You are on page 1of 383

Redaktor prowadzący serii Literatura popularnonaukowa

Zbigniew Foniok

Redakcja stylistyczna
Joanna Popiołek

Korekta
Barbara Cywińska
Hanna Lachowska

Projekt graficzny okładki


Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce
© Ezume Images/Shutterstock

Tytuł oryginału
Forbidden Science
From Ancient Technologies to Free Energy

Copyright © 2008 by J. Douglas Kenyon.


Originally published in the English language by Inner Traditions International,
under the title FORBIDDEN SCIENCE:
FROM ANCIENT TECHNOLOGY TO FREE ENERGY
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana
ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu
bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition


Copyright © 2018 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-6626-8

Warszawa 2018. Wydanie II

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.


02-954 Warszawa, ul. Królowej Marysieńki 58

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego


P.U. OPCJA
WSTĘP
J. Douglas Kenyon

Wtej książce przemierzamy rzadko uczęszczane, najciemniejsze korytarze


rozciągające się pod lśniącym gmachem nauki akademickiej. Na następnych
stronach znajdziecie dowody na to, że prawdy nie da się albo ujmować w
sztywne ramy, albo po prostu odrzucać, i to bez względu na wysiłki
prominentów oficjalnej nauki. Przedstawimy tu wiele kontrowersyjnych teorii,
które rzekomo zostały obalone po licznych sporach, chociaż tak naprawdę w
ogóle nie były przedmiotem żadnej dyskusji. Kiedy jednak poznacie wszystko
– od prawdziwego przeznaczenia Wielkiej Piramidy i megalitów Nabta Playa
po astronomiczne teorie Immanuela Velikovsky’ego, od energii punktu
zerowego i zimnej fuzji do badań Ruperta Sheldrake’a nad telepatią i
postrzeganiem pozazmysłowym – zrozumiecie, że fakty różnią się czasami od
tego, w co dotychczas wierzyliście. I jeśli w końcu zadacie sobie pytanie,
dlaczego oficjalna nauka nie wykorzystuje tych materiałów i, co więcej,
dlaczego dyskusja na ten temat została dosłownie „zakazana”, wtedy zapytacie
o to samo, o co pytają autorzy tej książki.
Gdy znamy jakiś język obcy, łatwo wyławiamy znaczenie jego wyrażeń,
jednak dla tych, którzy się go nie uczyli, wszystko brzmi jak pozbawione sensu
dźwięki. Często w dzieciństwie, kiedy usłyszałem czyjąś obszerną wypowiedź
w obcym języku, starałem się ją naśladować, wydając z siebie jakiś bełkot.
Oczywiście nikt się na to nie nabierał i efektem moich wysiłków były jedynie
zdziwione spojrzenia. W końcu zrozumiałem, że elokwencja człowieka to
tylko puste dźwięki. Różnica tkwi w zrozumieniu.
Jakiś czas temu grupa studentów MIT (Massachusetts Institute of
Technology) doprowadziła do absurdu problem pomieszania języków w
świecie akademickim. Jak donosi agencja Reuters, studenci przelali na papier
wygenerowany komputerowo bełkot. Wykorzystując napisany przez siebie
program, który wyprodukował cały komplet fałszywych badań naukowych z
bezsensownymi tekstami, wykresami i tabelami, zgłosili dwa dokumenty na
światową konferencję poświęconą układom, cybernetyce i informatyce
(WMSCI), która odbywała się w Orlando na Florydzie. Ku ich zaskoczeniu
jeden z dokumentów, zatytułowany: Rooter: A Methodology for Typical
Unification of Access Points and Redundancy (Wyorywacz: Metodologia
typowej unifikacji punktów dostępu oraz nadmiarowości), został przyjęty do
prezentacji.
Epizod ten przypomniał mi doświadczenie z czasów młodości. Wiele lat
temu, jako świeżo upieczony student uczelni, której nazwy nie wymienię,
krytykowałem poziom publikacji w studenckim magazynie poetyckim. Ktoś
powiedział mi wtedy, że jeśli jestem taki mądry, powinienem sam coś
przedstawić. Odparłem, że tak zrobię. Bezzwłocznie wyprodukowałem coś, co
według mnie miało być okropnym wierszydłem, ale w stylu, jakie lubiano
drukować w tym piśmie, i posłałem to. Ku mojemu zdziwieniu wiersz nie tylko
wydrukowano, ale również wymieniono na okładce. Tym samym udowodniłem
swoją rację.
W tej książce mamy nie tylko zamiar udowodnić, że tak zwani luminarze
nauki – zajmujący miejsca autorytetów w dzisiejszych twierdzach władz
naukowych – mogą być oszustami. Chcemy również wykazać, że do ich
krytyki społeczności nauki alternatywnej, której wielu członków naprawdę ma
głęboką wiedzę, powinno się podchodzić z głęboką rezerwą.
Zauważyłem, że ludzie uważający się za znawców podstaw nauki
alternatywnej często nie docierają do sedna sprawy, za to skupiają się głównie
na błahostkach. Tak zwani sceptycy z Komitetu Naukowego Badania Zjawisk
Paranormalnych (Committee for Scientific Investigation of Claims of the
Paranormal, CSICOP) i podobne organizacje zdają się nie pojmować języka,
który starają się tłumaczyć. Czy też, jak lubi mawiać John Anthony West, „w
ogóle nie łapią, o co chodzi”. Udaje im się jedynie wykazać swoją ignorancję.
Innym aspektem problemu jest świat biznesu, którego reprezentanci, patrząc
na publikacje takie jak nasza, traktują je jako niszowe. Stwierdzają, że równie
pomyślny rezultat można uzyskać, kiedy zestawi się kolekcję różnych bredni i
da im etykietkę z modnie brzmiącą nazwą. Nieważna jest dla nich podstawowa
spójność badań i ukazywanych perspektyw. Uważają, że mogą ją zastąpić
własnymi bzdurami. Zdziwią się, odkrywając to, co już wiecie, drodzy
czytelnicy – naszym celem jest nadanie sensu, a nie zarabianie pieniędzy,
chociaż przy okazji przemawiamy do rosnącej grupy odbiorców.
Media głównego nurtu starają się przekonać każdego, że tematy, które
podejmujemy, powinny być nazywane marginesem nauki. Okazuje się jednak,
że wszystko, co establishment naukowy określa tym mianem, mieści się tak
naprawdę w sferze jego zainteresowań. W raportach Gallupa czytamy, że
„trzech na czterech Amerykanów przyznaje się do wiary w sprawy
nadnaturalne”. Najbardziej popularne jest postrzeganie pozazmysłowe (ESP).
Przynajmniej na tym polu wypowiedziom elit naukowych na temat tego, w co
mamy wierzyć lub w co mamy nie wierzyć, można przeciwstawić dowody
naszych zmysłów. Stare powiedzenie: „Komu uwierzycie? Mnie czy swoim
kłamliwym oczom?”, może nie mieć tu racji bytu. Z pewnością niejeden z nas
osobiście doświadczył wielu rzeczy, których ortodoksyjna nauka nie jest w
stanie wyjaśnić.
Raporty Gallupa to nie jedyny dowód na słabość współczesnej nauki.
Według Instytutu Badań Społecznych i Religijnych imienia Louisa
Finkensteina (Louis Finkenstein Institute for Social and Religious Research)
ponad 60% naukowców odrzuca teorię Darwina, według której „ludzkość
ewoluowała w sposób naturalny, bez żadnych nadprzyrodzonych wpływów”.
Michael Gluck i Robert J. Cisak, naukowcy piszący do internetowego „Jewish
World Review”, twierdzą, że lekarze wiedzą obecnie o wiele więcej niż kiedyś
o funkcjonowaniu ludzkiego ciała, więc nie robią na nich żadnego wrażenia
dość uproszczone teorie Darwina. Jednym z podanych przez nich przykładów
jest ludzkie oko – zadziwiający skomplikowany układ, wykazujący cechy
specjalnie zaprojektowanego systemu, którego nie potrafi wyjaśnić
standardowy model ewolucjonizmu. Jednak najbardziej kłopotliwe dla
oficjalnej nauki powinny być badania sondażowe przeprowadzone jakiś czas
temu przez Fundację Badawczą Health Partners (Health Partners Research
Foundation) w Minnesocie. Według raportu opublikowanego w brytyjskim
czasopiśmie „Nature” w anonimowym sondażu jeden na trzech amerykańskich
naukowców przyznał, że złamał w ciągu ostatnich trzech lat zasady, które mają
zapewniać rzetelność przeprowadzanych badań. Grzeszki te, według
„Minneapolis Star Tribune”, są różne – od podpisywania się pod dokonaniami
innej osoby po zmianę wyników badań pod wpływem nacisku sponsora.
„Nasza ankieta potwierdza – podsumowują autorzy – że amerykańscy
naukowcy zajmują się sprawami, które przekraczają często pojęcie falsyfikacji,
fabrykowania i plagiatów i które mogą zniszczyć integralność nauki”.
Czy program takiej fałszywej nauki jest ważniejszy niż sama nauka? Czy
chodzi tutaj o pewnego rodzaju utrzymanie politycznej władzy?
Podczas procesu sądowego w Dover w stanie Pensylwania, który skupił na
sobie uwagę świata, rozważano, czy „teoria inteligentnego projektu” (ID) może
być nauczana w szkołach. Mogliśmy z fascynacją obserwować klasyczne
strategie i metody postępowania mające na celu uzyskanie politycznych
korzyści. Jeszcze raz przypomina się znane powiedzenie, że nic nowego pod
słońcem.
Weźmy na przykład samo słowo „ewolucja”. Nic w teorii inteligentnego
projektu nie zaprzecza teorii ewolucji. Co więcej, jednym z głównych celów
prac nad ID jest ustalenie, co jest niezbędne, by ewolucja mogła funkcjonować.
Niektórzy potrzebują kury, by mieć jajko, a inni jajka, by mieć kurę, więc jasne
jest, że ewolucja może potrzebować czasami pomocy (na przykład
inteligentnego projektanta), ale nie oznacza to bynajmniej, że ewolucja (to
znaczy postępująca zmiana) nie zachodzi. Wręcz przeciwnie, jest jasne, że
zmiana zachodzi, i poważni orędownicy inteligentnego projektu z tym nie
dyskutują.
Dla nas – pomimo oskarżeń, że teoria inteligentnego projektu jest
antyewolucyjna i antynaukowa – jest oczywiste, że może ona zapewnić nam
prawdziwie oświeconą drogę pomiędzy fałszywymi wyborami. Do tej pory
wmawiano nam, że musimy wybierać albo biblijny kreacjonizm, albo
ewolucję. Jednak w obecnych sporach kwestionowana jest nie sama ewolucja,
ale darwinizm – teoria, że ewolucja mogła przebiegać tylko i wyłącznie w
wyniku przypadku i działania sił materialnych, bez udziału inteligencji. Jak na
ironię, ci, którzy „wierzą” w darwinizm, w rzeczywistości stoją na stanowisku
metafizycznym i trzymają się go siłą wiary, bez wsparcia dowodów. Wyznają
wirtualną religię własnej roboty, nie uznając żadnej innej.
Kult darwinizmu, jak nam się wydaje, uzurpuje sobie rolę kapłaństwa, które
pozornie obalił, twierdząc, że tylko on może dostarczyć odpowiedzi, których
szuka świat. A jednocześnie jego wyznawcy udawali niewiniątka, kiedy
kwestionowano spójność teorii i podważano jej autorytet.
Niedowiarkom trudno zrozumieć pracę umysłową elit darwinistycznej
religii. Możemy za to poznać wpływ tych elit na niższe, gorzej
poinformowane, poziomy ich hierarchii i dokonać wielu pożytecznych
obserwacji. Na przykład, kiedy nawołuje się do obrony „świętej” sprawy
„nauki”, która ma być zagrożona przez rosnące wpływy ID, większość
świeckiej prasy posłusznie chowa się za wał obronny. Ostre, a nawet
histeryczne krytykowanie teorii inteligentnego projektu jako zaledwie frontu
przeciwko biblijnym fundamentalistycznym kreacjonistom oraz
przepowiadanie zagłady – czyli dosłownie powrót do wieków ciemnych –
ukazuje jednakże tylko ignorancję oskarżycieli. Płacze nad nieuchronną
„śmiercią” nauki są, jak podejrzewamy, odzwierciedleniem malejącej pewności
siebie i rosnącego zaniepokojenia o utrzymanie pozycji darwinizmu. W takim
stanie spór, w którym jedna ze stron opiera się wyłącznie na dotychczasowych
zasługach, jest zbyt groźny i powinno się go zaniechać.
Autorzy niniejszej książki – jak wiele innych osób – mają okazję przyglądać
się głębokim podziałom w ortodoksyjnych mechanizmach wykrywania prawdy
w naszym społeczeństwie. Nie jest to rezultat spisku, ale raczej schizmy
rozdzierającej duszę cywilizacji. Jej efektem jest mnóstwo problemów:
wyobcowanie, wojny, zatrucie środowiska i tym podobne. Jednym z
symptomów zaburzenia jest wyniesienie ludzi tego niegodnych na pozycje
autorytetów, z których mogą oni – w nieskończonych usiłowaniach, by
zachować swoje korzyści – manipulować władzą. A kiedy jest okazja do
zdeprawowania, nie brak chętnych, by z niej skorzystać. Stan ten jest
powszechny i niedopuszczalny. Jednak miejmy nadzieję, że w obecnym
konflikcie dotyczącym inteligentnego projektu stajemy się świadkami jednego
z najbardziej zadziwiających momentów, kiedy system, dla zachowania
własnej równowagi, przystępuje do koniecznej samonaprawy.
Jeśli to właśnie obecnie się dzieje, możemy zaobserwować powstanie
gwałtownej opozycji.
Co mamy jeszcze nowego?
W „Chicago Sun Times” po premierze nowego hollywoodzkiego filmu
fantasy Eragon ukazała się recenzja Miriam Di Nunzio, krytyka filmowego.
Autorka skarży się, że zupełnie nie rozumie, dlaczego czarnoksiężnik Durza
„nie może po prostu pomachać rękoma i w ten sposób odzyskać” błękitny
kamień poszukiwany przez złego króla i jego służalców. A następnie
kwestionuje logikę historii, w której czarny charakter ku swojemu zdziwieniu
odkrywa, że istnieją siły wrogie wobec króla, który powinien zostać
zniszczony. „Jest dla mnie zadziwiające, dlaczego Durza nie może tego
magicznie wywróżyć” – komentuje poirytowana recenzentka. A przecież
odpowiedź na protesty Di Nunzio znajdziemy w filmie, kiedy Brom, którego
gra Jeremy Irons, mówi: „Magia ma swoje prawa”.
Wspominam o dyskusji dotyczącej Eragona nie dlatego, że uważam ten film
za szczególnie wybitny, ale po to, by zobrazować sedno sprawy. Di Nunzio
wydaje się jedną z tych osób, które uważają wszystko, co jest związane ze
sprawami nadprzyrodzonymi, za dziedzinę niemającą podstaw w
rzeczywistości. Według tego sposobu myślenia każda historia o magii jest już z
definicji fikcją, w której jedyne prawo to prawo stworzone przez autora.
Innymi słowy, kiedy zdecydujesz się opowiedzieć jakąś historię, po co ma cię
ograniczać coś takiego jak logika?
Ten uproszczony sposób rozumowania dominuje obecnie w mediach i to nie
tylko głównego nurtu. Jak na ironię, właśnie tutaj bardzo często używa się
określenia „nadprzyrodzony”. Zgodnie z powszechnie przyjętym myśleniem
otacza nas znany nam naturalny świat, który posłuszny jest podstawowym
prawom fizyki, tym rozumianym przez nas. Reszta jest już tylko
nadprzyrodzona, czyli uwolniona z więzów praw naturalnych, i oczywiście
nieprawdziwa. W wyniku takiego myślenia wszystko, czego nie rozumiemy,
staje się „nadprzyrodzone”, czyli innymi słowy „zupełnie fikcyjne”. Walka
toczy się między tymi, którzy, tak jak religijni fundamentaliści, wierzą, że
nadprzyrodzone istnieje (ich Bóg, który stworzył prawa przyrody, nie musi ich
przestrzegać, jeśli nie chce), a tymi wojowniczymi sekularystami, którzy
wierzą, że nadprzyrodzone nie istnieje i że nasze obecne naukowe rozumienie
rzeczywistości nie powinno być kwestionowane. Jedynie nieliczni, jak się
wydaje, uważają, że ostatecznie sam rozum zależy od poglądu, że porządek,
rozumiany lub nierozumiany, jest najważniejszy, i że wystąpienie
jakiegokolwiek niewyjaśnionego zjawiska więcej mówi o ograniczeniach
naszego „pojmowania” niż o ograniczeniach porządku naturalnego.
O dziwo, ludzie, którzy sami obwołali się strażnikami naszego
współczesnego zbioru zasad obejmującego prawo naturalne – innymi słowy
„dozorcy paradygmatów”, fundamentaliści z innego kościoła – nie chcą lub nie
potrafią zauważyć możliwości, które istnieją poza ograniczeniami naszego
obecnego rozumowania. Ci „wyżsi kapłani” panującej nauki uwielbiają
klasyfikować wszystkich, którzy nie zgadzają się z ograniczeniami nałożonymi
na rzeczywistość, jako zwolenników „nadprzyrodzonego” albo jeszcze gorzej.
Innymi słowy, uważają tych, którzy myślą inaczej niż oni, za ignorantów i
ludzi zabobonnych, jeśli nie za amatorów czarnej magii.
A przecież, jak trafnie stwierdził Arthur C. Clarke, „zaawansowanej
technologii nie da się odróżnić od magii”. Jasne jest, że wiele obecnych
zdobyczy technologicznych daje efekty, które nasi przodkowie uznaliby za
magię. Dlaczego więc aroganci nie pozwalają nam widzieć, że rzeczy, które
obecnie wydają się niepojęte, nie wydawałyby się takie, gdybyśmy
dysponowali większą wiedzą? A może rozsądniejsze byłoby przyjęcie, że
zasady, które według naszej obecnej wiary rządzą światem rzeczywistym,
powinno się rozszerzyć i poddać rewizji i że nawet nasi dalecy przodkowie
mogli rozumieć rzeczy, które wprawdzie teraz uległy zapomnieniu, ale, miejmy
nadzieję, pewnego dnia i my będziemy mogli je pojąć?
Do czasów takich jak współczesne świetnie pasuje połączenie dwóch
refrenów starych piosenek – „teraz patrzymy w ciemne zwierciadło”, ale
„kiedyś zrozumiemy więcej”.
Gdy samozwańczy eksperci objawionej mądrości obecnego porządku
wpadają we wściekłość, powinni odpowiedzieć na pytanie, co tak naprawdę ich
rozsierdziło. Jeśli są tak pewni wiarygodności swojej sprawy, co może ich
niepokoić w naszych „tyradach”? Wydaje mi się, że zbytnio protestują,
ponieważ mają wątpliwości co do swojego stanowiska, których po prostu nie
wyjawiają.
W przeprowadzonej ostatnio w Internecie debacie dotyczącej realności
istnienia życia po życiu obrońca pozycji sceptycznej zwrócił się do oponenta:
„Nie wiem, czy to [życie po życiu] naprawdę nie istnieje, ale ty nie wiesz, czy
istnieje”. Niejeden raz mieliśmy okazję poznać podobne komentarze. Znaczy
to tyle, że każdy, kto przypisuje sobie wiedzę przewyższającą wiedzę
„sceptyków”, nie może być szczery, musi więc kłamać, kierując się jakimiś
ukrytymi pobudkami. Ten rodzaj retoryki wykorzystywanej przez oddziały
demaskatorów stał się typową metodą ich działania na wielu polach – od życia
po życiu do teorii inteligentnego projektu, od energii punktu zerowego do
antygrawitacji – i jest kontynuowany z takim emocjonalnym żarem, że nie da
się go ignorować. Ciekawe tylko, skąd bierze się takie zachowanie.
Czy nie jest tak, że instytucjonalna mistyka, która wywołuje wielki strach
mediów i części społeczeństwa, to jedynie wyszukany podstęp, który ma
zamaskować słabość i ślepotę okopujących się prominentów? Przecież,
podobnie jak w przypadku nowych szat cesarza, może to dostrzec nawet
dziecko. Sprawy teorii spisku zostawiamy innym, wydaje się jednak oczywiste,
przynajmniej na poziomie podświadomości, że ta poza zdradza w najlepszym
razie niepewność co do wartości własnych przekonań. Szybkość, z jaką
niektórzy najbardziej elokwentni obrażają się na każdą sugestię, że
podstawowy paradygmat nauki materialistycznej może być kwestionowany,
zdradza, jak sądzimy, głęboko zakorzenione wątpliwości we własne zdolności
do postrzegania prawdy i do dyskutowania o niej.
Ujmijmy to inaczej. Przypuśćmy, że tak zwani demaskatorzy i ich
współbracia byli daltonistami i zdali sobie sprawę, że są w gorszym położeniu
niż ci, którzy nie mieli problemu z odróżnianiem kolorów. Ich potrzeba, by
wyrównać szanse – zaprzeczyć istnieniu koloru i zażądać, by ci, którzy
właściwie postrzegają przedmioty i ich wzajemne relacje, zostali nazwani
szarlatanami lub jeszcze gorzej – może być zrozumiała, ale ma słabe widoki na
powodzenie. Taka taktyka nie powiedzie się dopóty, dopóki ci sceptycy koloru
nie będą mieć władzy, jeśli jednak ich plemię przejmie stery i podeprze swoją
słabość mocą prawa, czy ci wszyscy, którzy potrafią dostrzec tęczę, będą
wyjęci spod prawa?
Do tej pory możemy bez problemu propagować świadomość wielu odcieni,
które zdobią nasz świat – niektóre z nich trudno dostrzec, jeśli się ich
dokładnie nie wskaże. Książki takie jak nasza mogą być groźne dla tych,
którzy postrzegają świat tylko w bieli i czerni lub w najlepszym wypadku w
odcieniach szarości. Miejmy nadzieję, że nie narzucą nam oni odczuwanej
przez siebie niepewności.
Jednocześnie ci, którzy mogą uznać niebezpieczeństwa naszych czasów za
nieco przytłaczające, znajdą wiele powodów, by nie upadać na duchu.
Odkrycia i wiedza przedstawiane na tych stronach, a także heroiczne wyczyny
mogą wskazać nam drogę do wolności, której szukaliśmy. Jeśli zaś droga przed
nami wygląda na niebezpieczną, warto pamiętać, że zawsze tak było. Jak
powiedział pewien mędrzec: „Zmiany są rezultatem dramatycznych
wydarzeń”.
I
PRZYGOTOWANIE DO WALKI

1. DEMASKOWANIE DEMASKATORÓW
David Lewis

Czy tak zwani sceptycy mają sekretny program?

Jeśli wierzysz w zjawiska paranormalne lub w życie po śmierci, lepiej miej się
na baczności. U twoich drzwi mogą pojawić się gliny – gliniarze psi, czyli
członkowie Komitetu Naukowego Badania Zjawisk Paranormalnych
(Committee for Scientific Investigation of Claims of the Paranormal), inaczej
CSICOP[1]. Sceptycy poświęcają mnóstwo czasu i energii na demaskowanie
wszystkiego, co jest w nauce niecodzienne lub ma charakter pozazmysłowy.
Niezmordowanie próbują narzucić egzekwowanie „nieegzekwowalnego”
prawa, według którego żadne zjawisko nie może istnieć poza rzeczywistością
rozumianą czysto fizycznie. Fonetycznie powyższy akronim odpowiada ich
charakterowi, ponieważ psi to stosowane przez naukowców określenie zjawisk
paranormalnych (stąd „gliniarze psi”). W dzisiejszych czasach mają oni ręce
pełne roboty z tymi wszystkimi bestsellerami o doświadczeniach z pogranicza
śmierci, aniołach i zaginionych cywilizacjach.
Zbrodnia wymknęła się już spod kontroli.
Książki o świadomych początkach wszechświata i nowa oparta na
świadomości fizyka sprawiły, że również prezes komitetu, Paul Kurtz, wpadł w
rozterkę. Na konferencji sceptyków w Nowym Jorku stwierdził on, że
przedstawiciele postmodernizmu w fizyce zaprzeczają istnieniu absolutnej
wiedzy naukowej, i uznał ten fakt za rezultat „erozji procesu poznawczego,
która może podkopać demokrację” (z dużym naciskiem). Brzmi to poważnie.
Uznanie spraw paranormalnych za prawdziwe, zdaniem Kurtza, podważa
panującą wizję świata, a o tym jego gliniarze psi nawet boją się myśleć.
Zebranie CSICOP, w którym wziął udział John Mack – znany psychiatra z
Harvardu badający twierdzenia o uprowadzeniach przez kosmitów – miało
inkwizycyjny charakter.

1.1. Jeden z najważniejszych demaskatorów, prezes CSICOP Paul Kurtz.

Ku zdziwieniu Macka jedna ze sceptyczek ogłosiła, że udało jej się – jak na


dobrą policjantkę przystało – dostać się do badanej przez niego grupy osób
twierdzących, że zostali uprowadzeni przez UFO. Fakt, że zdołała go oszukać,
miał podważyć jego naukową wiarygodność. Psychiatra stał się obiektem
ostrego ataku i było to ze wszech miar żenujące. Mack postawił jednak pod
znakiem zapytania żarliwość i dogmatyzm naukowców, przypominając im, że
niektóre kultury zawsze wiedziały o „innych rzeczywistościach, innych
istotach, innych wymiarach, które mogą przeniknąć do naszego świata”. Mack
jeszcze bardziej zirytował tym stwierdzeniem sceptyków. Paul Kurtz pytał
retorycznie: „Jeśli zgodzimy się z myślą Macka, będziemy musieli także
przyznać, że istnieją anioły i reinkarnacja. Do czego nas to doprowadzi?”
Bez wątpienia do popełnienia zbrodni na ulicach.

1.2. John Mack (1929–2004), psychiatra, profesor w Harvard Medical School,


czołowy autorytet w sprawach twierdzeń o uprowadzeniu przez kosmitów.

Reinkarnacja, astrologia i spirytualizm nie mają racji bytu w sposobie


widzenia świata przez demaskatorów, podobnie jak homeopatia i Linus
Pauling; lista jest zresztą bardzo długa. Demaskatorów doprowadzają do furii
nawet teorie spiskowe o zabójstwie Johna Kennedy’ego. Jako mistrzowie
metod naukowych Francisa Bacona – systemu o wyciąganiu wniosków z
obserwacji, a nie na podstawie założeń – „sceptycy” prezentują się jako kapłani
czystej nauki. Okazuje się jednak, że praktykują oni to, co najbardziej
potępiają, a mianowicie „system wierzeń” znany jako naukowy materializm.
Doktryna ta wypiera metodę Bacona, kiedy naukowcy zastępują wolną myśl i
zadawanie pytań dogmatycznym materializmem.
Naukowy materialista wierzy, że materia jest jedyną prawdą, to znaczy
wszystko we wszechświecie, łącznie ze świadomością, można wyjaśnić
prawami fizycznymi i nie ma żadnej transcendentnej przyczyny, nadrzędnego
celu ani sensu życia.
Jednym słowem, w wizji materialistycznej nasze myśli, uczucia, inspiracje,
tożsamość – cały wszechświat – są jedynie zaawansowanymi reakcjami
chemicznymi. Zdaniem materialistów dusza ani żadna świadomość poza
mózgiem, nie mówiąc już o czymś chociaż odrobinę duchowym z natury, nie
istnieją, a wiarę w to, że jest inaczej, określa się pogardliwie „zabobonem”. Ich
cynizm obejmuje każdą dziedzinę, w której występuje się przeciwko poglądom
akademickim, czyli chociażby krytykują teorie o zaginionych cywilizacjach,
medycynę alternatywną i świat paranormalny. Weźmy jako przykład teorię
wysnutą przez Roberta Schocha z uniwersytetu w Bostonie oraz Johna
Anthony’ego Westa. Według niej Sfinks może być starszy niż nam się
wydawało, ponieważ występują na nim ślady erozji wodnej. Twierdzenie to
spotyka się z lawiną krytyki wynikającej niekoniecznie z argumentacji
naukowej, ale z tego, że kwestionuje ono panujące poglądy dotyczące naszej
prehistorii. Od rzeczywistości opartej na świadomości do teorii o
zaawansowanych zaginionych cywilizacjach – wszystko to, co dopomina się o
ponowną ocenę naszych początków, uważane jest przez naukowców za bzdury.
Wbrew wszelkim świadectwom traktują te teorie jako szalbierstwo – gwałcąc
tym samym kardynalną zasadę metody Bacona, by nie dokonywać założeń a
priori – a jednocześnie przypisują sobie najwyższe standardy intelektualnej
czystości.
Jak to świetnie ujęli Wayne i Garth w Saturday Night Live?: „Nie jesteśmy
godni, nie jesteśmy godni”.
Pragnąc uatrakcyjnić swój ruch, gliniarze psi zwerbowali takie osoby, jak
Carl Sagan, James Randi (były magik, który stał się demaskatorem), aktor
komediowy Steve Allen oraz całą rzeszę pracowników naukowych
podzielających ich nihilistyczne poglądy. Chcą oni przekonać zwolenników
„zabobonów”, że wiara w coś innego niż przyziemny materializm jest zupełną
bzdurą, i robią to w imieniu dobra nas wszystkich i demokracji. Ich
sceptycyzm jest absolutny i mimo że nie jest poparty żadnymi dowodami,
większość akademickiej i naukowej społeczności uważa go za coś
oczywistego. Ten absolutny sceptycyzm jest przesłanką kryjącą się za każdym
stanowiskiem, jakie przyjmują demaskatorzy, nawet w tak kluczowych
kwestiach jak pochodzenie energii Wielkiego Wybuchu.
Problem tkwi, jak twierdzi doktor John Beloff, szkocki psycholog z
uniwersytetu w Edynburgu, w „sceptycznej postawie”. Miłym zaskoczeniem
jest fakt, że Kurtz opublikował artykuł uczonego w czasopiśmie CSICOP
„Skeptical Inquirer”. Było to o tyle niezwykłe, że Beloff znany jest z działania
na polu parapsychologii. W tekście omawia sceptyczną postawę, dowodząc, że
aprioryczne przekonania przekreślają wiarygodność zjawisk niezgodnych ze
znanymi lub przyjętymi prawami fizycznymi. Oznacza to, że gliniarze psi już
na dzień dobry ustawiają się na przegranej pozycji. Naukowiec podsumowuje
ich stanowisko, stwierdzając: „Kurtz może uznać, we właściwym czasie, że
odkrycia parapsychologiczne mają wartość nominalną, ale zawsze z cichą
nadzieją, że w ostateczności da się je pogodzić z materialistycznym punktem
widzenia”. I kontynuuje: „Skutkiem tego [Kurtz] w szczególności odrzuca
termin »nadprzyrodzone«, jeśli ma to znaczyć wymiar duchowy, umysłowy lub
idealistyczny”. Doktor Beloff twierdzi też, że stanowisko „absolutnego
sceptycyzmu” Kurtza wcale nie jest takie niezwykłe. Właściwie jest to bardzo
popularna postawa w społeczności akademickiej i naukowej, prowadzi jednak
do problemów.
Jak na ironię, dzięki postępowi na polu medycyny dysponujemy coraz
większą liczbą dowodów wskazujących, a nawet potwierdzających, że
świadomość istnieje również po śmierci. Podobne do siebie świadectwa setek
osób, zebrane w książce doktora Raymonda Moody’ego Życie po życiu, są
dowodem na istnienie transcendentnych rzeczywistości. Kolejne osoby, które
przeżyły śmierć kliniczną i powróciły do życia, zmagają się ze sceptykami
wykorzystującymi materialistyczne poglądy w kreatywny sposób. Programy
telewizyjne dotyczące doświadczeń z pogranicza życia i śmierci ciągle
pokazują sceptyków pewnych, że tylko mózg jest źródłem świadomości.
Łaskawie przenoszą oni głęboko duchowe epizody przywróconych do życia
pacjentów do królestwa neuroprzekaźników, halucynacji i szaleństwa. Chociaż
ich grupa jest nieliczna, często pojawiają się w mediach. Przedstawiając
„jedynie słuszny” punkt widzenia, ignorują dowody, które zaprzeczają ich
twierdzeniom, na przykład rozmowy zasłyszane w poczekalni, które ludzie
uznani za martwych powtarzali po powrocie do świata żywych.
Doktor Kenneth Ring w książce Life at Death: A Scientific Investigation of
the Near-Death Experience (Życie w śmierci: Naukowe badanie doznań z
pogranicza życia i śmierci) dąży do tego, by zmienić paradygmat, i przekonuje,
że świadomość ma podstawowe znaczenie w odbiorze rzeczywistości. Jego
wnioski to cios zadany naukowemu materializmowi i sceptycyzmowi gliniarzy
psi. „Wydaje się, że świat nowoczesnej fizyki i świat duchowy reprezentują
jedną rzeczywistość” – stwierdza Ring. Podkreśla on również, że nauka
materialistyczna ma ograniczenia, a pogoń za wiedzą absolutną prowadzi do
królestwa religii, filozofii i duchowości. To stanowisko nie jest nowe. Mistycy,
intelektualiści i niektórzy wpływowi naukowcy twierdzili tak samo. Albert
Einstein określił to bardzo poetycko, pisząc: „Najpiękniejszą rzeczą, jaką
możemy przeżyć, jest nieodgadnione. To źródło prawdziwej sztuki i nauki.
Ten, dla którego to uczucie jest obce, przypomina umarłego: jego oczy są
zamknięte… Podstawę naszej religijności stanowi wiedza, że to, co
niedostępne dla nas, naprawdę istnieje – manifestuje się jako najwyższa
mądrość i najwspanialsze piękno, które możemy pojąć jedynie częściowo”.
Musimy zebrać się na odwagę, iść w ślady Einsteina i poznawać tajemnice
życia. I to bez względu na głosy przedstawicieli naukowego materializmu,
które zapewne odzwierciedlają zbiorową nieufność wobec intuicji i
natchnienia. Jednocześnie nie powinniśmy ignorować tego, co sceptycy nam
proponują, czyli krytycznego myślenia w dziedzinach podatnych na zabobony i
szarlatanerię. Metoda naukowa służyła nam i będzie służyła dobrze, jeśli ją
będziemy odpowiednio wykorzystywać. Dzięki niej wyszliśmy z wieków
ciemnych i przeszliśmy do ery lotów kosmicznych, znaleźliśmy lekarstwo na
polio i tak dalej (chociaż nauka dostrzega, że odkrycia często są dziełem
przypadku). Jednak czasami naukowy materializm zmuszony jest do
sprzymierzenia się z tymi, którzy atakują każdego, kto zajmuje się
nietradycyjnymi systemami. Kiedy kult absolutnego materializmu znajduje
drogę do naszego życia, szkół i sal sądowych, ryzykujemy ograniczenie
wolności osobistej i wolnej myśli, a to właśnie są prawdziwe zagrożenia
cywilizacji. W imię nauki demaskatorzy, sceptycy i „eksperci” przybierają
nagle pozy autorytetów, mając rzekomo zgodę społeczności naukowej.
W styczniowo-lutowym „Skeptical Inquirer” z 1995 roku opublikowano
tekst takiego „eksperta”. W numerze tym Joseph Szimhart wypowiada się
krytycznie na temat bestselleru Jamesa Redfielda Niebiańska przepowiednia,
który traktuje z niewiadomego powodu jako pracę naukową. Trudno
powiedzieć, czy Szimhartowi nie spodobała się sama książka, czy też jej treść.
Trudno też stwierdzić, czy „Skeptical Inquirer” prawidłowo podał jego zawód.
Szimhart krytykuje charakter Redfielda, twierdząc, że jedynym motywem
opowiedzenia tej historii były dla autora pieniądze. Przypuszcza też szturm na
tradycje religijne i mistyczne oraz ich przedstawicieli, takich jak Maharishi
Mahesh Yogi, Baird Spalding, Guy Ballard i Carlos Castaneda. Twierdzi, że
tak jak Redfieldowi, tak i tym osobom chodziło o pieniądze. Nazywa raport
Nicholasa Notovitcha o podróży Jezusa Chrystusa do Indii „fantazją”,
zniesławiając tradycję liczącą sobie 2000 lat. Następnie określa powszechnie
znaną książkę Kurs cudów jako „reakcyjną, dyktatorską książkę”.
Daj spokój, Joe.
Intelektualne uprzedzenia Szimharta nie są jednak jedynym problemem.
Jego postawa samozwańczego „deprogramatora” oznacza większe kłopoty.
Szimhart maniakalnie reagował na New Age, przetrzymując i zastraszając
ludzi związanych z, jak to nazywają niektórzy uczeni, nowymi ruchami
religijnymi. Oskarżony w Idaho o porwanie, ledwo uniknął kary, ale jego
wspólnicy nie mieli już takiego szczęścia. W rezultacie potępili jego
fanatyczne metody. Jego działania, według badań przeprowadzonych na
uniwersytecie w Syrakuzach, mogą wywoływać stres pourazowy u
zniewolonych i przetrzymywanych przez niego ludzi, bardziej zatem niszczy
on ich psychikę, niż gdyby zostali wypuszczeni na wolność.
Przejęty przez władze dziennik Szimharta odkrywa motywy jego współpracy
z porywaczami. Chodzi oczywiście o pieniądze. Jego artykuł w „Skeptical
Inquirer” pokazuje, że kieruje nim jeszcze jeden motyw – szczególna antypatia
do wszystkiego, co przypomina, jak sam pisze, „przebudzenie wewnętrznej
rzeczywistości lub gnozę”. Dzięki nietolerancji i przykremu postępowaniu
zapracował sobie na przydomek „specjalisty do kontrowersji wokół nowych
religii”, jak to określono w przypisie do artykułu. Redaktor „Skeptical
Inquirer” powinien chyba w sposób nieco bardziej wyważony wyrażać swój
sceptycyzm.
Na szczęście taktykę lub fanatyzm Szimharta naśladuje niewielu sceptyków.
Nie jest on naukowcem i prawdziwi naukowcy mogliby się zastanawiać,
dlaczego jego praca została opublikowana w „Skeptical Inquirer”. Co więcej,
wielu uczonych – niektórzy z nich nazywają siebie sceptykami – podchodzi do
spraw zjawisk paranormalnych z dużym obiektywizmem. Inni aktywnie śledzą
wszystko, co tajemnicze, niekonwencjonalne i transcendentalne. Teorie i
dowody dotyczące rzeczywistości opartej na świadomości przyciągnęły uwagę
wielu znakomitych naukowców i znawców, takich jak wspomniany już John
Mack oraz fizyk i laureat Nagrody Nobla Brian Josephson, autor pracy
zatytułowanej Physics and Spirituality: the Next Grand Unification (Fizyka i
duchowość: kolejne wielkie zjednoczenie).
Sceptycy oczywiście denerwują się, kiedy wybitni naukowcy zaglądają do
zakazanej strefy badania świadomości. John Mack miał czelność badać historie
o uprowadzeniach przez kosmitów – dziwne opowieści ludzi o tym, jak zostali
porwani przez istoty pozaziemskie, które za pomocą telepatii dokonywały na
nich eksperymentów. Relacje te potwierdzają łączenie się rzeczywistości
nieświadomej i fizycznej. Po sprawdzeniu innych wyjaśnień Mack uznał, że te
opowieści przywołane w stanie hipnozy są realne, i przyjął, że rzeczywistość
musi być czymś więcej, niż nam się wydaje. W rezultacie jego etat
wykładowcy Harvardu stał się zagrożony, a sam Mack został potępiony przez
niektórych kolegów, chociaż wiele osób chwaliło jego odwagę.
1.3. Fizyk i noblista Brian Josephson, dyrektor Mind-Matter Unification
Project w Laboratorium Cavendish w Cambridge, w Anglii.

Brian Josephson zaskoczył kolegów, zajmując się badaniem świadomości,


po tym jak odkrył magiczne właściwości kwantów, zwane obecnie efektem
Josephsona (zjawisko prądu stałego przepływającego przez złącze dwóch
nadprzewodników rozdzielone cienką warstwą izolatora). Odkrycia tego
dokonał na uniwersytecie w Cambridge, gdy miał zaledwie 22 lata. Otrzymał
wtedy posadę wykładowcy w legendarnym laboratorium Cavendisha w
Cambridge. Stało się to w 1972 roku. Rok później przyznano mu Nagrodę
Nobla. Następnie wyrzekł się świata ortodoksyjnego na rzecz poszukiwań
zrozumienia mistycznego. Społeczność naukowa uważała Josephsona za
geniusza do chwili, kiedy wkroczył do „strefy zakazanej”. A przecież swoje
skłonności odkrył dużo wcześniej, kiedy jako student wykazał uznanie dla
rzeczywistości niewidocznej gołym okiem. Odkrycie nazwane później efektem
Josephsona było rezultatem spekulacji, że „tunele” elektronowe mogą
przechodzić przez barierę izolacyjną w nadprzewodnikach, podobnie jak duchy
na filmach przechodzą przez ścianę.
Opierając się na swoim odczytaniu mechaniki kwantowej, czyli
wewnętrznego mechanizmu wszechświata, Josephson odgadł, że prąd w takim
obwodzie elektrycznym może przepływać w dwóch kierunkach jednocześnie,
wywołując rodzaj fali, która jest wrażliwa zwłaszcza na wpływ magnetyczny i
elektryczny. Laboratoria firmy Bell potwierdziły teorie uczonego, dzięki czemu
zyskał on sławę jako osoba odkrywcza i wyjątkowo utalentowana. W
czasopiśmie naukowym „Scientific American” Josephson stwierdził, że
mechanika kwantowa uwzględnia „synchroniczność”, „wywołującą zjawiska
podobne do zjawisk psychicznych”. Uważa zatem, że fizyczna rzeczywistość
ma związek z ludzką świadomością. Josephson uznał, że na wykładach w
laboratorium Cavendisha jego poglądy dobrze przyjmowano. W tym samym
artykule zaproponował, żeby naukowcy doskonalili swoje zdolności,
praktykując medytację.
Można powiedzieć, że nieugiętym sceptykom brakuje subtelności
rozumowania charakterystycznej dla Josephsona. Nie oznacza to, że wszyscy
oni odrzucają twierdzenia uczonego. Wręcz przeciwnie, niektórzy poszukują
prawdy bez względu na to, gdzie ich to doprowadzi. Przykładem może być tu
doktor Michael Epstein, chemik i wiceprezes grupy sceptyków. W nowej
publikacji wydanej przez Towarzystwo Naukowej Eksploracji (Society for
Scientific Exploration, SSE) Epstein stwierdził, że „demaskatorzy często
nazywają siebie sceptykami. Jednakże prawdziwy sceptyk to osoba, która
pragnie krytycznie patrzeć na całość dowodów dotyczących nadzwyczajnych
zjawisk. Do tego właśnie zostało powołane SSE”.
Towarzystwo skupiające grupę naukowców i wykładowców zebrało się jakiś
czas temu w Huntington Beach w stanie Kalifornia. Omawiane tam sprawy –
od doświadczeń z pogranicza śmierci do dowodów na reinkarnację – z
pewnością mogłyby rozwścieczyć każdego gliniarza psi. Innymi
dyskutowanymi tematami były biologiczne reakcje, które mogą zapowiadać
trzęsienia ziemi, wpływ Księżyca na zachowanie się człowieka, sztuczne
struktury na Marsie, wiek Sfinksa, święte miejsca i święta nauka, akustyczne
właściwości starożytnych miejsc obrzędowych, archeoastronomia, energie
alternatywne, telepatia i psychokineza. Członkowie towarzystwa niekoniecznie
zgadzali się z prezentowanymi stanowiskami. Właściwie można powiedzieć, że
zastosowali oni standardy naukowe, które ani nie odrzucają, ani nie akceptują z
góry tych teorii. Sekretarz towarzystwa i były sekretarz Amerykańskiego
Towarzystwa Astronomicznego (American Astronomical Society) Lawrence
Frederick kwestionuje na przykład metodologię wykorzystaną do zebrania
dowodów na istnienie sztucznych struktur na Marsie. Jednak nie odrzuca samej
teorii. Na temat budowli na Marsie żartuje: „Nie potrafię wykazać, że nie jest
to prawda, ale jest to całkiem zwariowane”. Naukowiec twierdzi, że bez
wykonania podwójnej ślepej próby w innych miejscach na Marsie, w
zestawieniu z którą można byłoby porównać geometrię rzekomych sztucznych
struktur, nie da się wysnuwać żadnych naukowych wniosków.

1.4. Przeciwstawianie się demaskatorom przypomina walkę ze smokami, z tą


różnicą, że towarzyszy temu więcej dymu.

Frederick i członkowie towarzystwa przeprowadzają badania, nie żywiąc


uprzedzeń, w przeciwieństwie do wielu innych. Prowadzą niezależne
dochodzenia dotyczące różnorodnych teorii i twierdzeń, czasami bardzo
dziwnych. Są i zafascynowani, i sceptyczni, czyli przemawia przez nich
naukowa dyscyplina i jednocześnie zwykły ludzki zachwyt. Mówiąc o jednym
z członków towarzystwa, którego nazwiska nie wymienię, Frederick opisał go
jako „uroczą i serdeczną osobę” zatrudnioną w jednym z największych
instytutów na politechnice. Lepiej jednak nie wyjawiać jego nazwiska,
ponieważ wprawdzie zgadza się on z gliniarzami psi w większości spraw, ale
jest przekonany, że potwór z Loch Ness rzeczywiście istnieje… Naprawdę.
Jego stanowisko, oczywiście, stwarza dość duży problem. Zaczynasz się
bowiem zastanawiać.
Co się stanie z naszą demokracją?
2. KSIĄŻKA VOODOO SCIENCE NA
ŁAWIE OSKARŻONYCH
Eugene Mallove

Sprzeciw wobec stronniczego sądu nad nauką alternatywną

Opublikowana w 2000 roku książka Voodoo Science (Nauka voodoo) będzie


pewnie w przyszłości postrzegana przez historyków jako zgliszcza oficjalnej
fizyki końca XX wieku. Fizyki, która zmierza ku „teorii wszystkiego”, nie
zdając sobie sprawy, że u jej podstaw istnieją głębokie pęknięcia. Autor
książki, Robert L. Park, profesor fizyki na Uniwersytecie Maryland, mocno się
jednak zagalopował. Od wielu lat był ulubieńcem redaktorów oczekujących
dosadnego komentarza od głównego reprezentanta Amerykańskiego
Towarzystwa Fizycznego (American Physical Society, APS), którą to pozycję
zajmował od 1982 roku.
Robert Park, bez względu na to, czy szydził z załogowych lotów
kosmicznych, broni do zwalczania pocisków balistycznych, medycyny
alternatywnej, badań nad postrzeganiem pozazmysłowym, poszukiwań UFO
lub ze swojego ulubionego celu – zimnej fuzji, zawsze hojnie szafował
oszczerstwami na stronie z komentarzami „New York Timesa” lub
„Washington Post”. Jego upolityczniony cotygodniowy komentarz
publikowany w Internecie pod adresem www.opa.org/WN nosił tytuł „What’s
New?” i był o dziwo tolerowany przez APS, mimo że Park z nieznośną hucpą
kończył każdą kolumnę dwuznacznym dementi: „Przedstawione tu opinie są
poglądami autora i nie muszą być podzielane przez APS, choć powinny”. Oto
cały Park, żywiący nadzieję, że jego czytelnicy będą postrzegać świat przez
filtr naukowych pewników, które mieli opanować i on, i jego zarozumiali
koledzy fizycy.
Doktor Park zebrał swoje opinie w niewielkim tomiku, w którym
oświadczył, że odkrył nowy rodzaj nauki – „naukę voodoo”. Definicję jej
określa podtytuł książki: The Road from Foolishness to Fraud (Droga od
głupoty do oszustwa). Park twierdzi w niej, że istnieją „uczciwe błędy”, które
zaczynają się od „samooszukiwania”, a potem przekształcają się w „prawdziwe
oszustwo”. Następnie rozwija tę definicję następująco: „Granica między
głupotą a oszustwem jest cienka. Ponieważ nie zawsze łatwo jest powiedzieć,
kiedy zostaje ona przekroczona, używam terminu »nauka voodoo« na
określenie różnych wymysłów: nauki patologicznej, nauki bzdurnej,
pseudonauki i fałszywej nauki”.

2.1. Autor i profesor fizyki Robert L. Park, przeciwnik zimnej fuzji i


samozwańczy rzecznik konwencjonalnej myśli naukowej.

Naukę voodoo Park „odkrył”, kiedy udzielał się jako rzecznik prasowy APS
i „ciągle stykał się z różnymi naukowymi pomysłami i twierdzeniami, które są
całkowicie, niezaprzeczalnie, fantastycznie błędne”. Te trzy przysłówki
wyraźnie pokazują, jak bardzo jest on pewien mylności wielu rzeczy
nazywanych przez niego „nauką voodoo”. Wyciąga wnioski, opierając się na
teorii, która jego zdaniem jest nienaruszalna. I tu właśnie leży przyczyna
porażki Parka i jego kolegów fizyków – zapomnieli już oni o chęci poznania
towarzyszącej eksperymentom naukowym, którą zapewne odczuwali na
początku kariery. Kwestionują wszystkie dane pochodzące z doświadczeń
naukowych na pierwszy rzut oka sprzecznych z teorią, co do której wysnuli
dwa wnioski: 1) nie potrzebuje ona żadnej zasadniczej modyfikacji
pozwalającej uznać niektóre zjawiska; lub 2) nie można uznać tych zjawisk w
ramach istniejącej teorii. Trzeba wyjątkowej arogancji, żeby oba punkty
uważać za niepodważalne prawdy, skoro zarówno eksperymentalne dane, jak i
teoria zjawisk anormalnych mocno im zaprzeczają, czego najlepszym
przykładem może być sprawa zimnej fuzji.
Park sądzi, że wie, co robią on i inni przedstawiciele oficjalnej fizyki, ale jest
w błędzie. Pisze następująco: „Bez względu na to, jak przekonująca wydaje się
teoria, zawsze eksperymenty mają ostatnie słowo”. A przecież dla niego
właśnie teoria ma wpływ na to, którym eksperymentom w ogóle poświęci
uwagę. Pokazując, że zupełnie nie wie o walkach w imię zmiany paradygmatu,
Park twierdzi: „Gdy potrzebna jest lepsza informacja, po prostu wydaje się
poprawioną wersję podręczników, nawet nie zerkając wstecz”. Bzdura!

2.2. Stanley Pons (z tyłu, z lewej) i Martin Fleischmann (z prawej)


elektromechanicy, którzy w 1989 roku odkryli zimną fuzję (dzięki uprzejmości
Institute Energy).

W książce Voodoo Science Park odrzuca zimną fuzję już na samym


początku, określając ją jako „skompromitowaną »zimną fuzję«, którą kilka lat
wcześniej ogłosili Stanley Pons i Martin Fleischmann”[2]. Twierdzi on, że
„coraz mniejsza grupa ich zwolenników” corocznie zbiera się „w jakimś
szpanerskim kurorcie”, próbując „reanimować” zimną fuzję. Zadaje pytanie:
„Dlaczego ta niezbyt liczna grupa nadal tak gorliwie wierzy w coś, co reszta
społeczności naukowej odrzuciła jako fantazję już wiele lat temu?” Następnie
snuje domysły: „Może niektórzy naukowcy traktują zimną fuzję jako rodzaj
ucieczki od nudy”.
Park jeszcze wiele razy podejmuje w książce ten temat i wyraża swoją
opinię: „Szóstego czerwca 1989 roku, dokładnie 75 dni po ogłoszeniu jej
istnienia w Salt Lake City, zimna fuzja przekroczyła granicę oddzielającą
głupotę od oszustwa”. Stwierdza on, że Fleischmann i Pons „wyolbrzymili lub
sfabrykowali swoje dowody”. (Zastanawia się jedynie, czy zajmujący się
zimną fuzją doktor James Patterson z Clean Energy Technologies też
przekroczył tę granicę).
Park nie zaprzątał sobie głowy studiowaniem danych, których domagał się
lata wcześniej jako dowodu na istnienie zimnej fuzji, a zwłaszcza danych o
popiołach nuklearnych helu-4, nawet wtedy, kiedy opublikowane zostały w
czasopismach recenzowanych. Czternastego czerwca 1989 roku w „Chronicle
of Higher Education” Park wyraził następującą opinię: „Najbardziej
denerwującym aspektem tego sporu jest fakt, że powinien on być zakończony
już wiele tygodni temu. Jeśli rzeczywiście można przeprowadzić fuzję w taki
sposób, jak to zakładają obaj naukowcy, hel, jej końcowy produkt, musi być
obecny w elektrodzie palladowej”. „Nie musicie się martwić o ciepło, jeśli nie
ma tam helu” – powiedział mi wiosną 1991 roku, co odnotowałem w swojej
książce Fire from Ice (Ogień z lodu). Pomijam wielki błąd, jaki robił Park, nie
zwracając uwagi na hel, który mógł znajdować się w gazie ulatniającym się
podczas reakcji (i który właśnie tam został odkryty w 1991 roku i później).
Godne uwagi jest to, że Park nawet nie wspomniał o jakiejkolwiek publikacji
na temat helu użytego w eksperymentach z zimną fuzją.
Co najmniej od 1991 roku Park dowiadywał się od swoich kolegów z APS,
między innymi od doktora Scotta Chubba, o helu-4 wykrywanym w katodach
oraz strumieniach gazu podczas eksperymentów z zimną fuzją. Te niezależne
eksperymenty zostały opublikowane w Stanach Zjednoczonych i Japonii w
czasopismach recenzowanych. Nie ma wątpliwości, że Park dobrze o tym wie.
Jednak w książce Voodoo Science nie pojawia się na ten temat żadna
wzmianka, co można uznać za jawne okłamywanie dziennikarzy i czytelników.
W tej dziedzinie Park porusza się właśnie, jak sam to ujął, „od głupoty do
oszustwa”. Nie zawracając sobie głowy niewygodnymi faktami, takimi jak
niepodważalne wyniki eksperymentów potwierdzające zimną fuzję, stwierdza:
„Dziesięć lat po ogłoszeniu zimnej fuzji efekty są równie nieprzekonujące jak
w pierwszych tygodniach”. Opisuje historię odkrycia w sposób groteskowy, by
je jedynie ośmieszyć: „Zastanawiam się, w jaki sposób Pons i Fleischmann
mogli pracować przez pięć lat nad zimną fuzją – jak utrzymują – i nie wybrać
się do biblioteki, by znaleźć to, co już wiadomo na temat wodoru w metalach”.
Elektrochemik Martin Fleischmann, członek brytyjskiego Towarzystwa
Królewskiego, miałby nic nie wiedzieć o wodorze w metalach? Trochę to za
bardzo naciągane, nawet jak na kogoś, kto nie przejmuje się etyką i uchyla się
od powiedzenia prawdy. Przecież to przede wszystkim Park powinien wybrać
się do biblioteki. Może wtedy dowiedziałby się, że to właśnie czołowi
specjaliści w dziedzinie zimnej fuzji, tacy jak Fleischmann i Bockris, napisali
podręczniki o wodorze w metalach. Wybitne osiągnięcia Fleischmanna w tej
dziedzinie sprawiły, że został on członkiem Towarzystwa Królewskiego, bez
wątpienia jednego z najważniejszych towarzystw naukowych. W związku z
innymi sprawami Park podkreśla swoją lojalność wobec panującej teorii
naukowej i wiedzy czołowych autorytetów, w tym przypadku jednak nie wie
nawet, kto jest takim autorytetem.
Skoro Park nie zdobywa informacji o zimnej fuzji z opracowań technicznych
– co jest zwykłym postępowaniem w nauce – w takim razie skąd je czerpie?
Najwyraźniej korzysta z opracowań równie odpornego na fakty doktora
Douglasa Morrisona z Europejskiego Ośrodka Badań Jądrowych (Centre
Européen pour la Recherche Nucléaire, CERN) w Genewie. Uczony ten bywał
na konferencjach poświęconych zimnej fuzji, gdzie zadawał naiwne pytania,
pokazując, że podobnie jak Park w ogóle nie zapoznał się z literaturą fachową.
Morrison „uważnie obserwuje zimną fuzję w imieniu nas wszystkich” – jak to
stwierdza Park. W rezultacie Morrison, główny zwolennik teorii o tym, że
zimna fuzja jest „nauką patologiczną”, przekazuje informacje Parkowi, który je
okrasza różnymi złośliwostkami w stylu waszyngtońskiej kliki.
Morrison to jedyny sceptyk, który opublikował referat naukowy, mierząc się
w nim z licznymi kwestiami dotyczącymi kalorymetrii i elektrochemii w
zimnej fuzji, ale każdy ustęp jego pracy pełen jest elementarnych błędów.
Przykładem może być fakt, że odejmuje ten sam parametr dwa razy. Twierdzi,
że Fleischmann i Pons wykorzystali metodę „złożonej analizy nielinearnej”,
czego nie zrobili. Następnie proponuje zamiast niej inną metodę, i to właśnie
tę, którą zastosowali uczeni. Myli moc (waty) z energią (dżule). Twierdzi, że
ucieczka wodoru z 0,0044 gramocząsteczki wodorku palladu może wytwarzać
144 waty mocy i 1 100 000 dżuli energii, tymczasem według podręczników
minimalna moc będzie wynosiła 0,005 wata, a proste wyliczenie wykazuje, że
wyprodukuje to najwyżej 650 dżuli. I to ma być „ekspert”, na którym można
polegać w sprawach zimnej fuzji!
Park jednak dobrze wie, jaką wartość dla celów propagandowych ma
obrócenie czegoś poważnego w żart. Już w pierwszych dniach po ogłoszeniu
odkrycia przez Fleischmanna i Ponsa stwierdził: „Zimna fuzja stała się żartem.
W Waszyngtonie jest to fatalne w skutkach”.
Po zaatakowaniu podstawowych założeń badań nad zimną fuzją Park wybrał
jako ofiarę kolejnego szturmu doktora Randella Millsa z BlackLight Power.
Twierdzi on, że Mills „nie przedstawił żadnych wyników eksperymentów”,
które miały wyzwolić wielką energię w wyniku powstania hydrino. Park w
ogóle nie dyskutuje o zróżnicowanych danych eksperymentalnych i
astrofizycznych, które Mills przytaczał, aby bronić swojej teorii. Ukrywa też
pozytywne rezultaty, jakie Centrum Badawcze Lewisa (Lewis Research
Center) z NASA opublikowało w oficjalnym raporcie na temat replikacji
Millsa. Park potrafi jedynie opierać się na teorii: „Ci, którzy stawiają na
hydrino, występują przeciwko najmocniej ugruntowanym i doskonałym
prawom fizyki”. Pan Pewnicki pyta retorycznie: „Jakie są szanse, że Randell
Mills ma rację? Istnieje duże prawdopodobieństwo, że są to szanse zerowe”.
Chociaż wiedziałem, że Park będzie uderzał w anomalie naukowe, nie
spodziewałem się, że jest tak wielkim ignorantem w dziedzinie lotów
kosmicznych i ich przyszłości. Wypowiadając się na temat swojego
oświadczenia wygłoszonego przed amerykańskim Kongresem na początku lat
90. XX wieku i dotyczącego bezzałogowych lotów kosmicznych, stwierdził:
„Chciałem wyjaśnić, dlaczego era załogowych badań kosmicznych skończyła
się 25 lat temu i prawdopodobnie nie powróci”. Nie ma szans na obecność
ludzi w kosmosie? Czy on mówi poważnie? Park kończy krótkowzroczny
refren żałosnym poetyzowaniem zawierającym absurdalne przesłanie:
„Omijani przez rozwój nauki amerykańscy astronauci osiedli na mieliźnie
orbity ziemskiej niczym pasażerowie czekający przy opuszczonym torze
kolejowym na pociąg, który nigdy nie przyjedzie”.
Następnie ten amator astronauta z zaskakującym tupetem twierdzi: „Gdyby
na orbicie znajdowało się złoto, nie opłaciłoby się tam po nie lecieć”.
Zadziwiające! Kiedy wypowiada takie stwierdzenia, najwyraźniej nie pojmuje
tak podstawowych koncepcji jak niski koszt napędu podczas wychodzenia
rakiet z orbity i hamowania. W dobie początków ery transportu kosmicznego to
faux pas Parka będzie pamiętane jako XX-wieczna gafa porównywalna z nieco
wcześniejszymi stwierdzeniami astronoma Simona Newcomba, że loty
obiektów cięższych od powietrza są niemożliwe.
W swojej krucjacie przeciwko załogowym lotom kosmicznym Park atakuje
nawet bohaterskiego astronautę Johna Glenna: „Zarówno Ham (szympans
biorący udział w amerykańskim locie kosmicznym), jak i Glenn mieli znaleźć
się w Waszyngtonie: Glenn w amerykańskim senacie, a Ham w narodowym
ogrodzie zoologicznym. Ham nigdy nie poleciał powtórnie w kosmos i zmarł
jakiś czas później”.
Park atakuje też „mesjanistycznego inżyniera” Roberta Zubrina, który
przedstawił propozycje oszczędnościowych misji kosmicznych w książce Czas
Marsa. Park stwierdza, że Zubrin zapoczątkował własny kult – Towarzystwo
Marsjańskie. Kpi również z dążeń takich ludzi jak doktor Robert Goddard i
jemu podobni, którzy robią wszystko, by prowadzono badania kosmiczne z
udziałem ludzi. „Zubrin bardzo dobrze odrobił swoją lekcję. Najważniejsze jest
marzenie. Ci, którzy marzą, niemal czują, jak ich stopy udeptują piasek na
Marsie, ale większość zniechęcających problemów technicznych odsuwają na
bok, proponując uproszczone rozwiązania”.
Na obwolucie swojej książki Park pisze, że „terapia magnetyczna”, obok
zimnej fuzji, jest symbolem „głupawych i oszukańczych twierdzeń
naukowych”. W jedynym „eksperymencie”, jaki osobiście przeprowadził,
próbował obalić teorię o rzekomym według niego terapeutycznym wpływie
magnesu na ludzkie ciało. Kupił jakieś magnesy w miejscowym sklepie, potem
jeden z nich unieruchomił na metalowej komodzie. Następnie zaczął wsuwać
pod spód kartki papieru i okazało się, że przy dziesiątej kartce magnes odpadł.
Triumfował: „Karty kredytowe i kobiety w ciąży mogą być bezpieczne. Pole
magnetyczne nie może nawet przeniknąć przez skórę, a co dopiero przez
mięśnie”. A przecież odkrył jedynie moment, w którym tarcie statyczne
(wywołane przez siłę magnetyczną) nie wystarcza, by magnes nie poddał się
sile grawitacji. I na podstawie tego dochodzi do wniosku, że pole magnetyczne
nie przenika do skóry! To zupełnie niedorzeczne, o czym wiedzą zarówno
studenci drugiego roku fizyki na MIT, jak i prawdopodobnie na Uniwersytecie
Maryland. A przecież Park uzyskał na tej uczelni nawet stopień naukowy. „Nie
twierdzę, że ewentualne przenikanie pola magnetycznego miałoby
jakiekolwiek znaczenie” – oznajmił. Zawsze ma z góry wyrobiony pogląd,
dlaczego coś „jest niemożliwe”. Rzecznik prasowy Amerykańskiego
Towarzystwa Fizycznego (American Physical Society) powinien chyba wrócić
na studia.
Biorąc pod uwagę jego niekompetentne opinie o zimnej fuzji oraz błędy w
podstawowej metodologii naukowej, nie możemy spodziewać się od niego
pożytecznej oceny w innych kontrowersyjnych dziedzinach, takich jak
poszukiwanie luk w klasycznej termodynamice, wpływ pola magnetycznego o
niskim poziomie na systemy biologiczne, „pamięć wody” lub naukowe
podstawy medycyny alternatywnej. Bez względu na zasługi każdej z tych
dziedzin Park traktuje je równie lekceważąco, tak jak zimną fuzję.
Łatwo znaleźć dziedziny, w których można być tego samego zdania, co on;
wówczas jednak Park zmienia nastawienie. Na przykład szarlatańskie wybryki
Dennisa Lee z Better World Technologies, które wymienia, są bulwersujące i
nie mają nic wspólnego z poważnym naukowym badaniem zjawisk anormalnej
energii. Tymczasem Park stwierdza: „Istnieją przekonujące naukowe dowody,
że możemy wpływać na klimat ziemski”. Niektórzy naukowcy zgodziliby się z
tym, tymczasem ja mam inne zdanie. Stoję po stronie badaczy atmosfery
ziemskiej, którzy sądzą, że modele komputerowe nie są w stanie odtworzyć
dokładnie wszystkich czynników mających wpływ na nasz klimat.
Park jednocześnie dość pobłażliwie traktuje na przykład Tokamak służący
do wytwarzania gorącej fuzji, powszechnie uważanej, za marnotrawstwo
pieniędzy nawet przez tych, którzy nie mają nic wspólnego z zimną fuzją. Nie
wspomina też o fatalnym nadprzewodzącym superakceleratorze (SSC), nad
którym przestano pracować, zanim roztrwoniono jeszcze więcej pieniędzy
podatników. Nie słyszymy nic o skandalicznym przekroczeniu kosztów
podczas syntezy ICF (synteza z ograniczeniem bezwładnościowym) z użyciem
symulacji laserowej, prowadzonej przez naukowca oszukującego nawet w
sprawie swoich akademickich listów polecających. Dla Parka to nie jest
marnotrawstwo – „wszystko pozostaje przecież w rodzinie” – lecz rodzaj
zapomogi od urzędników, którą społeczność fizyków opłacana przez rząd może
bezkarnie wyrzucać w błoto.
Można by snuć domysły, że Park stosuje projekcję lub ma dysonans
poznawczy. Na pewnym poziomie ten człowiek po tylu latach kształcenia musi
sobie zdawać sprawę, że ocena dowodów dotyczących zimnej fuzji nie leży w
jego kompetencji. Przecież nawet nie wie, czy dowody te są wiarygodne, czy
też nie. Najwyraźniej zapoznał się z nimi tylko pobieżnie, a przecież zapędził
się tak daleko w atakowaniu zimnej fuzji, że nie potrafi zawrócić z drogi.
Gdyby przyznał, że się mylił, mógłby podważyć inne swoje opinie dotyczące
rozmaitych zjawisk, od załogowych lotów kosmicznych po terapię
magnetyczną. Park uważał, że zimna fuzja skończyła się już dawno temu, a że
tak się nie stało, tworzy mit, że podtrzymują ją wyłącznie „stronnicy, którzy
widzą tylko to, co sami chcą zobaczyć”. A przecież on sam widzi to, co chce
zobaczyć, i na przykład nie dostrzega dowodów tam, gdzie one istnieją! Oto
jego ocena „naukowców voodoo”, która świetnie pasuje do niego samego:
„Chociaż nie należy lekceważyć ludzkiej zdolności do samooszukiwania się,
muszą oni w którymś momencie zdać sobie sprawę, że rzeczy mają się inaczej,
niż im się wydaje”. Byłoby sprawiedliwe, gdyby kiedyś w świetle naukowego
postępu bigoteria i kłamstwa, które kierował na innych, wreszcie
zdemaskowały tego małodusznego krytykanta z kręgu oficjalnej fizyki.
3. ESTABLISHMENT KONTRATAKUJE
Frank Joseph

Fakty się nie liczą. The Learning Channel chce wykorzenić


wiarę w istnienie Atlantydy

Jesteśmy świadkami bezprecedensowego zainteresowania Atlantydą. Film


wytwórni Disneya Atlantyda: Zaginiony ląd, który wszedł na ekrany kin latem
2001 roku, jest odzwierciedleniem tej ogólnoświatowej fascynacji. Poważni i
kompetentni naukowcy, wykorzystujący najnowsze zdobycze technologii,
dokonują odkryć wstrząsających podstawami naszej wiedzy, badając obszary
od wód otaczających wyspy Bahamy i Kubę po boliwijskie Alto Plano i Ocean
Atlantycki. Pojawienie się magazynu „Atlantis Rising” (Atlantyda powstaje),
w którym po raz pierwszy opublikowano ten artykuł, mówi samo za siebie –
Atlantyda powstaje w świadomości milionów ludzi bardziej niż kiedykolwiek
w historii. Nic dziwnego, że na to odrodzenie reagują konwencjonalni uczeni,
którzy traktują każdą wzmiankę o „przedpotopowym świecie” jak największą
herezję. Bez wątpienia rosnąca popularność słowa rozpoczynającego się od
„A” wywołuje u nich frustrację. Przecież przez tyle lat zgodnie usiłowali
Atlantydę zdemaskować, zarówno w szkołach, jak i w programach
telewizyjnych. Upokorzeni, lecz nieugięci obrońcy wieży z kości słoniowej,
jaką stała się archeologia, nadają „program specjalny” na The Learning
Channel zatytułowany Uncovering Atlantis (Demaskowanie Atlantydy).
Na początku chciałbym podkreślić, że nawet najbardziej fanatyczni
atlantolodzy nie mają nic przeciwko publicznym dyskusjom, w których ścierają
się różne punkty widzenia; wręcz przeciwnie, sprzyjają im, pod warunkiem że
odbywają się one na zdrowych zasadach. Podobnie jak moi badający Atlantydę
koledzy, zawsze cieszę się z możliwości porównania przedstawianych przez
nas faktów i pomysłów z zużytymi dogmatami. Uczciwe różnice w opiniach i
żywe dyskusje są katalizatorem odkryć. Nawet najbardziej gwałtowny
sprzeciw jest mile widziany, pod warunkiem że wynika z czystej naukowej
ciekawości. Kiedy jednak czyimś celem jest oczernianie i wygłaszanie
kłamstw, taką postawę należy zdemaskować i potępić.
Przez pierwszych 5 minut autorzy Uncovering Atlantis zwodzą widzów,
napomykając o ewentualnej historycznej wiarygodności zatopionego
królestwa. W filmie mówi się, że w starożytności zostało ono opisane przez
jednego z największych uczonych świata zachodniego, greckiego filozofa
Platona. Narrator kontynuuje, że kulturalne podobieństwa starożytnego
Bliskiego Wschodu i Ameryki prekolumbijskiej mogą oznaczać istnienie
zaginionego wspólnego źródła leżącego w oceanie. Jednak to pozornie
przychylne nastawienie szybko zostaje zastąpione kategorycznym
zaprzeczeniem doktora Kennetha Federa, wykładowcy z Central Connecticut
State University.
Zszokowany uczony, kiedy dowiedział się, że czworo na pięcioro jego
studentów dopuszcza możliwość istnienia Atlantydy, podjął nadzwyczajne
środki ostrożności przeciwko takiej niestosownej otwartości umysłu. Zanim
zapoznał studentów z podstawami archeologii, regularnie poddawał słuchaczy
antyatlantydzkiej indoktrynacji, której odzwierciedleniem stał się program
telewizyjny. Nawet najmniejsza wzmianka o zaginionej cywilizacji była
wyśmiewana punkt po punkcie w jednostronnej prezentacji, która nie
pozostawiała najmniejszego miejsca na dyskusję. „To, że przed Platonem nie
pojawia się żadna wzmianka o Atlantydzie, jeśli w ogóle to miejsce istniało,
jest zadziwiające” – stwierdza Feder. Narrator dodaje: „Atlantydę zapomniano
po śmierci Platona na następnych 2000 lat. Pierwszą osobą, która o niej
wspomina i która prawdopodobnie ją wymyśliła, był Platon”.
W rzeczywistości różne wersje historii Atlantydy były znane na wiele
wieków przed Platonem dosłownie na całym świecie wśród dziesiątek, a może
nawet setek różnych społeczeństw. W wielu tradycjach Atlantyda jest w sposób
oczywisty przekształcona pod wpływem miejscowej kultury, tak jak w
przypadku Aztlan, wulkanicznej „Białej Wyspy” położonej na „Morzu
Zachodzącego Słońca”, skąd przodkowie Azteków przybyli na wschodnie
wybrzeża Meksyku. Inna „Biała Wyspa” została opisana w wielkich indyjskich
poematach epickich Mahabharata i Purany jako Attala, górzysta ojczyzna
potężnej i wysoko rozwiniętej cywilizacji położonej na „Morzu Zachodnim”
po drugiej stronie świata. „Wisznu Purana” umiejscawiała Attalę „w siódmej
strefie” – odpowiadającej 24–28 stopniowi szerokości geograficznej – na linii
Wysp Kanaryjskich. Mieszkańcy tych wysp, Guancze, mówili o Atarze,
natomiast Atemet miało być miejscem egipskiej bogini odpowiedzialnej za
światowy potop.
W tradycji północnoamerykańskich Czirokezów Atali to miejsce, z którego
rozprzestrzenili się ich przodkowie na cały świat natychmiast po
katastrofalnym potopie. Noszący nazwę utraconej ojczyzny najwcześniejszych
przodków Majów Atitlán to pełen jezior region w departamencie Sololá, na
centralnych wyżynach leżących w południowo-zachodniej Gwatemali. W
euskara, języku ludu Basków, Atlaintika jest nazwą zatopionego królestwa, z
którego przodkowie przybyli do Zatoki Biskajskiej. Atlatonan była „córką
Atlaloca”, ubraną na niebiesko dziewicą, którą rytualnie zatapiano, by mógł ją
zapłodnić aztecki bóg deszczu. Podobieństwo jej losów i imienia do Atlantydy
– dosłownie „córki Atlasa” – jest tak oczywiste, że trudno je uznać za zwykły
przypadek.
Wbrew temu, co twierdził narrator Uncovering Atlantis, zatopiona
cywilizacja nie została zapomniana na 2000 lat po Platonie. W czasach
klasycznych była tematem niezliczonych dyskusji czołowych myślicieli świata
grecko-rzymskiego, w tym Arystotelesa, Strabona, Posejdoniosa, Kantora,
Plutarcha i Diodora Sycylijskiego. Większość z nich, nawiasem mówiąc,
wierzyła, że Atlantyda rzeczywiście istniała. Tak samo uważali XVII-wieczni
uczeni – Athanasius Kircher w Prusach i Szwed Olof Rudbeck. Narrator filmu
zapytał: „Co archeolodzy sądzą o Atlantydzie?” Wielu badaczy zjadliwie
odpowiadało przed kamerą: „Bzdury!”, „Podstęp!”, „Niedorzeczność!”,
„Wymysł!” Te okrzyki świetnie oddają charakter pseudodokumentu
pokazanego przez The Learning Channel. Z pewnością to narrator zachowuje
się podstępnie, kiedy opisuje samozwańczego demaskatora: „Ken Feder stał się
ekspertem w wyszukiwaniu różnych dowodów, które mają potwierdzić, że
Atlantyda była lub nie była źródłem wszystkich cywilizacji”. W tym momencie
pokazany zostaje profesor sortujący rdzenną ceramikę amerykańską, wśród
której znajdują się przykłady naczyń z wczesnego okresu kolonizacji.
Ponieważ podczas swoich nieformalnych badań terenowych nie znalazł
dowodów na atlantydzką ingerencję, doszedł do wniosku, że w rolniczym
stanie Connecticut nie można potwierdzić istnienia starożytnych gości z
„zaginionego kontynentu”. Niestety taka argumentacja nie wystarcza, by
udowodnić, „że Atlantyda była lub nie była źródłem wszystkich cywilizacji”.
Te żałosne próby ośmieszenia zaginionego imperium wsparte są narracją,
według której wyraźne podobieństwa między piramidami Starego i Nowego
Świata są jedynie przypadkowe. Jak wypowiada się autorytatywnie Feder:
„Piramidy nie mają absolutnie żadnego związku z Atlantydą”. Zaprzecza on,
jakoby piramidy Ameryki Środkowej można było porównać z sumeryjskimi
zigguratami, a zwłaszcza z wczesnymi egipskimi piramidami schodkowymi. A
jednak piramida zbudowana w czasach Trzeciej Dynastii przez faraona Dżesera
w Saqqara wykazuje wiele podobieństw z piramidą wybudowaną przez Majów
w Palenque na Jukatanie. Poza tym, że budowle te są piramidami
schodkowymi, obie zawierają podziemne komory z korytarzami zstępującymi.
W Palenque złożono ciało króla o imieniu Pacal. Praktyki pogrzebowe i
towarzyszące im wierzenia były niezwykle podobne do tych w Starym
Świecie. Świat pozaziemski był wręcz identyczny w Ameryce Środkowej i w
egipskim systemie wierzeń. W Egipcie jeden z etapów rytuału pogrzebowego
nadzorował krokodyl, cibak, natomiast cipak w nahuatl jest aztecką łodzią
pogrzebową w kształcie aligatora.
Duszę ludzką wyobrażano sobie identycznie w Egipcie i w Ameryce
Środkowej. W sztuce świątynnej w dolinie Nilu ba ukazywane było pod
postacią ptaka z głową człowieka i często wznosiło się nad grobem. Relief na
świątyni Majów w Izapa podobnie ukazuje wylatującego z grobowca ptaka z
głową człowieka. Malunki ścienne w Palenque zadziwiająco przypominają
egipską technikę malarską. Postacie Majów, podobnie jak egipskie, są
ukazywane w rzędach, a stopy i głowy notabli przedstawione z profilu.
Znajdujący się wśród wyposażenia grobowego, zbliżonego do egipskiego,
sarkofag Pacala i jego kolczyki są pokryte hieroglifami. Władca nosił
naszyjnik wysadzany drogimi kamieniami przyciętymi w kształt kwiatów i
owoców, który równie dobrze mógł wyjść spod ręki egipskiego rzemieślnika.
Podstawa sarkofagu, podobnie jak w przypadku sarkofagu Dżesera, była tak
wykonana, że można go było ustawić pionowo, ponadto Pacal miał sztuczną
brodę, podobnie jak faraonowie.
Amerykański mierniczy Hugh Charleston junior odkrył w 1974 roku, że
wybudowana w Palenque Świątynia Napisów nie pasuje do systemu
metrycznego Majów, który opierał się na jednostce hunab, odpowiadającej
1,059 metra. Odkrył za to, że budowla ta została zaprojektowana w egipskich
„królewskich łokciach”. Znajdowało się w niej mające 7 metrów wysokości
wielkie pomieszczenie o wymiarach 4 na 9 metrów, a zwieńczał ją kamienny
strop podobny do tego, który znajduje się w Komorze Króla w Wielkiej
Piramidzie w Gizie. Alberto Ruz Lhuillier, konserwatywny meksykański
archeolog, który odkrył miejsce ostatniego spoczynku Pacala, przyznał, że
komora ta w wielu szczegółach bardzo przypomina egipski odpowiednik.
Wokół wymyślnie wyrzeźbionego sarkofagu Pacala znajdowały się posążki
jadeitowe solarnego bóstwa Kinich Ahau, „Pana Oka Słońca”. Nie różnią się
one od uszebti lub „odpowiadaczy”, czyli małych figurek z fajansu składanych
w grobowcach egipskich. Co więcej, egipski bóg słońca Horus był nazywany
„Panem Oka Słońca” i czczono go jako ubóstwione wcielenie króla.
Jadeit był najważniejszym obrzędowym kamieniem w Ameryce Środkowej,
ponieważ symbolizował wody Atlantyku, przez które niosący cywilizację
przodkowie Majów przybyli na wybrzeża Jukatanu. W azteckiej wersji
opowieści o potopie do grupy przodków należała księżniczka Chalchuitl, z
którą utożsamiano jadeit. Statuetki jadeitowe Pacala nazywały się zresztą
chalchuitls.
Producenci Uncovering Atlantis nie tylko zaprzeczają istnieniu kulturalnych
podobieństw Starego i Nowego Świata, ale, co gorsza, opisują każdego, kto
uważa, że Atlantyda istniała naprawdę, jako potencjalnego seryjnego zabójcę.
Oglądając zdjęcia archiwalne Adolfa Hitlera i jego zwolenników, słuchamy, jak
narrator mówi: „Czołowi naziści wierzyli, że rasa panów przybyła z Atlantydy.
Jednym z najbardziej zagorzałych zwolenników tej teorii był Heinrich
Himmler, zwierzchnik SS. Rozkazał on nawet niemieckim naukowcom, by
poszukiwali potomków atlantydzkiej rasy wyższej w miejscach takich jak
Andy czy Tybet. Analizowali oni cechy fizyczne mieszkańców tych ziem, by
odkryć ślady dowodów potwierdzających tezę Himmlera, według której jego
aryjscy przodkowie, Atlantydzi, kiedyś tam przebywali. Przekonanie o
pochodzeniu z Atlantydy wspierało wiarę nazistów w wyższość aryjskiej rasy
panów”.
I ktoś tutaj wspominał o „wymysłach”! Po 20 latach badań nie potrafię
znaleźć choćby jednego „czołowego nazisty, który wierzył, że rasa panów
przybyła z Atlantydy”. W obszernej literaturze Trzeciej Rzeszy w ogóle nie ma
słowa „Atlantyda”. Nie jest ona wspominana ani w Mein Kampf, ani w
licznych przemowach Hitlera. W jego wielotomowej książce Rozmowy przy
stole pojawia się tylko raz, podczas poobiedniej dyskusji na temat
prehistorycznych legend. Himmler nigdy nie słyszał o Atlantydzie i nie
interesował się Atlantydami, skupiał się jedynie, jak wynika z jego biografii, na
Niemczech. Alfred Rosenberg, najbardziej znany filozof nazistowski, nawet
słowem nie wspomina o Atlantydzie w swojej najważniejszej pracy Der
Mythus des 20. Jahrhunderts (Mit XX wieku). Nazistom przypisywano wiele
rzeczy, nie można ich jednak oskarżać o to, że próbowali usprawiedliwić
„wyższość aryjskiej rasy panów” przez dowodzenie swojego atlantydzkiego
pochodzenia.
Opierając się na przewrotnym widmie nazistowskich atlantologów, Feder
wyjaśnia: „Kiedy dochodzimy do czegoś takiego jak zaginiony kontynent
Atlantyda, lepiej przyjmijmy, że cywilizacje rozwinęły się mniej lub bardziej
niezależnie, aby nikt nie mógł powiedzieć: »niektórzy ludzie są lepsi od
innych, niektórzy są mądrzejsi«, ponieważ wiemy, co się stanie, jeśli w to
uwierzymy. Nie uważam, że wiara w Atlantydę jest pierwszym stopniem
prowadzącym do ludobójstwa lub holokaustu. Sądzę jednak, że wiara w
fantazje prowadzi nas do miejsc, do których tak naprawdę wcale nie chcemy
dotrzeć”.
Innymi słowy, nie należy kwestionować doktryny, według której wiara w
istnienie Atlantydy prowadzi do rasistowskiego ludobójstwa. Kryjące się za
tym oskarżenie krzywdzące ludzi, którzy nie boją się występować przeciwko
oficjalnym poglądom, może brać się jedynie z głębokiego strachu części
konwencjonalnych uczonych. Wyczuwają oni, że wciąż rosnąca liczba
przekonywających dowodów dostarczanych przez współczesnych atlantologów
naraża na szwank ich kariery. Bezsensem jest twierdzenie, że ktokolwiek
chciałby wykorzystać Atlantydę, by udowodnić, że „niektórzy ludzie są lepsi
od innych, niektórzy są mądrzejsi”. Wręcz przeciwnie, badacze chętnie
poszukują tradycji ludowych w wielu miejscach świata, traktując je jako ważne
dowody potwierdzające istnienie Atlantydy. Są to te same tradycje, których
uczeni z establishmentu nie chcą brać pod uwagę, z protekcjonalnym
uśmieszkiem nazywając je „mitami”. Zakładają oni, że wiedzą lepiej niż same
te społeczności o ich prehistorii. I kto tu jest prawdziwym „rasistą”?
Takie pozbawione taktu wypowiedzi wygłaszają w środowisku akademickim
niektóre osoby pozbawione umiejętności obiektywnego spojrzenia oraz
cechujące się małostkową arogancją i ignorancją. Uncovering Atlantis nie
informuje o zaginionej cywilizacji, ale mówi nam wiele o małodusznych
ludziach, oczerniających innych, aby utrzymać zagrożone dogmaty. Jednak to
właśnie doktryna nietolerancji coraz bardziej się kompromituje, podczas gdy
Atlantyda powstaje w umysłach wielu ludzi, a nawet się umacnia.
4. INKWIZYCJA: PROCES IMMANUELA
VELIKOVSKY’EGO
Peter Bros

Batalia o opublikowanie przełomowej książki Worlds in


Collision

W latach 40. XX wieku urodzony w Rosji Immanuel Velikovsky, badacz i


znawca języków, natknął się na pewien starożytny rękopis. Gdy go przeczytał,
uwierzył, że wymienione w Biblii plagi rzeczywiście kiedyś się wydarzyły.
Jego zdaniem starożytne wzmianki były odzwierciedleniem prawdziwych
wydarzeń, a źródłem biblijnych plag mogło być pojawienie się wielkiej
komety, która – jak to przedstawiają starożytne pieczęcie sumeryjskie –
walczyła z Ziemią, mijając ją na niebie. Velikovsky doszedł do wniosku, że
kometą tą była w istocie Wenus. Planeta znalazła się w Układzie Słonecznym
kilka tysięcy lat temu, a mijając Ziemię i Marsa, zmieniła ich ówczesne orbity.
W rezultacie intruz zajął miejsce na niemal okrągłej orbicie pomiędzy
Merkurym a Ziemią. Oryginalne odkrycia badacza zostały opublikowane w
książce zatytułowanej Worlds in Collision (Zderzenie światów). Velikovsky
zdawał sobie sprawę z tego, że jego wnioski pozostają w sprzeczności z
„mechaniką nieba” Newtona. Jeśli wszystkie planety znalazły miejsce, kiedy
formował się Układ Słoneczny, nie było możliwe, by pojawiła się w nim
kolejna, a już na pewno nie w ciągu ostatnich 5000–10 000 lat. Ta interpretacja
była czymś więcej niż zwykłym przypuszczeniem czy pomysłem. Stała się
wręcz „faktem”, i to solidniejszym niż fundamenty uniwersytetów, na których
profesorowie wygłaszali wiele podobnych niepodważalnych „faktów”.
4.1. Kontrowersyjny badacz i pisarz Immanuel Velikovsky (1895–1979).

Jednym z takich uniwersytetów był Harvard położony w Bostonie, mieście


nazywanym bastionem bezchmurnego nieba. I chociaż Boston jest dość
pochmurnym miastem, wybitni astronomowie, tacy jak harwardzki uczony
Harlow Shapley, potrafią dostrzec czasami światło, kiedy ich umysły nie są
zachmurzone „rzeczywistościami” i „faktami”.
Velikovsky, podekscytowany dokonanymi przez siebie odkryciami, zwrócił
się do Shapleya po prostu dlatego, że profesor był najbardziej znanym
astronomem swoich czasów.
Shapley, który nie znosił czytać cudzych książek, zgodził się rozpatrzyć
teorie Velikovsky’ego, pod warunkiem że przynajmniej jedna trzecia
przyciągnie jego uwagę. Zgodził się też, by uczynił tak jego kolega z uczelni,
znany harwardzki filozof Horace Kallen.
Później jednak Shapley zrezygnował z większej części lektury. Kallen w
recenzji wymienił zalety pracy Velikovsky’ego i dodał, że jeśli autor udowodni
swoje racje, trzeba będzie zrewidować powszechnie panujące przekonania w
astronomii, a także w innych dziedzinach nauki. Wtedy Shapley ruszył do
ataku.
„Sensacyjne twierdzenia doktora Immanuela Velikovsky’ego w ogóle mnie
nie interesują – zaczął – ponieważ jego wnioski są wyraźnie oparte na
niemiarodajnych danych”. Miało to oznaczać: skoro jego wnioski sprzeciwiają
się panującym teoriom, rezultaty nie mogą być oparte na faktach.
To był dopiero początek. Jeśli hipoteza Velikovsky’ego dotycząca komety
jest słuszna, kontynuował uczony, „prawa Newtona są błędne. Innymi słowy,
jeśli doktor Velikovsky ma rację, my, pozostali, jesteśmy szaleńcami”.
Możemy wyobrazić sobie wewnętrzną walkę Shapleya. Mechanika nieba
Newtona, najważniejsza koncepcja w astronomicznej hierarchii uczonego,
stanowiła szablon, do którego przykładał on inne rzeczywistości. I oto pojawia
się jakiś doktor mający zaledwie medyczny stopień naukowy, czyli Velikovsky,
i maluje obraz rzeczywistości pozostający w sprzeczności z wizją, w którą
Shapley gorąco wierzył. Podważając wyobrażenie uporządkowanego Układu
Słonecznego, który miał działać w taki sam sposób przez całą wieczność,
Velikovsky ukazał Układ Słoneczny, który Shapleya zezłościł.
Shapley wyraził swoją wściekłość tak samo, jak robi to większość ludzi.
Najpierw sprawdził, kto dokładnie wywołał u niego takie emocje, a
następnie zaczął przypuszczać atak na nieszczęsnego winowajcę.
Cóż, większość z nas stara się znaleźć ujście swojej złości, poszukując
jakiegoś rozwiązania. Kiedy gniew wywołany jest konfliktem między
rzeczywistością a postrzeganiem tej rzeczywistości, natomiast konflikt ten
wydaje się efektem działalności jakiegoś osobnika, wtedy najlepszym
rozwiązaniem może okazać się usunięcie tej osoby. Takie może być pobłażliwe
wyjaśnienie późniejszego zachowania Shapleya, trudno jednak wytłumaczyć,
dlaczego ten wybitny uczony posunął się aż tak daleko.
4.2. Harwardzki astronom Harlow Shapley – obrońca newtonowskiej wizji
świata i przeciwnik Velikovsky’ego.

Zanim Velikovsky skontaktował się z Shapleyem, miał duże trudności z


opublikowaniem książki. Zainteresowanie nią wyraziło wydawnictwo
Macmillan, które wyznaczyło uznanego redaktora Jamesa Putnama, by
sprawdził, czy książka ma szansę na powodzenie. Rozpoznanie polegało nie
tylko na badaniach rynkowych, które wykazały, że Worlds in Collision może
stać się bestsellerem. Putnam poprosił też naukowców zajmujących się tą
dziedziną o opinię. To również dało świetne rezultaty, a kurator Planetarium
Haydena uznał, że książka Velikovsky’ego to doskonała okazja, by ponownie
zbadać „fundamenty współczesnej nauki”.
Kierując się tymi opiniami, Macmillan zdecydował się podpisać z
Velikovskym umowę i Worlds in Collision oddano do druku. W ramach
promocji „Harper’s Magazine” poprosił reportera Erica Larabee’ego o
przygotowanie streszczenia książki, które opublikowano pod tytułem Dzień,
kiedy stanęło Słońce. Streszczenia ukazały się też w „Reader’s Digest”,
„Collie’s”, a nawet w „Paris Match”; wzmianka pojawiła się także na okładce
„Newsweeka”.
Shapley odpowiedział na to, pisząc do Macmillana na firmowej papeterii
obserwatorium Harvard College. W liście wyraził ulgę na wiadomość, że
wydawnictwo ma zamiar zrezygnować z opublikowania książki. Astronom,
który wymyślił tę plotkę, przypuścił kolejny szturm, stwierdzając: „naukowcy,
z którymi miałem okazję rozmawiać, są zdumieni, że wydawnictwo Macmillan
(…) ryzykuje wypad na teren czarnej magii”. Dodał też, że twórczość
Velikovsky’ego jest „najbardziej wierutną bzdurą”, jaką kiedykolwiek słyszał.
List ten był w rzeczywistości ukrytą odezwą do uczonych do bojkotowania
świetnie sprzedających się podręczników Macmillana. Putnam odpisał, że nie
wierzy, by książka Worlds in Collision mogła mieć jakikolwiek wpływ na
doskonałą opinię o tych podręcznikach. Tego samego dnia nadeszła odpowiedź
Shapleya. Uczony stwierdzał, że publikacja tej książki zmusiłaby go do
rezygnacji ze współpracy z wydawnictwem i że jeśli przypadkowo wpadłby na
Velikovsky’ego w Nowym Jorku, musiałby „rozejrzeć się, czy jest z nim
kurator”.
George Brutt, prezes Macmillana, wpadł w panikę i napisał do Shapleya, że
powoła zespół niezależnych badaczy, którzy zrecenzują dzieło Velikovsky’ego
przed jego ukazaniem się. Zespół zaaprobował książkę jako uczciwą,
określając jej tematykę jako popularnonaukową. Brutt zatwierdził publikację.
Takie rozwiązanie rozzłościło Shapleya i jego harwardzkich popleczników.
Jako prezes Służby Naukowej (Science Service) Shapley miał wpływ na
publikacje ukazujące się w „Science News Letter”. Na łamach tego pisma
rozpoczął gwałtowny atak, dyskredytując zarówno wydawnictwo Macmillan,
jak i samego Velikovsky’ego. Zdecydował się nawet własnym sumptem
zamieścić w „New York Timesie” drogie anonse mające zwrócić uwagę na
swoje poczynania. Wykrzykiwał do każdego, kto tylko chciał słuchać, że
Velikovsky to pomyleniec, a jego książka to „najbardziej udane oszustwo, jakie
zostało popełnione przez czołowego amerykańskiego wydawcę”. Porównywał
ją do niekończących się traktatów na temat tego, że Ziemia jest płaska – mit
ten wymyślili w XIX wieku ewolucjoniści, którzy chcieli ośmieszyć
przeciwników. Shapley narzekał też na współczesny naukowy „wiek
dekadencji” i stwierdzał, że „chociaż starał się z życzliwością podchodzić do
bezrozumnych i obłąkanych” idei Velikovsky’ego, są one „jedynie stekiem
bzdur na poziomie astronomicznej abrakadabry”. Porównywał nawet
Velikovsky’ego z senatorem McCarthym, który zajmował się wykrywaniem
sowieckich szpiegów w rządzie Stanów Zjednoczonych. Zestawienie to, ze
względu na rosyjskie korzenie Velikovsky’ego, było co najmniej dziwne.
Histeryczne wysiłki Shapleya zakończyły się fiaskiem. Książka Worlds in
Collision została wydana w kwietniu 1950 roku i błyskawiczne znalazła się na
szczycie listy bestsellerów. Shapley nie mógł zagrozić Velikovsky’emu
spaleniem na stosie, tak jak to zrobił kiedyś Kościół z Galileuszem i jemu
podobnymi. Nauka jednak, pod pozorami szlachetności i otwartości, okazała
się równie dogmatyczna jak najbardziej fanatyczne organizacje kościelne.
Uczony bowiem wkrótce zastosował środki odwetowe wobec apostatów.
Pierwszą salwę skierował przeciwko Gordonowi Atwaterowi, kustoszowi
Planetarium Haydena i kierownikowi działu astronomicznego w
Amerykańskim Muzeum Sztuki Naturalnej. Poproszony o potwierdzenie
lojalności wobec Velikovsky’ego, Atwater odparł bohatersko, że „nauka
powinna badać nieortodoksyjne idee spokojnie i z otwartością”. W odpowiedzi
na to jego przełożony i współpracownik został wezwany do stawienia się w
dyrekcji muzeum. Kiedy ujął się za Atwaterem, szef z miejsca zwolnił go,
każąc mu zabrać od razu rzeczy z biura.
Okazało się, że Shapley był członkiem rady dyrektorów muzeum.
W Planetarium Haydena zapanowały „czysty terror i panika”, zaś magazyn
„This Week” zmuszono do wstrzymania publikacji artykułu Atwatera. Shapley
starał się w ten sposób usunąć ewentualnych recenzentów książki
Velikovsky’ego, a ich prace zastąpić recenzjami napisanymi przez swych
przyjaciół. Wybieg ten zadziałał najpierw w „Herald Tribune”, a potem w
całym kraju, gdzie kilku astronomów stwierdziło, że Velikovsky to
pomyleniec, oszust i zagrożenie dla naszej cywilizacji.
Po kilku tygodniach tego nieustannego ataku Brett, prezes Macmillana,
poddał się i oznajmił Velikovsky’emu, że wydawnictwo chce się wycofać z
umowy, ponieważ trzy czwarte publikacji wydawnictwa, które stanowiły
podręczniki, jest w niebezpieczeństwie.
Velikovsky łaskawie zgodził się, by umowa została przeniesiona do
wydawnictwa Doubleday, które nie miało żadnych podręczników.
Wydawnictwo to nie tylko bardzo na tym zarobiło, ale również przyjęło
później sześć kolejnych książek Velikovsky’ego. Tymczasem Macmillan, który
uwierzył, że ma już za sobą ciężkie przejścia, zobaczył, że to dopiero początek,
ponieważ „New York Times” opisał szczegółowo wszystkie fakty związane z
całą sprawą. Niezrażony niczym Shapley posunął się jeszcze dalej i zażądał w
ramach zadośćuczynienia głowy Jamesa Putnama, który został zwolniony po
25 latach pracy w wydawnictwie.
Dziennikarze, którzy przyglądali się atakowi na wolność słowa w Ameryce i
którzy kwestionowali motywy i działania Shapleya, zostali nazwani
skorpionami atakującymi społeczność naukową pragnącą uratować ludzkość
przed prawdziwą katastrofą. Z kolei krytyk literacki „New Yorkera” twierdził
bez cienia humoru, że Worlds in Collision jest „żałosną, groźną i przepełnioną
zabobonami pracą”, która ma na celu ustanowić nowy porządek świata.
Prezentacje zwolenników książki zostały nazwane „mieszaniną zabobonów i
ignorancji, wróżbiarskim zawracaniem głowy oraz pseudonaukowymi
półprawdami” lub, bardziej zwięźle, „po prostu andronami”. Używano
niezwykle barwnych przymiotników. „Od czasów kapitana Hasenpfeffera,
który miał przypłynąć do Nowego Jorku z ładunkiem tuneli i studni
artezyjskich, nie było lepszego kandydata do Barnum Hall” – twierdzono na
łamach „Christian Science Monitor”. „Najbardziej zadziwiająca kolekcja bzdur
od chwili wynalezienia druku” („Indianapolis Star”). Velikovsky’emu powinna
należeć się bura za to, że nie włączył do książki takich postaci i historii jak
„opowieści Ute o króliczku, Henny-Penny, Humpty-Dumpty lub Paula
Bunyana i jego błękitnego wołu Babe” („Toronto Globe and Mail”). Dodawano
też, że jest to „znakomity przykład nieodpowiedzialności książki oraz jej
wydawcy” („Saturday Review of Literature”).
W ferworze walki o wysoką pozycję powszechnie panującej nauki
najgorliwsi wyznawcy sprawy często korzystali z talentów pisarskich
społeczności artystycznej. Posiłkowali się wielobarwnymi przymiotnikami i
pozbawionymi sensu twierdzeniami, nierzadko dość wstrętnymi.
Amerykańskie Stowarzyszenie na rzecz Rozwoju Nauki (American
Association for the Advancement of Science, AAAS) zorganizowało panel
dyskusyjny na temat odpowiedzialności wydawniczej prowadzony, rzecz jasna,
przez Harlowa Shapleya. Podczas tej konferencji reprezentanci Macmillana
musieli przyznać się do winy i błagać o przebaczenie. Spotkania organizowane
przez AAAS miały mało wspólnego z nauką, chodziło w nich jedynie o to, by
upewnić się, że kara za przeciwstawienie się panującym poglądom zostanie
dostrzeżona przez całe środowisko naukowe.
Reakcja na Velikovsky’ego jest typową reakcją na odstępstwo od nauki –
religii, w której ramach uznani praktycy zaprzeczają istnieniu czasu
teleskopowego, a jednocześnie nie uważają za absurd teorii Wielkiego
Wybuchu, mówiącej, że do powstania cząsteczki materii doszło w wyniku
eksplozji. Niektóre czasopisma również nie chciały drukować nic, co
krytykowałoby istniejącą rzeczywistość, i odmawiały publikowania prac z
wielu dziedzin uważanych za zakazane.
Aby poradzić sobie z rosnącym niepokojem społeczeństwa, że cały gmach
nauki doświadczalnej chwieje się w posadach, zastosowano strategię mającą
zapobiec pojawieniu się takich przypadków jak sprawa Velikovsky’ego.
Strategia ta polega na stwierdzeniu, że całe dziedziny, które dają początek
kontrowersyjnym teoriom, są niezmienne i nie podlegają dyskusji. „Odległość
dzieląca nas od gwiazd – mówią niektórzy uczeni – została już zmierzona i jest
poza wszelkimi wątpliwościami. Zabierzmy się więc do bardziej owocnych
dyskusji, na przykład na temat tego, co dzieje się w czarnej dziurze znajdującej
się po drugiej stronie Arktura”.
Velikovsky w odpowiedzi na atak zmienił taktykę i zachował się jak
naukowiec doświadczalny. Na podstawie swojej teorii sformułował kilka
przepowiedni. Spośród nich najbardziej znana była ta, że Jowisz emituje
sygnały radiowe, co później okazało się prawdą. Przepowiedział również, że na
Wenus panuje wysoka temperatura, a nawet trafnie określił jej wartość,
wywołując tym drwiny nauki eksperymentalnej. Na wszelki wypadek przed
wysłaniem próbnika na Wenus pozwolono Carlowi Saganowi napisać artykuł
mający zabezpieczyć naukowców doświadczalnych, gdyby okazało się, że
Velikovsky miał rację. To jednak nie zadziałało, a kiedy program badania
kosmosu zaczął cieszyć się coraz większym zainteresowaniem opinii
publicznej, wzrosła popularność Velikovsky’ego.
W latach 70. AAAS zostało zmuszone do podtrzymania swoich inkwizycji
mających na celu pozbycie się zła i zorganizowało „obiektywne” sympozjum
zatytułowane „Wyzwanie Velikovsky’ego wobec nauki”. Na spotkaniu
kierowanym przez samego Sagana, na które Velikovsky ku swojej naiwności
przybył, potępiono wszystko, co było z nim związane. Ogłoszono, że
Velikovsky jest grafomanem, że nic, co napisał, nie ma charakteru naukowego,
i dlatego jego przepowiednie, aczkolwiek słuszne, nie są „naukowe”. Technika
nadal podtrzymuje powszechnie uznaną wizję nauki. A świadectwem tego jest
tocząca się obecnie debata nad inteligentnym projektem.
II
REWIZJA PRZESZŁOŚCI

5. ZAAWANSOWANA TECHNOLOGIA W
STAROŻYTNOŚCI
Frank Joseph

Jak to się stało, że zapomnieliśmy o sekretach, które kiedyś


znaliśmy?

Derek J. de Solla Price przeżył największy wstrząs w życiu, kiedy odkrył


prawdziwy charakter przedmiotu, który czyścił. Niezwykły artefakt leżał w
Muzeum Narodowym w Atenach od ponad pół wieku. Wydobyto go z
głębokości 40 metrów we wschodniej części Morza Śródziemnego około
Wielkanocy 1900 roku. Znaleziony został przez Eliasa Stadiatosa, greckiego
poławiacza gąbek pracującego u wybrzeży Antykithery, niewielkiej wysepki
leżącej niedaleko Krety. Artefakt był częścią ładunku rzymskiego frachtowca,
załadowanego również posągami i innymi przedmiotami, dzięki którym
datowano wrak na około 80 rok p.n.e.
Badając znalezisko 17 maja 1920 roku, grecki archeolog Valerios Statos
zauważył koło zębate tkwiące, jak mu się wydawało, w odłamku skały.
Okazało się, że jest to zwapniały, mocno skorodowany mechanizm składający
się z trzech głównych części zawierających dziesiątki mniejszych fragmentów.
Mechanizm z Antykithery, jak nazwał go uczony, pozostawał zagadką przez
następnych 45 lat, aż wreszcie de Solla Price, profesor historii nauki na
Uniwersytecie Yale, rozpoznał, że tak naprawdę jest to mechaniczny
analogowy komputer, urządzenie, które wyprzedzało swoje czasy o tysiąclecia.
„To tak, jakby znaleziono odrzutowy samolot myśliwski w grobowcu
Tutanchamona” – napisał de Solla Price w artykule opublikowanym w
„Scientific American”. Uczony stwierdził, że mechanizm z Antykithery
wykorzystuje przekładnię różnicową, odkrytą ponownie dopiero w połowie
XVI wieku. Dzięki niej można było wyliczyć miesiąc synodyczny poprzez
odjęcie efektów ruchu Słońca od efektów ruchu syderycznego i w ten sposób
obliczyć ruchy gwiazd i planet. To świadczy o tym, że znaleziony przedmiot
był bardziej zaawansowany niż XVI-wieczna przekładnia różnicowa i bliższy
raczej wiekowi kosmicznemu.
Zaawansowaną funkcję mechanizmu poznawano stopniowo przez następne
dziesięciolecia ponownych badań. Kiedy za pomocą korby ustawiano przeszłe
lub przyszłe daty, mechanizm ustalał dokładne położenie Słońca i Księżyca
oraz inne astronomiczne informacje, takie jak położenie pozostałych planet.
Użycie przekładni różnicowej umożliwiło dodawanie lub odejmowanie
prędkości kątowej. Przednia tarcza pokazuje ruch Słońca i Księżyca poprzez
zodiak. Górna tarcza z tyłu ukazuje 4-letni okres z dodatkowymi tarczami
wskazującymi cykl astronomiczny Metona składający się z 254 synodycznych
miesięcy, czyli trwający około 19 lat solarnych. Dolna tarcza z tyłu
przedstawia cykl pojedynczego miesiąca synodycznego, razem z tarczą
pomocniczą ukazującą lunarny rok 12 znaków zodiaku.
Wykonany z brązu i obudowany kiedyś drewnianą skrzynią mechanizm z
Antykithery ma wymiary 13 na 17 centymetrów, grubość 9 centymetrów i
pokryty jest ponad 200 znakami. Chociaż większa część tekstu została
odczytana, kompletne tłumaczenie nadal czeka na publikację. Instrument
znajduje się w kolekcji brązów Narodowego Muzeum Archeologicznego w
Atenach. Czytelnicy ze Stanów Zjednoczonych mogą zobaczyć rekonstrukcję
starożytnego komputera analogowego w Bozeman w stanie Montana, w
muzeum poświęconym komputerom.
Oryginał służył jako pożyteczne urządzenie nawigacyjne, umożliwiające
rzymskiemu frachtowcowi, w którym został odkryty, odbywanie
transatlantyckich podróży 15 wieków przed Kolumbem. Bez wątpienia
mechanizm ten nie był pierwszym tego typu. Podobne urządzenia powstawały
na długo przedtem, zanim osiadł on na dnie Morza Śródziemnego w 80 roku
p.n.e.
Rzymski polityk Cyceron napisał, że konsul Marcellus przywiózł do Rzymu
ze splądrowanego miasta Syrakuzy dwa urządzenia. Jedno pokazywało sferę
niebieską, a drugie przewidywało ruchy Słońca i Księżyca oraz planet. Jego
opis wydaje się pasować do mechanizmu z Antykithery, chociażby dlatego, że
Syrakuzy były sceną rzymskiego oblężenia udaremnionego przez
Archimedesa. Genialny matematyk grecki skonstruował zestaw wielkich
zwierciadeł, które odbijając światło słoneczne, podpaliły rzymskie okręty.
Chociaż współcześni sceptycy uważają, że to tylko legenda, w Massachusetts
Institute of Technology wykonano testy, dzięki którym udowodniono, że
skonstruowane przez Archimedesa militarne zwierciadło było możliwe do
wykonania. Upływ czasu wymazał wszystkie ślady tej „broni masowej
zagłady” i znaleziska takie jak mechanizm z Antykithery są niezmiernie
rzadkie. Na ich podstawie można jednak wysnuć przypuszczenie, że
technologia w dalekiej przeszłości była bardziej zaawansowana, niż sądzą
naukowcy z głównego nurtu.
Jednym z najbardziej zdumiewających, ale dobrze poświadczonych
wynalazków znanych w starożytności była łódź podwodna, o której słabe
wspomnienie przetrwało do wieków średnich. Wtedy takie urządzenie, ze
względu na ówczesną mentalność, trudno było sobie nawet wyobrazić.
Trzynastowieczny manuskrypt francuski zatytułowany La vraie histoire
d’Alexandre (Prawdziwa historia Aleksandra) opisuje podróż, jaką odbył
Aleksander Wielki w „szklanej beczce”. Przemieszczając się w niej, król
przedostał się niezauważony od jednego portu greckiego do drugiego pod
kilami swoich statków. Działo się to w 332 roku p.n.e. Podobno władca był
zadowolony z tego doświadczenia i nawet zamówił łódź podwodną dla swojej
floty. Gdyby rękopis był jedynym źródłem zawierającym tę opowieść,
moglibyśmy potraktować go jako fantastyczną historyjkę średniowieczną.
Jednak nauczyciel Aleksandra, Arystoteles, pisał o „podwodnych komorach”
rozmieszczonych we wspomnianym wyżej roku przez greckich marynarzy
służących na statkach podczas blokady Tyru, kiedy to ukradkiem umieszczono
jakąś podwodną barierę i przymocowano do niej rodzaj broni podwodnej.
Podczas najazdu Kserksesa na Europę grecki oficer Scyllis zanurzył się w
nocy pod wodę, by dotrzeć do statków Persów i odciąć je z cum. Jego łódź
podwodna zaopatrzona była w rurkę do oddychania wystającą tuż nad
powierzchnię wody. Kiedy udało mu się odczepić statki, Scyllis popłynął
ponad 20 kilometrów do przylądka Artemision, gdzie dołączył do Greków.
Podobne działania wspominane są przez niektórych najbardziej znanych
uczonych naszej cywilizacji Herodota (460 rok p.n.e.) i Pliniusza Starszego (77
rok p.n.e.).
Około 200 roku p.n.e. chińskie kroniki odnotowały operację, podczas której
pewien człowiek w łodzi podwodnej opuścił się na dno morza, a potem wrócił
na powierzchnię.
Nie odkryto do tej pory starożytnych łodzi podwodnych, ale zachowały się
inne dowody, które poświadczają, że starożytna technologia była bardziej
zaawansowana, niż sądzimy. W latach 90. XX wieku kryształowe oczy
wczesnodynastycznych rzeźb egipskich zbadali Jay Enoch (School of
Optometry w Berkeley w Kalifornii) oraz Vasudevan Lakshminarayanan
(School of Optometry w University of Missouri w St. Louis). Uczeni byli
zdumieni skomplikowanymi anatomicznymi detalami odkrytymi w sztucznych
oczach pochodzącego z IV dynastii posągu księcia Rahotepa oraz posążku
skryby z grobowca z V dynastii odkrytego w Saqqara. Próbowali je odtworzyć
za pomocą najnowszej technologii optycznej. Okazało się jednak, że egipskie
soczewki są lepsze niż ich kopie. Enoch i Lakshminarayanan stwierdzili, że „ze
względu na jakość wykonania i złożoność projektu trudno uwierzyć, że
soczewki użyte do odtworzenia budowy oczu w starożytnych posągach
egipskich były pierwszymi tego typu, mimo że miały 4600 lat”.
Wyniki ich niemal 30-letnich badań zostały opublikowane w 2001 roku.
„Najwcześniejsze soczewki, jakie udało mi się odnaleźć – napisał Robert
Temple w australijskim magazynie »New Dawn« – są zrobione z kryształu i
pochodzą z IV dynastii z okresu Starego Państwa, czyli z około 2500 roku
p.n.e. Jedne odnalazłem w muzeum w Kairze, a drugie w Luwrze w Paryżu.
Źródła archeologiczne dowodzą jednak, że mogły istnieć jeszcze soczewki
starsze o 700 lat, co można stwierdzić na podstawie niedawnych wykopalisk
przeprowadzanych w Abydos w Górnym Egipcie. Odnaleziony tam grobowiec
predynastycznego władcy zawierał nóż z kości słoniowej z mikroskopijnym
żłobieniem, które można było wykonać jedynie przy użyciu szkła
powiększającego (i oczywiście można je oglądać obecnie również przez silne
szkło powiększające)”.
Temple dopatruje się związku między zwierciadłami użytymi w konstrukcji
latarni z Faros a budowlą Wielkiej Piramidy: „Badanie Wielkiej Piramidy
pozwala stwierdzić, że zaawansowana technologia istniała już co najmniej w
3300 roku p.n.e., a bez wątpienia jeszcze wcześniej, ponieważ trudno przyjąć,
że nóż z kości słoniowej był pierwszym tego rodzaju przedmiotem. Jest bardzo
dokładnie obrobiony, co sugeruje, że istniała jeszcze wcześniejsza tradycja.
Stąd wiemy, że zaawansowana optyka istniała w Egipcie już w 3300 roku
p.n.e. [Wielka Piramida] jest tak dokładnie zorientowana według punktów
geograficznych, że nikt nie potrafi zrozumieć, jak tego dokonano, ponieważ
precyzja ta przewyższa znaną dotychczas technologię starożytnego Egiptu.
Stąd bierze się słynne pytanie, jak możliwe było takie dokładne
ukierunkowanie Wielkiej Piramidy”.
Słynny brytyjski egiptolog sir Flinders Petrie zachwycał się „dokładnością
[w Wielkiej Piramidzie] będącą na poziomie współczesnej optyki, jeśli
weźmiemy pod uwagę wielkość budowli”. Wiek później Peter Lemesurier
zaobserwował, że ponad 8 hektarów wypolerowanego wapienia tworzącego
lico zewnętrzne budowli „było wypoziomowane i wypolerowane z
dokładnością typową dla współczesnej nam optyki”. Egipskie źródła opisują
wysoki poziom technologii odbijania światła, czego uczeni z głównego nurtu
nie biorą w ogóle pod uwagę. Mający prawie 5 metrów wysokości i ważący
121 ton obelisk w Heliopolis wzniesiony dla faraona Sezostrisa I w 1942 roku
p.n.e. – najstarszy tego rodzaju – pokryty jest hieroglificznym tekstem
mówiącym, że „13 000 kapłanów śpiewało pieśni przed wielkim zwierciadłem
połyskującego złota”.
W książce The Electric Mirror of the Pharos Lighthouse (Elektryczne
zwierciadło latarni z Faros) Larry Brian Radka dowodzi, że w państwie
faraonów w słynnej latarni aleksandryjskiej zostały wykorzystane urządzenia
elektroniczne. Dowodzi on, że ilość płynnego paliwa, jakie byłoby potrzebne
do wygenerowania światła ostrzegawczego, przekraczała możliwości Egiptu, a
paliwo z importu byłoby nie tylko bardzo drogie, ale też jego zapas
wyczerpałby się już po pierwszym roku. Z tego względu oraz na podstawie
innych przekonujących rozważań Radka stwierdza, że w latarni na Faros
zastosowano lampę łukową, w której silne światło powstawało w wyniku iskry
elektrycznej skaczącej między końcami naładowanych dodatnio i ujemnie
prętów. Uważa on, że źródłem energii był zbiornik cieczy znany jako bateria
Lalande’a, podstawowe ogniwo wynalezione (ponownie wynalezione?) w XIX
wieku przez Feliksa Lalande’a i Georges’a Chaperona. Egipcjanie dysponowali
potrzebnymi materiałami (szkło, miedź, rtęć i ług), by stworzyć to starożytne
urządzenie. Jak wyjaśnia Radka, „kilka ogniw Lalande’a umieszczonych w
jednym ciągu mogło wywołać wyładowanie o wystarczającym napięciu, by
zasilać latarnię przez wiele godzin, zanim trzeba było wymienić jakikolwiek z
elementów. Ten typ baterii nie wymaga zewnętrznego źródła, by ją doładować.
Kiedy bateria się wyczerpuje, wymiana dwóch wewnętrznych elementów
wystarcza, by przywrócić ją do użytkowania”.
Istnienie takiej baterii nie jest tylko spekulacją. Mniejsze, chociaż dość
podobne, odnaleziono na Bliskim Wschodzie. Najsławniejsza z nich jest tak
zwana bateria z Bagdadu, odkryta w 1938 roku przez archeologa Wilhelma
Koeniga ze Stuttgartu. Naczynie z gliny zatkane było asfaltowym korkiem,
przez które przechodził żelazny pręt, w dolnej części znajdował się zaś
miedziany walec. Napełnione zwykłym sokiem z cytryny urządzenie wytwarza
prąd o sile 2 woltów. W 1940 roku profesor Koenig opublikował dokument
naukowy na temat artefaktu, który znaleziono w Chudżat Rabua (Khujut
Rabu’a) niedaleko Bagdadu. Przedmiot datowany jest na 250 rok p.n.e., czyli
powstał ponad 2000 lat przed oficjalnym wynalezieniem baterii elektrycznej
przez Alessandra Voltę na początku XIX wieku. Po II wojnie światowej
Willard F.M. Gray z laboratorium General Electrics w Pittsfield w
Massachusetts zrekonstruował i przetestował kilka artefaktów i udało mu się
uzyskać podobny efekt. Niemiecki badacz doktor Arne Eggebrecht odkrył, że
za pomocą tych reprodukcji można pokrywać galwanicznie wybrane
przedmioty. Galwanizacja zachodzi wtedy, kiedy przez substancję
przepuszczamy niezbyt silny prąd elektryczny i pokrywamy cienką warstwą
metalu, na przykład złotem, inny metal, na przykład srebro. Na podstawie
własnych eksperymentów Eggebrecht stwierdził, że wiele klasycznych
posągów i innych obiektów, o których myślano, że są z solidnego złota, mogło
być jedynie z ołowiu pokrytego złotem.
Istnienie baterii z Bagdadu i podobnych do niej urządzeń oznacza, że
elektryczność na poziomie podstawowym była rozumiana i stosowana przez
starożytnych nawet w takim zaścianku, jakim było Chudżat Rabua w III
stuleciu p.n.e. Irak znajdował się wtedy w imperium Partów, stanowiącym
wielką potęgę wojskową, niesłynącym jednak z wysokiego poziomu
naukowego. Znalezione tam baterie natomiast świadczą o tym, że prąd
elektryczny był znany w czasach klasycznych, a może nawet wcześniej.
Bateria z Bagdadu jest prawdopodobnie rezultatem postępu, którego korzenie
tkwią znacznie głębiej w przeszłości, co można dowieść przez odkrycie
pewnego zestawienia. Latarnia na wyspie Faros miała wysokość 280 łokci
stosowanych w okresie Starego Państwa, czyli 146 metrów, podobnie jak
Wielka Piramida. Tak wyraźny związek nie może być dziełem przypadku;
wskazuje, że obydwie budowle, chociaż dzieliły je tysiące lat, zostały
skonstruowane według podobnych zasad świętej geometrii.
Ta organizacyjna jedność rozpoczęła się wraz z trzema piramidami w Gizie,
które wiązane są ze Złotym Podziałem. Odkryta ponownie przez Leonarda da
Vinci zasada złotego podziału stanowi kanon starożytnej geometrii stosowany
przy projektowaniu świętej architektury. Złoty podział uważano za
najwspanialszą proporcję, ponieważ wyrażaną przez wzory form naturalnych.
Wśród nich można wyróżnić kosmiczną Nebulę, proporcje pomiędzy orbitami
planet, rogi zwierzęce, morskie małże, kształt ludzkiego płodu, prawa
dziedziczenia odkryte przez Mendla, heliotropizm (ruch roślin w kierunku
światła), wiry wodne oraz tysiące innych przykładów obserwowanych w
przyrodzie. Złoty podział występuje w muszli łodzika (Nautilus), której
wnętrze ma spiralny układ. Było to osobiste godło noszone przez Kukulkana
Majów, a później przez azteckiego Quetzalcoatla, Pierzastego Węża, który
dawno temu przeniósł podstawy cywilizacji do Meksyku z zatopionego
królestwa położonego na Oceanie Atlantyckim.
Temple pierwszy zauważył, że „cień drugiej piramidy, znanej jako piramida
Chefrena, który pada na Wielką Piramidę o zachodzie słońca 21 grudnia,
biegnąc przez środek jej południowej ściany, tworzy właśnie złoty trójkąt.
Podczas pomiarów dokonanych przez Petriego odkryto zapewne celowe, lekkie
wcięcie długości kilkunastu centymetrów w konstrukcji boku piramidy. Ten »a
potem«, jak mierniczy określają taką linię pionową, tworzy kąt prosty, by
przekształcić cień przesilenia słonecznego w idealny Złoty Trójkąt”. To, że
piramida Chefrena rzucała cień na Wielką Piramidę w trakcie przesilenia
zimowego, nie może być przypadkowe i dodatkowo potwierdza, że wszystkie
trzy budowle były budowane jednocześnie, jako część wspólnego planu.
Dowody są przytłaczające: starożytni znali technologię pod wieloma
względami równą współczesnej, a czasami nawet bardziej zaawansowaną.
6. BADACZ PRZYGLĄDA SIĘ WIELKIEJ
PIRAMIDZIE
Robert M. Schoch

Geolog, który zadziwił świat, na nowo datując Sfinksa, zajął


się kolejną zagadką

Gdy wdrapywałem się po rozchwianych, związanych sznurami drewnianych


drabinach, chciałem zobaczyć na własne oczy „ostateczny dowód”, że Wielka
Piramida jest jedynie grobowcem faraona Chufu (Cheopsa). Wspiąwszy się
niemal metr nad podłogę na południowym (wyższym) końcu Wielkiej Galerii,
przecisnąłem się przez wejście szerokości zaledwie 60 centymetrów. Następnie
na dłoniach i kolanach przeczołgałem się poziomym, długim na 6 metrów
tunelem, a potem wszedłem po kilku mniejszych drabinach, walcząc z
okropnym pyłem, który atakował oczy i płuca.
Wreszcie mogłem wyprostować się w przejściu, które zostało wysadzone za
pomocą prochu strzelniczego w 1837 roku przez angielskiego badacza,
pułkownika Howarda Vyse’a. Minąłem pierwszą komorę o niskim suficie, na
tyle małą, że musiałem kucnąć, a potem drugą, trzecią i czwartą, aż wreszcie
znalazłem się w piątej, „sekretnej” komorze, którą Vyse nazwał „komorą
Campbella”. Sufit tego pomieszczenia nie jest płaski i niski, jak w innych.
Wcześniej musiałem pełzać na brzuchu niczym wąż przez wąskie otwory
wysadzone przez Vyse’a w jednym z rogów pomieszczenia, a teraz mogłem
nawet wyprostować się i przeciągnąć.
Dlaczego się tu znalazłem? Kierowała mną zwykła ciekawość, pragnąłem
ujrzeć pomieszczenie, którego nie widziało wielu zawodowych egiptologów.
Poszukiwałem odpowiedzi na pytanie o prawdziwe przeznaczenie, raison
d’être, Wielkiej Piramidy. Czy te proste „komory konstrukcyjne” lub „komory
odciążające” miały przeciwważyć olbrzymią masę tak zwanej Komory Króla?
Jeśli tak, dlaczego podobnych odciążających konstrukcji nie ma nad Komorą
Królowej lub choćby nad Wielką Galerią? Oba te pomieszczenia znajdują się
przecież jeszcze niżej, a więc naciska na nie większy ciężar. A może są to
komory rezonansowe, część wielkiej machiny, jaką tworzy piramida? Czy są to
Ukryte Wyżyny symbolizujące Sale Imenti – miejsce Ukrytego Boga – jak
zakładał w 1895 roku W. Marsham Adams i o których wspomina wiele
starożytnych świętych tekstów?
Odkryciem, rzekomo dokonanym w tej najwyższej komorze przez Vyse’a,
był kartusz z imieniem władcy, które można odczytać jako „Khufu”, namazany
na suficie czerwoną farbą jeszcze w starożytności. Istnienie królewskiego
imienia w tym miejscu miało być przypuszczalnie dowodem, którego długo
poszukiwali egiptolodzy, by wykazać, że Wielka Piramida to jedynie ogromne
mauzoleum wzniesione dla egocentrycznego władcy Chufu (Cheopsa), który
panował w czasie IV dynastii około 2550 roku p.n.e. Krocząc po nierównych
płytach tworzących podłogę komory Campbella i używając kopii oryginalnych
szkiców Vyse’a jako przewodnika, znalazłem długo poszukiwany kartusz w
tylnym rogu komory, ukryty pośród okropnych, XIX- i XX-wiecznych
bazgrołów. Rzeczywiście kartusz był tam z całą pewnością i w istocie można
było w nim odczytać imię faraona! Czy to już koniec historii? Czy tradycyjni
egiptolodzy mają rację, dowodząc, że Wielka Piramida to tylko ogromny
grobowiec władcy? Nie byłem o tym przekonany. Prawdę mówiąc, spoglądając
na kartusz, czułem, że moja przygoda dopiero się rozpoczyna.
6.1. Doktor Robert Schoch mierzy przypisany faraonowi Chufu kartusz
znajdujący się w Wielkiej Piramidzie. Kartusz ten został odkryty przez
Howarda Vyse’a.

Jedno jest pewne – ten kartusz jest umieszczony górą do dołu, ale wkrótce
miałem się przekonać, że w innych komorach czerwone inskrypcje ukazano w
taki sam sposób. O co tu chodzi? No cóż, kiedy zakończono piramidę i nie było
już dostępu do jej pomieszczeń, inskrypcje te nie miały być przez nikogo
oglądane. Vyse twierdził, że były to tylko „znaki kamieniarskie” nakładane na
bloki przez brygady robotników tnących, holujących lub układających kamień.
Czy jednak Vyse był naprawdę uczciwy? A może jego robotnicy, którzy
wysadzali i ociosywali drogę do komór, sami zostawili proste „egipskie”
inskrypcje na blokach? Może były to falsyfikaty? Kiedy jednak przyglądałem
się im dokładniej, wydawały się bardzo stare. Dostrzegłem mineralne
krystalizacje, wytrącające się na powierzchni w procesie, który trwał stulecia, a
nawet tysiąclecia, pokrywające napisy na blokach. Ponadto w komorach
znajduje się więcej kartuszy niż ten należący do Chufu.
Mocno spocony i pokryty pyłem zszedłem do niższego pomieszczenia,
zwanego „komorą lady Arbuthnot”. Znajdują się w niej najlepiej zachowane
kartusze, a żaden z nich nie zawiera imienia Chufu! Co więcej, są tam dwa
rodzaje kartuszy.
W jednym z dokładniej wykończonych znalazłem napis „Chnum-Chuf”.
„Chuf” lub „Chufu” oznacza „on mnie chroni”, a „Chnum” jest imieniem boga,
całe wyrażenie znaczy więc: „Bóg Chnum, który mnie chroni”. Ale kto lub co
było chronione? Czy chodziło o faraona Chufu, czy też bóg Chnum chronił
Wielką Piramidę? Inny wykończony kartusz zawierał po prostu imię boga
„Chnum”.
Kim lub czym był Chnum-Chuf? Jeden z pierwszych egiptologów, sir
Flinders Petrie twierdził już w 1883 roku, że Chufu i Chnum-Chuf byli
koregentami, którzy wspólnie zasiadali na tronie Egiptu. Poza tym uważano, że
kartusze nie zawierają nawet imion konkretnych osób lub osoby, ale raczej
różne imiona jednego boga lub imiona różnych bogów. Badacz William Fix w
książce Pyramid Odyssey (Mayflower Books, Nowy Jork 1978) postawił
hipotezę, opierając się na atrybutach różnych bogów oraz ich symbolicznych i
etymologicznych podobieństwach, że „Chnum, Khnoum, Chufu, Suphis,
Khnoubis, Chnouphis, Tehuti, Thot, Merkury, Enoch, Hermes, a nawet
Christos są po prostu różnymi aspektami tej samej postaci i mocy, która
wyrażana jest często w podobny sposób w kosmologiach na przestrzeni
tysiącleci”.
Czy Wielka Piramida jest przede wszystkim „Księgą Thota” upamiętnioną w
kamieniu, jak zakładał Marsham Adams? Czy kandydat, nowicjusz i uczeń
podążali przez jej wnętrze, poddając próbom ciało i duszę, aby w końcu
umrzeć i narodzić się od nowa, uzyskując oświecenie? Czy komory Wielkiej
Piramidy używane były w rytuałach inicjacyjnych, podobnie jak krypty i
korytarze świątyni Hathor lub świątyni Ozyrysa tysiące lat później?
Opuściłem niedostępne górne części Wielkiej Piramidy, by zagłębić się w jej
najniższych partiach. Zszedłem do Komory Podziemnej znajdującej się we
wnętrzu skał położonych poniżej budowli.
Najpierw jednak znalazłem się ponownie w zagadkowej Wielkiej Galerii.
Podobnego założenia nie znaleziono w innych piramidach Egiptu, a nawet na
całym świecie. Wysuwano wiele hipotez dotyczących Wielkiej Galerii i
skomplikowanej wewnętrznej geometrii Wielkiej Piramidy. Czy była to
starożytna elektrownia lub wielka pompa wodna? Czy zaprojektowano ją jako
mechanizm łączący lub rodzaj przejścia z życia doczesnego poprzez śmierć do
życia wiecznego? A może Wielka Piramida miała kłaść nacisk na gwiazdy, a
Wielka Galeria była w tamtych czasach otwarta u góry i służyła jako wielki
astronomiczny przyrząd do obserwacji nocnego nieba w czasach, kiedy nie
istniały jeszcze teleskopy?
Tajemnica pogłębia się jeszcze bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę wąskie
przejścia i dwie komory, jedną znajdującą się w górnym końcu Wielkiej
Galerii, zwaną tradycyjnie „Komorą Króla”, i drugą, położoną u dolnego
końca, nazywaną „Komorą Królowej”. W całości wyłożona granitem
sprowadzanym statkami z Asuanu Komora Króla to nie tylko uczta dla oczu,
ale również wstrząsające doświadczenie dla uszu. Właściwości akustyczne i
rezonans pomieszczenia, a w zasadzie całej piramidy, robią wielkie wrażenie.
Śpiewanie pieśni religijnych lub medytacja w Komorze Króla jest
poruszającym emocjonalnym doświadczeniem, które przeżyłem nie tylko ja,
ale również wcześniej Napoleon. Twierdzi się, że dyktator odesłał świtę i
poprosił, by zostawiono go samego w tym pomieszczeniu na całą noc.
Następnego dnia rano wyszedł pobladły i drżący i aż do śmierci nie chciał
rozmawiać o tym, co się tam zdarzyło.
Na końcu Komory Króla znajduje się wielki, pozbawiony wieka, granitowy
„sarkofag” lub „skrzynia”. Ma to być dowód, jak uważa wielu tradycyjnych
egiptologów, że pochowany tu został faraon. Problem w tym, że w Wielkiej
Piramidzie nie zachowały się kosztowności i wyposażenie grobowe. W
Komorze Króla turyści rozmyślają i śpiewają pieśni, a czasami, korzystając z
okazji, kładą się w granitowej skrzyni. Jest to doświadczenie, które trudno
opisać. Wydawało mi się, że jest to raczej miejsce ponownego odrodzenia niż
śmierci, a granitowa skrzynia bardziej kojarzy się z chrzcielnicą niż z
sarkofagiem.
W północnej i południowej ścianie Komory Króla znajdują się niewielkie
otwory, które prowadzą do wąskich kanałów biegnących w górę i na zewnątrz
piramidy. Kanały te uznawano czasami za szyby powietrzne lub wentylacyjne.
Długo uważano, że odgrywają one jedynie praktyczną rolę, dostarczając
świeże powietrze do komory. Jeśli jednak Wielka Piramida jest grobowcem, po
co zmarłemu świeże powietrze? A może tak naprawdę pomieszczenie to
służyło żyjącym, na przykład w rytuałach inicjacyjnych lub podczas religijnych
obrzędów? A co z dokładnością szybów, które wskazują precyzyjnie północne
i południowe niebo? Cztery i pół tysiąca lat temu północny szyb wskazywał
gwiazdę Thuban w konstelacji Smoka, natomiast szyb południowy – Pas
Oriona (wiązany przez starożytnych Egipcjan z Ozyrysem).
Kontynuując wędrówkę, przeszedłem Wielką Galerią w dół do Komory
Królowej, mniejszego i jeszcze bardziej zadziwiającego pomieszczenia niż
Komora Króla. Ma ono trójkątny zakończony szczytami strop, a w jednej z
jego ścian znajduje się nisza, która w tajemniczy sposób zdaje się
odzwierciedlać przekrój Wielkiej Galerii. Umieszczono w niej posąg czy też
tutaj – w samym sercu Wielkiej Piramidy – przechowywano mumię?
Ustawiono w niej zegar wahadłowy, który odmierzał chwile wieczności? A
może pozostawała pusta, tak jak pusta komora w buddyjskiej stupie,
oznaczająca boską próżnię, która jest wszystkim i niczym i znajduje się poza
ludzkim pojmowaniem? W Komorze Królowej również znajdują się szyby
wychodzące z północnej i południowej ściany. Szyb południowy wskazuje
najwyraźniej gwiazdę Syriusz (wiązaną przez Egipcjan z boginią Izydą),
natomiast szyb północny – konstelację, którą znamy obecnie pod nazwą Mała
Niedźwiedzica. W przypadku Komory Królowej nie ma w ogóle wątpliwości,
że te szyby nie służyły do tak prozaicznego celu jak wentylacja. Odkryte
zostały dopiero w 1872 roku i kończyły się kilkanaście centymetrów za
kamienną okładziną ścian piramidy. W latach 90. XX wieku wysłane do ich
zbadania roboty z małą kamerą wideo odkryły niewielkie drzwi, które je
blokowały. Kiedy później robot przewiercił się przez nie, okazało się, że za
nimi znajdują się kolejne.
Niemal przeczołgałem się wiele metrów w dół Korytarzem Zstępującym, by
znaleźć się w chaotycznie rozplanowanej Komorze Podziemnej. Pomieszczenie
– wyryte w podłożu skalnym znajdującym się pod Wielką Piramidą –
naprawdę sprawia wrażenie nieuporządkowanego. Z podłogi wyłaniają się
wielkie głazy, a na samym końcu znajduje się dziwna „studnia” lub „jama”.
Wielu tradycyjnych egiptologów zakłada, że Komora Podziemna jest
niewykończona lub że ją po prostu opuszczono. Dlaczego jednak nie
wykończono komory znajdującej się w prawdopodobnie najbardziej
precyzyjnie położonej i wzniesionej budowli świata? Przebywając w tym
pomieszczeniu, doznałem potężnego, dziwnego uczucia. Inni ludzie również
wyczuwają tutaj tajemniczą energię, reagują tak nawet maszyny!
W laboratorium Pracowni Anomalii Inżynieryjnych (Engineering Anomalie
Research) uniwersytetu w Princeton naukowcy od 1979 roku przeprowadzili
serię dokładnych eksperymentów w tak zniesławionych dziedzinach jak
postrzeganie pozazmysłowe i wzajemne oddziaływanie świadomości i materii.
Zaawansowany, niezwykle wrażliwy i dokładnie wykalibrowany generator
zdarzeń losowych (REG), dzięki zdolności wychwytywania anomalii, może
być wykorzystywany do pomiaru wpływu psychiki na materię, tzn.
psychokinezy, oraz działania świadomości na materię. Doktor Roger Nelson,
ekspert w stosowaniu generatorów typu REG, zabrał to urządzenie w podróż
do Egiptu w latach 90. ubiegłego wieku i odkrył wiele anomalii w miejscach
świętych różnych starożytnych świątyń. Odwiedził również Wielką Piramidę.
Odkrył w niej stosunkowo słabą, dziwną aktywność w Komorze Króla i
Komorze Królowej, ale w Komorze Podziemnej maszyna wręcz „oszalała”.
Niektórzy badacze uważają, że Wielka Piramida została zbudowana jako
świątynia masonów lub różokrzyżowców. Być może rytuał inicjacyjny,
podczas którego nowicjusz musiał spędzić trzy dni w zupełnych ciemnościach
bez jedzenia i picia, doznając odmiennych stanów świadomości, odbywał się
właśnie w Komorze Podziemnej. Wstrząsające rezultaty badań doktora
Nelsona zgadzają się z tą hipotezą, a także z teorią Roberta Bauvala, nad którą
ja również się zastanawiałem. Prawdopodobnie Komora Podziemna, a także
naturalna formacja skalna, w której wykute jest pomieszczenie – formacja
skalna obecnie cała przykryta i zamknięta w Wielkiej Piramidzie – są starsze
niż sama budowla. Czy uważano je za miejsce święte już tysiące lat przed
zbudowaniem Wielkiej Piramidy?
Robiło się późno i musiałem zbierać się do wyjścia. Wracałem w górę
Korytarzem Zstępującym i kiedy wyszedłem na zewnątrz, ujrzałem ciemne,
zimne niebo z jaśniejącymi w oddali światłami Kairu. W mojej głowie kłębiły
się myśli – zacząłem przypominać sobie moment, kiedy późnym popołudniem
pierwszy raz znalazłem się u stóp Wielkiej Piramidy. Zanim wszedłem do
środka, najpierw dokładnie przyjrzałem się kilku blokom, na których
zachowała się jeszcze piękna wypolerowana okładzina. Cztery ściany piramidy
odpowiadają czterem głównym stronom świata tak dokładnie, że nawet
obecnie trudno jest to powtórzyć w przypadku budowli o tej wielkości i masie.
Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że cztery ściany Wielkiej Piramidy nie
są dokładnie płaskie. Są nieco na środku wklęsłe, co można zauważyć tylko w
pewnych warunkach. To wgłębienie mogło w dawnych czasach służyć do
określenia dokładnego czasu zrównania dnia z nocą oraz przesilenia
słonecznego. Dokonywano tego poprzez obserwację zmieniających się cieni na
ścianach, co było dokładną i bardzo zaawansowaną metodą w przypadku
budynku, którego podstawa zajmuje około 5 hektarów i który ma wysokość
ponad 146 metrów.
Następnego dnia w samolocie lecącym z Kairu do Nowego Jorku
pogrążyłem się w starożytnych marzeniach i myślałem o tym, co powiedział mi
mój egipski przyjaciel Emil Shaker. Kiedy patrzymy na mapę Egiptu, jego
kształt przypomina powstałego z martwych człowieka w postaci Ozyrysa z
uniesionymi i skrzyżowanymi ramionami. Głową Ozyrysa jest Wielka
Piramida, ciałem i nogami Nil rozciągający się na południe, delta zaś to
uniesione ramiona, dotykające Morza Śródziemnego, które symbolizuje niebo.
Ozyrys jednocześnie wita i gromadzi swoje dzieci. Wielka Piramida wzywa.
Egipt wabi. Poszukiwania się zaczynają.
Bynajmniej nie ostatnia uwaga: przed tą wyprawą byłem już wcześniej w
Egipcie, po niej jeździłem do tego kraju jeszcze wielokrotnie z różnych
powodów. Poszukiwania jeszcze się nie skończyły. Po drobiazgowych
badaniach doszedłem do wniosku, że początki Wielkiej Piramidy należy cofnąć
w czasie bardziej, niż to się powszechnie uważa, biorąc pod uwagę poziom
wyrafinowania tej budowli, niezwykły dla zamierzchłej przeszłości. Śledzenie
historii i znaczenia Wielkiej Piramidy jest kluczem do zrozumienia naszych
źródeł jako istot cywilizowanych. Wielka Piramida to nie bezładny zbiór
starożytnych kamieni, ale budowla, która ucieleśnia ludzkiego ducha i może
nas dzisiaj wiele nauczyć.
7. PARADOKS PRECESJI: CZY NEWTON
SIĘ MYLIŁ?
Walter Cruttenden

Autor zaskakującej nowej książki jeszcze raz bada dowody

W mitach i folklorze starożytnych cywilizacji na całym świecie można znaleźć


mnóstwo historii o „precesji równonocy”. W swojej przełomowej książce
Hamlet’s Mill (Młyn Hamleta) Giorgio de Santillana, były profesor historii i
nauki w MIT, oraz Hertha von Dechend z Uniwersytetu Johanna Wolfganga
Goethego we Frankfurcie szczegółowo opisują fascynację starożytnych
precesją równonocy. To wyczerpujące studium pokazuje, że starożytne ludy nie
tylko najwyraźniej śledziły ruchy gwiazd na niebie, ale też wiązały te ruchy ze
zmianami wielkich epok w dziejach świata. Nawet sir Isaac Newton napisał
mało znaną pracę zatytułowaną The Chronology of Ancient Kingdoms
(Chronologia starożytnych królestw), w której starał się dopasować epoki
wynikające z kalendarza precesyjnego do wydarzeń historycznych. Ale skąd
wzięła się obsesja naszych przodków na tle tak mało znanego zjawiska
astronomicznego? Dzisiaj jedynie nieliczna grupa astrofizyków próbuje
zrozumieć przebieg i dynamikę zjawiska precesji, a przedstawiane przez nich
wyjaśnienia są całkowicie oderwane od mitów i folkloru.
Precesja równonocy to prastare zjawisko, które sprawia, że punkty
równonocy cofają się na tle konstelacji zodiaku w tempie mniej więcej 50
sekund kątowych na rok (czyli przesuwają się o jeden stopień w ciągu 72 lat).
Oznacza to, że obserwator stojący w punkcie równonocy (czyli dnia, kiedy
dzień i noc mają taką samą długość) i bardzo uważnie obserwujący niebo
zauważy, że gwiazdy nie znajdują się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie
były rok wcześniej. Ponieważ dokładne wyznaczenie punktu równonocy nie
jest proste, a ruch przebiega bardzo wolno, trudno zauważyć to zjawisko w
ciągu jednego roku, lecz w dłuższym czasie jest ono wyraźnie widoczne.
W 1543 roku Kopernik próbował wyjaśnić tę i dwie inne zagadki, kiedy
powiedział, że Ziemia wykonuje trzy ruchy. Po pierwsze twierdził, Słońce
wydaje się przesuwać ze wschodu na zachód nie dlatego, że Słońce się
porusza, lecz ponieważ Ziemia obraca się wokół swojej osi. Po drugie wyjaśnił
powstawanie pór roku, dowodząc, że Ziemia okrąża Słońce, poruszając się
wokół pochyłej osi (w systemie heliocentrycznym), co powoduje zmianę
długości dnia i nocy oraz ilości światła, jakie otrzymuje nasza planeta.
Kopernik potrzebował jednak trzeciego ruchu, by wyjaśnić precesję
równonocy. Dlatego doszedł do wniosku, że oś Ziemi drga. Przypuszczał, że
właśnie to drganie zmienia kąt nachylenia osi ziemskiej na tyle, żeby
powodować przesunięcie punktu równonocy w stosunku do stałych gwiazd.
Nigdy jednak nie podał przyczyny drgania.
Dopiero ponad 100 lat później Newton, który właśnie sformułował prawo
powszechnego ciążenia, ustalił, że jedynymi ciałami niebieskimi położonymi
dostatecznie blisko Ziemi, by mogły wywołać takie jej drganie, są Księżyc i
Słońce. Tak zaczęła się historia teorii „precesji lunisolarnej”, która miała
wyjaśnić zaobserwowaną precesję równonocy.

Problemy z teorią lunisolarną


Teoria lunisolarna głosi, że zmiany orientacji Ziemi w stosunku do stałych
gwiazd (widoczne przede wszystkim jako precesja równonocy) wynikają
głównie z grawitacyjnych sił Księżyca (luna) i Słońca (sol) oddziałujących na
wybrzuszenie Ziemi wokół równika. Uważa się, że ciała te wytwarzają
wystarczającą siłę przeciwstawną, by powoli przekręcać oś wirowania Ziemi w
kierunku zgodnym ze wskazówkami zegara w ten sposób, że po upływie około
25 770 lat (przy obecnej prędkości) oś Ziemi wykona jeden pełny obrót. W
myśl tej teorii Ziemia zachowuje się jak wirujący bąk.
Można zaobserwować, że oś wirowania Ziemi, a zatem również punkt
równonocy, zmienia położenie na tle stałych gwiazd. Od tysięcy lat ludzie
widzieli, jak punkt równonocy przesuwa się między różnymi konstelacjami
zodiaku i właśnie dlatego mówi się, że obecnie zaczyna się Era Wodnika.
Punkt wiosennej równonocy opuszcza znak Ryb i wchodzi w Wodnika, co
można zauważyć pierwszego dnia wiosny. Precesja równonocy jest
najzupełniej rzeczywistym zjawiskiem, kiedy obserwujemy ją na tle stałych
gwiazd.
Tu jednak kryje się haczyk: nie ma żadnego dowodu na to, że zjawisko to
wynika ze zmiany położenia osi ziemskiej w stosunku do Słońca, Księżyca,
Wenus czy jakiegokolwiek innego ciała w naszym Układzie Słonecznym!
Potwierdzają to niedawno zakończone studia nad położeniem osi w stosunku
do tych ciał. Jak to możliwe, że Ziemia wydaje się podlegać precesji względem
obiektów poza naszym układem planetarnym, lecz nie względem obiektów
wewnątrz tego układu? To paradoks precesji.
Pamiętajmy, że Kopernik domyślał się, że oś wirowania Ziemi musi drgać,
lecz nie wskazał przyczyny tego drgania. Dopiero Newton założył, że Ziemia
drga względem wszystkich obiektów, w naszym systemie i poza nim, lecz nie
miał żadnego sposobu, by sprawdzić słuszność tego założenia.
Jak dzisiaj wiemy, równania Newtona nigdy nie pasowały do
obserwowanego tempa precesji, dlatego Jean le Rond d’Alembert (1717–1783)
i wielu innych uczonych starało się udoskonalić formułę i dopasować ją do
obserwacji. Jak na ironię, nikt nigdy nie sprawdził początkowych założeń (w
nauce zwykle nie kwestionuje się pomysłów Newtona). Dlatego nikt nie wstał i
nie zapytał, czy takie „drganie” nie może być pozornym ruchem (takim, który
nie zachodzi w obrębie lokalnego układu odniesienia, jakim jest Układ
Słoneczny). Astrofizycy do dziś nieustannie modyfikują obliczenia precesyjne,
które obecnie uwzględniają wiele czynników oprócz oryginalnych „sił
lunisolarnych” (włączając w to inne planety, asteroidy, możliwy eliptyczny
ruch miękkiego jądra Ziemi i tak dalej), a wszystko to ma służyć lepszemu
przewidywaniu tempa precesji. Moim zdaniem wszystko to podejrzanie
przypomina szukanie nowych danych, które pasowałyby do wcześniej
ustalonego wyniku. W równaniu precesyjnym obecnie podawany wynik to
zmiana orientacji osi ziemskiej w stosunku do Układu Słonecznego o 50,29
sekundy kątowej na rok – co jest możliwe do zmierzenia. Wynajdowano zatem
mnóstwo dodatkowych danych, które pozwoliłyby zbliżyć się do tego wyniku.
Ale takie „łatanie” nie wystarczy, jeśli wynik ma inną przyczynę.
Wielkim błędem w dynamistycznym podejściu (procesie ścisłego trzymania
się lokalnej dynamiki grawitacyjnej) jest założenie, że oś ziemska drga w
stosunku do wszystkich innych obiektów, wewnątrz Układu Słonecznego i
poza nim. Ta historyczna pomyłka wpływa na nasze rozumienie nie tylko
precesji, ale także samego ruchu Ziemi. Na szczęście nowe studia,
uwzględniające czas tranzytów Wenus, obroty Księżyca i ruch Ziemi
względem innych obiektów w Układzie Słonecznym (wśród nich deszczu
meteorów, Perseid), wykazują, że ziemska precesja nie zachodzi w stosunku do
lokalnych obiektów.
Mimo to obecny paradygmat jest tak rozpowszechniony i akceptowany, że
kiedy mówię, iż Ziemia może nie przemieszczać się precesyjnie i nie drgać w
stosunku do lokalnych obiektów, astronomowie są kompletnie zdezorientowani
lub patrzą na mnie jak na wariata. Pewnie podobna byłaby reakcja ludzi w
czasach Ptolemeusza, gdybyśmy próbowali im tłumaczyć, że Słońce nie
porusza się wokół Ziemi; patrzyliby w górę, widzieli, że się porusza, i
dochodzili do wniosku, że oszaleliśmy. Prawda jest jednak taka, że tak zwane
drganie jest geometrycznym efektem nieznanego ruchu. Istnieje jakiś
niepoznany układ odniesienia – Układ Słoneczny poruszający się w przestrzeni
– który wywołuje obserwowane przez nas zjawisko nazywane precesją.

Nowe spojrzenie
W Instytucie Badań Binarnych (Binary Research Institute) odkryliśmy, że
równania określające ruch Księżyca nie potwierdzają teorii lunisolarnej,
podobnie jak nie potwierdza jej ruch Ziemi względem najbliższych jej
obiektów. Jako przykład rozważmy nasz największy deszcz meteorów.
Jak być może wiecie, Perseidy są jednym z najbardziej regularnych rojów
meteorów w ciągu roku, związanym z kometą Swifta-Tuttle’a. Ich kulminacja
przypada 11–12 sierpnia (dokładna data zmienia się w związku z latami
przestępnymi). Dlatego Perseidy mogą służyć jako marker przecinający orbitę
ziemską i były obserwowane od niepamiętnych czasów. Dokładne dane na
temat tych obserwacji sięgają co najmniej czasów gregoriańskiej reformy
kalendarza w 1582 roku – od tego momentu dysponujemy bardzo dokładnym
systemem kalendarzowym, w którym błąd wynosi mniej niż jeden dzień na
3200 lat.
Ale jest jeden problem: w myśl teorii lunisolarnej Ziemia nie zatacza
pełnych 360 stopni wokół Słońca w ciągu roku równonocy (roku
zwrotnikowego, słonecznego) – musi brakować 50 sekund kątowych, ponieważ
taka jest wielkość precesji mierzona na tle gwiazd. Ponieważ rok zwrotnikowy
jest tak zbliżony długością do średniego roku kalendarzowego, obiekty w
przestrzeni kosmicznej wydają się przesuwać w tempie około jednego dnia na
72 lata. Zatem jeśli precesja jest powodowana przez siły o charakterze
lokalnym, można by oczekiwać, że data obserwacji Perseidów będzie się
zmieniała w tempie odpowiadającej precesji Ziemi w stosunku do stałych
gwiazd poza Układem Słonecznym. To znaczy, że skoro konstelacje zmieniają
położenie w stosunku do punktów równonocy w tempie około jednego stopnia,
czyli jednego dnia w ciągu 72 lat, co daje prawie cały tydzień od gregoriańskiej
reformy kalendarza, tak samo powinny się zachowywać Perseidy (będące
kosmicznym gruzem) względem drgającej Ziemi. To zaś oznacza, że obecnie
powinniśmy obserwować ten rój meteorów około 5 sierpnia lub wcześniej.
Tymczasem Perseidy w ciągu 423 lat przesunęły się bardzo nieznacznie – jeśli
w ogóle. Ten rój meteorów bywa nawet nazywany „Łzami świętego
Wawrzyńca”, ponieważ pojawia się na niebie tuż po jego święcie. Dlaczego nie
podlega precesji jak wszystko inne w Układzie Słonecznym?
Możliwe, że ten kosmiczny gruz dryfuje w przeciwnym kierunku z
szybkością odpowiadającą tempu precesji, a nasze obliczenia ruchów Księżyca
i Wenus są nieprawidłowe, lecz nie sądzę, żeby tak było. Bardziej logiczne
wydaje się wyjaśnienie, że nie możemy zmierzyć precesji względem obiektów
znajdujących się w obrębie Układu Słonecznego, ponieważ zjawisko to (jego
widoczny efekt – zmiana orientacji osi ziemskiej) nie jest wywołane głównie
przez siły lokalne. Owszem, istnieją pewne siły lokalne, które powodują
drobne zmiany nutacji – tak zwany ruch Chandlera i inne – ale zasadnicza
zmiana orientacji, jaką obserwujemy (przynajmniej w stosunku do stałych
gwiazd), nie wynika z większego lokalnego drgania osi ziemskiej, lecz raczej z
tego, że cały Układ Słoneczny (który sam w sobie jest ruchomym układem
odniesienia) nieznacznie porusza się w przestrzeni. To powoduje efekt, który
obserwujemy, i nie ma potrzeby odwoływania się do żadnej lokalnej siły. Taki
jest jedyny znany mi sposób wyjaśnienia tego, że Ziemia nie zmienia położenia
w stosunku do lokalnych obiektów w obrębie Układu Słonecznego,
zauważalnie natomiast zmienia orientację względem obiektów poza tym
układem w tempie 50 sekund kątowych rocznie.
Oprócz problemu związanego z Perseidami, okazuje się, że precesja
przyśpiesza i Ziemia zachowuje się raczej jak ciało podlegające prawom
Keplera (na eliptycznej orbicie) niż jak wirujący bąk, który powinien zwalniać.
Ponadto mamy co najmniej pół tuzina dowodów poszlakowych wskazujących,
że precesja nie jest efektem oddziaływania sił lokalnych.
Nie tylko my poczyniliśmy te obserwacje. Wiele całkowicie niezależnych od
siebie grup, między innymi Karl Heinz i Uwe Homann z Sirius Research
Group w Kanadzie, doszło do takiego samego wniosku: lunisolarna teoria
precesji nie ma sensu. Ich studia nad tranzytem Wenus wykazały, że albo ruch
Wenus jest skorelowany z tempem precesji (co wydaje się bardzo mało
prawdopodobne), albo Ziemia nie drga w stosunku do Wenus. To samo
wykazały studia nad ruchem Księżyca względem Ziemi – precesja Ziemi
względem Księżyca nie istnieje.
Gdyby ta sprawa była łatwa do zrozumienia, jestem pewien, że problem
zostałby już rozwiązany. Ale mierzenie wszelkich zmian orientacji Ziemi w
stosunku do innych obiektów w Układzie Słonecznym jest nadzwyczaj trudne,
ponieważ wszystko, co znajduje się blisko nas, również się porusza. Właśnie
dlatego astronomowie wykorzystują bardzo odległe obiekty, kwazary w innych
galaktykach, kiedy mierzą zmiany w orientacji Ziemi (precesję). Takie pomiary
nie są jednak w stanie wykazać, na ile oś wirowania Ziemi przemieszcza się
względem obiektów lokalnych – zakłada się po prostu, że zmiana jest taka
sama. I na tym polega problem: założenie jest błędne.
Jeśli widoczny efekt precesji jest powodowany przez ruch Układu
Słonecznego w przestrzeni, a nie przez drgania osi ziemskiej, to najważniejsze
pytanie nasuwa się samo: co sprawia, że Układ Słoneczny się porusza?

Hipoteza binarna
Gdyby Słońce było częścią systemu podwójnego (lub wielokrotnego),
byłoby grawitacyjnie związane z drugą gwiazdą, co powodowałoby jego ruch
po krzywiźnie wokół wspólnego środka ciężkości. Taki jest powszechnie
akceptowany wzorzec ruchu dla systemów gwiazd podwójnych: dwie gwiazdy
przyciągają się wzajemnie, krążąc wokół wspólnego środka ciężkości.
Taki ruch, w połączeniu ze spłaszczeniem Ziemi, która podlega jeszcze
mniejszemu grawitacyjnemu momentowi siły (efektom grawitacyjnym
podobnym do sił lunisolarnych, o znacznie mniejszej skali), powodowałby
nieustanną zmianę orientacji osi wirowania Ziemi w stosunku do przestrzeni,
korygowaną przez ruch gwiazdy podwójnej. Tak więc jeśli ruch gwiazdy
podwójnej sprawia, że Słońce wykonuje obrót wokół środka masy w ciągu 24
000 lat, będzie się również wydawać, że oś wirowania zmieni orientację w
przestrzeni inercyjnej w takim samym czasie (drobne różnice mogą wynikać z
czysto lokalnych zjawisk). Ta zasada sprawdza się, ponieważ ruch lokalny
zachodzi w ramach ruchu gwiazdy podwójnej, co sprawia, że ruch gwiazdy
podwójnej zakłóca wszystkie ruchy lokalne. W naszym przypadku efekt
precesji byłby przede wszystkim geometrycznym skutkiem ruchu całego
Układu Słonecznego w przestrzeni (wokół środka masy gwiazdy podwójnej).
W ten sposób system słoneczny pełni tu rolę układu odniesienia, w którego
obrębie odbywają się wszystkie ruchy planet i ich księżyców; te zaś zachowują
wszystkie swoje wzajemne powiązania grawitacyjne, gdy system jako całość
porusza się po spiralnym torze względem przestrzeni inercyjnej, podobnie jak
galaktyka jako całość wydaje się poruszać w stosunku do przestrzeni.
Mówiąc najprościej, znaczy to, że Ziemia w rzeczywistości nie drga –
przynajmniej nie względem Układu Słonecznego. Po prostu wydaje się drgać
w stosunku do stałych gwiazd, ponieważ cały Układ Słoneczny się porusza – w
innym układzie odniesienia.

Wszędzie podwójne gwiazdy


Należy podkreślić, że w czasach, kiedy na Zachodzie został stworzony
model lunisolarny, nie wiedziano nic lub niemal nic o gwiazdach podwójnych.
Jeszcze kiedy byłem chłopcem, w latach 50. i 60. XX wieku, uważano, że
systemy gwiazd podwójnych stanowią raczej wyjątek niż regułę. Dzisiaj
jednak ocenia się, że ponad 80 procent gwiazd może tworzyć systemy
podwójne lub wielokrotne. Najwyraźniej gwiazdy lubią towarzystwo, podobnie
jak ludzie! Ponieważ dziś już wiemy, że wielu typów gwiazd, takich jak czarne
dziury, gwiazdy neutronowe i wiele brązowych karłów (a nawet czerwone
karły na tle środka galaktyki), niemal nie sposób zobaczyć, a często trudno je
w ogóle wykryć, liczba systemów gwiazd wielokrotnych może być większa,
niż wskazuje spis widocznych gwiazd. Skoro zatem większość gwiazd ma
towarzystwo, to nasze samotne Słońce wydaje się anomalią – oczywiście jeśli
naprawdę jest samotną gwiazdą, a nie elementem systemu gwiazdy
wielokrotnej.
Skoro założymy, że znajdujemy się w systemie gwiazdy podwójnej i prawa
Newtona działają tak samo poza Układem Słonecznym jak wewnątrz niego, to
partner Słońca najprawdopodobniej powinien być ciemną gwiazdą, na przykład
brązowym karłem lub teoretyczną starą gwiazdą neutronową albo nawet wielką
planetopodobną masą o bardzo długim okresie orbitalnym (co sprawia, że
bardzo trudno ją zauważyć). Drugą gwiazdą mogłaby być nawet niezbyt
odległa czarna dziura, która obecnie nie pochłania materii i dlatego trudno ją
wykryć, chociaż nie wydaje się to prawdopodobne.
Nie można też wykluczyć innego rozwiązania, że w grę wchodzi
zmodyfikowana dynamika newtonowska (MOND) lub jakaś odmiana lokalnej
dynamiki grawitacyjnej poza Układem Słonecznym. To naturalnie
wymagałoby założenia, że Słońce ma widzialnego towarzysza (a przy okazji
rozwiązywałoby problem ciemnej materii). Nie możemy dokładniej omówić tej
możliwości bez przeprowadzenia dodatkowych badań, lecz nie powinniśmy jej
również wykluczać, biorąc pod uwagę coraz liczniejsze dowody wskazujące,
że coś porusza naszym Układem Słonecznym po eliptycznym torze, znacznie
ciaśniejszym niż mógłby być wywołany przez jakikolwiek ruch galaktyczny.
Przeczucie mówi mi, że musimy się jeszcze wiele nauczyć o grawitacji i falach
grawitacyjnych. Właśnie trwają niezmiernie interesujące badania na ten temat;
być może pozwolą one dodać również inne możliwości do tych, które
rozpatrywaliśmy.

A więc Newton się mylił?


Kopernik i Newton byli wielkimi uczonymi, znacznie wyprzedzającymi
swoje czasy. Biorąc pod uwagę, że pracowali w epoce, kiedy wciąż jeszcze nie
była akceptowana teoria heliocentryczna, łatwo zrozumieć, iż nie rozpoznali
trzeciego ruchu Ziemi. Trudno byłoby oczekiwać od Kopernika, że odkryje nie
tylko to, iż Słońce się nie porusza, ale też to, że powoduje ono trzeci ruch
Ziemi. Podobnie Newton nie mógłby wpaść na to, że cały Układ Słoneczny
porusza się w przestrzeni kosmicznej, zanim nie zostałoby udowodnione, że
każda gwiazda może się poruszać. Poza tym w tamtych czasach nikt nie
wiedział, jak wiele jest systemów gwiazd podwójnych i nikt nie rozumiał ich
dynamiki. Newton jest więc rozgrzeszony.
Nie do przyjęcia jest jednak to, że współcześni astrofizycy wciąż zakładają,
że położenie Ziemi względem innych obiektów w Układzie Słonecznym
zmienia się tak samo, jak w stosunku do obiektów poza nim. Dziś mamy
sposoby i narzędzia, by rozróżnić te zmiany, i wydaje się, że nadszedł już
najwyższy czas, by na nowo przeanalizować ruchy Ziemi względem
wszystkich innych ciał niebieskich.
Starożytni w swoich mitach i folklorze zawarli aluzje do zaginionej
gwiazdy; sugerowali, że to ona rządzi powstawaniem epok w dziejach świata.
Jeśli odkryjemy, że żyjemy w systemie gwiazdy podwójnej i nieustannie
podlegamy wpływom drugiej gwiazdy – kto wie, być może uda nam się
dowieść, że starożytni mieli rację!
8. DOGONI FIZYKAMI
Laird Scranton

Czy symbole tajemniczego plemienia afrykańskiego


świadczą o znajomości fizyki teoretycznej?

Od wydania Tajemnicy Syriusza Roberta Temple’a toczy się nieustająca


dyskusja na temat kosmologii Dogonów z Mali. Spory dotyczą zwłaszcza
przypisywanej temu pierwotnemu plemieniu szczegółowej wiedzy o systemie
gwiezdnym Syriusza. Wiedzy, która dla jednych jest dowodem na kontakty z
kosmitami, a którą inni postrzegają w najlepszym wypadku jako efekt
informacji wszczepionej Dogonom przez oświeconego przybysza z zewnątrz.
Wysiłki mające na celu obalenie teorii zakładającej istnienie kontaktów z
istotami pozaziemskimi poszły tak daleko, że podaje się w wątpliwość metody
naukowe stosowane przez Marcela Griaule’a i Germaine Dieterlen. To właśnie
ci francuscy antropolodzy w latach 40. ubiegłego wieku przez ponad 10 lat
prowadzili badania nad Dogonami. Badania te zainteresowały Roberta
Temple’a.
Istnieją inne cechy charakterystyczne dogońskiego plemienia, które
podtrzymują popularność problemu Syriusza. Po pierwsze mitologia Dogonów
zawiera mnóstwo symboli i opowieści, które żywo przypominają religię
starożytnego Egiptu, co zostało zauważone przez badaczy takich jak choćby
Nicholas Grimal. Jednocześnie obrzędy związane z religią Dogonów mają
wiele wspólnych cech z wczesnym judaizmem, na przykład praktykowanie
obrzezania, a także świętowanie roku jubileuszowego co 15 lat. Te zbieżności
sprawiają, że pojawia się pytanie, czy dogońska wiedza może być
interpretowana jako pozostałość niezwykle starej tradycji, czy też jest jedynie
wynikiem ingerencji współczesnej nauki.
Na tym etapie tajemnice przedstawione przez Temple’a trudno jest wyjaśnić.
Spór dotyczący tych kwestii skończył się, jak na razie, podaniem w wątpliwość
wielu twierdzeń tego autora. Istnieje jednak wiele fascynujących aspektów
religii i kosmologii Dogonów, którym nie poświęcono wiele uwagi z powodu
zainteresowania gwiazdą Syriusza. Najciekawsze wydają się symbole związane
z budową materii.
Dogońska mitologia, jak wiele innych starożytnych mitologii, przedstawia
powstanie wszechświata z jaja zawierającego wszystkie nasiona i zalążki
materii. Przypomina to typowy opis naukowy nieuformowanego wszechświata
tuż przed Wielkim Wybuchem. Dogoni twierdzą, że spiralna siła wewnątrz jaja
spowodowała jego otwarcie, uwolniła wir powietrzny, który dał początek
galaktykom gwiazd i planet. Wir ten miał być jedynym prawdziwym bogiem
Dogonów, zwanym Ammą. Jego pierwszym ukończonym tworem było
niewielkie nasionko po. Dogońskie opisy tego nasienia bardzo przypominają
opisy atomu. W wyobrażeniach tego plemienia Amma stwarza wszystkie
rzeczy w wyniku kumulowania podobnych elementów, począwszy od po.

8.1. Różny widok nasienia sene tworzącego po. Jego struktura przypomina
budowę atomu.

Dogoni twierdzą, że po składa się z cząstek zwanych nasionami sene. Sene


opisywane są przez nich w taki sposób, że przywodzi to na myśl protony,
elektrony i neutrony. Łączą się razem w środku po, tak jak protony i neutrony
w jądrze atomu, a następnie okrążają je i nadają mu kształt, przemieszczając
się we wszystkich kierunkach, podobnie jak elektrony krążą po orbicie jądra.
Dogoni ukazują sene za pomocą rysunku przypominającego cztery owalne
płatki kwiatu ułożone w kształt litery X. Bardzo istotne jest to, że
przedstawienie takie przypomina niezwykle jeden z najczęściej występujących
kształtów przyjmowanych przez elektrony krążące wokół jądra atomu.
Dogoni ukazują też kształtowanie się sene, czyli jego kiełkowanie. Proces
ten przedstawiają kolejnym rysunkiem. Składa się on głównie z czterech
kręgów, z których wychodzi różna liczba „wyrostków”. Jeden z kręgów ma
cztery wyrostki, kolejny trzy, a jeszcze inny – dwa ustawione symetrycznie.
Ostatni krąg ma przypadkowy zbiór wyrostków nieułożonych według
konkretnego wzoru. Jeśli chcemy odczytać sens tego rysunku, powinniśmy
najpierw poznać budowę cząstek kwantowych stworzonych z elektronów,
protonów i neutronów oraz sposób, w jaki są one klasyfikowane przez
współczesną naukę. Każdy kwant ma właściwość zwaną „spinową”, która
mówi nam, jak cząstka wygląda z różnych kierunków. Naukowcy dzielą
kwanty na cztery grupy według tej właściwości spinowej. W pierwszej grupie
cząstki wyglądają tak samo ze wszystkich stron, podobnie jak kula. W drugiej
grupie cząstki są niczym strzała – dopiero po przekręceniu o 360 stopni
prezentują się tak samo jak na początku. Cząstki w trzeciej grupie są jak strzała
o dwóch grotach. Trzeba je obrócić o 180 stopni, by wyglądały tak samo.
Cząstki w ostatniej grupie określić jest najtrudniej. Wbrew logice trzeba je
obrócić dwukrotnie, by wyglądały tak samo. Zwróćmy uwagę na to, że figury
na rysunku Dogonów przedstawiającym kiełkowanie sene bardzo
przypominają cztery kategorie spinowe.

8.2. Kiełkowanie sene przypominającego cztery kategorie spinów


kwantowych.

Ponieważ nowoczesna nauka kwantowa jest nadal czysto teoretyczna i


można ją udowodnić tylko eksperymentalnie, trudno ostatecznie określić liczbę
istniejących cząstek kwantowych. Wiadomo jednak, że podstawowych cząstek
jest więcej niż 200. W dogońskiej mitologii pojawia się dokładniejsza liczba –
jest tu 266 podstawowych nasion czy zarodków.

8.3. Czy te dogońskie rysunki przedstawiają cztery siły kwantowe?

Jeśli chcemy zrozumieć strukturę cząstek kwantowych, musimy poznać


również teorię strun. Pojawiła się ona w myśli naukowej we wczesnych latach
80. XX wieku. Według niej najmniejsze cząstki materii składają się z
maleńkich jednowymiarowych pętli, które wibrują niczym cienka gumka na
nieskończenie wiele sposobów. Z kolei drgania te dają początek różnym typom
kwantowych sił i cząstek. Obecnie teoria strun nie została jeszcze
udowodniona, głównie dlatego, że struny są wielokrotnie mniejsze niż
najmniejsze cząstki, które może sobie wyobrazić współczesna nauka.
Teoria strun zakłada, że do zadań strun należy przenoszenie czterech sił
kwantowych – siły grawitacyjnej, siły elektromagnetycznej, silnego
oddziaływania jądrowego oraz słabego oddziaływania jądrowego. Uważa się
również, że w pewnych warunkach te jednowymiarowe pętle mogą łączyć się
ze sobą, tworząc dwuwymiarowe membrany.
Co roku Dogoni wykonują na ziemi obrzędowy rysunek przedstawiający
266 nasion lub znaków Ammy. Składa się on z małego koła wpisanego w
większe koło. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniona jest serią zygzakowatych
linii. Po wykonaniu rysunku Dogoni oznajmiają, że znaki zostały nakreślone.
Ukończony rysunek przypomina niezwykle typowe przedstawienie wibrującej
struny kwantowej.

8.4. (Z lewej) Wykonywany na ziemi obrzędowy rysunek Dogonów


przedstawia 266 nasion lub znaków Ammy.
8.5. (Z prawej) Jeden z typowych wzorów rezonansowych strun (z książki
Briana Greene’a Piękny wszechświat za zgodą wydawcy W.W.
Norton&Company).

Dla Dogonów tych 266 podstawowych znaków to dzieło pająka sene,


którego nić, podobnie jak struna kwantowa, ma „tkać słowa” znaków. W
przeciwieństwie do istniejącej teoretycznie pętli kwantowej dogońska nić jest
zwinięta w spiralę, co przypomina spiralną galaktykę. Nić u Dogonów tworzy
coś w rodzaju cienkiej powłoki lub błonki porównywanej przez nich do
warstwy otaczającej mózg. Nić daje też początek czterem nasionom, podobnie
jak struna siłom, nasiona te w języku Dogonów określane są przez słowa
oznaczające: „zebrać razem” (siła grawitacyjna), „wyboiste” (siła
elektromagnetyczna), „krępe” (silne oddziaływanie jądrowe) oraz „to, które
pochyla głowę” (słabe oddziaływanie jądrowe).
Dogońska mitologia zdaje się zatem dokładnie opisywać prawdziwą
strukturę materii, ukazuje ją w odpowiedniej kolejności, poprawnie ilustruje
rysunkami, a każdej cząstce przypisuje odpowiednie cechy. Ponieważ symbole
te należą do mitologii pierwotnego, zdawałoby się, afrykańskiego plemienia,
nie było powodu, by jakikolwiek antropolog porównywał to, co wydaje się
prostymi rysunkami plemiennymi, z ezoterycznymi wykresami naukowymi.
Kiedy jednak dokonano takiego porównania, podobieństwa okazały się
niezwykłe.
Spór na temat dogońskich symboli i ich związku z budową materii ma
większe szanse na wyjaśnienie naukowe niż teoria dotycząca gwiazd Syriusza.
Możemy przecież porównać te symbole z wzorcem, to znaczy ustalić, czy
pasują do naukowej struktury materii, czy też nie. Co więcej, nie ma mowy o
tym, że ktoś tę wiedzę plemieniu wszczepił. Współcześnie można było pojąć
naukowe znaczenie plemiennych inskrypcji dopiero po roku 1980, nie jest więc
prawdopodobne, że zostały one podsunięte Dogonom kilka dziesięcioleci
wcześniej przez Griaule’a i Dieterlen.
Dokładna analiza dogońskiej opowieści o powstaniu świata oraz badania
antropologiczne, które przeprowadzili Marcel Griaule i Germaine Dieterlen,
dają intrygujący obraz mądrości afrykańskiego plemienia, ukazanej w taki
sposób, że widać jej naukowy sens. Kiedy poznajemy bliżej dogońską historię
o stworzeniu świata, okazuje się, że jest ona zbiorem idei i symboli związanych
z powstawaniem wszechświata, życia i cywilizacji. Nie trzeba postulować
istnienia kontaktów pozaziemskich ani też zakładać, że wiedza ta została
wszczepiona. Co więcej, można wykazać nie tylko związek dogońskich
symboli ze składnikami materii, ale również z genetyką i rozmnażaniem się
człowieka.
Najważniejsze jest jednak to, że dogońskie symbole i opowieści mogą
zawierać wskazówki co do początków i znaczenia przypominających je
niektórych najstarszych religijnych symboli i historii. Podobieństwa można
znaleźć chociażby pomiędzy najważniejszymi koncepcjami dogońskimi a ich
wyraźnymi odpowiednikami w najstarszej formie religii egipskiej. Na przykład
słowo po – dogoński atom – ma odpowiadające mu słowo egipskie pau-t, które
oznacza „materię lub substancję”. Wszystko to jest dowodem, że dalsze
badania nad dogońską kulturą mogą dostarczyć ważnego szablonu, który
pomoże zrozumieć wiele tematów z zakresu nowoczesnej antropologii,
archeologii, nauki i religii.
9. ASTRONOMOWIE Z NABTA PLAYA
Mark H. Gaffney

Dzięki nowym odkryciom poznajemy zadziwiającą wiedzę


prehistoryczną

Zdaniem większości ekspertów świt cywilizacji zachodniej nastąpił w


czwartym tysiącleciu przed naszą erą wraz z nagłym rozkwitem Sumeru w
południowym Iraku, a także, wkrótce potem, Egiptu faraonów. Taka jest
oficjalna wersja, której uczono mnie w szkole. Coraz częściej jednak teoria ta
jest atakowana. Badania sprzed kilku lat podważają to wszystko, co wiemy na
temat historii człowieka. W 1973 roku zespół archeologów dokonał takiego
właśnie odkrycia podczas wyprawy do odległego rejonu w południowym
Egipcie. Naukowcy podróżowali, kierując się kompasem, poprzez pustynne
bezdroża znane jako Nabta Playa. Zatrzymali się, by napić się wody, kiedy
zauważyli pod stopami skorupy naczyń. Fragmenty starożytnej ceramiki
zazwyczaj wskazują na ewentualne znalezisko archeologiczne, dlatego grupa
wróciła w to miejsce później, by wykonać dokładniejsze badania. Po kilku
sezonach wykopaliskowych naukowcy zdali sobie sprawę, że Nabta Playa to
nie jest po prostu kolejne stanowisko neolityczne. Przełom nastąpił, kiedy
odkryli, że to, co sprawia wrażenie zwykłych skał, jest tak naprawdę zespołem
ustawionych tu dawno megalitów.
Odkryli również krąg mniejszych kamieni, które na zdjęciach sprawiają
wrażenie przypadkowo rozrzuconych. Niedaleko nich na rozległym obszarze
znajduje się układ większych megalitów. Smagane wiatrem miejsce wydaje się
całkowicie opuszczone. Jednak tysiące lat temu ten zapomniany przez świat
zakątek był ziemią bogato nawodnioną i porośniętą trawą, a także,
przynajmniej okresowo, gęsto zaludnioną.
Obecnie wiemy, że megality z Nabta Playa nie są wcale przypadkowo
porozrzucanymi kamieniami. Dawno temu ktoś przeniósł je tutaj z
kamieniołomu, którego do tej pory nie udało się odnaleźć. Ale w jakim celu to
zrobiono? W trakcie kolejnych wykopalisk prowadzonych przez odkrywcę
tego stanowiska, archeologa Freda Wendorfa, znaleziono wiele przedmiotów,
które wydatowano za pomocą metody węgla C14. Wiek znalezisk wahał się od
10 000 lat p.n.e. do 3000 lat p.n.e., ale najwięcej ich pochodziło z około 6000
lat p.n.e., kiedy panował tam bardziej wilgotny klimat niż obecnie. Nabta Playa
położone jest w niecce wodnej i w tamtych czasach wypełnione było
okresowymi jeziorami. Wykopaliska prowadzone na głębokości od 2 do 4
metrów, odpowiadającej temu okresowi, wykazały, że niektóre z megalitów
zostały celowo zakopane. Zespół badaczy znalazł również dziwne wyżłobienia
skalne poniżej warstw gliny, co dowodzi, że pochodzą one z bardzo dawnych
czasów.

9.1. Przewrócony, dokładnie obrobiony kamień z Kręgu Kalendarzowego


(długości około 60 centymetrów) wydaje się niezwykle twardy, jak krzemień, i
nie jest zwietrzały (za zgodą Thomasa Brophy’ego).
Naukowcy sporządzili mapy terenu i za pomocą GPS-u nanieśli na nie 25
megalitów. Pozycji wielu bloków jeszcze nie ustalono. Na szczęście fakt, że
stanowisko znajduje się na uboczu, uchronił je przed niszczącą działalnością
ludzi. Chociaż dane wynikające z mapy wskazywały na związki z astronomią,
zespół Wendorfa bezowocnie poszukiwał klucza do zrozumienia stanowiska.
W 2001 roku naukowcy przedstawili swoje badania w książce wydanej przez
Wendorfa pod tytułem Holocene Settlement of the Egyptian Sahara
(Osadnictwo na Saharze w okresie holocenu). Dwutomowe opracowanie jest
bardzo ciekawą lekturą, autorzy pozostawili jednak wiele pytań bez
odpowiedzi.

9.2. Drugi koniec kamienia z Kręgu Kalendarzowego (za zgodą Thomasa


Brophy’ego).

Tymczasem jeszcze przed wydaniem książki Wendorfa pracujący kiedyś dla


NASA fizyk, Thomas Brophy, prowadził astronomiczne badania nad Nabta
Playa. Przeanalizował najpierw skąpe informacje, które ukazały się w „Nature”
w 1998 roku, a kiedy pojawiło się więcej danych opublikowanych przez
Wendorfa, jego wykluwające się teorie znalazły potwierdzenie. W 2002 roku
Brophy przedstawił swoje odkrycia w książce The Origin Map (Pierwsza
mapa). Ponieważ nie miał do dyspozycji odpowiedniego programu
komputerowego, sam zaprojektował program astronomiczny. Dzięki niemu
mógł prześledzić ruchy gwiazd nad Nabta Playa poprzez tysiąclecia i udało mu
się rozszyfrować zagadkę kamiennego kręgu oraz sąsiadujących z nim
megalitów. W Kręgu Kalendarzowym znajdowały się dwie bardzo widoczne
linie – jedna południkowa i druga namiarowa – co uzmysłowiło Brophy’emu,
że znalazł wygodną w użyciu platformę do obserwowania gwiazd. Była to
niezwykle prosta konstrukcja, którą mógł obsługiwać nawet nowicjusz. Nocny
obserwator nieba między 6400 a 4900 rokiem p.n.e., stojąc na północnym
końcu osi, mógł wykorzystać znajdujące się u jego stóp trzy kamienie, by
odszukać położoną nad głową konstelację Oriona. Związek między niebem a
ziemią był ewidentny – trzy kamienie umieszczone w zewnętrznym kręgu
leżały dokładnie w takiej pozycji, by wskazywać gwiazdy znajdujące się w
słynnym Pasie Oriona tuż przed letnim przesileniem dnia z nocą. Kiedy tylko
można znaleźć wzór, wszystko staje się zrozumiałe.
W innej części książki Brophy podkreśla, że Robert Bauval i Adrian Gilbert
mieli rację, przynajmniej częściowo, twierdząc w swoim dziele Piramidy –
brama do gwiazd, że w Gizie istniała podobnie rozplanowana struktura. Bauval
i Gilbert uważali, że piramidy z Gizy powstały, by odzwierciedlać niebo, i
rozmieszczono je na Ziemi w taki sposób, by odpowiadały trzem gwiazdom z
Pasa Oriona.
Mamy więc w Nabta Playa dowód na istnienie zdumiewająco długotrwałej
powszechnej tradycji astronomicznej. Jeśli chcemy lepiej pojąć doniosłość tego
odkrycia, musimy pamiętać, że współczesna astronomia ma około 500 lat,
natomiast astronomia znana w Gizie i Nabta Playa przetrwała co najmniej
6000–7000 lat, jeśli nie więcej. Wspólna wiedza astronomiczna jest również
dowodem na istnienie wspólnej tradycji kulturalnej. I rzeczywiście, zespół
Wendorfa zgromadził sporo dowodów na istnienie podobieństw łączących
neolityczną kulturę Nabta Playa oraz późniejszy Egipt faraonów z okresu
Starego Państwa, czyli z czasów największego rozkwitu budowy piramid.
Interesujący jest fakt, że ponad wiek temu Flinders Petrie, jeden z twórców
egiptologii, doszedł do tego samego wniosku. Znalazł dowody na to, że
tajemniczy Sfinks nie był wcale pomnikiem charakterystycznym dla Egiptu, ale
pochodził prawdopodobnie z Etiopii.
9.3. Fizyk Thomas Brophy obok megalitu „A-O” (za zgodą Thomasa
Brophy’ego).

Odkrycia Brophy’ego potwierdzają badania prowadzone przez geologa


Roberta Schocha, który odnalazł dowody na istnienie erozji wodnej na Sfinksie
wskazującej, że ta najbardziej tajemnicza rzeźba na naszej planecie również
powstała w tej samej wilgotnej epoce co Nabta Playa, jeśli nie wcześniej.
Analiza Schocha była ciosem w samo serce głównego nurtu egiptologii, która
przyjmuje o wiele późniejszą datę. Potwierdzone powiązanie między Gizą a
Nabta Playa rozwiewa wszelkie wątpliwości, że to drugie stanowisko jest
odosobnione. Wcale nie pozostawało ono poza głównym nurtem rozwijającej
się ówcześnie egipskiej tradycji, co więcej, w pewnym okresie mogło samo
odgrywać rolę centrum kulturalnego.
Wszystko to jest zadziwiające, ale jeszcze bardziej wstrząsające są wnioski,
które wysunął Brophy w związku z inną położoną nieopodal megalityczną
formacją. Uważa on, że ta druga struktura była gwiezdną mapą, wytworem
wymagającym wiedzy astronomicznej mogącej konkurować ze współczesną
nam astronomią, a nawet ją przewyższać. Wnioski badacza są bardzo
kontrowersyjne, ale jego praca zasługuje na to, by poświęcić jej więcej uwagi,
ponieważ, jeśli ma on rację, oznacza to, że dopiero teraz zaczynamy rozumieć,
skąd pochodzimy.
Co mówią nam megality Nabta Playa po tysiącach lat milczenia? Ich twórcy
umieścili je wzdłuż linii prostych, które rozchodzą się promieniście z
centralnego punktu. Zastosowano tutaj prosty system, w którym dwa głazy
odpowiadały jednej gwieździe. Jeden odzwierciedlał samą gwiazdę i określał
jej heliakalne zrównanie wiosenne (to znaczy moment, w którym wschodziła
razem ze słońcem pierwszego dnia wiosny). Drugi odpowiadał zależnej od niej
gwieździe – w tym wypadku była to Wega – wyznaczając w ten sposób
dokładne położenie gwiazdy w konkretnym momencie historycznym. W
archeoastronomii megalityczne pojedyncze uszeregowanie względem gwiazd
uważane jest za niezbyt pewne, ponieważ w każdym określonym czasie kilka
gwiazd będzie wschodziło mniej więcej w tym samym punkcie horyzontu
wskazanym przez pojedynczy znak. W dłuższych okresach wiele różnych
gwiazd będzie wschodziło w tym samym punkcie. Twórcy Nabta Playa
wyeliminowali tę niepewność. Dzięki położeniu gwiazdy Wega oraz dzięki
temu, że jej heliakalny wschód zrównania wiosennego zachodzi co 26 000 lat,
można ustalić datę jej wschodu. Wega była logicznym wyborem, ponieważ jest
to piąta pod względem jasności gwiazda i w tamtym czasie dominowała na
północnym niebie. Brophy odkrył, że sześć megalitów odpowiadało sześciu
ważnym gwiazdom z konstelacji Oriona (Alnitak, Alnilam, Mintaka,
Betelgeuse, Bellatrix oraz Meissa), potwierdzając tym samym analizę
znajdującego się w pobliżu kręgu. Takie położenie wyznaczyło wiosenny
heliakalny wschód tych gwiazd, który nastąpił około 6300 lat p.n.e., w ciągu
mniej więcej 20 lat. Drugi zestaw zależnych kamieni wskazywał na heliakalny
wschód Wegi, który odbywał się w trakcie jesiennego zrównania dnia z nocą.
Wygląda na to, że w VII tysiącleciu p.n.e. równina Nabta była bardzo
ruchliwym miejscem.
Heliakalny wschód gwiazdy następuje wtedy, kiedy wschodzi ona ponad
horyzont razem z porannym słońcem. Wiosenny heliakalny wschód określa to
samo wydarzenie podczas wiosennego zrównania dnia z nocą, co jest jeszcze
rzadsze. Opierając się na ostrożnych zapisach statystycznych, Brophy wyliczył,
że prawdopodobieństwo, iż położenie megalitów w Nabta Playa było
przypadkowe, wynosi mniej niż dwa do miliona, co jego zdaniem „daje
tysiąckrotnie większą pewność niż standardowy margines, przy którym można
uznać hipotezę naukową za potwierdzoną”. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem
jest przyjęcie tezy, że w Nabta Playa położenie megalitów względem gwiazd
zostało starannie zaplanowane, czyli nie jest ono dziełem przypadku.
Uważajmy jednak, ponieważ od tego momentu Brophy zaczyna stawiać
ryzykowne hipotezy. Długo zastanawiał się nad tym, dlaczego megality w
Nabta Playa nie są położone w jednakowych odległościach od środka. Pisze
następująco: „Jeśli te zróżnicowane odległości nie miały konkretnego celu,
można byłoby się spodziewać, że błyskotliwi twórcy Nabta Playa wykorzystają
milsze dla oka rozmieszczenie (…) [stąd] megality na pewno rozstawiono
według jakiegoś znaczącego wzoru”. Badacze zajmujący się płaskowyżem
Gizy często podkreślają, że żaden szczegół dotyczący słynnych piramid nie był
przypadkowy. Każdy kąt, każdy wzajemny stosunek, każdy aspekt miał
określone znaczenie. Brophy zakładał więc, że tak samo było w przypadku
Nabta Playa. Co więc oznaczają megality ustawione w różnych odległościach
od centrum całego założenia? Po rozważeniu wielu możliwości Brophy dla
zabawy zaczął się zastanawiać: a jeśli różne odległości były proporcjonalne do
dystansu dzielącego konkretne gwiazdy od Ziemi? Kiedy przejrzał
najdokładniejsze obecnie pomiary dokonane przez satelitę Hipparcos, doznał
wstrząsu. W każdym przypadku pasowały z wyjątkową dokładnością. W
obliczeniach wykorzystał skalę, w której jeden metr w Nabta Playa odpowiadał
0,799 roku świetlnego. Dopasowanie to jest „bardziej niż wstrząsające” – jak
napisał Brophy – ponieważ nawet teraz określenie odległości
międzygwiezdnych za pomocą nowoczesnych technologii jest trudnym
przedsięwzięciem i nie gwarantuje dokładności. Najlepsze obecnie pomiary
muszą więc być traktowane jako dane szacunkowe. Brophy znów powtarza:
„Jeśli mapa Nabta Playa ma rzeczywiście oddawać odległości dzielące nas od
gwiazd i nie jest to przypadkowe, musimy zrewidować wiele z tego, co nam się
wydawało na temat prehistorycznych cywilizacji”.
Brophy uważa również, że ułożenie głazów może zawierać informację o
prędkości względnej poruszania się gwiazd, a także o ich masie. Twierdzi też,
że mniejsze kamienie towarzyszące, które leżą u podstawy niektórych wielkich
głazów, oznaczają prawdopodobnie gwiazdy towarzyszące lub nawet całe
systemy słoneczne. Niestety nie można tego sprawdzić, ponieważ astronomia
nie jest jeszcze w stanie obserwować w przestrzeni kosmicznej planet, które
odpowiadają Ziemi. Poczyniono jednak wielkie postępy. Odkryto już pewną
liczbę gigantów wielkości Jowisza. Być może wkrótce dowiemy się, czy
zdumiewający pomysł Brophy’ego jest zgodny z rzeczywistością.

Mapa galaktyczna?
Nabta Playa kryje jeszcze inne niespodzianki. Położenie centrum gwiezdnej
mapy od początku przyciągało uwagę zespołu Wendorfa ze względu na
znajdującą się tam skomplikowaną strukturę megalitów. W samym środku
położony był jeden wielki blok otoczony przez inne głazy. W pobliżu
znajdowało się również wiele innych grup kamieni. Sprawiały one wrażenie
kurhanów kryjących pochówki, więc kiedy archeolodzy odkryli dwa z nich,
zespół spodziewał się, że znajdzie pozostałości pogrzebowe. Okazało się
jednak, że przekopali się przez prawie 4 metry warstw z okresu holocenu aż do
podłoża skalnego, znajdując jedynie dziwne rzeźbione statuetki, których
pochodzenia nigdy nie wyjaśnili.
Później Brophy zbadał je w kontekście odcyfrowanej przez siebie mapy
gwiezdnej i znów doznał wstrząsu. Zdał sobie bowiem sprawę, że ktokolwiek
stworzył Nabta Playa, mógł mieć zaawansowaną wiedzę na temat Drogi
Mlecznej. Odkopane posążki okazały się mapami Drogi Mlecznej
obserwowanej z zewnątrz, to znaczy z perspektywy północnego bieguna
galaktyki. Mapa dokładnie wskazuje pozycję, skalę oraz orientację naszego
Słońca, a także ułożenie spiralnych ramion i środka galaktyki, a nawet
powiązanego z nią gwiazdozbioru Strzelec, odkrytego stosunkowo niedawno,
w 1994 roku. Chociaż podczas wykopalisk Wendorfa zdemontowano kamienny
kompleks na powierzchni ziemi, by wydobyć znajdującą się poniżej rzeźbę,
Brophy mógł określić, na podstawie dokładnych wykresów Wendorfa, że
środkowy punkt znajdował się nad miejscem odzwierciedlającym dokładną
pozycję Słońca na galaktycznej mapie.
Brophy dokonał jeszcze jednego kluczowego odkrycia: jedna z linii
megalitów miała związek ze środkiem galaktyki. Jej położenie odpowiadało
wiosennemu heliakalnemu wschodowi środka galaktyki występującemu około
17 000 lat p.n.e. Co zadziwiające, galaktyczny plan znajdujący się na rzeźbie
również zgadzał się z tą datą. Brophy doszedł do wniosku, że kamienna rzeźba
była mapą Drogi Mlecznej widzianej z punktu widzenia położonego w
biegunie północnym galaktyki. Następnie zwrócił uwagę na drugi kamienny
kompleks badany przez zespół Wendorfa, w którym również nie znaleziono
żadnych śladów pochówku. Jego rozmiary i usytuowanie wskazywały na to, że
jest to mapa Andromedy, naszej siostrzanej galaktyki. Na podstawie wyliczeń
można założyć, że jej wielkość – podwójna w stosunku do Mlecznej Drogi –
oraz położenie mogą być zgodne ze znaną nam wielkością i położeniem
Andromedy.

Giza: kalendarz precesji?


Brophy przeprowadził również niezależne badania w Gizie i znalazł dowód
na to, że twórcy Wielkiej Piramidy wiedzieli o środku galaktyki. Dzięki
zaawansowanym programom komputerowym mógł jeszcze bardziej
udoskonalić obliczenia Roberta Bauvala dotyczące korelacji Wielkiej Piramidy.
Brophy zgadza się, że słynne gwiezdne szyby wskazują dokładną datę
korelacji. Kiedy zbadał niebo nad Gizą, odkrył, że najlepsze położenie szybów
wystąpiło około 2360 lat p.n.e., czyli około pół wieku później, niż to zakładał
Bauval. Bauval uważał, że południowy szyb Komory Króla w czasach
powstawania piramidy nakładał się na Oriona. Brophy odkrył jednak, że
ostatnia z trzech gwiazd występujących w Pasie Oriona, Alnitak (Zeta Orionis),
była zgodna z południowym szybem ponad 100 lat wcześniej.
Podporządkowanie gwiezdnego szybu środkowi galaktyki w czasach budowy
piramidy również potwierdzało jego odkrycia w Nabta Playa.
Jeśli przyjmiemy, że rozplanowanie piramid Gizy odzwierciedla Pas Oriona,
kiedy dokładnie to się wydarzyło? Bauval uważał, że 10 500 lat p.n.e., czyli na
długo przed powstaniem piramid, gdy trzy gwiazdy w Pasie Oriona osiągnęły
południowy punkt szczytowy w swoim trwającym 26 000 lat cyklu. Kiedy
Brophy zbadał tę teorię, zrozumiał, że sprawa jest jeszcze bardziej złożona.
Odkrył mianowicie, że punkt na ziemi odzwierciedlał niebo w dwóch
momentach: w 11 772 roku p.n.e. oraz ponownie w 9420 roku p.n.e. Brophy
doszedł więc wniosku, że konstrukcja wcale nie miała wyznaczać
południowego punktu szczytowego Oriona, jak uważał Bauval, ale raczej
określić epokę, w której to nastąpiło. Te dwie daty wyznaczają okres
obejmujący inne bardzo ważne wydarzenie, północny punkt szczytowy środka
galaktyki około 11 000 lat p.n.e. Innymi słowy Giza powstała jako zodiakalny
zegar wykuty w kamieniu, by uczcić cykl precesyjny. To wspiera teorię,
według której astronomia w tym miejscu poprzedza powstanie piramid.
Zdając sobie w pełni sprawę z rewolucyjności swojej analizy, Brophy
roztropnie nie wysnuwa w książce żadnych ostatecznych wniosków.
Przedstawia jedynie odkrycia jako hipotezę roboczą i daje zielone światło do
kolejnych badań. Na szczęście wiele z tych hipotez można sprawdzić. Do tej
pory za pomocą GPS-u naniesiono na mapę jedynie 25 megalitów Nabta Playa,
a tylko dwa z co najmniej 30 kamiennych kompleksów zostały przebadane.
Odpowiedź poznamy dopiero w przyszłości.
III
WYZWANIA WOBEC TRADYCYJNEJ
FIZYKI

10. TESLA – CZŁOWIEK TRZECH


STULECI
Eugene Mallove

Nasz dług wobec ekscentrycznego wynalazcy jest coraz


większy

Nikola Tesla urodził się około północy z 9 na 10 lipca 1856 roku w serbskiej
rodzinie mieszkającej w Chorwacji, w pobliżu Bośni, w rejonie, gdzie od
stuleci panował niepokój. Takie było skromne pochodzenie „człowieka poza
czasem” – określenie, którego użyła Margaret Cheney w biografii Tesli
wydanej w 1981 roku, pasuje do niego prawie dosłownie. Ekscentryczny
geniusz był dzieckiem XIX-wiecznej rewolucji technicznej. Jego wynalazki
elektryczne miały całkowicie odmienić wiek XX, w którym doprowadzona
wszędzie elektryczność zdominowała wszystkie aspekty życia, a
społeczeństwo korzystało powszechnie z „fal eteru” na potrzeby
telekomunikacji, radia i telewizji. Dziedzictwo Tesli jeszcze w pełni nie
rozkwitło, ale na pewno nastąpi to w obecnym XXI wieku, który (miejmy
nadzieję) będzie bardziej zdumiewający dla ludzi XX wieku niż wiek XX był
dla ludzi z epoki wiktoriańskiej.
Nikola Tesla przybył do Stanów Zjednoczonych w 1884 roku z listem
polecającym do Thomasa Edisona, napisanym przez Charlesa Batchelora,
brytyjskiego inżyniera kierującego w Europie firmą Continental Edison
Company. Ci dwaj wielcy ludzie, Edison i Tesla, współpracowali w Ameryce
bardzo krótko, a ich sposób bycia, osobowość oraz podejście do
komercjalizacji wytwarzania i przesyłania „fluidu elektrycznego” były
radykalnie odmienne. Edison był przywiązany do koncepcji przesyłania prądu
stałego, podczas gdy Tesla już dawno przewidywał rozwój metody polegającej
na przesyłaniu wielofazowego prądu przemiennego, którą szczegółowo
opracował. Koncepcja Tesli oczywiście zwyciężyła, ale żył on pogrążony w
biedzie i długach. Zmarł w 1943 roku w Nowym Jorku, w nędznym pokoiku
hotelowym. Był wizjonerem i geniuszem naukowym, ale nie potrafił robić
interesów. Tesla do dzisiaj nie jest doceniany w taki sposób, jak na to
zasługuje. Chociaż był prawdziwym odkrywcą podstawowych metod
komunikacji radiowej (co po jego śmierci zostało uznane oficjalnie przez Sąd
Najwyższy USA), w potocznej opinii zaszczyt ten przypada Marconiemu,
który jedynie wykorzystał idee Tesli. Tesla zdawał sobie sprawę z przejęcia
jego idei, ale miał do tego pobłażliwy stosunek – był zbyt pogrążony w innych,
dalekosiężnych planach związanych z energią i komunikacją.
Obecnie jesteśmy daleko od czasów Nikoli Tesli, czyli przełomu XIX i XX
wieku, gdy ostatecznym arbitrem prawdy był eksperyment i urządzenie
techniczne oparte na eksperymencie. Dzisiaj żyjemy w świecie absolutnej fikcji
propagowanej przez establishment naukowy. W dzisiejszym świecie setki
eksperymentów, które w nieodparty sposób dowodzą zachodzenia reakcji
jądrowych przy niskich energiach (zimna fuzja), są wyrzucane na śmietnik
jako rzekomy błąd naukowy – a jest to tylko jeden z wielu przykładów. Za
czasów Tesli przedmiotem dyskusji między fizykami był inny bardzo ważny
składnik wszechświata: eter. Uważano, że ta substancja o bardzo delikatnej
strukturze po prostu musi istnieć, gdyż inaczej nie dawało się wyjaśnić, jak fale
świetlne przemieszczają się w próżni, czyli w absolutnej pustce.
Konwencjonalna nauka twierdzi, że wszechświat składa się tylko z masy (w
postaci cząstek, takich jak elektrony, protony, neutrony, różne cząstki
antymaterii) i promieniowania elektromagnetycznego (takiego jak światło
widzialne, fale radiowe, ultrafiolet, podczerwień, promieniowanie
rentgenowskie, promieniowanie gamma itd.). Wszystko to znajduje się w tak
zwanej czasoprzestrzeni, która jakoby pojawiła się z niczego, w ciągu ułamka
sekundy „czasu kosmicznego”, około 15 miliardów lat temu (12 lutego 2003
roku „New York Times” doniósł, że czas ten został „potwierdzony” jako 13,7
miliarda ±200 000 000 lat temu). Z jakiegoś powodu można mówić o
uniwersalnym „czasie kosmicznym” inaczej niż w przypadku zakrzywionej lub
płaskiej czasoprzestrzeni, w której my, śmiertelnicy, musimy przebywać
zgodnie ze szczególną teorią względności Einsteina. Mówi się nam, że nie
możemy mieć naszego czasu i naszej przestrzeni oddzielnie: jeśli dwie osoby
poruszają się względem siebie, to ich czas jest inny.
Zgodnie z konwencjonalną nauką wszystkie te składniki wszechświata
znajdują się w próżni kosmicznej, która jednak nie jest prawdziwą pustką,
wypełniają ją bowiem kwantowomechaniczne fluktuacje elektromagnetyczne
zachodzące w bardzo małej skali na poziomie subatomowym – jest to tak
zwana energia zerowa. W ramach tych fluktuacji rzekomo powstają i znikają
cząstki wirtualne, w sposób nieprzewidywalny, chaotyczny i przypadkowy,
zgodnie lub niezgodnie z zasadą zachowania masy i energii. Ostatnio
konwencjonalna nauka dodała do tego obrazu nowe elementy: pojawiła się
potrzeba uzupełnienia obrazu wszechświata niezidentyfikowaną dotychczas
„ciemną materią”, „ciemną energią”, „kwintesencją” itd. – niekończący się
bestiariusz z wyimaginowanymi istotami, a wszystko w celu uratowania teorii
Wielkiego Wybuchu z jej główną cechą, czyli zakrzywioną czasoprzestrzenią.
Zakrzywiona czasoprzestrzeń jest narzucona przez ogólną teorię względności,
drugą teorię Einsteina, która jakoby wyjaśnia grawitację, ale w rzeczywistości
nie wyjaśnia niczego.
Ciemna, wszystko przenikająca energia to najnowsze oczko w głowie
establishmentu naukowego. Ma ona przyśpieszać rzekomo dokonujące się
rozszerzanie wszechświata. Koncepcja rozszerzania się wszechświata opiera
się na fundamentalnym założeniu, że mierzone przesunięcie światła galaktyk
ku czerwieni ma rzeczywiste znaczenie kosmiczne, a nie jest jedynie lokalne
dla obserwowanej galaktyki lub kwazara. Jest to jeszcze jedna smutna historia
nieskutecznego łatania, które ma pokryć wielkie szczeliny w fundamentach.
James Clerk Maxwell, który pierwszy podał równania używane dzisiaj w
teorii pola elektromagnetycznego, z pewnością wierzył w istnienie eteru –
nieruchomej substancji przenoszącej światło. Jak napisał w dziewiątym
wydaniu Encyclopaedia Britannica (która zaczęła się ukazywać około 1875
roku), „jedyny eter, jaki przetrwał, to ten zaproponowany przez Huygensa dla
wyjaśnienia przenoszenia światła. W miarę jak odkrywano nowe zjawiska
związane ze światłem i innymi rodzajami promieniowania, gromadzono coraz
więcej dowodów na istnienie eteru przenoszącego światło. Właściwości tego
nośnika wydedukowane ze zjawisk świetlnych odpowiadały dokładnie
właściwościom wymaganym dla wyjaśnienia zjawisk elektromagnetycznych”.
Do czasu, gdy ukazało się 11. wydanie Encyclopaedia Britannica (1910),
koncepcja eteru nadal miała się dobrze. W tomie I na pięciu stronach drobnym
drukiem z wzorami matematycznymi opisano bardzo szczegółowo koncepcję i
zagadnienia eksperymentalne związane z eterem, w tym nawet wynik
doświadczenia A.A. Michelsona z lat 80. XIX wieku, które miało na celu
wykrycie eteru statycznego za pomocą interferometru, ale dało wynik
negatywny. Głównym zagadnieniem opisanym w tym wydaniu encyklopedii
były aktywne badania nad możliwością wykrycia dynamicznego (czyli
poruszającego się) eteru. Artykuł kończył się bardzo optymistycznie,
zapowiadając wiele nowych odkryć związanych z eterem. „Osiągnięcia te
oznaczają daleko idący rozwój nowoczesnej, czyli elektrodynamicznej teorii
eteru, której wyniki trudno obecnie przewidzieć”. Elektryczność, której natura
była przedtem nieznana i którą określano jako „fluid eteryczny”, została
częściowo utożsamiona z niedawno odkrytym elektronem. Zaczęto także
przewidywać takie zagadnienia jak przekształcenie atomu.
Na początku XXI wieku establishment naukowy od dawna nie dyskutuje
poważnie na temat eteru i jego pomiarów. Koncepcja eteru jednak wraca. Duch
Nikoli Tesli żyje, a w fizyce jest jeszcze wiele niezakończonych tematów.
Może jeszcze da się uratować zdrową, opartą na eksperymentach
fundamentalną wizję kosmosu przed tym, co maskuje się jako stale
„doskonalona” tak zwana nowoczesna fizyka.
Co Tesla sądził o eterze? I co w ogóle sądził o elektryczności? Musimy
pamiętać, że w XIX wieku, kiedy pracował Tesla, eter nie tylko był uważany
za medium, które przenosi fale świetlne i fale elektromagnetyczne Hertza, lecz
także był nierozerwalnie związany z koncepcją elektryczności. Idea „cząstek
elektryczności”, które później odkryto i nazwano elektronami, nie była jeszcze
rozpowszechniona. Elektryczność uważano za coś w rodzaju niematerialnego
fluidu, dosłownie „eterycznego”. W czasie swojego doniosłego odczytu w
maju 1891 roku przed Amerykańskim Instytutem Inżynierów Elektryków
(American Institute of Electrical Engineers) w Columbia College w Nowym
Jorku Tesla powiedział: „Ze wszystkich form naturalnej, niemierzalnej,
wszystko przenikającej energii, która bezustannie się zmienia i jest w ciągłym
ruchu, tak jak dusza ożywia wszechświat organizmu, najbardziej chyba
fascynujące są elektryczność i magnetyzm (…) Wiemy, że elektryczność
zachowuje się jak nieściśliwy płyn, że jej ilość w przyrodzie jest stała, że nie
można jej wytworzyć ani zniszczyć (…) oraz że zjawiska elektryczne i
zjawiska w eterze są tożsame”. Tesla zauważył, że eter porusza się wszędzie i
jest dynamiczny. Powiedział także, że wykorzystanie eteru będzie zbawieniem
dla ludzkości: „Dzięki mocy uzyskanej z eteru, dzięki możliwości uzyskiwania
każdej formy energii bez wysiłku, z niewyczerpalnych zasobów, ludzkość
będzie posuwać się naprzód wielkimi krokami. (…) Jest tylko kwestią czasu,
kiedy ludzie zdołają podłączyć swoje maszyny do tego, co napędza naturę”.
Oczywiście za życia Tesli „to, co napędza naturę”, czyli eter, nie został
opanowany. Mówienie o jakimkolwiek eterze, statycznym czy dynamicznym,
jest teraz bardzo źle widziane. Teoria względności Alberta Einsteina sprawiła,
że w latach 20. i 30. XX wieku pojęcie eteru zostało wycofane ze słownika
fizyki. A jednak, kiedy czasopismo „Time” dla uczczenia 75. urodzin Tesli
umieściło jego zdjęcie na okładce (10 lipca 1931 roku), wspomniano o pracy
Tesli na rzecz opanowania „całkowicie nowego i nieoczekiwanego źródła
energii”. Czy chodziło o energię z eteru? Być może.
Tesla przez długi czas miał nadzieję na uzyskanie możliwości dystrybucji
energii elektrycznej na całym świecie za pomocą eteru. Energia ta byłaby
wytwarzana z nieszkodliwych dla środowiska, nieograniczonych źródeł, takich
jak hydroelektrownie. Następnie byłaby zużywana, tylko w potrzebnej ilości,
przez miliony odbiorników, transmitowana do nich za pomocą wnęki
rezonansowej otaczającej glob ziemski. Transmisja ta odbywałaby się nie za
pomocą normalnego promieniowania elektromagnetycznego, które jest nam
dobrze znane (czyli fal elektrycznych i magnetycznych oscylujących
poprzecznie do kierunku biegu fal), lecz za pomocą fal podłużnych, bardziej
podobnych do podłużnych fal ciśnienia powietrza przenoszących dźwięk. Tesla
przeprowadził wiele eksperymentów, które wydawały się wskazywać, że takie
przenoszenie energii za pomocą fal innych niż elektromagnetyczne jest
możliwe. Zdołał nawet zasilać żarówki elektryczne na dużą odległość. Ale czy
rzeczywiście była to nowa metoda przenoszenia energii? Wydaje się, że tak.
Rozważmy wynalezione przez niego specjalne cewki indukcyjne, dzisiaj
zwane cewkami Tesli. Uważa się, że to, co krąży w tych cewkach lub z nich
wypływa, to znane współczesnej fizyce elektrony przenoszące elektryczność w
przewodach oraz promieniowanie elektromagnetyczne wysyłane przez cewki
na zewnątrz. Nie ma niczego takiego jak „fale podłużne” emitowane przez
cewki. Wszyscy wiedzą, że promieniowanie elektromagnetyczne to fala
poprzeczna (oscylująca w kierunku prostopadłym do kierunku biegu fali) –
zjawisko elektromagnetyczne występujące w czasoprzestrzeni, prawda?
Dobrzy eksperymentatorzy od dłuższego czasu zastanawiają się jednak nad
działaniem cewek Tesli. Wygląda na to, że dają one wiele wskazówek co do
struktury eteru dynamicznego. Ostatnie eksperymenty dotykają głębokiego
zagadnienia eteru i jego związków z dwiema podstawowymi formami
elektryczności: uznanej, polegającej na przepływie elektronów obdarzonych
masą, oraz niepotwierdzonej przez konwencjonalną naukę, w której
elektryczność nie ma masy i może płynąć w przewodach lub wokół nich, a
także być przenoszona przez fale Tesli w ośrodku gazowym lub próżni (patrz
artykuły monograficzne na www.aetherometry.com). Tę pozbawioną masy
formę elektryczności można nazwać „zimną elektrycznością”.
To prowadzi nas do innego fundamentalnego zagadnienia: natury niektórych
nieuznawanych przez naukę energii biologicznych, stanowiących obecnie
obiekt tylu kpin. Jestem przekonany, że te biofizyczne energie są integralnie
związane z naturą eteru. Gdy prześledzimy pochodzenie XX-wiecznych
koncepcji organizmów jako układów czysto biochemicznych, w których
przenoszenie sygnałów na większą odległość w organizmie, poza drogą
chemiczną, jest wyjaśniane jako depolaryzacja elektryczna komórek
nerwowych, dojdziemy do kontrowersji wokół koncepcji „witalizmu” lub
„elektryczności zwierzęcej”. Kontrowersje te wywodzą się ze sporu pomiędzy
Luigim Galvanim a Alessandrem Voltą pod koniec XVIII wieku. Okazuje się,
że zmarginalizowanie idei „elektryczności zwierzęcej” Galvaniego, polegającej
na jednobiegunowym (przez jeden przewód) przepływie elektryczności, i
przyjęcie koncepcji dwubiegunowej baterii Volty, dominującej dzisiaj w
naszym rozumieniu elektryczności, przyniosło wiele szkód.
Koncepcje Tesli powracają jednak w tym wieku, trzecim stuleciu Tesli. Tesla
był bardzo zainteresowany elektrycznym aspektem energii życiowej, podobnie
jak inny teoretyk eteru, lord Kelvin. Zawdzięczamy zatem wiele Tesli nie tylko
z racji technologii, dzięki której funkcjonuje dzisiaj nasz świat, lecz także z
powodu przyszłych źródeł energii, które pozwolą na zakończenie epoki paliw
węglowodorowych, a także przyszłej biomedycyny harmonijnie integrującej
medycynę Zachodu z mądrością Wschodu. Zagadnienia te zostaną
rozstrzygnięte w eksperymentach laboratoryjnych, nawet jeśli będą ignorowane
przez establishment naukowy, nieznający faktów z własnej historii i chętnie
obrażający największych swoich dobroczyńców.
11. TOM BEARDEN W WALCE O
REWOLUCYJNĄ NAUKĘ
William P. Eigles

Pionier nowej energii kładzie podwaliny pod przyszłe


odkrycia

Każda rewolucja ma swoich czołowych teoretyków – ludzi, którzy usiłują


opracować logiczne, spójne sformułowanie nowych zasad i koncepcji oraz
zracjonalizować i wyjaśnić występowanie wydarzeń wpływających na
radykalną zmianę paradygmatu. Nawet jeśli teoretycy tacy nie uczestniczyli w
początkach przełomowych wydarzeń, szybko pojawiają się później jako
przywódcy tworzący historię. W przypadku rewolucji w dziedzinie
alternatywnych źródeł energii i związanych z tym technologii – rewolucji, o
której opinia publiczna zaczyna dowiadywać się coraz więcej – takim
człowiekiem jest Thomas Bearden, emerytowany podpułkownik armii Stanów
Zjednoczonych, uznany za jednego z nielicznej grupy uczonych i inżynierów,
którzy już we wczesnej fazie rozwoju alternatywnych energii byli przekonani
do tej koncepcji i aktywnie ją wspierali.
11.1. Thomas E. Bearden, inżynier jądrowy, analityk w dziedzinie gier
wojennych i broni, specjalista od taktyki wojskowej (fot. Tom Miller).

Bearden wygłosił odczyt na temat przepływu, gromadzenia i rozpraszania


energii w tak zwanych nadjednostkowych (overunity) urządzeniach
elektromagnetycznych na międzynarodowym sympozjum dotyczącym nowych
energii w Denver w stanie Kolorado, w którym miałem okazję uczestniczyć.
Bearden to człowiek wielkiej postury, bezpośredni w obejściu i tryskający
niezmordowaną energią. Stał się znany opinii publicznej na początku lat 80.
XX wieku, gdy wydał książkę Excalibur Briefing (Instruktaż na temat
Excalibura), w której zaproponował teoretyczne wyjaśnienia wielu zjawisk
paranormalnych, a także omówił różne zastosowania militarne urządzeń
psychotronicznych zasilanych ludzką energią psychiczną, nad którymi
prowadzono badania w Stanach Zjednoczonych i Związku Radzieckim. Wśród
wielu innych kontrowersyjnych tez Bearden stwierdził, że amerykański
atomowy okręt podwodny „Thresher”, który zatonął wraz z całą załogą na
Oceanie Atlantyckim w połowie roku 1963, był ofiarą ataku dokonanego przy
użyciu zaawansowanej radzieckiej broni psychotronicznej.
Jednak od początku lat 90. Bearden unikał jakichkolwiek dyskusji na temat
psychotroniki, twierdząc tajemniczo, że powściągliwość jest rozsądną drogą
postępowania dla każdego, kto chce „pozostać przy zdrowiu”. Z tego samego
powodu nie interesował się pracami na temat systemów napędu
antygrawitacyjnego, chociaż zapoznał się z tą dziedziną, działając w latach 80.
jako konsultant dla nieżyjącego już wynalazcy Floyda „Sparky” Sweeta.
Wygląda na to, że zainteresowanie niektórymi obszarami badań z dziedziny
energii, takimi jak zaangażowanie rządu w sprawie UFO, obarczone jest
dużym ryzykiem – z powodów nieujawnionych, ale łatwych do odgadnięcia,
związanych z charakterem władzy polityczno-gospodarczej i postępowaniem
tych, którzy mają dużo takiej władzy.
Bearden mówił natomiast wiele o tym, co od początku XXI wieku
zajmowało prawie wyłącznie jego czas i uwagę. Są to prace nad
doskonaleniem teoretycznych podstaw, a docelowo uzyskaniem
weryfikowalnego modelu układów elektromagnetycznych, które wytwarzają
więcej energii niż zużywają (tak zwane urządzenia nadjednostkowe). Układy
takie miałyby wykorzystywać przypadkowe fluktuacje elektromagnetyczne
zachodzące w próżni kosmicznej, określane jako „wolna energia” (free energy),
„energia przestrzeni” (space energy) lub „energia zerowa” (zero-point energy).
Bearden, mający tytuł magistra inżynierii jądrowej wydany przez Georgia
Institute of Technology oraz wieloletni staż pracy w przemyśle lotniczo-
kosmicznym, badał intensywnie tę dziedzinę od ponad 20 lat. Założył na
potrzeby tych prac własną firmę badawczo-rozwojową CTEC z siedzibą w
Huntsville w stanie Alabama i jest jej prezesem.
Prace Beardena rozpoczęły się od ponownego przeanalizowania
fundamentalnych koncepcji klasycznej teorii elektrodynamicznej w świetle
nowoczesnej mechaniki kwantowej i fizyki cząstek elementarnych. Analiza ta
miała na celu lepsze zrozumienie, jak i dlaczego płynie prąd w obwodach
elektrycznych, skąd się bierze ta energia oraz jak można ją zwiększyć. W
wyniku tych prac Bearden odkrył poważne luki w paradygmacie
ustanowionym przez XIX-wiecznych uczonych Jamesa Clerka Maxwella i
Hendrika Lorentza, których równania i obliczenia (w postaci znanej dzisiaj)
dotyczyły jedynie mierzalnej energii elektrycznej płynącej w obwodach i
zasilającej przyłączone urządzenia. Przez analogię do wody przepływającej
wokół stacjonarnego koła łopatkowego zanurzonego w rzece lub powietrza
przepływającego wokół wiatraka Bearden odkrył, że uczeni ci świadomie
pominęli wolną energię jako użyteczne źródło energii elektrycznej oraz że
klasyczna teoria wymaga aktualizacji w celu uwzględnienia XX-wiecznych
odkryć.
Zdaniem Beardena w rozumowaniu wystąpiły dwa zasadnicze błędy. Po
pierwsze algebra użyta do wyrażenia oryginalnych równań Maxwella została
zmieniona w celu ułatwienia jej zrozumienia. W oryginale Maxwell użył
bardzo skomplikowanego zapisu kwaternionowego, który dopuszczał, a nawet
przewidywał nadjednostkowe układy elektromagnetyczne zasilane energią
przestrzeni. Zapis ten został zmieniony na znacznie prostszy zapis tensorowy,
który takich efektów nie przewiduje. Po drugie Lorentz matematycznie zawęził
zakres i stosowalność równań Maxwella w taki sposób, że opisują one tylko tę
część przepływu energii, do których wykorzystania są projektowane obwody
fizyczne. W efekcie, jak twierdzi Bearden, twórcy teorii we wczesnej jej fazie
błędnie zinterpretowali własne obliczenia i mimowolnie zmodyfikowali
oryginalne równania, przez co nie uwzględniają one znacznej części energii,
która może być wydobyta (i faktycznie jest wydobywana) z próżni przez
rzeczywiste układy fizyczne.
Bearden postawił zatem następujące główne zagadnienie: jak można
przeprojektować te układy, aby umożliwić gromadzenie i efektywne
wykorzystanie nadmiarowej energii przestrzeni, której istnienie można
udowodnić i która jest łatwo dostępna z zewnątrz? Wynikające z niego drugie
zagadnienie jest następujące: jak zapobiec samozniszczeniu takich
zmodyfikowanych układów wskutek nadmiernego poboru energii z
nieskończonego źródła?
Bearden założył, że iteracyjne gromadzenie i rozpraszanie energii
przestrzeni umożliwi ponowne wykorzystanie danej ilości energii wiele razy,
czyli wykonanie pewnej ilości pracy przy każdej iteracji. Takie iteracyjne
„odbijanie wstecz” i wielokrotne ponowne gromadzenie pozwoliłoby na
zwiększenie gęstości gromadzonej energii, a tym samym lokalnego potencjału i
siły dipoli (rozdzielonych ładunków) występujących w przestrzeni na skutek
oddziaływania pomiędzy wolnymi ładunkami a próżnią. Bearden nazwał ten
proces „asymetrycznym ponownym pomiarem” (asymmetric regauging) i
uważa, że pozwala to zwiększyć ilość energii wydobywanej przez dipole
istniejące w próżni. Jego zdaniem proces ten został eksperymentalnie
potwierdzony przez układ o nazwie Patterson Power Cell – nowatorskie
urządzenie, które pojawiło się w sprzedaży i które wyprowadza dającą się
wykryć energię nadjednostkową.
Dalsze prace Beardena dotyczyły wyjaśnienia natury i cech dwóch falowych
składników pola energii elektromagnetycznej, czyli fal poprzecznych i
podłużnych. Oba te rodzaje fal są wytwarzane jednocześnie, ale biegną w
różnych płaszczyznach. Bearden porównuje falę poprzeczną do łatwo
dostrzegalnej, powolnej fali widocznej na powierzchni oceanu, falę podłużną
zaś – do szybko poruszającej się podpowierzchniowej fali ciśnienia, która nie
zakłóca powierzchni i nie daje się wykryć przy użyciu istniejących technik.
Dzięki pracom badaczy Donelly’ego i Ziółkowskiego Bearden stwierdził, że
na skutek tego, iż nauka wybrała falę poprzeczną i używa jej do zasilania
konwencjonalnych urządzeń elektrycznych, ukryta fala podłużna została w
pewnym sensie wyeliminowana i nie może być pożytecznie wykorzystana.
Fala podłużna jest jednak potencjalnie silniejsza niż poprzeczna, ponieważ
(zdaniem zwolenników tej koncepcji) porusza się z prędkością wielokrotnie
większą niż prędkość światła, przezwyciężając ograniczenia konwencjonalnej
transmisji sygnałów przy użyciu fali poprzecznej. Ze względu na teoretyczną
możliwość prawie natychmiastowej komunikacji na wielkie odległości przy
użyciu wewnętrznej fali podłużnej Bearden skoncentrował się na sposobach jej
wzbudzania i wykorzystania, a także na eliminowaniu fali poprzecznej lub w
ogóle unikaniu jej wytwarzania.
Bearden przygotował wniosek patentowy dotyczący pierwszej części czegoś,
co określał jako „system telekomunikacji nadświetlnej” (superluminal
communications system). System ten miałby wykorzystywać fale podłużne i
transmitować sygnały z prędkościami większymi niż prędkość światła. Według
Beardena podstawowa koncepcja została już udowodniona teoretycznie i
eksperymentalnie na poziomie mikroskopowym przez innych badaczy
używających falowodów. Jego zespół planowal uformować falę podłużną i
przesłać sygnał wideo w napięciu stałym, bez towarzyszącej mu fali
poprzecznej, a potem odtworzyć ten sygnał bez jakiegokolwiek szumu.
Bearden złożył już trzy wnioski patentowe z dziedziny obwodów
elektrycznych. Wszystkie dotyczyły uzyskania nadjednostkowej energii
wyjściowej przy całkowitej zgodności z konwencjonalnymi prawami fizyki.
Nie twierdził przy tym, że zbudował w swoich laboratoriach działający model
jakiegokolwiek urządzenia nadjednostkowego. Twierdził natomiast, że
dotychczasowe wyniki eksperymentalne są zachęcające oraz że w 1990 roku
doszło do spalenia obwodu na skutek przechwycenia nadmiernej ilości energii
przestrzeni. Przyczyna była taka, że przy użyciu ówcześnie dostępnych
układów półprzewodnikowych nie dało się dostatecznie kontrolować energii,
która wskutek tego przelatywała tam i z powrotem między układami, aż
powstał impuls przeciążeniowy, który je zniszczył.
Bearden twierdził, nie ujawniając szczegółów, że jego zespół potrafi
kontrolować przepływ energii, prace jednak wstrzymano z powodu braku
funduszy. Trudności z wytwarzaniem uniemożliwiły przejście do innej metody
kontroli przepływu energii z użyciem trudnego do uzyskania materiału
metalicznego, który Bearden nazywał żartobliwie unattainium
(„nieosiągalnium”). Niemniej jednak uważał, że najbardziej obiecujące są
prace nad metodą polegającą na wykorzystaniu wielokrotnego przekazywania i
gromadzenia energii w układach elektrycznych z „odbijaniem wstecz” w celu
zwiększenia jej ilości.
Zachętą dla Beardena do prac w tym kierunku mogły być konsultacje, jakich
udzielał on w latach 80. XX wieku domowemu wynalazcy „Sparky’emu”
Sweetowi. Sweet wynalazł urządzenie złożone z cewek i magnesów barowo-
ferrytowych, które jakoby pobierało energię z przestrzeni i wytwarzało moc
użyteczną 6 watów, pobierając znacznie mniejszą moc wejściową. Bearden
nazwał to urządzenie „wzmacniaczem z triodą próżniową” (vacuum triode
amplifier, w skrócie VTA). Późniejszy model wytwarzał podobno 500 watów
mocy wyjściowej, pobierając na wejściu moc 1 500 000 razy mniejszą.
Bearden wysunął teorię, że urządzenie Sweeta wymuszało samoczynną
oscylację jąder atomów baru (wchodzących w skład magnesów) w otaczającej
próżni, w wyniku czego pola tych specjalnie spreparowanych magnesów
„kinetycznych” oscylowały z większą intensywnością.
Teoria ta skłoniła Sweeta to przeprojektowania urządzenia tak, by
umożliwiło testowanie właściwości antygrawitacyjnych. Sweet doniósł później
Beardenowi telefonicznie, że dzięki zwiększeniu poboru mocy z urządzenia
przez użycie większego obciążenia uzyskał zmniejszenie ciężaru urządzenia
VTA, mierzonego na wadze, o 90%. Sweet obawiał się, że magnesy mogą
eksplodować, i dlatego nie zmniejszył ciężaru urządzenia jeszcze bardziej, tak
by uniosło się ono w powietrze. Niestety Sweet zmarł w 1995 roku, zabierając
do grobu wszystkie sekrety dotyczące sposobu uzyskania tak zdumiewającego
wyniku. W tej sytuacji Bearden musiał kontynuować prace teoretyczne bez
działającego modelu.
Rozmawiałem z Beardenem o dwóch jego książkach. Jedna z nich, Energy
from the Vacuum (Energia z próżni), prezentuje według słów jej autora
„pierwszą na świecie uzasadnioną teorię nadjednostkowych silników,
obwodów i urządzeń elektromagnetycznych”, a także zawiera „mały sekret
niezbędny do ich zbudowania”. Druga książka dotyczy innego, choć
powiązanego, tematu zainteresowań Beardena, mianowicie „urządzenia
Priore”, które zostało opracowane na przełomie lat 60. i 70. XX wieku pod
egidą rządu francuskiego.
Jak pisze Bearden, urządzenie Priore miało leczyć śmiertelne guzy u
zwierząt laboratoryjnych, a także wszystkie choroby, łącznie z miażdżycą i
rakiem, za pomocą specjalnego procesu elektrodynamicznego zwanego
„koniugacją fazową” (phase conjugation) lub „cofnięciem zróżnicowania”
(dedifferentiation). Proces ten – w cudowny, jak się wydaje, sposób – miałby
powodować powrót chorych komórek do ich poprzedniego zdrowego stanu
przez dosłownie odwrócenie zegara przebiegu choroby. Bearden pisze, że
proces ten jest bezpośrednim wynikiem prac amerykańskiego kandydata do
Nagrody Nobla, doktora Roberta Beckera, który wykazał, że małe prądy stałe
są skuteczne w leczeniu niedających się inaczej leczyć złamań kości dzięki
pobudzaniu wzrostu nowej tkanki kostnej. Okazuje się, że pod wpływem
bardzo słabego prądu czerwone krwinki zrzucają swoją otoczkę
hemoglobinową, tworzą nowe jądra i przekształcają się w znacznie
wcześniejszą i prymitywniejszą postać komórek sprzed zróżnicowania.
Następnie komórki ulegają na nowo zróżnicowaniu, przekształcając się w
potrzebne komórki tkanki kostnej, i osadzają się w miejscu złamania, sklejając
złamaną kość. Bearden twierdzi, że proces ten może być zastosowany do
leczenia innych zakaźnych i śmiertelnych chorób, w tym umożliwia
przywrócenie sprawności układu immunologicznego osób chorych na AIDS.
Ponadto zdaniem Beardena mechanizm Priore jest w stanie dokonać takiego
wyleczenia w czasie liczonym w minutach.
Jeśli chodzi o przyszłość urządzenia Priore i nadjednostkowych układów
elektromagnetycznych, Bearden wskazuje jako największą przeszkodę w ich
realizacji sposób myślenia instytucji odpowiedzialnych za przydzielanie
funduszy badawczych oraz ortodoksyjnego środowiska naukowego, któremu te
instytucje służą. W praktyce to strumień funduszy decyduje o tym, jakie prace
są prowadzone przez uczonych na uczelniach i w przemyśle. Sposób myślenia,
który wyklucza możliwość pozyskiwania i gromadzenia energii przestrzeni
oraz zamiany jej na użyteczną energię elektryczną, powoduje blokowanie
przydziału funduszy na opracowanie działających prototypów. Z tym samym
problemem mierzyli się pionierzy nowych energii, którzy mieli największy
wpływ na Beardena – Nikola Tesla i T. Henry Moray. Z tego powodu ich prace
były ignorowane przez ówczesną społeczność naukową i blokowane ze
względu na różne interesy.
Mimo to Bearden nie stracił optymizmu. Wierzy, że gdy powstanie
udoskonalony model teoretyczny, który będzie można udowodnić naukowo i
będzie on zgodny ze współczesną fizyką cząstek elementarnych i
termodynamiką, a także gdy zostanie jasno wskazana metoda potwierdzenia
eksperymentalnego, rozwiewająca podejrzenia o próby skonstruowania
perpetuum mobile, główny nurt środowiska naukowego zacznie sprzyjać tej
koncepcji. Wtedy rozpocznie się wyścig do przyszłości opartej na nowej
energii. Na początku 2000 roku Bearden przewidywał, że komercyjne
urządzenia nadjednostkowe pojawią się w sprzedaży za dwa lata. W
następnych latach domy i samochody będą zasilane wymienialnymi kartami
półprzewodnikowymi gromadzącymi energię.
Obecnie, w czasach Internetu i powszechnej dostępności nowoczesnych
łączy telekomunikacyjnych, kiedy istnieje wiele czasopism i biuletynów
poświęconych alternatywnym technologiom energetycznym, wrogi
establishment ma znacznie mniejsze możliwości blokowania innowacji
naukowych i ich zwolenników. Gdy dżin nowej energii wydobędzie się z
butelki, będzie go teraz znacznie trudniej wepchnąć tam z powrotem niż
dawniej.
Zdaniem samego Beardena jego wkład polega na „wybiciu dziury, a nie
ładnych drzwiczek, w murze” tradycyjnego sposobu myślenia o układach
jednostkowych, przy czym jego prace mają głównie charakter teoretyczny, a
nie wynalazczy. Bearden oczekuje, że zainteresowani – utalentowani studenci i
pracownicy naukowi – przeniosą prace na wyższy poziom. Czas pokaże, czy
tak się wydarzy.
Chociaż Bearden ma wielu krytyków, jest bez wątpienia zajmującą i barwną
postacią, a jego głębokie przekonanie do własnej pracy oraz jej wyników
pobudza fascynację i ciekawość. Gdy w dyskusji z nim rozmówca przejawia
jakiekolwiek wątpliwości, Bearden szybko stwierdza: „Tego nie mówi Tom
Bearden, to jest w literaturze naukowej! Gdyby tylko ludzie chcieli ją
przeczytać i sprawdzić!” Czy zgadzamy się z nim, czy też nie, jest on co
najmniej wizjonerem z niemal ewangelicznym zapałem, szczerze oddanym
sprawie rozwoju nowego źródła użytecznej energii, która będzie czystsza,
tańsza, bezpieczniejsza dla Ziemi i ludzi oraz powszechnie dostępna wszędzie.
Na pewno jest to cel wart uwagi.
12. SONOFUZJA
John Kettler

Czy można pochwycić energię Słońca do butelki jak


starożytnego dżina i dzięki temu zapewnić nieograniczoną
energię na przyszłość?

Co wspólnego mają ze sobą zmywacz do paznokci, ultradźwiękowa


szczoteczka do zębów i ewentualny przełom w dziedzinie syntezy jądrowej?
Więcej niż mogłoby się wydawać! W istocie aceton i ultradźwięki mogą się
okazać środkiem, dzięki któremu synteza jądrowa nie będzie już wymagała
kosztujących miliardy dolarów urządzeń magnetycznych typu Tokamak do
utrzymywania plazmy ani wysokoenergetycznych laserów. Być może synteza
jądrowa – ten sam proces, który daje energię Słońcu – będzie mogła być
dokonywana na stole.
Dobra wiadomość jest taka, że jeśli zasadnicze eksperymenty zostaną
pomyślnie powtórzone przez innych uczonych, a nowa technika znajdzie
uznanie w kręgach badaczy jądrowych, sonofuzja może się rozwinąć. W
odróżnieniu od zimnej fuzji, której idea wyszła od chemików i nie była
usankcjonowana przez fizyków, sonofuzja jest koncepcją powstałą w
środowisku fizyki gorącej syntezy jądrowej. Fundamentalny artykuł na ten
temat został opublikowany 8 marca 2002 roku w „Science”, jego tytuł brzmiał:
Evidence for Nuclear Emissions During Acoustic Cavitation (Dowody na
zachodzenie emisji jądrowej podczas kawitacji akustycznej). Dwaj pierwsi
spośród autorów artykułu, R.P. Taleyarkhan i C.D. West, są związani z Oak
Ridge w stanie Tennessee, jedną z kolebek badań jądrowych w Stanach
Zjednoczonych. R.P. Taleyarkhan to pracownik Oak Ridge National
Laboratories, natomiast C.D. West Oak Ridge Associated Universities. Fakt ten
mógłby służyć jako swego rodzaju imprimatur i obrona przed atakami, jakich
doświadczyła w 1989 roku idea zimnej fuzji. To był jednak zdecydowanie inny
przypadek. Mało brakowało, a artykuł nie ukazałby się w ogóle. Ale o tym
później.

Co to jest sonofuzja?
Sonofuzja to neologizm oznaczający fuzję (czyli syntezę jądrową) pod
wpływem dźwięku. Definicja ta, chociaż w jakimś sensie trafna, oddaje tylko
częściowo istotę rzeczy. Sonofuzja jest odgałęzieniem szybko rozwijającej się
nowej dziedziny chemii – sonochemii (chemii dźwiękowej) – a w
szczególności konsekwencją badań nad zjawiskiem sonoluminescencji. Tak,
tak, wprowadziliśmy dwa następne neologizmy, ale zbliżamy się już do sedna.
Sonoluminescencja zachodzi w określonych warunkach temperatury i
ciśnienia, gdy odpowiednie ciecze, takie jak aceton, zostaną poddane silnym
impulsom fal ultradźwiękowych. Fale te powodują powstanie ogromnej liczby
bardzo małych pęcherzyków (podobnie jak w przypadku mycia zębów
szczoteczką ultradźwiękową), jednak o znacznie większej energii. Gdy taki
pęcherzyk imploduje, część jego energii jest uwalniana w formie światła – stąd
nazwa zjawiska: sonoluminescencja.
Idea sonofuzji ewidentnie powstała w wyniku obserwacji, że przy
sonoluminescencji w pęcherzykach powstaje ogromne ciśnienie i ogromna
temperatura. W takich warunkach można sprawdzić, co się stanie, jeśli do
ośrodka dodamy deuter – izotop wodoru zdolny do syntezy jądrowej – po czym
dodatkowo wzbudzimy tę i tak już bardzo energetyczną mieszankę przez
wstrzyknięcie neutronów o wysokiej energii. Taleyarkhan z kolegami twierdzą,
że to właśnie uczynili, ale praca ta wzbudzała kontrowersje przed publikacją, w
trakcie i po publikacji.

Nauka: teoria kontra praktyka


Nauka chętnie przedstawia się jako bezustanne, nieograniczone, swobodne
badanie natury – struktury, funkcji i wzajemnego oddziaływania różnych
rzeczy, od nieskończenie małych po niewyobrażalnie wielkie, od najprostszych
po najbardziej skomplikowane. Jedynymi ograniczeniami są kanony spójności,
potwierdzenia eksperymentalnego, recenzji oraz powtarzalności wyników
eksperymentów. Tak powinna działać nauka według standardowych opisów
„szlachetnych uczonych”.
Niestety w rzeczywistości świat nauki bardziej przypomina skrzyżowanie
więzienia o zaostrzonym rygorze z zakładem dla osób chorych psychicznie, z
dużym dodatkiem inkwizycji.
W każdym momencie nauka jest definiowana przez niewielką liczbę
dogmatycznych poglądów oraz – rzecz jasna – licznych obrońców dogmatów,
działających na wszystkich poziomach. Szkoły uczą tylko określonych wersji
rzeczywistości, czy będzie to model płaskiej Ziemi, astronomia Ptolemeusza,
czy teoria Darwina (by wymienić tylko trzy dogmaty występujące na
przestrzeni stuleci), i biada każdemu, kto wystąpi z czymś zagrażającym
standardowemu poglądowi. Wtedy do głosu dochodzi urażone ego, zagrożenie
pozycji akademickich oraz zaangażowanie zewnętrznych autorytetów
religijnych i świeckich, z fatalnymi nieraz konsekwencjami. Wystarczy podać
przykład Giordana Bruna.
Współcześnie nauka jest praktycznie na usługi rządu i biznesu, zależy od ich
funduszy oraz innego rodzaju wsparcia. To oni dyktują warunki, a nauka
tańczy, jak jej zagrają, gdyż prace naukowe wymagają wielkiego kapitału,
niekiedy obiektów wartych miliardy dolarów, kosztownych kadr badawczych i
inżynierskich oraz ogromnej liczby kosztownego wyposażenia laboratoryjnego
i materiałów.
Największy wkład wnosi państwo, ponieważ nie tylko zatrudnia hordy
uczonych w niezliczonych instytucjach i laboratoriach, lecz także finansuje
badania podstawowe oraz prace badawczo-rozwojowe na potrzeby zespołów
doradców i przemysłu. W wyniku tego zamiast szlachetnych, niczym
nieskrępowanych badaczy mamy mnóstwo oswojonych uczonych. Ich
zadaniem jest nie urazić nikogo, dbać o wizerunek szefa, chronić organizację
przed konsekwencjami prawnymi i innymi szkodami, pielęgnować karierę oraz
umacniać własną instytucję. W wielu przypadkach chodzi także o zapewnienie
sobie lukratywnych patentów będących owocem badań finansowanych przez
podatników. Nie jest to klimat, który sprzyja otwartym badaniom i wolnej
wymianie wyników. Sytuacja staje się jeszcze gorsza, gdy wchodzą w grę takie
względy jak utajnienie ze względów bezpieczeństwa, tajemnica handlowa,
ochrona patentowa itp.
Uczeni, którzy sprzeciwiają się temu systemowi lub stwarzają rzeczywiste
problemy, są poddawani różnego rodzaju szykanom. Może to być brak
zezwolenia na udział w konferencji i pokrycia kosztów uczestnictwa, odmowa
awansu, blokowanie publikacji, nieformalne odrzucenie, formalne wykluczenie
ze stowarzyszeń naukowych, cenzura, zwolnienie z pracy, a nawet gorsze
rzeczy. Niektórzy niezależni uczeni byli straszeni i napastowani, doznawali
powtarzających się włamań i niszczenia laboratorium, a nawet ich zabijano.
Niektórzy byli także wsadzani do więzienia, a innym konfiskowano i niszczono
prace oraz wyposażenie.
Im bardziej fundamentalne jest odkrycie i im bardziej żywotne są zagrożone
interesy, tym silniejsze jest kontruderzenie, a ważny udział w tym starciu mają
media, zarówno naukowe, jak i masowe. Właśnie w mediach wygrywa się lub
przegrywa walkę i zyskuje lub traci reputację. Dlatego tak ważne jest, kto co i
gdzie publikuje. Z pewnością dotyczyło to wspomnianego na wstępie artykułu
Taleyarkhana i Westa Evidence for Nuclear Emissions During Acoustic
Cavitation (Dowody na zachodzenie emisji jądrowej podczas kawitacji
akustycznej).

Publikacje naukowe – krótki kurs


Publikowanie wyników badań powinno odbywać się następująco: uczony
lub grupa uczonych, być może z różnych miejsc świata, postanawia
przetestować pewną hipotezę i starannie planuje kontrolowany eksperyment,
który ma za zadanie potwierdzić lub obalić tę hipotezę. Eksperyment zostaje
skrupulatnie udokumentowany, włącznie z wynikami i argumentami na rzecz
oraz przeciwko hipotezie. Jeśli zostaje odkryte coś nowego, powstaje formalny
artykuł naukowy, który zwykle musi przejść przez wiele szczebli zatwierdzania
nawet jeszcze przed opuszczeniem ośrodka badawczego.
Artykuł jest następnie przedkładany redaktorowi czasopisma naukowego
publikującego artykuły recenzowane z odpowiedniej dziedziny. Redaktor
rozsyła artykuł do zespołu uczonych o odpowiednich kwalifikacjach w celu
zrecenzowania, przy czym skład zespołu recenzującego zwykle nie jest
ujawniany publicznie. Zadaniem recenzentów jest przestudiowanie artykułu i
sprawdzenie, czy praca jest odpowiednio solidna pod względem naukowym,
czy eksperyment został właściwie zorganizowany i udokumentowany oraz czy
wzięto pod uwagę wszystkie dające się zidentyfikować źródła tendencyjności i
błędów. Opinie recenzentów wracają do redaktora, który decyduje, czy artykuł
należy odrzucić od razu, zażądać od autorów wyjaśnienia niektórych punktów
bądź opublikować artykuł w przedłożonej formie jedynie po standardowym
procesie redakcyjnym. Gdy artykuł zostaje zatwierdzony, czasopismo
publikuje go i na tym procedura zostaje zakończona. Tak jest w teorii.
Kilka wcieleń artykułu
Ta procedura z pewnością nie została zastosowana w przypadku artykułu o
sonofuzji, gdyż nastąpiła ingerencja z wielu kręgów, z ewidentnym zamiarem
zablokowania publikacji artykułu bądź przynajmniej umniejszenia jego
znaczenia i towarzyszącego mu rozgłosu. Należy też podkreślić, że dotyczyło
to artykułu, który przeszedł przez etap recenzji i został zatwierdzony do
publikacji.
Sytuacja stała się tak zła, że redaktor czasopisma „Science” Donald
Kennedy zrobił coś niezwykłego: opisał te machinacje i naciski w artykule
redakcyjnym To Publish or Not to Publish (Publikować albo nie publikować),
zamieszczonym w tym samym wydaniu czasopisma, w którym opublikowano
artykuł o sonofuzji. Najpierw wyższe kierownictwo naukowe Oak Ridge
National Laboratory stchórzyło i zgłosiło poniewczasie zastrzeżenia zarówno
co do wyników, jak i co do ich interpretacji, domagając się wielokrotnie
wstrzymania publikacji. Nastąpiła seria spotkań i negocjacji, w których wyniku
do artykułu dodano odwołania do prac innego zespołu uczonych (D. Shapira i
M. Saltmarsh, obaj z Oak Ridge), a także niektóre wyniki tych prac. Ponadto
autorzy zmodyfikowali oryginalny tekst i włączyli do niego cytat z
nierecenzowanego doniesienia tego innego zespołu, a także odpowiedź na
krytykę tam zawartą, co – najoględniej rzecz ujmując – było bardzo nietypową
procedurą.
Donald Kennedy nie był zadowolony z tego incydentu. W tym samym
numerze „Science” opublikowano inny artykuł napisany przez Charlesa
Seife’a, Bubble Fusion Paper Generates Tempest in a Beaker (Artykuł o fuzji
w bąbelkach wywołuje burzę w szklance wody), w którym cytowana jest
następująca wypowiedź Kennedy’ego: „Bez wątpienia był nacisk z Oak Ridge,
aby zablokować lub przynajmniej opóźnić artykuł”. I dalej: „Jestem
poirytowany tą interwencją. Jestem poirytowany założeniem, że ktoś inny niż
autorzy ma prawo żądać od nas, byśmy nie publikowali artykułu”.
Tymczasem do „Science” przyszły listy od fizyków Williama Happera z
Princeton i Richarda Garwina z laboratorium IBM (w artykule redakcyjnym
nie wymieniono ich nazwisk, a jedynie określono jako „wybitnych uczonych z
tej dziedziny”). W listach podnoszono zastrzeżenia i żądano, aby ponownie
rozważyć zasadność publikacji. W artykule Bubble Fusion… podano, że
Happer był na początku lat 90. przez dwa lata szefem biura naukowego
Departamentu Energii, a jego zastrzeżenia miały na celu uchronienie
czasopisma „Science” przed wykonaniem samobójczego kroku oraz
niedopuszczenie do tego, by społeczność naukowa po raz kolejny została
publicznie skompromitowana: „Widziałem, co się działo z zimną fuzją. Jeśli
będziemy mieli pecha, Dan Rather będzie mówić o tym w wieczornych
wiadomościach i obwieści, jak to zrządzeniem opatrzności rozwiązany został
problem energetyczny. I my wszyscy jako środowisko wyjdziemy na
głupców”.
Jest to dokładnie ten rodzaj myślenia blokującego postęp i biurokratycznego
unikania ryzyka, o jakim już wspominaliśmy, rozgraniczając powszechne
wyobrażenie o nauce od rzeczywistej praktyki.
Richard Garwin w swoim liście przynajmniej podnosi problemy
merytoryczne, wyrażając obawę, że stałe ulepszanie wyposażenia, niezbędne
do utrzymania właściwych warunków testu, mogło spowodować nieświadomą
tendencyjność interpretacji wyników. Seife w swoim artykule zawarł
następujący cytat: „Byłoby niedobrze, gdyby czasopismo »Science« zajęło
jakiekolwiek stanowisko co do poprawności tego eksperymentu”.
Presję wywarł także Robert Park z Amerykańskiego Towarzystwa
Fizycznego, który nonszalancko zdyskredytował artykuł jeszcze przed jego
opublikowaniem.
Donald Kennedy nie wie, czy wyniki prezentowane w artykule o sonofuzji
dadzą się powtórzyć w innym eksperymencie, ale to nie jest jego zadanie. Jak
zauważył w swoim artykule redakcyjnym: „Naszym zadaniem jest
przedstawienie opinii publicznej interesujących, potencjalnie istotnych prac
naukowych po sprawdzeniu ich jakości w granicach naszych możliwości (…)
prace nad powtórzeniem wyników i ich ponowną interpretacją mogą być
prowadzone przez otwartą społeczność naukową. Tam jest ich miejsce, a nie w
alternatywnym świecie, w którym górę bierze anonimowość, wyciekają
pogłoski, a fakty pozostają w ukryciu”.
Z powyższego jasno wynika, że tylko dwie strony grały w tej sprawie
uczciwie i zgodnie z zasadami: autorzy artykułu i redaktor czasopisma
„Science” Donald Kennedy, człowiek ewidentnie odważny i prawy.
Przyjrzyjmy się teraz ponownie naszemu uproszczonemu modelowi tego
eksperymentu i dodajmy nieco argumentów na jego poparcie.

Argumenty wspierające eksperyment z sonofuzją


Wyobraźmy sobie dwie identyczne małe komory, z których każda jest
napełniona odgazowanym acetonem (zmywaczem do paznokci). Do jednej
dodano atomy deuteru, które zastąpiły atomy wodoru normalnie występujące w
acetonie. Obie komory umieszczono w próżni, ochłodzono do 0°C oraz
poddano silnym impulsom akustycznym z generatora ultradźwięków, a
równocześnie bombardowaniu neutronami o energii 14 MeV (milionów
elektronowoltów). W wyniku tego powstała ogromna liczba maleńkich
pęcherzyków o rozmiarach rzędu nanometra, które szybko rosły do tak
wielkich rozmiarów, że stały się widoczne (około milimetra średnicy).
Implozje tych pęcherzyków są wykrywane przez mikrofon przyłożony do
ścianki komory, a sonoluminescencja jest wykrywana przez powielacz
fotoelektronowy – urządzenie, który wzmacnia bardzo słabe światło do
poziomu dostrzegalnego ludzkim okiem i wyświetla obraz. Oprócz tego obie
komory są wyposażone w detektor scyntylacyjny, który wykrywa cząstki
wysokoenergetyczne.

12.1. Aparatura użyta we wczesnych eksperymentach z sonofuzją (dzięki


uprzejmości Oak Ridge National Laboratory).
Taleyarkhan i jego koledzy twierdzą w swoim artykule, że gdy aceton
wzbogacony deuterem był bombardowany ultradźwiękami i neutronami,
zdarzyło się coś niezwykłego, przynajmniej dla nas i dla wielu uczonych. Co
mianowicie? Powstał tryt oraz wykryto neutrony o energii 2,45 MeV. Jeśli to
prawda, stanowi to solidne potwierdzenie, że w warunkach bardzo wysokiego
ciśnienia i temperatury przy implozji i sonoluminescencji pęcherzyków
zachodziła synteza jądrowa – z atomów deuteru powstawały atomy trytu.
Interesujące jest, że zaobserwowano oba równie prawdopodobne
przewidywane efekty reakcji syntezy jądrowej deuter-deuter: jeden polegający
na powstawaniu helu-3 i neutronów o energii 2,45 MeV, drugi zaś polegający
na powstawianiu trytu i protonów o energii 3,02 MeV pochłanianych przez
aceton. W komorze testowej wypełnionej normalnym acetonem nie
zaobserwowano żadnego z tych efektów. Nie dostrzeżono ich także w acetonie
wzbogaconym deuterem, gdy podniesiono temperaturę do poziomu, w którym
zahamowana została kawitacja. Ponadto efektów tych nie zaobserwowano przy
wyłączonym generatorze ultradźwięków.

Co dalej?
Gdy artykuł został opublikowany mimo silnej ingerencji i licznych prób jego
zablokowania, do społeczności naukowej należy przeprowadzenie własnych
eksperymentów. Niektórzy uczeni żałują, że nie wpadli na ten pomysł sami.
Inni przyznają, że zjawisko mogło zachodzić tak jak opisano w artykule, ale
dowody na to są niedostateczne. Jeszcze inni wskazują na rozmaite czynniki,
które nie zostały wzięte pod uwagę, na przykład zanieczyszczenia trytu lub
niedokładność zliczania neutronów. Sprawa staje się coraz bardziej
skomplikowana.
Ale tak właśnie powinno być, gdyż cała idea polega na tym, że do prawdy
można dojść tylko przez rzetelną weryfikację domniemanych osiągnięć
eksperymentalnych i przeprowadzenie niezależnych eksperymentów
potwierdzających lub obalających początkowe wyniki. Oczywiście wszystko
przy założeniu, że ludzie grają uczciwie. Niestety zdarzają się przypadki
oszustw, celowo błędnego konfigurowania aparatury, nieudokumentowanej
zmiany warunków testów, a nawet bezczelnego fałszowania wyników.
Zdarzają się też nierzadko przypadki oczerniania. Wszystkie te szkodliwe
czynniki muszą być starannie wyeliminowane przy próbie niezależnego
powtórzenia eksperymentu. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, gdy uczeni
dokonujący weryfikacji działają na rzecz instytucji, które z powodów
ekonomicznych są zainteresowane takimi, a nie innymi wynikami, na przykład
dlatego że poniosły wielkie nakłady na konkurencyjne kierunki badań.
Wiadomo, że priorytetem każdej organizacji jest przetrwanie, a także, że
człowiek ma naturalną skłonność do odrzucania rzeczy nieznanych oraz
chronienia swoich dochodów i pozycji społecznej. Kręgi związane z gorącą
fuzją, czyli konwencjonalną syntezą jądrową, od dziesięcioleci otrzymywały
od rządu niezliczone miliardy dolarów, a dostawcy potrzebnego do niej
specjalnego wyposażenia są potężni i mają powiązania polityczne. Pomyślmy
tylko, ile imperiów, królestw i księstw w sferach rządowych i biznesowych
zostałoby zagrożonych, gdyby sonofuzja rzeczywiście zachodziła, a syntezę
jądrową można byłoby przeprowadzić na stole.
Czy wkrótce pojawią się elektrownie oparte na zjawisku sonofuzji? Czy
jesteśmy na progu możliwości pozyskiwania praktycznie nieograniczonych
ilości paliwa termojądrowego z morza? Raczej nie. W serwisie internetowym
physicstoday.org, w artykule Skepticism Greets Claim of Bubble Fusion
(Sceptyczna reakcja na doniesienie o fuzji w bąbelkach) zacytowana jest
następująca wypowiedź R.P. Taleyarkhana: „Jesteśmy daleko od etapu
wytwarzania energii”.
13. UCIECZKA OD GRAWITACJI
Jeane Manning

Czy starożytne marzenie o oswobodzeniu się od przyciągania


ziemskiego jest kultywowane w NASA i innych
organizacjach?

Czy żyjąc w codziennym stresie, przebywamy równocześnie w epoce magii?


Sądzę, że obecnie, w czasach poszerzania paradygmatów (światopoglądów),
strach i podziw występują bardzo często. I wielu uważa, że takie poszerzenie
światopoglądu jest spowodowane nie tylko przeżyciami duchowymi, lecz także
wiadomościami o przełomowych odkryciach naukowych.
Gdy widzimy, jak „niemożliwe” staje się możliwe, ludzie zaczynają więcej
myśleć o pierwotnym źródle energii, które urzeczywistnia takie cuda.
Rozważmy dwa małe przykłady zjawisk, które poszerzają paradygmat:
lewitująca zabawka w Stanach Zjednoczonych i rzeźba perpetuum mobile w
Norwegii. Natomiast na większej scenie fizyki – jak twierdzą inżynierowie
wizjonerzy – nasze zbiorowe wyobrażenia o świecie stają się bardziej złożone,
gdyż jesteśmy bliżsi podróży międzygwiezdnych, niż sądzi większość ludzi.
Międzygwiezdne statki kosmiczne? Tak, technologie antygrawitacyjne mogą
wystartować (dosłownie!) już w niedalekiej przyszłości. Uczeni poważnie
traktują możliwość „bezinercyjnego” napędu statków kosmicznych.

Start to przezwyciężenie inercji


Inercja (bezwładność) to tendencja obiektów w ruchu do utrzymania ruchu
w tym samym kierunku, a przedmiotów nieruchomych do pozostawania w tym
samym miejscu. Gdy ludzie stoją w autobusie, który nagle rusza lub hamuje, to
właśnie inercja powoduje, że są rzucani na podłogę. A także zniekształca
twarze ludzi, którzy znajdują się w statku kosmicznym szybko
przyśpieszającym podczas startu.
Grawitacja i inercja muszą być jakoś przezwyciężone, jeśli statek kosmiczny
miałby wykonywać manewry przypisywane pozaziemskim obiektom rzekomo
obserwowanym na niebie. Obserwatorzy, w tym piloci samolotów, opisywali
niezidentyfikowane obiekty dokonujące nagłych ostrych zwrotów bez
zmniejszania prędkości lub przyśpieszające ze stanu nieruchomego unoszenia
się do wielkiej prędkości. Jeśli pasażerowie statku kosmicznego mieliby
przeżyć takie nagłe zmiany położenia, inercja w pojeździe i wokół niego musi
być zniwelowana bądź jakoś zmanipulowana. W efekcie oznacza to kontrolę
nad polem grawitacji.
Możliwość bezinercyjnego napędu przybliżyła się, ponieważ uczeni
głównego nurtu wiedzą, co może być przyczyną inercji. Kilka lat temu
poważne czasopismo „Physical Review” opublikowało artykuł przedstawiający
teorię inercji. Jego autorami są B. Haisch, A. Rueda i H.E. Puthoff. Artykuł
wskazuje na fakt, że to, co potocznie określa się jako próżnię, nie jest pustką.
W całym wszechświecie próżnia kipi od fluktuacji kwantowych energii
elektromagnetycznej. Fluktuacje te statystycznie znoszą się do zera. Autorzy
wysuwają tezę, że przyczyną inercji i grawitacji jest interakcja z tym polem
zerowym.
13.1. Jogin demonstruje lewitację („Illustrated London News”, 6 czerwca 1936
r.).

Jeśli zrozumiemy, na czym polega ta interakcja, czy będziemy mogli latać


do gwiazd? Być może zrozumienie będzie pierwszym krokiem w tym
kierunku. Jeden z trzech autorów, doktor Hal Puthoff, napisał więcej na ten
temat. W artykule opublikowanym w czasopiśmie naukowym „Ad
Astra”stwierdził, że „próżnia” kosmiczna jest rezerwuarem energii, w którym
gęstość energii jest taka jak w przypadku energii nuklearnej lub nawet większa.
Jeśli takie pole zerowe (ZPF – zero-point field) mogłoby zostać wykorzystane
praktycznie, zapewniłoby energię do napędu statków kosmicznych w
dowolnym miejscu wszechświata.
Jak to by działało? Puthoff daje pewne wskazówki, przywołując zjawisko
zwane efektem Casimira, w którym umieszczone blisko siebie gładkie płytki
metalowe są do siebie przyciągane. Inny badacz, Robert Forward, wykazał, że
można pozyskiwać energię elektryczną z fluktuacji kwantowych w próżni
przez manipulowanie tym efektem. Puthoff cytuje także artykuł, który
opublikowali współautorzy pierwszej cytowanej pracy, Haisch z firmy
Lockheed i Rueda z Uniwersytetu Kalifornijskiego, a ponadto doktor Daniel
Cole z IBM. Puthoff napisał: „Wysuwają oni hipotezę, że ogromne obszary
kosmosu stanowią znakomite środowisko, w którym jądra atomowe mogą
przyśpieszać pod wpływem pola ZPF, i że jest to mechanizm napędzający
promienie kosmiczne”. Puthoff wspomina także o raporcie opublikowanym
przez Siły Powietrzne USA, dotyczącym wykorzystania „promieni
subkosmicznych do przyśpieszania protonów w kriogenicznie chłodzonej,
bezkolizyjnej pułapce próżniowej i pozyskiwania dzięki temu energii z
fluktuacji w próżni”.
Jak pisze Puthoff, wniosek z tego jest taki, że eksperymenty naukowe
wskazują na możliwość wpływania na fluktuacje w próżni za pomocą ludzkich
technologii. To z kolei prowadzi do idei, że w zasadzie moglibyśmy także
zmieniać masę grawitacyjną i masę inercyjną.
Puthoff wskazuje, że uznane teorie zajmowały się dotychczas tylko efektami
grawitacji i inercji, a nie pochodzeniem tych fundamentalnych sił. Zauważa
także, że pierwszym uczonym, który wskazał na powiązanie grawitacji i inercji
z fluktuacjami w próżni, był rosyjski dysydent Andriej Sacharow. Uczynił to w
pracy opublikowanej w 1967 roku.
Puthoff kończy swój artykuł w czasopiśmie „Ad Astra” cytatem z autora
science fiction Arthura C. Clarke’a, że „każda dostatecznie wysoko
zaawansowana technologia jest nie do odróżnienia od magii”, i dodaje: „na
szczęście magia ta wydaje się tylko czekać na moment, gdy lepiej zrozumiemy
wszechświat kwantowy, w którym żyjemy”.

Od science fiction do nowego zespołu w NASA


Arthur C. Clarke uhonorował Sacharowa, Haischa, Ruedę i Puthoffa w
swojej najnowszej powieści 3001: Odyseja kosmiczna – finał. Opisany w tej
powieści napęd niwelujący inercję nosi nazwę SHARP, co jest akronimem od
nazwisk tych czterech uczonych, a ponadto wspomniany artykuł w „Physical
Review” jest cytowany jako przełomowy w tej dziedzinie. W komentarzu na
końcu powieści Clarke zauważa, że kontrolowanie inercji może prowadzić do
interesujących sytuacji. Na przykład „jeśli dotkniesz kogoś, choćby bardzo
lekko, ten ktoś natychmiast zniknie, oddalając się z prędkością tysięcy
kilometrów na godzinę, a w milisekundę później zderzy się z przeciwległą
ścianą pokoju”.
Pisarz science fiction może przedstawiać ekstremalne konsekwencje tego, co
jest tylko potencjalne. Nauka instytucjonalna zajmuje się raczej perspektywami
zmian technologicznych na najbliższą przyszłość. Jedna z instytucji, NASA
(Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej), utworzyła z
inicjatywy Marka G. Millisa zespół do laboratorium badającego przełomowy
system napędu. Millis, pracujący w dziale technicznym napędów kosmicznych
NASA Lewis Research Center w Cleveland, napisał artykuł o nowych teoriach,
z których wynika, że grawitacja i inercja są powodowane przez interakcje z
fluktuacjami elektromagnetycznymi w próżni.
Obecnie uzasadnione jest zatem stwierdzenie, że urządzenia
antygrawitacyjne są możliwe i że zasada ich działania może polegać na
manipulowaniu wolną energią w przestrzeni kosmicznej, określaną także jako
eter kosmiczny.
Jak mówi Millis, „istnieją także prace wskazujące na eksperymentalne
potwierdzenie zjawisk, w których dochodzi do zmiany masy, a także teoria
wskazująca na możliwość napędu typu Warp. Gdy otworzyły się takie
możliwości, być może nadszedł czas na ponowne przyjrzenie się wizjonerskiej
koncepcji »napędu kosmicznego«”. Napęd kosmiczny (space drive) idealnego
międzygwiezdnego statku kosmicznego używałby fundamentalnych
właściwości materii i czasoprzestrzeni do przemieszczania się w dowolne
miejsce kosmosu, znosząc potrzebę zabierania ze sobą i wyrzucania paliwa
chemicznego.
Czy fantastyczna podróż do innych gwiazd stanie się rzeczywistością w
naszych czasach? Potrzebne są do tego przełomowe odkrycia naukowe –
odpowiadają Puthoff, Millis i inni – takie jak autonomiczny napęd
niewymagający materiału napędowego. Millis nakreśla drogę ku takim
odkryciom, opisując różne rodzaje hipotetycznych napędów. Wykaz tych
napędów wskazuje na problemy, które wymagają rozwiązania. Artykuł Millisa
sprowadza problem do wielu celów badawczych, takich jak:
• Odkrycie sposobu uzyskania asymetrycznej interakcji z
elektromagnetycznymi fluktuacjami próżni.
• Opracowanie teorii fizycznej, która opisze inercję, grawitację i właściwości
czasoprzestrzeni w ujęciu elektromagnetycznym. Badania te mogą
doprowadzić do stworzenia napędu elektromagnetycznego zamiast napędu
opartego na spalaniu paliwa.
• Zbadanie, czy istnieje masa ujemna i czy można ją zsyntetyzować. Jeśli
masa ujemna nie istnieje, celem stanie się znalezienie innego podejścia do
koncepcji eteru i innych zasad fizycznych.

Hipotetyczne napędy kosmiczne lub polowe, którymi zajmuje się Millis,


takie jak diametric drive, pitch drive, bias drive, disjunction drive, collision
sails, są zbyt techniczne, aby można było je omówić w tym artykule. Wniosek
z tego jest jednak taki, że czasy się zmieniają. Przedtem perspektywa
stworzenia napędu kosmicznego wydawała się zbyt odległa, by uzasadnić
przyznanie przez NASA etatów na takie badania.
Pojawia się jednak pewna przeszkoda: obawa uczonych, że będą kojarzeni z
tak kontrowersyjnymi koncepcjami jak antygrawitacja. Niedawno Eugene
Podkletnov, uczony z Finlandii, sprowokował niepożądany napływ reporterów
do swojego uniwersytetu, gdy o jego pracy napisał „London Times”. Uczony
ten odkrył, że materiał zawieszony w polu elektromagnetycznym nad szybko
obracającym się ceramicznym nadprzewodnikiem traci ciężar. Sytuacja jest tu
podobna do sprawy Stanleya Ponsa i Martina Fleischmanna, którzy ogłosili w
1989 roku, że uzyskali zimną fuzję na stole laboratoryjnym, i ostatecznie
zostali zmuszeni do opuszczenia kraju.
Podkletnov, uczony zajmujący się badaniem materiałów, wcześniej
pracujący na uniwersytecie w Tampere, oskarża popularną prasę, że w pogoni
za sensacją zrujnowała jego projekt. Ale jakiś czas temu powiedział
dziennikarzowi Robowi Irvingowi, że za pięć lub siedem lat efekt grawitacji
może zostać wykorzystany do zastąpienia zanieczyszczających środowisko
samolotów odrzutowych.

Doniesienia o rzekomej antygrawitacji


W drugiej połowie XX wieku różne osoby pracujące bez instytucjonalnego
finansowania donosiły o dokonaniu przełomu w dziedzinie antygrawitacji. Byli
wśród nich David Hamel z Kanady, T. Townsend Brown ze Stanów
Zjednoczonych i John Searl w Wielkiej Brytanii. Brown miał wykształcenie
uniwersyteckie i okazjonalnie współpracował z wojskiem, natomiast Hamel i
Searl pozostawali całkowicie poza głównym nurtem badań naukowych. Ci
dwaj ostatni mieli ze sobą wiele wspólnego.
13.2. Jedna z wersji latającego dysku wynalezionego przez Johna Searla (w
trakcie budowy).

W pierwszym wydaniu „Atlantis Rising” ukazał się artykuł Davisa Lewisa Is


Anti-Gravity in Your Future? (Czy antygrawitacja jest w twojej przyszłości?) o
Johnie R.R. Searlu. Zdaniem autora artykułu jest to bezpretensjonalny, „prosty,
uczciwy człowiek, żarliwy i potrafiący lepiej zrozumieć aspekty naukowe niż
je opisać (…) mówi kiepsko i niegramatycznie, z silnym akcentem
prowincjonalnym (…) nie jest to typ gładkiego i wygadanego przedstawiciela
handlowego, co paradoksalnie przydaje mu wiarygodności”. Lewis pozostaje
ostrożnie sceptyczny, ale relacjonuje niepotwierdzone informacje o
osiągnięciach Searla.
Searl wynalazł coś, co nazwał SEG (Searl Effect Generator – generator
efektu Searla) i co jego zdaniem może napędzać latające dyski. I to nie małe
zabawki typu frisbee, lecz modele, które mogłyby poważnie uszkodzić każdy
samolot, w który przypadkowo by uderzyły. Jednak Searl nie chciał zastosować
urządzenia do napędzania pojazdów latających, lecz jedynie do wytwarzania
energii. W 1952 roku zbudował jakoby obracający się SEG wielkości ponad 4
metrów, który wytwarzał bardzo silne napięcie i zamiast wyhamowywać swoją
prędkość, przyśpieszał, jonizując powietrze dookoła. Urządzenie urwało się z
uwięzi, uniosło w górę i zniknęło w przestworzach.
13.3. Fotografia przedstawiająca podobno latający dysk Searla podczas lotu.

Pamiętajmy, że miało to się wydarzyć w latach 50. XX wieku. Dlaczego


uczeni z uniwersytetów i innych instytucji finansowanych przez państwo nie
zbadali, czy twierdzenia Searla były prawdziwe? Jednym z powodów jest to, że
zostaliby ośmieszeni. Na przykład NASA 30 lat temu była znacznie mniej niż
obecnie otwarta na niekonwencjonalne idee. W latach 70. konsultant NASA,
nieżyjący już doktor Rolf Schaffranke, był zmuszony pisać pod pseudonimem
Rho Sigma. Napisał małą książkę Ether Technology (Technologia eteru).
Opisano w niej historię Searla, a także T. Townsenda Browna, którego
eksperymenty również zmierzały do stworzenia napędu kosmicznego
niewywołującego naprężeń i niewytwarzającego zanieczyszczeń.
13.4. Ekscentryczny brytyjski wynalazca John Searl (fot. Tom Miller).

W 1989 roku, w 10 lat po wydaniu książki Schaffrankego, w Einsiedeln w


Szwajcarii odbyła się konferencja Szwajcarskiego Stowarzyszenia na rzecz
Wolnej Energii, w której wzięło udział 900 inżynierów. Jedną z
zapowiedzianych atrakcji, które przyciągnęły mnie na tę konferencję, była
możliwość bezpośredniego spotkania z legendarnym Johnem Searlem. Nękany
powszechną krytyką wynalazca, wówczas już po sześćdziesiątce, został gorąco
powitany w bocznej sali, wypełnionej po brzegi. Searl emocjonalnie
opowiedział swoją historię o trudnościach i szykanach, jakich doświadczał, w
tym o pożarze, w którym spłonęło jego wyposażenie i w którym on sam doznał
poparzeń. Oświadczył, że mimo to nic go nie powstrzyma. Nie jest jednak
łatwo zebrać z powrotem szczątki marzeń, które rozprysły się jak bańka
mydlana. Nie wiadomo, czy zdoła odtworzyć swoje latające dyski. A może inni
zbudują coś pod wpływem jego inspiracji?

Energia dla ludzi


Historia Searla pod wieloma względami jest podobna do historii Davida
Hamela. Hamel sam przedstawia się jako prosty człowiek, z zawodu stolarz,
który ukończył tylko pięć klas szkoły podstawowej. W ostatnich ponad 20
latach budował eksperymentalne urządzenia z magnesami, których działanie
przynosiło nieoczekiwane skutki, na przykład w jednym eksperymencie doszło
do eksplozji i został zerwany dach z garażu służącego jako warsztat. Później
Hamel zbudował model maszyny wielkości 2,5 metra na rusztowaniu na
podwórku przed swoim domem. Gdy pewnego wieczoru uruchomił maszynę,
wytworzyła ona wokół siebie kolorową aurę jonizacji. Ku przerażeniu
wynalazcy maszyna wzbiła się w powietrze, poleciała z wielką prędkością w
kierunku Pacyfiku i zniknęła mu z oczu.
Zamiast radować się, że udowodnił możliwość zbudowania latającego
urządzenia, Hamel był zmartwiony, że odleciała jego maszyna z kosztownymi
magnesami. Następnie zabrał się do budowy dużego modelu z polerowanego
granitu i innych ciężkich materiałów i postanowił zadbać, aby testowe
uruchomienie odbyło się w obecności świadków.
Jego kolega z zachodniego wybrzeża Kanady, elektronik Pierre Sinclaire,
również zdeterminowany, by uwolnić nas od przestarzałych technologii, zajął
się sprzedażą filmu wideo z instruktażem, jak zbudować urządzenie Hamela, a
uzyskane dochody przeznaczył na pokrycie kosztów własnego modelu. Gdy te
nowe podejścia do wytwarzania elektryczności i napędu pojazdów zostaną
potwierdzone, obaj zamierzają przekazać swoją wiedzę całej ludzkości, a nie
jedynie wybranej grupie.
Czy jesteśmy gotowi do startu?
Sprzedawcy antygrawitacyjnej zabawki także postanowili dać ludzkości
nowe możliwości, idąc drogą edukacji, a równocześnie wzbudzając podziw i
zdumienie. Górna część zabawki Levitron unosi się stale w powietrzu,
napędzana tylko magnesami stałymi. Jeden ze sprzedawców dołącza do
zestawu instruktażowy film wideo zatytułowany Sztuka lewitacji. Mike Stewart
z Nowego Meksyku poinformował mnie, że ostatnim „magicznym”
osiągnięciem mającym na celu edukację ludzi jest zabawka o nazwie
Perpetuator, która wysyła impulsy do Levitrona, utrzymując go w ciągłym
ruchu. Jak mówi Stewart, „pozwala to dobrze zrozumieć magnetyzm”.
Patrząc, jak górna część Levitrona unosi się nad podstawą przez 5 minut,
wyobrażam sobie przyszłe możliwości związane z czystą energią i
antygrawitacją.
Jeśli chodzi o pytanie: „Czy możemy lecieć do gwiazd?”, przypomina mi to
dziecięce pytanie „Mamo, czy możemy…?” Gdyby istniała istota
ucieleśniająca Matkę Ziemię, sądzę, że odpowiedziałaby: „Możecie lecieć do
gwiazd i bawić się tam, kiedy posprzątacie ten bałagan u siebie!”
Bałagan? Jaki bałagan? Niech odpowie Adam Trombly, jeden z uczonych,
który występował na różnych konferencjach w latach 80. XX wieku (w tym na
wcześniej wspomnianej w Einsiedeln). Trombly założył sieć informacyjną pod
nazwą „Project Earth” (Projekt Ziemia). Mówi elokwentnie o stanie naszej
planety i podaje liczne fakty na poparcie swojego pilnego przekazu. Można się
z tym zapoznać na stronie internetowej www.projectearth.com.
Trombly wynalazł także niekonwencjonalny generator wykorzystujący
fluktuacje zerowe w próżni. Moim zdaniem technologia ta jest kolejną gwiazdą
na horyzoncie zapraszającą nas w ekscytującą przyszłość. Ale sądzę, że
najpierw powinniśmy się nauczyć, jak działać w harmonii z naturą na naszej
planecie, i w ten sposób udowodnić, że jesteśmy dostatecznie dojrzali, by
odpowiedzialnie posłużyć się bardziej zaawansowanymi technologiami. A
wtedy – w drogę!
14. ENERGIA NOCY
Susan B. Martinez

Czy sama Ziemia stara się zapewnić obfitość potrzebnej nam


czystej energii?

Firmom Mobil i Exxon to się nie spodoba. A także sektorowi energetyki


jądrowej. Nawet entuzjaści energii słonecznej mogą zmarszczyć brwi z
niedowierzaniem. Ale dajmy im czas. Wszystkie nowe idee, zwłaszcza te,
które zmieniają potoczne myślenie (w tym przypadku odwracając je o 180
stopni), spotykają się na początku z niechęcią.
Weźmy na przykład zorzę polarną: wspaniały spektakl barwnych świateł,
malowany na nocnym niebie w pobliżu bieguna północnego i bieguna
południowego. Pomiary w pasie Van Allena wykazały, że występują tam moce
rzędu 3 000 000 megawatów. Jest to cztery razy więcej energii, niż wynosi
szczytowe zapotrzebowanie Stanów Zjednoczonych w okresie letnim.
Czy warunki atmosferyczne mogą być wykorzystane do pozyskania energii?
Niektórzy uważają, że tak.
Na Alasce rozpoczęto badania nad możliwością wykorzystania energii zorzy
polarnej – tego zdumiewającego nocnego widowiska, które Maorysi nazywają
„płonącym niebem” i które migocze, kołysze się oraz tańczy na niebie walca z
cudowną gracją i nieopisanym pięknem. Jednak szanse na podłączenie się do
tego niemal okultystycznego źródła mocy są małe, chyba że zostanie
zmodyfikowana (a w istocie całkowicie zmieniona) nasza wiedza o mechanice
Ziemi. Musimy się dowiedzieć, skąd się biorą zorze, zanim rozpoczniemy
fascynujące próby przechwycenia ich energii z pożytkiem dla ludzkości.
Jeśli Ray Palmer ma słuszność, te błyszczące fajerwerki na niebie polarnym
biorą się nie z niebios powyżej, lecz z wnętrza Ziemi. Palmer, założyciel i
redaktor czasopisma „Fate” (Los), napisał około 1970 roku: „Nasz wystrzelony
ostatnio satelita ISIS potwierdził, (…) że energia, która powoduje zorzę
polarną, wypływa w górę z bieguna północnego, a nie spływa w dół z kosmosu
(ze Słońca), jak przedtem uważali uczeni”. Użycie w tym cytacie słowa
„przedtem” było nadmiernie optymistyczne, gdyż do dzisiaj uczeni, uparcie
ignorując własne odkrycia, wmawiają nam, że błyszczące zorze powstają pod
wpływem dalekiego Słońca. Podawane jest następujące wyjaśnienie: cząstki
nadlatujące ze Słońca są chwytane w pułapkę przez pole magnetyczne naszej
planety i zderzają się z cząsteczkami gazów w naszej atmosferze, powodując
świecenie.
Ale czy to jest możliwe? Trzeba wziąć pod uwagę dobrze znany fakt, że
gazy w atmosferze ziemskiej występują tylko w postaci cząsteczkowej,
podczas gdy długości fal świetlnych zorzy są często charakterystyczne dla
atomów, to znaczy atomowego azotu, atomowego tlenu itd. Skąd się bierze ta
atomowa energia, jeśli – jak zaobserwowali uczeni – normalna energia Słońca
nie wysyła takich linii promieniowania jak zorza?
Aby uratować tę teorię, postawiono szybko hipotezę, że ze Słońca nadlatują
cząstki o dużej energii, i do wyjaśnienia dodano pojęcie „wiatru słonecznego”.
Ten wymyślony wiatr słoneczny odpowiedzialny jest ponadto za spychanie
zorzy w kierunku rejonów polarnych Ziemi (z pominięciem wszystkich innych
szerokości geograficznych). Tym samym upieczono dwie pieczenie przy
jednym ogniu, gdyż jak inaczej dałoby się wyjaśnić fakt, że pierścień światła
zorzy tak upodobał sobie bieguny (co widać na zdjęciach satelitarnych Arktyki
i Antarktyki). Jednak dlaczego wiatr słoneczny dokonuje tych cudów tylko
nocą?
Popatrzmy teraz na problem odwrotnie i zobaczmy, czy Ray Palmer może
mieć rację. Przyjmijmy, że kierunek energii zorzy jest przeciwny: wypływa ona
w nocy ze środka Ziemi. Ten potężny prąd, wytwarzany przez własny silnik
czy dynamo naszej planety, „wypływa z bieguna północnego, powodując
zjawiska świetlne, które nazywamy zorzą”.
Wyobraźmy to sobie: planeta wydycha energię codziennie w nocy, a
zagłębiony (nikt nie wie dlaczego) biegun północny służy jako główny wylot, z
którego się ona wydobywa.
Wytrwali obserwatorzy, tacy jak amerykański fizyk William Corliss,
przyznają po cichu, że „w niektórych zorzach może się odbywać powolne
uwalnianie elektryczności ziemskiej do górnej atmosfery”. A więc mamy
ogromny strumień bezpłatnej i czystej energii, który wylatuje w górę do
atmosfery.
Jak pisze dalej Corliss, takim prądom, „które tworzą zorze polarne,
towarzyszą podobne prądy w skorupie ziemskiej”. Uczonego uderzyły
„zaskakujące obserwacje, które łączą zorze z (…) trzęsieniami ziemi i poświatą
na szczytach gór”. Ale obserwacje te nie powinny być zaskakujące, jeśli
dopuścimy ziemskie pochodzenie zorzy oraz możliwość istnienia dodatkowych
wylotów, którymi wydobywa się energia.
Bieguny nie są jedyną drogą wydostawania się tej ogromnej energii, która po
zachodzie słońca płynie przez jądro planety z powrotem do atmosferycznego
dynama (wiru), z którego pochodzi[3]. Na przykład w rejonie Brown Mountain
w Karolinie Północnej występują błyszczące światła, które wznoszą się zza
krawędzi „jak wybuchająca raca”, zwłaszcza w ciemne noce. Światła te „nagle
znikają”, podobnie jak zorze, które jak wiadomo, zmieniają się w ułamku
sekundy. Zjawisko to, zwane poświatą andyjską (Andes glow), występuje także
w Alpach, Górach Skalistych i w innych górach. Widoczne jest jako jasne
błyski kolorowego światła wydobywające się ze szczytów górskich i
wznoszące się ku niebu z wielką prędkością. Zjawisko jest widoczne niekiedy
z odległości setek kilometrów. Należy zwrócić uwagę, że rejon Brown
Mountain jest aktywny sejsmicznie, a badania brytyjskie wykazują „wyraźny
związek między tą poświatą a obecnością uskoków tektonicznych”. Mamy
więc nasze „ujścia energii”.
W istocie uderzające podobieństwo do zorzy polarnej wykazuje nie tylko
poświata andyjska, lecz także poświata występująca podczas trzęsień ziemi,
poświata niebieska (niewyjaśnione świecenie nieba w nocy), poświata morska,
poświata wulkaniczna, spontaniczne ognie na ziemi oraz ognie występujące na
bagnach (błędne ogniki).
Wulkany i trzęsienia ziemi powodują pęknięcia głęboko w ziemi. Podczas
trzęsień ziemi niekiedy (na przykład w Chile, Japonii, Chinach i Kalifornii)
pojawiają się na niebie światła wydobywające się z wnętrza ziemi. Przed
wielkim trzęsieniem ziemi w San Francisco w 1906 roku na pogórzach i
bagnach widać było wysokie niebieskie płomienie. Zjawiska intrygująco
podobne do zorzy występują na pustkowiach, bagnach, a nawet cmentarzach.
Najbardziej znane światła występujące na bagnach, tak zwane błędne ogniki, są
tak dziwne i tajemnicze, że „nie przeprowadzono nad nimi poważnych badań
naukowych”.
Te małe ogniki, jak za sprawą magii pojawiające się nocą nad obszarami
bagiennymi, mają te same właściwości co zorza. Ich „upiorne” światło
przypomina zwiewne kurtyny i miękkie draperie zorzy polarnej. Błędne ogniki
„podskakują” podobnie jak ognie zorzy, które w krajach anglosaskich są
nazywane „wesołymi tancerzami” (merry dancers). Podobnie również jak
zorza, błędne ogniki zmieniają błyskawicznie kolory i znikają w mgnieniu oka.
Błędne ogniki występują na wysokości rzędu metra od powierzchni ziemi, są
małe, ale jasne, i pojawiają się tylko nocą. Bez wątpienia pochodzą z ziemi,
podobnie jak poświata andyjska, luces del dinero[4], fairy lights[5], poświata
niebieska, poświata żeńszeniowa i rozmaite poświaty pojawiające się na styku
lądu i wody. Wszystkie te zjawiska występują tylko w nocy. Czym jest ta
„specjalna ziemska siła życiowa”, która zdaniem Chińczyków powoduje
świecenie żeń-szenia w nocy (dzięki czemu zbieracze mogą go znaleźć)? I jaka
energia powoduje, że rośliny wzrastają głównie w nocy?
Żadne z tych „cudów” nie występowałyby, gdyby Ziemia nie posiadała
specjalnej nocnej energii, nieznanej ludzkiej nauce, która odrzuca dobrze znane
zjawiska „upiornych świateł” w różnych miejscach, wyjaśniając je
prozaicznymi przyczynami, takimi jak załamanie światła z reflektorów
samochodowych (mimo że zjawiska te były opisywane przed wynalezieniem
samochodu) czy palenie się naturalnych gazów (mimo że ognie na bagnach są
zimne), bądź powołując się na stare, zawsze gotowe wyjaśnienie: zbiorową
halucynację. A jednak te tajemnicze światełka istnieją realnie, a ich „upiorny”
charakter odpowiada charakterowi zorzy polarnej – są ruchome, zmieniają
kształt, według różnych relacji „są oślepiające”, „tańczą w ciemności”,
zmieniają kolor, migają i znikają. Światła te wychodzą z ziemi, ewidentnie są
jej wyziewami i są widywane przez tysiące ludzi. Podobnie jak Puck, brytyjski
chochlik, pojawiają się tylko w nocy. Nie są wybrykiem natury, lecz jej
częścią, częścią tego samego wielkiego planu, który dał nam dzień i noc. Mają
te same osobliwe cechy co zorza polarna, wypływająca obficie z głównych
wylotów naszej planety – biegunów.
Wszystko, co wypływa z ziemi nocą, ma tę samą niepokonaną moc, dzięki
której zorza pojawia się na niebie, wyrzucona niczym popiół wulkaniczny
wzbijający się na 30 kilometrów do stratosfery. W światłach pojawiających się
na ziemi rozpoznajemy te same kolory, co w zorzy – zielony, żółty, niebieski i
czerwony. Zorza pachnie siarką lub ozonem – zapach ten jest analogiczny do
występującego przy trąbach wodnych, trzęsieniach ziemi, wybuchach
wulkanów, ogniach na plaży i ogniach na bagnach.
Także wielkie, idealnie geometryczne, obracające się świetlne koła
dostrzegane na morzu przez zdumionych ludzi są takie same jak koła zorzy.
Koła te były widziane na archipelagu we wschodnich Indiach, a towarzyszyły
im „świszczące dźwięki”, które (jak pisze Corliss) „są intrygująco podobne do
dźwięków towarzyszących zorzom występującym na małej wysokości”.
Corliss dodaje także, że te błyszczące fale morskie „przypominają opary
zorzy”. Nie wiadomo, dlaczego te błyszczące opary pojawiają się głównie na
Oceanie Indyjskim. Ale jeśli weźmiemy po uwagę, że pod tamtymi wodami
biegnie wielki łańcuch sejsmiczny, a w południowo-wschodniej Azji znajdują
się setki wulkanów, czy można wątpić, że wydobywają się tam ukryte siły
Ziemi? (W tym samym rejonie wystąpiło w 2004 roku katastrofalne tsunami).
Pani Nauka milczy na temat tej zdumiewającej mocy. Jednak wirowa
elektrownia otaczająca Ziemię i wyrzucana nocą na biegunach energia „są
bardzo zbliżone do znanej nam energii atomowej”. Wewnątrz wulkanów
panuje niezwykle wysoka temperatura, ponad 1000°C, co świadczy o tym, że
bierze w tym udział energia atomowa. To samo dotyczy efektu
piezoelektrycznego występującego przy trzęsieniach ziemi. Żarzenie się i duża
prędkość tajemniczych świateł i kul ogniowych także wskazują na rozrzedzoną
energię. Błękitna poświata, często występująca w ognikach na ziemi, może być
powiązana z właściwościami chemicznymi azotu atomowego i przypomina
poświatę błękitnej zorzy. Natomiast długość fali nocnej poświaty niebieskiej,
podobnie jak w przypadku zorzy, odpowiada tlenowi atomowemu. Poświata
niebieska to miękkie słabe światło widoczne na nocnym niebie. Gdy nie ma
Księżyca, jest ono jaśniejsze niż światło wszystkich gwiazd łącznie. Czy
poświata niebieska pochodzi z górnej atmosfery, jak twierdzi nauka? A może
jest to delikatny, rozproszony oddech naszej planety emanujący z niej od
zmierzchu do świtu?
W fikcyjnym obrazie wnętrza Ziemi, przedstawionym przez proroczego
Juliusza Verne’a w książce Podróż do wnętrza Ziemi, wnętrze naszej planety
„jest oświetlone jak za dnia (…) oświetlenie miga, a oświetlająca energia (…)
jest ewidentnie pochodzenia elektrycznego, charakterem przypomina zorzę
polarną (…) oświetla całą oceaniczną pieczarę”. Idee Verne’a, znacznie
wyprzedzające jego czasy, były częściowo owocem wyobraźni, a częściowo
wynikiem dobrego zrozumienia istoty rzeczy. Gdy XIII-wieczni
Skandynawowie spekulowali, że „zorza promieniuje nocą światło, które
wchłonęła za dnia”, gdy według ludowych podań skandynawskich zorza
pochodzi z głębi oceanu, gdy Eskimosi opowiadają o zorzach występujących
tak nisko, że zabijały ludzi – czy powinniśmy tę ludową naukę odrzucać jako
przesądy?
Chociaż wielu marzyło o pozyskiwaniu bezpłatnej energii z pola
magnetycznego otaczającego Ziemię, bardzo mało zainteresowało się
tajemnicą zorzy polarnej. Zorza jest przedstawiana romantycznie jako „oddech
spoza planety”, a komentarze na ten temat popadają z jednej skrajności w
drugą – od sentymentalnych bajeczek do naukowych dogmatów. W
rzeczywistości teoria „wiatru słonecznego” upada, gdy przyjrzymy się pasowi
Van Allena, w którym jakoby powstaje zorza pod wpływem promieniowania
Słońca. Jednak pas ten otacza Ziemię na kształt obwarzanka i rozciąga się na
wszystkie szerokości geograficzne poza biegunami (gdzie wylatujący z Ziemi
strumień toruje sobie drogę do atmosfery). Gdyby zorze polarne spadały na
Ziemię z pasa Van Allena, powinny występować nie na biegunach, lecz na
równiku i na średnich szerokościach. W rzeczywistości jest odwrotnie.
Co nauka ma do powiedzenia na temat tego oczywistego faktu?
Chimeryczny wiatr słoneczny jest jakoby wzmacniany przez „fale Alfvena,
które przyśpieszają cząstki dolatujące z kosmosu”. W ten sposób ładnie
wyjaśnia się także fakt, że promienie zorzy są „bardziej intensywne, gdy
zbiegają się blisko powierzchni Ziemi”, i „stopniowo zanikają” w atmosferze.
Ale dane NASA wskazują na coś całkiem przeciwnego! Film nakręcony na
Antarktydzie pokazuje, jak „zorza emanuje z otworu w kontynencie (…) i
strzela w górę błyszczącymi strumieniami (…) w kierunku zenitu”. Fizycy,
począwszy od wielkiego Karla Gaussa, uznają magnetyczną naturę wnętrza
Ziemi i twierdzą, że pole magnetyczne Ziemi jest w istocie generowane przez
prądy elektryczne w jej wnętrzu.
Dlaczego zatem nie wyciągnięto z tego wniosków?
Pani Nauka z własnych powodów woli milczeć w sprawie prostego pytania:
dlaczego zorza występuje nocą? Dlaczego nie może tak jak tęcza pojawić się o
dowolnej porze? Czy fale Alfvena i wiatr słoneczny śpią w dzień? A może Ray
Palmer ma jednak rację, gdy zwraca uwagę na nocną energię, która „wypływa
w górę z bieguna północnego”?
Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego większość trzęsień ziemi i
wybuchów wulkanów odbywa się w nocy lub wczesnym rankiem?
Teraz już wiemy dlaczego.
A dlaczego występuje 24-godzinne opóźnienie pomiędzy rozbłyskami
słonecznymi (czytaj: gwałtownymi impulsami wiru) a szczególnie wielkimi
zorzami?
Teraz już wiemy dlaczego; energia ta musi najpierw przejść przez Ziemię
nocą i wypłynąć przez wyloty na biegunach. I nie ma to nic wspólnego ze
Słońcem.
Ziemia pobiera energię za dnia i uwalnia potężny strumień magnetyczny
nocą. Czy to jest anomalne i poza zakresem nauki? Czy powinniśmy skazać te
zjawiska – światła, dźwięki, ruchy, zapachy, płomienie, impulsy i wstrząsy
naszej dynamicznej planety – na zsyłkę, aby odbywały wyrok wraz z innymi
łobuzami z manowców nauki? Wszystkie te różnorodne tajemnice na pewno
opierają się na bardzo niewielu zasadach, zamiast tysiąca jeden
skomplikowanych wyjaśnień Pani Nauki.
Gejzery są wykorzystywane do ogrzewania miasta Reykjavik na Islandii.
Wulkany, które wydzielają energię taką jak bomby atomowe, okazały się w
praktyce ogromnym źródłem taniej energii.
Miasteczka na Antarktydzie są ogrzewane przez wielkie naturalne korytarze,
którymi płyną gorąca woda i para.
Zorza polarna natomiast, jeden z cudów świata, wielkie świetlne widowisko
na niebie, może się okazać jeszcze większym cudem, gdy jej gigantyczna
energia zostanie wykorzystana dla dobra ludzkości.
15. TECHNIKA CZYNIENIA
NIEWIDZIALNYM
John Kettler

Czy nowa technologia może sprawić, że obiekt materialny


zniknie z oczu?

Wyraz „kamuflaż” pochodzi z francuskiego (camouflage) i dosłownie znaczy


„pokryć kwiatami”. W naturze maskowanie było stosowane od
najdawniejszych czasów przez zwierzęta tak różne jak kameleon, ośmiornica,
zebra i flądra. Pierwotne plemiona stosowały również kamuflaż do celów
wojennych, aczkolwiek zorganizowane techniki maskowania w wojsku zaczęto
stosować znacznie później.
Słynni japońscy ninja pojawili się około 600 roku n.e., chociaż ich
fundamentalne idee pochodzą z chińskiego dzieła Sun-cy (mistrz Sun)
napisanego 1000 lat wcześniej. Jednak dopiero na przełomie XIX i XX wieku
najlepsza w tamtym czasie armia na świecie, brytyjska, zaprzestała stosowania
podczas bitwy jaskrawych szkarłatnych mundurów i wprowadziła mundury w
kolorze khaki, które dały używającym ich żołnierzom przewagę podczas wojny
burskiej w Afryce. Szkarłatne mundury były nadal stosowane mimo masakry,
jakiej wcześniej podczas rewolucji amerykańskiej dokonali w brytyjskich
szeregach amerykańscy snajperzy odziani w trudne do dostrzeżenia ubrania z
koźlej skóry.
Reakcja była typowo brytyjska: powściągliwa, kontrolowana i dyskretna.
Polegała na wprowadzeniu kilku oddziałów specjalnych, zwłaszcza 95.
regimentu strzelców (The Rifles). Być może czytelnicy pamiętają film Sharpe’s
Rifles, w którym Sean Bean gra podoficera, a potem oficera słynnego oddziału
Zielonych Kurtek (Green Jackets), które były użyte po raz pierwszy w
działaniach bojowych w Hiszpanii podczas wojen napoleońskich. W
warunkach europejskich zielone mundury sprawdzały się o wiele lepiej od
szkarłatnych.
Chociaż maskowanie okrętów wojennych jako niewinnych statków
handlowych, a nawet jako jednostek przeciwnej strony było stosowane od
wieków, dopiero podczas amerykańskiej wojny domowej wprowadzono
kamuflaż okrętów. I nawet wtedy były to raczej szare mgliste desenie mające
na celu ukrycie jednostek przemykających się w przybrzeżnej mgle przez
blokadę przed oczami czujnych obserwatorów na blokujących statkach.
Dopiero podczas I wojny światowej oficjalnie wprowadzono malowanie
okrętów wojennych w desenie maskujące, które miały na celu ukrycie
obecności jednostki albo zmylenie celowniczych dział z nieprzyjacielskich
okrętów przez zniekształcenie widoku (podobną rolę odgrywa mocny deseń
maskujący zebry). Gdy rozpoznanie z powietrza, a potem ataki lotnicze
stawały się coraz większym problemem dla obiektów zarówno na ziemi, jak i
w powietrzu, techniki kamuflażu zaczęto stosować powszechnie, również w
samolotach. Jednak myśliwce z niektórych jednostek, na przykład Jasta 27
(Latający Cyrk Richthofena), były malowane w jaskrawe wzory widoczne z
odległości wielu kilometrów, co miało na celu sianie strachu. Sam Manfred
von Richthofen latał trójpłatowcem Fokker w jaskrawym kolorze czerwonym
(stąd jego przydomek „Czerwony Baron”).
15.1. Podczas I wojny światowej Niemcy usiłowali wyprodukować
niewidzialne samoloty, czego przykładem jest przezroczysty jednopłatowiec
Fokker E III.

Jedną z prawdziwie nowatorskich koncepcji, jakie powstały w wyniku I


wojny światowej, było pojęcie „optycznej niewidzialności samolotu”. O
osiągnięciach tych wiadomo niewiele, ale w 1916 roku Niemcy przerobili
standardowy jednopłatowiec Fokker E III. Normalnie drewniany szkielet
samolotu był pokrywany płótnem, a całość następnie lakierowana. W tym
przypadku jednak pomalowano szkielet na biało, a wszystkie elementy
wyposażenia, takie jak osłona silnika, zbiornik paliwa, uzbrojenie itd., albo też
pomalowano na biało, albo pokryto powłoką lustrzaną. Następnie na szkielet
nałożono poszycie z przezroczystego tworzywa cellon (octano-maślan
celulozy), wynalezionego przez mało znanego niemiecko-żydowskiego
chemika Arthura Eichengruena.
15.2. Jednopłatowiec Fokker E III wyposażony w przezroczyste poszycie z
tworzywa cellon, które utrudniało dostrzeżenie samolotu.

To pionierskie osiągnięcie z dziedziny niewidzialnych samolotów zostało


opisane w artykule w „Angewandte Chemie International” przez Elisabeth
Vaupel z Muzeum Niemieckiego w Monachium[6]. Później, w latach 30. XX
wieku, rosyjski konstruktor S.G. Kozłow dokonał w zasadzie tego samego z
samolotem szkoleniowym Jakowlew AIR-4, używając francuskiego tworzywa
rodoid, przezroczystego i przypominającego gruby celofan, opisanego jako
„szkło organiczne” (www.aviation.ru/okb/php). Optyczna niewidzialność była
skuteczna na średnie i duże odległości, problem jednak polegał na tym, że
tamtym czasie zaczęto przechodzić na samoloty o metalowym szkielecie i
metalowym poszyciu wytrzymującym większe naprężenia, a ponadto samoloty
stawały się coraz solidniejsze i masywniejsze, wobec czego w 1935 roku
projekt skasowano.
Rosjanie dokonali jednak potem wielkiego przełomu w dziedzinie
maskowania samolotów. Druga wojna światowa w ogóle była okresem wielu
innowacji w tym zakresie, a niektóre aspekty tych osiągnięć są dotąd
przedmiotem gorącej dyskusji. To, co wiemy, jest zdumiewające. Na przykład
Niemcy opracowali prawie niewidoczny dla radaru samolot Horten typu
„latające skrzydło” (Ho IX V3) i byli bliscy wdrożenia go do produkcji. W
chrapach późniejszych modeli U-Bootów stosowano prymitywny materiał
pochłaniający fale radarowe. Amerykanie prowadzili prace nad
wykorzystaniem tak zwanego efektu Yehudiego: na przednich krawędziach
skrzydeł i osłony silnika w samolotach do zwalczania okrętów podwodnych
umieszczano światła, które zmniejszały kontrast pomiędzy ciemnym
samolotem a jasnym niebem (kontrast ten był jednym z najważniejszych
czynników umożliwiających wizualne wykrywanie samolotów). Dzięki
takiemu rozwiązaniu samolot mógł być wykryty dopiero wówczas, gdy
znajdował się w odległości 3 kilometrów, co nie dawało U-Bootowi dość czasu
na zanurzenie się i uniknięcie ataku.
Większość ludzi niewiele wie o tych osiągnięciach. Znana jest też jednak
bardzo kontrowersyjna sprawa innego amerykańskiego projektu związanego z
techniką niewidzialności, będącego owocem prac wielkiego uczonego Nikoli
Tesli oraz zespołu najtęższych umysłów z Princeton, znanego jako Instytut
Zaawansowanych Badań (Institute for Advanced Studies), w którego skład
wchodzili między innymi Einstein i von Neumann. Chodzi o projekt
niewidzialnego okrętu, noszący oficjalną nazwę kodową Rainbow, ale znany
jako „eksperyment filadelfijski”. Projekt był odpowiedzią na liczne przypadki
zatapiania statków i okrętów przez U-Booty, przy czym w niektórych okresach
tonęło więcej jednostek, niż zdołano ich budować. Idea polegała na tym, by
dzięki użyciu silnych wirujących magnesów i pól mikrofalowych utworzyć
wokół okrętu pewnego rodzaju kapsułę energetyczną, przez którą nie
przechodziłoby światło, w wyniku czego okręt stałby się optycznie
niewidzialny. Zdaniem niektórych celem było również uzyskanie
niewidzialności przez radar.
Podczas eksperymentu wystąpiło jakoby wiele nieoczekiwanych efektów,
takich jak teleportacja. Były też inne negatywne skutki, niektóre przewidziane
przez Teslę, który ostrzegał przed nimi, a potem wycofał się z projektu (i
podobno sabotował go, gdyż niepokoił się o załogę). Zastrzeżenia Tesli zostały
zignorowane i zmierzano śpiesznie do sprawdzenia koncepcji na statku z
załogą. Eksperyment dotyczył zaawansowanych koncepcji lokalnej
rzeczywistości otaczającej ludzi i polegał – by użyć terminologii ze Star Treka
– na częściowej teleportacji do obiektu o stałym stanie skupienia! To już jest
bardzo niepokojące!
Chociaż spekulacje te wydają się zbyt daleko idące, istnieją materiały
dowodowe wskazujące, że von Neumann nie tylko prowadził te prace dalej, ale
że ostatecznie wykorzystano wyniki rzeczywiście do celów militarnych.
Wiadomo, że w latach 80. XX wieku amerykański lotniskowiec, pilnie
śledzony przez sowieckie trawlery szpiegowskie jako ważna ruchoma
platforma zdolna do ataku nuklearnego, po prostu zniknął w mgnieniu oka i
pojawił się w innym miejscu oddalonym o setki kilometrów. Źródła
wywiadowcze relacjonowały, że gdy radzieckie załogi straciły z oczu
lotniskowiec, reakcja była taka, jakby ktoś wsadził kij w mrowisko. Wszystkie
jednostki zdolne do pływania lub latania zostały skierowane do panicznego,
zakrojonego na ogromną skalę poszukiwania zgubionego lotniskowca. Po
wielu godzinach wyczerpujących poszukiwań odnaleziono lotniskowiec daleko
od miejsca, gdzie początkowo się znajdował. Mówi się, że kapitan okrętu
został zdymisjonowany za aktywowanie bez zezwolenia ściśle tajnego
wyposażenia.
Gdy Amerykanie nad Wietnamem Północnym, a potem Izraelczycy podczas
wojny Jom Kippur w 1973 roku przekonali się boleśnie na własnej skórze, jak
groźne są nowoczesne środki obrony przeciwlotniczej, mało kto zdawał sobie
sprawę, że klucz do problemu został ujawniony w Związku Radzieckim w
1962 roku. Był on zagrzebany w pracy tak niezrozumiałej, że sam jej autor
powiedział o swoich kolegach: „Oni myśleli, że moja praca to bzdury”.
Co to była za cudowna praca? Mietod krajewych wołn w fiziczeskoj tieorii
difrakcji (Metoda fal krawędziowych w fizycznej teorii dyfrakcji), artykuł
opublikowany w 1962 roku w czasopiśmie „Sowietskoje Radio”. Jego autorem
był Piotr Ufimcew. Praca jest obecnie dostępna pod sygnaturą DOC ID
19720010515N(72N18165) NASA Technical Reports, Report AD-733203
FTD-HC-23-259-71 (243 strony).
Bezpośrednio z tego głęboko technicznego artykułu wypłynęła koncepcja,
którą w 1975 roku Dennis Overholser, pracownik firmy, która wówczas
nazywała się Lockheed Skunk Works, przedstawił swojemu szefowi, prezesowi
firmy Benowi Richowi. Koncepcja ta była kluczem do niewykrywania przez
radar, a polegała na zaprojektowaniu samolotu w rewolucyjnym kształcie,
który składałby się z bardzo starannie obliczonych płaszczyzn tworzących
układ przypominający ścianki kryształu. Szanse na to, że samolot w takim
kształcie kiedykolwiek uniesie się w powietrze, uznawano za tak małe, że
projekt przezwano „Hopeless Diamond” (Beznadziejny Diament), ale jego
oficjalna nazwa brzmiała „Have Blue” (Mieć Niebieski). Był to model mający
na celu wykazanie skuteczności technologii. Po długich, kosztownych i
głęboko utajnionych pracach rozwojowych powstał myśliwiec F-117 Stealth.
Został on użyty po raz pierwszy raczej bez rozgłosu podczas operacji „Just
Cause” w Panamie w 1989 roku, a potem był gwiazdą podczas operacji
„Pustynna Burza” w 1990 roku. W tym samym 1990 roku, podczas wizyty
naukowej w Stanach Zjednoczonych, Piotr Ufimcew dowiedział się, że jego
odkrycia, w swoim czasie zignorowane w jego kraju, zostały skwapliwie i
potajemnie wykorzystane przez Amerykanów do wdrożenia jednej z
najważniejszych technologii, która – jak się ogólnie uważa – zmusiła Związek
Radziecki do takiego zwiększenia wydatków na zbrojenia, że spowodowało to
jego upadek (Związek Radziecki rozpadł się w 1989 roku). Cóż za wspaniały
paradoks!
Na tle tych projektów, a także innych, takich jak niewidzialny bombowiec
B-2 Spirit i niewidzialny statek „Sea Shadow” (zbudowany – rzecz ciekawa –
potajemnie wewnątrz słynnego statku badawczego „Glomar Explorer”), a także
fascynujących doniesień o pojeździe AVR (Alien Replica Vehicle – replika
pojazdu obcych) śmigającym wokół Strefy 51[7], należy przyjrzeć się dwóm
osiągnięciom, które bynajmniej nie wymagają technologii antygrawitacyjnej.

Metamateriały, nie magia


Niektórzy czytelnicy być może przypominają sobie doniesienia w
popularnych mediach o „pelerynie niewidce”, którą wynalazł Susumi Tachi z
Japonii. Działa ona na tej zasadzie, że scena za osobą ubraną w pelerynę
zostaje zobrazowana i wyświetlona na przedniej stronie peleryny, w wyniku
czego widoczność takiej osoby staje się znacznie mniejsza z powodu zatarcia
kształtów oraz zmniejszenia kontrastu optycznego w stosunku do tła. Wadą
urządzenia jest jego ogromna złożoność: zawiera ono liczne kamery, przewody,
wyświetlacze i mnóstwo innego sprzętu. Ale załóżmy, że możemy uzyskać ten
sam efekt bez całej tej kosztownej elektroniki? Okazuje się, że to, nad czym
japoński wynalazca pracował na poziomie makro, może być wielkim
przełomem technicznym na poziomie mikro, a nawet nano. Ile jest w tym
magii?
Termin „metamateriał” został użyty po raz pierwszy przez Rogera Walsera z
uniwersytetu w Teksasie w artykule opublikowanym w 2001 roku. Autor
zdefiniował „metamateriały” jako „sztuczne kompozyty, które umożliwiają
uzyskanie własności materiałowych wykraczających poza ograniczenia
konwencjonalnych kompozytów”. Nie należy się dziwić, że temat ten stał się
przedmiotem zainteresowania Agencji Zaawansowanych Projektów
Badawczych z Dziedziny Obronności (Defense Advanced Research Projects
Agency, DARPA), która uruchomiła w 2001 roku własny program badawczy.
Kierownicy programu, Valerie Brown i Stu Wolf, rozszerzyli powyższą
definicję, która obecnie jest następująca: „Metamateriały jest to nowa klasa
uporządkowanych kompozytów, które wykazują wyjątkowe właściwości
normalnie nieobserwowane w przyrodzie. Właściwości te wynikają z
jakościowo nowych funkcji reagowania, które: 1) nie występują w materiałach
składowych metamateriału; oraz 2) są spowodowane wprowadzeniem
sztucznie wytworzonych, niesamoistnych niehomogeniczności o bardzo
małych rozmiarach”.
Mówiąc językiem bardziej zrozumiałym, metamateriały powstają w ten
sposób, że bierzemy normalne materiały kompozytowe i modyfikujemy je
przez dodanie mikrostruktur lub nawet nanostruktur, w wyniku czego
uzyskujemy materiały tak egzotyczne, że pasują do powiedzenia Arthura C.
Clarke’a: „Każda dostatecznie wysoko zaawansowana technologia jest nie do
odróżnienia od magii”. O jak bardzo egzotycznych właściwościach mówimy?
Pomyślmy o tym w taki sposób: jeśli standardowa nauka obejmuje tylko jedną
ćwiartkę tego, co jest teoretycznie możliwe, metamateriały dają nam pozostałe
trzy ćwiartki. Jaki postęp to rokuje? Koncepcję metamateriałów omawia David
R. Smith w sekcji Electromagnetic Materials (Materiały elektromagnetyczne)
swojego serwisu internetowego[8]. Smith jest jednym z trzech autorów
ważnego artykułu o metamateriałach opublikowanego 25 maja 2006 roku w
„Science”.
Prawdziwie fascynujące są nie metody wyostrzania obrazów radarowych,
wytwarzanie lepszych silników i temu podobne udoskonalenia, lecz
zdumiewające możliwości czynienia obiektów niewidzialnymi dzięki
metamateriałom, które uginają mikrofale i fale świetlne, ukrywając to, co ma
być ukryte – czy będzie to samolot, statek kosmiczny, czy też żołnierz. O tym
właśnie jest artykuł w „Science”, a Smith eksploruje te możliwości w części
zatytułowanej Plan na rzecz niewidzialności[9]. Omawia tam fundamentalne
pojęcie niewidzialności prezentowane w książkach i filmach science fiction
oraz zestawia uproszczenia, do jakich mają prawo autorzy książek i filmów, z
rzeczywistymi i ewentualnymi możliwościami realizacji zgodnymi z nauką.
Niewidzialności nie można uzyskać obecnie, ale jest to cel, do którego zmierza
rozwój technologii.

Kiedy dobrze jest dać się wypaczyć


Co by było, gdyby można było sprawić, że radar lub obserwator wizualny
widziałby nie samolot, statek kosmiczny, czołg, żołnierza itd., lecz tylko tło za
nim, tak jakby takiego obiektu w ogóle nie było? Ze względu na problemy z
długością fali technologia ta najpierw stanie się możliwa w paśmie mikrofal,
gdyż w paśmie tym długość mikrofal jest znacznie większa niż fal światła
widzialnego. Jednak przynajmniej teoretycznie możliwe jest to również w
paśmie optycznym. Jak zatem by to działało?
Jak wspomnieliśmy, metamateriały zachowują się w sposób dotychczas
niespotykany, mogą między innymi wykazywać ujemny współczynnik
refrakcji w przypadku oświetlenia promieniowaniem elektromagnetycznym o
odpowiedniej częstotliwości. Mówiąc prościej, taki metamateriał zamiast
załamywać fale w kierunku źródła, będzie kierować je gdzie indziej. Można to
porównać do opływania wody wokół mola czy przyczółka mostu. W
rozwiązaniach obecnie istniejących uzyskuje się ten efekt za pomocą bardzo
małych kulek lub cylindrów (w skali mikroskopijnej lub nano), wbudowanych
starannie bezpośrednio w materiał kompozytowy. Elementy te przechwytują
padające promieniowanie mikrofalowe lub świetlne (w zależności od typu
takiego materiału) i kierują je wokół strony obserwowanej na stronę przeciwną,
gdzie zostaje wyemitowane.
Obserwator nie widzi takiego obiektu, gdyż nie odbiera od niego żadnych
fal, przynajmniej w zakresie, w jakim skutecznie działa dany metamateriał. W
przypadku fal radarowych sygnał po prostu płynie dalej, aż napotka inny
obiekt, od którego się odbije, wróci do radaru i zostanie zmierzony w zwykły
sposób. W przypadku fal świetlnych obserwator lub system obserwacji widzi
tylko to, co znajduje się za obiektem.
Czy to rozwiązuje wszystkie problemy? Niekoniecznie. Metamateriały są
„stratne”, co oznacza, że nie wysyłają całości padającego promieniowania, lecz
pochłaniają z niego ponad 20%. Ponadto działają tylko w ściśle określonych
częstotliwościach, co oznacza, że dla każdej możliwej częstotliwości fal
używanych do obserwacji niezbędne jest opracowanie innego, specjalnego
metamateriału. Obecnie nie jest znany żaden metamateriał, który byłby
skuteczny w szerokim zakresie częstotliwości.
Interesujące jest podobieństwo metamateriałów do materiałów
półprzewodnikowych używanych w nowoczesnej elektronice. W obu
przypadkach celowe zanieczyszczenie skądinąd niewinnej i powszechnie
spotykanej substancji umożliwia osiągnięcie efektów, które inaczej byłyby
niemożliwe.
16. WOJNY METEOROLOGICZNE
John Kettler

Czy katastrofy naturalne mają swoje nienaturalne aspekty?

Historyczny sezon burz tropikalnych w 2005 roku – gdy liczba burz była tak
duża, że specjalistom zabrakło imion z ustalonej listy i musieli zamiast tego
użyć liter greckich – ostatecznie już chyba skłonił opinię publiczną do uznania,
że z pogodą jest coś zasadniczo nie w porządku. Przez „nie w porządku”
należy rozumieć, że dzieje się coś nienaturalnego. Wskutek tego koncepcje i
ludzie zazwyczaj pozostający na marginesie i poza zainteresowaniem opinii
publicznej nagle są prezentowani w mediach, i to w tak niezwykłych miejscach
jak „Business Week Online”.
Rozważmy co następuje: po pierwsze „normalna” pogoda w długookresowej
perspektywie klimatologicznej jest raczej wyjątkiem od zwykłej
prawidłowości. Zazwyczaj było generalnie zimniej oraz pogoda była mniej
stabilna. Tak więc żyliśmy ostatnio w okresie wyjątkowo łagodnym i
przyzwyczailiśmy się do tego.
Po drugie teoria, że występuje globalne ocieplenie spowodowane efektem
cieplarnianym, jest jedynie teorią. Nie zmieniają tego faktu paniczne opisy i
wypowiedzi mędrców w mediach, a nawet doniesienia o cofaniu się lodowców.
Wielu cenionych uczonych nie uważa tej teorii za słuszną i opublikowało jej
miażdżącą krytykę.
Po trzecie wielu uczonych wysuwa argumenty, że to nie atmosfera się
nagrzewa, lecz wnętrze naszej planety, czego świadectwem są wybuchy od
dawna nieczynnych wulkanów, pojawianie się nowych wulkanów oraz liczne
doniesienia o narastaniu sił wulkanicznych we wrażliwych miejscach Ziemi[10].
Ponadto rolę odgrywa wiele innych czynników. Aktywność Słońca jest
obecnie wyjątkowo duża, niezgodnie z 11-letnim cyklem. Mitch Batrow na
kanale telewizyjnym (www.ectv.com) wskazał na bezpośredni związek między
silną aktywnością Słońca a (między innymi) anomaliami pogodowymi. Istnieją
dowody, że na naszą planetę wpływają bezpośrednio niestabilności gwiazd
(„trzęsienia gwiazd”), nie wspominając nawet o scenariuszu z hipotetyczną
planetą X (Nibiru) i jej potencjalnie ogromnym wpływie na pogodę przy
rzekomym zbliżaniu się do Ziemi. Niektórzy nawet wierzą, że możemy mieć
globalną hiperpogodę, taką jak przedstawiona w katastroficznych filmach
Koniec świata czy Pojutrze.
I czy przy tych wszystkich problemach, faktycznie występujących lub
gotowych wystąpić, czy na dodatek są ludzie, którzy ingerują w naturę?

Związki z Matką Ziemią


Starożytni i nowożytni pisarze od dawna zwracali uwagę na występujący
jakoby związek między zażartymi bitwami a ekstremalną pogodą. Dodawano
do tego „naukowe” wyjaśnienie, że hałas, pył itd. powodują zwiększenie
opadów wskutek silniejszych efektów kondensacji, a także dodawanie energii
do rodzącej się burzy. To czysto mechanistyczne wyjaśnienie oczywiście
pomija Matkę Ziemię, Gaję. Czy słusznie? Dla ludzi wychowanych w tradycji
nauk hermetycznych („jak powyżej, tak poniżej”) odpowiedź jest oczywiście
negatywna.
Interesujące, że w przypadku huraganu Katrina występuje godna uwagi
zgodność pomiędzy tak zwanymi fundamentalistycznymi ewangelikami a
kręgami najbardziej na pozór od nich odległymi, mianowicie wyznawcami
Lucyfera. Co jest wspólnym motywem? Kara. Fundamentalistyczni ewangelicy
uważają, że zniszczenie Nowego Orleanu było niczym innym jak karą boską
zesłaną na miasto za jego zinstytucjonalizowaną niegodziwość. Wyznawcy
Lucyfera natomiast, w osobie medium parapsychologicznego Aarona Donahue,
uważają, że Ziemia „podnosi się i wydaje wyrok po latach złego używania i
nadużywania przez ludzkość. Gdy planeta umiera, poświęca swoją energię na
atakowanie ludzi, którzy bezmyślnie ją zabijają”. Jak wynika z publikacji
Aaron: Katrina – A Mother’s Gift to a Greedy Nation (Aaron: Katrina –
podarunek Matki dla chciwego narodu) (www.farshores.org/jd090305.htm),
Donahue powiedział wyznawcom Lucyfera słuchającym jego audycji w
internetowym radiu Voice of Lucifer (Głos Lucyfera), że mają „nauczyć się żyć
blisko Ziemi, aby chronić się przed chaosem, który spada na ludzkość, nie
tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz także na całym świecie”.
Wszystko to brzmi dziwacznie, ale łatwo wykazać, że niejednokrotnie te
same motywy występują w różnym czasie tu i tam, nie tylko w rozmaitych
kulturach na całym globie, lecz także w snach, wizjach i proroctwach. Motywy
te są przekazywane ludziom tak różnym pod względem religijnym i etnicznym,
jak wodzowie plemion i gospodynie domowe z przedmieść. Ostrzeżenie jest
jasne i niedwuznaczne: Matka Ziemia wiernie odzwierciedla fluidy i
zachowania ludzkości. Im bardziej szalone i destrukcyjne jest nasze
zachowanie, zarówno wobec planety, jak i wzajemnie wobec siebie, tym
bardziej niestabilna i niebezpieczna staje się nasza ukochana gospodyni.
Ale może ludzie celowo ingerują w pogodę? Czy to jest w ogóle możliwe?

Polityka i superbronie
Amerykański sekretarz obrony William Cohen powiedział w kwietniu 1997
roku na konferencji poświęconej zwalczaniu terroryzmu, sponsorowanej przez
byłego senatora Sama Nunna: „Inni [terroryści] angażują się nawet w
ekoterroryzm, polegający na zmianie klimatu oraz wywoływaniu trzęsień ziemi
i wybuchów wulkanów zdalnie, przy użyciu fal elektromagnetycznych. (…)
Jest tam wiele inteligentnych umysłów, które pracują nad znalezieniem
sposobów siania terroru w innych narodach. (…) Zagrożenie to jest realne i
dlatego musimy nasilić nasze działania [na rzecz zwalczania terroryzmu]”.
Tom Bearden, emerytowany podpułkownik armii Stanów Zjednoczonych o
błyskotliwym intelekcie, zajmujący się badaniami w dziedzinie energii,
„prorok” broni skalarnych, zauważa w swoim obszernym serwisie
internetowym (www.cheniere.org), że fragmenty powyższej wypowiedzi
Cohena ujęte w nawiasy są dopiskami „wyjaśniającymi” (czytaj:
„interpretującymi”) dodanymi przez PR-owców z Pentagonu. Zgodnie z
oryginalnym tekstem, taką niszczącą broń mają do swojej dyspozycji grupy i
państwa.
Ale jakie grupy!
Niezależne badania przeprowadzone wspólnie przez Toma Beardena i Rona
Masona, emerytowanego geologa, odkryły istnienie sojuszu potwornego nawet
jak na hollywoodzkie standardy wrednych typów. W serii sześciu artykułów
opublikowanych pod tytułem Bright Skies (Jasne niebo)[11] w czasopiśmie
„Nexus” (www.nexusmagazine.com) Mason przekonująco wykazuje, że sekta
Boska Prawda, znana z ataku z użyciem trującego gazu sarin w tokijskim
metrze, po kryjomu zbudowała i przetestowała na odludziu w zachodniej
Australii urządzenie oparte na koncepcjach Tesli. Urządzenie to nie tylko
wywołało trzęsienie ziemi, lecz także było w stanie to uczynić na obszarze,
gdzie według danych historycznych i jak daleko sięga pamięć Aborygenów
nigdy nie było trzęsień ziemi. Późniejsze artykuły z tej serii uściśliły, że
uderzenie za pomocą broni skalarnej w obszar Australii wyszło z terytorium
Rosji. Co gorsza, te próbne ataki były wycelowane w punkty rozmieszczone
regularnie, bez uwzględnienia podziemnej struktury geologicznej. Ale nie to
jest jeszcze najgorsze. Okazuje się, że ultranacjonalistyczna sekta ma
potężnych sojuszników.
Grupy terrorystyczne wymagają finansowania, jest więc całkiem naturalne,
że ultranacjonalistyczna grupa szukająca zemsty na Stanach Zjednoczonych za
ataki atomowe na Hiroszimę i Nagasaki może uzyskać wsparcie od ludzi o
podobnym sposobie myślenia. Dobrze pasuje tu straszliwa yakuza, japońska
mafia wywodząca się jakoby z grupy zagorzałych ultranacjonalistów, którzy
zorganizowali się pod koniec II wojny światowej. Yakuza ma pieniądze i
władzę. Lecz skąd wziąć superbroń? Teraz, czytelniku, odpowiedz szybko:
jakie byłe supermocarstwo upadło w 1989 roku? A jak nazywała się jego
wszechwładna służba bezpieczeństwa, która kontrolowała nie tylko broń
nuklearną, lecz także broń skalarną? Czy zagadka była trudna: Związek
Radziecki (obecnie Rosja) i KGB (obecnie FSB)?
Jak wynika z badań Toma Beardena, Rona Masona i innych, w zasadzie taki
jest scenariusz: kierując się nienawiścią do Stanów Zjednoczonych i zachęceni
ogromną zapłatą uiszczoną z góry (900 000 000 dolarów w złocie),
funkcjonariusze KGB/FSB potajemnie wypożyczyli rosyjską broń skalarną
wcześniejszej generacji yakuzie, organizacji, która oprócz innych
obrzydliwych aktów terroryzmu[12] prowadzi wojnę meteorologiczną
przeciwko Stanom Zjednoczonym, a na dodatek bogaci się na tym.
W jaki sposób? Yakuza inwestuje w kontrakty terminowe (futures) na rynku
energii, a następnie torpeduje rynek przez wywoływanie ogromnych,
zaplanowanych z góry katastrof (na przykład huraganów niszczących instalacje
naftowe i rafinerie), w wyniku czego ceny ropy gwałtownie idą w górę.
Zamknięcie portu w Nowym Orleanie pozbawiło Stany Zjednoczone na
pewien czas 20% zdolności przeładunkowej oraz sparaliżowało import i
eksport ważnych produktów. Bezpośrednim skutkiem zniszczeń
spowodowanych przez huragan Katrina był wzrost cen oleju opałowego, co
uderzyło po kieszeniach miliony Amerykanów. A jest to tylko jeden mały
element narastającego chaosu ekonomicznego.
16.1. Huragan Katrina zbliżający się do Nowego Orleanu w 2005 roku (fot.
NOAA).
Huragan Katrina nie był przy tym pierwszym tego rodzaju uderzeniem. W
piątym artykule z serii Bright Skies Mason opisuje serię ataków
meteorologicznych wymierzonych w kraje Zachodu i ich sojuszników. Dla
Toma Beardena to żadna nowość, gdyż jego zdaniem takie ataki przypuszczano
jeszcze w czasach zimnej wojny, gdy Rosjanie modyfikowali pogodę dla celów
operacyjnych za pomocą systemu o nazwie kodowej Woodpecker (Dzięcioł),
który stanowił połączenie radaru o zasięgu pozahoryzontalnym i broni
skalarnej. Bearden twierdzi, że „w Ameryce Północnej nie było normalnej
pogody od 1976 roku”. Rosjanie wybrali przewrotnie jako datę rozpoczęcia
modyfikacji pogody przy użyciu systemu skalarnego Woodpecker dzień 4 lipca,
amerykańskie święto narodowe.
Innym niepokojącym aspektem tego scenariusza są odkryte przez Masona
dowody, że zastępca Auma Shinrikyo, przywódcy sekty Boska Prawda,
uczestniczył w tajnym japońskim programie budowy broni skalarnej w Kobe.
Program ten został dosłownie zniszczony przez trzęsienie ziemi o sile 7,2
stopnia, które nastąpiło w Kobe 17 stycznia 1995 roku po „proroctwie”
ogłoszonym przez samego przywódcę sekty. Poza tym okazuje się, że yakuza
złamała zainstalowane przez KGB/FSB zabezpieczenia wypożyczonej broni i
zapoznała się z technologią w takim stopniu, że obecnie wytwarza własne
przenośne systemy broni skalarnej.
Co prawda dla większości ludzi to wszystko brzmi egzotycznie, ale (jak
wspomniano wcześniej) zaczyna przyciągać uwagę opinii publicznej. Ton
publikacji jest lekceważący i drwiący, ale fakt, że ten temat i niektórzy jego
najważniejsi uczestnicy w ogóle są opisywani w publikacjach, jest sam w sobie
zdumiewający.
Materiał opublikowany w „Business Week Online”, zatytułowany Who
Controls the Weather? (Kto kontroluje pogodę?)
(www.wtov9.com/money/5141496/detail.html) w dwóch pierwszych akapitach
dość dokładnie opisuje Toma Beardena i podstawowe założenia powyższego
scenariusza. W trzecim akapicie podany jest wykaz stron internetowych
zawierających informacje wspierające (z wielokrotnym użyciem terminu
„teorie konspiracyjne”). Pierwsze zdanie czwartego akapitu zawiera zjadliwą
krytykę: „Dla prawie wszystkich uczonych i specjalistów od pogody tego
rodzaju wyjaśnienie jest absurdalne”. Dobrze jednak, że autor użył
kwalifikowanego określenia „prawie wszystkich”, gdyż co najmniej jeden były
telewizyjny specjalista od pogody nie zgadza się z tą krytyką i także podnosi
wrzawę.
Pocatello, miasto w stanie Idaho, nie jest zwykle uznawane za miejsce
wielkich kontrowersji, ale Scott Stevens ze swoim serwisem internetowym
Weather Wars (Wojny meteorologiczne) (www.weatherwars.info) zmienił tę
opinię. Opierając się nie tylko na pracy Beardena, lecz także na informacjach,
nagraniach wideo i fotografiach zebranych przez siebie i innych, Stevens
prezentuje w prosty sposób zdumiewające dowody na nienaturalne
pochodzenie zarówno huraganu Katrina, jak i wielu innych niezwykłych
huraganów. W artykule U.S. Meteorologist Says Russian Inventors Caused
Hurricane Katrina (Amerykański meteorolog twierdzi, że rosyjscy wynalazcy
wywołali huragan Katrina), zamieszczonym w rosyjskim serwisie
internetowym mosnews.com, cytowany jest wywiad, jakiego udzielił Stevens
czasopismu „Village Voice” „bezpośrednio po uderzeniu Katriny”. Stevens
zdecydowanie twierdzi: „Szansa na to, że jest to naturalne, jest zerowa,
absolutne zero”. Jego pasja jest tak wielka, że zrezygnował z posady
telewizyjnego prezentera pogody, czym zajmował się od lat, i poświęcił cały
swój czas badaniom i ujawnianiu prawdy. Oczywiście spotyka się z wszelkiego
rodzaju atakami, a jego teorie są nazywane w różnych serwisach internetowych
„zwariowanymi”, a przez komentatora „Chicago Tribune” – „urojeniami”.

Pogoda na zamówienie
W 1992 roku „Wall Street Journal” doniósł, że rosyjska firma pod
fascynującą nazwą Elate Intelligence Technologies Inc. (euforyczne
technologie wywiadowcze) oferuje usługi modyfikacji pogody na zamówienie.
Siedziba firmy mieści się w pobliżu moskiewskiego lotniska Bykowo, na tyle
blisko, że z portu lotniczego widać jej specjalne anteny. Z różnych źródeł
wynika, że takie modyfikacje pogody mogą być dokonane na obszarze ponad
500 kilometrów kwadratowych. Dyrektor firmy Igor Pirogow (który użył
określenia wykorzystanego jako tytuł tego podrozdziału) nie ma wątpliwości
co do możliwości swego przedsiębiorstwa. Twierdzi, że mógłby zmienić
huragan Andrew (który spowodował straty w wysokości 17 miliardów
dolarów) w „mały łagodny szkwał”. Jest także autorem nowatorskiej i
przewrotnej koncepcji „wymuszenia przez pogodę” – twierdzi: „Gwarantujemy
dobrą pogodę na imprezę na wolnym powietrzu, jeśli nas wynajmiesz, i złą
pogodę, jeśli nie zapłacisz zgodnie z umową”.
Pisarze Bob Fitrakis i Fritz Chess pięknie pokazują w publikacji Stormy
Weather: The government’s top-secret efforts to control Mother Nature
(Burzowa pogoda: ściśle tajne działania rządu w celu kontrolowania Matki
Natury)[13], że Stany Zjednoczone od lat 50. XX wieku nie tylko rozumieją
korzyści militarne możliwe do uzyskania dzięki modyfikowaniu i
kontrolowaniu pogody, lecz także przez dziesięciolecia przeznaczały znaczne
środki na opracowanie i wdrożenie różnego rodzaju działających rozwiązań.
Jeden z wczesnych projektów (projekt „Popeye”) polegał na rozsiewaniu
kryształków jodku srebra w chmurach nad Szlakiem Ho Szi Mina w Wietnamie
w celu wywołania opadów, które by rozmyły drogę, przy równoczesnym
niszczeniu zbiorów służących do podtrzymania ogromnej sieci logistycznej
związanej ze szlakiem. Podobno uzyskano zwiększenie opadów o 30%.
Natomiast nieoczekiwane „opady” nastąpiły później, w formie pełnych
oburzenia przesłuchań w Senacie oraz układu międzynarodowego o zakazie
takich działań.
Dziesiątego grudnia 1976 roku, zaledwie kilka lat po tamtym projekcie,
zaniepokojeni dyplomaci ze Zgromadzenia Ogólnego ONZ zatwierdzili
„Konwencję o zakazie używania technicznych środków oddziaływania na
środowisko w celach militarnych lub jakichkolwiek innych celach wrogich”.
Artykuł I.1 konwencji postanawia, że żadne państwo – strona konwencji „nie
będzie stosować w celach militarnych lub jakichkolwiek innych wrogich
celach technik oddziaływania na środowisko, które miałyby rozległe,
długotrwałe lub poważne skutki, z zamiarem spowodowania zniszczeń,
uszkodzeń lub szkód dla innego państwa-strony”. Artykuł I.2 postanawia, że
sygnatariusze nie będą zachęcać żadnych państw, grup państw lub organizacji
międzynarodowych do takich działań”. Artykuł II definiuje oddziaływanie na
środowisko jako „dowolną technikę modyfikowania – w wyniku celowej
manipulacji naturalnymi procesami – dynamiki, składu lub struktury Ziemi, w
tym zwierząt, roślin, litosfery, hydrosfery i atmosfery, a także kosmosu”.
Artykuł III wyłącza spod zakazu użycie pokojowe zgodnie z ustalonymi
zasadami i prawem międzynarodowym. Artykuł IV nakazuje, aby
sygnatariusze kontrolowali nielegalne oddziaływanie na środowisko „na
wszystkich obszarach będących w ich jurysdykcji lub pod ich kontrolą”.
Artykuł V nakłada obowiązek konsultacji i współpracy, ale nie przewiduje
żadnych sankcji.
Przed podpisaniem traktatu Związek Radziecki podjął wojnę
meteorologiczną przeciw Stanom Zjednoczonym, co było poważnym
naruszeniem postanowień traktatu, ale wygląda na to, że Stany Zjednoczone po
cichu same prowadziły różnego rodzaju własne tajne projekty związane z
modyfikacją pogody.
HAARP
Amerykański projekt HAARP (High-frequency Active Auroral Research
Program – projekt aktywnego badania zorzy polarnej za pomocą wysokich
częstotliwości), którego siedziba mieści się w Gakonie na Alasce, powstał
rzekomo z chęci wykorzystania ogromnych zasobów gazu ziemnego na Alasce
i transmitowania energii wiązką promieniowania zamiast budowania rurociągu,
co pociągałoby za sobą wiele trudności. Jako przykrywka dla działań
Departamentu Obrony służą badania górnych warstw jonosfery, ale – jak
wykazali Bob Fletcher w raporcie Weather Control as a Weapon (Sterowanie
pogodą jako broń) i Jeane Manning w ważnej książce Angels Don’t Play This
HAARP (Anioły nie grają na tej HARFIE[14]) – rzeczywistość jest znacznie
bardziej bulwersująca. Z punktu widzenia modyfikacji środowiska projekt
HAARP umożliwia: a) przesuwanie lub blokowanie prądów strumieniowych w
atmosferze, co prowadzi do zmiany pogody w całych regionach; b) sztuczne
obciążanie stref uskoków, co wyzwala trzęsienia ziemi; c) energetyczne
modyfikowanie przestrzeni kosmicznej; d) użycie obiektywów i luster w
jonosferze, co w połączeniu z rozsiewaniem w atmosferze odpowiednich
substancji chemicznych, w tym trujących związków baru, pozwala nie tylko na
zakłócanie działania urządzeń telekomunikacyjnych, energetycznych i
elektronicznych na wybranym obszarze, lecz także na paraliżowanie układu
nerwowego ludzi i zwierząt, opcjonalnie łącznie z ich zabijaniem. HAARP jest
niepokojąco wszechstronny i obejmuje wszystkie dziedziny i elementy
zabronione traktatem.
Gdy zatem następnym razem dojdzie do „katastrofy naturalnej”, musimy
zadać sobie pytanie: „Naturalna, nienaturalna czy sztucznie wspomagana?” A
także: „Kto na tym korzysta?”
IV
NAUKA SPIRYTYSTYCZNA

17. WRAŻLIWOŚĆ WODY


Jeane Manning

Zdumiewające nowe dowody, że woda może odzwierciedlać


myśli i emocje

Czy woda rejestruje nasze myśli i uczucia? Czy kryształki wody tańczą do
muzyki Mozarta i rozpadają się wystawione na heavy metal? Czy woda może
odzwierciedlać potęgę bezwarunkowej miłości i skutki wdzięczności?
Doktor Masaru Emoto z Japonii ma fotograficzne potwierdzenie, że woda
jest wrażliwa na myśli i emocje. Emoto zbadał mikroskopową strukturę
dziesiątek tysięcy kryształków wody. Gdy zdrowa woda zamarza, tworzy
kryształy – ciała o stałym stanie skupienia i uporządkowanej strukturze
wewnętrznej. Ale woda może zostać pozbawiona zdolności do tworzenia
kryształów. Zdaniem Emoto na struktury te mają wpływ ludzkie działania i
intencje. Poszukuje on fizycznego dowodu, że nasze myśli – ludzka energia
wibracji – wpływają na nasze otoczenie. Co więcej, uważa, że na strukturę
cząsteczkową wody ma wpływ muzyka, a nawet obrazy.
Emoto przybył do Kolumbii Brytyjskiej, wygłosił prelekcję i przedstawił
nowe materiały w postaci kilkudziesięciu nadzwyczajnych fotografii, które
sporządził już po opublikowaniu swojej książki Messages from Water
(Wiadomości od wody). Emoto otrzymał w 1992 roku doktorat z dziedziny
medycyny alternatywnej na Międzynarodowym Otwartym Uniwersytecie w Sri
Lance. Z zawodu jest uzdrowicielem (z jego zabiegów korzystało ponad 15
000 osób), a ponadto napisał kilkanaście książek na temat subtelnej energii.
Emoto zajął się badaniami wody po spotkaniu z doktorem Lee H.
Lorenzenem. Lorenzen, który studiował biochemię w Berkeley, wymyślił coś,
co nazwał „wodą z rezonansem magnetycznym” i zastosował tę wodę do
leczenia swojej żony. Dzięki Lorenzenowi Emoto uzyskał dostęp do maszyny
pod nazwą „analizator rezonansu magnetycznego”, która jakoby mierzy
energię życiową znaną pod chińskim terminem qi (chi). Emoto używa jednak
terminu japońskiego hado, co znaczy „świat subtelnej energii związanej ze
świadomością”.
Jak twierdzi Emoto, po powrocie do Japonii odkrył on, że woda hado
wytworzona na jego prośbę przez Lorenzena poprawia zdrowie ludzi. Poprawa
była dostrzegalna dla rodzin pacjentów, ale sceptycy kpili z sugestii, że woda
może przechowywać i przekazywać informację związaną ze zdrowiem. Kto
widział qi? Jak wygląda hado?
Aby wykazać sceptykom, że efekty zdrowotne wody hado nie są jedynie
wyimaginowane, Emoto potrzebował narzędzia lub metody mierzenia różnic
między różnymi rodzajami wody. W 1994 roku przeczytał książkę, która
skłoniła go do myślenia nad znalezieniem takiej metody. W książce podano, że
nawet po milionach lat opadów śniegu na Ziemi nie istnieją – o ile wiadomo
uczonym – dwa identyczne płatki śniegu. Emoto wpadł na pomysł, że
zamrażanie próbek wody pozwoli dostrzec informację przechowaną przez
wodę poddawaną różnym wpływom.
Emoto wiedział, że roztwory homeopatyczne przechowują trwale informację
o substancjach, które zostały przedtem dodane do wody, ale wskutek
rozwodnienia już w niej nie występują (nawet pojedyncze cząsteczki). Jednak
badanie wody z takimi śladami homeopatycznymi było trudne, gdyż
homeopatia nie jest oficjalnie dopuszczona w japońskiej medycynie. Wobec
tego Emoto postanowił zacząć eksperymenty z czystą wodą.
17.1. Znany autor i uzdrowiciel doktor Masaru Emoto.

Zamrażanie kropelek i fotografowanie powstających poszczególnych


kryształków lodu okazało się trudniejsze, niżby się wydawało. Obserwacje
muszą być dokonywane pod silnym mikroskopem, a zdjęcia trzeba robić
szybko, zanim kryształki się stopią. Mimo tych trudności Emoto wypracował
technikę uzyskiwania wyraźnych fotografii kryształów przy powiększeniu od
200 do 500 razy przed upływem 90 sekund, po którym to czasie kryształki
zaczynają się topić. Technika ta polegała na wykorzystaniu chłodni, w której
ubrani w zimowe kurtki pracownicy przebywali w temperaturze minus 5°C bez
przerwy przez maksymalnie 15 minut naraz.
Emoto, śmiejąc się, przyznaje, że nie mógł wytrzymać takich temperatur
dłużej niż kilka minut i musiał zlecić wykonywanie fotografii pracownikom.
Fotografie były prezentowane w postaci slajdów studentom, którzy byli
zafascynowani tym, co widzieli. Na przykład w próbce wody ze źródła
zasilanego śniegiem w prefekturze Yamanashi znajdował się symetryczny
kryształ sześcioboczny, z którego każdej krawędzi wystawały trzy gałęzie, co
dawało wrażenie, jakby ludzie trzymali się za ręce.
Wystawienie na działanie chloru wywierało niszczący wpływ na kryształki
wody. Studenci Emoto zauważyli z powagą, że ponieważ życie na Ziemi
zależy od wody, właściwości wody związane z siłą życiową muszą wywierać
wielki wpływ na środowisko.
Współpracownicy Emoto przysyłali mu próbki wody z różnych części
świata: zanieczyszczonych rzek, świętych miejsc, miast i gór. Personel
wykonywał wiele zdjęć każdej próbki. Chociaż poszczególne kryształy w
każdej danej próbce różniły się nieco, były do siebie podobne. W próbkach
niezanieczyszczonej wody występowały symetryczne kryształy sześcioboczne,
natomiast gdy zamrażano kropelki zanieczyszczonej wody, fotografie
wykazywały, że kryształy nie były w stanie osiągnąć pełnej struktury
sześciobocznej.
Jednak większość próbek przechodziła przez stadium topnienia kryształków.
Tuż przed zamianą lodu w wodę można dostrzec pod mikroskopem strukturę w
postaci sześciu linii wewnątrz okręgu, co przypomina ideogram z chińskiego
alfabetu oznaczający wodę.
Co powodowało taką widoczną słabość ukrytych struktur wody? Wystąpiła
korelacja między takimi problemami a wystawieniem wody na wpływ
zanieczyszczeń chemicznych, emocjonalnych (panika, jaka zapanowała w
mieście po trzęsieniu ziemi, zniszczyła zdolność wody do krystalizacji) lub
akustycznych.
W późniejszych eksperymentach Emoto umieszczał próbki wody między
głośnikami, z których były nadawane określone nagrania, a potem próbki te
były zamrażane. Gdy nadawano piosenki o agresywnym charakterze, na
przykład zawierające zwroty: „Nienawidzę cię!”, „Ty głupcze!”, woda nie
tylko traciła zdolność do formowania prawidłowych kryształów, lecz także
miała pod mikroskopem chaotyczny wygląd.
Natomiast próbki wody poddane działaniu muzyki podnoszącej na duchu,
takiej jak Symfonia g-moll numer 40 Mozarta lub symfonia Pastoralna
Beethovena, dawały pięknie uformowane kryształy. Kontynuując ten kierunek
badań, umieszczano próbki wody na określonych fotografiach, opatrywano
etykietkami z określonymi słowami lub poddawano działaniu ustnych
wypowiedzi dzieci szkolnych.
Chociaż zdrowa woda tworzy ogromną liczbę wariantów kryształów
sześciobocznych, Emoto był zaskoczony. Jeden z jego zestawów zdjęć
wykonanych przed zdarzeniem i po nim przedstawia niedostatecznie
uformowane kryształy w próbce wody ze sztucznego jeziora Fujiwara, zanim
kapłan odprawił modły nad tamą. Woda za tamą pozostała stojąca, a próbka
pod mikroskopem wyglądała jak zbolała twarz. Pobrano jednak drugą próbkę
po tym, jak wielebny Kato Hoki, główny kapłan ze Świątyni Jyuhouin w
mieście Omiya, odprawił godzinne modły obok tamy. Próbka ta zawierała
piękne kryształy sześcioboczne oraz dwa kryształy siedmioboczne. Co
interesujące, kapłan zanosił modły do Siedmiu Bogiń Pomyślności.
Badania Emoto wskazują, że niezdrowa woda z kranu, która nie potrafi
właściwie krystalizować, może być przekształcona tak, by formowała piękne
kryształy przez siłę myśli skoncentrowanej na miłości. Emoto odkrył, że
najbardziej skuteczne jest połączenie „miłości i wdzięczności”.

17.2. Z lewej: stojąca woda ze sztucznego zbiornika wodnego; z prawej: woda


z tego samego zbiornika po odprawieniu modłów (z książki Messages from
Water).

Jego ostatnie eksperymenty wskazują, że zanieczyszczenie


elektromagnetyczne może być złagodzone, jeśli słowa wypowiadane przez
telefon komórkowy lub telewizję będą harmonijne, jak w przypadku rozmów
telefonicznych między kochankami lub programów telewizyjnych o
przyrodzie. Debaty polityczne zazwyczaj mają negatywny wpływ na zdolność
wody do krystalizacji.
Jeśli woda przenosi informację o naszych intencjach – miłości lub złości –
lub nosicielach tych intencji, jakie to ma skutki dla naszego codziennego
życia? Zanim zostaną przeprowadzone badania naukowe na ten temat, możemy
jedynie spekulować.
Słyszeliśmy opowieści o roślinach pokojowych, które umierały, gdy dom
stawał się polem małżeńskiej bitwy – i odwrotnie, które pięknie rozkwitają pod
ręką ogrodnika, który je kocha. Być może woda zawarta w roślinach rejestruje
silne emocje emanujące ze środowiska.
Czy tajemnicze gigantyczne kapusty wyhodowane na początku istnienia
społeczności z Findhorn w niegościnnym zakątku Szkocji są częściowo
skutkiem wpływu na wodę użytą do ich podlewania? Członek Fundacji
Findhorn, który ostatnio odwiedził Kolumbię Brytyjską, powiedział, że
wspaniały rozwój roślin w ogrodzie świadczy o tym, co się dzieje, gdy
ludzkość współpracuje z innym światem (duchów natury), ale być może woda
jest elementem mechanizmu, przez który ten efekt się przejawia. Woda może
przekazywać najczystsze intencje ludzi, którzy mają z nią kontakt.
Eksperymenty uczonych, na przykład Williama Tillera, emerytowanego
profesora z Uniwersytetu Stanford, wskazują, że nasze intencje wywierają
mierzalne skutki na obiekty fizyczne.
Czy woda jest najwrażliwszym ośrodkiem rejestrującym i przekazującym
subtelne oddziaływania? Jeśli tak jest, konsekwencje tego dla zdrowia
ludzkości i środowiska są ogromne. Zapłodnione jajeczko ludzkie składa się w
95% z wody, a ciało dorosłego człowieka w 70%. Żyjemy na planecie, której
około 70% powierzchni jest pokryte wodą.
Emoto przedstawił swoje odkrycia w Europie i Japonii. W Anglii spotkał się
z doktorem Rupertem Sheldrakiem, który poprosił o przeprowadzenie
eksperymentów z ludźmi osadzonymi w więzieniu. Eksperymenty te miałyby
na celu sprawdzenie, jak różni się woda poddana wpływowi kryminalistów lub
ludzi generalnie w negatywnym stanie ducha od wody poddanej wpływowi
innych grup ludzi.
Podobnie jak prace wszystkich pionierów, prace Emoto na pewno spotkają
się z blokadą mentalną. Ale ponieważ Emoto finansuje swoje badania sam,
przynajmniej nie zostaną one zamknięte, jak to się zdarzyło w przypadku
laboratorium doktora Jacques’a Benveniste’a, któremu rząd francuski cofnął
dotacje, gdy jego badania zdawały się potwierdzać słuszność homeopatii.
Obecnie wydaje się, że potrzebne są rygorystyczne eksperymenty naukowe
na zasadzie podwójnej ślepej próby, nienagannie zaprojektowane, które
potwierdzą albo obalą ustalenia Emoto. Emoto wątpi jednak, czy zachodni
model naukowy umożliwia przeprowadzenie właściwych eksperymentów. W
przypadku czegoś żywego (a Emoto wierzy, że zdrowa woda jest żywa) nie ma
mowy o dokładnym skopiowaniu. Podobnie jak płatki śniegu i ludzkie twarze –
mówi Emoto – kryształki wody powstają pod wpływem tak ogromnej liczby
zmiennych czynników, że nie ma dwóch identycznych egzemplarzy.
Czy możemy uzyskać ponownie ten sam obraz w kalejdoskopie? Woda
wydaje się tak wrażliwa, że sposób rejestrowania przez nią subtelnych
oddziaływań zawsze będzie inny.
18. MOC WODY
Jeane Manning

Czy sekrety wody są kluczem do rozwiązania najbardziej


dokuczliwych codziennych problemów?

Nasz aparat myślenia działa na wodę, a nasze ciało fizyczne składa się w
dwóch trzecich z wody, jest więc oczywiste, że właściwości wody mogą być
dla nas uzdrawiające lub szkodliwe. Jak się wydaje, wiemy już, że woda
pamięta i potem przekazuje informację. Nic zatem dziwnego, że najbardziej
dynamiczną dziedziną nauki jest obecnie badanie wody. Lub raczej ponowne
badanie tego samego, jak pomyślałam sobie po spotkaniu badaczy, którzy:
• wykazują, że neurologia potwierdza średniowieczne koncepcje, zgodnie z
którymi pamięć, wyobraźnia i rozum są zlokalizowane w napełnionych wodą
jamach mózgu;
• eksperymentują z przekazywaniem energii życiowej qi (chi określanej
również jako „prana”) z wody do człowieka;
• badają specjalnie ukształtowane rury do wody, używane przez starożytną
kulturę minojską na Krecie;
• wykazują, że emanacja z rąk uzdrowiciela zmienia wodę;
• mierzą fizyczne właściwości „świętej wody” lub wpływ świadomej intencji
na strukturę krystaliczną wody;
• budują prototypy urządzeń służących do wykorzystania wody jako źródła
energii.

Niektórzy badacze podchodzą w sposób bardziej ogólny, sprawdzając na


przykład doniesienia, że rzeki samoczynnie się organizują i ładują
energetycznie w wyniku ruchów obrotowych. Inni wskazują na dobrze znane
anomalie, na przykład taką, że woda ma największą gęstość przy temperaturze
4°C i rozszerza się przy dalszym chłodzeniu, wskutek czego lód pływa po
ciekłej wodzie. Woda jest uniwersalnym rozpuszczalnikiem i łączy się z prawie
wszystkimi pierwiastkami. Jeden ze składników wody – wodór – jest
rozproszony po galaktykach, a w obłokach pyłu w przestrzeni kosmicznej
występuje lód.
Dlatego Marilyn Ferguson, autorka książki Aquarian Conspiracy (Spisek
Wodnika), nazywa wodę „najdziwniejszą substancją”. Zdaniem Ferguson
poznawanie tajemnic wody przywołuje pierwotną świadomość, taką jak
pamięć rasy. „Wiedza przednaukowa, może przewidywanie pozanaukowe –
coś, o czym wiedzieliśmy od bardzo dawna”.
Zanim w naszej materialistycznej epoce straciliśmy zdolność do
wyczuwania subtelnych energii, woda miała największe znaczenie w świętych
rytuałach i symbolach: chrzest, święte rzeki, duchowe wizje oceanu miłości,
mity o potopie i stworzeniu, picie świętej wody po przybyciu do wyroczni lub
świątyni. Sumeryjska bogini Inanna miała zamiast serca wazę, z której
wypływała cudowna woda. W cywilizacji króla Minosa, rozkwitłej w epoce
brązu w mieście Knossos na Krecie, panowała zasada, że woda musi być
zwrócona ziemi w takim samym stanie, w jakim została pożyczona – wszelka
woda była traktowana jako święta. W naszej epoce jest przeciwnie: rzeki i
oceany są traktowane jako ścieki i wysypiska śmieci, a przy tym występują
niedobory wody pitnej. Doktor Karl Maret przewiduje, że w następnym
stuleciu woda będzie środkiem płatniczym. A tymczasem badacze tajemnic
wody walczą o fundusze.
„Badania wody nie uzyskały takiego kapitału i splendoru jak badania
kosmosu – zauważa Ferguson – mimo że woda ma bardziej bezpośredni wpływ
na nasze życie”. Ludzie palą lasy tropikalne i zmieniają inne czynniki
zapewniające wilgoć w naszym środowisku, ale „musimy pamiętać o
dręczącym przypuszczeniu, że Mars był kiedyś planetą pełną wody”.

Niech woda się porusza, niech pozostaje zimna


Ostrzeżeń jest wiele. W XX wieku austriacki zarządca lasów Victor
Schauberger (1885–1958) ostrzegł, że kiedy znikną wielkie lasy, na naszej
planecie pojawią się pustynie. Obserwował on interakcję wody i lasu, na
przykład witalność zimnej, czystej wody w strumieniach ocienionych
drzewami. „Pojmij naturę, a potem ją naśladuj” – napominał. Uczył, że woda
jest substancją żywą i rytmiczną. Dojrzała woda służy wszystkiemu, co
potrzebuje życia. Jednak woda może stać się chorobliwa wskutek
niewłaściwego traktowania. Taka umarła woda jest szkodliwa dla zwierząt,
roślin i ryb.
Woda stojąca i ciepła, zatrzymana przez tamę lub przechowywana w butelce
zaczyna się psuć. Natomiast zimna, płynąca woda o temperaturze 4°C ma
największą gęstość, jest najmocniejsza i ma największą nośność. Dzikie rzeki
mają wbudowane mechanizmy samokontroli i jeśli są pozostawione same
sobie, tworzą własną homeostazę, pod warunkiem że są chłodne, z naturalną
zwieszającą się nad wodą roślinnością, oraz mogą swobodnie wić się w
meandrach i żyć dzięki ruchom wirowym. Krótkowzroczne ludzkie prace
inżynieryjne, takie jak rozplanowane lasy, gigantyczne tamy i skanalizowane
rzeki, szkodzą systemowi cyrkulacji wody na naszej planecie. W wyniku tego
szkodliwego oddziaływania na cykl hydrologiczny występują powodzie, susze
i inne ekstremalne zjawiska pogodowe.
18.1. Pionier działań proekologicznych Victor Schauberger, którego badania na
temat natury i dynamiki wody są nadal wykorzystywane przez współczesnych
działaczy na rzecz ochrony środowiska.

Olaf Alexandersson w swojej książce Living Water (Żywa woda) prezentuje


przemyślenia Schaubergera na temat regulacji rzek, urządzeń napędzanych
wodą oraz energii. Temat ten dalej rozwija Callum Coats w książce Living
Energies (Żywe energie). Może ona służyć jako podręcznik do ekotechnologii
– nowego kierunku zajmującego się tym, jak tworzyć lub wspomagać procesy,
które nie walczą z naturą, lecz harmonijnie z nią współdziałają. Coats przez 20
lat badał odkrycia Schaubergera z takich dziedzin jak leśnictwo, kontrola
powodzi, żyzność gleby i oczyszczanie wody. Czytając tę książkę, hydrolodzy
mogą się dowiedzieć, jak istotne znaczenie mają małe różnice temperatury
wody w rzece. Jedno ze spostrzeżeń Schaubergera dotyczy tego, jak woda
naładowuje się subtelną energią wskutek ruchu wirowego.

18.2. John Worrell Keely (1837–1898) z Filadelfii był stolarzem i


mechanikiem. W 1872 roku odkrył nową metodę wytwarzania energii za
pomocą silnika Hydro-Vacuo.

Energia z wody bez tam


Ostrzeżenie Schaubergera rozbrzmiewało przez dziesięciolecia: „większość
rozwiązań technologicznych używa niewłaściwych form ruchu”.
Dwudziestowieczne maszyny pozostawiały po sobie odpady, ponieważ
stosowane w nich procesy wykorzystywały niszczącą połowę naturalnych cykli
tworzenia i destrukcji – odśrodkowe ruchy ogrzewania, spalania, pchania,
promieniowania i eksplozji. W maszynach tych powietrze, woda i paliwo są
zmuszane do ruchów, które w naturze służą do rozkładania materii.
Schauberger zaobserwował, że siła dośrodkowa jest ruchem twórczym,
chłodzącym, zasysającym bez tarcia i powoduje zwiększenie uporządkowania
zamiast jego niszczenie. Wykorzystał też znajomość cykloidalnego ruchu
spiralnego w wielu różnych wynalazkach i metodach, które pozostają w
harmonii z twórczym ruchem natury. Schauberger był nazywany „czarodziejem
wody” i proponował rozwiązania dotyczące rolnictwa, wytwarzania energii
oraz transportu wody rurami, które sprzyjały dośrodkowemu ruchowi
spiralnemu wody.
18.3. Ilustracja do wniosku patentowego Johna Keely’ego na „pneumatyczny
pulsacyjny silnik Hydro-Vacuo”.

Wiedza Schaubergera skłania do eksperymentów również współczesnych


badaczy. Na przykład skandynawski zespół nazywający się „grupą z Malmö”
tworzy na podstawie technologii Schaubergera coś, co określa terminem
„samoorganizującego się przepływu” i co wykorzystuje naturalny porządek
spontanicznie powstający w systemie w odpowiednich warunkach.
Doktor Randell Mill wynalazł nowy proces generowania energii o nazwie
Black Light Power (moc czarnego światła), który przekształca zwykłą wodę w
wodór i tlen. Paul Pantone z Utah zasila swoje silniki mieszanką wody i
ścieków, a powietrze wychodzące z rury wydechowej nie brudzi białej
chusteczki przyłożonej do wylotu.
Ponad 100 lat temu John Worrell Keely wynalazł metodę napędzania
silników energią kawitacji (czyli implozji) zachodzącej podczas
naprzemiennego kurczenia i rozszerzania się wody. Wykorzystał zjawisko
uderzenia wodnego w rurach, które obecnie traktujemy jako uciążliwość. Jak
twierdzi Dale Pond, zajmujący się badaniem wynalazków Keely’ego, w silniku
Hydro-Vacuo była wytwarzana wodna fala uderzeniowa, która po
zsynchronizowaniu z jej echem „powodowała addytywną syntezę amplitudy,
co ogromnie zwiększało akumulację energii”. Pond zauważa, że takie
wzmocnienie rezonansowe jest podobne do procesu, który powoduje pękanie
kieliszków do wina.

Czy poznaliśmy naprawdę wodę? Płynna pamięć


Byłam na kilku konferencjach poświęconych nauce o wodzie: w listopadzie
1998 roku – na konferencji w Semiamhoo Resort w stanie Waszyngton,
sfinansowanej przez Living Water International; w 1997 roku – na konferencji
w Los Angeles, sfinansowanej ze środków prywatnych i zorganizowanej przez
Lindę McClain; na sympozjum w Dallas zorganizowanym przez Instytut
Zaawansowanych Badań nad Wodą (Institute of Advanced Water Sciences). Z
konferencji tych wynika jedno – że woda nie jest jednorodnym wytworem
natury. Woda w komórkach żywych ma wyjątkową strukturę, a jej cząsteczki
tworzą grupy o zorganizowanych powiązaniach. Poza tym wodę można
podzielić, tak jak to zrobił Schauberger, na „wodę niedojrzałą” w odróżnieniu
od „wody dojrzałej i dającej życie”. Ponieważ woda wolna od minerałów jest
bardzo silnym rozpuszczalnikiem, gdybyśmy oddestylowali absolutnie
wszystkie zanieczyszczenia z wody, picie jej byłoby niebezpieczne, gdyż
wypłukiwałaby ona minerały.
Ponadto w wodzie występuje czynnik witalności związany z ruchem. Woda
stojąca lub butelkowana, nawet chemicznie czysta, jest martwa w porównaniu
z wodą z wartko płynących potoków. Ale woda musi się poruszać właściwie.
Gdy jest tłoczona w miastach w nienaturalnym zamknięciu metalowych rur, jej
oscylacje energetyczne ulegają zakłóceniu i niszczony jest naturalny porządek
struktury wody. Skąd to wiemy? Na przykład niemiecki inżynier Theodore
Schwenk i jego Instytut Nauki o Przepływach opracowali technikę
fotografowania wewnętrznej struktury wody. W kroplach wody pobranych w
pobliżu nieskazitelnie czystych źródeł występuje symetryczny wzór w kształcie
rozety. Wewnętrzna struktura zniszczonej wody z wodociągu miejskiego jest
natomiast chaotyczna. Do tego dochodzą zanieczyszczenia chemiczne i
elektromagnetyczne, które powodują chaotyczne grupowanie się cząsteczek
wody.
Uczestnicy konferencji, w których brałam udział, zajmowali się takimi
zagadnieniami jak to, czy „żywa woda” jest zorganizowanym stanem materii i
energii zdolnym do przechowywania i przekazywania informacji. Jeśli tak by
było, konsekwencje tego wykraczają poza homeopatię i bioenergoterapię, gdyż
wchodzimy w dziedzinę możliwej interakcji pomiędzy wodą a świadomością.
Doktor David Schweitzer, wnuk Alberta Schweitzera, jest pierwszym
uczonym, który sfotografował efekt myśli przechwyconej przez wodę! Jego
fotografie pokazują, że woda może funkcjonować jako system ciekłej pamięci
zdolny do przechowywania informacji. David Schweitzer zajął się tą dziedziną,
gdy pracował jako specjalista od analizy krwi. Odkrył, że komórki krwi tworzą
święte wzory geometryczne oraz inne harmonijne kształty i kolory. Ponieważ
krwinki są zawieszone w wodzie, Schweitzer zajął się dokładniej tą substancją,
aby uzyskać odpowiedzi na pytania dotyczące procesów myślenia. Po 10 latach
obserwowania krwi dokonał w 1996 roku odkrycia, które stworzyło możliwość
fotografowania zapamiętanych częstotliwości w roztworach homeopatycznych
i naturalnych substancjach leczniczych, a także badania wpływu pozytywnych i
negatywnych myśli na płyny ustrojowe.
Schweitzer powiedział: „Po badaniach związków pomiędzy mózgiem,
komórkami a emocjami doszedłem do wniosku, że do przesyłania informacji z
jednego obszaru mózgu do innego niezbędne są pewne określone pierwiastki
śladowe”. Same minerały nie mogą przenosić informacji. Schweitzer
przeprowadził eksperymenty w celu sprawdzenia, czy nośnikiem informacji
jest sama woda. Francuski uczony Jacques Benveniste już przedtem rzucił
światło na pamięć wody w homeopatii. Wykazał on, wraz z grupą kilkunastu
innych uczonych, że woda może zachowywać pamięć cząsteczek, które
niegdyś zawierała. W 1988 roku czasopismo „Nature” opublikowało opis ich
eksperymentów, z których wynika, że jeśli woda, w której znajdują się
przeciwciała, zostanie wielokrotnie rozcieńczona w takim stopniu, że nie ma w
niej już ani jednej cząsteczki przeciwciała, komórki odpornościowe w dalszym
ciągu reagują na taką wodę. Publikacja ta wywołała oburzenie ortodoksyjnych
profesorów, a czasopismo wysłało do laboratorium Benveniste’a zespół, w
skład którego wchodzili między innymi iluzjonista James Randi i badacz
oszustw naukowych Walter Stewart. Zespół orzekł, że wyniki francuskich
badaczy są efektem złudzenia. Jednak Michel Schiff w swojej książce
stwierdza, że właśnie to oszczerstwo rzucone na Benveniste’a było efektem
złudzenia.
Doktor Schweitzer twierdzi, że pewne aspekty homeopatii nie mogą być
mierzone instrumentami naukowymi. Nagonka, jaką przeprowadzono we
Francji, nie powstrzymała go przed radykalnym myśleniem. Schweitzer
przypomina o koncepcji Alberta Einsteina, zgodnie z którą pewne „lekkie
ciała”, zwane też somatidami, działają w sposób jeszcze dla nas niezrozumiały.
Pewnego ranka Schweitzer wpadł na pomysł, jak można uczynić te lekkie ciała
widocznymi za pomocą mikroskopu fluorescencyjnego z określonym
natężeniem światła. Chciał zaobserwować, jak somatidy zmieniają się,
reagując na myśli i inne wpływy. Tuż przed wyparowaniem wody ze szkiełka
podstawowego mikroskopu zauważył, że powstają różne formacje „zależne od
myśli lub atmosfery energetycznej, którą została nasycona woda.
Zaobserwowałem, że takie grupy mogą być modyfikowane siłą woli”. Dalsze
prace wykazały, że te mikroskopijne lekkie ciała w wodzie wzmacniają się w
obecności pozytywnych myśli. Przy myślach wzmocnionych emocjami świecą
jasno, przy czym wielki wpływ wywiera charakter emocji – negatywny albo
pozytywny.
Zaintrygowany małymi lekkimi ciałami Schweitzer zaczął badać różne
rodzaje wód uznawane za święte przez religie we Włoszech, Rosji, dawnej
Jugosławii i w Ameryce Północnej. Odkrył, że w wodach tych pływają
somatidy nawet po latach przechowywania wody w butelce. „Oznacza to, że
występuje idealna równowaga, a somatidy nigdy się nie stykają, co daje im
największą możliwość przechowywania informacji”. Jednak badania leków
homeopatycznych wykazały, że kluczowe znaczenie ma staranne
przechowywanie środków energetycznych. Francuski specjalista od alergii
Jacques Benveniste odkrył, że informacja z obwodów elektronicznych może
być na trwałe zapisana w wodzie, a promieniowanie elektromagnetyczne o
niskiej częstotliwości i ciepło niszczą siłę homeopatyczną. Doktor Schweitzer
ostrzega przed oczyszczoną wodą, którą kupujemy w przezroczystych
plastikowych butelkach i która może być narażona na działanie światła z lamp
fluorescencyjnych. Jeśli człowiek pije tylko taką wodę, jego wargi wysychają,
stają się spierzchnięte i popękane. „Normalnie woda pitna nie wysusza ust, ale
światło fluorescencyjne zmienia strukturę wody w taki sposób, że wysusza ona
błony śluzowe”.
Randy Ziesenus z miasta Edmund w stanie Oklahoma twierdzi, że każdy
może samodzielnie poprawić jakość wody, której używa. „Zdumiewające, co
się dzieje, gdy po prostu weźmiemy szklankę wody, potrzymamy ją w dłoniach
i poprosimy naszą wyższą jaźń, aby podziałała na wodę oraz na wszystko, co
jest potrzebne dla naszego najwyższego dobra. Potem należy tę wodę wypić.
To niewiarygodne, co taki mały rytuał jest w stanie uczynić”. Ziesenus jest
prezesem firmy Bio-Com, która specjalizuje się w opracowywaniu
biotechnologii wykorzystujących fale radiowe do zmiany struktury wiązań w
wodzie. Jak twierdzi, „gdy pijemy wodę, która pozostaje w harmonii z ludzkim
ciałem, przepływa ona przez organizm w czasie od 10 do 15 minut. Potem
musimy iść do toalety. Taka harmonijna woda zabiera ze sobą toksyny”.
Jeden z jego wynalazków polega na kondensacji wody z powietrza. „To
jedna z największych rzeczy, nad którymi pracuję – użycie fal radiowych do
wydobywania wilgoci z powietrza”. Ziesenus oraz badacze z Los Alamos
National Laboratory pracują nad projektem, który pozwoli „wziąć urządzenie z
fotokomórką, pójść z nim na pustynię i uzyskać galon wody w ciągu jednej
nocy”. Urządzenie jest zasilane ogniwem słonecznym, które wytwarza
elektryczność z promieniowania słońca. Ziesenus zgadza się z twierdzeniem
Schweitzera, że prąd przemienny pozostawia szkodliwe ślady w wodzie.

William Tiller
Podczas konferencji organizacji Living Water International emerytowany
profesor William Tiller spokojnie skrytykował konwencjonalny pogląd, że
ludzie nie mogą w sposób znaczący wpływać na swoje eksperymenty.
„Konwencjonalna nauka bardzo wyraźnie stwierdza, że specyficzne ludzkie
intencje nie mogą być odebrane przez proste urządzenie elektroniczne, które
następnie zostanie użyte do celowego wpływania na eksperyment zgodnie z
konkretnymi życzeniami. Przeprowadziliśmy poprawny test i stwierdziliśmy,
że to twierdzenie konwencjonalnej nauki jest błędne”.
Doktor Tiller określa w swojej pracy ludzi, którzy potrafią podtrzymywać w
wysokim stopniu spójne intencje, jako imprinters („wpajacze”). Grupa takich
ludzi usiadła na przykład wokół stołu, wysyłając intencję „aktywować
wewnętrzną świadomość systemu w taki sposób, by pH wody użytej do
eksperymentu znacznie zwiększyło się albo zmniejszyło w porównaniu z
próbką kontrolną”. I faktycznie tak się stało. Jak Tiller to wyjaśnia? Za pomocą
wielowymiarowej teorii, którą opracował razem ze swoim współpracownikiem
Walterem Dibble’em juniorem. Uważają oni, że woda jest specjalną substancją,
która „szczególnie dobrze się nadaje do przekazywania informacji i energii z
domeny takich częstotliwości do domeny naszego konwencjonalnego
poznania, czyli fizycznej”. Jeśli chodzi o czynnik możliwości intelektualnych,
to znaczy, czy imprinters mają dostateczną wiedzę, by zobrazować zmiany
odczynu (pH) wody, Tiller powiedział: „Bardziej istotnym czynnikiem jest
niewidzialna inteligencja wszechświata”. A potem dodał: „Moim zdaniem
źródłem siły życiowej jest iskra Ducha w komórkach”.
Inny uczony uczestniczący w konferencji, doktor Glen Rein, zwraca uwagę,
że fizycy wiedzą o istnieniu pól energii, które mają własności niedające się
wyjaśnić klasycznymi równaniami. Chodzi o pola nieklasyczne, czyli
kwantowe. Prace Reina wskazują, że taka nieelektromagnetyczna energia –
informacja z pierwotnej przestrzeni kosmicznej – może być przechowywana w
wodzie, a potem przekazywana żywym komórkom.
Najbardziej zapewne zdumiewającą obserwacją Victora Schaubergera jest
to, że subtelne właściwości wody mają wpływ mentalny i duchowy na ludzi, w
tym mogą prowadzić do rewitalizacji albo degradacji społeczeństwa. Doktor
Thomas Narvaez udowodnił w sposób dla niego samego wystarczający, że
czynnik życiowy w wodzie istnieje i może być zwiększony lub zmniejszony w
wyniku działań ludzi. „Widzimy, że nasze myśli nie tylko wpływają na nasze
organizmy, lecz także na organizmy innych otaczających nas ludzi.
Członkowie tej grupy (wypowiedź była skierowana do członków Instytutu
Zaawansowanych Badań nad Wodą), którzy zajmują się butelkowaniem wody
lub promieniującą energią, na przykład pracują z kryształami i magnesami,
ponoszą zatem odpowiedzialność za utrzymanie naszego optymistycznego i
pozytywnego widzenia świata”.
19. MARIA SKŁODOWSKA-CURIE I
DUCHY
John Chambers

Co wynika z osobliwego związku uczonej, laureatki Nagrody


Nobla, ze znanym medium spirytystycznym?

Trudno sobie wyobrazić większy kontrast niż ten między medium


spirytystycznym a uczoną, która przybyła na jej seans.
Było to w roku 1905 w Instytucie Psychologicznym w Paryżu. Medium tym
była Eusapia Palladino, znana w całej Europie. Miała zostać poddana
dokładnym badaniom przez czołowych światowych uczonych.
W seansie uczestniczyła Maria Skłodowska-Curie – pierwsza kobieta, która
zdobyła światową sławę jako uczona. W 1903 roku otrzymała Nagrodę Nobla z
fizyki (wspólnie z Henrim Becquerelem oraz swoim mężem Pierre’em Curie)
za badania w dziedzinie radioaktywności. W 1911 roku otrzymała drugą
Nagrodę Nobla, tym razem w dziedzinie chemii, za odkrycia pierwiastków rad
i polon oraz za wyizolowanie radu.
Eusapia Palladino urodziła się w 1854 roku w górskiej wiosce Minervo
Murges we Włoszech. Nie potrafiła czytać ani pisać. W dzieciństwie doznała
poważnego urazu głowy wskutek upadku i miała otwór w czaszce, który
pulsował, gdy była w transie. Zdaniem lekarzy uraz ten był przyczyną
występujących u niej napadów histerii, lunatyzmu, epilepsji i katalepsji. Jej
matka umarła przy porodzie, a jej ojciec został zamordowany, gdy miała osiem
lat. Jej babka źle ją traktowała i zmusiła do rozpoczęcia pracy jako służąca w
wielu 14 lat. Eusapia mówiła włoską gwarą nizin społecznych, a w transie –
dziwaczną mieszaniną włoskiego i francuskiego, prawie niezrozumiałą. Nie
miała żadnego wykształcenia, była porywcza, zazwyczaj pełna złości, nie
znosiła kąpać się, bardzo lubiła pić alkohol i stale uwodziła marynarzy.
19.1. Eusapia Palladino (1854–1918), urodzona w pobliżu Neapolu we
Włoszech, sławna jako medium spirytystyczne. Jej możliwości zaintrygowały
Marię Skłodowską-Curie.

Światowej sławy uczona, która trzymała rękę Eusapii podczas seansów w


1905 roku, była osobą skrajnie odmienną. Maria (Mania) Skłodowska urodziła
się w Warszawie w 1867 roku. Była wychowywana przez kochających ją,
bardzo inteligentnych i kulturalnych rodziców. Jej matka była utalentowaną
pianistką i dyrektorką pensji dla dziewcząt, a ojciec zubożałym uczonym oraz
podinspektorem szkolnym i nauczycielem w gimnazjum. Podczas studiów w
Paryżu Maria mówiła, czytała i pisała po polsku, francusku, rosyjsku oraz
niemiecku, a także dość dobrze znała inne języki. W wieku 25 lat otrzymała na
Sorbonie dyplom magistra fizyki, a w rok później drugi dyplom – magistra
matematyki. W obu przypadkach była pierwszą kobietą, która ukończyła te
studia. W wieku 36 lat uzyskała także na Sorbonie doktorat, ale wtedy miała
już za sobą swoje największe odkrycia naukowe. Maria poruszała się z
łatwością wśród najwybitniejszych umysłów tamtych czasów. Chociaż miała
poglądy nieortodoksyjne i liberalne, prowadziła się przyzwoicie, z wyjątkiem
jednej burzliwej przygody miłosnej, w dwa lata po śmierci jej męża, z Paulem
Langevinem, błyskotliwym żonatym uczonym. Napisała wiele książek, w tym
autobiografię po angielsku.

19.2. Światowej sławy uczona Maria Skłodowska-Curie (1867–1934).

W odróżnieniu od Eusapii Palladino Maria Skłodowska-Curie była ładną


kobietą. Szczupła, o porcelanowej cerze, miała popielatoblond włosy, wysoko
osadzone kości policzkowe i szare oczy, którymi patrzyła uprzejmie, gdy nie
była pogrążona w myślach. Jej idealna postawa uwypuklała piękną szczupłość
figury: smukłe kostki i nadgarstki oraz bardzo wąską talię. W późniejszym
wieku stała się bardziej surowa, a nawet ponura, a jej chód stał się wolniejszy,
ale nigdy nie straciła delikatnego piękna.
Eusapia Palladino natomiast była fizycznie nieatrakcyjna. Niska, ze
skłonnością do tycia, ubierała się na czarno i chodziła jak kaczka. Jej usta były
stale wykrzywione w dół, przez co jej twarz wyrażała zawsze jakby wzgardę,
sarkazm, a może cierpienie – tego nie wiedział nikt. Oczy, zagłębione w twarzy
przypominającej buldoga, z podwójnym podbródkiem, tryskały złowrogim
ogniem, który zwiastował nagłe wybuchy wściekłości, jakie często miała.
Nieposkromiona seksualność nadawała jej pewien urok żywotności, jednak
uczeni poszukujący w niej energii okultystycznej ignorowali ten aspekt.
Co robiła Eusapia Palladino? Rzeczy, przez które sprawiała wrażenie, jakby
pochodziła z innej planety niż Maria Skłodowska-Curie. Deborah Blum opisuje
jej działalność w książce Ghost Hunters: William James and the Search for
Scientific Proof of Life After Death (Łowcy duchów: William James i
poszukiwania naukowego dowodu na życie po śmierci). „Sprawiała, że meble
latały w powietrzu. Wywoływała znaki na papierze, wyciągając jedynie rękę.
Przywiązana do krzesła, doprowadzała do tego, że na gładkim bloku gliny po
drugiej stronie pokoju pojawiały się odciski palców. (…) Podczas jednego z
seansów w Genui nad głowami obecnych pojawiły się migoczące światełka
przypominające tańczące świetliki. Takie światełko osiadło na dłoni jednego z
obserwatorów, niemieckiego inżyniera”. Eusapia powodowała także
pojawianie się przedmiotów znikąd, przekazywała ustne wypowiedzi duchów,
miała wpływ na samoczynne pojawianie się pisma oraz rozciągała swoje ciało
„ektoplazmatycznie”, dotykając inne osoby niewidzialnymi rękami.
Robiła także inne rzeczy, ale zawsze sporadycznie, nieoczekiwanie, nigdy
pod przymusem. Nierzadko było to oszustwo. Do końca jej życia wybitni
uczeni obecni przy seansach spirytystycznych pozostali głęboko podzieleni co
do natury tych wyczynów.
Dlaczego Maria Skłodowska-Curie zaangażowała się w te sprawy? Deborah
Blum tak odpowiada na to pytanie na stronie komentarzy w „New York
Timesie” z 30 grudnia 2006 roku:
Naukowe badania zjawisk nadprzyrodzonych rozpoczęły się pod koniec XIX wieku, wraz z
początkiem epoki energii. Nie jest przypadkiem, że gdy tradycyjna nauka zaczęła ujawniać
ukryte możliwości tkwiące w siłach natury – pola magnetyczne, promieniowanie, fale
radiowe, prąd elektryczny – badacze zjawisk paranormalnych zaczęli sugerować, że
okultyzm ma podobne podstawy.
Sporą część osób zainteresowanych okultyzmem stanowili uczeni zajmujący się badaniem
występujących w naturze obwodów z dużym ładunkiem elektrycznym. Maria Curie, która
przeprowadziła jedne z pierwszych badań pierwiastków promieniotwórczych, takich jak
uran, uczestniczyła w seansach w celu oceny, czy media spirytystyczne faktycznie mają
przypisywane im zdolności. Innymi takimi uczonymi byli brytyjski fizyk J.J. Thomson,
który w 1897 roku jako pierwszy wykazał istnienie elektronu, a także jego kolega, John
Strutt (lord Rayleigh), który otrzymał w 1904 roku Nagrodę Nobla z fizyki za badania
gazów atmosferycznych.
Rayleigh został później prezesem Brytyjskiego Stowarzyszenia Badań Psychicznych. Do tej
samej organizacji należeli inni fizycy, w tym pionier komunikacji radiowej sir Oliver Lodge,
który wysunął hipotezę, że telepatia i pojawianie się duchów opierają się na przekazywaniu
energii pomiędzy umysłami, być może nawet także osób zmarłych.

Mamy relację naocznego świadka seansu Eusapii Palladino, na którym była


obecna Maria Skłodowska-Curie (wraz ze swoim mężem Pierre’em Curie
wzięła udział w wielu seansach w 1905 roku). Świadkiem tym był Charles
Richet, laureat Nagrody Nobla z fizjologii w 1913 roku i czołowy wówczas
europejski badacz zjawisk okultystycznych.
[Seans] odbył się w Instytucie Psychologicznym w Paryżu. [Poza mną] obecni byli tylko
pani Curie, jej polska przyjaciółka pani X oraz sekretarz instytutu P. Courtier. Pani Curie
siedziała po lewej ręce Eusapii, ja po prawej, pani X nieco dalej i sporządzała notatki, a pan
Courtier siedział jeszcze dalej, na końcu stołu. Courtier kazał zawiesić podwójną kotarę za
Eusapią. Światło było słabe, ale dostateczne. Na stole widać było wyraźnie rękę pani Curie
trzymającą rękę Eusapii, a także moją trzymającą jej prawą rękę. (…) Widzieliśmy, że
kotara wybrzuszyła się, jakby była wypychana przez jakiś duży przedmiot. (…) Zapytałem,
czy mogę dotknąć. (…) Poczułem opór i chwyciłem prawdziwą rękę, którą ująłem w moją.
Pomimo kotary mogłem wyczuć palce. (…) Trzymałem ją mocno i odliczyłem 29 sekund.
W ciągu tego czasu obserwowałem obie ręce Eusapii na stole i zapytałem panią Curie, czy
jest pewna, że ma wszystko pod kontrolą. (…) Po 29 sekundach powiedziałem: „Chcę
czegoś więcej, chcę uno anello (pierścień)”. Od razu poczułem na trzymanej dłoni pierścień.
(…) Trudno sobie wyobrazić bardziej przekonujący eksperyment. (…) W tym przypadku
doszło do materializacji nie tylko ręki, lecz także pierścienia.

Jaka była reakcja Marii na ten seans? Nie wiemy. Ale znamy reakcję jej
męża, Pierre’a Curie, uczonego mającego na swoim koncie znakomite
osiągnięcia w dziedzinie piezoelektryczności, symetrii zjawisk fizycznych,
magnetyzmu, a potem także radioaktywności, dzięki którym był wybitną
postacią niezależnie od Marii. Maurice Goldsmith pisze tak: „Państwo Curie, a
zwłaszcza Pierre, wierzyli w spirytualizm. (…) Pierre uważał, że Palladino
działała »w warunkach kontrolowanych« (naukowo). Uczestniczył w seansie w
Instytucie Badań Psychicznych, gdzie widział, jak w jasno oświetlonym
pokoju, »bez możliwości udziału pomocników«, stoły w tajemniczy sposób
unosiły się w powietrze, przedmioty latały po pokoju, a niewidzialne ręce
szczypały go i głaskały. Po tym seansie napisał do George’a Gouya: „Mam
nadzieję, że jesteśmy w stanie przekonać Cię o realności tych zjawisk, a
przynajmniej niektórych z nich”.
19.3. Pierre Curie, wybitny uczony i ukochany mąż Marii, zmarł tragicznie w
1906 roku.

„Na kilka dni przed swoją śmiercią Pierre tak napisał o ostatnim seansie
Palladino, w którym brał udział: »Moim zdaniem istnieje cała domena zupełnie
nowych faktów i stanów fizycznych w przestrzeni, o której nie mamy pojęcia«.
W 1910 roku, cztery lata po śmierci Pierre’a, gdy Maria nie została wybrana na
członka Akademii Nauk, Henri Poincaré napisał, że duch Pierre’a przyszedł do
Marii i pocieszał ją, mówiąc: »Zostaniesz wybrana następnym razem«”.
W pewnym momencie u Marii pojawiła się nagle i boleśnie wiara w drugi
świat. Stało się to po tym, jak jej ukochany mąż Pierre, według wszystkich
relacji nie tylko bardzo dobry uczony, lecz także wyjątkowo dobry człowiek,
zmarł tragicznie w wypadku drogowym w Paryżu 19 kwietnia 1906 roku. Gdy
w roztargnieniu przechodził przez ulicę podczas deszczu, pośliznął się i jego
głowa została zmiażdżona przez koła ciężkiego powozu. Zmarł prawie
natychmiast. Miał 47 lat.
Maria nigdy nie doszła do siebie po tej stracie. Dwadzieścia cztery lata
później, gdy zasiadła do pisania autobiografii, tak wspominała ten dzień:
„Straciłam mojego ukochanego Pierre’a, a wraz z nim całą nadzieję i całe
wsparcie na resztę mego życia”. Tuż po śmierci Pierre’a zanotowała w swoim
prywatnym dzienniku (który został opublikowany dopiero wiele lat później)
poruszające słowa, które – chociaż wyrażone w momencie okropnego wstrząsu
– sugerują, że jej wiara w świat duchowy nie była jedynie przemijająca:
„Położyłam głowę na trumnie. Przemówiłam do Ciebie. Powiedziałam Ci, że
Cię kocham i zawsze kochałam całym sercem… Wydawało mi się, że podczas
tego zimnego zetknięcia mojego czoła z trumną coś przeszło do mnie, coś
jakby spokój i przeczucie, że znajdę jeszcze odwagę, by dalej żyć. Czy była to
iluzja, czy akumulacja energii pochodzącej od Ciebie, skupiającej się w
zamkniętej trumnie i przechodzącej do mnie… akt miłosierdzia z Twojej
strony?”
I potem dodała: „Czasami mam absurdalną myśl, że powrócisz. Wczoraj,
gdy usłyszałam odgłos zamykanych drzwi frontowych, miałam absurdalną
myśl, że to Ty”.
Śmierć Pierre’a Curie była największą tragedią w życiu Marii. Zniosła ją z
hartem ducha, chociaż stała się ponura i gorzka. Była tak wychowana: tragedie
były udziałem prawie każdego Polaka w XIX wieku. Po klęsce Napoleona pod
Waterloo w 1815 roku Polska została rozdzielona pomiędzy Rosję, Prusy i
Austrię. Rosja zniosła nazwę Polska i przez następne stulecie usiłowała
wchłonąć kraj. Polacy odzyskali suwerenność dopiero po zakończeniu I wojny
światowej. Dwa nieudane powstania przeciw Rosjanom, w 1830 i 1863 roku,
tylko pogorszyły sytuację. Mściwi Rosjanie nie zezwalali na edukację polskich
kobiet powyżej szkoły elementarnej. Maria, żądna wiedzy, pobierała nauki na
tajnych „latających” kursach i samodzielnie. Pracując jako guwernantka,
zaoszczędziła tyle pieniędzy, że mogła przyjechać do Paryża. Tam podczas
studiów mieszkała w nieogrzewanym pokoju na poddaszu, żywiła się małymi
porcjami herbaty, czekolady, chleba i owoców. Spała tylko po kilka godzin,
gdyż studiowała w dzień i w nocy. Potem dzięki swoim osiągnięciom uzyskała
nagrody i stypendia. Ale te lata heroicznych wyrzeczeń uodporniły ją na
przeciwności, a także nauczyły, by nie odrzucać niczego i poszukiwać we
wszystkich kierunkach. Skoro ta realistyczna genialna kobieta chciała
poświęcić swój cenny czas Eusapii Palladino, może jest to dla nas wskazówka,
byśmy w przypadku tej nieokrzesanej genialnej medium przynajmniej
potraktowali wątpliwości na jej korzyść.
20. MISTYCZNA ARMIA INDYJSKA
John Kettler

Czy mnisi, uciekinierzy z Tybetu, zmienią równowagę sił na


subkontynencie indyjskim?

Chińczycy zajęli Tybet, a Dalajlama uciekł, o tym wie wielu ludzi. Jednak
znacznie mniej wie o systematycznym niszczeniu tybetańskiej kultury,
instytucji, pomników, pism i przede wszystkim mieszkańców tego regionu,
którzy stali się obcymi i podludźmi we własnym kraju, wypieranymi przez fale
chińskich imigrantów celowo sprowadzanych do Tybetu w ramach polityki
sinizacji. Szczególnym i bezpośrednim obiektem chińskich represji są
tybetańscy mnisi, gdyż symbolizują esencję tybetańskiej kultury oraz
przechowują dużą część tradycji kulturowej, a ich wierzenia są skrajnie
odmienne od doktryny komunizmu.
20.1. Mnisi tybetańscy grają na wielkich rytualnych rogach.

Wskutek prześladowań we własnym kraju wielu z nich, podobnie jak


przedtem Dalajlama, uciekło do Indii. Mówi się, że zabrali ze sobą mistyczne
umiejętności, doskonalone na przestrzeni tysiącleci przez kolejne pokolenia
mnichów. Fakt ten sam w sobie jest już godny uwagi mediów, ale tutaj posłuży
jedynie za punkt wyjścia do właściwej opowieści.
Wygląda na to, że armia indyjska przejmuje od tych uchodźców ich tak
długo strzeżone mistyczne techniki, najwyraźniej w celu zdobycia
wyjątkowego rodzaju przewagi militarnej.
Owszem, brzmi to zdecydowanie nieprawdopodobnie, ale czytelnicy
„Atlantis Rising” być może przypominają sobie wcześniejszy mój artykuł pt.
The Indian Antigravity Report: Has a Modern Technological Breakthrough
Been Developed from Ancient Sources? (Sprawozdanie z Indii na temat
antygrawitacji: czy dzięki starożytnym źródłom osiągnięto przełom we
współczesnej technice?) („Atlantis Rising” nr 51). Ujawniliśmy tam coś, co
można trafnie określić jako indyjski odpowiednik projektu „Manhattan”. Indie
oczywiście od dawna mają bombę atomową oraz różne środki do jej
przenoszenia. Indyjski projekt jest bardziej zaawansowany, niż była swego
czasu amerykańska budowa bomby atomowej, gdyż obejmuje antygrawitację,
techniki niewidzialności i inne technologie, przy czym najbardziej
zdumiewające jest źródło tej wiedzy. Są nim mianowicie hinduskie poematy
religijne i opowieści, takie jak Ramajana i Wedy, dane zaś są pozyskiwane
przez uczonych biegłych w sanskrycie i duchownych hinduistycznych, którzy
wspomagają zespół ekspertów wojskowo-technicznych.
Obecnie pojawiło się kolejne doniesienie na temat tego, co się
prawdopodobnie tam dzieje. W serwisie online „India Daily” opublikowano
artykuł pt. Tibetan monks can become invisible and fly – stealth and anti-
gravity reverse engineering from UFOs? (Mnisi tybetańscy mogą stać się
niewidzialni i latać – zrekonstruowane techniki niewidzialności i
antygrawitacji stosowane przez UFO?)
(www.indiadaily.com/editorial/2251.asp).
Z artykułu tego dowiadujemy się, że nie tylko tybetańscy mnisi potrafią
dokonywać wszelkiego rodzaju zdumiewających wyczynów (aczkolwiek nigdy
nie pokazują ich publicznie), lecz możliwościami takimi dysponują także
hinduistyczni pustelnicy żyjący daleko w Himalajach. Co więcej, walki w
stanie niewidzialności i z użyciem antygrawitacji często opisywano w świętej
literaturze hinduistycznej, o której wspomniano wyżej. Najwyraźniej Hindusi
próbują przywrócić tę prawie już utraconą część swoich pełnych możliwości.

Starożytne mistyczne umiejętności we współczesnej wojnie


Doniesienia o tym, co widzieli, a czasem nawet sfilmowali podróżnicy w
Tybecie, są zdumiewające. Czytamy tam o mnichach odzianych tylko w
przepaskę na biodrach, którzy owinąwszy sobie mokry ręcznik wokół szyi,
siedzą ze skrzyżowanymi nogami w zimie na śniegu, rywalizując, kto szybciej
doprowadzi do wysuszenia swojego ręcznika w wyniku podwyższenia
poziomu energii życiowej qi dzięki specjalnemu oddychaniu. Korzyść z
zastosowania już nawet tylko tej techniki w walce zimą i w niesprzyjających
warunkach atmosferycznych jest oczywista, gdyż zziębnięte i przemoczone
wojsko jest nieskuteczne w walce i często ponosi straty.
Są relacje podróżników, którzy widzieli mnichów poruszających się w
terenie pieszo, niekiedy z dużym obciążeniem, w stanie silnej koncentracji, z
prędkością spotykaną raczej tylko w kreskówkach ze Strusiem Pędziwiatrem.
Gdy świadkowie chcieli zatrzymać mnichów, by z nimi porozmawiać, byli
zawsze uprzejmie ostrzegani, by tego nie czynić, gdyż takie nagłe przerwanie
koncentracji, aczkolwiek nie zniszczy samej umiejętności, może wyrządzić
krzywdę mnichowi wskutek szoku.
Wbrew temu, co można wnioskować na podstawie relacji telewizyjnych i
filmów, w nowoczesnej wojnie żołnierze dużo chodzą pieszo, a ponadto jest
wiele miejsc, gdzie nie mogą dojechać żadne pojazdy. Brytyjczycy przekonali
się o tym boleśnie na Falklandach, gdy po zatopieniu transportowca „Atlantic
Conveyor” nagle zostali pozbawieni helikopterów i mocno obciążeni, głodni
żołnierze musieli odbyć wyczerpujący marsz przez całą wyspę, by wziąć udział
w bitwie pod Goose Green. W historii mamy mnóstwo przykładów bitew
wygranych przez tę stronę, która po prostu dotarła pieszo do celu wcześniej niż
nieprzyjaciel i przechwyciła miejsca o kluczowym znaczeniu. Co by było,
gdyby indyjska armia potrafiła nauczyć swoich żołnierzy, jak uzyskać stan
umysłu, w którym można iść bez przerwy nawet forsownym marszem szybciej
niż żołnierze strony przeciwnej?
We współczesnych armiach używa się wiele ciężkiego sprzętu, na przykład
opancerzonych ciągników, dźwigów, mostów saperskich itd., chociaż pozostaje
dużo pracy ręcznej, takiej jak przygotowanie pozycji obronnych, napełnianie
worków piaskiem i budowanie bunkrów. Co by było, gdyby te same efekty
można było osiągnąć innym sposobem, bez całego tego wyposażenia oraz
związanych z nim problemów serwisowych i logistycznych? Okazuje się, że
Tybetańczycy mają zdumiewającą ofertę: podnoszenie i przemieszczanie
ciężkich przedmiotów za pomocą dźwięku. Tak, dobrze przeczytaliście:
dźwięku!
Badacz antygrawitacji Bruce Cathie w swojej monografii Acoustic Levitation
of Stones (Akustyczna lewitacja kamieni), wchodzącej w skład Antigravity and
the World Grid (Antygrawitacja i światowa sieć), pod redakcją Davida
Hatchera-Childressa, przedstawia relację szwedzkiego lekarza nazwiskiem Jarl
pochodzącą z 1939 roku. Gdy Jarl, pracujący w Oksfordzie, przebywał w
Egipcie, skontaktował się z nim posłaniec od jego tybetańskiego przyjaciela, z
którym razem studiowali w Anglii. Posłaniec przywiózł pilne wezwanie, aby
Jarl przybył do Tybetu i leczył starego chorego lamę (tybetańskiego
duchownego). Lama był ważny, a leczenie trwało długo, wskutek czego Jarl
nie tylko uzyskał bezprecedensowy dostęp do wcześniej skrywanych tajemnic,
lecz nawet pozwolono mu je sfilmować. Co jest na tych filmach? Widzimy
mnichów grających na bębnach i trąbach oraz śpiewających, starannie
rozmieszczonych na 90-stopniowym łuku okręgu w odległości 63 metrów od
kamienia o wymiarach 1x1,5[15] metra, leżącego w metrowej misie
wyżłobionej w płaskim wypolerowanym kamieniu spoczywającym na łące.
Łącznie użyto 13 bębnów i sześciu tybetańskich trąb.
Oto dokładny cytat z relacji tego, co nastąpiło:
Gdy kamień został umieszczony na swoim miejscu, mnich z małym bębenkiem dał sygnał
do rozpoczęcia koncertu. Mały bębenek wydawał bardzo ostre dźwięki i był słyszalny mimo
okropnego hałasu czynionego przez pozostałe instrumenty. Wszyscy mnisi śpiewali
modlitwę i stopniowo zwiększali tempo tego niewiarygodnie hałaśliwego grania. W ciągu
pierwszych 4 minut nic się nie działo, ale potem, gdy szybkość i głośność uderzeń w bębny
wzrosły, wielki kamienny blok zaczął się kiwać, a następnie nagle uniósł się w powietrze,
nabierając prędkości i kierując się w stronę platformy przed otworem jaskini, na wysokości
250 metrów. Po 3 minutach unoszenia się wylądował na platformie.
Mnisi przynosili wciąż nowe bloki kamienne i transportowali je tą metodą, w tempie pięciu
lub sześciu na godzinę. Bloki poruszały się po trajektorii parabolicznej długości około 500
metrów i wysokości 250 metrów.

Tak więc mnisi w sposób powtarzalny i kontrolowany, używając tylko


skoncentrowanego dźwięku i modlitwy, przenosili ważące setki kilogramów
kamienie na wysokość 82 pięter i na odległość 0,5 kilometra. Kamienie te były
transportowane na wysoką półkę skalną, dostępną tylko od góry, i
wykorzystywane do wyłożenia naturalnego korytarza skalnego. Pomyślmy
tylko, ile wyposażenia i nakładu pracy w tym odludnym miejscu byłoby
niezbędne, aby wykonać to zadanie w inny sposób. Nawet przy współczesnej
technice byłoby to duże i kosztowne zadanie.
Zastosowania wojskowe takiej lewitacji akustycznej były tak oczywiste, że
Angielskie Towarzystwo Naukowe, dla którego pracował doktor Jarl, przejęło
dwa zdumiewające filmy przez niego nakręcone i zakwalifikowało je jako
tajne. Miały pozostać utajnione aż do 1990 roku i autor nie wie, czy faktycznie
zostały wtedy ujawnione.
Wskazana wyżej monografia zawiera znacznie pełniejszy opis, a także
szczegółowe omówienie specjalnej matematyki, na której – jak się uważa –
opiera się zjawisko lewitacji.

Ten sam lub lepszy efekt przy innym podejściu


Jednym z powracających tematów artykułów w „Atlantis Rising”, a także
własnych badań autora jest to, że istnieje wiele sposobów uzyskania tego
samego efektu i z pewnością nie musi to być sposób stosowany na Zachodzie.
Prostym przykładem, który nadal zachowuje aktualność, jest konstrukcja piły.
Zachodnie piły ręczne tną przy ruchu w dół, podczas gdy piły japońskie, które
mają zęby skierowane w przeciwnym kierunku, tną podczas ruchu w górę.
Japończycy uznają swoją metodę za bardziej „harmonijną” i „wyrażającą
szacunek dla drewna” z animistycznego punktu widzenia. Sądząc z długiej
historii wspaniałych wyrobów drewnianych, od pudełeczek z układankami po
wielkie świątynie, podejście takie nie zaszkodziło im w najmniejszym stopniu.
Mało tego, japońskie wyroby drewniane są często przedmiotem
kolekcjonerstwa na Zachodzie właśnie z powodu ich elegancji i
mistrzowskiego wykonania.
To jest tylko drobny przykład ilustracji znacznie większego zagadnienia.
Większość z nas na Zachodzie, a zwłaszcza ludzie ze środowisk naukowych,
technicznych i medycznych, wykazuje tendencję do myślenia, że nasz sposób
jest jedyny i najlepszy. Tymczasem istnieją wyraźne dowody na to, że wiele
naszych „największych odkryć” i „najbardziej fantastycznych osiągnięć” jest
jedynie powtórzeniem tego, co zostało dokonane setki, tysiące, a niekiedy
nawet dziesiątki tysięcy lat temu. Jest to żenujące i przykre, ale jak najbardziej
prawdziwe! Prowadzi to do podejścia, które Biblia obrazowo określa jako
„przecedzanie komara, a połykanie wielbłąda” (Mt 23, 24).
Na przykład Christopher Dunn wykazał, że nawet najnowocześniejsze
techniki obróbki granitu nie pozwalają na uzyskanie tak znakomitych
parametrów pod względem płaskości i prostokątności, jakie on osobiście
zmierzył w granitowym sarkofagu w Serapeum w Saqqara oraz wewnątrz
Wielkiej Piramidy w Gizie. Mimo to główny nurt archeologii utrzymuje, że
uzyskano to za pomocą jedynie pomiarów gołym okiem, miedzianych dłut oraz
kulek z diorytu. Akurat! Podobnie archeolodzy utrzymują, że 1 000 000 2,5-
tonowych bloków wapienia użytych do budowy Wielkiej Piramidy zostało
przetransportowanych na saniach (ewentualnie z rolkami) po łagodnie
wznoszących się rampach. Zapominają przy tym, że rdzeń piramidy jest
zbudowany z 70-tonowych bloków granitu.
Trepanacja czaszki (wykonywanie w niej otworów) była niegdyś uznawana
za nowoczesną technikę medyczną, ale znaleziono dowody na to, że zabieg ten
wykonywali neandertalczycy, a pacjenci przeżywali i żyli potem jeszcze wiele
lat. Okazuje się, że starożytne ostrza z obsydianu są ostrzejsze niż nasze
najlepsze stalowe noże chirurgiczne i teraz znów używa się ich jako skalpeli.
Uważaliśmy, że wytwarzanie i korzystanie z elektryczności jest naszym
wynalazkiem, a tymczasem odkryto, że starożytni rzemieślnicy pozłacali
metale metodą elektrolityczną, a także istnieją dowody, że Egipcjanie mogli
mieć coś w rodzaju światła elektrycznego. Zachodni zegarmistrze byli bardzo
dobrego mniemania o sobie dopóty, dopóki nie odkryto starożytnego greckiego
urządzenia zwanego mechanizmem z Antykithery pozwalającego obliczać i
przewidywać skomplikowane zjawiska astronomiczne za pomocą
niewiarygodnie złożonego systemu przekładni, który dopiero niedawno udało
się ostatecznie zanalizować i zrekonstruować.
No dobrze, starożytni robili różne niewiarygodne rzeczy, ale to myśmy
skonstruowali bombę atomową! Na szczęście, jednak nie jako pierwsi. Wynika
to nie tylko z Ramajany i Wed. Na ścianach Mohendźo Daro badacze nie tylko
znaleźli straszliwe „cienie ludzi”, takie same jak w Hiroszimie i Nagasaki, lecz
także stwierdzili podwyższony poziom promieniowania. Podobnie jest w
miejscach, gdzie niegdyś były Sodoma i Gomora. Starożytna tradycja
przestrzega, aby nie poić tam zwierząt, gdyż zachorują i zdechną. Zecharia
Sitchin potwierdził to, przeprowadzając badania w latach 30. ubiegłego wieku.
A czy wiecie, że biblijne określenie „słup soli”, w który zamieniła się żona
Lota, w poprawnym tłumaczeniu z hebrajskiego powinno brzmieć „słup
popiołu”? Dokładnie to się dzieje z ludźmi znajdującymi się w pobliżu miejsca
wybuchu bomby jądrowej lub termojądrowej. A to jeszcze nic w porównaniu z
licznymi wyraźnymi, a wręcz drastycznymi relacjami ze świętej literatury
hinduistycznej, przedstawiającymi zniszczone miasta, armie wchłonięte przez
słupy dymu i inne mrożące krew w żyłach wydarzenia. Co więcej, opisane jest
także użycie różnego rodzaju pocisków i promieni jako broni!
Chociaż te starożytne osiągnięcia są imponujące, nie one były głównym
wątkiem artykułu w „India Daily”. Było nim to, że im bardziej rozwinięte (w
prawdziwym sensie) jest społeczeństwo, tym mniej potrzebuje techniki jako
takiej, gdyż może więcej osiągać myślą i skoncentrowaną wolą – co w artykule
jest określane jako „siła duchowa”. Koncepcja ta występuje wielokrotnie w
starożytnych tekstach, w rozmowach z szamanami oraz w licznych
doniesieniach osób, które zetknęły się z UFO.
W artykule czytamy, że niektóre rodzime kultury, takie jak Hopi i
Aborygeni, które wyrzekają się korzyści płynących z nowoczesnego życia,
działają jako istotna i świadoma przeciwwaga wobec obciążenia wywieranego
na naszą planetę przez kultury o wysoko rozwiniętej technice, żyjące na
pełnych obrotach. Ale to, co mniej zaawansowane cywilizacje osiągają dzięki
technice, bardziej zaawansowane zyskują siłą umysłu, dosłownie kształtując
rzeczywistość odpowiednio do własnych potrzeb. Co oczywiście prowadzi nas
do ostrzeżeń nauczycieli religijnych i metafizycznych, byśmy pilnowali
naszych myśli i języków.
Pozytywną stroną są takie koncepcje jak „świadome tworzenie” i
„współtworzenie”.
W niektórych źródłach mówi się, że Ziemia objęta jest kwarantanną, gdyż
jej mieszkańcy spowodowaliby chaos we wszechświecie, który działa zgodnie
z zasadą, że rzeczy powstają po prostu przez mówienie o nich. Znanym
przykładem jest boski rozkaz: „Niechaj się stanie światłość!” Jeśli my na
naszej planecie nie potrafimy (wszystko jedno, z jakiego powodu) żyć we
wzajemnej harmonii, wręcz trudno sobie wyobrazić, jakie zamieszanie
mogłyby spowodować wzburzone umysły, gdyby potrafiły oddziaływać na
Galaktykę, nie mówiąc już o tych, którzy chcieliby celowo zniszczyć jej
funkcjonowanie.

Hybrydowe wojsko indyjskie


Wydaje się, że Indie zastosowały podejście trójkierunkowe. Jeśli chodzi o
liczebność, mają jedną z największych armii na świecie. Ponadto z roku na rok
armia ta staje się coraz bardziej nowoczesna pod względem technicznym, a
rozwojowi w tym kierunku sprzyja wielka liczba wykształconych ludzi,
zwłaszcza w dziedzinach związanych z informatyką i matematyką. Indie mają
wielką i rosnącą bazę przemysłową oraz bazę produkcyjną na potrzeby wojska,
co umożliwia wytwarzanie we własnym zakresie takich środków o znaczeniu
wojskowym, jak broń jądrowa, komputery, urządzenia elektroniczne i
optoelektroniczne, rakiety, samoloty, czołgi, działa, broń ręczna oraz amunicja.
Równocześnie Indie kupują, dzierżawią lub produkują w ramach licencji inne
potrzebne im rzeczy, na przykład rosyjskie okręty podwodne zdolne do ataku z
użyciem broni jądrowej czy myśliwce Su-27. Już tylko te dwa kierunki
rozwoju sprawiają, że siła militarna tego kraju jest potężna. Ale jest jeszcze
trzeci kierunek, który przenosi tę armię w całkiem inną sferę. Dochodzą
bowiem do tego wyżej wspomniane mistyczne umiejętności, które obejmują
nie tylko latanie bez użycia rakietowego plecaka w stylu Jamesa Bonda (czyli
lewitację, którą potwierdził naukowo David Home na początku XIX wieku),
lecz także zdecydowane działania na rzecz ujarzmienia i wykorzystania
technologii opartych na nowej energii, które z trudem zyskują uznanie w
Stanach Zjednoczonych. Mówimy tu o poważnych, dobrze finansowanych
pracach w państwowych ośrodkach badawczych.
20.2. Indyjscy żołnierze testują broń w ośrodku Armii USA (fot. Armia USA).
V
POZA ASTRONOMIĄ

21. CZY TEORIA WIELKIEGO WYBUCHU


UPADŁA?
Amy Acheson

Ekscentryczny astronom podważa panującą teorię o


początkach wszechświata

W latach 60. XX wieku astronom Halton Arp odkrył, że galaktyki się „rodzą”
i rozwijają w grupy rodzinne. W niektórych przypadkach był w stanie
prześledzić ich genealogię aż do czwartego pokolenia. Jest to odkrycie takiego
rodzaju, o jakim marzy każdy astronom. Zapowiada ono poszerzenie naszej
wiedzy o wszechświecie w takim samym stopniu, w jakim odkrycia Galileusza
poszerzyły naszą wiedzę o Układzie Słonecznym. Obserwacje Arpa powinny
być celebrowane i rozpropagowane. Ale zamiast tego (podobnie jak w
przypadku Galileusza) zostały odrzucone i wyśmiane przez społeczność
astronomów.
W swojej recenzji książki Arpa Quasars, Redshifts and Controversies
(Kwazary, przesunięcie ku czerwieni i kontrowersje) astronom Geoffrey
Burbidge tak opisuje, co się stało z Arpem po tym odkryciu: „Pozycja Arpa w
rankingu Stowarzyszenia Astronomii Profesjonalnej spadła z pierwszej
dwudziestki do poniżej pierwszej dwusetki. Gdy nadal twierdził, że
przesunięcie galaktyk ku czerwieni nie zawsze jest spowodowane
rozszerzaniem się wszechświata, pozycja ta spadła jeszcze bardziej”.

21.1. Autor i astronom Halton Arp.

„[W połowie lat 80.] przyszedł ostateczny cios: jego kierunek badań nie
został zaakceptowany przez komitet do spraw dostępu do teleskopów w
Pasadenie. Obaj dyrektorzy (obserwatoriów na Mount Wilson, Las Campanas i
Palomar) zatwierdzili to pozbawienie dostępu. Ponieważ Arp odmówił pracy
na bardziej konwencjonalnym polu, został pozbawiony dostępu do teleskopu.
Po bezskutecznych odwołaniach aż do zarządu Carnegie Institution, poszedł na
wcześniejszą emeryturę i przeniósł się do Niemiec Zachodnich”.
Dlaczego to odkrycie było tak istotne? Dlaczego Halton Arp poświęcił
obiecującą karierę w astronomii, aby go bronić?
Najpierw odpowiedź na to drugie pytanie: Arp jest jednym z tych pionierów,
którzy dzięki swojej motywacji odkrywają, jak działa wszechświat. Chce
drążyć tę tajemnicę tak długo, aż zostanie ona wyjaśniona. Jest to dla niego
ważniejsze niż własna reputacja jako astronoma. Czy sprawa jest warta takiego
poświęcenia? Żona Arpa, która również jest astronomem, ujmuje to tak: „Jeśli
nie ma racji, nie ma to żadnego znaczenia. A jeśli ma rację, jest to niezmiernie
ważne”.
A teraz pierwsze pytanie: Arp odkrył poważną lukę w jednym z narzędzi
współczesnej kosmologii. Narzędziem tym jest przesunięcie ku czerwieni.
Uważa się, że jest ono spowodowane efektem Dopplera, a więc jest miarą
prędkości i niczego innego. Arp wykazał, że przesunięcie ku czerwieni jest w
dużym stopniu spowodowane czynnikami wewnętrznymi (właściwościami
samych galaktyk lub kwazarów), a nie prędkością. Aby zrozumieć, dlaczego
koncepcja wewnętrznych czynników wpływających na przesunięcie ku
czerwieni jest takim zagrożeniem dla głównego nurtu astronomii, musimy
zapoznać się z przyjętymi teoriami kosmologicznymi.

Łańcuch teorii kosmologicznych


Z punktu widzenia współczesnej kosmologii zaszło tylko jedno zdarzenie.
Kilkanaście miliardów lat temu wybuchła rodzicielka wszystkich czarnych
dziur, w wyniku czego powstał wszechświat. Wszystko, co zdarzyło się potem,
to efekty uboczne, wstrząsy wtórne i odpryski. Wszechświat otrzymał jeden
początkowy, ogromny impuls energii i od tego czasu jest w stanie stopniowej
likwidacji. Ale Wielki Wybuch nie jest zjawiskiem, które możemy
zaobserwować przez teleskop. To tylko teoria.
W istocie Wielki Wybuch jest częścią łańcucha teorii. Każda teoria jest
powiązana z następną w tym łańcuchu. Koncepcja Wielkiego Wybuchu
powstała, aby wyjaśnić, dlaczego wszechświat zaczął się rozszerzać.
Koncepcja rozszerzającego się wszechświata powstała natomiast, aby
wyjaśnić, dlaczego wszystkie galaktyki oddalają się wzajemnie od siebie. Taki
ruch galaktyk jest skutkiem interpretacji przesunięcia ku czerwieni jako efektu
Dopplera, to znaczy przyjęcia, że przesunięcie ku czerwieni jest spowodowane
ruchem źródła światła w kierunku od obserwatora. Przesunięcie ku czerwieni
polega na tym, że linie widmowe światła z odległych źródeł są przesunięte w
kierunku czerwonego krańca widma. Punktem wyjścia do całego tego łańcucha
jest korelacja, jaka zachodzi pomiędzy wielkością przesunięcia a jasnością
źródła (im mniejsza jasność, tym większe przesunięcie). Tak więc im słabiej
świeci galaktyka (a tym samym przypuszczalnie im dalej się znajduje), tym
szybciej się oddala. Ostatecznie zatem cały łańcuch teorii kosmologicznych
jest oparty na przyjęciu, że przesunięcie ku czerwieni jest miarą prędkości i
zależy tylko od prędkości.
Z punktu widzenia astronomów przyjęcie, że przesunięcie ku czerwieni jest
miarą prędkości, było bardzo wygodne. Dzięki korelacji przesunięcia z
malejącą jasnością uzyskano miarę, która pozwalała na określenie odległości.
Duże przesunięcie ku czerwieni oznacza, że źródło jest daleko, a małe – że jest
blisko. Jest to bardzo użyteczne narzędzie, gdyż większość spośród milionów
obserwowanych galaktyk znajduje się zbyt daleko, aby odległość do nich
wyznaczyć innymi metodami. Druga część założenia, że przesunięcie ku
czerwieni zależy tylko od prędkości, została zignorowana.
Dwudziestowieczna kosmologia w większej części jest oparta na
powyższym łańcuchu teorii. Jeśli którekolwiek ogniwo tego łańcucha byłoby
słabe, cały łańcuch by się rozerwał i musielibyśmy zacząć budować
kosmologię od nowa. Niezliczone tysiące prac naukowych, podręczników,
czasopism, doktoratów, serwisów internetowych i artykułów w prasie stałyby
się z dnia na dzień przestarzałe. To zagrożenie, które powstrzymuje większość
astronomów przed doszukiwaniem się słabego ogniwa w łańcuchu.
A Halton Arp znalazł takie słabe ogniwo.

Pęknięty łańcuch
W latach 60. XX wieku odkryto kwazary. Pewną liczbę kwazarów
zaobserwowano już wcześniej, ale nie uznawano ich za coś szczególnego.
Uważano, że są to gwiazdy w naszej Galaktyce, mające kilka dziwnych
właściwości, takich jak niebieskofioletowa barwa i emisja silnych fal
radiowych. Potem zmierzono ich przesunięcie ku czerwieni i okazało się, że
jest ono znacznie większe niż najdalszych znanych galaktyk.
Był to szok. Zgodnie z metodą pomiaru odległości opartą na przesunięciu ku
czerwieni obiekty te powinny znajdować się znacznie dalej niż galaktyki. Jeśli
tak jest, to jaka musi być ich jasność? Astronom Tom Van Flandern tak opisuje
problem, przed jakim stanęli astronomowie: „Musi istnieć jakiś nieznany
mechanizm przemiany energii, który umożliwia istnienie obiektów o tak
ogromnej jasności, obserwowanych z tak wielkich odległości. Chodzi tu o
energię równoważną tysiącom supernowych na rok”. Nie znano mechanizmu,
który umożliwiałby wydzielanie tak wielkiej energii.
Łatwiej byłoby wyjaśnić istnienie kwazarów, gdyby przyjąć, że znajdują się
bliżej. Ale metoda pomiaru odległości oparta na przesunięciu ku czerwieni nie
jest tak elastyczna, przyjęto więc, że kwazary znajdują się w odległościach,
jakie wynikają ze wspomnianego łańcucha teorii.
W tamtym czasie Arp pracował przy projekcie, dzięki któremu stałby się
sławny. Był to fotograficzny katalog osobliwych galaktyk – galaktyk
wyglądających inaczej niż większość. Arp podzielił takie galaktyki na
kategorie, na przykład galaktyki z brakującymi ramionami, galaktyki
wielokrotne z wzajemną interakcją, galaktyki z wyjątkowo jasnym jądrem,
galaktyki przerwane itd. W związku z tą pracą jako pierwszy zauważył, że
wiele nowo odkrytych kwazarów wykazujących duże przesunięcie ku
czerwieni znajduje się zaskakująco blisko galaktyk noszących w jego katalogu
numery od 100 do 163. Są to galaktyki Seyferta (zwane również galaktykami
aktywnymi) oraz galaktyki aktywne gwiazdotwórczo (starburst galaxy).
Arp odkrył, że wiele kwazarów występuje w parach bądź jest ułożonych na
jednej linii lub na łuku ze znajdującą się w pobliżu galaktyką Seyferta. Często
galaktyka Seyferta znajduje się w takim miejscu, że „jej” kwazary wydają się
jakby wyrzucone z obu końców osi obrotu galaktyki. Strumienie
promieniowania rentgenowskiego i radiowego (tak zwane jety) emitowane
przez galaktykę są skierowane prosto w linię kwazarów i często je obejmują.
Jak to możliwe, jeśli kwazary położone są w odległości połowy wszechświata
od takiej galaktyki?
21.2. Galaktyka M82, wykazująca węzły promieniowania rentgenowskiego w
jądrze i otoczkę magnetyczną.

21.3. Galaktyka M106 (zwana także NGC 4258) to spektakularna galaktyka


Seyferta. Po obu stronach jej aktywnego jądra, jakby na jej skrzydłach,
znajdują się dwa kwazary.

Gdyby kilka czy nawet kilkanaście kwazarów znajdowało się w pobliżu


zwykłych galaktyk, można by to uznać za przypadek. Ale galaktyki Seyferta
występują rzadko i są bardzo odmienne od zwykłych galaktyk. Mają niezwykle
jasne jądra. Często po ich dwóch stronach występują bliźniacze gigantyczne
jety promieniowania radiowego i rentgenowskiego, skierowane ku grupom
„ich” kwazarów. Niektóre, na przykład M82, są rozerwane, jakby w stadium
eksplozji. W innych, na przykład M87 lub CenA, takie jety rozciągają się na
tysiące lat świetlnych. A na końcu tych strumieni występują kwazary.

21.4. Galaktyka CenA w świetle optycznym z jetem promieniowania


rentgenowskiego (zdjęcie w paśmie rentgenowskim: NASA/CXC/SAO,
zdjęcie w paśmie optycznym: URA/NOAO/NSF).

Oznacza to, że kwazary nie są ani gwiazdami, ani wyjątkowo jasnymi


jądrami galaktyk. Arp wyjaśnia to tak: „Astronomowie zastąpili jedną błędną
koncepcję inną, również błędną. Gdy przywrócimy właściwą odległość, okaże
się, że kwazary są wyrzucane z galaktyk i są jaśniejsze od gwiazd, ale słabsze
od większości galaktyk”. Arp uważa, że kwazary są skupiskami nowo
utworzonej materii, która ostatecznie stanie się pełnowymiarową galaktyką.
21.5. Teleskop rentgenowski Chandra został skierowany na obłok w centrum
NGC 5548 wykazujący przesunięcie ku fioletowi, ignorując całkowicie
pobliską grupę galaktyk z dużym przesunięciem ku czerwieni.
21.6. Galaktyka M87 z jetem (fot. Merlin).

Odkrycie Arpa polegało na tym, że kwazary i aktywne galaktyki są ze sobą


powiązane. Mimo że ich przesunięcia ku czerwieni są różne, znajdują się w tej
samej odległości. A skoro metoda pomiaru odległości oparta na przesunięciu
ku czerwieni jest błędna, błędny jest także cały łańcuch teorii na niej
zbudowanych, w tym teoria Wielkiego Wybuchu i rozszerzającego się
wszechświata. Oznacza to, że nadszedł czas na poszukanie innego wyjaśnienia
przesunięcia ku czerwieni w przypadku kwazarów. A także czas na
wyeliminowanie zniekształceń, jakie spowodowało przedstawienie
wszechświata na podstawie błędnej metody pomiaru odległości.
Gdy Arp zdał sobie sprawę, że takie rodziny galaktyk i kwazarów podważają
wiarygodność metody pomiaru odległości opartej na przesunięciu ku
czerwieni, skierował swój teleskop na inne obiekty, których odległość została
wyznaczona na podstawie przesunięcia ku czerwieni. Odkrył wówczas, że
odległości galaktyk i gromad galaktyk są także zniekształcone, w specyficzny
skokowy sposób, wskutek użycia błędnej metody pomiaru odległości. Nawet
gwiazdy w naszej Galaktyce (Drodze Mlecznej) wykazują niewielkie
przesunięcie ku czerwieni niezwiązane z ich prędkością.
Jaki jest wpływ tych obserwacji na nasz obraz wszechświata? Z teorii
Wielkiego Wybuchu wynika, kiedy powstał wszechświat, jaką ma on wielkość
i kształt, jak ewoluują galaktyki oraz jaki będzie koniec wszechświata. Zgodnie
z wnioskami Arpa wszystkie te cechy ulegają zmianie.
Porównajmy te dwie kosmologie.

Wszechświat według Haltona Arpa


Zgodnie z kosmologią Arpa przesunięcie ku czerwieni w dużym stopniu
zależy od wieku, a nie od prędkości. Im większe jest przesunięcie ku
czerwieni, tym młodsza jest galaktyka lub kwazar. Galaktyki niewykazujące
przesunięcia ku czerwieni są w tym samym wieku co Droga Mleczna. Siedem
znanych galaktyk (spośród milionów), które wykazują przesunięcie ku
fioletowi, jest starszych niż Droga Mleczna. Sześć z nich należy do gromady
galaktyk w Pannie, a siódmą jest M31 (zwana też Wielką Mgławicą w
Andromedzie), najbliższa nam galaktyka, dominująca w naszej lokalnej grupie
kilkudziesięciu galaktyk.
1. Jak powstał wszechświat? Zgodnie z teorią Wielkiego Wybuchu
wszechświat powstał w wyniku eksplozji z niczego kilkanaście miliardów lat
temu. Według Arpa te same dane wskazują na inne zdarzenie, które jednak
także zaszło kilkanaście (12–15) miliardów lat temu: były to narodziny, czyli
wyrzucenie, Drogi Mlecznej.
Zgodnie z kosmologią Arpa M31 jest macierzystą galaktyką Drogi
Mlecznej. Kilkanaście miliardów lat temu M31 była aktywną galaktyką, a
Droga Mleczna stanowiła węzeł plazmy w jecie emitowanym przez M31. W
odróżnieniu od nachylonego jeta galaktyki CenA (21.4) jet galaktyki M31 był
skierowany prosto wzdłuż jej osi obrotu. Skąd to wiemy? M31 jest obecnie
nieaktywna – nie ma już jeta. Ale jego kierunek możemy wydedukować na
podstawie obserwacji całej rodziny M31, czyli naszej lokalnej grupy galaktyk.
Mimo upływu miliardów lat rodzina ta nadal jest ułożona zdumiewająco
dokładnie wzdłuż linii prostej.
Droga Mleczna sama też była macierzystą galaktyką dla Obłoków
Magellana widocznych na południowej półkuli.
Podczas niedawnego warsztatu naukowego zapytałam Arpa, co się dzieje,
gdy galaktyki się starzeją. Odparł: „Nie mamy jeszcze dostatecznych
informacji, by odpowiedzieć, co się wtedy dzieje. Być może wyczerpuje się ich
energia i zanikają”.
2. Jak wielki jest wszechświat? Zgodnie z teorią Wielkiego Wybuchu
wszechświat jest kulą o promieniu około 30 miliardów lat świetlnych. Według
kosmologii Arpa nie możemy być pewni jego wielkości ani kształtu – ani
obecnych, ani takich, jakie były miliardy lat temu. Wiemy tylko, że rozciąga
się we wszystkich kierunkach dalej niż sięga zakres obserwacji. Jest także
starszy, niż jesteśmy w stanie to stwierdzić, być może nieskończony i wieczny.
Jednak w tej części wszechświata, którą widzimy w teleskopach, obiekty z
dużym przesunięciem ku czerwieni znajdują się bliżej, niż wynikałoby to z
metody pomiaru opartej na takim przesunięciu.
Wiele współczesnych koncepcji astronomicznych, takich jak zakrzywiona
czasoprzestrzeń, jest w istocie próbą skompensowania zniekształceń
wynikających z pomiarów wszechświata przy użyciu błędnej metody. Arp
ujmuje to w taki sposób: „Wszechświat jest płaski i euklidesowy. Koniec z
zaprzeczającym logice zakrzywieniem przestrzeni, tak trudnym do
wyobrażenia przez wielu ludzi (już nie mówiąc o zakrzywionym czasie).
Koniec z hipotetycznymi osobliwościami (czarnymi dziurami), w których
załamują się prawa fizyki. I koniec z wszechświatem, który w 90% składa się z
niewidocznej materii”.
3. Jak ewoluują galaktyki? Zgodnie z teorią Wielkiego Wybuchu okruchy
materii po pierwotnej eksplozji skupiają się pod wpływem grawitacji, tworząc
galaktyki. Według kosmologii Arpa aktywne galaktyki wyrzucają nową
materię w formie kwazarów wykazujących duże przesunięcie ku czerwieni.
Kwazary te nabierają masy i zmniejszają swoje przesunięcie ku czerwieni w
równych skokach, w miarę jak stają się dojrzałymi galaktykami. Proces ten
możemy obserwować dzisiaj. Oczywiście doniesienia prasowe i wiadomości z
ostatniej chwili nie wspominają o interpretacji Arpa, ale kto wie, czego szukać,
może sam znaleźć potrzebne informacje. Galaktyki nie puszczają „baniek
mydlanych”, lecz wyrzucają kwazary. Czarne dziury nie istnieją. Arp tak to
wyjaśnia: „Czarne dziury, do których jakoby wszystko wpada, są kiepskim
wyjaśnieniem obserwacji jąder aktywnych galaktyk, skąd wszystko wylatuje”.
4. Jaki będzie koniec wszechświata? Zgodnie z teorią Wielkiego Wybuchu
istnieją trzy możliwości: wszechświat może się rozszerzać wiecznie, może
osiągnąć równowagę i pozostać stabilny na zawsze bądź może zatrzymać
ekspansję i zapaść się ponownie w czarną dziurę. Kosmologia Arpa nie
przewiduje żadnego z tych scenariuszy. W istocie nie mamy pojęcia, jaki
będzie koniec wszechświata i czy w ogóle kiedyś nastąpi. Jest to otwarte
pytanie, pozostawione do odpowiedzi przyszłym badaczom.
5. Gdy usunięte zostaną zniekształcenia spowodowane użyciem metody
pomiaru odległości opartej na przesunięciu ku czerwieni, uzyskamy generalny
obraz wszechświata. Wszystko, co widać na niebie, to dwie gigantyczne
spiralne supergromady. Nasza grupa lokalna leży między nimi, być może na
przedłużeniu ramion najjaśniejszej supergromady. Centrum jednej
supergromady znajduje się w gromadzie w Pannie, drugiej zaś w gromadzie w
Piecu, w całkiem innej części nieba. Są to spirale złożone ze spiral, galaktyki
złożone z galaktyk. Kto wie, co jest jeszcze wyżej w tej hierarchii, co jeszcze
czeka na odkrycie? Halton Arp mówi: „To może być coś bardzo dużego”.
22. NIEBEZPIECZNE CYKLE
William Hamilton III

Czy nowe badania wskazują, że zmierzamy ku katastrofie?

Przyzwyczailiśmy się patrzeć na historię jako na liniowy postęp od jednego


etapu rozwoju do następnego, z nieregularnymi lukami w chronologii,
zapełnianymi w miarę powiększania naszej wiedzy. Ogólny obraz przyjęty
przez główny nurt nauki przedstawia ewolucyjny rozwój geosfery i biosfery,
przebiegający stopniowo aż do dnia dzisiejszego. Każda sugestia istnienia
jakiejś anomalii w tym procesie rozwoju spotyka się ze sceptycyzmem
społeczności naukowej, czyli z reakcją aż nadto dobrze znaną.
Ale większość z nas zdaje sobie sprawę, że kiedy mamy do czynienia z
opowieściami z dawnych epok, trzeba rozważyć możliwość, iż stanowią one
świadectwo prawdziwych zdarzeń, a nie jedynie sfabrykowane mity
wymyślone przez naszych kreatywnych przodków. Tak więc powinniśmy
traktować starożytne opowieści o cywilizacji sprzed potopu jako oparte na
faktach i warte zbadania, a nie odrzucenia. Uważa się, że niektóre z nich, na
przykład o Atlantydzie, mogą być prawdziwe, a nie jedynie symboliczne. W
historiach tych powtarza się motyw straszliwej katastrofy, która zmieniła zapis
geologiczny i usunęła z powierzchni Ziemi poszukiwane przez nas dowody.
Jednak czy powinniśmy w to wierzyć?
Mimo skłonności ortodoksyjnej nauki do traktowania chronologii
historycznej jako liniowego ciągu zdarzeń pojawiło się wiele materiałów
wskazujących na to, że naturalne ruchy zachodzą w cyklach – tak jak to
powiedzieli Solonowi kapłani z Sais według relacji Platona na temat Atlantydy.
I nie powinno nas to zaskakiwać. Gdy patrzymy na strukturę kosmosu – od
skali atomowej po galaktyczną – widzimy wyraźnie regularności: ruchy po
okręgach i spiralach oraz regularne powtarzanie się warunków, na przykład
powtarzalne pory roku i ruch planet wzdłuż zodiaku.
Jeśli ciało niebieskie, wykonując powtarzalny ruch po orbicie, wraca do tego
samego położenia w stosunku do innych ciał niebieskich, mamy do czynienia z
cyklem i jest prawdopodobne, że powtarzają się wówczas warunki związane z
wzajemnym położeniem planet w przestrzeni. Cykle te można badać pod
kątem powtarzających się zdarzeń, które mogą sygnalizować potencjalne
katastrofalne zmiany, a nawet periodyczne wymieranie życia.
Analiza przeszłości wskazuje na istnienie małych i wielkich cykli, które
wymagają rozważenia. Modelowanie takich cykli ma na celu sprawdzenie, czy
możliwe jest przewidywanie przyszłych zagrożeń, a tym samym
przygotowanie się na ewentualne katastrofalne zmiany w naszym świecie.
Spójrzmy na jeden przykład, o którym dużo dyskutowano. Mam na myśli
zdarzenie, które zdaniem niektórych spowodowało zniszczenie Atlantydy, a
które zgodnie z przewidywaniami miało wystąpić ponownie w 2012 roku. Oto,
co przewidywano.
Od czasu do czasu gwiazda typu biały karzeł gromadzi z otoczenia zbyt
wiele wodoru. W wyniku tego procesu dochodzi do gigantycznej eksplozji
otoczki gazowej, która świeci, i dlatego możemy widzieć taką gwiazdę na
niebie. Zjawisko to nosi nazwę nowej. Zazwyczaj dochodzi do tego w ostatnim
stadium cyklu życia gwiazdy.
Czy wiemy o nowych wszystko, czego potrzebujemy? Co na przykład się
stanie, jeśli obłok wodoru o wyjątkowo dużej gęstości ogarnie nasz Układ
Słoneczny? Czy mała nowa może spowodować wyrzucenie gazu, który niczym
burza ogniowa przeleci przez nasz Układ Słoneczny? Chociaż wydaje się to
mało prawdopodobne, badania starożytnej historii wskazują, że pewne rodzaje
zmian aktywności Słońca mogły powodować katastrofalne zmiany na Ziemi.
Nawet obecnie występują zmiany natężenia promieniowania słonecznego, a
zdaniem uczonych niewielkie zwiększenie tego natężenia może przyczyniać się
do zmiany klimatu i globalnego ocieplenia. Istnieją również dane wskazujące
na to, że także na innych planetach Układu Słonecznego występuje ocieplenie i
zmiana klimatu. Zmiany te mogą być spowodowane rosnącym stężeniem pyłu
kosmicznego, przez który aktualnie przechodzi Układ Słoneczny.
Moje zainteresowanie Słońcem pogłębiło się po otrzymaniu raportu od
doktora Dana B.C. Burischa, który pisał, że jest mikrobiologiem pracującym
kiedyś w tajnej instytucji rządowej. Informował mnie, że czynione są
przygotowania do katastrofy, która miała nastąpić w 2012 roku. Oczekiwano
wtedy zmian w Słońcu, które wywrą wpływ na Ziemię. Oczywiście wiązano to
z rozszyfrowaniem symboli Majów, które podobno wskazywały jako na
moment katastrofy przesilenie zimowe w 2012 roku. Przewidywania te
wyglądały w skrócie następująco: wystąpi cykliczne zdarzenie, które może
spowodować istotną zmianę w Słońcu. Zdarzenie to, zwane wielkim
przejściem (grand crossing), jest zsynchronizowane ze zjawiskiem, o którym
często piszemy w naszym czasopiśmie, mianowicie precesją punktów
równonocy. Wielu ludzi uważa, że nic specjalnego wtedy się nie zdarzy, ale
zdaniem innych Majowie rejestrowali ważne zdarzenia i przy użyciu
dokładnego kalendarza przewidywali ponowne, cykliczne występowanie takich
zdarzeń.

22.2. Wykres przedstawia graficznie wartości gęstości, masy i przyciągania


grawitacyjnego w Drodze Mlecznej (wykres Tom Miller).

Dlaczego przejście Słońca i Układu Słonecznego przez płaszczyznę


równikową Drogi Mlecznej miałoby być zdarzeniem tak bardzo godnym
uwagi? Jak podaje jedno z internetowych źródeł: „Rok 2012 jest oznaczony
jako pomyślny w długoterminowym kalendarzu [Majów] ze względu na fakt,
że wskutek ruchu precesyjnego Słońce w momencie przesilenia zimowego
znajdzie się wówczas na linii prowadzącej do środka Galaktyki. Dla Majów
będzie to niczym wybicie północy rozpoczynające dzień Bożego Narodzenia, z
tym jedynie, że według ich kalendarza rozpocznie się wtedy nowy rok
galaktyczny, trwający 26 000 lat słonecznych. Zegar galaktyczny znajdzie się
wtedy w punkcie zero i rozpocznie się nowy cykl precesji”
(www.kamakala.com/2012.htm).
W tej sytuacji wydaje się, że konieczne są dokładniejsze obserwacje pogody
i zmian klimatycznych. Czy aktywność Słońca wzrośnie? W ostatnich latach
istotnie wystąpiło więcej rozbłysków słonecznych klasy X oraz wyrzutów
masy z korony słonecznej, w dodatku – rzecz osobliwa – w okresie, gdy
zgodnie z konwencjonalną wiedzą Słońce miało być w fazie spokoju.
Słońce jest tylko jedną z setek miliardów gwiazd w naszej Galaktyce. Nasza
Galaktyka, czyli Droga Mleczna, zawiera wielką ilość gazowej materii
międzygwiazdowej, zjonizowanej lub obojętnej elektrycznie, która niekiedy
jest skupiona w gęste obłoki gazowe złożone z atomów, cząsteczek i pyłu. Cała
ta materia – gaz, pył i gwiazdy – obraca się wokół osi prostopadłej do
płaszczyzny Galaktyki. Ogólnie uważa się, że siła odśrodkowa wywoływana
przez ten obrót równoważy się z siłami grawitacyjnymi, które przyciągają
materię w kierunku środka.
Zgodnie z konwencjonalną wiedzą wszystkie gwiazdy w Galaktyce obiegają
środek Galaktyki, ale ich okresy obiegu są różne. Gwiazdy blisko środka mają
krótszy okres obiegu niż gwiazdy bardziej odległe od środka. Słońce znajduje
się w zewnętrznej części Galaktyki. Prędkość liniowa obiegu Układu
Słonecznego wokół środka Galaktyki wynosi około 220 kilometrów na
sekundę. Gwiazdy w Drodze Mlecznej tworzą dysk o średnicy około 100 000
lat świetlnych, a Słońce znajduje się w odległości około 30 000 lat świetlnych
od środka Galaktyki. Na podstawie tych danych można obliczyć, że okres
obiegu Słońca wokół środka Galaktyki wynosi 225 000 000 lat. Okres ten
nazywamy rokiem kosmicznym. Uważa się powszechnie, że Słońce w ciągu
swojego życia, trwającego 5 miliardów lat, dokonało ponad 20 obiegów swojej
orbity galaktycznej. Prędkości można – zdaniem uczonych – określić na
podstawie pomiarów położenia linii w widmie światła gwiazd.
Dwaj uczeni z uniwersytetu w Berkeley, po skrupulatnych komputerowych
badaniach skamieniałości z czasów sięgających 500 000 000 lat wstecz,
ogłosili, że życie na Ziemi rozkwitało i masowo wymierało z zadziwiającą i
tajemniczą regularnością, mianowicie w cyklu trwającym 62 000 000 lat.
Wyniki te z pewnością wywołają nową falę spekulacji wśród badaczy
historii i ewolucji życia. Każdy okres rozkwitu życia i masowego wymierania
trwał co najmniej kilka milionów lat, zaś od czasu ostatniego masowego
wymierania około 65 000 000 lat temu, gdy zniknęły dinozaury i mnóstwo
innych gatunków, występuje stała tendencja do coraz większego zróżnicowania
biologicznego.
Wspomniani uczeni z Berkeley są fizykami, a nie biologami, geologami czy
paleontologami, ale przeanalizowali najobszerniejszy istniejący zbiór danych o
skamieniałościach. Ten zbiór danych obejmuje najstarsze i najmłodsze znane
wystąpienia aż 36 380 różnych rodzajów organizmów morskich, w tym
miliony gatunków, które pojawiły się powszechnie w oceanach, potem
zniknęły, a następnie w wielu przypadkach powróciły.
Książka Michaela J. Bentona When Life Nearly Died (Gdy życie prawie
wymarło) omawia fazę wymierania pod koniec permu, czyli (jak się uważa)
251 000 000 lat temu. Książka podejmuje próbę wyjaśnienia przyczyny tego
epizodu, podczas którego zniknęło 90% życia na Ziemi. Było to największe
wymieranie w historii naszej planety, znacznie większe niż wymieranie,
podczas którego wyginęły dinozaury.
Wiemy, że nasze Słońce i Układ Słoneczny nie poruszają się wokół Drogi
Mlecznej po płaskim torze eliptycznym, lecz po torze eliptyczno-
sinusoidalnym, co powoduje wydłużenie tak zwanego roku kosmicznego. Fakt
ten należy wziąć pod uwagę przy obliczaniu długości roku kosmicznego.
Ponieważ nie znamy odległości skrajnych węzłów tej sinusoidalnej orbity,
obliczenie takie może być tylko przybliżone. Jednak zgodnie z tą linią
rozumowania długość roku kosmicznego powinna wynosić od 248 000 000 do
251 000 000 lat, co wskazuje, że możemy aktualnie zbliżać się do tego samego
punktu na orbicie galaktycznej, w którym byliśmy podczas poprzedniego
epizodu wymierania życia. Oznacza to, że możemy dochodzić do strefy
niebezpieczeństwa.
W analizie tej należy uwzględnić takie czynniki, jak zmiany aktywności
słonecznej powodujące zmiany klimatyczne oraz większe
prawdopodobieństwo napotkania komet, planetoid i pyłów. Należy także wziąć
pod uwagę możliwość epidemii wskutek infekcji przez bakterie i wirusy
zawarte w pyle, kometach i planetoidach – hipotezę taką postawili Fred Hoyle i
Chandra Wickramasinghe w książce Diseases from Space (Choroby z
kosmosu). Innym cyklicznym zdarzeniem jest odwrócenie polaryzacji
ziemskiego pola magnetycznego. Wydaje się, że potwierdzeniem tego
kosmicznego scenariusza są okresowe zdarzenia, takie jak wskazywane przez
prognozy dotyczące przesilenia zimowego w 2012 roku oparte na kalendarzu
Majów.
Kompletny cykl sinusoidy przecina równik Galaktyki co około 62 000 000
lat. Połowa tego okresu to 31 000 000 lat. Zgadza się to z wynikami, które
uzyskałem od Boba Alexandra, badacza, który rozważał tę samą hipotezę, ale
opierał się na nieco innych danych do obliczeń. Alexander zgadza się, że oś
mniejsza elipsy może być mniejsza niż 3000 lat świetlnych, co jest wyliczoną
przez niego wstępnie długością osi wielkiej.
Za pomocą kalkulatora obliczyłem rzeczywistą długość obwodu elipsy,
stosując przybliżenie na podstawie długości półosi wielkiej i półosi małej, a
także wyników uzyskanych przez Alexandra. Dzięki temu obliczyłem czas
jednego obiegu wokół Galaktyki.
Z moich obliczeń wynika, że całkowita długość eliptyczno-sinusoidalnego
toru wynosi 180 941,0769 roku świetlnego (lub nieco mniej, jeśli mała półoś
jest krótsza). Oznacza to, że rok kosmiczny wynosi 249 698 580 lat.
Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że występuje tu margines błędu.
Uwzględniając błędy w oszacowaniu, można przyjąć, że długość tego okresu
wynosi 248 000 000 lat, czyli 4 x 62 000 000 lat.
Z badań uczonych z Berkeley wynika, że katastrofalne zdarzenia
występowały co około 62 000 000 lat (niekiedy nieco więcej lub mniej).
Oznacza to, że występują cztery (co najmniej) krytyczne punkty, w których
Słońce z planetami, wchodzące w skład ramienia Oriona Galaktyki, może
przechodzić przez krytyczną strefę, gdzie występuje większa koncentracja
pyłu, odłamków, planetoid, a może nawet promieniowania, stwarzająca
niebezpieczeństwo dla naszej kosmicznej podróży. Ale to jeszcze nie wszystko.
Ziemia przeżywała katastrofalne wydarzenia znacznie częściej niż co kilka
milionów lat, wobec czego jest możliwe, że te straszliwe katastrofy są
związane z innym cyklem: precesją punktów równonocy. Istnieje hipoteza
(patrz rozdział 7 – „Paradoks precesji: czy Newton się mylił?”), że cykl ten, o
okresie 25 770 lat, wskazuje na istnienie ciemnej gwiazdy towarzyszącej
Słońcu, mającej okres orbity rzędu tysięcy lat. Gwiazda ta mogłaby wpływać
na Układ Słoneczny, zakłócając kosmiczny cykl pogodowy.
Istotnie, widzimy oznaki zmian w Słońcu, a także na Ziemi i Marsie, gdzie
również występuje globalne ocieplenie. Oznaki zmian są widoczne także na
niektórych innych planetach. Czy to zapowiada inne katastrofalne zdarzenie w
przyszłości? Obecnie nikt nie może tego stwierdzić na pewno, ale wydaje się
możliwe, że badanie tych cykli i poszukiwanie w nich znaczących regularności
może pozwolić na sformułowanie prognoz wielkich zmian, które mogłyby
zagrozić dalszemu istnieniu naszej cywilizacji.
Jeszcze jedną kwestią zasługującą na dalsze zbadanie jest to, czy ostatnie
zmiany na Ziemi, polegające na słabnięciu pola magnetycznego i
przemieszczaniu się biegunów magnetycznych, są skutkiem zmian w ziemskim
jądrze i płaszczu, w wyniku czego rośnie temperatura wnętrza Ziemi, co z kolei
wywołuje nasilenie aktywności wulkanicznej i trzęsień ziemi.
Badacze z Open University odkryli alarmujące nowe dane świadczące o
możliwości wystąpienia okresu ekstremalnie silnego, nagłego i fatalnego w
skutkach globalnego ocieplenia około 180 000 000 lat temu. Odkrycie to może
dać istotne wskazówki co do zmian klimatu, które zachodzą obecnie i które
mogą wystąpić w przyszłości.
Satelita Envisat wystrzelony przez Europejską Agencję Kosmiczną od kilku
lat stale monitoruje Ziemię i zbiera informacje cenne dla ludzkości. Jest
oczywiste, że musimy bardziej intensywnie monitorować naszą planetę z
kosmosu, aby móc lepiej ocenić zagrożenia życia i cywilizacji.
Jeszcze nie jest za późno na dzwonek alarmowy.
VI
INNY RODZAJ MEDYCYNY

23. LECZNICZE WIBRACJE


Cynthia Logan

Doktor Richard Gerber wierzy, że na proces zdrowienia


wpływają również czynniki nieuznawane przez współczesną
medycynę

Doktor Richard Gerber właśnie odbył półgodzinną podróż ze swojego


dwupiętrowego domu na przedmieściu Detroit, gdzie zjadł wegetariański
posiłek na tarasie wychodzącym na wielki, piękny ogród, przy kojącym szumie
pobliskiej rzeki. Czując się świetnie na ciele, umyśle i duchu, siedzi teraz w
swoim biurze w St. John Macomb Hospital niedaleko Livonii w stanie
Michigan, gdzie pracuje jako internista. Każdego dnia przyjeżdża wcześnie nie
po to, by studiować papiery, lecz żeby się modlić i przekazywać uzdrawiającą
energię swoim pacjentom. Uważa, że ten rytuał stanowi nieodłączną część jego
zawodu. Nastrajając się w głębi serca, koncentruje się kolejno na swoich
pacjentach, „trzymając” ich w białym lub różowym świetle. Czegoś podobnego
moglibyśmy oczekiwać po lekarzach przyszłości, ale z całą pewnością nie
dziwi to w przypadku człowieka, który już w 1988 roku napisał książkę
Vibrational Medicine (Medycyna wibracyjna).
Publikując ją, Gerber stworzył strukturę – można powiedzieć, most między
medycznym establishmentem a społecznością alternatywnych,
komplementarnych uzdrowicieli – „przejściowy model naukowy, który
wypełni lukę między fizyką a metafizyką”. Studiował zoologię na
Uniwersitecie Michigan i medycynę w Wayne State University School of
Medicine, dzięki czemu ma podstawy, by głosić teorie (przez niektórych
uznawane za „zbyt daleko posunięte”), które przedstawił w swojej książce
(dostępnej na CD w serii Exploring Vibrational Medicine wydawnictwa
Sounds Tree). I książka, i CD przytaczają liczne badania naukowe, jakie
prowadzono nad fotografią kirlianowską, homeopatią, leczeniem kryształami,
terapią dźwiękową, kwiatowymi lekami Bacha, radioniką i mnóstwem innych
nowoczesnych metod uzdrawiania spod znaku New Age. Choć Gerber jest
nieco gadatliwy, jego miły głos i wyraźna wymowa sprawiają, że nagranie na
CD stanowi pouczające i przyjemne wprowadzenie do tego tematu.

23.1. Doktor Richard Gerber, autor przełomowej książki Vibrational Medicine.

Niegdyś bardzo „lewomózgowy” Gerber interesował się nauką od 11. roku


życia. Już na studiach medycznych zaczął się zastanawiać, czy istnieją mniej
inwazyjne, mniej toksyczne i mniej kosztowne alternatywy dla wielu terapii, o
których uczył się w 1976 roku. Kiedy zetknął się z A Course in Miracles (Kurs
cudów), zaczął regularnie uczestniczyć w cotygodniowych spotkaniach
profesjonalistów zainteresowanych takimi koncepcjami. Zaintrygowany przez
11 lat studiował medycynę alternatywną, po czym zestawił swoje odkrycia w
bestsellerze, który jest wykorzystywany jako podręcznik w różnych
dyscyplinach, został przetłumaczony na wiele języków i wciąż stanowi
najlepszą książkę na ten temat. Choć Gerber jest „nieco zaskoczony”
powszechnym zainteresowaniem i nieustającą popularnością swojej książki,
nie popada w fałszywą skromność. „Dodałem nowe spojrzenie do istniejących
wcześniej studiów – mówi. – Stworzyłem nową syntezę na polu badań
rozpaczliwie potrzebującym jakiegoś rodzaju teoretycznych podstaw, na
których mogłaby zostać zbudowana nowa nauka o leczeniu”.
Ta nowa nauka jest oparta na – jak to nazywa doktor Gerber –
„einsteinowskim modelu” leczenia, w odróżnieniu od obecnie panującego
„paradygmatu newtonowskiego”. Filozofia medycyny wibracyjnej uznaje ciało
za coś więcej niż tylko doskonałą maszynę, a istotę ludzką za coś więcej niż
ciało, krew, proteiny, tłuszcze i kwasy nukleinowe. Siła życiowa, subtelna
energia nie do końca rozumiana przez większość naukowców i lekarzy, stanowi
kluczowy element nowego paradygmatu; człowiek jest tu postrzegany jako sieć
skomplikowanych pól energii, które przeplatają się z systemem fizycznym i
cząsteczkowym. Mówimy tu o oscylującej, magnetoelektrycznej energii, która
porusza się szybciej od światła i jest samą naturą wielowymiarowego
wszechświata. „Fizykom zajęło niemal 100 lat zrozumienie doniosłych idei
Einsteina dotyczących powiązań między materią a energią – zauważa Gerber. –
Być może za następnych 100 lat biolodzy w końcu dołączą do nich i zintegrują
te same einsteinowskie koncepcje w »przyszłą medycynę«, z którą wszyscy
wiążemy wielkie nadzieje”.
Gerber uważa medycynę wibracyjną za dziedzinę medycyny opartą na
dwóch kluczowych koncepcjach: że wszyscy jesteśmy czymś więcej niż
materialnymi ciałami i że istnieją duchowe istoty, które starają się nam pomóc
w poznawaniu naszej wielowymiarowości i wielowymiarowości wszechświata.
Gerber sądzi, że całkiem niedługo w szkołach medycznych będzie nauczana
wielowymiarowa anatomia człowieka. „Już teraz piszemy podręczniki na ten
temat” – mówi. Według Gerbera odchodzimy od mechanicznych analogii dla
ludzkiego ciała i postrzegamy je jako rodzaj elektronicznego biokomputera, co
jego zdaniem jest bliższe prawdzie, lecz wciąż niedoskonałe. Nie będzie
usatysfakcjonowany, dopóki nie zostaną uznane odpowiedniki fizjologicznych
systemów kontrolnych, takich jak ośrodkowy i autonomiczny układ nerwowy
oraz układ wydzielania wewnętrznego. Odpowiedniki, takie jak system
akupunktury, którego szeregi punktów – można je nazwać porami energii –
wchłaniają i dystrybuują chi przez południki, stanowiąc rodzaj elektrycznej
tablicy rozdzielczej łączącej ciało fizyczne z eterycznym.
Ciało eteryczne to kolejne pojęcie, którego uznania oczekuje Gerber.
Jest on przekonany (i oczywiście na poparcie swojego zdania przytacza
wyniki badań), że to subtelne ciało jest nałożonym na ciało fizyczne
holograficznym wzorcem energii, który kieruje fizycznym wzrostem komórek.
Jest również – jak mówi Gerber – nośnikiem informacji przestrzennych o tym,
jak płód powinien rozwijać się w macicy, i zawiera dane strukturalne dotyczące
wzrostu i naprawy dorosłego organizmu (dzięki temu właśnie salamandrze
może odrosnąć odcięta kończyna). Gerber zaczął formułować swoją teorię,
kiedy zaczynał studia medyczne, a pracę nad nią przyśpieszył na czwartym
roku, gdy pracował w Edgar Cayce A.R.E. Clinic w Arizonie razem z
doktorem Normanem Shealym (lekarzem znanym obecnie przede wszystkim z
powodu współpracy z diagnostyczką medycyny intuicyjnej Carolyn Myss) nad
projektem zatytułowanym „Porównania w podstawowej opiece medycznej”.
Jego artykuł, przeciwstawiający podejście holistyczne konwencjonalnemu, stał
się zalążkiem, z którego z czasem powstała Vibrational Medicine.
W 1984 roku Gerber kupił jeden z pierwszych komputerów Macintosha i
zaczął pisać. Choć w pierwszej chwili wydało mu się to głupie, kierując się
intuicją, przykleił sobie plastrem kryształ kwarcu do czoła, tam, gdzie znajduje
się trzecie oko. „Co ciekawe, wyglądało na to, że ten zabieg przyśpieszył
proces pisania” – twierdzi. Pisząc wieczorami po pracy, w ciągu dziewięciu
miesięcy ukończył dziewięć rozdziałów, lecz książka uzyskała ostateczny
kształt dopiero wtedy, gdy Gerber wybrał się na wycieczkę do Egiptu. Jako
„lekarz wycieczkowy” Gerber leczył nakładaniem rąk drobne dolegliwości
innych turystów, „kiedy skończyły się nasze zapasy lomotilu i antybiotyków”.
Gerber i jego koledzy lekarze, tacy jak Andrew Weil, Bernie Siegel,
Christiane Northrup i wielu innych, prezentują zrównoważone spojrzenie, które
może stać się podstawą medycyny przyszłości. Kładąc nacisk na naukowy
rygor i rzetelne badania kliniczne, pionierzy ci proponują odzyskanie
starożytnej wiedzy i połączenie jej z rozwijającą się technologią. „W
przyszłości leki homeopatyczne i esencje kwiatowe mogą zostać uznane za
środki użyteczne w leczeniu różnych przewlekłych schorzeń – pisze Gerber –
ale uszkodzoną aortą nadal będzie się zajmował stary, dobry chirurg
naczyniowy”. Wychwala też takie osiągnięcia współczesnej medycyny, jak
zwalczanie chorób zakaźnych dzięki stosowaniu szczepień, wydłużenie czasu
życia dzięki podwyższeniu standardów higieny i kontroli bakteriologicznej,
ratowanie życia przez transplantację organów. Akceptuje nawet stosowanie
chemioterapii w przypadku takich nowotworów, jak choroba Hodgkina i
białaczka dziecięca, oraz aprobuje przyjmowanie leków na cukrzycę i
nadciśnienie. Zwraca uwagę, że już zostało zaakceptowane użycie TENS
(przezskórnych stymulatorów nerwowych) w łagodzeniu bólu (oraz przy
kranioelektrostymulacji wydzielania endorfin w leczeniu depresji), pulsujących
pól elektromagnetycznych w stymulowaniu wzrostu nowych komórek kości,
światła o pełnym widmie w leczeniu dolegliwości sezonowych, fal
uderzeniowych do nieinwazyjnego rozbijania kamieni nerkowych i żółciowych
oraz terapii muzycznej w opiece przed- i pooperacyjnej, nie wspominając już o
najnowszych skanerach PET (pozytonowej tomografii emisyjnej), które
pozwalają obserwować nie tylko strukturę kości i tkanek miękkich, ale również
funkcje fizjologiczne i komórkowe organizmu.
„Zachodnia technika rozwinęła się już na tyle, że zaczynamy się
przekonywać, iż subtelne systemy energetyczne istnieją i mają wpływ na
fizjologiczne funkcjonowanie systemów komórkowych” – mówi Gerber. Snuje
też wizję „czegoś w rodzaju Mayo Clinic dla badań medycznych”, w której
pracowaliby lekarze, pielęgniarki, akupunkturzyści, uzdrowiciele, zielarze,
diagnostycy jasnowidzący, inżynierowie, chemicy, fizycy i inni. „Byłby to
interdyscyplinarny zespół, który mógłby prowadzić eksperymenty pozwalające
mierzyć subtelne energie ludzkiego organizmu i obserwować, jak wpływają na
nie różne metody leczenia” – wyjaśnia. Z takim ośrodkiem byłyby też
związane lecznice mające dostęp do stale uzupełnianych na bieżąco
komputerowych baz danych gromadzących leczone przypadki, a także do
publikacji w rodzaju „American Journal of Medicine”, na które można by się
powoływać w przypisach. W ten sposób zostałby wyeliminowany problem,
który Gerber nazywa „paragrafem 22” współczesnych studiów nad leczeniem
(oficjalne publikacje nie zamieszczają prac z zakresu medycyny
niekonwencjonalnej, przez co nie mogą one zostać uznane za wiarygodne,
cytowane źródła). Gerber chciałby, aby praktycy nowej medycyny uczyli się i
leczyli nawzajem. „Kiedy różne metody leczenia w badaniach na niewielką
skalę okazują się skuteczne, należałoby rozpocząć szerzej zakrojone badania
kliniczne” – sugeruje.
Gerber ciężko pracuje nad tym, by jego marzenie się ziściło. Nadzieję widzi
w tym, że nauka zaczęła potwierdzać, iż miłość jest naprawdę energią, która
daje wymierne efekty lecznicze. „Jeśli uda nam się uzdrawiającą energią
wywrzeć wpływ na zbiorową podświadomość ludzkości, to skutki będą się
rozprzestrzeniać przez płynący strumień pola magnetycznego Ziemi i systemy
sieciowe” – pisze. W taki sposób będziemy mogli wytworzyć wielką falę
leczniczej energii, która – podsycana siłą bezwarunkowej miłości – może
przekształcić naszą planetę. Gerber jest optymistą, ale zdaje sobie również
sprawę z tego, że największym wyzwaniem dla każdego z nas będzie zmiana
samego siebie, zanim zaczniemy przekazywać leczniczą energię na skalę
globalną. Na pocieszenie przytacza teorię struktur dyssypatywnych: „Musimy
jedynie doprowadzić do transformacji jakiejś części całości, aby wywołać
dynamiczną zmianę w całym systemie. Jeśli będziemy kształcić coraz więcej
uzdrowicieli, powoli osiągniemy niezbędną masę krytyczną”.
Uzdrowiciele mogą być szkoleni nie tylko w zakresie konwencjonalnej
medycyny, ale również we wszelkich typach niekonwencjonalnych technik
medycznych, takich jak leczniczy dotyk czy uzdrawianie parapsychiczne.
Gerber chciałby stosować zintegrowane podejście na przykład w leczeniu
chorób serca. Metoda ortodoksyjna wykorzystuje środki farmakologiczne,
chirurgię i techniki angioplastyczne dla poprawienia funkcjonowania serca.
Praktycy holistyczni proponują chelatację połączoną z wizualizacją i redukcją
stresu. Zwolennicy medycyny wibracyjnej – tłumaczy Gerber – zajmowaliby
się czynnikami związanymi z subtelnymi energiami (na przykład
upośledzeniem czakry serca) i stosowali takie środki jak esencje kwiatowe,
eliksiry z kamieni szlachetnych i terapie kryształowe w połączeniu z
preparatami homeopatycznymi i technikami równoważenia południków. Środki
medycyny wibracyjnej, takie jak esencje kwiatowe, eliksiry z kamieni
szlachetnych i substancje homeopatyczne pochodzące ze źródeł biologicznych
i mineralnych, wykorzystują zdolność wody do magazynowania energii, co
pozwala na przekazywanie pacjentowi odpowiedniej ilości subtelnej energii
zawierającej informacje, o precyzyjnie dobranej częstotliwości. Na przykład
kwiaty zawierają siłę życiową rośliny i odpowiednio spreparowane, przy
wykorzystaniu promieni słonecznych, rzeczywiście przekazują pacjentowi
jakąś część siły życiowej rośliny. Poza tym praktycy medycyny wibracyjnej
proponują natchnione porady.
Gerber, który ożenił się z jasnowidzącą i nie ma dzieci ani zwierząt
domowych, może całą swoją energię skupić na duchowym rozwoju, karierze i
tworzeniu przyszłej medycyny. Dotychczas jeszcze nie sformułował
standardów, jakie musieliby spełnić praktycy medycyny wibracyjnej (w końcu
mówimy o leczeniu kryształami, równoważeniu czakr, posługiwaniu się
wahadełkiem, regresji w poprzednie wcielenia i różnych innych subtelnych
dyscyplinach, w których dość często niestety spotyka się szarlatanów, co
utrudnia pacjentom dokonanie właściwego wyboru). Nie wiemy wprawdzie
dokładnie, jak będzie wyglądała przyszłość, lecz wydaje się bardzo
prawdopodobne, że lekarze pogodzą się z wielowymiarowością własną oraz
swoich pacjentów i niewątpliwie będą szukali sposobów leczenia schorzeń i
promowania zdrowia na wszystkich poziomach. I niewątpliwie doktor Richard
Gerber pozostanie w awangardzie, modląc się o taką przyszłość i realizując ją.
[Nota wydawcy: doktor Richard Gerber zmarł w czerwcu 2007 roku].
24. CHOROBA KARDIOLOGII
Cynthia Logan

Lekarz burzy mit o leczeniu schorzeń serca

Doktor Charles T. McGee ma łagodny głos, ale jego książka Heart Frauds
(Sercowe oszustwa) jest głośnym oskarżeniem, na które dotychczas nie padła
żadna odpowiedź. W swojej pracy, noszącej podtytuł Ujawnienie największego
medycznego oszustwa w historii, twierdzi, że co roku tysiące Amerykanów są
poddawane niepotrzebnym procedurom medycznym, często pod „groźbą”
lekarzy, którzy zapewniają, że rezygnacja z tych procedur może oznaczać
szybką śmierć.
Choć książka zawiera liczne karykatury (narysowane przez satyryka
politycznego, który sam był pacjentem) i często daje w niej o sobie znać
wrodzone poczucie humoru doktora McGee, jednak wcale nie jest zabawna.
McGee, dyplomowany ginekolog i położnik, zawarł w niej potężne przesłanie,
które może się przyczynić do powstania nowej tendencji w służbie zdrowia.
Choć uczciwie przyznaje, że jest outsiderem w dziedzinie kardiologii, jednak
jego badania zostały przeprowadzone bez zarzutu i do dziś nikt nie obalił jego
wniosków. Uważa on, że specjaliści chorób serca zwyczajnie nie odrobili
zadania domowego albo ignorują oczywiste fakty.
24.1. Dyplomowany ginekolog i położik Charles McGee głośno wyraża swoje
przekonanie, że w chorobach serca stosowanych jest wiele niepotrzebnych i
potencjalnie niebezpiecznych terapii.

Po przeczytaniu prac publikowanych w czasopismach medycznych, które


lekarze uważają za swoją biblię, a także po przeanalizowaniu wyników
osiąganych dzięki stosowaniu niedrogich alternatywnych metod McGee jest
pewien słuszności swoich zarzutów i wygłasza je z pasją. „Zalecanie
kosztownych procedur wysokiego ryzyka, zamiast tańszych, a bardziej
skutecznych, jest niczym innym jak oszustwem – twierdzi i dodaje: W
przypadku większości ludzi angiogramy, wszczepianie by-passów,
angioplastyka czy leki obniżające poziom cholesterolu są najzupełniej
niepotrzebne; jeśli jakiś lekarz wam je zaleca, najlepszym rozwiązaniem może
być skierowanie się do wyjścia”.
McGee dorastał w San Francisco w czasie II wojny światowej, potem
przeniósł się do Seattle, poszedł na studia na University of Washington,
następnie do szkoły medycznej Northwestern University w Chicago, a
zakończył edukację w 1965 roku w Oakland w Kalifornii. Później ożenił się i
wraz z żoną pojechał na wakacje do Meksyku; pod wpływem tej wyprawy
spędził rok w Ekwadorze na „Project Hope”, statku szpitalnym amerykańskiej
floty, który zawijał do różnych portów, by przez rok szkolić miejscowych
lekarzy, po czym płynął dalej. W Andach McGee zetknął się z kulturą
nieznającą schorzeń nękających bardziej „cywilizowane” społeczeństwa.
„Spośród 330 000 zamieszkujących ten teren Indian w szpitalu bywało
jednocześnie tylko 40 lub 50, i to najczęściej w związku z powikłaniami ciąży
lub w wyniku nieszczęśliwych wypadków”.
Ta obserwacja zaintrygowała go; później, gdy pracował w Ośrodku Kontroli
Chorób Zakaźnych (CDC) w Atlancie, zapoznał się z biostatystyką i pracami
brytyjskiego epidemiologa doktora T.L. Cleave’a. Cleave przestudiował dane z
setek miejsc na całym świecie i nie znalazł ani jednego wyjątku od pewnej
reguły: bardziej „prymitywne” ludy jedzą świeże, pełnowartościowe
pożywienie, nie używają lub prawie nie używają rafinowanego cukru i
rafinowanych węglowodanów ani przetworzonych pokarmów. Kiedy tylko
takie produkty wchodzą do ich diety, natychmiast pojawiają się schorzenia
degeneracyjne.
McGee przez wiele lat pracował jako ginekolog i położnik w Kaiser
Foundation Hospital w Walnut Creek w Kalifornii, zanim zaczął studiować
medycynę chińską. Od 1978 roku poświęcił się całkowicie medycynie
alternatywnej, praktykując homeopatię, zdrowe żywienie, akupunkturę i
chelatację. Tymczasem, kiedy McGee właśnie kończył praktykę
ginekologiczną, jego ojciec umarł na atak serca i McGee podjął osobistą
krucjatę, by zrozumieć, dlaczego tak się stało.
Jednym z najbardziej interesujących odkryć doktora McGee jest to, że
cholesterol wcale nie powoduje tak ciężkiej choroby serca, jak się nam
wmawia. „W gruncie rzeczy – stwierdza – teoria ta zaczęła żyć własnym
życiem i stała się wręcz czymś w rodzaju religijnego dogmatu”. Zwraca
uwagę, że pierwsze badania na zwierzętach, na których opiera się ta teoria,
były błędne i twierdzi, że „raporty z późniejszych testów na ludziach zostały
zafałszowane, a statystyki od lat 70. błędnie interpretowano, aby potwierdzić tę
teorię”.
Według doktora McGee leki obniżające poziom cholesterolu nie obniżają
poziomu lipoproteiny, która może się okazać najważniejszym czynnikiem
pozwalającym w badaniach krwi określić ryzyko ataku serca. Co więcej,
twierdzi też, że poziom cholesterolu jest nieskuteczny w określaniu ryzyka
ataku serca i że istnieją bardziej precyzyjne metody, lecz są rzadko stosowane.
Ogromnie zainteresowany wykorzystaniem żywienia w medycynie McGee
uważa, że „w końcu jesteśmy bliscy odkrycia, iż żywność ma nie tylko wartość
odżywczą, ale również właściwości energetyczne”. Zwraca uwagę, że LDL,
czyli „zły” cholesterol, jest najzupełniej normalny i występuje w ciele w stanie
nieutlenionym, po utlenieniu natomiast staje się silnie toksyczny. Przeciętne
laboratorium nie jest przygotowane do rozróżniania tych dwu form LDL, a
tylko wtedy pomiary byłyby miarodajne.
Inny mit głosi, jak twierdzi McGee, że angiografia jest „złotym standardem”.
„Przede wszystkim – wyjaśnia – istnieją dwa różne rodzaje testów, z których
jeden jest bardzo nieprecyzyjny. To właśnie on bywa najczęściej zalecany i jest
duże prawdopodobieństwo, że jeśli będziecie potrzebowali poddać się takiemu
badaniu, nie zostaniecie poinformowani o różnicy”. W bardziej skutecznej
angiografii kwantytatywnej używa się dwóch kamer, aby uzyskać
trójwymiarowy obraz i oglądać tętnice wieńcowe z dwóch stron równocześnie.
„W 1994 roku na całym świecie były tylko dwa urządzenia do wykonywania
angiogramów tą nową metodą – mówi McGee. – Przez lata wiedziało o niej
zapewne mniej niż 5% lekarzy!” Oprócz tego, że jest to metoda inwazyjna (w
czasie badania angiograficznego wprowadza się do tętnicy, do punktu tuż
powyżej serca, cewnik, przez który do tętnic wstrzykuje się barwnik widoczny
następnie na prześwietleniu), interpretacje tych samych wyników mogą być
radykalnie różne.
Być może coś, co jest czynnikiem determinującym, opisuje tak zwana teoria
oksydacji. Mówi ona, że różnego rodzaju tłuszcze przenikają z krwi do ścian
tętnic; jeśli poziom przeciwutleniaczy jest dostatecznie niski, tłuszcze ulegają
utlenieniu, jełczeją i tworzą powłokę (cząsteczki tlenu połączone z
cząsteczkami tłuszczu). Następnie, według „teorii pęknięcia” (jednego z
najnowszych osiągnięć w dziedzinie kardiologii), kiedy obszar ponad powłoką
pęka, dochodzi do ataku serca. Na ścianie tętnicy powstaje wybrzuszenie,
ściana rozdyma się i ulega rozerwaniu, nieznacznie krwawi, powstaje skrzep i
powoduje obumieranie komórek mięśnia sercowego. Proces utleniania zaczyna
się od uszkodzenia wewnętrznej ścianki tętnicy. Komórki ścianki tętnicy tuż
poniżej uszkodzenia zaczynają wychwytywać z krwi utlenione lipoproteiny. W
powstającą strukturę zostają włączone również inne tłuszcze i powstają
ogniska miażdżycowe, czyli złogi tłuszczowe. W ściankach tętnic znajduje się
warstwa silnych kolistych mięśni, które pozostawiają tworzącym się naciekom
tylko jeden kierunek rozprzestrzeniania – do wnętrza tętnicy. Z biegiem czasu
tętnica ulega zablokowaniu. Badania McGee wskazują, że „do pęknięć
najczęściej dochodzi w niewielkich tętnicach i na niewielkich obszarach serca.
(…) te małe tętnice nie są widoczne nawet na trójwymiarowych angiogramach.
Lekarze niemal zawsze szukają zatorów w dużych tętnicach, podczas gdy
problem dotyczy mniejszych arterii”.
Choć McGee ma niewątpliwie krytyczne nastawienie wobec medycznego
establishmentu, nie jest radykalnym antyalopatą. Sam będąc lekarzem,
przyznaje, że „medyczne leczenie schorzeń tętnic wieńcowych ma swoje jasne
strony”. Jako przykład metod ratujących życie wskazuje powstawanie w
szpitalach oddziałów leczenia chorób wieńcowych i twierdzi, że gdyby miał
doznać ataku serca, sam chciałby znaleźć się na jednym z takich oddziałów.
Uznaje też postępy współczesnej medycyny w dziedzinie zwalczania chorób
zakaźnych, leczenia wrodzonych defektów, infekcji i innych ostrych
przypadków. Jego najważniejszym zarzutem jest to, że medycyna zawodzi,
kiedy próbuje leczyć chroniczne choroby degeneracyjne takimi samymi
metodami jak ostre przypadki. Niepokoi go to, tym bardziej że „ze wszystkich
dolegliwości, jakimi zajmują się współcześni lekarze, 80% ma charakter
przewlekły”.
Lepiej też nie pozwolić mu zaczynać mówić o angioplastyce wieńcowej
(balonikowaniu) albo o pomostowaniu aortalno-wieńcowym (coronary artery
bypass graft – CABG). Potępia obie te procedury i cytuje doktora Eugene’a
Braunwalda, profesora medycyny z Harvardu, który twierdzi, że lekarze
powinni uciekać się do metod chirurgicznych tylko wtedy, gdy bólów w piersi
nie można opanować innymi sposobami, i który przewidział, że wokół
chirurgii serca powstanie imperium finansowe.
Europejscy chirurdzy pobierają pensję, co odsuwa od nich pokusę zbyt
częstego sięgania po skalpel; w Ameryce natomiast potężne, zawoalowane
interesy nie dopuszczają do zmiany systemu. Zdaniem McGee współczesna
medycyna nigdy nie wyrobiła sobie takich mechanizmów samokontroli, które
chroniłyby pacjentów. Uważa on, że problem ten jest szczególnie dotkliwy w
przypadku kardiochirurgii. „Firmy ubezpieczeniowe już wiedzą, którzy z
chirurgów mają wysoki odsetek powikłań, a którzy nie” – dodaje.
„Jeśli chodzi o chorobę wieńcową – pisze McGee – metody leczenia
mogłyby wręcz budzić śmiech, gdyby nie były tak ryzykowne, kosztowne,
traumatyczne i nieskuteczne. Decyzje dotyczące wyboru terapii są zwykle
podejmowane na podstawie nieprecyzyjnych angiogramów”. Tylko trzykrotnie
prowadzono badania naukowe mające ocenić skuteczność metody
pomostowania. Wykazały one, że po 10 latach pacjenci poddani takim
zabiegom nie mieli się ani trochę lepiej. We wszystkich trzech przypadkach
uzyskano takie same wyniki.
Angioplastyka wieńcowa stała się bardzo popularną procedurą, mimo że
nigdy nie przeprowadzono żadnych długoterminowych badań przeżyciowych.
W ostatnich krótkoterminowych badaniach pacjenci z chorobą wieńcową,
którzy po prostu zażywali codziennie aspirynę, czuli się tak samo dobrze jak ci,
których balonikowano.
Ofiary chorób serca powinny nalegać na wykonanie echokardiogramu lub
skanowania izotopowego dla określenia frakcji wyrzutu, czyli ustalenia, czy
lewa komora serca dobrze funkcjonuje jako pompa. Jeżeli pacjent przeżyje
zawał serca, lecz wciąż odczuwa bóle w piersi, których nie da się zlikwidować,
stosując leki, może być kandydatem do zabiegu chirurgicznego. Lecz, jak
twierdzi McGee, „są też inne możliwości. Jedną z nich jest podawanie
przeciwutleniaczy i stosowanie programu Deana Ornisha, który został
zaakceptowany przez ekspertów służby zdrowia jako dowód na to, że
schorzenia serca mogą być wyleczone u znacznego odsetka pacjentów”.
McGee przyznaje, że program ten nie nadaje się dla wszystkich, lecz podkreśla
stanowczo, że pacjenci mają prawo dowiedzieć się o jego istnieniu i mieć
możliwość wyboru.
Innym wyjściem może być chelatacja, terapia polegająca na dożylnym
podawaniu kwasu etylenodiaminotetraoctowego (EDTA), który absorbuje z
krwi odpady metaboliczne. W ciągu ostatnich 40 lat terapię chelatową
zastosowano w Stanach Zjednoczonych u ponad 500 000 pacjentów, uzyskując
ogromne sukcesy w leczeniu chorób serca, lecz EDTA nie uzyskało pełnej
aprobaty Agencji do spraw Żywności i Leków (Food and Drug Administration,
FDA), co dostarcza przedstawicielom ortodoksyjnej medycyny pożywki do
zaciekłego krytykowania tej metody. McGee komentuje to z właściwym sobie
poczuciem humoru: „Lekarzom, którzy straszą potencjalnych pacjentów
chelatacji, mówiąc im, że mogą umrzeć, warto przypomnieć następujący fakt:
kiedy serca dawców przewozi się do transplantacji w niewielkich lodówkach,
są one zanurzone w 100-procentowym roztworze EDTA”.
To właśnie dzięki takim faktom książka McGee naprawdę otwiera oczy. Po
raz pierwszy wydana w 1998 roku została wznowiona w roku 2001 przez
Healthwise Publications. Doktor McGee jest też autorem takich publikacji, jak
How to Survive Modern Technology (Jak przeżyć współczesną technologię),
Miracle Healing from China… Quigong (Chińskie leczenie cudami…
Quigong) oraz Healing Energies (Uzdrawiające energie). Podobnie jak
nieżyjący już doktor Robert Mendelsohn w Confessions of a Medical Heretic
(Wyznania medycznego heretyka), McGee ma odwagę wypowiadać swoje
przekonania i nie boi się ich nagłaśniać, lecz nie zamierza „zabierać się” za
przemysł medyczny. Widział już wielu praktyków medycyny alternatywnej,
którzy byli stawiani przed sądem i tracili licencje.
W swojej ostatnio opublikowanej książce Healing Energies of Heat and
Light (Uzdrawiające energie ciepła i światła) opisuje swoje studia nad, jak to
nazywa, „wielkim krokiem naprzód w opiece medycznej”. Chwali niewielki
odsetek kardiologów, którzy zastąpili techniki chirurgiczne terapią chelatową, i
radzi wszystkim pacjentom szukać dla siebie alternatywnych metod leczenia.
„Powinniście zostać poinformowani, że istnieją różne możliwości leczenia
schorzeń; jednak musicie sami zdobyć wiedzę w tej dziedzinie, ponieważ
niewielu lekarzy zna inne możliwości i dlatego rzadko je proponują. Tylko
jeżeli będziecie poinformowani o wszystkich możliwościach, możecie wyrazić
w pełni świadomą zgodę na taką czy inną procedurę”.
25. MEDYCYNA ENERGETYCZNA W
SALI OPERACYJNEJ
Cynthia Logan

Pionierka New Age daje się prowadzić intuicji tam, gdzie


niewielu ośmiela się pójść

Nieprzetworzona trauma i powstrzymywany gniew – twierdzi


energoterapeutka Julie Motz – są odpowiedzialne za 99,9% wszystkich
poważnych chorób i dolegliwości”. Mówiąc jasno, pewnie i szybko jak typowa
mieszkanka Nowego Jorku, wyjaśnia dalej: „Gniew jest błędnie rozumiany; nie
jest uznawany za energię, która może posunąć nas naprzód”.
Motz jest autorką doskonale napisanej książki Hands of Life (Ręce życia).
„To obowiązkowa lektura dla każdego człowieka o otwartym umyśle, który
cierpi na jakąś dolegliwość. Julie Motz uchwyciła esencję medycyny ciała i
umysłu na poziomie komórkowym” – twierdzi doktor Stephen Sinatra. Motz
jest powszechnie ceniona za swoją przełomową, a często kontrowersyjną pracę
jako pierwszej przedstawicielki medycyny niekonwencjonalnej, której
pozwolono pracować ramię w ramię z chirurgami w salach operacyjnych tak
prestiżowych szpitali jak Columbia Presbyterian Medical Center w Nowym
Jorku czy Stanford University Hospital w Kalifornii.
Jej techniki leczenia energią sprawiają, że pacjenci poddawani operacjom
chirurgicznym potrzebują mniej środków znieczulających oraz szybciej i
pełniej odzyskują zdrowie. Motz wykładała w szkołach medycznych na
Stanford University i w Dartmouth, prezentowała swoje osiągnięcia na
międzynarodowych konferencjach, była bohaterką programów i artykułów w
Dateline, CNN, „New York Times Magazine”, „New Age Journal”, „USA
Today” i „Ladies Home Journal”.
Według Julie Motz liczne techniki stosowane do przetwarzania gniewu (na
przykład uderzanie łóżka kijem baseballowym czy rzucanie poduszkami) są
nieskuteczne. „Uderzanie jest niekorzystne dla naszego ciała i wyrzuca z niego
energię; tymczasem powinniśmy przemieścić ją przez ciało, aby uzyskać
dostęp do jej siły. Gniew nie jest czymś, czego powinniśmy się pozbywać;
należy go docenić, nauczyć się wykorzystywać i mieć go do dyspozycji”.
Motz wie z autopsji, co znaczy doświadczyć siły gniewu
przemieszczającego się przez ciało. Przetwarzając własną traumę z
dzieciństwa, uczestniczyła w popularnych w latach 70. spotkaniach grup
wsparcia. Za pionierskie i inspirujące uważa prace Mike’a i Sonji Gilliganów:
„Wyjątkowym wkładem Sonji Gilligan było zrozumienie, że istnieją cztery i
tylko cztery podstawowe uczucia” – mówi Motz. Gilligan skorelowała je z
czterema oddziaływaniami w materii (elektromagnetyczne, grawitacyjne, silne
i słabe); później Motz doszła do wniosku, że te „siły emocjonalne” są
przenoszone w specyficznych układach, tkankach i płynach ustrojowych.

25.1. Niezwykła energoterapeutka, Julie Motz.


„Strach odpowiada elektromagnetyzmowi i jest tym samym, co podniecenie;
to stan percepcji, jest przenoszony przez płyn mózgowo-rdzeniowy i układ
nerwowy – twierdzi. – Gniew jest emocją działania, odpowiada grawitacji.
Jeśli strach mówi nam, że to, co postrzegamy, jest bezpieczne, gniew popycha
nas naprzód, abyśmy zdobyli to, czego pragniemy. Jeśli strach mówi nam, że to
niebezpieczne, gniew dostarcza nam energii do ucieczki lub walki”. Motz
uważa, że gniew jest przenoszony przez krew i mięśnie.
Według Gilliganów i Motz ból odpowiada oddziaływaniu silnemu. „Ból, w
sensie emocjonalnym, jest wiedzą o samym sobie – mówi Motz. – Utrzymuje
nas w kontakcie z samym rdzeniem naszego bytu, jest przenoszony przez limfę
i kości”.
Miłość, czwarta siła emocjonalna, odpowiada słabej sile i jest przenoszony
przez maź stawową i szpik kostny. Słaba siła jest wyzwalana głęboko we
wnętrzu gwiazd takich jak Słońce, gdzie powstaje energia, która utrzymuje nas
przy życiu. Według Julie Motz to właśnie ta tajemnicza „słaba” siła miłości jest
siłą uzdrawiającą.
Motz, która ukończyła studia z zakresu opieki zdrowotnej, łączy holistyczne
koncepcje Wschodu z zachodnią medycyną; stosuje wiele metod, z których
żadnej nie studiowała dłużej niż pięć dni. Opierając się na intuicji, terapii
dotykowej i wiedzy o meridianach akupresury, a także komunikacji werbalnej i
parapsychicznej, pomaga pacjentom zapanować nad energią, inteligencją i
pamięcią ich ciał. Taka kombinacja okazała się skuteczna nawet przy
najbardziej ryzykownych operacjach, takich jak przeszczepy serca, urazy
głowy i chirurgiczne leczenie raka piersi.
Motz, która swoim ciałem odczuwa emocje pacjenta, jest przekonana, że jej
zdolność identyfikowania i interpretowania sygnałów fizycznych i
emocjonalnych jest umiejętnością, której każdy może się nauczyć.
Przyrównuje ten proces do nauki odczytywania tropów u indiańskiego
przewodnika. „W pierwszej chwili jesteś zdumiony tym, że on potrafi
powiedzieć, że jeleń stał koło tego czy tamtego drzewa albo że lis przeszedł
przez krzaki w tym, a nie innym miejscu. Potem przewodnik pokazuje ci
miejsce, gdzie z gałęzi zostały strącone pączki albo suche liście przesunięte ze
ścieżki. To nie tak, że nie »widzisz« takich rzeczy; one pojawiają się w twoim
polu widzenia tak samo jak w jego. Ale nie »zauważasz« ich, ponieważ nie
zostałeś nauczony traktowania takich znaków jako nośników ważnych
informacji”.
Choć niewykluczone, że wszyscy jesteśmy do tego zdolni, jednak pod
względem umiejętności wyczuwania emocji w strukturach ciała Julie Motz
niewątpliwie przerasta nas o głowę. Często porównywana z diagnostykiem
medycyny intuicyjnej Carolyn Myss, którą podziwia za rozpropagowanie całej
koncepcji lecznictwa energetycznego, Motz zwraca uwagę, że ma podejście
znacznie mniej metafizyczne niż Myss. „O wiele bardziej interesuje mnie
fizyka” – mówi. Po przestudiowaniu prac francuskiego fizyka Louis’a de
Broglie’a (który twierdził, że wszelka materia emituje fale rozchodzące się
szybciej niż światło) odkryła, że materia tak wysoko zorganizowana jak
ludzkie tkanki może nie tylko emitować charakterystyczne i dające się
zidentyfikować wzorce fal, ale może je również odbierać i rozpoznawać.
„Wierzę, że właśnie to się dzieje, kiedy odczuwam w moim ciele emocje innej
osoby” – wyznaje.
Motz przypuszcza, że istnieją dwa sposoby umożliwiające działanie
medycyny energetycznej: „Możliwe, że kiedy dotykam pacjenta, energia jego
ciała dopasowuje się wibracyjnie do mojej energii i meridian, którego
dotykam, ulega przesunięciu. Drugie możliwe wyjaśnienie jest takie, że kiedy
dotykam pacjenta z miłością lub z intencją wyleczenia, punkt kontaktu staje się
magnesem dla obecnej w pomieszczeniu energii, która przez moją dłoń lub
palec przedostaje się do jego ciała. Według tej teorii przyciągam strumień
neutrin, który wchodzi w interakcję z innymi subatomowymi cząstkami w
organizmie i zmienia przepływ energii”.
Motz, córka profesora fizyki teoretycznej i dyrektora New York School
Libraries, w naturalny sposób wykorzystuje swoją intelektualną sprawność.
Prowadzi zażarte dyskusje, dosłownie pożera książki („praktycznie wszystko,
co zostało napisane”), pisze wiersze i wymienia „myślenie o różnych rzeczach”
jako jeden z ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. Choć uważa
anioły i reinkarnację za „rzeczy, które tworzy płat czołowy, aby nas ukoić,
kiedy zaczyna napierać trauma”, przyznaje też, że miała co najmniej dwa
„interesujące” przeżycia energetyczne, których nie chce oceniać. „Jestem
przekonana, że wszechświat ewoluuje w kierunku porządku i miłości, lecz nie
istnieje żadne oddzielne od nas bóstwo, co w gruncie rzeczy jest wschodnią
koncepcją”.
Doświadczenia w grupach wsparcia i późniejsza praca z pacjentami
doprowadziły ją do mądrości serca. „Wróciłam ze świata intelektu do świata
emocji, który łączy mózg z ciałem – mówi. – Na nowo połączyłam myśli z
czuciem i przyznałam, że miłość, którą przyjęłam, była tym, co uczyniło mnie
mądrą”.
Miłość ta przynosi wymierne korzyści: usługi Julie Motz kosztują 250
dolarów za godzinę poza salą operacyjną i 175 dolarów w szpitalu. Sama była
świadoma swojej wartości, lecz musiała ją jeszcze udowodnić w świecie
medycznego establishmentu i podchodzi z entuzjazmem do swojej pracy, ale i
do koncepcji medycyny energetycznej w szerszym, społecznym kontekście.
„Tysiące ludzi wierzą, że mogą zostać wyleczeni tylko wówczas, gdy ktoś
rozetnie im pierś i fizycznie będzie dotykał ich serca, czego oni sami nigdy nie
będą w stanie zrobić – twierdzi. – Wielu innych ludzi, jak chirurdzy, z którymi
pracuję, znajduje przyjemność w rozcinaniu klatki piersiowej i grzebaniu
wewnątrz. Te dwie grupy ludzi jeszcze długo będą się spotykać. A dopóki będą
się spotykać, dopóty jest miejsce dla praktyka medycyny energetycznej”.
Motz przypuszcza też, że dramatyzm i rytuał chirurgii ma w naszym
społeczeństwie głębokie znaczenie zarówno dla „ratujących”, jak i
„ratowanych”; zwraca też uwagę, że „samym przyjściem na salę operacyjną
pacjent wyraża swoją miłość do chirurga. Pozwolenie chirurgowi na otwarcie
własnego ciała i zajrzenie do wnętrza, podczas gdy on, pacjent, jest całkowicie
pozbawiony kontroli nad sobą, stanowi jeszcze większy akt miłości”. Snuje
wizję sali operacyjnej, w której wszyscy obecni dziękują pacjentowi za to, że
tam jest, że wniósł ze sobą całą swoją miłość i zaufanie, tworząc uzdrawiającą
przestrzeń dla wszystkich. „Bez pacjenta nasza miłość i wiedza nie miałaby się
gdzie ogniskować”. Motz jest przekonana, że guzy mózgu mogą powstawać w
wyniku „żądania od mózgu wykonania zadania, które jest przewidziane dla
ciała. (…) Gniew i miłość, tak jak działanie i łączenie, są uczuciami ciała –
tłumaczy. – Strach i ból, tak jak percepcja i rozumienie, są uczuciami mózgu.
Emocje to energie, które kierują zarówno naszym życiem, jak i
wszechświatem. Im więcej emocjonalnych blokad usuniemy, tym więcej mamy
energii. To nie emocje pozbawiają nas energii, ale tłumienie ich. To wymaga
mnóstwa energii”.
Ją samą energia przepełnia; Motz czerpie ją z makrobiotycznej diety, której
przestrzega od wielu lat, i z czegoś, co nazywa „odruchową reakcją na opór, to
znaczy, że kiedy czegoś mi się odmawia, dążę jeszcze usilniej do tego, co jest
trudniejsze do zdobycia i poza moim zasięgiem”.
Ten upór mógł ocalić jej życie. Motz walczyła z bulimią i próbowała
popełnić samobójstwo, zanim została wprowadzona w świat uczuć przez
Gilliganów, z którymi – kiedy ukończyła studia artystyczne w dziedzinie
kinematografii – założyła firmę produkującą filmy o amerykańskiej historii i
kulturze. Dzisiaj zastanawia się nad kupieniem kamery wideo i stosowaniem
jej w leczeniu.
Tymczasem realizuje program „Health Angels”, w którego ramach uczy
młodzież z biednych dzielnic leczenia energią i pracuje z ciężarnymi
nastolatkami. „Ciąża jest okazją do leczenia” – mówi Motz, która nie ma
własnych dzieci. Doszła do wniosku, że trauma najczęściej powstaje w łonie
matki, i zwraca uwagę, że to w życiu prenatalnym zaczynają się depresja,
uzależnienia i skłonność do obżarstwa.
„Idea, że dzieci są ciężarem, nie jest prawdą wszechświata; to coś, co jest
przekazywane z matki na dziecko – twierdzi stanowczo. – Urodzenie dziecka
to nie ofiara; to energetyzująca przygoda, współpraca. W czasie ciąży na nowo
przeżywacie swoje życie płodowe. I jeśli nie był to szczęśliwy czas dla matki,
to nie będzie również dla was”.
„Najlepsze, co możemy zrobić, żeby pomóc swoim dzieciom, to leczenie” –
zapewnia. Zwraca uwagę, że powtarzający się emocjonalny stres i
wykorzystywanie – zaczynające się w bardzo wczesnym dzieciństwie, lecz
najczęściej ignorowane lub odrzucane przez pacjenta – są kluczowymi
czynnikami osłabiającymi ciało i czyniącymi je podatnym na chroniczne
schorzenia. „Trzeba otworzyć ranę, żeby ją wyleczyć, inaczej wszystkie nasze
wysiłki tylko odbiją się od blizny”.
Ponieważ odkrywanie i przetwarzanie ukrytej traumy nie jest umiejętnością
powszechną w naszym społeczeństwie, Motz radzi metodę drobnych kroków,
zamiast radykalnych technik, takich jak „powtórzenie narodzin”, które uważa
za niepotrzebnie brutalne. „Zacznijmy od obserwowania rzeczy, które nas
niepokoją w życiu, których nie możemy się pozbyć, i przekonajmy się, co
zachodzi w naszym ciele: co ono odczuwa, z jakiego wieku pochodzi to
uczucie. Potem spróbujmy przypomnieć sobie jakąś scenę z tego okresu. (…)
Gdy ludzie znajdują w sobie odwagę, by zmierzyć się z tym, co wyrządzili im
rodzice, tym odważniej mogą stawić czoło temu, co robią im lekarze”.
Motz z jednej strony ubolewa nad powszechnym brakiem świadomości i
wrażliwości wśród chirurgów, anestezjologów i personelu pomocniczego w
salach operacyjnych, ale z drugiej strony czuje ogromny podziw i szacunek dla
poświęcenia i talentu większości z nich, a geniuszu nielicznych. Zauważyła, że
różnych chirurgów wykonujących te same operacje można przyrównać do
różnych muzyków wykonujących ten sam utwór; zaczynają i przestają grać w
tym samym miejscu, ale na tym podobieństwa się kończą”.
Motz dostrzega nasilającą się tendencję do stosowania leczenia
komplementarnego i samoleczenia. „Rok temu podróżowałam po kraju i
zatrzymywałam się w małych hotelikach; byłam zaskoczona tym, że ludzie
sięgają po mikstury ziołowe i akupunkturę; wygląda na to, że zainteresowanie
alternatywnymi terapiami jest powszechne”. Doktor Christiane Northrup
twierdzi, że Motz uważa, iż medycyna jest w znacznej mierze praktyką
rodzicielską, i dodaje, że „pacjent i personel medyczny tworzą wspólnie
przeżycie, które umożliwia leczenie emocjonalnej traumy. W kręgach
medycznych od dawna doceniano wpływ historii emocjonalnej człowieka na
jego fizyczne samopoczucie, lecz w chwili, gdy pacjent przekracza drzwi
szpitala, zależność ta jest najczęściej ignorowana”.
Jaki jest powód postępowania tak, jakby uczucia miały całkiem niewielki
wpływ na funkcjonowanie ciała? Aby pomóc wykształconym pacjentom i
profesjonalistom, Motz zamierza w najbliższej przyszłości prowadzić specjalne
szkolenia na wschodnim i zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.
„Zależy mi na stworzeniu społeczności uzdrowicieli i chciałabym mieć po obu
stronach kraju ludzi, z którymi moglibyśmy dyskutować i rozwijać się” –
mówi. W swojej książce zwięźle podsumowuje rozdźwięk między ciałem a
umysłem, do którego powstania, zdaniem wielu ludzi, poważnie przyczyniła
się współczesna medycyna: „Być może to, że nie poradziliśmy sobie z
rozwiązaniem problemu chronicznych schorzeń na wszystkich poziomach
społeczeństwa, jest wielkim darem. Dążąc do położenia kresu przemocy, jaka
jest zadawana naszym ciałom, możemy przynajmniej obdarowywać się
wzajemnie miłością, która daje nam odwagę do tego, byśmy poczuli i poznali
samych siebie. To właśnie znaczy oddać się w ręce życia”.
26. ŁĄCZENIE PRAWEJ STRONY MÓZGU
Z LEWĄ
Cynthia Logan

Leonard Shlain, lekarz i pisarz, wierzy, że przyszłość jest


przestrzenią, w której sztuka spotyka się z fizyką

Doktor Leonard Shlain, przebijając się w kierunku California-Pacific Medical


Center w San Francisco, gdzie kieruje oddziałem chirurgii laparoskopowej,
naciska przycisk „eject” na konsoli swojego nowego samochodu (wcześniej
był to jaguar, lecz teraz doktor jest świadomym konsumentem i jeździ
priusem). Wysuwa się płyta z Hrabią Monte Christo, której słuchał
zafascynowany („W pewnym momencie musiałem zjechać na pobocze, żeby
dowiedzieć się, co będzie dalej” – przyznaje). Ale tego ranka ma kogoś
operować przez tętnicę szyjną i musi się skoncentrować; dlatego na razie
wyłącza odtwarzacz. Czy pacjent jest prawo- czy leworęczny? Po której stronie
mózgu doszło do urazu? „Te informacje mają wielki wpływ na to, jak zabiorę
się do pracy – wyjaśnia. – Operacje dokonywane przez tętnicę szyjną są dla
mnie szczególnie fascynujące; wymagają zrozumienia, jak funkcjonuje mózg”.
26.1. Chirurg i humanista, doktor Leonard Shlain.

Shlain od dawna interesuje się różnicami między prawą a lewą półkulą


mózgu, a także sztuką nowoczesną i naukami ścisłymi. Rozmyślania na temat
zagadki świadomości, podziału na prawą i lewą stronę oraz związków między
kubizmem a teorią względności kotłowały się w jego głowie „jak ubrania w
suszarce” i latami musiał rozprasowywać na nich zmarszczki. Z rozmyślań
tych w 1991 roku zrodziła się obsypywana nagrodami książka. W swojej pracy
Art and Physics: Parallel Visions in Space, Time and Light (Sztuka i fizyka:
równoległe wizje w czasie, przestrzeni i świetle) wydanej przez HarperCollins
twierdzi, że innowacje w sztuce zapowiadają wielkie odkrycia w dziedzinie
fizyki; książka ta jest dziś wykorzystywana jako podręcznik na wielu
uczelniach artystycznych. Shlain zajmuje się w niej sztuką klasyczną,
średniowieczną, renesansową i współczesną. W każdym z rozdziałów zestawia
słynne dzieła sztuki z przełomowymi ideami wielkich myślicieli. Wśród takich
par są Giotto i Galileusz, da Vinci i Newton, Picasso i Einstein, Duchamp i
Bohr, Monet i Minkowski.
Shlain, najmłodszy z czwórki potomstwa pierwszego pokolenia rosyjskich
imigrantów, jako dziecko uwielbiał budować modele samolotów, lubił rysować
i marzył o zostaniu artystą. Drogę kariery widział w psychiatrii, lecz
ostatecznie wybrał emocjonujące życie chirurga: „To było romantyczne, pełne
wyzwań i niezmiernie ekscytujące”.
Jako profesor nadzwyczajny chirurgii w UCSF zna z pierwszej ręki pracę
przy stole operacyjnym. W wieku 37 lat zrobił specjalizację, został przyjęty do
Amerykańskiego Kolegium Chirurgów, zaczął wykładać na uniwersytecie,
miał żonę, trójkę dzieci i dobrze prosperującą praktykę. Wszystko szło zgodnie
z planem, kiedy nagle znalazł się na szpitalnym łóżku ubrany jak pacjent po
operacji. Powiedziano mu, że wyniki biopsji wskazują na niezłośliwy
nowotwór węzłów chłonnych.
Pod wpływem późniejszej terapii i powrotu do zdrowia Shlain zaczął
uczestniczyć w seminarium poświęconym śmierci i umieraniu. „Organizator
jednego z warsztatów wiedział o moim niedawnym spotkaniu z ponurym
żniwiarzem i uważał, że byłoby miło, gdyby chirurg mógł przedstawić swoje
spojrzenie z obu stron skalpela” – opowiada. Jego historia została później
opisana w jednym z rozdziałów książki Stress and Survival: The Realities of a
Serious Illness (Stres i przetrwanie: rzeczywistość poważnej choroby)
zredagowanej przez Charliego Garfielda. Shlain nie wiedział, że na oddziale
radiologicznym w szpitalu Stanforda wykonano kopie jego rozdziału i
wręczano je nowym pacjentom, a jedna z uczelni medycznych wskazała go
jako obowiązkową lekturę młodszym studentom przechodzącym kurs
onkologii. „Moja kariera pisarza zaczęła się od najgorszego przeżycia w całym
moim życiu” – mówi Shlain. Po owocnym spotkaniu z nowojorskim agentem
dowiedział się, że ośmiu poważnych wydawców jest zainteresowanych
rozbudowaniem tego jednego rozdziału w książkę.
„Przez cały następny rok byłem jak opętany. Pisałem wcześnie rano, przed
operacjami, na wakacjach, w weekendy i czekając na pacjentów na oddziale
chirurgicznym”. Shlain wspomina, że do sztuki pisania podszedł tak samo jak
do nabywania umiejętności niezbędnych chirurgowi.
„Wiedziałem, że biegłość zdobywa się przez ćwiczenie i naśladowanie
ekspertów. Zawsze pożerałem książki [szczególnie lubi Dostojewskiego, ale
też Hemingwaya, Steinbecka, Melville’a i Dickensa], nawet w najbardziej
gorącym okresie studiów medycznych zawsze miałem książkę w kieszeni” –
wspomina.
Siedem lat po sukcesie jego pierwszej książki, w 1998 roku, w
wydawnictwie Viking ukazała się druga: The Alphabet Versus Goddess: The
Conflict Between Word and Image (Alfabet kontra bogini: konflikt między
słowem a obrazem). W ciągu kilku tygodni znalazła się na pierwszych
miejscach list bestsellerów. Na pomysł jej napisania Shlain wpadł podczas
wycieczki po śródziemnomorskich stanowiskach archeologicznych w 1991
roku. Przedstawia w niej swoją teorię, która głosi, że wraz z wynalezieniem
alfabetu i pojawieniem się umiejętności czytania wytworzyła się dominacja
lewej półkuli mózgowej i praworęczności (półkule mózgu kontrolują
przeciwległe strony ciała), prowadząc do rozwoju patriarchalnej kultury
umniejszającej rolę kobiet, bogiń i świętych wizerunków. Choć Shlain docenia
wartość pisma i literatury, zwraca uwagę, że dzieła Marksa, Arystotelesa,
Lutra, Kalwina, Konfucjusza i wielu innych autorów płci męskiej propagowały
i utrwalały wartości patriarchalne, szerzone szczególnie przez Biblię, Koran i
Torę. „W świecie starożytnym, w czasach politeizmu, nie zabijano ludzi z
powodu przekonań religijnych – mówi. – Dopiero z powstaniem
chrześcijaństwa, judaizmu i islamu zaczęliśmy walczyć o to, czyj Jedyny Bóg
jest Prawdziwym Bogiem”.
W fascynującym wywodzie wzbogaconym znajomością anatomii Shlain
zwraca uwagę na różnice między okiem a uchem, między mówieniem a
słuchaniem; funkcjonowanie oka i czynność mówienia opisuje jako aktywne i
męskie, zaś budowę ucha i czynność słuchania jako bardziej bierne i kobiece.
Jako społeczeństwo skupiamy się raczej na patrzeniu i mówieniu niż na
słyszeniu i słuchaniu. Ludzkie oko zawiera wyspecjalizowane komórki, czopki
i pręciki, które Shlain łączy odpowiednio z lewą i prawą stroną mózgu. Co
ciekawe, mężczyźni mają więcej czopków (które skupiają się na drobnych
szczegółach), kobiety zaś – pręcików (widzących obrazy jako całość). Dlatego
kobiety i mężczyźni bez przenośni inaczej widzą świat. (Na marginesie, to
tłumaczy, dlaczego mężczyźni czasami nie potrafią znaleźć czegoś w lodówce i
dlaczego kobiety mówią tak dużo – więcej widzą, mają więc więcej do
powiedzenia!) Shlain, człowiek łatwo ulegający emocjom, przeżył burzliwy
17-letni związek ze swoją żoną i równie niespokojny rozwód. Przez
następnych 17 lat żył samotnie, wciąż zafascynowany różnicami między
kobietami a mężczyznami; choć sam nie miał ochoty „wracać do gry”, zawsze
uważał, że większość ludzi podświadomie dąży do znalezienia partnera. Na
randce w ciemno poznał swoją drugą żonę, Inę, która była sędzią, i mit o
podzielonej duszy odnajdującej swoją drugą połówkę stał się rzeczywistością.
„Oboje jesteśmy dziwakami, którzy nie lubią konfliktów, co ciekawe, to
rzeczywiście działa w naszym przypadku. Kiedy razem gotujemy, ja, zgodnie z
zawodowym nawykiem, nie patrząc za siebie „wyciągam rękę i mówię
»Pomidor!« Ina odpowiada ze śmiechem: »Wniosek odrzucony«”.
Tytuł każdego rozdziału we wszystkich książkach Shlaina zawiera
prowokująco zestawione, często kontrastowe pary, takie jak Ateny/Sparta,
Niepiśmienność/Celibat, Menstruacja/Wąsy. „To wynika z dualizmu prawej i
lewej strony, który tak silnie cechuje naszą rzeczywistość” – wyjaśnia. W
swojej najnowszej książce Sex, Time and Power: How Women’s Sexuality
Shaped Human Evolution (Seks, czas i władza: jak kobieca seksualność
kształtowała ewolucję) zastanawia się, dlaczego Homo sapiens ewoluował w
sposób tak odmienny od innych zwierząt. Jego wnioski – że kobiety
wykształciły władzę decydowania, czy odbywać stosunek seksualny, kiedy
połączyły tę czynność z rodzeniem dzieci, że ewolucja wykształciła
menstruację, aby nauczyć nasz gatunek rachuby czasu, i że utrata przez kobiety
żelaza w czasie menstruacji zaowocowała równowagą sił między płciami (gdyż
mężczyźni nauczyli się polować i przynosić do domu mięso, które uzupełniało
nadwątlone zapasy partnerek) – są oparte na rzetelnej wiedzy, elegancko
zaprezentowane i równie prawdopodobne jak inne wyjaśnienia.
Krytycy koncentrowali się w swoich zarzutach wobec pomysłów Shlaina na
fakcie, że ktoś niebędący artystą, naukowcem, antropologiem, paleontologiem
czy lingwistą pisze z taką pewnością o sprawach, które ich zdaniem powinny
pozostać domeną ekspertów akademickich. „Laicy wielokrotnie wnosili istotny
wkład w wielu dziedzinach wiedzy – zauważa Shlain. – Różne teorie często są
podawane jako »takie sobie« historyjki, a dopiero później się je weryfikuje”.
Poza tym, jak pisze we wstępie do Sex, Time and Power, jako chirurg ma
mnóstwo czasu na rozmyślania nad tajemnicą krwi i faktem, że choć parametry
większości z 26 numerów na tablicy chemicznej są niezależne od płci,
mężczyźni mają zwykle o 15% więcej czerwonych ciałek krwi niż zdrowa
kobieta. Zrozumienie znaczenia hemoglobiny i roli, jaką w relacjach między
płciami odgrywa żelazo, stało się celem, do którego wytrwale dąży Shlain.
Według popularnych ostatnio teorii na temat Świętego Graala postać Marii
Magdaleny wskazuje na ponowne pojawienie się „Boskiej Kobiecości” czy też,
jak wolą inni, na powrót Bogini. Śródziemnomorska podróż Shlaina
zakończyła się w Efezie, gdzie znajdują się ruiny największego w świecie
zachodnim sanktuarium poświęconego żeńskiemu bóstwu, Świątyni Artemidy.
„Przewodnik opowiedział nam legendę o tym, że matka Jezusa, Maria,
przybyła do Efezu, by umrzeć, i wskazała zbocze wzgórza, na którym jej
szczątki miały zostać pochowane” – pisze. Zadając sobie pytanie, dlaczego –
jeśli ta legenda jest prawdziwa – Maria miałaby wybrać dla siebie sanktuarium
„pogańskiej” bogini na miejsce ostatniego spoczynku, zaczął się też
zastanawiać, jaki był powód zniknięcia bogiń ze starożytnego świata Zachodu.
„Istnieje ogromna liczba archeologicznych i historycznych świadectw
wskazujących, że przez długi czas prahistorii i początków historii zarówno
mężczyźni, jak i kobiety oddawali cześć boginiom. Jakie zaszły zmiany w
kulturze, które skłoniły przywódców wszystkich zachodnich religii do
potępienia kultu bogiń?
Książka Alphabet Versus Goddess nie jest atakiem wymierzonym w alfabet.
Shlain (który jest praworęczny, lecz umie się równie sprawnie posługiwać
obiema rękami) uważa, że w dobie bezprecedensowego postępu w dziedzinie
technologii obrazu jesteśmy świadkami narodzin nowego języka, który
przywraca głos prawej półkuli mózgu. „Wiele mówi się o tym, że sami
niszczymy życie, jakie znamy. A może należałoby rozpatrzyć inną możliwość
– że właśnie ewoluujemy w coś zupełnie innego?” – zadaje pytanie. Jego
zdaniem wzrost roli obrazów dokonujący się przez media, w połączeniu z
wykorzystaniem komputerów, jest zjawiskiem pozytywnym. O ile tradycyjna
czynność pisania wymaga użycia lewej półkuli i prawej ręki, o tyle klawiatury
i ekrany angażują obie, podobnie jak instrumenty muzyczne. (Pisanie na
maszynie było krokiem w kierunku koordynacji półkul mózgowych, lecz
najczęściej czynność tę wykonywały sekretarki – kobiety). Klawiatur
komputerowych używają przedstawiciele obu płci. „Pomyślmy tylko o
wszystkich tych męskich lewych dłoniach na klawiaturach, które stymulują
prawe strony mózgów” – pisze z entuzjazmem Shlain, który uważa też, że
wynalazki takie jak e-mail, telefon komórkowy czy pager wzmacniają związki
między ludźmi.
Jaka jest zatem jego prognoza dla świata? „Mamy teraz zupełnie nowy
zestaw problemów” – mówi swoim słuchaczom w Stanach Zjednoczonych i
Europie. Shlain występuje przed tak różnymi audytoriami jak Smithsonian,
Harvard, Salk Institute, Los Alamos National Laboratory, NASA i ministrowie
kultury Unii Europejskiej, przekazując krzepiącą wizję przyszłości. Oprócz
łączenia półkul (może to metafora o skali globalnej?) Shlain zwraca uwagę na
przemiany historyczne, które przyrównuje do Heglowskiego modelu tezy,
antytezy i syntezy. Jak renesans utorował drogę reformacji, która następnie
przerodziła się w oświecenie, tak cywilizacja lat 60. XX wieku uległa
odwróceniu w latach 90. i zaczęła zmierzać w zupełnie innym kierunku na
początku XXI wieku. „Zalew obrazów, w jakim obecnie żyjemy, przywraca
dawno utraconą równowagę między linearną lewą półkulą mózgu a wizualną
prawą, kładąc kres 5000 lat panowania mizoginii”.
Shlain, prawdziwy człowiek renesansu, swoją następną książkę poświęcił
Leonardowi da Vinci. Oprócz tego, że wychował trójkę nadzwyczaj twórczych
i pracowitych dzieci (spośród wielu ról, jakie odgrywał w życiu, najbliższa jest
mu rola ojca) i zdobył kilka nagród literackich za swoje wizjonerskie prace,
Shlain uzyskał też wiele patentów na nowatorskie narzędzia chirurgiczne
służące do zszywania, cięcia i kauteryzowania. Doktor Leonard Shlain
posługuje się nie tylko skalpelem, ale i słowami, aby realizować zalecenie,
które powiesił sobie nad biurkiem: cytat z Franza Kafki zachęcający pisarzy do
tworzenia książek, którymi można by jak kilofem rozbijać zamarznięte morze
w umysłach czytelników. „Książki, która nie zmienia spojrzenia czytelnika na
świat, Kafka nie uważał za wartą pisania” – mówi. Przyjmując te słowa za
swoje kredo, Shlain znajduje niezwykłe metafory dla przekazania zawiłych
koncepcji i na ich poparcie przytacza oszałamiające bogactwo faktów. W ten
sposób realizuje swoją misję: sprawianie, by „lodowe kry w umyśle czytelnika
rozbijały się o siebie”.
Niezależnie od tego, czy zaakceptujemy teorie Shlaina, czy nie, czytanie
jego książek to inspirująca i niezmiernie przyjemna przygoda. Autor, który sam
o sobie mówi, że jest z natury gawędziarzem, uwielbia „bogatą różnorodność”
angielszczyzny. Starannie unika używania zawodowego żargonu, a jednak
czasami wtrąca nieznany rzeczownik, czasownik lub przymiotnik. „Niekiedy
nie mogę się powstrzymać i próbuję uratować kilka moich ulubionych słów,
którym – czego się obawiam – grozi rychłe wymarcie”. Weźmy więc słownik,
siądźmy wygodnie i oddajmy się nauce i rozrywce.
27. RENTGENOWSKI WZROK I NIE
TYLKO
John Kettler

Zdumiewające światła Troya Hurtubise’a podobno świecą


przez ścianę i leczą

Umiał to Superman i Ray Milland w filmie Rogera Cormana X–człowiek, który


widział więcej, podobnie jak kilku innych superbohaterów, a podobno nawet
Nikola Tesla miał maszynę o takich możliwościach. Jednak rentgenowski
wzrok, czyli możliwość widzenia przez ściany, pozostaje w sferze fantazji –
jeśli nie liczyć tego, co wykonuje się w szpitalach i u dentystów. Wszystko to
może się jednak zmienić dzięki pracom pomysłowego Kanadyjczyka, który
podobno wynalazł maszynę pozwalającą rzeczywiście patrzeć przez mury, ale
również mającą wiele innych zdumiewających zastosowań, być może między
innymi umożliwiającą leczenie raka.
Thomas Edison powiedział niegdyś, że dokonywanie wynalazków to 1%
natchnienia i 99% potu. Czasami jednak wynalazca robi sobie przerwę i może
dosłownie wyśnić wynalazek, ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami.
Wtedy największym wyzwaniem jest urzeczywistnienie tego wyśnionego
prototypu. Ale co zrobić, jeśli nie mamy żadnego doświadczenia w tych
dziedzinach techniki, z którymi związany jest nasz wynalazek? A dodatkowo
załóżmy, że urządzenie, które budujemy, wykracza poza granice nawet
najnowocześniejszych osiągnięć współczesnej nauki. Co wtedy?
27.1. Ray Milland w filmie X–człowiek, który widział więcej.

Czterdziestojednoletni Troy Hurtubise jest niezwykle płodnym wynalazcą z


Ontario w Kanadzie. Niektórzy z czytelników mogą go znać jako twórcę
kombinezonu Ursus Mark VII, pancerza mogącego ochronić nawet przed
atakiem niedźwiedzia grizzly, a także rewolucyjnego systemu ochrony
termicznej Fire Paste (którego działanie Troy demonstrował przed kamerą,
trzymając na głowie centymetrowej grubości płytkę i równocześnie
przykładając z drugiej strony palnik o temperaturze 2000OC – przez 10 minut!)
oraz zdumiewającego systemu LIMBC (Light Infantry Military Blast Cushion).
Przed obiektywami siedmiu kamer 10-centymetrowej grubości próbka LIMBC
przymocowana na drzwiach samochodu zatrzymała około 40 pocisków
karabinowych (pancerz ceramiczny mógłby wytrzymać dwa trafienia), po
czym została trafiona RPG (granatem o napędzie rakietowym), który
pozostawił tylko niewielkie wgniecenie na drzwiach. Drzwi bez osłony
LIMBC zostały najpierw podziurawione jak sito przez pociski karabinowe, a
następnie rozerwane przez RPG. Te i inne wynalazki Hurtubise’a były
wielokrotnie prezentowane w programach Discovery Channel i Learning
Channel w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie.
Troy Hurtubise jest potężnie zbudowany („Byłem dwa razy postrzelony i
sześć razy pchnięty nożem” – opowiada, wspominając długie lata spędzone w
górach) i prostolinijny. Po ukończeniu studiów w zakresie zasobów
naturalnych (specjalizował się w zachowaniach niedźwiedzi) w Sandford
Fleming College w Lindsay w Kanadzie zamierzał wynaleźć metodę
odnajdowania ludzi w zawalonych budynkach – rzecz godna pochwały – lecz
później zupełnie nieoczekiwanie dla samego siebie zapuścił się w mroczne
królestwo niewidzialnych broni, szpiegów i niebezpiecznych energii. Był to
początek jego trwającej do dziś odysei, zbyt niezwykłej nawet na scenariusz
filmowy.

27.2. Wynalazca Troy Hurtubise.

Phil Novak z North Bay w Ontario w Kanadzie zamieścił na stronie


internetowej www.baytoday.ca cykl elektryzujących artykułów, które wywołały
efekt przypominający wybuch bomby. Ale skutki działania tych artykułów nie
rzucają się w oczy: wywołały zamieszanie i poruszenie w Internecie, w
agencjach rządowych, sztabach wojskowych, agencjach wywiadowczych,
laboratoriach naukowych, salach konferencyjnych wielkich korporacji.
Wszystko to z powodu jednego człowieka, który czuje potrzebę dokonywania
wynalazków, starając się równocześnie zapewnić rodzinie dach nad głową.

Widzenie przez ściany


Akcje ratunkowe w czasie klęsk żywiołowych i katastrof są znacznie
łatwiejsze i skuteczniejsze, kiedy ofiary można szybko zlokalizować, wydobyć
i udzielić im pomocy. Dotychczas udało się osiągnąć w tej dziedzinie znaczne
postępy, najpierw dzięki wykorzystaniu specjalnie wyszkolonych psów, potem
kamer i mikrofonów, dzisiaj małych robotów. Jeśli wierzyć doniesieniom o
pewnych eksperymentach, wkrótce będziemy mieli również zdalnie sterowane
szczury poszukujące. Największe firmy forsują stosowanie technologii
pozwalających „patrzeć przez ściany” – w tym celu wiele wysiłku włożono w
rozwój urządzeń mikrofalowych (jak stosowany między innymi przez
archeologów georadar) i ultraszerokopasmowych pozwalających na przykład
wykrywać bicie serca i tworzyć trójwymiarowe obrazy tego, co znajduje się
pod gruzami. Hurtubise uważa, że może istnieć lepszy sposób, w innej części
widma. Jego metoda wykorzystuje światło – mnóstwo światła!

Anielskie światło
Nagłówek z 16 stycznia 2005 roku głosił: „Hurtubise twierdzi, że jego
wynalazek widzi przez ściany – wyłącznie na BayToday.ca”
(www.baytoday.ca/content/news/details.asp?c=6657). Jakby tego było mało,
czytelnicy dowiadują się najpierw, że wynalazek ten rzekomo „zaprzecza
wszelkim prawom fizyki”, a dwa akapity dalej, że „urządzenie wykrywa
technologię stealth”. Wow!
Urządzenie, o jakim mowa, byłoby powodem do dumy lub zazdrości dla
każdego szalonego naukowca, ale świadkowie – wśród których podobno byli
przedstawiciele francuskiego rządu, były szef saudyjskiego wywiadu i sam
wynalazca – zapewniają, że naprawdę działa. Szczegóły działania pozostają
nieznane, z jednej strony z powodu niezwykle zaawansowanej technologii,
jaka wchodzi w grę, z drugiej – rozsądnego milczenia samego Hurtubise’a.
Wiadomo jednak, że anielskie światło wykorzystuje trzy różne formy energii –
światło, plazmę i mikrofale – w jakiejś niespotykanej wcześniej kombinacji
(pewien doktor fizyki mówi, że Hurtubise dokonał „fuzji światła”), która
podobno może dokonać niemożliwego.
Hurtubise najpierw całymi tygodniami miał ten sam powtarzający się sen;
potem poświęcił 800 lub 900 godzin pracy i dziesiątki tysięcy dolarów na
niezwykłe komponenty i źródła energii, aż w końcu powstało anielskie światło.
W czasie prób, jak donosi Phil Novak i sam wynalazca, Hurtubise „widział”
przez ścianę garażu na tyle wyraźnie, że mógł nie tylko odczytać tablicę
rejestracyjną samochodu żony, ale i dostrzec przyklejone do niej kryształki soli
z drogi. Wspaniałe, nieprawdaż? Niezupełnie. Niestety, uboczne efekty
działania tego urządzenia są zabójcze dla życia biologicznego. Ciekawość omal
nie zabiła wynalazcy, a z całą pewnością zmniejszyła populację złotych rybek.
Dlaczego? Hurtubise włożył rękę w promień, a skutki tego nieprzemyślanego
czynu sam opisuje następująco: „Przez rok nie mogłem używać ręki,
wymiotowałem krwią, chudłem i zaczęły mi wypadać włosy”. Paskudne! Ale
gorsze było dopiero przed nim, ponieważ kiedy naukowcy z MIT poradzili mu,
by w ramach testów biologicznych umieścił w wiązce anielskiego światła
akwarium ze złotymi rybkami, zakładali, że sam będzie ukryty za jakimś
rodzajem osłony. Nie był, dlatego kilkakrotnie został „ochlapany” promieniami
(częściowo odbitymi od szkła akwarium). Dla rybek eksperyment skończył się
jeszcze gorzej: 30 z nich wypłynęło brzuchami do góry kilka minut po tym, jak
przez trzy milionowe części sekundy znajdowały się w wiązce anielskiego
światła. Taki efekt wskazywał na kontakt z bardzo silnym promieniowaniem i
przysporzył wynalazcy poważnych rozterek moralnych.

Anty-stealth
Wielu ludzi uważa technologię stealth za klejnot koronny amerykańskiej
techniki militarnej, niezawodny sposób na zdobycie i utrzymanie dominacji na
polu walki. W rzeczywistości technologia ta jest zawodna i ma swoje
mankamenty. Troy Hurtubise, z pomocą grupy przyjaciół, znalazł podobno
jeszcze jeden jej słaby punkt. Używając fragmentu pancerza z wycofanego z
użytku helikoptera RAH-66 Comanche i policyjnego radaru, odkrył, że jego
anielskie światło likwiduje działanie technologii stealth – dając kolejny
zdumiewający efekt uboczny.

Superbroń
Jaki to efekt uboczny? Smażona elektronika! W opisanym wyżej teście panel
z helikoptera Comanche został zamontowany na zdalnie sterowanym
samochodzie zabawce jadącym po ścieżce w indiańskim rezerwacie. Wiązka
promieniowania nie tylko zniwelowała działanie panelu stealth, ale również
skutecznie unieruchomiła samochód.
W kolejnych testach promieniowanie paliło wszelkie rodzaje kosztownej
elektroniki. Troy Hurtubise miał więc w pełni funkcjonalną nienuklearną broń
elektromagnetyczną! To właśnie ten aspekt urządzenia sprowadził do niego
Francuzów. W czasie długiego telefonicznego wywiadu z autorem, który w
ramach swojej wcześniejszej pracy zawodowej zajmował się tego typu bronią,
wynalazca powiedział, że było dla niego oczywiste, iż Francuzi chcieli
wykorzystać anielskie światło jako naprawdę skuteczny system obrony
strategicznej (w odróżnieniu od uważanego przez niego za śmieszny
amerykańskiego systemu opartego na pociskach). Dlatego zaproponowali mu
40 000 dolarów (kanadyjskich), aby zwiększyć zasięg z 21 000 metrów do
niskiej orbity okołoziemskiej. Ta część zadania była wykonalna, lecz problemy
pojawiły się, kiedy Troy Hurtubise, po miesiącach usilnych prób, nie mógł
wymyślić, jak pozbyć się zabójczych dla żywych organizmów efektów
ubocznych.

27.3. Zdumiewające światło Troya Hurtubise’a podobno pozwala widzieć


przez ściany, a także uzdrawia (za zgodą BayToday.ca).

Choć był gotów sprzedać Francuzom (Stany Zjednoczone nie wyraziły


zainteresowania) system obrony strategicznej (mógłby na tym zarobić miliony
dolarów), nie zamierzał pozwolić, by jakikolwiek kraj czy organizacja
dysponowały prawdziwymi promieniami śmierci, gdyż właśnie tym było
anielskie światło, dopóki jego działanie miało zabójcze efekty uboczne.
Wynalazca opisywał hipotetyczny scenariusz, w którym cała dywizja została
zniszczona anielskim światłem ku skrajnemu przerażeniu ofiar, które nie czuły
nic, lecz godzinę później umierały, gdy ich ciała rozpuszczały się od wewnątrz.
Wprawdzie nie miałoby to dla nich już żadnego znaczenia, lecz w chwili ataku
również wszystkie urządzenia elektroniczne stałyby się bezużyteczne.
Ponieważ Hurtubise stanął przed niemożliwym do rozstrzygnięcia dylematem
moralnym, a nie zależało mu aż tak bardzo na pieniądzach (jak sam mówił,
potrzebuje tylko „domu, pikapa i przyzwoitego laboratorium”), przerwał
eksperymenty i rozmontował anielskie światło. To mógłby być koniec całej
historii, lecz okazało się, że czekają go jeszcze bardziej niezwykłe rzeczy.

Boskie światło
Wówczas Hurtubise jeszcze tego nie wiedział, lecz wkrótce miał zejść ze
swojej drogi poszukiwania urządzenia ratunkowego i wkroczyć w sfery,
których istnienia nawet nie podejrzewał. W trakcie kolejnych prób anielskie
światło straciło swoje zabójcze właściwości, ale też nie pozwalało już widzieć
przez mury. To, co wynalazca uzyskał w zamian, dla wielu ludzi było
bezcenne: stworzył prawdziwą uzdrawiającą maszynę! Następne artykuły Phila
Novaka z 11 i 12 maja 2005 roku ogłaszały to przełomowe odkrycie:
„Anielskie światło staje się boskim światłem. Część pierwsza i druga.
Wyłącznie na BayToday.ca” (www.baytoday.ca/content/news/details.asp?
c=8267) (również 8271).

Nieoczekiwana pomoc z jeszcze bardziej nieoczekiwanej


strony
Jak na ironię, wsparcie dla wynalazcy, który – jak sam przyznaje – „nie umie
zaprogramować odtwarzacza wideo” i „nie zna się na komputerach”, nadeszła
z Niemiec przez kamerę internetową (zapewne należącą do któregoś z
przyjaciół) dzięki niemieckiemu fizykowi, inżynierowi elektroniki i
elektrykowi. Ten ostatni okazał się niezbędny, kiedy jego pomocnicy
przekonali się, że Hurtubise nie potrafi czytać schematów, które mu wysyłali.
Właśnie dzięki tej niecodziennej współpracy Troy Hurtubise nieoczekiwanie
dla samego siebie wkroczył na pole onkologii, kiedy został polecony
prowadzącemu badania nad rakiem naukowcowi z Toronto, który dostarczył
myszy laboratoryjne (chore na nowotwory) do testów w boskim świetle.
Wyniki były, jak mówi sam wynalazca, tak „oszałamiająco pozytywne”, że
postanowił otworzyć swoje laboratorium przed „każdą wiarygodną osobą ze
świata nauki, która pracuje nad, powiedzmy, chorobą Parkinsona, AIDS czy
stwardnieniem rozsianym”. Na ile pozytywne? U obiektu C-12, po jego
wystawieniu na działanie boskiego światła przez 20 minut i 7 sekund, nastąpiła
„redukcja guza o 27%”. C-12 był wcześniej poddawany radioterapii. Co
ważniejsze, u obiektu H-27, który miał guza mózgu i nie był wcześniej
leczony, nastąpiła redukcja guza o 12%, a w obu przypadkach rozwój raka
został całkowicie zatrzymany, bez żadnych niekorzystnych efektów
ubocznych, w trwającym 56 godzin okresie obserwacji.
Dociekliwi czytelnicy zapewne natychmiast skojarzą boskie światło z
wcześniejszymi pracami Priore’a, opartymi na kombinacji mikrofal i fal
magnetycznych, opisanymi przez Toma Beardena na www.cheniere.org.
Zapytany o to przez autora, wynalazca przyznał, że istotnie występują tu
znaczne podobieństwa mimo różnicy w obszarach widma, lecz z naciskiem
dodał, że korzystał również z ogromnego, choć rozproszonego zasobu
prowadzonych na całym świecie badań nad terapeutycznym zastosowaniem
światła o różnych częstotliwościach. Lista sprzętu, jaką Troy Hurtubise
dostarczył Philowi Novakowi, potwierdza, że istotnie jest to podejście
terapeutyczne bazujące na świetle, w połączeniu z falami magnetycznymi,
falami dźwiękowymi, plazmą i być może mikrofalami.

Leczenie samego siebie


Widząc na własne oczy, jaki wpływ miało boskie światło na myszy,
wynalazca – mimo wcześniejszych bardzo nieprzyjemnych doświadczeń z
anielskim światłem – nie potrafił się oprzeć pokusie, by samemu zostać
laboratoryjną świnką morską. Tym razem, mimo uczucia pieczenia, które, jak
późnej ocenił fizyk, mogło być związane z regeneracją komórek, Troy
Hurtubise trafił w dziesiątkę. Błyskawicznie pozbył się problemu utraty wagi i
włosów, jego ręce (dodatkowo dotknięte artretyzmem od wyklepywania
pancernych płyt kombinezonu Ursus) zostały wyleczone, a ponadto odzyskał
energię. I to mu się przydało, ponieważ Hurtubise pracuje jak opętany,
spędzając w laboratorium 21 godzin na dobę.
Niektórzy z czytelników zapewne widzieli słynną kirlianowską fotografię
przeciętego liścia (na której ponad godzinę po odcięciu jego części widoczny
jest zarys całego liścia), lecz Hurtubise dokonał znacznie więcej. Sprawił, że na
świeżo uciętej łodydze rośliny doniczkowej odrósł kwiat! Po jakim czasie
kwiat zaczął odrastać? Po trzech godzinach! Jakby tego było mało, umieścił
pod boskim światłem nasiona trudno kiełkującego (po trzech miesiącach)
błękitnego świerku z Kolorado – i w ciągu tygodnia nasiona wykiełkowały!
Phil Novak powiedział w wywiadzie, że osobiście codziennie przez ponad dwa
tygodnie obserwował eksperyment z nasionami świerku i wywarło to na nim
ogromne wrażenie.

Leczenie innych
Za pośrednictwem Internetu wieść o zdumiewających właściwościach
leczniczych boskiego światła rozeszła się błyskawicznie i wkrótce wynalazca
został zasypany prośbami o pomoc napływającymi od chorych, wśród nich od
mieszkańca jego okolicy, człowieka imieniem Gary, który cierpiał na chorobę
Parkinsona. Obawiając się wszelkich możliwych konsekwencji (również tego,
że urządzenie okaże się nieskuteczne przeciwko tej chorobie), a jednocześnie
nie umiejąc odmówić, Troy Hurtubise zgodził się, by ten 37-letni mężczyzna
poddał się bezpłatnemu leczeniu. Po 2 godzinach i 40 minutach naświetlania
łącznie Gary skakał po ulicy, wykrzykując: „Znowu mam 20 lat!”
Tak jawne naruszenie zasad prowadzenia doświadczeń na ludziach głęboko
niepokoiło fizyka, lecz wynalazcy zależało przede wszystkim na leczeniu i
ratowaniu ludzi, kiedy więc przyszła do niego szwagierka z cystą w piersi i
błagała o leczenie w nadziei, że będzie mogła uniknąć kolejnej zostawiającej
blizny operacji, musiał jej pomóc. Phil Novak i jego fotograf byli zaproszeni
jako obserwatorzy, kiedy jej prawą pierś poddawano 10-minutowemu
naświetlaniu. W pewnej chwili kobieta oznajmiła: „Kłuje. Z całą pewnością
coś się dzieje”. Kiedy jej szwagier gwarantował „redukcję w ciągu 48 godzin”,
miał rację. Phil Novak rozmawiał z nią 48 godzin po naświetlaniu boskim
światłem i powiedziała mu wtedy, że dwie cysty zmniejszyły się z rozmiaru
ćwierćdolarówki do wielkości pięciocentówki; do weekendu zniknęły zupełnie.
Efekty uboczne? Krótkotrwałe łagodne nudności. W rozmowie telefonicznej
Novak powiedział, że „sam był pod boskim światłem” dwa razy po 5 minut.
Celem był tłuszczak na piersi, który „zniknął dwa dni później”.
Nękanie
Troy Hurtubise promieniuje pewnością siebie, jest fizycznie silny po latach
pracy w górach z niedźwiedziami, a głębokie przekonanie o słuszności tego, co
robi, daje mu siłę psychiczną. Ktoś mniej odporny już dawno temu załamałby
się wobec niewiarygodnych nacisków, jakim jest poddawany. Dlaczego? W
jego laboratorium są podsłuchy, rozmowy telefoniczne są nagrywane,
wielokrotnie próbowano ukraść jego wynalazki (co nie powiodło się dzięki
wyrafinowanym rozwiązaniom technicznym), a jemu i jego rodzinie grożono
śmiercią. Wydaje się, że przynajmniej po części miało to związek ze
sprzecznymi interesami różnych, często wpływowych osób, które odwiedzały
jego laboratorium. Ponieważ laboratorium jest otwarte praktycznie przez całą
dobę, a wynalazca ma mnóstwo pracy, nie zawsze wystarcza mu czasu i
energii, by dokładnie sprawdzać gości, którzy często pojawiają się bez
zapowiedzi. Ale jest dobrze zabezpieczony.
28. BIOLOGIA TRANSCENDENCJI
John Kettler

Czy nowo odkryte retrotranspozony są kluczem do naszego


wyzwolenia?

Od dawna wiemy, że ludzie mają znacznie więcej inteligencji, niż jej


wykorzystują (o czym dobitnie świadczy nasze zachowanie). Eksperci
oceniają, że nawet tacy intelektualni giganci jak Albert Einstein
wykorzystywali zaledwie 5% swojego potencjału umysłowego. Ale kiedy
dochodzimy do 3 000 000 par bazowych ludzkiego genomu, sytuacja jest
jeszcze bardziej ekstremalna, jak twierdzi doktor Colm A. Kelleher z National
Institute of Discovery Science.
W swoim artykule zatytułowanym Retrotransposons as Engines of Human
Bodily Transformation (Retrotranspozony jako mechanizm napędowy
transformacji ciała u ludzi, „Journal of Scientific Exploration” 123, nr 1,
wiosna 1999, s. 9–24). Kelleher pisze: „Tylko 3% ludzkiego DNA zawiera kod
fizycznego ciała”. Innymi słowy, 97% par bazowych pozornie nie służy do
niczego. Doktor Kelleher sądzi, że po prostu oczekują one na aktywację przez
retrotranspozony – struktury genetyczne, które w uproszczeniu można sobie
wyobrazić jako skaczące DNA. Nie tylko przytacza udokumentowany
przypadek aktywacji wcześniej nieużywanego DNA przez retrotranspozon, ale
też twierdzi, że właśnie to może leżeć u podstaw wielu zaobserwowanych
zjawisk metafizycznych i religijnych, takich jak cofnięcie wieku, lewitacja,
transfiguracja, a być może nawet wniebowstąpienie. W swoim artykule
proponuje wiele badań laboratoryjnych, które mogłyby potwierdzić
stosunkowo częste występowanie aktywacji DNA przez retrotranspozony.
Nie trzeba chyba dodawać, że tak niepełne wykorzystanie ludzkiego
genomu, nie mówiąc już o pomysłach doktora Kellehera, doprowadza
niektórych naukowców do szaleństwa. Krzyczą, że „natura nie jest rozrzutna”,
co ma oznaczać, że natura nigdy nie daje organizmowi więcej, niż jest mu
potrzebne do funkcjonowania w swoim środowisku. Co więc mamy zrobić z tą
nadwyżką potencjału?

28.1. Naukowiec, biochemik i niestrudzony poszukiwacz naukowych anomalii,


doktor Colm A. Kelleher.

Świeccy humaniści i racjonalni materialiści opisują i traktują nasz gatunek


jako rzecz, jako biologiczną i biomechaniczną maszynę, choć o niezwykle
skomplikowanej i wspaniałej budowie. A jeżeli się mylą? A jeśli ludzkość
taka, jaką postrzegają, jest nie tyle stopniowo udoskonalającym się wariantem
starego, sprawdzonego projektu, ile rodzajem dynamicznej masy
nieuświadomionego, od dawna celowo tłumionego „wyższego potencjału”?
Czy to może być prawda? Jak się wkrótce okaże, dysponujemy
zastanawiającym zbiorem dowodów poszlakowych, które wskazują, że taki
wniosek jest słuszny.

Człowiek w niewoli
Jeśli wierzyć badaczowi i znawcy starożytnych języków Zecharii
Sitchinowi, ludzie zostali stworzeni jako rasa niewolników dla „bogów”
Annunaki (kosmitów); powstaliśmy w wyniku połączenia ich spreparowanego
DNA z DNA najbardziej zaawansowanej formy życia na Ziemi,
protohominidów. Uzyskana w ten sposób istota miała podlegać różnorodnym
ograniczeniom, aby nie mogła rozwinąć w pełni swego potencjału, lecz ten
plan został udaremniony, kiedy jeden z Annunaki doszedł do wniosku, że nowa
forma życia zasługuje na lepszy los, i ingerował w oryginalny projekt
genetyczny. Istoty ludzkie nie okazały się posłuszne ani uległe i były dla
Annunaki powodem niekończących się zmartwień. Annunaki postanowili więc
zgładzić ów krnąbrny gatunek w powodzi o globalnej skali, wywołanej przez
zjawiska hydrologiczne spowodowane przez zbliżanie się ojczystej planety
Annunaki, Niniru, o bardzo wydłużonej, eliptycznej orbicie. Również ten
złowieszczy plan został udaremniony, kiedy ten sam „bóg” ostrzegł jednego ze
swoich ulubionych ludzi – co szczegółowo opisuje starożytny tekst Eposu o
Gilgameszu – i polecił mu zbudować łódź, w której będzie mógł przeżyć potop.
Opowieść tę dobrze znamy, w nieco późniejszej formie, jako biblijną historię
arki Noego.
Zgodnie z tą linią rozumowania w Księdze Rodzaju znajdujemy inną relację
o stworzeniu człowieka, tym razem od początku doskonałego; Adam i Ewa
chodzili i rozmawiali z Bogiem, a nie brakowało im niczego z wyjątkiem
zakazanego owocu z drzewa poznania dobra i zła (co, na marginesie, jest
często spotykanym motywem w sztuce starożytnego Bliskiego Wschodu).
Według tekstów, sięgając po ten owoc, można było stać się bogiem. Ludzie
zjedli owoc i drogo za to zapłacili. „W trudzie będziesz zdobywał (…)
pożywienie dla siebie po wszystkie dni twego życia” i „w bólu będziesz rodziła
dzieci”.
Jednym z najczęściej powtarzających się motywów przez całą historię,
nawet zanim pojawiły się źródła pisane (wcześniej utrwalonym w pamięci
plemiennej, mitach i legendach), była nieustannie trwająca wojna między
siłami porządku, postępu i doskonalenia a siłami chaosu, zniszczenia i
wszechogarniającej kontroli. Najnowszymi nawiązaniami do tego tematu są
filmy Władca Pierścieni Petera Jacksona i Gwiezdne wojny George’a Lucasa.
Prokurator William Bramley (pseudonim) w swojej rzetelnie
udokumentowanej i rzeczowo napisanej książce Bogowie Edenu stara się
udowodnić, że tak było od zarania dziejów i pozostaje do dzisiaj. Jeden z jego
najbardziej kontrowersyjnych argumentów dotyczy powstania dobrze
wszystkim znanej postaci Śmierci, z kosą w dłoni. Bramley sugeruje, że postać
ta pojawiła się na Ziemi w czasach epidemii Czarnej Śmierci na skutek
interwencji na wielką skalę kosmitów dysponujących bronią biologiczną.
Bramley zwraca uwagę na liczne drzeworyty i opisy latających obiektów na
niebie; wskazuje też, że tam, gdzie według źródeł widziano takie obiekty,
wybuchała zaraza. Niektóre z relacji mówią nawet, że na polach widziano
jakieś postacie, od których dobiegał dźwięk, porównywany do szumu kosy
ścinającej trawę. Bramley sugeruje – nie bez podstaw – że mogli to być
żołnierze w kombinezonach ochronnych używający ręcznych spryskiwaczy.
Idąca niezgrabnie postać, odgłosy szumu, po czym następuje masowe
umieranie? Hm. Niezależnie od tego, czy przyjmiemy argumenty Bramleya,
nie ulega wątpliwości, że Czarna Śmierć pustoszyła Europę, zabijając od 33 do
50% populacji – i w praktyce na długi czas hamowała rozwój cywilizacji.
Jeśli komuś z czytelników starożytne teksty i dawne drzeworyty nie
wystarczą, to może warto zastanowić się nad tym, co mieszkańcy Kasjopei
powiedzieli podobno kontaktującej się rzekomo z istotami pozaziemskimi
Laurze Knight-Jadczyk (www.cassiopaea.org/cass/supernovae.htm) o brutalnej
interwencji jaszczuropodobnej rasy kosmitów (przypominającej nieco istoty
opisywane przez Valdemara Valeriana w Matrix II, Davida Icke’a i innych) w
ludzką genetykę. Według tego scenariusza ludzie wciąż noszą ślady takiej
interwencji w formie dwóch wypukłości u podstawy czaszki. Knight-Jadczyk
twierdzi, że jest to tak zwane piętno Kaina.
Manipulacje dokonane przez jaszczury na ludzkim DNA nie były
najwyraźniej na tyle skuteczne, by zapewnić im odpowiedni poziom kontroli, a
jednak wszędzie, gdzie spojrzymy, natrafiamy na nowe restrykcje i
mechanizmy kontroli, i równocześnie jesteśmy systematycznie pozbawiani
prawdziwych informacji, prawdziwej wiedzy i władzy nad własnym
przeznaczeniem. Dotyczy to szczególnie przekonania, że mamy jakiś rodzaj
egzystencji poza trójwymiarową przestrzenią albo że możemy się wyrwać z
precyzyjnie skonstruowanej i bezwzględnie kierowanej sztucznej
rzeczywistości – takiej, jaką pokazuje film Matrix.
Na pozór wszechogarniająca kontrola, jaką ma Grupa Trzymająca Władzę
nad każdym i nad wszystkim, jest dostatecznie niepokojąca, by się nad tym
zastanawiać, ale to – według niektórych – jest tylko wierzchołkiem góry
lodowej. Kontrola ta jest na tysiące sposobów, niezauważalnych dla większości
ludzi, umacniana i zacieśniana. Valdemar Valerian z Leading Edge Research
(www.trufax.org) w Matrix III poświęca ponad 1000 stron na omówienie
niezliczonych sposobów kontrolowania nas, począwszy od substancji
dodawanych do wody, pożywienia i powietrza, po wyrafinowane urządzenia
elektroniczne służące do precyzyjnej, jednostkowej kontroli umysłu.
Wielkie zmiany
Jak na ironię jednak, mimo że wężowe sploty kontroli wydają się owijać
coraz ciaśniej wokół nas, sam „wąż” prawdopodobnie cierpi z powodu ciężkiej
rany, którą sobie zadał. Internet (stworzony jako skuteczny sposób
komunikacji, który może przetrwać nawet atak nuklearny) stał się
największym, jaki widział świat, przełomem w nieocenzurowanej wymianie
informacji na globalną skalę – unicestwił całą pieczołowicie budowaną przez
setki lat strukturę kontroli. Dziś właściwie wszyscy mogą przedstawiać swoje
poglądy ludziom w niemal każdym zakątku Ziemi – bez pośrednictwa
reporterów, redaktorów czy wydawców, bez dostępu do mediów, bez pieniędzy
potrzebnych na druk, bez ekspertów, recenzentów i rządów.
To jedno osiągnięcie technologii diametralnie zmieniło status quo i
zaowocowało szaleńczymi próbami opanowania go i ograniczenia, mimo że
sama Grupa Trzymająca Władzę z każdym dniem coraz bardziej uzależnia się
od Internetu.
Internet wskazuje i szeroko otwiera wszystkie beznadziejnie zakorkowane
kanały informacyjne, a tymczasem coś podobnego dzieje się z samą rasą
ludzką. Mimo systematycznie i na ogromną skalę prowadzonej kampanii
mającej pozbawić nas zdrowia, ograniczyć nasz potencjał oraz uczynić nas
posłusznymi i pokornymi, coraz częściej w zupełnie nieoczekiwanych
miejscach wybuchają ogniska oporu.
Spójrzmy na amerykańską dietę, jaką pokazują jadłospisy fast foodów. Tam,
gdzie niegdyś niepodzielnie królowały hamburgery, frytki i podobne im
paskudztwa, dziś trafiamy na kurczaki, sałatki, jogurty, nawet owoce. I to nie
wszystko. Na całym świecie rodzą się superdzieci – dzieci, których cykl
rozwoju jest tak przyśpieszony, że zapiera dech w piersiach, i które
intelektualnie wykraczają poza istniejące normy. Podobnie mimo nieustannie
podejmowanych – wszelkimi możliwymi sposobami, uczciwymi i podstępnymi
– wysiłków, by ograniczyć liczbę narodzin, zwiększając liczbę zgonów,
wskaźnik przyrostu naturalnego na naszej planecie wciąż wzrasta, być może
zmierzając w kierunku czegoś w rodzaju masy krytycznej. Co więc stanie się z
ludzkością, kiedy ją osiągniemy?
Arthur C. Clarke porusza ten problem w swoim klasycznym Końcu
dzieciństwa, w którym superdzieci rodzą się, dorastają i – nie mając zupełnie
nic wspólnego ze swoimi rodzicami – opuszczają planetę, pozostawiając całe
ziemskie społeczeństwo bez przyszłości i bez racji bytu. Dziś Ziemia
przechodzi doniosłe zmiany, lecz nie tylko w wyniku globalnego ocieplenia, o
którym się nam mówi. Jak się wydaje, podwyższa się nie tyle temperatura
atmosfery, ile raczej wewnętrzna temperatura planety, prawdopodobnie nie
tylko w wyniku bombardowania promieniami słonecznymi, ale również za
sprawą energii związanych z gwiazdami. Choć większość ludzi jest
utrzymywana w nieświadomości na ten temat, częstość i skala „naturalnych”
kataklizmów na Ziemi dramatycznie wzrosła. Pewne metafizyczne teksty
mówią, że Matka Ziemia jest brzemienna i wkrótce urodzi (być może
satelitę?), autor zaś zna pewnych ludzi, wrażliwych na stan naszej planety,
którzy uważają, że nastąpi to już wkrótce.

Związek z retrotranspozonami
Czy to wszystko ma coś wspólnego z retrotranspozonami? Jak się okazuje,
mnóstwo. Czy wiecie, że naukowcy zaczęli łączyć tak zwane trzęsienia gwiazd
(kataklizmy zachodzące we wnętrzach gwiazd) z trzęsieniami ziemi? Na
poparcie teorii, że światło może powodować fundamentalne zmiany
biologiczne, już 8 sierpnia 1998 roku „New Scientist” donosił na stronie 11:
„W ubiegłym roku astronomowie dowiedli, że Obłok Molekularny Oriona –
którego częścią jest Mgławica Oriona – zawiera koliście spolaryzowane
światło wybiórczo niszczące prawoskrętne aminokwasy”.
Podobnie tajemniczo brzmią takie problemy, jak efekty przejścia Ziemi
przez tak zwany Pas Fotonowy (Manassic belt) czy pierwsze wnioski
dotyczące czegoś, co niektórzy nazywają Wielkim Centralnym Słońcem naszej
Galaktyki. Wszystko to sprowadza się jednak do światła i energii. I teraz już
nie mamy wątpliwości, że światło może mieć potężną siłę oddziaływania.
Laura Knight-Jadczyk twierdzi, że powiedziano jej: „Studiuj supernowe!”
Tak też postąpiła i w czasie późniejszego kontaktu dowiedziała się, że
Mgławica Krab (supernowa sprzed 5000 lat, której światło dotarło do Ziemi
900 lat temu) spowodowała „pobudzenie cząsteczek płynu bazowego” oraz
„wzrost” – zwiększenie rozmiarów ludzi, a także wzrost w sensie
psychologicznym lub umysłowym. Usłyszała też, że w czasie narodzin
supernowej pojawiają się efekty nadświetlne oraz zjawisko związane z
fizycznym przybyciem światła pochodzącego z tego wydarzenia, a nawet
jeszcze późniejsze. Prawdziwa magia, „genetyczne splecenie nici”, ma jednak
miejsce wtedy, gdy supernowa znajduje się w odległości nie większej niż 2000
lat świetlnych od Ziemi. Co ciekawe, Betelgeza i Rigel w konstelacji Oriona są
doskonałymi kandydatkami na supernowe, a przy tym leżą w odpowiedniej
odległości – około 1500 lat świetlnych. Z innego źródła dowiadujemy się, że
supernowe pozwalają na przekierowywanie „drzwi” do innych wszechświatów
oraz że istoty ludzkie niegdyś miały 135 par chromosomów (dziś mamy 23), a
jeśli chodzi o nasze poważnie uszkodzone DNA, to, co „było, będzie znowu”.
Fascynujące!
Tak więc światło może powodować fundamentalne zmiany biologiczne.
Istnieje mechanizm natychmiastowej, masowej aktywacji DNA – za
pośrednictwem retrotranspozonów. A pozaziemskie źródło informacji łączy
supernowe zarówno z natychmiastową, jak i opóźnioną całościową genetyczną
przebudową i naprawą.

Finał?
Czy więc celem walki o przejęcie kontroli może być takie uwięzienie nas w
tej rzeczywistości, żebyśmy nie mogli zareagować na zbliżający się gwiezdny
impuls (który może aktywować lub naprawić cały nasz genom) i wznieść się z
tego wymiaru do wyższego? Czy właśnie dlatego nieustannie nękają nas
problemy? W każdym razie warto się nad tym zastanowić.
VII
PARANORMALNE MOŻLIWOŚCI

29. PARANORMALNY SPADOCHRONIARZ


J. Douglas Kenyon

Dla Davida Morehouse’a wojskowy Program Wojny


Parapsychologicznej był czymś więcej niż dziwacznym
eksperymentem – był jego misją, a jednak omal go nie
zniszczył

Według publicznych oświadczeń przedstawicieli CIA i Pentagonu wszelkie


oficjalne próby opracowania i zastosowania tak zwanych sił parapsychicznych
do celów militarnych były w najlepszym razie krótkotrwałymi eksperymentami
bez udowodnionej wartości. Niemniej jednak, kiedy w grudniu 1995 roku
pojawiła się wiadomość, że Pentagon – przy wszystkich zastrzeżeniach – w
ogóle sięgnął po „metody jasnowidzenia”, wywołała ogromne niedowierzanie
w świecie krytyków zjawisk paranormalnych. W końcu czyż nie udowodniono,
ku satysfakcji wszystkich „racjonalnie” myślących ludzi, że takie sprawy
należą wyłącznie do mrocznej sfery magii, czarowników i zabobonów, którą
Carl Sagan mógłby nazwać „światem nawiedzonym przez demony”? A z całą
pewnością nic z tych rzeczy nie należy do sfery obiektywnej dyskusji. Jak to
możliwe, że twardogłowy establishment amerykańskiego Departamentu
Obrony, mając dostęp do największych osiągnięć akademickiej nauki, choćby
przez moment brał takie pomysły poważnie?
Już od pierwszych doniesień CIA wydawała się pod tym względem nawet
więcej niż twardogłowa. Według „New York Daily News” agencja
wywiadowcza doszła do wniosku, że po „20 latach i 20 000 000 dolarów z
podatków” nie udało się wykazać, by wykorzystanie mediów i jasnowidzów
(osób zdolnych obserwować wydarzenia rozgrywające się w odległych
miejscach) „miało jakąkolwiek wartość w operacjach wywiadowczych”, a co
za tym idzie „nie jest uzasadnione”. Wszystko to każe zadać jedno pytanie:
skoro ten program był aż tak bezużyteczny, to dlaczego CIA prowadziła go
przez 20 lat? I dlaczego, po tylu latach utrzymywania go w ścisłej tajemnicy,
agencja w końcu postanowiła publicznie przyznać się do marnotrawienia
pieniędzy podatników?

29.1. Były jasnowidz CIA doktor David Morehouse (za zgodą Davida
Morehouse’a).
Książka Psychic Warrior (Parapsychiczny wojownik) Davida Morehouse’a
(St. Martin’s Press, Nowy Jork) opisuje z wiarygodnymi i barwnymi – niemal
nużącymi – szczegółami tę historię, rozgrywającą się w czasie, kiedy autor
pracował przy wojskowym projekcie „Sun Streak” (Promień Słońca) znanym
także jako „Stargate” (Gwiezdne Wrota), w Fort Meade w stanie Maryland na
przełomie lat 80. i 90. XX wieku.
Wielokrotnie odznaczany oficer piechoty i spadochroniarz, Morehouse nie
wykazywał żadnych oznak jasnowidzenia w początkowych latach służby
wojskowej ani nie odczuwał potrzeby posiadania takich zdolności. Jego
jedynym pragnieniem było przejście tradycyjnej, patriotycznej drogi kariery w
wojsku. Wszystko to jednak uległo zmianie, kiedy w czasie misji szkoleniowej
na Bliskim Wschodzie zabłąkana kula trafiła w jego hełm, omal go nie
zabijając, a jednocześnie uruchomiła jakiś uśpiony mechanizm w jego umyśle.
Z koszmarów i wizji, jakie go potem nawiedzały, narodziła się zagadkowa
umiejętność, którą z czasem armia miała wykorzystać do swoich celów – za
pomocą technik paranormalnych – aby rozwiązać bardzo realne problemy
wywiadu wojskowego. Morehouse w swojej książce opisuje nie tylko
intensywne i skuteczne wykorzystanie widzenia na odległość, w czym brał
udział, ale również wewnętrzny klimat polityczny otaczający te próby oraz
trudne do zniesienia naciski, jakim był poddawany on i jego rodzina, zanim w
końcu udało mu się wyzwolić z objęć armii.
Dramatyczny potencjał tej historii nie umknął ludziom z Hollywood, którym
Morehouse sprzedał prawa do filmowej wersji swojej książki. Dla ogółu
czytelników najważniejsze są jednak niezwykle wiarygodne opisy wyjątkowo
niekonwencjonalnego programu badawczego, który – jeśli w ogóle istniał – był
całkowitym zaprzeczeniem najbardziej fundamentalnych założeń wizji świata,
jaką głosi materialistyczna zachodnia nauka.
29.2. Morehouse (u góry, drugi z lewej) i jego żołnierze w Salwadorze, na
kilka miesięcy przed jego postrzeleniem w głowę (za zgodą Davida
Morehouse’a).

Dla ludzi, którzy pilnie śledzą podobne doniesienia, historia tego programu
nie jest zupełną nowością. Informacje o nim po raz pierwszy pojawiły się w
latach 70. XX wieku, kiedy dwaj fizycy ze Stanford Research Institute w
Kalifornii ogłosili przełom w wykorzystaniu zjawisk paranormalnych. Russell
Targ i Harold E. Puthoff w swojej książce Mind-Reach (Możliwości umysłu)
opisywali stwierdzoną u wielu ludzi umiejętność obserwowania za pomocą
techniki, zwanej „widzeniem na odległość”, wydarzeń rozgrywających się w
odległych miejscach. Ich główny obiekt, nowojorski artysta Ingo Swann,
dostarczył zdumiewających informacji na temat dalekich miejsc, których
wcześniej zupełnie nie znał. Jednym z bardziej znanych przykładów jest jego
precyzyjny opis wysp Kerguelena położonych w dalekiej części Oceanu
Indyjskiego. Później program ten został przez rząd utajniony i nazwany
projektem „Scannate”, a – jak powiedział Morehouse w wywiadzie dla
„Atlantis Rising” – większość naprawdę doniosłych badań, które dostarczyły
prawdziwych dowodów potwierdzających autentyczność tego zjawiska, wciąż
ma klauzulę tajności. Ale – wbrew lekceważącym wypowiedziom czynników
oficjalnych – nie ulega wątpliwości, że niezależnie od tego, co skłoniło armię
do zainteresowania się możliwościami widzenia na odległość, po 20 latach
badań zainteresowanie to się nie zmniejszyło. Tak było, a przynajmniej w to
mamy uwierzyć, do grudnia 1995 roku.

29.3. Fizyk i adwokat energii punktu zero Harold Puthoff.

Według Morehouse’a agencje wywiadowcze, wypowiadając się oficjalnie na


temat swoich badań nad wojną parapsychiczną, miały jednak na celu jedynie
wprowadzenie dezinformacji: starały się odwrócić uwagę od rewelacji, które –
czego się spodziewały – zostaną ujawnione przez Morehouse’a i innych. Co
więcej, program przygotowany przez Discovery Channel przedstawił
społeczeństwu już wcześniej kompletny raport na ten temat. Widzenie na
odległość bynajmniej nie jest niepotwierdzoną i niestosowaną techniką, lecz
stanowi narzędzie ważne i często wykorzystywane przez analityków
wywiadowczych, a budżet przeznaczony na badania nad nią jest znacznie
większy, niż wynikałoby z oficjalnych wypowiedzi. Chociaż – jak szybko
dodaje Morehouse – metoda ta z pewnością nie jest doskonała.
Jej dokładność wynosi – twierdzi Morehouse – od 60 do 80%. „Nigdy nie
jest dokładna w 100%. Nigdy nie była. Nigdy nie będzie”. Nie jest też
samowystarczalna. Żadna misja nie została nigdy zaplanowana wyłącznie na
podstawie raportów widzącego na odległość. „Każdy cel operacyjny (miejsce,
o którym menedżer projektu chce się dowiedzieć więcej) jest opracowywany
przez kilku jasnowidzących (jasnowidzący nie mogą między sobą dyskutować
o swojej pracy). Wszystkie dane są zestawiane, porównywane i prezentowane
w ostatecznym dokumencie Agencji Wywiadu Obronnego (Defense
Intelligence Agency, DIA)”. Raport taki jest zawsze używany „w połączeniu z
informacjami uzyskanymi innymi metodami – fotografią, nasłuchem,
rozmowami i tak dalej. Stanowi tylko jeden z elementów układanki”.
Możliwości każdego z widzących na odległość są regularnie poddawane
testom i oceniane na podstawie znanych celów; w ten sposób ocenia się średnie
ryzyko błędu. Szefowie projektu wiedzą, kto jest lepszy, a kto gorszy. Kiedy
wszystkie dane zostaną zebrane i poddane analizie statystycznej, ich
zestawienie można ocenić pod względem trafności w sposób, który pozwala
bezpiecznie włączyć je do ostatecznego raportu wywiadowczego.
„Dane dostarczone przez wywiad nigdy nie są w 100% precyzyjne – mówi
Morehouse. – Satelitarna fotografia dachu jakiegoś budynku w Związku
Radzieckim nic nie mówi na temat tego, co się znajduje wewnątrz”.
Jednak w odróżnieniu od innych metod pozyskiwania informacji widzenie
na odległość nie stwarza żadnego zagrożenia bezpieczeństwa agenta i nie
wymaga żadnej materialnej aparatury. (Morehouse opisuje, że aby wywrzeć
wrażenie na gościach odwiedzających biura Sun Streak w Fort Meade, jego
pracownicy mieli przygotowany – zgodnie z najlepszą tradycją science fiction
– fotel dentystyczny i tajemniczo wyglądającą skrzynkę połączoną z baterią).
Niektórym z jasnowidzących, wśród nich Morehouse’owi, łatwiej się
pracowało, jeśli korzystali ze sprzętu do biofeedbacku, by osiągnąć
odpowiedni stan fal mózgowych (theta), lecz inni nie używali żadnych
instrumentów.
Morehouse w swojej książce opisuje, jak był szkolony (nie przez Ingo
Swanna, choć trenował on wielu innych jasnowidzących), jak uczył się
odczytywać współrzędne umieszczone w zamkniętych kopertach i
przemieszczać się w czymś, co sam nazywa eterem, do wyznaczonego celu.
Wylicza akcje szkoleniowe i operacyjne, w których podróżował poza ciałem do
takich punktów, jak miejsce katastrofy helikoptera w Ameryce Środkowej czy
pokład samolotu Pan Am 103 przed wybuchem, w czasie i po wybuchu
zdetonowanej przez terrorystów bomby, która go zniszczyła (w ten sposób, jak
twierdzi, uzyskuje się informacje, które kierują prowadzących śledztwo na
właściwy trop), a nawet szyby naftowe płonące po wojnie w Zatoce Perskiej i
wiele innych miejsc niedostępnych konwencjonalnymi sposobami. Opowiada o
przeszukiwaniu statków przemytników w czasie wojny narkotykowej,
operacjach antyterrorystycznych (takich jak poszukiwanie podpułkownika
Higginsa w Libanie), a nawet wizyty na innych planetach, na przykład na
Marsie.
Doświadczenia te przekonały go w końcu, że widzenie na odległość ma zbyt
wielką wartość dla całej ludzkiej rasy, by miało zostać zawłaszczone przez
establishment Departamentu Obrony, i zaczął pracować nad książką. Krótko
później nieoczekiwanie stanął przed sądem, gdzie postawiono mu kilka
niezwiązanych z tą sprawą i prawdopodobnie sfabrykowanych zarzutów.
29.4. Rysunek Morehouse’a stworzony po sesji widzenia na odległość
poświęconej zdobyciu informacji na temat podpułkownika marines Higginsa,
który został porwany przez libańskich terrorystów (za zgodą Davida
Morehouse’a).

Wszystkie zarzuty wysunięte przeciwko Morehouse’owi były oparte na


niepotwierdzonych faktach, które pewna kobieta opisała w – jak to nazwał
pisarz Leonard Belzer – „92-stronicowej diatrybie, która w oczywisty sposób
została spreparowana, by wysunąć cały zespół potencjalnie szkodzących
oskarżeń”. Najwyraźniej armia postanowiła go zdyskredytować.
Nastąpił proces, który niemal doprowadził Morehouse’a do szaleństwa i
prawie rozbił jego rodzinę. W końcu jednak udało mu się odejść z armii – choć
w nieprzyjemnych okolicznościach – i spisać swoje tak bardzo opóźnione
wspomnienia. Jak mówi sam Morehouse, oświadczenie CIA na temat
programu „Stargate” pojawiło się osiem dni po tym, jak „Hollywood Reporter”
zamieścił informację o podpisaniu przez niego umowy na książkę i scenariusz
filmowy.
Widzenie na odległość nie jest jedynym tak zwanym zjawiskiem
paranormalnym, jakie próbowały wykorzystać do swoich celów rząd USA oraz
zagraniczne agencje wywiadowcze. Sam Morehouse był szkolony w tak
zwanym wróżeniu z map – metodzie identyfikowania ukrytych lokalizacji przy
użyciu pewnych instrumentów i map. O innych technikach uczył się tylko
pośrednio. Największe możliwości wydaje się dawać zjawisko nazywane
„wpływaniem na odległość”.
Przedstawiciele CIA i DIA stanowczo zaprzeczają, jakoby rząd
kiedykolwiek próbował wykorzystać środki parapsychiczne, by wywierać
wpływ na kogokolwiek. Morehouse odpowiada na to, że Uri Geller – słynne
izraelskie medium i jego przyjaciel, który był agentem izraelskiej służby
wywiadowczej, Mosadu, nim został wysłany do Stanów Zjednoczonych, gdzie
pracował z Targiem i Puthoffem przy projekcie „Scannate” – twierdził, że
uczestniczył w takich próbach. Geller opowiedział w ogólnokrajowej telewizji,
jak został zatrudniony w czasie ceremonii podpisania traktatu, by środkami
parapsychicznymi wpływać na wybranych uczestników. Geller przedstawił
fotografię z tej uroczystości, na której widoczni są on i ówczesny
wiceprezydent.
Można oczekiwać wielu rewelacji na temat angażowania się rządu w tego
rodzaju przedsięwzięcia na potrzeby zarówno zagraniczne, jak i krajowe, jeżeli
głównym ich animatorom nie uda się zachować tajemnicy, jaka dotychczas
otaczała ich poczynania. Morehouse przypuszcza, że jednym z zadań jego
jednostki w Fort Meade była identyfikacja tak zwanych podwójnych agentów
wśród ważnych osobistości amerykańskiej polityki. Wspomina gorączkowe
niszczenie dokumentów przed zapowiedzianą oficjalną inspekcją. „Była
dyrektywa Inspektora Generalnego – opowiada – i zaczęło się wielkie
niszczenie i zabroniono komukolwiek przestać; my [Morehouse i jego koledzy
z Sun Streak] nie wiedzieliśmy, co jest niszczone, ale to były setki, jeśli nie
tysiące dokumentów”.
Psychic Warrior nie był pierwszą podjętą przez Morehouse’a próbą
nagłośnienia jego historii. Wcześniejsza praca, napisana wraz z Jimem
Marrsem, autorem Crossfire: The Plot that Killed Kennedy (Krzyżowy ogień:
spisek, który zabił Kennedy’ego) – na podstawie tej książki powstał film JFK
Olivera Stone’a – została odrzucona przez wydawcę, kiedy człowiek będący
jednym z głównych źródeł informacji wycofał się w ostatniej chwili.
Przygotowując tę książkę, Marrs zebrał wiele nagranych wywiadów, między
innymi z Ingo Swannem, który przyznał, że wyszkolił nie tylko wielu
widzących na odległość, ale również inną specjalną grupę do znacznie bardziej
tajemniczych zadań.
Jakkolwiek wyglądało zaangażowanie amerykańskiego rządu w projekty
związane ze zjawiskami paranormalnymi, nie ulega wątpliwości, że Związek
Radziecki i inne kraje robiły to wcześniej. „KGB wpompowało miliony swoich
pieniędzy w program badania zjawisk paranormalnych – twierdzi Morehouse.
– To było dziesiątki lat wcześniej, nim my zainteresowaliśmy się tym tematem
i zaczęliśmy go badać, a oni mieli wielkie doświadczenie i byli w tym
naprawdę dobrzy. Podobnie jak Czesi, Chińczycy i Izraelczycy”. Morehouse
zapewnia, że widział zdjęcia zainstalowanych na Kremlu czujników
wykrywaczy widzenia na odległość. Widział też, jak twierdzi, przekonujące
dowody na to, że KGB wymyśliło i zbudowało broń psychotroniczną (podobno
mogącą kierować w wybrane miejsca epidemie i trzęsienia ziemi), której losy
po upadku ZSRR nie są znane.
Dziwny splot okoliczności, który doprowadził do tego, że Morehouse poznał
i zaczął nagłaśniać takie sprawy, był dla niego samego ogromnym
zaskoczeniem. W jego wcześniejszym życiu nic tego nie zapowiadało. „Nigdy
nie uprawiałem autohipnozy ani nie starałem się doznać przeżyć
pozacielesnych, nie interesowałem się starożytnymi religiami ani żadnymi
podobnymi rzeczami. Jestem po prostu żołnierzem piechoty, który został
postrzelony w głowę i zaczął mieć bardzo dziwne doświadczenia”. To, jak
uważa, dodaje mu wiarygodności. Od samego początku miał sceptyczne
podejście do wszystkiego, co widział. „W pierwszym roku, który tam
spędziłem, najbardziej krytykowano mnie za to, że nie wierzę we własną pracę
– wspomina. – Chodzi o to, że zawsze znajdowałem jakieś racjonalne
wyjaśnienie tego, dlaczego doszedłem do takich, a nie innych wniosków albo
jak uzyskałem takie czy inne dane”. Bycie sceptykiem – co sam Morehouse
definiuje jako „zadawanie inteligentnych pytań i oczekiwanie inteligentnych,
logicznych i prawidłowo sformułowanych odpowiedzi” – jest dobre. „Ale
niedobrze jest mieć zamknięty umysł. To oznaka ignorancji. Niestety, wielu
ludzi postanowiło mieć zamknięte umysły”.
Niektórzy najwyraźniej posunęli się jeszcze dalej. Postanowili nie tylko
zaprzeczać, ale również ukrywać prawdę i uciszać tych, którzy mają odwagę ją
głosić. Wobec takich ludzi Morehouse podjął szczególne środki ostrożności. W
jego posiadaniu znajdują się dokumenty, które szczegółowo opisują
wykorzystanie przez rząd widzących na odległość w tak zwanej operacji
„Miska Ryżu” – zakończonej fiaskiem próbie odbicia zakładników w Iranie w
ostatnich dniach administracji Cartera. Dla własnego bezpieczeństwa
Morehouse rozmieścił w różnych punktach kraju kopie tych dokumentów,
które w razie potrzeby mogą zostać ujawnione.
Tymczasem wciąż stara się przekonywać każdego, kto tylko chce słuchać, o
ogromnym znaczeniu, jakie może mieć dla ludzkości widzenie na odległość.
Jego zdaniem wiarygodność tej techniki zależy od uznania nie tylko jej
możliwości, ale również ograniczeń. Jest jednak przekonany, że jej
wykorzystania przy rozwiązywaniu takich problemów społeczeństwa, jak
wykrywanie przestępstw, poszukiwanie bogactw naturalnych czy nawet
szpiegostwo przemysłowe, ostatecznie nie da się uniknąć. Niedawno
poproszono go, by użył swoich zdolności w celu wyjaśnienia losu lotu TWA
800.
Inną sferą, w której dobry widzący na odległość mógłby się okazać
pożyteczny, jest niewątpliwie archeologia. Morehouse już pisał w swojej
książce, że widział Arkę Przymierza w jej obecnym miejscu. A zatem gdzie
ona jest? „No cóż, to nie jest miejsce, w którym możemy ją znaleźć – mówi ze
śmiechem. – Nie ma jej w północnej Afryce i powiem ci coś: nie wierzę, żeby
ci mnisi mieli z nią coś wspólnego [to aluzja do teorii Grahama Hancocka,
który uważa, że Arka znajduje się w Etiopii]”.
Znowu robi się tajemniczo.
30. PARAPSYCHOLOGICZNE ODKRYCIA
OD CZASU ZIMNEJ WOJNY
Len Kasten

Sheila Ostrander i Lynn Schroeder wracają do swoich


rewolucyjnych badań

W czerwcu 1968 roku Kanadyjka Sheila Ostrander i Amerykanka Lynn


Schroeder zostały zaproszone do Moskwy na międzynarodową konferencję na
temat percepcji pozazmysłowej. Zaproszenie wyszło od jednego z
najżarliwszych misjonarzy radzieckiej parapsychologii, wówczas 36-letniego
Edwarda Naumowa. Kilka lat wcześniej, kiedy jawne zainteresowanie
podobnymi problemami mogło się łatwo zakończyć długimi wakacjami na
Syberii, zorganizowanie takiej konferencji nie byłoby możliwe. Lecz nagle w
połowie lat 60. drzwi prohibicji w Rosji otworzyły się z hukiem. Ostrander i
Schroeder, podekscytowane, choć wciąż niepewne, jak sytuacja się rozwinie,
zaczęły korespondować z radzieckimi naukowcami i badaczami. Przez trzy lata
napływały paczki i listy opisujące radzieckie badania parapsychologiczne, aż w
końcu Naumow napisał: „Przyjedźcie i same zobaczcie”.
30.1. Pisarki i badaczki Sheila Ostrander i Lynn Schroeder (za zgodą Sheili
Ostrander i Lynn Schroeder).

Tak też uczyniły, odwiedzając też Bułgarię, lecz jeszcze zanim konferencja
dobiegła końca, wróciły restrykcje. Konferencja została przerwana, a Ostrander
i Schroeder musiały szukać schronienia w Pradze. Jeszcze raz udało im się o
krok wyprzedzić Sowietów, gdyż dosłownie kilka dni po ich wyjeździe do
Pragi wjechały radzieckie czołgi. Dzięki tej krótkiej przerwie w represjach
ujrzała światło dzienne niezwykła książka, która całemu światu otworzyła oczy
na zdumiewające osiągnięcia badań parapsychologicznych w krajach
komunistycznych. Książka ta, Psychic Discoveries Behind the Iron Curtain
(Odkrycia parapsychologiczne za żelazną kurtyną), opublikowana w 1971
roku, natychmiast stała się podziemnym hitem w kręgach New Age i mimo że
nigdy nie uzyskała statusu bestsellera w oficjalnym obiegu, obecnie stanowi
swego rodzaju klasykę.
Aż do tamtego momentu mieliśmy do dyspozycji jedynie bardzo ogólnikowe
wyniki badań prowadzonych przez doktora Rhine’a na Duke University w
latach 50. XX wieku. Wprawdzie niektóre z jego wniosków były trafne i
doniosłe, lecz miały ograniczone oddziaływanie, ponieważ to, co
najważniejsze, rozmyło się w ostrożnych, suchych statystykach i w efekcie
trudno było docenić rzeczywiste znaczenie jego dokonań. Lecz publikacja
Psychic Discoveries… sprawiła, że wszystko to stało się nagle bardzo
rzeczywiste. Przyszłość ludzkiej rasy okazała się fascynującym, a jednocześnie
przyprawiającym o dreszcz tematem do rozważań. Autorki sugerowały, że
odkrycia te, odpowiednio wykorzystane, mogą stworzyć raj na ziemi, ale
również mogą wywołać piekło, jeśli użyje się ich w nieodpowiedni sposób.
Autorki stały się cenionymi na całym świecie i rozchwytywanymi
autorytetami w tej dziedzinie. „Atlantis Rising” miało szczęście przeprowadzić
z nimi wywiad w 1997 roku na konferencji Johna White’a w New Haven w
stanie Connecticut poświęconej UFO. Kiedy nowojorskie wydawnictwo
Marlowe & Company opublikowało ich nową książkę, znowu znalazły się w
centrum zainteresowania. Dzieło to, które w zasadzie jest zaktualizowaną
wersją poprzedniego, nosi skrócony tytuł Psychic Discoveries. Do powstania
nowego wydania przyczyniły się przede wszystkim napływające po
zakończeniu zimnej wojny ze Związku Radzieckiego informacje, które
wcześniej były ściśle tajne. Nowa książka zawiera skróconą wersję poprzedniej
oraz drugą część zatytułowaną Psychic Discoveries – the Iron Curtain Lifted
(Odkrycia parapsychologiczne – żelazna kurtyna uniesiona).
Czasu, jaki upłynął od 1971 roku, autorki nie spędziły bezczynnie. W 1991
roku wydały (w nowojorskim wydawnictwie Carroll and Graf) książkę
Supermemory (Superpamięć), która powstała dzięki kontaktom i informacjom
zgromadzonym podczas przygotowywania pierwszego wydania Psychic
Discoveries i która również staje się pozycją klasyczną w swojej dziedzinie.
Informacje zawarte we wszystkich trzech książkach są doprawdy
sensacyjne, a jednak w minionych latach niewielu ludzi zwróciło na nie uwagę.
Podobnie jak w przypadku fenomenu UFO, wiele osób uważa, że taka sytuacja
wskazuje na istnienie ogólnoświatowego spisku. Tymczasem autorki, jak same
nam powiedziały, doszły do wniosku, że sekrety UFO i tajemnice
parapsychologii są ze sobą ściśle powiązane. W końcu Uri Geller twierdził, że
uzyskał swoje moce ze źródeł pozaziemskich. Nowa książka zawiera
przygotowaną przez Gellera przedmowę, w której dziwi się on, że agencje
prasowe wykazują tak niewielkie zainteresowanie. Wspomniał o konferencji
prasowej z 1977 roku, na której Stansfield Turner oznajmił, że CIA realizowała
program badań parapsychologicznych i znalazła człowieka, który widział przez
mury (Pata Price’a). Ta rewelacja nie wywołała żadnego oddźwięku w
mediach!
Ale chociaż informacje zawarte w Psychic Discoveries nie zyskały
większego rozgłosu, były naprawdę rewelacyjne. Ich wpływ na społeczeństwo
nie został jeszcze w pełni doceniony. Z książki tej Zachód po raz pierwszy
dowiedział się o odkryciach pewnego skromnego elektryka z
nadczarnomorskiego miasta Krasnodar. Ostrander i Schroeder w typowym dla
siebie stylu przedstawiają dramatyczną historię eksperymentów Siemiona
Kirliana i jego żony Walentyny. Właśnie w tym rozdziale po raz pierwszy
zostały użyte terminy „ciało energetyczne” i „ciało bioplazmatyczne” oraz
pierwszy raz przedstawiono koncepcję aury. Jednym z najważniejszych
osiągnięć było nowe rozumienie starożytnej chińskiej praktyki akupunktury.
Rosyjski chirurg, doktor Michaił Gajkin, udowodnił, że kolorowe światła
emitowane przez ciało i widoczne na fotografiach Kirliana pochodzą w
rzeczywistości z 700 punktów akupunktury.
Przed ukazaniem się Psychic Discoveries napisano kilka książek o dziwnych
i niezwykłych wymiarach Wielkiej Piramidy w Gizie. Ale dzięki wyprawie do
Pragi Ostrander i Schroeder pierwsze opowiedziały światu o „mocy piramid”.
To właśnie w Pradze poznały Karla Drbala, czeskiego inżyniera radiowego i
telewizyjnego, który odkrył, że małe piramidki o takich samych proporcjach
jak Wielka Piramida mogą ostrzyć żyletki! Forma piramidy, kiedy jest ona
zorientowana dokładnie wzdłuż osi północ–południe, najwyraźniej skupia
energię kosmiczną, która odnawia krystaliczną strukturę dobrej jakości stali.

Wojny umysłu i kontrola społeczna


Wszyscy bez wyjątku radzieccy badacze, z którymi rozmawiały autorki,
mieli nadzieję, że odkrycia te będą wykorzystywane wyłącznie dla dobra
ludzkości, lecz oczywiście zdawali sobie sprawę, że wiele z nich może
zainteresować wywiad i kontrwywiad, a niektóre da się zastosować do
stworzenia bardzo niebezpiecznej broni – i tak właśnie postąpiła CIA.
Wprawdzie już wiemy, że amerykańskie agencje wywiadowcze przez wiele
lat prowadziły tajne, nielegalnie finansowane eksperymenty
parapsychologiczne, lecz teraz mamy dowody wskazujące, że wiele takich
ściśle tajnych rządowych programów zainicjowano pod wpływem Psychic
Discoveries. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazała się książka,
zostały uruchomione amerykańskie programy monitorowania radzieckich
badań. Autorki zostały zaproszone przez Kongres do wystąpienia w nowym
Clearinghouse of the Future, a fragmenty ich książki odczytał kongresman Al
Gore, który później został przewodniczącym komisji i żywo interesował się
problemami parapsychologii.
Najwyraźniej w czasie zimnej wojny obie strony prowadziły nierządzący się
żadnymi regułami wyścig po broń parapsychiczną, lecz – podobnie jak w
przypadku programu badań kosmicznych – teraz być może ze sobą
współpracują. Z pierwszej wersji książki świat dowiedział się o
zdumiewającym osiągnięciu Sowietów: możliwości telepatycznego
kontrolowania zachowań i świadomości! W rozdziale zatytułowanym
Telepatyczny nokaut autorki donosiły o prowadzonych od 1924 roku
eksperymentach, w których radzieccy naukowcy z powodzeniem telepatycznie
wprowadzali ludzi w trans hipnotyczny i budzili ich z odległości tysięcy
kilometrów. Po nawiązaniu łączności można było za pomocą sugestii
manipulować zachowaniem obiektu eksperymentu tak samo łatwo jak przy
osobistym kontakcie. Zwykle ludzie, będąc w transie, mogli kontynuować
świadomą rozmowę. Z nowej książki dowiadujemy się, że CIA również
podjęła takie badania.
Od obecnych na konferencji przedstawicieli ówczesnej Czechosłowacji
autorki dowiedziały się o odkryciu, które może sprawić, że XX-wieczna broń
oparta na materiałach wybuchowych wyda się równie prymitywna jak konna
bryczka: usłyszały o zbudowaniu generatora psychotronicznego. Będąc w
Pradze, spotkały się z jego wynalazcą, Robertem Pavlitą, dyrektorem działu
projektowania w wielkiej czeskiej fabryce tkanin. Na filmie dokumentalnym
nagranym przez czeską wytwórnię autorki zobaczyły ułożone na stole małe,
dziwnie wyglądające metalowe przedmioty, jakby zaprojektowane przez
Picassa. Było tam 11 ruchomych części. Również w filmie Pavlita wyjaśniał,
że cały sekret tkwi w kształcie. „Generatory gromadzą ludzką energię” –
wyjaśniał. Następnie skupiają tę energię, aby można jej było użyć do różnych
celów. Pavlita wraz ze swoją córką Janną naładował generatory, intensywnie
się w nie wpatrując. Po naładowaniu urządzenia obracały wirniki, przyciągały
niemetaliczne obiekty, przyśpieszały wzrost roślin i oczyszczały skażoną wodę.
Ta ludzka energia parapsychiczna była od czasów starożytnych określana
różnymi nazwami – takimi jak prana, chi, energia życiowa, magnetyzm
zwierzęcy, siła odyniczna, siła eteryczna, orgon (Reich), a obecnie energia
bioplazmatyczna i psychotroniczna. W domu Pavlity w Pradze autorki
zobaczyły urządzenia, a sam wynalazca zademonstrował ich działanie. A co się
wydarzy, jeśli generator psychotroniczny zostanie wycelowany w człowieka?
Córka Pavlity zgodziła się zostać królikiem doświadczalnym. Po
eksperymencie była oszołomiona i straciła orientację przestrzenną. Urządzenie
może też w mgnieniu oka zabijać muchy.
Z nowego wydania dowiadujemy się też, że były generał major KGB
Kaługin w 1990 roku zaczął mówić. Twierdził on, że na początku lat 70. Jurij
Andropow wydał rozkaz, by badania nad bronią parapsychiczną ruszyły pełną
parą, i uzyskał na te prace budżet w wysokości 500 000 000 rubli. Wtedy
Sowieci opracowali zaawansowane generatory Pavlity. Doktor Nikołaj
Chochłow, rosyjski agent CIA, odkrył w latach 70. ponad 20 pilnie
strzeżonych, doskonale finansowanych laboratoriów pracujących nad
militarnym zastosowaniem urządzeń psychotronicznych. Część tych prac
mogła być prowadzona w kooperacji ze Stanami Zjednoczonymi.

Manipulacja pamięcią
Przynajmniej jeden amerykański program badań psychotronicznych, o jakim
wiemy, został zainicjowany przed ukazaniem się Psychic Discoveries. W
części Supermemory (Superpamięć) autorki opisują realizowany przez CIA
program EDOM. Skrót EDOM oznacza Electronic Dissolution of Memory
(elektroniczne usuwanie pamięci); technika ta, jak się wydaje, została
opracowana wiele lat temu. CIA potrafi usunąć pamięć długotrwałą i zamienić
człowieka w pozbawionego pamięci zombi przez zablokowanie
neurotransmitera acetylocholiny oraz elektroniczne zakłócanie ciała
bioplazmatycznego. Jak się wydaje, CIA rutynowo stosuje tę procedurę w celu
„zneutralizowania” byłych agentów, zupełnie jak w filmie Pamięć absolutna.
Takie techniki zostały opracowane w ramach programu MK-ULTRA, który
obejmował dziwaczne doświadczenia z pamięcią prowadzone na pacjentach
szpitali psychiatrycznych, więźniach i ochotnikach w latach 60., zanim
program został zatrzymany przez Kongres w 1976 roku.
Najbardziej chyba osobliwe eksperymenty w dziedzinie kontroli pamięci
były związane z rozdwojeniem osobowości. Również w Supermemory
czytamy, że CIA potrafi sztucznie zaszczepiać w jednym ciele różne
osobowości, z których każda ma własny bank pamięci niedostępny dla
pozostałych. Lekarz CIA Gil Jensen z Oakland w Kalifornii twierdził, że w
latach 50. i 60. za pomocą hipnozy i substancji oddziałujących na pamięć
stworzył osobowość nazywającą się Arlene Grant w ciele słynnej modelki
Candy Jones. Grant została wyszkolona jako superszpieg i otrzymała pełny
zasób pamięci ze ściśle tajnymi informacjami, o których Jones nic nie
wiedziała. Za każdym razem, gdy Jones wyruszała w podróż, przez telefon, za
pośrednictwem serii elektronicznych dźwięków i sygnałów, przywoływano
Grant, która wykonywała misje szpiegowskie. Główna osobowość nie mogła
ujawnić informacji zawartych w drugim banku pamięci, nawet pod wpływem
tortur, zatem CIA uzyskała doskonałego szpiega. Program ten obecnie nosi
nazwę „Radio-Hypnotic Intra-Cerebral Control” (radiowo-hipnotyczna
kontrola wewnątrzmózgowa) i prawdopodobnie jest oparty na sowieckich
odkryciach związanych z elektromagnetycznymi manipulacjami ciałem
bioplazmatycznym.
Odkrycie sekretów UFO
Najbardziej sensacyjne informacje, jakie po zimnej wojnie napłynęły ze
Związku Radzieckiego, dotyczą UFO i Księżyca. Z nowego wydania książki
Ostrander i Schroeder dowiadujemy się, że udostępnione archiwa KGB
zawierają obszerne akta na ten temat. Po niesamowitym publicznym lądowaniu
UFO w Woroneżu we wrześniu 1989 roku, o którym na pierwszych stronach
pisały gazety całego świata, armia radziecka otrzymywała liczne doniesienia o
obserwacjach UFO. Setki dorosłych i dzieci widziały lądujące statki
kosmiczne, ogromnych obcych i małe roboty poruszające się w świetle dnia po
placu Zawodskim w centrum miasta. Tysiące ludzi widziały też wielkie dyski
unoszące się nad elektrownią jądrową w Woroneżu.
Według akt KGB w marcu następnego roku wojska obrony powietrznej
otrzymały ponad 100 doniesień o obserwacjach UFO przez żołnierzy, a w
kwietniu nad dowództwem radzieckich wojsk obrony powietrznej widziano
unoszący się dysk średnicy 90 metrów. Według George’a Keletiego,
węgierskiego ministra obrony i byłego pułkownika armii, UFO pojawiało się
nad Węgrami w tym samym czasie co nad Woroneżem, a statki obcych
lądowały w bazach wojskowych na terenie całego kraju. Keleti twierdził
wręcz, że czworonogie „roboty” próbowały wspinać się na węgierskie MIG-i i
odpędzały strażników, strzelając do nich „promieniami”! Następnie humanoidy
o wzroście około 2,5 metra zniknęły, kiedy otworzono do nich ogień z broni
maszynowej. Jak czytamy w Psychic Discoveries, od 1990 roku prasa i nowo
powstające w Rosji grupy badaczy UFO są zalewane istną lawiną wcześniej
„ukrywanych doniesień o obserwacjach, lądowaniach, bliskich spotkaniach,
uprowadzeniach i nie tylko”.
30.2. Szczegółowa analiza kompleksu obelisków na Księżycu,
sfotografowanego przez radziecką sondę kosmiczną. Ta fotografia została
zamieszczona na okładce magazynu „Technika Dla Młodzieży”. Największe
iglice mają wysokość piętnastu pięter (za zgodą Sheili Ostrander i Lynn
Schroeder).

Jeszcze bardziej ekscytujące są tajemnice, jakie przeciekają z radzieckich


programów badań kosmicznych. Na konferencji w San Francisco w 1989 roku
pułkownik radzieckiego lotnictwa Marina Popowicz pokazała fotografie
długiego na 25 kilometrów obiektu przelatującego w pobliżu księżyca Marsa,
Fobosa, wykonane przez radziecką sondę Fobos 2. Sonda księżycowa Luna 9,
która wylądowała 4 lutego 1966 roku w Oceanie Burz, wykonała nad Morzem
Spokoju wiele spektakularnych trójwymiarowych fotografii, na których widać
grupę iglic, najprawdopodobniej w kształcie obelisku, bez wątpienia będących
sztucznymi strukturami. Radziecki inżynier doktor Aleksander Abramow
poddał te fotografie skomplikowanym analizom matematycznym i doszedł do
wniosku, że przedstawiają one ruiny archeologiczne. Co więcej, powiedział
autorkom, że obeliski na Księżycu są rozmieszczone w dokładnie taki sam
sposób jak piramidy w Gizie, jeśli wpisze się je w starożytną egipską siatkę 49
kwadratów. Jeden z najwybitniejszych radzieckich naukowców, doktor S.
Iwanow, opublikował w magazynie „Technika Dla Młodzieży” analizę, z której
wynikało, że monumenty zostały rozmieszczone zgodnie z pewnymi prawami
geometrii i są niewątpliwie „sztucznymi strukturami obcego pochodzenia”.
Amerykańskie fotografie wykonane 20 listopada 1966 roku przez Orbiter 2
potwierdzają radzieckie odkrycia. Doktor Ivan Sanderson, redaktor naukowy
magazynu „Argosy”, przeanalizował te fotografie i stwierdził, że najwyższa ze
struktur ma wysokość około 15 pięter, najmniejsza zaś jest wielkości jodły.
Później autorki dowiedziały się, że NASA utajniła setki fotografii powierzchni
Księżyca.
Zakończmy krótkim i trafnym podsumowaniem obecnej sytuacji, jakie
wygłosił były astronauta doktor Brian O’Leary, cytowanym w Psychic
Discoveries: „Przy kosmicznej aferze »Watergate«, związanej z UFO, obcymi,
kontrolą umysłu, inżynierią genetyczną, wolną energią, napędem
antygrawitacyjnym i innymi sekretami, Watergate i Irangate wydają się
dziecinną zabawą… Ale prawda musi w końcu wyjść na jaw”.
31. KIEDY NAUKA SPOTYKA SIĘ Z
PARAPSYCHOLOGIĄ
Patrick Marsolek

Nowe badania potwierdzają wyzwania umysłu wobec materii

Za zamkniętymi drzwiami nauki, biznesu i świata akademickiego odbywają


się potajemne spotkania.
Duży uniwersytet ma problem z komputerami. Normalne procedury nie
pozwalają go rozwiązać. Wzywa się osobę obdarzoną umiejętnością
postrzegania pozazmysłowego, potocznie nazywaną „medium”. Medium
intuicyjnie lokalizuje w zaizolowanym kablu pęknięcie, którego nikt nie widzi
ani się go nie spodziewa. W innym przypadku lekarz wysyła do medium
próbki krwi, włosów i śliny, prosząc o pomoc w zdiagnozowaniu choroby.
Profesjonaliści zwykle starannie unikają publicznych dyskusji o takich
sprawach. Nie chcą narazić się na śmieszność. Potajemnie największe firmy
wynajmują osoby o parapsychicznych zdolnościach do wszelkiego rodzaju
zadań, od lokalizowania szczelin tektonicznych w skorupie ziemskiej, aby
przewidywać trzęsienia ziemi, poprzez pomaganie lekarzom w diagnozowaniu
chorób, po przewidywania finansowe pomagające menedżerom podejmować
decyzje biznesowe.
31.1. Pisarz i medium George McMullen, który wykorzystuje swoje zdolności
w dziedzinie archeologii i kryminologii.

Nowoczesna nauka zbliża się coraz bardziej do spraw ducha i


subiektywnych przeżyć, co można zauważyć w takich dziedzinach, jak
mechanika pól i fizyka kwantowa. Naukowcy badają możliwości i realia, które
niegdyś pasowałyby raczej do „National Enquirer” niż do naukowego
czasopisma. Nauka zbliża się coraz bardziej do jednolitej teorii pola Einsteina i
postrzegania świata jako przede wszystkim świadomości, a nie materii.
W świecie nauki nadciąga rewolucja dotycząca subtelnych energii; jak się
wydaje, podąża ona dwiema drogami, które spotykają się pośrodku. Pierwszą
reprezentuje znaczna liczba ludzi, którzy zaczynają doceniać wartość intuicji w
swoim codziennym życiu i którzy ją rzeczywiście wykorzystują. Możemy ją
nazwać drogą pracy. Drugą, drogą wiedzy, idą naukowcy prowadzący badania
w najnowszych dziedzinach nauki, takich jak teoria chaosu, teoria pól czy
wspomniana już wcześniej fizyka kwantowa. Wielu specjalistów w tych
dziedzinach nie ma innego wyjścia, jak tylko włączyć do swoich badań
świadomość i jej interakcje ze światem.
Przykładem człowieka idącego drogą pracy jest Raymond Worring, dyrektor
Investigative Research Field Station (terenowej stacji badawczej) w Helenie w
stanie Montana. Worring, współautor książki Psychic Criminology
(Kryminologia parapsychiczna), od 30 lat prowadzi intensywne badania nad
praktycznym wykorzystaniem zdolności parapsychicznych. Z kilkuset osobami
różnych zawodów obdarzonych takimi zdolnościami pracował nad
rozwiązywaniem spraw kryminalnych, szukał zaginionych i uczestniczył w
badaniach archeologicznych.
Worring wraz z Whitney Hibbard nawiązał intensywną współpracę z
George’em McMullenem. Jest on medium, jednym z czołowych działających
współcześnie osób o parapsychicznych zdolnościach. McMullen, autor książki
One White Crow, Red Snake, Running Bear and Two Faces (Jeden Biały Kruk,
Czerwony Wąż, Biegnący Niedźwiedź i Dwie Twarze), pracuje na indiańskich
stanowiskach archeologicznych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
Połączył siły z nieżyjącym już kanadyjskim archeologiem i antropologiem
doktorem Normanem Emersonem z uniwersytetu w Toronto. Pomagał
Emersonowi w zlokalizowaniu dawnych wiosek Irokezów i Huronów i
znajdował pozostałości domostw, jamy po słupach tworzących niegdyś
palisady oraz cmentarzyska. Doktor Emerson zdecydował się zaryzykować
swoją naukową reputację, zatrudniając medium w badaniach archeologicznych
i antropologicznych. Do Kanadyjskiego Stowarzyszenia Archeologicznego
napisał: „Dzięki środkom intuicyjnym i parapsychicznym można uzyskać
całkowicie nowy obraz człowieka i jego przeszłości. Jako antropolog i
archeolog, wyszkolony i pracujący w tych dziedzinach, uważam, że
powinienem skorzystać z okazji zdobycia i przeanalizowania uzyskanych w ten
sposób informacji”.
Odkąd zaczął współpracować z doktorem Emersonem, McMullen
wykorzystywał swoje zdolności na stanowiskach archeologicznych na całym
świecie, między innymi w Ekwadorze, Izraelu, Egipcie i w Stanach
Zjednoczonych. Wraz z Hugh Lynnem Cayce’em wyruszył na wyprawę, aby
potwierdzić to, co Edgar Cayce mówił o istnieniu „sali zapisów” w Gizie.
Jedną z informacji, jakie przekazał McMullen, było to, że „Sfinks miał niegdyś
na głowie koronę i że sala zapisów zostanie znaleziona w miejscu, które na
ziemi wskaże cień korony Sfinksa o wschodzie słońca”.
31.2. Światowej sławy medium Uri Geller.

Worring i Hibbard pracowali z McMullenem również w dziedzinie


kryminologii, pomagając kilku instytucjom wymiaru sprawiedliwości
rozwiązywać zagadki morderstw i szukać zaginionych osób. Dzięki
współpracy z McMullenem i innymi mediami Worring i Hibbard opublikowali
Psychic Criminology – podręcznik wykorzystania zdolności parapsychicznych
w kryminologii. Rich Brennen, prywatny detektyw z St. Louis w stanie
Missouri, objaśnia pragmatyczną wartość intuicji: „Używam mediów,
wahadełka i jasnowidzów jako narzędzi w mojej pracy, tak samo jak każdego
innego narzędzia, jak komputerowej bazy danych czy kamery wideo…”.
Worring i Hibbard współpracowali także z medium Francisem Farrellym
przy rozwiązywaniu problemów archeologicznych i kryminalnych, szczególnie
skupiając się na zastosowaniu intuicji jako techniki śledczej dla prywatnych
detektywów. W swojej długiej karierze Farrelly wykorzystywał intuicję w
kryminologii, medycynie, rozwiązywaniu problemów komputerowych,
archeologii i na giełdzie. Udzielał konsultacji na temat zastosowania w
rolnictwie radioniki, opracowanej przez doktora Alberta Abramsa
kontrowersyjnej techniki polegającej na wykorzystaniu promieniowania
charakterystycznego dla każdego żywego organizmu, by skutecznie zwalczać
szkodniki atakujące świerki.
Innym medium, któremu poświęca się wiele uwagi, jest Annette Martin,
„radio-medium” znad Zatoki San Francisco, która w swoim repertuarze ma
diagnozowanie chorób, prowadzenie seansów psychotronicznych, „wypędzanie
duchów” i udzielanie konsultacji takim firmom, jak Hughes Aircraft i Sun
Microsystems. Ponadto w swoim Instytucie Badań Intuicyjnych (Institute of
Intuitive Research) w Campbell w Kalifornii szkoli osoby o zdolnościach
parapsychicznych. W 1998 roku kanały telewizyjne Discovery i History
prezentowały filmy dokumentalne na jej temat.
O ile pewne osoby wykorzystują swoje zdolności na wiele różnych
sposobów, o tyle niektórzy specjalizują się w określonych dziedzinach. Jedni
skupiają się na specyficznym typie ofiary, na przykład zmarłych, topielcach,
zaginionych osobach lub zaginionych zwierzętach. Inni, jak Uri Geller, Ingo
Swann i Ron Warmouth, choć mają wiele różnych talentów, najlepsze wyniki
osiągają, kiedy zajmują się poszukiwaniem ropy naftowej lub cennych metali.
Geller założył firmę doradzającą inżynierom i geologom w szukaniu złóż
minerałów. Beverly Jaegers i jej grupa, US Psi Squad z St. Louis w stanie
Missouri, pracują w dziedzinie kryminalistyki i poszukują osób zaginionych.
Jaegers prowadzi też szkolenia w dziedzinie widzenia na odległość i rozwijania
zdolności parapsychicznych. Jej grupa tworzy obecnie oficjalną sieć, złożoną z
detektywów, policjantów i osób będących medium, która będzie
współpracować przy rozwiązywaniu zagadek kryminalnych.
Mimo że te niedające się zweryfikować zjawiska najczęściej nie są
akceptowane przez oficjalny nurt nauki, profesjonaliści z różnych dziedzin
coraz częściej zasięgają rady osób o zdolnościach parapsychicznych. Radcy
prawni korzystają z ich pomocy w negocjacjach; menedżerowie wysokiego
szczebla zwracają się do nich z prośbą o pomoc w zarządzaniu i podejmowaniu
decyzji, w przewidywaniu sytuacji finansowej i wykrywaniu problemów,
zanim jeszcze powstaną. Profesjonaliści nie tylko sięgają po pomoc, ale często
również sami szkolą się, aby rozwinąć swoje intuicyjne zdolności.
Sięganie po parapsychologię wciąż budzi wiele kontrowersji. Wielu
naukowców prosi o pomoc parapsychologów tylko w ostateczności, starając się
utrzymać to w tajemnicy. Wielu parapsychologów również woli zachować
dyskrecję ze względu na prześladowania, jakich doświadczali. Pewna grupa
konserwatystów wydrukowała na plakatach wizerunki parapsychologów obok
neonazistów, nazywając ich „czcicielami diabła”. Annette Martin twierdzi, że
choć w jej przypadku rzadko zdarzają się negatywne reakcje, jednak stara się
„nie afiszować ze współpracą z policją”; takie postępowanie pomaga jej zyskać
zaufanie agencji i daje ochronę przed najbardziej skrajnymi przeciwnikami.
Dodatkowe komplikacje wynikają z tego, że różne organizacje nauczyły się
zachowywać daleko idącą ostrożność przy korzystaniu z pomocy ludzi, którym
zależy wyłącznie lub przede wszystkim na rozgłosie.
Nawet kiedy wzywa się osoby obdarzone zdolnościami parapsychicznymi,
często nie wspomina się o ich pomocy, zwłaszcza jeśli współpracują z ludźmi
stosującymi inne, bardziej konwencjonalne metody. Większość
parapsychologów i badaczy, z którymi kontaktowałem się, przygotowując ten
artykuł, nie podawała żadnych nazwisk ani konkretów ze względu na
„poufność informacji”. Szefowie policji, pracownicy administracji państwowej
i lekarze, z którymi współpracowali, naraziliby swoją karierę zawodową,
gdyby wyszło na jaw, że korzystali z tych cennych możliwości, mimo że często
uzyskiwali godne uwagi rezultaty. Pewien lekarz został nawet aresztowany,
kiedy okazało się, że wyniki jego pracy są zbyt dobre i zagrażają stabilności
całego systemu.

31.3. Thomas Edison w swoim laboratorium.


Potwierdzone korzystanie z pomocy osób o zdolnościach parapsychicznych
przez rząd amerykański przyczyniło się poważnie do wzrostu zainteresowania
intuicją wśród przedstawicieli głównego nurtu nauki. Istnieje wiele możliwości
nauczenia się metod widzenia na odległość; oprócz Bev Jaegers są też grupy
Ingo Swanna, Lyn Buchannon, majora Eda Damesa, Uriego Gellera i Angeli
Thompson oraz Monroe Institute – by wymienić tylko kilka osób i instytucji
prowadzących własne kursy tej techniki. Popularność widzenia na odległość
może wskazywać, że „zjawiska psychotroniczne” spotykają się z coraz większą
akceptacją.
Praktycznie wszystkie kultury świata – z godnym uwagi wyjątkiem
industrialnej cywilizacji Zachodu – darzyły wielkim szacunkiem
pozazmysłowe kanały informacji i wkładały wiele wysiłku w osiąganie stanów
świadomości, które ułatwiały proces intuicyjny. Najnowsze odkrycia naukowe
dotyczące ludzkiej psychiki i ciała potwierdziły, że istnieje ścisła korelacja
między stanami świadomości a przeżywaniem rzeczywistości – coś, co wiele
kultur nietechnologicznych uważa za oczywisty fakt. W ten sposób
dochodzimy do drogi wiedzy, która zbliża się do sfer subiektywnych
doświadczeń.
Badania nad hipnogogią, stanem świadomości między snem a
przebudzeniem, którego każdy z nas codziennie doświadcza, rzucają nowe
światło na proces intuicyjny. Andreas Mavromatis w swojej książce
Hypnogogia pisze, że doświadczenia intuicyjne różnią się od hipnogogii
jedynie „zespołem przekonań osobnika i otoczeniem, w jakim doznaje on tych
doświadczeń”. Dla wielu naukowców może być zaskoczeniem to, jak często
procesy intuicyjne mają wpływ na odkrycia naukowe. Przykładem tej
zależności mogą być drzemki Thomasa Edisona. Kiedy Edison czuł twórczy
impas, ucinał sobie drzemkę, choćby najkrótszą, i często dzięki temu
znajdował rozwiązanie problemu, nad którym pracował.
Na poziomie fizycznym naukowcy niedawno odkryli w mózgu komórki
zawierające magnetyt, wskazujący na zdolność wyczuwania pól
energetycznych. Położenie tych komórek w pobliżu przysadki i szyszynki
naprowadziło Richarda Lawlora, autora książki Voices of the First Day (Głosy
pierwszego dnia), na pomysł, że te organy mogą wykorzystywać informacje z
pola magnetycznego Ziemi, by regulować wydzielanie w mózgu hormonów,
które precyzyjnie kontrolują poziomy świadomości. Inne badania wskazują na
obecność w ciele organicznych struktur krystalicznych, takich jak cząsteczki
rodopsyny w komórkach siatkówki oka – pręcikach i czopkach, które są
ułożone w płytki przypominające kryształy.
Występowanie tych wyspecjalizowanych struktur organicznych w naszych
ciałach wskazuje na możliwość nawiązywania interakcji z różnymi rodzajami
pól energetycznych, jakie istnieją wszędzie wokół nas. Uczeni badający
pogranicza teorii pola, tacy jak neurochemik Glen Rein z Uniwersytetu
Stanforda czy pułkownik Thomas Bearden, demonstrują światu potencjały pól
skalarnych, zjawiska, które mogą rzucić pewne światło na to, do jakich pól
informacyjnych mają dostęp osoby obdarzone zdolnościami parapsychicznymi.
Określenie „skalarny” odnosi się do wielkości, które mają wartość, lecz nie
mają ruchu. Przykładem wielkości skalarnej jest ciśnienie. Ciśnienie gazu ma
wielkość, którą możemy zmierzyć, lecz nie zawiera ruchu tej energii, nie
porusza się. Określenie „skalarny” w teorii pola odnosi się do pól potencjału,
energii i informacji, które leżą poza zwykłym spektrum energii
elektromagnetycznej. To jednak może być mylące, ponieważ pola skalarne
mogą się łączyć ze zjawiskami elektromagnetycznymi. Jak powiedział Glen
Rein: „Pola skalarne (…) są niezależne od odległości i czasu (w odróżnieniu od
pól elektromagnetycznych); mogą oddziaływać na odległość; mogą mieć
ujemną energię, mają nawet cechy wskazujące na możliwość cofania się w
czasie!”
Wysoce kontrowersyjny charakter tych często niewykrywalnych pól wynika
w głównej mierze z trudności, jakie nastręcza ich badanie. Istnieją,
niewidoczne, dopóki jakaś inna forma energii ich nie aktywuje, niczym obraz
holograficzny, który pojawia się, kiedy wiązka lasera trafi w płytę
fotograficzną. Uznanie istnienia tych skalarnych potencjałów w całym naszym
otoczeniu może dodać wiarygodności takim rozważaniom, jak teoria energii
punktu zero, która została wysunięta w odniesieniu do wszelkiej materii we
wszechświecie, czy sformułowana przez Ruperta Sheldrake’a teoria pól
morfogenetycznych tworzonych przez istoty żywe, a nawet teoria zbiorowej
świadomości Junga. Same pola wciąż pozostają zagadką, lecz o ich istnieniu
świadczą efekty ich oddziaływania, w sposób podobny do pola grawitacyjnego
i magnetycznego, a zdaniem niektórych nawet do zjawiska informacji
parapsychicznej. Odnośnie do ludzkich doświadczeń w takich polach Glen
Rein postuluje teorię „transdukcji krystalicznej”, która objaśnia mechanizm
działania fal skalarnych w systemach biologicznych. Sugeruje on, że „energia
skalarna jest w ciele przetwarzana w linearną energię elektromagnetyczną
przez błony komórkowe i lite kryształy znajdujące się we krwi i w tkankach
biologicznych”. Pola te mogą transmitować informacje przez samą interakcję z
nimi.
Doskonalsze rozumienie subtelnych pól energii i subiektywnych stanów
świadomości pokazuje w nowym świetle metody, jakimi można pozyskiwać
informacje poza procesami racjonalnymi, czyli bezpośrednimi, zmysłowymi.
Nauka zaczyna rozumieć subiektywne przeżycie intuicji. Nauka to idee, a idee
rodzą się w tym samym miejscu u naukowców i parapsychologów – w medium
wyższego umysłu, w polu kwantowym czy w wyższej świadomości,
niezależnie od tego, jakiego terminu użyjemy. Kiedy idea powstanie, zostają
już tylko prace porządkowe – precyzowanie, dowodzenie, rozpatrywanie
możliwości. Ten proces przebiega podobnie u wszystkich, nie tylko u
naukowców i jasnowidzów.
Ludzkość stoi na progu nowego tysiąclecia. Jedną z rewolucyjnych korzyści
z tego, że zaczęliśmy rozumieć takie subtelne energie w naszym życiu, jest
transformacja wspólnego systemu wierzeń opisującego świat i nasze w nim
miejsce. Możemy postrzegać świat tak, jak proponuje fizyk Nick Herbert:
„Wszystkie rzeczy, które fizycy potrafią objaśnić, stanowią tylko niewielki
ułamek realnego świata. (…) Istnieje wiele zjawisk tak samo rzeczywistych jak
materia, lecz my po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy”. Ludzkość zmaga
się obecnie z ideami i informacjami tradycyjnie zaliczanymi do sfery religijnej
i wykorzystuje je do stworzenia nowej wizji tego, co znaczy żyć i tworzyć. W
rozmowie ze mną Annette Martin powiedziała: „Byłbyś zaskoczony, jak wielu
ludzi wierzy, że istnieje coś jeszcze poza nimi samymi i tą piękną planetą, na
której żyjemy”.
32. SIEDEM ZMYSŁÓW RUPERTA
SHELDRAKE’A
Cynthia Logan

Szczera rozmowa z naukowym obrazoburcą

Czy patrzyliście kiedyś na lecące stado gęsi i zastanawialiście się nad ich
niezwykłą, skoordynowaną jednością? Czy odczuliście kiedyś nagłą potrzebę
odwrócenia się, a kiedy to zrobiliście, przekonaliście się, że ktoś się wam
przygląda? Oba te dość częste przeżycia ilustrują coś, co biolog Rupert
Sheldrake nazywa „siódmym zmysłem”. W odróżnieniu od szóstego zmysłu –
który, jak mówi, już został zajęty przez biologów pracujących nad badaniem
zmysłu elektrycznego i magnetycznego u zwierząt, zakorzenionego w czasie i
przestrzeni – termin: siódmy zmysł „wyraża ideę, że telepatia, poczucie, że
ktoś się w nas wpatruje, i przeczucia wydają się należeć do kategorii innej niż
pięć normalnych zmysłów i innej niż tak zwany szósty zmysł oparty na
znanych zasadach fizycznych”. Chociaż gęsi, którym się przyglądamy, mają
wbudowany biologiczny kompas, który pozwala im reagować na ziemskie pole
magnetyczne, Sheldrake sądzi, że utrzymanie doskonałego szyku i kierunku
umożliwia im coś więcej niż tylko magnetyzm.
Wykształcony w Cambridge „naukowiec heretyk” oprócz zamiłowania do
roślin i zwierząt ma słabość do słów i jest autorem wielu nagradzanych książek
o tytułach równie intrygujących jak treść. Niezwykłe zdolności naszych
zwierząt (wyd. ang. Dogs That Know When Their Owners Are Coming Home
and Other Unexplained Powers of Animals, 1999) została uznana za książkę
roku przez British Scientific and Medical Network, a Seven Experiments That
Could Change the World (Siedem eksperymentów, które mogłyby zmienić
świat, 1994) książką roku ogłosił British Institute for Social Inventions.
Sheldrake jest też autorem książek Presence in the Past (Obecność w
przeszłości, 1988), The Rebirth of Nature (Odrodzenie natury, 1990) oraz z
Ralphem Abrahamem i Terence’em McKenną Trialogues at the Edge of the
West (Trialogi na krawędzi Zachodu, 1992) i The Evolutionary Mind
(Ewolucyjny umysł, 1998). Jego książka The Sense of Being Stared At
(Poczucie, że ktoś się w nas wpatruje, Crown, 2003) jest poświęcona takim
właśnie odczuciom – zjawiskom, które jego zdaniem zasługują na zbadanie.
„Twierdzę, że niewyjaśnione ludzkie zdolności, takie jak telepatia, poczucie, że
ktoś się w nas wpatruje, czy przeczucia, nie są paranormalną, lecz najzupełniej
normalną częścią naszej biologicznej natury” – pisze Sheldrake.
Sheldrake sądzi, że uprzedzenia wywodzące się z umysłowości XVII- i
XVIII-wiecznych filozofów ograniczają badania i dociekania: „Jeśli tylko
otworzymy nasze umysły i postaramy się zrozumieć, spotka nas nagroda w
postaci nowej wiedzy”.
Sheldrake uważa, że powinniśmy nie tylko przyjrzeć się niebadanym
dotychczas zjawiskom, ale również przybliżyć naukę ludziom, amatorom takim
jak my. Wyjaśniając, że nauka opiera się na metodzie empirycznej:
doświadczeniu i obserwacji, znowu zajmuje się słowami: „Miliardy osobistych
przeżyć na pozór niewyjaśnionych zjawisk zinstytucjonalizowana nauka
zazwyczaj lekceważy jako »anegdotyczne«. Co to właściwie znaczy? Słowo
»anegdota« pochodzi od greckich an i ekdotos i znaczy »niepublikowane«. Tak
więc anegdota to nieopublikowana historia”. Zwraca uwagę, że sądy traktują
anegdotyczne dowody poważnie, często na ich podstawie skazując lub
uniewinniając oskarżonych. Wskazuje też na ich rolę w badaniach
medycznych, pisząc, że „kiedy historie pacjentów zostają opublikowane,
uzyskują status »przypadków medycznych«. Lekceważenie tego, co ludzie
naprawdę przeżyli, nie jest podejściem naukowym”.
Naukowe zainteresowania Sheldrake’a skupiały się wokół organizacji
systemów, co doprowadziło go do sformułowania pionierskiej „hipotezy
przyczyny formatywnej” mówiącej o „polach morficznych” i „rezonansie
morficznym”. Za sprawą Power Rangers i innych dziecięcych zabawek
najczęściej kojarzymy słowo morf z „przemianą”. I bardzo słusznie, twierdzi
Sheldrake, którego badania zaczynają się tam, gdzie kończy się powszechnie
przyjęta biologiczna koncepcja „pól morfogenetycznych” (która tłumaczy na
przykład, dlaczego ręce i nogi mają różne kształty, chociaż zawierają te same
geny i białka).
Sheldrake przypuszcza, że pola te ewoluują wraz z systemami, które
organizują i koordynują. Ponieważ pole to „sfera wpływów”, polami
morficznymi są takie pola, które mogą zmieniać swoje sfery wpływów.
Sheldrake twierdzi, że wewnątrz i wokół poszczególnych komórek, tkanek,
organów, organizmów, społeczeństw, ekosystemów i tak dalej znajdują się pola
morficzne – kształtowane przez minione wydarzenia i wzorce za
pośrednictwem wbudowanej pamięci zwanej „rezonansem morficznym”. W ten
właśnie sposób jego zdaniem rozwijają się instynkty i „specyficzne dla danego
gatunku” zdolności; godna podziwu zgodność stada ptaków w locie jest
dziełem łączącego je pola morficznego i rezonującej pamięci, która
ewoluowała przez tysiąclecia.
„»Instynkt« to nieprecyzyjny termin określający odziedziczony wzorzec
zachowań – według tradycyjnej biologii instynkty są zaprogramowane w
genach. Twierdzę, że geny są znacznie przereklamowane i nie robią połowy
rzeczy, które się im przypisuje – kpi Sheldrake. – Geny zawierają tylko kod
sekwencji aminokwasów i białek; służą do tworzenia odpowiednich związków
chemicznych”. W Seven Experiments That Could Change the World opisuje,
jak termity budują swoje kolonie i konstruują łuki, i zauważa: „Oczywiście
owady te mają kod genetyczny, który skłania je do pewnych zachowań, lecz
sama budowa gniazda i koordynacja kolonii odbywają się dzięki polom
morficznym”. Na użytek tych, którym trudno zrozumieć tę koncepcję, podaje
analogię: „Tak jak pole magnetyczne może wpływać na układ znajdujących się
w nim opiłków żelaza, podobnie pole morficzne wywiera wpływ na
zachowania i ruchy komórek w ciele i członków danej grupy”. Jego zdaniem
pola morficzne stanowią też podłoże więzi łączącej zwierzęta z ich
opiekunami; tu dochodzimy do jego ulubionej koncepcji: ludzie i zwierzęta
uczą się od siebie i pomagają sobie nawzajem.
Mając asystentów w różnych miejscach na kuli ziemskiej (między innymi w
Londynie, Zurychu, Kalifornii, Nowym Jorku, Moskwie i Atenach), Sheldrake
gromadzi wielką bazę danych właścicieli zwierząt, którzy brali udział w
eksperymentach prostych, lecz na tyle rzetelnych, że mogły dostarczyć
satysfakcjonujących dowodów. „Setki nagranych na kasety wideo doświadczeń
pokazują, że psy rzeczywiście mogą przewidywać nadejście swoich właścicieli
w sposób, który kojarzy się z telepatią” – twierdzi. Inne eksperymenty
wskazują, że również koty, papugi, gołębie pocztowe i konie mają silne
zdolności telepatyczne.
Chociaż niektórzy uważają jego poglądy i wnioski za nonsens, Sheldrake
niewątpliwie jest na tyle poważnym naukowcem, by warto było rozważyć jego
teorie. Studiował nauki przyrodnicze w Cambridge i filozofię na Harvardzie,
gdzie otrzymał stypendium Franka Knoksa. Obronił doktorat z biochemii w
1967 roku w Cambridge, gdzie później do 1973 roku kierował wydziałem
biochemii i biologii komórkowej. Jako członek Royal Society przez siedem lat
zajmował się badaniem rozwoju roślin (zwłaszcza znajdujących się w nich
hormonów) i starzenia się komórek, czerpiąc przy okazji przyjemność z
inspirujących dyskusji i luksusowego mieszkania.
„Mieszkałem w XVII-wiecznych pokojach przy pięknym dziedzińcu. Na
dźwięk dzwonka przechodziłem przez dziedziniec, wkładałem akademicką
togę i zasiadałem przy stole zastawionym doskonałymi potrawami i starym
winem. Po kolacji piliśmy porto we wspólnej sali i rozmawialiśmy godzinami
– wspomina i dodaje: – A ponieważ zajmowaliśmy się różnymi dziedzinami
nauki, mogłem prowadzić cenne interdyscyplinarne dyskusje”.
Połączenie życia akademickiego i zadowolenia dobrze przysłużyło się
Sheldrake’owi: jako autor ponad 50 artykułów publikowanych w różnych
naukowych czasopismach przyjmuje krytykę bez urazy, twierdząc, że „zdrowy
sceptycyzm odgrywa w nauce istotną rolę i stymuluje badania oraz twórcze
myślenie”. Odróżnia rozsądnych sceptyków o otwartych umysłach, którzy są
zainteresowani dowodami, od „sceptyków”, których definiuje jako ludzi
przywiązanych do przekonania, że zjawiska paranormalne są niemożliwe. Na
swojej niezwykle rozbudowanej stronie internetowej (www.sheldrake.org)
zamieszcza komentarze skierowane do wielu sceptyków. „Kliknij nazwiska,
jeśli chcesz się dowiedzieć, co powiedzieli o moich badaniach nad
niewyjaśnionymi zdolnościami zwierząt, i przeczytać moje odpowiedzi” –
radzi. Chociaż przez niektórych bywał wyśmiewany, a przez innych
wykpiwany („niektórzy z moich kolegów sugerowali, żebym użył telepatii
zamiast telefonu, kiedy mówiłem, że muszę zadzwonić”), dla wielu innych
naukowców jego wnioski są fascynujące i przekonujące. Fizyk kwantowy
David Bohm widzi podobieństwa między „przyczyną formatywną”
Sheldrake’a a własną teorią „wewnętrznego porządku” leżącego u podstaw
„zewnętrznego” materialnego świata.
Wysoki, szczupły, energiczny, o bystrych oczach nieprzesłoniętych
okularami Sheldrake jest daleki od stereotypu naukowca. Sam siebie umieszcza
„pośrodku” skali, między introwertykiem a ekstrawertykiem; sprawia wrażenie
kogoś, z kim można pogawędzić na przyjęciu, z kim można prowadzić
ożywioną, pouczającą dyskusję. Jeśli będziecie mieli szczęście, może zagrać na
pianinie, najprawdopodobniej Bacha. Jeżeli sami również gracie, z
przyjemnością zagra na cztery ręce. W domu bawi się ze swoimi synami,
którzy odziedziczyli po nim miłość do zwierząt i biorą udział w jego
eksperymentach.
32.1. Angielski biolog i pisarz Rupert Sheldrake.

W młodości Sheldrake hodował gołębie i od zawsze interesował się


roślinami i zwierzętami – to one skierowały go ku biologii, jak mówi.
„Interesowała mnie też chemia, po części z własnego upodobania, po części za
sprawą ojca, lekarza i dobrego przyrodnika. Miał w domu własne laboratorium
i prowadził amatorskie badania mikroskopowe”. Jedyny brat Sheldrake’a jest
oftalmologiem, również swego rodzaju wizjonerem.
Celem Sheldrake’a jest „pomóc otworzyć świat nauki tak, aby zjawiska
obecnie ignorowane lub niedoceniane mogły zostać wprowadzone w jej
zakres”. Ma nadzieję, że taka „poszerzona” nauka da nam lepsze pojęcie o
wzajemnych powiązaniach między nami, roślinami i zwierzętami a planetą
jako całością i między nami samymi a wszechświatem. „Taka nauka nie byłaby
z duchowością sprzeczna, lecz komplementarna, i mogłaby doprowadzić do
usunięcia rozdźwięku między nauką a religią, który jest tak szkodliwy dla
naszej cywilizacji” – mówi. We własnym życiu udało mu się usunąć ten
rozdźwięk, choć wymagało to trochę czasu.
Wychowany przez pobożnych metodystów w angielskim Newark-on-Trent,
Sheldrake chodził do anglikańskiej szkoły z internatem i czuł się rozdarty
między tradycją protestancką a anglokatolicką „z kadzidłami i całym
przepychem katolicyzmu”. Jeszcze silniejszy był rozziew między jego miłością
do wszystkiego, co żyje, a mechanistycznym podejściem do biologii, jakiego
go uczono. Odkryty przypadkowo esej Goethego o holistycznej nauce, która
nie koncentrowałaby się na redukowaniu rzeczy do szczegółów i
obejmowałaby osobiste przeżycia, zaintrygował go i zainspirował na tyle, że
podczas rocznego stypendium na Harvardzie („gdzie traktowali mnie jak
dziecko!”) studiował filozofię i historię nauki. „Przeczytałem książkę Thomasa
Kuhna Struktura rewolucji naukowych, która wywarła na mnie ogromny
wpływ, dała mi nową perspektywę” – wspomina Sheldrake.
Z Harvardu wrócił do Cambridge, gdzie ukończył studia i zetknął się z
Epiphany Philosophers – niezwykłą grupą filozofów, fizyków, hipisów,
uzdrowicieli, mistyków i mnichów. „Cztery razy do roku spotykaliśmy się i
przez tydzień mieszkaliśmy razem w młynie na wybrzeżu Norfolku, zgłębiając
nowe koncepcje teorii kwantowej, filozofii nauki, parapsychologii, medycyny
alternatywnej i inne tematy lat 60. – opowiada. – Byliśmy swego rodzaju
awangardą”.
Od 1974 do 1978 roku Sheldrake był głównym fizjologiem roślin w
Międzynarodowym Instytucie Upraw dla Półpustynnych Tropików
(International Crops Institute for Semi-Arid Tropics) w Hajderabadzie w
Indiach, gdzie zajmował się fizjologią tropikalnych roślin strączkowych, a do
1985 roku współpracował z tą instytucją jako konsultant. Przez półtora roku
Sheldrake mieszkał w aśramie ojca Bede’a Griffithsa, benedyktyńskiego
mnicha osiadłego w południowych Indiach, gdzie napisał książkę A New
Science of Life (Nowa nauka o życiu), którą uważa za swoje opus magnum. Ale
wtedy okazało się, że życie to nie tylko praca. Właśnie w Indiach poznał swoją
przyszłą żonę, Jill Purce. Oboje w 1982 roku występowali na konferencji
Międzynarodowego Stowarzyszenia Transpersonalnego (International
Transpersonal Association) zatytułowanej „Starożytna mądrość i współczesna
nauka”; jej referat dotyczył starożytnej mądrości, jego – współczesnej nauki.
Takie połączenie doskonale działa od tamtego czasu. Mieszkali potem w
Londynie z dwoma synami, trzema kotami, złotą rybką i świnką morską.
Podobnie jak doktor Candace Pert, endokrynolog, która odkryła receptor
opiatów w mózgu, Sheldrake doszedł do wniosku, że umysł nie ogranicza się
do mózgu. O ile doktor Pert koncentruje się na chemicznych dowodach na
obecność neuropeptydów w całym ciele, o tyle doktor Sheldrake twierdzi, że
umysł może obejmować rozległe pola wpływów, które rozciągają się nie tylko
poza umysł, ale i poza ciało, łącząc myśli i intencje i tworząc „pamięć” w
naturze. „Sądzę, że rezonans morficzny działa bezpośrednio poprzez czas, a nie
jest zmagazynowany w jednym miejscu niczym na CD czy twardym dysku” –
pisze Sheldrake. Mówi też, że spirytualistyczna koncepcja Kronik Akaszy
przypomina nieco „eteryczną szafę z aktami” i jest „zbyt wyspecjalizowana,
zbyt umiejscowiona”. Koncepcję „ciała eterycznego (lub energetycznego)”
uważa jednak za zbieżną z jego teoriami. „Pola morficzne mogą mieć wiele
typów, a pole morfogenetyczne jest tym, które organizuje i do pewnego stopnia
animuje ciało” – wyjaśnia.
Idea, że dziedziczenie nie odbywa się wyłącznie za pośrednictwem genów,
ma również związek z kwestią starzenia się komórek. Wprawdzie badania nad
starzeniem się komórek, które zaowocowały artykułem w czasopiśmie
„Nature”, Sheldrake prowadził, zanim sformułował obecną teorię, jednak
podtrzymuje swoje wcześniejsze wnioski. „Ogromną ilość informacji
dziedziczymy przez rezonans morficzny, a nie przez geny – twierdzi. –
Ponieważ pola zawierają wrodzoną pamięć, mogą ewoluować i ulegać
zmianom”. Sam od 25 lat przestrzega diety wegetariańskiej (głównie z
powodów etycznych) i uważa, że możemy wpływać na starzenie się komórek
przez odpowiednie odżywianie, ćwiczenia i medytację, lecz twierdzi, że
akumulacja defektów w komórkach jest zjawiskiem nieodwracalnym.
„Nie możemy całkowicie przeprogramować naszych komórek; wprawdzie
jesteśmy w stanie spowolnić proces starzenia, lecz nie sądzę, byśmy mogli go
całkowicie odwrócić lub zatrzymać. Starzenie jest mechanicznym procesem,
który działa przeciwko polom morficznym”. Rzeczowy i praktyczny Sheldrake
jest raczej skromnym człowiekiem, lecz kiedy zajdzie potrzeba, potrafi działać
zdecydowanie. Jak mówi, „wiemy już bardzo dużo, ale zostaliśmy nauczeni
odrzucać własne przeżycia. Sądzę, że byłoby dobrze zwrócić baczniejszą
uwagę na to, co widzimy w naszych zwierzętach i w nas samych, a nie dawać
sobie narzucić dogmatyczne, mechanistyczne i materialistyczne podejście,
które wciąż dominuje w świecie nauki i medycyny”.
Sheldrake jest obecnie członkiem Instytutu Nauk Noetycznych (Institute of
Noetic Sciences) w San Francisco i zauważa, że jedną ze sfer oddziaływania
jego pól jest „wpływanie na osobistą odpowiedzialność i intencje”. Zwraca
uwagę, że pola społeczne mogą korzystać ze swojej wewnętrznej i otaczającej
je energii, prowadząc do takich grupowych akcji jak „zamieszki uliczne”, i
zastrzega się, że „rezonans morficzny jest moralnie neutralny. Musimy zdać
sobie sprawę, że nasze myśli i intencje wywierają określony wpływ, i przyjąć
odpowiedzialność za to, co dzieje się na naszej planecie. Obecnie
najintensywniej rozprzestrzeniającym się zjawiskiem w naszym świecie jest
konsumpcjonizm (…) wszystkie dzieciaki chcą naśladować małych
Amerykanów. Ale pomyślcie, co mogą osiągnąć grupy modlitewne i
medytacyjne!”
Na razie wszystko idzie po myśli Sheldrake’a. Zaplanował już następne
książki, między innymi kolejną przygotowaną wspólnie z teologiem
Michaelem Foksem, z którym napisał Natural Grace: Dialogues on Science
and Spirituality (Naturalna łaska: dialogi o nauce i duchowości) oraz Physics
of Angels (Fizyka aniołów), obie wydane w 1996 roku, i pracę przedstawiającą
wyniki jego eksperymentów. Zadowala się życiem na tyle zrównoważonym, na
ile to możliwe w naszym pędzącym naprzód świecie, i cieszy się, że jest w
awangardzie badań i odkryć naukowych.
33. TELEFONICZNA TELEPATIA
John Kettler

Mimo oburzenia sceptyków Rupert Sheldrake wygrywa w


sporze o postrzeganie pozazmysłowe

Świętym Graalem badań psychotronicznych jest od dawna znalezienie


prostego, dającego się łatwo powtórzyć eksperymentu, który dostarczyłby
znaczących wyników statystycznych, najlepiej takich, które wskazywałyby na
coś więcej niż tylko przypadek. I zgadnijcie? Biolog obrazoburca, naukowy
wolnomyśliciel i pisarz, doktor Rupert Sheldrake, najbardziej chyba znany
dzięki swojej teorii morfogenetycznej, która głosi, że w całym żywym świecie
materia jest rodzajem ciała nałożonego na energetyczny szkielet (czego
najlepszym przykładem może być słynna kirlianowska fotografia przeciętego
liścia) – prawdopodobnie tego właśnie dokonał, prowadząc pionierskie badania
psychotroniczne na dużą skalę przy użyciu elektronicznych urządzeń
codziennego użytku.
W zachwycająco prostym doświadczeniu z domowymi telefonami bez
identyfikacji numeru dzwoniącego i grupą kontrolną złożoną z czterech osób
blisko związanych emocjonalnie z rozmówcą, który musi przed podniesieniem
słuchawki powiedzieć, kto dzwoni, gdzie statystycznie przypadkowe trafienie
ocenia się na 25%, doktor Sheldrake w setkach prób konsekwentnie uzyskiwał
około 45% poprawnych odpowiedzi. Taki wynik okazał się na tyle
interesujący, że doktor Sheldrake został poproszony o napisanie na ten temat
artykułu Testing for Telepathy in Connection with E-mails (Badanie telepatii w
połączeniu z e-mailami) do recenzowanego naukowego czasopisma
„Perceptual and Motor Skills”, a wcześniej opublikował mnóstwo artykułów o
telepatii telefonicznej w licznych czasopismach parapsychologicznych, takich
jak „Journal of Parapsychology” i „Journal of the Society for Psychical
Research”[16].
Ponieważ przez cały czas trwania eksperymentu obaj uczestnicy byli
nagrywani na wideo, aby wykluczyć możliwość jakiegokolwiek oszustwa, jego
wyniki nie tylko nie budzą wątpliwości, ale też zostały powtórzone na
uniwersytecie w Amsterdamie.

33.1. Naukowcy tacy jak Rupert Sheldrake prowadzili eksperymenty z


telefonami, badając zjawisko telepatii (fot. Randy Haragan dla „Atlantis
Rising”).

Zestawmy takie podejście ze starymi metodami, z onieśmielającymi


naukowcami w białych fartuchach, sterylnymi laboratoriami, nużącym
ręcznym, później mechanicznym, a w końcu skomputeryzowanym rzucaniem
kości i monet, wpatrywaniem się w karty Zenera (kwadrat, koło, gwiazda itd.),
które są – co dziś już wiemy – doskonałymi zabójcami psychotroniki. Jeszcze
gorsze były eksperymenty Ganzfelda, w czasie których odbiorca w stanie
deprywacji sensorycznej, z oczami zasłoniętymi najpierw watą, później
pomalowanymi na czarno połówkami piłeczek pingpongowych, z szumiącymi
słuchawkami na uszach, zamknięty w pomieszczeniu oświetlonym czerwonym
światłem, miał określić, jaki obraz oparty na przypadkowym nagraniu wideo
jest mu telepatycznie przesyłany.
Dzisiaj dobrze już znamy „efekt obserwatora” w badaniach
psychotronicznych. Badacze otwarci na psychotronikę zwykle podają wyniki
wyższe od średniej losowej. Wyniki tych, którzy są nastawieni obojętnie,
najczęściej sytuują się w okolicy średniej, zaś osoby sceptyczne i otwarcie
wrogo nastawione otrzymują rezultaty poniżej średniej. Efekt obserwatora od
dawna był zmorą prawdziwych badań psychotronicznych.

A wtedy przyszedł Sheldrake


Uzbrojony w największą rzadkość w badaniach psychotronicznych –
prawdziwe uniwersyteckie pieniądze w postaci prestiżowego stypendium
Perrota-Warricka w Trinity College w Cambridge – doktor Sheldrake, mówiąc
najkrócej, wziął całe wcześniejsze podejście do psychotroniki i wyrzucił przez
okno, zastępując je prostymi metodami, które wyprowadziły badania z
zabijających psychotronikę laboratoriów i przeniosły je w miejsca, gdzie
większość ludzi czuje się bezpiecznie i swobodnie, a co za tym idzie, gdzie
mogą najpełniej wykorzystać swoje zdolności. Wielokrotnie powtarzane
doświadczenia wykazały, że telepatię najczęściej można stwierdzić między
dwojgiem blisko ze sobą związanych ludzi. Doskonale znane przykłady takich
zależności trafiły nawet do telewizji i filmu: powiązania między bliźniętami
oraz między żoną i mężem lub matką i dzieckiem. Wszyscy pamiętamy
niezliczone filmy wojenne, w których matka lub żona budzi się z krzykiem w
środku nocy, jeszcze przed nadejściem oficjalnego zawiadomienia, wiedząc o
śmierci najdroższej osoby.
Co więcej, Sheldrake niemal na własną rękę wprowadził badania
psychotroniczne do świata telefonów, e-maili i SMS-ów, nie tylko w
bezprecedensowy sposób wykorzystując zdobycze nowoczesnej techniki, ale
również sięgając do niewyczerpanych zasobów energii i ciekawości, jakie mają
nastolatki, dzięki czemu jednocześnie niesłychanie powiększył swoją bazę
eksperymentalną.
Postępując w ten sposób, osiągnął tak fenomenalne rezultaty, że 7 września
2006 roku wystąpił jako jeden ze słuchaczy dyskusji panelowej w programie
The Material World kanału Radio 4 BBC, nadawanym z Festiwalu Nauki
Brytyjskiego Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Nauki (British Association for
the Advancement of Science, BAAS) na Uniwersytecie Wschodniej Anglii w
Norwich. Na początku audycji słuchacze zostali poproszeni o określenie
swojego stosunku do psychotroniki, na koniec zaś mieli stwierdzić, czy ich
nastawienie uległo zmianie. Jak podkreślił gospodarz programu Quentin
Cooper, BAAS, powszechnie uważane za bastion tradycyjnej nauki, od dawna
starało się zatajać informacje o swoich zasłużonych członkach mających
„nieprawomyślne” poglądy – takich jak fizyk i chemik William Crookes, który
odkrył tal i hel, ale także zasłynął potwierdzeniem, że medium David Douglas
Home, lewitując, wyleciał przez okno na wysokości kilku pięter, przemieścił
się za róg budynku i wrócił innym oknem, cały czas uważnie obserwowany
przez wybitnego naukowca. Dziś pamiętamy o nim przede wszystkim z
powodu radiometru Crookesa, napędzanego światłem wiatraczka, jaki można
kupić w sklepikach muzealnych.
Zamieszczony online artykuł na temat tego słuchowiska jest całkiem dobry
(www.bbc.co.uk/radio4/science/thematerialworld_20060907.shtml), lecz
półgodzinne nagranie (link „Listen Again” na tej stronie) stanowczo jeszcze
bardziej zasługuje na uwagę. Możemy w nim posłuchać ludzi o różnych
poglądach i przygotowaniu naukowym, niektórych nastawionych sceptycznie,
innych otwartych, prowadzących pełną szacunku dyskusję nie tylko o
eksperymentach i właściwych metodologiach, ale również o sprawach
fundamentalnych, o filozofii nauki, o różnicy między prawdziwymi
sceptykami, którzy chcą zobaczyć przekonujące dowody, a sceptykami
fałszywymi, którzy z założenia nie przyjmują do wiadomości żadnych
argumentów – naukowych fundamentalistów w przebraniu sceptyków.
Mówiono o tym, jak zagwarantować niekorzystne wyniki w badaniach
psychotronicznych, o dylematach związanych z niechęcią współczesnej nauki
do publikowania marginalnych rezultatów, których recenzowane czasopisma z
reguły nie chcą zamieszczać, i o tym potworze prześladującym świat
akademicki – zdobywaniu funduszy. W pewnym momencie padła złośliwa
sugestia, że ci, którzy zajmują się eksperymentami z oddziaływaniem na
odległość, powinni się zastanowić, czy nie warto byłoby wypróbować tych
technik na komisjach przyznających fundusze na uniwersytetach! Na koniec
audycji okazało się, że kilku przeciwników psychotroniki uwierzyło w nią, nikt
natomiast nie poszedł w przeciwnym kierunku.
The Material World nie był jedynym publicznym wystąpieniem Sheldrake’a.
Na kanale BBC Radio 5 Live przeprowadził z nim wywiad sceptyczny
profesor Atkins, lecz niestety link do nagrania tego programu jest uszkodzony i
można posłuchać tylko krótkiego fragmentu. Naprawdę szkoda, gdyż już ten
fragment – w którym profesor chemii z Oksfordu mówi: „Wprawdzie jest
politycznie niepoprawne odrzucanie idei z punktu, lecz w tym przypadku nie
mamy absolutnie żadnych powodów przypuszczać, że telepatia jest
czymkolwiek więcej niż wymysłem szarlatanów” – zapowiada ciekawą
rozmowę. Nie tylko jego głos sprzeciwu dobiegał tamtego dnia ze środowiska
ortodoksyjnej nauki, co trafnie podsumował „Times”
(www.sheldrake.org/D&C/controversies/Times_Report.html).
„Brytyjskie Stowarzyszenie na rzecz Rozwoju Nauki. Teorie dotyczące
telepatii i życia pozagrobowego wywołały wielkie wzburzenie na najwyższych
forach świata akademickiego – pisał redaktor »Timesa«, Mark Henderson. –
Naukowcy twierdzący, że mają dowody na istnienie życia po śmierci i mocy
telepatii, sprowokowali wczoraj zaciekłą kłótnię na najważniejszym festiwalu
nauki w Wielkiej Brytanii. Organizatorom z Brytyjskiego Stowarzyszenia na
rzecz Rozwoju Nauki zarzucono legitymizowanie fantastycznych teorii
dotyczących zjawisk paranormalnych przez dopuszczenie na antenę radiową
wysoce kontrowersyjnych badaczy.
Czołowi przedstawiciele naukowego establishmentu skrytykowali decyzję
stowarzyszenia o nadaniu wypowiedzi mających dowodzić istnienia telepatii i
trwania świadomości po śmierci człowieka. Twierdzą, że dla takich idei,
powszechnie odrzucanych przez ekspertów, nie powinno być miejsca na
festiwalu, o ile nie zostałyby skomentowane przez sceptyków”.
Profesor Chris French, sceptyk z londyńskiego Goldsmiths College, który
brał udział w tej dyskusji i udzielił wywiadu na żywo, z pewnością powinien
poczuć się urażony takim komentarzem.
A oto kilka kolejnych przykładów cytowanych w tym samym artykule. Lord
Winston, specjalista od płodności i były przewodniczący Brytyjskiego
Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Nauki: „Nie znam żadnych poważnych,
prawidłowo przeprowadzonych badań, które przekonałyby mnie, że nie jest to
zbiór nonsensów. Zorganizowanie sesji takiej jak ta jest bardzo rozsądne, ale
dyskusja powinna być kierowana przez poważnych naukowców, którzy pracują
w uznanych dziedzinach psychologii”.
Sir Walter Bodmer, genetyk i przewodniczący Hertford College w
Oksfordzie: „Jestem zdumiony, że stowarzyszenie pozwoliło, by coś takiego
się wydarzyło. Nie można tłumić żadnych pomysłów, nawet jeśli są nie do
przyjęcia, ale organizowanie takiej sesji bez przedstawienia bardziej
przekonujących poglądów jest niedopuszczalne. W podobnych przypadkach
bardzo ważne jest – zwłaszcza dla stowarzyszenia, które reprezentuje naukę i
któremu ludzie mają ufać – dostarczenie odpowiednich kontrargumentów”.
Czytelnicy sami mogą w wolnych chwilach odczytać jednoznaczne
przesłanie w podtekście tych wypowiedzi, lecz opinie tych luminarzy nauki są,
przynajmniej dla mnie, oczywiste. Mając tak doskonały temat, redaktorzy
„Timesa” wyruszyli na łowy, bezlitośnie atakując nie tylko przedstawicieli
naukowego establishmentu, ale również wielu innych (www.sheldrake.org).
Biorąc pod uwagę wnioski kończące ten felieton oraz fakt, że został on
zamieszczony w bardzo poważnym, opiniotwórczym czasopiśmie, można go
uznać za pierwszą oficjalną zapowiedź rychłej śmierci starego,
racjonalistyczno--redukcjonistyczno-materialistycznego modelu
rzeczywistości.

Burza mózgów
Nie trzeba mówić, że telepatia działa. Jak myślicie, co my myślimy?
Właśnie tak myślimy i w normalnej sytuacji to wystarczyłoby, żeby pisanie
tego artykułu nie było potrzebne.
Ale najwyraźniej niektórzy sceptycy – głusi na wewnętrzne głosy własnych
umysłów – wciąż trzymają się kurczowo tępego empiryzmu, który uważa
telepatię za zjawisko nie tylko nieprawdopodobne, ale wręcz niemożliwe. Na
ich użytek warto jeszcze raz głośno powtórzyć: dowody na istnienie
komunikacji między umysłami są tak przekonujące, że zaprezentowano je na
dorocznym spotkaniu Brytyjskiego Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Nauki.
Stąd płyną ponure wnioski dla firm telekomunikacyjnych i przemysłu
poligraficznego. Kariery tajnych agentów, dyplomatów i korespondentów
wojennych mogą poważnie ucierpieć, jeśli nie będą oni umieli nabyć tej
cenionej od niedawna umiejętności. Grę w pokera czeka naturalna śmierć,
kłamstwo staje się bardziej ryzykowne niż dotychczas, a relacje międzyludzkie
nigdy nie będą już takie jak dawniej.
Dla przedstawienia pełnego obrazu sytuacji musimy podkreślić – stosując
nie tylko coś, co Upton Sinclair nazwał „mentalnym radiem”, ale również
staroświecką technikę słowa drukowanego – jak wielkie oburzenie wzbudził
Rupert Sheldrake, kiedy na spotkaniu BAAS zaprezentował wyniki swoich
eksperymentów polegających na tym, że uczestnik miał odgadnąć przed
podniesieniem słuchawki, który z czterech przyjaciół do niego telefonuje.
Prawidłowe odpowiedzi padały w 45% przypadków, co stanowi dowód
istnienia telepatii. Zatwardziali tradycjonaliści twierdzą, że takie wyniki nie
potwierdzają istnienia niczego poza intuicją i ślepym trafem. My zacytujmy
teorię „Timesa”: „Pochłaniamy tak dużo pożywienia, wody i powietrza, a
nasza kora mózgowa generuje tyle dającej się zmierzyć aktywności
elektrycznej, że byłoby absurdem sądzić, iż żadna jej część nie wydostaje się w
formie zdatnych do transmitowania fal mózgowych. Tak właśnie myślimy i to
myśl się liczy” (felieton redakcyjny w „Timesie”, 6 września 2006 roku).
Można natomiast odsłuchać – i przeczytać transkrypcję – wystąpienie
doktora Sheldrake’a w programie In Conversation ABC Radio National,
prowadzonym przez Robyna Williamsa. Audycja dotyczyła jednak nie tyle
samych eksperymentów, ile raczej tego, jak doktor Sheldrake, niegdyś „bardzo
ceniony botanik”, odszedł tak daleko od konwencjonalnej nauki. Jest to
rozmowa o tym, kim jest dzisiaj, jak sam siebie postrzega i jakie są jego
poglądy. Doktor Sheldrake mówił w wywiadzie, że przeprowadzono około
1500 prób z telepatią telefoniczną i telepatią przez e-mail i że
prawdopodobieństwo przypadkowego uzyskania 45% trafień przy 300 próbach
wynosi około miliarda do jednego
(www.abc.net.au/rn/inconversation/stories/2006/1754367.htm).

Nie łapcie nas za słowa


Ci, którzy lubią sami eksperymentować, mogą zajrzeć na Portal
Eksperymentalny Sheldrake’a (www.sheldrake.org/Onlineexp/portal/), gdzie
dowiedzą się, jak wziąć udział w różnych doświadczeniach prowadzonych na
całym świecie.
Badania dowiodły, że telepatia jest całkowicie niezależna od odległości, co
potwierdzają testy prowadzone między Anglią a Australią. Co ciekawe, ludzie
wyczuleni na Ziemię, o czym pisałem w Bio-Sensitive Factor („Atlantis
Rising” nr 27), doszli do tego samego wniosku, gdyż potrafią wyczuwać
naprężenia skorupy ziemskiej i wzrost ciśnienia w wulkanach po przeciwnej
stronie globu, podobnie jak same kataklizmy, kiedy już nastąpują. Niektórzy
ludzie potrafią nawet wyczuwać erupcje na Słońcu, zanim jeszcze zostaną one
odnotowane przez satelity.
Oczywiście wszystko to doskonale pasuje do coraz powszechniej
przyjmowanej koncepcji wzajemnych powiązań wszystkiego ze wszystkim,
niezależnie od tego, czy wyrazimy ją w trudno zrozumiałych terminach teorii
kwantowej stanem splątanym, czy jako formującą zasadę metafizyczną,
Manitou rdzennych Amerykanów, Moc dobrze znaną niezliczonym fanom
Gwiezdnych wojen, czy też wybierzemy teorię rezonansu morficznego i pola
morfogenetycznego doktora Ruperta Sheldrake’a. Powinniśmy też wspomnieć
o jego badaniach nad intencjonalnością i różnymi zjawiskami telepatycznymi
oraz o tym, że ponad 10 lat temu wiedeńscy badacze, używając specjalnego
hełmu SQUID (Superconducting Quantum Interference Detector –
nadprzewodnikowy detektor interferencji kwantowych) wykryli i zmierzyli
sygnał intencji generowany przez ludzki mózg, zanim jeszcze do odpowiednich
mięśni zostały wysłane (z prędkością ponad 300 kilometrów na godzinę)
elektrochemiczne „rozkazy” za pośrednictwem układu nerwowego. Jak
czytamy w „Leading Edge”, „(…) pola mikromagnetyczne (…) wyprzedzają
intencjonalną aktywność o 30–50 milisekund (…)”. Wniosek płynie stąd
jednoznaczny: „intencja jest procesem, który omija zwykłą sieć neuronów w
mózgu”.
Czy właśnie tę elektromagnetyczną energię telefoniczni telepaci odczytują i
analizują, kiedy rozlega się dzwonek telefonu, aby ustalić, kim jest dzwoniący?
Czy kiedy podkrada się do niego napastnik, takie sygnały wychwytuje
strażnik i reaguje, odwracając się gwałtownie, odczytawszy jego intencje?
Czy kiedy znajdziemy się w wielkim niebezpieczeństwie albo w obliczu
śmierci, nasze wołanie o pomoc ulatuje, niesione na skrzydłach światła, i w
jednej chwili dociera do naszych najbliższych?
To tylko niektóre z najważniejszych pytań, na jakie odpowiedzi szuka doktor
Sheldrake. Pytania te dotykają samej istoty tego, kim naprawdę jesteśmy,
dlaczego jesteśmy właśnie tutaj i dokąd zmierzamy.
VIII
CZYNNIK ET

34. ODTWARZANIE ROSWELL


John Kettler

Amerykańska firma komputerowa walczy o prawo do


wykorzystywania technologii obcych

Pewna mała firma komputerowa zadała na swojej stronie internetowej pytanie,


na które ktoś nie chciał odpowiedzieć, i teraz walczy o przetrwanie i o prawo
ludzi do poznania prawdy. Firmą tą jest American Computer Company (ACC)
z Cranford w stanie New Jersey, kierowana przez pioniera designu
komputerowego Jacka Shulmana. W żartobliwie sformułowanym „co by było,
gdyby”, pytano, czy może tranzystor nie został wynaleziony w Bell Labs, lecz
znaleziony we wraku na miejscu tak zwanej katastrofy w Roswell, a następnie
przeanalizowany i odtworzony.
Shulman i jego współpracownicy są przekonani, że mają dowody – przede
wszystkim obszerny „notes laboratoryjny” – że taki proces wstecznej analizy
został przeprowadzony. Nabyty z anonimowego źródła „notes” opisuje
podobno ze szczegółami cały proces inżynieryjny, w którym Bell Labs
opracowało technologie pochodzące ze statku powietrznego, który rozbił się w
Roswell w 1947 roku, i uzyskało wiele patentów, obecnie należących do Bella i
innych wielkich graczy przemysłu lotniczego i komputerowego. Autentyczność
notesu, jak twierdzi ACC, została obiektywnie zweryfikowana przez
niezależnych specjalistów kryminalistyki. Firma utrzymuje też, że w
dokumentacji zawartej w notesie zidentyfikowano mnóstwo technologii, które
jeszcze nie zostały opracowane, i chce mieć prawo do ich wykorzystania.

34.1. Jack Shulman Prezes American Computer Company.

Co będzie, jeśli ACC udowodni, że Bell Labs nie wynalazły tranzystora, że


amerykański rząd po prostu znalazł wrak pełen dziwnych urządzeń,
zidentyfikował przeznaczenie i zasadę działania niektórych z nich, po czym
potajemnie i nielegalnie przekazał te technologie Bell Labs? Czy Bell Labs
odtworzyły proces powstawania tych urządzeń, opatentowały je jako własne i
zarobiły miliardy dolarów na ich produkcji?
Czy to znaczyłoby, że patenty zostały uzyskane nieuczciwie, podobnie jak
niezasłużona reputacja, a Nagrody Nobla przyznano za nieistniejące
przełomowe odkrycia naukowe? A co z samą katastrofą w Roswell?
Według oficjalnej wersji wydarzeń żaden statek obcych nie spadł na Ziemię.
A jednak istnieje mnóstwo przekonujących dowodów, że coś (niewiadomego
pochodzenia) się rozbiło, po czym zostało wydobyte i wykorzystane ze
względu na niesłychanie zaawansowane technologie.
Taki scenariusz potwierdza również niezależna relacja emerytowanego
pułkownika Philipa Corsa zamieszczona w jego niesamowitej książce The Day
After Roswell (Dzień po Roswell). Corso stwierdza wprost, że w 1961 roku
szef wojskowego pionu naukowego i badawczego, generał Trudeau, zlecił mu
dyskretnie dostarczyć do Bell Labs, IBM, Monsanto i innych firm nieznane
urządzenia i elementy wydobyte przez wojsko z wraku znalezionego w
Roswell. Firmy te miały przeanalizować otrzymane urządzenia, opracować
technologie i opatentować je jako swoje.

34.2. Emerytowany pułkownik Philip Corso, który w książce The Day After
Roswell opisał swój udział w spisku związanym z Roswell, zeznaje przed
Kongresem.

Dokładnie te kwestie stały się powodem zaciekłych ataków wymierzonych


w ACC. Firma (www.accpc.com), produkująca komputery osobiste, serwery
sieciowe i małe superkomputery, ma, jak mówi sam jej prezes Shulman,
„zwirtualizowaną strukturę korporacyjną”. Mówiąc najprościej, oznacza to, że
nieliczna kadra wysoko wykwalifikowanych specjalistów zajmuje się
projektowaniem, natomiast pozostałe zadania zleca się innym wykonawcom.
Jak mówią przedstawiciele ACC, po tym, jak padło pytanie o Roswell, firma
jest obiektem zaciekłych ataków, od napaści w Internecie po akty zagrażające
życiu. Były też włamania do siedziby firmy, na jej teren podrzucano
niedozwolone materiały, w biurze odebrano dziwaczny faks dotyczący jakiejś
nieznanej wcześniej platformy kosmicznej.
Motywem powtarzającym się we wszystkich tych atakach jest to, że ACC w
ogóle nie istnieje albo jest firmą tak małą i nieznaczącą, że nie należy zwracać
uwagi ani na nią, ani na jej szokujące odkrycia. Pierwszy zarzut można łatwo
obalić, ponieważ ACC jest notowana przez Dun and Bradstreet i ma licencję na
prowadzenie działalności w New Jersey. Przykładem drugiego zarzutu może
być wypowiedź przedstawiciela Sił Powietrznych USA, który stwierdził, że
ACC to „tylko jeden pokój w wielkim kompleksie biurowym”. W
rzeczywistości firma zajmuje zespół biur stanowiących jej główną siedzibę i
ma przedstawicielstwa w różnych miastach.
Inną metodą ataku jest zamieszczanie na stronach internetowych z całego
świata postów różnej treści, od irytujących po antysemickie obelgi pod
adresem samego Shulmana. Najwyraźniej ich celem jest oczernienie i
zdyskredytowanie ACC Shulmana.
Firma zareagowała agresywnie, podejmując intensywne śledztwo i stosując
środki zapobiegawcze, aby wykryć, udaremnić i prześledzić do źródła próby
włamań na jej serwery.
Uważnie monitorując wszystko, co się na jej temat pojawia w Internecie,
ACC błyskawicznie reaguje na wszelkie oszczerstwa i pomówienia. Radcy
prawni ACC tak intensywnie zajmowali się jedną ze stron internetowych, że jej
przedstawiciele w końcu poprosili o rozejm na prowadzonym przez ACC
forum poświęconym nauce i technologii obcych.
ACC oficjalnie twierdzi, że personel Lucent Technologies, amerykańskich
Sił Powietrznych i Wackenhut Security był w taki lub inny sposób związany z
tymi atakami. Szczegółowe informacje na ten temat można znaleźć na stronie
ACC poświęconej Roswell oraz na Alien Science and Technology Forum.
Osiemnastego marca 1998 roku przed sądem hrabstwa Union w New Jersey
firma wytoczyła proces o zniesławienie Lanowi Lamphere’owi i Windchaser
Inc. (akta nr UNN-L-1751-98). Lamphere’owi i Windchaser zarzuca się nie
tylko oczernianie ACC i Jacka Shulmana, ale również kierowanie pod ich
adresem zawoalowanych gróźb i podejmowanie działań zachęcających inne
osoby do aktów przemocy wobec Jacka Shulmana, pracowników ACC
najwyższego szczebla i ich rodzin. Obrońcy próbują doprowadzić do oddalenia
oskarżenia.
ACC walczy jednak z czymś więcej niż tylko domniemane oszczerstwa.
Firma twierdzi, że ma już przygotowany kolejny proces, tym razem przeciwko
Siłom Powietrznym, dotyczący zatajenia informacji związanych z katastrofą w
Roswell. Prawnicy zamierzają wykorzystać w sprawie przeciwko lotnictwu
jego własne przepisy. ACC uważa, że Siły Powietrzne mogły naruszyć prawo,
włączając pojazd z Roswell do jednego ze swoich tajnych programów
badawczych, projektu nazwanego „Silverbug”, w którego ramach zbudowano i
prawdopodobnie przetestowano wiele pojazdów latających w kształcie spodka,
z napędem turboodrzutowym.
Kilka lat temu człowiek, który przyjechał na pokaz lotniczy w bazie Nellis,
zobaczył pojazd Silverbug, kiedy skręcił w niewłaściwą drogę swoim dżipem,
pomalowanym na taki sam ciemnoniebieski kolor, jaki mają niektóre
samochody policji wojskowej. Tak zamaskowany podobno wjechał bez
przeszkód na strzeżony obszar w samą porę, by zobaczyć startujący z rykiem
silników srebrzysty dysk z przezroczystą kopułką, w której siedział pilot w
lotniczym kombinezonie.
Zamieszczony dalej rysunek, otrzymany przez ACC na mocy Freedom of
Information Act (FOIA – Ustawa o swobodnym dostępie do informacji)
niewątpliwie przedstawia coś podobnego do tego, co opisywał ten świadek.
Niestety, Siły Powietrzne jeszcze nie podały żadnych danych technicznych
tego niezwykłego pojazdu. Można jednak stwierdzić, że przypomina on
zarówno niemieckie projekty pojazdów w kształcie spodka (omówione w
numerze 7 „Atlantis Rising”), jak i pojazd Avro przedstawiony w numerze
magazynu „Life” z czerwca 1956 roku.
ACC będzie się domagać w procesie, by Siły Powietrzne ujawniły pojazd z
Roswell, szczątki jego załogi oraz wyniki przeprowadzonych analiz pojazdu i
ciał – o ile takowe istnieją. Jeśli wojsko wszystkiego się wyprze, to – jak
oczekuje ACC – będzie musiało przedstawić rzetelne i wyczerpujące
wyjaśnienie ogromnego programu zatajania wiadomości, przecieków i
dezinformacji, prowadzonego przez armię i rząd od 1947 roku. Oczywiście
takie wyjaśnienia będą musiały obejmować również wszelkie działania
podejmowane przeciwko obywatelom amerykańskim.
Tymczasem, przed wniesieniem sprawy do sądu, ACC działa drogami
administracyjnymi. Jak powiedział Jack Shulman, „sędziowie uwielbiają
odrzucać pozwy, jeśli wcześniej nie wyczerpie się wszystkich możliwości,
jakie daje Ustawa o swobodnym dostępie do informacji”[17].
Zauważył też, że doktor Peter Gersten i organizacja CAUS (Citizens against
UFO Secrecy – Obywatele przeciwko Zatajaniu UFO) przygotowali swój
przełomowy proces w sprawie Roswell przeciwko armii i Siłom Powietrznym,
kiedy ACC nie otrzymała od lotnictwa żadnej odpowiedzi na pytania zadane
przez publiczne środki przekazu.
ACC nigdy nie twierdziła, że statek z Roswell należał do obcych – mimo że
przypisuje się jej takie wypowiedzi – a jedynie to, że nie pochodził z Ziemi.
Wprawdzie takie ujęcie sprawy nie wyklucza obcego pochodzenia, lecz
równocześnie dopuszcza możliwość, że był owocem któregoś z tajnych
japońskich lub niemieckich programów badawczych z czasów II wojny
światowej albo dziełem naukowców zatrudnionych do pracy przymusowej lub
tych, którzy uciekli z Niemiec przed wojną.
4.3. Rysunek techniczny pojazdu Silverbug.

Bill McDonald, detektyw, którego rekonstrukcja pojazdu z Roswell stała się


podstawą popularnych modeli do składania, nie ma takich wątpliwości. Na
podstawie szczegółowych wywiadów z żyjącymi naocznymi świadkami,
łącznie z ludźmi z kontrwywiadu, którzy byli tam obecni, McDonald twierdzi,
że jest pewien, iż statek z Roswell został zbudowany przez pozaziemską
cywilizację – społeczeństwo, które straciło pięciu swoich członków wysłanych
na Ziemię, by przyjrzeli się naszym programom atomowym, będącym według
niego czymś w rodzaju „kosmicznego sygnału dymnego”. Kiedy opowiada o
pojeździe z Roswell i jego załodze, w jego głosie brzmi głęboki szacunek. Nie
używa terminu „obcy”. „To brzmi pogardliwie” – mówi.
ACC jest gotowa wdrożyć wiele nowych technologii, które jej naukowcy
odkryli na ponad 1000 stron „notesu laboratoryjnego”, a które przeoczono w
1947 roku.
Trzy z tych odkryć zostały już oficjalnie przedstawione: kondensator
transferowy, dla którego ACC zastrzegła nazwy handlowe TransCap i TCAP,
fotonitron oraz płynną pamięć magnetyczną.
TCAP jest podobno swego rodzaju elektroniczną komórką nerwową
pochodzącą z niemal czującego neurokomputera, który miał być zainstalowany
w pojeździe z Roswell. ACC twierdzi, że przygotowało masową produkcję
testowej wersji tego urządzenia, które w połączeniu z cyfrowym zasilaczem
zwiększa żywotność baterii o około 13% w specjalnej edycji produkowanych
ostatnio przez tę firmę notebookach Tiger i Pantera. Może się to wydawać
niewiele, lecz baterie w notebookach zazwyczaj wystarczają na zaledwie kilka
godzin. TCAP dobrze sprawdza się w takich zastosowaniach, ponieważ
wymaga niewielkiego napięcia i pracuje niemal bezstratnie, niczym
półprzewodnik działający w temperaturze pokojowej.
ACC wyprodukowała też i wprowadziła na rynek zestawy do projektowania
i zastosowania TCAP, przeznaczone zarówno dla małych, wyspecjalizowanych
firm, jak i przemysłowych gigantów. Czytelnicy, którzy chcieliby się
dowiedzieć więcej na ten temat, powinni zajrzeć na stronę ACC Roswell. ACC
nie sprzedaje tej technologii, lecz udziela na nią licencji do konkretnych
zastosowań.
O co całe to zamieszanie? A jakie korzyści finansowe odniosły Bell Labs
dzięki rzekomemu wynalezieniu tranzystora? A jeśli jakaś firma opracuje nowy
rodzaj pamięci, od 10 000 do 100 000 razy szybszej od stosowanych dzisiaj w
komputerach? Albo dyski SSD mogące pomieścić 90 gigabajtów danych,
mające wielkość żetonu? Taka ilość danych odpowiada 15 pełnometrażowym
filmom zapisanym w wysokiej jakości.
Ta technologia dopiero się rozwija, lecz już wzbudziła gwałtowne reakcje,
włącznie z ofertą odkupienia TCAP i innych urządzeń, jak podaje ACC, za 50
000 000 dolarów, pod warunkiem zniszczenia „notesu laboratoryjnego”. ACC
nie przyjęło tej propozycji, chociaż pieniądze bardzo by się jej przydały.
ACC musi stawiać czoło licznym wyzwaniom, począwszy od hord
potencjalnych nabywców, skończywszy na wielkich firmach i agencjach
rządowych przypisujących sobie prawa do TCAP i innych wynalazków.
Odpowiedź ACC była krótka: „Mogliście coś z tym zrobić od 1947 roku.
Idźcie do diabła!”
Fotonitron jest urządzeniem, które – jak opisuje Shulman – emituje zarówno
fotony, jak i mikrofale. Działa mniej więcej jak laserowy projektor
holograficzny, tyle że powstający obraz jest nie tylko trójwymiarowy, ale i
wykrywany przez radar. Możliwości militarnego zastosowania tego urządzenia
w wojnie psychologicznej i do obrony są niebywałe. Shulman utrzymuje, że
AFB Wrighta Pattersona posiada fotonitron i intensywnie go testuje. Nasze
pytania na ten temat skierowane do biura prasowego pozostały bez
odpowiedzi.
Płynna pamięć magnetyczna umożliwia stworzenie urządzeń do
przechowywania danych o niespotykanych wcześniej pojemnościach.
Najnowszym osiągnięciem w historii TCAP jest to, że ACC w końcu ustaliła,
jak to urządzenie działa, co stanowi nieodzowny wstęp do złożenia wniosku o
patent. Shulman powiedział w wywiadzie dla „Atlantis Rising”: „Wiemy, jak
to działa”. Wcześniej, 4 sierpnia 1997 roku, ACC ogłosiła zakończenie badań i
prac nad opartymi na TCAP urządzeniami Proto-Hyper-Storage. PHS I może
zastąpić dysk twardy o pojemności 8,4 GB; PHS II odpowiada dyskowi o
pojemności 90 GB!
Shulman podaje powody, dla których chce opatentować TCAP – poza
ochroną własności intelektualnej:
1. „Aby zobaczyć, czy rząd amerykański przestrzega przepisów prawa
patentowego dotyczących bezpieczeństwa narodowego (35 USC Sec. 181 1, 6,
97)”. Przepisy te pozwalają władzom arbitralnie utajnić wynalazek, niezależnie
od tego, jakie przeznaczenie przewidział dla niego autor.
2. Aby ustalić podstawy legalnego transferu takich technologii.
3. „Aby go chronić w czasie badań EPA Energy Star”. Wszystkie nowe
komputery muszą uzyskać certyfikat wydajności energetycznej. Otrzymanie
takiego certyfikatu wymaga dostarczenia władzom szczegółowej specyfikacji
komputera. Na czym polega problem? ACC twierdzi, że dzięki swojemu
śledztwu w sprawie Roswell odkryło, iż AT&T, jego gigantyczny i potężny
rywal, przez powiązania z firmą Lockheed Martin, która ma rządowy kontrakt
na program „Energy Star”, zyskało ogromny wpływ na proces przyznawania
certyfikatów. AT&T ma ponoć równie duże wpływy w urzędzie patentowym.
Krótko przed ukazaniem się tego tekstu w formie artykułu ACC ogłosiła, że
zamierza uruchomić produkcję, nie czekając na patent, i uniemożliwić
komukolwiek innemu opatentowanie technologii TCAP przez udostępnienie
jego pełnej dokumentacji. Śledztwo prowadzone przez ACC dawno
przekroczyło 10 000 wywiadów oraz 100 000 stron dokumentów i trwa do
dzisiaj mimo nieustających ataków ze strony rządu i przemysłu.
Jaka przyszłość czeka tę niewielką firmę? Czy uda jej się przetrwać w
starciu z wielkimi korporacjami i rządem?
Pośrodku tego wszystkiego znajduje się Jack Shulman, który nie kryje, że
spodziewa się jak najgorszego obrotu spraw. Chodzi o to, że ACC zamierza
opatentować nowe technologie i wprowadzić je na rynek, co grozi wielkim
imperiom finansowym miliardowymi stratami.
Martwi się? Prawdopodobnie tak. Czy strach go powstrzyma? „Nie tak
łatwo mnie przestraszyć” – mówi.
35. WALKA O TECHNOLOGIE OBCYCH
John Kettler

Jack Shulman nie ulega groźbom

W numerze 16 (1999) magazynu „Atlantis Rising” znalazł się artykuł, który


sprawiał wrażenie opowieści wyjętej wprost z serialu Z Archiwum X.
Zatytułowany Odtwarzanie Roswell (zamieszczony jako rozdział 34 tej
książki) opisywał historię małej amerykańskiej firmy komputerowej, American
Computer Company (ACC), której badania i odkrycia stanowią ogromne
zagrożenie dla interesów wielkich korporacji, rządu, świata nauki i wywiadu;
hakerzy z rządowych biur włamywali się na jej strony; dostawca usług
internetowych, Softnet, padł ofiarą hakerów; dyski, na których były
przechowywane dane ACC, zostały zniszczone. ACC i jej klienci byli celem
wszystkich możliwych nieczystych zagrań. Od prezesa ACC próbowano
wymusić 1 000 000 dolarów, wynajęto mafię, by zastraszyć firmę, członkom
zarządu grożono śmiercią. Fotografie i adresy ich dzieci zostały zamieszczone
w Internecie wraz z planem dnia każdego z nich, co było jawną zachętą do
porwania, a potencjalnym klientom firmy grożono i zastraszano ich. To
naprawdę poważna sprawa.
Co mogło sprowokować taki zmasowany, zaciekły atak i dlaczego wszystko
to ma klimat przypominający filmy Z Archiwum X? Być może coś w tym jest.
ACC przez pewien czas miała dostęp do tak zwanego notesu laboratoryjnego,
który otrzymała od wdowy po Jeffie Proskauerze. Notes ten został zbadany
przez wielu specjalistów. ACC wszczęła też wielkie śledztwo, które pochłonęło
prawie 1 000 000 dolarów, aby w niezależny sposób potwierdzić autentyczność
notesu i jego zdumiewającej historii lub je odrzucić. Jaka była historia notesu?
Podobno są to notatki dotyczące przeprowadzonych wspólnie przez Bell Labs i
IMB w 1947 roku analiz słynnego wraku z Roswell.
Dotychczas ujawniono tylko niewielką część zawartości notesu, lecz to, co
pokazano, wstrząsnęło do głębi pewnymi sektorami. Ujawniono, że tranzystor,
zgodnie z oficjalną wersją wynaleziony w Bell Labs przez Bardeena, Brattaina
i Shockleya, według notesu został „dostarczony” przez rząd do Bell Labs w
celu jego przeanalizowania i odtworzenia. Wynalazek ten przyniósł Nagrodę
Nobla, ogromną reputację naukową i korporacyjną, stos patentów i biliony
dolarów. Na nieszczęście dla wszystkich zainteresowanych dokładniejsze
zbadanie historii tranzystora ujawniło, że urządzenie, które miało być jego
pierwowzorem, było oparte na całkowicie innym podejściu technicznym, które
nigdy nie doprowadziłoby do powstania tranzystora.
Zastanówmy się przez chwilę nad wnioskami, jakie mogą wypływać z tych
ustaleń. Jeden z podstawowych i najważniejszych wynalazków współczesnej
cywilizacji technicznej może nie być nasz. Może być potajemnym transferem
pozaziemskiej technologii, dokładnie tak, jak opisał to wówczas emerytowany,
a dziś już nieżyjący podpułkownik armii amerykańskiej Philip Corso w swojej
fascynującej książce The Day After Roswell.

35.1. Inżynierowie Bardeen, Brattain i Shockley z Bell Labs, którym


przypisuje się wynalezienie tranzystora.
Twierdził on, że generał Trudeau, ówczesny szef pionu badawczego i
rozwojowego armii, zlecił mu „dyskretne” dostarczenie posiadanych przez
wojsko technologicznych skarbów odzyskanych z wraku z Roswell – takich jak
zaawansowane urządzenia noktowizyjne, superrozciągliwe włókna (kevlar) i
światłowody – do odpowiednich firm, które miały je opracować, opatentować
jako własne wynalazki i uruchomić ich produkcję. Podobny scenariusz miał
opisać w swojej wycofanej z wydawnictwa autobiografii szef IBM World
Trade Jerry Hartsell; tutaj mowa była o urządzeniach elektronicznych. IBM
World Trade to mało znana gałąź handlowa tej gigantycznej firmy. Jest tą
częścią IBM, która bezpośrednio prowadzi rozmowy z zagranicznymi rządami
i międzynarodowymi korporacjami.

35.2. Pierwszy tranzystor wynaleziony w 1947 roku.

Jeśli opisane powyżej zarzuty są prawdziwe, to cała historia współczesnej


nauki nie tylko stoi pod znakiem zapytania, ale wręcz może być jednym z
największych fałszerstw, jakie kiedykolwiek zostały popełnione. Czy może się
okazać, że geniusze nowoczesnej technologii byli niewiele lepsi od naukowych
hakerów z byłego Związku Radzieckiego, nagradzanych przez Stalina za
kopiowanie zachodnich wynalazków, których sami nie potrafili stworzyć?
To szokujące odkrycie stanowiło zaledwie początek dyskusji. W notesie
zostało opisane kolejne urządzenie, które przenosi nas do innego świata, w
którym słowo „przełomowy” stało się całkowicie nieadekwatne. Witajcie więc
w świecie kondensatora transferowego, TCAP, który wywołał burzę.
Szybki komputer PC ma zegar o częstotliwości 1,2 GHz, czyli 1,2 miliarda
cykli na sekundę. Brzmi to imponująco, jeśli weźmiemy pod uwagę, że
niniejszy tekst został napisany na komputerze z zegarem o częstotliwości 233
MHz, czyli zaledwie 233 000 000 cykli na sekundę. Ale pomyślmy, jak
potężny byłby komputer z zegarem o częstotliwości 12 THz? A jeśli byłoby to
50 THz? Takie urządzenia istnieją. ACC zbudowała i uruchomiła
czterofunkcyjny, programowalny kalkulator o częstotliwości 50 THz.
Lawrence Labs z Berkeley ma znacznie prymitywniejszą wersję takiego
urządzenia.
TCAP ma też mnóstwo innych zalet. Po pierwsze, nawet w obecnym
stadium rozwoju umożliwia uzyskanie niewiarygodnej gęstości zapisu
informacji – 90 gigabajtów, co odpowiada 15 pełnometrażowym filmom, w
elemencie wielkości żetonu. Poza tym TCAP jest w praktyce działającym w
temperaturze pokojowej nadprzewodnikiem o niemal zerowej stracie energii.
Do zasilania potrzebuje znikomej ilości energii, co stanowi doskonałą
wiadomość w epoce deficytu energetycznego i coraz liczniejszych urządzeń
elektronicznych. ACC umieściła kontroler zasilania oparty na jednej z
wczesnych wersji TCAP w swoich notebookach Tiger, co pozwoliło na
wydłużenie czasu pracy baterii o 13%. Może to nie wywierać wielkiego
wrażenia, dopóki nie uświadomimy sobie, że bateria w notebooku wystarcza na
zaledwie kilka godzin.

35.3. Wyprodukowana przez American Computer Company zaawansowana


płytka półprzewodnikowa TCAP (za zgodą American Computer Company).
W poprzednim rozdziale dowiedzieliśmy się, że ACC postanowiła
przystąpić do produkcji TCAP. Ale tutaj firma przygotowała dla swoich rywali
kolejną niespodziankę. Powołując się na Traktat o przestrzeni kosmicznej ONZ
z 1967 roku, który gwarantuje dostęp do wyników badania kosmosu wszystkim
państwom, a nie tylko garstce uprzywilejowanych, które stać na budowanie i
wysyłanie statków kosmicznych, ACC postanowiła umieścić szczegóły
techniczne i teoretyczne TCAP, będące „dziełem” w rozumieniu prawa
patentowego, w przestrzeni publicznej, tym samym uniemożliwiając
komukolwiek innemu opatentowanie go. Uzasadnieniem prawnym takiego
postępowania było to, że przeprowadzone przez ACC śledztwo, które
wymagało poniesienia ogromnych kosztów i przeprowadzenia ponad 10 000
wywiadów z różnymi ludźmi, wykazało, że oryginalna technologia TCAP
pochodziła ze źródła pozaziemskiego, a zatem podlega postanowieniom
traktatu. Nie znamy ani jednego przypadku, by komercyjna firma kiedykolwiek
wcześniej dobrowolnie zrezygnowała z opatentowania wynalazku o trudnej do
oszacowania wartości (tranzystor przyniósł bilionowe zyski) i udostępniła go
całej ludzkości.
Prace nad technologią TCAP nie zostały przerwane. ACC i jego partnerzy
radykalnie podwyższyli górną granicę wydajności urządzenia, równocześnie
znacznie zmniejszając jego rozmiary. Według dostępnych informacji
częstotliwość taktowania zegara TCAP wynosi obecnie, co wręcz
niewiarygodne, 2 000 000 gigaherców. O rozmiarach urządzenia decyduje to,
co musi dziać się wewnątrz niego, aby funkcjonowało poprawnie. Ponieważ
działanie TCAP polega na czasowych zmianach stanu orbitalnego elektronów
o ułamkową część orbity, można wywnioskować, że takie procesy nie
wymagają dużo miejsca ani czasu. To prawda. Ocenia się, że urządzenie może
mieć rozmiary submolekularne. Właśnie tak: kilka urządzeń może się zmieścić
w jednej cząsteczce! Możliwości TCAP jako urządzenia magazynującego dane
są równie oszałamiające; są pochodną liczby atomów oraz ich układu w
matrycy magazynującej. Co więcej, ACC ogłosiła niedawno, że TCAP może
być również używane do manipulowania światłem. Zatem wiązki odbitego
światła mogą odczytywać dane bezpośrednio z pamięci TCAP za
pośrednictwem światłowodów, co umożliwi bezpośrednią optyczną
komunikację między komputerami i niewyobrażalną wręcz szybkość TCAP.
Taki nowy typ TCAP nosi nazwę Interferonu Optycznego TCAP.
Wszystkie te dokonania drogo kosztowały ACC, która stała się ofiarą
kolejnej kampanii prześladowań, szczegółowo opisanej na Alien Science and
Technology Forum (www.aliensci.com). Na kampanię tę składają się
zamieszczane na tym samym forum oszczercze posty mające wprowadzić ludzi
w błąd i podważyć zaufanie do ACC, najścia i napaści (włamania, pozbawienie
dostępu do sieci, niszczenie routerów itd.) wymierzone są w ACC oraz jej
dostawców sprzętu i usług internetowych, a nawet różnego rodzaju
nieprzyjemności spotykające użytkowników forum. Na koniec wreszcie nie
bez znaczenia są obecna sytuacja ekonomiczna i jej wpływ na branżę
komputerową.
Każdy, kto śledzi doniesienia z Wall Street, wie, że na początku XXI wieku
doszło do poważnej recesji w biznesie komputerowym i sprzedaż spadła tak
dramatycznie, że dużo wielkich firm poniosło ogromne straty. Straty takie z
kolei doprowadziły do znacznych redukcji etatów.
Taka sytuacja ekonomiczna jest jeszcze trudniejsza dla małych firm, również
prywatnych, jak ACC, które w odróżnieniu od swoich wielkich rywali nie mają
dostępu do ogromnych zasobów i linii kredytowych. ACC, prowadząca
sprzedaż internetową przez liczne strony, otrzymała bolesny cios, kiedy została
nagle pozbawiona dostępu do sieci, gdyż jej dostawca DSL, Northpoint
Communications, zbankrutował, a jego akcje zostały wykupione za ułamek
wartości przez AT&T – firmę będącą spadkobiercą Bell Labs i jednym z
najzacieklejszych przeciwników ACC w wojnie o TCAP. (AT&T przypisuje
sobie prawa do TCAP). Te posunięcia nie tylko całkowicie zdezorganizowały
pracę ACC w New Jersey, ale również spowodowały odłączenie od sieci 600
000 klientów Northpoint w Kalifornii. Doprowadziło to do złożenia oficjalnej
skargi do Public Utilities Commission (PUC – Komisja Użyteczności
Publicznej) w Kalifornii, która zdecydowała, że AT&T nie ma prawa
arbitralnie wyłączać usługi i adaptować linii do swoich potrzeb. To była dobra
część wiadomości. Jednak dalszy ciąg okazał się już gorszy, ponieważ choć
decyzja PUC była najzupełniej słuszna, cała sytuacja była wynikiem
bankructwa firmy i PUC nie miała możliwości zastosowania żadnych sankcji.
Northpoint przestało istnieć, a zatem PUC nie miała kogo zmusić do dalszego
dostarczania usług internetowych.
Odłączenie od sieci zakłóciło funkcjonowanie ACC, lecz nie na długo.
Pojawiło się jednak nowe niebezpieczeństwo w postaci mafiosów z New Jersey
– prawdziwych odpowiedników bohaterów serialu Rodzina Soprano,
kryminalnej sagi o życiu mafijnych bossów z New Jersey.
„Biznes śmieciowy” mógł być przykrywką dla prawdziwej działalności
Tony’ego Soprano, ale Anthony Rotundo z rodziny de Cavalcante, który
według nagrań z podsłuchów ujawnionych przez FBI w czasie jego procesu
jest wielkim fanem tego filmu („Co za postacie! Świetna gra!”), najwyraźniej
miał mniej szczęścia i jego firma została uznana za organizację przestępczą,
kiedy pod koniec 1999 roku jego samego i 40 jego współpracowników
oskarżono o morderstwo, działalność spiskową, wymuszenia i hazard.
ACC utrzymuje, że mafia z New Jersey dopuściła się wobec niej
następujących przestępstw: wymuszeń, wielokrotnych oszustw finansowych,
wystawienia fałszywych czeków o wartości od 25 000 do 50 000 dolarów,
kradzieży pieniędzy i usług na wielką skalę, o wartości od 25 000 do 120 000
dolarów, oraz kradzieży komputerów, za które fasadowe firmy mafii po prostu
nie zapłaciły. Dokładniejsze zbadanie sprawy pozwoliło nieco uzupełnić ten
obraz.
Kiedy skontaktowałem się z Jackiem Shulmanem, prezesem i głównym
technologiem ACC, i zapytałem go wprost, czy jego firma wszczęła jakieś
procesy cywilne lub karne, usłyszałem: „Nie zamierzam odpowiadać na to
pytanie”. Dał mi do zrozumienia, że woli nie wypowiadać się na ten temat,
dopóki trwa śledztwo, zbieranie materiałów i przygotowywanie wniosku
procesowego.
Jack Shulman wysłał też sygnał ostrzegawczy do tych, którzy sądzą, że
czasy mafii się skończyły. „Mafia nie umarła; jest teraz po prostu znacznie
sprytniejsza. Dzisiaj znajduje zajęcie, zapewniając ochronę IBM i Merrillowi
Lynchowi. Jeszcze wczoraj to były tylko śmieci, ciężarówki i rozrywka!”
Nasze śledztwo wszystko to potwierdziło. Mafia zajęła się zaawansowanymi
technologiami, dodając do swoich tradycyjnych sfer działalności inwestycje w
finansowe przekręty na Wall Street, Internet (pornografię, hazard, oszustwa
online itd.), bankowość, handel bronią i nielegalny transfer technologii,
przemyt ludzi i inne przestępstwa.
Nowa mafia ma korporacyjną strukturę oraz międzynarodowe kontakty i
siatkę powiązań; to cechy międzynarodowych organizacji terrorystycznych,
które wywołały tak wielkie przerażenie władz. Tu sytuacja jest jednak znacznie
poważniejsza. Nowa mafia sama się finansuje, kupuje i sprzedaje urzędników i
działa z bezpiecznych baz rozsianych po całym świecie.
W artykule zatytułowanym New Face of the Mafia in Sicily. High-tech
Transformation – with Global Tentacles (Nowe oblicze mafii na Sycylii.
Transformacja technologiczna z globalnymi mackami) wydrukowanym w „San
Francisco Chronicle” 8 stycznia 2002 roku, a później udostępnionym online na
AmericanMafia.com, Frank Viviano opisuje powstanie nowej sycylijskiej
mafii, zwanej na Sycylii Cosa Nova (nowa sprawa, nowa organizacja).
Przestawia nową mafię, która odrodziła się z popiołów starej; jest ona tak
sprawna finansowo, że oficjalna gospodarka Sycylii jest w porównaniu z nią
Trzecim Światem, a wystarcza jej pieniędzy na utrzymywanie salonów
sprzedaży samochodów niemal na każdym rogu w niektórych dzielnicach
Palermo i na to, by Sycylia mogła przodować w konsumpcji niektórych
luksusowych towarów.
Ale jeszcze bardziej niepokojące – i związane z obawami Shulmana – jest
to, że w pewnym momencie ledwie udało się udaremnić przejęcie przez Cosa
Nova uniwersytetu w Mesynie. Jak pisze Viviano: „Osiemnastego października
setki włoskich policjantów w maskach i z bojowym ekwipunkiem wkroczyły
do uniwersytetu w Mesynie, jednej z głównych instytucji edukacyjnych
południowych Włoch. Kiedy kurz opadł, 79 pracowników oficjalnie oskarżono
o udział w zorganizowanej grupie przestępczej. W miarę rozwoju sprawy ta
liczba zapewne znacznie wzrośnie”.
Śledztwo wykazało, że mafia zmusiła aresztowanych, w większości
związanych z wydziałami nauk ścisłych i technologii, do współpracy
łapówkami, zastraszaniem i szantażem. Dalej w artykule autor wyjaśnia, że
takie opanowanie całego uniwersytetu, czemu władze zapobiegły niemal w
ostatniej chwili, było nieuniknionym rezultatem dobrych intencji i złej
gospodarki. Ludzie mafii, wykształceni na wyższych uczelniach, chcieli mieć
w swoim regionie zaawansowane technologie.
To fascynujące, że mimo agresji wielkich komercyjnych rywali, jawnych i
potajemnych ingerencji rządu (informacje na ten temat można znaleźć na
stronach internetowych Comp AmericaOnline.com: www.aliensci.com i
www.roswellinternet.com), prób odebrania firmie jej osiągnięć, mimo ataków
hakerów, mafii, trudnej sytuacji gospodarczej i nieustających napaści na
szefów firmy, włącznie z Jackiem Shulmanem, ACC nie przerywa prac nad
swoimi urządzeniami.
„Jeśli przypadkiem jesteś prawdziwą osobą, a nie jednym z aliasów
Shulmana, powinieneś poszukać (…) informacji o dziwacznym Jacku i
wyimaginowanym TCAP. Newsboy” (e-mail o takiej treści otrzymałem po
odwiedzeniu strony internetowej Comp AmericaOnline.com znanej jako
RoswellInternet.com).
IX
INNE WYMIARY

36. ODMIENNE STANY ŚWIADOMOŚCI


Patrick Marsolek

Najnowsze badania rzucają nowe światło na wewnętrzne


obszary ludzkiej świadomości

Być może widzieliście fotografie ludzi w transie, chodzących boso po


rozżarzonych do czerwoności węglach, które nie zostawiały nawet
zaczerwienienia na ich stopach? Być może słyszeliście, że zahipnotyzowana
osoba siedząca spokojnie na krześle nie czuje bólu, kiedy wbije się jej w rękę
igłę. Osoba taka może nawet mieć otwarte oczy i obserwować cały proces.
Tego rodzaju zjawiska często kojarzy się z transem i innymi odmiennymi
stanami świadomości.
Przez kilkaset lat zachodni myśliciele nie ufali takim stanom, jednak to
podejście być może ulega zmianie. Obecnie neurologowie, fizycy,
psychologowie i psychiatrzy, lekarze i parapsychologowie próbują zrozumieć
takie zjawiska i ocenić ich wartość.
Odmienny stan świadomości (ASC) jest zwykle definiowany jako każdy stan
umysłu, który jest postrzegany przez człowieka (również obserwatora) za
znacząco różny od normalnej, czuwającej świadomości. Pojęcie to może
obejmować różne stany, od zwyczajnych dziennych marzeń na jawie po
przeżycia mistycznej ekstazy i doświadczenia śmierci (patrz wykres poniżej).
Człowiek może poznać, że znajduje się w odmiennym stanie świadomości po
wielu oznakach: zmianach w myśleniu, zaburzonym poczuciu czasu, utracie
kontroli, zmianach w ekspresji emocjonalnej, w widzeniu i odczuwaniu
swojego ciała oraz zaburzeniach postrzegania.

36.1. Indyjski świątobliwy mąż przygotowuje się do głębokiej medytacji.

Wszystkie ASC są dewiacjami naszej normalnej świadomości. Charles Tart,


który w 1969 roku napisał książkę Altered States of Consciousness (Odmienne
stany świadomości), zaproponował, aby taką normalną świadomość nazwać
„transem konsensusowym”, ponieważ zazwyczaj to, jak postrzegamy
rzeczywistość, jest pochodną naszych wierzeń i uwarunkowań kulturowych.
Zawsze, gdy uznajemy jakieś przekonanie za absolutne lub niezmienne,
jesteśmy w transie. Fakt, że żyjemy w transie, może tłumaczyć, dlaczego tak
trudno nam zrozumieć trans i ASC. Zwolennicy wartości obu tych stanów i
sceptycy są mocno przekonani do słuszności swoich opinii na ten temat. Czy
poza wiarą jest jakiś sposób, żeby zrozumieć takie odmienne stany
świadomości? Przyjrzyjmy się kilku drogom naukowych dociekań, które
zestawiają to, co wiemy obiektywnie na temat mózgu, z tym, czego
dowiadujemy się subiektywnie przez własne przeżycia.
36.2. Schemat przedstawiający różne typy świadomości (za zgodą Patricka
Marsoleka).
Neurologowie zawsze uważali, że wszystko, co widzimy, słyszymy, czujemy
i myślimy, jest tworzone przez mózg. Niektórzy próbują odkryć neurologiczne
podłoże przeżyć duchowych i mistycznych. Doktor Andrew Newberg bada
osoby medytujące w stanach mistycznych, wstrzykując im w krytycznych
momentach radioaktywny znacznik do mózgów, które następnie fotografuje.
Zauważył on, że na zdjęciach wyróżniały się te obszary mózgu, które były
spokojniejsze: „Grupa neuronów w wyższym płacie ciemieniowym, u góry i z
tyłu mózgu, była wyraźnie ciemniejsza”. Region ten, zwany obszarem asocjacji
orientacyjnej, mówi nam, gdzie znajdujemy się w czasie i przestrzeni. Aby
funkcjonować, wymaga dostarczania danych sensorycznych. Kiedy w
niektórych odmiennych stanach świadomości uspokaja się, tracimy możliwość
rozróżnienia między nami samymi a światem; wszystko, splecione i połączone,
postrzegamy jako samych siebie.

36.3. Model cząsteczki LSD.

Ta aktywność, a właściwie brak aktywności pokazuje, jak funkcjonowanie


mózgu jest związane z takimi stanami. Czy to znaczy, że przeżywanie
odmiennych stanów świadomości ma charakter mechaniczny? Niekoniecznie.
Zastanówmy się, co by było, gdybyśmy sfotografowali nasz mózg, kiedy jemy
pomarańczę. Cała neurologiczna aktywność mózgu nie zaprzeczałaby realności
owocu. Jak mówi Newberg, „nie ma żadnego sposobu określenia, czy zmiany
neurologiczne związane z przeżyciami duchowymi wskazują, że mózg kreuje
te przeżycia (…) czy też postrzega jakąś duchową rzeczywistość”.
W badaniach o podobnym charakterze Michael Persinger z Laurentian
University w Kanadzie wykorzystuje urządzenie wytwarzające słabe pole
magnetyczne, które oddziałuje na płaty skroniowe badanych osób. W ten
sposób wywołuje u nich przeżycia, które są opisywane jako mistyczne,
pozacielesne lub nawet zjawy. W jednym z badanych przypadków okazało się,
że pojawienia się „Ducha Świętego” nawiedzającego nocami pewną kobietę
były wywołane przez zegar stojący na jej nocnym stoliku. „Impulsy
magnetyczne generowane przez zegar były podobne do kształtów, które
wywołują wstrząsy elektryczne u chorych na epilepsję szczurów i wrażliwych
ludzi”. W czasie innego eksperymentu dziennikarz, który widział wcześniej
ducha, opowiadał o „napadach lęku”, a nawet zobaczył coś, co podobno
przypominało jego wcześniejsze przeżycie. Persinger uważa, że tego rodzaju
eksperymenty mogą pomóc badaczom zrozumieć, jakie zmienne środowiskowe
powodują powstawanie takich zjawisk.
W jednym ze swoich artykułów Persinger podał dowód na potwierdzenie
swoich przypuszczeń. Skorelował przeżycia związane z pojawianiem się
Chrystusa i Marii w kanadyjskim mieście Marmora z bliskością odkrywkowej
kopalni magnetytu, która przestała być używana i została zalana wodą. Zwrócił
też uwagę, że epicentra lokalnych zaburzeń sejsmicznych również przesunęły
się bliżej kopalni. „Większość przesłań przypisywanych istotom duchowym
przez »wrażliwe« osoby następowała jeden lub dwa dni po wzmożonej
aktywności geomagnetycznej” – pisał. Najwyraźniej jego badania dostarczają
zwyczajnego, nieparanormalnego wyjaśnienia pewnych przeżyć duchowych.
Niektórzy badacze sądzą, że kiedy określone rejony w mózgu, na przykład
obszar orientacji, stają się spokojne, jest to przejawem regresji z wyższego
stanu funkcjonowania do bardziej prymitywnego, bezmyślnego, lecz
świadomego. Laurence O. McKinney pisze, że stan „percepcji oderwanej od
własnej osoby może być odbierany jako stan łaski przez pobożnego człowieka
z Zachodu, a jako samadhi lub satori przez hindusa lub buddystę”. Tyle że, jak
dodaje, jest to „w gruncie rzeczy stan niższej świadomości”. McKinney jest
przekonany, że takie doświadczenia mogą być pozytywne, że „świadomie
wywołane chwile łagodnej utraty ego są pouczające, a nie destrukcyjne,
ponieważ zostały osiągnięte celowo (…) za każdym razem, kiedy rozmyślnie
powtarzamy coś, co lubimy robić, pomagamy naszym powiększającym się
sieciom asocjacyjnej energii”. Czy takie stany są regresją do bardziej
prymitywnego funkcjonowania, która jest korzystna tylko dlatego, że zarządza
nią wyższa świadomość normalnego kognitywnego funkcjonowania?
Neurolog Rhawn Joseph nie zgadza się z takimi przypuszczeniami.
„Dlaczego układ limbiczny miałby wykształcić wyspecjalizowane neurony i
sieci neuronów (…) żeby doświadczać halucynacji duchów, aniołów oraz dusz
osób żywych i zmarłych, gdyby te byty nie miały żadnych podstaw w
rzeczywistości? Słyszymy, ponieważ istnieją dźwięki, które możemy odbierać,
i ponieważ wykształciliśmy wyspecjalizowaną tkankę mózgową, która te
informacje analizuje. Najpierw były dźwięki, a dopiero później wyewoluowały
specjalne komórki nerwowe, które mogły analizować wibracje, a jeszcze
później – dźwięki. Podobnie, gdyby nie istniało nic, co można by
kontemplować wizualnie, ewolucja nie obdarzyłaby nas oczami ani korą
wzrokową, która analizuje te informacje. Bodźce wzrokowe istniały wcześniej
niż neurony, które wyewoluowały, by przetwarzać te sygnały. Czy te same
ewolucyjne zasady nie powinny dotyczyć układu limbicznego i przeżyć
religijnych?”
Badania epileptyków prowadzone przez neurochirurga Wildera Penfielda
znacznie wzbogaciły nasze rozumienie związków między mózgiem a
umysłem. Penfield odkrył, że ponieważ w mózgu nie ma receptorów bólu,
może bezpośrednio stymulować mózg świadomego pacjenta. Oto przykład:
kiedy stymulował jeden punkt, pacjent poruszał ręką; przy stymulowaniu
innego punktu badany czuł smak cytryny. Penfield przeprowadził mnóstwo
eksperymentów, pokazując, że różnym doznaniom odpowiadają różne części
mózgu. Ustalił wprawdzie, że zawartość świadomości zależy w znacznym
stopniu od neuronowej aktywności mózgu, a aktywność ta „zawsze odbywa się
w dominującym i ogarniającym blasku autonomicznego umysłu”. Jakiś czas
później posunął się nawet do stwierdzenia, że wszystkie jego eksperymenty,
chociaż były oparte na założeniu, że to mózg generuje umysł, w rzeczywistości
dowiodły, że jest na odwrót.
Doktor Les Fehmi, psycholog i badacz neurofeedbacku z Princeton,
interesuje się również wartością subiektywnego doświadczenia i tym, co
wiemy o fizycznych mechanizmach działających w mózgu. Głosi zalety stanu
otwartego skupienia, na jaki wskazują synchroniczne częstotliwości fal alfa w
mózgu. Po raz pierwszy sam doświadczył tych częstotliwości fal alfa po próbie
zakończonej niepowodzeniem. „W chwili rezygnacji doznałem potężnego
uczucia rozczarowania. Na szczęście poddałem się, kiedy wciąż jeszcze byłem
podłączony do EEG i przyjmowałem feedback. Ze zdumieniem zauważyłem,
że w tym momencie fal alfa było pięciokrotnie więcej niż przed momentem
kapitulacji”. Kiedy nauczył się osiągać stan otwartego skupienia i wytwarzać
fale alfa, poczuł się „bardziej otwarty, lżejszy, swobodniejszy, bardziej
energiczny i spontaniczny. W ślad za tym poszła szersza perspektywa, która
pozwoliła mi doświadczyć pełniejszego i subtelniejszego zrozumienia. Z
czasem poczułem się bliżej związany z przeżyciami sensorycznymi, bardziej
intuicyjny…”
Fehmi zauważył, że wyobrażanie sobie przestrzeni jest jednym ze sposobów
zmuszenia mózgu do przejścia w stan otwartego skupienia. Stan ten jest
odbierany jako „ogromna trójwymiarowa przestrzeń, nicość, nieobecność,
cisza i bezczasowość. Nie tylko zakres naszej uwagi jest poszerzany, ale też
doświadczamy głębiej. Tak więc podłoże naszego przeżycia jest urealnione,
odbierane jako wyraźniejsze poczucie obecności, skupiona i ujednolicona
świadomość, tożsamość z ogromną, bezcechową świadomością, w której
unoszą się wszystkie obiekty, podobnie jak ja sam”. Ten opis brzmi
zastanawiająco podobnie do relacji osób medytujących, które wyciszyły obszar
orientacji w swoich mózgach. Jeśli macie ochotę, możecie spróbować
doświadczyć stanu otwartego skupienia. Czytając, bądźcie świadomi istnienia
odstępów między literami na stronie, kiedy zwracacie uwagę na słowa i ich
znaczenie. Czy możecie uświadomić sobie także przestrzeń między wami a
papierem? Czy równocześnie możecie sobie uświadamiać dźwięki wokół was?
Niech wszystko to będzie z wami, kiedy zwracacie uwagę na wyrazy i
znaczenie słów, które czytacie.
Fehmi jest przekonany, że sposób, w jaki zwracamy na coś uwagę, jest
istotny. Ktoś, kto pozostaje zawsze w stanie wąskiego skupienia, zacznie
doświadczać stresu, bez względu na to, na co kieruje uwagę. Fehmi był
nieustannie w stanie wąskiego skupienia i to właśnie dlatego przełom był dla
niego tak doniosły. W końcu poddał się i wszedł w stan otwartego skupienia.
Rozważania nad chronicznie wąskim stanem skupienia naszego społeczeństwa
mogą nam pomóc wyjaśnić zarówno powszechność używania narkotyków, jak
i fascynację medytacją oraz ekstatycznymi stanami duchowymi. Takie metody
pomogą nam złagodzić napięcie wynikające z chronicznie wąskiego stanu
skupienia w naszym transie konsensusowym.
Ulga, jaką przynosi zmiana zachodząca w naszej uwadze i świadomości, nie
sprowadza się wyłącznie do dobrego samopoczucia. Dowiedziono już, że
otwarte skupienie Fehmiego, transy hipnotyczne i inne ekstatyczne stany
prowadzą do ustąpienia wielu symptomów związanych ze stresem,
chronicznego bólu, bezsenności, a nawet chorób oczu i skóry. Ludzie, którzy
pozostawali w najwęższym stanie skupienia, mogą doświadczyć
najsilniejszych zmian. Przy nabraniu odpowiedniej wprawy u większości ludzi
może nastąpić trwała poprawa.
Chociaż wiele tych zmian jest subiektywnych i trudnych do zmierzenia,
niektóre badania wykazały, jak nasza uwaga może wywoływać fizyczne
zmiany w mózgu. Susan Greenfield wykazała, że wielkość hipokampów
londyńskich taksówkarzy wzrastała proporcjonalnie do czasu zatrudnienia – co
może mieć związek z ich zdolnością zapamiętywania. Wspomniała też o
podobnym przypadku, gdzie wykonywanie prostych ćwiczeń na pianinie przez
pięć dni wzmocniło obszar mózgu odpowiedzialny za palce. Jeszcze bardziej
zdumiewające jest to, że już samo wyobrażanie sobie ruchu wywołuje w
mózgu zmiany, które mogą być mierzone metodami fizycznymi.
Ponieważ jesteśmy w stanie udowodnić, że wyobraźnia zmienia strukturę
mózgu, tym łatwiej możemy uwierzyć, że odmienny stan świadomości może
generować inne zjawiska paranormalne. Umiejętność kontrolowania bólu, jaką
wykazują osoby chodzące po rozżarzonych węglach i zahipnotyzowane, może
być jedną z naturalnych, choć rzadko wykorzystywanych możliwości, jakie
daje połączenie ciała z umysłem. Parapsycholodzy Russell Targ i Jane Katra
twierdzą, że wzajemne powiązania istniejące w fizyce kwantowej stanowią
wyjaśnienie parapsychicznych zdolności, takich jak widzenie i leczenie na
odległość. Zdolność kontrolowania mózgu i umysłu stawia nas w
bezpośrednim kontakcie z doświadczeniem i zjawiskiem. Jest to w gruncie
rzeczy to samo, o czym mistycy opowiadali od tysięcy lat: że rozróżnienie
między ciałem i umysłem, między nami i innymi, a nawet między czasem i
przestrzenią są tylko iluzjami. Ćwiczenie uwagi Fehmiego w połączeniu z
medytacją i innymi praktykami zmieniającymi świadomość może mieć
większą siłę fizjologiczną i psychologiczną, niż sądziliśmy. Jak mówią Targ i
Katra, „wybór tego, gdzie skierujemy uwagę, jest naszą najważniejszą
swobodą. Nasz wybór podejścia i skupienia wpływa nie tylko na naszą
percepcję i przeżycia, ale także na przeżycia i zachowania innych”.
Jeśli próbowaliście wykorzystać swoją uwagę, by zmienić świadomość w
czasie czytania tego artykułu, możecie teraz odczuć, jak łatwo jest wprowadzać
w niej zmiany. Wasze przeżycia mogą się wydawać zupełnie niepodobne do
transu szamana lub chodzącego po ogniu, ale te zjawiska są ze sobą powiązane,
różnią się tylko stopniem nasilenia. Jeśli w pełni docenicie wartość tych
łagodniejszych stanów kontrolowanych, być może staniecie się bardziej
otwarci na stany bardziej odmienne, bardziej wam obce. Takie bardziej
ekstremalne stany były od tysiącleci wykorzystywane przez szamanów i
uzdrowicieli w celu zaspokajania istotnych potrzeb osobistych i społecznych.
Nawet naukowcy tacy jak Edison i Einstein korzystali z umiejętności
zapadania w naturalne stany transowe, które umożliwiały twórczy przełom.
Einstein powiedział nawet, że niektóre z jego równań nie wywodziły się z
badań ani obliczeń, lecz pochodziły od „bytów parapsychologicznych, jako
mniej lub bardziej wyraźne obrazy”.
Liczni mediatorzy, pacjenci leczeni hipnozą i praktycy otwartego skupienia,
którzy wykorzystują odmienne stany świadomości, twierdzą, że czują, że
dzięki temu mogą lepiej kontrolować swoje życie. Ich osobiste przeżycia z tych
stanów dają im elastyczność rozluźniającą kontrolę, jaką ma nad ich umysłami
trans konsensusowy. Sto lat temu William James powiedział: „Mistyczne
uczucie powiększenia, zjednoczenia i wyzwolenia samo w sobie nie ma
konkretnej treści intelektualnej. (…) Nie mamy zatem prawa wykorzystywać
go dla poparcia żadnego specyficznego systemu wierzeń”. Praca tych badaczy
studiujących funkcjonowanie mózgu i umysłu pomaga nam zrozumieć bez
potrzeby wierzenia. Nasza wiedza zarówno psychologiczna, jak i fizjologiczna
jest wartościowa. Świadomość, że nie musimy wierzyć lub być sceptykami,
żeby zgłębiać nasze stany świadomości z jaśniejszym i bardziej elastycznym
umysłem, działa wyzwalająco. To, co odkryjemy, może nam sprawić
przyjemność, a nawet nas zaskoczyć.
37. W POSZUKIWANIU JEDNOLITEGO
POLA
Cynthia Logan

Lynne McTaggart śledzi najdziwniejsze na świecie


poszukiwania sekretnej siły

Dziennikarka Lynne McTaggart może wyglądać jak skrzat (mogłaby zagrać


Piotrusia Pana, Dzwoneczek lub Pucka w Śnie nocy letniej), lecz niech was nie
zmyli jej łobuzerski uśmiech. Jej wielkie oczy patrzą uważnie, widząc to,
czego inni nie dostrzegają. Żywe zainteresowanie mnóstwem najróżniejszych
spraw w połączeniu z wrodzoną inteligencją, determinacją i umiejętnością
przekazywania w prosty sposób skomplikowanych informacji składają się na
profil zawodowy, który doskonale służy jej (a także czytelnikom). Poza tym
zawsze jest gotowa wcielać się w różne role. W latach 70. udawała niezamężną
matkę, zbierając materiały do swojej pierwszej książki The Baby Brokers: The
Marketing of White Babies in America (Sprzedawcy niemowląt: handel białymi
dziećmi w Ameryce), w której ujawniła rynek nielegalnych adopcji w Stanach
Zjednoczonych. „Kilka lat zajęło mi odkrywanie międzynarodowych kręgów
handlujących dziećmi” – opowiada o sprawie, która zniechęciłaby mniej
upartego reportera. Jej następna książka What Doctors Don’t Tell You (Czego
lekarze wam nie mówią) odsłania praktyki medycznego establishmentu, o
których wolelibyście nie wiedzieć, najnowsza zaś, The Field: The Quest for the
Secret Force of the Universe (Pole: poszukiwanie sekretnej siły wszechświata),
opisuje rewolucyjne odkrycia naukowe, które mogą na zawsze odmienić wasze
życie.
Zainteresowana pisaniem od siódmego roku życia, McTaggart pamięta, jak
wielkie wrażenie wywarli na niej dziennikarze Bob Woodward i Carl
Bernstein, autorzy Wszystkich ludzi prezydenta, którzy ujawnili aferę
Watergate. „Jako nastolatka obserwowałam, jak rozprawili się z prezydentem –
to uświadomiło mi potęgę prasy i obowiązek gruntownego badania spraw, żeby
strzec praw obywatelskich”. Urodzona w Ridgewood w stanie New Jersey,
McTaggart zawsze lubiła ciekawe historie i pozostawała pod wpływem Toma
Wolfa i Joan Didion, którzy – jak mówi – potrafią łączyć narrację z faktami,
dokładnym przygotowaniem materiału i „wyczerpującą relacją”. Po studiach w
Medical School of Journalism na Northwestern University przeniosła się do
Bennington College, gdzie studiowała literaturę i skorzystała z 9-
tygodniowych praktyk dziennikarskich. „Pracowałam jako asystentka
redakcyjna w »Playboyu« w czasach, kiedy drukowali dobre reportaże. To był
początek lat 70., wtedy nie brakowało wielkich, przełomowych tematów. Rok
później pracowałam dla »Atlantic Monthly« – dwa zupełnie odmienne
doświadczenia!” Po ukończeniu studiów McTaggart była zatrudniona jako
kierownik produkcji w syndykacie „Chicago Tribune/New York News” i
pisywała do „Saturday Review”. „Kręciły mnie historie o zdrowiu – mówi. –
Zostałam holistyczym detektywem”.

37. 1. Pisarka i badaczka Lynn McTaggart.


Kiedy w połowie lat 80. przeprowadziła się do Anglii, zapadła na tajemniczą
chorobę i postanowiła wykorzystać swoje detektywistyczne talenty. „Przeszłam
całą drogę od zwykłych lekarzy po obrzeża medycyny alternatywnej i nikt nie
był w stanie mnie wyleczyć – wspomina. – Zrozumiałam, że muszę sama
ruszyć na poszukiwania i znaleźć kogoś, kto mi pomoże”. Szczęśliwie trafiła
na pioniera medycyny żywieniowej. „Zaczęliśmy współpracować, żeby
wyleczyć moją dolegliwość” (drożdżycę, zakażenie grzybem Candida
albicans, dzisiaj dobrze znaną). Wraz ze swoim mężem i partnerem
biznesowym, Bryanem Hubbardem, McTaggart zaczęła wydawać czasopismo
„What Doctors Don’t Tell You” (Czego lekarze wam nie mówią, w 1999 roku
ukazała się książka pod tym samym tytułem), wciąż dostępne i cieszące się
niezmierną popularnością. „Jest bardzo dokładnie przygotowywane – mówi. –
Przeglądamy literaturę medyczną; jest w niej mnóstwo historii o tym, jak
narzędzia stosowane przez lekarzy nie działają”. Publikują też czasopismo
„PROOF!”, prezentujące dowody na skuteczność medycyny alternatywnej.
„Badamy alternatywną medycynę z taką samą skrupulatnością, z jaką
przyglądamy się medycynie konwencjonalnej” – zapewnia. Badania te
obejmują wysyłanie „markowych” produktów do niezależnych laboratoriów,
aby ustalić, czy są rzeczywiście tym, czym mają być według producentów.
„Wygląda na to, że jesteśmy czymś w rodzaju małej encyklopedii tego, co
działa, a co nie” – komentuje McTaggart rosnące zainteresowanie swoim
czasopismem.
W swojej pracy McTaggart nieustannie „napotyka solidne dowody
potwierdzające działanie homeopatii, akupunktury i uzdrawiania duchowego,
dostarczane przez rzetelne naukowe studia”. Choć wierzy w
alternatywną/komplementarną medycynę, zastanawia się, skąd pochodzą
„subtelne energie” i czy istnieje coś takiego, jak ludzkie pole energetyczne.
Przypuszcza, że „jeśli coś takiego jak homeopatia czy leczenie na odległość
działa, to zaprzecza wszystkim naszym wyobrażeniom rzeczywistości.
Tkwiący we mnie niedowiarek nie był usatysfakcjonowany”. Dlatego
postanowiła skierować swoje nieprzeciętne talenty ku nauce, zdobyła „bardzo
znaczące wsparcie” giganta wydawniczego HarperCollins („jeszcze przed
wydaniem sprzedaliśmy książkę w trzech krajach”), po czym zaczęła się
spotykać i rozmawiać z 50 czołowymi naukowcami. „Na początku to było
moje prywatne śledztwo, żeby się przekonać, czy jakiekolwiek prace naukowe
mogą dostarczyć wyjaśnienia. Podróżowałam po świecie, spotykałam się z
fizykami i najwybitniejszymi naukowcami w Stanach Zjednoczonych, Rosji,
Niemczech, we Francji, w Anglii oraz Ameryce Środkowej i Południowej. Ich
teorie i eksperymenty tworzą nową naukę, radykalnie nową wizję świata”.
Chodziła na spotkania, czytała czasopisma, zapoznawała się z ich
koncepcjami (co wymagało przeczytania i zrozumienia setek naukowych
książek i artykułów!), uczyła się ich slangu. „Większość naukowców nie lubi
wychodzić poza swoje dane z eksperymentów i niechętnie dokonuje syntezy –
zauważyła. – Poruszają się bardzo ostrożnie i często trudno jest im dojrzeć
szerszy obraz. Porozumiewają się równaniami, językiem fizyki. Ja chciałam
opowiedzieć ich historie i przemycić w nich informacje naukowe”. Książka
The Field: The Quest for the Secret Force of the Universe stanowi jedną z
pierwszych prób podsumowania rozproszonych wyników różnych badań i
zestawienia ich w spójną całość. Jak mówi autor książek popularnonaukowych
doktor Wayne W. Dyer, „McTaggart przedstawia naukowe dowody na to,
czego mistrzowie duchowi uczyli nas od stuleci”.
„Pole”, o którym mowa, to pole punktu zerowego (ZPF – zero-point field),
subatomowa sfera energii kwantowej istniejąca w tym, co dotychczas
uważaliśmy za próżnię, pustą przestrzeń. (W rzeczywistości naukowcy
wiedzieli o czynniku ZPF, lecz wyłączali z obliczeń tę dodatkową energię
kwantową, ponieważ uważali ją za nieistotną). To jest właśnie „jednolite pole”,
o którym mówił Deepak Chopra i które, jak wyjaśnia McTaggart, przypomina
nieco Moc z Gwiezdnych wojen. Składa się z mikroruchów wszystkich cząstek
we wszechświecie, jest ogromnym, niewyczerpanym, potężnie naładowanym
źródłem energii zawieszonym w pustej przestrzeni wokół nas. „Aby dać pewne
pojęcie o energii tej siły – wyjaśnia McTaggart (której praktyczne, pomysłowe
analogie dają solidny punkt oparcia czytelnikom jej książki) – energia jednego
jarda sześciennego »pustej« przestrzeni wystarczyłaby do zagotowania wody
we wszystkich oceanach świata”. Wobec zagrażającego nam kryzysu
energetycznego naukowcy z czołowych uniwersytetów, takich jak Princeton i
Stanford, oraz z wielu prestiżowych instytucji w całej Europie docenili
potencjał pola punktu zerowego.
Astrofizycy nazwali pole punktu zerowego „darmowym kosmicznym
lunchem”. Jeśli udałoby się opanować to niewyczerpane źródło energii,
bylibyśmy w stanie zbudować antygrawitacyjne napędy WARP i samochody,
które poruszałyby się bez paliwa ropopochodnego. W przewidywalnej
przyszłości moglibyśmy podróżować poza Układ Słoneczny – i NASA, i
British Aerospace badają możliwości odzyskiwania energii w przestrzeni
kosmicznej. Poza tym, jak zauważa McTaggart, mały zły facecik w filmie
Iniemamocni wspomina o energii punktu zerowego! Ważniejsze jednak jest to,
że jej zdaniem istnienie pola punktu zerowego wskazuje, iż cała materia we
wszechświecie jest ze sobą powiązana falami kwantowymi, które rozchodzą się
w czasie i przestrzeni i mogą się przemieszczać bez końca, łącząc dowolny
punkt wszechświata z każdym innym. Niczym niewidzialna sieć pole łączy
wszystko we wszechświecie. „Koncepcja pola może stanowić naukowe
wyjaśnienie duchowego przekonania, że jest coś takiego jak siła życiowa”.
Taką możliwość przyjmuje z zadowoleniem: „To tak, jakby na najniższym
poziomie rzeczywistości pamięć wszechświata była zawarta w pustej
przestrzeni, z którą każdy z nas ma bezpośredni kontakt”. Ta wizja jest
znacznie bardziej krzepiąca niż redukcjonistyczny, separatystyczny
paradygmat, który przejęliśmy z nowożytnej tradycyjnej nauki. Choć pisząc
The Field, McTaggart poruszała się dość pewnie wśród nowoczesnych
koncepcji naukowych, jednak było kilka przeszkód, które musiała pokonać.
„Najtrudniejszą koncepcją, jaką musiałam zrozumieć, było założenie, że to
gigantyczne pole energii działa poza czasem i przestrzenią i że ludzie mogą
wpływać na otaczający ich świat poza czasem i przestrzenią. Wydawałoby się,
że ponieważ cząstki subatomowe oddziałują w czasie i przestrzeni, to samo
dotyczy większej materii, która się z nich składa. Koncepcję absolutnego czasu
i przestrzeni zastąpiono prawdziwszym obrazem wszechświata istniejącego w
jednym wielkim »tutaj«, gdzie »tutaj« oznacza cały czas i całą przestrzeń w
jednej chwili”.
Na najbardziej podstawowym poziomie, pisze McTaggart, „nie jesteśmy
reakcją chemiczną, lecz ładunkiem energetycznym. Wszystko, co żyje, jest
skupiskiem energii w polu energetycznym (…) to pulsujące pole energii jest
główną jednostką napędową naszego bytu i naszej świadomości, alfą i omegą
naszej egzystencji”. Innymi słowy, pole jest naszym mózgiem, sercem i
pamięcią. Wielu naukowców przypuszcza dzisiaj, że ludzki mózg przypomina
raczej radio niż komputer. Badania, które przeprowadziła sama McTaggart,
wskazują, że „nadmiar bodźców środowiskowych zatyka to radio, blokując
mechanizm odbiorczy”. Zwraca też uwagę na powiązania między
zanieczyszczeniem środowiska a utratą pamięci. „Wiele pestycydów wywiera
negatywny wpływ na mózg (…) i istnieje spora zależność między rtęcią w
amalgamatowych wypełnieniach dentystycznych a chorobą Alzheimera”.
Spośród wszystkich fizycznych i metafizycznych implikacji tych licznych
odkryć żadne nie są dla McTaggart tak ekscytujące jak te, które dotyczą zmian
w opiece zdrowotnej. W końcu jest to jej pasja. „Za 60 lat pomysł stosowania
leków lub zabiegów chirurgicznych, by kogoś wyleczyć, będzie uważany za
barbarzyństwo” – twierdzi. Jej zdaniem będziemy umieli manipulować ludzką
energią kwantową, co wielu czołowych naukowców próbuje robić już dzisiaj,
stosując najnowocześniejsze techniki. Wspomina o grupie francuskich lekarzy,
którzy na podstawie częstotliwości molekularnych identyfikują bakterie i
patogeny, oraz o uczonych niemieckich, mierzących emisję kwantową w celu
określenia jakości pożywienia.
Dom McTaggart i Hubbarda znajduje się niedaleko Wimbledonu, gdzie
McTaggart, jak sama mówi, „raczej wysportowana”, bardzo lubi jeździć na
rowerze i pływać. Mają dwie córki, Caitlin i Anyę, są ze sobą bardzo blisko
związani. „W weekendy nie pracujemy – opowiada McTaggart. – Mnóstwo
rzeczy robimy razem”. Ich dietę złożoną z pełnej, nieprzetworzonej,
organicznej żywności uzupełniają czasami chińskie dania i (dla rodziców)
kilka butelek wina na tydzień. „Wierzymy w czynnik zabawy – mówi ze
śmiechem. – Dość rygorystycznie przestrzegam tego, żeby nie używać w domu
pszenicy. Przyjmujemy sporo suplementów, ponieważ są przekonujące dowody
na to, że pokarm nie ma takich wartości odżywczych jak kiedyś”.
Ostatnio ona, Hubbard i ich firma WDDTY zainicjowali Health Freedom
Movement (Ruch Wolności Zdrowia) – organizację non profit walczącą
przeciwko europejskim i międzynarodowym prawom zagrażającym swobodzie
wyboru w kwestiach medycyny naturalnej. Podobnie jak rodzina królewska,
dbają o zdrowie, sięgając po homeopatię i akupunkturę. „Alternatywne terapie
mają się w Anglii doskonale i rozwijają się” – opowiada McTaggart, której
dentysta nie tylko unika stosowania szkodliwych plomb zawierających rtęć, ale
też rozumie chiński system meridianów i związek między nimi a zębami. „W
tym kraju wolno być ekscentrykiem – mam do wyboru zdumiewającą sieć
alternatywnych medyków”. Według McTaggart w Anglii więcej ludzi chodzi
do praktyków medycyny alternatywnej niż do konwencjonalnych lekarzy, a
jedna trzecia Brytyjczyków używa w swoich domach nietoksycznych środków
czyszczących. „Brytyjski system medyczny bankrutuje, ponieważ wszyscy
wierzą, że mogą mieć opiekę zdrowotną za darmo – mówi. – To wspaniale
mieć opiekę dla wszystkich, ale kolejki są bardzo długie”.
Inne kolejki natomiast cieszą McTaggart – te, które ustawiały się po bilety
na niezależny film What the Bleep Do We Know!? (Co my do pika właściwie
wiemy?) wszędzie tam, gdzie był wyświetlany. Jej zdaniem jest to kolejna
oznaka pozytywnej zmiany zachodzącej w świadomości społeczeństwa. Film
ten zapoznaje widzów z możliwościami i implikacjami płynącymi z fizyki
kwantowej oraz prezentuje wywiady z czołowymi ekspertami i naukowcami –
a tego chciałaby widzieć jak najwięcej.
38. POŁĄCZENIE UMYSŁU Z MATERIĄ
John Kettler

Czy poszukiwany od dawna naukowy dowód został w końcu


znaleziony 11 września 2001 roku?

Metafizycy, okultyści, a także wielu teologów od dawna twierdziło, że nie ma


czegoś takiego jak myśl: myśl jest rzeczą i wywiera realny wpływ. Obecnie
również część fizyków zaczyna podzielać ten pogląd. W kręgach
ezoterycznych i teologicznych trafiamy na niekończące się ostrzeżenia przed
nieostrożnym myśleniem, myślami źle ukierunkowanymi i używanymi w
niecnych celach. Widzimy kolejne dziedziny wiedzy i praktyki tworzone po to,
by najpierw umożliwić człowiekowi koncentrację, oczyścić umysł, a następnie
nauczyć skupienia na pożądanych myślach, a nawet kontemplacji pustki –
stanu całkowicie pozbawionego myśli, wyciszonego i pustego umysłu.
Na przeciwległym krańcu widzimy silnie pobudzony, podekscytowany
umysł masowy, umysł, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że
jest spokojny i skupiony. Właśnie ten umysł, czy to występujący naturalnie,
czy sztucznie stworzony, stanowi domenę polityków, propagandzistów, agencji
reklamowych, firm zajmujących się public relations, artystów i wszelkiego
rodzaju oraz klasy specjalistów od zdrowia psychicznego, nie wspominając o
niezliczonych tajnych agentach działających dla najróżniejszych rządów,
organizacji i osób. Co ciekawe, obszar ten okazał się też niespodziewanie
niezmiernie obiecującą dziedziną badań psychotronicznych nad zbiorowiskami
ludzkimi.
Dlaczego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, najpierw musimy przyjrzeć się
temu, jak badania psychotroniczne były prowadzone dawno temu i jaką drogę
przeszły od tamtego czasu.
Przypadkowe liczby i psychotronika
Warunkiem osiągnięcia wielkiego celu, do którego dążą badania nad
zjawiskami psychicznymi – zdobycia powtarzalnego, udokumentowanego
dowodu ich istnienia – jest opracowanie eksperymentu na tyle szczelnego pod
każdym względem, by dało się wykluczyć wszelkie inne źródła potencjalnych
błędów, przypadkowe lub nie. W tym celu wciąż trwają prace nad
zbudowaniem naprawdę przypadkowego generowania zdarzeń, które następnie
można by wykorzystać w rygorystycznych badaniach statystycznych, aby
potwierdzić zjawiska psychotroniczne przez sprawdzenie, czy osoby
poddawane testom potrafią te zdarzenia przewidzieć lub wręcz wpływać na nie.
Pierwsze prace, prowadzone przez takich pionierów, jak J.B. Rhine z Duke
University, polegały na ręcznym rzucaniu monetą i ciągnięciu kart – czynności
te później zostały zautomatyzowane, a w końcu skomputeryzowane. Badania te
doprowadziły też do opracowania dobrze wszystkim znanych kart Zenera, z
gwiazdami, krzyżami i tak dalej, które miały dać osobie biorącej udział w
eksperymencie i próbującej telepatycznie „przesłać” karty wyrazisty mentalny
obraz kierowany do osoby „odbierającej” przekaz.
Wszystko zmieniło się jednak wraz z pojawieniem się komputerów, które
pozwoliły znacznie zwiększyć szybkość i liczbę przeprowadzanych testów, a
także tempo analizowania uzyskanych danych metodami statystycznymi.
Komputery wykorzystywały generatory przypadkowych liczb (RNG), lecz
wkrótce okazało się, że numeryczne „jądro” kierujące sekwencją RNG samo
wpływało na przypadkowość generowanych liczb. Taka sytuacja spowodowała
rozpoczęcie poszukiwania naprawdę przypadkowych zjawisk, które dałoby się
wykorzystać w dalszych badaniach. Jednym z takich zjawisk okazał się rozpad
materiałów radioaktywnych.
Wiele lat temu publiczna telewizja Nova TV nadała program o
psychotronice, w którym użyto RNG opartego na rozpadzie radioaktywnym.
Generator decydował o tym, w którą stronę będzie biec światło w pierścieniu
jednostek świetlnych. Tempo rozpadu materiału radioaktywnego jest znane,
lecz nie było wiadomo, w którym dokładnie momencie nastąpi kolejny epizod
rozpadu. Właśnie te nieznane wcześniej momenty przypadkowo „kierowały”
światło wokół pierścienia zgodnie z ruchem wskazówek zegara lub przeciwnie
do niego.
Materiały radioaktywne mają wiele wad wynikających ze względów
bezpieczeństwa, prawnych i administracyjnych, dlatego ostatnio badacze
zaczęli używać specjalistycznych, elektromagnetycznie ekranowanych
generatorów wykorzystujących kilka różnych zjawisk (między innymi szum
rezystorowy i tuneling kwantowy) jako czynnik uruchamiający generowanie
liczb. Istnieje około 50 takich urządzeń używanych na całym świecie do badań
naukowych prowadzonych pod egidą „Global Consciousness Project” (GCP –
Projekt Globalna Świadomość), których wyniki cały czas skrupulatnie się
sprawdza. Teoretycznie są one całkowicie wolne od ingerencji człowieka,
kiedy działają poprawnie, lecz kilka traumatycznych wydarzeń pokazało w
ogromnej skali, czego całe pokolenia badaczy nie powinny robić w swoich
laboratoriach – stosować wpływu skupionej świadomości na realny świat.
W tym właśnie wpływie, odpowiednio rozumianym, leży esencja metafizyki,
rytualna magia (której nie należy mylić ze sztuczkami magicznymi) i modlitwa
– stosowanie samej tylko energii myśli, by wywierać wpływ na ziemską
rzeczywistość. Teraz powinniśmy poznać Deana Radina z założonego przez
byłego astronautę Edgara Mitchella Instytutu Studiów Noetycznych (Institute
of Noetic Studies) w Petaluma w Kalifornii oraz z jego zdumiewającym
artykułem Exploring Relationships Between Physical Events and Mass Human
Attention: Asking for Whom the Bell Tolls (Badania związków pomiędzy
wydarzeniami fizycznymi a powszechną uwagą: Pytanie, komu bije dzwon)
zamieszczonym w „Journal of Scientific Exploration” (R. 16, nr 4 [zima 2003],
s. 533–547), który może nam dostarczyć od dawna poszukiwanego dowodu na
istnienie zjawisk psychotronicznych.
38.1. Dean Radin, naukowiec z Institute of Noetic Studies i badacz zjawisk
parapsychicznych.

Kiedy RNG oszalały


Wspomniany artykuł Radina jest ostatnim z wielu publikacji na temat
powiązań między umysłem a materią. Wcześniejsze prace były ukierunkowane
na badanie efektów występujących przed „zdarzeniami związanymi z jednolitą
lub silnie skoncentrowaną grupą” wytwarzanymi przez „oparte na
elektronicznych zakłóceniach generatory przypadkowych liczb (RNG)”, w
czasie tych zdarzeń i po nich.
Jego konkluzje mogą zaskakiwać: „Wyniki badań wskazują generalnie, że
umysł i materia są ze sobą powiązane w jakiś fundamentalny sposób, a
konkretnie, że skupiona uwaga mentalna w grupach jest związana z
negentropicznymi (nieprzypadkowymi) fluktuacjami w strumieniach
całkowicie przypadkowych danych”. Innymi słowy, skupiona grupowa uwaga
prawdopodobnie wywiera wpływ na przypadkowość zdarzeń generowanych
przez RNG, co teoretycznie jest niemożliwe ze względu na budowę i
zastosowanie samych generatorów.

38.2. Ten wykres ilustruje podwójne prawdopodobieństwo, któremu


towarzyszy wygładzony wynik Z na osi różnic. Mniej więcej w czasie ataków
widać niebywały skok wykresu, poprzedzany przez znaczne odchylenia
poprzedzające uderzenie pierwszego samolotu w World Trade Center. Jego
środek ważony przypada na godzinę 6.10, co odpowiada szczytowej wartości
Z. Drugi skok wykresu nastąpił około siedmiu godzin później, a jego środek
ważony przypada mniej więcej na godzinę 13.00. Zera na osi X wskazują
początek doby (za zgodą Society for Scientific Exploration).

Trudno sobie wyobrazić lepszy sprawdzian tego przypuszczenia niż to, co


spotkało Stany Zjednoczone i resztę świata (około 70 krajów straciło swoich
obywateli, kiedy runęły wieże World Trade Center) 11 września 2001 roku,
kiedy niemal w jednej chwili nastąpiły tysiące tragicznych śmierci i
niewiarygodne zniszczenia. Dean Radin przypuszczał, że taka katastrofa może
mieć wpływ na strumienie danych RNG, i okazało się, że miał rację.
Przeprowadzone przez niego drobiazgowe analizy wykazały, że 11 września
doszło do największego epizodu negentropicznego, jaki wystąpił w ciągu
całego 2001 roku. Co więcej, nie wydarzyło się to w kilku odosobnionych
RNG, lecz zostało odnotowane w całej sieci o ogólnoświatowym zasięgu po
zbadaniu kilku źle funkcjonujących generatorów. Analizie poddano tylko te
urządzenia, które działały w granicach swoich prawidłowych parametrów. Aby
dane mogły zostać zaakceptowane, każde urządzenie poddano serii
rygorystycznych testów, łącznie z testem kalibracyjnym składającym się z
miliona 200-bitowych prób”.
Jedna rzecz to twierdzić, że 11 września wystąpił najpotężniejszy epizod
negentropiczny zmierzony przez „Global Consciousness Project” w całym
2001 roku. Inna sprawa, skoro wiarygodność dowodu zależy od ogromnej
liczby drobiazgowych analiz statystycznych, to mówić, że wydarzenie
spowodowało zaobserwowany efekt, gdyż w grę równie dobrze mogły
wchodzić także inne czynniki. Czy na przykład badacze wybrali czas trwania
zdarzenia, które spowodowało anomalie w danych w takim, a nie innym
zestawie okoliczności? Dean Radin zajął się tym problemem, analizując
wszystkie możliwe czasy trwania zdarzenia. Czy był to efekt procedury
losowania? Powtórzył testy, stosując różne inne metody losowania, lecz wynik
się nie zmieniał. Następnie próbował sprawdzić, czy niezwykłe warunki
środowiskowe, warunki dobowe (zmiany dnia i nocy, które mogą wywoływać
interferencje elektroniczne), a nawet zakłócenia powodowane przez telefony
komórkowe mogły wpłynąć na zaburzenie danych. Nie znalazł niczego, co
mogłoby tłumaczyć wyraźnie widoczne odchylenie od statystycznej normy w
działaniu sieci RNG.
Aby mieć pewność, że sam siebie nie oszukuje, wykorzystując wiedzę
nabytą po fakcie, przejrzał następnie dzień po dniu liczne relacje z faktów, o
których donosiły agencje prasowe w 2001 roku, zwracając uwagę na to, ile
miejsca w mediach poświęcano poszczególnym wydarzeniom. Uzbrojony w te
dodatkowe informacje wrócił do swoich danych i zastosował te same
statystyczne metody do innych przyciągających uwagę faktów, takich jak
pogrzeb księżnej Diany; okazało się, że spodziewany wynik odpowiadał
wynikowi zaobserwowanemu. Innymi słowy, również inne wydarzenia, poza
11 września, które skupiały na sobie uwagę wielu ludzi, generowały
negentropiczne fluktuacje w sieci RNG, choć o znacznie mniejszym nasileniu.
Wbrew temu, co można by sądzić, badania naukowe nie zawsze dostarczają
odpowiedzi. Prawdę mówiąc, choć umiemy wytwarzać i rozprowadzać
elektryczność, wciąż nie rozumiemy jej w pełni, mimo prowadzonych od lat
badań. Sytuacja Deana Radina jest podobna o tyle, że wykrył on anomalię,
która wydaje się pasować do hipotezy zależności między umysłem a materią.
Teraz musi wrócić do swoich kolegów naukowców z wynikami i
przeprowadzić dalsze testy, aby z większą pewnością wykluczyć przypadek lub
specyficzny wpływ jakiegoś elementu metody analitycznej. Kiedy on będzie
się tym zajmował, my możemy sobie pozwolić na luksus postawienia
kolejnego kroku i rozważenia implikacji płynących z tego oszałamiającego
odkrycia.
Ludzkość w pewnym aspekcie zawsze działała tak, jakby umysł był
powiązany z materią, czego dowodzą rytuały sięgające samego zarania dziejów
i czuwania przy świecach, jakie nawet w tej chwili trwają gdzieś na świecie.
Czasami wychodzimy na ulice i wszczynamy zamieszki, czasami pikietujemy
spokojnie, publicznie broniąc najdroższych nam przekonań. Gromadzimy się
dla wspólnej sprawy w miejscach naturalnych lub w budowlach wzniesionych
przez człowieka, aby zrozumieć nasze miejsce w porządku rzeczy, oddawać
cześć, uzyskać pocieszenie i prosić o to, czego potrzebujemy, skupiać uwagę
na indywidualnych i grupowych celach. Mamy nawet internetowe kręgi
modlitewne, które opasują cały świat.
Być może nadszedł czas, by wykorzystać moc zbiorowego umysłu dla
wspólnego dobra.
39. WIELKIE IDEE DOKTORA KWANTA
Cynthia Logan

Fred Alan Wolf szuka konkretnych odpowiedzi na ulotne


pytania

Wpiszcie w Google nazwisko Fred Alan Wolf, a w ciągu 0,24 sekundy


otrzymacie niemal astronomiczną liczbę 2 410 000 wyników – odpowiednią
prezentację fizyka teoretycznego, który wystąpił w filmie What the Bleep Do
We Know?! i który sam siebie nazywa doktorem Kwantem. Wolf, również
pisarz i wykładowca, obronił doktorat na UCLA w 1963 roku, a później
zasłynął uproszczeniem nauki przez wyrażenie skomplikowanych idei
językiem laików. Jego książka Taking the Quantum Leap (Kwantowy skok)
otrzymała National Book Award w 1982 roku i sprzedawała się bardzo dobrze
(„niestety, moja książka jest prawdopodobnie jedną z najlepszych. Nie cierpię
tego mówić – jest szczególnie dobra dla ludzi otwartych na jej część
poświęconą mistyce i świadomości”. Została zaliczona przez Amerykańskie
Stowarzyszenie Bibliotek [American Library Association] do najlepszych
książek na temat nauki, jakie kiedykolwiek powstały!) Wolf napisał także The
Parallel Universes (Wszechświaty równoległe), The Dreaming Universe
(Śniący wszechświat), The Eagle’s Quest (Poszukiwania orła), The Spiritual
Universe (Duchowy wszechświat), Mind into Matter, Matter into Feeling
(Umysł w materię, materia w czucie) i The Yoga of Time Travel: How the Mind
Can Defeat Time (Joga podróży w czasie: jak umysł może pokonać czas). Jego
najnowsza książka to Dr. Quantum’s Little Book of Big Ideas (Mała książka
wielkich idei doktora Kwanta).
Wolf wykładał na uniwersytetach w San Diego, Paryżu i Londynie, w
Jerozolimie, w Birkbeck College i w Instytucie Fizyki Jądrowej Hahna-Meitner
w Berlinie; na jego dokonania złożyły się też liczne fachowe artykuły. Dziś
nieustannie wygłasza wykłady i odczyty, a także udziela konsultacji i
wywiadów. Trudno też zapomnieć jego występ w What the Bleep Do We
Know?! (pamiętacie bardzo energicznego, lekko łysiejącego faceta w
okularach, ze starannie przyciętą brodą?), a ponadto Wolf regularnie pojawiał
się w programie The Know Zone kanału Discovery oraz w audycjach
radiowych i telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych i za granicą.

39.1. Fizyk, pisarz i wykładowca Fred Alan Wolf.

Wolf, który sam o sobie mówi, że jest „introwertykiem odgrywającym rolę


ekstrawertyka”, w czasie swoich programów występował jako magik i przed
liczną widownią grał na harmonijce. „Jakaś część mnie jest showmanem” –
przyznaje. Daje się to zauważyć nawet w radiu, gdzie wypowiada się, silnie
modulując głos, co niekiedy bywa irytujące, lecz jednocześnie dramatycznie
podkreśla treść jego słów. Koncepcja (to słowo, którego bardzo często używa)
stworzenia zapadającej w pamięć postaci, która pomogłaby ludziom pojąć
złożoność fizyki teoretycznej, przyszła mu do głowy na początku lat 80., kiedy
Wolf i jego kuzyn wymyślili kapitana Kwanta, który pokazywał się na
konferencjach ubrany w pelerynę. Magazyn „Future” stworzył rysunkowego
Wolfa jako kapitana. Potem, kiedy pojawił się The Bleep, jego producent także
chciał wykorzystać tę postać. Okazało się jednak, że to imię jest zastrzeżone
dla gry planszowej, „więc zostało zmienione na »doktor Kwant«”, opowiada
Wolf, który wraz z producentami filmu jest właścicielem nowej marki. Druga
wersja, według Wolfa, jest o 45 minut dłuższa od poprzedniej. W poszerzonym
The Bleep, zatytułowanym Down the Rabbit’s Hole (W głąb króliczej nory)
doktor Kwant wędruje, „robiąc różne rzeczy jak w kreskówkach – zdradza
tajemnicę. – Niektóre informacje podawane przez występujących w filmie
zostały uaktualnione, dodano też kilku nowych gości”.
Głównym założeniem filmu jest to, że sami tworzymy rzeczywistość dzięki
świadomości i mechanice kwantowej, z czym Wolf się zgadza, lecz z pewnym
zastrzeżeniem. „Koncepcja New Age, że »cokolwiek mi się przydarzy, ja sam
to na siebie ściągnąłem«, jest myląca i dość niefortunna, ponieważ znacznie
rzecz upraszcza – wyjaśnia. – To coś więcej niż tylko »motywacyjna mantra«
(musisz wstać i zrobić, co do ciebie należy), to nieistotna pochodna głębszego
przesłania. Ja próbuję przekazać głębię fizyki kwantowej”. Jego późniejsze
przemyślenia, zawarte na CD, Dr Quantum Presents: A User’s Guide to Your
Universe (Doktor Kwant prezentuje: podręcznik użytkownika wszechświata)
dotyczą między innymi podstaw mechaniki kwantowej, natury i roli
świadomości, możliwości istnienia wszechświatów równoległych, świata
wyobraźni, podróży w czasie oraz seksu, magii i szama0nizmu.
Wolf uważa, że sukces filmu wynika z tego, że nastroje społeczeństwa
przesunęły się w kierunku środka. „Ani dla skrajnej prawej, ani lewej strony
nie jest on atrakcyjny – zauważa i dodaje: – Fakt, że pochodzę ze Środkowego
Zachodu, mógł się przyczynić do mojej skłonności patrzenia na rzeczy ze
środka”. Wychował się w Chicago, a jego fascynacja fizyką zaczęła się
pewnego popołudnia, gdy mając około 10 lat, zobaczył pierwszą eksplozję
atomową w miejscowym kinie. Chociaż do ukończenia szkoły interesował się
przede wszystkim sportem, zaczął studiować matematykę i fizykę na
University of Illinois, potem zaś wstąpił na UCLA, gdzie – jak pamiętamy –
obronił doktorat.
Po seminarium u laureata Nagrody Nobla Richarda Feynmana i rozmowach
z jednym z ojców współczesnej fizyki Wernerem Heisenbergiem (który
otrzymał Nagrodę Nobla za sformułowanie zasady nieoznaczoności) Wolf
zajmuje się szukaniem modelu świadomości, który badałby naturę obserwacji.
Czy niektórzy ludzie są lepszymi obserwatorami niż inni? Ta stosunkowo nowa
„teoria słabego pomiaru” mieści się w ramach fizyki kwantowej, lecz
wskazuje, że możemy określić, czym jest obserwacja i czy jest silna, czy słaba.
Według Wolfa słabe obserwacje dają nam wyniki, na które ma wpływ to, co
zmierzymy w przyszłości. Innymi słowy, przyszłe pomiary wydają się mieć
wpływ na obecne obserwacje.
Pracując w swoim domu w San Francisco nad tego rodzaju pytaniami przy
użyciu wzorów matematycznych, Wolf rozważa związki między ludzką
świadomością, psychologią, fizjologią, mistyką i duchowością. „Grecy mówili
o ziemi, powietrzu, ogniu i wodzie – opowiada. – Ale mówili też o
kwintesencji [»piątej esencji«], którą nazywali physis i która była duchowym
aspektem tego wszystkiego; od niej nawet pochodzi słowo: fizyka. Wydaje mi
się więc, że w naszym obecnym stanie świadomości można stworzyć taki
rodzaj pomostu i będzie on całkiem solidny”.
Właśnie zbudować taki most i przejść po nim zamierza w najbliższym czasie
i chciałby, żeby był on prosty i konkretny. Wolf ma podejście przyziemne („24-
karatowy diament nie ma dla mnie wartości – nie mogę go zjeść, nawet nie
podetrę sobie nim tyłka”), a jednak wierzy, że świat fizyczny ma duchową
podstawę („rzeczy zmieniają się pod wpływem obserwacji; to prowadzi do
pytania, co właściwie znaczy obserwacja… czym jest umysł? Kiedy wejdziesz
w umysł, nie możesz pozostać w sferze fizycznej, ponieważ umysł to nie
mózg”). Na razie jedyną odpowiedź dotyczącą tego, co odkrył w fizyce
kwantowej, udało mu się znaleźć w ogromnej skarbnicy starożytnej literatury
mistycznej. „Nie znalazłem niczego w pismach nowożytnych mistyków; one są
przesadnie skomplikowane, a ich idee odchodzą daleko od podstawowych idei,
jakie znajduję w fizyce kwantowej. Ci współcześni faceci snują swoje historie i
nie odwołują się do nauki”. Z drugiej strony zwraca uwagę na obszerną nową
literaturę pisaną przez „niezwykle inteligentnych filozoficzno-naukowych
myślicieli głoszących ideę, że być może odpowiedź jest taka, że w gruncie
rzeczy nic nie wiemy”. Jego gra, jak mówi, „polega na tym, że mamy naukę,
która stworzyła całkowicie nową koncepcję tego, czym jest świat, i nie ma
sposobu, żeby uniknąć pytania o to, czy obserwacja wpływa na rzeczywistość.
W tym wszystkim jest coś niemechanicznego (…), magicznego, co budzi
zachwyt i podziw. Zlekceważyć to znaczyłoby zlekceważyć cud – że jest się
żywym”.
I chociaż on sam stara się żyć jak najpełniej (cieszy swoje zmysły
marzeniami we śnie i na jawie, próbował słynnego chodzenia po ogniu),
przekonuje się, że u podstaw wszystkich duchowych tradycji leży jedna
podstawowa koncepcja (znowu to słowo!) – rzeczywistość jest iluzją.
Wyjściem jest przebudzenie się ze snu, w którym żyjemy. I choć „niektórzy
uważają, że w nirwanie znajdziemy się na kosmicznym zadupiu”, on nie widzi
tego w taki sposób. Lecz zamiast przedstawiać swoje przekonania (w końcu
niewiedza jest najbliższa temu, co głosi), stwierdza dosadnie: „Religia jest
rodzajem naczynia, które wierzy, że zawiera duchowy eliksir, lecz najczęściej
jest tylko pustą fiolką”.
Według niego większość ludzi nie doświadcza ożywczych duchowych
przeżyć, które ma im zapewniać religia. Jego definicja przeżycia duchowego
jest nieco podobna do zjawiska „aha!” – tej nieoczekiwanej błyskawicy
oświecenia. „Miałem wiele takich przebudzeń – opowiada. – Mnóstwo razy
doświadczyłem tego w podróżach po różnych częściach świata. Kiedyś w
buddyjskiej świątyni w Indiach doznałem duchowego przebudzenia, wierzcie
lub nie, kiedy mucha usiadła mi na stopie. Kiedy buddyjscy mnisi śpiewali,
nagle na mojej stopie wylądowała mucha. Poczułem się, jakby moja
świadomość połączyła się ze świadomością muchy. Kiedy spojrzałem w dół,
żeby zobaczyć, gdzie śpiewają mnisi, ujrzałem nieskończoną liczbę
buddyjskich mnichów aż do początku czasu. Przypominało to patrzenie w
zwierciadło nieskończoności, a wszystko zdarzyło się w jednej krótkiej chwili i
bardzo mnie poruszyło”.
Wolf był blisko związany z fizykiem Davidem Bohmem: „Mój gabinet
znajdował się tuż obok gabinetu Bohma, kiedy pracowałem w Birkbeck
College w Londynie. Kiedyś przyszedł i powiedział, że chciałby porozmawiać,
a ja w zasadzie miałem tylko słuchać. Widziałem, jak bardzo się zmienił po
tym, jak doznał ataku serca. Jakieś sześć miesięcy przed śmiercią wydawał się
mieć cechy mistyczne; praktykował rezygnację, coś, co my wszyscy
powinniśmy robić przed śmiercią”. Według Wolfa wielu naukowców
doświadcza duchowego przebudzenia, kiedy umiera ktoś im bliski. „Nagle
zdają sobie sprawę, o co chodzi w życiu, i zaczynają dostrzegać iluzję
wiecznego życia – otwierają się na możliwość, że twoja głowa jest pełna
demonów, kiedy myślisz, że wszystko to jest bezbożny wszechświat prawa i
chaosu”.
Sam Wolf często myśli o śmierci, odkąd jego syn i matka umarli w odstępie
sześciu miesięcy. Sądzi, że być może istnieje powrót do czegoś, co nazywa
Wielkim Słoniem. „To zabawne: duchowość jest jak słoń w pokoju – wielka
rzecz, której nikt nie widzi. Słoń jest twoją duchową esencją, twoim
prawdziwym »ja«. To nie to samo co ego czy osoba, z którą identyfikujesz się
w świadomości ciała/umysłu. Być może ta inna forma świadomości dyryguje
całym przedstawieniem, a my nie mamy pojęcia, kim albo czym ona jest.
Dowody wydają się wskazywać, że istnieje jeden prawdziwy obserwator w
całym tym wszechświecie, a to, co wydaje się śmiercią, jest powrotem do tego
obserwatora – nieważne, czy nazwiesz go Bogiem, duszą wszechświata, czy
Wielkim Kahuną. Ale najwyraźniej właśnie tak się dzieje”.
Mimo wszystkich śmierci i zniszczeń na świecie Wolf wierzy, że jest coraz
lepiej. Jego zdaniem ludzie są zbytnimi pesymistami. „Sytuacja się poprawia
mimo obaw, że się pogarsza. Dużo myślę o poprawie, jaka nastąpiła dzięki
rozsądnemu zarządzaniu pieniędzmi i handlem; sądzę, że idziemy w dobrym
kierunku. Bariery handlowe muszą zniknąć – nie wiem, czy tak mówią
republikanie, czy demokraci – ale zmierzamy w kierunku międzynarodowego
społeczeństwa i uważam, że to jest dobre”.
W czasie długich podróży zauważył radykalne, pozytywne zmiany w
Indiach i Chinach. Jego książka The Spiritual Universe została przetłumaczona
na dwa chińskie dialekty i spotkała się z dobrym przyjęciem na tym wielkim,
rozwijającym się rynku. Nie wszyscy jednak doceniają jego podejście do
świata.
Tu przychodzi na myśl przede wszystkim Michael Shermer, felietonista
„Scientific American” i zawodowy krytyk: „Osobiście go lubię, chociaż nie
zgadzam się z niczym, co mówi”. W eseju zatytułowanym Quantum Quackery
(Kwantowa szarlataneria) Shermer kpi z What the Bleep Do We Know!?
„Awatarami tego filmu są naukowcy New Age, których przeładowany
żargonem język sprowadza się do tego, co fizyk i laureat Nagrody Nobla z
California Institute of Technology Murray Gell-Mann nazwał niegdyś
»kwantowym bełkotem«”.
Wolf zaprasza do dyskusji: „Uważam, że ciekawie jest rozmawiać ze
sceptykami”. Wprawdzie on i fizyk kwantowy z University of Oregon Amit
Goswami zgadzają się w większości punktów, jednak nawet między nimi są
różnice, a Wolf zauważa, że wielu naukowców ma „problemy językowe”
(doktor Candace Pert, odkrywczyni receptora opiatów w mózgu i autorka
książki Molecules of Emotion, mawia zjadliwie, że naukowiec raczej użyłby
cudzej szczoteczki do zębów niż cudzej terminologii). „Mamy skłonność do
zakochiwania się w sobie samych i raczej w swoich pomysłach niż cudzych –
mówi Wolf. – Wszyscy tak postępujemy; bez tego nie można wręcz być
naukowcem”. Wolf nie tylko rozumie swoich krytyków, ale też po części się z
nimi zgadza. „Myślę, że na wiele rzeczy, które powiedziałem, należy patrzeć
sceptycznie. Nie twierdzę, że mam absolutną rację; ja po prostu przedstawiam
pomysły, starając się to robić tak jasno, jak potrafię”. I niezależnie od tego, czy
zgadzamy się z jego „macierzą możliwości”, doktor Kwant dostarcza mnóstwa
pożywki dla rozmyślań i jednego możemy być pewni: nigdy nie jest nijaki ani
nudny.
X
PRZYSZŁOŚĆ

40. DALSZE BADANIE PĘKNIĘCIA W


KOSMICZNYM JAJU
Cynthia Logan

Nowa książka Josepha Chiltona Pearce’a zgłębia biologię


transcendencji

Czy irytują was naprzykrzający się telemarketerzy? Co prawda mogą oni (nie
wspominając już o tych automatycznie odtwarzanych nagraniach)
wyprowadzić z równowagi nawet najspokojniejszych spośród nas, ale są
naprawdę nieszkodliwi w porównaniu z tym, co musiała znieść pewna rodzina
ponad 50 lat temu. Obudzona w środku nocy uporczywym pukaniem pani
domu w końcu otworzyła drzwi i zobaczyła stojącego na progu słynnego dziś
autora Josepha Chiltona Pearce’a, autora książek The Crack in the Cosmic Egg
(Pęknięcie w kosmicznym jaju), Magical Child (Magiczne dziecko),
Evolution’s End (Koniec ewolucji). Pearce sprzedawał wówczas srebrną
zastawę stołową i podekscytowany stanem, jak sam mówi, „bezkonfliktowego
zachowania” czuł w sobie wielką moc, której – co dziś przyznaje – użył
wówczas niewłaściwie.
Kiedy wściekła matka, zaspana córka i osłupiały ojciec stali wokół stołu w
jadalni, patrząc na wyłożone srebra, Pearce czuł przypływ adrenaliny, pewien,
że za moment dojdzie do sprzedaży. „Z każdym wybuchem żony, która raz po
raz kazała swojemu mężowi »wyrzucić tego małego szczura!«, we mnie
narastało rozbawienie i podniecenie i w końcu zacząłem się śmiać tak, że aż
łzy popłynęły mi po policzkach” – wspomina. Im bardziej się śmiałem, tym
mocniej wściekała się matka, a dwoje pozostałych wyglądało na bardziej
oszołomionych; im bardziej tracili kontrolę, tym bardziej stawali się bezbronni.
Kiedy w końcu Pearce wychodził, z wielkim zamówieniem i zaliczką, do drzwi
odprowadzali go oboje rodzice, nalegając, by jeszcze kiedyś ich odwiedził.
„Zdałem sobie sprawę, że przeciętny człowiek w takim jak oni stanie
niepewności, wątpliwości i strachu (który był także moim normalnym stanem)
jest nie tylko bezradny w obliczu bezkonfliktowego zachowania, ale wręcz
czuje do niego pociąg”.
Pearce przekonał się, że „struktura rzeczywistości jest dyskusyjna”, w wieku
22 lat, kiedy trzykrotnie doświadczył chwilowej utraty przytomności i znalazł
się w jakimś miejscu poza swoim ciałem. Później, kiedy w dzień chodził na
uniwersyteckie wykłady i sześć razy w tygodniu pracował na 8-godzinnej
nocnej zmianie, odkrył, że może świadomie wchodzić w „bezkonfliktowy”
stan. W tym czasie jego przytomne ciało obsługiwało maszynę kontrolną, którą
mu przydzielono, zaś jego świadomość była gdzie indziej, co zapewniało mu
tak rozpaczliwie potrzebny sen. Taki układ działał znakomicie: wśród wielu
robotników, którzy mieli wykonywać tysiące testów w ciągu jednej nocy, tylko
Pearce nie popełniał ani jednego błędu!
Między innymi te przeżycia stały się tematem jego bestsellera z lat 70., The
Crack in the Cosmic Egg, który zaczął pisać w 1958 roku, a sprzedał w 1970
roku. „Pęknięcie” odnosi się do tego, co Carlos Castaneda nazywa
„centymetrem sześciennym szansy”, a Deepak Chopra „szczeliną” – krótkim
(mówimy o nanosekundach) okienku w czasie, kiedy możemy wejść w stan
umysłu umożliwiający transcendentną perspektywę. Może się to wydawać
paradoksalne, lecz Pearce twierdzi, że akceptując w pełni śmierć, możemy
uzyskać dostęp do ogromnej sfery życia, którą opisywali wielcy ludzie w
różnych epokach. Co więcej, w swojej ostatniej książce The Biology of
Transcendence (Biologia transcendencji) twierdzi wręcz, że jesteśmy stworzeni
do tego, by wykraczać poza nasze obecne ewolucyjne możliwości i
ograniczenia, i objaśnia dynamiczną interakcję między tym, co nazywa
„mózgiem głowowym” (intelektem) a „mózgiem sercowym” (inteligencją):
„Inteligencja jest powiązana z najgłębszymi intuicyjnymi korzeniami życia,
macierzą naszego istnienia”.
„To mroczne, tajemnicze wnętrze życia. Inteligencja jest właściwie kobieca
w swojej naturze, o ile mogę użyć takiego sformułowania. Jest subiektywna i
wewnętrzna. Intelekt natomiast jest obiektywny. Jest zewnętrzny i
ukierunkowany na zewnątrz. Intelekt jest skupiony w mózgu, analityczny,
logiczny, linearny. Nieustannie zadaje pytania. Jest wynalazczy. Ten
skoncentrowany w mózgu obiektywny intelekt stanowi wysoce
wyspecjalizowaną formę inteligencji, będącą najnowszym osiągnięciem
ewolucji”. A jednak, jak mówi Pearce, ma on działać w parze z sercem i może
być tłumiony, jeśli niższe struktury mózgu wymagają więcej uwagi, niż
zaplanowała natura.
Współczesna biologia wyróżnia w strukturze mózgu cztery ośrodki: tylny,
zwany gadzim, środkowy, czyli limbiczny, przodomózgowie, czyli nową korę,
oraz płaty przedczołowe, które zdaniem Pearce’a odpowiadają za naszą
zdolność do transcendencji. Rodząca się dopiero nauka, neurokardiologia,
postuluje istnienie piątego ośrodka w sercu.
Od dawna zainteresowany sercem, które uważa za „coś nieskończenie
więcej niż tylko pompę”, w 1995 roku Pearce zetknął się z HeartMath Institute
w Boulder Creek w Kalifornii. „Oni zebrali informacje z całego świata, między
innymi wielki tom studiów medycznych z Oksfordu zatytułowany
Neurocardiology – opowiada. – Odkrycia na tym polu są, uwierzcie mi,
znacznie bardziej zdumiewające niż odkrycie nielokalności w mechanice
kwantowej!”
Pearce przedstawia trzy główne założenia tej nowej dyscypliny nauki: 1) od
60% do 65% komórek serca stanowią komórki nerwowe, identyczne z
tworzącymi mózg; 2) serce jest największym gruczołem wydzielania
wewnętrznego w ciele i produkuje hormony mające potężny wpływ na
funkcjonowanie ciała, mózgu i umysłu; 3) serce produkuje 2,5 wata energii
elektrycznej przy każdym uderzeniu, tworząc pole elektromagnetyczne
identyczne z ziemskim. W swojej książce Biology Pearce zamieszcza wiele
„wykresów HeartMath” i szczegółowo opisuje procedurę zwaną Freeze-Frame
– technikę, która umożliwia dostęp do inteligencji serca, kiedy jesteśmy w
stresie.
Pearce uważa, że uzyskanie dostępu do tej inteligencji jest niezbędne wobec
wyboru, przed jakim stajemy – osiągnąć transcendencję lub utrwalać kulturową
przemoc zagrażającą unicestwieniem naszej planety. „Przemoc, jaką kierujemy
przeciwko samym sobie i naszej planecie, przyćmiewa wszystkie nasze wielkie
aspiracje i wystawia je na pośmiewisko – mówi. – Ostatnie badania wykazują,
że odpowiedzi na patologiczną kulturową przemoc należy szukać w tym, jak
rozwijający się mózg noworodka lub niemowlęcia jest programowany na
pokojowe lub gwałtowne zachowania, i w tym, jak dziecko jest rodzone i
wychowywane”. Według Pearce’a sama fizjologia mózgu wskazuje na
skłonności człowieka; w swojej książce zamieścił fotografie mózgu normalnej
osoby i człowieka skłonnego do przemocy – wyraźnie różnią się one od siebie.
Urodzony w Pineville w Kentucky w 1926 roku Pearce przez całe
dzieciństwo był wielbicielem Kościoła episkopalnego i „najzagorzalszym
akolitą w całej diecezji południowej Wirginii. Kiedy zaproponowano mu
stypendium w najlepszej szkole na Południu (po której miałby wstąpić na
uniwersytet, a potem do seminarium), jego matka postanowiła interweniować.
„Przypomniała mi, że jesteśmy rodziną dziennikarzy, że jej bracia i ojciec,
podobnie jak mój ojciec, byli pisarzami i redaktorami” – wspomina. Potem
wybuchła II wojna światowa i Pearce spędził późną młodość w lotnictwie;
kiedy oglądał pokazujący zbrodnie wojenne film, jak mówi, mający wzbudzić
w przyszłych pilotach i bombardierach chęć popełniania „masowych
morderstw, jakich oczekuje się od wszystkich dobrych lotników”, otwarcie
płakał.
W wolnych chwilach czytał wizję historii według Willa i Ariel Durantów.
„W obliczu tej wiedzy i tego, co widziałem na ekranie, stałem się ateistą –
opowiada. – Potajemnie jednak nadal kochałem Jezusa i jego romantyczny
obraz, jaki sobie wytworzyłem. Co do Boga miałem poważne wątpliwości; co
do Jezusa, jako największego z ludzi i wzoru dla nas wszystkich – nie”.

40.1. Wpływowy myśliciel i zwolennik ewolucyjnego wychowania dzieci,


Joseph Chilton Pearce (fot. Owen S. Peterson.)
Po wojnie Pearce wrócił do studiów w imponująco wielu instytucjach:
Julliard, Kings College, L.A. Conservatory, USC, William and Mary College,
Indiana University i Geneva Theological College; zdobył magisterium w
dziedzinie nauk humanistycznych, których nauczał w college’u do 1963 roku.
Później napisał siedem książek i wygłaszał wykłady na większości
uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych oraz wielu uczelniach w Anglii,
Australii, Nowej Zelandii, Indiach, Kanadzie, Japonii, Włoszech, Belgii i
Tajlandii.
Kiedy jego żona nagle umarła w wieku 35 lat, Pearce został samotnym
ojcem czwórki dzieci. Po doniosłym paranormalnym doświadczeniu, które
sprawiło, że „niemal nie mógł normalnie funkcjonować”, dzięki wielu
„cudom” udało mu się zachować posadę wykładowcy uniwersyteckiego,
zajmować się dziećmi i kontynuować pracę nad książką. Z późniejszego
małżeństwa miał kolejną córkę. Pearce zamieszkał w Blue Ridge Mountains w
Wirginii, doczekał się 12 wnucząt, ciesząc się, że wiele z nich urodziło się w
domu, podobnie jak większość jego dzieci. Naturalny poród, karmienie piersią
i waldorfska edukacja (opracowana przez Rudolfa Steinera – wizjonera,
którego Pearce niezmiernie poważa), jedyna forma podstawowej edukacji,
która jego zdaniem nie powinna zostać zlikwidowana, to według Pearce’a
kluczowe elementy duchowego rozwoju, o czym bardzo obszernie pisał.
„Cztery z moich siedmiu książek dotyczą wychowania dzieci i zostały przyjęte
jako podręczniki w różnych college’ach” – opowiada.
Rzeczywiście, Pearce, człowiek niewielkiego wzrostu, jest wielkim
miłośnikiem dzieci i jedną z najważniejszych postaci w ruchu ludzkiego
rozwoju, postacią od lat wysoko cenioną. Jako członek Instytutu Junga w
Szwajcarii mówił o „nowym paradygmacie w rozwoju człowieka” na siódmej
dorocznej konferencji psychologii transpersonalnej w Indiach; Oksford
zaprosił go do wygłoszenia wykładu na temat wpływu dzisiejszych praktyk
położniczych na rozwój inteligencji; rząd kanadyjski zasponsorował warsztaty
z jego udziałem dla rdzennych Amerykanów, poświęcone zapobieganiu
przemocy i stosowaniu używek. Korporacja Sony zorganizowała
siedmiodniowy cykl wykładów na temat przyszłości edukacji w Japonii, a
komisja do spraw zapobiegania przestępczości na Hawajach poprosiła Pearce’a
o omówienie przyczyn przestępstw i przemocy; stan Luizjana sponsorował
wykład poświęcony kryzysowi amerykańskiej rodziny. Trzy różne uczelnie,
Harvard, University of California i Stanford, zorganizowały własne
konferencje edukacyjne z jego udziałem. Gubernator Kalifornii (poprzednik
Schwarzeneggera) poprosił, by Pearce wystąpił na dwóch specjalnych sesjach
legislacyjnych i poruszył temat zagrożeń, przed jakimi stają dzieci i rodziny. W
2007 roku na specjalnej konferencji na Columbia University mówił o edukacji
w XXI wieku.
A jednak, mimo nawału zajęć, Pearce znajduje czas na rozrywkę, co uważa
za szczególnie ważne. W braku wolnego czasu widzi wielkie zagrożenie
kulturowe. Podkreśla różnicę między kulturą a społeczeństwem, wyjaśniając,
że kultura to „zbiór wiedzy o strategiach przeżycia wpajany nam w młodości
przez naukę i wychowanie”. Dlatego kulturą rządzi nasze gadzie
tyłomózgowie, zaprogramowane na pierwotne instynkty służące obronie.
Społeczeństwo natomiast obejmuje to, co często uważamy za „kulturę”: sztukę,
cywilizowane, wyrafinowane zachowania i tak dalej. Snuje rozważania o
błędnym, jak sądzi, „socjalizowaniu” małych dzieci, szczególnie tych
najmłodszych, które nieustannie słyszą: „Nie!”, gdy próbują badać otaczający
je świat: „Doświadczamy głębokiego konfliktu i internalizujemy wstyd, kiedy
wciąż słyszymy negatywne polecenia od osób, którym mamy z założenia
ufać”.
W rezultacie takiej inkulturacji przez negatywne programowanie „wszystkie
wiadomości, które idą do druku, są złymi wiadomościami – zauważa Pearce. –
Tylko to, co negatywne, przykuwa naszą uwagę, bez złych wiadomości nie
interesowałyby nas telewizja, polityka, ekonomia, ekologia, zdrowie, edukacja
ani religia”. Jest przekonany, że brak czułości, uczucia, zabawy i karmienia
piersią we wczesnych latach życia owocuje licznymi nieprawidłowościami w
budowie mózgu, powodującymi depresję, agresję, brak samokontroli,
uzależnienia, otyłość i skłonność do przemocy.
Wracając do („żeńskiej”) inteligencji serca i przywracania należnej roli
kobietom, zwłaszcza w związku z prokreacją, poród i karmienie stanowią
według Pearce’a „serce” nadziei na przyszłość. Nazywa to
„zmartwychwstaniem Ewy”, która – jak pisze Glynda Lee Hoffman w książce
The Secret Dowry of Eve (Sekretny posag Ewy) – poprzedzała Adama. „Każdy
biolog to potwierdzi” – żartuje Pearce i przytacza słowa Platona: „Dajcie mi
nową matkę, a ja dam wam nowy świat”. Matki wypełniają coś, co nazywa
„imperatywem wzorca naturalnego”.
„Rozwój wymaga wzorca, który pobudza mózg do uruchamiania zdolności.
Jeśli nie ma wzorca, nie ma też rozwoju. Charakter, natura i jakość tego wzorca
określają charakter, naturę i jakość rozwijającej się inteligencji – tłumaczy. –
My sami musimy być tym, kim chcemy, żeby stały się nasze dzieci”.
Choć Pearce spotkał się ze Swamim Muktanandą i podziela jego poglądy,
przez 12 lat był zaangażowany w działalność SYDA Yoga Foundation i uważa,
że wiele oświeconych osób ucieleśnia transcendencję. Kiedy zaczyna
opisywać, do czego zmierza, zwraca się ku swemu bohaterowi z dzieciństwa:
„Jezusa, jako wzorzec dla nowej rewolucyjnej inteligencji, spotkał i wciąż
spotyka smutny los za sprawą kultury przetrwania spłodzonej przez religię i
mit. Ale krzyż symbolizuje dla nas zarówno śmierć, jak i transcendencję –
naszą śmierć dla kultury i transcendencję poza nią. Jeśli wyjmiemy symbol
krzyża z jego mitycznego całunu zinstytucjonalizowanej religii i biblijnych
bajek, to okaże się on »pęknięciem« w naszym kosmicznym jaju, przejściem
do nowego umysłu natury, gdzie powinniśmy szukać prawdziwego ocalenia”.
Chociaż Pearce nie ma swojej strony internetowej, niektóre z jego idei
można znaleźć na stronie Michaela Mendizzy Touch the Future
(www.ttfuture.org, zakładka Joseph Chilton Pearce).
41. WYZWANIE WOBEC PRZYJĘTEJ
WIZJI RZECZYWISTOŚCI
Patrick Marsolek

Nowy film popularnonaukowy skłania ludzi do myślenia o


niewyobrażalnym

W filmie What the Bleep Do We Know!? (Co my do pika właściwie wiemy!?)


ludzie mówią o tym, co tworzy rzeczywistość i jak wpływa na nią nasza
świadomość. W filmie tym dziwne królestwo fizyki kwantowej służy jako
punkt wyjścia do alternatywnego spojrzenia na wszechświat. Jego przesłanie
jest proste: nasza świadomość odgrywa istotną rolę w tworzeniu
rzeczywistości, jakiej doświadczamy.
Przesłanie to przykuło uwagę mnóstwa ludzi. Grupy takie jak Kościół
unitariański, bahaici i Institute of Noetic Sciences widzą w nim potwierdzenie
swoich wierzeń. Konserwatywne religie, społeczności tradycyjnej nauki i
psychologowie uważają natomiast, że film przedstawia nieprawdziwy obraz
nauki i wprowadza widzów w błąd.
Przyjrzyjmy się temu, jak film – i fizyka kwantowa jako taka – podważa
naszą subiektywną i powszechnie przyjmowaną wizję rzeczywistości.
Wiele założeń teorii kwantowej stanowi zagrożenie dla dominującego w
dzisiejszej kulturze poglądu materialistycznego. Oto one: podstawowymi
elementami budującymi rzeczywistość są kwanty, będące skupiskami energii
lub informacji, a nie materią; rzeczywistość jest oparta na zdarzeniach, nie na
rzeczach; zdarzenia kwantowe nie są przypadkowe, lecz nieokreśloność i
nieprzewidywalność jest naturalną cechą wszystkiego; zdarzenia cechuje
komplementarność i należy je opisywać jako fizyczne i energetyczne
równocześnie; w fizyce kwantowej istnieje wreszcie dziwna cecha
uczestnictwa – obserwacja wywiera wpływ na zdarzenia kwantowe.
Jak pokazano w filmie, efekt obserwatora jest najczęściej wykorzystywany
jako „dowód” przez zwolenników niematerialistycznej perspektywy –
świadomość jest istotna i nie stanowi tylko ubocznego wytworu mózgu. W
fizyce kwantowej świadomość i materia są wzajemnie powiązane. Związek ten
bardzo niepokoi naukowych materialistów – tych, których ślepa wiara w
wyższość materii dominuje w dzisiejszym świecie. Docenienie znaczenia
świadomości jest jednym z głównych powodów tego, że What the Bleep Do We
Know wywołał gwałtowną reakcję po obu stronach.
Fizyka kwantowa przedstawia wizję świata radykalnie odmienną od tej, w
którą nauczono nas wierzyć. Nawet dla ludzi otwartych na nowe idee fizyki
kwantowej pojęcie implikacji nielokalności, partycypacji kwantowej i
fundamentalnej nieprzewidywalności wszechświata nie było łatwe.
Rozważanie tych problemów, czemu właśnie poświęcony jest film, zmusza
każdego z nas do zadania pytania o prawdę o rzeczywistości, jaką wszyscy
znamy. Ta droga rozumowania dotyka wszystkiego, co uważamy za normalne,
i może się okazać bardzo niepokojąca.

41.1. Sieci neuronowe w mózgu z wizerunkami Amandy, granej przez Marlee


Martin; z filmu What the Bleep Do We Know!?
Psycholog Charles Tart ukuł termin „orientacja w rzeczywistości
konsensusowej” (Consensus Reality Orientation – CRO), określający naszą
normalną, codzienną świadomość, którą opisuje jako rodzaj transu.
Dopasowanie się do tego „transu konsensusowego” pozwala każdemu z nas
funkcjonować w społeczeństwie, ale równocześnie zawęża perspektywę. Trans
kulturowy jest znacznie potężniejszy i głębszy niż cokolwiek, co możemy
osiągnąć świadomie dzięki sugestii lub hipnozie. Nasza obecna
materialistyczna wizja rzeczywistości była rozpowszechniana na świecie przez
ostatnich 300 lat. Trans konsensusowy, zapoczątkowany po urodzeniu, trwa
przez cały okres naszego wychowania, a jego kulminacja następuje w formie
wyższej „edukacji”. Nic dziwnego, że jesteśmy zamknięci na inne wizje
świata. Naukowcy, którzy są najbardziej „wykształceni”, są też często
najbardziej zamknięci w CRO.

41.2. Pisarz i nauczyciel Charles Tart jest znany na całym świecie dzięki
swoim badaniom nad alternatywnymi stanami świadomości, psychologią
transpersonalną i parapsychologią.

A jednak jest kilka osób, które głoszą idee podważające powszechnie


akceptowane poglądy – z poważnymi konsekwencjami. Dwa tysiące czterysta
lat temu Sokratesa z jego poglądami uważano za tak niebezpiecznego, że został
skazany na śmierć. Jego uczeń Platon kazał nam wyobrazić sobie jaskinię, w
której przykuci łańcuchami ludzie są uwięzieni w świecie cieni. Ta
przypowieść jest jasnym komentarzem do CRO jego społeczeństwa i ilustruje
trudności, jakie nastręcza zmiana perspektywy. Dzisiaj wciąż istnieją potężne
naciski, by dostosowywać się do kulturowej CRO. Jeszcze nie tak dawno
naukowiec, który ośmielił się zapuścić w sferę niematerialistycznych
poglądów, natychmiast trafiał na czarną listę i był dyskredytowany. Uznanie
przez kolegów za wariata okazywało się równie skuteczne, jak zamknięcie za
kratami.
Równie potężne mogą być wewnętrzne trudności w wyzwoleniu się z CRO.
Ludzie, którzy doświadczyli przeżycia śmierci, duchowej manifestacji lub
przebudzenia religijnego, często czują się niezrównoważeni mentalnie i
emocjonalnie. Z jednej strony mogą mieć wrażenie całkowitego oderwania od
normalnego otoczenia, któremu nie potrafią przekazać swoich doświadczeń. Z
drugiej – mogą czuć potrzebę mówienia i ściągać tym na siebie krytykę i kpiny.
Niestety, niektórym samozagłada i śmierć mogą się wydawać jedynym
rozwiązaniem. Inni mogą doznać duchowej iluminacji, lecz często przychodzi
im z trudnością utrzymanie nowych poglądów. Doświadczenie, które nie
pasuje do naszej osobistej lub kulturowej CRO, może być trudne do
zapamiętania – jest to jakby ponowne budzenie usypiającej świadomości.
Ale jeśli uda nam się uchronić nasze wzniosłe przeżycia przed innymi CRO,
mogą nam one odmienić życie. Jedna minuta przebywania „poza ciałem” w
stanie ekstazy może nam dać całkowicie nowe poczucie sensu życia.
Jeśli What the Bleep lub wnioski płynące z fizyki kwantowej wywołują w
nas jakąś – pozytywną lub negatywną – reakcję, to powinniśmy się tym
zainteresować. Nasze reakcje mogą nam pomóc dojść do ładu z podstawowymi
założeniami naszej CRO. Zasadnicze pytanie nie brzmi „Co jest rzeczywiste?”,
lecz „Jak możemy poznać jakąkolwiek »prawdziwą« rzeczywistość, skoro
zawsze postrzegamy ją przez zawężające filtry naszej osobistej CRO?”
Wszyscy jesteśmy otwarci – albo zamknięci – na różne perspektywy zależne
od naszej osobistej CRO. Kiedy chcemy w coś uwierzyć, wierzymy bez
względu na dowody. Tysiące zwolenników Jima Jonesa w Jonestown były
pewne, że podążają słuszną drogą do prawdziwszej rzeczywistości. Ci spośród
nas, którzy nie są „wyzwoleni”, nie mogą zrozumieć, czego doświadczali
zmarli. Siebie uważamy za ocalonych. Jesteśmy pewni, że to tamci się mylili.
Kiedy zmieniamy perspektywę, odchodzimy od „błędnego” transowego
poczucia, że lepiej wszystko rozumiemy i żyjemy w prawdziwszej
rzeczywistości. W ten sposób każda zmiana CRO staje się nowym transem, w
którym poprzedni uważamy za nierealny. W kategoriach absolutnej realności
żadna perspektywa nie jest ani trochę bardziej realna od innych. Cienie są tak
samo rzeczywiste i prawdziwe, jeśli są wszystkim, co znamy. Tylko racjonalny
umysł stara się zobiektywizować absolutną prawdę i wydać osąd. Kreatywność
świadomości może jednak powodować, że zawsze będziemy zmieniać naszą
świadomość i perspektywę. Kto może powiedzieć, że nasza obecna CRO jest
jedyną „prawdziwą”?
Ludzie ze społeczności New Age uważają What the Bleep za potwierdzenie
rzeczywistości, którą znają lub którą chcieliby znać. Dla materialistów film jest
oczywistą pomyłką i promuje niebezpieczną iluzję, zagrażającą samej
podstawie rzeczywistości. Obie te konkluzje wynikają z wcześniej przyjętych
idei i potwierdzają je.
Skoro wiemy, że nasze umysły są bardzo sprawne w dopasowywaniu świata
do wzorców, których oczekujemy, może nam pomóc oparcie się na naukowym
myśleniu. Możemy wytworzyć ideę, obserwować i doświadczać, po czym
zdecydować, czy nasza wiedza i doświadczenie pasują do tej idei. Myślenie
naukowe wymaga, abyśmy porównali naszą ideę z rzeczywistym
doświadczeniem, a nie z naszymi preferencjami. Problem polega na tym, że nie
potrafimy ustalić, jakie doświadczenie jest wiarygodne. Rzeczywistość
doświadczenia zmienia się wraz z różnymi CRO. Materialistyczna nauka
mówi, że rzeczywiste jest tylko to, co może być obiektywnie zbadane; dlatego
zawodzi przy określaniu realności rzeczy niematerialnych, takich jak
grawitacja, miłość, świadomość. A jednak naukowcy wierzą w istnienie
grawitacji tak samo mocno, jak ludzie religijni w swojego Boga. Według
tradycji duchowych tylko świadomość, wewnętrzne „ja” każdego przeżycia,
jest ostateczną prawdą. Oba te poglądy mogą być słuszne, kiedy są
obserwowane w granicach poszczególnych CRO.
Fizyka kwantowa zbliża do siebie naukowców i spirytualistów. Davida
Bohma, fizyka kwantowego, zafascynowało to, jak świadomość wpływa na
rzeczywistość. Wysunął przypuszczenie, że nasz język wywiera bardzo silny,
choć subtelny, nacisk, abyśmy widzieli świat jako podzielony i statyczny.
Myślenie ma skłonność do tworzenia w umyśle stałych struktur, które mogą
sprawiać, że byty dynamiczne będą się wydawały statyczne. Bohm
powiedziałby, że rzeczownik jest tylko „powolnym” czasownikiem, że odnosi
się do procesu, który przebiega tak wolno, iż wydaje się statyczny. Na przykład
papier, na którym jest wydrukowany ten tekst, wydaje się mieć stabilną
egzystencję, chociaż wiemy, że nawet w tej chwili rozpada się i powoli
zamienia w pył.
W fizyce kwantowej samo obserwowanie kwantów – najbardziej
podstawowych skupisk energii i informacji – powoduje, że zamieniają się one
w fizyczne elektrony lub fale energetyczne. Podobnie nasze myśli zamieniają
nieograniczoną kreatywność wszechświata w namacalne obiekty, które są tylko
cieniami swojego prawdziwego znaczenia. Dokonujemy tego za każdym
razem, gdy używamy myśli albo języka do opisania czegoś.
Dopóki poszukujemy rzeczywistości tylko poprzez logiczny umysł i język,
który napędza nasze myśli, dopóty nie potrafimy uwolnić się od wrodzonych
ograniczeń. Poszukiwanie „rzeczywistości”, która także jest konstrukcją
myślową, ogranicza naszą świadomość. Bohm powiedziałby, że rzeczywistość
nie może być bardziej absolutnie prawdziwa niż prawdziwy jest wschód
słońca, pocałunek czy wiersz. Prawda, jaką staramy się poznać, może być w
gruncie rzeczy procesem twórczym, którego nie da się skonceptualizować.
Rzeczownik „prawdowanie” lepiej oddawałby coś, czego doświadczamy jako
bardziej rzeczywistego lub znaczącego.
Nic dziwnego, że badania Bohma w dziedzinie fizyki kwantowej
doprowadziły go w późniejszych latach do studiów nad świadomością i
znaczeniem. Czuł, że gdyby udało się nam utrzymać świadomość procesu
myślowego w czasie dialogu z innymi ludźmi lub ze światem materialnym,
nauczylibyśmy się odrywać od naszych wrodzonych założeń i przekonań.
Dialog Bohma nie ma na celu dotarcia do jakiejś konkretnej prawdy ani
przekonania innych ludzi do naszych poglądów, lecz raczej dzielenie się
doświadczeniem znaczenia. Jestem przekonany, że właśnie dlatego What the
Bleep wywołał tak silną reakcję. Stara się zapoczątkować taki rodzaj dialogu i
wydobyć nas z dominującej CRO. Wszelka zmiana w świadomości ma
znaczenie, bez względu na to, jaką prawdę lub nieprawdę umysł chce jej
narzucić.
Tart, który prowadził intensywne badania nad transem konsensusowym i
hipnozą, zauważył, że wiele osób w głębokiej hipnozie i innych ekstatycznych
stanach transowych umie wychodzić poza swoje CRO. Ja również dostrzegłem
to w mojej pracy hipnoterapeutycznej. Jeśli będziemy kogoś wielokrotnie
wprowadzać w trans, odpowiedź na pytanie: „Kim jesteś?” będzie się zmieniać
wraz z przejściami w inne stany świadomości. Początkowo taka osoba może
podawać swoje nazwisko, zawód lub inne określenie. W głębokim transie te
elementy znikają i badany czuje się mniej ograniczony konkretną osobowością
lub strukturą. W jednym z artykułów na temat głębokiej hipnozy Tart opisuje,
jak pewien jego pacjent coraz silniej identyfikował się z czymś, co wydawało
się ostatecznym potencjałem. Czuł, że może się przekształcić w dosłownie
wszystko, bez żadnych ograniczeń. Jego doświadczenie przywodzi na myśl
wrodzony potencjał sfery kwantowej.
Krytycy fizyki kwantowej twierdzą, że jej teorie nie mają zastosowania w
rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Oczywiście, nigdy nie zobaczymy działania
kwantów, jeśli będziemy się skupiać wyłącznie na obiektywnej, fizycznej
rzeczywistości. Ponieważ wzniosłe wewnętrzne przeżycia nie są potwierdzone,
często się je ignoruje. Lecz mistycy, ludzie w głębokich stanach transowych i
inni, którym udało się uwolnić od CRO, przeżyli doświadczenia
odzwierciedlające możliwości kwantowe. Ludzie ci wskazują na ogromną rolę,
jaką mają dla nich stany nieracjonalne w określeniu, co jest rzeczywiste.
Z własnych doświadczeń i obserwacji moich klientów wiem, jak ważna jest
zmiana CRO. Zmiana perspektywy daje naszemu życiu na powrót nowy
poziom świadomości. Z każdą drobną zmianą, jakiej dokonamy –
doświadczenie śmierci nie jest tu niezbędne ani pożądane – stajemy się mniej
przywiązani do jednej konkretnej perspektywy i bardziej otwarci w naszym
podejściu do życia.
Doceniam to, że What the Bleep skłania nas do uruchomienia twórczej
wyobraźni, do poszerzenia naszej CRO. Einstein powiedział: „Odkryłem
względność nie tylko dzięki racjonalnemu myśleniu”. Nauka musi wykształcić
w sobie kreatywność i otwartość, aby uzyskać dostęp do wiedzy. Jeśli
poznaliście tylko obiektywną racjonalność, nigdy nie dostrzeżecie sensu w
nieracjonalnych, głębokich przeżyciach ani nie będziecie ich cenić.
Film proponuje wykonanie prostego ćwiczenia, aby doświadczyć innego
spojrzenia na świat. Doktor Joe Dispenza opowiada, jak tworzy swój dzień:
„Budzę się rano i świadomie tworzę dzień, jaki chcę, żeby się wydarzył”. Przez
kilka chwil wyobraża sobie samego siebie jako geniusza. Potem zaczyna dzień
i czeka na reakcję. „W niektórych porach dnia będę miał zdumiewające myśli,
które będą przyprawiać o dreszcz moje fizyczne ciało i które wzięły się
znikąd”. Te myśli i uczucia potwierdzają jego intencje, a co ważniejsze,
pozwalają mu doświadczyć kreowania swojej rzeczywistości.
Na moich kursach autohipnozy widziałem podobne zmiany zachodzące w
świadomości. Uczeń może wytworzyć skuteczną autosugestię, a następnie
wejść w trans i powtórzyć tę sugestię swojemu podświadomemu umysłowi.
Potem, kiedy wraca do normalnego życia, doświadcza znaczących zmian
dotyczących jego intencji. Oczywiście nic z tego nie stanowi dowodu, że
świadomość wpływa na rzeczywistość, lecz ludzie mają poczucie, że mogą
lepiej kontrolować swoje życie, i zaczynają zachowywać się inaczej. Efekty są
rzeczywiste. Jeśli będziecie praktykować programowanie intencji,
doświadczycie również zmiany perspektywy. To jedna z głównych przyczyn,
dla których praktykuję również i nauczam widzenia na odległość.
Doświadczenie bezpośredniego postrzegania czegoś z dużej odległości zmusza
mnie do wyjścia poza CRO oddzielenia i materializmu.
Nasuwa się pytanie: czy znajdujecie się w miejscu, w którym chcecie
ustabilizować wasze CRO, czy też chcecie spróbować innego spojrzenia? Jeśli
pragniecie doświadczyć zmiany, obejrzyjcie What the Bleep; film jest dostępny
na DVD. Lecz pamiętajcie, jeśli chcecie poznać rzeczywistość, jaką opisuje
fizyka kwantowa, czeka was doniosłe przeżycie. Dyskusje nie wystarczą.
Musicie poszukać sytuacji, które zmuszą was do poszerzenia i doświadczenia
innych punktów widzenia. Może to być czasem nieprzyjemne, ale warte jest
włożonego wysiłku.
Pomogę wam, podając proste praktyczne ćwiczenie w zmianie CRO.
Potrzebne wam będą radiometr, źródło światła i otwarty umysł. Radiometr to
naukowy przyrząd, który przypomina nieco żarówkę z ruchomym
wiatraczkiem, umieszczonym w próżni. Światło padające na powierzchnię
wiatraczka powoduje, że zaczyna się on obracać. Ustawcie radiometr na
płaskiej, stabilnej powierzchni pod źródłem światła i obserwujcie jego ruch.
Nie manipulując światłem, możecie zatrzymać wiatraczek siłą umysłu. Kiedy
ja wykonywałem to ćwiczenie, zaczynałem od koncentrowania się na ruchu
wirującego wiatraczka. Wyobrażałem sobie, że jednoczę się z nim i czuję jego
wirowanie w swoim ciele. Mając poczucie łączności, wyciszałem umysł i
uspokajałem ciało, a wiatraczek zaczynał zwalniać wraz ze mną. (Może w tym
pomóc umiejętność mediacji lub autohipnozy). Kiedy wiatraczek się zatrzymał,
miałem przed sobą dowód mojej intencji. Spróbujcie sami. Może uda się wam
znaleźć inny sposób, który będzie wam bardziej odpowiadał.
Umiejętność zatrzymania radiometru ma niewielką wartość praktyczną w
codziennym życiu. To doświadczenie pokaże wam jednak, że umysł jest w
stanie wpływać na fizyczną rzeczywistość. Ta wiedza jest ogromnie cenna i
może odmienić waszą rzeczywistość!
42. OD APOLLA DO PUNKTU ZEROWEGO
J. Douglas Kenyon

Kiedy spacer po Księżycu nie jest najważniejszą chwilą w


życiu?

Dorastanie na rodzinnym ranczu niedaleko Roswell w Nowym Meksyku w


latach 40. XX wieku dostarczyło astronaucie z Apolla 14 i badaczowi zjawisk
paranormalnych Edgarowi Mitchellowi niemało wskazówek na temat jego
przeznaczenia. Na przykład w drodze do szkoły przechodził obok położonego
na uboczu domu naukowca Roberta Goddarda. Jego tajemnicze eksperymenty
z rakietami prowadzone w latach 20. utorowały drogę do stworzenia
niemieckich pocisków balistycznych w czasie II wojny światowej i do
wyprawy na Księżyc, w której ćwierć wieku później wziął udział sam Mitchell.
Był też zdolny do lotu samolot z drewna i płótna – okazja, której nie mógł
przepuścić młody przyszły pilot oblatywacz (pierwszy samodzielny lot odbył
w wieku 14 lat). Jako chłopiec Mitchell obserwował i podziwiał tajemniczy
blask, który rozjaśniał niebo nad pobliskim White Sands, gdzie w ścisłej
tajemnicy rodziła się era atomowa. Późniejsze i być może jeszcze dziwniejsze
wydarzenie – domniemana katastrofa latającego spodka w odległości zaledwie
kilku kilometrów – również dostarczyło mu intrygującego tematu do
rozmyślań, które trwają jeszcze dziś, po upływie pół wieku.
42.1. Astronauta Edgar Mitchell (za zgodą NASA).

Mitchell jest jednym z nielicznych ludzi, o których wiemy, że oglądali


Ziemię z „pozaziemskiej” perspektywy, i jednym z 12, którzy – o ile nam
wiadomo – naprawdę postawili stopę na innym ciele niebieskim, Księżycu.
Wraz z Dwightem Williamsem napisał książkę The Way of the Explorer (Droga
podróżnika, Nowy Jork 1996) opowiadającą o licznych przeżyciach w
kosmosie i na Ziemi, które czynią wszechświat miejscem jeszcze bardziej
cudownym i tajemniczym, niż ośmielają się przyznać tytani ortodoksyjnej
nauki – a także większość pozostałych astronautów.
42.2. Edgar Mitchell spaceruje po Księżycu (za zgodą NASA).

W książce tej Mitchell szczegółowo relacjonuje swoją nagłośnioną w


sensacyjnym tonie – a jednak w pełni naukową – próbę nawiązania łączności
telepatycznej z Księżyca z kolegami na Ziemi i opisuje niemal nieznane szerzej
„dramatyczne” i zaskakująco pozytywne wyniki tego eksperymentu. Ale
dopiero w powrotnej podróży na Ziemię w czasie misji w 1971 roku
doświadczył swojego najbardziej znaczącego spotkania z nieskończonością;
doświadczenie to miało raz na zawsze odmienić jego życie i doprowadzić do
rewolucyjnych, choć nieco kontrowersyjnych konkluzji zawartych w książce.
Mitchell pisze: „Kiedy spoglądałem poza Ziemią na wspaniałość tej
panoramy, nagle uświadomiłem sobie, że natura wszechświata nie jest taka, o
jakiej mnie uczono. Moje przekonanie o odrębności i niezależności ruchów
wszystkich tych ciał niebieskich legło w gruzach. Doznałem olśnienia
połączonego z poczuciem wszechobecnej harmonii – istnienia wzajemnych
powiązań między wszystkimi ciałami otaczającymi nasz statek kosmiczny”.
Dla Mitchella to przeżycie, które później nazywał epifanią, było tak
podniosłe i poruszające, że zrozumiał, iż jego życie nieodwracalnie się
zmieniło. Choć jeszcze przez krótki czas uczestniczył w programie
kosmicznym i był członkiem rezerwowej załogi statku Apollo 16, wkrótce
jednak – na początku lat 70. – założył Instytut Studiów Noetycznych (Institute
of Noetic Studies), by się zajmować badaniem licznych problemów, które go
nurtowały.
42.3. Astronauta Edgar Mitchell wraca na Ziemię po pomyślnie zakończonej
misji na Księżycu (za zgodą NASA).

Mitchell, który obronił doktorat w dziedzinie aeronautyki i astronautyki na


MIT, doskonale wiedział, że nauka Zachodu nie potrafi sobie poradzić z
niepokojącymi problemami świadomości i rzeczywistości pozafizycznej.
Własne obserwacje dostarczyły mu mnóstwa danych, które wydawały się nie
pasować do powszechnie przyjętych wyobrażeń o tym, co jest możliwe.
Wkrótce Mitchell poznał Norbu Chena, Amerykanina wykształconego w
tybetańskim buddyzmie, który – ku jego zdumieniu – wyleczył jego matkę z
chronicznej dolegliwości oczu i dostarczył mu obfitego materiału do dalszych
badań. Później spotkał Uriego Gellera (izraelskiego parapsychologa, który miał
z czasem zdobyć sławę dzięki umiejętności zginania łyżeczek), po czym
zasponsorował mnóstwo jego eksperymentów, aby ustalić, co się naprawdę
działo. (Mitchell twierdzi, że Gellera nie zdemaskowano – jak się często
twierdzi – i że to raczej demaskatorzy powinni udzielić pewnych wyjaśnień).
Własne badania, w połączeniu z eksperymentami z niektórych egzotycznych
dziedzin nauki, doprowadziły Mitchella, starającego się znaleźć wyjaśnienie
„nielokalnego wzajemnego powiązania rzeczy”, do sformułowania modelu
rzeczywistości, który nazywa „diadowym”. Wszechświat, jak uważa, składa się
z nierozdzielnych par zwanych diadami, pojawiających się w czasie i
przestrzeni z „punktu zerowego” – inteligentnego, samogenerującego źródła
wszechświata, w którym informacje są zmagazynowane i nigdy nie są tracone.
Możliwe jest wejście w rezonans z tym źródłem, co teoretycznie może
umożliwić dostęp do wszelkiej wiedzy – to samo zjawisko niektóre religie
nazywają objawieniem.
Ostatnio zdefiniował „punkt zerowy” jako taki, który ma „zerowe wymiary,
jak w matematyce, jest punktem, a nie linią, powierzchnią czy bryłą – po
prostu fluktuacją kwantową, działającą niczym zwierciadło, które daje
wirtualny wizerunek tworzący rezonans”. Zafascynowany pracami Nikoli
Tesli, Johna Keeleya i innych, którzy próbowali znaleźć powszechnie dostępne
źródło energii, Mitchell dostrzega potencjalne potwierdzenie swoich idei. „Jeśli
mieli rację, a wielu ludzi tak uważa – mówi ostrożnie – to [ich źródłem energii]
jest prawdopodobnie coś, co nazywamy polem punktu zerowego o
nielokalnych wzajemnych powiązaniach”.
Jeden z eksperymentów odegrał szczególną rolę w jego rozumowaniu. Fizyk
Alain Aspect z uniwersytetu w Paryżu udowodnił, że cząstki subatomowe
pochodzące z tego samego źródła, nawet gdy dzieli je wielka odległość, wciąż
zachowują odpowiednie kwantowe powiązania między sobą mimo wszelkich
zmian, jakim może podlegać któraś z nich. Wynika stąd wniosek, że między
cząstkami znajdującymi się w wielkiej odległości od siebie istnieje jakiś rodzaj
komunikacji, której nie ogranicza prędkość światła.
Niedawno Mitchell zgodził się podzielić ze mną swoimi przemyśleniami.
Odwiedziłem go w domu na Florydzie, gdzie mieszka ze swoją trzecią żoną
Sheilą i nastoletnim synem Adamem. Kiedy były badacz kosmosu uspokoił już
jednego ze swoich sznaucerów i usiadł z filiżanką ziołowej herbaty, zaczął
opowiadać o swojej książce, teoriach, o UFO, tuszowaniu spraw przez rząd,
starożytnych tajemnicach i innych zagadkach.
Inaczej niż w eksperymencie Aspecta jego kontakty z innymi astronautami
stawały się z biegiem lat coraz słabsze, chociaż od czasu do czasu rozmawia z
niektórymi z nich. „Wielu ludzi z mojej działki – opowiada ze śmiechem –
przychodziło do mojego biura po locie i prosiło: »Opowiedz o tym, co robisz.
To fascynujące«. Ale wchodzili ukradkiem i bardzo starannie zamykali za sobą
drzwi”.
Zatrzaśnięte drzwi nie są dla Edgara Mitchella niczym nowym, kiedy szuka
akceptacji dla swoich pomysłów wśród przedstawicieli głównego nurtu nauki,
lecz niechętnie wypowiada się krytycznie na ich temat. Choć przyznaje, że w
niektórych kręgach napotyka opór, woli się skupić na tym, że w tej dziedzinie
wiedzy trudno zdobyć możliwy do zweryfikowania dowód. „Mamy do
czynienia z poziomami natury, które są wyjątkowo subtelne, i ich badanie
wymaga wielkiego zaawansowania i ogromnych pieniędzy”. Jego zdaniem,
jeśli coś stanowi problem, jest to raczej system recenzencki, który decyduje,
jakie artykuły są warte wydrukowania w naukowych czasopismach. Tu bez
najmniejszych oporów wypowiada swoje zdanie, twierdząc, że system ten jest
„okropny. (…) Szczerze mówiąc, zbyt wielu redaktorów nie ma podstaw, by
wydawać rzetelne opinie, po prostu oddają więc artykuły. Jeśli im się nie
podobają, przekazują je komuś, komu – jak im się wydaje – też nie przypadną
do gustu. Jeśli się im spodobają, oddają je komuś, kto ich zdaniem będzie
myślał tak samo jak oni. Proces recenzowania jest straszliwie upolityczniony”.
Ale znowu stara się pohamować i podkreśla, że teoretycznie ten system jest
dobry.
Głównym problemem, jak w przypadku większości dziedzin
funkcjonowania człowieka, jest hipokryzja. „Mówimy o pięknie nauki, o
obiektywności, ale pozwalamy, żeby nasze emocje, rozgrywki, chciwość i tak
dalej – nasze ludzkie niedoskonałości – wpływały praktycznie na wszystko, co
robimy, łącznie z procesem recenzowania”. Czy zgadza się z tym, że w wielu
przypadkach recenzentom zależy przede wszystkim na utrzymaniu
przywilejów, a nie na prawdzie? „Oczywiście!” Świat idei ewoluuje jak każdy
inny rodzaj polityki, twierdzi. „Przestaliśmy palić czarownice na stosach, ale z
całą pewnością nie zaprzestaliśmy prześladowań”.
Jeśli idzie o rolę rządu w blokowaniu informacji, bez wahania mówi o
spisku, zwłaszcza kiedy pada temat słynnej „katastrofy UFO” w Roswell w
1947 roku. „Wystarczy, żebyś poprosił o jakieś dane na mocy Ustawy o
swobodnym dostępie do informacji – narzeka – i dostał kilka zamalowanych na
czarno stron, żebyś zrozumiał, o co chodzi. Innymi słowy, jeśli chcesz się o
tym dowiedzieć czegoś poza komunikatem, że w Roswell spadł balon
meteorologiczny, i poprosisz o odpowiedź na kilka konkretnych pytań,
dostaniesz standardowe komunikaty poszatkowane przez cenzorów, z których
zupełnie nic nie wynika”.
Mitchell opowiada, że w czasie incydentu w Roswell miał 17 lat i w
odróżnieniu od swoich rodziców nie znał osobiście żadnej z osób bezpośrednio
w tamte wydarzenia zaangażowanych. Ostatnio jednak nawiązał kontakt z
wieloma osobami, które najwyraźniej znajdowały się w samym centrum
wydarzeń, między innymi z Jessem Marcelem Jr. Mitchell nie ma wątpliwości,
że wielu ludzi wciąż jeszcze boi się mówić. Nigdy nie twierdził, że wie
wszystko na ten temat, i prosi tylko, „żeby ludzie, którzy mają jakiekolwiek
informacje z pierwszej ręki, zostali zwolnieni z przysięgi zachowania
tajemnicy, by otrzymali zapewnienie, że nie będą prześladowani, i żeby
ujawniono jakiekolwiek informacje dotyczące obcych przybyszów”. Ma
nadzieję, że pewnego dnia to wszystko się spełni.
W programie Dateline telewizji NBC w 1996 roku Mitchell powiedział, że
„spotkał się z ludźmi z trzech krajów, którzy twierdzili, że w czasie
wykonywania obowiązków służbowych przeżyli bliskie spotkanie [trzeciego
stopnia]”. W czasie wywiadu wykpił wciąż podtrzymywane przez lotnictwo
wyjaśnienie, jakoby w Roswell spadł balon meteorologiczny. „Ludzie, którzy
tam byli, twierdzą, że to kompletna bzdura”. Czy uważa, że na naszą planetę
mogli dotrzeć pozaziemscy przybysze? „Na podstawie tego, co teraz wiem, i
czego doświadczyłem, uważam, że dowody są bardzo mocne, lecz duża ich
część została utajniona [przez rząd]”. Powiedział też, że z informacji
pochodzących od byłych wysoko postawionych amerykańskich urzędników
państwowych wynika, iż rząd zaczerpnął z UFO informacje o charakterze
technologicznym. Programowi Dateline nie udało się uzyskać żadnego
oficjalnego komentarza poza standardowym stwierdzeniem, że „nie ma
żadnych dowodów wskazujących, by zjawiska określane jako
»niezidentyfikowane« były pochodzenia pozaziemskiego”.
Koncepcję, że współczesna wiedza naukowa jest tylko na nowo odkrytą
wiedzą starożytną, Mitchell uważa tylko w części za prawdziwą. „To, co
wytworzyła współczesna nauka, jest specyficznym, nowym sposobem
patrzenia na detale i mierzenia detali, którego starożytni nie znali. Oni na swój
sposób intuicyjnie wyczuwali szeroką skalę rzeczy. Detali nie mogli poznać.
Zestawienie tego wszystkiego razem wymaga nauki ścisłej” – wyjaśnia.
W sprawie dowodów istnienia starożytnej wiedzy naukowej, takich jak
konstrukcja i precyzyjna orientacja starożytnych monumentów czy wiedza
astronomiczna, na którą wskazuje znajomość takich zjawisk jak precesja
punktów równonocy, Mitchell wydaje się skłaniać – jak można było oczekiwać
– ku teorii starożytnych astronautów. Zafascynowany pracami Zecharii
Sitchina, Mitchell chciałby, aby ktoś podjął poważną próbę udowodnienia
teorii, że cywilizacja na Ziemi została zaszczepiona przez pozaziemskich
przybyszów.
Jednak pytania dotyczące pokrewnego tematu dotknęły jego czułego
miejsca. Ostatnie zarzuty wysunięte przez badacza kosmosu i pisarza Richarda
Hoaglanda na konferencji prasowej w Waszyngtonie, że astronauci z Apolla 12
i 14 wylądowali w samym środku starożytnych ruin na Księżycu, a wykonane
przez nich zdjęcia były systematycznie retuszowane dla ukrycia dowodów,
Mitchell traktuje z lekceważeniem. Zwraca uwagę, że całe wydarzenie było na
żywo transmitowane w telewizji (a więc takie manipulacje byłyby
niemożliwe). Dodaje też, że Hoagland nie poprosił go nigdy o żaden
komentarz albo potwierdzenie (chociaż Mitchell zapewnia, że by go udzielił).
„Przyznaję, że należy mu się uznanie za upór i za to, że mówi: »Hej,
popatrzcie, tu jest coś, czemu warto się przyjrzeć!« Ale jeśli zamierza
powiedzieć, że to zdarzyło się w czasie mojego lotu i że coś nam umknęło albo
staramy się coś zatuszować, to sam sobie strzela w stopę, ponieważ niczego nie
ukrywamy i nic nam nie umknęło. Tam po prostu nic nie było. To brednie”.
Mitchell przyznaje jednak, że coś może być w „twarzy na Marsie” Hoaglanda,
opisanej w jego książce The Monuments of Mars (Monumenty Marsa). Analiza
statystyczna, zdaniem Mitchella, przemawia przeciwko możliwości
naturalnego powstania tworów na równinie Cydonii. Mitchell od dawna
wspiera projekt zorganizowania misji na Marsa, żeby znaleźć odpowiedź na
takie pytania.
Różnych rzeczy można oczekiwać po przyszłych badaniach kosmosu, lecz
Mitchell jest mniej pewny tego, czego możemy się spodziewać po
„nieodkrytym lądzie”, jaki leży za granicą zwaną śmiercią. Choć sądzi, że
świadomość trwa w jakiś sposób, przypuszcza, że działający tam „mechanizm
jest całkiem inny, niż zwykliśmy sobie wyobrażać”. Zdaniem Mitchella
nagromadzona wiedza i doświadczenie człowieka – chociaż woli to nazywać
informacjami – pozostaje nietknięta w uniwersalnym polu punktu zerowego,
gdzie mogą mieć do niej dostęp inne osoby o odpowiednim rezonansie, co –
jak sądzi – tłumaczy dowody wskazywane na potwierdzenie istnienia
reinkarnacji. Dla Mitchella nie ma wielkiej różnicy między tym zjawiskiem a
klasycznym wyobrażeniem duszy, choć nie posuwa się do przypuszczenia, że
mogłaby istnieć niewcielona egzystencja poza trójwymiarowym światem –
software wymaga hardware’u. „Teraz istota ludzka jest świadomym samego
siebie organizmem – wyjaśnia. – Wszystko przed tą chwilą, obecnym
momentem, jest pamięcią. To tylko informacja zawarta w naszej pamięci i być
może gdzieś jeszcze. My tutaj przypuszczamy, że doświadczenie w postaci
informacji po prostu nie ginie. W zasadzie każdy może twierdzić, że
informacja, ta pełna informacja, jest właśnie tą osobą”.
Dla Mitchella punkt zerowy jest odpowiednikiem Boga – inteligentną,
samoorganizującą się informacją, która ewoluuje. „Jeśli my we wszechświecie
jesteśmy inteligentni i samoorganizujący i jesteśmy wytworem tego
wszechświata, to również wszechświat jest inteligentny i samoorganizujący, a
za taką właśnie uważamy istotę boską”.
W przyszłości Edgar Mitchell oczekuje „więcej tego samego”. Oznacza to
kolejne książki i dalsze badania nad ogromnym potencjałem świadomości, być
może w połączeniu z tworzeniem nowoczesnych mediów.
Mitchell nawiązał współpracę z hollywoodzkim producentem Robertem
Wattsem (który pracował między innymi przy wszystkich wielkich
produkcjach Lucasa i Spielberga, łącznie z Gwiezdnymi wojnami i cyklem
filmów o Indianie Jonesie), oraz innymi ludźmi, zakładając firmę North Tower
Films. Jej celem jest stworzenie materiału rozwijającego świadomość, aby w
ten sposób przyśpieszyć następowanie pożądanych zmian na naszej planecie.
Mitchell sądzi, że media mogą odegrać znaczącą rolę w takim procesie, „w
takim samym stopniu, jak naukowcy”, lecz zwraca uwagę, że media muszą
„wrócić do obiektywnego informowania”.
Świat, w którym nauka, rząd i media będą wykonywać swoje zadania
całkowicie bezstronnie: brzmi to jak cel niemożliwy do osiągnięcia. Ale dla
Edgara Mitchella jest już zupełnie jasne, że Księżyc był tylko pierwszym
stopniem do nieskończoności, zarówno tej zewnętrznej, jak i wewnętrznej.
Miejmy nadzieję, że reszta ludzkości wkrótce również dostrzeże możliwość
dokonywania takich odkryć, bez przeszkód ze strony instytucji stworzonych
przez cywilizację. Jeśli nie, to instytucje te mogą się okazać równie
przestarzałe, jak samolot zbudowany z drewna i płótna.
WYBRANA BIBLIOGRAFIA
1. Demaskowanie demaskatorów
Moody Raymond Życie po życiu, badanie zjawiska przeżycia po śmierci
klinicznej, Zysk i S-ka, Poznań 2006.
Ring Kenneth Life at Death: A Scientific Investigation of the Near-Death
Experience, William Morrow & Co, Nowy Jork 1982.
2. Książka Voodoo Science na ławie oskarżonych
Park Robert L. Voodoo Science: The Road from Foolishness to Fraud,
Oxford University Press, Oksford 2000.
Rosenblum Art An Interview with dr Randell L. Mills of Black Light Power,
Inc., „Infinite Energy” 17 (grudzień 1997/styczeń 1998), s. 21–35.
Zubrin Robert Czas Marsa: dlaczego i w jaki sposób musimy skolonizować
Czerwoną Planetę, Prószyński i S-ka, Warszawa 1997.
4. Inkwizycja: proces Immanuela Velikovsky’ego
Velikovsky Immanuel Worlds in Collision, Dell, Nowy Jork 1977.
5. Zaawansowana technologia w starożytności
Radka Larry Brian The Electric Mirror of the Pharos Lighthouse and Other
Ancient Lighting, Einhorn Press, Parkersburg 2006.
6. Badacz przygląda się Wielkiej Piramidzie
Fix William Pyramid Odyssey, Smithmark Publishing, Nowy Jork 1978.
7. Paradoks precesji: czy Newton się mylił?
De Santillana Giorgio, Hertha von Dechend Hamlet’s Mill: An Essay
Investigating the Origins of Human Knowledge and Its Transmission Through
Myth, Harvard University Press, Cambridge 1969.
8. Dogoni fizykami
Temple Robert K.G. Tajemnica Syriusza, Wydawnictwo Brama, Poznań
1991.
9. Astronomowie z Nabta Playa
Bauval Robert, Adrian Gilbert Piramidy – brama do gwiazd, Amber,
Warszawa 1996.
Brophy Thomas The Origin Map: Discovery of a Prehistoric, Megalithic,
Astrophysical Map and Sculpture of the Universe, Writers Club Press, Lincoln
2002.
Wendorf Fred Holocene Settlement of the Egyptian Sahara, Kluwer
Academic/Plenum Publishers, Nowy Jork 2001.
10. Tesla – człowiek trzech stuleci
www.aetherometry.com
11. Tom Bearden w walce o rewolucyjną naukę
Bearden Thomas Excalibur Briefing, Strawberry Hill Press, 1980.
12. Sonofuzja
Evidence for Nuclear Emissions During Acoustic Cavitation, artykuł R.P.
Taleyarkhana oraz C.D. Westa, znajduje się na www.sciencemag.org
Skepticism Greets Claim of Bubble Fusion, artykuł R.P. Taleyrakhana na
www.PhysicsToday.org
13. Ucieczka od grawitacji
Clarke Arthur Charles 3001: Odyseja kosmiczna – finał, Amber, Warszawa
1997.
14. Energia nocy
Verne Juliusz Podróż do wnętrza Ziemi, Nasza Księgarnia, Warszawa 1959.
15. Technika czynienia niewidzialnym
Ufimtsev Pyotr Method of edge waves in the Physical Theory of Diffraction,
„Airforce System Command, Foreign Tech. Div. Document ID”, No. FTD-HC-
23-259-71 (1971).
Vaupel Elizabeth „Angwandte Chemie International 44”, R. 22, s. 3344–
3355.
www.aviation.ru/okp.php
www.ee.duke.edu/~drsmith/about_metamaterials.com
www.ee.duke.edu?~drsmith/cloaking.html
www.sciencemag.org
16. Wojny meteorologiczne
Begich Nick, Manning Jeane Angels Don’t Play this HAARP: Advances in
Tesla Technology, Earthpulse Press, Anchorage 1995.
www.cheniere.org/misc/brightskies.htm
www.mosnews.com/news/2005/09/08/kgbkatrina.shtml
www.nexusmagazine.com
www.rense.com/general/18/mn.htm
19. Maria Skłodowska-Curie i duchy
Blum Deborah Ghost Hunters: William James and the Search for Scientific
Proof of Life After Death, Penguin, Nowy Jork 2007.
20. Mistyczna armia indyjska
Hatcher-Childress David Antigravity and the World Grid, Adventures
Unlimited Press, Kempton 1987.
www.indiadaily.com/editorial/2251.asp
21. Czy teoria Wielkiego Wybuchu upadła?
Arp Halton Quasars. Redshifts and Controversies, Interstellar Media,
Berkeley 1987.
22. Niebezpieczne cykle
Benton Michael When Life Nearly Died: The Greaters Mass Extinction of
All Time, Thames & Hudson, Londyn 2005.
Hoyle Fred, Wickramasinghe Chandra Diseases from Space, Harper&Row,
Nowy Jork 1980.
23. Lecznicze wibracje
Gerber Richard Vibrational Medicine: The no 1 Handbook of Subtle-Energy
Therapies, Bear & Co, Rochester 2001.
www.soundsture.com
24. Choroba kardiologii
McGee Charles Healing Energies of Heat and Light, Medipress, Coeur
d’Alene 2000.
McGee Charles Heart Frauds: Uncovering the Biggest Health Scam in
History, Piccadilly Books, Colorado Springs 2001.
25. Medycyna energetyczna w sali operacyjnej
Motz Julie Hands of Life: Using Your Body’s Own Energy Medicine for
Healing, Recovery and Transformation, Bantam, Nowy Jork 2000.
26. Łączenie prawej strony mózgu z lewą
Shlain Leonard The Alphabet Versus the Goddess: The Conflict Between
Word and Image, Viking Penguin, Nowy Jork 1999.
Shlain Leonard Art and Physics: Parallel Visions in Space, Time and Light,
Harper Perennial, Nowy Jork 2007.
Shlain Leonard Sex, Time and Power: How Women’s Sexuality Shaped
Human Evolution, Viking, Nowy Jork 2003.
27. Rentgenowski wzrok i nie tylko
www.baytoday.ca
www.baytoday.ca/content/news/details.asp?c=6657
www.baytoday.ca/content/news/details/asp?c=8267
28. Biologia transcendencji
Bramley William Bogowie Edenu: nowe spojrzenie na historię ludzkości,
Agencja Nolpress, Białystok 1995.
Clarke Arthur Charles Koniec dzieciństwa, Amber, Warszawa 2001.
Kelleher Retrotransposons as Engines of Human Bodily Transformation,
„Journal of Scientific Exploration” 123, nr 1, (wiosna 1999), s. 9–24.
www.trufax.org
29. Paranormalny spadochroniarz
Morehouse David Psychic Warrior, St. Martin’s Press, Nowy Jork 1998.
Targ Russell, Puthoff Harold E. Mind-Reach, Dell, Nowy Jork 1978.
30. Parapsychologiczne odkrycia od czasu zimnej wojny
Ostrander Sheila, Schroeder Lynn Psychic Discoveries Behind the Iron
Curtain, Prentice Hall, Upper Saddle River 1971.
Ostrander Sheila Supermemory: The Revolution, Carroll and Graf, Nowy
Jork 1991.
31. Kiedy nauka spotyka się z parapsychologią
Hibbard Whitney S., Worring Raymond, Brennan Richard Psychic
Criminology, Charles C. Thomas Publishers, Springfield 2002.
32. Siedem zmysłów Ruperta Sheldrake’a
Sheldrake Rupert Niezwykłe zdolności naszych zwierząt, Książka i Wiedza,
Warszawa 2001.
Sheldrake Rupert The Sense of Being Stared At, Crown Publishers, Nowy
Jork 2003.
Sheldrake Rupert Seven Experiments That Could Change the World, Park
Street Press, Rochester 2002.
www.sheldrake.org
33. Telefoniczna telepatia
Sheldrake Rupert, Smart Pamela Testing for Telepathy in Connection with E-
mails, „Perceptual and Motor Skills” 101, s. 771–786.
www.abc.net.au/rn/inconversation/stories/2006/175467.htm
www.bbc.co.uk/radio4/science/thematerialworld_20060907.shtml
www.earthboppin.net/talkshop/feelers
www.sheldrake.org/Articles&Papers/papers/telepathy/index.html
www.sheldrake.org/D&C/controversies/Times_editorial.html
www.sheldrake.org/D^C/controversies/Times_report.html
35. Walka o technologie obcych
New Face of the Mafia in Sicily. High-tech Transformation – with Global
Tentacles, artykuł opublikowany online pod adresem
www.AmericanMafia.com
www.aliensci.com
www.roswellinternet.com
36. Odmienne stany świadomości
Tart Charles Altered States of Consciousness, Harper, Nowy Jork 1990.
37. W poszukiwaniu jednolitego pola
McTaggart Lynne The Field: The Quest for the Secret Force of the Universe,
Harper Collins, Nowy Jork 2003.
McTaggart Lynne What Doctors Don’t Tell You, HarperCollins, Nowy Jork
2005.
38. Połączenie umysłu z materią
Radin Dean Exploring Relationships Between Physical Events and Mass
Human Attention: Asking for Whom the Bell Tolls, „Journal of Scientific
Explanation” 16, nr 4 (zima 2003), s. 533–547.
39. Wielkie idee doktora Kwanta
Pert Candace Molecules of Emotion: The Science Behind Mind-Body
Medicine, Simon & Schuster, Nowy Jork 1999.
Wolf Fred Alan Dr Quantum Presents: A User’s Guide to Your Universe
(audiobook) (audioCD), Sounds True, Louisville 2005.
Wolf Fred Alan Taking the Quantum Leap: The New Physics for Non-
Sciencists, Harper Perennial, Nowy Jork 1989.
40. Dalsze badanie pęknięcia w kosmicznym jaju
Pearce Joseph Chilton The Biology of Transcendence: A Blueprint of the
Human Spirit, Park Street Press, Rochester 2004.
Pearce Joseph Chilton The Crack in the Cosmic Egg, Park Street Press,
Rochester 2002.
Pearce Joseph Chilton Exolution’s End: Claiming the Potential of Our
Intelligence, HarperOne, Nowy Jork 1993.
Pearce Joseph Chilton Magical Child, Plume, Nowy Jork 1992.
www.ttfuture.org
42. Od Apolla do punktu zerowego
Mitchell Edgar, Williams Dwight The Way of the Explorer, Putnam, Nowy
Jork 1996.
AUTORZY ARTYKUŁÓW
Amy Acheson
Amy Acheson, nieżyjąca już dziennikarka i badaczka, zajmowała się
katastrofizmem planetarnym przez 40 lat. Przez kilka ostatnich lat życia razem
z mężem Melem Achesonem współpracowała z Wallace’em Thornhillem i
Dave’em Talbottem w magazynie internetowym THOTH, który przedstawia
teorie koncentryczne Thornhilla i Talbotta.
Peter Bros
Peter Bros już we wczesnej młodości nie godził się z powszechnie
przyjmowanym wyjaśnieniem, że przedmioty spadają, ponieważ taka jest ich
właściwość, i zaczął podawać w wątpliwość rozpowszechnione pojęcia nauki
doświadczalnej. Podjął studia w Bullis Preparatory School, ukończył
Uniwersytet stanu Maryland i zdobył stopień doktora w dziedzinie
prawodawstwa na Uniwersytecie Georgetown. Efektem jego pracy jest cykl
The Copernican Series (Seria kopernikańska), wielotomowy wykład, który
przedstawia spójny obraz fizycznej rzeczywistości i miejsce człowieka we
wszechświecie.
Walter Cruttenden
Walter Cruttenden jest dyrektorem zajmującego się archeoastronomią Binary
Research Institute, w Newport Beach w Kalifornii. Interesuje się astronomią,
mitologią i artefaktami starożytnych cywilizacji, a przede wszystkim teorią
historii i cyklami świadomości. Jest autorem pracy zatytułowanej Lost Star of
Myth and Time (Zagubiona gwiazda mitu i czasu, St. Lynn’s Press), opisującej
dawne cywilizacje na całym świecie i ich wiarę w podział czasu na długie
cykle. Cruttenden napisał również scenariusz i wyprodukował nagradzany film
dokumentalny The Great Year (Wielki rok), którego narratorem jest James Earl
Jones. Film ten przedstawia mity i folklor dawnych kultur i stara się w nich
odnaleźć przekaz, jaki kultury te pozostawiły dla współczesnych ludzi.
William P. Eigles
William P. Eigles jest przewodniczącym stowarzyszenia International
Remote Viewing Association, które wspiera badania i kształcenie związane z
potwierdzonym naukowo postrzeganiem pozazmysłowym. Jest również
wydawcą kwartalnika „Aperture”. Studiował inżynierię biomedyczną w
Kanadzie, a w Kolorado zdobył wykształcenie prawnicze. Przez 14 lat
pracował w przemyśle komputerowym i telekomunikacyjnym. Obecnie służy
jako intelektualny doradca, wykorzystujący astrologię, zdalne widzenie,
hipnozę oraz inne umiejętności intuicyjne przy asystowaniu ludziom na
ścieżkach ich życia prowadzących do zrozumienia i przepowiadania zdarzeń na
skalę światową.
Mark H. Gaffney
Mark H. Gaffney jest badaczem i poetą, aktywistą ochrony środowiska
naturalnego i ruchów pokojowych, zajmuje się ogrodnictwem organicznym.
Był głównym organizatorem pierwszego Dnia Ziemi w Colorado State
University w kwietniu 1970 roku. Jego pierwsza książka, zatytułowana
Dimona: the Third Temple? (Dimona: Trzecia Świątynia?, 1989), była
pionierskim studium poświęconym izraelskiemu programowi broni nuklearnej.
Jego ostatnia praca Gnostic Secrets of the Naassenes (Gnostyckie sekrety
naaseńczyków) była finalistką Narcissus Book Award w 2004 roku. Książka ta
została przetłumaczona na języki grecki i portugalski. Obecnie Gaffney pisze
książkę na temat wydarzeń 11 września 2001 roku. Ma swoją stronę
www.gnosticsecrets.com.
William Hamilton III
William Hamilton III jest twórcą oprogramowań; pracował na polu
technologii informatycznych przez ponad 30 lat. Od 1961 do 1965 roku
pracował w służbach bezpieczeństwa Sił Powietrznych USA; otrzymał tam
wysoki stopień w technologii elektronicznej. Na Cal State w Los Angeles
specjalizował się w psychologii, otrzymał również stopień naukowy nauk
fizycznych w Pierce College w 1987 roku, studiował także technikę informacji
na University of Phoenix. W przeszłości i obecnie należał między innymi do:
Foundation for Research in Parapsychology (1960–1961), Understanding Inc.
(1957–1961), World Federation of Science and Engineering (lata 70.),
MUFON (od 1976 do dziś) oraz Skywatch International (od 1997 do dziś). Jest
członkiem organizacji skupiających osoby z najwyższym ilorazem inteligencji:
MENSA (1983), GLIA (2002) oraz IHIQS (2005).
Frank Joseph
Frank Joseph jest autorem takich książek, jak między innymi Zagłada
Atlantydy, Ocaleni z Atlantydy oraz Zaginiony skarb króla Juby. Od 1993 roku
naczelny redaktor magazynu „Ancient American”. Członek
Środkowozachodniego Towarzystwa Epigraficznego w Ohio, w 2000 roku
został przyjęty do Japońskiego Towarzystwa Erudycyjnego. Mieszka w Colfax
w stanie Wisconsin.
Len Kasten
Len Kasten jest pisarzem, dziennikarzem i badaczem, którego artykuły
ukazywały się w wielu magazynach. Ukończył Cornell University i jest
przewodniczącym American Philosopher Society. Zajmuje się tematyką New
Age od ponad 20 lat. W przeszłości pracował jako wydawca magazynu
„Horizons”, napisał ponad 40 artykułów do „Atlantis Rising”. Mieszka w
Arizonie.
J. Douglas Kenyon
J. Douglas Kenyon od kilkudziesięciu lat kwestionuje paradygmaty
naukowe. Wykorzystuje różne rodzaje mediów, nieustannie poruszając tematy
zazwyczaj przemilczane. W 1994 roku założył pismo „Atlantis Rising”, które
stało się „magazynem świadectw” w dziedzinie starożytnych tajemnic, nauki
alternatywnej i niewyjaśnionych zjawisk. Jest redaktorem książek: Zakazana
historia ludzkości oraz Zakazane religie, które popularyzują prace tak
przełomowych autorów, jak Graham Hancock, John Anthony West, Zecharia
Sitchin, i podważają panujące status quo.
John Kettler
John Kettler jest stałym współpracownikiem „Atlantis Rising” piszącym na
najbardziej aktualne tematy. Jego dokonanie przedstawiono w nagrodzonym
przez Amerykańską Akademię Filmową dokumencie The Panama Deception.
Jest płodnym pisarzem, którego można również posłuchać w wywiadach
radiowych. Wcześniej pracował jako analityk wojskowy dla firmy Hughes and
Rockwell. Mieszka w Kalifornii i jest dyrektorem w firmie marketingowej.
David Samuel Lewis
David Samuel Lewis jest dziennikarzem specjalizującym się w kształceniu
alternatywnym, które zajmuje się początkami życia, cywilizacji i ludzkiego
istnienia. Wydaje „The Montana Pioneer”, miesięcznik wychodzący w
południowo-zachodniej Montanie. Stale pisuje do „Atlantis Rising” na temat
alternatywnych teorii historycznych i naukowych, związanych z pochodzeniem
człowieka oraz świadomością. Mieszka w Livingston w stanie Montana.
Cyntia Logan
Cyntia Logan jest autorką wywiadów z czołowymi ekspertami w dziedzinie
medycyny, nauki, duchowości oraz sztuki. Usiłując połączyć nowe idee z
głównym nurtem nauki, publikowała w „Atlantis Rising” od początku istnienia
pisma. Mieszka w Bozeman w stanie Montana, na stałe współpracuje z
kilkoma miejscowymi magazynami i jest wydawcą „The BoZone”,
dwumiesięcznika zajmującego się sztuką i rozrywką.
Eugene Mallove
Eugene Mallove, nieżyjący już naczelny redaktor dwumiesięcznika „Infinite
Energy” (wychodzącego od 1995 roku), był również prezesem organizacji typu
non profit działającej pod nazwą New Energy Foundation (założonej w 2003
roku). Uzyskał stopnie naukowe w dziedzinie aeronautyki i inżynierii
astronautycznej na MIT (Massachusetts Institute of Technology) oraz stopień
doktora w dziedzinie ochrony środowiska na Harvardzie. Od 1987 do 1991
roku był głównym autorem naukowym w MIT News Office. Napisał książki:
Fire from Ice: Searching for the Truth Behind the Cold Fusion Furor (Ogień z
lodu: W poszukiwaniu prawdy o zimnej fuzji, 1991), The Starflight Handbook:
A Pioneer’s Guide to Interstellar Flight (Podręcznik gwiezdnych lotów:
Przewodnik podróży międzygwiezdnych, 1989) oraz The Quickening
Universe: Cosmic Evolution and Human Destiny (Przyśpieszający
wszechświat: Ewolucja kosmiczna i ludzkie przeznaczenie, 1987). Doktor
Mallove był doradcą technicznym nakręconego w 1997 roku filmu Święty oraz
autorem scenariusza i producentem dokumentu Cold Fusion: Fire from Water
(Zimna fuzja: ogień z wody, 1999).
Jeane Manning
Jeane Manning jest socjologiem i długoletnią badaczką układów energii
przejść kwantowych, które mogą zastąpić ropę, oraz wpływu, jakie układy te
mogą mieć na ludzkość. Jest autorką The Coming Energy Revolution
(Nadchodząca nadzieja energetyczna) oraz współautorką kilku powieści, w tym
Angels Don’t Play This HAARP (Na tej HARFIE anioły nie grają) razem z
doktorem Nickiem Begichem. Książki te zostały przetłumaczone na wiele
języków. Jeane Manning brała też udział w kilku konferencjach
energetycznych organizowanych w Europie. Na łamach „Atlantis Rising”
zajmuje się najnowszymi odkryciami.
Patrick Marsolek
Patrick Marsolek jest dyrektorem Inner Workings Resources zajmującym się
archeologią, odmiennymi stanami świadomości, hipnozą, intuicją oraz
porozumiewaniem się. Pracuje jako kliniczny hipnoterapeuta i jest autorem
Transform Yourself: a Self-Hypnosis Manual (Zmień siebie: podręcznik
autohipnozy) oraz serii płyt CD z dziedziny autohipnozy i relaksacji. Uczy i
wykłada na temat samodoskonalenia, samoaktualizacji i rozwoju
rozszerzonych zdolności. Przewodniczy również eksperymentalnym
wyprawom intuicyjnym do miejsc świętych. Więcej informacji można znaleźć
na stronie www.innerworkingresources.com.
Susan B. Martinez
Susan B. Martinez otrzymała tytuł doktora antropologii na Columbia
University. Jest pisarką i niezależnym naukowcem specjalizującym się w
Oahspe – określenie związane z „Nową nauką” wywodzące się z Book of
Cosmogony and Prophecy (Księga Kosmogonii i Proroctwa). Jest autorką
książki The Psychic Life of Abraham Lincoln (Życie psychiczne Abrahama
Lincolna), pisze recenzje książek dla Academy of Spirituality and Paranormal
Studies. Jest spirytualistką i napisała kilka artykułów na temat zacienienia. W
swojej twórczości odpiera mity związane z epoką lodowcową, globalnym
ociepleniem i reinkarnacją.
Robert M. Schoch
Dr Robert M. Schoch jest członkiem College of General Studies Boston
University od 1984 roku. Zdobył stopień doktora geologii i geofizyki w Yale.
Bardzo często cytowany jest w mediach z powodu swoich pionierskich badań
poświęconych nowemu datowaniu Sfinksa, a także ze względu na prace nad
starożytnymi kulturami i zabytkami w tak różnych krajach, jak Peru, Bośnia,
Egipt i Japonia. Schoch często pojawia się w programach radiowych i
telewizyjnych, wymienia się go w filmie dokumentalnym The Mystery of
Sphinx (Tajemnica Sfinksa). Jest autorem lub współautorem wielu książek,
między innymi: Tajemnica Wielkiego Sfinksa (z Robertem Bauvalem),
Zapomniana cywilizacja, Nieznani budowniczowie piramid (z R.A.
McNallym). Jego strona internetowa to www.robertschoch.net.
Laird Scranton
Laird Scranton jest niezależnym projektantem oprogramowania, który
zainteresował się mitologią i symboliką Dogonów na początku lat 90.
ubiegłego wieku. Studiował starożytne mity, języki i kosmologię przez niemal
10 lat i był wykładowcą na Colgate University. Jest autorem książki
Zagadkowa wiedza Dogonów oraz Sacred Symbols of the Dogon (Święte
symbole Dogonów). Pojawia się również w serii DVD Johna Anthony’ego
Westa zatytułowanej Magical Egypt.
PRZYPISY
[1] Gra słów. Druga część nazwy Komitetu – COP – to po angielsku odpowiednik polskiego
potocznego określenia policjanta: glina (przyp. tłum.).
[2] Dwudziestego trzeciego marca 1989 roku w Salt Lake City naukowcy Stanley Pons i Martin
Fleischmann ogłosili, że odkryli „zimną fuzję” – reakcję nuklearną przeprowadzaną w temperaturze
niemal pokojowej, która mogła wytwarzać energię elektryczną.
[3] Siła wiru (w uproszczeniu – pola geomagnetycznego) jest skierowana ku środkowi wiru, ale w
środku zmienia kierunek i ucieka na zewnątrz na biegunie północnym. Jeśli narysujemy linię ze wschodu
ku środkowi Ziemi, kierunek prądu wiru jest pod kątem prostym, dokładnie na północ.
[4] Luces del dinero (hiszp. „światła pieniędzy”) bywają widoczne nad lądem w Meksyku i w
peruwiańskich Andach. Nazwa pochodzi od przesądu, że kto zobaczy te światła, znajdzie skarb.
[5] Fairy lights („światła duszków”), w Australii zwane także Min Min lights, to migające światełka
pojawiające się na pustyni, nieznanego pochodzenia.
[6] Elisabeth Vaupel, Arthur Eichengruen, „Angewandte Chemie International”, 2005, 44, nr 22, s.
3344–3355.
[7] Project Redlight, płyta DVD dostępna w sprzedaży pod adresem
www.hourofthetime.shoppingcartplus.com/page/page/2569223.htm.
[8] www.ee.duke/edu/~drsmith/about_metamaterials.com.
[9] www.ee.duke/edu/~drsmith/cloaking.com.
[10] Patrz The Bio-Sensitive Factor (czynnik biowrażliwości), „Atlantis Rising” 27:
www.earthboppin.net/talkshop/feelers.
[11] www.cheniere.org/misc/brightskies.htm.
[12] Przerażające szczegóły można znaleźć w artykule The Quantum Menace (Kwantowe zagrożenie)
(„Atlantis Rising” nr 50), książce Beardena Fer De Lance (Żmija) (wyd. II) oraz na slajdach na temat
broni na stronie: www.cheniere.org/images/weapons/index.html.
[13] www.rense.com/general18/mn.htm.
[14] Harp znaczy po angielsku „harfa” (przyp. tłum.).
[15] Trzeci wymiar nie jest podany, ale z opisu misy można wnioskować, że wynosi około metra.
[16] Pełna lista jego dostępnych online artykułów znajduje się na:
www.sheldrake.org/Articles&Papers/papers/telepathy/index.html.
[17] Aby pozwać Siły Powietrzne USA przed sąd, którego jurysdykcji podlegają, strona wnosząca
oskarżenie musi wcześniej wyczerpać wszystkie dostępne środki prawne (każdą możliwość rozwiązania
sporu bez wszczynania procesu). Biorąc pod uwagę, że rząd ma niewyczerpane zasoby prawników, a
prawnicy wielokrotnie dowiedli swojej biegłości w odwlekaniu procesów, może minąć wiele lat, nim
sprawa ACC zostanie rozpatrzona.
Table of Contents
Tytułowa
Redakcyjna
WSTĘP
I PRZYGOTOWANIE DO WALKI
1. DEMASKOWANIE DEMASKATORÓW
2. KSIĄŻKA VOODOO SCIENCE NA ŁAWIE OSKARŻONYCH
3. ESTABLISHMENT KONTRATAKUJE
4. INKWIZYCJA: PROCES IMMANUELA VELIKOVSKY’EGO
II REWIZJA PRZESZŁOŚCI
5. ZAAWANSOWANA TECHNOLOGIA W STAROŻYTNOŚCI
6. BADACZ PRZYGLĄDA SIĘ WIELKIEJ PIRAMIDZIE
7. PARADOKS PRECESJI: CZY NEWTON SIĘ MYLIŁ?
8. DOGONI FIZYKAMI
9. ASTRONOMOWIE Z NABTA PLAYA
III WYZWANIA WOBEC TRADYCYJNEJ FIZYKI
10. TESLA – CZŁOWIEK TRZECH STULECI
11. TOM BEARDEN W WALCE O REWOLUCYJNĄ NAUKĘ
12. SONOFUZJA
13. UCIECZKA OD GRAWITACJI
14. ENERGIA NOCY
15. TECHNIKA CZYNIENIA NIEWIDZIALNYM
16. WOJNY METEOROLOGICZNE
IV NAUKA SPIRYTYSTYCZNA
17. WRAŻLIWOŚĆ WODY
18. MOC WODY
19. MARIA SKŁODOWSKA-CURIE I DUCHY
20. MISTYCZNA ARMIA INDYJSKA
V POZA ASTRONOMIĄ
21. CZY TEORIA WIELKIEGO WYBUCHU UPADŁA?
22. NIEBEZPIECZNE CYKLE
VI INNY RODZAJ MEDYCYNY
23. LECZNICZE WIBRACJE
24. CHOROBA KARDIOLOGII
25. MEDYCYNA ENERGETYCZNA W SALI OPERACYJNEJ
26. ŁĄCZENIE PRAWEJ STRONY MÓZGU Z LEWĄ
27. RENTGENOWSKI WZROK I NIE TYLKO
28. BIOLOGIA TRANSCENDENCJI
VII PARANORMALNE MOŻLIWOŚCI
29. PARANORMALNY SPADOCHRONIARZ
30. PARAPSYCHOLOGICZNE ODKRYCIA OD CZASU ZIMNEJ
WOJNY
31. KIEDY NAUKA SPOTYKA SIĘ Z PARAPSYCHOLOGIĄ
32. SIEDEM ZMYSŁÓW RUPERTA SHELDRAKE’A
33. TELEFONICZNA TELEPATIA
VIII CZYNNIK ET
34. ODTWARZANIE ROSWELL
35. WALKA O TECHNOLOGIE OBCYCH
IX INNE WYMIARY
36. ODMIENNE STANY ŚWIADOMOŚCI
37. W POSZUKIWANIU JEDNOLITEGO POLA
38. POŁĄCZENIE UMYSŁU Z MATERIĄ
39. WIELKIE IDEE DOKTORA KWANTA
X PRZYSZŁOŚĆ
40. DALSZE BADANIE PĘKNIĘCIA W KOSMICZNYM JAJU
41. WYZWANIE WOBEC PRZYJĘTEJ WIZJI
RZECZYWISTOŚCI
42. OD APOLLA DO PUNKTU ZEROWEGO
WYBRANA BIBLIOGRAFIA
AUTORZY ARTYKUŁÓW
PRZYPISY
Foto

You might also like