You are on page 1of 335

Spis treści

Karta redakcyjna

Dedykacja

Później i wcześniej
Miesiąc później
Czwartek
Piątek
Sobota
Niedziela. Dwa dni od zaginięcia
Poniedziałek. Trzy dni od zaginięcia
Wtorek. Cztery dni od zaginięcia
Środa. Pięć dni od zaginięcia
Czwartek. Sześć dni od zaginięcia
Piątek. Siedem dni od zaginięcia
Niedziela. 16 dni później
Sobota. 6 dni później

Podziękowania
Holly Jackson
Tytuł oryginału: Good Girl, Bad Blood
Originally published in English by Farshore, an imprint of HarperCollinsPublishers Ltd,
The News Building, 1 London Bridge St, London,
SE1 9GF under the title: Good Girl, Bad Blood
Text copyright © 2020 Holly Jackson
The author asserts the moral right to be acknowledged as the author of this work.

Przekład: Ernest Kacperski


Redaktor prowadzący: Sylwia Kurek
Redakcja: Katarzyna Malinowska
Korekta: Aleksandra Dąbała
Opracowanie okładki: Radosław Kamiński
DTP: Radosław Kamiński

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
Warszawa 2022
All rights reserved.

Wydanie I

Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości lub fragmentów książki możliwe jest
tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.

ISBN 978-83-8299-103-1

Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.


00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94
tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51
wydawnictwo@zielonasowa.pl
www.zielonasowa.pl

Konwersja: eLitera s.c.


Zapewne myślicie, że rozpoznalibyście mordercę po głosie.
Po tym, jak jego kłamstwa przybierają inną teksturę, pobrzmiewają le‐
dwo słyszalną zmianą barwy. Nierówny głos, który to basowieje, to wzla‐
tuje koślawo i piskliwie, kiedy prawda wyślizguje się spomiędzy kancia‐
stych tonów. Czy tak właśnie myślicie? Każdy sądzi, że gdyby przyszło co
do czego, na pewno by rozpoznał. Ale nie Pip.
„Taka tragedia na samym końcu”.
Kiedy siedziała naprzeciwko, spoglądając w jego życzliwe, przymru‐
żone oczy, a włączony dyktafon w telefonie rejestrował każdy dźwięk,
każde westchnienie i gardłowe odchrząknięcie, wierzyła we wszystko.
W każde usłyszane słowo. Pip przesunęła palcami po panelu dotykowym
i cofnęła nagranie.
„Taka tragedia na samym końcu”.
Głos Elliota Warda ponownie wybrzmiał z głośników, wypełniając
ciemny pokój. Wypełniając jej głowę. Stop. Klik. Odtwórz.
„Taka tragedia na samym końcu”.
Słuchała tego fragmentu już chyba po raz setny. Może nawet tysięczny.
I nic. Żadnej wskazówki, żadnej zmiany tembru, kiedy prześlizgiwał się
między kłamstwami i półprawdami. Człowiek, którego dawniej traktowała
niemal jak ojca. Ale wtedy skłamała również Pip. Zrobiła to, żeby chronić
tych, których kochała. Tak sobie mówiła. Ale czy Elliot nie tłumaczył się
dokładnie w ten sam sposób? Pip uciszyła głos w swojej głowie. Prawie
cała prawda już wyszła na jaw. I tego się trzymała.
Słuchała dalej, a kolejny fragment zjeżył jej włosy na karku.
– Myśli pan, że Sal zabił Andie? – rozległ się głos Pip z przeszłości.
– ...dobry był z niego chłopak. Ale biorąc pod uwagę dowody, nie widzę
cienia możliwości, żeby tego nie zrobił. To okropne, ale myślę, że niestety
to musiał być on. Nie ma innego wyjaśnienia...
Drzwi do pokoju otworzyły się z impetem.
– Co robisz? – przerwał jej głos podszyty drwiącym uśmieszkiem.
Przecież doskonale wiedział, co Pip właśnie robi.
– Nie strasz mnie, Ravi! – powiedziała zirytowana i rzuciła się do
przodu, żeby wyłączyć dźwięk.
Ravi nigdy więcej nie powinien słyszeć głosu Elliota Warda.
– Ja cię straszę? A kto siedzi po ciemku i słucha tego czegoś? –spytał
i zapalił światło.
Żółtawa poświata odbiła się od jego czarnych włosów i oblała mu czoło.
Zrobił swoją najbardziej rozbrajającą minę i nie było szans, żeby Pip się
nie uśmiechnęła.
– A w ogóle jak tutaj wszedłeś? – spytała, odsuwając się od biurka.
– Twoi rodzice i Josh akurat wychodzili. Mieli ze sobą smakowicie wy‐
glądające ciasto cytrynowe.
– No tak – powiedziała. – Sąsiedzkie obowiązki powitalne. Jakaś młoda
parka wprowadziła się do domu po Chensach na naszej ulicy. Mama do‐
pięła umowę. Nazywają się Green... A może Brown... Jakoś tak. Nie pa‐
miętam.
Dziwnie się czuła z myślą, że w tym domu zamieszkała inna rodzina; że
wkrótce nowe życie miało wypełnić i przekształcić starą przestrzeń. Kiedy
Pip w wieku pięciu lat przeprowadziła się do Little Kilton, jej przyjaciel
Zach Chen już tam mieszkał. Cztery domy dalej. A jednak nie było to
prawdziwe pożegnanie, bo wciąż codziennie widywała Zacha w szkole. Po
prostu jego rodzice uznali, że po tym, co się wydarzyło, dłużej nie mogą
zostać w miasteczku. Pip była przekonana, że w dużej mierze uważali ją za
winną wszystkich problemów.
– A tak przy okazji... kolacja o wpół do ósmej – oznajmił Ravi, nieudol‐
nie zmieniając temat.
Pip spojrzała na niego. Miał na sobie swoją najelegantszą koszulę we‐
tkniętą z przodu w spodnie i... czyżby nowe buty? Kiedy podszedł bliżej,
wyczuła zapach wody po goleniu. Nagle się zatrzymał. Nie pocałował jej
w czoło ani nie pogładził jej po włosach. Zamiast tego usiadł na łóżku
i niezręcznie zaplótł dłonie.
– Czyli przyszedłeś prawie dwie godziny przed czasem – uśmiechnęła
się Pip.
– Ta... tak – wykrztusił.
Dlaczego był taki nieswój? Przecież to pierwsze walentynki, odkąd się
poznali, a Ravi zarezerwował stolik w Syrenie, restauracji nieopodal mia‐
steczka. Cara, jej najlepsza przyjaciółka, była pewna, że tego wieczoru
Ravi zamierzał zapytać, czy Pip chce zostać jego dziewczyną. Powiedziała,
że jest gotowa założyć się o każde pieniądze. Na myśl o tym Pip poczuła
ciepło rozlewające się z żołądka i podchodzące pod serce. Ale wcale nie
musiało tak być. W walentynki wypadały także urodziny Sala. Tego dnia
starszy brat Raviego skończyłby dwadzieścia cztery lata, gdyby w ogóle
dożył osiemnastki.
– Jak daleko doszłaś? – spytał Ravi, wskazując głową laptop z ekranem
poprzecinanym spiczastymi niebieskimi liniami programu do edycji
dźwięku.
W tych liniach mieściła się cała historia. Od samego początku projektu
po jego koniec. Każde kłamstwo i wszystkie tajemnice. Nawet te należące
do Pip.
– Już skończyłam – oznajmiła, rzucając spojrzenie na nowy mikrofon
USB podpięty do komputera. – Sześć odcinków. Przy niektórych wywia‐
dach nagrywanych telefonem musiałam użyć reduktora szumów, żeby po‐
prawić jakość, ale dałam radę.
Tuż obok mikrofonu, w zielonej plastikowej koszulce, trzymała formu‐
larze, które wysłała do każdej z przesłuchiwanych osób. Podpisane i ode‐
słane zgody na wykorzystanie wywiadów w podcaście. Nawet Elliot Ward
podpisał swoją w więziennej celi. Dwie osoby odmówiły: Stanley Forbes
z lokalnej gazety i oczywiście Max Hastings. Ale Pip nie potrzebowała ich
zeznań, żeby opowiedzieć historię. Puste miejsca wypełniła wpisami
z dziennika nagranymi w formie monologów.
– Już skończyłaś? – spytał Ravi, chociaż wcale nie powinno go to dzi‐
wić.
Znał ją. Może nawet lepiej niż ktokolwiek inny.
Minęło zaledwie kilka tygodni, od kiedy stanęła w szkolnym holu i opo‐
wiedziała wszystkim, co naprawdę się wydarzyło. Ale media wciąż nie re‐
lacjonowały tej historii należycie i uparcie trzymały się swojej wersji,
która była czystsza i schludniejsza. Tymczasem sprawa Andie Bell do czy‐
stych bynajmniej nie należała.
– Jeśli chcesz zrobić coś dobrze, musisz to zrobić sam – stwierdziła Pip,
podążając wzrokiem za ostrymi szczytami wykresów audio.
Przez chwilę nie mogła się zdecydować, czy właśnie coś się skończyło,
czy może dopiero zaczęło. Ale wiedziała, którą odpowiedź by wolała.
– I co dalej? – spytał Ravi.
– Eksportuję pliki z odcinkami, raz w tygodniu wrzucam je na chmurę,
a potem kopiuję kanały RSS i wklejam do katalogów podcastowych typu
iTunes czy Stitcher. Jeszcze tylko skończę jedną rzecz. Muszę nagrać intro
z podkładem muzycznym, który ściągnęłam ze strony z darmowymi kom‐
pozycjami. A żeby nagrać intro, potrzebny jest tytuł.
– Ahaaa – westchnął Ravi, przeciągając się. – Wciąż nie mamy tytułu,
panno Fitz-Amobi?
– Wciąż nie – potwierdziła. – Ale zawęziłam wybór do trzech propozy‐
cji.
– Dajesz! – zachęcił.
– O nie! Będziesz się ze mnie nabijał.
– Nie będę – oznajmił poważnie, z nieznacznym uśmieszkiem.
– Dobrze. – Pip spojrzała w notatki. – Propozycja pierwsza: W poszuki‐
waniu zaginionej sprawiedliwości. O nie, Ravi! Przecież widzę, że się
śmiejesz.
– Tylko ziewnąłem. Przysięgam.
– Czyli druga propozycja też ci się nie spodoba: Śledztwo w zamkniętej
sprawie Andie Bell... Ravi, przestań!
– Cha, cha... Przepraszam, nie mogę! – powiedział, zaśmiewając się do
łez. – Po prostu... jesteś naprawdę bardzo zdolna, ale jednego ci brakuje...
– Brakuje? – Pip odwróciła się na krześle i spojrzała Raviemu w twarz.
– Czegoś mi brakuje?
– Owszem – odparł, wytrzymując jej lodowaty wzrok. – Pazura. Jesteś
całkowicie pozbawiona pazura, Pip.
– Cooo? Ja pozbawiona pazura!
– Musisz przyciągnąć uwagę. Zaintrygować odbiorców. Dorzuć tam ja‐
kieś „morderstwo” albo „śmierć”.
– Tania sensacja.
– Dokładnie tego ci trzeba! Wtedy ludzie będą cię słuchać – zapewnił.
– Ale moje propozycje są precyzyjne i...
– Nudne?
Pip cisnęła w niego żółtym zakreślaczem.
– Przydałoby się coś rymowanego albo jakaś aliteracja. Coś z...
– Pazurem? – dokończyła Pip, naśladując jego głos. – Czyli jednak.
– W matni zbrodni – zaproponował. – Nie, może coś bardziej lokalnego.
Mordercze miasteczko!
– Słabe to – prychnęła Pip.
– Dobra... – Ravi wstał i zaczął chodzić po pokoju. – Twoją najmocniej‐
szą stroną jesteś przecież ty sama. Siedemnastolatka rozwiązująca sprawę,
którą policja od dawna uznawała za zamkniętą. Jak cię określić? – Spojrzał
na nią, mrużąc oczy.
– Bezpazurzasta, to chyba oczywiste – odparła z udawanym nadąsa‐
niem.
– Uczennica – myślał na głos Ravi. – Dziewczyna. Robisz projekt...
Może Zabójczy projekt i ja?
– Litości.
– Niech ci będzie... – Przygryzł dolną wargę, a Pip ścisnęło w żołądku. –
Coś z morderstwem, zbrodnią, zabójstwem. Pip, dziewczyna, uczennica,
najlepsza w... O cholera! – rzucił nagle i szeroko otworzył oczy. – Mam to!
– Co? – spytała.
– Normalnie wymyśliłem – odparł wyjątkowo z siebie zadowolony.
– To mów.
– Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki.
– O nieee! – Pip potrząsnęła głową. – Beznadzieja. Zbyt przekombino‐
wane.
– Co ty mówisz? Idealny tytuł.
– Grzeczna dziewczynka? – szepnęła z powątpiewaniem. – Za dwa ty‐
godnie kończę osiemnaście lat. Nie zamierzam odwalać dziecinady.
– Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki – powtórzył
Ravi głębokim głosem jak lektor w zwiastunie filmowym, a po chwili po‐
rwał Pip z krzesła i obrócił ją do siebie.
– Nie – powiedziała.
– Tak – odparł, obejmując ją jedną ręką w pasie.
Jego ciepłe palce zatańczyły na jej żebrach.
– Absolutnie wykluczone.
Z ostatniej chwili: Zaskakujące zakończenie przebojowego podcastu o prawdziwej
zbrodni według grzecznej dziewczynki
BENJAMIN COLLIS, 28 MARCA

Jeśli jeszcze nie wysłuchaliście szóstego odcinka Przewodnika po zbrodni według grzecz‐
nej dziewczynki, to odwróćcie wzrok. Poniżej grube spojlery.
Wielu z nas oczywiście zna rozwiązanie zagadki, która od listopada ubiegłego roku elek‐
tryzowała opinię publiczną, ale samo pytanie: „Kto zabił?” to nie wszystko. Prawdziwa fa‐
buła Przewodnika po zbrodni to podróż, która rozpoczyna się od przeczucia pewnej sie‐
demnastolatki o zacięciu detektywistycznym – przeczucia dotyczącego zamkniętej sprawy
morderstwa nastolatki Andie Bell, rzekomo dokonanego przez jej chłopaka Sala Singha –
a kończy na odkryciu rozrośniętej sieci mrocznych tajemnic oplatającej niewielkie mia‐
steczko, długim korowodzie podejrzanych, serii kłamstw i zwrotów akcji.
Ostatni odcinek, w którym prawda wychodzi na jaw, przynosi mnóstwo zaskoczeń, po‐
czynając od wstrząsającego odkrycia Pip, że Elliot Ward, ojciec jej najlepszej przyjaciółki,
napisał kilka listów z pogróżkami, które Pip otrzymała w czasie, gdy prowadziła śledztwo.
Był to niepodważalny dowód na to, że musiał maczać w tym palce, a także moment praw‐
dziwej „utraty niewinności” dla Pip. Ona i Ravi Singh – młodszy brat Sala i współdetektyw
w sprawie –uznali, że Andie Bell wciąż żyje, a Elliot przez cały czas ją przetrzymywał. Pip
stanęła z Elliotem Wardem twarzą w twarz i słowo po słowie wyciągnęła z niego prawdę.
Na światło dzienne wyszła zakazana relacja między uczennicą a nauczycielem, rzekomo
zainicjowana przez Andie. Jeśli to prawda, rozważała Pip, Andie zapewne pragnęła uciec
z Little Kilton, szczególnie od ojca, który – według różnych źródeł – był osobą autorytarną
i rozchwianą emocjonalnie. Być może wierzyła, że pan Ward zapewni jej, podobnie jak Sa‐
lowi, miejsce na uniwersytecie w Oksfordzie, dzięki czemu będzie mogła wyprowadzić się
daleko od domu.
W noc swojego zaginięcia Andie poszła do domu Elliota Warda, gdzie wywiązała się
kłótnia. Andie się potknęła i uderzyła głową o biurko. Jednak gdy Ward pobiegł po ap‐
teczkę, dziewczyna zniknęła w mrokach nocy. W kolejnych dniach, kiedy Andie oficjalnie
została uznana za zaginioną, Elliot Ward spanikował. Uwierzył, że uraz głowy naprawdę
spowodował śmierć Andie, a kiedy policja w końcu odnajdzie jej ciało, pojawią się dowody
prowadzące prosto do niego. Jego jedyną szansą było podstawienie bardziej przekonują‐
cego podejrzanego. „Płakał, kiedy mi opowiadał, jak zabił Sala Singha”, mówiła Pip. Jego
śmierć Ward upozorował na samobójstwo i podrzucił dowody. Policja miała pomyśleć, że to
Sal zamordował swoją dziewczynę, a następnie targnął się na życie.
Jednak kilka miesięcy później Ward doznał wstrząsu na widok idącej poboczem drogi
Andie, wychudzonej i zaniedbanej. Okazało się, że dziewczyna żyje. Ward nie mógł po‐
zwolić, żeby wróciła do Little Kilton, dlatego ją uprowadził i uwięził na pięć lat. Wtedy na‐
stąpił niespodziewany zwrot akcji przerastający najśmielsze wyobrażenia: osobą na stry‐
chu Warda nie była Andie Bell. „Wyglądała jak ona”, utrzymywała Pip. „Powiedziała mi na‐
wet, że ma na imię Andie”. Tymczasem była to Isla Jordan, bezbronna młoda kobieta z nie‐
pełnosprawnością intelektualną. Eliot od samego początku przekonywał siebie i Islę, że
dziewczyna to Andie Bell.
W tym momencie nasuwa się ostatnie pytanie – co się stało z prawdziwą Andie Bell?
Nasza młoda detektywka również w tej kwestii ubiegła policję. „Winowajczynią była Becca
Bell, młodsza siostra Andie”. Pip odkryła, że Becca została wykorzystana seksualnie na
jednej z domówek (zwanych dzikimi imprezami), na których Andie sprzedawała narkotyki,
w tym rohypnol. Becca podejrzewała, że właśnie on odegrał rolę w napaści na nią. Tam‐
tego wieczoru, kiedy Andie poszła do pana Warda, Becca znalazła w pokoju siostry dowód
na to, że Max Hastings kupił od Andie rohypnol i że chłopak najprawdopodobniej był
sprawcą agresji (niedługo później Max stanął przed sądem jako oskarżony o liczne gwałty
i molestowanie seksualne). Ale kiedy Andie wróciła, zareagowała inaczej, niż się spodzie‐
wała Becca. Andie zakazała swojej młodszej siostrze informowania policji, ponieważ nie
chciała mieć kłopotów. Wtedy zaczęły się kłócić, doszło do przepychanki, a w konsekwen‐
cji Andie upadła na podłogę, zwymiotowała i straciła przytomność. Sekcja zwłok – przepro‐
wadzona w listopadzie, kiedy w końcu udało się znaleźć jej ciało – wykazała, że „obrzęk
mózgu spowodowany urazem czaszki nie był śmiertelny. Bezpośrednią przyczyną zgonu
była utrata przytomności i uduszenie w następstwie zachłyśnięcia się wymiocinami”. Zasty‐
gła w przerażeniu, targana gwałtownymi emocjami Becca zapewne nie była w stanie
udzielić pomocy umierającej Andie. Ze strachu, że nikt nie uwierzy w wersję o wypadku,
ukryła jej ciało.
Tak kończy się ta smutna historia. „Żadnych upiększeń, żadnych filtrów, tylko czysta
prawda o tym, jak umarła Andie Bell i jak zginął Sal. I o tym, jak wszyscy uwierzyli, że to on
był mordercą. W zjadliwym podsumowaniu Pip bez osłonek wymienia z imienia i nazwiska
wszystkich, których uznaje za winnych śmierci dwojga nastolatków. A są to: Elliot Ward,
Max Hastings, Jason Bell (ojciec Andie), Becca Bell, Howard Bowers (diler narkotykowy
Andie), a także sama Andie Bell.
Sześć tygodni temu pierwszy odcinek Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziew‐
czynki wdarł się przebojem na szczyty rankingów iTunes i wygląda na to, że jeszcze trochę
tam zabawi. Wraz z wieczorną emisją ostatniego odcinka podniosły się głosy słuchaczy,
którzy domagali się drugiego sezonu ich ulubionego podcastu. Tymczasem w oświadcze‐
niu opublikowanym na swojej stronie Pip napisała: „Obawiam się, że moja kariera detek‐
tywki dobiegła końca i drugiego sezonu Przewodnika nie będzie. Ta sprawa niemal mnie
wykończyła, a uświadomiłam to sobie, kiedy znalazłam się po drugiej stronie. Stała się
moją chorą obsesją, która naraziła mnie i osoby w moim otoczeniu na poważne niebezpie‐
czeństwo. Ale doprowadzę tę opowieść do końca, będę nagrywać najnowsze doniesienia
z przebiegu procesu i wyroki wobec wszystkich oskarżonych. Obiecuję, że zostanę z wami
do ostatniego słowa”.
Jeden

Wciąż tam był. Za każdym razem, gdy otwierała drzwi do domu. A prze‐
cież wiedziała, że to nieprawda. To tylko jej umysł próbował zakleić nie‐
obecność, wypełnić pustkę. Słyszała ślizgające się po posadzce pazury psa
pędzącego jej na powitanie, ale to nie był on. To nie mógł być on. Była je‐
dynie pamięć, widmowe echa odgłosów, które jeszcze do niedawna wy‐
brzmiewały każdego dnia.
– Pip, to ty?! – krzyknęła mama z kuchni.
– Cześć! – odpowiedziała Pip z korytarza i rzuciła brązowy plecak,
z którego dobiegło głuche dudnienie obijających się o siebie podręczni‐
ków. W salonie na podłodze siedział Josh z nosem w telewizorze i pochła‐
niał reklamy na Disney Channel. – Oczy ci zaraz wyskoczą – ostrzegła go
Pip, przechodząc obok.
– Dupa ci wyskoczy – odciął się rozchichotany.
Żenująca odpowiedź, chociaż całkiem bystra jak na dziesięciolatka. Pip
weszła do kuchni i usiadła na stołku przy blacie.
– Jak było w szkole, skarbie? – spytała mama, popijając z kubka
w kwiatki.
– Dobrze było. W porządku.
Ostatnio w szkole zawsze było dobrze. Nie rewelacyjnie, nie beznadziej‐
nie. Po prostu dobrze. Pip ściągnęła skórzane buty, które z trudem odkleiły
się od jej stóp i wylądowały na posadzce.
– Fuj! – Mama się skrzywiła. – Musisz zawsze rozrzucać buty po
kuchni?
– Musisz mi to zawsze wypominać?
– Tak. Jestem twoją matką – powiedziała i delikatnie pacnęła ją w ramię
nową książką kucharską. – Aha, Pippa... Muszę z tobą o czymś porozma‐
wiać.
Pełne imię. W tej dodatkowej sylabie krył się potężny ładunek znacze‐
niowy.
– Wpadłam w kłopoty?
– Dzwoniła do mnie dzisiaj Flora Green ze szkoły Josha – zaczęła
mama, nie odpowiadając na jej pytanie. – Wiesz, ta nowa asystentka na‐
uczyciela.
– Tak... – odparła Pip, czekając na ciąg dalszy.
– Joshua sprawiał problemy i wylądował u dyrektora – oznajmiła mama,
marszcząc brwi. – Camilla Brown zgubiła temperówkę i Josh postanowił
przeprowadzić klasowe śledztwo. Przesłuchał świadków, zebrał dowody
i sporządził listę podejrzanych. Czworo dzieci się popłakało.
– Oj – jęknęła Pip, a żołądek znów podszedł jej do gardła. Już wiedziała,
że wpadła w tarapaty. – Dobrze, mam z nim pogadać?
– Tak, chyba powinnaś – potwierdziła mama, podniosła kubek do ust
i głośno siorbnęła.
Pip uśmiechnęła się przez zaciśnięte usta, zsunęła się ze stołka i ci‐
chutko podreptała do salonu.
– Cześć, Josh – odezwała się łagodnie, usadowiła się obok na podłodze
i wyłączyła dźwięk w telewizorze.
– Ej!
– Słyszałam, co dzisiaj zmalowałeś w szkole – zaczęła, nie zwracając
uwagi na jego reakcję.
– A tak. Mam dwóch głównych podejrzanych – oznajmił, odwracając się
do niej. – Może będziesz mogła mi pomóc – dodał z błyskiem w oczach.
– Posłuchaj mnie, Josh – powiedziała Pip i odgarnęła za ucho kosmyk
czarnych włosów. – Bycie detektywem to nie zabawa z kolegami. W rze‐
czywistości... to coś bardzo złego.
– Ale ja...
– Posłuchaj mnie, proszę. Bycie detektywem sprawia, że ludzie z two‐
jego otoczenia stają się nieszczęśliwi. To nie daje żadnej radości – stwier‐
dziła łamiącym się głosem i odchrząknęła. – Pamiętasz, co tata mówił
o Barneyu? Jak tłumaczył, dlaczego stała mu się krzywda?
Josh pokiwał głową, a jego szeroko otwarte brązowe oczy posmutniały.
– Właśnie to się dzieje, kiedy jesteś detektywem. Nieświadomie ranisz
wszystkich wokół siebie. Nosisz w sobie tajemnice, których nie powinie‐
neś znać. Dlatego ja już tego nie robię i ty też nie powinieneś. – Słowa
wpadły prosto w wydrążoną czeluść trzewi, gdzie było ich miejsce. – Ro‐
zumiesz?
– Tak... – odpowiedział i się zamyślił. – Przepraszam – dodał po chwili.
– Nie wygłupiaj się – uśmiechnęła się Pip i objęła go przelotnie. – Nie
masz za co przepraszać. To co? Koniec zabaw w detektywa?
– Koniec. Obiecuję.
Całkiem łatwo poszło.
– Załatwione – powiedziała Pip, wracając do kuchni. – Zagadka zaginio‐
nej temperówki już na zawsze pozostanie tajemnicą.
– Albo i nie – odparła mama z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem. – Za‐
łożę się, że to sprawka tego gówniarza Aleksa Davisa.
Pip parsknęła krótkim śmiechem, a mama kopnęła jej buty pod ścianę.
– Jakieś wieści od Raviego?
– Tak. – Pip wyciągnęła telefon. – Pisze, że skończyli jakieś piętnaście
minut temu. Niedługo wpadnie na nagranie.
– A jak dzisiaj poszło?
– Powiedział, że było ciężko. Żałuję, że mnie tam nie było. – Pip usiadła
przy blacie i wsparła podbródek na zaciśniętych pięściach.
– Wiesz, że nie możesz. Masz szkołę – przypomniała jej mama. Pip wie‐
działa i nie chciała po raz kolejny rozmawiać na ten sam temat. – Nie mia‐
łaś dość po wtorku? Bo ja tak.
Wtorek był pierwszym dniem procesu w sądzie koronnym w Aylesbury,
na który Pip została wezwana jako świadek oskarżenia. Miała na sobie
nowy kostium i białą koszulę. Próbowała opanować drżenie rąk, żeby
przysięgli nie dostrzegli jej zdenerwowania. Krople gryzącego potu ście‐
kały jej po plecach. W każdej sekundzie czuła na sobie jego wzrok z ławy
oskarżonych. Spojrzenie jak fizyczny dotyk rozpełzający się po jej odsło‐
niętej skórze. Oczy Maksa Hastingsa.
Kiedy jedyny raz na niego zerknęła, dostrzegła w tych oczach przebłysk
ironicznego uśmieszku, którego nikt inny nie zdołałby zauważyć. Nie za
tymi okularami udającymi optyczne. Jak on śmiał? Jak śmiał tam stanąć
i utrzymywać, że jest niewinny, podczas gdy oboje doskonale znali
prawdę? Miała nagraną rozmowę telefoniczną, w której Max przyznaje się
do odurzenia i zgwałcenia Bekki Bell. Wszystko wyjawił, kiedy Pip zagro‐
ziła, że rozpowie jego tajemnice: ucieczkę z miejsca wypadku i alibi Sala.
To jednak nie miało żadnego znaczenia, bo sąd nie uznawał prywatnych
nagrań. Oskarżyciel musiał się zadowolić zrelacjonowaniem rozmowy,
którą Pip skrzętnie powtórzyła. Słowo po słowie... Oczywiście poza po‐
czątkiem i tymi samymi tajemnicami, które musiała zachować dla siebie,
żeby ochronić Naomi Ward.
– Tak, to było straszne – powiedziała Pip. – Ale i tak powinnam tam
być.
Powinna, bo obiecała, że będzie śledzić tę historię do samego końca.
A tymczasem każdego dnia na sali dla publiczności zasiadał Ravi i sporzą‐
dzał dla niej notatki. „Ponieważ twoim obowiązkiem jest szkoła”, jak
stwierdziły jej mama i nowa dyrektorka.
– Pip, błagam – upomniała ją mama. – Ten tydzień jest wystarczająco
trudny. Jeszcze jutro to upamiętnienie. Co za obłęd.
– Wiem – westchnęła Pip.
– Dobrze się czujesz? – spytała mama i położyła dłoń na ramieniu córki.
– Tak. Jak zawsze.
Zdawała sobie sprawę, że jej mama nie jest do końca przekonana. Jed‐
nak to już się nie liczyło, ponieważ właśnie rozległo się głośne stukanie do
drzwi: specjalny kod Raviego. Długi-krótki-długi. I serce Pip zabiło w tym
samym rytmie. Jak zawsze.
Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki: proces Maksa Hastingsa (aktualiza‐


cja 3).wav

[dźwięk intro]

Pip: Cześć, tu Pip Fitz-Amobi, witam ponownie w Przewodniku po zbrodni we‐


dług grzecznej dziewczynki. Dzisiaj będzie o procesie Maksa Hastingsa. To
już trzecia aktualizacja, więc jeśli wciąż nie słuchaliście dwóch pierwszych
miniodcinków, zróbcie to koniecznie. Za chwilę powiemy wam, co się wyda‐
rzyło w trzecim dniu procesu Maksa Hastingsa. Jest ze mną Ravi Singh...

Ravi: Cześć.

Pip: ...który śledził przebieg rozprawy z galerii dla publiczności. Zaczęło się od
złożenia zeznań przez kolejną ofiarę, Natalie da Silvę. Możecie kojarzyć to
nazwisko. Nat była zaangażowana w moje śledztwo w sprawie Andie Bell.
Dowiedziałam się, że Andie dręczyła Nat w szkole, a nawet publikowała jej
kompromitujące zdjęcia w mediach społecznościowych. Uznałam to za wy‐
starczający motyw dla Nat i przez jakiś czas podejrzewałam ją o udział
w zbrodni. Oczywiście bardzo się myliłam. Dzisiaj Nat stawiła się przed są‐
dem, żeby zeznać, jak 24 lutego 2012 roku na imprezie została przypusz‐
czalnie odurzona i wykorzystana seksualnie przez Maksa Hastingsa. Na li‐
ście zarzutów znalazły się napaść seksualna oraz napaść przez penetrację.
Ravi, czy możesz nam powiedzieć coś więcej o dzisiejszych zeznaniach?

Ravi: Tak. Prokurator poprosił Nat o dokładne opisanie przebiegu tamtego wie‐
czoru: kiedy przyszła na imprezę, o której godzinie ostatni raz spojrzała na
zegarek, zanim poczuła się słabo; o której godzinie rano się obudziła i wró‐
ciła do siebie. Nat powiedziała, że ma jedynie kilka mglistych przebłysków
pamięci: jak ktoś prowadzi ją do pustego pokoju i kładzie na kanapie. Nat
czuła się sparaliżowana, nie mogła się ruszyć, a obok niej ktoś leżał. Miała
wrażenie, jakby odcięto jej prąd. Kiedy rano się ocknęła, czuła się koszmar‐
nie i miała zawroty głowy jak przy najgorszym kacu. Jej ubrania były w nie‐
ładzie, a bielizna została ściągnięta.

Pip: Wróćmy jeszcze do tego, co we wtorek powiedział biegły prokuratury o skut‐


kach zażywania benzodiazepin, na przykład rohypnolu. Jak można się było
spodziewać, zeznania Nat pokrywają się z jego opisem. Te leki działają jak
środki usypiające i mogą wywoływać efekt depresyjny w ośrodkowym ukła‐
dzie nerwowym, co wyjaśniałoby wrażenie paraliżu u Nat. To prawie jak
świadomość oderwania się od ciała, które nagle przestaje cię słuchać,
a twoje ręce i nogi nie reagują na sygnały wysyłane z mózgu.

Ravi: Właśnie tak. Prokurator dla pewności poprosił biegłego o kilkukrotne powtó‐
rzenie, że efektem zażycia rohypnolu jest „urwany film”, jak opisała to Nat,
albo amnezja następcza, co oznacza niemożność tworzenia nowych wspo‐
mnień. Myślę, że oskarżyciel chciał w ten sposób wyczulić przysięgłych, po‐
nieważ ten wątek będzie odgrywał ważną rolę w zeznaniach każdego
świadka. Chodzi o fakt, że żaden ze świadków nie pamiętał dokładnie, co
się wydarzyło, ponieważ lek zaburzył ich zdolności pamięciowe.

Pip: A prokurator chętnie powtórzył ten fakt ze względu na Bekkę Bell. Dla przy‐
pomnienia: ostatnio Becca przyznała się do winy i przyjęła wyrok trzylet‐
niego pozbawienia wolności, chociaż obrońcy byli przekonani, że – biorąc
pod uwagę okoliczności oraz to, że Becca w chwili śmierci Andie była nie‐
pełnoletnia – żadne więzienie jej nie grozi. Wczoraj Becca złożyła zeznania
przez połączenie wideo z celi, w której przesiedzi jeszcze półtora roku.

Ravi: Tak. I dzisiaj – podobnie jak kiedyś w przypadku Bekki – prokuratorzy usiło‐
wali wykazać, że w wieczór domniemanych napaści obie wypiły jeden lub
dwa napoje alkoholowe, co raczej nie mogło wpłynąć na tak wysoki poziom
odurzenia. W dodatku Nat zeznała, że przez cały wieczór wypiła tylko jedno
małe piwo. I wyraźnie zaznaczyła, kto zaraz przy wejściu podał jej butelkę.
Był to Max.

Pip: Jak reagował Max, kiedy Nat składała zeznania?

Ravi: Z galerii dla publiczności widziałem go tylko częściowo. Czasem z boku,


czasem tylko tył jego głowy. Ale zachowywał się tak samo jak we wtorek.
Był spokojny, wyważony, ze wzrokiem skierowanym na pulpit dla świadków,
jakby naprawdę go interesowało, co mają do powiedzenia. Wciąż miał na
sobie okulary w grubych oprawkach i jestem na sto procent pewien, że to
nie są szkła korekcyjne. W końcu moja mama jest okulistką.

Pip: Czy dzisiaj też miał długie i potargane włosy jak we wtorek?

Ravi: Tak. Wygląda na to, że taki styl uzgodnił ze swoim prawnikiem. Drogi garni‐
tur, okulary zerówki... Pewnie myśli, że tymi jasnymi rozczochranymi wło‐
sami rozbroi ławę przysięgłych.
Pip: Cóż, ostatnio w przypadku niektórych światowych przywódców to zadzia‐
łało.

Ravi: Rysowniczka sądowa pozwoliła mi zrobić zdjęcie jej szkicu i powiedziała, że


kiedy już znajdzie się w prasie, my również możemy je opublikować. Widać
na nim siedzącego Maksa i jego adwokata, Christophera Eppsa, który bie‐
rze Nat w krzyżowy ogień pytań.

Pip: Jeśli chcecie rzucić okiem na rysunek, znajdziecie go w materiałach dodat‐


kowych na stronie Agoodgirlsguidetomurderpodcast.com. A teraz pomówmy
o samym przesłuchaniu.

Ravi: Tak, to było... mocne. Epps zadawał mnóstwo napastliwych pytań. Co mia‐
łaś na sobie tamtej nocy? Czy celowo ubrałaś się wyzywająco? Pokazywał
zdjęcia Nat ściągnięte z portali społecznościowych. Czy kochałaś się
w swoim koledze z klasy, Maksie Hastingsie? Ile alkoholu możesz wypić
w ciągu jednego wieczoru? Wspomniał także o jej wcześniejszym skazaniu
za napaść z uszkodzeniem ciała, sugerując przy tym, że to czyni ją niewia‐
rygodną. Wszystko wyglądało dosłownie jak próba złamania jej charakteru.
Widać było, że Nat się denerwuje, ale zachowywała spokój, a przed każdą
odpowiedzią brała głęboki oddech i przepłukiwała gardło wodą. Mimo to
głos jej drżał. Naprawdę ciężko było na to patrzeć.

Pip: Do szału mnie doprowadza przyzwolenie na takie przesłuchiwanie ofiar.


Jakby to poszkodowany miał obowiązek udowodnić swoją krzywdę. Jawna
niesprawiedliwość!

Ravi: Zgadzam się. Później Epps wypytywał ją, dlaczego następnego dnia nie po‐
szła na policję, skoro była pewna, że została wykorzystana, a w dodatku
znała sprawcę. Bo gdyby zgłosiła przestępstwo w ciągu siedemdziesięciu
dwóch godzin, badanie moczu wykazałoby, czy w jej organizmie znajdowały
się ślady rohypnolu, co było kluczowe dla sprawy. Nat odpowiedziała, że po‐
nieważ straciła pamięć, nie miała pewności, co tak naprawdę się wydarzyło.
Wtedy Epps oznajmił: „Skoro nic nie pamiętałaś, skąd wiesz, że nie wyrazi‐
łaś zgody na czynność seksualną? Czy tamtej nocy w ogóle nawiązywałaś
jakiś kontakt z oskarżonym?”. Nat odpowiedziała, że w poniedziałek Max
rzucił w jej stronę obraźliwy komentarz, pytając, czy dobrze się bawiła na
imprezie, bo on tak. Epps nie odpuszczał ani na chwilę. Dla Nat to musiało
być wyczerpujące.

Pip: Wygląda na to, że taką przyjął taktykę obrony Maksa. Chce podważyć ze‐
znania każdego świadka. Skompromitować nas. W moim przypadku twier‐
dził, że bardzo sprytnie wykorzystałam Maksa jako kozła ofiarnego w celu
wzbudzenia współczucia dla Bekki Bell i rzekomego zabójstwa, którego do‐
konała. I że to wszystko było częścią „agresywnej narracji feministycznej”,
którą narzucam w swoim podcaście.

Ravi: Tak, zdaje się, że właśnie tą drogą podąża Epps.

Pip: Moim zdaniem to rodzaj agresywnej strategii, za którą płaci swojemu adwo‐
katowi trzysta funtów za godzinę. Ale dla rodziny Hastingsów pieniądze
oczywiście nie stanowią przeszkody.
Ravi: Bez względu na to, jaką strategię zastosuje, przysięgli poznają prawdę.
Nazwa pliku:

Proces Maksa Hastingsa, załącznik


Rysunek z sali rozpraw.jpg
Dwa

Nie mogła skupić wzroku. Słowa się splotły i wrastały między szczeliny
jak pnącza winorośli, aż odręczne pismo zaczęło przypominać rozmazaną
wężowatą plamę. Pip wpatrywała się w kartkę, ale myślami odpływała
gdzie indziej. Właśnie tak było teraz. W jej umyśle zionęły wielkie dziury,
do których się wślizgiwała.
A jeszcze nie tak dawno temu pełna zapału rzuciłaby się do pisania wy‐
pracowania o eskalacji zimnej wojny. Zależałoby jej i naprawdę by się sta‐
rała. Taka kiedyś była, ale coś się zmieniło. Miała tylko nadzieję, że to
kwestia czasu, kiedy dziury znów się zasklepią i wszystko wróci do normy.
Telefon zawibrował na blacie biurka, a na wyświetlaczu zamigotało imię
Cary.
– Dobry wieczór, kochanieńka – odezwała się Cara, kiedy Pip odebrała
połączenie. – Jesteś gotowa na Netfliksa i leżenie brzuchem do góry?
– Już, daj mi sekundkę – powiedziała Pip, przeniosła się z laptopem na
łóżko i nie odkładając telefonu, wsunęła się pod kołdrę.
– Jak dzisiejszy proces? – spytała Cara. – Naomi już chciała się wybrać,
żeby wspierać Nat, ale nie byłaby w stanie znieść widoku Maksa.
– Właśnie załadowałam kolejną aktualizację – westchnęła Pip. – Dener‐
wuje mnie, że w czasie nagrania musimy z Ravim co chwila gryźć się
w język, mówić „rzekomo” i unikać stwierdzeń, które łamałyby zasadę do‐
mniemania niewinności. A przecież wiemy, kto jest winny. Dobrze wiemy!
– No, trochę słabo, ale za tydzień już będzie po wszystkim. – Cara po‐
prawiła się w pieleszach, aż zatrzeszczało w głośniku. – Ej, zgadnij, co dzi‐
siaj odkryłam.
– Co?
– Jesteś memem. Takim konkretnym. Na Reddicie ktoś wrzucił zdjęcie
z konferencji prasowej, jak siedzisz obok komisarza Hawkinsa przed
ścianą mikrofonów. On coś mówi, a ty akurat przewracasz oczami.
– Bo akurat przewracałam.
– Ale najważniejsze są śmieszne opisy. I powiem ci, że ty stałaś się
nową wersją memu o zazdrosnej dziewczynie. Pod tobą jest podpis: Ja...
A obok Hawkinsa: Ludzie z internetu wyjaśniający mi mój własny żart –
parsknęła Cara. – Kiedy stajesz się memem, wiesz, że dałaś radę! Wpadły
ci jakieś nowe propozycje od reklamodawców?
– Tak – oznajmiła Pip. – Kilka firm napisało w sprawie sponsoringu,
ale... Sama nie wiem, czy czerpanie zysków z tej sprawy byłoby uczciwe.
Na razie nie mam siły o tym myśleć. Nie w tym tygodniu.
– Tak, wiem, dużo się dzieje – zakaszlała Cara. – Słuchaj, bo jutro jest to
upamiętnienie... Czy dla Raviego i jego rodziców nie będzie dziwne, jeśli
przyjdę razem z Naomi?
– Nie! – Pip aż się poderwała, prostując plecy. – Wiesz, że Ravi nie my‐
śli w ten sposób. Zresztą już o tym rozmawialiście.
– Wiem, wiem, ale pomyślałam, że to jednak uroczystość poświęcona
pamięci Sala i Andie. A skoro wszyscy znają prawdę, może byłoby nie‐
zręcznie, gdybym...
– Ravi jest ostatnią osobą, która by chciała, żebyś czuła się winna za to,
co twój ojciec zrobił Salowi. I jego rodzice też. – Pip zamilkła. – Już to
przerobili. Wszystko mają poukładane.
– Niby tak, ale...
– Cara, jest dobrze. Ravi chce, żebyś przyszła. I jestem całkiem pewna,
że Sal życzyłby sobie, żeby Naomi też się pojawiła. Była jego najlepszą
przyjaciółką.
– Skoro jesteś pewna...
– Zawsze jestem.
– To prawda. Powinnaś wybrać się do kasyna – zaproponowała Cara.
– W życiu! Mama już wystarczająco się zamartwia moją osobowością
nałogowca.
– Ja i Naomi na pewno bardzo ci pomagamy naszym pojebaniem.
– Najwidoczniej nie bardzo – powiedziała Pip. – Gdybyście trochę moc‐
niej się postarały, byłoby rewelacyjnie.
Taka była taktyka Cary na przeżycie ostatnich sześciu miesięcy. Jej
nowa normalność. Chowanie się za ironicznymi żartami i dowcipnymi od‐
zywkami, po których zapadała niezręczna cisza, a twarze krzywiły się
w grymasie zażenowania. Większość ludzi nie wie, jak zareagować, kiedy
ktoś żartuje ze swojego ojca mordercy i porywacza. Ale Pip wiedziała:
przykucała i również skrywała się za dowcipem, żeby Cara miała kogoś,
kto zawsze był przy niej. W ten sposób jej pomagała.
– Zapisane. Chociaż nie wiem, czy moja babcia tyle zniesie. Ostatnio
Naomi wpadła na genialny pomysł spalenia wszystkich rzeczy ojca. Dziad‐
kowie oczywiście krzyknęli: „Nie!” i od razu zadzwonili do naszej tera‐
peutki.
– Spalenia?
– Dobre, co? Chyba przypadkowo wywołała jakiegoś demona. Raczej
nie powinnam nic mówić ojcu. On wciąż myśli, że Naomi pewnego dnia
go odwiedzi.
Dwa tygodnie wcześniej Cara widziała się ze swoim ojcem w więzieniu
Woodhill, co według niej wcale nie oznacza, że mu wybaczyła, tylko...
mimo całego zła to wciąż ojciec. Tymczasem Naomi ani myślała go odwie‐
dzać. Nigdy.
– O której godzinie jest to upamiętnienie? Czekaj, babcia coś mówi...
Tak?! – krzyknęła Cara, odsuwając telefon od ust. – Tak, wiem. Tak, je‐
stem.
Dziadkowie Cary od strony mamy wprowadzili się do nich w listopadzie
ubiegłego roku, żeby – jak zalecił lekarz – zapewnić wnuczce nieco stabili‐
zacji, zanim skończy szkołę. Tymczasem powoli mijał kwiecień, a egza‐
miny i zakończenie roku szkolnego zbliżały się wielkimi krokami. Zbyt
wielkimi. Kiedy przyjdzie lato, dziadkowie wystawią posiadłość Wardów
na sprzedaż i przeprowadzą się z dziewczynami do swojego domu w Great
Abington. Przynajmniej będą blisko, kiedy Pip rozpocznie studia w Cam‐
bridge. Ale Little Kilton bez Cary już nigdy nie będzie takie samo, dlatego
Pip w głębi duszy marzyła, żeby lato nigdy nie nadeszło.
– Dobrze. Dobranoc, babciu.
– Co to było?
– No wiesz, minęło wpół do jedenastej, więc jest straaasznie późno, pora
zagasić lampę, a poza tym już dawno powinnam być w łóżku, a nie gawę‐
dzić z pannicami. Niby kilkoma. W tym tempie pewnie nieprędko sobie ja‐
kąś znajdę, a co dopiero kilka. Poza tym kto dzisiaj mówi „zagasić lampę”.
Nie żyjemy w osiemnastym wieku – obruszyła się.
– Żarówkę wynaleziono w 1879 roku, tak że...
– Przestań, błagam. Ustawiłaś już wszystko?
– Prawie – powiedziała Pip, przesuwając palcami po panelu myszy. – Je‐
steśmy przy czwartym odcinku, zgadza się?
Zaczęło się w grudniu, kiedy Pip odkryła, że Cara słabo sypia. Zresztą
nie ma w tym nic zaskakującego, bo najgorsze myśli zawsze przychodzą
w nocy, kiedy już leży się w łóżku. Ale myśli Cary były bardziej niż naj‐
gorsze. Gdyby tylko Pip potrafiła je stłumić i rozproszyć, żeby Cara mogła
spokojnie zasnąć... Kiedy były dziećmi, Cara zawsze chętnie nocowała
u przyjaciół, a jej delikatne pochrapywanie akompaniowało końcówkom
kiczowatych horrorów. Pip próbowała przywrócić do życia te dziecięce
wieczory, więc dzwoniła do Cary i we dwie urządzały sobie maraton fil‐
mowy. Działało. Kiedy Pip była na łączach, czuwała i nasłuchiwała, Cara
łatwiej zapadała w sen, a w telefonie szemrał jej spokojny oddech.
Teraz robiły to każdej nocy. Pip bezwględnie wymogła na przyjaciółce,
że zaczną od filmów, które wniosą dodatkową wartość edukacyjną. Jednak
obejrzały ich tak wiele, że z biegiem czasu standardy niepostrzeżenie się
obniżyły. Chociaż trzeba przyznać, że Stranger Things miało jakieś walory
historyczne.
– Dobra, gotowa? – spytała Cara.
– Gotowa!
Po wielu podejściach wreszcie udało im się idealnie zsynchronizować
urządzenia. Laptop Cary działał troszkę wolniej, więc ona włączała film na
„jeden”, a Pip na „poszło”.
– Trzy – odliczała Pip.
– Dwa.
– Jeden.
– Poszło!
Trzy

Znała jego kroki. Potrafiła rozpoznać je na dywanie, twardej posadzce


i żwirze publicznego parkingu. Odwróciła się roześmiana, a Ravi przy‐
truchtał do niej drobnymi kroczkami jak zawsze, gdy tylko ją zauważał.
Pip za każdym razem była wniebowzięta.
– Cześć, sierżancie – powiedział, wyciskając ustami słowa na jej czole.
To było pierwsze przezwisko, jakie jej wymyślił. Teraz już jedno
z wielu.
– Wszystko dobrze? – spytała, chociaż już wiedziała, że jest kiepsko.
Zbyt mocno spryskał się dezodorantem, a zapach ciągnął się za nim jak
tren. To oznaczało, że trochę się denerwuje.
– Trochę się denerwuję – przyznał. – Rodzice już są na miejscu, ale ja
jeszcze chciałem wskoczyć pod prysznic.
– Będzie dobrze. Uroczystość zaczyna się o wpół do ósmej – stwierdziła
Pip, biorąc go za rękę. – Wokół pawilonu kręci się już mnóstwo ludzi, na
oko jakieś kilkaset.
– Już?
– Tak. Przechodziłam tamtędy w drodze ze szkoły i widziałam usta‐
wione w gotowości wozy transmisyjne.
– Dlatego przyszłaś w przebraniu? – uśmiechnął się Ravi, pociągając za
kaptur butelkowej kurtki Pip, który miała na głowie.
– Jakoś musimy się przez nich przebić.
Zresztą ich obecność to prawdopodobnie wina Pip. Jej podcast na nowo
rozpalił ciekawość mediów w sprawie Sala i Andie. Zwłaszcza w tym ty‐
godniu, kiedy przypadała szósta rocznica ich śmierci.
– Jak poszło w sądzie? – spytała Pip. – Jeśli wolisz, możemy pogadać
o tym jutro – dodała szybko.
– Nie, w porządku – odpowiedział. – To znaczy w sądzie nie za bardzo.
Dzisiaj zeznawała dziewczyna, która mieszkała w tym samym akademiku
co Max. Puszczali nagranie jej rozmowy z dyspozytorką numeru alarmo‐
wego, pod który zadzwoniła następnego dnia. – Ravi przełknął gulę w gar‐
dle. – W czasie przesłuchania Epps oczywiście mocno ją dojeżdżał: żad‐
nych śladów DNA na materiale pobranym po gwałcie, utrata pamięci i tego
typu rzeczy. Powiem ci szczerze, że kiedy patrzę na Eppsa, zaczynam się
zastanawiać, czy naprawdę chcę zostać adwokatem karnistą.
To był Plan, nad którym pracowali: Ravi jako wolny strzelec miał po‐
wtórzyć egzamin maturalny w tym samym terminie, kiedy Pip będzie zda‐
wała swój. Wtedy złoży podanie na sześcioletnią praktykę prawniczą,
która rozpocznie się we wrześniu, kiedy Pip pójdzie na studia. „Tandem
niezłomnych”, rzucił Ravi.
– Epps jest jednym z najgorszych – powiedziała Pip. – Ty będziesz naj‐
lepszy – dodała i ścisnęła jego dłoń. – Jesteś gotowy? Możemy jeszcze
chwilę poczekać, gdybyś...
– Jestem gotowy – oznajmił. – Tylko... będziesz przy mnie?
– Oczywiście. – Przylgnęła do niego ramieniem. – Przecież cię nie zo‐
stawię.
Kiedy zeszli z chrzęszczącego pod stopami żwiru na błonia miękkiej
trawy, niebo powoli ciemniało. Po prawej dostrzegli niewielkie grupki lu‐
dzi schodzących z ubitej ścieżki i przemierzających zielony teren. Wszyscy
podążali do pawilonu w południowej części kompleksu. Pip usłyszała
tłum, zanim go zobaczyła. Buzujący, głuchy szum, który zawsze dochodzi
z miejsca, gdzie kłębią się setki osób. Ravi mocniej ścisnął jej rękę.
Minęli gromadę cicho szeleszczących platanów i ujrzeli pawilon otulony
bladożółtą poświatą. Najpewniej ludzie już zaczęli zapalać świeczki usta‐
wione wokół budynku. Pip czuła, że dłoń Raviego coraz bardziej się poci.
Im bliżej podchodzili, tym Pip rozpoznawała więcej znajomych twarzy:
Adam Clark, jej nowy nauczyciel historii, stał obok Jill z kawiarni, nieco
dalej machali do niej dziadkowie Cary. Razem z Ravim podążała naprzód
wśród omiatających ich spojrzeń i rozstępującego się tłumu, który pochła‐
niał ich, żeby po chwili zamknąć się za ich plecami, blokując możliwość
powrotu.
– Pip, Ravi – czyjś głos z lewej strony przyciągnął ich uwagę.
To była Naomi. Miała włosy ciasno związane z tyłu i tak samo napięty
uśmiech. Stała w towarzystwie Jamiego Reynoldsa – starszego brata Con‐
nora, przyjaciela Pip. Wtedy Pip z drżeniem serca zauważyła Nat da Silvę.
Jej jasne włosy w ciemniejącym świetle dnia niemal rozpraszały przedwie‐
czorny zmierzch. Kiedyś w szkole obie były na jednym roku razem z Sa‐
lem i Andie.
– Cześć – powiedział Ravi, wyrywając Pip z zamyślenia.
– Cześć, Naomi. Cześć, Jamie. – Pip skinęła głową. – Nat... – wydusiła
z siebie, kiedy Natalie spojrzała na nią hardo swoimi bladoniebieskimi
oczami, a bijąca od niej poświata natychmiast przygasła.
Powiało chłodem.
– Wybacz, ja... – wydukała Pip. – Ja... chciałam cię przeprosić, że mu‐
siałaś przez to przechodzić... Bo wczoraj... Ten proces... Ale znakomicie ci
poszło.
Nic. Żadnej reakcji poza drgnięciem policzka.
– Wiem, że najbliższe dwa tygodnie będą dla ciebie trudne, ale posa‐
dzimy go. Jestem pewna. Daj znać, jeśli mogłabym coś dla ciebie...
Wzrok Nat ześlizgnął się z Pip, jakby w ogóle jej tam nie było.
– Dobrze – powiedziała Nat cierpkim głosem, odwracając głowę.
– Dobrze – powtórzyła Pip cicho, odwracając się do Naomi i Jamiego. –
Lepiej się pospieszmy. Na razie.
Zaczęli przebijać się przez tłum, a kiedy odeszli wystarczająco daleko,
Ravi szepnął Pip do ucha: „Bez dwóch zdań nadal cię nienawidzi”.
– Wiem.
Zresztą całkiem słusznie. Naprawdę nic dziwnego, że Nat znienawidziła
Pip, skoro ta podejrzewała ją o morderstwo. Pip poczuła zimny dreszcz, ale
postanowiła upchnąć w głębokich czeluściach niepamięci zjadliwe spojrze‐
nie Nat i wszystkie inne targające nią emocje.
Dostrzegła ciemnopłowy, niechlujny kok Cary podrygujący nad gło‐
wami tłumu i ruszyła w jego kierunku, prowadząc za sobą Raviego. Cara
mówiła coś do Connora, a ten tylko zapalczywie potakiwał. Tuż obok, nie‐
mal głowa przy głowie, stali Mrówa i Lauren, o których jednym tchem mó‐
wiło się Mrówauren, ponieważ jeszcze nikt nie widział ich osobno. To zna‐
czy widział, ale kiedyś tylko byli niby razem, a teraz już są naprawdę. Cara
twierdziła, że najpewniej zaczęło się w październiku na jednej z dzikich
imprez, kiedy Pip działała pod przykrywką. Nic dziwnego, że niczego
wtedy nie zauważyła. Zach stał nieopodal jak piąte koło u wozu i bawił się
niezdarnie swoimi rozpuszczonymi czarnymi włosami.
– Hej – rzuciła Pip, kiedy wspólnie z Ravim udało jej się przebić przez
kolejną ścianę ludzi.
– Heeej – odezwał się chórek nieśmiałych głosów.
Cara odwróciła się i spojrzała na Raviego, nerwowo skubiąc kołnierzyk.
– Ja... Ten... Co tam?
Carze nigdy nie brakowało słów.
– W porządku – odparł Ravi i uwolnił dłoń z uścisku Pip, żeby przytulić
Carę. – Mówię poważnie. Przysięgam.
– Dzięki – szepnęła Cara i puściła oko do Pip ponad ramieniem Ra‐
viego.
– Patrz tam – syknęła Lauren i szturchnęła Pip, wskazując oczami na
bok. – Jason i Dawn Bellowie.
Rodzice Andie i Bekki. Pip podążyła za spojrzeniem Lauren. Jason,
ubrany w elegancki wełniany płaszcz, z pewnością zbyt ciepły jak na tam‐
ten wieczór, prowadził Dawn do pawilonu. Kobieta wbijała wzrok w zie‐
mię pełną bezcielesnych stóp. Zbrylony tusz na jej rzęsach zdradzał nie‐
dawny płacz. Przy Jasonie, który ciągnął ją za rękę, wydawała się drobniu‐
teńka.
– A słyszeliście? – szepnęła Lauren, dając znak pozostałym, żeby pode‐
szli bliżej. – Podobno Jason i Dawn do siebie wrócili. Mama mówi, że jego
druga żona bierze z nim rozwód, a Bellowie podobno znów zamieszkali
w tym domu.
Ten dom. Dom, w którym na kuchennej posadzce umarła Andie Bell,
a Becca stała obok i patrzyła. Jeśli te wszystkie „podobno” były prawdą,
ciekawe, jak duży wybór w podjęciu decyzji miała Dawn. Na podstawie
tego, co Pip usłyszała od Jasona w czasie śledztwa, nie była pewna, czy
przy nim ktokolwiek miał jakiś wybór. W jej podcaście z pewnością nie
był postacią spowitą różanym zapachem. Tym bardziej że w przeprowa‐
dzonej na Twitterze ankiecie słuchacze umieścili go na pierwszym miejscu
najbardziej znienawidzonych bohaterów Przewodnika po zbrodni. Tuż za
nim uplasowali się Max Hastings i Elliot Ward. Natomiast na miejscu
czwartym wylądowała Pip.
– Kto by pomyślał, że wciąż tu mieszkają – odezwał się Mrówa i tak
samo jak Lauren zrobił wielkie oczy. Oboje byli siebie warci. – Jak mogą
jeść kolację w tym samym miejscu, gdzie zmarła ich córka?
– Ludzie jakoś sobie radzą z tym, z czym muszą sobie poradzić – oznaj‐
miła Cara. – Nie myśl, że możesz ich mierzyć zwykłą miarą.
To stwierdzenie obojgu zamknęło usta.
Connor usiłował wypełnić niezręczną ciszę. Pip odwróciła głowę i na‐
tychmiast rozpoznała stojącą obok parę.
– O, cześć, Charlie – uśmiechnęła się. – Cześć, Flora. – Jej nowi sąsiedzi
mieszkający cztery domy dalej. Charlie z włosami w rdzawym kolorze
i starannie przyciętym zarostem i Flora, którą Pip zawsze widywała ubraną
we florystyczne wzory. Była nową asystentką nauczyciela w szkole Josha,
a ten już miał na jej punkcie niemałą obsesję. – Nie zauważyłam was.
– Cześć! – Charlie z uśmiechem skłonił głowę. – Ty pewnie jesteś Ravi
– powiedział, potrząsając jego ręką, która jeszcze nie zdążyła wrócić do
dłoni Pip. – Jest nam obojgu bardzo przykro z powodu tak wielkiej straty.
– Słyszeliśmy, że twój brat był wspaniałym chłopakiem – dodała Flora.
– Dziękuję. Owszem, był – potwierdził Ravi.
– Ach! – Pip klepnęła Zacha w ramię, żeby wciągnąć go do rozmowy. –
To jest Zach Chen. Poprzedni lokator waszego obecnego domu.
– Bardzo miło cię poznać, Zach – powiedziała Flora. – Dom jest cu‐
downy. Ten pokój z tyłu należał do ciebie?
Syczący dźwięk za plecami Pip na chwilę odwrócił jej uwagę. Przy Con‐
norze pojawił się jego brat Jamie i obaj rozmawiali o czymś ściszonymi
głosami.
– Nie, nie jest nawiedzony – mówił Charlie, kiedy Pip wróciła do poga‐
wędki.
– Flora? – zwrócił się do niej Zach. – Słyszałaś może jęk dochodzący
z rur w toalecie na dole? Brzmi, jakby duch wołał: „Ucieeeekaj, ucie‐
eekaj!”.
Flora wytrzeszczyła oczy i z zapadniętą twarzą spojrzała na męża.
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko się rozkasłała i odeszła na
bok, przepraszająco wymachując rękoma.
– Widzisz, do czego doprowadziłeś? – śmiał się Charlie. – Najpóźniej
jutro duch z toalety będzie jej najlepszym przyjacielem.
Palce Raviego powędrowały po przedramieniu Pip i wślizgnęły się w jej
dłoń. Chłopak obrzucił ją wymownym spojrzeniem. Tak, chyba powinni
już iść i poszukać jego rodziców. Niedługo się zacznie.
Pożegnali się i ruszyli w kierunku tłoczących się ludzi. Pip mogłaby
przysiąc, że odkąd przyszli, tłum rozrósł się dwukrotnie i teraz kłębiło się
tam jakieś tysiąc osób. Kiedy doszli do pawilonu, Pip dostrzegła powięk‐
szone zdjęcia Sala i Andie ustawione na sztalugach po przeciwnych stro‐
nach niewielkiego budynku. Symetryczne uśmiechy wyryte na wiecznie
młodych twarzach. Ludzie powoli przechodzili obok, szurając nogami, pod
każdym z portretów układali bukiety kwiatów i zapalali świeczki.
– Tam są – powiedział Ravi, wyciągając rękę.
Jego rodzice stali po prawej stronie budynku, skąd spoglądał Sal. Wokół
nich zebrała się niewielka grupka. W pobliżu była też rodzina Pip.
Przemknęli za plecami Stanleya Forbesa robiącego zdjęcia. Lampa bły‐
skowa aparatu oświetlała jego bladą twarz i tańczyła w ciemnobrązowych
włosach.
– Oczywiście, że się pojawił – powiedziała półgłosem Pip.
– Daj mu spokój, sierżancie – uśmiechnął się do niej Ravi.
Kilka miesięcy wcześniej Stanley wysłał państwu Singhom napisany od‐
ręcznie czterostronicowy list z przeprosinami, w którym zapewniał, że jest
mu wstyd za to, jak się wyrażał o ich synu. Ponadto w niewielkiej lokalnej
gazecie „Kilton Mail”, gdzie pracował jako wolontariusz, zamieścił pu‐
bliczne przeprosiny. Zaangażował się również w zbiórkę pieniędzy na
ufundowanie ławki pamięci poświęconej Salowi, która stanęła tuż obok
ławki Andie. Ravi i jego rodzice przyjęli przeprosiny, jednak Pip pozosta‐
wała sceptyczna.
– Przynajmniej wyraził skruchę – ciągnął Ravi. – Popatrz na nich. –
Wskazał wianuszek osób oplatający jego rodziców. – Sąsiedzi, przyjaciele,
ludzie, którzy zamienili ich życie w piekło. Oni nigdy nie przeprosili. Po
prostu udawali, jakby w ciągu ostatnich sześciu lat nic się nie wydarzyło.
Ravi zamilkł, kiedy tata Pip ścisnął ich oboje w ramionach.
– Jak leci? – spytał Raviego i zanim rozluźnił uścisk, poklepał go po ple‐
cach.
– Dobrze – odparł chłopak i zmierzwił włosy Josha, uśmiechając się na
powitanie do mamy Pip.
Wtedy podszedł do nich Mohan, tata Raviego.
– Idę do środka, żeby wszystkiego dopilnować. Widzimy się niedługo –
oznajmił i jednym palcem czule podrapał syna pod brodą. – Miej na oku
mamę – dodał, wszedł na schodki i po chwili zniknął w budynku.
Ceremonia zaczęła się o dziewiętnastej trzydzieści jeden. Ravi stał mię‐
dzy swoją mamą a Pip, trzymając obie za ręce. Pip gładziła go kciukiem po
wnętrzu dłoni, kiedy radny gminy, który pomagał przygotować uroczy‐
stość, podszedł do mikrofonu ustawionego przed pawilonem na szczycie
schodów, żeby powiedzieć „kilka słów”. Oczywiście powiedział więcej niż
kilka. Rozwodził się nad wartościami rodzinnymi w miasteczku, nie‐
uchronnością poznania prawdy, zachwalał policję regionalną z Doliny Ta‐
mizy i jej „niestrudzoną pracę nad tą sprawą”. Nawet nie próbował być
sarkastyczny.
Następna w kolejce była pani Morgan, nowa dyrektorka szkoły w Little
Kilton. Jej poprzednik został zmuszony przez radę do wcześniejszej rezy‐
gnacji w następstwie czynów, których pan Ward dopuścił się jako nauczy‐
ciel. Pani Morgan mówiła o Salu i Andie, o trwałym wpływie, jaki ich hi‐
storia wywarła na życie miasteczka.
Później głos zabrały najlepsze przyjaciółki Andie: Chloe Burch i Emma
Hutton. Wyglądało na to, że Jason i Dawn Bellowie odmówili publicznego
wystąpienia. Chloe i Emma wspólnie przeczytały wiersz Christiny Rossetti
Goblin Market, a kiedy skończyły, dołączyły do cicho poszeptującego
tłumu. Emma szlochała i przecierała oczy rękawem. Pip patrzyła na nią,
kiedy nagle ktoś z tyłu szturchnął ją w łokieć.
Odwróciła się. Był to Jamie Reynolds, który z zaciętym spojrzeniem
mozolnie przeciskał się przez ciasno zbitych ludzi. Blask świec rozjaśniał
strużkę potu ściekającą mu po twarzy.
– Przepraszam – szepnął roztargniony, jakby w ogóle jej nie poznał.
– Nie ma za co – odparła Pip, śledząc Jamiego wzrokiem, dopóki na
mównicę nie wszedł Mohan Singh, który stanął przed mikrofonem i od‐
chrząknął.
Zapadła cisza. Nie było słychać nic poza szumem wiatru w koronach
drzew. Ravi mocniej zacisnął dłoń, a jego paznokcie żłobiły półksiężyce
w skórze Pip.
Mohan spojrzał na trzepoczącą kartkę, którą kurczowo trzymał w drżą‐
cej ręce.
– Cóż mogę powiedzieć o Salu, swoim synu? – zaczął łamiącym się gło‐
sem. – Mógłbym wam powiedzieć, że był zwyczajnym uczniem w klasie
maturalnej i miał przed sobą świetlaną przyszłość, ale to chyba już wiecie.
Mógłbym powiedzieć, że był oddanym, troskliwym przyjacielem, który ni‐
gdy nie pozwolił, żeby ktoś poczuł się samotny lub odrzucony, ale naj‐
prawdopodobniej to również już wiecie. Mógłbym powiedzieć, że był
wspaniałym starszym bratem i cudownym synem, który każdego dnia do‐
starczał nam powodów do dumy. Mógłbym podzielić się wspomnieniami,
kiedy jako beztroski szkrab wspinał się na wszystko w zasięgu wzroku,
a jako nastolatek uwielbiał wczesne poranki i późne wieczory. Jednak dzi‐
siaj zdradzę wam pewien sekret.
Mohan przerwał, podniósł głowę i uśmiechnął się do Raviego i Nishy.
– Sal, gdyby żył, nigdy by się do tego nie przyznał i zapewne byłby
wielce zakłopotany, ale... jego ulubionym filmem, odkąd skończył trzy
lata, był Babe – świnka z klasą.
Z tłumu dobiegł cichy nerwowy śmiech. Oczy Raviego zaszły łzami.
– Sal bardzo kochał tę małą świnkę. Ale było coś jeszcze... Właśnie
z tego filmu pochodzi jego ulubiona piosenka. Piosenka, przy której miał
ochotę tańczyć, śmiać się i płakać. Za chwilę przy jej dźwiękach zapalimy
lampiony i wypuścimy je w niebo, wspominając Sala, mojego chłopca...
Ale najpierw chciałbym mu coś powiedzieć. Coś, na co czekałem sześć
długich lat. – Mohan przetarł oczy, a kartka zatrzepotała o mikrofon jak pa‐
pierowe skrzydło. – Sal. Przepraszam. Kocham cię. Ty nigdy nie odej‐
dziesz. Będziesz mi towarzyszył we wszystkich chwilach życia. Tych waż‐
nych i całkiem zwyczajnych, będziesz w każdym uśmiechu, w każdej rado‐
ści i smutku. Na dobre i na złe. Przysięgam – zamilkł i skinął głową na ko‐
goś stojącego z prawej strony. – Zabierzcie mikrofon.
Z głośników ustawionych po obu stronach pawilonu wyrwał się pi‐
skliwy głosik myszy: „I raz, i dwa, i trzy, i start!”.
Wybrzmiała piosenka. Miarowe uderzenia bębenków, wznosząca się me‐
lodia i świdrujący śpiew myszy, do której szybko dołączył chór koleżanek.
Ravi na przemian śmiał się i płakał. Gdzieś za ich plecami ktoś zaczął
rytmicznie klaskać.
Po chwili ktoś jeszcze. I kolejni.
Pip spojrzała przez ramię na setki klaszczących ludzi, słyszała narasta‐
jący dźwięk rytmicznych uderzeń przetaczający się przez rozkołysany
tłum. Gromki, radosny aplauz.
Niektórzy zaczęli śpiewać razem z piszczącą myszką, a kolejni – kiedy
tylko się zorientowali, że słowa utworu się powtarzają – dołączali do
reszty, próbując wydobyć z siebie niemożliwie wysokie tony.
Ravi zerknął na Pip, bezgłośnie poruszając wargami, a ona, zachęcona
do śpiewu, również zaczęła nucić.
Mohan zszedł ze schodków. Zamiast kartki trzymał chiński lampion.
Radny gminy podszedł do państwa Bellów i wręczył im kolejny. Pip wypu‐
ściła Raviego, który dołączył do swoich rodziców. Ktoś podał mu małe pu‐
dełko zapałek. Pierwsza z nich szybko zgasła na wietrze i rozwiała się
w smugę cienkiego dymu. Chłopak zakrzesał drugą, tym razem osłaniając
ją pod sklepieniem dłoni. Po chwili wsunął zapałkę pod lampion i czekał,
aż knot się zajmie.
Singhowie odczekali kilka sekund, pozwalając płomieniowi wypełnić
czaszę gorącym powietrzem. Oboje trzymali za druciki przymocowane do
podstawy lampionu, a kiedy już byli gotowi, wyprostowali się, wyciągnęli
ręce ponad głowę i uwolnili go.
Lampion, trącany delikatnym wiatrem, wzleciał nad pawilonem, a żółto‐
pomarańczowy blask rozświetlił ciemności. Pip śledziła go wzrokiem, wy‐
kręcając szyję. Chwilę później w powietrzu zamigotał lampion Andie
i świetlistą smugą przeciął bezkresne niebo w pogoni za Salem.
Pip nie odwracała wzroku, chociaż sztywniał jej kark, a po kręgosłupie
rozlewał się kłujący ból. Patrzyła tak długo, aż złote lampiony zamieniły
się w maleńkie punkciki mknące prosto w ramiona gwiazd. A nawet jesz‐
cze dalej.
Cztery

Pip próbowała walczyć z ciężarem opadających powiek. Przedmioty wokół


stawały się rozmazane, a ona sama czuła się tak niewyraźnie, jakby sen już
ją pochwycił, ale... naprawdę powinna zebrać siły i usiąść do nauki. Na‐
prawdę.
Tymczasem leżała w salonie na czerwonej kanapie, podobno na miejscu
Josha, o czym ten niekiedy raczył jej dobitnie przypominać. Jej brat ukła‐
dał klocki Lego na dywanie, a w tle leciało Toy Story. Rodzice wciąż krzą‐
tali się w ogrodzie. Rano tata entuzjastycznie oznajmił, że zamierzają ma‐
lować nową szopę. Swoją drogą niewiele było wyzwań, do których jej oj‐
ciec podchodził bez entuzjazmu. Tymczasem Pip nie przestawała myśleć
o samotnej łodydze słonecznika rosnącego w miejscu, gdzie pochowali
psa. Słonecznika, który do tej pory nie zakwitł.
Zerknęła na telefon. Była siedemnasta jedenaście. Na ekranie wyświe‐
tlała się nieodczytana wiadomość od Cary i dwa nieodebrane połączenia od
Connora sprzed dwudziestu minut. Chyba jednak musiała trochę przysnąć.
Przesunęła palcem, żeby zobaczyć, co donosi przyjaciółka: Urgh, dosłow‐
nie cały dzień wymiotowałam. Babcia ma załamkę. NIGDY WIĘCEJ.
Dzięki, że mnie zabrałaś xx
Poprzednia wiadomość od Cary przyszła cztery minuty po północy:
Pelpp dziegu tuj i pocigond znajwre okropbond jakidzi wrebz mne stid.
Wtedy Pip natychmiast do niej zadzwoniła, szepcząc cicho spod kołdry, ale
Cara była tak pijana, że nie dała rady sklecić jednego sensownego zdania,
a nawet pół zdania czy choćby ćwiartki. Miotały nią na przemian płacz
i czkawka. Pip dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że dziewczyna jest
na dzikiej imprezie. Pewnie poszła na nią po uroczystości. Jeszcze dłuższą
chwilę zajęło wydobycie z niej, u kogo odbywała się impreza: U-Stephena-
Thompsona-chyba. I gdzie to było: Hi-Highmoor coś tam...
Pip wiedziała, że są tam również Mrówa z Lauren, którzy mogli się za‐
jąć Carą. Tyle że oni, rzecz jasna, woleli zajmować się sobą. Jednak nie to
najbardziej martwiło Pip. „Sama robiłaś sobie drinki? – spytała. – Nie
przyjęłaś żadnego od nikogo?”. Pip musiała wyczołgać się z łóżka, wsiąść
w samochód, pojechać po Carę do „Highmoor coś tam” i odwieźć ją do
domu. Do łóżka wróciła po wpół do pierwszej.
A dzisiaj nawet nie miała chwili spokoju, żeby odpocząć. Rano poszła
z Joshem na mecz i stała na zimnie, obserwując rozgrywkę. Po południu
wpadł Ravi, żeby nagrać kolejną relację z procesu Maksa Hastingsa. Póź‐
niej Pip zmontowała i opublikowała kolejny miniodcinek, zaktualizowała
stronę i odpisała na mejle. Wtedy na dwie minutki przysiadła na kanapie,
na Miejscu Josha, żeby dać nieco odpocząć oczom. I dziwnym trafem...
dwie minuty perfidnie rozwlekły się do dwudziestu dwóch.
Rozciągnęła mięśnie karku i sięgnęła po telefon, żeby napisać do Con‐
nora, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi.
– Na litość boską – syknęła pod nosem i się podniosła.
Jedna z jej nóg ścierpła i Pip potknęła się w przedpokoju. „Ile można za‐
mawiać tych cholernych paczek z Amazona?”. Jej tata był poważnie uza‐
leżniony od dostaw „na jutro”.
Odpięła łańcuch – nowa zasada w domu – i uchyliła drzwi.
– Pip!
To nie był dostawca z Amazona.
– O, Connor, cześć – powiedziała zaskoczona i otworzyła drzwi na
oścież. – Dosłownie przed sekundą miałam do ciebie pisać. Co jest?
Dopiero wtedy spojrzała mu w oczy: zapatrzone w dal i jednocześnie
żarliwe, szeroko otwarte, z wyraźnie widocznymi białkami wokół niebie‐
skich tęczówek. I chociaż Connor miał naturalnie różową, piegowatą cerę,
tym razem jego twarz była purpurowa, a po skroni spływała mu kropla
potu.
– Wszystko dobrze?
– Nie – rzucił i wziął głęboki oddech. – Nie jest dobrze. – Jego słowa
przecięły powietrze jak kosa.
– Co się stało? Wejdziesz? – Pip odsunęła się, żeby wpuścić go do
środka.
– Dz... dzięki – wydukał, przekraczając próg, a Pip zamknęła drzwi.
Przepocona i wymiętoszona koszulka kleiła mu się do pleców.
– Tędy... – Pip poprowadziła go do kuchni i wskazała jedno z krzeseł,
pod którym walały się jej tenisówki. – Chcesz trochę wody? – spytała i nie
czekając na odpowiedź, zdjęła z suszarki do naczyń czystą szklankę, napeł‐
niła ją i postawiła przed chłopakiem z takim hukiem, że ten aż podskoczył.
– Biegłeś?
– Tak... – Connor chwycił szklankę w obie dłonie i wziął duży łyk,
ochlapując sobie przy tym brodę. – Dzwoniłem, ale nie odbierałaś, a ja nie
wiedziałem, co robić, dlatego przybiegłem. Przepraszam. Bałem się, że
akurat będziesz u Raviego.
– Nie ma sprawy. Akurat jestem w domu – powiedziała i klapnęła na
krześle po przeciwnej stronie stołu. Connor wciąż dziwnie patrzył przed
siebie, a Pip poczuła, jak jej serce zaczyna coraz mocniej łomotać. – O co
chodzi? Chciałeś mi coś powiedzieć? – Chwyciła się krawędzi stołu. –
Czy... coś się stało?
– Tak – potwierdził Connor, wycierając podbródek nadgarstkiem.
Otworzył usta, ale zawiesił się i zacisnął szczękę, przeżuwając powie‐
trze, jakby chciał uformować słowa, zanim je wypowie.
– Connor, co się dzieje?
– Chodzi o mojego brata – wykrztusił w końcu. – On... zaginął.

Pięć
Pip patrzyła, jak palce Connora ześlizgują się po szklance.
– Jamie zaginął? – powtórzyła.
– Tak. – Connor patrzył jej prosto w oczy.
– Kiedy? – spytała. – Kiedy widziałeś go po raz ostatni?
– Na uroczystości. – Connor przerwał i pociągnął kolejny łyk wody. –
Ostatni raz widziałem go na ceremonii, tuż przed jej rozpoczęciem. Do tej
pory nie wrócił do domu.
Pip zaparło dech.
– Też go widziałam. Coś koło ósmej, może ósmej piętnaście. Przeciskał
się między ludźmi.
Wytężyła pamięć, próbując uporządkować wspomnienia. Jamie trąca‐
jący jej łokieć, kiedy zawzięcie przedzierał się przez ciasny tłum, jego po‐
spieszne przeprosiny, zaciśnięta szczęka. Pomyślała wtedy, że dziwnie się
zachowuje. I ten jego wzrok... Jak teraz u Connora: nieobecny i zarazem
wyostrzony. Obaj wyglądali bardzo podobnie, nawet jak na braci. W dzie‐
ciństwie było inaczej, ale Pip widziała, jak z biegiem lat różnice się zacie‐
rają. Włosy Jamiego stały się o kilka odcieni ciemniejsze, bardziej brązowe
niż blond. Connor to niemal skóra i kości, podczas gdy Jamie był pulch‐
niejszy i miał łagodniejsze rysy twarzy. Jednak nawet obcy mógłby do‐
strzec, że są braćmi.
– Dzwoniłeś do niego?
– Jasne, setki razy – potwierdził Connor. – Od razu odzywa się poczta,
jakby telefon był poza zasięgiem albo... padł. – Zaciął się na ostatnim sło‐
wie i zwiesił głowę. – Razem z mamą obdzwoniliśmy wszystkich, którzy
mogliby coś wiedzieć: rodzinę, znajomych... Z nikim się nie kontaktował,
nikt go nie widział. Nikt.
Pip poczuła dreszcz emocji wyszarpujący się głęboko z trzewi.
– Dzwoniłeś po szpitalach, w razie gdyby coś...
– Tak, do wszystkich w okolicy. Też nic.
Pip spojrzała na godzinę w telefonie. Było wpół do szóstej, a skoro nikt
nie widział Jimiego od około dwudziestej poprzedniego dnia, to oznaczało,
że od jego zaginięcia minęło prawie dwadzieścia jeden godzin.
– Dobrze – powiedziała tak stanowczo, że Connor natychmiast podniósł
na nią wzrok. – Twoi rodzice muszą iść na komisariat i zgłosić zaginięcie.
Będą potrzebowali...
– Już to zrobiliśmy – oznajmił Connor z nutą zniecierpliwienia w głosie.
– Byłem z mamą na posterunku kilka godzin temu, zgłosiliśmy zaginięcie
i przekazaliśmy im aktualne zdjęcie brata. Przyjął nas oficer Daniel, brat
Nat da Silvy.
– Dobrze. To niech teraz oficer...
– Daj spokój – przerwał jej Connor. – Teraz niczego nie zrobią. Daniel
powiedział, że Jamie to dorosły, dwudziestoczteroletni mężczyzna, który
ma na koncie ucieczki z domu i zrywanie kontaktu z bliskimi. W tej sytu‐
acji policja niewiele może pomóc.
– Że co?
– No właśnie... Nadał numer sprawie i kazał wydzwaniać do Jamiego
i osób, z którymi ostatnio się widywał. Pocieszył nas, że większość zagi‐
nionych wraca do domu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, więc pozostaje
nam tylko czekać.
– Pewnie myślą, że to sprawa niskiego ryzyka – uznała Pip i poprawiła
się na skrzypiącym krześle. – Kiedy zgłasza się zaginięcie – wyjaśniała –
policja szacuje ryzyko na podstawie takich czynników, jak wiek osoby za‐
ginionej, ewentualne choroby, nietypowe zachowania w przeszłości i tym
podobne. Następnie śledczy podejmują działania w zależności od tego, czy
uznają sprawę jako niskiego, średniego lub wysokiego ryzyka.
– Wiem, co mogą sobie myśleć – przyznał Connor, spoglądając przed
siebie nieco mniej mętnym wzrokiem. – Jamie znikał już kilka razy i za‐
wsze wracał...
– Pierwszy raz, kiedy rzucił studia na uniwersytecie, prawda? – spytała
Pip, przypominając sobie, jak przez kilka tygodni po tym wydarzeniu
w domu Reynoldsów unosiła się gęsta, napięta atmosfera.
– Tak – potwierdził Connor. – Między nim a ojcem wybuchła wtedy
wielka awantura, a Jamie na tydzień wyprowadził się do kumpla. Nie od‐
bierał telefonu, nie odpisywał na wiadomości... Ale dopiero dwa lata temu,
kiedy Jamie nie wrócił z Londynu, gdzie miał spędzić tylko jedną noc,
mama pierwszy raz zgłosiła jego zaginięcie. Okazało się, że zgubił portfel,
telefon i nie mógł kupić biletu... Więc postanowił przenocować u kogoś na
kanapie przez kilka dni. Ale... – Przetarł mokry nos wierzchem dłoni. –
Ale tym razem jest inaczej, Pip. Czuję, że wpadł w kłopoty. I to poważne.
– Dlaczego? – spytała.
– W ostatnich tygodniach dziwnie się zachowywał. Był jakby nieobecny,
zrobił się porywczy, nerwowy. A przecież go znasz... Zazwyczaj jest spo‐
kojny i wyluzowany. Według ojca wręcz leniwy. Jednak od niedawna coraz
częściej gdzieś odpływa myślami...
Czy nie tak zachowywał się zeszłego wieczoru, kiedy na nią wpadł? To
skupione i zawzięte spojrzenie, jakby nie widział nic wokół, nawet jej.
I dlaczego akurat wtedy musiał się przeciskać przez tłum? Czy to nie było
zastanawiające?
– Poza tym – ciągnął Connor – nie wydaje mi się, że znowu uciekł.
Ostatnim razem mama omal nie postradała zmysłów. Jamie drugi raz nigdy
by jej tego zrobił.
– Ja... – zaczęła Pip, ale nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
– Rozmawiałem z mamą – mówił dalej Connor, podkurczając ramiona,
jakby chciał się schować. – Zastanawialiśmy się, co możemy zrobić, jeśli
policja nie rozpocznie poszukiwań ani nie skontaktuje się z mediami. Wła‐
śnie to chciałem z tobą omówić.
Już się domyślała, do czego to wszystko zmierza, ale Connor nie dał jej
zbyt wiele czasu na reakcję.
– Ty wiesz, co robić. W zeszłym roku, kiedy policja nawaliła, ty na wła‐
sną rękę przeprowadziłaś za nich całe śledztwo. Rozwiązałaś sprawę mor‐
derstwa. Nawet dwóch. A twojego podcastu – przełknął ślinę – słuchają
setki tysięcy osób. Pewnie masz dużo większe zasięgi niż media zaprzyjaź‐
nione z komisariatem. Jeśli chcemy odnaleźć Jamiego, musimy puścić
w świat informację o jego zaginięciu. Może ktoś go widział i się odezwie.
Jesteś naszą jedyną nadzieją.
– Connor...
– Jeśli rozpoczniesz śledztwo i zaczniesz wrzucać publiczne relacje,
znajdziemy go. Jestem o tym przekonany. Musimy go znaleźć.
Connor opadł z sił. Pip czuła, jak przejmująca cisza, która zawisła nad
stołem, powoli ją oplata. Wiedziała, że chłopak o to poprosi. Jak mogło
być inaczej? Wypuściła powietrze, a jej żołądek zacisnął się w bolesny wę‐
zeł. Jednak odpowiedź była nieunikniona.
– Przykro mi, Connor – powiedziała cicho. – Nie mogę tego zrobić.
Chłopak szeroko otworzył oczy i wyprostował przykurczone plecy.
– Wiem, że proszę o wiele...
– O zbyt wiele – dodała i zerknęła przez okno, żeby sprawdzić, czy ro‐
dzice wciąż krzątają się w ogrodzie. – Już się tym nie zajmuję.
– Tak, ale...
– Ostatnim razem prawie wszystko straciłam, wylądowałam w szpitalu,
zabito mi psa, naraziłam rodzinę na niebezpieczeństwo i schrzaniłam życie
najlepszej przyjaciółce. To zbyt wiele. Obiecałam sobie. Nie... Nie mogę
tego powtórzyć. – Węzeł w brzuchu rozrastał się, jakby zaraz miał ją owi‐
nąć. – Nie mogę. Zmieniłam się.
– Pip, proszę... – mówił błagalnym tonem, a słowa więzły mu w gardle.
– Wtedy nawet nie znałaś zaginionych. Już ich nie było. Teraz chodzi o Ja‐
miego, Pip. O Jamiego! A jeśli coś mu się stało? A jeśli sobie nie poradzi?
Nie wiem, co mam robić. – Głos mu się łamał, a z oczu popłynęły łzy.
– Przykro mi Connor, naprawdę – powtórzyła Pip, mimo że słowa, które
wypowiadała, sprawiały jej wielki ból. – Ale muszę odmówić.
– Nie pomożesz mi? – załkał. – Ani trochę?
Nie mogła tego zrobić. Nie potrafiła.
– Tego nie powiedziałam. – Zeskoczyła z krzesła i podała Connorowi
chusteczkę. – Jak się pewnie domyślasz, mam teraz pewne znajomości
w policji. Raczej nie jestem ich ulubienicą, ale mogę się pochwalić nie‐
wielkimi wpływami. – Chwyciła kluczyki do samochodu leżące obok ku‐
chenki mikrofalowej. – Zaraz pojadę na posterunek i porozmawiam z ko‐
misarzem Hawkinsem. Powiem mu o Jamiem i wytłumaczę, dlaczego się
niepokoisz. Być może jeszcze raz ocenią kwestię ryzyka i postanowią roz‐
począć śledztwo.
– Naprawdę? – Connor ześlizgnął się z krzesła. – Zrobisz to?
– Oczywiście – potwierdziła. – Niczego nie mogę obiecać, ale Hawkins
to porządny facet. Miejmy nadzieję, że dostrzeże w tym jakiś sens.
– Dziękuję – powiedział Connor i objął ją przelotnie swoimi niezdar‐
nymi, kościstymi ramionami. – Pip, ja się boję – dodał szeptem.
– Wszystko będzie dobrze. – Usiłowała zdobyć się na uśmiech. – Pod‐
rzucę cię do domu. Chodź.
Kiedy wyszli, powoli zapadał wieczór. Drzwi, szarpnięte podmuchem
wiatru, trzasnęły za nimi z głośnym hukiem. Pip poniosła ten dźwięk ze
sobą. Rozbrzmiewał echem w bezdennej pustce rozrastającej się w jej trze‐
wiach.

Sześć

Kiedy Pip wygrzebała się z samochodu, budynek z rudobrunatnej cegły


powoli rozpływał się w szarościach wieczornego mroku. Na białej ta‐
bliczce widniał napis: Policja Doliny Tamizy, posterunek w Amersham.
Właśnie w tym większym mieście, oddalonym od Little Kilton o dziesięć
minut jazdy, urzędował zespół funkcjonariuszy.
Weszła przez główne drzwi do recepcji pomalowanej na niebiesko.
W środku czekał tylko jeden człowiek, który przysypiał na twardym meta‐
lowym krześle ustawionym pod tylną ścianą. Pip pospieszyła do kantorka
i zapukała w szybę, żeby przywołać kogoś z biura na zapleczu. Śpiący
mężczyzna chrapnął i zmienił pozycję.
– Taak? – Głos zza winkla doleciał wcześniej niż jego właścicielka,
czyli oficer dyżurna, którą Pip spotkała już kilka razy. Kobieta spacero‐
wym krokiem wyłoniła się z pokoiku, cisnęła jakieś papiery na biurko i do‐
piero wtedy podniosła wzrok na Pip. – Ojej, akurat nie ciebie się spodzie‐
wałam.
– Wybacz – uśmiechnęła się Pip. – Jak się masz, Eliza?
– Całkiem nieźle, serdeńko. – Opromieniła uśmiechem sympatyczną
twarz, a związane w kucyk siwe włosy omiotły kołnierzyk jej munduru. –
Co tym razem cię do nas sprowadza?
Pip lubiła Elizę. Przy niej nie musiała niczego udawać ani silić się na
zbyteczne uprzejmości.
– Muszę pomówić z komisarzem Hawkinsem – oznajmiła. – Jest w biu‐
rze?
– Tak się składa, że jest. – Eliza przygryzła długopis. – Ale jest bardzo
zajęty. Zapowiada się długa noc.
– Możesz mu przekazać, że to pilne? Proszę... – dodała Pip.
– No dobrze – westchnęła Eliza. – Zobaczę, co mogę zrobić. Usiądź,
skarbie – rzuciła i zniknęła z powrotem w dyżurce.
Ale Pip nie skorzystała. Szumiało jej w głowie i nie potrafiłaby spokoj‐
nie usiedzieć na miejscu. Zaczęła chodzić w tę i z powrotem przed kontu‐
arem recepcji. Sześć kroków, w tył zwrot, sześć kroków... Podeszwy butów
skrzypiały o podłogę, ale Pip się nie przejmowała, że może obudzić śpią‐
cego mężczyznę.
Zamknięte na zamek elektryczny drzwi prowadzące do pokojów prze‐
słuchań zabzyczały i otworzyły się, ale nie stanęła w nich ani Eliza, ani Ri‐
chard Hawkins, tylko dwoje umundurowanych oficerów. Jeden z nich, Da‐
niel da Silva, przytrzymał drzwi koleżance, Sorai Bouzidi, która upięła
swoje mocno kręcone włosy w kok pod czarną policyjną czapką. Pip spo‐
tkała ich po raz pierwszy w październiku ubiegłego roku na wieczorku po‐
licyjnym w lokalnej bibliotece, kiedy Daniel da Silva był jednym z podej‐
rzanych w sprawie Andie Bell. Sądząc po napiętym, bezzębnym uśmiechu,
którym obdarzył ją w przelocie, najwyraźniej jeszcze niczego nie zapo‐
mniał.
Tymczasem Soraya pozdrowiła ją skinieniem głowy i rzuciła pogodne
„cześć”, zanim podążyła za Danielem do jednego z radiowozów zaparko‐
wanych przed budynkiem. Pip była ciekawa, dokąd jadą. Na jakie wezwa‐
nie? Jednak cokolwiek to było, okazało się ważniejsze niż zaginięcie Ja‐
miego Reynoldsa.
Drzwi zabzyczały ponownie i uchyliły się na kilka centymetrów. Wysu‐
nęła się z nich dłoń. Dwa palce wycelowały w Pip.
– Masz dwie minuty! – krzyknął Hawkins i przywołał ją gestem na ko‐
rytarz.
Pip popędziła za nim, skrzypiąc butami o posadzkę. Śpiący mężczyzna
ocknął się, pocharkując.
Hawkins pognał korytarzem, nie siląc się na powitania. Miał na sobie
czarne dżinsy i nową watowaną kurtkę w ciemnozielonym kolorze. Może
w końcu pozbył się swojego długiego wełnianego płaszcza, który nosił
przy każdej okazji, kiedy był śledczym nadzorującym sprawę Andie Bell.
– Właśnie miałem wychodzić – rzucił znienacka i otworzył drzwi do po‐
koju przesłuchań numer jeden, zapraszając Pip do środka. – Dlatego daję ci
nie więcej niż dwie minuty. W czym rzecz? – Zamknął drzwi i oparł się
o nie, podciągając jedną nogę.
– Zaginięcie – oznajmiła Pip, prostując plecy i krzyżując ramiona. – Ja‐
mie Reynolds z Little Kilton. Sprawa numer cztery-dziewięć-zero-zero...
– Tak, widziałem raport – przerwał jej. – Co z nim?
– Dlaczego nic z tym nie robicie?
To pytanie go zaskoczyło. Hawkins wydobył z siebie głos przypomina‐
jący śmiech połączony z odchrząknięciem i przejechał dłonią po zarośnię‐
tej twarzy.
– Przecież dobrze znasz procedury, Pip. Nie będę ci tego tłumaczył jak
dziecku.
– Nie powinien zostać uznany za osobę niskiego ryzyka – powiedziała. –
Jego rodzina przypuszcza, że wpadł w poważne tarapaty.
– Przeczucia rodziny nie należą do kryteriów, którym ufają zawodowi
funkcjonariusze.
– A moje przeczucia? – spytała Pip, nie odrywając od niego wzroku. –
Im ufasz? Znam Jamiego, odkąd skończyłam dziewięć lat. Zanim zniknął,
widziałam go na ceremonii upamiętniającej Andie i Sala. Wyraźnie był ja‐
kiś nieswój.
– Też tam byłem – przyznał Hawkins. – Bardzo wzruszająca uroczy‐
stość. Nic dziwnego, że ludzie nie zachowywali się jak na co dzień.
– Nie o to mi chodzi.
– Słuchaj, Pip – westchnął, opuścił nogę i odkleił się od drzwi. – Wiesz,
ile zgłoszeń o zaginięciach przyjmujemy każdego dnia? Czasami nawet
dwanaście. Dosłownie brakuje nam czasu i zasobów, żeby pochylić się nad
każdą sprawą z osobna, zwłaszcza przy nieustannych cięciach budżeto‐
wych. Większość osób wraca do domu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Musimy ustalać priorytety.
– To ustalcie priorytet na Jamiego – powiedziała. – Uwierz mi. Dzieje
się coś złego.
– Nie mogę. – Hawkins potrząsnął głową. – Jamie jest dorosły. Nawet
jego matka przyznała, że takie zachowanie jest dla niego typowe. Dorośli
ludzie mają prawo znikać, kiedy im się podoba, a Jamie Reynolds nie zagi‐
nął. Po prostu gdzieś sobie poszedł. Nic mu nie będzie. Jeśli zechce, za
kilka dni wróci.
– A jeśli się mylisz? – spytała, wiedząc, że przegrywa walkę, do czego
nie mogła dopuścić. – Jeśli coś ci umknęło, jak w przypadku Sala? Może
znowu tkwisz w błędzie?
– Wybacz, Pip. – Hawkins się skrzywił. – Chciałbym ci pomóc, ale na‐
prawdę muszę lecieć. Mamy sprawę wysokiego ryzyka. Ośmiolatka upro‐
wadzona z przydomowego ogródka. Dla Jamiego nic nie mogę zrobić. Nie‐
stety tak już jest. – Wyciągnął rękę do klamki.
– Proszę – zakwiliła Pip tak rozpaczliwym głosem, że zaskoczyła ich
oboje. – Proszę, błagam.
– Już jestem spóź... – zaczął komisarz Hawkins i zawiesił rękę w powie‐
trzu.
– Proszę... – przerwała mu Pip z gardłem ściśniętym jak przed wybu‐
chem płaczu, który roztrzaskuje głos na tysiące drobnych kawałków. – Nie
każ mi znowu w to wchodzić. Proszę. Nie mogę do tego wracać.
Hawkins nie patrzył na nią i zacisnął palce na klamce.
– Przykro mi, Pip, ale mam związane ręce. Nic nie mogę zrobić.
Zatrzymała się na środku parkingu i wystawiła twarz ku niebu. Chmury
przesłaniały jej widok na gwiazdy, zatrzymując ich blask tylko dla siebie.
Właśnie zaczęło padać, a zimne jak sztylety krople deszczu wdzierały się
do jej oczu. Stała tak przez chwilę, zapatrzona w bezkres nieba i wsłuchana
w swoje wnętrze. Zamknęła oczy, żeby mocniej się skupić. Co mam robić?
Powiedz mi, co robić.
Kiedy zaczęła drżeć, wsiadła do samochodu i wykręciła przemoczone
włosy. Niebo nie dało żadnej odpowiedzi. Jednak był ktoś, na kogo mogła
liczyć. Ktoś, kto znał ją lepiej niż ona sama. Wyciągnęła telefon i wybrała
numer.
– Ravi?
– Witajcie, kłopoty. – W jego głosie było słychać wyraźny uśmiech. –
Spałaś? Masz jakiś dziwny głos.
Powiedziała mu. Opowiedziała mu wszystko i poprosiła o pomoc, po‐
nieważ był jedyną osobą, którą potrafiła o to poprosić.
– Nie pomogę ci w podjęciu decyzji – oświadczył.
– Ale mógłbyś?
– Nie, nie mógłbym podjąć jej za ciebie. Tylko ty możesz wiedzieć, jak
postąpić – stwierdził. – Ale pamiętaj, że cokolwiek postanowisz, będzie to
dobry wybór. Taka już jesteś. I jakąkolwiek drogę obierzesz, wiedz, że
będę przy tobie. Zawsze. Rozumiesz?
– Tak.
Kiedy się rozłączyła, dotarło do niej, że decyzja została podjęta. Być
może była podjęta już wcześniej. A może tak naprawdę Pip nie miała żad‐
nego wyboru i tylko czekała, aż ktoś potwierdzi, że dobrze robi.
Bo dobrze robiła.
Na liście kontaktów znalazła imię Connora i dotknęła zielony przycisk
słuchawki. Łomocące serce podchodziło jej do gardła.
Odebrał po drugim sygnale.
– Wchodzę w to – oznajmiła.
Siedem

Dom Reynoldsów przy Cedar Way zawsze wyglądał jak twarz. Białe drzwi
wejściowe i szerokie okna po obu stronach rozdziawiały się w szczerbatym
uśmiechu. Plama odbarwionych cegieł była nosem, a dwa kwadratowe
okna na piętrze – oczami, które w ciągu dnia spoglądały badawczo, a nocą
zasypiały z opuszczonymi zasłonami powiek.
Twarz zazwyczaj wyglądała radośnie, ale kiedy teraz Pip na nią patrzyła,
czegoś jej brakowało. Jakby dom wiedział, że w środku dzieje się coś nie‐
dobrego.
Pip zapukała, a pasek ciężkiego plecaka wpił jej się w bark.
– Już jesteś? – spytał Connor, kiedy otworzył drzwi i odsunął się nie‐
znacznie, żeby wpuścić ją do środka.
– Tak, tylko wpadłam do domu po sprzęt i od razu przyjechałam. Liczy
się każda sekunda. – Zamilkła i pochyliła się, żeby ściągnąć buty. Prawie
się przewróciła, kiedy plecak zsunął jej się z ramienia. – Aha, gdyby moja
mama pytała, zaprosiłeś mnie na kolację, jasne?
Jeszcze nie powiedziała rodzicom, chociaż wiedziała, że prędzej czy
później będzie musiała to zrobić. Odkąd w czwartej klasie Connor zaprosił
Pip do wspólnej zabawy, obie rodziny żyły ze sobą w serdecznej przyjaźni.
A ostatnio jej mama często widywała Jamiego, bo chłopak od kilku mie‐
sięcy pracował u niej w agencji nieruchomości. Mimo to Pip wiedziała, że
będzie musiała stoczyć ciężką walkę. Mama z pewnością przypomni jej
nadmierne zaangażowanie przeradzające się w niezdrową obsesję – jakby
Pip zapomniała – i powie, żeby lepiej skupiła się na nauce. Chwilowo na
takie słowne przepychanki po prostu nie było czasu. W przypadku zaginię‐
cia kluczowe były pierwsze siedemdziesiąt dwie godziny, z czego dwa‐
dzieścia trzy już zdążyli zmarnować.
– Pip? – Na korytarzu pojawiła się Joanna, mama Connora.
Jej jasne włosy były upięte na czubku głowy. Wyglądała, jakby posta‐
rzała się zaledwie w jeden dzień.
– Dzień dobry, Joanno – przywitała się Pip.
Już dawno to ustaliły: zawsze „Joanna”, nigdy „pani Reynolds”.
– Pip, dziękuję za... wiesz, za co... – powiedziała kobieta, niezdarnie si‐
ląc się na uśmiech. – Nie mieliśmy pojęcia, co robić, dlatego zwróciliśmy
się do ciebie. Connor mówi, że na posterunku niewiele wskórałaś.
– Niestety, przykro mi – potwierdziła Pip i poszła za Joanną do kuchni.
– Próbowałam, ale oni nawet nie kiwną palcem.
– Nie wierzą nam – stwierdziła Joanna. I to nie było pytanie. – Herbaty?
– zaproponowała, otwierając górną szafkę.
– Nie, dziękuję. – Pip położyła plecak na stole. Rzadko pijała herbatę,
zwłaszcza od kiedy rok temu w noc fajerwerków Becca Bell dosypała jej
do kubka kilka tabletek rohypnolu znalezionego u Andie. – Możemy za‐
czynać? Tutaj? – spytała, wysuwając krzesło.
– Tak, tak – powiedziała Joanna, chowając dłonie w rękawy rozciągnię‐
tego swetra. – Tu będzie najlepiej.
Pip usadowiła się przy stole i rozpięła plecak. Wyciągnęła komputer,
dwa mikrofony USB z filtrami tłumiącymi, teczkę, długopis i wielkie słu‐
chawki. Connor zajął miejsce tuż obok. Po chwili dołączyła do nich Jo‐
anna, chociaż siedziała jak na szpilkach, wierciła się niespokojnie i co
chwilę zmieniała ułożenie rąk.
– Twój tata jest w domu? Siostra? – spytała Pip Connora, ale odpowie‐
dzi udzieliła jego matka.
– Zoe została na uczelni. Dzwoniłam do niej i powiedziałam, że Jamie
zaginął, ale nie chciała przyjeżdżać. Zdaje się, że przeszła na stronę ojca.
– To znaczy?
– Arthur jest... – Joanna wymieniła z synem przelotne spojrzenia. – Ar‐
thur uważa, że Jamie wcale nie zaginął. Jego zdaniem po prostu znowu
gdzieś się wypuścił i niedługo wróci. To całe zamieszanie tylko go złości.
– Ponownie zerknęła na Connora i podrapała się pod okiem. – Twierdzi, że
ja i Connor niepotrzebnie robimy cyrk – dodała, wskazując sprzęt do na‐
grywania. – Pojechał do sklepu i pewnie zaraz będzie z powrotem.
– Rozumiem – oznajmiła Pip i zapamiętała to sobie, nie zdradzając się
najmniejszym grymasem. – Myślicie, że zgodzi się ze mną porozmawiać?
– Nie – odparł stanowczo Connor. – Nawet nie ma sensu pytać.
Atmosfera zrobiła się nieprzyjemnie napięta, a Pip poczuła pod pachami
szczypiący pot.
– Dobrze, zanim zaczniemy, musimy sobie coś szczerze wyjaśnić...
Oboje skinęli głowami i spojrzeli na nią w skupieniu.
– Skoro prosicie mnie, żebym przeprowadziła śledztwo i pomogła odna‐
leźć Jamiego, musimy z góry przygotować się na to, dokąd może nas to
doprowadzić. Jeśli nie potraficie tego zaakceptować, będę zmuszona się
wycofać. – Pip odchrząknęła. – A może nas to zaprowadzić do nieprzyjem‐
nych odkryć na temat Jamiego, może nawet bolesnych i krępujących. Dla
was i dla niego. Do tajemnic, które przed wami skrywał, a które niespo‐
dziewanie mogą wypłynąć. Przyznaję, że relacja na moim kanale to naj‐
krótsza droga, żeby przyciągnąć uwagę mediów i pozyskać świadków, któ‐
rzy wiedzą cokolwiek o jego zniknięciu. Może nawet usłyszy ją sam Ja‐
mie, co skłoni go do powrotu, jeśli naprawdę tylko uciekł. Dlatego musicie
sobie uświadomić, że wasze życie zostanie odarte z intymności i wysta‐
wione na osąd publiczny. Jak na dłoni. Nic się nie ukryje... A to może być
dla was bardzo trudne do zniesienia. – Pip wiedziała o tym lepiej niż kto‐
kolwiek inny. Nadal średnio raz w tygodniu otrzymywała anonimowe
groźby gwałtu i śmierci, a ludzie wypisywali w komentarzach, że jest par‐
szywą, nienawistną dziwką. – Jamie siłą rzeczy nie może zabrać głosu,
więc w imieniu jego i waszym proszę was o udzielenie zgody na prześwie‐
tlenie waszego życia. Bo kiedy zacznę drążyć, mogę się dokopać do cze‐
goś, o czym wolelibyście nigdy nie wiedzieć. Tak było ostatnio, więc pro‐
szę was... Chciałam się upewnić, że jesteście na to przygotowani.
Zamilkła i poczuła taką suchość w gardle, że wolałaby poprosić
o szklankę wody.
– Zgadzam się – oznajmiła Joanna, akcentując dobitnie każdą sylabę. –
Zgadzam się na wszystko, byle wrócił do domu.
– Ja też się zgadzam – dorzucił Connor. – Musimy go znaleźć.
– Dobrze – powiedziała Pip, chociaż nie docierało do niej, że Reynold‐
sowie właśnie pozwolili jej zniszczyć swoją rodzinę, podobnie jak wcze‐
śniej zniszczyła Wardów i Bellów.
Owszem, sami się do niej zwrócili, ale... Nie mieli pojęcia, że kiedy za‐
praszają Pip do swojego życia, razem z nią – przez gościnnie otwarte, wy‐
szczerzone w uśmiechu drzwi – do ich domu wtacza się korowód klęsk
i nieszczęść.
Wtedy drzwi się otworzyły, a z korytarza dobiegł odgłos ciężkich kro‐
ków na dywanie i towarzyszący im szelest plastikowej siatki. Joanna pode‐
rwała się z krzesła, które zazgrzytało o kafelki.
– Jamie?! – krzyknęła i wybiegła z kuchni. – Jamie?
– To tylko ja – odezwał się męski głos, który jednak nie należał do Ja‐
miego.
Joanna w jednej chwili zapadła się w sobie, jakby zeszło z niej całe po‐
wietrze, i przytrzymała się ściany, żeby nie runąć w nicość.
Do kuchni wszedł Arthur Reynolds. Miał rude kręcone włosy przesiane
siwymi kosmykami wokół uszu i bujne wąsy, które przechodziły w staran‐
nie przyciętą brodę. W jaskrawo oświetlonym wnętrzu jego jasnoniebieskie
oczy wydawały się niemal bezbarwne.
– Kupiłem więcej chleba i... – zaciął się i opuścił ramiona na widok Pip
w otoczeniu komputera i mikrofonów. – Do cholery jasnej, Joanna! –
krzyknął. – Poważna ty jesteś? – Cisnął na podłogę siatkę z zakupami,
a pod stół potoczyła się puszka przecieru pomidorowego. – Idę pooglądać
telewizję – powiedział i ruszył do salonu.
Drzwi zatrzasnęły się za nim z takim hukiem, że Pip poczuła wibrujące
w jej w kościach echo. Ze wszystkich ojców jej przyjaciół tata Connora był
najbardziej przerażający. I może jeszcze Mrówy. Co ciekawe, ojca Cary
bała się najmniej, co później okazało się wielką pomyłką.
– Przepraszam cię, Pip... – Joanna wróciła do stołu z puszką przecieru,
którą podniosła po drodze. – Na pewno zmieni zdanie. W swoim czasie.
– A może powinnam... – zaczęła Pip. – Może jednak wrócę do domu?
– Nie ma mowy – odezwała się Joanna stanowczo. – Odnalezienie mo‐
jego syna jest ważniejsze niż humory męża.
– Jesteś...
– Jestem pewna – dokończyła za nią.
– W porządku. – Pip otworzyła zieloną teczkę i wyciągnęła dwie kartki.
– Zanim zaczniemy, proszę was o podpisanie formularzy.
Podała Connorowi swój długopis, a w tym czasie Joanna chwyciła drugi
z szafki kuchennej. Kiedy oboje wczytywali się w treść dokumentów, Pip
włączyła komputer, uruchomiła program i podpięła mikrofony z antyszu‐
mowymi filtrami.
Connor kaligrafował swoje nazwisko, a czułe mikrofony ściągnęły
dźwięk skrobiącego o papier długopisu. Niebieski szpic wystrzelił ze
środka prostej linii na ekranie laptopa.
– Joanno, najpierw chciałabym porozmawiać z tobą. Możemy?
– Pewnie. – Kobieta podała jej podpisany formularz.
Pip zerknęła na Connora, uśmiechając się cierpko przez zaciśnięte usta.
Chłopak spojrzał na nią gamoniowato, nie rozumiejąc wysyłanych sygna‐
łów.
– Connor – odezwała się łagodnie Pip – musisz wyjść. Świadków za‐
wsze przesłuchuje się osobno. W ten sposób unikamy niepożądanych inte‐
rakcji.
– Jasne, rozumiem – powiedział, wstając od stołu. – Pójdę na górę i będę
próbował dodzwonić się do Jamiego.
Zamknął za sobą drzwi, a Pip wyregulowała oba mikrofony i postawiła
jeden przed Joanną.
– Zadam ci kilka pytań o to, co działo się wczoraj – zapowiedziała Pip. –
Spróbuj jak najprecyzyjniej odtworzyć przebieg dnia Jamiego. Zapytam
cię też o poprzednie tygodnie. Liczy się każdy szczegół. Odpowiadaj tak
szczerze, jak tylko potrafisz.
– Dobrze.
– Jesteś gotowa?
Joanna odetchnęła głęboko i pokiwała głową. Pip założyła słuchawki,
zabezpieczyła je, żeby się nie zsunęły, i skierowała kursor na czerwony
przycisk nagrywania.
Wciąż nie nacisnęła klawisza myszy.
Zastanawiała się.
Zastanawiała się, czy chwila, poza którą nie było odwrotu, już dawno
minęła, czy właśnie trwała. Tu i teraz, z wyczekująco zawieszonym kurso‐
rem. Ale przecież nie mogła się wycofać. Nie mogła zrobić kroku wstecz.
Nie ona. Tylko naprzód. Tylko przed siebie. Wyprostowała się i kliknęła
w czerwony przycisk.
Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Wywiad z Joanną Rey‐


nolds.wav

Pip: Dobrze, Joanno, zanim przejdę do zadawania pytań, czy mogłabyś po‐
krótce powiedzieć parę słów o sobie i Jamiem?

Joanna: OCZYWIŚCIE, NAZYWAM SIĘ...

Pip: Wybacz... Nie musisz mówić prosto do mikrofonu. Usiądź wygodnie i mów
naturalnie. On wszystko zbierze.

Joanna: Przepraszam. Nazywam się Joanna Reynolds i jestem mamą Jamiego.


Mam troje dzieci, Jamie jest najstarszy, mój pierworodny. W zeszłym tygo‐
dniu skończył dwadzieścia cztery lata. Świętowaliśmy w domu, zamówiliśmy
chińskie jedzenie i tort w kształcie gąsienicy. Connorowi jakoś udało się we‐
tknąć w niego dwadzieścia cztery świeczki. A, właśnie, jeszcze pozostała
dwójka: córka Zoe, dwadzieścia jeden lat, studiuje na uniwersytecie. I Con‐
nor, mój chłopczyk, osiemnastolatek, w ostatniej klasie. Przepraszam, to
było beznadziejne. Możemy jeszcze raz?

Pip: Nie, nie, wyszło idealnie. To tylko surowy materiał, później go zmontuję i do‐
rzucę od siebie komentarze wyjaśniające między twoimi wypowiedziami, tak
że nie przejmuj się jakimiś zająknięciami czy brakiem spójności. Ja to wy‐
czyszczę.

Joanna: No dobrze.

Pip: Zapytam cię teraz o kilka rzeczy, które doskonale wiem, ale te informacje
muszą się znaleźć w odcinku. Takie o życiu, wiesz, dla słuchaczy. Czy Ja‐
mie wciąż mieszka z wami w domu?
Joanna: Rozumiem. Tak, Jamie mieszka z nami, ze mną i z Arthurem, moim mężem,
i z naszym młodszym synem Connorem.

Pip: Czy obecnie Jamie gdzieś pracuje?

Joanna: Tak, z twoją mamą. Wiesz przecież.

Pip: Ja wiem, tylko musisz to powiedzieć...

Joanna: O Jezu, zapomniałam. Jeszcze raz. Tak, obecnie Jamie pracuje na pół etatu
jako recepcjonista w agencji nieruchomości Proctor and Radcliffe Homes.
Od jakichś trzech miesięcy. To bardzo miłe, że twoja mama zaproponowała
mu tę pracę. Jestem naprawdę wdzięczna. Kiedy na pierwszym roku rzucił
studia, próbował gdzieś się zaczepić, ale nigdzie długo nie wytrzymał.
W ostatnich latach był trochę pogubiony. Sam nie wiedział, co chciałby robić
ani w czym jest dobry. Próbowaliśmy jakoś mu pomóc, ale z Jamiem już tak
jest, że im bardziej na niego naciskasz, tym mocniej się opiera. Dlatego Ar‐
thur tak się wścieka. Ale widzę, że Jamiemu chyba się ta nowa praca po‐
doba. To dobrze.

Pip: Czy odnosisz wrażenie, że Jamie ma trudności z realizacją swoich planów?


Dlatego porzucił studia?

Joanna: Tak, w tym chyba leży największy problem. Naprawdę bardzo się starał, ale
czuł zbyt dużą presję i na jednym z egzaminów dostał ataku paniki. Wtedy
dał sobie spokój. Cóż, nie wszyscy są stworzeni do nauki, a Jamie... to bar‐
dzo wrażliwy chłopak. Mężczyzna. Zresztą znasz go. Arthur się martwi, że
nawet nadwrażliwy, ale od dzieciństwa był taki. Malutki słodki syneczek, jak
mówią matki.

Pip: To prawda, zawsze był dla mnie miły. Nigdy nie był typowym starszym bra‐
tem, który sieje postrach. Zresztą inni też go lubili... A tak przy okazji, kto
jest najbliższym przyjacielem Jamiego? Ktoś z Little Kilton?

Joanna: Do tej pory utrzymuje sporadyczny kontakt z jednym kumplem ze studiów.


I chyba ma paru znajomych z internetu, bo dzień i noc siedzi przyklejony do
komputera. Jamie nigdy nie miał wielu przyjaciół. Najlepiej czuł się w nie‐
wielkim, zamkniętym gronie. Wtedy potrafił dać z siebie wszystko, a kiedy
nie wychodziło, całkiem się załamywał. Moim zdaniem jego najlepszą przy‐
jaciółką jest teraz Nat da Silva.

Pip: Znam Nat.

Joanna: Tak, wiem. Niewielu jego znajomych ze szkoły zostało w Kilton, poza Naomi
Ward i Ma... Maksem Hastingsem. Wybacz, nie powinnam o nim wspomi‐
nać. Ale Nat i Jamie mają ze sobą wiele wspólnego. Ona też miała pro‐
blemy i zrezygnowała z uczelni, a przez kryminalną przeszłość nie może
znaleźć żadnej sensownej pracy. Oboje mają wrażenie, że są gdzieś na
marginesie, a razem zawsze raźniej to przetrwać. Wszystko, co wydarzyło
się w zeszłym roku, jakoś ich do siebie zbliżyło. Nat przyjaźniła się z Salem
Singhem, a Jamie z Andie Bell. Spędzał z nią mnóstwo czasu na próbach
do szkolnego przedstawienia. Jamie i Nat dryfowali gdzieś na obrzeżach i to
ich połączyło. Od ubiegłego roku są ze sobą naprawdę blisko, gadają bez
przerwy... To jego jedyna prawdziwa przyjaciółka, chociaż prawdę mówiąc...
Jamie patrzy na nią inaczej niż ona na niego.

Pip: To znaczy?

Joanna: Boże, wścieknie się, jeśli to powiem, ale obiecałam, że nie będzie żadnych
tajemnic. Znam swojego syna bardzo dobrze. Nigdy nie potrafił ukrywać
emocji. W każdej, nawet najbłahszej rozmowie, próbował wtrącić coś o Nat,
a ja od razu wiedziałam, że jest nią zauroczony. Oczarowany. Ciągle z no‐
sem w telefonie, pisali do siebie prawie codziennie, a potem wszystko się
zmieniło, bo kilka miesięcy temu Nat poznała chłopaka. Nie przypominam
sobie, żeby Jamie wspominał jego imię, ale był zdruzgotany. Kiedyś zoba‐
czyłam, jak płacze w swoim pokoju. Powiedział, że boli go brzuch, ale matki
nie oszuka. Nie pierwszy raz widziałam go w takim stanie. Wiedziałam, że
ma złamane serce. Możliwe, że przez Nat...

Pip: Dawno to było?

Joanna: Jakoś na początku marca. Wtedy na kilka tygodni trochę urwał im się kon‐
takt, ale nadal się przyjaźnią. Jamie ciągle siedzi w telefonie i coś skrobie,
pewnie do niej, bo na dźwięk wiadomości zawsze się zrywa i ucieka, żeby
przypadkiem nikt niczego nie podejrzał. Czasami słyszę, jak rozmawia
z kimś do późnej nocy. Po jego głosie domyślam się, że z Nat.

Pip: Dziękuję, na pewno wkrótce porozmawiam z Nat. Connor mówił, że tym ra‐
zem bardziej się martwi, bo ostatnio Jamie dziwnie się zachowywał. Zrobił
się wycofany i wybuchowy. Zauważyłaś może to samo?

Joanna: W ostatnich tygodniach był jakiś nieswój. Spał do późna, całe dnie chodził
osowiały, przysypiał w ciągu dnia, prawie zawalił pracę... Żarł się z bratem,
chociaż zazwyczaj świetnie się dogadywali. Myślę, że częściowo to przez
Nat, ale też dlatego, że chyba czuł, jakby zostawał w tyle. Patrzył, jak zna‐
jomi ze szkoły i studiów robią kariery, wyprowadzają się od rodziców, po‐
znają żony, mężów, urządzają domy... Jamie jest bardzo samoświadomy.
Niedawno zwierzył mi się, że czuje się bezwartościowy i niewystarczająco
dobry. Przez ostatnie pół roku próbował też zrzucić kilka zbędnych kilogra‐
mów. Mówiłam mu, że to bez znaczenia, byle był zdrowy i dobrze się czuł
we własnej skórze, ale wiesz, jak jest... W dzisiejszym świecie wyśrubowa‐
nych standardów każda dodatkowa fałdka to powód do wstydu. Mam wra‐
żenie, że ostatnio Jamie nie był szczęśliwy. Zbyt często porównywał się do
innych i wydawało mu się, że nigdy im nie dorówna. Ale ja wiem, że mu się
uda.

Pip: Wybacz, Joanno, nie powinnam o to pytać, ale chyba nie myślisz, że... Ja‐
mie mógłby zrobić sobie krzywdę?

Joanna: Nie, absolutnie. Nie zrobiłby nam tego. Nie mógłby. Nie w tym rzecz, Pip.
On zaginął, ale żyje, a my go znajdziemy. Gdziekolwiek jest.

Pip: Rozumiem i przepraszam. Idźmy dalej. Jamie zaginął wczoraj wieczorem,


w piątek. Czy możesz opowiedzieć, co się działo wcześniej w ciągu dnia?
Joanna: Tak. Wstałam około dziewiątej. W piątki zaczynam później, dopiero o jede‐
nastej. Arthur już wyszedł do pracy, bo dojeżdża, a Connor poszedł do
szkoły. Jamie jeszcze spał, więc dopiero wtedy, gdy mu powiedziałam, że
spóźni się do agencji, wstał z łóżka i wyszedł z domu około dziewiątej dwa‐
dzieścia. Po drodze miał zjeść jakieś szybkie śniadanie w kawiarni. Potem
poszłam do pracy. Arthur wrócił wcześniej, żeby zdążyć na uroczystość,
i około siedemnastej napisał, że już jest w domu. Niedługo potem wyszłam
z pracy, wstąpiłam na chwilę do supermarketu i byłam w domu o szóstej,
może wpół do siódmej. Trochę się ogarnęłam i wszyscy czworo pojechali‐
śmy na ceremonię.

Pip: Nie mogę sobie przypomnieć, jak był ubrany Jamie tego wieczoru...

Joanna: Miał na sobie dżinsy i ulubioną koszulę w kolorze burgundu, bez kołnie‐
rzyka. Jak Peaky Blinders, mówił.

Pip: A buty?

Joanna: Buty, buty... Tenisówki. Białe.

Pip: Jakiej marki?

Joanna: Chyba Puma.

Pip: Na ceremonię pojechaliście samochodem?

Joanna: Tak.

Pip: Czy przed samą uroczystością Jamie zachowywał się nietypowo?

Joanna: Nie, nie bardzo. Był spokojny. Zapewne myślał o Andie i Salu. W zasadzie
wszyscy byliśmy raczej wyciszeni. Jechaliśmy prawie w całkowitym milcze‐
niu. Mniej więcej o dziewiętnastej dotarliśmy na miejsce i Connor poszedł
poszukać znajomych, czyli ciebie i reszty. Z kolei Jamie powiedział, że
przez całą uroczystość będzie razem z Nat, i zniknął w tłumie. Wtedy wi‐
działam go po raz ostatni.

Pip: Widziałam go wtedy. Znalazł Nat. Była też z nimi Naomi. Później na chwilę
podszedł do Connora i zamienił z nim parę słów. Wyglądał całkiem normal‐
nie. Ale potem, już w czasie uroczystości, tuż przed przemówieniem ojca
Raviego, Jamie minął mnie i przypadkowo potrącił od tyłu. Był rozkojarzony,
może nawet zdenerwowany. Nie wiem, co takiego zobaczył, że zaczął się
przedzierać przez tłum akurat w samym środku ceremonii. Ale coś było na
rzeczy.

Joanna: O której to było?

Pip: Jakoś dziesięć po ósmej.

Joanna: Czyli jesteś ostatnią osobą, która go widziała.

Pip: Zdaje się, że tak. Czy Jamie planował coś po zakończeniu uroczystości?
Joanna: Nie. Myślałam, że od razu wróci do domu. Dopiero dzisiaj Connor powie‐
dział, że Jamie wspominał coś o spotkaniu z Nat.

Pip: Rozumiem, dopytam Connora w tej sprawie. Kiedy już było po wszystkim,
poszliście gdzieś jeszcze?

Joanna: Arthur i ja poszliśmy na kolację do knajpy. Było z nami paru znajomych:


państwo Lowe, czyli rodzice Mrówy, Davisowie i Morganowie, wiesz którzy.
Już od lat próbowaliśmy się umówić, ale jakoś nie było okazji.

Pip: O której godzinie wróciliście do domu?

Joanna: Właściwie to wróciliśmy osobno. Ja prowadziłam, więc nie mogłam pić, ale
już po ceremonii niektórzy z kierowców stwierdzili, że jednak muszą sobie
coś chlapnąć, więc obiecałam im podwózkę, dzięki czemu Lowe’owie i Mor‐
ganowie spokojnie mogli się napić. To oczywiście oznaczało, że w samo‐
chodzie nie było miejsca, ale mieszkamy niedaleko i Arthur bez problemu
wrócił na piechotę.

Pip: O której wyszliście z knajpy? To była King’s Head?

Joanna: Tak. Myślę, że tuż przed jedenastą. Wszyscy już byli zmęczeni, poza tym
głupio nam było imprezować w takim dniu. Jak wiesz, Lowe’owie mieszkają
w Little Kilton, ale Morganowie w Beaconsfield na przedmieściach, a że
straszna ze mnie gaduła, więc do domu wróciłam dopiero kwadrans po pół‐
nocy. Connor z Arthurem już byli w łóżkach. Brakowało tylko Jamiego. Za‐
nim się położyłam, wysłałam mu wiadomość. Czekaj, przeczytam ci. Kocha‐
nie, my już się kładziemy. Będziesz niedługo? To było o 00.36. Spójrz... Nie‐
przeczytana. Nawet niedostarczona.

Pip: Do tej pory?

Joanna: Tak. Niedobrze, prawda? Wciąż ma wyłączony telefon. Musiał go wyłączyć


jeszcze przed 00.36 albo... stało się coś złego...

Pip: Nie zamartwiaj się, proszę. Myślę, że na tym możemy skończyć.

Nazwa pliku:
Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Wywiad z Connorem Rey‐
noldsem.wav
Pip: Już nagrywam. Musisz przestać ogryzać paznokcie, bo mikrofon wszystko
zbiera.

Connor: Przepraszam.

Pip: Chciałabym się skupić na tym, co mi powiedziałeś o Jamiem – że przez


ostatnie tygodnie dziwnie się zachowywał. Zrobił się wybuchowy i nie‐
obecny. Podasz mi jakieś przykłady i konkretne okoliczności?

Connor: Postaram się. Tak naprawdę to już parę miesięcy, odkąd Jamie zrobił się
trochę nieobliczalny. Był normalnym, fajnym chłopakiem, a potem na po‐
czątku marca zmizerniał, zamknął się w sobie i prawie przestał się odzywać.
Jak powiedziała mama: „Zawisły nad nim czarne chmury”.

Pip: Powiedziała też, że Jamie się załamał, kiedy Nat da Silva znalazła sobie
chłopaka. Podobno są ze sobą bardzo blisko. Czy to może wyjaśniać jego
nastrój?

Connor: Po części pewnie tak, bo czasowo by się zgadzało. Chodził taki markotny
przez kilka tygodni, aż pewnego dnia... nagle znowu było w porządku!
Uśmiechał się, rozmawiał, żartował, często zaglądał do telefonu... Mamy
w domu zasadę „żadnego Netfliksa w telefonach”, inaczej musimy cofać
i oglądać jeszcze raz, jeśli mama coś przegapi. Ale zauważyłem, że Jamie
ciągle siedział z nosem w telefonie, nie tylko na Reddicie. Cały czas wystu‐
kiwał wiadomości, jakby z kimś korespondował.

Pip: I w tym czasie był raczej w dobrym humorze?

Connor: Tak, jak najbardziej. Jakoś tak przez półtora tygodnia był w świetnej formie,
radosny, rozgadany, normalny Jamie. A potem znów ni stąd, ni zowąd coś
mu się przestawiło. Pamiętam dokładnie ten dzień, bo wybieraliśmy się na
najnowszego Tomb Raidera. To było trzydziestego marca. Ale zanim wyszli‐
śmy z domu, Jamie oznajmił, że nigdzie nie idzie. Po jego głosie słyszałem,
że powstrzymuje się od płaczu. Wtedy ojciec powiedział, że teraz to już za
późno, bo kupiliśmy bilety w przedsprzedaży. Posprzeczali się trochę
i w końcu Jamie poszedł. Siedziałem obok niego i widziałem, jak płacze.
Myślał, że jeśli jest ciemno, to nikt nie zauważy.

Pip: Wiesz, co go tak przybiło?


Connor: Nie mam pojęcia. Ten stan trwał jeszcze kilka dni. Zaraz po powrocie
z pracy Jamie zamykał się w pokoju. Pewnego wieczoru spytałem go, czy
wszystko w porządku. Rzucił tylko: „Tak, spoko”, ale obaj wiedzieliśmy, że to
ściema. Zawsze wszystko sobie mówiliśmy. Wszystko. Aż do teraz. Nie
wiem, co się z nami stało.

Pip: A po tych kilku dniach?

Connor: W miarę się uspokoiło. Wyglądał na radosnego, nie jakoś nadmiernie szczę‐
śliwego, ale wyraźnie było mu lepiej. I oczywiście cały czas był przyklejony
do telefonu. A ja bardzo chciałem, żebyśmy znów byli blisko i wygłupiali się
jak dawniej... No i kilka tygodni temu, kiedy wystukiwał jakąś wiadomość,
podbiegłem do niego i wyrwałem mu telefon. „Do kogo tak piszesz?” –
wrzasnąłem. Niby taki żart. On zawsze mi tak robi. Ale Jamie nie wyglądał
na rozbawionego. Poderwał się i tak mocno przycisnął mnie do ściany, że
aż wypuściłem telefon. A przecież nawet nie zamierzałem patrzeć w ekran.
To były wygłupy. Ale kiedy tak mną walnął o ścianę, to powiem ci... Normal‐
nie jak nie on. Potem przeprosił, burknął coś o prywatnych sprawach, ale
wiesz... Coś pękło. Później w nocy gadał z kimś przez telefon. Prawie co‐
dziennie przez ostatnie dwa tygodnie. A kilka razy słyszałem, jak wykrada
się ze swojego pokoju, kiedy rodzice już spali. Nie wiem, dokąd chodził.
W swoje urodziny to samo. Usłyszałem, jak się wymyka przed północą.
Czekałem i nasłuchiwałem. Wrócił około drugiej, a kiedy rano o tym wspo‐
mniałem, powiedział, że coś mi się przesłyszało. W ostatni poniedziałek
obudziłem się o trzeciej w nocy i jestem prawie pewien, że to przez Ja‐
miego, który akurat wrócił i narobił hałasu.

Pip: Rozumiem.

Connor: To nie jest jego normalne zachowanie. Wiesz, on zazwyczaj jest spokojny
i bezkonfliktowy, nie tak jak teraz... Huśtawka nastrojów, jakieś tajemnice,
wymykanie się nocami z domu, wpadanie w gniew. Po prostu wiem, że coś
jest nie tak. Mama pokazała ci wiadomość, prawda? Wysłała ją do Jamiego
o wpół do pierwszej i jeszcze jej nie odebrał. Musiał wcześniej wyłączyć te‐
lefon. Albo mu się popsuł.

Pip: Albo bateria mu padła.

Connor: Nie. Był prawie całkiem naładowany. Wiem, bo kiedy siedzieliśmy w samo‐
chodzie, spytałem brata o godzinę, a on pokazał mi wyświetlacz. Miał
osiemdziesiąt osiem procent baterii czy coś koło tego. To nówka, nie zde‐
chłby tak szybko. Poza tym po co miałby go wyłączać? Bez sensu.

Pip: Zgadzam się. Niedostarczona wiadomość jest bardzo wymowna.

Connor: Co może oznaczać twoim zdaniem?

Pip: Nie chcę zgadywać, dopóki nie będę wiedziała czegoś więcej.

Connor: Bo oznacza kłopoty, prawda? Po prostu nie chcesz powiedzieć głośno, że


coś mu się stało. Albo został uprowadzony.
Pip: Connor, jeszcze niczego nie wiemy. Niczego nie wykluczam, ale nie mo‐
żemy wysnuwać wniosków, nie mając żadnych dowodów. To tak nie działa.
Przejdźmy do tego, co było wczoraj. Opowiedz mi, co robiłeś. Jak wyglądał
twój kontakt z Jamiem. Zauważyłeś coś istotnego?

Connor: Hm.

Pip: Co „hm”?

Connor: Było coś...

Pip: Connor...

Connor: Ale nie powiesz mamie?

Pip: Już zapomniałeś, o co mnie prosiłeś? Tego będą słuchać setki tysięcy ludzi.
Twoja mama też, więc cokolwiek to jest, musisz mi powiedzieć.

Connor: Cholera, racja... Tyle że... No dobra. Jamie i mama od zawsze dobrze się
dogadują. Można powiedzieć, że to taki synalek mamusi. Po prostu nadają
na tych samych falach. Ale już z tatą brat ma na pieńku. Kiedyś mi powie‐
dział, że jego zdaniem ojciec go nienawidzi i jest nim mocno rozczarowany.
Niczego ze sobą nie przegadują, tłumią emocje i czekają, aż się uzbiera,
a potem wybucha wielka awantura. Już po wszystkim całe napięcie opada,
życie wraca do normy i cykl zaczyna się od nowa. I właśnie wczoraj pożarli
się jak chyba nigdy wcześniej.

Pip: A dokładnie?

Connor: Około wpół do szóstej. Mama była w supermarkecie. O niczym nie wie, bo
zanim wróciła, już było po wszystkim. Ja podsłuchiwałem ze schodów.

Pip: O co im poszło?

Connor: Jak zwykle o to samo. Ojciec wypomniał Jamiemu, że powinien wziąć się
w garść i jakoś się ogarnąć w życiu. I że rodzice wiecznie żyć nie będą,
żeby go utrzymywać. Brat na to, że cały czas się stara, ale ojciec nigdy tego
nie zauważa, bo zakłada, że Jamie i tak nawali. Nie słyszałem wszystkiego,
ale pamiętam, że tata powiedział coś w stylu: „Nie jesteśmy bankiem, tylko
twoimi rodzicami”. Nie wiem, o co mu chodziło. Może chciał, żeby dorzucał
się do czynszu, jeśli nadal chce z nimi mieszkać. Mama uważa, że to głu‐
pota, i nigdy by na to nie pozwoliła, ale ojciec zawsze powtarza: „Jak ina‐
czej ma się nauczyć?”. Ostatnią rzeczą, jaką sobie wykrzyczeli, zanim wró‐
ciła mama...

Pip: No? Co?

Connor: Ojciec rzucił: „Jesteś jak piąte koło u wozu”, a Jamie na to: „Wiem”.

Pip: To dlatego na ceremonię jechaliście w milczeniu? Twoja mama o tym wspo‐


mniała.
Tak. Boże... Załamie się, kiedy jej powiem.
Connor:

Pip: Powinieneś pogadać z nią jeszcze dzisiaj, po moim wyjściu.

Connor: Chyba masz rację.

Pip: Wróćmy do tamtej nocy. Przyjeżdżacie na uroczystość, ty idziesz poszukać


znajomych, a Jamie idzie szukać Nat. Ale w którymś momencie brat do cie‐
bie podchodzi. Kiedy ja i Zach rozmawialiśmy z moimi nowymi sąsiadami,
Jamie coś ci powiedział.

Connor: Zgadza się.

Pip: Co takiego?

Connor: Przepraszał mnie. Powiedział, że mu przykro za tę kłótnię z ojcem. Wie, że


nie znoszę, kiedy się awanturują. A potem dodał, że po ceremonii wpadnie
na chwilę do Nat da Silvy. Mieli razem spędzić wieczór. Chyba chcieli być
w swoim towarzystwie, bo oboje znali Sala i Andie. Myśleli, że tak będzie
najlepiej. Powiedział, że na noc wróci do domu, a kiedy już odchodził, rzucił
mi jeszcze: „Na razie”. To były jego ostatnie słowa do mnie. Nie sądzę, żeby
kłamał mi w twarz, gdyby planował ucieczkę. Rano zadzwoniliśmy z mamą
do Nat. Okazało się, że po uroczystości w ogóle nie widziała Jamiego i nie
wie, gdzie on może być.

Pip: Dokąd poszliście po ceremonii?

Connor: Ja z Zachem nie mieliśmy ochoty na imprezę z Mrówą i Lauren. Zresztą oni
i tak nie widzą świata poza sobą. Poszedłem do nowego domu Zacha i...
graliśmy w Fortnite. Super, teraz wszyscy się dowiedzą... Później Zach pod‐
rzucił mnie do domu.

Pip: O której?

Connor: Wyszliśmy od niego po wpół do dwunastej, więc pewnie wróciłem około pół‐
nocy. Byłem tak zmachany, że od razu walnąłem się do łóżka, nawet nie
umyłem zębów. A Jamie nie wrócił. Nawet o nim nie pomyślałem, tylko od
razu zasnąłem. Czasami bezmyślnie uznajemy coś za pewnik. Straszna
głupota. Byłem przekonany, że normalnie wróci do domu. A teraz...

Osiem

– Zdjęcia?
– Tak, najbardziej aktualne – powiedziała Pip, patrząc pomiędzy nich.
Duży kuchenny zegar tykał miarowo, odmierzając ciszę. Ale wskazówki
poruszały się zbyt leniwie, jakby Pip wyprzedzała płynący czas. Już dawno
nie doświadczyła tego uczucia i tęskniła za nim. – Domyślam się, że nie
macie żadnych zdjęć z uroczystości.
– Nie – przyznała Joanna i odblokowała telefon. – Ale mam sporo zdjęć
z jego urodzin w ostatni czwartek.
– Takich z dobrze widoczną twarzą?
– Sama zobacz. – Joanna podała jej telefon przez stół. – Przesuwaj
w lewo.
Connor podjechał z krzesłem bliżej Pip i zajrzał jej przez ramię. Na
pierwszym zdjęciu był tylko Jamie, siedział po drugiej stronie tego samego
stołu kuchennego. Jego ciemne blond włosy były zaczesane na bok, sze‐
roki uśmiech rozciągał się na zaróżowionej twarzy, a podbródek błyszczał
od świeczek płonących na gąsienicowym torcie urodzinowym. Na drugim
zdjęciu chłopak pochylał się nad tortem, nadymając policzki, a płomyki
odchylały się smagane jego oddechem. Pip przesunęła dalej. Teraz Jamie
patrzył na ciasto. Trzymał długi szary nóż z czerwoną plastikową obręczą
między uchwytem a ostrzem. Przyciskał nóż do karku gąsienicy, rozkru‐
szając czekoladową skorupę. Na kolejnym zdjęciu gąsienica już leżała bez
głowy, a zadowolony Jamie patrzył prosto w obiektyw. Później tort znik‐
nął, a jego miejsce zajął prezent w rękach Jamiego. Ozdobny papier
w srebrne grochy był częściowo rozerwany.
– No tak – parsknął Connor. – Mina Jamiego, kiedy zobaczył, że tata ku‐
pił mu na urodziny zegarek treningowy.
I rzeczywiście – uśmiech Jamiego nagle stał się wąski i napięty. Pip
przejechała kciukiem po ekranie, ale zamiast kolejnego zdjęcia wyświetlił
się film. W kadrze pojawili się obaj bracia. Jamie obejmował Connora ra‐
mieniem. Obraz lekko się chwiał, a zza kadru dochodził szemrzący od‐
dech.
– Chłopcy, uśmiech – zachęcała Joanna.
– Uśmiechamy się przecież – wymamrotał Jamie, starając się nie poru‐
szyć rozciągniętymi ustami.
– Co jest? – spytała Joanna.
– Ja nie mogę! – odezwał się Connor. – Przypadkiem włączyła kamerę.
Film kręcisz!
– Maaamo – roześmiał się Jamie. – Znowu?
– Wcale nie! – Joanna szła w zaparte. – Ja nic nie nacisnęłam. To ten
głupi telefon.
– Pewnie, najlepiej zwalić na technologię!
Jamie i Connor spojrzeli na siebie i wybuchli głośnym, przenikliwym
śmiechem. Tymczasem Joanna wciąż się upierała, że niczego nie dotknęła.
„Pokaż to”, dało się słyszeć głos Arthura. Wtedy Jamie mocniej zacisnął
ramię na szyi Connora, siłą przysunął jego głowę do swojej klatki piersio‐
wej i potargał go po włosach. Młodszy brat stawiał opór, zaśmiewając się.
W tym momencie film się urwał.
– Przepraszam – wymamrotała Pip, kiedy zauważyła sztywnego z napię‐
cia Connora i Joannę z ciężkimi od łez oczami zapatrzonymi w podłogę. –
Connor, mógłbyś mi to wszystko wysłać mejlem? I pozostałe zdjęcia też?
– Nie ma sprawy – wykrztusił.
– W porządku. – Pip się podniosła i zaczęła pakować sprzęt do plecaka.
– Idziesz już? – spytał Connor.
– Jeszcze tylko jedna rzecz – odpowiedziała. – Muszę przeszukać pokój
Jamiego. Zgadzacie się?
– Tak... Tak, oczywiście – oznajmiła Joanna, wstając. – Możemy iść
z tobą?
– Jasne – zgodziła się Pip, czekając, aż Connor otworzy drzwi i zapro‐
wadzi ją na piętro. – Zaglądaliście już do jego rzeczy?
– Niezupełnie – przyznała Joanna, idąc za nimi po schodach. Z salonu
dobiegł donośny kaszel Arthura i przeszył wszystkich dreszczem. – Kiedy
dotarło do nas, że zaginął, weszłam na chwilę do jego pokoju. Chciałam
sprawdzić, czy ostatniej nocy spał u siebie i wyszedł wcześnie rano, ale
nie. Okna były odsłonięte, a Jamie nie ma w zwyczaju rozsuwać zasłon
i ścielić łóżka. Zatrzymali się przed uchylonymi drzwiami do ciemnego
pokoju. – Jamie jest trochę bałaganiarzem – powiedziała zapobiegawczo. –
Spodziewaj się małego rozgardiaszu.
– Żaden problem – odparła Pip i kiwnęła głową na Connora, żeby po‐
szedł przodem.
Chłopak pchnął drzwi. Pokój wypełniały ciemne kształty. Dopiero kiedy
Connor zapalił światło, kształty okazały się niezasłanym łóżkiem, zagraco‐
nym biurkiem stojącym pod oknem i otwartą szafą, z której stosy ubrań
wylewały się na podłogę, tworząc wysepki na niebieskim dywanie.
Rozgardiasz to mało powiedziane.
– Czy mogę...
– Jasne, rób, co do ciebie należy. Tak, mamo? – spytał Connor.
– Tak, tak – szepnęła Joanna, rozglądając się po pokoju zaginionego
syna.
Pip najkrótszą drogą podeszła do biurka, przestępując ponad pagórkami
koszulek i bokserek. Przejechała palcem po obudowie zamkniętego laptopa
ozdobionego postrzępioną na brzegach naklejką Iron Mana. Ostrożnie pod‐
niosła klapę i włączyła urządzenie.
– Czy któreś z was zna hasło Jamiego? – spytała, kiedy komputer budził
się do życia, a na ekranie zamigotało niebieskie logo Windowsa.
Connor bezradnie uniósł ramiona, a Joanna pokręciła głową.
Pip pochyliła się i wpisała w okienko: haslo1.
Hasło niepoprawne.
12345678
Hasło niepoprawne.
– Jak się nazywał wasz pierwszy kot? – spytała. – Ten rudzielec.
– Piotruś Pan – powiedział Connor. – Wszystko łącznie – dodał.
Pip spróbowała.
Niepoprawne.
Po trzech nieudanych próbach pod ramką wyskoczyła podpowiedź z ad‐
notacją Jamiego: Łapy precz od mojego komputera, Con!
Connor zareagował tylko krótkim parsknięciem.
– Musimy złamać hasło. To bardzo ważne – oznajmiła Pip. – Ten kom‐
puter to nasze główne źródło wiedzy o Jamiem.
– Może moje nazwisko panieńskie? – zaproponowała Joanna. – Murphy.
Hasło niepoprawne.
– Drużyna piłkarska? – szukała Pip.
– Liverpool.
Niepoprawne. Nawet z cyframi w miejscu niektórych liter albo z je‐
dynką i dwójką na końcu.
– Możesz próbować dalej? – zaniepokoiła się Joanna. – Nie zablokuje
się?
– Nie, w Windowsie nie ma limitu prób. Ale odgadnięcie prawidłowego
hasła zawierającego cyfry i wielkie litery to nie bułka z masłem.
– Nie można tego jakoś obejść? – zasugerował Connor. – Nie wiem...
Zrestartować komputer czy coś?
– Jeśli zrobimy restart systemu, stracimy wszystkie pliki, a razem z nimi
zapisane hasła do skrzynki mejlowej i kont w mediach społecznościowych,
czyli tego, czego najbardziej potrzebujemy. Idę o zakład, że nie znacie ha‐
sła do jego poczty.
– Niestety nie, przykro mi – przyznała Joanna łamiącym się głosem. –
Powinnam wiedzieć takie rzeczy. Dlaczego go nie poprosiłam? Mój syn
potrzebuje pomocy, a ja mam związane ręce.
– Nie martw się – pocieszyła ją Pip. – Będziemy próbować do skutku,
a jeśli nie damy rady, uśmiechnę się do jakiegoś specjalisty, któremu może
uda się włamać do systemu.
Joanna zadrżała i objęła się rękoma.
– Joanno – powiedziała Pip, prostując się. – Może ty próbuj z hasłem,
a ja w tym czasie poszperam w rzeczach Jamiego. Pomyśl o jego ulubio‐
nych miejscach, potrawach, waszych wspólnych wakacjach i tym podob‐
nych. Tylko pamiętaj o małych i dużych literach, cyfrach w środku i na
końcu...
– Dobrze – przytaknęła Joanna i rozpogodziła się nieco, bo nareszcie
mogła się do czegoś przydać.
Pip ruszyła na poszukiwanie wskazówek. Zaczęła od sprawdzenia
dwóch szuflad po obu stronach biurka. W jednej były tylko długopisy i za‐
schnięty klej w sztyfcie, w drugiej blok formatu A4 i wypłowiała teczka
podpisana „Studia”.
– Masz coś? – spytał Connor.
Pip potrząsnęła głową i przykucnęła między nogami Joanny, żeby wydo‐
być spod biurka kosz na śmieci.
– Pomóż mi – rzuciła do Connora, wyciągając po kolei zawartość śmiet‐
nika.
Pusta puszka po dezodorancie, zmięty paragon... Pip wygładziła go i do‐
wiedziała się, że we wtorek dwudziestego czwartego o godzinie 14.23 Ja‐
mie kupił kanapkę z kurczakiem i majonezem w Co-op przy głównej ulicy.
Jeszcze głębiej była paczka po chrupkach Monster Munch o smaku piklo‐
wanej cebuli. Do zatłuszczonego opakowania przykleił się niewielki kawa‐
łek papieru w linię. Pip odkleiła go i rozłożyła. Niebieskim długopisem
ktoś zanotował: Hillary F Weiseman po lewej 11.
– To pismo Jamiego? – Pokazała świstek Connorowi, a chłopak przytak‐
nął. – Hillary Weiseman. Znasz ją?
– Nie. – Connor i jego mama odpowiedzieli jednocześnie. – Nigdy o niej
nie słyszałam – dodała Joanna.
– Najwidoczniej Jamie ją znał. Notatka wygląda na całkiem nową.
– Zgadza się – potwierdziła Joanna. – Co dwa tygodnie w środy przy‐
chodzi do nas sprzątaczka. To znaczy, że w koszu jest wszystko, co się ze‐
brało w ciągu ostatnich dziesięciu, jedenastu dni.
– Sprawdźmy, co to za Hillary. Może będzie coś wiedzieć w sprawie Ja‐
miego.
Pip wyciągnęła telefon i zobaczyła wiadomość od Cary: Gotowa na
stranger things? Cholera. Pip natychmiast wystukała: Strasznie cię prze‐
praszam, dziś nie mogę. Jestem u Connora. Jamie zaginął. Jutro ci opo‐
wiem. Sorry. Pip wysłała odpowiedź, starając się przełknąć poczucie winy.
Otworzyła przeglądarkę i weszła na stronę 192.com ze spisem wyborców.
Wstukała Hillary Weiseman, Little Kilton i kliknęła „Szukaj”.
– Bingo! – wykrzyknęła. – Znalazłam Hillary F. Weiseman, która
mieszka w Little Kilton. Była na liście uprawnionych do głosowania...
Aha... Od 1974 do 2006 roku. Czekajcie. – Pip otworzyła kolejne okno
i wpisała to samo nazwisko, nazwę miasta, ale dorzuciła słowo „nekrolog”.
Pierwszy wynik wyszukiwania ze stroną „Kilton Mail” dał jej odpowiedź.
– Nie, to nie ona. Hillary z Little Kilton umarła w 2006 roku w wieku 84
lat. Pewnie chodzi o jakąś inną. Później się tym zajmę.
Położyła karteczkę na dłoni i zrobiła zdjęcie.
– Myślisz, że to jakiś trop? – spytał Connor.
– Wszystko może być tropem, dopóki go nie odrzucimy – odparła Pip.
W śmietniku została tylko jedna rzecz: pusta, brązowa papierowa to‐
rebka zmięta w kulkę.
– Connor, możesz przeszukać kieszenie w ubraniach Jamiego, tak żeby
nie narobić jeszcze większego bałaganu?
– A czego mam szukać?
– Czegokolwiek.
Pip przeszła na drugi koniec pokoju. Zatrzymała się i spojrzała na łóżko
z niebieską wzorzystą kołdrą. Wtedy przypadkowo trąciła coś stopą. Ku‐
bek, na którego dnie zalegała warstwa zaschniętego cukru wymieszana
z osadem po herbacie. Ale żadnej pleśni jeszcze nie było widać. Kawałek
dalej leżało odłupane ucho. Pip pokazała znalezisko Joannie.
– Pomyliłam się – przyznała kobieta z nutą wzruszenia w głosie. – Jamie
jest megabałaganiarzem.
Pip postawiła kubek z uchem w środku na szafce nocnej, gdzie prawdo‐
podobnie było jego pierwotne miejsce, z którego spadł.
– Tylko chusteczki i jakieś drobniaki – zgłosił Connor.
– U mnie bez zmian – rzuciła Joanna, nie przestając stukać w klawia‐
turę.
Dźwięk wciskanego co chwila klawisza „enter” był coraz głośniejszy
i bardziej zajadły.
Na rozchybotanej czteronożnej szafce nocnej, teraz już wzbogaconej
o pęknięty kubek, była lampka, wysłużony egzemplarz powieści Stephena
Kinga Bastion i kabel do ładowarki iPhone’a. Poniżej była jeszcze szu‐
flada. Pip wiedziała, że Jamie może tam trzymać bardziej prywatne rzeczy,
dlatego odwróciła się plecami do Joanny i Connora, żeby zasłonić im wi‐
dok. Kiedy wysunęła szufladę, zdziwiła się, że nie znalazła tam żadnych
prezerwatyw. Był za to paszport Jamiego, białe splątane słuchawki, opako‐
wanie multiwitaminy z dodatkiem żelaza, zakładka do książki w kształcie
żyrafy i zegarek. Uwagę Pip natychmiast przykuł ten ostatni przedmiot.
Z jednego prostego powodu: nie mógł należeć do Jamiego.
Delikatny skórzany pasek miał jaskraworóżowy kolor, koperta lśniła ró‐
żanozłotym blaskiem, a lewą stronę tarczy oplatały metaliczne kwiaty. Pip
przesunęła palcem po chropowatych płatkach.
– Co tam masz? – zainteresował się Connor.
– Damski zegarek. – Pip odwróciła się do Joanny. – To twój? A może
Zoe?
– Nie... Żadna z nas nie ma takiego – powiedziała Joanna, kiedy pode‐
szła bliżej, żeby przypatrzeć się zegarkowi. – Nigdy wcześniej go nie wi‐
działam. Myślisz, że Jamie kupił go komuś w prezencie?
Pip była niemal pewna, że Joanna pomyślała o Nat, ale ze wszystkich
zegarków świata akurat ten pasowałby do niej najmniej.
– Raczej nie – stwierdziła. – Nie jest nowy, spójrz... Koperta jest zaryso‐
wana.
– W takim razie czyja to błyskotka? Może tej Hillary? – zastanawiał się
Connor.
– Nie wiem – powiedziała Pip i ostrożnie odłożyła zegarek do szuflady.
– To może być ważny trop, a może całkiem nieistotny... Zobaczymy. Na
dzisiaj chyba nam wystarczy – oznajmiła, prostując się.
– Dobrze, a co dalej? – spytał Connor, spoglądając jej nerwowo w oczy.
– Teraz już nic więcej nie wymyślimy – stwierdziła Pip, odwracając
wzrok od rozczarowanej twarzy Connora. Czy naprawdę myślał, że uda jej
się rozwikłać zagadkę w ciągu kilku godzin? – Próbujcie złamać dostęp do
komputera Jamiego i zapisujcie wszystkie użyte hasła. Przypomnijcie so‐
bie jego ksywki, ulubione książki, filmy, miejsce urodzenia, cokolwiek
wam przyjdzie do głowy. Ja ściągnę z netu listę najpopularniejszych haseł
i typowych kombinacji. To nam pomoże trochę zawęzić obszar poszuki‐
wań. Jutro wam przekażę.
– Będę próbować do upadłego – obiecała Joanna.
– I sprawdzajcie telefon – dodała Pip. – Jeśli informacja dotrze do Ja‐
miego, chcę od razu wiedzieć.
– Jaka informacja? – spytał Connor.
– Zamierzam spisać wszystko, co do tej pory udało nam się ustalić, zre‐
daguję ogłoszenie i zamieszczę na stronie. Jutro rano wszyscy się dowie‐
dzą, że Jamie Reynolds zaginął.
W progu oboje przytulili ją szybko i niezręcznie. Pip ruszyła przed sie‐
bie, ale po kilku krokach spojrzała przez ramię. Joanna już zniknęła
w środku i bez wątpienia popędziła do komputera syna. Ale Connor wciąż
stał w drzwiach, odprowadzając wzrokiem Pip, która zanurzała się powoli
w odmęty czarnej nocy. Przypominał małego wystraszonego chłopca, któ‐
rego kiedyś znała.
Nazwa pliku:

Świstek papieru znaleziony w koszu na śmieci Jamiego.jpg


Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Odcinek 1: Intro.wav

Pip: Złożyłam obietnicę. Sobie. I wszystkim. Powiedziałam, że już nigdy więcej


tego nie zrobię. Nigdy nie będę się bawić w detektywa. Nigdy więcej nie
dam się wciągnąć w sieć małomiasteczkowych tajemnic, bo wiem, że mo‐
głabym w tym utknąć na dobre, czego naprawdę nie chciałam. Tymcza‐
sem... wydarzyło się coś, co zmusiło mnie do złamania danego przyrzecze‐
nia.
Ktoś zaginął. Ktoś, kogo znam. Jamie Reynolds z Little Kilton. Starszy brat
jednego z moich bliskich przyjaciół, Connora. Kiedy nagrywam te słowa,
w sobotę dwudziestego ósmego kwietnia o godzinie 23.27, Jamie nie daje
znaku życia od dwudziestu siedmiu godzin. I nikt z tym nic nie robi. Policja
stwierdziła, że zaginięcie Jamiego jest sprawą niskiego ryzyka, a z powodu
braku funkcjonariuszy nie może oddelegować nikogo do poszukiwań chło‐
paka. Myślą, że po prostu wyjechał, a nie zaginął. I mam nadzieję, że się
nie mylą. Oby tylko o to chodziło. Oby Jamie tylko zatrzymał się u jakiegoś
kumpla i w nosie miał odpisywanie na wiadomości czy oddzwanianie do ro‐
dziny. Mam nadzieję, że nic mu nie jest i za kilka dni, zdziwiony całym za‐
mieszaniem, wróci do domu. Ale na nadzieję nie ma miejsca, nie w tym
przypadku. Bo jeśli nikt nie chce kiwnąć palcem, żeby go odnaleźć, muszę
to zrobić ja.
Dlatego... rozpoczynam drugi sezon Przewodnika po zbrodni według
grzecznej dziewczynki – Zaginięcie Jamiego Reynoldsa.
Nazwa pliku:

Dokumentacja_sprawy1.docx

Wstępne przemyślenia:
– Zachowanie Jamiego w ostatnich tygodniach było niepokojące: zmiany nastroju, wymykanie
się nocą z domu (dwa razy w ciągu ostatnich kilku dni). Co w niego wstąpiło? Czy ma to jakiś
związek z jego telefonem?
– Nie powinnam o tym mówić, ale czy to nie podejrzane, że Arthur Reynolds nie zamierza brać
udziału w poszukiwaniach? A może to całkiem zrozumiałe, biorąc pod uwagę wcześniejsze
zniknięcia Jamiego? Łączy ich napięta relacja, a tuż przed ceremonią bardzo się pokłócili. Czy
to jakiś powtarzający się schemat? Awantura z ojcem, a potem ucieczka i kilkudniowe milcze‐
nie.
– Jednak Connor i Joanna są przekonani, że tym razem Jamie NIE uciekł. Nie wierzą również,
że mimo ostatnich wahań nastroju Jamie chciałby zrobić sobie krzywdę.
– Kluczowym materiałem dowodowym jest niedostarczona wiadomość od Joanny z godziny
00.36. Oznacza to, że co najmniej od tamtej chwili Jamie miał wyłączony telefon i do tej pory
go nie włączył. To rzuca cień na hipotezę o ucieczce: Jamie potrzebowałby telefonu, żeby
skontaktować się ze znajomym, u którego chciał się zatrzymać, albo żeby skorzystać z trans‐
portu publicznego. Jeśli więc cokolwiek złego mu się przydarzyło, musiało do tego dojść przed
godziną 00.36.
Co po uroczystości robi rodzina Reynoldsów?
– Arthur wraca na piechotę z knajpy (według moich obliczeń jest w domu około 23.15).
– Joanna odwozi znajomych samochodem, dociera najwcześniej o 00.15.
– Zach Chen podrzuca Connora do domu około północy.
Lista rzeczy do zrobienia:

• Opublikować zapowiedź drugiego sezonu podcastu na stronie internetowej i w mediach


społecznościowych.

• Przygotować plakaty o zaginięciu.

• Wysłać notatkę prasową do jutrzejszego wydania „Kilton Mail”.

• Przeprowadzić wywiad z Nat da Silvą.

• Kontynuować poszukiwania Hillary F. Weiseman.

• Nagrać relację z przeszukania pokoju Jamiego.

• Pogadać z rodzicami.

Nazwa pliku:

Plakat.docx
Dziewięć

Pip czekała przy głównej ulicy. Leniwe słońce świeciło bladozłotym bla‐
skiem, a po porannym niebie ospale włóczyły się ptaki. Nawet samochody
toczyły się z mozołem, szurając oponami po asfalcie. Żadnego pośpiechu.
Żadnej oznaki, że coś jest nie w porządku. Wokół było wyjątkowo cicho
i spokojnie, dopóki zza rogu Gravelly Way nie wyszedł Ravi, który natych‐
miast potruchtał do Pip, machając jej na powitanie.
Uścisnął ją, a ona wtuliła nos w jego szyję, zawsze ciepłą, nawet bez
żadnego powodu.
– Mizernie wyglądasz – powiedział, odsuwając się. – Udało ci się trochę
przespać?
– Niewiele – przyznała. I chociaż powinna być zmęczona, wcale tego
nie czuła. Właściwie to po raz pierwszy od wielu miesięcy była w formie
i czuła się dobrze we własnej skórze, a głowa buzowała jej od natłoku my‐
śli. Tego jej brakowało. Co było z nią nie tak? W brzuchu zakłuł ją nie‐
przyjemny skurcz. – Ale każda kolejna godzina statystycznie zmniejsza
szanse na odnalezienie Jamiego. Pierwsze trzy doby są kluczowe...
– Ej, posłuchaj – przerwał jej Ravi i palcem uniósł jej podbródek. Pip
spojrzała do góry. – Musisz zadbać też o siebie. Brak snu źle wpływa na
zdolności intelektualne. Tak nie pomożesz Jamiemu. Jadłaś śniadanie?
– Wypiłam kawę.
– Ale czy coś przegryzłaś?
– Nie.
Nie było sensu kłamać. Jego by nie oszukała.
– No właśnie... Tego się spodziewałem – oznajmił i wyciągnął z tylnej
kieszeni batonik zbożowy o smaku kokosowym, który wsunął jej w dłoń. –
Szanowna pani raczy się posilić. I to już.
Pip popatrzyła na niego z rezygnacją i odwinęła szeleszczący papierek.
– Królewska przekąska – stwierdził Ravi. – Pożywna i podgrzana w cie‐
ple mojego tyłka.
– Mmm, pycha – wymamrotała Pip, przeżuwając kawałek.
– To jaki jest plan działania?
– Lada chwila będzie tu Connor – powiedziała między kęsami. – I Cara.
We troje pójdziecie rozklejać plakaty, a ja atakuję redakcję „Kilton Mail”.
Mam nadzieję, że kogoś tam zastanę.
– Ile plakatów wydrukowałaś? – spytał.
– Dwieście pięćdziesiąt. Zajęło mi to całą wieczność. Ojciec wpadnie
w szał, kiedy zobaczy, że zużyłam mu cały tusz.
– Mogłaś mnie poprosić – westchnął Ravi. – Pamiętaj, że nie musisz
wszystkiego robić sama. Jesteśmy drużyną.
– Wiem, wiem, mam do ciebie pełne zaufanie... Poza robieniem plaka‐
tów. A pamiętasz, jak o mały włos nie wysłałeś do kancelarii adwokackiej
mejla z tekstem: „Doceniam państwa pomoc w tak skomplikowanej tema‐
cyce...”?
– Na szczęście teraz mam już dziewczynę – uśmiechnął się szelmowsko.
– Tylko po to, żeby czytała twoje mejle przed wysłaniem?
– Nie! Ale doceniam pomoc w tej skomplikowanej tematyce!
Kilka minut później pojawił się Connor. Jego pospieszne kroki stukały
o chodnik. Policzki miał czerwieńsze niż zazwyczaj.
– Wybacz – wydyszał. – Pomagałem mamie obdzwaniać szpitale.
Znowu nic... Cześć, Ravi.
– Cześć – odparł Ravi, poklepał Connora po ramieniu i przytrzymał rękę
na chwilę, patrząc mu w oczy w milczącym porozumieniu. – Znajdziemy
go – dodał łagodnie, wskazując Pip głową. – Ta uparciucha nie odpuści.
Connor wysilił się na uśmiech.
– To dla was. – Pip wyciągnęła gruby plik plakatów, podzieliła go na pół
i wręczyła chłopakom. – Te w plastikowych koszulkach przyklejacie na
wystawy sklepowe i wszędzie na zewnątrz. Te gołe wsuwacie do wrzutni
na listy w drzwiach. Obejdźcie całe centrum, boczne uliczki i wszystkich
sąsiadów. Connor, wziąłeś zszywacz?
– Tak, nawet dwa. I trochę taśmy klejącej – oznajmił.
– Świetnie. To zaczynamy. – Kiwnęła głową i zostawiła ich samych.
Gdy odchodziła, zerknęła na telefon. Bez żadnych fanfar i ostrzeżenia
wybiła trzydziesta siódma godzina od zniknięcia Jamiego. Czas usuwał się
jej spod nóg i Pip przyspieszyła kroku.
Ktoś tam był. Przygarbiona sylwetka pobrzękująca kluczami przed ma‐
lutką redakcją „Kilton Mail”. Pip rozpoznała jedną z wolontariuszek lokal‐
nej gazety.
Kobieta nie wiedziała, że jest obserwowana. Obracała w dłoniach pęk
kluczy, szukając tego, który pasował do zamka.
– Dzień dobry! – Pip powiedziała głośno i, tak jak się spodziewała, ko‐
bieta aż podskoczyła.
– Och! – krzyknęła i roześmiała się nerwowo. – Ach, to ty. Mogę
w czymś pomóc?
– Stanley Forbes jest w redakcji? – spytała Pip.
– Powinien być – odparła, znajdując właściwy klucz i wsuwając go do
zamka. – Piszemy reportaż z uroczystości, dlatego poprosił, żebym przy‐
szła. Tekst ma się ukazać w jutrzejszym wydaniu. – Otworzyła drzwi. –
Proszę – powiedziała, a Pip przekroczyła próg i znalazła się w niewielkim
pomieszczeniu.
– Jestem Pip – przedstawiła się i ruszyła do biura, mijając dwie wysłu‐
żone kanapy.
– Tak, wiem, kim jesteś – powiedziała kobieta, zrzucając kurtkę. – Je‐
stem Mary, Mary Scythe – dodała nieco cieplejszym tonem.
– Fajnie znów cię zobaczyć – skłamała Pip, ponieważ dostrzegła, że
Mary jest jedną z tych osób, które obwiniały Pip za wszystkie zeszłoroczne
nieszczęścia, które spadły na ich urokliwe, spokojne miasteczko.
Mary pchnęła drzwi do malutkiego kwadratowego pokoju, gdzie pod
każdą ze ścian stało biurko z komputerem. Pip dobrze pamiętała tę klau‐
strofobiczną klitkę, siedzibę redakcji lokalnej gazetki, która utrzymywała
się głównie z datków rodziny mieszkającej w posiadłości w Beechwood
Bottom.
Przy jednym z biurek, odwrócony plecami do wejścia, siedział Stanley
Forbes. Jego potargane ciemnobrązowe włosy kołtuniły się w miejscach,
gdzie zapewne przeczesywał je dłonią. Pochylał się nad ekranem, na któ‐
rym białe i ciemnoniebieskie paski zdradzały Facebooka. Nie zwracał naj‐
mniejszej uwagi na nic.
– Cześć, Stanley – odezwała się Pip cicho.
Nie odwrócił się. Nawet nie drgnął, tylko cały czas przewijał wpisy.
Głosu Pip też nie usłyszał.
– Stanley? – spróbowała ponownie.
Nic, żadnej reakcji. Chyba nie miał słuchawek w uszach? W każdym ra‐
zie żadnych nie widziała.
– No wiecie co! – prychnęła Mary. – Ciągle to samo. Człowiek o najbar‐
dziej wybiórczym słuchu, jakiego znam. Choćby się waliło i paliło... Ej,
Stan! – ryknęła, a Stanley wreszcie podniósł głowę i obrócił się na krześle.
– Przepraszam, mówiłaś coś? – zapytał, a jego zielonobrązowe oczy
przeskoczyły z Mary i zatrzymały się na Pip.
– Nikogo innego tu nie ma. – Mary parsknęła zirytowana, ciskając to‐
rebkę na jedno z pustych biurek.
– Cześć – powtórzyła Pip, podchodząc do Stanleya, co wymagało zro‐
bienia zaledwie czterech dużych kroków.
– Cze... cześć – odparł Stanley, podniósł się i wyciągnął rękę na powita‐
nie, ale w jednej sekundzie się rozmyślił i ją opuścił.
Po kolejnej chwili jednak zmienił zdanie i wyciągnął rękę ponownie,
chichocząc nerwowo. Ich wcześniejsze kontakty były dość napięte, poza
tym Pip miała osiemnaście lat, a on dobiegał trzydziestki. Nic dziwnego,
że nie bardzo wiedział, jak powinien się przywitać.
Pip uścisnęła jego dłoń, żeby już dłużej się nie męczył.
– Wybacz – powiedział zakłopotany Stanley, zwieszając rękę wzdłuż tu‐
łowia.
Przeprosił nie tylko rodzinę Singhów. Kilka miesięcy wcześniej również
Pip dostała list, w którym wyrażał skruchę z powodu karygodnego potrak‐
towania jej. Przeprosił także za Bekkę Bell, która wykradła z jego telefonu
numer Pip i jej groziła. Wtedy o tym nie wiedział, ale wciąż ubolewał. Pip
była ciekawa, na ile szczere były jego słowa.
– Co mogę... – zaczął. – Co cię tu...
– Wiem, że w jutrzejszym numerze sporo miejsca zajmie materiał o ce‐
remonii, ale... Czy znalazłbyś wolną szpaltę na to? – Pip zdjęła plecak, wy‐
ciągnęła plakat i podała Stanleyowi.
Patrzyła, jak ten czyta z przymrużonymi oczami, jednocześnie przygry‐
zając policzek, w którym pojawił się dołek.
– Zaginął? – wymamrotał pod nosem. – Jamie Reynolds.
– Znasz go?
– Raczej nie – odparł. – Rozpoznałbym po twarzy. Pochodzi stąd?
– Tak. Jego rodzina mieszka przy Cedar Way. Jamie chodził do szkoły
razem z Andie i Salem.
– Kiedy zniknął?
– Jest napisane. – Zniecierpliwiona Pip podniosła głos. Krzesło Mary za‐
trzeszczało, kiedy kobieta się przysunęła, żeby posłuchać. – Ostatni raz wi‐
dziano go podczas uroczystości około dwudziestej. Później przepadł jak
kamień w wodę. Widziałam, że robiłeś zdjęcia... Mógłbyś mi je przesłać
mejlem?
– Chyba... Tak, jasne. A policja? – zapytał Stanley.
– Przyjęła zgłoszenie o zaginięciu – odparła Pip. – Ale na razie nic
z tym nie zrobi, więc wzięłam to na siebie. Dlatego potrzebuję twojej po‐
mocy.
Uśmiechnęła się, udając, że proszenie kogoś o przysługę nie było dla
niej żadną torturą.
– Żadnego śladu od czasu uroczystości? – zastanawiał się głośno Stan‐
ley. – To dopiero jeden dzień. Półtora.
– Trzydzieści siedem godzin i trzydzieści minut – doprecyzowała Pip.
– Niezbyt długo – stwierdził, opuszczając rękę, w której trzymał plakat.
– Zaginiony to zaginiony – odcięła się Pip. – A pierwsze siedemdziesiąt
dwie godziny są krytyczne, szczególnie przy podejrzeniu przestępstwa.
– Podejrzewasz przestępstwo?
– Owszem – odparła. – Jego rodzina również. To co? Pomożesz? Wy‐
drukujesz to jutro?
Stanley spojrzał do góry i przewracając oczami, poszukiwał odpowiedzi.
– Myślę, że artykuł o koleinach mógłbym przesunąć na przyszły tydzień.
– To znaczy, że się zgadzasz?
– Tak. Dopilnuję, żeby ogłoszenie się ukazało – zapewnił, stukając pal‐
cem w plakat. – Chociaż jestem pewien, że chłopak wróci cały i zdrowy.
– Dziękuję – powiedziała Pip, odwzajemniając uprzejmy uśmiech. – Na‐
prawdę bardzo to doceniam.
Obróciła się na pięcie i już chciała wyjść, kiedy głos Stanleya zatrzymał
ją w drzwiach.
– Przyciągasz tajemnice jak magnes, co?

Dziesięć

Dźwięk dzwonka do drzwi był przeszywający, wwiercał się w uszy jak


przenikliwy wrzask. Pip cofnęła palec, przywracając ciszę na ganku szere‐
gowego domu z bielonej cegły. Miała nadzieję, że dobrze trafiła: numer
trzynaście, Beacon Close, ciemnoczerwone drzwi. Tak jej powiedzieli.
Rażąco białe sportowe bmw na parkingu odbijało promienie porannego
słońca, oślepiając Pip.
Już chciała ponownie nacisnąć dzwonek, kiedy usłyszała trzask przesu‐
wanej zasuwy. Drzwi uchyliły się do środka, a w szparze pojawił się męż‐
czyzna, który natychmiast zmrużył oczy przed jaskrawym blaskiem. To
musiał być jej nowy chłopak. Miał na sobie śnieżnobiałą bluzę adidasa
z czarnymi paskami wzdłuż ramion i czarne spodenki koszykarskie.
– Czego? – spytał opryskliwie głosem tak zachrypłym, jakby przed
chwilą wstał.
– Cześć – rzuciła radośnie Pip i od razu zauważyła, że mężczyzna ma na
szyi tatuaż. Symetryczne, powtarzające się szare kształty przypominające
łuski wyraźnie kontrastowały z białą skórą. Ze wzoru wylatywało stado
ptaków, unosiło się ku twarzy i znikało pod krótko wygolonymi brązo‐
wymi włosami. Pip podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. – Czy... zasta‐
łam Nat da Silvę? Właśnie byłam u jej rodziców. Jej mama powiedziała, że
prawdopodobnie znajdę ją tutaj.
– No jest. – Pociągnął nosem. – Znajoma?
– Tak – potwierdziła Pip, co było kłamstwem, ale tak było łatwiej, niż
gdyby powiedziała: Nie. Ona wciąż mnie nienawidzi, chociaż robię, co
mogę, żeby znów mnie polubiła. – Jestem Pip... Fitz-Amobi. Mogę wejść?
Muszę z nią porozmawiać. To dość pilne.
– Spoko, wbijaj. Wcześnie coś – stwierdził i cofnął się, gestem zaprasza‐
jąc Pip do środka. – Jestem Luke. Eaton.
– Miło poznać.
Pip zamknęła drzwi i poszła za Lukiem. Minęli korytarz i skręcili do
kuchni.
– Nat, koleżanka – oznajmił Luke w progu.
Pomieszczenie było kwadratowe, z jednej strony ciągnął się blat
w kształcie litery L, z drugiej wyrastał potężny drewniany stół. Na jego
końcu piętrzyło się coś przypominającego kupkę pieniędzy obciążoną klu‐
czykami do bmw. Przy drugim końcu siedziała Nat da Silva z miską płat‐
ków przed sobą. Bez wątpienia miała na sobie bluzę Luke’a, a jej farbo‐
wane na siwo włosy były zaczesane na bok.
Na widok Pip wypuściła z dłoni łyżkę pełną płatków, która głośno
brzdęknęła o miskę.
– Czego chcesz? – cisnęła.
– Cześć, Nat. – Zakłopotana Pip stała uwięziona między Lukiem
w drzwiach a Nat przy stole.
– Na uroczystości już mi powiedziałaś to, co miałaś do powiedzenia –
rzuciła Nat lekceważąco, wyławiając łyżkę z mleka.
– Ale nie, nie chodzi o proces. – Pip zaryzykowała i zrobiła jeden krok
w stronę Nat.
– Jaki znowu proces? – odezwał się Luke zza pleców.
– Żaden – wymamrotała Nat z pełnymi ustami. – To o co chodzi?
– O Jamiego Reynoldsa – wyjaśniła Pip. Przez otwarte okno dmuchnął
wiatr, wydął firankę i zaszeleścił dwiema brązowymi papierowymi torbami
na blacie. Pewnie po daniach na wynos. – Jamie zaginął – dodała.
– Zaginął? – Nat zmarszczyła brwi, a jej niebieskie oczy pociemniały. –
Wczoraj dzwoniła do mnie jego mama. Pytała, czy go widziałam. Jeszcze
nie wrócił?
– Nie. Naprawdę bardzo się niepokoją. Wczoraj zgłosili zaginięcie, ale
policja nic z tym nie robi.
– Znaczy mój brat?
Owszem. Ten sam, na którego Pip trafiła.
– Znaczy... nie. Rozmawiałam z komisarzem. Stwierdził, że nic nie
mogą zrobić, więc Reynoldsowie spytali, czy nie przeprowadziłabym ma‐
łego śledztwa.
– Na potrzeby podcastu? – Ostatnie słowo Nat wypowiedziała z odrazą,
wyraźnie podkreślając i uwypuklając wszystkie spółgłoski.
– No... tak.
– Ale z ciebie oportunistka. – Nat przełknęła kolejną łyżkę płatków
z mlekiem.
Z tyłu Luke parsknął śmiechem.
– Poprosili mnie – wyszeptała Pip. – Domyślam się, że nie zgodzisz się
na wywiad...
– Do tego przenikliwa – syknęła, a mleko chlapnęło na stół prosto
z łyżki zawieszonej między miską a ustami Nat.
– Jamie powiedział bratu, że po ceremonii wpadnie do ciebie, to znaczy
do twoich rodziców, żeby spędzić z tobą wieczór.
– Bo miał wpaść, ale jednak się nie pojawił – prychnęła Nat, zerkając
przelotnie na Luke’a. – Nie napisał, że już jest w drodze. Czekałam. Próbo‐
wałam się dodzwonić.
– Czyli ostatni raz widziałaś Jamiego na ceremonii?
– Tak. – Nat przeżuła kolejny kęs. – Dopiero kiedy przyjaciółki Andie
skończyły przemowę, zobaczyłam, jak Jamie wpatruje się natrętnie w coś
na drugim końcu tłumu. Zapytałam go, o co chodzi, a on mi na to: „Wła‐
śnie kogoś zobaczyłem”.
– I co? – dopytywała Pip, kiedy Nat zamilkła na dłuższą chwilę.
– I poszedł. Pewnie porozmawiać z tym kimś – oznajmiła.
Wtedy także Pip widziała go po raz ostatni. Szturchnął ją, przepychając
się z zawziętą miną przez ciasno zbitych ludzi. Tylko do kogo zmierzał?
– Domyślasz się, kogo mógł dostrzec?
– Nie – odparła Nat i rozciągnęła szyję, aż zatrzeszczały jej kręgi. –
Nikt, kogo znam, bo powiedziałby jego imię. Pewnie jest teraz u tej osoby
i niedługo wróci. Cały Jamie. Wóz albo przewóz.
– Jego rodzina jest przekonana, że coś mu się stało – oznajmiła Pip, czu‐
jąc, jak od długiego stania zaczynają jej drętwieć nogi. – Dlatego muszę
odtworzyć, co robił w czasie ceremonii i po niej. Dowiedzieć się, z kim się
spotkał w piątek wieczorem. Może wiesz coś, co mogłoby mi pomóc?
Za plecami usłyszała szmer nabieranego oddechu, a po chwili do jej
uszu doleciał głos Luke’a.
– Nat ma rację. Jamie pewnie siedzi u kumpla. Wielka mi afera.
– Znasz Jamiego? – Pip wykonała półobrót i spojrzała na Luke’a.
– Nie, nie bardzo, tyle co przez Nat, bo się przyjaźnią. A skoro ona
mówi, że nic mu nie jest, to nic mu nie jest.
– Tylko ja... – zaczęła Nat.
– Byłeś na uroczystości? – przerwała jej Pip. – Widziałeś...
– Nie było mnie. – Luke zakląskał językiem. – Nie znałem żadnego
z tych dzieciaków. Nie widziałem Jamiego. W piątek w ogóle nie wycho‐
dziłem z chaty.
Pip skinęła głową i obróciła się z powrotem do stołu. Przez ułamek se‐
kundy dostrzegła, jak wyraz twarzy Nat się zmienia. Wcześniej patrzyła na
Luke’a. Miała otwarte usta, jakby zaczęła coś mówić, ale zapomniała. Jej
ręka, sięgająca do łyżki, zawisła nieruchomo w powietrzu. Wtedy spojrzała
na Pip i w mgnieniu oka rozluźniła napięte mięśnie. Zrobiła to tak błyska‐
wicznie, że Pip nie była pewna, czy naprawdę to widziała. A jeśli tak, co to
mogło oznaczać?
– Czy Jamie – odezwała się Pip, przypatrując się uważnie Nat – zacho‐
wywał się nietypowo tamtego wieczoru? Albo w ciągu ostatnich tygodni?
– Nie sądzę – odpowiedziała Nat. – Ostatnio rzadko się odzywał.
– Pisaliście do siebie? Prowadziliście może nocne rozmowy? – drążyła
Pip.
– Raczej nie... – Nat niespodziewanie odsunęła się od stołu, wyprosto‐
wała plecy i skrzyżowała ręce na piersiach. – A co? – rzuciła przepełniona
złością. – To jakieś przesłuchanie? Chyba już ci mówiłam, kiedy ostatni
raz go widziałam. Podejrzewasz mnie? Tak jak wtedy?
– Nie, wcale nie...
– Trochę się pomyliłaś, pamiętasz? Może zacznij się uczyć na błędach,
ty... – Nat odsunęła krzesło, które zazgrzytało o terakotę, przeszywając Pip
na wskroś. – Samozwańcza strażniczko prawa z zadupia! Może wszyscy
inni będą ci przyklaskiwać, ale nie ja! – Trzęsła głową, wbijając bladonie‐
bieskie oczy w podłogę. – A teraz precz!
– Nat, przepraszam – szepnęła Pip, bo nie mogła powiedzieć nic innego.
Każde jej słowo tylko wzmogłoby nienawiść Nat. A winna wszystkiemu
była jedna osoba, ale... Chyba już nie Pip, prawda? Ziejąca otchłań znowu
rozwarła się głęboko w jej trzewiach.
Luke poprowadził ją korytarzem i otworzył drzwi.
– Okłamałaś mnie – rzucił z nutą rozbawienia, kiedy przestępowała
próg. – Mówiłaś, że jesteście koleżankami.
Pip zmrużyła oczy przed oślepiającym blaskiem białej karoserii, odwró‐
ciła się do Luke’a i wzruszyła ramionami.
– Ja kłamców wyczuwam na kilometr – dodał i mocniej zacisnął palce
na krawędzi drzwi. – Cokolwiek odwalasz, nie wciągaj nas w to. Dotarło?
– Dotarło.
Luke uśmiechnął się i z impetem zatrzasnął drzwi.
Pip ruszyła przed siebie. Wyciągnęła telefon, żeby zerknąć na godzinę.
Była 10.41. Trzydzieści osiem i pół godziny od zaginięcia Jamiego. Na
ekranie migały powiadomienia z Twittera i Instagrama. Z każdą sekundą
przybywało nowych. O wpół do dziesiątej na stronie internetowej i w me‐
diach społecznościowych opublikowała wpis o drugim sezonie podcastu.
Teraz wszyscy się dowiedzieli o Jamiem Reynoldsie. Nie było odwrotu.
Dostała też kilka mejli. W jednym jakaś firma proponowała jej współ‐
pracę. W drugim, zatytułowanym „zdjęcia z ceremonii” i wysłanym przez
Stanleya Forbesa, znalazła dwadzieścia dwa załączniki. A ostatni przyszedł
przed dwiema minutami: od Gail Yardley, która mieszkała niedaleko na tej
samej ulicy.
Cześć, Pippa, przeczytała. Właśnie zobaczyłam ogłoszenie o zaginięciu.
Nie pamiętam, żebym tamtego wieczoru widziała Jamiego Reynoldsa, ale
rzuciłam okiem na swoje zdjęcia z uroczystości i znalazłam go. Pomyśla‐
łam, że może cię to zainteresować.
Nazwa pliku:

Dokumentacja_sprawy2.docx

Na zdjęciu zrobionym przez Gail Yardley bez wątpienia widać Jamiego. Według parametrów
fotografię wykonano o 20.26. Czyli dziesięć minut po tym, jak widziałam go po raz ostatni,
wciąż był na ceremonii.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że Jamie patrzy niemal prosto w obiektyw. Wszyscy
inni, każda twarz, każda para oczu są skierowane do góry na unoszące się lampiony Andie
i Sala, które w tej chwili zatrzymanej w czasie przelatują nad dachem pawilonu.
Ale Jamie spogląda w drugą stronę.
Jego blada, piegowata twarz niemal tonie w ciemności, ustawiona pod lekkim kątem do apa‐
ratu Gail, skierowana na coś za jej plecami. Albo na kogoś. Zapewne na tego, o którym wspo‐
minał Nat da Silvie.
I ta jego twarz... Jest w niej coś, czego nie mogę pojąć. Jamie nie wygląda na przestraszo‐
nego, ale niewiele brakuje. Może jest zatroskany? Zmartwiony? Nerwowy? Ma rozchylone usta
i szeroko otwarte oczy, jedną brew lekko uniesioną, jakby coś go wprawiło w zakłopotanie.
Tylko kto lub co wywołało taką reakcję? Jamie powiedział Nat, że kogoś zobaczył, ale dla‐
czego tak nagle zaczął się przepychać przez tłum w samym środku ceremonii? I dlaczego stoi
w miejscu, prawdopodobnie patrząc na tę osobę, zamiast po prostu do niej podejść? Dziwna
sprawa.
Przejrzałam zdjęcia Stanleya Forbesa. Na żadnym z nich nie ma Jamiego, ale porównałam je
z fotografiami Gail, próbując odszukać ją w tłumie i sprawdzić, czy stoi za nią ktoś, na kogo Ja‐
mie tak się zapatrzył. Albo przynajmniej zawęzić pole poszukiwań. Stanley zrobił tylko jedno
zdjęcie w tamtym kierunku, jeszcze zanim zaczęła się uroczystość. Widzę na nim Yardleyów,
kilka rzędów w głębi, po lewej stronie. Zrobiłam zbliżenie na twarze ludzi tuż za nimi, ale zdję‐
cie zrobiono z dość dużej odległości, więc nie jest zbyt wyraźne. Po czarnych policyjnych mun‐
durach i błyszczących czapkach z daszkiem domyślam się, że obok Yardleyów stoją Daniel da
Silva i Soraya Bouzidi. Ciemnozielona rozmyta plama kurtki to zapewne komisarz Richard
Hawkins. Chyba rozpoznaję też kilka nieostrych twarzy znajomych ze szkoły, ale nie potrafię
powiedzieć, na kogo zapatrzył się Jamie. Poza tym to zdjęcie zostało zrobione godzinę wcze‐
śniej niż zdjęcie Jamiego. W tym czasie ludzie mogli się przestawić.
– Nagrać później te spostrzeżenia do pierwszego odcinka.
Zdjęcie oraz opowieść Nat naprowadzają na trop, który należałoby podjąć. Kim jest ten „ktoś”,
do kogo Jamie przeciskał się przez tłum? Czy ta osoba może wiedzieć, dokąd tamtej nocy po‐
szedł chłopak? I co się z nim stało?
Pozostałe spostrzeżenia:
• Tamtego wieczoru coś (lub ktoś) musiało pokrzyżować plany Jamiego, ponieważ nie poszedł
do Nat ani nawet nie napisał, żeby na niego nie czekała. Czy wszystko zaczęło się w chwili
uchwyconej na zdjęciu?
• To nie Nat da Silva rozmawiała z Jamiem całymi nocami. Nie była też adresatką jego eseme‐
sów, chyba że nie chciała wspominać o tym przy Luke’u (jest trochę nieobliczalny).
• Wyraz twarzy Nat, kiedy Luke powiedział, że w piątek wieczorem w ogóle nie wychodził
z domu. Może to nic takiego. Zwyczajne spojrzenie, którego inni nie zrozumieją, jak to
w związkach bywa. A jednak jej reakcja wydaje mi się zastanawiająca. Najprawdopodobniej
nie ma nic wspólnego z Jamiem, ale powinnam ją odnotować. (Nie do podcastu – nienawiść
Nat do mnie przekroczyła kolejną granicę).

Jedenaście

Dzwonek nad drzwiami kawiarni zadźwięczał, rozbrzmiewając w jej gło‐


wie dłużej, niż powinien. Nieproszone echo, które zagłuszyło wszystkie
myśli. Ale ponieważ nie mogła pracować w domu, kawiarniany stolik był
dla niej jedynym ratunkiem. Rodzice na pewno już zobaczyli plakaty roz‐
wieszone w miasteczku. Gdyby Pip wróciła, niechybnie musiałaby odbyć
rozmowę, a na to nie miała czasu. A może po prostu jeszcze nie była go‐
towa.
Przychodziły kolejne mejle ze zdjęciami, a liczba powiadomień sięgnęła
wielu tysięcy. Pip wyciszyła dźwięk, ponieważ jej skrzynka zaroiła się –
a jakże! – od trolli internetowych: Zabiłem Jamiego Reynoldsa, pisał ktoś
z szarym tłem na zdjęciu profilowym. Kolejny: Kto będzie cię szukał, jeśli
sama zaginiesz?
Dzwonek rozbrzmiał ponownie, ale tym razem towarzyszył mu głos
Cary.
– Cześć – rzuciła, odsuwając krzesło po przeciwnej stronie stolika. –
Ravi mówił, że cię tu znajdę. Spotkałam go zaraz po tym, jak skończyłam
oklejać Chalk Road.
– Wykorzystałaś wszystkie plakaty? – spytała Pip.
– Tak, ale nie dlatego tu przyszłam. – Cara konspiracyjnie zniżyła głos.
– O co chodzi? – szepnęła Pip, naśladując ją.
– Słuchaj... Kiedy tak rozklejałam te plakaty, przyglądałam się twarzy
Jamiego, czytałam, co miał na sobie i... sama nie wiem. – Cara nachyliła
się bliżej. – To prawda, że tamtej nocy byłam ostro napruta i niewiele pa‐
miętam, ale mam przeczucie, że... Coś mi się wydaje, że ja go wtedy wi‐
działam.
– O czym ty mówisz? – syknęła Pip. – Na dzikiej imprezie?
Cara przytaknęła i pochyliła się tak mocno, że aż wstała z krzesła.
– To znaczy wiesz... Mam trochę dziury w pamięci. Raczej coś na zasa‐
dzie déjà vu. Ale kiedy wyobrażę go sobie w tych ciuchach, dałabym
głowę, że otarł się o mnie na imprezie. Byłam pijana, więc w ogóle o tym
nie myślałam, ale... Ej, weź tak na mnie nie patrz! Jestem chyba pewna, że
chyba go tam widziałam.
– Jesteś chyba pewna, że chyba go tam widziałaś? – powtórzyła Pip.
– Dobra, aż taka pewna nie jestem. – Zmarszczyła czoło. – Ale mógł
tam być.
Wreszcie usiadła na krześle i szeroko otworzyła oczy, zachęcając Pip do
słowa komentarza.
– No dobra... – Pip zamknęła komputer. – Powiedzmy, że widziałaś Ja‐
miego. A co on, do cholery, robiłby na imprezie osiemnastolatków? On ma
dwadzieścia cztery lata i zapewne wszyscy nastolatkowie, jakich zna, to
przyjaciele Connora. Czyli my.
– Nie wiem.
– Rozmawiał z kimś? – spytała Pip.
– Nie wiem – przyznała Cara, rozcierając skronie palcami. – Pamiętam,
że w którymś momencie mógł obok mnie przechodzić.
– Ale jeśli tam był... – zaczęła Pip, ale zgubiła wątek i się zawiesiła.
– To naprawdę dziwne – dokończyła za nią Cara.
– Naprawdę dziwne.
– Co z tym zrobimy? – spytała Cara i pociągnęła łyk kawy od Pip.
– Na szczęście na imprezie było mnóstwo świadków, którzy mogą po‐
twierdzić twoje domysły. A jeśli się nie mylisz, to mamy odpowiedź na py‐
tanie, dokąd poszedł Jamie po uroczystości.
W pierwszej kolejności Pip wysłała wiadomość do Mrówy i Lauren, czy
widzieli Jamiego na imprezie. Po dwóch minutach przyszła odpowiedź.
Oczywiście od nich obojga: Nie, nie widzieliśmy. Nie zostaliśmy długo.
Dlaczego miałby tam być? x
– Coś takiego! Mrówa i Lauren nie widzieli nikogo poza sobą – skomen‐
towała z przekąsem Cara.
Pip odpisała: Macie numer Stephena Thompsona? Możecie mi dać? To
pilne. Nie całuję.
Impreza odbywała się w domu Stephena i chociaż Pip za nim nie prze‐
padała – kiedy rok wcześniej pod przykrywką wślizgnęła się na dziką im‐
prezę, żeby zebrać informacje o dilerze narkotykowym Howiem Bowersie,
a Stephen siłą chciał ją pocałować – chwilowo musiała odsunąć na bok
wszelką niechęć.
Kiedy Mrówa w końcu raczył podesłać numer, Pip dopiła kawę, dała
znak Carze, że ma siedzieć cicho, i zadzwoniła do Stephena. Cara sięgnęła
palcami do ust i udawała, że zamyka je na zasuwę, ale jednocześnie przy‐
sunęła się bliżej, żeby posłuchać.
Stephen odebrał po czwartym sygnale.
– Halo? – spytał niepewnie.
– Cześć, Stephen, tu Pip. Fitz-Amobi.
– O, cześć – odparł Stephen bardziej miękkim i głębokim głosem. Pip
przewróciła oczami, zerkając na Carę. – Co cię do mnie sprowadza? – spy‐
tał.
– Nie wiem, czy widziałeś plakaty w mieście...
– A, tak! Mama właśnie coś o nich wspominała. Trochę ponarzekała, że
są paskudne – parsknął śmiechem, który Pip mogła nazwać jedynie recho‐
tem. – Masz z nimi może coś wspólnego?
– Tak – potwierdziła najpogodniejszym głosem, na jaki potrafiła się zdo‐
być. – Znasz Connora Reynoldsa ze szkoły? W piątek wieczorem zaginął
jego brat Jamie. Wszyscy bardzo się martwią.
– Cholera – rzucił Stephen.
– W piątek urządzałeś u siebie imprezę, prawda?
– Byłaś na niej? – spytał.
– Niestety nie – odpowiedziała Pip, mimo że była, ale tylko na zewnątrz,
żeby odebrać zapijaczoną i zapłakaną Carę. – Ale słyszałam, że Jamie
Reynolds się tam przewinął, i byłam ciekawa, czy sobie coś przypominasz.
Albo może ktoś wspominał, że go tam widział?
– Czy ty jakby... prowadzisz nowe śledztwo? – spytał.
– Jamie ma dwadzieścia cztery lata... – Pip puściła jego uwagę mimo
uszu. – Jakiś metr osiemdziesiąt wzrostu, ciemne blond, prawie brązowe
włosy i niebieskie oczy. Ubrany w...
– Tak – przerwał jej Stephen. – Chyba go widziałem. Pamiętam, że
w salonie mijałem jakiegoś gościa, którego nie znam. Wyglądał na trochę
starszego. Uznałem, że jest facetem jednej z dziewczyn. Był w koszuli, ta‐
kiej ciemnoczerwonej.
– Tak! – Pip wyprostowała plecy i kiwnęła głową na Carę. – Z opisu
wygląda na Jamiego. Właśnie wysyłam ci jego zdjęcie. Możesz potwier‐
dzić, że to on?
Pip opuściła telefon, żeby odszukać zdjęcie Jamiego, to z plakatu, i prze‐
słać je Stephenowi.
– To ten. – Głos Stephena dobiegł z oddali, kiedy chłopak odsunął tele‐
fon i spojrzał na ekran.
– Pamiętasz, o której godzinie go widziałeś?
– Nie bardzo. Ale raczej wcześnie, gdzieś koło dziewiątej, dziesiątej.
Nie jestem pewien. Widziałem go tylko raz.
– Co robił? – dopytywała Pip. – Rozmawiał z kimś? Pił?
– Nie, z nikim nie rozmawiał. I nie zauważyłem, żeby coś pił. Chyba
tylko stał i patrzył. Trochę przerażające, jak się zastanowić.
Pip już chciała mu przypomnieć, że przerażający to raczej był on, ale
ugryzła się w język.
– O której godzinie ludzie zaczęli się schodzić na imprezę? Uroczystość
trwała do wpół do dziewiątej. Wtedy większość poszła do ciebie?
– Tak. Mieszkam niedaleko, jakieś dziesięć minut drogi od błoni. Czyli
mówisz, że znów prowadzisz śledztwo, tak? To będzie w twoim podca‐
ście? Bo... – Stephen ściszył głos do szeptu. – Moja mama nie wie, że
urządziłem imprezę. Pojechała wtedy na weekend do spa. Rozbite wazony
i plamy zwaliłem na psa. Do tego gdzieś o pierwszej przyjechała policja
i to był koniec imprezy. Pewnie któryś z sąsiadów poskarżył się na hałas.
Dlatego nie chcę, żeby mama się dowiedziała, i gdybyś mogła nie...
– Który z policjantów wtedy do ciebie przyjechał? – przerwała mu Pip.
– Ten cały da Silva. Kazał wszystkim wracać do domów. Nie wspomnisz
o niczym w podcaście?
– Jasne, że nie – skłamała Pip. Oczywiście, że zamierzała wspomnieć
o imprezie. I nawet by się ucieszyła, gdyby Stephen „Obmacywacz”
Thompson wpadł przez to w tarapaty. Podziękowała mu za rozmowę i się
rozłączyła. – Miałaś rację – powiedziała do Cary, odkładając telefon.
– Tak? Jamie tam był? Pomogłam?
– Był i pomogłaś – uśmiechnęła się Pip. – Mamy relacje dwojga naocz‐
nych świadków, na razie bez konkretnej godziny, ale możemy być prawie
pewne, że Jamie po uroczystości poszedł na imprezę. Teraz muszę znaleźć
dowody fotograficzne i zawęzić ramy czasowe. Jak dotrzeć do wszystkich,
którzy byli w piątek u Stephena?
– Przez grupę facebookową ich szkolnego rocznika? – Cara wzruszyła
ramionami.
– Świetny pomysł. – Pip ponownie uruchomiła komputer. – Najpierw
muszę dać znać Connorowi. Co, do cholery, Jamie tam robił?
Laptop zaturkotał i powrócił do życia, a na ekranie pojawiła się twarz
Jamiego z plakatu. Jasne oczy chłopaka wpatrywały się nieruchomo w Pip,
którą przeszedł zimny dreszcz. Znała go. To był Jamie. Jamie. Ale jak do‐
brze można kogoś znać? Patrzyła na niego, próbując wydobyć tajemnice
skrywające się w tym spojrzeniu. Gdzie jesteś?, rzuciła mu prosto w twarz.

Cześć wszystkim,
jak już mogliście zobaczyć na plakatach rozklejonych w mia‐
steczku, Jamie Reynolds (starszy brat Connora) zaginął w piątek
wieczorem po ceremonii. Dowiedziałam się, że Jamie był na dzi‐
kiej imprezie u Stephena Thompsona w Highmoor. Zwracam się
z pilną prośbą do wszystkich o przesyłanie mi zdjęć i filmików
nakręconych podczas tej imprezy (obiecuję, że żaden materiał
nigdy nie trafi w ręce rodziców ani policji). Screeny ze Snap‐
chata i Instagrama też się liczą. Pliki wysyłajcie na powyższy ad‐
res. Załączam zdjęcie Jamiego. Jeśli ktokolwiek widział go na
imprezie albo wie, co robił i dokąd poszedł w piątek wieczorem,
proszę o kontakt mejlowy albo telefoniczny (numer też powyżej).
Dziękuję,
Pip
Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Wywiad telefoniczny


z George’em Thornem.wav

Pip: George, George, już zaczęłam nagrywać. Jutro w szkole dam ci formularz
do podpisania, ale już teraz cię zapytam. Czy wyrażasz zgodę na publiczne
wykorzystanie tego nagrania w podcaście?

George: Jasne, nie ma sprawy.

Pip: Dzięki. Przeniosłam się trochę bardziej w głąb kafejki. Lepiej mnie teraz sły‐
szysz?

George: Tak, dużo lepiej.

Pip: Super. Czyli widziałeś moją wiadomość na Facebooku? Wróćmy do tego, co


już zdążyłeś mi powiedzieć. Możesz zacząć jeszcze raz?

George: Tak, widziałem go...

Pip: Przepraszam, jeszcze wcześniej. W piątek wieczorem... Gdzie byłeś?

George: Aha, dobra. W piątek po uroczystości poszedłem na imprezę do Stephena


Thompsona. Nie piłem zbyt dużo, bo w przyszłym tygodniu gramy ważny
mecz, Mrówa pewnie ci wspominał. Dlatego pamiętam całą noc. I widziałem
go. Widziałem Jamiego Reynoldsa w salonie. Stał pod ścianą, z nikim nie
rozmawiał. Pomyślałem wtedy, że go nie kojarzę, bo wiesz, normalnie na
imprezy przychodzą zawsze ci sami ludzie ze szkoły, dlatego jakoś mi tam
nie pasował. Ale nie gadałem z nim.

Pip: Dobrze, a teraz wróćmy do chwili, gdy zobaczyłeś go ponownie.


George: Spoko. Później wyszedłem na zewnątrz, żeby zapalić. Stało tam kilka osób,
Jas i Katie M. rozmawiali, bo Katie płakała, nie wiem dlaczego. Jamie Rey‐
nolds też tam był. Pamiętam dokładnie. Chodził po chodniku przed domem
tam i z powrotem. Rozmawiał z kimś przez telefon.

Pip: Możesz opisać jego zachowanie?

George: Tak, znaczy, wyglądał na... zdenerwowanego. Jakby był zły, ale nie do
końca. Może wystraszony? Głos mu drżał.

Pip: Czy słyszałeś cokolwiek z jego rozmowy?

George: Tylko trochę. Kiedy zapaliłem papierosa, pamiętam, jak mówił: „Nie, nie
mogę tego zrobić”. Coś w tym sensie. Powtórzył to jeszcze kilka razy: „Nie
mogę tego zrobić. Nie mogę”. Wtedy przyciągnął moją uwagę. Podsłuchi‐
wałem go, udając, że grzebię w telefonie. Po chwili Jamie zaczął trząść
głową i rzucił coś w stylu: „Wiem, że niczego nie powiedziałem, ale...”. A po‐
tem zamilkł.

Pip: Czy zauważył, że tam stoisz? I że go słyszysz?

George: Nie wydaje mi się. Nie zwracał uwagi na nic innego poza tym, co mówi
osoba po drugiej stronie telefonu. Nawet zatkał sobie dłonią jedno ucho,
żeby lepiej słyszeć. Przez jakiś czas milczał, jakby słuchał, i wciąż chodził
w kółko. W końcu powiedział: „Mógłbym zadzwonić na policję” czy jakoś tak.
Na pewno wspomniał o policji.

Pip: Czy powiedział to w sposób wyzywający, czy raczej jakby chciał komuś po‐
móc?

George: Nie wiem, trudno stwierdzić. Znowu zamilkł, słuchał, słuchał coraz bardziej
roztrzęsiony. W końcu napomknął coś o jakimś młodym.

Pip: O młodym? Jakim młodym?

George: Nie wiem, tak powiedział. Potem podniósł głowę i spojrzeliśmy na siebie
przypadkowo, a wtedy się zorientował, że wszystko słyszałem. Zaczął iść
ulicą, ciągle z telefonem przy uchu, był coraz dalej, ale jeszcze zdążyłem
usłyszeć, jak mówi: „Raczej nie mogę tego zrobić”.

Pip: W którą stronę poszedł?

George: Skręcił w prawo, pewnie do głównej ulicy.

Pip: I już nie widziałeś, żeby wrócił na imprezę?

George: Nie. Stałem przed domem jeszcze przez jakieś pięć minut. Ale Jamie już
poszedł.

Pip: Przypominasz sobie, która mniej więcej była godzina?

George: Wiem bardzo dokładnie, bo dosłownie pół minuty później napisałem do ta‐
kiej dziewczyny z Chesham High. Wysłałem jej mem ze SpongeBobem...
Zresztą, nieważne. Wiesz co... Telefon pokazuje, że była godzina 22.32. To
była dosłownie chwila po odejściu Jamiego.

Pip: 22.32? George, idealnie. Bardzo ci dziękuję. Masz jakieś podejrzenia, z kim
mógł rozmawiać? Z mężczyzną? Z kobietą?

George: Nie. Poza tym, że Jamiemu nie bardzo się spodobało, co ta osoba do niego
mówiła. Myślisz... Myślisz, że z bratem Connora mogło się coś stać? Może
powinienem był od razu komuś powiedzieć? Gdybym wtedy napisał do Con‐
nora...

Pip: Spokojnie, dopiero przed godziną się dowiedziałeś, że Jamie zaginął. Infor‐
macje od ciebie bardzo mi pomogą. A Connor naprawdę będzie ci
wdzięczny.

Dwanaście

Siedzieli przy wyspie kuchennej oddzieleni dwoma laptopami. Regularny


stukot klawiszy zlewał się w harmonijną kompozycję.
– Zbyt szybko przerzucasz – powiedziała Pip, spoglądając na Raviego
znad krawędzi ekranu. – Przypatruj się dokładnie każdemu szczegółowi.
– Aha – odparł z przekąsem, robiąc błazeńską minę. – Nie wiedziałem,
że szukamy tropów na nocnym niebie. – Odwrócił laptop i pokazał jej
cztery zdjęcia z lampionami unoszącymi się w ciemności.
– I ty, Mrukusie? Żartuję, chciałam cię sprawdzić.
– Ej, to twoje przezwisko! – powiedział. – Ja je wymyśliłem i tylko ja
mogę go używać!
Pip wróciła do przeglądania zdjęć i nagrań przysłanych jej przez impre‐
zowiczów z domu Stephena. Tymczasem Ravi przekopywał się przez po‐
nad dwieście fotografii z uroczystości wspomnieniowej.
– Czy my przypadkiem nie marnujemy czasu? – zasugerował Ravi,
przewijając kolejną sekwencję czterech zdjęć. – Wiemy, że po ceremonii
Jamie poszedł na dziką imprezę, z której wyszedł cały i zdrowy o wpół do
jedenastej. Nie lepiej prześledzić jego późniejsze ruchy?
– Owszem, wyszedł z imprezy – potwierdziła Pip. – Ale nadal nie
wiemy, dlaczego się na niej pojawił, co samo w sobie było dość dziwne.
Dodaj do tego rozmowę przez telefon, którą podsłuchał George. Sam wi‐
działeś minę Connora, kiedy mu o tym powiedziałam. Zachowanie Ja‐
miego było osobliwe, a nawet niezwykłe. Nie znajduję innego słowa. Już
w czasie uroczystości był jakiś nieswój. To musi mieć związek z jego znik‐
nięciem.
– Chyba tak – przyznał Ravi i przeniósł wzrok na ekran komputera. –
Czyli na ceremonii Jamie kogoś zobaczył, ale nie wiemy kogo. Dostrzegł
go w tłumie i czekał, a później poszedł za nim w kierunku Highmoor na
imprezę. Stephen Obmacywacz powiedział, że Jamie tylko stał i obserwo‐
wał...
– Tak... – Pip przygryzła dolną wargę. – To nawet miałoby sens, bo
oznaczałoby, że ten „ktoś” najprawdopodobniej chodzi ze mną do szkoły.
Z moim rocznikiem albo do młodszych klas.
– Dlaczego Jamie miałby śledzić kogoś z twojej szkoły?
Pip usłyszała w jego głosie nieudolnie skrywany niepokój. Instynktow‐
nie chciała bronić Jamiego, ale zdobyła się jedynie na krótkie: „Naprawdę
nie wiem”. Nie wyglądało to dobrze. Dlatego cieszyła się, że odesłała Con‐
nora do domu z czterostronicową listą najbardziej typowych haseł, żeby ra‐
zem z mamą próbował się dostać do zawartości komputera. Byłoby jej
trudno rozmawiać z nim o Jamiem. Sama usiłowała to wszystko jakoś so‐
bie poukładać. Czegoś im brakowało. Czegoś, co wyjaśniałoby, dlaczego
Jamie znalazł się na imprezie i kogo tam szukał. Musiało to być coś nie‐
zwykle ważnego, skoro olał Nat i nie odbierał od niej telefonów. Tylko co?
Pip rzuciła okiem na godzinę w prawym dolnym rogu ekranu. Była szes‐
nasta trzydzieści. Odkąd ostatni raz widziano Jamiego przed domem Ste‐
phena, minęły czterdzieści dwie godziny. To znaczy, że do dwóch pełnych
dób brakowało jeszcze sześciu godzin. Czas, w którym niemal siedemdzie‐
siąt pięć procent zaginionych, czyli zdecydowana większość, się odnaj‐
duje. Jednak Pip miała przeczucie, że Jamie nie znajdzie się wśród nich.
Kolejny problem: mama napisała, że wybiera się z ojcem na zakupy. Pip
przez cały dzień unikała rodziców jak ognia, ale ponieważ wzięli ze sobą
Josha, była pewna, że ich wizyta w supermarkecie się przeciągnie. Jej brat
słynął z nieprzemyślanych zachcianek (ostatnio namówił ojca na dwa opa‐
kowania paluszków marchewkowych, które później trzeba było wyrzucić,
kiedy młody przypomniał sobie, że jednak nie lubi marchewek). Ale nawet
biorąc pod uwagę kaprysy Josha, wkrótce powinni wrócić do domu. I nie
było najmniejszej szansy, żeby jeszcze nie widzieli rozklejonych w mia‐
steczku plakatów z Jamiem.
Nic nie mogła zrobić. Po prostu będzie musiała się z tym zmierzyć. Albo
unikać ich w nieskończoność, jeśli ubłaga Raviego, żeby został na zawsze.
Rodzice raczej nie będą jej robić awantur w jego obecności.
Pip przeklikała kolejne zdjęcia wysłane przez Katie C., jedną z sześciu
Katie z jej szkolnego rocznika. Znalazła ślady Jamiego tylko na dwóch
zdjęciach z kilkudziesięciu, które już przejrzała. W dodatku jednego z nich
wcale nie była pewna. Widziała na nim jedynie kawałek ręki wystający
spomiędzy chłopaków, którzy ustawili się do zdjęcia na korytarzu. Sa‐
motna ręka odziana w burgundową koszulę, pasującą do tej, jaką nosił Ja‐
mie, i z kanciastym czarnym zegarkiem na przegubie. Prawdopodobnie to
on, ale poza tym, że o 21.16 Jamie wciąż był na imprezie, zdjęcie nie wno‐
siło niczego nowego do sprawy. Może właśnie wtedy przyszedł?
Na drugim zdjęciu – gdzie Jasveen, dziewczyna z rocznika Pip, pozo‐
wała na niebieskiej wzorzystej kanapie – można było przynajmniej do‐
strzec w tle jego twarz. Aparat był skierowany na Jas, która robiła przesad‐
nie nadąsaną i zasmuconą minę, zapewne z powodu wielkiej czerwonej
plamy na jej do niedawna śnieżnobiałym topie. Jamie stał kilka kroków
z tyłu, tuż obok ciemnego wykuszowego okna, był nieco zamazany, ale
można było dojrzeć, że zerka kątem na coś poza lewą stroną kadru. Miał
napiętą szczękę, jakby obserwował kogoś z zaciśniętymi zębami. Chyba
wtedy musiał go zauważyć Stephen Thompson. Według parametrów zdję‐
cie wykonano o 21.38, więc Jamie był na imprezie od co najmniej dwu‐
dziestu dwóch minut. Czy przez cały czas stał w tym samym miejscu
i tylko się przyglądał?
Pip otworzyła kolejny mejl, tym razem od Chrisa Marshalla, z którym
chodziła na angielski. Pobrała załączony filmik, włożyła słuchawki i włą‐
czyła odtwarzanie.
Była to seria fotosów i krótkich klipów wideo. Pewnie ściągnął je ze
swojego Snapchata lub Instagrama i zapisał. Zobaczyła jego selfie z Pete‐
rem z lekcji polityki, na którym obaj opróżniają po butelce piwa. Później
wyświetliło się krótkie nagranie z nieznanym jej chłopakiem, który stoi na
rękach, a Chris mu kibicuje, krzycząc tak, że mikrofon tylko trzeszczy.
Później zdjęcie Chrisa z wystawionym językiem, jakimś cudem zabarwio‐
nym na niebiesko.
Następnie kolejne nagranie. Ogłuszający zgrzytliwy dźwięk rozsadza
uszy Pip, która aż podskakuje. Ludzie wrzeszczą piskliwie, skandując:
„Pe-ter, Pe-ter!”. Pozostali gwiżdżą i buczą roześmiani. Są chyba w ja‐
dalni. Wszystkie krzesła odsunięto od stołu, na którym po obu stronach
ustawiono w trójkątach plastikowe kubki.
Piwny ping-pong. Grali w piwny ping-pong. Z jednej strony stołu Peter
z nauk politycznych przymierzał się do rzutu jasnopomarańczową pi‐
łeczką, w skupieniu przymykając jedno oko. Obrócił nadgarstkiem, a piłka
wystrzeliła z jego dłoni i wylądowała z pluskiem w jednym z odległych
kubków.
Słuchawki Pip zawibrowały od krzyku, który wstrząsnął jadalnią. Peter
ryczał zwycięsko, a jakaś dziewczyna z przeciwnej drużyny jęczała, że
musi wypić całą zawartość kubka. Wtedy Pip zbłądziła wzrokiem na drugi
plan i dostrzegła coś szczególnego. Zatrzymała filmik. Na prawo od po‐
dwójnych szklanych drzwi w jadalni stała Cara. Miała szeroko roześmiane
usta, a z kubka, który trzymała, tryskała zastygła w czasie strużka ciem‐
nego płynu. Ale było coś jeszcze: w drzwiach tuż za plecami Cary, w ja‐
snożółtym świetle padającym z korytarza, było widać kawałek nogi w bia‐
łym bucie i dżinsach, jakie tamtej nocy miał na sobie Jamie.
Pip cofnęła nagranie o cztery sekundy do momentu poprzedzającego
zwycięski rzut Petera. Nacisnęła „odtwórz” i natychmiast zapauzowała.
W tle na korytarzu był Jamie. Jego sylwetka rozmywała się w ruchu, ale
ciemne blond włosy i burgundowa koszula bez kołnierzyka nie pozosta‐
wiały wątpliwości. Spoglądał w dół na jakiś ciemny przedmiot, który ści‐
skał w dłoniach. Zapewne telefon.
Pip zwolniła pauzę: Jamie z nosem w telefonie pospiesznie wychodzi na
korytarz, za nic mając poruszenie w jadalni. Cara na pół sekundy odwraca
głowę, zerka za nim... Piłeczka ląduje w kubku, podnosi się krzyk, Cara
przerzuca spojrzenie na graczy.
Cztery sekundy.
Jamiego widać tylko przez cztery sekundy. Później wychodzi, a jego
białe buty błyskają przelotnie w ostatnim kadrze i znikają bez śladu.
– Znalazłam go – powiedziała Pip.

Trzynaście

Pip przesunęła kursor i włączyła odtwarzanie.


– To on – potwierdził Ravi, wbijając jej podbródek w ramię. – Wtedy
Cara go zobaczyła.
– Komu potrzebne nagrania z monitoringu miejskiego, kiedy jest Snap‐
chat? – skomentowała Pip. – Myślisz, że idzie korytarzem do drzwi wyj‐
ściowych? – Odwróciła się i spojrzała na Raviego, a po chwili ponownie
włączyła wideo. – Czy raczej gdzieś w głąb domu?
– Może być jedno i drugie – przyznał Ravi. – Trudno powiedzieć, nie
znając rozkładu. Myślisz, że moglibyśmy odwiedzić Stephena i trochę się
u niego pokręcić?
– Wątpię, czy nas wpuści – stwierdziła Pip. – Nie chce, żeby jego mama
dowiedziała się o imprezie.
– No tak... Może udałoby się znaleźć plan na stronach agencji nierucho‐
mości czy coś w tym stylu – zasugerował Ravi.
Nagranie piwnego ping-ponga przeszło w kolejny klip, na którym Peter
puszczał pawia, kurczowo obejmując toaletę. „Trzymasz się, stary?” – do‐
latywał głos zaśmiewającego się Chrisa spoza kadru.
Pip zapauzowała, żeby nie musieli dłużej wysłuchiwać odgłosów wy‐
miotnych Petera.
– Wiesz, o której godzinie Jamie pojawia się na nagraniu? – spytał Ravi.
– Nie. Na klipie Chrisa nie ma żadnych znaczników czasu.
– Zadzwoń do niego i zapytaj. – Ravi sięgnął do laptopa i przyciągnął go
do siebie. – Zobaczę, czy uda mi się znaleźć taki dom na sprzedaż. Pod
którym numerem mieszka Stephen?
– Pod dziewiętnastką, na Highmoor – odpowiedziała Pip, stanęła tyłem
do Raviego i wyjęła telefon.
Gdzieś w kontaktach miała zapisany numer Chrisa. Była pewna, ponie‐
waż kilka miesięcy wcześniej robili razem projekt grupowy. Aha! Znala‐
zła: Chris M.
– Haaalooo? – odezwał się Chris, a jego słowa rozciągnęły się w pyta‐
nie.
Od razu było jasne, że nie zapisał jej numeru.
– Cześć, Chris, mówi Pip.
– O, cześć. Właśnie wysłałem ci mejl...
– Tak, dzięki, w tej sprawie dzwonię. Pamiętasz może, o której godzinie
nakręciłeś wideo, kiedy Peter gra w piwnego ping-ponga?
– Uuu, nie bardzo. – Ziewnął. – Byłem kompletnie pijany. Ale wiesz co,
poczekaj chwilę... – Głos zaczął pobrzmiewać dalekim echem, kiedy Chris
przełączył ją na głośnik. – Zapisałem ten filmik, żeby trzymać Petera
w garści. Nagrywałem kamerą w telefonie, bo przez Snapchata wszystko
mi się zawiesza.
– Super, że masz to na karcie – ucieszyła się Pip. – Będzie można
sprawdzić godzinę.
– Dupa – cisnął Chris. – Chyba wszystko wykasowałem.
Pip zamarła, ale tylko na chwilę.
– Ostatnio usunięte pliki? – próbowała ratować sytuację.
– Dobry strzał – przyznał Chris. Pip słyszała, jak jego palce stukają
w urządzenie. – Jest! Filmik z piwnego ping-ponga nakręciłem o 21.56.
– 21.56 – powtórzyła Pip i zanotowała godzinę w zeszycie, który Ravi
bez słowa jej podsunął. – Świetnie, wielkie dzięki, Chris.
Pip się rozłączyła, chociaż Chris jeszcze coś mówił. Nigdy nie była
wielbicielką przeciągających się pogaduszek na początku i na końcu roz‐
mowy, a szczególnie teraz nie miała czasu na zawracanie sobie nimi głowy.
Ravi często nazywał ją swoim małym buldożerem.
– Słyszałeś? – spytała, a Ravi pokiwał głową.
– Ja w tym czasie znalazłem stare ogłoszenie z domem Stephena na
sprzedaż z 2013 roku. Zdjęcia niewiele nam pomogą, ale jest rozkład. –
Odwrócił ekran, na którym widniał czarno-biały plan parteru domu Ste‐
phena.
Pip wyciągnęła rękę i stuknęła palcem w jadalnię o wymiarach 4,80 na
3,81 metra, przejechała przez podwójne drzwi i skręciła w lewo, zakreśla‐
jąc trasę Jamiego do wyjścia.
– Taaak – zastanawiała się na głos. – Bez wątpienia wyszedł stamtąd
o 21.56. – Skopiowała plan i przekleiła go do Painta, żeby wpisać komen‐
tarze. Narysowała strzałkę prowadzącą przez korytarz do drzwi wejścio‐
wych i wystukała: Jamie wychodzi o 21.56. – I wyciąga telefon – dodała. –
Myślisz, że zaraz zadzwoni do tej osoby, z którą będzie rozmawiał, kiedy
zobaczy go George?
– Na to wygląda – potwierdził Ravi. – I to będzie długa pogadanka. Co
najmniej półgodzinna.
Na planie przed drzwiami wejściowymi Pip nakreśliła dwie strzałki bie‐
gnące w przeciwnych kierunkach. Oznaczały one chodzącego w tę i z po‐
wrotem Jamiego podczas rozmowy przez telefon. Zapisała przedział cza‐
sowy, a następnie dorysowała kolejną strzałkę wskazującą kierunek, w któ‐
rym chłopak odszedł sprzed domu.
– Nigdy nie chciałaś zostać zawodową rysowniczką? – spytał Ravi, spo‐
glądając jej przez ramię.
– Cicho bądź, staram się, jak mogę – odparła i stuknęła palcem dołeczek
w jego podbródku. Ravi wydał z siebie przeciągłe: „Biiiiiiip” i rozluźnił
mięśnie twarzy jak robot odłączony od zasilania, ale Pip nie zwracała
uwagi na jego wygłupy. – To ma nam pomóc w poszukiwaniach. – Wy‐
świetliła zdjęcie, na którym Jamie stoi za Jasveen (tą w poplamionym to‐
pie), i przeciągnęła je do Painta, umieszczając obok planu parteru. – Tu jest
kanapa, więc jesteśmy w salonie. Zgadza się?
– Kanapa i okno wykuszowe – doprecyzował Ravi.
– Tak, a Jamie stoi na prawo od okna – powiedziała, wskazując symbol
na rozkładzie. – Ale jeśli dobrze się przypatrzysz, spojrzenie kieruje
w lewo.
– Wytropienie mordercy to dla niej pestka, ale prawej od lewej nie roz‐
różni – uśmiechnął się Ravi.
– To jest lewa – oznajmiła dobitnie, gromiąc go wzrokiem. – Nasza
lewa, jego prawa.
– Dobrze, dobrze! Tylko bez rękoczynów!
Podniósł ręce w poddańczym geście, uśmiechając się zadziornie. Dla‐
czego tak bardzo lubił się z nią drażnić? I dlaczego tak bardzo jej się to po‐
dobało? Czyste szaleństwo.
Stuknęła palcem w miejsce, gdzie stał Jamie, i nakreśliła linię, podąża‐
jąc za jego spojrzeniem. Zatrzymała się na jakimś czarnym kanciastym
symbolu pod przeciwległą ścianą.
– Co to może być? – spytała.
– Kominek – odparł Ravi. – To znaczy, że o 21.38 Jamie obserwował
kogoś stojącego przy kominku. Możliwe, że była to ta sama osoba, za
którą wyszedł z uroczystości.
Pip pokiwała głową i zaznaczyła na planie kolejne punkty z odpowied‐
nimi godzinami.
– Czyli jeśli przestanę patrzeć na Jamiego – oznajmiła – a zamiast tego
przyjrzę się zdjęciom zrobionym przy kominku około 21.38, będę mogła
dostrzec tę tajemniczą postać.
– Niezły plan, sierżancie.
– Ty wracaj do swojej pracy – powiedziała, odpychając go nogą na
drugą stronę wyspy.
Ravi poszedł, owszem, ale wcześniej ściągnął jej skarpetkę.
Pip usłyszała tylko jedno kliknięcie jego myszy, a potem cichy głos:
„O cholera”.
– Ravi, nie wygłupiaj się...
– Nie wygłupiam... – powiedział bez cienia uśmiechu. – Cholera – po‐
wtórzył, tym razem głośniej, i upuścił ukradzioną skarpetkę.
– Co? – Pip zeszła z krzesła i stanęła u boku Raviego. – Znalazłeś Ja‐
miego?
– Nie.
– Tego kogoś?
– Jeszcze lepiej – odpowiedział Ravi, wciąż niczego nie zdradzając.
W końcu Pip zauważyła...
Na zdjęciu widniały setki twarzy zapatrzone w sunące po niebie lam‐
piony. Ludzie na pierwszym planie byli skąpani w upiornie srebrnej po‐
świacie, z oczami czerwonymi od lampy błyskowej. A daleko z tyłu, gdzie
tłum już się przerzedzał, stał Max Hastings.
– Nie – szepnęła Pip, a słowo zawisło w ciszy, pozbawiając ją tchu.
Ostre szarpnięcie niemal wyrwało jej płuca.
Max stał sam, w czarnej kurtce koloru nocy, z kapturem przysłaniającym
niemal całą głowę. Ale bez wątpienia to był on. Oczy błyszczące czerwie‐
nią, twarz pusta i bez wyrazu.
Ravi uderzył pięścią w marmurowy blat, aż zatrząsł się komputer, a ra‐
zem z ekranem drgnęły oczy Maksa.
– Czego on tam, kurwa, szukał? – cisnął. – Przecież wiedział, że nie jest
mile widziany. Nikt go nie zapraszał.
Pip położyła dłoń na ramieniu chłopaka i poczuła pulsującą pod jego
skórą wściekłość.
– Zawsze robił tylko to, na co miał ochotę. Bez względu na krzywdy, ja‐
kie wyrządzał.
– Nie chciałem go tam – powiedział Ravi, wpatrując się w Maksa. – Nie
powinno go tam być.
– Przykro mi, Ravi. – Pip zsunęła rękę po jego ramieniu i chwyciła go za
dłoń.
– W dodatku jutro cały dzień będę go oglądał, wysłuchując kolejnych
kłamstw.
– Nie musisz iść na proces – oznajmiła.
– Muszę. Nie robię tego tylko dla ciebie. To znaczy... wszystko robię dla
ciebie, ale... – Spuścił wzrok. – Dla siebie również. Gdyby Sal się dowie‐
dział, jakim potworem jest Max, byłby zdruzgotany. Zdruzgotany. Myślał,
że są przyjaciółmi. Jak on śmiał tam przyjść? – Zamknął z trzaskiem klapę
laptopa, żeby dłużej nie patrzeć na Maksa.
– Jeszcze kilka dni i już nigdzie nie będzie chodził. I to przez bardzo
długo – powiedziała Pip, ściskając jego dłoń. – Jeszcze kilka dni.
– Tak, wiem – uśmiechnął się markotnie, gładząc kciukiem jej dłoń.
Przerwał im chrobot klucza w zamku i odgłos otwieranych drzwi. Trzy
pary nóg zadudniły o podłogę, a po chwili...
– Pip? – Echo z korytarza poniosło do kuchni głos jej mamy. Zaraz
w progu stanęła ona sama i spojrzała na Pip, unosząc brwi. Złość żłobiła
cztery bruzdy na jej czole. Na krótką chwilę jej twarz się rozpogodziła
i rzuciła Raviemu przelotny uśmiech, a potem znów złowrogo spojrzała na
córkę. – Widziałam plakaty – wycedziła dobitnie. – Kiedy zamierzałaś nam
o tym powiedzieć?
– Znaczy... – zaczęła Pip.
Wtedy w kuchni pojawił się tata z czterema siatami pełnymi zakupów.
Wykonał kilka ociężałych kroków, zrywając kontakt wzrokowy między
Pip a jej mamą, i rzucił torby na blat.
Ravi wykorzystał krótkotrwały pokój, wstał i wsunął laptop pod pachę.
– Powodzenia – zwrócił się do Pip, klepiąc ją po karku.
Uroczo zakłopotany pożegnał się z jej rodzicami i ruszył do wyjścia.
Zdrajca.
Pip zwiesiła głowę. Miała ochotę zagrzebać się w swojej kraciastej ko‐
szuli i użyć laptopa jako tarczy obronnej przeciwko ojcu i matce.
– Pip?
Nazwa pliku:

Plan mieszkania z komentarzem.jpg


Czternaście

– Pip, słyszysz mnie?


– Tak, tak, przepraszam... – Pip zatrzasnęła laptop, unikając spojrzenia
mamy. – Musiałam tylko coś zapisać.
– Co mają znaczyć te plakaty?
– Dokładnie to, co znaczą. Jamie zaginął.
– Ty mi się tu nie wymądrzaj – powiedziała mama i wsparła jedną rękę
o biodro, co zawsze było złym znakiem.
Tata Pip schował do lodówki świeże produkty, odłożył na później ko‐
lejne torby z zakupami i wsparł się o blat. Był niemal dokładnie między
Pip a jej mamą, ale jednocześnie w dość bezpiecznej odległości od epicen‐
trum konfliktu. W tym akurat był dobry. Okopywał się na neutralnym
gruncie, budując most porozumienia.
– Tak, dobrze ci się wydaje – przyznała Pip, w końcu spoglądając ma‐
mie prosto w oczy. – Connor i Joanna bardzo się martwią. Myślą, że Ja‐
miemu coś się stało. Dlatego właśnie... prowadzę śledztwo w sprawie jego
zaginięcia i nagrywam drugi sezon podcastu. Poprosili mnie, a ja się zgo‐
dziłam.
– Nie pojmuję – odezwała się mama, chociaż doskonale wszystko rozu‐
miała. Typowa zagrywka. – Przecież z tym skończyłaś. Po wszystkim, co
przeżyłaś... Po tylu niebezpieczeństwach, które na siebie ściągnęłaś...
– Wiem, ale...
– Pippa – przerwała jej mama. – Wylądowałaś w szpitalu z powodu
przedawkowania. Musieli ci robić płukanie żołądka. Groził ci człowiek
skazany za zabójstwo. – Tylko w ten sposób nazywała teraz Elliota Warda.
Nie potrafiła użyć słowa, które dawniej było im tak bliskie: przyjaciel.
Przerastało ją to. – A Barney...
– Mamo, wiem. – Pip podniosła głos, ale natychmiast się opamiętała. –
Doskonale pamiętam całe zło, jakie wyrządziłam rok temu. Nie musisz mi
ciągle przypominać. Ja to wszystko wiem. Wiem, że byłam samolubna, za‐
ślepiona, nierozważna... I choćbym codziennie przepraszała, to wciąż bę‐
dzie za mało. – Pip znowu poczuła zionącą w jej brzuchu dziurę, w którą
lada chwila mogła się zapaść. – Przepraszam. Wciąż zżera mnie poczucie
winy i nie potrzebuję ciągłego wypominania. Na swoich błędach znam się
jak nikt inny. Wszystko rozumiem.
– To dlaczego znów się w to rzucasz? – spytała mama nieco łagodniej‐
szym tonem i opuściła rękę z biodra.
Pip nie była pewna, czy był to znak zwycięstwa, czy może rezygnacji.
Nagle z salonu dobiegł piskliwy śmiech jakiejś kreskówkowej postaci.
– Joshua, proszę – odezwał się tata. – Wyłącz ten telewizor!
– Ale to SpongeBob. Leci tylko na Czternastce – odpowiedział cichy
głosik.
– Joshua...
– Dobra, już.
Wreszcie jazgot telewizora ucichł, ale jego pogłos wciąż dzwonił Pip
w uszach. Tata z powrotem zajął swoje miejsce i gestem dał do zrozumie‐
nia, że można kontynuować rozmowę.
– Dlaczego? – powtórzyła pytanie mama, podkreślając je wyrazistą linią
intonacji.
– Bo muszę – odparła Pip. – A jeśli chcecie znać prawdę, najpierw od‐
mówiłam. Taki był mój wybór. Powiedziałam Connorowi, że drugi raz się
na to nie porwę, ale... wczoraj poszłam na policję poprosić, żeby zajęli się
zniknięciem Jamiego. Myślałam, że chociaż w ten sposób pomogę, jednak
oni nic nie mogą zrobić. – Pip ciasno oplotła się rękoma. – A kiedy na ko‐
misariacie odprawili mnie z kwitkiem, nie miałam wyboru. Nie chciałam
w to wchodzić, ale nie mogę tego tak zostawić. Poprosili mnie. Sami do
mnie przyszli. Co miałam im powiedzieć? Że nigdy nie znajdą Jamiego?
Że może już dawno nie żyje?
– Pip, nie masz obowiązku, żeby...
– Nie mam obowiązku, ale mam poczucie odpowiedzialności – oznaj‐
miła. – Wiem, że znajdziecie tysiące argumentów przeciwko mojej decyzji,
ale przynajmniej teraz wiecie, co czuję... A czuję się odpowiedzialna, po‐
nieważ kiedy coś zaczynam, nie zamierzam się wycofywać. Bez względu
na całe zło, jakie rok temu mnie... nas wszystkich spotkało, udało mi się
rozwikłać sprawę podwójnego morderstwa. Mam sześćset tysięcy subskry‐
bentów, którzy regularnie mnie słuchają, i potrafię zrobić z tego użytek,
żeby pomóc Jamiemu. Dlatego nie miałam wyboru. Tu i teraz jestem za‐
pewne jedyną osobą, która może coś zrobić. Tu chodzi o Jamiego. Nie da‐
rowałabym sobie, gdybym odmówiła, a jemu coś by się stało. A dlaczego
bym odmówiła? Bo tak byłoby łatwiej? Bo tak życzyliby sobie moi ro‐
dzice? Bo lepiej dokonać bezpiecznego wyboru? Nie dla mnie. Ja to robię
nie dlatego, że chcę, ale dlatego że muszę. Przyjęłam to i mam nadzieję, że
mnie zrozumiecie.
Kątem oka Pip widziała, jak tata kiwa głową. Górne światło rzucało
żółte smugi na jego ciemne czoło. Jej mama spostrzegła to samo i odwró‐
ciła się do niego, marszcząc brwi.
– Victor... – powiedziała.
– Leanne – odezwał się, wkraczając na pas ziemi niczyjej. – Braku roz‐
wagi nie można jej odmówić. Widać, że głęboko przemyślała swoją decy‐
zję i chyba powinniśmy jej zaufać. W końcu ma już osiemnaście lat.
Odwrócił się do Pip z uśmiechem rozjaśniającym spojrzenie i tym sa‐
mym błyskiem w oku, który pojawiał się zawsze, kiedy tata opowiadał
o ich pierwszym spotkaniu. Pip miała wtedy cztery lata. Tamtego dnia
mama nie znalazła dla niej opiekunki, więc zabrała ją ze sobą, żeby opro‐
wadzić „miłego pana” po tym właśnie domu, który dopiero zamierzał ku‐
pić. Wchodziła za nimi do wszystkich pomieszczeń, a w każdym z nich
dzieliła się kolejną ciekawostką z życia zwierząt. Mama za wszelką cenę
próbowała ją uciszyć, ponieważ akurat chciała zaprezentować klientowi
nowocześnie wyposażoną kuchnię... I właśnie tego dnia, jak zawsze po‐
wtarzał tata, obie skradły mu serce.
Pip odwzajemniła uśmiech, a dziura zionąca w jej brzuchu nieco się
skurczyła, pozwalając na głębszy oddech.
– Victor, dobrze, ale co z ryzykiem? – powiedziała mama już całkiem in‐
nym tonem, w którym nie pobrzmiewała choćby nuta sprzeciwu.
– Wszystko jest obarczone ryzykiem – odparł. – Nawet zwykłe przejście
przez ulicę. Nie ma znaczenia, czy jest dziennikarką, czy policjantką. Z po‐
wodu ryzyka mamy prawo jej czegoś zabraniać? Poza tym postawny ze
mnie facet. Jeśli ktokolwiek się ośmieli podnieść rękę na moją córkę,
ukręcę mu łeb.
Pip parsknęła śmiechem, a mama wykrzywiła usta w rozbawieniu, któ‐
rego wcale nie chciała pokazać.
– Dobrze – powiedziała, poskramiając uśmiech. – Pip, nie jestem twoim
wrogiem, tylko matką. Troszczę się o twój spokój i bezpieczeństwo, które
ostatnim razem straciłaś. I czy ci się to podoba, czy nie, moim obowiąz‐
kiem jest dbanie o ciebie. Przyjmuję twoją decyzję, ale będę pilnować, że‐
byś znów nie popadła w niezdrową obsesję. I tym razem bądź pewna, że
opuszczanie szkoły i zawalanie egzaminów nawet nie wchodzi w rachubę
– oznajmiła, wyliczając na palcach kolejne punkty. – Jestem pewna, że
wszystko pójdzie dobrze, ale obiecaj, że jeśli pojawi się jakiekolwiek za‐
grożenie, choćby nikły cień niebezpieczeństwa, natychmiast nam o tym
powiesz. Zgoda?
– Dziękuję. – Pip pokiwała głową i odetchnęła z ulgą. – Teraz będzie
inaczej niż poprzednio. Obiecuję. – Była już inną osobą. Lepszą. Wszystko
się zmieni. Bardzo by tego chciała, choć ziejąca pustka wciąż ją drążyła. –
Ale muszę cię uprzedzić, że nie jest najlepiej. Chodzi mi o to, że... jutro
w pracy raczej nie zobaczysz Jamiego.
Mama poczerwieniała i spojrzała w podłogę, zaciskając usta. To była
jedna z tych min, których znaczenia Pip nie potrafiła odgadnąć.
– Cóż... – wyszeptała mama pod nosem. – Mam nadzieję, że Jamiemu
nic się nie stało i wszystko skończy się dobrze. Dlatego nie chcę, żebyś da‐
wała z siebie zbyt wiele.
– Ja też mam nadzieję, że to nic takiego – powiedziała Pip i wzięła od
taty siatkę mandarynek, które zaczęła przekładać do miski. – Niestety jest
kilka sygnałów ostrzegawczych. Odkąd Jamie zniknął, ma wyłączony tele‐
fon. Poza tym w dniu zaginięcia bardzo dziwnie się zachowywał. Zupełnie
jak nie on.
– A może takie zachowanie wcale nie jest dla niego nietypowe? – spy‐
tała mama, wkładając chleb do pojemnika. – Tak tylko mówię...
– Zaraz... Co? – Pip zastygła z ręką wyciągniętą po pudełko owsianki,
które właśnie podawał jej tata.
– Nic, nic – wybąkała mama, bawiąc się puszką przecieru pomidoro‐
wego. – Niepotrzebnie palnęłam.
– Jak to nic? Co niepotrzebnie? – zaniepokoiła się Pip, widząc zmiesza‐
nie mamy. – Czy ty coś wiesz? – spytała podejrzliwie, mrużąc oczy, a serce
podskoczyło jej do gardła. – Mamo?
Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Wywiad z mamą.wav

Pip: Mamo, poczekaj, jeszcze nie. Muszę ustawić mikrofon. Co chciałaś wtedy
powiedzieć o Jamiem?
[NIEZROZUMIAŁE]

Pip: Mamo, ale... Przysuń się bliżej mikrofonu. Stamtąd cię nie złapie.

[NIEZROZUMIAŁE]

Pip: Możesz już usiąść i w końcu mi powiedzieć? Proszę... Cokolwiek to było.

Mama: [NIEZROZUMIAŁE] ...zacząć robić kolację.

Pip: Wiem, wiem, ale to zajmie tylko pięć minut. Co miałaś na myśli, mówiąc, że
„takie zachowanie wcale nie jest dla Jamiego nietypowe”? Coś się stało
w pracy? W piątek przed ceremonią pracował na późniejszą zmianę. Czy
dziwnie się wtedy zachowywał? Mamo, proszę, to naprawdę może pomóc
w śledztwie.

Mama: Nie... Tylko... Nie, nie powinnam. To nie moja sprawa.

Pip: Jamie zaginął. Zaraz miną prawie dwie doby. Może być w niebezpieczeń‐
stwie. Nie obchodzi go, czy to twoja sprawa, czy nie.

Mama: Ale Joanna...

Pip: Właśnie ona mnie poprosiła. Jest w pełni świadoma, że mogą wypłynąć in‐
formacje, o których wolałaby nie wiedzieć.

Mama: Czy Joanna... czy ona wciąż myśli, że Jamie pracuje w Proctor and Radc‐
liffe? Tak jej powiedział?

Pip: Tak, oczywiście, a co? Pracuje tam. Był w biurze w piątek, zanim zaginął.

Mama: On... Jamie już nie pracuje w agencji. Odszedł jakieś dwa i pół tygodnia
temu.

Pip: Odszedł? Rzucił pracę? Jego rodzina o tym nie wie. Myślą, że ciągle z tobą
pracuje. Każdego dnia wychodził do biura. Dlaczego nagle odszedł i przez
tyle czasu ich oszukiwał?

Mama: On... nie odszedł.

Pip: Że co?

Mama: Pip...

Pip: Mamo?

Mama: Zdarzył się pewien incydent, ale naprawdę nie chcę do tego wracać, bo nie
ma z niczym nic wspólnego. Chciałam tylko powiedzieć, że zniknięcie Ja‐
miego nie jest w jego przypadku czymś nadzwyczajnym, więc po co stwa‐
rzać mu dodatkowe problemy, skoro...

Pip: Mamo, on zaginął. Wszystko, co się wydarzyło w ciągu ostatnich tygodni,


ma znaczenie. Wszystko. Joanna na pewno nie będzie zła, jeśli opowiesz
o tym incydencie. Kiedy to się stało?

Mama: Kiedy...? To musiała być środa, bo Todda nie było, a Siobhan i Olivia poje‐
chały na prezentacje domów.

Pip: Środa dwa tygodnie temu? Czyli... jedenastego?

Mama: To by się zgadzało. Wyszłam na obiad, spotkałam się z Jackie w kawiarni,


a Jamie został sam w biurze. Kiedy wróciłam... Chyba musiałam się pojawić
wcześniej, niż się spodziewał, bo...

Pip: Co? Co takiego robił?

Mama: Jakimś cudem zdobył mój klucz. Pewnie wcześniej musiał wykraść mi go
z torebki i kiedy wyszłam, otworzył szufladę w moim biurku. Przyłapałam go,
gdy akurat wyciągał z niej firmową kartę kredytową.

Pip: Jak to?

Mama: Kiedy weszłam, wpadł w panikę. Trząsł się. Zaczął się mętnie tłumaczyć, że
chciał tylko zamówić koperty, a później że Todd poprosił go o przysługę. Od
razu wiedziałam, że kłamie, a on wiedział, że tego nie kupuję. Wtedy zaczął
przepraszać mnie jak najęty. Powtarzał, że żałuje, ale potrzebował pienię‐
dzy. A potem dodał coś w stylu, że normalnie by tego nie zrobił, ale to kwe‐
stia życia i śmierci.

Pip: Życia i śmierci? Co chciał przez to powiedzieć?


Mama: Nie wiem. Domyślam się, że planował iść do bankomatu i wypłacić kilkaset
funtów. PIN do karty znał, bo kiedyś wysłałam go do sklepu po zapas her‐
baty do biura. Nie wiem, dlaczego potrzebował tych pieniędzy, ale wyglądał
jak desperat. Wcześniej nie było z nim żadnych problemów. Zaproponowa‐
łam mu tę pracę, żeby pomóc nie tylko jemu, lecz także Joannie i Arthurowi,
bo Jamie nigdzie nie potrafił na dłużej zagrzać miejsca. Fajny i uroczy
z niego chłopak. Od dziecka był z niego słodziak. Ale Jamie, którego nakry‐
łam, to zupełnie inny człowiek... Przerażony, godny litości i pożałowania.

Pip: Musiał być przyparty do muru, bo przecież wiedział, że nawet jeśli uda mu
się ukraść pieniądze, prędzej czy później wszystko wyjdzie na jaw. Dla‐
czego tak pilnie ich potrzebował?

Mama: Nigdy go o to nie zapytałam. Powiedziałam mu tylko, żeby odłożył kartę


i oddał mi kluczyk, a ja nie wezwę policji. Nie chciałam pakować go w ko‐
lejne kłopoty, bo już widziałam, że ma ich mnóstwo. Poza tym zjadłyby mnie
wyrzuty sumienia, gdybym wydała policji syna najlepszej przyjaciółki. Tego
się nie robi. Dlatego obiecałam Jamiemu, że nikomu nie powiem, ale jego
kariera w Proctor and Radcliffe dobiega końca, a umowę rozwiązujemy
w trybie natychmiastowym. Poradziłam mu też, żeby jakoś się ogarnął, albo
będę musiała porozmawiać z jego matką. Wtedy on podziękował mi za dys‐
krecję, możliwość współpracy i poszedł. Na koniec rzucił jeszcze: „Strasznie
mi przykro. Nie zrobiłbym tego, gdybym nie musiał”.

Pip: Po co mu były te pieniądze?

Mama: Nie powiedział. Ale skoro zamierzał ukraść firmowe pieniądze, licząc się
z wpadką, to znaczy, że musiał ich potrzebować do jakichś... nie wiem...
szemranych interesów. Pachnie przestępstwem.

Pip: Może i tak... Ale to nie znaczy, że jego podejrzane zniknięcie dwa tygodnie
później było dla niego typowe. To jeszcze bardziej utwierdza mnie w przeko‐
naniu, że Jamie wpadł w tarapaty i wplątał się w coś złego.

Mama: Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłby się posunąć do kradzieży. Ni‐
gdy.

Pip: A jego jedynym wytłumaczeniem była kwestia życia i śmierci?

Mama: Tak właśnie powiedział.

Pip: Tylko czyjego życia lub śmierci?

Piętnaście

Pip była pewna, że jest w stanie dostrzec, kiedy serce Joanny rozpada się
na kawałki. Wcale nie wtedy, gdy powiedziała jej i Connorowi o dzikiej
imprezie, na którą Jamie za kimś poszedł. I nie wtedy, gdy powiedziała, że
wyszedł z imprezy o dziesiątej trzydzieści i rozmawiał z kimś przez tele‐
fon, wspominając coś o policji. A nawet nie wtedy, gdy oznajmiła, że Ja‐
mie przez dwa tygodnie okłamywał ich, jakoby nadal pracował w agencji
nieruchomości, i nawet nie pisnął o utracie posady. Serce Joanny się rozpa‐
dło, kiedy Pip wypowiedziała dwa słowa: „życia i śmierci”.
Wtedy w Joannie coś pękło. Widać to było po sposobie, w jaki trzymała
głowę. Po kształcie jej oczu. Po skórze, która nagle zwiotczała i pobladła.
Jakby jakaś cząstka jej życia wyślizgnęła się i uleciała w zimną przestrzeń
kuchni. A Pip wiedziała, że właśnie dopuściła do głosu jej największe lęki.
Jednak najgorsze było to, że słowa pochodziły od samego Jamiego.
– Nie wiemy, co Jamie chciał przez to powiedzieć. Mógł trochę przesa‐
dzać, żeby zbagatelizować kłopoty, w jakich się znalazł. Albo żeby wzbu‐
dzić współczucie w mojej mamie – oznajmiła Pip, przenosząc wzrok
z Connora na zbolałą Joannę. Arthura Reynoldsa nie było. Najwidoczniej
większość dnia spędził poza domem, a żadne z nich nie wiedziało, gdzie
go szukać. Joanna przypuszczała, że po prostu nie wytrzymywał całego na‐
pięcia. – Domyślasz się, na co Jamiemu były potrzebne te pieniądze?
– W środę dwa tygodnie temu? – zastanawiał się Connor. – Nie przypo‐
minam sobie żadnej okazji ani niczyich urodzin, na które potrzebowałby
kasy.
– Wątpię, żeby Jamie próbował ukraść pieniądze na prezent urodzinowy
– odpowiedziała Pip najłagodniej, jak tylko potrafiła. – Wiesz może, czy
miał jakieś długi do spłacenia? Wysokie rachunki? W ostatnich tygodniach
nie odklejał się od telefonu.
– Nie sądzę – odezwała się w końcu Joanna. – W agencji zarabiał wy‐
starczająco, żeby pokryć wszystkie rachunki. Nie wydawał więcej niż zwy‐
kle. Jamie rzadko kiedy kupował coś dla siebie, nawet żadnych ubrań, o ja‐
kichś fanaberiach nie wspominając. Najwięcej wydawał chyba na obiady.
– Rozumiem, przyjrzę się temu.
– Ciekawe, gdzie się podziewał, kiedy mówił, że wychodzi do pracy –
zastanawiał się Connor.
– To również prześledzę – powiedziała Pip. – Może wychodził, żeby nie
musieć się przed nikim tłumaczyć? Może nie chciał wam nic mówić, do‐
póki nie znajdzie nowej pracy? Wiem, że między Jamiem a jego tatą to był
punkt zapalny. Pewnie wolał uniknąć kolejnej awantury.
– Tak – przyznała Joanna, drapiąc się po podbródku. – Arthur byłby
wściekły, gdyby się dowiedział, że Jamie znów stracił pracę. A syn nie
znosił konfliktów.
– A wracając do imprezy – zmieniła temat Pip. – Domyślacie się, z kim
rozmawiał Jamie? Czy ktoś mógł prosić go o jakąś przysługę?
– Nie. Z żadnym z nas wtedy nie rozmawiał – odparła Joanna.
– Zoe? – dopytywała Pip.
– Też nie. Tamtego dnia nie kontaktowała się z Jamiem. Jedyną osobą,
do której regularnie dzwoni, jest Nat da Silva. A raczej była.
– Ale to nie ona – oznajmiła Pip. – Powiedziała, że Jamie nie przyszedł
do niej, tak jak się umawiali. Nie odpisywał na wiadomości ani nie odbie‐
rał telefonów.
– To ja już nie wiem. Przykro mi – szepnęła Joanna niemal ostatkiem sił.
– W porządku – pocieszyła ją Pip. – Gdybyś wiedziała, powiedziałabyś.
A z hasłem do komputera wam się udało?
– Jeszcze nie – odezwał się Connor. – Próbowaliśmy różnych kombina‐
cji z twojej listy, podmienialiśmy litery na liczby, ale nic z tego. Wszystkie
nasze próby zapisaliśmy, a uzbierało się ich ponad sześćset.
– Dobrze, próbujcie dalej. Jutro po szkole postaram się skontaktować
z kimś, kto potrafi włamywać się do komputera, nie uszkadzając jego za‐
wartości.
– Będziemy – zapewnił Connor, wykręcając palce u dłoni. Za jego ple‐
cami na blacie stało otwarte pudełko płatków i dwie porzucone miski. Pip
domyśliła się, że właśnie zamierzali coś zjeść. – Czy poza wklepywaniem
haseł możemy się jeszcze do czegoś przydać?
– Tak, tak... Jasne – powiedziała Pip, usiłując coś wymyślić. – Wciąż
przeglądam zdjęcia i filmy, które przysłali mi uczestnicy imprezy. Wypa‐
truję tych, którzy stali przy kominku od 21.38 do mniej więcej 21.50. Naj‐
więcej widać na zdjęciu zrobionym o 21.29 w kierunku kominka. Jest na
nim dziewięć osób, niektórzy z naszego roku, inni młodsi. Być może go‐
dzina jest zbyt wczesna, żeby dostrzec osobę, którą obserwował Jamie, ale
jest tam coś... Sprawdzimy to jutro w szkole. Connor, prześlę ci to zdjęcie
i kilka filmików. Zerknij na nie, proszę.
– Pewnie! – powiedział, prostując plecy. – Się zrobi.
– Doskonale.
– Dostałam wiele wiadomości – wtrąciła Joanna. – Od znajomych i są‐
siadów, którzy widzieli plakaty. Ja przez cały dzień nie wychodziłam
z domu, bo próbowałam dodzwonić się do syna i rozgryzałam hasła... Mo‐
głabym zobaczyć zdjęcie, którego użyłaś?
– Tak, oczywiście. – Pip przeciągnęła palcami po panelu myszy, żeby
obudzić komputer. Przekopała się przez ostatnie pliki, otworzyła zdjęcie
i odwróciła ekran do Joanny. – Wybrałam to. Wyraźnie widać na nim twarz
Jamiego, a jego uśmiech nie jest zbyt szeroki. Moim zdaniem uśmiechnięci
ludzie często wyglądają trochę inaczej. Zrobiłaś je tuż przed zapaleniem
świeczek na torcie, więc nie jest prześwietlone. Może być?
– Tak – odparła cicho Joanna, przysłaniając usta zaciśniętą pięścią. –
Jest bardzo dobre.
Oczy zaszły jej łzami, kiedy błądziła wzrokiem po twarzy syna, jakby
się bała zawiesić na dłużej spojrzenie w jednym miejscu. Czy myślała, że
zobaczy zbyt wiele? A może łapczywie chciała zapamiętać każdy szcze‐
gół?
– Muszę na chwilę skoczyć do łazienki – wymamrotała nieobecnym gło‐
sem i podniosła się roztrzęsiona.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi do kuchni, Connor westchnął głęboko
i bezradnie opuścił ramiona.
– Poszła na górę, żeby się wypłakać – powiedział, przyszczypując pa‐
znokciami skórę na dłoniach. – Płacze tak cały dzień. Domyśla się, że ja to
wiem, ale nie chce, żebym patrzył na jej łzy.
– Przykro mi.
– Pewnie myśli, że kiedy się przy mnie rozpłacze, stracę nadzieję.
– Naprawdę bardzo mi przykro. – Pip wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć
jego ramienia, ale dzielił ich zbyt szeroki stół. Z powrotem przyciągnęła
laptop i obróciła go do siebie. Z ekranu wciąż spoglądał na nią półu‐
śmiechnięty Jamie. – Ale dzisiaj zrobiliśmy przynajmniej krok do przodu.
Udało nam się dokładniej ustalić porządek wydarzeń z tamtej nocy i wpa‐
dliśmy na kilka ważnych tropów.
Connor tylko wzruszył ramionami i rzucił okiem na godzinę w telefonie.
– Ostatni raz Jamie był widziany o 22.32, prawda? To oznacza, że czter‐
dzieści osiem godzin minie dokładnie za pięćdziesiąt siedem minut –
oznajmił i zamilkł na chwilę. – Jamie raczej nie wróci w tym czasie, jak
myślisz?
Pip nie wiedziała, co powiedzieć. Wiedziała tylko, że już dzień wcze‐
śniej powinna była im poradzić, żeby nie dotykali szczoteczki do zębów
Jamiego, grzebienia ani żadnego przedmiotu, na którym mogły się znajdo‐
wać jego ślady DNA. W razie gdyby trzeba było wykonać badania... Ale
nie potrafiła. Nie teraz. Nie była pewna, czy kiedykolwiek będzie na to od‐
powiednia pora. To granica, której nigdy nie należało przekraczać.
Zapatrzyła się w ekran na wesołą twarz Jamiego, który spoglądał jej pro‐
sto w oczy, jakby wcale nie dzieliło ich dziesięć dni. Wtedy do niej do‐
tarło: siedział dokładnie naprzeciwko niej, przy tym samym stole. Ona
z jednej strony, on z drugiej. Jakby w tym połyskującym drewnianym bla‐
cie rozłupała się szczelina czasu. Wszystko było takie samo jak na zdjęciu:
drzwi lodówki bezładnie upstrzone tandetnymi magnesami z wakacji, kre‐
mowa roleta opuszczona do jednej trzeciej okna za zlewem, drewniana de‐
ska do krojenia wsparta w tym samym miejscu powyżej lewego ramienia
Jamiego, a nad jego drugim barkiem czarny okrągły stojak, z którego wy‐
stawało sześć noży w różnych rozmiarach, każdy z obręczą innego koloru
na rączce.
Pip przeniosła wzrok z ekranu na kuchnię. Zestaw za plecami Jamiego
na zdjęciu był kompletny. Wszystkie noże były wetknięte w stojak: fiole‐
towy, pomarańczowy, jasnozielony, ciemnozielony, czerwony i żółty. Tym‐
czasem teraz jednego brakowało. Tego z żółtą obręczą.
– W co się tak wpatrujesz? – zainteresował się Connor.
Pip nie zauważyła, że chłopak stoi tuż za nią i zerka jej przez ramię.
– A nie, to nic takiego – odpowiedziała Pip. – Tak tylko się przygląda‐
łam zdjęciu i zauważyłam, że teraz brakuje jednego noża. Głupstwo... –
Lekceważąco machnęła ręką.
– Pewnie jest tutaj. – Connor zrobił kilka kroków i pociągnął drzwiczki
zmywarki. – Hm – wymamrotał i podszedł do zlewu, w którym zaczął
grzebać. Pip aż się wzdrygnęła, kiedy usłyszała stukot porcelany. – Może
ktoś przypadkiem schował go do szuflady. Ja często tak robię – mówił co‐
raz bardziej rozgorączkowany i zaczął wysuwać do samego końca szuflady
z pobrzękującą zawartością.
Jego zaniepokojenie przeszło na Pip. Z każdym brzęknięciem jej serce
biło coraz mocniej. Poczuła rozlewające się po ciele zimno. Connor nie
ustawał w szaleństwie, dopóki nie odsunął każdej szuflady, które teraz wy‐
glądały jak wyszczerzone zębiska próbujące się wgryźć w kuchnię.
– Nigdzie go nie ma – oznajmił, chociaż całkiem niepotrzebnie.
– Może zapytaj mamy – zaproponowała Pip, podnosząc się.
– Mamo! – krzyknął Connor i zaczął otwierać wszystkie szafki, aż
w końcu kuchnia wyglądała jak po przejściu tornada.
Pip miała wrażenie, że jej żołądek wywraca się na drugą stronę, a drżące
nogi uginają się pod ciężarem ciała.
Usłyszała dudnienie kroków Joanny na schodach.
– Connor, tylko spokojnie. – Pip ratowała sytuację. – Na pewno gdzieś
tu jest.
– A jeśli nie? – odparł na klęczkach, szperając w szafce pod zlewem. –
Co to może oznaczać?
Co to mogło oznaczać?
– To znaczy, że jeden z waszych noży zginął – powiedziała, chociaż wo‐
lałaby poczekać z tym spostrzeżeniem nieco dłużej.
– Co zginęło? – spytała Joanna, wpadając do kuchni.
– Jeden z noży. Ten z żółtą obręczą – odparła Pip i przekręciła komputer
w stronę Joanny. – Widzisz? Na zdjęciu z urodzin Jamiego jeszcze jest
w stojaku. A teraz zniknął.
– Bez śladu! – Connor ledwo łapał oddech. – Przetrząsnąłem całą kuch‐
nię.
– Właśnie widzę – skomentowała Joanna i zamknęła kilka szafek.
Zaraz potem wydobyła ze zlewu wszystkie kubki, szklanki i uważnie
zajrzała w pustą komorę. Spojrzała na suszarkę do naczyń, chociaż nawet
z daleka Pip widziała, że nic tam nie ma. W tym czasie Connor wyciągał
ze stojaka pozostałe noże, jakby się spodziewał, że ten żółty dziwnym tra‐
fem ukrył się pod spodem.
– Zginął – oznajmiła Joanna. – Nie ma go w żadnym miejscu, w którym
powinien być. Jeszcze zapytam Arthura, kiedy wróci.
– Pamiętasz, czy ostatnio go używałaś? – spytała Pip, przerzucając zdję‐
cia z urodzin. – Jamie korzystał z czerwonego noża, żeby pokroić tort. Ale
może kojarzysz, czy od tamtego czasu miałaś w ręku ten żółty?
Joanna spojrzała w prawo i grzebała w pamięci, nieznacznie poruszając
oczami.
– Connor, kiedy robiłam musakę?
– Tego dnia wróciłem do domu później, bo miałem lekcję gry na gitarze
– powiedział Connor, a jego klatka piersiowa poruszała się ciężko w dół
i w górę od niespokojnego oddechu. – Czyli to była środa.
– Tak, środa. – Joanna odwróciła się do Pip. – Nie pamiętam dokładnie,
żebym go trzymała, ale do krojenia bakłażanów zawsze używam żółtego.
Jest najszerszy i bardzo ostry. Na pewno zauważyłabym jego brak.
– Dobrze, dobrze... – powtarzała Pip, chcąc zyskać trochę czasu do na‐
mysłu. – To znaczy, że nóż zaginął w ciągu ostatnich czterech dni.
– Co to oznacza? – spytała Joanna.
– Być może zupełnie nic – oznajmiła Pip wstrzemięźliwie. – To może
nie mieć żadnego związku z Jamiem i nóż niedługo się znajdzie w jakimś
miejscu, gdzie jeszcze nie szukaliście. Dla mnie oznacza to kolejną infor‐
mację o czymś nietypowym, a ja chcę wiedzieć o wszystkim, co niety‐
powe. Cokolwiek to jest. Tylko tyle.
Tak, powinna zachować to dla siebie. Przerażenie w ich oczach tylko
utwierdziło ją w tym przekonaniu. Zerknęła na markę noży i zrobiła telefo‐
nem zdjęcie stojaka z pustą szczeliną, starając się nie zwracać na siebie
zbytniej uwagi. Wróciła do komputera i wyguglała nazwę firmy. Na ekra‐
nie wyskoczyło zdjęcie ze strony internetowej, na którym widniał cały rzą‐
dek noży z obręczami w różnych kolorach.
– Tak, to te same – powiedziała Joanna zza jej pleców.
– W porządku. – Pip zamknęła laptop i wsunęła go do torby. – Connor,
niedługo prześlę ci te pliki z imprezy. Będę nad nimi siedzieć do późna,
więc gdybyś coś zauważył, od razu daj mi znać. I widzimy się jutro
w szkole. Dobranoc, Joanno. Spokojnej nocy.
Spokojnej nocy? Co za głupia odzywka. Przecież to jasne, że Joanna nie
będzie spać spokojnie.
Pip wyszła z kuchni, uśmiechając się wąsko przez zaciśnięte zęby. Miała
nadzieję, że nie wyczytali z jej twarzy żadnej myśli, która ją dręczyła. My‐
śli, która przyszła jej do głowy, zanim w porę się powstrzymała, wpatrując
się w zdjęcie z sześcioma kolorowymi nożami ułożonymi w równym
rządku, szczególnie w ten z żółtą obręczą. Myśli o tym, że jeśli ktoś
chciałby użyć któregoś z tych noży jako broni, wybrałby właśnie ten, który
zginął.
Nazwa pliku:

Zdjęcia zestawu noży z zeszłego czwartku i z dzisiaj.jpg


Nazwa pliku:

Dokumentacja_sprawy3.docx

Zagubiony nóż:
Mam głęboką nadzieję, że to bez znaczenia. W przeciwnym razie sprawa zaczyna przybierać
złowrogi obrót, za którym nie chcę podążać. Ale czasowo wiele się zgadza: Jamie i nóż znik‐
nęli w tym samym tygodniu. Jak można zawieruszyć tak wielki nóż (według strony internetowej
piętnastocentymetrowy nóż szefa kuchni)? Nie da się. Ktoś musiał go wynieść z domu naj‐
wcześniej w środę wieczorem.
Dziwne zachowanie:
Próba wykradzenia pieniędzy z firmowej karty mamy to dla Jamiego nietypowe zachowanie.
Rodzina Reynoldsów potwierdza: on nigdy niczego nie ukradł. Jaki był jego cel? Wypłacić
z bankomatu maksymalną kwotę jednorazową (Google podpowiada, że wynosi ona od 250 do
500 funtów)? I dlaczego tak rozpaczliwie ich potrzebował? Luźna myśl: czy to ma jakiś zwią‐
zek z damskim zegarkiem, który znalazłam w szafce nocnej Jamiego? Nie wyglądał na nowy,
ale może kupił go z drugiej ręki? A może nawet ukradł?
I co oznacza „kwestia życia i śmierci”? Na samą myśl o tym, kiedy już mam świadomość jego
zaginięcia, przechodzą mnie ciarki. Czy mówił o sobie, czy o kimś innym (a tak przy okazji: ku‐
powanie używanego damskiego zegarka raczej nie jest kwestią „życia i śmierci”)?
Zatajenie przed rodziną utraty pracy nie wydaje mi się nadmiernie podejrzane. Oczywistością
jest, że nie chciał nikomu zdradzać szczegółów, ale samo ukrycie zwolnienia też ma sens,
zwłaszcza że stosunki między Jamiem a jego ojcem – zarzucającym mu beztroskie podejście
do obowiązków, brak zapału i ambicji – były mocno napięte.
Dziwnych zachowań ciąg dalszy: gdzie przez cały dzień podziewał się Arthur Reynolds? Do‐
bra, rozumiem, że nie wierzy w zaginięcie syna, bo przecież ten po prostu zwiał po karczemnej
awanturze i za kilka dni wróci jakby nigdy nic. Teoria potwierdzona doświadczeniem. Ale jeśli
żona i młodszy syn są przekonani, że coś jest nie tak, czy nie powinien jednak się zastanowić?
Przecież Joanna jest zrozpaczona. Dlaczego Arthur, mimo odmiennego spojrzenia na sprawę,
w żaden sposób nie wspiera żony i uparcie nie chce mieć nic wspólnego ze śledztwem? Może
wkrótce zmieni zdanie, bo właśnie przekroczyliśmy granicę czterdziestu ośmiu godzin od zagi‐
nięcia.
Dzika impreza:
Co Jamie na niej robił? Według mojej roboczej teorii osoba, którą tam zobaczył, chodzi ze mną
do szkoły i jest z mojego rocznika albo rok niżej. Jamie dostrzegł ją na uroczystości i później
poszedł za nią (i prawdopodobnie całą grupą jej znajomych) do Highmoor na imprezę w domu
Stephena Thompsona. Podejrzewam, że Jamie zakradł się do środka (był widziany o 21.16)
i chciał z tym kimś porozmawiać. Bo co innego? O 21.38 Jamie obserwował tego kogoś stoją‐
cego przy kominku. Na zdjęciu z godziny 21.29 znajduje się dziewięć zidentyfikowanych
przeze mnie osób.
Z roku 13: Elspeth Crossman, Katya Juckes, Struan Copeland, Joseph Powrie, Emma Thwa‐
ites i Aisha Bailey.
Z roku 12: Yasmin Miah, Richard Willett i Lily Horton.
Godzina wykonania zdjęcia nie pokrywa się z chwilą, gdy widziano Jamiego, ale jest jej najbliż‐
sza. Jutro w szkole znajdę ich wszystkich i popytam, czy coś wiedzą.
Otwarte wątki:
• Kolejne nadesłane zdjęcia/filmy z imprezy – przekopać się przez nie.
• Hillary F. Weiseman – jedyna Hillary F. Weiseman, jaką znalazłam, to 84-latka zmarła w Little
Kilton w 2006 roku. Nekrolog mówi, że osierociła córkę i dwóch wnuków, ale żadnych innych
Weisemanów nie znalazłam. Dlaczego Jamie zapisał jej nazwisko półtora tygodnia temu? Jaki
to ma związek?
• Z kim rozmawiał Jamie o 22.32? Długie połączenie: co najmniej 30 minut? Z tą samą osobą,
z którą pisał/rozmawiał w ostatnich tygodniach? Nie Nat da Silva.
• Tożsamość „tego kogoś” i dlaczego Jamie poszedł za nim na imprezę?
• Kradzież pieniędzy – dlaczego? Kwestia życia i śmierci?
Szesnaście

Już nie siedziała w pierwszej ławce. Dawniej owszem, za każdym razem,


gdy w tej właśnie sali stojący na środku Elliot Ward opowiadał o skutkach
gospodarczych drugiej wojny światowej.
Teraz był pan Clark, nowy nauczyciel historii, który po Bożym Narodze‐
niu zajął miejsce Warda. Był młody, może nawet przed trzydziestką, miał
brązowe kręcone włosy i równo przystrzyżony, głównie rudy zarost. Był
bardzo przejęty i mocno podekscytowany swoją prezentacją slajdów. I jej
efektami dźwiękowymi też, chociaż poniedziałkowy poranek wydawał się
zbyt wczesną porą na wybuchy granatów ręcznych.
Zresztą Pip niespecjalnie go słuchała, bo zaszyła się w kącie z tyłu sali,
gdzie teraz było jej miejsce. Tuż obok niej – Connor. To się nie zmieniło.
Poza tym, że tego dnia się spóźnił i siedział rozkojarzony, nerwowo podry‐
gując nogą.
Na ławce stał podręcznik otwarty na dwieście trzydziestej siódmej stro‐
nie, ale Pip nie robiła żadnych notatek. Podręcznik pełnił funkcję tarczy
chroniącej ją przed wzrokiem pana Clarka. O rozłożone kartki oparła tele‐
fon, podpięła do niego słuchawki, a wijący się kabel przeciągnęła pod rę‐
kawem swetra, tak że trzymała dwie douszne końcówki. Pełna konspiracja.
Dla pana Clarka wyglądało to tak, jakby jedną ręką podpierała brodę,
a drugą zapisywała daty i procenty, chociaż w rzeczywistości przeglądała
pliki z imprezy.
Ostatniej nocy i rano jej skrzynkę mejlową zalała fala wiadomości z za‐
łącznikami. Wieści o Jamiem zaczynały się rozchodzić, ale wciąż nie zna‐
lazła żadnych zdjęć obejmujących interesujące ją okienko czasowe. Pod‐
niosła głowę: zostało pięć minut do dzwonka. Wystarczy, żeby przejrzeć
jeszcze jedną wiadomość.
Przysłała ją Hannah Revens, z którą Pip chodziła na angielski.
Cześć, Pip – przeczytała. Dziś rano się dowiedziałam, że szukasz zagi‐
nionego brata Connora. Podobno był widziany w piątek na imprezie. Prze‐
syłam ci filmik, który nagrałam dla swojego chłopaka i wysłałam mu
o 21.49. Trochę obciach, bo widać, że jestem ostro wstawiona, więc nie po‐
kazuj go nikomu. W tle widać chłopaka, którego w ogóle nie kojarzę. Wi‐
dzimy się w szkole x
Po karku Pip przeszedł nerwowy dreszcz. Okienko czasowe i chłopak,
którego Hannah nie kojarzy. To mógł być przełom. Otworzyła załącznik
i włączyła nagranie.
Ogłuszający dźwięk buchnął jej prosto w ucho: dudniąca muzyka, brzę‐
czący gwar rozmów, gwizdy i wybuchy radości dochodzące z jadalni,
gdzie grano w piwnego ping-ponga. Ale filmik był nakręcony w salonie.
Większość kadru zajmowała twarz Hanny, która celowała w siebie z dołu
telefonem trzymanym w wyciągniętej ręce. Opierała się o tył kanapy na‐
przeciwko tej, gdzie o 21.38 siedziała Jasveen, której kawałek zresztą było
widać w tle.
Hannah była sama. Na jej twarzy migotał psi filtr z Instagrama. Nastro‐
szone brązowe uszy zagrzebane w jej włosach próbowały nadążyć za kon‐
turem kiwającej się głowy. Słychać było nową piosenkę Ariany Grande, do
której Hannah z dramatyczną przesadą poruszała ustami, w odpowiednich
momentach chwytając powietrze i przymykając oczy.
To chyba jakiś żart? Pip oglądała dalej, próbując wychwycić to, co
działo się za głową Hanny. Rozpoznała dwie twarze: Josepha Powriego
i Kati Juckes. Sądząc po ustawieniu kanap, oboje musieli stać przy ko‐
minku, którego nie było widać w ujęciu. Rozmawiali z jakąś dziewczyną
odwróconą plecami do kamery. Długie, ciemne i proste włosy, dżinsy. To
mogła być każda. Pip znała takich wiele.
Nagranie dobiegało końca. Niebieska linia na dole ekranu dopełzała do
celu. Jeszcze tylko sześć sekund. I wtedy wydarzyły się dwie rzeczy jedno‐
cześnie. Dziewczyna o długich brązowych włosach odwróciła się i zaczęła
iść od kominka w kierunku kamery Hanny. W tym samym czasie z drugiej
strony kadru wyszedł jakiś człowiek i szybkim krokiem podążył za dziew‐
czyną. Widać było tylko zarys jego głowy i rozmytą w pędzie koszulę. Ko‐
szulę w kolorze burgundu.
Kiedy obie sylwetki niemal się zderzyły, Jamie wyciągnął rękę i klepnął
dziewczynę w ramię. Nagranie się urwało.
– O cholera – szepnęła Pip w rękaw, przyciągając uwagę Connora.
Dobrze wiedziała, kim jest ta dziewczyna.
– Co takiego? – wymamrotał.
– Ten ktoś.
– Co?
Wybrzmiał dzwonek, a ostry metaliczny dźwięk przeszył ją na wskroś.
Pip się skrzywiła. Kiedy była niewyspana, miała nadwrażliwy słuch.
– Na korytarzu – rzuciła, ładując podręcznik do torby.
Wyplątała się z kabla od słuchawek, wstała i zarzuciła torbę na ramię.
Nawet nie wiedziała, jaką pracę domową zadał im pan Clark.
Siedzenie z tyłu oznaczało wyjście jako jedna z ostatnich, więc Pip cze‐
kała niecierpliwie, aż uczniowie wysypią się z klasy.
Connor podreptał za nią na korytarz.
– O co chodzi? – spytał, kiedy Pip poprowadziła go pod ścianę, odplą‐
tała słuchawki i jedna po drugiej wetknęła je w jego odstające uszy.
– Auć, uważaj trochę – syknął, zatykając uszy dłońmi, żeby nie uronić
żadnego dźwięku.
Pip wyciągnęła telefon i włączyła nagranie. Przez twarz Connora prze‐
mknął nieznaczny uśmieszek.
– Ale żenada – powiedział po kilku sekundach. – Właśnie to chciałaś mi
poka...
– Mądry jesteś? – odparła. – Poczekaj na koniec.
– Stella Chapman? – szepnął Connor, mrużąc oczy, kiedy dziewczyna
wreszcie pojawiła się na ekranie.
– Tak – potwierdziła Pip i trochę zbyt mocno pociągnęła za przewód słu‐
chawek. Connor ponownie się skrzywił. – Stella Chapman musi być „tym
kimś”, kogo Jamie zobaczył na uroczystości i śledził aż do imprezy.
– Co teraz robimy? – spytał Connor, w zamyśleniu kiwając głową.
– Znajdziemy ją i przepytamy. Dowiemy się, skąd się znają, o czym roz‐
mawiali i dlaczego Jamie za nią poszedł.
– Dobrze, w porządku – odparł Connor, a jego twarz nieznacznie się
zmieniła, jakby nagle rozluźnił mięśnie. – Jest dobrze, tak?
– Tak – potwierdziła Pip, chociaż dobrze nie było najlepszym słowem,
ale przynajmniej w końcu dokądś zmierzali.
– Stella?
– O, cześć – odpowiedziała Stella z buzią pełną twiksów i zmrużyła brą‐
zowe oczy w kształcie migdałów.
Jej idealne kości policzkowe były jeszcze mocniej zarysowane samoopa‐
laczem nałożonym na przyciemnioną skórę.
Pip dobrze wiedziała, gdzie na nią czekać. Ich szafki prawie ze sobą są‐
siadowały. Nazwisko Chapman znajdowało się sześć drzwiczek dalej od
Fitz-Amobi i niemal każdego ranka dziewczyny pozdrawiały się przy
akompaniamencie przeraźliwie skrzypiących drzwiczek w szafce Stelli.
Tym razem Pip się na to przygotowała i poczekała, aż Stella schowa
książki do środka.
– Co tam? – spytała Stella, a jej spojrzenie powędrowało ponad ramie‐
niem Pip, za którą stał Connor, wspierając się pod boki jak jakiś ochro‐
niarz, co wyglądało dość idiotycznie.
Pip rzuciła mu gniewne spojrzenie, a chłopak się cofnął i opuścił ręce.
– Wybierasz się na obiad? – spytała Pip. – Pomyślałam, że mogłybyśmy
chwilę pogadać.
– Eee, tak... Właśnie miałam iść do kafejki. Coś się stało?
– Nie, nic – rzuciła niedbale Pip, podążając korytarzem za Stellą. – Tak
się tylko zastanawiałam, czy nie mogłabyś poświęcić mi paru minut. Może
tutaj? – Pip przystanęła i otworzyła drzwi do sali matematycznej, którą
wcześniej sprawdziła i wiedziała, że nikogo tam nie ma.
– A po co? – spytała podejrzliwie Stella.
– Mój brat zaginął – wtrącił się Connor, ponownie kładąc ręce na bio‐
drach.
Czyżby próbował wyglądać groźnie? Przecież to w ogóle do niego nie
pasowało. Pip ponownie zgromiła go wzrokiem. Zazwyczaj potrafił odczy‐
tywać podobne sygnały.
– Może słyszałaś, że zajmuję się sprawą jego zniknięcia... – wyjaśniła
Pip. – Miałabym do ciebie kilka pytań o Jamiego Reynoldsa.
– Przykro mi – powiedziała Stella i niezręcznie przestąpiła z nogi na
nogę. – Nie znam go – dodała, przyszczypując palcami końcówki włosów.
– Ale... – zaczął Connor.
– Jamie był w piątek na dzikiej imprezie – przerwała mu Pip. – Wtedy
widziano go po raz ostatni. Dotarłam do nagrania, na którym Jamie pod‐
chodzi do ciebie, żeby porozmawiać. Chciałabym tylko wiedzieć, skąd się
znacie i co ci powiedział. To wszystko.
Stella nie odpowiedziała, ale jej twarz zdradzała wszystko: szeroko
otwarte oczy, bruzdy żłobiące zawsze gładkie czoło.
– Naprawdę musimy go odnaleźć – podkreśliła Pip łagodnym głosem. –
Mógł wpaść w kłopoty, poważne kłopoty. Najdrobniejsza informacja
o tym, co wydarzyło się tamtej nocy, może nam pomóc w dotarciu do
niego. To jest... to kwestia życia i śmierci – dodała, nie mając odwagi spoj‐
rzeć na Connora.
Stella przygryzła wargę i zastanawiała się, przewracając oczami.
– No dobra – powiedziała.
Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Wywiad ze Stellą Chap‐


man.wav

Stella: Tak jest dobrze?

Pip: Świetnie, słyszę cię bardzo wyraźnie. Zacznijmy od tego, jak poznałaś Ja‐
miego Reynoldsa.

Stella: Ale ja... ja go nie znam.

Connor: [NIEZROZUMIAŁE]

Pip: Connor, nie możesz nic mówić, kiedy nagrywam.

Connor: [NIEZROZUMIAŁE]

Stella: Ja... Ja...

Pip: Connor, a może poszedłbyś coś zjeść? Spotkamy się później.

Connor: [NIEZROZUMIAŁE]

Pip: Nie, Connor. Naprawdę nalegam. Idź już. Niedługo do ciebie dołączę. Tylko
zamknij drzwi, proszę. Dzięki. Wybacz, po prostu bardzo się martwi o brata.

Stella: Jasne, nie ma sprawy. Wiesz, nie chciałam za bardzo rozmawiać przy nim
o jego bracie. Jakoś tak dziwnie.

Pip: Rozumiem. Tak jest o wiele lepiej. To skąd znasz Jamiego?

Ja naprawdę go nie znam. Ani trochę. Wtedy w piątek rozmawiałam z nim


Stella: pierwszy raz w życiu. Dopóki dziś rano w drodze do szkoły nie zobaczyłam
plakatów, nie miałam pojęcia, kto to jest.

Pip: Spójrz na ten filmik. Na Hannę nie zwracaj uwagi. Widzisz siebie w tle? Od‐
chodzisz od Kati, a wtedy Jamie rusza w twoją stronę.

Stella: Tak zrobił i to było dziwne... Naprawdę dziwne. Chyba musiał mnie z kimś
pomylić. Był jakiś zagubiony.

Pip: To znaczy? Co chciał ci powiedzieć?

Stella: Jak sama widzisz, klepnął mnie w ramię, wtedy ja się odwróciłam, a on: „Le‐
ila, to ty!”. Ja mu na to: „Jestem Stella”, ale on ciągle powtarzał: „Leila, to
naprawdę ty”, jakby w ogóle mnie nie słuchał, chociaż mówiłam: „Nie, to nie
ja”.

Pip: Leila?

Stella: Tak. Był dość natarczywy, więc powiedziałam: „Nie znam cię” i zaczęłam iść
dalej, a on wtedy: „Leila, to ja, Jamie. Omal cię nie poznałem przez tę nową
fryzurę”. Wtedy już całkiem zgłupiałam. On też wyglądał na mocno zakręco‐
nego i spytał, co w ogóle robię na imprezie licealistów. W tym momencie na‐
prawdę się wystraszyłam i powiedziałam: „Nie jestem żadna Leila, mam na
imię Stella i nie wiem, kim jesteś ani o czym do mnie mówisz. A teraz daj mi
spokój, albo zacznę krzyczeć”. I poszłam. To tyle. On już się nie odezwał
ani mnie nie gonił, ale kiedy go zostawiłam, wyglądał na bardzo smutnego.
Nie wiem dlaczego. Do tej pory nie wiem, o co mu chodziło. Może to miał
być jakiś durnowaty sposób na podryw? Nie mam pojęcia. On jest starszy,
prawda?

Pip: Tak, ma dwadzieścia cztery lata. Ale czekaj, niech się w tym połapię: kilku‐
krotnie nazywa cię Leilą i powtarza: „To ja, Jamie”, ale ty go nie poznajesz.
Potem komentuje, że masz nową fryzurę...

Stella: Chociaż to nieprawda, bo fryzurę mam taką samą od... w sumie od zawsze.

Pip: Jasne. A później pyta: „Co robisz na imprezie z licealistami?”.

Stella: Tak, dokładnie tak powiedział. A co? Myślisz coś?

Pip: Stella... Na twoich mediach społecznościowych, choćby na Insta, masz


dużo swoich zdjęć? Jakieś selfiki, fotki, na których jesteś tylko ty?

Stella: No tak, mam. Większość takich. Coś w tym złego?

Pip: Nie, nic. Ile takich zdjęć zamieściłaś?

Stella: Nie wiem, dużo. A co?

Pip: Ilu masz obserwujących?

Stella: Niezbyt wielu. Może coś około ośmiuset? Pip, ale o co ci chodzi?
Pip: Tak sobie myślę... Wygląda na to, że Jamie mógł rozmawiać z jakimś trol‐
lem.

Stella: Z trollem?

Pip: Z oszustem. Z kimś, kto używał twoich zdjęć, podając się za Leilę.

Stella: Aha... Wiesz, że to nawet ma sens? Bo miałam wrażenie, że Jamie trakto‐


wał mnie tak, jakbyśmy się znali. Mówił do mnie, jakby myślał, że wiem, kim
on jest. Jakbyśmy rozmawiali już wiele razy, co oczywiście jest nieprawdą.

Pip: Właśnie, a jeśli to sprawka oszusta, który w jakiś sposób przerobił twoje
zdjęcia, stąd komentarz Jamiego o nowej fryzurze. Myślę, że Jamie zoba‐
czył cię na ceremonii... To znaczy myślał, że to Leila, którą spotkał pierwszy
raz na żywo, ale był trochę zbity z tropu, bo wyglądałaś inaczej. Poszedł za
tobą na imprezę i czekał na odpowiednią chwilę, żeby zagadać. W dodatku
zdziwił się, że imprezujesz z osiemnastolatkami, czyli ta cała Leila powie‐
działa mu, że jest starsza, pewnie jakoś po dwudziestce.

Stella: To trzyma się kupy. Troll. Wszystko jasne. Boże, teraz mi głupio, że tak go
spławiłam, a on wcale nie miał złych zamiarów. Wyglądał na załamanego.
Chyba musiało do niego dotrzeć, że prawdziwa Leila nie istnieje i że był
okłamywany.

Pip: Na to wygląda.

Stella: Czyli mówisz, że zaginął... Ale tak bez śladu?

Pip: Tak, przepadł jak kamień w wodę. Zaraz po tym, jak się dowiedział, że ktoś
go robił w balona.

Od: harryscythe96@yahoo.com
Do: AGGGTMpodcast@gmail.com

Temat: Jamie Reynolds?


Droga Pippo Fitz-Amobi,
nazywam się Harry Scythe i jestem wielkim fanem twojego pod‐
castu – pierwszy sezon był znakomity! Mieszkam w Kilton i obec‐
nie pracuję w księgarni (skąd właśnie do ciebie piszę). W piątek
po południu byłem w pracy, a po zamknięciu razem z kolegami
wybraliśmy się na uroczystość. Tak naprawdę nie znałem Sala
i Andie, ale uznałem, że miło będzie się pojawić. Potem poszli‐
śmy do domu kumpla przy Wyvil Road, żeby wypić piwo i coś
przekąsić.
Kiedy wychodziliśmy od niego w nocy, jestem prawie pewien, że
widzieliśmy tego Jamiego Reynoldsa. Mam 98 procent pewności,
że to był on. Potem zobaczyłem twoje plakaty, zapytałem kole‐
gów i oni też myślą, że to Jamie. Dlatego uznałem, że muszę ci
o tym jak najszybciej napisać. Ja i dwoje znajomych, którzy byli
wtedy ze mną, jesteśmy teraz w pracy, więc śmiało możesz wpa‐
dać i wtedy pogadamy.
Jeśli oczywiście ta informacja do czegoś ci się przyda w śledz‐
twie.
Z pozdrowieniami,
Harry

Siedemnaście

Odkąd Pip sięgała pamięcią, księgarnia The Book Cellar przy głównej
ulicy miasteczka zawsze przykuwała jej uwagę. Nie tylko dlatego, że było
to jej ulubione miejsce, do którego ciągnęła mamę za rękę, gdy tylko za‐
marzyła o nowej książce. Budynek rzucał się w oczy także dosłownie: wła‐
ściciel pomalował go na jaskrawy, radosny fiolet, który wyróżniał się na tle
jednakowego rzędu bielutkich fasad poprzecinanych czarnymi krzyżowymi
belkami. Dekadę temu takie odstępstwo od normy wzbudziło niemałe obu‐
rzenie.
Connor wlókł się chodnikiem kilka kroków za Pip. Jak sam to określił,
wciąż nie do końca kupował teorię o trollu. Nawet kiedy Pip jego słowami
przypomniała mu, że przez ostatnie tygodnie Jamie ciągle siedział z nosem
w telefonie.
– To pasuje do wszystkiego, co do tej pory wiemy – przekonywała,
kiedy zbliżali się do księgarni. – Te jego nocne rozmowy i zakrywanie
ekranu przed przypadkowymi spojrzeniami... Coś mi się zdaje, że jego re‐
lacja z Leilą, czyli z trollem, miała charakter romantyczny. Po przygodzie
z Nat da Silvą mógł się czuć bezbronny i zagubiony, dlatego tak łatwo dał
się omotać komuś, kto w wirtualnym świecie miał twarz Stelli Chapman.
– Może i tak. Ale nie tego się spodziewałem. – Connor założył ramiona
za głowę, co mogło oznaczać albo przytaknięcie, albo zlekceważenie.
Z Connorem nie było łatwo. Ravi zawsze wiedział, co powiedzieć i ja‐
kich argumentów użyć, żeby skierować myśli Pip na właściwe tory. I ra‐
zem z nią, ramię w ramię, skakał na głęboką wodę, nie bojąc się najbar‐
dziej niedorzecznych wniosków. Potrafili zgodnie współpracować, czer‐
piąc z siebie to, co najlepsze. Wiedzieli, kiedy się odezwać, a kiedy za‐
milknąć i po prostu być obok. Ravi jeszcze był w sądzie i czekał na obronę
Maksa, ponieważ oskarżyciele właśnie urządzili sobie przerwę. Ale Pip za‐
dzwoniła do niego zaraz po wywiadzie ze Stellą, żeby omówić sprawę Ja‐
miego i Leili. Oboje byli tego samego zdania. Tymczasem Connorowi już
trzeci raz tłumaczyła swoją wersję, a chłopak tylko wzruszał ramionami,
zasiewając w niej mnóstwo wątpliwości. Jednak na żadne wątpliwości nie
było czasu, więc Pip próbowała je przegonić, przyspieszając kroku.
– To jedyne wyjaśnienie pasujące do dowodów, które dotychczas udało
nam się zebrać – mówiła do próbującego za nią nadążyć Connora. – Prze‐
czucia muszą podążać za dowodami. Tak to działa. – Zatrzymała się przed
wejściem do księgarni i podniosła głowę. – Kiedy już skończymy tutaj,
wrócimy do mnie i poszukamy w internecie tej całej Leili, żeby potwier‐
dzić moją teorię. Aha! – Odwróciła się w jego stronę. – I pozwól mi mó‐
wić. Tak będzie lepiej.
– Okej – powiedział. – Ale przecież już przeprosiłem za Stellę.
– Wiem. I wiem też, że bardzo się martwisz. – Spojrzała na niego łagod‐
nie. – Po prostu zdaj się na mnie. Po to tu jestem.
Pchnęła szklane drzwi, wprawiając w perliste drżenie wiszący nad nimi
dzwoneczek. Uwielbiała zapach tego miejsca, staroświecki, nieco zatęchły
i zatrzymany w czasie. Lubiła się zgubić w ciemnym labiryncie mahonio‐
wych półek oznaczonych złoconymi metalowymi literami. A już od
dziecka najbardziej ciągnęło ją do regału z historiami kryminalnymi.
– Dzień dobry – przywitał ich stojący za kontuarem mężczyzna o głębo‐
kim głosie. – Ach, to ty! Cześć – dorzucił po chwili, obszedł ladę i wyszedł
im na spotkanie.
Wyglądał jak z całkiem innej bajki. Wysoki tak, że sięgał prawie do pó‐
łek pod sufitem, szeroki w barkach, o potężnych, umięśnionych ramionach,
z niemal czarnymi włosami upiętymi z tyłu w niewielki koczek.
– Jestem Harry – przedstawił się i wyciągnął rękę. – Scythe – dodał na‐
zwisko, potrząsając dłonią Pip. – To ja do ciebie napisałem.
– Tak, bardzo dziękuję za wiadomość – powiedziała Pip. – Przyszłam
najszybciej, jak mogłam. Wypadliśmy ze szkoły zaraz po ostatnim
dzwonku. – Stara podłoga zatrzeszczała pod stopami Connora. – To jest
Connor Reynolds, brat Jamiego.
– Cześć – przywitał się Harry, kierując wyciągniętą rękę do Connora. –
Przykro mi z powodu twojego brata, stary.
Connor wymamrotał pod nosem kilka zupełnie niezrozumiałych słów.
– Mogę zapytać, co widziałeś w piątek wieczorem? – Pip przeszła do
konkretów. – Masz coś przeciwko, żebym nagrywała?
– Jasne, w porządku, to znaczy – możesz nagrywać. Mike! – zawołał ko‐
legę, który właśnie ustawiał książki na półkach w głębi sklepu. – Przypro‐
wadź Soph z biura! Widzieliśmy go wtedy wszyscy troje – wyjaśnił.
– Świetnie. Mogę tu postawić mikrofon? – Pip wskazała kontuar z kasą.
– Pewnie, pewnie! Od czwartej do zamknięcia mamy już spokój.
Harry zabrał z lady kupkę brązowych papierowych toreb, żeby zrobić
trochę miejsca. Pip wyciągnęła z plecaka laptop i dwa mikrofony USB.
Soph z Mikiem wyszli zza zaplecza. Pip zawsze była niezwykle cie‐
kawa, co takiego kryje się za tymi drzwiami, jednak był to ten rodzaj cie‐
kawości, która z biegiem lat coraz bardziej płowiała.
Wymienili się powitalnymi uprzejmościami, przedstawili się sobie i Pip
poprosiła wszystkich troje o podejście bliżej mikrofonu, który musiała
ustawić na stosie książek, żeby dosięgnął ust Harry’ego.
Kiedy byli gotowi, włączyła nagrywanie i kiwnęła głową.
– Harry, powiedziałeś, że po uroczystości poszliście do kogoś. Dokąd
dokładnie?
– Do mojego domu – oznajmił Mike, zbyt intensywnie drapiąc się po
brodzie, przez co niebieska linia na ekranie wystrzeliła do góry. Wyglądał
na starszego niż pozostałych dwoje, na pewno był po trzydziestce. – Przy
Wyvil Road.
– W którym miejscu?
– Numer pięćdziesiąt osiem, w połowie drogi przed zakrętem.
Pip doskonale wiedziała, gdzie to jest.
– Czyli cały wieczór spędziliście razem? – spytała.
– Tak – odezwała się Soph. – My i nasza przyjaciółka Lucy. Nie ma jej
dzisiaj.
– I wszyscy wyszliście od Mike’a w tym samym czasie?
– Tak, bo przyjechałem samochodem – powiedział Harry. – Po drodze
podrzuciłem Soph i Lucy do domu.
– Dobrze – ciągnęła Pip. – Czy potraficie sobie przypomnieć, o której
godzinie wyszliście od Mike’a?
– To było jakoś o 23.45, prawda? – chciał się upewnić Harry, zerkając
na przyjaciół. – Próbowałem to ustalić na podstawie godziny, o której wró‐
ciłem do domu.
– Myślę, że jednak ciut wcześniej. – Mike potrząsnął głową. – O 23.45
już byłem w łóżku. Pamiętam, bo ustawiałem budzik w telefonie. Kiedy
wyszliście, od razu poszedłem na górę i w pięć minut byłem gotowy do
snu, więc myślę, że widzieliśmy go około 23.40.
– 23.40? Świetnie, dziękuję – oznajmiła Pip. – Możecie mi opowiedzieć
o tym, jak zobaczyliście Jamiego? Gdzie to było? Co robił?
– Szedł – odparł Harry, przygładzając odstające kosmyki włosów. –
Dość szybko... Zawzięcie. Chodnikiem po stronie domu Mike’a. Minął nas
o zaledwie kilka kroków, ale nawet na nas nie spojrzał. Jakby był całkowi‐
cie skupiony na swoim celu.
– W którym kierunku szedł?
– Od centrum miasteczka – powiedział Mike.
– Cały czas wzdłuż Wyvil Road? Czy może skręcił na przykład w Tudor
Lane albo gdzieś indziej? – spytała Pip, poprawiła słuchawki na uszach
i zerknęła na Connora, który obserwował ich uważnie, chłonąc każde wy‐
powiedziane słowo.
– Nie wiem – przyznał Harry. – Minął nas i tyle go widzieliśmy. Poszli‐
śmy w drugą stronę do samochodu. Przykro mi.
– Jesteście pewni, że to był Jamie Reynolds?
– Tak, ja jestem prawie pewna – odezwała się Soph, odruchowo nachy‐
lając się do mikrofonu. – W pobliżu nie było nikogo innego, więc widzia‐
łam go jak na dłoni, że tak powiem. Kojarzyłam go, bo Harry pokazał mi
twój plakat. Wyszłam z domu jako pierwsza, dostrzegłam, jak Jamie idzie
w naszą stronę, a potem odwróciłam się do Mike’a, żeby się pożegnać.
– Jak był ubrany? – spytała Pip.
Nie chciała na siłę sprawdzać ich prawdomówności, ale wolała mieć
pewność.
– Miał na sobie ciemnoczerwoną koszulę, taką purpurową – powiedziała
Soph, szukając potwierdzenia w oczach przyjaciół.
– Tak, w kolorze burgundu – uściślił Harry. – Do tego dżinsy i teni‐
sówki.
Pip odblokowała telefon i znalazła zdjęcie Jamiego z uroczystości. Od‐
wróciła ekran, a Soph i Harry pokiwali głowami. Ale tylko oni.
– No nie wiem – odezwał się Mike, wykrzywiając jeden kącik ust. –
Mógłbym przysiąc, że miał na sobie coś ciemniejszego. Chociaż w sumie
widziałem go tylko przez kilka sekund i był środek nocy, ale wydaje mi
się, że miał jakiś kaptur. I nie widziałem jego dłoni, bo trzymał ręce w kie‐
szeniach... Nie spodni, raczej kurtki. Gdyby miał na sobie tylko koszulę, to
gdzie schowałby ręce? Ale wyszedłem z domu ostatni, więc tak naprawdę
widziałem tylko jego plecy.
– Dokładnie tak był ubrany w dniu zaginięcia – oznajmiła Pip, spogląda‐
jąc jeszcze raz na zdjęcie w telefonie.
– Może nie zwróciłem uwagi – przyznał Mike i zrobił pół kroku do tyłu.
– Nie ma sprawy – uśmiechnęła się Pip. – Trudno zapamiętać wiele
szczegółów, jeśli nie wiesz, że kiedyś mogą się okazać ważne. A coś jesz‐
cze przychodzi wam na myśl? Jak Jamie się zachowywał?
– Nie zauważyłem nic nadzwyczajnego – powiedział Harry zza pleców
Soph. – Może tylko dosyć ciężko oddychał. Poza tym wyglądał jak zwy‐
czajny facet, który dokądś się spieszy.
Który dokądś się spieszy. Pip powtórzyła w myślach jego słowa i dodała
od siebie: A dociera donikąd.
– W porządku – odezwała się i wyłączyła nagrywanie. – Bardzo wam
dziękuję za poświęcony czas.
Osiemnaście

Pip spojrzała na świstek papieru, który miała w dłoni, i przebiegła wzro‐


kiem listę nagryzmoloną pół godziny wcześniej:
Leila
Leyla
Laila
Layla
Leighla
Lejla
– To jest niemożliwe – powiedział Connor, oderwał się od biurka
i usiadł zrezygnowany na stołku, który przyniósł z kuchni.
– Nasz przebiegły troll wybrał sobie imię, które można zapisać na wiele
różnych sposobów. – Pip gwałtownie obróciła się na krześle, a poruszona
pędem powietrza kartka zaszeleściła.
Usiłowali znaleźć tego kogoś na Facebooku i Instagramie, ale bez na‐
zwiska i poprawnej formy imienia wszelkie próby okazywały się bez‐
owocne. Zbyt dużo wyników. Wyszukiwanie po zdjęciu Stelli Chapman
też donikąd ich nie doprowadziło. Najwidoczniej Leila miała tyle fałszy‐
wych twarzy, że algorytm nie potrafił jej namierzyć.
– Nigdy jej nie znajdziemy – stwierdził Connor.
Usłyszeli trzy słabe stuknięcia w drzwi.
– Idź sobie! – krzyknęła Pip i wróciła do przeglądania profili różnych
Leighli na Instagramie.
Drzwi uchyliły się, a w progu stanął Ravi. Uniósł brew i zacisnął usta
w wyrazie udawanego oburzenia.
– A ty zostań! – uśmiechnęła się Pip, podnosząc wzrok. – Wybacz, my‐
ślałam, że to znowu Josh. Cześć!
– Cześć – odpowiedział rozbawiony Ravi i uniósł brwi, witając się
z Connorem.
Podszedł do biurka i usiadł na blacie obok komputera. Oparł jedną nogę
na krześle Pip i wsunął stopę pod jej udo.
– Jak proces? – spytała Pip, patrząc do góry.
Czuła, jak jego palce, niewidoczne dla oczu Connora, wwiercają się
czule w jej nogę.
– W porządku. – Ravi zmrużył oczy, żeby wyraźniej dostrzec, co się
dzieje na ekranie. – Dziś rano zeznania złożyła ostatnia poszkodowana. Za‐
prezentowano także telefon Andie Bell jako dowód, że Max regularnie ku‐
pował od niej rohypnol. Po przerwie na lancz obrona ruszyła do boju i we‐
zwała na świadka matkę Maksa.
– O! I jak było? – dopytywała Pip.
– Epps wypytywał ją o dzieciństwo Maksa, kiedy ten w wieku siedmiu
lat prawie umarł na białaczkę. Matka opowiadała o tym, jak dzielny był jej
syn w walce z chorobą, „wrażliwy, troskliwy i uroczy”. A kiedy najgorsze
już minęło, jaki spokojny i nieśmiały był w szkole, nadrabiając stracony
rok. I oczywiście wszystkie te cechy zachował jako dorosły. Ogólnie
brzmiała dość przekonująco – uznał.
– Bo sama jest święcie przekonana, że jej syn nie jest gwałcicielem –
skomentowała Pip. – Epps pewnie nie posiada się ze szczęścia. Trafił na
żyłę złota. Nic nie wzbudza takiej litości jak rak przebyty w dzieciństwie.
– Czytasz mi w myślach – potwierdził Ravi. – Później nagramy aktuali‐
zację, dobrze? A co teraz? Tropimy trolla? Nie tak się pisze „Leyla” – do‐
dał, wskazując palcem na ekran.
– To jeden z wielu możliwych zapisów – westchnęła Pip. – Walimy
głową w mur.
– A jak zeznania faceta z księgarni? – spytał Ravi.
– Bardzo wiarygodne – odparła. – O 23.40 Jamie szedł przez Wyvil
Road. Mamy czworo świadków.
– Ale wiesz... – wtrącił cicho Connor. – Nie we wszystkim się zgadzali.
– Nie? – zainteresował się Ravi.
– Drobna różnica zdań, jeśli chodzi o ubiór Jamiego – wyjaśniła Pip. –
Dwoje widziało koszulę w kolorze burgundu; dwóch twierdzi, że miał na
sobie coś w rodzaju kaptura. – Odwróciła się do Connora. – Niewielkie
rozbieżności w zeznaniach świadków to norma. Pamięć ludzka bywa za‐
wodna. Ale jeśli cztery osoby jednocześnie zapewniają, że widziały two‐
jego brata, możemy im wierzyć.
– 23.40 – powtórzył Ravi. – Godzina później, od kiedy widziano go
ostatni raz. Droga z Highmoor do Wyvil Road zajmuje o wiele mniej
czasu.
– Zgadza się. – Pip przyznała mu rację. – Musiał się gdzieś zatrzymać.
I założę się, że to miało coś wspólnego z Laylą.
– Tak myślisz? – spytał Connor.
– Na imprezie rozmawia ze Stellą. – Pip podjęła wątek. – Dociera do
niego, że Leyla go strollowała. Wychodzi przed dom i rozmawia z kimś
przez telefon, jest podminowany, wspomina o poinformowaniu policji.
Pewnie zadzwonił do „tej swojej” Laili, żeby mu wyjaśniła, co jest grane.
Mógł się poczuć zdradzony i rozgoryczony, co pasowałoby do zeznań
George’a, który właśnie tak opisywał jego zachowanie. Wszystko, co wy‐
darzyło się później, dokądkolwiek poszedł Jamie, musi mieć związek z Le‐
ighlą.
– Musiała to wyjaśnić dwa razy – powiedział konspiracyjnie Ravi do
Connora. – Uważaj na siebie. Ona tego nienawidzi!
– Ciągle się uczę – odparł Connor.
Pip posłała Raviemu piorunujące spojrzenie. On przynajmniej potrafił
czytać w jej oczach, bo zaraz dodał:
– I zawsze, ale to zawsze ma cholerną rację, tak że...
– Dobra, kolejny plan – oznajmiła Pip. – Zakładam profil na Tinderze.
– Ja tylko powiedziałem, że zawsze masz rację. – Ravi zapiszczał dla
żartu roztrzęsionym i skruszonym głosem.
– Żeby dorwać trolla! – Grzmotnęła go w kolano. – Nie znajdziemy La‐
ili, na ślepo wklepując jej imię w wyszukiwarkę. Na Tinderze przynaj‐
mniej zawęzimy obszar poszukiwań. Z zeznań Stelli wynika, że Jamie był
zdziwiony obecnością Leyli na imprezie z osiemnastolatkami, ale nie
w Little Kilton. Czyli musiała mu powiedzieć, że jest stąd, tylko jeszcze
nigdy się nie spotkali w realu, bo przecież... troll.
Ściągnęła na telefon aplikację Tindera i rozpoczęła tworzenie profilu. Po
chwili zawiesiła kciuk nad polem z imieniem.
– Jakie imię sobie wybierzemy? – zastanawiał się Ravi, a Pip spojrzała
na niego wymownie. – Chyba nie chcesz założyć konta „na mnie”? Niety‐
powa z ciebie dziewczyna.
– Tak będzie łatwiej, bo już mam twoje zdjęcia. Zaraz po całej akcji usu‐
niemy profil.
– Niech ci będzie. – Ravi uśmiechnął się szelmowsko. – Ale obiecaj, że
w razie kłótni nie będziesz tego wywlekać.
– Stoi – zgodziła się Pip i zaczęła uzupełniać opis. – Uwielbia męskie
rozrywki, a najbardziej piłkę nożną i łowienie ryb.
– Chyba trolli – rzucił Ravi.
– To wiele was łączy – zauważył Connor, wodząc między nimi wzro‐
kiem, jakby właśnie rozgrywali turniej tenisowy.
Pip kliknęła w preferencje.
– Ustawmy wyszukiwanie w najbliższej okolicy. Powiedzmy w promie‐
niu trzech mil. Wyświetlaj tylko kobiety – mruczała pod nosem, przesuwa‐
jąc odpowiedni przycisk. – Przedział wiekowy... Jamie myślał, że ona ma
więcej niż osiemnaście lat, więc dajmy między dziewiętnaście a dwadzie‐
ścia sześć.
– Brzmi nieźle – odezwał się Connor.
– Dobra. – Pip zapisała ustawienia. – Ruszajmy na połów.
Ravi i Connor przysunęli się bliżej, zerkając jej przez ramię, jak odrzuca
w lewo kolejne zdjęcia użytkowniczek. Soph z księgarni też tam była.
Kilka profili później promienny uśmiech posłała im z ekranu Naomi Ward.
– Zachowajmy to dla siebie – powiedziała Pip, nie ustając w poszukiwa‐
niach.
I oto była. Pip nawet się nie spodziewała, że tak szybko ją znajdzie. Pro‐
fil wyskoczył tak nagle, że omal go nie odrzuciła. Zdążyła zatrzymać palec
tuż przed pstryknięciem w ekran.
Layla.
– O mój Boże – wysapała. – Layla przez A-Y. Dwadzieścia pięć lat.
Mniej niż milę stąd.
– Mniej niż milę? Ciary – powiedział Connor i pochylił się bliżej, żeby
lepiej widzieć.
Pip przejrzała wszystkie cztery fotki na profilu Layli. Były to zdjęcia
Stelli Chapman wykradzione z jej Instagrama, ale przycięte, przerobione
i podfiltrowane. Największa różnica: włosy Layli były w kolorze popiela‐
tego blondu. Nawet nieźle wyszło. Pewnie musiała się nieźle nagimnasty‐
kować z nakładkami i odcieniami w Photoshopie.
– Czytelniczka. Uczennica życia. Podróżniczka. – Ravi zaczął czytać jej
opis. – Miłośniczka psów. A ponad wszystko: zagorzała wielbicielka śnia‐
dań.
– Bardzo przekonujące – stwierdziła Pip.
– Tu ją popieram – odparł Ravi. – Śniadania są najlepsze.
– Miałaś rację, to troll. – Connor prychnął z obrzydzeniem. – Stella
w wersji blond. Dlaczego?
– Najwidoczniej blondynki są bardziej imprezowe – oznajmiła Pip, po‐
nownie przerzucając zdjęcia Layli.
– Zgadza się, ty jesteś brunetką i nie cierpisz imprez. No co? Taka
prawda – stwierdził Ravi, czule drapiąc Pip po głowie.
– Aha! – zawołała, kiedy dotarła do końca opisu, gdzie widniało: Insta
@LaylaylaylaM. – Jej profil na Instagramie.
– Wejdź na niego – ponaglił ją Connor.
– Właśnie zamierzam. – Otworzyła Insta i wpisała w wyszukiwarkę na‐
zwę konta. Na samej górze ukazała się przerobiona twarz Stelli. Pip na‐
tychmiast weszła na profil.
Layla Mead. 32 posty. 503 obserwujących. 101 obserwowanych.
Większość zdjęć była ściągnięta z konta Stelli, która co prawda teraz
miała popielate blond włosy, ale wciąż ten sam rozbrajający uśmiech i upa‐
jające piwne oczy. Było też kilka zdjęć bez Stelli: mocno podkręcone zdję‐
cie pubu w Little Kilton, bardzo klimatyczne i przyciągające uwagę. A da‐
lej falujące pola niedaleko domu Raviego, z zachodzącym słońcem kur‐
czowo uczepionym pomarańczowego nieba.
Pip zjechała na sam dół, do pierwszego zdjęcia, na którym Stella/Layla
trzymała na rękach szczeniaka rasy beagle. Poniżej widniał podpis:
Zmiany, zmiany! Nowa ja i nowy... psy-jaciel!
– Pierwszy wpis pochodził z siedemnastego lutego.
– Czyli tego dnia narodziła się Layla – oznajmił Ravi. – Raptem dwa
miesiące temu z hakiem.
Pip zerknęła na Connora, a ten już wiedział, co zamierzała powiedzieć,
zanim jeszcze otworzyła usta.
– Tak – odezwał się za nią. – To by się zgadzało. Brat zaczął z nią roz‐
mawiać gdzieś w połowie marca. Wtedy wyraźnie się zmienił, poweselał
i nie odklejał się od telefonu.
– Od tego czasu nazbierała sporo obserwujących.
Pip przewinęła listę osób śledzących profil. Wśród nich był Jamie. Jed‐
nak większość wyglądała na martwe dusze albo ich konta były nieaktywne.
Zapewne ich kupiła.
– Layla się w tańcu nie... wygłupia – skomentował Ravi, stukając pal‐
cem w komputer, który teraz miał na kolanach.
– Czekaj – rzuciła Pip, kiedy dostrzegła nazwisko jednego z fanów
Layli. – Adam Clark. – Spojrzała na Connora i oboje zrobili wielkie oczy.
– Co jest? – Ravi nie rozumiał ich reakcji.
– To nasz nowy historyk – wyjaśnił Connor, a Pip kliknęła w profil
Clarka, żeby sprawdzić, czy to naprawdę on.
Konto było prywatne, ale zdjęcie nie pozostawiało złudzeń. Szeroki
uśmiech i maleńkie bombki choinkowe przyczepione do rudej brody.
– Wygląda na to, że Jamie nie jest jedyną osobą, z którą koresponduje
Layla – orzekła Pip. – Stella nie chodzi na historię, a pan Clark jest nowy,
więc może nawet nie wie, że gada z trollem. Jeśli oczywiście mają ze sobą
kontakt.
– Aha! – powiedział Ravi i obrócił komputer w ich stronę. – Layla Mead
ma też konto na Facebooku, a na nim dokładnie te same zdjęcia. Pierwszy
wpis z siedemnastego lutego. – Odwrócił ekran z powrotem do siebie. –
Tego dnia zaktualizowała swój status: Moje nowe konto, bo zapomniałam
hasła do starego.
– Bardzo wiarygodne – skomentowała Pip ironicznie i wróciła do konta
Layli ze zdjęciami promiennie uśmiechniętej Stelli-nie-Stelli. – Spróbu‐
jemy coś do niej napisać? – To nie było pytanie, o czym obaj chłopcy do‐
skonale wiedzieli. – Tylko ona może wiedzieć, gdzie jest Jamie.
– Myślisz, że to naprawdę ona? – spytał Connor.
– Myślę, że tak. W końcu Jamie rozmawiał z nią przez telefon.
– W porządku. Co zamierzasz jej napisać?
– Co zamierzam... – Pip w zamyśleniu przygryzła wargę. – Wiadomość
nie może pochodzić ode mnie, od Raviego ani z profilu podcastu. Od cie‐
bie też nie, Connor. Jeśli ta dziewczyna ma coś wspólnego z zaginięciem
Jamiego, na pewno wie, że go znamy i próbujemy go namierzyć. Musimy
być ostrożni i udawać nieznajomego, który po prostu chce ją poznać.
Wtedy powoli zaczniemy rozpracowywać, kim jest naprawdę i co wie o Ja‐
miem. Stopniowo. Trolle nie lubią być demaskowane.
– Ale nie możemy ot tak założyć nowego konta – zauważył Ravi. –
Kiedy zobaczy, że nie mamy żadnych znajomych, zacznie coś podejrze‐
wać.
– Cholera, racja – wymamrotała Pip. – Co teraz...
– Mam pewien pomysł? – zaproponował Connor pytającym tonem,
a wznosząca się fraza uleciała pod sufit, zostawiając go w zakłopotaniu. –
Chodzi o to, że... mam drugie konto na Instagramie. Anonimowe. Takie ze
zdjęciami, które sobie pstrykam... Czarno-białymi – dodał z nieśmiałym
wzruszeniem ramion. – Nie portrety, tylko bardziej ptaki, budynki i takie
tam. Nikomu o tym nie mówiłem, bo wiedziałem, że Mrówa będzie się na‐
bijał.
– Naprawdę? – zdziwiła się Pip. – To może wypalić. Ilu masz obserwu‐
jących?
– Nawet sporo – odparł. – I nie śledzę żadnego z was, więc zero podej‐
rzeń.
– I to jest bardzo dobry pomysł – uśmiechnęła się i podała mu telefon. –
Możesz się zalogować u mnie?
– Jasne. – Connor wpisał hasło do swojego konta i oddał jej telefon.
– Przy.Na.W.Kadrze – przeczytała nazwę profilu i musnęła spojrzeniem
pierwszy rządek zdjęć, nie chcąc przewijać dalej, żeby go nie zawstydzać.
– Są naprawdę niezłe, Con.
– Dzięki.
Wróciła do profilu Layli Mead i kliknęła w ikonkę wiadomości. Na
ekranie błysnęło puste okienko, a pod nim pole czekające na wypełnienie
treścią.
– Dobra, co mam napisać? Jakiego słownictwa używają obcy sobie lu‐
dzie, kiedy piszą do siebie prywatną wiadomość?
– Mnie nie pytaj – roześmiał się Ravi. – Nigdy tego nie robiłem, nawet
zanim się poznaliśmy.
– Connor?
– Sam nie wiem... Najlepiej zacząć od: „Cześć, jak się masz?” czy jakoś
tak.
– Na początek może być – uznał Ravi. – Jest wystarczająco neutralne,
a potem się zobaczy w miarę rozwoju sytuacji.
– Niech będzie. – Pip wystukała wiadomość, próbując się nie przejmo‐
wać rozdygotanymi palcami. – A może dałabym takie zalotne: „Heej”
z podwójnym „e”?
– Ee tam... – zaśmiał się Ravi. – Ale rób, jak chcesz.
– Dobra. Gotowi? – Spojrzała na obu. – Mam wciskać „wyślij”?
– Tak – powiedział Connor, a Ravi wycelował w nią dłoń złożoną w pi‐
stolet.
Pip jeszcze się wahała i z palcem uniesionym nad przyciskiem ponownie
przeczytała wiadomość. Przebiegała wzrokiem napisane słowa, aż stały się
bezkształtne i pozbawione jakiegokolwiek sensu.
W końcu wzięła głęboki oddech i wcisnęła „wyślij”. Wiadomość prze‐
skoczyła na górę i otuliła się szarawą chmurką.
– Zrobiłam to. – Pip wypuściła wstrzymywane powietrze i rzuciła tele‐
fon na kolana.
– To teraz czekamy – powiedział Ravi.
– Nie potrwa to długo – zauważył Connor, pochylając się nad ekranem.
– Wiadomość wyświetlona.
– Cholera – cisnęła Pip i podniosła telefon. – Boże! Layla zobaczyła
wiadomość. – Wtedy na dole z lewej strony ekranu pojawiło się coś jesz‐
cze. Słowo „pisze” i wielokropek... – Pisze wiadomość. Cholera, już nam
odpisuje! – wydusiła spłoszona Pip ściśniętym, gardłowym głosem.
– Tylko spokojnie! – Ravi zeskoczył z biurka i przysunął się trochę bli‐
żej.
Pisze...
Już po chwili wyskoczyła nowa wiadomość, a kiedy Pip ją przeczytała,
serce stanęło jej w gardle.
Cześć, Pip.
Tylko tyle.
– Kurwa! – Ravi mocniej zacisnął dłoń na jej ramieniu. – Skąd wie‐
działa, że to ty? Jakim prawem, do cholery, wiedziała?
– Słuchajcie, nie podoba mi się to – szepnął Connor, potrząsając głową.
– Mam złe przeczucia.
– Ćśśś – syknęła Pip, chociaż przez szum wypełniający jej uszy nie sły‐
szała, czy któryś z nich jeszcze coś mówi. – Layla znowu pisze.
Pisze...
Zniknęło.
Pisze...
Znowu zniknęło.
Pisze...
Wreszcie w białym okienku pojawiła się druga wiadomość.
Jesteś coraz bliżej :)
Dziewiętnaście

Ucisk w gardle odjął jej mowę i zdusił wszelkie słowa, które rozłupały się
w drzazgi i uleciały bezwolne. Patrzyła oniemiała na wiadomość, próbując
poskładać splątane litery i utkać z nich jakiś sens.
Cześć, Pip.
Jesteś coraz bliżej :)
– Co to, do cholery, znaczy, Pip? – Connor jako pierwszy zdołał cokol‐
wiek z siebie wydusić.
Jej imię zabrzmiało niedorzecznie. Jakby już do niej nie należało, prze‐
stało pasować, bo ktoś je rozciągnął, całkiem deformując jego kształt.
Wpatrywała się w trzy niedające się rozpoznać litery wystukane palcami
nieznajomej osoby. Kogoś oddalonego od niej o mniej niż milę.
W odpowiedzi zdołała wydobyć z siebie jedynie bełkotliwy pomruk.
– Wiedziała, że to ty – powiedział Ravi, a jego głos przywołał Pip do
rzeczywistości. – Ona wie, kim jesteś.
– Co znaczy, że „jesteś coraz bliżej”? – spytał Connor.
– W odnalezieniu Jamiego – odparła Pip.
Albo w odkryciu, co się z nim stało, dodała w myślach, co brzmiało pra‐
wie tak samo, ale znaczyło coś zupełnie innego. A Layla wiedziała. Kim‐
kolwiek była, wiedziała wszystko. Pip już miała tę pewność.
– I jeszcze ten uśmieszek – wzdrygnął się Ravi, a Pip poczuła dreszcz
przechodzący na nią z jego palców.
Kiedy ustąpiło pierwsze oszołomienie, Pip ponownie wkroczyła do ak‐
cji.
– Muszę jej odpisać. Teraz – oznajmiła.
I natychmiast wystukała: Kim jesteś? Gdzie jest Jamie? Nie było sensu
dłużej się krygować. Layla była o krok przed nimi. Wcisnęła „wyślij”, ale
w ramce pojawił się komunikat o błędzie.
Wysłanie wiadomości nie powiodło się. Użytkownik nie został znale‐
ziony.
– O nie – szepnęła Pip. – Nie, nie, nie, nie. – Weszła na profil Layli, ale
jej konto już było martwe. Zdjęcie i opis wciąż się wyświetlały, ale cała
reszta zniknęła. Zamiast treści widniał tylko napis: Brak dostępnych po‐
stów i komunikat na górze strony: Użytkownik nieznany. – Nieee – zawyła
gardłowo, wściekła i rozgoryczona. – Dezaktywowała konto.
– Jak to? – zdziwił się Connor.
– Przepadła.
Ravi doskoczył do laptopa i odświeżył stronę z profilem facebookowym
Layli Mead. Strona, której szukasz, nie została znaleziona.
– Dupa. Konto na fejsie też usunęła.
– I na Tinderze – dodała Pip, sprawdzając aplikację. – Zniknęła. Stracili‐
śmy ją.
W pokoju zapadła martwa cisza. Jednak nie był to bezgłos oznaczający
brak dźwięku, ale żywa istota wpełzająca w każdą wolną przestrzeń mię‐
dzy nimi.
– Ona wie, prawda? – Ravi odezwał się łagodnie, prześlizgując się po
powierzchni ciszy, zamiast ją złamać. – Layla wie, co stało się z Jamiem.
– Nie podoba mi się to – wymamrotał w podłogę zgięty wpół Connor,
trzymając trzęsącą się głowę. – Nie podoba...
Pip wbiła w niego sparaliżowany wzrok.
– Mnie też nie.
Przybrała fałszywy uśmiech. Uśmiech, którym obdarzyła ojca, kiedy od‐
prowadzała Raviego do drzwi.
– Wyrobiłaś się z nagraniem podcastu z procesu, psotnico? – spytał tata,
delikatnie poklepując Raviego po plecach; w ten sposób żegnał się tylko
z nim.
– Tak, właśnie się ładuje – odparła Pip.
Connor poszedł do domu ponad godzinę wcześniej, kiedy wszyscy troje
poczuli się zmęczeni zadawaniem sobie w kółko tych samych pytań. Tego
wieczoru już nic więcej nie mogli zrobić. Layla Mead przepadła, ale trop
pozostał. Jutro w szkole Pip z Connorem zapytają pana Clarka, co o niej
wie. Taki powzięli plan. Tymczasem kiedy Ravi już pójdzie, Pip nagra
podcast o tym, co właśnie się wydarzyło, skończy montować wywiady
i późną nocą wypuści pierwszy odcinek drugiego sezonu.
– Dziękuję za kolację, Victorze – powiedział Ravi i odwrócił się do Pip,
żeby posłać jej tajny pożegnalny sygnał, którym było delikatne zmrużenie
oczu.
Pip mrugnęła do niego, a Ravi chwycił za klamkę i pociągnął drzwi do
siebie.
– Och! – Z ganku dobiegł głos mężczyzny stojącego z uniesioną pięścią,
którą nie zdążył zastukać w drzwi.
– Och! – wykrzyknął Ravi, a Pip wystawiła głowę na zewnątrz, żeby zo‐
baczyć, kto przyszedł.
Był to Charlie Green, sąsiad mieszkający cztery domy dalej, z zaczesa‐
nymi do tyłu rdzawymi włosami.
– Cześć, Ravi. Cześć, Pip – przywitał się Charlie i niezdarnie pomachał
ręką. – Dobry wieczór, Victorze.
– Witaj, Charlie – odezwał się tata Pip swoim pokazowym tubalnym
głosem, który wybrzmiewał zawsze wtedy, gdy w domu zjawiali się go‐
ście. Na szczęście Ravi już jakiś czas temu wyszedł z tej roli i stał się kimś
więcej. – Co cię do nas sprowadza?
– Wybaczcie to niespodziewane najście – powiedział Charlie lekko ner‐
wowym głosem i spojrzał na nich speszony bladozielonymi oczami. –
Wiem, że robi się późno, a jutro są lekcje, ale... – zamilkł i zatrzymał
wzrok na Pip. – Widziałem w gazecie twoje ogłoszenie i chyba mam
pewne informacje o Jamiem Reynoldsie. Jest coś, co powinnaś zobaczyć.
Dwadzieścia minut, na tyle zgodził się tata, a Charlie obiecał, że dłużej
nie będzie to trwało. Pip i Ravi podążali za sąsiadem ciemną ulicą, a poły‐
skujące pomarańczowym światłem latarnie rzucały pod ich stopy monstru‐
alnie rozciągnięte cienie.
– Bo wiecie – powiedział Charlie, zerkając przez ramię, kiedy weszli na
żwirową ścieżkę prowadzącą pod drzwi jego domu. – Flora i ja mamy ka‐
merkę zamontowaną przy dzwonku do drzwi. Często się przeprowadzali‐
śmy, mieszkaliśmy też w Dartford i niestety mieliśmy tam parę włamań,
więc dla świętego spokoju Flory zainstalowaliśmy kamerę, która teraz
służy nam w Kilton. Nawet w tak spokojnym miasteczku dodatkowe
środki bezpieczeństwa nikomu nie zaszkodzą, prawda?
Wskazał palcem niewielkie czarne urządzenie umieszczone nad wysłu‐
żonym, zaśniedziałym mosiężnym dzwonkiem.
– Ma czujnik ruchu, więc właśnie teraz nas nagrywa. – Pomachał ręką
do obiektywu, otworzył drzwi i wpuścił ich do środka.
Pip dobrze znała ten dom jeszcze z czasów, kiedy mieszkał w nim Zach
z rodziną. Weszła do pomieszczenia, które niegdyś służyło za pokój dzie‐
cięcy, ale teraz wyglądało jak biuro. Sporą część przestrzeni zajmowały
półki z książkami. Pod oknem wykuszowym od frontu stał fotel, a pod
przeciwległą ścianą szerokie białe biurko. Na nim dwa ogromne monitory.
– Tutaj – powiedział Charlie i poprowadził ich do komputera.
– Niezły sprzęt – skomentował Ravi, przyglądając się monitorom, jakby
miał pojęcie, o czym mówi.
– Pracuję z domu jako wolny strzelec. Projektuję strony internetowe –
wyjaśnił Charlie.
– Fajnie – odparł Ravi.
– Tak, szczególnie dlatego, że mogę chodzić do biura w piżamie – za‐
śmiał się Charlie. – Mój ojciec na pewno by powiedział: „Synu, masz dwa‐
dzieścia osiem lat, wziąłbyś się do jakiejś poważnej roboty, a nie...”.
– Starsze pokolenie – rzuciła Pip z niesmakiem. – W ogóle nie rozu‐
mieją magicznej instytucji piżamy. Ale co chciałeś nam pokazać?
– Dobry wieczór. – W pokoju zadźwięczał kobiecy głos. Pip się odwró‐
ciła i ujrzała stojącą w progu Florę. Kobieta miała związane z tyłu włosy,
a jej rozciągniętą koszulę przecinała jasna smuga mąki. Trzymała plasti‐
kowy pojemnik wypełniony po brzegi czterema warstwami kwadratowych
ciasteczek owsianych. – Właśnie upiekłam przysmaki na jutrzejsze zajęcia
z klasą Josha, ale jeśli macie ochotę skosztować... Żadnych rodzynek.
Słowo!
– Cześć, Flora – uśmiechnęła się Pip. – To miłe, ale ja podziękuję.
Wciąż cierpiała na brak apetytu. Musiała się zmusić nawet do zjedzenia
kolacji.
Tymczasem na twarzy Raviego zakwitł promienny uśmiech. Chłopak
zrobił kilka posuwistych kroków i wyjął ciastko z samego środka ukła‐
danki.
– A ja chętnie. Wyglądają pysznie – cieszył się.
Ravi odda serce każdemu, kto go nakarmi, westchnęła Pip.
– Pokazałeś im? – Flora zwróciła się do Charliego.
– Jeszcze nie, właśnie odpalam. Chodźcie – powiedział i poruszył
myszką, żeby uruchomić jeden z ekranów. – Jak już mówiłem, przy
dzwonku mamy kamerkę, która zaczyna nagrywać, gdy tylko wykryje
ruch, a potem wysyła mi powiadomienie na telefon. Wszystkie nagrania lą‐
dują w chmurze na siedem dni. Po tym czasie są automatycznie kasowane.
Kiedy obudziłem się we wtorek rano, zobaczyłem, że w środku nocy przy‐
szło powiadomienie. Poszedłem na dół, rozejrzałem się, ale wszystko było
na swoim miejscu, więc uznałem, że pewnie znowu jakiś lis uruchomił
czujnik.
– Pewnie tak – potwierdziła Pip i przysunęła się bliżej, podczas gdy
Charlie przedzierał się przez pliki.
– Ale wczoraj Flora zauważyła, że coś jej zginęło. Nigdzie nie może
tego znaleźć, więc pomyślałem, że nie zaszkodzi rzucić okiem na nagranie
z tamtej nocy, dopóki jeszcze nie znikło. Nie spodziewałem się, że coś od‐
kryję, ale... – Kliknął w plik wideo i wyskoczyło okienko Media Playera.
Charlie powiększył widok na cały ekran i włączył odtwarzanie.
Kamera zarejestrowała ujęcie w 180-stopniowym polu widzenia. Ujrzeli
trawnik przed domem i ścieżkę prowadzącą do furtki, przez którą przed
chwilą weszli, a także widok boczny na okna wykuszowe po obu stronach
drzwi wejściowych. Wszystko w jaśniejszych lub ciemniejszych odcie‐
niach zieleni kontrastującej z mroczną plamą nocnego nieba.
– To obraz noktowizyjny – wyjaśnił Charlie, widząc ich miny. – Zareje‐
strowany we wtorek o 3.07 w nocy.
Wtedy przy furtce dostrzegli jakiś ruch. Cokolwiek to było, musiało uru‐
chomić kamerę.
– Wybaczcie, ale rozdzielczość jest trochę marna – tłumaczył Charlie.
Zielony kształt poruszał się ścieżką po trawniku. W miarę jak zbliżał się
do oka kamery, jego ręce i nogi coraz bardziej się rozmywały. Kiedy pod‐
szedł pod same drzwi, Pip dostrzegła jego twarz. Twarz, którą dobrze
znała. Poza czarnymi węgielkami niewidocznych oczu. Wyglądał na prze‐
rażonego.
– Nigdy go nie widziałem, ale trafiłem na jego zdjęcie w „Kilton Mail”.
Czy to nie Jamie Reynolds?
– To on – przyznała Pip ze ściśniętym gardłem. – Co on wyprawia?
– Spójrzcie na okno po lewej stronie, dokładnie w tym pokoju. – Charlie
stuknął palcem w ekran. – W ciągu dnia otworzyłem je, żeby trochę prze‐
wietrzyć, a później musiałem nie do końca docisnąć. Wciąż jest lekko pod‐
niesione, widzicie? Raptem kilka centymetrów od ramy.
W tym samym czasie zielony Jamie na monitorze zauważył to samo,
przykucnął pod oknem i wsunął dłoń w szczelinę. Tył jego głowy, przysło‐
nięty ciemnym kapturem, był całkiem niewidoczny. Pip patrzyła, jak Jamie
przesuwa okno do góry, poszerzając prześwit.
– Co on robi? – spytał Ravi, przechylając się do ekranu. O ciastku już
dawno zdążył zapomnieć. – Czy on się włamuje?
Jego pytanie okazało się niepotrzebne, ponieważ pół sekundy później Ja‐
mie pochylił głowę, wślizgnął się przez okno i przerzucił nogi do środka,
zostawiając po sobie pustą ciemnozieloną przestrzeń przed domem.
– Był wewnątrz dosłownie przez czterdzieści jeden sekund – oznajmił
Charlie i przesunął nagranie do momentu, gdy jasnozielona głowa Jamiego
z powrotem wyłoniła się z okna.
Chłopak zeskoczył na ziemię i zachwiał się na jednej nodze. Wyglądał
tak samo jak wcześniej: przelękniony, z pustymi rękoma. Obrócił się,
wsparł łokcie o parapet i pociągnął okno do samego dołu. A potem po‐
szedł, z każdym kolejnym krokiem przyspieszając, aż po przekroczeniu
furtki rzucił się biegiem i zniknął pochłonięty przez wszechzieloną noc.
– Och. – Pip i Ravi westchnęli jednocześnie.
– Dopiero wczoraj to odkryliśmy – powiedział Charlie. – To moja wina,
bo zostawiłem otwarte okno. Przegadaliśmy to i uznaliśmy, że nie bę‐
dziemy zawiadamiać policji ani wnosić zarzutów. Zdaje się, że ten cały Ja‐
mie ma wystarczająco dużo na głowie. A to, co zabrał... To znaczy podej‐
rzewamy, że zabrał. To nie było zbyt kosztowne. Miało jedynie wartość
sentymentalną, tak że...
– Co takiego wyniósł? – spytała Pip, instynktownie zerkając na gołe
nadgarstki Flory. – Co ukradł Jamie?
– Mój zegarek – powiedziała Flora i odstawiła pudełko z ciasteczkami. –
Pamiętam, że w przedostatni weekend zostawiłam go tutaj, bo ciągle zaha‐
czał o książkę, którą akurat czytałam. Nie widziałam go więcej od tamtej
pory. To jedyna rzecz, która zginęła.
– Czy to zegarek z różowego złota, z jasnoróżowym paskiem, ozdobiony
metalowymi kwiatkami? – spytała Pip, a Charlie i Flora natychmiast wy‐
mienili zaniepokojone spojrzenia.
– Tak – potwierdziła Flora. – Dokładnie taki. Nie kosztował wiele, ale
dostałam go w prezencie od Charliego na nasze pierwsze święta. Skąd
w ogóle...
– Widziałam twój zegarek – oznajmiła Pip. – Jest w pokoju Jamiego
Reynoldsa.
– Ach! – wysapał Charlie.
– Zrobię wszystko, żebyś go odzyskała. Choćby zaraz.
– Byłoby wspaniale, ale nie ma pośpiechu. – Flora uśmiechnęła się do‐
brotliwie. – Wiem, że jesteś bardzo zajęta.
– Najdziwniejsze jest to – Charlie przemierzył pokój, minął Raviego
wodzącego za nim bacznym wzrokiem i podszedł do okna, przez które ty‐
dzień wcześniej zakradł się Jamie – że zabrał tylko ten zegarek. Dlaczego?
Już na pierwszy rzut oka nie jest wiele wart. Poza tym w pokoju leżał mój
portfel pełen gotówki. Na biurku stoją komputery, jest sprzęt, a to nie są ta‐
nie rzeczy. Dlaczego Jamie pokusił się o tak bezwartościowy łup? Dla‐
czego nie tknął niczego innego? Czterdzieści sekund kręcenia się po domu
i tylko zegarek?
– Nie wiem, dziwne to wszystko – przyznała Pip. – Nie potrafię tego
wyjaśnić. Przykro mi, ale... – Odchrząknęła. – To nie jest Jamie, jakiego
znam.
Charlie zawiesił wzrok na dolnej listwie okna, pod którą niedawno wśli‐
zgiwały się palce Jamiego.
– Niektórzy są naprawdę dobrzy w ukrywaniu swojego prawdziwego
oblicza.
Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Odcinek 1: Outro.wav

Pip: W tej całej sprawie jedna rzecz, nad którą poprzednio nawet się nie zasta‐
nawiałam, uparcie nie daje mi spokoju. Chodzi o czas. Z każdą kolejną mi‐
nutą i godziną szanse na to, że Jamie cały i zdrowy wróci do domu, mar‐
nieją w oczach. Tak mówią statystyki. Jeszcze zanim zdążę załadować ten
odcinek, a wy zaczniecie go słuchać, przekroczymy kolejną istotną granicę:
miną siedemdziesiąt dwie godziny, odkąd ostatni raz widziano Jamiego.
W standardowej procedurze policyjnej, w przypadku śledztw wysokiego ry‐
zyka, po upłynięciu trzech dób pęka pewna bariera psychologiczna, za którą
następuje ciche pogodzenie się z myślą, że poszukiwana jest nie osoba za‐
giniona, lecz jej ciało. Tym razem rządzi czas, nie ja. I to mnie przeraża.
Ale ja muszę wierzyć, że Jamiemu nic się nie stało i nadal mamy czas, żeby
go odnaleźć. To wciąż jest prawdopodobne, chociaż stuprocentowej pewno‐
ści nigdy nie ma. Ale dzisiaj jestem bliżej niż wczoraj, żeby połączyć kropki.
Myślę, że wszystko jest ze sobą powiązane, i jeśli mam rację, każda obrana
droga powiedzie mnie do jednej osoby: Layli Mead. Osoby, która w rzeczy‐
wistości nie istnieje.
Do następnego usłyszenia.
Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki:
Zaginięcie Jamiego Reynoldsa
Sezon 2, odcinek 1: przesłanie na SoundCloud zakończone powodzeniem
Dwadzieścia

To oczywiste, że Jamie Reynolds nie żyje.


Niewyraźne słowa skakały po ekranie w dół i w górę, kiedy Connor
podniósł telefon na wysokość jej oczu.
– Patrz – powiedział drżącym głosem.
Może tylko z wysiłku, ponieważ właśnie próbował dotrzymać jej kroku,
kiedy pędzili szkolnym korytarzem. A może powód był całkiem inny.
– Widziałam – odparła Pip i zwolniła, żeby wyminąć rozćwierkaną
grupkę siódmoklasistów. – Con, pamiętasz najważniejszą zasadę, której
bezwzględnie masz przestrzegać? – Spojrzała na niego karcącym wzro‐
kiem. – Nigdy nie czytaj komentarzy. Nigdy, przenigdy, rozumiesz?
– Rozumiem – mruknął i wrócił do telefonu. – Ale to odpowiedź na two‐
jego tweeta z linkiem do podcastu. W dodatku zebrała sto dziewięć polu‐
bień. To znaczy, że sto dziewięć osób naprawdę uważa, że mój brat nie
żyje?
– Connor...
– I jeszcze coś z Reddita – ciągnął, nie zważając na jej pouczenia. –
Ktoś twierdzi, że w piątek wieczorem Jamie zabrał nóż z kuchni, bo chciał
mieć broń. Musiał więc wiedzieć, że ktoś może go zaatakować.
– Connor.
– No co? Ty czytasz komentarze – próbował się tłumaczyć.
– Owszem. Ale ja poszukuję wskazówek i śladów, które mogłam prze‐
oczyć. Poza tym wiem, że większość z nich jest całkiem bezużyteczna,
a internet aż roi się od idiotów – wyjaśniła, wbiegając na schody. – Widzia‐
łeś, żeby na uroczystości Jamie przechadzał się z wielkim upaskudzonym
nożem? Albo ściskał go w dłoni na zdjęciach z imprezy? Jakoś nie. Bo go
nie miał. Był ubrany tylko w dżinsy i koszulę. Gdzie by ukrył piętnasto‐
centymetrowe ostrze?
– Na trollach też się znasz, prawda? – Connor truchtał tuż za nią, kiedy
Pip pchnęła podwójne drzwi prowadzące na piętro historyczne. – Zabiłem
Jamiego i ciebie też zabiję, Pip.
Akurat mijała ich jakaś uczennica z niższej klasy. Na słowa Connora
otworzyła usta, pisnęła przerażona i pognała w drugą stronę.
– Ja tylko coś czytałem! – krzyknął Connor, ale szybko porzucił wszel‐
kie próby tłumaczenia się, bo dziewczyna zniknęła za drzwiami po prze‐
ciwnej stronie korytarza.
– Zgadza się. – Pip zatrzymała się przed salą pana Clarka i zerknęła
przez szybkę w drzwiach. Był tam. Siedział przy biurku, mimo że właśnie
była przerwa. Pomyślała, że jako nowy woli przebywać w pustej sali niż
w pokoju nauczycielskim. – Chodź ze mną, ale kiedy dam ci znak oczami,
to znaczy, że musisz wyjść. Jasne?
– Jasne, jasne. Teraz już tak – powiedział Connor.
Pip otworzyła drzwi i pomachała nieśmiało do pana Clarka.
– Pip i Connor! Dzień dobry – przywitał ich radosnym głosem, wstając
od biurka. Najwidoczniej nie wiedział, co zrobić z rękoma, bo jedną pod‐
niósł do falujących brązowych włosów, a drugą wsunął w kieszeń. – Mogę
wam w czymś pomóc? Chodzi o egzamin?
– Właściwie to... przyszliśmy w innej sprawie. – Pip oparła się o jedną
z przednich ławek, zrzucając z siebie ciężar plecaka.
– W czym rzecz? – spytał pan Clark i ściągnął krzaczaste brwi, co mo‐
mentalnie zmieniło rysy jego twarzy.
– Nie wiem, czy pan słyszał, ale w ubiegły piątek zaginął brat Connora,
Jamie, a ja prowadzę śledztwo w sprawie jego zniknięcia. Jamie kiedyś
chodził do tej szkoły.
– Tak, tak, wczoraj czytałem o tym w lokalnej gazecie – przyznał pan
Clark. – Bardzo mi przykro, Connor. To musi być trudny czas dla ciebie
i twojej rodziny. Jestem pewien, że pedagog szkolny...
– No więc... – Pip weszła mu w słowo. Zostało tylko piętnaście minut
przerwy, a ona nie miała czasu do stracenia. – Prowadzimy śledztwo i trafi‐
liśmy na ślad pewnej osoby. Wydaje nam się, że może pan ją znać
i mógłby udzielić nam paru informacji.
– Cóż... Nie wiem, czy mi wolno... – wykrztusił.
– Layla Mead. – Pip wypowiedziała jej nazwisko i spojrzała na nauczy‐
ciela, czekając na reakcję, która nagle pojawiła się na jego twarzy. Pan
Clark toczył zawziętą walkę, usiłując niczego po sobie nie pokazać, ale nie
zdołał ukryć przebłysku paniki w oczach. – Zna ją pan?
– Nie – zaprzeczył i zaczął tarmosić kołnierzyk, jakby ten nagle zrobił
się dla niego przyciasny. – Przykro mi. Nigdy wcześniej nie słyszałem tego
nazwiska.
A więc tak chciał to rozegrać?
– Aha, rozumiem – powiedziała Pip. – Mój błąd. – Podniosła się i ru‐
szyła do drzwi. Za plecami usłyszała, jak pan Clark z ulgą wypuszcza po‐
wietrze. Wtedy stanęła jak wryta i się odwróciła. – A jednak... – Podrapała
się po głowie, udając zakłopotaną. – Trochę to dziwne.
– Proszę? – wymamrotał pan Clark.
– Dziwne, że nigdy wcześniej nie słyszał pan o Layli Mead, skoro śledzi
ją pan na Instagramie, a nawet polubił pan kilka jej wpisów. – Pip spojrzała
w sufit, jakby poszukiwała wyjaśnienia. – Może po prostu wyleciało panu
z głowy?
– Ja... Ja... – jąkał się, spoglądając nieufnie na Pip, kiedy ta zrobiła krok
naprzód.
– Tak, musiał pan zapomnieć – stwierdziła Pip. – Bo przecież świado‐
mie nie skłamałby pan, wiedząc, że chodzi o życie byłego ucznia.
– Mojego brata – wtrącił Connor, a Pip musiała przyznać, choć niechęt‐
nie, że zrobił to w idealnym momencie.
I to szkliste, błagalne spojrzenie w jego oczach: prawdziwy strzał
w dziesiątkę.
– Wiesz, ja... uważam, że to niestosowne – oznajmił pan Clark, czerwie‐
niejąc na szyi ponad kołnierzykiem. – Czy wiesz, jak drastycznie zmienił
się regulamin po tym, co się wydarzyło między panem Wardem a Andie
Bell? Te wszystkie środki bezpieczeństwa... Nawet nie powinienem prze‐
bywać sam na sam ze swoją uczennicą.
– Nie jesteśmy sami – uspokoiła go Pip, wskazując Connora. – A jeśli
pan sobie życzy, możemy otworzyć drzwi. Dla mnie najważniejsze jest od‐
nalezienie Jamiego Reynoldsa żywego. A żebym mogła to osiągnąć, musi
mi pan powiedzieć wszystko, co wie o Layli Mead.
– Dosyć – cisnął pan Clark, a czerwona plama rozpełzła się ponad jego
brodę i objęła policzki. – Jestem twoim nauczycielem i proszę, żebyś prze‐
stała mną manipulować.
– Nikt tu nikim nie manipuluje – odparła chłodno Pip, zerkając na Con‐
nora. Doskonale wiedziała, co zamierza zrobić. Ziejąca w jej brzuchu cze‐
luść także to wiedziała, bo zalało ją nagłe poczucie winy. Nie zwracaj na
nią najmniejszej uwagi. – Tylko jestem ciekawa, czy wiedział pan, że
Layla wykorzystywała zdjęcia jednej z obecnych uczennic: Stelli Chap‐
man.
– Nie wiedziałem o tym – odpowiedział głosem ześlizgującym się
w szept. – Nie uczę jej. Odkryłem to dopiero kilka tygodni temu, kiedy mi‐
nąłem ją na korytarzu. Zresztą już wtedy nie rozmawiałem z Laylą.
– A jednak... – Pip skrzywiła się i wciągnęła powietrze przez zaciśnięte
zęby. – Zastanawiam się, czy gdyby ktoś się o tym dowiedział, wpadłby
pan w tarapaty.
– Słucham?
– Moja propozycja jest następująca – oznajmiła, zastępując poprzednią
minę niewinnym uśmieszkiem. – Nagrywam z panem wywiad, wykorzy‐
stując modulator głosu. Podczas rozmowy ani razu nie padnie pana nazwi‐
sko, a wszelkie informacje mogące ułatwić ustalenie pana tożsamości zo‐
staną wypikowane. Ale pan powie mi wszystko, co wie o Layli Mead. Jeśli
pan się zgodzi, obiecuję, że nikt nigdy o niczym się nie dowie.
Pan Clark w milczeniu przygryzał wewnętrzną stronę policzka, zerkając
na Connora, jakby ten mógł mu w czymś pomóc.
– Czy to jest szantaż? – odezwał się wreszcie.
– Nie, proszę pana – powiedziała Pip. – To perswazja.
Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Wywiad z Adamem Clar‐


kiem.wav

Pip: Zacznijmy od tego, jak spotkałeś Laylę.

Anonim: [GŁOS ZNIEKSZTAŁCONY] Nigdy się nie spotkaliśmy. Nie na żywo.

Pip: Jasne, ale jak się poznaliście online? Kto pierwszy się odezwał? Dopaso‐
wało was na Tinderze?

Anonim: Nie, nie mam tam profilu. Poznaliśmy się przez Instagram, gdzie mam konto
ustawione jako prywatne, dlatego [-------------BIIP-------------]. Pewnego dnia,
gdzieś pod koniec lutego, dostałem zaproszenie od Layli. Sprawdziłem jej
profil i pomyślałem, że wygląda sympatycznie. Poza tym musiała być z Little
Kilton, bo miała sporo zdjęć z miasteczka. A ponieważ mieszkałem tu rap‐
tem od kilku miesięcy, nie miałem jeszcze okazji poznać ludzi spoza [--BIIP-
-]. Pomyślałem, że będzie miło zawrzeć nową znajomość, więc zaakcepto‐
wałem jej prośbę i zaczęliśmy się obserwować. Polubiłem jej kilka zdjęć.

Pip: Od razu zaczęliście ze sobą pisać?

Anonim: Tak, wysłała mi prywatną wiadomość w stylu: „Cześć, dzięki za polubienie


mojego profilu”. Pisała, że chyba mnie kojarzy, i zapytała, czy mieszkam
w Little Kilton. Ale nie będę wchodził w szczegóły naszych prywatnych roz‐
mów.

Pip: Rozumiem, oczywiście. Ale żeby była jasność... Czy wasze wirtualne roz‐
mowy miały charakter romantyczny? Były podszyte... flirtem?

Anonim: ...
Pip: Okej, nie musisz odpowiadać, ale chciałabym się wyrazić jasno: nie ocze‐
kuję, że streścisz mi każdą waszą rozmowę. Chcę tylko się dowiedzieć, czy
Layla powiedziała coś, co mogłoby mi pomóc w ustaleniu, kim jest na‐
prawdę. Rozmawiałeś z nią kiedyś przez telefon?

Anonim: Nie. Tylko na Instagramie. I naprawdę pisaliśmy do siebie sporadycznie


tylko przez kilka dni. Najwyżej przez tydzień. Nic szczególnego.

Pip: Czy Layla powiedziała, gdzie mieszka?

Anonim: Tak, w Little Kilton. Nie dotarliśmy do etapu, żeby wymienić się adresami,
ale sprawiała wrażenie, że zna realia miasteczka. Wspominała o piciu
w King’s Head.

Pip: Co jeszcze o sobie opowiedziała?

Anonim: Że ma dwadzieścia pięć lat. Mieszka z ojcem i pracuje w dziale HR w Lon‐


dynie, ale teraz jest na zwolnieniu chorobowym.

Pip: Chorobowym? Co się stało?

Anonim: Nie pytałem. To byłoby niegrzeczne. Ledwo się znaliśmy.

Pip: Wygląda na typową oszustkę internetową. Czy w którymś momencie zaczą‐


łeś podejrzewać, że nie jest tym, za kogo się podaje?

Anonim: Nie. Nie przeszło mi to przez myśl, dopóki nie wpadłem na Stellę Chapman
[------------BIIP----------] i nie zorientowałem się, że byłem trollowany. Przynaj‐
mniej nie trwało to długo.

Pip: Czyli utrzymywaliście kontakt przez tydzień? O czym do niej pisałeś? Po‐
wiedz, ile możesz...

Anonim: Zadawała mi mnóstwo pytań. Dosłownie masę. Zrobiło mi się miło, że


w końcu ktoś się mną zainteresował.

Pip: Naprawdę? O co konkretnie pytała?

Anonim: Tylko zaznaczę, że nie było to jakieś przesłuchanie, nic takiego. Te pytania
wypływały naturalnie z toku rozmowy. Na początku spytała wprost, ile mam
lat. Napisałem, że dwadzieścia dziewięć. Wtedy była ciekawa, czy mam już
jakieś plany na świętowanie trzydziestki i kiedy mam urodziny. Gaduła z niej
była. Ale sympatyczna. Interesowała się też moją rodziną. Pytała, czy
z kimś mieszkam, czy mam rodzeństwo, jak się czują moi rodzice. A jednak
kiedy pytałem ją o to samo, unikała jasnych odpowiedzi. Ja bardziej ją inte‐
resowałem. Pomyślałem wtedy, że pewnie u niej w domu nie dzieje się naj‐
lepiej.

Pip: Mam wrażenie, że dobrze się dogadywaliście. Dlaczego już po tygodniu


przestałeś do niej pisać?

Anonim: To ona przestała. Dla mnie to było kompletne zaskoczenie.

Pip: Olała cię?


Anonim: Tak, bezlitośnie. Próbowałem do niej zagadać, pisałem: „Hej, co z tobą?
Gdzie zniknęłaś?”, ale na próżno. Żadnej odpowiedzi.

Pip: Domyślasz się, dlaczego to zrobiła? Może powiedziałeś coś złego?

Anonim: Nie sądzę. Dobrze pamiętam, o czym rozmawialiśmy, zanim zerwała kon‐
takt. Zapytała, czym się zajmuję zawodowo, więc odpowiedziałem, że pra‐
cuję jako [----- BIIP-----] w [----BIIP----]. I więcej się nie odezwała. Może na‐
leży do tych, którzy wolą się nie pokazywać z [--BIIP--]. Może uważa, że za‐
sługuje na kogoś lepszego. Nie wiem.

Pip: Wiem, że wtedy nie podejrzewałeś jej o trolling, ale czy z dzisiejszej per‐
spektywy kojarzysz jakieś drobiazgi, które mogłyby świadczyć o jej prawdzi‐
wej tożsamości? Na przykład o wieku? Może wymsknęło jej się jakieś staro‐
modne słówko? Może niechcący wspomniała o Jamiem Reynoldsie? Albo
o kimś innym z życia w realu?

Anonim: Nie, nic z tych rzeczy. Wierzyłem, że jest dokładnie tą osobą, za którą się
podaje. Żadnych gaf. Jeśli zatem jest trollem, to cholernie dobrym.

Dwadzieścia jeden

Connor nie jadł. Zębiskami plastikowego widelca przeciągał po talerzu


nietknięty makaron, żłobiąc w nim głębokie bruzdy.
Zach również to zauważył. Siedząca po drugiej stronie stołu Pip przy‐
padkowo napotkała jego spojrzenie, kiedy w ogłuszającym zgiełku sto‐
łówki obserwowała pogrążonego w milczeniu Connora. Wiedziała, że to
przez komentarze. Obcy ludzie z internetu razem z ich teoriami i poglą‐
dami. Jamie Reynolds na pewno nie żyje. Albo: To jasne, że ktoś go zamor‐
dował – pewnie sobie na to zasłużył. Pip powtarzała Connorowi, żeby się
nimi nie przejmował, ale to oczywiście było niewykonalne. Złe słowa osa‐
czały go ze wszystkich stron, pozostawiając trwały ślad.
Cara siedziała tuż obok, na tyle blisko, że od czasu do czasu wbijała Pip
łokieć między żebra. Ona także dostrzegła przygnębienie Connora, dlatego
próbowała wciągnąć go w rozmowę na jego ulubiony temat: teorie spi‐
skowe o Strefie 51.
Jedynie Mrówa i Lauren niczego nie zauważyli. Mrówa, niby najlepszy
przyjaciel Connora, siedział okrakiem na ławce, odwrócony do niego ple‐
cami, i w najlepsze gruchał z Lauren, co chwila zanosząc się śmiechem.
Pip wcale nie była zaskoczona. Także poprzedniego dnia Mrówa nie przej‐
mował się Connorem i tylko raz bąknął coś o Jamiem. Pip wiedziała, że
w tak trudnej sytuacji wiele osób czuje się niezręcznie, ale chociaż raz
mógłby powiedzieć, że mu przykro. Tak po prostu wypada.
Lauren parskała za każdym razem, gdy Mrówa szepnął jej coś na ucho,
a Pip poczuła przeszywające ją pod skórą ukłucie gorąca, ale przygryzła
wargi i zdławiła to w sobie. To nie był czas na wzniecanie awantur. Wtedy
zerknęła na Carę, która wyjęła z torby Kit Kata i niespiesznym ruchem
przesunęła go po stole w kierunku Connora. Chłopak wyrwał się z odrę‐
twienia i spojrzał na nią, a kąciki jego ust uniosły się niemrawo, choć prze‐
lotnie. Odłożył widelec i wyciągnął rękę po niespodziewany podarek.
Cara tak samo przelotnie uśmiechnęła się do Pip. Wyglądała na zmę‐
czoną. To już trzy noce. Trzy noce tak wycieńczającej pracy, że Pip nawet
nie miała czasu zadzwonić do niej przed snem. Wiedziała, że przez nią
Carę dręczyła bezsenność. Zdradzały to szare cienie pod jej oczami.
Oczami, które nagle wytrzeszczyła i spojrzała do góry. W tej samej chwili
ktoś stojący za Pip stuknął ją w ramię. Ta obróciła się i zobaczyła Toma
Nowaka, byłego chłopaka Lauren. Zerwali ze sobą zeszłego lata.
– Siema – rzucił Tom i pomachał nieporadnie do Pip, próbując przebić
się głosem przez stołówkowy gwar.
– Pff – prychnęła Lauren, która jakimś cudem zaczęła zwracać uwagę na
otoczenie. – Czego chcesz?
– Niczego – odparł Tom i gwałtownym ruchem głowy odrzucił długie
włosy wpadające mu do oczu. – Chciałem tylko pogadać z Pip.
– Taa, jasne... – odezwał się drwiąco Mrówa, który napiął się jak struna
i chwycił krawędź stołu. – Każda wymówka jest dobra, żeby podejść do
naszego stolika, co?
– Nie, chodzi o... – Tom urwał, tylko wzruszył ramionami i zwrócił się
do Pip: – Mam dla ciebie pewne informacje.
– Nikt cię tu nie zapraszał. Wypad – cisnął Mrówa, a rozbawiona Lauren
zaplotła rękę wokół jego ramienia.
– Nie z tobą rozmawiam – odciął się Tom i wrócił do Pip. – Chodzi o Ja‐
miego Reynoldsa.
Connor poderwał głowę i zamrugał, otrząsając się z upiornego mara‐
zmu. Wbił wzrok w Pip, a ta podniosła rękę, dając mu znak, żeby nie ru‐
szał się z miejsca.
– Już, na pewno... – szydził Mrówa.
– Odpuść już sobie! – Pip się podniosła i zarzuciła na ramię ciężką
torbę. – Poza Lauren na nikim nie robisz wrażenia.
Przestąpiła plastikową ławkę, rzuciła do Toma, żeby poszedł za nią, i ru‐
szyła w kierunku wyjścia prowadzącego na boisko. Wiedziała, że stamtąd
Connor będzie mógł ich widzieć.
– Tu będzie dobrze – powiedziała, kiedy już wyszli na zewnątrz, i wska‐
zała niski murek. Rano padało, więc kiedy usiadła na wciąż mokrych ce‐
głach, poczuła wsiąkającą w spodnie wilgoć. Tom, zanim do niej dołączył,
przezornie rozłożył kurtkę. – Jakie masz informacje o Jamiem?
– Chodzi o wieczór jego zaginięcia – powiedział Tom i pociągnął no‐
sem.
– Naprawdę? Słuchałeś pierwszego odcinka podcastu? Wypuściłam go
wczoraj w nocy.
– Nie, jeszcze nie – odparł.
– Pytam, bo udało nam się nakreślić oś czasu z trasą Jamiego z ostat‐
niego piątku. Wiemy, że od 21.16 był na dzikiej imprezie, z której wyszedł
około 22.32. – Tom patrzył na nią nieruchomym wzrokiem. – Jeśli widzia‐
łeś go właśnie wtedy, ja już mam to ustalone.
– Nie. – Potrząsnął głową. – Nie było mnie na imprezie. Widziałem go
później.
– Później? Po 22.32? – Pip nagle wzmogła czujność.
Grający w nogę rozwrzeszczani dziesięcioklasiści zbyt mocno wykopali
piłkę, która wylądowała na torbie Pip. Dziewczyna zesztywniała ze strachu
i kurczowo chwyciła się murka.
– Tak – potwierdził Tom. – To było później.
– Jak długo później?
– Jakieś piętnaście minut, może dwadzieścia – zastanawiał się, marsz‐
cząc czoło.
– Czyli około 22.50?
– Tak. To by się zgadzało.
Pip siedziała bez ruchu, czekając, aż Tom powie coś więcej. Ale on mil‐
czał.
– I co dalej? – spytała, nieświadomie podnosząc głos. – Gdzie wtedy by‐
łeś? Gdzie go widziałeś? W okolicy Highmoor, gdzie była impreza?
– Tak, na ulicy... Jak ona... Cross Lane! – przypomniał sobie.
Cross Lane. Pip znała tylko jedną osobę, która mieszkała przy Cross
Lane, w domu z jasnoniebieskimi drzwiami i koślawą ścieżką na podjeź‐
dzie: Nat da Silva.
– Widziałeś Jamiego na Cross Lane o 22.50?
– Tak. Miał na sobie burgundową koszulę i białe tenisówki. Jakoś pacy‐
ficznie rzuciło mi się w oczy.
– Właśnie tak specyficznie był ubrany – odparła z grymasem bólu spo‐
wodowanego przekręconym słowem. – A co tam wtedy robiłeś?
– Wracałem do domu od kumpla. – Wzruszył ramionami.
– A co robił Jamie? – dopytywała.
– Szedł. Minęliśmy się.
– Jasne. A rozmawiał może przez telefon, kiedy cię mijał? – drążyła.
– Nie, chyba nie. Nie miał telefonu.
Pip westchnęła. Tom nie ułatwiał jej śledztwa.
– Co jeszcze widziałeś? Wyglądał, jakby szedł dokądś w konkretnym
celu? Może kierował się do jakiegoś domu?
– Tak, właśnie – przytaknął Tom.
– Co tak? Co właśnie?
– Do domu. Kierował się do domu – przyznał. – Mniej więcej w poło‐
wie ulicy.
Dom Nat da Silvy znajdował się w połowie ulicy. W głowie Pip zadud‐
nił tabun niespokojnych myśli. Poczuła gwałtowne łomotanie serca i ciarki
wspinające się po karku. Miała mokre dłonie, wcale nie z powodu deszczu.
– Skąd wiesz, że zmierzał do czyjegoś domu?
– Bo go widziałem. Jak wchodzi... – powiedział.
– Do środka? – wyrwało jej się głośniej, niż się tego spodziewała.
– Tak – zniecierpliwił się Tom, jakby to ona sprawiała problem.
– Do którego domu?
– Ech... – wysapał Tom, przeczesując włosy na drugą stronę przedziałka.
– Późno było, nie patrzyłem na numer. Nie widziałem.
– Możesz mi opisać ten dom? – Wczepiła się w murek tak mocno, że
poczuła, jak szorstkie cegły obcierają jej palce. – Jakiego koloru były
drzwi wejściowe?
– Hm... – Tom spojrzał na nią w zamyśleniu. – Wydaje mi się, że bia‐
łego.
Pip wypuściła wstrzymywane powietrze. Rozluźniła się, rozprostowała
palce i spuściła wzrok. Czyli nie chodziło o dom Nat da Silvy. Jak dobrze.
– Czekaj! – rzucił nagle Tom. – Przypomniało mi się. Te drzwi wcale nie
był białe, tylko... niebieskie. Tak, właśnie niebieskie.
Serce Pip zakołatało, a w uszach zabębnił miarowy, rytmiczny marsz:
Nat-da Sil-va, Nat-da Sil-va, Nat-da Sil-va.
– Dom z białej cegły? – zapytała, kiedy w końcu odzyskała głos. – Z wi‐
noroślą na bocznej ścianie?
– Tak, dokładnie taki. – Tom energicznie pokiwał głową. – Widziałem,
jak Jamie do niego wchodzi.
– Dostrzegłeś jeszcze kogoś? Ktoś mu otworzył?
– Nie. Widziałem tylko, jak wchodzi.
Do domu Nat da Silvy.
Ostatecznie taki był plan. Po uroczystości Jamie miał iść do Nat. Tak po‐
wiedział Connorowi. Tak Nat powiedziała Pip. Przy czym dodała, że nigdy
się u niej nie zjawił, a ostatni raz go widziała, kiedy zostawił ją w tłumie
i poszedł „kogoś” poszukać.
Tymczasem Tom widział, jak o 22.50 Jamie wchodzi do domu Nat. Już
po dzikiej imprezie.
To znaczy, że ktoś tu kłamał.
Kto miał ku temu powód?
– Tom – odezwała się – zgodziłbyś się to wszystko powtórzyć w wywia‐
dzie, który bym z tobą nagrała?
– Jasne. Żaden problem.
PrzewodnikPoZbrodniPodcast
Dwadzieścia dwa

Pip starała się nie patrzeć. Odwracała wzrok, ale dom miał w sobie jakąś
natrętną siłę, która uparcie przyciągała jej spojrzenie. Dom, który – po
wszystkim, co się w nim wydarzyło – już nigdy nie będzie zwykłym do‐
mem. Wydawał się niemal jak z innego świata. Jakby nad jego spadzistym
dachem i ceglanymi ścianami pożeranymi przez bluszcz zawisła śmierć,
obsypując go blaskiem, jakim nigdy nie powinien się mienić.
Dom państwa Bellów. Miejsce śmierci Andie.
Przez okno salonu Pip widziała tył głowy Jasona Bella. Na przeciwległej
ścianie migotał telewizor. Mężczyzna musiał usłyszeć ich kroki na chod‐
niku, bo nagle się odwrócił i łypnął w ich stronę. Pip na ułamek sekundy
spojrzała mu w oczy, a kiedy Jason ją rozpoznał, natychmiast spochmur‐
niał. Wzdrygnęła się i zwiesiła głowę. Szli dalej, nie zwalniając kroku, aż
zostawili dom za sobą. Jednak wciąż czuła na sobie palący wzrok Jasona.
– Czyli pomysł podsunął ci ktoś z Reddita? – spytał zupełnie swobodnie
Ravi, który najwyraźniej nie odczuwał potrzeby spoglądania na dom.
Właśnie skręcili w drogę prowadzącą do kościoła na wzgórzu.
– Tak. I to jest całkiem dobra teoria – odparła Pip. – Powinnam była
sama na to wpaść.
– Czy po emisji odcinka pojawiły się jakieś inne dobre rady?
– Nie-e – wysapała z wysiłku, wdrapując się po stromym zboczu. Kiedy
wyszli zza zakrętu, w oddali zamajaczył stary kościół wyłaniający się leni‐
wie spomiędzy koron drzew. – Chyba że do worka ze wskazówkami dorzu‐
cisz: „Widziałem Jamiego w McDonaldzie w Aberdeen”. Albo weźmiesz
pod uwagę trop paryski, bo ktoś napisał, że spotkał go w Luwrze.
Przeszli mostem dla pieszych przerzuconym nad drogą szybkiego ruchu,
a ryk samochodów wwiercił jej się w uszy.
– Dobra – powiedziała, kiedy zbliżali się do cmentarza rozciągającego
się po obu stronach kościoła. – Człowiek z Reddita uważa, że „po lewej”
oznacza lewą część cmentarza. Przekonajmy się. – Zeszli ze ścieżki i ru‐
szyli przez rozległą połać trawy otulającą zbocze. Wokół słały się płaskie
marmurowe płyty i prężyły się nagrobki wyrastające z ziemi w nierównych
rzędach.
– Jak ona się nazywa? – spytał Ravi. – Hillary...
– Hillary F. Weiseman, zmarła w 2006 roku.
Pip ze zmrużonymi oczami wpatrywała się w płyty nagrobne. Ravi szedł
tuż obok.
– Myślisz, że Nat da Silva cię okłamała? – zagadnął, nie odrywając
wzroku od nazwisk wypisanych na marmurze.
– Nie wiem – odparła. – Ale oboje nie mogą mówić prawdy. Ich zezna‐
nia stoją ze sobą w całkowitej sprzeczności. Dlatego albo Nat da Silva,
albo Tom Nowak kłamie. I nie mogę pozbyć się myśli, że Nat miałaby ku
temu więcej powodów. Może tamtego wieczoru Jamie wpadł do niej tylko
na chwilę, a ona nie chciała wspominać o tym przy swoim chłopaku, który
wygląda dość przerażająco.
– Jak on ma na imię? Luke?
– Tak, Luke Eaton. A może w ogóle nie zamierzała mi powiedzieć, bo
nie chce zostać wciągnięta w śledztwo. Ostatnim razem nie potraktowałam
jej zbyt dobrze. Albo kłamała, bo właśnie jest zamieszana w sprawę. Kiedy
pytałam ich wtedy, co robili w tamten piątkowy wieczór, odniosłam wraże‐
nie, że nie przedstawiają mi całej prawdy.
– Ale niecałą godzinę później Jamie był widziany cały i zdrowy na Wy‐
vil Road. Czyli nawet jeśli poszedł do Nat, wyszedł od niej o własnych si‐
łach.
– Wiem – przyznała. – Więc po co te kłamstwa? Co ona ma do ukrycia?
– Tom też mógł kłamać – powiedział Ravi i pochylił się, żeby łatwiej
odczytać wyblakłe litery wyryte w kamieniu.
– Mógł – westchnęła Pip. – Tylko dlaczego? I skąd mógł wiedzieć, że
akurat ten dom należy do... osoby znajdującej się w kręgu podejrzeń?
– Zamierzasz jeszcze raz pogadać z Nat?
– Sama nie wiem. – Pip minęła kolejny szereg nagrobków. – Chyba po‐
winnam, ale ona raczej nie będzie zbyt chętna. Nie cierpi mnie. Zresztą
ostatni tydzień był dla niej wystarczająco trudny.
– Może ja bym do niej poszedł? – zaproponował Ravi. – Kiedy już skoń‐
czy się proces Maksa.
– Może... – zastanawiała się Pip, ale myśl, że do tego czasu Jamie wciąż
się nie odnajdzie, przytłaczała ją. Przyspieszyła kroku. – Zbyt wolno nam
idzie. Rozejdźmy się.
– Nie! Ja naprawdę bardzo, ale to bardzo cię lubię.
Wyczuła jego złośliwy uśmieszek, chociaż nawet na niego nie patrzyła.
– Jesteśmy na cmentarzu. Zachowuj się.
– I tak nikt nas nie usłyszy – odparł, robiąc unik przed jej piorunującym
spojrzeniem. – Dobra, dobra... Sprawdzę z drugiej strony.
Powlókł się w górę zbocza i zaczął obchodzić nagrobki od drugiego
końca cmentarza, żeby spotkać się z Pip w połowie drogi.
Po kilku minutach zniknął jej z oczu za nieprzyciętym żywopłotem. Zo‐
stała sama na polu pomarłych. Wokół nie było nikogo. Panowała cisza głu‐
cha jak noc, chociaż była dopiero osiemnasta.
Nagrobku Hillary nigdzie nie było. Właśnie dotarła do wylotu kolejnej
alejki, kiedy usłyszała krzyk. Porwany wiatrem głos Raviego przycichał
w oddali, ale Pip dostrzegła, jak chłopak macha do niej sponad żywopłotu,
i popędziła w jego stronę.
– Znalazłeś? – spytała, łapiąc oddech.
– „Pamięci Hillary F. Weiseman” – przeczytał wykonany złoconymi lite‐
rami napis na czarnej marmurowej płycie. – „Zmarłej 4 października 2006
roku. Kochanej mamie i babci. Będzie nam cię brakowało”.
– To ona – powiedziała Pip i rozejrzała się dokoła. Ta część cmentarza
była z jednej strony odgrodzona rzędem żywopłotu, z drugiej szpalerem
drzew. – Ustronnie tutaj. Zakątek jest osłonięty przed niepożądanymi spoj‐
rzeniami. Chyba że się wdrapiesz na ścieżkę powyżej...
– Dobre miejsce na potajemną schadzkę – przytaknął Ravi. – Jeśli taki
był cel...
– Tylko z kim? Wiemy, że Jamie nigdy nie spotkał się z Laylą na żywo.
– A co powiesz na to? – Ravi wskazał bukiecik złożony na grobie Hil‐
lary.
Kwiaty były całkiem zwiędnięte, a kiedy Pip zacisnęła palce na papierze
ozdobnym, posypały się zasuszone płatki.
– Leżą tu od kilku tygodni – oznajmiła.
Po chwili zauważyła niewielką białą karteczkę wsuniętą między kwiaty.
Niebieski atrament pod wpływem deszczu spłynął po papierze, ale litery
wciąż były czytelne.
– Kochanej Mamie życzliwe wspomnienie w dniu urodzin! Tęsknimy za
tobą każdego dnia. Mary, Harry i Joe – przeczytała na głos.
– Mary, Harry i Joe – zamyślił się Ravi. – Znamy ich?
– Nie. Ale kiedy przeglądałam rejestry wyborców z Little Kilton, nie
znalazłam nikogo innego o nazwisku Weiseman.
– Możliwe, że to nie rodzina.
Usłyszeli chrzęszczące kroki na żwirowej ścieżce biegnącej po wzgórzu.
Były coraz bliżej. Odwrócili się jednocześnie, żeby zobaczyć, kto idzie.
Pip poczuła ucisk w piersiach, jakby ktoś przyłapał ją w miejscu, do któ‐
rego nie powinna była się zapuszczać. Wtedy spostrzegła mężczyznę wyła‐
niającego się spod baldachimu rozdygotanych wiatrem wierzb. Był to
Stanley Forbes. Kiedy zauważył dwoje nastolatków ukrytych w cieniu, za‐
skoczony spotkaniem nie mniej niż oni, prawie się zadławił gwałtownie
połkniętym powietrzem.
– Jasny diabeł, ale się wystraszyłem! – wysapał, chwytając się za serce.
– Ładnie tak wzywać diabła pod kościołem? – uśmiechnął się Ravi i na‐
tychmiast rozładował napięcie.
– Przepraszamy – powiedziała Pip, ściskając w dłoni wiązankę suchych
kwiatów. – Co tu robisz?
Pytanie całkiem na miejscu, pomyślała, bo poza nimi na cmentarzu nie
było nikogo innego, a przecież nie zjawili się tam z byle powodu.
– Ja... – Stanley wyglądał na zbitego z tropu. – Przyszedłem porozma‐
wiać z pastorem o materiale do przyszłotygodniowego numeru. A wy? Co
was tu przygnało? – odbił piłeczkę i zerknął na płytę nagrobną, przy której
stali.
Przyłapał ich, owszem, ale Pip postanowiła to wykorzystać.
– Słuchaj, Stanley – powiedziała. – Znasz sporo osób w miasteczku,
prawda? Dzięki pracy w gazecie. Wiesz może coś o rodzinie niejakiej Hil‐
lary Weiseman? Ma córkę Mary i chyba dwóch synów albo wnuków, nazy‐
wają się Harry i Joe.
Stanley zmrużył oczy, jakby to pytanie było drugą najdziwniejszą rze‐
czą, która mu się przydarzyła po nieoczekiwanym spotkaniu pary nastolat‐
ków węszących na cmentarzu.
– Tak... znam. Ale ty też. To Mary Scythe. Pracuje w redakcji jako wo‐
lontariuszka. Harry i Joe to jej synowie.
Kiedy tylko to powiedział, w głowie Pip coś zaskoczyło.
– Harry Scythe... Czy on przypadkiem nie pracuje w księgarni? – spy‐
tała.
– Tak, chyba tak – odparł Stanley, przestępując z nogi na nogę. – Czy to
ma coś wspólnego z zaginięciem Jamiego Reynoldsa?
– Możliwe. – Wzruszyła ramionami i dostrzegła cień rozczarowania
w oczach Stanleya, że nie rozwinęła myśli. Zrobiła to celowo, ponieważ
nie miała ochoty, żeby jakaś samozwańcza dziennikarka z lokalnej gazety
wchodziła jej w drogę, polując na sensację. Chociaż może nie było to z jej
strony zbyt uczciwe. W końcu Stanley na jej prośbę wydrukował w „Kilton
Mail” ogłoszenie o zaginięciu, co przyniosło niemały odzew. – Wiesz... –
dodała. – Chciałam ci podziękować za publikację zdjęcia Jamiego w gaze‐
cie. Nie musiałeś tego robić, ale bardzo mi pomogłeś, więc... Jeszcze raz
dzięki.
– Nie ma sprawy – uśmiechnął się Stanley, spoglądając między nią a Ra‐
viego. – Mam nadzieję, że go znajdziecie. To znaczy jestem tego pewien. –
Podciągnął rękaw i spojrzał na zegarek. – Muszę lecieć. Nie chcę, żeby pa‐
stor czekał. To... na razie.
Niezdarnie machnął im na pożegnanie, zginając rękę w nadgarstku, i ru‐
szył w stronę kościoła.
– Harry Scythe był jednym ze świadków, którzy widzieli Jamiego na
Wyvil Road – szepnęła Pip do Raviego, odprowadzając Stanleya wzro‐
kiem.
– Coś ty? – zdziwił się Ravi. – Jakie to miasteczko małe.
– Oj, tak – odparła Pip i odłożyła zwiędłe kwiaty na grób Hillary. – To
naprawdę małe miasteczko.
Nie była pewna, czy te słowa zawierały jakieś drugie dno. I nie była
pewna, czy wyprawa na cmentarz w jakikolwiek sposób pomogła wyjaśnić
znaczenie świstka papieru ze śmietnika Jamiego ponad to, że chłopak naj‐
prawdopodobniej spotkał się z kimś przy grobie. W cieniu tych samych
drzew. Było to jednak zbyt niejasne, zbyt mętne, żeby mogło naprowadzić
ją na konkretny trop.
– Chodź. Musimy nagrać aktualizację procesu – powiedział Ravi, chwy‐
cił jej dłoń i zaplótł palce. – A w ogóle nie wierzę, że podziękowałaś Stan‐
leyowi Forbesowi. – Zrobił przerażoną minę i postawił oczy w słup.
– Przestań. – Szturchnęła go.
– Ty właściwie byłaś dla kogoś miła – nabijał się z niej, nie przestając
stroić min. – Brawo ty! Medal uprzejmości dla Pip.
– Zamknij się.

Dwadzieścia trzy

Dom Reynoldsów łypał na nią żółto oświetlonymi, nieruchomymi oknami.


Łypał tylko przez chwilę, ponieważ zaraz drzwi się otworzyły, a w progu
stanęła Joanna Reynolds.
– Ach, to ty! – Wpuściła ją do środka, gdzie na korytarzu już czekał
Connor. – Dziękuję, że tak szybko przyszłaś.
– Nie ma problemu. – Pip zrzuciła torbę i zdjęła buty.
Razem z Ravim właśnie skończyła nagrywać kolejny podcast z procesu
Maksa Hastingsa, w którym omawiali zeznania jego dwóch kumpli
z uczelni, kiedy zadzwoniła Joanna.
– To coś pilnego? – spytała Pip, zerkając na nich oboje.
Zza zamkniętych drzwi salonu dobiegały dźwięki telewizora.
Najwyraźniej Arthur Reynolds wciąż odmawiał udziału w „tym cyrku”.
Tymczasem od zaginięcia Jamiego minęły cztery dni. Kiedy jego ojciec
w końcu oprzytomnieje? Pip rozumiała, że trudno mu się wygrzebać
z szańca, kiedy już zdążył się okopać w nim po same uszy. Ale może cho‐
ciaż zaczął się niepokoić?
– Tak, raczej tak – odpowiedziała Joanna i dała znak ręką, żeby Pip po‐
szła za nią korytarzem.
Po chwili skręciły na schody, podążając za Connorem.
– Chodzi o komputer? – spytała Pip. – Udało wam się złamać hasło?
– Jeszcze nie – przyznała. – Wypróbowaliśmy ponad siedemset różnych
kombinacji i ciągle nic.
– Wczoraj napisałam do dwóch informatyków. Zobaczymy, co odpowie‐
dzą. – Pip wspinała się po schodach, starając się nie nadepnąć Joannie na
pięty. – To w czym rzecz?
– Wysłuchałam pierwszego odcinka twojego podcastu. Nawet kilka razy
– Joanna mówiła szybko, z wysiłku brakowało jej tchu. – Chodzi o twoją
rozmowę z pracownikami księgarni, którzy widzieli Jamiego na Wyvil
o 23.40. Przez cały czas coś nie dawało mi spokoju. I w końcu mnie
olśniło...
Joanna wpuściła ją do zagraconego pokoju. Connor, który dotarł tam
przed nimi, zapalił światło.
– Chodzi o Harry’ego Scythe’a? – spytała Pip. – Znasz go?
– Nie. – Joanna potrząsnęła głową. – Chodzi o fragment, w którym opo‐
wiadają, jak był ubrany Jamie. Dwie osoby twierdzą, że widziały jego bur‐
gundową koszulę, w której tego dnia rzeczywiście wyszedł z domu. Tych
dwoje zobaczyło go najpierw, kiedy Jamie szedł w ich stronę. Pozostała
dwójka wyszła później, kiedy Jamie już przeszedł, więc widzieli tylko jego
plecy. I oboje uważają, że nie miał na sobie burgundowej koszuli, tylko coś
ciemniejszego z kapturem i kieszeniami, w których mój syn trzymał ręce.
– Tak, pojawiła się pewna rozbieżność – potwierdziła Pip. – Zeznania
naocznych świadków mogą się różnić w szczegółach. To się zdarza.
– Właśnie... – Joanna patrzyła roziskrzonym wzrokiem, który opłomie‐
niał twarz Pip. – Instynktownie wierzymy tym, którzy widzieli go w ko‐
szuli, bo właśnie ją Jamie przypuszczalnie miał na sobie. A co, jeśli rację
mają ci, którzy widzieli go w czarnym kapturze? Jamie miał taką bluzę. Na
suwak. Nosił ją cały czas. Jeśli była odpięta, z przodu można było dostrzec
głównie koszulę, którą miał pod nią.
– Ale kiedy w piątek wychodził z domu, nie włożył czarnej bluzy – po‐
wiedziała Pip i zerknęła na Connora. – Nie wziął jej też ze sobą. Nie miał
plecaka ani żadnej torby.
– Nie, na pewno nie miał jej na sobie – włączył się do rozmowy Connor.
– Na początku też tak mówiłem, ale... – Kiwnął głową na mamę.
– Ale – podjęła Joanna – zaczęłam jej szukać. Wszędzie. W jego szafie,
w szufladach, przetrząsnęłam sterty walających się ubrań, kosz na brudne
ciuchy, kupkę do prasowania, nawet szafki w naszej sypialni. Szukałam
u Connora i Zoe. Ani śladu czarnej bluzy Jamiego. Nie ma jej w domu.
– Nie ma? – Pip wydusiła z siebie niemal na bezdechu.
– Sprawdziliśmy trzy razy każdy kąt – powiedział Connor. – Kilka go‐
dzin poszukiwań. I nic.
– Zatem jeśli ci dwaj świadkowie się nie mylą – ciągnęła Joanna – i rze‐
czywiście widzieli Jamiego w czarnej bluzie z kapturem, to znaczy...
– ...że musiał wrócić do domu – dokończyła za nią Pip i poczuła, jak od
brzucha przez wydrążone słupy nóg oblewa ją zimny dreszcz. – Między
dziką imprezą a pojawieniem się na Wyvil Road Jamie wrócił do domu.
Tutaj – powiedziała, obrzucając pokój świeżym spojrzeniem.
Chaotycznie rozrzucone stosy ubrań, które być może Jamie przerzucał
gorączkowo w poszukiwaniu bluzy. Rozbity kubek przy łóżku, być może
stłuczony niechcący w nerwowym pośpiechu. Brakujący nóż w kuchni. Je‐
śli Jamie go wziął, być może to właśnie był powód, dla którego wrócił.
– Właśnie tak! – przyznała Joanna. – Dokładnie o tym pomyślałam. Ja‐
mie wrócił do domu – powiedziała to głosem tak pełnym nadziei i nieskry‐
wanego pragnienia, jakby to, że później znów przepadł, nie miało już dla
niej żadnego znaczenia.
Najważniejsze, że jej chłopiec pojawił się w domu. I nic nie mogło jej
tego odebrać.
– Jeśli więc tu przyszedł i zabrał bluzę – ciągnęła Pip, ani słowem nie
wspominając o nożu – musiało to być między 22.45, po tym, jak wyszedł
z imprezy, a gdzieś 23.25, ponieważ dojście do połowy Wyvil zajmuje co
najmniej kwadrans.
Joanna kiwała głową, spijając jej każde słowo.
– Ale... – Pip nagle urwała i odwróciła się do Connora. – Czy twój tata
nie wrócił z knajpy około 23.15? – spytała chłopaka, uznając, że tak będzie
łatwiej.
– Owszem. – Joanna mimo to odpowiedziała za syna. – Coś koło tego.
Ale Arthur w ogóle go nie widział, więc Jamie musiał wyjść przed powro‐
tem męża.
– Rozmawiałaś z Arthurem? – spytała niepewnie Pip.
– O czym?
– O tym, co dokładnie robił tego wieczoru.
– Oczywiście, że tak! – odparła dosadnie Joanna. – Jak sama powiedzia‐
łaś, wrócił z knajpy około 23.15. Po Jamiem nie było śladu.
– Czyli mój brat musiał wpaść do domu wcześniej, tak? – spytał Connor.
– Zgadza się – potwierdziła Pip, chociaż wcale tak nie uważała. Myślała
o Tomie Nowaku, który widział, jak o 22.50 Jamie wchodzi do domu Nat
da Silvy przy Cross Lane. Czy miał na to wszystko czas? Wizyta u Nat,
powrót do domu i ponowne wyjście? Niestety nie bardzo. Powrót Jamiego
i Arthura musiałyby zbiec się w jednym okienku czasowym. A jednak Ar‐
thur twierdzi, że był w domu o 23.15 i nie widział Jamiego. Coś tu się nie
kleiło.
Chyba że Jamie wcale nie poszedł do Nat, tylko wpadł do domu po
bluzę i zdążył wyjść przed powrotem ojca o 23.15. Albo poszedł do Nat na
krótką chwilę, później wrócił do domu, ale jego tata, który już tam był, nie
zauważył obecności syna. Albo Arthur widział Jamiego, ale z jakiegoś po‐
wodu kłamał.
– Pip? – powtórzyła Joanna.
– Wybacz, mówiłaś coś? – Pip ocknęła się z rozmyślań i wróciła do rze‐
czywistości.
– Mówiłam, że kiedy szukałam czarnej bluzy Jamiego, znalazłam coś...
– Wzrok Joanny spochmurniał, kiedy podeszła do białego kosza na brudne
ubrania. – Pogrzebałam tutaj – powiedziała, podniosła pokrywę i z samego
wierzchu wyciągnęła jedno z ubrań. – Był mniej więcej w samym środku
pojemnika.
Podniosła go, trzymając palcami za szwy na ramionach. Był to szary
wełniany sweter. Na jego przodzie, jakieś dwanaście centymetrów pod de‐
koltem, widniały zaschnięte plamy krwi czerwonawobrązowego koloru.
Było ich siedem, a każda nie większa niż centymetr. Na jednym z mankie‐
tów rozciągała się rdzawa smuga.
– Cholera. – Pip podeszła bliżej i przyjrzała się plamom.
– Miał go na sobie w dniu urodzin – wyjaśniła Joanna.
Pip rozpoznała ten sweter. Właśnie w nim Jamie widniał na plakatach,
które sama przygotowała.
– Słyszałeś, jak tamtej nocy wymyka się z domu, prawda? – spytała
Connora.
– Tak.
– Nie zranił się o coś przypadkiem tamtego dnia?
– Nic takiego. – Joanna potrząsnęła głową. – Poszedł do swojego po‐
koju. Był zadowolony.
– Krew nie jest rozbryzgana. Wygląda, jakby skapnęła z góry – oceniła
Pip, wykonując palcem okrągłe ruchy tuż przy swetrze. – Za to rękaw naj‐
prawdopodobniej został wytarty o coś zakrwawionego.
– Czy to krew Jamiego? – Joanna nagle pobladła.
Cała naturalna rumianość spłynęła z jej twarzy.
– Możliwe. Zauważyłaś, czy następnego dnia miał jakieś skaleczenia
albo siniaki?
– Nie – szepnęła Joanna. – Nic takiego nie widziałam.
– To może być też krew kogoś innego – pomyślała na głos Pip, czego
natychmiast pożałowała, bo Joanna zapadła się w sobie, a spod jej powieki
wyślizgnęła się samotna łza i spłynęła po łuku twarzy. – Przepraszam, Jo‐
anno – powiedziała Pip. – Nie powinnam...
– Nie masz za co przepraszać. – Joanna się rozpłakała i ostrożnie odło‐
żyła sweter na pokrywę kosza z brudnymi ubraniami. Dwie kolejne łzy po‐
toczyły się na wyścigi po jej policzku. – Tylko... jakbym w ogóle nie znała
swojego syna.
Connor podszedł do mamy i ją przytulił. Ta skuliła się jeszcze bardziej
i zniknęła w jego objęciach, pochlipując mu w ramię. Jej upiorny, pier‐
wotny szloch ranił Pip do żywego.
– Już dobrze, mamo – szepnął Connor, wtulony ustami w jej włosy,
i zerknął na Pip, ale ona również nie wiedziała, co powiedzieć, żeby zała‐
godzić sytuację.
Joanna wydobyła się z synowskiego uścisku, pociągnęła nosem i prze‐
tarła oczy, chociaż niewiele to pomogło.
– Ja już go chyba nie poznaję – powiedziała, spoglądając na sweter Ja‐
miego. – Próba kradzieży u twojej mamy w agencji, wyrzucenie z pracy
i okłamywanie nas tygodniami. Włamanie do czyjegoś domu w środku
nocy, żeby ukraść zegarek, którego wcale nie potrzebował. Wymykanie się
ukradkiem. Powroty w zakrwawionym ubraniu. Nie poznaję go – powtó‐
rzyła i przymknęła powieki, jakby wyobrażała sobie syna stojącego tuż
przed nią. Tego, którego kiedyś znała. – To nie on. On takich rzeczy nie
robi. Nie on. To słodki, uprzejmy chłopak. Kiedy wracam z pracy, parzy mi
herbatę i pyta, jak mi minął dzień. Rozmawiamy o naszych uczuciach,
przeżyciach. Odkąd przyszedł na świat, tworzymy zgrany tandem. Wiem
o nim wszystko, a jednak... najwyraźniej nie wiem nic.
Pip również zapatrzyła się na sweter zachlapany krwią, nie mogąc ode‐
rwać od niego wzroku.
– Jest jeszcze wiele rzeczy, których nie rozumiemy – powiedziała. – Nic
nie wydarzyło się bez przyczyny. Przecież Jamie nie zmienił się z dnia na
dzień po dwudziestu czterech latach. Musi być jakiś powód. I ja go znajdę.
Obiecuję.
– Ja tylko chcę, żeby wrócił. – Joanna ścisnęła rękę Connora i spojrzała
na Pip. – Chcę, żeby nasz Jamie wrócił do domu. Ten, który mówi do mnie
Jomamma, bo wie, jak bardzo mnie to bawi. Zaczął mnie tak nazywać,
kiedy w wieku trzech lat zrozumiał, że nie mam na imię Mama. Wtedy wy‐
myślił Jomammę, żebym mogła zachować swoje imię, a jednocześnie
wciąż być jego mamą. – Joanna pociągnęła nosem, a jej ramionami wstrzą‐
snął dreszcz. – A jeśli już nigdy nie usłyszę, jak tak do mnie mówi?
Jednak jej oczy były suche, jakby zdążyła wypłakać wszystkie łzy i stała
się pusta. Wydrążona. Connor objął ją ramieniem, a Pip wyraźnie widziała,
że w jego spojrzeniu czai się strach. Ścisnął mocniej swoją mamę, jakby
tylko w ten sposób mógł powstrzymać ją przed rozsypaniem się na ka‐
wałki.
To był ten moment, gdy Pip postanowiła zostawić ich samych i nie naru‐
szać synowsko-matczynej prywatności.
– Dziękuję, że zadzwoniłaś do mnie z informacją o bluzie – powiedziała
Pip do Joanny i powoli ruszyła w stronę drzwi. – Z każdym kolejnym
szczegółem jesteśmy o krok bliżej. Pójdę już... Muszę nagrać i zmontować
nowy materiał. Może jeszcze napiszę do informatyków, żeby się stresz‐
czali. – Wyciągnęła rękę do klamki i rzuciła okiem na komputer Jamiego. –
Macie w domu duże plastikowe woreczki strunowe?
Connor zdębiał i spojrzał na nią z ukosa, ale przytaknął bez słowa.
– Zabezpieczcie sweter Jamiego w jednym z nich – poleciła. – I trzymaj‐
cie w chłodnym miejscu, z dala od światła.
– Dobrze.
– To na razie – pożegnała się niemal szeptem i wyszła na korytarz.
Po zaledwie trzech krokach coś ją tknęło. Strzęp myśli zawirował jej
w głowie. Zbyt szybko, żeby go pochwycić, ale kiedy w końcu nabrał
kształtów, Pip znowu zrobiła trzy kroki... Tym razem do tyłu.
– Jomamma? – spytała.
– Tak. – Joanna podniosła na nią ciężkie, umęczone oczy.
– Chodzi o... Próbowaliście Jomammę?
– Co proszę?
– Wpisać jako hasło – wyraziła się jaśniej.
– N-nie. – Joanna wbiła w Connora przerażone spojrzenie. – Kiedy
wspomniałaś o ksywkach, myślałam, że chodzi ci o przezwiska Jamiego.
– Jasne, ale miałam na myśli wszystkie, również wasze – powiedziała
Pip i podeszła do biurka. – Mogę usiąść?
– Oczywiście. – Joanna stanęła tuż nad nią, Connor z drugiej strony,
a Pip podniosła klapę laptopa.
Na ciemnym ekranie odbijały się ich twarze rozciągnięte groteskowo jak
oblicza zjaw. Pip włączyła komputer, błysnęło niebieskie tło, a ziejące
białą pustką okienko łypnęło na nich w oczekiwaniu na hasło.
Jomamma, wpisała Pip. Litery, które wyszły spod jej palców, zamieniły
się w drobne czarne kropki. Zatrzymała się z palcem zawieszonym nad en‐
terem. W pokoju zaległa cisza. Joanna i Connor wstrzymali oddech.
Nacisnęła klawisz i...
Hasło nieprawidłowe.
Dwa wolno wypuszczone oddechy nad jej głową lekko rozwiały jej
włosy.
– Przykro mi – powiedziała Pip, nie śmiejąc podnieść wzroku. – Ale po‐
myślałam, że warto spróbować.
Było warto, ale nie zaszkodzi spróbować jeszcze raz czy dwa, postano‐
wiła. Ponownie wklepała hasło, zastępując literę „o” zerem.
Hasło nieprawidłowe.
Spróbowała z jedynką na końcu. Potem z dwójką. Później z jedynką,
dwójką i trójką. I jeszcze z jedynką, dwójką, trójką i czwórką. Za każdym
razem zamieniała zero na literę „o”, a potem na odwrót.
Hasło nieprawidłowe.
Wielkie „J”. Małe „j”.
Wielkie „M” w słowie „Mamma”. Małe „m”.
Zwiesiła głowę i westchnęła zrezygnowana.
– To nic. – Connor położył rękę na jej ramieniu. – Przynajmniej próbo‐
wałaś. Twoi informatycy jakoś to rozgryzą, prawda?
Owszem, jeśli w ogóle raczą odpisać. Tylko najwidoczniej nie znaleźli
jeszcze wolnej chwili, co było beznadziejne, bo Pip nie miała czasu do
stracenia. Jamie tym bardziej. Ale nie potrafiła odpuścić. Poddawanie się
słabo jej wychodziło, dlatego chwyciła się ostatniej deski ratunku.
– Joanno, w którym roku się urodziłaś?
– Ja? W sześćdziesiątym szóstym – odparła. – Ale wątpię, żeby Jamie
wiedział takie rzeczy.
Pip wpisała Jomamma66 i wcisnęła „enter”.
Hasło nieprawidłowe.
Ekran z niej szydził. Poczuła trawiący ją od środka płomień wściekłości.
Świerzbiły ją ręce. Korciło ją, żeby chwycić komputer i cisnąć nim
o ścianę. Dziki, pierwotny instynkt, którego do ubiegłego roku nawet nie
znała. Connor wypowiadał jej imię, ale ono nie należało do osoby siedzą‐
cej przy biurku. Jednak jeszcze potrafiła się opanować i stłumiła w sobie
niszczycielski impuls. Ugryzła się w język i podjęła kolejną próbę, uderza‐
jąc palcami w klawiaturę.
JoMamma66
Hasło nieprawidłowe.
Dupa.
Jomamma1966
Nieprawidłowe.
Dupa.
JoMamma1966.
Hasło niepra...
Dupa.
J0Mamma66.
Witaj ponownie.
Zaraz, co? Pip gapiła się w miejsce, gdzie powinien się znaleźć komuni‐
kat o nieprawidłowym haśle. Tymczasem zamiast niego wyświetliło się kó‐
łeczko ładowania, które się obracało, wwiercając się w jej ciemne oczy. I te
dwa słowa: Witaj ponownie.
– Udało się! – Poderwała się z krzesła, śmiejąc się i krztusząc jednocze‐
śnie.
– Udało się?! – Joanna z niedowierzaniem powtórzyła jej słowa.
– J0Mamma66 – powiedział Connor i uniósł ręce w geście zwycięstwa.
– Tak jest! Zrobiliśmy to!
Pip nie wiedziała, jak to się stało, ale nagle wszyscy troje rzucili się so‐
bie w objęcia, splatając się w dziwną, koślawą, nieforemną figurę. Zza ich
pleców dobiegał świergoczący dźwięk uruchamiającego się laptopa.

Dwadzieścia cztery

– Jesteś pewna, że chcesz przy tym być? – spytała Pip i spojrzała poważnie
na Joannę, unosząc palec nad klawiszem myszy z zamiarem ujawnienia hi‐
storii w przeglądarce Jamiego. – Nie wiadomo, co tam znajdziemy.
– Rozumiem – odparła Joanna i kurczowo wczepiła się w oparcie krze‐
sła, nie ruszając się ani na krok.
Pip wymieniła szybkie spojrzenia z Connorem. Chłopak skinął głową na
znak, że również jest gotowy.
– To jedziemy.
Kliknęła, a w nowym oknie ukazała się historia wyszukiwania. Ostatni
zapis pochodził z 27 kwietnia z 17.11. Jamie oglądał na YouTube kompila‐
cję najbardziej żenujących wpadek. Tego dnia odwiedził także: Reddita,
jeszcze więcej YouTube’a i szereg stron na Wikipedii, od templariuszy po
Slender Mana.
Przewinęła listę do poprzedniego dnia, gdzie jeden z wyników szczegól‐
nie przykuł jej uwagę: w czwartek, dzień przed zaginięciem, Jamie dwa
razy odwiedził profil instagramowy Layli Mead. Wyszukiwał również
frazę nat da silva gwałt proces max hastings, która przekierowała go do
strony Agoodgirlsguidetomurderpodcast.com. Wyglądało na to, że Jamie
wysłuchał podcastu, który Pip nagrała razem z Ravim.
Ześlizgiwała wzrok coraz niżej, wciąż natrafiając na to samo. Reddit,
Wikipedia, Netflix... Wytężała uwagę w poszukiwaniu czegoś nieoczywi‐
stego, co nie byłoby tylko Wikipedią. Przedarła się przez poniedziałek
i rozpoczęła poprzedni tydzień, kiedy coś zatrzymało ją na dziewiętnastym
kwietnia, dniu urodzin Jamiego. Chłopak wyszukiwał: co liczy się jako na‐
paść? Później, po przejrzeniu kilku stron z wynikami, wpisał: jak się bić.
– Dziwna sprawa – powiedziała Pip i wskazała palcem wyszukiwaną
frazę. – Wpisał to o dwudziestej trzeciej trzydzieści w swoje urodziny.
Connor, właśnie tej nocy usłyszałeś, jak się wymyka. Później wrócił w za‐
krwawionym ubraniu. – Rzuciła okiem na kosz z brudnymi ubraniami, na
którym wciąż leżał szary sweter. – Chyba wiedział, że czeka go jakaś
bójka. Jakby chciał się do niej przygotować.
– Jamie nigdy nie brał udziału w żadnych bijatykach. Zresztą skoro gu‐
glował, jak się bić, to chyba wszystko jasne – oznajmił Connor.
Pip miała na ten temat coś więcej do powiedzenia, ale kolejny element
przyciągnął jej wzrok. W poniedziałek szesnastego kwietnia w wyszukiwa‐
niach Jamiego pojawił się zwrot: kontrolujący ojcowie. Pip zaparło dech
w piersiach, ale w porę się opanowała i szybko przewinęła na dół, zanim
Joanna z Connorem zdążyli cokolwiek dostrzec.
Jednak już nie potrafiła tego odzobaczyć. Nie mogła przestać myśleć
o wybuchających w tym domu awanturach ani o całkowitym braku zainte‐
resowania Arthura faktem, że jego najstarszy syn zaginął, ani o możliwych
pokrywających się okienkach czasowych Jamiego i Arthura z tamtej nocy.
Nagle dotarło do niej, że Arthur Reynolds siedział na dole. Jego obecność
była tak namacalna, że wsączała się przez dywan do pokoju na piętrze.
– Co to takiego? – spytał nieoczekiwanie Connor, wyrywając ją z zamy‐
ślenia.
Pip bezmyślnie przewijała listę, ale szybko się zatrzymała i spojrzała na
palec Connora przytknięty do ekranu. Wtorek, 10 kwietnia, 01.26 w nocy.
Cała seria dziwnych wyszukiwań rozpoczynająca się od raka mózgu. Jamie
wszedł na strony publicznej służby zdrowia w zakładki Nowotwory mózgu
i Złośliwe nowotwory mózgu. Kilka minut później wrócił do Google’a,
wklepał nieoperacyjny rak mózgu i odwiedził stronę organizacji charyta‐
tywnej wspierającą chorych na raka. Tej nocy zadał jeszcze jedno pytanie:
rak mózgu badania kliniczne.
– Hm – zastanawiała się Pip. – Ja sama wyszukuję różne niestworzone
rzeczy, ale to nie wygląda na niewinne grzebanie w internecie. Mam wra‐
żenie, że Jamie miał w tym jakiś cel, coś zamierzał... Znasz kogoś, kto ma
raka mózgu? – spytała Joanny.
– Nie. – Kobieta potrząsnęła głową.
– Czy Jamie kiedyś wspominał, że zna kogoś takiego? – Tym razem od‐
wróciła się do Connora.
– Nie, nigdy.
Pip chciała zapytać o coś jeszcze, ale nie potrafiła: czy Jamie mógł szu‐
kać informacji o raku mózgu, ponieważ dowiedział się, że sam jest chory?
Nie, to niemożliwe. Tego z pewnością nie mógłby zataić przed matką.
Pip zjechała niżej, ale wkrótce trafiła na koniec listy. Jamie musiał usu‐
nąć wcześniejszą historię. Już zamierzała zamknąć okno, kiedy nagle spo‐
strzegła coś jeszcze. Coś, czego wcześniej nie zauważyła, a co cichutko
przycupnęło między nowotworami a filmikami z psami chodzącymi na tyl‐
nych łapach. Dziewięć godzin po wyszukiwaniu informacji o raku mózgu,
czyli zapewne po przerwie na sen, Jamie zapytał Google’a, jak zarobić
szybkie pieniądze i wszedł na stronę z artykułem zatytułowanym „11 ła‐
twych sposobów na zdobycie szybkiej forsy”.
Taki wynik wyszukiwania w komputerze dwudziestoczterolatka miesz‐
kającego z rodzicami nie byłby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie wyjąt‐
kowe okoliczności. Dokładnie następnego dnia mama Pip nakryła go na
próbie kradzieży firmowej karty kredytowej. To musiało być ze sobą po‐
wiązane. Ale dlaczego we wtorek dziesiątego kwietnia Jamie obudził się
z nagłą potrzebą zdobycia pieniędzy? Dzień wcześniej coś musiało się wy‐
darzyć.
Pip wpisała adres Instagrama w pasek na górze strony i zacisnęła kciuki,
licząc na powodzenie. Najważniejsze było dogrzebanie się do prywatnych
wiadomości Jamiego i Layli, co mogło pomóc w namierzeniu trolla. Pro‐
szę, niech hasło będzie zapisane, proszę, proszę, proszę.
W przeglądarce załadowała się strona z loginem do profilu Jamiego.
– Jessst! – syknęła, ale przerwało jej głośne bzyczenie.
Telefon wibrował w tylnej kieszeni jej spodni, rezonując o drewniane
krzesło. Wyciągnęła go. Dzwoniła jej mama, a kiedy Pip zerknęła na go‐
dzinę, doskonale wiedziała, o co chodzi. Było już po dziesiątej, jutro miała
lekcje, więc czekały ją kłopoty. Westchnęła.
– Musisz już wracać, skarbie? – spytała Joanna, która zapewne zerknęła
jej przez ramię na wyświetlacz.
– Raczej tak. Czy... mogłabym zabrać ze sobą laptop Jamiego? Jeszcze
dziś w nocy chciałabym go dokładnie przeczesać, przejrzę profile w me‐
diach społecznościowych i jutro dam wam znać – wyjaśniła.
Ponadto uważała, że Jamie niekoniecznie byłby zadowolony, gdyby jego
matka i młodszy brat grzebali w jego prywatnych wiadomościach. Szcze‐
gólnie że... ich treść z pewnością nie była przeznaczona dla najbliższej ro‐
dziny.
– Tak, tak, oczywiście – zgodziła się Joanna, gładząc Pip po ramieniu. –
Tylko ty wiesz najlepiej, co z tym zrobić.
– Jasne – szepnął Connor, a Pip odniosła wrażenie, że bardzo chciałby
jej towarzyszyć.
Szkoła, rodzice i czas nie powinny stawać im na drodze.
– Jeśli tylko znajdę coś istotnego, od razu do ciebie napiszę – zapewniła
go i pochyliła się nad komputerem, żeby zminimalizować okno przeglą‐
darki.
Na ekranie błysnęła niebieska tapeta z robotem. Komputer miał zainsta‐
lowany system Windows 10, a Jamie ustawił go w trybie aplikacji. Na po‐
czątku trochę ją to zmyliło, dopiero później dostrzegła skrót do
Chrome’a wciśnięty obok ikonki Microsoft Word. Wyciągnęła rękę i już
chciała zatrzasnąć klapę, kiedy jej wzrok przykuły inne aplikacje: Excel,
4OD, Sky Go i Fitbit.
Znieruchomiała z ręką uniesioną nad komputerem. Coś ją powstrzy‐
mało. Jakiś blady, niewyraźnie zarysowany myślokształt.
– Fitbit? – spytała, spoglądając na Connora.
– Tak. Tata kupił mu na urodziny zegarek sportowy z aplikacją. Widać
było, że Jamie wcale go nie chce, prawda? – Connor szukał potwierdzenia
w oczach matki.
– No wiesz... Sprawić prezent Jamiemu to nie lada wyzwanie. Twój oj‐
ciec po prostu chciał być pomocny. Moim zdaniem to był dobry pomysł –
powiedziała Joanna nieco ostrzejszym, bojowym tonem.
– Wiem, wiem, tak tylko rzuciłem. – Connor obrócił się do Pip. – Tata
założył mu konto i zainstalował aplikację w telefonie i na komputerze, bo
stwierdził, że Jamie sam palcem nie kiwnie. Co zresztą jest prawdą. Brat
nosił ten zegarek, ale chyba tylko po to, żeby ojciec nie zawracał mu...
żeby sprawić mu przyjemność – wyjaśnił, zerkając ukradkiem na mamę.
– Czekaj – wtrąciła Pip, kiedy poczuła w głowie ciężar myśli, które
w końcu przybrały konkretny kształt. – Ten czarny zegarek, który Jamie
miał na ręku w dniu zaginięcia, to Fitbit?
– Ta-ak – potwierdził powoli i niepewnie Connor, nie nadążając za nią.
Jeszcze nie rozumiał, dokąd Pip zmierza.
– O mój Boże! – krzyknęła zachrypniętym z emocji głosem. – Jaki to
typ zegarka? Z funkcją GPS?
Joanna poderwała się, jakby zapał Pip przeskoczył prosto na nią.
– Poczekajcie, gdzieś mam opakowanie – rzuciła i śmignęła z pokoju jak
strzała.
– Jeśli ma zainstalowany GPS – wydyszał Connor, chociaż to nie on
właśnie biegał po domu – to znaczy, że będziemy mogli namierzyć Ja‐
miego?
Pip nawet nie musiała mu odpowiadać. Nie tracąc ani chwili, kliknęła
w aplikację Fitbit i patrzyła, jak na ekranie otwiera się kolorowy panel.
– Nic z tego. – Joanna wpadła z powrotem do pokoju. – Jest pomiar
tętna, aktywności fizycznej i jakości snu, ale żadnej wzmianki o GPS-ie –
czytała opis na plastikowym opakowaniu.
Ale Pip już zdążyła się zorientować. Panel na komputerze wypełniały
ikonki z liczbą kroków, odczytem tętna, spalonymi kaloriami, snem i cza‐
sem trwania aktywności. Ale pod każdą z nich widniał ten sam komunikat:
Dane niewyczyszczone. Zsynchronizuj i spróbuj ponownie. To zapis z tego
dnia, czyli wtorku, pierwszego maja. Pip kliknęła w symbol kalendarza na
górze i cofnęła się do poniedziałku. To samo: Dane niewyczyszczone. Zsyn‐
chronizuj i spróbuj ponownie.
– Co to oznacza? – spytał Connor.
– To oznacza, że teraz Jamie nie nosi zegarka – wyjaśniła Pip. – Albo
nie ma przy sobie telefonu, żeby zsynchronizować dane.
Jednak gdy przeskoczyła niedzielę, sobotę i kliknęła w piątek, kiedy
chłopak zaginął, ikonki nagle ożyły. Na ekranie pojawiły się okrągłe dia‐
gramy z szerokimi pierścieniami w zielonym i pomarańczowym kolorze.
Komunikaty o danych zniknęły, a zastąpiły je liczby: 10 793 zrobione
kroki, 1649 spalonych kalorii. Wykres tętna skakał z góry na dół po jasnym
polu.
Serce zabiło jej żywiej, poczuła pulsowanie w palcach prześlizgujących
się po panelu dotykowym. Kliknęła w ikonkę krokomierza i w nowym
oknie wyrósł wykres ze wszystkimi krokami, jakie Jamie zrobił tamtego
dnia.
– O mój Boże! – krzyknęła, zawieszając spojrzenie na samej końcówce
wykresu. – Te dane zostały zapisane już po tym, jak Jamiego widziano po
raz ostatni. Patrzcie! – Wskazała jeden ze słupków, a Joanna z Connorem
podeszli bliżej i wytężyli wzrok. – Był w ruchu aż do północy, więc od
23.40, kiedy był widziany na Wyvil Road, zrobił... – Zaznaczyła kolumny
między 23.30 a północą, żeby sprawdzić dokładne wartości. – Tysiąc
osiemset dwadzieścia osiem kroków.
– Jaki to dystans? – spytała Joanna.
– Właśnie sprawdzam – odparł Connor, stukając w telefon. – Jakieś ty‐
siąc sześćset metrów. Niecała mila.
– Dlaczego o północy nagle się zatrzymał? – zaniepokoiła się Joanna.
– Bo dane przeskakują na następny dzień – wyjaśniła Pip i wcisnęła
strzałkę, żeby cofnąć się do widoku ogólnego z piątku.
Jednak zanim weszła na sobotę, dostrzegła coś na wykresie tętna i otwo‐
rzyła szczegóły.
Prawdopodobnie przez większość dnia tętno spoczynkowe Jamiego wy‐
nosiło około osiemdziesięciu uderzeń na minutę. Jednak o godzinie sie‐
demnastej trzydzieści wykres kilkukrotnie wystrzelił do około stu uderzeń.
Według relacji Connora właśnie wtedy doszło do kłótni z ojcem. Później
tętno znów się ustabilizowało, a po kilku godzinach przyspieszyło do dzie‐
więćdziesięciu uderzeń. Wtedy Jamie szedł za Stellą Chapman, żeby w od‐
powiedniej chwili zagadać do niej na imprezie. Później podskoczyło jesz‐
cze bardziej, kiedy Jamie rozmawiał przez telefon przed domem, najpraw‐
dopodobniej z Laylą, czego świadkiem był George. Nie spadało, kiedy Ja‐
mie opuścił imprezę, a po 23.40, kiedy widziano go na Wyvil Road, znowu
przyspieszyło i o północy osiągnęło sto trzy uderzenia na minutę.
Dlaczego było tak wysokie? Czy Jamie biegł? A może czegoś się wy‐
straszył?
Odpowiedź zapewne kryła się w danych z pierwszych sobotnich godzin.
Pip przestawiła kalendarz na następny dzień i natychmiast się zoriento‐
wała, że w porównaniu z piątkiem zapisy były niekompletne. Kolorowa
grafika ledwo wypełniała okrągłe wykresy. Zaledwie 2571 kroków. Otwo‐
rzyła krokomierz i poczuła nieopisany zimny ciężar przetaczający się z jej
brzucha aż do samych nóg. Wszystkie kroki zostały zrobione między pół‐
nocą a wpół do pierwszej. Potem... Nic. Żadnych danych. Wykres runął do
samego zera.
Jednak w ciągu tych trzydziestu minut była krótka przerwa, tuż po pół‐
nocy, kiedy Jamie nie zrobił ani jednego kroku. Czyżby się zatrzymał albo
gdzieś usiadł? Pozostawał w bezruchu przez kilka minut, ale już pięć po
dwunastej znów zaczął iść, a chwilę przed 00.30 licznik całkiem stanął.
– Po prostu się zatrzymał – powiedział Connor, patrząc pusto w dal.
– To niesamowite – oznajmiła Pip, próbując przyciągnąć jego zbłąkane
spojrzenie z powrotem do pokoju. – Możemy wykorzystać te dane i spró‐
bować ustalić, dokąd poszedł Jamie i gdzie był tuż przed dwunastą trzy‐
dzieści w nocy. Krokomierz podpowiada nam, że właśnie wtedy coś się
wydarzyło, co zresztą zbiega się w czasie z niedostarczoną wiadomością
od Joanny o 00.36. Ale możemy również określić, gdzie to się wydarzyło.
Od godziny 23.40, kiedy widziano go na łuku Wyvil Road, Jamie przeszedł
dwa tysiące dwadzieścia cztery kroki i zatrzymał się na kilka minut. Póź‐
niej zrobił jeszcze dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt pięć kroków i dokąd‐
kolwiek się skierował, właśnie tam stało się to... co się stało. Wykorzy‐
stamy te dane do wyznaczenia obszaru poszukiwań, zaczynając od miej‐
sca, gdzie widziano go po raz ostatni, czyli na Wyvil Road. W tym rejonie
będziemy wypatrywać wskazówek, które mogą naprowadzić nas na trop
Jamiego. To musi się udać. Już moja w tym głowa.
Connor uśmiechnął się niemrawo i bez przekonania. Joanna wyglądała
na wystraszoną i zawzięcie zaciskała usta.
W kieszeni Pip ponownie zadzwonił telefon, ale zignorowała go i wró‐
ciła do ekranu głównego aplikacji, żeby sprawdzić tętno Jamiego w intere‐
sującym ją przedziale czasowym. Od początku było podwyższone, bo od‐
czyt wskazywał ponad sto uderzeń, ale co dziwne, w ciągu tych kilku mi‐
nut, kiedy Jamie się nie ruszał, jego serce biło coraz szybciej i szybciej.
Zanim znowu zaczął iść, tętno podskoczyło do stu dwudziestu sześciu ude‐
rzeń. Uspokoiło się nieznacznie, kiedy Jamie przeszedł dodatkowych dwa
tysiące trzysta siedemdziesiąt pięć kroków. A następnie, w ciągu ostatnich
chwil przed dwunastą trzydzieści w nocy, wystrzeliło w górę do stu pięć‐
dziesięciu ośmiu uderzeń na minutę.
Później wykres się spłaszczył.
Wskaźnik spadł ze stu pięćdziesięciu ośmiu do samego zera. I koniec.
Joanna musiała pomyśleć dokładnie to samo, ponieważ szarpnął nią roz‐
dzierający jęk, żałosny i gardłowy. Chwyciła się oburącz za twarz, żeby go
w sobie zdusić. Connora napadła ta sama myśl. Chłopak niemo otworzył
usta, wbijając błędny wzrok w stromy spadek wykresu.
– Jego serce się zatrzymało – powiedział tak cicho, że Pip ledwo dosły‐
szała jego słowa. Jego klatka piersiowa drżała. – On... Czy on...
– Nie, nie – zaprzeczyła stanowczo Pip i podniosła ręce. Skłamała, po‐
nieważ gdzieś w środku dławił ją ten sam lęk, który musiała ukrywać. Nie
bez powodu tam była. – Nie możecie tak myśleć. To jeszcze nic nie zna‐
czy. Po prostu w tym momencie Fitbit przestał rejestrować dane o tętnie.
Przecież Jamie mógł zdjąć zegarek. To wszystko.
Jednak po ich twarzach widziała, że wcale jej nie słuchali. Oboje byli
zapatrzeni w poziomą linię, która ciągnęła ich wprost do nicości. I ta myśl
jak czarna dziura pochłonęła wszelką nadzieję, jaka im pozostała. I żadne
słowa, które Pip mogłaby wypowiedzieć, nie zdołałyby jej zasypać.
Nazwa pliku:

Dokumentacja_sprawy4.docx

Omal nie zaliczyłam koszmarnej wpadki, bo zapomniałam, że z komputera nie mogę wejść
w prywatne wiadomości na Instagramie. Jest to możliwe wyłącznie poprzez aplikację w telefo‐
nie. Ale nic to: z laptopa Jamiego miałam dostęp do jego otwartej skrzynki mejlowej, której ad‐
res był przypisany do instakonta. Dzięki temu mogłam wysłać prośbę o zmianę hasła, a póź‐
niej zalogować się na konto Jamiego z mojego telefonu. Kiedy już mi się udało, od razu otwo‐
rzyłam korespondencję Jamiego z Laylą Mead. Wiadomości nie było zbyt wiele. Tylko tyle, co
z jakichś ośmiu dni. Wnioskując z kontekstu, najpierw poznali się na Tinderze, później Jamie
zaproponował przeniesienie rozmowy na Instagram, a potem przerzucili się na WhatsApp, do
którego oczywiście nie mam dostępu. Oto początek ich rozmowy:
Większość ich rozmów wygląda tak samo: długie pogawędki przeplatane flirtem. Trzeciego
dnia oboje odkrywają, że uwielbiają serial Peaky Blinders, i Jamie wyznaje, że jego odwieczne
marzenie to zostać gangsterem z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Layla wygląda na bardzo
zainteresowaną Jamiem i ciągle go o coś wypytuje. Jednak wyłapałam kilka bardzo dziwnych
fragmentów:
Ten dialog wyjątkowo przykuł moją uwagę. Byłam zbita z tropu... Oto Layla myślała, że Jamie
jest sześć lat starszy niż w rzeczywistości i niedługo skończy trzydziestkę. Odpowiedź nade‐
szła w dalszej części rozmowy. Jednak już od początku ta wymiana zdań nie dawała mi spo‐
koju. Wtedy przypomniałam sobie, co mówił pan Clark: Layla była bardzo bezpośrednia, prosto
z mostu pytała go o wiek i jeszcze kilkukrotnie wracała do tej kwestii. I teraz ciekawostka: on
również niedługo skończy trzydzieści lat. Być może to przypadek, ale jak najbardziej wart od‐
notowania.
Kolejna osobliwość: Jamie (i Layla) parę razy napomykają o tym, że Jamie mieszka sam
w niewielkim domu w Kilton. Co oczywiście jest nieprawdą. Jak zwykle zagadka wyjaśnia się
w dalszej części rozmowy:
To dopiero interesujące! Okazuje się, że Jamie strollował trollicę. Na Tinderze kłamał na temat
swojego wieku, pracy i mieszkania. Dlaczego? Sam najlepiej to wyjaśnił: brak pewności siebie.
Ciekawe, czy to poczucie zagubienia miało jakiś związek z Nat da Silvą. Może Jamie bardzo
przeżywał fakt, że tak ważna dla niego osoba wolała się związać ze starszym facetem, czyli
Lukiem Eatonem. Swoją drogą zastanawiam się, czy Luke ma dwadzieścia dziewięć lat. Może
właśnie dlatego Jamie dodał sobie parę wiosen, a wraz z nimi nieco więcej pewności siebie.
Albo chciał w ten sposób zracjonalizować swoją porażkę.
Po tej długiej wiadomości Layla urywa kontakt i nie odpisuje Jamiemu przez trzy dni. Jednak
ten cały czas próbuje się do niej dobić, aż w końcu tamy puszczają:
Nie wiem, ale w tej rozmowie jest coś, co przyprawia mnie o ciarki na plecach. Najpierw dziew‐
czyna przez trzy dni milczy, a potem nagle wyskakuje z tym: „wszystko?”. Brzmi groźnie, ale
może odnoszę mylne wrażenie, bo nie mam pełnego oglądu sytuacji. Kim w ogóle jest ta
Layla? Jej rozmowy nie naprowadzają mnie na żaden trop. Jest bardzo ostrożna, powścią‐
gliwa i wyważona. Gdyby zamiast prosić Jamiego o numer telefonu, podałaby mu swój, była‐
bym w zupełnie innym miejscu. Mogłabym do niej zadzwonić albo wyszukać właściciela nu‐
meru. Ale nie ma tak łatwo. Dwa kluczowe pytania wciąż pozostają bez odpowiedzi: Kim na‐
prawdę jest Layla? I co ma wspólnego z zaginięciem Jamiego?
Pozostałe notatki:
Poszperałam w internecie na temat tętna, żeby lepiej zrozumieć odczyty z wykresów, i teraz
trochę tego żałuję. Tętno Jamiego skacze do 126 uderzeń na minutę o godzinie 00.02, później
strzela jeszcze wyżej, do 158, aż w końcu zapis się urywa. Według ekspertów tak wysokie
tętno może oznaczać, że osoba doświadczyła reakcji zwanej „walcz lub uciekaj”.
Nazwa pliku:

Mapa z trasą i obszarem poszukiwań Jamiego.jpg


Cześć wszystkim,
jak już może słyszeliście, pięć dni temu zaginął starszy brat Connora Reynoldsa, Jamie, a ja
prowadzę jego poszukiwania i nagrywam podcast.
Ale potrzebuję waszej pomocy! Niedawno dotarłam do informacji, które pozwoliły mi ustalić
przybliżony obszar, po którym poruszał się Jamie. Ten obszar trzeba przeczesać w poszukiwa‐
niu najdrobniejszych śladów i wskazówek, które mogłyby doprowadzić nas do poznania, gdzie
dokładnie przebywał Jamie piątkowej nocy i co się z nim stało. A ponieważ teren poszukiwań
jest dość rozległy, potrzebuję ochotników do pomocy.
Gdybyście zechcieli mnie wesprzeć, spotykamy się dzisiaj po lekcjach o 16.30 na końcu szkol‐
nego parkingu. Jeśli zbierze się wystarczająco dużo osób, podzielimy się na trzy grupy, któ‐
rymi będą dowodzić: Connor Reynolds, Cara Ward i ja. Zapraszamy!
Dajcie znać, czy zamierzcie dołączyć. Dzięki!
Dwadzieścia pięć

Ostrożnie i z namysłem stawiała każdy krok, przypatrując się leśnej ściółce


i błotnistej ziemi, które oblepiały jej buty. Dowody na jej obecność. Wy‐
deptany szlak, który wlókł się za nią przez las. Ale ona poszukiwała innych
śladów: zygzakowatych odcisków tenisówek Puma, które miał na sobie Ja‐
mie w dniu zaginięcia.
Ona i wszyscy pozostali krążący ze spuszczonym wzrokiem, tropiący
każdy szczegół, na który wyczuliła ich Pip podczas zbiórki. Osiemdziesię‐
cioro ośmioro ochotników stawiło się po lekcjach na parkingu, większość
z roku Pip, ale było też kilka osób z dwunastej klasy. Trzydzieścioro
uczniów w grupie Connora przeczesywało pola za szkołą i pukało do drzwi
domów wzdłuż Martinsend Way, Acres End i części Tudor Lane, pytając,
czy któryś z mieszkańców nie widział Jamiego w piątkową noc między go‐
dziną 00.02 a 00.28. Dwadzieścia dziewięć osób w ekipie Cary ruszyło
bardziej na północ, gdzie rozciągały się grunty rolne w pobliżu Old Farm
Road i Blackfield Lane. I kolejnych dwadzieścia dziewięć, z Pip na czele,
ustawionych w długim szeregu podążało wolnym krokiem z jednego końca
Lodge Wood na drugi, przystając co kilka metrów.
Wkrótce drużyna Pip powiększyła się do trzydziestu osób, ponieważ do‐
łączył do nich Ravi. Tego dnia proces Maksa przerwano wcześniej. Zezna‐
wał sam oskarżony i – jak niechętnie przyznał Ravi z iskrą nienawiści
w oku – Max i jego adwokat wykonali całkiem niezłą robotę. Mieli przy‐
gotowaną odpowiedź na wszystkie pytania, jakimi zbombardowali ich pro‐
kuratorzy. Następnie sędzia wysłuchał uwag końcowych obu stron i odesłał
ławę przysięgłych na obrady.
– Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak mu jutro zrzednie mina.
Szkoda, że nie będę mógł tego nagrać – powiedział Ravi, grzebiąc nogą
pod ostrokrzewem.
Pip przypomniała sobie, jak kiedyś przemierzali ten sam las i odtwarzali
przebieg zbrodni, próbując dowieść, że w określonym czasie Sal nie mógł
zamordować Andie Bell.
Zerknęła w bok i wymieniła płaskie, wymuszone uśmiechy ze Stellą
Chapman, która spojrzała na nią oczami Layli Mead. Po plecach przeszedł
ją zimny dreszcz. Już od ponad godziny szli łańcuchem przez las, a ich je‐
dynym znaleziskiem był zawiązany na supełek woreczek z psią kupą
i zmięta paczka po czipsach krewetkowych.
– Jamie! – krzyknął ktoś z drugiego końca szeregu.
Nawoływania trwały już od jakiegoś czasu. Pip nie wiedziała, kto pierw‐
szy wykrzyknął imię Jamiego, ale pozostali przyjęli podobną taktykę
i z brnącego mozolnie szeregu co chwila niosły się podniesione głosy.
– Jamie! – odkrzyknęła, co najpewniej było bezcelowym wołaniem
w pustkę.
Jamiego nie mogło tam być, a nawet jeśli, nie byłby w stanie niczego
usłyszeć. Ale przynajmniej mieli poczucie, że coś robią.
Pip zatrzymała się, chwilowo zrywając ludzki łańcuch, i przykucnęła
obok wystającego z ziemi uniesionego korzenia. Nic.
Dźwięk telefonu zagłuszył trzaskającą ściółkę pod jej stopami. Przyszła
wiadomość od Connora: Rozdzieliliśmy się na trójki i pukamy do domów.
Właśnie obeszliśmy Tudor Lane i kierujemy się w stronę pól. Macie coś?
– Jamie!
Pip czuła ulgę, że ominęła ją przechadzka po Tudor Lane, przy której
mieszkał Max Hastings, chociaż jego dom znajdował się poza strefą poszu‐
kiwań. Zresztą i tak nikogo tam nie było. Na czas procesu Max i jego ro‐
dzice zatrzymali się w eleganckim hotelu nieopodal sądu koronnego.
Mimo wszystko Pip była zadowolona, że nie musi się zapuszczać w tamtą
okolicę.
Jeszcze nie, odpisała.
– Jamie!
Kiedy tylko wysłała wiadomość, ekran się rozświetlił, sygnalizując połą‐
czenie przychodzące od Cary.
– Hejka. – Pip odezwała się niemal szeptem.
– No cześć – odezwała się Cara, a w głośniku zachrzęścił poryw wiatru.
– Słuchaj, ktoś z mojej drużyny właśnie coś znalazł. Powiedziałam, żeby
nikt się nie zbliżał, i wyznaczyłam pas ochronny, jak radziłaś. Ale wiesz
co... Powinnaś tu przyjść. I to jak najszybciej.
– Co to takiego? – spytała Pip z podchodzącym do gardła strachem,
który łamał jej głos. – Gdzie jesteście?
– Przed opuszczonym domem farmera przy Sycamore Road. Wiesz,
który to.
Pip wiedziała.
– Zaraz będziemy – rzuciła.

*
Pip i Ravi biegli. Wypadli zza zakrętu na Sycamore Road. Dom farmera
wyrastał w oddali na szczycie niewielkiego wzgórza. Popielatobiałe ce‐
glane ściany były poprzecinane sczerniałymi belkami, a nienaturalnie
ugięty dach zapadał się do środka, jakby zabrakło mu sił do dźwigania nie‐
boskłonu. Za opuszczonym budynkiem znajdowało się niedostępne ludz‐
kim oczom miejsce, gdzie Becca Bell ukryła ciało siostry. Przez pięć i pół
roku zwłoki Andie rozkładały się w szambie.
Pip potknęła się, kiedy ze żwirowej ścieżki wbiegli wprost na łąkę. Ravi
instynktownie złapał ją za rękę, żeby nie upadła. Byli coraz bliżej. Na tle
przygaszonych kolorów gospodarstwa dostrzegli wielobarwne skupisko lu‐
dzi z drużyny Cary. Wokół rozciągało się zaniedbane od dawna pole usiane
wysokimi kępami mizernej trawy, która próbowała pochwycić ich za
kostki.
Wszyscy stali w luźnym szyku, ze wzrokiem skierowanym w jedno
miejsce: niewielkie skupisko drzew tuż obok domu. Ich rozrośnięte gałęzie
powoli wyciągały się w stronę budynku, jakby chciały go objąć i przejąć
na własność.
Cara stała przed grupą, razem z Naomi, która pomachała do Pip i krzyk‐
nęła przez ramię, żeby wszyscy się cofnęli.
– O co chodzi? – wydyszała Pip. – Co znaleźliście?
– Tam leży, w wysokiej trawie pod drzewami – wskazała Naomi.
– To nóż – powiedziała Cara.
– Nóż? – powtórzyła Pip, a nogi same podążyły za jej wzrokiem prosto
do drzew.
Już wiedziała. Wiedziała, o który nóż chodzi, zanim jeszcze go zoba‐
czyła.
Ravi stał tuż obok, kiedy pochyliła się nad miejscem, gdzie szare ostrze
noża z żółtą obręczą na rękojeści błyskało ukryte w trawie.
– To nóż, który zginął z kuchni Reynoldsów, prawda? – spytał Ravi, ale
Pip nawet nie musiała odpowiadać, bo jej oczy mówiły wszystko.
Badawczym wzrokiem przyglądała się znalezisku, nie mając odwagi po‐
dejść bliżej. Z odległości dwóch kroków nóż wyglądał na czysty. Może był
lekko przybrudzony, ale śladów krwi nie dostrzegła. Przynajmniej gołym
okiem. Pociągnęła nosem, wyjęła telefon, żeby zrobić zdjęcie, i cofnęła
się, dając znak Raviemu, żeby postąpił za nią.
– Dobra, zrobimy tak... – powiedziała, a jej panika okrzepła i przybrała
formę strachu. Ale ze strachem Pip potrafiła sobie radzić. Była przyzwy‐
czajona. – Cara, zadzwoń do Connora i poproś go, żeby oddelegował
swoją grupę i natychmiast tu przyszedł.
– Się robi – oznajmiła, podnosząc telefon do ucha.
– Naomi, kiedy Cara skończy rozmawiać, przekaż jej, żeby zadzwoniła
do Zacha. Niech puści wolno także moich ludzi.
Pip i Ravi zostawili swoją ekipę pod opieką Zacha i Stelli Chapman, ale
oni już nic nie znajdą, ponieważ Jamie przyszedł tutaj. Był tutaj, z nożem
w dłoni, który najpewniej wyniósł z domu. Tutaj, na skraju obszaru poszu‐
kiwań, co oznaczało, że krótki przystanek musiał zrobić gdzieś indziej, za‐
nim poszedł do domu farmera. Tutaj też, o godzinie 00.28, zegarek przestał
rejestrować jego tętno i liczbę kroków. I tu leżał nóż.
Nóż był dowodem. A dowód trzeba było potraktować w należyty spo‐
sób, tak żeby nie złamać żadnych procedur. Do przyjazdu policji nikt nie
miał prawa go dotknąć.
Pip wybrała numer posterunku w Amersham. Oddaliła się od grupy
i osłoniła jedno ucho przed wiatrem.
– Cześć, Eliza – powiedziała. – Tak, z tej strony Pip Fitz-Amobi. Tak.
Jest ktoś w komisariacie? Aha... Byłabyś tak miła i poprosiła kogoś, żeby
przyjechał pod dom farmera przy Sycamore Road w Kilton? Tak, właśnie
tam, gdzie Andie Be... Nie, chodzi o zaginięcie Jamiego Reynoldsa. Znala‐
złam nóż, który ma związek z tą sprawą. Trzeba go zabrać i zabezpieczyć
jako dowód. Wiem, że powinnam zadzwonić pod inny numer, ale... Nie
mogłabyś? Tylko jedna drobna przysługa. Obiecuję, że już więcej nie... –
zamilkła, słuchając Elizy. – Dziękuję ci, dziękuję.
– Piętnaście minut – oznajmiła, wracając do Raviego.
W ciągu tego kwadransa mogliby zacząć rozpracowywać, dlaczego Ja‐
mie dotarł aż tutaj.
– Możesz poprosić, żeby wszyscy odsunęli się od drzew? – zwróciła się
do Naomi.
– Jasne, nie ma sprawy.
– Chodź! – Pip poprowadziła Raviego do domu farmera.
Pociągnięte czerwoną farbą drzwi dyndały na zawiasach jak przetrącona
szczęka.
Przestąpili próg, a wnętrze domu otuliło ich przyciemnionym światłem.
Okna były brudne i zamszone, a stary poplamiony dywan chrzęścił pod ich
butami. Powietrze przesycał zapach opuszczenia: pleśń, stęchlizna i kurz.
– To kiedy się wprowadzamy? – spytał Ravi, rozglądając się z niesma‐
kiem.
– Myślisz, że twój pokój jest w lepszym stanie?
Zagłębili się w korytarz. Ze ścian sterczały odklejone pasy wyblakłych
tapet, które zwijały się, odsłaniając nagi tynk, jak papierowe fale rozbija‐
jące się o mury. Korytarz prowadził do obszernego pomieszczenia, które
dawniej musiało być salonem. Na jego drugim końcu pięły się pożółkłe
i wydeptane schody. Z okien bezwładnie zwisały wypłowiałe od słońca za‐
słony, które w poprzednim życiu ozdabiał kwiecisty wzór. Na środku stały
dwie wiekowe, czerwone kanapy ciasno spowite szarym pyłem.
Kiedy Pip podeszła bliżej, dostrzegła, że na jednej z kanap spod war‐
stwy kurzu przeziera jasna okrągła łata czerwonego materiału. Jakby ktoś
tam usiadł. I to całkiem niedawno.
– Patrz na to. – Ravi odciągnął jej uwagę na środek pokoju, gdzie stały
do góry nogami trzy nieduże metalowe kosze na śmieci, które robiły za
stołki.
Wokół nich walały się opakowania po herbatnikach pełnoziarnistych,
paczki po czipsach, puste tuby po pringlesach. Wśród nich widać było roz‐
rzucone puszki po piwie i niedopałki ręcznie skręcanych papierosów.
– Może ten dom wcale nie jest opuszczony – zauważył Ravi i pochylił
się, żeby podnieść z podłogi jeden niedopałek. – Czuć ziołem – oznajmił,
wtykając go sobie pod nos.
– Super! Jeśli to miejsce przestępstwa, właśnie zostawiłeś swoje odciski
palców.
– No tak – przyznał przez zaciśnięte zęby i spojrzał na nią skruszony. –
Może wezmę to ze sobą i później jakoś się pozbędę. – Wsunął niedopałek
do kieszeni i się wyprostował.
– Po co ludzie tu przychodzą? Żeby zajarać? – zastanawiała się Pip, ob‐
rzucając wzrokiem pomieszczenie. Z każdego kąta wyzierały pytania. –
Trochę to chore. Już zapomnieli, co tu się wydarzyło? Tu znaleziono ciało
Andie.
– W tym zapewne tkwi cały urok – odparł Ravi, przybierając głos filmo‐
wego lektora. – Stary, opuszczony dom, w którym popełniono morderstwo,
idealne miejsce na przekąskę i puszczenie dymka. Ktokolwiek to jest, ra‐
czej dość często tu zagląda. I domyślam się, że głównie nocną porą. Może
warto by wpaść dzisiaj po zmroku i zasadzić się na stałych bywalców?
Mogą mieć jakiś związek z zaginięciem Jamiego albo chociaż widzieli coś
w zeszły piątek.
– Zasadzić się? – uśmiechnęła się Pip. – W porządku, sierżancie.
– Ej, ty jesteś sierżantem! Nie wykorzystuj własnych przezwisk prze‐
ciwko mnie.

*
– Policja przyjechała! – zawołała Naomi, kiedy Pip z Ravim pokazywali
Connorowi i Carze, co odkryli w domu farmera.
– Ja to z nimi załatwię! – Pip pognała przez korytarz, wypadła na ze‐
wnątrz i zmrużyła oczy przed silnym światłem.
Radiowóz zatrzymał się na szutrowej drodze i oboje drzwi się otwo‐
rzyły. Od strony kierowcy wysiadł Daniel da Silva. Od strony pasażera –
Soraya Bouzidi.
– Cześć – zawołała Pip i podeszła się przywitać.
– Eliza przekazała, że dzwoniłaś – powiedział Daniel i poprawił czapkę.
Najwyraźniej nie potrafił, a może wcale nie chciał powściągnąć pogar‐
dliwej miny. Od czasu, gdy Pip umieściła go w gronie podejrzanych o za‐
mordowanie Andie, nie pałał do niej sympatią. I bardzo dobrze, bo Pip też
za nim nie przepadała.
– Tak, to byłam ja, przyczyna wszelkich nieszczęść, jakie spadły na Kil‐
ton od 2017 roku – oznajmiła beznamiętnie, kątem oka dostrzegając prze‐
lotny uśmiech na twarzy Sorai. – Tędy. – Poprowadziła ich przez trawę
i wskazała nieodległą kępkę drzew.
Daniel i Soraya przeszli porośnięty kawałek pola i zatrzymali się przy
konarach. Przez chwilę przypatrywali się nożowi porzuconemu w trawie,
a potem spojrzeli na siebie.
– Co to ma być?! – krzyknął Daniel do Pip.
– Nóż – odpowiedziała. – Ten sam, który zniknął ze stojaka w kuchni
Reynoldsów – wyjaśniła. – Jamie Reynolds. Niedawno zaginął, pamiętasz?
Przyjaźni się z twoją siostrą.
– Tak, pamię...
– Sprawa numer cztery-dziewięć-zero-zero-jeden-pięć-dwa...
– Tak, wiem – przerwał jej. – A ci co tu robią? – Wskazał uczniów tło‐
czących się w pobliżu domu farmera.
– To grupa poszukiwawcza – wyjaśniła Pip. – Kiedy policja nie raczy
kiwnąć palcem, trzeba prosić o pomoc ochotników.
Daniel przygryzł język, wykrzywiając twarz.
– No dobra! – krzyknął nagle i klasnął głośno trzy razy, czym zaskoczył
Pip. – Wszyscy do domów! Ale już!
Młodzież natychmiast się rozsypała na małe grupki, poszeptując coś
między sobą. Pip dziękowała wszystkim skinieniem głowy, kiedy mijali
policjantów i schodzili na drogę prowadzącą do miasteczka. Tymczasem
siostry Ward nie ruszyły się ani na krok. Podobnie jak Ravi i Connor, któ‐
rzy stali przy wejściu do opuszczonego domu.
– Ten nóż jest kluczowym dowodem w sprawie zaginięcia – oznajmiła
Pip, próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją. – Należy go zabezpieczyć,
dokładnie opisać i przekazać w ręce referenta do spraw obsługi dowodów
rzeczowych.
– Znam procedury – odparł Daniel grobowym głosem. – Sama go tu rzu‐
ciłaś? – Wskazał palcem na nóż.
– Nie – zaprzeczyła, a palące pierwotne uczucie obudziło się w niej na
nowo. – Oczywiście, że to nie ja. Nawet mnie tu nie było, kiedy go zna‐
leźli.
– Zabierzemy go – wtrąciła się Soraya i stanęła między Pip a Danielem,
żeby ostudzić ich emocje. – Możesz być spokojna. Postaram się, żeby nale‐
życie go zabezpieczyć.
Spojrzała na nią ufnie i dobrotliwie. Była całkowitym przeciwieństwem
Daniela.
– Dziękuję – powiedziała Pip, a Soraya odwróciła się i oddaliła do ra‐
diowozu.
– Jeśli się okaże, że to jakaś ściema... – rzucił cierpko Daniel, nawet nie
patrząc na Pip, kiedy Soraya była już poza zasięgiem słuchu. – I że przez
ciebie tylko tracimy czas...
– To-nie-jest żad-na ście-ma – wypluła poszatkowane słowa spomiędzy
zaciśniętych zębów. – Jamie Reynolds naprawdę zaginął. Nóż naprawdę
leży w trawie. Wiem, że policji brakuje ludzi, żeby zajmować się każdym
zaginięciem, ale posłuchaj mnie... I powtórz to Hawkinsowi. Tutaj wyda‐
rzyło się coś bardzo złego. Jestem tego pewna.
Daniel nie odpowiadał.
– Słyszysz mnie? – spytała. – Przestępstwo. Ktoś może nie żyje, a wy
nic nie robicie. Coś się stało z Jamiem, właśnie tutaj. – Machnęła ręką
w stronę noża. – I ma to coś wspólnego z osobą, którą Jamie poznał przez
internet. – Ta kobieta nazywa się Layla Mead, ale to nie jest jej praw...
Nagle zamilkła i prześwidrowała go wzrokiem. Kiedy tylko napomknęła
o Layli, Daniel natychmiast się zmienił. Gwałtownie wciągnął powietrze
przez rozszerzone nozdrza i wbił oczy w ziemię, jakby chciał uciec przed
nią wzrokiem. Na policzki wypełzły mu różowe plamy, a jasnobrązowe
włosy opadły na czoło.
– Ty znasz Laylę – powiedziała Pip z przekonaniem. – Też z nią rozma‐
wiałeś?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Rozmawiałeś z nią – uznała. – Wiesz, kim ona jest w rzeczywistości?
– Z nikim nie rozmawiałem – wybąkał Daniel nerwowym, drżącym gło‐
sem, a Pip zjeżyły się włosy na karku. – Z nikim, rozumiesz? I jeśli jeszcze
raz o tym wspomnisz...
Urwał w połowie, zostawiając ją w obłoku domysłów i niedopowiedzeń.
Zrobił krok do tyłu i rozluźnił napięte mięśnie twarzy. Tymczasem z radio‐
wozu wróciła Soraya. Na dłoniach miała niebieskie gumowe rękawice.
W palcach ściskała papierową torbę na dowody.
Nazwa pliku:

Zdjęcie noża znalezionego nieopodal opuszczonego domu farmera.jpg


Nazwa pliku:

Dokumentacja_sprawy5.docx

Nóż
Znaleziony w okolicy, która pokrywa się z zapisaną liczbą kroków na zegarku Jamiego, zanim
Fitbit oraz telefon zostały wyłączone. To może potwierdzać, że Jamie zabrał nóż z kuchni, co
z kolei oznacza, że między dziką imprezą a znalezieniem się na Wyvil Road musiał wrócić do
domu nie tylko po bluzę z kapturem, ale także po ten właśnie nóż. Tylko dlaczego potrzebował
broni? I czego tak bardzo się obawiał?
Jeśli teoria o jego powrocie do domu jest prawdziwa, jak rozgryźć tajemnicę okienka czaso‐
wego Arthura Reynoldsa? Jakim cudem Jamie zdążył odwiedzić Nat da Silvę, pójść do domu,
zabrać nóż i bluzę, zanim o godzinie 23.15 wrócił jego ojciec? Czasowo nic się nie zazębia. To
prawie niemożliwe. A skoro oś czasu się nie skleja, to oznacza, że ktoś kłamie. Muszę spróbo‐
wać jeszcze raz pogadać z Nat. Może – jeśli obok nie będzie jej chłopaka – w końcu się
przede mną otworzy i szczerze opowie o Jamiem?
Daniel da Silva
Rozmawiał z Laylą Mead. Jego reakcja nie pozostawia złudzeń. Czy to możliwe, że wie, kim
ona jest? Bo wyraźnie było widać, że próbuje zatuszować informację o tej znajomości. A może
nie chce, żeby ta wiadomość dotarła do jego żony, która opiekuje się ich nowo narodzonym
dzieckiem, podczas gdy Daniel – przypuszczalnie – gawędzi sobie przez internet z obcą ko‐
bietą? Już rok temu miałam okazję się przekonać, że w jego przypadku nie byłoby to niczym
nadzwyczajnym.
I jeszcze jedno spostrzeżenie. Wiadomo, że Layla Mead rozmawiała z trzema mężczyznami:
Jamiem, Adamem Clarkiem i Danielem da Silvą. Co ciekawe, wszyscy oni są w wieku 29–30
lat (poza Jamiem, ale on skłamał w opisie profilu). I wszyscy dość podobnie wyglądają: biali,
z brązowawymi włosami. Czy to przypadek, czy może jakaś reguła?
Dom farmera
Jamie udał się tam piątkowej nocy. A przynajmniej podszedł w pobliże zabudowań. Okazało
się też, że miejsce nie jest całkiem opuszczone, jak nam się wcześniej wydawało. Musimy się
dowiedzieć, kto tam chodzi i w jakim celu. I czy bywalcy domu farmera mają jakiś związek
z zaginięciem Jamiego.
Nocna zasadzka. Czekam, aż mama z tatą pójdą spać, jadę po Raviego i tuż przed północą
spotykamy się na miejscu z Connorem i Carą. Zaparkowałam samochód nieco dalej i powie‐
działam rodzicom, że zostawiłam go pod szkołą, dlatego nie powinni niczego usłyszeć. Tylko
muszę pamiętać o trzecim schodku od dołu – strasznie skrzypi.
Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki: Zaginięcie Jamiego Reynoldsa

Sezon 2, odcinek 2: przesłanie na SoundCloud zakończone powodzeniem


Dwadzieścia sześć

Kiedy podjechali, Connor już czekał. Jego oczy rozbłysły żywo w snopie
reflektorów z samochodu Pip. Spotkali się na Old Farm Road, tuż przed
skrętem w Sycamore. Ravi podał jej plecak, przeciągle głaszcząc ją po
dłoni. Po chwili wysiedli z auta.
– Cześć – szepnęła Pip do Connora. Wiejący o północy wiatr tańczył
w jej włosach, które smagały ją po twarzy. – Nie miałeś problemów z wyj‐
ściem?
– Nie – odparł. – Ale mama chyba nie spała. Słyszałem, jak pochlipuje,
więc raczej niczego nie zauważyła.
– A gdzie Cara? – spytała Pip, rzucając okiem na jej samochód zaparko‐
wany jakieś dziesięć metrów dalej.
– Właśnie tam. – Connor potwierdził jej przypuszczenia. – Naomi chyba
zauważyła, że się wymknęła, i teraz gadają przez telefon. Nie sądzę, żeby
Cara była nadmiernie dyskretna, bo jak sama mówi, „dziadkowie są prak‐
tycznie głusi”.
– Rozumiem.
Ravi stanął obok Pip, osłaniając ją własnym ciałem przed porywistym
wiatrem.
– Widziałaś komentarze? – zapytał Connor hardym głosem.
Złościł się? Było zbyt ciemno, żeby Pip mogła uważnie mu się przyj‐
rzeć.
– Jeszcze nie – przyznała. – A co?
– Nie minęły trzy godziny od publikacji ostatniego odcinka, a nowa teo‐
ria już stała się viralem na Reddicie.
– Jaka teoria?
– Ludzie myślą, że mój ojciec zabił Jamiego – rzucił jej prosto w twarz
ostrym tonem. Tak, zdecydowanie był wściekły. – Piszą, że wziął nóż
z kuchni i poszedł za Jamiem na Wyvil Road. Zabił go, pozbył się narzę‐
dzia zbrodni i prowizorycznie ukrył ciało. I kiedy około północy wróciłem
do domu, jego jeszcze nie było. Ta, jakbym akurat go nie widział. A potem
wyjechał na weekend, żeby pozbyć się ciała już na dobre. Motyw? Ojciec
nienawidził Jamiego, bo ten był dla niego „zajebistym rozczarowaniem”.
– Mówiłam, żebyś nie czytał komentarzy – odezwała się Pip łagodnie.
– Myślisz, że to takie łatwe, kiedy ludzie oskarżają ci ojca o bycie,
kurwa... mordercą? On niczego nie zrobił. Nie mógłby!
– Nigdy tego nie powiedziałam. – Pip zniżyła głos, licząc na to, że
dzięki temu zdoła nieco uspokoić Connora.
– Komentarze są pod twoim podcastem. Z palca sobie tych pomysłów
nie wyssali.
– Connor, sam mnie prosiłeś, żebym się tym zajęła. Znałeś ryzyko i zgo‐
dziłeś się je ponieść. – Czuła, jak czarna noc zaciska się wokół nich. – Ja
tylko przedstawiłam fakty.
– Fakty, które nie mają nic wspólnego z moim ojcem. Jeśli ktokolwiek
kłamie, to Nat da Silva. Nie on.
– W porządku. – Pip podniosła ręce. – Nie mam zamiaru się wykłócać.
Zależy mi tylko na odnalezieniu Jamiego, rozumiesz? I robię wszystko,
żeby się udało.
Cara wysiadła z samochodu i bez słowa kiwnęła ręką na powitanie. Con‐
nor nawet jej nie zauważył, chociaż podeszła tuż obok.
– Tak, wiem... – ciągnął Connor, nie zwracając najmniejszej uwagi także
na Pip, która ostrzegawczo uniosła brwi. – Ale do zaginięcia Jamiego nie
ma co mieszać mojego ojca.
– Con... – zaczął Ravi.
– On nie jest żadnym mordercą! – wykrzyknął Connor.
Stojąca za jego plecami Cara spojrzała mętnym wzrokiem i otworzyła
usta, nie wydobywając z siebie ani słowa. Kiedy Connor w końcu ją za‐
uważył, zdecydowanie za późno, podrapał się po nosie, żeby jakoś prze‐
trwać chwilę niezręcznej ciszy. Wtedy Ravi niespodziewanie zainteresował
się gwiazdami pobłyskującymi na nocnym niebie, a Pip wydukała kilka
słów, usiłując podjąć temat. Jednak już po kilku sekundach twarz Cary roz‐
jaśnił uśmiech. I tylko Pip była w stanie dostrzec, jak wiele wysiłku ją
kosztował.
– Nie potrafię się odnieść – powiedziała bezceremonialnie Cara z prze‐
sadnym wzruszeniem ramion. – Ale czy my przypadkiem nie mamy misji
do wykonania? Chyba że wolicie sobie postać i rozmyślać o niebieskich
migdałach.
Powiedzonko, które ostatnio podłapała od swojej babci, okazało się do‐
brym sposobem na wyjście z niezręcznej sytuacji.
– Racja, chodźmy – podchwyciła Pip.
Najlepszym sposobem na przełamanie impasu było puszczenie wszyst‐
kiego w niepamięć i udawanie, że nic się nie stało.
Connor kroczył sztywno obok niej, kiedy skręcili w szutrową drogę,
a przed nimi na trawiastej łące wyrósł opuszczony dom farmera. Ale było
coś jeszcze. Coś, czego Pip się nie spodziewała. Zaparkowany poza krawę‐
dzią drogi samochód. Tuż pod samym domem.
– Ktoś tu jest? – spytała.
Odpowiedź przyszła kilka sekund później, kiedy spoza osmolonych bru‐
dem okiem błysnął biały snop światła. Ktoś był w środku. I miał latarkę.
– Jak to rozegramy? – zwrócił się do niej Ravi. – Podejście pośrednie
czy bezpośrednie?
– Co to za różnica? – odezwał się Connor, który odzyskał normalny
głos.
– Pośrednie, czyli zostajemy na zewnątrz, zaczajamy się i czekamy, aż
ten ktoś wyjdzie – wyjaśnił Ravi. – Bezpośrednie oznacza wtargnięcie na
chama do środka i ucięcie sobie pogawędki z intruzem. Osobiście skłaniał‐
bym się ku pierwszemu rozwiązaniu, ale wśród nas jest koleżanka w gorą‐
cej wodzie kąpana, tak że...
– Bezpośrednie – oznajmiła zdecydowanie Pip, tak jak spodziewał się
Ravi. – Czas gra na naszą niekorzyść. Idziemy, tylko cichaczem – dodała,
ponieważ podejście bezpośrednie bynajmniej nie zakładało elementu za‐
skoczenia.
Noga w nogę, równym krokiem zaczęli się ostrożnie podkradać pod
dom.
– Jaki jest nasz plan? – szepnął Ravi do Pip, a Cara, która go usłyszała,
parsknęła śmiechem.
– Powiedziałam „cichaczem”, a to znaczy żadnych żartów ani chrumka‐
nia – przypomniała Pip, chociaż dokładnie w ten sam nerwowy sposób za‐
reagowało każde z nich.
Pierwsza u progu stanęła Pip. Srebrzyste widmowe światło księżyca za‐
lewało ściany korytarza i oświetlało im drogę, jakby zapraszając do środka.
Pip zrobiła krok do przodu i zatrzymała się, kiedy zza ściany dobiegł
gromki śmiech. Była tam więcej niż jedna osoba. Dwóch mężczyzn i ko‐
bieta, domyśliła się Pip. Raczej młodzi i chyba na haju, sądząc po długim
specyficznym rechocie.
Zrobiła jeszcze kilka bezszelestnych kroków. Tuż za nią skradał się
Ravi, wstrzymując oddech.
– A ja bym wziął nawet dwadzieścia siedem naraz – usłyszeli męski
głos.
– Nie! Robin, no coś ty!
Pip coś tknęło. Robin? Czyżby ten Robin, którego znała? Młodszy od
niej o rok? Kolega Mrówy z drużyny futbolowej? Ten, którego podczas
ostatniego śledztwa nakryła na kupowaniu narkotyków od Howiego Bo‐
wersa?
Weszła do salonu. Na ustawionych do góry dnem śmietnikach siedziały
trzy osoby. Było na tyle jasno, że ich sylwetki nie były tylko bezkształt‐
nymi cieniami w mroku. Z górnej szuflady koślawego kredensu sterczała
latarka, która rzucała na sufit jaskrawosrebrną plamę światła. Zapalone pa‐
pierosy żarzyły się trzema żółtymi punkcikami.
– Robin Caine – odezwała się Pip, a wszyscy troje aż podskoczyli. Nie
rozpoznawała dwojga pozostałych, ale dziewczyna zapiszczała i omal nie
spadła z kubła, a zaskoczony chłopak wypuścił papierosa z ręki. – Ostroż‐
nie, bo wywołasz pożar – powiedziała, obserwując, jak chłopak nieporad‐
nie próbuje podnieść niedopałek, jednocześnie naciągając kaptur na głowę.
– Kurwa, znowu ty? – cisnął Robin, wlepiając w nią oczy.
– Niestety, kurwa, znowu ja – odparowała Pip. – I nie sama – dodała,
kiedy pozostali wkroczyli do pomieszczenia i stanęli za jej plecami.
– Co ty tu robisz? – Robin mocno zaciągnął się skrętem.
Może nawet zbyt mocno i zbyt długo, bo jego twarz poczerwieniała,
kiedy usiłował się nie zakrztusić.
– Raczej co ty tu robisz. – Pip odbiła pytanie, a Robin w odpowiedzi po‐
kazał jej skręta.
– Aż taka głupia nie jestem. Czy... często tu wpadasz? – spytała.
– A co? Chcesz mnie wyrwać? – zażartował Robin, ale spotulniał, kiedy
Ravi wyprężył się za plecami Pip.
– Za odpowiedź wystarczy mi ten burdel, który po sobie zostawiłeś. –
Pip machnęła ręką w stronę pustych opakowań i butelek po piwie. – Wiesz,
że zostawiasz ślady na potencjalnym miejscu zbrodni?
– Nie tutaj zabito Andie Bell – rzucił i wrócił do palenia.
Jego znajomi milczeli jak zaklęci i błądzili oczami wszędzie, byle tylko
nie napotkać wzroku Pip.
– Nie o tym mówię. – Pip przestąpiła z nogi na nogę. – Pięć dni temu za‐
ginął Jamie Reynolds. Ale zanim przepadł, przyszedł właśnie tutaj. Wiecie
coś na ten temat?
– Nie – odparł Robin, a pozostali szybko powtórzyli to samo.
– Byłeś tu w piątek w nocy?
– Nie. – Robin zerknął na godzinę w telefonie. – Słuchaj, chyba powin‐
naś już pójść. Niedługo ktoś tu przyjdzie i byłoby dobrze, gdybyś do tego
czasu się zmyła.
– Kto to taki?
– Chyba nie myślisz, że będę ci się zwierzał? – odparł drwiąco Robin.
– A jeśli odmówię? – rzuciła zuchwale Pip i kopnęła puste opakowanie
po pringlesach, które potoczyło się między siedzące na kubłach trio.
– Uwierz mi, że nie chciałabyś go spotkać – powiedział Robin. – On
pewnie nienawidzi cię bardziej niż kogokolwiek innego, bo posłałaś Ho‐
wiego Bowersa do pierdla.
Kropki w głowie Pip się połączyły.
– Ahaaaa – powiedziała przeciągle. – Czyli chodzi o dragi. Dilujesz? –
spytała, kiedy dostrzegła dużą wypchaną torbę przy jego nodze.
– Nie, nie diluję. – Zmarszczył nos.
– Raczej masz tu dużo więcej niż na własny użytek. – Wskazała torbę,
którą Robin starał się schować między nogami.
– Nie diluję, dotarło? Ja tylko odebrałem towar od gościa w Londynie
i dostarczyłem tutaj.
– Czyli jesteś kurierem – wtrącił się Ravi.
– Dają mi zioło za darmo – tłumaczył się Robin.
– Wow, ale z ciebie biznesmen – kpiła Pip. – Czyli ktoś cię wykorzystał,
żebyś przewiózł towar między granicami hrabstw.
– Pierdol się, nikt mnie nie wykorzystał. – Ponownie zerknął w ekran te‐
lefonu, a w ciemnych źrenicach jego oczu wezbrała panika. – Proszę was...
On będzie tu lada chwila. Jest mocno wkurzony, bo w tym tygodniu już
ktoś go wystawił. Dziewięćset funtów poszło się... walić. Musicie spadać.
Kiedy tylko wypowiedział ostatnie słowo, usłyszeli chrzęst opon szoru‐
jących po żwirze, cichnący warkot gasnącego silnika i jedno ostatnie pyrk‐
nięcie przekłuwające bezgłos nocy.
– Ktoś tu jest – oznajmił bezsensownie Connor.
– No i dupa – cisnął Robin, gasząc skręta o ściankę kosza na śmieci.
Jednak Pip już zdążyła się odwrócić. Przecisnęła się między Connorem
a Carą i wyszła na korytarz ku rozwartym drzwiom. Stanęła na progu
i jedną nogą wstąpiła w czarną noc za futrynę. Zmrużyła oczy, próbując
wyrzeźbić z ciemności rozpoznawalne kształty. Samochód w jasnym kolo‐
rze zaparkował tuż przed autem Robina, ale...
Nagle Pip straciła wzrok. Oślepiło ją zajadle jaskrawe światło wystrze‐
lone z przednich reflektorów.
Zasłoniła oczy dłońmi i usłyszała warkot uruchamianego silnika. Auto
pomknęło Sycamore Road, a po chwili zniknęło w chmurze pyłu i rozrzu‐
canego żwiru.
– Szybko! – zawołała. – Do samochodu! Biegiem!
Popędziła przez trawę lotem błyskawicy i jak strzała wbiła się w tuman
wirującego kurzu na drodze. Ravi wyprzedził ją na zakręcie.
– Kluczyki! – krzyknął.
Pip wyciągnęła je zza pazuchy i rzuciła mu do rąk. Chłopak otworzył
garbusa i runął na fotel pasażera. Kiedy Pip opadła na siedzenie kierowcy,
kluczyki już czekały w stacyjce. Przekręciła je i zapaliła światła, które za‐
lały nadbiegających Carę i Connora.
Gdy wreszcie dopadli do auta i wcisnęli się do środka, Pip ruszyła na
pełnym gazie, zanim Cara zdążyła zatrzasnąć drzwi.
– Co tam zobaczyłaś? – spytał Ravi, kiedy wyjechali zza zakrętu.
– Nic. – Mocno wcisnęła pedał. Słyszała trzaskający pod kołami żwir
i chrobot drobnych kamyków zarysowujących boki samochodu. – Ale on
musiał mnie zauważyć w drzwiach. Dlatego ucieka.
– Tylko dlaczego? – spytał Connor, kurczowo wczepiając się dłońmi
w zagłówek Raviego.
– Tego nie wiem. – Pip przyspieszyła na drodze opadającej ze wzgórza.
– Ale ucieczka świadczy o tym, że ma coś na sumieniu. To jego tylne świa‐
tła? – Wytężyła wzrok, spoglądając w dal.
– Tak – potwierdził Ravi. – Zasuwa jak wariat. Musisz dodać gazu.
– Już mam ponad siedemdziesiątkę na liczniku – powiedziała Pip i za‐
gryzła wargi, mocniej dociskając pedał.
– W lewo! Skręcił w lewo – nawigował Ravi.
Pip wzięła zakręt i wjechała w kolejną wąską wiejską drogę.
– Dajesz, dajesz! – ponaglał Connor.
Pip go doganiała. Biała karoseria samochodu błyskała na tle ciemnych
żywopłotów porastających pobocze drogi.
– Muszę podjechać bliżej, żebyśmy mogli dojrzeć numery – stwierdziła
Pip.
– Znowu przyspiesza – zauważyła Cara, która wetknęła głowę między
siedzenia Pip a Raviego.
Pip docisnęła gaz. Wskazówka prędkościomierza wskazywała ponad
osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i wciąż się przesuwała. Odległość
między autami malała.
– W prawo! – krzyknął Ravi. – Pojechał w prawo.
Wiraż był ostry. Pip zdjęła nogę z gazu i pociągnęła kierownicę. Przele‐
cieli przez zakręt, ale coś było nie tak.
Pip czuła, jak kierownica ucieka i wyślizguje jej się z rąk.
Wpadli w poślizg.
Próbowała skręcić i wyprowadzić samochód na prostą.
Jednak auto było zbyt rozpędzone i mknęło dalej. Ktoś krzyczał, ale
przez głośny pisk opon nie wiedziała kto. Ślizgali się. Najpierw na lewo,
potem na prawo, a później obrócili się wokół własnej osi.
Krzyczeli już wszyscy czworo, kiedy samochód sunął pod prąd, aż
w końcu się zatrzymał z maską wbitą do połowy w przydrożne krzaki.
– O kurwa – powiedziała Pip i walnęła pięścią w kierownicę. Rozległ się
krótki ryk klaksonu. – Nic wam nie jest?
– Nie – odparł czerwony na twarzy Connor, dysząc ciężko.
Ravi obejrzał się przez ramię i wymienił spojrzenia z rozdygotaną ze
strachu Carą. Potem przeniósł wzrok na Pip, a ona już wiedziała. Z ich
oczu przezierała tajemnica, którą znali wszyscy troje poza Connorem. Sio‐
stra Cary i Max Hastings brali udział w wypadku samochodowym, kiedy
byli w tym wieku, co oni teraz. Max przekonał przyjaciół, żeby zostawić
na drodze poważnie rannego człowieka. To był prawdziwy początek dra‐
matu, który zakończył się morderstwem brata Raviego.
Właśnie lekkomyślnie otarli się o coś podobnego.
– To było głupie – powiedziała Pip, a to coś w jej brzuchu znów się roz‐
rosło, jakby chciało ją pochłonąć. Czyżby poczucie winy? A może wstyd?
Tym razem nie mogła być taka jak dawniej. Nie mogła dać się ponieść. –
Przepraszam.
– To moja wina – wyznał Ravi i zaplótł palce w jej dłoni. – To ja kaza‐
łem ci jechać szybciej. Przepraszam.
– Widział ktoś tablicę rejestracyjną? – przerwał im Connor. – Ja zauwa‐
żyłem tylko pierwszą literę i było to albo N, albo H.
– Ja nic – oznajmiła Cara. – Ale to był sportowy wóz. Biały.
– Bmw – doprecyzował Ravi, a Pip mocniej zacisnęła palce. – Co? –
Ravi odwrócił się do niej.
– Ja... znam kogoś, kto ma taki samochód – szepnęła.
– W sumie ja też – odparł. – Chyba nawet kilka osób.
– Tak – westchnęła Pip. – Ale ten, o którym myślę, jest chłopakiem Nat
da Silvy.
Dwadzieścia siedem

Ziewnęła szeroko i przeciągle, wbijając wzrok w leżący przed nią tost. Nie
była głodna.
– Co ty taka zmęczona już od samego rana? – spytała mama, spogląda‐
jąc na nią znad kubka herbaty.
Pip wzruszyła ramionami i przeciągnęła tost wokół talerza. Siedzący na‐
przeciwko Josh łapczywie wsuwał płatki, mruczał przez nos płynącą z ra‐
dia melodię i wymachiwał nogami pod stołem, od czasu do czasu niby
przypadkiem dając siostrze kopniaka. Pip nie reagowała. W końcu podkur‐
czyła nogi i usiadła po turecku. W tle jak zwykle grał program lokalny
BBC Trzech Hrabstw. Właśnie kończyła się kolejna piosenka. Na dogasa‐
jące dźwięki perkusji zaczęły się nakładać głosy prowadzących.
– Za dużo masz na głowie przez tego całego Jamiego? – odezwała się
mama.
– To nie jest „ten cały Jamie”, mamo – odcięła się Pip, czując narasta‐
jącą złość, którą nosiła pod skórą jak spodnią warstwę, palącą i niewy‐
godną. – Tu chodzi o jego życie. Mam prawo być zmęczona.
– Dobrze, dobrze – powiedziała mama i zabrała ze stołu pustą miskę Jo‐
sha. – A ja mam prawo się o ciebie martwić.
Pip wcale tego nie chciała. Nie potrzebowała, żeby ktoś się o nią mar‐
twił. Jamie potrzebował.
Wiadomość od Raviego rozświetliła ekran jej telefonu. Właśnie wycho‐
dzę do sądu i czekam na koniec obrad. Co u ciebie?
Pip wstała, jedną ręką chwyciła telefon, drugą zgarnęła talerz ze stołu
i zsunęła tost do kosza na śmieci. Poczuła na sobie wzrok matki.
– Nie mam apetytu – wytłumaczyła się. – W szkole przegryzę jakiś bato‐
nik zbożowy.
Wyszła na korytarz i zdążyła przejść zaledwie kilka kroków, kiedy
mama zawołała ją z powrotem do kuchni.
– Idę tylko do toalety! – krzyknęła.
– Pip, chodź tu, szybko! – wrzasnęła matka.
I był to zatrważający wrzask, gardłowy, histeryczny i nieokiełznany, ja‐
kiego Pip chyba jeszcze nigdy nie słyszała.
W jednej chwili oblał ją zimny pot, a krew odpłynęła z twarzy. Obróciła
się zamaszyście i pognała do kuchni, ślizgając się skarpetkami po dębowej
klepce.
– Co? Co? Co? – powtarzała maniakalnie, przerzucając spojrzenie ze
skołowanego Josha na matkę, która wyciągnęła rękę do radia i podkręciła
dźwięk.
– Słuchaj tego – powiedziała.
– ...wczoraj około godziny szóstej rano przechodzień spacerujący z psem
znalazł ciało w lesie nieopodal drogi A413 łączącej Little Kilton z Amer‐
sham. Na miejscu wciąż pracuje ekipa policyjna. Zwłoki, dotychczas niezi‐
dentyfikowane, należą do białego mężczyzny w wieku dwudziestu kilku lat.
Przyczyna śmierci nie jest jeszcze znana. Rzecznik prasowy Policji z Doliny
Tamizy oznajmił, że...
– Nie. – Wypadło jej z ust, ale ona niczego nie pamiętała. Nie pamiętała
ani ruchu warg, ani drapiącego bólu, kiedy to słowo przedzierało się przez
jej zaciśnięte gardło. – Nie, niee, nieee, nieeee.
Nie czuła niczego poza drętwotą ciała, nogami zapadającymi się w zie‐
mię pod jej ciężarem i rękoma, które kruszyły się po kawałku i odpadały
od niej palec po palcu.
– P... i... p?
Wszystko wokół poruszało się w zwolnionym tempie. Kuchnia uniosła
się i zawirowała, a sparaliżowana strachem Pip znalazła się dokładnie
w oku cyklonu.
– Pip!
Nagle wszystko odzyskało dawną ostrość i kształt. Serce Pip łomotało
tak zaciekle, że dudniło jej w uszach. Podniosła wzrok na mamę. W zwier‐
ciadle jej oczu ujrzała swój strach.
– Biegnij! – krzyknęła mama, chwyciła ją za ramię i obróciła w stronę
drzwi. – Leć! Zadzwonię do szkoły i powiem, że się spóźnisz.
– A już za momencik jeden z moich ulubionych utworów lat osiemdzie‐
siątych, Sweet Dreams...
– On... On nie może...
– Biegiem – ponagliła mama, wypychając ją na korytarz.
W tej samej chwili telefon Pip zawibrował, oznajmiając połączenie
przychodzące od Connora.

*
To on otworzył jej drzwi. Miał zaczerwienione oczy, a górna warga drgała
mu nerwowo.
Pip bez słowa weszła do środka i współczująco ścisnęła mu rękę powy‐
żej łokcia.
– Gdzie twoja mama? – zapytała po długiej chwili milczenia.
– Tutaj – zacharczał i poprowadził Pip do zimnego salonu zalanego
dziennym światłem, które sprawiało wrażenie niestosowności: było zbyt
ostre, zbyt jaskrawe, zbyt żywe.
Joanna kuliła się przed nim na kanapie, owinięta w stary koc, z twarzą
schowaną w chusteczce.
– Pip przyszła – powiedział Connor niewiele głośniej od szeptu.
Joanna podniosła wzrok. Miała zapuchnięte oczy i wyglądała tak, jakby
w jej twarzy coś pękło.
Nie odezwała się, tylko wyciągnęła ręce, a Pip zatoczyła się na chwiej‐
nych nogach i opadła na kanapę. Joanna wzięła ją w ramiona, a Pip przytu‐
liła się do niej. Na piersiach czuła przyspieszone bicie jej serca.
– Musimy zadzwonić do detektywa Hawkinsa na komisariat w Amer‐
sham – oznajmiła Pip, wysuwając się z uścisku. – Trzeba się dowiedzieć,
czy zidentyfikowali...
– Arthur właśnie z nimi rozmawia. – Joanna przesunęła się nieco i zro‐
biła miejsce dla Connora.
Chłopak usiadł między nimi i przywarł nogą do uda Pip. Coraz wyraź‐
niej było słychać głos Arthura, który wyszedł z kuchni i przemieszczał się
do salonu.
– Tak – powiedział, wchodząc do pokoju z telefonem przy uchu, a kiedy
dostrzegł Pip, zamrugał na powitanie. Miał poszarzałą twarz i wąsko zaci‐
śnięte usta. – Jamie Reynolds. Nie, Reynolds, przez „r”. Tak. Numer
sprawy? Chwileczkę... – Zerknął na Joannę, która już zaczęła podnosić się
z kanapy...
– Cztery-dziewięć-zero – wyręczyła ją Pip, a Arthur powtórzył po niej
do telefonu, kiwając głową w podziękowaniu. – Zero-jeden-pięć. Dwa-
dziewięć-trzy.
– Tak – mówił dalej. – Zaginiony od zeszłego piątku. – Przygryzł kciuk.
– Wiecie już, czyje ciało znaleziono przy drodze A413? Nie, proszę, nie
każcie mi znowu cze...
Oparł się o drzwi, zatrzaskując je. Wsparł głowę na jednym palcu,
a skóra na jego podbródku się pofałdowała. Czekał.
Czekali.
Było to najgorsze oczekiwanie w całym życiu Pip. W piersiach czuła
dławiący ucisk, z trudem łapała powietrze przez nos, a z każdym odde‐
chem robiło jej się coraz słabiej. Żółć podchodziła jej do gardła. Miała
ochotę zwymiotować.
Proszę, powtarzała w myślach, nie wiadomo do kogo. Do kogokolwiek.
Nieważne. Proszę, proszę, niech to nie będzie Jamie. Proszę. Obiecała
Connorowi. Przysięgła, że odnajdzie jego brata. Przyrzekła, że go ocali.
Proszę, proszę, tylko nie on.
Przerzuciła wzrok z Arthura na siedzącego obok Connora.
– Chcesz, żebym została? – szepnęła.
Chłopak pokiwał głową i wziął ją za rękę. Ich mokre, spocone dłonie
skleiły się ze sobą. Pip widziała, jak z drugiej strony Connor ujął także
dłoń swojej mamy.
Czekali.
Arthur zamknął oczy i palcami wolnej ręki docisnął powieki. Tak
mocno, że na pewno musiało go zaboleć. Jego klatka piersiowa poruszała
się nierytmicznie w dół i w górę.
Czekali.
Aż w końcu...
– Tak? – odezwał się Arthur i gwałtownie otworzył oczy.
Serce Pip waliło tak głośno i szybko, że cała była tylko nim: sercem
w wydrążonym ciele powleczonym skórą.
– Dzień dobry, panie oficerze – powiedział Arthur. – Tak, właśnie w tej
sprawie dzwoniłem. Tak.
Connor mocniej ścisnął dłoń Pip, niemal gruchocąc jej kości.
– Tak, rozumiem. Czyli... – Druga ręka Arthura, opuszczona wzdłuż tu‐
łowia, drżała. – Tak, rozumiem.
Słuchał w milczeniu słów oficera.
A potem jego twarz się zapadła.
I rozłupała się na dwoje.
Arthur zgiął się wpół. Telefon wypadł mu ze zdrętwiałej dłoni. Mężczy‐
zna zasłonił twarz ręką i zawył przejmującym, zwierzęcym głosem, który
wstrząsnął jego całym ciałem.
Pip czuła, jak zesztywniała dłoń Connora zamiera. Chłopak siedział nie‐
ruchomo z opadniętą szczęką.
Arthur się wyprostował. Łzy spływały do jego bezwstydnie obnażonych
ust.
– To nie Jamie – powiedział.
– Co? – Joanna wstała i uniosła rękę do twarzy.
– To nie Jamie – powtórzył Arthur, krztusząc się od płaczu. – To ktoś
inny – dodał i podniósł telefon. – Rodzina właśnie zidentyfikowała ciało.
To nie Jamie.
– To nie Jamie? – Joanna nie śmiała uwierzyć jego słowom.
– Nie on – potwierdził Arthur, podszedł do niej niezdarnie, wtulił ją
w ramiona i zapłakał, skrywając twarz w jej włosach. – To nie nasz chło‐
piec. Nie Jamie.
Connor odkleił się od Pip. Jego czerwoną twarz żłobiły strumienie łez.
Dołączył do rodziców i oplótł się wokół nich. Trzymali się w objęciach
i płakali. Był to płacz ulgi, rozpaczy i bezradności. Na chwilę stracili syna
i brata. Przez kilka minut w ich umysłach, a także w głowie Pip, Jamie już
nie żył.
Ale to nie był on.
Pip przetarła mokre oczy rękawem bluzy. Gorące łzy wsiąkały w tka‐
ninę.
Dziękuję, powiedziała w myślach do jakiejś niewidzialnej istoty. Dzię‐
kuję.
Dostali kolejną szansę.
Jedyną i ostatnią.
Nazwa pliku:

Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Wywiad z Arthurem Rey‐


noldsem.wav

Pip: Zaczynam nagrywać. Jest pan gotowy?

Arthur: Tak, jestem.

Pip: Proszę powiedzieć, dlaczego wcześniej nie zgadzał się pan na rozmowę
i nie chciał się mieszać do śledztwa?

Arthur: Szczerze? Byłem wściekły i przekonany, że Jamie znowu uciekł z domu.


A dobrze wie, jak bardzo się martwiliśmy, kiedy zdarzyło mu się to po raz
pierwszy. Nie chciałem ulegać obawom Joanny i Connora, że Jamie zagi‐
nął, ponieważ w to nie wierzyłem. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że
mogło stać się coś złego. Wolałem się na niego złościć. Ale chyba tkwiłem
w błędzie. Jego nieobecność jest zbyt długa. Gdyby jak zwykle uciekł,
z pewnością już usłyszałby o twoim podcaście i wróciłby do domu.

Pip: Dlaczego pan myślał, że Jamie znowu uciekł? Dlatego że tuż przed cere‐
monią ostro się pokłóciliście?

Arthur: Tak. A wcale nie chcę się z nim żreć, chcę tylko jego dobra. Chcę, żeby za‐
czął podejmować mądre życiowe decyzje, żeby robił to, co naprawdę lubi.
Wiem, że jest do tego zdolny. Jednak w ostatnim czasie, w sumie na kilka
lat, jakby utknął w miejscu. Być może źle do tego podszedłem. Po prostu
nie wiem, jak mu pomóc.

Pip: O co się pokłóciliście w tamten piątek?

Arthur: Poszło nam o... To narastało z biegiem czasu. Ostatnio poprosił mnie o po‐
życzenie sporej kwoty i nie wiem... Powiedział coś, co wyprowadziło mnie
z równowagi. Zacząłem mu prawić o zarabianiu, odpowiedzialności, znale‐
zieniu pracy i karierze. Jamie w ogóle nie chciał o tym słyszeć.

Pip: Kiedy poprosił pana o pożyczkę?

Arthur: To było jakoś... Joanna poszła wtedy na badmintona, więc to musiał być
wtorek. Tak, wtorek, dziesiąty kwietnia.

Pip: Powiedział, po co mu te pieniądze?

Arthur: W tym problem, że właśnie nie. Nie przyznał się. Bąknął tylko, że to bardzo
ważne. A ja oczywiście odmówiłem. Kwota, której zażądał, była niedo‐
rzeczna.

Pip: Jeśli mogę zapytać... O jaką sumę Jamie pana poprosił?

Arthur: Dziewięćset funtów.

Pip: Dziewięćset?

Arthur: Tak.

Pip: Dokładnie tyle?

Arthur: Tak, a co? Coś nie tak?

Pip: Nie, tylko... Niedawno ktoś mi wspominał dokładnie o takiej kwocie. Taki je‐
den chłopak, Luke Eaton. Powiedział, że w tym tygodniu stracił dziewięćset
funtów. Myślę, że to ma związek z nar... Wie pan co, przyjrzę się temu. Czyli
w piątek wieczorem wyszedł pan z knajpy i o której godzinie dotarł do
domu?

Arthur: Dokładnej godziny nie pamiętam, ale z pewnością przed wpół do dwunastej
w nocy. Może jakieś dwadzieścia po jedenastej.

Pip: W domu nikogo nie było, prawda? Nie widział pan Jamiego?

Arthur: Nie, byłem sam. Położyłem się do łóżka, ale później słyszałem, jak wrócił
Connor.

Pip: Czy Jamie mógł się zakraść niezauważenie? Zaraz po pana powrocie na
przykład?

Arthur: Nie ma takiej możliwości. Jeszcze przez chwilę siedziałem w salonie. Gdyby
ktoś otworzył drzwi, usłyszałbym.

Pip: Podejrzewamy, że Jamie wrócił do domu po bluzę i nóż, czyli musiał wejść
i wyjść, zanim pan dotarł do domu. Wie pan o nożu?

Arthur: Nie. Nawet nie zauważyłem, że zginął, dopóki Joanna mi nie powiedziała.

Pip: Gdzie pan był w zeszły weekend, kiedy Jamie zaginął? Connor wspominał,
że nie było pana w domu.

Arthur: Pojechałem go szukać. Myślałem, że gdzieś się szlaja, żeby odreagować.


Chciałem z nim pogadać, jakoś dojść z nim do ładu, przekonać go, żeby
wrócił. Ale jego nigdzie nie było.

Pip: Wszystko w porządku, panie Reynolds?

Arthur: Nie. Jestem przerażony. Prześladuje mnie myśl, że mój ostatni kontakt z sy‐
nem to była awantura. Ostatnie słowa, jakie do niego skierowałem, były rzu‐
cone w złości. Nigdy mu nie powiedziałem, jak bardzo go kocham, i boję
się, że już nie będę miał okazji. Jamie przyszedł do mnie z prośbą o pomoc,
a ja go odrzuciłem. „Kwestia życia i śmierci”... Tak powiedział twojej mamie,
prawda? A ja mu odmówiłem. Przecież jestem jego ojcem. Powinien wie‐
dzieć, że może się do mnie zwrócić z każdą sprawą. Poprosił mnie o po‐
moc, a ja powiedziałem: „nie”. A jeśli to ja jestem wszystkiemu winien? Gdy‐
bym wtedy powiedział: „tak”, to może... może...

Dwadzieścia osiem
Szła wzdłuż Cross Lane pod drżącymi na wietrze drzewami, które odsu‐
wały się od niej. Ścigała swój poranny cień, lecz nigdy nie mogła go dogo‐
nić.
Kiedy opadły emocje, podrzuciła Connora do szkoły i zostawiła samo‐
chód na parkingu. Ale nie weszła do budynku. Jej mama zadzwoniła do
dyrekcji i zapowiedziała, że Pip się spóźni. Warto więc było wykorzystać
okazję. Pewnych rzeczy nie mogła dłużej odwlekać: musiała porozmawiać
z Nat da Silvą. A tak się złożyło, że wszystkie drogi prowadziły właśnie do
niej.
Nawet ta, którą Pip właśnie podążała.
Zeszła na betonową ścieżkę skręcającą ku domowi i zawiesiła wzrok na
niebieskich drzwiach.
Odetchnęła głęboko, dodając sobie odwagi, i dwoma szybkimi mecha‐
nicznymi ruchami nacisnęła dzwonek. Czekała, nerwowo grzebiąc ręką
w potarganych włosach. Jej serce wciąż biło niespokojnie.
Za matową szybą pojawiła się rozmazana sylwetka. Powoli zbliżała się
do drzwi.
Po chwili kliknęła zasuwka i drzwi się otworzyły. W progu stała Nat da
Silva. Jej jasne blond włosy były zaczesane do tyłu, a grube smugi eyeli‐
nera uwydatniały jej bladoniebieskie oczy.
– Cześć – rzuciła Pip najswobodniej, jak tylko potrafiła.
– Ja pierdolę – bluzgnęła. – Czego znowu chcesz?
– Muszę cię o coś zapytać – odparła Pip. – Chodzi o Jamiego.
– Powiedziałam ci już wszystko, co wiem. Nie mam pojęcia, gdzie on
jest. Nie kontaktował się ze mną. – Nat wyciągnęła rękę do drzwi, żeby je
zatrzasnąć.
– Znaleziono zwłoki – rzuciła Pip, żeby ją powstrzymać. Zadziałało. –
To nie był Jamie, ale mógł. Nat, minęło sześć dni, odkąd nie daje znaku ży‐
cia. On ma poważne kłopoty, a ty jesteś osobą, która chyba najlepiej go
zna. Proszę – powiedziała łamiącym się głosem. – Nie chodzi o mnie.
Wiem, że mnie nienawidzisz, i rozumiem twoje powody. Zrób to dla ro‐
dziny Reynoldsów. Właśnie od nich wracam. Przez dwadzieścia minut
wszyscy myśleliśmy, że Jamie nie żyje.
Wtedy spojrzenie Nat nieco złagodniało, chociaż była to drobna, ledwo
dostrzegalna zmiana. W jej zaszklonych oczach tliła się iskierka smutku.
– Czy ty... – zawahała się. – Naprawdę sądzisz, że coś mogło mu się
stać?
– Ze względu na jego rodzinę staram się być dobrej myśli – oznajmiła
Pip. – Ale... nie wiem.
Nat opuściła rękę i przygryzła bladą dolną wargę.
– Czy ty i Jamie rozmawialiście ze sobą w ostatnich tygodniach?
– Tak, trochę – odparła Nat.
– Wspominał coś może o Layli Mead?
Nat spojrzała w sufit. Zastanawiała się, coraz mocniej wbijając zęby
w skórę pod ustami.
– Nie. Nigdy o kimś takim nie słyszałam.
– Wiem, że już to mówiłaś, ale Jamie naprawdę nie przyszedł do ciebie
po uroczystości? Około 22.40?
– Nie. – Nat przekrzywiła głowę, a kosmyk białych włosów opadł jej na
oczy. – Ostatni raz widziałam go na ceremonii. Mówiłam przecież.
– Tak, tylko... – zaczęła Pip. – Mam świadka, który widział, jak o tej go‐
dzinie Jamie wchodzi do twojego domu. Zeznał, że to było na Cross Lane,
i dokładnie opisał budynek.
Nat zamrugała, a łagodność jej spojrzenia się ulotniła.
– W dupie mam, co mówi jakiś twój świadek. Bzdury gada – cisnęła. –
Jamie tu nie zaglądał.
– Rozumiem, wybacz. – Pip podniosła ręce. – Tak tylko spytałam.
– Nie pierwszy raz. I już ci odpowiedziałam. Coś jeszcze? – Nat zaci‐
snęła palce na krawędzi drzwi, w każdej chwili gotowa je zamknąć.
– Jeszcze jedna rzecz. – Pip spojrzała nerwowo na rękę Nat. Ostatnim
razem, kiedy się tu wybrała, Nat trzasnęła jej drzwiami przed samym no‐
sem. Stąpasz po cienkim lodzie, Pip. – Chodzi o twojego chłopaka,
Luke’a Eatona.
– Wiem, jak się nazywa – sarknęła Nat. – Czego od niego chcesz?
– Rzecz w tym... – Nie wiedziała, jak to ująć, więc postanowiła rzucić
prosto z mostu. – Przypuszczam, że Luke siedzi w biznesie narkotyko‐
wym. Jeden gość odbiera towar w Londynie, dostarcza go Luke’owi, a ten
rozprowadza dragi wśród okolicznych dilerów.
Twarz Nat stężała.
– Melina, w której przekazują sobie towar... to opuszczone gospodar‐
stwo farmera, gdzie znaleziono ciało Andie. Wiem, że Jamie odwiedził to
miejsce, zanim zniknął. Być może Luke ma z tym coś wspólnego.
Nat przestąpiła z nogi na nogę. Kłykcie na jej dłoniach zbielały od kur‐
czowego ściskania drzwi.
– Ale jest jeszcze coś – ciągnęła Pip, nie dając Nat dojść do słowa. –
Gość, który sprowadza towar z Londynu, powiedział, że Luke ostro się
wkurzył, bo w tym tygodniu stracił dziewięćset funtów. Dokładnie o taką
kwotę pożyczki Jamie poprosił ojca dwa tygodnie temu...
– Co sugerujesz? – syknęła Nat.
Wciąż miała przechyloną głowę, a jej oczy nadal były przysłonięte wło‐
sami.
– Może Luke pożycza ludziom pieniądze... I udzielił pożyczki Jamiemu,
a ponieważ ten miał problem ze zwróceniem długu, poprosił o pomoc swo‐
jego ojca. W końcu był tak zdesperowany, że postanowił ukraść pieniądze
z pracy. Powiedział, że to kwestia życia i śmierci... – zamilkła i odważyła
się spojrzeć na Nat. – Bo wiesz... gdy rozmawialiśmy ostatnim razem, za‐
uważyłam twoją reakcję, kiedy Luke powiedział, że przez całą noc siedział
w domu. I tak się zastanawiam...
– Och, tak się tylko zastanawiasz? – Nat wykrzywiła drżące usta, a Pip
poczuła buchającą od niej gorącą wściekłość. – Co jest z tobą? Zostaw
tych ludzi w spokoju! Nie możesz dla własnej przyjemności wpierdalać się
z butami w czyjeś życie...
– Ja wcale nie...
– Nie mam nic wspólnego ze sprawą Jamiego. A tym bardziej Luke! –
krzyknęła i zrobiła krok do tyłu. – I odpierdol się ode mnie! – Głos jej się
trząsł. – Proszę cię, Pip, daj mi wreszcie spokój!
I zniknęła za zatrzaśniętymi drzwiami. Głuche echo odbijało się w pu‐
stej studni brzucha Pip. I pozostało z nią, kiedy odchodziła.

*
Skręciła w Gravelly Way i podążyła w stronę szkoły, kiedy nagle zawład‐
nęło nią dziwne uczucie. Wpełzające na kark ciarki naprężyły jej skórę.
Wiedziała, skąd się wzięło to wrażenie. Czyjś wzrok. Ktoś ją obserwował.
Zatrzymała się i spojrzała przez ramię. Poza nieznajomym mężczyzną,
który ze spuszczonym wzrokiem pchał spacerówkę wzdłuż Chalk Road,
nie było nikogo innego.
Omiotła spojrzeniem okna domów napierających na nią z obu stron
ulicy. W żadnym z nich nie zauważyła twarzy przyklejonej do zaparowanej
oddechem szyby. Rzuciła okiem na zaparkowane samochody. Nic. Żywej
duszy.
Pip mogłaby przysiąc, że coś poczuła. A może po prostu traciła zmysły.
Ruszyła w dalszą drogę do szkoły, mocno ściskając pasek torby. Dopiero
po pewnym czasie uświadomiła sobie, że słyszy nie tylko swoje kroki.
Z prawej strony dochodziły przytłumione dźwięki butów stukających o as‐
falt, które sprzęgały się z odgłosem kroków Pip. Podniosła wzrok.
– Dobry! – dobiegł ją głos z drugiej strony ulicy.
Była to Mary Scythe z „Kilton Mail”. Z czarnym labradorem przy no‐
dze.
– Dzień dobry – przywitała się Pip beznamiętnie, co nawet dla niej za‐
brzmiało pusto i oschle.
Na szczęście zadzwonił jej telefon, więc miała dobrą wymówkę. Odwró‐
ciła się i odebrała.
– Pip – odezwał się Ravi.
– O Boże – odetchnęła i otuliła się bezpiecznym, ciepłym tembrem jego
głosu. – Nie uwierzysz, co się stało dzisiaj rano. W wiadomościach podali,
że znaleziono ciało młodego białego mężczyzny. Spanikowałam i popędzi‐
łam do Reynoldsów, ale oni zadzwonili na posterunek i okazało się, że to
nie Jamie, tylko ktoś inny...
– Pip?
– A potem Arthur w końcu zgodził się ze mną porozmawiać. Powie‐
dział, że Jamie poprosił go o pożyczenie dziewięciuset funtów. To dokład‐
nie tyle, ile w tym tygodniu stracił Luke. Tak mówił Robin...
– Pip?
– To chyba nie jest przypadek, nie sądzisz? Później poszłam do Nat, ale
ona twierdzi, że Jamie nawet do niej nie zajrzał po cere...
– Pip, proszę cię, przestań mówić i uważnie mnie posłuchaj. – W jego
głosie pobrzmiewało nietypowe, nieznane jej wcześniej napięcie.
– Co? Przepraszam? Co takiego? – powiedziała, zwalniając kroku, aż
w końcu się zatrzymała.
– Ława przysięgłych właśnie ogłosiła werdykt – oznajmił.
– Już? I co?
Ale Ravi się nie odezwał. Pip usłyszała jedynie charkot uwięzionego
w jego gardle głosu.
– Nie – powiedziała, a jej serce załomotało z całych sił, tłukąc miarowo
w żebra. – Ravi... I co? Nie mów, że... To nie może...
– Został uniewinniony. Ze wszystkich zarzutów.
Pip nie słyszała dalszych słów, ponieważ jej uszy nabiegły krwią. Prze‐
szywający gwizd rozsadzał jej głowę, jakby kłębiła się w niej burza. Po
omacku trafiła ręką do najbliższej ściany, oparła się i zjechała ciałem na
zimny betonowy chodnik.
– Nie – szepnęła, ponieważ gdyby odważyła się podnieść głos, musia‐
łaby krzyknąć, chociaż miała na to ochotę.
Czuła drapiący ją od środka wrzask, który zawzięcie próbował wyrwać
się na wolność. Objęła twarz rękoma i zatkała sobie usta, wbijając paznok‐
cie w policzki.
– Pip – odezwał się łagodnie Ravi. – Tak bardzo mi przykro. Nie mo‐
głem w to uwierzyć. Nadal nie mogę. To niesprawiedliwe. Nie w porządku.
Gdybym tylko mógł coś zmienić, zrobiłbym to bez wahania. Zrobiłbym
wszystko... Pip? Dobrze się czujesz?
– Nie – wymamrotała przez dłonie.
Już nigdy nie będzie dobrze. Właśnie stało się najgorsze, co tylko mogło
się przytrafić. Myślała o tym, nawiedzały ją koszmary, ale wiedziała, że
nic złego się nie wydarzy. Nie mogło. A jednak się stało. Prawda przestała
mieć znaczenie. Max Hastings był niewinny. Mimo że dysponowała nagra‐
niem, w którym do wszystkiego się przyznaje. Mimo że poza wszelką wąt‐
pliwością wiedziała, że to on jest winien. A jednak nie. Teraz ona, Nat da
Silva, Becca Bell i te dwie dziewczyny z uniwersytetu były kłamczyniami.
A seryjny gwałciciel właśnie wyszedł na wolność.
Wtedy pomyślała o Nat.
– O Boże, Nat – powiedziała, opuszczając rękę. – Ravi, muszę iść. Mu‐
szę zobaczyć się z Nat i sprawdzić, czy u niej wszystko w porządku.
– Dobrze, koch... – zaczął, ale było za późno, bo Pip już się rozłączyła,
wstała i zawróciła na Gravelly Way.
Wiedziała, że Nat jej nienawidzi. Ale wiedziała także, że nie powinna
być sama, kiedy usłyszy złe wieści. W takiej sytuacji nikt nie powinien być
sam.
Pip pędziła co sił w nogach. Jej stopy niezgrabnie waliły w twardy chod‐
nik, miotając całym ciałem. Czuła kłucie w klatce piersiowej, jakby jej
serce odmawiało współpracy i lada chwila miało się poddać. Jednak wciąż
biegła, zmuszając się do jeszcze większego wysiłku. W końcu skręciła
w Cross Lane. Zza rogu wyłonił się dom o niebieskich drzwiach.
Tym razem zapukała, zapominając o dzwonku. Jej myśli zacięły się
i wciąż odtwarzały wydarzenia z ostatnich pięciu minut. To nie mogło się
wydarzyć. To nie mogła być prawda. To się nie działo.
Za matową szybą zarysowała się sylwetka Nat. Z jej ruchów Pip próbo‐
wała wyczytać, odgadnąć, czy jej świat już rozpadł się na kawałki.
Nat otworzyła drzwi i na widok Pip zacisnęła szczękę.
– Co jest, kurwa? Chyba wyraźnie powiedziałam...
Wtedy zauważyła przerażenie wymalowane na twarzy Pip i usłyszała jej
ciężki oddech.
– Co się dzieje? – spytała prędko i otworzyła drzwi na oścież. – Czy
z Jamiem wszystko w porządku?
– Sły... Słyszałaś? – wydyszała Pip dziwnym, obco brzmiącym głosem.
– Werdykt...
– Co? – Nat zmrużyła oczy. – Nie. Jeszcze nikt do mnie nie dzwonił. Już
ogłosili? Jaki...
Pip dostrzegła chwilę, gdy to się stało. Chwilę, gdy Nat wyczytała
prawdę z jej twarzy. Chwilę, gdy nagle zmieniło się jej spojrzenie.
– Nie – powiedziała, co zabrzmiało bardziej jak ciężkie westchnienie.
Zatoczyła się w głąb korytarza, podniosła ręce do twarzy i chwytała po‐
wietrze, wodząc dokoła błędnym wzrokiem.
– Nie! – Tym razem wydobył się z niej zduszony skowyt, który dławił
jej oddech.
Nat wpadła na ścianę i zaczęła okładać ją pięściami. Z gwoździa zsunęła
się ramka ze zdjęciem i roztrzaskała się o podłogę.
Pip wpadła do środka i chwyciła półprzytomną Nat w ramiona, ale stra‐
ciła równowagę, zakołysały się obie i upadły: Nat prosto na drewniane de‐
ski, a Pip – na kolana.
– Przykro mi – powiedziała Pip. – Tak strasznie mi przykro.
Nat płakała. Czarne od tuszu łzy spływały jedna po drugiej, goniąc się
po twarzy.
– To nie może być prawda – zawodziła. – KURWA! To nieprawda!
Pip się nie podniosła i wciąż przytulała Nat. Myślała, że ta ją odtrąci,
odepchnie, ale nic takiego się nie stało. Przeciwnie. Wtuliła się w nią jesz‐
cze mocniej i objęła ją za szyję. Wczepiła się w nią i przywarła twarzą do
jej ramienia.
Nat wyła. Jej głos ginął stłumiony w fałdach bluzy. Pip czuła na skórze
gorący, urywany oddech, który przenikał przez materiał. Wtedy Nat pod‐
niosła głowę, a jej płacz wybrzmiał donośnie, przenikliwie i całą swoją
mocą zatrząsł ich ciałami.
– Tak bardzo mi przykro – szepnęła Pip.

Dwadzieścia dziewięć

Krzyk Nat ciągnął się za nią. Czuła, jak rozpełza się pod jej skórą. Wwier‐
cił się w nią jeszcze głębiej, kiedy weszła na lekcję historii osiemnaście
minut po czasie.
– O, Pip! Którą to mamy godzinę? – skomentował pan Clark. – Myślisz,
że twój czas jest cenniejszy niż mój?
– Nie, proszę pana. Przepraszam za spóźnienie – odpowiedziała cicho,
chociaż miała ochotę wykrzyczeć, że owszem, właśnie tak uważa.
Usiadła w ostatniej ławce obok Connora. W dłoni coraz mocniej i moc‐
niej ściskała długopis, aż w końcu go złamała. Kawałki plastiku posypały
się spomiędzy jej palców.
Rozległ się dzwonek na przerwę obiadową. W milczeniu wyszli z klasy.
Connor dowiedział się o werdykcie od Cary, do której z kolei napisał Ravi,
zmartwiony, że Pip zbyt długo się nie odzywa.
– Przykro mi – tylko tyle zdołał powiedzieć Connor, kiedy mozolnym
krokiem wlekli się do stołówki.
Tylko tyle była w stanie wykrzesać z siebie również Pip. Jednak nawet
największe pokłady żalu nie mogły już niczego zmienić.
Przy swoim stałym stoliku spotkali się z innymi. Pip usiadła obok Cary
i na powitanie ścisnęła ją za rękę.
– Powiedziałaś Naomi? – spytała Pip, a Cara pokiwała głową.
– Jest zdruzgotana. Nie może w to uwierzyć.
– Tak, przejebane – wtrącił głośno Mrówa, wgryzając się w drugą ka‐
napkę.
– A gdzie ty wczoraj byłeś? – Pip odwróciła się do niego. – W czasie
wyprawy poszukiwawczej?
– Wczoraj była środa – odparł i zmarszczył brwi, jakby jej pytanie go
obraziło. – Mecz miałem.
Przełknął kolejny kęs kanapki, nawet nie spoglądając na Connora.
– A ty, Lauren? – drążyła Pip.
– Bo... Mama kazała mi zostać w domu i uczyć się do sprawdzianu
z francuskiego – mówiła wysokim, obronnym tonem. – Skąd miałam wie‐
dzieć, że się nas spodziewasz?
– Brat twojego najlepszego przyjaciela zaginął – wycedziła Pip, czując,
jak obok niej Connor napina się nerwowo.
– Jasne, rozumiem. – Mrówa uśmiechnął się przelotnie do Connora. –
I bardzo mi przykro z tego powodu, ale ja i Lauren niewiele możemy na to
poradzić.
Pip miała ochotę dalej ich wałkować, podsycać podskórny krzyk, ale jej
uwagę przyciągnął ktoś siedzący przy stoliku za Mrówą. Przeniosła wzrok
na Toma Nowaka, który zaśmiewał się w głos w towarzystwie kumpli.
– Wybaczcie na chwilę – powiedziała i już jej nie było.
Obeszła stolik i przedarła się przez gwarną stołówkę.
– Tom! – wydarła się, przekrzykując ich rechot.
Tom odstawił otwartą butelkę coli i podniósł głowę. Pip zauważyła, jak
jego koledzy z drugiej strony stołu szturchają się łokciami, poszeptując coś
między sobą.
– Cześć, co tam? – rzucił, uśmiechając się beztrosko od ucha do ucha.
Na ten widok wściekłość Pip rozgorzała ze zdwojoną siłą.
– Okłamałeś mnie, prawda? – I to nie było pytanie, na które oczekiwała
odpowiedzi. Przynajmniej ten jego sztuczny uśmieszek zmył się z jego
twarzy. – Wcale nie widziałeś Jamiego Reynoldsa w piątek wieczorem.
W ogóle wątpię, że byłeś wtedy w okolicy Cross Lane. Podałeś nazwę
ulicy, bo to niedaleko domu, w którym odbywała się dzika impreza,
a resztę sama ci dopowiedziałam. Przypadkowo cię naprowadziłam. Kiedy
zobaczyłeś, jak zareagowałam na ulicę, a potem na kolor drzwi, wykorzy‐
stałeś okazję i zmanipulowałeś mnie. Wmówiłeś mi coś, co nigdy nie
miało miejsca!
Ludzie z sąsiednich stolików odwrócili głowy i zaczęli jej się przyglą‐
dać. Czuła na sobie piekące spojrzenia niewidocznych par oczu.
– Tamtego wieczoru Jamie nie poszedł do domu Nat da Silvy, a ty nie
byłeś żadnym świadkiem. Za to jesteś kłamcą. – Wykrzywiła usta, szcze‐
rząc zęby. – Świetnie, dobra robota, Tom, załatwiłeś sobie miejsce w pod‐
caście. Co chciałeś przez to osiągnąć?
Tom uniósł palec i wydukał kilka niezrozumiałych sylab.
– Sławę w internetach? – prychnęła Pip. – Chcesz się wypromować czy
co? Co ci odwaliło? Zaginął człowiek. Życie Jamiego jest zagrożone, a ty
sobie jaja robisz i marnujesz mój czas?
– Ja nie...
– Żałosny przegryw z ciebie – cisnęła. – I wiesz co? Przypominam, że
podpisałeś zgodę na wykorzystanie twojego nazwiska i wizerunku, więc
możesz się spodziewać rozgłosu. Powodzenia w byciu obiektem hejtu i po‐
śmiewiskiem całego internetu.
– Nie masz prawa... – jąkał się Tom.
Ale wściekłość już przejęła kontrolę nad Pip. Dziewczyna sięgnęła po
otwartą butelkę coli i bez chwili zastanowienia, bez choćby cienia namysłu
wylała całą jej zawartość na głowę Toma.
Tom zacisnął powieki. Kaskada spienionej brązowej cieczy spłynęła po
nim, zalewając mu twarz i włosy. Przez stołówkę przeszedł szmer niedo‐
wierzania i chichot rozbawienia. Tom dopiero po kilku chwilach zdołał się
otrząsnąć z szoku.
– Ty suko! – Wstał od stołu i przetarł oczy dłonią.
– Nigdy więcej nawet się, kurwa, do mnie nie zbliżaj! – wrzasnęła Pip
i cisnęła pustą butelkę pod nogi Toma.
Plastik zastukał o podłogę, a dudniący dźwięk odbił się echem w niemal
grobowej ciszy pomieszczenia.
Pip odeszła, strzepując z dłoni krople coli. Obserwowały ją setki oczu,
ale ani jedna osoba, dosłownie nikt nie śmiał napotkać jej wzroku.

*
Cara jak zwykle czekała na nią przy podwójnych drzwiach sali od angiel‐
skiego. To była ich przedostatnia lekcja tego dnia. Jednak kiedy Pip podą‐
żała szkolnym korytarzem, zauważyła coś dziwnego: ludzie szeptali mię‐
dzy sobą, zasłaniając usta dłońmi, obserwowali ją i nagle milkli, gdy prze‐
chodziła obok. Przecież wszyscy nie mogli być świadkami sceny przy sto‐
liku w stołówce. A zresztą Pip miała gdzieś, co o niej myślą. Już prędzej
Tom Nowak powinien się znaleźć na językach. Nie ona.
– Cześć – rzuciła do Cary, kiedy w końcu dotarła na miejsce.
– Cześć, słuchaj... – Cara również była jakaś dziwna. Ściągała usta
w dzióbek jak zawsze, kiedy stało się coś złego. – Widziałaś już?
– Co miałam widzieć?
– Artykuł na WiredRip. – Cara zerknęła w telefon. – Ktoś wrzucił link
w komentarzach na Facebooku pod wydarzeniem „Poszukiwania Ja‐
miego”.
– Nie – powiedziała Pip. – Co tam piszą?
– Wiesz... – Cara zamilkła i zaczęła stukać kciukami w ekran telefonu.
Po chwili podsunęła go Pip na otwartej dłoni. – Chyba powinnaś to prze‐
czytać.
Sezon 2 podcastu Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki nie jest
tym, czym się wydaje...
Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki zalicza w tym tygodniu spektaku‐
larny powrót na antenę. We wtorek ukazał się pierwszy odcinek z nową zagadką krymi‐
nalną. Oto Jamie Reynolds, lat 24, znika z rodzinnego miasteczka Pip, Fitz-Amobi. Policja
nie wszczyna poszukiwań, więc Pip dziarsko wskakuje w buty detektywa i raczy nas kolej‐
nymi odcinkami z przebiegu prywatnego śledztwa.
Jednak jaki jest prawdziwy powód, dla którego policja nie podjęła żadnych działań?
Tylko u nas! Źródło z bliskiego otoczenia Pip zdradziło, że drugi sezon podcastu jest
ustawiony. Jamie Reynolds to starszy brat jednego z najbliższych przyjaciół Pip. Według
naszego informatora zaginięcie Jamiego zostało ukartowane przez całą trójkę. Postanowili
bowiem pójść za ciosem i na fali poprzedniego sukcesu podbić słuchalność nowego se‐
zonu. Motywacja Jamiego do udziału w tej maskaradzie jest czysto finansowa. Pip obie‐
cuje obu braciom sowite wynagrodzenie po emisji sezonu, a sama zapewniła sobie tłuste
kontrakty sponsorskie.
Co o tym sądzicie? Czy Jamie Reynolds naprawdę zaginął? Czy byliśmy wodzeni za nos
przez nastoletnią królową Czystej Zbrodni? Piszcie w komentarzach, jakie macie zdanie na
ten temat.

Trzydzieści

I znowu korytarz pełen osaczających spojrzeń.


Pip z opuszczoną głową przemykała do szafki. Było już po lekcjach,
więc minęło wystarczająco dużo czasu, żeby artykuł zdążył obiec całą
szkołę.
Ale pokonanie drogi nie było takie łatwe. Dostęp do szafki blokowała jej
grupa uczennic z jedenastej klasy, które stały zbite w ciasnym kręgu i roz‐
prawiały o czymś żywiołowo, trącając się plecakami. Pip zatrzymała się
i spojrzała na nie. Wtedy jedna z dziewczyn dostrzegła ją, zrobiła wielkie
oczy i trąciła łokciem swoje przyjaciółki, żeby je uciszyć. Towarzystwo
natychmiast się rozbiegło, ciągnąc za sobą przygasający pogłos szeptów
i śmiechów.
Pip otworzyła szafkę i schowała do środka podręcznik do nauk politycz‐
nych. Kiedy wyciągała rękę, zauważyła niewielki, złożony kawałek pa‐
pieru, który ktoś musiał wsunąć przez szczelinę w drzwiczkach.
Wyjęła go i rozłożyła.
Wielkie, czarne drukowane litery głosiły: To ostatnie ostrzeżenie, Pippo.
Odpuść sobie.
Ponownie przeszył ją wewnętrzny krzyk, który wspinał się jej po karku.
Cóż za wykwit kreatywności: taką samą karteczkę podrzucił jej Elliot
Ward w październiku zeszłego roku.
Pip zacisnęła pięść na świstku i go zmięła. Rzuciła papierową kulkę na
podłogę i zatrzasnęła szafkę.
Cara i Connor już czekali obok.
– Wszystko dobrze? – spytała zatroskana Cara, przypatrując się jej ła‐
godnie.
– Tak, nic mi nie jest – powiedziała Pip, odwróciła się i wszyscy troje
ruszyli korytarzem do wyjścia.
– Widziałaś? – spytał Connor. – Ludzie już uwierzyli. Twierdzą, że to
wszystko jest zbyt wymyślne i przekombinowane, więc na pewno zostało
ustawione.
– Mówiłam ci przecież – zganiła go Pip głosem chmurnym i podszytym
złością. – Nigdy nie czytaj komentarzy.
– Ale...
– Siema – usłyszeli głos Mrówy, kiedy skręcili w korytarz za pracownią
chemiczną.
Mrówa, Lauren i Zach wyłonili się zza drugiego rogu i podbiegli do nich
od tyłu.
Mrówa zrównał krok z maszerującą Pip i teraz podążał z nią ramię w ra‐
mię.
– Cała szkoła o tobie gada – powiedział, zerkając na nią kątem oka.
– Bo cała szkoła jest pełna idiotów – wypaliła Cara, podbiegając do Pip
z drugiej strony.
– Może i tak. – Mrówa wzruszył ramionami i spojrzał przez ramię na
Lauren. – Ale właśnie tak sobie rozmawialiśmy i no, nie wiem... W sumie
to dosyć wygodne.
– Niby co jest wygodne? – Pip niemal warknęła, chociaż może nikt inny
tego nie dosłyszał.
– Ta cała afera z Jamiem – odezwała się Lauren.
– Ahaaa... Naprawdę? – Pip przeszyła ją ostrzegawczo piorunującym
wzrokiem. – Connor, czy zaginięcie twojego brata jest dla ciebie wy‐
godne?
Connor otworzył usta, ale nie wiedział, co powiedzieć, więc tylko za‐
skrzeczał coś między „tak” a „nie”.
– Wiesz, o czym mówię – ciągnął Mrówa. – Na przykład ta cała trollica,
która pewnie w ogóle nie istnieje, więc nawet nie musisz wskazywać win‐
nego. Wydarzenia podczas uroczystości upamiętniającej Sala i Andie. Za‐
giniony nóż, który niby przypadkiem znalazłaś w trawie pod jakimś nawie‐
dzonym domem. To jest ci bardzo... na rękę. Nie sądzisz?
– Weź się już zamknij – szepnął do niego Zach i zwolnił kroku, puszcza‐
jąc ich przodem, jakby wyczuwał, że zaraz coś się wydarzy.
– Co ty pierdolisz? – Cara z niedowierzaniem patrzyła na Mrówę. –
Jeszcze raz powiedz, że coś jej było „na rękę”, a marnie skończysz.
– Ho, ho! – zarechotał Mrówa, podnosząc ręce nad głowę. – Odezwać
się już nie można...
Ale Pip nie słyszała jego słów, ponieważ na przemian dzwoniło jej i szu‐
miało w uszach, a jej wewnętrzny głos przedzierał się przez kłębowisko
myśli: Podrzuciłaś nóż? Mogłabyś to zrobić? Czy Jamie zaginął? Czy
Layla Mead istnieje? Czy cokolwiek jest prawdą?
I nie wiedziała, dlaczego jeszcze szła, skoro w ogóle nie czuła nóg.
Czuła tylko jedno. Krzyk, który pętał jej gardło i oplatał się coraz ciaśniej
i ciaśniej, goniąc swoje echo.
– Ja nawet nie jestem wkurzony. – Mrówa nie odpuszczał. – Szczerze?
Jeśli to wszystko jest ukartowane, genialnie to rozegraliście. Pomijając
drobny fakt, że prawda wyszła na jaw. No i że nie pisnęliście słowa ani
mnie, ani Lauren.
– Nazywasz Pip i Connora oszustami? – wypaliła Cara. – Dorośnij,
Mrówa, i przestań być takim niewydarzonym życiowym dupkiem.
– Ej! – wcięła się Lauren. – Sama jesteś niewydarzona!
– O! Odezwała się...
– Ludzie... – Connor próbował ratować sytuację, ale zabrakło mu słów.
– To gdzie ten Jamie? – spytał Mrówa. – Zamelinowany w jakimś ob‐
skurnym hotelu na odludziu?
Pip wiedziała, że ją prowokuje, ale nie potrafiła się opanować. Nie po‐
trafiła...
Podwójne drzwi na końcu korytarza otworzyły się zamaszyście i wyszła
z nich pani Morgan, dyrektorka szkoły. Zmrużyła oczy, przypatrując się
grupce uczniów, a po chwili jej twarz się rozpogodziła.
– Ach, Pip! – zawołała z oddali. – Zanim pójdziesz do domu, muszę
z tobą pilnie porozmawiać!
– Wpadłaś – szepnął Mrówa, a Lauren parsknęła krótkim śmiechem. –
No idź. Zabawa skończona. Wreszcie możesz nam wszystko wyśpiewać.
W oczach Pip rozgorzały płomienie.
Okręciła się na pięcie.
Zamachnęła się.
Wyrzuciła ręce przed siebie i z całej siły pchnęła Mrówę, który potoczył
się korytarzem...
I przydzwonił o rząd metalowych szafek.
– Co jest, do...
Pip zgięła rękę w łokciu i chwyciła Mrówę za szyję, unieruchamiając
go. Spojrzała mu prosto w oczy, chociaż jej oczy wypaliły się na popiół,
i wyrzuciła z siebie całą złość.
Wrzasnęła mu prosto w twarz. Wrzask rozdzierał jej gardło i wyszarpy‐
wał oczy, wyrywając się z bezdennej czeluści zionącej w jej wnętrzu.
Pip krzyczała. Poza nią i jej krzykiem nie istniało nic innego. Cała była
wrzaskiem.

Trzydzieści jeden

– Zawieszona?
Pip osunęła się na krześle, unikając wzroku ojca.
– Tak! – potwierdziła mama, która stała na drugim końcu kuchni. Pip
znalazła się dokładnie między rodzicami, a ponad jej głową przetaczała się
burzliwa dyskusja. – Na trzy dni. I co teraz z twoimi studiami? Co z Cam‐
bridge, Pippo?
– A ten drugi uczeń to kto? – spytał tata łagodniejszym tonem, podczas
gdy mama wpadała w coraz wyższe i ostrzejsze rejestry.
– Anthony Lowe.
Pip zerknęła na ojca, który wysunął dolną wargę niemal pod sam nos
i przymrużył oczy, jakby wcale nie był zaskoczony tą odpowiedzią.
– Co ma znaczyć ta mina? – zaniepokoiła się mama.
– Nic. – Tata rozluźnił mięśnie twarzy i wyprostował usta. – Jakoś nigdy
nie przepadałem za tym dzieciakiem.
– Victor, ale jakie to ma teraz znaczenie? Nie pomagasz nam – prych‐
nęła mama.
– Przepraszam, racja – odparł tata i wymienił przelotne spojrzenia
z córką. To wystarczyło, żeby poczuła się trochę mniej samotna na placu
boju. – Pip, dlaczego to zrobiłaś?
– Nie wiem.
– Jak nie wiesz? – złościła się mama. – Popchnęłaś go na szafki i zaczę‐
łaś dusić. I nagle nie wiesz, jak do tego doszło? Miałaś szczęście, że Cara,
Zach i Connor obronili cię przed panią Morgan i potwierdzili, że Mrówa
cię sprowokował. Gdyby nie oni, wyleciałabyś ze szkoły.
– Jak cię sprowokował, łobuziaro? – spytał tata.
– Nazwał mnie oszustką – odparła. – Cały internet huczy, że jestem
kłamczuchą. Ława przysięgłych uznała, że kłamię. Moi przyjaciele uwa‐
żają mnie za oszustkę. Wychodzi na to, że chyba jednak nią jestem, a Max
Hastings to niewiniątko.
– Przykro mi z powodu werdyktu – powiedział. – To musiał być dla cie‐
bie prawdziwy cios.
– Jeszcze większy dla dziewczyn, które Max odurzył narkotykami
i zgwałcił – oznajmiła.
– Zgadzam się, to okropne i niesprawiedliwe. – Mama się wzdrygnęła. –
Ale to nie tłumaczy twojego agresywnego zachowania.
– Nie zamierzam się tłumaczyć. Nie będę prosić o przebaczenie – po‐
wiedziała Pip bez emocji. – Stało się, a ja nie czuję się winna. Zasłużył so‐
bie.
– Co ty opowiadasz? – spytała mama. – To do ciebie niepodobne.
– A jeśli tak? – Pip poderwała się z krzesła. – Może taka właśnie jestem?
– Pip, nie podnoś głosu na matkę – upomniał ją tata i podszedł do żony,
zostawiając Pip samą na środku kuchni.
– Ja podnoszę głos? Ja? – Pip naprawdę krzyknęła. – To jest dla was naj‐
ważniejsze? Seryjny gwałciciel wyszedł dzisiaj na wolność. Jamie od sze‐
ściu dni nie daje znaku życia. Może nawet nie żyje. Ale waszym głównym
zmartwieniem jest to, że podnoszę głos!
– Opanuj się, proszę – odezwał się ojciec.
– A właśnie że nie! Dlaczego mam się opanować? Już nie potrafię!
Jej telefon leżał ekranem do podłogi. Od godziny do niego nie zaglądała.
Siedziała skulona pod biurkiem i wczepiała się dłońmi w palce u stóp.
Głowę oparła o chłodną drewnianą deskę. Uciekała wzrokiem przed świa‐
tłem.
Nie zeszła na kolację. Powiedziała, że nie jest głodna, chociaż tata za‐
pewnił, że przy Joshu nie będą rozmawiać o tym, co się stało. Ale nie
chciała siedzieć z nimi przy stole w gęstej atmosferze sztucznego rozejmu.
Awantura wciąż wisiała w powietrzu, ponieważ Pip nie zamierzała nikogo
przepraszać. A tego właśnie domagała się od niej mama.
Usłyszała pukanie do drzwi wejściowych, a potem charakterystyczne:
długi-krótki-długi. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Po chwili usłyszała
znajome kroki, szuranie tenisówek Raviego po drewnianej podłodze, za‐
nim je ściągnął i ustawił pieczołowicie na dywaniku.
Później głos mamy niosący się po schodach: „Jest w swoim pokoju.
Może tobie się uda przemówić jej do rozumu”.
Ravi wszedł na górę. Nie potrafił jej znaleźć, dopóki słabowitym głosem
nie wymamrotała: „Tu jestem”.
Przyklęknął. Usłyszała, jak strzykają mu kolana, a potem zobaczyła jego
twarz.
– Dlaczego nie odbierasz telefonu? – zapytał.
Pip spojrzała na telefon leżący na wyciągnięcie ręki pleckami do góry.
– Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Ravi.
Miała nieprzepartą ochotę powiedzieć, że nie. Wypełznąć spod biurka
i rzucić mu się w ramiona. Wtulić się, zatonąć w jego spojrzeniu i nigdy
więcej nie wychodzić na zewnątrz. I żeby jej obiecał, że wszystko będzie
dobrze, chociaż żadne z nich w to nie wierzyło. Pragnęła choć przez chwilę
być tą Pip, którą była u boku Raviego. Ale tamtej Pip już nie było. Może
nawet odeszła na dobre.
– Nie – przyznała.
– Twoi rodzice bardzo się martwią.
– Niepotrzebnie – prychnęła.
– Ja się o ciebie martwię – powiedział.
– Obejdzie się. – Ponownie oparła głowę o biurko.
– Wyjdziesz stamtąd i porozmawiasz ze mną? – zapytał spokojnie. –
Proszę.
– Uśmiechał się? – spytała. – Czy się uśmiechał, kiedy ogłaszali, że jest
niewinny?
– Nie widziałem jego twarzy.
Ravi wyciągnął rękę, żeby pomóc jej się wygrzebać z kryjówki. Nie
przyjęła jej. Wyczołgała się o własnych siłach i rozprostowała plecy.
– Założę się, że tak.
Przeciągnęła palcem po krawędzi blatu. Przyciskała go mocno, aż do
bólu.
– Czy to ma jakieś znaczenie?
– Owszem, ma – oznajmiła.
– Przykro mi. – Ravi usiłował przytrzymać jej spojrzenie, ale ona wciąż
mu się wyślizgiwała. – Gdybym tylko mógł coś zmienić, zrobiłbym
wszystko. Ale już jest za późno. A ciebie zawiesili, bo poniosły cię nerwy
z powodu Maksa... On nie jest tego wart.
– Czyli zwyciężył?
– Wcale nie, bo... – Ravi zamilkł.
Podszedł bliżej, wyciągając ręce do uścisku, jednak Pip... być może dla‐
tego, że w jej głowie mignęła twarz Maksa, a może dlatego, że w jej
uszach wciąż odbijał się echem pogłos krzyku, a może po prostu nie miała
ochoty na czułości... odtrąciła go.
– Co... – Ravi opuścił ręce wzdłuż tułowia, a wzrok mu pociemniał,
i zmarkotniał. – Co ty robisz?
– Nie wiem.
– Czyli co? Teraz znienawidzisz cały świat i mnie przy okazji też?
– Może – rzuciła.
– Pip...
– Po co to wszystko? – Jej głos przedzierał się przez zdarte gardło. – Po
co tak się szarpaliśmy przez cały rok? Myślałam, że walczę o prawdę. Ale
wiesz co? Prawda się nie liczy. Nie liczy się! Max Hastings jest niewinny,
ja jestem oszustką, a Jamie Reynolds zaginął. Oto prawda. – Oczy zaszły
jej łzami. – A jeśli go nie odnajdę? Jeśli nie jestem zbyt dobra, żeby go
uratować? Nie jestem dobra, Ravi, ja nie...
– Znajdziemy go – obiecał Ravi.
– Ja muszę.
– Myślisz, że ja nie? – zapytał. – Może nie znam go tak dobrze jak ty i...
Nie potrafię tego wyjaśnić, ale chcę, żeby Jamie odnalazł się cały i zdrowy.
Znał mojego brata, przyjaźnił się z Andie, a teraz... Jakby po sześciu latach
wszystko wróciło, tylko tym razem mam choćby niewielką szansę, żeby
pomóc Connorowi odnaleźć brata, bo swojego nie udało mi się ochronić.
Wiem, że Jamie to nie Sal, ale traktuję tę sytuację jako powtórnie daną mi
nadzieję. A ty nie jesteś w tym sama, więc nie odtrącaj życzliwych ci osób.
Mnie nie odtrącaj.
Pip zacisnęła ręce na blacie biurka. Pod skórą czuła chrzęszczące kości.
Musiała wyprosić Raviego z pokoju, zanim ponownie straci panowanie.
Nad krzykiem.
– Chcę zostać sama.
– Dobrze – powiedział Ravi, przygładzając niewidzialnego koguta na
głowie. – Pójdę sobie. Wiem, że się ciskasz, bo jesteś wściekła, zresztą po‐
dobnie jak ja. I wiem, że wcale nie masz na myśli tego, co mówisz. Ty też
to wiesz – westchnął. – Daj znać, kiedy sobie przypomnisz, kim jestem.
Kim ty jesteś.
Podszedł do drzwi i zastygł z ręką wysuniętą do klamki. Lekko prze‐
krzywił głowę.
– Kocham cię – powiedział naburmuszony, nie patrząc na Pip.
Szarpnął za klamkę i wyszedł. Zadrżały zatrzaśnięte drzwi.

Trzydzieści dwa

Zaraz się porzygam.


Przeczytała w wiadomości od Naomi Ward.
Podciągnęła się na łóżku i kliknęła w zdjęcie, które Naomi wysłała ra‐
zem z komentarzem.
Był to zrzut ekranu z Facebooka. Wpis opublikowany przez Nancy Tan‐
gotits: pod takim nazwiskiem Max Hastings prowadził swój profil. Zdjęcie
Maksa, jego rodziców i adwokata, Christophera Eppsa. Siedzieli przy sto‐
liku w dość wystawnej na oko restauracji, w tle białe kolumny i ogromna
bladoniebieska klatka dla ptaków. Max trzymał uniesiony telefon, żeby
wszyscy czworo zmieścili się w kadrze. Uśmiechnięci, wznosili toast
szampanem.
Oznaczył ich w hotelu Savoy w Londynie i dodał podpis: Świętujemy...
W jednej chwili pokój zaczął się kurczyć, powoli zatrzaskując ją w pu‐
łapce. Ściany podchodziły coraz bliżej, a cienie w rogach wyciągały ku
niej swoje długie ramiona. Nie mogła tam zostać. Musiała uciekać, zanim
zabrakłoby jej powietrza.
Na chwiejnych nogach wytoczyła się na korytarz, ściskając telefon
w zaciśniętej dłoni. Bezszelestnie minęła drzwi do pokoju Josha i skręciła
na schody. Brat już był w łóżku, ale wcześniej wślizgnął się do niej i zosta‐
wił paczkę misiowych czipsów, którą przemycił z kuchni. „Pomyślałem, że
zgłodniałaś – dodał szeptem. – Tylko ciiicho, nie mów rodzicom”.
Pip słyszała głosy rodziców, którzy oglądali telewizję w salonie. O dwu‐
dziestej pierwszej miał się zacząć ich ulubiony program. Rozmawiali. Zza
drzwi dolatywał stłumiony szum, ale jedno słowo Pip dosłyszała bardzo
wyraźnie: swoje imię.
Po cichutku włożyła buty, ściągnęła klucze z haczyka i wymknęła się na
zewnątrz. Delikatnie zamknęła drzwi za sobą.
Lało. Krople deszczu z impetem rozbijały się o ziemię i ochlapywały jej
kostki. To nic. To zupełnie nic. Potrzebowała świeżego powietrza, żeby
oczyścić umysł. Deszcz był dla niej zbawienny. Mógł ugasić płonącą
wściekłość i ostudzić emocje, zostawiając jedynie ich zwęglone szczątki.
Przebiegła przez ulicę i popędziła do lasu, gdzie panowała nieprzenik‐
niona ciemność, a gęste drzewa osłaniały ją przed nawałnicą. Czuła się tam
dobrze, dopóki w ściółce nie zaszeleściło coś niewidocznego dla oczu. Wy‐
straszyła się i wróciła na drogę. Na chodniku oświetlonym blaskiem księ‐
życa była bezpieczna. I przemoczona. Trzęsła się, ale nie czuła chłodu,
choć zapewne powinna. Nie wiedziała, dokąd pójść. Byle dalej przed sie‐
bie. Byle pozostać na zewnątrz, gdzie nie osaczały jej cztery ściany. Doszła
do samego końca Martinsend Way i z powrotem. Tuż przed domem zatrzy‐
mała się, zrobiła w tył zwrot i jeszcze raz przeszła tę samą drogę. Od jed‐
nego końca do drugiego. Goniła własne myśli, próbując rozsupłać ich wę‐
zły.
Trzeci raz pokonała tę samą trasę. Z włosów ściekały jej strumienie
wody. Nagle stanęła jak skamieniała. Ktoś się ruszał. Jakiś człowiek szedł
ścieżką przed domem Zacha, który już nie był jego domem. To Charlie
Green z wypchanym czarnym workiem na śmieci zmierzał w kierunku ku‐
bła po lewej stronie.
Podskoczył, kiedy dostrzegł Pip wyłaniającą się z mroku.
– Ach, Pip! – powiedział roześmiany i wrzucił worek do śmietnika. –
Wystraszyłaś mnie. Czy ty... – zamilkł i omiótł ją wzrokiem. – Ależ prze‐
mokłaś! Gdzie zgubiłaś kurtkę?
Pip się nie odezwała.
– Dobrze, że już jesteś pod domem. Wracaj się wysuszyć – powiedział
życzliwie.
– Ja... Ja... – jąkała się, szczękając zębami. – Nie mogę wrócić do domu.
Jeszcze nie.
Charlie przekrzywił głowę, próbując spojrzeć jej w oczy.
– Aha, no dobrze – odezwał się zakłopotany. – To może wstąpiłabyś do
nas na chwilę?
– Nie – odparła. – Dziękuję. Wolę być na zewnątrz – dodała pospiesznie.
– W porządku. – Charlie przestąpił z nogi na nogę i zerknął przez ramię
na dom. – To może, nie wiem... usiądziesz na ganku? Tam przynajmniej
jest sucho.
Pip już chciała odmówić, ale chyba jednak zrobiło jej się zimno i przy‐
taknęła.
– Nie ma problemu. – Charlie skinął ręką, żeby poszła za nim. Weszli na
zadaszone schodki ganku. – Przynieść ci coś do picia? A może chcesz
ręcznik?
– Nie, dziękuję – powiedziała Pip i przycupnęła na środkowym stopniu.
– Jasne. – Charlie pokiwał głową i odgarnął z twarzy rudawe włosy. –
A tak w ogóle to... wszystko w porządku?
– Ja... – bąknęła Pip. – Miałam zły dzień.
– Aha, rozumiem. – Usiadł na niższym schodku. – Może chcesz poga‐
dać?
– Nie bardzo wiem, co powiedzieć – przyznała.
– Wiesz, słuchałem nowego odcinka twojego podcastu o Jamiem Rey‐
noldsie – zaczął. – Jesteś naprawdę dobra w tym, co robisz. I bardzo od‐
ważna. Cokolwiek cię trapi, na pewno sobie poradzisz. Jestem o tym prze‐
konany.
– Ława przysięgłych orzekła dzisiaj, że Max Hastings jest niewinny.
– Och – westchnął Charlie, prostując nogi. – Cholera, to niedobrze.
– To tak w skrócie – smarknęła i obtarła ściekające jej z nosa krople
deszczu.
– Wiesz... Wymiar sprawiedliwości powinien stać na straży tego, co do‐
bre i złe, co słuszne i niesłuszne. Ale myślę, że czasami zdarza mu się po‐
stąpić niewłaściwie. Sam kiedyś się o tym przekonałem. Niełatwo to zaak‐
ceptować. Co zrobisz, kiedy instytucja, która powinna cię chronić, zawo‐
dzi?
– Byłam taka naiwna – wymamrotała. – Kiedy rok temu wszystko wy‐
szło na jaw, praktycznie podałam im Maksa Hastingsa na tacy. I szczerze
wierzyłam, że osiągnęłam zwycięstwo, a zło zostanie ukarane. Ponieważ
odkryłam prawdę, a prawda jest dla mnie najważniejsza. Zawsze w to wie‐
rzyłam i tylko na tym mi zależało: za wszelką cenę dotrzeć do prawdy.
A prawda była taka, że Max popełnił przestępstwo i powinien stanąć przed
sądem. Tymczasem sprawiedliwość nie istnieje, a prawda się nie liczy. Nie
w świecie, w którym Max Hastings wychodzi na wolność.
– Sprawiedliwość istnieje – powiedział Charlie, spoglądając w desz‐
czowe niebo. – Może nie taka, jaką znamy z komisariatów i sal rozpraw,
ale istnieje. A kiedy głęboko się zastanowisz nad sensem tych słów – dobro
i zło, słuszne i niesłuszne – uznasz, że w dzisiejszym świecie nie mają
większego znaczenia. Kto ma prawo decydować o ich ciężarze? Ci, którzy
postąpili niesłusznie i wypuścili Maksa? Nie – potrząsnął głową. – Każdy
z nas ma swoją definicję dobra i zła. Nikt nam nie będzie mówił, co mamy
myśleć. A ty nie zrobiłaś nic złego, więc przestań się obwiniać za błędy in‐
nych.
– To teraz bez znaczenia. – Odwróciła się do niego, czując przeszywa‐
jący skurcz w brzuchu. – Max zwyciężył.
– Zwycięży tylko wtedy, gdy mu na to pozwolisz.
– Co ja mam zrobić? – spytała.
– Po wysłuchaniu twojego podcastu mam wrażenie, że nie ma dla ciebie
rzeczy niemożliwych.
– Nie znalazłam Jamiego – powiedziała, skubiąc paznokcie. – Ludzie
myślą, że on wcale nie zaginął, a ja wszystko sobie wymyśliłam. Uważają,
że jestem oszustką, że jestem zła i...
– Obchodzi cię to? – spytał Charlie. – Przejmujesz się tym, co pomyślą
inni, skoro wiesz, że to ty masz rację?
Zamilkła i zdusiła w sobie odpowiedź. Dlaczego się przejmowała? Już
miała powiedzieć, że ani trochę nie zależy jej na tym, co pomyślą inni,
kiedy poczuła dobrze sobie znaną bezdenną pustkę w żołądku. Pustkę,
która przez ostatnie pół roku coraz bardziej się rozrastała. Było w niej po‐
czucie winy z powodu tego, co zrobiła, z powodu zabitego psa, bycia nie‐
wystarczająco dobrą, narażenia rodziny na niebezpieczeństwo, z powodu
rozczarowania, jakie codziennie widziała w oczach matki. Czuła się źle
z tajemnicami, które w sobie nosiła, żeby chronić Carę i Naomi. Była
kłamczuchą. To jedno się zgadzało.
Co gorsze, chcąc poprawić sobie samopoczucie, powiedziała, że wtedy
nie była sobą. I przyrzekła, że się zmieni. Będzie inna... lepsza. Że wtedy
się zagubiła, ale to już więcej się nie powtórzy. Bzdura. Wcale się nie za‐
gubiła. Być może właśnie po raz pierwszy odnalazła prawdziwą siebie.
I nie zamierzała zadręczać się poczuciem winy z tego powodu. Nie miała
już siły wstydzić się tego, kim była. Max Hastings z pewnością nigdy ni‐
czego się nie wstydził.
– Masz rację – powiedziała, a kiedy się podniosła, poczuła, jak pochła‐
niająca ją pustka zaczyna się kurczyć. Powoli się wypełniała, aż w końcu
prawie całkiem znikła. – Nie muszę być grzeczną dziewczynką. Taką, jaką
chcą mnie widzieć inni. I nie wszystkim muszę się podobać. – Obróciła się
do niego lekko i skocznie mimo ciężkich, przemoczonych ubrań. – Chrza‐
nić wdzięczenie się do całego świata! Wiesz, kto się wdzięczy? Ludzie po‐
kroju Maksa Hastingsa, który wkracza na salę rozpraw w okularach zerów‐
kach i zadowolony z siebie roztacza swój czar. Ja nie chcę być taka jak on.
– To nie bądź – stwierdził Charlie. – I nie poddawaj się z jego powodu.
Od ciebie być może zależy życie Jamiego. Wiem, że go znajdziesz –
uśmiechnął się do niej. – Nawet jeśli inni w ciebie nie wierzą, to pamiętaj,
że sąsiad mieszkający cztery domy dalej mocno trzyma za ciebie kciuki.
Po twarzy Pip przemknął nieznaczny uśmiech. Zamigotał tylko przez
chwilę, ale najważniejsze, że się pojawił. I był szczery.
– Dziękuję, Charlie – powiedziała z głębi serca. Właśnie takiego wspar‐
cia potrzebowała. Być może gdyby rozmawiała z kimś bliskim, nie posłu‐
chałaby. Zbyt dużo złości, żalu, poczucia winy, frazesów... Ale słowa Char‐
liego chłonęła całą sobą. – Dziękuję – powtórzyła i naprawdę tak myślała.
– Żaden problem.
Przemoczona do suchej nitki zapatrzyła się na księżyc, który połyskiwał
srebrzyście przez strugi deszczu.
– Muszę lecieć. Mam coś do zrobienia.

Trzydzieści trzy

Siedziała w samochodzie przy Tudor Lane. Nie pod jego domem, ale tro‐
chę dalej, żeby nikt jej nie nakrył. Stuknęła kciukiem w telefon i jeszcze
raz, już naprawdę ostatni, odtworzyła plik dźwiękowy:
– Czy na imprezie w marcu dwa tysiące dwunastego roku odurzyłeś
i zgwałciłeś Bekkę Bell?
– Co? Nie, kurwa!
– Max! Nie kłam, bo przysięgam na Boga, że zniszczę ci życie! Czy
wrzuciłeś pigułkę gwałtu do drinka Bekki, a później uprawiałeś z nią seks?
– Może i tak, ale... to nie był gwałt. Nie opierała się.
– Bo ją odurzyłeś! Ty podły, nikczemny, zawszony gwałcicielu! Nawet
nie masz pojęcia, co zrobiłeś!
Dzwoniło jej w uszach, kiedy usiłowała stłumić jego głos i wsłuchać się
w swój. Dobro i zło nie miały tutaj żadnego znaczenia. Liczyli się wyłącz‐
nie zwycięzcy. A on zwycięży tylko wtedy, gdy Pip mu na to pozwoli. To
była sprawiedliwość.
Dlatego to zrobiła.
Dotknęła przycisk i załadowała plik na swoją stronę internetową, a póź‐
niej podzieliła się linkiem do podcastu na Twitterze. W opisie wystukała:
Ostateczne podsumowanie procesu Maksa Hastingsa. Nie obchodzi mnie,
co myśli ława przysięgłych. Max jest winny.
Gotowe. Poszło.
Nie było odwrotu. Oto prawdziwa ona. I bardzo dobrze.
Rzuciła telefon na siedzenie pasażera i wzięła wiaderko farby, które wy‐
niosła z garażu. W tylną kieszeń spodni wetknęła pędzel. Otworzyła drzwi
i sięgnęła po ostatni przedmiot: młotek podwędzony ze skrzynki z narzę‐
dziami ojca. Dopiero wtedy cichutko wysiadła z samochodu.
Ruszyła ulicą. Minęła jeden dom, drugi, trzeci, czwarty, aż zatrzymała
się przed okazałą rezydencją Hastingsów o pomalowanych na biało
drzwiach. W środku nikogo nie było. Cała rodzinka bawiła w Savoyu na
wykwintnej kolacji. A przed ich pustym domem stała Pip.
Przeszła podjazd, minęła rozłożysty dąb i zatrzymała się przed
drzwiami. Postawiła na ziemi kubełek z farbą, przykucnęła i płaską koń‐
cówką młotka podważyła wieczko. Wiaderko było do połowy wypełnione
matowozieloną farbą. Wzięła pędzel, zamoczyła włosie i obtarła nadmiar
farby o krawędź pojemnika.
Nie było odwrotu. Wzięła głęboki oddech, zrobiła krok do przodu
i przycisnęła pędzel do drzwi. Wysoko wyciągała rękę, zakreślając litery
z dołu do góry. Kiedy linie traciły kolor, pochylała się i nabierała więcej
farby.
Litery były koślawe, ściekały z nich strużki farby, ale rozciągały się na
całą szerokość drzwi obmurowanych jasnymi cegłami. Poprawiła napis,
żeby był jeszcze ciemniejszy i bardziej wyrazisty, a kiedy uznała, że już
wystarczy, cisnęła pędzel na ścieżkę. Tam, gdzie upadł, bryzgnęła zielona
plama. Podniosła młotek i obróciła go między palcami, ważąc w dłoni jego
ciężar.
Przeszła pod okno po lewej stronie domu. Wysoko podniosła rękę,
w której ściskała młotek i... uderzyła z całych sił.
Szyba się roztrzaskała. Drobinki szkła posypały się do środka i na ze‐
wnątrz jak deszcz brokatu i przyprószyły jej buty. Rozluźniła uścisk dłoni
i po chrzęszczących odłamkach przeszła do kolejnego okna. Zamachnęła
się i uderzyła. Dźwięk tłuczonego szkła rozmył się w bębniących kroplach
deszczu. I kolejne okno. Zamach ręką. I trzask. Znów wymach. I brzdęk.
Ominęła drzwi wejściowe zamazane zielonymi literami i przeszła do okien
z drugiej strony. Jedno. Drugie. Potem trzecie. Wreszcie wszystkie sześć
okien od frontu zostało zniszczonych. Zionęły pustką. Obnażone.
Pip wycofała się na podjazd, dysząc ciężko. Bolało ją prawe ramię. Mo‐
kre i splątane włosy opadły jej na twarz, kiedy spojrzała na swoje dzieło.
Dzieło zniszczenia.
Wysmarowane na drzwiach litery w leśnozielonym kolorze, dokładnie
tym samym co nowa szopa w ogrodzie Amobich, krzyczały:

Dopadnę
cię gwałcicielu

Pip przeczytała napis. I jeszcze raz. I znowu. A potem ogarnęła wzro‐


kiem dom wyszczerbiony z okien.
Sprawdzała, szukała, czekała, ale... krzyku nigdzie nie było. Nie czaił
się gdzieś ukryty pod skórą. Pokonała go.

*
Możesz teraz wyjść? Wysłała wiadomość. Deszcz padał na ekran, który co‐
raz leniwiej reagował na dotyk jej kciuka.
Kilka sekund później pod tekstem pojawił się komunikat: przeczytane.
Z zewnątrz widziała, jak w pokoju Raviego zapala się światło. Zasłonka
poruszyła się na ułamek sekundy.
Pip wiedziała, że już schodzi, bo w środkowym oknie błysnęło światło
z korytarza. Później pojaśniało na parterze. Rozświetliła się szyba
w drzwiach wejściowych, którą po chwili zasnuła cieniem zbliżająca się
sylwetka.
Drzwi się otworzyły i w jasnym kadrze framugi stanął Ravi. Miał na so‐
bie tylko granatowe spodenki i białą koszulkę. Spojrzał na Pip, potem na
niebo zasnute deszczowymi chmurami i wyszedł przed dom. Jego bose
stopy plaskały o ścieżkę.
– Przyjemną mamy nockę – powiedział, mrużąc oczy przed spływają‐
cymi mu z czoła kroplami.
– Przepraszam – odezwała się Pip. Długie i ciemne kosmyki włosów
kleiły się do jej twarzy. – Wybacz, że wyładowałam na tobie swoją złość.
– W porządku – powiedział.
– Wcale nie – odparła i potrząsnęła głową. – Nie miałam żadnego po‐
wodu, żeby się na ciebie gniewać. Byłam wściekła głównie na siebie. To
jednak nie wszystko, bo jest jeszcze taka sprawa... Okłamywałam siebie,
próbując odciąć się od tamtej osoby, która obsesyjnie poszukiwała mor‐
dercy Andie Bell. Starałam się wmówić wszystkim i sobie, że tak na‐
prawdę to nie byłam ja. Jednak teraz uważam, że to byłam ja. Może jestem
egoistką, nierozważną i maniakalną oszustką, ale kiedy robię coś złego, to
tylko ja to robię. Niech nazwą mnie dwulicową, niech wyzywają od hipo‐
krytek, bo może wszystko, co robię, wcale nie jest dobre, ale ja czuję się
z tym dobrze. Taka już jestem i mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe,
bo... ja też cię kocham.
Zanim skończyła mówić, Ravi objął jej twarz, głaskał ją po policzkach
i wycierał kciukiem mokre usta. Palcem uniósł jej podbródek i ją pocało‐
wał. Długo i namiętnie. Ich mokre twarze kleiły się do siebie. Oboje pró‐
bowali powstrzymać śmiech, ale nie wytrzymali zbyt długo.
– Mogłaś mnie zapytać – powiedział Ravi, odrywając się od niej. – Do‐
skonale wiem, kim jesteś. I kocham tę dziewczynę. Ciebie kocham. A tak
przy okazji... ja pierwszy to powiedziałem.
– Tak, w gniewie – odparła Pip.
– Ach, to tylko dlatego, że jestem taki ponury i tajemniczy. – Ściągnął
wargi i spojrzał na nią spode łba.
– Bo... Ravi?
– Bo co... Pip?
– Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. Właśnie coś zrobiłam.
– Co takiego zrobiłaś? – Tym razem zrobił całkiem poważną minę. –
Pip, co ty zrobiłaś?
Trzydzieści cztery

Budzik w telefonie zaćwierkał na szafce obok łóżka, wieszcząc początek


dnia.
Pip ziewnęła i wysunęła jedną nogę spod kołdry. Po chwili przypo‐
mniała sobie, że przecież została zawieszona, więc wsunęła nogę z powro‐
tem i obróciła się, żeby wyłączyć budzik.
Jednak kątem zaspanego oka dostrzegła wiadomość, która przyszła sie‐
dem minut wcześniej. Od Nat da Silvy.
Cześć, tu Nat. Muszę ci coś pokazać. Chodzi o Jamiego. I Laylę Mead.
Jeszcze na dobre nie otworzyła klejących się powiek, a już odrzuciła
kołdrę i wyskoczyła z łóżka. Jej dżinsy wciąż były wilgotne po minionej
nocy, ale wciągnęła je na siebie. Do tego włożyła białą bluzkę z długim rę‐
kawem, którą zgarnęła z kosza na brudne ubrania. Chyba miała ją na sobie
tylko raz.
Właśnie próbowała rozczesać skołtunione od deszczu włosy, kiedy do
jej pokoju weszła mama, żeby pożegnać się przed pracą.
– Przy okazji podrzucę Josha do szkoły – oznajmiła.
– Jasne. – Pip skrzywiła się, kiedy szczotka zahaczyła o kołtun. – Mi‐
łego dnia.
– W weekend będziemy musieli poważnie porozmawiać o tym, co się
z tobą dzieje. – Mama spojrzała na nią surowym wzrokiem, ale starała się
panować nad głosem. – Wiem, że masz mnóstwo na głowie, ale ustalili‐
śmy, że to się więcej nie powtórzy.
– Już niczego nie mam na głowie – powiedziała Pip, z ulgą rozplątując
skołtunione włosy. – I przykro mi z powodu mojego zawieszenia – dodała
nieszczerze, bo ani trochę nie było jej przykro.
Mrówa na wszystko sobie zasłużył. Ale jeśli jej mama czekała na słowa
skruchy, kłamstwo było jedynym rozwiązaniem, żeby w końcu dała jej
spokój. Pip wiedziała, że matka ma jak najlepsze intencje, jednak akurat te‐
raz jej czyste intencje były jak kłody rzucane pod nogi.
– W porządku, skarbie – odparła. – Domyślam się, że werdykt musiał
cię mocno zaboleć. Do tego ta sprawa z Jamiem Reynoldsem. Może to do‐
brze, że dzisiaj posiedzisz w domu. Pouczysz się trochę w spokoju. Odsap‐
niesz.
– Dobrze, postaram się.
Pip czekała. Przez drzwi słyszała głos mamy, która upominała Josha,
żeby się pospieszył i włożył wreszcie but na właściwą nogę. Potem warkot
silnika, szum opon na podjeździe. Dała im trzy minuty forów i wyszła
z domu.
W szparze drzwi pokazała się twarz Nat o podpuchniętych oczach. Jej
białe włosy były niechlujnie odgarnięte do tyłu.
– Ach, to ty – wymamrotała i otworzyła drzwi do końca.
– Dostałam twoją wiadomość – powiedziała Pip i poczuła ucisk w klatce
piersiowej, kiedy spojrzała Nat w oczy.
– Tak. – Nat zrobiła krok do tyłu. – Lepiej... wejdź do środka.
Przepuściła Pip przez próg, zamknęła drzwi i poprowadziła ją koryta‐
rzem do kuchni. To było najdalsze pomieszczenie, do którego Pip kiedy‐
kolwiek dotarła w tym domu.
Nat usiadła za niewielkim stołem kuchennym i wskazała Pip miejsce po
przeciwnej stronie. Pip przycupnęła niepewnie na krawędzi krzesła i cze‐
kała. Atmosfera stawała się coraz gęstsza.
– Dziś rano mój brat powiedział – Nat odchrząknęła i potarła jedno oko
– że ubiegłej nocy ktoś zdewastował dom Maksa Hastingsa i wysmarował
na drzwiach słowo „gwałciciel”.
– Och... Naprawdę? – Pip głośno przełknęła ślinę.
– Tak. I w ogóle nie wiadomo, kto za tym stoi. Nie ma żadnych świad‐
ków, nic...
– Ojej... Jaka szkoda – zakaszlała Pip.
Nat spojrzała na nią wymownie. Z jej wzroku przezierało coś nowego,
coś nietypowego. I Pip już wiedziała, że ona wie.
Wtedy stało się coś jeszcze: Nat wyciągnęła rękę ponad stołem, chwy‐
ciła dłoń Pip i ją przytrzymała.
– Widziałam, że opublikowałaś plik dźwiękowy – mówiła, poprawiając
ułożenie dłoni. – Chyba czekają cię niezłe kłopoty, prawda?
– Chyba tak – odparła Pip.
– Wiem, jak to jest – ciągnęła Nat. – Znam tę wściekłość. Ja też mam
ochotę podpalić świat i przyglądać się, jak płonie.
– Tak to mniej więcej wygląda.
– Myślę, że jesteśmy do siebie podobne. – Nat mocniej ścisnęła dłoń
Pip, a po chwili wysunęła rękę i położyła ją płasko na stole. – Wcześniej
tak nie myślałam. Szczerze i ślepo pragnęłam cię nienawidzić. Tak samo
jak kiedyś nienawidziłam Andie Bell. Do tego stopnia, że to uczucie mną
zawładnęło. A wiesz, dlaczego tak cię nienawidziłam, poza tym, że byłaś
dla mnie jak wrzód na dupie? – Zabębniła palcami o blat. – Zaczęłam słu‐
chać twojego podcastu, a to sprawiło, że moja nienawiść do Andie przyga‐
sła. Wręcz zrobiło mi się jej żal. W zamian za to zaczęłam jeszcze bardziej
nienawidzić ciebie. Teraz myślę, że przez cały czas zionęłam nienawiścią
do niewłaściwych osób. – Pociągnęła nosem i zaśmiała się zdawkowo. –
Bo jednak w porządku z ciebie dziewczyna.
– Dzięki – odparła Pip, a Nat posłała jej przelotny uśmiech i powędro‐
wała wzrokiem za otwarte okno.
– I miałaś rację – dodała, skubiąc paznokcie u rąk. – Jeśli chodzi
o Luke’a.
– Twojego chłopaka?
– Już nie. Chociaż on jeszcze o tym nie wie – roześmiała się smutno.
– W czym miałam rację?
– Kiedy zapytałaś, co robiliśmy w wieczór zaginięcia Jamiego, a Luke
powiedział, że całą noc spędził sam w domu. – Zamilkła na chwilę. – Kła‐
mał. Miałaś rację.
– Pytałaś go, gdzie wtedy był?
– Nie. On nie lubi takich przepytywanek. – Nat poprawiła się na krześle.
– Kiedy po ceremonii Jamie się u mnie nie pojawił i przestał odbierać tele‐
fon, postanowiłam iść do Luke’a, ale nie zastałam go w domu. Jego samo‐
chodu też nie było.
– Która wtedy była godzina?
– Około północy. A potem wróciłam do siebie.
– Czyli nie wiesz, gdzie poszedł Luke? – Pip pochyliła się i oparła łok‐
cie o blat.
– Wiem. – Nat sięgnęła po telefon i położyła go na stole. – Ostatniej
nocy długo myślałam o tym, co powiedziałaś... Że Luke może mieć coś
wspólnego z zaginięciem Jamiego. I wiesz... kiedy poszedł spać, przejrza‐
łam jego telefon. Weszłam na Whats-App. Okazało się, że rozmawiał
z pewną dziewczyną – parsknęła krótkim i pustym śmiechem. – Nazywa
się Layla Mead.
Dźwięk jej imienia rozpełzł się po skórze Pip i wspiął się po jej kręgo‐
słupie, przeskakując z kręgu na kręg.
– Mówiłaś, że Jamie też z nią rozmawiał – ciągnęła Nat. – Nie spałam
do czwartej nad ranem, żeby w całości przesłuchać oba odcinki twojego
podcastu. Ty nie wiesz, kim jest Layla, ale Luke to wie. – Przeciągnęła
ręką po włosach. – W noc zaginięcia Jamiego pojechał się z nią spotkać.
– Żartujesz?
– Tak wyczytałam z jego wiadomości. Przejrzałam wszystko. Rozma‐
wiali ze sobą od kilku tygodni i wygląda na to, że poznali się na Tinderze.
Dla mnie bomba. I pisali do siebie bez żadnego skrępowania, więc rewela‐
cja. Ale jeszcze się nie spotkali, to znaczy do ostatniego piątku. Spójrz na
to. – Odblokowała telefon i otworzyła galerię. – Zrobiłam dwa zrzuty
ekranu i wysłałam je do siebie. Chciałam ci pokazać, bo wiesz... wróciłaś,
więc nie musiałam być sama. I kiedy usłyszałam o domu Maksa, postano‐
wiłam do ciebie napisać. Trzymaj.
Przesunęła telefon po stole prosto do wyczekujących dłoni Pip.
Ta przebiegła wzrokiem pierwsze zdjęcie. Po prawej stronie na zielonym
tle widniały wiadomości od Luke’a. Po lewej w białych dymkach – od
Layli.

Pip wstrzymała oddech. Parking w Lodge Wood. Dokładnie tamtędy


przechodziła w środę ze swoją grupą ochotników. Parking znajdował się
w ich obszarze poszukiwań.
Posłała Nat szybkie spojrzenie i przesunęła palcem po ekranie do kolej‐
nego zdjęcia.
Dziesięć minut później, o godzinie 23.58:

I dużo później, o 00.41, Luke pisze:

Pip poderwała głowę i spojrzała na Nat.


– No właśnie – powiedziała Nat, kiwając głową. – Na tym ich korespon‐
dencja się urywa. Ale Luke wie, kim jest Layla. A ty sądzisz, że ona ma
coś wspólnego z Jamiem?
– Tak sądzę – potwierdziła Pip i oddała telefon Nat. – Moim zdaniem
ma nawet bardzo dużo wspólnego.
– Musisz go znaleźć – stwierdziła Nat i zadrżały jej wargi, a w wysuszo‐
nych oczach pojawił się błysk. – Jamie... jest dla mnie bardzo ważny. Nie
chcę, żeby coś mu się stało.
Pip wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Nat. Gładziła kciukiem jej wystające
kostki i zagłębienia między nimi.
– Staram się, jak mogę – powiedziała.

Trzydzieści pięć

Ravi był roztrzęsiony. Maszerował obok Pip tak zamaszyście, że powietrze


wokół wirowało.
– Czyli mówisz, że gość jest raczej przerażający? Jak bardzo? – zapytał
i wsunął rękę do kieszeni kurtki Pip, zaplatając palce wokół jej dłoni.
– Raczej bardzo – odpowiedziała.
– I jest dilerem narkotykowym.
– Chyba nawet kimś więcej – oznajmiła, kiedy skręcili w Beacon Close.
– Nieźle. Szef Howiego. Jego też będziemy szantażować?
– Każdy sposób jest dobry. – Pip wzruszyła ramionami.
– Świetnie. Super – skomentował. – Cel uświęca środki. Podoba mi się
ta nasza nowa dewiza. Normalnie mega, rewelka i fajnie jest. Który to
dom?
– Numer trzynaście. – Pip wskazała budynek, przed którym stało białe
bmw.
– Trzynaście? – Skrzywił się Ravi. – Znakomicie. Kolejna dobra
wróżba. To lubię!
– Daj spokój – powiedziała Pip, powstrzymując uśmiech, i poklepała
Raviego po plecach. Weszli na ścieżkę i minęli zaparkowane tuż obok
auto, to samo, za którym w środową noc ruszyli w pościg. Pip zerknęła na
wóz, potem na Raviego i nacisnęła dzwonek przy drzwiach. Rozległ się
zgrzytliwy, przeszywający dźwięk.
– Założę się, że wszyscy drżą na myśl o dniu, w którym przed ich
drzwiami stanie Pip Fitz-Amobi – szepnął Ravi.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu pojawił się Luke Eaton. Miał
na sobie te same czarne koszykarskie spodenki i szarą koszulkę, które kon‐
trastowały z kolorowymi tatuażami pokrywającymi bladą skórę jego szyi.
– Znowu ty? – rzucił opryskliwie. – Co tym razem?
– Muszę ci zadać kilka pytań. Chodzi o Jamiego Reynoldsa – oznajmiła
Pip, prostując się z całych sił.
– To źle trafiłaś – powiedział Luke i potarł prawą łydkę lewą stopą. –
Nie lubię pytań – dodał i walnął otwartą dłonią w drzwi.
– Nie, ja tylko... – zaczęła Pip, ale drzwi zatrzasnęły się z hukiem, zanim
zdążyła dokończyć zdanie. – Kurwa! – cisnęła i sama miała ochotę przy‐
walić pięścią we framugę.
– Chyba nie miał ochoty na pogawędkę o... – Ravi zamilkł, kiedy zoba‐
czył, że Pip przykuca, wsuwa palce w szczelinę na listy, unosi klapkę
i przystawia do niej usta. – Co ty wyprawiasz?
– Wiem, że Jamie wisiał ci pieniądze! – krzyknęła Pip prosto w otwór. –
Jeśli z nami pogadasz, oddam ci te dziewięć stów!
Wyprostowała się, a klapka opadła z metalicznym brzękiem. Ravi spoj‐
rzał na nią gniewnie spod przymrużonych powiek, wypowiadając bezgło‐
śne „Co?”
Ale Pip nie miała czasu na wyjaśnienia, bo oto Luke ponownie otworzył
drzwi. Poruszał szczęką do przodu i do tyłu, jakby przeżuwał swoją odpo‐
wiedź przed wypluciem.
– Co do pensa? – spytał, kląskając językiem.
– Tak, wszystko – obiecała nieco zachrypłym, ale pewnym głosem. –
Całe dziewięćset funtów. Przyniosę ci w przyszłym tygodniu.
– W gotówce – zaznaczył, przewiercając ją wzrokiem.
– Dobrze – potwierdziła. – Pod koniec przyszłego tygodnia.
– W porządku. – Szarpnął drzwi, otwierając je na oścież. – Umowa stoi,
Sherlocku.
Pip przestąpiła próg, słysząc za plecami kroki Raviego. Luke zamknął
drzwi i zatrzasnął ich w ciasnym korytarzu. Kiedy przeszedł do przodu,
otarł się o ramię Pip, jednak ta nie potrafiła odgadnąć, czy zrobił to spe‐
cjalnie, czy całkiem przypadkowo.
– Tutaj – warknął za siebie, prowadząc ich do kuchni.
Były tam cztery krzesła, ale nikt na nich nie usiadł. Luke niedbale oparł
się o blat i ugiął kolana, zakotwiczając się szeroko rozstawionymi ramio‐
nami pełnymi tatuaży. Pip i Ravi stali obok siebie w progu. Ich palce u stóp
zahaczały o kuchnię, a pięty pozostawały w korytarzu.
Luke otworzył usta i już chciał coś powiedzieć, ale Pip nie pozwoliła mu
na przejęcie inicjatywy.
– Dlaczego Jamie jest ci winny dziewięćset funtów? – pospieszyła z py‐
taniem.
Luke opuścił głowę i uśmiechnął się, przeciągając językiem po zębach.
– Czy to ma coś wspólnego z narkotykami? Kupował je od...
– Nie – uciął Luke. – Jamie wisi mi dziewięć stów, bo mu pożyczyłem
dziewięć stów. Wpadł do mnie niedawno i prosił o forsę. Pewnie Nat mu
wygadała, że czasami kręcę takie biznesy. No to mu pomogłem, oczywi‐
ście na srogi procent – zarechotał złowieszczo. – Miał powiedziane, że jak
się spóźni ze zwrotem, obiję mu mordę. I się skurwiel zawinął, nie?
– Czy Jamie wspominał, na co mu potrzebne pieniądze? – spytał Ravi.
– W dupie to mam. – Luke skierował uwagę na Raviego. – Nie mój inte‐
res.
Jednak dla Pip ważniejsze od pytania „po co?” było pytanie „kiedy?”.
Czy groźba Luke’a była bardziej brutalna, niż im to przedstawił? Czy Ja‐
mie mógł odnieść wrażenie, że to kwestia życia i śmierci? Czy poprosił
ojca o pieniądze, a później próbował ukraść firmową kartę kredytową
mamy, ponieważ bał się konsekwencji niezwrócenia Luke’owi długu na
czas?
– Kiedy Jamie pożyczył od ciebie te pieniądze? – zapytała spokojnie
Pip.
– Bo ja wiem... – Luke wzruszył ramionami i ponownie wysunął język
spomiędzy zębów. Pip odtwarzała w myślach przebieg wydarzeń.
– To był poniedziałek, dziewiąty kwietnia? A może wtorek, dziesiąty?
Czy wcześniej?
– Nie, później – powiedział Luke. – To musiał być piątek, jestem prawie
pewien. Trzy tygodnie już minęły. Koleś jest mocno spóźniony.
Elementy układanki powoli zaczęły się zazębiać. Wyglądało na to, że Ja‐
mie pożyczył pieniądze od Luke’a już po rozmowie z ojcem i próbie kra‐
dzieży karty. To znaczy, że Luke był jego ostatnią deską ratunku, a kwestia
życia i śmierci dotyczyła czegoś innego. Pip zerknęła na Raviego i już wie‐
działa, że myślał dokładnie to samo. Jego spojrzenie mówiło wszystko.
– Dobrze – ciągnęła Pip. – W takim razie teraz muszę cię zapytać
o Laylę Mead.
– Pewnie, że musisz – parsknął śmiechem Luke. Ciekawe, co go tak roz‐
bawiło.
– W ostatni piątek około północy miałeś się z nią spotkać.
– No, niby miałem – powiedział nieco zbity z tropu i zabębnił palcami
o blat, nieświadomie przygrywając rozdygotanemu sercu Pip.
– I wiesz, kim ona jest.
– No, niby wiem.
– Kim? – naciskała Pip coraz bardziej desperackim głosem, który zdra‐
dzał jej roztrzęsienie.
Luke uśmiechnął się, szczerząc zęby.
– Layla Mead to Jamie.

Trzydzieści sześć

– Co? – powiedzieli jednocześnie Pip i Ravi, spoglądając na siebie z niedo‐


wierzaniem.
– To niemożliwe. – Pip potrząsała głową.
– A jednak – odparł Luke wyraźnie zadowolony z faktu, że udało mu się
ich zaskoczyć. – Tamtej nocy pisałem z Laylą, zgadaliśmy się, że podjadę
na parking w Lodge Wood. Przyjeżdżam i kto na mnie czeka? Jamie Rey‐
nolds.
– A-ale, ale... – zacięła się Pip. – Widziałeś Jamiego? Spotkałeś go tuż
po północy? – spytała i przypomniała sobie, że dokładnie wtedy tętno Ja‐
miego mocno podskoczyło.
– Taaa... Jebany świr myślał, że jest taki sprytny i mnie przechytrzy, bo
podszył się pod dziewczynę. Może chciał mi odbić Nat, nie wiem. Zatłukł‐
bym gnoja, gdybym go dopadł.
– Co się stało? – spytał Ravi. – Co się wydarzyło między wami na par‐
kingu?
– Nic takiego – odparł Luke i przejechał dłonią po krótko wygolonej
głowie. – Wysiadłem z fury, zawołałem na Laylę, a z lasu wylazł ten debil.
– I co? – niecierpliwiła się Pip. – Co było dalej? Rozmawiałeś z nim?
– Nie bardzo. Dziwny był jakiś, jakby się czegoś bał, bo akurat za takie
numery, kurwa, powinien. – Luke kolejny raz oblizał zęby. – Obie łapy
trzymał w kieszeniach. I coś powiedział, ale tylko dwa słowa.
– Co? Co powiedział? – Pip i Ravi mówili jedno przez drugie.
– Nawet nie pamiętam, co to było. Jakieś pierdoły od czapy. Coś w stylu
„młody broomstick” czy „młody brundsweek”. Cholera wie, nie dosłysza‐
łem tego drugiego słowa. A potem kiedy już to powiedział, popatrzył na
mnie i jakby czekał na moją reakcję – opowiadał Luke. – Wtedy sobie po‐
myślałem „co mu?”, i mówię do niego „co ci, kurwa?”, a ten tylko podsko‐
czył i bez słowa rzucił się w długą. Poleciałem za nim i gdybym go dopadł,
zatłukłbym na miejscu, ale za ciemno było. Śmignął w drzewa i tyle go wi‐
działem.
– I co? – naciskała Pip.
– I gówno. – Luke się przeciągnął i poruszył głową, aż chrupnęły mu
kości w wytatuowanym karku. – Zgubiłem go i wróciłem do domu. Prze‐
padł. Moim zdaniem później musiał go dorwać jakiś inny gościu, z którym
Jamie tak samo leciał w chuj. Ale zasłużył sobie tłusty przegryw jebany.
– Zaraz po spotkaniu z tobą Jamie poszedł do opuszczonego domu far‐
mera – powiedziała Pip. – Wiem, że właśnie tam odbierasz... załatwiasz
swoje interesy. Dlaczego tam poszedł?
– A ja wiem? Nie było mnie tam wtedy. Ale to najlepsza miejscówka do
prowadzenia biznesu. Na uboczu, nikt tam nie zagląda... Tylko że teraz
będę musiał się rozejrzeć za czymś nowym. Wszystko przez ciebie – mruk‐
nął.
– A czy... – zaczęła Pip, ale szybko straciła wątek i zamilkła.
– To wszystko, co wiem o Layli Mead i Jamiem. – Luke pochylił głowę
i podniósł rękę, wskazując wyjście na korytarz. – Możecie już sobie iść.
Nie poruszyli się.
– Już! – pogonił ich. – Sprawy mam.
– Dobrze, dobrze – powiedziała Pip i odwróciła się, dając Raviemu znak
oczami, żeby zrobił to samo.
– Od dzisiaj za tydzień! – krzyknął za nimi Luke. – W przyszły piątek
chcę mieć kasę, a nie lubię czekać!
– Rozumiem – powiedziała Pip z głębi korytarza. I wtedy snująca się
w jej głowie mglista myśl nabrała kształtu. Pip cofnęła się do kuchni. –
Luke, ile ty masz lat? – spytała. – Dwadzieścia dziewięć?
– Noo... – Ściągnął brwi, które zbiegły się niemal u samej nasady nosa.
– I niedługo skończysz trzydzieści?
– Za parę miesięcy. A co?
– Nie, nic. – Pokręciła głową. – W czwartek przyniosę ci pieniądze –
obiecała i przemknęła korytarzem do drzwi wejściowych, które przytrzy‐
mywał jej Ravi, spoglądając na nią z niedowierzaniem.
– Co to miało być? – rzucił, kiedy drzwi zamknęły się za nimi na do‐
bre. – Skąd wytrzaśniesz dziewięćset funtów? Przecież od razu widać, że
to niebezpieczny typ. Nie możesz tak po prostu...
– Chyba szybko będę musiała przyjąć którąś z propozycji reklamo‐
wych – oznajmiła Pip i odwróciła głowę, przypatrując się promieniom
słońca gładzącym biały samochód Luke’a.
– Któregoś pięknego dnia normalnie zawału przez ciebie dostanę – po‐
wiedział Ravi, ujął jej dłoń i poprowadził za róg ulicy. – To niemożliwe,
żeby Jamie był Laylą, prawda? Prawda?
– Prawda – odparła Pip, zanim zdążyła się zastanowić. – Nie, to niemoż‐
liwe – dodała po chwili. Czytałam wiadomości między nimi dwojgiem. Do
tego ta cała sprawa ze Stellą Chapman. Poza tym Jamie rozmawiał z Laylą
w trakcie imprezy. Przecież po drugiej stronie musiała być żywa osoba.
– Może to Layla wysłała Jamiego na spotkanie z Lukiem... – zasugero‐
wał.
– Tak, może właśnie o tym rozmawiali przez telefon. A kiedy Luke
przyjechał na parking, Jamie musiał mieć przy sobie nóż. Najpewniej
w kieszeni bluzy.
– Ale jak? – zakłopotany Ravi zmarszczył czoło. – Przecież to się kupy
nie trzyma. I kim, do diabła, jest „młody broomstick”? Może Luke nas
wkręcał?
– To raczej nie wyglądało na żarty. I pamiętaj, że George słyszał, jak Ja‐
mie wspomina przez telefon o jakimś „młodym”.
Zmierzali w stronę stacji kolejowej, gdzie Pip zostawiła samochód, żeby
jej mama przypadkowo nie zauważyła go, przejeżdżając przez centrum
miasteczka.
– Po co pytałaś go o wiek? – zainteresował się Ravi. – Planujesz wymie‐
nić mnie na starszy model?
– Tu nie ma miejsca na przypadek – powiedziała Pip bardziej do sie‐
bie. – Każdy facet, do którego odezwała się Layla, ma dwadzieścia dzie‐
więć albo trzydzieści lat. Adam Clark, Daniel da Silva, Luke Eaton, a na‐
wet Jamie, który skłamał na temat swojego wieku. Każdy z nich jest biały,
każdy ma mniej lub bardziej brązowe włosy i wszyscy mieszkają w jednej
miejscowości.
– Racja – przyznał Ravi. – Czyli Layla gustuje w bardzo konkretnym ty‐
pie.
– Tego nie wiem. – Pip spojrzała na swoje buty, wciąż wilgotne po ubie‐
głej nocy. – Te wszystkie podobieństwa rodzą mnóstwo pytań. Jakby Layla
szukała określonego mężczyzny, tylko nie wiedziała, który to.
Pip podniosła wzrok na Raviego, ale jej spojrzenie szybko prześlizgnęło
się na chłopaka stojącego po drugiej stronie ulicy tuż obok nowo otwartej
kawiarni Costa. Stylowa niebieska kurtka, zwichrzone blond włosy opada‐
jące na oczy. Wyraźne, mocno zarysowane kości policzkowe.
Wrócił.
Max Hastings.
Był w towarzystwie dwóch osób, których nie znała. Rozmawiali, śmiali
się...
Z Pip uszło całe powietrze i natychmiast wypełniło ją zimne, niena‐
wistne, a jednocześnie rozżarzone do czerwoności uczucie. Stanęła jak
skamieniała i patrzyła.
Jak on śmie? Jakim prawem pokazuje się na ulicy? Rozbawiony. W tym
miasteczku. W biały dzień.
Zacisnęła pięść, wbijając paznokcie w dłoń Raviego.
– Auć! – Ravi wyrwał się z uścisku. – Pip, co jest gra... – I wtedy po‐
wiódł oczami na drugą stronę drogi.
Max musiał wyczuć na sobie jej wzrok, bo dokładnie w tej samej chwili
obrócił głowę i spojrzał przez ulicę, którą niespiesznie sunęły samochody.
Spojrzał prosto na nią. W nią. I rozciągnął jeden kącik ust w krzywym
uśmiechu. A potem podniósł rękę i pomachał do niej otwartą dłonią, szcze‐
rząc się coraz szerzej.
Pip czuła buzujący w niej płomień gniewu, ale Ravi wybuchnął pierw‐
szy.
– Nie gap się na nią! – krzyknął do Maksa ponad dachami samocho‐
dów. – Nawet się nie waż na nią patrzeć, dotarło?
Odwrócone głowy przechodniów. Poszeptywania. Twarze w oknach.
Max opuścił rękę, nie przestając się uśmiechać.
– Daj spokój – powiedział Ravi, chwytając Pip za dłoń. – Chodźmy stąd.
Ravi leżał na łóżku Pip i podrzucał jej skarpetki zwinięte w kulkę. To za‐
wsze mu pomagało zebrać myśli.
Pip siedziała przy biurku przed uśpionym laptopem i grzebała palcem
w pudełeczku z pinezkami, które kłuły jej opuszki.
– Jeszcze raz – odezwał się Ravi, śledząc wzrokiem skarpetki wzlatujące
pod sam sufit, a potem opadające mu na dłoń. Pip odchrząknęła.
– Jamie idzie na parking w Lodge Wood. Ma przy sobie nóż, który za‐
brał z kuchni. Denerwuje się i jest wystraszony, o czym świadczy odczyt
jego tętna. Za wszystkim najprawdopodobniej stoi Layla, która zwabiła
tam Luke’a. Dlaczego? Tego nie wiemy. Jamie wypowiada tylko dwa
słowa, patrzy na Luke’a i ucieka. Później pojawia się w opuszczonym
domu farmera. Jego serce bije coraz szybciej. Jest jeszcze bardziej przera‐
żony, a nóż w niewiadomy sposób ląduje w trawie przy drzewach. Aż
w końcu zegarek przestaje rejestrować tętno. Albo Jamie go zdejmuje.
Albo...
– Wysiada mu serce – dokończył za nią Ravi, podrzucając skarpetki.
– Kilka minut później jego telefon zostaje wyłączony i od tamtej pory
milczy – kontynuowała Pip, opierając na rękach ciężką głowę.
– Wiesz co... – mówił Ravi. – Luke całkiem jasno się wyraził, że „za‐
tłukłby” Jamiego. Był przekonany, że to on go wkręcił. Myślisz, że pobiegł
za nim do domu farmera?
– Gdyby Luke coś mu zrobił, nie sądzę, że chciałby z nami rozmawiać.
Nawet za dziewięćset funtów.
– Słuszna uwaga – odparł Ravi. – Ale wcześniej skłamał. Kiedy rozma‐
wiałaś z nim i z Nat, słowem nie pisnął, że widział Jamiego.
– Tak, ale wiesz... Pojechał pod las, żeby zdradzić Nat, która wtedy była
z nami w kuchni. Poza tym domyślam się, że wolał nie być kojarzony
z czyimś zaginięciem. Biorąc pod uwagę jego branżę...
– Jasne. Ale słowa, które wypowiedział Jamie, muszą znaczyć coś waż‐
nego. – Ravi usiadł, ściskając skarpetki w dłoni. – To klucz.
– Młody broomstick? Młody brundsweek? – Pip spojrzała na niego z po‐
wątpiewaniem. – Nie brzmią jak klucz do zagadki.
– Może coś źle usłyszał? Albo mają ukryte znaczenie, którego jeszcze
nie odkryliśmy. Weź wyszukaj – rzucił, wskazując laptop.
– Wyszukać?
– Nie zaszkodzi spróbować, Mrukusie.
– Spróbować nie zaszkodzi. – Pip włączyła komputer, kliknęła w ikonkę
przeglądarki i otworzyła stronę Google. Wpisała frazę „młody broomstick”
i wcisnęła enter. – Zobaczmy... Tak jak myślałam. Wyskakują same ko‐
stiumy czarownic na halloween i jakieś przebrania dla graczy. Bardzo
przydatne.
– O co mu mogło chodzić? – zastanawiał się głośno Ravi, znów podrzu‐
cając skarpetki. – Spróbuj z tym drugim.
– Jak chcesz, ale od razu uprzedzam, że nic z tego nie będzie – powie‐
działa Pip, wyczyściła pole wyszukiwania i wklepała „młody brund‐
sweek”. Wcisnęła klawisz enter i wyskoczyły jej propozycje wakacji dla
niemieckiej młodzieży. – Widzisz? Mówiłam, że to bez sen...
Przerwała, zacinając się w pół słowa. Zmrużyła oczy i zapatrzyła się
w ekran. Tuż pod paskiem wyszukiwania widniała podpowiedź. Czy cho‐
dziło Ci o: młody brunswick.
– Młody Brunswick. – Wypowiedziane szeptem słowa ledwo musnęły
jej wargi. Coś jej to mówiło. Skądś to znała.
– Co tam masz? – Ravi ześlizgnął się z łóżka i podreptał do biurka. Pip
kliknęła w link z podpowiedzią i przebiegła wzrokiem wyświetloną stronę
z odnośnikami do artykułów.
– No jasne! – powiedziała, spoglądając na Raviego z nadzieją, że on po‐
myślał dokładnie o tym samym. Jednak jego oczy były puste. – Młody
Brunswick. To przezwisko, jakie media nadały bezimiennemu dzieciakowi
zamieszanemu w sprawę Scotta Brunswicka.
– Co to za sprawa? – spytał Ravi, zerkając jej przez ramię.
– Nie słuchałeś żadnego z polecanych przeze mnie podcastów o praw‐
dziwych zbrodniach? – zdziwiła się. – Praktycznie wszystkie dotyczyły tej
sprawy. Jakieś dwadzieścia lat temu żył nią cały kraj. – Popatrzyła na Ra‐
viego. – Scott Brunswick był seryjnym mordercą. Bardzo skutecznym.
Wykorzystywał swojego syna, Młodego Brunswicka, do zwabiania ofiar.
Naprawdę o nim nie słyszałeś?
Ravi potrząsnął głową.
– To sobie poczytaj – powiedziała i kliknęła w jeden z proponowanych
artykułów.
STRONA GŁÓWNA > PRAWDZIWE-ZBRODNIE> NAJOKRUTNIEJSI SERYJNI MOR‐
DERCY > SCOTT BRUNSWICK „POTWÓR Z MARGATE”

prezentuje Oscar Stevens

W latach 1998 i 1999 miasteczkiem Margate w hrabstwie Kent wstrząsnęła seria brutalnych
morderstw. W czasie zaledwie trzynastu miesięcy zaginęło siedmioro młodych ludzi: Jessica
Moore, lat 18; Evie French, lat 17; Edward Harrison, lat 17; Megan Keller, lat 18; Charlotte
Long, lat 19; Patrick Evans, lat 17 i Emily Nowell, lat 17. Po pewnym czasie odnaleziono ich
nadpalone i zakopane przy wybrzeżu szczątki. Każde z ciał znajdowało się w odległości jednej
mili od drugiego. We wszystkich przypadkach przyczyną śmierci był tępy uraz głowy.
Emily Nowell, ostatnia z ofiar potwora z Margate, została odnaleziona trzy tygodnie po zaginię‐
ciu w marcu 1999 roku. Namierzenie mordercy zajęło służbom kolejne dwa miesiące.
Uwaga policji skupiła się na Scotcie Brunswicku, pochodzącym z Margate 41-letnim operato‐
rze wózka widłowego. Brunswick odpowiadał wizerunkowi z portretu pamięciowego sporzą‐
dzonego po zeznaniu świadka, który późną nocą widział mężczyznę prowadzącego samochód
w rejonie, gdzie następnie odnaleziono ciała. Właścicielem pojazdu opisanego przez świadka,
białej toyoty van, okazał się Scott Brunswick. Podczas przeszukania jego domu natrafiono na
rzeczy osobiste ofiar: po jednej skarpetce każdego z zamordowanych.
Jednak na jego udział w zbrodniach wskazywało zbyt mało dowodów. Kiedy sprawa została
skierowana do sądu, prokuratura oparła się na poszlakach oraz zeznaniach kluczowego
świadka: syna Brunswicka, który w chwili popełnienia ostatniego morderstwa miał dziesięć lat.
Scott Brunswick, który mieszkał samotnie ze swoim jedynym dzieckiem, wykorzystywał go do
popełniania zbrodni. Zmuszał chłopaka do nawiązywania kontaktu z potencjalnymi ofiarami
w miejscach publicznych: na placach zabaw, w parkach, na basenach czy w centrach handlo‐
wych. Następnie młody zwabiał je do samochodu, w którym już czekał Scott Brunswick. Wtedy
następowało porwanie. Syn towarzyszył ojcu również w pozbywaniu się ciał.
Proces Brunswicka rozpoczął się we wrześniu 2001 roku. Zeznania, które okazały się klu‐
czowe dla wydania jednogłośnego wyroku skazującego, złożył trzynastoletni wówczas syn na‐
zwany przez media Młodym Brunswickiem. Scott Brunswick otrzymał karę dożywotniego wię‐
zienia. Jednak zaledwie siedem tygodni od osadzenia w zakładzie karnym o zaostrzonym ry‐
gorze Frankland w hrabstwie Durham Brunswick został śmiertelnie pobity przez jednego ze
współwięźniów.
Młody Brunswick za współudział w morderstwach został skazany przez sąd dla nieletnich na
pięć lat pozbawienia wolności w ośrodku zamkniętym dla młodzieży. Kiedy skończył osiemna‐
ście lat, decyzją komisji ds. zwolnień warunkowych opuścił zakład. W ramach programu
ochrony świadków uzyskał nową tożsamość, a media na całym świecie dostały oficjalny zakaz
publikowania jakichkolwiek informacji o jego życiu i miejscu pobytu. Minister spraw wewnętrz‐
nych uznał bowiem, że w przypadku ujawnienia nowej tożsamości świadka istnieje ryzyko od‐
wetu ze względu na rolę, jaką Młody Brunswick odegrał w potwornych zbrodniach swojego
ojca.

Trzydzieści siedem

Connor patrzył na nich posępnie spod półprzymkniętych powiek, marsz‐


cząc piegowaty nos. Przybiegł natychmiast, gdy tylko Pip wysłała mu wia‐
domość, że ma do przekazania pilne wieści. Po prostu wyszedł z klasy
w połowie zajęć z biologii.
– Co ty opowiadasz? – spytał, obracając się nerwowo na krześle biuro‐
wym.
– Mówię, że – Pip starała się panować nad głosem – kimkolwiek jest
Layla Mead, naszym zdaniem usiłuje wytropić Młodego Brunswicka. I nie
chodzi tylko o to, że Jamie wypowiedział jego nazwisko podczas spotkania
z Lukiem. W marcu 1999 roku, kiedy doszło do ostatniego zabójstwa,
Młody Brunswick miał dziesięć lat. We wrześniu 2001, kiedy ruszył pro‐
ces, był trzynastolatkiem. A to oznacza, że dzisiaj Młody Brunswick ma
dwadzieścia dziewięć albo trzydzieści lat. Wszyscy, do których odezwała
się Layla, a przypominam, że Jamie skłamał na temat swojego wieku, mają
dwadzieścia dziewięć lat lub właśnie skończyli trzydzieści. Zadawała im
mnóstwo pytań, jakby chciała rozpracować, który z nich jest Młodym
Brunswickiem. Jestem tego pewna. I z jakiegoś powodu Layla uważa, że
ten człowiek żyje w naszym miasteczku.
– Ale co to ma wspólnego z Jamiem? – dopytywał Connor.
– Wszystko – odparła Pip. – Moim zdaniem w całą sprawę wkręciła go
Layla. Aranżuje jego spotkanie z Lukiem Eatonem, podczas którego Jamie
wypowiada dwa słowa: „Młody Brunswick”. I czeka. Tymczasem Luke nie
reaguje.
– Ponieważ nie jest Młodym Brunswickiem? – zauważył Connor.
– Nie sądzę – przyznała Pip.
– Ale wiemy też – wtrącił się Ravi – że po spotkaniu z Lukiem Jamie
natychmiast idzie do opuszczonego domu farmera i właśnie tam się wyda‐
rza... To, co się wydarza. Pomyśleliśmy więc – zerknął na Pip – że może
kogoś tam spotkał. Kogoś, kto według Layli mógł być Młodym Brunswic‐
kiem. I ten ktoś... zareagował.
– Ale kto? Kto mógł tam być? – pytał Connor. – Daniel da Silva? Pan
Clark?
– Nie. – Pip potrząsnęła głową. – To znaczy wiemy, że Layla się z nimi
kontaktowała, ale jeden jest policjantem, a drugi nauczycielem. Młody
Brunswick nie mógł być żadnym z nich. Myślę, że Layla dość szybko ich
rozpracowała. Jak tylko Adam Clark napisał, że pracuje w szkole, od razu
przestała z nim rozmawiać. Skreśliła go. Dlatego musi chodzić o kogoś in‐
nego.
– Co to oznacza?
– Moim zdaniem oznacza to, że jeśli znajdziemy Młodego Brunswicka –
Pip założyła za ucho kosmyk włosów – znajdziemy również Jamiego.
– To jakieś szaleństwo! – wykrzyknął Connor. – Niby jak mielibyśmy to
zrobić?
– Badania terenowe – odparła Pip, przeciągnęła laptop po kołdrze i poło‐
żyła go sobie na kolanach. – Musimy wyszukać wszystko, co dotyczy Mło‐
dego Brunswicka. I dowiedzieć się, dlaczego Layla uważa, że znajdziemy
go w Kilton.
– Co nie będzie takie proste z powodu sądowego zakazu publikowania
informacji na jego temat – zauważył Ravi.
Pip i Ravi zaczęli się przekopywać przez artykuły, które wyświetliły się
na pierwszej stronie z wynikami wyszukiwania. Notowali każdy szczegół,
ale poza informacjami o wieku niewiele udało im się znaleźć. Pip wydru‐
kowała zdjęcie policyjne Scotta Brunswicka, ale nie dostrzegała w nim
żadnego podobieństwa z osobami, które znała. Miał bladobiałą skórę, kil‐
kudniowy zarost, delikatne zmarszczki, brązowe oczy i włosy. Normalny
mężczyzna. Żaden potwór morderca.
Wróciła do dalszych poszukiwań. Ravi również się nie poddawał. Con‐
nor dołączył do nich i szperał w telefonie. W całkowitym milczeniu upły‐
nęło dziesięć minut.
– Mam coś – odezwał się w końcu Ravi. – Anonimowy komentarz pod
jednym z archiwalnych artykułów. Niepotwierdzone plotki, że w grudniu
2009 roku Młody Brunswick mieszkał w Devon, gdzie zdradził swoją toż‐
samość nieznanej z imienia przyjaciółce. Ta z kolei rozpowiedziała tajem‐
nicę, więc Brunswick musiał zmienić nazwisko i został przesiedlony na
drugi koniec kraju. W komentarzach mnóstwo ludzi narzeka na marnowa‐
nie pieniędzy podatników.
– Zapisz to – powiedziała Pip, przeglądając kolejny artykuł, który był
niemal dosłownym powtórzeniem poprzedniego.
Kolejne znalezisko należało do Pip, która zaczęła głośno czytać.
– Grudzień 2014 roku. Pochodzący z Liverpoolu mężczyzna otrzymał
karę dziewięciu miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu po tym, jak
nie zastosował się do sądowego zakazu i opublikował zdjęcia rzekomo
przedstawiające Młodego Brunswicka jako osobę dorosłą. – Wzięła od‐
dech. – Autentyczność zdjęć nie została potwierdzona, a prokurator gene‐
ralny wyraził zaniepokojenie, twierdząc, że sądowy nakaz ma na celu
ochronę nie tylko Brunswicka, lecz również członków społeczeństwa
przed nieuzasadnionym posądzeniem o bycie mordercą, co mogłoby pro‐
wadzić do niebezpiecznych konsekwencji.
Niedługo potem Ravi podniósł się z łóżka tak gwałtownie, że Pip się za‐
kołysała. Zmierzwił jej włosy i pobiegł na dół zrobić wszystkim kanapki.
– Coś nowego? – spytał, kiedy wrócił i wręczył po talerzu Pip i Conno‐
rowi. Jego kanapka już była uszczuplona o dwa gryzy.
– Connor coś znalazł – powiedziała Pip, przesuwając kolejną stronę
z wynikami do hasła Młody Brunswick Little Kilton. Na pierwszych kilku
stronach wyświetlały się artykuły z ubiegłego roku o niej samej. „Młoda
detektywka z Little Kilton rozwikłała tajemnicę śmierci Andie Bell”.
– Tak – potwierdził Connor i uwolnił przygryzioną wargę. – Na Subred‐
dicie do podcastu o sprawie ktoś w komentarzu sprzed paru lat przytacza
plotki, że Młody Brunswick mieszka w Dartford.
– Dartford? – powtórzył Ravi, moszcząc się przed laptopem. – Właśnie
czytałem artykuł o człowieku z Dartford, który popełnił samobójstwo,
kiedy internet zalały fałszywe oskarżenia o to, że jest Młodym Brunswic‐
kiem.
– Ojej, to pewnie o nim krążyły te plotki – zasmuciła się Pip, zanoto‐
wała kilka uwag i wróciła do dalszego przeglądania. Była już na dziewiątej
stronie z wynikami wyrzuconymi przez Google. Kliknęła na trzeci link od
góry i otworzyła wpis opublikowany na forum 4Chan, w którym użytkow‐
nik w kilku słowach streszczał sprawę, a na samym końcu napisał: A teraz
Młody Brunswick jest tutaj. Może nawet mijacie go na ulicy i nawet o tym
nie wiecie.
Poniżej oczywiście pojawiły się komentarze. Bardzo różne. Internauci
najczęściej się odgrażali, co by zrobili, gdyby spotkali na swojej drodze
Młodego Brunswicka. Kilka osób wkleiło linki do artykułów, które Pip już
znała. Jeden z komentujących w odpowiedzi na wyjątkowo drastyczną
groźbę śmierci napisał: Ale wiecie, że to ojciec go zmuszał do współ‐
udziału? Ten dzieciak miał wtedy dopiero dziesięć lat. Na co ktoś inny od‐
parł: Do końca życia powinien siedzieć za kratkami, pewnie taki sam zwy‐
rodnialec jak jego ojciec, ma to we krwi, niedaleko pada jabłko...
Pip już miała opuścić ten mroczny zaułek internetu, kiedy jej uwagę
przykuł komentarz na samym dole strony. Pochodził sprzed czterech mie‐
sięcy:

Anonim, sob. 29 grudnia 11:26:53


Wiem, gdzie jest Młody Brunswick. W Little Kliton – wiecie, takie miasteczko, o którym
ostatnio zrobiło się głośno, bo jakaś dziewczyna rozwiązała starą sprawę Andie Bell

Serce Pip zadudniło, odbijając się dźwięcznym echem w klatce piersio‐


wej. Ten wpis był o niej. Przeczytała go jeszcze raz i wyłapała literówkę
w nazwie Little Kilton: pewnie dlatego strona nie wyskoczyła wysoko
w wynikach.
Zjechała niżej, żeby poczytać kolejne komentarze.

Anonim, sob. 29 grudnia 11:32:21


Skąd to wiesz?

Anonim, sob. 29 grudnia 11:37:35


Kuzyn mojego kumpla siedzi w więzieniu w Grendon. Jego nowy współlokator z celi po‐
chodzi z tej mieściny i sypnął, że zna Młodego Brunswicka. Powiedział, że się przyjaź‐
nią i MB kilka lat temu zdradził mu swoją tajemnicę

Anonim, sob. 29 grudnia 11:39:43


Naprawdę? : )

Oddech Pip stał się tak płytki, że ledwo dosięgał gardła. Napięła mię‐
śnie, co Ravi natychmiast wyczuł i spojrzał na nią z niepokojem. Connor
zaczął coś nadawać z drugiego końca pokoju, ale Pip go uciszyła. Potrze‐
bowała chwili skupienia.

Więzienie w Grendon.
Znała kogoś, kto tam siedział. Właśnie do Grendon trafił Howie Bowers
po wyroku skazującym za handel narkotykami. Karę zaczął odbywać na
początku grudnia, zatem komentarz musiał być o nim.
To oznaczało, że Howie Bowers doskonale wiedział, kim jest Młody
Brunswick. A ponadto... zaraz... żeby tylko nie straciła wątku. Cofnęła się
w myślach o kilka miesięcy, przeczesując pamięć w poszukiwaniu ukry‐
tych wspomnień.
Zamknęła oczy. Skupiła się.
I znalazła.
– Cholera. – Wyskoczyła z łóżka, nie przejmując się komputerem, który
ześlizgnął się z jej kolan. Rzuciła się do biurka, gdzie leżał telefon.
– Co? – spytał Connor.
– Cholera, cholera, cholera – mamrotała pod nosem. Pospiesznie odblo‐
kowała telefon i otworzyła galerię zdjęć. Przesuwała jedno po drugim, co‐
fając się w czasie. Kwiecień, marzec, urodziny Josha, fryzura Cary do
oceny i prośba o poradę, styczeń, sylwester u Reynoldsów, święta, wy‐
prawa do zimowego wesołego miasteczka ze znajomymi, pierwsze wyjście
na kolację z Ravim, listopad, zrzuty artykułów z netu na jej temat, fotki
z trzydniowego pobytu w szpitalu, zdjęcia kalendarza Andie zrobione pod‐
czas włamania z Ravim do domu Bellów... Ej, nigdy wcześniej nie zauwa‐
żyła imienia Jamiego nabazgranego ręką Andie tuż obok koślawej
gwiazdki... Jeszcze dalej, jeszcze wstecz, aż w końcu się zatrzymała.
Na czwartym października. Zdjęcia, dzięki którym w zeszłym roku zmu‐
siła Howiego Bowersa, żeby z nią porozmawiał. Zdjęcia, które ten kazał jej
usunąć, a które ona później na wszelki wypadek przywróciła. Robin Caine
wręcza Howiemu pieniądze w zamian za papierową torebkę. Ale to jeszcze
nie to. Chodziło jej o fotki, które pstryknęła kilka chwil wcześniej.
Howie Bowers stoi przy ogrodzeniu. Z mroku wyłania się jakiś człowiek
i zmierza w jego stronę. Przekazuje kopertę z pieniędzmi, ale nie otrzy‐
muje nic w zamian. Ubrany w beżowy płaszcz, z krótkimi brązowymi wło‐
sami. Krótszymi niż obecnie. Rozpalone policzki.
Stanley Forbes.
Postacie na zdjęciach są nieruchome, ale mają otwarte usta. Pip niemal
słowo w słowo potrafi odtworzyć w pamięci ich rozmowę, którą podsłu‐
chała przed siedmioma miesiącami.
Ostatni raz. Zrozumiałeś? – wyrzucił z siebie Stanley. Nie proś o więcej.
Nie mam.
Odpowiedź Howiego jest tak cicha, że niemal niedosłyszalna, ale Pip
mogłaby przysiąc, że powiedział coś w stylu: Ale wiesz, że jak nie zapła‐
cisz, to wszystkim rozpowiem? Nie zrywa się umów.
Wtedy Stanley spojrzał na niego i wypalił: Wątpię, żebyś się odważył.
Pip dokładnie zapamiętała tę chwilę. Pełen złości i rozpaczy wzrok
Stanleya wbity w Howiego.
Już wiedziała dlaczego.
Ravi i Connor przypatrywali się jej bez słowa.
– I co? – spytał Ravi, kiedy Pip w końcu podniosła głowę.
– Wiem, kim jest Młody Brunswick – oznajmiła. – To Stanley Forbes.

Trzydzieści osiem
Siedzieli w milczeniu. Gęsta cisza szumiała w uszach Pip, a w tym bezgło‐
sie czaiło się coś nieuchwytnego.
Wszystko, co znaleźli, świadczyło tylko o jednym.
Cztery lata temu w artykule o cenach nieruchomości dla „Kilton Mail”
Stanley wspominał, że ma dwadzieścia pięć lat, co plasowało go w odpo‐
wiednim przedziale wiekowym. Nie miał żadnych prywatnych kont w me‐
diach społecznościowych, a to odhaczało kolejny punkt z listy. I jeszcze
pewne zdarzenie z ostatniej niedzieli...
– Nie zawsze rozpoznaje swoje imię. Kiedy w zeszłym tygodniu powie‐
działam do niego „Stanley”, nawet nie zareagował. Jego znajoma z pracy
twierdzi, że tak jest cały czas. Człowiek o najbardziej wybiórczym słuchu,
jakiego zna. Może to dlatego, że posługuje się tym imieniem od niedawna.
W każdym razie nie tak długo jak wcześniej swoim prawdziwym.
W jednym wszyscy byli zgodni: pojawiło się zbyt wiele znaków i zbie‐
gów okoliczności, żeby uznać to za przypadek. Stanley Forbes to Młody
Brunswick. Zdradził tę tajemnicę swojemu przyjacielowi, Howiemu Bo‐
wersowi, który obrócił się przeciwko niemu i zaczął żądać pieniędzy za
milczenie. Howie sypnął kumplowi z celi, ten z kolei kuzynowi, który wy‐
gadał przyjacielowi, który rozpuścił plotkę w internecie. W ten oto sposób
Layla Mead, kimkolwiek jest i czegokolwiek chce, dowiedziała się, że
Młody Brunswick mieszka w Little Kilton.
– Co to wszystko znaczy? – odezwał się Connor, rozpruwając zawiesistą
ciszę.
– Jeśli Layla zawęziła grono podejrzanych do dwóch osób – powiedział
Ravi, pokazując dwa palce – i wysłała Jamiego, żeby je wybadał, to zna‐
czy, że w noc zaginięcia w opuszczonym domu twój brat spotkał Stanleya.
Czyli...
– Czyli Stanley wie, co się stało z Jamiem – oznajmiła Pip. – To jego
sprawka.
– Ale dlaczego Jamie w ogóle jest w to zamieszany? – zastanawiał się
Connor. – Przecież to niedorzeczne.
– Tego nie wiemy, ale chwilowo to bez znaczenia. – Pip wstała, a po jej
zdrętwiałych nogach rozpełzło się nerwowe mrowienie. – Najważniejsze
jest odnalezienie Jamiego. A na trop naprowadzi nas sam Stanley Forbes.
– Jaki jest plan? – Ravi również się podniósł przy chrupocie strzykają‐
cych kolan.
– Zadzwonimy na policję? – Connor dołączył do stojących przyjaciół.
– Nie ufam im – powiedziała Pip. I już nigdy im nie zaufa. Nie po tym,
co zrobili. Nie po sytuacji z Maksem. Nie oni będą decydować, co jest do‐
bre lub złe. – Musimy się dostać do domu Stanleya – oznajmiła. – Jeśli
uprowadził Jamiego albo... – zerknęła na Connora – zrobił mu jakąś
krzywdę, wskazówki znajdziemy tylko u niego w mieszkaniu. Ale naj‐
pierw trzeba jakoś go stamtąd wywabić. I to jeszcze dzisiaj wieczorem.
– Tylko jak? – spytał Connor, a w głowie Pip zaświtał pewien pomysł.
Jakby tylko czekał na swoją szansę.
– Podszyjemy się pod Laylę Mead – zapowiedziała. – Mam drugą kartę
sim, którą włożę do telefonu, żeby Stanley nie poznał numeru. Napiszemy
do niego jako Layla i zaproponujemy spotkanie w domu farmera późnym
wieczorem. Tak właśnie musiała zrobić w zeszłym tygodniu, tylko wtedy
na miejscu zastał Jamiego. Jestem pewna, że Stanley nie przepuści okazji,
żeby zobaczyć Laylę na żywo, dowiedzieć się, skąd dziewczyna zna jego
prawdziwą tożsamość i czego od niego chce. Przyjdzie. Wiem, że przyj‐
dzie.
– Powraca stara sztuczka z telefonem na kartę. Jak za dawnych czasów
Andie Bell – skomentował Ravi. – Czyli wywabiasz Stanleya na farmę,
a wtedy całą trójką włamujemy się do jego domu i szukamy tropów prowa‐
dzących do Jamiego.
Connor tylko kiwał głową.
– Nie – powiedziała Pip, z powrotem skupiając na sobie ich uwagę. –
Nie całą trójką. Jedna osoba musi stać na czatach w gospodarstwie i za‐
trzymać tam Stanleya wystarczająco długo, żeby reszta mogła w spokoju
przeszukać jego dom. Poza tym ktoś musi dać znać, kiedy będzie wracał –
wyjaśniła. – I to będę ja – dodała, patrząc Raviemu prosto w oczy.
– Pip, nie...
– Tak – przerwała mu. – Ja stoję na czatach u farmera, a wy dwaj szuka‐
cie poszlak w domu Forbesa. Mieszka niedaleko Mrówy, przy Acres End.
Wszystko jasne? – odwróciła się pytająco do Connora.
– Jasne. I wiem, gdzie mieszka Mrówa.
– Pip – próbował Ravi.
– Moja mama niedługo wróci z pracy. – Pip zacisnęła palce na jego ra‐
mieniu. – Lepiej już idźcie. Wieczorem powiem rodzicom, że wychodzę do
ciebie. Spotkamy się wszyscy troje o dwudziestej pierwszej na Wyvil. Na‐
piszemy wiadomość i ruszamy do akcji.
– Spoko – Connor mrugnął do niej znacząco i wyszedł z pokoju.
– Tylko ani słowa mamie – krzyknęła za nim Pip. – Jeszcze za wcześnie.
Na razie zachowajmy wszystko dla siebie.
– Wiadomo. – Connor zrobił kolejny krok. – Chodź, Ravi.
– Możesz... dać mi sekundę? – Ravi skinął głową na Connora, dając mu
znak, że zaraz go dogoni.
– Co? – Pip spojrzała na Raviego, który podszedł do niej na tyle blisko,
że we włosach czuła jego oddech.
– Co ty wyprawiasz? – spytał łagodnie. – Dlaczego chcesz stanąć na
czatach? Ja to zrobię. Ty raczej powinnaś iść do domu Stanleya.
– Raczej nie – odparła, a bliskość Raviego sprawiła, że poczuła ciepło
rozlewające się po jej policzkach. – Connor tam pójdzie, bo chodzi o jego
brata. A ty będziesz mu towarzyszył. Twoja druga szansa, pamiętasz? –
Odgarnęła kosmyk włosów, który zaplątał jej się w brwi. – Chcę, żebyś
tam poszedł i znalazł Jamiego. Znajdziesz go.
Ravi wziął ją za rękę, którą podniósł do swojej twarzy. Uśmiechnął się,
zaplatając palce ich dłoni. Przez dłuższą chwilę oboje dryfowali poza cza‐
sem.
– Jesteś pewna? Będziesz tam zdana sama na...
– Poradzę sobie – zapewniła. – To tylko czaty.
– W porządku. – Rozplótł ich dłonie i przycisnął głowę do jej czoła. –
Znajdziemy go – szepnął. – Wszystko będzie dobrze.
A Pip przez chwilę wierzyła w każde jego słowo.

Trzydzieści dziewięć

Blask księżyca otulał bladą poświatą koślawy dom farmera. Wdzierał się
srebrnymi smugami przez pęknięcia, szczeliny i ziejące otwory po oknach.
Pip stała niecałe dwadzieścia metrów dalej, ukryta między drzewami po
drugiej stronie drogi. Przypatrywała się staremu budynkowi, starając się
nie wzdrygać na odgłos wiatru świszczącego w liściach, który w jej wy‐
obraźni syczał bezgłośne słowa.
Telefon się rozświetlił i zawibrował w jej dłoni. Na ekranie pokazał się
numer Raviego.
– Tak? – odezwała się cicho.
– Zaparkowaliśmy w pobliżu – szepnął Ravi. – Stanley właśnie wyszedł
z domu. Wsiada do samochodu. – Ravi odsunął telefon od ust i wymamro‐
tał coś niezrozumiale do Connora. – Dobra, odjechał. Niedługo będzie
u ciebie.
– Rozumiem – powiedziała Pip, zaciskając palce na telefonie. – Wcho‐
dzicie do środka najszybciej, jak to możliwe.
– W drogę – odparł Ravi, cichutko zamykając drzwi samochodu.
Pip wsłuchiwała się w odgłos kroków na chodniku i na ścieżce prowa‐
dzącej do wejścia. Jej serce biło w szybkim rytmie butów uderzających
o ziemię.
– Pod wycieraczką nie ma zapasowego klucza – powiedział Ravi do niej
i do Connora. – Kierujemy się do tylnych drzwi, zanim ktoś nas zauważy.
W głośniku słyszała trzeszczący oddech Raviego, który wraz z Conno‐
rem okrążał niewielki dom. Nieco ponad trzy kilometry dalej. Pod tym sa‐
mym księżycem.
Szelest.
– Tylne drzwi zamknięte – usłyszała słaby głos Connora.
– Tak, ale zamek jest tuż przy klamce – mówił Ravi. – Jeśli wybiję okno,
mogę sięgnąć ręką i otworzyć.
– Tylko po cichu – przypomniała mu Pip.
Z telefonu dochodziły szmery i postękiwania, kiedy Ravi ściągał kurtkę
i owijał nią dłoń. Po chwili rozległo się uderzenie, potem jeszcze jedno.
I sypiące się odłamki stłuczonego szkła.
– Nie skalecz się – upominał Connor.
Pip słuchała ciężkiego z wysiłku oddechu Raviego.
Kliknięcie.
Skrzypienie.
– Dobra, jesteśmy w środku – szepnął.
W słuchawce dźwięk rozgniatanego butami szkła. A w mroku nocy dwa
żółte ślepia reflektorów. Coraz większe. Pędzące starą drogą prowadzącą
do opuszczonego domu farmera.
– Jest tutaj – Pip zniżyła głos, osłaniając usta od wiatru. Opony coraz
głośniej chrzęściły po żwirze. W końcu czarny samochód zjechał z Syca‐
more Road i się zatrzymał. Pip zostawiła swoje auto nieco dalej, przy Old
Farm Road, więc Stanley nie mógł go dostrzec.
– Nie wychylaj się – ostrzegł ją Ravi.
Drzwi samochodu się otworzyły i ze środka wysiadł Stanley Forbes
w białej koszuli rozpraszającej mrok. Potargane brązowe włosy opadały
mu na twarz, skrywając ją w cieniu. Zatrzasnął drzwi i ruszył w kierunku
osrebrzonego księżycem domu.
– Wszedł – poinformowała Pip, kiedy Stanley przekroczył próg i zapadł
się w ciemność.
– Jesteśmy w kuchni – przekazał Ravi. – Nic nie widać.
– Ravi, tylko niech Connor tego nie usłyszy... – Pip przycisnęła telefon
do ust. – Jeśli znajdziesz jakieś rzeczy Jamiego, ubrania czy telefon, nie
dotykaj ich. To są dowody. Gdyby coś poszło nie po naszej myśli.
– Przyjąłem – potwierdził Ravi, a potem głośno pociągnął nosem albo
wessał powietrze ustami. Nie potrafiła dokładnie określić.
– Ravi? Ravi, co się dzieje?
– O kurwa – rzucił Connor.
– Ktoś tu chyba jest – szepnął roztrzęsiony Ravi. – Słychać jakiś głos.
– Co? – Strach ścisnął Pip za gardło.
Po chwili z głośnika doleciał krzyk Connora, zagłuszając przyspieszony
oddech Raviego.
– Jamie. To Jamie!
– Connor, poczekaj, nie biegnij! – zawołał Ravi z oddali, kiedy odsunął
telefon od twarzy.
Trzaski.
Szybkie kroki.
– Ravi? – denerwowała się Pip.
Stłumiony głos.
Głośny łomot.
– Jamie! Jamie, to ja! Connor! Jestem tutaj!
Telefon zatrzeszczał. Powrócił oddech Raviego. Krzyk Connora w tle.
– Co tam się dzieje? – dopytywała Pip.
– Jest tutaj. – Ravi mówił niespokojnym drżącym głosem. – Jamie tu
jest. Żyje.
– Żyje? – powtórzyła, jakby jeszcze nic do niej nie docierało.
Connor zanosił się nieposkromionym płaczem, tłumiąc okruchy słów
wypowiadanych tuż obok słabowitym głosem. Głosem Jamiego.
– O, mój Boże, on żyje – wydyszała Pip łamiącym się szeptem, który
ugrzązł jej w gardle. – On żyje – powtórzyła, żeby jeszcze raz to usłyszeć,
a w jej oczach stanęły piekące łzy. Zacisnęła powieki. Cofnęła się między
drzewa. I wtedy tak mocno, z całych sił pomyślała tylko jedno słowo:
Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
– Pip?
– Nic mu nie jest? – spytała, wycierając oczy rękawem kurtki.
– Nie możemy się do niego dostać – wyjaśnił Ravi. – Jest zamknięty
w jakimś pomieszczeniu pod schodami, chyba w toalecie. Na drzwiach jest
łańcuch z kłódką. Ale sądząc po jego głosie, nie jest źle.
– Myślałem, że nie żyjesz – zawodził Connor. – Jesteśmy tutaj. Zaraz
cię uwolnimy!
Jamie mówił coraz głośniej, ale do Pip nie docierały żadne jego słowa.
– Co on mówi? – spytała, zerkając na dom farmera.
– Mówi, że... – Ravi zamilkł i nasłuchiwał. – Mówi, że musimy uciekać.
Musimy stąd wiać, bo on zawarł umowę.
– Że co?
– Nigdzie się bez ciebie nie ruszę! – wrzasnął Connor.
Wtedy coś odwróciło uwagę Pip od telefonu. Z głębi ciemnego koryta‐
rza domu farmera powoli wyłaniał się Stanley.
– Wychodzi – syknęła Pip. – Stanley sobie idzie.
– Kurwa – cisnął Ravi. – Napisz do niego jako Layla. Poproś, żeby za‐
czekał.
Tymczasem Stanley już minął nadpróchniały próg i powiódł wzrokiem
do samochodu.
– Za późno – oznajmiła Pip i poczuła, jak krew napływa jej do uszu.
Podjęła decyzję. – Ja go zatrzymam, a wy jakoś uwolnijcie Jamiego i za‐
bierzcie go w bezpieczne miejsce.
– Nie, Pip...
Ale Pip już opuściła rękę, w której trzymała telefon i wcisnęła kciukiem
czerwoną słuchawkę. Wybiegła spomiędzy drzew i przecięła drogę, wyrzu‐
cając spod butów tumany żwiru. Wbiegła na trawę. Stanley kątem oka do‐
strzegł jej sylwetkę w łunie księżyca i dopiero wtedy podniósł głowę.
Zatrzymał się tuż przed rozwartymi na oścież drzwiami domu farmera.
Pip zwolniła nieco i zaczęła iść w jego kierunku spokojnym krokiem.
Stanley zmrużył oczy, próbując wyostrzyć wzrok.
– Kto idzie? – rzucił pusto przed siebie.
Kiedy Pip podeszła na tyle blisko, że wreszcie mógł ją rozpoznać, na‐
tychmiast skrzywił twarz, a wokół jego oczu rozpełzły się zmarszczki.
– Nie – powiedział zachrypłym, cierpkim głosem. – Nie, nie, nie. Pip, to
ty? – Zrobił krok do tyłu. – Ty jesteś Laylą?

Czterdzieści

Pip potrząsnęła głową.


– Nie jestem Laylą – powiedziała, a jej słowa rozłupywały się o dud‐
niące serce. – To ja wysłałam ci wiadomość, ale nie jestem Laylą. I nie
wiem, kim ona jest.
Rysy twarzy Stanleya nieco złagodniały, ale w otaczającym mroku Pip
wciąż dostrzegała jedynie białka jego oczu i śnieżny odcień koszuli.
– Czy... Czy ty – mamrotał słabowitym głosem. – Wiesz?
– Co? Czy wiem, kim jesteś? – spytała spokojnie Pip. – Owszem, wiem.
– Eeech... – jęknął drżącym głosem i zwiesił głowę, wbijając wzrok
w ziemię.
– Wejdziemy do środka pogadać? – Pip kiwnęła w kierunku wejścia. Jak
wiele czasu Raviemu i Connorowi zajmie rozerwanie łańcucha z kłódką
i uwolnienie Jamiego? Co najmniej dziesięć minut, myślała.
– Możemy – Stanley wyszeptał resztką sił.
Pip ruszyła przodem, zerkając przez ramię na Stanleya podążającego za
nią ciemnym korytarzem jak na potępienie. Kiedy znaleźli się w dawnym
salonie, Pip podeszła do drewnianego kredensu, brnąc przez porozrzucane
śmieci i butelki po piwie. Z wysuniętej górnej szuflady sterczała latarka
wetknięta przez Robina i jego kumpli. Pip wyciągnęła rękę i omiotła spoj‐
rzeniem pokój pełen widmowych cieni. Jednym z nich był Stanley. Zapa‐
liła latarkę, a pomieszczenie nabrało kształtów i kolorów.
Stanley zmrużył oczy przed światłem.
– Czego chcesz? – zapytał, nerwowo splatając dłonie. – Mogę ci płacić.
Raz w miesiącu, chociaż nie zarabiam zbyt wiele... Praca w gazecie to
głównie wolontariat, ale znalazłem zatrudnienie na stacji benzynowej. Ja‐
koś zwiążę koniec z końcem.
– Płacić? – zdziwiła się Pip.
– Z-za milczenie – wyjaśnił. – Za dochowanie tajemnicy.
– Stanley, nie mam zamiaru cię szantażować. Masz moje słowo, że ni‐
komu nie wygadam, kim jesteś.
– Ale w takim razie... – W jego oczach błysnęło niedowierzanie. – O co
ci chodzi?
– Chcę uratować Jamiego Reynoldsa. – Podniosła ręce. – Tylko tyle.
– Nic mu nie jest. – Stanley pociągnął nosem. – Mówiłem ci, że jest cały
i zdrowy.
– Zrobiłeś mu krzywdę?
– Czy zrobiłem mu krzywdę? – Stanley podniósł głos, a jego brązowe
oczy zapłonęły gniewem. – Oczywiście, że nie zrobiłem mu nic złego. To
on próbował mnie zabić.
– Co takiego? – Pip wstrzymała oddech. – Co się stało?
– To się stało, że ta cała Layla Mead skontaktowała się ze mną przez
profil facebookowy „Kilton Mail” – powiedział Stanley, opierając się
o przeciwległą ścianę. – W końcu wymieniliśmy się numerami i zaczęli‐
śmy do siebie pisać. Trwało to wiele tygodni. Polubiłem ją... Przynajmniej
tak mi się wydawało. W ubiegły piątek zapytała, czy moglibyśmy się spo‐
tkać. Tutaj. – Rozejrzał się po wysłużonych odrapanych ścianach. – Przyje‐
chałem, ale jej nie było. Odczekałem dziesięć minut przed wejściem
i wtedy ktoś się pojawił. Jamie Reynolds. Wyglądał dziwnie. Dyszał jak po
wyczerpującym biegu. Podszedł do mnie i powiedział tylko „Młody Brun‐
swick”. – Stanley zakaszlał krótkim śmiechem. – Ja oczywiście osłupia‐
łem. Mieszkam tu od ponad ośmiu lat i nikt nie znał mojego sekretu poza...
– Poza Howiem Bowersem? – dokończyła Pip.
– Tak, poza nim. – Pociągnął nosem. – Myślałem, że jest moim przyja‐
cielem, któremu mogłem zaufać. Zresztą podobnie myślałem o Layli.
W każdym razie spanikowałem, a wtedy Jamie rzucił się na mnie z nożem.
Udało mi się przed nim uskoczyć i wytrącić mu go z ręki. Zaczęliśmy się
szamotać, zniosło nas pod tamte drzewa. Mówiłem „Proszę, nie zabijaj
mnie, proszę”. W pewnym momencie pchnąłem Jamiego, ten się zatoczył,
uderzył głową w pień i upadł na ziemię. Na kilka sekund chyba nawet stra‐
cił przytomność, bo wyglądał na skołowanego jak po wstrząśnieniu mó‐
zgu.
– A potem... nie wiedziałem, co mam zrobić. Gdybym zadzwonił na po‐
licję i powiedział, że ktoś próbował mnie zabić, ponieważ odkrył moją
prawdziwą tożsamość, to byłby mój koniec. Musiałbym uciekać. Nowe
miasto, nowe nazwisko, nowe życie. Nie chciałem tego. Tu jest mój dom.
Lubię go. Tutaj znalazłem przyjaciół, których nigdy wcześniej nie miałem.
I właśnie w tym miasteczku jako Stanley Forbes po raz pierwszy byłem
prawie szczęśliwy. Nie mógłbym zaczynać wszystkiego od nowa, w nie‐
znanym miejscu, jako ktoś inny. To by mnie zabiło. Kiedy miałem dwa‐
dzieścia jeden lat, wyjawiłem pewnej dziewczynie, którą kochałem, kim
naprawdę jestem. Wtedy ona zadzwoniła na policję i przenieśli mnie tutaj,
nadali nowe nazwisko. Nie chciałbym znowu przez to przechodzić. Nie
chciałbym zaczynać od początku. Nigdy nie skrzywdziłbym Jamiego. Po‐
trzebowałem jedynie czasu na zastanowienie.
Spojrzał na Pip oczami błyszczącymi od łez. Wpatrywał się w nią żarli‐
wie, jakby chciał sprawić, żeby mu uwierzyła.
– Pomogłem mu wstać i zaprowadziłem go do samochodu. Był wyczer‐
pany i wciąż zamroczony. Powiedziałem, że zawiozę go do szpitala. Zabra‐
łem mu telefon i go wyłączyłem, w razie gdyby próbował po kogoś za‐
dzwonić. Pojechałem do domu, pomogłem mu wejść, zaprowadziłem do
toalety pod schodami. To jedyne pomieszczenie zamykane od zewnątrz.
Nie chciałem, żeby uciekł... Bałem się, że znów będzie próbował mnie za‐
bić.
Pip potakiwała. Stanley mówił dalej.
– Potrzebowałem czasu, żeby się zastanowić, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Jamie zaczął mnie przepraszać zza drzwi i błagał, żebym go wypuścił. Mó‐
wił, że chce tylko wrócić do domu. Ale ja musiałem to przemyśleć. Wy‐
straszyłem się, że ktoś może go namierzyć na podstawie danych z telefonu,
więc rozwaliłem go młotkiem. Po kilku godzinach obwiązałem klamkę
łańcuchem i przymocowałem go do rury na zewnątrz. Dzięki temu mogłem
nieco uchylić drzwi, nie ryzykując, że Jamie ucieknie. Przez szparę wsuną‐
łem mu śpiwór i kilka poduszek, trochę jedzenia i kubek, żeby mógł pić
wodę z kranu. Powiedziałem, że muszę się zastanowić i zatrzasnąłem
drzwi. Nie spałem całą noc. Wciąż byłem przekonany, że Jamie to Layla.
I że uwodził mnie przez kilka tygodni, żeby w końcu zwabić mnie w pu‐
łapkę i zabić. Nie mogłem go uwolnić z obawy, że znów będzie chciał ode‐
brać mi życie. Albo że rozpowie wszystkim, kim naprawdę jestem. Powia‐
domienie policji oczywiście nie wchodziło w rachubę.
– Następnego dnia musiałem iść do pracy na stację benzynową. Gdybym
się nie pojawił albo wziął wolne z powodu choroby, mój kurator sądowy
zadawałby pytania, a ja nie mogłem sobie pozwolić na wzbudzanie podej‐
rzeń. Wieczorem wróciłem do domu, wciąż bez żadnego pomysłu. Zrobi‐
łem kolację, podałem ją Jamiemu przez szczelinę w drzwiach i wtedy za‐
częliśmy rozmawiać. Powiedział, że nie miał bladego pojęcia, kim w ogóle
jest Młody Brunswick. Zrobił to, ponieważ poprosiła go pewna dziew‐
czyna. Layla Mead. Ta sama, z którą również ja rozmawiałem. Jamie
mocno się w niej zadurzył. Okazało się, że opowiadała mu o sobie dokład‐
nie to samo co mnie: że ma despotycznego ojca, który rzadko wypuszcza
ją z domu, i że cierpi na nieoperacyjnego guza mózgu. – Pociągnął no‐
sem. – Chociaż z Jamiem posunęła się jeszcze dalej. Powiedziała mu, że
istnieje pewna eksperymentalna terapia, na którą jej ojciec nie wyraża
zgody. Dlatego sama musi zebrać pieniądze, a jeśli jej się nie uda, to
umrze. Jamie postanowił za wszelką cenę jej pomóc, ponieważ – jak mu
się wtedy wydawało – ją kocha. Dał jej tysiąc dwieście funtów, z czego
większość musiał pożyczyć. Layla poleciła, żeby zostawił gotówkę na
przykościelnym cmentarzu, a ona ją odbierze, jak tylko ojciec ją puści. Po‐
nadto zmusiła go, żeby się włamał do czyjegoś domu i ukradł zegarek,
który należał do jej zmarłej matki, ponieważ ojciec oddał go do sklepu
z używanymi rzeczami i zegarek został sprzedany. W dniu urodzin Ja‐
miego kazała mu także pobić jakiegoś gościa, który chciał jej uniemożli‐
wić podjęcie terapii ratującej życie. Jamie na wszystko się godził.
– Czyli to Layla nasłała go tam w piątkową noc? – spytała Pip, a Stanley
przytaknął.
– Któregoś dnia Jamie się zorientował, że Layla używa nie swoich
zdjęć. Natychmiast do niej zadzwonił, a ona go przekonała, że robi to, po‐
nieważ ktoś ją prześladuje. Ale poza zdjęciami wszystko, co mu opowia‐
dała, jest prawdą.
– Później powiedziała, że jej prześladowca właśnie napisał, że ją zabije,
ponieważ się dowiedział o jej związku z Jamiem. Nie wiedziała, kim on
jest, ale zawęziła grupę podejrzanych do dwóch mężczyzn. Była pewna, że
obaj są gotowi spełnić swoją groźbę. Powiedziała, że napisze do nich i wy‐
znaczy spotkanie w jakimś odludnym miejscu, a Jamie zabije jej dręczy‐
ciela, zanim będzie za późno. Miał do niego podejść i wypowiedzieć dwa
słowa: „Młody Brunswick”. Prześladowcą miał być ten, który zareaguje.
– Na początku Jamie oznajmił, że się tego nie podejmie, ale ona go prze‐
konała. Sytuacja była jednoznaczna: albo Jamie to zrobi, albo straci Laylę
na zawsze. I będzie to jego wina. Jednak przyznał, że kiedy się na mnie
rzucił, wcale tego nie chciał. Wręcz mu ulżyło, kiedy wytrąciłem mu nóż
z ręki.
Pip oczyma wyobraźni widziała całą scenę.
– Jamie rozmawiał z Laylą przez telefon. Na pewno jest to kobieta? –
spytała.
– Tak – potwierdził Stanley. – Ale jakoś nadal mu nie wierzyłem. Wciąż
myślałem, że może być Laylą i okłamuje mnie, żebym tylko go wypuścił.
A później i tak mnie zabije albo wszystkim rozpowie. Przegadaliśmy pra‐
wie całą sobotnią noc i zawarliśmy układ. Mieliśmy wspólnie rozpraco‐
wać, kim naprawdę jest Layla i czy rzeczywiście istnieje. A gdybyśmy ją
znaleźli, zapłaciłbym jej za milczenie. Z kolei Jamie miał dochować tajem‐
nicy w zamian za to, że ja nie zgłoszę policji próby zabójstwa. Umówili‐
śmy się, że zostanie w łazience, dopóki nie wytropimy Layli. Wiem, że
muszę mu zaufać, chociaż niełatwo mi to przychodzi.
– Następnego dnia zobaczyłem plakaty porozwieszane w miasteczku,
a ty przyszłaś do redakcji „Kilton Mail” porozmawiać o Jamiem. Już wie‐
działem, że musimy szybko znaleźć Laylę i wymyślić jakąś historyjkę
o zaginięciu Jamiego, zanim zaczniesz drążyć zbyt głęboko. Kiedy spotka‐
liśmy się na cmentarzu, szukałem grobu Hillary F. Weiseman w nadziei, że
jakiś szczegół naprowadzi mnie na Laylę. Myślałem, że uporamy się
w dwa dni i wszystko wróci do normy, tymczasem nadal nie wiemy, kim
ona jest. Słuchałem twojego podcastu i wiem, że do ciebie też pisała.
Wtedy zrozumiałem, że to nie może być Jamie. Nie okłamał mnie.
– Ja też wciąż nie wiem, kim jest Layla – przyznała Pip. – Ani dlaczego
to zrobiła.
– Ja wiem dlaczego. Pragnie mojej śmierci – powiedział Stanley, prze‐
cierając oko. – Wiele osób mi tego życzy. Całe lata żyłem w lęku, spoglą‐
dając za ramię w oczekiwaniu, że wydarzy się coś złego. A ja tylko chcę
żyć. Cicho i spokojnie. Może nawet mógłbym dokonać czegoś dobrego,
chociaż wiem, że nie jestem dobrym człowiekiem. Nie byłem. Tyle złych
rzeczy powiedziałem o Salu Singhu. Tak okropnie potraktowałem jego ro‐
dzinę. Kiedy wtedy patrzyłem na to, co zrobił Sal, a raczej co myślałem, że
zrobił... Widziałem swojego ojca. Widziałem potwora. Wydawało mi się,
że mam okazję jakoś to sobie zrekompensować. Myliłem się, koszmarnie
się myliłem. – Stanley potarł drugie oko. – Wiem, że to niczego nie tłuma‐
czy, ale nie dorastałem w najlepszym domu wśród najlepszych ludzi. Do‐
świadczyłem wielu rzeczy, o których teraz chciałbym zapomnieć, wyma‐
zać z pamięci widoki, wspomnienia... Staram się być lepszym człowie‐
kiem, bo najgorsze, co mogłoby mi się przytrafić, to bycie podobnym do
ojca. Tymczasem ludzie uważają, że jestem dokładnie taki jak on. A mnie
zawsze przerażała myśl, że mogą mieć rację.
– Nie jesteś taki jak on – powiedziała Pip i zrobiła krok do przodu. – By‐
łeś tylko dzieckiem. Twój ojciec do wszystkiego cię zmuszał. To nie twoja
wina.
– Mogłem komuś powiedzieć. Mogłem odmówić współpracy. – Stanley
skubał skórę na dłoniach. – On wtedy pewnie by mnie zabił, ale przynaj‐
mniej tamte dzieciaki by żyły. Ich życie byłoby lepsze niż moje.
– To jeszcze nie koniec – przekonywała go Pip. – Możemy połączyć siły
i odszukać Laylę, zaproponować jej pieniądze czy czego tam sobie zaży‐
czy. Ja nikomu nie zdradzę twojej tajemnicy. Jamie też nie. Możesz zostać
tutaj i żyć swoim życiem.
W oczach Stanleya błysnęła iskierka nadziei.
– Właśnie teraz Jamie zapewne opowiada Raviemu i Connorowi, co się
wydarzyło...
– Zaraz, co? – zaniepokoił się Stanley i w jednej sekundzie iskierka na‐
dziei zgasła. – Ravi z Connorem są u mnie w domu?
– No... – Pip przełknęła ślinę. – Jakby tak. Wybacz.
– Wybili okno?
Odpowiedź była wypisana na milczącej twarzy Pip. Stanley zwiesił
głowę i na jednym wydechu wypuścił całe powietrze z płuc.
– Czyli to koniec. W oknach jest zainstalowany bezgłośny alarm połą‐
czony z lokalnym posterunkiem policji. Patrol będzie tam za piętnaście mi‐
nut. – Podniósł jedną rękę i wsparł nią opadającą głowę. – To koniec Stan‐
leya Forbesa. Już po mnie.
– Tak mi przykro. – Słowa więzły w gardle Pip. – Nie wiedziałam.
Chciałam tylko odnaleźć Jamiego.
– W porządku – powiedział cicho, spoglądając na nią z wymuszonym
uśmiechem. – I tak nie zasługiwałem na takie życie. To miasteczko było
dla mnie zbyt dobre.
– Ja nie... – zaczęła, ale słowa rozbiły się o jej zaciśnięte zęby. Usłyszała
jakiś hałas. Dochodził z niedaleka. Odgłos szurających kroków.
Stanley też musiał go usłyszeć, bo się odwrócił i zaczął się cofać w kie‐
runku Pip.
– Halo? Jest tu kto? – Z korytarza dobiegło nawoływanie.
– Taak – odpowiedziała Pip zachrypłym głosem i odchrząknęła. Ktokol‐
wiek to był, zdawał się cieniem pomiędzy cieniami, dopóki nie wstąpił
w łunę światła rzucaną przez latarkę wetkniętą w szufladę kredensu.
Mężczyzna w zapiętej pod szyję kurtce uśmiechnął się życzliwie na wi‐
dok Pip.
– Ach, wiedziałem, że tu jesteś – powiedział Charlie Green. – Zauważy‐
łem twój samochód przy drodze, a potem dostrzegłem zapalone światło
i pomyślałem, że nie zaszkodzi sprawdzić. Nic ci nie jest? – zapytał, na
krótką chwilę przerzucając spojrzenie na Stanleya.
– Nie, wszystko gra. – Pip odwzajemniła uśmiech. – Tak sobie tu tylko
gawędzimy.
– To dobrze – odetchnął Charlie. – A! Słuchaj... Mogę na sekundę poży‐
czyć twój telefon? Mój padł, a muszę się skontaktować z Florą.
– Tak, jasne! – Wyciągnęła telefon z kieszeni, odblokowała, podeszła
kilka kroków i podała go Charliemu w otwartej dłoni.
Charlie wyciągnął rękę. Jego palce lekko musnęły jej skórę.
– Dziękuję – powiedział i spojrzał na ekran. Pip w tym czasie się cofnęła
i ponownie stanęła obok Stanleya. Charlie mocniej zacisnął dłoń, opuścił
rękę, wsunął telefon do kieszeni i popchnął go głębiej.
Pip patrzyła na niego i niczego nie rozumiała. Nic do niej nie docierało.
Jej myśli zagłuszał donośny łomot serca.
– Twój też – Charlie zwrócił się do Stanleya.
– Co? – spytał Stanley.
– Telefon – mówił spokojnie Charlie. – Pchnij go w moją stronę po pod‐
łodze. Już.
– Ja... Ja nie – jąkał się Stanley.
Charlie sięgnął ręką za plecy. Jego kurtka zaszeleściła. Zacisnął usta
w wąską kreskę, aż jego wargi stały się niewidoczne. Kiedy wyciągnął
rękę, trzymał w niej jakiś przedmiot.
Coś ciemnego i ostro zakończonego. Ściskał to w drżącej dłoni i celował
w Stanleya.
Broń.
– Rzuć mi telefon. Już.

Czterdzieści jeden

Telefon zaskrobał o stare drewniane deski, przeleciał między papierzy‐


skami i butelkami po piwie, zawirował i zatrzymał się pod nogami Char‐
liego.
Broń tkwiąca w jego drżącej dłoni wciąż była wycelowana w Stanleya.
Charlie zrobił krok do przodu. Pip myślała, że zaraz podniesie telefon,
tymczasem on podniósł... nogę i z całej siły łupnął obcasem w ekran, roz‐
trzaskując go. Światełko zamigotało i zgasło, szkło zachrzęściło, a Pip się
wzdrygnęła, nie spuszczając oka z broni.
– Charlie... Co ty robisz? – spytała głosem drżącym tak samo jak jego
ręka.
– Daj spokój, Pip – prychnął, wiodąc wzrokiem po linii strzału. – Prze‐
cież już wszystko rozpracowałaś.
– To ty jesteś Laylą Mead.
– Jestem Laylą Mead – powtórzył, wykrzywiając usta w grymasie za‐
wstydzonego uśmiechu. – Częściowo, ponieważ Flora podkładała głos.
– Ale... Dlaczego? – spytała Pip, a dzikie uderzenia jej serca zlały się
w jeden ciągły furkot.
– Nazwisko również należy do Flory – dodał Charlie, spoglądając raz na
Pip, raz na Stanleya. Jego górna warga drgała nerwowo, a broń wciąż była
wycelowana w jeden punkt. – Chcecie wiedzieć, jak kiedyś się nazywa‐
łem? Nowell. Charlie Nowell.
Pip usłyszała, jak Stanley wciąga powietrze, a w jego oczach dostrzegła
beznadziejną żałość.
– Nie – szepnął niemal bezgłośnie, ale Charlie go usłyszał.
– Tak – powiedział. – Emily Nowell była ostatnią ofiarą potwora z Mar‐
gate i jego syna. Jednocześnie była moją starszą siostrą. Teraz mnie pamię‐
tasz? – wrzasnął, potrząsając bronią. – Przypominasz sobie moją twarz? Ja
twojej nie zapamiętałem, czego później nie mogłem znieść.
– Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro – mówił Stanley.
– Daruj sobie! – krzyknął Charlie, a mięśnie na jego poczerwieniałej
szyi wyrosły jak korzenie drzewa. – Słyszałem, jak opowiadasz jej swoją
łzawą historyjkę. – Kiwnął głową na Pip. – Chcesz wiedzieć, co zrobił? –
To nie było pytanie. – Miałem dziewięć lat, byłem na placu zabaw pod
opieką starszej siostry. Akurat uczyła mnie, jak się bujać na dużej huś‐
tawce, kiedy podszedł do nas chłopak i powiedział: „Zgubiłem mamusię.
Pomożesz mi? Proszę”. – Wzburzony Charlie wymachiwał ręką, w której
podrygiwała broń. – Emily oczywiście się zgodziła, bo była najżyczliwszą
osobą na świecie. Kazała mi zostać z innymi dziećmi przy zjeżdżalni,
a sama poszła pomóc małemu chłopcu poszukać mamy. Zniknęli. A Emily
już nigdy nie wróciła. Czekałem na nią kilka godzin. Sam na placu zabaw.
Zamykałem oczy i odliczałem „trzy, dwa, jeden”, modląc się, żeby wró‐
ciła. Ale ona już się nie pokazała. Dopiero trzy tygodnie później znaleźli
jej ciało. Okaleczone i nadpalone. – Po nieruchomej twarzy Charliego
spływały łzy, które skapywały na kołnierz jego koszuli. – Widziałem, jak
uprowadzasz moją siostrę, a myślałem tylko o tym, kiedy będę mógł wró‐
cić na zjeżdżalnię.
– Przepraszam – zapłakał Stanley i podniósł ręce, rozstawiając palce. –
Tak mi przykro. Bardzo często o niej myślę. Była dla mnie taka miła...
– Ani się waż! – krzyknął Charlie, a w kącikach jego ust spieniła się
ślina. – Wymaż ją ze swojego parszywego łba! Ty ją wytypowałeś, nie
twój ojciec. Ty! Wybrałeś ją! Pomogłeś uprowadzić siedem osób, dosko‐
nale wiedząc, jaki los je czeka. Jesteś współwinny, a co na to rząd? Wspa‐
niałomyślnie funduje ci nowe życie i zmywa wszystkie winy. Chcesz wie‐
dzieć, jak wyglądało moje życie? – chrypiał. – Trzy miesiące po znalezie‐
niu ciała Emily mój ojciec się powiesił. Znalazłem go po powrocie ze
szkoły. Matka tego nie udźwignęła. Wpadła w alkohol i narkotyki, żeby
uśmierzyć ból. Przymierałem głodem. Po roku zostałem jej odebrany i tu‐
łałem się od jednej rodziny zastępczej do drugiej. U niektórych było mi do‐
brze, u innych nie. W wieku siedemnastu lat wylądowałem na ulicy, ale ja‐
koś się trzymałem. Tylko jedna myśl pozwoliła mi przez to przejść. Żaden
z was nie zasłużył na życie po tym, co zrobiliście. Twojego ojca w końcu
ktoś dopadł, ale ciebie puścili wolno. Jednak wiedziałem, że pewnego dnia
cię znajdę, Brunswick. I zabiję.
– Charlie, proszę, odłóż broń – odezwała się Pip.
– Nie. – Charlie nawet na nią nie spojrzał. – Czekałem na tę chwilę dzie‐
więtnaście lat. Dziewięć lat temu kupiłem spluwę, wiedząc, że kiedyś na‐
dejdzie dzień zemsty. Byłem gotowy. I cierpliwy. Śledziłem każdą naj‐
mniejszą wzmiankę i plotkę, jakie pojawiły się w internecie na twój temat.
W ciągu ostatnich siedmiu lat kilkukrotnie się przeprowadzałem w pogoni
za tobą. Od miasta do miasta podążała za mną nowa wersja Layli Mead,
która poszukiwała mężczyzn w twoim wieku i o twoim wyglądzie. Pozna‐
wała ich coraz bliżej, czekając, aż zaczną jej się zwierzać. Ale w żadnym
z tych miast ciebie nie było. Byłeś tutaj. I wreszcie cię znalazłem. Dobrze,
że Jamiemu się nie udało. Wolę to zrobić sam. Tak miało być.
Pip obserwowała, jak palec Charliego powoli napiera na spust.
– Poczekaj! – krzyknęła, żeby zyskać na czasie i zmusić go do dalszego
mówienia. Jeśli policja już przyjechała do domu Stanleya, być może Ravi
wysłał ich na farmę. Proszę, Ravi, powiedz im, żeby tu podjechali. – A co
z Jamiem? – rzuciła szybko. – Dlaczego go w to wciągnąłeś?
– Okazja sama przyszła. – Charlie oblizał usta. – Zacząłem z nim rozma‐
wiać, ponieważ pasował do profilu Młodego Brunswicka. Później odkry‐
łem, że kłamał na temat swojego wieku i go skreśliłem. Ale on nie dawał
za wygraną. Zakochał się w Layli jak żaden inny. Wypisywał wiadomości,
że zrobi dla niej wszystko, a to podsunęło mi pewien pomysł. – Pociągnął
nosem. – Przez długie lata byłem gotowy poświęcić wszystko, byle tylko
zabić Brunswicka. Pogodziłem się z faktem, że resztę życia spędzę w wię‐
zieniu. Jednak Jamie otworzył mi oczy. Skoro zależało mi jedynie na
śmierci Młodego Brunswicka, dlaczego nie miałby zająć się tym ktoś
inny? Wtedy ja wiódłbym spokojne życie u boku Flory. Tak naprawdę to
ona mnie namówiła, żebyśmy dali sobie szansę na bycie razem. Wiedziała,
że muszę to zrobić, odkąd się poznaliśmy jako osiemnastolatkowie. Jeź‐
dziła ze mną po całym kraju, wspierała mnie w poszukiwaniach. Dlatego
postanowiłem spróbować. Byłem jej to winny.
– Zacząłem sprawdzać Jamiego. Chciałem się przekonać, jak daleko się
posunie. Okazało się, że był gotów na bardzo wiele... Dla Layli zdobył ty‐
siąc dwieście funtów, które zostawił nocą na cmentarzu. Dla Layli pobił
nieznajomego, chociaż nigdy wcześniej nie wdał się w żadną bójkę. Dla
Layli włamał się do mojego domu i ukradł zegarek. Za każdym razem sze‐
dłem o krok dalej, aż w końcu uznałem, że dla Layli byłby gotowy zabić
człowieka. Jednak podczas uroczystości wszystko się posypało. Tak to jest,
kiedy całe miasteczko gromadzi się w jednym miejscu.
– Wcześniej już dziewięć razy byłem Laylą. Szybko się nauczyłem, że
najlepiej wykorzystać zdjęcie jakieś miejscowej dziewczyny i lekko je
przerobić. Mężczyźni zawsze byli bardziej ufni, kiedy na profilu randko‐
wym widzieli znajomą okolicę i twarz, która coś im mówiła. Ale tym ra‐
zem sprawy wymknęły się spod kontroli i Jamie się zorientował, że Layla
go trolluje. Na to nie byłem przygotowany. Trzeba było działać szybko,
póki Jamie wciąż był pod jej wpływem.
– Problem w tym, że nadal nie wiedziałem, kim jest Młody Brunswick.
Zawęziłem grono podejrzanych do dwóch osób: Luke’a Eatona i Stanleya
Forbesa. Obaj we właściwym wieku, o odpowiednim wyglądzie. Z pracą,
która nie wykluczała z programu ochrony świadków. Żaden z nich słowem
nie wspomniał o swojej rodzinie ani nie przytaczał historii z dzieciństwa.
Wysłałem więc Jamiego do obu, a kiedy usłyszałem o jego zaginięciu, wie‐
działem, że jest źle. Domyślam się, że go zabiłeś – zwrócił się do Stanleya.
– Nie – szepnął Stanley.
– Jamie żyje – potwierdziła Pip. – Nic mu nie jest.
– Żyje? To dobrze, bo już zacząłem mieć wyrzuty sumienia – przyznał
Charlie. – Oczywiście po tej wpadce nie mogłem dalej węszyć za Młodym
Brunswickiem. Ale to nic, ponieważ wiedziałem... – spojrzał na Pip
i uśmiechnął się do niej znacząco – że mnie wyręczysz. Obserwowałem
cię, śledziłem twoje poczynania. Czekałem na ciebie. Pokierowałem cię na
właściwe tory, kiedy potrzebowałaś pomocy. I udało ci się – powiedział,
poprawiając broń w dłoni. – Znalazłaś go za mnie. Dzięki, Pip.
– Nie – krzyknęła, zasłoniła Stanleya własnym ciałem i podniosła
ręce. – Proszę, nie strzelaj.
– PIP, ODSUŃ SIĘ! – wrzasnął Stanley i odepchnął ją na bok. – Nie
podchodź do mnie. Cofnij się!
Znieruchomiała. Serce waliło jej jak oszalałe. Czuła zaciskające się wo‐
kół niej szpony żeber. Kościste palce wściekle wbijające się w klatkę pier‐
siową.
– Do tyłu! – krzyknął Stanley, a po jego bladej twarzy spływały łzy. –
Wszystko będzie dobrze. Cofnij się.
Zrobiła cztery kroki do tyłu i odwróciła się do Charliego.
– Proszę, nie rób tego! Nie zabijaj go!
– Muszę – odparł Charlie, mrużąc oczy do strzału. – Dokładnie o tym
rozmawialiśmy, Pip. Kiedy wymiar sprawiedliwości zawodzi, ostateczny
ruch należy do takich jak my. I nieważne, co pomyślą ludzie. Czy wezmą
nas za łotrów, czy za bohaterów. My wiemy, że czynimy słusznie. Ty i ja...
Jesteśmy tacy sami. W głębi duszy dobrze o tym wiesz. Wiesz, że to spra‐
wiedliwe.
Pip nie potrafiła zebrać myśli, żeby mu odpowiedzieć. Mogła tylko
krzyczeć.
– PROSZĘ! Nie rób tego! – zdzierała gardło, z wysiłkiem wykrztuszając
poharatane słowa. – To nie jest sprawiedliwość! On był tylko dzieckiem.
Dzieckiem oszalałym ze strachu przed własnym ojcem. To nie jego wina.
Nie zabił twojej siostry!
– Owszem, zabił!
– Już dobrze – wymamrotał Stanley, który tak się trząsł, że ledwo był
w stanie mówić. Niezdarnie wyciągał drżącą rękę, próbując podnieść Pip
na duchu. – Wszystko dobrze.
– NIE, PROSZĘ – krzyczała, zginając się wpół. – Charlie, nie rób tego!
Błagam cię! PROSZĘ! Nie!
Charlie zamrugał.
– PROSZĘ!
Przesunął spojrzenie ze Stanleya na nią.
– Błagam cię!
Zacisnął zęby.
– Proszę! – krzyczała.
Charlie spojrzał na nią. Zobaczył jej łzy. I opuścił broń.
Westchnął ciężko dwa razy.
– Nie żal mi ciebie – powiedział szybko.
Uniósł broń. Stanley jęknął.
Charlie strzelił.
Huk rozdarł ziemię pod stopami Pip.
– NIE!
Strzelił ponownie.
I znowu.
I jeszcze raz.
Jeszcze.
Znów.
A potem już tylko głuche kliknięcia.
Pip krzyczała, patrząc, jak Stanley chwieje się na nogach i upada twardo
na podłogę.
– Stanley! – Podbiegła do niego i padła na kolana. Z ran już sączyła się
krew. Na ścianie czerwone rozbryzgi. – Boże!
Stanley łapał powietrze, rzężąc nieludzko. Jego oczy były szeroko
otwarte. Przerażone.
Pip usłyszała szelest i odwróciła się. Charlie opuścił broń i przyglądał
się Stanleyowi, który zwijał się z bólu na ziemi. Potem spojrzał na Pip.
Skinął głową, tylko raz, obrócił się na pięcie i wybiegł z pokoju. Ciężkie
buty zadudniły na korytarzu.
– Poszedł sobie – powiedziała Pip, spoglądając na Stanleya. W ciągu za‐
ledwie kilku sekund krew zabarwiła prawie całą jego koszulę. Wsiąkała
w materiał, zostawiając jedynie kilka białych plam pośród czerwieni.
Zatrzymać krwawienie. Trzeba jakoś zatamować krew. Przyjrzała mu się
dokładnie. Rany postrzałowe szyi, ramienia i klatki piersiowej, dwie kule
w brzuchu i kolejna w udzie.
– Spokojnie, Stanley – powiedziała, ściągając kurtkę. – Jestem przy to‐
bie. Wszystko będzie dobrze. – Rozerwała rękaw wzdłuż szwu, przygryzła
go, aż zrobiła w nim dziurę i całkiem go odpruła. Gdzie było najwięcej
krwi? Noga. Trzeba zatamować tętnicę. Wsunęła rękaw pod udo Stanleya.
Na rękach czuła jego ciepłą krew. Zawiązała węzeł i ścisnęła najmocniej
jak potrafiła. Dla pewności zrobiła jeszcze jeden supeł, żeby prowizo‐
ryczna opaska się nie zsunęła.
Stanley patrzył na nią.
– Będzie dobrze – powiedziała i odgarnęła włosy z oczu, rozsmarowując
na czole czerwoną smugę. – Wszystko będzie dobrze. Niedługo przyjdzie
pomoc.
Odpruła drugi rękaw, zwinęła go w kłębek i przyłożyła do szyi, z której
tryskała krew. Ale Stanley miał sześć ran postrzałowych, a ona – tylko
dwie ręce.
Przymknął powieki. Ogarniała go senność.
– Ej! – krzyknęła, klepiąc go po twarzy. Otworzył oczy. – Stanley, mów
do mnie. Nie zasypiaj.
– W porządku, Pip – zachrypiał, podczas gdy ona odrywała kolejne pasy
materiału z kurtki. Zwijała je i wtykała w otwarte rany. – To musiało się
stać. Zasłużyłem sobie.
– Wcale nie – powiedziała, dociskając opatrunek do dziury w klatce
piersiowej i w szyi. Pod palcami czuła pulsującą krew.
– Jack Brunswick – szepnął, szukając jej wzrokiem.
– Co? – spytała, napierając dłońmi z całej siły. Spomiędzy jej splecio‐
nych palców przeciekała krew.
– Jack. Tak miałem na imię – odparł, powoli i ociężale mrużąc oczy. –
Jack Brunswick. A potem David Knight. I w końcu Stanley Forbes. – Prze‐
łknął ślinę.
– Bardzo dobrze, mów dalej – zachęcała go Pip. – Które było twoje ulu‐
bione?
– Stanley – uśmiechnął się słabo. – Śmieszne imię, mały człowiek. Nie
zawsze dobry, ale lepszy od pozostałych. Przynajmniej się starał. – Z jego
gardła wydobywał się rzężący dźwięk. Pip czuła, jak wibruje pod jej pal‐
cami. – Wciąż jestem jego synem. Imię niczego nie zmieni. Wciąż jestem
tym chłopcem, który robił złe rzeczy. Parszywym...
– To nieprawda – zaprzeczyła Pip. – Jesteś od niego lepszy. Jesteś lep‐
szy.
– Pip...
Po jego twarzy przemknął cień. Opadający z góry mrok przyćmił świa‐
tło latarki. Pip podniosła głowę i pociągnęła nosem. Dym. Czarne kłęby
dymu rozpełzające się po suficie.
Po chwili wytężyła słuch. Trzask płomieni.
– Podłożył ogień – szepnęła do siebie, a żołądek podszedł jej do gardła.
Dym wdzierał się z korytarza od strony pomieszczenia, które zapewne
było kuchnią. Wiedziała, że za kilka chwil cały budynek stanie w płomie‐
niach.
– Muszę cię stąd wyciągnąć – powiedziała.
Stanley bez słowa zmrużył oczy.
– Jakoś damy radę. – Pip oderwała ręce od jego ciała, a wstając, pośli‐
zgnęła się w kałuży krwi i zawadziła o jego nogi. Kiedy odzyskała równo‐
wagę, pochyliła się, chwyciła go za stopy i podźwignęła je do góry.
Mocno zacisnęła dłonie na jego kostkach, zahaczając jego buty o swoje
uda. Szła przodem, ciągnąc go za sobą, żeby lepiej widzieć drogę. Starała
się nie zerkać do tyłu na smugę czerwonej krwi, którą po sobie zostawiali.
Wydostała się na korytarz. Pomieszczenie po prawej stronie buchało
płomieniami. Wściekły, ryczący wir ognia bryzgał po ścianach i toczył się
przez podłogę, wylewając się przez drzwi na wąski korytarz. Piekielne ję‐
zyki pochłaniały stare wystrzępione tapety. Ponad jej głową płonęła izola‐
cja sufitu. Zasypywała ich chmura popiołu.
Dym stawał się ciemniejszy i podchodził coraz niżej. Pip kaszlała, wdy‐
chając opary. Przestrzeń wokół zaczęła wirować.
– Nie martw się, Stanley! – krzyknęła przez ramię, kryjąc głowę w ra‐
mionach przed dymem. – Wyciągnę cię stąd.
Jednak kiedy znaleźli się na dywanie, było jej coraz ciężej. Zaparła się
stopami i pociągnęła z całych sił. Ogień wdrapywał się na ścianę za jej ple‐
cami. Żar, narastający gorąc. Czuła, jak na jej skórze wyrastają pęcherze,
a oczy płoną. Odwróciła głowę i pociągnęła jeszcze mocniej.
– Dobrze jest, Stanley! – przekrzykiwała ryk płomieni.
Krztusiła się z każdym oddechem, ale nie rozluźniała uścisku. Kiedy do‐
brnęła na próg, odetchnęła głęboko czystym, rześkim powietrzem, które
wypełniło jej płuca. Przeciągnęła Stanleya na trawę w chwili, kiedy dywan
zaczął zajmować się ogniem.
– Jesteśmy na zewnątrz – oznajmiła, układając go na zapuszczonym
trawniku z dala od płonącego domu. Pochyliła się i delikatnie położyła
jego nogi na ziemi. Zerknęła na szalejący pożar. Dym zionął z otworów po
oknach na piętrze, przysłaniając gwiazdy.
Zakaszlała i spojrzała na Stanleya. Świeża krew połyskiwała w blasku
płomieni. Nie ruszał się. Miał zamknięte oczy.
– Stanley! – Rzuciła się na kolana i chwyciła go za twarz. Jednak tym
razem nie podniósł powiek.
– Stanley! – Przystawiła ucho do jego nosa. Nie słyszała oddechu. Przy‐
łożyła palce do jego szyi tuż nad ziejącą raną. Żadnego pulsu.
– Stanley, nie, proszę, nie... – Poprawiła się i położyła dłoń na środku
jego zakrwawionej klatki piersiowej. Dostawiła drugą rękę, pochyliła się
i zaczęła naciskać. Mocno.
– Nie, Stanley. Proszę, nie odchodź – powtarzała, uciskając mostek wy‐
prostowanymi rękoma.
Doliczyła do trzydziestu, złapała go za nos, przystawiła usta do jego ust
i zrobiła wdech. Jeden. Drugi.
Ponownie złożyła dłonie na klatce piersiowej i uciskała.
Poczuła, jak pod jej palcami coś ustępuje. Usłyszała trzask. Złamane że‐
bro.
– Stanley, nie odchodź! – Patrzyła na jego nieruchomą twarz, napierając
zawzięcie całym ciężarem ciała. – Uratuję cię. Obiecuję. Zrobię to.
Wdech. Wdech.
Kątem oka dostrzegła błysk. Przez okna na parterze buchnęły płomienie,
roztrzaskując drewniane ramy. Słupy ognia objęły fasadę domu. W powie‐
trze uniosły się kłęby dymu. Nawet w odległości kilku metrów panował
piekielny żar. Ze skroni Pip spływała strużka potu. A może była to krew
Stanleya?
I znowu trzaśnięcie pod palcami. Kolejne żebro złamane.
Wdech. Wdech.
– Stanley, wróć. Proszę cię. Błagam.
Bolały ją ręce, ale ani na chwilę nie przerywała. Ucisk, wdech. Nie wie‐
działa, jak długo to trwało. Czas przestał płynąć. Była tylko ona, żar
skwierczącego ognia i Stanley.
Raz dwa trzy cztery pięć sześć siedem osiem dziewięć dziesięć jedenaście
dwanaście trzynaście czternaście piętnaście szesnaście siedemnaście
osiemnaście dziewiętnaście dwadzieścia dwadzieścia jeden dwadzieścia
dwa dwadzieścia trzy dwadzieścia cztery dwadzieścia pięć dwadzieścia
sześć dwadzieścia siedem dwadzieścia osiem dwadzieścia dziewięć trzy‐
dzieści
wdech
wdech
Najpierw usłyszała syrenę.
Trzydzieści i wdech. I wdech.
Potem trzasnęły drzwi samochodu. Rozległy się krzyki, których nie po‐
trafiła zrozumieć, ponieważ słowa nie istniały. Poza raz, dwa, trzy... dzieści
i wdech.
Czyjaś ręka dotknęła jej ramienia, ale odtrąciła ją. To Soraya. Nad nimi
stał Daniel da Silva. W jego przerażonych oczach odbijała się łuna ognia.
Patrzył na nich, a wtedy... W apokaliptycznym, ogłuszającym huku runął
dach, zapadając się w szalejącą pożogę.
– Pip, ja się tym zajmę – powiedziała łagodnie Soraya. – Namęczyłaś
się.
– Nie! – krzyknęła Pip, łapiąc powietrze, a do jej otwartych ust ściekał
pot. – Dam radę. Potrafię. Uratuję go. Wyjdzie z tego.
– Straż pożarna i pogotowie już są w drodze – powiedziała Soraya, pró‐
bując nawiązać z nią kontakt wzrokowy. – Pip, co tu się stało?
– Charlie Green – wydyszała między uciśnięciami. – Charlie Green,
spod dwudziestki dwójki, Martinsend Way. Strzelił do Stanleya. Wezwij
Hawkinsa.
Daniel odsunął się i zaczął nadawać przez krótkofalówkę.
– Hawkins już tu jedzie – oznajmiła Soraya. – Ravi nam powiedział,
gdzie jesteś. Jamie Reynolds jest bezpieczny.
– Wiem.
– Jesteś ranna?
– Nie.
– Pozwól mi się tym zająć.
– Nie.
W pobliżu zawyła kolejna syrena, a po chwili nadbiegło dwoje ratowni‐
ków medycznych w odblaskowych kamizelkach i w niebieskich gumo‐
wych rękawiczkach na dłoniach.
Jedna z ratowniczek zapytała Sorayę o imię Pip i pochyliła się nad nią,
patrząc jej prosto w oczy.
– Pip, jestem Julia. Świetnie sobie radzisz, skarbie, ale teraz ja przepro‐
wadzę resuscytację, dobrze?
Pip nie chciała. Nie mogła przerwać. Ale Soraya odciągnęła ją do tyłu,
a Pip nie miała siły, żeby się opierać. Zapadniętą klatkę piersiową Stanleya
zaczęły uciskać dłonie w niebieskich rękawiczkach.
Upadła na trawę i patrzyła na jego bladą twarz skąpaną w pomarańczo‐
wej poświacie ognia.
Kolejna syrena. Pod płonącym domem zatrzymał się wóz strażacki,
z którego wysypali się ludzie. Czy to wszystko się działo naprawdę?
– Czy ktoś jest w środku? – krzyknął jakiś mężczyzna.
– Nie – odpowiedziała głosem, który nie należał do niej.
Ratownicy medyczni się wymienili.
Pip odwróciła głowę i spostrzegła, że już zaczęli gromadzić się gapie.
Kiedy to się stało? Ludzie w płaszczach i szlafrokach zbiegli się, żeby ob‐
serwować akcję. Pojawili się kolejni mundurowi, którzy pomagali Danie‐
lowi da Silvie rozpędzać tłumek ciekawskich. Okolica została otoczona po‐
licyjną taśmą.
– Pip! – Głos Raviego przebił się przez szum płomieni. – Pip!
Jak długo już tak na nią wołał? Nie wiedziała.
Podparła się na rękach i wstała. Odwróciła się i ujrzała przerażoną twarz
Raviego. Opuściła wzrok, podążając za jego spojrzeniem. Jej biała bluzka
była cała przesiąknięta krwią Stanleya. Ręce miała całe czerwone.
Ravi popędził do niej, ale Daniel zaraz go zatrzymał i kazał się cofnąć.
– Puść mnie! – krzyczał, wyrywając się. – Muszę się z nią zobaczyć!
– Nie wolno ci. To miejsce zbrodni! – Daniel odepchnął go w gęstnie‐
jący tłum i rozłożył ręce, zagradzając mu drogę.
Pip przeniosła spojrzenie na Stanleya. Jeden z ratowników odstąpił od
akcji i przekazywał coś przez krótkofalówkę. W huku płomieni Pip wyła‐
pała zaledwie strzępy rozmowy. „Kontrola medyczna... dwadzieścia mi‐
nut... bez zmian... może być...”.
Minęło kilka chwil, zanim jej zamglony umysł nadał słowom sens.
– Ale... zaraz... – mamrotała, a świat wokół niej obracał się w zwolnio‐
nym tempie.
Ratownik medyczny skinął głową, dając znak koleżance. Ta westchnęła
cicho i oderwała ręce od klatki piersiowej Stanleya.
– Co robisz? Nie przerywaj! – Pip ruszyła w jej stronę. – On żyje. Ratuj‐
cie go!
Padła obok zakrwawionego Stanleya, który leżał nieruchomo na trawie.
– Nie! – krzyknęła, kiedy Soraya chwyciła ją za rękę. Jednak kobieta
była silniejsza, przyciągnęła Pip do siebie i mocno ścisnęła ją w ramio‐
nach. – Puść mnie! Ja muszę...
– On odszedł – szepnęła Soraya. – Już nic nie możemy zrobić. Odszedł.
Wtedy wszystko zaczęło się rozpadać w czasie słowa na wpół zasły‐
szane, na wpół niezrozumiałe: koronerze dzień dobry czy mnie słychać?
Daniel próbuje coś jej powiedzieć, ale ona tylko krzyczy.
– Mówiłam ci! Mówiłam, że ktoś może zginąć! Dlaczego mnie nie słu‐
chałeś?
Oplatają ją czyjeś ręce. Powstrzymują.
Pojawił się detektyw Hawkins, a skąd on się tu wziął? Twarz jego nieru‐
choma, czyżby też nie żył, jak Stanley? Teraz Hawkins za kierownicą, pro‐
wadzi samochód, Pip z tylnego siedzenia patrzy na oddalający się
pożar. Jej myśli już nie biegną prosto, lecz opadają

kaskadą
w dal siną
jak popiół.

Posterunek jest zimny, pewnie dlatego tak nią trzęsie. Jakiś pokój
w głębi, którego wcześniej nie widziała. Jest i Eliza: „Muszę zabrać twoje
ubrania, skarbie”.
Lecz one nie dają się ściągnąć, trzeba je z r y w a ć, skóra pod
nimi jak nie jej, zasmolona, różowa od krwi. Eliza pakuje ubrania ze śla‐
dami Stanleya do przezroczystej torby na dowody i pieczętuje ją. Patrzy na
Pip. „Stanik też musisz zdjąć”.
Ma rację, przecież on też nasiąkł krwią.
Pip ma już na sobie nową białą koszulkę i szare sportowe spodenki, ale
to nie są jej ubrania, do kogo więc należą? A teraz cicho, bo ktoś się
do niej zwraca. Komisarz Hawkins: „To żeby cię wykluczyć. Wyelimino‐
wać”. A ona nic nie chce mówić, ale już od dawna czuje się wy‐
kluczona.
– Tu podpisz.
Podpisuje.
– Jeszcze tylko test na obecność prochu – mówi mężczyzna, którego Pip
nie zna. Przykłada jej do rąk i palców coś kleistego, odrywa i zabezpiecza
w plastikowych tubkach.
Kolejny podpis tutaj.
– Żeby cię wykluczyć, rozumiesz?
– Tak – mówi Pip i pozwala zmoczyć swoje palce w miękkiej gąbce na‐
sączonej atramentem, a potem pobrać odciski. Kciuk, wskazujący, środ‐
kowy, wirujące linie papilarne jak minigalaktyki, które ma na własność.
– Jest w szoku. – Słyszy czyjś głos.
– Nic mi nie jest.
Inny pokój i Pip siedzi sama, w dłoniach plastikowy kubek z wodą, ale
ona pluska tworzą się kręgi, to ostrzeżenie przed trzęsieniem
ziemi. Zaraz... u nas ziemia nie drży. Ale trzęsienie i tak przychodzi, ponie‐
waż uderza w niej, szarpie od środka, a ona nie potrafi utrzymać kubka
i rozchlupuje wodę.
Drzwi obok trzaskają, zanim rozlegnie się dźwięk, ale jakiś inny.
To broń. Wypala dwa trzy sześć razy i och, Hawkins znów jest w po‐
koju, siedzi naprzeciwko, ale nie słyszy strzałów. Tylko Pip je słyszy.
Zadaje pytania.
– Co się wydarzyło?
– Opisz broń.
– Czy wiesz, dokąd mógł się udać Charlie Green? Zniknął razem z żoną.
Wygląda na to, że spakowali się w pośpiechu.
Wszystko zanotował. Pip musi to przeczytać i zapamiętać.
Podpis na dole strony.
Potem Pip zadaje swoje pytanie: „Czy ją znaleźliście”?
– Kogo?
– Ośmiolatkę uprowadzoną z ogródka.
Hawkins przytakuje: „Tak, wczoraj. Całą i zdrową. Była z ojcem. Awan‐
tura rodzinna”.
A Pip potrafi wydusić z siebie tylko k r ó t k i e „Och”.
Znowu została sama i słucha wystrzałów, których nikt inny nie może
usłyszeć. Nagle sie wzdryga, bo na ramieniu czuje czyjąś miękką dłoń.
A potem się odzywa jeszcze bardziej miękki głos: „Twoi rodzice przyje‐
chali zabrać cię do domu”.
Nogi Pip podążają za głosem, wlokąc za sobą to, co z niej zo‐
stało. Do poczekalni, zbyt jasno oświetlonej, gdzie najpierw dostrzega tatę.
Nie wie, co ma powiedzieć rodzicom, ale to bez znaczenia, ponieważ
oni chcą ją tylko wyściskać.
Za nimi stoi Ravi.
Pip podchodzi do niego, a on zaplata wokół niej ramiona. Ciepłe. Bez‐
pieczne. W nich zawsze jest bezpiecznie i Pip oddycha z ulgą, wsłuchując
się w bicie jego serca. Ale, o nie, broń jest także tutaj, skrywa
się w każdym uderzeniu.
Czeka na nią.
Podąża za Pip, kiedy wychodzą. Sadowi się tuż przy niej w ciemnym sa‐
mochodzie. Wciska się za nią do łóżka. Pip cała się trzęsie, zatyka uszy
i mówi d o b r o n i, żeby sobie poszła.
Ale ona nigdzie nie pójdzie.
Czterdzieści dwa

Ubrali się na czarno, wszyscy, bo podobno tak wypada.


Ravi zaplótł palce w jej dłoni, a Pip była pewna, że gdyby tylko ścisnęła
je trochę mocniej, pękłyby. Rozłupałyby się na pół jak żebra.
Jej rodzice stali po przeciwnej stronie. Splecione z przodu ręce, spusz‐
czony wzrok, oddech ojca wtórujący poszumowi wiatru w koronach drzew.
Teraz potrafiła dostrzec każdy szczegół. Z drugiej strony Cara i Naomi
Ward, a obok Connor i Jamie Reynoldsowie. Obaj ubrani w garnitury,
które w ogóle na nich nie pasowały. Tu przykrótkie, tam przydługie...
Jakby pożyczyli je od swojego ojca.
Jamie płakał. Jego ciało drżało obleczone w źle dobrany garnitur. Czer‐
wieniał na twarzy, próbując połykać spływające łzy. Zerkał na trumnę, za‐
haczając wzrokiem o Pip.
Solidna trumna z sosnowego drewna, prosta, bez zbędnych dekoracji,
o wymiarach dwieście trzynaście na siedemdziesiąt jeden na pięćdziesiąt
osiem centymetrów, z białym satynowym obiciem od wewnątrz. Pip ją wy‐
brała. Nie miał rodziny, a jego przyjaciele... gdzieś zniknęli, kiedy prawda
wyszła na jaw. Wszyscy. Nikt nie odważył się do niego przyznać, więc Pip
sama zorganizowała pogrzeb. Wybrała tradycyjny pochówek, co spotkało
się z nieprzychylnym fachowym zdaniem właściciela zakładu pogrzebo‐
wego. Stanley umarł ciągnięty za nogi po podłodze, przerażony, zakrwa‐
wiony, w skwarze pożaru. Nie sądziła, że chciałby zostać skremowany,
spalony jak ofiary jego ojca.
Tradycyjny pochówek. Właśnie tego by chciał. I Pip się uparła. Stali
więc na zewnątrz, w lewej części cmentarza, za pomnikiem Hillary F. We‐
iseman. Płatki białych róż tańczyły z wiatrem na wieku trumny, która cze‐
kała nad otwartym grobem, wsparta na metalowym rusztowaniu, owinięta
pasami. Zielona wykładzina sztucznej trawy skrywała wstydliwy fakt, że
poniżej zieje zwyczajny, wykopany w ziemi dół.
Na uroczystości mieli się pojawić także przedstawiciele policji, jednak
poprzedniego wieczoru komisarz Hawkins poinformował ją w mejlu o de‐
cyzji swoich przełożonych, którzy uznali, że obecność funkcjonariuszy na
pogrzebie mogłaby zostać odebrana jako „zbyt polityczna”. Tak oto w po‐
chówku uczestniczyło zaledwie osiem osób, z czego większość przyszła
wyłącznie dla Pip. Nie dla tego, który spoczywał w solidnej trumnie z so‐
snowego drewna. Poza Jamiem, pomyślała, patrząc na jego czerwone, za‐
płakane oczy.
Koloratka księdza była nieco przyciasna. Kiedy głosił kazanie, spoza jej
krawędzi wylewały się fałdy skóry. Pip powiodła wzrokiem na niewielką
szarą płytę nagrobną, którą również sama wybrała. Człowiek o czterech
różnych tożsamościach, z których ta ostatnia była mu najbliższa. Chciał
żyć jako Stanley Forbes. Starał się. Dlatego właśnie to nazwisko zostało
wyryte na tablicy. Na wieczność.

Stanley Forbes
7 czerwca 1988 – 4 maja 2018
Byłeś lepszy

– Zanim zmówimy modlitwę, Pip chciałaby powiedzieć kilka słów.


Pip wyrwała się z zamyślenia, słysząc swoje imię. Serce zabiło jej moc‐
niej, a dłonie zrobiły się mokre. Ale nie od potu, tylko od krwi, od krwi, od
krwi...
– Pip? – szepnął Ravi i delikatnie ścisnął jej rękę, jednak nie trzasnęły
żadne złamane palce, nie trysnęła krew. Ponosiła ją wyobraźnia.
– Tak – powiedziała i odkaszlnęła. – Tak... Ja... Chciałabym podzięko‐
wać wszystkim za przybycie. A tobie, ojcze Renton, za posługę. – Gdyby
Ravi nie ściskał jej dłoni, trzęsłaby się jak osika na wietrze. – Nie znałam
Stanleya zbyt dobrze. Jednak myślę, że w ostatniej godzinie jego życia
udało mi się dowiedzieć, kim był naprawdę. A był...
Zamilkła. Powiew wiatru przyniósł czyjś głos. Krzyk. Zaraz potem ko‐
lejny, tym razem głośniejszy. I bliższy.
– Morderca!
Wstrzymała oddech i odwróciła głowę. Cmentarną alejką maszerowała
w ich kierunku grupa około piętnastu osób. W uniesionych rękach trzymali
transparenty.
– Opłakujecie mordercę! – zawołał jeden z mężczyzn.
– Ja... ja... ja... – jąkała się Pip, ale zagłuszył ją kolejny krzyk, który na‐
rastał w głębi jej trzewi i przepalał ją na wskroś.
– Mów dalej, serdelku – szepnął tata, który stał tuż obok. Na ramieniu
czuła jego ciepłą dłoń. – Świetnie ci idzie. Ja zaraz podejdę do nich na
słówko.
Grupa była coraz bliżej, a Pip rozpoznała kilka znajomych twarzy: Le‐
slie ze sklepu, Mary Scythe z „Kilton Mail” i... czyżby pan Lowe, ojciec
Mrówy?
– Kiedy Stan... – mamrotała drżącym głosem, patrząc, jak jej tata podąża
alejką w kierunku protestujących. Cara uśmiechnęła się do niej zachęca‐
jąco, a Jamie skinął głową. – Kiedy Stanley... się zorientował, że jego życie
jest zagrożone, natychmiast postanowił mnie chronić i...
– Niech płonie w piekle!
– W obliczu nadchodzącej śmierci wykazał się niezwykłą odwagą... –
mówiła dalej, zaciskając pięści.
– Ścierwo!
Wyrwała rękę z uścisku Raviego i ruszyła przed siebie.
– Pip, nie! – Ravi próbował ją zatrzymać, ale ona już pomknęła przez
trawę. Mama wykrzykiwała jej imię. Imię, które w tamtej chwili do niej
nie należało. Z otwartą buzią, obnażając zęby, gnała ścieżką między gro‐
bami. Czarna sukienka trzepotała targana pędem powietrza. Pip zawiesiła
wzrok na transparentach, które ryczały do niej czerwonymi ściekającymi
literami:
Morderczy pomiot
Potwór z Little Kilton
Charlie Green = BOHATER
Młody Brunswick – zgnij w piekle
Nie w NASZYM miasteczku!
Jej ojciec się obejrzał i spróbował pochwycić ją w biegu, ale ona była
zbyt szybka, a płonący w niej gniew zbyt potężny.
Z impetem wpadła w grupę i zderzyła się z Leslie. Tekturowy transpa‐
rent opadł na ziemię.
– On nie żyje! – krzyknęła do nich, napierając coraz zawzięciej. – Nie
żyje! Dajcie mu spokój!
– Nie chcemy tu jego grobu. To nasze miasteczko – powiedziała Mary
i wystawiła swój transparent przed siebie, przesłaniając Pip widok.
– Był twoim przyjacielem! – Pip wyrwała tekturowy karton z rąk
Mary. – Przyjaźniliście się! – zagrzmiała i z całych sił rozerwała transpa‐
rent na kolanie. W rękach zostały jej dwa kawałki, które cisnęła Mary pro‐
sto w twarz. – ZOSTAWCIE GO!
Pan Lowe uchylił się przed nią, kiedy do niego skoczyła, ale w ostatniej
chwili ojciec złapał ją od tyłu i wykręcił jej ręce za plecy. Pip miotała się
w jego uścisku i kopała zapamiętale, próbując dosięgnąć protestujących,
ale oni już zdążyli się odsunąć. Na ich twarzach rysowało się coś trudnego
do określenia... Może strach.
Ojciec odciągnął ją do tyłu, szepcząc kojące słowa. Oczy zaszły jej palą‐
cymi łzami wściekłości. Spojrzała do góry. Po bladobłękitnym niebie su‐
nęła trzódka puchatych chmur. Taki ładny dzień. Stanleyowi by się spodo‐
bało, pomyślała i zawyła w bezmierną przestrzeń.
Czterdzieści trzy

Promienie słońca przedarły się spoza rozłożystej wierzby rosnącej w ogro‐


dzie Reynoldsów i wpełzły na nogi Pip, rozlewając się w liściopodobne
plamy.
Dzień był ciepły, ale przez nowe dżinsy czuła chłód bijący z kamien‐
nego schodka, na którym przysiadła. Zmrużyła oczy przed błyskającymi
promieniami słońca i obserwowała rozbawione towarzystwo.
Imprezka, napisała Joanna Reynolds w wiadomości, ale Jamie żartował,
że raczej Grill niespodzianka – jednak żyję. Pip uważała, że to zabawne.
W ciągu ostatnich kilku tygodni nie było jej do śmiechu, ale akurat to po‐
prawiło jej humor.
Ojcowie krzątali się przy grillu. Jej tata wpatrywał się w nieobrócone
kawałki mięsa i aż go świerzbiło, żeby przejąć szpatułkę od Arthura Rey‐
noldsa. Roześmiany Mohan Singh odchylał głowę, żeby wziąć kolejny łyk
piwa. Słoneczne skry migotały w szkle butelki.
Joanna pochylała się nad stołem piknikowym i ściągała folię spożywczą
z misek, w których znajdowały się sałatka makaronowa, ziemniaczana
i świeże liście sałaty. Do każdej z nich wetknęła dużą łychę. Na drugim
końcu ogrodu Cara ucinała sobie pogawędkę z Ravim, Connorem i Za‐
chem. Ravi co jakiś czas kopał piłkę tenisową, za którą uganiał się Josh.
Pip przypatrywała się bratu i pokrzykiwała radośnie, kiedy ten fikał ko‐
ziołki w pogoni za piłką. Uśmiech na jego twarzy był niewinny i beztroski.
Dziesięć lat. Tyle samo miał Młody Brunswick, kiedy... W jej pamięci bły‐
snęła twarz umierającego Stanleya. Pip zacisnęła powieki, ale obraz nie
znikał. Wzięła trzy głębokie wdechy, jak uczyła ją mama, i otworzyła oczy.
Odwróciła wzrok i drżącą ręką podniosła do ust szklankę z wodą. Jej spo‐
cona dłoń ślizgała się po ściankach.
Nisha Singh i mama Pip stały razem z Naomi Ward, Nat da Silvą i Zoe
Reynolds. Niedosłyszalne słowa przelatywały z ust do ust, a za słowami
podążały uśmiechy. Dobrze jest widzieć tak radosną Nat, pomyślała Pip.
Zmieniła się.
I Jamie Reynolds, który właśnie szedł do niej, marszcząc piegowaty nos.
Przycupnął na schodku poniżej i niechcący otarł się kolanem o jej nogę.
– Jak leci? – rzucił, szorując palcem po okrągłej krawędzi butelki z pi‐
wem.
– A u ciebie? – Pip odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Dobrze. – Spojrzał na nią, a jego zaróżowioną twarz opromienił
uśmiech. – Dobrze, ale... Nie mogę przestać o nim myśleć. – Jego uśmiech
zgasł.
– Wiem – powiedziała Pip.
– Nie był tym, za kogo uważali go ludzie – szepnął. – Wiesz... Próbował
przepchnąć wielki materac przez szparę w drzwiach toalety, żebym mógł
się wygodnie położyć. I codziennie pytał, co chcę zjeść na kolację, mimo
że wciąż się mnie bał. Po tym, co prawie mu zrobiłem.
– Nie zabiłbyś go – stwierdziła Pip. – Wiem to.
– Nie zabiłbym. – Jamie pociągnął nosem, spoglądając na potrzaskany
zegarek, który nosił na nadgarstku. Poprzysiągł sobie, że już nigdy go nie
zdejmie. Chciał go zachować na pamiątkę. – Wiedziałem, że tego nie zro‐
bię, mimo że w dłoni ściskałem nóż. Bardzo się bałem, chociaż to niewiele
zmienia. Powiedziałem policji o wszystkim, ale Stanley nie żyje. Mają
zbyt mało dowodów, żeby mnie oskarżyć. A jednak coś tu jest nie w po‐
rządku.
– Nie w porządku jest to, że my tu teraz siedzimy, a Stanleya nie ma –
wyjaśniła Pip. Poczuła ucisk w klatce piersiowej i usłyszała trzask grucho‐
tanych żeber. – W pewnym sensie oboje naprowadziliśmy Charliego na
jego trop. I my żyjemy, a on nie.
– Ja żyję dzięki tobie – odparł Jamie, odwracając wzrok. – Dzięki tobie,
Raviemu i Connorowi. Gdyby Charlie zorientował się wcześniej, że to
Stanley, pewnie i mnie by zabił. W końcu podpalił dom, wiedząc, że jesteś
w środku.
– Racja – powiedziała, nie potrafiąc wymyślić nic innego.
– Kiedyś ich znajdą – zapewnił ją Ravi. – Charlie Green i Flora nie
mogą wiecznie uciekać. Policja ich dopadnie.
To samo tamtej nocy powiedział jej Hawkins: Dopadniemy go. Tymcza‐
sem jeden dzień rozciągnął się do dwóch, a potem do trzech... tygodni.
– Racja – powtórzyła.
– Czy moja mama już przestała ciągle cię wyściskiwać? – zapytał, pró‐
bując przekierować jej myśli na inne tory.
– Jeszcze nie – przyznała.
– Mnie też nie – zaśmiał się.
Pip powiodła wzrokiem na Joannę, która akurat podawała talerz Arthu‐
rowi.
– Twój tata cię kocha, wiesz o tym? – rzuciła Pip. – Nie zawsze potrafi
to okazać w odpowiedni sposób, ale widziałam go w chwili, kiedy wszyscy
myśleliśmy, że straciliśmy cię na zawsze. Kocha cię, Jamie. Bardzo.
Oczy Jamiego wypełniły się łzami, które połyskiwały w blasku słońca.
– Wiem – odparł ze ściśniętym gardłem i odchrząknął.
– Tak się zastanawiałam... – Pip odwróciła się do niego. – Stanley pra‐
gnął tylko spokojnego życia. Chciał się nauczyć, jak być lepszym człowie‐
kiem. Dokonać czegoś dobrego. I już tego nie osiągnie. Ale my wciąż tu
jesteśmy. Żyjemy – zamilkła, patrząc Jamiemu w oczy. – Możesz mi coś
obiecać? Przysięgnij, że będziesz miał dobre życie. Spełnione, pogodne,
szczęśliwe. Zrób to dla niego, ponieważ on już stracił swoją szansę.
– Obiecuję – powiedział wolno Jamie drżącymi wargami. – Ty też?
– Postaram się – przytaknęła i wytarła oczy rękawem, a Jamie nieświa‐
domie zrobił to samo. Roześmiali się oboje.
– Zaczynamy od dzisiaj! – zapowiedział i wziął łyk piwa. – Chyba złożę
podanie o pracę na pogotowiu. Postanowiłem zostać ratownikiem medycz‐
nym.
– Niezły początek – uśmiechnęła się Pip.
Odwrócili głowy, kiedy Arthur upuścił na ziemię całą stertę bułek do
hot-dogów, a Josh rzucił się, żeby je pozbierać, krzycząc: „Reguła pięciu
sekund!”. Nat wybuchła donośnym, niepohamowanym śmiechem.
– A poza tym – ciągnął Jamie – domyślam się, że już zdążyłaś wszyst‐
kim rozpowiedzieć, że jestem zakochany w Nat da Silvie. Chyba w końcu
jakoś będę musiał jej to oznajmić. A jeśli nie odwzajemnia moich uczuć,
idę dalej. Byle do przodu. I żadnych nieznajomych dziewczyn z internetu.
No to... Dobrego życia – powiedział, podnosząc butelkę.
Pip uniosła szklankę z wodą i stuknęła o piwo Jamiego.
– Za niego – powiedziała.
Jamie objął ją. Krótki, misiowaty przytulas. Tak inny niż niezręczne
uściski Connora. Potem wstał i ruszył przez ogród do Nat. Kiedy na nią pa‐
trzył, jego spojrzenie się zmieniało. Było jakby pełniejsze, jaśniejsze.
Uśmiechnął się od ucha do ucha, a w jego policzkach pojawiły się dołki,
kiedy Nat odwróciła się do niego roześmiana. Pip mogłaby przysiąc, że
przez sekundę Nat popatrzyła na niego dokładnie w ten sam sposób.
Obserwowała, jak oboje droczą się z siostrą Jamiego. Nawet nie zauwa‐
żyła, że obok pojawił się Ravi. Ocknęła się z zamyślenia, dopiero kiedy
usiadł obok i wsunął stopę pod jej nogę.
– W porządku, sierżancie? – spytał.
– Tak jest.
– Masz ochotę dołączyć do reszty?
– Tutaj mi dobrze – powiedziała.
– Ale wszyscy są...
– Powiedziałam, że tu mi dobrze – powtórzyła nie swoim głosem. Wes‐
tchnęła i spojrzała na niego. – Przepraszam. Nie chciałam być opryskliwa.
Po prostu...
– Wiem – powiedział Ravi i pogładził ją po dłoni, a potem jak zwykle
splótł ich palce w idealną kompozycję. – Teraz będzie już tylko lepiej.
Obiecuję. – Przyciągnął ją bliżej. – Jestem przy tobie. Zawsze, kiedy bę‐
dziesz mnie potrzebować.
Nie zasługiwała na niego. Ani trochę.
– Kocham cię – powiedziała, spoglądając głęboko w jego ciemnobrą‐
zowe oczy. Tonęła w nich, zmywając z siebie wszystkie troski.
– Ja też cię kocham.
Pip oparła się o Raviego i położyła głowę na jego ramieniu. Tymczasem
w ogrodzie wszyscy otoczyli Josha, który pokazywał im, jak prawidłowo
wykonywać taniec floss zwany „nicią dentystyczną”. Nieruchome biodra,
ręce proste i cały czas opuszczone, wymachujące w prawo i w lewo jak
przy czyszczeniu zębów.
– Boże, Jamie, ale żenada – zachichotał Connor, kiedy jego brat jakimś
cudem walnął się w krocze i zgiął się wpół. Nat z Carą zaśmiewały się
wczepione jedna w drugą i po chwili runęły na trawę.
– Lepiej patrzcie na mnie! – krzyknął tata Pip i zaczął się popisywać.
Nawet Arthur Reynolds postanowił spróbować, myśląc, że przy grillu nikt
go nie przyuważy.
Na widok tej błazenady Pip wybuchła lekko zachrypłym śmiechem.
I było jej dobrze. Właśnie tam, nieco na uboczu. Z Ravim. Tylko we
dwoje. W bezpiecznej odległości. Za niewidzialną barykadą. Włączy się do
zabawy, kiedy będzie na to gotowa. Teraz wolała sobie tylko posiedzieć
i popatrzeć z daleka.
Zapadł wieczór. Cała rodzina objedzona u Reynoldsów jak bąki drzemała
na dole. W pokoju Pip było ciemno. Jej twarz spowijała upiorna łuna bia‐
łego światła bijąca z laptopa. Siedziała przy biurku, wpatrując się w ekran.
Uczyła się do egzaminów, tak powiedziała rodzicom. Skłamała.
Wklepała zapytanie w okno wyszukiwarki i wcisnęła enter.
Charlie i Flora Greenowie gdzie ostatnio byli widziani
Dziewięć dni temu kamera przemysłowa zarejestrowała, jak wypłacają
pieniądze z bankomatu w Portsmouth. Policja już zbadała ten trop. Pip
czytała o tym w wiadomościach. Ale zaraz... Ktoś zamieścił komentarz
pod artykułem na Facebooku. Napisał, że wczoraj widział ich na stacji
benzynowej w Dover. Siedzieli w nowym samochodzie: czerwonym nissa‐
nie juke.
Pip wyrwała pierwszą stronę z notatnika, zgniotła ją i cisnęła za siebie.
Zgarbiła się, wczytała się ponownie w komentarz na ekranie, zapisała kilka
słów na nowej kartce i... wróciła do poszukiwań.
Ty i ja... Jesteśmy tacy sami. W głębi duszy dobrze o tym wiesz.
Głos Charliego wdarł się do jej głowy. Ale najgorsze było to, że Pip za‐
częła się zastanawiać, czy jednak nie powiedział prawdy. Nie potrafiła
określić, jak bardzo się różnią. Po prostu wiedziała, że tak jest. To było
przeczucie nie do opisania. A może, ale tylko może, to przeczucie nazy‐
wało się nadzieją.
Siedziała tak kilka godzin, przeskakując z artykułu na artykuł, z komen‐
tarza na komentarz. A ona oczywiście wciąż była przy niej. Nieustannie.
Broń.
Była tuż obok, uderzała w klatce piersiowej, tłukła o żebra. Celowała
w nią. Pojawiała się w nocnych koszmarach, w pobrzękujących patelniach,
w ciężkich oddechach w upuszczanych ołówkach, w burzach z piorunami
i trzaskających drzwiach, w zbyt głośnym hałasie i przeszywającej ciszy,
w samotności i wśród tłumu, w szeleście stron i stukocie klawiatury,
w każdym kliknięciu i w każdym zgrzycie.
Broń była już zawsze.
Żyła w niej.
Najlepszemu agentowi na świecie, Samowi Copelandowi. Dziękuję ci za
to, że zawsze byłeś obok, a ja mogłam dzielić z tobą wszystkie upadki
i wzloty. I że cierpliwie odpisywałeś na moje „króciutkie pytania” na
osiemnaście akapitów.
Dziękuję wszystkim z wydawnictwa Egmont za pracę pod presją czasu
i na przekór przeciwnościom. Daliście z siebie wszystko, żeby ta książka
mogła powstać. Dziękuję zespołowi redakcyjnemu za pomoc w nadaniu
ostatecznego kształtu temu sequelowi: Lindsey Heaven, Ali Dougal i Lucy
Courtenay. Dziękuję Laurze Bird za niesamowitą okładkę i za wyrozumia‐
łość w stosunku do mojej niezaspokojonej potrzeby rozchlapywania kolej‐
nych krwawych kleksów. Dziękuję supergwiazdom PR-u, Siobhan McDer‐
mott i Hilary Bell za ich niewiarygodną pracę i bezgraniczny entuzjazm,
zwłaszcza kiedy po raz kolejny musiały wysłuchiwać tych samych odpo‐
wiedzi udzielanych przeze mnie podczas wywiadów. Jas Bansal (która dała
geniuszowi prowadzącemu twitterowy profil Wendy’s szansę na zarobienie
kokosów), dziękuję za zabawę i radość w pracy. Nie mogę się doczekać,
żeby zobaczyć, jakie szalone promocje znowu wymyśliłaś. Dziękuję rów‐
nież Toddowi Atticusowi i Kate Jennings z działu sprzedaży praw. Dzięki
waszej rewelacyjnej pracy historia Pip trafiła do rąk tak wielu czytelników.
Specjalne podziękowania dla Priscilli Coleman za niesamowity rysunek
sali sądowej. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu!
Ogromne dzięki dla wszystkich, którzy przyczynili się do sukcesu Prze‐
wodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki. To dzięki wam mogłam
kontynuować tę opowieść. Bloger(k)om i recenzent(k)om, którzy pisali
o książce w internecie – nie potrafię wyrazić, jak wiele wam zawdzięczam.
Dziękuję księgarzom z całego kraju za ogromne wsparcie i entuzjazm po
premierze mojego debiutu. Widok własnej książki na półkach był dla mnie
jak sen na jawie i spełnienie marzeń. I dziękuję wszystkim, którzy wyszli
z księgarni z Przewodnikiem... pod pachą. Dzięki wam Pip i ja powra‐
camy!
Pip i Cara dobrze wiedzą, że nie ma nic silniejszego niż nastoletnia
dziewczyńska przyjaźń. Dlatego dziękuję przyjaciółkom, moim huńskim
kwiatkom, które są ze mną od najwcześniejszych lat: Ellie Bailey, Lucy
Brown, Camilli Bunney, Olivii Crossman, Alex Davis, Elspeth Fraser,
Alice Revens i Hannie Turner (i dzięki za pozwolenie na skubnięcie nie‐
których z waszych imion). Emmie Thwaites, mojej wieloletniej przyja‐
ciółce, dziękuję za wspólne pisanie okropnych sztuk i piosenek w dzieciń‐
stwie, dzięki którym doskonaliłam swoje umiejętności. Birgitta i Domi‐
nic – wam też za to dziękuję.
Moim znajomym autorkom i autorom za przejście tej (czasami wybo‐
istej) drogi razem ze mną. Aisha Bushby, nie wiem, czy bez ciebie zniosła‐
bym wszystkie trudy pracy. Dziękuję Katyi Balen za jej nieprzebraną wie‐
dzę, ostry jak brzytwa intelekt i najlepsze na świecie drinki. Yasmin Rah‐
man za to, że była zawsze, a także za jej opinie i głębokie analizy w pro‐
gramach telewizyjnych. Josephowi Elliottowi za to, że zawsze widzi jasną
stronę mocy, za bycie wspólnikiem zbrodni w escape roomach i partnerem
w planszówkach. Sarze Juckes za ogrodniczki, ogromną pracowitość i in‐
spirację. Struan Murray za to, że jest tak wielostronnie utalentowana
i ogląda te same ogłupiające kanały na YouTubie. Savannie Brown za pi‐
sane pogawędki i przerwanie ich w odpowiednim momencie, żebym mogła
w końcu popracować nad książką. I Lucy Powrie za wszystkie fantastycz‐
ności, które robi w Stowarzyszeniu Młodych Autorów oraz za poruszanie
się w sieci jak... ryba w wodzie. Pip paru rzeczy się od ciebie nauczyła.
Dziękuje Gaye, Peterowi i Katie Collisom za to, że byliście pierwszymi
czytelnikami tej powieści oraz za wasze wspaniałe „cheerleaderowanie”.
W alternatywnej rzeczywistości ta książka nosiłaby tytuł Niegrzeczna
twardzielka, zła krew [puszcza oko].
Dziękuję wszystkim członkom mojej rodziny, którzy przeczytali
i wspierali moją pierwszą książkę, szczególnie Daisy i Benowi Hayom,
a także Isabelli Young. Dobrze wiedzieć, że wśród najbliższych nie brakuje
entuzjastów zbrodni.
Rodzicom za to, że dali mi wszystko, włącznie z miłością do opowieści.
Dziękuję, że zawsze we mnie wierzyliście, nawet kiedy traciłam nadzieję.
Mojej starszej siostrze Amy za wsparcie (twoje i twoich uroczych dziecia‐
ków) oraz młodszej siostrze Olivii za wyciąganie mnie z domu, co naj‐
prawdopodobniej pozwoliło zachować mi zdrowie. Danielle i Geo‐
rge’owi – a nie, wybaczcie, wy jeszcze jesteście za młodzi na tę książkę.
Spróbujcie za kilka lat.
Największe podziękowania kieruję do Bena za podtrzymywanie mnie,
dosłownie, przy życiu podczas trzymiesięcznej wyczerpującej pracy nad tą
książką. I dzięki za ochocze pozowanie do opisów ramienia Jamiego Rey‐
noldsa. Życie z pisarką musi być niezłą frajdą. Dajesz radę!
I wreszcie – wszystkim dziewczynom, w które nikt nie wierzył i kiedy‐
kolwiek w nie zwątpił. Wiem, jak to jest. Te książki są dla was.
HOLLY JACKSON
zaczęła pisać już jako dziecko, a swoją pierwszą (mizerną) po‐
wieść skończyła w wieku piętnastu lat. Dyplom magistra uzyskała
na Uniwersytecie w Nottingham, gdzie studiowała literaturę, na‐
ukę o języku i kreatywne pisanie. Mieszka w Londynie, gdzie poza
czytaniem i pisaniem zajmuje się graniem w gry wideo i ogląda‐
niem kryminalnych filmów dokumentalnych, przy których wczuwa
się w rolę detektywki. Grzeczna dziewczynka, zepsuta krew jest
sequelem bestsellerowego (numer jeden na liście „New York Ti‐
mesa”) Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki.
Profil Holly o nazwie @HoJay92 możecie śledzić na Twitterze i In‐
stagramie.

You might also like