Professional Documents
Culture Documents
eISBN 978-83-67054-63-8
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem
wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe
i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
redakcja@weneedya.pl
marketing@weneedya.pl
www.weneedya.pl
Dla Jordan, która jest bardziej siostrą niż przyjaciółką
CZĘŚĆ PIERWSZA
Nicholina
Reid
Nad cmentarzem unosiła się mgła. Kamienie nagrobne – stare, kruszące się,
żywioły już dawno pozbawiły je inskrypcji – przekłuwały niebo w miejscu,
gdzie się zatrzymaliśmy, na skraju urwiska. Nawet morze pod nami ucichło.
W tym dziwnym świetle, tuż przed świtem, w końcu zrozumiałem
znaczenie wyrażenia grobowa cisza.
Coco przetarła zmęczone oczy, po czym wskazała wyłaniający się z mgły
kościół. Niewielki. Drewniany. Z częściowo zapadniętym dachem.
W oknach nie tliło się żadne światło.
– Chyba jest opuszczony.
– A jeśli nie? – prychnął Beau, kręcąc głową, ale przestał, bo pokonało go
ziewanie. Zaczął z innej strony. – To kościół, a nasze podobizny wiszą
w całej Belterze. Rozpozna nas nawet wiejski ksiądz.
– Dobrze. – W jej głosie było mniej jadu, niżby chciała. – Śpij z psem na
dworze.
Odwróciliśmy się jednocześnie, żeby spojrzeć na upiornego białego psa,
który wlókł się za nami. Ukazał się tuż za Cesarine, tuż przed tym, jak
doszliśmy do wniosku, że będziemy podążać wzdłuż wybrzeża, a nie po
drodze. Dość się napatrzyliśmy na La Fôret des Yeux, wystarczy nam do
końca życia. Przez wiele dni szedł za nami, nigdy nie zbliżał się na tyle, by
dać się dotknąć. Ostrożne, zdezorientowane matagoty zniknęły niedługo po
jego przybyciu. Dotąd nie wróciły. Być może pies sam był niespokojnym
duchem – nowym rodzajem matagota. Być może był tylko złym omenem.
Być może właśnie dlatego Lou nie nadała mu jeszcze imienia.
Stworzenie patrzyło na nas, jego wzrok wodził po mojej twarzy. Mocniej
ścisnąłem dłoń Lou.
– Wędrowaliśmy całą noc. Nikt nie będzie nas szukał w kościele. To
równie dobre miejsce na kryjówkę jak każde inne. Jeśli nie jest opuszczony
– zwróciłem się do Beau, który już chciał mi przerwać – wyjdziemy, zanim
ktoś nas zobaczy. Zgoda?
Lou posłała Beau złośliwy uśmiech. Uśmiechała się tak szeroko, że
mogłem niemal policzyć jej zęby.
– Boisz się?
Posłał jej niepewne spojrzenie.
– Po tunelach ty też powinnaś.
Jej uśmiech zniknął, a Coco wyraźnie zesztywniała i odwróciła wzrok.
Sam też poczułem, że się spinam. Lou nie powiedziała nic więcej, puściła
moją dłoń i ruszyła w stronę drzwi. Nacisnęła klamkę.
– Otwarte.
Bez słowa Coco i ja poszliśmy za nią i przekroczyliśmy próg. Po chwili
w przedsionku stanął także Beau i zaczął się rozglądać po ciemnym
pomieszczeniu z nieskrywaną podejrzliwością. Kandelabry pokrywała
gruba warstwa kurzu. Na drewnianej podłodze pomiędzy suchymi liśćmi
widniały plamy ze stwardniałego wosku. Zrobił się przeciąg i dotarł do nas
podmuch powietrza z głębi świątyni. Miał zapach wody morskiej.
I rozkładu.
– To miejsce jest nawiedzone jak cholera – wyszeptał Beau.
– Wyrażaj się. – Posłałem mu gniewne spojrzenie i wszedłem do
świątyni. Aż mnie ścisnęło w sercu na widok poniszczonych ławek
i zebranych w kącie pojedynczych gnijących stron ze śpiewników. – To
kiedyś było święte miejsce.
– Nie jest nawiedzone. – W ciszy głos Lou odbił się echem. Stanęła za
mną i patrzyła na witrażowe okno. Patrzyła na nią gładka twarz Świętej
Magdaleny. Kościół czcił najmłodszą świętą w Belterze, Magdalenę, za
podarowanie człowiekowi błogosławionego pierścienia. Dzięki niemu jego
żona znowu się w nim zakochała i pozostała przy nim nawet, gdy wyruszył
w niebezpieczną podróż morską. Wskoczyła za nim w fale i utonęła. Jednak
łzy Magdaleny przywróciły ją do życia. – Duchy nie mieszkają na
poświęconej ziemi.
Beau uniósł brwi.
– Skąd o tym wiesz?
– Jak to możliwe, że ty nie wiesz? – odparowała Lou.
– Powinniśmy odpocząć. – Objąłem Lou za ramiona i poprowadziłem ją
do najbliższej ławki. Wyglądała bladziej niż zwykle, pod oczami miała
cienie, po wielu dniach podróży jej włosy żyły własnym życiem. Więcej niż
raz, kiedy myślała, że nie patrzę, widziałem, że jej ciałem wstrząsają
konwulsje, jakby walczyła z mdłościami. Nie byłem zaskoczony. Wiele
przeszła. Wszyscy przeszliśmy. – Niedługo zbudzą się mieszkańcy wioski.
Sprawdzą, co to za hałasy.
Coco zasiadła w ławce, zamknęła oczy i naciągnęła na głowę kaptur
swojego płaszcza. Odgrodziła się od nas.
– Ktoś powinien trzymać straż.
Chociaż już otworzyłem usta, żeby zgłosić się na ochotnika, Lou była
szybsza.
– Ja będę czuwać.
– Nie. – Pokręciłem głową, nie byłem w stanie sobie przypomnieć, kiedy
Lou ostatnio spała. Czułem, że jej skóra jest zimna i lepka. Jeśli walczyła
z mdłościami, musiała odpocząć. – Ty pośpij. Ja popilnuję.
Położyła dłoń na moim policzku, a z głębi jej gardła wydobył się niski
pomruk. Jej kciuk powoli musnął moje usta i na moment się na nich
zatrzymał. Jej oczy również.
– Wolałabym pilnować ciebie. Co zobaczę w twoich snach, Chass? Co
usłyszę w twoim…
– Sprawdzę, czy w komórce jest jakieś jedzenie – wymamrotał Beau
i przeszedł obok nas. Przez ramię posłał Lou zniesmaczone spojrzenie.
Zaburczało mi w brzuchu, gdy odprowadzałem go wzrokiem.
Przełknąłem ślinę, próbując zignorować głód. Nagły, niepożądany ucisk
w piersi. Łagodnie strąciłem jej rękę z mojego policzka i zdjąłem płaszcz.
Podałem go jej.
– Idź spać, Lou. Obudzę was o wschodzie słońca i będziemy mogli… –
przerwałem, gdy słowa zapiekły mnie w gardle – będziemy mogli
wyruszyć.
Do Chateau.
Do Morgane.
Na pewną śmierć.
Nie wypowiedziałem na głos swoich obaw.
Lou postawiła sprawę jasno, że uda się do Chateau le Blanc niezależnie
od tego, czy będziemy jej towarzyszyć. Mimo mojego sprzeciwu, mimo że
przypominaliśmy jej, w jakim celu szukaliśmy sprzymierzeńców, dlaczego
ich potrzebowaliśmy, Lou utrzymywała, że sama poradzi sobie z Morgane.
Słyszałeś Clauda. Upierała się, że tym razem się nie zawaha. Już więcej
mnie nie dotknie. Upierała się, że spali swój dom rodzinny do gołej ziemi,
a wraz z nim swoich krewnych. Zbudujemy nowy.
Co nowe? – zapytałem z rezerwą.
Wszystko nowe.
Nigdy nie widziałem, żeby tak zażarcie dążyła do konkretnego celu.
Wręcz obsesyjnie. Przez większość czasu jej oczy lśniły dziko – wyrażały
pierwotny głód – innym razem w jej spojrzeniu w ogóle nie było światła. Te
dni były o wiele gorsze. Patrzyła na świat otępiałym wzrokiem, nie
zauważała ani mnie, ani moich nieśmiałych prób ukojenia jej smutku.
Tylko jeden człowiek potrafił to zrobić.
A jego nie było.
Pociągnęła mnie, bym usiadł obok niej, i zaczęła bezwiednie gładzić
mnie po szyi. Po plecach przeszedł mi dreszcz od dotyku jej chłodnych rąk
i ogarnęło mnie nagłe pragnienie odsunięcia się od niej. Nie poddałem się
mu. W pomieszczeniu zapadła cisza, gęsta i ciężka, którą przerywał tylko
mój burczący brzuch. Głód towarzyszył nam teraz bez przerwy. Nie
pamiętałem, kiedy ostatnio najadłem się do syta. Gdy podróżowałem
z Troupe de Fortune? W Pustce? W Wieży? Oddech siedzącej naprzeciw
Coco stopniowo się wyrównywał. Skupiłem się na dźwięku, na belkach
sufitu, żeby nie myśleć o lodowatej skórze Lou i bólu rozsadzającym mi
pierś.
Chwilę później z przykuchennej komórki dobiegł krzyk i otworzyły się
drzwi do świątyni. Pojawił się Beau, śmignął obok kazalnicy.
– Zdezorientowany! – Wściekle gestykulował w stronę wyjścia, gdy
poderwałem się na nogi. – Czas ruszać! Już pora, już pora, chodźmy…
– Stój! – Do świątyni wpadł sędziwy mężczyzna w szatach księdza
z drewnianą łyżką w ręce. Kapał z niej żółtawy sos. Jakby Beau przerwał
mu poranny posiłek. Moje podejrzenia potwierdzały kawałki warzyw na
jego brodzie: siwej, potarganej, zasłaniającej większość jego twarzy. –
Wracaj, powiedziałem…
Zatrzymał się w pół kroku, gdy zobaczył resztę z nas. Instynktownie się
odwróciłem, żeby ukryć twarz w cieniu. Lou zarzuciła kaptur na swoje
białe włosy, a Coco wstała, szykując się do biegu. Ale było za późno. Jego
ciemne oczy rozbłysły, gdy nastąpiło rozpoznanie.
– Reid Diggory. – Omiótł mnie wzrokiem z góry na dół, po czym spojrzał
ponad mną. – Louise le Blanc. – Beau nie mógł się powstrzymać,
odchrząknął w przedsionku, na krótko skupiając na sobie uwagę księdza,
który prychnął i pokręcił głową. – Tak, wiem, kim jesteś, chłopcze. I ciebie
też znam – dodał, zwracając się do Coco, która nadal kryła twarz pod
kapturem. Jean Luc dotrzymał słowa i kazał rozwiesić plakaty z jej
podobizną obok tych, na których byliśmy my. Ksiądz zmrużył oczy na
widok wyjętego przez nią noża. – Odłóż to, zanim zrobisz sobie krzywdę.
– Przepraszamy za najście. – Uniosłem ręce w przepraszającym geście
i posłałem Coco ostrzegawcze spojrzenie. Powoli przesunąłem się w stronę
wyjścia. Za moimi plecami Lou zrobiła to samo. – Nie chcieliśmy
przeszkadzać.
Ksiądz prychnął, ale opuścił łyżkę.
– Włamaliście się do mojego domu.
– To kościół. – Apatia przytłumiła głos Coco, jej dłoń opadła, jakby nagle
nie mogła udźwignąć ciężaru sztyletu. – A nie prywatna rezydencja. Drzwi
były otwarte.
– Być może po to, żeby nas zwabić – zasugerowała Lou
z niespodziewanym spokojem. Przekrzywiła głowę i patrzyła na księdza,
nie kryjąc fascynacji. – Jak w pajęczą sieć.
Ksiądz uniósł brwi w reakcji na nagłą zmianę w toku rozmowy. Ja też się
zdziwiłem.
– Co? – Głos Beau odzwierciedlał naszą dezorientację.
– W najciemniejszej części lasu – wyjaśniła, unosząc jedną brew –
mieszka pajęczyca, która poluje na inne pająki. Nazywamy ją
L’Enchanteresse. Lub L’Enchantress. Nieprawdaż, Coco? – Coco nie
odpowiedziała, ale niezrażona Lou mówiła dalej. – L’Enchanteresse
zakrada się w sieci swoich wrogów i zrywa ich jedwabne nici, żeby
pomyśleli, że coś upolowali. Kiedy pająki przybywają, żeby się posilić,
atakuje i powoli zatruwa je swoim wyjątkowym jadem. Rozkoszuje się tym
przez wiele dni. Jest jednym z niewielu stworzeń w świecie zwierząt, które
lubią zadawać ból.
Wszyscy na nią patrzyliśmy. Nawet Coco.
– Brzmi niepokojąco – odezwał się Beau.
– Jest sprytne.
– Nie. – Skrzywił się z obrzydzeniem. – To kanibalizm.
– Szukaliśmy schronienia – przerwałem, nieco zbyt głośno. Zbyt
desperacko. Ksiądz, który zbity z tropu przyglądał się ich przepychankom
słownym, spojrzał teraz na mnie. – Nie wiedzieliśmy, że w kościele ktoś
jest. Już wychodzimy.
Oceniał nas bez słowa, jego usta lekko się wygięły. W odpowiedzi na to
zawirowało przede mną złoto. Szukało. Sprawdzało. Ochraniało.
Zignorowałem niewypowiedziane przez nie pytanie. Nie będę teraz
potrzebował magii. Ksiądz był uzbrojony tylko w łyżkę. Nawet gdyby
wyjął miecz, bruzdy na jego twarzy świadczyły o tym, że jest dość stary.
Był pomarszczony. Mimo wysokiej postury z wiekiem utracił swoją
muskulaturę, więc był teraz chudym staruszkiem. Nie mógłby nas dogonić.
Przygotowując się do ucieczki, ująłem dłoń Lou i posłałem spojrzenie Coco
i Beau. Na znak zrozumienia oboje potaknęli.
Z grymasem niezadowolenia ksiądz uniósł łyżkę, jakby chciał nas
powstrzymać, ale w tej chwili kolejna fala głodu ścisnęła mój żołądek.
Burczenie rozbrzmiało niczym trzęsienie ziemi. Nie dało się go nie
usłyszeć. W ciszy, która nastąpiła, ksiądz oderwał ode mnie wzrok
i przeniósł go na Świętą Magdalenę. Po upływie kilku sekund wymamrotał
niechętnie.
– Kiedy ostatnio jedliście?
Nie odpowiedziałem. Wstyd palił mi policzki.
– Już wychodzimy – powtórzyłem.
Spojrzał mi w oczy.
– Nie o to pytałem.
– Minęło… kilka dni.
– Ile konkretnie?
– Cztery – odpowiedział za mnie Beau.
Kolejny raz ciszę przerwało burczenie mojego brzucha. Ksiądz pokręcił
głową.
– A… kiedy ostatnio spaliście? – zapytał z miną świadczącą o tym, że
wolałby raczej połknąć łyżkę.
I tym razem Beau nie mógł się powstrzymać.
– Dwie noce temu zdrzemnęliśmy się chwilę w łodziach rybackich, ale
jeden z właścicieli przyłapał nas jeszcze przed wschodem słońca. Głupek
próbował zarzucić na nas sieć.
Wzrok księdza powędrował w stronę drzwi wejściowych.
– Mógł was śledzić?
– Mówiłem, że to głupek. To Reid w końcu omotał go siecią.
Ksiądz ponownie na mnie popatrzył.
– Nie zrobiłeś mu krzywdy. – To nie było pytanie. Nie odpowiedziałem.
Zamiast tego mocniej ścisnąłem dłoń Lou i przygotowałem się do ucieczki.
Ten człowiek, ten święty człowiek, niedługo podniesie alarm. Musieliśmy
oddalić się o wiele mil, zanim pojawi się tutaj Jean Luc.
Lou raczej nie podzielała moich obaw.
– Jak się nazywasz, ojcze? – zapytała zaciekawiona.
– Achille. – Powróciło gniewne spojrzenie. – Achille Altier.
Jego nazwisko brzmiało znajomo, ale nie umiałem skojarzyć, skąd je
znam. Być może kiedyś zapuścił się do katedry Saint-Cécile d’Cesarine.
Być może poznałem go, gdy byłem chasseurem. Przyglądałem mu się
podejrzliwie.
– Dlaczego nie wezwałeś łowców, ojcze Achille’u?
Nie wyglądał na zadowolonego. W jego postawie widoczne było
napięcie. Spojrzał na łyżkę.
– Powinniście zjeść – powiedział szorstko. – Z tyłu mam gulasz. Starczy
dla wszystkich.
Beau się nie wahał.
– Jaki gulasz? – Kiedy zerknąłem na niego przez ramię, wzruszył
ramionami. – Mógł obudzić całe miasto w chwili, gdy nas rozpoznał…
– Nadal może – przypomniałem mu ostrym tonem.
– …a mój żołądek zaraz strawi sam siebie – dokończył. – Twój też, jak
sądzę po odgłosach, które wydaje. Musimy coś zjeść. – Pociągnął nosem
i zwrócił się do ojca Achille’a. – Czy w twoim gulaszu są ziemniaki? Nie
przepadam za nimi. Nie lubię ich konsystencji.
Ksiądz zmrużył oczy, a następnie machnął łyżką w stronę kuchni.
– Zejdź mi z oczu, chłopcze, zanim zmienię zdanie.
Pokonany Beau spuścił głowę, po czym przeszedł obok nas. Lou, Coco
i ja nie ruszyliśmy się z miejsca. Wymieniliśmy między sobą zaniepokojone
spojrzenia. Po dłuższej chwili Achille westchnął.
– Możecie też się przespać. Ale tylko jeden dzień – dodał zirytowany –
pod warunkiem że nie będziecie mi przeszkadzać.
– Jest niedziela rano. – Coco w końcu opuściła kaptur. Miała popękane
usta i wymizerowaną twarz. – Wkrótce mieszkańcy wioski przyjdą na
mszę, prawda?
– Od lat nie odprawiam mszy – żachnął się.
Ksiądz samotnik. Oczywiście. To wyjaśniało żałosny stan świątyni.
Kiedyś pogardzałbym tym człowiekiem za porażkę, jaką poniósł jako
przywódca religijny. Za porażkę w byciu człowiekiem. Skarciłbym go za to,
że porzucił swoje powołanie. Że porzucił Boga.
Jakże się wszystko zmieniło.
Beau pojawił się z glinianą miską i swobodnie oparł się o framugę.
Wokół jego twarzy wiły się obłoczki pary unoszące się znad gulaszu.
Uśmiechnął się ironicznie, gdy znowu zaburczało mi w brzuchu.
– Dlaczego chcesz nam pomóc, ojcze? – zapytałem przez zaciśnięte zęby.
Ksiądz powoli obrzucił moją bladą twarz niechętnym spojrzeniem,
popatrzył na okropną bliznę Lou, na otumanione oblicze Coco. Na sine
worki pod naszymi oczami oraz zapadnięte policzki. Następnie odwrócił
wzrok i wbił spojrzenie w puste miejsce nad moim ramieniem.
– Czy to ma jakieś znaczenie? Potrzebujecie strawy. Mam jedzenie.
Potrzebujecie kąta do spania. Mam puste ławki.
– Większość ludzi Kościoła by nas nie przyjęła.
– Większość ludzi Kościoła nie przyjęłaby swoich własnych matek,
gdyby były grzesznicami.
– Fakt. I jeszcze by je spalili, gdyby były wiedźmami.
Sardonicznie uniósł brew.
– Właśnie tego chcesz, chłopcze? Stosu? Chciałbyś, żebym wymierzał
boską karę?
– Według mnie – przerwał Beau i oderwał się od drzwi – on tylko zwraca
uwagę na to, że należysz do kościoła, a może to ty jesteś grzesznikiem w tej
historii? Czyżbyś był niemile widziany pośród podobnych sobie, ojcze
Achille’u? – Zerknął wymownie na zniszczone wnętrze. – Nie chciałbym
wyciągać pochopnych wniosków, lecz w przeciwnym wypadku nasi
umiłowani patriarchowie na pewno przysłaliby kogoś do naprawy tej
rudery.
Oczy Achille’a pociemniały.
– Nie takim tonem.
Wtrąciłem się, zanim Beau pogorszył sytuację, i szeroko rozłożyłem ręce.
Z niedowierzaniem. Z frustracją. Ze… wszystkim. W moim gardle
narastało napięcie związane z nieoczekiwaną dobrocią tego człowieka. To
nie miało sensu. Nie mogło być prawdziwe. Było to równie niepokojące jak
historia opowiedziana przez Lou; pająk kanibal wabiący nas do sieci
wydawał się bardziej prawdopodobny niż ksiądz oferujący nam
schronienie. – Wiesz, kim jesteśmy. Wiesz, co zrobiliśmy. Wiesz, co się
stanie, jeśli zostaniesz nakryty na tym, że udzielasz nam schronienia.
Przyglądał mi się przez długą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Wobec tego nie dajmy się nakryć. – Chrząkając głośno, ruszył w stronę
drzwi do kuchni. Zatrzymał się jednak na progu i spojrzał na miskę
trzymaną przez Beau. W jednej sekundzie odebrał mu naczynie i nie
zwracając uwagi na protesty Beau, podał je mnie. – Jesteście tylko
dzieciakami – wymamrotał, nie patrząc mi w oczy. Kiedy zacisnąłem palce
na misce, mój żołądek boleśnie się kurczył, puścił ją. Wygładził swoje
szaty. Pomasował się po karku. Skinął głową. – Lepiej zjeść, póki ciepłe.
A potem się odwrócił i wyszedł z pomieszczenia.
MOJA CIEMNOŚĆ
Lou
Ciemność.
Wszystko spowija. Okrywa mnie, ogranicza moją swobodę ruchów,
uciska moją pierś, gardło, język, aż staje się mną. Uwięziona we własnym
oku, tonąca we własnych głębiach, zapadam się w siebie, aż całkiem
przestaję istnieć. Jestem ciemnością. Tą moją ciemnością.
To boli.
Nie powinnam czuć bólu. Nic nie powinnam czuć. Jestem
nieuformowana i nieukończona, jestem paprochem w dziele stworzenia.
Nie mam kształtu. Nie mam życia, płuca ani kończyny pod swoją kontrolą.
Nie widzę, nie oddycham, a mimo to ta ciemność mnie oślepia. Dusi mnie,
dławi, wzmaga się z każdą mijającą sekundą, aż rozdziera mnie na pół. Ale
nie mogę krzyczeć. Nie mogę myśleć. Mogę tylko słyszeć – nie, czuć – głos
dochodzący z cienia. Piękny i okropny głos. Wije się wokół mnie, przeze
mnie, i słodko szepcze, obiecując zapomnienie. Obiecując odpoczynek.
Poddaj się, mruczy, i zapomnij. Pozbądź się bólu.
Przez chwilę lub tysiąc chwil waham się i zastanawiam.
Poddanie się i zapomnienie kuszą bardziej niż stawianie oporu
i pamiętanie. Jestem słaba i nie lubię bólu. Głos jest tak piękny, tak kuszący,
tak silny, że niemal pozwalam mu się omotać. A jednak… nie mogę. Jeśli
odpuszczę, stracę coś ważnego. Kogoś ważnego. Nie pamiętam kogo.
Nie pamiętam, kim jestem.
Jesteś tą ciemnością. Cienie napierają na mnie, coraz bardziej się kurczę.
Ziarenko piasku pod nieskończonymi czarnymi falami. Ta ciemność jest
twoja.
Nadal się trzymam.
PŁOMIEŃ COCO
Reid
Coco oparła się o kamień nagrobny obok mnie. Nad nami górował
zerodowany posąg przedstawiający Świętą Magdalenę, jej twarz z brązu
kryła się w szarym mroku. Coco nie spała, chociaż miała zamknięte oczy.
Nic nie mówiła. Pocierała tylko bliznę na dłoni kciukiem drugiej ręki, aż
zaogniła się jej skóra. Wątpliwe, żeby to zauważyła. Wątpliwe, żeby
zauważyła cokolwiek.
Poszła za mną na cmentarz po tym, jak Lou przeszukała kuchnię,
próbując znaleźć czerwone mięso, gdyż nie zadowoliło jej to, co ojciec
Achille przygotował na kolację. W tym, jak Lou rzuciła się na wołowinę,
nie było jednoznacznie nic złego, chociaż mięso jeszcze dobrze się nie
ugotowało. Głodowaliśmy od wielu dni. Śniadanie złożone z gulaszu
i lunch, na który zjedliśmy czerstwy chleb z serem, nie zaspokoiły naszego
głodu. A mimo to…
Mój żołądek ścisnął się bez wyraźnego powodu.
– Jest w ciąży? – zapytała Coco po długiej chwili. Otworzyła oczy
i odwróciła głowę w moją stronę. Jej głos nie wyrażał żadnych emocji. –
Powiedz, że byliście ostrożni. Powiedz, że nie mamy kolejnego problemu.
– Krwawiła dwa tygodnie temu, a potem już nie mieliśmy okazji… –
Odchrząknąłem.
Coco potaknęła i ponownie wystawiła twarz w stronę nieba, zamykając
oczy i ciężko wzdychając.
– Dobrze.
Patrzyłem na nią. Chociaż nie płakała od czasu La Mascarade des Crânes,
cały czas miała opuchnięte powieki. Na policzkach wciąż było widać
resztki czarnej kredki. Ślady po łzach.
– Czy… – Słowa uwięzły mi w gardle. Zakaszlałem i spróbowałem
ponownie. – Widziałem wannę w środku, gdybyś chciała się wykąpać.
W odpowiedzi zacisnęła palce na swoim kciuku, jakby nadal czuła na
rękach krew Ansela. Wyszorowała je do czerwoności tej samej nocy
w Doleur. Spaliła ubrania w Lewiatanie, gospodzie, w której tak wiele
rzeczy poszło nie po naszej myśli.
– Jestem zbyt zmęczona – wymamrotała w końcu.
Znajomy ból ścisnął moje gardło. Zbyt znajomy.
– Jeśli chcesz o tym porozmawiać…
Nie otworzyła oczu.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi.
– Ależ jesteśmy.
Nie odpowiedziała, więc się odwróciłem, próbując zapanować nad
mimiką. Dobrze. Nie chce tej rozmowy. Mnie do niej też nieśpieszno.
Założyłem ręce na piersi, chroniąc się przed chłodem i przygotowując na
długą noc wypełnioną ciszą, gdy pod moimi powiekami ukazał się Ansel
z zaciętą miną. Wyrażającą niezachwiane przekonanie. Lou jest moją
przyjaciółką, powiedział mi kiedyś. Zanim ja się zdecydowałem, zamierzał
pójść za nią do Chateau le Blanc. Był powiernikiem jej tajemnic. Brał na
siebie jej troski.
Przeszyło mnie poczucie winy. Ostre i dojmujące.
Czy jej się podobało, czy nie, Coco i ja byliśmy przyjaciółmi.
Głupio mi było, ale zmusiłem się do mówienia.
– Twierdzę jedynie, że po śmierci Arcybiskupa pomogła mi rozmowa.
O tym zdarzeniu. O nim. Więc… – Sztywno wzruszyłem ramionami,
czułem, że pali mnie skóra na karku. Płoną oczy. – Jeśli potrzebujesz…
porozmawiać o tym… możesz porozmawiać ze mną.
Teraz otworzyła oczy.
– Arcybiskup był chorym pojebem, Reid. Porównywanie go do Ansela
jest podłością.
– No cóż. – Spojrzałem na nią wymownie. – Nic nie poradzisz na to,
kogo kochasz.
Szybko spuściła wzrok. Zawstydziłem się, gdy zadrżały jej usta.
– Wiem o tym.
– Czyżby?
– Oczywiście, że tak. – W tonie jej głosu dało się wyczuć cień dawnej
zgryźliwości. Ogień rozjarzył jej lico. – Wiem, że to nie moja wina. Ansel
mnie kochał, a… a to, że ja nie kochałam go w ten sam sposób co on mnie,
nie oznacza, że kochałam go mniej. Z pewnością kochałam go bardziej niż
ciebie. – Pomimo zaciekłości tej przemowy na końcu jej głos się załamał. –
Możesz więc wziąć sobie swoje rady, swoją protekcjonalność i współczucie
i wsadzić je sobie w dupę. – Zachowywałem kamienną twarz, starałem się
nie unosić. Potrafiła wychłostać słowem. Mogłem to znieść. Wstała
i machając mi palcem przed nosem, mówiła dalej. – Nie będę tu siedziała
i pozwalała ci na ocenianie mnie za… za… – Jej pierś się unosiła, gdy
oddychała ze wzburzeniem, po policzku płynęła jej łza. Kiedy spadła
pomiędzy nas i zaskwierczała na śniegu, jej ciało sflaczało. – Za coś, czemu
nie mogłam zaradzić – zakończyła tak cicho, że ledwie ją usłyszałem.
Powoli i niezgrabnie wstałem i stanąłem obok niej.
– Nie osądzam cię, Coco. I nie lituję się nad tobą. – Prychnęła, na co
pokręciłem głową. – Naprawdę. Ansel był też moim przyjacielem. Nie
umarł z twojej winy.
– Nie tylko Ansel zginął tamtej nocy.
Oboje spojrzeliśmy na cienką strużkę dymu unoszącą się znad jej łzy.
Potem spojrzeliśmy w niebo.
Dym zasłonił zachodzące słońce, wiszące nad nami złowrogo. Ciężko.
Wydawałoby się, że to niemożliwe. Podróżowaliśmy od wielu dni. Niebo
tutaj, wiele mil od Cesarine, gdzie dym cały czas wydobywał się z wejść do
tunelu, z katedry, katakumb, zamku, cmentarzy, szynków i uliczek,
powinno być czyste. Ale płomień gorzejący pod stolicą nie był normalnym
ogniem. Był czarnym ogniem, nienaturalnym i niekończącym się, jakby
narodził się w samym piekle.
To był ogień Coco.
Ogień i dym miały objąć całe królestwo.
Płonął goręcej niż zwykły ogień, siał spustoszenie zarówno w tunelach,
jak i pośród biednych dusz w nich uwięzionych. Co gorsza, według rybaka,
który nas zaczepił – rybaka, którego brat był nowicjuszem u chasseurów,
nikt nie mógł ugasić tych płomieni. Król August zatrzymał go tylko dzięki
postawieniu łowcy przy każdym wejściu. Ich balisardy powstrzymywały
rozprzestrzeniającą się pożogę.
Wyglądało na to, że La Voisin powiedziała prawdę. Kiedy odciągnąłem ją
na bok w Lewiatanie, zanim uciekła do lasu z pozostałymi przy życiu
Dames Rouges, jej ostrzeżenie brzmiało tak: Jej gniew podsyca ogień. Nie
przestanie się palić, dopóki ona się nie uspokoi.
W tunelach zostali Toulouse, Thierry, Liana i Terrance.
– To też nie jest twoja wina, Coco.
Skrzywiła się, patrząc na posąg Świętej Magdaleny.
– Moje łzy wznieciły pożar. – Usiadła ciężko i podciągnęła kolana do
piersi. Objęła je ramionami. – Wszyscy umarli przeze mnie.
– Nie wszyscy umarli. – Przed oczami stanęła mi Madame Labelle.
Krępujące ją łańcuchy, wilgotna cela więzienna. Twarde palce króla na jej
podbródku. Jej usta. W mojej krwi zawrzała wściekłość. Poczułem też ulgę,
chociaż łączyła się z pogardą w stosunku do mnie samego. Wzniecony
przez Coco pożar sprawił, że król August – mój ojciec – miał ważniejsze
rzeczy na głowie, niż rozprawienie się z moją matką.
– Jak na razie – powiedziała Coco, jakby czytając mi w myślach.
Cholera.
– Musimy wracać – stwierdziłem, wokół nas wzmagał się wiatr.
Wyobraziłem sobie zapach spalonych ciał niesiony z dymem i wsiąkającą
w ziemię krew Ansela. Przegraliśmy mimo pomocy Dames Rouges
i wilkołaków, a nawet samego Dzikiego Męża. Ponownie uderzyła mnie
bezdenna głupota naszego planu. Morgane by nas pozabijała, gdybyśmy
sami ruszyli na Chateau. – Lou mnie nie posłucha, ale może posłucha
ciebie. Deveraux i Blaise pozostali, żeby odszukać pozostałych. Możemy
im pomóc, a potem moglibyśmy…
– Nie znajdą ich, Reid. Mówiłam ci. Każdy, kto został w tunelu, nie żyje.
– Wcześniej tunele zmieniały swój bieg – powtórzyłem nasty raz,
wytężając umysł, by znaleźć coś, cokolwiek, co mogłem przeoczyć podczas
naszych poprzednich sprzeczek. Gdybym przekonał Coco, ona mogłaby
namówić Lou. Byłem tego pewien. – Może znowu zmieniły. Może
Toulouse i Thierry zostali uwięzieni w jakimś bezpiecznym przejściu, gdzie
są cali i zdrowi.
– A Liana i Terrance zmienili się w domowe koty podczas pełni księżyca.
– Nawet nie uniosła głowy, jej głos znowu brzmiał strasznie apatycznie. –
Zapomnij o tym, Reid. Lou ma rację. To musi się skończyć. Jej sposób jest
równie dobry jak każdy inny, a może nawet lepszy. Przynajmniej idziemy
naprzód.
– Po co więc staraliśmy się pozyskać sprzymierzeńców? – Próbowałem
nie okazywać frustracji. – Sami nie damy rady zabić Morgane.
– Z sojusznikami również nie daliśmy rady.
– To znajdźmy nowych! Wróćmy do Cesarine, opracujmy strategię
z Deveraux…
– Czego dokładnie się po nim spodziewasz? Kim są ci tajemniczy
sojusznicy, których masz nadzieję znaleźć? Czy Claud ma ich… zerwać
z drzewa? – Spojrzała hardo. – Nie udało mu się uratować Ansela podczas
La Mascarade des Crânes. Nie udało mu się nawet ocalić własnej rodziny,
co oznacza, że on też nie może nam pomóc. Nie da rady zabić Morgane.
Zrozum to, Reid. To jest nasza droga do przodu. Nie ma sensu szukać
duchów w Cesarine.
Poluzowałem zaciśnięte szczęki. Moją szyję zalała fala gorąca. Nie
wiedziałem, co zrobić.
– Moja matka nie jest duchem.
– Twoja matka potrafi się zatroszczyć o siebie.
– Jej życie…
– …zależy całkowicie od tego, jak sprawnie potrafi kłamać. – Beau
podszedł do nas swobodnym krokiem od strony kościelnej kuchni, palcem
niedbale wskazując zasnute dymem niebo. – Nasz ojciec będzie się starał
stłumić ogień, nawet gdyby musiał zatrudnić do tego wiedźmę. Jak długo
chmury dosłownie wiszą nad naszymi głowami, twoja matka jest
bezpieczna. Przy okazji przepraszam za podsłuchiwanie – dodał. –
Chciałem sprawdzić, czy któreś z was zauważyło moją nową brodę. –
Zamilkł na chwilę. – Poza tym Lou nie mruga od pół godziny.
– Słucham? – Zmarszczyłem brwi.
– Nie mruga – powtórzył, siadając na ziemi obok Coco i kładąc dłoń na
jej karku. Zaczął delikatnie masować jej skórę. – Ani razu. Od pół godziny
siedzi bez słowa i gapi się na witraż. To chore. Udało jej się nawet
przegonić księdza.
Poczułem niepokój.
– Liczyłeś jej mrugnięcia?
– A ty nie? – Beau z niedowierzaniem uniósł brew. – Jest twoją żoną czy
też przyjaciółką, kochanką, czy jak tam ją sobie nazywasz. Z całą
pewnością coś jest z nią nie w porządku, bracie.
Wiatr się wzmógł. Na skraju kościoła ponownie pojawił się biały pies.
Blady i upiorny. Cichy. Czujny. Zignorowałem go siłą woli, żeby skupić się
na bracie i jego niedorzecznych obserwacjach.
– A ty nie masz brody – powiedziałem z irytacją, wskazując jego gładkie
lico – skoro już mówimy o rzeczach oczywistych. – Zerknąłem na Coco,
która wciąż kryła twarz w kolanach. – Każdy inaczej przeżywa żałobę.
– Według mnie to coś więcej.
– Masz coś na poparcie? – Spojrzałem na niego niechętnie. – Wszyscy
wiemy, że niedawno… się zmieniła. Ale to nadal Lou. – Bezwiednie znowu
spojrzałem na psa. Patrzył na mnie z nienaturalnym spokojem. Nawet wiatr
nie targał jego futra. Stojąc, uniosłem dłoń i nisko zagwizdałem. – Tutaj,
piesku. – Podszedłem bliżej. I jeszcze bliżej. Nie ruszył się. – Nadała mu
już jakieś imię? – zapytałem szeptem Beau i Coco.
– Nie – odparł Beau. – A nawet nie raczyła zauważyć jego obecności.
– Masz obsesję.
– A ty jesteś ślepy.
– A jednak widzę, że nie masz brody.
Uniósł rękę do ogolonej skóry.
– A ty wciąż nie masz…
Umilkł jednak, ponieważ w jednej chwili wydarzyło się kilka rzeczy.
Nagle zerwał się silny wiatr, a pies odwrócił się i zniknął między drzewami.
Rozległo się głośne „Uważajcie!”, głos wydał się znajomy, zbyt znajomy
i niepokojąco nie na miejscu pośród dymu i cieni, a następnie coś
zazgrzytało przeraźliwie jak rozrywany metal. Jednocześnie spojrzeliśmy
z przerażeniem w górę. Za późno.
Posąg Świętej Magdaleny złamał się w talii, góra ugięła się pod
wpływem porywistego wiatru i pochyliła w stronę Beau i Coco.
Dziewczyna złapała księcia z krzykiem, próbując odciągnąć go w bok, ale
ich nogi…
Rzuciłem się do przodu, odepchnąłem spadającą rzeźbę i zwaliłem się
ciężko na ziemię, podczas gdy Coco i Beau próbowali uwolnić nogi. Na
krótką chwilę czas stanął w miejscu. Beau sprawdzał, czy Coco jest cała,
ona zamknęła oczy, a jej ciałem wstrząsał szloch. Krzywiąc się z bólu,
który promieniował w moim boku, walczyłem o powietrze, starałem się
usiąść…
Nie.
Zapomniałem o bólu, odwróciłem się i próbowałem wstać, żeby
przywitać nowo przybyłą.
– Cześć, Reid – wyszeptała Celia.
Blada i drżąca tuliła do piersi skórzaną torbę. Jej porcelanową skórę
szpeciły płytkie rany i zadrapania, miała poszarpany dół sukni. Czarny
jedwab. Suknia, którą miała na sobie podczas pogrzebu Filippy.
– Celio. – Patrzyłem na nią przez chwilę, nie wierząc własnym oczom.
Nie powinno jej tu być. Nie mogła przebyć dzikich ostępów w samych
jedwabiach i kapciach. Ale jak inaczej mógłbym wyjaśnić jej obecność?
Przecież nie pojawiła się w tym miejscu dopiero w tej chwili. Musiała…
Musiała nas śledzić. Celia. Dotarła do mnie prawdziwość tej sytuacji.
Ująłem ją za ramiona, musiałem się powstrzymywać, żeby nią nie
potrząsnąć, żeby jej nie objąć, żeby jej nie zrugać. Puls walił mi w uszach.
– Co, do cholery, tutaj robisz? – Odsunęła się, zmarszczyła nosek,
opuściłem więc ręce i cofnąłem się. – Przepraszam. Nie chciałem…
– Nie uraziłeś mnie. – Jej oczy, duże i spanikowane, spoczęły na mojej
koszuli. Dopiero teraz dostrzegłem czarną ciecz. Metaliczną. Lepką.
Materiał przylgnął do mojej piersi. Skrzywiłem się. – Chodzi o to, że…
jesteś zakrwawiony.
Zaskoczony odwróciłem się bokiem do niej i uniosłem koszulę, żeby
obejrzeć tors. Tępy ból w boku bardziej kojarzył mi się z siniakiem niż
raną.
– Reid – powiedział ostro Beau.
Coś w jego głosie sprawiło, że zastygłem w pół ruchu. Powoli podążyłem
wzrokiem za jego palcem wskazującym leżącą w śniegu Świętą Magdalenę.
Do miejsca, gdzie krwawe łzy płynęły po jej policzkach.
LA PETITE LARME
Reid
Lou
Reid
Lou
Reid
Beau i Coco dołączyli do nas kilka minut później. Coco już nie płakała, ale
jej oczy wciąż były czerwone i spuchnięte. Trzymała się prosto. Dumnie.
Koszula Beau pokryta była dziurami, które nadal jeszcze lekko dymiły,
i odkrywała więcej ciała, niż wypadało w styczniu. Nie mówili o tym, co
się stało, my również.
W ciszy przyglądaliśmy się latarni morskiej.
Wznosiła się z ziemi jak krzywy palec celujący w niebo. Samotna
kamienna wieża. Brudna. Zaniedbana. Ciemna na tle świtu. Pod skośnym
dachem nie migotały płomienie.
– Chłopak stajenny powiedział, że nikt tu już nie rozpala ognia –
wyjaśniła Celia cicho. Nie pytałem, dlaczego szepcze. Nie rozumiałem,
dlaczego uniosły się włoski na moim karku. Cienie w tym miejscu zdawały
się gęstsze niż normalnie. – Powiedział też, że latarnia nie działa od lat.
– Sporo gada ten stajenny. – Beau zerknął na nas, nie kryjąc
zdenerwowania. Nadal mocno obejmował Coco w pasie. – Czy… ktoś już
kiedyś widział cauchemara?
– Mówiłam wam – odparła Celia. – To potężna bestia z kłami i pazurami
i…
– Kochanie, nie. – Beau uniósł drugą rękę z wymuszonym uśmiechem. –
Miałem na myśli… – Przez chwilę szukał właściwych słów, po czym
wzruszył ramionami. – Czy ktoś inny widział cauchemara? Najlepiej ktoś,
kto nie uciekł przed nim z krzykiem?
Coco posłała mu uśmiech. Była rozbawiona. Uśmiech nie pasował do jej
ponurego oblicza. Z zaskoczeniem odkryłem, że nie pamiętam, kiedy
ostatnio szczerze się uśmiechała. Czy kiedykolwiek się to zdarzyło? Czy ja
to widziałem? Połaskotała go po żebrach, zapiszczał i zabrał rękę.
– Masz piękny falset – powiedziała. – O mały włos, a bym zapomniała.
Chociaż uśmiechnęła się jeszcze szerzej, widząc jego oburzenie –
i zaskoczenie – jej rubaszne zachowanie było wymuszone. Wytężone. Nie
chciałem być świadkiem tego, jak się sypie.
Ująłem Beau za ramię.
– Pamiętasz tę wiedźmę podczas Modraniht?
– Lepiej o niej nie mówmy – odparł z poważną miną.
– Ja pamiętam. – Coco posłała mi spojrzenie wyrażające uznanie, które
zniknęło w mgnieniu oka. Było tak przelotne, że w sumie mogłem je sobie
tylko wyobrazić. – Podobał jej się twój występ, prawda?
– Jestem doskonałym śpiewakiem – prychnął Beau.
– Jesteś doskonałym tancerzem.
Roześmiałem się mimo woli.
– Z tamtej nocy pamiętam, jak Beau uciekał z krzykiem.
– O co chodzi? – Spoglądał na mnie i na Coco, marszcząc brwi i nos. –
Co tu się dzieje?
– Powiedziała ci, jak wygląda cauchemar. – Chociaż Coco nie patrzyła na
Celię, cały czas nie uznawała jej istnienia. – Podejrzewam, że to
stwierdzenie było jedyną formą przeprosin, jaką Celia mogła uzyskać. –
Nie bądź dupkiem. Słuchaj.
Wzdychając przeciągle, Beau odwrócił się w stronę Celii. Dziewczyna się
wyprostowała.
– Proszę o wybaczenie, madame – wymamrotał tonem obrażonego
dziecka. – Miałem na myśli: czy ktoś kiedyś walczył z cauchemarem?
Gdyby ktoś podzielił się z nami doświadczeniem, moglibyśmy przetrwać to
spotkanie w jednym kawałku, zamiast skończyć z odciętymi głowami
wrzuconymi do morza.
– Tego się obawiasz? – Lou uniosła głowę, by mu się przyjrzeć. Odkąd
dotarliśmy do latarni, praktycznie nic nie mówiła. Zachowywała się
niezwykle spokojnie. Dopiero teraz oderwała wzrok od gęstych cieni
u podstawy latarni. – Dekapitacji?
Skrzywił się podobnie jak ona.
– Ja… Cóż, nie wydaje się to nadmierną przyjemnością.
– Ale tego się boisz? – naciskała. – Czy to nawiedza cię w snach?
Beau prychnął, słysząc to pytanie, nawet nie próbował ukrywać
zniecierpliwienia.
– Pokaż mi kogoś, kto nie boi się dekapitacji, a ja udowodnię, że jesteś
oszustką.
– Dlaczego? – Coco zmrużyła oczy. – O co chodzi, Lou?
Lou ponownie wbiła wzrok w cienie. Patrzyła na nie tak, jakby
próbowała coś rozszyfrować. Jakby wsłuchiwała się w niewypowiedziany
język.
– Cauchemar jest koszmarem – wyjaśniła swobodnym tonem. – Każdy
z nas ujrzy go pod inną postacią, taką, jaką przybierają nasze największe
lęki.
Gdy to powiedziała, zapadła pełna przerażenia cisza.
Nasze największe lęki. Poczułem dreszcz na kręgosłupie, jakby już teraz
przyglądała nam się jakaś kreatura. Poznawała nas. Nawet nie wiedziałem,
jaki jest mój największy lęk. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nigdy
nie dopuściłem go do głosu. Wyglądało na to, że cauchemar zrobi to za
mnie.
– Czy ty… walczyłaś z nim? – zapytała ją Coco. – Z cauchemarem?
Na twarzy Lou pojawił się przebiegły uśmiech. Nadal przyglądała się
cieniom.
– Raz. Dawno temu.
– Jaki przybrał kształt? – dopytywał Beau.
Spojrzała mu w oczy.
– To bardzo osobiste pytanie, Beauregardzie. Jaki kształt przyjmie dla
ciebie? – Zrobiła krok w jego stronę, a on szybko się cofnął. – Nie będzie
ścięciem głowy. Ani utopieniem. – Przekrzywiła głowę i podeszła bliżej,
okrążała go. Bez uśmiechu. Bez kpiny. – Nie, twój strach nie jest tak
witalny, prawda? Boisz się czegoś innego. Czegoś mniej oczywistego. –
Zaczerpnęła powietrza, a jej oczy zalśniły, jakby ją olśniło; wtedy ująłem
jej dłoń i przyciągnąłem do siebie.
– To nie jest dobry czas ani miejsce – uciąłem. – Musimy się skupić.
– Ależ oczywiście, Chass. – Wskazała spróchniałe drzwi. – Prowadź.
Wszyscy na nie popatrzyliśmy. Nikt się nie ruszył.
Zerknąłem do tyłu na wioskę, na dziesiątki świecących punkcików.
Słońce już wstało. Ludzie już się zgromadzili. Zaraz ruszą w drogę.
Mieliśmy pół godziny – może kwadrans więcej – zanim tu dotrą. I staną
naprzeciw niczego niepodejrzewającego potwora.
Powinieneś trzymać się z dala od tego, chłopcze. To nie jest wasza walka.
Wypiąłem pierś.
Westchnąłem i ruszyłem, by otworzyć drzwi, ale Celia… Celia mnie
wyprzedziła.
Na tle ciemnego drewna jej dłoń wyglądała bladziej i drobniej niż
zwykle, lecz nie wahała się ani chwili. Pchnęła z całej siły – raz, dwa, trzy
razy – aż jej palce w końcu ugięły się przy dźwięku piszczących zawiasów.
Dźwięk rozdarł poranną ciszę i wystraszył parę mew siedzącą na krokwi.
Beau przeklął i podskoczył.
Lou też.
Po raz ostatni zaczerpnąłem powietrza i wszedłem do środka.
LE CAUCHEMAR
Reid
Reid
Nicholina
Reid
Reid
Lou
Reid, Coco, Beau, Ansel, Madame Labelle. Reid, Coco, Beau, Ansel,
Madame Labelle.
W ciemności powtarzam imiona jak litanię. Przypominam sobie każdą
twarz. Miedź włosów Reida, kształt kości policzkowych Coco, łuk brwi
Beau, kolor oczu Ansela. Nawet kolor sukni Madame Labelle, gdy ujrzałam
ją po raz pierwszy: szmaragdowy jedwab.
Ładny kolor, potwierdza Legion. Przypominam sobie ściany ze złotymi
liśćmi i marmurowe podłogi w Bellerose, szerokie schody i nagie panie.
Ładny… burdel?
Tak. To cycki.
Zbliżają się, z fascynacją słuchają każdego imienia, przyglądają się
każdemu wspomnieniu. Oprócz Etienne’a. Jego byt trzyma się z dala od
innych i jest słabszy. Wyblakły. Znowu zapomniał swojego własnego
imienia, więc mu przypominam. Będę mu przypominała. Reid, Coco, Beau,
Ansel, Madame Labelle. To jest Etienne. Jesteś Etienne.
Jestem Etienne, szepcze słabym głosem.
Kiedyś też mieliśmy nadzieję. Legion kłębi się wokół niego, nie po to, by
go wesprzeć, lecz by ukoić. Widzą tylko jedno wyjście z naszej sytuacji, ale
ja nie chcę go zaakceptować. Odmawiam. Zamiast tego przypominam sobie
zapach cukierni Pana, słodycz bułeczek z kremem. Wiatr w moich włosach,
gdy skakałam z dachu na dach. Uczucie latania. Pierwsze światło dnia na
policzkach. Nadzieja nic nie znaczy.
Nadzieja znaczy najwięcej, mówię z naciskiem. Nadzieja nie jest
chorobą. Jest lekiem.
Gdy zastanawiają się nad moimi słowami, ciemność przenika ich
sceptycyzm, ich namysł. Nie pozwolę jej splamić moich własnych myśli.
Reid, Coco, Beau, Ansel, Madame Labelle. Reid, Coco, Beau, Ansel,
Madame Labelle.
Miejscami ciemność się rozrzedziła, pośród niej widzę… Nicholinę. Jej
wspomnienia. Przedostają się na powierzchnię cieni, śliskie i błyszczące jak
oliwa na wodzie, mieszają się z moimi. Tutaj fragmenty kołysanki. Tam
rude włosy i ciepłe ręce, sekretny uśmiech i echo śmiechu… prawdziwego
śmiechu, nie tego dziwnego, sztucznego, którym się teraz posługuje. To
wspomnienie spowija ciepło, a ja uświadamiam sobie, że to wcale nie jest
jej śmiech. Pochodzi od kogoś innego, kogoś, kto kiedyś był bliski jej
sercu. Siostra? Matka? Blada skóra, piegi. Aha… kochanek.
Reid, Coco, Beau, Ansel…
Ostatnie imię wyzwala we mnie panikę. Był tam ktoś jeszcze, prawda?
Zapomniałam – o kim zapomniałam?
Legion śpiewa żałobnie. Nadzieja nic nie znaczy.
Jestem Etienne, szepcze.
W odpowiedzi ciemność się rozstępuje i pojawia się świątynia w Chateau
le Blanc. Ale to miejsce… ja je znam. Krew płynie niczym rzeka, wycieka
ze świątyni i spływa po stoku góry, nasącza włosy i doły sukni upadłych
wiedźm na swojej drodze. Rozpoznaję niektóre z nich. Oprócz jednej.
Nicholina stoi po środku polany, jej dłonie i usta ociekają krwią.
O boże.
Nigdy nie widziałam takiej rzezi. Nigdy nie widziałam takiej śmierci.
Przenika wszystko na swojej drodze, pokrywa każde źdźbło trawy i każdy
promień światła księżyca. Unosi się niczym choroba, gęsta i ohydna
w zapachu. A Nicholina się nią rozkoszuje, błyszczą jej srebrne oczy, gdy
się odwraca, żeby spojrzeć na La Voisin, która wychodzi ze spływającej
krwią świątyni. Ciągnie za sobą związaną kobietę. Nie widzę jej twarzy.
Nie wiem, czy żyje, czy już zmarła.
Przyglądam się jej zszokowana, gdy wszystko ponownie zanurza się
w ciemności, a znajomy głos przyprawia mnie o dreszcze.
Boisz się śmierci, mała myszko?
Nie kulę się, recytuję ich imiona. Reid, Coco, Beau, Ansel. A potem…
Wszyscy boją się śmierci. Nawet ty, Nicholino.
Jej upiorny śmiech odbija się echem. Jeśli nie jesteś w stanie opanować
tego jednego, prostego lęku, nie przeżyjesz L’Eau Mélancolique. O nie.
Nasz mąż planuje nas ochrzcić, ale on nie ma o niczym pojęcia. Nie
rozumie. Nasza pani go powstrzyma. Pojawia się wizerunek smoka – znika
jednak, zanim mogę mu się dokładnie przyjrzeć. Nawet jeśli nie, wody
spływają, spływają, spływają, spływają i topią, topią, topią, topią.
Pomiędzy nami rozciągają się moje własne zaskoczenie i zdumienie.
L’Eau Mélancolique? Chociaż szukam w pamięci, nie mogę umiejscowić
tej nazwy, ciemność jakby się wokół niej kondensowała. Znam te słowa.
Znam je. Po prostu nie mogę, nie jestem w stanie ich sobie przypomnieć.
Gdy to sobie uświadamiam, znowu pojawia się panika, ale… nie. Nie
poddam się. Ze złością przepycham się przez ciemność.
Reid, Coco, Beau, Ansel. Jeśli Reid zamierza ochrzcić mnie w tych
wodach, musi mieć jakiś powód. Muszę mu zaufać. Umiem pływać.
To nie ma nic wspólnego z pływaniem. W atramentowej mgle pojawia się
kolejny obraz. Kobieta. Kieruje się w stronę nienaturalnie gładkiego morza
– morza tak spokojnego, że przypomina powierzchnię lustra. Bezkresnego.
Lśniącego. Gdy wchodzi do niego, nie wznieca żadnych fal, a woda…
zdaje się pochłaniać jej ruchy. Ani jedna zmarszczka nie burzy jego
powierzchni. Kobieta idzie dalej, zanurza się po kolana. Po biodra. Po pierś.
Potem jej głowa znajduje się pod wodą, ale ona się nie wynurza. Nie jesteś
pierwszą, która pragnie objęć wody. Wiele przyszło tu przed tobą, wiele
przyjdzie po tobie. Rozkoszuje się swoimi kochankami. Całuje je przed
snem, otula w łóżku i leczy wodą morską.
Pewna myśl uderza mnie niczym piorun. Co stanie się z tobą po mojej
śmierci?
Widziałaś Wniebowstąpienie, odpowiada. Bardziej czuję, niż widzę, że jej
uwaga skupia się na Etienne, który drży pod jej spojrzeniem. Znowu
zapomniał swojego imienia. Dusza bez ciała może żyć nieskończenie długo.
Nieskończenie to nie na zawsze.
Nie.
Więc… możesz umrzeć, gdy ja umrę.
Nie dojdzie do tego.
Dlaczego nie?
Kolejny chichot. Moja pani mieszka w Chateau. Sprowadziła tam moje
ciało. Jeśli ciebie pochłoną wody, ja do niej wrócę. Ty umrzesz, ja będę żyć.
Skąd wiesz, że jest tam twoje ciało? Pytam i znowu się skupiam.
Powtarzam imiona. Przegrałaś, Nicholino. Moja matka was zaatakowała,
a wy otwarcie się jej przeciwstawiłyście. Twoja pani potrzebuje jej bardziej
niż ciebie. Być może w ogóle nie będzie tam twojego ciała. Być może
umrzesz.
Nie przegrałam. Ciemność wije się po tych słowach, Legion syczy
i pluje. Te emocje tylko częściowo należą do nich. Nie, oni też czują…
ciekawość, a gdzieś głęboko w ich esencji pojawia się tęsknota. Przeczucie
nadziei. Moja pani przydzieliła mi zadanie sprowadzenia cię do Morgane le
Blanc… Nicholina z pogardą wymawia to imię. Więc tak zrobię, niezależnie
od tego, co myślę o twojej wstrętnej rodzinie. Przekonamy się, kto zatańczy,
a kto utonie.
Reid, Coco, Beau.
Nicholina ze śmiechem gdzieś znika.
Reid Coco Beau Reid Coco Reid Coco Reid Coco
Trzymaj się, mówi Etienne.
A potem znowu wnika w Legion.
Reid
Reid
ZARAZ WRACAM
Reid
Reid
Lou
Lawenda musnęła opuszki moich palców. Jej zapach unosił się w letnim
powietrzu, słodki, ostry, idący do głowy, a nade mną wisiała pojedyncza,
puchata chmurka. Ostrożnie rozejrzałam się wokół. Znałam to miejsce.
Znałam otaczające nas góry, strumień szemrzący na skraju pola. Jako
dziecko często się tu bawiłam, ale wtedy nie pachniało tu lawendą, jedynie
trawą i starymi, powykręcanymi gruszami. Manon mówiła, że kiedyś w tej
dolinie rósł gaj, ale Morgane spaliła go w niewytłumaczalnym ataku
gniewu, zanim się urodziłyśmy. Czy lawenda rosła tu przed drzewami? Czy
może wyrosła później?
Coś poruszyło się obok mnie; instynktownie się spięłam i odwróciłam.
Serce podskoczyło mi do gardła.
– Ty jesteś… sobą – powiedziałam z niedowierzaniem.
Nicholina spojrzała na mnie, jej srebrne oczy były większe niż
kiedykolwiek wcześniej. Skóra bledsza. Blizny na jej piersi wyraźnie
odznaczały się w świetle słonecznym, a jej czarna sukienka – brudna
i złachmaniona – zupełnie nie pasowała do tego radosnego miejsca.
Zerknęłam na swoje ciało, eksperymentalnie podniosłam ręce, a one
odpowiedziały bez wahania. Rozprostowałam palce. Widząc, jak się
prostują i zginają, poczułam bańkę śmiechu w gardle – moim gardle. Nie
naszym.
Nie mogłam się powstrzymać i wystawiłam twarz do słońca, rozkoszując
się jego ciepłem. Chociaż przez chwilę. Nie wiedziałam, gdzie się
znajdowałyśmy, nie wiedziałam, jak się czułyśmy, i nic mnie to nie
interesowało. Po prostu czułam się… całością. W rękach i nogach poczułam
dziwne mrowienie, jakby wody nie tylko mnie przywróciły do życia, lecz
także wzmocniły. Dały siłę. A może w końcu umarłam i poszłam do Letniej
Krainy. A może to było niebo? W żadnym z tych miejsc nie powinno być
Nicholiny, więc gdzie byłam?
Mój sen na jawie przerwało nagłe i niespodziewane pojawienie się paniki,
a mój uśmiech zniknął tak szybko, jak się pojawił. Bo to nie była moja
panika. Nie, uczucie należało do kogoś innego. Głośno jęknęłam, gdy to do
mnie dotarło: Nicholina też rozpoznała to miejsce. Chociaż jej myśli
napływały zbyt szybko, bym mogła je odczytać, przenikała je tęsknota.
I rozpacz.
Kurwa mać.
Pokręciłam głową.
Chociaż nasze ciała się rozdzieliły, nasze świadomości pozostały
złączone i żaden bóg nie mógłby być tak okrutny, by związać mnie
z Nicholiną na całą wieczność, co oznaczało, że to wcale nie był raj.
Popatrzyłam na kryształowo błękitne niebo. Jedyna chmurka zdawała się ze
mnie kpić, a ja nie mogłam powstrzymać szorstkiego śmiechu. Przyjęła
kształt płonącego krzyża.
Co gorsza, teraz w ogóle nie czułam swojej magii. Ostrożnie,
z ciekawości próbowałam przywołać złote wzory, ale się nie pojawiły.
Chociaż zasłona oddzielająca mnie od Nicholiny nie wytworzyła się
ponownie, wzory po prostu… zniknęły. Nie wiem, jaka magia podsycała to
miejsce, z całą pewnością nie przypominała mojej. Ani jej. Była
potężniejsza od naszych i sprawiała, że zostałyśmy całkowicie pozbawione
swoich mocy.
Odwróciłyśmy się jednocześnie, kiedy za nami znajomy głos zaczął nucić
kołysankę. Panika Nicholiny zmieniła się w przerażenie, przeplatała ją moja
własna chorobliwa ciekawość.
– Kto to? – zapytałam, przyglądając się dwóm nadciągającym osobom.
Szczupłej, ciemnowłosej kobiecie, być może w moim wieku, trzymającej za
rękę chłopca o ziemistej cerze. Ciemne cienie odzierały z życia jego oczy,
a mimo to on się śmiał i próbował za nią nadążyć, aż mu brakowało tchu.
Kobieta wzięła go na ręce, żeby się nie męczył. Razem upadli na ziemię,
wciąż się śmiali i tarzali pośród lawendy. Nie widzieli nas.
– Zaśpiewaj dla mnie, maman – prosił, kładąc głowę na jej piersi.
Chudymi rączkami objął ją za szyję. – Zaśpiewaj piosenkę. S’il vous plaît.
Łagodnie go uścisnęła. W jej bladych oczach zalśniło uwielbienie
i niepokój. W odpowiedzi zakłuło mnie w sercu. Obok mnie Nicholina
zamarła w bezruchu, uwagę skupiła na twarzy chłopca.
– Jaką piosenkę mam ci zaśpiewać, mon bébé? – zapytała kobieta.
– Wiesz którą!
Z niesmakiem zmarszczyła nos i odgarnęła mu grzywkę z czoła. Czarną
jak jej włosy.
– Ta mi się nie podoba. Jest zbyt… ponura.
– Proszę, maman. – Patrzył na nią prosząco. Doprawdy, wyglądał jak jej
miniatura. – To moja ulubiona.
– Dlaczego? – Prychnęła z oburzeniem.
– Jest straszna! – Uśmiechnął się, pokazując ułamany ząb na przedzie
i dołeczki na policzkach. – Są w niej potwory!
Kobieta westchnęła i przewróciła oczami.
– No dobrze. Ale tylko raz. I tym razem nie śpiewaj ze mną, dobrze?
Proszę. – Zdziwiłabym się jej osobliwą prośbą, gdybym nie poczuła
niepokoju emanującego od Nicholiny. Gdybym nie wiedziała, co stało się
trzy tygodnie później. Ten mały chłopiec… już mu się nie polepszy. Umrze
powolną, bolesną śmiercią, a to… to nie było moje piekło.
To piekło Nicholiny.
Bo ona nie zawsze była Nicholiną. Kiedyś była Nicolą.
Nie byłam w stanie odwrócić wzroku.
Zamknąwszy oczy, kobieta położyła się w lawendzie, a chłopiec wtulił
buzię w zagłębienie jej szyi. Znałam słowa piosenki, zanim je zaśpiewała.
Rezonowały w moich żyłach.
Pod żniwnym księżycem wiatr trąca liście.
Wysokim, czystym sopranem powoli śpiewała dziwną kołysankę, cały
czas głaszcząc głowę chłopca.
Przez cienką zasłonę zjawy dotykają kiście.
Chichotał, gdy śpiewała.
Ich szepty słyszy pan młody, budzi się z wiecznego snu i szuka swojej
miłości, swojej Geneviève, która poślubiła Louisa. W oknie światło
migocze, piękna Geneviève śpiewa dziecku, które tuli do piersi – mimo
prośby matki chłopiec zaczął nucić. – Pan młody płacze. – Zawahała się, jej
dłoń zamarła bez ruchu na głowie chłopca, a on śpiewał dalej już bez niej.
– Martwi nie powinni pamiętać. Uważaj nocą na ich sny. Bo w ich piersi
jest pamięć…
– Serca, które już nie może bić – dokończyła kobieta cichym głosem, już nie
śpiewała. Chłopiec się uśmiechnął i razem dośpiewali do końca tę
niepokojącą kołysankę. – Pod żniwnym księżycem wiatr trąca liście. Przez
cienką zasłonę dziecko się uśmiecha, nawet zjawy je opłakują.
Chłopiec roześmiał się z zachwytem.
– On był zombie. Prawda, maman? Pan młody był zombie?
– Raczej demonem – poprawiła go, miała rozbiegany wzrok. Nadal
przyciskała głowę chłopca do piersi, mocniej, niż to było konieczne. –
A może jakimś innym duchem. Upiorem.
– Czy ja też zostanę upiorem, maman?
– Nigdy. – Zamknęła oczy, jakby coś ją rozbolało.
Od tego momentu rozmowa ucichła. Zrobiło mi się niedobrze; patrzyłam,
jak w końcu wstali i odeszli w stronę, z której przyszli. Nicholina nie
mrugnęła okiem. Patrzyła na plecy chłopca z utęsknieniem, nie obdarzając
kobiety ani jednym spojrzeniem. Matki chłopca. Nicoli.
– Jak miał na imię? – zapytałam cicho.
– Mathieu – odpowiedziała z podobną łagodnością.
– Mathieu le Claire?
Chłopiec stawał się coraz mniejszy.
– Miałam tylko siedemnaście lat – wyszeptała, zatopiona w myślach.
Widziałam wydarzenia w jej myślach tak wyraźnie jak pole lawendy: jak
zakochała się w mężczyźnie, jasnoskórym, rudowłosym mężczyźnie z tej
samej górskiej wioski, jak poczęli dziecko, które kochali bezwarunkowo,
całkowicie i bezkreśnie. Jak mężczyzna niespodziewanie przeziębił się
i umarł, jak wkrótce potem zachorował ich syn, jak próbowała wszystkiego
od magii po medycynę, żeby go wyleczyć. Nawet zabrała go do księdza czy
też kogoś w tym stylu, gdzieś w odległej krainie, ale on wyjaśnił, że
choroba Mathieu jest „karą boską” i nie chciał im pomóc.
Nicholina go zabiła. Jemu jako pierwszemu odebrała życie.
Wtedy jeszcze nie znała La Voisin. Gdyby ją znała, Mathieu by…
– Wynoś się z moich myśli, mała myszo – warknęła, potrząsając głową,
jakby chciała odpędzić natarczywą muchę. – Nie chcemy tego widzieć, nie
chcemy widzieć…
– Miałaś siedemnaście lat – powtórzyłam powoli jej słowa, podnosząc
się, by rozejrzeć się wokół, i przyglądając się sylwetkom gór. Kiedy byłam
dzieckiem i bawiłam się tutaj, jedna grań przypominała haczykowaty nos
wiedźmy. Skała, która była pypciem na nosie, teraz nie była widoczna, więc
coś tu nie pasowało. Góry nie przemieszczają się ot tak. – Ile masz lat,
Nicholino?
Syknęła przez zażółcone, zbyt ostre zęby, jej złość iskrzyła niczym
krzemień. Współczułam jej. Te zęby kiedyś były piękne. Ona była piękna.
Nie tylko miała piękną twarz i figurę, lecz również duszę – duszę, która
sprawia, że matka uda się na koniec świata, żeby ratować swoje dziecko,
taką, która kocha całym swoim jestestwem. Taką, która niczego nie ukrywa.
Tak, Nicola była piękna na wszelkie możliwe sposoby, które miały
znaczenie, i takie bez znaczenia, ale piękno przeminęło z czasem.
A Nicholina żyła zbyt długo.
Jak się taka stałaś? Zapytałam ją kiedyś, siedząc w ciemności i brudzie
Lewiatana. Nie udzieliła mi wtedy odpowiedzi. Teraz już nie musiała
odpowiadać. Wiedziałam, chociaż nie poruszyła popękanymi wargami, nie
odezwała się swoim dziewczęcym, niepokojącym głosem. Żyła zbyt długo,
a czas zmienił ją w wysuszoną łuskę kobiety, którą kiedyś była.
Moje współczucie, a może wspomnienie zmarłego syna wyzwoliło w niej
gniew. Niczym wściekłe zwierzę w potrzasku splunęła.
– Chcesz znaleźć się w piekle, Louise le Blanc? Spełnimy twoje życzenie.
O, tak, zaciągniemy cię na dół, na dół, na dół…
Rzuciła się na mnie i zacisnęła kościste palce na mojej szyi, ale wtedy
ponownie zalały nas czarne fale. Rozgniotły lawendę, zakryły słońce,
zgarnęły nas do zdradzieckiego nurtu. Moje płuca krzyczały z bólu, gdy
nasza sytuacja stała się jasna do bólu.
Nie byłyśmy w piekle, nie byłyśmy też w niebie.
Pękały mi uszy, ledwo widziałam, próbowałam się wyrwać Nicholinie,
lecz jej palce wbijały się już nie tylko w skórę. Wpijały się w moją
świadomość, rozdzierały moje wspomnienia. Rzucałyśmy się w wodzie,
fale pomiatały nami bez litości, Nicholina zdołała chwycić mnie pewniej
i prawie zgniotła mi krtań. Czułam to w całym ciele. W głowie, w piersi,
w sercu. Biel eksplodowała wokół nas, gdy się jej wyrwałam, po czym
wpadłyśmy na łeb na szyję w kolejne wspomnienie.
Przez kurtynę.
Kiedy wpadłyśmy na scenę, publiczność zamilkła, a ja poczułam strach,
gdy ujrzałam odgrywającą się przed nami scenę: Reid unieruchomił mnie
przy swojej piersi, moje ciało leżało nieruchome w jego ramionach. Moje
włosy, długie i brązowe, twarz zakrwawiona i posiniaczona. Suknia
rozdarta. W panice zerknęłam w prawo, skąd za chwilę miał nadejść
Arcybiskup. A tłum, który przyczaił się w ciszy – czy na mnie patrzył? Czy
mnie rozpoznali? Czy w końcu mnie dopadną?
Nicholina wykorzystała mój przestrach, złapała mnie za włosy i szepnęła,
odginając moją głowę do tyłu:
– Spójrz na siebie, myszko. Poczuj swój strach, tak gęsty i smakowity.
Tak cudowny. – Zaciągnęła się głęboko, przytykając nos do blizn na mojej
szyi. – Tak bardzo się boisz, prawda? Boisz się własnej matki, własnego
ojca. Boisz się własnego męża. – Kiedy polizała mnie po szyi, wyrwałam
się z jej uścisku i uderzyłam ją głową w twarz. Ręką otarła krew z nosa, po
czym podniosła ją do ust. Wystawiła język jak wąż. – Powinnaś się cieszyć,
że go oszukałaś, o tak, ponieważ gdybyś go nie oszukała, co za podstępna
mała mysz, nigdy by cię nie pokochał. Gdyby wiedział, kim jesteś, za nic
w świecie by cię nie przytulił.
Obejrzałam się przez ramię i spojrzałam w miejsce, gdzie Reid i ja
patrzyliśmy się na siebie jak zahipnotyzowani. Zza kulis przybiegła Estelle,
żeby mi pomóc. Nicholina się roześmiała.
– Spaliłaś ją, Louise. Twój strach ją spalił.
Kiedy Reid mnie odtrącił, skrzywiłam się, patrząc, jak moje poobijane
ciało ponownie upada na scenę.
Ale gdzieś w jego spojrzeniu…
On też się bał.
Bał się, a mimo to wstał, gdy pojawili się maszyniści sceny. Chociaż
drżały mu ręce, nie walczył z nimi, nie kulił się ze strachu, nie próbował ich
zagadywać czy uciekać. Ja również tego nie robiłam. Strach był
nieunikniony. Wszyscy dokonaliśmy wyboru, wszyscy musimy ponieść
konsekwencje. Wszyscy odczuwaliśmy strach. Sztuka polegała na tym,
żeby nauczyć się żyć ze strachem, trwać przy swoim mimo niego.
– Nie chciałam, żeby to się stało – szepnęłam, pragnąc dotknąć jego
twarzy. Wygładzić bruzdę między jego brwiami. Powiedzieć mu, że
wszystko będzie dobrze. – Ale cieszę się, że tak wyszło.
Prostując plecy, podobnie jak Reid, odwróciłam się w stronę Nicholiny.
Jej oczy płonęły srebrnym światłem, jej pierś szybko unosiła się i opadała.
Tak jak ja walczyła o każdy oddech, ale siła moich rąk i nóg należała też do
niej. Wody wyleczyły nas obie. I nagle zrozumiałam.
Złośliwe Wody leczyły.
Nie egzorcyzmowały niechcianych zjaw.
Będę musiała zrobić to sama.
Zaciskając zęby, rzuciłam się na nią.
JAK SIĘ TONIE
Lou
Gdy tylko dotknęłam jej skóry, zmieniła pozycję i znowu zalała nas woda.
Nicholina rzuciła się z zębami na moje gardło. Rozwierając jej usta –
trzymając je rozwarte – tym razem płynęłam z nurtem, a nie pod prąd. Ale
wokół nas było tak wiele prądów, niektóre ciepłe, inne zimne, niektóre
znajome, inne obce. Setki, tysiące. A ja nadal nie mogłam oddychać, nie
mogłam myśleć, podczas gdy obrazy przetaczały się po wodzie: fragmenty
twarzy, linie horyzontu, widoki, zapachy, odczucia. W równej mierze
przyciągały mnie do siebie, co odstraszały, jak przywołujące palce
w ciemności. Ciągnęły mnie w różnych kierunkach, szarpiąc mnie za włosy,
zahaczając o halkę. Moja panika stała się żywą istotą, próbowałam płynąć,
próbowałam bronić się przed zgrzytającymi zębami Nicholiny. Jak mam się
jej pozbyć, nie topiąc się w międzyczasie?
Zaraz za tą myślą przyszła kolejna, szybka, nagła i pewna.
Mogę ją utopić – jeśli nie w wodzie, to w uczuciach. Być może w jednym
i drugim.
Instynktownie odepchnęłam nieznany prąd i zostałyśmy wessane
w spiralę prowadzącą do kaplicy w Chateau le Blanc.
Krew wciąż pokrywała stok górski, a po środku stała Nicholina, z jej
paszczy kapało jak u dzikiego zwierza… Nicholina, nie Nicola, ponieważ
w ręce trzymała ludzkie serce.
Obie odczułyśmy satysfakcję, gorącą, idącą do głowy. Triumf i okropny
wstyd.
Uchwyciłam się tego ostatniego uczucia, podsycałam je, szarpiąc się
z Nicholiną. Podgrzewałam je. Stało się bronią w moich rękach, dzierżyłam
je niczym nóż, atakowałam ją. Przeszywałam nim jej serce. Ten wstyd
może ją zabić, jeśli mu na to pozwolę.
– Co zrobiłaś, Nicholino?
– To było konieczne. – Jej zęby wreszcie zatopiły się w moich palcach,
krzyknęłam, wyszarpnęłam rękę, rozdzierając skórę. Wypluła krew. –
Zabiłyśmy nasze siostry, tak, i nie czujemy żadnego wstydu – skłamała,
mówiąc na jednym oddechu. – Ją też byśmy zabiły. Zabiłybyśmy dla naszej
pani.
– Kto…?
Nicholina jednak zaatakowała mnie z nowym zapałem, gdy patrzyłyśmy,
jak La Voisin ciągnie nieprzytomną kobietę po schodach kaplicy.
Odsunęłam się w bok i wyciągnęłam szyję, bo poczułam silną,
niewytłumaczalną potrzebę ujrzenia twarzy kobiety. La Voisin rzuciła ofiarę
na ziemię, lecz dawna Nicholina podbiegła do nich i zasłoniła mi widok.
Obecna odwróciła się na pięcie i znowu się na mnie rzuciła.
Podziękowałam bogom i samym wodom za to, że pozbawiły nas naszych
mocy w tym miejscu. Kiedy się zamachnęła, złapałam jej nadgarstek
i wykręciłam. Bez magii miałam dość sprytu, ale nie byłabym w stanie
walczyć z upiorem.
Czy ja też zostanę upiorem, maman?
Zawahałam się, gdy o tym pomyślałam, zrobiło mi się niedobrze,
Nicholina się odwróciła i boleśnie wbiła mi łokieć w klatkę piersiową.
Kiedy się skuliłam, bo zabrakło mi tchu, ponownie złapała mnie za szyję.
Tym razem nie puściła.
Wiedziała, że zmieniły się zasady naszej gry.
Zabij mnie, wyszeptałam w jej umyśle, nie mogąc wymówić słów na
głos. Dalej ją prowokowałam, mimo że ból w płucach przybierał na sile,
wzrastało ciśnienie za moimi oczami. Boleśnie pękały naczynia włosowate,
po czym znowu się naprawiały. To nie miało znaczenia. Chwyciłam jej
nadgarstki i naparłam na nią, patrząc w te złowrogie oczy. Zabij mnie albo
ja zabiję ciebie.
Warknęła, ścisnęła mocniej, a jej własny morderczy instynkt walczył
z lojalnością w stosunku do La Voisin, która powiedziała jej, że ma mnie
nie zabijać. Która powiedziała jej, że jestem dla Morgane.
Zabije cię, jeśli to zrobisz, syczę. Zabiję cię, jeśli nie zrobisz. Tak czy siak,
umrzesz.
Krztusząc się ze złości, obnażyła zęby i powaliła mnie na przesiąkniętą
krwią ziemię. Podsycałam jej wściekłość. Podsycałam, dokładałam do niej
i patrzyłam, jak ją zżera.
– Przebaczy nam – wysapała, zachowywała się jak szalona. – Nasza pani
zrozumie…
Cuchniesz strachem, Nicholino. Chyba miałaś rację, być może jesteśmy
takie same. I ty też boisz się śmierci. Zmusiłam się do uśmiechu pomimo
oślepiającego bólu w głowie. Pomiędzy nami zwisały liny niczym sznurki
marionetki – ponieważ Nicholina była marionetką. Upadłaby, gdybym
zwróciła jej wolność. Utonęłaby. Słowa orały moją pokiereszowaną krtań
jak odłamki szkła. Jak noże. Z wysiłkiem przepchnęłam je przez spuchnięty
język.
– Niedługo… dołączysz do Mathieu… w Letniej Krainie.
Gdy wypowiedziałam jego imię, Nicholina wydała z siebie gardłowy
dźwięk, zapominając o swojej pani, zapominając o wszystkim oprócz żądzy
krwi. Uklęknęła na moim brzuchu i całym ciężarem ciała naparła na moje
gardło. Wyprostowała ręce w łokciach.
I zwyciężyłam.
Wygięłam ciało z całej siły i uderzyłam w jej ręce na wysokości łokci;
puściła mnie, a ja oplotłam jej nogę swoją nogą. Gdy wtoczyłam się na nią,
zakręciło mi się w głowie, bo znowu odetchnęłam powietrzem. Uderzyłam
ją w twarz, raz, drugi, po czym wstałam, zostawiwszy ją na ziemi. Kiedy
cofnęłam się, sapiąc, La Voisin uklękła na jedno kolano przy nieprzytomnej
kobiecie. Zdecydowanym ruchem ujęła ją za brodę i uniosła jej twarz.
Prawie padłam.
Patrzyła na mnie Coco.
Z niedowierzaniem pokręciłam głową, nadal byłam osłabiona z braku
tlenu. To nie mogła być Coco. To musiał być ktoś inny – ktoś prawie
identyczny…
Nicholina bez ostrzeżenia podcięła mi nogi, znowu wpadłyśmy
w lodowate odmęty. Śmiejąc się wysoko i maniakalnie, wciągnęła nas
w jeszcze zimniejszy prąd. Instynktownie się spięłam, walcząc z wodą, ale
było za późno.
Wylądowałyśmy w zrujnowanym pokoju w Wieży Chasseurów. Na
podłodze wokół nas leżały kawałki połamanych mebli. Złapałam kawałek
odłamany od łóżka. Kiedy zamierzyłam się nim w jej pierś, odskoczyła
w bok i wbiłam go jej w rękę. Bez litości przekręciłam, rozkoszując się jej
krzykiem.
– Poddaj się. – Schyliłam się po kolejny kawałek drewna. – Jesteś sama.
Twój kochanek i twój syn nie żyją. Josephine ciebie też zabije, a jeśli nie
ona, to Morgane. To cię przerosło…
Wyjęła odłamek z ręki i wykorzystała go do zablokowania kolejnego
uderzenia.
– Nie jesteśmy sami, mała myszko. Nigdy nie jesteśmy sami. –
Chichocząc cicho, spojrzała na coś za moimi plecami. – Nie tak jak ty.
Nie chciałam dać jej tej satysfakcji. Nie chciałam się obejrzeć. Nie…
Jak ćma do ognia, moja głowa się odwróciła, a wzrok powędrował tam,
skąd dochodził głos Reida. Wzdrygnęłam się, gdy go usłyszałam.
Wystraszyłam się wyrazu jego twarzy. Nicholina śmiała się, ale nie
atakowała.
Już wybrała swoją broń.
Ona też próbowała mnie utopić.
Reid górował nad moją godną pożałowania sylwetką, jego głos był
głośny, zdenerwowany i urażony. Siostra Estelle nadal stygła u naszych
stóp, ale żadne z nas na nią nie patrzyło. Patrzyliśmy na siebie nawzajem.
– Jestem chasseurem! – wrzeszczał i gestykulował rękami. Tak zaciskał
dłonie, że aż miał białe knykcie. – Przysięgałem, że będę polował na
czarownice – że będę polował na ciebie! Jak mogłaś mi to zrobić?
– Ty… przysięgałeś także mnie. – Z gorzkim żalem słuchałam swojego
pełnego pasji wywodu. – Jesteś moim mężem, a ja twoją żoną.
Jego twarz pociemniała, ścisnęło mnie w żołądku. Ból rodził się w głębi
mojego gardła.
– Nie jesteś moją żoną.
Po tych słowach moje kości przeniknęła zimna, znajoma rozpacz. Jak
często je słyszałam? Jak często te słowa nawiedzały mnie w koszmarach?
– Widzisz? – Nicholina podeszła bliżej, zostawiała za sobą krwawy ślad.
Rana w jej ręce już zniknęła. Oderwałam wzrok od Reida, żeby przyjrzeć
się gładkiej, alabastrowej skórze w tamtym miejscu. Wody ją wyleczyły.
Nicholina uświadomiła to sobie w tej samej chwili i na jej twarzy pojawił
się paskudny uśmiech. Obróciła w palcach zakrwawiony odłamek. – Ciesz
się, że go oszukałaś, naprawdę. Ciesz się, ciesz się, ciesz się.
Podniosłam mój odłamek.
– I tak by mnie pokochał.
A potem znowu tonęłyśmy, porwały nas nowe prądy. Kiedy próbowała
wbić swój odłamek w moją czaszkę, drewno wybuchło jak gejzer,
obsypując jej twarz, podczas gdy my opuszczałyśmy poprzednie
wspomnienie. Poparzyło ją. Znowu krzyknęła i w tym momencie
zobaczyłam urywek kolejnej sceny: ciemny namiot i postacie w pelerynach,
moja matka i La Voisin. Podawały sobie ręce w dymie palonej szałwii,
podczas gdy Nicholina trzymała się w cieniu. Jej serce szalało.
– Nie możemy tego zrobić – wyszeptała, wychodząc z namiotu za swoją
panią. Jej twarz i ramiona aż drgały z podniecenia. – Nie dzieci.
La Voisin odwróciła się bez ostrzeżenia i uderzyła ją na odlew
w policzek.
– Zrobimy to, co konieczne. Nie zapominaj, gdzie jest twoje miejsce,
Nicholino. Chciałaś leku na śmierć i ja ci go dałam. Moja dobra wola nie
sięga dalej. Albo zrobisz, co ci każę, albo odbiorę ci swój dar. Tego chcesz?
Nicholina miotała się z poniżenia i rozpaczy, próbując oddalić nas od
tego wspomnienia. Widzisz? Mój głos powtórzył jej słowa i nawet w moich
uszach zabrzmiał okrutnie. Ale nie mogłyśmy tego ciągnąć
w nieskończoność. Nadeszła pora, żeby któraś z nas to zakończyła – i jedna
z nas zakończy. Umarłabym, zanim wróciłabym na powierzchnię
z Nicholiną. Nie kocha cię. Nie jest siostrą, matką ani żadną rodziną. Nic
dla niej nie znaczysz. Poddaj się i odejdź w spokoju. Nie trzeba się bać
śmierci, Nicholino. Mathieu będzie…
Rzuciła się z impetem i wciągnęła mnie w najzimniejszy
z dotychczasowych prądów.
Brokatowe maski.
Ogromna przestrzeń.
I… i Ansel.
Mój żołądek aż się skurczył, gdy przejrzałam jej zamiary. Wbiłam
paznokcie w skórę jej ręki. Nie po to, by ją zranić, lecz by uciec. Każda
komórka kuliła się na to wspomnienie, ale to nie miało znaczenia. Nie
mogłam tego powstrzymać.
W końcu i tak utonę.
Wylądowała jak kot na podłodze amfiteatru, a ja padłam u jej stóp.
Oszołomiona próbowałam się odczołgać, zanim mnie dotknie, zanim każe
mi patrzeć na grupę ludzi zgromadzoną w centrum prymitywnej sceny. Nie
mogłam tam patrzeć. Nie mogłam spędzić tych ostatnich, cennych chwil na
patrzenie na siebie, na Coco i Beau, nawet na Reida, na obrzydliwą ulgę na
naszych twarzach. Sądziliśmy, że odnieśliśmy zwycięstwo. Sądziliśmy, że
Claud wkroczył do akcji, żeby nas ocalić, że uniknęliśmy przepowiedni
Coco, że w końcu pokonaliśmy moją matkę.
Tak wiele nam się wydawało.
Morgane skradała się w stronę tylnego tunelu, gdzie stał Ansel. Zbyt
blisko. Jego piękna twarz aż krzywiła się z wysiłku, gdy próbował
przyciągnąć wzrok mój i Clauda.
Patrzył na mnie, ale ja tego nie widziałam.
Teraz ruszyłam w jego stronę.
Wiedziałam, że to wspomnienie rozegra się niezależnie od mojej w nim
obecności i próby jego zakłócenia. Moje stopy jednak nie myślały
racjonalnie. Moje serce również. Poniosły mnie ku niemu, gdy Morgane
wszczęła aplauz. Hamując przed nim, rozejrzałam się wokół rozszalałym
wzrokiem, aby znaleźć coś, czym mogłabym go zasłonić. Mój wzrok padł
na leżący na ziemi nóż. Schyliłam się triumfalnie, żeby go podnieść, lecz
moje palce przeszły przez rękojeść, zmieniając się w dym, a następnie
przyjmując znowu materialny kształt.
– Nie. – Patrzyłam na nie. To nie miało sensu. Przecież dotknęłam
drewna w Wieży Chasseurów. Dźgnęłam Nicholinę, na litość boską. – Nie.
– Mój zaciekły sprzeciw sprawił, że Claud zerknął na mnie, po czym znowu
popatrzył na Morgane.
– Nie możemy zmienić przeszłości, mała myszko, nawet w naszych
wspomnieniach. Naprawdę nie. – Nicholina wydęła usta w przesadnym
żalu. Jej srebrne oczy błyszczały. – Nie możemy go ocalić. On nie żyje. On
nie żyje, on nie żyje, w głowie ma ten nóż. – Brodą wskazała nóż, który
nadal leżał na ziemi. Nicholina podeszła bliżej, gdy Morgane się
wycofywała. – Jaka szkoda. – Kiedy wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać go
po policzku, odtrąciłam ją i odepchnęłam od niego. Uśmiechnęła się. – Jaka
wielka szkoda. Był twoją rodziną, prawda, Louise? Jedyny, który cię nigdy
nie zdradził.
Skrzywiłam się, nie patrząc na nią. Moja uwaga skupiała się na Morgane,
która bredziła o zasadach i grach i wciąż się cofała.
– Coco nie… – Lecz Nicholina posiadała wiedzę, której ja nie znałam,
sekrety Coco i… i jej matki. Nicholina roześmiała się, widząc moje szeroko
otwarte oczy i rozchylone usta, i nagle te sekrety stały się moją własnością.
Nie. – Pokręciłam głową; uderzyła we mnie zimna fala szoku. – Coco by…
Morgane się zamachnęła, a ja mogłam tu tylko stać pomiędzy nimi, tak
niematerialna, że nóż przeszedł także przeze mnie. Kontakt sprawił, że
zafalowałam. Zachrzęściły kości. Kiedy Ansel padł na kolana, zrobiłam to
samo, próbując bezskutecznie złapać jego okaleczone ciało, objąć go
niewidzialnymi ramionami i zamortyzować jego upadek. Nadal
oszołomiona. Nadal odrętwiała. Jego krew wsiąkała w moją sukienkę, mój
umysł po prostu… się ulotnił.
– Być może nie zasłużyłaś na gniew matki – zastanawiała się Nicholina,
okrążając nas leniwie, podczas gdy Morgane wbiegła do tunelu, a moje
własne krzyki rozdarły ciszę nocy. – Ani na nienawiść swojego łowcy. Ale
na to… – Z ekscytacji aż podskakiwała na palcach stóp. – Na to sobie
zasłużyłaś, Louise.
Bezlitośnie przecinając moje sznurki, powtarzała słowa, które mu
powiedziałam.
– Psujesz wszystko, czego się tkniesz, Ansel. To tragiczne, jak bardzo
jesteś beznadziejny. – Ciach. Ciach. – Mówisz, że nie jesteś dzieckiem,
Ansel, ale nim jesteś. – Ciach. – Jesteś chłopcem bawiącym się
w przebieranki, strojącym się w płaszcze i długie buty. Pozwalamy ci łazić
za nami dla zabawy, ale teraz skończył się czas na wygłupy.
W niebezpieczeństwie znalazła się kobieta, i ja też znajduję się
w niebezpieczeństwie. Nie możesz tego spierniczyć.
Ciach, ciach, ciach.
Jakby moje życie było więcej warte niż jego.
Jakby jego życie nie było warte więcej niż nasze razem wzięte.
Wiedziałam o tym już wtedy. Wiedziałam, że był dużo lepszy od nas.
Patrzyłam teraz na jego profil, jego oczy wielkie i niewidzące. Krew
splamiła jego włosy. Spływała po jego kształtnej szyi, brudziła plecy
płaszcza.
– Kochałaś go, Louise? – Nicholina jak echo powtarzała szyderstwa
mojej matki. – Widziałaś, jak z tych ładnych, brązowych oczu uchodzi
życie?
Dlaczego mu nie powiedziałam? Dlaczego nie przytuliłam go po raz
ostatni?
Zamykając oczy, padłam na kolana i przyłożyłam czoło do jego policzka.
Nie czułam go, oczywiście. Nic nie czułam. Czy tak właśnie się tonie? Jak
dziwnie. Nie mogłam się nawet zmusić do płaczu – nie płakałam, kiedy
Coco wyjęła nóż z jego czaszki ani kiedy Reid otworzył usta. Nie płakałam,
kiedy Nicholina pojawiła się nade mną z porzuconym nożem w ręce.
Nie zmieni przeszłości, gdy mnie zabije.
Część mnie już tu wtedy umarła.
JAK SIĘ PŁYWA
Reid
Lou
Reid
Nicholina
Ból znika bez ciała, podobnie jak zmysł dotyku, węchu, smaku. Nie ma
krwi, gdy ruchem spiralnym wzbijamy się z morza do nieba. Nie ma magii.
Ani śmierci. Tutaj jesteśmy… wolni. Jesteśmy podmuchem wiatru.
Jesteśmy zimowym chłodem. Jesteśmy kołderką śniegu na stoku góry –
wirującą, kręcącą się, obracającą – szczypiącą w nosy czarownice na ziemi.
Nasza pani idzie pośród nich. Woła je po imieniu.
Naszego imienia nie woła.
Zaniepokojeni odwracamy się i mkniemy do góry, do góry, podczas gdy
wokół nas latają płatki śniegu. Tego tu nie ma, furkoczą, mamroczą. Nie
możemy tego znaleźć.
Nasze ciało, nasze ciało, nasze ciało.
Nasza pani by o nas nie zapomniała.
Teraz poruszamy się szybciej, szukamy, wiejemy w koronach drzew.
Zamek. Przyniosłaby nasze ciało do zamku. Ale nie ma zamku, tylko śnieg,
góra i sosna. Nie ma mostu. Nikt nas nie wita, nikt nas nie wpuszcza do
środka. Gdyby ona pozostała, ta z plugawym językiem i złotymi wzorami,
gdyby jej dusza uległa rozdrobnieniu, znaleźlibyśmy zamek. Znaleźlibyśmy
nasze ciało.
Ale nie uległa rozdrobnieniu. Nie pozostała.
Przegrałaś, Nicholino.
Okropne słowa.
Twoja pani potrzebuje jej bardziej niż ciebie.
Nasz pani nie zapomniała o nas.
Być może w ogóle nie będzie tam twojego ciała. Być może umrzesz.
Wirujemy pobudzeni, wystraszeni i zostawiamy ślad na stoku górskim.
Czujemy, że zwiększamy objętość, dryfujemy, tracimy cel. Nie jesteśmy
w stanie trwać bez ciała lub staniemy się czymś innym. Czymś
beznadziejnym i małym. Kotem, lisem lub szczurem. Jest wiele sposobów,
by zmienić się w matagota, o tak, ale my nim nie zostaniemy. Nie my. Nie
jesteśmy zapomniani.
Coś skrada się w listowiu, zniżamy lot, stworzenie aż krzyczy ze strachu.
To nie ma znaczenia. Potrzebujemy ciała do czasu, gdy wróci nasza pani.
Aż jej pani wskaże nam drogę. Wredna kobieta, jak jej córka. Wredna
czarownica.
Kulimy się w ciele norki i czekamy. Czas płynie inaczej, gdy jest się
zwierzęciem. Obserwujemy cienie, drżymy pomiędzy korzeniami drzewa.
Kryjemy się przed orłami. I lisami. Wyczuwamy zapach naszej pani, zanim
jesteśmy ją w stanie zobaczyć, słyszymy jej ostre, niecierpliwe słowa. Kłóci
się z Morgane. Mówi o jej córce.
Opuszczamy norkę i podążamy za głosem, a wieże i mury nabierają
kształtów. Most. Ogień nadwerężył jego strukturę. Wszędzie wokół białe
panie dziergają i tkają swoje niewidzialne wzory w kamieniu. W drewnie.
W oknach, łukach i gontach. Nie obchodzi nas naprawa zamku.
Wślizgujemy się do środka, kryjąc się przed ich ciekawskimi spojrzeniami,
wtapiamy się w dym. Czujemy już przyciąganie naszego ciała. Czujemy, że
tu jest.
A jednak nasza pani o nas nie zapomniała.
W górę po schodach, w dół korytarzem do małego, skromnego pokoju.
Jednak naszego ciała nie ma na łóżku. Nie leży na poduszce. Łóżko jest
puste! – krzyczymy z przerażeniem. Na łóżku nic nie ma. Kurczymy się,
drżymy, ale nadal szukamy. Podążamy za przyciąganiem naszego ciała.
Znajdujemy je na twardej, kamiennej podłodze. Ale łóżko jest puste.
Czujemy dezorientację. W łóżku nic nie ma.
Nasze ciało wygląda jak nieboszczyk w zacienionym kącie. Chore
i blade. Pobliźnione. Unosimy się nad nim, przenika nas teraz żal. Macka
bólu. Komnaty nie ogrzewa ogień. Nie palą się świece. Ale to nic nie
znaczy. Nie czujemy zimna, nie, a nasza pani o tym wie. Wie. Wie, że ból
przemija. Będzie się cieszyć naszym powitaniem.
Przegrałaś, Nicholino.
To nic nie znaczy.
Twoja pani potrzebuje jej bardziej niż ciebie.
Ból przemija.
Stanęłaś po złej stronie, Nicholino. Jeszcze nie jest za późno, by to
powstrzymać. Przejdź na naszą stronę, zanim one cię zdradzą. Bo one cię
zdradzą. To tylko kwestia czasu.
Nasza pani nigdy by nas nie zdradziła.
Powoli wnikamy w siebie, najpierw palec, palec u nogi, potem noga
i ręka, i tułów, aż całe ciało mości się w sobie i ciężko oddycha. Ciężko.
Tak ciężko. Tak ociężale. Błyskają obrazy lawendy, upiorów i chorowitych,
przypominających trupy małych chłopców. Wspomnienia rodziny. To słowo
smakuje inaczej niż kiedyś. Dawniej miało smak pociechy, miłości, ciepła.
Teraz nie pamiętamy, jak odczuwa się ciepło. Nie pamiętamy miłości.
Czuliśmy ją, będąc w niej – krótki błysk w cieniu, w ciemności. Ona czuła
ją tak mocno. Trzymamy się teraz tego wspomnienia. Trzymamy się tego
ciepła, które czuliśmy, gdy patrzyliśmy na jej łowcę i jej rodzinę.
Nasze własne oczy się nie otwierają, gdy leżymy na tym twardym,
zimnym kamieniu. Nie przenosimy się do łóżka. Nasza pani nas tam nie
chce.
Czasami wydaje nam się, że nasza pani w ogóle nas nie chce.
ANGELICA
Lou
Lou
Lou
Le Présage.
Już raz słyszałam tę nazwę, padła pośród śmiechów pod majowym
słupem. Jakaś mała czarownica powiedziała, żebyśmy odnalazły to miejsce,
kiedy wirowałyśmy i tańczyłyśmy w upalną noc świętojańską. Manon
odmówiła i opowiedziała nam historię, którą poznała dzięki mamie,
o meluzynach topiących nic niepodejrzewające czarownice. Wszystkie
w nią wtedy uwierzyłyśmy. W końcu meluzyny były żądne krwi. Podstępne
i sprytne. Licho kryjące się pod naszymi łóżkami albo na podwórku
w końcu było prawdziwe. W niektóre dni o wschodzie słońca byłam
w stanie dostrzec przez okno mgłę na ich brzegu. Ale dopiero gdy pierwszy
raz bawiłam się z Coco, uświadomiłam sobie, że meluzyny nie są
niebezpieczne. Panują nad całym światem podziemnym – światem
oddzielonym od reszty z nas, potężniejszym i dziwniejszym od naszego.
Nie za bardzo interesowały ich sprawy czarownic.
Wygląda na to, że teraz się to zmieniło.
Dyskretnie spojrzałam na czarne wody, gdy brnęliśmy w głąb ścieżki.
Splatały się pod Reidem i przenosiły go dalej, podczas gdy woda zalewała
ścieżkę za nami, zmuszając nas do kroczenia coraz głębiej w odmęty.
W falach po każdej ze stron poruszały się cienie, niektóre małe
i nieszkodliwe, inne przytłaczające swoją wielkością i zwinnością. Beau
podzielał mój niepokój. Praktycznie deptał mi po piętach, umykając przed
wężowymi obliczami popatrującymi na nas z wody.
– Kobiety ryby, hm? – mamrotał mi do ucha.
– Legenda mówi, że kiedyś chodziły po ziemi, ale nigdy tego nie
widziałam.
Wzdrygnął się.
– Nie lubię ryb.
Kolejna srebrna twarz błysnęła w wodzie i pokazała mu rozdwojony
język.
Angelica obejrzała się przez ramię, nie zatrzymując się ani na chwilę.
– Cokolwiek robicie, nie obrażajcie ich. Meluzyny są niezwykle próżne,
ale nie bezduszne. Cenią piękno prawie tak jak dobre maniery, te mają
największe znaczenie dla meluzyny, lecz gdy się je sprowokuje, bywają
bezwzględne.
Widząc niepokój Beau, Coco dodała:
– Uwielbiają pochlebstwa. Dasz sobie radę.
– Pochlebstwa. – Beau potaknął z powagą i zapamiętał tę radę. – Dobrze.
– Czy są piękne? – zapytała Celia, obiema rękami ściskając swoją torbę
przerzuconą przez ramię. Pod połamanymi paznokciami zebrał jej się brud,
a włosy uwolnione z koka sterczały w każdą stronę. Krew i brud oblepiały
jej porcelanową skórę oraz niegdyś drogi aksamit jej spodni. Koronkowe
wykończenia przy rękawach teraz powiewały na wietrze. – Skoro tak cenią
piękno?
– Są. – Angelica pochyliła głowę z niemal figlarnym uśmiechem. –
Aczkolwiek nie są ludźmi. Nigdy o tym nie zapominaj, dziecko: piękne
rzeczy mogą mieć zęby. – Słysząc to, Celia zmarszczyła brwi, ale o nic
więcej nie pytała, a Angelica skupiła swoją uwagę na Coco, która
ignorowała ją w wystudiowany sposób. Przez dłuższą chwilę wpatrywała
się w córkę i nad czymś się zastanawiała, po czym odchrząknęła. – Dobrze
się czujesz, Cosette? Czy twoje rany się zagoiły?
– Jestem Coco. – Ze złością spojrzała na przepływającą obok piękną rybę
ze złocistymi płetwami. – I bywało ze mną gorzej.
– Nie o to pytałam.
– Wiem, o co pytałaś.
Minęła niezręczna chwila, zanim Angelica ponownie się odezwała.
– Jest ci ciepło?
– Jest.
Kolejna chwila.
– Muszę przyznać, że masz śliczne włosy – spróbowała ponownie. – Ależ
długie urosły.
– Wyglądam jak utopiony szczur.
– Bzdura. Nigdy nie będziesz wyglądać jak szczur.
– Chociaż rzeczywiście wyglądasz nieco mizernie – wtrącił Beau. –
I słabo.
Obie obrzuciły go chłodnym spojrzeniem, więc nieskruszony tylko
wzruszył ramionami. Kiedy odwróciły głowy, szturchnęłam go między
żebra.
– Dupek – wysyczałam.
– Co? – Żałośnie rozcierał bok. – To chyba pierwszy raz, kiedy obie były
zgodne w jakiejś kwestii. Staram się pomóc.
Po jeszcze kilku nieudanych próbach nawiązania kontaktu, które Coco
ucinała z wyćwiczoną łatwością, za którą ją podziwiałam, Angelica
przeszła prosto do sedna.
– Mamy przed sobą długą drogę do Le Présage, córko. Chciałabym cię
lepiej poznać, jeśli wyrazisz zgodę.
Coco prychnęła i kopnęła porośnięty algami kamień. Wpadł do wody
i ochlapał moją zszarganą spódnicę.
– Dlaczego? Powiedziałaś, że mnie obserwowałaś. Powinnaś wszystko
wiedzieć.
– Być może. Ale nie znam twoich myśli. – Angelica przekrzywiła głowę
i wydęła usta, jakby się nad czymś zastanawiała. Po kilku sekundach
powiedziała: – Na przykład nie wiem, dlaczego nosisz mój naszyjnik.
Subtelnie jak kulą w płot.
– Zastanawiam się, jak to jest… – zadumała się Coco, nadal przyglądając
się złotej rybie – gdy chce się wyjaśnień, ale nigdy się ich nie dostaje. To
musi być okropnie frustrujące, nieprawdaż?
Angelica już więcej nie inicjowała żadnych niezręcznych rozmów.
Jeśli o mnie chodzi, próbowałam nie myśleć. Angelica powiedziała, że
obrażenia Reida nie były śmiertelne. Powiedziała, że się wybudzi. A Isla –
chociaż niewiele wiedziałam o tajemniczej kobiecie, którą nazywano
Wyrocznią – byłaby potężną sojuszniczką przeciw Morgane i Josephine.
Skoro nasi pozostali sprzymierzeńcy byli zajęci, warto byłoby zaangażować
Islę. Josephine wyraźnie się jej bała.
Nie wiedziałam, ile czasu minęło, zanim zaczęły boleć mnie nogi. Może
kilka chwil. Może kilka godzin. W jednej sekundzie księżyc świecił
bezpośrednio nad naszymi głowami, spowijając sylwetkę Reida
srebrzystym blaskiem, a w kolejnej znajdował się poniżej ściany wody,
pogrążając nas w cieniu. Dopiero wtedy dostrzegłam dziwny fosforyzujący
blask dochodzący z wody.
– Co to jest? – wyszeptałam.
– Specjalny rodzaj planktonu – wyjaśniła Angelica równie miękkim
głosem. – Tutaj nazywamy go morskimi gwiazdami. Oświetla wody wokół
miasta.
Niebieskawy blask odbijał się w szeroko otwartych oczach Celii.
Wyciągnęła rękę w stronę ściany, gdzie wirowały tysiące niezauważalnych
drobinek światła, które tworzyły jedną rozświetloną, pulsującą falę.
– Są jak świetliki.
Angelica uśmiechnęła się i potaknęła, po czym uniosła głowę i spojrzała
w dół ścieżki. Przecinało ją coś, co wyglądało jak złota brama, kolosalna
i bogato zdobiona, ciągnąca się w głąb pustych równin wody po każdej
stronie i wznosząca się ku niebu. Gdyby nie algi, rosnące wzdłuż spirali
i szpikulców, mogłaby być bramą do nieba. Za nią w ogóle nie było wody.
– Oto Le Présage. – Angelica szeroko się uśmiechnęła, gdy wszyscy się
zatrzymaliśmy. – A tam, w samym środku, La Palais de Cristal.
Gapiliśmy się, wyciągając szyję, na kulisty, suchy, górzysty teren w sercu
L’Eau Mélancolique. Na skraju miasta w skale, z której zbudowana była
strzelista góra, wydrążono domy. Na samym szczycie wznosiły się
wieżyczki z morskiego szkła – okrutne, ostre, piękne – pochodzącego
z wraku ogromnego zatopionego statku. Jego połamane maszty
i poszarpane żagle błyszczały błękitem w świetle gwiazd morskich.
– Czy… Czy tam jest sucho? – Beau zerkał na mnie i na Coco
i z powrotem, szukając wyjaśnień, lecz Coco zdawała się tego nie
zauważać; lekko rozchyliła usta i gapiła się na miasto, podczas gdy jej ręka
znowu zacisnęła się na medalionie.
– Ja… pamiętam to miejsce – wyszeptała. Jej ciemne oczy odnalazły
mnie i emanowały nagłą pewnością siebie. Nadzieją. Uśmiechając się,
puściłam jej drugą rękę, a ona zrobiła chwiejny krok na przód. – Byłam tu
kiedyś. Le Présage. – Wymówiła te słowa tak, jakby ich smakowała, po
czym odwzajemniła mój uśmiech. Jej złość i rozżalenie w jednej chwili się
ulotniły. Pamięć to dziwna i cudowna rzecz. – Miasto Wyroczni. Le Palais
de Cristal.
Angelica powtarzała jej ruchy, znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Ale
nadal nie śmiała jej dotknąć.
– Tu się urodziłaś.
Coco odwróciła się w jej stronę, niemal nie oddychała w oczekiwaniu –
i w końcu ta cholerna tama puściła.
– Jak? Jak mogłam się tu urodzić, skoro nie możesz stąd wyjść? Czy mój
ojciec jest trytonem? Czy mój ojciec to Constantin? Dlaczego Miasto
Wyroczni zostało zbudowane na suchym lądzie? Jak to możliwe, że
pośrodku Złośliwych Wód znajduje się suchy ląd?
Angelica roześmiała się, usłyszawszy te pytania – jej śmiech naprawdę
brzmiał jak dzwony – po czym zachęciła nas do podejścia do bramy.
Morskie gwiazdy podążyły za nami. Chociaż nic nie mówiły, chociaż
trudno je było dostrzec, wydawały się… ciekawskie. Chochlikowate.
– Nie zawsze jest tu sucho – powiedziała. – Mówiłam wam. Meluzyny są
uprzejme do bólu. Nie chciałby, żeby ich goście poczuli się niekomfortowo.
– Wobec tego osuszyły całe miasto? – zapytał Beau z niedowierzaniem. –
Po to, żebyśmy mogli oddychać?
Nawet wzruszenie ramion Angeliki było wyrazem elegancji i wdzięku.
– Czemu nie?
– Czy to oznacza, że potrafią chodzić po lądzie? – zapytałam, pod
wpływem impulsu wkładając palec do wody. Morskie gwiazdy zebrały się
wokół niego, podświetlając kształt moich kości przez skórę.
Zafascynowana poruszyłam nim i przyglądałam się, jak wirują i falują,
próbując mnie dotknąć. Pozostawiały na skórze zimne mrowienie.
Uśmiech Angeliki zniknął i pacnęła mnie w rękę.
– Przestań. – Uniosła mój palec do oczu, ukazując tysiące maleńkich,
krwawych nakłuć. Śladów po zębach. – Zjedzą cię, jeśli im na to pozwolisz.
– Zabrałam rękę z obrzydzeniem i wytarłam krew o halkę, ze złością
zerkając na mięsożerne małe bestie. – Nie jesteśmy na lądzie – ciągnęła
stanowczo. – Nie popełnijcie żadnego błędu. Pozostajemy na dnie morza,
gdzie meluzyny mogą wyhodować sobie nogi.
– Wyhodować nogi? – Beau skrzywił się z niesmakiem, gdy kilka
człekokształtnych cieni podpłynęło ku nam od strony bramy, połyskiwały
ich metaliczne ogony. Zbliżyłam się do Reida. – Niczym żaby?
Angelica zrobiła poważną minę, gdy w wodzie można już było rozróżnić
twarze meluzyn. Trzech kobiet i dwóch mężczyzn. Chociaż ich ciała miały
różne kształty – od szerokich i grubo ciosanych po delikatne i smukłe –
wszystkie były nieco dłuższe niż człowieka, jakby ich kończyny zostały
naciągnięte, poza tym poruszały się z płynną gracją. Miały też różne kolory,
od najjaśniejszego srebra po najciemniejszy heban, ale wszystkie lekko
błyszczały, były monochromatyczne i oprószone perłowymi łuskami.
Połączone błoną palce owijały się wokół czegoś, co przypominało
włócznie. Być może były to trójzęby.
Cokolwiek to było, zdawało się wyjątkowo ostre w fluoryzującym
świetle, a ja nie miałam najmniejszej potrzeby zapoznawania się z jego
końcówką.
– Beau – mruknęłam, uśmiechając się miło do ich wrogich twarzy, gdy
podpływały bliżej. Coraz bliżej. – Przeproś, pieprzony idioto.
Cofnął się i wpadł na mnie, prawie złamał mi kość śródstopia. W zemście
nadepnęłam mu na stopę. Przeklął siarczyście.
– Nie mogły mnie usłyszeć.
Coco odezwała się z wymuszonym uśmiechem, naśladując Celię, która
nisko się skłoniła i szturchnęła Beau, żeby zrobił to samo.
– Dobry pomysł. Zaryzykujmy.
– Pytałem bez żadnych złych intencji…
Meluzyny nie zatrzymały się przy ścianie wody tylko przepłynęły przez
nią i zeszły – naprawdę zeszły – na ścieżkę, a ich rozdwojone ogony na
naszych oczach przekształciły się w nogi. Łuski na płetwach zniknęły,
a wokół ich stóp, kostek, łydek i ud uformowała się lśniąca skóra.
Minęła chwila, zanim z oblicza Beau zniknął strach i pojawił się szeroki,
pełen samozadowolenia uśmiech.
Były nagie.
I wbrew sugestiom Angeliki wyglądały bardzo ludzko. Celia gwałtownie
wciągnęła powietrze.
– Bonjour, mademoiselle. – Beau zwrócił się do jednej stojącej na
przedzie, pochylając się, żeby ucałować jej długopalcą dłoń. Zawahał się
przez sekundę, kiedy zauważył, że ma dodatkową kostkę na każdym palcu.
Palce zaciskały się na włóczni, którą skierowała prosto w jego twarz,
sycząc i ukazując cienkie kły.
– Śmiesz mnie dotykać bez pozwolenia?
Stojący obok niej mężczyzna uniósł swój trójząb, żeby podkreślić jej
słowa. W przeciwieństwie do kobiety miał na szyi gruby, złoty sznur ze
szmaragdowym wisiorkiem wielkości gęsiego jaja. Podobne dwa
szmaragdy zwisały z jego stożkowatych uszu.
– Porównał nas także do płazów. – Kiedy przekrzywił głowę, ruch ten
upodobnił go do drapieżnika. W jego srebrnych oczach zalśniła groźba. –
Czy wyglądamy jak płazy?
Angelica pokłoniła się głęboko i z szacunkiem.
– Nie zamierzał was obrazić, Aurélien.
Beau uniósł pojednawczo ręce i pospiesznie się ukłonił.
– Nie zamierzałem nikogo obrazić.
Kobieta wbiła w niego spojrzenie swoich czarnych oczu. Na jej wąskiej
srebrnej twarzy, przy jej długich – bardzo długich – srebrnych włosach,
wyglądały… niepokojąco. I były o wiele za duże. Wszystkie jej rysy i rysy
pozostałych wyglądały jakoś nieproporcjonalnie. Nie były niedopasowane.
Tylko… dziwne. Uderzające. Jak piękny portret przeznaczony do
oglądania, nie podziwiania. Nie opuściła broni.
– A mimo to jeszcze nie usłyszałam przeprosin. Czy ludzki książę uważa,
że jesteśmy brzydcy? Czy uważa, że jesteśmy dziwni?
Tak.
Odpowiedź sama znalazła się na moich ustach, ale w ostatniej sekundzie
ugryzłam się w język, zmarszczyłam brwi i odwróciłam wzrok. Ruch
przyciągnął uwagę meluzyny, jej czarne oczy zatrzymały się na mojej
twarzy. Przyglądała mi się uważnie. Uśmiechnęła się z ponurą chytrością,
a mnie aż ścisnęło w żołądku, gdy coś sobie przypomniałam.
Kobiety, które tu mieszkają, są prawdomówne.
Napij się wody i wyjaw prawdę.
O Boże.
Beau, który stłumił swoją odpowiedź, posłał mi spanikowane spojrzenie.
Odwdzięczyłam się tym samym. Skoro nie mogliśmy kłamać, skoro
zostaliśmy zmuszeni do wejścia do królestwa dosłownej prawdy…
To albo on nas zabije, albo ja to zrobię.
Tak czy siak, będzie po nas, zanim skończy się ta noc.
Beau znowu chciał coś powiedzieć, patrząc wprost w oczy meluzyny.
Jego gardło opierało się na czubku jej włóczni.
– Oczywiście, że nie wyglądacie jak żaby, mademoiselle, jest mi
niewymownie przykro, że w ogóle coś takiego zasugerowałem.
W rzeczywistości jesteście… – Kłamstwo utknęło mu w gardle, otwierał
i zamykał usta jak ryby, które zebrały się, by patrzeć na naszą nieuniknioną
zagładę. – Dość…
– Śliczne – dokończyła Celia szczerym i stanowczym tonem. – Jesteście
śliczne.
Meluzyny patrzyły na Celię z nieskrywaną ciekawością, a srebrnowłosa
powoli opuściła włócznię. Beau przełknął ślinę, gdy się ukłoniła. Pozostali
poszli za jej przykładem, niektóre głęboko się skłoniły, inne dygnęły. Ten
o imieniu Aurélien nawet wyciągnął rękę i dał jej szmaragdowy kolczyk.
– Jesteś tu mile widziana Celio Tremblay. – Srebrnowłosa meluzyna
wydęła usta, patrząc na Beau. – Milej niż twoi towarzysze.
Celia znowu się ukłoniła, ale już nie tak nisko.
– Miło mi poznać, Mademoiselle…?
– Jestem Elvire, Ręka Wyroczni. – Meluzyna uśmiechnęła się, aprobując
nieskazitelne maniery Celii, a jeden z jej kompanów nałożył na szyję Celii
naszyjnik z białych pereł. Wyglądały niedorzecznie na tle jej podartej sukni,
lecz Celii zdawało się to nie przeszkadzać.
– Dziękuję. – Zaskoczona uniosła rękę i delikatnie je pogłaskała, po czym
przełożyła szmaragdowy kolczyk przez dziurkę w uchu. Wyglądała jak
sroka. – Będą dla mnie cenną pamiątką.
Beau patrzył na nią z niedowierzaniem
– Pasują ci. – Elvire potaknęła, po czym wskazała swoich towarzyszy. –
Jesteśmy tu po to, by zaprowadzić was do Miasta Wyroczni. To jest
Aurélien – przerwała i wskazała obwieszonego biżuterią, choć poza tym
nagiego trytona – Olimpienne – przedstawiła kolejną syrenę w kolorze
pastelowej lawendy z diamentami zdobiącymi jej zęby – Leopoldine –
zaprezentowała trzecią z cienkimi, złotymi łańcuszkami lśniącymi na jej
grafitowym torsie – Lasimonne i Sabatay – zakończyła dwoma
onyksowymi trytonami. Jeden miał rubiny na sutkach, a drugi oczy
w kolorze mleka. Splecione w warkocz włosy ozdobił wodoroślami.
– Jesteśmy wprost oczarowani, że was poznaliśmy. Gdybyś była tak
uprzejma i szła obok mnie, Mademoiselle Celio, byłabym ogromnie
wdzięczna za twoje towarzystwo.
Celia potaknęła, więc Elvire uniosła rękę i szły pod ramię tak elegancko
i tak uprzejmie, jak dwie arystokratki przechadzające się po parku
w Cesarine. Sabatay pokazał, że Angelica i Coco mają iść na nimi, podczas
gdy Leopoldine i Lasimonne stanęli po obu stronach Reida. Aurélien, nie
mrugnąwszy okiem, ruszył za nimi trójzębem przyozdobionym pąklami,
wskazując nam, że mamy iść.
I tak właśnie Beau i ja znaleźliśmy się na samym końcu procesji
zmierzającej do miasta.
Lou
Lou
Lou
Reid
Moje kroki dudniły w rytmie serca. Coraz szybciej. I szybciej. Moja skóra
zaczerwieniła się od upału i potu, gdy pędziłem pod górę, przeskakując
przez kamienie i paprocie. Tylko raz zapuściłem się tak daleko na północ.
Zaraz po złożeniu przysięgi. Mój ówczesny kapitan, słaby duchem
mężczyzna o imieniu Blanchart, próbował udowodnić przed Arcybiskupem,
że można na nim polegać. Usłyszał plotki o meluzynach w tej okolicy
i rozkazał mojemu oddziałowi przeprowadzić śledztwo w tej sprawie.
Nawet nie odnaleźliśmy plaży, bo przez cały czas błądziliśmy w przeklętej
mgle.
Jeśli piegowata czarownica mówiła prawdę, Blanchard miał rację.
W okolicy były meluzyny. Jak rozprawię się ze wspomnianym demonem,
wrócę tutaj i…
Prychnąłem i zeskoczyłem ze ścieżki.
To czarownica.
Oczywiście, że nie mówiła prawdy.
Nie wszedłem do lasu, lecz szedłem przy linii drzew, kierując się na
południe. W pobliżu była osada. Moi bracia i ja wynajmowaliśmy tam
pokoje. Bezwiednie spojrzałem na swoją pierś. Na mój bandolier. Na pustą
pochwę nad sercem. Napłynęły fragmenty wspomnień i kłuły mnie jak
insekty. Szydercze twarze. Zakrwawiony śnieg. Przejmujący ból, kolorowe
wozy, gorzki miód…
Jakieś drzewo zjadło moją balisardę.
Niemal się potknąłem, gdy coś przyszło mi do głowy. Gdy zaatakowała
mnie seria obrazów. Ułożyły się w jeden podziurawiony obraz, układankę
z brakującymi fragmentami. Były tam lawendowe włosy. Peleryny
w gwiazdy. Troupe de Fortune. Słowa rozbłyskiwały w mojej głowie,
powodując zaskakujący ból, i tym razem naprawdę się potknąłem. Przez
krótki czas z nimi podróżowałem. Rzucałem nożami.
Dlaczego?
Zaciskałem powieki, żeby pozbyć się tych natrętnych myśli, skupiłem się
na jedynym nożu, który się liczył. Jedynym nożu, którego zażądam
z powrotem. Spalę cały las, jeśli to będzie konieczne. Wytnę demoniczne
drzewo i wykopię jego korzenie.
Bas i jego bandyci napadli nas na drodze i Lou rzuciła balisardą, żeby
mnie bronić. Nie pamiętasz?
Och, pamiętałem. Pamiętałem wystraszoną czarownicę, która wpełzła
pomiędzy nas jako uzdrowicielka. Pamiętałem zhańbionego Bastiena St.
Pierre i pamiętałem swoje własne makabryczne obrażenia. A jednak nie
pamiętałem ich wspólniczki – piegowatej czarownicy. Tej, która patrzyła na
mnie tak, jakby ktoś umarł.
Jestem twoją żoną, powiedziała z oczami lśniącymi od łez. W sensie
biblijnym.
Pamiętaj, Reid. Znała moje imię. Nazwała mnie po imieniu.
Jeśli mnie nie kocha, jeśli mnie nawet nie pamięta, to wszystko nie ma
sensu, Coco.
Kipiący gniew sprawił, że jeszcze przyspieszyłem kroku. Wiał wiatr,
drętwiały mi od niego uszy i płonęły policzki. Nigdy bym się nie zniżył do
poziomu czarownicy. Nigdy się z nikim nie ożeniłem, a co dopiero z branką
Szatana.
– Lou. – Ze wstrętem wymówiłem na głos jej imię, aż zaparło mi dech.
Obrzydliwe imię obrzydliwej istoty, a Celia…
Mój Boże.
Zostawiłem Celię z nimi samą.
Nie. Pokręciłem głową. Nie samą. Książę, mój brat też tam jest. Nawet
zawiązał z tymi kreaturami jakąś absurdalną więź, jakby to one, a nie ja,
były jego rodziną. Być może uda mu się ochronić Celię. A może nie.
Niezależnie od tego, co do nich czuje, czarownice nie miały rodzin. Nie
mogłem ryzykować. Nie z nią.
Wypadłem zza zakrętu i oczywiście przed moimi oczami pojawiła się
znajoma osada. Jeśli można ją w ogóle tak nazwać. Składała się z jednej
ulicy, szczyciła się parafią i zajazdem oraz gospodą, która znajdowała się
pod nim. Cała osada powstała po to, by dać schronienie poszukującym
pracy żeglarzom, przemieszczającym się z jednego miasta portowego do
drugiego. Kilku z nich patrzyło, gdy przechodziłem obok. To nie miało
znaczenia.
Nie zwalniając kroku, skierowałem się do parafii na końcu drogi. Moja
pięść o mały włos wyważyła drzwi. Zapukałem raz. Dwa. Trzy razy.
W końcu pojawiła się głowa wysokiego, pryszczatego chłopaka. Zrobił
wielkie oczy, gdy ujrzał moją ogorzałą twarz i potężną sylwetkę. Gdy
uświadomił sobie mój wręcz namacalny gniew. Pisnął cicho, po czym
próbował zamknąć mi drzwi na twarzy. Nie wierząc własnym oczom,
złapałem je i znowu otworzyłem.
– Nazywam się kapitan Reid Diggory i…
– Nie możesz tu wchodzić! – Jego wątłe ręce trzęsły się z wysiłku, gdy
próbował zamknąć drzwi. Trzymałem mocno. – Ty… ty…
– …potrzebna mi wasza pomoc – dokończyłem, szybko tracąc
cierpliwość i szeroko otwierając drzwi. Uderzyły w wysłużoną kamienną
ścianę. Mężczyźni przed gospodą odwrócili głowy. – W okolicy są
czarownice. Wezwij księdza. Jeśli w pobliżu nie ma chasseurów, będę
potrzebował silnych mężczyzn, żeby…
Chłopak stanął na progu, kiedy próbowałem dostać się do środka.
– Ojciec Angelart jest nieobecny. Jest… jest w Cesarine, zasiada
w konklawe, nieprawdaż?
Zmarszczyłem brwi.
– Jakim konklawe? – Jednak chłopak tylko pokręcił głową i głośno
przełknął ślinę. To mnie zastanowiło. Chociaż ponownie spróbowałem go
wyminąć, szeroko rozstawił ręce i odmówił mi przejścia. Zacząłem tracić
cierpliwość. – Odsuń się, chłopcze. To pilna sprawa. Te czarownice
przetrzymują zarówno księcia, jak i pannę wywodzącą się z arystokracji.
Chcesz mieć na sumieniu życie tych niewinnych istot?
– A ty? – Jego głos się załamał, gdy mi odpyskował, ale wciąż się nie
ruszał. – Idź sobie, Wynocha! – Głową wskazał ulicę i pomachał rękami,
jakby chciał mnie przepędzić niczym parszywego psa. – Ojca Angelarta nie
ma, ale ja… ja też mam nóż, wiesz? Wybebeszę cię, zanim pojawią się
łowcy. To święte miejsce. Nie… nie tolerujemy tu takich jak ty!
Zacisnąłem pięści, odparłem chęć odtrącenia jego rąk. I wejścia siłą.
– Czyli jakich?
Chłopak trząsł się cały. Ze złości lub strachu, nie wiedziałem.
– Morderców. – Patrzył tak, jakby chciał mnie opluć. A więc ze złości. –
Czarownic.
– O czym ty mówisz… – Mój gniew ustępował, gdy pojawiły się kolejne
wspomnienia. Świątynia. Arcybiskup. I… I ja. Zasztyletowałem go na
śmierć. Zrobiło mi się potwornie zimno, gdy o tym pomyślałem. To zgasiło
mój gniew. Nadal skupiałem się na obrazach podsuwanych przez umysł,
przeskakiwałem z jednego na drugi. Odsunąłem się o krok. Uniosłem ręce.
Nadal czułem na nich krew, nadal czułem jej ciepło na swoich dłoniach.
Ale to… To nie miało sensu. Czułem jedynie miłość do patriarchy. Tylko
szacunek. Oprócz… Skupiłem się na wspomnieniach, plebania przede mną
zaczęła tracić ostrość.
Czułem też chęć zemsty. Zgorzknienie. Emocje wracały powoli,
niechętnie. Niczym wstydliwe tajemnice. Arcybiskup kłamał. Chociaż nie
mogłem sobie tego przypomnieć – wspomnienie falowało, jakby zostało
zniekształcone – wiedziałem, że mnie zdradził. Zdradził Kościół. Zadawał
się z czarownicą, więc ja… Ja musiałem go za to zabić.
Już nie byłem chasseurem.
– Masz jakiś problem? – Krzepki żeglarz z brodą położył dłoń na moim
ramieniu, wyrywając mnie z zamyślenia. Po jego obu stronach stali jego
kumple. – Czy ten mężczyzna ci się narzuca, Calot?
Zamiast ulgi na twarzy chłopaka pojawiła się panika. Spojrzał na dłoń
żeglarza na moim ramieniu, potem na moją twarz zniekształconą za sprawą
mocno zaciśniętych szczęk.
– Proszę zdjąć rękę z mojego ramienia – powiedziałem przez zaciśnięte
zęby. – Zanim ja ją zdejmę.
Mężczyzna się roześmiał, ale zrobił, o co prosiłem.
– W porządku. – Odwróciłem się powoli, żeby na niego spojrzeć. – Jesteś
wielki jak dąb, nie chcę żadnych kłopotów. Może byśmy razem poszli na
kufelek i zostawili tu biednego Calota?
Calot wskazał coś obok nas, zanim zdążyłem odpowiedzieć na tę
propozycję. Plakat. Wisiał na tablicy ogłoszeń przy drzwiach i furkotał na
wieczornym wietrze. Przyjrzałem się uważniej. Z plakatu patrzyła na mnie
moja podobizna.
REID DIGGORY
POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY
POD ZARZUTEM MORDERSTWA, UDZIAŁU W SPISKU I PARANIA SIĘ
MAGIĄ.
WYZNACZONO NAGRODĘ.
Lou
Coco pozwoliła mi pogrążać się w smutku przez około trzy minuty – przez
cały ten czas mocno mnie tuliła – po czym odsunęła się i otarła moje łzy.
– Najważniejsze, że żyje.
– Nienawidzi mnie.
Wzruszyła ramionami i zajrzała do swojej torby, po czym wyjęła
buteleczkę miodu.
– Zdaje się, że już wcześniej cię nienawidził. Oboje stanęliście na
wysokości zadania. – Połączyła bursztynowy płyn z krwią ze swojego
przedramienia, po czym nałożyła miksturę na ranę na mojej piersi.
Następnie zajęła się obrażeniami Beau. – Skoro czekamy, to możemy
zadbać o naszą wygodę.
– Na co czekamy? – zapytał Beau. Paradował z paskudnie opuchniętym
okiem, którego dorobił się na skutek posługi Reida, więc posłusznie połknął
krew i miód. Opuchlizna zniknęła praktycznie w jednej chwili.
– Na Reida, kiedy wróci z podkulonym ogonem. To nie potrwa długo. –
Popchnęła go. – Idź poszukać drewna na ognisko. Jest tu zimniej niż
w dupie u czarownicy.
– Dlaczego? – Beau zastosował się do polecenia i podniósł patyk leżący
u naszych stóp, ale cały czas nerwowo się rozglądał. – Nie powinniśmy stąd
odejść? Gdzieś tu może kryć się Morgane.
– Wątpię – mruknęła Coco. – Jeśli nie pamięta Lou.
Poprawiłam rozerwany rękaw.
– Proszę. – Celia uśmiechnęła się lekko i sięgnęła po swoją torbę. Wyjęła
z niej igłę i nitkę. – Pomogę ci. – Zmarszczyłam brwi, gdy jej delikatne
paluszki nawlekły nitkę i powoli, ostrożnie zaczęła naprawiać tkaninę.
– Odejdziemy stąd, jak tylko wróci Reid. – Coco podeszła do ścieżki
i zebrała kilka kamieni na ruszt. – Jeśli odejdziemy wcześniej, może nie
udać mu się nas znaleźć. Będziemy potrzebować jego pomocy w kradzieży
pierścienia, zanim wrócimy do Cesarine. – Spojrzała na mnie tajemniczo
i dodała: – Taki jest plan, prawda? Żeby dołączyć do Clauda i Blaise’a
z meluzynami? Zaplanować ostateczne starcie z Morgane? Uwolnić
Madame Labelle, zanim zginie na stosie?
– Mniej więcej.
Beau się nadąsał, gdy zabrała mu patyk, i przemówił z urazą:
– Jeśli o tym mowa, jak, do licha, mamy wykraść pierścień? Chateau le
Blanc jest fortecą, a poza tym Morgane może kryć się za tymi głazami i nas
podsłuchiwać.
– Powtarzam: skoro nie pamięta Lou, Morgane może teraz gromadzić
ludzi, żeby zabić twojego ojca – powiedziała wymownie Coco. – Zenna
powiedziała, że czarownice zbierały się w Chateau le Blanc. Wątpię, żeby
spotkały się tam po to, by czesać sobie nawzajem włosy. Być może już
wyruszyły na Cesarine. To z pewnością ułatwiłoby nam zadanie.
– A jeśli nie? Czy nie moglibyśmy po prostu… pozbyć się Morgane
z Chateau?
– Podobnie jak pozbyliśmy się jej z plaży? – Patrzyłam, jak Celia zabiera
się za dziurę na mojej piersi. Chyba nie przeszkadzało jej to, że materiał
nadal był wilgotny od krwi: od krwi Coco i miodu. Ja jednak nie mogłam
usiedzieć w spokoju. Nie mogłam się nie gorączkować. – Po raz pierwszy
tak dobrze nam to wyszło. Jestem pewna, że będzie jeszcze łatwiej, gdy
w pobliżu będzie mnóstwo czarownic. Dlaczego wcześniej o tym nie
pomyślałyśmy? – zapytałam Coco.
Wzruszyła ramionami.
– Na co nam bogowie, smoki, wilkołaki i syreny, skoro cały czas
mogłyśmy to zrobić same?
– No jasne. – Beau spojrzał na nas z oburzeniem, po czym się oddalił,
podczas gdy Celia skończyła zszywać moją koszulę. – Tak tylko sobie
pomyślałem.
Wrócił chwilę później z naręczem drewna wyrzuconego na brzeg, które
złożył u stóp Coco. Spojrzała spode łba i ułożyła patyki w kształt kwadratu.
– Bez kitu, Beauregard, jak udało ci się tak długo przeżyć?
– Hej. – Pstryknęłam palcami i za sprawą czarów podkręciłam napięcie
między nimi. Złoty wzór zniknął, gdy pojawił się płomień. Owionął mnie
rozkoszny żar, miła odmiana dla lodowatego zimna w mojej piersi.
Instynktownie zerknęłam na ścieżkę.
On wróci.
– Lou. – Jakby czytając mi w myślach, Coco uniosła palcem moją brodę.
– Zapomniałaś o kluczowym punkcie swojego planu: uwiedzeniu Reida. –
Uśmiechnęła się, widząc moją minę. – Na szczęście znasz mistrza w sztuce
uwodzenia. Nie martw się, Celio – dodała, puszczając oko. – Ciebie też
nauczę przy okazji. Uznaj to za pierwszą lekcję.
Zrobiło mi się smutno i pokręciłam głową.
– Mamy ważniejsze sprawy. Poza tym – dodałam zgorzkniałym tonem –
to się nie uda. Nie tym razem.
– Nie rozumiem dlaczego. Wcześniej się w tobie zakochał. – Opuściła
rękę. – I nadal uważam, że to najważniejsza sprawa.
– Wtedy nie wiedział, że jestem czarownicą. Sądził, że jestem jego żoną.
– To szczegół. Wasze dusze są połączone. Magia tego nie zmieni.
– Naprawdę wierzysz w bratnie dusze?
– Wierzę w ciebie. – Widząc moje pełne niedowierzania spojrzenie,
znowu wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w płomienie. – I być może pójdę
na ustępstwo w waszym przypadku. No wiesz, przez cały czas tu byłam –
dodała. – Widziałam, jak Reid odbiera życie swojemu przodkowi, żeby cię
ratować. Widziałam, jak dla ciebie odrzuca swoją wiarę i uczy się magii,
i nosi skórzane spodnie w trupie wędrownej. Widziałam, jak poświęcasz
kawałki siebie, żeby go chronić. A on w zamian walczył z całym stadem
wilkołaków, ty za to walczyłaś na śmierć i życie tu w wodzie, żeby móc do
niego wrócić. Zaprzyjaźniłaś się z bogiem, pływałaś z syrenami, a teraz,
gdy tylko zechcesz, możesz przybrać nawet kształt drzewa. Zapewne
możesz też zrobić mnóstwo innych zabawnych, nowych rzeczy. – Uniosła
brwi i wzruszyła ramionami. – Oczywiście nie namawiam. Ale czyżbyś
bała się spróbować?
W mojej głowie pojawił się nienawistny głos Nicholiny. Powinnaś się
cieszyć, że go oszukałaś, o tak, ponieważ gdybyś go nie oszukała, co za
podstępna mała mysz, nigdy by cię nie pokochał. Gdyby wiedział, kim
jesteś, za nic w świecie by cię nie przytulił.
Niech to szlag.
Beau, który przysłuchiwał się nam w milczeniu, przyglądał mi się zbyt
intensywnie, bym czuła się komfortowo. Uniósł brew.
– No nie wiem, Coco. Nie sądzę, że jej się uda.
Spojrzałam w ogień.
– Nie zaczynaj ze mną, Beau.
– Dlaczego nie? – Tak uważnie mi się przyglądał, że nic nie umknęło
jego uwadze. – Sama mówiłaś. To się nie uda. Nigdy go w sobie nie
rozkochasz. Po prostu zgadzam się z twoim zdaniem.
– Nie zrobię tego.
– Oczywiście, wyraziłaś się jasno. Lepiej w ogóle nie próbować, niż
spróbować i ponieść porażkę, prawda? – Obojętnie wzruszył ramionami. –
Zgadzam się w całej rozciągłości.
– Beau! – Celia się oburzyła. Być może była zbyt naiwna, żeby przejrzeć
manipulacje Beau, albo, co bardziej możliwe, pomimo wszystko próbowała
wprowadzić do rozmowy iskierkę optymizmu. – Jak możesz mówić takie
straszne rzeczy? Reid na pewno ją pokocha. Więź między nimi jest
prawdziwa. Widziałeś ich pocałunek: obudził go mimo czarów!
– Och, Celio, dość tych bzdur o prawdziwej miłości. – Znowu skupił na
mnie swoją uwagę. – Chcesz prawdy, siostro? Dam ci prawdę. Wcześniej
miałaś rację. Nie mając wspomnień o waszym związku, Reid widzi w tobie
tylko czarownicę i pała do ciebie nienawiścią. Już nie jesteś jego żoną.
Według niego nigdy nią nie zostaniesz. Tak naprawdę nawet w tej chwili
knuje, jak cię zabić. – Pochylił się i szeptał konspiracyjnie. – Stawiam
pieniądze na uduszenie. Nigdy nie mógł przestać cię obmacywać.
– Naprawdę, Beau, nie powinieneś… – zaprotestowała Celia z błyskiem
w oku.
Zrobiłam dokładnie to co on i z ponurym uśmiechem pochyliłam się nad
nim, tak że prawie zetknęliśmy się nosami.
– Podnoszę stawkę. Założę się, że to będzie cios nożem w serce.
Coco przewróciła oczami, a Beau pokręcił głową.
– Za mało intymne.
– Nie ma nic bardziej intymnego…
– Och, nie zgadzam się…
– Oboje jesteście nieznośni – zdenerwowała się Celia i poderwała się na
nogi, nie panując nad sobą. – Chcecie podnieść stawkę? Zakładam się na
całą zawartość skarbca mojego ojca, że Reid ponownie się w tobie zakocha,
chociaż wie, że jesteś czarownicą.
Patrzyła na mnie ze złością. Zarumieniła się.
– Myślałem, że ukradłaś całą zawartość skarbca ojca – powiedział
podejrzliwie Beau.
– Zaledwie uszczknęłam odrobinę.
Wydął usta w zamyśleniu, podczas gdy ja aż kipiałam ze złości.
Traktowali to jak zabawę, wszyscy co do jednego. Ale to nie była zabawa.
Chodziło o moje życie. I dlaczego Celii aż tak zależało? Reid ją rzucił dla
prawdziwej miłości, dla mnie. Jakby czytając w moich myślach,
wyszeptała:
– Wy dwoje macie w sobie coś wyjątkowego, Louise. Coś cennego. Jak
mogłabyś o niego nie zawalczyć? On na pewno zawalczyłby o ciebie.
Zbyt długo już żyłaś w strachu.
Strach pomógł mi przeżyć.
Strach powstrzymywał cię przed życiem.
– Przyjmuję ten zakład, Mademoiselle Tremblay – powiedział Beau, po
czym zwrócił się do Coco. – Co o tym sądzisz, Cosette? Czy ta piękna pani
ma szansę uwieść walecznego rycerza? Czy prawdziwa miłość zwycięży?
Coco ostrożnie dołożyła do ognia.
– Wiesz, co myślę.
– Wygląda na to, że zakład stoi. – Beau potrząsnął dłonią Celii. – Jeśli
Lou nie uda się uwieść swojego męża, oddasz mi cały majątek ukryty
w skarbcu twojego ojca. – Błysnął zębami w uśmiechu. – A jeśli jej się uda,
ja oddam ci zawartość mojego skarbca.
Celia zamrugała, była poruszona. Ze zdziwienia aż rozchyliła usta.
– Cały skarbiec króla Augusta?
– Dokładnie tak. Chyba że nasza piękna pani ma coś przeciwko? – Drugą
rękę wyciągnął w moją stronę, ale odepchnęłam ją ze złością. Dupek. – Tak
jak sądziłem. – Zacmokał. – Za bardzo się boisz.
Popatrzyłam na nich, czułam paraliż pełznący w górę kręgosłupa.
Chociaż otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć – żeby stanowczo
sprzeciwić się tej głupiej zabawie – słowa utknęły i zamiast nich popłynęły
zupełnie inne. Te szczere.
– Nie boję się. Jestem przerażona. Co jeśli naprawdę będzie próbował
mnie udusić albo wbić mi nóż w serce? Co jeśli w ogóle nic nie pamięta?
Co jeśli mnie… – Przełknęłam ślinę i próbowałam nie płakać. – Co jeśli
mnie nie kocha?
Beau objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie.
– Wtedy będę bogaty.
– Już jesteś bogaty.
– Bardzo bogaty.
– Jesteś dupkiem, Beau.
Pocałował mnie w skroń.
– Zakład stoi?
Położyłam głowę na jego ramieniu w chwili, gdy na ścieżce rozległy się
kroki i pojawił się Reid. Co za wyczucie czasu. Za nim w pewnej odległości
szedł Jean Luc. Jean Luc. W ogóle mnie to nie zdziwiło, co wzięłam na
karb ostatnich dwudziestu czterech godzin.
– Tak – powiedziałam. Słowo miało posmak nadziei. Było jak zbroja.
Pozwoliłam, by owinęło się wokół mnie, podpierało mnie na duchu
i chroniło moje serce. Reid kiedyś się we mnie zakochał, a ja nadal
odwzajemniałam jego miłość. Była szczególna. Była cenna. Będę o nią
walczyć. – Tak, zakład stoi.
DZIURY W GOBELINIE
Reid
W następnej wiosce Jean Luc załatwił dwa dodatkowe konie, dzięki którym
przyspieszyliśmy swoją podróż. Kiedy wyciągnął rękę, by pomóc Celii
wsiąść na jednego z nich, odepchnęła ją i wsiadła sama. Siedziała teraz
sztywno w siodle, a on przycupnął za nią.
Zostaliśmy w czwórkę.
Zerknąłem na czarownice; chciałem przywiązać je za koniem tak jak Jean
Luc wcześniej przywiązał mnie. Beau miał inny pomysł. Nie pytając mnie
o zdanie, podsadził Coco na drugiego konia, po czym usiadł za nią.
Zostaliśmy we dwoje z ostatnim koniem.
To było niedopuszczalne.
– Podaj mi sznur. – Podszedłem do Jean Luca i złapałem go za torbę. Na
górze miał zwiniętą linę. Dobrze. Wyprostowałem się i odwróciłem
w stronę czarownicy. Pozostali przyglądali się nam jak urzeczeni.
– Nie utrudniaj.
Jej wzrok padł na sznur w moich rękach. Przestała się uśmiechać.
– Żartujesz sobie.
– Nie żartuję. Daj ręce. Możesz iść za koniem.
– Pierdol się.
Coco zeszła z konia i stanęła obok Lou.
– Przestań, bo to ciebie przywiążemy do konia, Reid. – Uniosła
nadgarstek i przytknęła do niego paznokieć kciuka. Groźba. – Jeśli jeszcze
raz tak się do niej odezwiesz, zrobię to z przyjemnością.
– Spróbuj tylko. – Moje ręce zacisnęły się na sznurze.
Beau przewrócił oczami.
– Słuchaj, bracie, na każdym kroku będziesz się zachowywał jak dupek?
Jeśli tak, zapowiada się bardzo długa podróż.
– Nigdzie nie jadę z tą czarownicą.
Nie mając balisardy, byłem dosłownie bezbronny. Mogła mnie
zaatakować nawet w tej chwili, a ja nie byłbym w stanie jej powstrzymać.
Jakby wyczuwając tę myśl, Lou prychnęła.
– Na tym koniu nie grozi ci większe niebezpieczeństwo niż tutaj. –
Włożyła jedną stopę w strzemię, a drugą przerzuciła nad grzbietem
zwierzęcia. – Nie bądź głupi, Chass. Wskakuj. Możesz mnie związać
później, skoro chcesz, ale nie mam zamiaru iść pieszo.
– Nie ufam ci. – Posłałem jej niechętne spojrzenie.
Uśmiechnęła się sztywno.
– Ja tobie też za bardzo nie ufam, więc dlatego powinieneś wiedzieć,
że… – Musnęła pochwę noża zamocowaną na udzie. – Wypatroszę cię jak
rybę, jeżeli spróbujesz jakichś sztuczek.
Nie ruszyłem się. Coco też. Zmrużyła oczy, patrząc na mój bandolier.
– Niefajnie. Oddaj mi noże.
– Nie ma mowy.
Lou spojrzała w niebo i głośno westchnęła.
– Już dobrze, Coco. Nie raz mu dokopałam. Mogę to zrobić ponownie.
– Tracimy czas – ponaglała nas Celia.
Jean Luc spojrzał na mnie niecierpliwie.
– Wsiądź już na tego konia, Reid.
Judasz.
Niechętnie i ze wściekłością podciągnąłem się i siadłem za nią, po czym
wyciągnąłem ręce wzdłuż jej boków, by chwycić lejce. Oddała je bez
protestów.
– Zachowuj się – ostrzegłem ją cicho. – Magia swoją drogą, ale nie tylko
ty potrafisz sprawić rybę.
Odwróciła się i spojrzała na mnie.
– Nie tylko ja posługuję się magią. – Kiedy spiąłem konia, by ruszył
truchtem za pozostałymi, zapytała: – Słyszałeś je już? Głosy?
Wpatrywałem się przed siebie.
– Z moją głową wszystko w porządku.
– Jak na razie.
Puściłem to mimo uszu. Ją również ignorowałem. Do czasu.
– Beau powiedział, że jedziemy w stronę zamku.
– Chateau le Blanc. – Rozparła się w moich ramionach. Westchnęła, gdy
ją odepchnąłem. – Mojego domu rodzinnego.
– Obrabujecie go? – Próbowałem nadać swojemu głosowi neutralny,
wręcz chłodny ton. Tylko Dame Blanche mogła odnaleźć niesławny
Chateau. W końcu znalazłem taką, która mnie do niego doprowadzi. Ile lat
moi bracia strawili na poszukiwaniach? Ile nic niespodziewających się,
bezbronnych czarownic tam usidlę? A może natknę się tam na samą
wężycę, La Dame des Sorcières? Trzeba mieć nadzieję.
To by mi wynagrodziło fakt, że Lou nie mogła zwrócić mi wspomnień.
– Razem go obrabujemy. – Tym razem się o mnie nie oparła.
Niestety, jej wyprostowana sylwetka sprawiała, że jej tylna część ciała
silniej ocierała się pomiędzy moimi nogami. Zacisnąłem zęby, gdy to
poczułem.
– Ta rzecz będzie zamknięta w skarbcu w najwyżej położonym pokoju
w najwyższej z wież. Tam mój sabat chowa wszystkie swoje relikwie:
przeklęte księgi, wieczne kwiaty i zaczarowane pierścienie.
– Twój ojciec zesrałby się ze strachu, Celio! – zawołał Beau, odwracając
się przez ramię.
– Zamknijże się, Wasza Wysokość – odparował Jean Luc.
Celia odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
– Potrafię się sama obronić, Jean.
Lou zachichotała.
– Moja matka pozwoliła mi wejść tam tylko raz – ciągnęła. – Drzwi były
strzeżone przez silny czar. Jakoś będziemy musieli sobie z nim poradzić,
o ile w ogóle uda nam się dotrzeć do tego miejsca. Z każdej strony zamek
otoczony jest przez oczy. Przez cały rok mieszkają tam setki czarownic. –
Umilkła na chwilę. – Teraz jest ich jeszcze więcej.
Setki czarownic.
– Powiedziałaś, że czar może cofnąć tylko ta czarownica, która go
rzuciła.
– To prawda.
Zacisnąłem szczęki z irytacji. Z rozczarowania.
– Jak przedostaniemy się przez czar rzucony na drzwi?
Wzruszyła ramionami, a jej włosy połaskotały mnie w twarz. Długie,
gęste, brązowe. Dzikie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi powąchałem je.
Pachniała słodko, miałem wrażenie, że znam ten zapach, jakby wanilia
i cynamon. Jak ciepły płaszcz w chłodny, zimowy dzień. Jak śnieg na
języku. Pokręciłem głową, poczułem się jak idiota.
– Nie macie żadnego planu, prawda?
– Zabutelkowałam kilka litrów wody z L’Eau Mélancolique. – Wiatr
porwał włosy Coco i postawił je pionowo na kształt spirali. Lou pochyliła
się do przodu, żeby ją słyszeć, ja się odsunąłem, klnąc w duchu. Zapiekły
mnie policzki. Moje ciało oczywiście nie przejęło się moim dyskomfortem.
To nie była kobieta, lecz czarownica. – Może woda przywróci drzwi do
stanu sprzed rzucenia na nie czaru – wyjaśniała Coco. – A jeśli nie,
spróbuję ze swoją krwią. To inna magia od waszej.
Jean Luc nie krył pogardy.
– To drzwi. Wyważymy je.
Ledwie słyszałem tę wymianę zdań. Z każdym krokiem konia tyłek
czarownicy ocierał się o moje uda, w górę, w dół, rytmicznie, aż poczułem
żar w całym ciele. Sytuacja zrobiła się poważna. Wkrótce zauważy
i wkrótce będę musiał ją za to zabić.
– Czy masz jakiś problem, Chass? – zapytała cicho.
– Żadnego – warknąłem.
Przez kilka sekund nic nie mówiła.
– Możesz mi powiedzieć w razie czego. – Odchrząknęła. Zabrzmiało to
podejrzanie, jak śmiech. – Jazda ze mną jest dla ciebie twardą przeprawą.
Będę musiał ją zabić.
– Mówię poważnie, Reid. – Zniżając głos, odwróciła się na siodle, żeby
na mnie spojrzeć. Ten ruch sprawił, że gwałtownie wypuściłem powietrze.
– Mam się przesunąć? – Zdziwiła mnie jej powaga. Oraz rumieniec na
policzkach. Rozszerzone źrenice. – Mogę usiąść za tobą.
Jadący przed nami Beau zerknął na mnie, po czym wyszeptał coś Coco
do ucha. Roześmiała się. Rozgorączkowany złością albo czymś zgoła
innym pokręciłem przecząco głową. Irytowało mnie ich cwaniactwo. Ich
wszystkich. Chociaż tak naprawdę nie dało się ich nazwać cwaniakami.
Wszyscy komunikowali się otwarcie i jasno, co wkurzało mnie jeszcze
bardziej. Śmiali się moim kosztem.
Nie wiedziałem tylko dlaczego.
I nie dam się poniżać czarownicy.
– Przesiądź się – powiedziałem i wskazałem kierunek głową.
Bez wahania stanęła w strzemionach. A raczej próbowała. Nie była
w stanie sięgnąć obu, więc stanęła na moich butach. Prawie straciła
równowagę. Nie pomogłem jej. Nie dotknąłem jej. Do momentu aż na mnie
poleciała, a jej piersi znalazły się na wysokości moich oczu. Prawie się
zakrztusiłem. Chociaż wywinęła się i manewrowała ciałem, żeby przejść do
tyłu, niemal musnęły mnie w policzek, więc musiałem się odchylić.
Pachniała słodko. Zbyt słodko. Szybko złapałem ją w pasie i przesunąłem
za siebie. Dla równowagi złapała mnie za ramiona. Udami usiadła mi na
nogach. Zdusiłem jęk.
W końcu jej piersi nie napierały mi na twarz, tylko na plecy.
Bóg próbował mnie zabić.
Objęła mnie rękami w pasie.
– Tak lepiej?
– Jak mam przywrócić wspomnienia? – zapytałem, zmieniając temat.
Potworny wstyd ścisnął moją klatkę piersiową. Nigdy wcześniej nie
czułem go tak intensywnie. Co gorsza, ból nie przemijał. Wzmacniał się
z każdą mijającą chwilą. Moje ciało czuło… niespełnienie. Jakby
wiedziało, co nadejdzie później. Jakby tego pragnęło. Ale to był nonsens.
Nic nie wiedziało, niczego nie pragnęło i z całą pewnością nie
rozpoznawało tego słodkiego zapachu.
– To będzie bolało. Zrobiłam to tylko raz.
– I co?
– I po prostu… skupiłam się na dziurach w gobelinie. Podążyłam za tymi
luźnymi nitkami.
– Bzdury – prychnąłem.
– Nie. – Mocniej mnie ścisnęła, a jej nadgarstek znalazł się
niebezpiecznie blisko jednego z moich noży. Nie ostrzegłem jej. – To żadna
bzdura. Pomyśl o konkretnej luce w pamięci. Skup się. Przypomnij sobie
wszystko wokół niej: kolory, zapachy, dźwięki. To logiczne, że twój umysł
będzie chciał wypełnić brakujące kawałki, zrobi to nieświadomie, ale każde
wyjaśnienie będzie ci się wydawało błędne. – Zamilkła na chwilę. – Wtedy
wybierasz te nielogiczne. Te magiczne.
Jesteś pewien? Zastanów się, Reid. Proszę. Pomyśl. Jestem Lou,
pamiętasz? Jestem twoją żoną.
Poszukiwany żywy lub martwy, pod zarzutem morderstwa, udziału
w spisku i parania się magią.
Zawzięcie odrzucałem każdą myśl. Po prostu nie były prawdziwe. I mimo
tego, co mówiła ta kreatura, nie wydawały się w porządku. Wydawały się
na wskroś błędne. Nienaturalne. Mocniej chwyciłem lejce, pospieszyłem
konia. Musiałem się rozkojarzyć. Przestać się skupiać. Pomogłoby mi
zanurzenie noża w sercu czarownicy. Proste, logiczne rozwiązanie.
Nawet lepiej, że miała piegi.
ZIMOWA KRAINA
Lou
Reid
Reid
Lou
Reid
Lou
Reid
Lou
Reid
Schyliłem się, żeby wejść do kajuty, przy okazji o mało nie rozwaliłem
sobie głowy. Potem się wyprostowałem, żeby rozejrzeć się po swoim azylu.
Zagraconym kambuzie pełnym garnków i patelni z prawej strony. Przede
mną stała wytarta sofa. Okrągły stolik. Przeszedłem kabinę w dwóch
krokach. Za kraciastą zasłoną na dziobie statku znajdowało się łóżko.
Jeszcze dwa kroki. Kolejna zasłona skrywała łóżko od strony rufy. Pościel
wydzielała lekki zapaszek pleśni. Soli i ryb.
Głośno zaburczało mi w żołądku, więc przejrzałem szafki
w poszukiwaniu jedzenia. Przynajmniej moje ręce miały jakieś zajęcie.
A głowa mogła się na czymś skupić. Głód miał rozwiązanie. Jasne,
namacalne rozwiązanie. Ten ból dał się wyleczyć bochenkiem czerstwego
chleba i słoikiem kiszonych warzyw. Położyłem je na blacie. Rozciąłem
bochenek nożem. Odkręciłem słoik z marchewkami i rzodkiewkami.
Rozglądałem się za talerzem i widelcem. Kiedy je znalazłem, zjadłem
szybko, w skupieniu, nie przerywając sobie.
Ból w żołądku nie ustał.
Poczucie winy wciąż mnie dręczyło, dopóki nie odstawiłem talerza,
zniesmaczony marchwią. Łodzią. Sobą samym.
Uratujemy cię. Nie wiem jak, ale uratujemy. Obiecuję.
Uznałem się za winnego. Aż do tego dnia nigdy nie słyszałem aktu
oskarżenia.
Ty też jesteś czarownicą. A nawet gdybyś nie był, wystarczająco długo
z nami knujesz. Poślubiłeś czarownicę, spałeś z czarownicą, ukrywałeś
i chroniłeś czarownicę, i to wiele razy, a najlepsze jest to, że zamordowałeś
dla czarownicy. Dokładnie dla czterech z nas. A teraz najważniejsza jest ta
krew na dywanie.
Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił z takim zaangażowaniem. Z taką
pasją.
Nienawidziłem tego.
Nienawidziłem jej.
Nienawidziłem tego, że wcale jej nie nienawidziłem.
Moje myśli zataczały koła, gdy myłem talerz. I pusty słoik. Gdy
odkładałem je do kredensu razem z chlebem. Siadłem na kanapie i bez
końca gapiłem się w drzwi kajuty. Nie mógłbym jej zabić. Nie mógłbym jej
dotknąć w taki sposób. W żaden sposób. Kiedy teraz o tym myślałem, na
myśl o poddaniu się pokusie, o muskaniu ustami skóry na jej żebrach lub
ugodzeniu jej tam nożem, do ust podeszła mi żółć. Może dałbym radę ją
opuścić, odejść od nich wszystkich, tak jak pierwotnie planowałem.
Na samą myśl poczułem fizyczny ból.
Nie, nie mógłbym jej opuścić, nie mógłbym jej zabić, nie mógłbym jej
mieć, co pozostawiało tylko jedną opcję. Jedną jasną, namacalną opcję.
Gdybym był szczery wobec siebie, już dawno powinienem był to zrobić.
Powinienem był to zrobić, gdy tylko ujrzałem swoją twarz na plakacie.
Powinno pójść łatwo.
Właściwe wybory rzadko takie są.
Drzwi się otworzyły, zanim dokończyłem tę myśl, i do kajuty wpadła
Lou. Z rozwianymi włosami. Z zaciętą miną. Nadal była ubrana w te
brudne skórzane spodnie, poza tym rozchyliła jej się koronkowa bluzka.
W miejscu, gdzie linia jej szyi przechodziła w ramię. Ujrzałem jej
obojczyk. Smukły i delikatny. Zatrzymałem na nim wzrok o sekundę za
długo. Wkurzyłem się na siebie. I na nią. Wbiłem wzrok w podłogę.
– Wystarczy tego dąsania. – Jej buty pojawiły się w zasięgu mojego
wzroku. Zatrzymały się o cal od moich. Zbyt blisko. Zostałem przydybany
na kanapie i nie mogłem się odsunąć bez wstawania, bez otarcia się o nią.
Ta kajuta była za mała. Zbyt duszna. Wszędzie czułem jej słodki zapach. –
No dalej, Chass – drażniła się, pochylając w moją stronę, by spojrzeć mi
w oczy. Pomiędzy nami były jej długie i gęste włosy. Zacisnąłem dłonie na
kolanach. Nie dotknę ich. Nie dotknę. – Wiem, że sprawy potoczyły się źle
w sali sądowej, ale teraz mamy plan, jak ją ocalić. Oszukamy Augusta.
– Nadal nic mnie to nie obchodzi.
– A ja nadal ci nie wierzę. – Nie spojrzałem na nią, więc się
wyprostowała, a moje zdradzieckie oczy podążyły za ruchem jej ciała.
Wsparła ręce na biodrach. – Oszukamy Augusta – ciągnęła, pragnąc mi
streścić plan, niezależnie od tego, czy chciałem go słuchać. – Udamy, że
Jean Luc nas aresztował.
Nagle skupiłem wzrok na jej twarzy. Na jej słowach.
– Chcemy się wydać w jego ręce?
– Będziemy tylko udawać. – Widząc moją minę, powtórzyła. – Będziemy
udawać, Chass. Kiedy uwolnimy twoją mamę, sami też stamtąd
spierniczymy. Coco zwoła Clauda i Blaise’a, i być może nawet samą
Angelikę, i spotkamy się z nimi w Lewiatanie.
Claud, Blaise i Angelica. Bogowie, wilkołaki, czarownice i syreny.
Pokręciłem głową.
– Przestań. – Lou pstryknęła palcami, żeby skupić na sobie moją uwagę.
Podejrzliwie zmrużyła oczy. – Wiem, co sobie myślisz, widzę to na twojej
głupiej gębie, i odpowiedź brzmi nie.
Skrzywiłem się, widząc jej palec.
– Tak? A co sobie myślę?
– Chcesz położyć mój cudowny plan…
– To naprawdę cudowny plan.
Pochwała powinna ją udobruchać. Ale zadziałała jak iskra zapalna.
Dziabnęła mnie palcem w pierś.
– Nie. Nie, nie, nie. Wiedziałam, że będziesz próbował tych męczeńskich
bzdur, jakby gnicie w więzieniu lub spłonięcie na stosie mogło cokolwiek
rozwiązać. Pozwól, że ci wyjaśnię, Chass: niczego nie rozwiąże. Zupełnie
niczego. Tak naprawdę skomplikuje już skomplikowaną sytuację, ponieważ
oprócz ocalenia twojej matki i stoczenia bitwy z Morgane oraz La Voisin
i Nicholiną, no i zajęcia się całą masą innych cholernych nieprzyjemności,
muszę jeszcze uratować ciebie.
Moja skóra zrobiła się jeszcze gorętsza z powodu jej bluźnierstw.
Z powodu jej wulgarności.
– Język – warknąłem.
Zignorowała mnie i ponownie dźgnęła mnie w pierś. Tym razem mocniej.
– Wiem, że właśnie doświadczasz jakichś doniosłych przeżyć, ale nic
z nimi nie zrobisz. Rozumiesz? Nie uwięzisz mnie, bo kochasz swoją
matkę. Nie zabijesz się, bo chcesz się pieprzyć z czarownicą. Weź. Się. W.
Garść.
Każdą kropkę podkreślała kolejnym dźgnięciem.
Moja krew już niemal wrzała. W uszach mi dzwoniło, gdy wyminąwszy
ją, ruszyłem do wyjścia. Skoro ona zamierzała zostać pod pokładem, ja
wrócę na górę. Jestem w stanie znieść pozostałych, ale nie ją… która
rozmawia ze mną jak z dzieckiem. Zbłąkanym, nadąsanym dzieckiem,
które trzeba postawić do pionu. Które trzeba zdyscyplinować. Odwróciłem
się w ostatniej chwili, żeby na nią spojrzeć.
– To, co robię bądź czego nie robię, nie powinno cię interesować –
odpyskowałem. Po krótkiej chwili dodałem: – I nie chcę pieprzyć się
z czarownicą.
– Nie? – Szybko jak strzała przemierzyła niewielki dystans między nami.
W jej oczach lśniła złość, brutalna, żywa i piękna. I jeszcze coś, coś jakby
postanowienie. Kiedy piersiami otarła się o mój brzuch, moje mięśnie
gwałtownie się skurczyły. – To czego chcesz? – Podeszła jeszcze bliżej,
uniosła twarz ku mojej twarzy. W jej głosie pojawił się nieprzyjemny ton. –
Zdecyduj się. Nie możesz bez końca wodzić mnie za nos. W jednej chwili
jesteś napalony, w następnej lodowaty. Chcesz się ze mną kochać czy mnie
zabić?
Spojrzałem na nią i poczułem żar na karku. I na policzkach.
– Między nimi jest cienka linia, nieprawdaż? – Stanęła na palcach
i praktycznie szeptała tuż przy moich ustach. – Albo… nie chcesz żadnej
z tych rzeczy. Może tylko otaczasz mnie czcią. Czy tak jest, Chass? Chcesz
wielbić moje ciało tak jak kiedyś?
Nie mogłem się ruszyć.
– Mogę ci pokazać jak, jeśli zapomniałeś – wyszeptała. – Ja pamiętam,
jak wielbić ciebie.
Na samą myśl zrobiło mi się czerwono przed oczami. Nie wiedziałem,
czy ze złości, pożądania, czy istnego szaleństwa. Nie dbałem o to. Tak czy
siak czekało mnie potępienie. Ująłem ją za ramiona, za brodę, za włosy,
ustami przylgnąłem do jej ust. Zareagowała spontanicznie. Zarzuciła mi
ręce na szyję i naparła na mnie. Złapałem jej nogę, uniosłem ją wyżej,
owinąłem jej ciało wokół mojego ciała. Plecami uderzyłem o drzwi.
Przetoczyliśmy się. Nie mogłem powstrzymać bioder, języka. Na dole
kręgosłupa czułem rosnące napięcie. Przylgnąłem do niej. Odsunęła się,
miała urywany oddech. Zamknęła oczy i palcami przeczesała moje włosy.
Nie powstrzymywałem się.
Kolano wsunąłem pomiędzy jej nogi, przygwoździłem ją do drzwi.
Złapałem jej ręce i uniosłem nad jej głowę. Unieruchomiłem je w tej
pozycji. Językiem wielbiłem jej szyję. I jej obojczyk – jej pieprzony
obojczyk. Delikatnie go ugryzłem, rozkoszując się tym, jak reagowało jej
ciało pode mną. Wiedziałem, że tak będzie. Nie wiedziałem skąd, ale
wiedziałem, że tak jęknie. Jakby moje ciało znało jej ciało w sposób, w jaki
było obce dla mojego umysłu. Och, znało je. Znało je na wskroś.
Mogę ci pokazać jak, jeśli zapomniałeś. Ja pamiętam, jak wielbić ciebie.
Te słowa roznieciły we mnie gorączkę. Prowadził mnie instynkt,
smakowałem jej szyję, jej ramię, ucho. Nie mogłem się jej nadotykać.
Drewno jęczało pod moim kolanem, skóra w tym miejscu była już
zaogniona i otarta od nacisku. Instynktownie ująłem jej nadgarstki jedną
rękę, a drugą przysunąłem ją bliżej, z dala od drzwi. Dłonią gładziłem ją po
plecach, a ona ocierała się biodrami o moje udo. O ukrytą tam twardość.
– Tak to robiłem? – Nosem gładziłem jej ramię, jej zapach mnie
obezwładniał. Mimowolnie poruszałem biodrami. Napięcie rosło. Chociaż
głos z tyłu mojej głowy ostrzegał mnie, bym nie posuwał się dalej,
ignorowałem go. Spłoniemy za nasze grzechy, nas dwoje, tu i teraz.
Pociągnąłem sznurki jej spodni. I swoje też. – Tak cię wielbiłem?
Nadal miała zamknięte oczy, wygięła się, jej ciało drżało.
Rozkoszowałem się tym widokiem. Pragnąłem go. Kiedy jej usta się
rozchyliły i jęknęła, rzuciłem się na ten dźwięk jak wygłodniały i opuściłem
rękę niżej. Zgiąłem palce. Napierałem. W tej chwili mógłbym ją mieć –
mógłbym ją wielbić i udawać, że jest moja.
Choć ten jeden raz.
Na samą myśl coś ścisnęło mnie w gardle, poczułem ucisk w piersi.
Szybciej poruszałem palcami, ścigałem tę pustą obietnicę. Ponownie
przygwoździłem ją do drzwi.
– Pokaż mi – wyszeptałem. Mój oddech się rwał. – Proszę. Pokaż mi,
jacy kiedyś byliśmy.
Otworzyła oczy i nagle przestała się ruszać.
– Co się stało?
Nie odpowiedziałem. Nie mogłem odpowiedzieć. Pokręciłem głową
i ponownie ją pocałowałem, bardzo chciałem spróbować. Bardzo chciałem
ulżyć temu bólowi pomiędzy nami – temu pragnieniu, które kiedyś znałem
i prawie sobie przypomniałem. Chciałem tego. I bałem się. Całowałem ją
do chwili, gdy już nie potrafiłem rozróżnić pragnienia od strachu.
– Reid. – Zacisnęła palce na moim nadgarstku. Z zaskoczeniem
uświadomiłem sobie, że się uwolniła. Wyjęła moją dłoń ze swoich spodni
i spokojnie na mnie spojrzała. Jej oczy błyszczały. Chociaż chciałem
nazwać uczucie, które tam dojrzałem, chciałem je przyswoić, nie mogłem
tego zrobić. Nie potrafiłem. – Nie… nie tak. Nie jesteś gotowy.
– Jestem…
– Nie sądzę. – Pochyliła się i pocałowała mnie w czoło, lekko niczym
piórko. Ta czułość niemal mnie złamała. Ta intymność. – Powoli, Reid.
Mamy czas.
Powoli, Reid. Mamy czas.
Mamy czas.
Pokonany, wycofałem się po tych słowach, czoło wsparłem w miejscu,
gdzie jej szyja stykała się z ramieniem. Ręce oparłem o drzwi. Powoli
opadła na podłogę, zapadła cisza. Nie przerywałem jej, jedynie zacisnąłem
pięści, a ona policzkiem trącała moje włosy. Naprawdę mnie trącała.
Zamknąłem oczy.
– Mów do mnie – wyszeptała.
– Nie mogę. – Słowa zdawały się gęste. Niezdarne. – Przepraszam.
– Nigdy nie przepraszaj, gdy nie czujesz się komfortowo.
– Nie czuję się niekomfortowo. Jestem… Jestem… – Zagubiony. Chociaż
odwróciłem się, żeby na nią spojrzeć, natychmiast pożałowałem tej decyzji.
Te brwi, ten nos, te piegi. I te oczy… Mógłbym w nich utonąć. Światło
z okien lśniło w ich turkusowej głębi. Z takiego bliska widziałem niebieską
jak lód obwódkę wokół jej źrenic. Morskozielone plamki na jej
tęczówkach. Nie mogła tak na mnie patrzeć. Nie mogła mnie tak dotykać,
jakby… – Dlaczego cię nie pamiętam? – zapytałem.
Zamrugała tymi pięknymi oczami.
– Wybrałeś zapomnienie.
– Dlaczego?
– Bo mnie kochałeś.
Bo mnie kochałeś.
Podniosłem ręce i przeszedłem na drugą stronę kajuty. To nie miało
sensu. Skoro ją kochałem, to dlaczego ją porzuciłem? Skoro pogodziłem
się, że jest czarownicą – skoro pogodziłem się, że ja jestem czarownicą – to
dlaczego się wycofałem? Czy byłem szczęśliwy? A ona? Sposób, w jaki
wymawiała moje imię… mówił więcej niż ulotna chwila pożądania.
Mówił o wiele więcej.
Znowu przed nią stanąłem, wracałem niczym ćma do ognia.
– Pokaż mi.
W odpowiedzi zmarszczyła brwi, jej włosy były jeszcze bardziej dzikie
niż w chwili, gdy tu weszła. Jej dekolt głębszy. Jej usta nabrzmiałe, spodnie
rozpięte. Przez rozwiązane sznurki kusił mnie kawałek nagiego ciała. Kiedy
znowu stanąłem bardzo blisko, przekrzywiła głowę niczym kot.
– Co mówisz?
Przełknąłem ślinę i wysiłkiem woli się powstrzymałem. Żeby powtórzyć.
– Pokaż, jacy kiedyś byliśmy.
– Prosisz mnie… Chcesz pamiętać? – Kiedy tylko na nią patrzyłem,
powoli pokręciła głową i stanęła bliżej. Nadal mi się przyglądała. Zdawało
mi się, że wstrzymuje oddech. – Milczenie nie jest odpowiedzią.
– Nie wiem.
Powiedziałem to pospiesznie, na tyle szczerze, na ile było mnie stać.
Samo wypowiedzenie tych słów sprawiło, że poczułem się nagi. Ledwie
mogłem na nią spojrzeć. Ale spojrzałem. Patrzyłem i zmuszałem się do
zaakceptowania mojego niezdecydowania. Mojej rozpaczy i nadziei.
Chwilę się zastanawiała.
– Dobrze. – Uśmiechnęła się lekko i przebiegle.
– Co?
– Siadaj na kanapie. – Wskazała ją palcem.
Bez słowa zająłem miejsce i szeroko otwartymi oczami, z głośno bijącym
sercem patrzyłem, jak opiera się o stół i staje przodem do mnie. Jak siada
na blacie. Na tyle blisko, że mógłbym jej dotknąć. Coś w jej minie
powstrzymało moją dłoń, nawet kiedy przekręciła nadgarstek i zamknęła na
klucz drzwi kajuty. Wokół nas zapachniało magią.
– Proszę. Nikt nas nie zobaczy. Nikt nas też nie usłyszy.
– Chcesz mnie przestraszyć?
– A boisz się?
Zmierzyłem ją ponurym spojrzeniem. Świadomie lub nie uwikłałem się
w relacje z czarownicą – czarownicą, której pragnąłem w każdym sensie
tego słowa. Czarownicą, którą chciałem smakować, czuć i poznać. To
wszystko powinno mnie przerażać. Ostatnie najbardziej. Ale…
– Nie boję.
– Powiedz mi, gdzie chciałbyś mnie dotknąć, Reid. Powiedz mi, a ja
zrobię to za ciebie. Pokażę ci, jacy kiedyś byliśmy.
Patrzyłem na nią wygłodniałym wzrokiem, nie mogłem w to uwierzyć.
Ona patrzyła na mnie. Po chwili uniosła brew i zdjęła buty. Potem
skarpetki.
– Oczywiście jeśli wolałbyś, żebym przestała, zrozumiem. Są tu dwa
łóżka. Możemy zamiast tego chwilę odpocząć.
– Nie. – Wyrwało mi się bez namysłu. Szybko i instynktownie.
Przeklinając swój zapał, głęboko westchnąłem. Powoli, Reid. Mamy czas.
Dała mi możliwość odzyskania równowagi. I pozorów samokontroli.
Zapewne nie doceniła swojej atrakcyjności. Aż mnie świerzbiły ręce,
żeby pomasować jej bose stopy, żeby gładzić jej palce i kostki. Zerknąłem
na drzwi.
Udała, że ziewa.
Wpatrywałem się w jej oczy, szukałem w nich i znalazłem prawdę.
Chciała, żebym miał klarowne myśli, ale nie tylko dla mojego dobra. Także
dla siebie. Zdecyduj się, Reid, powiedziała wcześniej. Nie możesz bez końca
wodzić mnie za nos. W jednej chwili jesteś napalony, w następnej lodowaty.
Usiadłem na skraju kanapy; uważałem, żeby jej nie dotknąć.
– Chcę… Chcę, żebyś… – powiedziałem, ale kolejne słowa nie
nadchodziły. Zatykała mnie szczerość. Szczerość i strach. O to, jak daleko
się posunę, jak daleko ona się posunie, jak daleko już się posunęliśmy.
Przekrzywiła głowę, w jej oczach był ogień. Bałem się, że nas pochłonie.
– Cokolwiek chcesz, Reid. – Łagodniej dodała: – Po prostu powiedz.
Mój strach stopniał za sprawą głębi jej głosu. Czystego, nieskrępowanego
uczucia.
Miłości.
Szybko odpędziłem od siebie tę myśl.
– Zdejmij spodnie.
Jeśli moja prośba ją zaskoczyła, nie dała po sobie poznać. Nie zawahała
się. Powoli, jak na torturach, zsunęła skórzane spodnie. Nie patrzyła mi
w oczy. A przynajmniej dopóki zupełnie się ich nie pozbyła.
Na ten widok zaschło mi w ustach.
Wcześniej byłem zahipnotyzowany jej obojczykiem. Teraz przed sobą
miałem całe gołe nogi. Wciąż siedziała na blacie stołu, czubkami palców
ledwie dotykała podłogi. Miała na sobie jeszcze szeroką koszulę, która
ukrywała ją przede mną. Miałem ochotę zbliżyć się do niej, ale się
powstrzymałem, ścisnąłem tylko poduszkę w palcach i przyglądałem się
w milczeniu, jak podparłszy się na rękach, odchyla się w tył i jakby
w znudzeniu macha nogami.
Nie była znudzona.
– Co teraz? – zapytała. Ton jej głosu zdradził, że kłamie. Brakowało jej
tchu.
– Koszula.
– Miałeś powiedzieć mi, gdzie chciałbyś, żebym się dotknęła.
– Najpierw chcę cię zobaczyć.
Tak było. Chciałem, nie, pragnąłem ją zobaczyć, niczym umierający
z głodu pragnie jedzenia. Zmrużyła oczy, ale powoli uniosła dół koszuli,
ukazując więcej złocistej skóry. Cal za calem, jakby mnie torturowała.
Zdjęła ją przez głowę i rzuciła na podłogę obok moich stóp.
– A teraz?
A teraz była naga. Cudownie naga. Chociaż chciałem ją dotknąć,
wyciągnąć rękę i muskać łuk jej talii, trzymałem ręce zaciśnięte na
poduszce. Chciała, żebym dyktował jej każde dotknięcie. Chciała usłyszeć
każde słowo, każdą moją decyzję. Owszem, były to małe decyzje, niemniej
jednak zależały ode mnie. Były szczere. Nie będzie między nami żadnych
kłamstw. Nie w takiej sytuacji.
Nie w takiej sytuacji.
– Udo – powiedziałem, nie mogąc oderwać wzroku od jej kostek, łydek,
kolan. Nie mogąc myśleć, mówić więcej niż kilka sylab. Byłem zbyt
oczarowany i zawstydzony. – Dotknij go.
Jej brzuch zafalował, gdy zaśmiała się z mojej komendy. Trzęsły jej się
ramiona. Napawałem się tym dźwiękiem, tym widokiem – każdym
zaczerpnięciem powietrza, każdym wydechem. Chociaż ten śmiech był
wysoki, czysty i pełen zachwytu, niewinność nie była jej zamiarem. Nie,
kiedy jej ciało płonęło niczym grzech wcielony.
– Muszę wiedzieć coś więcej, Chass. Sprecyzuj. – Pochyliła się
i swobodnie przesunęła dłonią przez środek uda. – Tutaj? – Kiedy
pokręciłem głową, głośno przełykając ślinę, jednym palcem musnęła się
wyżej. I jeszcze wyżej. – A może… tutaj?
– Jakie to uczucie? – Nie mogłem się powstrzymać, wyprostowałem się
szybko i chwiejnie. Drżały mi ręce, pragnęły zastąpić jej ręce, ale
opanowałem się. Teraz nie mogłem jej dotknąć. Nigdy bym nie przestał. –
Wyobraź sobie, że to moja ręka, i opowiedz mi, jaka w dotyku jest twoja
skóra.
Mrugnęła do mnie, po czym zamknęła oczy.
– Jest… ciepła.
– Tylko ciepła?
– Rozgorączkowana. – Drugą rękę przesunęła do góry, zatrzymała się na
szyi, nadal pieściła swoje udo. Zniknął jej uśmiech. – Czuję się
rozgorączkowana. Jest mi gorąco.
Rozgorączkowana. Gorąco.
– Palec. Przesuń wyżej. – Kiedy wsunęła go między nogi, omal nie
rozerwałem poduszki. Moje serce biło coraz szybciej. – Co tam czujesz?
Poruszała palcem, jej oddech stał się płytszy. Drżały jej nogi. Pragnąłem
je złapać. Przygnieść ją do stołu i skończyć to, co zaczęliśmy. Ale to było
inne niż to, co wcześniej. Było niepodobne. Było wszystkim.
– Powiedz, Lou. Powiedz, jak ci gorąco.
– Czuję się… – Jej biodra kołysały się w jednym rytmie z palcem,
odchyliła głowę do tyłu, wygięła plecy. – Dobrze. Czuję się dobrze, Reid.
Tak mi dobrze.
– Dokładniej – powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
Kiedy powiedziała mi, jakie to uczucie – śliskie i wrażliwe, niosące ból
i puste – padłem przed nią na kolana. Mówiła o wielbieniu. Teraz już
rozumiałem. Nadal jej jednak nie dotykałem, nawet gdy dołożyła drugi
palec, i trzeci, i powiedziała z westchnieniem:
– Szkoda, że to nie ty.
Ja też żałuję.
– Rozłóż nogi. – Rozłożyła. – Pokaż, jak się dotykasz.
Pokazała.
Najpierw robiła małe kółeczka kciukiem. Potem pieściła się ostrzej.
Coraz ostrzej, jej ruchy stały się szybsze, pozbawione wdzięku, jej nogi się
spięły i drżały. Czułem każde dotknięcie kciukiem na sobie – rosnące
podniecenie, ostry ból. Potrzebę wyzwolenia. Odetchnąłem raz. Dwa razy.
A potem…
– Przestań.
Była zaskoczona moją szorstkością, zamarła bez ruchu, tylko jej pierś
falowała. Pokrywała ją warstewka potu. Pragnąłem jej posmakować.
Wstałem z kolan, ująłem stół po obu jej stronach.
– Otwórz oczy. – Kiedy to zrobiła, boleśnie powoli, powiedziałem: –
Patrz na mnie. Nie chowaj się. Powiedziałem, że chcę cię widzieć.
Te oczy spojrzały na mnie z uwagą. Nawet nie mrugnęła, gdy znowu
zaczęła poruszać palcami. Z początku powoli, potem szybciej. A na jej
ustach… Pochyliłem się jeszcze bardziej, teraz prawie jej dotykałem. Ale
nie dotknąłem. Kiedy wyszeptała moje imię – jak potępienie, prośbę,
modlitwę – dosłownie mnie rozbroiła. Włożyłem rękę w swoje spodnie. Już
pierwszy dotyk sprawił, że prawie skończyłem.
– Czyżbym… – Lou wsparła czoło o moje czoło, już niemal szczytowała.
Gdy się poruszała, pomiędzy jej piersiami spływała strużka potu.
Bezmyślnie podążyłem jej tropem. – Czyżbym sprawiała, że czujesz się
lubieżnie, mężu? Czy to cię zawstydza?
Nie. Boże, nie. W ogóle mnie to nie zawstydza. Na samo słowo ścisnęło
mnie w piersi – była zbyt ciasna, zbyt mała, by pomieścić wszystkie
rozbudzone emocje. Nie byłem w stanie ich opisać, oprócz tego, że były –
że ona sprawiała…
– Sprawiasz, że czuję się całością.
Wyznawszy to, poczułem dreszcz na plecach. To była prawda. Moja
skóra mrowiła w oczekiwaniu. Jej głos niemal zmienił się w szloch, w moje
imię, a kiedy doszła, ja również doszedłem. Jedną ręką złapała mnie za
ramię. Moja dłoń przykryła jej kolano. Nadal mieliśmy otwarte oczy, gdy
razem drżeliśmy i kiedy wykończony opadłem na nią. Lekko pocałowała
mnie w usta. Tym razem delikatnie. Ostrożnie. Z nadzieją. Trzęsła się jej
broda. Bez słowa wziąłem ją w ramiona i mocno przytuliłem.
Od plaży wydawała się taka silna. Taka twarda i nieprzejednana.
Niepodatna na zranienie i krzywdę. Ale tutaj, po orgazmie, drżąc pod moim
spojrzeniem, zdawała się krucha jak szkło. Nie, nie szkło.
Moja żona.
Nie mogłem sobie przypomnieć. Te wspomnienia zniknęły, pozostawiając
w mojej tożsamości wielkie szczeliny pustki. W moim umyśle. I w sercu.
Nie, nie pamiętałem.
Ale teraz już chciałem.
BRZUCH BESTII
Lou
Lou
Lou
Reid
Reid
Reid
Lou
Moc dotarła do moich kończyn i płuc. Płonęłam, ale nie ogniem, lecz
światłem. Przebijało się przez moją zakrwawioną halkę, przez rany na
moim ciele, wydostawało się ze mnie w oślepiających promieniach magii.
Chociaż deszcz Coco nadal mocno padał wokół nas, krople nie moczyły
mnie tak jak innych – nie, moja skóra i włosy absorbowały każdą kroplę,
a one mnie leczyły, wzmacniały, koiły moje bolące serce. Miały smak
nadziei. I miłości.
Pośród ruin znalazłam jej spłakaną twarz, uśmiechnęłam się i ostrożnie
stanęłam obok niej.
Udało jej się. Miasto wokół nas nadal dymiło i chociaż Coco zawsze
będzie nosić żałobę po Anselu, czarny ogień zniknął. Pokonała go.
Pokonała samą siebie.
Odwzajemniając uśmiech, wzięła Beau za rękę i potaknęła.
– Lou. – Nadal kucając z deską w ręce, Reid podniósł na mnie wzrok,
jego oczy były pełne łez. Oraz miłości, ulgi i… rozpoznania. Świadomości.
Rozbłysła pomiędzy nami jak żywa istota, lśniła i jaśniała jak wzór. Powoli
się podniósł. Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę.
– Znalazłeś mnie – wyszeptałam.
– Obiecałem.
Poruszyliśmy się w tej samej chwili, zbliżaliśmy się do siebie, nasze
kończyny się splątały, nie wiedziałam, gdzie się zaczynam, a gdzie kończę.
Bez tchu, śmiejąc się podrzucił mnie do góry i wirowaliśmy wkoło. Nie
mogłam przestać całować jego uśmiechu. Jego policzków. Jego nosa. Nie
protestował, śmiał się tylko głośniej i wystawiał twarz do nieba. Coco na
nas patrzyła, dym się przerzedził, wraz z nim deszczowe chmury, pozostało
tylko kryształowe, zimowe powietrze. Po raz pierwszy od tygodni nad
naszymi głowami migotały gwiazdy. Na niebie rządził ubywający księżyc.
Początek końca.
Kiedy Reid wreszcie postawił mnie na ziemi, uderzyłam go w ramię.
– Ty okropny dupku. Jak mogłeś? – Ujęłam jego twarz w dłonie, byłam
rozgorączkowana śmiechem. – Dlaczego nie dałeś mi tej bułeczki?
Wciąż był zarumieniony, szeroko się uśmiechał.
– Bo nie była twoja.
Za nami rozbrzmiała nowa fala krzyków; odwróciliśmy się równocześnie,
nasza wesołość nieco osłabła. Powoli wracaliśmy do rzeczywistości.
Chasseurzy i wilkołaki nadal walczyli na ulicach – przemoknięci do suchej
nitki, zakrwawieni – podczas gdy mieszkańcy uciekali lub dołączali do
walki. Niektórzy szlochali i przypadali do ciał leżących w błocie. Inni
zawzięcie walili w drzwi sklepów, szukając schronienia dla rannych. I dla
siebie.
Po obu stronach ulicy stały czarownice, zagradzając wszystkie wyjścia.
Rozpoznałam kilka z Chateau, niektóre z krwawego obozu. Było ich
więcej, niż sądziłam, że istnieje. Musiały przybyć z każdego zakątka
królestwa – być może z całego świata. Moja skóra przygasała, podnosiła się
gęsia skórka.
Co gorsza – naprzeciw nas Morgane właśnie się podnosiła z ziemi.
– Proszę. – Celia zdjęła torbę z ramienia. Na ziemię wypadł bandolier
Reida. Jego noże i nasiona. Jej zastrzyk. Coco i Beau zajrzeli do środka
i wyjęli swoje sztylety, ja poszłam za ich przykładem, czując, jak moja
magia niecierpliwie pulsuje. Wyczuwała niebezpieczeństwo. Pragnęła
zaatakować i chronić, gdy Morgane rozprostowała ramiona. Gdy uniosła
brodę i nasze spojrzenia się spotkały.
Chociaż brzdęk uderzających o siebie mieczy i uderzający o siebie zębów
powinien zagłuszyć jej głos, usłyszałam ją bardzo wyraźnie. Jakby stała
obok mnie.
– Cześć, córko.
– Cześć, matko – odpowiedziałam spokojnie.
Zerknęłam na bose stopy Reida. Jego przemoczoną pierś. Moją żałosną
halkę. Pozostali byli ubrani tylko w wełniane szaty – Celia w suknię – co
sprawiało, że byliśmy potwornie łatwym celem. Może nie dla magii, lecz
stal mogła poczynić równie wielkie szkody. Głęboko westchnęłam. Nie
mogliśmy teraz walczyć. Jeszcze nie.
Machnęłam ręką i przejrzałam białą sieć wzorów, żeby znaleźć coś
odpowiedniejszego, coś do obrony… coś takiego jak sieć. Uśmiechnęłam
się ponownie, gdy zaświtał mi pewien pomysł. Nicholina opowiadała
o pajęczej sieci w La Fôret des Yeux. O L’Enchanteresse, kanibalistycznym
stworze z jedwabną nicią, jedną z najlżejszych i najsilniejszych w naturze.
Szukałam teraz pająków, rozszerzałam swoją świadomość na północ,
wschód, w stronę starych drzew wokół miasta. Ich domów. Wzory jednak
nie podążały za mną, od razu spadały na ulicę. Zawahałam się. Pod nami
nie rosną drzewa. Być może… być może pająki zeszły pod ziemię na zimę.
Ale nie miałam czasu na rozmyślania. Nie w sytuacji, gdy po drugiej
stronie ulicy stała Morgane, a obok niej Josephine i Nicholina. Nie, gdy
czarownice podchodziły coraz bliżej.
Wzięłam kolejny głęboki oddech i pociągnęłam sześć identycznych
sznurów. Wzory rozciągnęły się wszerz, aż pojawiła się niezliczona ilość
włókien – cienkich jak pajęczyna – i zaplotły się ciasno w zbroję.
Ciemną i dopasowaną, lekką i elastyczną, która w podmuchu lśniącego
pyłu zastąpiła nasze ubrania.
Gdzieś poniżej poruszyło się sześć pająków.
Morgane zaklaskała w dłonie.
– Ależ jesteś sprytna, kochanie. Jak pięknie potrafisz posługiwać się moją
magią. W końcu pasujesz do towarzystwa, z którym się zadajesz, do tych
złodziei.
– Niczego ci nie ukradłam, maman.
– Ukradłaś wszystko. – Jej szmaragdowe oczy lśniły jak rozbite szkło.
Ostre i wyszczerbione. Uczucia kotłujące się w nich obejmowały
złośliwość i rozciągały się aż po nierozcieńczoną nienawiść. – Ale nie
pytaj, przyszłam tu, by zażądać tego, co do mnie należy, i zarżnę każdego
mężczyznę, kobietę i dziecko, które spróbuje mi tego odmówić. – Kiwnęła
głową, na co czarownice ruszyły do walki. – Zabić ich wszystkich.
W odpowiedzi miastem wstrząsnął potężny ryk, księżyc zakrył cień
rzucany przez ciemne skrzydło.
Sekundę później obok mnie wylądowała Zenna. Pod jej ciężarem pękały
kocie łby. Gdy szyderczo prychnęła, z jej nozdrzy wydobył się płomień.
Czarownice, wilkołaki i łowcy jak jeden mąż zmykali jej z drogi. Na
grzbiecie Zenny – ubrana w inną zbroję – siedziała Seraphine ze
starożytnym mieczem.
Nie mogłam się powstrzymać. Roześmiałam się z zachwytem.
Coco powiedziała mi o torturach, którym zostali poddani Toulouse
i Thierry. Powiedziała mi, że Zenna obiecała pożreć moją matkę.
Przechyliłam się nad zadem Zenny i zapytałam:
– Co ze smokami?
Zenna odpowiedziała na wyzwanie nowym podmuchem ognia.
Gotując się ze złości, Morgane cofnęła się, podczas gdy chasseurzy
i czarownice rzuciły się do walki. Błyskały balisardy. Wybuchła magia.
Zenna znowu prychnęła, wzbiła się w powietrze, jeden za drugim
podnosiła ich z ziemi i…
Pożerała.
– Och, to obrzydliwe – powiedział zniesmaczony Beau. – Zatwardzenie
gwarantowane…
Zanim skończył, Morgane po raz ostatni złożyła ręce. Poczuliśmy ostry
zapach magii.
Po chwili zatrzęsła się ziemia.
Wszyscy ludzie wokół nas z trudem utrzymywali się na nogach. Nawet
Philippe przystanął, lekko się zachwiał z balisardą oddaloną o cal od
wilczej szyi Terrance’a. Reid się spiął. Zmrużył oczy. A potem…
– Na ziemię! – Zepchnął mnie z platformy, spadliśmy na dół
i przetoczyliśmy się, podczas gdy z ziemi wystrzeliwały gałęzie,
roztrzaskując schody kościoła. Nie zatrzymały się tam. Szybko pojawiało
się więcej, potężniejszych, wypuszczających korzenie, pni, rozwalających
piękne witraże. Przerastając przez nie. Na nasze głowy posypały się
kamienie, zmuszając nas do rozpierzchnięcia się w tłumie. Natychmiast
straciłam z oczu Coco i Beau, Celię i Jean Luca. Byłam zbyt niska, zbyt
słaba, nie byłam w stanie poruszać się w tłumie ludzi. Nie umiałam
odróżnić przyjaciela od wroga.
Jedynie ręka Reida w mojej powstrzymała wilkołaka od rzucenia mną
o ziemię.
Drzewa nadal rosły. Burzyły wieże i łuki, aż katedra Saint-Cécile
d’Cesarine popadła w ruinę. Aż na jej miejscu znowu pojawił się las.
To wyjaśniało pająki.
Ale nie miało sensu. Las należał do Clauda, nie do Morgane. Jak udało
jej się…?
Drzewa ruszyły, więc powinnyśmy podążyć za nimi, uderzyć z całych sił.
Drzewa wokół Chateau. Ścisnęło mnie w żołądku. Przyprowadziła
własnych żołnierzy.
Nie zatrzymały się tutaj, pod ich naporem pękała ulica, ich gałęzie
szarpały za włosy i płaszcze, gdy wyciągały się w stronę nieba. Kobieta
obok mnie wrzasnęła, gdy zahaczyły o jej spódnicę. Gdy uniosły ją wyżej
i wyżej, aż rozerwał się materiał. Gałąź pękła.
Kobieta leciała w dół.
Moja magia dziko się poruszyła. Spanikowana próbowałam ją uspokoić,
skupić się, ale kobieta spadała za szybko…
Na sekundy przed tym, jak roztrzaskała się o ziemię, drzewo jakby się
wzdrygnęło. Patrzyłam z niedowierzaniem, jak pojawia się Claud
Deveraux. Jak gwiżdże wesołą melodię. Jak samo drzewo się pochyla –
jęcząc i skrzypiąc – a jego gałęzie zaginają się tak, by złapać kobietę
w powietrzu. By kołysać ją w makabrycznym uścisku.
Claud puścił do mnie oko.
– Miło cię tu widzieć, szkrabie. Jak ci się podobała moja siostra?
Stłumiłam śmiech, podczas gdy kobieta z wrzaskiem starała się uciec
drzewu. Które przestało się poruszać.
– Myślałam… Myślałam, że nie możesz interweniować. A skoro możesz,
to gdzie byłeś przez cały ten czas?
Cmoknął zabawnie. Sama jego obecność była jak tarcza; powoli cichło
szczękanie broni, jakby wszyscy instynktownie wiedzieli, że należy
zmienić kierunek.
– Louise – powiedział z dezaprobatą. – Bo pomyślę, że jesteś pochłonięta
sobą. Chociaż z bólem muszę przyznać, że ty i twoi przyjaciele całkiem
dobrze radziliście sobie beze mnie, a ja mam pod sobą cały świat natury,
którym muszę się zajmować.
– Jak cholera sobie poradziliśmy. – Zadowolona, pomogłam Reidowi
uwolnić kobietę z drzewa. Pochłonięta sobą, a niech mnie. – Powiem to
ponownie, sądziłam, że nie możesz…
– Och, miałaś rację, brzoskwinko. – Claud nadal się uśmiechał, ale
powietrze wokół nas wypełnił zapach gnicia. Rozkładu. U jego stóp pękały
trujące ropuchy. Wilkołak najbliżej nas nadął się gniewem, warknął jak
opętany i zaatakował z nową zaciekłością. – Nie interweniuję. Jedynie
zarządzam wspomnianym królestwem, nawet w tym momencie. –
Uśmiechnął się mrocznie i odwrócił, żeby rozejrzeć się po ulicy. Jego oczy
lśniły jak u kota. – I bronię go przed najeźdźcami.
Bez pytania wiedziałam, kogo szuka.
A Morgane mnie nazwała złodziejką.
– Jak ona je kontroluje? – Reid cofnął się o krok, gdy kobieta go
popchnęła i uciekła w górę ulicy, nadal histerycznie krzycząc.
– Drzewa?
– Dawniej ją też kochały.
Po tych posępnych słowach ciało Clauda podwoiło swoją objętość, a on
w pełni się przekształcił: z jego głowy wyrosło ogromne poroże.
Rozszczepione kopyta przerwały jego buty. A drzewa… Te pochylały się,
gdy podążał ulicą jako Dziki Mąż.
Ich król.
Ich bóg.
– Czekaj!
Zatrzymał się, słysząc mój krzyk, i obejrzał się do tyłu. Gest ten wyglądał
zbyt ludzko jak na jego zwierzęcą postać.
– Moja matka – ciągnęłam w oczekiwaniu i w strachu. – Co z nią
zrobisz?
Zamrugał żółtymi oczami. Jego głos wydostawał się z głębi ciała, jak ryk
niedźwiedzia.
– Naruszyła moje królestwo. Moje jestestwo. Poniesie karę.
Poniesie karę.
Odwrócił się i zniknął pomiędzy drzewami, nie mówiąc już nic więcej.
Zbyt późno uświadomiłam sobie, że powinnam pójść za nim. Nie
pozostawił wątpliwości co do swoich intencji – był bogiem, a ona go
wykorzystała. Chociaż dał jej ostrzeżenie – chociaż sama Potrójna Bogini
pozbawiła ją mocy – ona nie posłuchała. Nie złożyła broni. Moja bitwa
stała się ich bitwą. Claud doprowadzi mnie prosto do Morgane, a razem
moglibyśmy…
Reid pociągnął mnie w przeciwnym kierunku, gdzie tłum był najgęstszy.
– Musimy ewakuować ludzi.
– Słucham? Nie! – Pokręciłam głową, ale bez ochrony roztaczanej nad
nami przez Clauda znowu dobiegł mnie tumult. – Nie, musimy znaleźć
Morgane…
– Rozejrzyj się, Lou. – Nie śmiał puścić mojej dłoni, podczas gdy ci
najbliżej nas uciekali przed Dame Rouge, która wyrwała bijące serce
z piersi jakiegoś człowieka. Walili w sklepowe witryny, błagając
o wpuszczenie, podczas gdy sprzedawcy barykadowali drzwi. Na obu
końcach ulicy krwawe czarownice nacinały sobie ręce. Tam gdzie płynęła
ich krew, w niebo wystrzeliwały czarne winorośle, tworząc
nieprzekraczalną barierę. Barykadę. – Ci ludzie nie mają dokąd uciec. Są
niewinni. Słyszałaś Morgane. Nie zatrzyma się, dopóki wszyscy nie umrą.
– Ale ja…
– Claud jest bogiem. Jeśli zamierza zabić Morgane, to ją zabije. My
możemy zmniejszyć liczbę ofiar.
Moja magia pulsowała pod skórą, zachęcała mnie do poddania się jego
woli. Do pójścia za nim. Miał rację. Tak. Oczywiście, miał rację.
Po raz ostatni zerknęłam na oddalającego się Clauda, potaknęłam
i pobiegliśmy w stronę ojca Achille’a i Gabrielle, siostry Etienne’a, którzy
zaplątali się w winorośle. Jakaś krwawa czarownica zacieśniała wokół nich
kolce. Za nami Celia popędzała Violette i Victoire w bezpieczne miejsce, do
najbliższego sklepu – cukierni prowadzonej przez Johannesa Pana.
Gdy usłyszał płacz Gabrielle, wypadł na ulicę z wałkiem, wymachiwał
nim i głośno wrzeszczał. Uderzył krwawą czarownicę w głowę, rozległ się
paskudny chrzęst. Kiedy padła na ziemię, jej kolce zwiędły, a ojciec Achille
i Gaby mogli się uwolnić.
– Chodź, chodź! – Pan wołał Gaby, podczas gdy Reid, Jean Luc i ojciec
Achille połączyli siły.
Pozostałe czarownice zrobiły to samo, wbiły spojrzenia w trzy małe
dziewczynki.
Zdawało się, że nadal zamierzały wytępić całą linię Lyonów, niezależnie
od Augusta.
Wzięłam głęboki oddech, wybrałam wzór, a on zalśnił i rozciągnął się jak
błona nad cukiernią. Podobna ochrona znajdowała się nad Chateau le Blanc
i nad drzwiami do zamkowego skarbca. Był to fragment mojej magii –
fragment wszystkich Dames des Sorcières, które były przede mną. Gdy
opuścił moje ciało, biały wzór przygasł. Tylko odrobinę. Moje połączenie
z nimi słabło. Warto było je poświęcić.
Nikt nie wejdzie do cukierni oprócz tych, którzy mają pozwolenie.
Ujęłam dłoń Gaby, gdy przechodziła koło mnie i mocno ją ścisnęłam.
– Zostań w środku – powiedziałam. Moje spojrzenie padło na Violette
i Victoire. Siostry Beau. Siostry przyrodnie Reida. – Wszystkie zostańcie.
Chociaż Gaby i Violette chętnie potaknęły, nie podobała mi się uparta
mina Victoire. Celia wepchnęła wszystkie trzy do sklepu, po czym zaczęła
tam wprowadzać jakąś rozhisteryzowaną parę.
– Ściąć barykady! – Ojciec Achille wskazał kolczaste krzewy. Kilku
chasseurów próbowało odciągnąć od nich czarownice. – Wzywam
wszystkich, który mają białą broń!
– Nie mamy broni – powiedział spanikowany mężczyzna.
W odpowiedzi Reid rzucił mu swoją balisardę.
– Już masz. Idź.
Kiedy z tłumu wystąpiło więcej mężczyzn, Reid wyjął kolejny nóż ze
swojego bandoliera. I jeszcze jeden i jeszcze, aż nie został mu żaden.
– Co robisz? – zapytałam zaniepokojona.
– Ja jestem bronią – powiedział ponuro, unosząc ręce.
Mężczyźni odwrócili się i pobiegli w stronę winorośli, gdzie zaczęli
z całych sił ciąć kolce.
Nie zatrzymując się, Reid wskazał sąsiednie sklepy.
– Wyłamcie drzwi – zwrócił się do Jean Luca. – Wprowadźcie ludzi do
tych budynków. Lou i ja podążymy za wami, żeby rzucić czar…
Przerwał, ponieważ przez linię czarownic przedarł się Philippe i jego
dwudziestu ludzi, siekąc je z brutalną skutecznością. Na nodze miał
krwawiące ugryzienia. Opuścił balisardę i wskazał Reida i mnie.
– Zabić ich – rozkazał.
Uniosłam swój nóż i stanęłam przed Reidem. Byliśmy bronią, tak, nasza
magia była groźniejsza niż jakiekolwiek ostrze – ale mogliśmy się nią
posługiwać tylko w ostateczności. Jeśli czegoś się od niego nauczyłam, to
tego, żeby nie krzywdzić siebie. On też tego nie zrobi. Jednak zanim
zaatakowałam, przed nami stanął Jean Luc. Ku mojemu zaskoczeniu była
z nim garstka chasseurów.
– Nie bądź głupi, Philippe. Ci ludzie nie są naszymi wrogami.
– To czarownice. – Wybałuszył oczy.
– Pomagają nam – warknął inny chasseur. Nie znałam go. Nieważne. –
Przejrzyj na oczy, zanim nas wszystkich wyrżną. Spełniaj swój obowiązek.
– Chroń królestwo – dodał jeden obok niego.
– Dzieci. – Pomiędzy nich wepchnął się Achille. – Czasu nie ma ani na
to, ani na rozproszenie sił. Ci z balisardami muszą walczyć z napastnikami.
– Ma rację – potwierdził Reid i już rozglądał się po ulicy. Łowcy walczyli
z czarownicami i wilkołakami, podczas gdy obie strony walczyły ze sobą. –
Chasseurzy, jeśli nie uda wam się zabić, celujcie w ręce. Dames Blanches
nie będą mogły rzucać dokładnie wymierzonych czarów, odcinajcie na
wysokości nadgarstków, ale pod żadnym pozorem nie rańcie Dames
Rouges. Dopóki nie umrą, ich krew będzie was okaleczać.
– Skąd mamy wiedzieć, która jest która? – zapytał pierwszy chasseur.
– Dames Rouges mają mnóstwo blizn. Uderzajcie szybko i z całych sił.
Nie walczcie z wilkołakami i drzewami.
– Nie walczyć…? – Philippe aż się zaczerwienił. Kiwał głową w przód
i w tył. – Nie ma mowy. Chasseurzy, do mnie. Nie słuchajcie tych
heretyków. Ja jestem waszym kapitanem, uderzymy szybko i z całych sił.
Aby potwierdzić swoje słowa, wbił balisardę w serce najbliższego
drzewa. Gdzieś zza katedry rozległ się ryk Clauda. Philippe z rozkoszą wbił
nóż głębiej.
– Ściąć je! Wszystkie! Drzewa, wilkołaki i czarownice!
– Nie. – Przepchnęłam się obok Jean Luca, gdy łowcy Philippe’a rzucili
się na drzewa i cięli je z brutalną skutecznością. Ich korzenie wyskoczyły
w górę niczym bicze, by ich usidlić. – Nie, przestańcie…
Jednak wkrótce z winorośli dobiegły udręczone krzyki, więc odwróciłam
się, żeby zobaczyć, jak czarownice nadziewają ludzi na kolce. Cholera.
Reid bez wahania rzucił się im na pomoc. Jego ręce poruszały się
w powietrzu, szukały, ciągnęły, aż wokół nas zapachniało magią. Trzy
czarownice wrzasnęły w odpowiedzi, a na rękach Reida pojawiły się świeże
oparzenia. Ale nie mógł ocalić mężczyzn. Każda osoba nieposiadająca
balisardy była zagrożona – w tym sam Reid.
Czwarta czarownica zacisnęła pięść, Reid się potknął i złapał za pierś.
Cholera, cholera, cholera.
Moje nogi instynktownie poderwały się do biegu. Zabrałam balisardę
uwięzionemu chasseurowi i rzuciłam mu się na pomoc. Na jego szyi
i twarzy uwydatniły się żyły. Jego ręce powędrowały do bandoliera, ale nie
miał noża. Zostały mu tylko nasiona. Odrzucił je w bok, po czym upadł,
podpierając się na dłoniach i kolanach.
Rzuciłam balisardą i trafiłam idealnie w czoło czarownicy. Zenna zajęła
się resztą. Jej szczęki groźnie kłapały, gdy zniżyła lot, by spalić czarownicę
i żywopłot. Kiedy ogień przygasł, wyjęłam balisardę z czaszki czarownicy
i podałam ją Reidowi.
– Ja jestem bronią. – Sapiąc, naśladowałam jego głupi głos. W moim
gardle pojawił się śmiech. Nie walczyłam z nim mimo przygnębiających
okoliczności. Mimo zwęglonych czarownic u naszych stóp. Już nigdy
więcej nie będę tłumiła śmiechu. Nie przez wzgląd na nich. – Świat ma
drżeć i się mnie bać…
– Zamknij się. – On również hamował śmiech.
Podniosłam go.
– Moi wrogowie będą żałować dnia, kiedy ośmielili się…
– Nic mi nie jest. – Pokręcił głową, jakby chciał ją oczyścić. – Idź
i pomóż innym.
– Pomagam. – Mocno pocałowałam go w usta i popchnęłam go w stronę
cukierni. – Pomagam im, pomagając tobie, ty samolubny kutasie. Jeśli
znowu oddasz balisardę, każę ci ją połknąć. Zapomnij o rycerskości.
Zaśmiał się jeszcze raz i ponownie wkroczyliśmy do walki.
Kolejne chwile minęły pod znakiem magii i krwi. Kierując się
wskazówkami Reida, wolni łowcy mierzyli w ręce czarownic, podczas gdy
ci uwięzieni w drzewach Clauda podcinali korzenie. Ojciec Achille
prowadził grupę silnych mężczyzn i kobiet do najbliższej kuźni, by
zaopatrzyć się w broń. Ci, którzy nie byli w stanie walczyć, poszli za Celią
do piekarń i cukierni, różnych lokali, które otwarły przed nimi drzwi. Jean
Luc i Reid wdarli się siłą do pozostałych. Poszłam za nimi, karmiąc magią
każdy zamek.
Czarownice się nie zniechęcały. Czułam, jak atakują drzwi i okna, ich
wzory syczały i uderzały w moją magię jak węże. Kpiły z tych w środku –
kpiły ze mnie – szeptem mówiły, jak ich zabiją. Reid i Jean Luc wyrąbywali
sobie drogę przez nie, zostawiając za sobą ciała.
W połowie ulicy Reid zauważył moją bladą twarz i ściągnął brwi.
Wzruszyłam tylko ramionami i dalej robiłam swoje. To nie miało
znaczenia. Na ziemi leżało mniej naszych sojuszników niż wrogów.
Chociaż Zenna nie mogła swobodnie razić ogniem, bo nas też by upiekła,
wyławiała z ulicy czarownicę za czarownicą. Kiedy zapędziły Coco
i Toulouse’a do rogu, ich również uwolniła. Kiedy rzuciły się w pogoń za
Beau i Thierrym – ten pierwszy ze wszystkich sił wołał Coco – Seraphine
pomogła im z góry. Byliśmy na to przygotowani. Blaise i jego wataha,
Troupe de Fortune, nawet Jean Luc i jego chasseurzy – wszyscy wkoło
dokonywali swojej zemsty. Liana i Terrance odgryzali dłonie na wysokości
nadgarstków, podczas gdy Toulouse i Thierry wstrzykiwali trzem
czarownicom specyfik z szczwołem.
Mimo to ogarnęło mnie przytłaczające poczucie niepokoju. Prawie mnie
sparaliżowało.
Morgane zniknęła bez śladu.
Szukałam jej, gdy bitwa rozciągnęła się na inne ulice. Szukałam Clauda.
Ani śladu poroża, ani księżycowobiałych włosów. Mógł już się z nią
rozprawić, ale z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie sądziłam, żeby tak
było. Powietrze w mieście przesiąknięte było zapachem magii i smrodem
rozkładu. Tam gdzie balisardy nakłuły drzewa, wypływał ciemny sok
przypominający krew. Na ścianach frontowych domów wyrósł grzyb.
Również na samym zamku. Powietrze było jak naładowane – pełne złości –
a napięcie cały czas rosło.
Przysięgłabym, że kilka razy usłyszałam śmiech Morgane. Niepokój
zmienił się w strach.
Reid wykombinował jeszcze trzy balisardy – nie wiem skąd – dla Gaby,
Violette i Victoire, które pojawiały się co kilka minut, syczące, plujące
i zakrwawione, rzucając się w pogoń za tymi, które je wcześniej ścigały. Za
trzecim razem Reid i Beau prawie dostali apopleksji z wściekłości.
– Chcą was zabić! – Beau otworzył drzwi Soleil et Lune i wepchnął je do
środka. – Przysięgam na Boga, że przywiążę was do krzeseł…
– Was też chcą zabić – odpyskowała Victoire, gdy Reid zamykał za nimi
drzwi. Zaczęła w nie walić. – Wypuśćcie nas! Pozwólcie nam walczyć!
Wiatr przyniósł kolejny wybuch śmiechu; odwróciłam się i rozejrzałam.
Na karku stanęły mi włoski. Tym razem sobie tego nie wymyśliłam. Jej głos
dobiegał z tak bliska, że mogłabym jej dotknąć. Na poparcie moich
podejrzeń Reid zrobił zdziwioną minę, stając w drzwiach teatru.
– Co to było?
– Zamknij je na klucz.
– Słucham? – Spojrzał na mnie. Wyczuwając moje intencje, zrobił krok
do przodu, lecz Victoire ponownie otworzyła drzwi. Zawahał się. – Lou, co
ty… Dokąd idziesz?
Nie odpowiedziałam, już biegłam w dół ulicy, nie zwracając uwagi na
jego nawoływania. Nieważne, ile razy Beau wkraczał do akcji, ilu ludzi
Reid zaprowadził w bezpieczne miejsca. Nikt tu nie był bezpieczny, skoro
Morgane nadal pociągała sznurki. Każdy jej ruch był przemyślany. Dziś nie
było inaczej. Wiedziała, że Claud i Zenna do nas dołączą – wiedziała też
o wilkołakach, więc przypuści atak. Będą się pojawiać kolejne czarownice.
Nie przestaną, dopóki tego nie zakończą, nie zniszczą Korony, Kościoła,
swoich prześladowców. Ale same czarownice nie mogły pokonać smoka.
Nie mogły zabić boga.
Nie, te czarownice były obroną, nie atakiem.
I to niewątpliwie była pułapka.
– Gdzie jesteś? – Weszłam w boczną uliczkę, podążając za błyskiem
białych włosów. Już prawie nie słyszałam głosu Reida. – Myślałam, że już
nie chcesz się bawić. Wyjdź. Wyjdź i stań ze mną twarzą w twarz, maman.
Przecież tego chcesz, prawda? Tylko my dwie.
Kolejna uliczka. I jeszcze jedna. W jednej ręce ściskałam sztylet, wijące
się białe wzory przetaczały się po kocich łbach, śmietnikach, drewnianych
drzwiach, wybitych oknach i przydomowych ogródkach. Znowu się
roześmiała. Kiedy ruszyłam za tym dźwiękiem – wpadając do parku
Brindelle – skądś pojawiła się ręka, która mnie zatrzymała.
Mało co, a dźgnęłabym Manon prosto w oko.
– Nie ma jej tutaj, Louise. – Mówiła cicho, nie patrząc mi w oczy, lecz
rozglądając się wokół. Na każdym policzku miała dwie rany. Chociaż
z jednej płynęła świeża krew, druga wyglądała na starszą. Zaczęła się
zabliźniać. Odsunęła się, zabrała swoją lepką rękę i rozpłynęła się w cieniu.
– Musisz zawrócić.
– Co tu robisz? Nie powinnaś być z naszymi siostrami?
Zawahała się, słysząc gorycz w moim głosie.
– Mówisz tak, jakbyśmy miały jakiś wybór – powiedziała jeszcze ciszej.
– Gdzie ona jest? Powiedz mi, Manon.
– Zabije nas. – Opuszkami palców musnęła zagojoną ranę. Zrozumiałam.
Chociaż Manon nie zdradziła nas przed Morgane, została ukarana za to, że
pozwoliła uciec złodziejom. Ponownie się wycofując, Manon dotknęła
drugiego policzka. Tego ze świeżą krwią. – Albo zrobią to twoi łowcy.
Zrobiło mi się słabo. Uważając na każdy krok, każdy szmer, poszłam za
nią, wyciągając do niej rękę. Jak koło ratunkowe.
– Chodź ze mną. Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić.
Tylko pokręciła głową.
– Smok upadnie, ale i tak jesteśmy na przegranej pozycji. Morgane o tym
wie. Nie pozwól, żeby manipulowała…
Za nami ktoś nastąpił na gałązkę. Odskoczyłam i zamachnęłam się
nożem, lecz usłyszałam głos Coco. Spanikowana uniosła ręce.
– To ja! To tylko ja! Co się dzieje? Widziałam, jak tu szłaś. Czy to Reid?
Albo Beau? Gdzieś go zgubiłam i…
– Nic im nie jest. – Złapałam się za serce, oddychając z ulgą. – To
Manon. Powiedziała… powiedziała, że…
Ale kiedy znowu chciałam na nią spojrzeć, już jej nie było.
Zniknęła.
Zamiast niej przede mną stały Josephine i Nicholina.
KIEDY BÓG WKRACZA DO AKCJI
Lou
Reid
Lou
Lou
Reid
Tak jak się spodziewałem, pęknięcie rozdzieliło na pół całe miasto. Lou i ja
szliśmy ręka w rękę. W pobliżu katedry znaleźliśmy Toulouse’a
i Thierry’ego. Razem z Zenną i Seraphine wpatrywali się w otchłań. Nikt
nic nie mówił.
– Jak sądzisz, co się z nim stało? – wyszeptała Lou, zwalniając kroku
i wreszcie się zatrzymując. To czuwanie nie było dla nas. Było dla nich. Dla
Troupe de Fortune. Rodziny Clauda. – Czy on… umarł?
Zmarszczyłem brwi na samą myśl. W piersi poczułem ucisk. Także za
oczami.
– Nie sądzę, aby bogowie mogli umrzeć.
Kiedy się odwróciliśmy, żeby odejść, z cienia wyszedł Terrance.
Podobnie jak my, on, Blaise i Liana z szacunku trzymali się w pewnej
odległości. Ignorując mnie i Lou, spojrzał w oczy Toulouse’a i Thierry’ego.
– Chodźcie z nami. – Tembr jego głosu był głębszy, niż zapamiętałem.
Z jego nagiej piersi spływała krew. I z boku jego twarzy. Miał zupełnie
oderwane ucho: nie wiedziałem, czy stracił je w bitwie, czy nie miał go
w już wcześniej. Z zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że musieli się
poznać z Toulouse’em i Thierrym w Chateau le Blanc. Kiedy byli…
torturowani. Wraz z nimi Liana.
Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze.
Blaise stanął u boku swojego syna i położył dłoń na jego ramieniu.
– Bylibyśmy zaszczyceni. – Odchrząknął, bo emocje ściskały go za
gardło. – Moje dzieci… opowiadały mi, jak je pocieszaliście. Jak
dawaliście im nadzieję. Nigdy nie zdołam się wam odwdzięczyć.
Bliźniaki zerknęły na Zennę i Seraphine. Ta pierwsza wzruszyła
ramionami. Chociaż jej skórę szpeciły oparzenia w kształcie oczek
łańcucha, reszta jej ciała wydawała się stosunkowo nienaruszona, nawet
udało jej się ubrać w błyszczącą fuksjową suknię. Zbroję Seraphine
pokrywała krew, ale nie należała do niej. Patrzyłem na nie
z niedowierzaniem.
– Jak udało się im uciec?
– Komu? – zapytała Lou. – Co się stało?
– Czarownice obaliły Zennę za pomocą magicznego łańcucha.
– Aha. – Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. – Łańcucha Tarasque’a.
– Jak w opowieści Zenny.
– Powiedziała przecież, że to nie jest jej prawdziwe imię.
Zmarszczyłem brwi, gdy mnie pociągnęła, i ruszyliśmy na poszukiwanie
pozostałych.
Ansel
Ich przysięga nie była tradycyjną formułą. Nie tym razem. Podobnie jak
sama ceremonia. Zakończyła się, gdy słońce zetknęło się z górami, jego
złote światło wydłużało cienie w gaju. Zaczęły migotać świetliki. Po nich
pojawiły się zawsze ciekawskie błędne ogniki, a ich osobliwy blask
oświetlił ścieżkę prowadzącą pomiędzy powyginanymi drzewami. Beau
dwa razy odciągał od nich ciekawską Gabrielle, choć nie było to po jej
myśli.
– Ty paskudny bracie! Chcę je tylko zobaczyć!
Jej protesty ledwie było słychać, gdyż grała muzyka. Kilka czarownic
przyszło z zamku z mandolinami, lutniami i lirami. Inne przyniosły wino.
Większość z tych, które pozostały w Chateau le Blanc, zebrało się w gaju.
Były ciekawskie i ostrożne. Chociaż omijały Jean Luca i ojca Achille’a
szerokim łukiem – podobnie jak Elvire i Blaise’a – nikt im nie zagrażał.
Toulouse nawet zdołał oczarować jedną ładną, młodą czarownicę i zaprosić
ją do tańca. Kolejna poprosiła Lianę.
Nie trzeba było prosić pozostałych, żeby dołączyli.
Oprócz Lasimonne’a, który z okrzykiem: „To ma cztery nogi!”, ganiał
Melisandrę z nieskrywaną fascynacją. Kotka syczała i prychała, po czym
uciekła do bezpiecznego zamku. Przewracając oczami, Elvire nadal
oglądała kwiaty, ostrożnie kosztując płatek piwonii. Pan z przerażeniem
odtrącił jej rękę.
– Nie – powiedział poważnie, kiwając palcem. – Absolutnie tego nie rób,
ma douce. Przyjedź do Cesarine, to upiekę ci coś słodkiego, dobrze?
Odwróciłem się i przez długą, słodko-gorzką chwilę patrzyłem na taniec
Coco i Beau. On powiedział coś, co ją rozśmieszyło – naprawdę
rozśmieszyło, jej śmiech obejmował całą twarz. Jego dźwięk sprawił, że
zakręciło mu się w głowie. Następnym razem podczas obrotu przyciągnął ją
bliżej, nie odrywał od niej wzroku. Spijał ten widok.
– W wieku trzech lat umiałem znacznie więcej niż żeglować – powiedział
władczym tonem. – Sir D’artagnan Delmore le Devere nauczył mnie
tańczyć, jak tylko postawiłem pierwsze kroki.
Niestety, wybrał zły moment na obrót, bo wpadł na Jean Luca i Celię.
Jean Luc z wdziękiem dopasował się do sytuacji, jedną ręką obracając
Celię, a drugą obejmując Coco w talii. Beau, który się poślizgnął podczas
zderzenia, wpadł na pieniek i prawie się wywrócił.
– Sir D’artagnan Delmore le Devere jest moim ojcem chrzestnym, Wasza
Wysokość – zakpił Jean Luc.
Coco wyła ze śmiechu.
Miałem nadzieję, że nigdy nie przestanie się śmiać.
Na środku wywijali Lou i Reid z zaróżowionymi policzkami
i błyszczącymi oczami. Kiedy nastąpiła mu na palce po raz trzeci, bo była
już podchmielona, wziął ją na ręce i dziko wirował wkoło, aż Lou piszczała
z radości i odchyliwszy do tyłu głowę, jeszcze go popędzała. Reid stawiał
pewnie kroki. I mocno ją trzymał.
A nawet do niej dołączył, gdy zaśpiewała Liddy Biuściastą. Chociaż
okropnie fałszowali, wszyscy oklaskiwali ich wysiłki, gdy skończyli, a Lou
zgięła się w dramatycznym ukłonie. Reid z czerwonymi policzkami
chichotał i próbował się odsunąć, stanąć poza światłami jupiterów, lecz Lou
przyciągnęła go z powrotem.
– Czyż nie był olśniewający? – wykrzyczała te słowa z dumą, śmiejąc się,
gdy jego rumieniec stał się jeszcze wyraźniejszy. Madame Labelle,
gwizdała trzymając się ramienia ojca Achille’a. – Niech wszyscy mu
powiedzą, jaki jest olśniewający. Powiedzcie mu, jaki jest imponujący.
Kręcąc głową, przyciągnął ją do siebie i zaprowadził do najbliższego
pieńka.
– Zawstydzasz mnie, żono.
– Ale się zaczerwieniłeś. – Śmiała się, obejmując go w talii. – Poczekaj
tylko do miesiąca miodowego, tych kilku niebiańskich dni, gdy będę cię
miała całego dla siebie.
– Uwierzę, jak zobaczę – uśmiechnął się ironicznie. – Twoje siostry nie
zostawią cię samej dłużej niż na godzinę.
– To dlatego wyjedziemy z Chateau.
– He? – Uniósł brew.
– Och – powiedziała rzeczowo. – Jest taka stara chatka na plaży. Należała
do mojej babci. Wysprzątałam ją dla nas. – Pogłaskała go po piersi, trochę
jak swoją kotkę. – Coco zajmie się zamkiem podczas mojej nieobecności.
Reid wzruszył ramionami, ale kącik jego ust wciąż drgał.
– Chyba masz rację. Jest lepszą dyplomatką.
– Wybacz. – Lou szturchnęła go łokciem pod żebra w udawanej złości
i podniosła głos, by pozostali mogli ją usłyszeć. – Mam im powiedzieć
o twoich długich stopach? A może o innych cudownych rzeczach, jakie
wyczyniasz językiem?
Reid zasłonił jej usta dłonią.
Śmiali się tak, że aż trzęsły im się ramiona. Wtem w gaju pojawiła się
mądra stara kobieta.
Nie poznałem jej, ale inni wiedzieli, kim jest; Lou i Reid wyprostowali
się, Coco i Beau znieruchomieli, nawet Celia zbliżyła się do Jean Luca.
Chociaż nikt nie był wystraszony, z pojawieniem się kobiety wszyscy
stężeli.
Co zaskakujące, Zenna się uśmiechnęła.
– Witajcie, moi drodzy! – Na nadgarstku kobiety wesoło zabrzęczały
bransoletki; nie zważała na niezbyt ciepłe przyjęcie. Jej szkarłatna suknia
falowała. – Cóż za wspaniały wieczór na wesele. Ale prawdę mówiąc,
mogliście wybrać jakieś lepsze miejsce.
– Madame Sauvage. – Reid nerwowo zerknął na Coco, Beau i Celię.
Kolejne słowa zabrzmiały jak pytanie. – Witaj.
– Jak znalazłaś to miejsce? – Lou zmrużyła oczy.
– Ach. – Madame Sauvage ujęła dłonie Lou i złożyła na nich pocałunek.
– Gratulacje, moja droga, z powodu zaślubin. Wydaje się, że przegapiłam
miły wieczór, a wy z kolei straciliście okazję na czarujące towarzystwo. –
Jej zamglone oczy zatrzymały się dłużej na czarownicy z mandoliną. –
Ufam, że tym razem użyliście właściwych nazwisk. Żadnych tam Larue?
Lou zmarszczyła brwi, ale nie zabrała rąk.
– Skąd o tym wiesz?
Madame Sauvage zignorowała pytanie i odwróciła się do Reida.
Uszczypnęła go w policzek.
– A ty, młody człowieku? Zasiałeś te nasiona, tak jak obiecałeś?
– Ja… – Zerknął na Lou, coraz bardziej panikował. – Przykro mi,
Madame Sauvage, ale… gdzieś je zapodziałem.
– To znaczy, że je zgubiłeś? – Kiedy Reid potaknął, rozczarowana
mlasnęła językiem. Podszedłem bliżej, uważnie przyjrzałem się jej twarzy.
Wydawała się… znajoma. Jakbym już gdzieś ją widział. A jej
rozczarowanie… niepewnie rozejrzałem się wokół, wydawało się udawane.
Zenna nadal się uśmiechała, a jej dobry humor udzielił się Seraphine,
Toulouse’owi i Thierry’emu. Madame Sauvage puściła do nich oko. – Cóż,
Monsieur le Blanc, to jak będzie? Dobiliśmy targu, jak pamiętasz.
Reid ponuro przytaknął.
– Znajdę perłę dla pani, madame. Obiecuję.
– Obiecałeś – przerwała Madame Sauvage i powoli odwodziła palce,
ukazując garść nasion na dłoni – że zasiejesz nasiona.
Wszyscy na nich patrzyliśmy.
– Jak ci się…? – zdziwił się Reid.
Jej ciemne oczy zalśniły. Wsypała mu nasiona do ręki.
– Istotnie, okolica niezbyt piękna. Jeśli je zasiejesz, jeśli będziesz o nie
dbał, odrosną. – Reid nadal się nie ruszał, tylko podejrzliwie przyglądał się
nasionom, więc Madame Sauvage trąciła go w pierś. – Na co czekasz? Zrób
to teraz! Nie robię się coraz młodsza.
– Nie mam szpadla…
Niecierpliwie wzdychając, Lou machnęła ręką i nasiona wzleciały w górę
wraz z podmuchem magii, rozsypując się po całym gaju. W następnej
sekundzie same wrosły w ziemię.
– Proszę. – Zarzuciła rękę na ramiona Reida. – Jesteśmy kwita? Czy
dotrzymaliśmy tej niedorzecznej umowy?
Madame Sauvage nie odpowiedziała, lecz w zamian z ziemi
wykiełkowały grusze.
Rosły w szybkim tempie, białe kwiecie zakwitło, po czym opadło
i pojawiły się twarde, zielone owoce. W sumie tuzin – jedno drzewo na
każde zasiane ziarno. Lou aż zabrakło powietrza, Reid nie mógł oderwać
wzroku, Beau odskoczył w tył, a Madame Labelle wyciągnęła rękę, żeby
dotknąć nisko wiszącego owocu. Kręcąc głową, odwróciła się, żeby
spojrzeć na staruszkę.
– Kim jesteś?
Madame Sauvage się ukłoniła i znacząco spojrzała na Lou.
– Przyjacielem.
Nie mówiąc nic więcej, tak nagle jak się wśród nas pojawiła, zniknęła,
pozostawiając po sobie osobliwy zapach… ziemi. Świeżej trawy, sosny
i gruszek. Zenna, Seraphine, Toulouse i Thierry poszli za nią, nadal się
uśmiechając.
Lou patrzyła, jak odchodzą z zaskoczoną miną, aż wreszcie parsknęła
śmiechem. Śmiała się, dopóki nie zabrakło jej tchu. Popatrzyła na Reida ze
łzami w turkusowych oczach.
– Ten wścibski sukinsyn…
Reszty jednak nie usłyszałem, ponieważ Madame Sauvage zatrzymała się
na skraju gaju, odwróciła się i przyciągnęła moje spojrzenie. Moje
spojrzenie. Uśmiechając się, skłoniła głowę, wskazując coś, co znajdowało
się za moimi plecami.
– Ansel.
Odwróciłem się, słysząc ten głos, czując tę obecność. Rozpoznałem go,
należał do mnie.
Na ścieżce u stóp góry stały dwie postacie. Jego włosy i szczęka były
moje. Jej oczy i skóra również.
– Jesteś gotów, kochanie? – Kobieta wyciągnęła do mnie oliwkową dłoń,
a jej uśmiech… był tak serdeczny, jak zawsze sobie wyobrażałem. Tak
ciepły jak ta letnia noc.
– Ten chłopiec rozpytuje o ciebie, Etienne – powiedział mężczyzna,
obejmując ją ramieniem.
Poczułem motyle w brzuchu na dźwięk tego imienia.
Moje stopy bezwiednie do nich podeszły, moje usta uniosły się
w uśmiechu. Nie mogłem sobie odmówić ostatniego spojrzenia na Lou,
Reida, Coco i Beau. Kręcili się wokół grusz, dotykając pni, głaszcząc liście.
Śmiejąc się z Terrance’em, Lianą i Manon.
Jeśli je zasiejesz, jeśli będziesz o nie dbał, odrosną.
Uśmiechnąłem się szerzej. Madame Sauvage zniknęła, zostawiając im
nowe życie.
Ująłem dłoń matki i też zniknąłem.
PODZIĘKOWANIA
Jestem wielce dłużna wielu ludziom za powstanie nie tylko tej książki, ale
również całej serii. Przechodząc do meritum, najważniejszymi z nich
jesteście wy. Czytelnicy. Dziękuję wydaje się zbyt banalnym wyrażeniem
mojej wdzięczności, lecz naprawdę, żadne słowa nie mogą opisać uczucia,
które mnie przepełnia, kiedy myślę o tym, jak życzliwi byliście, jak bardzo
entuzjastyczni. Pomimo że pandemia uderzyła miesiące po wydaniu
Gołębia i węża, każdy z Was zrobił więcej, niż się spodziewałam, by
wesprzeć te książki. Piękne zdjęcia, ilustracje, cosplaye, teksty piosenek,
rolki – mam ściśnięte gardło, gdy teraz o nich myślę. Ostatnie trzy lata
zmieniły moje życie, a czytelnicy pozostają główną tego przyczyną. Od
Lou i Reida, od Coco, Ansela, Beau – i ode mnie przyjmijcie wielkie
dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Jordan, mówiłam ci z milion razy, ale powtórzę jeszcze raz – nie
napisałabym tej książki bez ciebie. Kiedy pisarze proszą mnie
o wskazówki, często im mówię, żeby znaleźli to, co kochają, i bez poczucia
winy się tym zajęli. To ty pozwalasz mi stosować się do mojej własnej rady.
Ta książka – wszystkie moje książki – nie zawierałyby nawet ułamka
dowcipu, całowania, zabawy bez twojego wkładu. Czy jesteś moją muzą?
Prawdopodobnie. Kocham Cię jak stąd do Saturna.
RJ, Beau, James i Rose – słowa nigdy nie będą w stanie opisać głębi
mojej miłości do Was. Ostateczny termin mógłby być przykrym
obowiązkiem, ale nim nie był. Dziękuję za Waszą cierpliwość. Dziękuję za
Wasze zrozumienie. Dziękuję za Waszą miłość, szacunek i wsparcie, kiedy
razem goniliśmy za naszymi szalonymi marzeniami. Zane i Kelly oraz Jake,
Brooke, Justin, Chelsy i Lewie – nie można wybrać sobie rodziny, ale
nawet gdybym mogła, i tak bym Was wybrała. Dziękuję za to, że byliście
wspólnie moją podporą. Kocham Was bardziej, niż myślicie.
Jordan, Spencer, Meghan, Aaron, Adrianne, Chelsea, Courtney, Austin,
Jamie, Josh, Jake, Jillian, Aaron, Jon i Kendall – jesteście moimi
ulubionymi ludźmi na świecie, a wasze serdeczne wsparcie zarówno mnie,
jak i moich książek było dla mnie bardzo cenne. Nie zasługuję na żadne
z was. Katie, Carolyn, Isabel, Kristin, Adrienne, Adalyn i Rachel – jest coś
szczególnego w znajomych pisarzach, którzy zostają przyjaciółmi
w prawdziwym życiu, i jestem najbardziej zaszczycona, mogąc was nazwać
swoimi przyjaciółmi.
Sarah – czuję się niesamowicie wdzięczna, że mam tak ciepłą oraz
kontaktową agentkę po swojej stronie. Erico, redaktorko znakomita, nie
wiem, jak ci się odwdzięczyć za twoją niekończącą się cierpliwość
i niepodważalną wizję tej serii. (I obiecuję, że dochowam następnego
terminu! Obiecuję!) Stephanie Guerdan – tak cudownie się z tobą
pracowało. Alexandra Rakaczki oraz Jessica White – jestem tak wdzięczna
za wasze bystre oczy i ponownie obiecuję, że w mojej następnej książce nie
będzie Celii i Philippe’a! Allison Brown – dziękuję za cały czas oraz
energię, które poświęciłaś tej serii. Jessie Gang i Alison Donalty – te
okładki cały czas mnie szokują, dużą część sukcesu tej serii przypisuję
umiejętnościom waszym oraz Katt Phatt. Rachel Horowitz, Sheala Howley
i Cassidy Miller, jak również Sophie Kossakowski, Gillian Wise, Sam
Howard, Karen Radner oraz cały personel działu sprzedaży – dziękuję wam
za pracę za kulisami, by zapewnić tym książkom sukces. Mitch Thorpe,
Michael D’Angelo, Ebony LaDelle, Audrey Diestelkamp oraz cały personel
Epic Reads – wszyscy jesteście gwiazdami rocka. Naprawdę nie wiem, jak
mogę się wam odwdzięczyć za entuzjazm oraz wsparcie tej serii, jak
również za zasoby i możliwości, które przede mną otworzyliście.
SPIS TREŚCI
Mapa
CZĘŚĆ PIERWSZA
GNIAZDO MYSZY
L’ENCHANTERESSE
MOJA CIEMNOŚĆ
PŁOMIEŃ COCO
LA PETITE LARME
PODSTĘPNA OBECNOŚĆ
ZABAWA W PYTANIA
NAZYWAM SIĘ LEGION
LATARNIA MORSKA
LE CAUCHEMAR
NIE MA RÓŻY BEZ KOLCÓW
CZĘŚĆ DRUGA
ŚMIERĆ NAD WODĄ
MORDERCZE WRONY
SMOCZYCA I JEJ SŁUŻĄCA
LITANIA
KOLEJNY GRÓB
PROSTA PRZYSŁUGA
LE COEUR BRISÉ
PRAWDA WODY
MATHIEU
JAK SIĘ TONIE
JAK SIĘ PŁYWA
OSTATNIA ZWROTKA
KOLEJNY WZÓR
CZĘŚĆ TRZECIA
NADCHODZI ZWĄTPIENIE
ANGELICA
PRZEMILCZENIE
GNIAZDO SROKI
ZIELONA WSTĄŻKA
WYROCZNIA I JEŻOWIEC
NAJPIĘKNIEJSZY ODCIEŃ BŁĘKITU
PATYKI I KAMIENIE
ZAKŁAD
DZIURY W GOBELINIE
ZIMOWA KRAINA
RZECZY GROŹNE I PIĘKNE
NIE ZADAWAJ PYTAŃ
PRAWDA CZY WYZWANIE
KAC
RYSA
ŚWIĘCI MĘŻCZYŹNI
CZĘŚĆ CZWARTA
JAK WYGLĄDA SZCZĘŚCIE
ZABIERZ MNIE DO KOŚCIOŁA
BRZUCH BESTII
CAŁA NASZA SIÓDEMKA
NASZA HISTORIA
KONFESJONAŁ
POJEDYNCZA ISKRA
DESZCZ ŚWIATŁA
OSTATECZNA BITWA
KIEDY BÓG WKRACZA DO AKCJI
OTCHŁAŃ
JAK ZACZĘŁYŚMY
ZAKOŃCZENIE DAJE NADZIEJĘ
CUKIERNIA PANA
EPILOG
PODZIĘKOWANIA
Polecamy również