Professional Documents
Culture Documents
Karta redakcyjna
Dedykacja
Później i wcześniej
Miesiąc później
Czwartek
Piątek
Sobota
Niedziela. Dwa dni od zaginięcia
Poniedziałek. Trzy dni od zaginięcia
Wtorek. Cztery dni od zaginięcia
Środa. Pięć dni od zaginięcia
Czwartek. Sześć dni od zaginięcia
Piątek. Siedem dni od zaginięcia
Niedziela. 16 dni później
Sobota. 6 dni później
Podziękowania
Holly Jackson
Tytuł oryginału: Good Girl, Bad Blood
Originally published in English by Farshore, an imprint of HarperCollinsPublishers Ltd,
The News Building, 1 London Bridge St, London,
SE1 9GF under the title: Good Girl, Bad Blood
Text copyright © 2020 Holly Jackson
The author asserts the moral right to be acknowledged as the author of this work.
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
Warszawa 2022
All rights reserved.
Wydanie I
Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości lub fragmentów książki możliwe jest
tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8299-103-1
Jeśli jeszcze nie wysłuchaliście szóstego odcinka Przewodnika po zbrodni według grzecz‐
nej dziewczynki, to odwróćcie wzrok. Poniżej grube spojlery.
Wielu z nas oczywiście zna rozwiązanie zagadki, która od listopada ubiegłego roku elek‐
tryzowała opinię publiczną, ale samo pytanie: „Kto zabił?” to nie wszystko. Prawdziwa fa‐
buła Przewodnika po zbrodni to podróż, która rozpoczyna się od przeczucia pewnej sie‐
demnastolatki o zacięciu detektywistycznym – przeczucia dotyczącego zamkniętej sprawy
morderstwa nastolatki Andie Bell, rzekomo dokonanego przez jej chłopaka Sala Singha –
a kończy na odkryciu rozrośniętej sieci mrocznych tajemnic oplatającej niewielkie mia‐
steczko, długim korowodzie podejrzanych, serii kłamstw i zwrotów akcji.
Ostatni odcinek, w którym prawda wychodzi na jaw, przynosi mnóstwo zaskoczeń, po‐
czynając od wstrząsającego odkrycia Pip, że Elliot Ward, ojciec jej najlepszej przyjaciółki,
napisał kilka listów z pogróżkami, które Pip otrzymała w czasie, gdy prowadziła śledztwo.
Był to niepodważalny dowód na to, że musiał maczać w tym palce, a także moment praw‐
dziwej „utraty niewinności” dla Pip. Ona i Ravi Singh – młodszy brat Sala i współdetektyw
w sprawie –uznali, że Andie Bell wciąż żyje, a Elliot przez cały czas ją przetrzymywał. Pip
stanęła z Elliotem Wardem twarzą w twarz i słowo po słowie wyciągnęła z niego prawdę.
Na światło dzienne wyszła zakazana relacja między uczennicą a nauczycielem, rzekomo
zainicjowana przez Andie. Jeśli to prawda, rozważała Pip, Andie zapewne pragnęła uciec
z Little Kilton, szczególnie od ojca, który – według różnych źródeł – był osobą autorytarną
i rozchwianą emocjonalnie. Być może wierzyła, że pan Ward zapewni jej, podobnie jak Sa‐
lowi, miejsce na uniwersytecie w Oksfordzie, dzięki czemu będzie mogła wyprowadzić się
daleko od domu.
W noc swojego zaginięcia Andie poszła do domu Elliota Warda, gdzie wywiązała się
kłótnia. Andie się potknęła i uderzyła głową o biurko. Jednak gdy Ward pobiegł po ap‐
teczkę, dziewczyna zniknęła w mrokach nocy. W kolejnych dniach, kiedy Andie oficjalnie
została uznana za zaginioną, Elliot Ward spanikował. Uwierzył, że uraz głowy naprawdę
spowodował śmierć Andie, a kiedy policja w końcu odnajdzie jej ciało, pojawią się dowody
prowadzące prosto do niego. Jego jedyną szansą było podstawienie bardziej przekonują‐
cego podejrzanego. „Płakał, kiedy mi opowiadał, jak zabił Sala Singha”, mówiła Pip. Jego
śmierć Ward upozorował na samobójstwo i podrzucił dowody. Policja miała pomyśleć, że to
Sal zamordował swoją dziewczynę, a następnie targnął się na życie.
Jednak kilka miesięcy później Ward doznał wstrząsu na widok idącej poboczem drogi
Andie, wychudzonej i zaniedbanej. Okazało się, że dziewczyna żyje. Ward nie mógł po‐
zwolić, żeby wróciła do Little Kilton, dlatego ją uprowadził i uwięził na pięć lat. Wtedy na‐
stąpił niespodziewany zwrot akcji przerastający najśmielsze wyobrażenia: osobą na stry‐
chu Warda nie była Andie Bell. „Wyglądała jak ona”, utrzymywała Pip. „Powiedziała mi na‐
wet, że ma na imię Andie”. Tymczasem była to Isla Jordan, bezbronna młoda kobieta z nie‐
pełnosprawnością intelektualną. Eliot od samego początku przekonywał siebie i Islę, że
dziewczyna to Andie Bell.
W tym momencie nasuwa się ostatnie pytanie – co się stało z prawdziwą Andie Bell?
Nasza młoda detektywka również w tej kwestii ubiegła policję. „Winowajczynią była Becca
Bell, młodsza siostra Andie”. Pip odkryła, że Becca została wykorzystana seksualnie na
jednej z domówek (zwanych dzikimi imprezami), na których Andie sprzedawała narkotyki,
w tym rohypnol. Becca podejrzewała, że właśnie on odegrał rolę w napaści na nią. Tam‐
tego wieczoru, kiedy Andie poszła do pana Warda, Becca znalazła w pokoju siostry dowód
na to, że Max Hastings kupił od Andie rohypnol i że chłopak najprawdopodobniej był
sprawcą agresji (niedługo później Max stanął przed sądem jako oskarżony o liczne gwałty
i molestowanie seksualne). Ale kiedy Andie wróciła, zareagowała inaczej, niż się spodzie‐
wała Becca. Andie zakazała swojej młodszej siostrze informowania policji, ponieważ nie
chciała mieć kłopotów. Wtedy zaczęły się kłócić, doszło do przepychanki, a w konsekwen‐
cji Andie upadła na podłogę, zwymiotowała i straciła przytomność. Sekcja zwłok – przepro‐
wadzona w listopadzie, kiedy w końcu udało się znaleźć jej ciało – wykazała, że „obrzęk
mózgu spowodowany urazem czaszki nie był śmiertelny. Bezpośrednią przyczyną zgonu
była utrata przytomności i uduszenie w następstwie zachłyśnięcia się wymiocinami”. Zasty‐
gła w przerażeniu, targana gwałtownymi emocjami Becca zapewne nie była w stanie
udzielić pomocy umierającej Andie. Ze strachu, że nikt nie uwierzy w wersję o wypadku,
ukryła jej ciało.
Tak kończy się ta smutna historia. „Żadnych upiększeń, żadnych filtrów, tylko czysta
prawda o tym, jak umarła Andie Bell i jak zginął Sal. I o tym, jak wszyscy uwierzyli, że to on
był mordercą. W zjadliwym podsumowaniu Pip bez osłonek wymienia z imienia i nazwiska
wszystkich, których uznaje za winnych śmierci dwojga nastolatków. A są to: Elliot Ward,
Max Hastings, Jason Bell (ojciec Andie), Becca Bell, Howard Bowers (diler narkotykowy
Andie), a także sama Andie Bell.
Sześć tygodni temu pierwszy odcinek Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziew‐
czynki wdarł się przebojem na szczyty rankingów iTunes i wygląda na to, że jeszcze trochę
tam zabawi. Wraz z wieczorną emisją ostatniego odcinka podniosły się głosy słuchaczy,
którzy domagali się drugiego sezonu ich ulubionego podcastu. Tymczasem w oświadcze‐
niu opublikowanym na swojej stronie Pip napisała: „Obawiam się, że moja kariera detek‐
tywki dobiegła końca i drugiego sezonu Przewodnika nie będzie. Ta sprawa niemal mnie
wykończyła, a uświadomiłam to sobie, kiedy znalazłam się po drugiej stronie. Stała się
moją chorą obsesją, która naraziła mnie i osoby w moim otoczeniu na poważne niebezpie‐
czeństwo. Ale doprowadzę tę opowieść do końca, będę nagrywać najnowsze doniesienia
z przebiegu procesu i wyroki wobec wszystkich oskarżonych. Obiecuję, że zostanę z wami
do ostatniego słowa”.
Jeden
Wciąż tam był. Za każdym razem, gdy otwierała drzwi do domu. A prze‐
cież wiedziała, że to nieprawda. To tylko jej umysł próbował zakleić nie‐
obecność, wypełnić pustkę. Słyszała ślizgające się po posadzce pazury psa
pędzącego jej na powitanie, ale to nie był on. To nie mógł być on. Była je‐
dynie pamięć, widmowe echa odgłosów, które jeszcze do niedawna wy‐
brzmiewały każdego dnia.
– Pip, to ty?! – krzyknęła mama z kuchni.
– Cześć! – odpowiedziała Pip z korytarza i rzuciła brązowy plecak,
z którego dobiegło głuche dudnienie obijających się o siebie podręczni‐
ków. W salonie na podłodze siedział Josh z nosem w telewizorze i pochła‐
niał reklamy na Disney Channel. – Oczy ci zaraz wyskoczą – ostrzegła go
Pip, przechodząc obok.
– Dupa ci wyskoczy – odciął się rozchichotany.
Żenująca odpowiedź, chociaż całkiem bystra jak na dziesięciolatka. Pip
weszła do kuchni i usiadła na stołku przy blacie.
– Jak było w szkole, skarbie? – spytała mama, popijając z kubka
w kwiatki.
– Dobrze było. W porządku.
Ostatnio w szkole zawsze było dobrze. Nie rewelacyjnie, nie beznadziej‐
nie. Po prostu dobrze. Pip ściągnęła skórzane buty, które z trudem odkleiły
się od jej stóp i wylądowały na posadzce.
– Fuj! – Mama się skrzywiła. – Musisz zawsze rozrzucać buty po
kuchni?
– Musisz mi to zawsze wypominać?
– Tak. Jestem twoją matką – powiedziała i delikatnie pacnęła ją w ramię
nową książką kucharską. – Aha, Pippa... Muszę z tobą o czymś porozma‐
wiać.
Pełne imię. W tej dodatkowej sylabie krył się potężny ładunek znacze‐
niowy.
– Wpadłam w kłopoty?
– Dzwoniła do mnie dzisiaj Flora Green ze szkoły Josha – zaczęła
mama, nie odpowiadając na jej pytanie. – Wiesz, ta nowa asystentka na‐
uczyciela.
– Tak... – odparła Pip, czekając na ciąg dalszy.
– Joshua sprawiał problemy i wylądował u dyrektora – oznajmiła mama,
marszcząc brwi. – Camilla Brown zgubiła temperówkę i Josh postanowił
przeprowadzić klasowe śledztwo. Przesłuchał świadków, zebrał dowody
i sporządził listę podejrzanych. Czworo dzieci się popłakało.
– Oj – jęknęła Pip, a żołądek znów podszedł jej do gardła. Już wiedziała,
że wpadła w tarapaty. – Dobrze, mam z nim pogadać?
– Tak, chyba powinnaś – potwierdziła mama, podniosła kubek do ust
i głośno siorbnęła.
Pip uśmiechnęła się przez zaciśnięte usta, zsunęła się ze stołka i ci‐
chutko podreptała do salonu.
– Cześć, Josh – odezwała się łagodnie, usadowiła się obok na podłodze
i wyłączyła dźwięk w telewizorze.
– Ej!
– Słyszałam, co dzisiaj zmalowałeś w szkole – zaczęła, nie zwracając
uwagi na jego reakcję.
– A tak. Mam dwóch głównych podejrzanych – oznajmił, odwracając się
do niej. – Może będziesz mogła mi pomóc – dodał z błyskiem w oczach.
– Posłuchaj mnie, Josh – powiedziała Pip i odgarnęła za ucho kosmyk
czarnych włosów. – Bycie detektywem to nie zabawa z kolegami. W rze‐
czywistości... to coś bardzo złego.
– Ale ja...
– Posłuchaj mnie, proszę. Bycie detektywem sprawia, że ludzie z two‐
jego otoczenia stają się nieszczęśliwi. To nie daje żadnej radości – stwier‐
dziła łamiącym się głosem i odchrząknęła. – Pamiętasz, co tata mówił
o Barneyu? Jak tłumaczył, dlaczego stała mu się krzywda?
Josh pokiwał głową, a jego szeroko otwarte brązowe oczy posmutniały.
– Właśnie to się dzieje, kiedy jesteś detektywem. Nieświadomie ranisz
wszystkich wokół siebie. Nosisz w sobie tajemnice, których nie powinie‐
neś znać. Dlatego ja już tego nie robię i ty też nie powinieneś. – Słowa
wpadły prosto w wydrążoną czeluść trzewi, gdzie było ich miejsce. – Ro‐
zumiesz?
– Tak... – odpowiedział i się zamyślił. – Przepraszam – dodał po chwili.
– Nie wygłupiaj się – uśmiechnęła się Pip i objęła go przelotnie. – Nie
masz za co przepraszać. To co? Koniec zabaw w detektywa?
– Koniec. Obiecuję.
Całkiem łatwo poszło.
– Załatwione – powiedziała Pip, wracając do kuchni. – Zagadka zaginio‐
nej temperówki już na zawsze pozostanie tajemnicą.
– Albo i nie – odparła mama z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem. – Za‐
łożę się, że to sprawka tego gówniarza Aleksa Davisa.
Pip parsknęła krótkim śmiechem, a mama kopnęła jej buty pod ścianę.
– Jakieś wieści od Raviego?
– Tak. – Pip wyciągnęła telefon. – Pisze, że skończyli jakieś piętnaście
minut temu. Niedługo wpadnie na nagranie.
– A jak dzisiaj poszło?
– Powiedział, że było ciężko. Żałuję, że mnie tam nie było. – Pip usiadła
przy blacie i wsparła podbródek na zaciśniętych pięściach.
– Wiesz, że nie możesz. Masz szkołę – przypomniała jej mama. Pip wie‐
działa i nie chciała po raz kolejny rozmawiać na ten sam temat. – Nie mia‐
łaś dość po wtorku? Bo ja tak.
Wtorek był pierwszym dniem procesu w sądzie koronnym w Aylesbury,
na który Pip została wezwana jako świadek oskarżenia. Miała na sobie
nowy kostium i białą koszulę. Próbowała opanować drżenie rąk, żeby
przysięgli nie dostrzegli jej zdenerwowania. Krople gryzącego potu ście‐
kały jej po plecach. W każdej sekundzie czuła na sobie jego wzrok z ławy
oskarżonych. Spojrzenie jak fizyczny dotyk rozpełzający się po jej odsło‐
niętej skórze. Oczy Maksa Hastingsa.
Kiedy jedyny raz na niego zerknęła, dostrzegła w tych oczach przebłysk
ironicznego uśmieszku, którego nikt inny nie zdołałby zauważyć. Nie za
tymi okularami udającymi optyczne. Jak on śmiał? Jak śmiał tam stanąć
i utrzymywać, że jest niewinny, podczas gdy oboje doskonale znali
prawdę? Miała nagraną rozmowę telefoniczną, w której Max przyznaje się
do odurzenia i zgwałcenia Bekki Bell. Wszystko wyjawił, kiedy Pip zagro‐
ziła, że rozpowie jego tajemnice: ucieczkę z miejsca wypadku i alibi Sala.
To jednak nie miało żadnego znaczenia, bo sąd nie uznawał prywatnych
nagrań. Oskarżyciel musiał się zadowolić zrelacjonowaniem rozmowy,
którą Pip skrzętnie powtórzyła. Słowo po słowie... Oczywiście poza po‐
czątkiem i tymi samymi tajemnicami, które musiała zachować dla siebie,
żeby ochronić Naomi Ward.
– Tak, to było straszne – powiedziała Pip. – Ale i tak powinnam tam
być.
Powinna, bo obiecała, że będzie śledzić tę historię do samego końca.
A tymczasem każdego dnia na sali dla publiczności zasiadał Ravi i sporzą‐
dzał dla niej notatki. „Ponieważ twoim obowiązkiem jest szkoła”, jak
stwierdziły jej mama i nowa dyrektorka.
– Pip, błagam – upomniała ją mama. – Ten tydzień jest wystarczająco
trudny. Jeszcze jutro to upamiętnienie. Co za obłęd.
– Wiem – westchnęła Pip.
– Dobrze się czujesz? – spytała mama i położyła dłoń na ramieniu córki.
– Tak. Jak zawsze.
Zdawała sobie sprawę, że jej mama nie jest do końca przekonana. Jed‐
nak to już się nie liczyło, ponieważ właśnie rozległo się głośne stukanie do
drzwi: specjalny kod Raviego. Długi-krótki-długi. I serce Pip zabiło w tym
samym rytmie. Jak zawsze.
Nazwa pliku:
[dźwięk intro]
Ravi: Cześć.
Pip: ...który śledził przebieg rozprawy z galerii dla publiczności. Zaczęło się od
złożenia zeznań przez kolejną ofiarę, Natalie da Silvę. Możecie kojarzyć to
nazwisko. Nat była zaangażowana w moje śledztwo w sprawie Andie Bell.
Dowiedziałam się, że Andie dręczyła Nat w szkole, a nawet publikowała jej
kompromitujące zdjęcia w mediach społecznościowych. Uznałam to za wy‐
starczający motyw dla Nat i przez jakiś czas podejrzewałam ją o udział
w zbrodni. Oczywiście bardzo się myliłam. Dzisiaj Nat stawiła się przed są‐
dem, żeby zeznać, jak 24 lutego 2012 roku na imprezie została przypusz‐
czalnie odurzona i wykorzystana seksualnie przez Maksa Hastingsa. Na li‐
ście zarzutów znalazły się napaść seksualna oraz napaść przez penetrację.
Ravi, czy możesz nam powiedzieć coś więcej o dzisiejszych zeznaniach?
Ravi: Tak. Prokurator poprosił Nat o dokładne opisanie przebiegu tamtego wie‐
czoru: kiedy przyszła na imprezę, o której godzinie ostatni raz spojrzała na
zegarek, zanim poczuła się słabo; o której godzinie rano się obudziła i wró‐
ciła do siebie. Nat powiedziała, że ma jedynie kilka mglistych przebłysków
pamięci: jak ktoś prowadzi ją do pustego pokoju i kładzie na kanapie. Nat
czuła się sparaliżowana, nie mogła się ruszyć, a obok niej ktoś leżał. Miała
wrażenie, jakby odcięto jej prąd. Kiedy rano się ocknęła, czuła się koszmar‐
nie i miała zawroty głowy jak przy najgorszym kacu. Jej ubrania były w nie‐
ładzie, a bielizna została ściągnięta.
Ravi: Właśnie tak. Prokurator dla pewności poprosił biegłego o kilkukrotne powtó‐
rzenie, że efektem zażycia rohypnolu jest „urwany film”, jak opisała to Nat,
albo amnezja następcza, co oznacza niemożność tworzenia nowych wspo‐
mnień. Myślę, że oskarżyciel chciał w ten sposób wyczulić przysięgłych, po‐
nieważ ten wątek będzie odgrywał ważną rolę w zeznaniach każdego
świadka. Chodzi o fakt, że żaden ze świadków nie pamiętał dokładnie, co
się wydarzyło, ponieważ lek zaburzył ich zdolności pamięciowe.
Pip: A prokurator chętnie powtórzył ten fakt ze względu na Bekkę Bell. Dla przy‐
pomnienia: ostatnio Becca przyznała się do winy i przyjęła wyrok trzylet‐
niego pozbawienia wolności, chociaż obrońcy byli przekonani, że – biorąc
pod uwagę okoliczności oraz to, że Becca w chwili śmierci Andie była nie‐
pełnoletnia – żadne więzienie jej nie grozi. Wczoraj Becca złożyła zeznania
przez połączenie wideo z celi, w której przesiedzi jeszcze półtora roku.
Ravi: Tak. I dzisiaj – podobnie jak kiedyś w przypadku Bekki – prokuratorzy usiło‐
wali wykazać, że w wieczór domniemanych napaści obie wypiły jeden lub
dwa napoje alkoholowe, co raczej nie mogło wpłynąć na tak wysoki poziom
odurzenia. W dodatku Nat zeznała, że przez cały wieczór wypiła tylko jedno
małe piwo. I wyraźnie zaznaczyła, kto zaraz przy wejściu podał jej butelkę.
Był to Max.
Pip: Czy dzisiaj też miał długie i potargane włosy jak we wtorek?
Ravi: Tak. Wygląda na to, że taki styl uzgodnił ze swoim prawnikiem. Drogi garni‐
tur, okulary zerówki... Pewnie myśli, że tymi jasnymi rozczochranymi wło‐
sami rozbroi ławę przysięgłych.
Pip: Cóż, ostatnio w przypadku niektórych światowych przywódców to zadzia‐
łało.
Ravi: Tak, to było... mocne. Epps zadawał mnóstwo napastliwych pytań. Co mia‐
łaś na sobie tamtej nocy? Czy celowo ubrałaś się wyzywająco? Pokazywał
zdjęcia Nat ściągnięte z portali społecznościowych. Czy kochałaś się
w swoim koledze z klasy, Maksie Hastingsie? Ile alkoholu możesz wypić
w ciągu jednego wieczoru? Wspomniał także o jej wcześniejszym skazaniu
za napaść z uszkodzeniem ciała, sugerując przy tym, że to czyni ją niewia‐
rygodną. Wszystko wyglądało dosłownie jak próba złamania jej charakteru.
Widać było, że Nat się denerwuje, ale zachowywała spokój, a przed każdą
odpowiedzią brała głęboki oddech i przepłukiwała gardło wodą. Mimo to
głos jej drżał. Naprawdę ciężko było na to patrzeć.
Ravi: Zgadzam się. Później Epps wypytywał ją, dlaczego następnego dnia nie po‐
szła na policję, skoro była pewna, że została wykorzystana, a w dodatku
znała sprawcę. Bo gdyby zgłosiła przestępstwo w ciągu siedemdziesięciu
dwóch godzin, badanie moczu wykazałoby, czy w jej organizmie znajdowały
się ślady rohypnolu, co było kluczowe dla sprawy. Nat odpowiedziała, że po‐
nieważ straciła pamięć, nie miała pewności, co tak naprawdę się wydarzyło.
Wtedy Epps oznajmił: „Skoro nic nie pamiętałaś, skąd wiesz, że nie wyrazi‐
łaś zgody na czynność seksualną? Czy tamtej nocy w ogóle nawiązywałaś
jakiś kontakt z oskarżonym?”. Nat odpowiedziała, że w poniedziałek Max
rzucił w jej stronę obraźliwy komentarz, pytając, czy dobrze się bawiła na
imprezie, bo on tak. Epps nie odpuszczał ani na chwilę. Dla Nat to musiało
być wyczerpujące.
Pip: Wygląda na to, że taką przyjął taktykę obrony Maksa. Chce podważyć ze‐
znania każdego świadka. Skompromitować nas. W moim przypadku twier‐
dził, że bardzo sprytnie wykorzystałam Maksa jako kozła ofiarnego w celu
wzbudzenia współczucia dla Bekki Bell i rzekomego zabójstwa, którego do‐
konała. I że to wszystko było częścią „agresywnej narracji feministycznej”,
którą narzucam w swoim podcaście.
Pip: Moim zdaniem to rodzaj agresywnej strategii, za którą płaci swojemu adwo‐
katowi trzysta funtów za godzinę. Ale dla rodziny Hastingsów pieniądze
oczywiście nie stanowią przeszkody.
Ravi: Bez względu na to, jaką strategię zastosuje, przysięgli poznają prawdę.
Nazwa pliku:
Nie mogła skupić wzroku. Słowa się splotły i wrastały między szczeliny
jak pnącza winorośli, aż odręczne pismo zaczęło przypominać rozmazaną
wężowatą plamę. Pip wpatrywała się w kartkę, ale myślami odpływała
gdzie indziej. Właśnie tak było teraz. W jej umyśle zionęły wielkie dziury,
do których się wślizgiwała.
A jeszcze nie tak dawno temu pełna zapału rzuciłaby się do pisania wy‐
pracowania o eskalacji zimnej wojny. Zależałoby jej i naprawdę by się sta‐
rała. Taka kiedyś była, ale coś się zmieniło. Miała tylko nadzieję, że to
kwestia czasu, kiedy dziury znów się zasklepią i wszystko wróci do normy.
Telefon zawibrował na blacie biurka, a na wyświetlaczu zamigotało imię
Cary.
– Dobry wieczór, kochanieńka – odezwała się Cara, kiedy Pip odebrała
połączenie. – Jesteś gotowa na Netfliksa i leżenie brzuchem do góry?
– Już, daj mi sekundkę – powiedziała Pip, przeniosła się z laptopem na
łóżko i nie odkładając telefonu, wsunęła się pod kołdrę.
– Jak dzisiejszy proces? – spytała Cara. – Naomi już chciała się wybrać,
żeby wspierać Nat, ale nie byłaby w stanie znieść widoku Maksa.
– Właśnie załadowałam kolejną aktualizację – westchnęła Pip. – Dener‐
wuje mnie, że w czasie nagrania musimy z Ravim co chwila gryźć się
w język, mówić „rzekomo” i unikać stwierdzeń, które łamałyby zasadę do‐
mniemania niewinności. A przecież wiemy, kto jest winny. Dobrze wiemy!
– No, trochę słabo, ale za tydzień już będzie po wszystkim. – Cara po‐
prawiła się w pieleszach, aż zatrzeszczało w głośniku. – Ej, zgadnij, co dzi‐
siaj odkryłam.
– Co?
– Jesteś memem. Takim konkretnym. Na Reddicie ktoś wrzucił zdjęcie
z konferencji prasowej, jak siedzisz obok komisarza Hawkinsa przed
ścianą mikrofonów. On coś mówi, a ty akurat przewracasz oczami.
– Bo akurat przewracałam.
– Ale najważniejsze są śmieszne opisy. I powiem ci, że ty stałaś się
nową wersją memu o zazdrosnej dziewczynie. Pod tobą jest podpis: Ja...
A obok Hawkinsa: Ludzie z internetu wyjaśniający mi mój własny żart –
parsknęła Cara. – Kiedy stajesz się memem, wiesz, że dałaś radę! Wpadły
ci jakieś nowe propozycje od reklamodawców?
– Tak – oznajmiła Pip. – Kilka firm napisało w sprawie sponsoringu,
ale... Sama nie wiem, czy czerpanie zysków z tej sprawy byłoby uczciwe.
Na razie nie mam siły o tym myśleć. Nie w tym tygodniu.
– Tak, wiem, dużo się dzieje – zakaszlała Cara. – Słuchaj, bo jutro jest to
upamiętnienie... Czy dla Raviego i jego rodziców nie będzie dziwne, jeśli
przyjdę razem z Naomi?
– Nie! – Pip aż się poderwała, prostując plecy. – Wiesz, że Ravi nie my‐
śli w ten sposób. Zresztą już o tym rozmawialiście.
– Wiem, wiem, ale pomyślałam, że to jednak uroczystość poświęcona
pamięci Sala i Andie. A skoro wszyscy znają prawdę, może byłoby nie‐
zręcznie, gdybym...
– Ravi jest ostatnią osobą, która by chciała, żebyś czuła się winna za to,
co twój ojciec zrobił Salowi. I jego rodzice też. – Pip zamilkła. – Już to
przerobili. Wszystko mają poukładane.
– Niby tak, ale...
– Cara, jest dobrze. Ravi chce, żebyś przyszła. I jestem całkiem pewna,
że Sal życzyłby sobie, żeby Naomi też się pojawiła. Była jego najlepszą
przyjaciółką.
– Skoro jesteś pewna...
– Zawsze jestem.
– To prawda. Powinnaś wybrać się do kasyna – zaproponowała Cara.
– W życiu! Mama już wystarczająco się zamartwia moją osobowością
nałogowca.
– Ja i Naomi na pewno bardzo ci pomagamy naszym pojebaniem.
– Najwidoczniej nie bardzo – powiedziała Pip. – Gdybyście trochę moc‐
niej się postarały, byłoby rewelacyjnie.
Taka była taktyka Cary na przeżycie ostatnich sześciu miesięcy. Jej
nowa normalność. Chowanie się za ironicznymi żartami i dowcipnymi od‐
zywkami, po których zapadała niezręczna cisza, a twarze krzywiły się
w grymasie zażenowania. Większość ludzi nie wie, jak zareagować, kiedy
ktoś żartuje ze swojego ojca mordercy i porywacza. Ale Pip wiedziała:
przykucała i również skrywała się za dowcipem, żeby Cara miała kogoś,
kto zawsze był przy niej. W ten sposób jej pomagała.
– Zapisane. Chociaż nie wiem, czy moja babcia tyle zniesie. Ostatnio
Naomi wpadła na genialny pomysł spalenia wszystkich rzeczy ojca. Dziad‐
kowie oczywiście krzyknęli: „Nie!” i od razu zadzwonili do naszej tera‐
peutki.
– Spalenia?
– Dobre, co? Chyba przypadkowo wywołała jakiegoś demona. Raczej
nie powinnam nic mówić ojcu. On wciąż myśli, że Naomi pewnego dnia
go odwiedzi.
Dwa tygodnie wcześniej Cara widziała się ze swoim ojcem w więzieniu
Woodhill, co według niej wcale nie oznacza, że mu wybaczyła, tylko...
mimo całego zła to wciąż ojciec. Tymczasem Naomi ani myślała go odwie‐
dzać. Nigdy.
– O której godzinie jest to upamiętnienie? Czekaj, babcia coś mówi...
Tak?! – krzyknęła Cara, odsuwając telefon od ust. – Tak, wiem. Tak, je‐
stem.
Dziadkowie Cary od strony mamy wprowadzili się do nich w listopadzie
ubiegłego roku, żeby – jak zalecił lekarz – zapewnić wnuczce nieco stabili‐
zacji, zanim skończy szkołę. Tymczasem powoli mijał kwiecień, a egza‐
miny i zakończenie roku szkolnego zbliżały się wielkimi krokami. Zbyt
wielkimi. Kiedy przyjdzie lato, dziadkowie wystawią posiadłość Wardów
na sprzedaż i przeprowadzą się z dziewczynami do swojego domu w Great
Abington. Przynajmniej będą blisko, kiedy Pip rozpocznie studia w Cam‐
bridge. Ale Little Kilton bez Cary już nigdy nie będzie takie samo, dlatego
Pip w głębi duszy marzyła, żeby lato nigdy nie nadeszło.
– Dobrze. Dobranoc, babciu.
– Co to było?
– No wiesz, minęło wpół do jedenastej, więc jest straaasznie późno, pora
zagasić lampę, a poza tym już dawno powinnam być w łóżku, a nie gawę‐
dzić z pannicami. Niby kilkoma. W tym tempie pewnie nieprędko sobie ja‐
kąś znajdę, a co dopiero kilka. Poza tym kto dzisiaj mówi „zagasić lampę”.
Nie żyjemy w osiemnastym wieku – obruszyła się.
– Żarówkę wynaleziono w 1879 roku, tak że...
– Przestań, błagam. Ustawiłaś już wszystko?
– Prawie – powiedziała Pip, przesuwając palcami po panelu myszy. – Je‐
steśmy przy czwartym odcinku, zgadza się?
Zaczęło się w grudniu, kiedy Pip odkryła, że Cara słabo sypia. Zresztą
nie ma w tym nic zaskakującego, bo najgorsze myśli zawsze przychodzą
w nocy, kiedy już leży się w łóżku. Ale myśli Cary były bardziej niż naj‐
gorsze. Gdyby tylko Pip potrafiła je stłumić i rozproszyć, żeby Cara mogła
spokojnie zasnąć... Kiedy były dziećmi, Cara zawsze chętnie nocowała
u przyjaciół, a jej delikatne pochrapywanie akompaniowało końcówkom
kiczowatych horrorów. Pip próbowała przywrócić do życia te dziecięce
wieczory, więc dzwoniła do Cary i we dwie urządzały sobie maraton fil‐
mowy. Działało. Kiedy Pip była na łączach, czuwała i nasłuchiwała, Cara
łatwiej zapadała w sen, a w telefonie szemrał jej spokojny oddech.
Teraz robiły to każdej nocy. Pip bezwględnie wymogła na przyjaciółce,
że zaczną od filmów, które wniosą dodatkową wartość edukacyjną. Jednak
obejrzały ich tak wiele, że z biegiem czasu standardy niepostrzeżenie się
obniżyły. Chociaż trzeba przyznać, że Stranger Things miało jakieś walory
historyczne.
– Dobra, gotowa? – spytała Cara.
– Gotowa!
Po wielu podejściach wreszcie udało im się idealnie zsynchronizować
urządzenia. Laptop Cary działał troszkę wolniej, więc ona włączała film na
„jeden”, a Pip na „poszło”.
– Trzy – odliczała Pip.
– Dwa.
– Jeden.
– Poszło!
Trzy
Pięć
Pip patrzyła, jak palce Connora ześlizgują się po szklance.
– Jamie zaginął? – powtórzyła.
– Tak. – Connor patrzył jej prosto w oczy.
– Kiedy? – spytała. – Kiedy widziałeś go po raz ostatni?
– Na uroczystości. – Connor przerwał i pociągnął kolejny łyk wody. –
Ostatni raz widziałem go na ceremonii, tuż przed jej rozpoczęciem. Do tej
pory nie wrócił do domu.
Pip zaparło dech.
– Też go widziałam. Coś koło ósmej, może ósmej piętnaście. Przeciskał
się między ludźmi.
Wytężyła pamięć, próbując uporządkować wspomnienia. Jamie trąca‐
jący jej łokieć, kiedy zawzięcie przedzierał się przez ciasny tłum, jego po‐
spieszne przeprosiny, zaciśnięta szczęka. Pomyślała wtedy, że dziwnie się
zachowuje. I ten jego wzrok... Jak teraz u Connora: nieobecny i zarazem
wyostrzony. Obaj wyglądali bardzo podobnie, nawet jak na braci. W dzie‐
ciństwie było inaczej, ale Pip widziała, jak z biegiem lat różnice się zacie‐
rają. Włosy Jamiego stały się o kilka odcieni ciemniejsze, bardziej brązowe
niż blond. Connor to niemal skóra i kości, podczas gdy Jamie był pulch‐
niejszy i miał łagodniejsze rysy twarzy. Jednak nawet obcy mógłby do‐
strzec, że są braćmi.
– Dzwoniłeś do niego?
– Jasne, setki razy – potwierdził Connor. – Od razu odzywa się poczta,
jakby telefon był poza zasięgiem albo... padł. – Zaciął się na ostatnim sło‐
wie i zwiesił głowę. – Razem z mamą obdzwoniliśmy wszystkich, którzy
mogliby coś wiedzieć: rodzinę, znajomych... Z nikim się nie kontaktował,
nikt go nie widział. Nikt.
Pip poczuła dreszcz emocji wyszarpujący się głęboko z trzewi.
– Dzwoniłeś po szpitalach, w razie gdyby coś...
– Tak, do wszystkich w okolicy. Też nic.
Pip spojrzała na godzinę w telefonie. Było wpół do szóstej, a skoro nikt
nie widział Jimiego od około dwudziestej poprzedniego dnia, to oznaczało,
że od jego zaginięcia minęło prawie dwadzieścia jeden godzin.
– Dobrze – powiedziała tak stanowczo, że Connor natychmiast podniósł
na nią wzrok. – Twoi rodzice muszą iść na komisariat i zgłosić zaginięcie.
Będą potrzebowali...
– Już to zrobiliśmy – oznajmił Connor z nutą zniecierpliwienia w głosie.
– Byłem z mamą na posterunku kilka godzin temu, zgłosiliśmy zaginięcie
i przekazaliśmy im aktualne zdjęcie brata. Przyjął nas oficer Daniel, brat
Nat da Silvy.
– Dobrze. To niech teraz oficer...
– Daj spokój – przerwał jej Connor. – Teraz niczego nie zrobią. Daniel
powiedział, że Jamie to dorosły, dwudziestoczteroletni mężczyzna, który
ma na koncie ucieczki z domu i zrywanie kontaktu z bliskimi. W tej sytu‐
acji policja niewiele może pomóc.
– Że co?
– No właśnie... Nadał numer sprawie i kazał wydzwaniać do Jamiego
i osób, z którymi ostatnio się widywał. Pocieszył nas, że większość zagi‐
nionych wraca do domu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, więc pozostaje
nam tylko czekać.
– Pewnie myślą, że to sprawa niskiego ryzyka – uznała Pip i poprawiła
się na skrzypiącym krześle. – Kiedy zgłasza się zaginięcie – wyjaśniała –
policja szacuje ryzyko na podstawie takich czynników, jak wiek osoby za‐
ginionej, ewentualne choroby, nietypowe zachowania w przeszłości i tym
podobne. Następnie śledczy podejmują działania w zależności od tego, czy
uznają sprawę jako niskiego, średniego lub wysokiego ryzyka.
– Wiem, co mogą sobie myśleć – przyznał Connor, spoglądając przed
siebie nieco mniej mętnym wzrokiem. – Jamie znikał już kilka razy i za‐
wsze wracał...
– Pierwszy raz, kiedy rzucił studia na uniwersytecie, prawda? – spytała
Pip, przypominając sobie, jak przez kilka tygodni po tym wydarzeniu
w domu Reynoldsów unosiła się gęsta, napięta atmosfera.
– Tak – potwierdził Connor. – Między nim a ojcem wybuchła wtedy
wielka awantura, a Jamie na tydzień wyprowadził się do kumpla. Nie od‐
bierał telefonu, nie odpisywał na wiadomości... Ale dopiero dwa lata temu,
kiedy Jamie nie wrócił z Londynu, gdzie miał spędzić tylko jedną noc,
mama pierwszy raz zgłosiła jego zaginięcie. Okazało się, że zgubił portfel,
telefon i nie mógł kupić biletu... Więc postanowił przenocować u kogoś na
kanapie przez kilka dni. Ale... – Przetarł mokry nos wierzchem dłoni. –
Ale tym razem jest inaczej, Pip. Czuję, że wpadł w kłopoty. I to poważne.
– Dlaczego? – spytała.
– W ostatnich tygodniach dziwnie się zachowywał. Był jakby nieobecny,
zrobił się porywczy, nerwowy. A przecież go znasz... Zazwyczaj jest spo‐
kojny i wyluzowany. Według ojca wręcz leniwy. Jednak od niedawna coraz
częściej gdzieś odpływa myślami...
Czy nie tak zachowywał się zeszłego wieczoru, kiedy na nią wpadł? To
skupione i zawzięte spojrzenie, jakby nie widział nic wokół, nawet jej.
I dlaczego akurat wtedy musiał się przeciskać przez tłum? Czy to nie było
zastanawiające?
– Poza tym – ciągnął Connor – nie wydaje mi się, że znowu uciekł.
Ostatnim razem mama omal nie postradała zmysłów. Jamie drugi raz nigdy
by jej tego zrobił.
– Ja... – zaczęła Pip, ale nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
– Rozmawiałem z mamą – mówił dalej Connor, podkurczając ramiona,
jakby chciał się schować. – Zastanawialiśmy się, co możemy zrobić, jeśli
policja nie rozpocznie poszukiwań ani nie skontaktuje się z mediami. Wła‐
śnie to chciałem z tobą omówić.
Już się domyślała, do czego to wszystko zmierza, ale Connor nie dał jej
zbyt wiele czasu na reakcję.
– Ty wiesz, co robić. W zeszłym roku, kiedy policja nawaliła, ty na wła‐
sną rękę przeprowadziłaś za nich całe śledztwo. Rozwiązałaś sprawę mor‐
derstwa. Nawet dwóch. A twojego podcastu – przełknął ślinę – słuchają
setki tysięcy osób. Pewnie masz dużo większe zasięgi niż media zaprzyjaź‐
nione z komisariatem. Jeśli chcemy odnaleźć Jamiego, musimy puścić
w świat informację o jego zaginięciu. Może ktoś go widział i się odezwie.
Jesteś naszą jedyną nadzieją.
– Connor...
– Jeśli rozpoczniesz śledztwo i zaczniesz wrzucać publiczne relacje,
znajdziemy go. Jestem o tym przekonany. Musimy go znaleźć.
Connor opadł z sił. Pip czuła, jak przejmująca cisza, która zawisła nad
stołem, powoli ją oplata. Wiedziała, że chłopak o to poprosi. Jak mogło
być inaczej? Wypuściła powietrze, a jej żołądek zacisnął się w bolesny wę‐
zeł. Jednak odpowiedź była nieunikniona.
– Przykro mi, Connor – powiedziała cicho. – Nie mogę tego zrobić.
Chłopak szeroko otworzył oczy i wyprostował przykurczone plecy.
– Wiem, że proszę o wiele...
– O zbyt wiele – dodała i zerknęła przez okno, żeby sprawdzić, czy ro‐
dzice wciąż krzątają się w ogrodzie. – Już się tym nie zajmuję.
– Tak, ale...
– Ostatnim razem prawie wszystko straciłam, wylądowałam w szpitalu,
zabito mi psa, naraziłam rodzinę na niebezpieczeństwo i schrzaniłam życie
najlepszej przyjaciółce. To zbyt wiele. Obiecałam sobie. Nie... Nie mogę
tego powtórzyć. – Węzeł w brzuchu rozrastał się, jakby zaraz miał ją owi‐
nąć. – Nie mogę. Zmieniłam się.
– Pip, proszę... – mówił błagalnym tonem, a słowa więzły mu w gardle.
– Wtedy nawet nie znałaś zaginionych. Już ich nie było. Teraz chodzi o Ja‐
miego, Pip. O Jamiego! A jeśli coś mu się stało? A jeśli sobie nie poradzi?
Nie wiem, co mam robić. – Głos mu się łamał, a z oczu popłynęły łzy.
– Przykro mi Connor, naprawdę – powtórzyła Pip, mimo że słowa, które
wypowiadała, sprawiały jej wielki ból. – Ale muszę odmówić.
– Nie pomożesz mi? – załkał. – Ani trochę?
Nie mogła tego zrobić. Nie potrafiła.
– Tego nie powiedziałam. – Zeskoczyła z krzesła i podała Connorowi
chusteczkę. – Jak się pewnie domyślasz, mam teraz pewne znajomości
w policji. Raczej nie jestem ich ulubienicą, ale mogę się pochwalić nie‐
wielkimi wpływami. – Chwyciła kluczyki do samochodu leżące obok ku‐
chenki mikrofalowej. – Zaraz pojadę na posterunek i porozmawiam z ko‐
misarzem Hawkinsem. Powiem mu o Jamiem i wytłumaczę, dlaczego się
niepokoisz. Być może jeszcze raz ocenią kwestię ryzyka i postanowią roz‐
począć śledztwo.
– Naprawdę? – Connor ześlizgnął się z krzesła. – Zrobisz to?
– Oczywiście – potwierdziła. – Niczego nie mogę obiecać, ale Hawkins
to porządny facet. Miejmy nadzieję, że dostrzeże w tym jakiś sens.
– Dziękuję – powiedział Connor i objął ją przelotnie swoimi niezdar‐
nymi, kościstymi ramionami. – Pip, ja się boję – dodał szeptem.
– Wszystko będzie dobrze. – Usiłowała zdobyć się na uśmiech. – Pod‐
rzucę cię do domu. Chodź.
Kiedy wyszli, powoli zapadał wieczór. Drzwi, szarpnięte podmuchem
wiatru, trzasnęły za nimi z głośnym hukiem. Pip poniosła ten dźwięk ze
sobą. Rozbrzmiewał echem w bezdennej pustce rozrastającej się w jej trze‐
wiach.
Sześć
Dom Reynoldsów przy Cedar Way zawsze wyglądał jak twarz. Białe drzwi
wejściowe i szerokie okna po obu stronach rozdziawiały się w szczerbatym
uśmiechu. Plama odbarwionych cegieł była nosem, a dwa kwadratowe
okna na piętrze – oczami, które w ciągu dnia spoglądały badawczo, a nocą
zasypiały z opuszczonymi zasłonami powiek.
Twarz zazwyczaj wyglądała radośnie, ale kiedy teraz Pip na nią patrzyła,
czegoś jej brakowało. Jakby dom wiedział, że w środku dzieje się coś nie‐
dobrego.
Pip zapukała, a pasek ciężkiego plecaka wpił jej się w bark.
– Już jesteś? – spytał Connor, kiedy otworzył drzwi i odsunął się nie‐
znacznie, żeby wpuścić ją do środka.
– Tak, tylko wpadłam do domu po sprzęt i od razu przyjechałam. Liczy
się każda sekunda. – Zamilkła i pochyliła się, żeby ściągnąć buty. Prawie
się przewróciła, kiedy plecak zsunął jej się z ramienia. – Aha, gdyby moja
mama pytała, zaprosiłeś mnie na kolację, jasne?
Jeszcze nie powiedziała rodzicom, chociaż wiedziała, że prędzej czy
później będzie musiała to zrobić. Odkąd w czwartej klasie Connor zaprosił
Pip do wspólnej zabawy, obie rodziny żyły ze sobą w serdecznej przyjaźni.
A ostatnio jej mama często widywała Jamiego, bo chłopak od kilku mie‐
sięcy pracował u niej w agencji nieruchomości. Mimo to Pip wiedziała, że
będzie musiała stoczyć ciężką walkę. Mama z pewnością przypomni jej
nadmierne zaangażowanie przeradzające się w niezdrową obsesję – jakby
Pip zapomniała – i powie, żeby lepiej skupiła się na nauce. Chwilowo na
takie słowne przepychanki po prostu nie było czasu. W przypadku zaginię‐
cia kluczowe były pierwsze siedemdziesiąt dwie godziny, z czego dwa‐
dzieścia trzy już zdążyli zmarnować.
– Pip? – Na korytarzu pojawiła się Joanna, mama Connora.
Jej jasne włosy były upięte na czubku głowy. Wyglądała, jakby posta‐
rzała się zaledwie w jeden dzień.
– Dzień dobry, Joanno – przywitała się Pip.
Już dawno to ustaliły: zawsze „Joanna”, nigdy „pani Reynolds”.
– Pip, dziękuję za... wiesz, za co... – powiedziała kobieta, niezdarnie si‐
ląc się na uśmiech. – Nie mieliśmy pojęcia, co robić, dlatego zwróciliśmy
się do ciebie. Connor mówi, że na posterunku niewiele wskórałaś.
– Niestety, przykro mi – potwierdziła Pip i poszła za Joanną do kuchni.
– Próbowałam, ale oni nawet nie kiwną palcem.
– Nie wierzą nam – stwierdziła Joanna. I to nie było pytanie. – Herbaty?
– zaproponowała, otwierając górną szafkę.
– Nie, dziękuję. – Pip położyła plecak na stole. Rzadko pijała herbatę,
zwłaszcza od kiedy rok temu w noc fajerwerków Becca Bell dosypała jej
do kubka kilka tabletek rohypnolu znalezionego u Andie. – Możemy za‐
czynać? Tutaj? – spytała, wysuwając krzesło.
– Tak, tak – powiedziała Joanna, chowając dłonie w rękawy rozciągnię‐
tego swetra. – Tu będzie najlepiej.
Pip usadowiła się przy stole i rozpięła plecak. Wyciągnęła komputer,
dwa mikrofony USB z filtrami tłumiącymi, teczkę, długopis i wielkie słu‐
chawki. Connor zajął miejsce tuż obok. Po chwili dołączyła do nich Jo‐
anna, chociaż siedziała jak na szpilkach, wierciła się niespokojnie i co
chwilę zmieniała ułożenie rąk.
– Twój tata jest w domu? Siostra? – spytała Pip Connora, ale odpowie‐
dzi udzieliła jego matka.
– Zoe została na uczelni. Dzwoniłam do niej i powiedziałam, że Jamie
zaginął, ale nie chciała przyjeżdżać. Zdaje się, że przeszła na stronę ojca.
– To znaczy?
– Arthur jest... – Joanna wymieniła z synem przelotne spojrzenia. – Ar‐
thur uważa, że Jamie wcale nie zaginął. Jego zdaniem po prostu znowu
gdzieś się wypuścił i niedługo wróci. To całe zamieszanie tylko go złości.
– Ponownie zerknęła na Connora i podrapała się pod okiem. – Twierdzi, że
ja i Connor niepotrzebnie robimy cyrk – dodała, wskazując sprzęt do na‐
grywania. – Pojechał do sklepu i pewnie zaraz będzie z powrotem.
– Rozumiem – oznajmiła Pip i zapamiętała to sobie, nie zdradzając się
najmniejszym grymasem. – Myślicie, że zgodzi się ze mną porozmawiać?
– Nie – odparł stanowczo Connor. – Nawet nie ma sensu pytać.
Atmosfera zrobiła się nieprzyjemnie napięta, a Pip poczuła pod pachami
szczypiący pot.
– Dobrze, zanim zaczniemy, musimy sobie coś szczerze wyjaśnić...
Oboje skinęli głowami i spojrzeli na nią w skupieniu.
– Skoro prosicie mnie, żebym przeprowadziła śledztwo i pomogła odna‐
leźć Jamiego, musimy z góry przygotować się na to, dokąd może nas to
doprowadzić. Jeśli nie potraficie tego zaakceptować, będę zmuszona się
wycofać. – Pip odchrząknęła. – A może nas to zaprowadzić do nieprzyjem‐
nych odkryć na temat Jamiego, może nawet bolesnych i krępujących. Dla
was i dla niego. Do tajemnic, które przed wami skrywał, a które niespo‐
dziewanie mogą wypłynąć. Przyznaję, że relacja na moim kanale to naj‐
krótsza droga, żeby przyciągnąć uwagę mediów i pozyskać świadków, któ‐
rzy wiedzą cokolwiek o jego zniknięciu. Może nawet usłyszy ją sam Ja‐
mie, co skłoni go do powrotu, jeśli naprawdę tylko uciekł. Dlatego musicie
sobie uświadomić, że wasze życie zostanie odarte z intymności i wysta‐
wione na osąd publiczny. Jak na dłoni. Nic się nie ukryje... A to może być
dla was bardzo trudne do zniesienia. – Pip wiedziała o tym lepiej niż kto‐
kolwiek inny. Nadal średnio raz w tygodniu otrzymywała anonimowe
groźby gwałtu i śmierci, a ludzie wypisywali w komentarzach, że jest par‐
szywą, nienawistną dziwką. – Jamie siłą rzeczy nie może zabrać głosu,
więc w imieniu jego i waszym proszę was o udzielenie zgody na prześwie‐
tlenie waszego życia. Bo kiedy zacznę drążyć, mogę się dokopać do cze‐
goś, o czym wolelibyście nigdy nie wiedzieć. Tak było ostatnio, więc pro‐
szę was... Chciałam się upewnić, że jesteście na to przygotowani.
Zamilkła i poczuła taką suchość w gardle, że wolałaby poprosić
o szklankę wody.
– Zgadzam się – oznajmiła Joanna, akcentując dobitnie każdą sylabę. –
Zgadzam się na wszystko, byle wrócił do domu.
– Ja też się zgadzam – dorzucił Connor. – Musimy go znaleźć.
– Dobrze – powiedziała Pip, chociaż nie docierało do niej, że Reynold‐
sowie właśnie pozwolili jej zniszczyć swoją rodzinę, podobnie jak wcze‐
śniej zniszczyła Wardów i Bellów.
Owszem, sami się do niej zwrócili, ale... Nie mieli pojęcia, że kiedy za‐
praszają Pip do swojego życia, razem z nią – przez gościnnie otwarte, wy‐
szczerzone w uśmiechu drzwi – do ich domu wtacza się korowód klęsk
i nieszczęść.
Wtedy drzwi się otworzyły, a z korytarza dobiegł odgłos ciężkich kro‐
ków na dywanie i towarzyszący im szelest plastikowej siatki. Joanna pode‐
rwała się z krzesła, które zazgrzytało o kafelki.
– Jamie?! – krzyknęła i wybiegła z kuchni. – Jamie?
– To tylko ja – odezwał się męski głos, który jednak nie należał do Ja‐
miego.
Joanna w jednej chwili zapadła się w sobie, jakby zeszło z niej całe po‐
wietrze, i przytrzymała się ściany, żeby nie runąć w nicość.
Do kuchni wszedł Arthur Reynolds. Miał rude kręcone włosy przesiane
siwymi kosmykami wokół uszu i bujne wąsy, które przechodziły w staran‐
nie przyciętą brodę. W jaskrawo oświetlonym wnętrzu jego jasnoniebieskie
oczy wydawały się niemal bezbarwne.
– Kupiłem więcej chleba i... – zaciął się i opuścił ramiona na widok Pip
w otoczeniu komputera i mikrofonów. – Do cholery jasnej, Joanna! –
krzyknął. – Poważna ty jesteś? – Cisnął na podłogę siatkę z zakupami,
a pod stół potoczyła się puszka przecieru pomidorowego. – Idę pooglądać
telewizję – powiedział i ruszył do salonu.
Drzwi zatrzasnęły się za nim z takim hukiem, że Pip poczuła wibrujące
w jej w kościach echo. Ze wszystkich ojców jej przyjaciół tata Connora był
najbardziej przerażający. I może jeszcze Mrówy. Co ciekawe, ojca Cary
bała się najmniej, co później okazało się wielką pomyłką.
– Przepraszam cię, Pip... – Joanna wróciła do stołu z puszką przecieru,
którą podniosła po drodze. – Na pewno zmieni zdanie. W swoim czasie.
– A może powinnam... – zaczęła Pip. – Może jednak wrócę do domu?
– Nie ma mowy – odezwała się Joanna stanowczo. – Odnalezienie mo‐
jego syna jest ważniejsze niż humory męża.
– Jesteś...
– Jestem pewna – dokończyła za nią.
– W porządku. – Pip otworzyła zieloną teczkę i wyciągnęła dwie kartki.
– Zanim zaczniemy, proszę was o podpisanie formularzy.
Podała Connorowi swój długopis, a w tym czasie Joanna chwyciła drugi
z szafki kuchennej. Kiedy oboje wczytywali się w treść dokumentów, Pip
włączyła komputer, uruchomiła program i podpięła mikrofony z antyszu‐
mowymi filtrami.
Connor kaligrafował swoje nazwisko, a czułe mikrofony ściągnęły
dźwięk skrobiącego o papier długopisu. Niebieski szpic wystrzelił ze
środka prostej linii na ekranie laptopa.
– Joanno, najpierw chciałabym porozmawiać z tobą. Możemy?
– Pewnie. – Kobieta podała jej podpisany formularz.
Pip zerknęła na Connora, uśmiechając się cierpko przez zaciśnięte usta.
Chłopak spojrzał na nią gamoniowato, nie rozumiejąc wysyłanych sygna‐
łów.
– Connor – odezwała się łagodnie Pip – musisz wyjść. Świadków za‐
wsze przesłuchuje się osobno. W ten sposób unikamy niepożądanych inte‐
rakcji.
– Jasne, rozumiem – powiedział, wstając od stołu. – Pójdę na górę i będę
próbował dodzwonić się do Jamiego.
Zamknął za sobą drzwi, a Pip wyregulowała oba mikrofony i postawiła
jeden przed Joanną.
– Zadam ci kilka pytań o to, co działo się wczoraj – zapowiedziała Pip. –
Spróbuj jak najprecyzyjniej odtworzyć przebieg dnia Jamiego. Zapytam
cię też o poprzednie tygodnie. Liczy się każdy szczegół. Odpowiadaj tak
szczerze, jak tylko potrafisz.
– Dobrze.
– Jesteś gotowa?
Joanna odetchnęła głęboko i pokiwała głową. Pip założyła słuchawki,
zabezpieczyła je, żeby się nie zsunęły, i skierowała kursor na czerwony
przycisk nagrywania.
Wciąż nie nacisnęła klawisza myszy.
Zastanawiała się.
Zastanawiała się, czy chwila, poza którą nie było odwrotu, już dawno
minęła, czy właśnie trwała. Tu i teraz, z wyczekująco zawieszonym kurso‐
rem. Ale przecież nie mogła się wycofać. Nie mogła zrobić kroku wstecz.
Nie ona. Tylko naprzód. Tylko przed siebie. Wyprostowała się i kliknęła
w czerwony przycisk.
Nazwa pliku:
Pip: Dobrze, Joanno, zanim przejdę do zadawania pytań, czy mogłabyś po‐
krótce powiedzieć parę słów o sobie i Jamiem?
Pip: Wybacz... Nie musisz mówić prosto do mikrofonu. Usiądź wygodnie i mów
naturalnie. On wszystko zbierze.
Pip: Nie, nie, wyszło idealnie. To tylko surowy materiał, później go zmontuję i do‐
rzucę od siebie komentarze wyjaśniające między twoimi wypowiedziami, tak
że nie przejmuj się jakimiś zająknięciami czy brakiem spójności. Ja to wy‐
czyszczę.
Joanna: No dobrze.
Pip: Zapytam cię teraz o kilka rzeczy, które doskonale wiem, ale te informacje
muszą się znaleźć w odcinku. Takie o życiu, wiesz, dla słuchaczy. Czy Ja‐
mie wciąż mieszka z wami w domu?
Joanna: Rozumiem. Tak, Jamie mieszka z nami, ze mną i z Arthurem, moim mężem,
i z naszym młodszym synem Connorem.
Joanna: O Jezu, zapomniałam. Jeszcze raz. Tak, obecnie Jamie pracuje na pół etatu
jako recepcjonista w agencji nieruchomości Proctor and Radcliffe Homes.
Od jakichś trzech miesięcy. To bardzo miłe, że twoja mama zaproponowała
mu tę pracę. Jestem naprawdę wdzięczna. Kiedy na pierwszym roku rzucił
studia, próbował gdzieś się zaczepić, ale nigdzie długo nie wytrzymał.
W ostatnich latach był trochę pogubiony. Sam nie wiedział, co chciałby robić
ani w czym jest dobry. Próbowaliśmy jakoś mu pomóc, ale z Jamiem już tak
jest, że im bardziej na niego naciskasz, tym mocniej się opiera. Dlatego Ar‐
thur tak się wścieka. Ale widzę, że Jamiemu chyba się ta nowa praca po‐
doba. To dobrze.
Joanna: Tak, w tym chyba leży największy problem. Naprawdę bardzo się starał, ale
czuł zbyt dużą presję i na jednym z egzaminów dostał ataku paniki. Wtedy
dał sobie spokój. Cóż, nie wszyscy są stworzeni do nauki, a Jamie... to bar‐
dzo wrażliwy chłopak. Mężczyzna. Zresztą znasz go. Arthur się martwi, że
nawet nadwrażliwy, ale od dzieciństwa był taki. Malutki słodki syneczek, jak
mówią matki.
Pip: To prawda, zawsze był dla mnie miły. Nigdy nie był typowym starszym bra‐
tem, który sieje postrach. Zresztą inni też go lubili... A tak przy okazji, kto
jest najbliższym przyjacielem Jamiego? Ktoś z Little Kilton?
Joanna: Tak, wiem. Niewielu jego znajomych ze szkoły zostało w Kilton, poza Naomi
Ward i Ma... Maksem Hastingsem. Wybacz, nie powinnam o nim wspomi‐
nać. Ale Nat i Jamie mają ze sobą wiele wspólnego. Ona też miała pro‐
blemy i zrezygnowała z uczelni, a przez kryminalną przeszłość nie może
znaleźć żadnej sensownej pracy. Oboje mają wrażenie, że są gdzieś na
marginesie, a razem zawsze raźniej to przetrwać. Wszystko, co wydarzyło
się w zeszłym roku, jakoś ich do siebie zbliżyło. Nat przyjaźniła się z Salem
Singhem, a Jamie z Andie Bell. Spędzał z nią mnóstwo czasu na próbach
do szkolnego przedstawienia. Jamie i Nat dryfowali gdzieś na obrzeżach i to
ich połączyło. Od ubiegłego roku są ze sobą naprawdę blisko, gadają bez
przerwy... To jego jedyna prawdziwa przyjaciółka, chociaż prawdę mówiąc...
Jamie patrzy na nią inaczej niż ona na niego.
Pip: To znaczy?
Joanna: Boże, wścieknie się, jeśli to powiem, ale obiecałam, że nie będzie żadnych
tajemnic. Znam swojego syna bardzo dobrze. Nigdy nie potrafił ukrywać
emocji. W każdej, nawet najbłahszej rozmowie, próbował wtrącić coś o Nat,
a ja od razu wiedziałam, że jest nią zauroczony. Oczarowany. Ciągle z no‐
sem w telefonie, pisali do siebie prawie codziennie, a potem wszystko się
zmieniło, bo kilka miesięcy temu Nat poznała chłopaka. Nie przypominam
sobie, żeby Jamie wspominał jego imię, ale był zdruzgotany. Kiedyś zoba‐
czyłam, jak płacze w swoim pokoju. Powiedział, że boli go brzuch, ale matki
nie oszuka. Nie pierwszy raz widziałam go w takim stanie. Wiedziałam, że
ma złamane serce. Możliwe, że przez Nat...
Joanna: Jakoś na początku marca. Wtedy na kilka tygodni trochę urwał im się kon‐
takt, ale nadal się przyjaźnią. Jamie ciągle siedzi w telefonie i coś skrobie,
pewnie do niej, bo na dźwięk wiadomości zawsze się zrywa i ucieka, żeby
przypadkiem nikt niczego nie podejrzał. Czasami słyszę, jak rozmawia
z kimś do późnej nocy. Po jego głosie domyślam się, że z Nat.
Pip: Dziękuję, na pewno wkrótce porozmawiam z Nat. Connor mówił, że tym ra‐
zem bardziej się martwi, bo ostatnio Jamie dziwnie się zachowywał. Zrobił
się wycofany i wybuchowy. Zauważyłaś może to samo?
Joanna: W ostatnich tygodniach był jakiś nieswój. Spał do późna, całe dnie chodził
osowiały, przysypiał w ciągu dnia, prawie zawalił pracę... Żarł się z bratem,
chociaż zazwyczaj świetnie się dogadywali. Myślę, że częściowo to przez
Nat, ale też dlatego, że chyba czuł, jakby zostawał w tyle. Patrzył, jak zna‐
jomi ze szkoły i studiów robią kariery, wyprowadzają się od rodziców, po‐
znają żony, mężów, urządzają domy... Jamie jest bardzo samoświadomy.
Niedawno zwierzył mi się, że czuje się bezwartościowy i niewystarczająco
dobry. Przez ostatnie pół roku próbował też zrzucić kilka zbędnych kilogra‐
mów. Mówiłam mu, że to bez znaczenia, byle był zdrowy i dobrze się czuł
we własnej skórze, ale wiesz, jak jest... W dzisiejszym świecie wyśrubowa‐
nych standardów każda dodatkowa fałdka to powód do wstydu. Mam wra‐
żenie, że ostatnio Jamie nie był szczęśliwy. Zbyt często porównywał się do
innych i wydawało mu się, że nigdy im nie dorówna. Ale ja wiem, że mu się
uda.
Pip: Wybacz, Joanno, nie powinnam o to pytać, ale chyba nie myślisz, że... Ja‐
mie mógłby zrobić sobie krzywdę?
Joanna: Nie, absolutnie. Nie zrobiłby nam tego. Nie mógłby. Nie w tym rzecz, Pip.
On zaginął, ale żyje, a my go znajdziemy. Gdziekolwiek jest.
Pip: Nie mogę sobie przypomnieć, jak był ubrany Jamie tego wieczoru...
Joanna: Miał na sobie dżinsy i ulubioną koszulę w kolorze burgundu, bez kołnie‐
rzyka. Jak Peaky Blinders, mówił.
Pip: A buty?
Joanna: Tak.
Joanna: Nie, nie bardzo. Był spokojny. Zapewne myślał o Andie i Salu. W zasadzie
wszyscy byliśmy raczej wyciszeni. Jechaliśmy prawie w całkowitym milcze‐
niu. Mniej więcej o dziewiętnastej dotarliśmy na miejsce i Connor poszedł
poszukać znajomych, czyli ciebie i reszty. Z kolei Jamie powiedział, że
przez całą uroczystość będzie razem z Nat, i zniknął w tłumie. Wtedy wi‐
działam go po raz ostatni.
Pip: Widziałam go wtedy. Znalazł Nat. Była też z nimi Naomi. Później na chwilę
podszedł do Connora i zamienił z nim parę słów. Wyglądał całkiem normal‐
nie. Ale potem, już w czasie uroczystości, tuż przed przemówieniem ojca
Raviego, Jamie minął mnie i przypadkowo potrącił od tyłu. Był rozkojarzony,
może nawet zdenerwowany. Nie wiem, co takiego zobaczył, że zaczął się
przedzierać przez tłum akurat w samym środku ceremonii. Ale coś było na
rzeczy.
Pip: Zdaje się, że tak. Czy Jamie planował coś po zakończeniu uroczystości?
Joanna: Nie. Myślałam, że od razu wróci do domu. Dopiero dzisiaj Connor powie‐
dział, że Jamie wspominał coś o spotkaniu z Nat.
Pip: Rozumiem, dopytam Connora w tej sprawie. Kiedy już było po wszystkim,
poszliście gdzieś jeszcze?
Joanna: Właściwie to wróciliśmy osobno. Ja prowadziłam, więc nie mogłam pić, ale
już po ceremonii niektórzy z kierowców stwierdzili, że jednak muszą sobie
coś chlapnąć, więc obiecałam im podwózkę, dzięki czemu Lowe’owie i Mor‐
ganowie spokojnie mogli się napić. To oczywiście oznaczało, że w samo‐
chodzie nie było miejsca, ale mieszkamy niedaleko i Arthur bez problemu
wrócił na piechotę.
Joanna: Tak. Myślę, że tuż przed jedenastą. Wszyscy już byli zmęczeni, poza tym
głupio nam było imprezować w takim dniu. Jak wiesz, Lowe’owie mieszkają
w Little Kilton, ale Morganowie w Beaconsfield na przedmieściach, a że
straszna ze mnie gaduła, więc do domu wróciłam dopiero kwadrans po pół‐
nocy. Connor z Arthurem już byli w łóżkach. Brakowało tylko Jamiego. Za‐
nim się położyłam, wysłałam mu wiadomość. Czekaj, przeczytam ci. Kocha‐
nie, my już się kładziemy. Będziesz niedługo? To było o 00.36. Spójrz... Nie‐
przeczytana. Nawet niedostarczona.
Nazwa pliku:
Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki, sezon 2: Wywiad z Connorem Rey‐
noldsem.wav
Pip: Już nagrywam. Musisz przestać ogryzać paznokcie, bo mikrofon wszystko
zbiera.
Connor: Przepraszam.
Connor: Postaram się. Tak naprawdę to już parę miesięcy, odkąd Jamie zrobił się
trochę nieobliczalny. Był normalnym, fajnym chłopakiem, a potem na po‐
czątku marca zmizerniał, zamknął się w sobie i prawie przestał się odzywać.
Jak powiedziała mama: „Zawisły nad nim czarne chmury”.
Pip: Powiedziała też, że Jamie się załamał, kiedy Nat da Silva znalazła sobie
chłopaka. Podobno są ze sobą bardzo blisko. Czy to może wyjaśniać jego
nastrój?
Connor: Po części pewnie tak, bo czasowo by się zgadzało. Chodził taki markotny
przez kilka tygodni, aż pewnego dnia... nagle znowu było w porządku!
Uśmiechał się, rozmawiał, żartował, często zaglądał do telefonu... Mamy
w domu zasadę „żadnego Netfliksa w telefonach”, inaczej musimy cofać
i oglądać jeszcze raz, jeśli mama coś przegapi. Ale zauważyłem, że Jamie
ciągle siedział z nosem w telefonie, nie tylko na Reddicie. Cały czas wystu‐
kiwał wiadomości, jakby z kimś korespondował.
Connor: Tak, jak najbardziej. Jakoś tak przez półtora tygodnia był w świetnej formie,
radosny, rozgadany, normalny Jamie. A potem znów ni stąd, ni zowąd coś
mu się przestawiło. Pamiętam dokładnie ten dzień, bo wybieraliśmy się na
najnowszego Tomb Raidera. To było trzydziestego marca. Ale zanim wyszli‐
śmy z domu, Jamie oznajmił, że nigdzie nie idzie. Po jego głosie słyszałem,
że powstrzymuje się od płaczu. Wtedy ojciec powiedział, że teraz to już za
późno, bo kupiliśmy bilety w przedsprzedaży. Posprzeczali się trochę
i w końcu Jamie poszedł. Siedziałem obok niego i widziałem, jak płacze.
Myślał, że jeśli jest ciemno, to nikt nie zauważy.
Connor: W miarę się uspokoiło. Wyglądał na radosnego, nie jakoś nadmiernie szczę‐
śliwego, ale wyraźnie było mu lepiej. I oczywiście cały czas był przyklejony
do telefonu. A ja bardzo chciałem, żebyśmy znów byli blisko i wygłupiali się
jak dawniej... No i kilka tygodni temu, kiedy wystukiwał jakąś wiadomość,
podbiegłem do niego i wyrwałem mu telefon. „Do kogo tak piszesz?” –
wrzasnąłem. Niby taki żart. On zawsze mi tak robi. Ale Jamie nie wyglądał
na rozbawionego. Poderwał się i tak mocno przycisnął mnie do ściany, że
aż wypuściłem telefon. A przecież nawet nie zamierzałem patrzeć w ekran.
To były wygłupy. Ale kiedy tak mną walnął o ścianę, to powiem ci... Normal‐
nie jak nie on. Potem przeprosił, burknął coś o prywatnych sprawach, ale
wiesz... Coś pękło. Później w nocy gadał z kimś przez telefon. Prawie co‐
dziennie przez ostatnie dwa tygodnie. A kilka razy słyszałem, jak wykrada
się ze swojego pokoju, kiedy rodzice już spali. Nie wiem, dokąd chodził.
W swoje urodziny to samo. Usłyszałem, jak się wymyka przed północą.
Czekałem i nasłuchiwałem. Wrócił około drugiej, a kiedy rano o tym wspo‐
mniałem, powiedział, że coś mi się przesłyszało. W ostatni poniedziałek
obudziłem się o trzeciej w nocy i jestem prawie pewien, że to przez Ja‐
miego, który akurat wrócił i narobił hałasu.
Pip: Rozumiem.
Connor: To nie jest jego normalne zachowanie. Wiesz, on zazwyczaj jest spokojny
i bezkonfliktowy, nie tak jak teraz... Huśtawka nastrojów, jakieś tajemnice,
wymykanie się nocami z domu, wpadanie w gniew. Po prostu wiem, że coś
jest nie tak. Mama pokazała ci wiadomość, prawda? Wysłała ją do Jamiego
o wpół do pierwszej i jeszcze jej nie odebrał. Musiał wcześniej wyłączyć te‐
lefon. Albo mu się popsuł.
Connor: Nie. Był prawie całkiem naładowany. Wiem, bo kiedy siedzieliśmy w samo‐
chodzie, spytałem brata o godzinę, a on pokazał mi wyświetlacz. Miał
osiemdziesiąt osiem procent baterii czy coś koło tego. To nówka, nie zde‐
chłby tak szybko. Poza tym po co miałby go wyłączać? Bez sensu.
Pip: Nie chcę zgadywać, dopóki nie będę wiedziała czegoś więcej.
Connor: Hm.
Pip: Co „hm”?
Pip: Connor...
Pip: Już zapomniałeś, o co mnie prosiłeś? Tego będą słuchać setki tysięcy ludzi.
Twoja mama też, więc cokolwiek to jest, musisz mi powiedzieć.
Connor: Cholera, racja... Tyle że... No dobra. Jamie i mama od zawsze dobrze się
dogadują. Można powiedzieć, że to taki synalek mamusi. Po prostu nadają
na tych samych falach. Ale już z tatą brat ma na pieńku. Kiedyś mi powie‐
dział, że jego zdaniem ojciec go nienawidzi i jest nim mocno rozczarowany.
Niczego ze sobą nie przegadują, tłumią emocje i czekają, aż się uzbiera,
a potem wybucha wielka awantura. Już po wszystkim całe napięcie opada,
życie wraca do normy i cykl zaczyna się od nowa. I właśnie wczoraj pożarli
się jak chyba nigdy wcześniej.
Pip: A dokładnie?
Connor: Około wpół do szóstej. Mama była w supermarkecie. O niczym nie wie, bo
zanim wróciła, już było po wszystkim. Ja podsłuchiwałem ze schodów.
Pip: O co im poszło?
Connor: Jak zwykle o to samo. Ojciec wypomniał Jamiemu, że powinien wziąć się
w garść i jakoś się ogarnąć w życiu. I że rodzice wiecznie żyć nie będą,
żeby go utrzymywać. Brat na to, że cały czas się stara, ale ojciec nigdy tego
nie zauważa, bo zakłada, że Jamie i tak nawali. Nie słyszałem wszystkiego,
ale pamiętam, że tata powiedział coś w stylu: „Nie jesteśmy bankiem, tylko
twoimi rodzicami”. Nie wiem, o co mu chodziło. Może chciał, żeby dorzucał
się do czynszu, jeśli nadal chce z nimi mieszkać. Mama uważa, że to głu‐
pota, i nigdy by na to nie pozwoliła, ale ojciec zawsze powtarza: „Jak ina‐
czej ma się nauczyć?”. Ostatnią rzeczą, jaką sobie wykrzyczeli, zanim wró‐
ciła mama...
Connor: Ojciec rzucił: „Jesteś jak piąte koło u wozu”, a Jamie na to: „Wiem”.
Pip: Co takiego?
Connor: Ja z Zachem nie mieliśmy ochoty na imprezę z Mrówą i Lauren. Zresztą oni
i tak nie widzą świata poza sobą. Poszedłem do nowego domu Zacha i...
graliśmy w Fortnite. Super, teraz wszyscy się dowiedzą... Później Zach pod‐
rzucił mnie do domu.
Pip: O której?
Connor: Wyszliśmy od niego po wpół do dwunastej, więc pewnie wróciłem około pół‐
nocy. Byłem tak zmachany, że od razu walnąłem się do łóżka, nawet nie
umyłem zębów. A Jamie nie wrócił. Nawet o nim nie pomyślałem, tylko od
razu zasnąłem. Czasami bezmyślnie uznajemy coś za pewnik. Straszna
głupota. Byłem przekonany, że normalnie wróci do domu. A teraz...
Osiem
– Zdjęcia?
– Tak, najbardziej aktualne – powiedziała Pip, patrząc pomiędzy nich.
Duży kuchenny zegar tykał miarowo, odmierzając ciszę. Ale wskazówki
poruszały się zbyt leniwie, jakby Pip wyprzedzała płynący czas. Już dawno
nie doświadczyła tego uczucia i tęskniła za nim. – Domyślam się, że nie
macie żadnych zdjęć z uroczystości.
– Nie – przyznała Joanna i odblokowała telefon. – Ale mam sporo zdjęć
z jego urodzin w ostatni czwartek.
– Takich z dobrze widoczną twarzą?
– Sama zobacz. – Joanna podała jej telefon przez stół. – Przesuwaj
w lewo.
Connor podjechał z krzesłem bliżej Pip i zajrzał jej przez ramię. Na
pierwszym zdjęciu był tylko Jamie, siedział po drugiej stronie tego samego
stołu kuchennego. Jego ciemne blond włosy były zaczesane na bok, sze‐
roki uśmiech rozciągał się na zaróżowionej twarzy, a podbródek błyszczał
od świeczek płonących na gąsienicowym torcie urodzinowym. Na drugim
zdjęciu chłopak pochylał się nad tortem, nadymając policzki, a płomyki
odchylały się smagane jego oddechem. Pip przesunęła dalej. Teraz Jamie
patrzył na ciasto. Trzymał długi szary nóż z czerwoną plastikową obręczą
między uchwytem a ostrzem. Przyciskał nóż do karku gąsienicy, rozkru‐
szając czekoladową skorupę. Na kolejnym zdjęciu gąsienica już leżała bez
głowy, a zadowolony Jamie patrzył prosto w obiektyw. Później tort znik‐
nął, a jego miejsce zajął prezent w rękach Jamiego. Ozdobny papier
w srebrne grochy był częściowo rozerwany.
– No tak – parsknął Connor. – Mina Jamiego, kiedy zobaczył, że tata ku‐
pił mu na urodziny zegarek treningowy.
I rzeczywiście – uśmiech Jamiego nagle stał się wąski i napięty. Pip
przejechała kciukiem po ekranie, ale zamiast kolejnego zdjęcia wyświetlił
się film. W kadrze pojawili się obaj bracia. Jamie obejmował Connora ra‐
mieniem. Obraz lekko się chwiał, a zza kadru dochodził szemrzący od‐
dech.
– Chłopcy, uśmiech – zachęcała Joanna.
– Uśmiechamy się przecież – wymamrotał Jamie, starając się nie poru‐
szyć rozciągniętymi ustami.
– Co jest? – spytała Joanna.
– Ja nie mogę! – odezwał się Connor. – Przypadkiem włączyła kamerę.
Film kręcisz!
– Maaamo – roześmiał się Jamie. – Znowu?
– Wcale nie! – Joanna szła w zaparte. – Ja nic nie nacisnęłam. To ten
głupi telefon.
– Pewnie, najlepiej zwalić na technologię!
Jamie i Connor spojrzeli na siebie i wybuchli głośnym, przenikliwym
śmiechem. Tymczasem Joanna wciąż się upierała, że niczego nie dotknęła.
„Pokaż to”, dało się słyszeć głos Arthura. Wtedy Jamie mocniej zacisnął
ramię na szyi Connora, siłą przysunął jego głowę do swojej klatki piersio‐
wej i potargał go po włosach. Młodszy brat stawiał opór, zaśmiewając się.
W tym momencie film się urwał.
– Przepraszam – wymamrotała Pip, kiedy zauważyła sztywnego z napię‐
cia Connora i Joannę z ciężkimi od łez oczami zapatrzonymi w podłogę. –
Connor, mógłbyś mi to wszystko wysłać mejlem? I pozostałe zdjęcia też?
– Nie ma sprawy – wykrztusił.
– W porządku. – Pip się podniosła i zaczęła pakować sprzęt do plecaka.
– Idziesz już? – spytał Connor.
– Jeszcze tylko jedna rzecz – odpowiedziała. – Muszę przeszukać pokój
Jamiego. Zgadzacie się?
– Tak... Tak, oczywiście – oznajmiła Joanna, wstając. – Możemy iść
z tobą?
– Jasne – zgodziła się Pip, czekając, aż Connor otworzy drzwi i zapro‐
wadzi ją na piętro. – Zaglądaliście już do jego rzeczy?
– Niezupełnie – przyznała Joanna, idąc za nimi po schodach. Z salonu
dobiegł donośny kaszel Arthura i przeszył wszystkich dreszczem. – Kiedy
dotarło do nas, że zaginął, weszłam na chwilę do jego pokoju. Chciałam
sprawdzić, czy ostatniej nocy spał u siebie i wyszedł wcześnie rano, ale
nie. Okna były odsłonięte, a Jamie nie ma w zwyczaju rozsuwać zasłon
i ścielić łóżka. Zatrzymali się przed uchylonymi drzwiami do ciemnego
pokoju. – Jamie jest trochę bałaganiarzem – powiedziała zapobiegawczo. –
Spodziewaj się małego rozgardiaszu.
– Żaden problem – odparła Pip i kiwnęła głową na Connora, żeby po‐
szedł przodem.
Chłopak pchnął drzwi. Pokój wypełniały ciemne kształty. Dopiero kiedy
Connor zapalił światło, kształty okazały się niezasłanym łóżkiem, zagraco‐
nym biurkiem stojącym pod oknem i otwartą szafą, z której stosy ubrań
wylewały się na podłogę, tworząc wysepki na niebieskim dywanie.
Rozgardiasz to mało powiedziane.
– Czy mogę...
– Jasne, rób, co do ciebie należy. Tak, mamo? – spytał Connor.
– Tak, tak – szepnęła Joanna, rozglądając się po pokoju zaginionego
syna.
Pip najkrótszą drogą podeszła do biurka, przestępując ponad pagórkami
koszulek i bokserek. Przejechała palcem po obudowie zamkniętego laptopa
ozdobionego postrzępioną na brzegach naklejką Iron Mana. Ostrożnie pod‐
niosła klapę i włączyła urządzenie.
– Czy któreś z was zna hasło Jamiego? – spytała, kiedy komputer budził
się do życia, a na ekranie zamigotało niebieskie logo Windowsa.
Connor bezradnie uniósł ramiona, a Joanna pokręciła głową.
Pip pochyliła się i wpisała w okienko: haslo1.
Hasło niepoprawne.
12345678
Hasło niepoprawne.
– Jak się nazywał wasz pierwszy kot? – spytała. – Ten rudzielec.
– Piotruś Pan – powiedział Connor. – Wszystko łącznie – dodał.
Pip spróbowała.
Niepoprawne.
Po trzech nieudanych próbach pod ramką wyskoczyła podpowiedź z ad‐
notacją Jamiego: Łapy precz od mojego komputera, Con!
Connor zareagował tylko krótkim parsknięciem.
– Musimy złamać hasło. To bardzo ważne – oznajmiła Pip. – Ten kom‐
puter to nasze główne źródło wiedzy o Jamiem.
– Może moje nazwisko panieńskie? – zaproponowała Joanna. – Murphy.
Hasło niepoprawne.
– Drużyna piłkarska? – szukała Pip.
– Liverpool.
Niepoprawne. Nawet z cyframi w miejscu niektórych liter albo z je‐
dynką i dwójką na końcu.
– Możesz próbować dalej? – zaniepokoiła się Joanna. – Nie zablokuje
się?
– Nie, w Windowsie nie ma limitu prób. Ale odgadnięcie prawidłowego
hasła zawierającego cyfry i wielkie litery to nie bułka z masłem.
– Nie można tego jakoś obejść? – zasugerował Connor. – Nie wiem...
Zrestartować komputer czy coś?
– Jeśli zrobimy restart systemu, stracimy wszystkie pliki, a razem z nimi
zapisane hasła do skrzynki mejlowej i kont w mediach społecznościowych,
czyli tego, czego najbardziej potrzebujemy. Idę o zakład, że nie znacie ha‐
sła do jego poczty.
– Niestety nie, przykro mi – przyznała Joanna łamiącym się głosem. –
Powinnam wiedzieć takie rzeczy. Dlaczego go nie poprosiłam? Mój syn
potrzebuje pomocy, a ja mam związane ręce.
– Nie martw się – pocieszyła ją Pip. – Będziemy próbować do skutku,
a jeśli nie damy rady, uśmiechnę się do jakiegoś specjalisty, któremu może
uda się włamać do systemu.
Joanna zadrżała i objęła się rękoma.
– Joanno – powiedziała Pip, prostując się. – Może ty próbuj z hasłem,
a ja w tym czasie poszperam w rzeczach Jamiego. Pomyśl o jego ulubio‐
nych miejscach, potrawach, waszych wspólnych wakacjach i tym podob‐
nych. Tylko pamiętaj o małych i dużych literach, cyfrach w środku i na
końcu...
– Dobrze – przytaknęła Joanna i rozpogodziła się nieco, bo nareszcie
mogła się do czegoś przydać.
Pip ruszyła na poszukiwanie wskazówek. Zaczęła od sprawdzenia
dwóch szuflad po obu stronach biurka. W jednej były tylko długopisy i za‐
schnięty klej w sztyfcie, w drugiej blok formatu A4 i wypłowiała teczka
podpisana „Studia”.
– Masz coś? – spytał Connor.
Pip potrząsnęła głową i przykucnęła między nogami Joanny, żeby wydo‐
być spod biurka kosz na śmieci.
– Pomóż mi – rzuciła do Connora, wyciągając po kolei zawartość śmiet‐
nika.
Pusta puszka po dezodorancie, zmięty paragon... Pip wygładziła go i do‐
wiedziała się, że we wtorek dwudziestego czwartego o godzinie 14.23 Ja‐
mie kupił kanapkę z kurczakiem i majonezem w Co-op przy głównej ulicy.
Jeszcze głębiej była paczka po chrupkach Monster Munch o smaku piklo‐
wanej cebuli. Do zatłuszczonego opakowania przykleił się niewielki kawa‐
łek papieru w linię. Pip odkleiła go i rozłożyła. Niebieskim długopisem
ktoś zanotował: Hillary F Weiseman po lewej 11.
– To pismo Jamiego? – Pokazała świstek Connorowi, a chłopak przytak‐
nął. – Hillary Weiseman. Znasz ją?
– Nie. – Connor i jego mama odpowiedzieli jednocześnie. – Nigdy o niej
nie słyszałam – dodała Joanna.
– Najwidoczniej Jamie ją znał. Notatka wygląda na całkiem nową.
– Zgadza się – potwierdziła Joanna. – Co dwa tygodnie w środy przy‐
chodzi do nas sprzątaczka. To znaczy, że w koszu jest wszystko, co się ze‐
brało w ciągu ostatnich dziesięciu, jedenastu dni.
– Sprawdźmy, co to za Hillary. Może będzie coś wiedzieć w sprawie Ja‐
miego.
Pip wyciągnęła telefon i zobaczyła wiadomość od Cary: Gotowa na
stranger things? Cholera. Pip natychmiast wystukała: Strasznie cię prze‐
praszam, dziś nie mogę. Jestem u Connora. Jamie zaginął. Jutro ci opo‐
wiem. Sorry. Pip wysłała odpowiedź, starając się przełknąć poczucie winy.
Otworzyła przeglądarkę i weszła na stronę 192.com ze spisem wyborców.
Wstukała Hillary Weiseman, Little Kilton i kliknęła „Szukaj”.
– Bingo! – wykrzyknęła. – Znalazłam Hillary F. Weiseman, która
mieszka w Little Kilton. Była na liście uprawnionych do głosowania...
Aha... Od 1974 do 2006 roku. Czekajcie. – Pip otworzyła kolejne okno
i wpisała to samo nazwisko, nazwę miasta, ale dorzuciła słowo „nekrolog”.
Pierwszy wynik wyszukiwania ze stroną „Kilton Mail” dał jej odpowiedź.
– Nie, to nie ona. Hillary z Little Kilton umarła w 2006 roku w wieku 84
lat. Pewnie chodzi o jakąś inną. Później się tym zajmę.
Położyła karteczkę na dłoni i zrobiła zdjęcie.
– Myślisz, że to jakiś trop? – spytał Connor.
– Wszystko może być tropem, dopóki go nie odrzucimy – odparła Pip.
W śmietniku została tylko jedna rzecz: pusta, brązowa papierowa to‐
rebka zmięta w kulkę.
– Connor, możesz przeszukać kieszenie w ubraniach Jamiego, tak żeby
nie narobić jeszcze większego bałaganu?
– A czego mam szukać?
– Czegokolwiek.
Pip przeszła na drugi koniec pokoju. Zatrzymała się i spojrzała na łóżko
z niebieską wzorzystą kołdrą. Wtedy przypadkowo trąciła coś stopą. Ku‐
bek, na którego dnie zalegała warstwa zaschniętego cukru wymieszana
z osadem po herbacie. Ale żadnej pleśni jeszcze nie było widać. Kawałek
dalej leżało odłupane ucho. Pip pokazała znalezisko Joannie.
– Pomyliłam się – przyznała kobieta z nutą wzruszenia w głosie. – Jamie
jest megabałaganiarzem.
Pip postawiła kubek z uchem w środku na szafce nocnej, gdzie prawdo‐
podobnie było jego pierwotne miejsce, z którego spadł.
– Tylko chusteczki i jakieś drobniaki – zgłosił Connor.
– U mnie bez zmian – rzuciła Joanna, nie przestając stukać w klawia‐
turę.
Dźwięk wciskanego co chwila klawisza „enter” był coraz głośniejszy
i bardziej zajadły.
Na rozchybotanej czteronożnej szafce nocnej, teraz już wzbogaconej
o pęknięty kubek, była lampka, wysłużony egzemplarz powieści Stephena
Kinga Bastion i kabel do ładowarki iPhone’a. Poniżej była jeszcze szu‐
flada. Pip wiedziała, że Jamie może tam trzymać bardziej prywatne rzeczy,
dlatego odwróciła się plecami do Joanny i Connora, żeby zasłonić im wi‐
dok. Kiedy wysunęła szufladę, zdziwiła się, że nie znalazła tam żadnych
prezerwatyw. Był za to paszport Jamiego, białe splątane słuchawki, opako‐
wanie multiwitaminy z dodatkiem żelaza, zakładka do książki w kształcie
żyrafy i zegarek. Uwagę Pip natychmiast przykuł ten ostatni przedmiot.
Z jednego prostego powodu: nie mógł należeć do Jamiego.
Delikatny skórzany pasek miał jaskraworóżowy kolor, koperta lśniła ró‐
żanozłotym blaskiem, a lewą stronę tarczy oplatały metaliczne kwiaty. Pip
przesunęła palcem po chropowatych płatkach.
– Co tam masz? – zainteresował się Connor.
– Damski zegarek. – Pip odwróciła się do Joanny. – To twój? A może
Zoe?
– Nie... Żadna z nas nie ma takiego – powiedziała Joanna, kiedy pode‐
szła bliżej, żeby przypatrzeć się zegarkowi. – Nigdy wcześniej go nie wi‐
działam. Myślisz, że Jamie kupił go komuś w prezencie?
Pip była niemal pewna, że Joanna pomyślała o Nat, ale ze wszystkich
zegarków świata akurat ten pasowałby do niej najmniej.
– Raczej nie – stwierdziła. – Nie jest nowy, spójrz... Koperta jest zaryso‐
wana.
– W takim razie czyja to błyskotka? Może tej Hillary? – zastanawiał się
Connor.
– Nie wiem – powiedziała Pip i ostrożnie odłożyła zegarek do szuflady.
– To może być ważny trop, a może całkiem nieistotny... Zobaczymy. Na
dzisiaj chyba nam wystarczy – oznajmiła, prostując się.
– Dobrze, a co dalej? – spytał Connor, spoglądając jej nerwowo w oczy.
– Teraz już nic więcej nie wymyślimy – stwierdziła Pip, odwracając
wzrok od rozczarowanej twarzy Connora. Czy naprawdę myślał, że uda jej
się rozwikłać zagadkę w ciągu kilku godzin? – Próbujcie złamać dostęp do
komputera Jamiego i zapisujcie wszystkie użyte hasła. Przypomnijcie so‐
bie jego ksywki, ulubione książki, filmy, miejsce urodzenia, cokolwiek
wam przyjdzie do głowy. Ja ściągnę z netu listę najpopularniejszych haseł
i typowych kombinacji. To nam pomoże trochę zawęzić obszar poszuki‐
wań. Jutro wam przekażę.
– Będę próbować do upadłego – obiecała Joanna.
– I sprawdzajcie telefon – dodała Pip. – Jeśli informacja dotrze do Ja‐
miego, chcę od razu wiedzieć.
– Jaka informacja? – spytał Connor.
– Zamierzam spisać wszystko, co do tej pory udało nam się ustalić, zre‐
daguję ogłoszenie i zamieszczę na stronie. Jutro rano wszyscy się dowie‐
dzą, że Jamie Reynolds zaginął.
W progu oboje przytulili ją szybko i niezręcznie. Pip ruszyła przed sie‐
bie, ale po kilku krokach spojrzała przez ramię. Joanna już zniknęła
w środku i bez wątpienia popędziła do komputera syna. Ale Connor wciąż
stał w drzwiach, odprowadzając wzrokiem Pip, która zanurzała się powoli
w odmęty czarnej nocy. Przypominał małego wystraszonego chłopca, któ‐
rego kiedyś znała.
Nazwa pliku:
Dokumentacja_sprawy1.docx
Wstępne przemyślenia:
– Zachowanie Jamiego w ostatnich tygodniach było niepokojące: zmiany nastroju, wymykanie
się nocą z domu (dwa razy w ciągu ostatnich kilku dni). Co w niego wstąpiło? Czy ma to jakiś
związek z jego telefonem?
– Nie powinnam o tym mówić, ale czy to nie podejrzane, że Arthur Reynolds nie zamierza brać
udziału w poszukiwaniach? A może to całkiem zrozumiałe, biorąc pod uwagę wcześniejsze
zniknięcia Jamiego? Łączy ich napięta relacja, a tuż przed ceremonią bardzo się pokłócili. Czy
to jakiś powtarzający się schemat? Awantura z ojcem, a potem ucieczka i kilkudniowe milcze‐
nie.
– Jednak Connor i Joanna są przekonani, że tym razem Jamie NIE uciekł. Nie wierzą również,
że mimo ostatnich wahań nastroju Jamie chciałby zrobić sobie krzywdę.
– Kluczowym materiałem dowodowym jest niedostarczona wiadomość od Joanny z godziny
00.36. Oznacza to, że co najmniej od tamtej chwili Jamie miał wyłączony telefon i do tej pory
go nie włączył. To rzuca cień na hipotezę o ucieczce: Jamie potrzebowałby telefonu, żeby
skontaktować się ze znajomym, u którego chciał się zatrzymać, albo żeby skorzystać z trans‐
portu publicznego. Jeśli więc cokolwiek złego mu się przydarzyło, musiało do tego dojść przed
godziną 00.36.
Co po uroczystości robi rodzina Reynoldsów?
– Arthur wraca na piechotę z knajpy (według moich obliczeń jest w domu około 23.15).
– Joanna odwozi znajomych samochodem, dociera najwcześniej o 00.15.
– Zach Chen podrzuca Connora do domu około północy.
Lista rzeczy do zrobienia:
• Pogadać z rodzicami.
Nazwa pliku:
Plakat.docx
Dziewięć
Pip czekała przy głównej ulicy. Leniwe słońce świeciło bladozłotym bla‐
skiem, a po porannym niebie ospale włóczyły się ptaki. Nawet samochody
toczyły się z mozołem, szurając oponami po asfalcie. Żadnego pośpiechu.
Żadnej oznaki, że coś jest nie w porządku. Wokół było wyjątkowo cicho
i spokojnie, dopóki zza rogu Gravelly Way nie wyszedł Ravi, który natych‐
miast potruchtał do Pip, machając jej na powitanie.
Uścisnął ją, a ona wtuliła nos w jego szyję, zawsze ciepłą, nawet bez
żadnego powodu.
– Mizernie wyglądasz – powiedział, odsuwając się. – Udało ci się trochę
przespać?
– Niewiele – przyznała. I chociaż powinna być zmęczona, wcale tego
nie czuła. Właściwie to po raz pierwszy od wielu miesięcy była w formie
i czuła się dobrze we własnej skórze, a głowa buzowała jej od natłoku my‐
śli. Tego jej brakowało. Co było z nią nie tak? W brzuchu zakłuł ją nie‐
przyjemny skurcz. – Ale każda kolejna godzina statystycznie zmniejsza
szanse na odnalezienie Jamiego. Pierwsze trzy doby są kluczowe...
– Ej, posłuchaj – przerwał jej Ravi i palcem uniósł jej podbródek. Pip
spojrzała do góry. – Musisz zadbać też o siebie. Brak snu źle wpływa na
zdolności intelektualne. Tak nie pomożesz Jamiemu. Jadłaś śniadanie?
– Wypiłam kawę.
– Ale czy coś przegryzłaś?
– Nie.
Nie było sensu kłamać. Jego by nie oszukała.
– No właśnie... Tego się spodziewałem – oznajmił i wyciągnął z tylnej
kieszeni batonik zbożowy o smaku kokosowym, który wsunął jej w dłoń. –
Szanowna pani raczy się posilić. I to już.
Pip popatrzyła na niego z rezygnacją i odwinęła szeleszczący papierek.
– Królewska przekąska – stwierdził Ravi. – Pożywna i podgrzana w cie‐
ple mojego tyłka.
– Mmm, pycha – wymamrotała Pip, przeżuwając kawałek.
– To jaki jest plan działania?
– Lada chwila będzie tu Connor – powiedziała między kęsami. – I Cara.
We troje pójdziecie rozklejać plakaty, a ja atakuję redakcję „Kilton Mail”.
Mam nadzieję, że kogoś tam zastanę.
– Ile plakatów wydrukowałaś? – spytał.
– Dwieście pięćdziesiąt. Zajęło mi to całą wieczność. Ojciec wpadnie
w szał, kiedy zobaczy, że zużyłam mu cały tusz.
– Mogłaś mnie poprosić – westchnął Ravi. – Pamiętaj, że nie musisz
wszystkiego robić sama. Jesteśmy drużyną.
– Wiem, wiem, mam do ciebie pełne zaufanie... Poza robieniem plaka‐
tów. A pamiętasz, jak o mały włos nie wysłałeś do kancelarii adwokackiej
mejla z tekstem: „Doceniam państwa pomoc w tak skomplikowanej tema‐
cyce...”?
– Na szczęście teraz mam już dziewczynę – uśmiechnął się szelmowsko.
– Tylko po to, żeby czytała twoje mejle przed wysłaniem?
– Nie! Ale doceniam pomoc w tej skomplikowanej tematyce!
Kilka minut później pojawił się Connor. Jego pospieszne kroki stukały
o chodnik. Policzki miał czerwieńsze niż zazwyczaj.
– Wybacz – wydyszał. – Pomagałem mamie obdzwaniać szpitale.
Znowu nic... Cześć, Ravi.
– Cześć – odparł Ravi, poklepał Connora po ramieniu i przytrzymał rękę
na chwilę, patrząc mu w oczy w milczącym porozumieniu. – Znajdziemy
go – dodał łagodnie, wskazując Pip głową. – Ta uparciucha nie odpuści.
Connor wysilił się na uśmiech.
– To dla was. – Pip wyciągnęła gruby plik plakatów, podzieliła go na pół
i wręczyła chłopakom. – Te w plastikowych koszulkach przyklejacie na
wystawy sklepowe i wszędzie na zewnątrz. Te gołe wsuwacie do wrzutni
na listy w drzwiach. Obejdźcie całe centrum, boczne uliczki i wszystkich
sąsiadów. Connor, wziąłeś zszywacz?
– Tak, nawet dwa. I trochę taśmy klejącej – oznajmił.
– Świetnie. To zaczynamy. – Kiwnęła głową i zostawiła ich samych.
Gdy odchodziła, zerknęła na telefon. Bez żadnych fanfar i ostrzeżenia
wybiła trzydziesta siódma godzina od zniknięcia Jamiego. Czas usuwał się
jej spod nóg i Pip przyspieszyła kroku.
Ktoś tam był. Przygarbiona sylwetka pobrzękująca kluczami przed ma‐
lutką redakcją „Kilton Mail”. Pip rozpoznała jedną z wolontariuszek lokal‐
nej gazety.
Kobieta nie wiedziała, że jest obserwowana. Obracała w dłoniach pęk
kluczy, szukając tego, który pasował do zamka.
– Dzień dobry! – Pip powiedziała głośno i, tak jak się spodziewała, ko‐
bieta aż podskoczyła.
– Och! – krzyknęła i roześmiała się nerwowo. – Ach, to ty. Mogę
w czymś pomóc?
– Stanley Forbes jest w redakcji? – spytała Pip.
– Powinien być – odparła, znajdując właściwy klucz i wsuwając go do
zamka. – Piszemy reportaż z uroczystości, dlatego poprosił, żebym przy‐
szła. Tekst ma się ukazać w jutrzejszym wydaniu. – Otworzyła drzwi. –
Proszę – powiedziała, a Pip przekroczyła próg i znalazła się w niewielkim
pomieszczeniu.
– Jestem Pip – przedstawiła się i ruszyła do biura, mijając dwie wysłu‐
żone kanapy.
– Tak, wiem, kim jesteś – powiedziała kobieta, zrzucając kurtkę. – Je‐
stem Mary, Mary Scythe – dodała nieco cieplejszym tonem.
– Fajnie znów cię zobaczyć – skłamała Pip, ponieważ dostrzegła, że
Mary jest jedną z tych osób, które obwiniały Pip za wszystkie zeszłoroczne
nieszczęścia, które spadły na ich urokliwe, spokojne miasteczko.
Mary pchnęła drzwi do malutkiego kwadratowego pokoju, gdzie pod
każdą ze ścian stało biurko z komputerem. Pip dobrze pamiętała tę klau‐
strofobiczną klitkę, siedzibę redakcji lokalnej gazetki, która utrzymywała
się głównie z datków rodziny mieszkającej w posiadłości w Beechwood
Bottom.
Przy jednym z biurek, odwrócony plecami do wejścia, siedział Stanley
Forbes. Jego potargane ciemnobrązowe włosy kołtuniły się w miejscach,
gdzie zapewne przeczesywał je dłonią. Pochylał się nad ekranem, na któ‐
rym białe i ciemnoniebieskie paski zdradzały Facebooka. Nie zwracał naj‐
mniejszej uwagi na nic.
– Cześć, Stanley – odezwała się Pip cicho.
Nie odwrócił się. Nawet nie drgnął, tylko cały czas przewijał wpisy.
Głosu Pip też nie usłyszał.
– Stanley? – spróbowała ponownie.
Nic, żadnej reakcji. Chyba nie miał słuchawek w uszach? W każdym ra‐
zie żadnych nie widziała.
– No wiecie co! – prychnęła Mary. – Ciągle to samo. Człowiek o najbar‐
dziej wybiórczym słuchu, jakiego znam. Choćby się waliło i paliło... Ej,
Stan! – ryknęła, a Stanley wreszcie podniósł głowę i obrócił się na krześle.
– Przepraszam, mówiłaś coś? – zapytał, a jego zielonobrązowe oczy
przeskoczyły z Mary i zatrzymały się na Pip.
– Nikogo innego tu nie ma. – Mary parsknęła zirytowana, ciskając to‐
rebkę na jedno z pustych biurek.
– Cześć – powtórzyła Pip, podchodząc do Stanleya, co wymagało zro‐
bienia zaledwie czterech dużych kroków.
– Cze... cześć – odparł Stanley, podniósł się i wyciągnął rękę na powita‐
nie, ale w jednej sekundzie się rozmyślił i ją opuścił.
Po kolejnej chwili jednak zmienił zdanie i wyciągnął rękę ponownie,
chichocząc nerwowo. Ich wcześniejsze kontakty były dość napięte, poza
tym Pip miała osiemnaście lat, a on dobiegał trzydziestki. Nic dziwnego,
że nie bardzo wiedział, jak powinien się przywitać.
Pip uścisnęła jego dłoń, żeby już dłużej się nie męczył.
– Wybacz – powiedział zakłopotany Stanley, zwieszając rękę wzdłuż tu‐
łowia.
Przeprosił nie tylko rodzinę Singhów. Kilka miesięcy wcześniej również
Pip dostała list, w którym wyrażał skruchę z powodu karygodnego potrak‐
towania jej. Przeprosił także za Bekkę Bell, która wykradła z jego telefonu
numer Pip i jej groziła. Wtedy o tym nie wiedział, ale wciąż ubolewał. Pip
była ciekawa, na ile szczere były jego słowa.
– Co mogę... – zaczął. – Co cię tu...
– Wiem, że w jutrzejszym numerze sporo miejsca zajmie materiał o ce‐
remonii, ale... Czy znalazłbyś wolną szpaltę na to? – Pip zdjęła plecak, wy‐
ciągnęła plakat i podała Stanleyowi.
Patrzyła, jak ten czyta z przymrużonymi oczami, jednocześnie przygry‐
zając policzek, w którym pojawił się dołek.
– Zaginął? – wymamrotał pod nosem. – Jamie Reynolds.
– Znasz go?
– Raczej nie – odparł. – Rozpoznałbym po twarzy. Pochodzi stąd?
– Tak. Jego rodzina mieszka przy Cedar Way. Jamie chodził do szkoły
razem z Andie i Salem.
– Kiedy zniknął?
– Jest napisane. – Zniecierpliwiona Pip podniosła głos. Krzesło Mary za‐
trzeszczało, kiedy kobieta się przysunęła, żeby posłuchać. – Ostatni raz wi‐
dziano go podczas uroczystości około dwudziestej. Później przepadł jak
kamień w wodę. Widziałam, że robiłeś zdjęcia... Mógłbyś mi je przesłać
mejlem?
– Chyba... Tak, jasne. A policja? – zapytał Stanley.
– Przyjęła zgłoszenie o zaginięciu – odparła Pip. – Ale na razie nic
z tym nie zrobi, więc wzięłam to na siebie. Dlatego potrzebuję twojej po‐
mocy.
Uśmiechnęła się, udając, że proszenie kogoś o przysługę nie było dla
niej żadną torturą.
– Żadnego śladu od czasu uroczystości? – zastanawiał się głośno Stan‐
ley. – To dopiero jeden dzień. Półtora.
– Trzydzieści siedem godzin i trzydzieści minut – doprecyzowała Pip.
– Niezbyt długo – stwierdził, opuszczając rękę, w której trzymał plakat.
– Zaginiony to zaginiony – odcięła się Pip. – A pierwsze siedemdziesiąt
dwie godziny są krytyczne, szczególnie przy podejrzeniu przestępstwa.
– Podejrzewasz przestępstwo?
– Owszem – odparła. – Jego rodzina również. To co? Pomożesz? Wy‐
drukujesz to jutro?
Stanley spojrzał do góry i przewracając oczami, poszukiwał odpowiedzi.
– Myślę, że artykuł o koleinach mógłbym przesunąć na przyszły tydzień.
– To znaczy, że się zgadzasz?
– Tak. Dopilnuję, żeby ogłoszenie się ukazało – zapewnił, stukając pal‐
cem w plakat. – Chociaż jestem pewien, że chłopak wróci cały i zdrowy.
– Dziękuję – powiedziała Pip, odwzajemniając uprzejmy uśmiech. – Na‐
prawdę bardzo to doceniam.
Obróciła się na pięcie i już chciała wyjść, kiedy głos Stanleya zatrzymał
ją w drzwiach.
– Przyciągasz tajemnice jak magnes, co?
Dziesięć
Dokumentacja_sprawy2.docx
Na zdjęciu zrobionym przez Gail Yardley bez wątpienia widać Jamiego. Według parametrów
fotografię wykonano o 20.26. Czyli dziesięć minut po tym, jak widziałam go po raz ostatni,
wciąż był na ceremonii.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że Jamie patrzy niemal prosto w obiektyw. Wszyscy
inni, każda twarz, każda para oczu są skierowane do góry na unoszące się lampiony Andie
i Sala, które w tej chwili zatrzymanej w czasie przelatują nad dachem pawilonu.
Ale Jamie spogląda w drugą stronę.
Jego blada, piegowata twarz niemal tonie w ciemności, ustawiona pod lekkim kątem do apa‐
ratu Gail, skierowana na coś za jej plecami. Albo na kogoś. Zapewne na tego, o którym wspo‐
minał Nat da Silvie.
I ta jego twarz... Jest w niej coś, czego nie mogę pojąć. Jamie nie wygląda na przestraszo‐
nego, ale niewiele brakuje. Może jest zatroskany? Zmartwiony? Nerwowy? Ma rozchylone usta
i szeroko otwarte oczy, jedną brew lekko uniesioną, jakby coś go wprawiło w zakłopotanie.
Tylko kto lub co wywołało taką reakcję? Jamie powiedział Nat, że kogoś zobaczył, ale dla‐
czego tak nagle zaczął się przepychać przez tłum w samym środku ceremonii? I dlaczego stoi
w miejscu, prawdopodobnie patrząc na tę osobę, zamiast po prostu do niej podejść? Dziwna
sprawa.
Przejrzałam zdjęcia Stanleya Forbesa. Na żadnym z nich nie ma Jamiego, ale porównałam je
z fotografiami Gail, próbując odszukać ją w tłumie i sprawdzić, czy stoi za nią ktoś, na kogo Ja‐
mie tak się zapatrzył. Albo przynajmniej zawęzić pole poszukiwań. Stanley zrobił tylko jedno
zdjęcie w tamtym kierunku, jeszcze zanim zaczęła się uroczystość. Widzę na nim Yardleyów,
kilka rzędów w głębi, po lewej stronie. Zrobiłam zbliżenie na twarze ludzi tuż za nimi, ale zdję‐
cie zrobiono z dość dużej odległości, więc nie jest zbyt wyraźne. Po czarnych policyjnych mun‐
durach i błyszczących czapkach z daszkiem domyślam się, że obok Yardleyów stoją Daniel da
Silva i Soraya Bouzidi. Ciemnozielona rozmyta plama kurtki to zapewne komisarz Richard
Hawkins. Chyba rozpoznaję też kilka nieostrych twarzy znajomych ze szkoły, ale nie potrafię
powiedzieć, na kogo zapatrzył się Jamie. Poza tym to zdjęcie zostało zrobione godzinę wcze‐
śniej niż zdjęcie Jamiego. W tym czasie ludzie mogli się przestawić.
– Nagrać później te spostrzeżenia do pierwszego odcinka.
Zdjęcie oraz opowieść Nat naprowadzają na trop, który należałoby podjąć. Kim jest ten „ktoś”,
do kogo Jamie przeciskał się przez tłum? Czy ta osoba może wiedzieć, dokąd tamtej nocy po‐
szedł chłopak? I co się z nim stało?
Pozostałe spostrzeżenia:
• Tamtego wieczoru coś (lub ktoś) musiało pokrzyżować plany Jamiego, ponieważ nie poszedł
do Nat ani nawet nie napisał, żeby na niego nie czekała. Czy wszystko zaczęło się w chwili
uchwyconej na zdjęciu?
• To nie Nat da Silva rozmawiała z Jamiem całymi nocami. Nie była też adresatką jego eseme‐
sów, chyba że nie chciała wspominać o tym przy Luke’u (jest trochę nieobliczalny).
• Wyraz twarzy Nat, kiedy Luke powiedział, że w piątek wieczorem w ogóle nie wychodził
z domu. Może to nic takiego. Zwyczajne spojrzenie, którego inni nie zrozumieją, jak to
w związkach bywa. A jednak jej reakcja wydaje mi się zastanawiająca. Najprawdopodobniej
nie ma nic wspólnego z Jamiem, ale powinnam ją odnotować. (Nie do podcastu – nienawiść
Nat do mnie przekroczyła kolejną granicę).
Jedenaście
Cześć wszystkim,
jak już mogliście zobaczyć na plakatach rozklejonych w mia‐
steczku, Jamie Reynolds (starszy brat Connora) zaginął w piątek
wieczorem po ceremonii. Dowiedziałam się, że Jamie był na dzi‐
kiej imprezie u Stephena Thompsona w Highmoor. Zwracam się
z pilną prośbą do wszystkich o przesyłanie mi zdjęć i filmików
nakręconych podczas tej imprezy (obiecuję, że żaden materiał
nigdy nie trafi w ręce rodziców ani policji). Screeny ze Snap‐
chata i Instagrama też się liczą. Pliki wysyłajcie na powyższy ad‐
res. Załączam zdjęcie Jamiego. Jeśli ktokolwiek widział go na
imprezie albo wie, co robił i dokąd poszedł w piątek wieczorem,
proszę o kontakt mejlowy albo telefoniczny (numer też powyżej).
Dziękuję,
Pip
Nazwa pliku:
Pip: George, George, już zaczęłam nagrywać. Jutro w szkole dam ci formularz
do podpisania, ale już teraz cię zapytam. Czy wyrażasz zgodę na publiczne
wykorzystanie tego nagrania w podcaście?
Pip: Dzięki. Przeniosłam się trochę bardziej w głąb kafejki. Lepiej mnie teraz sły‐
szysz?
George: Tak, znaczy, wyglądał na... zdenerwowanego. Jakby był zły, ale nie do
końca. Może wystraszony? Głos mu drżał.
George: Tylko trochę. Kiedy zapaliłem papierosa, pamiętam, jak mówił: „Nie, nie
mogę tego zrobić”. Coś w tym sensie. Powtórzył to jeszcze kilka razy: „Nie
mogę tego zrobić. Nie mogę”. Wtedy przyciągnął moją uwagę. Podsłuchi‐
wałem go, udając, że grzebię w telefonie. Po chwili Jamie zaczął trząść
głową i rzucił coś w stylu: „Wiem, że niczego nie powiedziałem, ale...”. A po‐
tem zamilkł.
George: Nie wydaje mi się. Nie zwracał uwagi na nic innego poza tym, co mówi
osoba po drugiej stronie telefonu. Nawet zatkał sobie dłonią jedno ucho,
żeby lepiej słyszeć. Przez jakiś czas milczał, jakby słuchał, i wciąż chodził
w kółko. W końcu powiedział: „Mógłbym zadzwonić na policję” czy jakoś tak.
Na pewno wspomniał o policji.
Pip: Czy powiedział to w sposób wyzywający, czy raczej jakby chciał komuś po‐
móc?
George: Nie wiem, trudno stwierdzić. Znowu zamilkł, słuchał, słuchał coraz bardziej
roztrzęsiony. W końcu napomknął coś o jakimś młodym.
George: Nie wiem, tak powiedział. Potem podniósł głowę i spojrzeliśmy na siebie
przypadkowo, a wtedy się zorientował, że wszystko słyszałem. Zaczął iść
ulicą, ciągle z telefonem przy uchu, był coraz dalej, ale jeszcze zdążyłem
usłyszeć, jak mówi: „Raczej nie mogę tego zrobić”.
George: Nie. Stałem przed domem jeszcze przez jakieś pięć minut. Ale Jamie już
poszedł.
George: Wiem bardzo dokładnie, bo dosłownie pół minuty później napisałem do ta‐
kiej dziewczyny z Chesham High. Wysłałem jej mem ze SpongeBobem...
Zresztą, nieważne. Wiesz co... Telefon pokazuje, że była godzina 22.32. To
była dosłownie chwila po odejściu Jamiego.
Pip: 22.32? George, idealnie. Bardzo ci dziękuję. Masz jakieś podejrzenia, z kim
mógł rozmawiać? Z mężczyzną? Z kobietą?
George: Nie. Poza tym, że Jamiemu nie bardzo się spodobało, co ta osoba do niego
mówiła. Myślisz... Myślisz, że z bratem Connora mogło się coś stać? Może
powinienem był od razu komuś powiedzieć? Gdybym wtedy napisał do Con‐
nora...
Pip: Spokojnie, dopiero przed godziną się dowiedziałeś, że Jamie zaginął. Infor‐
macje od ciebie bardzo mi pomogą. A Connor naprawdę będzie ci
wdzięczny.
Dwanaście
Trzynaście
Pip: Mamo, poczekaj, jeszcze nie. Muszę ustawić mikrofon. Co chciałaś wtedy
powiedzieć o Jamiem?
[NIEZROZUMIAŁE]
Pip: Mamo, ale... Przysuń się bliżej mikrofonu. Stamtąd cię nie złapie.
[NIEZROZUMIAŁE]
Pip: Wiem, wiem, ale to zajmie tylko pięć minut. Co miałaś na myśli, mówiąc, że
„takie zachowanie wcale nie jest dla Jamiego nietypowe”? Coś się stało
w pracy? W piątek przed ceremonią pracował na późniejszą zmianę. Czy
dziwnie się wtedy zachowywał? Mamo, proszę, to naprawdę może pomóc
w śledztwie.
Pip: Jamie zaginął. Zaraz miną prawie dwie doby. Może być w niebezpieczeń‐
stwie. Nie obchodzi go, czy to twoja sprawa, czy nie.
Pip: Właśnie ona mnie poprosiła. Jest w pełni świadoma, że mogą wypłynąć in‐
formacje, o których wolałaby nie wiedzieć.
Mama: Czy Joanna... czy ona wciąż myśli, że Jamie pracuje w Proctor and Radc‐
liffe? Tak jej powiedział?
Pip: Tak, oczywiście, a co? Pracuje tam. Był w biurze w piątek, zanim zaginął.
Mama: On... Jamie już nie pracuje w agencji. Odszedł jakieś dwa i pół tygodnia
temu.
Pip: Odszedł? Rzucił pracę? Jego rodzina o tym nie wie. Myślą, że ciągle z tobą
pracuje. Każdego dnia wychodził do biura. Dlaczego nagle odszedł i przez
tyle czasu ich oszukiwał?
Pip: Że co?
Mama: Pip...
Pip: Mamo?
Mama: Zdarzył się pewien incydent, ale naprawdę nie chcę do tego wracać, bo nie
ma z niczym nic wspólnego. Chciałam tylko powiedzieć, że zniknięcie Ja‐
miego nie jest w jego przypadku czymś nadzwyczajnym, więc po co stwa‐
rzać mu dodatkowe problemy, skoro...
Mama: Kiedy...? To musiała być środa, bo Todda nie było, a Siobhan i Olivia poje‐
chały na prezentacje domów.
Mama: Jakimś cudem zdobył mój klucz. Pewnie wcześniej musiał wykraść mi go
z torebki i kiedy wyszłam, otworzył szufladę w moim biurku. Przyłapałam go,
gdy akurat wyciągał z niej firmową kartę kredytową.
Mama: Kiedy weszłam, wpadł w panikę. Trząsł się. Zaczął się mętnie tłumaczyć, że
chciał tylko zamówić koperty, a później że Todd poprosił go o przysługę. Od
razu wiedziałam, że kłamie, a on wiedział, że tego nie kupuję. Wtedy zaczął
przepraszać mnie jak najęty. Powtarzał, że żałuje, ale potrzebował pienię‐
dzy. A potem dodał coś w stylu, że normalnie by tego nie zrobił, ale to kwe‐
stia życia i śmierci.
Pip: Musiał być przyparty do muru, bo przecież wiedział, że nawet jeśli uda mu
się ukraść pieniądze, prędzej czy później wszystko wyjdzie na jaw. Dla‐
czego tak pilnie ich potrzebował?
Mama: Nie powiedział. Ale skoro zamierzał ukraść firmowe pieniądze, licząc się
z wpadką, to znaczy, że musiał ich potrzebować do jakichś... nie wiem...
szemranych interesów. Pachnie przestępstwem.
Pip: Może i tak... Ale to nie znaczy, że jego podejrzane zniknięcie dwa tygodnie
później było dla niego typowe. To jeszcze bardziej utwierdza mnie w przeko‐
naniu, że Jamie wpadł w tarapaty i wplątał się w coś złego.
Mama: Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłby się posunąć do kradzieży. Ni‐
gdy.
Piętnaście
Pip była pewna, że jest w stanie dostrzec, kiedy serce Joanny rozpada się
na kawałki. Wcale nie wtedy, gdy powiedziała jej i Connorowi o dzikiej
imprezie, na którą Jamie za kimś poszedł. I nie wtedy, gdy powiedziała, że
wyszedł z imprezy o dziesiątej trzydzieści i rozmawiał z kimś przez tele‐
fon, wspominając coś o policji. A nawet nie wtedy, gdy oznajmiła, że Ja‐
mie przez dwa tygodnie okłamywał ich, jakoby nadal pracował w agencji
nieruchomości, i nawet nie pisnął o utracie posady. Serce Joanny się rozpa‐
dło, kiedy Pip wypowiedziała dwa słowa: „życia i śmierci”.
Wtedy w Joannie coś pękło. Widać to było po sposobie, w jaki trzymała
głowę. Po kształcie jej oczu. Po skórze, która nagle zwiotczała i pobladła.
Jakby jakaś cząstka jej życia wyślizgnęła się i uleciała w zimną przestrzeń
kuchni. A Pip wiedziała, że właśnie dopuściła do głosu jej największe lęki.
Jednak najgorsze było to, że słowa pochodziły od samego Jamiego.
– Nie wiemy, co Jamie chciał przez to powiedzieć. Mógł trochę przesa‐
dzać, żeby zbagatelizować kłopoty, w jakich się znalazł. Albo żeby wzbu‐
dzić współczucie w mojej mamie – oznajmiła Pip, przenosząc wzrok
z Connora na zbolałą Joannę. Arthura Reynoldsa nie było. Najwidoczniej
większość dnia spędził poza domem, a żadne z nich nie wiedziało, gdzie
go szukać. Joanna przypuszczała, że po prostu nie wytrzymywał całego na‐
pięcia. – Domyślasz się, na co Jamiemu były potrzebne te pieniądze?
– W środę dwa tygodnie temu? – zastanawiał się Connor. – Nie przypo‐
minam sobie żadnej okazji ani niczyich urodzin, na które potrzebowałby
kasy.
– Wątpię, żeby Jamie próbował ukraść pieniądze na prezent urodzinowy
– odpowiedziała Pip najłagodniej, jak tylko potrafiła. – Wiesz może, czy
miał jakieś długi do spłacenia? Wysokie rachunki? W ostatnich tygodniach
nie odklejał się od telefonu.
– Nie sądzę – odezwała się w końcu Joanna. – W agencji zarabiał wy‐
starczająco, żeby pokryć wszystkie rachunki. Nie wydawał więcej niż zwy‐
kle. Jamie rzadko kiedy kupował coś dla siebie, nawet żadnych ubrań, o ja‐
kichś fanaberiach nie wspominając. Najwięcej wydawał chyba na obiady.
– Rozumiem, przyjrzę się temu.
– Ciekawe, gdzie się podziewał, kiedy mówił, że wychodzi do pracy –
zastanawiał się Connor.
– To również prześledzę – powiedziała Pip. – Może wychodził, żeby nie
musieć się przed nikim tłumaczyć? Może nie chciał wam nic mówić, do‐
póki nie znajdzie nowej pracy? Wiem, że między Jamiem a jego tatą to był
punkt zapalny. Pewnie wolał uniknąć kolejnej awantury.
– Tak – przyznała Joanna, drapiąc się po podbródku. – Arthur byłby
wściekły, gdyby się dowiedział, że Jamie znów stracił pracę. A syn nie
znosił konfliktów.
– A wracając do imprezy – zmieniła temat Pip. – Domyślacie się, z kim
rozmawiał Jamie? Czy ktoś mógł prosić go o jakąś przysługę?
– Nie. Z żadnym z nas wtedy nie rozmawiał – odparła Joanna.
– Zoe? – dopytywała Pip.
– Też nie. Tamtego dnia nie kontaktowała się z Jamiem. Jedyną osobą,
do której regularnie dzwoni, jest Nat da Silva. A raczej była.
– Ale to nie ona – oznajmiła Pip. – Powiedziała, że Jamie nie przyszedł
do niej, tak jak się umawiali. Nie odpisywał na wiadomości ani nie odbie‐
rał telefonów.
– To ja już nie wiem. Przykro mi – szepnęła Joanna niemal ostatkiem sił.
– W porządku – pocieszyła ją Pip. – Gdybyś wiedziała, powiedziałabyś.
A z hasłem do komputera wam się udało?
– Jeszcze nie – odezwał się Connor. – Próbowaliśmy różnych kombina‐
cji z twojej listy, podmienialiśmy litery na liczby, ale nic z tego. Wszystkie
nasze próby zapisaliśmy, a uzbierało się ich ponad sześćset.
– Dobrze, próbujcie dalej. Jutro po szkole postaram się skontaktować
z kimś, kto potrafi włamywać się do komputera, nie uszkadzając jego za‐
wartości.
– Będziemy – zapewnił Connor, wykręcając palce u dłoni. Za jego ple‐
cami na blacie stało otwarte pudełko płatków i dwie porzucone miski. Pip
domyśliła się, że właśnie zamierzali coś zjeść. – Czy poza wklepywaniem
haseł możemy się jeszcze do czegoś przydać?
– Tak, tak... Jasne – powiedziała Pip, usiłując coś wymyślić. – Wciąż
przeglądam zdjęcia i filmy, które przysłali mi uczestnicy imprezy. Wypa‐
truję tych, którzy stali przy kominku od 21.38 do mniej więcej 21.50. Naj‐
więcej widać na zdjęciu zrobionym o 21.29 w kierunku kominka. Jest na
nim dziewięć osób, niektórzy z naszego roku, inni młodsi. Być może go‐
dzina jest zbyt wczesna, żeby dostrzec osobę, którą obserwował Jamie, ale
jest tam coś... Sprawdzimy to jutro w szkole. Connor, prześlę ci to zdjęcie
i kilka filmików. Zerknij na nie, proszę.
– Pewnie! – powiedział, prostując plecy. – Się zrobi.
– Doskonale.
– Dostałam wiele wiadomości – wtrąciła Joanna. – Od znajomych i są‐
siadów, którzy widzieli plakaty. Ja przez cały dzień nie wychodziłam
z domu, bo próbowałam dodzwonić się do syna i rozgryzałam hasła... Mo‐
głabym zobaczyć zdjęcie, którego użyłaś?
– Tak, oczywiście. – Pip przeciągnęła palcami po panelu myszy, żeby
obudzić komputer. Przekopała się przez ostatnie pliki, otworzyła zdjęcie
i odwróciła ekran do Joanny. – Wybrałam to. Wyraźnie widać na nim twarz
Jamiego, a jego uśmiech nie jest zbyt szeroki. Moim zdaniem uśmiechnięci
ludzie często wyglądają trochę inaczej. Zrobiłaś je tuż przed zapaleniem
świeczek na torcie, więc nie jest prześwietlone. Może być?
– Tak – odparła cicho Joanna, przysłaniając usta zaciśniętą pięścią. –
Jest bardzo dobre.
Oczy zaszły jej łzami, kiedy błądziła wzrokiem po twarzy syna, jakby
się bała zawiesić na dłużej spojrzenie w jednym miejscu. Czy myślała, że
zobaczy zbyt wiele? A może łapczywie chciała zapamiętać każdy szcze‐
gół?
– Muszę na chwilę skoczyć do łazienki – wymamrotała nieobecnym gło‐
sem i podniosła się roztrzęsiona.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi do kuchni, Connor westchnął głęboko
i bezradnie opuścił ramiona.
– Poszła na górę, żeby się wypłakać – powiedział, przyszczypując pa‐
znokciami skórę na dłoniach. – Płacze tak cały dzień. Domyśla się, że ja to
wiem, ale nie chce, żebym patrzył na jej łzy.
– Przykro mi.
– Pewnie myśli, że kiedy się przy mnie rozpłacze, stracę nadzieję.
– Naprawdę bardzo mi przykro. – Pip wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć
jego ramienia, ale dzielił ich zbyt szeroki stół. Z powrotem przyciągnęła
laptop i obróciła go do siebie. Z ekranu wciąż spoglądał na nią półu‐
śmiechnięty Jamie. – Ale dzisiaj zrobiliśmy przynajmniej krok do przodu.
Udało nam się dokładniej ustalić porządek wydarzeń z tamtej nocy i wpa‐
dliśmy na kilka ważnych tropów.
Connor tylko wzruszył ramionami i rzucił okiem na godzinę w telefonie.
– Ostatni raz Jamie był widziany o 22.32, prawda? To oznacza, że czter‐
dzieści osiem godzin minie dokładnie za pięćdziesiąt siedem minut –
oznajmił i zamilkł na chwilę. – Jamie raczej nie wróci w tym czasie, jak
myślisz?
Pip nie wiedziała, co powiedzieć. Wiedziała tylko, że już dzień wcze‐
śniej powinna była im poradzić, żeby nie dotykali szczoteczki do zębów
Jamiego, grzebienia ani żadnego przedmiotu, na którym mogły się znajdo‐
wać jego ślady DNA. W razie gdyby trzeba było wykonać badania... Ale
nie potrafiła. Nie teraz. Nie była pewna, czy kiedykolwiek będzie na to od‐
powiednia pora. To granica, której nigdy nie należało przekraczać.
Zapatrzyła się w ekran na wesołą twarz Jamiego, który spoglądał jej pro‐
sto w oczy, jakby wcale nie dzieliło ich dziesięć dni. Wtedy do niej do‐
tarło: siedział dokładnie naprzeciwko niej, przy tym samym stole. Ona
z jednej strony, on z drugiej. Jakby w tym połyskującym drewnianym bla‐
cie rozłupała się szczelina czasu. Wszystko było takie samo jak na zdjęciu:
drzwi lodówki bezładnie upstrzone tandetnymi magnesami z wakacji, kre‐
mowa roleta opuszczona do jednej trzeciej okna za zlewem, drewniana de‐
ska do krojenia wsparta w tym samym miejscu powyżej lewego ramienia
Jamiego, a nad jego drugim barkiem czarny okrągły stojak, z którego wy‐
stawało sześć noży w różnych rozmiarach, każdy z obręczą innego koloru
na rączce.
Pip przeniosła wzrok z ekranu na kuchnię. Zestaw za plecami Jamiego
na zdjęciu był kompletny. Wszystkie noże były wetknięte w stojak: fiole‐
towy, pomarańczowy, jasnozielony, ciemnozielony, czerwony i żółty. Tym‐
czasem teraz jednego brakowało. Tego z żółtą obręczą.
– W co się tak wpatrujesz? – zainteresował się Connor.
Pip nie zauważyła, że chłopak stoi tuż za nią i zerka jej przez ramię.
– A nie, to nic takiego – odpowiedziała Pip. – Tak tylko się przygląda‐
łam zdjęciu i zauważyłam, że teraz brakuje jednego noża. Głupstwo... –
Lekceważąco machnęła ręką.
– Pewnie jest tutaj. – Connor zrobił kilka kroków i pociągnął drzwiczki
zmywarki. – Hm – wymamrotał i podszedł do zlewu, w którym zaczął
grzebać. Pip aż się wzdrygnęła, kiedy usłyszała stukot porcelany. – Może
ktoś przypadkiem schował go do szuflady. Ja często tak robię – mówił co‐
raz bardziej rozgorączkowany i zaczął wysuwać do samego końca szuflady
z pobrzękującą zawartością.
Jego zaniepokojenie przeszło na Pip. Z każdym brzęknięciem jej serce
biło coraz mocniej. Poczuła rozlewające się po ciele zimno. Connor nie
ustawał w szaleństwie, dopóki nie odsunął każdej szuflady, które teraz wy‐
glądały jak wyszczerzone zębiska próbujące się wgryźć w kuchnię.
– Nigdzie go nie ma – oznajmił, chociaż całkiem niepotrzebnie.
– Może zapytaj mamy – zaproponowała Pip, podnosząc się.
– Mamo! – krzyknął Connor i zaczął otwierać wszystkie szafki, aż
w końcu kuchnia wyglądała jak po przejściu tornada.
Pip miała wrażenie, że jej żołądek wywraca się na drugą stronę, a drżące
nogi uginają się pod ciężarem ciała.
Usłyszała dudnienie kroków Joanny na schodach.
– Connor, tylko spokojnie. – Pip ratowała sytuację. – Na pewno gdzieś
tu jest.
– A jeśli nie? – odparł na klęczkach, szperając w szafce pod zlewem. –
Co to może oznaczać?
Co to mogło oznaczać?
– To znaczy, że jeden z waszych noży zginął – powiedziała, chociaż wo‐
lałaby poczekać z tym spostrzeżeniem nieco dłużej.
– Co zginęło? – spytała Joanna, wpadając do kuchni.
– Jeden z noży. Ten z żółtą obręczą – odparła Pip i przekręciła komputer
w stronę Joanny. – Widzisz? Na zdjęciu z urodzin Jamiego jeszcze jest
w stojaku. A teraz zniknął.
– Bez śladu! – Connor ledwo łapał oddech. – Przetrząsnąłem całą kuch‐
nię.
– Właśnie widzę – skomentowała Joanna i zamknęła kilka szafek.
Zaraz potem wydobyła ze zlewu wszystkie kubki, szklanki i uważnie
zajrzała w pustą komorę. Spojrzała na suszarkę do naczyń, chociaż nawet
z daleka Pip widziała, że nic tam nie ma. W tym czasie Connor wyciągał
ze stojaka pozostałe noże, jakby się spodziewał, że ten żółty dziwnym tra‐
fem ukrył się pod spodem.
– Zginął – oznajmiła Joanna. – Nie ma go w żadnym miejscu, w którym
powinien być. Jeszcze zapytam Arthura, kiedy wróci.
– Pamiętasz, czy ostatnio go używałaś? – spytała Pip, przerzucając zdję‐
cia z urodzin. – Jamie korzystał z czerwonego noża, żeby pokroić tort. Ale
może kojarzysz, czy od tamtego czasu miałaś w ręku ten żółty?
Joanna spojrzała w prawo i grzebała w pamięci, nieznacznie poruszając
oczami.
– Connor, kiedy robiłam musakę?
– Tego dnia wróciłem do domu później, bo miałem lekcję gry na gitarze
– powiedział Connor, a jego klatka piersiowa poruszała się ciężko w dół
i w górę od niespokojnego oddechu. – Czyli to była środa.
– Tak, środa. – Joanna odwróciła się do Pip. – Nie pamiętam dokładnie,
żebym go trzymała, ale do krojenia bakłażanów zawsze używam żółtego.
Jest najszerszy i bardzo ostry. Na pewno zauważyłabym jego brak.
– Dobrze, dobrze... – powtarzała Pip, chcąc zyskać trochę czasu do na‐
mysłu. – To znaczy, że nóż zaginął w ciągu ostatnich czterech dni.
– Co to oznacza? – spytała Joanna.
– Być może zupełnie nic – oznajmiła Pip wstrzemięźliwie. – To może
nie mieć żadnego związku z Jamiem i nóż niedługo się znajdzie w jakimś
miejscu, gdzie jeszcze nie szukaliście. Dla mnie oznacza to kolejną infor‐
mację o czymś nietypowym, a ja chcę wiedzieć o wszystkim, co niety‐
powe. Cokolwiek to jest. Tylko tyle.
Tak, powinna zachować to dla siebie. Przerażenie w ich oczach tylko
utwierdziło ją w tym przekonaniu. Zerknęła na markę noży i zrobiła telefo‐
nem zdjęcie stojaka z pustą szczeliną, starając się nie zwracać na siebie
zbytniej uwagi. Wróciła do komputera i wyguglała nazwę firmy. Na ekra‐
nie wyskoczyło zdjęcie ze strony internetowej, na którym widniał cały rzą‐
dek noży z obręczami w różnych kolorach.
– Tak, to te same – powiedziała Joanna zza jej pleców.
– W porządku. – Pip zamknęła laptop i wsunęła go do torby. – Connor,
niedługo prześlę ci te pliki z imprezy. Będę nad nimi siedzieć do późna,
więc gdybyś coś zauważył, od razu daj mi znać. I widzimy się jutro
w szkole. Dobranoc, Joanno. Spokojnej nocy.
Spokojnej nocy? Co za głupia odzywka. Przecież to jasne, że Joanna nie
będzie spać spokojnie.
Pip wyszła z kuchni, uśmiechając się wąsko przez zaciśnięte zęby. Miała
nadzieję, że nie wyczytali z jej twarzy żadnej myśli, która ją dręczyła. My‐
śli, która przyszła jej do głowy, zanim w porę się powstrzymała, wpatrując
się w zdjęcie z sześcioma kolorowymi nożami ułożonymi w równym
rządku, szczególnie w ten z żółtą obręczą. Myśli o tym, że jeśli ktoś
chciałby użyć któregoś z tych noży jako broni, wybrałby właśnie ten, który
zginął.
Nazwa pliku:
Dokumentacja_sprawy3.docx
Zagubiony nóż:
Mam głęboką nadzieję, że to bez znaczenia. W przeciwnym razie sprawa zaczyna przybierać
złowrogi obrót, za którym nie chcę podążać. Ale czasowo wiele się zgadza: Jamie i nóż znik‐
nęli w tym samym tygodniu. Jak można zawieruszyć tak wielki nóż (według strony internetowej
piętnastocentymetrowy nóż szefa kuchni)? Nie da się. Ktoś musiał go wynieść z domu naj‐
wcześniej w środę wieczorem.
Dziwne zachowanie:
Próba wykradzenia pieniędzy z firmowej karty mamy to dla Jamiego nietypowe zachowanie.
Rodzina Reynoldsów potwierdza: on nigdy niczego nie ukradł. Jaki był jego cel? Wypłacić
z bankomatu maksymalną kwotę jednorazową (Google podpowiada, że wynosi ona od 250 do
500 funtów)? I dlaczego tak rozpaczliwie ich potrzebował? Luźna myśl: czy to ma jakiś zwią‐
zek z damskim zegarkiem, który znalazłam w szafce nocnej Jamiego? Nie wyglądał na nowy,
ale może kupił go z drugiej ręki? A może nawet ukradł?
I co oznacza „kwestia życia i śmierci”? Na samą myśl o tym, kiedy już mam świadomość jego
zaginięcia, przechodzą mnie ciarki. Czy mówił o sobie, czy o kimś innym (a tak przy okazji: ku‐
powanie używanego damskiego zegarka raczej nie jest kwestią „życia i śmierci”)?
Zatajenie przed rodziną utraty pracy nie wydaje mi się nadmiernie podejrzane. Oczywistością
jest, że nie chciał nikomu zdradzać szczegółów, ale samo ukrycie zwolnienia też ma sens,
zwłaszcza że stosunki między Jamiem a jego ojcem – zarzucającym mu beztroskie podejście
do obowiązków, brak zapału i ambicji – były mocno napięte.
Dziwnych zachowań ciąg dalszy: gdzie przez cały dzień podziewał się Arthur Reynolds? Do‐
bra, rozumiem, że nie wierzy w zaginięcie syna, bo przecież ten po prostu zwiał po karczemnej
awanturze i za kilka dni wróci jakby nigdy nic. Teoria potwierdzona doświadczeniem. Ale jeśli
żona i młodszy syn są przekonani, że coś jest nie tak, czy nie powinien jednak się zastanowić?
Przecież Joanna jest zrozpaczona. Dlaczego Arthur, mimo odmiennego spojrzenia na sprawę,
w żaden sposób nie wspiera żony i uparcie nie chce mieć nic wspólnego ze śledztwem? Może
wkrótce zmieni zdanie, bo właśnie przekroczyliśmy granicę czterdziestu ośmiu godzin od zagi‐
nięcia.
Dzika impreza:
Co Jamie na niej robił? Według mojej roboczej teorii osoba, którą tam zobaczył, chodzi ze mną
do szkoły i jest z mojego rocznika albo rok niżej. Jamie dostrzegł ją na uroczystości i później
poszedł za nią (i prawdopodobnie całą grupą jej znajomych) do Highmoor na imprezę w domu
Stephena Thompsona. Podejrzewam, że Jamie zakradł się do środka (był widziany o 21.16)
i chciał z tym kimś porozmawiać. Bo co innego? O 21.38 Jamie obserwował tego kogoś stoją‐
cego przy kominku. Na zdjęciu z godziny 21.29 znajduje się dziewięć zidentyfikowanych
przeze mnie osób.
Z roku 13: Elspeth Crossman, Katya Juckes, Struan Copeland, Joseph Powrie, Emma Thwa‐
ites i Aisha Bailey.
Z roku 12: Yasmin Miah, Richard Willett i Lily Horton.
Godzina wykonania zdjęcia nie pokrywa się z chwilą, gdy widziano Jamiego, ale jest jej najbliż‐
sza. Jutro w szkole znajdę ich wszystkich i popytam, czy coś wiedzą.
Otwarte wątki:
• Kolejne nadesłane zdjęcia/filmy z imprezy – przekopać się przez nie.
• Hillary F. Weiseman – jedyna Hillary F. Weiseman, jaką znalazłam, to 84-latka zmarła w Little
Kilton w 2006 roku. Nekrolog mówi, że osierociła córkę i dwóch wnuków, ale żadnych innych
Weisemanów nie znalazłam. Dlaczego Jamie zapisał jej nazwisko półtora tygodnia temu? Jaki
to ma związek?
• Z kim rozmawiał Jamie o 22.32? Długie połączenie: co najmniej 30 minut? Z tą samą osobą,
z którą pisał/rozmawiał w ostatnich tygodniach? Nie Nat da Silva.
• Tożsamość „tego kogoś” i dlaczego Jamie poszedł za nim na imprezę?
• Kradzież pieniędzy – dlaczego? Kwestia życia i śmierci?
Szesnaście
Pip: Świetnie, słyszę cię bardzo wyraźnie. Zacznijmy od tego, jak poznałaś Ja‐
miego Reynoldsa.
Connor: [NIEZROZUMIAŁE]
Connor: [NIEZROZUMIAŁE]
Connor: [NIEZROZUMIAŁE]
Pip: Nie, Connor. Naprawdę nalegam. Idź już. Niedługo do ciebie dołączę. Tylko
zamknij drzwi, proszę. Dzięki. Wybacz, po prostu bardzo się martwi o brata.
Stella: Jasne, nie ma sprawy. Wiesz, nie chciałam za bardzo rozmawiać przy nim
o jego bracie. Jakoś tak dziwnie.
Pip: Spójrz na ten filmik. Na Hannę nie zwracaj uwagi. Widzisz siebie w tle? Od‐
chodzisz od Kati, a wtedy Jamie rusza w twoją stronę.
Stella: Tak zrobił i to było dziwne... Naprawdę dziwne. Chyba musiał mnie z kimś
pomylić. Był jakiś zagubiony.
Stella: Jak sama widzisz, klepnął mnie w ramię, wtedy ja się odwróciłam, a on: „Le‐
ila, to ty!”. Ja mu na to: „Jestem Stella”, ale on ciągle powtarzał: „Leila, to
naprawdę ty”, jakby w ogóle mnie nie słuchał, chociaż mówiłam: „Nie, to nie
ja”.
Pip: Leila?
Stella: Tak. Był dość natarczywy, więc powiedziałam: „Nie znam cię” i zaczęłam iść
dalej, a on wtedy: „Leila, to ja, Jamie. Omal cię nie poznałem przez tę nową
fryzurę”. Wtedy już całkiem zgłupiałam. On też wyglądał na mocno zakręco‐
nego i spytał, co w ogóle robię na imprezie licealistów. W tym momencie na‐
prawdę się wystraszyłam i powiedziałam: „Nie jestem żadna Leila, mam na
imię Stella i nie wiem, kim jesteś ani o czym do mnie mówisz. A teraz daj mi
spokój, albo zacznę krzyczeć”. I poszłam. To tyle. On już się nie odezwał
ani mnie nie gonił, ale kiedy go zostawiłam, wyglądał na bardzo smutnego.
Nie wiem dlaczego. Do tej pory nie wiem, o co mu chodziło. Może to miał
być jakiś durnowaty sposób na podryw? Nie mam pojęcia. On jest starszy,
prawda?
Pip: Tak, ma dwadzieścia cztery lata. Ale czekaj, niech się w tym połapię: kilku‐
krotnie nazywa cię Leilą i powtarza: „To ja, Jamie”, ale ty go nie poznajesz.
Potem komentuje, że masz nową fryzurę...
Stella: Chociaż to nieprawda, bo fryzurę mam taką samą od... w sumie od zawsze.
Stella: Niezbyt wielu. Może coś około ośmiuset? Pip, ale o co ci chodzi?
Pip: Tak sobie myślę... Wygląda na to, że Jamie mógł rozmawiać z jakimś trol‐
lem.
Stella: Z trollem?
Pip: Z oszustem. Z kimś, kto używał twoich zdjęć, podając się za Leilę.
Pip: Właśnie, a jeśli to sprawka oszusta, który w jakiś sposób przerobił twoje
zdjęcia, stąd komentarz Jamiego o nowej fryzurze. Myślę, że Jamie zoba‐
czył cię na ceremonii... To znaczy myślał, że to Leila, którą spotkał pierwszy
raz na żywo, ale był trochę zbity z tropu, bo wyglądałaś inaczej. Poszedł za
tobą na imprezę i czekał na odpowiednią chwilę, żeby zagadać. W dodatku
zdziwił się, że imprezujesz z osiemnastolatkami, czyli ta cała Leila powie‐
działa mu, że jest starsza, pewnie jakoś po dwudziestce.
Stella: To trzyma się kupy. Troll. Wszystko jasne. Boże, teraz mi głupio, że tak go
spławiłam, a on wcale nie miał złych zamiarów. Wyglądał na załamanego.
Chyba musiało do niego dotrzeć, że prawdziwa Leila nie istnieje i że był
okłamywany.
Pip: Na to wygląda.
Pip: Tak, przepadł jak kamień w wodę. Zaraz po tym, jak się dowiedział, że ktoś
go robił w balona.
Od: harryscythe96@yahoo.com
Do: AGGGTMpodcast@gmail.com
Siedemnaście
Odkąd Pip sięgała pamięcią, księgarnia The Book Cellar przy głównej
ulicy miasteczka zawsze przykuwała jej uwagę. Nie tylko dlatego, że było
to jej ulubione miejsce, do którego ciągnęła mamę za rękę, gdy tylko za‐
marzyła o nowej książce. Budynek rzucał się w oczy także dosłownie: wła‐
ściciel pomalował go na jaskrawy, radosny fiolet, który wyróżniał się na tle
jednakowego rzędu bielutkich fasad poprzecinanych czarnymi krzyżowymi
belkami. Dekadę temu takie odstępstwo od normy wzbudziło niemałe obu‐
rzenie.
Connor wlókł się chodnikiem kilka kroków za Pip. Jak sam to określił,
wciąż nie do końca kupował teorię o trollu. Nawet kiedy Pip jego słowami
przypomniała mu, że przez ostatnie tygodnie Jamie ciągle siedział z nosem
w telefonie.
– To pasuje do wszystkiego, co do tej pory wiemy – przekonywała,
kiedy zbliżali się do księgarni. – Te jego nocne rozmowy i zakrywanie
ekranu przed przypadkowymi spojrzeniami... Coś mi się zdaje, że jego re‐
lacja z Leilą, czyli z trollem, miała charakter romantyczny. Po przygodzie
z Nat da Silvą mógł się czuć bezbronny i zagubiony, dlatego tak łatwo dał
się omotać komuś, kto w wirtualnym świecie miał twarz Stelli Chapman.
– Może i tak. Ale nie tego się spodziewałem. – Connor założył ramiona
za głowę, co mogło oznaczać albo przytaknięcie, albo zlekceważenie.
Z Connorem nie było łatwo. Ravi zawsze wiedział, co powiedzieć i ja‐
kich argumentów użyć, żeby skierować myśli Pip na właściwe tory. I ra‐
zem z nią, ramię w ramię, skakał na głęboką wodę, nie bojąc się najbar‐
dziej niedorzecznych wniosków. Potrafili zgodnie współpracować, czer‐
piąc z siebie to, co najlepsze. Wiedzieli, kiedy się odezwać, a kiedy za‐
milknąć i po prostu być obok. Ravi jeszcze był w sądzie i czekał na obronę
Maksa, ponieważ oskarżyciele właśnie urządzili sobie przerwę. Ale Pip za‐
dzwoniła do niego zaraz po wywiadzie ze Stellą, żeby omówić sprawę Ja‐
miego i Leili. Oboje byli tego samego zdania. Tymczasem Connorowi już
trzeci raz tłumaczyła swoją wersję, a chłopak tylko wzruszał ramionami,
zasiewając w niej mnóstwo wątpliwości. Jednak na żadne wątpliwości nie
było czasu, więc Pip próbowała je przegonić, przyspieszając kroku.
– To jedyne wyjaśnienie pasujące do dowodów, które dotychczas udało
nam się zebrać – mówiła do próbującego za nią nadążyć Connora. – Prze‐
czucia muszą podążać za dowodami. Tak to działa. – Zatrzymała się przed
wejściem do księgarni i podniosła głowę. – Kiedy już skończymy tutaj,
wrócimy do mnie i poszukamy w internecie tej całej Leili, żeby potwier‐
dzić moją teorię. Aha! – Odwróciła się w jego stronę. – I pozwól mi mó‐
wić. Tak będzie lepiej.
– Okej – powiedział. – Ale przecież już przeprosiłem za Stellę.
– Wiem. I wiem też, że bardzo się martwisz. – Spojrzała na niego łagod‐
nie. – Po prostu zdaj się na mnie. Po to tu jestem.
Pchnęła szklane drzwi, wprawiając w perliste drżenie wiszący nad nimi
dzwoneczek. Uwielbiała zapach tego miejsca, staroświecki, nieco zatęchły
i zatrzymany w czasie. Lubiła się zgubić w ciemnym labiryncie mahonio‐
wych półek oznaczonych złoconymi metalowymi literami. A już od
dziecka najbardziej ciągnęło ją do regału z historiami kryminalnymi.
– Dzień dobry – przywitał ich stojący za kontuarem mężczyzna o głębo‐
kim głosie. – Ach, to ty! Cześć – dorzucił po chwili, obszedł ladę i wyszedł
im na spotkanie.
Wyglądał jak z całkiem innej bajki. Wysoki tak, że sięgał prawie do pó‐
łek pod sufitem, szeroki w barkach, o potężnych, umięśnionych ramionach,
z niemal czarnymi włosami upiętymi z tyłu w niewielki koczek.
– Jestem Harry – przedstawił się i wyciągnął rękę. – Scythe – dodał na‐
zwisko, potrząsając dłonią Pip. – To ja do ciebie napisałem.
– Tak, bardzo dziękuję za wiadomość – powiedziała Pip. – Przyszłam
najszybciej, jak mogłam. Wypadliśmy ze szkoły zaraz po ostatnim
dzwonku. – Stara podłoga zatrzeszczała pod stopami Connora. – To jest
Connor Reynolds, brat Jamiego.
– Cześć – przywitał się Harry, kierując wyciągniętą rękę do Connora. –
Przykro mi z powodu twojego brata, stary.
Connor wymamrotał pod nosem kilka zupełnie niezrozumiałych słów.
– Mogę zapytać, co widziałeś w piątek wieczorem? – Pip przeszła do
konkretów. – Masz coś przeciwko, żebym nagrywała?
– Jasne, w porządku, to znaczy – możesz nagrywać. Mike! – zawołał ko‐
legę, który właśnie ustawiał książki na półkach w głębi sklepu. – Przypro‐
wadź Soph z biura! Widzieliśmy go wtedy wszyscy troje – wyjaśnił.
– Świetnie. Mogę tu postawić mikrofon? – Pip wskazała kontuar z kasą.
– Pewnie, pewnie! Od czwartej do zamknięcia mamy już spokój.
Harry zabrał z lady kupkę brązowych papierowych toreb, żeby zrobić
trochę miejsca. Pip wyciągnęła z plecaka laptop i dwa mikrofony USB.
Soph z Mikiem wyszli zza zaplecza. Pip zawsze była niezwykle cie‐
kawa, co takiego kryje się za tymi drzwiami, jednak był to ten rodzaj cie‐
kawości, która z biegiem lat coraz bardziej płowiała.
Wymienili się powitalnymi uprzejmościami, przedstawili się sobie i Pip
poprosiła wszystkich troje o podejście bliżej mikrofonu, który musiała
ustawić na stosie książek, żeby dosięgnął ust Harry’ego.
Kiedy byli gotowi, włączyła nagrywanie i kiwnęła głową.
– Harry, powiedziałeś, że po uroczystości poszliście do kogoś. Dokąd
dokładnie?
– Do mojego domu – oznajmił Mike, zbyt intensywnie drapiąc się po
brodzie, przez co niebieska linia na ekranie wystrzeliła do góry. Wyglądał
na starszego niż pozostałych dwoje, na pewno był po trzydziestce. – Przy
Wyvil Road.
– W którym miejscu?
– Numer pięćdziesiąt osiem, w połowie drogi przed zakrętem.
Pip doskonale wiedziała, gdzie to jest.
– Czyli cały wieczór spędziliście razem? – spytała.
– Tak – odezwała się Soph. – My i nasza przyjaciółka Lucy. Nie ma jej
dzisiaj.
– I wszyscy wyszliście od Mike’a w tym samym czasie?
– Tak, bo przyjechałem samochodem – powiedział Harry. – Po drodze
podrzuciłem Soph i Lucy do domu.
– Dobrze – ciągnęła Pip. – Czy potraficie sobie przypomnieć, o której
godzinie wyszliście od Mike’a?
– To było jakoś o 23.45, prawda? – chciał się upewnić Harry, zerkając
na przyjaciół. – Próbowałem to ustalić na podstawie godziny, o której wró‐
ciłem do domu.
– Myślę, że jednak ciut wcześniej. – Mike potrząsnął głową. – O 23.45
już byłem w łóżku. Pamiętam, bo ustawiałem budzik w telefonie. Kiedy
wyszliście, od razu poszedłem na górę i w pięć minut byłem gotowy do
snu, więc myślę, że widzieliśmy go około 23.40.
– 23.40? Świetnie, dziękuję – oznajmiła Pip. – Możecie mi opowiedzieć
o tym, jak zobaczyliście Jamiego? Gdzie to było? Co robił?
– Szedł – odparł Harry, przygładzając odstające kosmyki włosów. –
Dość szybko... Zawzięcie. Chodnikiem po stronie domu Mike’a. Minął nas
o zaledwie kilka kroków, ale nawet na nas nie spojrzał. Jakby był całkowi‐
cie skupiony na swoim celu.
– W którym kierunku szedł?
– Od centrum miasteczka – powiedział Mike.
– Cały czas wzdłuż Wyvil Road? Czy może skręcił na przykład w Tudor
Lane albo gdzieś indziej? – spytała Pip, poprawiła słuchawki na uszach
i zerknęła na Connora, który obserwował ich uważnie, chłonąc każde wy‐
powiedziane słowo.
– Nie wiem – przyznał Harry. – Minął nas i tyle go widzieliśmy. Poszli‐
śmy w drugą stronę do samochodu. Przykro mi.
– Jesteście pewni, że to był Jamie Reynolds?
– Tak, ja jestem prawie pewna – odezwała się Soph, odruchowo nachy‐
lając się do mikrofonu. – W pobliżu nie było nikogo innego, więc widzia‐
łam go jak na dłoni, że tak powiem. Kojarzyłam go, bo Harry pokazał mi
twój plakat. Wyszłam z domu jako pierwsza, dostrzegłam, jak Jamie idzie
w naszą stronę, a potem odwróciłam się do Mike’a, żeby się pożegnać.
– Jak był ubrany? – spytała Pip.
Nie chciała na siłę sprawdzać ich prawdomówności, ale wolała mieć
pewność.
– Miał na sobie ciemnoczerwoną koszulę, taką purpurową – powiedziała
Soph, szukając potwierdzenia w oczach przyjaciół.
– Tak, w kolorze burgundu – uściślił Harry. – Do tego dżinsy i teni‐
sówki.
Pip odblokowała telefon i znalazła zdjęcie Jamiego z uroczystości. Od‐
wróciła ekran, a Soph i Harry pokiwali głowami. Ale tylko oni.
– No nie wiem – odezwał się Mike, wykrzywiając jeden kącik ust. –
Mógłbym przysiąc, że miał na sobie coś ciemniejszego. Chociaż w sumie
widziałem go tylko przez kilka sekund i był środek nocy, ale wydaje mi
się, że miał jakiś kaptur. I nie widziałem jego dłoni, bo trzymał ręce w kie‐
szeniach... Nie spodni, raczej kurtki. Gdyby miał na sobie tylko koszulę, to
gdzie schowałby ręce? Ale wyszedłem z domu ostatni, więc tak naprawdę
widziałem tylko jego plecy.
– Dokładnie tak był ubrany w dniu zaginięcia – oznajmiła Pip, spogląda‐
jąc jeszcze raz na zdjęcie w telefonie.
– Może nie zwróciłem uwagi – przyznał Mike i zrobił pół kroku do tyłu.
– Nie ma sprawy – uśmiechnęła się Pip. – Trudno zapamiętać wiele
szczegółów, jeśli nie wiesz, że kiedyś mogą się okazać ważne. A coś jesz‐
cze przychodzi wam na myśl? Jak Jamie się zachowywał?
– Nie zauważyłem nic nadzwyczajnego – powiedział Harry zza pleców
Soph. – Może tylko dosyć ciężko oddychał. Poza tym wyglądał jak zwy‐
czajny facet, który dokądś się spieszy.
Który dokądś się spieszy. Pip powtórzyła w myślach jego słowa i dodała
od siebie: A dociera donikąd.
– W porządku – odezwała się i wyłączyła nagrywanie. – Bardzo wam
dziękuję za poświęcony czas.
Osiemnaście
Ucisk w gardle odjął jej mowę i zdusił wszelkie słowa, które rozłupały się
w drzazgi i uleciały bezwolne. Patrzyła oniemiała na wiadomość, próbując
poskładać splątane litery i utkać z nich jakiś sens.
Cześć, Pip.
Jesteś coraz bliżej :)
– Co to, do cholery, znaczy, Pip? – Connor jako pierwszy zdołał cokol‐
wiek z siebie wydusić.
Jej imię zabrzmiało niedorzecznie. Jakby już do niej nie należało, prze‐
stało pasować, bo ktoś je rozciągnął, całkiem deformując jego kształt.
Wpatrywała się w trzy niedające się rozpoznać litery wystukane palcami
nieznajomej osoby. Kogoś oddalonego od niej o mniej niż milę.
W odpowiedzi zdołała wydobyć z siebie jedynie bełkotliwy pomruk.
– Wiedziała, że to ty – powiedział Ravi, a jego głos przywołał Pip do
rzeczywistości. – Ona wie, kim jesteś.
– Co znaczy, że „jesteś coraz bliżej”? – spytał Connor.
– W odnalezieniu Jamiego – odparła Pip.
Albo w odkryciu, co się z nim stało, dodała w myślach, co brzmiało pra‐
wie tak samo, ale znaczyło coś zupełnie innego. A Layla wiedziała. Kim‐
kolwiek była, wiedziała wszystko. Pip już miała tę pewność.
– I jeszcze ten uśmieszek – wzdrygnął się Ravi, a Pip poczuła dreszcz
przechodzący na nią z jego palców.
Kiedy ustąpiło pierwsze oszołomienie, Pip ponownie wkroczyła do ak‐
cji.
– Muszę jej odpisać. Teraz – oznajmiła.
I natychmiast wystukała: Kim jesteś? Gdzie jest Jamie? Nie było sensu
dłużej się krygować. Layla była o krok przed nimi. Wcisnęła „wyślij”, ale
w ramce pojawił się komunikat o błędzie.
Wysłanie wiadomości nie powiodło się. Użytkownik nie został znale‐
ziony.
– O nie – szepnęła Pip. – Nie, nie, nie, nie. – Weszła na profil Layli, ale
jej konto już było martwe. Zdjęcie i opis wciąż się wyświetlały, ale cała
reszta zniknęła. Zamiast treści widniał tylko napis: Brak dostępnych po‐
stów i komunikat na górze strony: Użytkownik nieznany. – Nieee – zawyła
gardłowo, wściekła i rozgoryczona. – Dezaktywowała konto.
– Jak to? – zdziwił się Connor.
– Przepadła.
Ravi doskoczył do laptopa i odświeżył stronę z profilem facebookowym
Layli Mead. Strona, której szukasz, nie została znaleziona.
– Dupa. Konto na fejsie też usunęła.
– I na Tinderze – dodała Pip, sprawdzając aplikację. – Zniknęła. Stracili‐
śmy ją.
W pokoju zapadła martwa cisza. Jednak nie był to bezgłos oznaczający
brak dźwięku, ale żywa istota wpełzająca w każdą wolną przestrzeń mię‐
dzy nimi.
– Ona wie, prawda? – Ravi odezwał się łagodnie, prześlizgując się po
powierzchni ciszy, zamiast ją złamać. – Layla wie, co stało się z Jamiem.
– Nie podoba mi się to – wymamrotał w podłogę zgięty wpół Connor,
trzymając trzęsącą się głowę. – Nie podoba...
Pip wbiła w niego sparaliżowany wzrok.
– Mnie też nie.
Przybrała fałszywy uśmiech. Uśmiech, którym obdarzyła ojca, kiedy od‐
prowadzała Raviego do drzwi.
– Wyrobiłaś się z nagraniem podcastu z procesu, psotnico? – spytał tata,
delikatnie poklepując Raviego po plecach; w ten sposób żegnał się tylko
z nim.
– Tak, właśnie się ładuje – odparła Pip.
Connor poszedł do domu ponad godzinę wcześniej, kiedy wszyscy troje
poczuli się zmęczeni zadawaniem sobie w kółko tych samych pytań. Tego
wieczoru już nic więcej nie mogli zrobić. Layla Mead przepadła, ale trop
pozostał. Jutro w szkole Pip z Connorem zapytają pana Clarka, co o niej
wie. Taki powzięli plan. Tymczasem kiedy Ravi już pójdzie, Pip nagra
podcast o tym, co właśnie się wydarzyło, skończy montować wywiady
i późną nocą wypuści pierwszy odcinek drugiego sezonu.
– Dziękuję za kolację, Victorze – powiedział Ravi i odwrócił się do Pip,
żeby posłać jej tajny pożegnalny sygnał, którym było delikatne zmrużenie
oczu.
Pip mrugnęła do niego, a Ravi chwycił za klamkę i pociągnął drzwi do
siebie.
– Och! – Z ganku dobiegł głos mężczyzny stojącego z uniesioną pięścią,
którą nie zdążył zastukać w drzwi.
– Och! – wykrzyknął Ravi, a Pip wystawiła głowę na zewnątrz, żeby zo‐
baczyć, kto przyszedł.
Był to Charlie Green, sąsiad mieszkający cztery domy dalej, z zaczesa‐
nymi do tyłu rdzawymi włosami.
– Cześć, Ravi. Cześć, Pip – przywitał się Charlie i niezdarnie pomachał
ręką. – Dobry wieczór, Victorze.
– Witaj, Charlie – odezwał się tata Pip swoim pokazowym tubalnym
głosem, który wybrzmiewał zawsze wtedy, gdy w domu zjawiali się go‐
ście. Na szczęście Ravi już jakiś czas temu wyszedł z tej roli i stał się kimś
więcej. – Co cię do nas sprowadza?
– Wybaczcie to niespodziewane najście – powiedział Charlie lekko ner‐
wowym głosem i spojrzał na nich speszony bladozielonymi oczami. –
Wiem, że robi się późno, a jutro są lekcje, ale... – zamilkł i zatrzymał
wzrok na Pip. – Widziałem w gazecie twoje ogłoszenie i chyba mam
pewne informacje o Jamiem Reynoldsie. Jest coś, co powinnaś zobaczyć.
Dwadzieścia minut, na tyle zgodził się tata, a Charlie obiecał, że dłużej
nie będzie to trwało. Pip i Ravi podążali za sąsiadem ciemną ulicą, a poły‐
skujące pomarańczowym światłem latarnie rzucały pod ich stopy monstru‐
alnie rozciągnięte cienie.
– Bo wiecie – powiedział Charlie, zerkając przez ramię, kiedy weszli na
żwirową ścieżkę prowadzącą pod drzwi jego domu. – Flora i ja mamy ka‐
merkę zamontowaną przy dzwonku do drzwi. Często się przeprowadzali‐
śmy, mieszkaliśmy też w Dartford i niestety mieliśmy tam parę włamań,
więc dla świętego spokoju Flory zainstalowaliśmy kamerę, która teraz
służy nam w Kilton. Nawet w tak spokojnym miasteczku dodatkowe
środki bezpieczeństwa nikomu nie zaszkodzą, prawda?
Wskazał palcem niewielkie czarne urządzenie umieszczone nad wysłu‐
żonym, zaśniedziałym mosiężnym dzwonkiem.
– Ma czujnik ruchu, więc właśnie teraz nas nagrywa. – Pomachał ręką
do obiektywu, otworzył drzwi i wpuścił ich do środka.
Pip dobrze znała ten dom jeszcze z czasów, kiedy mieszkał w nim Zach
z rodziną. Weszła do pomieszczenia, które niegdyś służyło za pokój dzie‐
cięcy, ale teraz wyglądało jak biuro. Sporą część przestrzeni zajmowały
półki z książkami. Pod oknem wykuszowym od frontu stał fotel, a pod
przeciwległą ścianą szerokie białe biurko. Na nim dwa ogromne monitory.
– Tutaj – powiedział Charlie i poprowadził ich do komputera.
– Niezły sprzęt – skomentował Ravi, przyglądając się monitorom, jakby
miał pojęcie, o czym mówi.
– Pracuję z domu jako wolny strzelec. Projektuję strony internetowe –
wyjaśnił Charlie.
– Fajnie – odparł Ravi.
– Tak, szczególnie dlatego, że mogę chodzić do biura w piżamie – za‐
śmiał się Charlie. – Mój ojciec na pewno by powiedział: „Synu, masz dwa‐
dzieścia osiem lat, wziąłbyś się do jakiejś poważnej roboty, a nie...”.
– Starsze pokolenie – rzuciła Pip z niesmakiem. – W ogóle nie rozu‐
mieją magicznej instytucji piżamy. Ale co chciałeś nam pokazać?
– Dobry wieczór. – W pokoju zadźwięczał kobiecy głos. Pip się odwró‐
ciła i ujrzała stojącą w progu Florę. Kobieta miała związane z tyłu włosy,
a jej rozciągniętą koszulę przecinała jasna smuga mąki. Trzymała plasti‐
kowy pojemnik wypełniony po brzegi czterema warstwami kwadratowych
ciasteczek owsianych. – Właśnie upiekłam przysmaki na jutrzejsze zajęcia
z klasą Josha, ale jeśli macie ochotę skosztować... Żadnych rodzynek.
Słowo!
– Cześć, Flora – uśmiechnęła się Pip. – To miłe, ale ja podziękuję.
Wciąż cierpiała na brak apetytu. Musiała się zmusić nawet do zjedzenia
kolacji.
Tymczasem na twarzy Raviego zakwitł promienny uśmiech. Chłopak
zrobił kilka posuwistych kroków i wyjął ciastko z samego środka ukła‐
danki.
– A ja chętnie. Wyglądają pysznie – cieszył się.
Ravi odda serce każdemu, kto go nakarmi, westchnęła Pip.
– Pokazałeś im? – Flora zwróciła się do Charliego.
– Jeszcze nie, właśnie odpalam. Chodźcie – powiedział i poruszył
myszką, żeby uruchomić jeden z ekranów. – Jak już mówiłem, przy
dzwonku mamy kamerkę, która zaczyna nagrywać, gdy tylko wykryje
ruch, a potem wysyła mi powiadomienie na telefon. Wszystkie nagrania lą‐
dują w chmurze na siedem dni. Po tym czasie są automatycznie kasowane.
Kiedy obudziłem się we wtorek rano, zobaczyłem, że w środku nocy przy‐
szło powiadomienie. Poszedłem na dół, rozejrzałem się, ale wszystko było
na swoim miejscu, więc uznałem, że pewnie znowu jakiś lis uruchomił
czujnik.
– Pewnie tak – potwierdziła Pip i przysunęła się bliżej, podczas gdy
Charlie przedzierał się przez pliki.
– Ale wczoraj Flora zauważyła, że coś jej zginęło. Nigdzie nie może
tego znaleźć, więc pomyślałem, że nie zaszkodzi rzucić okiem na nagranie
z tamtej nocy, dopóki jeszcze nie znikło. Nie spodziewałem się, że coś od‐
kryję, ale... – Kliknął w plik wideo i wyskoczyło okienko Media Playera.
Charlie powiększył widok na cały ekran i włączył odtwarzanie.
Kamera zarejestrowała ujęcie w 180-stopniowym polu widzenia. Ujrzeli
trawnik przed domem i ścieżkę prowadzącą do furtki, przez którą przed
chwilą weszli, a także widok boczny na okna wykuszowe po obu stronach
drzwi wejściowych. Wszystko w jaśniejszych lub ciemniejszych odcie‐
niach zieleni kontrastującej z mroczną plamą nocnego nieba.
– To obraz noktowizyjny – wyjaśnił Charlie, widząc ich miny. – Zareje‐
strowany we wtorek o 3.07 w nocy.
Wtedy przy furtce dostrzegli jakiś ruch. Cokolwiek to było, musiało uru‐
chomić kamerę.
– Wybaczcie, ale rozdzielczość jest trochę marna – tłumaczył Charlie.
Zielony kształt poruszał się ścieżką po trawniku. W miarę jak zbliżał się
do oka kamery, jego ręce i nogi coraz bardziej się rozmywały. Kiedy pod‐
szedł pod same drzwi, Pip dostrzegła jego twarz. Twarz, którą dobrze
znała. Poza czarnymi węgielkami niewidocznych oczu. Wyglądał na prze‐
rażonego.
– Nigdy go nie widziałem, ale trafiłem na jego zdjęcie w „Kilton Mail”.
Czy to nie Jamie Reynolds?
– To on – przyznała Pip ze ściśniętym gardłem. – Co on wyprawia?
– Spójrzcie na okno po lewej stronie, dokładnie w tym pokoju. – Charlie
stuknął palcem w ekran. – W ciągu dnia otworzyłem je, żeby trochę prze‐
wietrzyć, a później musiałem nie do końca docisnąć. Wciąż jest lekko pod‐
niesione, widzicie? Raptem kilka centymetrów od ramy.
W tym samym czasie zielony Jamie na monitorze zauważył to samo,
przykucnął pod oknem i wsunął dłoń w szczelinę. Tył jego głowy, przysło‐
nięty ciemnym kapturem, był całkiem niewidoczny. Pip patrzyła, jak Jamie
przesuwa okno do góry, poszerzając prześwit.
– Co on robi? – spytał Ravi, przechylając się do ekranu. O ciastku już
dawno zdążył zapomnieć. – Czy on się włamuje?
Jego pytanie okazało się niepotrzebne, ponieważ pół sekundy później Ja‐
mie pochylił głowę, wślizgnął się przez okno i przerzucił nogi do środka,
zostawiając po sobie pustą ciemnozieloną przestrzeń przed domem.
– Był wewnątrz dosłownie przez czterdzieści jeden sekund – oznajmił
Charlie i przesunął nagranie do momentu, gdy jasnozielona głowa Jamiego
z powrotem wyłoniła się z okna.
Chłopak zeskoczył na ziemię i zachwiał się na jednej nodze. Wyglądał
tak samo jak wcześniej: przelękniony, z pustymi rękoma. Obrócił się,
wsparł łokcie o parapet i pociągnął okno do samego dołu. A potem po‐
szedł, z każdym kolejnym krokiem przyspieszając, aż po przekroczeniu
furtki rzucił się biegiem i zniknął pochłonięty przez wszechzieloną noc.
– Och. – Pip i Ravi westchnęli jednocześnie.
– Dopiero wczoraj to odkryliśmy – powiedział Charlie. – To moja wina,
bo zostawiłem otwarte okno. Przegadaliśmy to i uznaliśmy, że nie bę‐
dziemy zawiadamiać policji ani wnosić zarzutów. Zdaje się, że ten cały Ja‐
mie ma wystarczająco dużo na głowie. A to, co zabrał... To znaczy podej‐
rzewamy, że zabrał. To nie było zbyt kosztowne. Miało jedynie wartość
sentymentalną, tak że...
– Co takiego wyniósł? – spytała Pip, instynktownie zerkając na gołe
nadgarstki Flory. – Co ukradł Jamie?
– Mój zegarek – powiedziała Flora i odstawiła pudełko z ciasteczkami. –
Pamiętam, że w przedostatni weekend zostawiłam go tutaj, bo ciągle zaha‐
czał o książkę, którą akurat czytałam. Nie widziałam go więcej od tamtej
pory. To jedyna rzecz, która zginęła.
– Czy to zegarek z różowego złota, z jasnoróżowym paskiem, ozdobiony
metalowymi kwiatkami? – spytała Pip, a Charlie i Flora natychmiast wy‐
mienili zaniepokojone spojrzenia.
– Tak – potwierdziła Flora. – Dokładnie taki. Nie kosztował wiele, ale
dostałam go w prezencie od Charliego na nasze pierwsze święta. Skąd
w ogóle...
– Widziałam twój zegarek – oznajmiła Pip. – Jest w pokoju Jamiego
Reynoldsa.
– Ach! – wysapał Charlie.
– Zrobię wszystko, żebyś go odzyskała. Choćby zaraz.
– Byłoby wspaniale, ale nie ma pośpiechu. – Flora uśmiechnęła się do‐
brotliwie. – Wiem, że jesteś bardzo zajęta.
– Najdziwniejsze jest to – Charlie przemierzył pokój, minął Raviego
wodzącego za nim bacznym wzrokiem i podszedł do okna, przez które ty‐
dzień wcześniej zakradł się Jamie – że zabrał tylko ten zegarek. Dlaczego?
Już na pierwszy rzut oka nie jest wiele wart. Poza tym w pokoju leżał mój
portfel pełen gotówki. Na biurku stoją komputery, jest sprzęt, a to nie są ta‐
nie rzeczy. Dlaczego Jamie pokusił się o tak bezwartościowy łup? Dla‐
czego nie tknął niczego innego? Czterdzieści sekund kręcenia się po domu
i tylko zegarek?
– Nie wiem, dziwne to wszystko – przyznała Pip. – Nie potrafię tego
wyjaśnić. Przykro mi, ale... – Odchrząknęła. – To nie jest Jamie, jakiego
znam.
Charlie zawiesił wzrok na dolnej listwie okna, pod którą niedawno wśli‐
zgiwały się palce Jamiego.
– Niektórzy są naprawdę dobrzy w ukrywaniu swojego prawdziwego
oblicza.
Nazwa pliku:
Pip: W tej całej sprawie jedna rzecz, nad którą poprzednio nawet się nie zasta‐
nawiałam, uparcie nie daje mi spokoju. Chodzi o czas. Z każdą kolejną mi‐
nutą i godziną szanse na to, że Jamie cały i zdrowy wróci do domu, mar‐
nieją w oczach. Tak mówią statystyki. Jeszcze zanim zdążę załadować ten
odcinek, a wy zaczniecie go słuchać, przekroczymy kolejną istotną granicę:
miną siedemdziesiąt dwie godziny, odkąd ostatni raz widziano Jamiego.
W standardowej procedurze policyjnej, w przypadku śledztw wysokiego ry‐
zyka, po upłynięciu trzech dób pęka pewna bariera psychologiczna, za którą
następuje ciche pogodzenie się z myślą, że poszukiwana jest nie osoba za‐
giniona, lecz jej ciało. Tym razem rządzi czas, nie ja. I to mnie przeraża.
Ale ja muszę wierzyć, że Jamiemu nic się nie stało i nadal mamy czas, żeby
go odnaleźć. To wciąż jest prawdopodobne, chociaż stuprocentowej pewno‐
ści nigdy nie ma. Ale dzisiaj jestem bliżej niż wczoraj, żeby połączyć kropki.
Myślę, że wszystko jest ze sobą powiązane, i jeśli mam rację, każda obrana
droga powiedzie mnie do jednej osoby: Layli Mead. Osoby, która w rzeczy‐
wistości nie istnieje.
Do następnego usłyszenia.
Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki:
Zaginięcie Jamiego Reynoldsa
Sezon 2, odcinek 1: przesłanie na SoundCloud zakończone powodzeniem
Dwadzieścia
Pip: Jasne, ale jak się poznaliście online? Kto pierwszy się odezwał? Dopaso‐
wało was na Tinderze?
Anonim: Nie, nie mam tam profilu. Poznaliśmy się przez Instagram, gdzie mam konto
ustawione jako prywatne, dlatego [-------------BIIP-------------]. Pewnego dnia,
gdzieś pod koniec lutego, dostałem zaproszenie od Layli. Sprawdziłem jej
profil i pomyślałem, że wygląda sympatycznie. Poza tym musiała być z Little
Kilton, bo miała sporo zdjęć z miasteczka. A ponieważ mieszkałem tu rap‐
tem od kilku miesięcy, nie miałem jeszcze okazji poznać ludzi spoza [--BIIP-
-]. Pomyślałem, że będzie miło zawrzeć nową znajomość, więc zaakcepto‐
wałem jej prośbę i zaczęliśmy się obserwować. Polubiłem jej kilka zdjęć.
Pip: Rozumiem, oczywiście. Ale żeby była jasność... Czy wasze wirtualne roz‐
mowy miały charakter romantyczny? Były podszyte... flirtem?
Anonim: ...
Pip: Okej, nie musisz odpowiadać, ale chciałabym się wyrazić jasno: nie ocze‐
kuję, że streścisz mi każdą waszą rozmowę. Chcę tylko się dowiedzieć, czy
Layla powiedziała coś, co mogłoby mi pomóc w ustaleniu, kim jest na‐
prawdę. Rozmawiałeś z nią kiedyś przez telefon?
Anonim: Tak, w Little Kilton. Nie dotarliśmy do etapu, żeby wymienić się adresami,
ale sprawiała wrażenie, że zna realia miasteczka. Wspominała o piciu
w King’s Head.
Anonim: Nie. Nie przeszło mi to przez myśl, dopóki nie wpadłem na Stellę Chapman
[------------BIIP----------] i nie zorientowałem się, że byłem trollowany. Przynaj‐
mniej nie trwało to długo.
Pip: Czyli utrzymywaliście kontakt przez tydzień? O czym do niej pisałeś? Po‐
wiedz, ile możesz...
Anonim: Tylko zaznaczę, że nie było to jakieś przesłuchanie, nic takiego. Te pytania
wypływały naturalnie z toku rozmowy. Na początku spytała wprost, ile mam
lat. Napisałem, że dwadzieścia dziewięć. Wtedy była ciekawa, czy mam już
jakieś plany na świętowanie trzydziestki i kiedy mam urodziny. Gaduła z niej
była. Ale sympatyczna. Interesowała się też moją rodziną. Pytała, czy
z kimś mieszkam, czy mam rodzeństwo, jak się czują moi rodzice. A jednak
kiedy pytałem ją o to samo, unikała jasnych odpowiedzi. Ja bardziej ją inte‐
resowałem. Pomyślałem wtedy, że pewnie u niej w domu nie dzieje się naj‐
lepiej.
Anonim: Nie sądzę. Dobrze pamiętam, o czym rozmawialiśmy, zanim zerwała kon‐
takt. Zapytała, czym się zajmuję zawodowo, więc odpowiedziałem, że pra‐
cuję jako [----- BIIP-----] w [----BIIP----]. I więcej się nie odezwała. Może na‐
leży do tych, którzy wolą się nie pokazywać z [--BIIP--]. Może uważa, że za‐
sługuje na kogoś lepszego. Nie wiem.
Pip: Wiem, że wtedy nie podejrzewałeś jej o trolling, ale czy z dzisiejszej per‐
spektywy kojarzysz jakieś drobiazgi, które mogłyby świadczyć o jej prawdzi‐
wej tożsamości? Na przykład o wieku? Może wymsknęło jej się jakieś staro‐
modne słówko? Może niechcący wspomniała o Jamiem Reynoldsie? Albo
o kimś innym z życia w realu?
Anonim: Nie, nic z tych rzeczy. Wierzyłem, że jest dokładnie tą osobą, za którą się
podaje. Żadnych gaf. Jeśli zatem jest trollem, to cholernie dobrym.
Dwadzieścia jeden
Pip starała się nie patrzeć. Odwracała wzrok, ale dom miał w sobie jakąś
natrętną siłę, która uparcie przyciągała jej spojrzenie. Dom, który – po
wszystkim, co się w nim wydarzyło – już nigdy nie będzie zwykłym do‐
mem. Wydawał się niemal jak z innego świata. Jakby nad jego spadzistym
dachem i ceglanymi ścianami pożeranymi przez bluszcz zawisła śmierć,
obsypując go blaskiem, jakim nigdy nie powinien się mienić.
Dom państwa Bellów. Miejsce śmierci Andie.
Przez okno salonu Pip widziała tył głowy Jasona Bella. Na przeciwległej
ścianie migotał telewizor. Mężczyzna musiał usłyszeć ich kroki na chod‐
niku, bo nagle się odwrócił i łypnął w ich stronę. Pip na ułamek sekundy
spojrzała mu w oczy, a kiedy Jason ją rozpoznał, natychmiast spochmur‐
niał. Wzdrygnęła się i zwiesiła głowę. Szli dalej, nie zwalniając kroku, aż
zostawili dom za sobą. Jednak wciąż czuła na sobie palący wzrok Jasona.
– Czyli pomysł podsunął ci ktoś z Reddita? – spytał zupełnie swobodnie
Ravi, który najwyraźniej nie odczuwał potrzeby spoglądania na dom.
Właśnie skręcili w drogę prowadzącą do kościoła na wzgórzu.
– Tak. I to jest całkiem dobra teoria – odparła Pip. – Powinnam była
sama na to wpaść.
– Czy po emisji odcinka pojawiły się jakieś inne dobre rady?
– Nie-e – wysapała z wysiłku, wdrapując się po stromym zboczu. Kiedy
wyszli zza zakrętu, w oddali zamajaczył stary kościół wyłaniający się leni‐
wie spomiędzy koron drzew. – Chyba że do worka ze wskazówkami dorzu‐
cisz: „Widziałem Jamiego w McDonaldzie w Aberdeen”. Albo weźmiesz
pod uwagę trop paryski, bo ktoś napisał, że spotkał go w Luwrze.
Przeszli mostem dla pieszych przerzuconym nad drogą szybkiego ruchu,
a ryk samochodów wwiercił jej się w uszy.
– Dobra – powiedziała, kiedy zbliżali się do cmentarza rozciągającego
się po obu stronach kościoła. – Człowiek z Reddita uważa, że „po lewej”
oznacza lewą część cmentarza. Przekonajmy się. – Zeszli ze ścieżki i ru‐
szyli przez rozległą połać trawy otulającą zbocze. Wokół słały się płaskie
marmurowe płyty i prężyły się nagrobki wyrastające z ziemi w nierównych
rzędach.
– Jak ona się nazywa? – spytał Ravi. – Hillary...
– Hillary F. Weiseman, zmarła w 2006 roku.
Pip ze zmrużonymi oczami wpatrywała się w płyty nagrobne. Ravi szedł
tuż obok.
– Myślisz, że Nat da Silva cię okłamała? – zagadnął, nie odrywając
wzroku od nazwisk wypisanych na marmurze.
– Nie wiem – odparła. – Ale oboje nie mogą mówić prawdy. Ich zezna‐
nia stoją ze sobą w całkowitej sprzeczności. Dlatego albo Nat da Silva,
albo Tom Nowak kłamie. I nie mogę pozbyć się myśli, że Nat miałaby ku
temu więcej powodów. Może tamtego wieczoru Jamie wpadł do niej tylko
na chwilę, a ona nie chciała wspominać o tym przy swoim chłopaku, który
wygląda dość przerażająco.
– Jak on ma na imię? Luke?
– Tak, Luke Eaton. A może w ogóle nie zamierzała mi powiedzieć, bo
nie chce zostać wciągnięta w śledztwo. Ostatnim razem nie potraktowałam
jej zbyt dobrze. Albo kłamała, bo właśnie jest zamieszana w sprawę. Kiedy
pytałam ich wtedy, co robili w tamten piątkowy wieczór, odniosłam wraże‐
nie, że nie przedstawiają mi całej prawdy.
– Ale niecałą godzinę później Jamie był widziany cały i zdrowy na Wy‐
vil Road. Czyli nawet jeśli poszedł do Nat, wyszedł od niej o własnych si‐
łach.
– Wiem – przyznała. – Więc po co te kłamstwa? Co ona ma do ukrycia?
– Tom też mógł kłamać – powiedział Ravi i pochylił się, żeby łatwiej
odczytać wyblakłe litery wyryte w kamieniu.
– Mógł – westchnęła Pip. – Tylko dlaczego? I skąd mógł wiedzieć, że
akurat ten dom należy do... osoby znajdującej się w kręgu podejrzeń?
– Zamierzasz jeszcze raz pogadać z Nat?
– Sama nie wiem. – Pip minęła kolejny szereg nagrobków. – Chyba po‐
winnam, ale ona raczej nie będzie zbyt chętna. Nie cierpi mnie. Zresztą
ostatni tydzień był dla niej wystarczająco trudny.
– Może ja bym do niej poszedł? – zaproponował Ravi. – Kiedy już skoń‐
czy się proces Maksa.
– Może... – zastanawiała się Pip, ale myśl, że do tego czasu Jamie wciąż
się nie odnajdzie, przytłaczała ją. Przyspieszyła kroku. – Zbyt wolno nam
idzie. Rozejdźmy się.
– Nie! Ja naprawdę bardzo, ale to bardzo cię lubię.
Wyczuła jego złośliwy uśmieszek, chociaż nawet na niego nie patrzyła.
– Jesteśmy na cmentarzu. Zachowuj się.
– I tak nikt nas nie usłyszy – odparł, robiąc unik przed jej piorunującym
spojrzeniem. – Dobra, dobra... Sprawdzę z drugiej strony.
Powlókł się w górę zbocza i zaczął obchodzić nagrobki od drugiego
końca cmentarza, żeby spotkać się z Pip w połowie drogi.
Po kilku minutach zniknął jej z oczu za nieprzyciętym żywopłotem. Zo‐
stała sama na polu pomarłych. Wokół nie było nikogo. Panowała cisza głu‐
cha jak noc, chociaż była dopiero osiemnasta.
Nagrobku Hillary nigdzie nie było. Właśnie dotarła do wylotu kolejnej
alejki, kiedy usłyszała krzyk. Porwany wiatrem głos Raviego przycichał
w oddali, ale Pip dostrzegła, jak chłopak macha do niej sponad żywopłotu,
i popędziła w jego stronę.
– Znalazłeś? – spytała, łapiąc oddech.
– „Pamięci Hillary F. Weiseman” – przeczytał wykonany złoconymi lite‐
rami napis na czarnej marmurowej płycie. – „Zmarłej 4 października 2006
roku. Kochanej mamie i babci. Będzie nam cię brakowało”.
– To ona – powiedziała Pip i rozejrzała się dokoła. Ta część cmentarza
była z jednej strony odgrodzona rzędem żywopłotu, z drugiej szpalerem
drzew. – Ustronnie tutaj. Zakątek jest osłonięty przed niepożądanymi spoj‐
rzeniami. Chyba że się wdrapiesz na ścieżkę powyżej...
– Dobre miejsce na potajemną schadzkę – przytaknął Ravi. – Jeśli taki
był cel...
– Tylko z kim? Wiemy, że Jamie nigdy nie spotkał się z Laylą na żywo.
– A co powiesz na to? – Ravi wskazał bukiecik złożony na grobie Hil‐
lary.
Kwiaty były całkiem zwiędnięte, a kiedy Pip zacisnęła palce na papierze
ozdobnym, posypały się zasuszone płatki.
– Leżą tu od kilku tygodni – oznajmiła.
Po chwili zauważyła niewielką białą karteczkę wsuniętą między kwiaty.
Niebieski atrament pod wpływem deszczu spłynął po papierze, ale litery
wciąż były czytelne.
– Kochanej Mamie życzliwe wspomnienie w dniu urodzin! Tęsknimy za
tobą każdego dnia. Mary, Harry i Joe – przeczytała na głos.
– Mary, Harry i Joe – zamyślił się Ravi. – Znamy ich?
– Nie. Ale kiedy przeglądałam rejestry wyborców z Little Kilton, nie
znalazłam nikogo innego o nazwisku Weiseman.
– Możliwe, że to nie rodzina.
Usłyszeli chrzęszczące kroki na żwirowej ścieżce biegnącej po wzgórzu.
Były coraz bliżej. Odwrócili się jednocześnie, żeby zobaczyć, kto idzie.
Pip poczuła ucisk w piersiach, jakby ktoś przyłapał ją w miejscu, do któ‐
rego nie powinna była się zapuszczać. Wtedy spostrzegła mężczyznę wyła‐
niającego się spod baldachimu rozdygotanych wiatrem wierzb. Był to
Stanley Forbes. Kiedy zauważył dwoje nastolatków ukrytych w cieniu, za‐
skoczony spotkaniem nie mniej niż oni, prawie się zadławił gwałtownie
połkniętym powietrzem.
– Jasny diabeł, ale się wystraszyłem! – wysapał, chwytając się za serce.
– Ładnie tak wzywać diabła pod kościołem? – uśmiechnął się Ravi i na‐
tychmiast rozładował napięcie.
– Przepraszamy – powiedziała Pip, ściskając w dłoni wiązankę suchych
kwiatów. – Co tu robisz?
Pytanie całkiem na miejscu, pomyślała, bo poza nimi na cmentarzu nie
było nikogo innego, a przecież nie zjawili się tam z byle powodu.
– Ja... – Stanley wyglądał na zbitego z tropu. – Przyszedłem porozma‐
wiać z pastorem o materiale do przyszłotygodniowego numeru. A wy? Co
was tu przygnało? – odbił piłeczkę i zerknął na płytę nagrobną, przy której
stali.
Przyłapał ich, owszem, ale Pip postanowiła to wykorzystać.
– Słuchaj, Stanley – powiedziała. – Znasz sporo osób w miasteczku,
prawda? Dzięki pracy w gazecie. Wiesz może coś o rodzinie niejakiej Hil‐
lary Weiseman? Ma córkę Mary i chyba dwóch synów albo wnuków, nazy‐
wają się Harry i Joe.
Stanley zmrużył oczy, jakby to pytanie było drugą najdziwniejszą rze‐
czą, która mu się przydarzyła po nieoczekiwanym spotkaniu pary nastolat‐
ków węszących na cmentarzu.
– Tak... znam. Ale ty też. To Mary Scythe. Pracuje w redakcji jako wo‐
lontariuszka. Harry i Joe to jej synowie.
Kiedy tylko to powiedział, w głowie Pip coś zaskoczyło.
– Harry Scythe... Czy on przypadkiem nie pracuje w księgarni? – spy‐
tała.
– Tak, chyba tak – odparł Stanley, przestępując z nogi na nogę. – Czy to
ma coś wspólnego z zaginięciem Jamiego Reynoldsa?
– Możliwe. – Wzruszyła ramionami i dostrzegła cień rozczarowania
w oczach Stanleya, że nie rozwinęła myśli. Zrobiła to celowo, ponieważ
nie miała ochoty, żeby jakaś samozwańcza dziennikarka z lokalnej gazety
wchodziła jej w drogę, polując na sensację. Chociaż może nie było to z jej
strony zbyt uczciwe. W końcu Stanley na jej prośbę wydrukował w „Kilton
Mail” ogłoszenie o zaginięciu, co przyniosło niemały odzew. – Wiesz... –
dodała. – Chciałam ci podziękować za publikację zdjęcia Jamiego w gaze‐
cie. Nie musiałeś tego robić, ale bardzo mi pomogłeś, więc... Jeszcze raz
dzięki.
– Nie ma sprawy – uśmiechnął się Stanley, spoglądając między nią a Ra‐
viego. – Mam nadzieję, że go znajdziecie. To znaczy jestem tego pewien. –
Podciągnął rękaw i spojrzał na zegarek. – Muszę lecieć. Nie chcę, żeby pa‐
stor czekał. To... na razie.
Niezdarnie machnął im na pożegnanie, zginając rękę w nadgarstku, i ru‐
szył w stronę kościoła.
– Harry Scythe był jednym ze świadków, którzy widzieli Jamiego na
Wyvil Road – szepnęła Pip do Raviego, odprowadzając Stanleya wzro‐
kiem.
– Coś ty? – zdziwił się Ravi. – Jakie to miasteczko małe.
– Oj, tak – odparła Pip i odłożyła zwiędłe kwiaty na grób Hillary. – To
naprawdę małe miasteczko.
Nie była pewna, czy te słowa zawierały jakieś drugie dno. I nie była
pewna, czy wyprawa na cmentarz w jakikolwiek sposób pomogła wyjaśnić
znaczenie świstka papieru ze śmietnika Jamiego ponad to, że chłopak naj‐
prawdopodobniej spotkał się z kimś przy grobie. W cieniu tych samych
drzew. Było to jednak zbyt niejasne, zbyt mętne, żeby mogło naprowadzić
ją na konkretny trop.
– Chodź. Musimy nagrać aktualizację procesu – powiedział Ravi, chwy‐
cił jej dłoń i zaplótł palce. – A w ogóle nie wierzę, że podziękowałaś Stan‐
leyowi Forbesowi. – Zrobił przerażoną minę i postawił oczy w słup.
– Przestań. – Szturchnęła go.
– Ty właściwie byłaś dla kogoś miła – nabijał się z niej, nie przestając
stroić min. – Brawo ty! Medal uprzejmości dla Pip.
– Zamknij się.
Dwadzieścia trzy
Dwadzieścia cztery
– Jesteś pewna, że chcesz przy tym być? – spytała Pip i spojrzała poważnie
na Joannę, unosząc palec nad klawiszem myszy z zamiarem ujawnienia hi‐
storii w przeglądarce Jamiego. – Nie wiadomo, co tam znajdziemy.
– Rozumiem – odparła Joanna i kurczowo wczepiła się w oparcie krze‐
sła, nie ruszając się ani na krok.
Pip wymieniła szybkie spojrzenia z Connorem. Chłopak skinął głową na
znak, że również jest gotowy.
– To jedziemy.
Kliknęła, a w nowym oknie ukazała się historia wyszukiwania. Ostatni
zapis pochodził z 27 kwietnia z 17.11. Jamie oglądał na YouTube kompila‐
cję najbardziej żenujących wpadek. Tego dnia odwiedził także: Reddita,
jeszcze więcej YouTube’a i szereg stron na Wikipedii, od templariuszy po
Slender Mana.
Przewinęła listę do poprzedniego dnia, gdzie jeden z wyników szczegól‐
nie przykuł jej uwagę: w czwartek, dzień przed zaginięciem, Jamie dwa
razy odwiedził profil instagramowy Layli Mead. Wyszukiwał również
frazę nat da silva gwałt proces max hastings, która przekierowała go do
strony Agoodgirlsguidetomurderpodcast.com. Wyglądało na to, że Jamie
wysłuchał podcastu, który Pip nagrała razem z Ravim.
Ześlizgiwała wzrok coraz niżej, wciąż natrafiając na to samo. Reddit,
Wikipedia, Netflix... Wytężała uwagę w poszukiwaniu czegoś nieoczywi‐
stego, co nie byłoby tylko Wikipedią. Przedarła się przez poniedziałek
i rozpoczęła poprzedni tydzień, kiedy coś zatrzymało ją na dziewiętnastym
kwietnia, dniu urodzin Jamiego. Chłopak wyszukiwał: co liczy się jako na‐
paść? Później, po przejrzeniu kilku stron z wynikami, wpisał: jak się bić.
– Dziwna sprawa – powiedziała Pip i wskazała palcem wyszukiwaną
frazę. – Wpisał to o dwudziestej trzeciej trzydzieści w swoje urodziny.
Connor, właśnie tej nocy usłyszałeś, jak się wymyka. Później wrócił w za‐
krwawionym ubraniu. – Rzuciła okiem na kosz z brudnymi ubraniami, na
którym wciąż leżał szary sweter. – Chyba wiedział, że czeka go jakaś
bójka. Jakby chciał się do niej przygotować.
– Jamie nigdy nie brał udziału w żadnych bijatykach. Zresztą skoro gu‐
glował, jak się bić, to chyba wszystko jasne – oznajmił Connor.
Pip miała na ten temat coś więcej do powiedzenia, ale kolejny element
przyciągnął jej wzrok. W poniedziałek szesnastego kwietnia w wyszukiwa‐
niach Jamiego pojawił się zwrot: kontrolujący ojcowie. Pip zaparło dech
w piersiach, ale w porę się opanowała i szybko przewinęła na dół, zanim
Joanna z Connorem zdążyli cokolwiek dostrzec.
Jednak już nie potrafiła tego odzobaczyć. Nie mogła przestać myśleć
o wybuchających w tym domu awanturach ani o całkowitym braku zainte‐
resowania Arthura faktem, że jego najstarszy syn zaginął, ani o możliwych
pokrywających się okienkach czasowych Jamiego i Arthura z tamtej nocy.
Nagle dotarło do niej, że Arthur Reynolds siedział na dole. Jego obecność
była tak namacalna, że wsączała się przez dywan do pokoju na piętrze.
– Co to takiego? – spytał nieoczekiwanie Connor, wyrywając ją z zamy‐
ślenia.
Pip bezmyślnie przewijała listę, ale szybko się zatrzymała i spojrzała na
palec Connora przytknięty do ekranu. Wtorek, 10 kwietnia, 01.26 w nocy.
Cała seria dziwnych wyszukiwań rozpoczynająca się od raka mózgu. Jamie
wszedł na strony publicznej służby zdrowia w zakładki Nowotwory mózgu
i Złośliwe nowotwory mózgu. Kilka minut później wrócił do Google’a,
wklepał nieoperacyjny rak mózgu i odwiedził stronę organizacji charyta‐
tywnej wspierającą chorych na raka. Tej nocy zadał jeszcze jedno pytanie:
rak mózgu badania kliniczne.
– Hm – zastanawiała się Pip. – Ja sama wyszukuję różne niestworzone
rzeczy, ale to nie wygląda na niewinne grzebanie w internecie. Mam wra‐
żenie, że Jamie miał w tym jakiś cel, coś zamierzał... Znasz kogoś, kto ma
raka mózgu? – spytała Joanny.
– Nie. – Kobieta potrząsnęła głową.
– Czy Jamie kiedyś wspominał, że zna kogoś takiego? – Tym razem od‐
wróciła się do Connora.
– Nie, nigdy.
Pip chciała zapytać o coś jeszcze, ale nie potrafiła: czy Jamie mógł szu‐
kać informacji o raku mózgu, ponieważ dowiedział się, że sam jest chory?
Nie, to niemożliwe. Tego z pewnością nie mógłby zataić przed matką.
Pip zjechała niżej, ale wkrótce trafiła na koniec listy. Jamie musiał usu‐
nąć wcześniejszą historię. Już zamierzała zamknąć okno, kiedy nagle spo‐
strzegła coś jeszcze. Coś, czego wcześniej nie zauważyła, a co cichutko
przycupnęło między nowotworami a filmikami z psami chodzącymi na tyl‐
nych łapach. Dziewięć godzin po wyszukiwaniu informacji o raku mózgu,
czyli zapewne po przerwie na sen, Jamie zapytał Google’a, jak zarobić
szybkie pieniądze i wszedł na stronę z artykułem zatytułowanym „11 ła‐
twych sposobów na zdobycie szybkiej forsy”.
Taki wynik wyszukiwania w komputerze dwudziestoczterolatka miesz‐
kającego z rodzicami nie byłby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie wyjąt‐
kowe okoliczności. Dokładnie następnego dnia mama Pip nakryła go na
próbie kradzieży firmowej karty kredytowej. To musiało być ze sobą po‐
wiązane. Ale dlaczego we wtorek dziesiątego kwietnia Jamie obudził się
z nagłą potrzebą zdobycia pieniędzy? Dzień wcześniej coś musiało się wy‐
darzyć.
Pip wpisała adres Instagrama w pasek na górze strony i zacisnęła kciuki,
licząc na powodzenie. Najważniejsze było dogrzebanie się do prywatnych
wiadomości Jamiego i Layli, co mogło pomóc w namierzeniu trolla. Pro‐
szę, niech hasło będzie zapisane, proszę, proszę, proszę.
W przeglądarce załadowała się strona z loginem do profilu Jamiego.
– Jessst! – syknęła, ale przerwało jej głośne bzyczenie.
Telefon wibrował w tylnej kieszeni jej spodni, rezonując o drewniane
krzesło. Wyciągnęła go. Dzwoniła jej mama, a kiedy Pip zerknęła na go‐
dzinę, doskonale wiedziała, o co chodzi. Było już po dziesiątej, jutro miała
lekcje, więc czekały ją kłopoty. Westchnęła.
– Musisz już wracać, skarbie? – spytała Joanna, która zapewne zerknęła
jej przez ramię na wyświetlacz.
– Raczej tak. Czy... mogłabym zabrać ze sobą laptop Jamiego? Jeszcze
dziś w nocy chciałabym go dokładnie przeczesać, przejrzę profile w me‐
diach społecznościowych i jutro dam wam znać – wyjaśniła.
Ponadto uważała, że Jamie niekoniecznie byłby zadowolony, gdyby jego
matka i młodszy brat grzebali w jego prywatnych wiadomościach. Szcze‐
gólnie że... ich treść z pewnością nie była przeznaczona dla najbliższej ro‐
dziny.
– Tak, tak, oczywiście – zgodziła się Joanna, gładząc Pip po ramieniu. –
Tylko ty wiesz najlepiej, co z tym zrobić.
– Jasne – szepnął Connor, a Pip odniosła wrażenie, że bardzo chciałby
jej towarzyszyć.
Szkoła, rodzice i czas nie powinny stawać im na drodze.
– Jeśli tylko znajdę coś istotnego, od razu do ciebie napiszę – zapewniła
go i pochyliła się nad komputerem, żeby zminimalizować okno przeglą‐
darki.
Na ekranie błysnęła niebieska tapeta z robotem. Komputer miał zainsta‐
lowany system Windows 10, a Jamie ustawił go w trybie aplikacji. Na po‐
czątku trochę ją to zmyliło, dopiero później dostrzegła skrót do
Chrome’a wciśnięty obok ikonki Microsoft Word. Wyciągnęła rękę i już
chciała zatrzasnąć klapę, kiedy jej wzrok przykuły inne aplikacje: Excel,
4OD, Sky Go i Fitbit.
Znieruchomiała z ręką uniesioną nad komputerem. Coś ją powstrzy‐
mało. Jakiś blady, niewyraźnie zarysowany myślokształt.
– Fitbit? – spytała, spoglądając na Connora.
– Tak. Tata kupił mu na urodziny zegarek sportowy z aplikacją. Widać
było, że Jamie wcale go nie chce, prawda? – Connor szukał potwierdzenia
w oczach matki.
– No wiesz... Sprawić prezent Jamiemu to nie lada wyzwanie. Twój oj‐
ciec po prostu chciał być pomocny. Moim zdaniem to był dobry pomysł –
powiedziała Joanna nieco ostrzejszym, bojowym tonem.
– Wiem, wiem, tak tylko rzuciłem. – Connor obrócił się do Pip. – Tata
założył mu konto i zainstalował aplikację w telefonie i na komputerze, bo
stwierdził, że Jamie sam palcem nie kiwnie. Co zresztą jest prawdą. Brat
nosił ten zegarek, ale chyba tylko po to, żeby ojciec nie zawracał mu...
żeby sprawić mu przyjemność – wyjaśnił, zerkając ukradkiem na mamę.
– Czekaj – wtrąciła Pip, kiedy poczuła w głowie ciężar myśli, które
w końcu przybrały konkretny kształt. – Ten czarny zegarek, który Jamie
miał na ręku w dniu zaginięcia, to Fitbit?
– Ta-ak – potwierdził powoli i niepewnie Connor, nie nadążając za nią.
Jeszcze nie rozumiał, dokąd Pip zmierza.
– O mój Boże! – krzyknęła zachrypniętym z emocji głosem. – Jaki to
typ zegarka? Z funkcją GPS?
Joanna poderwała się, jakby zapał Pip przeskoczył prosto na nią.
– Poczekajcie, gdzieś mam opakowanie – rzuciła i śmignęła z pokoju jak
strzała.
– Jeśli ma zainstalowany GPS – wydyszał Connor, chociaż to nie on
właśnie biegał po domu – to znaczy, że będziemy mogli namierzyć Ja‐
miego?
Pip nawet nie musiała mu odpowiadać. Nie tracąc ani chwili, kliknęła
w aplikację Fitbit i patrzyła, jak na ekranie otwiera się kolorowy panel.
– Nic z tego. – Joanna wpadła z powrotem do pokoju. – Jest pomiar
tętna, aktywności fizycznej i jakości snu, ale żadnej wzmianki o GPS-ie –
czytała opis na plastikowym opakowaniu.
Ale Pip już zdążyła się zorientować. Panel na komputerze wypełniały
ikonki z liczbą kroków, odczytem tętna, spalonymi kaloriami, snem i cza‐
sem trwania aktywności. Ale pod każdą z nich widniał ten sam komunikat:
Dane niewyczyszczone. Zsynchronizuj i spróbuj ponownie. To zapis z tego
dnia, czyli wtorku, pierwszego maja. Pip kliknęła w symbol kalendarza na
górze i cofnęła się do poniedziałku. To samo: Dane niewyczyszczone. Zsyn‐
chronizuj i spróbuj ponownie.
– Co to oznacza? – spytał Connor.
– To oznacza, że teraz Jamie nie nosi zegarka – wyjaśniła Pip. – Albo
nie ma przy sobie telefonu, żeby zsynchronizować dane.
Jednak gdy przeskoczyła niedzielę, sobotę i kliknęła w piątek, kiedy
chłopak zaginął, ikonki nagle ożyły. Na ekranie pojawiły się okrągłe dia‐
gramy z szerokimi pierścieniami w zielonym i pomarańczowym kolorze.
Komunikaty o danych zniknęły, a zastąpiły je liczby: 10 793 zrobione
kroki, 1649 spalonych kalorii. Wykres tętna skakał z góry na dół po jasnym
polu.
Serce zabiło jej żywiej, poczuła pulsowanie w palcach prześlizgujących
się po panelu dotykowym. Kliknęła w ikonkę krokomierza i w nowym
oknie wyrósł wykres ze wszystkimi krokami, jakie Jamie zrobił tamtego
dnia.
– O mój Boże! – krzyknęła, zawieszając spojrzenie na samej końcówce
wykresu. – Te dane zostały zapisane już po tym, jak Jamiego widziano po
raz ostatni. Patrzcie! – Wskazała jeden ze słupków, a Joanna z Connorem
podeszli bliżej i wytężyli wzrok. – Był w ruchu aż do północy, więc od
23.40, kiedy był widziany na Wyvil Road, zrobił... – Zaznaczyła kolumny
między 23.30 a północą, żeby sprawdzić dokładne wartości. – Tysiąc
osiemset dwadzieścia osiem kroków.
– Jaki to dystans? – spytała Joanna.
– Właśnie sprawdzam – odparł Connor, stukając w telefon. – Jakieś ty‐
siąc sześćset metrów. Niecała mila.
– Dlaczego o północy nagle się zatrzymał? – zaniepokoiła się Joanna.
– Bo dane przeskakują na następny dzień – wyjaśniła Pip i wcisnęła
strzałkę, żeby cofnąć się do widoku ogólnego z piątku.
Jednak zanim weszła na sobotę, dostrzegła coś na wykresie tętna i otwo‐
rzyła szczegóły.
Prawdopodobnie przez większość dnia tętno spoczynkowe Jamiego wy‐
nosiło około osiemdziesięciu uderzeń na minutę. Jednak o godzinie sie‐
demnastej trzydzieści wykres kilkukrotnie wystrzelił do około stu uderzeń.
Według relacji Connora właśnie wtedy doszło do kłótni z ojcem. Później
tętno znów się ustabilizowało, a po kilku godzinach przyspieszyło do dzie‐
więćdziesięciu uderzeń. Wtedy Jamie szedł za Stellą Chapman, żeby w od‐
powiedniej chwili zagadać do niej na imprezie. Później podskoczyło jesz‐
cze bardziej, kiedy Jamie rozmawiał przez telefon przed domem, najpraw‐
dopodobniej z Laylą, czego świadkiem był George. Nie spadało, kiedy Ja‐
mie opuścił imprezę, a po 23.40, kiedy widziano go na Wyvil Road, znowu
przyspieszyło i o północy osiągnęło sto trzy uderzenia na minutę.
Dlaczego było tak wysokie? Czy Jamie biegł? A może czegoś się wy‐
straszył?
Odpowiedź zapewne kryła się w danych z pierwszych sobotnich godzin.
Pip przestawiła kalendarz na następny dzień i natychmiast się zoriento‐
wała, że w porównaniu z piątkiem zapisy były niekompletne. Kolorowa
grafika ledwo wypełniała okrągłe wykresy. Zaledwie 2571 kroków. Otwo‐
rzyła krokomierz i poczuła nieopisany zimny ciężar przetaczający się z jej
brzucha aż do samych nóg. Wszystkie kroki zostały zrobione między pół‐
nocą a wpół do pierwszej. Potem... Nic. Żadnych danych. Wykres runął do
samego zera.
Jednak w ciągu tych trzydziestu minut była krótka przerwa, tuż po pół‐
nocy, kiedy Jamie nie zrobił ani jednego kroku. Czyżby się zatrzymał albo
gdzieś usiadł? Pozostawał w bezruchu przez kilka minut, ale już pięć po
dwunastej znów zaczął iść, a chwilę przed 00.30 licznik całkiem stanął.
– Po prostu się zatrzymał – powiedział Connor, patrząc pusto w dal.
– To niesamowite – oznajmiła Pip, próbując przyciągnąć jego zbłąkane
spojrzenie z powrotem do pokoju. – Możemy wykorzystać te dane i spró‐
bować ustalić, dokąd poszedł Jamie i gdzie był tuż przed dwunastą trzy‐
dzieści w nocy. Krokomierz podpowiada nam, że właśnie wtedy coś się
wydarzyło, co zresztą zbiega się w czasie z niedostarczoną wiadomością
od Joanny o 00.36. Ale możemy również określić, gdzie to się wydarzyło.
Od godziny 23.40, kiedy widziano go na łuku Wyvil Road, Jamie przeszedł
dwa tysiące dwadzieścia cztery kroki i zatrzymał się na kilka minut. Póź‐
niej zrobił jeszcze dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt pięć kroków i dokąd‐
kolwiek się skierował, właśnie tam stało się to... co się stało. Wykorzy‐
stamy te dane do wyznaczenia obszaru poszukiwań, zaczynając od miej‐
sca, gdzie widziano go po raz ostatni, czyli na Wyvil Road. W tym rejonie
będziemy wypatrywać wskazówek, które mogą naprowadzić nas na trop
Jamiego. To musi się udać. Już moja w tym głowa.
Connor uśmiechnął się niemrawo i bez przekonania. Joanna wyglądała
na wystraszoną i zawzięcie zaciskała usta.
W kieszeni Pip ponownie zadzwonił telefon, ale zignorowała go i wró‐
ciła do ekranu głównego aplikacji, żeby sprawdzić tętno Jamiego w intere‐
sującym ją przedziale czasowym. Od początku było podwyższone, bo od‐
czyt wskazywał ponad sto uderzeń, ale co dziwne, w ciągu tych kilku mi‐
nut, kiedy Jamie się nie ruszał, jego serce biło coraz szybciej i szybciej.
Zanim znowu zaczął iść, tętno podskoczyło do stu dwudziestu sześciu ude‐
rzeń. Uspokoiło się nieznacznie, kiedy Jamie przeszedł dodatkowych dwa
tysiące trzysta siedemdziesiąt pięć kroków. A następnie, w ciągu ostatnich
chwil przed dwunastą trzydzieści w nocy, wystrzeliło w górę do stu pięć‐
dziesięciu ośmiu uderzeń na minutę.
Później wykres się spłaszczył.
Wskaźnik spadł ze stu pięćdziesięciu ośmiu do samego zera. I koniec.
Joanna musiała pomyśleć dokładnie to samo, ponieważ szarpnął nią roz‐
dzierający jęk, żałosny i gardłowy. Chwyciła się oburącz za twarz, żeby go
w sobie zdusić. Connora napadła ta sama myśl. Chłopak niemo otworzył
usta, wbijając błędny wzrok w stromy spadek wykresu.
– Jego serce się zatrzymało – powiedział tak cicho, że Pip ledwo dosły‐
szała jego słowa. Jego klatka piersiowa drżała. – On... Czy on...
– Nie, nie – zaprzeczyła stanowczo Pip i podniosła ręce. Skłamała, po‐
nieważ gdzieś w środku dławił ją ten sam lęk, który musiała ukrywać. Nie
bez powodu tam była. – Nie możecie tak myśleć. To jeszcze nic nie zna‐
czy. Po prostu w tym momencie Fitbit przestał rejestrować dane o tętnie.
Przecież Jamie mógł zdjąć zegarek. To wszystko.
Jednak po ich twarzach widziała, że wcale jej nie słuchali. Oboje byli
zapatrzeni w poziomą linię, która ciągnęła ich wprost do nicości. I ta myśl
jak czarna dziura pochłonęła wszelką nadzieję, jaka im pozostała. I żadne
słowa, które Pip mogłaby wypowiedzieć, nie zdołałyby jej zasypać.
Nazwa pliku:
Dokumentacja_sprawy4.docx
Omal nie zaliczyłam koszmarnej wpadki, bo zapomniałam, że z komputera nie mogę wejść
w prywatne wiadomości na Instagramie. Jest to możliwe wyłącznie poprzez aplikację w telefo‐
nie. Ale nic to: z laptopa Jamiego miałam dostęp do jego otwartej skrzynki mejlowej, której ad‐
res był przypisany do instakonta. Dzięki temu mogłam wysłać prośbę o zmianę hasła, a póź‐
niej zalogować się na konto Jamiego z mojego telefonu. Kiedy już mi się udało, od razu otwo‐
rzyłam korespondencję Jamiego z Laylą Mead. Wiadomości nie było zbyt wiele. Tylko tyle, co
z jakichś ośmiu dni. Wnioskując z kontekstu, najpierw poznali się na Tinderze, później Jamie
zaproponował przeniesienie rozmowy na Instagram, a potem przerzucili się na WhatsApp, do
którego oczywiście nie mam dostępu. Oto początek ich rozmowy:
Większość ich rozmów wygląda tak samo: długie pogawędki przeplatane flirtem. Trzeciego
dnia oboje odkrywają, że uwielbiają serial Peaky Blinders, i Jamie wyznaje, że jego odwieczne
marzenie to zostać gangsterem z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Layla wygląda na bardzo
zainteresowaną Jamiem i ciągle go o coś wypytuje. Jednak wyłapałam kilka bardzo dziwnych
fragmentów:
Ten dialog wyjątkowo przykuł moją uwagę. Byłam zbita z tropu... Oto Layla myślała, że Jamie
jest sześć lat starszy niż w rzeczywistości i niedługo skończy trzydziestkę. Odpowiedź nade‐
szła w dalszej części rozmowy. Jednak już od początku ta wymiana zdań nie dawała mi spo‐
koju. Wtedy przypomniałam sobie, co mówił pan Clark: Layla była bardzo bezpośrednia, prosto
z mostu pytała go o wiek i jeszcze kilkukrotnie wracała do tej kwestii. I teraz ciekawostka: on
również niedługo skończy trzydzieści lat. Być może to przypadek, ale jak najbardziej wart od‐
notowania.
Kolejna osobliwość: Jamie (i Layla) parę razy napomykają o tym, że Jamie mieszka sam
w niewielkim domu w Kilton. Co oczywiście jest nieprawdą. Jak zwykle zagadka wyjaśnia się
w dalszej części rozmowy:
To dopiero interesujące! Okazuje się, że Jamie strollował trollicę. Na Tinderze kłamał na temat
swojego wieku, pracy i mieszkania. Dlaczego? Sam najlepiej to wyjaśnił: brak pewności siebie.
Ciekawe, czy to poczucie zagubienia miało jakiś związek z Nat da Silvą. Może Jamie bardzo
przeżywał fakt, że tak ważna dla niego osoba wolała się związać ze starszym facetem, czyli
Lukiem Eatonem. Swoją drogą zastanawiam się, czy Luke ma dwadzieścia dziewięć lat. Może
właśnie dlatego Jamie dodał sobie parę wiosen, a wraz z nimi nieco więcej pewności siebie.
Albo chciał w ten sposób zracjonalizować swoją porażkę.
Po tej długiej wiadomości Layla urywa kontakt i nie odpisuje Jamiemu przez trzy dni. Jednak
ten cały czas próbuje się do niej dobić, aż w końcu tamy puszczają:
Nie wiem, ale w tej rozmowie jest coś, co przyprawia mnie o ciarki na plecach. Najpierw dziew‐
czyna przez trzy dni milczy, a potem nagle wyskakuje z tym: „wszystko?”. Brzmi groźnie, ale
może odnoszę mylne wrażenie, bo nie mam pełnego oglądu sytuacji. Kim w ogóle jest ta
Layla? Jej rozmowy nie naprowadzają mnie na żaden trop. Jest bardzo ostrożna, powścią‐
gliwa i wyważona. Gdyby zamiast prosić Jamiego o numer telefonu, podałaby mu swój, była‐
bym w zupełnie innym miejscu. Mogłabym do niej zadzwonić albo wyszukać właściciela nu‐
meru. Ale nie ma tak łatwo. Dwa kluczowe pytania wciąż pozostają bez odpowiedzi: Kim na‐
prawdę jest Layla? I co ma wspólnego z zaginięciem Jamiego?
Pozostałe notatki:
Poszperałam w internecie na temat tętna, żeby lepiej zrozumieć odczyty z wykresów, i teraz
trochę tego żałuję. Tętno Jamiego skacze do 126 uderzeń na minutę o godzinie 00.02, później
strzela jeszcze wyżej, do 158, aż w końcu zapis się urywa. Według ekspertów tak wysokie
tętno może oznaczać, że osoba doświadczyła reakcji zwanej „walcz lub uciekaj”.
Nazwa pliku:
*
Pip i Ravi biegli. Wypadli zza zakrętu na Sycamore Road. Dom farmera
wyrastał w oddali na szczycie niewielkiego wzgórza. Popielatobiałe ce‐
glane ściany były poprzecinane sczerniałymi belkami, a nienaturalnie
ugięty dach zapadał się do środka, jakby zabrakło mu sił do dźwigania nie‐
boskłonu. Za opuszczonym budynkiem znajdowało się niedostępne ludz‐
kim oczom miejsce, gdzie Becca Bell ukryła ciało siostry. Przez pięć i pół
roku zwłoki Andie rozkładały się w szambie.
Pip potknęła się, kiedy ze żwirowej ścieżki wbiegli wprost na łąkę. Ravi
instynktownie złapał ją za rękę, żeby nie upadła. Byli coraz bliżej. Na tle
przygaszonych kolorów gospodarstwa dostrzegli wielobarwne skupisko lu‐
dzi z drużyny Cary. Wokół rozciągało się zaniedbane od dawna pole usiane
wysokimi kępami mizernej trawy, która próbowała pochwycić ich za
kostki.
Wszyscy stali w luźnym szyku, ze wzrokiem skierowanym w jedno
miejsce: niewielkie skupisko drzew tuż obok domu. Ich rozrośnięte gałęzie
powoli wyciągały się w stronę budynku, jakby chciały go objąć i przejąć
na własność.
Cara stała przed grupą, razem z Naomi, która pomachała do Pip i krzyk‐
nęła przez ramię, żeby wszyscy się cofnęli.
– O co chodzi? – wydyszała Pip. – Co znaleźliście?
– Tam leży, w wysokiej trawie pod drzewami – wskazała Naomi.
– To nóż – powiedziała Cara.
– Nóż? – powtórzyła Pip, a nogi same podążyły za jej wzrokiem prosto
do drzew.
Już wiedziała. Wiedziała, o który nóż chodzi, zanim jeszcze go zoba‐
czyła.
Ravi stał tuż obok, kiedy pochyliła się nad miejscem, gdzie szare ostrze
noża z żółtą obręczą na rękojeści błyskało ukryte w trawie.
– To nóż, który zginął z kuchni Reynoldsów, prawda? – spytał Ravi, ale
Pip nawet nie musiała odpowiadać, bo jej oczy mówiły wszystko.
Badawczym wzrokiem przyglądała się znalezisku, nie mając odwagi po‐
dejść bliżej. Z odległości dwóch kroków nóż wyglądał na czysty. Może był
lekko przybrudzony, ale śladów krwi nie dostrzegła. Przynajmniej gołym
okiem. Pociągnęła nosem, wyjęła telefon, żeby zrobić zdjęcie, i cofnęła
się, dając znak Raviemu, żeby postąpił za nią.
– Dobra, zrobimy tak... – powiedziała, a jej panika okrzepła i przybrała
formę strachu. Ale ze strachem Pip potrafiła sobie radzić. Była przyzwy‐
czajona. – Cara, zadzwoń do Connora i poproś go, żeby oddelegował
swoją grupę i natychmiast tu przyszedł.
– Się robi – oznajmiła, podnosząc telefon do ucha.
– Naomi, kiedy Cara skończy rozmawiać, przekaż jej, żeby zadzwoniła
do Zacha. Niech puści wolno także moich ludzi.
Pip i Ravi zostawili swoją ekipę pod opieką Zacha i Stelli Chapman, ale
oni już nic nie znajdą, ponieważ Jamie przyszedł tutaj. Był tutaj, z nożem
w dłoni, który najpewniej wyniósł z domu. Tutaj, na skraju obszaru poszu‐
kiwań, co oznaczało, że krótki przystanek musiał zrobić gdzieś indziej, za‐
nim poszedł do domu farmera. Tutaj też, o godzinie 00.28, zegarek przestał
rejestrować jego tętno i liczbę kroków. I tu leżał nóż.
Nóż był dowodem. A dowód trzeba było potraktować w należyty spo‐
sób, tak żeby nie złamać żadnych procedur. Do przyjazdu policji nikt nie
miał prawa go dotknąć.
Pip wybrała numer posterunku w Amersham. Oddaliła się od grupy
i osłoniła jedno ucho przed wiatrem.
– Cześć, Eliza – powiedziała. – Tak, z tej strony Pip Fitz-Amobi. Tak.
Jest ktoś w komisariacie? Aha... Byłabyś tak miła i poprosiła kogoś, żeby
przyjechał pod dom farmera przy Sycamore Road w Kilton? Tak, właśnie
tam, gdzie Andie Be... Nie, chodzi o zaginięcie Jamiego Reynoldsa. Znala‐
złam nóż, który ma związek z tą sprawą. Trzeba go zabrać i zabezpieczyć
jako dowód. Wiem, że powinnam zadzwonić pod inny numer, ale... Nie
mogłabyś? Tylko jedna drobna przysługa. Obiecuję, że już więcej nie... –
zamilkła, słuchając Elizy. – Dziękuję ci, dziękuję.
– Piętnaście minut – oznajmiła, wracając do Raviego.
W ciągu tego kwadransa mogliby zacząć rozpracowywać, dlaczego Ja‐
mie dotarł aż tutaj.
– Możesz poprosić, żeby wszyscy odsunęli się od drzew? – zwróciła się
do Naomi.
– Jasne, nie ma sprawy.
– Chodź! – Pip poprowadziła Raviego do domu farmera.
Pociągnięte czerwoną farbą drzwi dyndały na zawiasach jak przetrącona
szczęka.
Przestąpili próg, a wnętrze domu otuliło ich przyciemnionym światłem.
Okna były brudne i zamszone, a stary poplamiony dywan chrzęścił pod ich
butami. Powietrze przesycał zapach opuszczenia: pleśń, stęchlizna i kurz.
– To kiedy się wprowadzamy? – spytał Ravi, rozglądając się z niesma‐
kiem.
– Myślisz, że twój pokój jest w lepszym stanie?
Zagłębili się w korytarz. Ze ścian sterczały odklejone pasy wyblakłych
tapet, które zwijały się, odsłaniając nagi tynk, jak papierowe fale rozbija‐
jące się o mury. Korytarz prowadził do obszernego pomieszczenia, które
dawniej musiało być salonem. Na jego drugim końcu pięły się pożółkłe
i wydeptane schody. Z okien bezwładnie zwisały wypłowiałe od słońca za‐
słony, które w poprzednim życiu ozdabiał kwiecisty wzór. Na środku stały
dwie wiekowe, czerwone kanapy ciasno spowite szarym pyłem.
Kiedy Pip podeszła bliżej, dostrzegła, że na jednej z kanap spod war‐
stwy kurzu przeziera jasna okrągła łata czerwonego materiału. Jakby ktoś
tam usiadł. I to całkiem niedawno.
– Patrz na to. – Ravi odciągnął jej uwagę na środek pokoju, gdzie stały
do góry nogami trzy nieduże metalowe kosze na śmieci, które robiły za
stołki.
Wokół nich walały się opakowania po herbatnikach pełnoziarnistych,
paczki po czipsach, puste tuby po pringlesach. Wśród nich widać było roz‐
rzucone puszki po piwie i niedopałki ręcznie skręcanych papierosów.
– Może ten dom wcale nie jest opuszczony – zauważył Ravi i pochylił
się, żeby podnieść z podłogi jeden niedopałek. – Czuć ziołem – oznajmił,
wtykając go sobie pod nos.
– Super! Jeśli to miejsce przestępstwa, właśnie zostawiłeś swoje odciski
palców.
– No tak – przyznał przez zaciśnięte zęby i spojrzał na nią skruszony. –
Może wezmę to ze sobą i później jakoś się pozbędę. – Wsunął niedopałek
do kieszeni i się wyprostował.
– Po co ludzie tu przychodzą? Żeby zajarać? – zastanawiała się Pip, ob‐
rzucając wzrokiem pomieszczenie. Z każdego kąta wyzierały pytania. –
Trochę to chore. Już zapomnieli, co tu się wydarzyło? Tu znaleziono ciało
Andie.
– W tym zapewne tkwi cały urok – odparł Ravi, przybierając głos filmo‐
wego lektora. – Stary, opuszczony dom, w którym popełniono morderstwo,
idealne miejsce na przekąskę i puszczenie dymka. Ktokolwiek to jest, ra‐
czej dość często tu zagląda. I domyślam się, że głównie nocną porą. Może
warto by wpaść dzisiaj po zmroku i zasadzić się na stałych bywalców?
Mogą mieć jakiś związek z zaginięciem Jamiego albo chociaż widzieli coś
w zeszły piątek.
– Zasadzić się? – uśmiechnęła się Pip. – W porządku, sierżancie.
– Ej, ty jesteś sierżantem! Nie wykorzystuj własnych przezwisk prze‐
ciwko mnie.
*
– Policja przyjechała! – zawołała Naomi, kiedy Pip z Ravim pokazywali
Connorowi i Carze, co odkryli w domu farmera.
– Ja to z nimi załatwię! – Pip pognała przez korytarz, wypadła na ze‐
wnątrz i zmrużyła oczy przed silnym światłem.
Radiowóz zatrzymał się na szutrowej drodze i oboje drzwi się otwo‐
rzyły. Od strony kierowcy wysiadł Daniel da Silva. Od strony pasażera –
Soraya Bouzidi.
– Cześć – zawołała Pip i podeszła się przywitać.
– Eliza przekazała, że dzwoniłaś – powiedział Daniel i poprawił czapkę.
Najwyraźniej nie potrafił, a może wcale nie chciał powściągnąć pogar‐
dliwej miny. Od czasu, gdy Pip umieściła go w gronie podejrzanych o za‐
mordowanie Andie, nie pałał do niej sympatią. I bardzo dobrze, bo Pip też
za nim nie przepadała.
– Tak, to byłam ja, przyczyna wszelkich nieszczęść, jakie spadły na Kil‐
ton od 2017 roku – oznajmiła beznamiętnie, kątem oka dostrzegając prze‐
lotny uśmiech na twarzy Sorai. – Tędy. – Poprowadziła ich przez trawę
i wskazała nieodległą kępkę drzew.
Daniel i Soraya przeszli porośnięty kawałek pola i zatrzymali się przy
konarach. Przez chwilę przypatrywali się nożowi porzuconemu w trawie,
a potem spojrzeli na siebie.
– Co to ma być?! – krzyknął Daniel do Pip.
– Nóż – odpowiedziała. – Ten sam, który zniknął ze stojaka w kuchni
Reynoldsów – wyjaśniła. – Jamie Reynolds. Niedawno zaginął, pamiętasz?
Przyjaźni się z twoją siostrą.
– Tak, pamię...
– Sprawa numer cztery-dziewięć-zero-zero-jeden-pięć-dwa...
– Tak, wiem – przerwał jej. – A ci co tu robią? – Wskazał uczniów tło‐
czących się w pobliżu domu farmera.
– To grupa poszukiwawcza – wyjaśniła Pip. – Kiedy policja nie raczy
kiwnąć palcem, trzeba prosić o pomoc ochotników.
Daniel przygryzł język, wykrzywiając twarz.
– No dobra! – krzyknął nagle i klasnął głośno trzy razy, czym zaskoczył
Pip. – Wszyscy do domów! Ale już!
Młodzież natychmiast się rozsypała na małe grupki, poszeptując coś
między sobą. Pip dziękowała wszystkim skinieniem głowy, kiedy mijali
policjantów i schodzili na drogę prowadzącą do miasteczka. Tymczasem
siostry Ward nie ruszyły się ani na krok. Podobnie jak Ravi i Connor, któ‐
rzy stali przy wejściu do opuszczonego domu.
– Ten nóż jest kluczowym dowodem w sprawie zaginięcia – oznajmiła
Pip, próbując odzyskać kontrolę nad sytuacją. – Należy go zabezpieczyć,
dokładnie opisać i przekazać w ręce referenta do spraw obsługi dowodów
rzeczowych.
– Znam procedury – odparł Daniel grobowym głosem. – Sama go tu rzu‐
ciłaś? – Wskazał palcem na nóż.
– Nie – zaprzeczyła, a palące pierwotne uczucie obudziło się w niej na
nowo. – Oczywiście, że to nie ja. Nawet mnie tu nie było, kiedy go zna‐
leźli.
– Zabierzemy go – wtrąciła się Soraya i stanęła między Pip a Danielem,
żeby ostudzić ich emocje. – Możesz być spokojna. Postaram się, żeby nale‐
życie go zabezpieczyć.
Spojrzała na nią ufnie i dobrotliwie. Była całkowitym przeciwieństwem
Daniela.
– Dziękuję – powiedziała Pip, a Soraya odwróciła się i oddaliła do ra‐
diowozu.
– Jeśli się okaże, że to jakaś ściema... – rzucił cierpko Daniel, nawet nie
patrząc na Pip, kiedy Soraya była już poza zasięgiem słuchu. – I że przez
ciebie tylko tracimy czas...
– To-nie-jest żad-na ście-ma – wypluła poszatkowane słowa spomiędzy
zaciśniętych zębów. – Jamie Reynolds naprawdę zaginął. Nóż naprawdę
leży w trawie. Wiem, że policji brakuje ludzi, żeby zajmować się każdym
zaginięciem, ale posłuchaj mnie... I powtórz to Hawkinsowi. Tutaj wyda‐
rzyło się coś bardzo złego. Jestem tego pewna.
Daniel nie odpowiadał.
– Słyszysz mnie? – spytała. – Przestępstwo. Ktoś może nie żyje, a wy
nic nie robicie. Coś się stało z Jamiem, właśnie tutaj. – Machnęła ręką
w stronę noża. – I ma to coś wspólnego z osobą, którą Jamie poznał przez
internet. – Ta kobieta nazywa się Layla Mead, ale to nie jest jej praw...
Nagle zamilkła i prześwidrowała go wzrokiem. Kiedy tylko napomknęła
o Layli, Daniel natychmiast się zmienił. Gwałtownie wciągnął powietrze
przez rozszerzone nozdrza i wbił oczy w ziemię, jakby chciał uciec przed
nią wzrokiem. Na policzki wypełzły mu różowe plamy, a jasnobrązowe
włosy opadły na czoło.
– Ty znasz Laylę – powiedziała Pip z przekonaniem. – Też z nią rozma‐
wiałeś?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Rozmawiałeś z nią – uznała. – Wiesz, kim ona jest w rzeczywistości?
– Z nikim nie rozmawiałem – wybąkał Daniel nerwowym, drżącym gło‐
sem, a Pip zjeżyły się włosy na karku. – Z nikim, rozumiesz? I jeśli jeszcze
raz o tym wspomnisz...
Urwał w połowie, zostawiając ją w obłoku domysłów i niedopowiedzeń.
Zrobił krok do tyłu i rozluźnił napięte mięśnie twarzy. Tymczasem z radio‐
wozu wróciła Soraya. Na dłoniach miała niebieskie gumowe rękawice.
W palcach ściskała papierową torbę na dowody.
Nazwa pliku:
Dokumentacja_sprawy5.docx
Nóż
Znaleziony w okolicy, która pokrywa się z zapisaną liczbą kroków na zegarku Jamiego, zanim
Fitbit oraz telefon zostały wyłączone. To może potwierdzać, że Jamie zabrał nóż z kuchni, co
z kolei oznacza, że między dziką imprezą a znalezieniem się na Wyvil Road musiał wrócić do
domu nie tylko po bluzę z kapturem, ale także po ten właśnie nóż. Tylko dlaczego potrzebował
broni? I czego tak bardzo się obawiał?
Jeśli teoria o jego powrocie do domu jest prawdziwa, jak rozgryźć tajemnicę okienka czaso‐
wego Arthura Reynoldsa? Jakim cudem Jamie zdążył odwiedzić Nat da Silvę, pójść do domu,
zabrać nóż i bluzę, zanim o godzinie 23.15 wrócił jego ojciec? Czasowo nic się nie zazębia. To
prawie niemożliwe. A skoro oś czasu się nie skleja, to oznacza, że ktoś kłamie. Muszę spróbo‐
wać jeszcze raz pogadać z Nat. Może – jeśli obok nie będzie jej chłopaka – w końcu się
przede mną otworzy i szczerze opowie o Jamiem?
Daniel da Silva
Rozmawiał z Laylą Mead. Jego reakcja nie pozostawia złudzeń. Czy to możliwe, że wie, kim
ona jest? Bo wyraźnie było widać, że próbuje zatuszować informację o tej znajomości. A może
nie chce, żeby ta wiadomość dotarła do jego żony, która opiekuje się ich nowo narodzonym
dzieckiem, podczas gdy Daniel – przypuszczalnie – gawędzi sobie przez internet z obcą ko‐
bietą? Już rok temu miałam okazję się przekonać, że w jego przypadku nie byłoby to niczym
nadzwyczajnym.
I jeszcze jedno spostrzeżenie. Wiadomo, że Layla Mead rozmawiała z trzema mężczyznami:
Jamiem, Adamem Clarkiem i Danielem da Silvą. Co ciekawe, wszyscy oni są w wieku 29–30
lat (poza Jamiem, ale on skłamał w opisie profilu). I wszyscy dość podobnie wyglądają: biali,
z brązowawymi włosami. Czy to przypadek, czy może jakaś reguła?
Dom farmera
Jamie udał się tam piątkowej nocy. A przynajmniej podszedł w pobliże zabudowań. Okazało
się też, że miejsce nie jest całkiem opuszczone, jak nam się wcześniej wydawało. Musimy się
dowiedzieć, kto tam chodzi i w jakim celu. I czy bywalcy domu farmera mają jakiś związek
z zaginięciem Jamiego.
Nocna zasadzka. Czekam, aż mama z tatą pójdą spać, jadę po Raviego i tuż przed północą
spotykamy się na miejscu z Connorem i Carą. Zaparkowałam samochód nieco dalej i powie‐
działam rodzicom, że zostawiłam go pod szkołą, dlatego nie powinni niczego usłyszeć. Tylko
muszę pamiętać o trzecim schodku od dołu – strasznie skrzypi.
Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki: Zaginięcie Jamiego Reynoldsa
Kiedy podjechali, Connor już czekał. Jego oczy rozbłysły żywo w snopie
reflektorów z samochodu Pip. Spotkali się na Old Farm Road, tuż przed
skrętem w Sycamore. Ravi podał jej plecak, przeciągle głaszcząc ją po
dłoni. Po chwili wysiedli z auta.
– Cześć – szepnęła Pip do Connora. Wiejący o północy wiatr tańczył
w jej włosach, które smagały ją po twarzy. – Nie miałeś problemów z wyj‐
ściem?
– Nie – odparł. – Ale mama chyba nie spała. Słyszałem, jak pochlipuje,
więc raczej niczego nie zauważyła.
– A gdzie Cara? – spytała Pip, rzucając okiem na jej samochód zaparko‐
wany jakieś dziesięć metrów dalej.
– Właśnie tam. – Connor potwierdził jej przypuszczenia. – Naomi chyba
zauważyła, że się wymknęła, i teraz gadają przez telefon. Nie sądzę, żeby
Cara była nadmiernie dyskretna, bo jak sama mówi, „dziadkowie są prak‐
tycznie głusi”.
– Rozumiem.
Ravi stanął obok Pip, osłaniając ją własnym ciałem przed porywistym
wiatrem.
– Widziałaś komentarze? – zapytał Connor hardym głosem.
Złościł się? Było zbyt ciemno, żeby Pip mogła uważnie mu się przyj‐
rzeć.
– Jeszcze nie – przyznała. – A co?
– Nie minęły trzy godziny od publikacji ostatniego odcinka, a nowa teo‐
ria już stała się viralem na Reddicie.
– Jaka teoria?
– Ludzie myślą, że mój ojciec zabił Jamiego – rzucił jej prosto w twarz
ostrym tonem. Tak, zdecydowanie był wściekły. – Piszą, że wziął nóż
z kuchni i poszedł za Jamiem na Wyvil Road. Zabił go, pozbył się narzę‐
dzia zbrodni i prowizorycznie ukrył ciało. I kiedy około północy wróciłem
do domu, jego jeszcze nie było. Ta, jakbym akurat go nie widział. A potem
wyjechał na weekend, żeby pozbyć się ciała już na dobre. Motyw? Ojciec
nienawidził Jamiego, bo ten był dla niego „zajebistym rozczarowaniem”.
– Mówiłam, żebyś nie czytał komentarzy – odezwała się Pip łagodnie.
– Myślisz, że to takie łatwe, kiedy ludzie oskarżają ci ojca o bycie,
kurwa... mordercą? On niczego nie zrobił. Nie mógłby!
– Nigdy tego nie powiedziałam. – Pip zniżyła głos, licząc na to, że
dzięki temu zdoła nieco uspokoić Connora.
– Komentarze są pod twoim podcastem. Z palca sobie tych pomysłów
nie wyssali.
– Connor, sam mnie prosiłeś, żebym się tym zajęła. Znałeś ryzyko i zgo‐
dziłeś się je ponieść. – Czuła, jak czarna noc zaciska się wokół nich. – Ja
tylko przedstawiłam fakty.
– Fakty, które nie mają nic wspólnego z moim ojcem. Jeśli ktokolwiek
kłamie, to Nat da Silva. Nie on.
– W porządku. – Pip podniosła ręce. – Nie mam zamiaru się wykłócać.
Zależy mi tylko na odnalezieniu Jamiego, rozumiesz? I robię wszystko,
żeby się udało.
Cara wysiadła z samochodu i bez słowa kiwnęła ręką na powitanie. Con‐
nor nawet jej nie zauważył, chociaż podeszła tuż obok.
– Tak, wiem... – ciągnął Connor, nie zwracając najmniejszej uwagi także
na Pip, która ostrzegawczo uniosła brwi. – Ale do zaginięcia Jamiego nie
ma co mieszać mojego ojca.
– Con... – zaczął Ravi.
– On nie jest żadnym mordercą! – wykrzyknął Connor.
Stojąca za jego plecami Cara spojrzała mętnym wzrokiem i otworzyła
usta, nie wydobywając z siebie ani słowa. Kiedy Connor w końcu ją za‐
uważył, zdecydowanie za późno, podrapał się po nosie, żeby jakoś prze‐
trwać chwilę niezręcznej ciszy. Wtedy Ravi niespodziewanie zainteresował
się gwiazdami pobłyskującymi na nocnym niebie, a Pip wydukała kilka
słów, usiłując podjąć temat. Jednak już po kilku sekundach twarz Cary roz‐
jaśnił uśmiech. I tylko Pip była w stanie dostrzec, jak wiele wysiłku ją
kosztował.
– Nie potrafię się odnieść – powiedziała bezceremonialnie Cara z prze‐
sadnym wzruszeniem ramion. – Ale czy my przypadkiem nie mamy misji
do wykonania? Chyba że wolicie sobie postać i rozmyślać o niebieskich
migdałach.
Powiedzonko, które ostatnio podłapała od swojej babci, okazało się do‐
brym sposobem na wyjście z niezręcznej sytuacji.
– Racja, chodźmy – podchwyciła Pip.
Najlepszym sposobem na przełamanie impasu było puszczenie wszyst‐
kiego w niepamięć i udawanie, że nic się nie stało.
Connor kroczył sztywno obok niej, kiedy skręcili w szutrową drogę,
a przed nimi na trawiastej łące wyrósł opuszczony dom farmera. Ale było
coś jeszcze. Coś, czego Pip się nie spodziewała. Zaparkowany poza krawę‐
dzią drogi samochód. Tuż pod samym domem.
– Ktoś tu jest? – spytała.
Odpowiedź przyszła kilka sekund później, kiedy spoza osmolonych bru‐
dem okiem błysnął biały snop światła. Ktoś był w środku. I miał latarkę.
– Jak to rozegramy? – zwrócił się do niej Ravi. – Podejście pośrednie
czy bezpośrednie?
– Co to za różnica? – odezwał się Connor, który odzyskał normalny
głos.
– Pośrednie, czyli zostajemy na zewnątrz, zaczajamy się i czekamy, aż
ten ktoś wyjdzie – wyjaśnił Ravi. – Bezpośrednie oznacza wtargnięcie na
chama do środka i ucięcie sobie pogawędki z intruzem. Osobiście skłaniał‐
bym się ku pierwszemu rozwiązaniu, ale wśród nas jest koleżanka w gorą‐
cej wodzie kąpana, tak że...
– Bezpośrednie – oznajmiła zdecydowanie Pip, tak jak spodziewał się
Ravi. – Czas gra na naszą niekorzyść. Idziemy, tylko cichaczem – dodała,
ponieważ podejście bezpośrednie bynajmniej nie zakładało elementu za‐
skoczenia.
Noga w nogę, równym krokiem zaczęli się ostrożnie podkradać pod
dom.
– Jaki jest nasz plan? – szepnął Ravi do Pip, a Cara, która go usłyszała,
parsknęła śmiechem.
– Powiedziałam „cichaczem”, a to znaczy żadnych żartów ani chrumka‐
nia – przypomniała Pip, chociaż dokładnie w ten sam nerwowy sposób za‐
reagowało każde z nich.
Pierwsza u progu stanęła Pip. Srebrzyste widmowe światło księżyca za‐
lewało ściany korytarza i oświetlało im drogę, jakby zapraszając do środka.
Pip zrobiła krok do przodu i zatrzymała się, kiedy zza ściany dobiegł
gromki śmiech. Była tam więcej niż jedna osoba. Dwóch mężczyzn i ko‐
bieta, domyśliła się Pip. Raczej młodzi i chyba na haju, sądząc po długim
specyficznym rechocie.
Zrobiła jeszcze kilka bezszelestnych kroków. Tuż za nią skradał się
Ravi, wstrzymując oddech.
– A ja bym wziął nawet dwadzieścia siedem naraz – usłyszeli męski
głos.
– Nie! Robin, no coś ty!
Pip coś tknęło. Robin? Czyżby ten Robin, którego znała? Młodszy od
niej o rok? Kolega Mrówy z drużyny futbolowej? Ten, którego podczas
ostatniego śledztwa nakryła na kupowaniu narkotyków od Howiego Bo‐
wersa?
Weszła do salonu. Na ustawionych do góry dnem śmietnikach siedziały
trzy osoby. Było na tyle jasno, że ich sylwetki nie były tylko bezkształt‐
nymi cieniami w mroku. Z górnej szuflady koślawego kredensu sterczała
latarka, która rzucała na sufit jaskrawosrebrną plamę światła. Zapalone pa‐
pierosy żarzyły się trzema żółtymi punkcikami.
– Robin Caine – odezwała się Pip, a wszyscy troje aż podskoczyli. Nie
rozpoznawała dwojga pozostałych, ale dziewczyna zapiszczała i omal nie
spadła z kubła, a zaskoczony chłopak wypuścił papierosa z ręki. – Ostroż‐
nie, bo wywołasz pożar – powiedziała, obserwując, jak chłopak nieporad‐
nie próbuje podnieść niedopałek, jednocześnie naciągając kaptur na głowę.
– Kurwa, znowu ty? – cisnął Robin, wlepiając w nią oczy.
– Niestety, kurwa, znowu ja – odparowała Pip. – I nie sama – dodała,
kiedy pozostali wkroczyli do pomieszczenia i stanęli za jej plecami.
– Co ty tu robisz? – Robin mocno zaciągnął się skrętem.
Może nawet zbyt mocno i zbyt długo, bo jego twarz poczerwieniała,
kiedy usiłował się nie zakrztusić.
– Raczej co ty tu robisz. – Pip odbiła pytanie, a Robin w odpowiedzi po‐
kazał jej skręta.
– Aż taka głupia nie jestem. Czy... często tu wpadasz? – spytała.
– A co? Chcesz mnie wyrwać? – zażartował Robin, ale spotulniał, kiedy
Ravi wyprężył się za plecami Pip.
– Za odpowiedź wystarczy mi ten burdel, który po sobie zostawiłeś. –
Pip machnęła ręką w stronę pustych opakowań i butelek po piwie. – Wiesz,
że zostawiasz ślady na potencjalnym miejscu zbrodni?
– Nie tutaj zabito Andie Bell – rzucił i wrócił do palenia.
Jego znajomi milczeli jak zaklęci i błądzili oczami wszędzie, byle tylko
nie napotkać wzroku Pip.
– Nie o tym mówię. – Pip przestąpiła z nogi na nogę. – Pięć dni temu za‐
ginął Jamie Reynolds. Ale zanim przepadł, przyszedł właśnie tutaj. Wiecie
coś na ten temat?
– Nie – odparł Robin, a pozostali szybko powtórzyli to samo.
– Byłeś tu w piątek w nocy?
– Nie. – Robin zerknął na godzinę w telefonie. – Słuchaj, chyba powin‐
naś już pójść. Niedługo ktoś tu przyjdzie i byłoby dobrze, gdybyś do tego
czasu się zmyła.
– Kto to taki?
– Chyba nie myślisz, że będę ci się zwierzał? – odparł drwiąco Robin.
– A jeśli odmówię? – rzuciła zuchwale Pip i kopnęła puste opakowanie
po pringlesach, które potoczyło się między siedzące na kubłach trio.
– Uwierz mi, że nie chciałabyś go spotkać – powiedział Robin. – On
pewnie nienawidzi cię bardziej niż kogokolwiek innego, bo posłałaś Ho‐
wiego Bowersa do pierdla.
Kropki w głowie Pip się połączyły.
– Ahaaaa – powiedziała przeciągle. – Czyli chodzi o dragi. Dilujesz? –
spytała, kiedy dostrzegła dużą wypchaną torbę przy jego nodze.
– Nie, nie diluję. – Zmarszczył nos.
– Raczej masz tu dużo więcej niż na własny użytek. – Wskazała torbę,
którą Robin starał się schować między nogami.
– Nie diluję, dotarło? Ja tylko odebrałem towar od gościa w Londynie
i dostarczyłem tutaj.
– Czyli jesteś kurierem – wtrącił się Ravi.
– Dają mi zioło za darmo – tłumaczył się Robin.
– Wow, ale z ciebie biznesmen – kpiła Pip. – Czyli ktoś cię wykorzystał,
żebyś przewiózł towar między granicami hrabstw.
– Pierdol się, nikt mnie nie wykorzystał. – Ponownie zerknął w ekran te‐
lefonu, a w ciemnych źrenicach jego oczu wezbrała panika. – Proszę was...
On będzie tu lada chwila. Jest mocno wkurzony, bo w tym tygodniu już
ktoś go wystawił. Dziewięćset funtów poszło się... walić. Musicie spadać.
Kiedy tylko wypowiedział ostatnie słowo, usłyszeli chrzęst opon szoru‐
jących po żwirze, cichnący warkot gasnącego silnika i jedno ostatnie pyrk‐
nięcie przekłuwające bezgłos nocy.
– Ktoś tu jest – oznajmił bezsensownie Connor.
– No i dupa – cisnął Robin, gasząc skręta o ściankę kosza na śmieci.
Jednak Pip już zdążyła się odwrócić. Przecisnęła się między Connorem
a Carą i wyszła na korytarz ku rozwartym drzwiom. Stanęła na progu
i jedną nogą wstąpiła w czarną noc za futrynę. Zmrużyła oczy, próbując
wyrzeźbić z ciemności rozpoznawalne kształty. Samochód w jasnym kolo‐
rze zaparkował tuż przed autem Robina, ale...
Nagle Pip straciła wzrok. Oślepiło ją zajadle jaskrawe światło wystrze‐
lone z przednich reflektorów.
Zasłoniła oczy dłońmi i usłyszała warkot uruchamianego silnika. Auto
pomknęło Sycamore Road, a po chwili zniknęło w chmurze pyłu i rozrzu‐
canego żwiru.
– Szybko! – zawołała. – Do samochodu! Biegiem!
Popędziła przez trawę lotem błyskawicy i jak strzała wbiła się w tuman
wirującego kurzu na drodze. Ravi wyprzedził ją na zakręcie.
– Kluczyki! – krzyknął.
Pip wyciągnęła je zza pazuchy i rzuciła mu do rąk. Chłopak otworzył
garbusa i runął na fotel pasażera. Kiedy Pip opadła na siedzenie kierowcy,
kluczyki już czekały w stacyjce. Przekręciła je i zapaliła światła, które za‐
lały nadbiegających Carę i Connora.
Gdy wreszcie dopadli do auta i wcisnęli się do środka, Pip ruszyła na
pełnym gazie, zanim Cara zdążyła zatrzasnąć drzwi.
– Co tam zobaczyłaś? – spytał Ravi, kiedy wyjechali zza zakrętu.
– Nic. – Mocno wcisnęła pedał. Słyszała trzaskający pod kołami żwir
i chrobot drobnych kamyków zarysowujących boki samochodu. – Ale on
musiał mnie zauważyć w drzwiach. Dlatego ucieka.
– Tylko dlaczego? – spytał Connor, kurczowo wczepiając się dłońmi
w zagłówek Raviego.
– Tego nie wiem. – Pip przyspieszyła na drodze opadającej ze wzgórza.
– Ale ucieczka świadczy o tym, że ma coś na sumieniu. To jego tylne świa‐
tła? – Wytężyła wzrok, spoglądając w dal.
– Tak – potwierdził Ravi. – Zasuwa jak wariat. Musisz dodać gazu.
– Już mam ponad siedemdziesiątkę na liczniku – powiedziała Pip i za‐
gryzła wargi, mocniej dociskając pedał.
– W lewo! Skręcił w lewo – nawigował Ravi.
Pip wzięła zakręt i wjechała w kolejną wąską wiejską drogę.
– Dajesz, dajesz! – ponaglał Connor.
Pip go doganiała. Biała karoseria samochodu błyskała na tle ciemnych
żywopłotów porastających pobocze drogi.
– Muszę podjechać bliżej, żebyśmy mogli dojrzeć numery – stwierdziła
Pip.
– Znowu przyspiesza – zauważyła Cara, która wetknęła głowę między
siedzenia Pip a Raviego.
Pip docisnęła gaz. Wskazówka prędkościomierza wskazywała ponad
osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i wciąż się przesuwała. Odległość
między autami malała.
– W prawo! – krzyknął Ravi. – Pojechał w prawo.
Wiraż był ostry. Pip zdjęła nogę z gazu i pociągnęła kierownicę. Przele‐
cieli przez zakręt, ale coś było nie tak.
Pip czuła, jak kierownica ucieka i wyślizguje jej się z rąk.
Wpadli w poślizg.
Próbowała skręcić i wyprowadzić samochód na prostą.
Jednak auto było zbyt rozpędzone i mknęło dalej. Ktoś krzyczał, ale
przez głośny pisk opon nie wiedziała kto. Ślizgali się. Najpierw na lewo,
potem na prawo, a później obrócili się wokół własnej osi.
Krzyczeli już wszyscy czworo, kiedy samochód sunął pod prąd, aż
w końcu się zatrzymał z maską wbitą do połowy w przydrożne krzaki.
– O kurwa – powiedziała Pip i walnęła pięścią w kierownicę. Rozległ się
krótki ryk klaksonu. – Nic wam nie jest?
– Nie – odparł czerwony na twarzy Connor, dysząc ciężko.
Ravi obejrzał się przez ramię i wymienił spojrzenia z rozdygotaną ze
strachu Carą. Potem przeniósł wzrok na Pip, a ona już wiedziała. Z ich
oczu przezierała tajemnica, którą znali wszyscy troje poza Connorem. Sio‐
stra Cary i Max Hastings brali udział w wypadku samochodowym, kiedy
byli w tym wieku, co oni teraz. Max przekonał przyjaciół, żeby zostawić
na drodze poważnie rannego człowieka. To był prawdziwy początek dra‐
matu, który zakończył się morderstwem brata Raviego.
Właśnie lekkomyślnie otarli się o coś podobnego.
– To było głupie – powiedziała Pip, a to coś w jej brzuchu znów się roz‐
rosło, jakby chciało ją pochłonąć. Czyżby poczucie winy? A może wstyd?
Tym razem nie mogła być taka jak dawniej. Nie mogła dać się ponieść. –
Przepraszam.
– To moja wina – wyznał Ravi i zaplótł palce w jej dłoni. – To ja kaza‐
łem ci jechać szybciej. Przepraszam.
– Widział ktoś tablicę rejestracyjną? – przerwał im Connor. – Ja zauwa‐
żyłem tylko pierwszą literę i było to albo N, albo H.
– Ja nic – oznajmiła Cara. – Ale to był sportowy wóz. Biały.
– Bmw – doprecyzował Ravi, a Pip mocniej zacisnęła palce. – Co? –
Ravi odwrócił się do niej.
– Ja... znam kogoś, kto ma taki samochód – szepnęła.
– W sumie ja też – odparł. – Chyba nawet kilka osób.
– Tak – westchnęła Pip. – Ale ten, o którym myślę, jest chłopakiem Nat
da Silvy.
Dwadzieścia siedem
Ziewnęła szeroko i przeciągle, wbijając wzrok w leżący przed nią tost. Nie
była głodna.
– Co ty taka zmęczona już od samego rana? – spytała mama, spogląda‐
jąc na nią znad kubka herbaty.
Pip wzruszyła ramionami i przeciągnęła tost wokół talerza. Siedzący na‐
przeciwko Josh łapczywie wsuwał płatki, mruczał przez nos płynącą z ra‐
dia melodię i wymachiwał nogami pod stołem, od czasu do czasu niby
przypadkiem dając siostrze kopniaka. Pip nie reagowała. W końcu podkur‐
czyła nogi i usiadła po turecku. W tle jak zwykle grał program lokalny
BBC Trzech Hrabstw. Właśnie kończyła się kolejna piosenka. Na dogasa‐
jące dźwięki perkusji zaczęły się nakładać głosy prowadzących.
– Za dużo masz na głowie przez tego całego Jamiego? – odezwała się
mama.
– To nie jest „ten cały Jamie”, mamo – odcięła się Pip, czując narasta‐
jącą złość, którą nosiła pod skórą jak spodnią warstwę, palącą i niewy‐
godną. – Tu chodzi o jego życie. Mam prawo być zmęczona.
– Dobrze, dobrze – powiedziała mama i zabrała ze stołu pustą miskę Jo‐
sha. – A ja mam prawo się o ciebie martwić.
Pip wcale tego nie chciała. Nie potrzebowała, żeby ktoś się o nią mar‐
twił. Jamie potrzebował.
Wiadomość od Raviego rozświetliła ekran jej telefonu. Właśnie wycho‐
dzę do sądu i czekam na koniec obrad. Co u ciebie?
Pip wstała, jedną ręką chwyciła telefon, drugą zgarnęła talerz ze stołu
i zsunęła tost do kosza na śmieci. Poczuła na sobie wzrok matki.
– Nie mam apetytu – wytłumaczyła się. – W szkole przegryzę jakiś bato‐
nik zbożowy.
Wyszła na korytarz i zdążyła przejść zaledwie kilka kroków, kiedy
mama zawołała ją z powrotem do kuchni.
– Idę tylko do toalety! – krzyknęła.
– Pip, chodź tu, szybko! – wrzasnęła matka.
I był to zatrważający wrzask, gardłowy, histeryczny i nieokiełznany, ja‐
kiego Pip chyba jeszcze nigdy nie słyszała.
W jednej chwili oblał ją zimny pot, a krew odpłynęła z twarzy. Obróciła
się zamaszyście i pognała do kuchni, ślizgając się skarpetkami po dębowej
klepce.
– Co? Co? Co? – powtarzała maniakalnie, przerzucając spojrzenie ze
skołowanego Josha na matkę, która wyciągnęła rękę do radia i podkręciła
dźwięk.
– Słuchaj tego – powiedziała.
– ...wczoraj około godziny szóstej rano przechodzień spacerujący z psem
znalazł ciało w lesie nieopodal drogi A413 łączącej Little Kilton z Amer‐
sham. Na miejscu wciąż pracuje ekipa policyjna. Zwłoki, dotychczas niezi‐
dentyfikowane, należą do białego mężczyzny w wieku dwudziestu kilku lat.
Przyczyna śmierci nie jest jeszcze znana. Rzecznik prasowy Policji z Doliny
Tamizy oznajmił, że...
– Nie. – Wypadło jej z ust, ale ona niczego nie pamiętała. Nie pamiętała
ani ruchu warg, ani drapiącego bólu, kiedy to słowo przedzierało się przez
jej zaciśnięte gardło. – Nie, niee, nieee, nieeee.
Nie czuła niczego poza drętwotą ciała, nogami zapadającymi się w zie‐
mię pod jej ciężarem i rękoma, które kruszyły się po kawałku i odpadały
od niej palec po palcu.
– P... i... p?
Wszystko wokół poruszało się w zwolnionym tempie. Kuchnia uniosła
się i zawirowała, a sparaliżowana strachem Pip znalazła się dokładnie
w oku cyklonu.
– Pip!
Nagle wszystko odzyskało dawną ostrość i kształt. Serce Pip łomotało
tak zaciekle, że dudniło jej w uszach. Podniosła wzrok na mamę. W zwier‐
ciadle jej oczu ujrzała swój strach.
– Biegnij! – krzyknęła mama, chwyciła ją za ramię i obróciła w stronę
drzwi. – Leć! Zadzwonię do szkoły i powiem, że się spóźnisz.
– A już za momencik jeden z moich ulubionych utworów lat osiemdzie‐
siątych, Sweet Dreams...
– On... On nie może...
– Biegiem – ponagliła mama, wypychając ją na korytarz.
W tej samej chwili telefon Pip zawibrował, oznajmiając połączenie
przychodzące od Connora.
*
To on otworzył jej drzwi. Miał zaczerwienione oczy, a górna warga drgała
mu nerwowo.
Pip bez słowa weszła do środka i współczująco ścisnęła mu rękę powy‐
żej łokcia.
– Gdzie twoja mama? – zapytała po długiej chwili milczenia.
– Tutaj – zacharczał i poprowadził Pip do zimnego salonu zalanego
dziennym światłem, które sprawiało wrażenie niestosowności: było zbyt
ostre, zbyt jaskrawe, zbyt żywe.
Joanna kuliła się przed nim na kanapie, owinięta w stary koc, z twarzą
schowaną w chusteczce.
– Pip przyszła – powiedział Connor niewiele głośniej od szeptu.
Joanna podniosła wzrok. Miała zapuchnięte oczy i wyglądała tak, jakby
w jej twarzy coś pękło.
Nie odezwała się, tylko wyciągnęła ręce, a Pip zatoczyła się na chwiej‐
nych nogach i opadła na kanapę. Joanna wzięła ją w ramiona, a Pip przytu‐
liła się do niej. Na piersiach czuła przyspieszone bicie jej serca.
– Musimy zadzwonić do detektywa Hawkinsa na komisariat w Amer‐
sham – oznajmiła Pip, wysuwając się z uścisku. – Trzeba się dowiedzieć,
czy zidentyfikowali...
– Arthur właśnie z nimi rozmawia. – Joanna przesunęła się nieco i zro‐
biła miejsce dla Connora.
Chłopak usiadł między nimi i przywarł nogą do uda Pip. Coraz wyraź‐
niej było słychać głos Arthura, który wyszedł z kuchni i przemieszczał się
do salonu.
– Tak – powiedział, wchodząc do pokoju z telefonem przy uchu, a kiedy
dostrzegł Pip, zamrugał na powitanie. Miał poszarzałą twarz i wąsko zaci‐
śnięte usta. – Jamie Reynolds. Nie, Reynolds, przez „r”. Tak. Numer
sprawy? Chwileczkę... – Zerknął na Joannę, która już zaczęła podnosić się
z kanapy...
– Cztery-dziewięć-zero – wyręczyła ją Pip, a Arthur powtórzył po niej
do telefonu, kiwając głową w podziękowaniu. – Zero-jeden-pięć. Dwa-
dziewięć-trzy.
– Tak – mówił dalej. – Zaginiony od zeszłego piątku. – Przygryzł kciuk.
– Wiecie już, czyje ciało znaleziono przy drodze A413? Nie, proszę, nie
każcie mi znowu cze...
Oparł się o drzwi, zatrzaskując je. Wsparł głowę na jednym palcu,
a skóra na jego podbródku się pofałdowała. Czekał.
Czekali.
Było to najgorsze oczekiwanie w całym życiu Pip. W piersiach czuła
dławiący ucisk, z trudem łapała powietrze przez nos, a z każdym odde‐
chem robiło jej się coraz słabiej. Żółć podchodziła jej do gardła. Miała
ochotę zwymiotować.
Proszę, powtarzała w myślach, nie wiadomo do kogo. Do kogokolwiek.
Nieważne. Proszę, proszę, niech to nie będzie Jamie. Proszę. Obiecała
Connorowi. Przysięgła, że odnajdzie jego brata. Przyrzekła, że go ocali.
Proszę, proszę, tylko nie on.
Przerzuciła wzrok z Arthura na siedzącego obok Connora.
– Chcesz, żebym została? – szepnęła.
Chłopak pokiwał głową i wziął ją za rękę. Ich mokre, spocone dłonie
skleiły się ze sobą. Pip widziała, jak z drugiej strony Connor ujął także
dłoń swojej mamy.
Czekali.
Arthur zamknął oczy i palcami wolnej ręki docisnął powieki. Tak
mocno, że na pewno musiało go zaboleć. Jego klatka piersiowa poruszała
się nierytmicznie w dół i w górę.
Czekali.
Aż w końcu...
– Tak? – odezwał się Arthur i gwałtownie otworzył oczy.
Serce Pip waliło tak głośno i szybko, że cała była tylko nim: sercem
w wydrążonym ciele powleczonym skórą.
– Dzień dobry, panie oficerze – powiedział Arthur. – Tak, właśnie w tej
sprawie dzwoniłem. Tak.
Connor mocniej ścisnął dłoń Pip, niemal gruchocąc jej kości.
– Tak, rozumiem. Czyli... – Druga ręka Arthura, opuszczona wzdłuż tu‐
łowia, drżała. – Tak, rozumiem.
Słuchał w milczeniu słów oficera.
A potem jego twarz się zapadła.
I rozłupała się na dwoje.
Arthur zgiął się wpół. Telefon wypadł mu ze zdrętwiałej dłoni. Mężczy‐
zna zasłonił twarz ręką i zawył przejmującym, zwierzęcym głosem, który
wstrząsnął jego całym ciałem.
Pip czuła, jak zesztywniała dłoń Connora zamiera. Chłopak siedział nie‐
ruchomo z opadniętą szczęką.
Arthur się wyprostował. Łzy spływały do jego bezwstydnie obnażonych
ust.
– To nie Jamie – powiedział.
– Co? – Joanna wstała i uniosła rękę do twarzy.
– To nie Jamie – powtórzył Arthur, krztusząc się od płaczu. – To ktoś
inny – dodał i podniósł telefon. – Rodzina właśnie zidentyfikowała ciało.
To nie Jamie.
– To nie Jamie? – Joanna nie śmiała uwierzyć jego słowom.
– Nie on – potwierdził Arthur, podszedł do niej niezdarnie, wtulił ją
w ramiona i zapłakał, skrywając twarz w jej włosach. – To nie nasz chło‐
piec. Nie Jamie.
Connor odkleił się od Pip. Jego czerwoną twarz żłobiły strumienie łez.
Dołączył do rodziców i oplótł się wokół nich. Trzymali się w objęciach
i płakali. Był to płacz ulgi, rozpaczy i bezradności. Na chwilę stracili syna
i brata. Przez kilka minut w ich umysłach, a także w głowie Pip, Jamie już
nie żył.
Ale to nie był on.
Pip przetarła mokre oczy rękawem bluzy. Gorące łzy wsiąkały w tka‐
ninę.
Dziękuję, powiedziała w myślach do jakiejś niewidzialnej istoty. Dzię‐
kuję.
Dostali kolejną szansę.
Jedyną i ostatnią.
Nazwa pliku:
Pip: Proszę powiedzieć, dlaczego wcześniej nie zgadzał się pan na rozmowę
i nie chciał się mieszać do śledztwa?
Pip: Dlaczego pan myślał, że Jamie znowu uciekł? Dlatego że tuż przed cere‐
monią ostro się pokłóciliście?
Arthur: Tak. A wcale nie chcę się z nim żreć, chcę tylko jego dobra. Chcę, żeby za‐
czął podejmować mądre życiowe decyzje, żeby robił to, co naprawdę lubi.
Wiem, że jest do tego zdolny. Jednak w ostatnim czasie, w sumie na kilka
lat, jakby utknął w miejscu. Być może źle do tego podszedłem. Po prostu
nie wiem, jak mu pomóc.
Arthur: Poszło nam o... To narastało z biegiem czasu. Ostatnio poprosił mnie o po‐
życzenie sporej kwoty i nie wiem... Powiedział coś, co wyprowadziło mnie
z równowagi. Zacząłem mu prawić o zarabianiu, odpowiedzialności, znale‐
zieniu pracy i karierze. Jamie w ogóle nie chciał o tym słyszeć.
Arthur: To było jakoś... Joanna poszła wtedy na badmintona, więc to musiał być
wtorek. Tak, wtorek, dziesiąty kwietnia.
Arthur: W tym problem, że właśnie nie. Nie przyznał się. Bąknął tylko, że to bardzo
ważne. A ja oczywiście odmówiłem. Kwota, której zażądał, była niedo‐
rzeczna.
Pip: Dziewięćset?
Arthur: Tak.
Pip: Nie, tylko... Niedawno ktoś mi wspominał dokładnie o takiej kwocie. Taki je‐
den chłopak, Luke Eaton. Powiedział, że w tym tygodniu stracił dziewięćset
funtów. Myślę, że to ma związek z nar... Wie pan co, przyjrzę się temu. Czyli
w piątek wieczorem wyszedł pan z knajpy i o której godzinie dotarł do
domu?
Arthur: Dokładnej godziny nie pamiętam, ale z pewnością przed wpół do dwunastej
w nocy. Może jakieś dwadzieścia po jedenastej.
Pip: W domu nikogo nie było, prawda? Nie widział pan Jamiego?
Arthur: Nie, byłem sam. Położyłem się do łóżka, ale później słyszałem, jak wrócił
Connor.
Pip: Czy Jamie mógł się zakraść niezauważenie? Zaraz po pana powrocie na
przykład?
Arthur: Nie ma takiej możliwości. Jeszcze przez chwilę siedziałem w salonie. Gdyby
ktoś otworzył drzwi, usłyszałbym.
Pip: Podejrzewamy, że Jamie wrócił do domu po bluzę i nóż, czyli musiał wejść
i wyjść, zanim pan dotarł do domu. Wie pan o nożu?
Arthur: Nie. Nawet nie zauważyłem, że zginął, dopóki Joanna mi nie powiedziała.
Pip: Gdzie pan był w zeszły weekend, kiedy Jamie zaginął? Connor wspominał,
że nie było pana w domu.
Arthur: Nie. Jestem przerażony. Prześladuje mnie myśl, że mój ostatni kontakt z sy‐
nem to była awantura. Ostatnie słowa, jakie do niego skierowałem, były rzu‐
cone w złości. Nigdy mu nie powiedziałem, jak bardzo go kocham, i boję
się, że już nie będę miał okazji. Jamie przyszedł do mnie z prośbą o pomoc,
a ja go odrzuciłem. „Kwestia życia i śmierci”... Tak powiedział twojej mamie,
prawda? A ja mu odmówiłem. Przecież jestem jego ojcem. Powinien wie‐
dzieć, że może się do mnie zwrócić z każdą sprawą. Poprosił mnie o po‐
moc, a ja powiedziałem: „nie”. A jeśli to ja jestem wszystkiemu winien? Gdy‐
bym wtedy powiedział: „tak”, to może... może...
Dwadzieścia osiem
Szła wzdłuż Cross Lane pod drżącymi na wietrze drzewami, które odsu‐
wały się od niej. Ścigała swój poranny cień, lecz nigdy nie mogła go dogo‐
nić.
Kiedy opadły emocje, podrzuciła Connora do szkoły i zostawiła samo‐
chód na parkingu. Ale nie weszła do budynku. Jej mama zadzwoniła do
dyrekcji i zapowiedziała, że Pip się spóźni. Warto więc było wykorzystać
okazję. Pewnych rzeczy nie mogła dłużej odwlekać: musiała porozmawiać
z Nat da Silvą. A tak się złożyło, że wszystkie drogi prowadziły właśnie do
niej.
Nawet ta, którą Pip właśnie podążała.
Zeszła na betonową ścieżkę skręcającą ku domowi i zawiesiła wzrok na
niebieskich drzwiach.
Odetchnęła głęboko, dodając sobie odwagi, i dwoma szybkimi mecha‐
nicznymi ruchami nacisnęła dzwonek. Czekała, nerwowo grzebiąc ręką
w potarganych włosach. Jej serce wciąż biło niespokojnie.
Za matową szybą pojawiła się rozmazana sylwetka. Powoli zbliżała się
do drzwi.
Po chwili kliknęła zasuwka i drzwi się otworzyły. W progu stała Nat da
Silva. Jej jasne blond włosy były zaczesane do tyłu, a grube smugi eyeli‐
nera uwydatniały jej bladoniebieskie oczy.
– Cześć – rzuciła Pip najswobodniej, jak tylko potrafiła.
– Ja pierdolę – bluzgnęła. – Czego znowu chcesz?
– Muszę cię o coś zapytać – odparła Pip. – Chodzi o Jamiego.
– Powiedziałam ci już wszystko, co wiem. Nie mam pojęcia, gdzie on
jest. Nie kontaktował się ze mną. – Nat wyciągnęła rękę do drzwi, żeby je
zatrzasnąć.
– Znaleziono zwłoki – rzuciła Pip, żeby ją powstrzymać. Zadziałało. –
To nie był Jamie, ale mógł. Nat, minęło sześć dni, odkąd nie daje znaku ży‐
cia. On ma poważne kłopoty, a ty jesteś osobą, która chyba najlepiej go
zna. Proszę – powiedziała łamiącym się głosem. – Nie chodzi o mnie.
Wiem, że mnie nienawidzisz, i rozumiem twoje powody. Zrób to dla ro‐
dziny Reynoldsów. Właśnie od nich wracam. Przez dwadzieścia minut
wszyscy myśleliśmy, że Jamie nie żyje.
Wtedy spojrzenie Nat nieco złagodniało, chociaż była to drobna, ledwo
dostrzegalna zmiana. W jej zaszklonych oczach tliła się iskierka smutku.
– Czy ty... – zawahała się. – Naprawdę sądzisz, że coś mogło mu się
stać?
– Ze względu na jego rodzinę staram się być dobrej myśli – oznajmiła
Pip. – Ale... nie wiem.
Nat opuściła rękę i przygryzła bladą dolną wargę.
– Czy ty i Jamie rozmawialiście ze sobą w ostatnich tygodniach?
– Tak, trochę – odparła Nat.
– Wspominał coś może o Layli Mead?
Nat spojrzała w sufit. Zastanawiała się, coraz mocniej wbijając zęby
w skórę pod ustami.
– Nie. Nigdy o kimś takim nie słyszałam.
– Wiem, że już to mówiłaś, ale Jamie naprawdę nie przyszedł do ciebie
po uroczystości? Około 22.40?
– Nie. – Nat przekrzywiła głowę, a kosmyk białych włosów opadł jej na
oczy. – Ostatni raz widziałam go na ceremonii. Mówiłam przecież.
– Tak, tylko... – zaczęła Pip. – Mam świadka, który widział, jak o tej go‐
dzinie Jamie wchodzi do twojego domu. Zeznał, że to było na Cross Lane,
i dokładnie opisał budynek.
Nat zamrugała, a łagodność jej spojrzenia się ulotniła.
– W dupie mam, co mówi jakiś twój świadek. Bzdury gada – cisnęła. –
Jamie tu nie zaglądał.
– Rozumiem, wybacz. – Pip podniosła ręce. – Tak tylko spytałam.
– Nie pierwszy raz. I już ci odpowiedziałam. Coś jeszcze? – Nat zaci‐
snęła palce na krawędzi drzwi, w każdej chwili gotowa je zamknąć.
– Jeszcze jedna rzecz. – Pip spojrzała nerwowo na rękę Nat. Ostatnim
razem, kiedy się tu wybrała, Nat trzasnęła jej drzwiami przed samym no‐
sem. Stąpasz po cienkim lodzie, Pip. – Chodzi o twojego chłopaka,
Luke’a Eatona.
– Wiem, jak się nazywa – sarknęła Nat. – Czego od niego chcesz?
– Rzecz w tym... – Nie wiedziała, jak to ująć, więc postanowiła rzucić
prosto z mostu. – Przypuszczam, że Luke siedzi w biznesie narkotyko‐
wym. Jeden gość odbiera towar w Londynie, dostarcza go Luke’owi, a ten
rozprowadza dragi wśród okolicznych dilerów.
Twarz Nat stężała.
– Melina, w której przekazują sobie towar... to opuszczone gospodar‐
stwo farmera, gdzie znaleziono ciało Andie. Wiem, że Jamie odwiedził to
miejsce, zanim zniknął. Być może Luke ma z tym coś wspólnego.
Nat przestąpiła z nogi na nogę. Kłykcie na jej dłoniach zbielały od kur‐
czowego ściskania drzwi.
– Ale jest jeszcze coś – ciągnęła Pip, nie dając Nat dojść do słowa. –
Gość, który sprowadza towar z Londynu, powiedział, że Luke ostro się
wkurzył, bo w tym tygodniu stracił dziewięćset funtów. Dokładnie o taką
kwotę pożyczki Jamie poprosił ojca dwa tygodnie temu...
– Co sugerujesz? – syknęła Nat.
Wciąż miała przechyloną głowę, a jej oczy nadal były przysłonięte wło‐
sami.
– Może Luke pożycza ludziom pieniądze... I udzielił pożyczki Jamiemu,
a ponieważ ten miał problem ze zwróceniem długu, poprosił o pomoc swo‐
jego ojca. W końcu był tak zdesperowany, że postanowił ukraść pieniądze
z pracy. Powiedział, że to kwestia życia i śmierci... – zamilkła i odważyła
się spojrzeć na Nat. – Bo wiesz... gdy rozmawialiśmy ostatnim razem, za‐
uważyłam twoją reakcję, kiedy Luke powiedział, że przez całą noc siedział
w domu. I tak się zastanawiam...
– Och, tak się tylko zastanawiasz? – Nat wykrzywiła drżące usta, a Pip
poczuła buchającą od niej gorącą wściekłość. – Co jest z tobą? Zostaw
tych ludzi w spokoju! Nie możesz dla własnej przyjemności wpierdalać się
z butami w czyjeś życie...
– Ja wcale nie...
– Nie mam nic wspólnego ze sprawą Jamiego. A tym bardziej Luke! –
krzyknęła i zrobiła krok do tyłu. – I odpierdol się ode mnie! – Głos jej się
trząsł. – Proszę cię, Pip, daj mi wreszcie spokój!
I zniknęła za zatrzaśniętymi drzwiami. Głuche echo odbijało się w pu‐
stej studni brzucha Pip. I pozostało z nią, kiedy odchodziła.
*
Skręciła w Gravelly Way i podążyła w stronę szkoły, kiedy nagle zawład‐
nęło nią dziwne uczucie. Wpełzające na kark ciarki naprężyły jej skórę.
Wiedziała, skąd się wzięło to wrażenie. Czyjś wzrok. Ktoś ją obserwował.
Zatrzymała się i spojrzała przez ramię. Poza nieznajomym mężczyzną,
który ze spuszczonym wzrokiem pchał spacerówkę wzdłuż Chalk Road,
nie było nikogo innego.
Omiotła spojrzeniem okna domów napierających na nią z obu stron
ulicy. W żadnym z nich nie zauważyła twarzy przyklejonej do zaparowanej
oddechem szyby. Rzuciła okiem na zaparkowane samochody. Nic. Żywej
duszy.
Pip mogłaby przysiąc, że coś poczuła. A może po prostu traciła zmysły.
Ruszyła w dalszą drogę do szkoły, mocno ściskając pasek torby. Dopiero
po pewnym czasie uświadomiła sobie, że słyszy nie tylko swoje kroki.
Z prawej strony dochodziły przytłumione dźwięki butów stukających o as‐
falt, które sprzęgały się z odgłosem kroków Pip. Podniosła wzrok.
– Dobry! – dobiegł ją głos z drugiej strony ulicy.
Była to Mary Scythe z „Kilton Mail”. Z czarnym labradorem przy no‐
dze.
– Dzień dobry – przywitała się Pip beznamiętnie, co nawet dla niej za‐
brzmiało pusto i oschle.
Na szczęście zadzwonił jej telefon, więc miała dobrą wymówkę. Odwró‐
ciła się i odebrała.
– Pip – odezwał się Ravi.
– O Boże – odetchnęła i otuliła się bezpiecznym, ciepłym tembrem jego
głosu. – Nie uwierzysz, co się stało dzisiaj rano. W wiadomościach podali,
że znaleziono ciało młodego białego mężczyzny. Spanikowałam i popędzi‐
łam do Reynoldsów, ale oni zadzwonili na posterunek i okazało się, że to
nie Jamie, tylko ktoś inny...
– Pip?
– A potem Arthur w końcu zgodził się ze mną porozmawiać. Powie‐
dział, że Jamie poprosił go o pożyczenie dziewięciuset funtów. To dokład‐
nie tyle, ile w tym tygodniu stracił Luke. Tak mówił Robin...
– Pip?
– To chyba nie jest przypadek, nie sądzisz? Później poszłam do Nat, ale
ona twierdzi, że Jamie nawet do niej nie zajrzał po cere...
– Pip, proszę cię, przestań mówić i uważnie mnie posłuchaj. – W jego
głosie pobrzmiewało nietypowe, nieznane jej wcześniej napięcie.
– Co? Przepraszam? Co takiego? – powiedziała, zwalniając kroku, aż
w końcu się zatrzymała.
– Ława przysięgłych właśnie ogłosiła werdykt – oznajmił.
– Już? I co?
Ale Ravi się nie odezwał. Pip usłyszała jedynie charkot uwięzionego
w jego gardle głosu.
– Nie – powiedziała, a jej serce załomotało z całych sił, tłukąc miarowo
w żebra. – Ravi... I co? Nie mów, że... To nie może...
– Został uniewinniony. Ze wszystkich zarzutów.
Pip nie słyszała dalszych słów, ponieważ jej uszy nabiegły krwią. Prze‐
szywający gwizd rozsadzał jej głowę, jakby kłębiła się w niej burza. Po
omacku trafiła ręką do najbliższej ściany, oparła się i zjechała ciałem na
zimny betonowy chodnik.
– Nie – szepnęła, ponieważ gdyby odważyła się podnieść głos, musia‐
łaby krzyknąć, chociaż miała na to ochotę.
Czuła drapiący ją od środka wrzask, który zawzięcie próbował wyrwać
się na wolność. Objęła twarz rękoma i zatkała sobie usta, wbijając paznok‐
cie w policzki.
– Pip – odezwał się łagodnie Ravi. – Tak bardzo mi przykro. Nie mo‐
głem w to uwierzyć. Nadal nie mogę. To niesprawiedliwe. Nie w porządku.
Gdybym tylko mógł coś zmienić, zrobiłbym to bez wahania. Zrobiłbym
wszystko... Pip? Dobrze się czujesz?
– Nie – wymamrotała przez dłonie.
Już nigdy nie będzie dobrze. Właśnie stało się najgorsze, co tylko mogło
się przytrafić. Myślała o tym, nawiedzały ją koszmary, ale wiedziała, że
nic złego się nie wydarzy. Nie mogło. A jednak się stało. Prawda przestała
mieć znaczenie. Max Hastings był niewinny. Mimo że dysponowała nagra‐
niem, w którym do wszystkiego się przyznaje. Mimo że poza wszelką wąt‐
pliwością wiedziała, że to on jest winien. A jednak nie. Teraz ona, Nat da
Silva, Becca Bell i te dwie dziewczyny z uniwersytetu były kłamczyniami.
A seryjny gwałciciel właśnie wyszedł na wolność.
Wtedy pomyślała o Nat.
– O Boże, Nat – powiedziała, opuszczając rękę. – Ravi, muszę iść. Mu‐
szę zobaczyć się z Nat i sprawdzić, czy u niej wszystko w porządku.
– Dobrze, koch... – zaczął, ale było za późno, bo Pip już się rozłączyła,
wstała i zawróciła na Gravelly Way.
Wiedziała, że Nat jej nienawidzi. Ale wiedziała także, że nie powinna
być sama, kiedy usłyszy złe wieści. W takiej sytuacji nikt nie powinien być
sam.
Pip pędziła co sił w nogach. Jej stopy niezgrabnie waliły w twardy chod‐
nik, miotając całym ciałem. Czuła kłucie w klatce piersiowej, jakby jej
serce odmawiało współpracy i lada chwila miało się poddać. Jednak wciąż
biegła, zmuszając się do jeszcze większego wysiłku. W końcu skręciła
w Cross Lane. Zza rogu wyłonił się dom o niebieskich drzwiach.
Tym razem zapukała, zapominając o dzwonku. Jej myśli zacięły się
i wciąż odtwarzały wydarzenia z ostatnich pięciu minut. To nie mogło się
wydarzyć. To nie mogła być prawda. To się nie działo.
Za matową szybą zarysowała się sylwetka Nat. Z jej ruchów Pip próbo‐
wała wyczytać, odgadnąć, czy jej świat już rozpadł się na kawałki.
Nat otworzyła drzwi i na widok Pip zacisnęła szczękę.
– Co jest, kurwa? Chyba wyraźnie powiedziałam...
Wtedy zauważyła przerażenie wymalowane na twarzy Pip i usłyszała jej
ciężki oddech.
– Co się dzieje? – spytała prędko i otworzyła drzwi na oścież. – Czy
z Jamiem wszystko w porządku?
– Sły... Słyszałaś? – wydyszała Pip dziwnym, obco brzmiącym głosem.
– Werdykt...
– Co? – Nat zmrużyła oczy. – Nie. Jeszcze nikt do mnie nie dzwonił. Już
ogłosili? Jaki...
Pip dostrzegła chwilę, gdy to się stało. Chwilę, gdy Nat wyczytała
prawdę z jej twarzy. Chwilę, gdy nagle zmieniło się jej spojrzenie.
– Nie – powiedziała, co zabrzmiało bardziej jak ciężkie westchnienie.
Zatoczyła się w głąb korytarza, podniosła ręce do twarzy i chwytała po‐
wietrze, wodząc dokoła błędnym wzrokiem.
– Nie! – Tym razem wydobył się z niej zduszony skowyt, który dławił
jej oddech.
Nat wpadła na ścianę i zaczęła okładać ją pięściami. Z gwoździa zsunęła
się ramka ze zdjęciem i roztrzaskała się o podłogę.
Pip wpadła do środka i chwyciła półprzytomną Nat w ramiona, ale stra‐
ciła równowagę, zakołysały się obie i upadły: Nat prosto na drewniane de‐
ski, a Pip – na kolana.
– Przykro mi – powiedziała Pip. – Tak strasznie mi przykro.
Nat płakała. Czarne od tuszu łzy spływały jedna po drugiej, goniąc się
po twarzy.
– To nie może być prawda – zawodziła. – KURWA! To nieprawda!
Pip się nie podniosła i wciąż przytulała Nat. Myślała, że ta ją odtrąci,
odepchnie, ale nic takiego się nie stało. Przeciwnie. Wtuliła się w nią jesz‐
cze mocniej i objęła ją za szyję. Wczepiła się w nią i przywarła twarzą do
jej ramienia.
Nat wyła. Jej głos ginął stłumiony w fałdach bluzy. Pip czuła na skórze
gorący, urywany oddech, który przenikał przez materiał. Wtedy Nat pod‐
niosła głowę, a jej płacz wybrzmiał donośnie, przenikliwie i całą swoją
mocą zatrząsł ich ciałami.
– Tak bardzo mi przykro – szepnęła Pip.
Dwadzieścia dziewięć
Krzyk Nat ciągnął się za nią. Czuła, jak rozpełza się pod jej skórą. Wwier‐
cił się w nią jeszcze głębiej, kiedy weszła na lekcję historii osiemnaście
minut po czasie.
– O, Pip! Którą to mamy godzinę? – skomentował pan Clark. – Myślisz,
że twój czas jest cenniejszy niż mój?
– Nie, proszę pana. Przepraszam za spóźnienie – odpowiedziała cicho,
chociaż miała ochotę wykrzyczeć, że owszem, właśnie tak uważa.
Usiadła w ostatniej ławce obok Connora. W dłoni coraz mocniej i moc‐
niej ściskała długopis, aż w końcu go złamała. Kawałki plastiku posypały
się spomiędzy jej palców.
Rozległ się dzwonek na przerwę obiadową. W milczeniu wyszli z klasy.
Connor dowiedział się o werdykcie od Cary, do której z kolei napisał Ravi,
zmartwiony, że Pip zbyt długo się nie odzywa.
– Przykro mi – tylko tyle zdołał powiedzieć Connor, kiedy mozolnym
krokiem wlekli się do stołówki.
Tylko tyle była w stanie wykrzesać z siebie również Pip. Jednak nawet
największe pokłady żalu nie mogły już niczego zmienić.
Przy swoim stałym stoliku spotkali się z innymi. Pip usiadła obok Cary
i na powitanie ścisnęła ją za rękę.
– Powiedziałaś Naomi? – spytała Pip, a Cara pokiwała głową.
– Jest zdruzgotana. Nie może w to uwierzyć.
– Tak, przejebane – wtrącił głośno Mrówa, wgryzając się w drugą ka‐
napkę.
– A gdzie ty wczoraj byłeś? – Pip odwróciła się do niego. – W czasie
wyprawy poszukiwawczej?
– Wczoraj była środa – odparł i zmarszczył brwi, jakby jej pytanie go
obraziło. – Mecz miałem.
Przełknął kolejny kęs kanapki, nawet nie spoglądając na Connora.
– A ty, Lauren? – drążyła Pip.
– Bo... Mama kazała mi zostać w domu i uczyć się do sprawdzianu
z francuskiego – mówiła wysokim, obronnym tonem. – Skąd miałam wie‐
dzieć, że się nas spodziewasz?
– Brat twojego najlepszego przyjaciela zaginął – wycedziła Pip, czując,
jak obok niej Connor napina się nerwowo.
– Jasne, rozumiem. – Mrówa uśmiechnął się przelotnie do Connora. –
I bardzo mi przykro z tego powodu, ale ja i Lauren niewiele możemy na to
poradzić.
Pip miała ochotę dalej ich wałkować, podsycać podskórny krzyk, ale jej
uwagę przyciągnął ktoś siedzący przy stoliku za Mrówą. Przeniosła wzrok
na Toma Nowaka, który zaśmiewał się w głos w towarzystwie kumpli.
– Wybaczcie na chwilę – powiedziała i już jej nie było.
Obeszła stolik i przedarła się przez gwarną stołówkę.
– Tom! – wydarła się, przekrzykując ich rechot.
Tom odstawił otwartą butelkę coli i podniósł głowę. Pip zauważyła, jak
jego koledzy z drugiej strony stołu szturchają się łokciami, poszeptując coś
między sobą.
– Cześć, co tam? – rzucił, uśmiechając się beztrosko od ucha do ucha.
Na ten widok wściekłość Pip rozgorzała ze zdwojoną siłą.
– Okłamałeś mnie, prawda? – I to nie było pytanie, na które oczekiwała
odpowiedzi. Przynajmniej ten jego sztuczny uśmieszek zmył się z jego
twarzy. – Wcale nie widziałeś Jamiego Reynoldsa w piątek wieczorem.
W ogóle wątpię, że byłeś wtedy w okolicy Cross Lane. Podałeś nazwę
ulicy, bo to niedaleko domu, w którym odbywała się dzika impreza,
a resztę sama ci dopowiedziałam. Przypadkowo cię naprowadziłam. Kiedy
zobaczyłeś, jak zareagowałam na ulicę, a potem na kolor drzwi, wykorzy‐
stałeś okazję i zmanipulowałeś mnie. Wmówiłeś mi coś, co nigdy nie
miało miejsca!
Ludzie z sąsiednich stolików odwrócili głowy i zaczęli jej się przyglą‐
dać. Czuła na sobie piekące spojrzenia niewidocznych par oczu.
– Tamtego wieczoru Jamie nie poszedł do domu Nat da Silvy, a ty nie
byłeś żadnym świadkiem. Za to jesteś kłamcą. – Wykrzywiła usta, szcze‐
rząc zęby. – Świetnie, dobra robota, Tom, załatwiłeś sobie miejsce w pod‐
caście. Co chciałeś przez to osiągnąć?
Tom uniósł palec i wydukał kilka niezrozumiałych sylab.
– Sławę w internetach? – prychnęła Pip. – Chcesz się wypromować czy
co? Co ci odwaliło? Zaginął człowiek. Życie Jamiego jest zagrożone, a ty
sobie jaja robisz i marnujesz mój czas?
– Ja nie...
– Żałosny przegryw z ciebie – cisnęła. – I wiesz co? Przypominam, że
podpisałeś zgodę na wykorzystanie twojego nazwiska i wizerunku, więc
możesz się spodziewać rozgłosu. Powodzenia w byciu obiektem hejtu i po‐
śmiewiskiem całego internetu.
– Nie masz prawa... – jąkał się Tom.
Ale wściekłość już przejęła kontrolę nad Pip. Dziewczyna sięgnęła po
otwartą butelkę coli i bez chwili zastanowienia, bez choćby cienia namysłu
wylała całą jej zawartość na głowę Toma.
Tom zacisnął powieki. Kaskada spienionej brązowej cieczy spłynęła po
nim, zalewając mu twarz i włosy. Przez stołówkę przeszedł szmer niedo‐
wierzania i chichot rozbawienia. Tom dopiero po kilku chwilach zdołał się
otrząsnąć z szoku.
– Ty suko! – Wstał od stołu i przetarł oczy dłonią.
– Nigdy więcej nawet się, kurwa, do mnie nie zbliżaj! – wrzasnęła Pip
i cisnęła pustą butelkę pod nogi Toma.
Plastik zastukał o podłogę, a dudniący dźwięk odbił się echem w niemal
grobowej ciszy pomieszczenia.
Pip odeszła, strzepując z dłoni krople coli. Obserwowały ją setki oczu,
ale ani jedna osoba, dosłownie nikt nie śmiał napotkać jej wzroku.
*
Cara jak zwykle czekała na nią przy podwójnych drzwiach sali od angiel‐
skiego. To była ich przedostatnia lekcja tego dnia. Jednak kiedy Pip podą‐
żała szkolnym korytarzem, zauważyła coś dziwnego: ludzie szeptali mię‐
dzy sobą, zasłaniając usta dłońmi, obserwowali ją i nagle milkli, gdy prze‐
chodziła obok. Przecież wszyscy nie mogli być świadkami sceny przy sto‐
liku w stołówce. A zresztą Pip miała gdzieś, co o niej myślą. Już prędzej
Tom Nowak powinien się znaleźć na językach. Nie ona.
– Cześć – rzuciła do Cary, kiedy w końcu dotarła na miejsce.
– Cześć, słuchaj... – Cara również była jakaś dziwna. Ściągała usta
w dzióbek jak zawsze, kiedy stało się coś złego. – Widziałaś już?
– Co miałam widzieć?
– Artykuł na WiredRip. – Cara zerknęła w telefon. – Ktoś wrzucił link
w komentarzach na Facebooku pod wydarzeniem „Poszukiwania Ja‐
miego”.
– Nie – powiedziała Pip. – Co tam piszą?
– Wiesz... – Cara zamilkła i zaczęła stukać kciukami w ekran telefonu.
Po chwili podsunęła go Pip na otwartej dłoni. – Chyba powinnaś to prze‐
czytać.
Sezon 2 podcastu Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki nie jest
tym, czym się wydaje...
Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki zalicza w tym tygodniu spektaku‐
larny powrót na antenę. We wtorek ukazał się pierwszy odcinek z nową zagadką krymi‐
nalną. Oto Jamie Reynolds, lat 24, znika z rodzinnego miasteczka Pip, Fitz-Amobi. Policja
nie wszczyna poszukiwań, więc Pip dziarsko wskakuje w buty detektywa i raczy nas kolej‐
nymi odcinkami z przebiegu prywatnego śledztwa.
Jednak jaki jest prawdziwy powód, dla którego policja nie podjęła żadnych działań?
Tylko u nas! Źródło z bliskiego otoczenia Pip zdradziło, że drugi sezon podcastu jest
ustawiony. Jamie Reynolds to starszy brat jednego z najbliższych przyjaciół Pip. Według
naszego informatora zaginięcie Jamiego zostało ukartowane przez całą trójkę. Postanowili
bowiem pójść za ciosem i na fali poprzedniego sukcesu podbić słuchalność nowego se‐
zonu. Motywacja Jamiego do udziału w tej maskaradzie jest czysto finansowa. Pip obie‐
cuje obu braciom sowite wynagrodzenie po emisji sezonu, a sama zapewniła sobie tłuste
kontrakty sponsorskie.
Co o tym sądzicie? Czy Jamie Reynolds naprawdę zaginął? Czy byliśmy wodzeni za nos
przez nastoletnią królową Czystej Zbrodni? Piszcie w komentarzach, jakie macie zdanie na
ten temat.
Trzydzieści
Trzydzieści jeden
– Zawieszona?
Pip osunęła się na krześle, unikając wzroku ojca.
– Tak! – potwierdziła mama, która stała na drugim końcu kuchni. Pip
znalazła się dokładnie między rodzicami, a ponad jej głową przetaczała się
burzliwa dyskusja. – Na trzy dni. I co teraz z twoimi studiami? Co z Cam‐
bridge, Pippo?
– A ten drugi uczeń to kto? – spytał tata łagodniejszym tonem, podczas
gdy mama wpadała w coraz wyższe i ostrzejsze rejestry.
– Anthony Lowe.
Pip zerknęła na ojca, który wysunął dolną wargę niemal pod sam nos
i przymrużył oczy, jakby wcale nie był zaskoczony tą odpowiedzią.
– Co ma znaczyć ta mina? – zaniepokoiła się mama.
– Nic. – Tata rozluźnił mięśnie twarzy i wyprostował usta. – Jakoś nigdy
nie przepadałem za tym dzieciakiem.
– Victor, ale jakie to ma teraz znaczenie? Nie pomagasz nam – prych‐
nęła mama.
– Przepraszam, racja – odparł tata i wymienił przelotne spojrzenia
z córką. To wystarczyło, żeby poczuła się trochę mniej samotna na placu
boju. – Pip, dlaczego to zrobiłaś?
– Nie wiem.
– Jak nie wiesz? – złościła się mama. – Popchnęłaś go na szafki i zaczę‐
łaś dusić. I nagle nie wiesz, jak do tego doszło? Miałaś szczęście, że Cara,
Zach i Connor obronili cię przed panią Morgan i potwierdzili, że Mrówa
cię sprowokował. Gdyby nie oni, wyleciałabyś ze szkoły.
– Jak cię sprowokował, łobuziaro? – spytał tata.
– Nazwał mnie oszustką – odparła. – Cały internet huczy, że jestem
kłamczuchą. Ława przysięgłych uznała, że kłamię. Moi przyjaciele uwa‐
żają mnie za oszustkę. Wychodzi na to, że chyba jednak nią jestem, a Max
Hastings to niewiniątko.
– Przykro mi z powodu werdyktu – powiedział. – To musiał być dla cie‐
bie prawdziwy cios.
– Jeszcze większy dla dziewczyn, które Max odurzył narkotykami
i zgwałcił – oznajmiła.
– Zgadzam się, to okropne i niesprawiedliwe. – Mama się wzdrygnęła. –
Ale to nie tłumaczy twojego agresywnego zachowania.
– Nie zamierzam się tłumaczyć. Nie będę prosić o przebaczenie – po‐
wiedziała Pip bez emocji. – Stało się, a ja nie czuję się winna. Zasłużył so‐
bie.
– Co ty opowiadasz? – spytała mama. – To do ciebie niepodobne.
– A jeśli tak? – Pip poderwała się z krzesła. – Może taka właśnie jestem?
– Pip, nie podnoś głosu na matkę – upomniał ją tata i podszedł do żony,
zostawiając Pip samą na środku kuchni.
– Ja podnoszę głos? Ja? – Pip naprawdę krzyknęła. – To jest dla was naj‐
ważniejsze? Seryjny gwałciciel wyszedł dzisiaj na wolność. Jamie od sze‐
ściu dni nie daje znaku życia. Może nawet nie żyje. Ale waszym głównym
zmartwieniem jest to, że podnoszę głos!
– Opanuj się, proszę – odezwał się ojciec.
– A właśnie że nie! Dlaczego mam się opanować? Już nie potrafię!
Jej telefon leżał ekranem do podłogi. Od godziny do niego nie zaglądała.
Siedziała skulona pod biurkiem i wczepiała się dłońmi w palce u stóp.
Głowę oparła o chłodną drewnianą deskę. Uciekała wzrokiem przed świa‐
tłem.
Nie zeszła na kolację. Powiedziała, że nie jest głodna, chociaż tata za‐
pewnił, że przy Joshu nie będą rozmawiać o tym, co się stało. Ale nie
chciała siedzieć z nimi przy stole w gęstej atmosferze sztucznego rozejmu.
Awantura wciąż wisiała w powietrzu, ponieważ Pip nie zamierzała nikogo
przepraszać. A tego właśnie domagała się od niej mama.
Usłyszała pukanie do drzwi wejściowych, a potem charakterystyczne:
długi-krótki-długi. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Po chwili usłyszała
znajome kroki, szuranie tenisówek Raviego po drewnianej podłodze, za‐
nim je ściągnął i ustawił pieczołowicie na dywaniku.
Później głos mamy niosący się po schodach: „Jest w swoim pokoju.
Może tobie się uda przemówić jej do rozumu”.
Ravi wszedł na górę. Nie potrafił jej znaleźć, dopóki słabowitym głosem
nie wymamrotała: „Tu jestem”.
Przyklęknął. Usłyszała, jak strzykają mu kolana, a potem zobaczyła jego
twarz.
– Dlaczego nie odbierasz telefonu? – zapytał.
Pip spojrzała na telefon leżący na wyciągnięcie ręki pleckami do góry.
– Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Ravi.
Miała nieprzepartą ochotę powiedzieć, że nie. Wypełznąć spod biurka
i rzucić mu się w ramiona. Wtulić się, zatonąć w jego spojrzeniu i nigdy
więcej nie wychodzić na zewnątrz. I żeby jej obiecał, że wszystko będzie
dobrze, chociaż żadne z nich w to nie wierzyło. Pragnęła choć przez chwilę
być tą Pip, którą była u boku Raviego. Ale tamtej Pip już nie było. Może
nawet odeszła na dobre.
– Nie – przyznała.
– Twoi rodzice bardzo się martwią.
– Niepotrzebnie – prychnęła.
– Ja się o ciebie martwię – powiedział.
– Obejdzie się. – Ponownie oparła głowę o biurko.
– Wyjdziesz stamtąd i porozmawiasz ze mną? – zapytał spokojnie. –
Proszę.
– Uśmiechał się? – spytała. – Czy się uśmiechał, kiedy ogłaszali, że jest
niewinny?
– Nie widziałem jego twarzy.
Ravi wyciągnął rękę, żeby pomóc jej się wygrzebać z kryjówki. Nie
przyjęła jej. Wyczołgała się o własnych siłach i rozprostowała plecy.
– Założę się, że tak.
Przeciągnęła palcem po krawędzi blatu. Przyciskała go mocno, aż do
bólu.
– Czy to ma jakieś znaczenie?
– Owszem, ma – oznajmiła.
– Przykro mi. – Ravi usiłował przytrzymać jej spojrzenie, ale ona wciąż
mu się wyślizgiwała. – Gdybym tylko mógł coś zmienić, zrobiłbym
wszystko. Ale już jest za późno. A ciebie zawiesili, bo poniosły cię nerwy
z powodu Maksa... On nie jest tego wart.
– Czyli zwyciężył?
– Wcale nie, bo... – Ravi zamilkł.
Podszedł bliżej, wyciągając ręce do uścisku, jednak Pip... być może dla‐
tego, że w jej głowie mignęła twarz Maksa, a może dlatego, że w jej
uszach wciąż odbijał się echem pogłos krzyku, a może po prostu nie miała
ochoty na czułości... odtrąciła go.
– Co... – Ravi opuścił ręce wzdłuż tułowia, a wzrok mu pociemniał,
i zmarkotniał. – Co ty robisz?
– Nie wiem.
– Czyli co? Teraz znienawidzisz cały świat i mnie przy okazji też?
– Może – rzuciła.
– Pip...
– Po co to wszystko? – Jej głos przedzierał się przez zdarte gardło. – Po
co tak się szarpaliśmy przez cały rok? Myślałam, że walczę o prawdę. Ale
wiesz co? Prawda się nie liczy. Nie liczy się! Max Hastings jest niewinny,
ja jestem oszustką, a Jamie Reynolds zaginął. Oto prawda. – Oczy zaszły
jej łzami. – A jeśli go nie odnajdę? Jeśli nie jestem zbyt dobra, żeby go
uratować? Nie jestem dobra, Ravi, ja nie...
– Znajdziemy go – obiecał Ravi.
– Ja muszę.
– Myślisz, że ja nie? – zapytał. – Może nie znam go tak dobrze jak ty i...
Nie potrafię tego wyjaśnić, ale chcę, żeby Jamie odnalazł się cały i zdrowy.
Znał mojego brata, przyjaźnił się z Andie, a teraz... Jakby po sześciu latach
wszystko wróciło, tylko tym razem mam choćby niewielką szansę, żeby
pomóc Connorowi odnaleźć brata, bo swojego nie udało mi się ochronić.
Wiem, że Jamie to nie Sal, ale traktuję tę sytuację jako powtórnie daną mi
nadzieję. A ty nie jesteś w tym sama, więc nie odtrącaj życzliwych ci osób.
Mnie nie odtrącaj.
Pip zacisnęła ręce na blacie biurka. Pod skórą czuła chrzęszczące kości.
Musiała wyprosić Raviego z pokoju, zanim ponownie straci panowanie.
Nad krzykiem.
– Chcę zostać sama.
– Dobrze – powiedział Ravi, przygładzając niewidzialnego koguta na
głowie. – Pójdę sobie. Wiem, że się ciskasz, bo jesteś wściekła, zresztą po‐
dobnie jak ja. I wiem, że wcale nie masz na myśli tego, co mówisz. Ty też
to wiesz – westchnął. – Daj znać, kiedy sobie przypomnisz, kim jestem.
Kim ty jesteś.
Podszedł do drzwi i zastygł z ręką wysuniętą do klamki. Lekko prze‐
krzywił głowę.
– Kocham cię – powiedział naburmuszony, nie patrząc na Pip.
Szarpnął za klamkę i wyszedł. Zadrżały zatrzaśnięte drzwi.
Trzydzieści dwa
Trzydzieści trzy
Siedziała w samochodzie przy Tudor Lane. Nie pod jego domem, ale tro‐
chę dalej, żeby nikt jej nie nakrył. Stuknęła kciukiem w telefon i jeszcze
raz, już naprawdę ostatni, odtworzyła plik dźwiękowy:
– Czy na imprezie w marcu dwa tysiące dwunastego roku odurzyłeś
i zgwałciłeś Bekkę Bell?
– Co? Nie, kurwa!
– Max! Nie kłam, bo przysięgam na Boga, że zniszczę ci życie! Czy
wrzuciłeś pigułkę gwałtu do drinka Bekki, a później uprawiałeś z nią seks?
– Może i tak, ale... to nie był gwałt. Nie opierała się.
– Bo ją odurzyłeś! Ty podły, nikczemny, zawszony gwałcicielu! Nawet
nie masz pojęcia, co zrobiłeś!
Dzwoniło jej w uszach, kiedy usiłowała stłumić jego głos i wsłuchać się
w swój. Dobro i zło nie miały tutaj żadnego znaczenia. Liczyli się wyłącz‐
nie zwycięzcy. A on zwycięży tylko wtedy, gdy Pip mu na to pozwoli. To
była sprawiedliwość.
Dlatego to zrobiła.
Dotknęła przycisk i załadowała plik na swoją stronę internetową, a póź‐
niej podzieliła się linkiem do podcastu na Twitterze. W opisie wystukała:
Ostateczne podsumowanie procesu Maksa Hastingsa. Nie obchodzi mnie,
co myśli ława przysięgłych. Max jest winny.
Gotowe. Poszło.
Nie było odwrotu. Oto prawdziwa ona. I bardzo dobrze.
Rzuciła telefon na siedzenie pasażera i wzięła wiaderko farby, które wy‐
niosła z garażu. W tylną kieszeń spodni wetknęła pędzel. Otworzyła drzwi
i sięgnęła po ostatni przedmiot: młotek podwędzony ze skrzynki z narzę‐
dziami ojca. Dopiero wtedy cichutko wysiadła z samochodu.
Ruszyła ulicą. Minęła jeden dom, drugi, trzeci, czwarty, aż zatrzymała
się przed okazałą rezydencją Hastingsów o pomalowanych na biało
drzwiach. W środku nikogo nie było. Cała rodzinka bawiła w Savoyu na
wykwintnej kolacji. A przed ich pustym domem stała Pip.
Przeszła podjazd, minęła rozłożysty dąb i zatrzymała się przed
drzwiami. Postawiła na ziemi kubełek z farbą, przykucnęła i płaską koń‐
cówką młotka podważyła wieczko. Wiaderko było do połowy wypełnione
matowozieloną farbą. Wzięła pędzel, zamoczyła włosie i obtarła nadmiar
farby o krawędź pojemnika.
Nie było odwrotu. Wzięła głęboki oddech, zrobiła krok do przodu
i przycisnęła pędzel do drzwi. Wysoko wyciągała rękę, zakreślając litery
z dołu do góry. Kiedy linie traciły kolor, pochylała się i nabierała więcej
farby.
Litery były koślawe, ściekały z nich strużki farby, ale rozciągały się na
całą szerokość drzwi obmurowanych jasnymi cegłami. Poprawiła napis,
żeby był jeszcze ciemniejszy i bardziej wyrazisty, a kiedy uznała, że już
wystarczy, cisnęła pędzel na ścieżkę. Tam, gdzie upadł, bryzgnęła zielona
plama. Podniosła młotek i obróciła go między palcami, ważąc w dłoni jego
ciężar.
Przeszła pod okno po lewej stronie domu. Wysoko podniosła rękę,
w której ściskała młotek i... uderzyła z całych sił.
Szyba się roztrzaskała. Drobinki szkła posypały się do środka i na ze‐
wnątrz jak deszcz brokatu i przyprószyły jej buty. Rozluźniła uścisk dłoni
i po chrzęszczących odłamkach przeszła do kolejnego okna. Zamachnęła
się i uderzyła. Dźwięk tłuczonego szkła rozmył się w bębniących kroplach
deszczu. I kolejne okno. Zamach ręką. I trzask. Znów wymach. I brzdęk.
Ominęła drzwi wejściowe zamazane zielonymi literami i przeszła do okien
z drugiej strony. Jedno. Drugie. Potem trzecie. Wreszcie wszystkie sześć
okien od frontu zostało zniszczonych. Zionęły pustką. Obnażone.
Pip wycofała się na podjazd, dysząc ciężko. Bolało ją prawe ramię. Mo‐
kre i splątane włosy opadły jej na twarz, kiedy spojrzała na swoje dzieło.
Dzieło zniszczenia.
Wysmarowane na drzwiach litery w leśnozielonym kolorze, dokładnie
tym samym co nowa szopa w ogrodzie Amobich, krzyczały:
Dopadnę
cię gwałcicielu
*
Możesz teraz wyjść? Wysłała wiadomość. Deszcz padał na ekran, który co‐
raz leniwiej reagował na dotyk jej kciuka.
Kilka sekund później pod tekstem pojawił się komunikat: przeczytane.
Z zewnątrz widziała, jak w pokoju Raviego zapala się światło. Zasłonka
poruszyła się na ułamek sekundy.
Pip wiedziała, że już schodzi, bo w środkowym oknie błysnęło światło
z korytarza. Później pojaśniało na parterze. Rozświetliła się szyba
w drzwiach wejściowych, którą po chwili zasnuła cieniem zbliżająca się
sylwetka.
Drzwi się otworzyły i w jasnym kadrze framugi stanął Ravi. Miał na so‐
bie tylko granatowe spodenki i białą koszulkę. Spojrzał na Pip, potem na
niebo zasnute deszczowymi chmurami i wyszedł przed dom. Jego bose
stopy plaskały o ścieżkę.
– Przyjemną mamy nockę – powiedział, mrużąc oczy przed spływają‐
cymi mu z czoła kroplami.
– Przepraszam – odezwała się Pip. Długie i ciemne kosmyki włosów
kleiły się do jej twarzy. – Wybacz, że wyładowałam na tobie swoją złość.
– W porządku – powiedział.
– Wcale nie – odparła i potrząsnęła głową. – Nie miałam żadnego po‐
wodu, żeby się na ciebie gniewać. Byłam wściekła głównie na siebie. To
jednak nie wszystko, bo jest jeszcze taka sprawa... Okłamywałam siebie,
próbując odciąć się od tamtej osoby, która obsesyjnie poszukiwała mor‐
dercy Andie Bell. Starałam się wmówić wszystkim i sobie, że tak na‐
prawdę to nie byłam ja. Jednak teraz uważam, że to byłam ja. Może jestem
egoistką, nierozważną i maniakalną oszustką, ale kiedy robię coś złego, to
tylko ja to robię. Niech nazwą mnie dwulicową, niech wyzywają od hipo‐
krytek, bo może wszystko, co robię, wcale nie jest dobre, ale ja czuję się
z tym dobrze. Taka już jestem i mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe,
bo... ja też cię kocham.
Zanim skończyła mówić, Ravi objął jej twarz, głaskał ją po policzkach
i wycierał kciukiem mokre usta. Palcem uniósł jej podbródek i ją pocało‐
wał. Długo i namiętnie. Ich mokre twarze kleiły się do siebie. Oboje pró‐
bowali powstrzymać śmiech, ale nie wytrzymali zbyt długo.
– Mogłaś mnie zapytać – powiedział Ravi, odrywając się od niej. – Do‐
skonale wiem, kim jesteś. I kocham tę dziewczynę. Ciebie kocham. A tak
przy okazji... ja pierwszy to powiedziałem.
– Tak, w gniewie – odparła Pip.
– Ach, to tylko dlatego, że jestem taki ponury i tajemniczy. – Ściągnął
wargi i spojrzał na nią spode łba.
– Bo... Ravi?
– Bo co... Pip?
– Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. Właśnie coś zrobiłam.
– Co takiego zrobiłaś? – Tym razem zrobił całkiem poważną minę. –
Pip, co ty zrobiłaś?
Trzydzieści cztery
Trzydzieści pięć
Trzydzieści sześć
W latach 1998 i 1999 miasteczkiem Margate w hrabstwie Kent wstrząsnęła seria brutalnych
morderstw. W czasie zaledwie trzynastu miesięcy zaginęło siedmioro młodych ludzi: Jessica
Moore, lat 18; Evie French, lat 17; Edward Harrison, lat 17; Megan Keller, lat 18; Charlotte
Long, lat 19; Patrick Evans, lat 17 i Emily Nowell, lat 17. Po pewnym czasie odnaleziono ich
nadpalone i zakopane przy wybrzeżu szczątki. Każde z ciał znajdowało się w odległości jednej
mili od drugiego. We wszystkich przypadkach przyczyną śmierci był tępy uraz głowy.
Emily Nowell, ostatnia z ofiar potwora z Margate, została odnaleziona trzy tygodnie po zaginię‐
ciu w marcu 1999 roku. Namierzenie mordercy zajęło służbom kolejne dwa miesiące.
Uwaga policji skupiła się na Scotcie Brunswicku, pochodzącym z Margate 41-letnim operato‐
rze wózka widłowego. Brunswick odpowiadał wizerunkowi z portretu pamięciowego sporzą‐
dzonego po zeznaniu świadka, który późną nocą widział mężczyznę prowadzącego samochód
w rejonie, gdzie następnie odnaleziono ciała. Właścicielem pojazdu opisanego przez świadka,
białej toyoty van, okazał się Scott Brunswick. Podczas przeszukania jego domu natrafiono na
rzeczy osobiste ofiar: po jednej skarpetce każdego z zamordowanych.
Jednak na jego udział w zbrodniach wskazywało zbyt mało dowodów. Kiedy sprawa została
skierowana do sądu, prokuratura oparła się na poszlakach oraz zeznaniach kluczowego
świadka: syna Brunswicka, który w chwili popełnienia ostatniego morderstwa miał dziesięć lat.
Scott Brunswick, który mieszkał samotnie ze swoim jedynym dzieckiem, wykorzystywał go do
popełniania zbrodni. Zmuszał chłopaka do nawiązywania kontaktu z potencjalnymi ofiarami
w miejscach publicznych: na placach zabaw, w parkach, na basenach czy w centrach handlo‐
wych. Następnie młody zwabiał je do samochodu, w którym już czekał Scott Brunswick. Wtedy
następowało porwanie. Syn towarzyszył ojcu również w pozbywaniu się ciał.
Proces Brunswicka rozpoczął się we wrześniu 2001 roku. Zeznania, które okazały się klu‐
czowe dla wydania jednogłośnego wyroku skazującego, złożył trzynastoletni wówczas syn na‐
zwany przez media Młodym Brunswickiem. Scott Brunswick otrzymał karę dożywotniego wię‐
zienia. Jednak zaledwie siedem tygodni od osadzenia w zakładzie karnym o zaostrzonym ry‐
gorze Frankland w hrabstwie Durham Brunswick został śmiertelnie pobity przez jednego ze
współwięźniów.
Młody Brunswick za współudział w morderstwach został skazany przez sąd dla nieletnich na
pięć lat pozbawienia wolności w ośrodku zamkniętym dla młodzieży. Kiedy skończył osiemna‐
ście lat, decyzją komisji ds. zwolnień warunkowych opuścił zakład. W ramach programu
ochrony świadków uzyskał nową tożsamość, a media na całym świecie dostały oficjalny zakaz
publikowania jakichkolwiek informacji o jego życiu i miejscu pobytu. Minister spraw wewnętrz‐
nych uznał bowiem, że w przypadku ujawnienia nowej tożsamości świadka istnieje ryzyko od‐
wetu ze względu na rolę, jaką Młody Brunswick odegrał w potwornych zbrodniach swojego
ojca.
Trzydzieści siedem
Oddech Pip stał się tak płytki, że ledwo dosięgał gardła. Napięła mię‐
śnie, co Ravi natychmiast wyczuł i spojrzał na nią z niepokojem. Connor
zaczął coś nadawać z drugiego końca pokoju, ale Pip go uciszyła. Potrze‐
bowała chwili skupienia.
Więzienie w Grendon.
Znała kogoś, kto tam siedział. Właśnie do Grendon trafił Howie Bowers
po wyroku skazującym za handel narkotykami. Karę zaczął odbywać na
początku grudnia, zatem komentarz musiał być o nim.
To oznaczało, że Howie Bowers doskonale wiedział, kim jest Młody
Brunswick. A ponadto... zaraz... żeby tylko nie straciła wątku. Cofnęła się
w myślach o kilka miesięcy, przeczesując pamięć w poszukiwaniu ukry‐
tych wspomnień.
Zamknęła oczy. Skupiła się.
I znalazła.
– Cholera. – Wyskoczyła z łóżka, nie przejmując się komputerem, który
ześlizgnął się z jej kolan. Rzuciła się do biurka, gdzie leżał telefon.
– Co? – spytał Connor.
– Cholera, cholera, cholera – mamrotała pod nosem. Pospiesznie odblo‐
kowała telefon i otworzyła galerię zdjęć. Przesuwała jedno po drugim, co‐
fając się w czasie. Kwiecień, marzec, urodziny Josha, fryzura Cary do
oceny i prośba o poradę, styczeń, sylwester u Reynoldsów, święta, wy‐
prawa do zimowego wesołego miasteczka ze znajomymi, pierwsze wyjście
na kolację z Ravim, listopad, zrzuty artykułów z netu na jej temat, fotki
z trzydniowego pobytu w szpitalu, zdjęcia kalendarza Andie zrobione pod‐
czas włamania z Ravim do domu Bellów... Ej, nigdy wcześniej nie zauwa‐
żyła imienia Jamiego nabazgranego ręką Andie tuż obok koślawej
gwiazdki... Jeszcze dalej, jeszcze wstecz, aż w końcu się zatrzymała.
Na czwartym października. Zdjęcia, dzięki którym w zeszłym roku zmu‐
siła Howiego Bowersa, żeby z nią porozmawiał. Zdjęcia, które ten kazał jej
usunąć, a które ona później na wszelki wypadek przywróciła. Robin Caine
wręcza Howiemu pieniądze w zamian za papierową torebkę. Ale to jeszcze
nie to. Chodziło jej o fotki, które pstryknęła kilka chwil wcześniej.
Howie Bowers stoi przy ogrodzeniu. Z mroku wyłania się jakiś człowiek
i zmierza w jego stronę. Przekazuje kopertę z pieniędzmi, ale nie otrzy‐
muje nic w zamian. Ubrany w beżowy płaszcz, z krótkimi brązowymi wło‐
sami. Krótszymi niż obecnie. Rozpalone policzki.
Stanley Forbes.
Postacie na zdjęciach są nieruchome, ale mają otwarte usta. Pip niemal
słowo w słowo potrafi odtworzyć w pamięci ich rozmowę, którą podsłu‐
chała przed siedmioma miesiącami.
Ostatni raz. Zrozumiałeś? – wyrzucił z siebie Stanley. Nie proś o więcej.
Nie mam.
Odpowiedź Howiego jest tak cicha, że niemal niedosłyszalna, ale Pip
mogłaby przysiąc, że powiedział coś w stylu: Ale wiesz, że jak nie zapła‐
cisz, to wszystkim rozpowiem? Nie zrywa się umów.
Wtedy Stanley spojrzał na niego i wypalił: Wątpię, żebyś się odważył.
Pip dokładnie zapamiętała tę chwilę. Pełen złości i rozpaczy wzrok
Stanleya wbity w Howiego.
Już wiedziała dlaczego.
Ravi i Connor przypatrywali się jej bez słowa.
– I co? – spytał Ravi, kiedy Pip w końcu podniosła głowę.
– Wiem, kim jest Młody Brunswick – oznajmiła. – To Stanley Forbes.
Trzydzieści osiem
Siedzieli w milczeniu. Gęsta cisza szumiała w uszach Pip, a w tym bezgło‐
sie czaiło się coś nieuchwytnego.
Wszystko, co znaleźli, świadczyło tylko o jednym.
Cztery lata temu w artykule o cenach nieruchomości dla „Kilton Mail”
Stanley wspominał, że ma dwadzieścia pięć lat, co plasowało go w odpo‐
wiednim przedziale wiekowym. Nie miał żadnych prywatnych kont w me‐
diach społecznościowych, a to odhaczało kolejny punkt z listy. I jeszcze
pewne zdarzenie z ostatniej niedzieli...
– Nie zawsze rozpoznaje swoje imię. Kiedy w zeszłym tygodniu powie‐
działam do niego „Stanley”, nawet nie zareagował. Jego znajoma z pracy
twierdzi, że tak jest cały czas. Człowiek o najbardziej wybiórczym słuchu,
jakiego zna. Może to dlatego, że posługuje się tym imieniem od niedawna.
W każdym razie nie tak długo jak wcześniej swoim prawdziwym.
W jednym wszyscy byli zgodni: pojawiło się zbyt wiele znaków i zbie‐
gów okoliczności, żeby uznać to za przypadek. Stanley Forbes to Młody
Brunswick. Zdradził tę tajemnicę swojemu przyjacielowi, Howiemu Bo‐
wersowi, który obrócił się przeciwko niemu i zaczął żądać pieniędzy za
milczenie. Howie sypnął kumplowi z celi, ten z kolei kuzynowi, który wy‐
gadał przyjacielowi, który rozpuścił plotkę w internecie. W ten oto sposób
Layla Mead, kimkolwiek jest i czegokolwiek chce, dowiedziała się, że
Młody Brunswick mieszka w Little Kilton.
– Co to wszystko znaczy? – odezwał się Connor, rozpruwając zawiesistą
ciszę.
– Jeśli Layla zawęziła grono podejrzanych do dwóch osób – powiedział
Ravi, pokazując dwa palce – i wysłała Jamiego, żeby je wybadał, to zna‐
czy, że w noc zaginięcia w opuszczonym domu twój brat spotkał Stanleya.
Czyli...
– Czyli Stanley wie, co się stało z Jamiem – oznajmiła Pip. – To jego
sprawka.
– Ale dlaczego Jamie w ogóle jest w to zamieszany? – zastanawiał się
Connor. – Przecież to niedorzeczne.
– Tego nie wiemy, ale chwilowo to bez znaczenia. – Pip wstała, a po jej
zdrętwiałych nogach rozpełzło się nerwowe mrowienie. – Najważniejsze
jest odnalezienie Jamiego. A na trop naprowadzi nas sam Stanley Forbes.
– Jaki jest plan? – Ravi również się podniósł przy chrupocie strzykają‐
cych kolan.
– Zadzwonimy na policję? – Connor dołączył do stojących przyjaciół.
– Nie ufam im – powiedziała Pip. I już nigdy im nie zaufa. Nie po tym,
co zrobili. Nie po sytuacji z Maksem. Nie oni będą decydować, co jest do‐
bre lub złe. – Musimy się dostać do domu Stanleya – oznajmiła. – Jeśli
uprowadził Jamiego albo... – zerknęła na Connora – zrobił mu jakąś
krzywdę, wskazówki znajdziemy tylko u niego w mieszkaniu. Ale naj‐
pierw trzeba jakoś go stamtąd wywabić. I to jeszcze dzisiaj wieczorem.
– Tylko jak? – spytał Connor, a w głowie Pip zaświtał pewien pomysł.
Jakby tylko czekał na swoją szansę.
– Podszyjemy się pod Laylę Mead – zapowiedziała. – Mam drugą kartę
sim, którą włożę do telefonu, żeby Stanley nie poznał numeru. Napiszemy
do niego jako Layla i zaproponujemy spotkanie w domu farmera późnym
wieczorem. Tak właśnie musiała zrobić w zeszłym tygodniu, tylko wtedy
na miejscu zastał Jamiego. Jestem pewna, że Stanley nie przepuści okazji,
żeby zobaczyć Laylę na żywo, dowiedzieć się, skąd dziewczyna zna jego
prawdziwą tożsamość i czego od niego chce. Przyjdzie. Wiem, że przyj‐
dzie.
– Powraca stara sztuczka z telefonem na kartę. Jak za dawnych czasów
Andie Bell – skomentował Ravi. – Czyli wywabiasz Stanleya na farmę,
a wtedy całą trójką włamujemy się do jego domu i szukamy tropów prowa‐
dzących do Jamiego.
Connor tylko kiwał głową.
– Nie – powiedziała Pip, z powrotem skupiając na sobie ich uwagę. –
Nie całą trójką. Jedna osoba musi stać na czatach w gospodarstwie i za‐
trzymać tam Stanleya wystarczająco długo, żeby reszta mogła w spokoju
przeszukać jego dom. Poza tym ktoś musi dać znać, kiedy będzie wracał –
wyjaśniła. – I to będę ja – dodała, patrząc Raviemu prosto w oczy.
– Pip, nie...
– Tak – przerwała mu. – Ja stoję na czatach u farmera, a wy dwaj szuka‐
cie poszlak w domu Forbesa. Mieszka niedaleko Mrówy, przy Acres End.
Wszystko jasne? – odwróciła się pytająco do Connora.
– Jasne. I wiem, gdzie mieszka Mrówa.
– Pip – próbował Ravi.
– Moja mama niedługo wróci z pracy. – Pip zacisnęła palce na jego ra‐
mieniu. – Lepiej już idźcie. Wieczorem powiem rodzicom, że wychodzę do
ciebie. Spotkamy się wszyscy troje o dwudziestej pierwszej na Wyvil. Na‐
piszemy wiadomość i ruszamy do akcji.
– Spoko – Connor mrugnął do niej znacząco i wyszedł z pokoju.
– Tylko ani słowa mamie – krzyknęła za nim Pip. – Jeszcze za wcześnie.
Na razie zachowajmy wszystko dla siebie.
– Wiadomo. – Connor zrobił kolejny krok. – Chodź, Ravi.
– Możesz... dać mi sekundę? – Ravi skinął głową na Connora, dając mu
znak, że zaraz go dogoni.
– Co? – Pip spojrzała na Raviego, który podszedł do niej na tyle blisko,
że we włosach czuła jego oddech.
– Co ty wyprawiasz? – spytał łagodnie. – Dlaczego chcesz stanąć na
czatach? Ja to zrobię. Ty raczej powinnaś iść do domu Stanleya.
– Raczej nie – odparła, a bliskość Raviego sprawiła, że poczuła ciepło
rozlewające się po jej policzkach. – Connor tam pójdzie, bo chodzi o jego
brata. A ty będziesz mu towarzyszył. Twoja druga szansa, pamiętasz? –
Odgarnęła kosmyk włosów, który zaplątał jej się w brwi. – Chcę, żebyś
tam poszedł i znalazł Jamiego. Znajdziesz go.
Ravi wziął ją za rękę, którą podniósł do swojej twarzy. Uśmiechnął się,
zaplatając palce ich dłoni. Przez dłuższą chwilę oboje dryfowali poza cza‐
sem.
– Jesteś pewna? Będziesz tam zdana sama na...
– Poradzę sobie – zapewniła. – To tylko czaty.
– W porządku. – Rozplótł ich dłonie i przycisnął głowę do jej czoła. –
Znajdziemy go – szepnął. – Wszystko będzie dobrze.
A Pip przez chwilę wierzyła w każde jego słowo.
Trzydzieści dziewięć
Blask księżyca otulał bladą poświatą koślawy dom farmera. Wdzierał się
srebrnymi smugami przez pęknięcia, szczeliny i ziejące otwory po oknach.
Pip stała niecałe dwadzieścia metrów dalej, ukryta między drzewami po
drugiej stronie drogi. Przypatrywała się staremu budynkowi, starając się
nie wzdrygać na odgłos wiatru świszczącego w liściach, który w jej wy‐
obraźni syczał bezgłośne słowa.
Telefon się rozświetlił i zawibrował w jej dłoni. Na ekranie pokazał się
numer Raviego.
– Tak? – odezwała się cicho.
– Zaparkowaliśmy w pobliżu – szepnął Ravi. – Stanley właśnie wyszedł
z domu. Wsiada do samochodu. – Ravi odsunął telefon od ust i wymamro‐
tał coś niezrozumiale do Connora. – Dobra, odjechał. Niedługo będzie
u ciebie.
– Rozumiem – powiedziała Pip, zaciskając palce na telefonie. – Wcho‐
dzicie do środka najszybciej, jak to możliwe.
– W drogę – odparł Ravi, cichutko zamykając drzwi samochodu.
Pip wsłuchiwała się w odgłos kroków na chodniku i na ścieżce prowa‐
dzącej do wejścia. Jej serce biło w szybkim rytmie butów uderzających
o ziemię.
– Pod wycieraczką nie ma zapasowego klucza – powiedział Ravi do niej
i do Connora. – Kierujemy się do tylnych drzwi, zanim ktoś nas zauważy.
W głośniku słyszała trzeszczący oddech Raviego, który wraz z Conno‐
rem okrążał niewielki dom. Nieco ponad trzy kilometry dalej. Pod tym sa‐
mym księżycem.
Szelest.
– Tylne drzwi zamknięte – usłyszała słaby głos Connora.
– Tak, ale zamek jest tuż przy klamce – mówił Ravi. – Jeśli wybiję okno,
mogę sięgnąć ręką i otworzyć.
– Tylko po cichu – przypomniała mu Pip.
Z telefonu dochodziły szmery i postękiwania, kiedy Ravi ściągał kurtkę
i owijał nią dłoń. Po chwili rozległo się uderzenie, potem jeszcze jedno.
I sypiące się odłamki stłuczonego szkła.
– Nie skalecz się – upominał Connor.
Pip słuchała ciężkiego z wysiłku oddechu Raviego.
Kliknięcie.
Skrzypienie.
– Dobra, jesteśmy w środku – szepnął.
W słuchawce dźwięk rozgniatanego butami szkła. A w mroku nocy dwa
żółte ślepia reflektorów. Coraz większe. Pędzące starą drogą prowadzącą
do opuszczonego domu farmera.
– Jest tutaj – Pip zniżyła głos, osłaniając usta od wiatru. Opony coraz
głośniej chrzęściły po żwirze. W końcu czarny samochód zjechał z Syca‐
more Road i się zatrzymał. Pip zostawiła swoje auto nieco dalej, przy Old
Farm Road, więc Stanley nie mógł go dostrzec.
– Nie wychylaj się – ostrzegł ją Ravi.
Drzwi samochodu się otworzyły i ze środka wysiadł Stanley Forbes
w białej koszuli rozpraszającej mrok. Potargane brązowe włosy opadały
mu na twarz, skrywając ją w cieniu. Zatrzasnął drzwi i ruszył w kierunku
osrebrzonego księżycem domu.
– Wszedł – poinformowała Pip, kiedy Stanley przekroczył próg i zapadł
się w ciemność.
– Jesteśmy w kuchni – przekazał Ravi. – Nic nie widać.
– Ravi, tylko niech Connor tego nie usłyszy... – Pip przycisnęła telefon
do ust. – Jeśli znajdziesz jakieś rzeczy Jamiego, ubrania czy telefon, nie
dotykaj ich. To są dowody. Gdyby coś poszło nie po naszej myśli.
– Przyjąłem – potwierdził Ravi, a potem głośno pociągnął nosem albo
wessał powietrze ustami. Nie potrafiła dokładnie określić.
– Ravi? Ravi, co się dzieje?
– O kurwa – rzucił Connor.
– Ktoś tu chyba jest – szepnął roztrzęsiony Ravi. – Słychać jakiś głos.
– Co? – Strach ścisnął Pip za gardło.
Po chwili z głośnika doleciał krzyk Connora, zagłuszając przyspieszony
oddech Raviego.
– Jamie. To Jamie!
– Connor, poczekaj, nie biegnij! – zawołał Ravi z oddali, kiedy odsunął
telefon od twarzy.
Trzaski.
Szybkie kroki.
– Ravi? – denerwowała się Pip.
Stłumiony głos.
Głośny łomot.
– Jamie! Jamie, to ja! Connor! Jestem tutaj!
Telefon zatrzeszczał. Powrócił oddech Raviego. Krzyk Connora w tle.
– Co tam się dzieje? – dopytywała Pip.
– Jest tutaj. – Ravi mówił niespokojnym drżącym głosem. – Jamie tu
jest. Żyje.
– Żyje? – powtórzyła, jakby jeszcze nic do niej nie docierało.
Connor zanosił się nieposkromionym płaczem, tłumiąc okruchy słów
wypowiadanych tuż obok słabowitym głosem. Głosem Jamiego.
– O, mój Boże, on żyje – wydyszała Pip łamiącym się szeptem, który
ugrzązł jej w gardle. – On żyje – powtórzyła, żeby jeszcze raz to usłyszeć,
a w jej oczach stanęły piekące łzy. Zacisnęła powieki. Cofnęła się między
drzewa. I wtedy tak mocno, z całych sił pomyślała tylko jedno słowo:
Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
– Pip?
– Nic mu nie jest? – spytała, wycierając oczy rękawem kurtki.
– Nie możemy się do niego dostać – wyjaśnił Ravi. – Jest zamknięty
w jakimś pomieszczeniu pod schodami, chyba w toalecie. Na drzwiach jest
łańcuch z kłódką. Ale sądząc po jego głosie, nie jest źle.
– Myślałem, że nie żyjesz – zawodził Connor. – Jesteśmy tutaj. Zaraz
cię uwolnimy!
Jamie mówił coraz głośniej, ale do Pip nie docierały żadne jego słowa.
– Co on mówi? – spytała, zerkając na dom farmera.
– Mówi, że... – Ravi zamilkł i nasłuchiwał. – Mówi, że musimy uciekać.
Musimy stąd wiać, bo on zawarł umowę.
– Że co?
– Nigdzie się bez ciebie nie ruszę! – wrzasnął Connor.
Wtedy coś odwróciło uwagę Pip od telefonu. Z głębi ciemnego koryta‐
rza domu farmera powoli wyłaniał się Stanley.
– Wychodzi – syknęła Pip. – Stanley sobie idzie.
– Kurwa – cisnął Ravi. – Napisz do niego jako Layla. Poproś, żeby za‐
czekał.
Tymczasem Stanley już minął nadpróchniały próg i powiódł wzrokiem
do samochodu.
– Za późno – oznajmiła Pip i poczuła, jak krew napływa jej do uszu.
Podjęła decyzję. – Ja go zatrzymam, a wy jakoś uwolnijcie Jamiego i za‐
bierzcie go w bezpieczne miejsce.
– Nie, Pip...
Ale Pip już opuściła rękę, w której trzymała telefon i wcisnęła kciukiem
czerwoną słuchawkę. Wybiegła spomiędzy drzew i przecięła drogę, wyrzu‐
cając spod butów tumany żwiru. Wbiegła na trawę. Stanley kątem oka do‐
strzegł jej sylwetkę w łunie księżyca i dopiero wtedy podniósł głowę.
Zatrzymał się tuż przed rozwartymi na oścież drzwiami domu farmera.
Pip zwolniła nieco i zaczęła iść w jego kierunku spokojnym krokiem.
Stanley zmrużył oczy, próbując wyostrzyć wzrok.
– Kto idzie? – rzucił pusto przed siebie.
Kiedy Pip podeszła na tyle blisko, że wreszcie mógł ją rozpoznać, na‐
tychmiast skrzywił twarz, a wokół jego oczu rozpełzły się zmarszczki.
– Nie – powiedział zachrypłym, cierpkim głosem. – Nie, nie, nie. Pip, to
ty? – Zrobił krok do tyłu. – Ty jesteś Laylą?
Czterdzieści
Czterdzieści jeden
kaskadą
w dal siną
jak popiół.
Posterunek jest zimny, pewnie dlatego tak nią trzęsie. Jakiś pokój
w głębi, którego wcześniej nie widziała. Jest i Eliza: „Muszę zabrać twoje
ubrania, skarbie”.
Lecz one nie dają się ściągnąć, trzeba je z r y w a ć, skóra pod
nimi jak nie jej, zasmolona, różowa od krwi. Eliza pakuje ubrania ze śla‐
dami Stanleya do przezroczystej torby na dowody i pieczętuje ją. Patrzy na
Pip. „Stanik też musisz zdjąć”.
Ma rację, przecież on też nasiąkł krwią.
Pip ma już na sobie nową białą koszulkę i szare sportowe spodenki, ale
to nie są jej ubrania, do kogo więc należą? A teraz cicho, bo ktoś się
do niej zwraca. Komisarz Hawkins: „To żeby cię wykluczyć. Wyelimino‐
wać”. A ona nic nie chce mówić, ale już od dawna czuje się wy‐
kluczona.
– Tu podpisz.
Podpisuje.
– Jeszcze tylko test na obecność prochu – mówi mężczyzna, którego Pip
nie zna. Przykłada jej do rąk i palców coś kleistego, odrywa i zabezpiecza
w plastikowych tubkach.
Kolejny podpis tutaj.
– Żeby cię wykluczyć, rozumiesz?
– Tak – mówi Pip i pozwala zmoczyć swoje palce w miękkiej gąbce na‐
sączonej atramentem, a potem pobrać odciski. Kciuk, wskazujący, środ‐
kowy, wirujące linie papilarne jak minigalaktyki, które ma na własność.
– Jest w szoku. – Słyszy czyjś głos.
– Nic mi nie jest.
Inny pokój i Pip siedzi sama, w dłoniach plastikowy kubek z wodą, ale
ona pluska tworzą się kręgi, to ostrzeżenie przed trzęsieniem
ziemi. Zaraz... u nas ziemia nie drży. Ale trzęsienie i tak przychodzi, ponie‐
waż uderza w niej, szarpie od środka, a ona nie potrafi utrzymać kubka
i rozchlupuje wodę.
Drzwi obok trzaskają, zanim rozlegnie się dźwięk, ale jakiś inny.
To broń. Wypala dwa trzy sześć razy i och, Hawkins znów jest w po‐
koju, siedzi naprzeciwko, ale nie słyszy strzałów. Tylko Pip je słyszy.
Zadaje pytania.
– Co się wydarzyło?
– Opisz broń.
– Czy wiesz, dokąd mógł się udać Charlie Green? Zniknął razem z żoną.
Wygląda na to, że spakowali się w pośpiechu.
Wszystko zanotował. Pip musi to przeczytać i zapamiętać.
Podpis na dole strony.
Potem Pip zadaje swoje pytanie: „Czy ją znaleźliście”?
– Kogo?
– Ośmiolatkę uprowadzoną z ogródka.
Hawkins przytakuje: „Tak, wczoraj. Całą i zdrową. Była z ojcem. Awan‐
tura rodzinna”.
A Pip potrafi wydusić z siebie tylko k r ó t k i e „Och”.
Znowu została sama i słucha wystrzałów, których nikt inny nie może
usłyszeć. Nagle sie wzdryga, bo na ramieniu czuje czyjąś miękką dłoń.
A potem się odzywa jeszcze bardziej miękki głos: „Twoi rodzice przyje‐
chali zabrać cię do domu”.
Nogi Pip podążają za głosem, wlokąc za sobą to, co z niej zo‐
stało. Do poczekalni, zbyt jasno oświetlonej, gdzie najpierw dostrzega tatę.
Nie wie, co ma powiedzieć rodzicom, ale to bez znaczenia, ponieważ
oni chcą ją tylko wyściskać.
Za nimi stoi Ravi.
Pip podchodzi do niego, a on zaplata wokół niej ramiona. Ciepłe. Bez‐
pieczne. W nich zawsze jest bezpiecznie i Pip oddycha z ulgą, wsłuchując
się w bicie jego serca. Ale, o nie, broń jest także tutaj, skrywa
się w każdym uderzeniu.
Czeka na nią.
Podąża za Pip, kiedy wychodzą. Sadowi się tuż przy niej w ciemnym sa‐
mochodzie. Wciska się za nią do łóżka. Pip cała się trzęsie, zatyka uszy
i mówi d o b r o n i, żeby sobie poszła.
Ale ona nigdzie nie pójdzie.
Czterdzieści dwa
Stanley Forbes
7 czerwca 1988 – 4 maja 2018
Byłeś lepszy