You are on page 1of 176

' \.

\l ,i

II
(i \ \ w M m \
)
v, w wAvWmiM
M
ttmimi)Wy1M4W4mMA-/{
m w W m m ^
m
1

liii
f
,».ll]
,.\1 ,1.'«
, V' 1*
I4 'V i i i

M
> \ '
• i
■ > i.'iMH
< I >| ‘7 I
I'
'1Ł.M'
* H •»»'.r
‘ I' 1>
*1» •< ’I
<*ł
l A 'll
l ’ ł<ł" >
■ •' T
M» V n • «i;: •»•v•V1V
• • *1V
V ’AI
* ' .
■■
>.
■ ... 1I
i . ' -JV^rli
■' ■> f
•I)/- I U 1 ’11 t ? | 1■f)f:
•;1 I< ' i V*VIli;i S'
•--1'•< !(*. ' .łU.»V l7||. I
*r(?

Z Gawęd Starego Myśliwca


&
KR A K Ó W . — D R U K W . L. A N C Z Y C A I S P Ó ŁK I.
L E O P O L D STARZEŃSKI

Z Gawęd

S t a r e g o Myśliwca

WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I W O LFF A
KRA KÓW — G. G E B E T H N E R I S PÓŁ KA

igoo
,3,03B0JieH0 UeHsypoio.
BapmaBa, 28 Ceirra6pa 1899 r.

^ **■
7*

S'J
V8Z0326

łc 235 I%
P^e6mott)a 06 VDy6an>cóit>.

p o rt m y śliw sk i n ie w ą tp liw ie n ależy do najdaw^


I niejszych. W s z a k N e m ro d zw ał się ju ż »m y-
ś l i w c e m p r z e d P a n e m « , a E z a w , w iad o m o
źe, sk u tk ie m ży łk i m y śliw sk iej, u tra c ił p ierw o ro d ztw o .
M y śliw stw o po w sze czasy b y ło sy n o n im em o d w agi,
w y trw a ło śc i, d zielności i m ęstw a. N ie ste ty k u ltu ra
now oczesn a s ta rła zeń le g e n d o w ą p le śń i dzisiaj
pierw szy lep szy ch e rla k , u zb ro jo n y w m o rd e rc z y sztu-
cer, lub a n g ie ls k ą d u b e ltó w k ę , sto jąc n a z a k ry te m
sta n o w isk u , z d o b y w a tro fe a , o ja k ie , d a w n y m y śliw y
k u sił się, n iek ied y k o sz te m życia lu b zdrow ia. P o m im o
to, n a w e t w śró d n o w o czesn y ch m y śliw y ch , żyje p o stać
łó w ca sta re j d aty , ja k o n ie d o śc ig ły id e a ł, a żyje n ie­
s te ty coraz już w ięcej w w sp o m n ien iu lu b w bajce.
l e n w zg ląd sk ło n ił n as do p o d zielen ia się z nem -
ro d o w ą d ru ż y n ą » G a w ę d a m i m y ś l i w c a « , k tó re
w yszły z p o d pió ra je d n e g o z n a jle p sz y c h , a o b ecnie

I
gaw ędy m y ś liw s k ie .
I
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

niem al juź ostatniego m yśliw ego stare g o autoram entu


h r. L e o p o l d a S t a r z e ń s k i e g o .
Nie roszczą one pretensyi do w ykw intnej formy,
ani do w zniosłego polotu poetyckiego, lecz tyle w nich
tężyzny, tyle dziarskiej sw ady m yśliw skiej, źe dla
jednych stanow ić będą miłe w spom nienie, dla drugich
żyw y obraz łowieckiej przeszłości.

Wydawcy.

2
3 te tu 6o lVa;imtet3 a tDo6$tcftegcu

I t a j i y t a s z mnie K azim ierzu! czy będę gotow y


( Ł g i ! Dzielić wraz z Jo b a nasze stryjskie łow y?
N a m yśl sam ą, me serce bije, że aź słyszę!
Dzięki przyjm za Tw ą pamięć, licz jak na Zawiszę.
Bo prawdziwi m yśliwi w śród naszej młodzieży,
l o jak żubry ostatnie w lasach Białowieży;
lo dziatw a bezpotom na ze szkoły W ojskiego;
lo rycerze kresow i m yśliw stw a polskiego.
My podobnoć ostatni już strzelcy prawdziwi,
Ja k Napoleoniści... O statni myśliwi!...
Drużyna, k tó ra po nas zostanie na glebie,
Skruszy tarcze łowieckie na naszym pogrzebie.
Tam nas łabędzim śpiewem trąbki pożegnają
T ostatni raz wyciem og ary zagrają.
O! bo znam tych m yśliwych, co się m ierzą z nam i
J którzy zow ią siebie »a la mode strzelcam i«.
U brani ja k z żurnalu, w kniei piją, jedzą,
Potem na stanow iskach na krzesełkach siedzą;
Z tyłu strzelec z M ariabrunn służy za suflera;

3
i*
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

Na nosie prince-nez, w ręce L efaucheux S pringera;


U nóg pies czeski siedzi, C uraęao w m anierce; —
A po miocie zw ierzynę — schow asz w tabakierce!
Pójść na błota — to dla nich istna czasu strata:
T rzeb a nogi zam aczać — a kszyk prędko lata!...
A więc idą za ra d ą M ariabrunera —
T ego, co to im w kniei służy za suflera
I co roku na wiosnę — od kw ietnia do m aja
Gdzieś z pod P ra g i bażancie sprow adzają jaja.
Z ow ych jaj w św iat prow adzi na lisów karm ienie,
G u w ern an tk a indyczka m łode pokolenie!...
I podolska nie lepsza m yśliw ska drużyna:
B ajkę » 0 siedmiu Szw abach« wielce przypom ina.
S te p się z nich pew no śmieje, step bezbrzeżny... cichy...
Co też oni zrobili z naszej Pantalichy?!
R o w y kopią i b ag n a w szystkie osuszają,
K szyki nam wypłoszyli a siana nie mają!
Sprow adzili angielskie »Bigle« obrzydliw e,
Co tam mięsem karm ione — tu wiecznie parszywe.
I z tą psiarnią — na polach Strupow a, Buczacza,
C h cą gonić po angielsku stepow ego gracza!
A ich konie! to sam e Belstony, R ivery,
Dewils-hildy, W a n stro m y albo Confortery.
I gonią za zającem nieraz przez godzinę,
T ratu ją bez litości... ch łopską oziminę:
A ż koń ustał, pies zasłabł, jeździec potłukł kości
I zw ykle tylko zając zostaje w całości!
G dybyź W ojski ich widział, cóźby m yślał sobie!
N a kluczby się przed nimi pew no zam knął w grobie...
I\ec c p ta 61a szlachcica.

łyszeć się czasem daje w śród ludzi to zdanie,


Że li tylko igraszką u nas polowanie.
Śm iało tem u zaprzeczam, bo wiem z doświadczenia:
Ono czasem w arunkiem szlachcica istnienia!
Szlachcic, g d y nie m yśliwy, to na wsi się nudzi...
Gdzieś w yjechać do m iasta w net chętka się budzi,
A źe żyjąc bez ruchu, w ątroba szwankuje,
Na to K arlsb ad n atychm iast lekarz ordynuje —
I tak m iędzy K arlsb adem a L w ow em się kryje,
W ioskę sw oją opuszcza, jak koczow nik żyje.
A śród tej koczowniczej w ypraw y się zdarza,
Ze plon z wioski przechodzi w ręce arendarza,
A lbo i ekonom a — lecz to rzadziej bywa,
Bo ekonom pow rotu państw a się spodziew a
I tylko drobne czasem korzyści osiąga;
Zwykle żyd zabrał w szystko i zyski w yciąga.
Natom iast, g d y b y szlachcic taki był m yśliw ym ,
Czułby się w swoich borach nadw szystko szczęśliwym :

5
G A W Ę D Y M Y Ś L I WS K I E .

Ś ledziłby kroki dzika, co m u przeszedł knieje,


Potem żyw iłby przyszłe łow ieckie nadzieje;
T ro p rogacza, szaraka, ciekaw ość by budził...
P ew noby się w swej wiosce przez zimę nie nudził. —
T a k siedząc na swej grzędzie, czułby się m ocarzem ,
Czuwał nad ekonom em i nad arendarzem .
W ruchu chorób w ątro b y nie byłoby śladu,
N a wiosnę by nie trzeba jechać do K arlsbadu,
A ten grosz m ógłby nasze użyźnić zagony,
G rosz, k tó ry chętnie w obce gdzieś niesiem y strony!
T ę słabość naszą dobrze znał kanclerz w Berlinie,
O n podpatrzył szlachcica w apatyi godzinie;
W y d zierając mu mienie, bo »praw em jest siła«,
Jeg o do M onte-C arlo z ironią w ysyła.
Lecz w Poznańskiem to kanclerz nie ta k łatw o broi,
Bo tam żelazna w arta narodow a stoi.
K anclerz chociaż żelazny, próżno sobie tuszy!
0 żelazo — żelazny tam swój pancerz skruszy!
A le u nas inaczej, pomnij tylko, bracie!
T aki kanclerz żelazny jest u nas w chałacie,
Co tam ten ustaw am i bierze śród przestrzeni,
T en już tobie cichaczem w ydobył z kieszeni,
1 sam nie wiesz m iotany gniew em , pełen złości —
K ied y on się nieznacznie stał panem tw ych włości!
A więc, bracie! pam iętaj na ten zastęp wraży,
Stój czujnie, niezachw ianie na ziemi tw ej straży!
Pomnij, źe nikt nie zwalczy siłam i źadnem i
Szlachcica, póki stopą d o ty k a swej ziemi,
W ięc swej stopy z tej ziemi nie podnoś, mój bracie,
A n ikt w tedy już na nią nie wstąpi w chałacie.
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

A g d y ci nudno będzie śród zaw odu tego,


W ted y wezwij pom ocy H u b e rta św iętego.
O n ci chwile ubarwi, pogodzi cię z życiem,
I niejednem obdarzy bogatem odkryciem .
On ci powie: źe szlachcic na praojców grzędzie,
Skoro tylko rolnikiem i m yśliw ym będzie,
O dy nie zechce opuszczać swojej ojcowizny —
I o najpierw sza na teraz podpora swojszczyzny.
Ś w ięty H u b e rt to spraw i, m yśl to nie jest płocha,
Ze nasz szlachcic swój zagon i ziemię pokocha —
A w tedy ziemi przodków nie w ydrze ci, bracie!
A ni kanclerz w pancerzu, ani żyd w chałacie.
. •

C o t’ Ctctr$ctr>t.
iegenba mpeliwefa.

^łodość P reński S tarosta, przepędził na wojnie;


j Osiwiały, w starostw ie swem osiadł spokojnie.
Za h etm ań sk ą b u ław ą zw ykł biegać po szlaku,
A ż R otm istrzem pozostał pancernego znaku.
Liczne włości posiadał, — a choć już sędziw y,
W Litw ie był znany, jak o najpierw szy m yśliw y.
W dow cem b y ł .. . O dum arła jego żona młoda,
Lecz m u córka została, krasna, jak jagoda.
W tej dziecinie starości swej szukał pociechy;
O na jedna aniołem była wdowiej strzechy.
Gdzieś w wileńskim klasztorze chow ana dziewica,
M iała duszę anioła i anielskie lica;
O siem nasta już wiosna, — w ięc czas wyjść z klasztoru.
Ojciec skarb swój też zabrał w swój zam ek śród boru.
A ndzia — takie jej m iano — z duszą jasną, młodą,
D la ojca była odtąd podporą, osłodą;
A źe posag jej wielki, przytem w dzięków tyle,
Młódź leciała, jak g d y b y do kw iatka motyle.

8
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

A le A ndzia o w ybór żaden się nie kusi,


W ie, źe li wola ojca w tem rozstrzygnąć musi.

Pan Podczaszyc, co dobił się rycerskiej sław y,


(Rodzic jego z S taro stą chodził na w ypraw y),
Był to pan całą gębą, i z rodu i z miny,
W y b ó r ojca na niego padł, więc: zaręczyny!
A ndzia słów ka nie rzekła, ale któż odgadnie
W sercu m łodej dziewicy co spoczyw a na dnie ?
I już bliski dzień ślubu. Choć się cieszył stary,
Że się tak w k ró tce spełnią te jego zamiary,
Jed n ak m yśl mu się jedna, jak b y klin w m ózg wbiła,
I wesołość mu tru ła i wszędzie goniła.
On tak kochał sw e dziecię! W iedział, źe to kw iatek,
Czysty, jak lilia biała, jak róża, bław atek,
Ze dotąd żaden w ietrzyk po kw iatku nie wionął,
Że to kwiat, co sw ą duszą zawsze w niebie tonął.
A czuł w sobie pow inność — swoje drogie dziecię
P rzygotow ać na now ą drogę, now e życie,
Na stanu, w k tó ry w stąpi, z dzisiejszym różnicę,
Słow em — w y k ry ć przyszłości w ielką tajem nicę;
Tajem nicę serc, które się ze sobą zlały,
0 czem panny w klasztorze nigdy nie słyszały,
la k ie spraw y zazwyczaj są m atek udziałem,
Lecz A ndzi m atka w grobie. — S ta ry sercem całem
P rag n ął ją w tem zastąpić, — w szak to rzecz sumienia,
Lecz jakoś mu to ciężko szło, jak b y z kam ienia.
Choć prem ium w ław kach szkolnych m iew ał z retoryki
1 w ym ow ą przed laty poryw ał sejmiki,
Ile razy przed córką staw ał z przedsięwzięciem ,

9
GAW ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

B y jej rolę nakreślić z przyszłym swoim zięciem —


Języ k w trą b k ę się zwijał, jak b y jakim ś czarem,
T rw oźny stał, jak to ongi przed ojcem pijarem .
On, co nigdy nie zadrżał, k ęd y los się sroźył,
On, k tó reg o tatarsk i żaden kosz nie strw ożył,
On, co w sejm ach, w yborach, słynął m ow ą jasn ą —
Staje tu, ja k żak trw oźny, przed sw ą córką w łasną!

A ndzia siedzi przy krosnach i nićmi barw nem i


P łótno z w dziękiem uściela kw iaty wiosennemi.
Ojciec kroki raźnym i po kom nacie kroczy.
W ą s y kręci, coś m yśli i przym ruża oczy:
»A ndziu moja! A ndziuniuL . Mój kw iatku k o ch a n y !«
Już m u przyszła m yśl znow u, by spełnić sw e plany.
»Co rozkażesz, mój ojcze?« S ta ry chciał coś prawić,
Lecz go kaszel natychm iast jakiś zaczął dławić,
W ięc zaprzestał i chodził wzdłuż i wszerz kom naty...
A nna, milcząc, na płótnie now e dzierga kw iaty.
W tem , w drzw iach n ag le się zjawił M ikołaj, gajow y,
P raw a rę k a S tarosty, g d y jedzie na łow y.
»Mikołaju! Co słychać? P tactw o się zjawiło?«
W starym łow cu natchnienie nagle znów ożyło.
»Jaśnie panie! tok w pełni u nas nad W ieloną,
Tok, jakiego z lat wielu nie byw ało pono!
Szesnaście mam kogutów na Nidwach, pod borem,
A g ra ją jak szatany, i w świt, i wieczorem.
B udkę przygotow ałem . C hw ilkę nie zabawi,
Jaśnie pan im tam jutro dobrą łaźnię sprawi!«

S taro sta w ąs podkręcił — znać zadow olony —


Dzień zagłady cietrzew iom ju tro przeznaczony! —

10
GAW ĘDY M Y ŚLIW SK IE.

Jed n ak m yśl jeszcze now a przez m ózg jeg o leci,


Bo jakiś uśmiech dziwny na licach mu św ieci:
»M ikołaju! o świcie ja w budce zasiędę!
N iech w niej będzie w ygodnie: nie sam może będę!«

Odszedł stary Mikołaj... S taro sta w milczeniu,


R zekłbyś, p lany znow kreśli w ciągiem zam yśleniu.
Irz e k ł: »Andziu!« — »M ójojcze!« — »Czy nie masz ochoty
Być mi jutro pom ocą m yśliw skiej roboty?
Świtem , na tok cietrzewi? U jrzysz tam św iat nowy...«
»Chętnie, ojcze, wraz z tobą pojadę na łow y*.

Ciemno jeszcze dokoła, a różana zorza


O d w chodu już rum ieni niebo nakształt morza.
Czarne bory litew skie snem spokojnym drzem ią,
A m g ły nocne nad nimi, jak całun się dymią.
Cisza w koło. — W tem pierw szy słychać jęk żórawia,
H ejnał wiosny; — do życia on przyrodę spraw ia.
Potem kszyk wzleciał z b ag n a w przeczuciu poranka,
I tę ciszę przeryw a beczeniem baranka.
S kow ronek, M atki Boskiej śpiew ak niestrudzony,
W znosi hym n do Niebios K rólow ej na wsze strony.
Nad W ieloną, na łące, M ikołaj gajow y
B udkę dobrze urządził, gdzie tok cietrzew iow y.
S taro sta ze sw ą A ndzią w budce zdaw na siedzi,
Łow czem uchem te głosy przyrody wciąż śledzi.
Przed b u dką się rozciąga łąk a na m órg blizko;
W ypatrzone cietrzewi jest to tokow isko.
Ciemno jeszcze. — Szum słychać, jak ow adów stada:
To szum skrzydeł cieciorki, co przed b u d k ą spada,

11
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

Tuż blizko! — To cieciorka niew inna i młoda,


K tó rą w pełni juź ptasia otacza uroda.
N iew inna — po raz pierw szy w yleciała z boru,
R zek łb y ś, źe z cietrzew iego tu przyszła klasztoru.
Zdaje się tak przelękła — sam a nie wie tego —
N iby m ówi: »Tak pragnę!... S am a nie wiem: czego?«
Znowu słychać szum skrzydeł, i jak z gór kaskada,
Jak iś cień przy cieciorce tuż na łąkę spada.
T o dzielny czarny rycerz; przy oczach korale,
O gon wTzniósł na kształt liry i kroczy w zapale.
Zasyczał n ak sz ta łt węża, skrzydłem ziemię orze,
I śpiew jego m iłosny w net się rozległ w borze.
»Glu-glu-glu!« i znów syczy, w szał m iłosny w pada.
Ona, zrazu strw ożona, juź go słucha rada;
On p rzysięgę jej składa, źe ona jed y n ą
S erca jeg o w y braną na wieki ptaszyną,
Ze chce być jej obrońcą, i tarczą, i sługą,
Ze nie spojrzy już w życiu na cieciorkę d ru g ą ;
I co dalej jej praw ił, wy, panow ie, wiecie,
Coście nieraz tę rolę juź grali na świecie.
Słow em , śpiewał, co każdy swej przyszłej ślubował,
Co mąż każdy przyrzekał — żaden nie dochował.
Nie dziw więc, źe w cieciorce wzbudził serca bicie!
W szale rzekła: »Jam twoją!... K ocham cię nad
[życie!«

P an S taro sta w tej chwili, w m yśliw skim zapale,


N a tę scenę m iłosną nie zw ażając wcale,
W p ro st ze swojej rusznicy do k o g u ta m ierzy;
W pierś rycerza ołowiu zaraz g ra d uderzy.

I2
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

A ndzi serce tak bije!... P atrzy się i dziwi,


W reszcie krzyknie: »Nie strzelaj! Oni tak szczęśliw i!...«

Na ten okrzyk ptaszęta fu rk n ęły skrzydłam i


I znikły w czarnym borze, gdzieś m iędzy sosnami.
.Starosta nie m ógł strzelić, lecz się nie zasmucił,
Owszem serdecznem okiem na sw ą A ndzię rzucił.
Choć się łow y zepsuły, dusza jeg o rada;
Czuł, ja k m u kam ień ciężki nag le z serca spada.
Zwolna swojej rusznicy spuścił oba k u rk i
I złożył pocałunek na czole swej córki.
Cietrzew, choć retoryki pew no nie rozumiał,
Lepiej w szystko od niego w ytłóm aczyć umiał.
© brona polowania.

ily św iat w ciąż na nas krzyczy z hałasem ,


Ze głupstw em jest polowanie,
I m yśliw ego zowie »paryasem «,
K tó ry nic zdziałać nie w stanie;
Ze polow anie — to strata czasu,
Ze niszczy mienie i zdrow ie;
Ze zdziczeć musi człowiek śród lasu
Ze praca mu nie odpowie, —
Ze zostaw iam y w dom u małżonki,
O gnisko osierocone,
Przenosim lisy, zające, słonki,
Nad dom, i dzieci, i żonę.
Być może, ale mojem jest zdaniem,
I w to m am w ierzyć przyczynę, —
Ze w szystko w świecie jest polowaniem ,
Chociaż na inną zwierzynę.
Gdzie rzucisz okiem, wszędzie do koła,
M yśliw ych rój się uwija;
K ażd y o inną zw ierzynę woła,
Zasiada i broń nabija...
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

Choć to zw ierzyna w różnej postaci


I łowcy różni w tym względzie,
N ikt na tych łow ach czasu nie traci,
N ikt nie ostyga w zapędzie. —
Moi Panowie! wy, co ganicie,
T e nasze łow y niewinne,
Czemuż spędzacie tak całe życie
Na łowach, k tó re są inne?...
W ięc zawsze z mojem w ystąpię zdaniem,
Ze w to m am wierzyć przyczynę,
Iż w szystko w świecie jest polowaniem,
Tylko na inną zw ierzynę.
O t tam , nad pięknym brzegiem Dunaju,
Iluż to naszych dziś łowi!!...
Choć łow y lepsze m ieliby w kraju,
Z pożytkiem służąc krajow i!
O rzeł na wstążce! urząd! posada!
W W iedniu polow ać ich zmusza!
la m liczna strzelców naszych grom ada
F rak w ykraw uje z kontusza. —
Obfita w zdobycz w ypraw a taka!
Łowiec, g d y skończy się praca,
L ub z przytroczonym orłem do fraka,
Lub — z sy n ek u rą powraca.
W ięc znowu z mojem w ystąpię zdaniem ,
Bo w to m am w ierzyć przyczynę,
Ze w szystko w świecie jest polowaniem ,
ly lk o na inną zwierzynę.
I wy przebaczcie mi, piękne panie!
Co życie tak nam barwicie,

•5
GA W ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

Źe W arn postaw ię to zapytanie:


Po co na bale chodzicie?
Czy W a s nie goni tam duch łowiecki?
O, panny! wdowy! mężatki!!
Czy nie pragniecie, w sposób zdradziecki,
N a lep wziąć ptaszka do siatki?
Zgraja młodzieży, co się tam snuje,
Czyź to nie W asza zw ierzyna?
Czyż każda rączka tam nie próbuje
Puścić rój strzał K upidyna?
W ięc zawsze z m ojem w ystąpię zdaniem,
Bo w to mam wierzyć przyczynę;
Ze w szystko w św iecie jest polowaniem
T ylko na inną zwierzynę.
Tam znów m łodzieniec, co w ciężkim znoju
N igdy zdać nie m ógł m atury,
Zajaśniał w świecie z szyku i stroju,
R óżne odbyw ał konkury.
W P aryżu poszła część ojcowizny,
Część znowu lichw iarz w ydziera —
Aż w końcu resztki jeg o puścizny
W ziął Kwindecz... i et caetera...
W ięc zrujnow any tak w każdym względzie,
Do b anku był aspirantem
I w pow iatow ym w reszcie urzędzie
Został — konceps-praktykantem .
Zaczął polować. D ługiem staraniem
Złowił z posagiem dziew czynę!
Bo w szystko w świecie jest polowaniem ,
T ylko na inną zwierzynę.

16
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

A le najlepsi łow cy w tym kraju,


S ą ci, co noszą chałaty —
Bo chłop i szlachcic, zdaw na w zwyczaju,
To dla nich połów bogaty.
W przesm yku w eksel zgrabnie nastaw ią,
Szlachcic tam leci — ja k w k latkę.
B anki p o g o n k ę potem w ypraw ią
I źyd szlachcica w ziął w siatkę,
I nasze pola, żyzne zagony,
Żydow ska depce dziś stopa!...
Do to rb y żyda zwierz przytroczony:
Złowił szlachcica i chłopa!
W ięc z bólem z mojem w ystąpię zdaniem,
Bo w to mam wierzyć przyczynę,
Ze wszystko w świecie jest polowaniem ,
Tylko na inną zwierzynę.
M y, — co polujem w polach i w lesie,
I knieja urok w nas budzi,
Młodzieńczy zapał ciągle w dal niesie,
M ord ujem zwierza... nie ludzi!
R y c e rsk a praca naszym udziałem,
N as cieszy łow ów wspomnienie...
Z m yślą sw obodną i zdrowem ciałem
M am y też... czyste sumienie!
W ięc zawsze z mojem w ystąpię zdaniem :
Chlubić się m am y przyczynę,
Ze się zajmujem li polowaniem
Na polną, leśną zw ierzynę!

17 2
GAWĘDY M YŚLIW SKEI
o tD tsfo .
UrytceJ 5 pamięmifóir myśliwca.

zarne kiry o k ry ły już karpackie szczyty,


J a k b y upiór nad nimi stał Stahorczyk wzbity,
Już wysoko nad niebo w ybiegł wóz korsarzy,
A w dolinie Czeremosz coś jak przez sen gwarzy.
Księżyc, twarz swą, jak w chustkę, schował w srebrną
[chmurę
I tak w nią otulony szedł spać za M agurę.
Zapalały się w górze wciąż gwiazdeczki nowe —
Całe niebo przybrało się w szaty godowe;
A na ziemi tak ciemno! Szedłem po gór stoku,
Na ramieniu mem sztuciec, kordelas u boku.
A przedem ną przewodnik Hucuł, gór tych dziecię,
Sław ny Iwan, myśliwy, jakich mało w świecie.
Choć już dzisiaj niemłody, lat nie czuł brzemienia:
Śród skał wzrosły — sam twardszym był też od kamienia.
T rudu nie znał, wciąż w górach, czy sk w ar czy czas słotny,
Silny był jak b y niedźwiedź, a jak orzeł lotny.
Lekki kożuch huculski rzucił na ramiona,

18
G A W ĘD Y M Y ŚLIW SK IE .

Czarna czapka barania nad skronią zwieszona,


Miał na nogach chodaki, a przez plecy w orek
W pasy białe, czerwone, i w ręk u toporek.
Przez ram ię zawieszona pojedynka stara
K tó ra zwierza zabiła dotąd co niemiara,
D aw na jeszcze skałków ka, bo wiem Iw an stary
W cale do w ynalazków now ych nie m a w iary;
Za nic w świecie by w ręk ę nie wziął pistonówki,
Cóż dopiero L an k astra albo iglicówki.
Iwan wziął przeszło tuzin niedźwiedzi w zdobyczy;
A sarn, wilków, jeleni to juź nie naliczy.
Bo z tej swojej sk ałków ki, gdziekolw iek się zmierzał,
Czy do sierści czy pióra — tam tru p pew nie leżał.
Kozne cuda o strzelbie tej je g o prawili,
Ze m a w czarach sw ą siłę, górale twierdzili,
I kto tylko chciał w strzale z Iw anem się mierzyć,
W olał w czar, niż we w łasną niezręczność uwierzyć.
S tąd się teź i legenda o tej strzelbie rodzi,
Ze ona od sław nego Dobosza pochodzi.
Iwan wiedział najlepiej, gdzie niedźwiedź gw aruje,
Gdzie w ylęgły się głuszce, gdzie cietrzew tokuje,
Ja k ą ścieżką do koleb skrada się wilczysko,
I gdzie byw a jeleni pew ne rykow isko.
Iwan wszystkim był znany, jako człek poczciwy,
A poczciwym jest każdy nam iętny m yśliwy.
Lepiej by się teź w świecie pew no działo z nami,
G dyby ci, którzy rządzą, byli myśliwcami,
K tó ry ch zapał głos trąb k i i szum lasów budzi,
Bo by zw ierza woleli m ordow ać, niż ludzi.
Mniej potrzebne do szczęścia byłyby im w tedy

19
2*
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

M onitory żelazne, chassepoty, torpedy —


A i tu w naszej ziemi, u dw orów i chatek,
B y łab y lepsza dola i większy dostatek,
G dyby nasi szlachcice tak byli łow cam i,
Jak to niegdyś ojcowie — a nie bankieram i.

Szliśm y długo w milczeniu krętą, leśną drogą,


L iść opadły, pożółkły szeleściał pod nogą,
Bo już w icher w rześniow y uganiał przez jary,
Z koron drzew ciągle nowe zdzierając ofiary.
W reszciem sp y tał Iw an a: »Czy jeszcze daleko?«
— »Połonina już blizko, za tą m ałą rzeką;
Po kam ykach ją przejdziem — tam dalej koleba,
W której przenocujem y, bo odpocząć trzeba,
I na św it zaczekam y«. — »Będzie ry k o w isk o ?«
— » H o!ho! — odparł z uśm iechem — już pół w ieku blizko
Iw an m ieszka w ty ch górach i szuka zdobyczy;
B y łb y srom, gdyby nie znał, gdzie kiedy wół ryczy!
Obaczycie, P a n e ń k u !« — W tem w iatr m roźny wionął,
P o nad głow ą nam zawył, w parow ach zatonął.
Z po za gór w ybiegł obłok, b łęk it niebios zginął,
B iały całun dokoła nagle nas owinął.
W jednej chwili bielutko było w śród przestrzeni.
»Oho! — Iw an zaw ołał — to dyabeł się źeni!«
— »Cóź to znaczy?« — spytałem . On rzekł: »Obaczycie!«
Znow u w ichru ozwało się szalone w ycie
I z tej chm ury leciały nam na głow y płaty,
Jak b y kto białą suknię rozdzierał na szmaty.
N aprzód płatki latały, jak srebrne m otyle,
A le w net się zebrały w tak niezm iernej sile,

20
GAWĘDY MYŚLIWSKIE.

Że jak mularz, g d y wapno rzuca na m ur biały,


l a k nam oczy i usta w net zam urow ały.
»Cóź to, śn ie g ?« — zaw ołałem niem ało zdziwiony.
- »Nie mówiłem P aneńku, dyabeł szuka żony!
U nas w górach to nie tak, jak u w as na świecie,
Bo tu zima też byw a nieraz naw et w lecie.
Idźcież za m ną ostrożnie, bo przepaście w koło,
A pośliznąć się byłoby tu niewesoło,
Bo w parow ie jest potok — tam tw arde posłanie!
W ilki m iałyby ju tro z nas dobre śn iadanie!«
Idziem zwolna, a całun nas w około obleka;
Byliśm y jak dwie m uchy w padłe w g arn ek mleka.
K ro tk o jed n ak potrw ało dyabelskie wesele,
Zwolna niby pod stopą ponow a się ściele,
A le niknie śród traw y. Ś nieg ustał — błękity
Znowu widne z gwiazdam i, a w dali gór szczyty,
la k po ciężkiej gorączce pow raca sen złoty. —
W górach zm ienna przyroda, jak hum or despoty.
R aźniej spieszym, radośni już z widoku nieba,
Połonina przed nami, a śród niej koleba.
Był to szałas z gałęzi, pół zwalon od burzy;
On pastuszkom za nocleg zw ykle w górach służy,
A le teraz stał pusty. — Bydło do wsi zbiegło,
D om ostwo opuszczone praw ie w gruzach legło.
A rch itek tą był Iw an, tak dobrze się sprawił,
Że toporkiem za chwilę cały gm ach napraw ił.
1 otem chrustu nazbierał i ogień rozłożył _
Buchnął płom ień i trzaskał, i tak się rozsrożył,
Że mu niedość pochłaniać rzucone suchary:
Jod ły obok rosnącej też objął konary!

21
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Szpilki spadły na ziemię, jak b y deszcz ognisty,


I stanęło w net drzewo, jak słup płom ienisty.
Cudny widok! — W szałasie ja ległem na ziemi,
Łoże m e w yścielając liściami suchemi,
B u rk a mojem nakryciem , a torba pod głową,
I ja k było mi błogo, nie w yrazi słowo!
D ość źe czułem się wtedy, jak b y nieba blizko.
T en ogień i te góry! Ju tro rykow isko!
N ocleg niezbyt w ygodny — a jed n ak — o, Panie!
M yśliw em u do śm ierci daj takie posłanie!
Iw an też legł w szałasie i z torby wełnianej
D obył sera k aw ałek i placek owsiany.
Ja mu dałem m anierkę, w której dobra m iarka;
Z B olanowic w yborna w niej tam była starka.
O n z początku poczynał w zbraniać się z uśm iechem,
Lecz mu rzekłem : »W ypijcie: to nie będzie g rzech em !«
W ziął m anierkę i wzrokiem jej objętość zmierzał.
»Daj H ospod Boh, Paneńku, aby jeleń le ż a ł!«
Do ust wziął — bulkot słychać — ale cóż za licho?
W jednej chwili w m anierce jakoś całkiem cicho!
K ro p e lk a nie została! Iw an był zdziw iony;
P ró żną flaszę mi oddał bardzo zaw stydzony.
U d ałem , źe nie widzę, bo w tern wina cała,
Że na jeden łyk jego m anierka za mała.
W k ró tc e stark a w ypraw iać poczęła sw e sztuki:
Iw an stał się w ym ow nym , jął praw ić nauki
O m yśliw skiem rzem iośle — to dum kę zanucił —
P raw ił i o D oboszu — wreszcie się zasmucił.
Chcąc mu przerw ać m yśl czarną, bo już łez był blizko,
Z apytałem : »Iwanie! będzie ry k o w isk o ?«

22
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

— »Obaczycie, Paneńku! Oj, to wół nielada,


Ten, co na połoninie wam jutro zagada.
Tylko dobrze wymierzcie, bo on nie żartuje,
R a z spłoszony do W ę g ie r sznurkiem powędruje.
Znam go zdawna: dziad stary, pewno już zjadł zęby,
A na głowie ma rogi wielkie, jak dwa dęby.
Głupi stary! po lasach po co już ma hukać?
Po co jeszcze starem u żony w świecie szukać?
Lepiej jemu, g d y jutro będzie zastrzelony:
Hospod Boh go tern może ochroni od źony«.
W n e t poznałem, źe Iwan, chociaż słynął z cnoty,
Musiał matrymonialne mieć różne kłopoty;
Lecz sam naw et Sokrates w swojem m ądrem życiu
Miewał częste przykrości w domowem pożyciu!
»A wy w domu źoneczki nie macie, Iwanie ?«
- »A gdzieżby się podziała baba? — Oj, jest Panie!«
»A czy d o b ra ?« ^Raj ditko!... Ej, to z żoną przecie
Człowiekowi tak bywa, jak na Bożym świecie
Przez rok cały. — Jak człowiek wziął dziewkę przed laty
Była to wiosna wtedy — taj ona do chaty
Przyszła jak sama wiosna, bo hoża i młoda,
Jeszcze też nie dościgła, jak w wiośnie jagoda.
Chłodno jeszcze na dworze — ona jeszcze chłodna,
A człek za nią by poszedł i w piekło aż do dna...
I medwidia zapomniał, choć z g a w ry już ruszył.
Tylko jak żonkę bawić, głowę sobie suszył.
Wolał też jej śpiewanie, niż ptasząt na drzewie,
W o lał je, aniżeli na toku cietrzewie.
Ale prędko nastała nielada różnica:
Przyszło lato — z mej dziewki harna mołodyca.

23
G A W Ę D Y M Y Ś L I W S K IE .

K o ch a ciągle ja k pierwej — oj! goręcej jeszcze!


Jęła gderać, źe nie dość ją kocham i pieszczę;
Aż w gorącu tem duszno, jak g d y b y w popiele.
I kochania mi tego już było zawiele.
Pom nę, kiedym ja w żniwa pracow ał za m łodu,
J a k skw ar dobrze dokuczył, człowiek prag n ął chłodu,
B yłby się lata w yrzekł i na jesień zgodził,
B yle z teg o upału trochę się ochłodził.
P rzyszła jesień. — P raw dziw e to boskie skaranie!
N a pohybel mi wyszło to jej wyw ołanie!
Jak nie przyjdzie chłód, zimno i ciągła szaruga...
A to w życiu u baby jesień bardzo d łu g a !
Słota, m raka, P aneńku, jakiej w y nie znacie;
N aw et garnki zaczęły już latać po chacie.
M iałźem ja też jesieni! Często mi się śniło,
Jak to dobrze przed laty tam na wiosnę było!
I za latem człek tęsknił — lecz poszło jak w dymie...
K siężyc w lecie cieplejszy, niźli słońce w zimie.
W io sna listki zieleni — jesień żółte zryw a;
G łow a też była czarną — od jesieni siwa«.
T u pogładził sw e siwe, bo g ate kędziory,
I już um ilkł — do dalszej rozm ow y nieskory.
»Lecz już teraz, Iw anie, spokój macie za to?«
— »Teraz spokój P aneńku, bo już babie lato«.
W id ać już poetyczna go w erw a odbiegła,
Bo mu głow a zbyt ciężka na kożuchu legła,
Ać zbyteczne w tej chwili mu takie posłanie,
W ięc niebaw em rozległo się głośne chrapanie.
O gień zgasł, tylko jodeł słychać szum daleki...
I m nie zakrył M orfeusz skrzydłam i powieki.

24
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

W e śnie w net oczywiście ujrzałem jelenia.


0 czem myślisz — odbiją to senne m arzenia,
W łaśnie zmierzać się m iałem , kiedy głos Iw ana
Zbudził m nie: »Hej wstawajcie! Gość idzie do Pana!«
— »Jaki gość?« — »Nie słyszycie, ja k depta w gęstw inie?
M edw id’ idzie za żerem tu ku połoninie.
Dawniej do tej koleby przychodził co rana,
Myśli, źe i dziś będzie m ógł stąd wziąć b aranaU
Po cóż tu Gam businów z A m eryk pustyni,
G dy słuch naszych górali takie cuda czyni?
Iwan, czujny jak daw ny rycerz z pod puklerza,
Pół pijany i przez sen, chód usłyszał zwierza!
W m gnieniu oka zerw ałem się na rów ne nogi,
Oczy tarłem niepew ny, czy to nie sen błogi,
Szybko kule dwie w kładam w m ego sztućca lufki,
Iwan k u rk a też odw iódł u swojej skałków ki.
Już zagasło ognisko — było ciem no wkoło,
Serce biło jak m łotem , a w duszy wesoło.
Słuch w ytężam i patrzę w te czarne otchłanie;
Słyszę ciężkie w istocie po chwili stąpanie.
Zbliża się!... Serce bije, źe aż czuję m dłości;
Ono biło tak chyba przy pierwszej miłości.
1 rzyklęknąłem też zwolna — dołem prędzej zoczę, —
Idzie!... Widzę już postać: ślepie jak b y smocze,
K u d ły czarne, na piersi jak b y łatka biała...
Tak bujnie w tedy moja w yobraźnia grała!
Już na krokow trzydzieści — ciągle na sztych sadzi...
W czoło m ierzę — moj sztuciec pew no mnie nie zdradzi!
Broń do oka podnoszę, lecz, ledw om się złożył.
Iw an mi nagle rę k ę na kurkach położył.

25
I i ! : . . ' >,łv ’

G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

»Nie strzelajcie, P aneńku! To srom byłby z nami!


B ylibyście zabili m edw idia z rogam i!
W szakże to czarna krow a S m ereki M atwija!
Od trzech dni się od stada odbiła bestyja;
Ludzie we wsi m yśleli, źe ją m edw id’ zdusił. —
Szczęście, źe ściągnąć cyngla dyabeł was nie sk u sił!«
Bracia moi w N em rodzie! N iech was B óg ochrania
Od podobnej p rzygody — takiego spotkania!
G dybyście mnie ujrzeli wówczas pod tym ciosem,
Bylibyście płakali pew no nad m ym losem!
W ted y szczęścia naszego gm ach się wali cały,
G dy nam już rzeczyw istość zburzy ideały.
Niedźwiedź — ten mój ideał — już tylko chim era!
Czarna krow a M atwija — rzeczyw istość szczera!
Czyżbym się w oczy wasze dziś spojrzeć ośmielił,
G dybym zam iast niedźwiedzia był krow ę zastrzelił?
Na tę myśl, gdy mi przyszła, skostniałem z przestrachu
I siedziałem tak sm utny, jak bankier po krachu.
Czarna krow a tym czasem przybiegła z hałasem ,
M iędzy m ną i Iw anem legła pod szałasem.
Iw an w głow ę się d rap ał — widocznie się biedził,
Bardzo swojej om yłki przedem ną się wstydził.
»D it’ko, jak chce zwieść człeka, to babę przyw iedzie;
K ro w a-baba nas zw iodła — ale wół nie zwiedzie,
W k ró tc e ryczeć już zacznie. — W staw ajcie, P aneńku!
Bo już św itać zaczyna — chodźm y pom aleńku!«
W y szliśm y więc z szałasu, przeszli połoninę,
I w krótce zatonęli gdzieś w czarną gęstw inę.
N ad głow am i nam jeszcze płynął wóz korsarzy,
A złocista jutrzenka od w schodu się żarzy.

26
GAW ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

N agle nam ry k p rzeciągły obił się o uszy,


R y k , co w praw ia aź w drżenie i każdy nerw wzruszy,
Ja k głos lw a w afrykańskiej puszczy oceanie,
Ja k W ojskiego cudow ne na rogu zagranie.
Pew nie dźwiękiem podobnym trąb a A rchanioła
K iedyś wszystkich m yśliw ych w dniu sądu powoła.
Zaraz potem ry k drugi — a po chwili trzeci...
D źwięk ten szum em k askady po parow ach leci...
I u w szystkich skał echa dokoła zagrały,
Aź u szczytów w ęgierskich g ó r wreszcie skonały.
Zdało mi się, źe serce w yskoczy z pod burki,
I ze drżeniem u sztućca naciągnąłem kurki.
W n e t ujrzeliśm y łąkę, lasem okoloną,
Pierw szym blaskiem poranka cudnie ozłoconą.
W sam ym środku stał właśnie wyniosły, w spaniały
Król tych gór, cudny jeleń , w blasku swejej chw ały;
S tał jak z głazu w ykuty, a czoło wzniesione
Na tle nieba rysuje przepyszną koronę...
Jakżeż był w owej chwili uroczym , nadobnym ,
Ja k do sw ych zw ierzyńcow ych braci niepodobnym !
Braci, co w ogrodzeniach biedne niewolniki,
On jest olbrzym , a oni — istne pigm ejczyki
Oni, jak ćm a dw oraków , tam żyją pospołu,
D la zabaw y swych panów, albo dla ich stołu!
A ty, królu, — jak pełne uroku tw e życie!
Jakiś dzielny, jak śm iały — boś wolności dziecię!
G ór karpackich ozdobo! Żal mi, żal mi ciebie!
R ó d twoj już nie zostanie długo na tej glebie!
Ciesz się jeszcze, choć krótko, tw ą szatą godow ą,
P okąd jeszcze te jodły szum ią nad tw ą głow ą!
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

Bo gdzie bory te rosną, gdzie te połoniny,


Blizki juź pochód strasznej, niszczącej drużyny:
W k ró tc e fabryk kom iny zadym ią tu w wietrze,
I tych g ó r naszych czyste zatrują powietrze,
A te jodły m atrony pod toporem legną,
Jako m aszty po m orzach się w krótce rozbiegną.
Dziełu B oga zniszczenie przyniosą kram arze,
I zostaw ią za sobą ty ch lasów cm entarze.
Gdzież przed nimi, gór królu, skryjesz się z tw ojem i?
Pójdziesz w dal, aż zabraknie ci lasów i ziemi.
Ciebie też dognać m usi zagłady prawica,
Co wciąż z siedzib w yw łaszcza chłopa i szlachcica.
W alczyć z tern przeznaczeniem napróźno się kusisz,
Bo ty jesteś szlachetnym , a więc zginąć musisz!
Znikniesz — ciebie w ytrącić musi ta dłoń zdziercy!
W ilki, rysie, to b ęd ą tw oi spadkobiercy!

Jeleń stał wciąż wyniosły, i dzielny, i butny,


Lecz pod w pływ em tych m yśli zdał mi się coś sm utny —
N ag le ry k n ą ł, a w dźw ięku tym był sm utek z gniew em ;
Może przeczuł, źe głos ten jest łabędzim śpiewem.
T ak był pięknym , żem tęsk n ił za pędzlem m alarza,
L ub za b ry łą m arm uru i dłutem rzeźbiarza,
Lub, chcąc o nim zaśpiew ać — za piórem poety, —
A le w ręce mej sztuciec uczułem, niestety!
K oło jodeł klęknąłem , na cel zw olna biorę,
J. spokojnie w ym ierzam go w sam ą kom orę.
P ad ł strzał — a jeleń zadrżał, i w k rą g się zatoczył,
Jednym rzutem szalonym do gęstw iny skoczył.
»Będzie nasz! — k rz y k n ą ł Iw an — O! P an dobrze mierzy

28
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

R ęczę, źe o sto kroków stąd najdalej leźy«.


W ięc za tropem biegniem y wzdłuż strom ej uboczy,
M ech poźołkły już farba coraz gęściej broczy,
A ż na góry w ierzchołku w idna połonina,
Cudna, kw iatem ubrana, rozległa rów nina —
Jeleń obrał ją sobie na kres i skonanie,
Tam też godne g ó r króla śm iertelne posłanie.
Leżał m artw y! — H a szczęśliw, że m iędzy swojemi,
W olny zginął od kuli jeszcze na swej ziemi!

29
B typcnbyum stru te g o ó u b e tta .

3 wiem, czy Państw o o tem teź wiecie,


O czem w kronikach są ślady,
Ze gdzieś tam w górze, na tam tym świecie,
S ą dobroczynne zakłady;
I że, podobnie jak na tej ziemi,
S ą instytucye prześliczne,
A naw et twierdzą między innemi:
Są rządy autonomiczne!
N aw et mieć mają wydział krajowy,
A choć tam nie trza pieniędzy,
To m a być jakiś »Bank n aro d o w y «
Dla tych dusz, które są w nędzy.
K tóż zna tamtejszych dziejów koleje?!
K tó ż był w tym kraju szczęśliwych?!
To tylko pewne, źe tam istnieje
S typendy um dla dusz myśliwych.
S am święty Hubert, patron łowiecki
Miał je założyć przed laty
I między liczny zastęp strzelecki,
Co rok rozdziela wypłaty.

30
GAW ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

Lec z biada, jeśli k tóry myśliwy,


Godnym jest jakiej nag-any,
Bo święty H ubert, choć litościwy,
W tem jednem — nieubłagany.

R az u wrót raju szlachcic się zjawia:


W ą s długi, buńczuczna mina —
Jakieś wrażenie pół-zbójcy sprawia,
J a k węgiel czarna czupryna.
Juchtow e buty, czapka barania, —
Na plecach zwieszona burka.
Przed świętym niby grzecznie się kłania,
W ręku mu błyszczy dwururka.
»Święty Hubercie! zacny patronie!
» 0 1 we stypendyum Cię proszę.
szlachcic — com żył tam na zagonie
»Od dziecka strzelbę tę noszę.
»Miałem wioszczynę — ale bez lasu,
»Zycie śród łowów przebyłem
»I przez rok cały, nie tracąc czasu,
»Ciągle zwierzynę goniłem.
»Trzymałem wyżły, charty, ogary
»I mięsem dziczyzny żyłem,
»A z sąsiadami miewałem swary,
»Bo ich zwierzynę wciąż biłem.
»Na wiosnę nawet tłukłem szaraki,
»Kaczki na gniazdach strzelałem,
»A nigdy kozy — (zwyczaj mój taki)
»Od kozła nie odróżniałem.
»Święty Patronie! tyś sprawiedliwy...

31
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

»Jam godny — dobrze to czuję...


»Sam przyznać m usisz: taki m yśliw y
»Na łaskę T w ą zasługuje«.

T u św ięty H ubert, brwi zm arszczył srogo


»Takie łow iectw o m iałeś w zwyczaju?!
»Tylko m yśliw ca dusza mi drogą!
»Tyś b y ł kłusow nik! Precz z raju!«

W czerw onym fraku, z m onoklem w oku,


W butach z źółtem i sztylpam i,
I sportow ego pełen uroku,
S taje m łodzieniec przed drzwiami.
A chociaż drzwi te są w rota nieba,
T ak pełen dobrego tonu,
Że widząc jego przysiądzby trzeba
Iż to lord jakiś z A lbionu.
Cylinder z głow y zdjął tak statecznie
I w eleganckim też tonie
H u b e rta w itał zimno, lecz grzecznie.
»H ow do you do, mój Patronie,
» 0 T w e stypendyum przychodzę prosić,
»W idzieć Cię jestem szczęśliwy,
»K oleje życia chcę ci w ygłosić;
»Bom ja b y ł wielki m yśliw y.
»Z za m orza psiarnie biglów przyw iodłem ,
»Z nimi hundsm ana z zawodu,
»Bo sport był życia m ojego godłem
»I z nim się zrosłem od m łodu.
»Choć m ałą wioskę w dziedzictwie m iałem ,
»Co mi zapisał wuj stary,

32
G A W Ę D Y M YŚLIW SK IE.

>Dla sportu w szystko chętnie oddałem ,


»W szelkie poniosłem ofiary.
»Dziesięć volblutow w stajni mej stało,
»To b yły chwile uroku!
»Z m ą psiarnią nieraz też się złapało
»Aź trzy zające do roku.
»W moim pałacu było wesoło
»I szam pan płynął strugam i;
»Przyjaciół godnych m iałem w około,
»Rój pięknych kobiet był z nami.
»Lecz się urwało!... W ioskę straciłem ,
»D łu g i d o b ytek zniszczyły;
»Na dom iar biedy sam k ark skręciłem ,
»Z mojej irlandzkiej kobyły.
»A więc Patronie, błagam Cię rzew nie,
»Niech mnie nie m iną Tw e dary,
»Bo dla m yśliw stw a nikt dotąd pew nie
»W iększej nie poniósł ofiary«.
A św ięty H u b e rt rzecze z uśm iechem :
»Zanadto byłeś szczęśliwym.
»Pomnij: rozrzutność śm iertelnym grzechem...
»I l y się zw ać chcesz m yśliw ym ?
»NieL. nie łowieckie były Tw e cele:
»Tyś li polow ał dla tonu.
»Chętnie stypendyum Tobie udzielę
»Gdy będziesz... lordem A lbionu«.

Przy w rotach staje postać w sp a n ia ła :


M yśliwy, jak b y z obrazu,
T ak ujm ująca postaw a cała;

33
G A W ą O f M Y Ś L IW S K IE .
3
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

R zecze św iętem u odrazu:


»Patronie! m iałem obszerne włości,
»R o zleg łe bory i łany;
»Zawszem polował w gronie sw ych gości,
»Jako m yśliw y — jam znany.
»Leśniczym tylko Czech b y ł w m ych lasach,
»A wyźeł tylko niemiecki,
»A rusznikarzem m ym w ow ych czasach:
»Springer, N ow otny, K aletzky.
»Z tym to zastępem , z daw na w zw yczaju,
»Zdobycze miałem bogate,
»Na barbarzyństw o naszego kraju,
»W ciąż w ypraw iałem krucyatę.
»Z jaj kuropatw y ja w ylęgałem ,
»R em izy w polu widniały,
»I z Czech bażanty też sprow adzałem ,
»Lecz mi je lisy zjadały.
»Słow em mój obszar, nie bez przyczyny,
»Jako naj pierw szy był znany,
»Nie m arnow ałem nigdy zw ierzyny,
»Jak czynią to inne pany.
»D ziennie — po dwieście nieraz zajęcy
»Tam na rozkładzie leżało,
»K opę rogaczy, lub jeszcze więcej,
»Na podjazd w rok się strzelało.
»I tę zw ierzynę w net w agonam i
»Do W iednia ja w ysyłałem .
»Podziw b y ł wielki między panam i,
»Że z łow ów dochód ja m iałem!
»Ś w ięty P atronie! najlepiej wiecie,
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

»Zbyteczne są tu dowody,
»Ze najlepszym m yśliw ym jest w świecie
»Ten, co ma z łow ów dochody«.

R zek ł św ięty H u b e rt: »D obrze się składa!


»Twój w ynalazek jest cenny!
»Jedź sam do W ie d n ia ! — to moja rada
»Załoź tam... handel korzenny!

Czeka przy w rotach starzec zsiwiały,


Lecz iskra błyszczy mu w oku,
Z sum iastym wąsem, w ątły, zgrzybiały,
A ma kordelas u boku.
»Św ięty H ubercie! jam rycerz stary,
»M yśliwskim ow iany czarem ,
»Jam lo b ie wiernie dochow ał wiary,
»Pod Twoim stałem sztandarem .
»Bom ja nie taki, jak ow e zgraje,
^K tórych tam ziemia gdzieś żywi,
»A którym ciągle jeszcze się zdaje,
»Że są prawdziwi myśliwi.
»Ja też z odległej przychodzę dali,
»Mnie inny św iat tam był znany.
»Jam z szkoły takiej, z jakiej pow stali
»Radziwiłłowie... R ejtany...
»Gdzie w Białowieży żubr, łoś, przebyw a,
»Gdzie dzików pełne są lasy,
»Gdzie cietrzew pośród połonin śpiewa,
» la m me strzeleckie zapasy.
»Gdzie w górach w gw arze drzem ie M arucha,
»Gdzie głuszce zatelękały, —
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

»Gdzie ucho ry k u jelenia słucha,


»Tam grzm iały moje w ystrzały.
»Tam gdzie śnieżyste szczyty Łom nicy,
»Nad M orskiem Okiem , »M nich« stary,
»Za tropem dzikiej górskiej kozicy,
»Ja uganiałem przez jary.
»Gdy rozjuszony odyniec w borze,
»Bój k rw a w y staczał z o g ary memi,
»Zwierz m oją kulę uczuł w kom orze,
»Lub go kordelas przykuł do ziemi.
»Z ogarów sforą przez strom e góry
»Gonię, choć trud był ta k srogi,
»Niedźwiedzie, rysie swoje mi skóry
»Tam podesłały pod nogi.
»Później, gdym uczuł, żem już za stary,
»Po górach gonić nie było za czem,
»W św iat rozpuściłem swoje ogary,
»A sam zostałem... zw yk łym strzelaczem ...
»O dtąd na P ańskie łow y jeździłem,
»Na setki tłukłem szaraki,
»Takim m yśliw ym jak oni byłem ,
»Strzelcem , ja k g d y b y żak jaki.
»W sty d mi dziś przyznać! lecz ta k byw ało!
»Takiej zaznałem praktyki,
»Że się na starość nieraz strzelało
»W parkach bażanty, indyki.
»Lat m ych łow ieckich szereg był długi,
»Ziemskie skończyłem rozkosze...
»Przez w zgląd na daw ne moje zasługi
»Ja — o stypendyum dziś p roszę«.
gaw ęd y m yśliw sk ie.

Tu — święty H ub ert zachmurzył skronie,


Łzę z oka otarł powoli.
»Tyś jeden wiernie stał- przy zakonie,
Dziś 1 wój upadek mnie boli.
Ty byłeś łowcem, źal mi cię stary!
Ze Cię zawiodły Tw e chęci,
I y polowałeś niegdyś z ogary,
A zając — bażant Cię nęci!!!
W sty d mi za Ciebie! Żal starej głowy!
Żal mi starego wąsala!
Raczej niż jeździć na takie łowy,
Trza było pójść do szpitala!«
I patron sm utny odszedł do domu,
»A! niechże porwą ich czarty!
M ego stypendyum nie mam dać komu...
K on kurs na nowo o tw a r ty «.

37
3 a 8 1 a 6 Fa.
(ż o a lla b a ).

ad S try p y skalnym brzegiem ,


Co szum iącym swym biegiem
Toczy fale przez stepy Podola,
Stoi dw orzec w spaniały,
C zyściuteńki i biały;
W k o ło niego dąbrow y i pola,
A po drugiej znów stronie
D rugi dw ór na zagonie,
Chociaż m niejszy — do tegoż podobny,
P od dąb ro w ą też stoi,
W piękną zieleń się stroi,
Także biały, czyściutki nadobny.
W tych dw óch dw orach, w zieleni,
S ą dwaj bracia rodzeni,
Feliks — Maciej — obydw a szczęśliwi,
Bo im co rok dłoń Boża
Sypie szczodrze moc zboża,
A obydw a nam iętni myśliwi.

38
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

Raz, w jesienny poranek


Feliks wyszedł na ganek,
Tęsknym wzrokiem coś wiódł po dąbrowie.
»Gdybyź mrozy nastały,
»By ogary zagrały
»Hej! na polu szarem lub ponowie.

»Dziś pustynią step cały,


»Błota powysychały,
»Dropie tylko przelecą czasami.
»U nas dola dziś taka!
»Ze ostatniego szaraka
»W ypłoszyli przed rokiem biglami!«

Chodząc, wściekle się nudził,


W ciąż coś gderał, marudził,
Sm utny jakb y nawiedzon od złego.
»A to boskie skaranie!
»Strzelba wisi na ścianie,
»Bo tu strzelić już niema do czego«.

Wtem — zdyszany i zgrzany,


Cały potem oblany,
W p a d leśniczy. — Rusznicę ma w dłoni,
A w nieładzie ubranie,
Słowa wyrzec nie w stanie,
R z ek łb y ś — z jakiejś powraca pogoni.

»Cóź nowego, mój Cwita?


Feliks sługę zapyta.
»Cóź to gonisz z tak wielkim zapałem ?«

39
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

— »Panie!... cud to nad cuda!


»To nie żadna ułuda:
»W nocy dzika na owsie w idziałem «.

»Co ty pleciesz, mój łubku?


»Chyba musisz mieó w czubku!
»Ten dzik w y lą g ł się gdzieś w alkoholu!
»W iem — u Moszka jest starka —
»I przebrała się miarka...
»Skądby się znów wziął dzik na P o d o lu ?!«

»Niech mi słonko nie świeci,


»Niechaj w ąs mi odleci,
»Jeślim wódki miał kroplę dziś w gębie!
»M ogę na to dać słowo:
» W nocy rył pod dąbrową,
»Może obiegł w zapuście lub zrębie.

»Pasł się w owsie od kopca,


»Przyszedł z lasów K oropca;
»Szkody w owsie tam muszą być djable.
»Sam na oczy widziałem —
»Cały drżący tam stałem;
»A miał kły... jak tureckie dwie szable.

*Jaśnie P an niech wybaczy


»I wysłuchać mię raczy:
» W dzień z tą bestyą się spotkać — nie ż a rty !
»Lepiej — w nocy pójdziemy,
»W owsie razem siądziemy
»I gruchniem y, aż po rw ą go czarty!
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

»Cwitku! mądrze waść radzisz!


»Dziś nas tam zaprowadzisz.,.
»Kaź przy owsie wykopać trzy jamy.
«Ja za wezwę Macieja —
»W e trzech większa nadzieja —
» 0 zmroku się w jam ach scho w am y «.

Księżyc wzbił się do góry,


A le kryły go chm ury
I posępnie coś było wśród świata;
l y l k o S trypa szumiała,
Jak b y z czego się śmiała
I nietoperz nad falą wciąż lata. —

Ciemno. — W koło milczenie,


Tylko widne trzy cienie,
K tó re suną, jak grono spiskowe,
l o wrażenia wciąż chciwi,
Id ą nasi myśliwi
Na zasiadkę — do jam — na dąbrowę.

Feliks z sztućcem Springera,


W torbie pełna maniera,
Bo noc chłodna, trza zagrzać się czasem,
A źe sam doświadczony,
Jeszcze wziął dla obrony
Pas szeroki z długim kordelasem.

Maciej zaś, z pełną wiarą.


Lepaźówkę wziął starą,
Kulą gasi o zakład z niej świecę. —

41
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

Lecz, źe dzik miał być wielki,


N a w ypadek więc wszelki
Do kieszeni dwie wpuścił krucice.

Cwita ciepłą wdział burkę,


W ziął z verlachu dw ururk ę
I rękaw y rozpuścił jak skrzydła,
A źe dzik — zwierz szalony,
Dla myśliwych ochrony
Niósł na plecach też żelazne widia.

Długo w jamach juź siedzą,


W zrokiem w zbożu wciąż śledzą,
Z trzech jam ciągle trzy lufy bieleją;
Ale, jak b y na licho,
W k o ło pusto i cicho,
Na trzech cynglach trzy palce kostnieją.

Nagie słychać szum w dali,


Coś przez zboże się wali,
Czarny cień się od lasu wychyla.
W żyłach krew im zamiera
Dech się w piersi zapiera;
To dzik idzie! to walki już chwila!

A szedł dumny, wspaniały...


To odyniec niemały!
A tak owies dokoła tratuje!
S tratow ane to zboże
T ak się gięło w pokorze,
Jako fale, które statek pruje.

42
gaw ędy m y śliw sk ie .

»B aczność!« — F eliks zawoła,


I pot zim ny zbiegł z czoła —
»Znak do strzału — ja wam daw ać będę.
»Zmierzcie dobrze — pom ału _
»Bez zbytniego zapału,
*Strzelcie razem na m oją kom endę.

»W y celujcie w kom orę —


»Ja pod ucho go biorę«.
I r z y się lufy spuściły, choć drżały.
Zwierz się zbliżył nareszcie
Już na kroków trzydzieści,
»Raz, dwa, trzy!« i zagrzm iały trzy strzały

Dzik do g ó ry podskoczył,
W k rą g się potem zatoczył,
W owies runął ciężarem arm aty.
K ró tk o w alczył ze skonem
Bo nie ruszył ogonem...
Z trzech jam g łośne zagrzm iały w iw aty.

Feliks pierw szy się wdziera:


»A co sztuciec Springera?!
»Obaczycie tę dziurę za u ch e m !«
Maciej pełen ochoty —
Lepażowki zna cnoty —
R zekł: »Obaczym kulę, lecz nad b rzu ch em «

Cwita z uszanowania
Zaprzeczyć się wzbrania,
l y l k o w myśli tak sobie pow iada:

43
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

»Tak potw orna bestyja,


»Jeszcze gorsza, niż żmija,
»Z Ferlachówki mej tylko tak pada«.

W sz y scy trzej biegną żwawi,


Jak do szturmu Żuawi,
Ale Cwita powstrzym ał bieg rzeszy:
»Aj, dla Boga! Panowie!
»Taż wzgląd miejcie na zdrowie!
»Któż niebacznie do zwierza tak śpieszy?

»Tak się nieraz człek zgubi:


»Dzik przyczaić się lubi...
»Takie rzeczy już nieraz byw ały!
»Cóź na kuli zależy?
»Strzelmy jeszcze, choć leży...
»Raz, dwa, trzy!« znów zagrzmiały trzy strzały.

I myśliwych już kupa


Śmiało idzie do trupa:
Istny, olbrzym, aż trw oga przenika!
D ługa szyja... coś krzywa.
A na szyi tej... grzywa...
»GwałtL. klacz k ara księdza K a n o n ik a !...«

I stanęli, jak wryci,


Ja k b y gwoździem przybici,
J a k wstrzymani przez jakoweś zmory,
R zekłbyś, stoją posągi
Tak, jak stanęła ongi
Żona Lota u bram y Gomory.
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

Feliks w gniew ie aż zgrzyta:


»A! to hebes ten Cwita!
»W tego dzika jam nigdy nie wierzył!
»W yście się pośpieszyli:
»I kobyłę zabili,
»Bo strzelając, jam wcale nie m ierzył*.

»Maciej odparł w kłopocie:


»Ja... przy kurzej ślepocie —
»Znasz to moje kalectw o nie miłe...
»Z niem lat tyle się biedzę —
»Nic o zm roku nie widzę.
»Cwita pew nie tę zabił kobyłę*.

»W imię Ojca i Syna!


»Moja licha strzelbina
>Zabić naw et nie może szaraka.
»N aw et kuli nie miałem,
»D robnym śrutem strzelałem...
»Ej, P anow ie! nie gubcież biedaka...«

W tern klacz nagle forknęła


I na nogi stanęła
Coś kuleje, lecz w niezgorszym stanie,
Bo z nóg p ęta zrzuciła
I galopem ruszyła
Całkiem zdrowa... gdzieś wprost... na plebanię.

W idać D yanna bogini,


K tó ra cuda też czyni,
Przed kulam i klacz tarczą o k ry ła;
GAW ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

A klacz biedna, spętana,


W gęstym owsie zw iązana
Przez niezręczny skok z nóg się zwaliła.

F eliks odetchnął śm iało:


»D obrze nam się udało...
»Milczcież o tern i zawsze i wszędzie.
»Bo g d y ludzie usłyszą,
^Jeszcze gdzie to opiszą
»Nikt nie widział... nikt wiedzieć nie będzie...«

A le S try p a przypadkiem ,
B ęd ąc łowów tych św iadkiem ,
P opełniła bez skrupułu zdradę,
I gdym niegdyś z oddali
S łuchał szum u jej fali,
U słyszałem pow yższą balladę.

46
I a l e t* $ e o c 5 e voi c y.
2Ntrb$o stara lecfenba.

daw nych w iekach mąż pew ien, Izraela chluba,


Miał dwóch synów : E zaw a a potem Jakóba.
Dzisiaj św iat tw ierdzioto, żeodkąd człek człekiem,
Nasz wiek jest najobfitszym w wynalazki w iekiem ;
N aprzykład wynaleźli Niem cy m ajoraty,
O czem ani m arzyli nasze antenaty.
Śmiało tem u zaprzeczę, albow iem rzecz jawna,
Że m ajoraty w świecie istniały oddaw na:
Ojciec ow ych dwóch synów, Ezaw a, Jakóba,
M agnat jerozolim ski i Judei chluba,
Już posiadał m ajorat, bo w edle ustaw y,
Syn jego pierw orodny, a więc dziedzic praw y,
Był jego spadkobiercą, a rodzeństw o całe
Miało na apanaźe się ugodzić małe.
Z czego się ten m ajorat daw nych czasów składał,
T ego żaden staty sty k dotychczas nie zbadał.
Bo jak piszą kroniki w Sodom y pożarze
M iały się gdzieś popalić jego inw entarze.
O dziedzicu k ronikarz też oszczerstw a prawił,

47
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

Że się u F ilistynów już lichew ką baw ił;


R ów nież drugi kronikarz także nie m a racyi,
Pisząc, źe się w zbogacić miał na propinacyi.
Ezaw , jako najstarszy, miał te przywileje,
Dla Jak ó b a m łodszego li płonne nadzieje.
Ezaw był spadkobiercą tych skarbów szczęśliwym ,
A le E zaw był nadto nam iętnym m yśliw ym .
Skoro świt, już w ostępy zapuszczał og ary
Gonił dziki, niedźwiedzie, przez gąszcze i jary .
K ro n ik a nie w spom ina czy on z L ankastrów ki
S trzelał tam do zw ierzyny, czy też z igliców ki.
Lecz przez m ędrców niezbicie został fakt zbadany,
Że H am m erless podów czas jeszcze nie był znany.
Jakób wciąż zam yślony ciągle w dom u siedział,
A le o czem ta k m yślał? sam najlepiej wiedział.
R az ta k siedział przed dom em ze sercem w tęsknicy
I trzym ał w rę k u spory talerz soczewicy.
W tern chw iejnym krokiem , blady z trudu i niewczasu,
B rat E zaw z strzelbą w ręku pow raca od lasu.
»Zastrzeliłem niedźwiedzia, lecz., co trudów , chodu.
»B racie daw aj ten talerz bo um ieram z głodu?.
»Aj waj!« Jak ó b odpowie: T y E zaw zw aryow ał?
»Ja będę soczewicę dla ciebie gotow ał?
»Bo ty na polow anie do lasu chodzujesz
»I zawsze się dom u na objad spóźniujesz*.

»Niedźwiedź b y ł postrzelony... D w ie doby goniłem ,


»Aź dopiero go dzisiaj nareszcie dobiłem .
»Choć od strzału pierw szego na chwilę się zwalił,
»Bom z gorączki nie kulą, lecz śrutem wypalił.
GAWĘDY MYŚLIW SKIE.

»Ginę z głodu, daj talerz, daj na m iłość nieba.


»D am ci skórę z niedźw iedzia«.
— »Mnie futra nie trzeba.
»Nu jak ty taki g łodny m uszę cię żałow ać
»I będę tobie jeden gescheft proponow ać.
»D am ci cały ten talerz, za m ałą zapłatą:
»Ty mi tylko m ajorat twój masz oddać za to.
»W iesz nasz tate Izaak, już nie dowidzuje
»Bo ślepy. Jeg o łatw o się ta k oszukuje.
»Nu, bo cóż to dziś szkodzić ma naszem u tate,
»K tó ry z nas po nim kiedyś weźmie m ajoratę!«

»B racie masz B oga w sercu? A to mi zapłata!


»Czy ty m iałbyś sum ienie tak obedrzeć b ra ta ?«
»Jak tylko tobie nierecht, już nie będę gadał
»Ten talerz soczewicy, ja sam będę zjadał«.
• »Aleź ja ginę z głodu, ledw o się dostałem...
»Miejże litość! Dwie doby nic w gębie nie m iałem .«
— »Nu, zrób gescheft! Co tobie się tam stało w lesie,
»Ze ty dzisiaj tak tw ard y jesteś w interesie?
»Po co tobie na głowie m ieć tyle kłopotów ?
Będziesz robił pif! paf! wciąż do tych dzikich kotów «.

»Cóż m am począć? trud gnębi, mróz przenika kości,


1>ierz majorat... mnie straszny głód ta rg a w nętrzności.
1)awaj talerz, zjem prędko, i nie tracąc czasu,
«S trzelbę wezmę na plecy i wrócę do lasu«.

Jak a się z tej leg en d y nauka odsłania


Nikom u nie chcę m ego tu narzucać zdania.

49
gaw ędy m y ś liw s k ie
4
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

K tó ry z braci m ądrzejszy? Ja nie m ogę wiedzieć,


Lecz wiem w czyjem sum ieniu dziś bym wolał siedzieć..
Żydzi krzyczą ze w zgardą, źe E zaw zły kupiec
Za talerz soczew icy dał m ajorat głupiec.
A Jakób m ąd ry człowiek, bo któż by go zganił
Że ta k sprytnie braciszka sw ego ocyganił.
W ię c z głu p o ty E zaw a Żydzi ciągle szydzą
I dlatego się odtąd polow aniem brzydzą.
I E zaw jest w yrzutkiem żydow skiego rodu
O n ostatni m yśliw y sw ojego narodu.
W ięc ci k tórych zachw yca handlu tego spraw a
Niechaj w ielbią Jak ó b a — m y wolim Ezaw a.
P an ie Ito c b a n t'u .

siąźę K arol Radziwił »mój Panie K ochanku«


W swoim zamku w Nieświeżu raz stanął na ganku
"Wydał rozkaz, ażeby wkrótce był gotowy
Orszak służby myśliwskiej wyruszyć na łowy.
Na przedzie jechał łowczy na żmujdzkim mierzynku;
Za nim zbrojnych stu strzelców w wojskowym ordynku.
I>alej szczwacze na drążkach prowadzą ogary,
Kundle groźne na sforach i gończych bez miary.
W szystko śpieszy wesołe i pełne ochoty:
•Sto fur sieci, furgony, a na nich namioty.
Na wozach kuchnia pańska ciągnie za taborem
A sam książę też wkrótce ma wyruszyć z dworem.
W ięc dworzan liczna zgraja w koło się uwija,
Każdy gdzieś w czemś pomaga, albo broń nabija.
A każdy ucieszony, czy stary czy młody,
Bo te łowy na puszczy, to królewskie gody.

W tern wpada doktor Niemiec, w fraczku z żabotami,


Z harkopfem u peruki, w trzewiczkach z klamrami.

51

4*
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

B la d y z trw o g i, z tru d n o ś c ią d e ch z piersi w y ry w a,


U c h y la ją c k a p e lu sz a , w reszcie się o d zy w a:
— »Co Ja ś n ie O św ie c o n y K sią ż ę m a znów w głow ie?
D e r T e u fe l będ zie te ra z c a łk ie m p o rw a ć zdrow ie.
M oja c a ła k u r a c y a n a nic się nie p rzy d a.
N u ż w ró ci die R e c id iw , w ielk i będ zie bida.
Ic h s a g n u r so w iel k sięciu : do łó żk a się sc h o w ać
A nie n a dzikie b e s ty e p o lesie polow ać«.

»Idź mi W a s z e ć do licha, m ój P a n ie K o c h a n k u ;
D o sy ć d łu g o m n ie trz y m a sz ciąg le n a ru m ia n k u .
O d tw y c h b an iek , p ijaw ek , już nie czuję sk o ry
I ły k a m codzień tw o je p rz e b rz y d łe m ik stu ry .
N ielito śn ie m o rzy sz m nie ciąg le, b ied a k a,
I sa m ą w o d ę piję, ja k b y k a c z k a ja k a .
A cóż to? C zy ty m asz m n ie za z g n iłe g o g rz y b a
N ic m i nie je s t zupełnie. Je s te m zd ró w ja k ry b a « .

— »P a c y e n t n ig d y to nie wie, czy je s t zdrów , czy chory,


O d te g o n a ty m św iecie p rzecie są d o k to ry .
A od czeg o fa k u lte t? W tern je s t cała racy a.
S a g n u r so w iel źe k sięciu p o trz e b n a k u rac y a « .
— » A leż ja się zd ró w czuję, m ój P a n ie K o c h a n k u « .
»N ie zdrów , m ó w ię trz a w y p ić trz y szk la n k i ru m ian k u ,
N a w ieczór b ę d ę jeszcze zap isać g e n tia n n ę
T ro c h ę ru m b a rb a r oraz h im p e c a c u an n ę .
A d e rla s s , raz n a m iesiąc, trz y b a ń k i n a g ło w ę,
P o te m zad am em ety k ... o t i b ęd zie zdrow e.
A te ra z się do łó żk a also g le ic h położyć«.
— »Idź precz. »P a n ie K o c h a n k u « a nie to b ie dożyć,
G AW ĘDY M YŚLIW SKIE.

B y mi takie w ypraw iać jeszcze ceregiele,


G dy mam jechać na łowy. Tego mi zawiele.
Słuchaj... jakem R adziw iłł »moj P anie K o c h a n k u «
K ażę W aści bizuny w yliczyć na ganku.
Masz ty w d rogę mi włazić, g d y się chcę zabaw ić
W roć raczej w fakultecie tw e androny prawić«.

E sk u lap struchlał, z trw ogi, ja k g d y b y przybity.


W iedział: z księciem nie żarty, więc odszedł ja k zm yty,
Lecz, że się pańskiej klam ki, jak pies w iernie trzym a,
Bo też takiej p ra k ty k i drugiej w świecie niema.
Szybko zebrał się także, choć nie bardzo skory
I w net sam się przyczepił gdzieś między tabory,
Z przezorności w ziął z sobą, na usługi P ana
R óżne ad hoc potrzebne m edyczne arcana:
K ilk a flaszek m ikstury, puszczadła, pijawki,
I instrum ent podobny z kształtu do sikaw ki.

A\ dzikiej puszczy R ajgrodzkiej gw arno i wesoło


D źwięk rogów , grzm oty strzałów grzm ią ciągle w około.
Książę ze sw ą drużyną wciąż w łowach na przedzie,
Poluje na jelenie, łosie i niedźwiedzie.
N a rum aku za psiarnią zawsze, ja k lew silny,
Trudów nie zna, a każdy jego strzał niem ylny.
Za każdym strzałem dźw ięków się kaskada wzbiła,
Z trąbki króla litew skich borów ; — R adziw iłła.
A chór w koło puszcz wszystkich, którym pieśń tą znana,
Niesie echo w dal jakąś na cześć sw ego pana.
D ługo tak ciszę borów przeryw ały strzały,
A stare sosny puszczy, aż zdum ione stały.

53
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

A książę śród tej pracy, wesoło, radośnie,


L eciał ku sw ym puszczom, jak b y p tak ku wiośnie,
Zdrów na ciele i myśli, wciąż o łow ach roił,
W onią lasów rodzinnych, pierś balsam em poił.
Jed n ak g d y już w ieczorem w nam iocie spoczyw ał,
Czasem z przyzw yczajenia eskulapa w zyw ał.
D o k to r w tedy przy łożu z p o w ag ą zasiadał
I puls sw ego pacyenta pedantycznie badał.
Lecz tu jakoś z leczeniem mniej surow o było
I zw ykle na rum ianku ty lk o się kończyło;
Z adaw ać swoich m ikstur coś nie m iał odwagi,
Bo puszcza to nie Nieśwież, nie tru d n o o plagi.

K siążę b y ł ja k lew silny a ta k tw ardej skóry,


Że n a niej trzy niedźwiedzie stępiły pazury.
N iegdyś g ra d kul, granatów om inął go przecie,
Śm ierć go się nie czepiła n a rozległym świecie,
I widać, jak a b y ła w nim żyw otność spora
G dy zginąć nie potrafił naw et z rą k doktora.

R az książę szedł polanką, przed nim ch atk a cicha...


A w niej m ieszkał staruszek, leśniczy W ery ha,
S ta ry sługa, pół w ieku na leśnictw ie siedział,
0 reszcie tego św iata nic a nic nie wiedział.
K siążę sługę starego zdaw na bardzo lubił,
Choć go dłuższy czas z oczu całkiem jakoś zgubił.
S tając dziś przed tą chatką, uczuł urok błogi
1 natychm iast z doktorem w stąpił w chaty progi.
L eśnik biały, jak gołąb, skoro ujrzał pana,
Zaraz m u ze łzą w oku, uściskał kolana.

54
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

— »A mój P anie K ochanku jak się masz W eryho.


W idzisz znów mię do puszczy już przy g n ało licho.
J a k tw e zdrowie? Zdrów, czerstw y,»mój Panie K ochanku «.
Nie trzym ają cię widać ja k mnie na rum ianku.
Ile lat sobie liczysz ?«
— »S łu g a księcia szczery
W yznam : lat sobie liczę ośm dziesiąt c z te ry «.
— »A tak czerstw y «.
— »Pięćdziesiąt lat, jak g d y b y w niebie,
Środ tej puszczy przeżyłem na książęcym chlebie,
A le czuję, źe jeszcze siła nie zawiedzie,
A b y księciu strzedz dalej łosie i niedźwiedzie«.
- »Jakże żyłeś, by takiej doczekać starości?«
»Bogu dzięki m am zdrowie i ciało i kości
Al nie odm ładza dech boży, co przez puszcze wieje,
W naszych borach się człowiek łatw o nie starzeje.
To też w życiu nie znałem dotąd, co są leki,
Nie widziałem d o k to ra dotąd, ni apteki,
Zawsze w odę źródlaną, li tylko pijałem
N igdy wina ni w ódki w mej gębie nie m iałem «.

Na te słow a eskulap nagle w mowę w pada:


»No i cóż Książę na to? to jest moja rada.
N iech K siążę całe życie tylko w odę pije,
T o ja ręczę, ganz sicher, że sto lat dożyje.
S ag n ur so wiel. F ak u lte t nasz to cały przyzna:
W ino, piwo i w ódka najw iększa trucizna«.

W tern nagle w drugiej izbie, jak b y tuż przy ścianie,


Jak ieś się odezwało dziwaczne stękanie.
GAW ĘDY M YŚLIW SKIE.

— »Co t o ?« — »Ej... J a s n y K sią ż ę niech o to nie p y ta .


B o aż w sty d m i się przyznać... N ieszczęście... i k w ita * .

— »L ecz ta m ję c z y k to ś strasznie?«
— »Ej... to b r a t mój biedny,.
P ię ć la t sta rsz y odem nie. N ie m a chw ili je d n e j
B y m i w7sty d u nie zrobił. Z re sz tą człek pobożny,
P ra c o w ity za m ło d u i n ie g d y ś zam ożny.
G d y g o B ó g d o tk n ą ł s tr a tą u k o c h a n e j żony,
P o p a d ł w n a łó g o k ro p n y , o t czło w iek stra c o n y .
T a k całk iem g ło w ę stracił, w śró d c iąg łe j ro z te rk i;
Z aczął ja k o ś z a g lą d a ć często do m an ierk i.
I ta k p o p a d ł w nieszczęście. J e s t rzeczą uznaną,
Że la t sześćd ziesiąt już g o trzeźw y m nie w idziano.
P ró żn o n a d nim p ła k a łe m m ó w iłem pacierze...
D arm o . Ot... dziś p ija n y ta m leży ja k zw ierzę«...

A ż n a to K sią ż ę n a g le w y b u c h ł g ło śn y m śm iech em
I do sw e g o d o k to ra zw rócił się z p o śp iech em :

»No, cóż n a to pow iecie w ielcy m ę d rc y w świecie.-


T aź w y » P an ie K o c h a n k u « nic a nic nie w iecie.
N ie c h strz e li ja s n y p io ru n w w asz fa k u lte t cały.
P re c z m i błaźnie z ru m ia n k ie m . D aj k ielich gorzały...*

56
VXa stepie*
UryvceJ $ p a m ię tn ifó w m y śliw ca .

acia moi! Czy znany wam obszerny, cichy,


N a głębokiem P odolu ów step P antalich y?
W lecie jest to bezbrzeżne, zielone przestw orze,
A. śród zimy prawdziwe lodow ate m orze;
Lecz g d y w iater jesienny już z warzy te traw y,
G dy na łąkach skoszonych podrosną otawy,
G dy szafirem zakw itną stepow e bodiaki,
Butne, kolcem grożące, istne zaw adyaki,
Co to karać um ieją dotknięcie najlżejsze,
-A wszystkich kaktusów stokroć są piękniejsze,
W ted y , strzelcze! dla ciebie jest otw arte pole;
M a dla ciebie swe sk arby bezleśne P odole.

Nie myśl, że cię prowadzić będą na szaraka,


K tó ry ci przelękniony pom knie z pod bodiaka,
Potem słuchy podniósłszy, gdzieś zm yka przez błonia.
Jeśli jesteś charciarzem , to siadaj na konia!
Moje serce już takim gonitw om nierade;
Za szarakiem ja stary łowiec już nie jadę.

57
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Nie m yśl teź, bym cię powiódł na łow y z biglam i,


N a śm ierć m ęczyć zająca z A lbionu karłam i.
N iegdyś b y ła ponętną mi tak a w ypraw a,
Choć nie b yły to łow y — lecz pańska zabaw a.
I nie dziwię się m łodym , co gonią po szlakach,
T y m podolskim A n glikom w ty ch zielonych frakach,
Że volblutom , halbblutom sw ym zryw ają nogi,
Przez row y skaczą, w ru d k ach tak grzęzną niebogi,
Bo w pow ozach zazwyczaj areopag byw a,
K tó ry na dzielność skoku i m ęstw o tak w pływ a.
W ty ch pow ozach są oczka — ich w idok szał rodzi>
K a żd y skok twój przez row y uśm iech w ynagrodzi,
A to wiem z dośw iadczenia: jakiekolw iek m ęstw o,
W ięk sze w oczkach, niż w skoku jest niebezpieczeństw o-
A cóż jeszcze, g d y kiedy tak szczęśliw ą dobą
A m azonka prześliczna galopuje z tobą!
Czyź i k a rk skręcić w tedy — rzecz nam ysłu w arta ?
Czyź nie w arto i duszę oddać w ręce czarta?
K to w m łodości tak gonił, to go dziś nie zdziwi.
O ni młodzi i dzielni, lecz to nie myśliwi!
Pom nę, co mi rzekł sąsiad mój, bardzo p ra k ty czn y :
P atrząc raz na biglow y taki zastęp liczny,
Zaraz w m yśli obliczył w artość psów i koni:
»Trzy tysiące dukatów* za guldenem goni!«
N aśladujem A nglików mimo kraju nędzy,
M am y wszystko, co oni, oprócz ich pieniędzy.
A n g lik pośród narodów w tern sw ą wyższość czuje,
Że jest sobą — nikogo teź nie naśladuje.
M y przeciw nie zaś w szystkich wciąż naśladujem y,
P ozostać P olakam i nigdy nie um iem y.

58
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

(id y nam trudno w m ądrości dziś być A nglikam i,


N aśladuj m y ź ich trochę!., choćby za biglam i!
Becz ja kontent z zw yczajów i łow ów mej ziemi,
O siw iały juź strzelec — nie pojadę za nimi. —

Nie pow iodę was teraz także na jeziora,


l»o to jesień i nie jest na podloty pora,
Z żniw początkiem tu możesz ich spotkać bez m iary;
W tedy D yana tu szczodrze zlewa swoje dary.
Jeśli jeszcze w d o datku rok jest dosyć słotny
I step cały przem ieni się w całun w ilgotny,
R zek łb y ś, że N oe okno otw orzył swej arki
I w ygonił w te miejsca w szystkich ptaków parki.
Bo na w odach się kłócą kaczęta swarliwe,
W górze jęczą, jak płaczki, znów czajki lękliw e,
A wesołe kuliki, jak dziatw a szaleją,
Z groźnych w alk batalionów gw izdaniem się śmieją.
Dalej kulon stepow y dziobem traw ę bada
1 coś sm utnym źorawiom w idać opowiada.
Czapla, jak John Buli zimna, tylko kiw a głow ą
Obojętna, zajęta sw ą spraw ą gardłow ą.
"W bagnie kszyki, dublety, istne sybaryty,
W ysysają ze szlamu pokarm w yśm ienity
I do słońca się grzeją, dziób w błoto wciśniony,
W szystko m ają bez pracy szczęsne Lazarony.
B iegnie też drop kam ionek — li na stepach znany,
le n ptak byw a niesłusznie »pardwą« nazyw any.
I ardw a, ptak śnieżno biały — li w A lpach koczuje,
U nas tylko litew skie puszcze zamieszkuje.
W zbożu słyszysz przepiórki śpiew, tak ty bijący,

59
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

D alej znów c h ra p ie d erk acz, ja k b y k o n ając y .


N a d tw ą g ło w ą r y b itw y g o n ią się i k rac zą ,
D e n u n c y a n ty ! — m y śliw c a b y tn o ść w rz ask iem znaczą.
N ig d y b y ś te g o p ta c tw a p rzeliczy ć nie zdołał,
R z e k łb y ś , źe to ich w sz y stk ic h k to ś n a sejm tu zw o łał,
B o w isto cie m asz o b raz sejm u p rz e d o czym a:
M asz k rz y k , h ałas, łajan ie — ty lk o z g o d y niem a.

L ecz n a ło w y nie ta k ie w as pow iodę, b racie!


T rz e b a strz e la ć do p ta k a , k tó re g o nie znacie,
C hoć i p ta s z e k n a jm n ie jsz y sław ie nie ubliża,
W ie m — p ra w d z iw y m m y śliw y m trz a rz a d k ie g o zw ierza.
C h cę ci dow ieść, źe m a ją i te okolice
Ł o w y w ielkie, ja k g d y b y n a g łuszce, kozice.
S iad aj ze m n ą ! — lecz te ra z nie do faetonu,
P o w ó z te n nie b y ł — rę c z ę — sp ro w a d z o n z A lb io n u .
O to w óz d ra b in ia sty , siedzenie sło m ia n e;
N a szto rc n a nim o k ło ty są p o u sta w ia n e :
P a ra m a ły c h b ro n ia c z k ó w , p a rc ia n e zaprzęgi,
A w o źn icy strój s k ła d a się z chłopskiej sierm ięg i.
B ra ć nie m oźem ze so b ą w lib e ry i s ta n g re ta ;
D o ty c h ło w ó w p o trz e b n a in n a e ty k ie ta —
B o z w ie rz y n ę , o k tó r ą n a m idzie, ch c ąc dostać,
M usim n a to k o n ieczn ie p rz y b ra ć ch ło p ó w p o stać.
T a z w ierzy n a wie, w sta n a c h , ja k a je s t różnica,
C h ło p a lubi, nie cierpi ze strz e lb ą szlachcica.
P rz e c iw n ik a zw ieść k a ż d y n a ty m św iecie szuka,
W ię c i n a sz a też m u si b y ć w zw odzeniu sz tu k a ;
D o b rz e się w ięc za tem i u k ry j o k łotam i.
D w aj lu b trzej jeszcze strz e lc y niech siad ają z nam i

60
GAWĘDY MYŚLIWSKIE.

Bo arm ia rezerw ow a nam się przydać może;


l ak o dobry rezultat śmiało się założę.
Nie bierz wcale śrotówki! — W eź sztuciec dow odny,
Bo zobaczysz, źe zwierz ten kuli będzie godny.
Bierzesz sztuciec W erndlow ski? — To dobre do tarczy,
Becz do zwierza — obaczym — czyli ci w ystarczy.
Mówisz, źe sześćset krokow to dla niego fraszka,
Ze na tak ą odległość z niego trafisz ptaszka?
Oj! w idziałem raz Strzelca, co ta k szed ł w z a p a s y :
Z W erndlow skiego on sztućca w ystrzeliw ał asy,
Lecz g d y go po raz pierw szy do zwierza spróbow ał,
l o na kroków piętnaście odyńca spudłow ał.
Co do mnie, niedow iarkiem ja jestem w tej m ierze
I w mój W iśniow ieckiego ty lk o sztuciec wierzę.
Gąszcz, odległość, bieg zw ierza — to mi nic nie szkodzi,
Bo to wiem: gdzie wym ierzę, tam kula ugodzi.
Idźm y więc tam krajobraz rozległy przed nami,
M iędzy zboża krętem i przem kniem sogłów kam i.
Ł an pszenicy się ciągnie już pół mili blizko,
Z niej ścierń tylko została — tam dalej hreczysko.
Znów ujedziesz pół mili. — W reszcie łan skończony,
O to ugór przed nam i w pełni rozścielony.

Znasz ty step bracie drogi? Tu jego dziedziny,


l u masz obraz klasycznej złotej U krainy!
1o podolski step cichy i nie upraw iony,
ł akim był rę k ą Boga przed wieki stw orzony.
I łu g tu skiby nie zorał — lokom otyw św isty
Oszczędziły go dotąd — jest dziewiczy, czysty.
J a k Ocean równina pod nieboskłon leci,
GAW ĘDY M YŚLIW SKIE.

T u i ówdzie jeziorko, jak zw ierciadło świeci.


W dali — ja k flota — stoją n a tym oceanie,
M niejsze, większe budow le na skoszonem sianie,
S te rty w ielkie tam sterczą — niby m onitory,
T am znów stogi — jak m niejszych statk ó w zastęp spory.
T am p atrz !—w idna znów wioska, w niej cerkw i dzw onnica,
J a k nad m orzem w arow ny port — a w n im strażnica.
Nie sądź, że n a tern m orzu w ysp nie znajdziesz w cale,
W idzisz ten wzniosły kopiec na ty ch m ogił wale?
Nie w ulkanu go w zniosła tam olbrzym ia siła,
To ręk am i sypana N ebaby m ogiła,
O niej bym ci zaśpiew ał — bo ta pieśń mi znana,
Lecz bez pióra poety, bez lutni Bojana
Ja — prostaczek — odeszlę cię do G oszczyńskiego,
L ub do wieszczych, czarow nych pieśni Zaleskiego.
Czyjeź kości ten k u rh an tam od w ieków grzebie?
Burzan zwiądł, co b y ł wówczas na ow ym pogrzebie,
Szum em ci nie zaśpiewa. — A ziemia stepow a.
Sw ych tajem nic zazdrośna, w milczeniu je chow a,
Bo ta ziemia hetm ań sk a lubi teraz ciszę;
Dzieje daw ne, tak krw aw e, m ogiłam i pisze!
K to te jej hieroglify potrafi odczytać?
K to w m ogiłach tych leży, próżno będziesz pytać!
Nie wiesz, krzyż na piersiach i k rz y w ą szablicę,
Czy też w ręk ach miał buńczuk, koran, półksiężyce. —

P atrząc na ten step dziki, ponury, bezludny,


Może powiesz mój bracie, źe on sm ętny, nudny?
Lecz m a urok tak dziwny ta stepów kraina
Że serca sw ych dziatek w swoje więzy zgina.
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

K to m łodzieńcem tu znalazł swoje ideały,


K o g o tchnienia tych m ogił tylko raz owiały,
K to tej ziemi ciekaw e hieroglify badał,
K to o zbiegłej przeszłości z kurhanam i gadał,
K to śród nich się urodził — dla św iata zgubiony!
Niech go los w najcudniejsze ziemi rzuci strony,
l o przybyszem i obcym jest na każdej grzędzie;
Całe życie do stepów swoich tęsknić będzie.
S tepy moje rodzinne! J a k mi serce skacze,
Gdy — daleki już od was — znowu was obaczę!
M arzyłem , że tu kiedyś przym rużę powieki,
A le los mnie już z wami rozdzielił na wieki,
I ja wszędzie przybyszem już odtąd się czuję.
O! bo tęsknota po was wciąż za m ną się snuje!
A le precz myśli sm utne! M yśm y dziś łowcami,
Jedźm y naprzód wesoło — kiedy step przed nami.
Stoj! Czy widzisz? — bieleje — to widok mi znany,
Sądzisz, że to się p asą tam siwe barany?
W ez-źe moją lunetę! — przejrzyj te orszaki,
Jest ich przeszło dwadzieścia. — Poznajesz te ptaki?
i o są dropie! — To strusie są nasze stepow e,
Lecz czujniejsze od tam tych. - Patrz, jak wznoszą głowę!
Już nas z dala tak śledzą — już p atrzą — badają —
A le nas nie poznały — za chłopów nas mają.
l ylko lufką nie błyśnij! — czujne niesłychanie,
W n e t poznają, z kim spraw a — adieu polowanie!
P rędko ich cierpliwości przebierze się m iarka:
Łatwiej, nizli ich, w pole wywiedziesz B ism arcka.
Zdaw na lew, zw any królem A fryki pustyni,
Znów głos strzelców jelenia królem lasów czyni,
GAW ĘDY M YŚLIW SKIE.

M ów ią także o orle, źe k ró l ptaków stary,


A znów struś też nazw any jest królem S ah ary —
Znać zw ierzęta i ptaki są rojalistam i —
T y lko m rów ki w przyrodzie republikanam i.
Jeśli najszlachetniejszy zwierz jest innych panem ,
To drop winien być najm niej tych stepów hetm anem .

Zw olna raz jeden z dala objedziem je w koło,


P rzy tern m ożna i krzyczeć, gaw ędzić wesoło,
O ne m yślą, źe chłopi z prażniku w racają
I zam iarów złych pew no już na nich nie mają.
Ja d ą c strzelców obrzucim .— Jeden n a ugorze —
Dalej drugi za stożkiem — a trzeci, gdzie może —
A gdzie padniesz, leź b ratk u ! — bo to nie śpi licho!
Zaraz zoczą — leź ciągle jak nieboszczyk cicho!
No, już leżą — m y jedźm y — i ciaśniejszym kołem
O bjedziem y raz drugi, aż skryci tym dołem,
N a strzał do nich się zbliźym. Lecz słońca prom ienie
O d nas niech na nich św iecą — już to spostrzeżenie
Z daw nam zrobił — pod słońce drop patrzeć nie może,
W łow ach na nich ten m anerw święcie dopomoże.
S ą m yśliw i — partacze — co śm ią głosić zdanie,
Ze te łow y na dropie: »chłopskie polowanie«,
A le kom u łow iecka krew raźnie uderza,
T em u drop spraw ia urok najgrubszego zwierza.
Jeszcze jeden k rą g m niejszy zróbm y, bracie miły!
Już z widokiem się naszym ptaki oswoiły,
T eraz sobie widocznie już z nas nic nie robią —
Zwiedliśm y ich porządnie — znowu traw ę dziobią.
Słońce m am y za sobą — jedźm yź w prost na zgraję,

64
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

Sam iec z głow ą wzniesioną tam na w arcie staje —


P al do niego! — W óz zw olna niechaj się zatrzym a!
W ym ierz tylko spokojnie! Już sto kroków niem a —
Strzelaj! Paf! Aleź b ratk u twój W hrndel góruje.
K u la poszła gdzieś w stepy — ot tam ziemię pruje!
Dropie skrzydły srebrnem i po stepie żeglują,
O derw ane od ziemi, nareszcie wzlatują,
Może na obrzuconych strzelców jeszcze w zlecą —
P ada strzał jeden — drugi — białe pióra lecą,
Lecz p tak żaden nie spada. Licho ze strzelcam i,
Co do dropi strzelają śrótem lub loftkami,
T y ch pancerzy z piór grubych loftka się nie czepi!
Bądźcie zdrowe ptaszęta! T rzeba m ierzyć lepiej!
Porzuć bracie już W erndla. To licha rusznica!
W idzisz kula niem iecka nie słucha szlachcica.
O t weź W iśniow ieckiego mój sztuciec dow odny,
On szlachetnej krw i zwierza nieustannie głodny.
P rędko strzelców zbierajm y — jeszcze czas do chaty!
Bądź spokojny, bo w dropie nasz step jest bogaty,
N aw et mi się w ydaje — podaj mi lunetę —
la k jest — widzę znów dziewięć, pośród nich w idetę!
1 am koczują, jak g d y b y na puszczy A raby,
S ą zaledwie sto krokow od kopca N ebaby —
A więc czasu nie tra ć m y ! — Zaraz wielkie k o ł o —
Strzelcy, gubcie się znow! Leżeć nie wesoło
Isieruchomo, wiem o tern — lecz to nic nie szkodzi,
Ody drop na was nadleci, to wam w ynagrodzi.
Jedźm yź znowu mniejszem kołem — dropie już spokojne,
Sądzą, zesm y ow kongres, co zażegnał wojnę,
Żeśmy ludzie spokojni. — A ch, patrz! ten na straży,

65
G łw ą o y M Y Ś L IW S K IE .
5
G A W ĘD Y M YŚLIW SK IE.

J a k wspaniały, jak butny! — on los armii waży,


Gdy da znak, inni wzlecą — i bitw a przegrana, —
Lecz nie poznał nas, myśli: to drużyna znana.
K ro k ó w już sto pięćdziesiąt — zmierz ty lk o pomału,
I spokojnie, a strzeż się zbytniego z a p a łu !
Prawda, źe serce bije, źe piękne spotkanie?
Nie prawdaź, źe to nie jest chłopskie polowanie?
Z tego sztućca tkwi kula, gdzie człowiek wymierzy,
Pal do dropia na s tr a ż y ! — Paf! B r a w o ! — Już leży!
H u rm a zryw a się z trw o g ą i w górę się wznosi —
Poprąwźe z drugiej lufy, Pan B ó g kule nosi!
Brawo, pada i drugi. To »coup double« kulami!
G erard by pozazdrościł, g d y b y tu b y ł z nami,
Nie mówiłem, źe licha wart sztuciec niemiecki?
Teraz bracie zawołaj: W iw a t Wiśniowiecki!
ś w ia t psuje.
(Polowanie na tj ł ti 5 5 c e).

św iat się psuje, wciąż m ówią starzy,


Ja z nich się śmiałem w ierząc z pew nością,
Że stary w m yślach o czasach marzy,
K tó re ubiegły z jego młodością,
A le św iat kroczy naprzód do celu,
Śmiało, sw obodnie, z wzniesionem czołem...
W ierzyłem... Jed n ak po latach wielu
W idzę, że idzie św iat błędnem kołem ,
I w ierzę: słuszność ci starzy mieli, —
A ze z nich drwiłem, błąd późno czuję,
I wyznam : słusznie to powiedzieli,
Ze »Bardzo, bardzo św iat nam się p su je !«
Co było świętem, dziś pogardzone,
Przesądem już się uczciwość staje,
Co częścią i sław ą pradziadów zdobione,
To za pieniądze dziś się dostaje.
W szystko za pieniądz — to nasze hasło!
W ięc z tego łatw o teraz pojmuję,

67

5*
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Że starzy m ów ią: »Co piękne zgasło!


0 bardzo, bardzo św iat nam się p s u je !«
W życiu m yśliw ca rów neź koleje
T en prąd nam dzisiaj ciągle przywodzi.
Strzelcom dzisiejszym zbyteczne knieje,
1 zwierz, co w kniejach sam się narodzi:
B ażanty pośród rem iz chowają,
K w o czką tych p isk ląt — Czech w yuczony,
I w ty ch rem izach potem strzelają
Czeskie bażancio-sw ojskie kapłony,
A na zające — to św ietne łow y,
Gdzie m ięsa m ożna ubić najwięcej,
P o tem do m iasta na plac targ o w y
W y sła ć ze trzy sta kilo zajęcy.
Dziś nik t z ogarem nie goni dzika,
K tó ry śród w alki dzielnie się sroży;
Z p o g o n k ą lepsza pew nie prak ty k a, —
P otem go w W iedniu sprzedać najdrożej.
N a kłusow ników m y się żalimy,
Że zw ierza biją w zysków zamiarze,
A czemźe od nich m y się różnim y,
M y nie m yśliwi — ale handlarze?
G dy patrzę na ten handel zw ierzyny,
K tó ry m łow iecki św iat się zajmuje,
W ierzę, że starzy nie bez przyczyny
M ów ią: »M yśliw stw o coś nam się psuje!«
S ą jednak sk arb y śród naszej k rain y
T a k m ało znane! Nimi się podzielę
Z tobą, g dyś łowcem! Chodź na połoniny!
Na tok, na głuszce! T am skarbów tak wiele!

68
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

Na szczytach A rszyc masz nocleg w kolebie,


Łom starej jo d ły śród ogniska płonie,
Tam m yśliw em u błogo, jak w niebie;
Sw oboda dziwna gości w jeg o łonie.
W około jeszcze śnieg od zimy leży,
Słońca prom ieniom on d o tąd urąga,
Po szczytach jodeł w iatr ze szum em bieży
I do snów niby nęci i pociąga.
T rzeba pom yśleć naprzód o wieczerzy,
Na żar ziem niaków kilkanaście rzucić,
Jest i wędlina i dzban w ody świeżej,
I pieśń m yśliw ską potrzeba zanucić.
I czegóż w ięc ej?— Już słońce zapada,
T rzeba na podsłuch iść, w tern przyszłość cała!
Jesteś strudzonym ? D arm o! — trudna rada!
W staw aj! — N a ciągu słom ka zachrapała!
Słom ko, wędrowcze nasz drogi, wiosenny,
Ja k na dolinach twój głos nas przenika,
T ak pożądany i tak drogocenny,
Jak zakochanym śpiew anie słow ika.
Przebacz nam słom ko, źe tu na podsłuchu,
Choć tak z w as liczne w wieczór ciągną zgraje,
Czekając głuszca, przy m yśliw ca uchu
W asz śpiew brzęczeniem kom ara się zdaje.
Już rozstawieni strzelcy na g ó r stoku,
K ir nocny zwolna ściele się na szczyty,
I bór jodłow y w szystko zakrył oku,
Nad głow ą tylko jaśnieją błękity.
Cisza! i naw et górski kos św iergotek
U m ilkł i do snu pod skrzydło sk ry ł g ło w ę;
GAW ĘDY MYŚLIW SKIE.

On co przez dobę naplótł tyle plotek,


Spoczął — o świcie zacznie plotki nowe.
Cisza! i tylko słonika wciąż zawzięcie
Chrapie nad tobą, nim na żer w yruszy; —
Z resztą tak cicho, iźbyś przysiągł święcie,
Ze wkoło ciebie niem a żywej duszy.
N aw et szum w iatru, co w śród drzew gałęzi
C iągle coś szeptał, ja k g d y b y zaklęcie,
U m ilkł, i stoi jak b y na uwięzi,
W p a d ł m iędzy łom y i m ilczy zawzięcie.
W tem szum niezw ykły tę ciszę przeryw a...
O k o n ar jodły p tak skrzydłem uderza...
T o głuszec zapadł! O świcie zaśpiewa!
0 świcie — tutaj powitasz rycerza.
Już wiesz, gdzie zapadł, w racaj do ogniska,
A le ostrożnie, by niespłoszyć ptaka.
T ę noc śpij głuszcu, bo już chw ila blizka...
Nie wiesz, o świcie spraw a z tobą jaka!
M yśliwi idą więc na nocne leże,
Lecz spokój krótki, bo trzeba się lękać,
A b y nie zaspać. Chwil kilka ubieźy,
A głuszec zacznie o świcie telękać.
W ięc po wieczerzy na łożu z choiny
Nareszcie leg ła już grom ada nasza,
Lecz zasnąć trudno z wiadom ej przyczyny:
Głuszec skrzydłam i sen z pow iek odpłasza!
Choć kto zadrzem ie po chwili się zryw a
1 budzi innych, łoże swoje sprząta:
»W staw ajcie! Czas już' W n e t głuszec zaśpiewa!
C hw yta zeg arek : »Ej nie! to dziesiąta!«

7o
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

I znów chce zasnąć, lecz już w szyscy w koło


Zbudzeni, w ogień dokładają kłody;
I tak w kolebie gw arno i wesoło,
Jak b y studentów był w niej zastęp m łody.
Sypią się żarty i psoty i śm iechy,
To znów piosenka figlarna wionęła.
Pośród zabaw y i głośnej uciechy,
Śród bezsenności noc jak sen minęła.
Już trzecia blizko! k ażd y za broń chw yta,
I jak b y widmo w otchłań boru tonie,
Gdzie iść, wie dobrze, nikogo nie pyta,
A serce, jak b y m łotem tłucze mu w łonie.
Gdzie przed wieczorem głuszec zasadzony,
T am bez A ry a d n y nitki trafi łowiec!
S kąd w łowcu każdym taki spryt wrodzony?
Ludzkości m ąd ry badaczu, odpowiedz!
Stój! Zatelękał! Teraz grać zaczyna,
A le tak cicho! Głuszcu, powiedz, czemu
Śpiewasz tak skrom nie? Jakaż to przyczyna,
Ze b rak rozgłosu śpiewowi tw ojem u?
T yś nadto skrom ny, tyś gór królem przecie!
Dźwięk tw ego głosu — perły, dyam enty!
Z tobą tak bywa, jak zw ykle na świecie,
Ze śpiew czarow ny przebrzm i niepojęty.
Pieśń tw oja skrom na jest, jak głos natchnienia,
Co chociaż cichy, jednak więcej znaczy,
Niż hałaśliw y śród roznam iętnienia
Głos »popularnych« na świecie krzykaczy.
Do ucha łow ca twój głos czarem spada,
K ażdy dźw ięk jego tak silnie poryw a,

71
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

I ta k m u dusza jeg o jakoś rada,


Ze z nim poem at czarodziejski śpiewa.
S łuchając pieśni, idźźe, strzelcze, śm iało:
P ta k nic nie słyszy pośród tego pienia;
Jestestw o jego tak się z pieśnią zlało,
Ja k b y koch an k a pośród chw il zwierzenia.
Lecz g d y um ilknie, w tedy stań się głazem ,
Nie drgnij! Niech oddech w piersi twej utonie!
K ró l ptaków czujny. W te d y jest obrazem
W ciąż trw ożliw ego szczęścia w tw ojem łonie.
S zelest go strw oży, tokow isko rzuci —
T o tajem nica m yśliw em u znana!
Dziś utracona sposobność — nie wróci,
I musisz czekać jutrzejszego rana!
Lecz jeśli w ytrw asz, w pieśń podchodzić będziesz,
I zbytni zapał poham ow ać zdołasz,
S ztan dar z piór głuszca z pew nością zdobędziesz,
I hym n tryum fu w kolebie wywołasz.
T y lk o spokojnie! P od jodeł koroną
P ta k swej głuszycy pieśń nam iętną śpiewa.
O na kochanką jest, czy jeg o żoną —
N ie wiem. Idź śmiało, w prost do teg o drzewa.
O na w pobliżu te g o drzew a siedzi;
Czy słucha pieśni, czy śmieje się z niego —
Z pew nością nikt z nas nigdy nie wyśledzi.
O na niewiastą, nie badaj więc tego!
Jej nie płosz tylko, bo m a dobre serce,
W ię c ta niew iasta, żona, czy bogdanka,
S k rad ającego się pozna m ordercę,
O strzeże sw ego męża, czy kochanka.
G AW ĘDY M YŚLIW SKIE.

P atrz tam na jodle głuszec w czułej pieśni


Niewieście owej jakie śle w yznanie?
P rzysięga: o niej całe życie prześni...
P rzysięga: w iernym do śm ierci zostanie...
I to się spełni — choć on z m ężczyzn rodu,
K rzyw oprzysięźcą on się dziś nie staje:
1 u m ieć nie będzie niew iasta zawodu,
Bo mu pięć m inut do życia zostaje.
Strzelcze, jeżeli niezbyt ci d rg a ręka,
Zmierz się, nim głuszec skończy swe w yznanie
I strzelaj w pieśni, g d y głuszec telęka,
K rzyw oprzysięźcą niech się ptak nie stanie.
Strzał pada — głuszec zaszum iał skrzydłam i,
W raz z nim opadła gałązka jodłowa,
Spadając w skałę uderzył piersiam i:
Już tru p — bogdance swej dotrzym ał słowa.
Z ta k ą zdobyczą do koleby wracaj...
Prawdziwie m iałeś dziś królew skie łowy!
Przez łom y drogę do ogniska s k ra c a j;
Na ciebie czeka tam wieniec laurow y.
Z tak ą zdobyczą, po takim poranku,
R ozkosz nieznaną tw e serce uczuje;
Zdać ci się będzie, żeś w laurow ym wianku,
Zapomnisz o tem, źe »nasz św iat się p su je !«

73
iTuct 5 moim *5 eftorem*
pieśń ^rarecto myśliwca na $nan$ nutę.

zy pam iętasz, mój H ektorze,


Ten u b ieg ły p ięk n y czas,
G dy na bagnach, czy jeziorze
Świt poranny w itał nas?

B yło to tam — na Podolu,


Pierw szyś raz do kszyku stał.
T yś był wówczas w pierw szym polu,
A niechybny był mój strzał.
O! pam iętam i to pom nę,
O tem ty lk o m yśleć chcę!
T ego nigdy nie zapom nę!
Celne b y ły strzały twe!

Czy pam iętasz — nieraz w borze,


T y ś cietrzew i spędził rój?
P adał w ypiór po wypiorze...
Czy pam iętasz — piesku mój ?
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

R az na czółnie za kaczkam i
T y ś w zapale w skoczył w staw,
W yw róciłeś czółno z nami,
Jam do brzegu p ły n ął wpław.
Praw da! w ielka to niecnota
S k ak ać T w ym zakazom w brew ,
A le na widok podlota
Zawsze we mnie kipi krew .
Raz, g dyś w ietrzył m iędzy głogi,
Zając ci z przed nosa wstał.
Choć krzyknąłem : »Sa, do nogi,«
1 yś, jak w aryat, za nim gnał.

A g dyś wrócił, zaw stydzony,


J a dobyłem z to rby bat...
A twój grzbiet, tęg o śćwiczony,
P am iętałeś wiele lat.
Przewiniłem , praw da szczera...
Pierwszy zając, to nie żart!
Lecz g d y pom knie tak kopyra,
Nie w y trzy m a naw et czart!
l y ś pam iętał m ą przestrogę:
Choć ci zając pom knął tuż,
Przed mym batem czułeś trw ogę,
Nie goniłeś odtąd już.

Dziś mi żal twej biednej skóry,


R azów , k tóre dałem ci,
W ięc te baty, te tortury,
Piesku, nie pam iętaj mi.
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

Choć pam iętam — choć i pomnę,


M yśleć o tern już nie chcę,
C hętnie w szystko ci zapom nę,
B yle posiąść w zględy twe.

Czy pam iętasz, gdy raz w m aju


Zakazan b y ł wszelki łów,
Jam b y ł jednak, jak b y w raju,
Ś ród czarow nych żyłem snów?

W te d y na ścianie wisiała
T am spokojnie moja broń,
A cudow na rączka biała
W ciąż g łask ała tw oją skroń.
P om nę te chw ile uroku,
0 tej P ani m yśleć chcę,
Lecz czemuż ta dłoń od roku
W c ale już nie głaszcze mnie?

Czy pam iętasz, tej jesieni


Poszliśm y szukać śród pól?
T yś to gonił śród przestrzeni,
P ośród krzaków , łąk, i ról.

T yś jak daw niej w ietrzył gładko,


Nie jeden przebiegałeś szlak,
Tyś ku ro p atw spłoszył stadko,
Jam spudłow ał, jak b y żak.
P raw da, nos nie dopisuje,
1 dziś to się dzieje tak,
Że pies choć i przyw aruje,
Już m u nie dotrzym a ptak.

76
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Bo w szystko się w świecie m ieni:


Szron jesienny zw arzy las,
P ta k wiosny um knie w jesieni, —
I nas także zmienia czas.
D la nas także przyszła jesień,
I nie w rócą piękne dnie...
P rzepadły czasy uniesień,
Znajdziemy je chyba w śnie.
Oj! to pam iętam , to pom nę,
0 tern ty lk o m yśleć chcę,
T eg o nigdy nie zapom nę
P iękne były czasy te!
Schodzę z pola, mój H ektorze,
Zaznaliśmy trudów dość,
T yś ogłuch w życia wieczorze,
Mnie reum atyzm łam ie kość.
T y używasz w ypoczynku,
T w ardym snem śród zimy śpisz,
N a dyw anie przy kom inku
O dubeltach, kszykach śnisz.
Może czas już nie daleki
Pójdziesz, kędy wyżłów raj,
Twój pan zam knie też powieki
1 uleci w inny kraj.
M ówią jednak, źe jest w raju
Św iętego H u b erta łów;
Może kiedyś w owym kraju
Jeszcze się spotkam y znów. —
© statm e polefte tonyy.
! — dalej w bory, Nemroda dzieci!
uż czas do pracy! Rzucajcie łoże!
Różana zorza od wschodu świeci,
A szron się srebrzy w k o ło — jak morze!
W ietrzyk już przedarł nocnej m gły szatę;
W jej srebrnych ramach, jak gdyby w dymie,
Tam widne lasy, w zwierza bogate;
Bór Lisowicki na wzgórzu drzemie.
Spieszmy go zbudzić pieśnią ogarów,
Miłą dla ucha Strzelca muzyką,
I zawitajmy do jego jarów,
Z naszą drużyną krwi chciwą, dziką!

Słyszysz?... Pobudkę trąbka zagrała


I osiodłane tam rżą rumaki.
W pochód gotowa drużyna cała,
Do lotu chętne krwi chciwe ptaki. —
I już ogary skomlą, szczekają,

78
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Ledw o na drążkach szczwacz je dotrzym a:


Coś dobrą wróżbę zapowiadają!
»Hej! na koń! na koń! bo czasu niem a!
Patrz! jak w spaniały orszak się rozwija,
Ze aż m yśliw ska raduje się dusza!
W idzisz ja k ru m ak tam ru m ak a mija?
To polska dziatw a tak na łow y rusza! —
Bo my nie strzelcy, jakich dziś ta k wiele,
Co to z niem iecka i z czeska potrosze,
S trzelają jeno skow ronki, chruściele,
A lbo w zwierzyńcach bażancie kokosze.
Oj! nie! innego nam potrzeba zwierza!...
M y dziś ostatnia drużyna dobrana!...
Ostatnia!!! Jak b y z ostępów Nieświeża,
Z R adziw iłłow skiej szkoły, lub R eytana...
1 oznasz: to orszak w łow ach wyćwiczony...
Pod każdym rum ak m iota się - i pryska,
W ręce każdego sztuciec doświadczony,
Z boku kordelas w yostrzony błyska. —
Naszych praojców łowców zgasłe cienie
Z obłokow na nas dziś patrzą szczęśliwi,
Ze w śladach poszło młode pokolenie
I szepcą z dum ą; »To polscy m y śliw i!«

Młodzieży miejska! w ątła! zniew ieściała!


Ciebie dym cy g ar kasynow ych kryje!
Oj! żal mi ciebie! żeś nie doświadczała,
Jak serce Strzelca pośród lasów bije.
M łodzieńcy! z starców bladością na tw arzy! —
A tam poznacie nowe życia czary,
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

0 k tó ry ch knieja uchu Strzelca gw arzy.


Poznacie, że to milej śród pogoni
M atow ać dzika... niżli w szachach króla...
1 że dla ucha znacznie milej dzwoni,
K u la z ołowiu — niż z bilardu kula,
Ze pierś swobodniej oddycha w śród jarów ,
Niż śród najlepszej g ry karcianej weny,
Ze milsza piosnka dobranych ogarów
Niż »Orfeusza« i »Pięknej H e le n y «

Dalej w pochód!... Patrz! na prawo...


Jakiż zapust to prześliczny!
T u się m oźem okryć sławą!
To m yśliw ski g ru n t klasyczny!
T ą ścieżką pom kniem skrycie...
Lecz... cóż tak parskają konie?...
W ietrzą zwierza... Ha... widzicie
H yeroglify te na szronie?!...
Nie hyeroglif... to, M osanie,
O ko Strzelca w net odczyta,
Skoro tylko spojrzy na nie:
»To odyńca są k o p y ta !«
»To trop świeży!... Zagraj stary
»W ietrzy!... Z drążka już się zryw a!...
»ChłopczeL. puścisz stąd ogary!...
»W net m u piosnkę się zaśpiewa!
»My od kopców zajedziemy,
»Gdzie parow y się krzyżują,
»Od granicy tam staniem y
»A trzej — skrzydła niech pilnują!
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

»Dalej, dalej, koniu m ó j!...


»Tam nas czeka krw aw y b ó j!...
Słyszysz? Zagraj się odzyw a!
Już naszczekał u barłogu.
Dzik się teg o nie spodziew a,
Ze go ktoś pow ita w p ro g u ! —
Już głos drugi! trzeci! czw arty!
K w intet, sekstet! ba! chór cały!
T e ogary rw ą, jak czarty.
Już z b arło g u go w ygnały.
Jak aż cudna to m uzyka!
Czyżby M ozart ta k ą stw orzył?
Złóż tu Strzelca nieboszczyka,
A z pew nością w netby ożył!
J a k uroczo tam śpiewają!
D zik się w ym knął, więc... »crescendo«,
To znów : »piano« gdy trzym ają...
I już... tuj! tuj! przy nas będą!
Ja k bolesne słychać jęki:
Pies na dziczym skonał zębie!
Zeskocz z konia! broń do ręki!
I jak posąg stój przy dębie.
Jakiż łom ot słychać w borze,
A w tym gąszczu... tuż na przedzie,
Ja k się krzaki g n ą w pokorze!
T o król lasów tęd y jedzie!!!
W idzisz jego łeb olbrzym i
Z tą k o ro n ą ze szczeciny?.
J a k sam ow ar nozdrze dymi,
P iany k łęb ek w ypluł siny.

81
GAW ĘDY M Y Ś L IW S K IE . 6
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Oj! P atronie mój — Nem rodzie!


Za tę chwilę, wielbię Ciebie!
T y — po ziem skim mym pochodzie
W iele takich daj mi w niebie!
Strzelcze! zimno! broń pod oko!
Teraz dzik na połeć rusza!
M ierz w kom orę — nie wysoko,
Bo w kom orze m ieszka dusza! —

K ulo m oja! leć co siły!


Nabój prysnął — i w iatr wionął...
Zwierz się zachwiał, ja k napity
I w gąszczaku znów zatonął: —
A w pobliżu lam ent taki,
Ze się zdają chodzić knieje!
W ięc za tropem dalej w krzaki!
T am się coś strasznego dzieje!!!.
W yciśnięte w szronie trop y
K rw aw e strugi ta k zalały;
Liście pod naszem i stopy,
Ja k w purpurę się ubrały.

Dalej nieco, — u stóp drzewa,


P siarnia szarpie coś z zapałem
I tryum fu hym ny śpiewa,
N ad drgającem króla ciałem.
Jeszcze kłam i drzew konary
R ąb ie, m iota w różne strony,
Bo z w ściekłością Zagraj stary
Sierść w ydziera m u z kom ory.

82
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

W ięc kordelas ostry błysnął;


K ról na m artw em padł posłaniu,
K łam i klapnął, nozdrzem świsnął,
M łodą brzózkę ściął w skonaniu. —
I drużyna nasza cała
Przyszła. — T rą b k i w chór zagrały...
Psiarnia w yciem zaśpiewała...
I... oto króla pogrzeb cały!
P o l o w a n i e na f a c $ f u
(2 S o m c y a tjd tcy jsL i.)

iło sercu myśliwca, g d y w jesiennej porze


P om knie łódką po stawie, albo po jeziorze
I szybując nią zręcznie, jak śród leśnych ja ró w
Zatonie w oceanie trzciny i szuwarów.
Jak na puszczy Libijskiej szarańczy grom ada,
T ak zryw ają się w koło liczne k aczek stada.

I grzm i ciągle rusznica, źe aź strzelec głuchnie,


A ź od tego strzelania tw arz mu wreszcie spuchnie,
Bo to w szelką zw ierzynę w tym kraju z pew nością,
K aczki dzikie na staw ach przew yższą m nogością.
Lecz strzelcze! nie bądź dum nym , choć łódź się zanurza,
Pod ciężarem zw ierzyny, choć tw a zdobycz duża,
Bo są lepsi myśliwi, co tu w szranki stają:
C hoćbyś strzelał, ja k Carver, to cię przestrzelają.
S ą myśliwi, co strzelby nie tk n ę ła ich ręka,
A w obec nich tw a sława, strzelcze! — ja k szkło pęka.
Z piórem w ręku dzienniki różne red ag u ją
I na kaczki z zapałem dzień i noc polują.

84
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

A tym współzawodnikom, choć się gniewasz, zżymasz,


W łowach, ty placu nigdy, n ig d y nie dotrzym asz,
Bo te w szystkie dzienniki — jakakolw iek pora —
P ew no są najbogatsze dziś w kaczki jeziora. —

B iedną naszą krainę — czas to niedaleki —


Zalały z łożysk swoich w ypędzone rzeki
I do b y tek rolnika, p racy jego plony
W ody z szum em poniosły na cudze zagony.
Z daw na ci, co się kraju losem opiekują,
R eg u lacy ę rzek w kraju naszym obiecują,
K ażdy patrzy w ten prom yk nadziei, co świeci,
Lecz zam iast regulacyi — tylko kaczka leci. —

Z wiosną słoty gościńce w bagna przem ieniły,


I m osty na nich także w dal jakąś spław iły.
W ędrow iec z trw o g ą tylko pot ociera z czoła:
T ych dróg łó d k ą ni wozem już przebyć nie zdoła.
P an M arszałek pow iatu dał nareszcie słowo,
Ze każe te gościńce napraw ić na nowo.
Pan Inżenier nasz zbadał własnemi oczyma...
R ad o ść w ielka — lecz dotąd coś napraw y niema,
Bo to u nas oddaw na los jest taki srogi,
Ze tutaj tylko kaczki napraw iają drogi. —

Jak rozległa tej ziemi Piastowskiej dzielnica,


Ciężka klęska dotknęła chłopa i szlachcica.
Siano woda zabrała, rdza spadła na zboże
I pom ór z teg o straszny w stajni i oborze.
Ci, co rządzą tym krajem , sami rzecz uznali,
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Ja k ą ś ulgę w podatkach zatem obiecali:


Lud, za te obietnicę hym n wdzięczności wznosi
I wciąż z sercem bijącym o tę ulgę prosi...
E g ze k u to r podatku przebiega okolice! —
T o kaczk a nam przyniosła w dziobie obietnicę.

Nie darm o tu przybyło inźenierów grono,


Co m iało przeprow adzić now ą kolej pono.
R ad o ść w ielka też była śród całej przestrzeni:
Ciężka dola tej ziemi na lepsze się zmieni!
I mężowie nauki w chw alebnym zapale
W ciąż tyczyli i w ziemię wciąż wbijali p a le .—
M inęła piękna wiosna, przeszła jesień, zima —
P rzy tych palach szyn jak o ś ja k niem a — tak niem a
Znowu piękne nadzieje, jak m gły, się rozwiały,
Bo tę k o le j— jak widać — kaczki budow ały! —

Młodzian, g d y niew esoły z M onte Carlo wrócił,


Za posaźną panienką tęsk n y wzrok obrócił.
W k ró tc e znalazł jedyną, sercem ukochaną:
Bo jej tatko aż dw akroć obiecał na wiano!
Bez nam ysłu, g d y ta k a sposobność się zdarza,
T ram w ajem elektrycznym pom knął do ołtarza.
Lecz g d y k lam ka zapadła, zaraz się w ykryło,
Że te dw akroć posagu — tylko kaczką było!
Zapóźno! Choć się m łodzian i m artw ił i zżymał,
W posagu tylko kaczkę wraz z żoną otrzym ał!

W m ałem mieście, co z m apy zaledwie wyziera,


P rzed dniam i kilkunastu w ybuchła cholera.

86
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

Zaraz lekarz m iejscowy, stw ierdził tę chorobę,


Za co dziesięć guldenów pobierał na dobę.
Popłoch straszny w m iasteczku, sam e jęki, krzyki!
P rzyjechały kom isyeL. radcy!... krajsfizyki!
Lecz na szczęście, źe praw da nam sek ret w ykryw a,
Ze i straszna cholera czasem kaczką byw a! —

A więc miły mój druchu! — mój bracie w Nem rodzie!


Niech Cię moja uw aga zanadto nie bodzie. —
Chociaż wierzę, źe robisz do kaczek dub lety —
Nie dotrzym asz ty k roku tym strzelcom, niestety!
Jakżeż sprostasz szeregom tak licznej drużyny
I gdzie znajdziesz tę ilość, co oni, zw ierzyny?
W nadto zw artym szeregu wciąż pilnie p ra cu ją,—
Oni lepiej od ciebie na kaczki polują! —
Pożegnanie $ cbatq lisottńecfę.

j chatko skrom na, miła!


P atrz, ja k czas ten leci!
T yś ćw ierć w ieku nas gościła,
J a k m atk a sw e dzieci.
Pom nisz ow ych gości z dali,
T ę łow ców drużynę?
Oni do tw y ch drzwi pukali,
Prosząc o gościnę. —
T yś u siebie je zebrała,
Ja k pszczółki do ula.
W naszym wodzu tyś poznała
Polskich łow ów króla.
Bo tyś w naszych lasach wzrosła,
P o lk a urodzona.
W tobie dusza jest w yniosła
Choć z N iem ców spłodzona.
T yś nam rzekła, źe te lasy
Takie sk arb y kryją,
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Ze łowieckie polskie czasy


W nich kiedyś odżyją.
W ięc niech się nasz duch wysili,
T ak nam każą nieba,
To, co N iem cy splugawili,
N am napraw ić trzeba.
Czyśmy wszyscy to spełnili?
T o jeszcze zagadką.
Zakonow i wierni byli?
T y — odpowiedz — chatko.
Przez ćw ierć w ieku tyś badała
Łow ów naszych dzieje,
R azem z nam i podzielała
Ł ow ieckie koleje.
I wspom nienie łow czych czynów
W śród tw ych m urów lata,
K ażd y listek nasz w aw rzynów
W tw e ściany się wplata.
I już dzisiaj tyś zgrzybiała,
C hatko nasza sławna,
W ięc losowi cię oddała
T w a drużyna dawna.
Bo ludzie są tacy mili:
G dy zbrzydnie bogdanka
Zastąpi ją w jednej chwili
Piękniejsza kochanka.
Z hufców które cię witały,
Z drużyny wesołej
Dziś już tylko pozostały
W spom nienia popioły.
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

Jedni snem w iecznym już legli,


N a swoim zagonie
I polow ać tam pobiegli
N a H u b e rta błonie.
M ała resztka pozostała —
Jest ich kilku przecie —
To drużyna dzisiaj cała,
R ozbitki po świecie. —
Czyś — s ta ru sz k o ! tak zm arniała
Z tęsk n o ty za nimi?
W ątła, zziębła i zgrzybiała
Chylisz się ku ziemi...
O gień, w tobie rozpalany
Już cię nie ogrzeje;
Przez zbutw iałe tw oje ściany
Zimny w icher wieje. —
Nie przybędą już w tw e m ury
Lisowieccy piew cy
I nie zagrzm ią tu już chóry:
»W ędrow ali szewcy«!
T y już jesteś opuszczona,
Bo masz zw iędłe lica;
N as uchw yci w swe ram iona
M łoda zalotnica. —
Próżno w alczyć — niem a r a d y !
Już ta chwila blizko,
Źe z nas b ęd ą stare dziady —
Z ciebie rum ow isko!
D uchy tam ty ch w śród jesiennej
Nocy z m ogił w staną,

90
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

Lecz drużyny naszej sennej


T utaj nie zastaną.
Jak b y dzieci u swej matki,
G dy się kiedyś zjawią,
Jeszcze gruzy z swojej chatki
Tu pobłogosław ią,
T ak w ypadło już z w yroku!
W szy stk o w ręku Boga!
Z sercem w żalu, ze łzą w oku
Zegnaj, chatko droga!
Cfufyas, etr^clcc ta tt^ a n s ft,
Cob niby: ber , ^ l p e n * *3aegeta S chillera.

hcesz baranki paść mój synku?


»Baran nie zły to jest gad.
»Siądziesz w cieniu dla spoczynku,
»A on traw k ę będzie jadł«.
»Matko! puść mnie w dzikie góry,
»Co rozbiły się pod chmury.
»Puść mnie, Matko! nad granicę:
»Chcę polować na kozice«.
»Nie chcesz z trzodą zbiedz w doliny
»I na świeźem sianku spać?
»K rów ki pójdą w połoniny,
»Ty na rogu będziesz grać«.
»Matko! puść mnie w dzikie góry,
»Co rozbiły się pod chmury.
»Puść mnie, Matko, nad granicę:
»Chcę polować na kozice«.
»Nie chcesz, synku, pójść do szkoły?
»Czytać, pisać, uczyć się?

92
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

»Bez niewielkiej to mozoły


»Moźe los tam spotkać cię.
»Możesz zostać organistą —
»Lub w B ecyrku dyurnistą
»Możesz zostać też doktorem
»Lub w K rakow ie profesorem «.
»Puść mnie, M atko! w dzikie góry,
»Co rozbiły się pod chm ury
»O rganista chleba nie ma,
»D yurnistę bieda trzym a,
»D o k tó r tylko ludzi truje,
»A profesor w głupstw ach kuje.
»Idę, M atko! ku granicy...
»Ja chcę strzelać do kozicy«.

Chwycił Ju h as broń ze ściany,


Nabój loftek przybił kłakiem ,
I jak g d y b y opętany,
P obiegł w góry znanym szlakiem.
N a Z aw ratu szczyt się wdziera
T am — Łom nica sterczy w dali,
M orskie Oko tam spoziera.
K ry w ań w chm ur srebrzystej fali.
Przed nim — po przez jary, skały —
M knie kozica lotem strzały.

Ponad czarnych przepaść brzegi,


Jak b y ptasie skrzydło miała,
M knie przez turnie — kędy śniegi —
Nad urwiskiem się w strzym ała.

93
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

K ro k w k ro k za nią — z strzelbą w dłoni


Mężny Juhas ciągle goni.

W ięc ze łzą rozpaczy w oku


K ozica o litość prosi
Próżno!... W strz y m a ł się w śród skoku
I do tw arzy broń podnosi...
P adł strzał, loftki zagw izdały —
I zwierz w przepaść spadł ze skały!

N agle u kraw ędzi skały


S taje starzec, jak śnieg biały.
Siw a broda, k u b rak siwy —
I okropnie strasznej miny.
Czy to widmo?... Czy to mary?...
Nie... leśniczy jest to stary!
I w y ciąg n ął obie dłonie...
K re w w Juhasa skrzepła łonie...

On za kołnierz chłopca chw yta,


W ali pięścią w kark... nie pyta!
I rzek ł głosem , pełnym grozy:
»Za tę kozę — chodź do kozy!
»Kłusow niku!... Śm ierć, zag ładę
»Ty! śmiesz wnosić w m ą posadę?!
»Sejm kozicom dał swobodę...
»Czemu m oją gnębisz trz o d ę ?!«
X T li b y polowanie*
s^umoreefrt.

:o to roku tysiąc ośm set... dokładnie d aty nie


pam iętam . Do dat mam w stręt w rodzony, bo
one tylko człow iekowi przypom inają źe się
starzeje. O trzym ałem zaproszenie na wielkie polow anie
na wilki od m ego przyjaciela pana Michała, a zresztą
może i M ichałem się nie nazyw ał, nazwisko nic tu
nie m a do rzeczy, a nom ina sunt mihi odiosa. Mój
przyjaciel m ieszkał w powiecie... mniejsza już którym ,
bo te wiadomości geograficzne nie są potrzebne do
m ego opow iadania, słowem tylko zaręczyć m o g ę, iż
nie m ieszkał po za granicam i K rólestw a Gałicyi i Lodo-
meryi. Dnia do zjazdu naznaczonego dojechałem koleją
do stacyi, gdzie zastałem w ysłany po mnie powóz
z czw órką w ybornych rum aków i w niespełna trzech
kw adransach zajechałem przed gościnne progi m ego
przyjaciela. Pan Michał, jest człowiek najm ilszy w św ię­
cie, gospodarz najgościnniejszy, posiada śliczny pałac

95
GA W Ę DY MYŚLI WSK IE.

urządzony z angielskim kom fortem , żonę podobną do


anioła, dziatki do cherubinów , lokai do m inistrów i konie
angielskie do bocianów.
Zastałem tam już zebrane bardzo liczne grono
m yśliw ych i niem yśliw ych, kilka pań z sąsiedztw a,
i wieczór spędziliśm y bardzo wesoło, śród pogadanki
i pląsów przy fortepianie, którem i z zapałem dowodził
pan A lfons, słynny wodzirej tańców . Jako na wilię
m yśliw skiej w ypraw y ta zabaw a za długo zdaw ała mi
się przeciągać. A le cóż robić? U przejm ość gospodarza
za serce chw ytała w szystkich i nikt nie m iał cywilnej
odw agi, aby pierw szy tak pożądane »do b ran o c« w y ­
głosić. Bo też pan M ichał, człow iek, ja k m ów ią, któ-
rego tylko przyłożyć do rany. Mimo w szelkich swoich
zalet miał on jednak zawsze w oczach moich jed n ą
cieniow ą stronę: oto był m yśliw ym od siedm iu boleści.
Chodził na polow anie i dbał o zw ierzostan w sw ych
lasach, ale tylko jako sportsm an, którem u obow iązki
nakazują być m yśliw ym , ale praw dziw y znicz łow iecki
nig d y nie um iał zatleć w sercu jego. Nie m ogłem mu
tego nigdy przebaczyć, bo w mej w yobraźni nie wiem
już, jakie inne zalety ten brak zapełnić potrafią. Nie-
m yśliw y w ydaw ał mi się zawsze jakim ś m oralnym ,
litość w zbudzającym kaleką. N aw et sam ego M ickie­
wicza o wiele wyżej byłbym cenił, g d y b y się nie był
naiwmie przyznał do tego, iż nie raz na polow aniu
strzelbę położył pod krzakiem , przyglądał się chmurom,
liściom i traw om , zw ierza nie pilnow ał, tylko wiersze
pisał podczas miotu.
A le zapom niałem w spom nieć jeszcze o jednej,

96
G AW ĘDY M YŚLIW SKIE.

nader sym patycznej osobistości, k tó rą tam poznałem .


Był to kanonik z pobliskiego m iasteczka, zagorzały
m yśliwiec, wzorowy kapłan, dobroczynny, przez w szyst­
kich kochany. Żadne polow anie w okolicy bez niego
obejść się nie m ogło. Bliski krew ny M ichała, m łody
Zdziś, kto reg o kanonik chrzcił, był jego najlepszym
przyjacielem , ale źe to był figlarz nad figlarze, ciągle
mu psoty wyprawiał. Już z wieczora w szyscy pom iar-
kowali, źe Zdziś jakiś spisek knuje na kanonika i że
ju tro nas czeka jakieś niespodziew ane widowisko.
N azajutrz nie bardzo rano, bo w ybierania z domu
przypom niały mi w ypraw ę Jazona do K olchidy, za­
jechały przed gan ek powoziki, wózki i wozy. P o dłu­
giem szukaniu to strzelb, to pokrow ców , to płaszczów,
to rękaw iczek, które co chw ila gdzieś ktoś był w swoim
pokoju zapom niał, stanęło nareszcie całe m yśliw skie
g rono przed gankiem . Jakież było moje przerażenie,
gdy mi pan M ichał w skazał m iejsce na niesłychanie
wysokim am erykańskim wózku, do k tórego zaprzężono
parę m łodych, nieujeźdźonych jeszcze folblutów angiel­
skich, z których jeden ciągle dęba staw ał i galopow ał,
a drugi wierzgał. Na dom iar nieszczęścia pan M ichał
sam osobiście miał być ich sternikiem , na wzór A p o l­
l a , w tryum fie A urory. N ienawidzę w szystkich Jaśnie
W ielm ożnych furmanów. Z zazdrością spoglądałem na
stojący z tyłu wóz prosty, słom ą wyścielony, zaprzę­
żony p arą naszych poczciwych broniaków , i na g łu p k o ­
w ate oblicze siedzącego tam na koźle fornala H rycia.
Przyznaję, źe oblicze to we mnie w zbudzało zaufanie.
Nie było jednak ratunku.

97
•A W fcD Y M Y Ś L IW SK IE
7
GAW ĘDY M YŚLIW SK IE.

Zebrawszy całe zasoby moich gimnastycznych


zdolności, wgramoliłem się obok pana Michała na
sam szczyt tej amerykańskiej szkatułki i bieguny
Albionu rozpoczęły wnet swoją hecę: to unosząc,
to wierzgając, to ustając w błocie, poniosły nas jak
listek gnany uraganem do pasma lasów, które się
ciągnęło od północy. Przed nami ukazała się już śród
lasu obszerna łąka, a pośród niej leśniczówka, ocie­
niona świerkami. To miejsce zboru myśliwych i po-
gonki. Cóż za straszne rozczarowanie. Na miejscu
zboru pusto, cicho i głucho, żywej duszy nie widać,
tylko jakaś niewiasta przed drzwiami domu sypie
ziarno kurom i kaczętom na wzór Zosi w »Panu
Tadeuszu«, z tą tylko różnicą, źe była starą i brzydką.
To leśniczyna. Przestrach odmalował się na rysach
pana Michała. W idocznie stało się bałamuctwo, ale
z czyjej winy? Na zapytanie pani leśniczyna oświeciła
nas na pół po czesku na pół po niemiecku, że jej
mąż poszedł od rana na polowanie, ale nie wie dokąd.
Struchleliśmy wszyscy.
Pan Michał w gniewie piorunować zaczął na
głupotę swego leśniczego, Czecha, który przecież jest
uczniem szkoły z M ariabrunn i praktykow ał w do­
brach księcia Schwarzenberga. W szystko to nie po­
mogło, pogonki nie ma i nie ma. Nauczony długo-
letniem doświadczeniem, przywykłem się uzbrajać
w niewyczerpany zasób cierpliwości, ile razy mnie
spotyka przyjemność znajdowania się na polowaniu
u niemyśliwego gospodarza. Nic mnie nie zadziwia,
nic mnie nie zniecierpliwi. Ogół naszego myśliwskiego
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

g rona nie podzielał m ego sposobu widzenia i z powo-


zików, wózków i wozów zahuczały jak b y szum nad­
chodzącej groźnej burzy, głośne szem rania narodu.
Pan M ichał m ocno zgryziony, po chwili nam ysłu
zakonkludow ał, źe skoro leśniczy z pogonką nie ocze­
kuje przy leśnictwie, to musi być przy chacie gajo w ego
Mikoły. A to pół godziny jazdy.
R aźnie zwrócił am erykański wózek, k tó ry om al
źe w tym gw ałtow nym zwrocie nie stracił rów now agi,
bo z linii w ertykalnej przeszliśm y już praw ie w zupełnie
horyzontalną, ale jakoś w szystko do ładu wróciło
i znaleźliśmy się na jakiejś leśnej niby to drodze, k tó rą
przed laty sągi wożono. T u pan M ichał zirytow any
gniew ow i sw em u puścił wodze, a rozpuściw szy batog,
cios, k tó ry w m yśli przeznaczał sw em u leśniczem u
Czechowi, puścił m iędzy swoje angielskie rum aki. B utne
dzieci A lbionu w zięły na kieł i rozpoczęła się pom iędzy
pniakam i i gałęziam i szalona gonitw a, przypom inająca
wielki bieg D erby. W ózek am erykański mimo naszej
wagi mijał z zadziwiającą lekkością w szy stk ie prze­
szkody, sk ładające się z pniaków, kłód spruchniałych
i stosow chrustu; rów now agi i tu nie stracił całkowicie,
a m y z rozpaczą trzym ając się naszych siedzeń, jak
m ajtek szczytu m asztu podczas rozbicia okrętu, zacze­
pialiśm y tylko od czasu do czasu kapeluszam i i tw arzą
o k o nary drzew.
Nie długo trw ała ta jazda, bo nerw ow e rum aki
szybko spłonąw szy w swoim w łasnym ogniu, zreflekto­
w ały się i przeszły nagle w żółwi spokój, tak, źe i na
batog stały się nieczułymi, jak granitow a skała na

99
7*
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

uderzenie bałw anów . W sk u te k tej nagłej zm iany teiru


p eram entu reszta taboru w krótce nas dogoniła i z tyłu
idące dotąd broniaki zaczęły szydzić z w ycieńczenia
swoich albiońskich braci. Jadąc już żółwim krokiem ,
dobiliśm y nareszcie do chaty gajow ego. Tu now e roz­
czarow anie !
Znowu ani leśniczego, ani pogonki, naw et żadnej
pseudo Zosi z kurczętam i i kaczętam i, ażeby zasięgnąć
języka. W ięc znowu szm er złow rogi w szeregach,
szmer, którem u przeciw staw iłem mój niezachw iany
spokój rzym skiego senatora, lubo w duszy, w yznać
muszę, kląłem na czem św iat stoi. Znowu gniew i prze­
k leń stw a ciskane na Czecha z u st pana M ichała i kon-
kluzya, źe g d y zastęp m yśliw ski nie zebrał się ani na
leśnictwie, ani u M ikoły, to musi być u gajow ego
Ilka. To znow u pół mili drogi. Nadzwyczaj wolno
odbyliśm y już tę podróż, konie się pom ęczyły, w ypraw a
przypom inała pochód k araw any na w ielbłądach na
puszczy. Jesienne słońce w skazyw ało już południe,
a zegarki nasze to potw ierdziły. K araw ana cała s ta ­
n ęła nareszcie przed chatą gajow ego Ilk a i o radości!
zastaliśm y tam w istocie leśniczego z pogonką.
Nie nadm ieniłem jeszcze, źe do naszej karaw any
już w lesie przyłączył się zaproszony na polowanie
sąsiad pana M ichała, pan A leksander, k tó ry się spóźnił
tak że i przybył wózkiem w ęgierskim , w uprzęży bała-
gulskiej, z niezliczoną ilością przyczepionych dzw onków .
N a polow anie na wilki to w ynalazek jedyny.
P an A lek san d er je st sław ny niby to m yśliw y.
Powiadam , »niby to«, gdyż niech nas B óg strzeże od

IOO
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

podobnych myśliwych. Inne na to m am y miano, ale


teg o nie śmiem wymienić. Otóż pan A lek san d er poluje
przez rok cały. U staw ę łow iecką nazyw a barbarzyństw em
i mało na nią zważa. Sam posiada niespełna ioo m orgów
lasu, a jednak trzym a gończe i charty, bo jest namię-
tnym charciarzem i lisy wyszczuł w całej swej okolicy.
Granica od sąsiada nie jest żadną dla niego zaporą,
stąd często m iewał zatargi z okoliczną strażą leśną
i połową. K ozy od rogacza rozpoznać nigdy nie umie,
czy nie chce, stąd rozm aite zatargi ze starostw em .
Polując na g ru b eg o zwierza w kulę nie wierzy i strzela
zawsze do dzików lotkam i. Pomim o wczesnej jesieni
przybył w kożuszku i w czapce baraniej.
Pan M ichał przyw itaw szy przybyłego gościa, po­
biegł cisnąć cały zasób sw ego nagrom adzonego gniew u,
ja k Jowisz zebrane pioruny, na głow ę sw ego leśniczego
M ariabrunnera. Przez delikatność nikt z nas nie chciał
być św iadkiem tej groźnej sceny, usunęliśm y się więc
wszyscy z dyskrecyą. Stało się bałam uctw o, to pewne,
ale kto winien, czy pan Michał, czy leśniczy, to już
po wieki tajem nicą pom iędzy nimi dw om a pozostanie.
Leśniczy pana M ichała zowie się D rabiczek czy
jak o ś podobnie. Jest to postać im ponująca, wzrostu
słusznego, ma wąsy i brodę, nosi strój popielaty z zie­
lonym i w yłogam i, kapelusz zielony z pióropuszem ,
kordelas z w yzłacaną rękojeścią i lan k astró w k ę W erlika.
P raw dziw y to ty p ow ego pośladu z nad brzegów M ob
daw y, k tó ry w yw iany ze swoich stron rodzinnych,
spada na nasze zagony dla zagłady lasów i zw ierzostanu.
S ą w tern wyjątki, nie przeczę, ale nigdy pojąć

IOI
GAW ĘDY M YŚLIW SK IE

nie m ogłem manii wielu właścicieli naszych obszernych


rewirów, którzy na oślep tę czerń sprow adzają z z a g ra­
nicy, g d y tylu naszych w ykształconych, pracow itych
i sum iennych leśników bez kaw ałka chleba pozostaje.
R az jeszcze pow tarzam , iź są w yjątki, ale człowiek
praw dziw ie zasłużony w swoim kraju chleb znajdzie;
nie m am więc zaufania do ow ych przybyszów , k tórych
tak często spotykam y w rew irach naszego kraju.
Pan D rabiczek uporaw szy się z nieporozum ieniem ,
któ re zaszło m iędzy nim a jeg o chlebodaw cą, a o k tó ­
rego wyniku nikt się nie dowiedział, przystąpił do
urzędow ego raportu. Po formie uchylając kapelusza,
ośw iadczył panu M ichałowi, źe wedle rozkazu zebrał
50 ludzi pogonki, z których 20 rozeszło się, czekając
aż do południa, m yśląc, źe już panow ie na polow anie
nie przybędą, źe oszlakow ał sam osobiście w pierw szym
miocie 7 wilków, dw adzieścia cztery sztuk sarn, cztery
lisy i czterdzieści pięć zajęcy. W drugim miocie są
trzy wilki, sarn ośmnaście, m iędzy nimi cztery rogacze
silne, a jeden szpiczak, do k tórego prosi panów by nie
strzelali, dw a lisy i zajęcy trzydzieści trzy. W trzecim
miocie będą dw a wilki, sarn dw adzieścia dwie, w tern
rogaczy ośm, z k tórych do pięciu tylko należy strzelać,
bo reszta sam e szpiczaki, a zajęcy jest trzydzieści sześć.
O statni zaś m iot krąg lak , śród pól, tam jest tylko
zajęcy dw adzieścia ośm, ale grubszego zwierza spo­
dziewać się nie można.
W ysłuchaw szy z nam aszczeniem tych szczegóło­
wych raportów pana D rabiczka, nasunąłem z niedo­
w ierzaniem pew ne pow ątpiew ania co do cyfry zapo-

102
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

wiedzianej nam zwierzyny, a obliczonej na czarnej


stopie. Z góry spojrzał na mnie M ariabrunner, m ając
mnie za fryca, i oświadczył, źe tu w Galicyi tylko na
ponowie objeźdżacze tropić umieją, ale źe on w dobrach
księcia S chw arzenberga na czarnej stopie zna stan
swojej zw ierzyny i to tu sam o pokaże. Zaim ponował mi
tak sw ą odpowiedzią pan D rabiczek, źe skam ieniałem .
»Proszę panów na stan o w isk a!« zawołał głosem
naczelnego w o d z a — »pierwszy strzał do wilka«.
Porw aliśm y za strzelby i w szyscy byli gotowi,
a pogonka na rozkaz leśniczego pod dow ództw em
gajow ego M ikoły zachodzić poczęła. W gronie naszych
m yśliw ych ujrzałem z przerażeniem pana A lfonsa,
wczorajszego kierow nika tańców, k tó ry mi oświadczył,
iź nie jest m yśliwym, ale tylko dla tow arzystw a chodzi
na polowanie. Miał na sobie paletot miejski granatow y,
czarny kapelusz, k ratk o w e pantalony i kalosze na
lakierow anych ciżemkach. N iew ypow iedziany miałem
zawsze w stręt do kaloszy, cóż dopiero na polow aniu?
P an Alfons miał pożyczoną od naszego gospodarza
lankastrów kę i now ą ładownicę.
P atrząc na tę postać tak ujm ującą w salonie, a tak
w strętn ą w lesie, pom yślałem sobie: »Oby mi tego Bóg
nie dał za sąsiada na stan o w isk u !« M im owolny strach
mię też przejmował, ile razy mój wzrok padł na b a­
ranią czapkę pana A leksandra, k tó ry zachodząc na
miot, ciągle śmiał się głośno i rozpow iadał swoje
prawdziwe, czy mniej prawdziwe przygody m yśliwskie.
M iędzy kłusow nikiem a niem yśliw ym dla p ra­
wdziw ego m yśliw ego w ybór trudny.

!03
GAWĘDY MYŚLIWSKIE.

S tanęliśm y wreszcie na szerokiej linii i zaczęto


rozstaw iać strzelców.
P an D rabiczek cudów dokazał w istocie, stano­
wiska zastaliśm y num erow ane, a przed każdym była
w ystaw iona budka z choiny, urządzona z niezw ykłym
kom fortem . B yła tam i w yg o d n a ław ka do siedzenia
i strzelnica przerąbana. P an D rabiczek rozstaw iłstrzelców .
Z arekom endow any specyalnie przez pana M ichała jako
gość p rzy b y ły z najdalszych stron, otrzym ałem stan o ­
wisko nr. 7, k tó re mi wskazując, ośw iadczył półgłosem
pan D rabiczek, iż tu w yjdą 4 wilki, a potem trzy stada
sarn z trzem a rogaczam i starym i, będą też dw a szpi-
czaki, do których prosi nie strzelać, ażeby nie psuć
stanu sarn w rew irze; w yjdą potem dw a lisy i sze­
snaście zajęcy, bo on zna najdokładniej stan zw ierzyny
w każdym miocie.
U wierzyłem.
S tałem jak posąg, w yczekując oczywiście naprzód
zapow iedzianych wilków. Jeszcze słyszeć się nie dał
sy g n ał w zyw ający pogonkę do rozpoczynania gonu,
g d y padł strzał na praw o odem nie z najbliższego sta ­
now iska. O czywiście wilki się wynoszą, zasłyszaw szy
zachodzącą pogonkę. Stojąc nieruchom o z p rzygoto­
w aną bronią, rzucam okiem na praw o i spostrzegam
m ego sąsiada pana A lfonsa w paltocie z wzniesioną
do g ó ry strzelbą, z której lufki dym iło się jeszcze.
Zawsze miły, grzeczny i uprzejm y pan A lfons widocznie
spostrzegł moje zdziwienie i chcąc mnie uspokoić, naj­
uprzejm iej bardzo głośno zaw ołał: >To nic, to moja
strzelba tak sam a w y strzeliła!«

104
GAW ĘDY M YŚLIW SKIE.

Tego rodzaju samopał jest to wynalazek jedyny


na wilcze polowanie.
Po chwili odezwał się chrapliwy głos pistonowej
trąbki pana Drabiczka, a wkrótce usłyszano przeraźliwe
krzyki pogonki. Baczność więc, wilki lada chwila się
ukażą. Ale mija minuta po minucie, na linii strzelców
głucho, żywa istota nie okazuje się na horyzoncie.
W prawnem uchem myśliwskiem rozpoznałem wkrótce
po hałasie naganiaczy, źe pogonka zmyliła kierunek
i całą masą uderzyła na lewą flankę tak, źe nasza
linia główna jej flanką się stała. Znowu bałamuctwo.
Strzelcy opuścili swe stanowiska, udając się na lewe
skrzydło, gdzie rozwścieklony M ariabrunner czynnie
gromić zaczął swoich dwóch wassalów, gajowych
Mikołę i Ilka, przypisując im całą winę. Gajowi obydwa
ze sztuczną fluksyą jeden na lewej drugi na prawej
stronie twarzy, bo pan Drabiczek widocznie zrobił na
nich coup-double pięścią, przysięgali, źe są niewinni,
bo pan leśniczy nie wytłómaczył im, gdzie panowie
stać będą i gdzie ma wyjść pogonka. W odpowiedzi
na ich żale pan Drabiczek piorunując na to bydło
galicyjskie, powtórzył coram populo swoje coup-double
odwrotnie i obaj gajowi z podwójną sztuczną fluksyą
na miot drugi poprowadzili pogonkę.
Drugi miot kubek w kubek podobnym był do
pierwszego, z tą tylko różnicą, źe już nie zagrzmiał
samopał pana Alfonsa i źe pogonka cała już nie na
lewą, ale na prawą wyszła flankę.
Nie wiem, jakie tam zaszły wyjaśnienia między
panem Drabiczkiem a jego wassalami z powodu tego

105
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

now ego b ałam uctw a, dość źe nikt nic a nic nie


widział.
W trzecim miocie w yprosiłem sobie u naszego
gospodarza flankow e stanow isko w przekonaniu, źe przy
teg o rodzaju organizacyi będzie to jed y n y jeszcze m o­
żliwy sposób spotkania się ze zwierzem, jeśli jak i jest
w kniei. N iedośw iadczony! nie wiedziałem tego, źe
przebiegły M ariabrunner znając dobroć i brak zm ysłu
m yśliw skiego sw ojego chlebodaw cy, wspólnie ze swoimi
gajow ym i od dw óch lat się starał, by zw ierzyna niegdyś
obfita w tych rew irach, na drobne zm ieniana, nakar-
m iała urzędników i inteligencyę m iasteczek okolicznych.
Na rozkaz pana M ichała zaprow adził m nie pan
leśniczy na praw e skrzydło, obok m nie postaw ił p an a
A leksandra, który zawsze w kniei strzela lotkam i,
a sam stanął o jedno stanow isko dalej. Na dany s y g ­
nał gon się rozpoczął i oczywiście pog o n k a znowu
zam iast nas flankować, w prost na nas pogoniła. I —o d zi­
wo! zaledwie oczom uw ierzyłem — coś zaszarzało w g ą ­
szczu i stara m atrona rodu sarniego, jedyna w tych
rew irach rep rezen tan tk a tej zw ierzyny, stanęła przede-
mną. Całą jej rodzinę w ym ordow ał już M ariabrunner,
więc zrozpaczona wdowa, szukając śmierci, rzuciła się
ku jego stanow isku, widząc źe ja na nią patrzę obo­
jętnie. M inęła pana A lek san d ra i m iędzy nim a panem
D rabiczkiem w ypadła na linię, Ten ostatni zawołał:
»Ein Bock! ein Bock!« i rów nocześnie zagrzm iała
rusznica pana A leksandra, ale lotki jego widocznie
u tw orzyły w ianek w koło kozy, pośrodku którego ona
w całości pozostała.

106
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

Jed n a lotka jednak trafiła, ale na szczęście nie


kozę, lecz ły d k ę M ariabrunnera. P an D rabiczek w górę
podskocżył, jak Mefistofeles po kąpieli w święconej
wodzie, i zawołał: » 0 H e rr Gott!« potem rę k ą chw ycił
się za chorą nogę i stał przez chw ilę na jednej nodze
jak bocian na gnieździe. Pan A lek san d er na to wcale
nie zważał i w zapale zaraz pogonił za sw ą zdobyczą
w przekonaniu, źe ją postrzelił.
Miłością bliźniego pędzony, podbiegłem do pana
D rabiczka, który but zrzuciwszy, przekonał się na szczę­
ście, źe lefauchetka pana A lek san d ra piorunująco nie
bije lotkam i, ołów bowiem nie przebił naw et juchtow ej
skóry, a na nodze widny był tylko siniec fioletowy,
i akie uderzenie, choć niewinne, bardzo jest bolesne,
a więc pan leśniczy z g ęstą m iną podszedł dalej k u le­
jąc, jak Twardowski na K rzem ionkach.
N a obszernej łące zeszli się wszyscy myśliwi,
z w yjątkiem pana A leksandra, k tóry po chwili ro zg o ­
rączkow any, zegrzany, z baranią czapką w ręku, z czo'
łem okrytem potem , nadszedł także i zaczął opowiadać
z zapałem, źe postrzelił ślicznego rogacza, ale z pow odu
czarnej stopy znaleźć go nie mógł. Ja k tó ry o kilka
kroków to zwierzę miałem przed sobą, nie w ygadałem
się oczywiście przed nikim, co to był za rogacz.
O w ypadku pana D rabiczka też nie było mowy.
G dyśm y tak stali zebrani na łące, ukazał się
w dali na gościńcu powóz jeden i drugi. To nad w y­
raz wszelki m iła i gościnna pani M ichałowa z dziećmi
i z kilkom a sąsiadkam i przyjechała z śniadaniem do
lasu, by nakarm ić strudzonych i zgłodniałych m yśliwych.

107
GAWĘDY MYŚLIW SKIE.

A więc słyszeć się dały głośne okrzyki radości i wi­


w aty, k tó re b y ły b y starczyły, aby wilki z całego
pow iatu w ystraszyć.
Ś niadania opisyw ać nie będę; było sute, może
dziesięć razy zanadto sute, jak na przekąskę m yśliw ską,
tak, iż do niego zastosow ać śmiało m ożna w ierszyk:

I tak sam sobie zadaję pytanie,


Czy to jest objad, czy to jest śniadanie.

Niczego tam nie brakło, chyba zupy z żółwia,


a na zakończenie lodów, bo to śniadanie było obiadem
au x freres P rovenceaux. L ało się wino B ordeaux, Bur-
gundzkie i Szam pańskie. W eso łe tow arzystw o pań
dokonało reszty, wino w głow ie szum ieć zaczęło.
A ch! i to są głow y!?
P odczas śniadania Zdziś figlarz niepopraw ny,
m yśląc wciąż o now ym figlu dla kanonika, skorzystał
z dobrej chw ili i g d y poczciw y kapłan zajęty był
około skrzydła w ytuczonego kapłona, k tó reg o polew ał
lam p ką starego B urgunda, w y k rad ł mu ładunki z ła ­
downicy. I co ten facet uczynił? Przyw iózł sobie był
z W iednia od M aurera ładunki fajerw erkow e z rak ie­
tam i, więc w ykręciw szy śrót, te szatańskie przyrządy
nieznacznie pow kładał w ładunki biednego kanonika.
Po skończonem śniadaniu panie odjechały do
dom u, życząc nam szczęścia do dalszych łowów i pro­
sząc, byśm y się nadto na objad nie spóźnili. Nastrój
n ad er b y ł w esoły w całem tow arzystw ie, nie wiem czemu
to przypisać, czy winu, czy anim uszow i m yśliwskiemu.
W ed le p rogram u m ieliśm y już tylko do wzięcia

108
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

m iot jeden, to jest ten k rą g la k w polu, w którym


w edle horoskopów staw ianych przez pana D rabiczka,
prócz zajęcy na żadną g ru b ą zw ierzynę liczyć nie
można, a więc ja k zw ykle w takich razach skrupi się
na zajączkach. R ozstaw iliśm y się więc w tym ostatnim
miocie. Na nieszczęście moje m ym sąsiadem na lewo
był pan A leksander, na praw o pan Alfons. Gon się
rozpoczął, oczekiw ałem jak było zapowiedziane, tylko
biednego szaraka. W tem na podniosłem lesie o sto-
pięćdziesiąt k ro k ó w przedem ną coś zaszarzało i ogrom ne
wilczysko staje i nadsłuchuje. Mimo hałasu i krzyku
w pobliskich miotach, widocznie obżarte zwierzę za­
trzym ało się w tym krąglaku. D ech zaparłem w sobie
i nieruchom y stałem jak posąg.
»Pilnuj w ilk a!« w rzasnął na całe gardło mój
sąsiad pan A leksander.
W ięcej nie trzeba było. W ilk na zawsze dla
mnie zatonął w gęstw inie, p arty jednak przez pogonkę,
powrócić znów m usiał na swój szlak, lecz już nie na
mnie, ale wrócić na m ego sąsiada Alfonsa. W yszedł
mu na łąk ę na kroków kilkanaście. O bie lufy zaw iodły
i wilk wrócił ku pogonce. S am opał pana A lfonsa, który
ta k niepotrzebnie zagrzm iał w pierw szym miocie, w y ­
m ów ił mu posłuszeństw o w tak stanowczej chwili. Jakiż
teg o powód? O to w yznał nam naiw nie po skończonem
polowaniu, źe po wesołem śniadaniu idąc na stanow isko,
zapom niał do strzelby włożyć ładunki. E rra re hum a-
num est!
l a k dw a razy przestraszony wilk ciągle p arty
przez pogonkę, po raz trzeci spróbow ał szczęścia i po-

109
G AW ĘDY M YŚLIW SKIE.

gonił wprost na stanowisko kanonika, który wskutek


żartu Zdzisia już w strzelbie nie miał śrótu, ale rakiety.
Kanonik, wytraw ny myśliwy, obaczywszy na sztych
idącego zwierza, przypuścił go bardzo blisko i w y­
mierzywszy między same oczy, wystrzelił. Kilkanaście
różnobarwnych gwiazd wyleciało z lufy, a za niemi
raca płomienna pogoniła z sykiem i nad grzbietem
wilka zatonęła w krzakach. Zwierz przerażony tym
niespodzianym kursem astronomii, jak szalony wpadł
w gęstwinę, przedarł się przez pogonkę i znikł dla
nas in omnia saecula saeculorum. Biednemu kanoni­
kowi strzelba z rąk wypadła i przeżegnał się: »W imię
Ojca i Syna i Ducha świętego. A cóż to za strzał?«
Na tern się skończyło nasze wilcze polowanie.
Powozy zajechały.

Czas do domu, czas,


Zabawili nas!
W siadłem znowu obok pana Michała na sam
wierzchołek tej przestraszająco wysokiej szkatułki am e­
rykańskiej i znowu jego folblutami dążyliśmy do domu.
Z początku było jakoś pół biedy, ale gdyśm y w y­
jechali na fatalną grobelkę, na której jest most, pan
Aleksander w wiecznej emulacyi z panem Michałem
co do rączości i wytrzymałości koni, tu koniecznie
chciał nas wyprzedzić swoją czwórką bałagułów. Udało
mu się to wyśmienicie, wyprzedził nas, a nasze folbluty
spłoszywszy się dzwonków, w bok skoczyły. A m ery­
kańska szkatułka już nie była w możności utrzymania
się w linii wertykalnej i wszyscy runęliśmy z tej wy-

I IO
GAWĘDY MYŚLIWSKIE.

sokości wraz z wózkiem i końm i z grobelki w głębokie


bagno.
S zw anku na szczęście nik t nie poniósł, wyszliśm y
tylko w szyscy jak b y z błotnej kąpieli w G astein lub
Piszczanach. Moja kochana, ulubiona igliców ka, k tó rą
śród katastro fy tej tuliłem do łona, jak m atk a naj­
droższe sw e dziecie, uderzyła o pień w ierzby i łoże
jej rozleciało się w kaw ałki. Zabłoceni i lekko p o tłu ­
czeni, piechotą zaszliśm y do domu.
N azajutrz pan M ichał chciał mnie jeszcze zatrzy­
mać u siebie na polow anie w innym rewirze, w k tó ry m
bardzo wiele ma być zwierzyny. W ym yśliłem oczy­
wiście jakieś ważne zatrudnienie autonom iczne, k tó re
mi to uniemożliwia, gdyż idzie o spraw ę ogółu, i po­
prosiłem o konie na kolej. W yjeżdżając odm aw iałem
m odlitw ę tej treści: Od powietrza, głodu, ognia, wojny,
a na polowaniu od w łaściciela niem yśliw ego, od a n ­
gielskich folblutów i od leśniczego M ariabrunnera —
zachowaj nas Panie!

I XI
©etatrne napomnienia $ ostatniej p obftd)
lotnón).

|B |fig a k liście jesieni zw iędłe, które w iatr m roźny


jedne po drugich od konara odryw a i niesie
gdzieś w śmierci krainę tak i tow arzysze d a­
w nych łow ów naszych, z dniem każdym odpadają
i m yśl nasza za nimi gdzieś po m ogiłach gonić musi.
My, starzy myśliwi, stoim y tu jak owe pozostałe jeszcze
gdzieniegdzie drzew a na wyczyszczonym zrębie. Na
próżno w yciągają one jeszcze ram iona ku daw nym
tow arzyszom , bo te już zw aliła rę k a siekierą zbrojna,
więc swe gałęzie spuszczają ku ziemi ze sm utkiem ale
spokojnie, czekając tylko chwili, kiedy i w nie zabójcza
siekiera uderzy. T ę m yśl nasunęła mi chwila, w której
zeszłej jesieni, najw ierniejszego 30-letniego tow arzysza
przygód m yśliw skich ś. p. K azim ierza hr. W odzickiego,
w Olejowie, w czarnym kontuszu złożyliśm y do grobu.
Ze łzą w oku stałem tam na wiejskim Olejowskim
cm entarzu, na m ogile tego najlepszego doradcy i przy­
jaciela, teg o niezrów nanego tow arzysza broni, tego

112
G A W ĘD Y M Y Ś L IW S K IE .

z serca i zawodu znakomitego przyrodnika, którego


ostatnią wolą było, by nie składano zwłok jego w zim^
nym, murowanym kościelnym grobowcu, lecz w łonie
tej ziemi, którą tak ukocbał. Do hołdu, k tó ry z roz-
maitych zakątków oddany został pamięci ś. p. K azi­
mierza coź ja dodać mogę? W praw niejsze już pióra
to uczyniły i podniosły olbrzymie zasługi, położone
dla kraju przez tego męża, wzorowego obywatela,
gospodarza, pisarza i przyrodnika.
Jeden tylko jeszcze listek widzę na mojej drodze
i ten listek wpleść pragnę do owego wieńca, który na
jego trumnie złożono. Tym listkiem są wspomnienia
które mnie przeważnie wiążą za ś. p. Kazimierzem
jako z pierwszorzędnym myśliwym.
S. p. Kazimierz Wodzicki jest dla mnie w my-
śliwstwie postacią legendową. Zbyt może ku poezyi
skłonna wyobraźnia moja stworzyła sobie taką postać__
postać podobną do owej, którą sobie W incenty Pol
wytworzył w Mohorcie o kresowych rycerzach.
Ś. p. Kazimierz był w mojem przekonaniu takim
kresow ym rycerzem. Dla niego to napisałem ów wiersz
przed laty umieszczony w »Łowcu«: »Ostatnie polskie
łowy«.
A żeby to wyjaśnić, pozwólcie mi bracia myśliwi
chwilkę uwagi. Od lat wielu żyję na myśliwskiem
polu tam mojej najwyższej szukałem rozkoszy. Szu­
kałem jej i w dalekich stronach, i za morzami, polo­
wałem na wszystko, o czem tylko dusza myśliwska
zamarzyć może, a więc najrozmaitszych łowieckich
wrażeń z pewnością użyłem do syta.

Ir3
gaw ędy m y ś liw s k ie .
8
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

A jed n ak zaręczyć m ogę, iż tylko w spom nienia


naszych polskich łowów, są owym skarbem , k tó ry do
d na zapełnić może i nasycić zupełnie duszę m yśliw ca.
W szy stk o się zmienia na tym świecie — przeciw p rą ­
dowi płynąć nie można, bo kto przeciw prądow i płynie,
ten od prądu zginąć musi. O tem wiedział i ś. p. K a ­
zimierz W odzicki i on pierw szy potrafił się poddać
konieczności. Jak niegdyś klasycyzm , czując niem o­
żliw ą w alkę z rom antyzm em u k ląk ł i broń złożył,
w idząc jego w szechpotężną w ładzę, tak dziś daw na
p o tęg a polskiego łow iectw a upadla przed now ą, p ra ­
k ty czną gierm ańską ideą, k tó ra w całym kraju naszym
w łada.
W szy stk o u nas w ostatnich czasach tak n a d ­
zw yczajnym podległo zmianom , iż nie trzeba na to
być jeszcze zgrzybiałym starcem , ażeby, w róciw szy
pam ięcią w sw oje lata młode, ta k wielkiej w każdym
w zględzie niedopatrzeć różnicy wr pojęciach, obyczajach,
otaczającem nas życiu, iż zdaw ać się może śmiało, że
się od swej m łodości parę wieków, parę okresów
dziejowych przeżyło. T yczy się to i m yśliw stw a.
W ostatnich czasach przeobraziło się ono zupełnie na
sw ą korzyść — nie przeczę. Zwierzostan wzm ógł się
bardzo w kraju naszym i w skutek teg o o tak św ietnych
łow ach (co do ilości zabitej zwierzyny,) jak o tem już
teraz słyszym y codziennie, przed laty nie m ieliśmy
w yobrażenia. Za m łodych lat moich, gdy o żadnej
ustaw ie łowieckiej nie słyszano, a ochrona zw ierzyny
rzadko przestrzeganą była, polow aliśm y z gończakam i
i ogaram i w kniejach, a ubitych parę lisów i kilka

114
gaw ędy m y śliw sk ie .

zajęcy za św ietny uważano rezultat. O sarnach, nikt


nie słyszał. A le wówczas o m yśliw stw ie inne były
pojęcia. W ów czas tych kilka sztuk ubitej zwierzyny,
zabawiało do syta całe łowieckie grono i każdy z nas
podbiegłszy przed psami i ubiw szy szaraka, był szczę­
śliwym tern w ew nętrznem przekonaniem , że go sam
swoim sprytem zdobył i czuł się m yśliw ym . O ileż
mi stokroó w iększą przyjem ność podówczas ten jeden
zając spraw ił, niż te tuziny, k tó re dziś na naszych
wielkich łow ach z obow iązku strzelam .
Przy dzisiejszych łowach, na których zające s e ­
tkam i giną i jako tow ar kupiecki przez właściciela
polow ania uw ażane byw ają — strzelec przestaje być
m yśliw ym , jest niejako strzelającem narzędziem , robo­
tnikiem najętym przez gospodarza łow ów lub m yśli­
w skiego Tow arzystw a, k tórego jest członkiem, robo­
tnikiem, który sw ą zapłatę otrzym a przeważnie w po­
staci dobrego objadu po polow aniu i w tern tylko
wyżej stoi nad innym i robotnikam i, że nigdy bezrobocia
nie ogłosi.
Przy dzisiejszych naszych stosunkach ekonom icz­
nych taki system jest koniecznym , byłoby szaleństw em
przeciw niemu pow staw ać — praktyczność i realizm
przedewszystkiem , to są signa tem poris i niech każdy
przed nimi uchyli czoła, l o jest koniecznem w dzi­
siejszych czasach i poźytecznem zarazem.
Dzięki tem u przeobrażeniu m yśliw stw a, widzimy
dziś w kraju całym niezw ykły przyrost zw ierzyny
wszelkiej, z w yjątkiem wodnej i błotnej, gdyż ta w skutek
osuszań ciągłych błot i stawów, oczywiście w innych,
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

mniej cywilizowanych stronach, siedzibę sobie obrać


musiała.
W kniejach podolskich, w których za młodu
polowałem z gończymi psami i gdzie zaledwie dziennie
po kilka padało zajęcy, dziś roją się sarny i dziki się
zdarzą, a zające giną setkami. Stan sarn osobliwie od
zaprowadzenia ustaw y łowieckiej do imponujących
doszedł rezultatów.
Nie m ogę też pominąć jeleni. Od lat przeszło
trzydziestu przebiegałem nasze góry i widziałem, do
jakiej rzadkości tam jeleń należał. Przyznaję więc, źe
w kraju naszym myśliwstwo olbrzymie ekonomiczne
zrobiło postępy, źe się zwierzostan podniósł niezmiernie,
ale to jedno śmiem postawić pytanie: czy dzisiejszy
sposób polowania jest poezyą m yśliwską?
Niech na to odpowie duch ś. p. Kazimierza W o-
dzickiego. Jak o myśliwego na tej drodze spotykałem
go zawsze i m y dwaj w ostatnich czasach na p o lo w a­
niach u naszych dobrych znajomych i przyjaciół sta ­
liśmy wiernie w postaci owych zw ykłych strzelaczy
i na takich polowaniach bawiliśmy się nieraz w y bo r­
nie — ale i wtedy myśl nasza goniła ciągle ku w spo­
mnieniom dawnym, ku innym łowom, ku łowom z o g a ­
rami na g ru b e g o zwierza, ku owym koczowiskom
w górach, w szałasach i kolebach i ku d aw nym to w a­
rzyszom broni, jak b y ze stali k utym myśliwym, którzy
się już prawie wszyscy w grobach pokładli. A szereg ich
jest liczny, wymienię tylko: A leksan dra Dzieduszyckie-
go, L udw ika Steckiego, P ułkow nika Fargasa, W a cław a
H udetza, A leksandra B orkowskiego i wielu innych.
GAWĘDY MYŚLIWSKIE.

O grom ne obszary borów, przeważnie w daw nym


obwodzie stryjskim położonych, a przez nasze T o w a­
rzystwo dzierżawionych, były polem naszych popisów.
B yły to jeszcze czasy przedkolejowe i w ypraw a taka
aż do miejsca oznaczonego zboru wyglądała na pochód
bardzo oryginalny i przypominający pochody błędnych
rycerzy średniowiecznych. Wozy wyładowane różnym
prowiantem, na wierzchołkach których siedzieli dojeź-
dźacze z psiarnią, z tyłu kroczyły wierzchowce w r y n ­
sztunkach. Z rozmaitych stron kraju takie tabory, w je­
sieni lub wr początkach zimy, ciągnęły ku stryjskim
borom, ku kniejom Mikołajowa, Bilcza, Synowódzka,
Polanicy, lu r z y i Rachini, a wielkim hetm anem w y­
prawy był Kazimierz Wodzicki. W a rto było widzieć
ten imponujący myśliwski rygo r i porządek, oraz tę
serdeczną harmonię, tego ducha koleżaństwa, panują­
cego w' tych szeregach.
Chociaż pierwszorzędny myśliwy, ś. p. Kazimierz
nigdy nie słynął jako zbyt celny strzelec, z wyjątkiem
słonek do których był mistrzem — do innej zaś zwie­
rzyny strzelał zaledwo miernie, a już najsłabiej kulami.
Głownem tego powodem było to, zdaje mi się, iż nigdy
używać nie chciał sztućca a pod względem doboru
broni miał nieszczęśliwą rękę. Strzelał ze strzelb, oczy
wiście jeszcze kapslowych, z fabryki jakiegoś Benesza,
miał do tych strzelb wielkie zaufanie i lubił prawić
o ich cnotach — ale my — jego towarzysze, nigdyśm y
się tych cnot dopatrzeć nie mogli. S tąd to pochodziły
te częste jego przygody z rozdrażnionymi przez psy
dzikami, gdyż zaprzeczyć się nie da, iż takie polowanie

117
GA W ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

połączone jest z pew nem niebezpieczeństw em . A le


i w tem może głów ny jego urok.
B yło to w m iesiącu grudniu. L at tem u już wiele.
Zjechaliśm y się w rew irze M ikołajow skim , któryśm y
dzierżawili od fundacyi Skarbkow skiej. Szron silny
zastępow ał doskonale ponow ę i otropiono w rewirze
S tulsko duże stado dzików, do k tó reg o się przyłączył
spory odyniec. Psiarnia nasza, idąca w ślad znakom i­
teg o tropow ca Z agraja, k tó ry całą tę czeredę zaraz
oszczekał w barłogu, nie leniwo poszła do a tak u i po
chwili rozpoczął się gon prześliczny.
M y zrazu rozstaw ieni na linii, przekonaw szy się,
źe psiarnia w przeciw ną stronę zw ierza pognała, do­
padliśm y naszych w ierzchow ców i pomimo parow ów
i najtrudniejszego terenu, puściliśm y się cw ałem na
oślep, by na w łasną rę k ę rozpocząć gierylasów kę. Ja
z A leksandrem B orkow skim znajdow ałem się na lew em
skrzydle, inni tow arzysze na przeciwnej stronie już nie
zdołali zdążyć na czas na plac boju. S ta ry Zagraj
z dow odną suczką L utnią od stad k a zaraz odbił odyńca,
reszta psiarni za stadkiem pogoniła.
W odzicki na kasztanow atym swoim w ierzchowcu
»R u d zik u ,« sam się puścił za odyńcem . R udzik był to
koń o stalow ych nogach, ale trudny do jeżdżenia, tylko
w ręk ach tak w ytraw nego jeźdźca użytecznym m ógł
być na polowaniu. J a m iałem szpakow atego konia
»B irkuta« ze stada Izydorow ieckiego. D ługie lata mi
dzielnie służył na polowaniach, był bardzo łagodny,
niezw ykłej wytrzym ałości, i tak nam iętnie sam polubił
polowanie, źe skoro tylko gon psów usłyszał — to czułem

1 18
GAW ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

drżenie w całem jego ciele. Puściw szy się wraz z B o r­


kow skim za stadem , dognałem je w pół godziny może
na m łodym zrębie. Śliczny był widok ostanow ionej
tej m asy dzików, dokoła obskoczonej przez psiarnię.
Mój poczciwy B irkut, roznam iętniony także, bez n aj­
m niejszego oporu zaniósł mnie szczęśliwie w sam środek
czeredy — tak zajętej psami, iż na jeźdźca i konia nie
zw racała wcale uw agi. W tych w arunkach d u b let na
kilka kroków trudnością nie był, zwłaszcza, źe B irkut
jak m ur spokojnie stał do strzału. N adleciał w net i B or­
kow ski na swej klaczy skarogniadej, ale do strzału
zeskoczył. W ięc d rugi dublet, a jeszcze jednego w ar­
chlaka, przez psy trzym anego, stłukł kordelasem .
Pięć zabitych dzików oddaliśm y dojeźdźaczowi,
k tó ry w krótce nadbiegł, a sami gotow aliśm y się do
dalszej pogoni za re s z tą .— W tem w dali usłyszeliśm y
wołanie: »H op tu!... H o p tu!...« k tó re przed chw ilą były
poprzedziły cztery strzały. »To głos W odzickiego!«
zaw ołał B orkow ski. W ięc zaniechaliśm y dalszej pogoni,
i cwałem pogalopow aliśm y w tę stronę. W p ro st spuści­
łem się przez bardzo strom y parów, k tó ry B orkow ski
o kilkadziesiąt kroków dalej szczęśliwie objechał — mój
koń upadł i dość silnie przygniótł mi lew ą nogę. P rzy
tej sposobności w ypadł mi z pochw y kordelas i dziś
jeszcze praw dopodobnie w tym niedostępnym parow ie
leży. l a p rzygoda znacznie opóźniła dalszą moją jazdę.
U słyszałem potem strzał i w szystko ucichło. W idzem
więc tego ciekaw ego widowiska nie byłem i opis m u­
siał mi wystarczyć.
R zecz tak się m iała: W odzicki, dojechaw szy

119
G A W ĘD Y M Y ŚLIW SK IE.

odyńca, k tó reg o ostanow ił Zagraj z L utnią — strzelił


dw a razy z niesfornego sw ego R udzika, i z niesfor­
niejszej jeszcze Beneszówki. K u le trafiły niefortunnie—
jed n a w szynkę, d ru g a koło praw ej racicy. R an io n y
dzik pom knął, lecz w net go psy znow u ostanow iły. —
M yśliw y, chcąc uniknąć dalszych zajść z R udzikiem ,
zeskoczył z niego i puścił go na w olność; z czego
m ądry koń w net skorzystał i uciekł do naszego taboru.
Kazimierz, nabiw szy Beneszów kę, podszedł odyńca na
kilkanaście kroków . Obie kule i teraz nie dopisały,
nie zadaw szy śm iertelnej rany, i do w ściekłości tylko
doprow adziły i tak już do najw yższego stopnia roz­
drażnionego zwierza. A ta k odyńca na rozbrojonego m y ­
śliwca b y ł nieuniknionym , nic innego nie pozostało jak
uchw ycić się gałęzi, rosnącej tuż obok brzózki i sk o ­
kiem na jej ko n ar od niechybnej k atastrofy się uch ro ­
nić. — To się udało — ale cóż, kiedy owa brzózka była
m ałoletnią i pod ciężarem K azim ierza ku ziemi uginać
się zaczęła, a pod nią stał rozjuszony odyniec i kłam i
kołyszącego się m yśliw ego dostać próbował. P rzeszk a­
dzał mu w tem tylko w ierny Zagraj, k tó ry darł zapa­
m iętale szczecinę na sw ym odw iecznym w rogu — bo
biedna L utnia już pierw ej ciężką odniosła ranę i nie­
zdolną była do dalszej walki. T ak i to obraz przedstaw ił
się oczom B orkow skiego, g d y na pole bitw y nadjechał.
C elny strzał jego w szystkiem i koniec położył. G dy i ja
z kolei nadjechałem , w szystko było skończone i ujrza­
łem W odzickiego, jak obok olbrzym iego odyńca, na
k tó ry m jak try u m fato r siedział Zagraj i raniona Lutnia,
zbierał na pobojow isku różne podczas walki zgubione

I 20
G A W Ę D Y M Y ŚLIW SK IE.

przedmioty — jakto: czapkę, rękawiczki, cygarnicę


i Beneszówkę. W krótce nadciągnęła i reszta towarzyszy
i przyprowadzono dezertera Rudzika. Z humorem jem u
tylko właściwym opowiedział nam Kazimierz swoją
ciekawą przygodę, a zażywszy tabaczki zakończył:
»Rzecz dziwna. Od trzydziestu lat żadnych g im nasty ­
cznych nie odbyw ałem ćwiczeń. Sądziłem iżbym dziś
nie potrafił po drabinie wyleźć na pierwsze piętro k a ­
mienicy. Jakim ja sposobem dostałem się tak łatw o na
sam wierzchołek tak cienkiej brzozy ?...«
Ten dzień myśliwski, dla nas wszystkich ucze­
stników, na długo był pamiętnym, bo i rezultat łowów
był świetny, a zakończył go tragi-komiczny epilog.
Wieczór, po skończonych łowach, g d y sześć dzików
złożono na furgonie, g d y strąbiono daleko za dzikami
zagonioną psiarnię, g d y opatrzono rannych, odszukano
zbiegów, całe grono myśliwskie w najlepszym humorze,
powracało już dobrze o zm roku do miasteczka Miko­
łajowa, gdzie się rozłożył nasz tabor i gdzie nas ocze­
kiwał posiłek i nocleg. — Cudowny był to wieczór
jesienny — niebo pogodne zapowiadało lekki przy­
mrozek, a księżyc w pełni czarodziejskie światło rzucał
na gałęzie, uginające się pod ciężarem szronu śród
tych malowniczych borów, które nas otaczały. Myśliwi
jechali konno, a dojeżdżacze prowadzili na drążkach
i łańcuchac.i ogary i kundysy, które kroczyły dumnie
jak żołnierze po odniesionem zwycięstwie. Z tyłu jechał
furgon naładow any łowiecką zdobyczą. W esoło było
w rnyśliwskiem gronie, opowiadania, g aw ęd y i śmiechy,
czasem, uleciała z piersi jakaś piosnka, może nie zawsze

I2I
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

nadająca się do salonow ego ś p ie w u ; ale śród lasu


po udanem polow aniu i to ujdzie!
T ak jechaliśm y gościńcem w iodącem ze S tu lsk a
do M ikołajowa. Mówią, źe g d y się człow iek czuje
w esołym i szczęśliwym, to zw ykle p ra g n ą łb y ten błogi
stan duszy swojej i na drugich przelać. Jest to nieza­
wodnie jed n a z dodatnich stron ludzkiej natury. Otóż
jeden z tow arzyszy, widocznie pod w pływ em tego
dodatniego usposobienia, odezw ał się: »Nam dziś tak
wesoło, dla czegóż te biedne pieski, które nam się tak
dobrze zasłużyły, nie m ają także nieco użyć sw obody
i m ają iść na drążkach i łańcuchach, jak nędzne nie-
w olniki? P uśćm y je wolno — wszak to już noc —
i nikogo na drodze nie spotkam y«. W niosek ten przez
ak lam acyę przyjętym został. Nasz hetm an tylko i A le ­
ksan d er D zieduszycki, jako z nas w szystkich najdo-
świadczeńsi, zrazu się tem u sprzeciwili, przedstaw iając
możliwość niebezpieczeństw a, ale ulegli wreszcie p ro ­
śbom, i w szystkie psy, z drążków i łańcuchów uw ol­
nione, zaczęły radośnie, w szalonych pląsach skakać
około naszych koni.
W lesie gościniec zakręcał na lewo. Czyliź to nie
jest istny fatalizm, źe grono jakichś kolonistów Szw a­
bów zaw iązało się b yło w tow arzystw o, tak jak my,
i nie dzikie, ale swojskie świńki w tym dniu upolo­
wało we wsiach okolicznych u chłopów, i ten tra n s­
port, przeważnie białych dzików, pędziło gdzieś na ja r­
m ark, o tak późnej godzinie, tym właśnie gościńcem,
k tórym m y pow racaliśm y z łowów? Czyliź to nie jest
istny fatalizm, źe tę trzodę, pędzoną przez kolonistów,
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

spotkał w łaśnie na tym zakręcie gościńca nasz oddział


m yśliwski, w chwili tak niezw ykłej, w chwili, g d y się
dyscyplina łow iecka do pew nego stopnia rozluzow ała,
i g d y naw et hetm ańska buław a w yjątkow o była uległa
prośbom pospolitego ruszenia ?
Psiarnia, w ciągu dnia rozjedzona na dzikach,
spostrzegłszy przed sobą dobrze znanego w roga o tych
sam ych kształtach, chociaż innej barwy, zaraz rzuciła
się cała z szalonym zapałem.
W jednej chw ili zw arły się szyki. »H arap!...
Nazad!...« zagrzm iały głosy nasze i dojeźdźaczy, ale to
b y ły głosy w ołających na puszczy; każdy z ogarów
i kundysów już w zębach swoich trzym ał ja k ą ś ofiarę.
O! H err! Gott! rozlegał się okrzyk przerażenia w prze­
ciwnym obozie. W as ist das?... W as ist das?... I tu
nastąpiło zamieszanie, o jakiem chyba Leonidas pod
Term opilam i m ógł m ieć jakieś w yobrażenie. Do g e r­
m ańskiego obozu należące świńki, zaczęły się z trw ogą
tłoczyć pod nasze konie, ale nareszcie obok tej trw ogi
i w ściekły gniew zaczął je także ogarniać; każdy z nas
pod swym koniem m iał po chwili pojedynek m iędzy
św ińką a ogarem , a interw encya w szelka była nie­
możliwą. Do rozpaczy doprow adzone św ińki zaczęły
się rzucać na nasze konie. Niem cy krzyczeli w niebo-
głosy i nie zważali na nasze uspakajające zapew nienia.
Zdawało się, że to już pierw sza p rz y g ry w k a do tej
walki, k tó ra się w przyszłości gotuje m iędzy gierm ań-
skim a słowiańskim żywiołem. Część tej falangi przez
nieprzyjaciela n aparta w padła na H udetza, i wraz
z koniem powaliła go na ziemię. P ułkow nik F arg as,

123
G A W Ę D Y MYŚLI WSKI E .

choć zawsze łagodny ja k gołąbek, nagle dokoła obsko-


czony, już zaczął przeklinać po węgiersku, i na prawo
i na lewo płazować kordelasem. »H arap! Zagraj! Nie
rusz M rówka! Puszczaj. Rozbój! Do n o g i... T a m b o r!«
krzyczeli na całe gardło dojeżdżacze, i na oślep ćwi­
cząc harapami, w zapale bezwiednie rozdzielali razy
między psy, świńki i kolonistów. Mój Birkut, do takiej
walki nieprzywykły, wym ówił mi nareszcie posłuszeń­
stwa, i ukąszony w nogę przez jakąś świnkę, a może
przez" k tóregoś ogara, uniósł mnie na bok, i z niem ałym
trudem udało mi się przyprowadzić go do opamiętania.
Gdy znów powróciłem na pole walki, zastałem
już tylko pobojowisko: nasza armia świetny try u m f
odniosła: byliśmy zwycięzcami. Na pobojowisku leżało
5 trupów armii nieprzyjacielskiej, nie licząc wielkiej
ilości rannych, ale to zwycięstwo kosztowało nas o wiele
taniej, niż zwycięstwa wojsk niemieckich nad francu­
skiemu, tam bowiem zwyciężeni zapłacili 5 miliardów,
g d y zaś tu, m y zwycięzcy — na mocy dobrowolnej
ug od y zawartej ze zwyciężonymi przez naszego h e t m a ­
na, — zapłacić musieliśmy p ew n ą k w o tę, nie idącą
w miliardy, ale z czego obie strony okazały się zu­
pełnie zadowolone. A przecież szeregi gierm ańskie
wielką w tej walce poniosły k lęsk ę; ich wódz, kolonista,
stanął w obronie jakiejś swej ulubionej świńki do wralki
z tropowcem Zagrajem, k tóreg o potem przed naszym
hetm anem w yjątkow o oskarżał: W e n n nur nicht dieser
verfluchte H u n d da gew esen wTare. W istocie dojeżdżać/
M ichańko opowiadał nam później, jak odpędzał Zagraja
od tego kolonisty, który, upadłszy na ziemię, bronił

124
G A W Ę D Y M Y Ś L I WS K I E .

jeszcze tej swojej ulubionej świnki, a rozzłoszczone


psisko, kąsając na prawo i na lewo, nie umiało już
rozróżnić szczeciny od surduta i spodni tego Niemca.
Na tern się skończyły przygody tego dnia, które
każdy z uczestników z pewnością na długo w swej
pamięci zachował. Czyż w równie oryginalne i zabawne
epizody dzisiejsze polowania tak obfitują, jak obfitowały
te nasze dawne łowy? W Stryjskiem, nad brzegiem
Świcy, ciągnące się rozległe pasmo lasów Lachowi-
ckich — własność nieg dyś ś. p. A lek sandra hr. Dzie-
duszyckiego z Izydorówki — były, rzec można, ową
szkołą, k tó ra wytw orzyła ten zastęp daw nych myśliwych
a były także szkołą Kazimierza Wodzickiego.
Mój wuj ś. p. Aleksander, był z daw na królem
stryjskich myśliwych, a może swrngo czasu i królem
myśliwych w całej Galicyi. Ongi, g d y dziki były jeszcze
rzadkością w kraju naszym, w lasach Lachowickich,
graniczących z niezmiernym obszarem borów k am e­
ralnych, on z doskonałą psiarnią i z wyćwiczonym
wybornie zastępem tropicieli i dojeźdźaczy, wyprawiał
na nie słynne na kraj cały łowy. To też Izydorów ka
stała się celem pielgrzymki dla myśliwych z najodle­
glejszych okolic; każdy p ragn ął hołd złożyć królowi
łowów i choć raz przypatrzeć się tym sławnym, nie­
znanym gdzieindziej polowaniom.
Pam iętam te czasy, gd y u nas każdy, który m ógł
powiedzieć »Polowałem w Izydoróvvce,« czuł się dopiero
prawdziwym myśliwcem; zdawało mu się, iż aureola
otacza jego czoło. Był niejako pasowanym na rycerza.
Nie wiem, czy który z wyznawców A lk o ra n u tak

125
GA W ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

się przygotow uje do pielgrzym ki z M ekki do M edyny,


jak ja przygotow yw ałem się na pierw sze polow anie
w Izydorów ce. I W odzicki u A lek sa n d ra D zieduszy-
ckiego, sw ego późniejszego teścia, zdobył, rzec można,
dopiero pierw sze rycerskie ostrogi. — Zapoznaw szy się
tam z tern, nieznanem mu dotąd polow aniem , zap ro ­
wadził zaraz u siebie w H olhoczach w y borną psiarnię
i w graniczących lasach M anasterzyskich i P odhajeckich
śwdetną rozpoczął kam panię na dziki, a zapał m yśli­
wski niósł go odtąd w coraz dalsze strony, aź wreszcie
i w góry, na niedźwiedzie.
Jak a to szkoda, źe ś. p. A lek san d er żadnych nigdy
nie ogłosił pam iętników swoich w ypraw , i źe W odzicki
w swoich pism ach ta k m ało o nich wspomina. Ileź tam
ciekaw ych i pouczających epizodów. Co tam skarbów
dla późniejszych pokoleń.
Jeden dzień, na przykład, stoi teraz przed m oją
pam ięcią. Oto, jak było:
W dość licznem m yśliw skiem gronie, polow aliśm y
już z początkiem wiosny w lasach Balickich, należących
wówczas do pani B roniew skiej. Odwilż była zupełna,
w ody zalew ały w ybrzeże Świcy, k tó rą z rana jeszcze
w bród konno przejechaliśm y dość łatwo. Psiarnię
naszą składały sław ne w eterany, k undysy izydorow ie-
ckie i prześliczne czarno-podżare, górskie og ary L u­
dw ika S teckiego z Sokołow a.
O dyniec był otropiony w miocie »Dźurdźów.«
W jednej chwili psiarnia go opadła, i popędziła w prost
na W odzickiego. N iestety. B eneszów ka nie dopisała.
K u la jedna gdzieś drasnęła nieszkodliwie zwierza,

126
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

lek k ą farbę dojrzeliśm y nareszcie na tropie, więc na


koń... i rozpoczęła się szalona pogoń, bo głos psów
znacznie się oddalał i łatw o poznać m ożna było, źe
dzik sadzi z kopyta, i ani razu się nie ostanowił. P arów
nie parów, góra nie góra, my ciągle naprzód pędzimy.
Ja łatw e m iałem zadanie, bo na poprzedniem polow aniu
koń mój m yśliw ski okulał, i nie był jeszcze zdolnym
do użytku, więc mój wuj, k tó ry mnie bardzo lubił,
dał mi na dziś o g iera »M erdżankira,« przyw iezionego
niegdyś z A rabii przez Juliusza D zieduszyckiego do
Jaryczow iec. T en w iatronogi syn pustyni był dziś moim
m yśliw skim wierzchowcem , nie dziw więc, źe wszelkie,
choćby najcięższe przeszkody, brać m ogłem z najw ię­
kszą łatw ością. A le dzika, lekko postrzelonego, a go
nionego przez w yborną psiarnię, naw et syn pustyni
w lesie nie dogoni. Cały zapał m yśliw ski, niebezpie­
czeństw a przebyte w przejeździe przez parow y, pot
kroplisty, k tó ry o k ry w ał rum aki, w szystko to, niestety,
poszło na m arne. Dzik ani razu się nie ostanow ił
i pom knął w T urzańskie rewiry, a psiarnia za nim.
Dalsza pogoń byłaby niedorzecznością. T rąb k a
w uja A lek san d ra w szystkich nas w około niego zgro­
madziła, i stanęliśm y gotow i słuchać rozkazów wodza.
Bo tam nie było, jak to gdzieindziej byw a w zwyczaju,
źe się rozpoczynają w lesie narady z gośćm i lub strażą
lasow ą, m arnując drogi czas łowom przeznaczony.
Nie, tam był ty lk o rozkaz wodza — nic więcej. A rozkaz
brzm iał: dojeźdźacze pójdą za psiarnią do T urzańskiego
lasu, psy połapią i przyprow adzą na »W ysoki łaz,«
gdzie jest drugi dzik otropiony przez starego K upryka,
GA W ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

my tymczasem na trzeciego otropionego dzika z po-


g o n k ą weźmiemy miot »Osiczynę.«
— A gdzież pogonka? — zapytał nieśmiało jeden
z młodych towarzyszy łowow, który tu po raz pierwszy
polował.
Na to pytanie wuj A lek san der spojrzał tylko
z uśmiechem na pytającego i nic nie odrzekł. A stary
major Seweryn Korzeliński, znany z kampanii w ęgier­
skiej i z opisu podróży swojej i pobytu w Australii,
postać nadzwyczaj miła i sympatyczna, pociągnąwszy
kilka kłębów dym u z swej krótkiej fajeczki, z k tórą
się prawie nigdy nie rozstawał, nachylił się z konia
ku młodzieńcowi i rzekł mu z cicha:
— Nie kompromituj się młodzieńcze takiemi p y ­
taniami. Tu wszystko z gó ry obmyślane. Obaczysz!
— Na koń! — zagrzmiała dalsza komenda, i w pół
godziny może byliśmy przed miotem »Osiczyna.«
Zeskoczyliśmy z koni i oddaliśmy je chłopcom
stajennym, którzy, nie wiem skąd, już się tu znaleźli
i na nas czekali. Pod kierownictwem wodza ujrzeliśmy
się na szerokiej linii, na której nas rozstawił, sam zaś
poszedł na skrzydło i zatrąbił. Zdziwić się musiał nie­
mało ów młodzieniec który wystąpił z niefortunnem
zapytaniem: »A gdzież pogonka?« g d y usłyszał w tej
chwili w dali głos trąbki drugiej i trzeciej, a zaraz
potem gonienie pogonki.
Sąsiadem moim po prawej stronie był ś. p. K a ­
zimierz Dzieduszycki. Do czci najwyższej, która to
nazwisko w kraju całym otaczała, niech mi wolno
będzie dodać, źe to był oraz jeden z najmilszych towa-

128
G A W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

rzyszy m yśliw skich, jakich kiedykolw iek spotkałem ,


a przytem jeden z najcelniejszych strzelców, osobliwie
kulam i.
Miot trw ał dość długo. Bez strzału przepuściłem
dw a lisy, k tó re mi w yszły na kilkanaście kroków ,
a wyznaję, iż konieczność ta k a do najw yższego roz­
drażnienia doprow adzić m nie może. Nareszcie coś za­
czerniało w gąszczy i widzę bardzo pięknego odyńca
idącego o kroków może 30, w prost na m ego sąsiada
po prawej ręce; strzał m iałem pew ny, ale dojrzałem ,
źe mój sąsiad już stoi złożony. Oczywiście nie strze­
liłem , jak mi to m yśliw ski obow iązek nakazyw ał,
bo zawsze się trzym am tej zasady, że wolę każdego
zw ierza bez strzału przepuścić, niż towarzyszowi m y­
śliw em u przykrość wyrządzić. P ad ły dw a strzały,
bardzo trudne w p raw d zie, bo w gęstej drągow inie,
k tóra moje stanow isko od stanow iska K azim ierza od­
dzielała. O dyniec zwrócił się ku m nie i na szeroką
linię w ypadł mi na kroków piętnaście. W ym ierzyłem
go w kom orę, gdy usłyszałem b łag aln y głos K a zi­
m ierza D zieduszyckiego:
— Jak mnie kochasz, nie strzelaj! On już m a
dosyć.
N a takie zaklęcie byłbym się chętnie w yrzekł
strzału naw et do lwa, do hyeny i do p an tery — a cóż
dopiero do dzika. Spuściłem sztuciec i dzik poszedł dalej.
Badam y trop, farby niema... Idziem y za tropem kroków
kilkadziesiąt, kilkaset może — ani śladu farby. Człowiek
strzela, pan Bóg kule nosi — i te kule, chociaż puszczone
ze sztućca jednego z najlepszych strzelców — widocznie

129
G A W Ę1Y M Y Ś L IW S K IE .
9
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

nie doszły do celu, tylko gdzieś ugrzęzły w drą*


gowinie.
S trąbiono nas w krótce i każdy znów siedział na
grzbiecie sw ego rum aka.
— N a W ysoki łaz! — zagrzm iała kom enda —
psiarnia już musi być z pow rotem , a g d y b y jej nie było,
to pogonka ten m iot przegoni.
G alopem pędzim y znow u przez czachary, gąszcze,
parow y i w niespełna pół godziny stajem y przed »W y ­
sokim łazem.« Cała psiarnia Izydorow iecka już tam
stoi w kom plecie, bo jed en tylko kundys lek k ą odniósł
ran ę i pod strażą dojeżdźacza pozostał w lesie, ale
z psiarni S teckiego jeszcze brakuje ogarów. Zresztą
w szystko w porządku.
B ierzm y ted y m iot »W y so k i łaz.« K om endant
nasz rzekł, że tu jest odyniec przez K u p ry k a otropiony.
»Otropiony?!« rzekłby może na to k tó ry ś z dzisiej­
szych m yśliw ych. »Jak to? kiedy odwilż i srokate
pole?« T a k jest, odyniec był otropiony pom im o odwilży
i sro katego pola, przez takiego tropiciela jakim był
stary K u p ry k , uczeń ze szkoły iC leksandra D zieduszy-
ckiego. T akim sam ym m istrzem w tym zawodzie był
później, żyjący praw dopodobnie dziś jeszcze, syn tego
K u p ry k a.
N iech mi w ybaczą dzisiejsi posiadacze wielkich
rewirów, którzy się chełpią ze sztuki tropienia swej
straży leśnej, ale im powiem, źe to ich dzisiejsze tro ­
pienie, na k tó re często patrzę, jest tylko istną parodyą
tropicielskiej sztuki. N a doskonałej ponowie, na prze­
strzeni kilkuset m orgów , na której są ciągle pew no

13°
G A W ĘD Y M Y Ś L IW S K IE .

dzicze legow iska, otropić stadko dzików, nie oznaczając


naw et dokładnie jeg o liczby — to rzecz bardzo łatw a.
Ze szkoły Izydorow ieckiej wyszli tropiciele tej niepo­
jętej doskonałości, źe naw et ponow a staw ała im się
zbyteczna, i na kaźdem polu dzika otropić umieli, czy
to na rosie w śród lata, czy na szronie w jesieni —
a juź ponow a by ła dla nich tak białą k a rtą , źe w ątpię,
by jakikolw iek z uczonych dziś m yśliw ców lepiej od
nich na niej czytać potrafił. Z w yjątkiem kilku górali,
którzy na o grom nych górskich przestrzeniach, o każdej
porze, każdego zw ierza wyśledzić zdołali, zdarzyło mi
się zaledwie kilku spotkać takich m istrzów tropicieli.
Oprócz K u p ry k a, w spom nę tylko gajow ego D m ytra
w T urzy i sław nego Jan a Parandzieja, dozorcę rew i­
row ego Lisow ieckiego Tow arzystw a.
Lecz w racam do rzeczy. Na »W ysokim łazie«
stanęliśm y znów na stanow iskach. Psy puszczono
w miot, k tó ry czarodziejska rę k a hetm ana łowów, nie
wiem jak ą p o tęg ą, juź potrafiła p o g onką obstawić.
Psiarnia w barłogu opadła ogrom nego odyńca. A le b y ł
to staruszek dośw iadczony — z niejednego pieca widać
chleb jadał, i nieraz w życiu rozm aite przebyw ać m u­
siał p erepałki — to też położenie zbadać potrafił od
razu, i poznawszy, źe psiarnia, to sprzym ierzyńcy tych
m yśliw ych, których zw ietrzył na linii, uznał odw rót
za najstrategiczniejszą część kampanii. A le trąb k a
A leksandra i odpow iadające jej okrzyki pogonki uda­
rem niły tę kom binacyę, i ze wszech stron nadbiegająca
psiarnia, pokrzyżow ała jego strategiczne plany. Pod
naciskiem naw ały w ypadł zrozpaczony przed stanow isko

13*
9*
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

W odzickiego, k tó ry b y ł moim sąsiadem na praw o.


P a d ły dw a strzały — dzik z psiarnią pobiegł dalej,
ale po chwili znów się w szystko uciszyło, i rzadkie
ty lk o daw ały się słyszeć naszczekiw ania. Podbiegłem
w tym kierunku. Cóż za oryginalne w idowisko p rz ed ­
stawiło się moim oczom. Znowu przez dw a strzały
Beneszów ki źle postrzelony odyniec, ale do dalszej
walki sił pozbaw iony, siedział przez zgraję psów za­
trzym any, a na nim Kazim ierz, trzym ając go silnie za
szczecinę na w ierzchu głow y, i wbijając mu kordelas
przez p raw ą ło p atk ę do serca. N a nieszczęście ten
kordelas był ze zbyt kruchej stali, i za pierwszem
pchnięciem złam ał się przy rękojeści, a ostrze nie g łę­
boko utkw iło w tw ardej skórze zwierza. M yśliw y
w najw iększym zapale, nie puszczając swej zdobyczy,
na której siedział, i trzym ał za grzyw ę, dalej uderze­
niam i pięści starał się popsute narzędzie wbić aż do
serca dzika. P różne to były w ysilenia, a jednak W o-
dzicki, w tej chwili, przypom niał mi postać ow ego
H erk ulesa, k tó ry pokonuje legendo wego erym antyjskiego
odyńca. T ak strasznej sceny szam otania m iędzy po­
g ro m cą a ofiarą nig d y nie w idziałem : przez chw ilę,
w istocie, nie m ożna było przewidzieć, k to ostatecznie
zostanie zw ycięzcą w tej zaciętej śm iertelnej walce
m iędzy nieustraszonym m yśliw cem , a do wściekłości
doprow adzonym zwierzem. N adbiegłszy w chwili, g d y
się ta cała w alka rozgryw ała, byłbym m ógł bardzo
łatw o strzałem tę ory g in aln ą zakończyć scenę, lub
ciężko rannego zw ierza pchnięciem kordelasa uspokoić;
jed n ak oczywiście nie uczyniłem tego, ale podbiegłem

132
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

i podałem mój kordelas Kazimierzowi. »Bóg ci zapłać«


powiedział mi serdecznie i pchnąwszy moim k o rd e la ­
sem, koniec tej scenie położył.
Zmrok zaczynał zapadać i wszyscy towarzysze
już byli ku domowi podążyli, aby Świcę, o ile moż­
ności, jeszcze za dnia przebyć brodem, zwłaszcza, że
w dniu tym był spodziewany w Izydorówce zjazd
sąsiedztwa, gdyż to był dzień urodzin jednej z moich
kuzynek. J a z Kazimierzem zostałem dłużej przy zwło­
kach zabitego przez niego odyńca, który niezwykłym
był okazem i nad którym też jako naturalista niezwy­
kłe czynić począł spostrzeżenia, tak, źe g d yśm y po
skończonych badaniach i najdokładniejszem visum re-
pertum w dalszy wyruszyli pochód, księżyc stał już
wysoko, skorośm y stanęli nad brzegiem Swicy. Odwilż
dzisiejsza do wielkich rozmiarów była podniosła jej
fale; gdzie niegdyś były brody, teraz już topiel — gdzie
była topiel, tam bezdenne morze. Na drugim brzegu
czekali na nas nasi towarzysze; oni pomiędzy kry
płynąc, choć z trudnością, jeszcze za dnia rzekę prze­
być zdołali i zaraz zaczęli na nas w o ła ć :
— Spóźniliście się! W oda wzbiera gwałtownie!
Nie jedźcie! Niebezpiecznie próbować, bo kra może
was porwać!
Stałem przy Kazimierzu i odezwaliśmy się razem:
— Będziemy zaraz przy wras!
Jakoż, pocisnąwszy rumaki, wpadliśmy w b ałw a­
niące się nurty rzeki i pomimo tego, iż w pierwszej
chwili woda już napełniła cholewy butów, gru n t czu­
liśmy jeszcze pod kopytam i koni — a więc dalej naprzód.

133
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

K a z im ie rz je c h a ł p rzo d em na k asz tan o w ej k laczy


»R u d k a ,« ja n a » M erdźankirze.« Po chw ili R u d k a ju ż
d n a nie czuła, ale ja k szczu p ak śm iało p o p ły n ę ła dalej.
I A lerd żan k ir p ły n ą ć zaczął — ale w idocznie syn p u sty n i
do m a ry n a rk i nie czu ł w sobie ż a d n e g o p o w ołania
i o d ra z u się zanu rzy ł. G ło w ę je g o u jrz a łe m po chw ili
znów n a d fa lą , ale z n o z d rz y je g o b u c h n ę ły k łę b y
w o d y , ja k b y z n o zd rzy delfina. Z eskoczyłem z nieg o ,
b y m u u lży ć ciężaru i o b o k p ły n ą ć zacząłem , chociaż
p ły w a n ie w su k n ia c h m y śliw sk ich ze sztu ćcem n a
ram ien iu i z k o rd e la se m u b o k u , zw łaszcza w m iesią cu
lu ty m , do p rz y je m n o śc i zaliczonem b y ć nie może. P a r ę
ra z y k o ń jeszcze tę sa m ą e w o lu c y ę po w tó rzy ł, to w y ­
n u rz a ją c się z w ody, to znów zap adając. W id z ą c g ro ź n e
n ieb ezp ieczeń stw o z aw o łałem z p rze ra że n iem :
— K azim ierzu , M e rd ź a n k ir tonie!
J a k b y łó d k a n a m orzu, k ie ro w a n a r ę k ą z rę cz n eg o
w ioślarza, ta k R u d k a n a w odzie, pom im o k ry c ią g le
n a d p ły w a ją c e j, zw inęła się p ły n ąc, k ie ro w a n a rę k ą
w y tra w n e g o sw e g o i n ie u stra sz o n e g o jeźd źca; i W o -
dzicki, k o rz y sta ją c z chw ili, g d y się k o ń mój znow u
n a d fa lą u k azał, u c h w y c ił g o za c u g le p rz y sam em
w ędzidle. N ieszczęśliw e zw ierze, czując tę niespodzie­
w a n ą pom oc, k ilk a ro zp aczliw y ch skoków ’ u czyniło
n a p rz ó d i szczęśliw ie sta n ę ło n a m ieliźnie. Ja, b ro d z ą c
dalej p rz y nim pow yżej p asa w w odzie, szczęśliw ie
n areszcie d o p ro w a d z iłe m g o do b rzegu.
C ała ta p rz e p ra w a, m im o w o ln a k ą p ie l o tej p o rze
ro k u , d alsza ja z d a do d o m u w m o k ry c h szatac h na
m o k re m siodle, do ro z k o sz y zaliczoną b y ć nie m oże —

134
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

a przecież tak się czułem szczęśliw ym ; bo choć m nie


osobiście żadne nie groziło niebezpieczeństw o, cóżby
to była za k lęsk a utopić kom uś konia tak wielkiej
wartości. W spom nienie teg o epizodu dziś jeszcze m nie
dreszczem przejm uje i tylko przytom ność um ysłu i z rę ­
czność W odzickiego uratow ały m nie od tej ciężkiej
klęski.
W kilka dni później zaznaczył się w księdze
moich m yśliw skich w spom nień znów ciekaw y epizod,
k tó reg o ja byłem bohaterem , ale w którym , ze w sty ­
dem w yznać to muszę, nie św ietną odgryw ałem rolę.
Z tą sam ą psiarnią polow aliśm y w Holeszow ie
u A lek san d ra Jaźw ińskiego. Z konia strzeliłem na
znaczną odległość do bardzo dużego odyńca, a chociaż
i śladu już ponow y nie było, ujrzałem na tropie silną
farbę, ale żółtaw ą, z czego poznałem , źe zwierz b y ł
m iękko strzelony, a psiarnia za nim pognała do dalszej
części rew iru zwanej »Nidwy.« T en las, dziś praw ie
do szczętu w ykarczow any, przem ienionym został prze­
ważnie na pastw isko; ale podów czas był gęszczą nie­
przebytą. W śród m okrej łąki stały tam większe i mniejsze
klom by sitowia, w ikliny, łoziny i oczeretówr, m iędzy
którym i rosły gdzieniegdzie k arło w ate olchy i czarna
w ierzba tak, iż przebycie tych gąszczy możliwe tylko
było chyba przy bardzo silnym mrozie.
Otóż w jed n y m takim kilkum orgow ym klom bie
psiarnia ostanow iła postrzelonego dzika. W n e t tam
dojechałem , a zbadaw szy teren, zeskoczyłem z konia
i zająłem stanow isko w przekonaniu, źe psy ostatecznie
będą m usiały w yparow ać zwierza z tej fortecy, dokoła

135
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

otoczonej łąk ą, i strzał będę m iał bardzo w ygodny.


W tw ierdzy wrzało jak b y w kotle. D ługo tak stałem ,
z przy gotow anym do strzału sztućcem w ręku, gdy
n ag le usłyszałem ten ten t kop y t końskich i ujrzałem
kilku jeźdźców zbliżających się cwałem . To pokrzyżo­
w ało w szystkie moje kom binacye; k tó ry z kolegów —
pom yślałem — dobije postrzelonego przezem nie dzika,
to rzecz arcy p rzy k ra i zazdrość m yśliw ska obudziła się
we m nie z ta k ą gw ałtow nością, źe nie zw ażając w cale
na niedorzeczność tego k ro k u i na rzeczyw iste niebez­
pieczeństw o — jak stu d en t na w akacyach, k tó ry nie
um iejąc pływ ać, w staw się rzuca za postrzeloną k a ­
czką — na oślep w tym gąszczu w jednej chwili zato­
nąłem . Śmiejecie się ze mnie z pew nością z politow a­
niem, wy, w ytraw ni dzisiejsi m yśliwi. A. jed n ak zarę­
czam, źe każdy z was, g d y b y miał wów czas moje lata
i mój zapał m yśliw ski, b y łb y to sam o uczynił.
Z najw yźszem wysileniem , uszedłszy kilka kroków ,
poznałem niedorzeczność m ego postanow ienia, ale nie
by łb y m się już cofnął za żadne sk arb y św iata i dew iza
B luchera, w strętnego dla m nie zresztą w każdym
w zględzie: B luchert re terirt nicht! stała się m oją d e­
w izą, bo zbyt silnie opadła mię naprzód nam iętność
m yśliw ska. O dganiając lufą i rękam i wiklinę i suche
trzciny, przeciskałem się jak wąż przez pam pasy am e­
rykańskie. Po tak m ozolnym pochodzie dotarłem n a ­
reszcie do pola walki. D om yślałem się teg o po bliskiem
ujadaniu psów i fukaniu dzika, ale o k ro k przed sobą
nic a nic nie widziałem.
W m iejscu nieco mniej zarosłem , po chw iejących

136
GAW ĘDY M Y ŚLIW SK IE .

się gó rą krzakach poznałem , iż zwierz tam stać musi,


bo i rów nocześnie też przy m nie zam igotało w traw ie
kilka psich ogonów. P rosto przed siebie lufki naw et
w yciągnąć nie m ogłem , ale w net m yśl mi przyszła, źe
dołem, gdzie trzcina jest rzadszą, prędzej będę m ógł
czegoś dojrzeć. R zuciłem się więc na ziemię — dołem
w w iadom ym mi k ierunku w zrok wytężam , i... o ra ­
dości!... Tuż przed sobą poznaję dokładnie cztery racice
stojącego odyńca... ale nic więcej!... Po położeniu tych
racic pom iarkow ać ty lk o m ogłem , źe zwierz nie stoi
na połeć odem nie — ale czy jest zw rócony na sztych,
czy ogonem , teg o już rozpoznać nie m ogłem .
Nie m iałem czasu do stracenia, bo tam dudniały
k o p y ta rum aków moich kolegów — a więc przyłożyłem
sztuciec do tw arzy i, m iarkując możliwe położenie
zwierza, na oślep wypaliłem przez traw y... Cień jakiś
przesunął się przedem ną i w ten cień w zapale z drugiej
lufy strzeliłem . Co się stało z moimi kulam i, Bóg tylko
wiedzieć raczy. O dyniec widocznie w chwili strzału stał
do m nie na sztych i po strzale jak to m ówią: »na dym
poskoczył.« Teraz stan ął o trzy kroki odem nie i zaczął
się rozglądać dokoła, kłam i klam sając groźnie.
B yłoby to niesm aczną blag ą z mej strony, gdybym
powiedział, źe położenie moje w tej chwili było p rz y ­
jem ne i jakikolw iek urok mi sprawiło. Zasłyszane k il­
k ak ro tn e skom lenie skaleczonych psów utw ierdziło
m nie w przekonaniu, źe dzik nie był w cale w złotym
hum orze, bo po strzałach poszedł odrazu na dym, więc
w yraźnie szukał m yśliw ego, k tórego dotąd dopatrzyć
nie m ógł. W iedziałem , źe najm niejsze poruszenie zdradzi
G A W ĘDY M Y ŚL IW S K IE .

m oją bytność, a w tych w arunkach wszelka w alka


z rozjuszonym zw ierzem b y łaby niem ożliwą. Leżałem
więc cicho, spokojnie, trzym ając w rę k u w ystrzelony
sztuciec kapslow y — teraz jak w achlarz niew inny i nie­
użyteczny do obrony; a psy oszczekujące dzika sk ak ały
nieraz po mnie, nie dopatrzyw szy m nie także. U p o k a ­
rzająca i nieestetyczna była to pozycya. Ja k długo
trw ała, teg o nie wiem ; może m inutę, może pięć, może
pół godziny, ale m nie w każdym razie się w ydaw ało,
że trw ała bardzo długo. Nie dojrzaw szy m nie wcale,
odyniec z psiarnią odszedł nareszcie i nie chcę tw ier­
dzić, żeby mnie to postanow ienie jeg o było zm artw iło.
Po chwili usłyszałem strzał jeden, drugi, a potem jak b y
ogień roto wy.
W ychyliłem się wreszcie z gąszczy, jak b y nurek
z topieli i ujrzałem na łące m oich tow arzyszy, stoją­
cych nad zw łokam i tego sam ego odyńca, niezw ykle
wielkich rozm iarów. W yskoczyw szy na łąk ę, padł
zaraz, ugodzony w krzyże kulą L udw ika Steckiego.
A le był to zwierz jakiś nieśm iertelny, w alczył dalej
z śm iercią, aż go obsypał g rad ołowiu zebranych tam
m yśliw ych. W sk u te k tego byłem pozbaw ionym n a w e t
przyjem ności przekonania się, gdzie moje kule ugodziły,
a to najsm utniejsze, źe w skutek tych strzałów , tego
okazałego zw ierza nie m ogłem sobie sum iennie zapisać
w księdze mojej ubitej zw ierzyny, nie będąc pew nym ,
czy odem nie otrzym ał pierw szą k u lę śm iertelną.
Od kiedy polow ać zacząłem, zapisyw ałem sobie
zaw sze z pedantyczną sk ru p u latn o ścią zabitą przez
siebie zw ierzynę; ale postrzelonej lub przez innego

138
G A W Ę D Y M Y Ś L I W S K IE .

dobijanej nie liczyłem sobie nigdy, również jak i dzi­


ków, któ re przy psach zm uszony byłem skłuć k o rd e ­
lasem . M usiałem ze w stydem zgrom adzonem u tu are-
opagow i m oją sm u tn ą, iście studencką opowiedzieć
przygodę, i w istocie od lat szkolnych nigdy tak nie
byłem w yłajanym , jak w dniu tym , przez ten areopag.
Jeden z tow arzyszy mi pow iedział:
— Jeślib y ś ty kiedy m iał um rzeć w łóżku spo­
kojnie — to by łb y chyba cud Boży!
— B yle zginąć od dzika lub niedźwiedzia przy
psach — to chętnie się zgadzam . O byś b y ł dobrym
prorokiem !
— N iep o p raw n y — zakonkludow ał W odzicki, za­
żyw ając tabaczki — ale my w szyscy tacy...
O niebezpieczeństw ie polow ania na dziki bardzo
wiele, a naw et do p rzesyta pisano i opow iadano, a ja
zawsze twierdzę, że nie tak dyabeł straszny, jak go
m alują, bo wiele w tych opisach jest przesady. N au ­
czony d łu g o letn ią w tym w zględzie p ra k ty k ą , śmiało
stw ierdzić m ogę, iż dzik należy do rzędu stosunkow o
łagodnej i dobrodusznej zwierzyny, dopóki nie jest przez
ciężką ranę lub przez zbyt długie drażnienie do roz­
paczy doprow adzonym . O n przecież w norm alnym stanie
rzeczy nig d y żadnej żyjącej istoty nie zaczepi a przed
po g o n k ą nigdy, przenigdy nie zaatakuje m yśliw ego.
Ze zaś ucieka w tedy w oznaczonym przez siebie k ie ­
runku, więc nieraz zdarzyć się może, iż bezw iednie
w padnie na stojącego na jego drodze m yśliw ca, który,
jeśli mu się na czas z drogi usunąć nie potrafi, może
naw et przez niego zostać pow alonym — ale w takich

139
G A W Ę D Y M YŚL IW SK IE .

razach, krw iożerczych chęci dzikowi przypisyw ać nie n a­


leży. Jest to czysty w ypadek i takim w ydarzającym się
w ypadkom , przypisyw ać tylko można ow e słyszane i opi­
syw ane nieraz przygody m yśliw ych, atakow anych przez
dziki przy polow aniach z nagonką. W y jąte k tu stanow ią
dziki poprzednio silnie postrzelone, którym ból i g o ­
rączka bardzo dokuczyły i które, kilkakrotnie ruszone
z barłogu, ze złością rzucają się nareszcie na Strzelca,
k tó reg o obaczą. A le i tu w ypadki nadzw yczaj są rzadkie.
W długim moim żywocie m yśliw skim zaledwie
kilk a takich w ypadków zaznaczyć m ogę, jako to: a tak
dzika, dzień przedtem postrzelonego w Pieńkach, na
księcia S apiehę; podobnyź a tak na S tanisław a T a r­
now skiego w D obrohostow ie i na księcia W irtem b er-
skiego w R achini. Zawsze atoli dzik był poprzednio
postrzelony, a d łu g a za nim pogoń i kilk ak ro tn e w y ­
ruszenie z barłogu, w szał go ostatecznie w prow adziły.
Nie widziałem wTszakźe w ypadku, ażeby dzik, przed
p o g o n k ą raniony, odrazu rzucił się na m yśliw ego.
P rzed psam i — to rzecz inna. S pokojne to, chociaż
wcale nie trw ożliw e zw ierzę, łatw o da się rozdrażnić
przez oszczekującą go psiarnię, a na tyle posiada sprytu,
ażeby poznać, iż ta dokuczająca mu zgraja psów je s t
ty lk o narzędziem w ręku jeg o głó w n eg o w roga —
Strzelca. l o też oganiając się od tej zgrai, której często
śm iertelne zadaje ciosy — spostrzegłszy teg o śm iertel­
nego nieprzyjaciela, bardzo często o psiarni zapom ina
i godzi w prost na niego. A le i to zależy przeważnie
od indyw idualności zwierza, o czem mnie moje d łu g o ­
letnie na tern polu dośw iadczenie upew nia, bo mi się
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

zdarzało nieraz spotkać dzika, istnego furyata, rzuca­


jąceg o się na w szystko, co stało na jego drodze —
a znów innego z lim fatycznem usposobieniem , k tó ry
i psiarni lichy staw iał opór i starannie spotkania z m y­
śliwym unikał, byle tylko w łasną ocalić skórę.
K ilka na to dowodów z życia m ego m ógłbym
postawić.
R az, pam iętam , w lasach B ukaczow ieckich g o ­
niłem konno za postrzelonym odyńcem , k tó reg o p rze­
szyłem dw iem a kulam i szpiczastemi, ze sztućca system u
Dreyse. Jestto na gru bego zw ierza najlichszy w y n a la ­
zek, jakikolw iek sztuka rusznikarska w ym yśliła. O bie
kule, jak się później przekonałem , przeszły na w ylot
przez kom orę nieco niźei serca, a dzik pom im o tego
parę set k roków pom ykał dalej, goniony przez psiarnię.
G dy ostanow ił się nareszcie, spostrzegłem z przeraże­
niem, iż to rb a m oja z ładunkam i, zarzucona przez ramię,
gdzieś podczas pogoni została na jakiejś gałęzi, w skutek
przerw ania rzem yka, czego ja w zapale nie zauw ażyłem ,
i do tej pory może jeszcze w tym lesie, na tej gałęzi
wisi, jeśli jej k to przypadkiem nie znalazł, bo moje
poszukiw ania b y ły darem ne. Sposób to najniepraktycz-
niejszy noszenia ładunków przy konnej jeździe i od
niego moich tow arzyszy m yśliw skich ostrzegam . T ak
więc, nadjechaw szy do ostanow ionego odyńca, znalazłem
się ze sztućcem w ręku ale bez ładunków . Cóż robić?
W kordelasie jed y n a nadzieja. A le w yznaję, źe ten
sposób zabijania zwierza był mi zawsze w strętnym ,
gdyż zw ierzyna tak w spaniała jak odyniec zwłaszcza,
w arta tego, by jak rycerz na polu chw ały ginęła od

141
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

kuli a nie od noża, jak ginie przew ażnie biała, ucyw i­


lizow ana połow a teg o rodu. Tu w szelakoź w yboru
nie było i do tej zawsze dla mnie w strętnej m usiałem
się zabrać operacyi.
Psy oszczekiw ały dzika tylko, ale nie trzym ały
go dobrze, w ięc o praw dziw ie m yśliw skiem pchnięciu
od praw ej łopatki do serca nie było m ow y; uchw yciłem
zatem dzika za ty ln ą racicę i dałem kilka pchnięć,
k tó re nie były śm iertelne. W idocznie do roli T oreadora
z dzikam i najm niejszej nie mam zdolności. Z siłą tylko
trzym ałem uchw yconą racicę, i w lokąc się za dzikiem
po ziemi, pow tarzałem pchnięcia na oślep. G dyby ten
dzik b y ł furyatem ja k inne, cóż by się było m ogło
stać ze m ną i z psiarnią? A le on, pom im o podeszłego
w ieku a może i dla teg o właśnie, b y ł widocznie limfa-
tycznego usposobienia, bo psom się praw ie nie bronił
i cierpliw ie znosił te moje niezręczne pchnięcia, aż w re­
szcie jedno, w ym ierzone szczęśliwie w serce, przeniosło
go do dziczego raju.
Jak o przeciw staw ienie tem u, opowiedzieć znów
m uszę fakt ciekaw y, k tó ry mi się w ydarzył, gdym
polow ał u siebie w Brzeźańskiem , z gończym i psami,
gdzie w cale nie spodziew ałem się dzików. Gończaki
przypadkiem nap ad ły m aciorę, z m ałym i w archlakam i,
jed n ego z nich odbiły, i zaczęły w miejscu naszczeki-
wać. P odbiegłem — i ujrzałem kilkum iesięcznego w ar­
chlaka w zaciętej w alce z psami. P sy moje były p rze­
ważnie m łode i nigdy jeszcze dzika nie widziały. Skoro
się zbliżyłem — ten m iniaturow y dzik, g d y m nie ujrzał
tylko, z w ściekłością rzucił się na m nie — a strzelić

142
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

nie m ogłem , bo cała psiarnia na nim siedziała. K o p n ię­


ciem n o g ą odrzuciłem go n a bok, ale po chwili, po­
mimo ujadań psiarni, pow tórzył on swój atak tak, źe
odskoczyć m usiałem, a nie m ając przy sobie kordelasa,
nie m ogąc go zabić strzałem , z obaw y, ażeby mój
nabój śrótow y psa k tó reg o nie zranił. Czułem się wobec
niego bezbronnym . T e ataki pow tórzyły się jeszcze
kilka razy, aż nareszcie, przy jednym z nich uch w y ­
ciłem zwierza za uszy. W ielk ą m iałem ochotę tego
m łodego b o h atera w jassyr wziąść żywcem i zanieść
go do domu, ale tak był silny im pet tego, stosunkow o
m ałego zw ierzątka, źe mi się w yrw ał, podobnie jak
i gryzącym psom i po chwili znów powrócił do ataku.
N adbiegł nareszcie gajow y i ubił go toporkiem .
Zauw ażałem , źe w tern m ałoletniem pokoleniu
taki duch rycerski często się objawia, i sam już k ilk a ­
krotnie n ag ab y w an y byłem przez takie m iniaturow e
dziczki, a pam iętam jak raz w Lisowicach, naw et przed
po g o n k ą postrzelony w archlaczek H u d etza zaatakow ał,
i jeśli mnie pam ięć nie myli, n aw et na ziemię wywrócił.
L udw ik Stecki mi opowiadał, źe go raz przy psach
bardzo m łody w archlak silnie w nogę skaleczył. Zre­
sztą, pomimo iż z góry lat trzydzieści na dziki poluję,
i to przeważnie z psami — z w yjątkiem jednego w y ­
padku o tragicznem rozwiązaniu, o którym na innem
m iejscu w spom nę — nigdy nie byłem św iadkiem żadnej
katastrofy. Sam kilkakrotnie przez dziki byłem a tak o ­
w anym — nie przeczę — ale zawsze m oja w łasna nieu­
w ag a była teg o powodem , a nigdy szw anku nie od­
niosłem. R az tylko, g d y byłem jeszcze bardzo m łodym

143
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

i niedośw iadczonym , pow alony zostałem przez odyńca,


k tó reg o w ypchana głow a dotąd mój m yśliw ski salonik
zdobi. I tu b y ła m oja wina — moja bardzo wielka
w ina: gdyż postrzelonego, a przez psy ostanow ionego
odyńca, dobiegłszy z w ystrzelonym sztućcem , chciałem
dobić kordelasem , pchnięciem w piersi. T ylko dzielności
mojej psiarni zawdzięczam moje ocalenie.
Teraz przykład niezw ykłej odwagi, więcej powiem,
bohaterstw a, przychodzi mi na myśl, i z nim się p o ­
dzielić jeszcze m uszę z czytelnikiem .
W jednym z rew irów Żuraw ieńskich po dziś dzień
znajduje się jeszcze p. Bezuszko. W sk u tek nie wiem
jakiego w ypadku utracił on jed n ą rękę, ale drugą
w łada w ybornie le k k ą strzelbą, o ile mi się zdaje po­
jed y n k ą, k tó ra jest przechodem m iędzy strzelbą a pi­
stoletem , a jednak z tej niepokaźnej broni zdarzało mu
się celne robić strzały. Polow aliśm y z p o g o n k ą w je­
dlinie Zuraw ieńskiej u Tadeusza C hajęckiego. W miocie
»K oszarki« dzik postrzelony przeszedł w m iot »Bor­
su k ow e.« U radzono ten m iot na niego założyć, i w trop
puścić pieska tropow ca, by go pod naciskiem pogonki
na linię strzelców w ygonił. Ze w postrzeleniu dzika
byłem szczególnie zainteresow anym , w yprosiłem sobie
u C hajęckiego pozw olenie pozostania przy tropowcu,
obiecując solennie, że za tropem nie pójdę, dopóki
sy g nału rozstaw ionych strzelców nie usłyszę, i że się
naprzód przed linię pogonki w pogoni za dzikiem nie
w ysunę.
T ak się też stało. S y g n ał rozstaw ionych na linii
strzelców dał się słyszeć, puszczono tropow ca; pogonka
G A W Ę D Y M Y ŚLIW SK IE.

ruszyła, a ja w jej szeregach, nie przyspieszając kroku.


P. Bezuszko, leśniczy tego rewiru, szedł koło mnie.
Tropow iec, znakom ita to psina, pół wyźeł pół gończak,
w yprzedził nas o kilkaset kroków , i w parow ie zaczął
naszczekiwać, ale ani ja ani pan Bezuszko nie p rz y ­
spieszyliśm y kroku, bo nam to dyscyplina m yśliw ska
zakazyw ała. G dy linia pogonki wraz z nam i zbliżyła
się do tego miejsca, ujrzeliśm y widok wspaniały. N ad
stokiem parow u, wśród, niebotycznych jodeł, stał odyniec,
a w koło niego, ciągle naszczekując, biegał tropow iec.
N a znaczną odległość strzeliłem do stojącego zwierza
z dow odnego sztućca system u Lefaucheux, w yrobu
W iśniow ieckiego, z k tó rego oddaw na w szelką drobną
naw et zw ierzynę kniejow ą strzelałem . Dzik padł na
miejscu i pies rzucił się na niego, ale po chwili dzik
zerw ał się na rów ne nogi, bo był to jeden z ow ych
nieśm iertelnych. Po drugim moim strzale ta sam a n a­
stąpiła scena, ale cóż?... Gdy pow stał znowu, obejrzał
się dokoła, i zaraz przez parów rzucił się na mnie.
J a stałem w tak wązkim parowie, o strom ych brzegach,
źe ucieczka wszelka była niemożliwą, a pan Bezuszko
stał przy mnie. Przerażona pogonka zaczęła krzyczeć
w niebogłosy, i każdy chłopiec począł się wspinać na
pierwsze lepsze drzewo, które dopadł. K om iczna była
to scena popłochu. O dyniec z góry w prost na nas
szarżował parow em ; chw ytam więc nabój z ładow nicy
i zabieram się do nabijania sztućca, gdy p. Bezuszko
spokojnie wym ierza do sadzącego w prost na nas zwierza.
K ap sel prysnął, nabój nie wypalił. K atastrofa nieuni­
kniona. A jednak p. Bezuszko, ze spokojem rzym skiego

145
G A W ^O Y MYŚL IW S K IE - IO
G A W ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

senatora, broń sw ą spuścił — ale o ucieczce nie m yślał


w cale ; a było mu to moźliwem, bo parów był wązki
wprawdzie, ale poza moimi plecam i m ógł się łatw o
salw ow ać. Nie, on wiernie pozostał przy mnie, gotów
dzielić złą i dobrą dolę.
Zdołałem jeszcze na czas włożyć jeden ładunek
w lufę i tego, do najw yższego stopnia rozw ścieklonego
zwierza, położyłem strzałem na sztych w czoło, w chwili,
g d y był o parę k ro k ó w odem nie. Czyź ten spokój, ta
odw aga p. Bezuszko nie wdarte są wspom nienia?
Jakże w obec teg o rażąco w ystępuje fakt analo­
giczny, opow iadany mi w W ęgrzech, przez kilku ze
wszech m iar w iarogodnych naocznych świadków . Jeden
z udzielnych książąt niem ieckich polow ał na niedźw ie­
dzie u k tóregoś z Siedm iogrodzkich m agnatów . Na
stanow isku miał ze sobą Strzelca Niem ca, ze słynnej
szkoły w M ariabrunn. Niedźwiedzica, już kilkom a s trz a ­
łam i raniona, ze zgrają psów w ypadła na księcia, ale
jego dw a strzały nie pow aliły jej, tylko ją bardziej
jeszcze rozdrażniły, i obces rzuciła się na księcia. T en
zwrócił się do sw ego Strzelca, by m u podał drugi
sztuciec, lub go sam celnym strzałem od niebezpie­
czeństw a obronił. A le Niemiec, zapom niaw szy o sztućcu,
siedział na jodle. Nie zapom inając jed n ak o etykiecie,
do jego służby należącej, z uszanow aniem zdjął z głow y
kapelusz ze w spaniałym pióropuszem i zawołał:
— K onigliche Hoheit! re tte n sie sich wie sie kónnen!
P rzypadkow o nadbiegły chłop Siedm iogrodzki,
celnym strzałem ugodziw szy niedźwiedzicę, uratow ał
księcia od niechybnej zguby.
GAW ĘDY M Y ŚLIW SK IE.

G dy piszę te w sp o m n ien ia z la t u b ie g ły c h , tej


b e zp o w ro tn ie m inionej, choć nie z b y t jeszcze odd alonej
przeszłości, zaw sze serce się ścisk a i łza w y b ie g a z pod
pow ieki. Bo g d y okiem rzu cę w k o ło siebie, nie w idzę
już tego, czego szu k am . G d y m y śl puszczę ż e g lu g ą
w d aw n y ch w sp o m n ień św iaty , w idzę n a o b szarze przed
so b ą sam e k rzy że n a d m o g iła m i m oich d a w n y c h to ­
w arzyszy broni. W sz y sc y , w szy scy już poszli i ja sam
zostałem , ja k ów o sta tn i g re n a d ie r n a p o le o ń sk i z pod
W a te rlo o . N asz h e tm a n K az im ie rz W o d zick i najdłużej
trz y m a ł się jeszcze n a p o ste ru n k u , aż w ro k u zeszłym ,
p o ch o w aw szy p o p rzed n io p raw ie w szy stk ich sw oich
to w arzyszy , sp o k o jn ie z m y śliw sk ą b u ła w ą w rę k u
położył się w gro b ie.
O prócz m nie, z ty ch , k tó rz y do k o ń c a w iernie
w y trw ali p rzy daw n ej h e tm a ń sk ie j b uław ie, jeszcze
je d en ty lk o pozostał. Je d e n u c z e stn ik ty c h d a w n y c h
łow ow , ale u czestn ik , k tó ry już p rz y k o ń c u dopiero,
ja k o m łodzieniec w stąp ił w n a sz e szeregi, i ry c e rsk ie
zd obył o stro g i, a w ięc d a n e m m u b y ło o sta tn ie jeszcze
ty lk o o d b y ć k am p an ie, o sta tn ie dać strz a ły n a o statn ich
polskich łow ach. Je s t nim moj n ajserd eczn iejszy p rz y ­
jaciel, je d e n z n ajp ierw szy ch m y śliw y ch w k raju , i n a j­
m ilszy to w arzy sz n a k aźd em ło w ieck iem polu, S ta n i­
sław hr. S ta d n ic k i z K ry so w ie . O n z a c ią g n ą ł się w nasze
szeregi o sta tn ie g o ro k u p o lo w a n ia to w a rz y stw a w Bil-
czu k o ło M edynic, g dzie z re s z tk ą zd ziesiątk o w an ej
psiarni, g o n iliśm y za re sz tk a m i dzików po ty c h u ro ­
czych kniejach. D zierżaw iąc przez d łu g ie la ta od fun-
dacyi S k a rb k o w sk ie j re w iry M iko łajew sk ie, a p rzy tem

147
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

Turzę, B ołochów , R ach iń od kam ery, zakończyliśm y


polow anie z ogaram i w rew irze Bilcze, skąd najm ilsze
ze w szystkich m ieliśm y w spom nienia, gdyż wywieźliśm y
stam tąd 136 dzików, nie licząc wielkiej ilości innego
zwierza.
Przerzedzane stary ch m yśliw ych szeregi, straty
poniesione w psiarni przez ciąg łe w alki z grubym
zwierzem, w ytępienie dzików w przepolow anych przez
nas kniejach, zresztą pom nażający się ciągle stan sarn,
uniem ożliwiający dalsze polow ania z psam i, oto pow ody,
k tó re nakłoniły W odzickiego do przeniesienia tego
sposobu polow ania na inny, odpow iadający lepiej w y ­
m ogom czasu i okolicznościom i do pożegnania tych
daw nych, uroczych, ale na teraz już niem ożliwych ło ­
wów. Zorganizow anie tow arzystw a L isow ickiego otw o­
rzyło ten przełom , psiarnia poszła w rozsypkę, konie
m yśliw skie pow róciły do żłobu, a m y z kaw alerzystów
staliśm y się piechuram i, i znow u w kniejach Turzy,
R achini, i Bilcza, stanęliśm y jako zw ykli strzelacze,
w szeregach przeciętnych m yśliw ych galicyjskich.
R ozpisyw ać się o Lisow ieckim tow arzystw ie nie
jest moim zam iarem . T ę u w ag ę tylko uczynić muszę,
źe zorganizow anie w zorow e teg o tow arzystw a, zrekru-
tow anego z resztek daw nego, najpierw ej w kraju zaw ią­
zanego tow arzystw a łow ieckiego, i z nowo zaciągnię­
tych zastępów przeważnie znakom itych m yśliw ych,
w ielką jest zasługą ś. p. Kazim ierza. O no bowiem
stało się wzorem dla tylu później pow stałych m yśli­
w skich tow arzystw , k tó ry ch błogie oddziaływ anie na
zw ierzostan w kraju tak widocznie się dziś okazuje.
G AW ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

Pam iętam y dobrze te przeciwności i przykrości roz­


maite, na które w pierwszych latach naszego istnienia
byliśmy narażeni ze strony zawistnej falangi pseudo
myśliwych, przeważnie takich, którzy do uczestnictwa
w tych łowach przypuszczeni nie zostali, lub i tych,
którzy na chwilę stanęli w szeregach, ale nie mając
w swej duszy m yśliwskiego znicza, zdemoralizowani
chwilowem niepowodzeniem lub brakiem spotkania,
obrali sobie rolę uciekinierów.
P o w aga i niewzruszona stałość W odzickiego po­
konały te wszystkie piętrzące się trudności — i dziś
powtórzyć to można śmiało: Towarzystwo Lisowickie
stoi na świeczniku i jest wzorem dla tylu innych
w kraju towarzystw myśliwskich. O by dzisiejsze świetne
wyniki polowań Lisowickich, stać się m og ły w skazów ką
i dla zarządów lasów krajowych, dbałych o podniesienie
zwierzostanu.
Oby i one, nauczone tern doświadczeniem, przy­
szły do przekonania, iż najodpowiedniejszym środkiem
do rozmnożenia zwierzyny, teraz jeszcze zbyt rzadkiej
w rządowych rewirach, byłoby niezawodnie wydzierża­
wianie takowych, na dłuższy przeciąg czasu znanym,
dobrze firmowanym towarzyszom myśliwskim, ostro
skrępowanym statutem i regulaminem, zastrzegając
sobie oczywiście kontrolę nad wykonywaniem podję­
tych zobowiązań, ale zarazem nakazując swej straży,
by wszelkimi sposobami towarzystwu pośpieszała z po­
mocą.
l e n system byłby niezawodnie najskuteczniejszą
bronią i przeciw kłusownictwu, nieuleczalnej pladze

149
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

trapiącej rządow e rew iry, a z czasem doprow adziłby


w kraju całym zw ierzostan do rozm iarów , k tó ry ch b y
nam zagranica pozazdrościć m ogła.
A le pow róćm y do dalszej g aw ęd y o bezpow rotnie
m inionych czasach, o ow ych B ileckich lasach, dziś tak
już nie podobnych do tego, czem dawniej były.
W istocie wówczas jeszcze lasy, należące do p ań ­
stw a M edynickiego, jakże zgoła w yglądały inaczej,
niż dziś w yglądają... a osobliwie perła tych lasów,
wyżej w spom niany rew ir Bilcze. Przeszedłszy później
z rą k kam ery w ręce sem ickich w yzyskiw aczy, zm ie­
nione są one dziś już w jakieś pustkow ie, na k tórego
w idok ściska się serce m yśliw ego i leśnika. N iezbyt
ro zległy co do obszaru, liczący bowiem zaledwo kilka
tysięcy m orgów , i to niezbyt p ięk n eg o drzew ostanu,
bo niskopienne przew ażały zagajniki, dziś ten rew ir
jest po części w ykarczow any i zm ieniony na pastw iska
i sianoźęcie. A przecież niegdyś roiły się tam dziki,
sarny, lisy, cietrzewie, a i wilk nie był rzadkością.
O kilku przygodach na tej klasycznej ongi ziemi ło­
wieckiej jeszcze wspom nieć muszę.
W ro k u 1869 w grudniu zjechało nasze szczupłe
grono do Bilcza, i jak zw ykle, rozłożyło się obozem
u daw nego naszego znajom ego, kolonisty, pana K rebsa,
gdzie w dw óch ciasnych izdebkach zam ieszkali strzelcy,
ja k kto mógł, a służba, konie i psiarnia m ieściły się
po chatach innych sąsiednich kolonistów . Po jakich
cenach ci potom kow ie G ierm anów ofiarow yw ali nam
tę swoją gościnność, teg o opisyw ać nie potrzebuję.
A le cóż było robić. Pod w zględem kom fortu wiele

150
G A W Ę D Y M Y Ś L I W S K IE .

pozostaw ało do życzenia, niemniej też i strona kulinarna


nie by łab y z pew nością zadowoliła niejednego sm akosza.
Jedliśm y bowiem tylko to, co nam żona naszego
gospodarza zgotow ać raczyła; a te obiady były do
siebie codzień jak b y dwie krople w ody podobne, bo
sk ładały się w yłącznie z w ieprzow iny z kapustą, lub
dla odm iany z k ap u sty z wieprzowiną, ale za to co
do ceny przypom inały nam obiady u S achera i au x
F reres Provenceaux.
N iezrów nanym hum orem obdarzony wiecznie to ­
warzysz, ś. p. W acław H udetz, pobudzał zawsze nasz
ap ety t do tego niesm acznego jadła, pow tarzając p rzy­
słowie: »Die Ja g e r und der Hund... fressen alles... und
zu jed er Stund.« A więc codzień upojeni wrażeniami
odbytych łowów, nie narzekaliśm y na niew ygody, ani
na złe jedzenie, i ten lichy obiad po polowaniu sm a­
kow ał nam lepiej, niż w yrafinow anym m iejskim sm a­
koszom w szystkie ich przysm aki. Czuliśmy się zdrowi
i silni, urągaliśm y śm iało w ładzy E skulapa, bo te bory
zastępow ały nam najlepiej M arienbad, K arlsbad i O s­
ten d ę ; w rażenia łowieckie silniej w strząsały nerw am i
naszymi, niż wrażenia dzisiejszych pielgrzym ów do
M onte-Carlo i bohaterów m aczka i djabełka, a w nocy...
sen, w yw ołany dziennym trudem , spadał na nas błogi
i dobroczynny, pełen uroczych marzeń, nie podobny
wcale do snu w yw oływ anego w rozstrojonem nerw ow o
społeczeństwie naszem, zapom ocą m orfiny lub chloralu.
O wschodzie słońca term om etr w skazyw ał 18 stopni
R . O tropionych m ieliśm y kilka stad dzików, a więc
nikt na tem p eratu rę już nie zważał, bo lepiej, niż

>5i
G A W Ę D Y M Y Ś L I W S K IE .

wszelkie futro zapał m yśliw ski ogrzew a. N a stadko,


najbliżej od naszej osady otropione, bo m iędzy linią
Iw an o w ą a K rw aw ą drogą, wypuszczono psiarnię. N a
lew em skrzydle jechałem na moim dow odnym B irkucie
z W odzickim na R udziku, a przy nas jech ał na swej
klaczy K arcę ś. p. B estecki, d y re k to r słynnej Olejo-
wskiej owczarni, nieodstępny daw ny tow arzysz przygód
m yśliw skich W odzickiego, pierw szorzędny strzelec i m y ­
śliwy. R eszta tow arzystw a pilnow ała praw ego skrzydła
na przeciw ległej linii. Gon psów odezw ał się w miocie,
i ku przeciw ległem u zdaw ał się zdążyć skrzydłu. U tw ier­
dziły nas w tern przekonaniu strzały, któreśm y tam
usłyszeli. W odzicki rzekł do m nie: »To H udetz strzelił*
Chybił oczywiście. Dziki przeszły na praw o i w szystko
skończone!... bo oni ich nie dojadą, a psiarnia pójdzie
B óg wie dokąd.« Zatrzym aliśm y konie i naradzam y
się co czynić dalej, g d y wtem... na linię w ypada do­
św iadczony nasz o g ar tropow iec Zagraj, i w ietrząc,
cw ałem ku nam biegnie, za nim w ślad dążą dwa
m łode kundysy. »P siarnia się ro z erw a ła!« — zaw ołał
W o d z ic k i— »Zagraj czegoś szuka! ha!... może będzie­
m y mieli dw a polow ania!«
Zagraj w istocie szybko koło nas przeleciał, w ie­
trząc ciągle po linii, a owe m łode pieski pędziły za
nim ; — puściliśm y się więc za nimi. Linia Iw anow a,
któ rąśm y jechali, jest na kilka m etrów szeroka, okopana
sążniow ym rowem , k tó ry służył tu, jak przy w szystkich
liniach, tego ró w n eg o a bagnistego rew iru, do osuszenia
lasu. G łębokość tego row u, przypływ em wód ciągle
podm ulanego, jest dość znaczna, i w latach m okrych
GA W ĘD Y M Y ŚL IW SK IE .

przepraw a przezeń jest praw ie niem ożliwą a więc na


tych row ach na pew nych przestrzeniach zarząd kam e­
ralny b y ł porzucał mostki. Siano na liniach było w ła­
snością straży leśnej, a w ątpić nie można, iż ona je
sum iennie zbierała; otóż i teraz gęste kopice otaw y
śniegiem oprószone stały na tej linii. Do jednej takiej
kopicy dobiegł Zagraj i zaszczekał. W odzicki już był
przy nim i porw ał za Beneszów kę, bo wiedział z do­
świadczenia, iż podczas silnych m rozów dziki, a oso­
bliwie odyńce, bardzo często kopice siana za schroni­
sko sobie obierają. Ja jechałem za nim, a za m ną Be-
stecki. Z pod kopicy siana w istocie, w yskoczył nagle
odyniec. Jest to rzeczą trudną do uwierzenia, a jed n ak
prawdziwą, gdyż to spraw dziliśm y na tropie, że ten
odyniec, leżący w sianie, rano przepuścił o parę kro-
kow sankam i koło niego przejeżdżającego tropiciela,
k tó ry trop jego widocznie prześlepił i nie w yruszył
z barłogu.
Dzik ruszony przez Zagraja w padł pod nogi R u ­
dzika, ale w chwili, g d y B eneszów ka W odzickiego
dw a razy zagrzm iała, R udzik stanął dęba, i obie kule
w śniegu znów zatonęły pod racicam i odyńca. Zwierz
nietknięty przesadzić chciał rów, lecz to było nad jego
siły, zapadł się więc wraz z psiarnią i po krótkiej
kąpieli w dalszym już był miocie. W yznaję, iż by łb y m
m ógł w ygodnie, będąc przygotow anym do strzału
i stojąc o kilkanaście kroków od tej sceny, strzałem
ze sztućca położyć koniec tej jego kąpieli, ale nie przy­
puszczałem , ażeby strzały z B eneszów ki i na kilka
krokow chybiać m ogły, więc nie chciałem przyjem ności

153
G A W Ę D Y M Y ŚL IW SK IE .

popsuć Kazimierzowi. Po chwili zbadaw szy jednak


istotny stan rzeczy, przekonaw szy się, iż odyniec uszedł
nietknięty, a rozbitki psiarni za nim pogoniły, puściłem
się także za nim w dalszą pogoń. P rzesadzenie row u
b yło niemożliwe, a więc szukać trzeba było m ostku
i — znalazłem go na moje nieszczęście.
B ył to m ostek na rowie, a źe to już było w cza­
sach autonom icznych, więc b y ł to już m ost autonom i­
czny, t. j. »most k tó reg o niem a.« B yły tam trzy belki
zaśnieżone, a śnieg do złudzenia okryw ał przestrzeń,
w k tó rejb y inne belki być powinny, ale gdzie ich nie
było. Poczciw y mój B irkut przeczuw ał zdradę, zaparł
się z rozpaczą, i przez m ost przejść nie chciał, lecz
mój zapał m yśliw ski mnie zaślepił, i zmusiłem ro z u ­
m niejsze odem nie zw ierzę do przebycia tej przeszkody.
Belki spróchniałe nie w ytrzym ały ciężaru, i w jednej
chwili ja i B irkut zapadliśm y się wraz z m ostem , po
sam ą szyję, w głębokie oparzelisko, nigdy nie zam a­
rzające, k tó re na nasze nieszczęście, w łaśnie pod tym
m ostem , rów kam eralny przecinał.
Tej kąpieli w oparzelisku przy 18 stopniach R .
opisyw ać nie będę. Chociaż zam iłow anym jestem hy-
dropatą, ale m am przekonanie, źe i sam Priessnitz nie
b y łb y podobnej nikom u polecił. Nie pozostało nic
innego, ja k tylko pow ierzyć losowi moich tow arzyszy,
a podążyć ja k najspieszniej pod gościnną strzechę k o ­
lonisty K rebsa, i tam przem ienić szaty. T ak się stało.
Pow róciw szy m okry i przeziębnięty, z m okrym i prze-
ziębniętym B irkutem , ogrzałem się wedle zasady »si-
milia similibus« nacieraniem zim ną wodą. W idząc źe

!54
G A W Ę D Y M Y Ś L IW S K IE .

słońce jeszcze wysoko, postanow iłem niezwłocznie p o ­


wrócić do lasu; przyw dziaw szy więc inne szaty, a w b ra ­
k u drugiej p ary berlaczy, lakierow ane b u ty m yśliwskie,
w skoczyłem na konia m ego m asztalerza, który, siedząc
cały dzień w domu, nie miał przezorności strzem ion
suknem lub k rajk ą owinąć. Ciężko tę lekkom yślność
okupiłem ! Za pół godziny znalazłem się znów na Iw a
nowej linii, i m yśliw skiem uchem śledzić zacząłem , czy
mnie jaki słuch nie doleci, ale n ie ste sty !... nic... nic nie
słychać!... a jak b y na złość burza zaczęła się zrywać,
i w iatr uginać począł szczyty brzóz i czarnej w ierzbiny,
a z gałęzi krzew ów śnieg zm iatany począł m nie razić
dokoła. W dali, zdało mi się, źe ucho zachw yciło huk
kilku strzałów , lecz w stronie przeciwnej, nie od W olicy,
ale od granicy R udnik... to niepodobna, by się polo­
wanie ku tam tej stronie zwróciło!... Nie!... to pew nie
jakieś złudzenie! A w iatr szum iał coraz silniej, śnieżne
nadleciały chm ury i w net zaczęło śniegiem białym ,
praw dziw ym mieść dokoła. Po chwili biało było śród
przy ro d y tak, iż lasy sam e w ydaw ały się już tylko
jakiem ś złudzeniem, jak ąś fata-m organą, ciemne konary
drzew m igotały tylko chwilowo jak b y cienie, ale i te
cienie znikły, dokoła biały całun, a na jego tle, ja
stałem ośnieżony, na ośnieżonym k o n iu , jak b y na
prześcieradle postaw iony m arm urow y posąg konny K o ­
m andora w D on-Juanie.
Cóż tu mam dalej robić? Czegóż się już tu do­
czekam ? pom yślałem , trzeba w racać do dom u, a d y ­
gotałem od zimna, więc cw ałem w ypuściłem konia.
Nie czułem tego zrazu, do jakiego stopnia żelazo

155
GAW ĘDY M Y ŚL IW SK IE .

strzem ion oziębiło mi nogi, ale przybyw szy przed ch a tę


K reb sa nie byłem już w stanie o własnej sile zsiąść
ze siodła; lew ą no g ę miałem całkiem odm rożoną. Nie
zapom nę n ig d y m ęczarni, które przebyłem tej nocy.
L ek arstw a tysiączne, k tó re mi w szyscy moi tow arzysze
radzili, były bezskuteczne, jedynie tylko sm arow anie
n aftą przynosiło mi ulgę, i widocznie tylko zapał m y ­
śliw ski mnie w yleczył, bo nazajutrz, pom imo o dm ro­
żenia nogi i bardzo dotkliw ego bólu, pojechałem n a
polow anie.
W nocy, przeziębienie spow odow ane m im ow olną
kąp ielą i odm rożenie nogi. przyw iodły mi silną g o rą­
czkę. Jeszcze przed pow rotem tow arzyszy rzuciłem się
na posłanie i pod w pływ em lek arstw dom owych, za­
daw anych mi przez K rebsa i jeg o żonę, tw ardo n a re ­
szcie zasnąłem , ale m iałem sny okropne. P ół we śnie,
pół na jaw ie, widziałem snujące się po pokoju postacie
moich tow arzyszy i słyszałem uryw ane w yrazy: »Xiem a
W odzickiegoL . N iem a B esteckiegoL . K a rk a sam a do
dom u powróciła!... W y słać ludzi do lasu!... Zawierucha!...
O kropna zadym ka!... Z a b łą d z ą !...« a po tern znów
chaos... i jęk wichru, k tó ry dzw onił w szyby i trzask
belek chaty, opierającej się z rozpaczą pociskom za­
w ieruchy. N a tle teg o św iata, k tó ry otaczał w idm a
w drzw iach o tw artych stojące, dwie białe postacie, śnie­
giem oprószone, podobne do p o sąg u żony L ota w słup
soli przem ienionej. W ty ch dw óch postaciach zdało mi
się niew yraźnie rozpoznać ry sy W odzickiego i B esteckie-
go. Północ w łaśnie biła na wiszącym na ścianie zegarze.
T o znow u jakieś gorączkow e widzenie!... U snąłem !...

J5ó
GAWĘDY M Y ŚL IW SK IE .

R a n e k zim owy prześliczny, ani chm urki na wi­


d nokręgu, ale mróz siarczysty. »Dziki otropione w trzech
m iotach.« zbudził nas głos B esteckiego. Zerwaliśm y się
wszyscy raźnie z naszych posłań, gorączka już mnie
o p u ściła, a choć odm rożona noga szalenie jeszcze
bolała, zacząłem n aciągać berlacze. G dyśm y się zajm o­
wali w szyscy naszą toaletą, opowiedział nam W odzicki
przygody dnia wczorajszego, k tó ry do feralnych śm iało
zaliczony być inoze.
G dy po mojej mimowolnej kąpieli pod m ostem,
odyniec z psam i w gąszczach drugiego m iotu zatonął,
W odzicki ścigał za nim wraz z B esteckim i dojechał
go ostatecznie na obszernej łące, zeskoczył z konia
i strzelił, ale mu znowu, i to nie po raz pierwszy,
B eneszów ka nie dopisała, bo kula gdzieś tylko lekko
dzika zadrasnęła. M iałem zawsze w stręt niew ypow ie­
dziany do tej strzelby; nie m ogłem pojąć, sk ą d po­
chodziło to zaślepienie, to zam iłowanie K azim ierza do
tego lichego instrum entu. On mi w tem przypom niał
tego niem łodego już m ężczyznę, k tó ry popadł w sidła
m łodej zalotnicy i przez w spom nienie chwil przyjem ­
nych niegdyś z nią spędzonych, zaślepiony nie widzi,
źe ona go oszukuje i do zguby prowadzi. To też
i Beneszówce nigdy tego przebaczyć nie m ogłem , źe
ta zalotnica tyle zawodow, tyle chwil przykrych przy­
nosiła m em u przyjacielowi.
Po ty ch now ych nieudałych strzałach rozpoczęła
się znowu długa pogoń za dzikiem, który już się osta-
nowić nie daw ał i tylko parł z kopyta. Przegoniono
cały rew ir Bilecki i pogoń dalsza rozciągnęła się aż

*57
GAWĘDY M Y ŚL IW SK IE .

n a rew ir R udnicki. Zm ęczony odyniec chciał spocząć


nareszcie, i ostanow ił się znow u, ale b y ł już w nie
różowym hum orze.
Tu znow u butn y R udzik, uprzykrzyw szy sobie
ta k d łu g ą jazd ę, zaczął się narow ić i pod żadnym
w arunkiem nie chciał się zbliżyć do ostanow ionego
dzika, ani spokojnie stać do strzału. W odzicki zniecier­
pliw iony zeskoczył z niego, puszczając go na o p a ­
trzność losu, a Bestecki na swej K arcę rozpoczął za
nim po lesie bezskuteczną gonitw ę.
Co tam zaszło m iędzy B eneszów ką a dzikiem,
o tern żaden kronikarz nie wspomina, dosyć, źe dzik,
po krótkim w ypoczynku, po nieudałym atak u na Strzelca,
wraz z psiarnią pom knął dalej, a W odzicki piechotą
w pogoń dalszą puścił się za nim, trąbiąc wciąż na
B esteckiego. T en zaniechał dalszej pogoni za R u d zi­
kiem , i pow rócił do sw ego pana, ale także już na
piechotę, bo rozstał się niedobrow olnie ze sw oją K a rk ą,
k tó ra potrafiła go zręcznie zawiesić m iędzy konaram i
starej lipy, a sama, znając drogę doskonale, w prost
do dom u uciekła.
N a piechurów przerobieni jeźdźcy, przez zaspy
śnieżne, pom im o zapadającego zm roku i zaryw ającej
się zad ym ki, z niepoham ow anym zapałem dalej dzika
ścigali. Ciemno już było zupełnie, g d y go dobiegli
nareszcie i rozpoczęła się straszna w alka, w k tó ­
rej k rew lała się obficie, i padły dw a trupy. O dy­
niec legł nareszcie od strzałów W odzickiego i B e­
steckiego, ale niestety!... i nasz w ierny towarzysz
tylotetnich m yśliw skich w ypraw , niezrów nany stary

158
GAWĘDY M Y Ś L IW S K IE .

tropow iec Zagraj, legł w tym boju od kłów rozjuszo­


nego dzika.
Ze sercem ścieśnionem, po utracie ulubionego
psa, obaj myśliwi obrócili sw e kroki ku domowi, zo­
stawiając na pobojow isku te dw a trupy, już teraz obok
siebie w wiecznej zgodzie leżące. T ylko śm ierć cudu
tego dokonać m ogła, by pogodzić z dzikiem Zagraja.
Śród ciemnej nocy, podczas szalonej zamieci, przez nie­
znane knieje, długo dwaj myśliwi brnęli przez zaspy
śnieżne, zanim się dobili do gościńca, k tó ry ich zapro
wadził, po dw um ilow ym pochodzie, do chaty K rebsa.
B yły to te dw a białe, ośnieżone widm a, które się u k a ­
zały tej nocy rozgorączkow anej mojej wyobraźni, g d y
w K reb sa chacie północ biła na zegarze.
Zaraz nam Kazim ierz oświadczył, źe w dzisiej­
szych łow ach już uczestniczyć nie będzie, tylko się
uda zaraz z Besteckim na wczorajsze pobojowisko, aby
podnieść ubitego odyńca i przywieźć zwłoki poczciw ego
Zagraja, chcąc je uczcić, ja k to się słusznie takiem u w e­
teranow i należy, uroczystym pogrzebem . M y w y ru szy ­
liśm y do lasu, a oni obaj sankam i pojechali na p obo­
jow isko, ale próżne były ich poszukiwania. N ocna
zamieć naniosła zaspy olbrzym ie, w szystkie tropy były
zasypane wichrem, k tóry bez przerw y dął do samej
połnocy. N aproźno myśliwi szukali śladu, znaleść go
było niepodobieństw em ; dzień cały zajęła im ta m o­
zolna praca, i poźno o zm roku zjechali się z nami
w obozowisku, nie osiągnąw szy zam ierzonego celu.
Tak więc zwłoki dwóch w rogów i nadal obok siebie
spoczywać musiały, pokryte białym śnieżnym całunem .

! 59
GAWĘDY M Y Ś L I W S K IE .

Zapew ne dopiero kiedyś później wilki i lisy roz­


szarpały zwłoki odyńca, a sęp, albo orzeł z wiosną
zaw itaw szy w te lasy, by w nich uw ić sw e gniazdo,
usiadł może na szkielecie Zagraja i dziób stępiały na
nim sobie ostrzył.
R zecb y można, iż jakiś fatalizm przyw iązanym
był do każdego k ro k u podczas owej naszej w ypraw y
w tym roku. Nie naliczyłbym w szystkich przygód
dziwacznych, k tó re nas co chw ila spotykały. To sk ło ­
niło nas do przerw ania łow ów w tym rew irze, w prze­
konaniu, że fatum do m iejsca jest na teraz przyw ią­
zane. R ozjechaliśm y się więc w różne strony, a ja t
z nam ow y W odzickiego, udałem się z nim w góry na
niedźwiedzie.
On sam w sw ych pam iętnikach, swem mistrzo-
w skiem piórem, opisał te różne przygody; nie moją
jest więc rzeczą je pow tarzać. W idać, że nie do miejsca,
ale do osób naszych fatum było przyw iązane, bo z tej
w ypraw y, trw ającej k ilk a tygodni, pow róciliśm y bez
zdobyczy, lubo z niedźwiedziam i spotykaliśm y się dość
często, ale zawsze złośliwa S y lw anka odganiała je
z przed naszych stanow isk. Polow aliśm y w górach
K ołom yjskich, aż u stóp C zarnohory. W szędzie z tem
sam em niepow odzeniem . Żadnej, pow tarzam , nie w y­
nieśliśm y stam tąd zdobyczy, któraby miała kudły lub
racice, ale zato niew yczerpane skarby wrażeń, zdoby­
ty ch śród tej uroczej, praw dziw ie czarownej przyrody
i teg o pełnego poezyi, naszego góralskiego ludu.
Co do mnie, oprócz kroci wrażeń innych, uniosłem
z pod szczytów C zarnohory legendę, opow iadaną mi
G A W Ę D Y M Y ŚL IW S K IE .

przez górala, a z nałogu ułożyw szy ją zaraz w rym y,


podzielić się nią p ragnę z czytelnikiem :

Od górali słyszałem podanie ciekawe.


Ze niegdyś Czarnohora, co ma dzisiaj sławę,
Ze najwyżej sw em szczytem pod obłoki leci
I w ygląda jak m atka śród karpackich dzieci,
A trzym a źródeł P ru tu od wieków strażnicę,
N iegdyś wyższą nie była, niźli jej siostrzyce.
Nad P ru tu sreb rną w stęg ą zadum ana stała
I w jego jasne lice, jak w lustro, patrzała.
A ż się raz w lodowatej zakochała chm urze,
K tó ra ponad jej szczytem płynęła w lazurze
I z miłości ku chmurze tak w górę skoczyła,
Ze o tysiąc stóp wyżej z sw ych posad się wzbiła.
A le chm ura, co w łonie miała tylko lody,
Gniewem srogim spłaciła te uczuć dow ody;
C zarnohory zuchwałość tak ją oburzyła,
Ze całun lodow aty na jej skroń rzuciła.
I odtąd Czarnohory szczyt śród śniegu stoi,
A le serce jej ciepłe wciąż o chm urze roi,
N igdy słońce jej śniegów nie stopi u góry,
A z jej szczytem igrają lodow ate chm ury.
©pis i'$ec$y.

Str.
P rz e d m o w a o d W y d a w c ó w ...........................................
Z listu d o K a z im ie rz a W o d zick ie g o ................................ ^
R e c e p ta dla s z l a c h c i c a ................................................ ^
T o k C i e t r z e w i ...................................................... g
O b ro n a p o l o w a n i a .................................................................
R y k o w is k o ]g
S ty p e n d y u m św ięte g o H u b e r t a ...........................................................
Z asiadka . . . 0
............................................................................... . . . . . 38
T alerz s o c z e w i c y ...........................................
P a n ie K o c h a n k u ...................................................................... ^l
N a s t e p i e ................................................................
Ś w ia t się p s u j e ...................................................... .
D u e t z m o im H e k to re m . . .
* ................................... ........ / 4
O statn ie polsk ie ł o w y ................................................ _g
P o low anie na k a c z k i ........................................................... g^
P o żeg n an ie z c h a tą l i s o w i e c k ą ........................................... gg
J u h a s , strzelec t a t r z a ń s k i ........................................................... ę>2
N ib y p o lo w a n ie .................................................................
O statn ie w sp o m n ien ia z o statn ich polsk ich ło w ó w 112
7, M2 ,0 %^

ICroukda,' 2 S . \ 0 . \2 -
- 30 £ \
b i b l i o t e k a
n a r o d o w a

You might also like