęt-
nicę szyjną, wykrwawiła się w kilka sekund.
Geo, tak jak inne kobiety, leży na podłodze stołówki z rękami na głowie.
Strażnicy szukają narzędzia zbrodni, zabierają więźniarki, o których wiedzą,
że nie żyły dobrze z Bernadette – a jest ich dużo – do biura na przesłuchanie.
Niczego się jednak nie dowiadują. Nożyce, które Geo dała dziewczynie od
Elli, zanim poszła na lunch, zostały wyczyszczone i schowane do szuflady
przez tę samą strażniczkę, która wydała je rano.
Dzień mija, nowych wieści nie ma, a strażnicy przesłuchują w dużej sali
jedną więźniarkę po drugiej. Zaczynają od Geo, ponieważ była sąsiadką zmar-
łej. Mówi to samo, co wszystkie kobiety: nic nie widziała, nic nie słyszała
i nie ma pojęcia, kto mógł to zrobić. Nie zwraca uwagi na spojrzenia i szepty
więźniarek, choć przez krótki moment zastanawia się, czy wskazać palcem ko-
bietę z sąsiedniego łóżka, która widziała, jak Bernadette ją gwałci, i nic nie
zrobiła. Postanawia jednak tego nie robić. Gdyby role się odwróciły, Geo
może zachowałaby się tak samo.
Nieco później ciało zostaje zabrane. Wszystkie pomieszczenia są już
otwarte i więzienne życie znów toczy się normalnie. Teraz jednak to „inna
normalność”. Łóżko nad Geo jest puste. Udaje jej się zasnąć. Po raz pierwszy,
odkąd znalazła się w Hellwood, przesypia osiem godzin.
Rano na śniadaniu Ella Frank siada przy jej stole. Uśmiecha się do Geo,
a ona odwzajemnia uśmiech. Siedzą naprzeciwko siebie jak dwie stare przyja-
ciółki, jedząc rozgotowane kiełbaski i gumowate jajka.
– Jak leci, Georgino? – pyta Ella uprzejmie. – Wyglądasz na wypoczętą.
– Wyspałam się. A przyjaciele mówią na mnie Geo.
Ella się śmieje.
– A więc jesteśmy przyjaciółkami? A ja myślałam, że łączą nas interesy. Ja
wykonuję usługę, ty wykonujesz usługę. Coś za coś. Tak to działa.
– A jeżeli to coś więcej niż układ biznesowy? – pyta Geo. Nie zamierza
wtykać sobie prochów w tyłek ani zostać jedną z jej ochroniarek. – A jeśli zo-
staniemy… partnerkami? Prowadzisz interes, a ja zajmowałam się biznesem.
Może czytałaś, że byłam niezła w tym, co robiłam. Jedną ze spraw, za które
odpowiadałam – może najważniejszą – była maksymalizacja zysków. Myślę,
że ty i ja możemy współpracować. A ty dobrze o tym wiesz. Inaczej nie za-
wracałabyś sobie głowy pomaganiem mi.
Uśmiech sprawia, że Ella wygląda młodziej. Bardziej łagodnie. Jednak
w jej głosie, choć teraz słodkim jak miód, pobrzmiewa stal.
– Szybko się uczysz, G. To atrakcyjna propozycja. Ale zapomniałaś o jed-
nym: nie potrzebuję cię.
Teraz to Geo się uśmiecha.
– Masz dzieci, prawda?
– Słucham? – Głos Elli twardnieje.
– Myślałaś kiedyś o tym, żeby ustanowić dla nich fundusz na naukę? – Geo
mówi szybko, by zdążyć, zanim Ella wypuści kolejny pocisk. Stąpa po niebez-
piecznym gruncie: w takim miejscu, jeśli przypomina się kobiecie o jej dzie-
ciach, można zostać zabitym. – Wiem, że teraz są małe, ale na pewno bystre.
A jeśli pewnego dnia zechcą pójść do college’u? Studenckie pożyczki potrafią
zrujnować. Mogę ci pomóc. – Geo robi pauzę, żeby wybrzmiało to, co powie-
działa. – Nie ma powodu, by twoja rodzina nie prosperowała dobrze w legalny
sposób. Mogę pomóc ci zabezpieczyć finansowo dzieci. Stworzyć coś, na
czym będą mogły budować swoją przyszłość.
Ella patrzy na Geo ciemnymi oczami, ocenia ją, szuka jakiejkolwiek
oznaki, że ta wciska jej kit. Niczego nie znalazłszy, mówi:
– Dobrze. Słucham.
Rozmawiają nad resztkami śniadania.
Kiedy Geo wraca po pracy na swoje łóżko, kosmetyczka, którą idąc rano
pod prysznic, zapomniała schować, leży na łóżku tak, jak ją zostawiła. Nikt jej
nie tknął. Jest wszystko: szampon, pasta do zębów, nowa kostka mydła.
Po kilku minutach przychodzi strażniczka.
– Shaw, zostajesz przeniesiona – rzuca.
Geo ściąga brwi.
– Dokąd?
– Do pojedynczej celi. Jedna jest już dostępna.
– Jak to? Sądziłam, że inne oddziały są w remoncie.
Strażniczka unosi brew.
– Chcesz czy nie? Bierz graty, czekam na korytarzu.
Geo znów zbiera swoje rzeczy. Gdy po raz ostatni idzie przez zbiorową
salę, więźniarki schodzą jej z drogi. Kilka z nich nawiązuje z nią kontakt
wzrokowy, ale natychmiast spuszcza oczy. To oznaka, że coś się zmieniło. To
oznaka szacunku.
W prawdziwym świecie szacunek zdobywa się ciężką pracą, podziwem, lo-
jalnością, czasem miłością. W więzieniu jest tylko jeden sposób: trzeba wzbu-
dzać strach.
W nowej celi Geo znajduje przyklejoną pod materacem komórkę. Ella po-
wiedziała jej, że tam będzie.
5.

List wygląda niewinnie.


Zwykła niebieska koperta z jej imieniem i napisany schludnymi równymi
literami adres Zakładu Karnego w Hazelwood. Nazwiska nadawcy i adresu
zwrotnego Geo nie rozpoznaje. Otwiera kopertę i znajduje w niej niebieską
kartkę, starannie złożoną i zapisaną takim samych schludnym charakterem pi-
sma. Zaczyna czytać.
Trzydzieści sekund później list zostaje wsunięty do koperty, a koperta wsu-
nięta do książki, którą Geo przeczytała już dwa razy. Książkę umieszcza na
półce nad biurkiem, już nigdy jej nie otworzy.
Patrzy na swoje ręce: drżą. Napisał do mnie. Niech to szlag. Wspomnienia
grożą powodzią mogącą zniszczyć tamy, jakie zbudowała wokół swego serca
i umysłu. Nie chce o nim myśleć. Zawsze o wiele łatwiej było udawać, że on
nie istnieje. To, że, kurwa, nie oszalała, zawdzięczała tylko temu, że potrafiła
oddzielać od siebie różne sfery swojego życia.
Nie, nie, nie. Niech to szlag.
Czuje, że coś dotyka jej twarzy. Jest w szoku, gdy stwierdza, że płacze.
Cholera jasna.
– Zły moment? – W drzwiach stoi kobieta z celi obok i patrzy na nią zanie-
pokojona.
Jest po pięćdziesiątce, wygląda trochę jak elf, ma ciemnobrązowe kręcone
włosy i wyraziste usta, które bez przerwy śmieją się, jedzą i przeklinają, a cza-
sem wszystko na raz.
Ella Frank jest partnerką biznesową Geo, a Cat Bonaducci przyjaciółką.
Pierwszą prawdziwą przyjaciółką, jaką ma od długiego czasu.
Poprzednią była Angela.
– Chyba tak – odpowiada Geo, lecz zaprasza ją gestem do środka. – Co
tam?
– Chciałabym zrobić sobie nowe zdjęcie. Dla tego gościa, z którym kore-
sponduję. Mówiłam ci o nim. Możesz ufarbować mi włosy? – Trzyma w ręku
pudełko farby, jedynej dostępnej w więziennej kantynie.
– „Napisz do Więźnia”? Jesteś pewna, że to się nie nazywa „Randkuj
z Więźniem”? – Geo ociera oczy. – Pewnie. Mam chwilę przed pierwszą
klientką.
Cat wychodzi za Geo z celi. Jest podekscytowana tym, że mogą pójść do
skrzydła edukacyjnego, gdzie znajduje się zakład fryzjerski. Wzięła małą ko-
smetyczkę, bo zamierza poprosić również o pomoc przy makijażu. Więźniar-
kom wolno mieć tylko sześć sztuk przyborów do malowania, jednak tego idio-
tycznego przepisu nikt jednak nigdy nie egzekwuje. Im lepiej kobiety wyglą-
dają, tym lepiej się czują. Im lepiej się czują, tym wyższe jest ich morale.
A kiedy morale jest wysokie, rzadziej dochodzi do aktów przemocy.
Zakład fryzjerski jest bardzo mały: to pokój z umywalką do mycia głowy,
fotelem, małym blatem i lustrem. Więźniarki same muszą kupować sobie
farbę do włosów, a nożyczki Geo dostaje od strażniczki i kwituje ich odbiór.
Otwiera pudełko z farbą i zaczyna ją mieszać.
– Co się z tobą dzieje? – pyta Cat, gdy Geo nakłada farbę na jej siwe odro-
sty. – Płakałaś?
Geo nie odpowiada. Nie chce rozmawiać o liście. Przeszłość musi pozostać
przeszłością, to jedyny sposób, by ruszyć naprzód.
– Może. A teraz zamknij się i pozwól, by moje czary zaczęły działać.
– Nigdy mi nie powiedziałaś, gdzie nauczyłaś się tak dobrze czesać i malo-
wać. – Cat zamyka oczy, bo opary farby pachną intensywnie. – Myślałam, że
siedziałaś za biurkiem.
– Przez rok chodziłam do szkoły kosmetycznej. Między college’em a stu-
diami magisterskimi.
– No bez jaj.
Geo się uśmiecha.
– To samo powiedział mój ojciec. Kiedy po skończeniu college’u oznajmi-
łam mu, że zapisałam się do szkoły kosmetycznej, myślał, że żartuję. Uważał,
że to strata czasu.
Tak naprawdę Walter Shaw powiedział: „Szkoła kosmetyczna jest dla ludzi,
którzy nie mogą dostać się do college’u, Georgino. Na miłość boską, ty ukoń-
czyłaś college, a chcesz iść do szkoły, do której przyjmują nieudaczników?”.
Nie powiedziała jednak o tym Cat, która nie skończyła nawet liceum.
– Było zabawnie – mówi zamiast tego. – Przez pięć dni w tygodniu uczy-
łam się wszystkiego o włosach i makijażu. Potem wylądowałam na praktyce
w Shipp Pharmaceuticals, a reszta, jak to mówią, jest historią. Płacili za studia
MBA, więc wykorzystałam okazję i zrobiłam karierę.
Opowiadając Cat tę historię, zaczyna myśleć o Andrew. Minęły już dwa
miesiące, a jego nazwisko wciąż figuruje na liście osób, którym wolno ją od-
wiedzać. Nie powiedziała, by je skreślono. Oznaczałoby to pójście do biura
i poproszenie o to. A Andrew Shipp – biały, nadziany, utytułowany dupek –
nie zasługuje nawet na kiwnięcie palcem. Nie życzy mu źle. W ogóle niczego
mu nie życzy. Jej ojciec mawiał, że w życiu ma się tylko jedną szansę na mi-
łość, i to prawda. Ona straciła swoją szansę, gdy miała szesnaście lat, a jej
chłopak okazał się seryjnym zabójcą zwanym Dusicielem ze Sweetbay.
Pamięta, że kiedy Kaiser Brody powiedział jej o tym w dniu, gdy przyszedł
ją aresztować, uznała, że to idiotyczny przydomek. Siedzieli potem naprze-
ciwko siebie w pokoju przesłuchań w komisariacie policji w Seattle. Fred Ar-
gent, prawnik z Shipps, zajął miejsce obok niej. Był wstrząśnięty, gdy Kaiser
opowiadał, co zrobił jej były chłopak Calvin James.
I przydomek nie brzmiał już tak idiotycznie.
– Chwileczkę… – powiedział Fred, prawnik korporacyjny w każdym calu.
Pod sześćdziesiątkę, biały, głęboko oburzony tym, że ktoś z ich firmy jest
traktowany jak zwykły przestępca. – Sądziłem, że aresztowaliście pannę Shaw
za zabicie osoby, która nazywa się Angela Wong.
– Tak, ale to niejedyna zbrodnia, o jaką Calvin James został oskarżony –
wyjaśnił Kaiser. – Wiemy, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat zabił trzy inne
kobiety.
Geo gwałtownie wciągnęła powietrze. Fred pochylił się nagle i zaczął szep-
tać jej coś do ucha. Jego oddech zalatywał whisky, nie było tajemnicą, że stary
prawnik w szufladzie biurka trzyma butelkę jacka danielsa. Przed spotkaniem
z nią pewnie strzelił kilka kolejek.
– Dzwoniłem do Daniela Attenbauma, najlepszego obrońcy w sprawach
kryminalnych w Seattle. Wkrótce tu będzie. Andrew powiedział, żebyś się
o nic nie martwiła. Pokryje wszystkie koszty. A tymczasem nic nie mów, do-
brze?
Geo pokiwała głową. Kaiser przyglądał im się rozbawiony, po czym otwo-
rzył leżącą na stole kartonową teczkę i wyjął z niej zdjęcia.
Dwa z nich, oba o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia pięć centyme-
trów, były kolorowe. Przesunął je po stole w stronę Geo.
– Angela Wong.
Fred Argent zerknął na nie i zbladł, kilka razy przenosił wzrok ze zdjęcia
na zdjęcie. Geo też zerknęła, z trudem nabrała powietrza i odwróciła spojrze-
nie. Były tak potworne, jak się spodziewała.
– O Boże… – Prawnik zakrył ręką usta. – Czy to jest…
Nie dokończył zdania. Nie był w stanie. Większą część dnia spędził
w swoim zacisznym gabinecie, redagując kontrakty, czytając to, co napisano
drobnym drukiem, i omawiając prawne aspekty biznesu farmaceutycznego.
Teraz wyglądał na wstrząśniętego.
Zdjęcie kupki ludzkich kości i podartego ubrania wstrząsnęłoby każdym.
– Jej torebka została zakopana razem z nią – zwrócił się Kaiser do Geo. –
Było w niej prawo jazdy, legitymacja szkolna, a także aparat fotograficzny.
Nie ma wątpliwości, że należał do niej.
Geo milczała.
– Pamiętasz ten aparat? – Kaiser się uśmiechnął. – Taki śmieszny, który jej
ojciec wygrał w turnieju golfowym. Mały, ale nie cyfrowy. Wtedy cyfrówek
nie było jeszcze na rynku. Trzydzieści pięć milimetrów. Zasze kupowała do
niego filmy w Seven-Eleven. Wszędzie go ze sobą nosiła i wszystko fotogra-
fowała. Pamiętasz?
Geo pamiętała.
– W aparacie był film z tamtej nocy – ciągnął Kaiser. – Wywołaliśmy go.
I co zobaczyliśmy? Na wszystkich jesteśmy ty i ja. To jak powiew przeszłości.
W duchu Geo pokręciła energicznie głową, lecz tak naprawdę nawet nie
mrugnęła.
– Co proszę? – odezwał się Fred Argent. – Obawiam się, że czegoś tu nie
rozumiem. Zwraca się pan do panny Shaw tak, jakby kiedyś coś was łączyło.
Znaliście się wcześniej?
– Dobrze kombinujesz, koleś – powiedział Kaiser lekceważąco, a Geo
o mało się nie roześmiała. Tak mówił w szkole średniej. – Panna Shaw i ja
znamy się od dawna. Byliśmy kiedyś… jak teraz mówią dzieciaki? Kiedyś
mówiło się „przyjaciółmi na całe życie”. My i Angela Wong. Tak, Geo?
I tym razem nie odpowiedziała.
Kaiser znów sięgnął do teczki, wyjął małą kopertę pełną zdjęć i położył ją
przed Geo.
– To fotografie z aparatu Angeli. Zerknij. Ubawisz się. Wyglądamy tak
młodo.
Nie chciała patrzeć, nie mogła jednak się powstrzymać. Pierwsze zdjęcie
zostało zrobione kilka dni przed śmiercią Angeli, byli na nim wszyscy troje.
Stali w holu domu Angeli i Kaiser strzelił zdjęcie ich odbicia w dużym lustrze.
Geo wzięła je z kupki i przyjrzała się uważniej. Kaiser miał rację: wyglądali
tak młodo. Był wtedy szczuplejszy i nie tak wysoki, jak teraz. Stojąca obok
niego Geo sprawiała wrażenie nieśmiałej i skrępowanej. Angela, po jego dru-
giej stronie, oparła rękę na biodrze, włosy zgarnęła na bok i wdzięczyła się do
obiektywu. Geo była ładna. Angela – piękna.
Zaczęła przeglądać pozostałe zdjęcia. W dniach poprzedzających swoją
śmierć Angela fotografowała wszystko: szkołę, treningi cheerleaderek, mecz
futbolu, imprezę u Chada Fentona… i Calvina. Był na ostatnim zdjęciu,
z Geo. Siedzieli obok siebie na łóżku w jego mieszkaniu, po imprezie. Geo
miała na sobie niebieską sukienkę tak krótką, że widać było bieliznę. Opierała
głowę na ramieniu Calvina, a on trzymał rękę na jej udzie. Zawsze, kiedy był
blisko, musiał jej dotykać. Głaskał ją, bawił się jej włosami, ściskał rękę.
Wzdrygnęła się. Od tak dawna o tym nie myślała.
Od dawna nie pozwalała sobie o tym myśleć.
Nie pamiętała, że to zdjęcie zostało zrobione. Ale dlaczego miałaby pamię-
tać? Na fotografii nie było tego widać, lecz tamtej nocy tak się upiła, że ledwie
mogła ustać.
– Kto to jest? – Fred Argent nachylił się do Geo, ściągając brwi.
– To jest, proszę pana, Dusiciel ze Sweetbay – wyjaśnił Kaiser. – Spotykał
się kiedyś z Georginą.
Gwałtowne nabranie powietrza. Tym razem to nie Geo. Zerknęła na praw-
nika z Shipps, przy linii jego włosów widać było krople potu. Chyba skoczyło
mu ciśnienie, z pewnością dlatego, że narzeczona jego szefa wpadła w po-
ważne kłopoty. Został wrobiony w jej obronę, a sprawa wygląda na bezna-
dziejną.
– To, co jest zwariowane, to to, że znalezienie szczątków Angeli po wielu
latach pozwoliło rozwiązać sprawy trzech innych morderstw, ot tak. – Kaiser
pstryknął palcami. – Mieliśmy w bazie jego DNA powiązane z trzema morder-
stwami, nie znaliśmy jednak nazwiska. Ale znaleźliśmy aparat ze zdjęciami
Angeli. Wyobraź sobie, w jakim byłem szoku – w wielkim cholernym szoku –
kiedy się okazało, że Calvin James był z Angelą w noc, gdy zmarła. I ty też.
– Ale to nie oznacza, że… – zaczął Fred, lecz Kaiser uniósł rękę.
– Teraz znamy nazwisko podejrzanego – ciągnął detektyw. – Śledziliśmy
Calvina i aresztowaliśmy, gdy jadł obiad w Blaine. Wiesz, gdzie to jest,
prawda? Przy granicy z Kanadą. Jebaniec zamierzał zwiać do Kanady! Miał
paszport i wszystko… Gdyby to zrobił, nigdy byśmy go nie złapali. Zgadnij,
co jadł, kiedy go zdybaliśmy. No, zgadnij.
Geo milczała.
– Sałatkę. Czy to nie zabawne? Nigdy się zastanawiamy, co jedzą seryjni
mordercy, prawda? No, chyba że to jest Jeffrey Dahmer[2].
Fred Argent zbladł.
– Przepraszam, to słaby żart. – Kaiser uśmiechnął się, bo wcale tak nie
uważał. – Ale to czyni psychopatów podobnymi do nas. Dbają o linię, przej-
mują się swoim ciśnieniem… Wie pan, że około pięciu procent szefów korpo-
racji można uznać za psychopatów? Gdzieś o tym czytałem.
Cztery procent. Geo znała tę książkę.
– Robiłaś w firmie szybką karierę, prawda? Po ilu trupach przeszłaś, żeby
znaleźć się tu, gdzie jesteś? Śledziłem twoje poczynania. Czy bogaty narze-
czony i następca tronu zna twój sekret? – Ton Kaisera był miły, lecz Geo nie
miała wątpliwości, co się za nim kryje. – Gdybyś w nocy, gdy Angela została
zabita, poszła na policję, uratowałabyś trzy istnienia. Calvin James miał dwa-
dzieścia jeden lat, ty zaledwie szesnaście. Mogłaś zawrzeć układ i nigdy nie
oglądałabyś celi od środka. Mogłaś darować jej rodzicom czternaście lat
udręki, gdy nie wiedzieli, gdzie jest ich córka i co się z nią stało. Mogłaś
oszczędzić bólu swoim przyjaciołom, którzy zadawali sobie tyle pytań, a te
pozostawały bez odpowiedzi. Przez cały ten czas wiedziałaś, Georgino. Wie-
działaś. Wiedziałaś…
Dwa ostatnie słowa powiedział cicho, lecz równie dobrze mógłby je wy-
krzyczeć. Geo skrzywiła się, jakby ją uderzył.
– Chcesz wiedzieć, co zrobił innym kobietom? Tym, które zabił, ponieważ
ty nic nie powiedziałaś? – Kaiser oddychał szybko, jego pierś unosiła się
i opadała gwałtownie. Wyjął z teczki więcej zdjęć i przesunął je po stole. Były
drastyczne: blade, napuchnięte zwłoki. Bo śmierć jest paskudna. – Najpierw je
zgwałcił, potem udusił, następnie spalił ciała w lesie. Za pierwszym razem
uszło mu to na sucho, podnieciło go, więc dlaczego nie miałby zrobić tego
znowu? Znowu. I znowu. Zamordowałaś swoją najlepszą przyjaciółkę, a po-
tem żyłaś, jakby nic się, kurwa, nie stało.
Te słowa raniły. Geo miała wrażenie, że zapada się razem z krzesłem.
– Kochałam ją – wyszeptała. – Wiesz o tym.
– Georgino, nic nie mów – wtrącił się Fred. Zapiszczał jego telefon, odczy-
tał wiadomość. – A niech to, Attenbaum utknął w korku. Będzie za dwadzie-
ścia minut. Ani słowa, dopóki nie znajdzie się w tym pokoju, rozumiesz?
– Calvin mówił, że tak naprawdę to jej nienawidziłaś – powiedział Kaiser.
Geo spięła się w środku.
– Calvin tu jest?
– Był przez chwilę, ale został przeniesiony. – Stary przyjaciel pochylił się,
nie spuszczając wzroku z jej twarzy. – Nie poznałabyś go. Ma długie włosy
i gęstą brodę. Z okazji procesu na pewno doprowadzi się do porządku. Mówił,
że ty i Angela rywalizowałyście. Zabawne, ale gdy to powiedział, uświadomi-
łem sobie, że tak było. Odgrywałem rolę rozjemcy, bo myślałem, że wy,
dziewczyny, zawsze się kłócicie i rywalizujecie.
– Nigdy nie chciałam, żeby przytrafiło jej się coś złego – zapewniła Geo.
– Jezu Chryste, Georgino, proszę… – Fred Argent wpatrywał się w za-
mknięte drzwi, jakby sądził, że zdoła przywołać Daniela Attenbauma siłą
woli.
– Dobra wiadomość jest taka, że prokuratura okręgowa nie jest tobą zainte-
resowana. – Kaiser wypowiedział zdanie, jakie wypowiadają wszyscy poli-
cjanci w filmach. – Chcą Calvina.
– Więc co mam zrobić? – spytała Geo.
Fred Argent westchnął głęboko i oparł głowę na rękach.
– Złóż zeznania. Prokurator okręgowy w zamian za to pójdzie na ugodę.
Ale musisz się szybko zdecydować, zanim uzna, że naprawdę nie jesteś mu
potrzebna.
– Georgino, Andrew powiedział… – zaczął Fred, lecz nie dokończył, tylko
pokręcił głową.
– Nieważne, co powiedział Andrew. – Georgina odetchnęła głęboko. – Idź,
Fred. Poczekam na Attenbauma. Jeśli zobaczysz Andrew, powiedz mu, że go
kocham, że jestem wdzięczna za pomoc i wsparcie i przykro mi, że narobiłam
mu kłopotów. Idź i przygotuj dokumenty dotyczące mojej odprawy. Podpiszę
je wieczorem.
– Odprawa? – Prawnik wyglądał na zaskoczonego.
Geo odwróciła się do niego i uśmiechnęła smutno.
– Muszę odejść z firmy, to jasne. To wszystko może strasznie zaszkodzić
Shipp. Ale chcę, żebyś potraktował mnie uczciwie. Byłam dla firmy cennym
nabytkiem i na to zasłużyłam. Domagam się rocznej pensji i premii, którą mi
przyznano, to chyba rozsądne?
– Chyba za wcześnie na… – wymamrotał Fred, ledwie otwierając usta. –
Andrew…
– Jestem pewna, że o procesie będzie głośno, więc jeżeli podpiszę ugodę –
i jeżeli jej warunki okażą się uczciwe – będę szczęśliwa. Możemy zapobiec
temu, by moja osobista sytuacja miała wpływ na Shipp. Porozmawiaj z An-
drew. Jestem pewna, że się zgodzi. Dla dobra firmy.
Podchwyciła spojrzenie Kaisera. Wiedziała, co myśli. To nie czas na robie-
nie interesów, ale nie zostałaby wiceszefową firmy w wieku trzydziestu lat,
gdyby nie potrafiła negocjować, będąc pod presją.
Na szczęście może tę umiejętność wykorzystać w więzieniu, przetrwać,
a nie umrzeć. To także instynkt samozachowawczy. Jej kariera zawodowa jest
zakończona. Najlepsze, na co może mieć nadzieję, to ugoda i zainwestowanie
pieniędzy, dodając to, co zarobi z Ellą.
Do czasu, aż wyjdzie z więzienia, zaoszczędzi tyle, by zacząć od nowa. Za-
wsze pozostaje jej odnowienie uprawnień kosmetolożki i otwarcie salonu
piękności.
Ostatnie muśnięcie i Geo podaje przyjaciółce małe plastikowe lusterko.
– Gotowe. Zobacz.
Cat się przegląda i kiwa z aprobatą głową.
– Gdzie ty byłaś? Odpłynęłaś. Czy słyszałaś cokolwiek, co powiedziałam
w ciągu ostatnich dziesięciu minut?
– Przepraszam. – Geo wzdycha. – To po prostu jeden z tych dni…
– To Hazelwood. Każdy dzień taki jest. – Cat wstaje. – Idę. Spotkamy się
w stołówce. Narazka.
Cat niemal wyskakuje z salonu, mała kobietka z wielkim sercem i duszą.
Geo chciałaby ją znać poza murami więzienia. Ta starsza kobieta, tak samo jak
ona, popełniła w życiu wielki błąd, ale jest dobrym człowiekiem.
Następna „klientka” Geo nie jest dobrym człowiekiem. Siada na krześle
i wręcza jej kilka stron wyrwanych z jednego z magazynów poświęconych
urodzie, które leżą w świetlicy. Geo uprzejmie jej słucha, starając się nie my-
śleć o tym, jak ona i jej mąż mogli prowadzić przedszkole, skoro filmowali
nagie dzieci, a filmy wrzucali na strony z pornografią. Kobieta, dla bezpie-
czeństwa, siedzi w areszcie zapobiegawczym i może pójść do fryzjera tylko
dwa razy w roku. Jej mąż dwa lata temu został w więzieniu zatłuczony na
śmierć.
Pedofilka mówi, że chce grzywkę.
Takie jest teraz życie Geo. Otaczają ją ludzkie istoty, które dopuściły się
przeróżnych niegodziwości i nie uczyniły świata lepszym, które tylko brały
i brały, nie dając nic w zamian. Ale to jest dokładnie to, na co zasłużyła.
Bierze nożyczki i zaczyna strzyc.
Widzisz, tato, mówiłam, że szkoła kosmetyczna kiedyś mi się przyda.
Wreszcie może zrobić sobie przerwę. Jest pora lunchu. Kiedy idzie do sto-
łówki, zatrzymuje ją strażniczka, Shawna Lyle.
– Shaw – rzuca. Ma tylko dwadzieścia pięć lat, ale zbyt obcisły uniform
uwydatnia wałki tłuszczu na brzuchu i ciasno opina uda. Jej wygląd jest jed-
nak zwodniczy: nikt z nią nie zadziera. – Masz gościa.
– Kogo?
Geo czuje, że burczy jej w brzuchu. Słyszała, że dziś ma być chili, a to
jedna z potraw, które personel kuchni umie przyrządzić, jak należy.
– Nie jestem, kurwa, twoją osobistą sekretarką. – Gdyby spojrzenie mogło
zabijać, Geo zostałaby zmielona jak w maszynce do mięsa. – Idziesz się z nim
zobaczyć czy nie?
To pewnie ojciec, choć zwykle przychodzi w niedziele. Geo nie ma ochoty
z nikim rozmawiać, ale rusza za strażniczką korytarzem do sali widzeń, otwar-
tej przestrzeni z kilkunastoma stołami, krzesłami i stojącymi pod ścianą auto-
matami z kawą i słodyczami. Jest nawet miejsce do zabawy dla dzieci i ładny
widok na ogród.
– Nie tutaj – mówi strażniczka. – Tam.
Wskazuje jeden z pokojów odwiedzin, o wiele mniej komfortowy, lecz za-
pewniający prywatność. Nie ma strażników ani kamer, tylko mały stolik,
cztery krzesła i zamykane drzwi. W tym pokoju zwykle odbywają się spotka-
nia z adwokatem, lecz proces Calvina się zakończył i Daniel Attenbaum już
nie musi przychodzić.
Zdezorientowana Geo popycha drzwi. Kaiser Brody opiera się o krawędź
stołu i sprawdza coś w telefonie.
– Co tu robisz? – pyta Geo i zastanawia się, czy nie przywołała go my-
ślami, wspominając przeszłość.
Kaiser obrzuca wzrokiem jej ubranie i włosy. Jest skrępowana, gdy tak ją
ocenia. Więzienne ciuchy nie dodają uroku, nie jest też umalowana. Wygląda
jednak lepiej niż wtedy, gdy widzieli się poprzednio. On natomiast nie. Ma
przekrwione, zapadnięte oczy z ciemnymi obwódkami. Jego twarz pokrywa
trzydniowy zarost.
– Wszystko w porządku? – pyta.
– Tak. A u ciebie?
– Zamknij drzwi.
Geo robi to, a Kaiser odkłada telefon i się prostuje.
– Zapytam wprost: czy odkąd tu jesteś, kontaktowałaś się z Calvinem Ja-
mesem?
– Oczywiście, że nie – odpowiada Geo, a jej oddech przyspiesza. – On też
siedzi w więzieniu, a osadzonym nie wolno się kontaktować. Poza tym nie
mam powodu tego robić. Nic nas już nie łączy.
– Jesteś pewna?
Myśli o liście, który dostała tego dnia rano. Błękitna kartka w błękitnej ko-
percie z nieznanym nazwiskiem nadawcy i adresem zwrotnym, który stara się
wyrzucić z pamięci.
– Tak, jestem pewna.
Kaiser uważnie jej się przygląda.
– Co dał ci tamtego dnia w sądzie? I nie mów, że nic, bo wiem, że coś ci
dał. To był mały kawałek żółtej kartki wyrwany z notatnika. Co było na nim
napisane?
– Nic.
– Przestań. – Kaiser unosi rękę. – Do kurwy nędzy, przestań. Nie kłam.
Wiem, że coś ci dał. Widziałem to. I muszę wiedzieć, co to było, więc nie pro-
wadź ze mną pierdolonych gierek, Georgino. To był numer telefonu? Sposób,
w jaki możesz się z nim skontaktować? Co on ci dał?!
Ostatnie cztery słowa wykrzykuje, a na jej nosie i policzkach lądują kro-
pelki jego śliny. Zaskoczona tym napadem furii ściera je, cofając się w stronę
zamkniętych drzwi.
– Napisał coś, ale nie pamiętam co. Najważniejsza część była oddarta.
To kłamstwo, ale tylko w połowie. Dokładnie pamięta, co napisał: Nie ma
za co. Ale nie może powiedzieć tego Kaiserowi, ponieważ musiałaby wyjaśnić
mu znaczenie tych słów. Nie zrobi tego. W życiu.
– Na kartce był jakiś adres, numer telefonu?
Kaiser zaciska zęby, a dłonie zwija w pięści tak mocno, że bieleją mu kłyk-
cie. Traci nas sobą panowanie i Geo nagle boi się, że ją uderzy. Patrzy na sufit.
Żadnych kamer.
– Nic z tych rzeczy – zapewnia, mając nadzieję, że tym razem brzmi to bar-
dziej przekonująco. – To był głupi liścik. Nie pamiętam dokładnie treści. Żad-
nego adresu ani telefonu, przysięgam. Dlaczego to takie ważne?
– Ponieważ Calvin uciekł z więzienia – oznajmia Kaiser, a serce Geo prze-
staje bić. – Trzy dni temu. Ktoś w więzieniu mu pomógł. Strażniczka i adwo-
katka. Obie nie żyją.
Geo otwiera usta, lecz nic nie mówi. Zamyka je, znów otwiera, a ponieważ
nadal nie wie, co powiedzieć, ponownie zamyka.
– No dobrze, więc nic nie wiedziałaś. – Wygląda na to, że Kaiser jest zado-
wolony z jej reakcji. Oddycha głęboko i znów opiera się o stół. – Wierzę ci.
– Oczywiście, że nie wiedziałam – zapewnia Geo, wreszcie odzyskując
głos. – Ale dlaczego mi o tym mówisz? Zobacz, gdzie jestem. Nie pomogę ci
go znaleźć.
– Pomyślałem, że będziesz chciała wiedzieć. Poza tym kiedyś stąd wyj-
dziesz i nie chcę, żebyś myślała, że cię nie ostrzegłem.
– Przed czym?
Kaiser sięga do kieszeni i wyjmuje oddarty kawałek żółtej kartki. Taki sam
jak ten, który Kaiser wcisnął Geo w dniu, gdy zeznawała w sądzie.
Podaje go jej. Taki sam jak kawałek papieru, który połknęła.
Bierze go i rozkłada. Krawędzie pokryte są bazgrołami, esami-floresami,
obrazkami i pojedynczymi słowami. Pośrodku Calvin narysował wielkie
serce. A w nim inicjały napisane rozchwianą kursywą: GS.
Serce Geo zatrzymuje się na kilka sekund, po czym zaczyna bić trzy razy
szybciej niż normalnie. Bardzo się stara niczego po sobie nie pokazać.
– Jestem pewny, że będzie próbował się z tobą skontaktować. – Kaiser po-
ciera twarz. Wygląda na wykończonego. – Nie wiem jak, ale wiem, że to
zrobi, a ty musisz mi o tym powiedzieć.
Przez głowę przelatuje jej myśl o niebieskim liście. I natychmiast znika.
Geo oddaje Kaiserowi kartkę.
– Nie zrobi tego – mówi głosem tak pewnym i z takim przekonaniem, że
prawie sama sobie wierzy. – Nie ma powodu. Muszę już iść. – Jeśli teraz nie
wyjdzie, Kaiser ją przejrzy. Odwraca się i otwiera drzwi.
– Georgino, uważaj na siebie.
Geo zatrzymuje się i po raz ostatni spogląda na starego przyjaciela. Na jego
odznakę, na znoszoną skórzaną kurtkę, na twarz z niechlujnym zarostem…
Wygląda obco. Może kiedyś ją kochał, gdy byli dzieciakami, ale dawno temu,
bo wtedy była warta miłości. Teraz wszystko się zmieniło. A patrzenie na
niego boli.
Przypomina jej, jaka kiedyś była.
– Nie chcę cię więcej widzieć, Kai – mówi cicho. – Proszę, nie przychodź
już.
CZĘŚĆ
DRUGA

GNIEW
Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy,
by sam przytem nie stał się potworem.
Fryderyk Nietzsche[3]
6.

Kaisera Brody’ego budzi cichy sygnał przychodzącego e-maila. Sięga po


iPhone leżący na nocnej szafce. Dopiero piąta trzydzieści, na dworze jeszcze
ciemno. Leżąca obok niego Kim mruczy cicho, ale się nie rusza. Jej blond
włosy rozrzucone są na poduszce w niesfornych kosmykach. Kai patrzy na nią
przez chwilę, jak zawsze z dziwną mieszkanką emocji. Powinien obudzić ją
o szóstej, żeby zdążyła do domu, zanim wróci mąż, który w tym tygodniu ma
nocną zmianę, i zorientuje się, że nie było jej przez całą noc.
A może jej nie obudzi? I zobaczy, co się stanie, jakie usprawiedliwienia
wymyśli Kim: dla męża, by się wytłumaczyć z całonocnej nieobecności, i dla
niego, kiedy powie mu, że muszą dać sobie wolne na kilka dni, dopóki sprawy
w domu „się nie ułożą”.
Wzdycha i klika na e-mail.
Przyszedł z Zakładu Karnego w Hazelwood. To comiesięczny raport doty-
czący osadzonej numer 110214, czyli Georginy Marii Shaw. Kosztuje go tylko
sto dolców, które wysyła anonimowo przez PayPal. Niedużo. To gówno przy-
chodzi przez pięć lat, każdego miesiąca. Ta umowa dziś się jednak kończy.
W przyszłym tygodniu Georgina wychodzi.
Pięć pierdolonych lat. Z jednej strony wydaje się, że upłynęły szybko,
z drugiej – że nic się nie zmieniło.
Raport w PDF-ie zawiera dużo nic niemówiących informacji. Szczegóły
połączeń telefonicznych, e-maili, które dostawała i wysyłała, lista osób, które
odwiedziły ją w minionym miesiącu: oprócz adwokata i Kaisera był tylko jej
ojciec. Eksnarzeczony, ten nadęty prezesik z wystającym brzuchem i rzadkimi
włosami, nie pojawił się ani razu.
Więcej mówią jej rozmowy telefoniczne. Najczęściej rozmawiała z nieja-
kim Raymondem Yoo, według informacji na jego stronie „niezależnym do-
radcą finansowym specjalizującym się w unikatowych i nietuzinkowych moż-
liwościach inwestowania”. Kaiser przypuszcza, że chodzi o pranie pieniędzy.
Raz w roku, w tym samym dniu, Georgina dzwoni do dziewięćdziesięciolet-
niej Lucilli Gallardo z Toronto, babci ze strony matki.
W raporcie są także szczegółowe informacje na temat wizyt Geo u lekarza
(tylko jedna w ciągu sześciu miesięcy z powodu wysypki na ramieniu), jej
pracy (zakład fryzjerski), wolontariatu (pomaga więźniarkom przygotować się
do matury), a nawet tego, co kupowała w więziennej kantynie (tampony, krem
nawilżający, czekolada). Gdyby składała skargi albo dostała karę, to również
ujęto by w raporcie. Przez pięć lat niczego takiego jednak nie było.
Co nie oznacza, że do czegoś takiego nie doszło.
Kaiser każdego miesiąca przegląda te raporty, tłumacząc sobie, że po pro-
stu sprawdza, czy Georgina kontaktowała się ze swoim byłym chłopakiem Ca-
lvinem Jamesem. Ale jeśli miałby by być ze sobą szczery (a dlaczego miałby,
do cholery, być?), musiałby przyznać, że robi to, bo chce wiedzieć, co słychać
u Geo. Gdy widział ją po raz ostatni, powiedziała mu, żeby więcej nie przy-
chodził. Więc nie przychodzi. Co nie oznacza, że się o nią nie martwi.
Nie, nie czuje się winny, że ją aresztował. Nie ma poczucia winy, na-
prawdę. Nie może jednak powiedzieć, że kiedykolwiek dobrze się z tym czuł.
Każdemu raportowi towarzyszy notka, w której jej autor podaje jakieś cie-
kawostki dotyczące Geo. Tak naprawdę to właśnie za to, czego nie ma w ra-
portach, Kaiser płaci sto dolców miesięcznie: z kim się przyjaźni, z kim się
kłóci, z kim pieprzy, jakie przemycone rzeczy, według strażniczki, ukrywa,
w jakim jest stanie.
Georgina dobrze sobie radzi. Jej najlepszymi przyjaciółkami są Cat Bona-
ducci (zabiła kogoś, prowadząc po pijanemu, i dostała dwanaście lat) i Ella
Frank.
Ta Ella Frank. Żona Jamesa Franka, grubej ryby na rynku prochów, odsia-
dującego dożywocie w więzieniu stanowym w Waszyngtonie. Georgina za-
przyjaźniła się z nią na samym początku odsiadki, a strażniczka odnotowała,
że Geo może być w jakiś sposób zamieszana w handel narkotykami, którym
trudni się Ella Frank. Kaisera gówno to obchodzi. Dopóki ma pewność, że
Frank i jego żona nie kontaktują się z Calvinem Jamesem, czyli Dusicielem ze
Sweetbay, nie interesuje się tym.
Co robi Georgina, żeby przetrwać w więzieniu, to jej sprawa.
– Wszystko w porządku? – pyta Kim stłumionym głosem, z twarzą wtuloną
w poduszkę. W pokoju jest ciemno, jedyne światło pada z ekranu iPhone’a
Kaisera.
– Pośpij jeszcze – mówi Kaiser, a ona znów zapada w sen.
Z jednej strony jest zadowolony z obecności Kim, ponieważ miło mu leżeć
koło kogoś, kto dobrze go rozumie, wie, na czym polega jego praca, i nie
oczekuje niczego więcej ponad to, co on może dać. Z drugiej strony jest zły,
że Kim się z nim związała, ponieważ ma męża, a Kaiser wie, że to nie jest
właściwe.
Nigdy nie rozmawiali o tym, jak daleko to zajdzie. Ich romans – paskudne
słowo, lecz on zawsze nazywa rzeczy po imieniu – zaczął się ponad rok wcze-
śniej. Dave, mąż Kim, także jest gliniarzem, ale w innym komisariacie, i ma
zwariowane godziny pracy, więc rzadko się widują. Pewnie oboje powinni
bardziej się starać, by być rodziną, lecz najpierw zrezygnowała Kim, a teraz
Dave. A ona czuje się samotna, potrzebuje uwagi, chce być dla kogoś ważna,
mieć kogoś obok siebie, kogoś takiego jak Kaiser.
Ale to nie może trwać w nieskończoność. A właściwie już trwa za długo
i Kaiser ma dość tego czajenia się i ukrywania przed kolegami z pracy. To nie
jest warte takiego wysiłku, zwłaszcza od kiedy przestał kochać Kim. O ile kie-
dykolwiek ją kochał. Wątpi, czy w ogóle potrafi obdarzyć kogoś uczuciem.
To czyni go gliną idealnym. Nie musi nikogo przepraszać za to, że pracuje
tak długo, nie ma dzieci, o które powinien się troszczyć, żadnych rodzinnych
planów do spieprzenia. Nikogo, kim trzeba się opiekować, nawet rośliny
w doniczce czy złotej rybki. Może pracować w takich godzinach, w jakich
chce, jeść, kiedy chce. Czuje się singlem – co za kretyńskie słowo, metka,
która sprawia, że ludzie mają ich za nieudaczników, bo ludzie są tylko ludźmi
– jedynie w Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie, a i to nie zawsze.
Miał kiedyś żonę, pielęgniarkę. Poznał ją na SOR-ze, kiedy trafił tam ze
złamaną kostką po bójce, w którą się wdał krótko po ukończeniu akademii po-
licyjnej. Małżeństwo trwało osiemnaście burzliwych miesięcy i skończyło się
tak szybko, jak się zaczęło. Nie obwiniał jej, był nieznośny, pochłonięty pracą,
nigdy nie stawiał jej na pierwszym miejscu. Porzuciła go dla faceta poznanego
przez internet, a on poprzysiągł sobie, że nigdy więcej się nie ożeni, zanim
wysechł atrament na ich papierach rozwodowych.
Opada na poduszkę i odgarnia z policzka Kim kosmyk włosów. Można by
pomyśleć, że po roku jej mąż mógłby wpaść na to, że gdy on jest w pracy,
żona nie nocuje w domu. Ale nie wpadł. A może nie chce widzieć? Kaiser
spotkał Dave’a tylko raz, kilka miesięcy wcześniej, na dorocznym rodzinnym
grillu dla pracowników. Uścisnął mu dłoń. Jeśli któryś z kolegów coś podej-
rzewał, nie dał tego po sobie poznać. Uściskowi dłoni towarzyszył ciepły
uśmiech, przez kilka minut gawędzili o sporcie, tak jak to robią mężczyźni,
którzy, co prawda, się znają, ale nie mają wspólnych tematów.
Kim się porusza, otwiera jedno oko, patrzy na niego i pyta:
– Która godzina?
– Nie martw się. – Kaiser zna zasady. – Obudzę cię o szóstej.
A ona uśmiecha się, podciąga kołdrę pod brodę i zasypia.
Kaiser znów zerka do raportu, głodny szczegółów, których w nim nie ma.
Czy Georgina jest szczęśliwa? Czy czuje się samotna? Podekscytowana tym,
że wychodzi, czy przeraża ją, że po tym, co zrobiła, znów stanie się członkiem
cywilizowanego społeczeństwa? Znalezienie szczątków Angeli Wong czterna-
ście lat po tym, gdy zaginęła, wstrząsnęło Seattle, ponieważ wszyscy pamiętali
tę sprawę. Snuto nieprawdopodobne spekulacje na temat tego, co mogło się
z nią stać. Mike Bennett, rozgrywający w szkolnej drużynie futbolowej i z
przerwami chłopak Angeli, po jej zniknięciu był intensywnie przesłuchiwany,
aż niektórzy doszli do przekonania, że ją zamordował. To mogło zrujnować
mu życie, zwłaszcza że Georgina milczała.
W dniu, w którym ją aresztował, nie zadał jej jednego pytania: „dla-
czego?”. Dlaczego to zrobiła? I dlaczego trzymała wszystko w tajemnicy?
W głębi duszy Kaiser znał odpowiedź. Nie zapytał jej o to, ponieważ nie
chciał, by znów go okłamała. Pamiętał ją i Calvina Jamesa. Wpływ, jaki miał
na nią ten facet. Przy nim zachowywała się inaczej. Inaczej mówiła. Inaczej
się poruszała. Zupełnie jakby Calvin miał dostęp do jej panelu kontroli, dla in-
nych nieosiągalnego, i wciskał jakiś guzik, o którym nikt nie miał pojęcia. Na-
wet Georgina.
Calvin James zmienił jej życie. Zmienił życie ich wszystkich… na gorsze.
Odstawił numer dekady, uciekł z więzienia, zabiwszy strażniczkę i adwokatkę.
Trzej mężczyźni, którzy uciekli razem z nim, w następnych miesiącach zostali
znalezieni martwi. Ale nie Calvin James. Wciąż gdzieś tam jest.
Kaiser pamięta, jak rozmawiał z nim w komisariacie wkrótce po jego aresz-
towaniu. Dusiciel ze Sweetbay siedział wyluzowany w pokoju przesłuchań
z rękami na stole, z kajdankami na nadgarstkach. Dżinsy. Podkoszulek. Żadnej
biżuterii z wyjątkiem zegarka ze skórzanym paskiem na prawej ręce, co Kaiser
zawsze uważał za dziwne, ponieważ Calvin był praworęczny. Wyglądał tak,
jakby niczym się nie przejmował, jakby zakładał, że świat dostosuje się do
jego życzeń.
Bo w końcu zawsze się tak działo. Arogancki skurwysyn.
– Wiesz, dlaczego tu jesteś, prawda? – spytał Kaiser.
Calvin skinął głową.
– Ponieważ myślisz, że kogoś zabiłem.
Adwokat pochylił się w jego stronę.
– Nalegam, żeby nic pan nie mówił, panie James. Ja będę mówił w pana
imieniu.
Calvin wzruszył ramionami. Znów ta obojętność.
Dostał adwokata z urzędu. Chudy kościsty mężczyzna nazywał się Aaron
Rooney. Do tej pory spotkali się tylko raz. Rooney skończył studia zaledwie
osiem miesięcy wcześniej i mordował się na państwowej posadzie, najgorszej,
jaką mógł dostać prawnik na początek, z najgorszymi klientami. Zero chwały.
Może pewne doświadczenie procesowe, choć większość oskarżonych przyzna-
wała się do winy i sprawy nigdy nie trafiały do sali sądowej. Rooney ubrany
był w workowaty garnitur, miał pięciodniowy zarost i włosy przylegające do
głowy z powodu nadmiaru żelu.
– Długo cię szukaliśmy – powiedział Kaiser. – Trzy ofiary w ciągu trzech
lat, pochowane w płytkich grobach. Sądzę, że jest ich więcej, ale jeszcze ich
nie odnaleźliśmy. Zidentyfikowanie cię zajęło nam chwilę. Dopóki nie pozna-
liśmy twojego nazwiska, mówiliśmy na ciebie Dusiciel ze Sweetbay.
– Podoba mi się – odrzekł Calvin.
– Chcesz wiedzieć, jak cię znaleźliśmy?
– Dlaczego pan po prostu nie powie? – odezwał się adwokat.
– Pierwsza dziewczyna, którą zabiłeś lata temu, wreszcie się znalazła, więc
teraz mamy cztery morderstwa.
Kaiser spojrzał na twarz Calvina. Jej wyraz był obojętny, z cieniem uprzej-
mego zainteresowania. Jasne oczy. Przystojny skurwiel. Mógłby być gwiazdo-
rem filmowym, ale wybrał taką, a nie inną drogę życiową. Choć ludzie tacy
jak on – którzy gwałcą i mordują kobiety – nigdy nie wybierają inaczej. Ich
popędy zawsze wygrywają.
– Pamiętasz tę pierwszą, prawda? Zakopałeś jej ciało w lesie, a wcześniej
pokroiłeś ją na kawałki. Chodziła do pierwszej klasy liceum, była cheerle-
aderką.
Calvin milczał, słuchając uprzejmie.
– Na wypadek, gdybyś zapomniał, nazywała się Angela Wong. Miała szes-
naście lat, jej zaginięcie zgłoszono przed czternastoma laty. – Kaiser przesunął
po stole kartonową teczkę i ją otworzył. W środku znajdowało się kolorowe
zdjęcie Angeli. – Teraz miałaby trzydzieści lat, tak jak ja. Była moją dobrą
przyjaciółką, więc jestem trochę bardziej niż wkurwiony tym, że siedzę na-
przeciwko jej mordercy.
– Detektywie, jeśli żywi pan osobistą urazę do mojego klienta… – wtrącił
się Rooney.
– Spierdalaj – warknął Kaiser, nie spuszczając wzroku z twarzy Calvina. –
Angela była piękną dziewczyną, prawda? A teraz zostały z niej tylko kupka
kości i torebka. Och, i jeszcze aparat fotograficzny, w którym były twoje zdję-
cia. – Pochylił się w stronę Calvina. – Powiedz mi, czy w dniu, w którym po-
znałeś Angelę, postanowiłeś, że ją zabijesz? Czy naprawdę od początku była
tym, czego pragnąłeś? Nie wiem, czy to zaplanowałeś, czy nie, gówno mnie to
obchodzi. Ale zabijając ją, zasmakowałeś w czymś takim, prawda? Pozosta-
łych nie poćwiartowałeś. Tylko ją. Tylko tę pierwszą. – Usta Calvina drgnęły,
lecz nic nie powiedział. – Ty chory skurwysynu. Zbliżyłeś się do Georginy,
żeby dorwać się do jej najlepszej przyjaciółki?
Gdy wymówił imię Georginy, Calvin lekko otworzył usta. I się uśmiechnął.
Jakby na coś wpadł.
– Znam cię – powiedział cicho. – A niech mnie. Byłeś ich kumplem ze
szkoły, tym chudym kolesiem. Łaziłeś za nimi jak szczeniaczek, wdzięczny,
ilekroć zwróciły na ciebie uwagę. Muszę przyznać, że byłeś wytrwały. –
Uśmiechnął się szerzej, pokazując białe zęby. – A teraz wreszcie jesteś face-
tem. Lepiej wyglądasz, kolego. Taki dojrzały, prawdziwy macho! Gość ze
spluwą i z odznaką. Aż miło popatrzeć.
Kaiser odwzajemnił uśmiech.
– Powiedz, jak tam nasza piękna Georgina? Jak długo traktowała cię jak
kolegę? Upiliście się pewnej nocy i to zrobiliście? Jak wysoko zadarłeś jej
kieckę, zanim powiedziała, żebyś zabrał rękę? Mnie nigdy tak nie powie-
działa.
– To bardzo interesujące, ale kim jest Georgina? – odezwał się prawnik.
Wyglądał na urażonego.
Przestępca i glina go zignorowali.
– Jak bardzo była w to zamieszana? – zwrócił się Kaiser do Calvina. – Po-
magała ci?
– Nie rozmawiałeś z nią? – Calvin opadł na oparcie krzesła i potarł podbró-
dek. Zadzwoniły kajdanki. Wyglądał na odprężonego. – No to musisz poroz-
mawiać. Nie mogę mówić za nią. To by się jej nie spodobało.
– Była tylko twoją wspólniczką. – Kaiser zerknął na Aarona Rooneya.
Obrońca z urzędu wyglądał na zdezorientowanego. – Będzie zeznawała prze-
ciwko tobie. Mamy zamiar dziś ją tu przywieźć.
Calvin prychnął.
– To oznacza, jak się domyślam, że nie jesteście już przyjaciółmi?
– Dopadliśmy cię, Calvin – wycedził Kaiser z lodowatym uśmiechem. –
Nie musisz ze mną rozmawiać. Jestem pewny, że Georgina będzie w sądzie.
A jeśli nie, i tak dojdę do tego, co wydarzyło się tamtej nocy. Tak jak powie-
działeś, zawsze byłem wytrwały. W takich sprawach jestem jak pies, który
szuka kości. Kopię i kopię, aż dowiem się prawdy. Do zobaczenia na procesie.
– Wstał, odsuwając gwałtownie krzesło.
– Czy wciąż jest piękna? – spytał Calvin. – Nie była wprawdzie tak piękna,
jak Angela, ale miała w sobie to coś, prawda? Coś… szczególnego. Myślę, że
widzieliśmy to tylko ty i ja. To nas łączy.
– Pierdol się – syknął Kaiser, zjeżywszy się na myśl, że mógłby być
w czymkolwiek podobny do tego mordercy.
Calvin James się roześmiał.
Leżąca na nocnej szafce komórka Kaisera wibruje, przywracając go do rze-
czywistości. Za pięć szósta – nikt nie dzwoni do niego tak wcześnie, chyba że
ktoś umarł. Sprawdza numer i odbiera, ponieważ telefonuje policjantka, a to
jest jego cholerna praca.
– Dzień dobry, pani porucznik – mówi cicho, żeby nie obudzić Kim.
– Dzień dobry. – Kobiecy głos na drugim końcu linii jest ochrypły jak głos
palacza, który rzucił nałóg tylko na chwilę. To jego szefowa, Luca Miller. –
Wygląda na to, że już się obudziłeś.
– Tak, przed chwilą. Ma pani coś dla mnie?
– Dwa ciała niedaleko Green Lake. – Kaszle mu prosto do ucha. – To, co
prawda, sprawa Canninga, ale sądzę, że możesz być zainteresowany.
– Dlaczego?
– Ponieważ jedno z nich to poćwiartowana kobieta.
Kaiser siada prosto.
– Jaki adres pani podała?
– Nie podałam – mówi Miller i recytuje adres.
Gdy GPS w jego głowie go lokalizuje, Kaiser wpada w osłupienie.
– Żartuje sobie pani ze mnie? Wezmę prysznic i za trzydzieści minut będę.
– Nie musisz się spieszyć. Oni już nie żyją – zauważa Luca Miller bez cie-
nia sarkazmu. Jest policjantką już bardzo długo i to tylko stwierdzenie. –
Technicy właśnie zaczęli. Bądź za godzinę. Kiedy przyjedziesz, zrób, co bę-
dziesz mógł, a ja uprzedzę Peeblesa.
Greg Peebles, szef lekarzy sądowych w okręgu King, najlepszy z najlep-
szych, choć na ogół trudny do złapania, bo zawsze bardzo zapracowany.
– Peebles? Naprawdę? – dziwi się Kaiser. – Jak się pani to udało? Złowiła
pani złotą rybkę i powiedziała życzenie?
– Poinformowałam, że mamy dwa ciała. Jedno to dziecko.
No tak. Dzieci zawsze mają pierwszeństwo. A jeśli dziecko zostało znale-
zione obok poćwiartowanej kobiety, prawdopodobnie nie był to wypadek.
Rozłączył się. Kim siedzi obok niego, trąc oczy, potargane włosy opadają
jej na ramiona. Nie należy do klasycznych piękności, jest jednak bardzo atrak-
cyjna, a ludzi ujmuje jej ciepły uśmiech. Często porównują ją do Jennifer Ani-
ston.
– Co się dzieje?
Opowiada jej, a gdy kończy, Kim wygląda na całkiem obudzoną.
– Sądzisz, że to Calvin James?
– To może być zbieg okoliczności, ale wiesz, co myślę o zbiegach okolicz-
ności. No, już po szóstej. Musisz się zbierać.
Kaiser wstaje i rusza do łazienki. Nie ma daleko. Jego mieszkanie jest bar-
dzo małe, co mu się podoba – mniej sprzątania. A poza tym rzadko bywa
w domu.
– Idę wziąć prysznic.
– Masz ochotę na towarzystwo?
Zatrzymuje się i wzdycha. Musi to zakończyć. Nie mogą tego ciągnąć. To
jest złe, chaotyczne, im dłużej trwa, tym bardziej się komplikuje. Na miłość
boską, pracują razem, a ona ma męża.
Nie odpowiada, udając, że nie usłyszał pytania. Wchodzi do łazienki.
Ale drzwi zostawia otwarte.
7.

Na czoło Kaisera spada kropla wody z liścia czy gałęzi nad jego głową.
Wcześniej mżyło i teraz pachnie orzeźwiająco ziemią i drzewami, co zupełnie
nie pasuje do okoliczności. Kaiser nie był w tym lesie od ponad pięciu lat.
Miejsce zbrodni przypomina to z przeszłości. Tym razem jednak ofiary są
dwie: kobieta i dziecko.
Najpierw znaleziono kobietę. A ściśle rzecz biorąc, najpierw znaleziono
części jej ciała. Korpus był w jednym kawałku, zakopany na głębokości
osiemdziesięciu centymetrów między dwoma drzewami. Inne części rozsiane
są w pobliżu, ukryte w płytkich małych dołkach: stopy, nogi od kolan w dół,
uda, dłonie, ramiona, przedramiona i głowa. Bez oczu. Dwa ziejące otwory
przypominają, że kiedyś były w nich gałki oczne, lecz zostały wydarte z oczo-
dołów. Technicy kryminalistyczni wciąż ich szukają. Ktokolwiek zabrał oczy,
zrobił to z konkretnego powodu.
Można jedynie zgadywać, jak wyglądała, gdy żyła. Jej twarz jest zimna
i szara, skóra woskowata, usta odsłaniają zęby w typowym śmiertelnym gry-
masie. Włosy ubrudzone ziemią, więc trudno stwierdzić, czy są czarne, czy
brązowe. Poszarpane krawędzie ran wskazują, że użyto narzędzia o ząbkowa-
nym ostrzu. Może piły. Poćwiartowane ciało zawsze wygląda strasznie, ten
widok jest jednak wyjątkowo makabryczny.
Kobieta została pochowana dokładnie w tym samym miejscu co Angela
Wong.
Kaiser przenosi uwagę na dziecko, które na szczęście jest w jednym ka-
wałku. Znaleziono je w odległości mniej niż półtora metra od kobiety, w dole
głębokim na pół metra, długim na metr i szerokim na trzydzieści centymetrów.
Mały grób na małe ciałko.
Wzrost dziecka i liczba zębów wskazują, że chłopiec miał około dwóch lat.
Ubrany jest w spodnie od piżamy ze Spider-Manem, niebieską bluzę z kaptu-
rem, bez podkoszulka, na małych stópkach jaskrawoczerwone kaloszki. Przy-
czynę śmierci zawsze ustala patolog, tym razem jest jednak jasne, że dziecko
zostało uduszony. Świadczą o tym ciemnoczerwone ślady na jego szyi i pogry-
ziony język – tę ranę zadał sobie sam. Do tego wiele mówiące krople zakrze-
płej krwi na twardówce oka zwane krwotokiem punkcikowatym. Kilka zanika-
jących siniaków na nóżkach – świadczących o tym, że był energicznym dziec-
kiem – nie jest niczym niezwykłym. Jego policzki nadal są pucołowate, brzu-
szek okrągły. Do spodni od piżamy przykleiła się górna część pampersa.
Jest taki mały.
Rozpięta bluza ukazuje plamy na torsie. Kaiser myśli, że to krew. A jednak
nie – zaschniętą krew rozmazałby deszcz, a te plamki są nietknięte. Morderca
coś narysował: używając ciemnoczerwonej szminki, starannie narysował
serce. A w jego środku napisał dwa słowa:
Zobacz mnie.
– Widzę cię – mówi Kaiser cicho do martwego dziecka. – Widzę cię…
Fotografka pochyla się nad chłopcem i robi jeszcze kilka zdjęć. Flesz
oświetla wszystko dookoła niej krótkimi błyskami.
– To straszne. Widziałeś kiedyś coś takiego, Kai? – pyta.
Kai z trudem się powstrzymuje, by nie zasunąć zamka bluzy chłopca.
– Tak.
Fotografka oczekuje, że rozwinie wypowiedź, ale on tego nie robi. Wyczu-
wając, że nie jest w nastroju na pogawędki, kobieta zostawia go z jego my-
ślami. Kaiser macha na sanitariusza, który czeka cierpliwie z noszami, i wska-
zuje, że zwłoki są już gotowe do przewiezienia do kostnicy. Technicy zbierają
wszystkie części ciała kobiety, każda musi zostać sfotografowana i skatalogo-
wana osobno.
Czy to matka i syn? Czy to robota Calvina Jamesa? Serce na piersi chłopca
przypomina Kaiserowi bazgroły z notesu, który Calvin miał na procesie.
Wszystko to zalatuje Dusicielem ze Sweetbay.
Oprócz wydłubanych oczu. To nowość. Tak jak zabicie dziecka. Ale prze-
cież potwory, tak jak wszyscy, mogą się zmieniać.
Miejsce zbrodni ogrodzono żółtą taśmą. Wejście do tej części lasu znajduje
się na końcu ślepego zaułka, między dwoma domami przy Briar Crescent. Ka-
iser wychodzi spomiędzy drzew i rusza ulicą. Nie jest zdziwiony, gdy widzi
tłum, który zebrał się za barierami drogowymi. Oczywiście ciekawscy sąsie-
dzi, kilka vanów stacji telewizyjnych i paru reporterów.
W odległości niespełna dwustu metrów stoi dom z niebieskimi drzwiami.
Dom Georginy. Nie postawił w nim stopy, odkąd skończył szesnaście lat,
wciąż jednak pamięta zapach unoszący się z wolnowara, w którym zawsze coś
bulgotało. Ani Georgina, ani jej zapracowany ojciec lekarz nie byli dobrymi
kucharzami, ale potrafili przynajmniej ugotować gulasz wołowy.
Ileż to razy Kaiser dzwonił do tych drzwi, by zabrać ją do kina albo do ga-
lerii handlowej na coś do jedzenia. Ileż to razy siedział w jej salonie, oglądając
Melrose Place, serial, którego nie znosił, choć cieszył się w duchu, że dzięki
niemu może spędzić z nią trochę czasu. Ileż to razy, gdy ojciec Geo pracował
do późna, siedział na podłodze w jej sypialni, pijąc koktajl z 7-Eleven i słu-
chając Soundgarden i Pearl Jamu. Tutaj, przy tej ulicy, dziewiętnaście lat
temu, gdy chodzili do St. Martin’s i byli najlepszymi przyjaciółmi.
Gdy Angela wciąż tu była. Zanim została uznana za zaginioną, zanim jej
twarz pojawiła się na plakatach w całym mieście, zanim w tym lesie znale-
ziono jej kości. Zanim Calvin James został aresztowany. Zanim Georgina tra-
fiła do więzienia.
Zanim.
Zanim.
Zanim…
Kaiser zastanawia się, kto tu teraz mieszka i czy wie, co ciąży na tym
domu, jaką tajemnicę on skrywa. Po znalezieniu szczątków Angeli był bardzo
często fotografowany. Dziennikarzy ekscytowało, że ofiara została pochowana
w odległości mniejszej niż długość boiska futbolowego od miejsca, w którym
dziewczyna zamieszana w jej zamordowanie spędzała noce.
Podchodzi Kim Kellogg, ubrana w obcisłe dżinsy i dopasowany żakiet, za-
czesane gładko jasne włosy związała w kucyk. Tylko przypięta do żakietu
złota policyjna odznaka wskazuje, że kobieta jest detektywem, jego partnerką,
a nie koleżanką z college’u. Kim jest metodyczna, on szalony, dlatego w pracy
do siebie pasują. I, prawdę mówiąc, w łóżku też.
Każdy ma jakąś słabość. Jego słabością są niedostępne kobiety.
– Jak poszło? – Stara się, by jego głos brzmiał oschle i profesjonalnie. Do-
okoła jest zbyt dużo gliniarzy, by mógł mówić do niej tak, jak mówi, gdy są
sami.
– Sprawdziłam rejestr zaginionych w Seattle. – Kosmyk jasnych włosów
opadł jej na twarz i Kaiser chce go odgarnąć, lecz w porę się powstrzymuje. –
Żaden chłopiec nie pasuje do opisu. Wysłałam zapytanie do pobliskich miast
i jestem pewna, że wkrótce będziemy mieli trafienie.
– Był zdrowy, w nowym ubraniu – zauważa Kaiser. – Ktoś kochał tego
dzieciaka. A co z kobietą?
– Na razie nic. W komisariacie pracuje nad tym dwóch funkcjonariuszy, ale
jest zbyt dużo zaginionych kobiet w tym przedziale wiekowym.
– Gdzie gość, który ich znalazł?
Kim wskazuje dwoje starszych ludzi stojących na chodniku i rozmawiają-
cych z sąsiadami.
– Państwo Hellerowie. On znalazł ciała, ona zadzwoniła na dziewięćset je-
denaście. Przyprowadzę ich.
Cliff Heller jest emerytem po siedemdziesiątce o śnieżnobiałych włosach
i brodzie. Wygląda na wstrząśniętego. Roberta Heller, o wiele niższa od męża,
ma na sobie wyciągnięty biały szlafrok kąpielowy, a na włosach, nad czołem,
jedną różową lokówkę. W przeciwieństwie do męża wygląda na podnieconą
tym, że jest zamieszana w tak ekscytującą historię, i to w pobliżu swojego
domu. Gdyby zobaczyła dwa ciała, jej entuzjazm zapewne by przygasł.
– Mam corvettę z sześćdziesiątego dziewiątego roku i przez ostatnie kilka
lat ją naprawiam. Karoseria jest w dobrym stanie i byłoby cudownie, gdyby
auto znowu mogło jeździć. Po śniadaniu poszedłem do garażu, bo chciałem
porobić coś przed pójściem do kościoła…
– Pana nie interesuje ta głupia corvetta – przerywa mu żona.
– No tak… Pies zaczął szczekać i pomyślałem, że wezmę go do lasu na
spacer. – Pan Heller wzdycha. – Zwykle ją wyprowadzam, ale padało…
Żona znów mu przerywa:
– Pana nie interesuje deszcz.
– I wtedy znalazł pan ciała – podpowiada mu Kaiser.
– Maggie je znalazła – prostuje pan Heller, wzruszając ramionami. Wska-
zuje dom i Kaiser dostrzega w oknie złoty kudłaty pysk obserwujący zamie-
szanie na ulicy. – Zaczęła ujadać, kopać i zobaczyłem sterczącą z ziemi rękę.
Najpierw pomyślałem, że to lalka, ale kiedy podszedłem bliżej, zorientowałem
się, że nie jest do niczego przymocowana. To było… to było straszne. Cofną-
łem się i wtedy znalazłem chłopca. – Mężczyzna oddycha szybko, głos mu się
rwie. – Wiem, że nie powinienem go dotykać, ale kiedy zobaczyłem jego bu-
zię i wystającą z ziemi rękę, nie zastanawiałem się, po prostu zareagowałem.
Wy… wyciągnąłem go z tej dziury. Jest taki mały… Mamy wnuki w jego
wieku. – Oddycha głęboko i zamyka oczy. Gdy po chwili je otwiera, jest nieco
spokojniejszy. – Ale nie narobiłem bałaganu na miejscu zbrodni?
– Zareagował pan jak każdy normalny człowiek.
– Dzięki Bogu.
Zapewnienie, że niczego nie spieprzył, wyraźnie poprawia mu humor. Żona
otacza go ramieniem. W drugiej ręce trzyma kubek z kawą i upijając łyczek,
rozgląda się, obserwując pracę policjantów.
Kaiser zadaje jeszcze kilka pytań. Pan Heller nie zauważył, by poprzed-
niego wieczoru działo się coś dziwnego: nie było nieznanego samochodu par-
kującego w zaułku ani światła latarki, zamieszania czy głosów.
– Wcześnie kładziemy się spać – wyjaśnił Cliff Heller. – Najpóźniej
o ósmej trzydzieści, więc niczego nie widzieliśmy.
– Czy to ma coś wspólnego z Angelą Wong? – pyta wprost Roberta Heller,
patrząc na Kaisera. Różowa lokówka na jej czole podskakuje. – Wie pan, to ta
dziewczyna, która zaginęła wiele lat temu. Jej szczątki znaleziono w tym lesie.
Wiecie o tym? Te sprawy mogą być powiązane. Walter na pewno odchodzi od
zmysłów, zastanawiając się, co tu się, do cholery, dzieje.
Kaiser drgnął.
– Walter?
– Walter Shaw. – Pani Heller wskazuje dom z niebieskimi drzwiami. – Jego
córka była jedną z…
– Wiem, kim ona jest. – Kaiser wpatruje się w niebieskie drzwi. – On wciąż
tu mieszka? – Mógłby przysiąc, że Walter sprzedał dom kilka lat temu.
– Tak. A jego córka wprowadzi się za kilka dni. – Roberta Heller pociąga
nosem. – Wracać w takie miejsce! Siedziała w więzieniu, wie pan? Lubię Wal-
tera, ale powiem panu, że ta jego córka to niezłe ziółko. Arogancka smarkula,
i ta jej wielka ważna praca. Zawsze kiedy przychodziła, stukała tymi swoimi
wysokimi obcasami. A jej najlepsza przyjaciółka przez cały czas leżała w tym
lesie. Zawsze wiedziałam, że z nią jest coś nie tak…
– Wystarczy, Roberto – odzywa się pan Heller, kładąc rękę na ramieniu
żony. – Wystarczy.
Kaiser ma ochotę zerwać z włosów kobiety tę śmieszną lokówkę, zamiast
tego jednak podaje Cliffowi Hallerowi swoją wizytówkę.
– Jeśli coś się panu przypomni, proszę dzwonić. Nieważne, czy w dzień,
czy w nocy.
Ciała zostają zabrane. Kim wykonała dobrą robotę, każąc ludziom wyjść
z zaułka, i tylko garstka gapiów stojących najbliżej mogła zobaczyć, jak za-
kryte zwłoki – jedne bardzo małe – umieszczane są w karetce. Cliff Haller wy-
gląda tak, jakby miał się rozpłakać, nawet Roberta nieco się uspokaja, widząc
malutki kształt.
Kaiser patrzy na garstkę osób, które wciąż kręcą się w pobliżu. Najwyraź-
niej mieszkają w sąsiedztwie, trzymają w rękach kubki z kawą lub smycze,
kilkoro jest w piżamach. Ludzi zawsze przyciągają miejsca zbrodni.
Po sekundzie jego oczy odnajdują twarz. Nie kogoś z tłumu. To twarz za
szybą. Ktoś w domu z niebieskimi drzwiami.
Rusza w tamtą stronę i po kilku sekundach wyciąga rękę w stronę dzwonka
przy drzwiach. Drzwi otwierają się, zanim zdąży go nacisnąć.
Stoi w nich Walter Shaw, zaledwie dwa centymetry niższy od Kaisera,
który ma prawie metr dziewięćdziesiąt. Jego krótko ostrzyżone włosy posi-
wiały, wokół oczu i ust ma więcej zmarszczek niż wtedy, gdy Kaiser widział
go po raz ostatni pięć lat temu. Poza tym ojciec Georginy wygląda mniej wię-
cej tak samo jak kiedyś.
– Naprawdę wciąż tu mieszkasz – odzywa się Kaiser i jest to bardziej
stwierdzenie niż pytanie. – Sądziłem, że sprzedałeś dom po… po procesie.
– Też cię witam. – Walter nie wygląda na szczęśliwego, że go widzi. –
Ceny nieruchomości bardzo spadły, a nie zamierzałem sprzedać domu za gro-
sze. Poza tym nikt go nie chciał. Miał bardzo złą opinię. Przez ciebie.
– Czy Georgina wróci tu, gdy wyjdzie?
– To mój dom, a więc także jej. – Starszy mężczyzna krzyżuje ręce na
piersi. – A niby dokąd, do cholery, miałaby pójść?
Kaiser wpatruje się w Waltera Shawa, ojca jego najlepszej przyjaciółki ze
szkoły średniej, ojca kobiety, którą aresztował. Siedział przy stole Waltera,
jadł jego gulasz, pił jego piwo, gdy nie było go w domu, był zakochany w jego
córce.
Ojciec Georginy odwzajemnia spojrzenie. Wygląda to jak pojedynek: żaden
nie chce się cofnąć, ale też żaden nie wie, co powiedzieć.
Kaiser odzywa się pierwszy:
– Walterze, troszczę się o twoją córkę. Zawsze się troszczyłem. Mam na-
dzieję, że wiesz, że po prostu wykonywałem swoją pracę. – Nie są to tak do
końca przeprosiny, lecz tylko tyle może zrobić.
Walter kiwa głową. Nie do końca przyjmuje przeprosiny, lecz tylko tyle
może zrobić.
Odwraca gwałtownie głowę, by spojrzeć na zamieszanie w zaułku.
– Co się tam, do diabła, dzieje?
– Staramy się dowiedzieć. A tak przy okazji… czy Georgina mówiła ci kie-
dyś, gdzie może być Calvin James?
Walter ściąga brwi. Nie podoba mu się to pytanie. Zanim Kaiser zdoła coś
wyjaśnić, mężczyzna zatrzaskuje mu drzwi przed nosem.
8.

Martwe dziecko zostało zidentyfikowane jako Henry Bowen, miało dwa


lata bez dwóch miesięcy. Pierwszym, co zrobili tego ranka jego rodzice, Ame-
lia i Tyson Bowenowie z Redmond, było złożenie zawiadomienia. Nadal są
przekonani, że ich syn zaginął. Kaiser nie powiedział im, że dziecko nie żyje.
Kiedy przyjdą, oficjalnie poinformuje ich o jego śmierci.
Zostały przynajmniej rozwiązane dwie zagadki: wiedzą, jak dziecko się na-
zywa i że martwa kobieta nie była jego matką. Choć jeśli chodzi o śledztwo,
byłoby łatwiej, gdyby nią była.
Dzięki cudowi techniki – zwanemu również smartfonem – zdjęcie małego,
które Amelia Bowen dołączyła do zgłoszenia o zaginięciu, zostało zrobione
poprzedniego wieczoru, zanim chłopiec poszedł spać. Kaiser nie ma wątpli-
wości, że to ten chłopiec. Takie same włosy, przednie ząbki i spodnie od pi-
żamy ze Spider-Manem. Cokolwiek stało się z Henrym, wydarzyło się między
dwudziestą trzecią trzydzieści, kiedy jego matka przed pójściem spać spraw-
dziła zapis domowego monitoringu, a ósmą trzydzieści, gdy wstała i zrobiła to
ponownie.
– Co wiemy o rodzicach? – zwraca się do Kim.
Są w kostnicy, w małym pokoju wypoczynkowym, do którego go zaprowa-
dziła.
Kim wyjmuje z torby nieduży czarny notes. Chociaż nowoczesną technolo-
gię ma obcykaną, woli starą szkołę, czyli robienie notatek ręcznie, a nie zapi-
sywanie wszystkiego w telefonie, jak robi większość gliniarzy. Ma nawet ołó-
wek, więc jeśli trzeba, może wytrzeć coś gumką. Twierdzi, że sam akt pisania
pozwala jej się skoncentrować.
– Oboje pracują w Microsofcie, on jest inżynierem od oprogramowania,
ona zajmuje się marketingiem. Mieszkają w ładnym domu. Zillow[4] ocenił
jego wartość na nieco poniżej miliona. Ona jeździ lexusem, on bmw. Henry
chodził do przedszkola o nazwie Tęczowa Dżungla, niedaleko kampusu Mi-
crosoftu.
– Bogaci – podsumowuje Kaiser.
Kim się krzywi.
– To nie jest bogactwo. To wyższa klasa średnia, według mieszkańców
Redmond.
Nie spiera się z nią. Dorastał w mieszkaniu w Seattle, wychowywany przez
samotną matkę, i trzy razy w tygodniu jadł gotowe dania, na ogół makaron
z serem. Jego dziadkowie ciułali pieniądze, żeby mógł chodzić do katolickiej
szkoły. Kim natomiast wychowywała się w sąsiedztwie Billa Gatesa w East-
side i chodziła do prywatnej szkoły. Tak więc, delikatnie mówiąc, ich definicje
słowa „bogaty” nieco się różnią.
– Co jeszcze? Jacy byli przez telefon?
– Nie rozmawiałam z nimi, tylko z policjantem, który ich przywiózł. – Kim
nalewa sobie kawy. Wszyscy w policji Seattle wiedzą, że w kostnicy jest naj-
lepsza kawa, choć nikt nie potrafi wyjaśnić dlaczego. – Matka mówiła, że
zwykle budził się koło siódmej i ją wołał, ale tego ranka go nie słyszała, więc
została w łóżku. O ósmej trzydzieści poszła sprawdzić, co u niego. Okno było
otwarte, a chłopiec zniknął. Obudziła męża i natychmiast zadzwoniła na dzie-
więćset jedenaście. Mały nie potrafił jeszcze sam wyjść z łóżeczka.
– Zatrudniali nianię albo opiekunkę? – pyta Kaiser, myśląc o poćwiartowa-
nej kobiecie.
– Jedynymi opiekunkami były przedszkolanki i nastolatka mieszkająca
w sąsiedztwie, która czasami przychodziła wieczorem. Jest w porządku,
sprawdzałam jej Instagram, tego ranka zamieściła tylko trzy selfie. – Kim
kręci głową, a jej kucyk podskakuje. – Żadna z czterech przedszkolanek nie
pasuje do opisu znalezionej kobiety. Dwie są za stare, a te młodsze pochodzą
z Jamajki. Najlepiej będzie spytać Bowenów, czy ją rozpoznają.
Kaiser patrzy na nią.
– A jak niby mamy to zrobić? Pokazać zdjęcie nosa albo ust?
– Cholera, no tak, nie ma oczu. Zapomniałam.
Kaiser tłumi westchnienie. W pewnych sprawach Kim jest doskonała: zor-
ganizowana, jej raporty i notatki są bardzo skrupulatne. Czasem jednak, bez
żadnego pieprzonego powodu, jej umysł pomija oczywiste detale. Kaisera za-
wsze trafia szlag, ale teraz gryzie się w język.
– Kiedy rodzice tu będą? – pyta.
– Są korki. Seahawksi dziś grają. Może za godzinę, może później.
– Idę porozmawiać z Peeblesem. – Kaiser wstaje i się przeciąga, a kręgi
jego kręgosłupa strzelają z wdzięczności. – Zadzwoń, kiedy przyjadą.
Idzie do pokoju Grega Peeblesa. Puka, choć wątpi, czy lekarz sądowy co-
kolwiek usłyszał, ponieważ pracuje w sali sekcyjnej. Ciała leżą na stołach kil-
kadziesiąt centymetrów od siebie, Peebles pochyla się nad chłopcem. Od pasa
w dół przykryto go prześcieradłem, narysowane na jego piersi serce wciąż wi-
dać bardzo wyraźnie.
Zobacz mnie.
Co to, do kurwy nędzy, znaczy? Włożywszy lateksowe rękawiczki, Kaiser
dotyka ostrożnie serca. Nie rozmazało się.
Kobieta została złożona w całość – jeśli można się tak wyrazić – i z pewnej
odległości wygląda na nienaruszoną. Lecz taka nie jest. W bezlitosnym świetle
wiszącej nad stołem lampy dobrze widać półtoracentymetrowe nacięcia od-
dzielające jej głowę, nogi, ramiona i ręce od tułowia.
– To potworne, że przywieźliście mi dziecko – cedzi powoli Greg Peebles.
Niezależnie od tego, co się dzieje, nigdy nie mówi szybko, a po jego głosie nie
można poznać, że się spieszy lub jest zestresowany. To wielka zaleta, nigdy
się nie denerwować, lecz dla Kaisera, który szybko chce poznać odpowiedzi,
lekarz jest jak wrzód na tyłku. Teraz też. – Tę część pracy lubię najmniej.
– Ale poćwiartowana kobieta jest w porządku?
Peebles wzrusza ramionami.
– Staram się być szczery, Kai. Gdy masz do czynienia z ciałem osoby doro-
słej, nie możesz powstrzymać się od pytań, choć przelatują ci przez głowę
w ułamku sekundy: „Co ten człowiek zrobił, że zasłużył na taki los?”. „Jaka
sytuacja doprowadziła go do takiego stanu?” Ale widząc martwe dziecko, nikt
nie myśli w taki sposób. Dzieci są niewinne. Małe. Nie mogą się obronić
przed drapieżnikami. Nic nie usprawiedliwia przemocy wobec nich. Wydaje
się, że takie rzeczy dzieci nie spotykają. To wbrew wszystkiemu, co cywilizo-
wane społeczeństwo uważa za akceptowalne. Włącza się instynkt ochrony. –
Milknie i patrzy w górę, a lampka, którą ma na czole, świeci Kaiserowi prosto
w oczy.
– Możesz to zgasić? – pyta Kaiser, zasłaniając ręką twarz.
– Przepraszam. – Peebles wyłącza lampkę. – No więc tak… ciała są czyste.
– Daj spokój, Greg. – Kaiser wpatruje się w leżące przed nim dziecko. Nie
zgadza się z Peeblesem: to straszne, widzieć takie maleństwo na stole sekcyj-
nym. Jest gliniarzem zajmującym się morderstwami i stara się być obiek-
tywny, lecz widok martwego dziecka uderza w istotę jego człowieczeństwa.
Ale poćwiartowanej kobiety również. Ma nadzieję, że nigdy nie straci empatii.
– Nie gadaj, kurwa, takich rzeczy. Musisz mi coś dać. Zacznij od dziecka.
– Wnioskując z uzębienia, ma niecałe dwa latka. Ale to już wiemy. – Pe-
ebles włącza lampkę nad czole. Jego ton się zmienia, jest teraz łagodny, lecz
profesjonalny, zawsze mówi w taki sposób, gdy opowiada o tym, co odkrył. –
Jest zadbany, nie ma śladów przemocy czy molestowania. Na ubraniu nie zna-
lazłem pozostałości płynów ustrojowych, tylko na kapturze bluzy duża ilość
zaschniętej śliny. Pewnie jego, bo wyrzynały mu się zęby trzonowe.
– Nic pod paznokciami?
– Drobinki ziemi i piasku, tak jak u wszystkich dzieci. Był wykąpany. Jeśli
się nachylisz, poczujesz zapach szamponu. – Peebles to robi i pociąga nosem.
Gdyby nie był lekarzem, wyglądałoby to przerażająco. – Takiego samego
szamponu używały moje dzieci, gdy były małe. Nie był zaniedbany. Rodzice
go kochali. – Unosi głowę, znów oślepiając Kaisera. – Czekaj. Sprawcami nie
są jego rodzice, prawda?
– Nie wygląda na to – mówi Kaiser, mrugając. – Przyczyna śmierci?
– Wszystko wskazuje na uduszenie. Ślad na szyi świadczy o tym, że ktoś
użył rąk. Sądzę, że był to mężczyzna, ponieważ są to ślady dużych palców, ale
bym się nie założył. Po rozwodzie spotykałem się z kobietą, która miała
ogromne dłonie. To było dość krępujące, bo wszystko, czego dotykała, wyda-
wało się małe.
Mimo powagi sytuacji Kaiser chichocze. Peebles zerka na niego, jakby nie
zdawał sobie sprawy, że powiedział coś śmiesznego. Przechodzą do drugiego
stołu.
– A teraz nasza NN. We krwi miała rohypnol, alkohol i niewielką ilość ma-
rihuany, którą paliła zapewne w ciągu ostatnich dwóch dni. Była też aktywna
seksualnie – są ślady lubrykantu z kondomu i środka plemnikobójczego. Nie
mogę stwierdzić, czy została zgwałcona. Pod paznokciami kawałki naskórka.
Chyba jej, ale jeszcze to sprawdzę. Została rozczłonkowana piłą, z całą pew-
nością po śmierci.
– Jak długo po?
– Natychmiast. Zrobił to niechlujnie. Nierówne ślady cięcia świadczą
o tym, że użył piły ręcznej, nie łańcuchowej. Żadnych tatuaży, małe znamię na
górnej części prawego uda. Włosy brązowe, ale mogły być farbowane na
ciemniejszy brąz. Staranny manikiur. Miała metr sześćdziesiąt pięć i ważyła
około pięćdziesięciu pięciu kilogramów. Jej wiek określam na dwadzieścia je-
den–dwadzieścia dwa lata, choć nie na bank.
– A oczy?
– Usunięte czymś tępym. Najpierw pomyślałem o łyżce, ale teraz sądzę, że
był to nóż do masła, ponieważ widać pasujące do niego małe rozcięcie. – Pe-
ebles się prostuje i zdejmuje z głowy lampkę. Na jego siwiejących włosach
odcisnęła się gumka. – Jestem prawie pewny, że została uduszona czymś
sztywnym.
– Jakąś linką?
– Stawiałbym raczej na pasek. Z boku jej szczęki są ślady, które powstały,
kiedy się szarpała, by się uwolnić. Ma też siniaki na plecach, jakby ktoś doci-
skał ją kolanem i dusił od tyłu. Pokazać ci?
– Nie trzeba – mówi Kaiser. Potrafi to sobie wyobrazić.
– Czy coś ci to przypomina? – Peebles unosi brew, dając do zrozumienia,
że myśli o tym samym, co Kaiser. – Albo kogoś?
– Calvin James.
Kaiser oddycha głęboko, przypominając sobie trzy kobiety, które Dusiciel
ze Sweetbay zabił po śmierci Angeli Wong. Wszystkie zostały zamordowane
w taki sam sposób: przyciśnięte kolanem i uduszone od tyłu. Nie mówi jednak
nic więcej, a Peebles nie naciska. Greg – lekarz sądowy. Kaiser – detektyw.
Każdy ma swoją działkę.
– Gdzieś czytałem, że był widziany w Brazylii – odzywa się Peebles. – Po-
dawał się za miejscowego, wyglądał zdrowo, był opalony. A może w Argenty-
nie? To musiało być kilka lat temu.
Kaiser tego nie komentuje. Też o tym czytał, ale policja w żadnym kraju
nie znalazła nawet cienia śladu Calvina Jamesa, który pozwoliłby go namie-
rzyć. W Stanach też nie.
– Zostawię cię z nimi.
Peebles ściąga rękawiczki. Pracują razem już bardzo długo i jeżeli ktoś
wie, jak działa umysł detektywa na tym etapie śledztwa, to jest to Greg Pe-
ebles.
Drzwi się zamykają, a Kaiser przysuwa sobie stołek i siada między stołami.
Skupia się na dziecku. Jeszcze poprzedniego wieczoru ten mały chłopczyk żył.
Śmiał się, pluskał w wannie, bawił zabawkami. Jedno z rodziców polało mu
głowę ulubionym szamponem, wierząc – do czego zdecydowanie miało pod-
stawy – że będą się tak jeszcze kąpać tysiące razy, śmiać się i kłaść spać.
Zaraz usłyszą najgorszą wiadomość w swoim życiu. Będą płakać, krzyczeć,
histeryzować, na przemian zaprzeczając i nie dowierzając. Będą opłakiwać
dziecko, zwracać się przeciwko sobie, oskarżać nawzajem, że zostawili
otwarte okno i że rano nie sprawdzili, co się dzieje z Henrym, choć powinno
to być pierwszą rzeczą, jaką należało zrobić. Czas pokaże, czy to przetrwają,
lecz odsetek rozwodów w przypadku rodziców, którzy stracili dziecko na sku-
tek porwania czy innego przestępstwa, jest bardzo duży. Ponieważ jedno przy-
pomina drugiemu o najgorszym, co im się w życiu przytrafiło.
No i kobieta. Była czyjąś córką, wnuczką, przyjaciółką. Za nią też ktoś bę-
dzie tęsknił. Nie miała zniknąć tak szybko. Jej zęby są białe. Farbowała włosy.
Paznokcie pokrywa warstwa żelu, za coś takiego trzeba zapłacić manikiurzy-
stce. Bezdomna kobieta nie wydaje pieniędzy na pielęgnację paznokci. I ktoś
zbezcześcił jej ciało, tnąc na kawałki, jakby była kartonowym pudełkiem,
w które pakuje się zakupy.
Coś takiego mógł zrobić tylko potwór. Kaiser spotkał takiego potwora,
a przedstawiła mu go dawna przyjaciółka Georgina.
Czy coś o tym wiedziała? Mogła być wtedy w więzieniu, ale czy kontakto-
wała się jakoś z Calvinem Jamesem, co nie zostało ujęte w comiesięcznych ra-
portach? Czy ma świadomość, że kilka dni przed jej powrotem do domu w po-
bliskim lesie znalezione zostały dwa ciała, a kobietę zabito w sposób, który
jest znakiem rozpoznawczym jej byłego chłopaka?
Kaiser stara się opanować. To bardzo niebezpieczne zakładać z góry, że to
dzieło Dusiciela ze Sweetbay. Musi być obiektywny, inaczej coś przeoczy.
Poza tym gdyby Calvin tu wrócił, byłoby to niezwykle lekkomyślne i głupie.
No, ale logika psychopatów jest inna niż logika zwykłych ludzi.
Kaiser znów dotyka serca na piersi chłopca. Ciemnoczerwona szminka
przypomina krew. Przy odrobinie szczęścia może uda im się określić jej markę
i jeśli będzie egzotyczna lub trudna do dostania, stanie się wskazówką. To
strzał w ciemno, ale niczego więcej nie mają.
– Nie wiem, jak możesz tak koło niej siedzieć. – Słyszy za sobą głos Kim
i aż podskakuje. Wróciła. W ręku trzyma kartkę. – Wiem, jak pracujesz, ale to
dziwne.
Kaiser tłumi irytację. Złości go i komentarz, i to, że Kim mu przeszkadza.
– Co tam?
– Rodzice już są.
– Szybko. – Kaiser wstaje zaniepokojony. – Ale ciało nie jest jeszcze go-
towe. Trzeba je najpierw umyć.
– Sądziłam, że zajmie to więcej czasu, ale korek się skończył. Tak czy ina-
czej, musisz z nimi porozmawiać. Odchodzą od zmysłów.
– Kurwa. – Kaiser myśli szybko. – Dobra. Zadzwoń po psychologa. Niech
tu przyjdzie, migiem. I znajdź mi maseczkę.
– Jaką znowu maseczkę? – Kim mruga zdziwiona.
– Jakąkolwiek – rzuca Kaiser niecierpliwie. Nie znosi wyjaśniać, o co mu
chodzi. Tak jak bardzo lubi Kim, tak bardzo irytuje go to, że po roku wspólnej
pracy i sypiania ze sobą wciąż nie potrafi czytać mu w myślach. – Przecież nie
karnawałową. Coś płaskiego, jak maska do spania, coś, czym da się zasłonić
puste oczodoły, żeby zrobić zdjęcie. Mam nadzieję, że będą nam mogli powie-
dzieć, kim ta kobieta jest.
– Maska nie jest potrzebna. Jest specjalna aplikacja.
– Co?
Kim szpera w kieszeni kurtki Kaisera i wyjmuje z niej jego iPhone. Przez
kilka sekund stuka w ekran, po czym podaje mu aparat.
– To specjalna aplikacja. Robisz zdjęcie i dodajesz czarny pasek, gdziekol-
wiek chcesz – wyjaśnia, widząc wyraz jego twarzy.
Kaiser sam przyznaje, że nie bardzo sobie radzi z nowymi technologiami.
Kim bierze od niego telefon.
– Pozwól, ja to zrobię.
Staje przy stole, na którym leży kobieta, i robi zdjęcie. Znów stuka w ekran
i oddaje iPhone Kaiserowi. Wszystko to zajmuje jej mniej niż minutę.
– Gotowe. I zapisane w pamięci telefonu. Użyłam filtra, żeby cała jej twarz
miała ten sam kolor. Tylko uważaj, żeby nie pokazać im oryginału.
Kaiser patrzy na zdjęcie i musi przyznać, że jest pod wrażeniem. Od szyi
w górę, z czarnym paskiem zasłaniającym oczy, kobieta nadal wygląda na
martwą, lecz nie jak trup. Dzięki filtrowi użytemu przez Kim jej poszarzała
skóra jest lekko zaróżowiona.
– To naprawdę działa. Dzięki.
Kim kładzie mu rękę na ramieniu.
– To gryzie cię bardziej niż zwykle, prawda, Kai? Sądzisz, że to Calvin Ja-
mes?
Najwyraźniej wszyscy tak myślą, bo nikt o to nie pyta. Gdy odnaleziono
szczątki Angeli Wong, Kim nie była jego partnerką, a Kaiser nie pracował
przy sprawach pierwszych dwóch morderstw Dusiciela ze Sweetbay, zajmo-
wali się tym inni detektywi. Ale tak, to nieźle go walnęło. Wszystko wyda-
wało się zbyt znajome, zbyt bliskie, zupełnie jakby stało się tylko po to, by
przypomnieć mu o przeszłości.
I znów to niebezpieczne jednotorowe myślenie. Jego zadaniem nie jest szu-
kanie dowodów na poparcie jakiejś teorii. To teoria powinna zostać zbudo-
wana na dowodach. Musi być obiektywny, ale to coraz trudniejsze.
W windzie Kim dotyka jego ręki i mówi cichym niskim głosem:
– Dave ma nocną zmianę. Mogę przyjść koło wpół do jedenastej i zostać na
całą noc. Jeśli chcesz.
– Zobaczymy – odpowiada Kaiser, choć wie, że tego chce. I nienawidzi się
za to.
9.

Rodzice Henry’ego Bowena zareagowali tak, jak Kaiser przewidział: krzy-


czeli, płakali, obwiniali policję, obwiniali siebie nawzajem, aż w końcu się
uspokoili i każde próbowało stawić czoło rzeczywistości.
Oczy Amelii Bowen szklą się od łez. Siedzi w milczeniu na małej niebie-
skiej sofie w pokoju narad w komendzie, na zewnątrz spokojna, wewnątrz tra-
wiona przez wściekłość. Tyson Bowen chodzi po pokoju jak lew w klatce,
oczy mu błyszczą, ręce zaciska w pięści, gotów kogoś zniszczyć. Sądząc po
wieku Henry’ego, Kaiser spodziewał się, że zobaczy młodych rodziców, tym-
czasem Bowenowie są starsi, koło czterdziestki.
– Adoptowaliśmy go. – Głos Amelii jest cichy i daleki. – Poznaliśmy się
w college’u, byliśmy zajęci, myśleliśmy, że poczekamy z dziećmi do trzy-
dziestki, by cieszyć się czasem spędzanym razem.
Tyson Bowen przestaje chodzić.
– Amelio, przestań…
Kaiser unosi rękę. Lepiej pozwolić jej mówić. Jeśli będzie mogła przedsta-
wić wszystko tak, jak to widzi, może okazać się bardziej wrażliwa i pomocna.
Zamierzał ją oczywiście zapytać, czy jest biologiczną matką Henry’ego. Teraz
wie, że go nie urodziła. Trzyma w ręku telefon ze zdjęciem z czarnym pa-
skiem na ekranie.
Jeszcze nie teraz.
– Wszyscy nasi znajomi sprawiali wrażenie, że też czekają z rodziciel-
stwem – ciągnie Amelia. – Gdy się miało dwadzieścia sześć, dwadzieścia sie-
dem czy dwadzieścia osiem lat, miło było pójść na kolację albo drinka i nie
martwić się nieprzespanymi nocami, opiekunkami i tym, ile kosztuje posiada-
nie dziecka. Kiedy skończyliśmy trzydziestkę, to wciąż nie był odpowiedni
czas, ponieważ doszliśmy do wniosku, że zanim zwolnimy i zostaniemy rodzi-
cami, chcemy jeszcze zająć się karierą zawodową. Ciężko pracowaliśmy,
oboje awansowaliśmy, po czym doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy od-
powiedniego domu w odpowiedniej dzielnicy, tam gdzie są dobre szkoły. I na-
gle mieliśmy trzydzieści pięć lat i zaczęliśmy starać się o dziecko. Tylko po to,
żeby się dowiedzieć, że zbyt długo zwlekaliśmy i już nie możemy go mieć.
Pięć rund in vitro, dwa poronienia. Wpisaliśmy się na listę rodziców adopcyj-
nych, czekaliśmy dwa lata i zostaliśmy wybrani. Kiedy nam powiedziano, że
biologiczna matka Henry’ego wskazała nas, to był najszczęśliwszy dzień
w naszym życiu.
Z jej głosu znika rozgoryczenie. Milknie. Zaczyna bawić się kosmykiem
włosów, który wysunął się z krzywego luźnego koka na czubku głowy.
– Byliśmy w sali porodowej. Gdy minutę po jego narodzinach po raz
pierwszy trzymałam go na rękach, czułam, że jest mój. Nie miało znaczenia,
że właśnie wyszedł z ciała innej kobiety. Był mój, czułam to, i wiedziałam, że
on też to czuje, ponieważ patrzył na mnie i oboje to wiedzieliśmy. I pomyśla-
łam sobie: dlaczego, do diabła, czekałam tak długo? Dlaczego sądziliśmy, że
wszystko musi być idealne? Przecież dzieci są idealne. Kiedy trzymasz w ra-
mionach dziecko, wszystko wraca na swoje miejsce. Rzeczy, o które tak się
martwiłaś, przestają mieć znaczenie. – Spojrzenia jej i męża się spotykają. Ty-
son Bowen stoi w kącie i patrzy na żonę ze łzami w oczach. – A teraz on od-
szedł. Nic nie rozumiem. Nic nie rozumiem. Nic nie rozumiem…
Pochyla się do przodu, a jej piersią wstrząsa szloch. Mąż siada obok niej
i delikatnie ją obejmuje.
– Dam wam kilka minut – mówi Kaiser, lecz żadne z nich tego nie reje-
struje. Są tylko oni, spleceni ze sobą, w objęciach rozpaczy.
Kaiser wyślizguje się z pokoju i daje znak psychologowi, że może wejść.
Dziecko Bowenów nie żyje i choć policjant ma poczucie, że musi jak najszyb-
ciej dojść, jak to się stało, może dać im dziesięć minut, żeby się wypłakali.
– Przyszedł raport na temat szminki użytej do narysowania serca na piersi
chłopca. – oznajmia Kim. Siedzi za biurkiem na wprost Kaisera. – Widziałam,
że jesteś zajęty z Bowenami, i nie chciałam ci przeszkadzać.
– Widzę. – Kaiser klika na raport. – Cholera, ale szybko.
– Ponieważ zawęziłam kryteria – wyjaśnia Kim, a on podnosi na nią wzrok.
– Poprosiłam, żeby sprawdzili, czy to szminka wyprodukowana przez Shipp
Pharmaceuticals.
– A dlaczego… – zaczyna Kaiser i urywa, bo dostrzega powiązanie. – No
tak.
Shipp Pharmaceuticals, dawna firma Georginy. Właśnie za to ceni Kim.
Umykają jej oczywiste detale, lecz jednocześnie potrafi dostrzec to, na co nikt
nie zwrócił uwagi.
– Miałam dobre przeczucie. To produkt Shipp. – W jej głosie brzmi nuta
triumfu. – Właśnie zamierzają wypuścić nową linię kosmetyków, a ta kon-
kretna szminka ma dziesięć odcieni. Serce na piersi dziecka zostało namalo-
wane jednym z nich.
– Te szminki mają dopiero wejść na rynek?
– Nie są jeszcze w szerokiej sprzedaży. Można je kupić tylko w Nordstro-
mie w Seattle, w sklepie firmowym Shipps. Sprzedają je zaledwie od tygo-
dnia.
– Od tygodnia? I to jest właśnie taka szminka?
Kim się uśmiecha, zadowolona, że on jest zadowolony.
– Właśnie.
– Zadzwoń do sklepu i…
– Już dzwoniłam. Wkrótce przyślą nam nagrania z monitoringu.
Kaiser siada i się do niej uśmiecha.
– Dobra robota.
– Wszystkie nitki prowadzą do Georginy Shaw, Kai. – Kim aż podskakuje
na krześle, a jej kucyk się kołysze. – Najwyraźniej ktoś próbuje przyciągnąć
jej uwagę. Dzwoniłam do Hazelwood i poprosiłam o listę odwiedzających ją
osób, rozmów telefonicznych, e-maili. Może była w kontakcie z Calvinem Ja-
mesem?
Nawet jeśli była, w raportach tego nie ma, Kaiser dobrze o tym wie. Nie
może jednak wyznać Kim, że płacił strażniczce za informacje na temat Geor-
giny, więc mówi tylko:
– Dobrze kombinujesz.
– Zawsze możesz z nią porozmawiać. Wychodzi za kilka dni.
Kaiser odwraca głowę. Nie chce, żeby widziała jego twarz. Uczucie do
Georginy zawsze było skomplikowane. Teraz też.
– Wiem, że kiedyś się przyjaźniliście, ale to było dawno temu – mówi Kim.
– Nie pozwól, by brak obiektywizmu wpływał na to, co robisz, pracując nad
sprawą tego morderstwa. Kobieta została zabita dokładnie w taki sam sposób
jak Angela Wong. I pochowana w tym samym lesie koło domu Georginy.
Szminkę wyprodukowała firma, w której pracowała. Czy wiesz, ile marek
szminek sprzedaje się w Stanach, Kai? Tysiące. Znane marki, małe marki, se-
rie, szminki, których już się nie produkuje, ale wciąż można je kupić na e-
Bayu. To nie była szminka, którą morderca znalazł w domu. On ją wybrał
z rozmysłem.
Umysł Kim pracuje teraz w trybie analitycznym. Kaiser zauważa, że part-
nerka nie patrzy na niego, mówi szybko, lecz jej wywód jest klarowny.
– To musiał być Calvin James. Wciąż gdzieś tam jest. Może wrócił? I może
twoja dawna przyjaciółka Georgina o tym wie.
– Kim, nie widziałaś jej podczas procesu pięć lat temu. Nie była w stanie
nawet na niego spojrzeć. Gdy zeznawała, ani razu nie nawiązała z nim kon-
taktu wzrokowego. Dopiero pod koniec, ale tylko dlatego że się do niej ode-
zwał.
– Była przerażona?
– Nie, to nie był strach. To coś innego. Może żal? Jakby przypominał jej,
jaka kiedyś była, a ona go za to znienawidziła.
Calvin James mógł być oskarżony o zamordowanie czterech kobiet, lecz to
aresztowanie Georginy przyciągnęło uwagę mediów. Szefowa wielkiej firmy
farmaceutycznej zamieszana w starą sprawę zamordowania swojej najlepszej
przyjaciółki? To było bardziej zabawne niż film fabularny i bardziej podnieca-
jące niż odcinek jakiejś dokudramy.
Nic tak nie cieszy ludzi, jak oglądanie czyjegoś upadku. Zwłaszcza jeśli ten
ktoś ma to, czego nie mają inni: urodę, mądrość, wykształcenie, dobrze płatną
pracę i bogatego narzeczonego.
Kaiser zna właściwie trzy Georginy. Pierwsza to dziewczyna, z którą przy-
jaźnił się w szkole średniej – urocza cheerleaderka mająca przyjaciół w róż-
nych kręgach i doskonałe stopnie. Druga to osoba, w którą się zamieniła, gdy
poznała Calvina: rozkojarzona, czymś pochłonięta, niedostępna, egoistyczna.
Trzecia natomiast, ta aresztowana przez niego w sali konferencyjnej w siedzi-
bie Shipp czternaście lat później, to kobieta sukcesu, dojrzała, wyczerpana i…
skruszona.
Którą wersją siebie jest teraz?
Kim rozmawia przez telefon. Sądząc z łagodnego tonu jej głosu – z mężem.
Kai wraca myślami do Bowenów, układając w głowie pytania, które wciąż
musi im zadać.
Możliwe, że Georgina nadal jest zakochana w Calvinie Jamesie i to, że pięć
lat temu podczas procesu go unikała, to była tylko gra. Tamtego dnia w sali są-
dowej coś jej dał. To wciąż gryzie Kaisera, ilekroć o tym pomyśli. Twierdziła,
że to nic ważnego, lecz on jej nie wierzy. Oczywiście, że nie. Skruszona czy
nie, nikt nie kłamie lepiej niż Georgina Shaw.
Otwiera drzwi pokoju narad. Bowenowie siedzą objęci na kanapie, a psy-
cholog tłumaczy im coś cicho. Gdy Kaiser wchodzi, podnoszą się trzy głowy.
– Tak mi przykro – mówi jeszcze raz.
Nie ma sensu pytać ich, jak się czują.
– Chcemy się dowiedzieć, kto to zrobił – odzywa się Tyson Bowen.
Mówi ciszej niż przedtem, choć niewiele. Głos mu drży. Siedząca obok
niego żona kiwa głową.
– Oczywiście. – Kaiser wyjmuje z kieszeni telefon i klika na fotografię
martwej kobiety z czarnym paskiem zasłaniającym oczy. – Chciałbym, aby
spojrzeli państwo na to zdjęcie i powiedzieli, czy rozpoznajecie tę kobietę.
Amelia Bowen pochyla się do przodu, żeby lepiej widzieć, i gwałtownie
wciąga powietrze.
– To Claire Toliver. O Boże…
Patrzy na męża, jakby szukała potwierdzenia, a on po kilku sekundach
kiwa energicznie głową.
– Kim jest Claire Toliver?– chce wiedzieć Kaiser.
– Matką Henry’ego – odpowiada Amelia Bowen. – Czy ona nie żyje? Co
się stało z jej oczami?
Kaiser odpowiada na pierwsze pytanie, lecz na drugie nie. Nie muszą tego
wiedzieć.
10.

Rano na adres e-mailowy Kaisera przychodzi raport z Hazelwood, o który


prosiła Kim. Opisuje pięć lat Georginy w więzieniu. Plik jest zbyt duży, by
przejrzeć go na telefonie, więc Kaiser siada z kawą przy biurku i loguje się na
komputerze do poczty. Jego partnerki ma nie być jeszcze przez godzinę – wy-
szła od niego wcześnie rano, by wziąć prysznic i się przebrać – a ilekroć Kim
nie ma, woli siedzieć przy jej biurku. Jest bardziej schludna niż on, blat biurka
zawsze lśni czystością, a długopisy, niczym bukiet, umieszczone są w cera-
micznym kubku. Dla kontrastu jego biurko wygląda tak, jakby ktoś przetrzą-
snął je w poszukiwaniu narkotyków.
Przewija szybko raport. Jest w nim mniej szczegółów niż w sprawozda-
niach, które dostawał od opłacanej co miesiąc strażniczki, nie ma też żadnych
osobistych spostrzeżeń. Mimo to czytanie o ostatnich pięciu latach życia Geo-
rginy, opisanych w jednym długim dokumencie, jest interesujące. Kaiser może
spojrzeć na informacje, które dostawał przez pięć lat, z innej perspektywy.
Na przykład jej korespondencja. Jak do każdej sławnej osoby siedzącej
w więzieniu pisali do niej wielbiciele i w ciągu pięciu lat przyszło ponad ty-
siąc listów. Często jednak powtarzają się listy wysłane z tego samego adresu.
Z jakiegoś powodu nie ujęto ich w comiesięcznych raportach, za które płacił
Kaiser. Przypuszcza, że zostały po prostu przeoczone, ponieważ raporty te za-
wierały tylko nazwisko nadawcy, a to za każdym razem było inne.
Ktokolwiek pisał do Georginy z adresu w Spokane w stanie Waszyngton,
pod każdym listem podpisywał się inaczej. Tony Stark, Clark Kent, Bruce
Banner, Charles Xavier i tym podobne. „Prawdziwe” nazwiska fikcyjnych su-
perbohaterów.
– Kurwa – mamrocze Kaiser. Co za cholerne przeoczenie. Ale może za nie
winić tylko siebie.
Wpisuje adres w Spokane do bazy danych policji Seattle i wyskakuje Ur-
sula Archer. Po sześćdziesiątce, emerytowana bibliotekarka, rok wcześniej
zmarł jej mąż. Kaiser bierze telefon i wystukuje numer.
Po trzydziestu sekundach odbiera kobieta. Kolejnych piętnaście sekund zaj-
muje mu wyjaśnienie, kim jest i dlaczego dzwoni, lecz ona nie jest podejrz-
liwa. Raczej szczęśliwa, że może z kimś porozmawiać.
– Chodzi panu pewnie o Dominica – mówi. Głos ma jednocześnie deli-
katny i ostry, każdą sylabę wymawia wyraźnie, chociaż jej ton nie jest
szorstki. Przypomina Kaiserowi jego nauczycielkę ze szkoły średniej. –
Mieszkał u nas jakiś czas lata temu. Przez trzy lata byliśmy jego rodziną za-
stępczą. Mówi pan, że pisał listy do kobiety?
Kaiser stara się ukryć rozczarowanie. To jasne, że autorem listów nie był
Calvin James.
– Tak, pisał je do Georginy Shaw, która siedziała w Zakładzie Karnym
w Hazelwood.
Ursula Arhcer wzdycha, a on niemal widzi, jak kręci głową. Zdjęcie z jej
prawa jazdy, które znalazł w bazie danych, przedstawia kobietę o siwiejących
ciemnoblond włosach do ramion, nieco dłuższych z przodu.
– Nazwisko nic mi nie mówi, ale Dominic pisał do wielu osób w więzieniu.
To był szkolny projekt. Po pogadance w szkole, w której wzięli udział uczest-
nicy programu Scared Straight, zaczął interesować się życiem w więzieniu.
Słyszał pan o tym programie?
Kaiser coś sobie przypomina: byli więźniowie przekonują dzieciaki, żeby
się uczyły i trzymały z daleka od narkotyków i gangów. Zerka na zegar na
ścianie, zastanawiając się, jak zakończyć rozmowę.
– Tak, proszę pani. Przepraszam, że muszę pani przerwać…
– W każdym razie Dominic na temat projektu w ramach nauki o społeczeń-
stwie postanowił wybrać życie za kratami. Natrafił na stronę, przez którą
można było pisać do więźniów. Pamiętam, że przychodziły listy z więzień
w całym kraju. Graham, mój zmarły mąż, bardzo się zdenerwował. Przecież to
byli skazani, którzy pisali na nasz domowy adres. Nie chciał, żeby Dominic
z nimi korespondował, ale przekonałam go, by mu pozwolił, bo wydawało się,
że to bezpieczne. W końcu wynajęliśmy mu skrytkę pocztową, żeby listy
przychodziły tam, a nie do domu. Powiedzieliśmy, żeby nigdy nie podawał
osobistych szczegółów i nigdy nie wysyłał nikomu pieniędzy.
Chociaż żadna z tych informacji nie była przydatna w śledztwie, Kaiser
uznaje, że to interesujące.
– O czym do nich pisał?
– Z początku fascynowało go to, dlaczego tak skończyli, ale po jakimś cza-
sie zaczął korespondować tylko z kobietami. Niektóre przysyłały mu listy mi-
łosne. Myślę, że podobało mu się, że ktoś poświęca mu uwagę.
Kaiser tłumi śmiech.
– Przepraszam, że zająłem pani czas…
– Wie pan, często o nim myślę. Miał trudny start, od wczesnej młodości był
w rodzinach zastępczych. – Ursula wzdycha mu do ucha. – Ale miał wyjąt-
kową umiejętność przetrwania. Wierzę w to.
– Czy w korespondencji używał imion i nazwisk superbohaterów? – chce
wiedzieć Kaiser.
– Tak, robił coś takiego. – Ursula się śmieje. – Zawsze chciał być kimś in-
nym.
Dopiero po minucie Kaiserowi udaje się uprzejmie dać odpór rozmów-
czyni, mimo to nie jest zły, ponieważ kobieta wydaje się samotna.
– No doprawdy! – Odzywa się głos za jego plecami. Odwraca się i widzi
Kim stojącą z kubkiem kawy w ręku. – Zauważyłeś, że twoje biurko stoi metr
dalej? Nie znoszę, kiedy siedzisz przy moim. Robisz taki… bałagan. – Macha
z obrzydzeniem wolną ręką.
– Lubię twoje biurko – mówi Kaiser, ale zwleka się z krzesła. – Jest takie
czyste. Nawet powietrze wokół niego pachnie jakoś bardziej świeżo. Myśla-
łem, że nie będzie cię jeszcze przez pół godziny.
– Postanowiłam przyjść wcześniej. – Język jej ciała subtelnie się zmienia,
lecz może to dostrzec tylko ktoś, kto dobrze ją zna. – Zniża głos. – Kiedy wró-
ciłam do domu, Dave na mnie czekał. O nic nie pytał – dodaje szybko, widząc
wyraz twarzy Kaisera – ale powiedział, że powinniśmy wyjechać na weekend
i spędzić trochę czasu razem. No więc w piątek jedziemy do Scottsdale, do ku-
rortu, gdzie wzięliśmy ślub. Już zarezerwował pokój. – Zanim odwróci wzrok,
przez kilka sekund wytrzymuje spojrzenie Kaisera.
– Ach… brzmi nieźle. Jestem pewny, że będziecie się dobrze bawili –
mówi Kaiser lekko.
A co ma powiedzieć? Zaskakuje go, że poczuł ucisk w sercu, choć wie, że
ten romans powinien zakończyć się dawno temu.
Pieprzyć to. Przede wszystkim w ogóle nie powinienem go zaczynać.
Zajmuje się porządkowaniem swojego biurka, więc nie muszą rozmawiać.
Wspomnienia ich związku pojawiają się w jego głowie w krótkich błyskach:
Kim siedzi obok niego na łóżku, a on robi coś na komputerze. Jej nagie piersi
oświetla blask padający z ekranu, sutki wyglądają jak świeże ukąszenia koma-
rów. Kim wsuwa rękę pod jego bokserki, jednocześnie dzwoniąc do męża
i mówiąc, że będzie pracowała całą noc. Kim pod prysznicem tego ranka,
woda spływa jej po plecach, a ona pochyla się, by mógł wziąć ją od tyłu…
Przełyka wspomnienie wraz z dużym łykiem kawy tak gorącej, że aż parzy
gardło.
Dzwoni telefon stojący na jego biurku i Kaiser jest wdzięczny za ten prze-
rywnik. To Julia Chan, współlokatorka biologicznej matki Henry’ego Bowena.
Telefonował do niej poprzedniego wieczoru po tym, gdy rodzice Claire przy-
szli do kostnicy, by potwierdzić tożsamość córki. To była długa noc, bo potem
wpadła do niego Kim.
– Właśnie odczytałam wiadomość od pana. Jestem w drodze do pracy, de-
tektywie – mówi młoda kobieta takim tonem, jakby była rozkojarzona i zde-
nerwowana. – Mam spotkanie i już jestem spóźniona. O co chodzi?
– Chciałem zadać pani kilka pytań na temat Claire Toliver. Czy mogę dzi-
siaj wpaść do pani do biura?
– Oczywiście. Niech pan będzie tak miły i błyśnie odznaką. To jedyny spo-
sób, żeby mnie wcześniej puścili.
11.

Strathroy, Oakwood & Strauss wygląda jak wszystkie duże kancelarie


prawne, w których Kaiser był – o ósmej rano już panuje gwar. Wita go wielkie
logo wiszące nad kontuarem recepcji, za którym siedzą dwie młode kobiety ze
słuchawkami na uszach – zapewne świeżo upieczone absolwentki college’u –
i przyjmują telefony z profesjonalizmem podszytym nudą. Odznaka przyciąga
ich uwagę i zapewniają, że osoba, z którą chce się widzieć, zostanie jak naj-
szybciej powiadomiona. Jeśli ma ochotę, może, czekając na nią, wypić fili-
żankę kawy.
Ma ochotę. O tak.
Kawa jest gorąca, z pianką i odrobiną cynamonu. Cholernie dobra, więc
popija ją bez pośpiechu. Poprzedniego wieczoru rodzice Claire Toliver bardzo
źle przyjęli wiadomość o jej śmierci, bo niby jak mieli przyjąć. Ojciec zadawał
Kaiserowi pytania, na które nie było odpowiedzi. Szlochanie matki niosło się
długim korytarzem kostnicy. A teraz on siedzi w lobby kancelarii prawnej,
czekając na rozmowę ze współlokatorką Claire, by dowiedzieć się czegoś
o życiu młodej nieżyjącej kobiety.
Prowadząc dochodzenie, zwykł przeglądać konta ofiar w mediach społecz-
nościowych. W tym przypadku znalazł jedynie profil Claire na LinkedIn. Za-
skoczony odkrył, że choć osiągnęła pełnoletność w szczycie popularności Fa-
cebooka, Instagrama czy Twittera, nigdzie nie miała konta. Jej profil na Likne-
dIn mówił, że skończyła nauki polityczne na Uniwersytecie Stanowym Puget
Sound, a jako drugi kierunek – filologię francuską. Była właśnie na drugim
roku prawa na tym samym uniwersytecie i odbywała trzymiesięczny staż
w kancelarii Strathroy, Oakwood & Strauss, „ponieważ poświęcają szczególną
uwagę prawom kobiet, które są prawami człowieka”. Nie ulega wątpliwości,
że należała do fanek Hillary Clinton.
Na „firmowym” zdjęciu na LinkedIn nie przypominała kobiety leżącej na
stole w kostnicy. Choć nie można się było pomylić. Takie same długie ciemne
włosy, takie same rysy twarzy. Na zdjęciu był jeden detal więcej: oczy. Niebie-
skie. Była piękną młodą kobietą, która miała przed sobą wspaniałą przyszłość.
– Detektywie? – Słyszy Kaiser i podnosi wzrok. Widzi przed sobą atrak-
cyjną dziewczynę tuż po dwudziestce. – Jestem Julia Chan. Przepraszam, że
musiał pan czekać. Byłam na spotkaniu i miałam wyciszony telefon. Musieli
mnie znaleźć.
– W porządku – mówi Kaiser, ściskając jej wyciągniętą rękę. Jest drobna,
lecz uścisk ma mocny.
– Możemy porozmawiać w sali konferencyjnej. Stażyści siedzą w boksach,
nie ma żadnej prywatności.
Idzie za nią przez hol za róg. Mimo wczesnej godziny wszyscy są ubrani
w stroje biznesowe i wyglądają tak, jakby spieszyli się dokądś w ważnych
sprawach. Przechodząc, obrzucają Kaisera zaciekawionymi spojrzeniami, Ju-
lia nie zwalnia jednak kroku, a jej brązowe czółenka uderzają bezgłośnie o dy-
wan z taką precyzją, jakby była robotem. Ma na sobie czarną plisowaną spód-
nicę do kolan i białą bluzkę koszulową, włosy związała w kucyk tuż nad kar-
kiem. Wchodzą do sali konferencyjnej, a Julia zamyka drzwi.
Dopiero gdy są sam na sam, dostrzega na jej ładnej twarzy frustrację.
– Kryję ją od ostatniego czwartku – mówi Julia, siadając za stołem i poka-
zując Kaiserowi gestem, by zrobił to samo. – Nie pierwszy raz odstawiła coś
takiego i przysięgam, że jeśli jeszcze żyje, to zamierzam ją zabić. To zły po-
mysł, żebyśmy były razem na stażu.
– A co takiego zrobiła? – chce wiedzieć Kaiser.
– Zniknęła. Już raz się to zdarzyło. Spotkała faceta, spędziła cały tydzień u
niego w domu i zapomniała o tym uprzedzić. To najbystrzejsza, ale też najbar-
dziej postrzelona dziewczyna, jaką kiedykolwiek znałam. Byłam wściekła. Te-
raz w jej telefonie odzywa się poczta głosowa, co oznacza, że albo padły bate-
rie, albo go wyłączyła.
Najwidoczniej Julia nie rozmawiała jeszcze z rodzicami Claire. Podnosi
rękę do ust i zaczyna obgryzać paznokieć. Kaiser spogląda na jej drugą rękę
spoczywającą na stole – nierówne paznokcie obgryzione są do gołej skóry.
Dziewczyna spostrzega, że to zauważył, i kładzie ręce na udach.
– Kancelaria Strathoy, Oakwood & Strauss wymaga od stażystów stupro-
centowej frekwencji – wyjaśnia. – Żeby nie przyjść do pracy, trzeba być
śmiertelnie chorym, i lepiej mieć na to zaświadczenie od lekarza. Kiedy
w czwartek nie zjawiła się w biurze, powiedziałam szefowi, że prosiła mnie,
bym przekazała, że umarł ktoś z jej rodziny. Nie byli zadowoleni, ale nie mo-
głam pozwolić, by ją zwolnili. Miałam tylko nadzieję, że kiedy wróci, nie po-
proszą jej o akt zgonu. No więc co? Nie żyje?
Kaiser wie, że słowa, które za chwilę wypowie, zmienią na zawsze życie
tej młodej kobiety, mówi więc najłagodniej, jak potrafi:
– Tak.
Julia mruga. Szuka na twarzy Kaisera potwierdzenia, że detektyw żartuje,
a gdy go nie znajduje, zamiera. Musi minąć aż trzydzieści sekund, zanim
osuwa się na oparcie krzesła.
– Kurwa. – Jej oczy wypełniają się łzami i zaczyna mrugać, by się nie roz-
płakać. Znów podnosi palec do ust. – Kurwa – powtarza. – Jak to się stało?
– Została zamordowana. Wciąż badamy okoliczności.
– Zamordowana? – Zerka na jego odznakę. – To było zabójstwo?
– Tak.
– Jak to się stało? – powtarza, tym razem bardziej zdecydowanie, a po jej
policzku spływa łza. Ociera ją nieco gniewnie, jakby jej przeszkadzała i jakby
podczas tej rozmowy nie było miejsca na płacz.
– Nie musi pani wiedzieć…
– Albo mi pan powie, albo potem to gówno wygoogluję. – Ciemne oczy Ju-
lii wypełnia smutek. Lecz pod nim jest determinacja. To silna młoda kobieta
i domaga się odpowiedzi. – Jestem jednak pewna, że jeśli usłyszę o tym od
pana, będzie to mniej traumatyczne. Proszę, niech mi pan powie. Jest moją
przyjaciółką. Muszę wiedzieć.
Kaiser przekazuje jej więc wszystko, co wie. Tak delikatnie, jak to moż-
liwe, opowiada tej młodej kobiecie, jak jej przyjaciółka została uduszona, po-
ćwiartowana i pochowana w lesie.
Nie wspomina o Henrym. Kiedy kończy, Julia wstaje, wygładza spódnicę
i mówi:
– Przepraszam na moment. – Po czym zostawia go samego w sali konferen-
cyjnej.
Właściwie się tego spodziewał. Powiadamianie o czyjejś śmierci zawsze
jest trudne, i choć tego ranka stara się nie myśleć o Kim, stwierdza, że
chciałby, by tu z nim była. W takich sprawach jest lepsza od niego. Wykorzy-
stuje czas, żeby sprawdzić wiadomości, i gdy chowa telefon do kieszeni, Julia
wraca. Nie było jej aż dziesięć minut.
Znów siada obok niego, odsuwając nieco dalej krzesło, lecz jest opano-
wana, gotowa na rozmowę. Nerwowość znikła. Zmieniły się tylko jej oczy. Są
czerwone i opuchnięte od płaczu. Kiedy się odzywa, jej głos brzmi ochryple,
pobrzmiewa w nim gorycz. Kaiser domyśla się, co Julia robi, ponieważ on
robi to samo każdego dnia. Julia Chan szereguje fakty. Kiedyś będzie choler-
nie dobrą prawniczką.
– Mam nadzieję, że następną rzeczą, jaką mi pan powie, będzie to, że za-
mierzacie znaleźć skurwysyna, który to zrobił. I że rozszarpiecie go na ka-
wałki, tak jak on ją.
– Owszem, zamierzam znaleźć skurwysyna, który to zrobił – zapewnia Ka-
iser. Na taką obietnicę może sobie pozwolić. – Rodzice Claire powiedzieli, że
była pani jej współlokatorką.
– Tak, od pierwszego roku studiów licencjackich. Łączyło nas coś więcej
niż wspólne mieszkanie, bardzo się przyjaźniłyśmy. Obie jedynaczki, więc by-
łyśmy trochę jak siostry. – Julia robi taką minę, jakby miała wybuchnąć pła-
czem, lecz się opanowuje.
– Próbuję prześledzić, gdzie przebywała w dniach poprzedzających śmierć.
Rodzice nie widzieli jej od kilku tygodni.
– No cóż, jest zajęta. Była zajęta – poprawia się Julia i znów się krzywi. –
Pracuje… kurwa… pracowała na pół etatu w barze kawowym Green Bean
w Dzielnicy Uniwersyteckiej. Ostatni raz widziałam ją chyba w środę w ze-
szłym tygodniu właśnie tam. Chodzę na dodatkowe kursy wieczorowe i kiedy
Claire pracuje, wpadam do niej się pouczyć, bo daje mi darmową latte. Tak
czy inaczej, tamtego wieczoru nie wróciła do domu.
– Czy to dla niej typowe?
– Och… tak. Ale zwykle przysyłała esemesa. Tym razem nie przysłała,
więc pomyślałam, że pieprzy się z kolesiem, z którym gadała.
Kaiser się prostuje.
– Z jakim kolesiem?
– Jakimś. Nie przyjrzałam się. Siedział w kącie.
– Wiek? Wzrost? Kolor włosów?
– Na pewno biały, bejsbolówka nasunięta na czoło. Dżinsy i podkoszulek.
Nie bardzo umięśniony, ale też nie kościsty. Gładko ogolony. Miał długie
nogi, więc odniosłam wrażenie, że jest wysoki. – Julia podnosi gwałtownie
głowę. – O cholera. Czy on… sądzi pan, że to on ją zabił?
– Nie wiem. – To najbardziej szczera odpowiedź, jakiej Kaiser może udzie-
lić. – Przyglądam się wszystkiemu. Co jeszcze może mi pani powiedzieć?
– Chyba nic. – Julia znów wygląda tak, jakby miała się rozpłakać, z kącika
jej oka spływa samotna łza. – Właściwie to nie wiem, czy z nim była. Ale zda-
rzało jej się robić takie rzeczy. Jest piękną dziewczyną, faceci ciągle ją podry-
wają, ale jej nie interesuje związek, więc… no wie pan… nie chciała zobowią-
zań. – Urywa, zamyka oczy i oddycha głęboko. – Była… – otwiera oczy –
była piękną dziewczyną.
– Widziałam jej zdjęcie na LinekdIn.
Julia parska.
– To fotka służbowa. Poza pracą nie była taka sztywna. – Sięga do kieszeni
spódnicy i wyjmuje komórkę. Szuka w niej czegoś i podaje Kaiserowi.
Zdjęcie przedstawia je obie ubrane jak na wieczorne wyjście do klubu. Ju-
lia Chang jest ładna, lecz Claire Toliver, mówiąc eufemistycznie, była oszała-
miająca. Ma na sobie wydekoltowaną obcisłą minisukienkę i pantofle na wy-
sokich obcasach, można ją wziąć za aktorkę lub modelkę. Długie, prawie
czarne włosy, szczupła talia, obfite piersi i biodra, nogi do nieba. „Uwodziciel-
ska”, to przychodzi Kaiserowi do głowy, gdy patrzy na jej zdjęcie.
– To było zeszłej wiosny w Vegas, po skończeniu studiów. – Na twarzy Ju-
lii pojawia się lekki uśmiech. – To był wesoły weekend. Kiedy w maju były-
śmy w Miami, pewnego razu… kurwa…
Kaiser pozwala jej płakać, cierpliwie czekając, aż się uspokoi. Nagle drzwi
sali konferencyjnej się otwierają i staje w nich kobieta w średnim wieku. Gdy
widzi dziewczynę we łzach, na jej twarzy pojawia się troska.
– Wszystko w porządku? Julio, dobrze się czujesz?
– Tak, Heather, dziękuję. – Julia szybko ociera ręką twarz. – Już kończymy.
Zaraz przyjdę.
Kobieta zamyka drzwi, lecz przedtem rzuca Kaiserowi krzywe spojrzenie,
jakby chciała powiedzieć: „A niech cię, doprowadziłeś ją do płaczu”.
– Powiedział pan jej rodzicom? – pyta Julia.
– Rozmawiałem z nimi wczoraj. – Kaiser grzebie w kieszeni, szukając chu-
steczek. Znajduje jedną, pogniecioną, lecz czystą, i podaje Julii. – Tak panią
znalazłem.
– Muszę do nich zadzwonić. – Dziewczyna wydmuchuje nos. – I do Bowe-
nów. O, Boże, jak ja im to powiem… – Urywa.
Kaiser jest zaskoczony.
– Bowenowie? Wie pani o Henrym?
Spogląda na niego, jakby powiedział najgłupszą rzecz na świecie.
– O tym, że oddała dziecko do adopcji? Oczywiście, że tak. Tak… Miesz-
kałyśmy razem, detektywie. Kiedy szukała odpowiedniej rodziny, siedziałam
z nią i przeglądałam filmy z potencjalnymi rodzicami. Raczej trudno ukryć
ciążę przez współlokatorką.
– Nie przypuszczałem, że to było powszechnie wiadome…
– No cóż, nie było, ale też nie była to tajemnica. – Julia trze oczy. – Zaszła
w ciążę w połowie ostatniego roku na studiach. Nie ogłosiła na Facebooku czy
gdzieś, że zaciążyła. Miała mały brzuch, nosiła luźne ciuchy, na lato wyje-
chała, więc nikt nie wiedział, co się dzieje. Ale gdy ktoś pytał, nie zaprzeczała.
Ludzie mają tendencję do ekscytowania się ciężarnymi kobietami, a ona czuła
się dziwnie, mówiąc komuś, że urodzi dziecko.
– To zrozumiałe.
– Jak się pan dowiedział o Bowenach? – pyta Julia, wpatrując się w Ka-
isera. – Jej rodzice nigdy nie mówili o Henrym – to był bolesny temat – więc
trudno sobie wyobrazić, że go wychowają.
Kaiser milczy przez chwilę. Jeśli były tak bliskimi przyjaciółkami, Julia
może pamiętać jakieś przydatne informacje, dlatego chce, by była skoncentro-
wana i mówiła. A ona jest coraz bardziej zdenerwowana i wiadomość
o śmierci Henry’ego może ją załamać. Nie jest pewny, czy chce jej o tym opo-
wiadać.
– Nie mówili o nim – odzywa się wreszcie. – Wiemy o Bowenach, ponie-
waż gdy znaleźliśmy Claire, znaleźliśmy też chłopca.
– Nie rozumiem. – Widać, że dziewczyna naprawdę nie rozumie. – Ona ni-
gdy go nie widziała. To była otwarta adopcja, ale miała o nim informacje tylko
od Bowenów, bo przysyłali jej mejle. Postanowili, że chłopiec sam zdecyduje,
gdy dorośnie. Czy wszystko z nim w porządku?
– Obawiam się, że nie.
Kaiser pozwala, by przetrawiła tę informację. Wpatruje się w niego, jakby
czekała na puentę. Obgryza z furią paznokieć. Właściwie już go nie ma, więc
gryzie skórę, jakby nie mogła się powstrzymać.
– Mogę pokazać pani zdjęcie? – pyta Kaiser i wyjmuje z kieszeni telefon.
– Zdjęcie Claire? – Julia przestaje gryźć palec, a na jej twarzy pojawia się
przerażenie.
– Nie. Faceta, z którym być może rozmawiała w Green Bean wtedy, gdy
widziała ją pani po raz ostatni.
Julia nieco się odpręża, kiwa głową, a on stuka w ekran telefonu, wywołu-
jąc zdjęcie Calvina Jamesa. Najnowsze, jakie znalazł, sprzed pięciu lat, przed-
stawiające jego gębę, zrobione w dniu, gdy Kaiser go aresztował. Tabliczka
z nazwiskiem została usunięta. Podaje jej telefon, mając nadzieję, że rozpozna
Dusiciela ze Sweetbay.
Julia przygląda się zdjęciu ze ściągniętymi brwiami. Wpatruje się w nie, po
czym zdezorientowana podnosi wzrok na Kaisera.
– Nie rozumiem.
– To nie jest mężczyzna z baru?
– Oczywiście, że nie. – Patrzy na niego dziwnie. – To Calvin.
A więc go rozpoznała. Lecz to, że wymieniła tylko jego imię, wydaje się
Kaiserowi dziwne.
– A więc wie pani, kto to jest?
– Oczywiście. – Zmarszczki pomiędzy brwiami Julii się pogłębiają. – Ale
to nie jest facet z tamtej nocy. To byłoby śmieszne. Nie pozwoliłabym jej
znów się z nim zadawać.
– Znów?
– Pamięta pan, jak mówiłam, że wcześniej zniknęła na kilka dni? To wła-
śnie facet, z którym wtedy była. Mieli gorący i intensywny romans, to był
właściwie tylko seks, bez gadania. Nigdy nie wymieniła jego nazwiska. Sądzę
jednak, że musiał wstrząsnąć jej światem, ponieważ kiedy wreszcie wróciła do
domu, była jak ludzki odpowiednik tych emotikonów z telefonu z oczami
w kształcie serc. – Julia kręci głową. – Naprawdę jej się podobał. Był starszy,
nie jak ci goście, z którymi zwykle się zadawała, sądziła, że to zamieni się
w coś prawdziwego, gdy jednak następnego dnia napisała do niego esemesa,
nie odpowiedział. Dupek. Sześć tygodni później dowiedziała się, że jest
w ciąży, i próbowała do niego dzwonić, uznając, że powinien wiedzieć, ale
okazało się, że nie ma takiego numeru.
– Chwileczkę… – Kaiser unosi ręce, jakby nie miał pewności, czy dobrze
ją zrozumiał. – Co pani powiedziała?
– Czy pan mnie w ogóle słucha? – Julia patrzy na niego jak na idiotę. – De-
tektywie, pokazał mi pan zdjęcie biologicznego ojca Henry’ego.
Kaiser otwiera usta, by coś powiedzieć, lecz jest tak zaskoczony, że nie wy-
dobywa się z nich ani jedno słowo.
– Ten dupek zniknął dawno temu – mówi Julia beznamiętnie, krzywiąc się.
– No i dobrze. Hej, został aresztowany? To jego gębę mi pan pokazał?
– Tak – mówi Kaiser cicho, wciąż przetrawiając to, co usłyszał. – Chyba
nie oglądała pani wiadomości. W porządku, ja też nie. Tak czy inaczej, to
straszne.
– Za co został aresztowany?
Patrzy na nią. Dziewczyna po prostu chce wiedzieć. Właściwie może jej to
zdradzić. Bo inaczej, jak powiedziała wcześniej, po prostu to sobie wygo-
ogluje.
– Za morderstwo. Calvin James to Dusiciel ze Sweetbay.
– Zaraz… co?!
– Tak – potwierdza Kaiser, patrząc, jak palce Julii znów wędrują do ust.
Gdy zaczyna obgryzać paznokcie, na jednym z nich pojawia się plamka krwi.
– Właśnie tak.
CZĘŚĆ
TRZECIA

TARGOWANIE SIĘ
Każdy musi ratować się sam albo jest zgubiony.
Alice Sebold, Szczęściara[5]
12.

Pięć lat noszenia niewygodnych majtek.


Więzienna bielizna drapie. Tak jak więzienna pościel. I więzienne ciuchy.
Więzienie nie zostało zaprojektowane po to, by było komfortowe. Zaprojekto-
wano je, aby trzymać przestępców z daleka od świata zewnętrznego. Albo
świat zewnętrzny z daleka od przestępców. A to nie to samo. Różnica jest
istotna.
Geo, leżąc na plecach w więziennej bibliotece, rozsuwa nieco szerzej nogi.
Majtki tworzą plamę obok jej głowy, a tania przemysłowa wykładzina drapie
ją w goły tyłek niczym papier ścierny. Nie może sobie przypomnieć, kiedy
uprawiała seks na normalnym łóżku. Wykładzina zalatuje pleśnią i może to
z powodu drapiących włókien, a może z powodu grzyba, ilekroć uprawia tu
seks, dostaje na plecach wysypki, która nie chce zejść.
Myśli o tej wysypce, gdy patrzy nieobecnym wzrokiem na szopę czarnych
włosów poruszającą się między jej nogami. Strasznie swędzą ją ramiona,
w kieszeni spodni ma tubkę hydrokortyzonu. Ale spodnie leżą gdzieś za jej
głową. Czy uda się do nich dosięgnąć?
Strażnik Chris Bukowski podnosi głowę i oblizuje usta.
– Co się dzieje? Coś nie pasuje?
– Nie przestawaj. Już dochodzę.
Opuszcza głowę, a Geo wyciąga rękę po spodnie, ale nie może ich złapać.
Jęczy kilka razy i unosi nieco biodra, by dostosować się do jego rytmu. Upra-
wiają tylko seks oralny, ponieważ Bukowski, zaledwie dwudziestopięcioletni
nowy strażnik, boi się panicznie, że zrobi Geo dziecko. W więzieniu nie ma
dostępu do środków antykoncepcyjnych, i dobrze, bo seks jest zabroniony,
szczególnie ze strażnikami. Gdyby ich przyłapali, Bukowski mógłby stracić
pracę i pójść do więzienia, ale to nie problem Georginy. Ona wie, że jeśli ma
się przyjaciół wśród strażników, życie jest trochę łatwiejsze.
Ona i Bukowski „przyjaźnią się” od jakichś sześciu miesięcy. Przez ten
czas Geo cieszyła się specjalnymi przywilejami, takimi jak świeże owoce i te-
lewizor w celi. Przynosił jej też książki, kosmetyki i pastę do zębów, których
nie można dostać w kantynie. To zabawne, jak coś tak cholernie błahego jak
pasta Sensodyne może stać się tak ważne. W więzieniu wszystko jest ważne.
Na wolności wpadniesz na kogoś, przeprosisz i idziesz w swoją stronę. Naj-
gorsze, co może ci się przytrafić, to krzywe spojrzenie mówiące: „Patrz, jak
idziesz”. W więzieniu, jeśli wpadnie się na nieodpowiednią sukę, można na
kilka dni wylądować w szpitalu.
Bukowski nie jest żonaty, od czasów szkolnych ma jednak tę samą dziew-
czynę i ich związek dawno stracił świeżość. Lori – a może Traci? – z pewno-
ścią nie byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, co jej chłopak wyrabia w pracy.
Nie jest pierwszym strażnikiem, z którym Geo uprawia seks. Ale na szczęście
ostatnim. Bukowski się w niej zakochał – to też jego problem – i coraz bar-
dziej ją to irytuje. No, ale jest milszy od innych. Pomocny. Napalony. A nawet
uroczy. Teraz zachowuje się jak psiak liżący dłoń swojej pani. Tylko że to nie
jest dłoń.
Trzydzieści sekund później Geo udaje orgazm i się zamieniają. Jest jej
wszystko jedno, kto daje, a kto bierze, umysł błądzi gdzie indziej. Gdy jej ję-
zyk i usta sprawnie pracują, rozmyśla o stu innych rzeczach. Na szczęście Bu-
kowski przez cały czas sam się obsługiwał i już dochodzi. Są tam, gdzie za-
wsze, w rzadko odwiedzanym dziale non-fiction, gdzieś między naprawą sa-
mochodów a domowym majsterkowaniem. Biblioteka będzie zamknięta jesz-
cze przez dziesięć minut, ponieważ strażnicy mają przerwę na lunch. Jedyną
dobrą stroną zadawania się w więzieniu z kimś, kto cię nie pociąga, jest to, że
nie ma się wyboru i trzeba załatwić sprawę szybko.
Dziesięć minut później Bukowski uśmiecha się i wciąga elastyczne slipki.
Kilka miesięcy temu uniformy pracowników Hazelwood zmieniono na grana-
towe, a jemu dobrze w ciemnym kolorze. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie,
ale jest dość przystojny. Podaje jej butelkę wody, a ona upija długi łyk. Patrzy,
jak strażnik przygładza włosy, starając się, by wyglądały tak, jakby nie upra-
wiali seksu.
– Jutro wychodzisz – odzywa się Chris. – Jaka będzie pierwsza rzecz, którą
zrobisz?
Wszyscy chcą to wiedzieć. Co za głupie pytanie. Geo ma wiele odpowiedzi
w zależności od tego, co chce usłyszeć rozmówca.
– Kąpiel. Długa kąpiel z bąbelkami i kieliszek czerwonego wina.
– Nie mogę się się doczekać, kiedy do ciebie dołączę.
Tylko beznadziejnie zakochany strażnik więzienny może powiedzieć coś
takiego i sądzić, że jest romantyczny. Geo spędziła w Hazelwood pięć pie-
przonych lat i ostatnie, czego chce, to zadawać się na wolności ze strażnikiem.
Zmusza się do uśmiechu i pije wodę, przed połknięciem płucząc nią usta. Bu-
kowski ma ostry smak i trudno się go pozbyć.
– Nie sądzę, by twoja dziewczyna to pochwalała, Chris.
– Zamierzam z nią zerwać.
– Dlaczego?
– Przecież wiesz. – Wkłada koszulę w spodnie i zapina pasek. – Jutro sta-
niesz się wolną kobietą. Będziemy mogli się widywać. Uprawiać prawdziwy
seks. Myślałaś o tym, żeby brać pigułki? Moglibyśmy…
– Jesteś ode mnie o dziesięć lat młodszy. Będę byłą więźniarką. To nie jest
najlepsze połączenie.
– No i co z tego? Wiem, że między nami jest coś szczególnego.
A ja wiem, że to napaść seksualna, myśli Geo, lecz nie mówi tego głośno.
Według prawa funkcjonariuszom służby więziennej nie wolno utrzymywać
kontaktów seksualnych z osadzonymi. To to samo co gwałt. Strażnik wygląda
na zdenerwowanego, więc Geo się do niego uśmiecha.
– Jakoś to rozwiążemy. Daj mi kilka dni, żebym mogła się urządzić. Do-
póki czegoś nie znajdę, będę mieszkała z tatą.
Dobrze, że to powiedziała, bo Chris się uspokaja. To ważne, by przez dwa-
dzieścia cztery godziny po jej wyjściu był szczęśliwy. Geo nigdy nie chciała,
żeby sprawy między nimi zaszły za daleko (przynajmniej z jej strony), i teraz
musi bardzo uważać, by go nie zranić. Widziała na własne oczy, co się dzieje,
gdy osadzona zada się z funkcjonariuszem. Dwa lata temu młoda więźniarka
próbowała zerwać ze strażnikiem pięć dni przed zakończeniem dwuletniego
wyroku. Strażnik, starszy, żonaty, z piątką dzieci, nie przyjął tego dobrze. Na-
stępnego dnia w jej celi znaleziono torebkę z heroiną i nóż. Dostała dodat-
kowe pięć lat. Proste.
Zanim wyjdą z biblioteki, Bukowski kradnie jej szybki pocałunek. Geo
wzdraga się odruchowo. Seks to jedno, całowanie się – zupełnie coś innego.
Żegnają się. Przy odrobinie szczęścia to był jej ostatni seks w więzieniu.
Gdy rusza korytarzem, podchodzi do niej wysoka, bardzo chuda kobieta,
Yolanda Carter. Geo nie zwalnia kroku, lecz w końcu musi to zrobić, ponie-
waż kobieta zastępuje jej drogę.
Przystaje więc, wiedząc, że to nie będzie miła pogawędka. Rozmawiały już
wcześniej. I nigdy nie kończyło się to dobrze.
– Czego chcesz, Kostucho? – pyta.
Kobieta ma krótkie afro z wygolonymi bokami, całe jej żylaste ręce pokry-
wają tatuaże. Sterczące obojczyki pasują do kościstych łokci wystających z rę-
kawów więziennej koszuli. Łatwo się domyślić, skąd taki przydomek, jednak
nie chodzi dietę. Geo widziała w stołówce, że kobieta je.
Mówi prawie tak szybko, jak jej żołądek trawi jedzenie, prosto w twarz
Geo.
– Gdzie ta twoja czarna kurwa? – pyta Kostucha prawie bez akcentu.
Jej głos jest tak głęboki, jak głos mężczyzny. Plotka głosi, że była nigeryj-
ską księżniczką, ale to pewnie ona sama ją rozpuściła.
– Nie jest moją kurwą, a ja nie jestem jej opiekunką.
Kostucha kładzie rękę na ramieniu Geo.
– Powiedz jej…
– Nie dotykaj mnie – cedzi Geo cicho, patrząc jej prosto w oczy.
Kobieta zabiera rękę i się cofa.
– Powiedz swojej przyjaciółce, że jeśli sprzeda coś jednej z moich klientek,
przyjdę po nią. I nie tylko. Mam na zewnątrz przyjaciół. Przyjdę też po jej
dzieci.
– To jej klientki, a ja nie będę powtarzała tych pieprzonych bzdur. – Geo
odwraca się i odchodzi.
– Och, a ty robisz tylko za jej bankierkę, co?! – wrzeszczy Kostucha, a jej
baryton niesie się korytarzem. – Myślisz, że nie jesteś w to zamieszana? Je-
steś, suko. Od pierwszego dnia, gdy ją spotkałaś, ty kurwiszonie.
Geo idzie korytarzem, nie oglądając się za siebie. Kiedy skręca za róg, za-
trzymuje się na sekundę, żeby odetchnąć i pozwolić sercu się uspokoić. Tu nie
ma miejsca na słabość. Dobrze być miłą osobą, porządną i chętną do współ-
pracy, robić wszystko bez zastrzeżeń, lecz jeśli ktoś wejdzie ci na głowę,
wkroczy na twój teren, nie możesz się wycofać i okazać strachu.
A gdy ktoś cię zrani, musisz się zemścić. Za każdym razem. Ponieważ nie
możesz pozwolić, by to się powtórzyło.
Prawda, Bernie?
Biegnie do skrzydła o złagodzonym rygorze i widzi Cat idącą w eskorcie
dwóch strażników do swojej celi, znajdującej się obok jej celi. Obie zostały
przeniesione około trzech lat temu – Geo za dobre sprawowanie, Cat dlatego
że zachorowała. Geo jest przerażona, gdy spostrzega, że więzienne ubranie
wisi na szybko chudnącej przyjaciółce jeszcze bardziej niż tydzień temu. Cat
trudno jeść, a jeśli już coś zje, jeszcze trudniej przychodzi jej zapanować nad
wymiotami.
Kellerman, strażnik, który miał odprowadzić Cat do szpitala i ją przypro-
wadzić, wygląda na zirytowanego. Powinien jej pomagać, lecz tego nie robi.
Ledwie dotyka łokcia Cat, jakby brzydził się być blisko niej.
Jakby czwarte stadium raka było chorobą zakaźną.
– Jak poszło? – pyta Geo, gdy do nich podchodzi.
– Dobrze – odpowiada Cat spokojnie, lecz się nie uśmiecha. Jej twarz jest
bledsza niż zwykle, pod oczami ma cienie w kolorze bakłażana. Kasztanowe
włosy, uczesane idealnie, gdy lepiej się czuje, teraz przylegają do głowy, wi-
dać siwe odrosty. – Nic nowego.
– Co robisz poza miejscem pracy, Shaw? – Zbudowany jak ciężarowiec
Kellerman jest milszy, niż wygląda, choć bardzo zasadniczy i bez cienia po-
czucia humoru. Beczkowaty tors wieńczą mięsiste ramiona. – Chyba powin-
naś być w pracy do piętnastej trzydzieści.
Geo ma gotowe wytłumaczenie:
– Bukowski powiedział, że mogę zamknąć zakład wcześniej, żeby pomóc
Cat. Za dwie minuty zacznie wymiotować.
Kellerman się waha. Miał przyprowadzić Cat, lecz chora rzygająca więź-
niarka jest zdecydowanie obrzydliwa.
– W porządku – rzuca takim tonem, jakby robił im łaskę. Puszcza rękę Cat,
a ta opada bezwładnie. – Ale masz zaprowadzić Bonaducci prosto do celi, ro-
zumiesz? Żadnego włóczenia się. Tylko do łazienki.
– Och, jaka szkoda. A miałam nadzieję na przechadzkę – odzywa się Cat.
Strażnik rzuca jej gniewne spojrzenie, lecz widać, że Cat, choć zdobyła się
na kąśliwość, czuje się naprawdę źle. Na jej czole błyszczy pot, podkreślając,
jak bardzo jest blada, zwykle lśniące oczy teraz są zamglone.
– Prosto do celi – powtarza Kellerman, zanim odchodzi.
Geo otacza przyjaciółkę ramieniem, podtrzymując ją, gdy idzie wolno ko-
rytarzem. Cat bardzo straciła na wadze, Geo ma wrażenie, że jej kości, niczym
kości ptaka, są puste w środku i złamią się pod zbyt silnym naciskiem. Prawie
nie przypomina kobiety, którą Georginia poznała pięć lat temu, krzepkiej i peł-
nej życia. Docierają do celi Cat, Geo pomaga jej usiąść na łóżku, po czym bie-
rze ze stolika butelkę wody. Wszystko jest przygotowane na powrót Cat ze
szpitala – po dwóch rundach chemii obie wiedzą, co robić.
– Spokojnie – mówi Geo, gdy woda cieknie po piersi przyjaciółki. – Nie
spiesz się.
Cat kończy pić i opada ma materac. Ściąga brwi z bólu i wyczerpania.
– Kurwa, jak ja tego nienawidzę.
– Wiem. – Geo gładzi ją po włosach. Dzięki Bogu wciąż je ma, są jednak
cienkie, straciły dawny połysk. Po chemii zawsze wygląda blado, lecz dziś jej
skóra ma kolor bibułki. – Wytrzymaj. To była ostatnia chemia.
– Tak, w tej serii. A ile serii mnie jeszcze czeka? Ta pierdolona chemia jest
gorsza niż sam rak. Jeśli rak mnie nie zabije, to chemia na pewno.
Geo poprawia Cat poduszkę i zdejmuje jej buty. Przykrywa przyjaciółkę
kocem, a obok łóżka stawia wiadro, by było w zasięgu ręki. Geo będzie mu-
siała je opróżnić, ponieważ w celi nie ma toalety i wiadro musi wystarczyć.
Cele z umywalką i toaletą znajdują się tylko na oddziałach o zaostrzonym ry-
gorze, lecz Cat nie chce tam wracać, bo więźniarki są gorsze, poza tym nie ma
na tamtym oddziale przyjaciółek.
Każdego tygodnia po chemioterapii Geo zanosiła wiadro pełne rzygowin
do łazienki, opróżniała je i myła. Pomagała Cat korzystać z toalety, myć się
i szorować zęby. Nie przeszkadza jej to. Opiekując się Cat, przypomina sobie,
że nadal jest dobrym człowiekiem, że wciąż potrafi robić coś dobrego. W wię-
zieniu łatwo o tym zapomnieć.
– Popatrz na to z lepszej strony – mówi z uśmiechem. – Na razie z chemią
koniec. Jutro odzyskasz trochę energii i znów poczujesz się sobą. W sobotę
przyjdzie Lenny…
– Nie przyjdzie.
– Co masz na myśli?
– Chce rozwodu. – Głos Cat się załamuje, a w oczach błyszczą łzy. – Lenny
mnie zostawia. W jakimś kasynie spotkał kobietę, powiedział, że się zakochał.
Ona ma salon manikiuru. I pewnie piękne paznokcie. – Cat uniosi kościstą
rękę. Jej paznokcie są rozpaczliwie krótkie i pożółkłe od zabijającej raka truci-
zny, którą pompują w nią co tydzień. – Nie takie jak moje.
– Dlaczego nic nie mówiłaś? – Geo jest wstrząśnięta. – Kiedy się dowie-
działaś?
– Powiedział mi w zeszłym tygodniu.
– I przez cały ten czas dusiłaś to w sobie? – Geo czuje, że wzbiera w niej
gniew, i ze wszystkich sił stara się opanować. Teraz gniew Cat nie pomoże.
Ale to takie cholernie niesprawiedliwe. – A to skurwysyn.
Cat i Lenny spotkali się dzięki programowi „Napisz do Więźnia”. Przez
sześć miesięcy wymieniali listy, a potem on przyjechał wreszcie do więzienia
się z nią zobaczyć. Mimo że jest kierowcą ciężarówki, przez trzy tygodnie
w miesiącu w drodze, szło im bardzo dobrze. Lenny miał wreszcie żonę, która
nie gderała, że ciągle nie ma go w domu. W tygodniu rozmawiali przez tele-
fon, w każdy weekend, gdy nie pracował, przyjeżdżał, by się z nią zobaczyć.
Co kilka miesięcy przysługiwała im dwudziestoczterogodzinna wizyta mał-
żeńska. Na tyłach Hazelwood stoi sześć przyczep z wyposażoną kuchnią, po-
dwójnym łóżkiem i telewizorem. Mogli tam spędzać razem czas, jedząc, oglą-
dając filmy i się kochając. Gdy Cat wracała po takim weekendzie do celi, pro-
mieniała i z zapałem opowiadała Geo o każdym najmniejszym szczególe.
Kiedy zachorowała przed ośmioma miesiącami, Lenny przysiągł, że jej nie
opuści. Cat ma sześćdziesiąt lat, lecz przed rakiem wyglądała na piętnaście lat
młodszą. Widok jego twarzy, gdy w więziennej kaplicy Cat wypowiadała
słowo „przysięgam”, wrył się Geo w pamięć. Wciąż pamiętała też twarz przy-
jaciółki tamtego dnia. W jej oczach widać było pieprzony blask słońca.
Teraz brązowe oczy Cat są szkliste. Rak wysuszył jej świetlistą cerę, spra-
wił, że policzki się zapadły, a skóra na szyi i twarzy, kiedyś gładka i delikatna,
zwiotczała. Choć Geo bardzo się stara, pełne życia kasztanowe włosy Cat
mają teraz kolor rdzy. Bardzo schudła i skóra na ramionach i nogach wisi jak
o rozmiar za duże ubranie.
Na miłość boską, Cat ma czwarte stadium raka jelita, jej mąż nie może po-
czekać? Geo ma cholerną ochotę go zabić. Bez niego stan Cat jeszcze szybciej
się pogorszy.
Rozmyślania Geo przerywa głos przyjaciółki:
– Nie bądź na niego zła. Wiem, co sobie myślisz. Gdy jutro wyjdziesz, bę-
dziesz próbowała go wytropić, żeby na niego nawrzeszczeć, zmusić, żeby do
mnie przyszedł. Ale nie rób tego, dobrze?
Właśnie to Geo miała w planach.
– Podaj mi choć jeden dobry powód, żeby tego nie zrobić.
– Ponieważ cię o to proszę. – Cat ściska jej rękę. – Zabija mnie coś więcej
niż rak, kochanie. Więcej niż Lenny. Zabija mnie to przeklęte miejsce. Sza-
rość, monotonia, to, że każdy cholerny dzień jest taki sam. Codzienne kłótnie
i dramaty wybuchające między kobietami, które są za stare, by mieszkać
w żeńskim akademiku, a tak wygląda to więzienie, prawda? Oczywiście minus
fajne ciuchy i chłopcy.
Geo otwiera usta, żeby coś powiedzieć, Cat jednak jeszcze nie skończyła.
– Nie mogę obwiniać Lenny’ego, że mnie już nie kocha. Wszystko, co we
mnie kochał, znikło. Mój wygląd. Mój śmiech. Popęd seksualny. Podczas
ostatniej wizyty małżeńskiej głównie spałam. Najlepsze, co mogłam zdziałać,
to robić mu dobrze ręką. – Próbuje się uśmiechnąć, lecz jej uśmiech jest blady.
– Nie na to się pisał. Planowaliśmy, co zrobimy, gdy wyjdę. Mount Rushmore,
Saint Helens, Wielki Kanion… Zamierzaliśmy spać w motelach, pieprzyć się
jak króliki, zbierać pamiątkowe kieliszki ze wszystkich miejsc, które odwie-
dzimy. Moja choroba wszystko zmieniła.
– To jebany oszust. – Geo spluwa. Nie może się powstrzymać. – To nie
w porządku. To nieuczciwe.
– Po dwakroć tak – mówi Cat łagodnie. – Ale przecież wiemy, że tak to już
w życiu jest. Jutro będziesz wolną kobietą. Odbudujesz swoje życie. Znaj-
dziesz mężczyznę. Wyjdziesz za mąż. Będziesz miała dzieci. Zostawisz to
wszystko za sobą. I nigdy tu nie wracaj. Nigdy. Nawet po to, by się ze mną zo-
baczyć. Nawet gdy będę umierająca.
– Przestań. – Oczy Geo pieką gorące łzy, lecz ociera je, zanim zdążą popły-
nąć. – Nie umrzesz tutaj. Przysługuje ci zwolnienie z powodu złego stanu
zdrowia. W każdej chwili może przyjść odpowiedź z komisji do spraw zwol-
nień warunkowych. A kiedy wyjdziesz, zabiorę cię we wszystkie te miejsca…
– Nie wyjdę. – Cat głaszcze Geo po ramieniu. – Pogodziłam się z tym.
– Nie…
– Pogodziłam – powtarza Cat bardziej stanowczo.
Nie ma mowy, myśli Geo, kiwa jednak głową. Nie powinna się spierać
z chorą kobietą.
Cat zerka na stojący na stoliku telewizor.
– Co to tu robi?
– To twój nowy telewizor. Choć wiadomo, że to mój stary, ale teraz ty mo-
żesz go mieć. Osiem cali nie najlepszej jakości koloru, a wszystko dla twojej
przyjemności.
– Dla przyjemności chciałabym osiem cali czegoś innego.
Geo chichocze.
– Podoba mi się, że dajesz radę.
– Byłabyś zaskoczona. Jestem mała, ale potężna.
Obie śmieją się z całego serca.
– Teraz jest twój. – Geo włącza telewizor i przez chwilę przy nim maj-
struje. – Zobacz, leci Żar młodości.
Geo siada na krześle obok łóżka. Właściwie Cat, by mieć w celi telewizor,
potrzebuje pozwolenia, lecz Geo nie wyobraża sobie, że ktoś mógłby zabronić
jej chorej przyjaciółce posiadania czegoś, czego ona już nie potrzebuje. Żar
młodości jest ulubioną operą mydlaną Cat. Teraz znów może oglądać dwoje
głównych bohaterów wrzeszczących na siebie.
– Kiedy ona wreszcie zda sobie sprawę, że on nie jest dla niej odpowiedni?
– Cat wzdycha dramatycznie.
– Nigdy – odpowiada Geo, opierając nogi o stół. Odgryza kawałek krakersa
Cat i zaczyna opiłowywać sobie paznokcie małym pilniczkiem kupionym
w kantynie. – Ich strach będzie trwał wiecznie, chyba że któreś z nich umrze.
To opera mydlana.
Nie umyka jej ironiczna wymowa tego, że piłuje sobie paznokcie, ogląda-
jąc Żar młodości. Pięć lat temu regularnie chodziła do manikiurzystki nieda-
leko swojego domu. Właścicielką zakładu była mała Wietnamka o imieniu
May, która uczyła się angielskiego na amerykańskich operach mydlanych.
W kącie salonu stał telewizor i Żar młodości zawsze leciał na cały regulator.
Geo mogła się zapaść w miękki fotel ze sztucznej skóry, zanurzając stopy
w wanience z wirującą wodą, a May robiła jej manikiur. Co jakiś czas podno-
siła wzrok i pytała: „Co to znaczy »skandal«?”, albo: „Co to znaczy »cudzo-
łożnik«?”. A Geo wyjaśniała.
Teraz te manikiurowo-pedikiurowe wizyty wydają jej się absurdalnym luk-
susem. Tak jak range rover, pościel z gęsto tkanej egipskiej bawełny, niezli-
czone szpilki od Stuarta Weitzmana. Gdy sprzedała dom, wszystko to zostało
zmagazynowane u jej ojca, i kiedy myśli o wyjściu z Hellwood, przeraża ją
powrót do domu dzieciństwa. No ale nie ma dokąd pójść.
Żar młodości się skończył. Geo odwraca się i stwierdza, że Cat śpi. Jej od-
dech jest głęboki i miarowy. Geo patrzy na nią przez moment, a jej serce jed-
nocześnie raduje się i pęka. Pergaminowa skóra, powieki z niebieskimi żył-
kami, wyschnięte, spieczone usta. Jak może zostawić swoją przyjaciółkę na
śmierć?
Pierdolony Lenny. To nie jest, kurwa, w porządku.
– Zachowujesz się okropnie. – Oczy Cat są zamknięte, lecz na jej ustach
pojawia się cień uśmiechu. – Też cię kocham. Przestań się gapić i pozwól sta-
rej kobiecie odpocząć.
Zaczęły się wiadomości. Geo patrzy jednym okiem, jak ładna blond repor-
terka podsumowuje najważniejsze wydarzenia dnia. Nagle na ekranie pojawia
się dom jej ojca.
Geo siada prosto i przysuwa twarz do telewizora. Nie ma wątpliwości, że to
dom jej dzieciństwa. Ten sam ciemnoszary siding, te same niebieskie drzwi,
ten sam ciemnoczerwony klon japoński na lewo do garażu, który zawsze tam
rósł. Geo wytęża słuch, nie chcąc podkręcać dźwięku, by nie obudzić Cat.
„Policja nie potwierdziła jeszcze tożsamości ofiar, możemy jednak powie-
dzieć, że jedna to osoba dorosła, druga jest młodsza – mówi reporterka z nie-
naganną dykcją. – Podsumowując: ciała zostały znalezione w lesie tuż za Briar
Crescent, niedaleko Sweetbay. Jak wspominają mieszkańcy, podobne znalezi-
sko miało miejsce ponad pięć lat temu. Więcej powiemy po przerwie”.
Pojawiają się reklamy, Geo opada na oparcie krzesła. Strach zamyka jej
serce w mocnym uścisku, oplata stalowymi palcami i nie chce puścić. Cat
chrapie za jej plecami.
Calvin wrócił.
W samą porę, by powitać ją w domu.
13.

Gdy Geo po raz pierwszy zobaczyła Calvina Jamesa, miała szesnaście lat.
To był dzień jak inne. Spędzała czas z Angelą i Kaiserem, właśnie wycho-
dzili z 7-Eleven na końcu ulicy, niedaleko St. Martin’s, ze swoimi ulubionymi
napojami: Angela z winogronowym, Geo z niebieskich malin, a Kaiser, który
nie lubił mrożonych napojów gazowanych, z czymś o nazwie Wielki Łyk Gór-
skiej Mgły. Czerwony pontiac trans am zaparkował dwa miejsca od uroczego
małego dodge’a neona Angeli, prezentu od rodziców na szesnaste urodziny –
jej ojciec był szychą w Microsofcie, a matka bogata z domu, więc bogata była
również Angela. Nigdy się tym nie chwaliła, ale też tego nie ukrywała. Było,
jak było.
Koło trans ama stało czterech chłopaków, wszyscy chyba w tym samym
wieku, tuż po dwudziestce. Palili papierosy i pili piwo z puszek ukrytych
w papierowych torebkach. Była czternasta piętnaście, czwartkowe popołudnie.
To miejsce jako pierwsze należałoby oznaczyć czerwoną chorągiewką.
Starsi chłopcy – faceci, mężczyźni? – wpatrywali się w trójkę idącą
w stronę neona, w ich białe koszule z logo liceum St. Martin’s na kieszonkach.
Angela i Geo miały na sobie takie same plisowane spódniczki w bordowo-
szarą kratę, podkolanówki i mokasyny. Kaiser, wysoki i chudy, jakby skurczył
się pod spojrzeniem gapiących się na niego starszych chłopaków. Z kolei ob-
darzona uwagą Angela rozkwitła: zaczęła lekko kołysać biodrami, czego jesz-
cze przed chwilą nie robiła.
– Laski z St. Martin’s – rzucił jeden z chłopaków na tyle głośno, że to usły-
szeli. Jego koledzy zarechotali. – Jedna z nich to twoja dziewczyna, brachu?
Kaiser nie odpowiedział, czekał przy tylnych drzwiach neona od strony
kierowcy – tam zwykle siedział, kiedy jeździli z Angelą – i wyglądał tak,
jakby chciał zniknąć.
Angela postawiła kubek z napojem na dachu samochodu i otworzyła drzwi.
Jej chłodne spojrzenie maskowało ekscytację, że oto została zauważona przez
starszych chłopaków. Wsiedli do auta. Geo przewróciła oczami, po czym za-
trzasnęła drzwi i zapięła pasy.
– Są za starzy – powiedziała do Angeli. – No i piją. W środku dnia, co
oznacza, że skończyli dwadzieścia jeden lat. Dlaczego nie są w pracy?
– Bo pewnie jej nie mają – odezwał się Kaiser z tylnego siedzenia. Teraz
mógł już mówić, bezpieczny we wnętrzu samochodu. – Nie wyglądają, jakby
chodzili do college’u.
– Nie osądzaj, Kai – prychnęła Angela, opuszczając nieco wsteczne lu-
sterko, żeby sprawdzić, jak wygląda.
Robiła to pięć minut przed wejściem do 7-Eleven, i jeszcze pięć minut
wcześniej, gdy wsiedli przed szkołą do samochodu. Zadowolona, że w ciągu
ostatnich trzystu sekund nie wyskoczył żaden pryszcz i że jej twarz nadal jest
idealna – a niezaprzeczalnie była – ustawiła lusterko w poprzedniej pozycji.
Spojrzenie jej czarnych oczu pobiegło, omijając Geo, w stronę chłopaków,
którzy wciąż na nich patrzyli.
– Może pracują na nocną zmianę? Nie wiesz tego – powiedziała do Geo. –
A co, wolisz chłopców ze szkoły? Popatrz, tamten jest słodki.
– Który? – spytała Geo, siorbiąc napój. Nie miała odwagi spojrzeć.
– O rany, ten wysoki! – prychnęła Angela, lekko zachłystując się powie-
trzem. – Poważnie, jest piękny. Twarz Jareda Leto, sznyt Kurta Cobaina.
Geo rzuciła okiem. Uznała, że wysoki wygląda nieźle, jeśli lubi się nie-
grzecznych chłopców. A Angela lubiła. Podarte dżinsy, trochę za długie, za-
czesane do góry włosy, wyrzeźbiona twarz. Zauważył, że na niego patrzy,
więc odwróciła się od okna.
– Ang, daj spokój, jedźmy już. Muszę skończyć wypracowanie z angiel-
skiego przed Melrose Place.
– Właśnie, możemy już jechać? – dodał naburmuszony Kaiser.
– Idzie tu – wymamrotała Angela.
– Co?
– Zbliża się do naszego samochodu – syknęła. – Opuść okno, zobaczymy,
czego chce. O Boże, mam nadzieję, że ten trans am jest jego.
– Nie opuszczę…
Stukanie w okno sprawiło, że obie podskoczyły. Geo nie mogła się opano-
wać i wybuchnęła śmiechem. Takie rzeczy się zdarzały, gdziekolwiek Angela
się pojawiała. Jej przyjaciółka spotykała chłopaków, gdy szła ulicą, jak na
przykład dzień wcześniej. Samochód zakręcił pośrodku parkingu przed galerią
handlową, o mało nie uderzając w inny, bo kierowca chciał tylko poprosić An-
gelę o numer telefonu. Powiedziała „nie”, niewzruszona widokiem jego samo-
chodu, starą jettą pokrytą plamkami rdzy.
Geo opuściła okno. Pierwszym, co odnotowała, gdy się nachylił, był jego
zapach: odurzająca mieszanka piwa, Eternity Calvina Kleina i marlboro. Jeśli
woda kolońska mogłaby się nazywać „Twoi Rodzice Go Znienawidzą”, to
pachniał właśnie czymś takim.
– O co chodzi? – spytała.
Jej głos był ostrzejszy, niż chciała, wiedziała, że zabrzmiał drętwo.
Angela klepnęła ją w ramię i pochyliła się przed jej nosem, by posłać chło-
pakowi uśmiech. Jej włosy łaskotały Geo w nogi. Próbowała oszacować roz-
miar katastrofy. Nie daj Boże, żeby ten przystojniak jej nie polubił, bo powie-
działa coś nie tak. A on się uśmiechnął, najpierw do Angeli, a potem do Geo.
Wytrzymała jego spojrzenie i poczuła motyle w brzuchu. Angela miała rację.
Był piękny.
– Cześć, kolego – rzucił, skinąwszy Kaiserowi głową, ale na niego nie pa-
trząc. – Zostawiłaś na dachu kubek z napojem. – Mówił do Angeli, ale nie
spuszczał wzroku z Geo. – Spadłby podczas jazdy.
– Cholera. Dzięki, że mi powiedziałeś. – Angela otworzyła drzwi auta
i wychyliła się, sięgając po napój.
– Niebieska malina? – zwrócił się do Geo, wskazując jej wielki kubek.
– Skąd wiesz?
– Masz niebieski język.
– Och… – Oblała się rumieńcem. – Aż tak widać? Ale właściwie dlaczego
patrzysz na mój język? To trochę zboczone.
Zaśmiał się, a ona była z siebie zadowolona. To dobra odzywka.
– Boże – wymamrotał Kaiser na tylnym siedzeniu, lecz jeśli chłopak to
usłyszał, nie dał tego po sobie poznać.
Jego spojrzenie było niepokojące. A ona mogła patrzeć tylko przed siebie.
Miał zielone oczy z jasnozłotymi cętkami. Kocie. Wyraźnie kontrastowały
z ciemnymi włosami. Jego ręka spoczywała wygodnie na krawędzi otwartego
okna.
– Czy już cię kiedyś spotkałem?
– O rany, ale oryginalny tekst – rzuciła Angela, trzaskając drzwiami.
Geo zerknęła na nią. Przyjaciółka miała ponurą minę i zaciskała usta
w cienką kreskę. Była zła, ponieważ ten przystojniak nie zwracał na nią
uwagi. Nawet nie patrzył w jej stronę, więc Angela, maskując to, że czuje się
odrzucona i rozczarowana, udawała totalne znudzenie rozmową.
– Sam to wymyśliłeś czy podsłuchałeś u taty?
Chłopak się uśmiechnął, po czym puścił oko do Geo, jakby chciał powie-
dzieć: „Wiem, dlaczego jest zła. I ty też. Ale pieprzyć to”.
– No więc jak masz na imię? – spytał, wciąż ignorując Angelę.
– Ma na imię Nieletnia – warknęła Angela, zanim Geo zdążyła odpowie-
dzieć. – Miło się z tobą rozmawia, ale mamy lekcje do odrobienia. Jestem
pewna, że pamiętasz, co to takiego?
Teraz nagle jest za stary?, pomyślała Geo z niedowierzaniem i zwróciła się
do chłopaka:
– Mam na imię Georgina. Przyjaciele mówią na mnie Geo.
– Więc ja też będę cię nazywał Geo. Ponieważ myślę, że możemy zostać
kimś więcej niż przyjaciółmi.
Zaśmiała się. Angela westchnęła zniecierpliwiona i włączyła silnik.
Geo wiedziała, dlaczego przyjaciółka jest taka niegrzeczna. Bo starsi przy-
stojni chłopcy i ich fajni starsi koledzy nigdy się Geo nie interesowali. A teraz
taki pech. Ileż to razy Geo pozostawała w cieniu, gdy chłopcy uderzali do An-
geli. Istnieje nawet określenie na taką dziewczynę: szara mysz. W każdej gru-
pie ładnych lasek jest taka. To Angela zawsze była gorącą laską, której
chłopcy pożądali i o którą rywalizowali. A Geo była szarą myszą. Chłopcy
musieli być dla niej mili, bo jeśli nie spodobaliby się myszy, cała paczka
dziewcząt mogłaby sobie pójść, a wraz z nimi szansa na poderwanie tej naj-
ładniejszej.
Geo nie mogła więc zrozumieć, dlaczego dziś role się odwróciły. Nie była
na to przygotowana. Nie, żeby nie była ładna. Była, i przeważnie tak się czuła.
Lecz Angela to piękność. Wszyscy to mówili. Czarne włosy do pasa, ciemne
oczy w kształcie migdałów, porcelanowa cera. Była też pewna siebie – jedna
z najpopularniejszych dziewcząt z ich rocznika. Kiedy do kogoś mówiła, ten
ktoś miał wrażenie, że jest jedyną osobą w pomieszczeniu. Mogła też kogoś
zniszczyć jednym krzywym spojrzeniem.
Geo nie miała ani jednej z tych zalet. Mimo to ten przystojniak chciał wła-
śnie jej. Angela była wkurzona. Facet nie pogrywał tak tylko po to, by poka-
zać, że nie obchodzi go jej przyjaciółka. Sytuacja robiła się niebezpieczna.
Na szczęście on to zauważył.
– Słuchaj, podszedłem tu, bo mój przyjaciel uważa, że jesteś niesamowita.
– Przeniósł uwagę na Angelę i wskazał miejsce, gdzie stali jego koledzy. Je-
den z nich im pomachał. – To Jonas. Gra w kapeli. Jutro wieczorem mają kon-
cert w G-Spot i załatwię wam wjazd za darmo. Barman to mój kolega, więc
drinki za free przez całą noc. Macie dowody, prawda?
Miał na myśli fałszywe dowody, które oczywiście wszyscy jakoś sobie
skombinowali, ale Geo za każdym razem, gdy musiała taki dowód pokazać,
bardzo się denerwowała. Choć nie miała zbyt wielu okazji. Wciąż nadąsana
Angela wykręciła szyję, żeby lepiej widzieć Jonasa, który, zdaniem Geo, wy-
glądał na dwadzieścia pięć lat. Był jednak wystarczająco uroczy i to, że grał
w kapeli, pewnie się Angeli spodobało.
– Może – powiedziała w końcu, choć stłumiła lekki uśmiech.
Geo odetchnęła. Wybuch został zażegnany. Przynajmniej na razie.
– Też grasz w zespole? – zainteresowała się Geo.
– O nie, ja nie – odpowiedział chłopak z leniwym uśmiechem. – W ogóle
nie mam słuchu. Ale wspieram kolegów. Czegokolwiek chcą, ja też tego chcę.
Tak robią przyjaciele.
To był przytyk do Angeli, ta była jednak zbyt zajęta przeglądaniem się we
wstecznym lusterku, by to usłyszeć. Uśmiechnął się porozumiewawczo, a Geo
odwzajemniła uśmiech i wyglądało to tak, jakby mieli wspólną tajemnicę.
Co wydawało się takie intymne.
– Dam ci numer mojego pagera, będziesz mogła wysłać mi wiadomość.
Masz długopis?
Geo znalazła długopis w schowku w podłokietniku i mu podała, a on wsu-
nął rękę przez okno i sięgnął po jej dłoń, by zapisać na niej numer. To łasko-
tało i miała ochotę się roześmiać, ale było w nim coś takiego, że robiło jej się
ciepło w środku i czuła się trochę skołowana. Popatrzyła na numer na swojej
dłoni i imię pod nim: Calvin.
– Mam nadzieję, że się zobaczymy. – Przytrzymał jej rękę sekundę dłużej,
niż to było konieczne. – Ty też czuj się zaproszony, brachu – rzucił na odchod-
nym do Kaisera.
– Jestem pewny, że mam lekcje do odrobienia – odpowiedział Kaiser, upi-
jając łyk Wielkiego Łyku.
– Do zobaczenia, Georgino. – Calvin pocałował jej rękę, zanim ją puścił.
Angela wrzuciła bieg i wyjechali z parkingu, mijając powoli trzech przyja-
ciół opartych o czerwonego trans ama.
– Jonas jest uroczy – stwierdziła Geo, odwracając się, by spojrzeć na Ka-
isera. – Nie sądzisz, Kai?
– Nie chcesz wiedzieć, co sądzę – mruknął ponuro.
– Jest, prawda? – odezwała się Angela, lecz jakoś bez przekonania.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Geo wygrzewała się w blasku zaintereso-
wania Calvina i umierała z chęci gadania o tym, wiedziała jednak, że jeśli za
wcześnie otworzy usta, zepsuje resztę popołudnia. Musiała czekać, aż to An-
gela poruszy ten temat i zdecyduje, czy to, co się stało, było okej.
Geo uśmiechnęła się do swojej dłoni. Już zapamiętała numer Calvina – na
wypadek, gdyby tusz się zmazał, zanim zdąży zadzwonić.
– Nie wierzę, że wzięłaś jego numer. – Kaiser nie wyglądał na zadowolo-
nego. – Ojciec cię zabije. Ten koleś jest za stary.
– Zamknij się, Kai – prychnęła Geo zirytowana. Nie oczekiwała, że będzie
zadowolony, choć z innego powodu niż Angela, ale gówno im do tego. Takie
rzeczy nie zdarzają się codziennie i chciała się tym trochę nacieszyć. – Nic
ojcu nie powiem.
Angela westchnęła.
– Tak czy inaczej, jest przystojny, a ty masz szczęście, pindo. Lepiej po-
myślmy, w co się jutro ubierzemy. Idziesz z nami, Kai?
– Spadaj.
Jak się okazało to, w co Geo była ubrana, w ogóle nie miało znaczenia, po-
nieważ wieczór w G-Spocie spędziła w pokoju za sceną, migdaląc się z Calvi-
nem na starej kanapie śmierdzącej piwem i pizzą. Dowiedziała się, co to jest
francuski pocałunek, po raz pierwszy ssała czyjś język. Nie poszli na całość,
ponieważ Geo wciąż była dziewicą i nie czuła się gotowa na nic więcej, po-
zwoliła jednak Calvinowi wkładać ręce, gdzie tylko chciał. Pod bluzkę i pod
biustonosz. Pod spódniczkę i w majtki. Dał jej pierwszy w życiu orgazm –
z nikim innym go nie osiągnęła – był intensywny, przez cały czas patrzyła Ca-
lvinowi prosto w oczy. Nie wiedziała, że można się tak czuć.
Po wszystkim splótł swoje palce z jej palcami i wyszeptał:
– To szaleństwo. Strasznie mnie kręcisz, aż boli.
Tamtej nocy po raz pierwszy i ostatni ich związek był piękny. Po raz pierw-
szy i ostatni nie był skomplikowany. Po raz pierwszy i ostatni Geo miała czy-
sty umysł i serce. Gdyby mogła zapamiętać tylko tamtą noc, byłoby to piękne
wspomnienie. Poza tym Calvin James był jej pierwszą miłością.
Ale to tak nie działa. Przeszłość pozostaje z nami na zawsze niezależnie od
tego, czy postanawiamy o niej myśleć, czy nie, bez względu na to, czy bie-
rzemy za nią odpowiedzialność, czy nie.
14.

Tysiąc osiemset dwadzieścia sześć dni. Tak długo Geo siedziała w Hell-
wood. Powinna być wolna już cztery godziny temu, lecz doszło do małego in-
cydentu.
Wszystkie oddziały więzienia zostały zamknięte.
Yolanda Carter, chuda czarna więźniarka znana także jako Kostucha, tego
ranka dostała kosę pod prysznicem. Znaleźli ją strażnicy podczas obchodu, bo
gdyby nie to, leżałaby tam pewnie jeszcze z godzinę, a więźniarki wchodzi-
łyby i wychodziły, robiąc poranną toaletę. Tak to jest w więzieniu. Nikt nie
chce być kablem.
Geo nie wiedziała, co się stało, lecz wnioskując z plotek – a te rozchodzą
się po więzieniu szybciej niż błyskawica – śmierć Kostuchy przypominała
scenę z horroru. Prysznic, który miano zamknąć za osiem minut, nie został do-
kładnie umyty i osadzoną – czytaj: dilerkę narkotyków – znaleziono skuloną
na posadzce i zalaną krwią. Miała na sobie tylko plastikowe klapki. Kiedy Geo
usłyszała nowiny, nie była zaskoczona, zwłaszcza że pamiętała ich rozmowę
na korytarzu dzień wcześniej. Kostucha naruszyła terytorium Elli Frank, i to
nie tylko w Hellwood, lecz także na zewnątrz. To było coś, co Ella musiała
zrobić. Bo rodzinie kobiety się nie grozi. I co jasne jak cholera, nigdy nie
wolno grozić jej dzieciom. Może gdyby Kostucha kiedyś urodziła dziecko, ro-
zumiałaby to. Ale nie urodziła i teraz jest martwa. Wszyscy wiedzieli, że to
sprawka Elli, nawet strażnicy, którzy przesłuchiwali ją przez cały ranek. Ale
czy mogli jej cokolwiek udowodnić, to już inna historia.
Rozlega się dzwonek oznaczający koniec zamknięcia. Geo spuszcza nogi
z łóżka, nagle ma poczucie, że musi się bardzo spieszyć. Zebranie rzeczy nie
zajmuje jej dużo czasu. Nie ma ich zbyt wiele: mały notes wypełniony licz-
bami, niewielki plik świątecznych i urodzinowych kartek, paczkę nieotwar-
tych listów w niebieskich kopertach przewiązaną sznurkiem. Kartki są od ojca.
Wkłada je do taniego worka marynarskiego, który jej dali. Ojciec pisał rzadko:
wszystkie kartki podpisywał po prostu: Głowa do góry, dzieciaku. Kochający
tata, Geo nie ma jednak serca ich wyrzucić.
Zatrzymuje się przy listach. Nie są od ojca, przeczytała tylko pierwszy,
który przyszedł. Setki razy zastanawiała się, czy się ich nie pozbyć, teraz też,
lecz nie jest w stanie tego zrobić. Wrzuca je do torby z kartkami i notesem.
Komórkę oddała wcześniej Elli – to była trzecia, odkąd tu trafiła. Ella pewnie
ją odsprzeda, w dodatku za trzy razy większą kwotę, niż dostałaby na ze-
wnątrz. Nie będzie miała problemu ze znalezieniem potencjalnych kupców.
Wszystko inne Geo zostawiła Cat: telewizor, książki, kosmetyki, dwa koce,
których nie będzie już potrzebowała. Komisja do spraw zwolnień warunko-
wych wciąż nie odpowiedziała na podanie Cat, co jest bardzo frustrujące. Geo
zastanawia się, czy gdy będzie już na wolności, nie zaatakować w tej sprawie
od innej strony.
Kiedy jej matka zmarła na raka, miała tylko pięć lat i nie mogła nic dla niej
zrobić. Teraz będzie inaczej.
– Myślałam, że gdy rozlegnie się dzwonek, wyprujesz stąd jak Speedy
Gonzalez – mówi oschły głos i Geo się odwraca.
To Cat, uśmiecha się, stojąc w drzwiach. Geo ściąga brwi, chociaż przyja-
ciółka tego dnia wygląda lepiej. Jej twarz odzyskała kolory, oczy pojaśniały,
lecz to, że opiera się o framugę, świadczy, że jest bardzo słaba.
– Co tu jeszcze robisz? – pyta Geo zirytowana. – Powinnaś być na wizycie.
– Myślałaś, że odejdziesz bez pożegnania?
– Pożegnałyśmy się wczoraj wieczorem, Cat. Ta wizyta jest ważna.
– Może chcę się pożegnać jeszcze raz? – Cat omija Geo i siada na łóżku.
Patrzy gdzieś poza nią. – To tylko wizyta kontrolna. Nie mogę się doczekać
jutra.
Geo tłumi westchnienie, siada obok przyjaciółki i bierze ją za rękę, zaci-
skając na niej palce.
– Sprawa mojego zwolnienia nie posuwa się do przodu. Ale chcę, żebyś
wiedziała, jak bardzo jestem ci wdzięczna za to, co dla mnie zrobiłaś – mówi
Cat.
– Sprawa twojego zwolnienia zostanie załatwiona. – Geo wie, dokąd zmie-
rza ta rozmowa, i nie chce tego. Nie jest gotowa. Nigdy nie będzie.
Cat wzdycha. Do końca wyroku zostały jej tylko trzy lata, lecz Geo zdaje
sobie sprawę, że taki optymizm może być niebezpieczny. Sprawia, że minuty
mijają jak dni, a trzy lata są jak trzydzieści. Ale jej przyjaciółka wyjdzie,
choćby nie wiadomo co. Cat Bonaducci nie umrze w tej ponurej dziurze, na-
wet gdyby jej wyciągnięcie stąd miało być ostatnim, co Geo w życiu zrobi.
– Musisz zachować optymizm… – zaczyna, lecz Cat wchodzi jej w słowo:
– Cicho. Nie przerywaj starszej kobiecie, gdy mówi. To niegrzeczne.
Geo nie może powstrzymać śmiechu.
– Dobrze, mów.
– Jestem tu długo. Dziewięć lat. Pierwsze cztery były gówniane. Zdarzały
się dni, kiedy nie wiedziałam, jak to przeżyję. Aż pojawiłaś się ty. – W oczach
Geo wzbierają łzy. – I zrobiło się lepiej. Jesteś najlepszym, co przytrafiło mi
się w życiu.
Geo zagryza wargi. Nie będzie płakać. Patrzy w jakiś punkt na ścianie, ale
nie może się opanować i klepie Cat po udzie.
– Wiesz przecież, że czuję to samo. To się nie zmieni bez względu na to,
gdzie będziesz.
Cat sięga do kieszeni.
– Dostałam wczoraj paczkę od Lenny’ego. Większość moich rzeczy prze-
niósł do magazynu, ale przysłał mi pudełko starych zdjęć, sądząc, że będę
chciała je obejrzeć, zanim… – Nie może dokończyć zdania. – Pomyślałam
jednak, że ucieszy cię to.
Geo spogląda na fotografię, którą trzyma przyjaciółka – ma dziesięć na
piętnaście centymetrów, wyblakłe kolory i przedstawia Cat, gdy była młoda.
Jest ubrana w obcisły satynowy gorset, cienkie czarne pończochy, a na głowie
ma uszy króliczka. Jej kasztanowe włosy opadają na drobne ramiona o porce-
lanowej skórze, wielkie brązowe oczy podkreśliła starannie eyelinerem. Gor-
set sprawia, że jej talia jest bardzo wąska, a piersi miękkie i pełne. Wokół szyi
ma cienki skórzany pasek, na którym zamocowane jest otwarte pudełko z cy-
garami.
– Byłam dziewczyną od cygar w klubie „Playboya” – mówi Cat z uśmie-
chem. – Miałam dziewiętnaście lat.
– To ty?! – Osłupiała Geo odwraca zdjęcie. Z tyłu wyblakłym niebieskim
atramentem ktoś naskrobał: Catherine „Cat” Bonaducci, Chicago 1973. Znów
na nie patrzy, podziwiając Cat. – O kurczę, kto by pomyślał…
– Zawsze Cat, nigdy Cathy. – Przyjaciółka puka w fotografię. – Zatrzymaj
ją. Chcę, żebyś właśnie taką mnie zapamiętała.
Nagle Geo czuje bolesną gulę w gardle. Nie da się ukryć, że Cat już od
dłuższego czasu nie przypomina młodej kobiety ze zdjęcia. Jej piersi nie są
jędrne, ma obwisłą skórę, spierzchnięte usta, włosy straciły blask. Jednak oczy
Cat się nie zmieniły. Wciąż są duże, ciepłe, w idealnym odcieniu kawy. Jeśli
popatrzy się uważnie, Catherine Bonaducci wciąż jest piękna.
– No cóż, nie taką chcę cię pamiętać – odzywa się Geo. – Nie znałyśmy się
wtedy. Ale zatrzymam to zdjęcie dla ciebie. Oprawię w ramki i powieszę u
siebie w pokoju, a gdy wyjdziesz, oddam ci je.
– Na wypadek, gdybyśmy się już nie zobaczyły…
– Przestań.
– …chcę ci powiedzieć, jaka jesteś niezwykła. Może już nigdy nie dosta-
niesz pracy w wielkiej firmie. Wiem, że to bolesne. Ale masz mózg, no i pie-
niądze. Jestem pewna, że dasz sobie radę. – Cat całuje Geo w policzek. – Ko-
cham cię, Georgino. Jakbyś była z mojej krwi.
Geo rozpaczliwie próbuje wymyślić jakąś pozytywną odpowiedź, coś pod-
noszącego na duchu, ale zbyt dobrze się znają. Cat nie toleruje wciskania kitu,
a Geo nie potrafi tego robić. Cat jest chora. Niedługo umrze. Może nie jutro,
może nie w ciągu trzech najbliższych miesięcy, lecz nastąpi to wkrótce. Pozo-
staje pytanie: czy umrze w Hellwood lub w szpitalu, otoczona przez obcych,
czy w obecności Geo, która będzie trzymała ją za rękę.
Umieranie na raka nie jest ładne. Rak potrzebuje czasu, zabija od środka.
Jeśli Geo mogłaby wybierać, wolałaby raczej odejść tak jak Kostucha –
szybko i gwałtownie. Przez ostatnie dni ojciec trzymał ją z dala od matki prze-
rażony tym, że jego małą córeczkę mogłyby prześladować wspomnienia umie-
rającej.
Tym, co prześladuje Geo teraz, jest ranek, gdy obudziła się wcześnie i usły-
szała, że jej mama w nocy odeszła. Nie mogła się z nią pożegnać, pocałować,
kiedy jej policzki były jeszcze ciepłe. Nigdy tego ojcu nie wybaczyła.
Ktoś staje w drzwiach i obie patrzą w tamtą stronę. Chris Bukowski. Geo
nie jest szczególnie zdumiona, że go widzi, choć nie ma służby na jej oddziale.
Powinna wiedzieć, że będzie chciał się z nią pożegnać i ją eskortować, ma jed-
nak nadzieję, że najpierw nie zaproponuje szybkiego wypadu do biblioteki.
– Gotowa? – pyta.
Geo wstaje, ostatni raz obrzucając wzrokiem swoją celę. Nie będzie tęsk-
niła do tego miejsca bez okien, z szarymi ścianami i podłogą. Nie ma niczego,
co chciałaby zapamiętać, prócz drobnej szczupłej kobiety wciąż siedzącej na
łóżku. Pomaga Cat wstać, trzymając ją za ręce.
– Wkrótce się zobaczymy, dobrze? Chodź do lekarza i staraj się jeść i pić
tak dużo, jak zdołasz. Musisz być silna, bo chcę, żebyśmy razem zrobiły tyle
rzeczy, kiedy wyjdziesz.
– Georgino…
– Będę na ciebie czekała. – Geo obejmuje przyjaciółkę, teraz szczupłą
i kruchą, w ogóle nieprzypominającą kobiety ze zdjęcia, które ma w worku.
Bardzo pragnie powiedzieć „kocham cię”, lecz Bukowski patrzy i słowa
nie chcą przejść jej przez gardło.
Bierze worek i po raz ostatni opuszcza celę. Idzie za strażnikiem koryta-
rzem do wyjścia z oddziału. Gdy tak idą, zatrzymuje ich inny strażnik i on
i Bukowski rozmawiają o czymś przez chwilę, Geo słyszy, jak wymieniają
szeptem jej imię. Za rogiem stoi Ella Frank i przywołuje ją skinieniem głowy.
Zerkając na Bukowskiego, wciąż pogrążonego w rozmowie ze strażnikiem,
Geo zaczyna się oddalać. Jest zaskoczona, że widzi Ellę, sądziła, że wciąż
przesłuchują ją w związku z zamordowaniem Kostuchy.
– Chciałam się z tobą pożegnać – mówi Ella, wkładając coś w dłoń Geo. To
kartka z adresem. – Dzwoniłam, czeka na ciebie. Idź tam dzisiaj, dobrze? Za-
nim dzieci wrócą ze szkoły.
– Pójdę. Dziękuję ci za… wszystko.
– I wzajemnie – rzuca Ella cicho.
Geo zerka na Bukowskiego, który właśnie skończył rozmawiać. Kiedy się
odwraca, Elli już nie ma.

Procedura wyjścia trwa trzydzieści minut. Trzeba podpisać papiery, odszu-


kać jej rzeczy i je oddać, umieścić informacje w systemie. Bukowski kręci się
w pobliżu, choć z pewnością ma do roboty ważniejsze rzeczy. Poza tym wcze-
śniej tego dnia została zamordowana jedna z osadzonych.
Dla Geo było to pięć lat pracy – głównie w zakładzie fryzjerskim, gdzie za-
rabiała niecałe cztery dolary dziennie minus to, co wydawała co miesiąc
w kantynie na „luksusy” – dwieście dwadzieścia trzy dolary i czterdzieści
osiem centów. Urzędnik poinformował ją o pieniądzach z taką radością, jakby
Geo powinna być dumna, że je zarobiła.
– Jest pani zadowolona? – pyta. – Większość więźniarek wychodzi stąd ze
stówką, którą dostają, gdy opuszczają więzienie. – Jest łysiejącym mężczyzną
w średnim wieku, na jej dokumenty leżące na biurku patrzy przez szkła grubo-
ści denek od butelek coca-coli. – To, że ma pani więcej, oznacza zapewne, że
pani oszczędzała.
Geo nigdy nie oszczędzała. Nie musiała. Jej doradca finansowy otrzymał
instrukcje, by każdego miesiąca przelewać pieniądze z jej konta osobistego na
więzienne, więc kupienie lepszego szamponu czy makaronu ramen nigdy nie
było problemem.
– Czy mogę przekazać te pieniądze innej osadzonej?
– Nikt nigdy o to nie prosił. – Urzędnik ściąga brwi. – Ma pani numer jej
dowodu? – Geo podaje numer Cat. Urzędnik przez minutę stuka w klawiaturę
komputera. – Zrobione. Czy chce pani rozkład jazdy autobusów?
Kręci głową.
– Ktoś mnie zabierze.
– A więc oficjalnie jest pani wolna. – Przesuwa w jej stronę dokumenty
wraz z plastikowym pojemnikiem zawierającym ubranie, które miała na sobie,
gdy przywieziono ją do Hazelwood. – Proszę tu podpisać i może się pani prze-
brać w łazience na końcu korytarza. Więzienne rzeczy proszę zostawić w po-
jemniku. Chyba że chce je pani zabrać. Jako pamiątkę. – Śmieje się z wła-
snego żartu, pokazując brązowe od kawy zęby.
Nie, kurwa.
W łazience Geo ściąga więzienny dres i wkłada stare ubranie. Skonsterno-
wana stwierdza, że sukienka od Diora, w którą była ubrana na procesie Ca-
lvina, teraz opina się na biodrach i brzuchu, co dowodzi, że przytyła – przez
ostatnie pięć lat jadła przetworzone jedzenie naszprycowane wodą. Mimo to,
gdy spogląda na swoje odbicie, musi przyznać, że to miło znów być normal-
nym człowiekiem, a nie więźniarką. Czuje się dziwnie w pantoflach na szpil-
kach. Po latach chodzenia w adidasach teraz ma wrażenie, że szpilki są twarde
i się ślizgają. Dziwnie pomyśleć, że nosiła je przez lata i uważała za wygodne.
Wychodzi z łazienki i okazuje się, że Bukowski na nią czeka. Gdy ją widzi,
opada mu szczęka.
– O rany… – sapie i się czerwieni. – No kurde, wyglądasz… rany…
– Potraktuję to jak komplement. Dziękuję.
Ruszają razem korytarzem do podwójnych drzwi z napisem „Wyjście”. Bu-
kowski kładzie palec na przycisku na ścianie, po czym się do niej odwraca.
– Masz mój numer, prawda? – pyta cicho, zerkając na kamerę wiszącą nad
głową Geo.
Geo nienawidzi wszystkich kamer w Hazelwood, lecz teraz jest wdzięczna,
że są. Ich obecność oznacza, że strażnik nie odważy się jej pocałować ani na-
wet dotknąć.
– Tak, mam – kłamie. Nie ma jego numeru. Bukowski któregoś dnia zapisał
go na serwetce i wsunął jej do kieszeni. O ile wie, wciąż tam jest: w kieszeni
spodni, które zostawiła w plastikowym pojemniku w łazience na końcu kory-
tarza. – Zadzwonię do ciebie, kiedy się ogarnę.
Drzwi przyzywają. Za nimi czeka ojciec i… wolność.
– Będę za tobą tęsknił. – W oczach Bukowskiego widać łzy.
Otwórz te cholerne drzwi, dupku. Geo zarzuca worek na ramię.
– Ja też, Chris.
Strażnik wciska czerwony guzik i drzwi otwierają się z bzyczeniem. Geo
czuje na twarzy krople deszczu i rześkie poranne powietrze. Ojciec stoi obok
starego lexusa, tego samego, którego miał, gdy Geo została aresztowana. Ma-
cha do niej. Ona też macha i nie patrząc na Bukowskiego, zdejmuje szpilki
i biegnie boso na spotkanie ojca.
– Tak dobrze cię widzieć, tato.
Gdy Walter Shaw bierze ją w ramiona, załamuje jej się głos. Podczas od-
wiedzin mogli się obejmować, lecz Geo nie pozwalała ojcu przychodzić czę-
ściej niż raz w miesiącu. To było zbyt trudne.
– Ciebie też, kochanie. Bierzmy dupy w troki.
Śmieje się, słysząc to głupie powiedzenie. Cały Walt. Kiedyś przewróci-
łaby oczami, lecz nie dziś. Wsiada do samochodu, wstrzymując oddech, gdy
przejeżdżają przez ostatni posterunek kontrolny i mijają bramę. Wypuszcza
powietrze dopiero wtedy, gdy są już na szosie.
– Głodna?– pyta ojciec. – Po drodze widziałem jakąś tanią restaurację.
Mamy do niej pół godziny. Możesz zjeść burgera z frytkami.
Geo kręci głową.
– Tak naprawdę chcę tylko zieloną latte ze Starbucksa. A po drodze do
domu muszę się z kimś zobaczyć. Możemy zrobić i to, i to?
– Oczywiście. A z kim się mamy spotkać?
– To brat mojej przyjaciółki z Hazelwood – odpowiada ostrożnie, nie chcąc
kłamać, lecz nie mogąc powiedzieć całej prawdy. – Czeka na mnie. Nie mu-
sisz nawet wysiadać z samochodu. To zajmie tylko pięć minut. – Podaje ojcu
adres w południowej części Seattle.
Walt unosi brwi.
– Georgino, nie jesteś zamieszana w nic podejrzanego?
Geo opuszcza okno na kilka centymetrów. Na tym odcinku autostrady nie
ma do oglądania nic poza kilometrami asfaltu, bezkresnym szarym niebem
i kroplami deszczu na przedniej szybie, ale powietrze pachnie wolnością, więc
oddycha głęboko. Myśli o notesie w worku, tak małym, by mogła go ze sobą
nosić i chować w otworze wentylacyjnym w zakładzie fryzjerskim. Zawiera
numery kont, loginy, hasła i nazwisko doradcy finansowego, który pierze pie-
niądze Elli. Za kilka godzin wszystkie popłyną do Samuela, brata Elli, jedy-
nego dorosłego krewnego i prawnego opiekuna jej dzieci. Samuel otrzyma
klucze do królestwa, a w zamian da jej pistolet. Żeby mogła chronić siebie
i ojca przed czającym się gdzieś blisko potworem.
– Nie, tato – zapewnia. – Na pewno nie.
15.

Z daleka wygląda to jak krew, lecz gdy wjeżdżają na podjazd, okazuje się,
że to czerwona farba.
MORDERCZYNI. Napis biegnie przez białe podwójne drzwi garażu, a na-
malowane wściekłymi pociągnięciami litery są na tyle duże, że da się je od-
czytać z sąsiedniej przecznicy. W ogóle tu nie pasują, a słowo krzyczy na spo-
kojnym przedmieściu, zupełnie jakby wrzeszczał człowiek.
Walt wyłącza silnik. Geo wpatruje się w garaż i zerka od czasu do czasu na
ojca. Walter Shaw, niemal zgrzytając zębami, ściska kierownicę swoimi du-
żymi dłońmi tak mocno, że aż bieleją mu knykcie. Mieszka tu od ponad czter-
dziestu lat. To jedyny dom, jaki kiedykolwiek miał, hipotekę spłacił na długo
przed tym, nim Geo poszła do Hazelwood. Walter Shaw jest dobrym człowie-
kiem, odnoszącym sukcesy lekarzem i szanowanym obywatelem. Nie zasłużył
na coś takiego. Zbezczeszczono jego dom z powodu Geo. Poczucie winy ude-
rza ją tak, jakby ktoś wbijał jej w więzieniu nóż – szybko, boleśnie i w wielu
miejscach.
– Tato…
– Nie było tego, kiedy wyjeżdżałem. – Wyjmuje kluczyk ze stacyjki i rzuca
jej na kolana. – Wejdź do domu. Zajmę się tym. Natychmiast, Georgino.
Robi, co ojciec każe, niesie pusty kubek ze Starbucksa i więzienny worek
zawierający teraz pistolet, który dostała od Samuela. Zamierza schować go
pod poduszką. Choć wokół panuje spokój – we wczesne poniedziałkowe po-
południe większość ludzi jest jeszcze w pracy – Geo nie może pozbyć się
uczucia, że ktoś ją obserwuje, zupełnie jakby sąsiedzi stali w oknach i patrzyli,
jak zhańbiona córka Walta niezbyt triumfalnie wraca do domu.
MORDERCZYNI. Nie takiego powitania oczekiwała, choć to nie znaczy,
że na nie nie zasłużyła.
Dom wygląda dokładnie tak samo, jak go zapamiętała. Jego widok przy-
nosi pociechę, ale jest też surrealistyczny. Geo zatrzymuje się na chwilę przed
drzwiami wejściowymi i wdycha zapach, który nie zmienił się od czasów, gdy
była mała: w wolnowarze w kuchni gotuje się gulasz wołowy, specjalność
Walta. Dom nie jest duży, lecz dla nich dwojga wystarczający.
Na gzymsie kominka w salonie wciąż stoi zdjęcie ślubne rodziców. Jest ko-
lorowe, jednak w tym zielono-złotym odcieniu charakterystycznym dla zdjęć
z lat siedemdziesiątych. Walter i Grace Gallardo-Shaw byli piękną parą. On,
w jednej czwartej Jamajczyk, wygląda elegancko w szarym smokingu z szero-
kimi klapami i w spodniach z szarym atłasowym lampasem. Ona, w połowie
Filipinka, ubrana jest w prostą koronkową sukienkę z rozszerzającymi się na
dole rękawami, czarne włosy ma upięte w kok. Byli niezwykle elegancką mie-
szaną rasowo parą w czasach, gdy nie akceptowano tego tak powszechnie, jak
obecnie, a Geo przejęła najlepsze ich cechy.
Jeśli ojciec jej nie ruszał, ślubna sukienka matki wciąż powinna wisieć
w szafie na piętrze. Geo zawsze myślała, że włoży ją na swój ślub. Kiedy jed-
nak zaręczyła się z Andrew i rozpoczęto przygotowania do ślubu, sukienka na-
gle wydała jej się nieodpowiednia – zbyt skromna i zbyt staromodna. Teraz ją
to zawstydza. Czasami zastanawia się nad prawdziwym powodem tego, że
skończyła w więzieniu – być może by uchronić się przed samą sobą.
Patrzy na pozostałe zdjęcia stojące na kominku. Nie widziała ich od pięciu
lat. Na większości jest Grace Shaw, lecz jedyne wyraźne wspomnienie matki,
jakie Georginia zachowała, pochodzi z czasów, gdy ta była chora. Guzek w jej
piersi wykryto, kiedy córka Geo miała zaledwie dwa lata, a zmarła kilka mie-
sięcy po tym, kiedy skończyła pięć. Bierze do ręki fotografię, na której
w swoje piąte urodziny siedzi u matki na kolanach otoczona balonikami, a na
środku stołu stoi wielki czekoladowy tort. Matka zamotała na głowie kolo-
rowy szal, by ukryć, że straciła włosy.
Po śmierci żony ojciec był związany jedynie z dwiema kobietami –
z pierwszą, gdy Geo chodziła do podstawówki, z drugą, kiedy była w szkole
średniej – żaden z tych związków nie trwał jednak długo. Zaledwie kilka mie-
sięcy.
– Mamy tylko jedno serce – mówił Walter do córki, gdy zerwał z drugą ko-
bietą. Wyglądał na smutnego, nie czuł jednak żalu. – Ja oddałem swoje twojej
matce w dniu, kiedy ją spotkałem. I ono wciąż należy do niej.
Przez długi czas Geo wierzyła, że tak właśnie jest: jedno serce, jedna
szansa na miłość. To właśnie czuła do Calvina. Miała szesnaście lat i nie po-
trafiła sobie wyobrazić, że kocha kogoś tak, jak kocha Calvina Jamesa. I tak
naprawdę nigdy nie pokochała. Z Andrew to było co innego. Mniej namiętnie,
za to bardziej bezpiecznie. Bardziej dojrzale, lecz mniej spontanicznie. Mniej
ekscytująco, za to bez żadnego cholernego ryzyka. Tak zapewne powinien wy-
glądać zdrowy związek.
Ojciec powiedział jej, że Andrew ożenił się z pracującą w Shipp przedsta-
wicielką handlową. Rok temu urodziły im się bliźniaczki. Geo nie ma do
niego pretensji, że poszedł do przodu. Ona zrobiłaby to samo.
Słyszy szum kärchera dobiegający z podjazdu. Mycie drzwi do garażu to
ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje dzisiaj ojciec. Geo wzdycha i idzie na górę.
Kiedy ostatnio mieszkała w tym domu, właśnie skończyła osiemnaście lat.
Spakowała wszystko, co miało być jej potrzebne w college’u. Najpierw do-
stała pokój w akademiku, potem wraz z czterema innymi dziewczynami na ko-
lejne trzy lata wynajęła dom kilka minut od kampusu. Mogła zostać w domu
i dojeżdżać na uczelnię, wiedziała jednak, że powinna wyjechać. Zrobiła to
i nigdy nie wróciła.
Nie dlatego, że życie z ojcem było trudne. Wprost przeciwnie. Dorastając,
nigdy nie miała szlabanu. Nie musiała trzymać się żadnych reguł. Nie było li-
sty obowiązków, bo nigdy jej nie potrzebowali. Potrafili zapełnić pustkę, jaka
powstała po śmierci matki. Geo zmywała, ojciec gotował. Sprzątała w domu,
a ojciec zajmował się podwórkiem i naprawami. Rzadko zostawała gdzieś do
późna, ponieważ nigdy się nie kładł, dopóki nie wróciła, a ona nie chciała, by
szedł zmęczony do pracy. Skoro miała tak dużą swobodę, prawie nigdy nie
czuła, że powinna domagać się więcej. Zabawne, jak dobrze to działało.
Zastanawia się, czy najpierw pójść do swojej starej sypialni, ale kąpiel
z bąbelkami jest taka kusząca. Łazienka wygląda prawie tak samo jak kiedyś
i Geo uśmiecha się na myśl o tym, że po raz pierwszy od lat wymoczy się
w gorącej wodzie. Zatyka wannę i odkręca kran. Kiedy miała piętnaście lat,
pomalowała ściany łazienki na jasny fiolet i po pięciu latach więziennej szaro-
ści wita go z radością. A może miałam szesnaście?, zastanawia się przez
chwilę. To było, zanim poznała Calvina, co oznacza, że właśnie została szes-
nastolatką.
Zabawne, że wciąż to robi: wszystkie wspomnienia dzieli dokładnie na
dwie części. Przed Calvinem. Po Calvinie. Przed więzieniem. A teraz będzie
po więzieniu.
Wanna jest pełna. Geo zdejmuje ubranie i patrzy na swoje odbicie w lu-
strze. Postarzała się. To irytujące. Nie dlatego że wygląda na więcej niż trzy-
dzieści pięć lat, nie, nie wygląda. Jeśli już, to na osobę tuż po trzydziestce.
Sprawia jednak wrażenie o wiele starszej w porównaniu z tym, kiedy ostatnio
patrzyła na swoją twarz w tej właśnie łazience, w tym właśnie lustrze, w takim
świetle. Między jej brwiami pojawiły się nowe zmarszczki, a cera, kiedyś
świetlista, po pięciu latach kiepskiego więziennego jedzenia, bezsennych nocy
i braku świeżego powietrza jest matowa i zmęczona.
Ale jest w domu. Nareszcie. Jest w domu.
Wchodzi do wanny i jej ciało oblewa gorąca woda z płynem do kąpieli. Jest
jej tak dobrze, że aż jęczy. Zamyka oczy i stara się zrelaksować.
Dwadzieścia minut później wychodzi z wanny tylko dlatego, że opuszki jej
palców się pomarszczyły, a woda zaczęła stygnąć. Owija się starym ręczni-
kiem, a jej samopoczucie jest o wiele, wiele lepsze niż dzień temu. Nie może
uwierzyć, że tego ranka jadła wodnistą owsiankę i przegotowane jajka. Prze-
stępczyni między przestępczyniami.
Dobry nastrój nie trwa jednak długo. Gdy wchodzi do sypialni – sypialni
jej dzieciństwa – wszystko wraca. Ojciec niczego w niej nie zmienił, pokój
wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, gdy go opuściła. Jak dziewiętnaście lat
temu.
Narzuta w kwiaty. Calvin.
Okno, przez które wchodził późno w nocy. Calvin.
Pusty słoik stojący na szafce, kiedyś zawsze pełen cukierków. Calvin.
Wspomnienia otaczają ją i miażdżą, ogarnia ją panika, zatapia w niej
szpony. Oszołomiona Geo opiera się ręką o ścianę, żeby nie stracić równo-
wagi, i oddycha głęboko kilka razy. Zamknąwszy oczy, zmusza się do policze-
nia do dziesięciu, skupiając się na swojej piersi, która unosi się i opada, na
rozszerzających się i kurczących płucach, na słuchaniu swojego oddechu, gdy
nabiera powietrza i je wypuszcza. Prosta technika relaksacyjna, coś, czego na-
uczyła się, uprawiając jogę wiele lat temu. Po piątym oddechu niebezpieczeń-
stwo mija. Po ósmym jest już spokojna. Serce odzyskuje normalny rytm, Geo
otwiera oczy, lepiej przygotowana na to, co ją czeka.
Calvin może nie zniknął, lecz go tu nie ma. I to na razie wystarczy.
Przez okno wpada promień popołudniowego słońca przefiltrowany przez
koronkowe różowe firanki, które ma, odkąd była dzieckiem. Pokój wypełnia
różowa poświata. Plakat z Mariah Carey wisi w tym samym miejscu obok
drzwi szafy. Na półce stoją świece o zapachu wanilii w różnych stadiach wy-
palenia. Drugą półkę wypełniają tanie wydania powieści Stephena Kinga, ze-
staw pamiątkowych szkolnych albumów, leży wstęga, którą wygrała w kon-
kursie tańca i cheerleaderek, i pluszowy goryl, którego tata kupił jej w zoo
w Woodland Park, kiedy miała dwanaście lat. „Patrz, mamusiu, oni złapali
małpę!” – krzyknęło radośnie jakieś małe dziecko, gdy wychodzili ze sklepu
z pamiątkami i Geo huśtała gorylem, trzymając go za nogę. Wszyscy wokół
wybuchnęli śmiechem.
Na nocnej szafce wciąż stoi zdjęcie jej i Angeli. Przez te wszystkie lata nikt
go nie zabrał. Zostało zrobione miesiąc przed śmiercią przyjaciółki. Miały
szesnaście lat i śmiały się w słoneczny dzień na jarmarku. Chwila zamrożona
w czasie. Potem Geo nie mogła na nie patrzeć. Ale nie była też w stanie go
usunąć.
To zdjęcie widniało na plakacie rozlepianym na latarniach w Seattle, gdy
szukano Angeli, było we wszystkich gazetach i w telewizji. A także wiele lat
później w sali sądowej. Geo nie miała o to pretensji. Nikt tak nie kochał życia
jak Angela Wong.
Spogląda na pusty słoik. Gdy Calvin go jej dał, wypełniony był cynamono-
wymi serduszkami. To miał być prezent, sposób na przeproszenie jej po tym,
gdy uderzył ją po raz pierwszy. Geo nie lubiła tych cukierków – najpierw
czuło się na języku słodycz, a potem, im dłużej obracało się je w ustach, tym
bardziej piekły w język. Cynamonowe serduszka były ulubionymi cukierkami
jego, nie jej. Przyjęła jednak prezent, ponieważ pomyślała, że jasnoczerwone
serca w szkle wyglądają ładnie. Calvin zjadł je wszystkie, znikały powoli, aż
został pusty słoik.
Geo bierze go do ręki. Powinna to zrobić wiele lat temu, w chwili, gdy Ca-
lvin jej go dał. Rzuca nim o ścianę sypialni najmocniej, jak potrafi, czekając
na miły odgłos rozbijającego się szkła. Słoik uderza w ścianę i robi dziurę
w tynku.
Ale się nie rozbija.
16.

Z początku nie widziała poza nim świata.


To było jak magia. Czuła się szczęśliwa, podniecona… Jakie słowo zdoła
określić stan, gdy jest się młodym i po raz pierwszy upojonym miłością? Ko-
chała zapach Calvina i to, że woń jego wody kolońskiej zostawała na jej ubra-
niu jeszcze długo po tym, gdy się rozstali. Pamiętała kształt jego ręki, a także
uczucie, gdy jego dłoń zamykała się wokół jej dłoni, pamiętała, gdzie jego
palce jej dotykały. Nikt nie mówił jej o takich rzeczach. Ta magia trwała na-
wet wtedy, gdy zrobił się brutalny. Co było zupełnie niezrozumiałe.
Po raz pierwszy uderzył ją po koncercie Soundgarden. Chciał, by włożyła
„coś seksownego”, więc miała na sobie bluzkę z dekoltem i krótką spódniczkę
pożyczoną od Angeli. Przez cały wieczór gapił się na nią jakiś facet – pewnie
dlatego że się do niego uśmiechnęła – i Calvin musiał dać mu w twarz. Kiedy
późno w nocy wrócili do niej do domu, zaczęli się kłócić. Calvin krzyczał,
oskarżał ją i rozbijał różne rzeczy. Ona też krzyczała, najpierw się broniąc,
przekonana, że nie zrobiła nic złego, co rozjuszało go jeszcze bardziej.
Miała mętlik w głowie: chciał, by faceci zwracali na nią uwagę, ale broń
Boże, żeby patrzyli na nią zbyt długo, uśmiechnęli się do niej lub zagadali.
Chciał, by wyglądała seksownie, ale niech Bóg broni, by zachowywała się
zdzirowato. Calvin wyznaczał granicę bardzo precyzyjnie, Geo jednak nigdy
nie wiedziała, gdzie ona dokładnie przebiega, dopóki jej tego nie uświadomił.
Nie używał jednak słów. Szturchał ją, bił po twarzy i popychał, a wszystko po
to, by czuła się mała, nieważna i upokorzona.
Geo nie spodziewała się, że będzie to związek pełen przemocy. Oczywiście
wiedziała, że bicie jest złe. Nie była głupia. W szóstej klasie na lekcjach biolo-
gii rozmawiali o tym, czym jest przemoc domowa. Było to też tematem lekcji
wychowania obywatelskiego w klasie siódmej. A także w pierwszej liceum.
Do St. Martin’s przyszedł oficer policji i wygłosił pogadankę o tym, jak wyjść
z przemocowego związku. W korytarzu wisiały plakaty zachęcające będące
z trudnych relacjach dziewczyny, by szukały pomocy. Szkolni pedagodzy są
twoimi przyjaciółmi. Porozmawiaj z nimi. Wszyscy wiedzieli, że przemoc
w związkach jest zła. Tak jak palenie, narkotyki, alkohol, seks bez zabezpie-
czeń, seks bez obopólnej zgody i tak dalej. Każdy miał tego świadomość. Nie
chodziło jednak o braki w edukacji, problemem nie była ignorancja.
Problem polegał na tym, iż żadna z reklam społecznych nie mówiła o praw-
dziwych problemach w związkach pełnych przemocy. Bycie z kimś nie ozna-
cza, że traci się nad sobą kontrolę, że związek wyniszcza, nie oznacza, że za-
mieniamy się w kogoś, kim nie chcemy być. Ale jak tego nauczyć? Jak wytłu-
maczyć komuś, kto nigdy nie był w intymnej relacji, jak wygląda zdrowy
związek?
Jak wytłumaczyć szesnastoletniej dziewczynie, która nigdy nie była zako-
chana, jak powinna wyglądać miłość?
Kolejną kwestią, której te „lekcje” nie poruszały, było to, jak szybko wyko-
rzystywanie zaczyna się wydawać czymś normalnym. Ojciec Geo nigdy jej
nie uderzył. Ani razu. Nigdy. W jej przeszłości nie było wzorca, który mo-
głaby powtarzać. Kochała Calvina tak bardzo, że zaczęła akceptować przemoc
jako coś, co jest w pakiecie, jako cenę, którą musi zapłacić, by z nim być. Po-
nieważ alternatywa – niebycie z nim – była nie do pojęcia. I, oczywiście, nie
zawsze ją bił. Przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu był czuły, deli-
katny, hojny. Geo nie musiała ukrywać siniaków od głowy po palce u nóg. Ni-
gdy nie złamał jej ręki. Ale raz na jakiś czas wpadał w szał. Zwykle wtedy,
gdy Geo zrobiła coś głupiego. Mogli się sprzeczać, lecz jeżeli posunęła się za
daleko – jeśli powiedziała coś złośliwie czy z sarkazmem, jeśli zraniła jego
uczucia – bił ją. Koniec kłótni. Nic wielkiego. Wszystkie pary walczą. Ale
przez większość czasu jej nie bił. Kiedy wszystko szło dobrze, było wspaniale.
Gdzieś bardzo głęboko jakaś mała część Geo to lubiła. Lubiła, gdy wpadał
w gniew, zadowolona, że jest o nią zazdrosny. Łatwo było pomylić kontrolę
z miłością, wierzyć, że jest wściekły, ponieważ się o nią troszczy, że jest opie-
kuńczy, bo tak cholernie ją kocha. Czasami lubiła przesuwać granice, spraw-
dzać, jak daleko może się posunąć, zanim on straci nad sobą panowanie, pa-
trzeć, jak doprowadza go do szaleństwa. To był jej sposób kontrolowania go.
Tak, to działało w obie strony.
I tak, oszukiwała samą siebie. Bo nic nie było w porządku. Ale go kochała.
Każda część jej kochała każdą część jego.
Calvin przeważnie czekał na nią przed szkołą w jasnoczerwonym trans
amie i za każdym razem, gdy Geo zbiegała po schodach, czuła przypływ
dumy. Że będzie na nią czekał, opierając się o samochód. To było jak scena
z filmu. Jak Szesnaście świeczek[6]. Ona będzie zwykłą dziewczyną, a on nie-
dostępnym chłopakiem. Dziewczyny się na nich gapiły, czekając, aż Calvin
obdarzy je uśmiechem, ale to Geo całował, dla niej otwierał drzwi samochodu,
i to Geo jechała z nim w stronę metaforycznego zachodu słońca.
Calvin miał pracę przy malowaniu domów, lecz nie pracował cały czas,
handlował też narkotykami – głównie trawą, środkami pobudzającymi i prze-
ciwbólowymi – żeby mieć na rachunki i samochód. Najpierw Geo była tym
zaniepokojona, przekonała się jednak, że nie są to tak podejrzane interesy, jak
pokazują na filmach. Jego klientami byli głównie studenci z college’u, gospo-
dynie domowe z przedmieść i dzieciaki z liceum, które chciały mieć lepsze
stopnie. Przychodzili do niego do domu, pieniądze zmieniały właściciela,
wszyscy byli uprzejmi. Po jakimś czasie zaczęło to być dla niej normalne.
Nigdy nie zmuszał jej do seksu. Wiedział, że jest dziewicą i że nie jest jesz-
cze gotowa. Robili więc inne rzeczy, a palce i język Calvina sprawiały, że wy-
krzykiwała jego imię i przewracała oczami. Nigdy jednak nie szli na całość.
– Chcę, żeby twój pierwszy raz był niezwykły. Mogę poczekać – mówił.
A ona kochała go za to jeszcze bardziej.
Calvin zajmował w jej życiu bardzo dużo miejsca. Spędzała z nim więk-
szość czasu, rzadziej widywała Angelę i Kaisera. Treningi cheerleaderek, na
które chodziła po szkole trzy razy w tygodniu, powoli zaczynały denerwować
ich oboje.
– Nie mogę zobaczyć się z tobą dziś wieczorem – powiedziała Geo pew-
nego popołudnia. Siedzieli w samochodzie na odległym końcu parkingu przed
szkołą, blisko lasu. Lekcje już się skończyły i za piętnaście minut miała tre-
ning. – Ojciec się spodziewa, że będę na kolacji. Poza tym mam dużo zadane.
Nie chciała mu mówić, że dostaje gorsze oceny. Nie chciała, by traktował
ją jak dziecko. Skończył dwadzieścia jeden lat i dni w liceum już dawno miał
za sobą.
– To rzuć to – powiedział.
– Nie mogę. – Byłą oburzona tą sugestią. – Jestem cheerleaderką. Nikt ni-
gdy z tego nie zrezygnował. Wiesz, jak trudno stworzyć zespół?
– Ale to takie głupie.
Calvin wodził delikatnie palcem po jej nagim udzie. Gdy stała, jej szkolna
spódniczka była krótka, lecz gdy siedziała, prawie jej nie było. Odruchowo
rozsunęła nieco nogi i zamknęła oczy, gdy jego palce muskały zewnętrzną kra-
wędź jej majtek. Chciała mieć w sobie jego palce, lecz była zbyt nieśmiała, by
o to poprosić. Na szczęście nie musiała. Nachylił się nad nią i znów ją pocało-
wał, jego język splótł się z jej językiem, smakował lekko piwem, papierosami
i cynamonowymi serduszkami. Ten smak zawsze kojarzył jej się z byciem
dzieckiem i dorosłą jednocześnie – a takie są przecież szesnastolatki. Palce
Calvina wślizgnęły się do jej majtek, zaczął ją głaskać. Miała wrażenie, że
jednocześnie topi się i scala.
– Rzuć to – powtórzył. Włożył głębiej środkowy palec, ale tylko trochę,
przecież była dziewicą. Naciskał kciukiem dokładnie to miejsce, co było tak
wspaniałe, że aż niemożliwe, by właśnie o tym uczyła się na lekcjach wycho-
wania seksualnego. Jeszcze bardziej rozsunęła nogi, czując, że zbliża się or-
gazm, a on całował ją od szyi w dół. – Jeżeli to zostawisz, będziemy mieli
więcej czasu dla siebie. I nie będę musiał przerywać.
Nagle zabrał rękę. Jęknęła, gdy rozkosz niespodziewanie znikła. To było
niemal bolesne.
– Czas na trening – powiedział. – Lepiej już idź. Nie możesz się spóźnić.
Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, ale zegar na desce rozdzielczej
nie kłamał. Miała dwie minuty, by znaleźć się w sali gimnastycznej, lecz
gdyby nie przestał, mogłaby dojść w dziesięć sekund.
– Jesteś podły – powiedziała.
– Więc nie idź.
Nie mogła nie pójść. Już spóźniła się na ostatnie trzy treningi. Próbując się
ogarnąć, opuściła wsteczne lusterko i obejrzała swoją twarz.
– Nienawidzę tego tak samo jak ty.
– Wątpię.
– Nie mogę zrezygnować. Angela mnie zabije.
Prychnął.
– Za bardzo się przejmujesz tym, co ona myśli.
– Jest moją najlepszą przyjaciółką. – Spojrzała na niego. – Znam ją od
czwartej klasy.
– Więc zrozumie, że bycie cheerleaderką jest idiotyczne i że teraz masz do
roboty ciekawsze rzeczy.
– Nie spojrzy na to w ten sposób. – Geo ustawiła lusterko w poprzedniej
pozycji. – Nie jest zbyt wyrozumiała.
– Jeśli chcesz znać moje zdanie, to suka.
– Przestań! – Geo klepnęła go lekko w udo. – Nie mów tak. To dla niej
trudne. Do tej pory wszystko robiłyśmy razem, a odkąd cię poznałam, prawie
się nie widujemy. Myślę, że dlatego jest taka naburmuszona…
– Wredna.
– …i ciągle się złości. Powinnam spędzać z nią więcej czasu. – Geo wzięła
swój plecak. – Jutro są urodziny Kaisera. Zabieramy go na pizzę i do kina.
– Myślałem, że jutro gdzieś wyjdziemy. – Oczy Calvina pociemniały.
Geo objęła się rękami. Wiedziała, do czego takie spojrzenie prowadzi. Dla-
tego powiedziała mu o tym tutaj, na parkingu przed szkołą, minutę przed odej-
ściem. Nigdy się nie kłócili, gdy istniało ryzyko, że ktoś ich zobaczy, a kiedy
następnego dnia znowu rozmawiali na ten temat, Calvin był spokojniejszy.
Prawda była jednak taka, że Geo nie lubiła, kiedy razem wychodzili. Nie
skończyła osiemnastu lat i gdy szli do baru, zawsze trafiał się jakiś koleś,
który mówił, że jej nie wpuści, dopóki nie pokaże mu dowodu. Oczywiście
fałszywego.
Nie lubiła smaku alkoholu, więc rzadko piła. Bary zawsze były ciemne, ob-
skurne i pełne dymu. Niektórzy faceci patrzyli na nią w niewłaściwy sposób
i Calvin „był zmuszony” iść z nimi na słówko. Na początku ją to ekscytowało,
ale po kilku miesiącach straciło urok. Brakowało jej piżamowych imprezek u
dziewczyn, przeglądania pamiątkowych albumów i plotkowania, kto wygląda
lepiej, a kto przytył. Brakowało jej pizzy i dietetycznej coli, łażenia po galerii
handlowej i kina. Brakowało jej piątkowych nocnych imprez po meczu futbo-
lowym.
Tęskniła za byciem szesnastolatką. Nie tęskniła za to za Kaiserem, który
czasem działał jej na nerwy tym, że adorował ją niczym psiak, choć jednocze-
śnie nikt nie potrafił rozśmieszyć jej tak jak on. Nie mogła powiedzieć o tym
swojemu chłopakowi, ponieważ nie należał do jej świata. A Calvin nie lubił
wszystkiego, do czego nie miał dostępu.
– Możesz pójść z nami – powiedziała, choć oboje wiedzieli, że nie pójdzie.
Nie chciała go tam, a dla niego było jasne jak cholera, że nie ma ochoty
włóczyć się z bandą nastolatków. Nie odpowiedział, a kiedy spróbowała go
pocałować, odwrócił twarz, więc tylko cmoknęła go w policzek.
Spóźniła się na trening trzy minuty. Dziewczyny rozciągały się, biegając po
sali, zdyszane i lekko potargane. Tess DeMarco, która bardzo chciała zostać
najlepszą przyjaciółką Angeli, rzuciła jej szybkie spojrzenie.
– Spóźniłaś się – zauważyła. – Który to raz? Czwarty?
– Zamknij się – mruknęła Geo.
Angela, która leżała na podłodze i rozciągała ścięgna podkolanowe, spoj-
rzała w górę.
– Nie mów jej, żeby się zamknęła. Tak, spóźniłaś się. I to już po raz
czwarty.
W sali zapadła cisza. Ciała przestały się poruszać. Zawsze gdy Angela, pro-
wadząca drużynę, mówiła, reszta słuchała jej w skupieniu.
– Ang, daj spokój, to tylko trzy minuty. – Geo zerknęła na zegar wiszący na
ścianie. – Jestem tu, gotowa do pracy.
– Nawet się nie ubrałaś – skomentowała Angela. Geo wciąż miała na sobie
szkolny strój. – Może powinnaś zostać z Calvinem? I tak tylko na nim ci za-
leży.
Geo poczuła, że jej twarz czerwienieje, boleśnie świadoma tego, że dziew-
częta słyszą każde słowo. Tess uśmiechała się złośliwie, ciesząc się każdą se-
kundą tej sceny.
– Ang, przestań. Przebiorę się w dwie minuty.
– Skoro tak ci to nie pasuje, to dlaczego to robisz? Może myślisz, że jesteś
za dobra na takie rzeczy? By być w drużynie? Dla mnie i dla Kaisera też. Na-
wiasem mówiąc, twierdzi, że od dwóch tygodni nie odbierasz od niego telefo-
nów.
– To nieprawda – zaprotestowała Geo. Ta rozmowa wymykała się spod
kontroli i dziewczyna rozpaczliwie pragnęła ją zakończyć. – Wiesz, jak
wiele…
– Nie chcesz zrezygnować? Dobrze, pomogę ci – prychnęła Angela, prze-
rywając jej. – Kto jeszcze chce, żeby Geo opuściła drużynę? – zwróciła się do
pozostałych dziewcząt.
Ręka Tess wystrzeliła w górę, ale inne dziewczęta patrzyły szeroko otwar-
tymi oczami, niepewne, czy to się dzieje naprawdę.
– Przestań – prosiła zdenerwowana Geo. – Nie możesz…
– Zawsze spóźniasz się na treningi. A kiedy już jesteś, wyglądasz na roztar-
gnioną. W zeszłym tygodniu nasza piramida o mało się nie rozpadła, bo nie
wiedziałaś, gdzie masz trzymać ramiona. Jesteś leniwa, nierzetelna i wszyscy
wiedzą, że nie chcesz tu być. I przykro mi to mówić, ale przytyłaś.
W sali rozległy się westchnienia.
– Nie przytyłam – zaprzeczyła Geo gwałtownie, a jej najlepsza przyja-
ciółka się uśmiechnęła.
Angela wiedziała, że nie przybyło jej ani grama, lecz wiedziała też, że gdy
wypomni jej wagę, Geo się wkurzy. Zrobiła to, bo chciała być wstrętna i żeby
zawstydzić Geo przed dziewczętami.
Ale Geo też potrafiła być wstrętna.
– Wiesz co? Calvin miał rację. Jesteś suką.
Jeszcze więcej westchnień. Jedna z dziewczyn zasłoniła nawet otwarte
usta. W St. Martin’s jeszcze nikt nigdy nie nazwał Angeli Wong suką.
W każdym razie nie publicznie i z całą pewnością nie w twarz. Kilka
dziewcząt zrobiło krok w tył, odsuwając się od Geo, jakby chciały się zdystan-
sować od wyrzutka, którym właśnie się stała.
– Wynoś się. – Twarz Angeli przybrała odcień ciemnej czerwieni. Dziew-
czyna odetchnęła głęboko kilka razy, lecz pozostała spokojna. – Jutro
w pierwszej kolejności masz oddać uniform, a w porze lunchu opróżnić
szafkę. Z·a·p·r·a·s·z·a·m··n·a··p·i·j·a·f·k·a·.·p·l
Cheerleaderki miały większe szafki, tak jak futboliści. To był przywilej.
Tak jak przywilejem było bycie cheerleaderką.
– Słyszałaś, co powiedziała – odezwała się Tess, a na jej twarzy malował
się triumf. Wyglądała paskudnie. – Teraz sala jest zarezerwowana na nasz tre-
ning, a ty nie jesteś już cheerleaderką, więc wynocha.
Walcząc ze łzami, Geo odwróciła się, wyszła z sali i wpadła prosto na Ka-
isera, który stał przy szafkach. Był ubrany jak na trening piłki nożnej. Cofnęła
się, patrząc na niego i wybuchając płaczem.
– Co jest? – spytał zaniepokojony, biorąc ją za ramiona. – Dobrze się czu-
jesz? Co się stało? Powiedz.
– Zostaw mnie. – Strąciła jego ręce i ruszyła korytarzem.
Wciąż płakała, kiedy połączyła się z pagerem Calvina z automatu stojącego
przed kafeterią.
– Przyjedź po mnie – poprosiła, szlochając, gdy oddzwonił.
Przyjechał po dziesięciu minutach. Przez ten czas się uspokoiła, a rozpacz
zamieniła się w gniew. Opowiedziała mu, co się stało, a on słuchał spokojnie,
kiwał głową i szeptał kojące słowa, co jakiś czas ściskając pocieszająco jej
udo.
– Bycie cheerleaderką dużo dla ciebie znaczy, prawda? – powiedział wresz-
cie.
Geo skinęła głową. Uwielbiała to. Uwielbiała być częścią zespołu, w dni
rozgrywek nosić w szkole uniform, występować przed tysiącami kibiców
w światłach piątkowego wieczoru. Jest rozkojarzona, to prawda, ale to nie
oznacza, że chce odejść z zespołu. Do cholery, przecież wcześniej o mało się
o to nie pokłócili.
– Więc dobrze, załatwię to – oznajmił Calvin.
– Jak?
– Załatwię – powtórzył. – Spotykałem takie dziewczyny przez całe życie.
Zadufane, które myślą, że cały świat kręci się wokół nich, tylko dlatego że
urodziły się piękne, choć przecież nie miały na to wpływu. Daj jej kilka dni,
a przeprosi. A kiedy sprawy trochę się wyprostują, wymyśl coś, co mogliby-
śmy zrobić we trójkę. Angela żywi do mnie urazę, bo mnie nie zna. Więc spra-
wię, że mnie pozna. Oczaruję ją, a ona pozwoli ci wrócić. Zaufaj mi.
To był rozsądny pomysł, a nawet sprytny. Calvin pochylił się nad nią i ją
pocałował, najpierw delikatnie, a potem namiętnie. Powoli zaczęła się odprę-
żać. Bo mu ufała.
Bóg świadkiem, ufała mu bezgranicznie.
17.

W pokoju jest za ciemno, łóżko za miękkie, koc za gruby, w domu zbyt


spokojnie. Geo przyzwyczaiła się do więziennej rutyny, stałych godzin posił-
ków, kąpieli, korzystania z toalety, spędzania czasu w grupie, strzyżenia wło-
sów, oglądania telewizji i snu. I tak w kółko. Zanim przywyknie do normal-
nego życia – które jest jej dawnym życiem, a teraz wydaje się takie obce – mi-
nie trochę czasu. Wszystko wygląda tak samo jak kiedyś, ale takie nie jest. To
dziwne, gdy nie ma się ustalonego planu dnia, gdy nikt nie mówi, co można,
a czego nie można robić. Czuje się wolna, lecz nie jest to taka wolność, jaką
sobie wyobrażała.
Sen nie nadchodzi, więc Geo wpatruje się w sufit i błyszczące w mroku
gwiazdy, które są tam, odkąd skończyła pięć lat. Pewnego dnia ojciec przy-
szedł z pracy i miał mnóstwo pakunków o różnych rozmiarach i kształtach.
Rozpakowywanie ich zajęło chyba z godzinę. Matka umarła miesiąc wcze-
śniej, a Geo miała nocne koszmary. Ojciec obiecał jej, że dopóki będą świecić
nad nią gwiazdy, nie przytrafi jej się nic złego.
Oczywiście się mylił.
Po dwudziestej drugiej Geo wreszcie się poddaje i schodzi do kuchni, by
zrobić sobie herbatę. Ojciec do północy ma dyżur w szpitalu i pewnie dopóki
nie wróci, nie uda jej się zasnąć. To dziwne, być samej w domu. Przecież nie
była sama od pięciu lat.
Idąc do kuchni, zerka w okno od frontu i się zatrzymuje. Na podjeździe stoi
czarny samochód z przyciemnionymi szybami i wyłączonymi światłami. Geo
zamiera.
Drzwi auta się otwierają i wysiada z niego Kaiser Brody. Oddychając
z ulgą, Geo rusza do drzwi. Otwiera je, zanim Kaiser wejdzie na ganek.
– Co ty tu robisz? – pyta, a słowa wypływają z jej ust na zimne nocne po-
wietrze wraz z obłoczkiem pary.
Chłód jej nie przeszkadza. W więzieniu nigdy nie widziała swojego odde-
chu, ponieważ gdy temperatura była niska, więźniarki nie mogły wychodzić
wieczorem na spacerniak.
– Też cię witam – mówi Kaiser. – Już miałem odjechać, ale zobaczyłem, że
zapala się światło. Mogę wejść?
– Jak długo tu jesteś?
– Chwilę – odpowiada po krótkiej pauzie.
– Dlaczego przyjechałeś?
– Przecież wiesz.
Kaiser sprawia wrażenie wykończonego, zmarszczki wokół jego oczu i ust
są wyraźniejsze niż wtedy, gdy widziała go ostatnio. Postarzał się. No cóż, ona
też.
– Nie miałam od niego żadnych wiadomości – zapewnia Geo.
Nie musi mówić, kogo ma na myśli. Oboje dobrze to wiedzą.
– Okej. – Kaiser odwraca się, by odejść.
– Zaczekaj. – Jej głos brzmi bardziej rozpaczliwie, niż zamierzała. Nie
chce, by sobie poszedł. Nie chce być sama. – Zaparzę herbatę. Będzie mi miło,
jeśli się przyłączysz.
Odwraca się i posyła jej zmęczony uśmiech.
– Pewnie. Dzięki.
Kaiser wchodzi do domu, a ona zamyka drzwi na oba zamki i łańcuch.
Przez moment stoją zakłopotani. Tak jak ostatnim razem, gdy go widziała,
Geo stwierdza, że jest bardzo wysoki, inaczej wygląda i inaczej pachnie. Ta
wersja Kaisera nie pasuje do obrazu chłopaka, jaki ma w głowie.
W tej wersji Kaiser jest mężczyzną.
Idzie za nią do kuchni. Geo patrzy na kuchenny blat i ściąga brwi.
– Mieliśmy imbryk do herbaty – mamrocze, otwierając kolejno wszystkie
szafki.
– Użyj tego. – Kaiser wskazuje urządzenie, którego nie zauważyła. Stoi
koło lodówki i wygląda jak miniaturowa, lśniąca czerwona wersja ekspresu do
kawy, takiego, jakiego używają w barach. – Właściwie wolę kawę, jeśli masz
bezkofeinową.
– Ja nawet nie wiem, co to za urządzenie.
– To Nespresso. – Widząc na jej twarzy dezorientację, Kaiser wskazuje
stół. – Usiądź, ja to zrobię. Mamy taki ekspres w komisariacie. Kawa jest nie-
zła, ale w kostnicy dają lepszą.
– W kostnicy?
Śmieje się i otwiera pojemnik, który mieści dwie kapsułki. Wybiera kawę
i podchodzi do lodówki, by wyjąć mleko. Obok ekspresu stoi spieniacz do
mleka. Kaiser sprawia wrażenie, że wie, co robi, gdy parzy dla Geo bezkofe-
inową latte. Podaje jej kubek i czeka, aż upije łyk.
– O cholera, ale dobra. Już wiem, dlaczego ojciec kupił coś takiego.
Kaiser parzy kawę dla siebie i siada naprzeciwko niej przy kuchennym
stole. To surrealistyczne, siedzieć z nim w kuchni, w miejscu, w którym spę-
dzali tyle czasu, gdy mieli kilkanaście lat, jedząc pizzę i hot dogi, pracując nad
prezentacją z chemii, robiąc galaretkowe shoty na imprezę…
Geo teraz, pod skórzaną kurtką i dwudniowym zarostem, widzi przebłysk
dawnego Kaisera, tylko gdy ten się uśmiecha.
Jest ciekawa, jak on ją postrzega.
– Dobrze wyglądasz – mówi detektyw, jakby czytał jej w myślach.
Geo patrzy na kubek z kawą.
– Kłamczuch.
– Wcale nie. Wyglądasz naprawdę dobrze. Nie rozpoznawałem cię w ko-
biecie, którą aresztowałem pięć lat temu. Ale tę pamiętam.
– Pewnie przez te spodnie od dresu i brak makijażu – stwierdza, lecz on się
nie śmieje. A ona dobrze wie, co Kaiser ma na myśli.
– Jesteś na mnie zła? – pyta. Tak po prostu, jakby znów mieli po szesnaście
lat.
Geo kręci głową i lekko się uśmiecha.
– Za co? Za to, że wykonywałeś swoje obowiązki?
– Walter mnie nienawidzi.
– Mój ojciec nikogo nie nienawidzi. Troszczy się o mnie. I obwinia siebie.
– O co? – Kaiser wygląda na zaskoczonego.
– Że za dużo pracował. Że często nie było go w domu. – Geo wzdycha. –
Że nie wiedział, że spotykam się z o wiele starszym chłopakiem. Zauważ, Ca-
lvin miał tylko dwadzieścia jeden lat, ale różnica wieku między nami była
duża.
– Ogromna – prostuje Kaiser, kręcąc głową. – Nigdy go nie lubiłem. Ca-
lvina, nie twojego taty.
– Wiem. Byłeś naprawdę dobrym przyjacielem, Kai. Żałuję, że ja nie by-
łam lepszą przyjaciółką.
– Teraz wiem dlaczego. I jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie, wybaczam
ci.
– Dziękuję – szepcze Geo. Jego przebaczenie znaczy dla niej więcej, niż
sądziła.
Gdyby tylko mogła wybaczyć sama sobie. Wzdycha w duchu. Wie, że to
się nigdy nie stanie.
– Czy ojciec mówił ci, co znaleźliśmy niedawno tu, niedaleko? – Kaiser
macha ręką w stronę okna.
Jest zbyt ciemno, by zobaczyć cokolwiek poza odbiciem w szkle, Geo wie
jednak, że wskazuje las. Wbija w nią spojrzenie, uważne i przenikliwe.
– Nie musiał. Widziałam w wiadomościach. Miałam w celi telewizor. –
Upija łyk kawy. – Mówili, że to kobieta i ktoś młodszy.
– Kobieta została poćwiartowana, ta młodsza osoba to dziecko. Uduszone.
Dwuletni chłopiec.
Geo wzdryga się i z sykiem wciąga powietrze.
– Chcę, żebyś na coś spojrzała. – Kaiser wyjmuje z kieszeni smartfon. Jest
tak duży, jak mały tablet, i wygląda na większy niż w reklamach. Geo nigdy
takiego nie widziała. – Na zdjęcie chłopca.
– Nie.
– Proszę cię. – Kaiser stuka w ekran telefonu. – To bardzo ważne. Tylko
zerknij.
Przesuwa telefon po stole i choć wszystko w niej krzyczy „nie patrz!” – pa-
trzy. To rzeczywiście dziecko. Jego policzki i ręce wciąż są pulchne, ma za-
mknięte oczy i wystający brzuszek. Gdyby nie szarawy odcień skóry, wyglą-
dałoby, jakby spało.
Serce na jego piersi wygląda jak namalowane krwią. Pośrodku ktoś napisał
dużymi literami: Zobacz mnie.
– Jezu Chryste – szepcze tylko, bo nie ma pojęcia, co mogłaby jeszcze po-
wiedzieć.
– Zostali zakopani tu, niedaleko – mówi Kaiser, nie wykonując żadnego ge-
stu, by zabrać telefon. – Prawie w tym samym miejscu co Angela.
– Może to zbieg okoliczności?
– Nie wierzę w to. Kobietę zabito w taki sam sposób jak Angelę i w taki
sam sposób poćwiartowano. Piłą. Odcięta głowa, ręce przepiłowane w ramio-
nach i w łokciach, nogi w biodrach i kolanach, odcięte stopy i palce. Została
pochowana w kilku płytkich dołkach, korpus w jednym, reszta w kilku mniej-
szych wokół. Chłopiec leżał w małym grobie kilka metrów dalej. – Wyciąga
rękę i zmienia zdjęcie. Geo zamyka oczy. – Patrz – syczy Kaiser. – Na miłość
boską, patrz.
Geo znów spogląda na ekran. To zdjęcie kobiety leżącej na stole sekcyj-
nym. Jej skóra ma taki sam szary odcień jak skóra chłopca, włosy ubrudzone
ziemią. Poza tymi detalami zdjęcie jest jeszcze straszniejsze: ręce i nogi ko-
biety nie są przytwierdzone do tułowia, a głowa do szyi. Między poszczegól-
nymi częściami widać wąskie szczeliny, ponieważ jest w kawałkach.
– To robota Calvina – odzywa się Kaiser. – Ty to wiesz i ja to wiem.
Geo czuje, że przewraca jej się w żołądku. Zrywa się z krzesła i w ostatniej
chwili wpada do toalety. Klęcząc na zimnej posadzce koło muszli klozetowej,
wymiotuje tak długo, aż zwraca resztki gulaszu ojca. Kiedy jej żołądek jest już
pusty, Geo wstaje chwiejnie i spuszcza wodę. Z wysiłku kręci jej się w głowie.
Podchodzi do umywalki i obmywa twarz zimną wodą. Kiedy płucze usta,
stara się nie myśleć o kobiecie ze zdjęcia i o tym, jak bardzo przypomina An-
gelę. To wciąż boli – mimo że zdarzyło się dawno temu – niezależnie od tego,
jak bardzo winna się czuje i jak bardzo żałuje, niezależnie od tego, ile czasu
i energii poświęciła, próbując o tym zapomnieć, niezależnie od tego, ile lat
siedziała w więzieniu. To, co stało się tamtej nocy, nigdy jej nie opuści.
Bo coś, co zmienia człowieka tak dogłębnie, nigdy nie znika. Nie tylko ze
względu na to, jak widzi nas świat, lecz także ze względu na to, jak sami sie-
bie widzimy. Tamtej nocy umarła nie tylko Angela. Umarła także jakaś część
Geo, zapewne ta najlepsza.
Wraca do kuchni i siada przy stole. Kaiser wie, po co poszła do łazienki,
ale nie wygląda ani na zadowolonego, ani na przejętego.
– Czego ode mnie chcesz, Kai? – Geo patrzy na niego zaczerwienionymi
oczami. Wciąż czuje w ustach kwaśny smak wymiocin i mimo że nadal ją
mdli, upija duży łyk kawy. – Nie wiem, co mogłabym powiedzieć albo zrobić.
Od czasu rozprawy nie miałam żadnego kontaktu z Calvinem. I mam nadzieję,
że nie będę miała.
Kaiser bierze telefon i Geo boi się, że pokaże jej kolejne zdjęcie. Kiedy
chowa go do kieszeni, oddycha z ulgą.
– Powiedz mi, co wiesz o nowej linii kosmetyków Shipp Pharmaceuticals –
prosi Kaiser, a Geo o mało nie dławi się kawą. Nie spodziewała się, że zapyta
ją o coś takiego.
– Słucham?
– Pięć lat temu pracowałaś w Shipp. Teraz wypuścili serię szminek. Co
o tym wiesz? – Zauważa wyraz jej twarzy. – Powiedz. Zrób to dla mnie, pro-
szę.
– Nic o tym nie wiem – odpowiada zdezorientowana Geo. – Kiedy odcho-
dziłam, wypuścili właśnie linię produktów zdrowotnych i higienicznych:
szampony, odżywki, płyny do mycia twarzy, żele pod prysznic i tym podobne.
Nie było wśród tego kosmetyków do makijażu, ale mieli w planach ich pro-
dukcję. Byłam wiceszefową działu urody i lifestyle’u.
– No cóż, teraz robią szminki.
Geo czeka, aż Kaiser rozwinie myśl, a gdy tego nie robi, pyta:
– No dobrze, i co z tego? To jakieś zaskoczenie? Już dawno zamierzałam…
– urywa – …zamierzali pójść w tę stronę. Rozpoczęcie od szminek ma sens.
Mogli najpierw wypuścić kilka odcieni, zobaczyć, jak zostaną przyjęte, i roz-
szerzyć ofertę.
– Na razie odcieni jest dziesięć. Chodzi jednak o to, że są w sprzedaży do-
piero od tygodnia. I tylko w jednym miejscu w kraju. W firmowym sklepie
Shipps w domu towarowym Nordstrom w centrum Seattle.
– No dobrze – Geo nie ma pojęcia, do czego Kaiser zmierza – ale to nie jest
nic nadzwyczajnego. Shipp i Nordstrom są firmami z Seattle, a to jest świetny
sprawdzian rynku. Jeżeli szminki sprzedadzą się dobrze w sklepie firmowym,
Nordstrom wprowadzi je też w innych punktach.
– Czy wiesz, jak dużo marek szminek można kupić w Stanach? Wliczając
stare i nowe, wszystkie odcienie, te, które można kupić, i te, których nie ma
już w sklepach?
– Miliony – odpowiada Geo bez namysłu.
– Zgadnij, ile szminek Shipp sprzedano w Nordstromie w poprzednim ty-
godniu.
– Nie mam pojęcia. Nie wiem, jak dobrze się sprzedają.
– Około piętnastu. Ta liczba nie robi wrażenia i pokazuje, jak trudno wpro-
wadzić na rynek nową szminkę, gdy jest tak duży wybór.
– Jest konkurencja i w Shipp to wiedzą.
– Te szminki kupiły kobiety…
– Co ma sens.
– …z wyjątkiem jednej. Dzień przed tym, gdy zostali zamordowani kobieta
i dziecko, kupił ją mężczyzna. Poprosiliśmy o zapis z kamer monitoringu.
Znów wyjmuje z kieszeni telefon, znajduje odpowiednie zdjęcie i przesuwa
aparat po stole w stronę Geo.
A ona po raz drugi tego wieczoru zamiera. Zdjęcie jest czarne-biało i tro-
chę ziarniste, zrobione pod dziwnym kątem i z dużej odległości, lecz Geo pa-
trzy na powiększenie. Stojący przy stoisku ze szminkami mężczyzna jest wy-
soki, ubrany w podkoszulek, dżinsy i buty z cholewami. I choć ma bejsbo-
lówkę nasuniętą na czoło i nie widać całej jego głowy, zarys szczęki wydaje
się znajomy. Ma nawet na prawej ręce duży zegarek, tak jak zawsze, choć jest
praworęczny.
– Calvin – udaje się wykrztusić Geo.
– Jesteś pewna?
– Wygląda dokładnie jak on. – Wpatruje się w telefon, próbując znaleźć
w tym wszystkim sens. – Ja… ja nie rozumiem. Gdy byłam w więzieniu, oglą-
dałam kawałek wiadomości w telewizji. Mówili, że widziano go gdzieś w Eu-
ropie, w Polsce czy w Czechach… – Milknie.
Kaiser znów odszukuje w telefonie zdjęcie małego chłopca z sercem na tor-
sie, po czym sięga do kieszeni na piersi i wyjmuje z niej zniszczoną żółtą
kartkę z notesu. Już ją kiedyś widziała. To ta sama kartka, którą pokazał jej,
gdy odwiedził ją w więzieniu. Na tej kartce bazgrał Calvin podczas procesu.
Widnieje na niej narysowane serce, to, w którego środku są jej inicjały.
Kładzie na stole telefon ze zdjęciem chłopca, a obok kartkę. Serca wyglą-
dają prawie identycznie.
Jedno mówi GS. Drugie – Zobacz mnie.
– Co masz zobaczyć? – pyta Kaiser. Ma obojętny wyraz twarzy, lecz jego
szyja poczerwieniała.
– Nie wiem.
– Co masz zobaczyć?! – niemal krzyczy, a Geo aż podskakuje.
– Nie wiem – powtarza głośniej, lecz w jej tonie nie ma gniewu ani frustra-
cji, a niepewność, rozpacz i… strach. – Kai, przysięgam, nie wiem.
– Wysyła ci wiadomość.
– Ja nie…
– Zamierza po ciebie przyjść – stwierdza Kaiser beznamiętnie. Nogi krze-
sła zgrzytają na kuchennej posadzce, gdy odsuwa je od stołu i wstaje. Geo wi-
dzi, że jego kubek jest pusty, choć nie pamięta, by pił. Jej jest pełny do po-
łowy, a kawa zimna. – Tu chodzi o ciebie. Czuję to. To wszystko dotyczy cie-
bie.
– Oczywiście, że tak. – Geo patrzy na niego. – Ale ja już nie mogę dłużej
uciekać, Kai. Przecież już to robiłam, pamiętasz? Jestem zmęczona. Jeśli za-
mierza po mnie przyjść, niech przyjdzie. A jeżeli tak bardzo się tym przejmu-
jesz, tym razem złapiesz go i wsadzisz do więzienia, tak jak mnie.
– Już raz go złapałem…
– Taaak, ale uciekł – mówi Geo z goryczą. – Jestem przerażona. To chcia-
łeś usłyszeć? Może chodzi o mnie, a może nie. Po śmierci Angeli miał czter-
naście lat na to, by przyjść i mnie zabić. A tego nie zrobił. Zabijał za to inne
kobiety, kto wie, ile ich było, tylko dlatego że wy, chłopcy, nie dopełniliście
waszych pieprzonych obowiązków i trzymaliście go w więzieniu z innymi
przestępcami. Kiedy zrobiłam najgorszą, najbardziej przerażającą rzecz w ży-
ciu – choć może zrobię jeszcze coś gorszego – miałam szesnaście lat. Ty, gdy
uciekł z więzienia, miałeś trzydzieści. Minęło pięć lat, jest jeszcze więcej
ofiar, a wy wciąż go nie złapaliście. Możemy tu siedzieć i dyskutować, kto
bardziej zawalił, ale oszczędzę ci kłopotu: my oboje.
Kaiser porusza nerwowo szczękami. Nie odpowiada.
Geo odsuwa krzesło i wstaje.
– Widzę, że jesteś gotowy do wyjścia. Pozwól, że odprowadzę cię do
drzwi, to szybciej znikniesz.
Idzie z nim do holu, opanowując chęć popychania go, by jak najprędzej
zszedł jej z oczu. Zaczyna otwierać zamki, lecz nagle przestaje. Kaiser patrzy
na nią, a na jego twarzy maluje się zmęczenie, jakby była odbiciem jej twarzy.
– Ostatnia rzecz – mówi, szukając czegoś w kieszeni spodni.
Wyjmuje z niej cienki, plastikowy, podłużny przedmiot, matowoczarny ze
złotymi literami. To nowa szminka Shipp.
– Wiesz, jak się nazywa odcień szminki, którą namalował serce na piersi
chłopca? Cynamonowe Serce. Mówi ci to coś?
Odwraca się i wychodzi, za jego plecami trzaskają drzwi. Nie zobaczył
twarzy Geo. Zbladła, z policzków odpłynęła krew. Nowa fala mdłości uderza
ją tak szybko, że gdyby nie to, że ma pusty żołądek, znów by zwymiotowała.
Opiera się o ścianę, patrząc na szminkę, którą dał jej Kaiser.
„Cynamonowe Serce. Mówi ci to coś?”
Tak. Mówi.
18.

Szpilki w oczach. Tak się czuje Geo po krótkim strasznym śnie. Jej we-
wnętrzny budzik obudził ją o piątej czterdzieści pięć. Wtedy w Hazelwood
rozlegał się dzwonek, sygnalizując początek kolejnego ponurego dnia. Wciąż
funkcjonuje według czasu więziennego. Tata, który właśnie wychodzi do
pracy, dziwi się, że widzi ją w kuchni tak wcześnie rano, że przyzwyczajenie
się do „normalnego” życia może jej zająć trochę czasu.
Czymkolwiek, kurwa, ono teraz jest.
Geo pije drugą tego ranka kawę ze Starbucksa, gdy napotyka spojrzenie do-
radczyni od kredytów hipotecznych z lokalnego banku, nieuprzejmej kobiety,
która chyba znielubiła ją minutę po tym, gdy jej nazwisko pojawiło się na
ekranie. Geo poprosiła o kogoś innego, ponieważ jednak nie była umówiona,
została jej ta kobieta.
– Nie mogę udzielić pani kredytu – mówi urzędniczka, kładąc ręce na kola-
nach. – Przykro mi. Proszę spróbować w innym banku, ale raczej powiedzą
pani to samo.
Na biurku nie ma tabliczki z nazwiskiem, lecz na ścianie wisi dyplom ko-
biety z Uniwersytetu Stanowego Puget Sound. Mona Sharp. Licencjat z finan-
sów, drugi fakultet – komunikacja. Skończyła studia trzy lata po Geo. No,
Mono Sharp, twoje umiejętności komunikacyjne są do dupy.
– Nie potrzebuję wiele – tłumaczy Geo. – Jak pani widzi, mam wystarcza-
jąco dużo pieniędzy, by wpłacić sześćdziesiąt pięć procent ceny domu…
– Przykro mi.
– Przyznano mi bardzo korzystny kredyt. – Geo stara się oddychać mia-
rowo i spokojnie. – Miałam dwie nieruchomości. Założyłam konto w waszym
banku, gdy skończyłam dwanaście lat. To chyba coś znaczy.
– Naprawdę doceniamy pani lojalność…
– Chcę mówić z szefem.
Kobieta wzdycha i wychodzi z pokoju. Wraca po kilku minutach w towa-
rzystwie mężczyzny w średnim wieku. Geo miała nadzieję, że to będzie wła-
śnie on. Harry Rudnick jest dyrektorem banku od ponad dwudziestu lat.
A także przyjacielem jej ojca.
– Georgino, zapraszam do mojego gabinetu. Porozmawiamy.
Idzie za nim, posyłając Monie Sharp znaczące spojrzenie, a ta robi krok do
tyłu, jakby się bała, że Geo sprzeda jej kosę w pierś. Geo przewraca oczami.
Gabinet Harry’ego Rudnicka jest nieco większy, z widokiem na parking
w dole. Harry zamyka drzwi.
– Usiądź, proszę – mówi, wskazując krzesło przed swoim biurkiem, zanim
siada po jego drugiej stronie. – Jak się miewa ojciec? Pewnie jest szczęśliwy,
że ma cię w domu?
– Ojciec ma się dobrze i jestem pewna, że się cieszy, lecz ja potrzebuję
własnego miejsca, Harry.
– Szkoda, że go nie przyprowadziłaś. – Rudnick bębni palcami w biurko. –
Nie możemy udzielić ci kredytu, Georgino.
Geo się prostuje.
– A niby dlaczego?
– Po pierwsze, nie masz pracy.
– Ale będę miała. Nie rozumiem, dlaczego to jest powodem, skoro mam
ponad połowę kwoty. Jeśli nie będę co miesiąc spłacała kredytu, weźmiesz
dom. To proste. Wiem, że przed udzieleniem kredytu sprawdzacie dochody
i majątek. A ja mam majątek.
– Tak, wiem. – Harry stuka w klawiaturę komputera i przez kilka sekund
wpatruje się w ekran. – Ale nie możemy sprawdzić, skąd te pieniądze pocho-
dzą.
– Z inwestycji.
– Legalnych inwestycji? – pyta i wzdycha. – Przykro mi. Posłuchaj, niech
Walter z tobą przyjdzie. Ma spłacony dom. W szpitalu świetnie zarabia. Może
kontrasygnować twój kredyt.
– Nie.
– Dlaczego?
– Ponieważ zrobił już wystarczająco dużo – odpowiada Geo sfrustrowana,
że musi to tłumaczyć. Jak bardzo ta rozmowa różni się od tamtej sprzed dzie-
sięciu lat, gdy kupowała swoje pierwsze mieszkanie. I trzy lata później, kiedy
sprzedawała mieszkanie i kupowała dom. – Nie potrzebuję go. Poradzę sobie
sama.
– Ależ tak, potrzebujesz. W tej sprawie zdecydowanie. Może mogłabyś na
razie coś wynająć?
Harry mówi łagodnie, lecz ona słyszy w jego tonie protekcjonalność. Jak u
faceta z Verizona, dokąd poszła wcześniej tego ranka, by kupić komórkę. Jest
wypłacalna, mimo to wszedł na jej stare konto i chyba zobaczył nazwisko, bo
uśmiechnął się pod nosem. Geo nie mogła, niestety, sięgnąć przez ladę i zdra-
pać paznokciami tego wyrazu z jego twarzy. Małą nagrodą pocieszenia jest ró-
żowozłoty iPhone w kieszeni jej żakietu.
– Wróć jutro z Waltem – powtarza Harry. – To twój tata. Pozwól mu sobie
pomóc.
Nie ma powodu się spierać, tak jak nie ma powodu, by iść do innego
banku. Geo ściska jego wyciągniętą rękę i idzie na parking, gdzie stoi jej biały
range rover. Gdy siedziała w więzieniu, ojciec trzymał go w garażu. Naciska
guzik pilota i drzwi otwierają się z cichym piknięciem. Luksusowy SUV teraz
wygląda śmiesznie. To samochód dla młodej, błyskotliwej szefowej firmy,
a ona nie czuje się już ani młoda, ani błyskotliwa. I z pewnością nie jest żadną
szefową.
Zanim wsiada, z lewej strony dobiega krzyk. Zamiera. Gdy widzi, że to
tylko matka i małe dziecko kilka miejsc dalej, oddycha z ulgą. Dziecko płacze
i nie chce wsiąść do samochodu, dużego SUV-a marki Mercedes-Benz. Drugie
dziecko już siedzi w aucie bezpiecznie przypięte, ale też płacze, bo płacze jego
siostra. Ojciec zamierza usiąść za kierownicą, nawet nie próbując pomóc któ-
remuś z dzieci, gdy zerka w stronę Geo. Ich spojrzenia się spotykają.
Andrew.
Szok, jaki maluje się na jego twarzy, jest prawie komiczny – usta uformo-
wane w literę „o” i wytrzeszczone oczy – po kilku sekundach mężczyźnie
udaje się jednak opanować, gdy żona wrzeszczy, by jej pomógł. Geo wsiada
do samochodu i obserwuje rodzinę przez przyciemnioną szybę.
Andrew wygląda… inaczej. Kiedy została aresztowana, jej były narze-
czony skończył czterdzieści dwa lata, a teraz jest zdecydowanie w średnim
wieku. Na czubku głowy ma wyraźną łysinę, jest też tęższy, niż gdy widziała
go po raz ostatni. Jakby bardziej miękki. Jego żona, piętnaście lat młodsza, ma
na sobie strój do jogi. Kiedy wreszcie udaje im się wsadzić wrzeszczącego
dzieciaka do samochodu, żona zapina pas i zaczyna krzyczeć na Andrew. Geo
nie słyszy co, lecz na jej twarzy widać furię, a na jego rezygnację.
Zapala silnik i rusza do domu. Pięć lat temu od poślubienia Andrew Shippa
dzielił ją tylko miesiąc – sala wynajęta, suknia zamówiona, zaproszenia roze-
słane. Gdyby nie poszła do więzienia, byłaby jego żoną. Przechodzi ją
dreszcz.
Życie w niezgodzie z samą sobą to piekło.
Kiedy zajeżdża pod dom, wita ją nowy napis na drzwiach garażu, czerwony
i wściekły jak ten, ktòry ojciec zmył dzień wcześniej. Geo parkuje na podjeź-
dzie, znów mając wrażenie, że wszyscy sąsiedzi ją obserwują. Rano napisu nie
było. Ktokolwiek go namalował, wiedział, że w domu nikogo nie ma. Jest też
jasne, że wandala gówno obchodzi, że bezcześci dom w świetle dnia.
Uroczy przekaz na dziś? SMAŻ SIĘ W PIEKLE.
Geo wstukuje czterocyfrowy kod otwierający drzwi garażu – data urodzin
matki – i gdy podjeżdżają do góry, zabierają ze sobą słowa. Geo musi dojść,
jak się używa kärchera. Nie może pozwolić, by ojciec zobaczył napis. Nie po
raz drugi. Cholera, musi się stąd wynieść.
– Nienawidzą cię, co?
Odwraca się zaskoczona i na końcu ulicy widzi nastolatka – u progu pełno-
letności – na rowerze.
– Niby kto? – pyta, idąc w jego stronę.
Chłopak wzrusza ramionami. Jest ubrany w cienki podkoszulek i dżinsy,
żadnej kurtki czy bluzy. Ma trochę za długie włosy i brudne adidasy. Jego
twarz jest jednak szczera, patrzy na nią obojętnie, lecz uważnie.
– Ktokolwiek to zrobił – odpowiada.
– A wiesz kto? Bo to dom mojego ojca, takie rzeczy go denerwują.
Chłopak znów wzrusza ramionami i podjeżdża trochę bliżej.
– Pewnie jakieś dzieciaki z St. Martin’s. Ja tam nie wiem. Jesteś sławna,
nie?
– Chyba niesławna.
Trzecie wzruszenie ramion. Widocznie to jego podstawowy sposób komu-
nikowania się.
– Nieważne. Zrobiłaś to?
– Niby co?
– Zabiłaś swoją przyjaciółkę?
Widać, że naprawdę chce to wiedzieć. Robi kółko, ale nie oddala się zbyt-
nio. Geo patrzy na niego i milczy. Wreszcie pyta:
– A jak myślisz?
Zanim chłopak zdąży odpowiedzieć, otwierają się drzwi domu po drugiej
stronie ulicy, wychodzi jakaś kobieta i maszeruje w ich stronę.
– Cholera – klnie chłopak. – Muszę lecieć. To pani Heller. Jeszcze doniesie
do szkoły, że wagaruję.
Staje na pedałach i gdy kobieta schodzi z krawężnika na jezdnię, już go nie
widać.
– Dopóki się stąd nie wyniesiesz, codziennie będziesz dostawała nową wia-
domość – oznajmia pani Heller, kiedy podchodzi do Geo. Ta emerytowana
szkolna sekretarka mieszka z mężem po drugiej stronie ulicy, odkąd Geo pa-
mięta. Jej twarz bez makijażu jest teraz bardziej pomarszczona, lecz oczy nie
są mniej przenikliwe niż wtedy, gdy Geo była dzieckiem. – Nikt cię tu nie
chce, Georgino.
Hellerowie byli miłymi sąsiadami. Cliff Heller ma dmuchawę do liści i cie-
szył się, gdy mógł, nieproszony, oczyścić z nich podjazd Walta. Kiedy Walt
był poza miastem, odbierali jego pocztę, a gdy Geo chorowała, pani Heller
przynosiła jej rosół. Czy nadal są tacy mili? Cliff tak. Roberta nie bardzo.
– Dzień dobry, pani Heller. – Geo się nie uśmiecha, lecz jej ton jest
uprzejmy. Trzymając kärcher, naciska guzik, by zamknąć drzwi garażu i je
umyć. – Przypuszczam, że nie widziała pani, kto to zrobił. To stało się w ciągu
ostatnich kilku godzin.
Na każdym osiedlu mieszka jakiś plotkarz, który wie wszystko o wszyst-
kich i bardziej niż ktokolwiek inny jest zainteresowany tym, by „hołota” trzy-
mała się z daleka. Pani Heller jest właśnie taką plotkarą, i to na sterydach.
Błogosławiona czy przeklęta ze swoim przerośniętym poczuciem sprawiedli-
wości? Była pierwsza, gdy należało kogoś potępić, bo zrobił coś źle. Kiedyś
Geo bała się tej jej złej strony.
Ale teraz już nie.
– Oczywiście tego nie pochwalam – zastrzega pani Heller, machając ręką,
w której trzyma kubek, w stronę garażu, i o mało nie rozlewając kawy. – Ale
ludzie są na ciebie źli, Georgino. Na pewno to rozumiesz. Potrafię sobie wy-
obrazić, dlaczego Walter chciał, żebyś tu wróciła, ale twoja obecność przypo-
mina innym o sprawach, o których nie chcą pamiętać.
– Nie zostanę tu długo.
– Miło to słyszeć. Wiesz, że zawsze lubiłam twojego ojca. Cliff także. Walt
to dobry człowiek, robił wszystko, żeby wychować cię, jak należy, ale moim
zdaniem za mało bywał w domu. Cholernie przykro stracić matkę, gdy jest się
tak małą, jak ty byłaś. Mogłaś dokonać innych wyborów.
– Proszę nie mówić o mojej matce. – Słowa wyszły z ust Geo, zanim zdo-
łała się powstrzymać. – Jak pani śmie?
Gdyby to był ktoś inny, może dałby spokój. Ale nie pani Heller. W jej
oczach pojawia się błysk, robi krok do przodu i staje twarzą w twarz z Geo.
– Uważałam, że byłaś dobrym dzieckiem. – Stoi tak blisko, że Geo czuje
jej oddech pachnący kawą. – Ale wszystkich nas zaskoczyłaś, prawda? Okaza-
łaś się dzikuską i nikt o tym nie wiedział. Nabrałaś nas.
Sąsiadka się myli. Geo była dobrym dzieckiem. Nigdy nie brała narkoty-
ków, nawet trawy. Kiedyś zapaliła papierosa – właściwie zaciągnęła się raz
marlboro light po szkole, w siódmej klasie, ale tylko dlatego że Angela nale-
gała. Czuła się potem tak źle, że już nigdy nie próbowała. W liceum dwa razy
się upiła – pierwszy raz u Angeli, kiedy jej rodzice wyjechali na weekend
i były tylko we dwie. Drugi w noc śmierci najlepszej przyjaciółki.
Nie, nie była „dzikuską”. Najbardziej dziką rzeczą w jej życiu był… Ca-
lvin.
Należy jednak oddać sprawiedliwość pani Heller, to było zapewne i tak
zbyt wiele. Sąsiadka kręci głową, a na jej twarzy maluje się efektowne rozcza-
rowanie.
– Gdyby twoja matka cię teraz widziała, byłaby przerażona.
Geo zaciska pięści, lecz zmusza się, by oddychać głęboko, licząc do pięciu.
Trwa to wieczność. Rozluźnia dłonie.
– Była pani dobra dla mojego ojca, pani Heller, dlatego puszczę to mimo
uszu – mówi spokojnie. – A teraz proszę się wynosić z mojego podjazdu.
Starsza kobieta jednak jeszcze nie skończyła. A nawet zdenerwowała się
jeszcze bardziej.
– Ile kobiet zgwałcił i zabił twój były chłopak? – Jej kubek się trzęsie, lecz
nie dlatego że jest stara. Ona jest wściekła. – Trzy, prawda? Co by się nie zda-
rzyło, gdybyś lata temu powiedziała prawdę. A teraz kolejna kobieta…
i dziecko… nie żyją, bo uciekł z więzienia. Możesz w nocy spać?
– Pani Heller…
– Powinnaś się wstydzić. Nie chcę cię tutaj. Nikt cię nie chce. Więc wynoś
się jak najszybciej. Twój ojciec nie zasłużył na to, by znowu przechodzić
przez coś takiego. Kocha cię, Georgino, więc jest ślepy na to, kim naprawdę
jesteś.
– No kim?
– Diablicą. Ze śliczną buzią i z pretensjonalnym autem.
Geo otwiera usta, żeby się odciąć, lecz zaraz je zamyka. O co chodzi? Od-
siedziała swoje. Straciła pracę. Straciła narzeczonego. Wie, że gdziekolwiek
się znajdzie, zawsze każdy z łatwością wygoogluje prawdę o tym, co zrobiła.
Pieprzyć tę babę. Nawet nie znała Angeli Wong. Pieprzyć Robertę Heller,
jej obłudę i śmierdzący oddech.
– Wynoś się z posesji mojego ojca, zanim sama cię wyrzucę. Wtargnęłaś
tu…
Nie może dokończyć zdania, ponieważ kobieta chlusta jej w twarz resztką
kawy. Na szczęście płyn nie jest zbyt gorący, dostał się jednak Geo do oczu
i piecze jak cholera. Część kawy wylądowała w jej ustach i Georgina czuje
smak: bez cukru i śmietanki, gorzka. Jak Roberta Heller.
Gdyby stało się to dzień wcześniej, powaliłaby ją na ziemię i zaczęła dusić.
Ale to nie więzienie.
– Roberto! – Cliff Heller biegnie w ich stronę przez ulicę i sądząc z wyrazu
jego twarzy, widział, co zaszło. Przerażony dopada do małżonki, łapie ją za ra-
mię i lekko nią potrząsa. – Co ty wyprawiasz?! Przestań! Co się z tobą
dzieje?!
– Nie chcę jej tu, Cliff. – Pani Heller spluwa i strąca rękę męża, wciąż pa-
trząc na Geo. – Ona jest zagrożeniem. Nie jesteśmy bezpieczni. Nie wiem, co
ją łączy z tymi ciałami znalezionymi w lesie…
– Natychmiast przestań! Nic jej nie łączy. – Cliff Heller patrzy na Geo, na
jej twarz i bluzkę zalane kawą, grzebie w kieszeni i podaje jej pogniecioną
chusteczkę do nosa. Geo bierze ją bez słowa i wyciera dokładnie twarz. – Była
w więzieniu. I nie mogła się z nikim kontaktować. Nie jest zamieszana w to,
co stało się z tymi ludźmi.
– Nie wiesz tego. – Pani Heller, zaślepiona furią, robi krok w stronę Geo,
lecz mąż ją odciąga. – Nikt nie wie, kim ona naprawdę jest. Powinnaś się
wstydzić.
– Wstydzę się – mówi Geo.
– Jak śmiałaś tu wrócić?! – wrzeszczy Roberta Heller. – Jeszcze ci mało?!
– Proszę – odzywa się Cliff Heller, lecz teraz mówi do Geo – proszę, wejdź
do domu. Zostaw kärcher, ja umyję te drzwi. I tak chciałem to zaproponować.
Georgino, proszę.
Geo kręci głową i zostawia go, by zajął się swoją wściekłą żoną. Jeszcze
przez chwilę kłócą się na podjeździe, aż wreszcie pani Heller przechodzi przez
ulicę, wciąż nie posiadając się z oburzenia. Zażenowany pan Heller rozgląda
się ukradkiem i włącza kärcher.
Godzinę później ojciec Geo przychodzi do domu na lunch, uzbrojony w ta-
cos i frytki. Geo, w czystej bluzce, z wdzięcznością wita jedzenie. Kiedy Wal-
ter pyta, jak jej minął ranek, pokazuje mu swoją nową komórkę, prawie iden-
tyczną jak jego. Nie wspomina o banku, o napisie i o Robercie Heller. Jeśli na-
wet zauważył wodę na podjeździe, nie skomentował tego.
Kończą jeść i Geo sprząta ze stołu.
– Muszę wracać do szpitala – mówi Walter z żalem. – Co będziesz robiła
przez resztę dnia?
– Myślałam, żeby pójść na spacer. Na Rose Hill.
To cmentarz, na którym została pochowana jej matka. Słowa Geo spra-
wiają, że na zwykle poważnej twarzy Waltera pojawia się lekki uśmiech.
Grace Gallardo-Shaw leży pod drzewem, pod płytą z polerowanego białego
marmuru. To najładniejsze miejsce na wzgórzu.
– Wstąp do sklepu na rogu i kup jej stokrotki – prosi, ściskając ramię córki.
– Pamiętasz, jak bardzo lubiła te kwiaty?
Geo kiwa głową i się uśmiecha. Nie pamięta, była za mała, wie jednak, że
jeśli pozwoli ojcu wierzyć, że to zapamiętała, będzie zadowolony.
W drodze na cmentarz z pojemników stojących przed sklepem bierze dwa
różne bukiety, a ponieważ jej karta debetowa straciła ważność i Geo zapo-
mniała wziąć z banku nową, płaci gotówką. Stokrotki są oczywiście dla matki.
Polne kwiaty, kolorowe, płonące różem, żółcią i pomarańczem, kupiła dla
Angeli. Ona też została pochowana na Rose Hill, lecz po drugiej stronie cmen-
tarza.
19.

Od kłótni podczas treningu tydzień wcześniej stosunki między Angelą


i Geo były napięte. Angela żyła dramatami – tymi prawdziwymi i tymi wy-
imaginowanymi – więc Geo poszła za radą Calvina i trzymała się od niej z da-
leka, co było najlepszym sposobem, by przyjaciółka nieco ochłonęła.
Trzeciego dnia, nie mogąc dłużej wytrzymać, Geo zebrała się na odwagę
i po szkole zadzwoniła do drzwi Angeli, trzymając w ręku ich ulubione napoje
z 7-Eleven: winogronowy dla przyjaciółki i z niebieskich malin dla siebie.
Kiedy drzwi otworzył Kaiser, nie była szczególnie zaskoczona. Od ich
kłótni ten biedny chłopak próbował je namówić, żeby porozmawiały – bezsku-
tecznie.
– Dzięki ci, kurwa, Boże – powiedział, gdy ją zobaczył. – Już nie mogę
wytrzymać.
– Jest Ang?
– W kuchni. Stoi przed lodówką i patrzy na żarcie, którego, jej zdaniem,
nie powinna jeść. Odstawia to swoje „jestem teraz taka gruba”. Właź. – Cofnął
się, by Geo mogła wejść, kiwając z aprobatą głową na widok dwóch wielkich
kubków wypełnionych sztucznie aromatyzowanymi napojami z lodem. – To
może wypije. A gdzie mój Wielki Łyk?
– Nie wiedziałam, że tu będziesz.
Weszła do domu i stała niepewnie w korytarzu, nie wiedząc, co robić. Na
korytarzu pojawiła się Angela i gdy zobaczyła Geo, przystanęła.
– Pokój? – powiedziała Geo, unosząc rękę, w której trzymała napój wino-
gronowy. Musiała jednak za mocno ścisnąć kubek, bo pokrywka odskoczyła
i na jej bluzkę i rękę prysnął gęsty napój.
– No pięknie. Wejdź i narób bałaganu, dlaczego by nie? – skomentowała
Angela wyniośle, jakby do tej pory nikt nigdy niczego nie wylał.
Kaiser przenosił wzrok z jednej na drugą.
– Pójdę po papierowy ręcznik – rzucił, wycofując się. – Kiedy wrócę za
trzydzieści sekund, oczekuję, że się pogodzicie, bo mnie dobijacie.
Angela przewróciła oczami, a Kaiser zniknął na końcu korytarza.
– Przyszłam, żeby ci to dać – powiedziała Geo, podając Angeli kubek. Ka-
pało z niego na podłogę, lecz Angela go nie wzięła. – I żeby cię przeprosić.
Wszystko, co powiedziałaś, to prawda. Nie byłam sobą i to się musi zmienić.
Byłam gównianą przyjaciółką.
– Tak, byłaś zdzirą – przyznała Angela bez ogródek. Nieco złagodniała. –
Ale ja chyba też. Nie powinnam krzyczeć na ciebie przy dziewczynach. To nie
było fajne.
– Dzięki Bogu – sapnął Kaiser, wracając z ręcznikiem. – Czy wielka bitwa
w St. Martin’s dobiegła końca? – Spojrzał na kubek Angeli i go wytarł, po
czym podał Geo ręcznik, żeby mogła zetrzeć napój z podłogi.
– Zamknij się, Kai – rzuciła Angela z roztargnieniem. Dwie dziewczyny
wpatrywały się w siebie, wreszcie Angela wzruszyła ramionami, wzięła kubek
od Geo i upiła duży łyk. – No dobra, koniec.
– Uściskajcie się – polecił Kaiser.
A kiedy się nie ruszyły, zamknął je obie w niedźwiedzim uścisku. Otoczył
je chudymi ramionami, lekko przytulił i stali tak przez moment. Nikt się nie
odzywał.
Kaiser jednak, jak to Kaiser, wszystko zepsuł.
– To marzenie każdego mężczyzny – zażartował. – Ang, gdzie masz apa-
rat? Zróbmy sobie zdjęcie.
Odsunęli się od siebie, a Angela walnęła go w ramię. Nie przestała się jed-
nak uśmiechać. Tak jak Geo, która zapomniała, jak bardzo tęskniła za tą
dziwną i dającą poczucie bezpieczeństwa energią ich trójki.
Aparat Angeli leżał w kuchni, Kaiser wziął go i zrobił zdjęcie odbicia ich
trojga w lustrze w holu.
– Zamawiam pizzę – oznajmił.
Telefon znajdował się w salonie. Dziewczyny wymieniły spojrzenia i po-
szły za nim.
Następnych kilka godzin spędzili, jedząc pizzę i wygłupiając się z nowym
aparatem fotograficznym Angeli. Był to nikon, który jej ojciec wygrał w tur-
nieju golfowym i którego nie używał, dał więc aparat córce, udając, że kupił
go specjalnie dla niej. Zrobili mnóstwo głupich zdjęć, zmarnowali film, aż
wreszcie Kaiser musiał iść.
– On cię lubi – powiedziała Angela, kiedy wyszedł. Siedziały w jej sypialni
i słuchały składanki z kasety: Pearl Jam, Alanis Morissette, No Doubt. – Nie
tak jak przyjaciel.
– Wiem – mruknęła Geo. Źle się z tym czuła.
– I nienawidzi Calvina.
– Wiem – powtórzyła Geo i poczuła się jeszcze gorzej.
Poznała Kaisera w St. Martin’s, w pierwszym dniu szkoły. Siedział za nią
na przyrodzie i nie mógł przestać kopać w jej krzesło, mimo że odwróciła się
dwa razy i znacząco na niego spojrzała. Po lekcji szedł za nią korytarzem, tro-
chę za blisko. Już chciała zwrócić mu uwagę, że jej przeszkadza, lecz okazało
się, że ma szafkę obok niej. Przez resztę roku strasznie ją denerwował, lecz
w końcu przyjęła jego przyjaźń. Obdarzał nią Geo niezwykle hojnie, nie ocze-
kując w zamian niczego, jedynie życzliwości.
Z początku Angela nie wiedziała, jak ma traktować Kaisera. Jego pozycja
społeczna była ledwie akceptowalna, a zawdzięczał ją temu, że wykazywał
niezwykłą waleczność, grając w futbol i siatkówkę, poza tym, jeśli akurat nie
miał trądziku i aparatu na zębach, był w miarę przystojny. Z czasem jednak go
zaakceptowała. Łagodny i skromny, śmiał się z jej dowcipów.
– Myśli o tym, żeby zacząć się z kimś spotykać – oznajmiła Angela. Leżała
na łóżku z nogami opartymi o zagłówek, Geo siedziała po turecku na dywanie
koło wieży stereo. – Ty jesteś z Calvinem, więc oficjalnie nie może mieć na-
dziei. – Zawiesiła głos, by efekt był bardziej dramatyczny. – Barb Polanco.
– Puszczalska Barbie? – Geo była przerażona. – Nie. Powiedz Kaiowi, że
nie ma mowy.
– Nie będę wciskała mu kitu – powiedziała jej przyjaciółka ze śmiechem. –
Au contraire, zachęcam go do tego. Ten chłopak zasługuje na trochę seksu.
Geo znała trochę Barb z lekcji wuefu i, prawdę mówiąc, nie uważała, że
jest dziwką. To były paskudne plotki rozpuszczane przez jej ekschłopaka, gdy
go rzuciła, i Geo czuła się trochę zawstydzona, kiedy wymawiała na głos jej
nieszczęsne przezwisko. W głębi duszy wiedziała dlaczego.
Była odrobinę zazdrosna. Nigdy nie musiała dzielić się z kimś Kaiserem,
z wyjątkiem Angeli, a nawet jeśli, to nie naprawdę.
– Masz rację, to wspaniale, cieszę się ze względu na niego – powiedziała
na głos.
Angela usiadła na łóżku w normalnej pozycji i spojrzała na Geo.
– A więc się nie przejęłaś? Myślałam, że lubisz, gdy na ciebie leci. Jeśli bę-
dzie miał dziewczynę, nie znajdzie dla nas czasu. – Ściągnęła brwi. – Wiesz
co? Kiedy teraz o tym myślę, uważam, że oboje jesteście do bani. Gdybym
miała chłopaka, w życiu bym was nie olała.
Geo nie mogła się z nią spierać. Ponieważ mówiła prawdę. Bóg wie, że An-
gela miała wady – była humorzasta, wszystko krytykowała i była cholernie
apodyktyczna – nigdy jednak nie pozwoliłaby, żeby jakiś chłopak stanął mię-
dzy nimi. Co wiele mówiło, biorąc pod uwagę, jak wielu chłopaków zawsze
na nią leciało. To, co Geo robiła z Calvinem, było pogwałceniem ich dziew-
czyńskich zasad i wielką zniewagą. Musi się nieźle napracować, by to napra-
wić.
– Masz rację, do reszty skretyniałam. – Geo przeniosła się na łóżko obok
Angeli i teraz ona oparła nogi o zagłówek. – Nasza kłótnia… to było przebu-
dzenie. Nie chcę zmarnować sobie życia przez chłopaka. Moje oceny poszły
w dół, ojciec nic nie wie o Calvinie, okłamuję go, gdy wychodzę… a teraz
wyleciałam z drużyny. Muszę z tym skończyć. Ale nigdy przedtem nie czułam
czegoś takiego do chłopaka. Znasz mnie, Ang, nie jestem wariatką, nie robię
głupot. Ale przy Calvinie tracę kontrolę. Chcę z nim być przez cały czas,
wiem, że to chore.
– Uprawiacie seks? – spytała Angela obojętnym tonem.
– Nie!
– Poważnie? – Wyglądała na szczerze zdziwioną. – Wyobrażałam sobie, że
to orgazmy namieszały ci w głowie.
– Nie powiedziałam, że nie miałam orgazmu. – Geo natychmiast oblała się
rumieńcem.
Nigdy nie czuła się dobrze, rozmawiając o seksie, nawet z Angelą, która
straciła dziewictwo rok wcześniej i mówiła o tym zupełnie otwarcie. Teraz
było jeszcze dziwniej, bo chodziło o Calvina. Kochała go i uważała, że pewne
rzeczy powinny pozostać ich prywatną sprawą. Zarazem czuła, że ukrywanie
ich związku to nie był dobry pomysł, biorąc pod uwagę to, jakich problemów
już jej przysporzył. To Geo się zmieniła, to ona odpychała Angelę. A powinna
pozwolić przyjaciółce być częścią tego, co działo się między nią i jej chłopa-
kiem.
– My… robimy inne rzeczy.
– Robi ci oral? – Angela uśmiechnęła się porozumiewawczo i szelmowsko.
– Ang… – jęknęła Geo i po kilku sekundach zakryła twarz poduszką. – Tak
– powiedziała stłumionym głosem. – Bez przerwy. On… on to lubi.
Angela zachichotała.
– Nic dziwnego, że cię wcięło. Ale to rozumiem. A próbował z tobą rozma-
wiać o pójściu na całość?
Geo odsunęła poduszkę od twarzy.
– Właściwie nie. Powiedział, że może się to stać, gdy będę gotowa. Pracuję
nad tym.
– Pierwszy raz jest tylko jeden – stwierdziła Angela rzeczowo. – Nie popeł-
nij takiego błędu jak ja i nie zrób tego z niewłaściwą osobą.
Zapadło wygodne milczenie. Geo nie mogła powstrzymać uśmiechu. Za-
czynało być jak dawniej, a ona była wdzięczna za drugą szansę. To dowodziło,
że jest o wiele szczęśliwsza, gdy wszystko ogarnia. Na przykład oceny
w szkole – na tym musi się teraz skupić. Wkrótce koniec semestru i nie może
tego schrzanić.
– Przyprowadź Calvina na piątkową imprezę do Chada – zaproponowała
Angela. – Jeśli chce chodzić z szesnastolatką, musi zobaczyć, jak wygląda
twoje życie. Koniec z tymi cholernymi podziałami.
– Już go o to pytałam. – Geo westchnęła. – Nie chce chodzić na licealne
imprezy. Powiedział, że czułby się głupio, bo u Chada będzie o trzy lata star-
szy niż najstarszy chłopak. A ja na to, że nie chcę chodzić z nim po barach,
ponieważ jestem pięć lat młodsza od najmłodszej dziewczyny. – Popatrzyła
w sufit. – Uch… często się o to kłócimy.
– Ale cię nie bije, prawda? – Ton Angeli był nonszalancki, lecz Geo wy-
czuła też troskę.
– Co? Nie! – Geo wciąż patrzyła w sufit. – Oczywiście, że nie.
– Tess powiedziała, że kilka tygodni temu na treningu zauważyła siniaki na
twoim ramieniu. Twierdziła, że wyglądały jak ślady palców, jakby ktoś cię za
mocno ścisnął.
– Tess pieprzy bzdury, bo chce być twoją najlepszą psiapsiółką – prychnęła
Geo z wściekłością, piorunując Angelę wzrokiem. Siniaki były wysoko, blisko
ramienia, i Geo miała nadzieję, że Angela nie będzie chciała sprawdzić, czy
tam są. – Każdy, kto ma oczy, to widzi.
Angela uniosła brwi. Geo za bardzo się broniła.
– Powiedziałabym ci, gdyby mnie uderzył – zapewniła Geo łagodniej.
W jej własnych uszach zabrzmiało to bardzo szczerze. – Wiem, że bicie nie
jest w porządku.
Najsmutniejsze było to, że ona też to wiedziała.
Angela milczała przez chwilę.
– Dobrze – odezwała się wreszcie – jeśli zamierza być częścią twojego ży-
cia, to oznacza, że zamierza też być częścią mojego, więc sądzę, że powinnam
go poznać. Zaplanuj coś na weekend, żebyśmy mogli pójść gdzieś razem.
Tylko nie w piątek. W piątek są rozgrywki i impreza u Chada, a ty będziesz
i tu, i tu, bo jesteśmy pieprzonymi szesnastolatkami i właśnie takie rzeczy ro-
bimy. A teraz wstawaj. Poćwiczymy skoki. Muszę spalić tę pizzę.
– Wracam do drużyny? – Geo wstrzymała oddech.
– Tak, ty pindo – powiedziała Angela z uśmiechem. – Wstawaj. Kocham
cię, ale robisz się gruba, a kto ma jaja, żeby ci o tym powiedzieć? Tylko ja!
20.

Na imprezie u Chada się upiły. Nie zamierzały, Geo nawet nie lubiła alko-
holu, ale piątek był długi, a od lunchu nic nie jadła. Chad Fenton, choć nie grał
w futbol i nie uprawiał żadnego sportu, był w St. Martin’s bardzo popularny
z dwóch powodów: urządzał epickie imprezy (jego starych nigdy nie było
w domu) i robił owocowy poncz (jego brat, który rzucił college, był szczę-
śliwy, mogąc kupować im gorzałę).
Geo zmyliły owoce. Chad przyrządzał swój niesławny poncz w wielkiej
plastikowej beczce: wrzucał arbuza, kantalupę, truskawki i kawałki pomarań-
czy, a potem wlewał wodę gazowaną i wódkę. Mnóstwo wódki. Robił to rano,
żeby, gdy ludzie zaczną się schodzić, owoce były nasączone alkoholem. Geo
przyszła głodna, więc nie piła piwa, tylko chrupała owoce. O dwudziestej trze-
ciej stwierdziła, że jest nawalona.
Muzyka była głośna i pulsująca. Montell Jordan i R. Kelly grzmieli z gło-
śników na cały dom. Po raz pierwszy od miesiąca Geo czuła się sobą. Otaczali
ją ludzie w jej wieku, słuchała muzyki, którą lubiła, nie musiała przepraszać
za to, że jest taka młoda albo za bardzo zajęta nauką. To śmieszne, że gdy była
z Calvinem, czuła się jak zupełnie inna osoba. Lubiła jednak taką siebie – sek-
sowną, trochę nieokiełznaną – lubiła taka być.
Tęskniła za nim.
Nie miała pojęcia, gdzie podziała się Angela. Przez kilka minut krążyła po
domu, próbując nie wyglądać na tak pijaną, jak się czuła. Wreszcie znalazła
przyjaciółkę w pokoju na tyłach domu. Umościła się na kolanach Mike’a Ben-
netta, rozgrywającego w drużynie futbolowej, a jej krótka sukienka podjechała
wysoko, odsłaniając szczupłe uda. Geo miała na sobie podobną sukienkę, lecz
na Angeli wszystko wyglądało lepiej.
Przez kilka sekund Geo patrzyła, jak się całują, bardziej rozbawiona niż za-
skoczona. Ta dwójka wciąż schodziła się i rozstawała, choć można było od-
nieść wrażenie, że są razem ze względu na swój szczególny status: gwiazdy
futbolu i gwiazdy drużyny cheerleaderek. Ludzie uważali, że powinni ze sobą
chodzić, więc chodzili.
Angela była jednak pewna jak sto pięćdziesiąt, że Mike jest gejem. Cza-
sami nie miał erekcji – przysięgała, że innym chłopakom to się przy niej nie
zdarzało – a kilka miesięcy temu znalazła w jego sypialni pisma pornogra-
ficzne upchnięte w sportowej torbie pod łóżkiem. Kiedy mu je pokazała, wy-
śmiał ją i powiedział, że schował je tam pewnie dla żartu któryś chłopak z dru-
żyny. Wkrótce z nim zerwała. „Nie jestem niczyją panienką do wynajęcia –
powiedziała wtedy Geo. – Ale on jest rozgrywającym, a ja nie mam z kim
pójść na bal maturalny, więc pójdę z nim”.
Widząc teraz, jak Mike wpycha Angeli język niemal do gardła, nikt by nie
przypuszczał, że jest gejem. Geo podeszła do nich, pokój lekko zawirował i o
mało się nie przewróciła. Klepnęła Angelę w ramię.
– Ang, ja już idę.
Przyjaciółka popatrzyła na nią, jej usta błyszczały od śliny Mike’a.
– Dlaczego? Dopiero jedenasta.
Pokój znowu zawirował i Geo, żeby nie stracić równowagi, musiała oprzeć
się ręką o ścianę.
– Nie czuję się najlepiej.
– Kurde, jesteś nawalona. Mówiłam ci, żebyś nie jadła tych owoców. – An-
gela zerknęła na Mike’a, a potem znów na Geo. – Jak się dostaniesz do domu?
– Na piechotę. Muszę się przewietrzyć.
– Jeśli chcesz z nią iść, w porządku – odezwał się Mike, jakoś niespecjalnie
rozczarowany.
Geo pomyślała, że Angela miała co do niego rację. Nie bierze się dziew-
czyny na kolana i się z nią nie migdali – nie mówiąc o tym, że Angela była
najpiękniejszą dziewczyną w szkole – tylko po to, by bez słowa protestu po-
zwolić jej sobie pójść.
– Dobrze się czuję, naprawdę – zapewniła Geo. – Zostań. Jutro do ciebie
zadzwonię.
Znalazła swój płaszcz pod stosem innych płaszczy leżących w salonie i już
chciała się wymknąć, gdy przez frontowe drzwi wszedł Kaiser. Był z Barb Po-
lanco, trzymali się za ręce. Geo poczuła lekkie ukłucie w sercu, lecz ich mi-
nęła. Przecież ma chłopaka, więc dlaczego Kaiser nie może mieć dziewczyny?
Ponieważ… ponieważ chyba kocha się w tobie na zabój, podpowiadał jej
uparcie mózg. To była bardzo egoistyczna myśl, ale tak właśnie się czuła.
– Już wychodzisz? – spytał Kaiser, pomagając Barb zdjąć płaszcz.
Barb uśmiechnęła się nieśmiało do Geo. W tym tygodniu miała jeszcze ja-
śniejsze włosy niż tydzień temu. Od kiedy to Kaiser umawia się z blondyn-
kami? Geo zmusiła się do odwzajemnienia uśmiechu.
– Taa, jestem wykończona.
Kaiser przyjrzał jej się uważnie i ściągnął brwi.
– Jesteś pijana?
– Tylko trochę.
– Jadłaś owoce?
– Nic mi nie jest – burknęła Geo zirytowana. – Do zobaczenia w poniedzia-
łek, ludzie.
– Jak dotrzesz do domu?
– Słyszałeś, nic jej nie jest – powiedziała Barb. – Poradzi sobie. Chodźmy
się napić.
– Chwileczkę. – Kaiser oddał jej płaszcz. – Geo, porozmawiajmy.
Przewróciła oczami.
– Kai, nic mi nie jest – powtórzyła, lecz on wziął ją pod łokieć i zaprowa-
dził do pralni na końcu korytarza, zostawiając Barb w holu z płaszczem
w ręce.
Zamknął drzwi, wyciszając muzykę dudniącą w całym domu. Geo oparła
się o suszarkę i spojrzała na niego. Pomieszczenie pachniało świeżo jak pro-
szek do prania czy płyn do zmiękczania tkanin i saszetki z lawendą, które
mama Chada trzymała w wiklinowym koszyku na półce.
– Nie powinieneś być ze swoją dziewczyną?
– Nie jest moją dziewczyną. – Kaiser patrzył na nią z troską.
– Jestem trochę pijana, no i co? – Pomieszczenie zawirowało. – Muszę
tylko się położyć.
– Zabiorę cię do domu.
Geo pokręciła głową.
– Nie trzeba. Poza tym nie sądzę, by Barb to doceniła.
– Nie przeszkadza ci, że jestem z Barb?
– Dlaczego w ogóle mnie o to pytasz? – Ściągnęła brwi. W pralni było bar-
dzo jasne światło i kiedy patrzyła na Kaisera, musiała mrużyć oczy. – Ja cię
nie pytałam, co myślisz o mnie i Calvinie.
– Wiem, że nie. Ale jeśli chcesz wiedzieć, co myślę, to ci powiem.
– Kai, daj spokój… – Geo zrobiła krok w stronę drzwi, lecz on zastąpił jej
drogę.
– Dlaczego nie możemy być razem? – spytał, przysuwając się bliżej. Nie-
mal stykali się biodrami. Położył jej rękę na plecach i przesuwał pod włosami,
aż dotknął jej szyi. – Na pewno wiesz, co do ciebie czuję.
– Tak, bo jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Czy zawsze był taki słodki, zastanawiała się Geo, czy to dlatego że ma
dziewczynę? Patrzył na nią niebieskimi oczami. Miał takie długie rzęsy.
– To powinien być powód, by to zrobić, a nie, żeby tego nie robić.
– A co z Barb? I Calvinem? – spytała Geo.
– No cóż, lubię Barb… – zaczął Kai, lecz nie dokończył.
– No cóż, kocham Calvina…
To zabolało. Zabrał rękę. Teraz mogła zobaczyć jego twarz. A co niby
miała powiedzieć? Skłamać?
Nagle się poruszył i jego usta znalazły się na jej ustach. Były zaskakująco
miękkie, natarczywe. Z początku Geo nie odwzajemniła pocałunku, a kiedy to
zrobiła, rozwarł jej wargi, wziął twarz w dłonie i całował tak, jakby była dla
niego jedyną osobą na świecie. Smakował inaczej niż Calvin. Bardziej słodko.
Młodziej. Delikatniej. Bo taki właśnie był. Zareagowała, przylgnęła do niego
i to było zupełnie inne doznanie. Gdy była blisko z Calvinem, zawsze w ja-
kimś stopniu towarzyszyło jej poczucie winy. Że jest za stary, że zabiera jej
życie, że musi ukrywać ten związek przed ojcem. Kaiser nigdy by jej nie
skrzywdził, nie zmuszał, by była kimś innym, niż jest… ale mogłaby rozszar-
pać go na kawałki.
Nie.
Odepchnęła Kaisera.
– Kai, nie mogę.
– Geo… – Oddychał szybko, twarz mu poczerwieniała.
– Barb na ciebie czeka.
Ominęła go i otworzyła drzwi pralni. Znów zalała ich muzyka, otoczyła,
odbierając intymność. Na końcu korytarza Barb rozmawiała z jakąś dziew-
czyną, co i raz zerkając ponad jej ramieniem na drzwi pralni. Kiedy zobaczyła
Kaisera, wyglądała, jakby jej ulżyło.
– To ładna dziewczyna, Kai – powiedziała Geo. – Idź i dobrze się baw.
– A co z tobą? – Wpatrywał się w nią, a na jego twarzy widać było frustra-
cję i tęsknotę. – Czy to z Calvinem… to na poważnie?
– Kocham go. A jeśli ty mnie kochasz, ciesz się z mojego szczęścia. Tak
jak ja cieszę się z twojego.
Wybiegła z pralni i szybko ruszyła korytarzem do frontowych drzwi. Za-
nim wyszła, ścisnęła ramię Barb.
– Jest twój – szepnęła.
Kiedy znalazła się na dworze, uderzyło ją w twarz zimne nocne powietrze.
Imprezy u Chada Fentona zwykle kończyły się długo po północy, lecz Geo
czuła się tak, jakby zaraz miała umrzeć. Ojcu wypadł nocny dyżur, a Calvin
sądził, że Geo trochę u niego zostanie, ale ona była zbyt zmęczona, by tam iść.
Pokłócą się o to jutro.
Nagle poczuła za sobą czyjąś obecność i się odwróciła. Kilka kroków dalej
zobaczyła Angelę, która próbowała ją złapać. Wiatr rozwiewał poły jej nieza-
piętego płaszcza. Obie miały krótkie sukienki i nie były ubrane odpowiednio
na taką pogodę, zrobiło się bardzo zimno.
– Co ty wyprawiasz? – zdziwiła się Geo. – Myślałam, że zostajesz.
– Pieprzyć go – rzuciła Angela bez tchu, łapiąc Geo za rękę. Miała wielką
torebkę, którą przełożyła z lewego ramienia na prawe. Był w niej aparat foto-
graficzny, Geo widziała, jak wcześniej robiła nim zdjęcia. – On jest taki ge-
jowski. Jego język niby robił, co trzeba, ale fiut… był jak przegotowane spa-
ghetti.
Geo musiała się roześmiać.
– Ale na bal maturalny idziemy razem. Zakładając, że nie trafi się nikt lep-
szy. Mnie, nie jemu. On na nikogo lepszego nie ma szans – stwierdziła Angela
rzeczowo, bez cienia arogancji.
Gdy chodziło o jej status społeczny, była praktyczna. Jeżeli Mike Bennett
jest gejem, który jeszcze siedzi w szafie, potrzebuje jej, by utrzymać pozory.
Co było w porządku tak długo, jak długo coś z tego miała.
– A co z twoim samochodem? – spytała Geo, a jej gołe nogi smagał wiatr.
– Jest u Chada. Wypiłam trzy piwa. – Słowom Angeli towarzyszyła biała
chmurka jej oddechu. – W takim stanie nie mogę jechać do domu. Ojciec bę-
dzie siedział w kuchni i grał w pokera z kolesiami od golfa. Wyczuje alkohol.
Wrócę po samochód rano. Rodzice myślą, że śpię u ciebie, więc nawet się nie
dowiedzą.
– Ja powiedziałam tacie, że śpię u ciebie, więc nie muszę wcześnie wracać.
– Geo zadrżała pod cienkim płaszczem. – Masz w tej torbie jakiś sweter?
– Nie, tylko aparat. Waży tonę. – Angela zamyśliła się na moment. –
Jedźmy do Calvina.
Geo spojrzała na nią z ukosa.
– Poważnie?
Przyjaciółka wzruszyła ramionami.
– Mówiłam ci, że chcę go poznać, naprawdę. Poza tym niech zadzwoni do
Jonasa, żeby przyszedł, i porobimy coś razem. Może być miło pójść do łóżka
z facetem, którego naprawdę podniecam.
Geo rozważała tę propozycję. Była zmęczona, ale obiecała Calvinowi, że
do niego wpadnie.
– Niech będzie. Dotarcie do Calvina zajmie nam dwadzieścia minut. Po-
winnam go uprzedzić.
– Nieee, zróbmy mu niespodziankę. Nie chcę wracać do Chada. Kiedy wy-
chodziłam, Kai siedział w kącie z Barb. Przysięgam na Boga, że trzymała rękę
w jego spodniach.
– Zamknij się – syknęła Geo. – Nie chcę o tym słuchać.
Geo zastanawiała się, czy powiedzieć jej o pocałunku w pralni, zdecydo-
wała jednak, że nie powie. To sprawa między nią a Kaiserem.
Calvin mieszkał przy Trelawney Street w dwupiętrowym starym domu po-
dzielonym na trzy mieszkania. To na parterze zajmowała para z dzieckiem –
nie mieli ślubu – drugie, na pierwszym piętrze, dwie siostry, obie po trzydzie-
stce, obie wiele razy przystawiały się do Calvina. On mieszkał w małym stu-
diu nad garażem. Właściciel domu ćwiczył tam na perkusji, więc było wyci-
szone. Miało też osobne wejście od tyłu. Geo i Angela chichotały, gdy wcho-
dziły po stromych schodach.
Światło w mieszkaniu było zgaszone, lecz Geo widziała w ciemnym oknie
migotanie telewizora. Zapukała do drzwi i czekała. Zero odpowiedzi.
– Na pewno jest w domu? – spytała Angela.
– Jego samochód stoi na ulicy. – Geo zapukała jeszcze raz i po paru sekun-
dach nad drzwiami zapaliło się światło.
Calvin otworzył drzwi, był trochę potargany, miał na sobie tylko stare luźne
dżinsy. W ręce trzymał piwo. Światło padało na jego szczupły brzuch, podkre-
ślając każdy mięsień. Wyglądał jak młody bóg.
Angela zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów.
– A niech mnie – sapnęła. Calvin uniósł brew. – A więc to cię kręci – do-
dała bardziej do siebie niż do Geo. – Teraz rozumiem. Wpuścisz nas, kow-
boju? Na dworze jest zimno. Niezłe z ciebie ciacho, ale to nie wystaczy, żeby
nas tu rozgrzać.
– To kwestia gustu – stwierdził Calvin i odsunął się, by mogły wejść. – Pa-
trzcie pod nogi, wycieraczka odstaje.
Angela weszła pierwsza, rzucając Calvinowi znaczące spojrzenie. Geo się
zawahała, w przebłyskach pamięci widząc Kaisera w pralni i czując zapach la-
wendy, gdy ją całował. Jego bliskość była pełna pożądania, ale też łagodności.
Wreszcie wyrzuciła swojego najlepszego przyjaciela z pamięci, przekro-
czyła próg ostrożnie, lecz zdecydowanie, i weszła w świat Calvina.
21.

Nowa komórka Geo dzwoni głośno, wyrywając ją z pierwszego głębokiego


snu od czasu, gdy wyszła z Hazelwood. Szuka jej po omacku i odczytuje nu-
mer. Nie rozpoznaje go, mimo to odbiera. Słyszy mechaniczny głos automa-
tycznej sekretarki, a przerwy między słowami sprawiają, że ma wrażenie,
jakby zdanie wygenerował komputer.
– Masz połączenie na koszt abonenta od Cat. – Usłyszy głos Cat! Serce
Geo zaczyna bić mocniej. – Z Zakładu Karnego w Hazelwood. Koszt roz-
mowy to jeden dolar siedemdziesiąt pięć centów, zostanie uwzględniony
w kolejnym rachunku. Jeśli akceptujesz, wciśnij jeden. Jeśli odrzucasz, wci-
śnij dwa lub się rozłącz.
Geo wciska jedynkę i po chwili rozlega się głos Cat:
– Georgina? Jesteś tam, złotko?
– Jestem! – Mimo że jest półprzytomna, jej oczy wypełniają się łzami. Mi-
nął zaledwie tydzień, lecz był to najdłuższy czas od pięciu lat, gdy nie słyszała
głosu przyjaciółki. – Cholera, jak dobrze cię słyszeć. Dlaczego nie zadzwoni-
łaś wcześniej?
– Chciałam dać ci czas na ogarnięcie się. Pomyślałam, że nie chcesz sobie
przypominać tej gównianej dziury.
Geo słyszy w tle cichy szum Hazelwood. Głosy kłócące się z różną intona-
cją i akcentami, meksykańskim lub polskim, jakaś kobieta mówiąca z melo-
dyjnym zaśpiewem przypomina nieco Ellę Frank, warknięcie strażnika mó-
wiącego komuś, żeby stanął w rzędzie. Wyobraża sobie Cat ubraną w o dwa
numery za duży, bezkształtny więzienny dres, stojącą przy automatach. Było
ich sześć, przytwierdzonych do ściany, bez ścianek między jednym a drugim,
zero prywatności. Wszystkie rozmowy monitorowano. W każdym razie te le-
galne.
– Jak się czujesz? – pyta Geo. – Tylko nie wciskaj mi kitu.
– Paskudnie – odpowiada Cat. Geo tłumi westchnienie. Chce jednak słu-
chać, więc nic nie mówi. – Onkolog powiedział, że są przerzuty. Mam dwa
nowe guzy w kości udowej… czekaj, tam jest kość udowa czy promieniowa?
– Udowa.
– No właśnie, udo. Lekarz wciąż myśli o kolejnej serii chemii, ale muszę ci
powiedzieć, złotko, że nie wiem, czy jestem na to gotowa. Chce zacząć
w przyszłym tygodniu. A ja jestem półżywa.
– To dlatego, że mnie tam nie ma.
Geo czuje się tak bezradna, jak nigdy w życiu. Skubie luźną nitkę zwisa-
jącą z kwiaciastej kapy, pragnąc tam być, by rozmawiać z Cat twarzą w twarz,
jednak byłych więźniów, a szczególnie tych, którzy właśnie wyszli, zwykle
nie wpisują na listę odwiedzających.
– Ale mam też dobre wieści. Moje zwolnienie zostało zatwierdzone. Po-
winnam wyjść w poniedziałek.
– Ja pierdzielę! – Geo siada prosto na łóżku i czuje, że zaraz się rozpłacze.
– I czekałaś całą minutę, żeby mi o tym powiedzieć?!
– Chciałam zbudować napięcie.
Załatwił to Samuel, brat Elli Frank. Geo notuje w pamięci, żeby do niego
zadzwonić i podziękować mu za broń i za pomoc, czyli „przekonanie” kogoś
z komisji do spraw zwolnień warunkowych, by głosował za wypuszczeniem
Cat. Sporo to Geo kosztowało, lecz było warte każdego centa.
– Będę miała czas, żeby przygotować ci pokój. Spodoba ci się. To był kie-
dyś pokój mojej mamy, w którym szyła…
– No właśnie, złotko… – w głosie Cat słychać wahanie – nie jestem pewna,
czy naprawdę chcesz zamieszkać ze starą kobietą. Nawet nie znam twojego
ojca. Zwykle taki obowiązek bierze na siebie rodzina…
– Ty jesteś rodziną. I nie obrażaj mnie, sugerując, że nie jesteś – mówi Geo
stanowczo. – Obgadałam to z tatą. Poza tym nie pomieszkamy tu długo. Zała-
twiam sobie własny kąt, a kiedy mi się uda, przeniesiesz się ze mną. No do-
brze, o której mam cię odebrać?
Na drugim końcu linii zapada cisza. Milczy tylko jej przyjaciółka, w tle na-
dal słychać zgiełk więziennego życia.
– Nie przyjeżdżaj po mnie – odzywa się wreszcie Cat, a Geo, mimo że
dzielą ich setki kilometrów, słyszy w jej głosie śmiech. – Nie chcę cię zmu-
szać, żebyś przyjeżdżała do tej zaplutej dziury. I nie kłóć się, bo to nie podlega
dyskusji. Wsiądę w autobus, a ty możesz mnie odebrać z dworca w Seattle. –
Jej głos się załamuje. – Nawet nie wiesz, jak jestem ci wdzięczna.
Gawędzą jeszcze przez kilka minut. Geo przedstawia Cat bardzo okrojoną
wersję tego, jak idą sprawy w domu, słowem nie wspominając o napisach na
drzwiach garażu, zakończonej porażką wyprawie do banku czy rozmowie
z Kaiserem o niedawno znalezionych ciałach. Cat opowiada jej o nowej, która
przyszła na miejsce Geo do zakładu fryzjerskiego.
– Podobno przez rok chodziła do szkoły kosmetycznej. – W głosie Cat
brzmi powątpiewanie. – No nie wiem, ma niebiesko-zielone włosy. Nie po-
szłabym do fryzjerki z niebiesko-zielonymi włosami.
– Oczywiście, że nie. Masz sześćdziesiąt dwa lata.
Wreszcie się żegnają. Geo odkłada telefon, czując się inaczej niż przez
ostatnich kilka dni. Zwolnienie Cat to coś, na co może czekać. W tym domu
nie było innej kobiety, odkąd… no tak, odkąd zmarła jej matka. Walta nie krę-
cił pomysł, by zamieszkała u niego jeszcze jedna ekswięźniarka, zwłaszcza
taka, której nie zna, jest jednak lekarzem pracującym na OIOM-ie i jeśli może
komuś pomóc, pomaga. Geo nie ma wątpliwości, że razem doskonale sobie
poradzą.
Bierze prysznic i jest gotowa na nowy dzień. Suszy włosy i nakłada deli-
katny makijaż, mimo że nigdzie się nie wybiera. Wciąż jest skołowana.
W więzieniu trzymała się ustalonego porządku, codziennie trzeba było robić
określone rzeczy. Teraz jest wolna, ale ma za duży wybór, i to ją przytłacza.
Ma też za dużo czasu na myślenie.
Kiedy robi sobie śniadanie, dzwoni dzwonek przy drzwiach, więc rusza ko-
rytarzem, żeby zobaczyć kto to. Otwiera drzwi i widzi Kaisera, który robi tele-
fonem zdjęcie jej range rovera. Nie wziął wozu policyjnego, przy krawężniku
stoi srebrna acura. Kai ma na sobie bluzę z kapturem, podkoszulek, dżinsy
i nike’i, w ogóle nie wygląda na policyjnego detektywa.
A niech to, prezentuje się doskonale.
– Dlaczego fotografujesz mój samochód?! – woła Geo, a on się odwraca
i patrzy w jej stronę.
– Sama zobacz.
Geo wsuwa na stopy klapki i schodzi po schodkach. Widzi to, zanim znaj-
dzie się na podjeździe. Przystaje.
– Kurwa – klnie, tracąc rezon.
Bok jej białego range rovera przecinają wściekle czerwone litery układa-
jące się w napis SUKA.
– To, kurwa, jakieś żarty! – Wyrzuca ręce w górę, patrząc sfrustrowana na
SUV-a. – Jakby wiedzieli, że zamierzam go sprzedać. Do kurwy nędzy!
Kaiser pstryka jeszcze jedno zdjęcie.
– Porozmawiajmy w środku. – Obrzuca ją szybkim spojrzeniem. – Chyba
że musisz wyjść.
Geo kręci głową, a on rusza za nią do domu. Gdy Kaiser rozpina suwak
bluzy, którą ona bierze od niego i wiesza w szafie, Geo czuje woń jego wody
kolońskiej. Pachnie wspaniale i Geo jest zła na siebie, że to zauważyła. Mi-
nęło tak dużo czasu, odkąd miała do czynienia z mężczyzną niebędącym jej
ojcem, jej prawnikiem czy strażnikiem więziennym. A ostatnim mężczyzną,
z którym uprawiała prawdziwy seks, był Andrew.
Karci się w duchu. To Kaiser. Uspokój się.
– Co cię sprowadza? Coś nowego w sprawie? – pyta, idąc do kuchni, gdzie
jej bajgiel wyskoczył właśnie z tostera. – Kawy? Już umiem obsługiwać tę
maszynę.
– Chętnie, dziękuję. – Kaiser opiera się o kuchenny blat. – Jestem tu, bo nie
podoba mi się, jak zakończyły się ostatnio sprawy między nami.
– A niby jak?
– No wiesz… niezręcznie. – Wzdycha i przeczesuje palcami włosy. – Byłaś
zła, a ja marnie się z tym czułem. Nie wiem… to przypomniało mi szkołę
średnią. Wtedy było do dupy i teraz też jest do dupy. Denerwowanie cię nie
sprawia mi przyjemności.
– Nie byłam zdenerwowana – mówi Geo, choć potem jednak była. Kłócili
się o Calvina Jamesa i, jak na ironię, jeśli sięgnąć pamięcią do szkoły średniej,
to był jedyny temat ich sprzeczek. – Tak czy inaczej, dlaczego się tym mar-
twisz?
– Bo martwię się o ciebie. – Bierze od niej kubek z czarną kawą i upija, za-
troskany, kilka łyków. – Zawsze się martwiłem. Jesteś dziewczyną, która… –
Urywa nagle, jego policzki lekko się czerwienią, ucieka wzrokiem w bok.
Geo spogląda na niego.
– Dziewczyną, która cię rzuciła?
– Zamierzałem to powiedzieć, ale nie, nie rzuciłaś. – Kaiser napotyka jej
spojrzenie. – Bo to by sugerowało, że kiedyś byłaś moja, a oboje wiemy, że
nie byłaś.
Przez moment stoją w milczeniu. Kaiser popija kawę, Geo nie zwraca
uwagi na bajgla stygnącego w tosterze. Zauważa, że przyjaciel nie ma ob-
rączki.
– Czy byłeś kiedyś żonaty, Kai? – pyta cicho.
Wygląda na zaskoczonego tym pytaniem. Kręci głową.
– Krótko. To nie był dobry związek. Potem wyszła za kogoś innego, mają
dziecko.
– Andrew się ożenił. Urodziły im się bliźniaki. Widziałam go przez przypa-
dek. Był z rodziną.
– Jak wyglądał?
– Okropnie. – Oboje wybuchają śmiechem. – Zrozumiałam, że on nie był
dla mnie. Chciałam nie tego, czego powinnam chcieć. Zawsze tak było.
Pozwala, by jej słowa zawisły na moment w powietrzu. Kaiser nie odpo-
wiada, tylko przebiega wzrokiem po jej ubraniu, twarzy, włosach. Nie natręt-
nie, raczej ją obserwuje, a ona czuje się trochę zakłopotana. Co śmieszne –
dlatego że to właśnie on na nią patrzy. Jego zdanie na temat jej wyglądu nie
powinno być istotne, lecz jak to dobrze, że rano umyła włosy, poświęciła
chwilę na nałożenie tuszu na rzęsy i odrobiny balsamu na usta.
Szminkę Shipp, którą jej zostawił, Cynamonowe Serce, wrzuciła na dno
szuflady. Nie wypróbowała jej. Leży tam obok słoika po cukierkach, który nie
chciał się stłuc. Tam jest jej miejsce.
– Dobrze wyglądasz – stwierdza Kaiser. – Na wypoczętą.
– Lepiej śpię. To niesamowite, że pewne rzeczy przyjmuje się za oczywi-
ste. Mogę brać prysznic dłużej niż osiem minut, a woda jest tak gorąca, jak lu-
bię. Nie muszę wkładać plastikowych klapków i martwić się, że ktoś odsunie
zasłonę, zanim skończę. Tata zrobił wczoraj na kolację steki. A dziś rano za-
dzwoniła przyjaciółka z Hazelwood, która wkrótce wychodzi. Zamieszka tu.
Ma raka. Nie… nie zostało jej dużo czasu.
Kaiser kiwa głową i lekko się uśmiecha. Rozumie. Wie o matce Geo.
– Czy to było straszne? – pyta. – Więzienie.
– Pod pewnymi względami tak. A pod innymi w porządku. Przyzwyczajasz
się.
Geo uświadamia sobie, że Kaiser stoi za blisko, że pachnie i wygląda tak
dobrze. Więc robi krok w tył.
– Pstryknąłem kilka zdjęć twojego auta. Kiedy wrócę na komisariat, spo-
rządzę raport. Nie sądzę, żeby to coś dało. Nie możemy wydać nakazu prze-
szukania każdego domu w sąsiedztwie, żeby sprawdzić, czy ktoś trzyma w ga-
rażu czerwoną farbę. Masz jakiś pomysł, kto to zrobił?
– No cóż, to nie był pierwszy raz. – Geo opowiada o napisach na drzwiach
garażu. – Byłoby wspaniale, gdybym mogła o to obwinić tę starą jędzę z prze-
ciwka, ale ona by czegoś takiego nie zrobiła. Źle reaguje na sąsiadów takich
jak ja, nie jest w stanie nie zwracać na nich uwagi.
– Pani Heller? Kiedy rozmawiałem z nią w zeszłym tygodniu, nie poznała
mnie – mówi Kaiser z uśmiechem. – Nie pamięta, że byłem jednym z chłopa-
ków, którzy rozbili jej okno piłką bejsbolową.
Geo się śmieje.
– Zapomniałam o tym.
– Pamiętam, że wyszła i wrzeszczała z lokówką na włosach…
– …która wypadła, a ty na nią nadepnąłeś i pękła na pół…
– „Jesteś tornadem zniszczenia, młody człowieku” – cytują jednocześnie,
zanosząc się śmiechem.
Śmieją się głośno i szczerze przez dłuższą chwilę. Geo aż rozbolał brzuch,
lecz czuje się wspaniale.
– Ile ja miałem? Szesnaście? – Kaiser ledwie może mówić.
– Piętnaście – prostuje Geo, ocierając łzy. – To było pod koniec pierwszej
klasy. Pamiętam, bo nosiłam wtedy krótkie włosy.
– W tamten weekend były twoje urodziny. Zapomniałem, że jesteś starsza
ode mnie.
– O trzy miesiące. – Daje mu kuksańca w ramię. – Przypominanie mi o tym
jest naprawdę okrutne.
– Wyglądasz, jakbyś skończyła dwadzieścia pięć.
– A czuję się na czterdzieści pięć.
– Ja też. – Kaiser uśmiecha się do niej i nagle, tak po prostu, wszystko wy-
daje się… lepsze. – Dlaczego chcesz sprzedać range rovera?
– Nie chcę go już. Jest za drogi w utrzymaniu i pretensjonalny. To coś, co
pragnie mieć młody, bogaty szef, żeby wszyscy wiedzieli, że jest młodym, bo-
gatym szefem. – Na ustach Geo pojawia się lekki uśmiech. – Nie jestem już
taka. Zauważ też, że nie jestem również tą samą osobą, którą byłam, gdy mia-
łam szesnaście lat.
– A więc kim teraz jesteś? – pyta Kaiser łagodnie.
– Bezrobotną byłą więźniarką, która nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim
pieprzonym życiem. – To najbardziej szczera odpowiedź, jakiej Geo może
udzielić. – Teraz uczę się, że nieważne, jak bardzo żałuję tego, co zrobiłam –
a żałuję jak cholera – nieważne, ile fakultetów skończyłam czy jak dużo pie-
niędzy zarobiłam… Zawsze będę osądzana za potworną rzecz, której się dopu-
ściłam, gdy miałam szesnaście lat. Nie skarżę się, bo wiem, że na to wszystko
zasłużyłam, ale nie mam pojęcia, jak to naprawić. Bo gdybym mogła, tobym
to zrobiła.
– Więc wymyśl siebie na nowo – mówi Kaiser.
Dopiero gdy dotyka jej policzka, Geo orientuje się, że płacze.
– Sądzę, że już to zrobiłam. Ale ile razy jeden człowiek może się reseto-
wać?
– Tyle, ile trzeba. Musisz jednak o tym zapomnieć. I sobie wybaczyć. Na-
wet jeśli nikt inny tego nie zrobi.
Geo nie wie, dlaczego o tym rozmawiają, czuje jednak przemożną potrzebę
wytłumaczenia się przed nim. A wygląda na to, że on chce jej wysłuchać.
– To nie jest tak, że nie potrafię zostawić tego wszystkiego za sobą. Ja już
to zrobiłam. Ale czy gdybym wtedy, po tym, co się stało, powiedziała prawdę,
gdybym rzuciła Calvina, to wszyscy by mi wybaczyli? Miałam szesnaście lat,
byłam dzieckiem, a dzieci popełniają błędy. Ludzi nie wkurzyło jednak tylko
to, co zrobiłam tamtej nocy. Wkurzało ich, że miałam śmiałość żyć dalej. Po-
szłam do college’u, wspinałam się po korporacyjnej drabinie, kupiłam sobie
fajny samochód, znalazłam bogatego narzeczonego. Zbudowałam życie pełne
sukcesów na potwornym, gównianym postępku, którego się dopuściłam i do
którego się nie przyznałam. Nie zapłaciłam za to. To dlatego ludzie nie mogą
mi wybaczyć. I ja to rozumiem, naprawdę. Bo to jest równie straszne jak to, co
zrobiłam.
– O rany – Kaiser oddycha głęboko – to ci dopiero samokrytyka.
– Miałam dużo czasu, by się nad tym zastanowić. To moja wina, że zmarło
więcej kobiet. To moja wina, że nie żyje ten mały chłopczyk.
– Nie mogłaś wiedzieć, że on dopuści się tych wszystkich postępków. Nie
miałaś pojęcia, kim Calvin naprawdę był. Wtedy może nawet on sam tego nie
wiedział.
Geo przygląda się uważnie twarzy Kaisera, szukając cienia sarkazmu czy
protekcjonalności, lecz niczego takiego nie dostrzega. Jeżeli coś widzi, to jest
to łagodność. Współczucie.
– Dlaczego jesteś dla mnie taki dobry?
– Ponieważ się przyjaźnimy. Mamy wspólną przeszłość. Dla mnie to coś
znaczy.
– Zamierzasz go złapać, prawda?
Kaiser kiwa głową.
– Już kiedyś to zrobiłem. Mogę jeszcze raz. – Waha się. – Jest coś, co mu-
szę ci powiedzieć o ofiarach. O tym małym chłopcu.
– Co takiego?
– Był adoptowany…
Komórka dzwoni tak głośno, że aż podskakują, a Geo stwierdza, że stoją
bardzo blisko siebie. Kaiser wyjmuje telefon z kieszeni, patrzy na ekran
i ściąga brwi. Z uniesionym palcem idzie do salonu i Geo słyszy, jak rozma-
wia przyciszonym głosem. Po chwili wraca.
– Muszę iść. – Wsuwa telefon do kieszeni dżinsów.
– Miałeś mi coś powiedzieć o tym chłopcu.
– Następnym razem. To jest raczej tylko do twojej wiadomości, ale teraz
nie czas się tym zajmować. To dotyczy Calvina.
Geo zamiera, czuje w gardle gorzki smak.
– Co znowu zrobił?
– Nic, co dotyczy cię bezpośrednio. Może się nie potwierdzi. – Kaiser ru-
sza do holu, wyjmuje z szafy bluzę i ją wkłada. – Jesteś pewna, że nie masz mi
nic do powiedzenia? W ogóle nic?
Geo myśli o listach, które dostawała, kiedy była w więzieniu. Jest ich dzie-
sięć, lecz przeczytała tylko jeden. Leżą w pudełku na górze, pod łóżkiem.
Tam, gdzie chowa swoje tajemnice.
– Nic – zapewnia, dotykając jego ramienia. – Rozumiem jednak, dlaczego
co i rusz mnie o to pytasz. Naprawdę. Jeśli coś się zmieni, dam ci znać.
Zamyka za Kaiserem drzwi na wszystkie zamki i oddycha głęboko. Są rze-
czy, które wyszły podczas procesu, paskudne rzeczy, straszne rzeczy. Powie-
działa w sądzie – a co za tym idzie, publicznie – to, co musieli wiedzieć.
Resztę zatrzymała dla siebie. Na zawsze. Nie jest idealna, Angela też jed-
nak nie była. W każdej historii pojawia się bohater i łajdak.
Czasem to jedna i ta sama osoba.
22.

Geo widziała jak przez mgłę swoją przyjaciółkę gapiącą się na Calvina. An-
gela miała lekko rozchylone usta i przesuwała delikatnie językiem po górnej
wardze. Robiła tak zawsze, gdy coś – lub ktoś – jej się podobało. Geo wolała
myśleć, że robi to nieświadomie, choć oczywiście tak nie było. Teraz to zoba-
czyła. Calvin obrzucił je wzrokiem, ich krótkie sukienki, sposób, w jaki się
o siebie opierały, choć właściwie stały prosto. Wyłączył telewizor.
– Chcecie się czegoś napić, dziewczyny? – spytał, biorąc z łóżka podkoszu-
lek i go wciągając. Jeśli zauważył, że Angela mu się przygląda, nie zareago-
wał. – Mam piwo, sok pomarańczowy, wódkę, rum, colę…
– Dla mnie rum z colą – przerwała mu Angela.
– Sok pomarańczowy – powiedziała Geo.
Podeszła do łóżka, zrzuciła płaszcz i klapnęła na skraju materaca, zastana-
wiając się, gdzie usiądzie Angela. Pokój był niewielki, oprócz łóżka stały
w nim tylko sofa i niewielki stół z dwoma krzesłami.
Angela jednak nie usiadła. Majstrowała pochylona przy stereo, tyłem do
pokoju, a jej sukienka podjechała tak wysoko, że widać było sporą część po-
śladków.
Zupełnie jakby Geo tam nie było. Jakby Angela odwiedzała swojego chło-
paka.
Calvin wrócił z napojami i Geo upiła duży łyk soku, lekko się krztusząc,
gdy spływał jej do żołądka. Calvin dolał do soku wódki, choć Geo o to nie
prosiła, ale poczuła, że może jednak jej potrzebuje. Podał Angeli drinka
i usiadł obok Geo. Pocałował ją, przywierając ustami do jej ust na kilka se-
kund. Poczuła się odprężona.
– Jesteś taka słodka w smaku – powiedział. – I pijana. Nawet mi się to po-
doba, mimo że nie lubię, gdy pijesz beze mnie.
– Ja właściwie nie piłam, zjadłam tylko trochę owoców.
Ściągnął brwi, nie rozumiejąc, co Geo ma na myśli, ale nie poprosił o wyja-
śnienie.
– Już późno. Twój ojciec myśli, że gdzie jesteś?
– U niej. – Geo spojrzała na Angelę.
Przyjaciółka przyglądała im się z lekkim uśmiechem, za którym coś się
kryło…
Zazdrość. I Geo się to podobało. Ponieważ w dniu, w którym poznała Ca-
lvina, role się odwróciły. Nigdy nie była dziewczyną dającą innym dziewczy-
nom powody do zazdrości, a teraz cieszyła się, że choć raz taka jest.
– A jej rodzice co myślą? – Calvin patrzył na Angelę, lecz z wyrazu jego
twarzy trudno było coś wyczytać.
– Że jest u mnie – odrzekła Geo.
W mieszkaniu było ciepło, alkohol jeszcze ją rozgrzał. Pochyliła się
i zdjęła buty z cholewkami. Angela już pozbyła się butów i żakietu i teraz
zwiedzała mieszkanie. Nie było zbyt wiele do oglądania: mała kuchnia z lo-
dówką i kilkoma szafkami, łazienka, w której ledwie mieściły się kabina
prysznicowa, mała umywalka i sedes. Łóżko Calvina, przykryte czerwonym
pledem, znajdowało się w salonie-sypialni, naprzeciwko stał regał z wieżą ste-
reo i telewizorem, a sofa pod ścianą. To małe mieszkanko nie wyglądało nad-
zwyczajnie, lecz Geo je uwielbiała.
Angela sięgnęła do torby i wyjęła aparat.
– Pocałujcie się jeszcze raz. Chcę mieć zdjęcie was obojga. Wyglądacie ra-
zem tak cholernie podniecająco. – Wycelowała w nich obiektyw, błysnął flesz.
– No, dalej, całujcie się.
Calvin pocałował Geo i flesz znów błysnął. Leciała teraz piosenka Creep
zespołu Radiohead i Angela podkręciła dźwięk. Mieszkanie zostało wyci-
szone, więc nie było obawy, że będą przeszkadzać pozostałym lokatorom czy
sąsiadom. Geo dopiła drinka, a Calvin zrobił jej następnego. Pokój znów za-
czął wirować. Przedtem była pijana tylko raz, w drugiej klasie, u Angeli, gdy
jej rodzice wyjechali i zostawili otwarty barek.
Skończyła drinka i położyła się na łóżku. Nigdy więcej. Musi z tym skoń-
czyć. Jeszcze łyk, a zwymiotuje.
Flesz błysnął jeszcze kilka razy, teraz aparat trzymał Calvin, a Angela wiro-
wała pośrodku małego pokoju. Krótka sukienka wydymała się wokół niej, od-
słaniając uda. Dzięki niedawnej sesji w solarium jej skóra miała idealny złoty
odcień. Geo rzuciła okiem na białe koronkowe figi Angeli, ale zanim się wku-
rzyła, Calvin skierował aparat na nią, więc zmusiła się do uśmiechu.
Geo zakasłała, zasłaniając usta wierzchem dłoni, i poczuła gorzki posmak.
Calvin to zauważył, podszedł do łóżka i objął dłonią jej gołą stopę.
– Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest – zapewniła Geo, choć tak naprawdę coraz bardziej
chciało jej się wymiotować. Złapała go za podkoszulek, przyciągnęła do siebie
i wyszeptała mu do ucha: – Przestań się, kurwa, na nią gapić.
– Ale ona chce, by na nią patrzono. – Calvin odepchnął jej rękę. – To nic
takiego.
– Nie lubisz, kiedy jacyś faceci się na mnie gapią.
– Bo ty nie domagasz się uwagi. A poza tym moim obowiązkiem jest cię
bronić. – Muzyka grała tak głośno, że musiał się nachylić do jej ucha i czuła
na szyi jego gorący oddech. – Dziewczyny takie jak twoja przyjaciółka usy-
chają i umierają, jeśli nie znajdują akceptacji w oczach facetów. Wiedziałem
to od pierwszej minuty, gdy ją poznałem. Ona jest typem dziewczyny, która
pieprzy się z facetami. Ty za nich wychodzisz. Chcę tylko ciebie, Georgino.
Tylko ciebie.
Pewnie, to były jedynie słowa, lecz sprawiły, że poczuła się lepiej.
Pocałowała go. On też ją pocałował, pożądliwie, jego ręce wędrowały po
jej udach, pod sukienkę, aż wreszcie popchnął ją na łóżko.
Podeszła do nich Angela.
– O rany, ludzie, zróbcie miejsce.
– Ja już mam dziewczynę – odrzekł Calvin.
Angela jednym haustem dopiła drinka, już drugiego, odkąd tu przyszły.
A może nawet trzeciego. Kilka kropli kapnęło jej na pierś, więc starła je nie-
dbale, niemal tracąc przy tym równowagę.
– Przepraszam, przestańmy – powiedziała Geo, chichocząc i opanowując
mdłości.
On jednak nie chciał przestać. Członek Calvina napierał na jej biodra, więc
zaczęła go pocierać, podczas gdy on całował jej szyję. Wódka sprawiła, że
Geo zupełnie wyzbyła się zahamowań. A może dlatego, że migdaliła się
z przystojniakiem, który nie potrafił trzymać rąk przy sobie, a Angela była
piątym kołem u wozu? Przynajmniej ten jeden raz.
Piosenka Radiohead się skończyła, teraz leciała Closer Nine Inch Nails, na-
prawdę seksowna.
– Zatańcz dla nas – poprosił Calvin, podnosząc głowę tylko na tyle, by po-
słać Angeli uśmiech. – No już. Wiesz, że tego chcesz.
Angela wybuchnęła śmiechem, lekko się zataczając. Rytm był mocny, ła-
two było do niego tańczyć, tempo idealne, nie za szybkie, nie za wolne. Posta-
wiła szklankę na kolumnie, podkręciła głośność i zaczęła tańczyć. Po latach
chodzenia na zajęcia z tańca nowoczesnego i baletu – tak jak Geo – była dobrą
tancerką. Uniosła ręce nad głowę, a jej długie włosy opadły na plecy aż do
pasa. Kołysała się, mamrocząc słowa piosenki:
You let me violate you
You let me desecrate you…
Poruszała powoli biodrami, aż nagle opuściła rękę i wycelowała palec
w Geo.
– Chodź tańczyć ze mną.
Geo pokręciła ze śmiechem głową, lecz Calvinowi ten pomysł chyba przy-
padł do gustu. Objął jej piersi i ją pocałował, a na jego przystojnej twarzy po-
jawił się krzywy uśmiech.
– Wiesz, że mi się spodoba. – Pochylił się niżej i wyszeptał jej do ucha: –
Jesteś bardziej seksowna, niż ona kiedykolwiek będzie.
Help me,
I’ve got no soul to sell…
Nakręcona muzyką i słowami Calvina Geo wstała z łóżka i dołączyła do
przyjaciółki tańczącej na środku pokoju. Angela objęła ją w pasie i obróciła
tak, że Geo przywarła biodrami do jej krocza. Wodziła dłońmi po ramionach
Geo, zatrzymała je na jej piersiach i pieściła je przez kilka sekund. Zaszoko-
wana Geo, zbyt pijana, by zaprotestować – nigdy nie dotykały się w taki spo-
sób – spojrzała na Calvina. Nie było wątpliwości, że bardzo mu się podoba to,
co widzi. Leżał na łóżku z rękami pod głową, a jego uśmiech mówił wszystko.
Geo tańczyła z przyjaciółką, a muzyka otulała je niczym koc.
I want to fuck you like an animal,
I want to feel you from the inside…
Mając świadomość, że Calvin na nie patrzy, Geo odwróciła się twarzą do
Angeli – jej oczy błyszczały, na twarzy malował się pijacki zachwyt. Czuła, że
Calvin chce, by to zrobiła, więc pochyliła się i ją pocałowała. Teraz to Angela
była w szoku. Tego też nigdy nie robiły, lecz to, że Calvin na nie patrzył, tylko
Geo podnieciło. Angela musiała czuć to samo – rozchyliła usta i zaczęła ją ca-
łować. Namiętnie.
Miała miękkie usta. Mniejsze niż u faceta, bardziej delikatne i jakby…
w jakiś sposób… życzliwe. Bardziej wilgotne. Słodsze. Smakowała colą, ru-
mem i błyszczykiem. To nie było do końca dobre, ale nie było też bardzo złe.
Było… inne. I nie takie dziwne, jak Geo mogłaby pomyśleć, gdyby kiedykol-
wiek przedtem o tym myślała.
Nagle stanął za nią Calvin. Jego ręce wślizgnęły się pod jej sukienkę, usta
całowały szyję. Angela tańczyła naprzeciwko nich, oni wciąż się całowali,
a ona wciąż miała otwarte oczy. Widziała wszystko. Niczego nie przeoczyła.
Pokój zawirował, Geo znów poczuła falę mdłości. Nie znosiła wymioto-
wać. Starała się nie rzygać, choćby nie wiadomo co. Wszystko by popsuła,
a przecież tak dobrze się bawią.
Prawda?
– Muszę odsapnąć – powiedziała, lekko się krztusząc. Oderwała się od
nich. – Ale wy tańczcie.
Położyła się na łóżku, niemal promieniejąc z rozkoszy, gdy jej plecy do-
tknęły materaca. Czuła się tak wspaniale, że zamknęła oczy i pozwoliła, by
opływała ją pulsująca muzyka. Słyszała, jak Calvin mówi coś do Angeli, a ta
się śmieje. Po kilku chwilach zmusiła się do otwarcia oczu i spojrzenia na
nich. Wciąż tańczyli. Angela ocierała się o Calvina, a on potrząsał głową i sze-
roko się uśmiechał. Przyciągnął ją bliżej, otoczył ramionami, jego biodra na-
pierały na jej biodra, poruszając się rytmicznie.
To się Geo nie spodobało. Oczywiście, że nie. Ale przecież dobrze się ba-
wią, prawda? Angela jest jej najlepszą przyjaciółką. Calvin jest jej chłopa-
kiem. Kochają ją. Nie zrobią niczego niewłaściwego. Wszystko będzie dobrze.
Geo może się trochę zdrzemnąć, obudzi się odświeżona i gotowa na dalszą
imprezę.
Zamknęła oczy, poczuła błogość. Muzyka ucichła. Świat stał się czarny.

Nie wiedziała, jak długo była wyłączona, lecz jej uszy obudziły się, zanim
obudziły się oczy. Muzyka nie grała. Słyszała charczenie, potem ciężki oddech
i znów charczenie.
Kiedy wreszcie otworzyła oczy, napotkała ciemność, i dopiero po chwili
mogła skupić wzrok. Wszystkie światła w mieszkaniu były zgaszone z wyjąt-
kiem małej lampki w kuchni świecącej przytłumionym światłem. Wciąż leżąc
– miała wrażenie, że jej głowa waży milion ton, czuła pulsowanie w oczach –
zmusiła się, by zlokalizować miejsce, z którego dobiega ten ciężki oddech.
Dostrzegła Calvina na sofie pod ścianą. Na czymś leżał. Zobaczyła zwisającą
rękę, skrawek sukienki i rozłożone gołe nogi. Jej chłopak leżał między nimi
i poruszał się rytmicznie.
Angela.
Koronkowe majtki bieliły się na podłodze. Obok dżinsy Calvina i bokserki.
Geo widziała jego nagie pośladki poruszające się, gdy charcząc, wbijał się
w Angelę. Geo nigdy przedtem nie słyszała, by wydawał takie dźwięki.
Jej chłopak i jej najlepsza przyjaciółka uprawiali seks.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z nich żaden
dźwięk. Miała ściśnięte gardło, czuła się tak, jakby dostała pięścią w żołądek.
Spróbowała usiąść, lecz jej mięśnie przypominały galaretę, drżące i wiotkie,
całkowicie bezużyteczne.
Znowu spróbowała coś powiedzieć, lecz i tym razem nie wydusiła słowa.
Jej wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i zobaczyła twarz Angeli.
Przyjaciółka miała otwarte szklane oczy i rozchylone usta. Dwie dziew-
czyny patrzyły sobie w oczy, Angela ułożyła wargi tak, jakby wypowiadała ja-
kieś słowo, Geo jednak niczego nie słyszała.
Choć Geo nie potrafiła czytać z ruchu warg, nie miała wątpliwości, że było
to słowo „nie”.
Calvin stęknął i wykonał ostatnie pchnięcie, gdy dochodził, cały się trząsł.
Stoczył się z Angeli i Geo zobaczyła jego penisa, wciąż w stanie erekcji, lśnią-
cego w przytłumionym świetle. Nie miał prezerwatywy. Wstał i sięgnął po
bokserki i dżinsy. Angela została na sofie w niezmienionej pozycji, z rozłożo-
nymi nogami, sukienką podciągniętą do pasa, z kroczem na wierzchu. Patrzyła
nieprzytomnie, miała poszarzałą twarz, a kiedy poruszyła głową, po jej skroni
spłynęła łza i zniknęła w uchu. Jęknęła cicho, wreszcie złączając nogi.
Głowę Geo zasnuwała gęsta mgła. Dojście do tego, co się stało, wydawało
jej się niemożliwe.
Co oni zrobili? Czy Angela tego chciała? Czy w ogóle wiedziała, co się
dzieje?
Geo otworzyła usta i wreszcie wydobyły się z nich słowa:
– Coś ty zrobił? – powiedziała ochrypłym głosem.
Jej chłopak odwrócił głowę i stwierdził, że Geo wbija w niego wzrok.
Skrzywił się.
– Chciała tego. Przystawiała się do mnie. Nie zamierzała przestać. To nie
moja wina. Jeśli chcesz się na kogoś wściekać, to wściekaj się na nią. – Schy-
lił się, podniósł z podłogi zmięte majtki i rzucił je Angeli. – Zakryj się.
W jego głosie wyraźnie słychać było obrzydzenie.
Siedząc na sofie, wciąż do połowy naga, Angela zaczęła zawodzić. To był
najstraszniejszy dźwięk, jaki Geo w życiu słyszała. Jej przyjaciółka szlochała
jak dziecko, płytko i cicho.
– Coś ty zrobił? – powtórzyła Geo, znów patrząc na Calvina. – To nie… to
nie… w porządku.
Spróbowała usiąść. Łomotało jej w czaszce, jakby ktoś wziął piłkę do bejs-
bolu i co rusz rzucał nią w jej głowę.
– Nie chciał przestać – odezwała się Angela, patrząc na Geo. Miała szeroko
otwarte oczy, a w jej głosie słychać było przerażenie. – Powiedziałam „nie”,
prosiłam go, żeby przestał, ale on nie chciał…
– Zamknij się, suko – warknął Calvin. – Chciała tego – zwrócił się do Geo.
Jej przyjaciółka zaczęła zawodzić głośniej, głębiej. – Twoja koleżanka to
dziwka. To nie powinno się wydarzyć, ale ona tak mnie podnieciła, że nie mo-
głem…
– Zgwałciłeś mnie! – Krzyk Angeli był jak błyskawica nagle przecinająca
powietrze. – Zgwałciłeś mnie, do kurwy nędzy! Jesteś chorym sukinsynem!
Geo potarła skroń w miejscu, gdzie bolało coraz bardziej. Calvin wpatry-
wał się w Angelę z wykrzywionymi ustami. Miał zmrużone oczy i zaciśnięte
pięści. Geo znała to spojrzenie. Dobrze wiedziała, co oznacza. Angela musi
przestać krzyczeć. Krzyk tylko pogarsza sprawę. Powinna ostrzec przyja-
ciółkę, ale jej mózg pracował na zwolnionych obrotach, a słowa nie układały
się w zdania.
– Zamknij się – rzucił Calvin do Angeli. – Jesteś pieprzoną dziwką i się
o to prosiłaś…
– Nie prosiłam się! Zgwałciłeś mnie, ty bydlaku! – wrzasnęła Angela
dziko. Obciągnęła sukienkę na uda i spróbowała usiąść prosto. Jej włosy zwi-
sały w strąkach, tworząc wokół twarzy splątany gąszcz. Makijaż się rozmazał,
eyeliner i tusz zmieszały w okręgach pod oczami. – Jesteś, kurwa, chory!
Zgwałciłeś mnie, skrzywdziłeś, jesteś obrzydliwym skurwysynem. Zadzwonię
na policję, przyjdą tu i wsadzą cię do więzienia, ty pierdolony, chory poje-
bie…
Nie miała szansy dokończyć zdania, ponieważ Calvin uderzył ją w twarz.
Upadła oszołomiona na sofę, lecz po kilku sekundach się pozbierała. Nagle
wstała z zaskakującą energią i zaczęła biec do drzwi, lecz zanim do nich do-
tarła, Calvin znów był przy niej. Złapał ją od tyłu za gardło i zaczął dusić.
Udało jej się wyrwać, znów ją jednak złapał, szarpiąc za włosy. Wyciągnął pa-
sek z dżinsów, zarzucił go Angeli na szyję i zacisnął, przygwożdżając ją kola-
nem do podłogi. Z furią drapała paznokciami jego rękę, brzuch miała przyci-
śnięty do wykładziny, kopała i wymachiwała rękami, jakby pływała.
To wszystko działo się za szybko, nie wyglądało realnie.
– Calvin, przestań – odezwała się Geo, zwlekając z łóżka. Udało jej się po-
stawić na podłodze obie stopy, lecz kiedy zrobiła krok do przodu, potknęła się.
– Calvin, proszę, przestań.
Nie słyszał jej albo się nią nie przejmował, tak czy inaczej, nie przestał.
Angela miała wytrzeszczone oczy i choć jej nogi wciąż drgały, dla niej walka
była skończona.
Geo zrobiła kolejny krok, lecz pokój bezlitośnie zawirował i upadła. Pa-
trzyła, leżąc na podłodze, jak jej przyjaciółka przestaje walczyć. Calvin przy-
trzymywał ją jeszcze przez moment, aż wreszcie puścił. Stał z opuszczonymi
rękami, wciąż ściskając w dłoni pasek.
Angela się nie ruszała. Jej głowa była nienaturalnie wykręcona, policzek
oparty o wykładzinę, usta otwarte. Na piersi widniała smuga śliny. Niewidzące
oczy miała szeroko otwarte. Wyglądała jak szmaciana lalka rozmiarów czło-
wieka, którą ktoś porzucił.
Geo odwróciła głowę i zwymiotowała.
– Pomóż mi z nią – warknął Calvin, przestępując przez ciało Angeli. Ścią-
gnął z łóżka narzutę i rozłożył na podłodze. – Chodź tu i mi pomóż.
– Co ty robisz? – Przewracało jej się w żołądku. Pokój wypełniał obrzy-
dliwy smród wymiocin. Calvin nie zwracał na to uwagi. Odór sprawił, że
znów zaczęło ją mdlić, zmusiła się jednak, żeby wstać. – Skrzywdziłeś ją. Mu-
simy zadzwonić na dziewięćset jedenaście, musimy wezwać karetkę.
– Ona umarła.
– Nie umarła! – wrzasnęła Geo.
To jakiś absurd. Oczywiście, że jej przyjaciółka żyje. To niemożliwe, żeby
umarła. Była cheerleaderką, dobrą uczennicą, wszyscy w liceum St. Martin’s
ją uwielbiali. Kilka godzin temu żyła i siedziała na kolanach Mike’a Bennetta,
tańczyła z Geo, śmiała się, była Angelą, była żywa! Nie, kurwa, nie ma mowy,
żeby umarła.
Nie. Nie!
Angela jednak leżała bezwładna na podłodze i się nie ruszała.
Tak. O Boże. Tak. Angela jest martwa. Bo Calvin ją zabił. A przedtem
zgwałcił.
Geo znów zwymiotowała, całkowicie opróżniając żołądek.
Musi wyjść. Musi wezwać pomoc. Musi komuś powiedzieć…
– Też jesteś w to zamieszana – powiedział Calvin, jakby czytał jej w my-
ślach. Dźwignął Angelę z podłogi, przeniósł bezwładne ciało na brzeg kapy
i zaczął je w nią zawijać. Geo przypomniało się bez sensu, jak w siódmej kla-
sie podstawówki uczyły się robić springrollsy.
– Musimy zadzwonić na policję – stwierdziła i po raz pierwszy tej nocy jej
głos brzmiał normalnie. – Gdzie masz telefon?
– Jeśli wezwiesz policję, oboje pójdziemy do więzienia. – Od wysiłku na
czole Calvina, tuż przy linii włosów, perlił się pot. – Ty też to zrobiłaś, bo tu
z nią przyszłaś.
– To nie moja wina!
– To ty jesteś wszystkiemu winna – syknął, celując w nią palcem. Odru-
chowo się skuliła. – Przywlokłaś ją tutaj, prawie nic na sobie nie miałyście,
tańczyła dookoła mnie, ocierała się o mnie jak pieprzona zdzira, którą zresztą
jest…
– Zamknij się! Ona w niczym nie zawiniła!
– Pomóż mi – powtórzył Calvin. – Zabierzmy ją stąd, a potem się zastano-
wimy.
– Nie mogę. – Geo zaczęła płakać. – Kochałam ją.
– A ja kocham ciebie. – Zamrugała. Po raz pierwszy usłyszała takie słowa.
– I jeśli ty mnie kochasz – jeśli w ogóle mnie kochałaś – pomożesz mi ją stąd
zabrać. Jeżeli nie, oboje pójdziemy do więzienia. Nie pozwól, by zniszczyła ci
życie. Razem damy sobie z tym radę. Do kurwy nędzy, pomóż mi. Ale już!
Kiedy się nie ruszyła, zniżył głos i następne słowa wypowiedział cicho, ła-
godnie, lecz bardzo groźnie:
– Georgino, proszę. Nie zmuszaj mnie, żebym tobie też zrobił krzywdę.
Angela Wong, królowa St. Martin’s, najlepsza przyjaciółka Geo, była teraz
pakunkiem leżącym na środku pokoju.
Calvin włożył buty, na podkoszulek wciągnął sweter, po czym pochylił się,
z wysiłkiem podniósł ciało z podłogi i zarzucił je sobie na ramię.
– Otwórz mi drzwi – polecił.

Pochowali ją w lesie za domem Geo, w jedynym miejscu, w którym, jak


przypuszczała, nikogo nie spotkają. Pomogła swojemu chłopakowi przenieść
ciało przyjaciółki do lasu i wydawało jej się, że w poszukiwaniu odpowied-
niego miejsca przeszli z piętnaście kilometrów, podczas gdy pokonali zaled-
wie kilkaset metrów.
Każdy człowiek ma w życiu szczególny moment, coś, co popycha go nie-
odwracalnie w nowym kierunku, coś, co porusza do głębi, coś, co zmienia go
na zawsze. Ostatni obraz Angeli, jaki zapamiętała – ziemia na jej twarzy, gdy
Calvin ją zakopywał – miał zostać z Geo na całe życie. Przez czternaście lat
widziała tę twarz każdej nocy, dopóki w firmie nie pojawili się policjanci i jej
nie aresztowali. Wtedy sny się skończyły.
A poczucie winy? Nigdy nie znika. Wisi dokoła niczym brzydki zapach
i nie ma środka, który by go usunął. Można zacząć nowe życie, pokochać ko-
goś, iść do więzienia za dopuszczenie się czegoś strasznego… poczucie winy
jednak nie zniknie, będzie śmierdzieć jak gnijące pod łóżkiem niewidzialne
śmiecie, które wciąż tam będą, niezależnie od tego, jak wiele razy będzie pró-
bowało się je sprzątnąć.
Ponieważ ten zapach – gnijącego ciała i gnijącej duszy – to ty.
23.

Listy, które Geo dostała, kiedy była w więzieniu, zostały otwarte i przeczy-
tane i teraz leżą na łóżku wokół niej. Jeden po drugim składa je i umieszcza
niebieskie kartki w kopertach, w których zostały przysłane. Koperty wkłada
do pudełka. A pudełko chowa na dnie szuflady nocnej szafki, obok pustego
słoika.
Towarzyszą jej różne uczucia, lecz jednocześnie nie czuje nic.
Łatwo zagubić się w przeszłości, dać się pogrzebać pod ciężarem i złożo-
nością wspomnień, które się dźwiga. Aby przetrwać, trzeba zbudować inne
życie, odciąć się, to jedyny sposób. Ten rozdział życia, wiele lat temu, gdy
chodziła do szkoły, Geo powinna schować do pudełka, zamknąć w szufladzie
i wyjmować i analizować tylko wtedy, gdy będzie do tego zmuszona. A przez
resztę czasu o tym nie myśleć.
Nie ma innego sposobu, by ruszyć do przodu.
Aby znów poczuć się normalnie po wyjściu z Hazelwood, potrzebuje wię-
cej czasu, niż sądziła. Wszystko wydaje jej się luksusem, na który nie zasłu-
żyła. Długie gorące prysznice. Siedzenie do późna. Spanie. Netflix. Zamawia-
nie pizzy. Karty kredytowe. Nawet wybór tamponów w lokalnym supermarke-
cie przyprawia ją o zawrót głowy. W więzieniu był tylko jeden rodzaj. Kupo-
wało się je pakowane po dwa i były okropne.
Nie cieszy jej, że mieszka w domu ojca. Z wyjątkiem pani Heller, która bez
przerwy ją obserwuje, sąsiedzi za wszelką cenę starają się jej unikać. Kobieta,
która mieszka na końcu ulicy, tego ranka wybierała się z wózkiem do parku
i na widok Georginy wyrzucającej śmiecie przeszła na drugą stronę ulicy. Zu-
pełnie jakby sądziła, że Geo może skrzywdzić ją lub jej dziecko. Jezu, czy
wszyscy naprawdę myślą, że byłaby zdolna do czegoś takiego? Ludzie prze-
kręcają jednak historie i im więcej czasu upływa, tym bardziej się one rozra-
stają.
Tego samego dnia po południu ktoś zrobił jej zdjęcie, jak kupuje w sklepie
spożywczym puszkę fasoli. Fasola, Jezu! Nawet nie próbował być dyskretny,
po prostu wyjął telefon z kieszeni i cyknął zdjęcie. Wrzuci je na Facebooka, na
pewno.
Gdy Geo wróciła do domu, wzięła z sofy stary koc mamy, w wielu miej-
scach przetarty i poplamiony, którego ojciec nie chce jednak wyrzucić. Tele-
wizor był włączony, a ona podkręciła jeszcze dźwięk, by zagłuszyć myśli. Jest
samotna i dostrzega w tym ironię losu. W więzieniu miała przyjaciół. Książka
zapisów w zakładzie fryzjerskim zawsze była zapełniona. Ludzie cieszyli się,
że ją widzą, że mogą z nią porozmawiać, było dużo śmiechu i gadania. Czuła
się potrzebna. Teraz jej wymyślny smartfon nigdy nie dzwoni, a jedyne e-ma-
ile dostaje z Domino’s Pizza – informują o ofercie dnia. Ma całą wolność
świata, lecz nie potrafi się nią cieszyć.
To kara ostateczna. Ale wkrótce przyjedzie Cat i będzie lepiej. Musi być.
Tego ranka dzwoniła do salonów fryzjerskich, wszystkich, które reklamo-
wały się na stronie Szkoły Kosmetycznej Emerald i szukały pracowników.
Geo odnowiła w Hazelwood licencję kosmetolożki. Gdy podawała swoje na-
zwisko i prosiła uprzejmie o rozmowę z kierownikiem, w dwóch salonach
odłożono słuchawkę. W dwóch kolejnych powiedziano, że mają komplet i nie
szukają już pracowników. W ostatnich dwóch zaproszono ją na rozmowę, za-
pewne dlatego że nie wiedzieli, kim jest.
Ale gdy przyszła, już wiedzieli. Kierowniczka pierwszego salonu, zbladł-
szy na widok Geo, poprosiła ją, by wyszła. Właścicielka drugiego popatrzyła
na nią z niedowierzaniem.
– Chyba pani żartuje! Nie obchodzi mnie, jak dobrą jest pani fryzjerką. Nie
chcę, żeby kręciła się pani koło moich klientów z ostrymi przedmiotami.
– Mogę odbierać telefony, myć włosy, udowodnię, że…
– Przykro mi, ale nie. – Kobieta, mniej więcej w wieku Geo, pokręciła
głową. – To mały zakład i nie mogę sobie pozwolić na złą opinię.
Geo podziękowała jej za poświęcony czas i odwróciła się, by wyjść.
– Nie pamiętasz mnie, prawda? – spytała kobieta, gdy Geo naciskała
klamkę. – Chodziłam do liceum z tobą i Angelą.
Geo odwróciła się powoli. Obok recepcjonistka udawała, że robi coś na
komputerze i nie słucha. Choć oczywiście słuchała.
– Jestem Tess DeMarco – powiedziała właścicielka. – Byłam w drużynie
cheerleaderek w St. Martin’s.
Geo zamrugała zaskoczona. W liceum Tess była smukłą brunetką. Teraz
miała blond włosy, przytyła, lecz jej oczy, oskarżające i oceniające, były takie
same.
– To zabawne – podeszła do Geo – kiedy Angela zniknęła, pomyślałam, że
to ty coś jej zrobiłaś, bo wasza kłótnia na treningu, tydzień przed jej zniknię-
ciem, była paskudna. Pamiętam twoją twarz, gdy krzyczała na ciebie przy
wszystkich, byłaś wściekła i zażenowana. Ale pogodziłyście się i wszystko
wróciło do normy, i stwierdziłam: o nie, nie mogłabyś jej skrzywdzić. Choć
właściwie czułam się źle z tą myślą. No ale na koniec miałam rację, czyż nie?
Geo milczała.
– Wierzę w karmę – wyszeptała Tess. – To, że ty nadal tu jesteś, a Angeli
nie ma, oznacza, że los jeszcze nie zdecydował. A teraz wynoś się z mojego
salonu i nigdy, przenigdy nie wracaj. – Przytrzymała drzwi i patrzyła przez
szybę, jak Geo idzie do samochodu.
Nie było zaskoczeniem, że Tess zapamiętała Angelę jako ideał. Angela
Wong potrafiła opromieniać, a gdy na kogoś padło jej światło, nie mógł czuć
się bardziej niezwykły, bardziej ważny i bardziej wartościowy. Kiedy zaś ko-
goś odtrącała, często z dość błahego powodu, strącała go w najczarniejszy
mrok. Nie było nic pomiędzy. Angela wszystko odczuwała intensywnie, a jeśli
było się blisko niej, czuło się to, co czuła ona.
Zapewne jedyną osobą, która to rozumiała, był Kaiser. Tylko on kochał An-
gelę tak jak Geo, tylko on odczuwał jej stratę tak jak ona. Kaiser jednak,
w przeciwieństwie do Geo, nie wiedział wtedy, co się stało z Angelą, i to do-
prowadzało go do szaleństwa.
Geo do szaleństwa doprowadzało to, że wiedziała.
Musiała przysnąć na kanapie, bo gdy budzi ją dzwonek, stwierdza, że mi-
nęła cała godzina. Podchodzi do drzwi, wciąż owinięta w koc. To Kaiser. Wy-
gląda na prawie tak wykończonego jak ona. Ma odznakę, a więc jest na służ-
bie.
– Wejdź. – Geo nieco się odsuwa.
– Wiem, że najpierw powinienem zadzwonić – mówi Kai, zamykając za
sobą drzwi. – Byłem w okolicy, prowadziliśmy czynności w lesie i zobaczy-
łem twój samochód.
– Coś nowego?
Kręci głową, a na jego twarzy widać frustrację.
– Nic. Ten trop związany z Calvinem nie wypalił. Mam poczucie, że prze-
oczyłem coś oczywistego, i wariuję. Coś, co mam przed nosem, ale tego nie
dostrzegam.
Geo stoi naprzeciwko niego. Patrzy w górę i ich oczy się spotkają. Kaiser
pachnie tą samą wodą, lekko słodko-ostrą, i Geo znów uświadamia sobie nie-
zwykle jasno, ile czasu minęło, odkąd się z kimś kochała. Seks w więzieniu
się nie liczy.
– Cieszę się, że cię widzę – mówi, i naprawdę tak jest. – Chciałabym…
– Co?
– Nic. – Siada na kanapie, a koc zsuwa się z jej ramion.
Ma na sobie podkoszulek i spodnie od dresu, ulubiony zestaw, gdy nie musi
nigdzie wychodzić. Kaiser zajmuje miejsce na drugim końcu kanapy i jej się
przygląda.
– Wczoraj chciałem ci coś powiedzieć. O podwójnym morderstwie, nad
którym pracuję. O tym małym chłopcu.
– Pamiętam. Co to takiego?
– Ten chłopiec jest… był… synem ofiary.
Geo unosi brwi.
– Nie rozumiem. Widziałam jej rodziców w wiadomościach. Na konferen-
cji prasowej. Jego matka rozpaczała, była żywa.
– To jego przybrana matka. Biologiczną matką jest kobieta znaleziona ra-
zem z nim.
Zapada długie milczenie, gdy Geo przetwarza tę informację i uświadamia
sobie jasno, że wewnątrz składa się jakby z dwóch części i że każda część re-
aguje na tę informację inaczej. Uderzają o siebie jak metal o metal, zgrzytając,
dzwoniąc i hałasując. Nie daje jednak po sobie poznać, jaka burza rozpętała
się w jej głowie.
– To nie wszystko – ciągnie Kaiser. – Biologicznym ojcem jest Calvin Ja-
mes.– Dzwonienie ustaje. Teraz i w środku, i na zewnątrz Geo jest spokojna. –
Nie mówiłem ci o tym wcześniej, ponieważ nie chcieliśmy, by coś przedostało
się do prasy, dopóki nie będziemy mieli pewności, co to oznacza. Nie powie-
działem też Bowenom, rodzicom chłopca. I nie powiem, dopóki nie udowod-
nimy, że to Calvin go zabił.
– Dlaczego więc mówisz to mnie?
– Bo nie wiem, komu jeszcze mógłbym powiedzieć. Jesteś jedyną osobą,
jaką znam, która była z Calvinem blisko i wciąż żyje.
Geo zamyka oczy, oddycha głęboko i je otwiera.
– Co chcesz wiedzieć? Czy sądzę, że Calvin mógłby zabić własne dziecko?
– Uważasz, że to niemożliwe? – Kaiser nie spuszcza wzroku z jej twarzy. –
Znasz go lepiej niż ktokolwiek inny. Na własne oczy widziałaś, do czego jest
zdolny. Dziewiętnaście lat to mnóstwo czasu, by stać się potworem.
Geo się śmieje, lecz nie jest to wesoły śmiech.
– Och, Kai, Calvin nie stał się potworem. On zawsze nim był. Tylko wtedy
tego nie widziałam.
Nigdy nie czuła się taka mała, taka samotna. Nie pamięta, by czuła się tak
w więzieniu, gdzie otaczały ją gadanina, głosy kobiet, ludzie, którzy utknęli
tam razem z nią. Rozumiała, że powinna być w takim miejscu, i przez pięć lat
się z tym godziła, bo musiała. To było wygodne, zawsze wiedzieć, gdzie są
mury. Miała poczucie bezpieczeństwa, może nie na początku, ale potem już
tak. Teraz jest wolna, nigdzie nie przynależy, i to ją przeraża.
Nic nie mówi, jednak Kaiser chyba wie, o czym myśli. Bierze ją za rękę
i lekko ściska, jego dłoń jest ciepła, na twarzy maluje się współczucie. Zaj-
muje to chwilę, lecz znów widzi chłopaka, którego kiedyś znała, który kochał
ją całym sercem taką, jaka była, i który oczekiwał w zamian tylko jej przy-
jaźni, choć jasno dawał do zrozumienia, że liczy na więcej.
Zanim zdoła się powstrzymać, pochyla się i go całuje.
Zaskoczony chce się odsunąć, lecz nie może, bo ma za sobą oparcie ka-
napy, więc musiałby wstać. A jednak nie wstaje. Odwzajemnia pocałunek,
mocno i niecierpliwie, jedną dłoń zanurzając w jej włosach, drugą obejmując
policzek, zupełnie jak na imprezie u Chada Fentona, kiedy byli sami w pralni.
Gdyby Geo tamtej nocy dokonała innego wyboru – powiedziała Kaiserowi
„tak”, zamiast go odpychać – to, co nastąpiło później, mogłoby się nie wyda-
rzyć. Nie poszłaby do Calvina, a Angela nadal by żyła.
Kaiser całuje jej usta, szyję, delikatne miejsce za uchem, i znowu usta.
A ona odwzajemnia pocałunki, przywierając do niego, nie mając dość blisko-
ści. Wsuwa rękę pod podkoszulek Kaisera i rozpina mu pasek. On mocuje się
z zapięciem jej stanika, aż wreszcie ona zdejmuje go razem z koszulką, a jego
usta odnajdują jej sutki. Geo jest tak podniecona, że aż boli. Każda jej część
pragnie każdej części jego.
Jego pocałunki są niemal brutalne. Jego ręce są wszędzie. Wreszcie, nie-
cierpliwy, zsuwa jej spodnie aż do kostek. Okno jest tuż obok, lecz Geo się
tym nie przejmuje. Pieprzyć sąsiadów, niech patrzą. Kaiser kryje twarz w ma-
teriale jej fig, po czym wsuwa pod nie rękę, a z jej ust wydobywa się gardłowy
jęk. Czuje się tak dobrze, jest bliska orgazmu.
Po chwili zmusza się, by przestać. Musi być pewna, że on jest pewny. Chce
być wobec niego szczera. Zmęczyło ją oszukiwanie ludzi, udawanie, że jest
kimś, kim nie jest. Udawanie, że jest dobra.
– Wiesz, że nie jestem dobrym człowiekiem, prawda? – pyta. – Zanim coś
zrobimy, zanim to pójdzie dalej, muszę być pewna, że to wiesz. Kai, ja ranię
ludzi. Robiłam straszne rzeczy.
– Wiem – odrzekł Kaiser. – Wiem. Ale widzę tylko ciebie, Georgino. Za-
wsze widziałem tylko ciebie.

Idą na górę, do jej sypialni. Zamykają drzwi, choć są w domu sami. Popo-
łudniowe słońce świeci jasno, rozlewając się po pokoju różowymi promie-
niami przenikającymi przez cienką koronkową firankę. Nie ma żaluzji, które
można by opuścić. Na wszystko pada światło, nic nie jest ukryte.
Geo leży na łóżku, a on zdejmuje jej figi, niespiesznie zsuwając je najpierw
z bioder, potem z ud i kostek, każąc czekać. Poza figami Geo niczego już na
sobie nie ma. Kaiser zatrzymuje się, sycąc oczy jej nagością. Ona rozchyla
nieco nogi, pozwalając zobaczyć mu wszystko, co chce zobaczyć, wszystko
odsłaniając. Przynajmniej raz.
Jego twarz poczerwieniała z podniecenia, uśmiecha się. Nie jest to jednak
uśmiech miłości. To uśmiech szczerego rozbawienia, i to ją niepokoi.
– O co chodzi? – pyta, unosząc się na łokciach. – Nie wyglądam tak, jak się
spodziewałeś?
Kaiser uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Nie. Wyglądasz lepiej. Ale przyszło mi do głowy, że gdyby zdarzyło się
to, gdy mieliśmy szesnaście lat – nie masz pojęcia, jak bardzo tego chciałem –
spuściłbym się w spodnie.
Geo czuje ulgę i się śmieje.
– Jeśli chcesz, to w porządku.
– Kurwa, jestem już dorosły, Georgino. Zaraz ci pokażę.
Zdejmuje podkoszulek, spodnie i bokserki. Nie wygląda tak, jak sobie wy-
obrażała, ale też nigdy tak naprawdę o nim nie myślała. Nie ma żadnych ocze-
kiwań. Mimo to jest piękny. Jest twardy i gotowy.
Kaiser wchodzi w nią powoli, lecz nie delikatnie, a ona nie posiada się
z zachwytu.
24.

Godzinę po jego wyjściu na pościeli wciąż jest jego zapach, Geo w nim to-
nie. Czuje pierwsze ukłucia zwątpienia w siebie. Jest byłą więźniarką, a Kaiser
policjantem. Jak może być między nimi coś więcej, niż jest? Popołudniowe
bzykanko. Prawdopodobnie widzi w niej tylko dziewczynę, której w szkole
nigdy nie mógłby mieć. A teraz wyrzucił ją z głowy i pewnie już się do niej
nie odezwie. Gliniarze mają kompleks bohaterów, czyż nie? Muszą kogoś ra-
tować. Albo, w przypadku Geo, zbawić.
Tyle że w jej oczach to tak nie wygląda. Gdy była z Kaiserem, miała po-
czucie, że jest tam, gdzie powinna być. Nie czuła się tak od śmierci Angeli.
Przekręca się na bok i z dolnej szuflady nocnej szafki wyjmuje słoik po cu-
kierkach. Stawia go na stole i patrzy na refleksy światła padające na szkło pod
różnymi kątami. Wspomina.
W noc morderstwa wróciła do domu dopiero o czwartej nad ranem. Ojciec
miał nocny dyżur. Okna wszystkich domów w sąsiedztwie były ciemne, nie
świeciły się latarnie.
Nie mogła spojrzeć na Calvina. Oboje byli pokryci ziemią i krwią, on miał
na rękach otarcia od łopaty. Kiedy otwierał drzwi trans ama, w środku zapaliła
się lampka, a z deski rozdzielczej dobiegało miarowe pikanie, ponieważ klu-
czyki były w stacyjce.
– Georgino… – zaczął, lecz odwróciła się od niego, zanim skończył.
Weszła do domu i powlokła się po schodach. Czuła każdy mięsień, zupeł-
nie jakby przejechała po niej ciężarówka. Wciąż miała mdłości po alkoholu,
działanie adrenaliny wywołanej przez strach słabło i nie mogła przestać się
trząść. Było jej strasznie zimno. Kusa sukienka, która wydawała się odpo-
wiednia na imprezę u Chada, teraz wyglądała idiotycznie. Pokrywały ją zie-
mia, trawa, kawałki kory, liści… i krew. Tak dużo krwi. Spłukała ją w ła-
zience, pozwalając, by kapała na dywanik. Odkręciwszy wodę tak gorącą, jak
tylko się dało, weszła, ryzykując poparzeniem, pod prysznic, jakby woda mo-
gła zmyć wszystkie straszne rzeczy, których dopuścili się ona i Calvin.
Tak, była winna tak samo jak on. Miał rację. To ona przyprowadziła do
niego Angelę.
Brud i zaschnięta krew z jej rąk spływały do wanny ciemnobrązowymi
smugami. Ziemia, którą zasypali ciało Angeli. I jej twarz.
Jak mogła do tego dopuścić? Wiedziała, że Calvin jest brutalny. Był taki
wobec niej, widziała, jak grozi facetom w barze. Widziała, jak przez cały wie-
czór patrzył na Angelę, jednocześnie zdegustowany jej lubieżnym zachowa-
niem.
Jej chłopak zgwałcił jej przyjaciółkę. Może Angela posunęła się za daleko,
tańcząc i flirtując, może nawet go pocałowała? Geo tego nie wiedziała, odle-
ciała pijana, nie zarejestrowała, jak to się zaczęło. Ale cholernie dobrze wie-
działa, jak się skończyło. W pewnym momencie Angela chciała to przerwać.
Powiedziała „nie”. Z drugiego końca pokoju Geo dostrzegła jej usta wypowia-
dające to słowo. Nie ma mowy, żeby Calvin tego nie słyszał. A Geo nie zro-
biła nic, by jej pomóc.
Stała pod prysznicem tak długo, aż zaczęła lecieć zimna woda. Poszła do
swojego pokoju, włożyła dres i zakopała się pod kołdrą.
Jakoś udało jej się zasnąć, rano obudził ją dzwonek telefonu. Otworzyła za-
czerwienione oczy, by zlokalizować bezprzewodowy telefon leżący na nocnej
szafce, spojrzała na wyświetlacz i zobaczyła domowy numer Angeli. Sięgnęła
odruchowo po aparat, lecz jej ręka zawisła w pół drogi. Bo przecież to nie
dzwoni Angela.
Angela nie żyje.
Usiadła, wpatrując się w telefon. Zadzwonił jeszcze raz, błysnął wyświe-
tlacz. Ojciec był już w domu, kosił trawnik. Za godzinę przyjdzie na górę,
weźmie prysznic i będzie próbował przespać się kilka godzin. Zawsze tak ro-
bił w piątki po nocnym dyżurze.
Świat nadal trwał, z wyjątkiem jednego.
Angeli już nie ma.
Podniosła wolno słuchawkę.
– Halo?
– Georgina? Mówi Candace Wong. – Głos matki Angeli brzmiał rześko. –
Przepraszam, że cię budzę, kochanie, ale czy mogę mówić z Angie?
– Ona… – Geo przełknęła ślinę – Nie ma jej tutaj, pani Wong.
– Och… – Kobieta urwała. – Sądziłam, że wciąż jest z tobą, bo wczoraj
miała zostać u ciebie na noc.
Geo nabrała powietrza. Musi jej powiedzieć. Musi powiedzieć pani Wong,
co się stało, że Angela nie żyje. Jak mogłaby tego nie zrobić?
Pani Wong źle odczytała jej wahanie.
– Możesz mi powiedzieć, moja droga. Powinna zadzwonić do nas wieczo-
rem, gdy do ciebie przyszła. Victor grał w pokera do drugiej. Sądzisz, że nie
zauważyłby, gdyby jego jedyna córka nie wróciła do domu? – Była rozgnie-
wana, lecz nie na Angelę.
Candace Wong już nigdy nie będzie mogła być zła na córkę.
Serce Geo biło szybko, pulsowało jej w głowie. Czuła się tak, jakby po-
łknęła coś potwornie kwaśnego. Przez jej brzuch przebiegł skurcz pulsują-
cego, palącego, szarpiącego bólu.
– Ja… ona właściwie u mnie nie nocowała. Widziałam ją u Chada…
Zamknęła oczy. To było pierwsze – i najbardziej znaczące – kłamstwo, ja-
kie kiedykolwiek miała wypowiedzieć.
– U Chada Fentona? W porządku, wspominała coś o imprezie wczoraj wie-
czorem. Nie wyszłyście razem? Nie byłyście z Kaiserem?
Powiedz jej. Powiedz jej teraz. „Wyszłyśmy razem, lecz żadna z nas nie po-
szła do domu”…
– Nie… ona… my… – Geo zaczerpnęła powietrza, miała mętlik w głowie.
– Wyszłam wcześnie, nie czułam się dobrze. Poszłam piechotą do domu.
Kiedy wychodziłam, Angela i Kaiser wciąż tam byli. – Słowa wypływały z jej
ust i nie mogła ich zatrzymać.
– Więc samochód Angeli musi być u Chada. – Pani Wong była naprawdę
wkurzona. – Szczerze mówiąc, Georgino, nie byłam zadowolona, gdy ojciec
jej go kupił. Jest już wystarczająco rozpieszczona. Upiłyście się, dziewczynki,
wczoraj wieczorem?
Tak. Ja jadłam owoce. I się upiłam. I odjechałam.
– Trochę…
Westchnienie na drugim końcu linii.
– Nie ma sensu, żebym robiła ci wykład o piciu przez nieletnich, to zajęcie
dla twojego ojca. No, przynajmniej wykazałyście się zdrowym rozsądkiem
i nie usiadłyście za kierownicą, ale Angie zostanie uziemiona, kiedy wróci do
domu. Wpakowała się w kłopoty.
O tak, pani Wong. W najgorszy rodzaj kłopotów. Nigdy nie wróci do domu.
Nigdy.
– Grałam w tenisa z matką Chada. – Pani Wong zniżyła konspiracyjnie
głos. – Rosemarie jest trochę dziwna, ale wiem, że jej mąż to alkoholik. Cho-
lerny barek trzymają zamknięty na klucz, a ja wiem, że ich starszy syn, ten, co
rzucił szkołę, też pije. Zatelefonuję do niej. – Kolejne westchnienie, tym ra-
zem zniecierpliwione. – Tymczasem, Georgino, możesz trochę podzwonić?
Wiesz lepiej ode mnie, gdzie ona zwykle ląduje. Potem zadzwonię do domu
Kaisera, ale jeśli spędziła noc u chłopaka, będzie miała duże kłopoty.
Jest w lesie, pani Wong, zakopana w ziemi.
Geo zacisnęła powieki. Musi powiedzieć jej prawdę. To ostatni moment,
żeby to zrobić, okazja, by powiedzieć wszystko, zanim jeszcze więcej nakła-
mie, zanim się dowiedzą, że doszło do czegoś potwornego.
Teraz albo nigdy.
Kurwa, powiedz jej!
Nie mogła wykrztusić słowa. W końcu usłyszała, jak mówi:
– Podzwonię. Jeśli ją namierzę, powiem, żeby wróciła do domu.
Ktokolwiek powiedział, że trudno jest kłamać, mylił się. Kłamanie jest ła-
twe. Kłamstwo jest niczym gorący nóż krojący masło o pokojowej temperatu-
rze.
Kłamstwo to garść słów połączonych po to, by ktoś myślał, że wszystko
jest w porządku.
Mówienie prawdy natomiast jest niewykonalne.
Pożegnały się i rozłączyły. Oprawiony w skórę terminarz, w którym Geo
miała zapisane numery wszystkich znajomych, leżał na nocnej szafce. Po-
winna zadzwonić do każdego i zapytać, czy widział Angelę lub miał od niej
jakieś wiadomości, zapytać, czy wie, gdzie może być.
Tak właśnie robią kłamcy. Kłamią. A potem kłamią jeszcze więcej, by
kłamstwa nie wyszły na jaw.
Wstała z łóżka i poczuła pod stopą coś małego przypominającego kamyk.
To był cynamonowy cukierek w kształcie serca, który wypadł z prawie pu-
stego słoika stojącego na stole. Prezent od Calvina. Spojrzała w dół. Na kre-
mowej wykładzinie wyglądał jak mały rozprysk krwi.
Poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Nie chciała iść do łazienki. Wzięła
mały kosz na śmieci i zwymiotowała do niego, walcząc z bolesnymi skur-
czami, choć po nocnych torsjach w jej żołądku prawie nic nie zostało. Ściska-
jąc kurczowo kosz, ruszyła korytarzem do łazienki. Przeraziła się, gdy zoba-
czyła na łazienkowym dywaniku swoją zmiętą sukienkę leżącą tak, jak ją zo-
stawiła. Szybko ją podniosła. Przez okno słyszała wciąż pracującą kosiarkę.
Ojciec znów kosił trawę w ogródku. Nie będzie go jeszcze przez dwadzieścia
minut.
Wrzuciła sukienkę i dywanik do kosza na śmieci, zakrywając rzygi, zeszła
do kuchni i najkrótszą drogą przemknęła do garażu. Cementowa podłoga pod
jej bosymi stopami była zimna i zakurzona. Wrzuciła wszystko do dużego nie-
bieskiego pojemnika i umieściła na wierzchu worek ze śmieciami. Następnie
wróciła do swojego pokoju, by obdzwonić znajomych, jak obiecała Candace
Wong.
To nie było tak, że podjęła jedną straszną decyzję, by kłamać. To była seria
drobnych decyzji i seria małych kłamstewek, lecz razem urosły do rozmiarów
góry.
Policja zadzwoniła do drzwi krótko po obiedzie. Gdy Geo zobaczyła
dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, ugięły się pod nią nogi. Zaprowa-
dziła ich do salonu, gdzie ojciec kończył jeść pizzę, którą zamówili. Walter
wiedział, że wcześniej dzwoniła matka Angeli, i był bardzo przejęty, wiedział
też jednak, że przyjaciółka córki ma opinię imprezowej dziewczyny. Jego zda-
niem Angela poznała chłopaka i nie powiedziała o tym rodzicom, a Geo nie
zaprzeczyła.
Gdy rozmawiała z policjantami, była spokojna, w środku jednak krzyczała.
Jeżeli gliniarze będą cokolwiek podejrzewali, powinna powiedzieć im prawdę.
Powinna.
– Ostatniej nocy się upiłam – wyznała gliniarzom. Nie patrzyła na ojca, bo
spodziewała się, że zobaczy na jego twarzy szok i dezaprobatę. Nie wiedział,
że pije, bo prawie nigdy tego nie robiła. – Nie zamierzałam, ale od lunchu nic
nie jadłam, a na dnie beczki z ponczem były owoce…
– Nie można jeść takich owoców – odezwał się młodszy z policjantów.
Miał smutny uśmiech, a na plakietce było napisane jego imię: Vaughn. – Prze-
konałem się o tym na własnej skórze.
Drugi policjant, nieco starszy, zerknął na niego. Na jego plakietce widniało
imię Torrance. Jeżeli zdarzają się ustawki dobry policjant – zły policjant, to
była właśnie taka sytuacja, a tych dwóch zostało idealnie obsadzonych. Tor-
rance był dupkiem, a Vaughn tym miłym, skłaniającym do mówienia.
– Proszę kontynuować – zwrócił się funkcjonariusz Torrance do Geo.
– Nie czułam się najlepiej. Chciałam iść do domu, więc poszłam poszukać
Ang. Po meczu wpadliśmy do Chada. Siedziała z Mikiem Bennettem i byli…
blisko. Ona też trochę wypiła. Wyglądało na to, że jest jej dobrze tam, gdzie
jest, więc się pożegnałam i sobie poszłam.
– Masz tylko szesnaście lat – zauważył Torrance z kamienną twarzą. – Ty
i Angela często pijecie?
– W ogóle – odpowiedziała Geo obronnym tonem, choć właściwie nie mu-
siała się bronić. Ojciec zacisnął usta w wąską kreskę, nie był zadowolony. – Ja
nawet nie lubię alkoholu, a Ang pije tylko wtedy, gdy inni piją. Nie jest typem
dziewczyny, która musi się napić, żeby się dobrze bawić.
– Mów dalej – rzucił Torrance.
– No właśnie… Wychodząc, spotkałam swojego przyjaciela Kaisera i roz-
mawialiśmy przez kilka minut. A potem poszłam sama do domu, wróciłam
przed północą. Czułam się okropnie i od razu się położyłam.
Nie mogła przestać myśleć o sukience będącej dowodem na to, co działo
się tamtej nocy, leżącej w pojemniku na śmieci stojącym w garażu i pełnym jej
rzygowin. Może policjanci wyczuli w jej opowieści coś podejrzanego i będą
chcieli wiedzieć, co wtedy na sobie miała? I może znajdą w garażu sukienkę.
Jeśli tak, powie im prawdę.
Nie pytali jednak o sukienkę. Wyglądało na to, że niczego nie podejrze-
wają. Spytali jej ojca, a on potwierdził – czując się trochę winny – że przez
całą noc był w szpitalu i nie wiedział, że córka wróciła do domu pijana.
– Powiedziałaś, że kiedy widziałaś Angelę po raz ostatni, była z Mikiem
Bennettem w domu Chada Fentona? – zwrócił się do niej młodszy policjant.
– Tak.
Zastanawiała się, czy powtórzy to pytanie, by przyłapać ją na kłamstwie.
Wyszła od Chada sama – jeśli spytają Kaisera, potwierdzi to, jak kilkanaście
innych osób – ale ktoś musiał widzieć Angelę, jak wybiegła kilka minut po
niej i złapała ją na ulicy.
A jeżeli ktoś widział i ją o to zapytają – powie prawdę.
O to też jednak nie spytali. Zamiast tego starszy oficer powiedział:
– Angela miała chłopaka, a jej rodzice o tym nie wiedzieli? Czy kiedykol-
wiek mówiła ci, że chce uciec?
A więc o tym myślą. W tę stronę zmierzają. Geo zerknęła na ojca, a on wy-
glądał tak, jakby lekko triumfował, że policjanci powtarzają jego teorię.
– Jeżeli miała chłopaka innego niż Mike, nic mi o tym nie mówiła – odrze-
kła Geo, po raz pierwszy tego dnia mówiąc prawdę. – A jeśli chodzi o jej
ucieczkę… Nie wiem, z jak wieloma jej znajomymi już rozmawialiście, ale
cieszyła się sympatią. Uciekają ludzie, którzy nie lubią swojego życia. A An-
gela je kochała.
– No cóż, myślę, że na tym skończymy – powiedział Torrance, wstając.
Oficer Vaughn również to zrobił.
– Jeśli coś ci się przypomni, zadzwoń.
Vaughn zostawił swoją wizytówkę na stoliku do kawy, uścisnął dłoń ojcu
Geo i wyszedł.
Zamknęła za nim drzwi, wiedząc, że teraz czeka ją wykład na temat picia.
Nie miała nic przeciwko temu, nie zamierzała się kłócić. Poza tym nie chciała
być gdzie indziej, tylko w domu.
– No więc na jak długo będę miała szlaban? – spytała ojca, zanim zdążył
cokolwiek powiedzieć.
– Tego ode mnie oczekujesz? – odrzekł Walt znużonym głosem, opadając
na sofę. – Czy kiedykolwiek dawałem ci szlaban?
– Nie.
Potarł twarz rękami.
– Nie powinnaś pić. A tym bardziej nie powinnaś chodzić sama późno
w nocy. Dookoła jest pełno psycholi.
Wiem. Jestem właśnie kimś takim.
– Tato, to bezpieczna okolica.
– Nie o to chodzi. Odkąd umarła twoja mama, jesteśmy tylko ty i ja. Dużo
pracuję, co oznacza, że ciągle jesteś sama.
– W porządku…
– Do cholery, to nie jest w porządku. Masz szesnaście lat. Wciąż mnie po-
trzebujesz, powinnaś móc na mnie liczyć, zadzwonić do mnie, kiedy chcesz,
żebym cię podwiózł. To nie w porządku, że wychodzisz z imprezy pijana
i wiesz, że aby wrócić do domu, musisz przejść sama kilka przecznic, mimo że
zbliża się północ. Tak, mieszkamy w bezpiecznej dzielnicy, ale popaprańcy są
wszędzie. Powinnaś do mnie zadzwonić. A co ważniejsze, wiedzieć, że mo-
żesz to zrobić.
– Przecież byłeś w pracy. – Geo widziała, że ojciec jest zdenerwowany.
Boże, gdyby wiedział…
– Moja najważniejsza praca jest tu, w domu – powiedział Walter, wstając. –
Mam w szpitalu wystarczająco wysokie stanowisko, żeby nie musieć brać
nocnych dyżurów. Biorę je, bo lepiej za nie płacą. Ale przez to nie spędzam
czasu z tobą. Co oznacza, że sam jem kolację w kafeterii, a ty jesz sama kola-
cję w domu, i to jest głupie. Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu i muszę
zachowywać się tak, jak na to zasługujesz. To jak przebudzenie dla nas
obojga, rozumiesz? – Ojciec źle odczytał wyraz jej twarzy i się uśmiechnął. –
Nie bój się, nie zamierzam cię tłamsić. Oboje potrzebujemy przestrzeni. Ale
dopóki nie będziesz miała własnego samochodu, powinienem cię zawozić
i odbierać, gdziekolwiek będziesz. I powinienem jak najczęściej jadać kolacje
w domu. – Zadrżał. – A co by było, gdybyś to ty zaginęła? Co by było, gdybyś
pewnej nocy nie wróciła do domu? Jesteś wszystkim, co mam, Georgino. Ro-
dzice Angeli… nie poświęcają jej zbyt dużo czasu, i popatrz, teraz nikt nie
wie, gdzie ona jest. Nawet nie mogę sobie tego wyobrazić…
– Jestem pewna, że wróci. – Kłamstwo utknęło Geo w gardle. O mało się
nie udławiła.
Policjanci przepytali każdego, kto był na imprezie, lecz w najgorszej sytu-
acji był Mike Bennett. Rozgrywający ze szkoły St. Martin’s został zawieziony
na posterunek, gdzie odsiedział dwadzieścia cztery godziny. Jego rodzice mu-
sieli wynająć prawnika. Każdy, kto był na imprezie – przez całą noc przewi-
nęła się przez nią chyba z setka dzieciaków – potwierdził zeznanie Geo, że
Angela większość czasu spędziła właśnie z nim. Przyznał, że w pewnym mo-
mencie w nocy Angela sobie poszła, a on złapał podwózkę do domu ze swoim
kumplem Troyem Shermanem, skrzydłowym z drużyny St. Martin’s Bulldogs.
Troy nawalił się u Mike’a, bo wypili jeszcze kilka piw, po czym zasnęli, oglą-
dając nagrania swoich meczów. Zdecydowanie zaprzeczał, że łączy ich homo-
seksualna relacja, nie chciał się do tego przyznać, mimo iż policjanci sugero-
wali, że jeśli powie prawdę, uniknie więzienia. Jego rodzice zagrozili, że jeżeli
policjanci nie przestaną o to pytać, to ich pozwą, i zaznaczyli, że Mikiem inte-
resuje się kilka drużyn z college’ów. Nie mogąc niczego udowodnić, poli-
cjanci go wypuścili.
W poniedziałek rano w szkole ktoś podsłuchał, jak Mike Bennett – ukryty
w szafie tak głęboko, że prawie trafił do Narnii – opowiadał w szatni kilku ko-
legom, że nie zdziwiłby się, gdyby Angela została gwiazdą filmów porno. „W
życiu nie spotkałem dziewczyny, która tak bardzo lubiłaby seks jak ona. Dru-
żyna cheerleaderek? To pic na wodę. Ona ma bzika na punkcie świństw”.
Oczywiście nie chciał powiedzieć, o jakie świństwa chodzi, ale wszystkie
te plotki mogły krążyć przez następne tygodnie po szkole, co strasznie wku-
rzało Geo.
Oczywiście Angela świntuszyła z Mikiem, ale nie za bardzo, bo halo! Mike
jest gejem! I kłamał, żeby uratować własny tyłek. Geo kilka razy kusiło, by
mu nagadać. Ale nie mogła. Nie umknęło jej także to, jaką hipokryzją jest na-
zywanie Mike’a Bennetta kłamcą.
Zniknięcie Angeli Wong było wielką sensacją i wielką plotką. Ludzie, któ-
rzy nie mieli pojęcia, co się stało, nagle zaczęli twierdzić, że widzieli ją
w miejscach, w których nigdy nie bywała, z ludźmi, których w ogóle nie spo-
tkała. Dzieciaki rozmawiały o niej bez przerwy w każdej klasie i na każdej
lekcji, nawet te, które jej nie znały. A im więcej gadały, tym więcej historii
wymyślały, a te były tak głupie, że nawet gdyby Geo nie znała prawdy, nie
mogłaby się nie roześmiać.
– Słyszałam, że po raz ostatni widziano ją w Seven-Eleven – mówiła Tess
DeMarco do Geo na lekcji matematyki. – Wsiadła w autobus do San Francisco
i teraz jest z jakimś starszym gościem. Założę się, że wróci w ciągu tygodnia.
Postanowiła napędzić stracha rodzicom, no i lubi dramaty.
– Mówisz do mnie? – warknęła Geo, pamiętając, jak bardzo Tess chciała ją
wyrzucić z drużyny. Czy to było zaledwie tydzień temu?
– No co? Przecież zawsze byłyśmy przyjaciółkami. – Tess zamrugała, uda-
jąc, że nie wie, o co Geo chodzi.
Mimo że Tess chciała być najlepszą przyjaciółką Angeli, w kafeterii pod-
czas lunchu nie przepuszczała żadnej okazji, by przymilać się do Mike’a Ben-
netta. A on był zadowolony, że ma koło siebie jeszcze jedną dziewczynę.
– Dziewczyny, poważnie – wtrąciła się Lauren Benedict, również z dru-
żyny cheerleaderek – a jeśli stało jej się coś złego? Jeżeli dowiedziała się, że
Mike jest gejem, i on ją zabił? Mógł pochować Ang w jakimś rowie.
– Mike Bennett nie jest gejem – powiedziała Tess i się zaczerwieniła. – Nie
gadaj o rzeczach, o których nie masz pojęcia.
Geo pokręciła głową i wsadziła nos w zeszyt z zadaniami. Tak bardzo
chciała już wrócić do domu. Tego ranka zmuszenie się do pójścia do szkoły
kosztowało ją mnóstwo energii.
– Zamknijcie się, mówię poważnie.
Minęły zaledwie trzy dni, lecz ciężar kłamstw sprawiał, że Geo nie mogła
spać ani jeść. Matka Angeli dzwoniła kilkanaście razy i chciała wiedzieć, czy
Geo słyszała w szkole coś o jej córce. Te telefony były torturą, po każdym
Geo czuła się coraz gorzej. Po ostatnim pobiegła do łazienki i zwymiotowała
potrawkę z kurczaka, którą ojciec podgrzał na kolację. Walter uznał, że to
z powodu niepokoju o zaginioną przyjaciółkę. Tak było, lecz nie w takim zna-
czeniu, jak ktoś mógłby pomyśleć.
Geo wciąż czekała, aż do domu wpadną policjanci i ją aresztują. Nie wy-
obrażała sobie, jak przeżyje kolejny dzień w szkole, udając, że jest, tak samo
jak wszyscy, przejęta i zaniepokojona. Czwartej nocy wreszcie pokonało ją
wyczerpanie i zasnęła, lecz przyśnił jej się koszmar i obudziła się z włosami
przyklejonymi do spoconej twarzy.
„Ty!” – krzyknął starszy policjant w jej śnie. Była w kafeterii i wszyscy się
na nią gapili, gdy weszło dwóch policjantów, wycelowało w nią broń i poma-
chało odznakami, mówiąc: „To przez ciebie leży w ziemi i gnije. To ty. Ty!”.
Płakała w poduszkę, a szloch wstrząsał nią od głowy po czubki palców u
nóg. Musi coś powiedzieć. Nie może żyć w ten sposób. I jest tak cholernie nie
w porządku wobec rodziny Angeli. No i przede wszystkim powinna powie-
dzieć ojcu, on będzie wiedział, co robić. Lecz ta myśl sprawiała, że jej żołądek
zaciskał się w supeł. Nienawidziła rozczarowywać ojca, wiedziała jednak, że
rozczarowanie będzie ostatnim, co tata poczuje, gdy dowie się, co Geo pomo-
gła zrobić.
Zegar pokazywał pierwszą. Walt już od dawna spał, drzwi jego sypialni
były zamknięte, poziom dźwięku generatora białego szumu nastawił na maksi-
mum. Pierwszym, co Geo zrobi rano, będzie wyznanie wszystkiego ojcu, a po-
tem pojadą na posterunek policji. Tak, to zrujnuje jej życie, ale przynajmniej
to życie ma, a Angela nie. Jej przyjaciółka nawet nie miała wyboru.
Jutro. Jutro powie prawdę.
Decyzja została podjęta i Geo udało się zasnąć, lecz po godzinie obudziło
ją pukanie w okno.
Przestraszona odwróciła się na łóżku. Widok twarzy Calvina za szybą ją
zmroził. Nie rozmawiali od tamtej nocy i Geo zaczynała wierzyć, że gdy na-
stępnym razem staną twarzą w twarz, jedno lub oboje będą mieli na rękach
kajdanki.
Wyskoczyła z łóżka. Miała na sobie stare spodnie od dresu i podkoszulek
z dziurą pod pachą. Twarz jej błyszczała, a włosy spięła w niechlujny węzeł na
czubku głowy. Ze stresu na brodzie wyskoczyły jej trzy syfy. Dotąd Calvin za-
wsze widywał ją ogarniętą, ale teraz o to nie dbała. Patrzyli na siebie, gdy ro-
bili najgorszą rzecz w życiu, i tłuste włosy i pryszcze niczego nie zmienią.
Otworzyła okno, a on wgramolił się do pokoju, ciągnąc za sobą dużą torbę,
która wyglądała na wypchaną do granic możliwości.
– Gdzie jest twój samochód? – spytała, bojąc się, że zaparkował czerwo-
nego trans ama przed domem i zobaczą go wszyscy sąsiedzi.
– Sprzedałem.
Nie spytała dlaczego. Nie obchodziło jej to. Calvin usiadł na brzegu łóżka,
rzucił torbę na podłogę i sięgnął po słoik z cynamonowymi serduszkami sto-
jący na nocnej szafce. Została ich tylko garść, potrząsnął słoikiem i zaczął
wrzucać cukierki do ust.
Po chwili słoik był pusty.
– Jak się miewasz? – Obrzucił spojrzeniem jej stary dres i potargane włosy
i uniósł brwi. – Wyglądasz okropnie.
– A czuję się jeszcze gorzej.
– Nie czuj się. Nic na to wszystko nie poradzisz.
– Jutro powiem ojcu – oznajmiła. – Poza tym to i tak tylko kwestia czasu,
zanim gliny wpadną na to, co i jak.
– Nie wpadną. – Calvin wziął ją za rękę i mocno ścisnął. Próbowała ją wy-
rwać, lecz na to nie pozwolił. – Jeżeli cokolwiek by wiedzieli albo coś podej-
rzewali, już trafilibyśmy do aresztu. Tak długo, jak będziemy siedzieli cicho,
nikt się o niczym nie dowie.
– Jestem od tego chora – wyznała Geo, patrząc na niego. – Ty nie? Jak mo-
żesz spać? Ja z trudem funkcjonuję.
Puścił rękę Geo i zanurzył palce w jej włosach.
– To o tym nie myśl.
– Niby jak? – powiedziała cicho. – Zabiłeś ją.
– Ty też.
Pokręciła energicznie głową.
– Nie! Jak możesz tak mówić?
– Według prawa to to samo. Pomogłaś mi przenieść ciało. Pomogłaś je
ukryć. Okłamałaś policjantów. – Calvin mówił łagodnym głosem, rzeczowo,
jakby wszystko wiedział. – Jeśli to wszystko wyjdzie na jaw, będziesz tak
samo winna jak ja.
– Więc się wynosisz? – Geo wskazała torbę. – To chcesz mi powiedzieć?
Oni wciąż prowadzą śledztwo, wciąż zadają pytania. Nie mogę… nie mogę
wszystkich okłamywać. Nie mogę okłamywać jej mamy.
– Nie musisz kłamać. Po prostu nic nie mów.
Patrzył na nią niewzruszony. Wyglądał jak zwykle – przystojny, wyluzo-
wany, budzący zaufanie. Pod tym jednak coś się kryło. Coś, co widziała przez
mgnienie oka, gdy się kłócili, coś, co ukazywało się na sekundę, po czym zni-
kało w jakimś zakamarku. Cokolwiek to było, teraz to zobaczyła. Wyczuła.
Gdy wpatrywał się w nią tak, jakby patrzył z jakiegoś ukrytego głęboko miej-
sca w swojej duszy.
– Kocham cię – powiedział. – To się nie zmieniło. Możesz pójść ze mną.
Te słowa sprawiły, że zaczęło ją mdlić. Cokolwiek do niej czuł, nie przypo-
minało to miłości. Cokolwiek było między nimi, było popieprzone, było tok-
syczne, i jeśli Geo nie ucieknie od tego najdalej, jak to możliwe, to ją zabije.
– Nie mogę. Muszę skończyć szkołę. I nie mogę zostawić ojca.
Pokręcił głową.
– Wiem. Ale pomyślałem, że nie zaszkodzi spróbować.
Pochylił się i ją pocałował. Znów poczuła mdłości, próbowała odwrócić
głowę, lecz on wziął jej twarz w obie ręce i zaczął całować bardziej namiętnie.
Miał w ustach cynamonowy cukierek, czuła jego kształt, gdy obracał go języ-
kiem. Był zarazem słodki i ostry. Ten znajomy smak sprawił, że robiło jej się
niedobrze.
– Przestań – poprosiła, lecz on nie przestał.
Popchnął ją na łóżko i się na niej położył, przytłoczyło ją ponad osiemdzie-
siąt kilogramów twardych mięśni. Jego zachowanie nie różniło się specjalnie
od tego, jak zachowywał się po kłótni, gdy próbował ją udobruchać po tym,
gdy bił ją, szczypał i popychał. Leżała więc spokojnie, kiedy całował ją coraz
bardziej drapieżnie, wiedząc z doświadczenia, że szarpanie się i protestowanie
tylko jeszcze bardziej go rozzłości. Jeśli będzie leżała bez ruchu i pozwalała
się dotykać, Calvin być może zauważy jej obojętność i przestanie.
Jego oddech był pikantno-słodki, gdy całował jej szyję, jej uszy, jej ra-
miona, przesuwając się coraz niżej i podciągając jej podkoszulek. Kiedy mu-
snął językiem sutek, Geo jęknęła. To było złe, to było tak bardzo, tak strasznie
złe… ale było też trochę dobre. Choć ją to przerażało, nie mogła zaprzeczyć,
że czuje do niego pociąg. To przecież Calvin, robili to już tyle razy. Poza tym
był jedyną osobą na świecie, której nie musiała okłamywać.
I, na Boga, wciąż go kochała. Uczucie do niego nie mogło wyparować
w ciągu tych kilku dni, choćby nie wiadomo jak bardzo tego pragnęła, choćby
nie wiadomo jak dobrze wiedziała, że nie powinna go kochać.
Nie protestowała, gdy zdarł z niej spodnie i rzucił je w kąt, by móc dotknąć
jej mokrego miejsca i sprawić, by stało się jeszcze bardziej mokre. Zimny po-
smak cynamonu na jego języku dodawał pocałunkom słodyczy, zapierało jej
dech. Brzydziła się sobą, lecz nic nie mogła na to poradzić. Dotykał jej jak
wiele razy przedtem, dobrze wiedział, co robić, dobrze wiedział, gdzie ją pie-
ścić i jak długo.
Kiedy usłyszała, że rozpina pasek od spodni, otworzyła oczy. Nigdy przed-
tem nie uprawiali prawdziwego seksu, jak zwykła o tym myśleć, nie współżyli
tak naprawdę. Była dziewicą, więc odepchnęła jego rękę i próbowała usiąść na
łóżku.
– Nie możemy – zaprotestowała. – Calvin, proszę. Musisz już iść.
Uśmiechnął się szeroko, w przytłumionym świetle sypialni błysnęły jego
zęby.
– Pamiętasz, zawsze ci mówiłem, że możemy poczekać na właściwy mo-
ment? – powiedział, rozsuwając zamek spodni. Jego erekcja była doskonale
widoczna pod slipkami. Masował sobie członek, nie spuszczając z niej oczu. –
Teraz jest właściwy moment, Georgino. Po tej nocy już nigdy cię nie zobaczę.
Chcę zostać pierwszym mężczyzną, który w tobie był.
– Ale ja nie chcę, rozumiesz? Proszę…
Zanim dokończyła, znów był na niej, miała wrażenie, że jest teraz cięższy
i bardziej brutalny. Jedną ręką przytrzymał jej ramiona nad głową, drugą roz-
sunął nogi, przedtem zsuwając majtki. Po tym, gdy jej dotykał, była mokra,
ale nie chciała być już więcej dotykana. Nie chciała, by to zaszło za daleko.
Chciała, żeby przestał.
Udało jej się wyszarpnąć rękę i zaczęła tłuc go po plecach.
– Calvin, proszę, ja nie chcę…
– Będę twoim pierwszym, Georgino. Nigdy mnie nie zapomnisz.
Jego penis wszedł w nią nagle i gwałtownie. Ból był palący i intensywny.
Zaczęła płakać, lecz położył jej rękę na ustach, nie przestając wbijać się w nią
coraz głębiej. Nie wyobrażała sobie, że może tak boleć. Próbowała drapać
jego plecy, lecz miała za krótkie paznokcie. To nie Calvin, jakiego znała, który
zawsze był delikatny i dumny, że może dawać jej rozkosz. A teraz to w ogóle
nie był seks. To było coś zupełnie innego.
To była dominacja. To było zabieranie jej tego, czego on chciał, a czego
ona nie chciała mu dać. To był gwałt.
– Przestań – jęknęła, kiedy jego ręka nieco zsunęła się z jej ust. – Przestań,
proszę…
Słyszał ją, oczywiście, że tak, ale przebywał w swoim świecie, w którym
znaczenie miało tylko to, czego on chce, czego on potrzebuje. Nic innego nie
istniało. W końcu Geo opadła z sił, jej ręce leżały bezwładnie na materacu.
Nie było sensu walczyć. Gdy walczyła, bardziej bolało. Gdy walczyła, było
jeszcze gorzej.
Karma wróciła. I to było straszne.
Wyszedł tak samo, jak wszedł, przez okno. Po tej nocy Geo już nigdy go
nie widziała. Aż do procesu.

Kaiser spytał ją kiedyś, czy kiedykolwiek bała się, że Calvin po nią przyj-
dzie. Odpowiedziała, że nie, co było prawdą. Gdy tamtej nocy patrzyła, jak
najpierw gwałci, a potem zabija jej przyjaciółkę, czuła się tak, jakby odebrał
część tego, co było w niej najlepsze. To, co zostało, zabrał, gwałcąc ją w jej
własnej sypialni, podczas gdy ojciec spał w pokoju na końcu korytarza.
Geo patrzy na pusty słoik po cukierkach stojący na nocnej szafce. Jakby za-
wierał całą jej niewinność. Całą jej dobroć. Był tu przez te wszystkie lata. Te-
rapeuta miałby pewnie używanie, próbując analizować, dlaczego go nie wy-
rzuciła i, co ważniejsze, dlaczego trzyma go w swojej sypialni w miejscu,
w którym jest dobrze widoczny.
Odpowiedź jest prosta: to kara za to, co zrobiła Angeli. I przypomnienie jej
własnej traumy, jej własnego bólu, które sprowadziła na siebie, ponieważ była
młoda i głupia.
Dzwoni jej komórka. Geo patrzy na ekran i gdy widzi, że to wiadomość od
Kaisera, jej serce przez moment bije szybciej, a na ustach pojawia się lekki
uśmiech. Może im się uda… dopóki nie powie mu wszystkiego.
Nikt, nawet Kaiser, nie będzie mógł jej kochać, kiedy usłyszy całą historię.
Gdy Geo odczytuje esemesa, jej twarz tężeje.
W lesie za St. Martin’s znaleziono dwa kolejne ciała. Kobieta i dziecko za-
bici w taki sam sposób jak poprzednie ofiary.
Drugi przychodzi po kilku sekundach:
Calvina widziano w mieście. Zostań w domu. Pozamykaj drzwi.
CZĘŚĆ
CZWARTA

DEPRESJA
Nic łatwiej nie zwodzi jak właśnie
tak zwane oczywiste fakty.
Arthur Conan Doyle, Tajemnica doliny Boscombe[7]
25.

Mo ma długie włosy, ciepłe brązowe oczy, często się uśmiecha i ślini. Bo


Mo jest psem. Lecz nie takim jak inne – to pies tropiący. Gdy Kaiser podcho-
dzi do drzewa, pod którym odpoczywa golden retriever, Mo uderza ogonem
o trawę. Znajdują się sześć metrów od miejsca, gdzie znalazł ciało, w lesie za
liceum St. Martin’s. Już przedtem spotkali się kilka razy.
Właścicielka Mo patrzy na Kaisera i się uśmiecha. Jane Bowman jest po
sześćdziesiątce, ubrana jak turystka: w nieprzemakalną kurtkę firmy North
Face, spodnie, także nieprzemakalne, i buty Merrella. Zero makijażu, zresztą
Kaiser nigdy nie widział, by była umalowana. Długie siwe włosy związała
czarną gumką, aby nie opadały jej na twarz.
– Myślałem, że już jesteście na emeryturze – mówi Kaiser z uśmiechem, po
czym serdecznie się obejmują.
– Też tak myślałam – odpowiada Jane, a Mo wstaje. Trąca Kaisera nosem,
a on klęka i głaszcze go przez całą minutę.
– Opowiedz, co się stało.
– No cóż, Mo to staruszek, jak ja – zaczyna Jane, patrząc z czułością na ku-
dłaty żółty pysk. Pies znów leży na trawie, gryząc zabawkę, i w ogóle mu nie
przeszkadza, że kawałek dalej krzątają się policjanci i technicy kryminali-
styczni. – W kościach strzyka, biodra nawalają, więc rok temu przeszliśmy na
emeryturę. Ale psy, które pracowały, na emeryturze się nudzą, zupełnie jak lu-
dzie. Możesz więc sobie wyobrazić, jaki był szczęśliwy dziś rano, gdy space-
rował sobie po lesie i nagle wyczuł zapach. Byliśmy po wschodniej stronie, na
ścieżce, kiedy się ożywił i zaczął biec z nosem przy ziemi. Z początku zasta-
nawiałam się, czy go nie powstrzymać, ale dawno nie widziałam go tak ener-
gicznego, więc pozwoliłam mu biec i poszłam za nim, chrzanić biodra.
W końcu zafiksował się na jednym miejscu, stanął i nie przestawał szczekać.
Dobiegłam do niego i zobaczyłam, że ziemia jest naruszona. Nie zorientowa-
łam się, że to wszystko dzieje się na drodze prowadzącej do szkoły.
– Skoro byliście na ścieżce na wschodnim krańcu, pokonaliście prawie
czterysta metrów – zauważa Kaiser, zachwycony tym starym psem.
Mo patrzy na niego i szeroko się uśmiecha.
– Coś koło tego. Tak czy inaczej, znam procedury, więc zadzwoniłam do
starego przyjaciela z policji w Seattle i zapytałam: może chcecie, chłopaki, tu
przyjechać i zobaczyć, czy w ziemi coś jest? Zanim się pojawiliście, minęło
kilka godzin, no ale jesteście. – Jane posyła Kaiserowi uśmiech. – No i coś
tam było.
Kaiser pochyla się, by znów pogłaskać psa.
– Mam nadzieję, że dostał ciasteczko?
– Nawet dwa. Zasłużył sobie. – Jane urywa, uśmiech znika. – Rzuciłam
okiem na to, co wykopaliście. To straszne, co spotkało tę kobietę. I dziecko…
rany. Mam nadzieję, że złapiesz tego skurczybyka, Kai.
Żegnają się i Kaiser idzie na miejsce zbrodni. Dwa ciała, tak jak poprzed-
nio. Kobieta wygląda na kilka lat starszą niż Claire Toliver, ostatnia ofiara.
Dziecko – tym razem dziewczynka – również jest nieco starsza, trzy-, może
czteroletnia. Kilka metrów dalej znaleziono jej lalkę, Elsę z Krainy lodu. Poza
tym miejsce zbrodni wygląda identycznie. Kobieta została rozczłonkowana,
dziewczynka uduszona, a na jej piersi namalowano taką samą czerwoną
szminką takie samo serce. A w jego środku te same słowa:
Zobacz mnie.
Tak jak w przypadku Claire Toliver, oczy kobiety wydłubano. Puste oczo-
doły o poszarpanych krawędziach. I tak jak w przypadku Claire Toliver, jeśli
chodzi o ich odnalezienie, Kaiser nie jest optymistą.
Zastanawia się, czy morderca trzyma je gdzieś w słoiku, jak Ed Gein[8].
Albo je zjadł, jak Jeffrey Dahmer. A może po prostu wyrzucił oczy, bo usatys-
fakcjonowało go samo ich wydłubanie? A znaczenie jego czynu? Zobacz
mnie. Co według mordercy powinni zobaczyć?
A może to sposób na ukaranie kobiet – albo jednej, konkretnej – za to, że
czegoś nie dostrzegły?
Obok niego staje Kim. Kaiser słyszy skrobanie jej ołówka na kartce notesu,
ten dźwięk go irytuje, przeszkadza mu. Sam proces zapisywania pomaga jej
zapamiętać fakty. Kaiser nie pracuje w taki sposób, nigdy nie pracował. Two-
rzy w umyśle obrazy, pozwala myślom krążyć swobodnie. Lubi też pracować
w ciszy, a to skrobanie tę ciszę zakłóca.
Od kilku dni nie rozmawiali o sprawach osobistych, a Kaiser zauważa, że
Kim nosi obrączkę. W pracy i gdy byli razem, zwykle nie miała jej na palcu
i Kai się zastanawia, dlaczego ten dzień jest szczególny. Może ona i Dave spę-
dzili miły weekend, świętując rocznicę ślubu, podsycając płomień ich małżeń-
stwa? Jest ciekaw, lecz nigdy by jej o to nie zapytał. To nie jego sprawa
i szczerze mówiąc, nigdy nie była. Jedynym, co jest bardziej martwe od ich ro-
mansu, są dwa leżące na ziemi ciała. Jedno w kawałkach.
Kim chowa notes.
– Sądzisz, że to również dziecko Calvina Jamesa?
– Na razie nic nie sądzę – mówi Kaiser. Jego ton jest bardziej szorstki, niż
zamierzał. – Wkrótce się dowiemy – dodaje.
– Nie pojmuję tego. – Kim kręci głową, jej blond kucyk podskakuje,
a twarz wykrzywia grymas. Kaiser ją rozumie. Trudno patrzeć na ofiary,
zwłaszcza gdy są to dzieci. Tak, to nigdy nie powinno być łatwe, to zawsze
powinno przerażać. – Dlaczego on zabija swoje dzieci? I dlaczego, tak jak
w poprzednim przypadku, zabił matkę? Dlaczego zabiera oczy? To takie za-
gmatwane. Nie potrafię znaleźć w tym sensu.
– Lekcja numer jeden, gdy mamy do czynienia z seryjnym mordercą: to ni-
gdy nie ma sensu. Calvin James nie jest taki jak ty czy ja. Może kiedyś był, ale
zamienił się w kogoś innego. Gdy aresztowałem go pięć lat temu, było oczy-
wiste, że to socjopata. Oni nie działają logicznie. Powody nie są istotne, zo-
stawmy je więziennemu psychiatrze. Mnie interesuje tylko złapanie tego skur-
wysyna.
– Mamy dane tej dziewczynki, detektywie. – Podchodzi do nich policjant,
machając telefonem. – Dziś rano rodzice zgłosili jej zaginięcie. Mam tu for-
mularz. Mogę wam go przesłać.
Po chwili formularz zgłoszenia jest w telefonie Kaisera. Detektyw otwiera
dokument i przewija.
– Kto to jest? – pyta Kim.
Podaje jej telefon, żeby sama przeczytała. Dziecko nazywa się Emily Rudd.
Dwa dni temu miała urodziny, skończyła cztery lata. Zniknęła z domu rodzi-
ców w Issaquah, miasteczku oddalonym od Seattle o trzydzieści minut drogi.
Taka sama historia jak z Henrym. Rodzice obudzili się i stwierdzili, że có-
reczki nie ma. Nie od razu wpadli w panikę, Emily chodziła we śnie i już
przedtem znajdowali ją w różnych miejscach w domu. Policja w Issaquah nie
miała powodów podejrzewać, że doszło do przestępstwa.
Ale to było przestępstwo. I to jak najgorszego rodzaju.
– Jezu – wzdycha Kim, oddając mu telefon – biedni rodzice.
– Policjant sprawdził, czy dziewczynka była adoptowana? Pogonię ich
z DNA, ale jeśli potwierdzimy, że była, to nam wystarczy, żeby zacząć. Pracuj
nad ustaleniem tożsamości kobiety.
– Dobrze. Sądzę jednak, że musimy porozmawiać z Georginą Shaw. Jest je-
dyną znaną nam osobą, która utrzymywała intymne stosunki z Calvinem Ja-
mesem i wciąż żyje. Kontaktowałeś się z nią?
– Tak… – Kaiser czuje, że jego zęby się zaciskają, próbuje to opanować,
lecz Kim to zauważa i wie, co oznacza ten tik.
– Kai – mówi zaszokowana, a on poznaje po jej tonie, że choć wypowie-
dział tylko jedno słowo, ona wie, w co się wpakował. Nie chce jednak o tym
rozmawiać. Nie z nią. Oboje są winni, bo źle ocenili sytuację, a Kim nie jest
osobą, która powinna prawić mu kazania. Ale to robi. – Nie mówisz poważ-
nie. Ona jest zamieszana w tę sprawę.
– Nie ma z tym nic wspólnego.
– To zdecydowanie niewłaściwe.
Kaiser odwraca się do niej.
– Akurat ty nie powinnaś wygłaszać opinii na temat niewłaściwych związ-
ków.
Kim oblewa się rumieńcem.
– Dobrze, zasłużyłam na to – przyznaje. Patrzy ponad jego ramieniem,
sprawdzając, czy przypadkiem ktoś ich nie słyszy. – Ale jeśli zadajesz się
z nią, bo cię zdenerwowałam, sądzę…
– Nie pochlebiaj sobie. – Kaiser lekko się uśmiecha. – Naprawdę jestem
szczęśliwy, że ty i Dave się dogadaliście. Pieprzyliśmy się przez chwilę, a te-
raz z nami koniec, no i dobrze. A to oznacza, że moje życie osobiste nie jest
już przedmiotem twojej troski. Rozumiesz?
Kim wygląda tak, jakby ją spoliczkował. Jej twarz pokrywa się ciemnym
rumieńcem, a oczy wypełniają łzami. Odwraca się, wyciera szybko twarz, pró-
bując się pozbierać.
Kaiser wie, że już nigdy nie będą o tym rozmawiali, i nie byłby zdziwiony,
gdyby po zamknięciu sprawy Kim poprosiła o przeniesienie. Tak to jest z ro-
mansami. Definicja mówi, że to krótkotrwałe związki. Zawsze się kończą
w taki czy inny sposób, na ogół źle.
– Detektywie? – Za Kaiserem stoi policjant z telefonem w ręce. Dotyka
jego ramienia. – Rodzice właśnie przyjechali na posterunek.
– Szybko – stwierdza Kaiser.
– Oboje pracują w Seattle. – Policjant wskazuje telefon. Wciąż jest połą-
czony z posterunkiem. – Co mam im powiedzieć?
– Że już jadę.

Ludzie różnie okazują rozpacz – Kaiser przekonał się o tym dawno temu
i nikogo nie ocenia. Nie można komuś powiedzieć, jak ma się czuć, kiedy ma
się czuć tak, a nie inaczej, i jak to okazywać. Daniel Rudd i Lara Friedman,
rodzice Emily Rudd, gdy dowiadują się, że ich mała córeczka nie żyje, płaczą,
trzęsą się i domagają szczegółów, których Kaiser jeszcze nie zna. Zapewnia
ich, że śmierć nastąpiła szybko i że nie ma śladów molestowania.
Chcą ją zobaczyć, lecz w kostnicy właśnie przeprowadzana jest sekcja. Za-
miast tego Kaiser pokazuje im zdjęcie – najmniej drastyczne, jakie ma, na któ-
rym dziewczynka wygląda tak, jakby spała – a oni potwierdzają, że to ich
córka. Niecałą godzinę później są spokojni i uprzejmi, a nawet profesjonalni.
Mają przekrwione oczy, lecz nie widać w nich łez. Siedzą blisko siebie, oddy-
chając i mówiąc normalnie, ale się nie dotykając. Daniel Rudd jest kardiochi-
rurgiem w Centrum Medycznym Harborview, a Lara Friedman pediatrą
w szpitalu dziecięcym w Seattle. Kaiser zakłada, że są w stanie tak podejść do
sprawy, właśnie dlatego że są lekarzami.
Mają jeszcze dwoje dzieci, bliźniaki urodzone dzięki metodzie in vitro.
Shawn i Shane skończyli sześć lat, Lara Friedman pokazuje Kaiserowi ich
zdjęcie: siedzą na ławce w parku, a między nimi ich mała siostrzyczka. Emily
nie jest do nich podobna – oni mają blond włosy i niebieskie oczy, ona ciemne
włosy i ciemne oczy – nie można jednak nie zauważyć więzi, jaka ich łączy.
Rodzice potwierdzają, że Emily była adoptowana.
– Mimo że urodziłam bliźniaki, czułam, że nasza rodzina nie jest kom-
pletna – mówi Lara, splatając ręce na kolanach. Kawa, którą przyniósł jej Ka-
iser z pokoju rekreacyjnego, stygnie nietknięta w papierowym kubku. – Nie
mogłam znów skorzystać z in vitro, więc rozpoczęliśmy procedurę adopcyjną
za pośrednictwem agencji, która specjalizuje się w znajdowaniu domów dzie-
ciom nieletnich matek.
– Co może pani powiedzieć o biologicznych rodzicach Emily? – pyta Ka-
iser.
– Dlaczego to takie ważne? – Siedzący obok żony Daniel Rudd wzrusza ra-
mionami. – Oni nie mają z tym nic wspólnego. Sasha nie zdradziła nam nawet
imienia ojca. Ten człowiek nie wie, że ma dziecko.
– Sasha to biologiczna matka?
– Tak. – Mężczyzna patrzy na Kaisera. – Jeszcze raz pytam, jakie to ma
znaczenie? Sasha po urodzeniu Emily nie miała z nią kontaktu.
– To istotne dla śledztwa – tłumaczy Kaiser spokojnie. – Na razie nie mogę
powiedzieć nic więcej. Będę wdzięczny za każdy szczegół, o którym mi po-
wiecie.
– Nazywa się Sasha Robinson – mówi Lara, zerkając na męża, żeby się nie
odzywał. – Była uroczą dziewczyną. Spotkaliśmy się mniej więcej w połowie
jej ciąży. Zaprosiliśmy ją do nas, żeby spędziła trochę czasu z nami i z chłop-
cami. Miała osiemnaście lat, mieszkała z babcią na osiedlu przyczep. Rzuciła
szkołę, leczyła się z uzależnienia od narkotyków. Dorastała w biedzie i było
oczywiste, że bardzo pragnie oddać dziecko jakiejś rodzinie z pieniędzmi.
Podkreślała, że chce, by mogło mieć dostęp do edukacji, cieszyła się, że są już
bliźniaki, bo dziecko będzie miało starszych braci, którzy je obronią. – Urywa,
głos jej się łamie.
– Podczas ciąży widzieliśmy ją dwa razy i raz tuż po porodzie – dodaje Da-
niel zrezygnowany. – Przez ponad dwa lata nie spotykaliśmy Sashy ani z nią
nie rozmawialiśmy. To był jej wybór. Znów zaczęła brać, w takim stanie nie
powinna widywać się z Emily. Powiedzieliśmy jej, że jeśli będzie czysta, od
czasu do czasu może ją odwiedzić, zdecydowała jednak, że dopóki nie prze-
stanie brać, nie chce jej widzieć. W głębi duszy odczuliśmy ulgę. Takie rzeczy
powodują komplikacje.
– Ale kiedy Emily skończyła dwa latka, skontaktowaliście się z Sashą?
– Zadzwoniliśmy do niej – odpowiada Lara. – Mieliśmy problemy z Emily.
Była zbyt pobudliwa, jak na swój wiek. Szybko wpadała w złość, była bardzo
agresywna, miała nawet skłonność do przemocy. Kopała, biła, drapała, popy-
chała, pewnego razu próbowała ugryźć Shawna, kiedy nie pozwolił jej się ba-
wić swoimi zabawkami. Były momenty, gdy chłopcy się jej bali.
– Oczywistą decyzją byłoby podawanie leków – włącza się Daniel. – Choć
nie byliśmy za tym. Leki na ADHD zamieniają dzieci w zombie. Zamiast tego
zapisaliśmy ją na terapię, zmieniliśmy dietę, zatrudniliśmy na pół etatu drugą
opiekunkę, żeby odciążyła trochę Marię.
– A Maria to…
– Opiekunka na cały etat – wyjaśnia Lara. – Mieszka z nami.
– Czy ta dodatkowa opiekunka pomogła?
– Ani trochę. Emily była naprawdę trudnym dzieckiem. Było nam ciężko. –
Lara przygryza wargę, patrzy gdzieś w bok, na jej twarzy widać poczucie
winy, że mówi źle o swojej zmarłej córce.
– A co z jej ojcem? – pyta Kaiser. – Wiecie coś o nim?
– Sasha powiedziała nam tylko, że ich związek nie trwał długo – odpo-
wiada Daniel. – Krótka historia, może nawet jednorazowa. Nie powiedziała
nam, jak on się nazywał.
– A może nawet nie wiedziała – dodaje Lara. – Oczywiście jeśli to pan ją
zapyta, może będzie bardziej szczera. Z nami już więcej nie rozmawiała.
I już nigdy nie porozmawia.
– Dlaczego? – chce wiedzieć Kaiser.
– Kiedy rozmawialiśmy z nią o Emily, powiedzieliśmy, że musimy znać
DNA jej rodziców – wyjaśnia Daniel. – Tłumaczyliśmy, że rozumiemy, dla-
czego nie chce mówić o jej biologicznym ojcu, ale żeby pomóc córce, musimy
wiedzieć pewne rzeczy. Że jest agresywna, stosuje przemoc, martwimy się,
ponieważ może zrobić coś złego braciom. Ta rozmowa ją zdenerwowała. Roz-
łączyła się i już nigdy nie zadzwoniła.
Rodzice Emily Rudd wyglądają na ludzi praktycznych. Chcą pomóc, udzie-
lają jak najbardziej wyczerpujących odpowiedzi. Kaiser uznaje, że pora po-
wiedzieć im prawdę.
– Chcę być z państwem szczery. Obok Emily znaleźliśmy jeszcze jedną
ofiarę. Kobietę.
Rodzice wymieniają spojrzenia.
– I pan uważa, że to Sasha – stwierdza Daniel. – Inaczej nie zadawałby
nam pan tych wszystkich pytań. Tak jak mówiłem, Sasha nie miała żadnych
kontaktów z Emily. Kontaktowaliśmy się z nią tylko my…
– Czy mogę pokazać państwu fotografię? – Kaiser wyjmuje z kieszeni tele-
fon. – To właśnie ta kobieta.
Lara kręci głową. Daniel, wzdychając, wyciąga rękę po aparat. Kaiser już
wie, jak używać aplikacji dodającej czarny pasek, którą pokazała mu Kim
i którą wykorzystała w przypadku fotografii Claire Toliver, przyciął też zdję-
cie, zostawiając tylko twarz ofiary. Nie zamierza mówić rodzicom Emily, że
ciało kobiety zostało rozczłonkowane, a głowa odcięta.
Mężczyzna patrzy na zdjęcie. Wyraz jego twarzy się nie zmienia. I tym ra-
zem Kaiser myśli, że to jego niewzruszona mina chirurga.
– No cóż, zdecydowanie przypomina Sashę, taki sam nos, taka sama broda.
Co to za czarny pasek?
– To dla zaznaczenia obrażeń w tej części twarzy.
Daniel przewraca oczami.
– Jestem chirurgiem urazowym, detektywie. W poprzednim tygodniu przy-
jąłem nastolatka, który stracił oczy w wyniku urazu głowy. Wypadły mu pod-
czas gry w futbol, zwisały z oczodołów. Każdego dnia widzę takie rzeczy,
a nawet gorsze. Jeśli pokaże mi pan nieocenzurowaną wersję zdjęcia, prawdo-
podobnie potwierdzę, że to ona.
Kaiser wzdycha. Klika na właściwą fotografię i pokazuje je Danielowi.
A ten mruga. Tylko raz. Tego człowieka nic nie jest w stanie poruszyć.
– Tak. To Sasha – stwierdza krótko.
Lara nie wykonuje żadnego ruchu, by spojrzeć na ekran telefonu, więc Ka-
iser wsuwa go do kieszeni.
– Jak została zabita? – pyta Daniel, wstając.
Zaczyna chodzić po pokoju. Jego opanowanie powoli się ulatnia.
– Sądzę, że została uduszona… – mówi Kaiser i urywa. – Przyczynę
śmierci poznamy jeszcze dziś.
– Dlaczego chce pan wiedzieć, kto jest biologicznym ojcem Emily? – Ton
głosu Daniela wskazuje, że jest coraz bardziej zdenerwowany. – Sądzi pan, że
miał z tym coś wspólnego? – Kiedy Kaiser nie odpowiada, przestaje chodzić.
– O Boże, ależ tak.
– Tak, poszukujemy go jako podejrzanego.
– Ale nie znacie jego nazwiska. – Daniel znów wymienia spojrzenie z żoną.
– Cholera, znacie!
– Nie mogę w to uwierzyć. – Larze łamie się głos. Ukrywa twarz w dło-
niach. Rozpacz, wcześniej tłumiona, teraz wzbiera gwałtownie, kobieta oddy-
cha płytko. – Sądzicie, że biologiczny ojciec Emily zabił ją i Sashę? Co za de-
generacja… – Milknie i wstrzymuje oddech, jakby dopiero teraz uświadomiła
sobie, co właśnie powiedziała. – To dziedziczne. – Oddycha szybko, na jej
czole błyszczą krople potu. – To dlatego Emily była taka. O Boże, o Boże…
Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego miałby zabijać swoje dziecko?
– Oddychaj głęboko – mówi Daniel, patrząc z troską na żonę, i znów za-
czyna chodzić po pokoju.
– Wiem, co mam robić – ucina Lara. Po raz pierwszy odzywa się do męża
tak ostro. Kilka razy nabiera głęboko powietrza, jej pierś unosi się i opada
gwałtownie, po czym po paru oddechach się uspokaja. – Musi pan porozma-
wiać z babcią Sashy. Dziewczyna wspominała, że były blisko, że babcia to je-
dyna osoba, która stała przy niej, gdy brała i piła. Może ona będzie umiała po-
wiedzieć, czy człowiek, który zamordował naszą córkę, jest tym, którego ma
pan na myśli.
– Jak on się nazywa? – pyta Daniel. Siada obok żony, lecz dzieli ich kilka
centymetrów, nie dotykają się, nie patrzą na siebie. – Ten morderca.
– Nie powiem panu tego, dopóki nie będziemy mieli pewności.
– No cóż, mam nadzieję, że złapiecie skurwysyna. Mam też nadzieję, że
rzuci się na pana i pan go zabije.
– Dan – mówi żona słabym głosem. Nie spiera się z mężem.
W tej kwestii Kaiser również nie.
26.

Pod Wierzbami to ładna nazwa osiedla zdezelowanych przyczep znajdują-


cego się przy autostradzie numer dziewięćdziesiąt dziewięć. Jest ich około
pięćdziesięciu, różnych rozmiarów, wszystkie białe, wszystkie brudne, stojące
na kantówkach. Pośrodku ustawiono kilka stołów piknikowych, widać też plac
zabaw dla dzieciaków z połamaną huśtawką i roztrzaskaną zjeżdżalnią. To
miejsce jest dołujące i wbrew nazwie nie rośnie tam ani jedna wierzba.
Prababka Emily Rudd mieszka w przyczepie na tyłach osiedla, takiej samej
jak pozostałe, tyle że rosną przy niej cztery krzewy róż, które teraz nie kwitną.
Kaiser wyobraża sobie, że wiosną muszą wyglądać pięknie. Wchodzi na poła-
many drewniany ganek i puka do drzwi.
Otwiera mu starsza kobieta. Okrągła i biuściasta, patrzy na niego przez
dziurawe siatkowe drzwi. Jej puszyste włosy są niemal białe, z kilkoma ciem-
nymi pasmami, podomka w kwiaty czysta i uprasowana. Na jej szyi wiszą na
sznureczku z muszelek okulary do czytania.
– Czym mogę służyć? – pyta.
Kaiser pokazuje odznakę.
– Przepraszam, że panią niepokoję. Szukam Caroline Robinson.
– Znalazł ją pan.
Mruga zaskoczony. Wydawało mu się, że Emily Rudd jest biała, jak jej bio-
logiczna matka, więc oczekiwał, że babka również. Tymczasem kobieta, która
przed nim stoi, jest czarna, jej skóra ma kolor kawy z kilkoma kroplami śmie-
tanki. Kaiser myśli, że to dziwne.
– Jestem detektyw Kaiser Brody z policji w Seattle. Przyszedłem porozma-
wiać o Sashy.
Kobieta mruży oczy. Musi być nieco po osiemdziesiątce, ale widać, że ma
głowę na karku.
– O co oskarżacie ją tym razem?
To ciekawe, w jaki sposób sformułowała pytanie. Jest babką narkomanki
i Kaiser spodziewał się, że będzie raczej zrezygnowana. Ona jednak trzyma
stronę Sashy, co czyni powiadomienie jej o śmierci wnuczki jeszcze trudniej-
szym.
– O nic, proszę pani. Czy mogę wejść?
– A więc ona nie żyje? – Głos Caroline Robinson jest spokojny, lecz siat-
kowe drzwi lekko drgnęły.
Wolałby powiedzieć o tym w środku, lecz babcia Sashy nie daje mu wy-
boru.
– Tak, proszę pani, nie żyje. Bardzo mi przykro.
– Proszę wejść. – Kobieta otwiera drzwi.
Kaiser wchodzi do przyczepy, która wewnątrz wydaje się większa niż z ze-
wnątrz. W przejściu z kuchni do pokoju leży kolorowa mata z napisem „Wi-
tamy”. Kuchnia pomalowana jest na jasnoniebiesko, białe szafki mają przezro-
czyste plastikowe gałki. W oknach wiszą zasłonki w kwiaty, na małym okrą-
głym stoliku, przy którym mogą usiąść wygodnie trzy, a gdy się ścisną, nawet
cztery osoby, stoją w dzbanku polne kwiaty. Wystrój pamięta wczesne lata sie-
demdziesiąte, lecz jest nieskazitelnie czysto. Pomalowany na bladożółto duży
pokój urządzono skromnie, stoją w nim tylko rozkładana sofa, drewniany sto-
lik, a na niskiej szafce telewizor z trzydziestodwucalowym płaskim ekranem.
Właśnie leci serial Ellen, lecz bez dźwięku. Brązowy dywan jest postrzępiony,
nie ma jednak na nim ani jednej plamki. Z tyłu przyczepy znajdują się dwie
sypialnie.
To najładniejsza przyczepa, jaką Kaiser widział. W powietrzu unosi się za-
pach świeżo zaparzonej kawy, na kuchennym blacie zauważył parujący dzba-
nek.
– Ma pan ochotę na kubek kawy? – pyta pani Robinson, podążając za jego
spojrzeniem. – Wiem, że jest już po południu, ale to mój jedyny nałóg.
– A więc mamy ze sobą coś wspólnego. Chętnie się napiję.
Gospodyni nalewa kawę dla nich obojga i wskazuje gestem kuchenny blat,
gdzie stoją śmietanka i cukier. Kaiser dodał to i to i czeka, aż ona przygotuje
sobie kawę, po czym siadają przy małym stoliku.
– Co się stało mojej wnuczce? – pyta pani Robinson, gdy upili po łyku.
Kaiser wyczuwa, że ta kobieta dużo przeszła i dużo zniesie, nie lubi lukro-
wania, tylko szczerą prawdę. I gdyby nie powiedział jej całej prawdy, obra-
ziłby ją.
– Ciało Sashy zostało znalezione dziś wcześnie rano, zakopane w lesie za
szkołą St. Martin’s.
– Zakopane? – Kobieta ściąga brwi. – Nie rozumiem. Sądziłam, że
przedawkowała. Od ponad sześciu miesięcy była czysta, ale narkomania to pa-
skudna rzecz, detektywie.
Kaiser kiwa głową.
– Będziemy szukać narkotyków w jej organizmie, ale na razie wygląda na
to, że została zamordowana.
Gwałtowny wdech.
– Jak?
– Uduszona. – Urywa na chwilę, po czym dodaje: – Jej córka została znale-
ziona obok niej. Również uduszona.
Caroline Robinson podnosi gwałtownie głowę.
– Emily nie żyje?
– Tak, proszę pani. Bardzo mi przykro.
– Boże, dopomóż – szepcze kobieta.
Jej usta drżą i Kaiser ma wrażenie, że babcia Sashy zaraz się rozpłacze. Nie
robi tego jednak. Drżenie ustaje, pani Robinson prostuje się i wbija w niego
przenikliwe spojrzenie.
– Czy rodzice Emily wiedzą?
– Właśnie z nimi rozmawiałem.
– Sasha w ogóle nie miała kontaktu z Emily. Kiedy dziewczynka podrosła,
chciałam, żeby jednak się widywały, lecz Sasha uważała, że to zły pomysł.
Nie chciała, żeby jej córka wiedziała, kim ona jest. Pragnęła dla niej lepszego
życia. Co one w ogóle robiły razem?
– Nie mam pojęcia. Próbuję się tego dowiedzieć.
Kobieta przygląda mu się uważnie.
– Wyczuwam kłamcę na kilometr, detektywie. Przez całe życie mieszkałam
z narkomanami. Czego mi pan nie mówi? Celowo coś pan pomija, a ja bardzo
chcę wiedzieć, co to takiego.
Gdyby wypadało, Kaiser by się uśmiechnął, lecz nie wypada.
– Sasha została… znaleźliśmy ją poćwiartowaną. Prawdopodobnie zro-
biono to, gdy już nie żyła – zaznaczył, jakby to coś zmieniało. – Niedawno do-
konano podobnego morderstwa. Kobieta i jej biologiczne dziecko zostali za-
bici i pochowani w taki sam sposób.
– Boże, dopomóż – mówi znowu pani Robinson.
Jej kubek z kawą drży, więc stawia go na korkowej podkładce. Płacze przez
chwilę i Kaiser patrzy w bok, chcąc dać jej odrobinę prywatności. Po chwili
Caroline Robinson wyjmuje z kieszeni podomki chusteczkę, ociera oczy i się
uspokaja.
– Dużo przeżyłam, ale to przechodzi ludzkie pojęcie. Ktoś pokroił moją
dziewczynkę? Dlaczego?
– Nie wiem, proszę pani – odpowiada Kaiser, i jest to prawda. – Przykro
mi.
Jednej rzeczy nie rozumie. Żadna z wcześniejszych ofiar Calvina nie zo-
stała rozczłonkowana, tylko Angela, i Kaiser przypuszcza, że Dusiciel ze Swe-
etbay w jakiś sposób próbuje odtworzyć to, jak czuł się za pierwszym razem,
gdy zabił Angelę Wong.
– Powiedział pan, że były podobne zbrodnie. Czy to seryjny morderca?
– Mamy teorię, że może tak być.
Caroline Robinson wypuszcza głośno powietrze.
– Przez te wszystkie lata spodziewałam się, że przyjdzie ktoś taki jak pan
i powie, że Sasha nie żyje, ale nie do końca tak to miało wyglądać – mówi
szczerze. – Moja wnuczka była uzależniona od narkotyków od czternastego
roku życia, traktowała swoje ciało jak kosz na śmiecie. Zaczynała od palenia
trawy z innymi dzieciakami w lesie za osiedlem. Właściwie nie można temu
zapobiec, bo podbierają prochy ze skrytek rodziców. W końcu przerzuciła się
na środki przeciwbólowe, głównie moje, a kiedy ich zabrakło, zaczęła brać he-
roinę. To był początek końca. Przez trzy lata chodziła na terapię i z niej ucie-
kała. Gdy zaszła w ciążę, mieszkała tutaj, i pomyślałam, że to najlepsza rzecz,
jaka mogła jej się przytrafić, bo zmusi ją, żeby z tym skończyła. Nawet nie
musiałam jej o to prosić. Kiedy test wyszedł pozytywnie, po prostu przestała,
odstawiła narkotyki z dnia na dzień. A ja powiedziałam sobie: „Dzięki ci,
Boże”. Może czarne dni się skończyły. Sądziłam, że zatrzyma dziecko i wy-
chowamy je razem.
Kaiser kiwa głową.
– Gdy była w trzecim miesiącu ciąży, dotarło do niej, w co się wpakowała.
Spytała mnie, co sądzę o aborcji, a ja powiedziałam jej, że cokolwiek zrobi,
będę ją wspierać. Była rozdarta. – Zmarszczka między brwiami Caroline się
pogłębia. Kobieta wygląda tak, jakby była gdzieś daleko, wspomina. – Jed-
nego dnia chciała oddać dziecko, następnego nie chciała. Przerażała ją myśl,
że będzie dorastało w takich warunkach, w jakich dorastała ona. Mimo moich
wysiłków Sasha nie miała poczucia własnej wartości. Jej matka – moja córka
– też była ćpunką, kiedy Sasha miała dwa latka, została dźgnięta nożem
w szyję, gdy biła się z inną narkomanką. Dziewczyna nie znała ojca. Umarł
z przedawkowania w roku, w którym się urodziła. Nie skończyła liceum, ale
na pewno nie była głupia. Znała wzorzec i wiedziała, że jeśli wychowa
dziecko tutaj, spotka je to samo, co spotkało jej rodziców i ją samą. Chciała,
żeby jej dziecko miało lepiej.
Kaiser uśmiecha się lekko.
– Pani radzi sobie dobrze.
– To kwestia genów – stwierdza pani Robinson zdecydowanie. – Cokol-
wiek sprawia, że człowiek uzależnia się od narkotyków, ja tego nie mam. Mój
ojciec był agresywnym alkoholikiem, ale moja matka nie wypiła nawet kropli.
Och, ja raz spróbowałam. Kiedy ojciec nie patrzył, łyknęłam jego whisky.
Smakowała paskudnie. Raz też zapaliłam i przez cały następny dzień byłam
chora. Mówią, że uzależnienie jest genetyczne, i ja w to wierzę. Przez całe ży-
cie byłam tym otoczona i nigdy nawet mnie nie kusiło.
Kaiser znów kiwa głową, upija łyk kawy i milczy przez chwilę, po czym
pyta:
– Czy Sasha wiedziała coś o ojcu dziecka?
– Niewiele. To nie trwało długo, mówiła, że był tu przejazdem, przenosił
się z miejsca na miejsce. Spotkałam go raz. Nie podobało mi się, że był od
niej starszy, ale wyglądał na dość miłego.
– Spotkała go pani? – pyta Kaiser zaskoczony.
– Podwiózł ją, a ja akurat wyrzucałam śmiecie. Zmusiłam go, żeby ze mną
porozmawiał. – Lekki uśmiech. – Wysiadł z auta. Przystojny.
– Mogę pokazać pani zdjęcie?
Pani Robinson kiwa głową, a Kaiser wyjmuje z kieszeni telefon.
– Czy to jest ojciec małej?
Caroline Robinson zakłada okulary, muszelki kołyszą się na jej szyi.
– Tak – potwierdza po kilku sekundach, wpatrując się w ekran. To zdjęcie
zrobione w komisariacie. – Kiedy go spotkałam, wyglądał trochę inaczej, ale
to on. Chyba miał na imię Kevin. Nie, nie, chwileczkę, Calvin. Jak w tym ko-
miksie Calvin i Hobbes.
Kaiser wypuszcza powietrze.
– Wiem, że to było parę lat temu, ale czy pamięta pani jakieś cechy charak-
terystyczne? Czy jego włosy były ciemne, jak na tym zdjęciu?
– Nie, były jasnobrązowe, dłuższe, trochę potargane. Miał niechlujną brodę
i okulary. Pamiętam też tatuaż na jego nadgarstku. Tutaj, po wewnętrznej stro-
nie – mówi, pukając w miejsce pięć centymetrów nad dłonią.
Kiedy Kaiser go aresztował, Calvin James nie miał ani jednego tatuażu.
Musiał zrobić go sobie w więzieniu albo krótko po ucieczce.
– Jak wyglądał?
– Serce. Czerwone. Sam kontur. W środku były chyba inicjały, ale nie pa-
miętam jakie. Tylko rzuciłam okiem, gdy podał mi rękę.
Kaiser jest prawie pewny, co to za inicjały. Przypomniał sobie kartkę, na
której Calvin bazgrał podczas procesu. Rysował serca. A w środku litery GS.
Georgina Shaw.
– Pamięta pani, jakim samochodem jeździł?
Kobieta kręci głową.
– Dobry Boże, nie znam się na samochodach. Był ładny, podrasowany.
Amerykański.
– Tablice z Waszyngtonu?
– Nie spojrzałam.
– Kolor? – Kaiser nie wyobraża sobie, by Calvin wciąż jeździł trans amem,
którego miał kiedyś.
– Czarny. Chyba.
A więc to nie ten sam samochód. Ale Calvin James lubi takie amerykańskie
bryki. Kiedy Kaiser dopadł go niedaleko granicy z Kanadą, jeździł niebieskim
mustangiem.
Caroline Robinson wstaje i rusza do pokoju. Daje znak, żeby Kaiser po-
szedł za nią, więc to robi. Na niskim stoliku stoi fotografia w ramce i Caroline
mu ją podaje.
– Wiem, że widział pan Sashę martwą – mówi. – Tak wyglądała, gdy żyła.
Na tym zdjęciu ma tylko osiemnaście lat, była w drugim trymestrze ciąży i w
ogóle nie brała. Była piękna. – W oczach kobiety pojawiają się łzy, jej ręce
drżą. – Niestety nie mam jej nowszych zdjęć.
Caroline nie przesadza, jeśli już, to nie docenia wnuczki. Sasha Robinson
była prześliczna. Wysoka, oszałamiająco zgrabna i tylko nieco ciemniejszy
odcień cery mówi o jej pochodzeniu. Miała czarne oczy i długie ciemne włosy.
Na zdjęciu siedzi na jednym ze stołów piknikowych ustawionych na po-
dwórku przed przyczepą. Skrzyżowała długie nogi, a zwiewna sukienka za-
krywa brzuch, bo wtedy Sasha była już w ciąży. Kaiser wpatruje się w foto-
grafię i oddech więźnie mu w gardle.
Sasha Robinson to nieżyjący sobowtór nastoletniej Georginy. Podobień-
stwo jest nie tylko uderzające, jest… niepokojące.
Jeśli się nad tym zastanowić, Claire Toliver przypominała Sashę. Długie
ciemne włosy, złoty odcień cery, zmysłowa. Uwodzicielska – Kaiserowi przy-
pomniało się to właśnie słowo. Jak Sasha Robinson.
Jak Georgina Shaw.
– Była piękna – mówi wreszcie i naprawdę tak uważa. – Ogromnie pani
współczuję. Nie chcę zajmować pani więcej czasu, pani Robinson. Dziękuję,
że znalazła pani dla mnie chwilę.
Idzie do kuchni, jednym haustem dopija kawę, szybko myje kubek i odsta-
wia go na suszarkę. Kiedy się odwraca, widzi uśmiechniętą panią Robinson.
– Mama dobrze pana wychowała.
– Tak, proszę pani. – Kaiser odwzajemnia uśmiech.
– Jest pan o wiele bardziej uprzejmy niż osoby, które przychodziły tu daw-
niej wypytywać o Sashę. Szczerze mówiąc, kiedy zapukał pan do drzwi, po-
myślałam, że to on.
Kaiser ściąga brwi.
– Czyli kto?
– Och, to było tydzień temu, może trochę dawniej. Do drzwi zapukał
młody człowiek, powiedział, że pracuje w opiece społecznej i chce sprawdzić,
co u Sashy. Dwa razy była na terapii w ramach ubezpieczenia i niedawno wy-
stąpiła o zasiłek, dlatego ta wizyta mnie nie zaskoczyła. Kiedy powiedziałam,
że nie ma jej w domu, i nie chciałam zdradzić, gdzie jest, zrobił się trochę nie-
grzeczny, zachowywał się tak, jakbym próbowała utrudniać mu pracę. Nie lu-
bię takiego zachowania i mu to powiedziałam. Ci milenialsi, mówię panu. Nie
mają pojęcia, jak poruszać się po tym świecie, jeśli pan rozumie, o co mi cho-
dzi.
– Czy już go pani kiedyś widziała? – pyta Kaiser i ma mętlik w głowie. To
nie mógł być Calvin, ponieważ pani Robinson by o tym wspomniała. Poza
tym powiedziała, że był młody. – Co dokładnie chciał wiedzieć?
– Chciał wiedzieć, czy Sasha bierze narkotyki, i powiedziałam mu, że jest
czysta. Głównie jednak wypytywał o dziecko: gdzie się urodziło, czy to chło-
piec, czy dziewczynka. Mówił, że w dokumentach nie ma takich danych. Spy-
tałam, dlaczego to takie istotne, skoro Sasha nie jest już matką dziecka. Poda-
nie o zasiłek składała jako osoba samotna, a nie samotna matka. Był zasko-
czony, nie wiedział, że Sasha oddała dziecko do adopcji. Spytał, jak się na-
zywa agencja, powiedziałam mu, mając nadzieję, że sobie pójdzie. Teraz my-
ślę, że może nie powinnam była tego robić. Sasha nie miała już praw do
dziecka, więc adopcja to nie jego sprawa.
– Zostawił wizytówkę?
Pani Robinson kręci głową.
– Nie, a ja zapomniałam go poprosić. Nie wiem, może przesadzam, ale był
dziwny, nie podobał mi się, zdenerwował mnie.
To wszystko brzmi niepokojąco. Pani Robinson miała rację, że była po-
dejrzliwa.
Kiedy kobieta mająca dziecko występuje o zasiłek, to normalne, że urzęd-
nicy ją sprawdzają, Sasha oddała jednak dziecko. I wnioskując z tego, co
mówi jej babka, nie napisała w podaniu nieprawdy.
– Przedstawił się w końcu?
Kobieta znów kręci głową.
– Jestem pewna, że zrobił to na początku, kiedy powiedział, kim jest, ale
tego nie zapamiętałam. Myśli pan, że ma coś wspólnego ze śmiercią Sashy
i Emily?
– Rozważam każdą możliwość. – To wszystko, co Kaiser może jej powie-
dzieć.
Otwiera siatkowe drzwi i wychodzi na zimne popołudniowe powietrze.
– Jeszcze coś, detektywie – mówi pani Robinson łagodnie. – Jak się mie-
wają rodzice Emily?
– Jakoś obie radzą.
– Wyobrażam sobie, że w swojej pracy, są przecież lekarzami, codziennie
mierzą się ze śmiercią. Ale to nie to samo. Tamte śmierci są daleko. – Wzdy-
cha. – Kiedy będę mogła zobaczyć Sashę?
– Proszę pani, ja…
– Och, no tak… – Pani Robinson jakby zapada się w sobie. – O Boże, za-
pomniałam… Ona… ona nie… – Uginają się pod nią nogi, Kaiser łapie ją, za-
nim upadnie. – Przepraszam – mówi bez tchu. – W jakiś sposób spodziewałam
się, że nadejdzie taki dzień. Straciłam córkę, straciłam ojca, myślałam, że je-
stem przygotowana. Ale nie na coś takiego. Ona naprawdę próbowała się po-
zbierać… – Z jej ust wyrywa się szloch, lecz kobieta go tłumi. – Sądzę, że
w tym tygodniu będę miała dużo do powiedzenia na spotkaniu grupy wspar-
cia.
– Grupy wsparcia?
Pani Robinson prostuje się, delikatnie odsuwa od Kaisera i oddycha głę-
boko kilka razy. Okulary kołyszą się na jej obfitym biuście. Po chwili próbuje
się uśmiechnąć. To nie jest uśmiech dla Kaisera, to uśmiech dla niej samej, by
odzyskać pewność siebie, by powiedzieć sobie, że wszystko będzie dobrze.
Kaiser widział taki uśmiech u swojej matki, babci i sióstr, gdy słyszały najgor-
sze wieści.
– Chodzę na te spotkania od dwudziestu lat. Prowadzę cotygodniowy mi-
tyng u Świętego Andrzeja, w kościele trzy przecznice stąd. Tak właśnie przez
to wszystko przechodzę, detektywie. Jeden smutek za drugim.
– Jak pani to robi? – To nie jest sprawa Kaisera, ale naprawdę chce wie-
dzieć. Ma mnóstwo powodów, by zabić Calvina Jamesa, a to, że przez niego ta
wspaniała kobieta, która po wszystkim, co przeszła, teraz ma złamane serce,
jest jednym z nich. – Jak pani daje radę?
– Po prostu daję – odpowiada Caroline Robinson. – Musi żyć ktoś, kto
o nich pamięta. Jeśli zostaną zapomniane, to będzie tak, jakby nigdy nie były
ważne. Więc jeśli nie ja, to kto? – Przez moment patrzy gdzieś w dal, po czym
zwraca wzrok na Kaisera. – No kto?
27.

Kaiser był w sali sądowej w dniu, gdy sąd skazał Calvina Jamesa na cztery
dożywocia, po jednym za każde morderstwo, które popełnił, włączając zabicie
Angeli Wong. Georginy tam nie było. Siedziała już w więzieniu i przegapiła
wielkie przedstawienie.
Gdy sąd wysłuchał wielu oświadczeń pogrążonych w smutku członków ro-
dzin ofiar, został ogłoszony wyrok. Rodziny płakały. Sprawiedliwości stało się
zadość, lecz wobec takich przestępstw trudno mówić o zwycięstwie. Nie ma
też nagród. Jest przede wszystkim uczucie ulgi, wrażenie, że oto zamknięto
rozdział, który przede wszystkim nigdy nie powinien zostać napisany. Rany
jednak pozostają niezagojone. A zmarli nie wstaną z martwych.
W tamtym dniu w sądzie Kaiser pocieszał rodziców Angeli. Candace
Wong-Platten objęła go mocno, szepcząc podziękowania, i pocałowała w poli-
czek, zostawiając na nim ślad szminki. Wytarcie go, zanim Candace odejdzie,
byłoby niegrzeczne. Victor Wong wziął rękę Kaisera w obie dłonie i mocno
ścisnął.
– Nasza dziewczynka może teraz spoczywać w spokoju – powiedział ze
łzami w oczach.
Kaiser tylko pokiwał głową. Wierzył, że zmarli już mają spokój. To żywi
cierpią.
Calvin James, ubrany w garnitur z krawatem, patrzył na Kaisera, kiedy
strażnik zakładał mu kajdanki. Gdy po kilku minutach wrócił, miał na sobie
pomarańczowy kombinezon. Jego adwokat pakował dokumenty do teczki. Ca-
lvin otwierał usta i wydawało się, że coś mówi, ale w sali panował zgiełk i Ka-
iser go nie słyszał. Podszedł bliżej.
– Próbujesz mi coś powiedzieć? – spytał.
Ważyli mniej więcej tyle samo i byli podobnie zbudowani, Kaiser był jed-
nak o kilka centymetrów wyższy. To zabawne, że kiedy on miał szesnaście lat,
Calvin skończył dwadzieścia jeden i wydawał się o wiele większy, o wiele sil-
niejszy, o wiele bardziej przerażający. Teraz był zwykłym mężczyzną. Co
prawda, mordercą, ale też mężczyzną starzejącym się tak jak wszyscy, bez
specjalnych talentów czy umiejętności, którego pociąga zabijanie kobiet
w najbardziej okrutny sposób.
Kaiser miał prawie stuprocentową pewność, że gdyby walczyli uczciwie,
z łatwością poderżnąłby mu gardło.
– Mówiłem, że jestem zaskoczony, że nie skazali mnie na karę śmierci –
odrzekł Calvin.
– O tym pogadaj sobie ze swoim prawnikiem. – Kaiser zerknął na obrońcę,
który właśnie rozmawiał przez komórkę, po czym znów na Calvina. – Wolisz
karę śmierci? Bo ja bym wolał.
Strażnik wziął Calvina pod ramię i skierowali się w stronę bocznych drzwi
prowadzących do aresztu na dole. Stamtąd miał zostać przewieziony do Walla
Walla w stanie Waszyngton, by resztę życia spędzić w więzieniu.
– Ludzie tacy jak ja nie powinni żyć – powiedział Dusiciel ze Sweetbay,
oglądając się przez ramię. – Słyszysz mnie, Kaiser? Ludzie tacy jak ja nie po-
winni żyć.

Dźwięk komórki sprawia, że Kaiser wraca do rzeczywistości. To e-mail


z DNA Emily Rudd. Dziewczynka jest biologiczną córką Calvina. Odkąd za-
częła się ta sprawa, to najmniej zaskakująca informacja. Potwierdza jeszcze je-
den ważny fakt: mimo iż w ciągu ostatnich kilku lat Dusiciel ze Sweetbay był
podobno widziany w różnych miejscach na świecie, Calvin James, odkąd
uciekł z więzienia, przebywał w okolicy Seattle dwa razy, w dodatku na tyle
długo, by zostać ojcem dwojga dzieci.
Dwa razy ten seryjny morderca był tak blisko, że można go było złapać.
I dwa razy Kaiserowi się to nie udało.
Wzdycha głęboko i masuje sobie skronie, czując, że zaraz rozboli go
głowa.
Kim siedzi przy biurku naprzeciwko niego i pracuje nad czymś niezwiąza-
nym z morderstwami. W telewizji policjanci tak długo pracują nad sprawą, aż
ją rozwiążą, a sprawca – zły chłopak albo zła dziewczyna – zostanie areszto-
wany, osądzony i skazany. W prawdziwym życiu to tak nie wygląda. Kaiser
zajmuje się wieloma sprawami jednocześnie. Kim też. Czasami pracują nad
czymś razem.
Ona czuje na sobie jego wzrok i podnosi głowę. On ucieka spojrzeniem
w bok. Gdy znów na nią zerka, Kim wstaje zza biurka i idzie do pokoju rekre-
acyjnego, pewnie po to, żeby być daleko od niego.
Nie jest zły, że wróciła do męża, zwłaszcza że nigdy go tak naprawdę nie
porzuciła. Nie jest nawet zły, że najpierw z nim o tym nie porozmawiała. Kim
nie jest mu nic winna. Kiedy pierwszy raz poszli ze sobą do łóżka – gdy prze-
stali być tylko kolegami z pracy, potem zostali przyjaciółmi, a na koniec za-
częli ze sobą sypiać – Kaiser znał zasady. Teraz jednak ma poczucie straty.
Rozumie, jak to jest, gdy odczuwa się brak czegoś, choć nigdy się tego aż tak
bardzo nie pragnęło. Nigdy nie zaangażował się w ten związek do końca, i w
tym problem. Życie gdzieś pośrodku, między pełnym zaangażowaniem a jego
brakiem, nie ma wartości. Związek taki jak ten rzadko jest satysfakcjonujący,
widzi się same złe strony. Kiedy jednak nadchodzi koniec, boli i ma się poczu-
cie straty.
Jego związek z Georginą jest zupełnie inny. Nie ma nic pomiędzy, żadnej
strefy cienia. Z nią nie można być tylko trochę – albo jesteś, albo nie. Po
wczorajszym dniu wie, że jest. Choć właściwie nie miał wyboru. Georgina to
kobieta, którą kocha, odkąd skończył czternaście lat, i nic – ani upływ czasu,
ani odległość czy to, że jest przestępczynią – nie mogło sprawić, by to uczucie
zniknęło. I jemu to pasuje – Kaiser ma długą historię wiązania się z niewłaści-
wymi kobietami. Georgina paskudnie pogrywała z jego głową i jego sercem,
sprawiła, że stracił zdolność trzeźwego osądu, wyzwalała w nim instynkt opie-
kuńczy. To, że jest byłą skazaną, to najmniejszy problem.
Jako policjant nie może pozwolić sobie na to, by kochać kogoś takiego. Ale
kocha. I niech tak zostanie.
Wciąż pamięta, jak pachniały jej włosy w noc imprezy u Chada Fentona
tak wiele lat temu, kiedy przywarła do niego w pralni, jej ciało przy jego ciele.
Nie chciał być wtedy w żadnym innym miejscu, cały świat na moment znik-
nął. Pamięta miękkość jej ust i oddech pachnący owocami nasączonymi
wódką. Pamięta, jak bardzo był podniecony, i swoje sprzeczne uczucia: chciał,
żeby wiedziała, co czuje, lecz jednocześnie nie chciał jej wystraszyć. Nic nie
jest równie silne jak pragnienie kogoś, kogo nie można mieć, gdy ma się szes-
naście lat. Georgina. W jego sercu jest tylko Georgina.
Tak jak w jej sercu był tylko Calvin James.
– Dzwonili z laboratorium – mówi Kim, a on podnosi na nią wzrok. Wró-
ciła z pokoju rekreacyjnego, niosąc dwa kubki kawy. Przysuwa sobie krzesło
i siada przy jego biurku. – Potwierdzili, że tak jak w przypadku poprzednich
dwóch ofiar, na ciele Emily Rudd i Sashy Robinson nie ma obcego DNA.
Kaiser kiwa głową. Wolałby, żeby siedziała za swoim biurkiem, choć wła-
śnie w taki sposób pracują.
– Dziękuję – mówi, upijając łyk kawy.
– Jest coś, co mnie niepokoi. Ty też, mam wrażenie, myślałeś o tym, że
wiele rzeczy nie pasuje do sposobu działania Calvina Jamesa. Wiem, że ludzie
się zmieniają, ale seryjni mordercy raczej nie. Tak jak wzorzec ich zachowa-
nia. Większość z nich nie zbacza ze ścieżki, którą obrali.
Oczywiście, że Kaiser o tym myślał, lecz z braku innych tropów nie skupił
się na tej kwestii. Calvin James wciąż jest najlepszym podejrzanym, jakiego
mają.
– Poćwiartował Angelę Wong, swoją pierwszą ofiarę, ale pozostałych
trzech, po latach, już nie. – Kim pije kawę. – A te dwie kobiety zostały roz-
członkowane. Teraz zabija dzieci. Ale nie jakieś tam dzieci – swoje własne.
I to nie tak, jak zabija dzieci większość rodziców morderców, w gniewie, po
załamaniu psychicznym. On je tropi. Poluje na nie.
– I się rozkręca.
– Czy rzeczywiście? – Kim nie jest skora do kłótni, lecz Kaiser widzi, że
próbuje coś udowodnić. – Gdyby nie Georgina, to, gdzie pogrzebane zostały
ciała, i szminka, której użyto do namalowania serc na piersi dzieci, czy myśle-
libyśmy, że to Calvin? Przedtem nigdy nie używał kondomów. Jego nasienie
zostało znalezione na trzech wcześniejszych ofiarach, ale w przypadku ostat-
nich zbrodni za każdym razem był lubrykant z kondomu i środek plemniko-
bójczy. I ani odrobiny DNA.
– Robi się coraz sprytniejszy. Wie, że mamy jego DNA.
Kim wzrusza ramionami.
– A dlaczego miałby się tym przejmować? Zostawia ciała w miejscach,
które prowadzą do Georginy Shaw. Używa szminki wyprodukowanej przez jej
dawną firmę, która nie jest szeroko dostępna. Maluje serca na piersiach dzieci.
Wszystko to sugeruje, że to on, więc jeśli chce, byśmy i my to wiedzieli, dla-
czego nie daruje sobie kondomów? Poza tym dwie ostatnie ofiary zaszły z nim
w ciążę. Co pozwala myśleć, że gdy byli razem, nie stosowali antykoncepcji.
Więc dlaczego teraz ich szukał? Dzieci miały dwa i cztery lata. Co nim kiero-
wało, gdy tropił ich matki i je mordował? Szukał również swoich dzieci –
jedno i drugie trafiło do innej rodziny – i je także zabił. To wymaga wysiłku,
planowania, poszukiwań, a więc czegoś, czego nie robił, gdy chodziło o An-
gelę i kobiety, które zabił po niej.
Kaiser nie odpowiada. Oczywiście brał pod uwagę wszystkie te kwestie,
lecz nigdy nie rozkładał ich po kolei na czynniki pierwsze tak metodycznie,
jak Kim.
– Kai, sadzę, że mamy do czynienia z dwoma mordercami. Oczywiście
wciąż musimy znaleźć Calvina, mam jednak silne przeczucie, że jeśli chodzi
o tego drugiego, obraliśmy niewłaściwy kierunek.
Odruchowo chce się z nią spierać i wskazać wszystkie punkty, w których
się myli. Problem w tym, że ona ma rację.
– Pokombinujmy razem – namawia go Kim, jakby czytała mu w myślach. –
Przegadajmy to. Podyskutujmy o tych dwóch ostatnich podwójnych morder-
stwach, jakby nie miały żadnego związku z Calvinem Jamesem.
– Dobrze. – Kaiser wzdycha z rezygnacją. – Matka i dziecko to zupełnie
inne przypadki. Zwykle pierwszym podejrzanym jest mąż i ojciec dziecka,
traktujemy to jako wynik przemocy domowej. Teraz jednak mamy dwie matki
i dwoje dzieci zabitych w taki sam sposób. W obu przypadkach matka nie wy-
chowywała swojego dziecka. Dzieci zostały oddane do adopcji.
– To prawda. Jaki więc typ mordercy przyciąga matka i dziecko?
– Kogoś, kto chce zniszczyć tę więź. – Kaiser ściąga brwi i kręci głową.
Nie podoba mu się to ćwiczenie. Nie jest profilerem z FBI, nie wierzy w grze-
banie zbyt głęboko w psychologii zbrodni. To nie jego działka, poza tym ry-
zyko, że się pomyli, jest ogromne. – Kogoś, kto chce zbezcześcić matkę. Gdy
ją gwałci, mówi nam, że pragnie ją zdominować, zadać jej ból. Możemy zało-
żyć, że to zrobił, lecz nie możemy tego udowodnić. Z kolei rozczłonkowanie
mówi nam, że chce ją upokorzyć, odebrać jej życiu znaczenie.
– Ale nie krzywdził dzieci, zanim je zabił. Dlaczego?
– Ponieważ nie chciał zadawać im bólu. A może nawet pragnął, by żyły.
– Co więc oznaczają słowa „zobacz mnie”?
Kaiser musi to przetrawić, pozwolić, by teorie pokrążyły w jego głowie.
– Chce, żeby dziecko widziało… Nie. Chce, żeby dziecko widziało jego.
Nie. Chce, żeby ktoś go dostrzegł, a dziecko jest posłańcem. – Nagle to do
niego dociera… Czuje zimny dreszcz, coś sobie uświadamia, i to jest jak cios.
– Jezu…
Kim kręci głową.
– Powiedz to.
– Dziecko jest posłańcem – powtarza Kaiser powoli. – Morderca jest czy-
imś dzieckiem. To właśnie próbuje nam powiedzieć. Jest czyimś dzieckiem.
– Wszyscy jesteśmy czyimiś dziećmi – zauważa Kim i lekko się uśmiecha.
Rozumie, do czego Kaiser zmierza, i stara się popchnąć go w tę stronę.
– To jest ten brakujący kawałek – mówi Kaiser i znów robi mu się zimno. –
Czyimkolwiek jest dzieckiem i skądkolwiek pochodzi, to klucz do całej
sprawy.
– A teraz powiążmy resztę faktów. – Kim pochyla się w jego stronę. – To,
gdzie zostały pochowane ciała, ma znaczenie. Pierwsze w lesie w pobliżu
domu Georginy.
– Nie w pobliżu, tuż obok. – Kaiser myśli gorączkowo. Jest tak skoncentro-
wany na miejscu znalezienia ciał i tym, co łączy je Georginą, że nie może my-
śleć o niczym innym. – W tym samym lesie, w którym pogrzebano Angelę.
Ciało zostało poćwiartowane tak, jak ciało Angeli: głowa, ramię, przedramię,
dłonie, uda, kolana, kostki. Dużo małych dołków. Drugie zakopał w lesie za li-
ceum Georginy. Także rozczłonkowane.
– Wiem, że nie wierzysz w zbiegi okoliczności, ale wybór tych miejsc to
może akurat był zbieg okoliczności – mówi Kim. – W Sweetbay jest dużo te-
renów leśnych. Morderca mógł wybrać te miejsca, bo mu po prostu pasowały.
– I poćwiartował zwłoki tak jak Angelę? – Kaiser kręci głową. – Nawet je-
śli uznałbym, że miejsce pochówku jest zbiegiem okoliczności, to pokrojenie
zwłok nie.
– Dlaczego uważasz, że to, iż zostały rozczłonkowane, jest najważniejsze?
Zastanów się przez chwilę. Wiemy, że Angela została poćwiartowana, ponie-
waż jej kości znaleziono w różnych miejscach. Ale może nie stoi za tym sza-
leństwo? Las jest gęsty, pełno w nim kamieni i korzeni. Da się wykopać tylko
niewielki dołek. Może poćwiartował ją jedynie ze względów praktycznych?
I jeżeli ten drugi morderca chciał zakopać ciało dorosłej kobiety w tym samym
lesie, prawdopodobnie był zmuszony zrobić to samo.
Dziwnie było usłyszeć słowa „względy praktyczne” opisujące powód po-
ćwiartowania ciała, lecz Kaiser wiedział, co Kim ma na myśli.
– No dobrze…
– Tak więc jedyną rzeczą, która łączy Georginę z tymi nowymi morder-
stwami, jest szminka wyprodukowana przez firmę, w której pracowała – cią-
gnie Kim. – Była szefową działu lifestyle’u czy czegoś tam. Pogoolowałam
trochę i znalazłam artykuł sprzed pięciu lat zamieszczony w magazynie „Paci-
fic Northwest” poświęcony Shipp Pharmaceuticals i Georginie. Zacytowano
jej wypowiedź, mówiła, że ma nadzieję nadać firmie nowy kierunek, zamie-
rzała stworzyć markę kosmetyczną. Ona ma licencjat z inżynierii chemicznej,
MBA, przez rok chodziła do szkoły kosmetycznej. Na miłość boską, ma
ważne uprawnienia kosmetolożki. Stworzenie pewnego dnia linii kosmetyków
było jej marzeniem. A zabójca to wiedział – musiał to wiedzieć – dlatego aby
przyciągnąć jej uwagę, użył właśnie szminki Shipp, a nie innej spośród tysięcy
szminek, które miał do wyboru.
– No tak, ale od początku wiedzieliśmy, że morderca jest jakoś powiązany
z Georginą – zauważa Kaiser.
– Z Georginą tak, ale z Calvinem już niekoniecznie. – Kim dla podkreśle-
nia swoich słów uderza pięścią w biurko, a Kaiser aż podskakuje. – Potrzebu-
jemy dowodu, DNA, świadka, czegokolwiek, że Calvin James zabił swoje
dzieci. A na razie nie mamy niczego.
Kim ma rację. Jezu, ma pieprzoną rację. Mimo że bardzo starał się być
obiektywny, zupełnie się pogubił – co zdecydowanie nie przystaje komuś, kto
nosi odznakę detektywa – i szukał dowodów potwierdzających jego teorię, za-
miast stworzyć teorię, bazując na dowodach. Założył, że ponieważ wszystko
jest jakoś powiązane z Georginą, mordercą musi być Calvin.
To dość poważne oskarżenie.
– Jest czyimś dzieckiem – powtórzył cicho, bardziej do siebie niż do part-
nerki. – Ale czyim?
Kim wstaje i przysuwa krzesło do swojego biurka.
– Musisz porozmawiać z Georginą. Twierdziłeś, że o pewnych sprawach ci
nie powiedziała. Jeżeli ktoś ma się o nich dowiedzieć, to prawdopodobnie
tylko ty. Macie wspólną przeszłość. Ufa ci.
Mówi to lekko, on jednak widzi: sztywność ruchów, unikanie kontaktu
wzrokowego, opuszczone kąciki ust.
Mężatka czy nie, kończąc ten romans, stracił Kim.
28.

Kaiser poznał Georginę na zajęciach z nauk ścisłych. Oboje chodzili do


pierwszej klasy liceum, to był ich pierwszy dzień w szkole, a pierwszym,
o czym pomyślał, było to, że dziewczyna cudownie pachnie. Drugim – że jest
piękna. Nie w oczywisty sposób, jak Angela, której obecności nigdy nie dało
się nie zauważyć, nawet gdy miała najgorszy dzień. Uroda Georginy była sub-
telna i niedoceniana. Taka uroda nigdy nie była modna czy oczywista, taka
uroda na pierwszy rzut oka, dopóki nie poznało się jej lepiej, wydawała się po-
spolita, i rozkwitła w pełni, dopiero gdy Georgina skończyła szkołę.
Takiej dziewczynie nie można powiedzieć, że jest piękna. Nie uwierzy.
Lecz to właśnie czyni ją piękną. Ponieważ o to nie dba.
Georgina usiadła tuż przed Kaiserem, jej długie ciemne włosy muskały kra-
wędź jego ławki, gdy otwierała segregator, by wyjąć z niego czystą kartkę
w linie. Klasa była zapełniona tylko w połowie, i to ona wybrała tę ławkę.
Pstryknęła długopisem z czerwonym wkładem i zapisała na kartce datę: 3
września.
Odwróciła się.
– Jestem Geo.
– Geoda? – spytał, nie zrozumiawszy jej. Co to za pochrzanione imię? –
Jak kawałek skały?
– G-e-o – przeliterowała. – Skrót od Georgina. Nie lubię tego imienia, więc
nie nazywaj mnie tak, proszę.
– Dlaczego nie? Jest śliczne. Może pewnego dnia je polubisz?
– Wątpię.
– Ma na imię Geo i tańczy na piasku – zanucił. Nie mógł się powstrzymać.
– O rany! – Przewróciła oczami, słysząc to okropne wykonanie przeboju
Rio zespołu Duran Duran. – Ta piosenka powstała, kiedy byłam w przed-
szkolu. Jesteś zupełnie jak mój tata, wielki fan muzyki lat osiemdziesiątych.
Kaiser się speszył. Żaden nastoletni chłopak nie chce być porównywany do
ojca dziewczyny. Zamilkł, a ona się odwróciła. Przez resztę lekcji widział
tylko tył jej idealnej głowy. Od czasu do czasu, niby przypadkiem, kopał jej
krzesło, a wtedy ona się odwracała, by powiedzieć mu, żeby przestał. Wie-
dział, że to głupie, ale się zadurzył.
Od razu zostali przyjaciółmi. Ich przyjaźń była bezkonfliktowa, połączyły
ich zmagania z przedmiotami ścisłymi i starania, by nie działać sobie na
nerwy.
Gdy Georgina ich sobie przedstawiła, nie polubił Angeli – dyrygowała Geo
i potrafiła odciągnąć ją od Kaisera, gadając coś o „dziewczyńskich sprawach”,
a on czuł się jak piąte koło u wozu. Z czasem jednak jakoś się dotarli i pod ko-
niec pierwszej klasy byli już nierozłączni. Och, miał też kolegów, ale jego naj-
bliższymi przyjaciółmi – najlepszymi przyjaciółkami – były dwie dziewczyny.
Ufały mu, mówiły o swoich dziewczyńskich nastoletnich sprawach, o których
inny chłopak nigdy by nie usłyszał. Często był głosem rozsądku, kiedy nie
mogły podjąć decyzji, co włożyć lub co zjeść, a gdy jednej czy drugiej wpadł
w oko jakiś facet, tylko on mógł powiedzieć, który jest dupkiem, a który w po-
rządku. Odgrywał rolę rozjemcy, kiedy się kłóciły (nie zdarzało się to często,
lecz jeśli już, przypominało to trzecią wojnę światową).
Nigdy nie powiedział Georginie, że jest w niej zakochany. Angela jednak to
wiedziała i kilka razy o tym rozmawiali. Jedną z najlepszych cech Angeli
Wong była szczerość. Niestety była to również jej cecha najgorsza. Nie miała
problemu z tym, by powiedzieć komuś, że paskudnie się ubrał, ma ohydny
gust muzyczny albo coś na zębach.
– Ona nie myśli o tobie w taki sposób – oznajmiła pewnego sierpniowego
popołudnia przez rozpoczęciem roku szkolnego.
Byli w galerii handlowej, Kaiser „pomagał” Angeli kupić jakiś ciuch na
imprezę. Co oznaczało, że musiał wychwalać pod niebiosa wszystko, co przy-
mierzała. Geo i jej tata pojechali na tydzień do Toronto odwiedzić babcię,
więc musiał ją zastąpić.
– A w jaki?
– Bardziej jak o przyjacielu. Kumplujecie się od dwóch lat. Jeśli nawet po-
wiesz jej, że ją kochasz, nic się nie zmieni. Za to ona poczuje się źle, bo bę-
dzie ci musiała powiedzieć, że nie odwzajemnia twoich uczuć. Ale nawet jeśli
oczekujesz, że to nastąpi, będziesz miał wrażenie, jakby zapaliła zapałkę i cię
podpaliła. I wiesz co? – Angela odwróciła się do niego i wyglądała na wku-
rzoną, choć przecież nic takiego jeszcze się nie wydarzyło. – Pod koniec dnia
wciąż będziecie przyjaciółmi, ale zrobi się niezręcznie. I mam na myśli to, że
to ja będę się tak czuła.
– Ale ja naprawdę uważam…
– Zacznij gadać z innymi dziewczynami. – Angela obracała się przed trój-
skrzydłowym lustrem, a jej ciemne włosy falowały przy każdym ruchu. Miała
na sobie różową sukienkę, która wyglądała na niej wspaniale, sądząc jednak
z niezadowolenia malującego się na jej twarzy, nie była wystarczająco dobra.
– Nie jesteś w moim typie, choć niczego ci nie brakuje. W tym roku dziew-
czyny będą ustawiały się do ciebie w kolejce. Spróbuj zaprosić którąś na
randkę. Zobacz, jak to jest.
Angela zniknęła kilka miesięcy później. Z początku trudno było w to uwie-
rzyć. Krążyła plotka, że uciekła, ale dla Kaisera to było bez sensu, ponieważ
jego przyjaciółka miała zero powodów, by porzucać swoje życie. Dla niego je-
dyne sensowne wytłumaczenie było takie, że stało jej się coś złego, lecz nikt
nie chciał przyjąć czegoś takiego do wiadomości. Kaiser nie mógł tego zrozu-
mieć. Z·a·p·r·a·s·z·a·m··n·a··p·i·j·a·f·k·a·.·p·l
Angela nagle zniknęła i powstała wielka pustka, którą mogła zapełnić tylko
ona. Georgina była jedyną osobą rozumiejącą jego poczucie straty. On i Geo
powinni razem wariować z niepokoju, wspierać się nawzajem, podnosić na
duchu. Zamiast tego Georgina go odepchnęła.
To zaczęło się w poniedziałek po imprezie u Chada Fentona, na której Ka-
iser widział Angelę po raz ostatni. Tamtego wieczoru postanowił zignorować
radę przyjaciółki i spróbował porozmawiać z Geo.
Po weekendzie zaczęła go unikać. Na początku subtelnie – nie oddzwa-
niała, zamiast jeść lunch w kafeterii, siedziała w bibliotece, po szkole, zamiast
go poszukać, by mogli wpaść razem do 7-Eleven, szła prosto do domu. Uznał,
że jest zdenerwowana zniknięciem Angeli i czuje się niezręcznie, ponieważ
się całowali. Po kilku tygodniach sytuacja jednak się pogorszyła. Kiedy Geo
widziała, że Kaiser idzie korytarzem, skręcała lub zawracała. Gdy kilka razy
rozmawiali, odpowiadała lakonicznie.
– To z powodu pocałunku? – spytał ją wreszcie kilka tygodni później.
Nie chciał poruszać tego tematu, ale kiedy z nią nie rozmawiał, czuł się tak,
jakby nie oddychał. Złapał ją przed wejściem do szkoły. Nic z tego nie rozu-
miał. Zniknęła ich przyjaciółka, więc kto pomoże im przez to przejść, jeśli oni
sami sobie nie pomogą?
Śmiała się z niego. Śmiała!
– Tak jakby – mruknęła i sobie poszła.
Przez cały miesiąc Kaiser patrzył bezradnie, jak stan Geo się pogarsza.
W ciągu kilku pierwszych tygodni po zniknięciu przyjaciółki była podmino-
wana, kapryśna, bez przerwy oglądała się za siebie, jakby się bała, że jeżeli
ktoś porwał Angelę, może porwać także i ją. Irytowały ją te plotki, zaprze-
czała gwałtownie, gdy słyszała, że Angela uciekła z własnej woli, że Angela
miała w tajemnicy chłopka, że Angela chciała być sławna. W połowie grudnia
z trudem ją rozpoznawał. Miała przetłuszczone włosy i wypryski. Pewnego
razu wybiegła z kafeterii, bo zebrało jej się na wymioty.
Po przerwie świątecznej nie wróciła do szkoły. Kiedy zadzwonił do niej do
domu, jej ojciec powiedział, że Geo leczy się na depresję i do końca roku bę-
dzie uczyła się w domu. Rozmawiali przez kilka minut. Walter Shaw powie-
dział Kaiserowi, że wydaje się, iż zniknięcie Angeli wywołało u Geo poczucie
opuszczenia i straty oraz rozpacz, bo gdy miała pięć lat, jej matka zmarła na
raka.
Kaiser dzwonił co kilka tygodni, by spytać, co u Geo, lecz jeśli ojca nie
było w domu, nikt nie odbierał. Dwa razy wstąpił do nich w drodze do szkoły.
Za pierwszym razem Walter powiedział mu, że córka nie ma ochoty na towa-
rzystwo. Za drugim nikt nie otworzył. Kiedy Kaiser odchodził, spojrzał
w górę i dostrzegł w oknie wyglądającą zza różowej koronkowej firanki Geor-
ginę. Była blada. Wyczerpana. I przerażona.
Przez cokolwiek przechodziła, było to piekło. Nie miał wątpliwości.
We wrześniu następnego roku wróciła do St. Martin’s, by skończyć ostatnią
klasę. I było tak, jakby nic się nie stało. Wydawała się cichsza, bardziej zamy-
ślona, ale znów się uśmiechała i wyglądała prawie jak dawna ona, mimo że
trochę schudła. Nie grała już w siatkówkę, nie należała do drużyny cheerla-
ederek, zamiast tego wolała dodatkowe lekcje, żeby nadrobić zaległości
z pierwszego semestru poprzedniego roku. Omijała imprezy, podczas przerw
na lunch siedziała na ogół w bibliotece i odrabiała lekcje. Ponieważ nie cho-
dziła na żadne zajęcia pozalekcyjne, po szkole mogła pracować na część etatu
w Jamba Juice. Była bardzo miła dla klientów.
Wpadł tam w sobotnie popołudnie w połowie roku, zapomniawszy, że
może spotkać Geo. Przyjęła jego zamówienie.
– Jak leci? – zapytał.
– Dobrze – odrzekła, wydając mu resztę, jakby był kimś obcym.
Odwróciła się, by zrobić mu smoothie. Oprócz nich nie było nikogo.
– Hej – powiedział. – Hej!
Zamarła i na niego spojrzała. Jej twarz ocieniał daszek czapki, więc nie
mógł dostrzec wyrazu jej oczu.
– Wszystko w porządku, Kai. To chciałeś usłyszeć, prawda? Nic mi nie
jest, ale nie chcę rozmawiać, przepraszam. Nie chcę spędzać z tobą czasu.
Chcę iść do przodu, rozumiesz? To jest dla mnie najlepsze.
– Rozumiem – zapewnił Kaiser. Stał pochylony z rękami na kontuarze. –
Ale to nie oznacza, że nie możemy być przyjaciółmi. Ja też ją straciłem, wiesz
o tym. A może zapomniałaś?
Podeszła do lady i dotknęła delikatnie jego ręki, uśmiechając się.
– Wiem. I bardzo mi przykro. Ale mi ją przypominasz. Przypominasz mi,
jacy kiedyś byliśmy. A ja nie chcę tego pamiętać. To mnie zabija. Więc pro-
szę, jeśli coś dla ciebie znaczę, zostaw mnie w spokoju.
Wyszedł, nie zabierając smoothie, zraniony głębiej, niż gdyby złamała mu
serce. Już jej nie znał.
I nigdy nie próbował z nią rozmawiać. Nie machał do niej, nawet jeśli wi-
dział ją na korytarzu. Pod koniec roku szkolnego spotykał się krótko z pewną
dziewczyną. Któregoś dnia miała ochotę na smoothie, więc wstąpili do Jamba
Juice. Georgina przyjęła od nich zamówienie, oboje udawali, że się nie znają.
– Ludzie, co z wami? Przecież w zeszłym roku byliście dobrymi przyja-
ciółmi – odezwała się dziewczyna, kiedy odeszli z napojami.
– Tak. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Przynajmniej tak mi się wyda-
wało.
– Widzimy to, co chcemy zobaczyć, a nie to, co jest – skwitowała dziew-
czyna, upijając łyk smoothie.
Teraz Kaiser nawet nie potrafił sobie przypomnieć, jak się nazywała. Ra-
chel jakaśtam. A może Renée. Byli tylko na trzech czy czterech randkach, za-
nim zerwali z jakiegoś głupiego powodu. Też nie pamiętał, z jakiego. Nigdy
natomiast nie zapomniał, co powiedziała tamtego dnia. Bo choć było to bezna-
dziejne i banalne, w uszach osiemnastolatka zabrzmiało bardzo głęboko.
Wiedział, co przydarzyło się Georginie. Wiedział, dlaczego w pierwszej
klasie ukryła się w domu, dlaczego nie chciała go widzieć. Dziewiętnaście lat
później to wszystko układało się w sensowną całość i Kaiser miał ochotę spo-
liczkować się za to, że nie wpadł na to wcześniej, gdy było tak cholernie oczy-
wiste.
Widzisz, co chcesz zobaczyć, a nie to, co jest.
CZĘŚĆ
PIĄTA

AKCEPTACJA
I know I can’t take one more step towards you
’Cause all that’s waiting is regret.
Don’t you know I’m not your ghost anymore
You lost the love I loved the most
I learned to live, half alive
And now you want me one more time[9].
Christina Perri, Jar of Hearts
29.

Test tylko potwierdził to, co Geo już wiedziała.


Zawsze miała regularne miesiączki, co dwadzieścia dziewięć lub trzydzie-
ści dni. Kiedy nie dostała dwóch z rzędu, zerwała się z ostatniej lekcji, żeby
nie wpaść na kogoś znajomego, i kupiła w aptece test ciążowy. Był prosty
w użyciu, więc gdy tylko przyszła do domu, nasikała na tester, przedtem za-
mknąwszy drzwi łazienki na klucz, na wypadek gdyby ojciec wrócił wcze-
śniej, niż się spodziewała. Rezultat był po niespełna trzydziestu sekundach.
W instrukcji napisano, że na testerze widnieją plus i minus i jeśli po stronie
plusa zabarwi się na niebiesko, będzie to oznaczało, że Geo jest w ciąży.
Tester był tak cholernie niebieski, że aż fioletowy. Zwinęła go w papier toa-
letowy i ukryła na dnie kosza na śmiecie, po czym usiadła na klapie sedesu
i wybuchnęła płaczem.
Zaszła w ciążę z Calvinem Jamesem. Ale to nie było dziecko miłości. Jak
mogło być, skoro ją zgwałcił?
Umówiła się na spotkanie w Planned Parenthood[10] za tydzień i spędzała
dni, zastanawiając się zupełnie poważnie, czy nie lepiej będzie wybiec na
ulicę prosto pod autobus.
Kiedy w środowy poranek przyszła do poradni (udawała, że źle się czuje,
i ojciec napisał jej zwolnienie ze szkoły), okazało się, że wizyta jest opóźniona
o dwadzieścia minut, ponieważ doszło do jakiejś awarii. To wystarczyło, by
Geo do reszty ześwirowała.
Szlochając, zadzwoniła do ojca z automatu na parkingu, a on po nią przyje-
chał. Powiedziała mu o ciąży, że nie chce tego dziecka, ale nie zdobędzie się
na to, by je usunąć. Nie chciała zdradzić, kto jest ojcem, dodała tylko, że to
ktoś, kto nie chodził do St. Martin’s (co było prawdą), i że już nigdy nie chce
go widzieć (co nie do końca było prawdą). Walter Shaw słuchał i z każdym jej
słowem był coraz bardziej wściekły. Powiedział, żeby się położyła. Więc to
zrobiła.
Kiedy obudziła się rano, ojciec czekał na nią przy kuchennym stole, na któ-
rym stał kubek kawy dla niego i ziołowej herbaty dla niej.
– Zrobimy, co będziesz chciała – powiedział, a ona znów się rozpłakała.
Zwykle niewzruszoną twarz Waltera wykrzywiał gniew. – To dlatego że ja tak
dużo pracuję i że nie masz matki, prawda? Chcesz mieć coś, co mogłabyś ko-
chać.
– Boże, tato, nie! – Mimo że czuła się okropnie, przewróciła oczami. –
To… to po prostu się stało. Uwierz mi, ja tego nie chciałam, nawet podświa-
domie.
– Skoro byłaś aktywna seksualnie, mogłem zapisać cię na wizytę…
– Tato, proszę! – Geo wiedziała, że jej twarz zrobiła się czerwona. Czuła
uderzenie gorąca od szyi po oczy. – To nie była… aktywność seksualna. To
zdarzyło się tylko raz.
Zamknęła oczy, przypominając sobie ciężar Calvina, gdy na niej leżał, to,
jak nie mogła się ruszyć ani zrobić nic poza płytkim zaczerpnięciem powie-
trza. Nie, nie chciała tego. Tak, to był gwałt. Nie, nie może nikomu o tym po-
wiedzieć. Jeżeli to zrobi, aresztują Calvina i kto wie, co wtedy powie. O An-
geli. O niej.
Czasem karma wraca nieco później. A czasem karma wraca natychmiast.
– Co więc chcesz zrobić? – spytał Walter łagodnie.
– Myślę, że najbardziej sensowna jest adopcja. Nie, żebym potrafiła wy-
obrazić sobie poród… – Geo zadrżała. Nie może teraz o tym myśleć. – Ale nie
wyobrażam sobie, że mogłabym się go pozbyć. Ale też nie wyobrażam sobie
siebie jako mamy.
Ojciec pokiwał głową. Trudno opisać, jak się czuł po tym, co powiedziała.
Aborcja oznaczałaby, że skończy rok szkolny i nikt się o niczym nie dowie.
Jej ciało się nie zmieni, Geo nie przybierze na wadze, nie będzie miała rozstę-
pów. Nie poczuje bólu porodu, nie zobaczy, jak ktoś zabiera jej dziecko, nie
będzie musiała żyć, zastanawiając się, jakim człowiekiem stanie się on lub
ona, gdy dorośnie.
Dziewiąty tydzień. To jeszcze nie była prawdziwa osoba, prawda?
Dla niej jednak była.
– Ale ja nie mogę… nie mogę chodzić do szkoły w ciąży, tato. Nie chcę,
żeby ktokolwiek wiedział.
Twarz Waltera pozostała nieruchoma, choć ponura.
– Porozmawiam z twoim wychowawcą. Coś wymyślimy. – Ciepłą ręką ujął
ją pod brodę. – Jesteś pewna? Jeśli nie chcesz mieć dziecka, w porządku. De-
cyzja należy do ciebie. A poza tym jest jeszcze czas.
– Nie mogę, nie… nie zniosę jeszcze jednej śmierci. Żadnej.
Walt sądził, że Geo mówi o matce. I mówiła, lecz nie tylko.
Ustalili, że dokończy pierwszy semestr, ale Geo miała takie mdłości, że
i tak opuszczała szkołę. Po przerwie świątecznej już nie wróciła. Zdała zaocz-
nie egzaminy, a potem uczyła się korespondencyjnie i z pomocą korepetytora.
Nie miała problemów z ukryciem swojego zmieniającego się ciała. Brzuch był
mały, przez większość czasu chodziła w starych koszulach ojca i spodniach od
dresu, które zwijała na brzuchu. Jeśli musiała wyjść – na wizytę do lekarza
czy do biblioteki – wkładała luźny sweter lub kurtkę.
Co za ironia: choć ani przez chwilę nie była sama – rosło w niej dziecko –
czuła się bardzo samotna. Zupełnie jakby ciąża była ucieleśnieniem wszyst-
kich jej tajemnic.
Gdy zaczął się piąty miesiąc, poszła do agencji adopcyjnej, przejrzała mnó-
stwo „profili rodzinnych” i mogła wybrać przyszłych rodziców. Rozmawiała
z wieloma parami. Choć wszyscy byli bardzo sympatyczni i w różnym stopniu
zdesperowani, by mieć dziecko, najbardziej spodobali jej się Nori i Mark Ken-
towie.
Mieli dwadzieścia osiem i trzydzieści lat i byli około pięciu lat młodsi od
par, które miały nadzieję, że adoptują dziecko. Nori Kent chorowała na coś, co
nazywało się zespołem policystycznych jajników, a Geo wiedziała, co to jest,
ponieważ cierpiały na to dwie inne kobiety, z którymi rozmawiała. Tę parę po-
lubiła natychmiast. Byli razem od pierwszego roku college’u, pobrali się przed
trzema laty i od tamtego czasu starali się o adopcję.
– Wiemy, że jesteśmy młodzi – powiedziała Nori Kent. Była Japonką, uro-
dziła się w Tokio, lecz dorastała w Oregonie. Miała nieskazitelną porcelanową
cerę, proste, długie, kruczoczarne włosy spływające na ramiona niczym je-
dwabista tkanina i orzechowe oczy w kształcie migdałów. – Gdy miałam dwa-
dzieścia jeden lat, zdiagnozowano u mnie zespół policystycznych jajników,
a potem przestałam miesiączkować. Byłam u wielu lekarzy i wszyscy powie-
dzieli, że trudno mi będzie zajść w ciążę. Adopcja zawsze wydawała nam się
dobrym wyjściem.
– Wpisaliśmy się na listę, ponieważ powiedziano nam, że zanim ktoś nas
wybierze, minie trochę czasu – dodał Mark Kent. Był wysoki, miał kręcone
włosy koloru piasku, które z przodu zaczynały się nieco przerzedzać. Z blado-
różowymi policzkami i wielkimi dłońmi, którymi gestykulował, gdy mówił,
wyglądał jak typowy Anglosas. – Rozumiemy, że czeka mnóstwo chętnych,
wiele par jest starszych, mają większe domy i lepszą pracę.
Mark wykładał matematykę na Uniwersytecie Stanowym Puget Sound,
Nori pracowała w dziale zaopatrzenia w Nordstromie. Zwykłe zajęcia zwy-
kłych ludzi. Niedawno kupili pierwszy w życiu dom, niewielki, nieco na pół-
noc od Seattle. Mieli buldoga angielskiego, który wabił się Papper, i syjamską
kotkę Kit Kat rządzącą buldogiem. Pokazali Geo zdjęcie pokoju, który
mógłby być pokojem dziecinnym. Znajdował się na tyłach domu, duże okno
wychodziło na krzaki róż. Nori jeździła czteroletnią toyotą highlanderem,
Mark dojeżdżał do pracy autobusem. Nie byli bogaci, ale się kochali. Wyglą-
dało na to, że są bardzo ze sobą związani i że łączy ich również przyjaźń. Wi-
dać to było w sposobie, w jaki on na nią patrzył, w jaki dotykał jej ręki, kiedy
się denerwowała i mówiła za szybko. Widać to było w sposobie, w jaki ona
kładła głowę na jego ramieniu i kiedy przewracała oczami, reagując na jego
kiepskie dowcipy.
Przebywając z nimi, Geo czuła się jednocześnie smutna i szczęśliwa.
– Wybieram was – oznajmiła, gdy dwugodzinne spotkanie dobiegło końca.
Siedzieli naprzeciwko siebie na takich samych czerwonych kanapach w przy-
tulnym pokoju w biurze agencji. Między nimi stał stolik, a na nim leżała
książka zawierająca informacje o kandydatach na rodziców. – Sądzę, że to nie
ja mam wam o tym powiedzieć. Powinnam przekazać to prawnikowi i to on
was o tym poinformuje, ale podjęłam decyzję i nie chcę, żebyście czekali.
– Ja… – zaczęła Nori i zalała się łzami.
– Jesteś pewna? – Mark wpatrywał się w Geo z niedowierzaniem. – Jeśli
potrzebujesz jeszcze kilku dni, zrozumiemy…
– Wybieram was – powtórzyła Geo.
Wstała, choć trudno jej było podźwignąć się z miękkiej kanapy. Mark wy-
ciągnął rękę, lecz podziękowała z uśmiechem.
– Dlaczego? – spytał, a w jego szeroko otwartych oczach widać było szok.
Żona odwróciła się do niego, a jej spojrzenie mówiło: „Boże, nie pytaj jej
o to, bo jeszcze zmieni zdanie”.
– Ponieważ przypominacie mi moich rodziców, kiedy mama jeszcze żyła –
odrzekła Geo. To było najlepsze wyjaśnienie, przynajmniej dla niej. Widziała
jednak, że dla nich nie ma większego sensu. – Obiecujecie, że będziecie ko-
chali to dziecko?
– Tak – odpowiedzieli jednocześnie.
– Obiecujecie, że będziecie kochali się nawzajem?
– Tak – zapewnił Mark, ściskając rękę żony.
Nori pokiwała głową, a jej oczy i policzki były mokre do łez.
– Tak.
– To dobrze – powiedziała Geo i pozwoliła, by okrążyli stolik i ją uściskali.
Czuła, jak Nori drży, jak wszystkie kości tej szczupłej kobiety wibrują od
stóp do piersi, więc przytuliła ją nieco mocniej.
Trzy miesiące później urodziła, dwa tygodnie przed terminem, w prywat-
nym pokoju w szpitalu, w którym pracował ojciec. Skurcze zaczęły się wcze-
snym rankiem w sobotę i stopniowo robiły się tak bolesne, że nie wiedziała,
czy wytrzyma kolejny. Podano jej znieczulenie zewnątrzoponowe i przespała
się kilka godzin, zanim rozwarcie było tak duże, by mogła przeć. Był przy niej
ojciec, a w środku nocy, gdy zaczął się właściwy poród, pojawiła się też Nori,
bo Geo tego chciała.
Znieczulenie zabiło ból tylko do chwili, gdy musiała przeć. Od tamtego
momentu Geo czuła wszystko. To było nie do zniesienia, jak agonia, i choć
położna mówiła, żeby parła, wydawało jej się to niemożliwe, bo miała wraże-
nie, że coś ją rozdziera. Jedną jej rękę ściskała Nori, drugą ojciec, a Geo parła
i parła, włosy przyklejały się do jej spoconej twarzy tłustymi pasmami, zaci-
skała szczęki tak mocno, aż myślała, że popękają jej zęby trzonowe. Dwie go-
dziny później usłyszała, jak położna mówi: „Jeszcze raz, mocno, jeszcze raz”,
więc parła najmocniej, jak mogła, krzycząc, bo uczucie palenia i napór powo-
dowały ból, jakiego nie czuła nigdy w życiu. Słyszała, jak Nori mówi: „Widzę
główkę!”, a po kilku sekundach zamieszania rozległ się płacz dziecka.
– To chłopiec – oznajmiła położna. – Trzy kilogramy i sto gramów.
Owinęła dziecko w biały kocyk w różowo-niebieskie paski i włożyła mu
różowo-niebieską szpitalną czapeczkę. W aktach Geo odnotowano, że jego ro-
dzicami są Kentowie, lecz pielęgniarka patrzyła na Geo, jakby chciała spytać,
czy chce je potrzymać. Geo pokręciła głową, opadając na poduszkę. Do po-
koju wszedł Mark, a Nori po raz pierwszy wzięła małego na ręce. Jej twarz aż
rozpromieniła się ze szczęścia. Spojrzała na Geo i powiedziała bezgłośnie:
„Dziękuję”.
Wyczerpana Geo zapadła w głęboki sen. Kiedy się obudziła, był późny ra-
nek następnego dnia. Ojciec pił kawę i czytał gazetę, siedząc na małym krze-
sełku w kącie pokoju. Była nieprawdopodobnie obolała. Znieczulenie minęło
i czuła się tak, jakby wpadła pod walec drogowy. Bolało ją wszystko. Miała
wrażenie, że ktoś tłukł w jej pochwę tysiące razy. Na szafce obok łóżka stał
wazon z białymi i różowymi kwiatami i listem.
– To od Kentów – odezwał się ojciec. – Chcesz go teraz przeczytać?
– Później.
Geo spojrzała na siebie. Była zaskoczona, ponieważ nadal wyglądała, jakby
była w ciąży. Naiwnie sądziła, że gdy urodzi, wszystko wróci do normy, ale
najwyraźniej tak się nie stało. Nadal miała duży brzuch, choć sflaczały i pusty.
Dziecko, które nosiła w środku, zniknęło. Nigdy nie widziała jego drobnej
twarzyczki, nigdy nie trzymała jego maleńkich rączek, nigdy nie powiedziała
mu „cześć” lub „do widzenia”, tak jak zamierzała, a ból w jej sercu był bar-
dziej dotkliwy niż ból ciała. Pomacała brzuch, który jeszcze dzień wcześniej
był sprężysty, a teraz zapadł się pod jej ręką.
Miała syna, lecz zniknął. Nigdy go nie poznała, nigdy go nie widziała, ni-
gdy nie kołysała, lecz poczucie straty było tak dotkliwe, jakby trzymała go
i oddychała nim przez całe życie.
– Tato – powiedziała, nie rozpoznając swojego głosu. Był cienki i przepeł-
niony strachem, głos dziecka, głos zabłąkanej duszy, która odpływała, by ni-
gdy nie wrócić. – Tato, nie ma go…
Szloch zaczął się w brzuchu, obolałym i wrażliwym, wypłakiwała swój ból,
stratę dziecka, stratę matki, stratę Angeli, stratę dziewczyny, którą była,
i stratę dziewczyny, którą miała się stać. Odebrała życie, a teraz je dała, lecz to
nikomu niczego nie wynagrodziło. Poczucie straty było bezgraniczne, a żal
wydawał się niczym wielka dziura, której nic nie zdoła zapełnić.
– Moja dzielna dziewczynka – powiedział ojciec łamiącym się głosem, gdy
głaskał ją po głowie. – Moja dzielna, dzielna dziewczynka.
W tamtej chwili, gdy ojciec obejmował ją najdelikatniej, jak potrafił, gdy
wstrząsał nią niepohamowany i bolesny szloch, Geo chciała umrzeć.
Proces adopcji został zakończony trzydzieści dni później i przez cały ten
czas Kentowie starali się trzymać od niej z daleka. Geo rozumiała dlaczego.
W ciągu tych trzydziestu dni mogła chcieć zobaczyć dziecko, zmienić zdanie,
a nawet im je odebrać.
Dni mijały, jej ciało wracało do zdrowia. Dusza również. Rozdarte serce
powoli się zabliźniało i choć wciąż było boleśnie wrażliwe, rana się nie otwie-
rała. Trzydziestego dnia przeczytała list od Nori. Był pełen wdzięczności i mi-
łości:
To, co dałaś Markowi i mnie, to największa radość. Obiecujemy kochać go
bezgranicznie i bezwarunkowo, tak jak ty byś go kochała. Dziękujemy Ci
z głębi naszych serc. Nazwaliśmy syna Dominic John, po naszych dziad-
kach…
Odpisała im trzydziestego pierwszego dnia, gdy adopcja stała się faktem.
Gratuluję Wam. Wiem, że będziecie wspaniałymi rodzicami dla Waszego
pięknego chłopca…
Nie utrzymywali kontaktów, choć wszyscy zgodzili się na półotwartą adop-
cję, co oznaczało, że jeśli kiedyś Dominic John Kent zechce porozmawiać ze
swoją matką lub się z nią spotkać, ona wyrazi zgodę. Będzie jednak musiało
się to stać na jego życzenie, na jego warunkach i jeśli ona zdecyduje, że tego
chce.
Geo gładzi stos leżących przed nią listów. Tych napisanych na niebieskim
papierze listowym, tych, które przychodziły do niej do więzienia. Nie mogła
zdobyć się na to, by je przeczytać, nie mogła zdobyć się na to, aby je wyrzu-
cić. Teraz czyta je wszystkie po kilka razy, listy od syna, o którym prawie nikt
nie wie. Dominic ma teraz osiemnaście lat, jest starszy niż ona, gdy go uro-
dziła.
Droga Pani Shaw, jestem Pani biologicznym synem Dominikiem…
Chce ją poznać, rozmawiać z nią, wypełnić wyrwy w swoim życiu, które
powstały mimo wysiłków Geo, by znaleźć mu dobrych rodziców. Listy są do-
brze napisane, pełne szczegółów, które łamią jej serce. Skąd mogła wiedzieć,
że gdy Dominic miał pięć lat, jego rodzice się rozwiedli? I że Mark ożenił się
z kobietą, z którą zdradzał Nori, i że ma z nią dwoje dzieci. I że przeniósł
prawa rodzicielskie na Nori, a syna już nigdy nie zobaczył. Że Nori nie wyszła
ponownie za mąż, za to przyprowadzała do domu faceta za facetem, by ukoić
gniew i gorycz po zdradzie Marka. I że jeden z tych facetów, ten ostatni, doty-
kał Dominica w sposób, w jaki mały chłopiec nigdy nie powinien być doty-
kany.
Albo że pewnego dnia Nori zginęła w wypadku samochodowym, ponieważ
jej facet pedofil prowadził po pijanemu. Zostawiała Dominica pod opieką co-
raz to innych swoich krewnych, aż wreszcie trafił do rodziny zastępczej.
Wybierając takich rodziców dla swojego dziecka – opierając się tylko na
swoich wrażeniach i odczuciach – skąd miała wiedzieć, że wszystko zamieni
się w kłamstwo i stek bzdur, bo gdy przyjdzie co do czego, ludzie dbają tylko
o siebie? Skąd miała wiedzieć, że jej syn będzie miał tak okropne życie? Za
późno zrozumiała, że ona, samotna nastoletnia matka, mogłaby go lepiej wy-
chować, bardziej kochać i chronić.
Jak ma teraz przeprosić swoje dziecko za to, że miało takie życie?
I jak ma mu powiedzieć, że jego biologicznym ojcem jest Calvin James i że
powinna przeprosić Dominica nie tylko za to, że miał takie życie, lecz także za
to, jakie geny odziedziczył.
Jak ma mu powiedzieć, że jego ojciec zabija swoje dzieci, ponieważ „lu-
dzie tacy jak on nie powinni żyć”? Tak, wie, że Calvin to powiedział, powie-
dział to na głos, gdy ogłoszono wyrok, i wszyscy to słyszeli. Czytała o tym
w prasie, kiedy była w więzieniu. Jak ma powiedzieć Dominicowi, że grozi
mu niebezpieczeństwo? I to ze strony jego ojca.
Musi mu to jednak powiedzieć. Ponieważ oprócz niej nie ma nikogo, kto
by go obronił.
A poza tym po tych wszystkich strasznych rzeczach, które zrobiła lub do
których dopuściła, może, do cholery, zrobić przynajmniej to.
30.

Chociaż kontaktuje się z różnymi ludźmi i ma do załatwienia różne sprawy,


gdy dzwoni jej telefon, nie rozpoznaje numeru.
– G. – Słyszy znajomy głos. – Jak się miewasz? Jak ci się żyje poza Hell-
wood?
– Ella – mówi zaskoczona Geo. Ella dzwoni na pewno z przemyconego te-
lefonu i Geo zaczyna się zastanawiać, dlaczego się na to zdecydowała. Naj-
większa dilerka narkotyków w Hazelwood ma teraz nową księgową i zmiana
powinna pójść gładko. Geo jasno dała jej do zrozumienia, że kiedy znajdzie
się poza Hazelwood, to na dobre, i miała nadzieję, że Ella Frank nie zadzwoni,
by namawiać ją, żeby zmieniła zdanie. A nie jest kobietą, której można odmó-
wić dwa razy. – U mnie wszystko w porządku. Dobrze być w domu. Jak leci?
– Nie mogę długo rozmawiać, bo dzwonię z biblioteki. Za kilka minut
przyjdzie strażnik. Nie dzwonię w interesach.
Geo wypuszcza powietrze i dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że wstrzymy-
wała oddech.
– Och, w porządku. Tuż po wyjściu widziałam się z twoim bratem i przeka-
załam mu informacje. Mam nadzieję, że wszystko gra.
– Mówił, że wpadłaś. Tak, wszystko w porządku. – Ella milknie na chwilę,
a gdy się odzywa, jej głos jest łagodniejszy: – Posłuchaj, G. Chcę, żebyś usły-
szała to ode mnie: Cat zmarła zeszłej nocy.
Nie. Chyba źle usłyszała. Geo otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale nie
wydobywa się z nich żaden dźwięk.
– Nie przyszła rano na apel i znaleziono ją w celi.
– To niemożliwe. Nie rozumiem. Miała jutro wyjść – mówi Geo, a jej
umysł uparcie nie chce przyjąć do wiadomości tego, co właśnie powiedziała
Ella. – Rozmawiałam z nią niedawno i była w dobrym nastroju. Miałam ją
odebrać z dworca autobusowego.
– Przez ostatnich kilka dni nie czuła się dobrze. Jedna z dziewczyn znalazła
Cat w łazience ledwie żywą, próbowała ją namówić, żeby poszła do lekarza,
ale ona przekonywała, że wszystko w porządku, że tylko się odwodniła i jest
trochę skołowana. A w nocy zmarła. – Głos Elli przepełniony jest współczu-
ciem. – Sądzą, że może jej serce się poddało albo miała zawał we śnie. Wiesz,
jak bardzo była chora, G. Jej ciało nie dało rady.
– Wiem, ale miała umrzeć tutaj! – Te słowa brzmią ostrzej i bardziej opry-
skliwie, niż Geo by chciała. Oddycha głęboko, żeby się uspokoić. – Przepra-
szam, nie chciałam krzyczeć, po prostu… miała tu zamieszkać, ze mną. Obie-
całam, że nie pozwolę jej umrzeć w więzieniu. Obiecałam!
– Przykro mi, G. Była dobrą kobietą i dobrą przyjaciółką. Chciałam, żebyś
wiedziała o jej śmierci, bo zawiadamiają tylko najbliższą rodzinę.
– Ona nie miała żadnej bliskiej rodziny. Miała mnie. – Ella nie odpowiada,
bo obie wiedzą, że nie ma nic, co mogłaby powiedzieć. Mija kilka sekund, aż
wreszcie Geo pyta: – A co zrobią z jej ciałem?
– Już je zabrali. Z tego, co słyszałam, jej mąż zamierza je skremować. Pew-
nie jakiś czas temu zostawiła jakieś instrukcje.
Jej ganiający za babami mąż, który się z nią rozwiódł. Ten zdradzający, nie-
lojalny mąż, który jest już z kimś innym. Geo zamyka oczy.
– Dziękuję, że mi powiedziałaś.
– Nie ma sprawy. Dbaj o siebie, dobrze? I jeżeli będziesz czegoś potrzebo-
wała, masz numer Samuela. – Ella ścisza głos. – Wiem, że coś ci dał, ale jeśli
potrzebujesz więcej… jeśli potrzebujesz ochrony, to ci kogoś załatwi. Powie-
działam mu, żeby miał na ciebie oko. Wiem, że sporo się dzieje, oglądałam
wiadomości.
– Dzięki – mówi Geo matowym głosem.
Rozłączają się. Łzy są gwałtowne i gorące. Ciałem Geo wstrząsa szloch.
W całym swoim życiu kochała tylko trzy kobiety: matkę, Angelę i Cat, w ta-
kiej kolejności.
I wszystkie nie żyją.
Dość tego. Już dość. Nie wróci zmarłym życia, ale może chronić ludzi, któ-
rych kocha i którzy wciąż żyją.
Na przykład swojego syna.
Gdy idzie do gabinetu ojca, ktoś dzwoni do drzwi. Wygląda przez okno,
żeby zobaczyć, kto to taki. Widzi policyjny samochód, a mężczyzna stojący
przed drzwiami jest w mundurze. Ale to nie Kaiser.
Dzwonek dzwoni drugi raz. Geo ignoruje go i siada przy biurku Waltera.
Ojciec ma laptop, którego używa do pracy w domu, niechroniony hasłem. Gdy
się uruchamia, Geo znów zerka w okno i widzi, że samochód policyjny wciąż
stoi na ulicy. Silnik jest wyłączony, a funkcjonariusz siedzący w środku chyba
rozmawia przez telefon.
Dzwoni iPhone Geo. To Kaiser, lecz ona nie odbiera. Po kilku sekundach
na ekranie jej komórki pojawia się wiadomość:
Gdzie jesteś? Przed Twoim domem radiowóz. Nie denerwuj się, to środki
ostrożności. Wpadnę później i Ci wyjaśnię. Jeśli jesteś w domu, zostań
w domu.
Nie odpisuje. Jest w domu i musi się czymś zająć. Rodziną.
Po raz pierwszy od ponad pięciu lat loguje się na Facebooku. W Hazel-
wood mogła wchodzić na Facebooka, używając przemyconego telefonu, ale
nie chciała się dołować, oglądając zdjęcia z wesel, fotki nowo narodzonych
dzieci, nowych domów, nowych zwierzaków. Miała gdzieś politykę i to, kto
jest republikaninem, a kto demokratą. Nie obchodziło jej, kto doznał ducho-
wego oświecenia, kto zapisał się do fitness klubu i jak wyglądało wyszukane
jedzenie, które ktoś jadł w wyszukanej restauracji poprzedniego wieczoru.
Dwadzieścia jeden razy w tygodniu jadła jedzenie podawane na metalowej
tacy z przegródkami. Nie musiała wiedzieć, jak smakował filet mignon w John
Howie Steak, dzięki, kurwa, bardzo. (Ale żeby nie było, kiedyś tam jadła
i smakowało fenomenalnie).
Teraz jest inaczej. Geo musi kogoś znaleźć. Wpisuje Dominic Kent i wy-
skakuje piętnastu Dominiców Kentów z całego świata. Sfrustrowana próbuje:
Dominic Kent Spokane, pamiętając adres z listu. Też nic. A potem: Dominic
Kent Seattle. Jest dwóch.
Pierwszy to nie może być on. Mężczyzna na zdjęciu profilowym ma około
pięćdziesiątki i trzyma strzelbę. Drugi może. Zdjęcie profilowe ukazuje obra-
zek z komiksu dla dzieci, postać z długim nożem wbitym w czaszkę, a podpis
głosi: Wszystko jest super!
Chce wejść na jego stronę. Jest prywatna, żadnych publicznych informacji,
ale to musi być on. Wysyła mu zaproszenie do grona znajomych i uznaje, że
może dobrze będzie dodać wiadomość. Zanim zdoła wymyślić jaką, wyska-
kuje informacja:
Teraz jesteście znajomymi.
A po sekundzie widzi wiadomość w swojej skrzynce:
Cześć! O rany, znalazłaś mnie. Fajnie.
Odpisuje:
Cześć, Dominicu. Czytałam Twoje listy. Dzięki, że do mnie pisałeś. Prze-
praszam, że dopiero teraz się z Tobą kontaktuję.
Dominic: W porządku. Rozumiem. A więc wyszłaś z Hazelwood?
Geo: Tak. Nareszcie.
Dominic: I jak było? To znaczy w więzieniu. Przepraszam, tyle pytań,
LOL.
Geo się uśmiecha.
Nie przepraszaj. Będę szczęśliwa, mogąc Ci opowiedzieć, co tylko bę-
dziesz chciał. Jesteś w Seattle? Chciałabym z Tobą porozmawiać, to dość
pilne. Chętnie przyjdę do Ciebie albo możemy się spotkać w jakimś miejscu,
które wybierzesz.
Mija cała minuta. Serce Geo bije dziko. To, że pisał do niej listy, gdy sie-
działa w więzieniu, nie oznacza, że chce się z nią spotkać. Umowa, jaką za-
warła z Kentami osiemnaście lat wcześniej, mówiła, że to Dominic zdecyduje,
czy jest gotowy, i zaproszenie powinno wyjść od niego. No, ale umówili się
też, że Kentowie będą go kochali i się nim opiekowali. Pieprzyć ich.
Oczywiście najłatwiej byłoby powiedzieć Kaiserowi o Dominicu, a on od-
nalazłby jej syna i ostrzegł przed Calvinem. Uznała jednak, że to nie w po-
rządku. Ona musi to zrobić.
Dominic wreszcie odpowiada:
Czy dzisiaj to za wcześnie? Mogę do Ciebie przyjechać, mam pick-upa.
Czy w domu są jakieś zdjęcia rodzinne? Czy Twój ojciec będzie? Miło byłoby
go poznać.
To oczywiste, że chce poznać Walta. Ponieważ Dominic nie pyta o babcię,
w agencji adopcyjnej – a może Kentowie – zapewne powiedzieli mu o rodzi-
nie Geo, o tym, że jej matka zmarła.
Geo: Jest w pracy do 18.00, ale zostań na kolacji, to poznasz go, gdy wróci.
Mieszkam przy 425 Briar Crescent. W domu, w którym dorastałam, i jest tu
mnóstwo rodzinnych zdjęć.
Dominic: Będę za godzinę. Nie mogę się doczekać, kiedy Cię poznam.
Geo: Doskonale. Do zobaczenia.

Przygotowuje się tak, jakby to była jej pierwsza randka, jakby ekscytowała
się, że spędzi czas z tym właśnie mężczyzną, co było właściwie prawdą. Bie-
rze szybki prysznic, suszy włosy i robi dyskretny makijaż, by wyglądać na za-
dbaną, ale nie odpicowaną. Wkłada legginsy i ładny sweter – zupełnie zapo-
mniała, że taki ma. Krząta się po kuchni, nacierając mieszanką przypraw
schab, który pierwotnie zamierzała przygotować dla Cat. Musi się dusić przez
cztery godziny, więc jeśli chcą zjeść o rozsądnej porze, najlepiej będzie zacząć
już teraz. W spiżarni była butelka niedrogiego czerwonego wina, więc zaczyna
jej szukać, lecz po chwili kręci głową na myśl o tym, jaka jest głupia. Na mi-
łość boską, on ma dopiero osiemnaście lat! Nie może pić, a nawet jeśli by
mógł, jest jego matką. Nie powinna proponować mu alkoholu.
O Boże, jest jego matką! Denerwuje się tak bardzo, że musi iść do salonu
i usiąść, by się uspokoić.
Czy ją polubi? Czy znienawidzi? Gdy pisali do siebie na Facebooku, wyda-
wał się przyjazny. I elokwentny, o ile mogła wywnioskować z tej krótkiej wy-
miany wiadomości.
Ulicą jedzie stary biały pick-up Isuzu i zatrzymuje się przy krawężniku
przed domem. Jest tu! Policjant wyznaczony do ochrony Geo szybko wysiada
z auta, a Geo otwiera frontowe drzwi.
– W porządku! – woła do policjanta z mocno bijącym sercem. – Czekam na
niego. To rodzina.
Policjant kiwa głową, unosi rękę na znak, że ją zrozumiał, i wraca do samo-
chodu.
Geo zaraz zobaczy swojego syna.
Czeka na ganku, stojąc w otwartych drzwiach, a kierowca isuzu powoli
wysiada. Najpierw się waha, po czym rusza, a kiedy jest już blisko, Geo unosi
rękę do ust. Robi duży krok w tył i o mało nie potyka się o próg.
Człowiek, który idzie w jej stronę, to Calvin James.
31.

To nie Calvin. Oczywiście, że nie. Ale nie można nie zauważyć podobień-
stwa: ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, takie same ciemne włosy zaczesane
do góry w stylu Jamesa Deana. Jest nawet tak samo szczupły i umięśniony jak
Calvin, pod cienką bluzą z kapturem widać zarys jego ramion.
Nie ma tylko buty Calvina, nie wypełnia i nie zawłaszcza przestrzeni
w chwili, gdy wchodzi do pokoju. Dominic taki nie jest – ma nieśmiały
uśmiech i wygląda na to, że również się denerwuje. Przecież wciąż jest nasto-
latkiem, pewność siebie przyjdzie z czasem.
– Cześć – mówi Geo, a to słowo wydobywa się z jej ust jedną długą sylabą,
niczym westchnienie, co sprawia, że mówi jak durna laska z Kalifornii: „Cze-
eeeść”.
– Witaj. Dzięki, że mnie zaprosiłaś. – Głos Dominica jest głęboki, o takiej
samej barwie jak głos Calvina, co ją zaskakuje. Calvin jednak mówił wolno,
leniwie, a jego syn nieco szybciej, precyzyjniej. Bardziej jak Walt. – Na ulicy
stoi policyjny wóz. Czy wszystko w porządku?
Geo jest zdenerwowana, ale on chyba też. Wymieniają skrępowane uśmie-
chy.
– Tak, wszystko w porządku. Nie martw się, policjant nie będzie nam prze-
szkadzał. Wejdź, proszę.
Jesienny dzień jest rześki i gdy Dominic wchodzi do domu, wraz nim
wpada powiew chłodnego wiatru. Rozgląda się, dostrzega nogi Geo w skar-
petkach, więc zdejmuje buty i ustawia je starannie pod ścianą. Podchwytuje jej
spojrzenie, lecz nie jest skrępowany.
– Mamy takie same oczy – mówi.
Ma rację. Ciemne, w kształcie migdałów. Geo się uśmiecha.
– Napijesz się czegoś?
Chłopak kręci głową.
– Nie, dziękuję. Zatrzymałem się w Seven-Eleven na końcu ulicy
i wtrząchnąłem Wielki Łyk.
– To ten Seven-Eleven, gdzie… – Geo przełyka, milknąc w porę. O mało
nie powiedziała: „Gdzie poznałam twojego tatę”, ale on jeszcze nie wie, kto
jest jego ojcem. To nie w porządku, opowiadać mu o takich szczegółach, gdy
nie jest gotowy.
Czeka grzecznie, aż Geo dokończy to, co zaczęła mówić, a kiedy ona mil-
czy, znów się rozgląda. Ona wyłamuje sobie palce, zmusza się, by przestać,
i wskazuje salon.
– Na gzymsie kominka stoją zdjęcia. Idź i sobie obejrzyj.
Dominic kiwa głową i wchodzi do salonu. Ona idzie za nim i zauważa, że
chłopak porusza się tak samo jak jego ojciec. To ciekawe, że niektóre cechy
naprawdę zależą od genów, na przykład postawa i chód. To cały Calvin, od
stóp do głów, może ze szczyptą Walta.
Chłopak bierze do ręki ślubną fotografię jej matki i ojca i przez jego usta
przemyka lekki uśmiech. Geo to widzi i coś dzieje się z jej sercem. Jednocze-
śnie topnieje i rośnie. To jej uśmiech. Ten pełen zadumy.
Przez tyle lat cię nie kochałam, myśli.
– To twoi rodzice? – pyta chłopak. Jeśli zauważył wyraz jej twarzy, nie
skomentował tego.
– Tak, to twoi dziadkowie. Walter i Grace Shaw.
– Wiem o nich trochę z dokumentów. – Odstawia zdjęcie na miejsce, siada
na krześle stojącym najbliżej kominka i prostuje nogi. – Kiedy skończyłem
osiemnaście lat, napisałem do agencji adopcyjnej z prośbą, by przekazali mi
wszystkie informacje, jakie mają. Powiedzieli, że mogę mieć do nich dostęp,
i przesłali mi akta. Nie znalazłem w nich niczego ponad to, co już o tobie wie-
działem. W Google nie natrafiłem na zbyt wiele o twoich rodzicach, lecz w ar-
chiwum w bibliotece są gazety z czasów, kiedy umarła twoja mama. Miałem
jej zdjęcie. Zmarła w wieku trzydziestu trzech lat, tak? Wyglądasz zupełnie
jak ona.
Geo się uśmiecha.
– Wiem. Kiedy dorosłam, to doprowadzało mojego ojca do szaleństwa.
Mój głos zaczynał brzmieć jak jej głos. Pewnego razu, gdy przyjechałam
z college’u do domu – nie powiedziałam mu, że przyjeżdżam – wrócił z pracy,
a ja byłam w kuchni i przygotowywałam kolację. Odwróciłam się do niego,
a on stał blady jak duch. Myślał, że to ona. Wiem, jakie to uczucie… – Znów
musi się pohamować. Dość.
– Czy możemy o nim porozmawiać? To znaczy o moim ojcu? Mam wraże-
nie, że to zakazany temat.
Geo oddycha głęboko. Jak ma znaleźć słowa? Musi je znaleźć. Nie wie jak,
ale musi.
– Oczywiście, że możemy.
– Wiem, kim jest – mówi Dominic.
W akcie urodzenia nie ma nazwiska Calvina. Na pewno nie powiedziała
o nim Kentom. Nie mówiła też o Calvinie ojcu, lecz on podczas procesu
w końcu złożył wszystko w całość, dopasowując czas wydarzeń.
– Przeprowadziłem małe śledztwo – ciągnie Dominic. – Gdy miałem jede-
naście albo dwanaście lat, matka powiedziała mi, jak się nazywacie. Ojciec
odszedł dawno temu, ponownie się ożenił, a jego żona urodziła drugie
dziecko. A moja mama piła. Bardzo dużo piła. Wcześniej nie, zaczęła po tym,
gdy się rozwiedli.
– Przykro mi – szepcze Geo.
– Od paru lat mieszkaliśmy w Vancouver. Mama dostała pracę na jednym
z uniwersytetów, no i mieszkali tam jej rodzice. Po rozwodzie chciała być bli-
sko nich. To dlatego ojciec zrzekł się praw rodzicielskich. Bez jego zgody nie
mogłaby zabrać mnie do Kanady. Wydaje mi się, że raczej się tym nie przejął.
Z tego, co słyszałem, chyba poczuł ulgę, że ma mnie z głowy. I tak prawie go
nie widywałem.
– Przykro mi – powtarza Geo.
To, że jej syn mówi o tym wszystkim bez emocji, przypomina jej ją samą,
i to boli. Wie, że im bardziej obojętnie coś brzmi, tym bardziej boli.
– Mnie nie. Ludzie się zmieniają. Mówili, że adoptowane dziecko kocha się
jak własne, ale ja wiem, że to nieprawda. Pamiętam, jak byłem u ojca i Lind-
say, jego nowej żony, tuż po tym, gdy urodziła pierwsze dziecko. Chłopca.
Podsłuchałem przez interkom, jak do niego mówi. Próbował uśpić Holdena,
a kiedy mały wreszcie usnął, Lindsay zapytała: „Czy jest tak jak wtedy, gdy
urodził się Dominic?”. A ojciec odpowiedział: „Nie, jest lepiej”.
Geo się wzdraga.
– O Boże. Nie powinien tak mówić. A ty nigdy nie powinieneś tego usły-
szeć. Nie wszyscy przybrani rodzice tak czują.
Tylko ci, których dla ciebie znalazłam.
Dominic wzrusza ramionami.
– Tak czy inaczej, kiedy kilka lat temu mama powiedziała mi, jak się nazy-
wasz, zacząłem cię szukać i znalazłem nekrolog twojej mamy. Później znala-
złem jeszcze mnóstwo innych rzeczy. W tamtym czasie zeznawałaś na proce-
sie mordercy.
Geo zamyka oczy.
– Tak, to prawda.
– Przeczytałem w artykule, że ty i oskarżony byliście parą. Kiedy chodziłaś
do liceum, kiedy miałaś szesnaście lat. Dokonałem obliczeń. I zobaczyłem
jego zdjęcie. Jesteśmy do siebie podobni.
Mało powiedziane.
– Tak, jesteście.
– Więc to on? Dusiciel ze Sweetbay to mój ojciec?
Modliła się, żeby nie użył tego przydomka. Była przerażona, że w ogóle go
zna. Jej syn już wie, jaka jest odpowiedź, widać to w sposobie, w jaki na nią
patrzy, ale chce, żeby ona to potwierdziła. Ponieważ jest jedyną osobą na
świecie, która może to zrobić.
– Tak, Calvin James to twój ojciec.
Dominic siedzi nieruchomo, nie reaguje. Jego oczy patrzą gdzieś daleko,
przez moment jest gdzie indziej, myśli o czymś innym. Może o życiu, którego
nie miał?
– Zabiłaś ją? – pyta.
– Co? – Geo mruga zdezorientowana.
– Angelę Wong. Śledziłem proces. Podpisałaś ugodę. Ale czy ją zabiłaś?
Wiele osób sądzi, że tak i że łatwo się wywinęłaś.
I znów mówi bez cienia emocji, nie osądzając. Geo może odpowiedzieć
tylko w jeden sposób – mówiąc prawdę. Po tym wszystkim, przez co prze-
szedł, po życiu, jakie wiódł, i z powodu jego przeklętych genów Georgina
musi odpowiadać na jego pytania tak szczerze, jak to możliwe.
– Nie zabiłam jej. Ale pomagałam Calvinowi ją zakopać. I okłamałam poli-
cjantów, jej rodziców, mojego ojca, naszych przyjaciół, wszystkich.
– I długo uchodziło ci to na sucho.
– Ja… – Geo chce, żeby zrozumiał. – Szczerze mówiąc, spodziewałam się,
że mnie zamkną. Sądziłam, że do wszystkiego dojdą. Ale z jakiegoś powodu
nikt nie wpadł na to, co się stało. Rok po roku… nikt. I tak minęło czternaście
lat.
– Dlaczego się nie przyznałaś? Nie zabiłaś jej, miałaś tylko szesnaście lat,
dlaczego nie powiedziałaś prawdy? Właściwie byłaś jeszcze dzieckiem. Za-
łożę się, że nic by ci nie zrobili.
Geo zastyga. Oczywiście spodziewała się, że będą o tym rozmawiali, nie
sądziła jednak, że ta rozmowa będzie tak trudna, a dla Dominica stanie się
okazją do zdobycia informacji. Rozpaczliwie chce dać mu odpowiedź, która
będzie miała dla niego sens, nie jest jednak pewna, czy to możliwe, skoro nie
ma sensu dla niej.
– Wydaje mi się, że usprawiedliwiałam to, wmawiając sobie, że to nie
wróci Angeli życia – mówi wreszcie Geo. – Że wiedziała, że ją kocham, że mi
przykro i że nie chciałam, by to wszystko się stało. Tamtej nocy byłam bardzo,
bardzo pijana. Oczywiście to żadne usprawiedliwienie, wiem, ale byłam. Gdy-
bym nie była, może mogłabym ją uratować. Ale nie uratowałam i ona umarła.
A jej rodzina… – Geo zamyka oczy i oddycha głęboko. – Cierpieli przeze
mnie. Przez lata zastanawiali się, co się z nią stało. Wariowali od tego, a ja
przez cały ten czas mogłam dać im odpowiedź. Nie zrobiłam tego jednak, a po
czternastu latach, kiedy prawda wyszła na jaw, znowu musieli zmierzyć się
z bólem.
– Ukrywanie jej śmierci było błędem – stwierdza Dominic. – Nawet jeśli-
byś ją zabiła, można byłoby ci wybaczyć. Ale ukrywanie prawdy? Przez tyle
czasu? Poszłaś do przodu, a jej rodzice cierpieli, zastanawiając się, co się stało
z ich dzieckiem. Wydaje mi się, że to kwestia charakteru. To sprawia, że jesteś
przerażająca.
Mówi to bez cienia wesołości czy ironii, nie zgrywa się. To po prostu słowa
ułożone w określony sposób, tną głębiej niż nóż lub jakiekolwiek inne ostrze.
Geo nie ma nic na swoją obronę. On ma rację. Jej zaledwie osiemnastoletni
syn przyszpilił ją w sekundę. Ponieważ ona jest przerażająca.
– Tak – szepcze.
– Teraz wiem, skąd to mam. – Dominic wyłamuje sobie palce, patrząc na
gzyms kominka, na którym rodzinne zdjęcia znów są w komplecie. – Utkną-
łem między rodzicami biologicznymi i przybranymi, nie było dla mnie na-
dziei. Myślę, że Nori i Mark nigdy tak naprawdę mnie nie kochali.
– Ależ kochali. – Geo zdaje sobie sprawę, że brzmi to rozpaczliwie, ale
chce, żeby miał coś dobrego, coś pozytywnego, czego mógłby się trzymać. –
Widziałam ich twarze w dniu, w którym się urodziłeś. Nie posiadali się ze
szczęścia.
– Nie, widziałaś jej twarz – prycha Dominic. – Matka opowiedziała mi
wszystko o tamtym dniu. Ona była wzruszona, a on wyglądał tak, jakby zaraz
miał zwymiotować.
Cholera. To prawda. Zobaczyła w przebłysku wspomnienia twarz Marka
Kenta, to, jaki był blady, jakby nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę,
zerkał na boki, jakby szukał drogi ucieczki. Wtedy tego nie zauważyła.
A może jednak?
– Matka zawsze była ze mną szczera – ciągnie Dominic. – Może zbyt
szczera? Może nie powinna mówić o pewnych sprawach, byłem dzieckiem,
nie musiałem wiedzieć o wszystkim. Powiedziała mi, dlaczego tak naprawdę
zdecydowali się na adopcję. Byli razem od college’u i ojciec zaczynał się nu-
dzić. Zdradził ją mnóstwo razy. Uważała, że dziecko wszystko naprawi, że
staną się prawdziwą rodziną, nie będzie musiał nigdzie chodzić, nie mogła
jednak zajść w ciążę. Miała coś z jajnikami. – Dwa ostatnie słowa wypowiada
protekcjonalnym tonem. – No więc rozpoczęli proces adopcyjny. Ona uwa-
żała, że nic z tego nie wyjdzie – byli młodzi, niezbyt bogaci, dopiero kupili
pierwszy dom. Miała jednak nadzieję, że to doświadczenie ich zbliży, prze-
kona Marka, jak okropnie Nori się czuje, nie mogąc dać mu dziecka.
– Nie wiedziałam o tym – mówi Geo, mrugając, by powstrzymać gorące
łzy. Jest coraz gorzej i gorzej, a przecież nie powiedziała mu jeszcze najstrasz-
niejszych rzeczy. – Naprawdę nie wiedziałam. Wyglądali na takich zakocha-
nych. Tak bardzo ze sobą związanych.
– Myślę, że zobaczyłaś to, co chciałaś zobaczyć.
Geo spuszcza głowę. On znowu ma rację. Przed Kentami rozmawiała
z wieloma parami, starszymi, będącymi razem dłużej niż oni, z małżeństwami,
którym bardzo zależało dziecku. Dlaczego nie wybrała któregoś z nich?
Bo, kurwa, wszystko wiedziała najlepiej. Zawsze. Oto dlaczego.
– Matka umarła – mówi Dominic obojętnie. – Jej ostatni facet, ten, który
mnie molestował, był alkoholikiem. Wrócili z kolacji, on jak zwykle za dużo
wypił i rozbił samochód o ścianę budynku. Czy wiesz, że ten skurwysyn
wciąż żyje? Matka zginęła na miejscu, jej poduszka powietrzna nie otworzyła
się do końca. A on przeżył i mieszka gdzieś w Idaho. Jest sparaliżowany, ale
żyje.
– Przykro mi – Geo nie może przestać tego powtarzać. Teraz już płacze
otwarcie, ocierając z furią łzy. – Dominicu, przepraszam, nie tego dla ciebie
chciałam…
– A czego chciałaś? – pyta jej syn. Patrzy na nią nieruchomym wzrokiem.
Jego twarz jest przyjazna, a w ciemnych oczach płonie coś, co wydaje się czy-
stą ciekawością. – Ja naprawdę chcę to wiedzieć, Georgino. Czego chciałaś?
Co sobie myślałaś, gdy w wieku szesnastu lat zaszłaś w ciążę z mordercą?
– Nie chciałam…
– Musiały być jakieś znaki – stwierdza Dominic, nie zważając na jej reak-
cję. – Znaki ostrzegawcze, czerwone chorągiewki czy jak tam to nazwiesz.
Wcześniej. Czy mój ojciec – Calvin, a nie żaden inny gnojek – miał nad tobą
władzę? Stosował przemoc? Czy kiedykolwiek cię uderzył?
Geo drży. Nie może odpowiedzieć, ponieważ nie może mówić. Ale oczywi-
ście musi udzielić odpowiedzi, bo musi mu wyznać prawdę o Calvinie. O tym,
jakim potworem jest jego ojciec.
– Bił cię, prawda? – W głosie Dominica brzmi podziw. – Ranił cię. A mimo
to z nim byłaś. A mimo to uprawiałaś z nim seks. To gówno cię kręciło?
– To nie był seks, to był… – Po raz trzeci i ostatni Geo próbuje się po-
wstrzymać. Ale już za późno.
– …to był gwałt – kończy za nią Dominic. Słowa przez moment wiszą
w powietrzu, po czym chłopak odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem.
To głęboki gardłowy śmiech, nie jest to śmiech radości, lecz bólu. – Ja pier-
dolę! Jest coraz lepiej i lepiej!
– Dominicu…
– Wszystko w porządku. Oddychaj głęboko. Miałaś szesnaście lat. Dwa
lata mniej, niż ja mam teraz. Pamiętam, jakim kłębkiem nerwów byłem dwa
lata temu. Rozumiem to, Georgino, naprawdę. – Milczy przez chwilę. – Chwi-
leczkę. To brzmi dziwnie. Czy powinienem mówić do ciebie „Georgino”?
– Możesz mówić, jak chcesz – odpowiada Geo, tłumiąc szloch. – Geo bę-
dzie dobrze.
– Geo. Podoba mi się. Masz jeszcze jakieś zdjęcia? Moich dziadków? Mam
ciocie i wujków? Kuzynów? Opowiedz mi więcej o mojej rodzinie.
– W pokoju taty na górze jest kilka albumów z fotografiami. – Geo wstaje,
wdzięczna, że ma kilka minut, by ochłonąć. – Kiedy wrócę, muszę ci powie-
dzieć coś jeszcze.
Wchodzi po schodach i idzie prosto do łazienki. Zamyka drzwi na klucz
i odkręca zimną wodę. Przez dwie minuty gorzko płacze, szlocha jak dziecko,
ale zmusza się, by przestać, obmywa twarz zimną wodą tak długo, aż przestaje
się trząść. Wpatruje się w swoje odbicie w lustrze, ma plamy na policzkach
i rozmazany tusz. Ściera go chusteczką.
Tak, to katastrofa. Ale co ona sobie, do cholery, myślała?
Nic nie myślała, to dlatego. Jej syn spędził dzieciństwo z rodzicami, którzy
tak naprawdę go nie kochali, i, jak się okazało, siebie nawzajem też nie. Oj-
ciec go opuścił. Matka miała faceta alkoholika, który go molestował. Obojętni
krewni. Rodzina zastępcza. Biologiczna matka poszła do więzienia za ukrywa-
nie zabójstwa. Biologiczny ojciec – seryjny morderca.
A najlepsze jest to – po prostu wisienka na torcie – że nie miała nawet
szansy powiedzieć swojemu synowi, że jest on w śmiertelnym niebezpieczeń-
stwie.
Przed wyjściem z łazienki zerka w małe okienko, by sprawdzić, czy przed
domem wciąż stoi policyjny wóz. Jest tam. Policjant ma dziwnie wygiętą
szyję, pewnie śpi. Dobrze. W ten sposób „chroni i służy”. Notuje w pamięci,
by poskarżyć się Kaiserowi.
Idąc w stronę schodów, dostrzega w swojej sypialni sylwetkę. Dominic
wszedł na górę, siedzi w nogach łóżka i przegląda jeden ze szkolnych albu-
mów pamiątkowych. Geo staje w drzwiach, patrzy na niego i nagle zaczyna
kręcić jej się w głowie.
Siedzi sobie swobodnie, niczym się nie przejmując, zupełnie jak Calvin.
A jej ojca nie ma w domu.
Chłopak zerka na nią, uśmiecha się, jakby trzy minuty wcześniej nie odbyli
tej strasznej rozmowy. Klepie łóżko obok siebie.
– Siadaj – mówi, jakby był rodzicem, a ona dzieckiem. – To jest super.
Twój album z drugiej klasy. Nie mogę znaleźć tego z następnej… co, jak przy-
puszczam ma sens, ponieważ wtedy byłaś w ciąży.
Geo siada obok niego na łóżku.
– Tak, dokończyłam klasę w domu.
– To ona? – Dominic pokazuje ziarnistą czarno-białą fotografię, na której
są Geo i Angela. Zrobiono ją po jednym z piątkowych meczów futbolowych,
niepozowane zdjęcie, na którym się śmieją, ich końskie ogony podskakują,
w rękach mają białe pompony, ubrane są w cienkie spódniczki i swetry z em-
blematem drużyny Bulldogsów. – To Angela?
– Tak – odpowiada Geo.
Od lat nie oglądała tego zdjęcia, patrzenie na nie jest bolesne.
– Była piękna – stwierdza Dominic i znów w jego głosie nie ma cienia
osądu. – Tak jak ty.
– Kiedyś tak nie myślałam.
– Chyba wiem dlaczego. – Geo podnosi głowę i patrzy na syna. – Nie dla-
tego, że coś było z tobą nie w porządku. W tej książce naliczyłem dziesięć fo-
tografii Angeli. Jej gwiazda świeciła naprawdę jasno, prawda? Jestem pewny,
że wszystko, nawet inna gwiazda, wyglądałoby przy niej blado.
– To miłe, że tak mówisz. – Geo się uśmiecha. – A raczej poetyckie.
– Jak poznałaś mojego ojca?
Geo opowiada mu historię o 7-Eleven, jaka była wstrząśnięta, gdy na mo-
ment zatrzymała wzrok na Calvinie.
– Spędzaliśmy razem dużo czasu. Miałam gorsze stopnie. Późno wracałam
do domu. Czasami, kiedy ojciec wcześniej przychodził z pracy i nie mogłam
wyjść, Calvin wślizgiwał się tutaj. Ale my nigdy… był dżentelmenem.
– Do chwili, gdy przestał nim być. – Geo kiwa głową. – Są drobiazgi, które
mnie interesują. – Dominic zamyka album. – Dużo czytałem o was obojgu.
Tutejsze gazety relacjonowały sprawę dość dokładnie. Łatwo było znaleźć to
wszystko w bibliotece w Vancouver, a kiedy przenieśliśmy się do Seattle, jesz-
cze łatwiej. Jest jednak sporo rzeczy, o których w gazetach nie napisano.
– Co chcesz wiedzieć?
Chłopak wzrusza ramionami.
– Jak powiedziałem, to drobiazgi. Pamiętam, że kiedyś czytałem jego cha-
rakterystykę i wspomniano w niej, że uwielbiał cynamonowe cukierki
w kształcie serc. Ja też je lubię. – Sięga do kieszeni i wyjmuje małą paczkę cu-
kierków. Jest otwarta i do połowy pusta. Proponuje je Geo, potem jeszcze raz,
a ją uderza uczucie déjà vu.
– Nie, dziękuję. Nie znoszę ich – szepcze Geo i chociaż to nie był żart, Do-
minic się śmieje. – Drobiazgi… niech pomyślę… Zawsze ładnie pachniał.
Znał się na samochodach. Kochał muzykę na żywo, byliśmy razem na kilku
koncertach. Soundgarden. Pearl Jam.
– A więc miał niezły gust, jeśli chodzi o kapele. – Dominic kiwa z aprobatą
głową, wrzuca do ust cukierka i odkłada paczkę. – A jaki on jest teraz, jak my-
ślisz?
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia – odpowiada Geo i wie, że nadeszła
pora, żeby mu powiedzieć. To jest ten moment. – Dominicu, na pewno wiesz,
że pięć lat temu Calvin uciekł z więzienia tuż po tym, gdy ja poszłam siedzieć.
I szuka go policja.
– Wiem.
– Nie szukają go jednak tylko dlatego, że uciekł. Zrobił coś… – Geo na-
biera powietrza. – Calvin jest zamieszany w cztery inne morderstwa. Dwóch
kobiet… i ich dzieci. – Dominic zastyga. – Jego dzieci – dodaje Geo łamią-
cym się głosem. – Jego ciało i krew. Dopadł je i zabił. Boję się… Boję się, że
przyjdzie także po ciebie. To dlatego na ulicy stoi policyjny samochód. By
chronić mnie. I ciebie.
Wyraz twarzy Dominica trudno odczytać. Geo nie potrafi stwierdzić, czy
jest w szoku, czy nie. Jej syn zachowuje stoicyzm zupełnie jak Walter, to
pewne.
– A więc trupy, o których czytałem w gazetach, to ofiary Calvina? – Domi-
nic lekko się pochyla i szkolny album spada z jego kolan na podłogę. Chłopak
nie wykonuje żadnego ruchu, by go podnieść. – To on poćwiartował te ko-
biety, udusił ich dzieci i namalował szminką serca? Teraz to wszystko ma
sens. Chory pojeb. O rany.
– Tak. – Geo kraje się serce. On ma tylko osiemnaście lat. To dla niego za
dużo. To byłoby za dużo dla każdego. – Tak myśli policja. Ja jednak jestem in-
nego zdania.
Chłopak kręci głową, jego twarz niczego nie wyraża.
– Czy gliny wiedzą, że tu jestem? Ten twój kolega ze szkoły, ten, który cię
aresztował, wie?
– Nie – odpowiada Geo. Dominic znów ją zaskoczył. Skoro wie, że ona
i Kaiser przyjaźnili się w szkole średniej, musiał się nieźle naszukać. – Chcia-
łam ci to powiedzieć sama, lecz teraz myślę, że powinnam do niego zadzwo-
nić. Będzie chciał zabrać cię w bezpieczne miejsce. Muszę zejść na dół po te-
lefon.
Geo wstaje, by wyjść, lecz Dominic kładzie jej dłoń na ramieniu.
– Nie dzwoń.
– Muszę. – Ich spojrzenia się spotykają. – Nie jesteś bezpieczny. My nie je-
steśmy bezpieczni. Czytałeś, co zrobił innym swoim dzieciom…
Nagle ją to uderza. To, co jej syn powiedział o szmince i sercach namalo-
wanych na piersiach dzieci. O tym szczególe nigdzie nie wspomniano, ani
w gazetach, ani w telewizji. Poinformował ją o tym Kaiser. Nikt, kto nie bie-
rze udziału w śledztwie, o tym nie wie.
Dominic wbija wzrok w twarz Geo, a ona widzi, że i do niego dociera to,
co właśnie jej powiedział. Nie powinien mówić nic o szmince. Nie powinien
w ogóle o tym wiedzieć.
Ale wie. A teraz wie jeszcze, że ona wie.
Geo zrywa się z łóżka, lecz zanim udaje jej się zrobić krok, chłopak jed-
nym mocnym szarpnięciem rzuca ją na materac. Geo czuje, że wyrwał jej pa-
smo włosów. Jest silny, może nawet silniejszy niż Calvin kiedyś. Leży na niej,
przygniatając całym ciężarem ciała, a ona wije się i kopie. Łapie ją za gardło
i mocno ściska, a Geo ma wrażenie, że pęknie jej tchawica.
Dominic zaczyna lizać jej twarz, czubek jego języka wędruje powoli od
brody do policzka, jego gorący oddech ma ostry zapach cynamonu.
– Matko – szepcze, patrząc jej w oczy – czy mnie widzisz?
Jedną rękę trzyma na gardle Geo, drugą, nie spuszczając z niej wzroku,
ściąga jej legginsy, a potem swoje dżinsy.
Calvin miał zielone oczy. Dominic ma brązowe. Jak ona. Geo wydaje się,
że patrzy na siebie. Walczy zaciekle tak, jak jeszcze nigdy nie walczyła, każ-
dym centymetrem ciała, rozumiejąc w głębi duszy, że oto koło się zamyka.
Wszystko zakończy się tak, jak się zaczęło. To zawsze było jej przeznacze-
niem – zostanie unicestwiona przez bestię, którą stworzyła.
Każda decyzja, jaką podjęła, wszystko, co zrobiła, prowadziło do tego. Tak,
jej syn jest potworem. Ale nie wszystkie cechy odziedziczył po ojcu.
Niektóre ma po niej.
Kiedy znaleziono kolejne poćwiartowane ciało, powinna wiedzieć, że nie
zrobił tego Calvin.
32.

Dochodziła druga, kiedy zawinęli Angelę w narzutę i wynieśli z domu. Na


ulicy było spokojnie, sąsiedzi spali. Calvin przerzucił sobie ciało przez ramię
i zszedł po skrzypiących pod jego stopami drewnianych schodach. Geo szła za
nim, zarzuciwszy na cienką bawełnianą sukienkę jego bluzę dresową. Znaleźli
się na podjeździe, a on podał jej kluczyki. Otworzyła bagażnik i odsunęła się
na bok, gdy wkładał do niego zwłoki najbardziej popularnej dziewczyny
w szkole.
Ułożenie ciała tak, by bagażnik dał się zamknąć, zajęło mu chwilę. Geo
stała kawałek dalej, przy krawężniku, i oddychała głęboko. Nadciągnęła gęsta
mgła, typowa dla tej pory roku, i oboje mieli wrażenie, że chroni ich i jedno-
cześnie dusi, mimo że świecił księżyc w pełni. Latarnie były włączone i każda
tworzyła mglistą kopułę blasku i świetliste plamy na chodniku. Jej dom znaj-
dował się w odległości dwudziestu minut spacerem, szesnaście przecznic da-
lej. Mogła pójść. Powinna dotrzeć do domu, zadzwonić na dziewięćset jedena-
ście i zgłosić śmierć.
Zgłosić morderstwo.
Łatwo było sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby to zrobiła. Obejrzała
wystarczająco dużo filmów, aby wiedzieć, jak to się potoczy. Przed jej dom
i dom Calvina podjadą radiowozy z migającymi światłami, policja będzie jeź-
dzić po okolicy, żeby go złapać. Dojdzie do aresztowania. Jej i jego. Potem
przesłuchanie. Pytania i jeszcze więcej pytań, przez całą noc. Ojciec będzie
siedział obok niej, wciąż w szpitalnym fartuchu, a na jego twarzy Geo zobaczy
przerażenie i rozczarowanie, nie będzie mógł pojąć, co się stało. Gazety krzy-
czące wielkimi literami, co ona i Calvin zrobili, a pod spodem ich ziarniste
zdjęcia, na których będą wyglądali jak przestępcy, i fotografia Angeli, nie-
prawdopodobnie pięknej. Po szkole zaczną krążyć plotki, szepty i domysły,
wszyscy się dowiedzą, co zrobiła. Tess DeMarco będzie przekonywać, że Geo
zawsze zazdrościła jej najlepszej przyjaciółce i nie jest ani trochę zdziwiona,
że Angela nie żyje. Wykrzywione szlochem twarze państwa Wongów, na któ-
rych pojawiają się złość i oskarżenie, gdy pytają Geo, dlaczego go nie po-
wstrzymała, kiedy robił krzywdę ich małej dziewczynce. Jeszcze więcej na-
główków w gazetach. Więzienie, to na pewno. Ma szesnaście lat, nie czterna-
ście, więc pójdzie siedzieć.
– Wsiadaj – rzucił Calvin, a jego oddech był długą białą smugą. Miał na so-
bie podkoszulek i dżinsy, ale jeśli marzł, nie było tego po nim widać. Jego
twarz poczerwieniała, zniesienie Angeli z piętra do samochodu wymagało wy-
siłku. Bagażnik trans ama został zamknięty, a Geo trudno było sobie wyobra-
zić, że w środku jest ciało przyjaciółki, którą kochała przez niemal całe życie.
– Pospiesz się.
Geo po raz ostatni obrzuciła wzrokiem ulicę. Było tak spokojnie, tak cicho.
Wszyscy spali w ciepłych łóżkach nieświadomi horroru, który właśnie się roz-
grywa. Mgła, ciężka i biała w delikatnym świetle latarni, ograniczyła widocz-
ność. Geo widziała tylko pięć czy sześć najbliższych domów. Odwróciła się.
Tam też była mgła.
Prawie nic było nie widać.
Nie widziała ścieżki.
Wsiadła do samochodu.

Geo znała okolicę lepiej niż Calvin, wychowała się tu, on nie. Pokazała mu,
jak dojechać na jej ulicę, a gdy samochód skręcił w Briar Crescent, poleciła:
– Wyłącz światła.
Otoczyła ich ciemność. Na Briar Crescent nie było latarni. Mgła otuliła ich
niczym kokon.
– Nic nie widzę – powiedział Clavin.
Geo czuła zapach jego potu. Jak obrana cebula z solą.
– Jedź prosto. Powoli.
Jechali ulicą, aż trafili do ślepego zaułka. Dopiero gdy się zatrzymali, do
Calvina dotarło, gdzie są.
– To twój dom – stwierdził. – Zamierzasz iść do domu?
– Jeszcze nie.
Wysiedli z samochodu i Calvin otworzył bagażnik. W ciszy nocy każdy
dźwięk wydawał się bardzo głośny. Wyjęli ciało, a Calvin znów przerzucił je
sobie przez ramię. Podał Geo latarkę przyczepioną do kluczy, ale jej nie po-
trzebowała. Znała tę ścieżkę – nie alejkę, tylko ścieżynkę wydeptaną w trawie,
prowadzącą w głąb lasu, gdzie zwykła się bawić, gdy była mała. Światło księ-
życa wystarczało.
Geo wiedziała, że w każdej chwili sąsiad wracający z przyjęcia może zoba-
czyć, jak wyjmują z bagażnika coś długiego i ciężkiego zawiniętego w kapę.
W każdej chwili jakiś sąsiad może się obudzić, stwierdzić, że ma pełny pę-
cherz, i pójść do łazienki. Zerknie w okno, zauważy trans ama parkującego na
końcu zaułka i uzna, że musi wyjść z domu i sprawdzić, co się dzieje. W każ-
dej chwili inny sąsiad, który nie może spać, odłoży książkę, podejdzie do okna
i zacznie wpatrywać się w mgłę, rozmyślając, jakie tajemnice skrywa. W każ-
dej chwili każdy, kto mieszka przy Briar Crescent, może dostrzec przez mgłę
jakiś poruszający się kształt, tuż przy granicy lasu, i zadzwonić na dziewięćset
jedenaście, tak na wszelki wypadek.
Nikt jednak tego nie zrobił.
Nikt ani niczego nie widział, ani niczego nie zrobił.
Pokonawszy około stu metrów, dotarli do małej polany wielkości boiska do
futbolu. Przystanęli. Geo nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest spocona,
dopóki nie odgarnęła z twarzy mokrych włosów. W końcu włączyła latarkę –
promień światła był jasny, lecz mały – i się rozejrzała.
– To jedyne miejsce, gdzie możemy ją zostawić – stwierdziła. – Gdzie in-
dziej jest za dużo drzew.
Calvin skinął głową. Role się odwróciły, zmiana była jednak tak subtelna,
że żadne z nich właściwie tego nie zauważyło. Geo przejęła kontrolę. Choć nie
zostało to powiedziane głośno, było oczywiste.
– Idź do mojego domu, do szopy na tyłach. Nie jest zamknięta. Weź obie
łopaty i dwie pary rękawic. Ojca nie ma w domu, ale zachowuj się cicho i za-
łatw to szybko, bo drzwi do szopy skrzypią, kiedy się je otwiera. Idź.
Oddała mu latarkę i stała obok zwłok w ciemnej mgle, czując, jak zimne
powietrze owiewa jej gorące spocone ciało. Miała wrażenie, że paruje. Grunt
pod jej stopami wydawał się sprężysty, pachniało ziemią i wilgocią. Powietrze
smakowało tak samo, wciągnęła je głęboko. Gdzieś dalej coś się działo, szele-
ściły liście, lecz dźwięk był tak cichy, że Geo pomyślała, że to wiewiórka albo
pręgowiec. Nie wpadła w panikę. Zupełnie jakby ukryła się wewnątrz siebie,
z dala od chaosu, w miejscu, które ma każdy, ale rzadko się tam zapuszcza.
Miejsce, gdzie niczego się nie czuje.
Calvin wrócił po chwili z dwiema łopatami. Włożyli rękawice i zaczęli ko-
pać. Z początku szło łatwo, ziemia z wierzchu była zwarta, lecz miękka. Na
głębokości trzydziestu centymetrów zrobiła się jednak twarda. Kamienista.
Wkrótce z wysiłku zaczęły Geo boleć dłonie i ramiona. Zrobiła sobie przerwę
na odpoczynek, a Calvin nadal kopał, aż w końcu i on musiał przestać. Kopali
dwie dziury, jedną obok drugiej, w odległości kilkudziesięciu centymetrów,
oddzielone czymś, co wydawało się litą skałą. Wyglądało na to, że nie da się
ich połączyć, by powstał grób.
– Wykopałem dół na metr, ale chyba nie można go już pogłębić ani posze-
rzyć. Jest za dużo kamieni – powiedział Calvin.
– Musimy kopać głębiej – odrzekła Geo spokojnie i choć powiedziała „mu-
simy”, oboje wiedzieli, że miała na myśli jego.
– To niemożliwe. Musiałbym mieć koparkę.
– Idź do mojego domu i weź piłę. Na tylnej ścianie domu wiszą trzy. Wy-
bierz największą. Kiedy je zobaczysz, będziesz wiedział, która to. – Geo roz-
poznawała swój głos, ale wydawało jej się, że mówi to ktoś inny. Tak obojęt-
nym i zasadniczym tonem mogłaby czytać wiadomości w telewizji.
Wrócił po kilku minutach, niosąc piłę. Z każdą upływającą sekundą ryzyko,
że ktoś ich zobaczy, było coraz większe.
Ale i tym razem nikt ich nie zauważył.
Calvin patrzył na nią, czekając na instrukcje. W tej chwili nie miało zna-
czenia, że zgwałcił i zabił Angelę, że miał dwadzieścia jeden lat, a Geo tylko
szesnaście. To ona rządziła. Potrzebował jej, żeby powiedziała mu, co ma ro-
bić.
– Poćwiartuj ją – powiedziała Geo.
– Co? – Calvin wciąż się w nią wpatrywał. – Ale…
– Ja zacznę kopać kolejny dół. Jeśli nie zdołamy wykopać jednego dużego,
będziemy musieli wykopać kilka mniejszych. Poćwiartuj ją.
– Nie. Pierdolę to. Nie ma, kurwa, mowy. – Na jego twarzy widać było
obrzydzenie. – Czyś ty, do kurwy nędzy, zwariowała? Nie ma mowy, nie zro-
bię tego.
– Zaszliśmy tak daleko, chcesz to zakończyć czy nie?
Calvin odwinął ciało z kapy, stękając z wysiłku. Kiedy zobaczyli Angelę,
byli w szoku. Mimo iż nie żyła od niedawna, jej skóra zrobiła się blada, o sza-
rym odcieniu, twarz jakby zwiotczała, ręce i nogi leżały bezwładnie, a we
wciąż otwartych oczach widać było pustkę.
Nie wyglądała tak, jakby spała. Nie wyglądała, jakby straciła przytomność.
Wyglądała jak martwa.
Skrzywił się i pochylił nad nią z piłą. Po raz ostatni spojrzał na Geo, a ona
skinęła głową i zaczęła kopać kolejny dół w odległości niemal metra od pozo-
stałych.
– Nie mogę – jęknął Calvin.
Zignorowała go. Kopała, mocno wbijając łopatę w ziemię. Wbijała, nabie-
rała, odrzucała. Wbijała, nabierała, odrzucała…
Po kilku sekundach Calvin znów się odezwał:
– Nie wiem, od czego zacząć.
Popatrzyła na niego wkurzona. Ociekał potem, mokre włosy przylepiły mu
się do czoła, a twarz wykrzywiał wstręt. Nigdy go takim nie widziała. Wyglą-
dał paskudnie. Jak ktoś słaby. W tym momencie nie mogła sobie przypomnieć,
dlaczego się w nim zakochała.
– Zacznij od środka – poradziła, wracając do kopania.
Dźwięk, jaki towarzyszył rozszarpywaniu ciała, nie przypominał żadnych
innych dźwięków. Nie było to staccato, jak przy cięciu drewna. Nie był to ci-
chy odgłos, jak przy krojeniu ciasta. Był głębszy, bardziej „mokry”, jakby
ciało stawiało lekki opór, lecz ostatecznie ustępowało. W tył i w przód, i znów
w tył, piła rozdzierała ciało jej przyjaciółki. Usłyszała, w którym momencie
zęby uderzyły o kość. Zazgrzytało.
Calvin zaczął się krztusić. Podniosła wzrok i zobaczyła, że wymiotuje. Po
twarzy płynęły mu łzy. Angela leżała na ziemi, jedna jej noga była odcięta,
lecz nie do końca.
– Nie mogę… – wyjąkał.
Geo głębiej wbiła łopatę. Czuła zapach jego wymiocin, mieszanki pizzy,
piwa i soków trawiennych, prawie taki sam jak wtedy, gdy wymiotowała
wcześniej w mieszkaniu Calvina. Nigdy wcześniej nie widziała go tak bez-
bronnego i w tym momencie uświadomiła sobie, że może do niego podejść,
uderzyć go w głowę łopatą najmocniej, jak zdoła, a jeśli trzeba będzie, wiele
razy, aż będzie martwy. Może mgła będzie zasłaniała wszystko tak długo, że
zdąży wykopać doły dla nich obojga.
Ale nie była morderczynią. Nie wiedziała, kim, do cholery, była, ale mor-
derczynią na pewno nie.
Zamienili się miejscami.
Geo wzięła piłę, drewniany uchwyt był ciepły od rąk Calvina, mimo że
miał rękawice. Jej ojciec pracował w pogotowiu i wiele razy opowiadał jej
o swojej pracy i stażu na chirurgii, gdy studiował na akademii medycznej.
Wiedziała, w których miejscach ciąć, by opór był jak najmniejszy. Chyba to
samo robiła ze skrzydełkami kurczaka na kolację poprzedniego wieczoru?
Właściwie nie pamiętała kiedy. Może przed tygodniem. A może przed miesią-
cem.
Uklękła nad Angelą, wciąż mającą otwarte oczy. Przesunęła ręką po jej
twarzy. Teraz oczy były zamknięte.
Nie patrz, kochana. Nie patrz.
Uniosła piłę, zacisnęła zęby i dokończyła to, co zaczął Calvin. Ostrze wbiło
się w jej przyjaciółkę, rozszarpując tkanki.
I rozszarpując duszę Geo.
Kiedy skończyła, ułożyli części ciała Angeli w dołach, w których się zmie-
ściły, zasypali ziemią i udeptali. Nieco po czwartej wyszli z lasu ubrudzeni
krwią i wymiocinami. Mgła nieco się uniosła.
I nikt ich nie widział.
Calvin umył za domem łopaty i piłę, używając szlauchu, czerwień spływała
na trawę i wsiąkała wraz z wodą w ziemię. Przeszli przed dom. Zanim Calvin
wsiadł do samochodu, próbował rozmawiać z Geo, lecz nie odpowiadała. Od-
jechał. Minie kilka dni i znowu go zobaczy, pojawi się w jej sypialni w środku
nocy, z torbą w ręce, by się z nią pożegnać i coś jej odebrać. Przemocą.
Oczywiście uważali, że nie zostaną złapani. Choć wydaje się, że na filmach
źli faceci nigdy nie uciekają.
No ale na razie skończyli. Geo miała już do zrobienia tylko jedną rzecz.
Weszła do domu.
33.

Dominic wciąż na niej leży, jego ciężar staje się nieznośny. Jest nieudolny
i jest wściekły, ponieważ nie udaje mu się zrobić tego, po co przyszedł.
A skoro nie może tego zrobić, po prostu ją zabije.
Geo chce, by tak się stało. Chociaż prawo mówi co innego, jest coś gor-
szego niż morderstwo. Teraz to wie. Gwałt to nie seks. To dominacja i kon-
trola. To odebranie komuś najlepszej jego części i pozostawienie pustej po-
włoki.
Boi się, że straci przytomność. Dominic wciąż trzyma ją za gardło, jest nie-
prawdopodobnie silny. Geo nie może krzyczeć, prawie nie jest w stanie się ru-
szyć, czuje, jak stopniowo opuszcza ją wola walki.
Mija sekunda i Dominic gwałtownie się od niej odrywa. Nagle ból znika,
pojawia się ulga, a Geo wiotczeje i łapie powietrze. Obraz jest nieostry, widzi
tylko jakiś kształt zbliżający się do Dominica, który leży teraz na podłodze.
Ten niewyraźny kształt przypomina jej mgłę, jaka unosiła się w noc zamor-
dowania Angeli.
Kiedy wreszcie odzyskuje ostrość widzenia, wie dlaczego.
Calvin.
Stoi nad Dominikiem, który jest oszołomiony, a jego policzek puchnie od
uderzenia. Chłopak ma rozciętą wargę, leży na boku, zraniony i bezbronny.
Geo przez moment, w przebłysku, widzi chłopca, jakiego mogłaby znać,
gdyby go zatrzymała.
– Nic ci się nie stało, Georgino? – pyta Calvin.
Nie wygląda tak jak wtedy, gdy widziała go po raz ostatni. Jego włosy są
dłuższe, jaśniejsze, pół twarzy zasłania gęsta broda przetykana siwizną. Ma na
sobie jakieś stare ciuchy. Geo kręci głową, siada na łóżku, a on obrzuca wzro-
kiem jej brzuch i uda. Ona nagle orientuje się, że jest półnaga, rozpaczliwie
próbuje wciągnąć majtki i legginsy, a jej oczy wypełniają gorące łzy.
Ponieważ ktoś to widział. Ponieważ ktoś był świadkiem tego, co próbował
zrobić jej własny syn. Nawet jeśli tym kimś jest Calvin, to najgorsza rzecz,
jaką można zobaczyć.
Leżący na podłodze Dominic śmieje się cicho.
Calvin spogląda w dół i kopie go w głowę.
– Przestań… – Geo się krztusi, mówienie przychodzi jej z trudem. Wciąż
siedzi, odsuwa się, jak może od Calvina, aż natrafia na oparcie łóżka. – Calvi-
nie, przestań. Po prostu… po prostu odsuń się od niego. – Stara się skupić. –
Jak się tu dostałeś? Przed domem jest policjant…
– Zająłem się nim – odpowiada jej były chłopak, ściągając brwi. Przenosi
spojrzenie na młodego człowieka leżącego na podłodze, a potem znów na
Geo. – Pilnowałem cię. Te ostatnie morderstwa to nie ja. Nigdy nie skrzyw-
dziłbym dziecka.
– Wiem. – Geo zamyka na moment oczy.
Policjant, który został wyznaczony do jej pilnowania, miał nie więcej niż
trzydzieści lat. Jego biedna rodzina. Jego biedna matka…
Dominic znów się śmieje.
– Mogę wciągnąć spodnie? – pyta i chociaż mówi niewyraźnie, bo jego
warga zaczyna puchnąć, brzmi to dość uprzejmie. – Trochę mi tu zimno.
Pistolet, który Geo dostała od brata Elli, jest tam, gdzie go schowała. Gdy
dwaj mężczyźni rozmawiają, wsuwa rękę pod poduszkę. Mała rękojeść leży
wygodnie w jej dłoni. Zaciska palce i odbezpiecza broń. Poduszka tłumi
dźwięk.
– Nie, dupku – mówi Calvin i brzmi to tak samo uprzejmie. Zupełnie jak
dwadzieścia lat temu przeciąga arogancko słowa. – Wydaje się, że nie miałeś
problemu ze ściągnięciem, więc dlaczego ich tak nie zostawić?
– Matko – odzywa się Dominic, leżąc nieruchomo. Geo patrzy na niego
i widzi, że chłopak się uśmiecha. To straszny uśmiech. – Może powinniśmy
powiedzieć tatusiowi, że to nieuprzejme nazywać własnego syna dupkiem. To
źle wpływa na moją samoocenę.
Calvin otwiera szerzej oczy i zerka szybko na Geo, odruchowo szukając
potwierdzenia, że to nie może być prawda.
– Niespodzianka! – wykrzykuje Dominic, a jego głos ocieka sarkazmem. –
To chłopiec!
– Jak? – pyta Calvin, wbijając w nią wzrok. – Jak to możliwe?
– No więc męski penis w stanie erekcji wchodzi w kobiecą waginę… – za-
czyna Dominic monotonnym głosem, parodiując to, co zapewne słyszał na
lekcjach wychowania seksualnego.
– Zamknij się – rzuca Calvin, ale tym razem nie wymierza mu kopniaka.
Wciąż wpatruje się w Geo. – Jak? – powtarza, teraz bardziej natarczywie.
– Wiesz jak – odpowiada Geo cicho.
Patrzy na tatuaż widoczny po wewnętrznej stronie nadgarstka Calvina.
Wcześniej go nie widziała, ale musiał go sobie zrobić już jakiś czas temu, po-
nieważ czerwony tusz nieco wyblakł. Pośrodku serca dostrzega inicjały: GS.
Unieśmiertelnił ją na swojej cholernej ręce.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Jego ton jest łagodny. – Może chciał-
bym o tym wiedzieć?
– Odszedłeś. A ja byłam z tego zadowolona. Nie chciałam cię już nigdy
więcej widzieć.
Calvin wpatruje się w nią jeszcze przez sekundę, po czym przenosi wzrok
na młodego człowieka leżącego na podłodze, wciąż na boku, przysłuchują-
cego się tej wymianie zdań.
– Wstawaj. Podciągnij spodnie. I nie rób żadnych gwałtownych ruchów, bo
poderżnę ci gardło – ostrzega Calvin.
Dominic powoli dźwiga się na nogi. Gdy tak stoją obok siebie, nie ma wąt-
pliwości, że to syn Calvina. Są tego samego wzrostu, mają takie same rysy
twarzy. Calvin jest jednak pewny siebie, a jego syn zuchwały. A to nie to
samo.
– Jezu… – Dominic przewraca teatralnie oczami – już wiem, skąd się u
mnie wzięła skłonność do przemocy.
– Zamknij się – rzuca Calvin.
Geo wyciąga pistolet spod poduszki. Obaj patrzą na nią, a na ich twarzach
maluje się taki sam wyraz zaskoczenia. Dominic robi krok w jej stronę, lecz
Calvin łapie go za ramię. Kręci głową, a Geo zsuwa się z łóżka i staje naprze-
ciwko nich. Calvin popycha Dominica na ścianę z tyłu, teraz Geo dzieli od
nich jakieś półtora metra. Chociaż równie dobrze może to być piętnaście cen-
tymetrów. Pokój wydaje się mały, jest w nim duszno i gorąco.
Wbija wzrok w syna.
– Jak chcesz to zakończyć, Dominicu?
– Och, więc teraz mam jakiś wybór? – pyta, znów uśmiechając się przera-
żająco. – Pozwalasz mi zdecydować, co się ze mną stanie? Czad! A tak nawia-
sem mówiąc, powinnaś mnie wyskrobać. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
– Bo cię kochałam – odpowiada Geo. I mówi prawdę.
On jej nie wierzy, a ona go nie obwinia. Bo on nie wie, co to jest miłość.
Nie wie, jak to jest kochać. Miłość – zdrowa miłość, taka, która nie rani i nie
odbiera wiary w siebie ani poczucia własnej wartości – jest w życiu najważ-
niejsza. Tego trzeba się nauczyć.
– Nienawidzę cię – mówi Dominic. Głos mu się załamuje, lecz nie ze
smutku, a z wściekłości. Podkreśla swoje słowa, akcentując każdą sylabę: –
Jak ja cię, kurwa, nienawidzę.
– Tak mi przykro.
Calvin przygląda im się w milczeniu.
Utknęli w martwym punkcie. Geo nie ma pojęcia, co robić. Nie wie, czy
zastrzelić ich obu, nie może też pozwolić im uciec. Zwłaszcza synowi. Ranie-
nie ludzi to ranienie ludzi. A rany zadawane Dominicowi przez tyle lat nigdy
się nie zagoją. Są zbyt głębokie.
– No cóż, to zabawne jak cholera. Po osiemnastu latach wreszcie mam
oboje rodziców. – Dominic wybucha śmiechem. To śmiech histeryczny,
śmiech kogoś, kto się śmieje, choć nie ma z czego, uwolnienie tłumionych,
złych emocji. – Zasrańcy, patrzcie, coście zrobili.
Śmieje się jeszcze głośniej, cały się trzęsie. W oddali słychać wycie syren.
Narasta, ich zawodzenie wypełnia zwykle spokojną okolicę. Policja jest coraz
bliżej.
Dominic odrzuca głowę do tyłu, wstrząsają nim drgawki.
– PATRZCIE, COŚCIE NAROBILI!
To nie jest wycie, to nie jest ryk, to coś pomiędzy, coś zwierzęcego, dra-
pieżnego i szalonego. Geo przepełnia smutek, wdziera się pomiędzy żal i po-
czucie winy.
– Skąd wiedziałeś? – zwraca się Geo do Calvina. – Skąd wiedziałeś, że mu-
sisz tu przyjść?
– Wróciłem, gdy przeczytałem o pierwszym morderstwie. Znałem to. Po-
ćwiartowane ciała pogrzebane w lesie… oczywiście, że musiałem wrócić.
Czułem się tak, jakby ktoś próbował sprowadzić mnie do domu.
Oczy Geo i Calvina się spotykają. Po tylu latach łączy ich tajemnica. Ca-
lvin nigdy nie powiedział policjantom całej prawdy o tamtej fatalnej nocy –
o pile, o wymiotach, o tym, że Geo przejęła kontrolę i dokończyła to, co on
zaczął – nic z tego nie wypłynęło podczas procesu. A przecież mógł to ujaw-
nić, powiedzieć całą prawdę nie tylko o sobie, lecz także o niej. Nie zrobił
tego jednak. Nie powiedział ani słowa. A teraz tu jest, z głupim serduszkiem
z jej inicjałami na nadgarstku, chociaż nigdy, przenigdy nie będą razem. To ty-
powe dla Calvina, jest jak słoik serduszek, słodyczy, które jej dawał i z któ-
rych przyjemność czerpał tylko on.
Geo wpatruje się w nich. W swoją pierwszą miłość i w ostatnią. Ale czy to
była miłość? Czy to w ogóle wyglądało na miłość? Była obłąkana, kaleka,
chora i potworna.
– Teraz rozumiem – odzywa się Calvin, patrząc na Dominica. – Rozumiem,
dlaczego zabiłeś też dzieci. Moje dzieci. Zrobiłeś to, by mnie zranić.
– Nie, ty pierdolony idioto. – Dominic znów się śmieje, lecz w jego śmie-
chu i tym razem nie ma wesołości. – Zrobiłem to, by zranić ją. Dlaczego inne
twoje dzieci mogły mieć dobre matki? Które niczego nie spieprzyły? Dlaczego
ja? Chcę skończyć to, co zacząłem, ojcze. Pomożesz? Przepuszczę cię. –
Znów się śmieje i tym razem słychać cień rozbawienia. – A nie, czekaj, ty już
to zrobiłeś.
– Georgino, nie – mówi Calvin, nie spuszczając wzroku z syna. – Natych-
miast wyjdź. Nie pozwolę mu cię skrzywdzić. Uciekaj przez okno.
– Nie zostawię tak tego. – Geo cała drży. Boi się, że brzemię dziewiętnastu
lat kłamstw i sekretów zmiażdży ją od środka. – To nasz syn.
– To prawda. Ale ludzie tacy jak on – jak ja – nie powinni żyć.
Oczywiście ma rację. Ale jeśli wyjdzie, pozabijają się nawzajem. Mają taki
sam wyraz twarzy. Nie można do nich dotrzeć, nie ma dla nich nadziei. Podej-
muje decyzję, której nie podjęła tyle lat temu.
– Kocham cię – mówi, choć słowa więzną jej w gardle. – I tak mi przykro,
tak cholernie mi przykro.
Unosi pistolet i strzela.
Znów unosi i strzela jeszcze raz.
Ma zdrętwiałe palce. Broń upada bezgłośnie na dywan. A ona rzuca się na
podłogę i szlocha tak bardzo, że czuje, jakby coś w jej wnętrzu miało pęknąć,
rozpacza tak, jak nie rozpaczała tamtego ranka, gdy urodziła dziecko.
Podpełza do Dominica, kładzie sobie jego głowę na kolanach i kołysze. Jej
pierś unosi się i opada gwałtownie, Geo głaszcze syna po zlepionych potem
włosach, odgarnia z jego twarzy kosmyki. Gładzi policzki i brodę, grzbiet
nosa, łuki brwi. Przykłada nos do jego czoła i wdycha zapach. Chłopak ma
otwarte oczy. Widzi przez łzy, że syn na nią patrzy.
Ma jej oczy. Oczy swojej matki. Brązowe. Łagodne. A teraz puste, bo nie
ma w nich życia.
Jej syn. Jej piękny chłopiec.
Geo otwiera usta i zaczyna zawodzić. Jej krzyk jest gardłowy, nigdy dotąd
nie wydobyła z siebie takiego dźwięku, z początku nie zdaje sobie sprawy, że
wypływa z jej ust. Obok nich leży Calvin, wstrząsają nim drgawki. Jego ręce
i nogi się poruszają. Jest nieprzytomny, ale żyje, mimo że został trafiony
w pierś.
Nie przestając głaskać syna, Geo drugą ręką sięga po pistolet i strzela Ca-
lvinowi w głowę.
Może tak właśnie powinno się to zakończyć.
Epilog

Grób Angeli Wong znajduje się na otwartej przestrzeni na cmentarzu Rose


Hill. Tam, gdzie dociera najwięcej światła. Rodzice wybrali dla niej różowy
kwarc, a gdy, tak jak teraz, wschodzi słońce, błyszczą w nim srebrne i złote
drobiny.
Geo stoi przed nagrobkiem, sweter schowała do dużej torby i cieszy się
wiosennym wiatrem owiewającym jej nagie ramiona. Tym razem przyniosła
róże. Różowe. Zamiast jednak położyć bukiet na płycie nagrobkowej, tak jak
robi to za każdym razem, odrywa płatek za płatkiem i rozrzuca je dookoła.
Różowe płatki wyglądają ładnie na tle zielonej trawy. Angeli by się to podo-
bało. Geo pochyla się i dotyka kamienia, wodzi palcami po wyciętych
w kwarcu literach: imieniu przyjaciółki, dacie jej urodzenia, dacie śmierci.
Angela Wong żyła szesnaście lat, dwa miesiące i dwanaście dni. Ułamek
czasu będący całym jej życiem.
– Kocham cię – mówi Geo na głos. Kilkanaście metrów dalej ogrodnik
przycina krzewy ograniczające ten sektor cmentarza. Nie może jej słyszeć,
a gdyby mógł, to na pewno widział i słyszał już takie rzeczy. – Niosłam dla
ciebie napój, oczywiście winogronowy, ale wypiłam go po drodze. Gdybyś
mnie teraz widziała. Przytyłam dziesięć kilogramów. Chciałabym, żebyś tu
była i powiedziała mi, że moje uda robią się coraz grubsze.
Uśmiecha się. Po raz pierwszy, odkąd Angela umarła, może myśleć o przy-
jaciółce z radością, a nie z żalem, choć oba te uczucia wciąż z nią są, razem,
jak starzy przyjaciele. Różnica jest jednak taka, że teraz mogą istnieć obok sie-
bie.
– Brakuje mi ciebie, Ang.
Zostaje jeszcze chwilę. Ogrodnik się rozgląda i do niej macha. Są znajo-
mymi, choć się nie poznali i jedno nie wie, jak ma na imię drugie, i nigdy nie
wdali się w pogawędkę. Ona też do niego macha i rusza brukowaną ścieżką,
która okrąża wzgórze i prowadzi na drugi koniec cmentarza.
Grób matki jest w cieniu, pod ogromnym dębem. Geo dowiedziała się nie-
dawno, że jej rodzina ma kwatery na tym cmentarzu, które rodzice Waltera ku-
pili, gdy się tu przenieśli. Pewnego dnia znajdzie się więc miejsce dla Geo, je-
śli będzie chciała, na szczęście w najbliższym czasie nie będzie musiała podej-
mować takiej decyzji. Pod drzewem jest chłodno, więc wyjmuje z torby swe-
ter i go wkłada. Kamień nagrobny matki jest mniejszy i skromniejszy niż ten
Angeli, zrobiony z białego marmuru. Grace Maria Gallardo Shaw żyła trzy-
dzieści trzy lata, siedem miesięcy i pięć dni. Geo trudno pojąć, że jest teraz
starsza, niż matka była w chwili śmierci. Niewiele, ale to dziwne uczucie. Pa-
mięta matkę jako najmądrzejszą i najpiękniejszą osobę na świecie.
Z pewnym wysiłkiem siada między grobem matki a tym, który jest obok,
nowym. Porósł trawą, a kamień nagrobny, który Geo zamówiła kilka miesięcy
temu, jest już gotowy. Kształtem przypomina ten na grobie matki, lecz mar-
mur ma kolor ciemnoszary. Patrzenie na niego sprawia jej ból, ponieważ strata
jest niedawna.
Odzywa się jej komórka, więc wyjmuje ją z torby i sprawdza, kto dzwoni.
Uśmiecha się i odbiera.
– Cześć.
– Cześć – rzuca Kaiser. Hałas w tle mówi jej, że detektyw prowadzi i ma
włączony zestaw głośnomówiący. – Jak się czujesz?
– Nieźle. Jestem na Rose Hill. Kamień nagrobny jest wreszcie gotowy.
Przyszłam zobaczyć, jak wygląda.
Zapada cisza i Geo wie, że Kaiser szuka odpowiednich słów, przychodzi
mu jednak do głowy tylko:
– No i?
– Jest piękny. Cieszę się, że to zrobiliśmy.
Znów milczenie. Geo słyszy w tle klakson.
– Ze mną wszystko w porządku – mówi wreszcie, choć Kaiser o nic nie py-
tał.
– Wiem. – Teraz czuje, że Kaiser się uśmiecha. – Jadę już do domu. Kupię
pieczonego kurczaka. Mówiłaś, że masz na niego ochotę, a teraz, kiedy ty
masz, to ja też. Twój tata do nas wpadnie? Jeśli tak, to kupię takie piwo, jakie
lubi.
Geo powstrzymuje czknięcie.
– Podlizujesz mu się.
Rozłączają się, a ona siedzi jeszcze przez chwilę w cieniu, patrząc na ka-
mień nagrobny, który umieszczono obok kamienia jej matki. Dominic Kent
żył osiemnaście lat, sześć miesięcy i dwa dni. Został zabity przez swoją biolo-
giczną matkę w domu swojego biologicznego dziadka. Marka Kenta o śmierci
syna powiadomiła policja, poproszono go, by po autopsji zabrał ciało. Odmó-
wił i nie miał nic przeciwko temu, gdy chciała je zabrać Geo. Przeniesienie
Dominica z kostnicy na cmentarz wymagało trochę zachodu, przywiozła go
jednak, by chłopak mógł spoczywać w spokoju w rodzinnej kwaterze.
Tak, wiele brwi powędrowało w górę, szczególnie brwi sąsiadów. Na
drzwiach garażu przestały się jednak pojawiać paskudne napisy. Nigdy nie
wykryto, kto za tym stał, a ludzie żyli dalej. Geo nie oczekiwała, że ktoś ją
zrozumie. Najlepsze wyjaśnienie, jakiego mogła udzielić sobie samej, było ta-
kie, że chce zapewnić swojemu zmarłemu synowi spokój i bezpieczeństwo,
których nie zapewniła mu, gdy żył.
Nigdy nie spytała Kaisera, co policja zrobiła z ciałem Calvina.
Walter nie protestował. Zaproponował, że zapłaci za pogrzeb, a potem za
nagrobek. Bo kocha córkę. A gdyby sprawy potoczyły się inaczej, kochałby
też wnuka. Tak czy inaczej, Geo dostanie drugą szansę. Obejmuje brzuch, czu-
jąc ruchy dziecka.
Zanim odejdzie, sięga do torby i wyjmuje z niej paczkę cynamonowych
serduszek, które kupiła w 7-Eleven, idąc na cmentarz. Kładzie je na grobie
Dominica. Pewnie zabierze je ogrodnik, ale to w porządku. Ta myśl sprawia,
że Geo się uśmiecha.
Odwraca się i rusza do domu, wychodząc z cienia w słońce.
Od Autorki

Choć każda moja książka to odrębna całość, akcja wszystkich umieszczona


jest w świecie północno-zachodniego wybrzeża, o którym pisałam już
w pierwszej swojej powieści. Dlatego postacie z moich wcześniejszych ksią-
żek często wyskakują w tych nowych i mówią „cześć!” (Kim Kellog, Mike,
ktoś jeszcze?). Jeśli czytaliście moje poprzednie powieści, zapewne rozpozna-
jecie takie miejsca, jak okolice Sweetbay, Uniwersytet Stanowy Puget Sound,
bar kawowy Green Been – wszystkie wymyśliłam (hurra, bo przecież w Swe-
etbay giną ludzie).
Zakład Karny w Hazelwood, w którym rozgrywa się akcja pierwszej części
książki, jest całkowicie fikcyjny. Pisarze wymyślają miejsca z wielu powo-
dów, lecz najważniejszy jest ten, by jak najlepiej służyły opowiadanej historii.
W tym przypadku doświadczenia Geo z Hazelwood są mieszanką doświad-
czeń więźniarek osadzonych w prawdziwych więzieniach (na przykład Zakład
Karny dla Kobiet Stanu Waszyngton), które zebrałam, i tego, co podpowie-
działa mi wyobraźnia. Rozumiem, że niektórzy czytelnicy wolą czytać we
współczesnych powieściach tylko o prawdziwych miejscach, lecz jak zawsze
mam nadzieję, że mi wybaczycie.
Podziękowania

Pisarze tworzą w samotności, ale redagujemy i wydajemy książkę z pomocą


innych, którzy zwykle są o wiele bystrzejsi od nas. Mam niesamowite szczę-
ście, że otaczają mnie ludzie – w życiu prywatnym i zawodowym – którzy
wspierają mnie na każdym kroku.
Mojemu redaktorowi Keithowi Kahli dziękuję za to, że był zaangażowany
w powstawanie tej książki i że rozumiał moją wizję. Naciskałeś, by ta książka
była tak dobra, jak to tylko możliwe, i praca z Tobą była przyjemnością, tak
jak z resztą zespołu St. Martin’s Press i Minotaur Books.
Alice Pfeifer – rozwiązywałaś nawet najbardziej dziwaczne problemy bez
najmniejszego wysiłku.
Andrew Martinie, Sally Richardson, Jennifer Enderlin i Kelly Ragland – je-
stem Wam ogromnie wdzięczna za wsparcie. Mam nadzieję, że będziemy pra-
cowali razem przy wielu książkach.
Mojemu mężowi Darrenowi Blohowiakowi dziękuję za to, że nigdy nie po-
zwala mi wątpić w to, że moje zwariowane podejście do pisania jest jedynym
właściwym. Dziękuję, że słuchasz o moich obsesjach i stresie i że nie prze-
szkadza Ci to, że żyję z mordowania ludzi na niby (co wymaga mnóstwa pracy
researcherskiej – przysięgnij, że jeśli kiedyś zostanę aresztowana, spalisz mój
komputer). Kogoś takiego jak ja może pokochać tylko niezwykły facet, i jesteś
nim Ty. Kocham Cię.
Mój synu, Maddoksie Johnie Blohowiak: gdy pisałam tę książkę, nie mia-
łeś jeszcze dwóch lat. Uwielbiałam słuchać, jak śmiejesz się i śpiewasz w po-
koju obok. Bycie rodzicem sprawia, że rozmaite sprawy robią się trudniejsze,
ale odkąd Cię mam, jestem lepszą pisarką. Wiem, co tracę, kiedy każdego dnia
siedzę w gabinecie, wiem też jednak, że im szybciej skończę, tym szybciej
będę mogła wyjść i się z Tobą bawić. Dzięki, że pozwalasz mi utrzymać kon-
centrację. Jesteś światłem mojego życia. Mama Cię kocha, Mox.
Przyjaciele – Dawn Robertson, Annabello Wong, Lori Cossetto, Shellon
Baptiste, Edzie Aymarze, Micheleen Beaudreau, Teri Orrell, Jennifer Baum,
Jennifer Bailey, Scotcie Kubacki i Maki Breen – byłabym szczęśliwa, gdyby
w moim życiu było choć jedno z Was. Mam jednak Was wszystkich, co ozna-
cza, że musiałam zrobić coś dobrze. Dzięki za tysiąc rozmów, czekam na ty-
siąc kolejnych. Kocham Was.
Johnie Perez, mój starszy bracie, bez Ciebie powrót do Kanady być może
nie byłby możliwy. Dzięki, że dałeś nam miejsce, w którym mogłam stworzyć
dom dla mojej rodziny. Specjalnie dziękuję Nidzie Allan i Robertowi Pestaño
(zwanych inaczej Mamą i Tatą) za to, że kochacie opowieści i ich opowiada-
nie. Eriko Perez, jesteś bardziej moją młodszą siostrą niż kuzynką, to, że pra-
cujesz ciężko i z determinacją, inspiruje mnie każdego dnia.
Do wszystkich Pestaño i Perezów na całym świecie: jesteście najlepszymi
cheerleaderami, jakich pisarz mógłby sobie wymarzyć. Do Blohowiaków
z Green Bay w Wisconsin: to błogosławieństwo, że mam tak ciepłych i obda-
rzonych dobrym sercem teściów. Przepraszam, że kibicuję Seahawksom (no,
nie do końca). Kocham Was wszystkich.
Minty LongEarth, miałyśmy okazję spotkać się na lotnisku w Nowym Or-
leanie, gdzie kontrola bezpieczeństwa zakończyła się dwugodzinną rozmową
przy drinkach. Twoje poglądy na temat więzień, rodzin zastępczych, seryjnych
morderców i psychopatów były fascynujące. Potwierdziłaś, że prawdziwe ży-
cie jest gorsze niż cokolwiek, co udałoby mi się wymyślić. Dziękuję, że po-
dzieliłaś się ze mną swoimi doświadczeniami.
Moi Czytelnicy, dziękuję Wam więcej niż milion razy, że mi towarzyszy-
cie. Wasze e-maile, wiadomości na Facebooku, Tweeterze i Instagramie co-
dziennie podnoszą mnie na duchu. Dziękuję, że obchodzą Was moje opowie-
ści i że towarzyszycie mi w tej podróży.
Społeczność pisarzy niesamowicie się wspiera i wiem, jakie mam szczę-
ście, że jestem jej częścią. Piszący przyjaciele warci są złota i winna jestem
ogromne podziękowania Markowi Edwardsowi za to, że ratował mnie, gdy
byłam załamana, więcej razy, niż mogłam tego oczekiwać. A także gangowi
z Thrill Begins, który niemal codziennie dostarcza mi głupich prezentów i nie-
stosownych dowcipów i pozwala przetrwać dzień. Przez ponad trzy lata mia-
łam szczęście nawiązać wiele kontaktów z kolegami pisarzami i wydawcami.
Dziękuję Wam wszystkim za życzliwość, humor i wsparcie. Do zobaczenia na
kolejnej konferencji, zajmijcie mi miejsce w barze.
Gdzieś tam żyje człowiek, który nazywa się pan Rogers. Uczył mnie an-
gielskiego, gdy chodziłam do dziesiątej klasy. Był pierwszą osobą, która prze-
czytała jedno z moich opowiadań, wystawiła ocenę i podpowiedziała, co zro-
bić, by opowieść była bardziej sugestywna. Kiedy pokazałam mu poprawioną
wersję, podniósł mi ocenę i opublikował opowiadanie w szkolnej antologii. Po
raz pierwszy pracowałam wtedy z redaktorem i po raz pierwszy zobaczyłam
swoje nazwisko wydrukowane w książce. Gdziekolwiek Pan jest, Panie Ro-
gers, Pana rady są ze mną do dziś. Dziękuję.
A na końcu, co nie oznacza, że jest mniej ważna, chcę się zwrócić do swo-
jej agentki.
Rozpoczęcie współpracy z Tobą to najmądrzejsza decyzja, jaką kiedykol-
wiek podjęłam. Dziękuję Ci za to, że we mnie wierzysz i o mnie walczysz, za
Twój optymizm i za to, że dodajesz mi odwagi, gdy przychodzi decydować
o ważnych kwestiach. Brakuje mi słów, by wyrazić, jak bardzo jesteś dla mnie
ważna. Victorio Skurnick, jesteś moją ambasadorką w krainie sukcesu i bogac-
twa.
[1] Przekł. Halina Skibniewska, Iskry, Warszawa 1961 (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki).
[2] Jeffrey Dahmer, znany jako Kanibal z Milwaukee – nekrofil, kanibal
i gwałciciel, w latach 1978–1991 zabił, a następnie zgwałcił 17 młodych
mężczyzn i chłopców.
[3] Poza dobrem i złem, przekł. S. Wyrzykowski, Vis-à-vis Etiuda, Kraków
2020.
[4] Zillow – amerykańska internetowa baza danych nieruchomości.
[5] Przekł. Małgorzata Grabowska, Albatros, Warszawa 2004.
[6] Amerykańska komedia w reż. Johna Hughesa.
[7] [W:] Arthur Conan Doyle, Pożegnanie z Holmesem, przekł. Jarosław
Kotarski, Temark, Warszawa 1993.
[8] Ed Gein, zwany Rzeźnikiem z Plainfield (1906–1984) – amerykański
morderca, udowodniono mu zabójstwo tylko dwóch kobiet; w jego
domu znaleziono ozdoby z ludzkich czaszek i skóry.
[9] Nie, nie zrobię kolejnego kroku w twoją stronę/bo czeka mnie tylko
żal./Czy wiesz, że nie jestem już twoim duchem?/Straciłeś miłość,
a kochałam tak bardzo./Nauczyłam się trwać półżywa/A teraz ty znów
mnie chcesz.
[10] Planned Parenthood Federation of America – amerykańska organizacja
nonprofit propagująca świadome rodzicielstwo, prowadząca
kompleksową edukację seksualną.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775


e-mail: info@muza.com.pl
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz

You might also like