You are on page 1of 235

LIZBONA

MUZYKA​ MOICH ULIC


MARCIN​ KYDRYŃSKI

LIZBONA
MUZYKA​ MOICH ULIC
Spis treści

Motto
Prolog
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
Bibiografia
Podziękowania
fotografia​ na okładce: Cacilhas 2 X 2010
fotografia​ na poprzedniej stronie:
Jo​ w Cacilhas z widokiem na Lizbonę
16​ VI 2011
fotografie​ na kolejnych stronach:
Marta​ Pereira da Costa na schodach Escadinhas do Arco da Dona Rosa przy Mesa de Frades
10​ IV 2012
Przy​ starej przystani
31​ I 2012
Przed​ procesją Bożego Ciała
7​ VI 2012
Na​ Largo das Portas do Sol
21​ XII 2011
Abyście​ byli uważni na to, co jest, chociaż mija,
I w każdej​ chwili wdzięczni, świętujący wszelkie istnienie.
CZESŁAW​ MIŁOSZ
Rzeczy​ w słońcu dają pocieszenie, jak wszystkie rzeczy jasne. Przyglądanie się, jak życie mija pod
błękitnym niebem to dla mnie duże wynagrodzenie. (…)
Jestem​ pewien, że gdybym dostał świat do ręki, to wymieniłbym go na bilet na Rua dos Douradores.
FERNANDO​ PESSOA
Przeszłość​ nie istnieje. Są tylko jej niezliczone wersje.
RYSZARD​ KAPUŚCIŃSKI
Da​ się z tym żyć. To ledwie tlący się ból, w nieokreślonym miejscu, od nadmiaru fado. Nie kac.
Poprzedniej nocy byłem w Mesa do piątej rano. Około dziewiątej czasu lizbońskiego obudził mnie
dźwięk telefonu. Dzwonił Darek Raczko. Od niego zawsze odbieram, choćbym był półprzytomny,
zamroczony, udręczony sztuką liryczną, jak tamtego poranka. Zawdzięczam przecież Darkowi przygodę
życia sprzed lat.
– Próbuję​ odświeżyć pismo „Poznaj Świat”, może chciałbyś mi coś napisać o Lizbonie?
– Właśnie​ tu jestem. A przynajmniej tak mi się wydaje – odparłem niepewnie, opierając ramiona na
krawędzi dachowego okna. Próbowałem otworzyć oczy. Okno jest u nas wysoko. Mam je na poziomie
obojczyka.
Dla​ Ani muszę wreszcie zainstalować taborecik, pomyślałem.
Przede​ mną wstawał rześki dzień. Na horyzoncie Pan Jezus jak zwykle kierował ruchem na moście
i rzece. Pojawiał się i znikał w chmurach. To był jeden z tych dni, które nawet latem zaczynają się mgłą.
Nie widać wtedy drugiego brzegu Tagu i człowiek ma wrażenie, że mieszka nad oceanem. A potem mgła
się unosi i zostawia nas pod młotem białego słońca.
– To​ świetnie! – rzekł Darek ze swoim zaraźliwym entuzjazmem. – Zrób też jakieś zdjęcia.

Było​ lato roku 2010, który miał na całą epokę odmienić mój rodzinny kraj. Po latach rozterki już prawie
nauczyłem się w nim żyć. Jak się okazało, niepotrzebnie. Przedwcześnie. Sporo więc wtedy
podróżowałem, żeby nie oglądać niektórych twarzy, nie słyszeć podniesionych, pewnych siebie głosów.
Boję się ludzi, którzy nie mają wątpliwości.
Parę​ tygodni wcześniej odebrałem inny telefon, od nieznanego mi człowieka. Facet nie miał
wątpliwości. Postanowił mnie przekonać, że ze mnie fajny gość. Mówił tak sugestywnie, że po chwili,
niepewnie, przyznałem mu rację. Przedstawił się jako odpowiedzialny za wizerunek firmy Leica
w Polsce i zaproponował, bym wziął do ręki nowy model ich legendarnego aparatu. Są propozycje,
których się nie odrzuca.
Słowem,​ Darek zastał mnie ze swoją ofertą w Lizbonie, z leicą w ręku.

Leica​ to trudny aparat. Stawia opór. Na wielu poziomach. Czysto fizycznym, gdy trzeba się namęczyć
z ustawianą ręcznie ostrością, by dwa obrazy w wizjerze nałożyły się na siebie. Intelektualnym, by
mądrze ustawić ekspozycję i mniej więcej wyobrazić sobie, co będzie na zdjęciu, skoro
w dalmierzowym wizjerze widać zgoła co innego, głównie własny obiektyw. Wreszcie, leica zmusza, by
zmierzyć się z ograniczeniami technicznymi tego kosztownego urządzenia. Jest to aparat wolny, niechętnie
fotografuje w słabym świetle, lubi się zawiesić. (Hej, chłopaki z konkurencji, nie cytujcie tego zdania
wyrwanego z kontekstu!)
To​ był aparat, który zmuszał do myślenia. Zalecał uważność. I jak to Niemiec w naszej narodowej
tradycji – pluł mi w twarz. Mówił: Niczego za ciebie nie zrobię. Radź sobie.
Spodobał​ mi się natychmiast. Oczywiście: jest oldskulowy lans. Mniej więcej odkąd skończyłem
dwadzieścia pięć lat, dziewczyny przestały się mną interesować. Choćbym prowadził samochód za
równowartość rocznego budżetu niewielkiej bananowej republiki, rzucając przy tym cytatami z modnych
autorów i pachnąc wytrawną perfumą. A tu nagle na leicę miałem, proszę wybaczyć kolokwializm,
„branie”, jakbym sprawił sobie ładnego małego psa. Leica to piękny przedmiot. Powabny tą nieodpartą
urodą właściwą wartościom nieprzemijającym.
Był​ też lekki. Moje problemy z kręgosłupem po latach wałęsania się z plecakiem w pustyni
i w puszczy sprawiły, że byłem już pochylony jak żuraw studzienny. Wszystko we mnie skrzypiało, nawet
dusza. Sławek Kasper, bo tak nazywał się wizjoner z przedstawicielstwa firmy Leica, wyposażył mnie
w korpus aparatu i cztery obiektywy: 24, 35, 50 i 90 milimetrów. Razem ważyło to tyle co tom wierszy
w twardej oprawie. Kosztowało zapewne więcej niż pierwszy lot załogowy na Księżyc. Ostatecznie i tak
wędrowałem tylko z 35-ką. To uczucie, jakby się miało na szyi kolię o dyskretnym uroku miliona
dolarów.
Już​ dobrze. Powiem to. Jeśli tylko udało mi się zdążyć z ekspozycją i ostrością, zanim „decydujący
moment” zniknął w szczelinie na zakręcie czasoprzestrzeni, leica dawała mi obraz porównywalny jedynie
z najznakomitszymi diapozytywami mojej młodości. Odwzorowanie szczegółów, plastyka planów,
subtelność barw nie miały sobie równych.

Pierwsze​ zdjęcie leicą zrobiłem na swoim lizbońskim podwórku w sierpniu 2010 roku. Napisałem potem
ten tekst dla Darka. Jego fragmenty pętają się po niniejszej książeczce. Fragmenty tekstu, nie Darka, choć
on jest z pewnością duchem obecny na wielu moich kartkach. Nie przestałem fotografować. Notowałem
w dzienniku. Gdy po raz tysięczny odebrałem w radiowej Trójce, gdzie pracuję od prawie ćwierć wieku,
serdeczną mailową prośbę, bym zechciał polecić słuchaczowi Siesty moje lizbońskie ścieżki, powstał
pomysł tej książeczki.
Lizbonę​ można było fotografować i opisywać bez końca, jakby się pisało historię życia. Każdy dzień,
każda smużka światła, każda nuta moich przyjaciół są warte, by próbować je zatrzymać. Dałem sobie
dwa lata. W tym czasie powstała także płyta „Sobremesa”. I parę innych, szczerze mówiąc. Stworzyliśmy
w Gdańsku spory festiwal dla entuzjastów siestowej muzyki. Objechałem glob dookoła ze trzy, cztery
razy. Lizbona stała się, jak każe jej antyczna, fenicka nazwa Allis Ubbo, „przyjemną zatoczką”.
Zawijałem do niej w przerwach. Był to szczęśliwy czas. Choć niepozbawiony małych dramatów. O nich
zmilczę, bo to nie wywiad do kolorowego dwutygodnika.

Zdjęcia​ nieładne. Tekst raczej do niczego niepodobny.


Szczerze​ mówiąc, jeśli w duszy lub w gronie najbliższych przyjaciół wystawią mi Państwo dokładnie
taką recenzję, będę zachwycony. Tak właśnie miało być. Zdjęcia nie miały być ładne. Miały być inne,
takie, jakich nie zobaczycie w żadnej książce o Lizbonie, a mam ich całą półkę. Lubię też zaczynać wizytę
w mieście, które fotografuję, od dobrego kiosku z pocztówkami. Zdobyłem ich przez lata sporą kolekcję.
Piękne foty. Czasami też bardzo dobre zdjęcia. Po co robić je raz jeszcze? Każde z nich mam w pamięci
jak przestrogę: nie rób już tego.
I tekst​ miał być niepodobny do choćby jednego akapitu spośród wszystkiego, co przeczytałem o tym
mieście. Starałem się przeczytać jak najwięcej. Miał być też bardzo osobisty, w sumie autobiograficzny.
Mają​ zatem Państwo przed sobą tomik, który nie jest książką i nie jest, na prośbę wydawcy, albumem
fotograficznym. Nie jest też, z całą pewnością, przewodnikiem. Chociaż nie mogę Wam zabronić
korzystania z jego stron również w takim kontekście. Znam jednak wiele innych mądrych ksiąg, z których
popłynie w Państwa kierunku przejrzysty strumień wiedzy. Znajdziecie je w bibliografii. Gdyby to ode
mnie zależało, zostawiłbym Wam same zdjęcia, bez ani jednego słowa. Od słów są inni. Był Miłosz, jest
Stasiuk. Wystarczy. Właśnie: Szymborska. Mnożenie w druku i sieci zbędnych słów wydaje mi się dżumą
mojej epoki.
(Dobrze,​ na specjalną prośbę dorzuciłbym jeszcze kilka nazwisk.
I znajdziemy​ na to miejsce).

Miało​ być zatem bez słów. Dostałem jednak propozycję, która, jak odcięta końska głowa w jedwabnej
pościeli uwierała mnie od pewnego czasu: tylko tekst do czytania. Żadne tam, psia mać, podpisy pod
zdjęciami. Tekst w szpaltach. Albo nic w ogóle. Czasy, kiedy Alex Webb publikował swe prace, jak
„Amazon” czy „Under a Grudging Sun”, którym nie towarzyszyło ani jedno słowo, wydały się odległe jak
Bach.
Na​ to jednak zareagował mój przyjaciel i mistrz, a przy okazji kumpel Alexa, Tomasz Tomaszewski.
Chodziliśmy kiedyś po płowych ruinach Almada Velha, kiedy odezwał się w te mniej więcej słowa: –
Ktoś jeszcze chce czytać cokolwiek? Napisz. Choćby po to, by parę osób przypomniało sobie kształt liter.
A ty pierwszy.
Tomasz​ ma zawsze rację.

„Muzyka​ moich ulic” jest więc próbą podziękowania miastu, które mnie przyjęło. Fakt, że bez
szczególnego entuzjazmu, ale i bez najmniejszej wrogości, a to już bardzo dużo. Jest wdzięcznością dla
ludzi, których spotkałem po drodze. Jedni z nich błysnęli i znikli. Inni wciąż jeszcze, gdy piszę te słowa,
składają się na niepowtarzalną aurę Lizbony. Niektórzy stworzyli historię i przejdą do legendy. Jestem
wdzięczny losowi, że dane mi było ich poznać. Pozostali mogą liczyć na lichą nieśmiertelność jedynie na
tych kartkach, na zdjęciach.
Myślicie,​ że to niewiele? Przemyślcie, proszę, jeszcze raz. Ja nie jestem pewien, wciąż się
zastanawiam.

To​ mój najbardziej prywatny, intymny hołd dla muzyki, którą pokochałem. Dla światła, które sprawia, że
każdego ranka chce się żyć. To list miłosny do pojedynczego przedmiotu, aparatu Leica M9 o numerze
seryjnym 380 4494, i dla jego czterech stałoogniskowych obiektywów. Próba uczciwego postawienia
sprawy: co leica potrafi najlepiej na świecie i do czego zupełnie się nie nadaje.
To,​ spośród nieograniczonej liczby, moja wersja historii jednego miejsca na ziemi. Zaledwie chwila
jego istnienia: siedemset dni twarzy, smaków, zapachów, dźwięków, nastrojów. Ciekawe, że jeśli
dokładnie w tych samych dniach próbowałby portretować Lizbonę ktokolwiek inny, powstałaby
całkowicie odmienna książeczka.
Jeśli​ dzięki tym stronicom ktokolwiek z Państwa zechce odwiedzić Białe Miasto, poznać je
i rozwinąć parę rozpoczętych przeze mnie wątków, będę szczęśliwy.
I proszę​ wtedy koniecznie pozdrowić ode mnie Wilfredo. Wierzę, że wciąż tam jest. Wieczny jak
wody Tagu.

Chciałbym​ zadedykować te stronice pamięci mojego Taty, Lucjana. Dla przyjaciół: Lucka, Lucusia. Nie
zdążyłem już opowiedzieć mu o mojej późnej miłości.

Napisaliśmy​ z przyjacielem taką piosenkę, która jest dla mnie wciąż aktualną terapią w trudnych
chwilach. Tych, wbrew pozorom być może, nie brak. Niech zatem jej tekst otworzy tę książeczkę:

Biegnę,​ kiedy wstaje świt.


Biegnę​ brzegiem morza, boso.
Biegnę​ w pulsie mojej krwi.
Biegnę​ z wiatrem mego losu.
Biegnę​ lekko i bez planu.
Biegnę​ długo, biegnę chciwie.
Biegnę​ w rytmie oceanu.
Biegnę​ wdzięczny i szczęśliwy.
Szczęśliwy,​ bo słyszę głos. Głos wiatru, piasku i fal.
On​ uspokaja mnie, że właśnie tak miało być.
I mam​ nie pytać już. Bo tylko tak mogło być.
Tylko​ tak.

MARCIN​ KYDRYŃSKI, ALFAMA, 9 WRZEŚNIA 2012


I

Świt​ 5 lutego 2008 roku był inny od bliźniaczych poranków tamtej odległej zimy. W taksówce, która
wiozła mnie na lotnisko pustymi ulicami, nieobmytymi jeszcze z mroku długiej nocy, dowiedziałem się
z radia o śmierci kogoś bliskiego. To przywołało wspomnienia. W pamięci pojawiły się obrazy z lat
studiów, z epoki pierwszej afrykańskiej wyprawy, z beztroski majowych wieczorów na ulicach
warszawskiego Nowego Miasta. Od daty czterdziestych urodzin dzieliło mnie wówczas około stu dni. To
naukowo potwierdzony czas, w którym mężczyznom miesza się w głowach. Chcieliby przekreślić swe
dotychczasowe życie i zacząć wszystko od nowa. Wierzcie mi: lutowy świt mojego burego miasta, kiedy
wydaje się, że z lodowatej ciemności nie ma wyjścia, sprzyja stanowczym decyzjom. Tego dnia zatem
postanowiłem dopisać sobie życiorys równoległy. W miejscu, które za kilka godzin miałem zobaczyć po
raz pierwszy.

Dalej​ nie ma nic. Jeśli nie odważysz się przekroczyć gór Uralu lub odciąć od minionych lat fosą
Atlantyku, Lizbona jest ostatnim brzegiem ratunku dla zdesperowanych uciekinierów. Chwieje się na
krawędzi Europy, jakby sama miała za chwilę, niczym śliska biała foka, spłynąć do oceanu.
Co​ zdumiewa pierwsze, to światło, mocne nawet w lutym. Jasne, pastelowe, różowe i białe domy
kleją się do wzgórz, skąpane w przejrzystym powietrzu. W labiryntach wąskich ulic wabią owoce morza
i wino w glinianych dzbanach. Pojawia się błogi spokój. Działa czar miejsca na uboczu, zapomnianego
przez zdyszaną, zatłoczoną Europę. Lizbona, miałem to spostrzec natychmiast, to już preludium do Afryki.
Nie zapomniałem o marzeniu, by pewnego dnia mieć w Afryce swój dom. Przecież spędziłem na tamtym
kontynencie kilkanaście gęstych lat. Resztki rozsądku, które rzadko zachowuje mężczyzna wobec
przełomu czterdziestych urodzin, podpowiadały jednak, że byłoby to posunięcie zbyt radykalne.
Lizbona​ splata w sobie te dwa tak bliskie mi światy. Skorodowaną tradycję Europy i na zawsze obcą,
a przez to tak podniecającą nieprzenikalność Afryki. Mijane twarze są tu szczególnej urody, jak często
bywa w portach Południa. Przypłynęli z Angoli i Mozambiku, z Gwinei Bissau i Wyspy Świętego
Tomasza, z Wysp Zielonego Przylądka. Ale także z Brazylii, z Goa, Timoru i Makau. Mówią wieloma
wersjami jednego języka. Przywieźli swoje odmienne tradycje i historie, marzenia, tęsknoty i muzykę.
Zarazem pogodną i czułą, jakiej próżno szukać gdziekolwiek indziej.
Tego​ pierwszego dnia, kiedy nie otrząsnąłem jeszcze z siebie kryształków warszawskiego chłodu,
siedziałem na Rua Augusta, głównej ulicy starej Lizbony, w pełnym słońcu, bez marynarki. Jadłem
krewetki i piłem młode, chłodne zielone wino. Czułem się, jakbym po miesiącach więzienia odzyskał
wolność, wyszedł z mroku na światło. Mrużyłem oczy i myślałem jak Karen Blixen o swojej farmie
w Afryce: jestem tu, gdzie powinienem być.
Ale​ ta historia zaczęła się przecież inaczej. Rok wcześniej. Jak wiele podobnych historii, miała swój
początek w spotkaniu z kobietą.
– Musisz​ przyjechać do mojej Lizbony – powiedziała. – Pokochasz ją natychmiast, jest najpiękniejsza
na ziemi.
II

Miała​ na imię Mariza. Przypominała Małego Księcia. Urodziła się w Mozambiku, ale nie tęskniła za
starym krajem. Tęskniła za Lizboną, gdzie się wychowała. Lizbony wciąż jej brak, bo życie i muzyka
pognały ją w cały świat.
Ile​ osób może tak mówić o swoim mieście? – myślałem z lekkim ukłuciem zazdrości. Nie spotkałem
ani jednej w Elblągu czy Gorzowie. Nawet w Warszawie nie. No, może ostatnio Marcin Meller mówi
o stolicy z miłością, ale dopiero odkąd spaceruje po niej z synem Guciem. Ku memu zdumieniu także
wielu krakowian mówiło mi zawsze, że u nich nie da się żyć. Że – panie dzieju – duszno, nudno
i prowincjonalnie.

– Co​ z tą Lizboną? – pytałem niedługo później młodego kompozytora imieniem Beto, który odwiedził
Polskę w listopadzie i był olśniony pierwszym śniegiem z deszczem. Żaden z nas nie wiedział wtedy
jeszcze, że narodzi się z tego przyjaźń na lata.
Tak,​ może to jednak zaczęło się od innej kobiety. Od Ani, w której z kolei, jak ja w Marizie, zakochał
się Beto i zapragnął tworzyć z nią muzykę. Znacie te platoniczne miłości, często bardzo silne? Moja
pierwsza to Sade. Chyba byłem gotów oddać za nią życie w wieku lat siedemnastu. Za jej muzykę, ma się
rozumieć. Choć wcale mi nie przeszkadzało, że wówczas, w 1985 roku, uważałem ją za najpiękniejszą
istotę na ziemi. Ale to nie było w Lizbonie. Było nad Liwcem. Błagajcie, bym nie ciągnął tego wątku, bo
wyszłoby nam „W poszukiwaniu straconego czasu”. Wciąż w siedmiu tomach, tylko trochę słabsze.
Pamiętam,​ jak Ania otwierała ze swoim zespołem, wiele lat temu, koncert Jamiego Culluma
w Lizbonie. Wróciła zachwycona. Czemu właściwie zignorowałem wtedy ten znak? Nie wiem. Wracała
pełna entuzjazmu z tak wielu miejsc. Najczęściej z Japonii, a wyznam Wam, że to zupełnie nie mój lot.
Lubię w Japonii zjeść, ale to jak dla mnie dość jednak odległa restauracja. A najbliższe podniebieniu
piwo Asahi robi się ostatnio także w Czechach.
Ale​ wróćmy do Beto zakochanego w Ani. Przyjechał w dżinsach i lekkiej bluzie. Było 5 stopni
Celsjusza. Wyglądał jak zamorzony głodem indiański wojownik, ale uśmiech miał rozległy, kiedy mówił
rzeczowo: – U nas w Lizbonie, owszem, światło, morze, muzyka. Ale to nic takiego. Lubię, jak pada
pierwszy śnieg i roztapia się w szare błoto…
Beto​ z pewnością nic nie je, myślałem o lutowym poranku następnego roku. Siedziałem, jako się
rzekło, w stroju nieomal plażowym w ogródku restauracji na Rua Augusta, tym słonecznym kręgosłupie
starej Lizbony. Nie je i dlatego nie wspominał o tutejszych pachnących krewetkach! Nie zająknął się także
o krabach wielkości sporego żółwia, o ośmiornicach jak ósmy pasażer Nostromo, o bacalhau – dorszu​
nieodzownym jak opłatek, świętym daniu Portugalczyków.

Powinienem​ teraz rozwinąć ten temat, pociągnąć wątek wstecz, godzinami, do wędrówek Bartolomeu
Diasa po tropikach, z ładowniami pełnymi suszonego dorsza. Do wypraw Diogo Cão. Powspominać
własne przejażdżki po wybrzeżach Namibii, gdzie oglądałem pozostawione przez Diogo krzyże i gdzie on
z pewnością przekąsił niejedną rybkę. Potem powinienem na dłużej oprzeć się o sardynkę. Zastanowić,
skąd biorą się smaki portugalskiej kuchni. Prześledzić geografię i historię, bo fascynująca.
Beto​ wśród zakochanych na starej przystani
22​ XII 2011
Ale​ nie czas teraz na kolejne akapity o przepisach portugalskiej kuchni. Opowieść musi mieć
przyzwoity rytm, uczciwe tempo. Poza tym – zrobiono to przede mną, a ta książeczka ma być przecież
inna niż wszystkie pozostałe. Zostawię Państwu w bibliografii stosowny trop. Kto już znużony albo
prędzej – głodny – może od razu zajrzeć na ostatnią stronę i znaleźć właściwą książkę. Na dygresje, od
których jeszcze będzie się Wam kręcić w głowie, nieuchronnie przyjdzie czas. A ja teraz będę dalej
udawał narratora lirycznego.

Dobrze,​ na zgodę, jedna ukradziona anegdota, bo barwna. Legenda głosi, że klasztor Hieronimitów
w Belém, którego ogrom, piękno i majestat rzucą Państwa pewnego dnia na kolana, został w całości
sfinansowany z obrotów handlu pieprzem po powrocie Vasco da Gamy z Indii. Pomyślcie o tym,
doprawiając jutro jajecznicę. Wracamy do spotkania autora z Lizboną.

W tej​ pierwszej zimowej chwili miasto ofiarowało mi woń morza, czystą biel światła na starych
kamieniach i obietnicę najbardziej wyszukanych rozkoszy podniebienia. To był dopiero próg dnia, wiele
godzin przed otwarciem pierwszych klubów z muzyką.
Przyjechałem​ do Lizbony w interesach. Chciałem spotkać parę osób i z ich pomocą zmontować
koncert w ramach corocznego cyklu bmw Jazz Club, który stworzyliśmy na prośbę ówczesnego prezesa
firmy w Polsce, Ericha Papke. To był świetny gość. W wolnych chwilach lubił przejechać pustynię na
motocyklu i pilotować cessnę nad afrykańską sawanną.
O projekcie​ bmw Jazz Club „Lisbon Stories” rozmawiałem między innymi z João Pedro Ruelą,
managerem, a wówczas także i mężem Marizy. Poznałem go w Polsce parę lat wcześniej. Był wtedy
perkusjo-nistą zespołu. Nie wydawał mi się wirtuozem, jeśli mierzymy klasą Mino Cinelu. Managerem
okazał się jednak genialnym. Niestety, nie z mojej perspektywy.
Świetnie​ nam się rozmawiało, popijało, podjadało. Nie posunęliśmy się po tygodniu ani o paragraf
kontraktu naprzód. Ale w jeden z deszczowych wieczorów João Pedro zabrał mnie do swojego
ulubionego klubu fado.
– Mój​ kolega jest właścicielem tego dziwnego miejsca – powiedział JP. – Właśnie zadzwonił, że jest
u niego Charles Aznavour i bodaj wszyscy ważni fadistas Lizbony.
Pojechaliśmy.​ Było zdrowo po pierwszej nad ranem, Aznavour właśnie wychodził, ale fadistas
zostali​ i śpiewali jeszcze długie deszczowe godziny. Pamiętam Anę Mourę i Argentinę Santos. Pamiętam
też, że JP, jak mówili o nim wszyscy, poznał mnie tamtej nocy z Carminho i powiedział:
– To​ fenomenalna fadista. Zrobię​ z niej wielką gwiazdę.
Mogła​ mieć wtedy ze dwadzieścia dwa lata, była nieśmiałą dziewczyną, którą właściciel klubu
zapraszał zazwyczaj we środy. Porozmawialiśmy chwilę z Carminho i protekcjonalnie życzyłem jej
wówczas, żeby kiedyś nagrała płytę i wtedy ja ją kupię. Przynajmniej ja. No i może też jej mama.
Następnego​ ranka miałem samolot powrotny. To były czasy, kiedy podróż do Lizbony trwała cały
dzień. Przez Paryż, Brukselę, Mediolan, jak się dało. Wróciłem taksówką do hotelu. Ale muzyka i magia
tego miejsca jeszcze długo mościły się we mnie. Wiedziałem, że wrócę.

Kiedy​ zapadła decyzja, że jednak, że tam? Nie wiem. W kwietniu, kiedy w Warszawie na ulicach jeszcze
potrafi leżeć brudny śnieg? Dwudziestego czwartego maja, w dniu moich czterdziestych urodzin,
spacerowaliśmy po Alfamie z Anią i Paulem Houstonem, filmowo przystojnym i zarazem kojąco
serdecznym Anglikiem, przedstawicielem agencji nieruchomości. Wyglądał jak Eric Bana w filmie
„Helikopter w ogniu”. Nie poprawiało mi to nastroju w mojej smudze cienia. Pomyślałem też, że swą
jasną energię i ciemną karnację Paul musi czerpać prosto z lizbońskiego słońca. Obejrzeliśmy kilka
mieszkań. W każdym coś nas uwierało. A że za nisko, a że za wysoko, a że za ciasno, a że za ciemno, że
to, że śmo. Wiedzieliśmy tylko, że musi być w Alfamie. Rzadko które miejsce na ziemi ma taki
magnetyzm, czar, z którego trudno się otrząsnąć.
Na​ koniec Paul zaprowadził nas na maleńki pochyły placyk, cały z białych trójkątnych schodów,
i otworzył drzwi starego domu. 1882, zobaczyłem datę zwiniętą z metalu nad framugą.
– To​ rok, w którym urodził się Karol Szymanowski! – powiedziała entuzjastycznie Ania, kształcona
kiedyś w szkole muzycznej jego imienia.
Sprawdziłem​ potem w Wikipedii, że także Igor Strawiński. I Alexander Alan Milne, bardzo mi bliski.
Napisał ładną książeczkę dla swego synka Krzysia. Oraz James Joyce. Skłamałbym, mówiąc, że mam
z nim silne emocjonalne związki. Jego słynna książka stoi, nieotwarta, na mojej lizbońskiej półce. Jeszcze
się z nią zmierzę. To nie erudycyjne popisy. To przypisy, byście mogli zorientować się w charakterze tego
starego domu, skojarzyć epokę, z której pochodzi.
Weszliśmy​ po schodach na piętro. Otworzył nam w kuchni chłopak, może dwudziestopięcioletni. Jego
dziewczyna była w sąsiednim pokoju, od którego dzielił nas jeszcze korytarz z łazienką. Chyba trzymali
się wówczas za ręce. Co niech da Wam pojęcie o rozmiarze wnętrza.
Bez​ większych nadziei spostrzegłem schody wiodące w tym mieszkaniu na jeszcze jedno piętro.
Wszedłem.​ Wyjrzałem przez sześć okien, po kolei. I zostałem. Do dzisiaj.
Kiedy​ tamtego dnia wychodziliśmy z naszego przyszłego mieszkania, już zdecydowani, zamiast pójść
z placyku w bok lub w górę, zeszliśmy schodami w dół. U stóp schodów znajdował się klub, w którym
trzy miesiące wcześniej przeżyłem pierwszy, niezapomniany dreszcz fado. Jeszcze do niego wrócę na
tych stronach niejednokrotnie. Do klubu.
I do​ dreszczu.
Widok​ znad mojego biurka
15​ XII 2011
III

Dobrze​ jest mieszkać w Alfamie. Wysoko, żeby widzieć rzekę, w tej decydującej chwili, kiedy cała
nabrzmiewa, puchnie, by za chwilę wpłynąć do Atlantyku, parę kilometrów dalej, w okolicach Cascais.
To miasteczko, gdzie spotykają się wielkie wody, wygląda jak wystawny tort na dziesiąte urodziny
rozpieszczonej dziewczynki.
Ciekawie​ jest mieszkać w Alfamie, bo nigdzie indziej zwykły spacer wokół domu nie może nagle
zmienić się w baśń, film, koncert, w pejzaż ze starych pocztówek. Alfama jest najstarszą dzielnicą
Lizbony. W czasach, kiedy w górującym nad miastem zamku rządzili światli Maurowie, te kręte, strome
ulice, te asymetryczne placyki o geometrii niepojętej jak grafiki Eschera, te wielobarwne domy
o pojedynczej urodzie stanowiły właściwie całe miasto. Nie było wiele więcej. Trudno zrozumieć
popularną tu metaforę, która nazywa tę część miasta „domem bez okien”. Spływająca białym kamieniem
w nurt Tagu Alfama wydaje się jednym wielkim oknem. O świcie jest witrażem, w którym wschodzące
słońce tworzy codziennie inne obrazy.
Z mojego​ poddasza, przez okrągłe jak na statku okna, widzę bezkresne rozlewisko Tagu, na moment
przed jego ujściem do oceanu.
Galeony​ i tankowce, żaglówki i mewy tańczą na wyciągnięcie ręki. Wstęga mostu Vasco da Gama
z jednej i otwarte ramiona pomnika Cristo Rei z drugiej strony zamykają horyzont nad glinianymi
dachówkami Alfamy.
Czytam​ tu zaległe książki, brząkam na gitarze, czasem straszę sąsiadów saksofonem. Słucham głosów,
które mnie uspokajają: Pedro Moutinho, Carlosa do Carmo, Camané, Alfredo Marceneiro – chyba
w takiej kolejności – odprowadzając wzrokiem światełka promów uwijających się nocą po rzece.
Alfama​ cheira a saudade – śpiewa​ Mariza. Zgódźmy się: bez względu na determinację JP, który
steruje karierą Carminho niczym Garri Kasparow swoją królową, to rozwiedziona już z nim Mariza
wciąż pozostaje najsłynniejszą, a dla mnie też najciekawszą artystką fado. „Alfama pachnie tęsknotą”.
Historia zdaje się to potwierdzać, że nawet jeśli żyje się w raju, to wiecznie człowiekowi czegoś brak.
Chciałby więcej, inaczej, dalej, głębiej, jakkolwiek, byle nie tkwić w miejscu. W słoneczne popołudnia
wzrok sięga daleko. Nie przypadkiem Vasco da Gama, Magellan, Henryk Żeglarz (ten akurat, wbrew
swemu dumnemu przydomkowi, stosunkowo blisko) – wypływali właśnie stąd. Gnała ich niejasna
tęsknota za życiem, które zawsze jest gdzie indziej.
Tęsknota.​ Specjaliści od języka przestrzegają jednak, by słowa saudade, być​ może najważniejszego
w języku portugalskim, nie tłumaczyć.
„Tylko​ Portugalczycy potrafią odczuwać saudade, ponieważ​ mają słowo, które opisuje to uczucie” –
pisał wielki Fernando Pessoa, najważniejszy z nowożytnych pisarzy kraju.
Jeśli​ przyznamy – a nam, Polakom, powinno to przyjść z łatwością – że istnieje „dusza narodowa”, to
jej symbolicznym skrótem będzie tu słowo saudade. Ten​ rozkoszny ból, ta gorycz pełna słodyczy, błoga
tęsknota. Upojna tortura poszukiwania sensu życia, bez której żaden Portugalczyk życia w ogóle sobie nie
wyobraża. Kiedy jednak nawet samo słowo nie wystarcza, by oddać ten uśmiechający się lekko smutek
istnienia – wówczas śpiewa się tu fado.

Fado​ znaczy „los”, „przeznaczenie”. Człowiek zmaga się tu z losem, prosząc o wsparcie muzykę, poezję.
Zamiast walczyć wódką i bijatyką, jak w moim kraju.
„To”​ zaczęło się właśnie od fado. Nawet nie od Marizy i jej albumu „Transparente”, który potem tak
pokochałem. Nie od nieomal świętej dziś Amálii, która wydawała mi się z początku odrobinę zbyt
egzaltowana. Nie od popularnej w Polsce Misi, która była dla mnie zawsze bliżej teatru niż muzyki. A ja
przecież „w życiu bym do teatru nie poszedł”, jak wielu z dyplomowanych absolwentów wydziału
teatrologii.
Zaczęło​ się od głosu o szczególnej barwie. Jej składowe kolory to delikatność, nieważkość, słony
smak łzy przełkniętej niepostrzeżenie, bez grymasu twarzy. Wszystkie te tony dochodziły do mnie jakby
z oddali, przefiltrowane przez przejrzyste powietrze Alfamy, ogrzane ciepłem jej pastelowych ścian. To
był Alfredo Marceneiro. Współczesny Amálii, pisał dla niej wiele piosenek. Dżentelmen
o powierzchowności jakby naszkicowanej przez Tenniela do „Alicji w Krainie Czarów”.
W nieodłącznym jedwabnym fularze i przeciwsłonecznych okularach w beżowej oprawie. Alfredo
Marceneiro. To on właściwie, choć przecież nie wprost, pierwszy powiedział do mnie te słowa:
– Musisz​ przyjechać do Lizbony.

Przed​ nami pierwszy, dla niektórych pospiesznych wędrowców jedyny wieczór. Im współczuję. Często
przyjaciele czy słuchacze Siesty pytają wtedy: mamy jeden dzień – gdzie posłuchać fado, tego
najprawdziwszego, nieupiększonego na potrzeby turysty. To osobny temat. Już Iwaszkiewicz w 1961 roku
pisał: „Turystyka to jedna z największych klęsk XX wieku. Oczywiście mówię tu o turystyce bezmyślnej,
która tłumem ospałych podróżników zamula najpiękniejsze i wymagające delikatnej czułości zakątki
świata”. Gdybyż on wiedział, co się stanie.
Kiedy​ piszę te słowa, za okrągłymi, jak w kajucie, oknami mojego żółtego pokoju zacumował statek
większy niż cała Alfama. Jakże krucha i bezbronna wydaje się teraz ta dzielnica wobec hordy
zdobywców uzbrojonych w aparaty fotograficzne. Dla nich zatem miejsce na dobre fado jest tylko jedno.
Prowadzą do niego nawet drogowskazy na ulicach centralnej, jedynej płaskiej, dzielnicy Baixa.
Prowadzą jakby do osobnego miasta. Wskazują kierunek do odległej krainy. To Clube de Fado. Spora,
dwupoziomowa restauracja w sercu Alfamy, obok wież o lwiej barwie na szczycie katedry Sé.
W Clube​ de Fado zmieści się autokar Japończyków i sześć taksówek Niemców, a do tego znajdzie się
czasem miejsce dla mnie i najbliższych. Bo nie wolno nam stracić czujności. Sam fakt, że gra się dla
autokaru Japończyków, nie oznacza, że gra się gorzej. Przeciwnie.
Ania,​ która koncertuje w Japonii często, obrusza się: – Nie ma lepszej publiczności niż Japończycy,
bardziej skupionej, oddanej, chłonącej, wrażliwej, cichej. I Niemcy są niezrównani! Co za kultura
słuchania – mówi. Dlatego w Clube de Fado muzyka jest znakomita.
Dowodzi​ Mário Pacheco, mistrz gitary portugalskiej, osobliwego dwunastostrunowego instrumentu
brzmiącego inaczej niż cokolwiek. Trochę jak skrzyżowanie mandoliny z klawesynem i cytrą
jednocześnie. Jeszcze Wam opowiem o tej niezwykłej gitarze. Za chwilę. Poczekajcie.

Tymczasem​ nie wolno nam odezwać się słowem, Mário bowiem, elegancki pan o prezencji taty
Mikołajka ze słynnej książki Sempégo i Goscinny’ego zaprasza przyjaciół i w trzech odsłonach, przy
stłumionym jak w fotograficznej ciemni świetle, gra najpiękniejsze fado. Każda odsłona wprowadza
innego pieśniarza (pilnuję się, by nie użyć popularnego słowa „wokalista”, tu tak bardzo nie na miejscu).
Jeśli będziemy mieli szczęście, Mário wykona też dwie najsłynniejsze swoje kompozycje, które stworzył
dla Marizy: „Cavaleiro monge” i „Há uma música do povo”. Jeśli będziemy mieli szczęścia jeszcze
więcej, wykona je z samą Marizą, która – co potwierdzają zdjęcia w korytarzu – czasem tu wpada, kiedy
pokazuje swoją Lizbonę możnym tego świata. Wśród nich znalazłem z radością fotografię Woody’ego
Allena. Słowem: Ę, Ą.
Między​ Clube de Fado a klubem Lusitano noc
1​ IX 2010
Czy​ podkreśliłem dość wyraźnie, że do Clube de Fado wybieracie się wyłącznie wtedy, kiedy macie
ślub, chrzciny, stypę lub przyznano Wam właśnie znaczną nagrodę pieniężną i z tych okazji odwiedza Was
z całego świata liczna rodzina, o której istnieniu nie mieliście dotąd pojęcia? Jeśli jesteście sami lub
z osobą bliską sercu, znam inne miejsca. Jeszcze o nich powiem. O jednym nawet już się zająknąłem,
nieprawdaż? Ale skoro jesteśmy w tej okolicy, rozejrzyjmy się. To pierwszy nasz wieczór w mieście,
jeszcze nie pora na wyczerpujący spacer. Czy rzeczywiście wyczerpie on w przyszłości nasze pytania,
oczekiwania, nadzieje?
Co​ zatem, jeśli rodzina przyjeżdża, pojawia się ciężarówka kuzynów, a każde miejsce w Clube de
Fado jest zajęte? Nic to. Jakoś zorganizujemy im czas.
Jeśli​ akurat jest wtorek, to po drugiej stronie ulicy trwa fiesta, której pozazdrościliby producenci
„Tańca z Gwiazdami”. Porzuciliby swoje intratne posady i te wszystkie gwiazdy przez „gie” różnych
rozmiarów, by w cudownie bezimiennym, pięknym i zmysłowym tłumie ocierać się o siebie lub wywijać
najwyszukańsze figury w pulsie brazylijskich chorinhos. Zwinny​ klarnet, chrumkające czterostrunowe
cavaquinho, wibrujący​ cajón jak​ gigantyczne pudełko zapałek, czasem akordeon, tamburyn. Kilku
muzyków w kapeluszach panama, w czarnych koszulach do spodni écru i jasnych szelek uwija się jak
umie. Byle tylko dziewczyny, śliczne jak tytułowe bohaterki latynoskich telenowel, mogły w objęciach
swoich spoconych młodzieńców prezentować taneczny kunszt, jakiego nie powstydziłaby się nawet
Jennifer Lopez.
Jeżeli​ wyjątkowo nie jest wtorek (choć we wtorek oczywiście także), wówczas zaraz za rogiem,
schodami w dół, nie dłużej niż jedno pociągnięcie z ulubionego przez Artura Rubinsteina cygara
Montecristo, znajdziemy jazzowy klub Onda. Fala. Tam tłum wszelako nie faluje, lecz słucha na siedząco
muzyki, nie zawsze nawet jazzowej. Szczęśliwie w Lizbonie, Mieście Tolerancji, nikt nie pyta o dowód
czystości gatunku. Kiedy zamknięto słynny klub B.Leza, bo właśnie zaczął się walić w gruzy, a jeszcze
nie otwarto jego nowej wersji na nabrzeżu, to właśnie w Onda można było spotkać magów morny czy
asów bossy obok pochylających się nad klasyką bopu jazzmanów. A także muzyków z wnętrza Afryki,
tradycyjnych lub poszukujących. To bywają czasem ci sami ludzie, których w środku upalnego dnia
spotkać można na placyku przed malowniczo gnijącym kościołem São Domingos, w centrum miasta. Ci
pochodzą głównie z Gwinei Bissau, choć nie tylko. Siedzą tam, leżą, kucają w cieniu oliwnego drzewa,
jak w swoich starych krajach. Rozmawiają o wydarzeniach dnia, ważąc słowa. Nie ma na świecie
drugiego miejsca, które byłoby tak, zaryzykujmy: „wpół Afryką” jak stara Lizbona. Może także dlatego ją
wybrałem, po dwudziestu latach wędrówek na kontynencie spalonym słońcem.

Tak,​ właśnie dziś sobie uświadomiłem, że był wrzesień 1992 roku, kiedy po raz pierwszy poczułem
zapach Afryki. Równo dwadzieścia lat. Jak dawno… Kiedy postawię ostatnią kropkę za ostatnim
zdaniem tej książeczki, wrócę do Afryki. Wiele starych, bliskich sercu i stopom ścieżek czeka, by dotknąć
ich ponownie.
Lizbona​ to miasto, w którym, jak mało gdzie w Europie, współistnieją całkiem odmienne grupy
etniczne. Od pokoleń trwają tam rodziny z wielkich kolonii. Portugalia jest bodaj jedynym krajem
w historii o tak mocnych związkach ze swoimi zamorskimi posiadłościami, że na pewnym etapie miała
swój rząd, króla, administrację, arystokrację, artystów nie na swoim terytorium, tylko w Brazylii. Przez
grzeczność nie zagłębimy się w tę historię zanadto. Rzecz dotyczy panicznej ucieczki dworu
i arystokracji, na setkach statków, przed wojskami Napoleona. Najwyraźniej każdy kraj kiedyś ma swoją
„Rumunię”. Ten exodus, tak jak wcześniejsze wyprawy handlowo-grabieżcze, zadecydował o dzisiejszym
bogactwie różnorodności kraju, zwłaszcza Lizbony. Barwność daje szczęście nie tylko oku, które może
cieszyć się urodą tak wielu odmiennych twarzy. Nie jedynie podniebieniu, złaknionemu wielości doznań.
Przede wszystkim to radość dla ucha.
A zatem,​ na przykład, Casa da Morna. Niepozorna restauracja pod czerwonym mostem. Prowadzi ją
jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów afrykańskich, Tito Paris, bard z Wysp Zielonego
Przylądka. Można tam spotkać biednych imigrantów z Wysp i prezydenta tychże przy sąsiednich stolikach.
A Tito śpiewa swoim przejmującym głosem, szorstkim i leczniczym zarazem. W tym głosie jest zgoda na
utratę dawnego życia w małym kraju z fal, piasku i wiatru. Ale zarazem jest wieczna za nim tęsknota.
O Tito​ usłyszałem po raz pierwszy od Marizy podczas kolacji po jej koncercie w Szczecinie. Mówiła
mi, że nie ma jej zdaniem na Wyspach drugiego artysty takiego formatu. Jakby na potwierdzenie tych słów
nagrała z nim wkrótce duet „Beijo de saudade” na płytę „Terra”. Beto grał z Tito przez jakiś czas na
instrumentach perkusyjnych. Tak się poznaliśmy, którejś nocy w Casa da Morna. Tito nie mówi po
angielsku. Mój portugalski wystarczy do zapłacenia rachunku w restauracji (najchętniej niewysokiego,
powyżej 20 euro udaję, że nic nie rozumiem). Do dziś nasza zażyłość rozpięta jest na sieci wymyślnych
uśmiechów, z których każdy ma nieco inny odcień i znaczenie.
Jo​ śpiewa „Xandinhę” z Tito Parisem w Casa da Morna
25​ II 2011
Kiedy​ Tito przyjechał do Polski po raz pierwszy, by wziąć udział w naszym koncercie „Lisbon
Stories” jesienią 2009 roku, zrozumiałem, że to muzyk kompletny. Podczas próby śpiewał każdemu
z kolegów jego partię od początku do końca, aranżował na poczekaniu, grał na każdym instrumencie,
łącznie z klarnetem. Mistrz. Ale jest w nim jednocześnie osobliwa dezynwoltura. Jakby kompletny brak
zainteresowania jakąkolwiek archiwizacją swej sztuki. Tito zwołuje paru kuzynów i grają dla
publiczności. Wędruje po świecie, muzykując, jak tyle pokoleń artystów przed nim, przez wieki całe.
Pomysł, że można się spotkać w studiu, by nagrać płytę, wydaje mu się absurdalny. Po co? Muzyka żyje
tylko przez mgnienie, przed publicznością. Każdego wieczoru inna, cudownie zmienna, zaskakująca,
ruchoma. Część mnie przyznaje mu rację.
Wiele​ jego dość w sumie przypadkowych albumów to nagrania koncertowe. Żal. Na myśl, co
stworzyłby z Tito taki producent jak, na przykład, Javier Limon, serce każdego entuzjasty tęsknej morny
łka. Może zatem jeszcze kiedyś. Choćby jeden album. Jeden, ale wielki.
Kiedy​ pytano reżysera Petera Bogdanovicha po latach, dlaczego w życiu nakręcił właściwie tylko
jeden genialny obraz – „Ostatni seans filmowy” – miał lapidarną odpowiedź, godną mistrza zen:
– One​ is enough. Jeden​ wystarczy.

Cudem​ udało się nam ściągnąć Tito do EP Studio w Sintrze na nagranie do „Sobremesy”. Dzień
wcześniej przyleciał z Angoli, umówiliśmy się na konkretną datę, godzinę. „No Tito”. Po trzech
kwadransach dzwoni jego zakłopotany manager: Tito rozbolał żołądek, postanowił nie wychodzić
z domu.
Nasz​ miłosny upór, determinacja kompozytorska Beto i zapewne korzystniejszy układ gwiazd
spowodowały, że Tito dotarł następnego dnia. Musieliśmy błagać o znalezienie jeszcze choćby godziny
studyjnego czasu. Choć Tito miał nagranie demo naszej piosenki od miesięcy, usłyszał ją w studiu po raz
pierwszy. Beto uczył go, już przed mikrofonem, śpiewając po jednej frazie. Ale kiedy ostatecznie Tito
otworzył usta i zaśpiewał sam, nie było pytań.
Właśnie​ tak miało być. Tylko tak mogło być.

Wróćmy​ do wielobarwnej muzycznej, a co za tym idzie, etnicznej mapy Lizbony.


Na​ przykład wspomniana Onda, prowadzona przez Francuza, a w niej Angolczyk Yami: kapitalny
basista, wokalista, kompozytor, gitarzysta. Można się przy nim ogrzać w chłodny lutowy wieczór.
Przyszedł na świat jako Fernando Araújo i pod tym nazwiskiem znajdą Państwo czasem jego kompozycje,
jak wspaniałe „Dois Portos” Carlosa do Carmo. Yami znaczy​ w języku kimbundu „mój najmilszy” i tak
zwracała się do niego mama, bo był późnym, wymarzonym dzieckiem. Przylgnęło. Urodził się w dniu,
w którym wylądowano na Księżycu, i lubi mówić o sobie, że dlatego właśnie jest odrobinę obłąkany.
U nas powiedzielibyśmy: „spadł z Księżyca”. Yami gwarantuje też, niby James Bond muzyki
„luzofońskiej” – tej z krajów dawnych portugalskich wpływów – maksymalne stężenie akcji. Namyślał
się z jazzmanami. Figlował z Kubańczykami. Grał na basie z największą żyjącą legendą fado,
wspomnianym Carlosem do Carmo. Partnerował oszałamiającej i szorstkiej jak Carmen pannie Raquel
Tavares. Prowadził zespół Muxima i składał w nim hołd klasyce angolskiej piosenki popularnej lat
sześćdziesiątych. Komponował dla Ritinhi Lobo, wschodzącej gwiazdy z Wysp Zielonego Przylądka,
i wyprodukował jej płytę. Wreszcie, co lubię oczywiście najbardziej, grał i śpiewał swoje piosenki
w rodzimym języku kimbundu. Yami wygląda przy tym jak Joker z talii kart dla grzecznych chłopców.
Ogromny uśmiech o encyklopedycznym kształcie i wysokie, kształtne brwi, ruchliwe jak dwa tropikalne
nocne owady.
Poznałem​ Yamiego w Sintrze, w pamiętnym lutym 2008 roku, niedługo po przyjeździe, może nawet
drugiego dnia. Beto zabrał mnie na koncert. To była forma hołdu dla zmarłego niedawno gitarzysty,
nazwiskiem, o ile pamiętam, Sant’ Ana. Nie wiem, czy nie był to pseudonim, wziąwszy pod uwagę
gitarowe okoliczności i tradycję tego nazwiska. Pamiętam wszystko jednak dość słabo, bo Portugalczycy
mają brzydki zwyczaj rozpoczynania koncertów w okolicach północy, a tamten koncert w dodatku zdawał
się nie mieć końca. Stu muzyków musiało koniecznie wspominać rozwlekle Sant’ Anę, choćby wcześniej
nigdy o nim nie słyszeli. Tłoczyli się na scenie, przepychali, nie przerywając mego snu. Ocknąłem się
tylko raz, kiedy wyszedł chłopak z gitarą, we wzorzystej, błękitnej koszuli i zaśpiewał skromnie jedną
krótką piosenkę. Była w tym sama lekkość, łatwość, swoboda, zmysłowość, radość.
– Poznaj​ mnie z nim koniecznie – poprosiłem Beto.

Tę​ wzorzystą błękitną koszulę dostrzegłem latem tego samego roku w hotelowym lobby w Kazimierzu
Dolnym. Yami przyjechał z Carlosem do Carmo. Mimo że znaliśmy się już przecież, nie odważyłem się
podejść i przypomnieć, co niech Wam powie część prawdy o piszącym te słowa. Choć może też
zadziałała aura legendy Carlosa. Zostaliśmy potem przyjaciółmi i Yami tak się zaangażował w projekt
„Sobremesa”, że został jego filarem na koncertach w Polsce. Nazywamy go Jamiński, by poczuł się
jednym z nas. Czasem też, w bajkowym uniesieniu, Jamiszon. Ja mówię: Yaminsky Boy, co nie ma
żadnego sensu ani usprawiedliwienia, w końcu to pan po czterdziestce. Jest maskotką zespołu, obiektem
nieustannych ciepłych żartów, bo to zarazem jedna z najbardziej pogodnych postaci, jakie znam.
Rozświetla każdą noc.
A noc​ trwa tu długo. Przynosi wytchnienie po obezwładniającym skwarze dnia. Latem ostatnie frazy
melodii w niektórych klubach przegania świt. Może więc czas odpocząć? Czy ten pierwszy wieczór
spełnił swoją funkcję? Czy zwabił Was, użądlił? Otumanił, uszczęśliwił, uzależnił?
Yami​ na próbie zespołu Muxima
7​ IX 2010
Alfama​ widziana z Largo das Portas do Sol, kościół Santo Estêvão z prawej, w tle kopuła
Panteonu
29​ VIII 2010
Ja​ go nie potrzebowałem. Stanąłem w drobnym lutowym deszczu w rogu tarasu na Largo das Portas
do Sol. Zapaliłem cygaro. To zdarza mi się jedynie w nadzwyczajnych chwilach. Jest, przyznaję,
posunięciem głównie wizerunkowym. Patrzyłem na światła Alfamy u stóp, jakby płonęły tam setki ognisk.
U wybrzeża stał zacumowany czteromasztowy żaglowiec. Był dziewiętnastowieczny, jak sądziłem. Może
starszy. Deszcz właściwie nie padał, tylko unosił się wokół mnie. Powodował nagłe pojawienie się
dodatkowego wymiaru, pogłębiał perspektywę. Na horyzoncie drżały lampy wybrzeża Barreiro i Seixal.
Były zawilgłe, jak światła dalekich wsi wokół naszej farmy wczesną, dżdżystą wiosną. Mimo lutowej
nocy było na tyle ciepło, by wystarczyła sztruksowa marynarka, a pod nią lekki sweter. Stałem zupełnie
sam. Jeśli nie liczyć żółtych tramwajów, które, jak opasłe pszczoły, co kwadrans drażniły nocną ciszę.
Bruk wibrował mi wtedy lekko pod stopami, a wzgórze Alfamy jęczało cichutko pod ciężarem stalowych
cielsk. Nie potrzebowałem nic więcej. Żaden ze mnie tancerz egzotyczny i morzy mnie sen, zanim
popłyną pierwsze dźwięki w klubach muzycznych. Ale Lizbona objawiła mi coś, co umyka słowom.
W tej subtelnej kwestii okazałem się, dla odmiany, szczególnie wrażliwy. Niektórzy lubią poezję.
Dobrej​ nocy.
Na​ starej przystani
30​ VIII 2010

Nad​ Tagiem
17​ XII 2011
IV

Jak​ dzisiaj forma? Może jednak spacer? Zabierzcie wygodne buty, bo będzie długo, stromo i po kocich
łbach. Co za nieprzyjemna wizja, swoją drogą. Przepraszam moją najmilszą przyjaciółkę Lindę M., tak
wrażliwą na koci wdzięk. Spacer potrwa cały dzień, bo zależy mi, byście byli przechodniami
niespiesznymi, uważnymi. Ponadto zapewne trudno mi będzie powstrzymać się od dygresji, bo w starej
Lizbonie każdy kamień, każda migotliwa plama światła na ścianie przywołują wspomnienia, z czymś się
odlegle kojarzą, brzmią muzyką. Wybaczcie zatem, proszę, jeśli będzie to dzień wyczerpujący. Cieszę się
wszelako nadzieją, że będzie przy okazji szczęśliwy.
Rano,​ zdarza się, że przed świtem, kiedy pomarańczowe słońce ledwie co podnosi swą czuprynę znad
wzgórz Palmeli i przez krągłe okienko mizia mnie po twarzy, budzą się też dzwony kościoła Santo
Estêvão. Znają wiele skomplikowanych melodii. Ciekawi mnie, czy senny mnich po prostu włącza
stosowny program komputerowy, czy też raczej tuzin natchnionych artystów w habitach pociąga
w stosownych momentach za właściwe sznurki. Nagranie „Lisboa” z onieśmielająco pięknej płyty
Melody Gardot „The Absence” wydaje się zaczynać dźwiękiem tych dzwonów. Przy okazji: Melody, lub
jak mówię o niej: „Miełodija”, jest od roku 2012 największa, jeśli jeszcze o tym ode mnie nie
słyszeliście.
Prostokąty​ i koła mocnego błękitu nieba, wpisane w żywą żółć ścian i sufitu mojego poddasza, są jak
akwaria dla pojedynczych mew. Patrzę na ich lot przez dachowe okno, nad głową łóżka. Czasem po
pochyłej szybie dachu spacerują gołębie. Są na wyciągnięcie ręki. Ślizgają się zabawnie po szkle, niczym
mój syn Franio, kiedy uczył się jeździć na łyżwach. Jest to rzadka okazja, by przyjrzeć się ich brzuszkom
i – choć to odrobinę nieprzyzwoite – wszystkim anatomicznym detalom. Bywa, że w mojej obecności
zostawiają po sobie pamiątki, co z tej perspektywy wygląda jednak krępująco. Przypomina się wpis
Boya-Żeleńskiego do sztambucha wyjątkowo powabnej studentki, cytuję z pamięci:

Nigdy​ nie byłem cynikiem,


Nie​ sięgam nazbyt wysoko,
Lecz​ chciałbym być Twym nocnikiem
I na​ dnie mieć jedno oko.

Zdarza​ się również, że w okienną ramę idyllicznego obrazu wtargnie lądujący właśnie samolot TAP-
u. Zagłusza wtedy nawet dzwony. Wstaję. Choćby nie wiem jak wcześnie, nie udało mi się jeszcze
uprzedzić pierwszych promów na rzece.
Spacer​ z mojego zaułka zaczyna się każdego dnia podobnie. Mogę zanurzyć się w gąszcz zieleni Beco
do Outeirinho da Amendoeira, botanicznie rozbuchaną uliczkę, przesmyk właściwie, który zaprowadzi
mnie w pięć minut na plac Portas do Sol. Mogę od razu rozpocząć ćwiczenia gimnastyczne i wspiąć się
w okolice Panteonu. Bardzo rzadko mi się chce, szczerze mówiąc. Tylko czasem, zwykle w sobotę, co
będzie w przyszłości uzasadnione. Mogę nacieszyć się jeszcze przez chwilę asymetrią Beco dos Paus
i ześlizgnąć prosto do mojej kawiarenki internetowej. To jednak nazbyt dumna nazwa jak na trzymetrową
kiszkę, gdzie w żadnym wypadku nie dostanę kawy. Mogę też – i to robię najczęściej, zbiec po
pięćdziesięciu czterech schodach i znaleźć się pod platanem na stromym placyku przy Rua dos Remédios.
Czasy,​ kiedy nie parkowały tam samochody, minęły bezpowrotnie. Pamiętam to miejsce sprzed
czterech lat, jako miniaturową wersję paryskiego placu Furstenberg. Schludną, przestronną przestrzeń
liryczną, w cieniu starego drzewa. Dziś to jest parking, na którym auta wyglądają jak zabawki porzucone
w nieładzie przez krnąbrnego chłopca.
Widziałem​ stare zdjęcie na okładce zbioru pieśni „Fado Português – Songs from the Soul of Portugal”
Donalda Cohena (Wise Publications, rok 2003). Może pochodzić z lat trzydziestych, ale równie dobrze
z pięćdziesiątych. Pokazuje moją bramę widzianą od strony placu z platanem i rozświetlone wnętrze
klubu na rogu. Przed drzwiami siedzi mężczyzna z gitarą portugalską, a wokół grupa słuchaczy. Między
nimi policjant? Listonosz? Jest ciepła noc, latarnia nad bramą sączy czułe światło. Tak niewiele się
zmieniło. Ten klub to dzisiejszy Mesa de Frades. Kafle zostały te same. Na szczęście. Mają setki lat.
Zachował​ się też fragmencik filmu, dostrzegłem go w dokumencie o Amálii autorstwa Bruno de
Almeidy (dvd Valentim de Carvalho, rok 2004). Krótka sekwencja pochodzi z początku ubiegłego wieku.
Dzieciarnia zbiega po schodach. To pejzaż z mojego kuchennego okna, choć kamera stała zapewne na
Beco dos Paus. Chwiejne mgnienia minionego świata. W innych miastach być może budziłyby jeszcze
większą nostalgię. W Alfamie człowiek ma wrażenie, że ruch i dźwięk tych właśnie, nie innych,
dziecięcych bucików uderzających o bruk schodów mojego zaułka trwają tu niezmiennie.
Że​ nikt spośród tych czteroletnich dzieci od dawna już nie żyje, powiecie? Cieszę się niepewnością.
Czas mieszka w Alfamie. Jest leniwy. Rzadko stąd się rusza. A jeżeli już, to aby naprzykrzać się komuś
innemu, gdzie indziej. Nie swoim. Kiedy piszę te słowa we wrześniu 2012 roku, portugalski reżyser
Manoel de Oliveira dalej kręci filmy. Ma sto cztery lata.
Skłamałbym​ jednak, mówiąc, że nie bolą mnie stare zdjęcia. Fotografia, zauważył Roland Barthes,
mówi o śmierci w czasie przyszłym. Patrzył na zdjęcie zamachowca z xix wieku, pięknego młodego
mężczyzny, oczekującego na wykonanie najwyższego wymiaru kary.
Odczytywał​ wtedy zarazem: to będzie i: to już było. „Tym, co mnie porusza – pisał – jest odkrycie
równoważności. Wobec zdjęcia mojej matki jako dziecka mówię sobie: ona umrze, i drżę, jak psychotyk
(…) przed nieszczęściem, które już zaistniało. Czy przedmiot zdjęcia już jest martwy, czy nie, każde
zdjęcie jest katastrofą”.
Zawsze,​ bez wyjątku, przebiega mnie dreszcz rozpaczy i grozy, kiedy na filmach z ubiegłego wieku
widzę Nowy Jork z jego znakiem: pniami dwóch bliźniaczych wież. Myślę wówczas, że mają one swoją
przyszłość już wpisaną w każde spojenie stali, wdrukowaną w kamień węgielny, że na każdym z tych
filmów, choćby była to komedia romantyczna z Meg Ryan, już tylko czekają na swoje przeznaczenie,
swoje fado.

Rua​ dos Remédios to moja ulica, skoro mieszkam tak naprawdę na schodach, które od niej prowadzą jak
gałąź. Jest niczym beatlesowska Penny Lane. Czegóż tu nie znajdziecie! U wlotu do niej: sekretny obiekt
wojskowy. Spotykam czasem żołnierzy w restauracyjce naprzeciwko, Alfacinha. Sardynki z grilla: 5,25
euro. (Bilet tramwajowy: 2,85). Obok sklep rzeźniczy, Coelho Médio po 4,99 za kilogram. Sapataria
Ondina zaraz dalej: buty, także ortopedyczne. Sklep pamiątkarski. Nie wart, byśmy przy nim przystanęli.
Wnęka z winem porto – przyzwoita butelka madery – 9,19. Porto Taylor’s, dziesięcioletnie: 29,99.
W​ Alfamie
27​ VIII 2010
Kapela​ ludowa na Rua dos Remédios
28​ I 2012
W​ drodze do tawerny, na Escadinhas dos Remédios
14​ IX 2012

Restauracja​ Sr. Fado – kliteńka, w której trudno usiąść z gitarą. Ale ma czar. Siedział tam ostatnio
z gitarą pan, który znał chyba wszystkie piosenki Antônio Carlosa Jobima.
To​ jest jedna z tych chwil, kiedy zastanawiam się, na ile powinienem tłumaczyć, a jeśli, to które
sprawy. Jobim. Tłumaczyć, kto to? Serio, nie wiem. To tak, jakby ktoś w książeczce o Polsce tłumaczył
czytelnikom, dajmy na to, włoskim, kim był Chopin.
Ale​ żeby nie było, iż się obijam. Antônio Carlos (Tom) Jobim. Pisał przy fortepianie czule bujające
piosenki. Śpiewa się je po portugalsku, z brazylijskim rozmemłaniem. Dużo „dź” musi w tym być, jak
w sformułowaniu „dzięcielina pała” (pała panieńskim rumieńcem, przypominam) – to właściwie
mogłoby być po brazylijsku. Ale śpiewa się te piosenki i we wszystkich innych językach świata. Tom
mieszkał w Rio de Janeiro. Zmienił historię muzyki z pomocą ukraińskiego Żyda, pana nazwiskiem Stan
Getz, który przymilnie, a zarazem bardzo mądrze kwilił mu na saksofonie tenorowym. Kochał Chopina, na
co wskazuje jedna z jego kompozycji, którą Pat Metheny gra sobie dla intelektualnej przyjemności
przynajmniej raz dziennie: „How Insensitive”. A Pat jest diablo wymagający. Jak nikt na ziemi. Ale zaraz,
czy teraz o Methenym tłumaczyć?
No​ nie, umówmy się, że po moją książeczkę i tak nie sięgnie nikt, jeśli nie słucha Siesty. A skoro
słucha, to wie, o czym tu rozmawiamy. Kto Getz, kto Pat. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Bo inaczej utoniemy
w dygresjach jak w lotnych piaskach.

Zagadałem​ się, przepraszam. Dalej już placyk z platanem, a na placyku Mesa de Frades. W górę trudzą
się schody, ułożone z równo ciosanych kamieni wielkości dziewczęcych piąstek, i tam mieszkam. W dół,
równie malowniczymi Escadinhas dos Remédios, można dojść w stronę rzeki. Na tych schodkach robiłem
zdjęcia Beto na jego płytę „Catavento”. Wyszły OK. Te, które robiłem mu na „Paisagem”, jakieś takie
pocztówkowe.
Na​ czym to polega, że zdjęcia czarno-białe, najchętniej powiększane na papierze, po wywołaniu
kliszy, niejako a priori podobają nam się bardziej? Odpowiedź na to pytanie wydaje się prosta, może
wyważam otwarte drzwi, ale nie pamiętam z lektur żadnych rozważań nad tą kwestią.
Jak​ wiemy, przekonanie o oryginalności własnych myśli jest dziś już wyłącznie wynikiem
nieoczytania. Ktoś zatem z pewnością wcześniej zauważył, jak cenimy sobie skonwencjonalizowanie
czarno-białej fotografii. Jak dobrze nam z umową, na którą przystaliśmy już blisko dwieście lat temu,
wraz z zachwytem nad utrwalonym pejzażem Nicéphore’a Niepce’a?Zgodziliśmy się, że świat można
postrzegać, rozumieć, przedstawiać w odcieniach szarości. Że takie jego przedstawienie wymaga
technologicznej wiedzy, pracy, a także nagłego błysku decyzji: tak, chcę Wam powiedzieć o tym właśnie
ruchu mojego oka. A więc: sztuka.
Świat​ tak przedstawiony jest zatem jawnym przymierzem między twórcą a odbiorcą. Szarość tkwi
między nami jak pieczęć i podpis na umowie. Posunę się jeszcze dalej: szarość wyklucza przypadek.
Szarość nas ustawia w odległości niezbędnej do odbioru dzieła sztuki.
Kolor​ w fotografii nie stwarza dystansu między nami a światem. Ten dystans wydaje się niektórym
niezbędny do przeżywania dzieła. Kolor sugeruje, że oto jesteśmy właściwie częścią przedstawionego
świata. Że to – nie daj Boże – zatrzymany kadr z telewizji. Albo fotka zrobiona telefonem przez nasze
dziecko zaraz za rogiem. Mgnienie rzeczywistości wykradzione jej przypadkiem właśnie. Kolor zaciera
granice. Dlatego tak trudno jest robić kolorowe zdjęcia i zostawiać na nich wyraźny własny znak. Ten
ślad, po którym można trafić do umysłu fotografa, do jego intencji w decydującym momencie.
Ma​ ten dar Alex Webb, który z koloru czyni często temat swojej fotografii. Ma Steve McCurry. Ale on
fotografuje głównie w Indiach. Używanie tam filmu czarno-białego powinno być karane grzywną. Henri
Cartier-Bressona byłoby na nią stać, on był z bogatej rodziny.
Ale​ spójrzmy, jak jawnie, jak ostentacyjnie wręcz odrzuca kolor Sebastião Salgado. Jak fotografując
na przykład projekt „Genesis” w miejscach, które kolorem krzyczą, on konsekwentnie dotrzymuje
zawartej przed blisko dwoma wiekami umowy.
Fotografowałem​ Beto Betuka na „Catavento”, używając czarno-białej kliszy. Sięgnąłem po aparat
Hasselblad: przecież nie postrzegamy świata w kwadratowych kadrach! Ale Lizbony nie chciałem
fotografować w ten sposób. Barwy tego miasta wydają mi się jego nieodłączną składową. Nie mam tego,
na przykład, na Manhattanie. On jest dla mnie czarno-biały. Nie mam w Paryżu. Lizbonę chciałem Wam
pokazać w kolorze. Świadomy, że bardzo wysoko podnoszę poprzeczkę i mogę ostatecznie nie osiągnąć
wymaganego pułapu.
Zacząłem​ rozmawiać z Wami o fotografii chyba gdzieś w okolicach placyku z klubem Mesa de
Frades, prawda? Zaniedbuję się w obowiązkach przewodnika, przepraszam. A i rzecz o fotografii
niedomyślana do końca, jakby zachęcała, by każdy z Was podjął ją w dowolnym miejscu. Ale tak sobie
chodzimy i rozmawiamy. O tym, owym.

Na​ rogu zatem restauracja Grelhador de Alfama z serdecznym siwym właścicielem. Kiedyś z religijną
czcią pokazywał mi stolik, przy którym dzień wcześniej siedział wielki Camané. Camané (czy mogę go
nie odmieniać? „Camanégo” brzmiałoby naprawdę durnie, choć zgodnie z regułami naszego języka)
spotkałem po latach w tym samym miejscu. Po drugiej stronie ulicy. Stał przed drzwiami knajpki, która
ma ogromny telewizor, ale tylko dwa stoliki. Na jednym z nich siedzą zazwyczaj dwie spore gipsowe
świnie, więc entuzjaści futbolu i tak tłoczą się na zewnątrz. Bo na ekranie trwa tam wieczny futbol.
W takich oto okolicznościach dostrzegłem Camané, ubranego w strój wieczorowy, gdy nerwowo
kibicował swej ukochanej drużynie – Benfice. Poszliśmy potem razem w dół ulicy, prosto do Muzeum
Fado, gdzie nagrywano z nim wywiad do filmu dokumentalnego.
Obok​ sklep z nakryciami głowy: hełm strażacki, czapki lotnicze, kobiecy melonik policyjny, furażerka,
finezyjne kaski kirasjerów. Ale też flagi, pasy, bibeloty i epolety (generalski za 10 euro) oraz ordery. Ta
ostatnia oferta budzi zakłopotanie, ale zapewne tu właśnie zaopatruje się kwiat afrykańskich kacyków
i wojskowych dyktatorów.
Zaraz​ dalej Carlos Alberto Gaspar Santos, stareńki krawiec, sam zawsze w nienagannym stroju, pod
krawatem. Ania pertraktowała z nim kiedyś skrócenie spodni tak zawile, że do dziś pozostają one jej
najbardziej ekscentryczną częścią garderoby.
Piekarnia​ o powierzchni sporej lodówki, cierpliwy grawer, fryzjer jak z ekranizacji powieści
Hrabala o postrzyżynach i restauracyjka, w której zawsze przekąszam caril de gambas: wyborne krewetki
curry. Wisi w niej flaga Bangladeszu, kraju, który wspominam z sympatią. Obecni właściciele stamtąd
właśnie pochodzą. Choć stronię od wnętrz z telewizorem, tam na ekranie zawsze towarzyszy mi
chłopięca Maria Gadú. Jej towarzystwo mi nie przeszkadza. W farmerskiej flanelowej koszuli, z gitarą,
śpiewa „Altar particular”. Albo przeciwnie, pojawia się brazylijska księżniczka popu o rozkosznie
wybujałej kobiecości – Ivete Sangalo, z koncertu na stadionie Maracanã dla 100 tysięcy fanów. Szukam
w pamięci polskiego artysty, który sprzedałby tyle biletów w swoim kraju. Szacun więc. A nawet
szacuneczek.
Zdarza​ mi się uiszczać tutaj upokarzające rachunki warszawskie, ZUS-y i inne bolesne niewolnicze
haracze. Bo działa Wi-Fi z mojej kafejki internetowej w sąsiedztwie, a tam zazwyczaj tłum, więc siadam
zrelaksowany w restauracji. Uczucie zrelaksowania nieuchronnie mija w miarę realizowania kolejnych
przelewów. Przez ulicę zawsze patrzę wtedy na złamaną starszą panią spod numeru 144. Jest wzrostu
siedmioletniego dziecka, a mieści się w niej więcej fado niż we wszystkich płytach Marceneiro. Patrzy
za przechodniami, przegląda się w furkoczących w biegu małych dziewczynkach. Tęskni za czymś, za
kimś, trudno powiedzieć. Pomagam jej czasem wieszać pranie, bo jest, jako się rzekło, przedszkolnego
wzrostu. Płacenie ZUS-u nagle przestaje być dla mnie udręką. Inaczej postrzegam swój los.
Dalej​ Rua dos Remédios biegnie już w dół, więc możemy przyspieszyć kroku: leciwy sprzedawca
obrusów i makatek z nieodłącznym w Portugalii kogutkiem z Barcelos patrzy na nas wyczekująco
i smutno.
Czy​ to nie jest moment, w którym ta książeczka powinna przywdziać maskę statystycznego
przewodnika i opowiedzieć w skrócie historię Kogutka, najsłynniejszego zwierzątka kraju?
Skazany​ na śmierć w ostatnim słowie przed opasłym oprawcą, który właśnie pożywiał się wonnym
kurczęciem, powiedział:
– Skazujecie​ mnie niewinnie, niech moją prawdę potwierdzi kurak, którego Wasza Mość raczy w tej
chwili spożywać!
Ku​ skonsternowaniu obecnych danie zechciało zmartwychwstać i zapiało z wdzięcznością.
Ten​ wesoły czerwony kurak jest do dziś symbolem Portugalii, być może nawet plasuje się
w rynkowych rankingach o piórko przed sardynką.
Na​ Remédios czeka nas teraz slalom na tyczkach kolejnych barów: Belaruque, Supercalifragilistic (to
z Mary Poppins! Choć tam pełne słowo z piosenki brzmiało: „supercalifragilisticexpialidocious”!),
jeszcze jeden, reklamujący się jako lokal ciszy absolutnej (nareszcie coś dla mnie!). Wreszcie Tasca do
Chico, niewyględny, a ważny punkt na mapie alfamskiego fado. O powierzchni i powabie wnętrza
tramwajowego wagonu. Zawsze pełen.
Naprzeciwko​ mój sklep spożywczy z Freddiem. On naprawdę nazywa się Shahzad, ale wszyscy
nazywają go Ali, żeby było łatwiej. Tylko mnie jednemu na świecie Ali przypomina Freddiego
Mercury’ego. Freddie M. wszak był Parsem, więc to nie jest całkiem bez sensu. Nasz Freddie z Rua dos
Remédios pochodzi z Goa, choć znaczną część życia spędził w Holandii. Gdyby Freddie Mercury
zdecydował się porzucić estradę, wziąć słodką, korpulentną czarnoskórą żonę z Wysp Zielonego
Przylądka i nie odmawiać sobie uciech podniebienia, wyglądałby zapewne podobnie. Freddie ma synka,
może dziesięcioletniego, który kocha muzykę z filmów bollywoodzkich, więc jest to stała ścieżka
dźwiękowa moich zakupów. Uwielbiam te nasze małe rytuały.
Zakupy​ robię proste: pomarańcze (zimą za bezcen, bo rosną na co drugim alfamskim drzewie,
wystarczy sięgnąć ręką), szynka, piwo Sagres w litrowych butelkach (po 1,50 euro, tyle co bilet na prom
do Cacilhas), banany, jogurty. Nic wyszukanego. U Freddiego pracuje chłopak z Nepalu, który wita mnie
codziennie płynnym „dzień dobry”. Może nauczył się tam od Kingi Baranowskiej. Cóż to za dziewczyna
wspaniała!
À propos:​ kiedy mój syn Franio był mały, wymieniał kiedyś w szkole liczne zawody swego taty, by na
koniec dodać:
– Tata​ jest także alpinistą!
– Alpinistą?​ – zdziwiła się pani.
– Tak​ – upierał się Franio. – On się codziennie wspina w Lizbonie!
Wbrew​ pozorom nie jest to zdanie pozbawione pewnej bolesnej głębi, jak się prędzej czy później
zorientujecie.
Ale​ tymczasem wciąż jeszcze w dół. Dalej kolejne minimarkety (ech, żeby tak choć dziesiąta ich
część pobłogosławiła obfitością moje żoliborskie spożywcze pustkowie). W O Mercadinho da Lila
butelka Sagres 0,20 kosztuje 35 centów. Ale kto pije Sagres w objętości 0,20? Dobrze, znam odpowiedź:
mój przyjaciel Beto. I zajmuje mu to pół godziny.
Parę​ godnych pustostanów, w tym jeden z 1880 roku. Starszy brat naszego domu. Na nim plakaty
zwołujące na demonstrację antyrządową. Dopóki jednak Portugalczyk nie przejdzie kursu
demonstrowania w moim kraju, nie poradzi sobie. Wszyscy tu tacy grzeczni, łagodni, subtelni.
Widziałem,​ jak szczyt politycznej prowokacji i ulicznej impertynencji osiągnęło któregoś zimowego
popołudnia dwóch jegomości. Pod ministerstwem finansów, w rozgrzewającym świetle niskiego słońca,
przywdziali z zaskoczenia gumowe świńskie głowy. Postali tak chwilę przed bramą budynku, nie
wzbudzając zainteresowania strażników gwardii, zrobili sobie zdjęcia telefonem komórkowym i poszli.
Przez jakiś czas mieli jeszcze na sobie te świńskie łby, co nie spowodowało nawet uniesienia brwi
u żadnego z mijanych przechodniów.
Już​ zbliża się koniec ulicy, jeszcze pizzeria Primo Basílico (kęs i butelka wody: 3 euro), lokaliki Os
Minhotos i Mestre André, jak z pocztówki, upięte na stromym wzniesieniu. Działają długo w noc,
niejeden raz ocaliły nam skórę.
Sklep​ z dewocjonaliami: kieszonkowe Jezuski w żłobie od 4 do 30 euro. Zaskakujące jest plastikowe
popiersie doktora Sousy Martinsa, dziewiętnastowiecznego lekarza z ubogich dzielnic Lizbony. Doktor
wygląda tu jak herszt kolumbijskiego kartelu narkotykowego w filmie klasy C. Jedyne 5 euro. Jeszcze
bananowce w podwórkach, jeszcze rzeźnik i obok, już na rogu placu z Muzeum Fado – restauracja Cana
Verde. Specjalizuje się w pieczonych kurczakach.
To​ lokal o urodzie dworca w Koluszkach w latach siedemdziesiątych. Z tym większym zdziwieniem
zauważyłem w nim, świecącą w mroku, ubraną jak na scenę, Melody Gardot. Nosiła wówczas obcisłą
czerń i miała onieśmielające, odsłonięte nogi, smukłe jak łabędzie szyje. Miała tamtej nocy wyjątkowo
kruczoczarne włosy i – choć oko wykol – czarne okulary. Wspierała się na, ma się rozumieć, czarnej
laseczce o srebrnej rękojeści. Z zakłopotaniem i ołowianą igiełką zazdrości w płucach spostrzegłem, że
w Koluszkach przytula się do jakiegoś kuchcika. Nie był to jednakże splot miłosny. Raczej jakby to był
jej odnaleziony po latach brat, który w tym czasie wstąpił do surowego zakonu, w niedostępnych górach.
Dziwna​ scena. Wpompowała mi w żyły sporo adrenaliny, bo Melody jest, jak mi się zdaje,
najwybitniejszą śpiewającą po angielsku artystką progu XXI wieku. A z pewnością moją ukochaną.
Myślicie, że podszedłem, przerwałem uścisk z kuchcikiem? Chyba mnie już znacie na tyle, by
odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Jeszcze,​ na co chyba wszyscy czekaliście, nareszcie apteka. I Rua dos Remédios, Ulica, Która Leczy,
łagodnie sprowadza nas do placu Largo do Chafariz de Dentro, w objęcia Muzeum Fado.
Pierwsza​ piosenka, którą napisałem z Beto, nosiła właśnie taki tytuł, Rua dos Remédios. Szła tak:

Nim​ blask i biel złączą się i niebo znów dotknie fal,


Gdy​ rudy świt lgnie do wzgórz, a płowe psy jeszcze śpią,
Ty​ budzisz się. To twój dom.
Ja​ wiem, że Alfama to twój stromy świat z melancholii i mgły.
Gdzie​ można żyć jakby kolejny raz. Odwrócić czas.
Ja​ wiem, że potrzeba nam tych paru dni, kiedy wolisz być sam.
Bo​ właśnie to przypomina ci, że masz jeszcze mnie.
Ja​ wiem, że znalazłeś tu bezcenny lek z melancholii i mgły.
I właśnie​ on uświadamia ci, że masz jeszcze mnie.

Siedzieliśmy​ któregoś wieczoru z Anią i Camané we Wrocławiu, gdy przechodząca obok nas
elegancka, ładna pani z więcej niż kroplą wina we krwi podeszła i powiedziała do mojej żony:
– Jak​ ja lubię, kiedy pani mu śpiewa, że musi być sam!
Zignorowała​ Camané kompletnie, ale na moim policzku, jak małemu urwisowi, wyszamotała solidny
uścisk z kciuka i wskazującego palca.
Uzdrowiciel​ na „ulicy Uzdrowień” – Rua dos Remédios
16​ VI 2012
Zmierzch​ nad Rua dos Remédios, widok z mojego okna
14​ XI 2012
Pod​ Panteonem
30​ VIII 2010
V

Nie,​ zazwyczaj nie biegnę tak przez moją ulicę. W Alfacinha spokojnie biorę meio de leite, lokalną
wersję kawy z mlekiem, i patrzę przez otwarte drzwi, jak stary sąsiad niesie na plecach tuzin płatów
suszonego solą dorsza. Wlecze się za nim siwy pies, jeszcze starszy niż sąsiad, jeśli to w ogóle możliwe.
Trudno powiedzieć, czy psa motywuje do spaceru wierność, miłość, przyzwyczajenie czy już tylko
kusząca woń wielkiej ryby.
Jeśli​ jest akurat wtorek lub – chętniej – sobota, o czym już wcześniej mimochodem wspomniałem,
obiecując rozwinięcie wątku, idę pod Santa Engrácia, kościół zwany popularnie Panteonem. W te dni
odbywa się tam odwieczna Feira da Ladra – „Złodziejski Targ”. Zdjęcia tego miejsca z pierwszych lat
XX stulecia nieodmiennie mnie wzruszają. Bez trudu mogę odnaleźć teraz na targu przedmioty z owych
czasów. Mam wrażenie, że przedmioty przechowują energię przeszłości. Zwłaszcza instrumenty, dlatego
tak kocham stare gitary i saksofony. Mam rzadki egzemplarz Ditsona, z rodziny firmy Martin, z 1920 roku,
na którym mógł brząkać Rudolf Valentino. A przynajmniej Bob Dylan, bo kupiłem go w jego rodzinnym
Duluth w stanie Minnesota. Kocham platonicznie, bo grać na nim nie umiem, ukulele Martina z progu lat
pięćdziesiątych, być może dokładnie to samo, na którym gra Marilyn Monroe w słynnej scenie z pociągu
w „Pół żartem, pół serio”. Wielbię mój alt z 1954 roku, jeden z pierwszych modeli Mark VI Selmera,
z nadzieją, że grał na nim Charlie Parker. Szczerze – nie przepadam za Charliem. Poza tym on grał na
Kingu. I głównie go zastawiał w lombardzie. Moja altowa miłość to Johnny Hodges. Ale mało kto o nim
słyszał, więc pomogłem sobie legendą Birda. Instrumenty są jak książki. Ale nie tylko one. Choćby stare
porcelanowe filiżanki – ileż podpowiadają historii.
Jak​ na warszawskim Kole, na Feira da Ladra można dostać nieomal wszystko. Podobają mi się
wystawcy z fantazją. Chodzę do nich raczej jak do muzeum osobliwości. Nie mogę nadziwić się
inwencji, absurdom, poczuciu humoru. Trzeba by „babadagowskich” litanii Stasiuka, by opisać sprawnie
i precyzyjnie cały ten zgiełk nieprzystających do siebie, a jednak cudownie ze sobą splecionych form. Nie
wierzę, by ktokolwiek chciał to kupić, stąd handlujący bliżsi są tu performerom, swoistym miejskim
Hasiorom, spadkobiercom wojującego surrealizmu.

Kiedy​ po raz pierwszy spotkałem Sarę Tavares, wysiadała właśnie z samochodu przed smukłym żółtym
domem obok Feira da Ladra. Wynajmowała go z kilkoma afrykańskimi baletnicami. Nie wydawało mi się
wówczas, by ich widok boleśnie zakłócał urodę lizbońskiego pejzażu. Było też naturalne, że gdy
współcześni artyści Portugalii składali hołd Carlosowi do Carmo, wykonując pieśni z jego kultowej
płyty „Um homem na cidade” – Sara wybrała właśnie utwór „Feira da Ladra”. Zmysłowy, a zarazem
figlarny puls jej gitary, świetlistość głosu, chór grzebieni – niezapomniana wersja. Tak odważnie
odmienna od pierwowzoru w konwencji fado.
Wielbię​ Sarę. I Marizę. I Lurę. I Nancy. I Mayrę. I Anę. „Brunetki, blondynki, ja wszystkie…” – do
tej frazy jeszcze powrócimy, w najmniej spodziewanym momencie. Nic jednak nie poradzę na to, że wolę
mężczyzn.
Feira​ da Ladra
28​ VIII 2010
Ejże,​ mówię o Carlosie do Carmo, o Camané, Pedro Moutinho, Alfredo Marceneiro, Tristão da Silva.
Jakoś​ bardziej mnie wzruszają, a wzruszenie jest mi, niczym Portugalczykowi saudade, niezbędne​ do
szczęścia. Mój sąsiad z dołu słucha najostrzejszego punk rocka. Wyrośnie kiedyś z tego akurat gatunku
wzruszenia, mam nadzieję.

Z targu,​ pod monstrualnym, białym jak Moby Dick cielskiem klasztoru São Vicente de Fora, prześlizguję
się do Graça. Na tarasie przy kościele strzegącym tego wzgórza jest mała kawiarnia. Z Alfamą za
plecami widzę stąd całą resztę miasta. Słońce jest już wysoko. Samoloty, jak uparte trzmiele, jeden za
drugim dręczą niebo nad miastem. Lotnisko jest tuż. O 15 euro taksówką. W oddali, jak grzbietowa
płetwa marlina, tnie błękit most 25 Kwietnia, wierna replika Golden Gate z San Francisco. Jeśli już przy
replikach jesteśmy, to horyzont zamyka kamienna postać Cristo Rei. Wielopiętrowy Chrystus z otwartymi
ramionami, odległy od swego starszego brata w Rio o cały Atlantyk.
Podczas​ jednej z tras koncertowych promujących płytę „Sobremesa”, którą nagraliśmy z luzofońskimi
muzykami, wesoły zespół z Lizbony mijał Świebodzin. Co tu dużo mówić. Pokazaliśmy im wówczas, kto
karty rozdaje.

Z Graça​ schodzę wąskimi uliczkami do dzielnicy Mouraria. To niegrzeczna siostra Alfamy. Mieszka na
drugim zboczu tej samej góry. Jest cała w wielobarwnych tatuażach graffiti, bywa wściekła, zamknięta
w sobie, nieprzystępna. Próżno szukać tu wsparcia choćby jednego z rumianych turystów, którzy zamulają
tak skutecznie siostrzaną Alfamę. To raczej pejzaż z piosenki Przybory: „Pod twoim oknem nożem
dostanę i nawet serca nie będę krył. A potem potknie się o mnie ranek. I facet, który u ciebie był”.
„Wielobarwne​ tatuaże graffiti”
28​ VIII 2010
Labirynt​ ulic i zaułków wypluwa mnie w okolicach placu Martim Moniz. Obok umięśniony półnagi
mężczyzna z tatuażem na piersi: „Born to die” spluwa z bezceremonialnym charknięciem. Nie odczytuję
w tym sympatii. To była kiedyś gęsto zaludniona część miasta z pałacem Alegrete, z teatrem Apollo. Na
starych pocztówkach pojawiają się tu sprzedawcy owoców z koszami zawieszonymi na oślim grzbiecie;
handlarz oliwą w metalowych kadziach, mleczarze, którzy sprzedawali swój towar tak ściśle „prosto od
krowy”, że maszerowali przez miasto w towarzystwie tych przyjaznych, wonnych zwierząt.
Patrzę​ na dawne zdjęcia Mourarii, z których spoglądają na mnie słynne varinas – dziewczyny​
z koszami ryb na głowach, bohaterki tak wielu pieśni fado. Ich twarze nie zawsze są rozpoznawalne:
niecierpliwe młodziutkie handlarki wierciły się przy długim czasie ekspozycji. Znajduję kobietę
z tuzinem taboretów na ramionach. Widzę chłopców z naręczami gazet, bosonogich, ale w zawadiackich
kaszkietach, śnieżnobiałych koszulach i dopasowanych kamizelkach. Są też aguadeiros -sprzedawcy​
wody w beczkach, tradycyjnie zazwyczaj mieszkańcy północy, z Galicii. Stamtąd także rekrutowano
mistrzów przeprowadzek: dwóch Galisyjczyków ze skrzynią i liną potrafiło przenieść zawartość sporego
domu z miejsca na miejsce w jeden dzień. Z tej odległej prowincji pochodzili także posłańcy, którzy
nosili miłosne listy. „Miłość bez Galisyjczyków to miłość bez nóg” – mówiono.

Chciałbym​ tu z kroplą saudade w sercu​ opowiedzieć, jak brak mi tamtego świata. Powtórzyć za
Miłoszem: „Czego chcę? Żeby było. Co? To, czego już nie ma”. Zdawało mi się, że moja dusza jest tak
muzykalna na echo znikającej bezpowrotnie przeszłości. A jednak pamiętam, jak w pewien upalny dzień
późnego lata pod moją ulubioną hinduską restauracją Sitar, na Santo Antão, umościł się na swym
stacjonarnym rowerze leciwy rzemieślnik ostrzący noże. Był żywcem przeniesiony z tamtej epoki.
Pedałując i ostrząc, generował hałas jak F-16 przekraczający barierę dźwięku. Poprosiłem go grzecznie,
by zechciał pójść do wszystkich diabłów. Przyczynek do historii hipokryzji.
Nie​ pojmę jednak decyzji o wyburzeniu w latach pięćdziesiątych setek domów i zabytków, by dać
miejsce kilku niemrawym fontannom placu Martim Moniz, nazwanego imieniem rycerskiego bohatera
czasów rekonkwisty. Ich plujące wodą łby, w kształcie, jak się wydaje, stosownych do postaci patrona
średniowiecznych hełmów, sprawiają tylko, że natychmiast czuję się spragniony. Wchodzę wtedy zwykle
na taras baru Esplanada da Mouraria. Pilnuje mnie z sąsiednich stolików wzrok daleki od życzliwości.
To jedno z tych miejsc, gdzie Lizbonie bliżej do dawnych lupanarów Luandy, przedmieść Maputo, niż do
bulwarów śródziemnomorskich metropolii. Miałem kiedyś ze sobą tę niepozorną leicę. Nie była nawet
odbezpieczona. Wzbudziłem większy zamęt, niż gdybym wkroczył tam z kałasznikowem na ramieniu.
Jakby każdy ze stałych gości był szpiegiem, handlarzem bronią nuklearną, dilerem kokainy, zbiegłym
mordercą lub, co gorsza, recenzentem muzycznym po godzinach pracy. Między nami mówiąc, zapewne tak
właśnie było.
Na​ rogu Rua Augusta i Praça do Comércio
19 XII 2011
VI

Może to jest właściwy moment, by zwierzyć się z rozterek, z mej jałowości, z tęsknoty za utraconym
darem? Umiałem kiedyś fotografować ludzi. Dawno, w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku.
Potrafiłem się do nich zbliżyć, zdobyć zaufanie albo przynajmniej pozostać niezauważonym. To
umiejętność w fachu fotografa ulicznego być może najważniejsza. W sposób trudny do wytłumaczenia
przyciągałem fotograficzne sytuacje. Znajdowałem się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Były
miejsca wręcz dziecinnie otwarte, jak Indie czy Kambodża, choć dogasała w niej właśnie wieloletnia
wojna. Były społeczności zdecydowanie mniej ufne, jak kobiety Zanzibaru, Sudanu czy plemiona
południowej Etiopii. Wrogie, jak mieszkańcy Dakaru. I takie, w których oswojenie należało włożyć sporo
wysiłku, jak Tuaregowie na Saharze, ale późniejsza nagroda rekompensowała ten trud.
Nagle się skończyło. I nie ma potrzeby prężyć się tutaj z cytatami z fotograficznych esejów Sontag czy
Barthes’a. Filozofować. Bo pękło coś we mnie. Bywam skrępowany, niechętne spojrzenie na ulicy
paraliżuje mnie na resztę dnia, sam wiążę sobie dłonie, zasupłuję neuroprzekaźniki. Czuję, że
fotografować dziś po prostu nie wypada.
Kiedy to się zaczęło? Może w Rwandzie, gdy pojąłem, że nieomal każdy człowiek, który mnie mija,
jest seryjnym psychopatycznym mordercą lub jego cudem ocalałą ofiarą? To brzmiałoby dobrze na
kozetce u psychoanalityka i w modnej warszawskiej kawiarni, ale prawda o mojej niemocy wydaje się
być gdzie indziej. Jest znacznie prostsza.
Internet.
Kiedy zaczynałem fotografować, moje zdjęcia trafiały do albumu, który wyglądał jak książeczka do
nabożeństwa. Przeglądałem go z właściwą temu porównaniu czułością i oddaniem. Sam. Z rodzicami,
z paroma przyjaciółmi.
Pamiętam swoje pierwsze zetknięcie z fotografią profesjonalną, prasową. To było w Nowym Jorku,
u progu lat dziewięćdziesiątych. Mieszkałem w apartamencie z dwoma fotografami pracującymi przy
broadwayowskiej wersji musicalu „Metro”.
Po hucznej premierze Marcin Kubera i Wojtek Glinka poszli do swoich ciemni, wywołali filmy, pod
powiększalnikiem naświetlili papierowe odbitki. Następnie, już w środku nocy, wybraliśmy się wspólnie
do Rockefeller Center. Szukaliśmy biura Associated Press, jednej z największych agencji informacyjnych
na świecie. Za pomocą najnowszego, wyszukanego technologicznie urządzenia mieliśmy stamtąd wysłać
kopie tych papierowych powiększeń do redakcji w Warszawie, by wydrukowano je w kraju jak
najprędzej.
To było trudne do pojęcia jak lądowanie na Księżycu: wkładaliśmy kawałek papieru w usta
przedmiotu, który przypominał wałki wyżymaczki z czasów mojego dzieciństwa, i żyliśmy dalej wiarą, że
na odległym kontynencie ktoś ten obraz odbierze. Ktoś odebrał. Wysłanie jednego zdjęcia trwało
z kwadrans i kosztowało, jak mi się wydaje, ponad sto dolarów, co było dla mnie wówczas sumą
astronomiczną.
Marcin i Wojtek byli w moich oczach mistrzami. Byli wybrani, błogosławieni, chciałem być kiedyś
taki jak oni.
Wiele lat później, dzięki zdumiewającym splotom okoliczności, szczęściu, ścieżkom przyjaźni, dzięki
ogromnej pracy pełnej niebezpieczeństw, naukom mądrego nauczyciela i odwadze niekonwencjonalnego
redaktora, robiłem zdjęcia dla National Geographic Magazine. Te zdjęcia sporo zmieniły w historii
legendarnego pisma o wiekowej już wówczas historii. Był rok 2000. Właściwe naświetlenie
diapozytywu było jednak wciąż pewną sztuką.
Wydało mi się wówczas, że i ja zostałem wyróżniony.

Dziś każdy mijający mnie na ulicy człowiek fotografuje. Jeśli już nie nikonem, który kiedyś był dla mnie
przedmiotem kultu tak cennym i odległym jak oryginalna gitara Stratocaster, to na przykład telefonem.
Fotografuje i zaraz gdzieś wysyła zrobione zdjęcie, bo przecież niczego już dziś nie robimy dla siebie
i mamy. Każdy chce – i może – przynajmniej na chwilę w życiu być dostrzeżonym fotografem, poczytnym
pisarzem, z trwogą oczekiwanym komentatorem. Śle zatem do dziewczyny, do kolegów. Ale częściej na
umownego „fejsa”, czyli portal, gdzie zdjęcie zaczyna żyć swoim życiem, w niepoliczalnej społeczności.
Albo, nawet chętniej, do redakcji jednego z portali informacyjnych, elektronicznych gazet, jeśli
spodziewa się za to otrzymać gotówkę. Pod jego fotografią każdy bez wyjątku może zostawić swój
komentarz.
Czy to mnie oburza? Po namyśle: nie. To chyba jest nawet piękne. Socjalistyczne. Nagle na naszych
oczach ziścił się odwieczny, utopijny sen o równości szans na sukces. Tylko że każda utopia ma swoje
pułapki.
Bo co, jeśli tak żarliwie komentowana fotografia przedstawia nie pejzaż mazurski o zmierzchu, ale
ludzką twarz? A jeśli ta twarz jest zmieniona grymasem i jest to, na przykład, grymas cierpienia? I nie jest
to zdjęcie, które zrobił James Nachtwey ofiarom wojny w Afganistanie, by z okładki New York Timesa
budziło sumienie narodów, ale fotografia znajomego z sąsiedztwa, nieporadna i banalna, opublikowana
w podrzędnym portalu jako ilustracja kontrowersyjnej historii? Albo po prostu dla hecy? Ma jednak
pewną zdolność. Może w ułamku sekundy odmienić życie człowieka, którego twarz się na niej znalazła.
Może zaistnieć w dowolnym kontekście, w najbardziej plugawych okolicznościach, skomentowana przez
tysiące sfrustrowanych istot miliardem kloacznych sformułowań.
Wiecie, na jak długo?
Zapewne na wieczność.
Dzisiaj każdy o tym już wie. Wiedzą o tym zanzibarskie dziewczęta spowite w stubarwne chusty na tle
szmaragdowej wody, gdy zbierają wodorosty podczas odpływu. I wie mój sąsiad z lizbońskiego
podwórka. Że jeśli skieruję na niego swój obiektyw, to on na zawsze straci kontrolę nad własnym życiem.
Sąsiad bowiem siedzi na przykład w restauracji z koleżanką, a nie żoną, ale ja o tym nie wiem.
A umieszczając niewinną fotę, która w moim założeniu ma upamiętnić i objawić moim przyjaciołom na
„fejsie” (teoretyzuję, nie mam i nie założę tam konta) wyszukaną potrawę z, dajmy na to, Zé da Mouraria
– zniszczę życie wielu osób.
Ktoś powie, nie bez racji: a zdjęciem w Geographic nie zniszczyłbyś? Tak. Ale ilu jest fotografów
Geographic? Oni byli kiedyś jak „Trzej muszkieterowie”, jak „Siedmiu samurajów”, jak „Parszywa
dwunastka”. To kwestia skali zagrożenia. Dziś jest ono wszechobecne. Nie możesz, czytając w parku,
zapłakać nad wzruszającym fragmentem książki, żeby każdy mijający cię turysta ze statku o tysiącu kajut
nie strzelił telefonem ciekawej fotografii. Jej dalsze losy – bo każda z nich ma dziś dalsze losy –
pozostaną dla ciebie nieznane. Potrzebne jest nowe prawo. Jakie – nie umiem jeszcze powiedzieć. Lub
chętniej: nowa moralność. Ale tak dalej być po prostu nie może.
Kiedy uświadomiłem sobie skalę tego zjawiska, zaczęła drżeć mi ręka. Dlatego ci ludzie przy
stolikach w obskurnej restauracji w Mourarii spojrzeli na mnie w taki sposób. Dlatego wtedy nie
odbezpieczyłem leiki i dlatego każde zdjęcie dzisiaj kosztuje mnie tak wiele.
Jednak warto tu przywołać jedno z pytań Rolanda Barthes’a. Pytanie sprzed dziesięcioleci jest proste,
ale wciąż, jak sądzę, paląco domaga się ostatecznej, mądrej odpowiedzi:
„Do kogo należy zdjęcie? Do podmiotu (fotografowanego?), do fotografa? Czyż nawet pejzaż nie jest
rodzajem pożyczki zaciągniętej u właściciela terenu?”.
Mam nadzieję, że postacie z tych zdjęć polubią się na nich, odnajdą prawdę o sobie i nie uznają, że
jest bolesna. Bo to zdjęcia zrobione zakochanym okiem. Przepraszam z całego serca, jeśli będzie inaczej.
Moją intencją było ocalenie ich od zapomnienia, z wdzięcznością, z miłością, z pasją.
Na promie do Cacilhas
8 IX 2010
„Białe Schody São Miguel”
28 VIII 2010
U podnóża Castelo
5 II 2012
W drodze do Mourarii
29 VIII 2010
VII

Żeby nie utonąć w dygresjach, a może właśnie żeby się w nich z rozkoszą zanurzyć: wspomniałem Zé da
Mouraria. Zabrał nas kiedyś do tej restauracji Camané. Jest to dziura w ścianie, bez okien. Duszna,
tłoczna i głośna. Na ścianach uśmiecha się wianuszek pamiątkowych fot ze stałymi bywalcami,
analogowa płyta Amálii z dedykacją i kilka zdjęć Fernando Maurício, Króla Fado Mouraria. To,
nawiasem mówiąc, ukochany artysta Marizy. Mówiła mi, jak wychowywała się nieomal na jego
kolanach, jak śpiewał przy niej i dla niej swoje fado tym rozchwianym, głębokim głosem. Mieszkał obok,
był tu stałym gościem. Ale wspomnienie po wielkim mistrzu fado nie powoduje, że współczesny Książę,
Camané, natychmiast z uwielbieniem rozpoznany, dostanie stolik. Staje posłusznie razem z nami
w kolejce. Wielcy krytycy kulinarni całe swoje życie uczą się, jak dobrać słowa, by oddać choć
w przybliżeniu rozkosz, jakiej dostarcza tutejszy dorsz. To miejsce, powiedzielibyśmy, kultowe.
Niecodzienny lokal. Jego klientela waha się między przyszłymi noblistami z literatury
i wytatuowanymi łysymi mięśniakami o łagodnym spojrzeniu. Są wysadzeni z siodła arystokraci, którzy
przegrali w karty swe zamki w Alentejo, i smagłe kurwiątka o antylopich oczach. Łączy ich Mouraria.
I miłość do dobrego jedzenia. Wszyscy bez wyjątku, z obwieszonymi złotem alfonsami na czele,
zachowują się w tej dość w sumie obskurnej knajpie jak na dyplomatycznym przyjęciu. Są wyciszeni,
subtelni, pogodni. Z czułością obracają w ustach kęsy i słowa zachwytu. Tak działa kulinarna wirtuozeria
najwyższej próby. Ludzie kosztujący jej owoców stają się lepsi. Jak w „Uczcie Babette” Karen Blixen.
Camané zaprosił nas tam na szokujące chocos (czytaj: szokusz – mątwy) w czosnku i kolendrze. Polecił
jednak przyjść w piątek, na dorsza.
To chyba dobry moment, żebym zatrzymał się przy Camané na dłużej.

W pogodny lutowy dzień roku 2008 wypożyczyłem mały samochód i – po raz pierwszy samodzielnie –
przekroczyłem most 25 Kwietnia. Czy jestem aż tak marnym kierowcą? Nie, droga z Alfamy za rzekę nie
zajęła mi tyle czasu. Ten most tak się nazywa. Kiedyś nosił imię znienawidzonego dyktatora, Salazara.
Dziś wspomina datę rewolucji. Jechałem na południe, na wybrzeże Alentejo, dalej do Algarve i do
hiszpańskiej Tarify. Myślałem, by przeprawić się do Afryki, zobaczyć Tanger. W samochodzie zawsze
mam sporo muzyki. To moje ulubione miejsce do słuchania. Pełna separacja, intymność, spokój, jeśli nie
liczyć kilku tumanów na drodze. Nie tumanów kurzu. Tumanów. Podejrzewam, że mniej więcej każdy
z nas tak życzliwie postrzega pozostałych uczestników ruchu.
W tamtą podróż wziąłem sporo płyt, które polecił mi Beto. Między innymi album „Novo homem na
cidade” z nowymi wersjami legendarnych już pieśni Carlosa do Carmo. Dla mnie nie były one
bynajmniej legendarne, wtedy jeszcze nie znałem oryginału. Podszedłem do nich bez uprzedzeń. Ivan Lins
otworzył album tytułową piosenką, z triem Bernardo Sassettiego. Uszczęśliwiła mnie świetlista Sara,
odrobinę rozczarowała Mariza niefortunnym, jak mi się zdawało, wyborem utworu.

Rozbawił krotochwilnym gwizdem Tito Paris. Wzruszył mnie Pedro Moutinho pieśnią „Rosa da
noite”
I wtedy usłyszałem Camané po raz pierwszy. Każdy musi to kiedyś przeżyć i ważne, by nie była to
chwila ani piosenka przypadkowa. Prułem autostradą chyba z 80 kilometrów na godzinę moim żuczkiem
o pojemności silnika w okolicach pół litra. Za oknem mknęły w przeciwnym kierunku karłowate pinie,
odrobinę przypominające spłaszczone kapelusze akacji na sawannach Afryki Wschodniej. Świeciło złote,
niskie zimowe słońce. Chwilę wcześniej zadzwonił Branford Marsalis, żeby powiedzieć „hello”, bo grał
akurat w Niemczech z orkiestrą symfoniczną, w której spotkał polskich muzyków, i przypomniał sobie
o mnie. Nie zdarza mu się to często. Mr B. sprawił, że wydałem się sobie ważny, przez chwilę się nawet
lubiłem. Słowem – świat tego dnia zapraszał mnie do upojnego tańca.
Powiecie, że Camané powinien był mi zaśpiewać najpierw „Filosofias”, czułą „Noite apressada”,
metafizyczne „Templo dourado” czy ujmującą „Elegia do amor”. A najlepiej „Sei de um rio”, żebym nie
mógł pozbierać się z podłogi. Pamiętajcie, że prowadziłem samochód! Poza tym tę piosenkę o rzece
Camané miał dopiero nagrać.
Zaśpiewał zatem „Fado do Campo Grande”. Utwór pokrętny, mieniący się mnogością akordów
sekstowych, zmniejszonych, półzmniejszonych i niespodziewanych zwrotów akcji. Nie mogłem się od
niego oderwać. Włączałem raz za razem, zapętliłem, nurzałem się z radością w wyrafinowanej, jak na
fado, formie dzieła i w barwie głosu artysty.
Rozpoznawałem pojedyncze słowa i pojąłem, że to historia o powrocie do starego domu,
pamiętanego z czasów dzieciństwa. A jestem w tych sprawach dotkliwie wrażliwy. Historię opowiadał
mi mężczyzna głosem tak hipnotyzującym, że zatrzymałem się na poboczu. Wziąłem okładkę do ręki,
musiałem sprawdzić, kto to jest.
W tym głosie były tęsknota, ból, zaduma, strata, czułość, dobroć.
E tam, jak w każdym głosie fado, powiecie.
Nie, tam było inaczej. Było bez przesady. Tak, że wierzysz w każde zawieszenie głosu, w każdy
oddech. Była w tym głosie męskość, jakiej szukają kobiety, opiekuńcza. Była kruchość, ale bez
mazgajstwa. Była zmysłowość, ale bez cienia wulgarności. Łagodność, ale z tych, które dają poczucie
bezpieczeństwa. Był ujmujący gatunek nieśmiałości. A zarazem całkowita pewność w wyborze
właściwego dźwięku. I to rozkosznie drażniące „r”, odzywające się tylko czasami, jakby od niechcenia.
To było „r”, które robiło różnicę.
Kiedy poznałem Camané latem tego samego roku, odkryłem w najwyższym zdumieniu, że jest on
dokładnie takim człowiekiem, jakim postrzegałem jego głos. Czy jeśli grafolog umie odczytać charakter
człowieka, patrząc na jego pismo, to ewentualny fonolog nie potrafiłby tego samego, słuchając głosu?
Może wyważam otwarte drzwi, może robi się to od lat. Nie wiem.

Camané jest jednym z trzech śpiewających braci Moutinho. Jego egzotycznie brzmiący przydomek to nic
więcej niż tylko podwórkowy skrót od dwojga imion: Carlos Manuel, z niedbale połkniętym ostatnim „l”.
Tak go wołali koledzy, wyciągając na piłkę, na plażach Oeiras, gdzie Tag spotyka się z Atlantykiem.
Pochodzi z rodziny muzycznej z dziada pradziada. Literalnie. Jego pradziadek José Júlio da Silva Paiva
był znanym fadistą u progu lat trzydziestych. Do legendy przeszedł występ pradziadka w restauracji João
das Velhas, gdzie zaśpiewał popisowe fado canção o 66 zwrotkach! Jak, nie przymierzając, Paul
Gonsalves na tenorze i jego niezapomnianych 27 chorusów w orkiestrze Ellingtona na festiwalu
w Newport w roku 1956.
Rodzice Camané, Luísa i Manuel, śpiewają oboje. Z radością posłuchałem ich którejś nocy w Mesa
de Frades, kiedy pojawili się z młodszym bratem, Pedro Moutinho. Do niego jeszcze dojdziemy. W domu
państwa M. były regały pełne płyt. Mały Camané znał je na pamięć. Zaczął śpiewać publicznie te
głębokie, przejmujące pieśni, mając lat siedem. Za granicą wystąpił po raz pierwszy w Niemczech,
w wieku lat jedenastu. Postanowił pisać własne utwory. Do czternastego roku życia miał już nagrane trzy
single i longplay. A także miał zdjęcie z Amalią, która całuje go jak kochanka. Kiedy wydał płytę „Pelo
dia dentro”, do dziś chyba moją ulubioną, w 2001 roku, pisano: „Nowa Amália jest w rzeczy samej
mężczyzną. Ma na imię Camané”.
Camané w swoim domu w dzielnicy Avenida
5 IV 2012
Nazwano go też Księciem Fado, tłumacząc: „Nie nowy Król, bo prawdziwy fadista nigdy nie ośmieli
się pomyśleć o zastąpieniu wielkich mistrzów. A Królowa i Król to Amália i Marceneiro”.
Śpiewał stare pieśni tak, jakby były dopiero co napisane, a nowe utwory, jakby okrywała je patyna
pokoleń, mówiono.
Pewnego dnia Beto wziął za telefon, wykręcił numer i zapytał z głupia frant: – Ola, Camané? – Gadu-
gadu i po chwili zaprosił go w moim imieniu do kolejnej Siesty nadawanej z Portugalii.
– Nie wiedziałem, że go znasz! – krzyknąłem potem zaskoczony i szczęśliwy, gdy Książę przyjął
zaproszenie.
– Nie znam. Ale miałem numer.
Choć to nie jest „klasyczna anegdota”, niech ta lapidarna historia powie Wam coś o Beto. Coś
o Camané. Coś o Portugalczykach.

Wychodząc z radiowego studia tamtej wrześniowej niedzieli, Camané powiedział:


– Może byś zajrzał jutro do Adega Machado, na Rua da Norte w Bairro Alto, będziemy śpiewać
w telewizyjnym programie Carlosa do Carmo. Mariza i ja.
To mniej więcej tak, jakby świeżo poznany młody Frank Sinatra powiedział entuzjaście muzyki:
„Wpadnij jutro, będzie Louis i Ella”. Co zrobiłem następnego dnia? Też mi pytanie. Nie, nie było jak
z Yamim i Melody. Wyobraźcie sobie: poszedłem.
Wiele zdarzyło się później. Camané zgodził się zaśpiewać na „Sobremesie”. Przystał na zmianę
tonacji, żeby Ani było wygodniej, choć sam brzmiał w niej być może ciemniej, ktoś powie – mniej
atrakcyjnie. Choć dla mnie czulej, mniej bohatersko, co do tej pieśni bardzo pasuje. Wątpię, czy
którykolwiek z naszych krajowych przyjaciół zachowałby się w taki sposób. Tu każdy się pręży, ego
dopieszcza, jest „jak strucla zasupłany”
Camané zaprosił Anię do Wrocławia, by wystąpiła z nim w synagodze. Siedzieliśmy tam wieczorem
przy kolacji, gdy nagle oznajmił:
– Mówcie na mnie Kamaniek.
–?
– A to nie byłoby takie polskie, jak Boniek?
Potem wziął nas do swojego domu, który niedawno kupił w pobliżu Avenida da Liberdade,
z ogrodem i basenem. Był po długim, udręczającym remoncie. Cieszył się jak dziecko, że może nam
pokazać efekt swojej ciężkiej pracy. Z rozbawieniem pokazywał też walizkę Louis Vuitton, którą, zamiast
zwyczajowej statuetki, otrzymał właśnie w nagrodę za Osobowość Roku. Dostał ostatnio także rower,
z innej oficjalnej okazji. Pogratulowałem wyobraźni i praktycznego zmysłu twórcom portugalskich
plebiscytów. U nas człowiek ląduje z dyplomem i uściskiem dłoni. Camané zrobił kawę. Na gramofonie
leżała analogowa płyta Toma Waitsa. Na półce filmy Woody’ego Allena.
Tego dnia zabrał nas także do Zé da Mouraria. Najlepszej restauracji, jaką znam w Lizbonie.
Nie powiem Wam, gdzie to jest. Kto naprawdę zechce, odnajdzie, choć przyjdzie mu meandrować po
bliźniaczo podobnych zakrętach labiryntu Mourarii. Opowiem o innym miejscu, do którego każdy dotrze
bez trudu i z wdzięcznością da się schwytać w turystyczną pułapkę.
VIII

Z Mourarii blisko bowiem na Rua das Portas de Santo Antão, jedną z kilku miłosiernie zamkniętych dla
ruchu ulic starej Lizbony. Niech mnie, jeśli nie znajdziecie tam dokładnie tego, o czym marzą Wasze
wyrafinowane podniebienia. Małże, grillowane sardynki, kraby, krewetki, langusty, steki, kurczaki, sushi,
tandoori, dorsze, ślimaki, pizze, najdziksze morskie zwierzęta, specjały w Café Mindelo dla stęsknionych
za rodzimą kuchnią Kabowerdyjczyków i może tylko ruskich pierogów brak. Ale i to – wobec silnego
napływu polskich turystów od dnia otwarcia bezpośredniego połączenia – może się zmienić. Są już karty
dań w języku Piotra Skargi. Brak mi też etiopskiej indżery, lecz to już inna historia. Najbliżej mam na nią
do Addis.
Na Santo Antão pielęgnuję kilka ulubionych miejsc. Latem jest to zazwyczaj Sitar, tuż obok teatru
Politeama. Młodziutki Camané przed laty występował tam w musicalu „Maldita cocaína”, był rok 1993.
Jagnięcina vindaloo z Sitaru odmieniła moje życie, a także znaczną część garderoby, przynajmniej o jeden
rozmiar. W styczniu, w lutym to wyłącznie restauracyjka Destino. Kto wie, czy nie jedyne miejsce
w Lizbonie, gdzie w miesiącach chłodu, mgły i wiatru mieszka słońce.
Rua das Portas de Santo Antão
4 IX 2010
Patrzę na ludzi. Po butelce wina ze zdumieniem odnajduję w sobie dar współodczuwania;
niewyczerpane, gorące źródła sympatii. Jak to się człowiek odmienia, kiedy dobrze zje i kapeńkę wypije.
Wiele z tych osób poznaję, czytam ich nastroje. Najbardziej barwną postacią okolic knajpki Destino
jest Miguel Ângelo. Nie sposób go nie dostrzec. Już z daleka wygląda jak szczególny splot cech
Chaplina, Batmana i Lawrence’a z Arabii. Zimą ubrany wyłącznie na czarno, w turbanie, obwieszony
muszlami, spowity oparami ziół, bezzębny, ale nieskazitelnie przy tym zadbany, wsparty na nieomal
papieskiej lasce, do której przywiązał aluminiowe zdobne naczynka z nieodgadnionymi miksturami.
Latem przywdziewa odcienie błękitu, co odrobinę upodabnia go do anioła. Przedstawia się jako
kapłan, pielgrzym, kawaler Zakonu Stróżów Świętego Grobu Jerozolimskiego. Dla wątpiących ma
w połach peleryny stosowny album ze zdjęciami, na których istotnie widzimy go, jeszcze uzębionego,
w szatach rycerskich na spotkaniu w Watykanie. Jego ciało, jak twierdzi, urodziło się na Azorach, on sam
czuje się Brytyjczykiem z Yorku. Jego angielski jest bogaty i zwinny. Miguel Ângelo lubi śpiewać
i przyłącza się chętnie do wędrujących po Santo Antão grajków. Zazwyczaj przewyższa ich
umiejętnościami. Czasem jednak bywa akurat zajęty współpracą z policją w sprawach wagi państwowej,
analizą cieków wodnych pod ulicami dzielnicy Baixa lub wnikliwą obserwacją alg rosnących na
ulicznym bruku. W tym ostatnim celu wyciąga wielkie szkło powiększające i kładzie się na ziemi. Zawsze
pogodny.

Jest strzelisty chłopiec z wyspy Gorée w Senegalu. Sprzedaje bransolety ze skóry i kości, jak on sam.
Zgadaliśmy się kiedyś o pięknie jego rodzinnej wyspy i on, ze łzami wzruszenia w oczach, ofiarował mi
sztukę swej biżuterii. Zobowiązany, zrewanżowałem się naszym maksisinglem, jedynym cennym dla mnie
przedmiotem, jaki miałem w kieszeni. Jakież było moje zdumienie, kiedy chłopczyna, kilka godzin
później, w innej części miasta, nie rozpoznając mnie już wcale, ofiarował mi naszą płytę za pięć euro.
Przyjaźń została nadwątlona, nastąpił rytualny zwrot prezentów, ale ilekroć widzę go teraz, czuję ciepło
zaskakującej czułości.
Miguel Ângelo na Rua das Portas de Santo Antão
28 I 2012
Przestrzegam tutaj przed senegalską mafią i jej mistrzowską socjotechniką. Na Portas do Sol chłopcy
z Dakaru krążą już jak jastrzębie. Mamią, ściemniają, kombinują, w łaski się wkradają, schlebiają, litość
budzą, ofiarnością zdumiewają, bezinteresownym prezentem ujmują, męską słodyczą damy olśniewają,
rzeczową rozmowę z ludźmi biznesu prowadzą. Zawsze wiedzą, jak cię podejść. Choćbyś pochodził
z Dniepropietrowska, oni właśnie stamtąd wrócili i znają twoich sąsiadów. Masz po chwili ochotę
poprosić, by zostali chrzestnymi twoich dzieci. Zawsze przegrasz, jeśli podejmiesz tę grę. Uważam to za
nieuczciwe. Powinni mścić się w Paryżu i Marsylii. Ale wróćmy na Santo Antão.
Jest tam też Królowa Śniegu, ukraińska ruda kelnerka o srogim spojrzeniu i męskiej, szorstkiej mowie
ciała. Bez uśmiechu. Nie zwierza mi się, ale myślę o jej rodzinie w Charkowie, Kijowie czy Lwowie,
pozbawionej zimą gazu, jak czeka na każdy znak, głos, każdego centa, cokolwiek.
Jest jej przyjaciel, smukły i jasny piękniś w różowym blezerku. Jego zadaniem jest uwiedzenie
możliwie największej liczby przechodniów. Że darmowe porto, że najlepsze dorady, że trzecie piwo za
darmo. Jest w swoim fachu subtelny, co cenię. On czeka na swojego ukochanego artystę, brazylijskiego
dwudziestolatka w odwróconej baseballowej czapce, najlepszego muzyka na Ulicy. I ja czekam na niego,
bo to mistrz prawdziwy. I don’t wanna talk about it, how you broke my heart… – śpiewa ileż razy
bardziej przejmująco niż Rod Stewart, któremu zapewne nikt aż tak nie złamał serca. Piękniś w różowym
blezerku śpiewa drugi głos. W głębi serca życie by oddał, by mieć ten talent i wolność. Swoją kartą dań
wybija rytm, kląskając nią niby wielkimi kastanietami, jakże czujnie, na słabe części taktu, swingując.

Do pobliskiej Café Mindelo płynie Miss Lizbony, czarna Kabowerdyjka, wysoka i lekka jak orchidea.
Z daleka widzę światło jej tlenionych prawie na biało włosów. Chwilę potem odsłonięty wysoko brzuch,
twardy jak pień hebanowego drzewa i wiotki jak nadgarstek. Ten brzuch nigdy nie zazna pieroga ni
bigosu. Dziewczyna ani drgnie na obcasach jak szczudła. Jest w jej paradzie coś tak bezczelnego, że
każdy turysta przy pobliskim stoliku, bez względu na płeć, czuje nieomal fizyczny ból. Miss sunie
oklaskiwana przez smagłych cwaniaczków w kawiarni. Nie odpowiada na uśmiech, pewna swojej
władczej urody. Nie wie, że ja wiem. Wiem, ile czasu zajęło jej przygotowanie tej fasady. Ile zadała
sobie pytań, ile miała wątpliwości w wyborze każdego detalu. Ile razy rozpaczliwie rezygnowała, bo
lustro miało inne zdanie. Wiem, że każdego dnia jej życia będzie już tylko trudniej, aż w pewnej chwili,
wcale nie tak odległej, przejdzie ulicą zupełnie niezauważona. Mój uśmiech dla niej nie jest więc
zaproszeniem do alkowy, czego wydaje się pewna. Jest uśmiechem współczucia z samego dna serca,
czego dzisiaj jeszcze nie potrafi zrozumieć.

Cwaniaczki. Po trzech kieliszkach wina już lubię ich przywdziewane miny, lubię ich kompleksy, lęki, ich
niepewność i konfidencjonalny szept, kiedy usiłują sprzedać mi garść haszyszu. Lubię ich nawoskowany,
romski lub pendżabski wąs, bo wielu jest z Indii. Wąs drżący z nadzieją, że może właśnie ja zapewnię im
przetrwanie jeszcze przez chwilę, dam im jeszcze dzień życia. Nie widzą, że spostrzegam, jak trochę
przerysowanym, szczerym a zazdrosnym ruchem dłoni umizgują się do brzoskwiniowych bliźniąt.
Dzieciaki brną ulicą pod okiem rodziców, w podwójnym wózku. Nie umiem powiedzieć, czy jest w tym
geście pragnienie, by brzoskwiniowe bliźnięta były ich dziećmi, czy trudna do sprecyzowania tęsknota za
własną niewinnością. A może już tylko oczekiwanie, by bliźnięta stały się wreszcie ich klientami.
Któregoś dnia, kiedy po raz setny cwaniaczki konfidencjonalnym szeptem zaoferowały mi hasz,
marihuanę i kokainę, spytałem uprzejmie, czy nie zechcieliby pójść ze mną w tej sprawie na policję.
– Ależ chętnie – odparli. – Policja to zwykle nasi najlepsi klienci!
Mam wśród ulicznych handlarzy osobę mi bliską. To Waldemar. Tę smukłą, wątłą postać rozpoznacie
bez trudu. Jego twarz ma kolor razowego chleba, jest uszlachetniona zmarszczkami, pozbawiona
najmniejszej iskry cwaniactwa. Waldemar ma w oczach mgiełkę smutku. Srebro brody czyni go nestorem
jego zajęcia, choć nie umiem powiedzieć, czy idzie za tym należny szacunek ze strony kolegów. Zawsze
widuję go samego. Wisi na nim czarny zakurzony garnitur. Jego charakterystyczny filcowy czarny kapelusz
to nakrycie głowy rodem z grafiki „Muminków”. Skrywa łagodność, zapewne zbędną w tym fachu, i czyni
Waldemara podobnym do grzyba. Do jakiegoś rosnącego tylko nocą gatunku, jeśli przyroda zna takowy
przypadek. Waldemar pochodzi z Angoli. Uciekł przed wojną, zagubił się w życiu. Porozmawia z Wami
po francusku.
Lizbona jest miastem tolerancji, co, jako człowiek niedoskonały, przyjmuję z wdzięcznością. Chyba
jednak nie zachwyca mnie perspektywa dnia, w którym moi synowie, wreszcie przyjechawszy do Lizbony
ze swoimi pierwszymi miłościami, w poszukiwaniu intymności i czaru Południa, staną nagle przed
wyborem: kupić tę kokainę czy nie. Na środku ulicy, w środku słonecznego dnia.


Waldemar na Praça do Comércio
15 XII 2011
Dzieci mają tu kontakt z narkotykami od pierwszych dni życia, handlarze głaszczą je po główkach.
A co właściwie robią wspomniane wcześniej kędzierzawe bliźnięta, z ustami pełnymi smoków, na Santo
Antão lub Rossio? Jak to co? Wpatrują się, jak w święty obrazek, w pluszowe, gibające się osły, u stóp
cwaniaczków. W osły na baterie, w osły na dwóch nogach odzianych w lakierki, w osły badające granice
absurdu współczesnej cywilizacji, która wchłonie wszystko. Tych pluszowych, elektrycznych osłów
i swingujących krów o wyłupiastych oczach są na ulicy całe stada. Tylko smutne oczy ich pasterzy,
zagubionych chłopców z Dhaki, z Dakaru, z Boa Vista, przypominają nam, że to wszystko miało być nie
tak. W uśmiechach, jakie czasem wymieniamy, kiedy chwiejnym krokiem wracam do Alfamy, jest kropla
nie całkiem pojętego, bolesnego przymierza. Oni nigdy nie zrozumieją. Nawet gdybym im opowiedział,
że pochodzę z byłej kolonii i w ościennym kraju zdarzało mi się przed świtem stać na niewolniczym
targu, w nadziei, że ktoś mnie zatrudni do jakiejkolwiek fizycznej pracy. Że zarabiałem kiedyś na życie
kuciem kamieni, pracą na traktorze, transportem węgla na plecach i niańczeniem niemowląt w odległych
krajach, o niezrozumiałym języku.
IX

Na placu Rossio w moich pierwszych lizbońskich latach wystawiano także „Garderobianego” Harwooda.
Jakże odległa jest ta elegancka historia od samego życia u stóp kolumn teatru, gdzie śpią, kochają
i wpadają w obłęd kolejne pokolenia zranionych, niepogodzonych, zbuntowanych i chorych.
Gdziekolwiek indziej byłby to widok przerażający. Tu oba światy współistnieją w zagadkowym
porozumieniu, przenikają się bezboleśnie, nie wchodzą sobie w drogę, nie uwierają nawzajem.
Dopełniają.
Teatr Narodowy Dona Maria II stoi od połowy XIX stulecia na miejscu pałacu Wielkiego
Inkwizytora. Tu zapadały wyroki. Odczytywano je w kościele São Domingos, który tak lubię.
Spłonął w latach pięćdziesiątych minionego wieku i ma dziś szorstką, trudną urodę, która
w przeciwieństwie do odwracających uwagę barokowych pączków sprzyja skupieniu.
Skazańców wyprowadzano z kościoła na plac Rossio i po serii najwyszukańszych tortur najchętniej
palono. To stanowiło regularne i z wdzięcznością przyjmowane przez większość społeczności atrakcje.
W odległej przyszłości miał te przyjemności zastąpić futbol.
Rossio
15 XII 2011
Cottas Club Jazz Band na Rossio, pod teatrem Dona Maria II
8 II 2012
W kolejnej epoce na placu traciły życie byki, konie i nieuchronnie kilku toreadorów podczas korridy.
Dziś lubię Rossio wczesną jesienią, kiedy barwna, roześmiana brać studencka bawi się w swoje, często
groteskowe, rytuały chrztu pierwszorocznych. Bywałem świadkiem najwymyślniejszych upokorzeń,
zawsze jednak zadawanych z wdziękiem, a odbieranych z godnością. Studenckie capas negras, czarne
peleryny, są dalekim echem strojów Inkwizytora.

Lizbona Miastem Tolerancji – raz jeszcze przypominają napisy w niezliczonych językach na pobliskim
murze, gdzie za dnia, pod rozłożystą pinią czy pobliskim oliwnym drzewem, jak pod drzewami wiosek
starych krajów, spotykają się wspomniani już Afrykanie. Chcą wspólnie tęsknić. Pamiętam Hindusów
z Dar Es Salaam, którzy wieczorami ruszali tłumnie nad brzeg oceanu, by wypatrywać odległego brzegu
Indii. Jakby mógł się od poprzedniego wieczoru choć trochę zbliżyć i wreszcie zarysować na horyzoncie.
W 2012, w roku zmagań futbolowych, na wspomnianym murze napis w jednym tylko języku został
zbezczeszczony wulgaryzmami, naklejkami ulubionych klubów i plwociną. Znałem te kluby, choć nie mam
pojęcia o futbolu. Zrozumiałem te słowa, choć żaden ze mnie poliglota. Poczułem się jak w domu. Bo
szczęśliwe lata dzieciństwa spędziłem w pobliżu stadionu warszawskiej Legii.
Uprzedzałem Was o mej nieuleczalnej skłonności do dygresji. Ale już wracamy na Santo Antão
posłuchać muzyków.
Plac przed kościołem São Domingos
9 II 2012
Pod kawiarnią A Ginjinha
4 IX 2010
X

Mój ulubieniec z owych lat to przywołany już gibki Brazylijczyk w słomkowym borsalinie z opuszczonym
z tyłu rondem. Nakrycia głowy są tu ważne. Wyostrzają tożsamość. Brazylijczyk grał na
dwunastostrunowej gitarze i śpiewał. Jednocześnie podkreślał puls za pomocą tamburyna, które miał pod
stopą. Jednoosobowy zespół uzupełniała harmonijka ustna na stelażu przypominającym obrożę. Chłopak
śpiewał właściwie wszystko. Od rześkich samb po Beatlesowską klasykę w tropikalnym sosie. Nigdy go
nie sfotografowałem, to było jeszcze w czasach sprzed leiki. Wtedy wydawało mi się, że sama pamięć
wystarczy. Potem zniknął. Trudno mi to pojąć; przez dwa pierwsze lata w Lizbonie nie zrobiłem ani
jednego zdjęcia.
Na rogu, blisko placu z kościołem São Domingos siadywał szpakowaty szczupły pan w granatowym
plażowym daszku i nieskazitelnie białych adidasach, które uważał zapewne za strój sceniczny. Podłączał
gitarę i mikrofon do przewoźnego wzmacniacza i okazywał się wzruszającym interpretatorem
najpiękniejszych pieśni fado. Długo nie słyszałem tak przejmującej „Gaivoty”. Rzadki przypadek. Muzycy
uliczni w Lizbonie właściwie nigdy nie śpiewają fado. To kwestia szacunku. Respektu.
Skoro jesteśmy na „afrykańskim placyku”, to, na trawienie, Ginjinha – likier z wiśni. Z owocem lub
bez, w pobliskiej wnęce w murze. Zawsze zastanawiała mnie tam antyczna alabastrowa głowa w ścianie,
nie większa niż piąstka dziecka, wytarta od miliarda dotknięć kropli deszczu i ludzkich dłoni. Skąd tam?
Czemu służyła? Pod barem grywał akordeonowo-wokalny duet jowialnych jegomości o lokalnym
rodowodzie. Szczere wejrzenie rumianych twarzy kruszyło najtwardsze serca i portfele.
Jednego z tych muzyków spotykałem potem często. Był już obłąkany, żebrał wśród stolików
staromiejskich restauracji. Drażnił powietrze nieustannym brzękiem tamburyna, jak połamanej duszy po
nieudanym życiu.

A zatem dotarliśmy na Rossio. Nawet lekko zgłuszeni likierem trafimy tam przecież. To raptem trzy metry
od alkoholowego zakątka. Jeżeli słońce pali ponad wszelką przyzwoitość, jest obok sklep z kapeluszami.
Lizbończycy przyzwyczaili się już do niego przez ostatnich sto pięćdziesiąt lat. Możemy tu kupić
oryginalną panamę, borsalino lub, jeśli kto woli – hełm korkowy brytyjskiego korpusu z czasów kampanii
przeciw Mahdiemu. Panama trochę postarza. Noszę ją rzadko, bo wyglądam wtedy jak późny Anthony
Hopkins w „Hannibalu”, tylko bez jego florenckiej erudycji. Hełm korkowy nazbyt jednak zwraca uwagę,
nawet w Mieście Tolerancji. Wygląda się jak bohater Allenowskiej „Purpurowej róży z Kairu”. Nie
mówcie, że nie ostrzegałem.
Tak osłonięci przed ciosem popołudniowego słońca mamy wybór. Możemy pójść w lewo, kibicować
skate’om na pobliskim Praça da Figueira. Nie zaszkodzi przy okazji zakąsić wybornym ciastkiem
o wiekowej recepturze. A cukiernie tu są światowej klasy. Zwłaszcza ta na Praça da Figueira:
Confeitaria Nacional z 1829 roku. Lub ta w dzielnicy Belém, zatłoczona niczym dworzec w Kalkucie,
gdzie sprzedaje się legendarne Pastéis de Belém. Coś na kształt i kult kremówek z Wadowic. Moi
synowie – Franio, a nawet Stasio zapewne nie odwiedziliby już Hospital das Bonecas, szpitala dla lalek,
uważając, że to dla dziewczyn. I tu by się zdziwili, bo dla mnie ta stuletnia wnęka na Praça da Figueira
jest jakby żywcem przeniesiona z wyobraźni Tima Burtona: odcięte głowy z dziurami w miejscu włosów,
przerażające pustką spojrzenia, zdumiewające kształty, woń naftaliny, horror. Franio by to kochał. Staś
odwróciłby się z niesmakiem.
Możemy też – i tu objawia się kolejny z tysiąca wyborów – skierować się w prawo, przepłynąć obok
Teatru Narodowego po falach kołyszącego się bruku placu Rossio do historycznej kawiarni Nicola. To
taki tutejszy Blikle z Nowego Światu. Lubię tam siąść na kieliszek porto lub zwykłą wodę (choć
gazowana bywa tu solona, salgada!) i ponownie patrzeć na ludzi. Na wiotkie studentki z Mozambiku
patrzy się nie bez pewnej przyjemności. Na siedzącego często obok kawiarni Człowieka Słonia już
z niejaką rezerwą. W Teatrze Narodowym, o parę metrów dalej, jak na ironię grali w tym czasie także
„Człowieka słonia” Bernarda Pomerance’a. Nasz uliczny przypadek to znany w całej Lizbonie José
Mestre, świadek Jehowy, co tłumaczy jego niechęć wobec do ingerencji w swoją niebezpieczną
fizjonomię. Myślę wówczas ze smutkiem, że José wpisuje się w obraz tego placu z czasów wieków
średnich i mroków Inkwizycji. Rossio bywał także, oprócz miejsca wymyślnych egzekucji, sceną
prezentacji kobiet z brodą, dzieci o dwóch głowach i innych uciech dla gawiedzi. Nasz bohater w moich
lizbońskich latach zdecydował się wreszcie na operację, która zapewne ocaliła mu na chwilę życie, ale
go nie ułatwiła. Każde pojawienie się José na stopniach w pobliżu Nicoli pozostaje wstrząsem dla
klientów szczęśliwej kawiarni.
Sfotografowanie José. Jego historii, rodziny, codzienności. Mycia, jedzenia, nieuchronnych wizyt
w urzędach. Jego wysiadywania na Rossio. Wiedziałbym, jak to zrobić. Czemu nie zrobiłem? Kilka
powodów, ale wśród nich i ten. Zastanówcie się, proszę, jak byście postąpili, wiedząc, że ostatecznie
sprowadzi się to do chwili, w której pobierzecie honorarium, bo z czegoś trzeba żyć.
Na Praça da Figueira 30 VIII 2010
Rossio 27 I 2012
Rua do Carmo 8 IX 2010
Dopóki jesteśmy na Rossio, to opowiem Wam jeszcze jedną historię. Może zresztą już ją znacie, bo
jest popularna. To lata sześćdziesiąte XIX stulecia. Cesarz Meksyku Maksymilian Habsburg z właściwą
sobie skromnością zamówił własny pomnik. Ogromny. I w Europie, żeby było kulturalnie. Spiżowy gigant
dotarł już z francuskich kuźni do portu w Lizbonie i zamierzano ładować go na statek, kiedy przyszła
wieść, iż cesarza właśnie zamordowano. Było to wówczas powszechną praktyką. Żal trochę, by
zmarnował się taki ładny pomnik. Portugalczycy odkupili go za pół ceny.
– Jest nawet trochę podobny do naszego Piotra IV! – zauważyli.
– Postawmy go wysoko, nie będzie różnicy!
Od tamtej pory meksykański cesarz cierpliwie udaje portugalskiego króla na strzelistym cokole
głównego placu Lizbony.
Niektórzy badacze historii miasta, jak fenomenalny João Correia Filho, twierdzą, że to legenda.
Może, ale zabawna, moim zdaniem.

Z Nicoli łagodnie wędrujemy pod górę, wzdłuż Rua do Carmo. Jeśli chwyci chłód, możemy kupić
rękawiczki w secesyjnym sklepie o powierzchni sejfu na biżuterię, Luvaria Ulisses, pod numerem 87A.
Ruda dziewczyna gra na akordeonie motyw z „Amelii”. Zdumiewająco stosownie brzmi ta paryska
muzyka wśród ocalałych witryn z belle époque. W 1988 roku pochłonął tę dzielnicę pożar. Niewiele
pozostało z oryginalnych zdobień, frontonów. Niebawem miniemy windę/ wieżę z owych czasów – Santa
Justa. To osobliwość o zgrabnej kibici i z wyraźnym wodogłowiem. Zbudował ją u progu XX stulecia
uczeń Gustava Eiffela, ale jakby odwrócił proporcje wieży mistrza. Stary zielony samochód, który
zaparkował obok, chyba już nie ruszy z miejsca. Zamieniono go na sklep z płytami fado. Z elegancją dba
o nastrój, żebyśmy – roztargnieni – nie zapomnieli, gdzie jesteśmy. Że nie, dajmy na to, w rozjodłowanym
Monachium czy kowbojskim Nashville. Ceny płyt w Zielonym Samochodzie sprzeciwiają się prawom
ekonomii i urągają podstawom dobrych manier. Przeto znacznie lepiej, choć pewnie mniej stylowo,
zaopatrzyć się w poszukiwane tytuły we Fnacu, na tej samej ulicy, kilkadziesiąt metrów wyżej. Wyborne
przeceny miewają tam na fado. Wejdźmy.
XI

Wejdźmy. Kto odważny. Nie, nie dlatego, że drogo albo ciasno czy brzydko. Elegancko. Tylko że kto ze
mną wejdzie do sklepu płytowego, to jakby przekroczył w swoim życiu granicę, rzekę bez powrotu.
Zróbmy zakupy! Niedawno odpowiadałem Wiesławowi Weissowi, który przygotowywał książkę
o ważnych trójkowych audycjach, na pytanie o dwadzieścia najistotniejszych dla mnie płyt w życiu.
Spośród tak wielu, które znam nieomal na pamięć i miłuję, było to niełatwe zadanie. Ale postawię je
przed sobą raz jeszcze, dla Państwa wygody. Jakie to mianowicie płyty wyniósłbym z lizbońskiego Fnaca
przy pierwszej w nim wizycie? Oczywiście wyłączamy Pata Metheny’ego, Stinga, Jarretta, Branforda,
Yo-Ya Mę (sic! piękna odmiana, prawda? To tylko dowód, że nie wszystko, co poprawnie sformułowane
po polsku, ma sens i brzmi przyzwoicie). Wyłączamy muzykę country & bluegrass, Mozarta, Sade i całą
resztę, która z Lizboną ma związki bardziej niż luźne. Skoncentrujmy się na tych dwudziestu tytułach,
które pomogą nam zrozumieć luzofońską kulturę. Będzie to wybór skrajnie subiektywny. Ale co ja jestem,
prokurator generalny?
Podstępny lizboński Fnac co miesiąc przechodzi operację plastyczną, by ostatecznie zagmatwać,
utrudnić, splątać dawno wydeptane ścieżki.
Ale idźmy jak w dym najpierw do działu „Fado”. Dalej jakoś to będzie, jak zwykł mawiać mój
popularny przyjaciel. Co zatem spakujemy do koszyka?

1. MARIZA: „CONCERTO EM LISBOA” DVD


Może od tego wszystko się zaczęło? Zobaczyłem Marizę w warszawskiej Sali Kongresowej,
poznałem ją w Szczecinie, a zaraz potem odkryłem na nowo, w sfilmowanym koncercie z Lizbony.
Uznałem ją wtedy za Afrodytę wśród artystek Muzyki Świata. Ostrożne skupienie aranży na orkiestrę
smyczkową uspokajało mnie. A wcześniej przecież te silnie skodyfikowane pieśni portugalskich żeglarzy,
powabnych kobiet z ulicy i kawiarnianych bawidamków wydawały mi się nazbyt emocjonalne.
Zauważyłem wkrótce potem, że mężczyźni w tradycji fado częściej mają w sobie gen zadumy
i zwątpienia, tak bardzo mi bliski. Kobiety zaś, mówiąc obrazowo, wolą się od razu poryczeć i trzasnąć
drzwiami, uprzednio rozbiwszy komplet porcelanowych naczyń. Ale, jak wiemy, tak na scenie, jak
i w życiu, są kobiety, którym się to łatwiej wybacza. Wracam do tej płyty, ale najchętniej do DVD, bo
Marizie wciąż przyglądam się bez przykrości. Marysia, jak mówię o niej w kraju nad Wisłą, śpiewa tam
między innymi piosenkę Paulo de Carvalho „Meu fado meu”. Tę samą, którą kiedyś wyśpiewała mi do
ucha, nieomal siedząc na moich kolanach, na scenie Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu. To była jedna
z najpiękniejszych chwil w moim muzycznym życiu.

2. ALFREDO MARCENEIRO: „3 GERAÇÕES DO FADO”


Poświęciłem Marizie więcej czasu, bo to i dama, i o Alfredo już było przecież. Pan w fularze śpiewa
tu „O pagem”, najwspanialszy przykład fado dworskiego. W ogóle wprawia w nastrój szczególnej czułej
melancholii, bez smutku. To Chet Baker fado.
Mariza
15 II 2011
3. CARLOS DO CARMO: „FADO MAESTRO”
Powiedziałbym, że warto poznać całe kultowe „Um homem na cidade”, ale z drugiej strony ta zgrabna
kompilacyjka ma i orkiestrową „Gaivotę”, i pieśń Paulo de Carvalho: „Lisboa menina e moça”, którą
Sara Tavares cytowała na „Sobremesie”. To jedna z moich ulubionych historii o Lizbonie: „Cidade,
mulher da minha vida” – o mieście, kobiecie mojego życia, jak mówi tekst. Jest tu na drugim krążku film
dokumentalny, są fragmenty koncertów. Najlepsze wprowadzenie do świata Arcymistrza. Jeszcze
znajdziemy okazję, żeby porozmawiać o Carlosie.

4. ALL STARS: „NOVO HOMEM NA CIDADE”


Zacząłem od hołdu współczesnych artystów dla kultowej płyty, zanim poznałem oryginał Carlosa
z 1977 roku. To bukiet najpiękniejszych piosenek o Lizbonie, jakie kiedykolwiek udało się zebrać
w ramach jednego albumu. Kompozytorów było kilku. Choć głównie Paulo de Carvalho. Ale napisał
wszystkie teksty jeden poeta, zakochany w Lizbonie, Ary Dos Santos. To spojrzenie jest dodatkowo
barwne, bo pojawia się i brazylijski Lins, i angolański Paulo Flores, i kabowerdyjski Tito Paris, jest
światło Sary i kunszt Marizy, jest Camané. Jedna z najlepszych płyt, by poznać różnorodność luzofońskiej
muzyki, śledzić subtelności odmiennych akcentów, dostrzegać różnicę w podejściu do rytmu. Dla mnie
arcydzieło. Przy okazji: „Um homem na cidade” było pierwszą częścią zamierzonego tryptyku. Drugą –
„Człowiek w kraju” – do Carmo i dos Santos zdążyli jeszcze ułożyć przed śmiercią poety. Ostatnią, „Um
homem no mundo” – czyli „Człowiek w świecie” – Carlos zapowiada w przyszłości. „Jeszcze to
nagramy z Arym” – uśmiecha się. To nie była łatwa przyjaźń. Dos Santos był skrajnie lewicowym,
wojującym rewolucjonistą w opozycji wobec Salazara. Do Carmo reagował niechęcią na próby
upolitycznienia swoich piosenek. Przeżyli moment napięcia podczas wizyty Jana Pawła II w Lizbonie
w 1983 roku.
Ary brzydził się ogólnonarodową histerią, węsząc prawicowy spisek, Carlos odnosił się do wizyty
z sympatią. Być może grały jego dawne polskie sentymenty? Będzie czas, że o nich opowiem.

5. TRISTÀO DA SiLVA: „O MELHOR”


Pieśniarz liryczny z lat pięćdziesiątych. Z epoki skuterów lambretta i sukienek w grochy. Z czasu
samochodów ze skrzydłami i okularów słonecznych, które każdy z nas chętnie by dziś założył. To była
moda! Polecam „Rzymskie wakacje” z Hepburn i Peckiem oraz szczyptę wyobraźni, że dzieje się to
w Lizbonie! Włączcie sobie najpierw, proszę: „Ai, se os meus olhos falassem”. Cuba libre! – chciałoby
się wołać. To bilet na ekspres w szczęśliwą epokę! „Orkiestra przygrywa skocznego beguine’a…”, jak
śpiewał Wojciech Młynarski. To jest ten przypadek. Mam też inne propozycje. Kiedy Tristão śpiewał
„Da janela do meu quarto” z tym nagłym zawieszeniem głosu, kiedy serce się zatrzymuje; „Antes só” czy
„Canção do mar”, dziewczęta kwiliły u jego stóp, otulone głębokim, ciepłym głosem wokalisty jak
kaszmirowym szalem. Ja wraz z nimi mdleję dzisiaj, poniewczasie. Tristão zginął w wypadku
samochodowym. Za wcześnie, niewiele zostawił po sobie muzyki, ale ten wybór jest pierwszorzędny. Za
jedyne pięć euro.

6. CAMANÉ: „PELO DIA DENTRO”


Każdy o zdrowych zmysłach powie Wam: „Tylko »Sempre de mim«, to jedna z największych płyt
fado wszystkich czasów. Klasyk już w dniu premiery”. Oczywiście tak, ale serce chadza swoimi drogami
i na „Pelo dia dentro” mam tak wielu swoich ulubieńców, z „Templo dourado” i „Elegia do amor” na
czele, że muszę podpowiedzieć wczesny album Księcia.

7. AMÁLIA: „COM QUE VOZ”


Pamiętacie slogan reklamowy wielkiej marki samochodowej: „Radość pożądania z rozsądku”? Do
dziś zastanawiam się nad jego znaczeniem, więc chyba osiągnął sukces. Ten wybór będzie z rozsądku
i belferskiego zacięcia. Ale wierzę, że da Wam radość. Są płyty, których po prostu nie można nie znać.
Jak „Kind of Blue” Milesa czy „Sgt. Pepper” Beatlesów, „Koln Concert” Keitha Jarretta czy, upieram się,
„Beyond the Missouri Sky” Charliego Hadena i Pata Metheny’ego (nie odmieniłbym tego nazwiska, ale
boję się korekty merytorycznej!). To albumy kanoniczne. Z „Com que voz” pochodzi nieśmiertelna
„Gaivota” i taneczna „Maria Lisboa”. Byłbym jednak nierzetelny, gdybym nie dodał, że podczas
następnej wizyty we Fnacu warto sięgnąć po prostu po niedrogą składankę, na której koniecznie muszą
się znaleźć takie utwory, jak „Coimbra”, „Ai Mouraria”, „Barco negro”, „Estranha forma de vida”,
„Lisboa antiga”. Słowem, te utwory, od których potem nie można się uwolnić, ale jest to słodkie
więzienie.

8. PEDRO MOUTINHO: „LISBOA MORA AQUI”


Mam do niego słabość. Pedro umości sobie jeszcze w tej książeczce wygrzane miejsce, więc powiem
tylko, że to świetna kompilacja ze znaczną liczbą utworów z niedostępnej już płyty „Encontro”. A to jest
moja ulubiona płyta fado w ogóle. W tym wypadku, oprócz kojącego nerwy głosu mojego przyjaciela,
działają same piosenki. Niby wszystko w fado brzmi tak samo, a jednak nie, bo zdarzają się sznury pereł,
jak „Encontro” właśnie, bez jednej zbędnej nuty. Na polecanej składance dwa wcześniej niepublikowane
duety: z Mayrą Andrade i Tiago Bettencourtem. Oba wyśmienite. Zwłaszcza „Alfama”. To już jest „jego”
utwór. Jak „My Funny Valentine” została na zawsze pieśnią Cheta Bakera, choć nagrało ją milion
wykonawców.
Pedro Castro, André Ramos i Pedro Moutinho w Mesa de Frades
28 I 2012
Ritinha Lobo śpiewa w klubie Speakeasy
9 IX 2010
9. SARA TAVARES: „BALANCE”
„Na deszczowe dni warto też coś mieć.” – była kiedyś taka piękna polska piosenka. Gdyby Sara
nagrywała już wówczas, dla wszystkich byłoby jasne, że tylko ona rozświetla mroczne wieczory,
przegania chmury znad znużonych głów. Taneczne rytmy z Wysp Zielonego Przylądka (ani jednej
morny?!), tłum afrykańskich muzyków w zespole, wśród gości Boy Gé Mendes i Ana Moura. Vamos
a praia! Chodźmy na plażę!

10. TITO PARIS: „ACÚSTICO”


Tito koncertowy, jakżeby inaczej. Gdzieżby on miał czas siedzieć w studiu, kiedy słońce świeci
i można z dziewczętami spacerować po bulwarach nadmorskich miast. Album z orkiestrą smyczkową,
więc skłania się ku tęsknym mornom, których zabrakło nam u Sary. Jest też na koniec prezent w postaci
pieśni „Xandinha”, pięknej Oleńki. To płyta wydana przez World Connection, z którą to wytwórnią Tito
już nie jest w przyjaźni. Gdyby więc okazała się nie do zdobycia, proszę sięgnąć po koncert z Aula
Magna. Tam z kolei, obok orkiestry, pojawia się fenomenalny głos z Angoli, Paulo Flores.

11. LURA: „BEST OF LURA”


Żartowałem często, że muzyka Lury powinna być dla dorosłych, tak nieokiełznanie jest zmysłowa.
Odys kazałby się przywiązać do masztu, ale dzieciarnia jak sobie poradzi? Nie sposób się oprzeć Lurze.
Ten głos ciemny, brunatny, pluszowy. Ten puls lędźwiowy, te rozpalone saksofony, te mroczne pożądania
wiolonczel. A ja tu jeszcze znajduję Wam kompilację z dodatkowym koncertem na dvd, żeby już nie było
wątpliwości. Okazuję się w muzycznych wyborach bezpruderyjny. Ale za to w życiu – że tak powiem,
mnisi, oczywiście.

12. CESÁRIA ÉVORA: „ORIGINAL ALBUM CLASSICS”


Co tu dużo mówić, poza okrzykiem zachwytu, że w cenie jednej płytki dostajemy trzy kluczowe
albumy wielkiej Cesárii: „Café Atlantico”, „Rogamar” i „Voz d’amor”. Można wielbić Sarę i Lurę, śnić
o Nancy i tęsknić za Mayrą, ale warto pamiętać o bosonogich źródłach. Pozycja obowiązkowa.

13. RÓŻNI WYKONAWCY: „FADOS BY CARLOS SAURA” DVD


Bliska mi filozofia. Saura spróbował spojrzeć na muzykę i taniec całej luzofońskiej społeczności.
Ponieważ jest legendą, nikt z zaproszonych mu nie odmówił i stąd plejada gwiazd, jakiej próżno szukać
na innych płytach. Ciekawi obecność Lily Downs, która jest, jako żywo, Meksykanką. Ale obok niej
Caetano Veloso, Carlos do Carmo, Mariza, Camané, Lura, jakieś zespoły ludowe, jacyś raperzy.
Rzetelne, uczciwe spojrzenie na świat okołoportugalski u progu nowego tysiąclecia. Do filmu na dvd
dołączono dokument, w którym o fado rozmawia Mariza z Carlosem, Carminho i Ricardo Ribeiro.
Śpiewają. Rzecz dzieje się w Mesa de Frades. Żal, że bez napisów, bo może mówią mądrze.

14. YAMI: „ALOELELA”


Czemu Yami nie został jeszcze pierwszoplanową postacią Muzyki Świata? Po takiej płycie? Pewno
i dostał propozycję od samego Pana Boga, ale jak go znam, wymigiwał się. A to, że dzieci w szkole, a to,
że żona słabuje, wątroba, śledziona. Powiedział, że jest chwilowo bardzo zmęczony, uśmiechnął się tak,
że aż mu się ten uśmiech kończył z tyłu głowy, i podziękował: nie, że nie będzie wielką gwiazdą. Nad
nowym albumem pracuje, właściwie odkąd go znam. Na tę płytę Ania nagrała z nim „Ye Yo”, które
ostatecznie z braku innego adresu wylądowało na „Sobremesie”. Yami – bądźmy wobec niego uczciwi –
wyprodukował jednak w tym czasie i skomponował sporo muzyki na album rozkosznej Ritinhi Lobo,
„Jóia Creola”. Jeśli nie znajdziecie już „Aloelela”, możecie pocieszyć się Ritinhą, cudowna dziewczyna.
Płytę Yamiego, Ritinhi, a także perełkę Nancy Vieiry: „Lus” wydał trzeci z braci Moutinho, Helder,
w swojej firmie HM Música. Myli się ten, kto sądzi, że to wszystko, co potrafi Helder, choć już to byłoby
sporo. Helder przyrządza też najwyższej próby cataplanę z mariscos (ryż z owocami morza, najkrócej
mówiąc) w swoim mieszkaniu w Carcavelos. A kiedy wychodzi na scenę w lizbońskim Castelo,
z kwartetem smyczkowym i triem fado, śpiewa równie przejmująco jak jego bracia. Przychodzi mi od
razu na myśl rodzina Marsalisów. Ten sam szczególny, szczęśliwy przypadek.

15. BONGA: „BEST OF BONGA”


O słowie saudade pisałem na piątej siestowej płycie, że najbliżej mu do kieliszka melancholii
z kropelką nostalgii i źdźbłem tęsknoty w środku (jak źdźbło trawy w naszej żubrówce). Nie wiem, czy
znam brzmienie głosu, które w jednym takcie, jednej frazie zawiera wszystkie składowe saudade. Bonga
przychodzi na myśl jako pierwszy. Proszę posłuchać, jak śpiewa „Sodade” z Cesarią Evorą! W czasach
kolonii mistrz sportu w barwach Portugalii. Potem wygnaniec, dysydent, tułacz, bojownik
o niepodległość. Każda zmarszczka na jego życiu odkładała się w warstwę smutku, by ostatecznie dać tak
bogaty kolor głosu. Bonga na żywo jest dość zdumiewający: półnagie tancerki, lamparcie skóry, osobliwy
rodzaj instrumentu, który Bonga trzyma między nogami w sposób niepozostawiający anatomicznych
wątpliwości. Ale na płytach, skądinąd chyba stu, które nagrał, nigdy nie bawi, zawsze wzrusza. Tę
składankę otwiera duet z Lurą. Słyszałem ich oboje w zmysłowych splotach ciał i głosów w lizbońskim
Coliseu. Musiałem potem brać zimny prysznic.

16. WALDEMAR BASTOS: „CLASSICS OF MY SOUL”


Inna twarz Angoli: liryk, crooner, sercołamacz. Najpiękniejsze piosenki nareszcie zebrane w zwartą
produkcję z London Symphony Orchestra. Piszę krótko. Ale to nie znaczy, że powinni Państwo poświęcić
tej wybornej płycie mniej uwagi.

17. ANTÔNIO CARLOS JOBIM: „THE MAN FROM IPANEMA”


Ba. Gdyby nie Jobim, cały świat słuchałby dziś góralskiej muzyki z Nowego Targu. A tak musi się
męczyć z bossa novą. Ten zbiór jest dla mnie najdoskonalszą kompilacją dzieł geniusza z Rio.
Zachwycająco wydany, z wycinankami w ptaszki, rybki i listki. Są wywiady, eseje, fotografie. Pierwsza
płyta to klasyczne nagrania piosenek, różni wykonawcy. Druga – to muzyka instrumentalna. Trzecia – to
sam Jobim w rozmaitych konfiguracjach, gościnnie, jako lider, jakkolwiek – ale zawsze ze smakiem.
Obowiązkowe. Nie słucham Waszych alibi. Słucham Jobima.

18. IVAN LINS: „SAUDADES DE CASA”


Jobima już nie ma. Minie niebawem dwadzieścia lat, niebywałe. Jest Ivan, obok legendarnego Toma
największy kompozytor bossa novy i brazylijskich motywów. Jego muzykę śpiewali wszyscy: od Elli
Fitzgerald po Stinga, od Shirley Horn po Barbrę Streisand, od Sarah Vaughan po Michaela Bublé, który
nawet nagrał z Ivanem duet. Niezapomniany, napowietrzny głos. Serdeczny, zdrowy uśmiech. I w głowie
kosmos wyrafinowanych akordów, które jednak układają się tak naturalnie, jakby czekały na siebie całe
życie. Posłuchajcie kiedykolwiek „Começar de novo” znanego też na całym świecie jako „The Island”
Nieprawdopodobne. Mój ukochany Ivan to album jego muzyki nagrany z trębaczem extraordinaire –
Terence’em Blanchardem: „The Heart Speaks”. Produkował i grał na gitarze nasz przyjaciel Oscar
Castro-Neves. Dzięki niemu Ania mogła potem poznać Ivana i zaśpiewać z nim słynne „Manhã de
carnaval” w Hollywood Bowl, a potem już w Brazylii. Wreszcie – na płycie „Sobremesa”. To jeden
z największych zaszczytów naszej muzycznej wędrówki. W lizbońskim Fnacu „The Heart Speaks” nie
znajdziecie, więc może zamiast tego albumu dam miły drobiazg nagrany na żywo, w studiu, z relaksującą
swobodą: „Saudades de casa” – „Tęsknoty za domem”. Ładna jest też płyta „Intimate” z gośćmi z całego
świata. Daje to, co obiecuje tytułem.
Sara Tavares, Lura, Bonga, Tito Paris, Nancy Vieira i Teófilo Chantre na koncercie pamięci
Cesárii Évory, Coliseu,
16 VI 2012
Sara Tavares nagrywa z Jo w studio EP Produções, Sintra
14 VI 2011
Jo, Paulo de Carvalho, Ivan Lins, Beto Betuk słuchają płyty Paulo przed restauracją w Monsanto
28 I 2011
19. BETO BETUK: „PAISAGEM”
Pewnego dnia jesienią 2007 roku dostałem do radia płytkę o żółtej okładce. Artysta był mi nieznany,
ale o chwytliwym imieniu, które klekotało niczym głos bociana. Jak się potem okazało, było
pseudonimem młodego matematyka nazwiskiem João Simões. Do płyty dołączony był uprzejmy list, ale
bardziej niż on zwróciła moją uwagę wśród gości Sara Tavares. Włączyłem jej piosenkę podczas
audycji, nie posłuchawszy płyty wcześniej, i poprosiłem siestowiczów o reakcje. Wszystkie bez wyjątku
były entuzjastyczne. Bo też rzadko spotyka się muzykę o tak intensywnych, penetrujących melodiach,
a zarazem tej ilości światła, ciepła i kołyszącego pulsu. Tytuł nie był mylący: „Wspomnienia z ciepłych
krajów”, mniej więcej. Zajrzałem do listu. Beto wyrażał w nim nadzieję, że Ania zechce nagrać piosenkę
na jego nowy projekt. Przyjechał w listopadzie, ale o tym przecież mówiłem. Dziś ten „Żółty album” jest
już niedostępny, ale pojawia się w zbiorku „Paisagem”, razem z piękną płytą „Catavento”, na którą Ania
nagrywała swoje utwory. Jest to zatem muzyka, która zmieniła moje życie. Zazwyczaj używa się tego
sformułowania metaforycznie. W tym wypadku jest inaczej. Zmieniła je naprawdę. Dlatego czytają
Państwo te słowa i, wierzę, rzucają okiem na zdjęcia. Napisaliśmy z Beto jedną z najważniejszych dla
mnie piosenek, „Tylko tak mogło być”. Wszyscy myślą, że to takie plażowe szaba-daba.
Beto w Almada Velha
10 VI 2012
A tymczasem to moje trudne życiowe credo, choć przecież nie biegam. Jest w tym betowym zbiorku
jako bonus. Miło.

20. MARIA JOAO PIRES: „CHOPIN NOCTURNES. A SELECTION”


Zastanawiałem się, którą płytę wybrać Państwu na koniec, i po chwili sięgnąłem po Marię grającą
Chopina. Niewiele jest równie mocnych splotów naszych dwóch kultur. Że Japończycy to czasem umieją,
jestem zdumiony i pod wielkim wrażeniem. Że portugalska kobieta przeczuwa, jak to jest łkać pod
wierzbą bez wyraźnego powodu, wydaje mi się zupełnie naturalne.
Nokturny to dla mnie ważny Chopin. Ale chyba ukochany to jednak Walce. Mój ulubiony h-moll,
numer 2 z opusu 69. A tam, a co z a-moll z opusu 34 lub pośmiertnym, też a-moll, KK4B? A wietrzny jak
pierwszy oddech jesieni w liściach brzóz e-moll KK4A? No a cis-moll, z opusu 64? Mój Boże… Ta
część druga jak wiosenny deszcz na rudych dachówkach Alfamy. Ich jeszcze, to znaczy Walców, a nie
dachówek, szukam w wykonaniu Pani Marii.
Nokturny, Walce też, ale zwłaszcza Mazurki Chopina zdradzają moim zdaniem całą prawdę o polskiej
duszy. W tej jednej kwestii odmiennej od duszy Portugalczyka.
Pierwsze części odsłaniają całą nagość i tkliwość naszych dusz. Nad morzem człek siądzie, na fale
popatrzy, wzruszy się tym, co niewyjaśnione, niepojęte i ulotne. Do tego miejsca w chopinowskim
Mazurku Portugalczyk jest jeszcze z nami. Odprowadza wzrokiem słońce z klifów Cabo da Roca
i zastanawia się, co tam może być, po drugiej stronie wielkiej wody? Westchnie przy tym raz i drugi, bo
mu się z tego jakaś głębsza metafora o życiu i śmierci ułoży. Po tym westchnieniu następuje jednak
zawsze szczęśliwe, zrelaksowane odprężenie.
U nas nie.
W Mazurkach nieuchronnie następują części drugie. To już cała prawda o polskiej narowistej duszy.
Weźmy, stopniowo: mój ulubiony Mazurek: a-moll, opus 17, numer 4. Ta nagła zmiana trybu, dusza się
narowi, ale ciało wciąż zmęczone, zapewne alkoholową udręką, więc nie ma mordobicia, tylko taka
próba powstania z martwych… Ech, jednak nieskuteczna.
Idźmy dalej, spoglądając na innego z moich wybrańców: g-moll z opusu 24, numer 1. Pierwsza część
to czułostki na sianie. W drugiej już próba zaznaczenia swojej słowiańskiej godności, że: jak to, nie da
mi panna, to ja na odlew, z liścia, muszę w rumiane liczko uderzyć!
Na koniec Mazurek h-moll z opusu 30, numer 2. W nim od początku jest już pięść zaciśnięta pod
sukmaną. Napięcie nie do wytrzymania, w mordę musi być zaproponowane. A tu sioła, pola zaorane
wokół, nicość podwierzbna. Jak zauważył Jeremi Przybora już cztery dekady temu, analizując specyfikę
polskiego usposobienia:

I dopieroż to okrutne są katusze,


gdy dokoła taka pustka, że psiamać! – tu się czuje:
dać po mordzie komuś muszę,
a tu nie ma – a tu nie ma komu dać.

Jak genialnie te bóle polskie duszy, tę dwoistość jej czułości i czystego słowiańskiego chamstwa
oddał Chopin w Mazurkach. Także na nie czekam w wykonaniu Pani Marii. Tak dobrze byłoby zobaczyć,
czy Osculati duszę słowiańską do samej głębi przebada. Czy zgrabną kaskadą dźwięków drugiej części,
po zmianie trybu, w mordę ostatecznie dać „umi”.

Zanim to nastąpi, w Mazurkach niedościgły dla mnie pozostaje Rubinstein. We Fnacu, w części
klasycznej, powinien być dostępny. Ale liczy się dopiero razem z trzema tomami autobiografii Mistrza!!!
Stryj Juliusz tłumaczył na polski.
Koniecznie na koniec naszego muzycznego antraktu zaaplikujmy sobie w wykonaniu Artura Mazurek
h-moll z opusu 30, numer 2. Zadziorny, chmurny, zapłakany i w tej samej chwili do bójki się rwący. Ale
chwiejny krok, mózg zmulony zaraz naszego chojraka wycisza. Znów pojawia się glut wzruszenia, że
jednak biało-czerwoni „graly”, że się „staraly”
Zaraz, dalibóg, ale staraly się za mało, biada, w mordę dajmy. Ech, życie, nic to wszak nie naprawi,
bo przecież skorumpowana kadra, lepiej już się napić z widokiem na zakręt rzeki. To warto.
Ten Mazurek! Toż to dusza kibola polskiego, wypisz wymaluj! Łza i pięść. Ileż odcieni zadumy
i złości na nieudolną drużynę, ileż uniesień nad pięknem mazowieckiego pejzażu, nad którym pyszni się
korona nowego stadionu. A także ile wzruszenia samym widokiem orła na piersiach. To ostateczne
doznanie polskiego stadionowego patriotyzmu, ten jeden pięciominutowy warkocz sprzecznych uczuć
zamkniętych w nuty. Czemu tak naprawdę ten nasz pan Fryderyk kibicował, jakiej dyscyplinie, co na to
biografowie, czy w listach o tym milczy?
Może więc jednak na dodatek albumik Rubinsteina? Albośmy to jacy tacy? Żeby nam łatwiej było
znieść naszą bolesną odmienność, a zarazem połączyć się z równie, choć inaczej dramatyczną duszą
portugalską, przypomnę za badaczką fado Zuzanną Bułat-Silvą, że najsłynniejsza fadista wszech czasów,
dziewiętnastowieczna kurtyzana Maria Severa, zmarła z przejedzenia. Nie na chopinowskie suchoty.
Jak tam, koszyk już chyba pełen, odwrotnie proporcjonalnie do zawartości portfela? Ale obiecuję
Wam wzruszenia na całe życie. A czy to aby nie bezcenne? Spacerujmy dalej, proszę.
Rua Augusta
7 II 2012
Largo São Miguel
8 IX 2010
Bica
5 IX 2010
W Bairro Alto
27 VIII 2010
Parlament w São Bento
28 VIII 2010
Costa da Caparica
1 IX 2010
XII

Jeśli pójdziemy z Fnaca dalej na wzgórze, ulicą Garrett, a ciąży nam jeszcze choć odrobina gotówki,
możemy bez trudu uwolnić się od niej w drogich, markowych sklepach. Lub w nadziei na wytchnienie
przysiąść w starej kawiarni A Brasileira, obok posągu Fernando Pessoi. Przestrzegałbym zwłaszcza
przed tą drugą lekkomyślnością.
Pewnego dnia idę Rua Garrett, patrzę: przede mną polski papież. Po chwili byłem już prawie pewny,
że to jednak Chopin we własnej osobie.
Nie ze mną te numery, pomyślałem, przecierając oczy raz jeszcze, i wtedy się już okazało, że to
jednak kolega ze szkoły. Nie widziałem go jakiś czas. Był już wtedy popularnym aktorem. Siedliśmy
w Brasileira, by pogadać o dawnych latach. Mało brakowało, a on siedziałby tam do dzisiaj
w oczekiwaniu na pierwszą kawę, nie wcieliwszy się już w żadną kolejną rolę. I byłby żal. Gdybyście
jednak zdecydowali się tam wybrać, radzę po godzinie zacząć stukać zbiorowo filiżankami o stół. Stary
więzienny sposób.
Stąd już krok do Bairro Alto – „Wysokiej Dzielnicy”. Najwyraźniej zabrakło inwencji na ciekawszą
nazwę. Modne miejsce. Gdybym miał lat dziewiętnaście, zamieszkałbym właśnie tam. Bywalcy
warszawskich Szpulek, Szparek i Szpilek, hipsterzy, wirtuozi lansu, rezydenci placu Zbawiciela znajdą
z łatwością miejsce dla siebie. Jest tam także kilka dobrych klubów fado. Zwłaszcza jeden z nich, Adega
Machado na Rua da Norte, wywołuje dreszcz błogiego wspomnienia.
Chyba już Wam o tym mówiłem, ale bez detali. Słyszałem tam największe trio muzyki fado naszych
czasów: Carlosa do Carmo, Marizę i Camané, jak śpiewali wspólnie pieśń Marceneiro i Amálii
„Estranha forma de vida”. Ktoś nagrywał to wówczas dla telewizji. Do dziś żyję nadzieją, iż ten
niezwykły moment muzyczny zostanie ocalony od zapomnienia. I żalem, że były to lata, w których nie
fotografowałem.
Tamtego dnia Mariza poznała mnie z Carlosem do Carmo. Słyszałem go na żywo po raz pierwszy
może dwa miesiące wcześniej, w Kazimierzu Dolnym, podczas festiwalu Dwa Brzegi. To był niezwykły
wieczór także dlatego, że towarzyszyła mu prawdziwie apokaliptyczna aura. Ściany wody, trąby
powietrzne, połamane drzewa. Nic nie wskazywało na to, że koncert na zamkowym dziedzińcu ma szansę
się odbyć. Tymczasem na godzinę przed zaplanowanym rozpoczęciem niebo się uspokoiło. Jakby Bóg
jednak też chciał posłuchać. Gdy w Adega Machado rozmawialiśmy po raz pierwszy, Carlos wrócił
pamięcią do kazimierskiej nocy, z niedowierzaniem, że świat się wówczas jednak nie skończył. Wrócił
też do swoich pierwszych polskich wspomnień, z roku 1976, kiedy wygrał festiwal w Sopocie.
Pomyślałem, że zapewne poznał wtedy mojego Tatę.
Dostrzegam ironię losu (Fado! Fado!), że Carlos wygrał wówczas polską piosenką „Gdzie ten świat
młodych lat”, którą zaśpiewał po angielsku z tekstem: „Have a Smile on Your Face”. Polskie Nagrania
wydały z okazji jego triumfu płytkę z tym utworem, o szczególnie szpetnej okładce. Miłosiernie
opublikowały potem także album Carlosa z portugalskimi pieśniami. Ale, hejże: „Have a Smile on Your
Face”? Nigdy, powtarzam: nigdy utwór o takim tytule nie mógłby zaistnieć w świecie fado. Rok Później
Carlos nagrał „Um homem na cidade” i świat potem już nie był taki sam.
Carlos do Carmo w swoim salonie
4 IV 2012
Trudno mi lepiej przekazać wagę jego legendy niż za pomocą historii, która wydarzyła się po naszym
spotkaniu. Carlos dał mi swój telefon, prosząc: – W żadnym wypadku nie próbuj dzwonić przed
południem. Zadzwoniłem o czternastej, skoro świt, a on przyjął zaproszenie do Siesty, prowadzonej
wówczas na żywo ze studia portugalskiego radia. Technik obsługujący tamtej niedzieli urządzenia
nadawcze popłakał się. – Nie sądziłem – mówił mi potem – że kiedykolwiek będzie mi dane być tak
blisko tego wielkiego człowieka.
Co różni Carlosa do Carmo od pozostałych pieśniarzy fado? Styl. Piosenki. Historia.

Styl zatem. Carlos jest synem słynnej fadisty Lucilli do Carmo. Wychował się wśród największych
legend tej muzyki: Amálii, Marceneiro. Być może dlatego, gdy sam zaczął śpiewać, odrzucił tradycję.
Śpiewa tak, jak mówi. Najbardziej naturalnie, jak to tylko możliwe. Jego śpiew to powściągliwe
opowiadanie historii. Spokojnie, jakby miał nam do przekazania coś ważnego. Bez ozdobników, bez
popisów, bez użycia siły. Jakże to odległe od wzoru, dajmy na to, Fernando Maurício.
Piosenki. I tutaj Carlos odrzucił tradycyjny podział na fado menor (mroczne, molowe), corrido
(rześkie, zdyszane, jasne) i fado Mouraria (wirtuozerskie). Najbliższe stało mu się fado canção, czyli
współczesne pieśni o wyrafinowanej formie, pisane w duchu fado, lecz znacznie bogatsze muzycznie
i tekstowo. Album – hołd dla Lizbony – „Um homem na cidade”, który w 1977 roku napisał dla niego
poeta José Carlos Ary Dos Santos, pomyślany jako pierwsza część tryptyku, stał się symbolem nowych
czasów.
Historia opowiedziała się po stronie Carlosa. Przed rewolucją roku 1974 fado długo utożsamiano
z reżimem Salazara. Znamy to. I nas zadręczano polskim folklorem oraz Chopinem podczas akademii
szkolnych w czasach PRL-u. Chcieliśmy tę muzykę na zawsze zapomnieć. A jest przecież tak wspaniała.
I nagle to nowe podejście do fado, otwarcie na inne tematy, pogłębienie, wyrafinowanie – spowodowały,
że Portugalczycy ponownie sięgnęli do swojej sztuki. Bo zaczęła mówić ich językiem, o sprawach,
którymi żyli każdego dnia. I znaleźli tam Carlosa do Carmo, który opowiadał im o ich codziennym życiu
w nowej Lizbonie. Stał się ich przewodnikiem, ich głosem, ich najlepszym przyjacielem. Marceneiro
zmarł u progu lat osiemdziesiątych. Amália unosiła się nad wodami Tagu jak Duch Święty. Carlos był
z ludźmi, tuż obok nich.
Dziś Carlos do Carmo występuje już bardzo rzadko. Ceni sobie spacery z przyjaciółmi wzdłuż rzeki,
dni bez pośpiechu. Dzwoni czasem do Paulo de Carvalho, który stworzył dla niego jedne
z najpiękniejszych piosenek: „Lisboa menina e moça”, „O cacilheiro”, „Os putos”, wiele innych. Gdy
Ivan Lins jest w mieście, wybierają się razem w Lizbonę. Wsiadają do autobusu, jadą na przystań,
przepłyną się promem, przekąszą w najzwyklejszej rybnej restauracji, żyją.
Nigdy nie towarzyszyłem im w żadnym z takich spacerów, ale wyobrażam sobie ich postacie
o zachodzie słońca, na zrujnowanym nabrzeżu Almada Velha. Widzę, jak zamawiają gotowaną solę
w Ponto Final, siadając przy stoliku najbardziej wysuniętym w nurt Tagu. Jak popijają czerwone wino,
rozmawiając o sprawach doskonale błahych. A może czasem i o tych ważnych. Być może podczas
jednego z takich spotkań powstała ich najpiękniejsza wspólna piosenka, „Três sílabas de sal”: o trzech
bolesnych, słonych sylabach: Por Tu Gal…
Kiedy odwiedziliśmy Carlosa do Carmo z Anią w jego mieszkaniu, w kwietniu 2012 roku,
przygotowywał właśnie płytę z nowymi pieśniami fado napisanymi specjalnie dla niego przez
współczesnych poetów. Muzyka powstała z myślą o Marii João Pires, najwybitniejszej portugalskiej
klasycznej pianistce. Tej samej, która we Fnacu grała nam Nokturny Chopina. Carlos mówił o tym
projekcie z entuzjazmem, ale nie wydawał się w dobrej formie. Jakby powoli wycofywał się z życia,
ustępując miejsca innym, młodym artystom. Mówił sporo o Bernardo Sassettim, wybitnym pianiście
jazzowym, z którym niewiele wcześniej nagrał wspólny album. Widział dla niego wielką przyszłość, już
nie w Portugalii, gdzie Bernardo osiągnął wszystko, ale na całym świecie.
Miesiąc później Bernardo Sassetti spadł ze skały w pobliżu Cascais. Fotografował. Potrzebował
pejzaży do książeczki swojej nowej płyty.
Wieża w Belém
30 IX 2010
XIII

Wspomnienie popołudnia na Rua da Norte powoli rozpływa się w mojej pamięci, blaknie. Chodźmy
dalej. Z Bairro Alto można by zjechać funikularem („tramwajową windą”, że tak to ujmę) Elevador da
Gloria. Choć ja zazwyczaj się jej jedynie przyglądam, bo to malowniczy przedmiot, i idę dalej szczytem
wzgórza. Tuż obok jest park São Pedro de Alcântara, skąd widok na centrum Lizbony jest oszałamiający.
Stałem tam kiedyś z Tomaszem Tomaszewskim, rozmawialiśmy o życiu i trudno wyobrazić sobie lepsze
didaskalia. Mogę stąd pójść w głąb dzielnicy, na placyk Santa Catarina, gdzie pomieszkiwał Pessoa
(gdzież on nie pomieszkiwał!) i gdzie jego heteronim Ricardo Reis zatrzymał się w powieści José
Saramago. Ale idę dalej ulicą Piotra z Alcântary i skręcam w prawo, by wśród papug i stuletnich okazów
tropikalnej przyrody poczytać chwilę w Ogrodzie Botanicznym.
Moja najważniejsza lektura z lat w Lizbonie to zbiór reportaży Wojciecha Tochmana „Bóg zapłać”.
Być może najistotniejsza, najbardziej bolesna, prawdziwa i jątrząca książka ostatnich lat. O meandrach
polskiej religijności. Że Hatzfeld dostał wtedy Nagrodę Kapuścińskiego jako pierwszy, za swoją
Rwandę, rozumiem. Chcieliśmy być światowi i do spuścizny Mistrza nawiązać. Temat mi bliski,
„Strategia antylop”, jak i cała Hatzfeldowska trylogia rwandyjska, to książka wstrząsająca. Ale zbiór
Tochmana jest dla nas, w Polsce, tysiąckroć ważniejszy i ktoś powinien był nam zwrócić na to uwagę.
Wpisać do lektur szkolnych najchętniej. Powiecie, że obowiązek wyklucza przyjemność. Także lektury.
Ale nie o przyjemność tu chodzi. Przeciwnie. Chodzi o noce bez snu i dni pełne lęku. Czemu w Lizbonie,
zapytacie, skoro przyjeżdża się tu zazwyczaj, by odetchnąć, zanurzyć się w czystym szczęściu? Bo
Lizbona nie zwalnia z myślenia.
Ciekawe, że kolejna książka Tochmana była o Rwandzie, co niejako automatycznie znów odebrało mu
szansę na Nagrodę Kapuścińskiego. Wierzę, że to właśnie, a nie kolejne niewygodne pytania zadawane
Kościołowi. Bo jakże rok po roku dawać za Rwandę, która w dodatku zdarzyła się już tak dawno temu?
Hatzfeld więc niejako, z pewnością nieświadomie, wykiwał naszego autora dwukrotnie. Czy Tochman się
tym przejął? Nie sądzę. Myślę, że jest raczej jak Pat Metheny, który nigdy nawet nie odpakował swoich
dziewiętnastu pudeł z nagrodami Grammy, nie wie, gdzie są. Bo ma ważniejsze sprawy na głowie. Jak
dotarcie do istoty rzeczy, na przykład.
To Was rozbawi, intelektualiści: jakie książki czytam w Lizbonie? Małe. Takie, które mieszczą się
w kieszeni spodni, bo wędruję z nimi po stromym mieście. Na szczęście nawet „Dolina Issy”, którą
muszę przytulić przynajmniej raz w roku, ma takie kieszonkowe wydanie.
Może powinniśmy książkom poświęcić na tych stronach trochę czasu? Znajdziemy potem na to
chwilę, dobrze?
XIV

Z ogrodu botanicznego, azylu dla entuzjastów literatury, możemy już spokojnym krokiem, bo na długo
porzuciliśmy morderczą lizbońską wspinaczkę, zejść do głównej ulicy miasta: Avenida da Liberdade.
Pod jej rozłożystymi platanami, wśród fontann, drogich sklepów i zgasłych, trupich pustostanów,
dojdziemy wkrótce do placu Restauradores.
Avenida da Liberdade na starych zdjęciach jest rozległym parkiem, z piaszczystym deptakiem
pośrodku, po którym przechadzają się panie w białych sukniach i mężczyźni w cylindrach czy – latem –
w panamach i jasnych lnianych garniturach. W jakim momencie ludzkość uznała, że lepiej jest
przechadzać się w wyszywanej cekinami, za małej różowej koszulce z napisem „Las Vegas”, jeśli się jest
otyłą matroną pod sześćdziesiątkę? Albo w czapce baseballowej z wizerunkiem czerwonego byka,
przywdzianej do kanarkowego przepoconego T-shirtu i za dużych butów sportowych drugiej świeżości,
kiedy się jest już dyrektorem finansowym banku? W sumie to nawet dzieci wyglądały lepiej w tych
stylowych gałgankach. Co się w ludziach zmieniło? Kto właściwie na to pozwolił i czy został stosownie
ukarany? Stare zdjęcia budzą silną nostalgię natury tekstylnej.
Dziś Avenida to wciąż miłe miejsce. Pod rozłożystymi platanami zalęgły się kawiarnie. Liczne
fontanny, wraz z cieniem gęstych liści, dają wrażenie zbawiennego chłodu. Wzdłuż ulicy trafiają się
secesyjne kamienice niebywałej urody, jak ta, w której otwarto sklep Prady. Prada jest na Avenidzie
ważna. Ale najważniejsza jest Parada.
Może warto w tym miejscu powiedzieć, że w Lizbonie w czerwcu się nie pracuje. Tylko świętuje.
Cały miesiąc trwa fiesta. Brzmią setki koncertów, na każdym rogu otwierają się nowe, chwilowe
restauracyjki, powietrze ma w sobie, zamiast tlenu, dym z grillowanych sardynek. Na Praça do Comércio
ściągają farmerzy z całego kraju i nagle plac zapełnia się stadami krów i gęsi, polami słoneczników.
Kulminacją tej totalnej degrengolady, w trakcie której właściwie nie funkcjonuje w mieście prawie nic
z wyjątkiem kijów do nalewania piwa, jest noc 12 czerwca. Noc Świętego Antoniego.
Sympatyczny ten człowiek całkowicie zdetronizował Wincentego, który pozostaje oficjalnym
patronem miasta. Legendę o jego zwłokach, łodzi i krukach, które to elementy stanowią godło Lizbony,
znajdziecie w każdym, najlichszym nawet przewodniku, a staramy się tu unikać opowiadania o rzeczach
powszechnie wiadomych. O świętym Wincentym może nawet i wspomina się z atencją. Ale Antoniego się
tu wielbi. Prawie tak, jak gdyby był popularnym piłkarzem. Pewien ból sprawia lizbończykom fakt, że
świat mówi na niego „Święty Antoni Padewski”, skoro urodził się tutaj. Możecie zajrzeć do krypty, która
jest, jak wielu wierzy, ocalałym fragmentem rodzinnego domu Antoniego. Sto metrów od Katedry Sé.
Każdy wskaże drogę.

Noc 12 czerwca zaczyna się właśnie Paradą. U szczytu Avenidy zbierają się drużyny, strojne
reprezentacje poszczególnych dzielnic. Każda ma swoich tancerzy, swoją orkiestrę, swoje co roku
odmienne mundury i emblematy, często monstrualnej wielkości. Ryby, statki, rzymskie ruiny, maszyny do
pisania, co chcecie. Wziąwszy pod uwagę fakt, że tysiącom ludzi musiało zająć masę czasu
przygotowanie tego wszystkiego, łącznie z programem artystycznym, należy wnosić, że w Lizbonie nie
pracuje się przynajmniej także w maju, a najpewniej od połowy kwietnia. W lipcu i sierpniu są wakacje.
Wzdłuż Avenidy stoją nieprzebrane tłumy, ustawiono też ogromne trybuny dla wybranych. Rzecz całą
transmituje na żywo telewizja. Każda z drużyn, wiedziona przez ambasadorów dzielnicy, popisuje się, jak
umie, co ocenia surowe jury złożone z polityków, artystów, rekinów finansjery, nestorów miasta i tym
podobnych. W roku, który fotografowałem, parada świętowała swoje osiemdziesiąte urodziny. Na czele
drużyny alfamskiej szła Raquel Tavares, świeżo po występach na naszym gdańskim Siesta Festivalu.

To wydarzenie o gigantycznym rozmachu. Ale faktycznie zaledwie skromne preludium do tego, co dzieje
się później. Mógłbym opisać chwilę, w której każdy mieszkaniec Lizbony i okolic, a także hordy
przyjezdnych entuzjastów uciechy, wspólnie wybierają się w wąskie uliczki Alfamy. Będę jednak z Wami
szczery: strasznie mi się nie chce. Jestem udręczony do granic fizycznej wytrzymałości samym
wspomnieniem tej nocy. Najkrócej: myślę, że jest to efekt atawistycznego pragnienia lizbończyków, by na
chwilę zespolić się z ich świętą, symboliczną, ukochaną żywą istotą: ławicą sardynek.
Ważny kronikarski detal dla mieszkańców Krakowa, choć nie tylko: nie stwierdza się na lizbońskim
święcie obecności angielskich i polskich kibiców. To noc przyjaźni i czułości, noc śmiechu, noc
szczęścia.
Świt po tej nocy. Kiedy nagle cisza. Kiedy pierwsze promienie słońca bawią się na krawędziach
porzuconych wszędzie plastikowych kubków. Kiedy wiatr znad morza zagląda do miliarda pustych
butelek. Gwiżdże z rozczarowaniem, bo nic już dla niego nie zostało.
Nim przyjdzie czas na prawdziwy udział w Paradzie…
12 VI 2012
Raquel Tavares prowadzi drużynę Alfamy
12 VI 2012
Kiedy pierwsi śmieciarze niosą w górę stromych ulic strażackie węże, niczym stugłową hydrę. Kiedy
cała dzielnica płynie, a nurt porywa ze sobą najdrobniejsze źdźbło i każdy okruch stłuczonego szkła.
Kiedy ruszają pierwsze tramwaje, po bachanaliach nie ma już śladu. Jakby nic się nie stało.

Wróćmy tam, skąd zaczęliśmy te świąteczne hulanki, na Avenidę, na plac Restauradores, gdzie
tradycyjnie kończy się Parada. O ile Alfama za dnia wydaje się nieomal idealnie biała – o tyle Baixa,
Chiado, Mouraria, Restauradores to dzielnice różowe. Tę barwę przyjął więc i kuriozalny hotel VIP
Eden na placu. W 1909 roku było to niewielkie secesyjne kino o subtelnej architekturze. Gdyby Stalin
bawił się w architekta art déco, zapewne wymyśliłby coś podobnego. Dziś Eden to być może największy
gmach w okolicy. Zaprojektowany w 1932 roku i zbudowany pięć lat później, przetrwał czas zbiorowego
wyburzania. Doskonale oderwany od spójnej całości starówki, mieści na piętrach pokoje przypominające
czasy PRL-u, a u podstawy iście kafkowskie urzędy, w których społeczność lizbońska odstaje potulnie
całymi godzinami. Wspominam jednak to miejsce z rozrzewnieniem, bo mieszkałem w Edenie w dniu
swoich czterdziestych urodzin. A i w urzędach potem wystałem swoje.
Świt po Paradzie
13 VI 2012
Popołudnie po Paradzie
13 VI 2012
XV

Na Rossio, dokąd ponownie, nieuchronnie prowadzą nas zmęczone nogi, czujemy się już chyba jak
w domu. Tak też pozostanie pewnie na całe życie, chyba że powrócą Indianie. Indianie, ten złośliwy
nowotwór na delikatnym ciele muzyki Lizbony, to grupa pół-Apaczów, czy może ćwierć-Komanczów,
którzy w wyniku niejasnych perypetii dorobili się sprzętu nagłośnieniowego, jakiego zazwyczaj używa
chyba tylko zespół U2. Czerwonoskórzy w strojach ludowych, z pióropuszami, bez najmniejszego
zażenowania grają i śpiewają na rdzennie portugalskim Rossio swoje pieśni z prerii. To wydaje się
nieuczciwe choćby dlatego, że w swych zamorskich ekspansjach kraj Magellana nie rościł sobie nigdy
pretensji do rozległej ojczyzny Siedzącego Byka. Śpiewom Indian towarzyszy podkład bigbitowy z taśmy,
a słychać ich wówczas chyba aż w Barcelonie. To jest ta jedyna chwila w życiu, kiedy człowiek chce
natychmiast być Johnem Wayne’em. Prawdziwy Polak pospieszyłby od razu z jakimś chwytliwym hasłem
typu: „Indianie do Indii”, ale Portugalczyk cierpi w milczeniu.
Na Rossio wszelako spotkałem kiedyś ciekawy zespół. Śpiewała przyjemna dziewczyna z Burkina
Faso, a biały przystojniak w stroju z Zachodniej Afryki brząkał sprawnie na korze. Między nimi był
jeszcze perkusyjny zwierz z dredami. Nazywali się Draska, pojawili się raz czy drugi przed zmierzchem
i sprawili, że słońce zostało na placu jakby chwilę dłużej.
Ruszmy w stronę rzeki, by odetchnąć przestrzenią, by wzrok odpoczął na falach Tagu, jak na
toskańskich płowych wzgórzach latem. Przed nami, jeśli idziemy z Rossio, już tylko jedna ulica.
Deptak Rua Augusta pozostawmy może wędrowcom bez wyobraźni, choć… nie. To tak, jakby
zmilczeć o Krakowskim Przedmieściu, bo każdy tam przecież był lub kiedyś będzie. Zadam sobie
odrobinę trudu, by opowiedzieć, może inaczej, to, co oczywiste. Pokazać to, co i tak odsłonięte.
Najpierw, żeby było miło, wspomnę, że w restauracji Concha D’Ouro mają wybornego dorsza da
casa w sosie pomidorowo-małżowym i ziemniaczkach purée, w lutym wyborne ostrygi, a tamtejsza
witryna obiecująca owoce morza często budziła we mnie emocje większe niż oglądanie w Fashion TV
pokazów mody bikini.

Może się zdarzyć, że na Rua Augusta wśród tłumu rzekomo trędowatych odmieńców, wśród hodowców
wyrafinowanych chorób skórnych, domorosłych pierrotów, niedzielnych wirtuozów fletni Pana,
japońskich hippisów z gitarami, fakirów śpiących na gwoździach, wiszących w powietrzu agentów
ubezpieczeniowych pomalowanych na złoto, niebrzydkiej Matki Boskiej z Dzieciątkiem, bezdomnych
w garderobie od Hilfigera, świrów wszelakiego autoramentu, tandeciarzy, kuglarzy, bałkańskich dilerów
kokainy i zaprzyjaźnionych z nimi policjantów z saksofonami, żebrzących ratlerków, a także rdzennych
Cyganów grających nie wiedzieć czemu „When the Saints Go Marchin’ In”, dostrzeżemy skromnie
przycupniętą przy ścianie niewidomą, pulchną starszą panią.
Rua Augusta przed Świętami
17 XII 2011
Dona Rosa na Rua Augusta
15 XI 2010
To jest moment, kiedy należy przystanąć i wierzyć, że za chwilę pani sięgnie po triangiel i z jego
jedynym, jakże oryginalnym akompaniamentem, zacznie śpiewać. To Dona Rosa, artystka wielkiej próby,
o czym przekonają się Państwo już po pierwszej frazie. Czyste fado, wzorzec saudade. Ciekawe, że Dona
Rosa jeździ po świecie z koncertami. Była także w Polsce, bodaj na festiwalu Skrzyżowanie Kultur,
Ethno Jazzie we Wrocławiu czy czymś równie ważnym. Potem wraca i na stołeczku, pod sklepem
z majtkami, śpiewa dalej, a w puszce zawieszonej na szyi brzęczą pojedyncze monety rzucone przez
przechodniów. Myślę o niej z czułością, mój adres lizboński nosi bowiem w sobie imię Dona Rosa.
Wierzę, że starsza niewidoma pani z trianglem i patronka mojej ulicy to ta sama osoba.
Poznałem kiedyś jej pianistę, Paulo. Opowiadał mi, jak byli na festiwalu Womad, w Australii. Wokół
dziennikarze, drinki, kwiaty, zaszczyty.
– A dajcie mi święty spokój – mówiła wtedy Dona Rosa – chcę z powrotem na moją ulicę!
Rua Augusta to także scena dla oryginała w hinduskim turbanie. Pamiętamy, jak ważne są nakrycia
głowy dla osobowości tutejszych artystów. Nie jest to jednak przybysz z Goa, tylko leciwy elegant
z portugalskiej wsi. Stoi na szczycie finezyjnego wehikułu i przez plastikowe niebieskie wiaderko śpiewa
stare religijne mantry z prowincji interioru. Jeśli nie liczyć drobnych różnic w tekście, wszystkie są
dokładnie takie same. Śpiewa je godzinami. U jego stóp śpi przyjazny ciapek. Sen ma chyba niespokojny,
każda moneta bowiem powierzona przez wzruszonego przechodnia motywuje artystę do uderzenia nogą
w solidny, dworcowy dzwon. Oryginał sięga latem po lekki wariant ekonomiczny i przemieszcza się na
zwyczajnym rowerze. Ostrzegam, że był widziany, a co gorsza słyszany, także w okolicach Feira da Ladra
i Largo das Portas do Sol.
Oryginał z wiaderkiem śpiewa stare pieśni obok windy Santa Justa, Rua Augusta
4 IX 2010
Elenę usłyszałem po raz pierwszy właśnie na Largo das Portas do Sol, w mojej pierwszej lizbońskiej
fazie. W upalne letnie popołudnie rudy dywan dachów łagodnie ścielił się na fasadach domów Alfamy.
Samotna palma jak zerowy południk: oddzielała subtelny Wschód z klasztorem São Vicente, z Panteonem,
z dzwonnicą Santo Estêvão, z różową niepowagą Muzeum Fado od plugawych zachodnich wnętrzności
dzielnicy z okolic Largo São Miguel. Patrzyłem na rdzewiejące w późnym słońcu promy. Sączyłem wciąż
jeszcze królewski Sagres, zanim plebejski Super Bock w 2011 roku wziął, niczym Bastylię, mój zielony
kiosk na placu. Czułem miły chłód stalowego krzesełka, choć trochę cierpły mi nogi oparte
w kowbojskim stylu na poręczy balustrady, gdy nagle ten dźwięk. Dźwięk akordeonu.
Nie zostawiaj nigdy niestrzeżonego akordeonu nocą na tylnym siedzeniu otwartego samochodu –
mówi jedna z tysiąca anegdot o tym instrumencie. Bo podrzucą ci drugi.
A więc najpierw sam dźwięk. Nie, nie był to rześki Richard Galliano w kaskadach wymyślnych
akordów nawiązujący do tradycji paryskich piosenek z epoki Édith Piaf. Nie, nie był to nasz przyjaciel
Gil Goldstein, geniusz aranżu, wielokrotny laureat nagrody Grammy. Gil, nawiasem mówiąc, nie dostał
angażu na płytę McCartneya „Kisses on the Bottom” podobno jedynie dlatego, że Śliczny Beatles
(„Dziadek”, jak kordialnie nazywają go moi synowie) lękał się, iż Gil będzie miał wizję umieszczenia
swojego akordeonu w palecie barw płyty. Nie, nie był to żaden z nich. Dźwięk, który słyszałem,
przypominał mi moją wczesną dentystkę. Z epoki, w której wiertło uruchamiano, niczym maszynę do
szycia Singera, rytmicznym ruchem stopy na stosownym, proszę wybaczyć sformułowanie, pedale.
Ton. Każdy koneser jazzu to wie: w muzyce wysokiej próby najważniejsze to mieć swój ton.
Niemożliwy do podrobienia. Jak Miles na swej zranionej trąbce z tłumikiem. Jak Stan Getz na tenorze,
kiedy wydaje ci się, że to mgły poranka unoszą się nad wiosennymi ogrodami. Jak Johnny Hodges na
alcie, tak że widzisz nieomal, jak ktoś o złotej godzinie późnego słońca przelewa gorący miód
z miedzianej kadzi do kryształowego kieliszka.
Elena też znalazła swój ton. Przypominał mi lata bolesnego niemowlęctwa Frania, który miewał
kolki.
Ale było też inne wspomnienie. Elena grała piosenkę, którą pamiętałem z własnego dzieciństwa.
Śpiewała ją moja mama, choć była to polska wersja światowego szlagieru owych lat. W zwrotce miała
słowa: „Na ścieżkach tych ktoś już był, błądził tu…”. A w refrenie: „Oszczędźcie mi, ludzie, przestróg,
bo ja rad mądrych nie słucham w kochania czas”. Życiowe. Prawdziwe. Powinno mnie wzruszyć.
A jednak chciałem zabić tę dziewczynę.

Wtedy jeszcze jej nie widziałem, znałem tylko ton i następstwo dźwięków. Mogły należeć do
kogokolwiek. Choć z pewnością byłby to ktoś niezrównoważony. Dochodziły z okolic Castelo.
Nieubłaganie, jak wezwania z Urzędu Skarbowego, bezlitośnie, godzina po godzinie. Ten sam ton. Te
same dźwięki. Może piętnaście taktów. Nie zgadzało się to z żadną frazą, było wbrew, wspak, obok.
Czemu poświęcam w tej krótkiej książeczce tyle czasu Elenie, spytacie?
Bo mijały miesiące, mijały lata. Spotkałem ją, poznałem jej imię, uznałem, że jest właściwie
przyjemna z wyglądu, zorientowałem się w jej narodowości (romska), poznałem jej koleżanki,
uśmiechałem do niej w kolejnych punktach miasta. Od dwóch lat najczęściej właśnie na Rua Augusta.
W pobliżu Łuku. Jej akordeon w tym czasie rozpadał się obiecująco na części, tracił klawisze, jak
mleczne zęby, ale jakoś zawsze powracał do formy. I przez te lata, dni, godziny, sekundy Elena grała,
zawsze tak samo dramatycznie źle, tych samych piętnaście błędnych taktów tej samej piosenki.
Elena
9 II 2012
Uwierzcie, w połowie drugiego roku ją polubiłem. W trzecim zacząłem szanować, potem wręcz
podziwiać. Z ikony „Najgorszego Muzyka na Ziemi” przeistoczyła się w mojej głowie w mistrza Zen.
W nauczycielkę głębokiej medytacji. Mówię to bez cienia sarkazmu, ironii, najszczerzej, jak umiem.
Wyobraźcie sobie: lata spędzone na klęczkach, bo zawsze grała w tej pozycji, na kamiennych łuskach
zimnego lizbońskiego bruku. Z mantrą piętnastu taktów, nieprzystających do żadnej muzycznej religii,
powtórzoną może milion, może trzy miliony razy. Niech ta stroniczka stanie się, zapewne jedynym,
dowodem istnienia smagłej dziewczyny imieniem Elena, która tak bardzo nie umiała grać na akordeonie,
że aż tę skazę podniosła do rangi sztuki.

Warto o zmierzchu podążyć Rua Augusta aż do Tagu. Już wszak to obiecywałem jakiś czas temu, ale coś
mnie zatrzymało. A, wiem. Elena. Dobrze jest zatem przejść się pod Łukiem i wyjść na Praça do
Comércio. To plac o powierzchni lotniska sportowego. Niegdyś targ niewolników, ale kto dziś już o tym
pamięta. Na mojej starej mapie Lizbony widzę w tym miejscu także gustowną, tycią szubieniczkę. Tu
także zastrzelono ostatniego króla, Karola, w jego powozie. Rok 1908. Jest stosowna tablica
w północno-zachodnim rogu. Chwilę potem proklamowano Republikę. Potem przyszły lata wojny
i Salazar, mniej więcej w epoce Hitlera. Praça do Comércio musiał słuchać setek jego wystąpień.
A potem był świadkiem zwycięskiej rewolucji. Było, minęło.
Lubię spotykać się z mewami na schodach spływających do rzeki. Spędzam na tym zajęciu całe
godziny. Tu cumowały kiedyś najważniejsze okręty królewskie i kupieckie. Dziś w porze przypływu
przyciąga wzrok odmienna osobliwość: miliard ryb, stłoczonych jak balowicze świętujący noc
Antoniego. Szukają łatwego pożywienia przy ujściu miejskich kanałów. Niebywały widok. O ileż
przyjemniejszy niż niedawna obserwacja stad tłustych szczurów, dokładnie w tym samym miejscu, kiedy
jeszcze trwały na starej przystani roboty remontowe.
Tu odprowadzam wzrokiem słońce. Zimą znika za ramiona Cristo Rei. Wiosną wpada do ujścia Tagu
i to jest wyjątkowo piękne. Latem zasypia nad wzgórzami Sintry. Nie widać go wówczas z przystani.
Podczas jednego z takich wieczorów napisałem słowa do tej pieśni Camané, którą zaśpiewali potem
wspólnie z Anią.

Lubię noce nad rzeką,


Kiedy przychodzisz tu ze mną.
I złote światło twoich oczu
Znów mnie prowadzi przez ciemność.
Ile miłości, jak nasza,
Mija na brzegu tej rzeki,
I nie zostawia śladu,
Już ich nie słychać z daleka.
Mówią o rzece, że zmienna.
A nam się zdaje niewinna.
I tylko my, każdej nocy,
My powracamy tu inni.
Jak wiele jeszcze takich nocy
Nam zostało?
Powiedz, rzeko.
Senegalski sprzedawca pluszaków, stara przystań
29 I 2012
XVI

Rua Augusta krzyżuje się z napiętą jak łuk na przeciwległych wzgórzach Rua da Conceição. O jednej
godzinie dnia, zmiennej wraz z porami roku, promienie słońca zaglądają na tę ulicę. Ze śmiechem ślizgają
się wtedy po torach tramwajowych jak dzieci zimą na lodzie przed domem. To jest moment, w którym nie
zaszkodzi nam, zdrożonym długim spacerem, wsiąść do tramwaju, w sumie chyba byle jakiego, jak kusi
piosenka. Ale skoro staram się oprowadzać Was po moich codziennych szlakach precyzyjnie, to
wybierzmy, dajmy na to, numer 28E.
Wiedzieliście, że go wybiorę. To szczególny tramwaj. Mija wszystkie atrakcyjne miejsca w Alfamie
i okolicach. Powstała nawet o nim książka fotograficzna, bardzo udana. Więc żeby jednak zachować choć
resztki oryginalności, wsiądźmy do Dwunastki. Ona pcha się odważnie przez Mourarię. Chwilami jest tak
stromo, że przechodnie, ociekając potem, wloką się pod górę szybciej od tramwaju. Bywa też tak wąsko,
że pamiętam, jak jeden z pasażerów podczas jazdy swobodnie zerwał ze ściany mijanego domu
ogłoszenie o wynajmie mieszkania, fiszkę z numerem telefonu. Któregoś dnia wśród takich ogłoszeń
zobaczyłem następujące, na żółtych kartkach: „Happiness, want some?” (i tu rysunek serca) – a do tego
tylko karteczki z hasłem „Happiness” Parę z tych kartek było już oderwanych.
W tramwaju numer 12, nie tylko w 28E, także grywa się w czerwcu fado. Jeździ tam wtedy tłumek
lokalnej społeczności i każdy garnie się do śpiewania. Mnóstwo frajdy.
Trzy, cztery przystanki i jesteśmy już przy kościele Santa Luzia. Pergole obwieszone ciężkimi kiśćmi
różowych kwiatów bugenwilli mamią nas jak czuły dotyk ukochanych ust. Wysiądźmy tam.
Ale, uwaga! Wdzięczne przykościelne krużganki objawią nam widok przede wszystkim na obmierzły,
niezmienny od wielu lat dach z falistej blachy. Służy on pokoleniom pewnego gatunku turystów za
śmietnik. Cały wysiłek zmierzający do olśnienia diabli wzięli. A zatem Santa Luzia kiedy indziej, a na ten
pierwszy raz – taras parę kroków dalej, za zakrętem, przy placu Largo das Portas Do Sol.
To jest miejsce, gdzie potrafię do dzisiaj stać godzinami, uczyć się na pamięć każdego załamania
światła na poszczególnym domu, mierzyć spojrzeniem długie cienie popołudnia. Tu spotkacie Wilfredo.

Wilfredo jest jak Santa Justa, jest jak most 25 Kwietnia, jest jak zarys murów Castelo o zmierzchu. Jest
ikoną. Nie ma w Lizbonie muzyka bardziej znanego, częściej fotografowanego, tak silnie zespolonego
z pejzażem miasta. Mówi się, że aby odnieść sukces, trzeba robić coś w życiu wystarczająco długo.
Wilfredo zdaje się być na tarasie Largo das Portas do Sol od zawsze. Nie przeszkadza też jego
charakterystyczny wygląd, który wypełnia bolesną lukę między muppetowskim Wielkim Ptakiem
a późnym Keithem Richardsem. Wilfredo gra na gitarze klasycznej. Ponieważ jest to instrument cichy
z natury, a miejsce jednak rozległe i turyści niesforni, Wilfredo dostosował swoją technikę do
okoliczności. Gra zaczepnie, bywa szorstki, rozdaje kolejne ciosy każdą frazą, jego temperament skłania
się ku tradycji flamenco.
Miradouro Santa Luzia
30 IX 2010
W tramwaju numer 12
5 VI 2012
Tymczasem nasz przyjaciel lubi sięgnąć po fado. Sam napisał kilka pieśni, między innymi, jak
utrzymuje, dla Any Sofii Vareli, co już go jakoś na mapie umieszcza. Czasem gra słynną „Coimbrę”
Amálii. Raz nawet, jak mi się wydawało, mało znany, a wyjątkowo ujmujący motyw: „Canção do mar”,
który tak śpiewał w latach pięćdziesiątych Tristão da Silva, że do dziś starsze panie mdleją na samo
wspomnienie. Głównie jednak, by turysta w ogóle cokolwiek usłyszał i pojął, Wilfredo wymierza mu
w twarz temat z Carmen spleciony z muzyką z „Ojca Chrzestnego”. Niewiele drukuje się w naszych
czasach przewodników po Lizbonie, w których nie pojawiłby się szlachetny profil gitarzysty, jego
rozwiane siwe włosy w blasku pełni księżyca, z panoramą Alfamy w tle.
Pewnej pikanterii, jak sądzę, dodaje fakt, że Wilfredo jest Niemcem ze Szwarcwaldu. Przyjechał do
Lizbony przed laty za miłością, chyba mniej więcej wtedy, kiedy opuścili ją Maurowie. Ożenił się, ma
dzieci. Ale wszystko po drodze poszło inaczej, niż sobie wyobrażał. Jest sam, rodziny nie widział od
dawna, nikt go nie szuka. Wynajmował ostatnio mieszkanie przy schodach São Tome, ale i tam nagły splot
niefortunnych zdarzeń doprowadził do tego, że o trzeciej nad ranem była żona właściciela apartamentu
wyłamała drzwi i poinformowała Wilfredo, że nie ma już tam dla niego miejsca.
Mój artysta ma w sobie czar tych filmowych postaci, o których myślimy z czułością, obserwując, jak
w miarę rozwoju akcji całe życie wali im się w gruzy, nic kompletnie się nie udaje, a następny dzień
przynosi ze sobą kolejne perypetie, których końca nie widać. Zawsze wtedy jednak mamy nadzieję, że
film skończy się dla nich szczęśliwie.
Przy każdym spotkaniu Wilfredo informuje mnie z przejęciem o dramatycznym wydarzeniu, które
właśnie rzuciło się cieniem na jego życie w wiecznym słońcu Largo das Portas do Sol. Już właściwie nie
wyobrażam sobie tego miejsca bez niego i jego dramatów.
Jeśli odwrócimy wzrok od Wilfredo i jego oszałamiającej dekoracji, choć wobec takiej urody
pejzażu to naprawdę trudne, dostrzeżemy niedaleko nad głową nieregularny biały budynek i wpięty weń
obszerny taras. To Palácio Belmonte, dziś być może najbardziej wykwintny butikowy hotel w mieście.
Kiedyś tło dla niespiesznych wydarzeń filmu Wima Wendersa „Lisbon Story”. To właśnie na tym tarasie
Teresa Salgueiro opowiada zachwyconemu bohaterowi o muzyce swego zespołu Madredeus.
Ale nie odwracajmy wzroku na zbyt długo, nawet jeśli chcemy dalej żyć na planie filmowym.
Jesteśmy w nim wszakże. To właśnie na miejsce, w którym stoimy, wychodziły okna mieszkania Seana
Connery’ego w filmie „The Russia House”. Ech, muzyka Jerry’ego Goldsmitha z Branfordem Marsalisem
na sopranie. Piękniejsza chyba nawet niż partnerująca Seanowi w tym filmie Michelle Pfeiffer. Choć to,
przyznajcie, niełatwe.
Daleko u naszych stóp kwitnie bladoróżowy gmach Muzeum Fado. Byliśmy tam już dzisiaj,
pamiętacie? Wzrok wędruje po rdzawych dachach i muska fasadę kościoła Santo Estêvão. Zmienia
ostrość, by wydobyć z głębi alabastrową biel kopuły Panteonu. Panoramę zamyka z lewej strony
monumentalny São Vicente de Fora. A wszystko to razem organizuje pojedyncza palma, bardziej jeszcze
wyrazista niż ta na warszawskim rondzie De Gaulle’a. Martwię się o dzień, w którym jej zabraknie. Taka
palma rośnie i wiek cały. Co stanie się z panoramą Alfamy? Czy nie zacznie przypominać nagle starej
Pragi czeskiej? Krakowa, z całym szacunkiem? Bez palmy, bez Wilfredo?
Na „Sobremesę” ułożyłem taki tekścik do piosenki Sary Tavares, by Ania mogła z nią zaśpiewać:

Stopy same niosą mnie na wzgórze Portas do Sol.


Chcę znowu nasycić wzrok.
Niebo, dachy, mewy mówią mi: „Zostań tu, pośród nas.
Za tą rzeką dalej nie ma nic…”.
To są chwile, kiedy wiem, że jestem tu, gdzie miałam być.
A wskazówka smukłej palmy mierzy puls szczęśliwych dni.
Moja miłość ma już nowy adres: to Lizbona.
Moja miłość, wszystko, czego pragnę, to Lizbona.
Wilfredo
16 XII 2011
Santos Cabral i dawny skład Guents dy Rincon
4 IX 2010
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jakim sposobem wskazówka może mierzyć puls. Chyba miałem
na myśli ciśnienie, z którym miewam niejakie kłopoty. Ale tak dobrze szło z muzyką, więc zostało.
Mogłaby ewentualnie jeszcze mierzyć czas, ale to takie banalne, tym zajmuje się większość wskazówek,
na co dzień.
Largo das Portas do Sol to nie powinno być miejsce, na które się wdrapiemy, rozejrzymy pobieżnie,
sfotografujemy pospiesznie i pójdziemy dalej, bo może czeka nas coś piękniejszego. Nie czeka. Więc
zostańmy jeszcze przez chwilę. Za moich czasów o zachodzie słońca często pojawiał się tu zespół
muzyków z Wysp Zielonego Przylądka. Nazywał się Guents dy Rincon. Nic dziwnego, że z taką nazwą nie
do wymówienia i nie do zapamiętania mogli zrobić karierę jedynie na tarasie.
Santos Cabral, smukły wokalista w kamizelce i finezyjnym kapelusiku wywracał oczami jak Al Jolson
w roli Negra. Elegant. Koledzy towarzyszyli mu na gitarach. Niestety również na bębnach, ale w sumie
miło było z oddali usłyszeć parę fraz pamiętnych z płyt Évory, Lury czy Tito Parisa. Przez lata zespół
ewoluował i pewnym momencie Santos odszedł. Przyjąłem to z wdzięcznością. Mimo swej charyzmy
niemiłosiernie fałszował. Miał też zwyczaj motywowania słuchaczy do podwyższonej uwagi za pomocą
tamburyna, którym bezceremonialnie tłukł starsze panie po głowach. Jego miejsce zajęła tancerka
imieniem Sabine. Miałem nadzieję, że dla poprawy wizerunku zespołu będzie głaskać po głowach
starszych panów, ale tego nie robiła.
Dziewczyna gra temat Chaplina „Smile”, Largo das Portas do Sol
5 VI 2012
Mama na Largo das Portas do Sol, które najwyraźniej zasługuje tu na swą nazwę…
2 X 2010
Largo das Portas do Sol
27 VIII 2010
Katia Guerreiro kręci klip do piosenki „Vodka e Valium” na Portas do Sol
9 IV 2012
Do dzisiaj, kiedy piszę te słowa, muzycy z zespołu Guents dy Rincon wracają na Portas do Sol.
Czasem też nękają starą przystań, ale uczciwie muszę przyznać, że ich muzyka tu w sumie pasuje, choć
jest głośna i pozostaje od lat w nieuchronnym konflikcie z szeptem gitary Wilfredo. Myślę wtedy, że
czasem na tym tarasie zawieszonym nad płowiejącą o przedwieczornej godzinie Alfamą, a zwłaszcza na
starej przystani, mogłaby zamieszkać cisza. W niej także potrafi być tak wiele światła.
W tej ciszy, gdy natężycie ucho ciekawie, usłyszycie charakterystyczny dwudźwięk metalowych kul
uderzających o bruk. Dobrze jest usłyszeć go zawczasu, by umknąć, jak przed krokodylem z Piotrusia
Pana. Tym, który nigdy nie zbliżał się bezszelestnie, połknął bowiem zegar, pamiętacie. Dźwięk kul,
odkąd pamiętam, zwiastuje pojawienie się Heldera. Tu, na Portas do Sol, najczęściej, ale tak naprawdę
w całej Alfamie, o każdej porze dnia i nocy. Jego miałem na myśli, mówiąc o natrętnych żebrakach
ubranych w stroje od Tommy’ego Hilfigera.

Helder mógłby napisać książkę o odcieniach namolności. Zapluje Was bełkotliwie i agresywnie
w mgnieniu oka, jeśli nie umkniecie przy pierwszych dźwiękach kul. Zapracował ciężko na miano
Czołowego Dręczyciela Lizbony. Niemniej jest coś kojącego w poczuciu, że ilekroć wracam w zaułki
Alfamy, a idzie mi już piąty rok, on zawsze tam jest. I ani odrobinę się nie zmienia.
Wieczorami, jesienią, kiedy Alfama powoli cichnie i tylko z wnętrza tawern płyną pierwsze akordy
fado, echo powtarza okrutny dźwięk kul upiornego Heldera na białych schodach São Miguel. Nie widać
go. Tylko słychać z daleka. I jest w tym, uwierzcie, coś pięknego. Złudzenie trwania.
Już się zmierzcha. Nadchodzi noc. Nucąc pieśń Wacława z Szamotuł, chodźmy w dół, we wnętrze
Alfamy. Schodami, na Largo São Miguel, wśród nieskończoności architektonicznych form, z których
żadna nie powtarza się tu ani razu. Chodźmy, bo noc to tutaj czas prawdziwie magiczny.
Próbowałem o tym napisać do muzyki wielkiego Ivana Linsa:

Gdy w górę Tagu pnie się mgła,


Jak smuga smutku, w chłodne dni,
Księżyce stu portowych lamp,
Sto nowych dróg wskazują mi.
Po deszczu bruk, jak łuska, lśni,
Pieści mnie zmierzchu czuła dłoń,
A białe schody São Miguel
To welon, na nie moją skroń,
I tylko tu,
Ponownie sama,
Potrafię żyć dalej, bez szczęścia,
Gdy Alfama mnie bierze w ramiona
I zanurzam się w jej noc.
Ta nasza miłość miała moc,
Jej żar w pamięci wciąż się tli,
Nam dwojgu odmieniła los,
W Alfamie – nie zmieniła nic.
XVII

Przyjemnie jest mieszkać w Alfamie, bo to dzielnica muzyki. W letnią noc, kiedy otwarte drzwi barów
i restauracji wpuszczają do wnętrz tchnienia ocalającej życie bryzy, muzykę słychać zewsząd.
Częstokroć, jak w małym klubie na placyku São Rafael, gra się i śpiewa na zewnątrz. Można stanąć obok
w mroku i chłonąć. Odnosi się wrażenie, że właściwie niewiele się zmieniło od czasów, kiedy te pieśni
przywozili tu marynarze stęsknieni za rodzinami, rybacy po dniach na morzu, kiedy tawerny stanowiły
w zasadzie jedyną rozrywkę mieszkańców.
Noc to tutaj czas fado.
Upraszczając – mówi się o tej muzyce, że to portugalski blues. Precyzyjniej byłoby: miejski folk.
Niegdyś muzyka biedoty, prosta, skonwencjonalizowana, stopniowo znajdowała swoją drogę na salony.
Do literackich kawiarni. Stało się tak głównie dzięki poetom. To w słowie zachodziły największe
przemiany, kiedy zamiast marynarskich kupletów zaczęto sięgać po teksty Camõesa, a nawet Pessoi. Ten
pierwszy to ktoś na kształt Mickiewicza dla portugalskiej literatury. Ten drugi, czy ja wiem,
Gombrowicza może, splecionego z Miłoszem. Fado stało się pasją intelektualistów, ale zarazem nigdy
nie straciło silnego przymierza z najprostszym słuchaczem. Kiedy w 1999 roku zmarła Amália Rodrigues,
nawet nie trzeba było ogłaszać cichych dni aż tak oficjalnie, jak to zrobił wówczas prezydent. Żałoba
i tak objęła cały naród na wiele tygodni. Płakali profesorowie literatury i sprzedawczynie ryb na Rua São
Pedro.
Nam, w znacznym stopniu nieznającym portugalskiego, pozostaje sfera czystego uczucia. Ale upieram
się, że o ile inne nacje mogą mieć pewne kłopoty z współodczuwaniem fado, o tyle dusza słowiańska jest
do tego wręcz stworzona. Spróbujmy wszelako nie tylko nastawić nasz radar na silne emocje, ale także
nauczyć się paru słów.
Zacznijmy od wspomnianego nieprzetłumaczalnego saudade. Dobądźmy słów takich, jak: dor(ból),
tristeza (smutek), mágoa (boleść), amargura (gorycz), sofrimento (cierpienie), amor (miłość), coração
(serce), beijo (pocałunek), boca (usta), destino (przeznaczenie), noite (noc), pena (żal), corpo (ciało),
paixão (namiętność), pranto (lament), fim (koniec), morte (śmierć)… To one w pieśniach fado są
kluczowe, organizują historię. I do tego zawsze Lisboa, Alfama, Madragoa, Mouraria, żebyśmy byli
pewni, gdzie toczy się akcja, w której części miasta, na jakiej ulicy. Trochę to przypomina nasze
łotrzykowskie romanse, trochę Grzesiuka, może Staszewskiego. My jesteśmy z północy, a więc bardziej
szorstcy, chłodni. Historia „Celiny” musiała wydarzyć się w Warszawie, nie w Alfamie (choć
w Mourarii, kto wie, kto wie?). Ale już taki fragment: „W czarnej urnie moich wszystkich czarnych lat /
czarna błyskawica spala czarny kwiat / (…) twoje ciało złote zwija się jak dym, drga i złotym potem
płynie, a ja w nim” (cytuję z nadwątlonej pamięci). Toż to fado w całej swojej czułości, tęsknocie,
zmysłowości. O ile dobrze pamiętam tę piosenkę Staszewskiego o „czarnej urnie”, to także fado w całym
smutku swej prostej, szczypiącej duszę melodii. Nie ma też światów bliższych fado niż nasze porażająco
posępne i piękne pieśni partyzanckie. W polskiej wrażliwości blisko nam do fado jak do starych
rosyjskich romansów. Znacznie dalej do flamenco, bluesa, irlandzkich pieśni portowych, tyrolskiego
jodłowania czy muzyki bluegrass. Może tylko nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę lub nie chcemy się
przyznać.

Niech będzie piątkowy wieczór. Dzieci z całej okolicy bawią się na Beco dos Paus i hałasują
niemożebnie. Wieje wiatr od morza. Nocą Alfama jest żółta od ciepłych świateł latarni. Wygląda, jakby
grzała się przy ognisku. Mieszkam, do czego już się przyznałem, nad małym klubem, który jest dość
oryginalny. Dumnie nazwano go restauracją, choć mieszczą się w nim z trudem trzy, cztery stoły, a kuchnia
serwowała do niedawna jedno danie. Dziś, w miarę jak ze statków zasysają się w głąb wąskich uliczek
już nie podchmieleni smagli żeglarze, lecz brzuchaci turyści, w Mesa de Frades zaszły zmiany. Pojawiły
się na stołach białe obrusy. Jest karta dań, jak na kolacji w ambasadzie, przystawki, zupy, perliczki, cuda.
Wnętrze w blasku świec przypomina sceny z „Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. Wokół
pełzną tajemnicze błękitne postacie. Ogień wprawia je w ruch. Kiedy wzrok przyzwyczai się do
ciemności, widać, że to azulejos. Słynne lizbońskie kafle w kolorze indygo, ze wstęgami żółci, odrobiną
spłowiałego brązu i oliwkowej zieleni, jedne z najstarszych, jakie widziałem. Na nich tlą się wizerunki
świętych, sceny biblijne, bo przed dwustu czy więcej laty była tu jeszcze kaplica. Król Jan V
Wielkoduszny podarował miejski pałacyk Quinta do Dona Rosa swojej kochance. I właśnie w tej
pałacowej kaplicy dziś słucham muzyki. Gdy jestem przy gotówce, schodzę tam około dziesiątej,
zamówiwszy wcześniej stolik.
Jeśli w tawernie Parreirinha de Alfama należącej do słynnej nestorki fado Argentiny Santos mogliście
posłuchać i zjeść już od 15 euro, w Mesa, sto metrów w górę ulicy, latem 2012 roku kwota minimalna
wynosiła 38 euro. Mesa to jednak miejsce ze wszech miar niezwykłe.
Marynia słucha fado przez drzwi Mesa de Frades
14 IX 2012
Widok z mojego stolika w Mesa de Frades
9 VI 2012
Jak to wszystko wygląda, spytacie?
Dostaję gliniany dzban wina, oliwki, szczyptę soczewicy. Może krążek sera, który jest blady,
przypomina miękki hokejowy pocisk. Wokół mnie kilkanaście osób zajmuje się swoimi sprawami. To
często Portugalczycy, choć ostatnio coraz więcej pojawia się turystów, najwyraźniej wtajemniczonych.
Nie pochodzą ze zorganizowanych grup, bo, jak wspomniałem, żadna się tu nie zmieści.
Wkrótce, już po perliczce i dwóch rozkosznych zupach – pomidorowej i szparagowej, które popija
się w mniejszych naczynkach niż te, z których moi rodacy zwykli wychylać wódeczkę – znajduję przed
sobą płaty dorsza zapiekanego w cieście, z ciemną fasolą i ryżem. Albo pastę. Albo grillowaną douradę,
co tłumaczy się jako „złotą rybkę”, więc może warto mieć trzy życzenia? Proponuję: żebyśmy byli
zdrowi, żeby był pokój na świecie i żeby dziś dobrze grali. Czas się leni, ludzie mówią cicho, bo
przecież są tak blisko, że nieustannie dotykają się ramionami, ocierają o siebie.
Dopiero po jedenastej na maleńki placyk pod platanem zajeżdża zgrabny czarny peugeot, potem
wystawny srebrny Volkswagen. Ktoś wysiada z futerałem od gitary, pada w czułe objęcia gościa przy
pierwszym stoliku, przysiada się. Kto inny niesie swój instrument do wnęki w tyle klubu i tam, pod
przedstawieniem Ukrzyżowania stroi się, rozgrywa. Znam Pedra Castro, właściciela klubu. Był kiedyś
w Łodzi, grał fado. Pedro mówił mi na początku:
– Proszę, ty tu z aparatem nie przychodź. To jest nasze prywatne miejsce. Tu uciekamy przed
kamerami, fanami, turystami. To miłe, że się interesujesz, że chcesz to jakoś utrwalić, ale tego się nie da
utrwalić, i całe szczęście. To jest nasza grupa najbliższych przyjaciół. Zawsze parę dzieciaków, które
chcą się uczyć grać, paru mistrzów, którzy po prostu kochają muzykować. Paru sąsiadów, jak Nuno,
którzy chcą sobie pośpiewać. Ale tak, masz rację, kilka wielkich gwiazd także. I tak naprawdę to oni
właśnie najbardziej łakną tu prywatności.
Prośba: nie róbcie tam, proszę, nigdy, zdjęć z fleszem. To niszczy cały czar.
Pedro jest gitarzystą. Czasem nawet trochę więcej niż dobrym. Gra na gitarze portugalskiej o modelu
lizbońskim. Czyli wyżej, jaśniej strojonej, z rzeźbioną, „ślimaczą” główką. Mówią na to miejsce voluta,
jak na zawijas u szczytu jońskiej kolumny. Jeśli pojawi się fenomenalny Zé Manuel Neto, to, po pierwsze,
jego obfita postać zajmie cały klub, a po drugie, grać będzie na gitarze z Coimbry. Zakończenie główki
ma w kształcie łzy. Tradycyjnie jest to gitara strojona nieco niżej. Zé Manuel gra na instrumencie bez
tylnej ścianki, co, zdaniem słynnego lutnika Oscara Cardoso, poprawia właściwości akustyczne. U Mário
Pacheco w Clube de Fado zobaczycie kolejny z instrumentów wielkiego Oscara.
Choć istnieją wspomniane tradycje w różnicy strojów, a co za tym idzie, w menzurze instrumentów,
dziś wszystkie gitary portugalskie najczęściej stroi się tak samo. Na zdwojonych strunach będzie to
zatem, od najwyżej brzmiących: H3, A3, E3, H2, A2, D2. W latach, w których nie bywałem jeszcze
w Lizbonie, największymi legendami tego instrumentu byli Armandinho i później Carlos Paredes. Charlie
Haden nagrał z nim kiedyś płytę w duecie, zanim zrobił to z Patem Methenym. Spróbujcie ją odszukać,
ciekawe doświadczenie. Nosi tytuł „Dialogues”.
W moich czasach trzech największych mistrzów gitary to chyba wspomniany Zé Manuel, Luís
Guerreiro i Ângelo Freire. Zé Manuel, dla dalszych znajomych José Manuel Neto, to zapewne najbardziej
zajęty muzyk studyjny w Portugalii. Nieomylny, doskonały. Płyta z jego udziałem nie ma słabych punktów,
on organizuje muzyczną przestrzeń. Posłuchacie go na przykład na bodaj wszystkich albumach Camané.
Ale można go też usłyszeć na żywo. Był w Polsce w naszym cyklu „Siesta w Studio” z Pedrem Moutinho
i Camané właśnie. Ostatnio słyszałem go z Marizą podczas jej triumfalnego powrotu po roku milczenia,
na scenie Coliseu 14 kwietnia 2012 roku.
Ricardo Ribeiro i Ângelo Freire pod Mesa
31 VIII 2010
Luís Guerreiro, romantyczny poeta gitary portugalskiej. Nie można oderwać od niego uszu, ale też
i oczu, bo tak właśnie wyobrażamy sobie wirtuoza z epoki Chopina. Natchniony, uduchowiony,
wzruszający. Robi też miny nie z tej ziemi. Zobaczycie go na moim ulubionym DVD Marizy z koncertu
pod wieżą w Belém. Posłuchacie na przykład na płycie „Sobremesa”.
I wreszcie Ângelo. Niech go licho. Dzieciak. Wygląda jak z kreskówki o Bolku i Lolku. Geniusz.
Paganini portugalskiej gitary. Nie ma dla niego rzeczy niewykonalnych. Jeden z tych artystów, których
słucha się z otwartymi ustami, myśląc: nie, to niemożliwe. Zobaczycie go na DVD Marizy „Terra”.
W roku 2012, po rocznej przerwie w tym zespole spowodowanej zagrożeniem zdrowia „swojej pani”,
grał już z Aną Mourą. Ângelo słyszałem na wyciągnięcie ręki w Mesa de Frades wielokrotnie. To były
jedne z najbardziej intensywnych chwil. Ale nawet te zwyczajne wieczory niosły ze sobą tak wiele
wzruszeń.

W moich pierwszych lizbońskich latach śpiewał tu często Ricardo Ribeiro. Śpiewa do dziś, ostatnio
słyszałem go w środę 12 września 2012 roku. Mariza go tak wielbi, że parę razy posprzeczaliśmy się
w tej sprawie, a nasze kłótnie kończyły się jej niepodważalnym:
– Bo ty nic nie wiesz o fado.
I zaraz potem, może nawet jeszcze mocniej:
– Bo ty nie kochasz fado.
Zostałem wyliczony, zniesiony z ringu. W rozmowie z Marizą nie umiałem temu zaprzeczyć. Ricardo
ma w sobie coś z jej najdroższego Fernanda Maurícia. Głos, jak i cała postać, ogromny. Jak narowisty
koń, którego trudno osiodłać. Natychmiast mam ochotę zapiąć na nim kompresor. To takie wyrażenie ze
studia nagrań, jeśli instrument lub głos ma rozchwianą, irytująco niestałą dynamikę.
Teresinha, Pedro Castro i młody adept gitary portugalskiej, Mesa de Frades
31 VIII 2010
Gaspar, profil Teresinhy 7 IV 2012

W piątki bywał tu Pedro Moutinho, najbliższy mi artysta ze środowiska Mesa, brat wielkiego
Camané. Głos o cudownie pełnym paśmie, wyrównany jak koncertowy steinway. Fraza o długim łuku,
poszczególne słowa dotykane miękko, z czułością. Ton lekko mechaty jak kocia sierść i tęskny, jakby
odrobinę nosowy, największej urody. OK, teraz to już opisałem Tristão da Silva. Odejmijcie ze dwa
przymiotniki o pluszu i kotach. Moutinho przychodził z Franciscą, dziewczyną jak modelka
Modiglianiego: strzelistą, smukłą, śniadą, o ogromnych oczach, które ledwie mieszczą się w owalu jej
twarzy. Dziewczyna była jak postać z „Avatara”, nie z tego świata. Była studentką psychologii. Pilnie
notowała co bardziej dojmujące sformułowania z pieśni Pedra, jej usta poruszały się w rytmie jego ust.
Nie słyszałem jednak, żeby sama śpiewała. Szkoda.
Francisca wydawała mi się najpiękniejszą Portugalką w historii, włączając w to przedstawienia
dawnych królowych i tajemnicze postacie z kafli. Aż do dnia, w którym Pedro pojawił się z Marizą. Nie,
nie tą, inną. Nie opiszę jej, nie umiem. Ale zawsze w chwilach kompletnej bezradności powraca jakiś
stosowny fragment z Czesława Miłosza i pozwala dalej żyć. W tym wypadku była to linijka:

Naprawdę nie szukałem kochania się z nimi.


Pożądały ich moje oczy, chciwe, bardzo chciwe (…)

A zaraz potem druga:

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu,


nie na gry i zabawy młodości,

Ach, ten Pedro. Powiem Wam coś w zaufaniu. Wielu koneserów fado zapewne by mnie za to
ukrzyżowało na Rossio albo zgodnie z tradycją powiesiło przy starej przystani. Ale ilekroć mnie
nachodzi chęć:
„Jak dobrze byłoby posłuchać fado”, pierwszą płytą, po jaką sięgam, jest zawsze album Pedra
Moutinho „Encontro”. W ostateczności jego składanka „Lisboa mora aqui”, gdzie śpiewa „Alfamę”
w duecie z Mayrą Andrade, bo jest tam z „Encontro” sporo piosenek. Dopiero potem sięgam po „Um
homem na cidade” Carlosa do Carmo. Poźniej „Transparente” Marizy. Wreszcie „Pelo dia dentro”
Camané. Nie przywiązujcie się do mych wyborów, są zapewne wynikiem słabości i niewiedzy, skoro dla
Amálii nie znalazło się miejsce na mym skrajnie subiektywnym podium.

Pedro podszedł do mnie parę dni temu i spytał:


– Pamiętasz tę dziewczynę, z którą mnie ostatnio widziałeś?
– Pamiętam, rzuciła cień na naszą zażyłość, przyjacielu.
Pedro uśmiechnął się z błyskiem w oku. Nie umiem powiedzieć, czemu wydawał mi się zarazem
szczęśliwy i przerażony, zagubiony. Tak działają niektóre narkotyki, pomyślałem.
– Baaaaaardzo niebezpieczna – powiedział, kręcąc przy tym głową, jakby z niedowierzaniem.

Mówiłem już, że tu właśnie, pierwszego mego wieczoru w Mesa, poznałem Carminho, dziś jeden
z ważniejszych młodych głosów. Śpiewała już wówczas tak dojrzale jak kobieta z przeszłością i po
przejściach. Wierzyło się w każde słowo. Czy, w moim wypadku, w każdy dźwięk. Charlie Haden
mawia: „Ryzykuj życie dla każdej nuty”. Tę naukę, nieświadomie, wzięli sobie do serca pieśniarze fado.
Któregoś dnia, już u progu swej wielkiej kariery, Carminho wpadła około drugiej nad ranem, prosto
z odległego koncertu, hen za Lizboną, i przyłączyła się do Moutinho w ostatnim utworze. Dobrze było ją
znów zobaczyć, uściskać.
Dzisiaj nie umiem jej słuchać. Może to także wyraz mojej lojalności wobec Marizy. Takiej lojalności
rodem trochę z piłkarskich trybun, bo też wymyślony i nakręcany przez prasę (czytaj: JP) konflikt między
obiema paniami zaczął odrobinę przypominać sport. Zastanawiam się, czy wyznawcy jednej i drugiej
artystki niebawem zaczną organizować ustawki w parku Campo Grande.
Także tutaj, w Mesa, poznałem kilka lat temu Teresinhę. Przychodzi do dziś zawsze z rodzicami. Oni
niekiedy stali za drzwiami zamykanymi na czas muzykowania. Może tak się denerwowali. Albo nie
chcieli jej peszyć, trudno powiedzieć. Ostatnio coraz częściej intensywnie dopingują. Spotkałem ich troje
jakiś czas temu w środku nocy w klubie w Madragoa. Mała śpiewała tam fenomenalnie. Ale co ze szkołą
następnego dnia? Był kwiecień, środek tygodnia. Teresinha, gdy ją poznałem, miała może czternaście lat.
Była pulchną, smagłą uczennicą, której nie dostrzegłbyś w tłumie. Do chwili, kiedy dołącza do muzyków
i zaczyna śpiewać. Ta intensywność pianissima, ten cudownie długi oddech, frazowanie jakby odrobinę
do tyłu, w jazzowym czasie. Słuchała największych. Ale jest już w tej dziewczynie coś własnego. Jest
ton, który jak warkocz splata się z kilku oryginalnych, niepowtarzalnych składowych.
I jeszcze to imię, w którym pobrzmiewa z lakonicznym wdziękiem jedno z piękniejszych portugalskich
słów: tristeza. Smutek.
Ciekaw jestem jej przyszłości. Lubię, kiedy przychodzi, ale piszę te słowa we wrześniu, zaczął się
właśnie rok szkolny, więc chyba można liczyć tylko na weekendy. Te spotkania, w których grają dzieci,
czasem najwyżej dziesięcioletnie, jak paru gitarzystów, potrafią trwać do czwartej rano. I dzieciaki
wytrzymują do końca. Brząkają na gitarach, wpatrzone w swoich mentorów. Z takiej pasji, myślałem
wtedy zawsze, mogą powstać jedynie rzeczy prawdziwe i wielkie.
Spośród szczególnych wieczorów w Mesa wydobędę z pamięci kilka obrazów. Noc, kiedy
zaprosiliśmy Paula de Carvalho. Śpiewał Pedro. Wśród gości znalazła się też Raquel Tavares. Po
nieuchronnych błagalnych litaniach Paulo zgodził się przyłączyć. Wybrał moją ulubioną pieśń spoza
autorskiego repertuaru, „Uma canção”. Pedro i Raquel akompaniowali mu na gitarach portugalskich. Głos
Paulo był tamtej nocy penetrujący niczym alegoria Samotności. Zdumiona publiczność otrzymała jeden
z najpiękniejszych prezentów. Chwilę, w której Mistrz otworzył przed nimi duszę. Z tak bliska, że można
było zajrzeć na samo jej dno.
Inna noc, kiedy Pedro Moutinho przyszedł z rodzicami i oni oboje mieli ochotę wrócić, choć na
mgnienie, do czasów, kiedy fado wypełniało ich życie po brzegi. Luísa śpiewała powściągliwie,
nieruchoma. Manuel figlował jak uczniak. To była także noc, kiedy na gitarze portugalskiej grał Gaspar.
Prawnuk Celeste Rodrigues, fadisty, siostry Amálii. Był wielkiej urody. O chłonnych, spragnionych
muzyki oczach, które świeciły pośród złotych loków. Miał w sobie łagodność właściwą aniołom
i świętym na obrazach włoskiego Renesansu. Miał też osiem lat.
– It’s all in the blood – powiedział mi jego ojciec, wnuk artystki.
Celeste Rodrigues słyszałem ostatnio w Coliseu, w czerwcu 2012 roku. Miała wtedy 89 lat. Była
w dobrej formie. Śpiewała z Tito Parisem pieśń „Beijo de saudade”.

Noc jeszcze inna, której wspomnienie przywołuje mieszane uczucia. Byłem w Mesa z mamą we wrześniu
2010 roku. Chciałem pokazać jej to, co w fado najlepsze, najbardziej przejmujące, autentyczne. Fakt, że
wypiłem trochę wina. Ale ostatecznie to chyba jednak zwyczajne poczucie uczciwości wobec muzyki
kazało mi wtedy wyrzucić z klubu jednego ze śpiewaków.
Tylko raz w życiu usłyszałem, ale były to słowa przemyślane, wypowiedziane z lodowatą precyzją
i całkowitą powagą, jak mój największy mistrz w muzyce, Pat Metheny, publicznie formułuje zdanie: – To
jest najgorsza muzyka na świecie. – Zazdrościłem mu wówczas pewności. Skąd, na podstawie jakich
kryteriów, można tę pewność uzyskać? Jak zignorować różnorodność ludzkich gustów, stanąć obok
i wydać wyrok tak arbitralny? Wiele jest przecież bolesnej, życiowej prawdy w zdaniu Allena: „Jeśli
ktoś wyjdzie na scenę w Carnegie Hall i zwymiotuje, zawsze znajdzie się inny, który nazwie to sztuką”.
Te wątpliwości powróciły owej nocy w Mesa. Wiedziałem jednak, że muszę to zrobić. Bo kocham
moją mamę, bo kocham muzykę, bo kocham tradycję Mesa de Frades, gdzie dziać się powinny wyłącznie
rzeczy wielkie. Zwłaszcza za tę kwotę.
Wyrzuciłem go więc, ku osłupieniu, a następnie rozbawieniu właściciela, który akompaniował
niefortunnemu artyście. Co ja mówię: bezczelnemu uzurpatorowi.
– Może właściwie miałeś rację – mówił mi Pedro Castro. – Tego gościa nie wpuszczają już od lat do
żadnego klubu. Mnie było go jakoś żal.
Przez kilka tygodni powracano potem w anegdotach do tego incydentu, bowiem jak świat światem,
nic podobnego w Mesa się nie zdarzyło.
W przerwach między mniej więcej dwudziestominutowymi partiami muzyki całe milieu wylega na
stromy plac, by zapalić, pogadać, skomentować, uściskać dawno niewidzianych przyjaciół po kolejnym
światowym tournée. Jednej nocy gitarzysta Marizy Diogo Clemente założył na głowę sombrero i śpiewał
z zaangażowaniem meksykańskie bolera. Choć śpiewał delikatnie, głos niósł się daleko, powtarzał go
każdy zaułek. Alfama nad ranem jest już cicha. Milkną nawet mewy. Tylko czarna mocna dziewczyna
w odblaskowym kombinezonie pojawia się co noc, jak postać z filmu science fiction. Zbiera worki ze
śmieciami z odległych uliczek, do których nigdy nie dotrze żaden samochód. Przeciska się potem z tymi
workami przez ludzi stojących pod klubem. Romantyk we mnie zawsze pragnie wtedy, by została,
posłuchała z nami poezji i muzyki.
Mesa de Frades. Nie zróbcie mu, proszę, krzywdy. Czuję się, jakbym zdradził Wam swoją dziecięcą
kryjówkę.
To był długi dzień. Uprzedzałem. Ale i szczęśliwy, prawda?
Rua dos Remédios, gdy wracam nocą do domu
8 II 2012
XVIII

Mam na alfamskim poddaszu mapę. Pochodzi z oryginalnego francuskiego atlasu z roku 1762.
Przedstawia Królestwa Portugalii i Algarve, wówczas odrębne. Na północy sięga po brzeg Zatoki
Biskajskiej, na południu po Gibraltar i Ceutę, Marbellę. Zauważyłem niedawno, że zarys lądu łudząco
przypomina ludzką twarz. Wyraźna broda przy Przylądku Świętego Wincentego, potem szyja i grdyka
Kadyksu, wysokie czoło w okolicach Coimbry, kształtny nos Cabo da Roca i usta miasta Setúbal. Na tej
mapie z oka na wysokości miasteczka Salvaterra spływa łza rozlewiska Tagu. Na samej krawędzi tej łzy
jest Lizbona.
Ktoś mógłby napisać o tym pieśń fado.

Lizbona,
Mój żagiel, moja łódź,
Moja muza, mój pocałunek,
Moja nieobecność, mój żal.
Dziewczyny na starej przystani
22 XII 2011
W Baixa
16 XI 2010
W Belém, pod pomnikiem Odkrywców
28 VIII 2010
Costa da Caparica
1 IX 2010
Ratusz
17 XI 2010
Elevador da Bica
17 XI 2010
Na placyku przed muzeum fado
17 XII 2011
Jo na Beco dos Paus
16 VI 2011
XIX

Jakiś czas temu obiecałem Wam, że poczytamy coś wspólnie. Są takie dni, kiedy strome wzgórza Lizbony,
pod białym słońcem południowej godziny, wydają się nie do zdobycia. To dobry moment, by przystanąć,
sięgnąć do plecaka czy kieszeni po książeczkę i dać sobie tę szczególną, zapomnianą w naszych czasach
przyjemność. Być może należy ona do rodziny mniej zmysłowych niż te, o których już rozmawialiśmy, jak
dorsz w Mourarii, ale z całą pewnością trwalszych.
Oczywiście nie należy z niczym przesadzać. Przypomina mi się stosowne zdanie portugalskiego
noblisty José Saramago: – „Człowiek powinien czytać z wszystkiego po trochu albo tyle, ile może, nie
wymaga się od niego niczego więcej, mając na względzie krótkość życia i rozgadanie świata”.

W Lizbonie można czytać rzeczy rozmaite. Nawet instrukcję obsługi aparatu fotograficznego, jeśli ten
odmawia nam posłuszeństwa. Na potrzeby tej książeczki jednak proponuję, by nasze lektury prowadziło
parę zdań z Pessoi:

(…) kocham Tag dlatego, że leży nad nim wielkie miasto. Cieszę się niebem, ponieważ oglądam
je z czwartego piętra budynku w Baixa. Ani wieś, ani przyroda nie mogą mi dać niczego, co by
dorównywało nieregularnemu majestatowi spokojnego miasta oglądanego w blasku księżyca
z Graça lub z Sao Pedro de Alcântara. Nie istnieją dla mnie takie kwiaty, które dorównywałyby
nieskończenie różnorodnym barwom skąpanej w słońcu Lizbony.

Słowem: czytajmy o miejscu, którego w danej chwili dotykamy stopami. Praktykuję tę zasadę od lat,
w wielu odległych zakątkach globu. Każde słowo zyskuje wówczas na sile.

Jest w mężczyznach, jeśli czytelnik wybaczy tę kolejną próbę amatorskiego psychologizowania, wieczne
pragnienie potwierdzania własnej wartości, wagi podjętych decyzji, nieomylności gustu. Przypomina się
motyw z „Walca pożegnalnego” Kundery, kiedy nieśmiały chłopak poddaje swą ukochaną ocenie
starszego mężczyzny, o którego erotycznych podbojach krążą legendy. Kiedy autorytet wypowiada się
o dziewczęciu z rezerwą, uczucie chłopca gwałtownie gaśnie.
Być może potrzebowałem takiego autorytetu. A może jedynie nie chciałem ani na chwilę tracić
kontaktu z ukochaną. Ktokolwiek wybierze Paryż, Nowy Jork czy Wenecję na późnych kochanków, bez
trudu znajdzie potwierdzenie trafności swojego uczucia w niezliczonych książkach. Nawet z dala od
ulubionych ulic, parków czy portowych nabrzeży będzie mógł upajać się ich nieomal erotycznym
przedstawieniem w literaturze. Miałem przyjaciela, z którym spędziłem najlepsze lata wczesnej młodości
w okolicach warszawskich Łazienek i placu Trzech Krzyży. Wyjechał do Kalifornii znużony terrorem
bezrefleksyjnej, odpustowej polskości, uwikłany w niewygodne rodzinne relacje. Został w Ameryce. Po
latach przywiozłem mu w prezencie „Złego” Leopolda Tyrmanda. Wierzyłem, że tylko tak będzie mógł
wrócić do miejsc swego dzieciństwa, wędrować drogimi sobie ulicami, nieomal dotykając stopami
ziemi.
Przypomina się fragment z portugalskiego wieszcza Camõesa:

Szczęśliwy, kto w daleki świat popłynie


I tylko wspomnień zostaje mu męka.
Ile wspólnego mamy w głębi naszych steranych słowiańskich dusz z wrażliwością Portugalczyków,
przekonuję się każdego dnia. Swoją drogą, tak wiele książek daje nam, urodzonym w Warszawie, szansę
na podróż sentymentalną.
Z Lizboną jednak co uczynić?
XX

Najbliżsi mi pisarze ledwie wspominają Białe Miasto, jakby nie zrobiło na nich wrażenia. Miłosz
z zachłanną zmysłowością opisywał zimowe Wilno i widzę do tej chwili, jak „włochatym konikom szerść
oszroniała, każdy włos osobno”. Niedościgle stwarzał słowem jesień Kalifornii czy upał Gwadelupy,
a o Lizbonie wspomniał zaledwie w „Roku myśliwego”, że owszem, wpadł na chwilę na kongres,
rozejrzał się, wyjechał. Dla mnie to niepojęta nieczułość.
Często myślę, że Portugalia czeka w polskiej literaturze na swojego Szczygła. Kogoś, kto ciepło, lecz
przenikliwie umie opowiedzieć o drugim narodzie lepiej niż on sam o sobie. Choć to chyba jednak
powinien być ktoś o innym temperamencie: z czułością dla spraw przegranych, dla światów
schyłkowych, dla woni rozkładu. Ktoś, kto poczucie humoru ma, ale w literaturze rzadko go używa. Może
zatem Lizbona czeka na swojego Stasiuka, który wyznawcom swej prozy raz już nawet zrobił nadzieję
tomem „Fado”. Niezorientowanych przestrzegam, że wyborna ta książka jest ponownie o losie
odtrąconych, udręczonych, znikomych krajów Europy Środkowej. Muzyka fado pojawia się na jedno
tchnienie, parę taktów melancholii, w przerdzewiałym samochodzie gdzieś w Albanii.
Stasiukowi chętnie dałbym Nobla już za same „Opowieści galicyjskie”. Potem drugiego, choć to
chyba wbrew przepisom, za „Jadąc do Babadag”. Tymczasem dostał go ostatnio szwedzki poeta Tomas
Transtromer. Zwabiony blichtrem nagrody i wspomnieniem, jak to kiedyś zainspirowany poezją
Transtromera saksofonista metafizyczny Jan Garbarek nagrał całą płytę „It’s Okay to Listen to the Gray
Voice”, łapię za tomik. Patrzę: jest wiersz o kuszącym tytule „Lizbona”. Łaknę. A tu poeta w paru
wersach opisuje stare reżimowe więzienia, które owszem, tak, stoją jeszcze na przedwiecznym wzgórzu.
Nazywają je Limoeiro. Od cytrynowego drzewka, które rosło kiedyś na dziedzińcu. Na pocieszenie
Transtromer dorzuca motyw z wiszącym w wąskich ulicach praniem. I oddycha z ulgą, że już dobrze, już
po wszystkim.

Nie jestem bibliotekarzem, antykwariuszem, literaturoznawcą, lecz zaledwie chętnym czytelnikiem.


Wdzięcznym za wzruszenia; za tę, jak wymagał Nabokov, iskrę rozkoszy biegnącą wzdłuż kręgosłupa, gdy
trafi się na olśniewające zdanie. Dwa, trzy słowa, które jakby od wieków czekały, by się złączyć w ten
jeden jedyny sposób. Z oczywistych względów te zdania muszą dla mnie też być muzyką. Powinny
brzmieć, układać się w muzyczne frazy. Niewielu to potrafi.
Z zakłopotaniem przyznaję, że do dziś mojej półce „Lisbonica” nie grozi przeciążenie. Zwłaszcza że
nie czytam po portugalsku. Będę zobowiązany za podpowiedź, gdzie jeszcze powinienem szukać.
Wiem. Podobno są kryminały – ale niestety nie Chandlera, czy romanse – ale nie Jane Austen,
błąkające się po drogich mi ulicach dzielnicy Baixa czy Chiado. Polowałem jednak na tłustsze literackie
ryby i na początek sięgnąłem do mgliście pamiętanego z młodości Remarque’a. Jego ostatnia książka,
„Noc w Lizbonie”, zaczyna się obiecująco:

Patrzałem na statek, jak urzeczony. Rzęsiście oświetlony, stał o krok od nabrzeża basenu
portowego. Wciąż jeszcze nie mogłem się przyzwyczaić do beztroskich świateł Lizbony, chociaż
w tym mieście przebywałem już od tygodnia. (…) W jaskrawym blasku nagich żarówek ładowano
mięso, ryby, konserwy, chleb i warzywa; robotnicy dźwigali na pokład bagaże, a żuraw portowy
przenosił skrzynie, jak gdyby wcale nie posiadały ciężaru.
Znam ten widok. Moje okna patrzą na przystań. Dziś, kiedy wyremontowano nabrzeże, powracają tu
statki. Niektóre tak wielkie, że gdy cumują u brzegów Alfamy, rzucają cień na całe wzgórze.
Remarque nieuchronnie rozczaruje poszukiwaczy lizbońskich tropów. To wszak historia wojennej
miłości niemieckiego Żyda do poślubionej mu przed ustawami norymberskimi aryjskiej kobiety. Dzieje
się w Osnabrück, w Münster, w Paryżu, w Marsylii… tylko nie w Lizbonie! Tam jest jedynie
opowiedziana narratorowi w tę jedną, długą tytułową noc.
Trudno stwierdzić to z pewnością, bo Remarque nie zostawia wielu wskazówek i pisze, jakby
w Lizbonie był tylko raz i w dodatku przez chwilę, ale mam wrażenie, że część nocy mężczyźni
rozmawiają właśnie w Alfamie. Pojawia się na moment labirynt wąskich uliczek, wzgórze, mur Castelo
w księżycowej poświacie, placyk otoczony drzewami i taras, z którego widać statek. Tę ostatnią
obietnicę wolności w udręczonej wojną Europie. Myślę często o scenerii ich rozmowy, gdy po zmroku
wracam do domu.
Alfama nocą jest ulem, rozpieszczonym w miodowym świetle lamp, labiryntem, z którego wyjście
znają chyba tylko koty, zbyt leniwe, by z tej wiedzy robić użytek. Wspinam się wysoko do swojej kajuty
pod rozgrzanym dachem. Staruszkowie z sąsiedniego tarasu, którzy razem mają lat z tysiąc, już śpią.
Jestem im wdzięczny, bo to jedyny czas ciszy. Za dnia, kiedy przez tyle lat wypowiedzieli już do siebie
wszystkie znane słowa, zużyli je w każdej możliwej kolejności, kiedy nie mają już sił, by sprostać
wyzwaniu setki siwych kamiennych schodów, włączają na tarasie telewizor tak głośno, by słychać go
było za rzeką. By odezwał się do nich ktokolwiek. By stłumił ich myśli, zgasił lęk, zagłuszył
nieuchronność, wrócił złudzenie życia.
„Noc w Lizbonie”, widok z Largo das Portas do Sol
13 IV 2012
Za oknem, okrągłym jak czarna źrenica, już tylko szwy świateł przeciwległego brzegu Tagu. Keith
Jarrett gra „I Remember Clifford”. Z tej płyty, na którą musiałem kiedyś zarobić na saksach, ścinając
rządki chmielowych pnączy w niemieckim polu. Po jednym rządku na każdy utwór. Minęło ćwierć wieku.
Jestem w Lizbonie. Jak stąd teraz wszędzie cudownie daleko. Jak daleko na użyźniane przez lata moim
potem i łzami pole w pobliżu Monachium. Jak dobrze rozumiem tę sytuację upragnionego oddalenia,
izolacji, która ratowała życie bohaterom Remarque’a.

O świcie pojawia się wspomnienie innego fragmentu książki. Łatwo go zapamiętać, na blisko trzysta
stron tekstu pierwszego polskiego wydania jest bowiem drugim i ostatnim, który zanurza nas na moment
w świetle Lizbony:

Wyszliśmy i stanęli przed drzwiami oczarowani urokiem cudownej nocy. Gwiazdy jeszcze
świeciły, lecz morze i nadciągający poranek spoczywały już na horyzoncie w pierwszym
błękitnym uścisku. Niebo wydawało się wyższe, a zapach soli i kwiatów mocniejszy niż przedtem.
Zapowiadał się pogodny dzień. Lizbona za dnia ma w sobie coś naiwnie teatralnego, coś, co
urzeka i zniewala – nocą natomiast jest to miasto z bajki, spadające tarasami ze wszystkimi
swoimi światłami ku morzu, niby odświętnie ubrana dziewczyna pochylająca się ku swemu
ciemnolicemu kochankowi.

Niezwykłe, prawda? Trzysta stron rozmowy, która toczy się w wielu punktach miasta, i właściwie
jedynie te dwa akapity zostają nam, spragnionym smaków, zapachów, barw i dźwięków Lizbony.
Nie wiem, czy ktoś czyta jeszcze Remarque’a. Ja mam do niego sentyment. „Łuk Triumfalny” był
jedną z ulubionych książek Taty. Dlatego z „Nocy w Lizbonie” pamiętam jeszcze dwa krótkie zdania,
które rezonują we mnie, gdy spaceruję po Alfamie. Idą tak:

Najpiękniejszym miastem świata jest to, w którym czujemy się szczęśliwi.

Kazimierz Brandys w „Miesiącach” pisał, że to Paryż jest miastem, w którym najłatwiej jest się obyć
bez szczęścia. Miał w tym sporo racji, ale postawię przeciwko tej myśli tę drugą, może najbliższą mi
frazę z „Nocy…”:

Dopóki żyjemy, wszystko jest radością.


XXI

Mojej pierwszej lizbońskiej jesieni, kiedy każdy zakręt ulicy, każda liniejąca tynkiem fasada, każda
otwierająca się na rozlewisko Tagu perspektywa z zaułków Alfamy były mi wciąż nowe, w żoliborskim
domu zachłannie szukałem słów, które mogłyby mnie wrócić w strome, brukowane ramiona późnej
miłości. Pewnego dnia Marek Zagańczyk, najbliższy przyjaciel, wybitny eseista, przyniósł mi prezent. Na
załączonej czarno-białej pocztówce z majaczącą w oddali postacią Herlinga-Grudzińskiego napisał:
„Posyłam Ci książkę, która wygląda zachęcająco. Musisz ją sprawdzić. Maraton mam już za sobą, 9
miejsce wśród dziennikarzy, czas lepszy niż w ubiegłym roku, 3 h 41 minut”. Podobało mi się to
ustawienie priorytetów u wielkiego humanisty.
Spojrzałem na tytuł. „Nocny pociąg do Lizbony”, Pascal Mercier. Co wy wszyscy z tą nocą, u licha –
pomyślałem – cierpicie w Lizbonie na bezsenność? Lizbona jest królestwem światła. Luz. Dla mnie to
LUZbona właśnie. Zacząłem jednak czytać natychmiast. Szwajcarski profesor literatury antycznej,
Gregorius, w deszczu na moście spotyka kobietę. Ma wrażenie, że ratuje ją przed samobójstwem. Nie
mogą się porozumieć, ona bowiem mówi w egzotycznym, ciepło szeleszczącym języku. – Português –
wyznaje. Zapisuje profesorowi na czole (to wydało mi się niepokojąco wydumanym wątkiem) numer
telefonu. Znika. Pod wpływem owego zdarzenia mężczyzna porzuca swoją katedrę i uwielbiających go
studentów, wsiada do pociągu i zostawiając za sobą ponad pół wieku rozsądnego życia, jedzie do
Lizbony. Zabiera ze sobą książkę, którą dostaje od znajomego antykwariusza, niczym ja moją od
przyjaciela. Książkę po portugalsku.
Nie ma szczęścia to moje miasto, pomyślałem. Tym razem stron prawie czterysta. Historia jednak,
choć umieszczona w Lizbonie, dzieje się tak naprawdę gdzie indziej. W słowie, w literaturze. Profesor,
jako filolog antyczny, nie wiedzieć czemu bez trudu zgłębia w parę dni (!) tajniki języka portugalskiego
i zanurza się z determinacją graniczącą z szaleństwem w gęsty, trudny tekst ofiarowanej mu książki. Ta
okazuje się zapiskami lekarza intelektualisty z czasów reżimu Salazara. Nie jest jednak dziennikiem walki
w ruchu oporu, choć i ten temat pojawia się i powraca, jak motyw w fudze, w różnych rejestrach. To
rozmyślania, do których punktem odniesienia będą prędzej rozdziały z Marka Aureliusza. Mercier jest
filozofem. Zapewne w nadziei na atrakcyjność formy beletrystycznej wolał swoje wysokogatunkowe
myśli przypisać fikcyjnemu Amadeu de Prado. Umieścił książkę w książce. Kazał swemu profesorowi
obsesyjnie uganiać się za śladami nieżyjącego od lat Prado po całej Lizbonie.
Ale Lizbony w powieści nie ma. Nawet kropli jej światła. Ze spokojem przyjąłbym wiadomość, że
Mercier (właściwie Peter Bieri, jak brzmi prawdziwe nazwisko filozofa) nigdy tam nie był. Oczywiście
występuję z pozycji człowieka zakochanego, niemniej trudno jest uwierzyć, że wspomniane podróże
profesora promem z Lizbony do Cacilhas nie zrobiły na tym wrażliwym przecież na piękno człowieku
żadnego wrażenia. Lizbona widziana z drobnego pomarańczowego stateczku równa się urodą Wenecji
widzianej z vaporetto płynącego z Lido. Tym olśnieniom nie gorszy przecież myśliciel Josif Brodski
poświęcił, choćby w „Znaku wodnym”, sporo cennego czasu.

Profesor wysiada z tramwaju na Rossio. To przynajmniej od pół wieku niemożliwe, nie ma tam już linii
tramwajowej.
O Rua Augusta profesor Gregorius czyta u Prado, że to „najpiękniejsza ulica świata”. Istotna staje się
dla dzieła tym bardziej, że właśnie na niej obsesyjnie wielbiony przez profesora autor umiera wskutek
wylewu. Czy mamy szansę choć kątem oka dostrzec finezję mozaiki jej bruku? Zajrzeć w secesyjne okna
eleganckich wystaw, poznać ekstrawaganckie postacie, które zaludniają to miejsce każdego dnia?
Posłuchać, z bólem zębów, Eleny? Spojrzeć na klasyczną perspektywę, zwieńczoną majestatem Łuku
Triumfalnego, za którym otwiera się, niczym rozległy step, Praça do Comércio? Dotrzeć do ust Lizbony:
starej przystani strzeżonej przez dwie białe kolumny i stada mew? Ale skąd. Profesor nie zająknął się
o Rua Augusta ani słowem.
Gregorius wędruje często do Belém – gdzie między Klasztorem Hieronimitów a bladą czupryną
słynnej manuelińskiej wieży wbitej w rzekę trwa od wieków istna orgia dla miłośników architektury.
Profesor ma jednak wzrok przyklejony do książki. Częściowo go rozumiem. Książka Prado to lektura
fascynująca, głęboka. Dotyka tematów zapewne istotniejszych niż zapach ulic Lizbony: mówi o religii,
lęku przed śmiercią, relacji z ojcem i matką, przyjaźni, honorze, samotności, krótko mówiąc – istocie
bytu. Tylko nam, kochankom tego miasta, żal, że nasza miłość nie zaświeci nawet na chwilę światłem
odbitym od prozy Pascala Merciera. Że nie potwierdzono ani słowem sensu jej istnienia.
W kwietniu roku 2012 minąłem się w legendarnej lizbońskiej sali Coliseu, w drzwiach garderoby
Marizy, z Jeremym Ironsem. Bawił w mieście od kilku tygodni. Grał właśnie w ekranizacji wspomnianej
powieści. Pomysł ten mnie zaciekawił, książka bowiem pozbawiona jest akcji w tradycyjnym sensie tego
słowa. Jakkolwiek wyglądać będzie efekt ostateczny, wierzę, że Lizbona dostanie choć od operatora
odrobinę czułości. Na marginesie: Irons wcielił się kiedyś w postać mrocznego chilijskiego self-made
mana, w filmie „Dom dusz” według prozy Isabel Allende. Lizbona udawała wówczas przekonująco ulice
Santiago. Irons z Winoną Ryder beztrosko robili świąteczne zakupy właśnie na Rua Augusta z Łukiem
Triumfalnym majaczącym w oddali.
Do powieści Merciera się wraca. To nie jest lektura, w której najciekawsze jest, „kto zabił”, bo
prędko okazuje się, że wylew. Książka czeka teraz może na chłodne lizbońskie dni, kiedy w górę Tagu
pnie się mgła, jak smuga smutku.
Rua Augusta
17 XII 2011
Sprzedawczyni kasztanów pod windą Santa Justa, Rua Augusta
17 XII 2011
Rua Augusta
27 VIII 2010
XXII

Dla chwili wytchnienia, między jednym a drugim kęsem lamb vindaloo w Sitarze, z nadzieją rzuciłem się
na niepozorną książeczkę. W porównaniu z dziełem Merciera „Requiem” Antonio Tabucchiego wydaje
się broszurą, ulotką.
To był Włoch. Tak zakochany w Lizbonie, że napisał swą historię po portugalsku. Rozkoszna lektura.
Z jednej strony udekorowana mnogością konkretnych adresów, które można wyśledzić na mapie,
i precyzyjnymi przepisami na dania lokalnej kuchni, a z drugiej – doskonale nierealna, oniryczna. To
ciągłe chwianie się między snem a jawą, marzeniem i wspomnieniem. Proszę spróbować sobie
wyobrazić, że Alicja z Krainy Czarów spotyka Małego Księcia, razem grają w „Weselu” Wyspiańskiego,
a rzecz dzieje się w opustoszałej Lizbonie w upalną ostatnią niedzielę lipca. Być może przesadzam, ale
nieznacznie, obiecuję.
Bohater kupuje szampana w A Brasileira, gra w bilard w klubie Casa do Alentejo na wspomnianej
już Santo Antão, odwiedza cmentarz Prazeres, przekąsza w restauracji naprzeciwko doków Alcântara.
Słucha też historii Sprzedawcy Opowieści na Praça do Comércio, siedząc nocą pod „księżycem poetów”,
na stopniach pomnika Józefa I. W dali odzywają się tęsknie syreny niewidocznych statków. Co za
przyjemność otulać się tą nadrealną prozą także zimą, kiedy mknę warszawskim metrem z placu Wilsona
na Świętokrzyską, a przyjazny głos lektora informuje nas, że kolejna stacja to Ratusz Arsenał. I słyszę
wtedy, że jego „ł” jest przedniojęzykowe, portugalskie, jak w słowie castelo, gdy wspominam górujący
nad miastem zamek São Jorge.
Narrator Tabucchiego, zgódźmy się, by nie gmatwać rzeczy niepotrzebnie, że jest nim sam autor,
wielbi Fernando Pessoę. Lektura kazała mu porzucić wakacyjny nastrój posiadłości w Alentejo
i przyjechać w rozpaloną lipcową niedzielę do stolicy. W swoich półsennych wędrówkach spotyka
postać z książki Pessoi, by na końcu porozmawiać z samym poetą.

Spotkanie Pessoi w Lizbonie wydaje się nieuniknione. Nie mówię tu o figurze z brązu u drzwi kawiarni
A Brasileira. Współcześni pisarze zdają się wręcz potykać o drobną, nieśmiałą postać poety. Bez
wątpienia stał się najbardziej zapracowaną ektoplazmą w dziejach spirytyzmu i literatury. Przeprośmy się
na moment z noblistami.

José Saramago. Przy Rua dos Bacalhoeiros, gdzie dźga nasze zachłanne oczy słynny Spiczasty Dom,
działa fundacja imienia pisarza. Zaskakujący to zwrot akcji po latach, kiedy to w zabytkowym budynku
mieścił się magazyn dorsza, bacalhau. Została nazwa ulicy. Sąsiednia ściana, dotknięta wieczorami
jęzorem późnego słońca, odsłania wówczas soczyste graffiti: Saramago ze swą żoną Pilar w miłosnym
uścisku; wokół cytaty z dzieł, żarliwe wyznania czytelników, niepojęte rysunki. Barwnie, pogodnie. Aż
zazdrość ściska, że u nas tylko piłkarzy czy pięściarzy tak się honoruje, a mury Krakowa nie ćwiczą
pamięci stęsknionych czytelników portretami Miłosza i Pani Wisławy.
Mural José i Pilar
15 XII 2011
Saramago pisał o Lizbonie niechętnie. Wyniósł się na wulkaniczną hiszpańską wyspę, na terytorium
odwiecznego wroga, czym w naszej kulturze skazałby się na wieczną banicję. Wyobraźmy sobie: Miłosz
spędza swe ostatnie lata w Petersburgu. Jest jednak książka portugalskiego noblisty warta w naszej
sprawie przypomnienia. Rzecz o przewrotnej, niełatwej miłości do Lizbony. Szczerze mówiąc, to może
być moja ulubiona lizbońska powieść. „Rok śmierci Ricarda Reisa”. Już wiemy, że właśnie Pessoa
będzie tu czytelnika trzymał za rękę, wszak to jeden z jego licznych heteronimów.
Reis przypływa z Brazylii parowcem, zwabiony posępną wieścią o śmierci Pessoi. Statek cumuje
w dokach Alcântara. Są ostatnie dni grudnia, rok 1935. Od razu wiemy, że uczucie to trudne, mroczne:

Tutaj morze się kończy i ziemia zaczyna. Deszcz pada na blade miasto, wody rzeki płyną mętne od
gliny, zalało przybrzeżne mokradła.
(…) to pogrążone w ciszy miasto przepełnia (…) lękiem, może przypadkiem ktoś w nim umarł
i deszcz pada tylko po to, by rozpuścić w błocie to, co jeszcze z niego zostało.
Tylko wiatr się wzmaga, tej nocy nie zdarzy się nic, z czego można by skorzystać, deszcz
wichura na ziemi i morzu, samotność.

A jednak jest w tej historii szczególne ciepło, choć trzeba się po nie schylić. Nieuchronnie pojawiają
się skojarzenia z Pirandellem i jego „Sześcioma postaciami scenicznymi w poszukiwaniu autora”,
z Allenem i jego (najmniej chyba przeze mnie lubianym) filmem „Przejrzeć Harry’ego”: fikcyjna postać
szuka swego stwórcy. Saramago w stylu narracji przypomina Nabokova z jego najczulszej powieści,
„Pnina”, rozkosznie się wyodrębnia i pozwala nam także unosić się swobodnie nad egzystencjalnymi
i erotycznymi dylematami postaci stworzonej przez Fernanda Pessoę:

Gdyby ktoś go zobaczył, gdyby podążał jego śladem, stwierdziłby, że jest tak wcześnie gotowy do
kolacji, bo ma duży apetyt, albo spieszy się, bo zjadł bardzo wczesny i mizerny obiad, albo kupił
bilet do teatru. Ale my wiemy, że obiad zjadł późno, nie uskarżał się też na to, że zjadł za mało,
wiemy też, że nie idzie do teatru, do kina pewnie też nie pójdzie, a przy takiej pogodzie tylko
głupiec albo ekscentryk wpadłby na to, żeby przechadzać się po ulicach miasta.
(…) Usiedli, zapalili cygara, będą rozmawiać o handlu korkiem albo rybnymi konserwami,
dowiedzielibyśmy się dokładnie, gdyby Ricardo Reis właśnie nie wychodził (…).

Kocham taką narrację. Zgadzam się z warunkiem postawionym kiedyś w „Poczcie literackiej” przez
Wisławę Szymborską, że pisarz powinien wiedzieć zawsze trochę więcej o swoich postaciach, niż one
same wiedzą o sobie. Z tym większą przyjemnością chłonę tę opowieść i wędruję śladami Reisa. Choć
jego Lizbona jest mglista, styczniowa:

Od mokrych dachówek odbija się białawe słońce, na miasto spływa cisza, wszystkie dźwięki są
przytłumione, w ciszy Lizbona wydaje się zrobiona z bawełny, teraz ociekającej wodą.

Cieszy mnie, bardziej niż wątłe sukcesy polskich piłkarzy, wzmianka o tym, że alter ego genialnego
portugalskiego pisarza waha się, czy pójść do Tivoli na film z Janem Kiepurą „Kocham wszystkie
kobiety”. Duma narodowa jednak prędko więdnie, gdy okazuje się, że: a) Reis jednak rezygnuje z seansu;
b) przypominam sobie, iż ten film z 1935 roku był niemiecki i Chłopak z Sosnowca właśnie w języku
Goethego formułował tam jakże do dziś aktualną dla każdego mężczyzny deklarację: Ich liebe alle
Frauen.
Byłem w onieśmielająco pięknym wnętrzu Tivoli 7 września 2012 roku, na koncercie z okazji
pięćdziesięciolecia kariery Paulo de Carvalho. Choć filmów nie wyświetla się tutaj od lat, w foyer stoi
do dzisiaj stary projektor z czasów Pessoi. Ten sam zapewne, z którego wyświetlano wtedy film
z Kiepurą.
Reis odwiedza teatr na Rossio, przygląda się przebudowie teatru Eden, w którym, kiedy po latach
zmieniono go w hotel, spędziłem, jak być może pamiętacie, noc swych czterdziestych urodzin. Zagląda do
legendarnej już wówczas sali Coliseu. Osiem dekad później zobaczę tam triumfalny powrót Marizy
i święto muzyki kabowerdyjskiej, kiedy największe gwiazdy z Wysp Zielonego Przylądka przyjdą
pokłonić się pamięci Cesárii Évory.

Reis wędruje po ulicach starej Lizbony,

kieruje się do hotelu, nie czekają na niego żadne przyjemności ani obowiązki, noc jest zimna
i wilgotna, lecz nie pada, ma ochotę na spacer, schodzi w dół do końca ulicy Augusta, już czas na
to, by przejść przez Terreiro do Paço (miejsce opisywane w tej książce jako stara przystań –
przyp. M.K.), zejść po stopniach nabrzeża aż do miejsca, gdzie pieni się nocna i brudna woda,
ściekająca później, by powrócić do rzeki, skąd ponownie przybywa, ona, inna, ta sama
i odmieniona, nie ma nikogo więcej na tym nabrzeżu, a jednakże inni ludzie spoglądają
w ciemność, na drżące latarnie Drugiego Brzegu, na światła pozycyjne zakotwiczonych statków,
patrzy ten człowiek, który fizycznie jest dzisiaj obecny, ale oprócz niego ci niezliczeni, którymi,
jak mówi, jest, także inni, którymi był za każdym razem, gdy tu przychodził, i którzy pamiętają, że
tu byli, choć on już tego nie pamięta.

Nie wstydźcie się. Trzeba teraz przeczytać to zdanie raz jeszcze. A potem być może po raz kolejny.
Tak już bywa z podstępnym Saramago.

Przede wszystkim jednak Ricardo Reis spotyka swego stwórcę, gdy wracając pewnej nocy do hotelu,

spostrzega, że przez szparę pod drzwiami jego pokoju sączy się strużka światła, musiał zapomnieć
je zgasić, cóż, coś takiego może się przytrafić każdemu, włożył klucz do zamka, otworzył, na
kanapie siedział jakiś człowiek, natychmiast go rozpoznał, choć nie widział go od lat, i nie
pomyślał, że było coś nienormalnego w tym, że czekał na niego Fernando Pessoa, powiedział,
Cześć, choć wątpił, że tamten mu odpowie, nie zawsze rzeczy absurdalne poddają się logice, ale
prawda jest taka, że odpowiedział, Cześć, i wyciągnął rękę (…).

Pessoa, jak w książce Tabucchiego, jest duchem, tu jednak znacznie bliższym, zarazem bowiem na
jakiś czas tożsamym z bohaterem. Mówi do Reisa, wróżąc mu rychłą śmierć:

ma się dziewięć miesięcy, tyle ile spędzamy w brzuchach naszych matek, wydaje mi się, że to
kwestia równowagi, zanim się urodzimy, jeszcze nie mogą nas zobaczyć, ale codziennie o nas
myślą, po śmierci przestają nas widzieć i codziennie stopniowo o nas zapominają, nie licząc
szczególnych przypadków, dziewięć miesięcy wystarczy do całkowitego zapomnienia (…).

Bernardo Soares, inny z heteronimów Pessoi, wyznawał: „Jestem pewien, że gdybym dostał świat do
ręki, to wymieniłbym go na bilet na Rua dos Douradores”
Tymczasem Reis zachowuje wobec urody tego miejsca zaiste lodowatą powściągliwość. Gdy
wchodzi na ulicę Douradores, może

zobaczyć wysokie fasady o szaroburej barwie, rzędy okien na tej samej wysokości, te
z parapetami, te z balkonami, z monotonnymi obramowaniami z ciosanego kamienia, które w głębi
ulicy przybierają formę pionowych pasów, coraz węższych, ale nie biegną aż tak daleko, by ukryć
się w punkcie zaniku, bo tam, w głębi, pozornie zamykając ulicę, wznosi się budynek z ulicy
Conceição, w takim samym kolorze, z oknami i kratami, zbudowany w tym samym stylu albo
z niewielkimi modyfikacjami, wszystkie budynki emanują smutkiem i wilgocią, uwalniają z sieni
smród popękanej kanalizacji, rozrzedzonego gazu, jakże mogą nie mieć bladych twarzy subiekci,
wychodzący na próg sklepów, w fartuchach albo kitlach z szarego perkalu, z ołówkiem
chemicznym zatkniętym za ucho, zirytowanym spojrzeniem, dlatego że dziś jest poniedziałek,
a niedziela była do niczego.
Alfama, schodami w dół z Portas do Sol
8 II 2012
Elevador da Bica
27 VII 2010
Bica
17 XI 2010
Praça do Comércio widziany ze starej przystani
22 XII 2011
Nie zachwyca go także stara przystań.

Spod arkad na Terreiro do Paço patrzy na burą, spienioną rzekę, jest przypływ, gdy wznoszą się
fale wzdłuż brzegu, odnosi się wrażenie, że zaleją plac, zatopią go, ale to złudzenie optyczne,
rozbijają się o falochron, ich impet załamuje się na pochyłych stopniach nabrzeża.
Chciał sprawdzić, czy stare wspomnienie placu, wyraźne jak rytograwiura albo odtworzone
przez wyobraźnię w takiej właśnie formie, jest w jakiejś mierze zgodne z materialną
rzeczywistością czworoboku z trzech stron otoczonego budynkami, z konną królewską statuą
pośrodku, łukiem triumfalnym, którego nie jest w stanie dostrzec z tego miejsca, w końcu wszystko
jest rozproszone, zamglona architektura, zamazane linie, czy to z powodu pogody, czy pory dnia,
czy też z powodu jego już zniszczonych oczu, jedynie oczy jego wspomnień pozostały przenikliwe,
jak ślepia krogulca.

Na ulicy Crucifixo Reis cierpliwie znosi nachalność ulicznego sprzedawcy, który proponuje mu losy
na loterię. Ci sprzedawcy losów wędrują ulicami Lizbony do dzisiaj, zapewne dokładnie tacy sami.
Niektórzy, sądząc z sędziwej postaci, może nawet ci sami?
XXIII

Fernando Pessoa zbyt długo już jest w naszych rozważaniach ektoplazmą. Pozwólmy mu wreszcie
zaistnieć z własnym dziełem. Najwyższy czas.
Ach, Pessoa w Lizbonie, ucieszy się czytelnik, to z pewnością dopieszczony w detalach przewodnik:
„Lizbona: Co turysta powinien zobaczyć”! Nie, choć lektura to pożyteczna. Dowiemy się z niej, co
zawiera Muzeum Towarzystwa Geograficznego:

(…) modele galionów, statków portugalskich i afrykańskich, popiersia i inne rzeźby, zbroje,
strzały i wszelką broń tubylczą, flagi i bandery wypraw wojskowych, obrazy olejne sławnych
artystów, manuskrypty, ryciny, meble indyjskie, historyczne sprzęty, skóry dzikich zwierząt, próbki
tkanin, produkty z Angoli, Mozambiku, Makau, Timoru, takie jak kawa, guma, drewno i wiele
innych, tubylcze bożki, zęby zwierząt, czaszki, ptaki, stroje typowe dla prowincji portugalskich,
globusy, sarkofagi i tysiące ciekawostek (…).
Zrozumiemy, co przedstawia alegoria wieńcząca Łuk Triumfalny: (…) Chwałę koronującą
Geniusz i Odwagę, zaś leżące postacie to rzeki Tag i Duero (…).

Z radością zauważymy, że Pessoa też spacerował po Feira da Ladra, „Złodziejskim Targu”, dwa razy
w tygodniu, tak jak i my wiek później.
Dowiemy się od skrupulatnego Pessoi, wszak zajmował się zawodowo pisaniem listów handlowych,
ile kosztowała poręcz w Palácio da Foz (9 tysięcy funtów szterlingów), kto zaprojektował który pomnik
w którym roku, a nawet, jeśli będziemy czujni, rozpoznamy poglądy autora, kiedy pisze w pełnym
uwielbienia uniesieniu, że Alfonso de Albuquerque był wielką postacią historyczną, największym
z indyjskich wicekrólów i twórcą nowoczesnego imperializmu.
Tymczasem Alfamie Pessoa poświęca w przewodniku trzy zdania. To, jak pisze, stara dzielnica
rybacka,

która do dziś zachowała w dużej mierze swój dawny charakter. Turysta, który spędzi w Lizbonie
kilka dni, nie może nie odwiedzić tej dzielnicy; żadne inne miejsce nie uświadomi mu z taką
oczywistością, jaka Lizbona była w przeszłości. Tutaj wszystko przywołuje bowiem ową
przeszłość – architektura, układ ulic, łuki i schody, drewniane balkony, a nawet zwyczaje ludzi,
którzy wiodą tu życie pełnie zgiełku, pogaduszek, śpiewów, nędzy i brudu.

Pessoa nie mógł znać tej tak drogiej mi piosenki, którą napisano o Alfamie. Gdy sięga po nią Mariza,
jest przejmującym świadectwem cierpienia i dumy. Gdy śpiewają w duecie Pedro Moutinho z Mayrą
Andrade – nagle delikatnieje w splotach czułych szeptów:

Alfama nie pachnie fado


Pachnie ludem, samotnością
Ciszą przygnębienia
Zna smutek z chlebem
Alfama nie pachnie fado
Ale nie ma innej pieśni.
Alfama
7 VI 2012
Kto wielbi poezję Pessoi pisaną pod heteronimem Álvaro de Campos, będzie zawiedziony.
Przewodnik poety jest bowiem rzetelnym dokumentem, dostarcza cennej wiedzy. Ale nie spełni
oczekiwań czytelnika, który w krótki zimowy dzień w odległym kraju tęskni za smugą światła, za miastem
muzyki i słońca, morza i rozgrzanego białego kamienia, za smakiem świeżych oliwek i wonnego wina.
Może zostawmy więc ten przewodnik. W swej prawdopodobnie najsłynniejszej dziś książce Pessoa
pisze, jakby znał mroki i rozterki listopadowego Żoliborza:

Rzeczy w słońcu dają pocieszenie, jak wszystkie rzeczy jasne. Przyglądanie się, jak życie mija
pod błękitnym niebem, to dla mnie duże wynagrodzenie.

Jo w Almada Velha
25 IX 2011
Pierwsze zdjęcie, jakie zrobiłem leicą. Nasze podwórze
24 VIII 2010
XXIV

Pamiętam, że Piotr Paziński napisał książkę/przewodnik po Dublinie śladami bohaterów „Ulissesa”


Joyce’a. Świat czekał na przewodnik po Lizbonie śladami Bernardo Soaresa, wspomnianego już
wcześniej heteronimu, pod którym Pessoa napisał „Księgę niepokoju”. Dostał cenny prezent pod postacią
książki „Lisboa em pessoa” autorstwa João Correi Filho. Ten badacz Lizbony i literatury okazał się także
wyśmienitym fotografem. Dla mnie to najdoskonalszy przewodnik po Białym Mieście. Jaka szkoda, że
znalazłem go już po napisaniu tej książeczki. Nie jest to jednak, może i lepiej, wyłącznie wędrówka
Soaresa. Już prędzej ilustracja i komentarz do przewodnika Pessoi. A może raczej szerokie spojrzenie na
związki Lizbony z literaturą, Correia Filho bowiem sięga pełnymi garściami po autorów, o których nigdy
nie słyszałem, częściowo zapewne także nietłumaczonych na polski.
Próba zamiany „Księgi niepokoju” w relaksującą formę przewodnika wydaje się zadaniem nie do
uniesienia.
Dzieło to gigantyczne, ciężkie, przytłaczające. Przyznaję, że nawiguję w nim z trudnością. Dla
wygody i zwabienia przyszłego jego czytelnika wybrałem kilka ulotnych, pełnych wdzięku drobiazgów.
By, złakniony urody słów, mógł spojrzeć na Lizbonę oczami największego jej poety. Może nawet
zostawię numery części, by w przypadku ewentualnego zainteresowania łatwiej było odważnemu
czytelnikowi odnaleźć kontekst tych zdań. Niech jeszcze ułożą się w pełen zachwytu obraz upalnego
lizbońskiego dnia…

201
Na przekór słonecznym obyczajom jasnego miasta, mgła od wczesnego ranka owijała lekkim,
rozjaśnianym miarowo przez słońce płaszczem mnożące się domy, unicestwione przestrzenie,
wykwity ziemi i budowli. Jednak kiedy zbliżało się południe, łagodne opary zaczęły się
rozwiewać, aby wkrótce, jakby z westchnieniem cienistego welonu, obrócić się w nicość. Około
dziesiątej tylko lekko skażony błękit nieba zdradzał, że była tu mgła.
(…) Wiejski poranek istnieje. Miejski poranek obiecuje. Pierwszy budzi do życia. Drugi do
myślenia.
354
Upał, jak niewidzialny strój sprawia, że chce się go zdjąć.
437
W mieście panuje czasem wiejski spokój. Są takie chwile, zwłaszcza w lecie, około południa,
kiedy wieś wdziera się do tej jasnej Lizbony jak wiatr.
79
W samym locie mew była jakaś stagnacja; wydawały się lżejsze od powietrza, przez kogoś
w nie rzucone.
83
Wokół placu brzęczą i pomrukują tramwaje niczym żółte, olbrzymie, ruchome pudełka zapałek,
w które dziecko zatknęło pod kątem spaloną zapałkę, żeby udawała maszt. Startując, gwiżdżą
głośno i metalicznie. Gołębie wokół stojącego pośrodku pomnika są jak czarne okruchy
poruszające się, jakby rozpraszał je wiatr.
189
Powietrze ma barwę utajonej żółci – pobladłej żółci oglądanej przez pryzmat przybrudzonej
bieli. W poszarzałym powietrzu tę żółtą barwę ledwie można dostrzec. Jednak bladość szarości
ma coś żółtego w swoim smutku.

Wystarczy na początek?
Cascais
19 XII 2011
XXV

W książce Merciera profesor Gregorius, opuszczając Lizbonę, postanawia fotografować. Wraca do


miejsc, które stały się mu bliskie. Rejestruje detale. Z ukrycia portretuje przyjaciół. Nie spotyka się
z nimi. To jego forma pożegnania. Czemu to robi?

Roland Barthes w swojej pracy „Światło obrazu” pisze: Każda „fotografia jest zaświadczeniem
obecności”. Chwilę potem jednak przywołuje Kafkę: „Fotografuje się rzeczy, żeby usunąć je z umysłu.”
Te dwie pozornie sprzeczne myśli wzajemnie się jednak nie wykluczają.
Fotografując, Gregorius zdaje się przekonywać siebie, że niezwykła egzystencjalna i intelektualna
przygoda, ta odmieniająca mu życie błyskawica, wydarzyła się naprawdę. Jednocześnie wie, że będzie
w nim ogromniała, a w miarę upływu czasu wyobraźnia i pamięć gotowe nadać tej historii ciężar, którego
profesor nie będzie w stanie udźwignąć. Dlatego sprowadza ją już teraz do tej, jak pisze Susan Sontag,
cieniutkiej warstwy przestrzeni i czasu, do kilkudziesięciu kruchych kartek papieru fotograficznego. To
zatem fotografia, która nie jest, jak postrzega ją Sontag, przywłaszczeniem, zawładnięciem,
a w przypadku portretów wręcz gwałceniem. Jego fotografia służyć ma oswajaniu pamięci.
Gregorius nie ma daru widzenia, to wnioskuję ze wspomnianej doskonałej obojętności na otaczającą
go urodę miasta. Sprawia także wrażenie, jakby aparat trzymał w ręku po raz pierwszy. Dlatego te zdjęcia
nie skrywają żadnej tajemnicy, nie interesują później nawet jego samego, co zresztą przynosi mu wyraźną
ulgę. Niosą jedynie podstawowe przesłanie każdej fotografii, jeśli nie jest się Ryszardem Horowitzem
czy Davidem LaChapelle. A mianowicie: „To było”.
Dwa lata spacerowałem w Lizbonie po moich ulicach z leicą przewieszoną przez ramię. To, jak już
mówiłem na wstępie, aparat lekki, prawie niewidoczny. Zarazem jednak fizycznie wymagający, trudny,
zmuszający do nieustannego myślenia. Z natury będąc nieznośnie leniwym, lubię go. Kiedy dziś
zastanawiam się, dlaczego fotografowałem, i próbuję sprowadzić to do jednej myśli, powiedziałbym:
z miłości. Jak ukochaną kobietę, jak własne dzieci. Nawet nie dla chwil, które przyjdą, jeśli wrócę do
tych zdjęć po latach. Prędzej dla uczucia, które towarzyszyło mi, gdy za każdym razem decydowałem, że
właśnie teraz chcę, by światło mojego miasta zostawiło na matrycy swój znak. W ten sposób nadawałem
wagę chwili, pieściłem wzrokiem rzeczywistość, celebrowałem radość istnienia.
Choć tak nie było, napiszę, bo może to pocztówkowo ładne na zakończenie, że w takich chwilach
wracały do mnie słowa pieśni fado – „Lisboa, meu grito”:

Moja łasko, mój uśmiechu,


Modlitwo moja, mój rozsądku,
Moja prosta pieszczoto,
Lizbono.
Stara przystań
22 XII 2011

Pewnego czerwcowego dnia siedziałem w kawiarni na Largo das Portas do Sol. Zaczynało się lato.
Każda istota, od mrówek na ścianach mojej kuchni aż po prezydenta Republiki Portugalii, cieszyła się
z kolejnego podarowanego jej dnia życia. W powietrzu czuło się ten szczególny dreszcz podniecenia, jaki
towarzyszy nadziei, że można coś zacząć od nowa. Patrzyłem na twarze ludzi, którzy obok mnie popijali
swe pierwsze tego dnia meio de leite. Oprócz odbicia błękitu Tagu i bieli fasady kościoła Santo Estêvão
widziałem w ich oczach także tę iskrę wiary, że wszystko, co w życiu najlepsze, jeszcze daleko przed
nimi.
Napisałem wtedy tekst do pieśni fado, którą Ania skomponowała dzień wcześniej:

Spójrz: Przeminęło. Czy nie masz żalu?


Tyle łaski, ale tylko raz. Bo czekają nowi.
„Czy to wszystko?” – nagle pytasz mnie. Nie znam odpowiedzi.
Spójrz: Przeminęło. Nieodwracalnie.
Linia lotu mewy i twój za nią wzrok, w dawnym zmierzchu czerwca.
Ale mewy, wschody i zachody słońc będą tu dla innych.

Postawiłem kropkę po ostatnim zdaniu. Płynęło zgodnie z muzyką, którą miałem w pamięci.
Uśmiechnąłem się do przechodzącego obok Wilfredo, który mrugnął okiem w odpowiedzi i przyjaźnie się
przy tym pomarszczył. Ubrany w białą muszkieterską koszulę, miał już gitarę przewieszoną przez ramię,
wybierał się w dół miasta, do Baixa. Słońce na chwilę zaszło za głowę pomnika świętego Wincentego.
Poczułem opiekuńczy chłód wąskiej smugi cienia. Spojrzałem jeszcze raz na kartkę z tekstem.
Przypadek nagłego ataku saudade, pomyślałem. Da się z tym żyć.

MARCIN KYDRYŃSKI, ALFAMA, WRZESIEŃ 2012


Wilfredo w moim ukochanym punkcie miasta: w lewym rogu tarasu na Portas do Sol
16 XII 2011
Na promie do Cacilhas
20 XII 2011
Bibliografia, innymi słowy książki, które serdecznie polecam

PO POLSKU:

Roland Barthes, Światło obrazu. Uwagi o fotografii, tłum. Jacek Trznadel, Aletheia, Warszawa 2008
Zuzanna Bułat-Silva, Fado – podejście semantyczne. Próba interpretacji słów kluczy, Atut, Wrocław
2008
Luís de Camões, Poezje wybrane, wybór i opracowanie Józef Waczków, Ludowa Spółdzielnia
Wydawnicza, Warszawa 1984
Janina Z. Klave, Historia Literatury Portugalskiej, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1985
Kuchnia Portugalska, New Media Concept 2008 Pascal Mercier, Nocny pociąg do Lizbony, tłum.
Magdalena Jatowska, Noir Sur Blanc, Warszawa 2008
Fernando Pessoa, Księga niepokoju, tłum. Michał Lipszyc, Świat Literacki, Warszawa 2007
Fernando Pessoa, Lizbona: Co turysta powinien zobaczyć, tłum. Katarzyna Bieńkowska, Czytelnik,
Warszawa 2001
Erich Maria Remarque, Noc w Lizbonie, tłum. Aleksander Matuszyn, wyd. pierwsze PIW, Warszawa
1964
José Saramago, Rok śmierci Ricarda Reisa, tłum. Wojciech Charchalis, Rebis, Poznań 2010
Susan Sontag, O fotografii, tłum. Sławomir Magala, Karakter, Kraków 2009
Antonio Tabucchi, Requiem, tłum. Alina Pawłowska-Zampino, Czytelnik, Warszawa 2001

PO ANGIELSKU I PORTUGALSKU:

Camané, Museu do Fado 2011


Oscar Cardoso: Guitarreiro, Museu do Fado 2011
Alexandra Carita, Jorge Simão, Fados nossos, Alêtheia Editores 2006
Carlos do Carmo: Um homem no mundo, Casa do Fado e Guitarra Portuguesa 2004
João Correia Filho, Lisboa em pessoa, Livros D’Hoje 2011
Anne De Stoop, Jerome Darblay, Living in Portugal, Flammarion 1995
Eduardo Gageiro, Lisboa amarga e doce / Lisbon Bitter and Sweet, Punkte Art. – Produções Gráficas
2012
Marina Tavares Dias, Lisboa Past and Present, Quimera 1998

Wszystkie fragmenty pieśni fado w tłumaczeniu Zuzanny Bułat-Silvy pochodzą z książki Fado – podejście
semantyczne. Próba interpretacji słów kluczy, Atut, Wrocław 2008.
PODZIĘKOWANIA

Wiele osób sprawiło, że powstała „Muzyka moich ulic”. Chciałbym im podziękować z całego serca, choć
wkład każdej z nich był tak odmienny.
Przede wszystkim Ani, że zaakceptowała pomysł lizbońskiego rozdziału w naszym życiu. Frankowi
i Stasiowi, że cierpliwie znoszą moją nieobecność na Żoliborzu. Mamie, która zgodziła się raz pojechać
ze mną.
Nie byłoby dokąd jechać, gdyby nie Mariza. Być może gdyby nie Dariusz Startek, który mnie z nią
poznał. Z całą pewnością gdyby nie Beto Betuk, który do dziś, wraz ze swoją Heleną, pozostaje
najbliższym, bezcennym lizbońskim przyjacielem. Być może także gdyby nie Janusz Andrasz, który przed
laty ułatwił Beto kontakt ze mną. Wciąż szukam pierwszej iskry, tego źródła, z którego popłynęła potem
tak ważna w mym życiu historia. Chciałbym tu o nikim nie zapomnieć, ale to takie trudne. Jeśli jednak
przeoczę kogoś ważnego, proszę go lub ją o wybaczenie.
Dziękuję moim lizbońskim bliskim: to przede wszystkim Yami, Pedro Moutinho, Helder Moutinho,
Camané, Paulo de Carvalho, João Balão, Marito Marques, Ernesto Leite, Victor Zamora, Tiago Santos,
Nancy Vieira i Sara Tavares, Ritinha Lobo, Raquel Tavares, Katia Guerreiro; Tito Paris.
Moja managerka i przyjaciółka Joanna; Radzio, Zuza, a ostatnio nawet i Julian Aleksander Drozda, za
to, że trwają przy mnie, nawet w trudnych chwilach. Choćby trzeba było polecieć do Lizbony na kęs
hinduskiego jedzenia albo do Podere Senesi na Villę Antinori 2006.
Darek Raczko, który namówił mnie na pierwsze zdjęcia i słowa o Lizbonie.
Sławomir Kasper, który mi zaufał i powierzył cenny przedmiot.
Dariusz Fedor, który zmobilizował do pisania.
Marek Zagańczyk, który ofiarował dzieło Merciera i z górą ćwierć wieku wielkiej przyjaźni.
Martyna Wojciechowska, która nie przestraszyła się tej książeczki. Ale to w ogóle dziewczyna nie
lękliwa.
Zawsze – Tomasz Tomaszewski, mój mistrz, nauczyciel i przyjaciel. Dla mnie, choć to nie bieg na sto
metrów i rzecz trudno zmierzyć – najwybitniejszy fotograf naszych czasów. Wirtuoz, myśliciel, humanista.
Trochę to krępujące fotografować cokolwiek, będąc jemu współczesnym.
To też moment, by podziękować szefowi Siesta Festiwalu, który tę rzecz całą wymyślił i stworzył:
Piotrowi Łyszkiewiczowi; jego pięknej Magdzie i małej Marysi. To dobry czas, by pokłonić się
Romanowi Osadnikowi, który z kolei wymyślił Siestę w warszawskim teatrze Studio.
I Tomkowi Gajewskiemu, który od tylu lat jest bezcenną pomocą we wszystkich moich
przedsięwzięciach. Wreszcie: Magdzie Jethon, że wciąż ma do mnie cierpliwość w radiowej Trójce.
Ponadto podziękowania zechcą przyjąć: Paulo Salgado; Mónica Jardim; João Pedro Ruela; Pedro
Castro i całe towarzystwo w Mesa de Frades; Wilfredo Meigner; João Vitorio, tak pomocny przy
spotkaniu z Marizą podczas jej historycznego koncertu w Coliseu, w kwietniu 2012 roku;
Szczególna wdzięczność dla największych, którzy zechcieli przede mną uchylić drzwi do swoich
światów: Ivana Linsa i Carlosa do Carmo. Do dziś trudno mi w to uwierzyć.
Niskie ukłony i podziękowania na ręce jego Ekscelencji Ambasadora RP w Lizbonie, profesora
Bronisława Misztala.
Na koniec, być może najważniejsi adresaci podziękowań: Słuchacze Siesty. Bez Państwa nie byłoby
tej książeczki. Ona jest dla Was, po latach wspólnego słuchania muzyki z Lizbony. Dziękuję.

MARCIN
Wydawnictwo G+J RBA Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa
Licencjobiorca National Geographic Society

ul. Marynarska 15, 02-674 Warszawa

© Copyright for the edition branded National Geographic Society


© 2013 National Geographic. All rights reserved
© 2013 Copyright for the text and photos Marcin Kydryński

WYDANIE I

dział handlowy: tel. (48 22) 360 38 38, 360 38 42; fax (48 22) 360 38 49
sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. (48 22) 360 37 77
redakcja: Dorota Mejer
korekty: Redaktornia.pl
projekt graficzny i okładka: manukastudio.pl
redaktor prowadzący: Agnieszka Radzikowska
isbn: 978-83-7596-515-5

National Geographic i żółta ramka są zarejestrowanymi znakami towarowymi National Geographic


Society.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych,


odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – tylko za
wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

You might also like