You are on page 1of 539

Tytuł oryginału: Gods & Monsters

Copyright © 2021 by Shelby Mahurin


Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Copyright © for the Polish translation
by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Map art copyright © by Leo Hartas

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara


Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa


Korekta: Anna Zientek, Damian Pawłowski, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt ilustracji okładkowej: © Katt Phatt, 2021
Projekt okładki: Jessie Gang
Adaptacja okładki, stron tytułowych i mapy: Magdalena Zawadzka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-67054-63-8

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem
wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe
i niezamierzone.

WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
redakcja@weneedya.pl
marketing@weneedya.pl
www.weneedya.pl
Dla Jordan, która jest bardziej siostrą niż przyjaciółką
CZĘŚĆ PIERWSZA

Quand le chat n’est pas là, les souris dansent.


Gdy kota nie ma, myszy harcują.
– francuskie przysłowie
GNIAZDO MYSZY

Nicholina

Liść laurowy, świetlik, kapka belladonny,


Oko sowy, kieł żmijowy,
Szczypta flory, krzyna fauny,
Na cnotliwość i na zmysłów narowy.

Krew wroga i krew kamrata,


Dusza czarna jak nocny gaj,
Bo w ciemności duch ulata
Ku drugiemu na świata skraj.

Zaklęcie brzmi znajomo, o tak, bardzo znajomo. Jest naszym ulubionym.


Często pozwala nam je czytać. Księga czarów. Kartka. Zaklęcie. Nasze
palce suną po zapełnionych liniach, po każdej wyblakłej literze, mrowią od
obietnic. Obiecują, że nigdy nie będziemy same, a my im wierzymy.
Wierzymy jej. Ponieważ nie jesteśmy same – nigdy nie jesteśmy same –
a myszy mieszkają w gniazdach z tuzinami innych myszy, całymi stadami.
Kłębią się i razem odchowują potomstwo, swoje dzieci, znajdują ciepłe,
suche zakamarki z dostępem do jedzenia i magii. Znajdują szczeliny z dala
od chorób, od śmierci.
Nasze palce zaciskają się na pergaminie, żłobią w nim świeże rowki.
Śmierć. Śmierć, śmierć, śmierć, nasza przyjaciółka i nasz wróg, przyjdzie
po każdego z nas, to pewne niczym oddech.
Ale nie po mnie.
Martwi nie powinni pamiętać. Strzeż się nocy, którą śnią.
Teraz przedzieramy papier, ze złością drzemy go na kawałki. Jak popiół
opada na śnieg. Jak pamięć.
Myszy kłębią się razem, w ten sposób są bezpieczne i jest im ciepło, ale
kiedy jedno z małych w miocie zachoruje, myszy je zjadają. O tak. Pożerają
je, staje się pożywieniem dla matki i dla gniazda. Ostatni z urodzonych jest
zawsze chory. Zawsze mały. Należy pożreć chorą, małą mysz, powinna stać
się naszą strawą.
Powinna nas pożywić.
Powinniśmy żerować na jej przyjaciołach, jej przyjaciołach – z mojego
gardła wyrywa się warczenie, gdy wymawiam to słowo, tę pustą obietnicę –
powinniśmy ich tuczyć, aż staną się tłuści żalem i poczuciem winy,
frustracją i strachem. Dokąd my pójdziemy, podążą za nami. A potem ich
także powinniśmy pożreć. A gdy doprowadzimy chorą małą mysz do jej
matki w Chateau le Blanc – kiedy jej ciało uschnie, gdy wypłynie z niej
krew – jej dusza zostanie z nami na zawsze.
Będzie nas żywić.
Nigdy nie będziemy sami.
L’ENCHANTERESSE

Reid

Nad cmentarzem unosiła się mgła. Kamienie nagrobne – stare, kruszące się,
żywioły już dawno pozbawiły je inskrypcji – przekłuwały niebo w miejscu,
gdzie się zatrzymaliśmy, na skraju urwiska. Nawet morze pod nami ucichło.
W tym dziwnym świetle, tuż przed świtem, w końcu zrozumiałem
znaczenie wyrażenia grobowa cisza.
Coco przetarła zmęczone oczy, po czym wskazała wyłaniający się z mgły
kościół. Niewielki. Drewniany. Z częściowo zapadniętym dachem.
W oknach nie tliło się żadne światło.
– Chyba jest opuszczony.
– A jeśli nie? – prychnął Beau, kręcąc głową, ale przestał, bo pokonało go
ziewanie. Zaczął z innej strony. – To kościół, a nasze podobizny wiszą
w całej Belterze. Rozpozna nas nawet wiejski ksiądz.
– Dobrze. – W jej głosie było mniej jadu, niżby chciała. – Śpij z psem na
dworze.
Odwróciliśmy się jednocześnie, żeby spojrzeć na upiornego białego psa,
który wlókł się za nami. Ukazał się tuż za Cesarine, tuż przed tym, jak
doszliśmy do wniosku, że będziemy podążać wzdłuż wybrzeża, a nie po
drodze. Dość się napatrzyliśmy na La Fôret des Yeux, wystarczy nam do
końca życia. Przez wiele dni szedł za nami, nigdy nie zbliżał się na tyle, by
dać się dotknąć. Ostrożne, zdezorientowane matagoty zniknęły niedługo po
jego przybyciu. Dotąd nie wróciły. Być może pies sam był niespokojnym
duchem – nowym rodzajem matagota. Być może był tylko złym omenem.
Być może właśnie dlatego Lou nie nadała mu jeszcze imienia.
Stworzenie patrzyło na nas, jego wzrok wodził po mojej twarzy. Mocniej
ścisnąłem dłoń Lou.
– Wędrowaliśmy całą noc. Nikt nie będzie nas szukał w kościele. To
równie dobre miejsce na kryjówkę jak każde inne. Jeśli nie jest opuszczony
– zwróciłem się do Beau, który już chciał mi przerwać – wyjdziemy, zanim
ktoś nas zobaczy. Zgoda?
Lou posłała Beau złośliwy uśmiech. Uśmiechała się tak szeroko, że
mogłem niemal policzyć jej zęby.
– Boisz się?
Posłał jej niepewne spojrzenie.
– Po tunelach ty też powinnaś.
Jej uśmiech zniknął, a Coco wyraźnie zesztywniała i odwróciła wzrok.
Sam też poczułem, że się spinam. Lou nie powiedziała nic więcej, puściła
moją dłoń i ruszyła w stronę drzwi. Nacisnęła klamkę.
– Otwarte.
Bez słowa Coco i ja poszliśmy za nią i przekroczyliśmy próg. Po chwili
w przedsionku stanął także Beau i zaczął się rozglądać po ciemnym
pomieszczeniu z nieskrywaną podejrzliwością. Kandelabry pokrywała
gruba warstwa kurzu. Na drewnianej podłodze pomiędzy suchymi liśćmi
widniały plamy ze stwardniałego wosku. Zrobił się przeciąg i dotarł do nas
podmuch powietrza z głębi świątyni. Miał zapach wody morskiej.
I rozkładu.
– To miejsce jest nawiedzone jak cholera – wyszeptał Beau.
– Wyrażaj się. – Posłałem mu gniewne spojrzenie i wszedłem do
świątyni. Aż mnie ścisnęło w sercu na widok poniszczonych ławek
i zebranych w kącie pojedynczych gnijących stron ze śpiewników. – To
kiedyś było święte miejsce.
– Nie jest nawiedzone. – W ciszy głos Lou odbił się echem. Stanęła za
mną i patrzyła na witrażowe okno. Patrzyła na nią gładka twarz Świętej
Magdaleny. Kościół czcił najmłodszą świętą w Belterze, Magdalenę, za
podarowanie człowiekowi błogosławionego pierścienia. Dzięki niemu jego
żona znowu się w nim zakochała i pozostała przy nim nawet, gdy wyruszył
w niebezpieczną podróż morską. Wskoczyła za nim w fale i utonęła. Jednak
łzy Magdaleny przywróciły ją do życia. – Duchy nie mieszkają na
poświęconej ziemi.
Beau uniósł brwi.
– Skąd o tym wiesz?
– Jak to możliwe, że ty nie wiesz? – odparowała Lou.
– Powinniśmy odpocząć. – Objąłem Lou za ramiona i poprowadziłem ją
do najbliższej ławki. Wyglądała bladziej niż zwykle, pod oczami miała
cienie, po wielu dniach podróży jej włosy żyły własnym życiem. Więcej niż
raz, kiedy myślała, że nie patrzę, widziałem, że jej ciałem wstrząsają
konwulsje, jakby walczyła z mdłościami. Nie byłem zaskoczony. Wiele
przeszła. Wszyscy przeszliśmy. – Niedługo zbudzą się mieszkańcy wioski.
Sprawdzą, co to za hałasy.
Coco zasiadła w ławce, zamknęła oczy i naciągnęła na głowę kaptur
swojego płaszcza. Odgrodziła się od nas.
– Ktoś powinien trzymać straż.
Chociaż już otworzyłem usta, żeby zgłosić się na ochotnika, Lou była
szybsza.
– Ja będę czuwać.
– Nie. – Pokręciłem głową, nie byłem w stanie sobie przypomnieć, kiedy
Lou ostatnio spała. Czułem, że jej skóra jest zimna i lepka. Jeśli walczyła
z mdłościami, musiała odpocząć. – Ty pośpij. Ja popilnuję.
Położyła dłoń na moim policzku, a z głębi jej gardła wydobył się niski
pomruk. Jej kciuk powoli musnął moje usta i na moment się na nich
zatrzymał. Jej oczy również.
– Wolałabym pilnować ciebie. Co zobaczę w twoich snach, Chass? Co
usłyszę w twoim…
– Sprawdzę, czy w komórce jest jakieś jedzenie – wymamrotał Beau
i przeszedł obok nas. Przez ramię posłał Lou zniesmaczone spojrzenie.
Zaburczało mi w brzuchu, gdy odprowadzałem go wzrokiem.
Przełknąłem ślinę, próbując zignorować głód. Nagły, niepożądany ucisk
w piersi. Łagodnie strąciłem jej rękę z mojego policzka i zdjąłem płaszcz.
Podałem go jej.
– Idź spać, Lou. Obudzę was o wschodzie słońca i będziemy mogli… –
przerwałem, gdy słowa zapiekły mnie w gardle – będziemy mogli
wyruszyć.
Do Chateau.
Do Morgane.
Na pewną śmierć.
Nie wypowiedziałem na głos swoich obaw.
Lou postawiła sprawę jasno, że uda się do Chateau le Blanc niezależnie
od tego, czy będziemy jej towarzyszyć. Mimo mojego sprzeciwu, mimo że
przypominaliśmy jej, w jakim celu szukaliśmy sprzymierzeńców, dlaczego
ich potrzebowaliśmy, Lou utrzymywała, że sama poradzi sobie z Morgane.
Słyszałeś Clauda. Upierała się, że tym razem się nie zawaha. Już więcej
mnie nie dotknie. Upierała się, że spali swój dom rodzinny do gołej ziemi,
a wraz z nim swoich krewnych. Zbudujemy nowy.
Co nowe? – zapytałem z rezerwą.
Wszystko nowe.
Nigdy nie widziałem, żeby tak zażarcie dążyła do konkretnego celu.
Wręcz obsesyjnie. Przez większość czasu jej oczy lśniły dziko – wyrażały
pierwotny głód – innym razem w jej spojrzeniu w ogóle nie było światła. Te
dni były o wiele gorsze. Patrzyła na świat otępiałym wzrokiem, nie
zauważała ani mnie, ani moich nieśmiałych prób ukojenia jej smutku.
Tylko jeden człowiek potrafił to zrobić.
A jego nie było.
Pociągnęła mnie, bym usiadł obok niej, i zaczęła bezwiednie gładzić
mnie po szyi. Po plecach przeszedł mi dreszcz od dotyku jej chłodnych rąk
i ogarnęło mnie nagłe pragnienie odsunięcia się od niej. Nie poddałem się
mu. W pomieszczeniu zapadła cisza, gęsta i ciężka, którą przerywał tylko
mój burczący brzuch. Głód towarzyszył nam teraz bez przerwy. Nie
pamiętałem, kiedy ostatnio najadłem się do syta. Gdy podróżowałem
z Troupe de Fortune? W Pustce? W Wieży? Oddech siedzącej naprzeciw
Coco stopniowo się wyrównywał. Skupiłem się na dźwięku, na belkach
sufitu, żeby nie myśleć o lodowatej skórze Lou i bólu rozsadzającym mi
pierś.
Chwilę później z przykuchennej komórki dobiegł krzyk i otworzyły się
drzwi do świątyni. Pojawił się Beau, śmignął obok kazalnicy.
– Zdezorientowany! – Wściekle gestykulował w stronę wyjścia, gdy
poderwałem się na nogi. – Czas ruszać! Już pora, już pora, chodźmy…
– Stój! – Do świątyni wpadł sędziwy mężczyzna w szatach księdza
z drewnianą łyżką w ręce. Kapał z niej żółtawy sos. Jakby Beau przerwał
mu poranny posiłek. Moje podejrzenia potwierdzały kawałki warzyw na
jego brodzie: siwej, potarganej, zasłaniającej większość jego twarzy. –
Wracaj, powiedziałem…
Zatrzymał się w pół kroku, gdy zobaczył resztę z nas. Instynktownie się
odwróciłem, żeby ukryć twarz w cieniu. Lou zarzuciła kaptur na swoje
białe włosy, a Coco wstała, szykując się do biegu. Ale było za późno. Jego
ciemne oczy rozbłysły, gdy nastąpiło rozpoznanie.
– Reid Diggory. – Omiótł mnie wzrokiem z góry na dół, po czym spojrzał
ponad mną. – Louise le Blanc. – Beau nie mógł się powstrzymać,
odchrząknął w przedsionku, na krótko skupiając na sobie uwagę księdza,
który prychnął i pokręcił głową. – Tak, wiem, kim jesteś, chłopcze. I ciebie
też znam – dodał, zwracając się do Coco, która nadal kryła twarz pod
kapturem. Jean Luc dotrzymał słowa i kazał rozwiesić plakaty z jej
podobizną obok tych, na których byliśmy my. Ksiądz zmrużył oczy na
widok wyjętego przez nią noża. – Odłóż to, zanim zrobisz sobie krzywdę.
– Przepraszamy za najście. – Uniosłem ręce w przepraszającym geście
i posłałem Coco ostrzegawcze spojrzenie. Powoli przesunąłem się w stronę
wyjścia. Za moimi plecami Lou zrobiła to samo. – Nie chcieliśmy
przeszkadzać.
Ksiądz prychnął, ale opuścił łyżkę.
– Włamaliście się do mojego domu.
– To kościół. – Apatia przytłumiła głos Coco, jej dłoń opadła, jakby nagle
nie mogła udźwignąć ciężaru sztyletu. – A nie prywatna rezydencja. Drzwi
były otwarte.
– Być może po to, żeby nas zwabić – zasugerowała Lou
z niespodziewanym spokojem. Przekrzywiła głowę i patrzyła na księdza,
nie kryjąc fascynacji. – Jak w pajęczą sieć.
Ksiądz uniósł brwi w reakcji na nagłą zmianę w toku rozmowy. Ja też się
zdziwiłem.
– Co? – Głos Beau odzwierciedlał naszą dezorientację.
– W najciemniejszej części lasu – wyjaśniła, unosząc jedną brew –
mieszka pajęczyca, która poluje na inne pająki. Nazywamy ją
L’Enchanteresse. Lub L’Enchantress. Nieprawdaż, Coco? – Coco nie
odpowiedziała, ale niezrażona Lou mówiła dalej. – L’Enchanteresse
zakrada się w sieci swoich wrogów i zrywa ich jedwabne nici, żeby
pomyśleli, że coś upolowali. Kiedy pająki przybywają, żeby się posilić,
atakuje i powoli zatruwa je swoim wyjątkowym jadem. Rozkoszuje się tym
przez wiele dni. Jest jednym z niewielu stworzeń w świecie zwierząt, które
lubią zadawać ból.
Wszyscy na nią patrzyliśmy. Nawet Coco.
– Brzmi niepokojąco – odezwał się Beau.
– Jest sprytne.
– Nie. – Skrzywił się z obrzydzeniem. – To kanibalizm.
– Szukaliśmy schronienia – przerwałem, nieco zbyt głośno. Zbyt
desperacko. Ksiądz, który zbity z tropu przyglądał się ich przepychankom
słownym, spojrzał teraz na mnie. – Nie wiedzieliśmy, że w kościele ktoś
jest. Już wychodzimy.
Oceniał nas bez słowa, jego usta lekko się wygięły. W odpowiedzi na to
zawirowało przede mną złoto. Szukało. Sprawdzało. Ochraniało.
Zignorowałem niewypowiedziane przez nie pytanie. Nie będę teraz
potrzebował magii. Ksiądz był uzbrojony tylko w łyżkę. Nawet gdyby
wyjął miecz, bruzdy na jego twarzy świadczyły o tym, że jest dość stary.
Był pomarszczony. Mimo wysokiej postury z wiekiem utracił swoją
muskulaturę, więc był teraz chudym staruszkiem. Nie mógłby nas dogonić.
Przygotowując się do ucieczki, ująłem dłoń Lou i posłałem spojrzenie Coco
i Beau. Na znak zrozumienia oboje potaknęli.
Z grymasem niezadowolenia ksiądz uniósł łyżkę, jakby chciał nas
powstrzymać, ale w tej chwili kolejna fala głodu ścisnęła mój żołądek.
Burczenie rozbrzmiało niczym trzęsienie ziemi. Nie dało się go nie
usłyszeć. W ciszy, która nastąpiła, ksiądz oderwał ode mnie wzrok
i przeniósł go na Świętą Magdalenę. Po upływie kilku sekund wymamrotał
niechętnie.
– Kiedy ostatnio jedliście?
Nie odpowiedziałem. Wstyd palił mi policzki.
– Już wychodzimy – powtórzyłem.
Spojrzał mi w oczy.
– Nie o to pytałem.
– Minęło… kilka dni.
– Ile konkretnie?
– Cztery – odpowiedział za mnie Beau.
Kolejny raz ciszę przerwało burczenie mojego brzucha. Ksiądz pokręcił
głową.
– A… kiedy ostatnio spaliście? – zapytał z miną świadczącą o tym, że
wolałby raczej połknąć łyżkę.
I tym razem Beau nie mógł się powstrzymać.
– Dwie noce temu zdrzemnęliśmy się chwilę w łodziach rybackich, ale
jeden z właścicieli przyłapał nas jeszcze przed wschodem słońca. Głupek
próbował zarzucić na nas sieć.
Wzrok księdza powędrował w stronę drzwi wejściowych.
– Mógł was śledzić?
– Mówiłem, że to głupek. To Reid w końcu omotał go siecią.
Ksiądz ponownie na mnie popatrzył.
– Nie zrobiłeś mu krzywdy. – To nie było pytanie. Nie odpowiedziałem.
Zamiast tego mocniej ścisnąłem dłoń Lou i przygotowałem się do ucieczki.
Ten człowiek, ten święty człowiek, niedługo podniesie alarm. Musieliśmy
oddalić się o wiele mil, zanim pojawi się tutaj Jean Luc.
Lou raczej nie podzielała moich obaw.
– Jak się nazywasz, ojcze? – zapytała zaciekawiona.
– Achille. – Powróciło gniewne spojrzenie. – Achille Altier.
Jego nazwisko brzmiało znajomo, ale nie umiałem skojarzyć, skąd je
znam. Być może kiedyś zapuścił się do katedry Saint-Cécile d’Cesarine.
Być może poznałem go, gdy byłem chasseurem. Przyglądałem mu się
podejrzliwie.
– Dlaczego nie wezwałeś łowców, ojcze Achille’u?
Nie wyglądał na zadowolonego. W jego postawie widoczne było
napięcie. Spojrzał na łyżkę.
– Powinniście zjeść – powiedział szorstko. – Z tyłu mam gulasz. Starczy
dla wszystkich.
Beau się nie wahał.
– Jaki gulasz? – Kiedy zerknąłem na niego przez ramię, wzruszył
ramionami. – Mógł obudzić całe miasto w chwili, gdy nas rozpoznał…
– Nadal może – przypomniałem mu ostrym tonem.
– …a mój żołądek zaraz strawi sam siebie – dokończył. – Twój też, jak
sądzę po odgłosach, które wydaje. Musimy coś zjeść. – Pociągnął nosem
i zwrócił się do ojca Achille’a. – Czy w twoim gulaszu są ziemniaki? Nie
przepadam za nimi. Nie lubię ich konsystencji.
Ksiądz zmrużył oczy, a następnie machnął łyżką w stronę kuchni.
– Zejdź mi z oczu, chłopcze, zanim zmienię zdanie.
Pokonany Beau spuścił głowę, po czym przeszedł obok nas. Lou, Coco
i ja nie ruszyliśmy się z miejsca. Wymieniliśmy między sobą zaniepokojone
spojrzenia. Po dłuższej chwili Achille westchnął.
– Możecie też się przespać. Ale tylko jeden dzień – dodał zirytowany –
pod warunkiem że nie będziecie mi przeszkadzać.
– Jest niedziela rano. – Coco w końcu opuściła kaptur. Miała popękane
usta i wymizerowaną twarz. – Wkrótce mieszkańcy wioski przyjdą na
mszę, prawda?
– Od lat nie odprawiam mszy – żachnął się.
Ksiądz samotnik. Oczywiście. To wyjaśniało żałosny stan świątyni.
Kiedyś pogardzałbym tym człowiekiem za porażkę, jaką poniósł jako
przywódca religijny. Za porażkę w byciu człowiekiem. Skarciłbym go za to,
że porzucił swoje powołanie. Że porzucił Boga.
Jakże się wszystko zmieniło.
Beau pojawił się z glinianą miską i swobodnie oparł się o framugę.
Wokół jego twarzy wiły się obłoczki pary unoszące się znad gulaszu.
Uśmiechnął się ironicznie, gdy znowu zaburczało mi w brzuchu.
– Dlaczego chcesz nam pomóc, ojcze? – zapytałem przez zaciśnięte zęby.
Ksiądz powoli obrzucił moją bladą twarz niechętnym spojrzeniem,
popatrzył na okropną bliznę Lou, na otumanione oblicze Coco. Na sine
worki pod naszymi oczami oraz zapadnięte policzki. Następnie odwrócił
wzrok i wbił spojrzenie w puste miejsce nad moim ramieniem.
– Czy to ma jakieś znaczenie? Potrzebujecie strawy. Mam jedzenie.
Potrzebujecie kąta do spania. Mam puste ławki.
– Większość ludzi Kościoła by nas nie przyjęła.
– Większość ludzi Kościoła nie przyjęłaby swoich własnych matek,
gdyby były grzesznicami.
– Fakt. I jeszcze by je spalili, gdyby były wiedźmami.
Sardonicznie uniósł brew.
– Właśnie tego chcesz, chłopcze? Stosu? Chciałbyś, żebym wymierzał
boską karę?
– Według mnie – przerwał Beau i oderwał się od drzwi – on tylko zwraca
uwagę na to, że należysz do kościoła, a może to ty jesteś grzesznikiem w tej
historii? Czyżbyś był niemile widziany pośród podobnych sobie, ojcze
Achille’u? – Zerknął wymownie na zniszczone wnętrze. – Nie chciałbym
wyciągać pochopnych wniosków, lecz w przeciwnym wypadku nasi
umiłowani patriarchowie na pewno przysłaliby kogoś do naprawy tej
rudery.
Oczy Achille’a pociemniały.
– Nie takim tonem.
Wtrąciłem się, zanim Beau pogorszył sytuację, i szeroko rozłożyłem ręce.
Z niedowierzaniem. Z frustracją. Ze… wszystkim. W moim gardle
narastało napięcie związane z nieoczekiwaną dobrocią tego człowieka. To
nie miało sensu. Nie mogło być prawdziwe. Było to równie niepokojące jak
historia opowiedziana przez Lou; pająk kanibal wabiący nas do sieci
wydawał się bardziej prawdopodobny niż ksiądz oferujący nam
schronienie. – Wiesz, kim jesteśmy. Wiesz, co zrobiliśmy. Wiesz, co się
stanie, jeśli zostaniesz nakryty na tym, że udzielasz nam schronienia.
Przyglądał mi się przez długą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Wobec tego nie dajmy się nakryć. – Chrząkając głośno, ruszył w stronę
drzwi do kuchni. Zatrzymał się jednak na progu i spojrzał na miskę
trzymaną przez Beau. W jednej sekundzie odebrał mu naczynie i nie
zwracając uwagi na protesty Beau, podał je mnie. – Jesteście tylko
dzieciakami – wymamrotał, nie patrząc mi w oczy. Kiedy zacisnąłem palce
na misce, mój żołądek boleśnie się kurczył, puścił ją. Wygładził swoje
szaty. Pomasował się po karku. Skinął głową. – Lepiej zjeść, póki ciepłe.
A potem się odwrócił i wyszedł z pomieszczenia.
MOJA CIEMNOŚĆ

Lou

Ciemność.
Wszystko spowija. Okrywa mnie, ogranicza moją swobodę ruchów,
uciska moją pierś, gardło, język, aż staje się mną. Uwięziona we własnym
oku, tonąca we własnych głębiach, zapadam się w siebie, aż całkiem
przestaję istnieć. Jestem ciemnością. Tą moją ciemnością.
To boli.
Nie powinnam czuć bólu. Nic nie powinnam czuć. Jestem
nieuformowana i nieukończona, jestem paprochem w dziele stworzenia.
Nie mam kształtu. Nie mam życia, płuca ani kończyny pod swoją kontrolą.
Nie widzę, nie oddycham, a mimo to ta ciemność mnie oślepia. Dusi mnie,
dławi, wzmaga się z każdą mijającą sekundą, aż rozdziera mnie na pół. Ale
nie mogę krzyczeć. Nie mogę myśleć. Mogę tylko słyszeć – nie, czuć – głos
dochodzący z cienia. Piękny i okropny głos. Wije się wokół mnie, przeze
mnie, i słodko szepcze, obiecując zapomnienie. Obiecując odpoczynek.
Poddaj się, mruczy, i zapomnij. Pozbądź się bólu.
Przez chwilę lub tysiąc chwil waham się i zastanawiam.
Poddanie się i zapomnienie kuszą bardziej niż stawianie oporu
i pamiętanie. Jestem słaba i nie lubię bólu. Głos jest tak piękny, tak kuszący,
tak silny, że niemal pozwalam mu się omotać. A jednak… nie mogę. Jeśli
odpuszczę, stracę coś ważnego. Kogoś ważnego. Nie pamiętam kogo.
Nie pamiętam, kim jestem.
Jesteś tą ciemnością. Cienie napierają na mnie, coraz bardziej się kurczę.
Ziarenko piasku pod nieskończonymi czarnymi falami. Ta ciemność jest
twoja.
Nadal się trzymam.
PŁOMIEŃ COCO

Reid

Coco oparła się o kamień nagrobny obok mnie. Nad nami górował
zerodowany posąg przedstawiający Świętą Magdalenę, jej twarz z brązu
kryła się w szarym mroku. Coco nie spała, chociaż miała zamknięte oczy.
Nic nie mówiła. Pocierała tylko bliznę na dłoni kciukiem drugiej ręki, aż
zaogniła się jej skóra. Wątpliwe, żeby to zauważyła. Wątpliwe, żeby
zauważyła cokolwiek.
Poszła za mną na cmentarz po tym, jak Lou przeszukała kuchnię,
próbując znaleźć czerwone mięso, gdyż nie zadowoliło jej to, co ojciec
Achille przygotował na kolację. W tym, jak Lou rzuciła się na wołowinę,
nie było jednoznacznie nic złego, chociaż mięso jeszcze dobrze się nie
ugotowało. Głodowaliśmy od wielu dni. Śniadanie złożone z gulaszu
i lunch, na który zjedliśmy czerstwy chleb z serem, nie zaspokoiły naszego
głodu. A mimo to…
Mój żołądek ścisnął się bez wyraźnego powodu.
– Jest w ciąży? – zapytała Coco po długiej chwili. Otworzyła oczy
i odwróciła głowę w moją stronę. Jej głos nie wyrażał żadnych emocji. –
Powiedz, że byliście ostrożni. Powiedz, że nie mamy kolejnego problemu.
– Krwawiła dwa tygodnie temu, a potem już nie mieliśmy okazji… –
Odchrząknąłem.
Coco potaknęła i ponownie wystawiła twarz w stronę nieba, zamykając
oczy i ciężko wzdychając.
– Dobrze.
Patrzyłem na nią. Chociaż nie płakała od czasu La Mascarade des Crânes,
cały czas miała opuchnięte powieki. Na policzkach wciąż było widać
resztki czarnej kredki. Ślady po łzach.
– Czy… – Słowa uwięzły mi w gardle. Zakaszlałem i spróbowałem
ponownie. – Widziałem wannę w środku, gdybyś chciała się wykąpać.
W odpowiedzi zacisnęła palce na swoim kciuku, jakby nadal czuła na
rękach krew Ansela. Wyszorowała je do czerwoności tej samej nocy
w Doleur. Spaliła ubrania w Lewiatanie, gospodzie, w której tak wiele
rzeczy poszło nie po naszej myśli.
– Jestem zbyt zmęczona – wymamrotała w końcu.
Znajomy ból ścisnął moje gardło. Zbyt znajomy.
– Jeśli chcesz o tym porozmawiać…
Nie otworzyła oczu.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi.
– Ależ jesteśmy.
Nie odpowiedziała, więc się odwróciłem, próbując zapanować nad
mimiką. Dobrze. Nie chce tej rozmowy. Mnie do niej też nieśpieszno.
Założyłem ręce na piersi, chroniąc się przed chłodem i przygotowując na
długą noc wypełnioną ciszą, gdy pod moimi powiekami ukazał się Ansel
z zaciętą miną. Wyrażającą niezachwiane przekonanie. Lou jest moją
przyjaciółką, powiedział mi kiedyś. Zanim ja się zdecydowałem, zamierzał
pójść za nią do Chateau le Blanc. Był powiernikiem jej tajemnic. Brał na
siebie jej troski.
Przeszyło mnie poczucie winy. Ostre i dojmujące.
Czy jej się podobało, czy nie, Coco i ja byliśmy przyjaciółmi.
Głupio mi było, ale zmusiłem się do mówienia.
– Twierdzę jedynie, że po śmierci Arcybiskupa pomogła mi rozmowa.
O tym zdarzeniu. O nim. Więc… – Sztywno wzruszyłem ramionami,
czułem, że pali mnie skóra na karku. Płoną oczy. – Jeśli potrzebujesz…
porozmawiać o tym… możesz porozmawiać ze mną.
Teraz otworzyła oczy.
– Arcybiskup był chorym pojebem, Reid. Porównywanie go do Ansela
jest podłością.
– No cóż. – Spojrzałem na nią wymownie. – Nic nie poradzisz na to,
kogo kochasz.
Szybko spuściła wzrok. Zawstydziłem się, gdy zadrżały jej usta.
– Wiem o tym.
– Czyżby?
– Oczywiście, że tak. – W tonie jej głosu dało się wyczuć cień dawnej
zgryźliwości. Ogień rozjarzył jej lico. – Wiem, że to nie moja wina. Ansel
mnie kochał, a… a to, że ja nie kochałam go w ten sam sposób co on mnie,
nie oznacza, że kochałam go mniej. Z pewnością kochałam go bardziej niż
ciebie. – Pomimo zaciekłości tej przemowy na końcu jej głos się załamał. –
Możesz więc wziąć sobie swoje rady, swoją protekcjonalność i współczucie
i wsadzić je sobie w dupę. – Zachowywałem kamienną twarz, starałem się
nie unosić. Potrafiła wychłostać słowem. Mogłem to znieść. Wstała
i machając mi palcem przed nosem, mówiła dalej. – Nie będę tu siedziała
i pozwalała ci na ocenianie mnie za… za… – Jej pierś się unosiła, gdy
oddychała ze wzburzeniem, po policzku płynęła jej łza. Kiedy spadła
pomiędzy nas i zaskwierczała na śniegu, jej ciało sflaczało. – Za coś, czemu
nie mogłam zaradzić – zakończyła tak cicho, że ledwie ją usłyszałem.
Powoli i niezgrabnie wstałem i stanąłem obok niej.
– Nie osądzam cię, Coco. I nie lituję się nad tobą. – Prychnęła, na co
pokręciłem głową. – Naprawdę. Ansel był też moim przyjacielem. Nie
umarł z twojej winy.
– Nie tylko Ansel zginął tamtej nocy.
Oboje spojrzeliśmy na cienką strużkę dymu unoszącą się znad jej łzy.
Potem spojrzeliśmy w niebo.
Dym zasłonił zachodzące słońce, wiszące nad nami złowrogo. Ciężko.
Wydawałoby się, że to niemożliwe. Podróżowaliśmy od wielu dni. Niebo
tutaj, wiele mil od Cesarine, gdzie dym cały czas wydobywał się z wejść do
tunelu, z katedry, katakumb, zamku, cmentarzy, szynków i uliczek,
powinno być czyste. Ale płomień gorzejący pod stolicą nie był normalnym
ogniem. Był czarnym ogniem, nienaturalnym i niekończącym się, jakby
narodził się w samym piekle.
To był ogień Coco.
Ogień i dym miały objąć całe królestwo.
Płonął goręcej niż zwykły ogień, siał spustoszenie zarówno w tunelach,
jak i pośród biednych dusz w nich uwięzionych. Co gorsza, według rybaka,
który nas zaczepił – rybaka, którego brat był nowicjuszem u chasseurów,
nikt nie mógł ugasić tych płomieni. Król August zatrzymał go tylko dzięki
postawieniu łowcy przy każdym wejściu. Ich balisardy powstrzymywały
rozprzestrzeniającą się pożogę.
Wyglądało na to, że La Voisin powiedziała prawdę. Kiedy odciągnąłem ją
na bok w Lewiatanie, zanim uciekła do lasu z pozostałymi przy życiu
Dames Rouges, jej ostrzeżenie brzmiało tak: Jej gniew podsyca ogień. Nie
przestanie się palić, dopóki ona się nie uspokoi.
W tunelach zostali Toulouse, Thierry, Liana i Terrance.
– To też nie jest twoja wina, Coco.
Skrzywiła się, patrząc na posąg Świętej Magdaleny.
– Moje łzy wznieciły pożar. – Usiadła ciężko i podciągnęła kolana do
piersi. Objęła je ramionami. – Wszyscy umarli przeze mnie.
– Nie wszyscy umarli. – Przed oczami stanęła mi Madame Labelle.
Krępujące ją łańcuchy, wilgotna cela więzienna. Twarde palce króla na jej
podbródku. Jej usta. W mojej krwi zawrzała wściekłość. Poczułem też ulgę,
chociaż łączyła się z pogardą w stosunku do mnie samego. Wzniecony
przez Coco pożar sprawił, że król August – mój ojciec – miał ważniejsze
rzeczy na głowie, niż rozprawienie się z moją matką.
– Jak na razie – powiedziała Coco, jakby czytając mi w myślach.
Cholera.
– Musimy wracać – stwierdziłem, wokół nas wzmagał się wiatr.
Wyobraziłem sobie zapach spalonych ciał niesiony z dymem i wsiąkającą
w ziemię krew Ansela. Przegraliśmy mimo pomocy Dames Rouges
i wilkołaków, a nawet samego Dzikiego Męża. Ponownie uderzyła mnie
bezdenna głupota naszego planu. Morgane by nas pozabijała, gdybyśmy
sami ruszyli na Chateau. – Lou mnie nie posłucha, ale może posłucha
ciebie. Deveraux i Blaise pozostali, żeby odszukać pozostałych. Możemy
im pomóc, a potem moglibyśmy…
– Nie znajdą ich, Reid. Mówiłam ci. Każdy, kto został w tunelu, nie żyje.
– Wcześniej tunele zmieniały swój bieg – powtórzyłem nasty raz,
wytężając umysł, by znaleźć coś, cokolwiek, co mogłem przeoczyć podczas
naszych poprzednich sprzeczek. Gdybym przekonał Coco, ona mogłaby
namówić Lou. Byłem tego pewien. – Może znowu zmieniły. Może
Toulouse i Thierry zostali uwięzieni w jakimś bezpiecznym przejściu, gdzie
są cali i zdrowi.
– A Liana i Terrance zmienili się w domowe koty podczas pełni księżyca.
– Nawet nie uniosła głowy, jej głos znowu brzmiał strasznie apatycznie. –
Zapomnij o tym, Reid. Lou ma rację. To musi się skończyć. Jej sposób jest
równie dobry jak każdy inny, a może nawet lepszy. Przynajmniej idziemy
naprzód.
– Po co więc staraliśmy się pozyskać sprzymierzeńców? – Próbowałem
nie okazywać frustracji. – Sami nie damy rady zabić Morgane.
– Z sojusznikami również nie daliśmy rady.
– To znajdźmy nowych! Wróćmy do Cesarine, opracujmy strategię
z Deveraux…
– Czego dokładnie się po nim spodziewasz? Kim są ci tajemniczy
sojusznicy, których masz nadzieję znaleźć? Czy Claud ma ich… zerwać
z drzewa? – Spojrzała hardo. – Nie udało mu się uratować Ansela podczas
La Mascarade des Crânes. Nie udało mu się nawet ocalić własnej rodziny,
co oznacza, że on też nie może nam pomóc. Nie da rady zabić Morgane.
Zrozum to, Reid. To jest nasza droga do przodu. Nie ma sensu szukać
duchów w Cesarine.
Poluzowałem zaciśnięte szczęki. Moją szyję zalała fala gorąca. Nie
wiedziałem, co zrobić.
– Moja matka nie jest duchem.
– Twoja matka potrafi się zatroszczyć o siebie.
– Jej życie…
– …zależy całkowicie od tego, jak sprawnie potrafi kłamać. – Beau
podszedł do nas swobodnym krokiem od strony kościelnej kuchni, palcem
niedbale wskazując zasnute dymem niebo. – Nasz ojciec będzie się starał
stłumić ogień, nawet gdyby musiał zatrudnić do tego wiedźmę. Jak długo
chmury dosłownie wiszą nad naszymi głowami, twoja matka jest
bezpieczna. Przy okazji przepraszam za podsłuchiwanie – dodał. –
Chciałem sprawdzić, czy któreś z was zauważyło moją nową brodę. –
Zamilkł na chwilę. – Poza tym Lou nie mruga od pół godziny.
– Słucham? – Zmarszczyłem brwi.
– Nie mruga – powtórzył, siadając na ziemi obok Coco i kładąc dłoń na
jej karku. Zaczął delikatnie masować jej skórę. – Ani razu. Od pół godziny
siedzi bez słowa i gapi się na witraż. To chore. Udało jej się nawet
przegonić księdza.
Poczułem niepokój.
– Liczyłeś jej mrugnięcia?
– A ty nie? – Beau z niedowierzaniem uniósł brew. – Jest twoją żoną czy
też przyjaciółką, kochanką, czy jak tam ją sobie nazywasz. Z całą
pewnością coś jest z nią nie w porządku, bracie.
Wiatr się wzmógł. Na skraju kościoła ponownie pojawił się biały pies.
Blady i upiorny. Cichy. Czujny. Zignorowałem go siłą woli, żeby skupić się
na bracie i jego niedorzecznych obserwacjach.
– A ty nie masz brody – powiedziałem z irytacją, wskazując jego gładkie
lico – skoro już mówimy o rzeczach oczywistych. – Zerknąłem na Coco,
która wciąż kryła twarz w kolanach. – Każdy inaczej przeżywa żałobę.
– Według mnie to coś więcej.
– Masz coś na poparcie? – Spojrzałem na niego niechętnie. – Wszyscy
wiemy, że niedawno… się zmieniła. Ale to nadal Lou. – Bezwiednie znowu
spojrzałem na psa. Patrzył na mnie z nienaturalnym spokojem. Nawet wiatr
nie targał jego futra. Stojąc, uniosłem dłoń i nisko zagwizdałem. – Tutaj,
piesku. – Podszedłem bliżej. I jeszcze bliżej. Nie ruszył się. – Nadała mu
już jakieś imię? – zapytałem szeptem Beau i Coco.
– Nie – odparł Beau. – A nawet nie raczyła zauważyć jego obecności.
– Masz obsesję.
– A ty jesteś ślepy.
– A jednak widzę, że nie masz brody.
Uniósł rękę do ogolonej skóry.
– A ty wciąż nie masz…
Umilkł jednak, ponieważ w jednej chwili wydarzyło się kilka rzeczy.
Nagle zerwał się silny wiatr, a pies odwrócił się i zniknął między drzewami.
Rozległo się głośne „Uważajcie!”, głos wydał się znajomy, zbyt znajomy
i niepokojąco nie na miejscu pośród dymu i cieni, a następnie coś
zazgrzytało przeraźliwie jak rozrywany metal. Jednocześnie spojrzeliśmy
z przerażeniem w górę. Za późno.
Posąg Świętej Magdaleny złamał się w talii, góra ugięła się pod
wpływem porywistego wiatru i pochyliła w stronę Beau i Coco.
Dziewczyna złapała księcia z krzykiem, próbując odciągnąć go w bok, ale
ich nogi…
Rzuciłem się do przodu, odepchnąłem spadającą rzeźbę i zwaliłem się
ciężko na ziemię, podczas gdy Coco i Beau próbowali uwolnić nogi. Na
krótką chwilę czas stanął w miejscu. Beau sprawdzał, czy Coco jest cała,
ona zamknęła oczy, a jej ciałem wstrząsał szloch. Krzywiąc się z bólu,
który promieniował w moim boku, walczyłem o powietrze, starałem się
usiąść…
Nie.
Zapomniałem o bólu, odwróciłem się i próbowałem wstać, żeby
przywitać nowo przybyłą.
– Cześć, Reid – wyszeptała Celia.
Blada i drżąca tuliła do piersi skórzaną torbę. Jej porcelanową skórę
szpeciły płytkie rany i zadrapania, miała poszarpany dół sukni. Czarny
jedwab. Suknia, którą miała na sobie podczas pogrzebu Filippy.
– Celio. – Patrzyłem na nią przez chwilę, nie wierząc własnym oczom.
Nie powinno jej tu być. Nie mogła przebyć dzikich ostępów w samych
jedwabiach i kapciach. Ale jak inaczej mógłbym wyjaśnić jej obecność?
Przecież nie pojawiła się w tym miejscu dopiero w tej chwili. Musiała…
Musiała nas śledzić. Celia. Dotarła do mnie prawdziwość tej sytuacji.
Ująłem ją za ramiona, musiałem się powstrzymywać, żeby nią nie
potrząsnąć, żeby jej nie objąć, żeby jej nie zrugać. Puls walił mi w uszach.
– Co, do cholery, tutaj robisz? – Odsunęła się, zmarszczyła nosek,
opuściłem więc ręce i cofnąłem się. – Przepraszam. Nie chciałem…
– Nie uraziłeś mnie. – Jej oczy, duże i spanikowane, spoczęły na mojej
koszuli. Dopiero teraz dostrzegłem czarną ciecz. Metaliczną. Lepką.
Materiał przylgnął do mojej piersi. Skrzywiłem się. – Chodzi o to, że…
jesteś zakrwawiony.
Zaskoczony odwróciłem się bokiem do niej i uniosłem koszulę, żeby
obejrzeć tors. Tępy ból w boku bardziej kojarzył mi się z siniakiem niż
raną.
– Reid – powiedział ostro Beau.
Coś w jego głosie sprawiło, że zastygłem w pół ruchu. Powoli podążyłem
wzrokiem za jego palcem wskazującym leżącą w śniegu Świętą Magdalenę.
Do miejsca, gdzie krwawe łzy płynęły po jej policzkach.
LA PETITE LARME

Reid

Po gorączkowej, przeprowadzonej szeptem wymianie zdań, jakby statua


mogła nas usłyszeć, wróciliśmy do bezpiecznej świątyni.
– To ten podły pies – powiedział Beau, padając na ławkę obok Coco.
Lou wstała i stanęła obok mównicy. Płomień świecy rozjaśnił połowę jej
twarzy, drugą część pogrążając w cieniu. Poczułem dreszcz na plecach na
ten niepokojący widok, jakby była przecięta na pół. W połowie Lou,
w połowie… coś innego. Coś ciemnego.
– A to co? – Zmarszczyła brwi i zerkała raz na mnie, raz na Celię.
– To nic – powiedziałem bardziej szorstko, niż zamierzałem, odwracając
się w stronę Celii. – Rano wraca do domu.
Celia uniosła głowę. Zacisnęła dłonie na pasku swojej skórzanej torby.
Lekko drżały.
– Nie wracam.
– Celio. – Z rozdrażnieniem zaprowadziłem ją do ławki obok Lou, która
nie uczyniła żadnego gestu, żeby ją przywitać. Dziwne. Myślałem, że
zawiązała się między nimi silna więź po tym, czego doświadczyły podczas
La Mascarade des Crânes. – Widziałaś, jak tutaj jest niebezpiecznie. Całe
królestwo chce naszej śmierci.
– Ja nie chcę naszej śmierci. – Beau skrzyżował nogi w kostkach na
ławce stojącej przed nim i zarzucił rękę na ramię Coco. Kiedy zerknął na
Celię, dziewczyna się zarumieniła. – Przy okazji dziękuję za ostrzeżenie,
Mademoiselle Tremblay. Wydaje się, że wszyscy tutaj zapomnieli
o dobrych manierach. Oburzające, doprawdy. Gdyby nie ty, ten posąg
mógłby na nas spaść.
– Posąg? – zapytała Lou.
– Na cmentarzu… spadł – wymamrotałem. Nie wspomniałem o łzach.
Ignorując naszą dwójkę, z policzkami wciąż rumianymi po przemowie
Beau, Celia odezwała się z kurtuazją.
– Wa-Wasza Wysokość. Nie zapomnieli o manierach. Proszę mi
wybaczyć.
Uniósł brew i ironicznie uśmiechnął się do mnie ponad jej głową.
– Już ją lubię.
Coco nasunęła kaptur głęboko na twarz. Nie wtuliła się w ramię Beau, ale
też się nie odsunęła.
– Nie powinno jej tu być.
– To ten pies – powtórzył Beau z naciskiem. – Gdziekolwiek się pojawi,
wydarza się jakaś katastrofa. Był też wtedy, gdy ten rybak chciał nas utopić.
Celia zmarszczyła brwi.
– Ale rybak nie… – Pod wpływem naszych spojrzeń umilkła nagle
i jeszcze bardziej się zaczerwieniła. Lekko wzruszyła ramionami. – To fala
przewróciła łódź. Nie pamiętacie?
– Śledziłaś nas? – zapytała Lou.
Celia omijała nas wzrokiem.
Usiadłem ciężko i wsparłem ręce na kolanach.
– Co tu robisz, Celio?
– Ja… – Całkowicie bezbronna otwarcie patrzyła na Lou, Beau i Coco,
po czym jej wzrok spoczął na mnie. – Chciałabym pomóc.
– Pomóc – przedrzeźniła ją Lou.
Celia zmarszczyła brwi, słysząc ton jej głosu.
– Wydaje mi się… Sądzę, że mam środki, które mogą pomóc waszej
grupie w poszukiwaniu M… M… – załamał jej się głos; uniosła wyżej
torbę i wyprostowała plecy. – W poszukiwaniu La Dame des Sorcières.
– Nawet nie jesteś w stanie wymówić jej imienia – powiedziałem cicho,
masując skronie.
– Nie muszę wymawiać jej imienia, żeby ją zabić.
Zabić.
Dobry Boże.
Niespodziewanie Lou parsknęła śmiechem, uśmiechnęła się szeroko
i klasnęła w dłonie. Raz. Dwa. Trzy razy. W jej oczach znowu pojawił się
ten dziwny błysk.
– No to zdaje się, że kotek w końcu odkrył, że ma pazurki. Jestem pod
wrażeniem. – Jej śmiech wniknął pod moją skórę, ścisnął mój żołądek. –
Ale moja matka nie jest myszką. Jak planujesz ją zabić? Dygniesz przed
nią? Zaprosisz ją na herbatkę?
Tak, wyraźnie źle zinterpretowałem ich wzajemną relację.
Zaciśnięte szczęki Beau świadczyły, że on również.
– Daj jej spokój. Lou.
Celia posłała mu pełne wdzięczności spojrzenie. Podbudowana, mówiła
dalej. Pewniejszym tonem.
– Nie wiem, jak ją zabić, nie do końca wiem, jeszcze nie, ale jestem
w posiadaniu pewnej informacji. Miał pan rację, Wasza Wysokość. – Ze
skórzanej torby wyjęła lnianą kopertę. Rozpoznałem na niej pismo Jeana
Luca. – Król August przełożył egzekucję twojej matki na czas nieokreślony.
Zamierza wykorzystać jej magię do stłumienia ognia.
– Mówiłem ci. – Beau zwrócił się do mnie.
Podała mi kopertę. Pobieżnie przejrzałem jej zawartość, po czym ją
zwróciłem.
– Dziękuję za to, Celio. Naprawdę. Ale nie mogę pozwolić ci zostać. Coś
może ci się tu stać. Nie mógłbym z tym żyć. – Zamilkłem i ponownie
zmarszczyłem brwi. Zastanowiłem się nad swoimi słowami. – Co
powiedzieliby twoi rodzice?
– Absolutnie nic – prychnęła.
Zastanowiłem się.
– Nie wiedzą, że tu jesteś, prawda? – Beau uśmiechnął się ironicznie,
unosząc brew. – Sprytna kokietka. Podejrzewam, że lepiej prosić ich
o wybaczenie niż o pozwolenie.
Jęknąłem na samą myśl o tym i ukryłem twarz w dłoniach.
– Celio.
– Słucham? – Odparowała od razu. Wyprostowałem się zdziwiony.
Znaliśmy się od lat i przez cały ten czas Celia nigdy nie pyskowała. – Nie
musisz się martwić, że poślą za mną całe królestwo, Reid. Chyba
pamiętasz, że kiedy ostatnio zniknęłam, trochę czasu minęło, zanim
przyszła pomoc. Lepiej, żeby nikt się nie dowiedział, że mój ojciec nie
potrafi zapanować nad własną rodziną.
Zamrugałem, żeby nie pokazać, jak mnie zszokowała. Chociaż
wiedziałem, że Monsieur Tremblay zawiódł jako ojciec, nie spodziewałem
się, że aż tak bardzo.
– Jean Luc będzie cię szukał. Sprowadzi ze sobą chasseurów.
Pomachała kopertą przed moją twarzą.
– Jean Luc wie, że tu jestem. Widział, jak kradłam powóz ojca, na litość
boską, i jeszcze mnie za to zbeształ. – Gapiłem się na nią. Nie wiedziałem
również, że potrafi kraść. Ani że wzywa imię Boga nadaremno. Głośno
oddychała przez nos, gdy wkładała kopertę za pazuchę płaszcza. – Poza
tym sądziłam, że docenicie moją interwencję. Jeśli będę podróżowała
z waszą bandą złożoną z czarownic i uciekinierów, proszę wybaczyć,
Wasza Wysokość, Jean nie będzie mógł was aresztować, jeśli nie aresztuje
również mnie. A to się nie stanie. Nie będzie was ścigał.
– Och, chciałbym zobaczyć wyraz jego twarzy. – Twarz Beau się
skrzywiła, jakby zdjęta bólem. – Dodatkowy dowód na istnienie Boga, a On
mnie nienawidzi.
– To nie ma znaczenia. – Wstałem, żeby zakończyć tę wymianę zdań.
Żeby odszukać Ojca Achille’a, przedstawić mu sytuację i poprosić
o dodatkowy koc na noc. – Nie możesz pójść z nami.
Kipiąc ze złości, przyglądała się, jak się oddalam w cichej furii,
z wyprostowanymi plecami i podniesioną głową. Zbielały jej palce
zaciśnięte na pasku torby.
– Nie mogę jedynie spojrzeć w oczy rodzicom – powiedziała w końcu
przez zaciśnięte zęby. – Chcą udawać, że nic się nie stało. Chcą powrotu do
takiego życia jak kiedyś. Ale mnie do tego nie zmuszą. – Jej głos opadł
niebezpiecznie nisko. – Nie możesz mnie zmusić. Na samą myśl o s-
siedzeniu w domu, wdzięczeniu się do szlachciców, popijaniu herbaty,
podczas gdy Morgane pozostaje na wolności, robi mi się niedobrze. – Nie
zwolniłem, więc ciągnęła desperacko. – Uwięziła mnie w tej trumnie
z Filippą, gdzie spędziłam całe tygodnie, Reid. Tygodnie. Ona mnie t-
torturowała i rozczłonkowała te dzieci. Jedyne, czego nie mogę zrobić, to
siedzieć i czekać.
Zmroziło mnie przy ambonie. Na pewno się przesłyszałem. Na pewno ten
nagły lęk w mojej piersi pojawił się przypadkowo. Nie odwróciłem się.
– Co zrobiła?
W odpowiedzi usłyszałem pociągnięcie nosem.
– Nie każ mi powtarzać – odpowiedziała.
– Celio… – Kiedy w końcu ruszyłem w jej kierunku, poczułem mdłości;
powstrzymała mnie gestem ręki. Po jej policzkach płynęły łzy. Nie kryła
ich. Nie ocierała. Tą samą ręką zrzuciła skórzaną torbę z ramienia
i wyrzuciła jej zawartość na podłogę: biżuteria, couronnes, klejnoty, nawet
kielich mszalny. Pozostali gapili się na ten skarb z otwartymi ustami, ale ja
nie mogłem otrząsnąć się z tego, co usłyszałem od Celii. Nie mogłem
przestać… sobie tego wyobrażać.
Filippa była od nas starsza o kilka lat. W przeciwieństwie do Celii
zachowywała się jak moja siostra. Afektowana, pełna pretensji, a jednak
siostra. Na myśl o Celii uwięzionej wraz z jej ciałem – miesiące po
pogrzebie – mój żołądek gwałtownie zaprotestował. Stłumiłem odruch
wymiotny.
– Ukradłam nie tylko powóz ojca – wyszeptała Celia. Wskazała lśniącą
kupkę. – Obrabowałam jego skarbiec. Pomyślałam, że będziemy
potrzebować pieniędzy w czasie podróży.
Beau wstał, żeby lepiej się przyjrzeć, i pociągnął za sobą Coco.
– Jak to wszystko przyniosłaś? – Nie kryjąc zwątpienia, popatrzył na ręce
Celii. Lou zrobiła to samo.
Coco bez zainteresowania popchnęła monety czubkiem buta.
– To gdzie jest ten twój powóz?
Wreszcie Celia upuściła torbę. Rozprostowała palce.
– Zostawiłam go w zajeździe u stajennego.
– A lokaja? – Klęknąwszy, Beau ostrożnie obmacywał torbę, jakby była
uszyta z ludzkiej skóry. Może była. Monsieur Tremblay kiedyś parał się
handlem niebezpiecznymi, magicznymi przedmiotami. Za to właśnie
wiedźmy zabiły Filippę. – Twojego woźnicę?
– Sama powoziłam.
– Co? – Chociaż Beau się odwrócił, to mój głos rozbrzmiał
w pomieszczeniu. – Oszalałaś?
Lou ponownie zachichotała, niezmiernie rozradowana tą sytuacją.
Posłałem jej ostrzegawcze spojrzenie, po czym dołączyłem do grupy,
niemal kipiąc ze złości. Wziąłem głęboki oddech. I jeszcze jeden.
– Dość. Wystarczy tego. Porozmawiam z ojcem Achille’em, żeby
zorganizował eskortę, która o świcie zabierze cię z powrotem do Cesarine.
Zacząłem wkładać kosztowności do jej torby. Nawet wypełniona ciężkimi
klejnotami, wydawała się nic nie ważyć. Być może nie była z ludzkiej
skóry, lecz na pewno była magiczna. Pieprzony Tremblay. Pieprzona Celia.
Jeśli natknęłaby się na wiedźmę z tą torbą, spotkałby ją ten sam los co
Filippę. Być może właśnie tego chciała. Być może po La Mascarade des
Crânes marzyła o śmierci.
Cholera jasna, nie będę tego tolerował.
– Poczekaj. – Niespodziewanie Coco ujęła moją rękę, a jej głos zabrzmiał
ostrzej niż w ostatnich dniach. Drżały jej palce. Zrzuciła kaptur i wyjęła mi
z ręki jakiś medalion. Kiedy podniosła go do światła świecy, jej twarz, teraz
bledsza, niemal popielata, odbijała się od jego złotej powierzchni. Wokół
diamentu umieszczonego po środku podłużnego wisiora wił się filigran.
Wzór, który tworzył, przypominał… fale.
– Skąd to masz? – zapytała spokojnie i zimno.
W jednej chwili obok niej pojawiła się Lou. W jej oczach odbijały się
diamenty, sprawiając, że wyglądały jak srebro.
Celia miała dość oleju w głowie, żeby odsunąć się o krok.
– M-mówiłam już. Ukradłam to ze skarbca ojca. – Zerknęła na mnie dla
potwierdzenia swoich słów, ale nie mogłem jej pomóc. Nigdy wcześniej nie
widziałem takiej zaborczości, takiego opętania w oczach Coco i Lou. Ich
reakcja była… niepokojąca. Cokolwiek Celia niechcący przyniosła, musiało
to być bardzo ważne. – To była moja ulubiona błyskotka, gdy byłam
dzieckiem, ale medalion się nie otwiera. Ojciec nie mógł go sprzedać.
Coco zadrżała, jakby ją ktoś obraził, po czym wyjęła nóż z fałd peleryny.
Pospiesznie stanąłem przed Celią.
– Oj przestań – warknęła Coco, po czym ukłuła się w opuszkę palca.
Pojedyncza kropla krwi spadła na diament i ułożyła się w perfekcyjny
okrąg. A potem, niesłychane, wsiąkła w powierzchnię kamienia, który
przybrał odcień czerwieni. Kiedy kolor wypłowiał, medalion otworzył się
z kliknięciem.
Jak w transie wszyscy podeszliśmy bliżej, żeby zobaczyć kryształowo
czystą powierzchnię w środku.
Lou się wzdrygnęła.
– La Petite Larme – powiedziała Coco milszym tonem. Momentalnie
zapomniała o złości.
– Mała łza – przetłumaczył Beau.
– Lusterko wykonane z kropli L’Eau Mélancolique. – Z enigmatyczną
miną zerknęła na swoje odbicie, po czym znowu popatrzyła na Celię. – Nie
chciał się otworzyć, ponieważ nie należy do ciebie. Był własnością mojej
matki.

Gdyby w świątyni upadła szpilka, słyszelibyśmy rozchodzące się echo.


Nawet ojciec Achille – który wybiegł z kuchni w fartuchu z namydlonym
naczyniem, żeby nas uspokoić – uświadomił sobie, że pojawił się w chwili
pełnej napięcia. Zmrużył oczy, patrząc na Celię i złoto rozsypane u jej stóp.
– Celio Tremblay – zauważył szorstko. – Znalazłaś się daleko od domu.
Uśmiechnęła się do niego uprzejmie, lecz nerwowo. W napięciu.
– Przepraszam pana, ale wydaje mi się, że nie mieliśmy przyjemności się
poznać.
– Achille – powiedział, wydymając usta. – Ojciec Achille Altier.
Coco zatrzasnęła medalion. Bez słowa naciągnęła kaptur na głowę.
– Ładny fartuszek. – Beau uśmiechnął się ironicznie na widok ręcznie
malowanych róż na fartuchu ojca Achille’a. Pociągnięcia pędzla były
nierówne, kwiaty wyglądały jak namalowane przez dziecko. W kolorach
niebieskim, czerwonym i zielonym.
– Zrobiły go dla mnie siostrzenice – wymamrotał ojciec Achille.
– Podkreśla kolor twoich oczu.
Ojciec Achille zamierzył się na niego naczyniem. Beau zdołał złapać
śliski talerz, ale woda ochlapała mu twarz. Ojciec Achille pokiwał głową
z satysfakcją.
– To ostatni talerz, jaki po tobie pozmywałem, chłopcze. Pozostałe
możesz pozmywać sam, a także sprzątnąć kuchnię, dzięki niej. – Z irytacją
wskazał kciukiem Lou. – Wiadro i mop już na ciebie czekają.
Beau otworzył usta, żeby zaprotestować z oburzeniem, lecz wtrąciła się
Celia.
– Ojcze Achille’u. – Znowu dygnęła, ale tym razem nie aż tak nisko. Nie
z takim dostojeństwem. Obrzuciła spojrzeniem jego fartuch i niechlujne
szaty oraz godny pożałowania stan świątyni, nie kryjąc swojej dezaprobaty.
– Miło mi cię poznać.
Ojciec Achille niezgrabnie przestąpił z nogi na nogę, jakby nie był
nawykły do takich nieskazitelnych manier. Zaryzykowałbym stwierdzenie,
że czuł się niekomfortowo, gdy tak mu się przyglądała. Może i nawet był
zażenowany.
– Znałem twoją matkę – wytłumaczył się w końcu. – Kiedy mieszkałem
w Cesarine.
– Oczywiście. Przekażę twoje pozdrowienia.
Znowu prychnął.
– Lepiej nie. Powiedziałem, że ją znałem, a nie że jakoś szczególnie ją
lubiłem. – Widząc wzburzoną minę Celii, dodał: – To uczucie było
wzajemne, zapewniam cię. A więc – przerwał i wyprostował się, próbując
przywołać całą swoją godność – to nie mój interes, by pytać, co robisz
w Fée Tombe, Mademoiselle Tremblay. To nie moja sprawa, by mówić ci,
jak głupio postępujesz, zadając się z tą zgrają. Zatem powstrzymam się. Bo
mnie to nie obchodzi. Po prostu postaraj się nie narobić żadnych kłopotów,
zanim się stąd oddalisz.
Wystąpiłem do przodu, gdy odwracał się na pięcie.
– Potrzebuje eskorty, żeby wrócić do Cesarine.
– Reid. – Celia tupnęła nogą. – Przestań zachowywać się jak… jak…
– Uparty osioł? – podpowiedział Beau.
Ojciec Achille posłał nam gniewne spojrzenie ponad ramieniem.
– Nie jestem niańką.
– Widzisz? – Triumfalnie się rozpromieniła i uniosła palec. – Nie
pojedzie ze mną, a podróż jest zbyt niebezpieczna, bym mogła wyruszyć
sama. Muszę tu zostać. Z wami.
Zacisnąłem szczęki.
– Nie miałaś problemu z dotarciem tutaj.
– Tak, ale… – W jej oczach pojawiła się jakaś nerwowość, jej uśmiech
zniknął. – Mogłam… wcześniej coś przekręcić. Coś niewielkiego, mało
znaczącego – dodała pospiesznie, widząc moją minę. – Powiedziałam ci, że
zostawiłam powóz w stajni, ale, hm, tak naprawdę mogłam źle skręcić…
– W którym miejscu źle skręciłaś? – dopytywałem.
– Do latarni morskiej.
Ojciec Achille powoli się odwrócił.
– Straciłam was z oczu tuż przed świtem. – Celia splotła ręce na talii. –
Kiedy dojechałam do rozwidlenia dróg, wy-wybrałam ścieżkę prowadzącą
z dala od wioski. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że będziecie szukać
schronienia w kościele. Doprawdy, jestem niezmiernie szczęśliwa, że udało
mi się was w ogóle znaleźć…
– Kochana Celio – przerwał jej Beau. – Proszę, bez owijania w bawełnę.
Ponownie się zarumieniła i skłoniła głowę.
– O-oczywiście, Wasza Wysokość. Proszę o wybaczenie. Kiedy
zbliżyłam się do latarni, coś poruszyło się w cieniu. T-to oczywiście
wystraszyło Cabota i omal nie spadliśmy z urwiska, gdy rzucił się do
ucieczki. Koło zahaczyło o skarpę. Udało mi się uwolnić Cabota, zanim
powóz stoczył się do morza… a przynajmniej tak by się stało, gdyby ten
stwór go nie uwolnił. – Wzdrygnęła się. – Nigdy nie widziałam takiego
potwora. Długie, skołtunione włosy i skóra spowita cieniem. Ostre białe
zęby. Cuchnął zgnilizną. Rozkładającym się mięsem. Jestem niemal pewna,
że gdybym nie uciekła na oklep na Cabocie, zjadłby nas oboje. – Ciężko
westchnęła i podniosła na mnie oczy. – Rozumiesz więc, że zostawiłam
Cabota w stajni, ale nie powóz. Po prostu nie jestem w stanie po niego
wrócić, ponieważ pozostaje w posiadaniu stwora, a ja nie mogę ryzykować
podróży bez powozu. Muszę zostać z wami, Reid, albo nigdy już nie wrócę
do domu.
– Cauchemar – wyszeptała Lou.
Wyciągnąłem rękę w jej stronę.
– Słucham?
Uśmiechając się lekko, splotła swoje palce z moimi. Były zimne jak lód.
– Nic nie powiedziałam.
– Ależ…
– Rzeczywiście, w latarni zagnieździł się cauchemar. – Widząc nasze
nierozumiejące spojrzenia, ojciec Achille dodał z urazą: – Koszmar. Tak
nazywają go wieśniacy. Znalazł nas w Fée Tombe trzy dni temu, wszyscy są
przerażeni. – Skrzywił się i pokręcił głową. – Głupki planują zburzenie
latarni jutro rano.
Zastanowiło mnie coś w jego postawie.
– Czy ten cauchemar kogoś skrzywdził?
– Oprócz mnie? – zapytała Celia. – Niewiele brakowało, a ja i Cabot
umarlibyśmy ze strachu!
Coco prychnęła pod kapturem.
– Cóż to by była za tragedia.
– Coco – upomniał ją Beau. – To było poniżej twojej godności. Jeśli
zamierzasz być złośliwa, to bądź przy tym błyskotliwa.
– Nie jestem złośliwa – odparła słodko. – Żałowałabym konia.
– Słucham? – Celia odwróciła się na pięcie, by na nią spojrzeć, aż
otworzyła usta z niedowierzania. – J-jest mi bardzo przykro z powodu
naszyjnika twojej matki, Cosette, ale nie wiedziałam…
– Czy cauchemar kogoś skrzywdził? – przerwałem jej.
– To nie ma znaczenia. – Ojciec Achille wzruszył ramionami.
– Dla mnie ma.
– Tłum już się zbliża, chłopcze. Narażasz się na śmierć.
– To nie powinno cię obchodzić.
– No dobrze. – Jego nozdrza się rozszerzyły. – Rzeczywiście nie
obchodzi. Cauchemary są znane z okrucieństwa, ale ten konkretny jeszcze
nikogo nie zaatakował. Wczoraj w nocy włamał się do sklepu mięsnego
i wykradł jakieś ścinki. To wszystko, co wiem. – Najpierw wymieniłem
spojrzenia z Lou, a potem z Beau, który zazgrzytał zębami. – Powinieneś
trzymać się z dala od tego, chłopcze. To nie jest wasza walka – powiedział,
jakby sprawiało mu to fizyczny ból.
Jednak tłum palący niewinne żywe stworzenie był dokładnie tym, z czym
chciałem walczyć. Zrobiliby to samo z Lou, jeśli dostaliby szansę. I z Coco.
Z moją matką. Ze mną. Znajomy gniew, gęsty i lepki, zabulgotał w moim
wnętrzu. Ci wieśniacy nie byli jedynymi winnymi. Chociaż zabiliby
niewinnego stwora, Morgane torturowała i rozczłonkowywała moje
rodzeństwo, moich braci i siostry – ponieśli śmierć w wojnie, której sami
nie wywołali. Wojnie, której nie wywołał ten cauchemar.
Koniec z tym.
Krótki postój przy latarni niczemu nie zaszkodzi. Moglibyśmy ostrzec
cauchemara, zanim nadejdzie tłum – być może nawet go uwolnić – i mimo
to opuścić tę okolicę przed wschodem słońca. To szlachetna rzecz. Lou być
może pokierowała nas na złą drogę, ale to wydawał się krok w dobrą stronę.
Być może dzięki niemu obejmiemy właściwy kurs. Lepszy.
Przynajmniej opóźni nasze przybycie do Chateau le Blanc. I może…
– Głosuję przeciw. – Głos Coco wydobył się spod kaptura. – Cauchemary
są niebezpieczne, a my nie możemy sobie pozwolić na rozproszenie uwagi.
Musimy spieszyć do Chateau.
Lou wyszczerzyła zęby i potaknęła.
– Jeśli pomożemy temu cauchemarowi – powiedziałem cicho – on też
może nam pomóc. Oto nasz tajemniczy sojusznik, Cosette. Nie
potrzebujemy żadnych drzew.
Nie widziałem jej twarzy, ale czułem jej oburzone spojrzenie.
Kręcąc głową, podałem Celii swój koc, po czym wróciłem do zajętej
przeze mnie ławki. Lou nie puściła mojej dłoni. Jej kciuk muskał żyły na
moim nadgarstku.
– Potrzebujemy powozu Celii – powiedziałem. – Niezależnie od tego, czy
wróci do domu.
Celia szybko uniosła głowę.
– Powóz przyspieszy naszą podróż.
– Tak. – Przyglądałem się jej przez dłuższą chwilę. A raczej próbowałem
ją ocenić. Jakiś mięsień drgnął w mojej żuchwie na widok jej pełnego
nadziei spojrzenia, na widok determinacji uwidaczniającej się w napięciu
jej sylwetki. To nie była Celia, jaką zawsze znałem. – To prawda.
Achille wyrzucił ręce w powietrze i poszedł do kuchni, żeby się od nas
uwolnić.
– Co z was za durnie – rzucił przez ramię posępnym tonem. – Cauchemar
jest najsilniejszy w nocy. Wyjdźcie o świcie, zanim zaatakuje go tłum.
Cokolwiek zrobicie, nie pozwólcie, żeby was zobaczyli. Strach ogłupia
ludzi. – Po raz ostatni spojrzał na Celię i na mnie i pokręcił głową. – Ale
odwaga też ich ogłupia.
PODSTĘPNA OBECNOŚĆ

Lou

Z ciemności wyłania się głos.


Nie ten głos. Nie ten okropny, który nuci i wzywa. Ten jest ostrzejszy,
gryzący, tnący. Znajomy. Nie kusi mnie. Strofuje mnie.
Obudź się, warczy na mnie. Jeszcze nie umarłaś.
Ale nie znam tego słowa. Nie rozumiem śmierci.
Nikt nie rozumie. Nie o to chodzi – a może właśnie o to chodzi. Gaśniesz.
Gasnę. Ciemność daje mi zapomnienie. Słodką ulgę.
Pieprzyć to. Tak bardzo się starałaś, zbyt długo się starałaś, żeby teraz się
poddać. No dalej. Chcesz czegoś więcej niż zapomnienie. Chcesz żyć.
Upiorny śmiech rozbrzmiewa w cieniu. W niekończącej się czerni. Wije
się wokół mnie, pieści poszarpane brzegi mojej świadomości, koi połamane
odłamki w moim wnętrzu.
Poddaj się, mała myszko. Pozwól się pożreć.
Boli mnie. Z każdym uderzeniem ciemności ból się wzmaga, aż nie
jestem w stanie go znieść.
To twoje serce. Wraca ostry głos, jest teraz głośniejszy. Głośniejszy niż
rytmiczne dudnienie. Ta-dam. Ta-dam. Tadam. Uchylam się instynktownie,
ale nie mogę ukryć się przed dźwiękiem. Przed bólem. Od wszystkiego
odbija się echem, jest wokół mnie. Nadal bije.
Próbuję to jakoś przetrawić, próbuję zaglądać przez ciemność do miejsca,
gdzie naprawdę może bić serce. Ale nic nie widzę.
Nie kryj się przed tym, Lou. Posiądź swój ból. Wykorzystaj go.
Lou. Słowo brzmi znajomo, jak wydech podczas śmiechu. Wydech przed
skokiem, oddech, kiedy zamiast skoczyć, zaczynasz lecieć. Jak
westchnienie ulgi, irytacji, rozczarowania. To krzyk ze złości i okrzyk
rozkoszy. To… ja. Nie jestem ciemnością. Jestem zupełnie czymś innym.
A ten głos – należy do mnie.
Tutaj jesteś – mówi – ja mówię – z nieskrywaną ulgą. Najwyższy czas.
A jednak na skrzydłach jednego olśnienia przychodzi następne, spinam
się, napieram na czerń. Odpowiada tym samym, nie jest już zwykłą
ciemnością, lecz czującą obecnością, odrębnym bytem. Podstępną
obecnością. Coś mi w niej nie pasuje. Jest obca. Nie powinna tu być –
gdziekolwiek to tu się znajduje – ponieważ to miejsce… należy także do
mnie. Jak bicie mojego serca. Jak moje imię. Znowu się spinam,
sprawdzam swoją siłę, rozpycham się, jak mogę, pcham, pcham i pcham,
ale natykam się tylko na niewzruszony opór.
Ciemność jest nie do przebycia niczym kamień.
ZABAWA W PYTANIA

Reid

Lou opuszkami palców muskała moją nogę w rytm oddechów pozostałych


osób. Z każdym wdechem poruszała nimi w górę. Z każdym wydechem
odwracała nadgarstek i schodziła niżej. Wiatr wdzierał się przez pęknięcia
w ścianach, przyprawiając mnie o gęsią skórkę na ramionach. Siedziałem
sztywno, serce waliło mi w gardle, gdy poddawałem się jej dotykowi.
Napięcie. Czekanie. Jej palce stopniowo wchodziły coraz wyżej po moim
udzie w powolnym uwodzeniu, ale złapałem ją za rękę i ukryłem jej dłoń
w swojej. Żeby zatrzymać ją w miejscu.
Gdy patrzyłem na jej dłoń pod moją, w mojej krwi zalęgło się jakieś
nieznane uczucie. Powinienem poczuć ból, powinienem odczuć ten
znajomy głód, ten żar, który niemal przyprawiał mnie o gorączkę, gdy się
dotykaliśmy. Ale węzeł w moim żołądku… to nie było pożądanie. To coś
innego. Coś złego. Pół godziny temu, gdy pozostali przygotowali się do
snu, mnie ogarnęło jakieś złe przeczucie. Ten lęk jeszcze się wzmocnił,
kiedy Beau, który zasnął jako ostatni, w końcu pogrążył się w śnie,
pozostawiając mnie i Lou zupełnie samych.
Odchrząknąłem i ścisnąłem jej palce. Zmusiłem się do uśmiechu.
Pocałowałem ją w dłoń.
– Musimy wcześnie wstać. Będziemy musieli opuścić Fée Tombe, gdy
tylko uwolnimy cauchemara. Spędzimy kilka kolejnych dni w drodze.
Zabrzmiało to jak wymówka.
Bo nią było.
Z jej gardła wydobył się niski pomruk. Odkąd opuściliśmy Cesarine, nie
nosiła wstążki. Mój wzrok spoczął na bliźnie, która stawała się mniej
widoczna, lecz wciąż wypukła i czerwona. Pogłaskała ją drugą ręką,
– Jak się uwalnia cauchemara?
– Może uda nam się go przekonać. Namówić do powrotu do lasu.
– A jeśli się nie uda?
Westchnąłem.
– Możemy jedynie ostrzec go przed tłumem. Do niczego go nie zmusimy.
– A jeśli postanowi pożreć tłum? Jeśli nasze ostrzeżenie sprawi, że mu się
to uda?
– Nie zrobi tego – powiedziałem stanowczo.
Przyglądała mi się z półuśmiechem.
– Polubiłeś nas, prawda? – Jej uśmiech się powiększył. – Potwory.
Pocałowałem ją w czoło. Zignorowałem znajomy zapach jej skóry.
– Śpij, Lou.
– Nie jestem zmęczona – zamruczała; jej oczy mocno błyszczały
w ciemności. Była zbyt blada. – Spaliśmy cały dzień. – Kiedy jej dłoń
powędrowała znowu ku mojej piersi, ująłem ją i splotłem z nią palce. Źle
zinterpretowała ten gest. Uznała go za zaproszenie. Nie zdążyłem mrugnąć
okiem, a już zarzuciła nogę na moje kolana i usiadła na mnie okrakiem,
niezgrabnie unosząc nasze ręce nad głowy. Kiedy wygięła kręgosłup,
napierając na mnie piersią, żołądek zaciążył mi jak kamień. Cholera.
Starałem się nie okazywać emocji. Oczywiście, że chciała… chciała mnie
dotknąć. Dlaczego by nie? Niecały miesiąc temu pragnąłem jej jak
powietrza. Łagodnego łuku jej bioder, gęstego woalu włosów, figlarnego
błysku w jej oczach. Nie mogłem się powstrzymać od dotykania jej przez
cały dzień – nie powstrzymywała mnie nawet obecność mojej własnej
matki. Nawet wtedy jednak chodziło o wiele więcej niż fizyczne zbliżenie.
Od samego początku Lou na mnie działała. Jej obecność była zaraźliwa.
Nawet gdy byłem wkurzony czy rozdrażniony, nigdy nie przestawałem
pragnąć jej bliskości.
Teraz zerknąłem na Beau, Coco i Celię, modląc się, żeby któreś z nich się
poruszyło. Mając nadzieję, że ktoś otworzy oczy i nam przerwie. Ale nikt
się nie obudził. Spali nieświadomi mojej wewnętrznej walki.
Kochałem Lou. Wiedziałem o tym. Czułem to w kościach.
I nie mogłem znieść jej widoku.
Co ze mną nie tak?
Gdy przysunęła usta do mojego ucha i zaczęła je pieścić, poczułem
gniew. Zbyt wiele zębów. Zbyt dużo języka. Przeszła mnie kolejna fala
obrzydzenia. Dlaczego? Czy powodem było to, że wciąż była w żałobie?
Że ja w niej byłem? Że zaatakowała swoją kolację jak wściekłe zwierzę, że
w ciągu ostatniej godziny tylko dwa razy zamrugała oczami?
Przywołałem się do porządku, poczułem irytację na Beau. I na samego
siebie. Była dziwniejsza niż zwykle, owszem, ale to nie usprawiedliwiało
tego, co czułem, gdy mnie dotykała.
Co gorsza, te myśli – ten czający się lęk, ta niepokojąca odraza –
przypominały zdradę. Lou zasługiwała na coś lepszego.
Głośno przełknąłem ślinę i odwróciłem się na spotkanie jej ust.
Pocałowała mnie z entuzjazmem, bez wahania, co jedynie pogłębiło moje
wyrzuty sumienia. Zdawało się, że nie wyczuwała mojej niechęci. A wręcz
wtuliła się we mnie mocniej. Kołysała biodrami. Niezdarnie. I z werwą.
Kiedy ponownie przesunęła usta na moją szyję i zaczęła ssać skórę
w miejscu, gdzie czuła mój przyspieszony puls, pokonany pokręciłem
głową. Nie dam rady. Chwyciłem ją za ramiona.
– Musimy porozmawiać.
Słowa pojawiły się bez mojej woli. Zaskoczona zamrugała i w jej bladych
oczach pojawiła się… niepewność. Znienawidziłem siebie za to. W czasie
całej naszej znajomości widziałem u Lou niepewność może ze dwa razy
i żaden z nich nie wróżył nam niczego dobrego. Zniknęła tak szybko, jak
się pojawiła, i zastąpił ją szelmowski błysk w oku.
– Chodzi o język, tak?
Łagodnie, lecz stanowczo zsunąłem ją z kolan.
– Nie. Nie o to.
– Jesteś pewien? – Mrucząc, wtuliła się we mnie pożądliwie.
A przynajmniej taki miała zamiar. Jednak jej gestom brakowało typowej dla
niej gracji. Odchyliłem się i przyglądałem jej zbyt lśniącym oczom. Jej
zarumienionym policzkom.
– Czy coś się stało?
Powiedz mi, o co chodzi. Naprawię to.
– Ty mi powiedz. – Ponownie próbowała położyć dłonie na mojej piersi.
Ująłem je i unieruchomiłem, nie kryjąc frustracji, ostrzegawczo ścisnąłem
jej lodowate palce.
– Porozmawiaj ze mną, Lou.
– O czym chcesz rozmawiać, mój drogi mężu?
Wziąłem głęboki oddech, cały czas nie spuszczałem jej z oczu.
– O Anselu.
Jego imię padło między nami niczym padlina. Ciężka. Martwa.
– Ansel. – Zabrała ręce i się skrzywiła. Jej wzrok powędrował gdzieś
daleko. Stała się niedostępna. Patrzyła w jakiś punkt ponad moim
ramieniem, jej źrenice niemal niezauważalnie rozszerzały się i kurczyły. –
Chcesz rozmawiać o Anselu.
– Tak.
– Nie – powiedziała beznamiętnie. – Chcę porozmawiać o tobie.
– A ja nie. – Zmrużyłem oczy.
Nie odpowiedziała od razu, nadal wpatrywała się w jeden punkt, jakby
szukała… czego? Właściwych słów? Lou nigdy wcześniej nie przejmowała
się właściwymi słowami. W zasadzie uwielbiała używać tych
nieodpowiednich. Jeśli miałbym być szczery, ja uwielbiałem ich słuchać.
– A więc zabawimy się znowu w zadawanie pytań? – powiedziała nagle.
– Słucham?
– Tak jak w cukierni? – Potaknęła szybko, jakby do siebie, po czym
w końcu na mnie spojrzała. Przekrzywiła głowę. – Nie zjadłeś swojej
bułeczki.
– Co? – Zamrugałem.
– Bułeczki. Nie zjadłeś jej.
– Tak, słyszałem. Po prostu… – Kręcąc głową i niedowierzając,
spróbowałem ponownie. – Nie przepadam za słodyczami.
– Hmm. – Lubieżnie oblizała usta. Kiedy jej ręka powędrowała wzdłuż
ławki za moje plecy, powstrzymałem się od odsunięcia od niej. Kiedy
wplotła palce w moje włosy, już nie mogłem się powstrzymać. Była nie do
zdarcia. – Dziczyzna też jest smaczna. Słona. Krucha. Przynajmniej –
dodała ze znaczącym uśmiechem – jeśli zjadasz ją na świeżo. – Patrzyłem
na nią bez zrozumienia. A potem z przerażeniem. Miała na myśli jedzenie
surowego mięsa. – W przeciwnym razie stężenie pośmiertne sprawia, że
mięso jest twarde. Musisz zawiesić zwierzę na haku i czekać dwa tygodnie,
aż skruszeje tkanka łączna. Oczywiście ciężko pozbyć się much.
– Kiedy, do licha, jadłaś surowego jelenia? – zapytałem
z niedowierzaniem.
Jej oczy zabłysły, gdy usłyszała przekleństwo, zamruczała z radości
i wtuliła się we mnie.
– Też powinieneś spróbować. Mógłby ci smakować. – A potem… – Ale
podejrzewam, że łowca nie musiał odzierać jelenia ze skóry w swojej wieży
z kości słoniowej. Powiedz mi, byłeś kiedyś głodny?
– Tak.
– Ale tak naprawdę głodny. Było ci kiedyś zimno? Tak zimno, że
zamarzają ci wnętrzności i czujesz się jak bryła lodu?
Mimo wrogości w jej słowach w jej głosie nie było potępienia. Jedynie
ciekawość. Autentyczna ciekawość. Kołysała się w przód i w tył, nie mogąc
usiedzieć w spokoju. Patrzyła na mnie, więc i ja na nią spojrzałem.
– Wiesz, że tak.
Przekrzywiła głowę.
– Wiem? – Wydęła usta i ponownie potaknęła. – No tak. Oczywiście.
Pustka. Okropnie zimno, prawda? – Jej palec wskazujący i środkowy
maszerowały w górę mojej nogi. – Teraz też jesteś głodny, prawda?
Zachichotała, kiedy przełożyłem jej rękę na jej nogę.
– Jakie… – przerwałem i odchrząknąłem – jest następne pytanie?
Mogłem jej sprawić przyjemność. Mogłem zagrać w tę grę. Jeśli dzięki
temu mógłbym do niej dotrzeć, jeśli mógłbym odkryć, co… ją zmieniło,
byłem gotowy siedzieć tu całą noc. Mógłbym jej pomóc. Pomógłbym jej.
Ponieważ jeśli to naprawdę była żałoba, musiała o niej porozmawiać. My
musieliśmy o niej porozmawiać. Znowu poczułem wyrzuty sumienia, kiedy
zerknąłem na jej dłonie. Złączyła je ze sobą.
Powinienem trzymać te ręce. Ale nie mogłem się do tego zmusić.
– Och, pytania i pytania. – Uniosła do ust splecione dłonie. – Gdybyś
mógłbyś być kimś innym, kim byś został? – Ponownie się uśmiechnęła. –
Czyją skórę byś przybrał?
– Nie… – Bezmyślnie zerknąłem na Beau. Nie umknęło jej to. – Nie
chciałbym być nikim innym.
– Nie wierzę ci.
– A ty kim byś była? – zapytałem.
Opuściła ręce na klatkę piersiową. Wyglądała, jakby się modliła ze
splecionymi dłońmi. Gdyby nie wyrachowane spojrzenie i szatański
uśmiech.
– Mogę być, kim zechcę.
Odchrząknąłem, starałem się nie zwracać uwagi na włoski podnoszące się
na moim karku. Czułem się zagubiony.
– Skąd znałaś cauchemary? Przez całe życie studiowałem okultyzm
i nigdy nie słyszałem o takim stworze.
– Ty tłumiłeś okultyzm. Ja z nim dorastałam. – Przekrzywiła głowę
w bok. Ten ruch sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. – Ja nim jestem.
Uczymy się więcej w cieniu niż w słońcu. – Nie odpowiedziałem, więc
zapytała wprost. – Jak chciałbyś umrzeć?
Ach. Spojrzałem na nią uważnie. No proszę.
– Gdybym mógł wybrać… Chyba chciałbym umrzeć ze starości. Gruby
i szczęśliwy. Otoczony przez bliskich.
– Nie wolałbyś zginąć w bitwie?
Przerażony oddech. Mdlący łomot. Szkarłatna poświata. Odsunąłem od
siebie ostatnie wspomnienie Ansela i spojrzałem jej w oczy.
– Nikomu nie życzyłbym takiej śmierci. Nawet sobie. Już nie.
– On ją wybrał.
Chociaż moje serce zatrzymało się na chwilę, a samo jego imię sprawiło,
że poczułem łzy w oczach, spuściłem głowę.
– To prawda. I będę go czcił każdego dnia mojego życia za to, że
postanowił ci pomóc i walczyć u twego boku. Postanowił stanąć z tobą
naprzeciw Morgane. Był najlepszy z nas. – W końcu jej uśmiech przygasł,
a ja sięgnąłem po jej dłoń. Nie puściłem jej, chociaż była lodowata. – Ale
nie powinnaś czuć się winna. Ansel sam podjął taką decyzję; nie dla ciebie
czy dla mnie, ale dla siebie. A teraz – powiedziałem stanowczo, zanim
zdołała mi przerwać – twoja kolej. Odpowiedz na pytanie.
Jej twarz pozostała nieprzenikniona. Pusta.
– Nie chcę umierać.
Rozcierałem jej zimną dłoń pomiędzy moimi dłońmi, próbowałem ją
ogrzać.
– Wiem. Ale gdybyś mogła wybrać…
– Wybrałabym życie – powiedziała.
– Każdy umiera, Lou – odparłem łagodnie.
Zbliżyła się, widząc moją minę, i pogłaskała mnie dłonią po piersi.
– Kto tak mówi, Reid? – wyszeptała mi do ucha. Ujęła mnie za policzek
i na sekundę zatonąłem w jej głosie. Gdybym zamknął oczy, mógłbym
udawać, że dotyka mnie jakaś inna Lou. Mógłbym udawać, że ten lodowaty
dotyk należał do innej: wygadanej złodziejki, poganki, wiedźmy. Mógłbym
udawać, że jej oddech pachniał cynamonem, a jej długie brązowe włosy
opadały na ramiona. Mógłbym udawać, że to wszystko jest częścią jakiegoś
wysublimowanego żartu. Nieprzyzwoitego żartu. Zaśmiałaby się
i pstryknęła mnie w nos. Powiedziała, że powinienem się rozluźnić.
Zamiast tego jej usta zawisły nad moimi. – Kto mówi, że musimy umierać?
Przełknąłem ślinę, otworzyłem oczy i czar prysł.
NAZYWAM SIĘ LEGION

Lou

Z utraty kontroli nad własnym ciałem wynika kilka korzyści, a raczej


z utraty świadomości własnego ciała. Nie mając oczu do patrzenia, uszu do
słuchania, nóg do chodzenia czy zębów do jedzenia spędzam czas, unosząc
się w ciemności. Tylko że… czy da się unosić, nie mając ciała? Czy
w ogóle istnieję? A ta ciemność nie jest do końca ciemnością, prawda? Co
oznacza…
O Boże. Istnieję teraz w Nicholinie le Clair.
Nie. Ona istnieje we mnie, co za suka porywająca cudze ciała.
Na szczęście mam właśnie miesięczne krwawienie. Zasłużyła sobie na to.
Chociaż niecierpliwie czekam na jej odpowiedź, moja prowokacja nie
spotyka się z żadnym upiornym śmiechem, więc próbuję ponownie. Tym
razem głośniej. Wykrzykuję swoje myśli – czy ma się myśli, nie mając
mózgu? – do otchłani. Wiem, że mnie słyszysz. Mam nadzieję, że moja
macica daje ci popalić.
W odpowiedzi ciemność zdaje się poruszać, ale nic nie mówi.
Zmuszam się do skupienia uwagi, napieram na jej opresyjną obecność.
Ani drgnie. Próbuję ponownie, jeszcze mocniej. Nic. Nie wiem, jak długo
na nią nacieram. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd odzyskałam
przytomność. Czas tu nie ma znaczenia. W tym tempie odzyskam swoje
ciało za około trzysta lat, budząc się w grobie jako pył będący pozostałością
po moim szkielecie. Przynajmniej moja matka nie będzie mogła zabić
szkieletu. Szkielety przynajmniej nie mają macic.
Chyba tracę zmysły.
Popycham ostatni raz, opanowuję się, by nie wybuchnąć wściekłością.
Emocje wydają się… nie pasować do tego miejsca. Biegają dziko
i swobodnie, gdy nie krępuje ich ciało, a czasem, w chwilach jak ta, czuję,
że – niezależnie od formy, jaką przyjęłam – płynnie się w nie wślizguję.
Jakbym sama stawała się emocją.
Reid by tego nie pochwalił.
Myśl o nim przedziera się przez moją świadomość i chce mnie pochłonąć
kolejne uczucie. Melancholia.
Czy zauważył, że nie jestem sobą? Czy kto inny to zauważył? Czy
wiedzą, co się ze mną dzieje?
Ponownie skupiam się na Nicholinie, na ciemności, zanim obezwładni
mnie melancholia. Rozpamiętywanie takich rzeczy nie przynosi wiele
dobrego, a mimo to przez mgłę pełznie osłabiające zimno i moja
podświadomość zmaga się z kolejną niechcianą myślą: jak mogliby
zauważyć? Nawet zanim La Voisin i Nicholina dopuściły się zdrady, nie
byłam już sobą. Nadal czuję te poszarpane krawędzie, te pęknięcia w mojej
duszy, które tak chętnie skruszyłam.
Jedna wgryza się głębiej niż pozostałe. Otwarta rana.
Instynktownie się od niej odsuwam, chociaż pulsuje oczami w kolorze
whiskey, podkręconymi rzęsami i miękkim, lirycznym śmiechem. Odczuwa
ból, kładąc mi wątłą rękę na ramionach i wkładając ciepłą dłoń w moją
dłoń. Drży z empatii, ma sztuczny akcent, skradzioną butelkę wina
i nieśmiały rumieniec, jest nieletni. Płonie taką lojalnością, jaka już na
świecie nie występuje.
Nie dożył do swojej siedemnastki.
Ansel poświęcił wszystko, otworzył mnie na całą szerokość i pozwoliłam
Nicholinie wpełznąć w tę szczelinę. Tak mu odpłaciłam – całkowicie się
zatracając. Nienawiść do samej siebie jest czarna i trująca, gnieździ się
w dole mojej świadomości. Zasłużył na coś lepszego. Zasłużył na więcej.
Dałabym mu to. Biorąc Boga czy Boginię lub ciemność mojej pieprzonej
duszy za świadka, dałabym mu to. Upewniłabym się, że nie umarł na
darmo. Wzdrygam się, słysząc mruczenie nieznajomego głosu. Och, brawo.
Atramentowa mgła kurczy się, gdy się wzdrygam, lecz popycham ją
zajadle, szukając tej nowej zjawy. To nie Nicholina. I na pewno nie ja. A to
oznacza… że jest tu ktoś inny.
Kim jesteś? – pytam z udawaną odwagą. Na cycka Matki, ile ludzi – czy
też duchów, istot czy jak im tam – może zmieścić się w jednym ciele?
Czego chcesz?
Nie musisz się bać. Jeszcze inny głos. Równie nieznajomy jak poprzedni.
Nie skrzywdzimy cię.
Jesteśmy tobą.
A raczej, dodaje trzeci, jesteśmy nią.
To nie jest odpowiedź, rzucam. Powiedzcie, kim jesteście.
Krótka przerwa.
W końcu odzywa się czwarty głos: Nie pamiętamy.
Ty też wkrótce zapomnisz, mówi piąty.
Gdybym miała kości, ich słowa zmroziłyby mnie do samego szpiku.
Ile… Ile was tam jest? – pytam cicho. Czy żaden z was nie pamięta, jak
ma na imię?
Nazywamy się Legion, głosy bez zająknięcia odpowiadają chórem. Bo jest
nas wielu.
Rany boskie. Słyszałam więcej niż pięć głosów. Bliżej pięćdziesięciu.
Cholera, cholera, cholera. Mgliście przypominam sobie fragment z Biblii
Arcybiskupa, tej, którą pożyczył mi w piwnicach Wieży Chasseurów.
Człowiek, który go recytował, był opętany przez demony. Ale czy to…
przecież to nie są demony, nieprawdaż? Czy Nicholina jest opętana przez
demony?
Niestety, nie wiemy, mówi pierwszy ugodowo. Mieszkamy tu od nie
wiadomo ilu lat. Możemy być demonami albo myszami. Widzimy tylko to, co
widzi nasza pani, słyszymy to, co słyszy nasza pani.
Myszy.
Czasami do nas mówi, dodaje inny i jakimś sposobem wyczuwam jego
złośliwe zamiary. Po prostu wiem, jakby jego strumień świadomości
zmieszał się z moim. A tak na marginesie, to sobie żartujemy. Nie
nazywamy się Legion. Według nas to głupie imię.
Używamy go za każdym razem, gdy pojawi się ktoś nowy.
Wszystkich irytuje.
Tym razem wyciągnęliśmy je prosto z twoich wspomnień. Jesteś religijna?
Niegrzecznie pytać kogoś, czy jest religijny.
Już nie jest kimś. Jest jedną z nas. I tak już znamy odpowiedź. Po prostu
zachowujemy się uprzejmie.
Z drugiej jednak strony przeszukiwanie jej wspomnień jest raczej
niegrzeczne.
Oszczędź sobie tego kazania na czas, gdy wspomnienia znikną. Zobacz.
Wciąż są świeże.
Gdy głosy się przekomarzają, czuję lekkie pieczenie i instynktownie
wiem, że przeglądają moją świadomość – zaglądają we mnie. We mgle
błyskają obrazy z mojej przeszłości, nie nadążam za nimi, lecz głosy cały
czas się zbliżają, ich głód jest nienasycony. Tańczę wokół słupa podczas
majówki razem z Estelle, tonę w Doleur z Arcybiskupem, szarpię się przy
ołtarzu pod moją matką…
Przestańcie. Mój głos ostro wnika pomiędzy wspomnienia, głosy się
wycofują, są zaskoczone ostrą reprymendą. Tak jak być powinno. Są jak
plaga pcheł w mojej podświadomości. Nazywam się Louise Le Blanc
i z całą pewnością nadal kimś jestem. Kazałabym wam wynosić się z mojej
głowy, ale jako że nie wiem, czy to w ogóle moja głowa, zakładam, że w tym
momencie separacja jest niemożliwa. No więc kto pierwszy pojawił się
w tym miejscu? Czy któryś pamięta?
Przez jedną cudowną sekundę panuje cisza, po czym wszystkie głosy
zaczynają mówić w tym samym momencie, kłócąc się, który z nich jest tu
najdłużej. Za późno zdaję sobie sprawę z mojego błędu. Te głosy nie są już
pojedynczymi bytami, lecz dziwną wspólnotą. Ulem. Zniecierpliwienie
szybko zmienia się w złość. Brakuje mi dłoni, którymi mogłabym je zdusić,
więc próbuję coś powiedzieć, ale przerywa mi nowy głos.
Ja jestem najnowszy.
Inne głosy natychmiast cichną, promieniuje z nich ciekawość. Sama
jestem ciekawa. Ten głos brzmi inaczej niż pozostałe, jest głęboki, niski,
męski. Powiedział o sobie ja, nie my.
A ty jesteś? – pytam.
Gdyby głos mógł zmarszczyć brwi, ten właśnie by to zrobił.
Ja… ja… wydaje mi się, że kiedyś nazywano mnie Etienne.
Etienne, powtarzają pozostałe. Ich szept brzmi jak trzepot skrzydeł
insekta. Jest niepokojący. Co gorsza – czuję chwilę, gdy wyciągają z jego
wspomnień także jego nazwisko. Z moich wspomnień. Etienne Gilly.
Jesteś bratem Gaby, mówię z rosnącym przerażeniem, przypominając
sobie to co one. Zabiła cię Morgane.
Głosy praktycznie drżą z oczekiwania, gdy nasze wspomnienia się
scalają, wypełniają luki, tworząc cały obraz: jak Nicholina go opętała
i zaprowadziła do lasu pod pozorem polowania, jak zawiodła go w miejsce,
gdzie czekała Morgane. Jak Morgane go uprowadziła, torturowała
w zawilgoconych trzewiach ciemnej jaskini zaledwie kilka mil od
krwawego obozu. I La Voisin – która o wszystkim wiedziała. Która
praktycznie dostarczyła Morgane głowy Etienne i Gabrielle na srebrnej
tacy.
Część mnie nadal nie może w to uwierzyć, nie jest w stanie przetrawić
szoku związanego z ich zdradą. Mojego upokorzenia. Josephine i Nicholina
sprzymierzyły się z moją matką. Chociaż ich nie lubiłam, nigdy nie
posądzałam ich o takie zło. Poświęciły członków swojego własnego sabatu,
żeby… co? Żeby wrócić do Chateau?
Tak, szepcze Etienne.
Wie, bo widział wszystko oczyma Nicholiny, nawet po tym, gdy
prawdziwy Etienne umarł. Był świadkiem tego, jak jego zmaltretowane
ciało oparto o mój namiot. Bezradnie patrzył, jak Morgane uprowadziła
Gabrielle w tym samym celu, gdy moja matka torturowała jego
siostrzyczkę, gdy Gaby w końcu uciekła z La Mascarade des Crânes.
Tylko że…
Marszczę czoło. W jego pamięci są widoczne luki. Tu i ówdzie mała
dziura. Na przykład związana z moim zaangażowaniem w paradę czaszek.
Kolor włosów Gabrielle. Gdy o tym myślę, luki się wypełniają, a moje
wspomnienia uzupełniają jego pamięć, aż oś czasu prawie cała się
wypełnia.
Chociaż nie żył, widział to wszystko tak, jakby tam był.
Jak? – pytam niepewnie. Etienne, ty… ty umarłeś. Dlaczego nie
przeminąłeś?
Kiedy opętała mnie Nicholina, dołączyłem do jej świadomości i chyba…
chyba tam zostałem.
Cholera jasna. Mój szok zmienia się szybko w czyste przerażenie. Czy
Nicholina opętała was wszystkich?
Czuję, że ponownie przesiewają nasze wspomnienia, składają do kupy
naszą wspólną wiedzę o Nicholinie, La Voisin, o krwawej magii. Ciemność
zdaje się wibrować z niecierpliwości, gdy kontemplują tak fantastyczny
i niemożliwy wniosek, do którego doszły. A mimo to… jak często Nicholina
mówiła o myszach? Gabrielle twierdziła, że wraz z La Voisin Nicholina
jadła serca, by pozostać wiecznie młodą. Inni szeptali, że para się jeszcze
czarniejszą magią. Ich zrozumienie przychodzi wraz z moim.
W jakiś sposób Nicholina na zawsze uwięziła ich dusze w tej ciemności.
Twoją też, prycha afektowanie jeden głos. Teraz jesteś jedną z nas.
Nie. Ciemność podchodzi bliżej, ich słowa brzmią prawdziwie i przez
chwilę nie jestem w stanie mówić. Nie, ja ciągle żyję. Jestem w kościele,
a Reid…
Kto powiedział, że my wszyscy nie żyjemy? – pyta figlarnie jakiś głosik.
Być może niektóre z nas wciąż gdzieś żyją. Być może nasze dusze są jedynie
rozdzielone. Część tu, część tam. Część wszędzie. Twoja też wkrótce się
rozpadnie.
Kiedy ciemność ponownie się przesuwa, kroczy ciężej – dusi mnie
swoim ciężarem – inne wyczuwają moją wzmagającą się histerię. Ich głosy
robią się mniej przyjazne, nie takie ugrzecznione i figlarne. Przykro nam,
Louise le Blanc. Już za późno dla ciebie. Dla nas wszystkich.
NIE. Z całą mocą zmagam się z ciemnością, powtarzam to słowo niczym
talizman. Szukam złotego wzoru. Jakiegokolwiek. Jest tylko ciemność. Nie,
nie, nie, nie, nie…
Odpowiada tylko okrutny śmiech Nicholiny.
LATARNIA MORSKA

Reid

Ojciec Achille stał w drzwiach kościoła otoczony aureolą świtu. Czekał, aż


zbudzę pozostałych. Nikt nie spał dobrze. Celia miała worki pod oczami,
chociaż starała się, jak mogła, i szczypaniem próbowała przywrócić kolor
swoim bladym policzkom. Coco ziewała, podczas gdy Beau jęczał
i wyginał szyję. Mnie też bolał kark, mimo że Lou uciskała palcami zastałe
mięśnie. Ze skruszonym uśmiechem odsunąłem się od jej dotyku
i wskazałem drzwi.
– Wieśniacy nie ruszą jeszcze przez co najmniej godzinę – powiedział
Achille, podając każdemu z nas jabłko, gdy przechodziliśmy obok niego. –
Pamiętajcie, co powiedziałem, nie pokazujcie się im. Chasseurzy mają
posterunek niedaleko stąd. Nie chcecie, żeby za wami podążyli…
dokądkolwiek się udajecie.
– Dziękujemy, ojcze. – Włożyłem jabłko do kieszeni. Nie błyszczało. Nie
było czerwone. Ale to i tak więcej, niż był nam winien. Więcej niż daliby
nam inni. – Za wszystko.
Zmierzył mnie wzrokiem.
– Nie ma za co. – Kiedy potaknąłem i ruszyłem, żeby poprowadzić
pozostałych przez dziedziniec kościelny, złapał mnie za rękę. – Uważajcie.
Cauchemary są zwiastunami katastrofy. – Z niedowierzaniem uniosłem
brew, więc dodał z urazą. – Widuje się je jedynie przed jakąś tragedią.
– Rozwścieczony tłum nie jest katastrofą.
– Nigdy nie umniejszaj potęgi tłumu. – Beau swobodnie zarzucił ręką na
ramiona Coco i czekał, opierając się o drzewo. Do brzegów ich kapturów
przylgnęła mgła. – Ludzie są zdolni do niewypowiedzianego zła, gdy
stanowią tłum. Już to widziałem.
Ojciec Achille puścił moją rękę i zszedł mi z drogi.
– Ja też. Miejcie się na baczności.
Nic więcej nie mówiąc, zniknął w przedsionku i stanowczo zamknął za
sobą drzwi.
W mojej piersi pojawiło się dziwne uczucie, gdy za nim patrzyłem.
– Zastanawiam się, czy jeszcze kiedyś go zobaczymy.
– Mało prawdopodobne – powiedziała Lou. Gęsta mgła niemal
pochłonęła jej szczupłą sylwetkę. Za nią we mgle pojawił się jakiś biały
kształt, błysnęły bursztynowe oczy. Skrzywiłem się. Wrócił pies. Nie
zauważyła go, wyciągnęła rękę i wskazała drogę w dół wzgórza.
– Idziemy?

Wioska Fée Tombe została nazwana w ten sposób ze względu na stosy


morskiego hematytu. Czarne, lśniące skały wznosiły się przez wiele mil
w niepołączonych kształtach tworzących zaczarowane skrzydła – niektóre
wysokie i cienkie z przypominającymi pajęcze sieci srebrnymi nićmi, inne
niskie i przysadziste z czerwonymi żyłami. Nawet najmniejsze stosy
górowały nad morzem jak wielkie, nieśmiertelne istoty. Fale rozbijały się
wokół wraków statków pod nimi. Z naszej ścieżki prowadzącej wzdłuż
skarpy połamane maszty i bomy wyglądały jak zęby.
Celia drżała na lodowatym wietrze i krzywiła się z bólu, bo jej noga
utknęła pomiędzy kamieniami. Beau posłał jej współczujące spojrzenie.
– Jeszcze nie jest za późno, żeby zawrócić.
– Nie. – Uparcie uniosła brodę do góry i wyswobodziła stopę. Kamienie
potoczyły się w dół i spadły do morza. – Potrzebujemy mojego powozu.
– Powozu twojego ojca – wymamrotała Coco. Jedną rękę trzymała na
gładkiej powierzchni klifu z lewej strony, drugą zaciskała na La Petite
Larme, gdy wymijała dziewczynę. Beau podążał za nią, ostrożnie
wybierając miejsce na postawienie stóp na nierównym terenie, gdyż ścieżka
się zwęziła i zaczęła prowadzić w górę. Szedłem na końcu grupy, dłoń
zaciskałem na materiale peleryny Lou.
Niepotrzebnie się martwiłem. Poruszała się z gracją kota, nigdy się nie
ślizgała ani nie potykała. Każdy krok stawiała lekko i zwinnie.
Na policzkach Celii pojawiły się kolory, gdy próbowała dotrzymać nam
tempa. Ciężko oddychała. Kiedy znowu się potknęła, pochyliłem się ponad
Lou i wyszeptałem:
– Beau miał rację, Celio. Możesz poczekać w kościele, aż załatwimy
sprawę z cauchemarem. Wrócimy po ciebie w drodze powrotnej.
– Nie zamierzam czekać w kościele. – Aż zagotowała się ze złości, wiatr
dziko szarpał jej spódnicą i włosami.
Przechodząc obok Celii, Lou poklepała ją po głowie.
– Oczywiście, że nie, kiciu. – A potem krzywo spojrzała na jej prawe
ramię, pod którym w dole rozbijały się fale. – Nie martw się. Koty mają
dziewięć żyć. – Błysnęła zębami. – Nieprawdaż?
Moja ręka mocniej zacisnęła się na jej płaszczu, pociągnąłem ją do tyłu
i pochyliłem się do jej ucha.
– Przestań.
– Co mam przestać, kochanie? – Wygięła szyję, żeby na mnie spojrzeć.
Zrobiła wielkie oczy. Niewinne. Zatrzepotała rzęsami. – Motywuję ją.
– Straszysz ją.
Palcem wskazującym dotknęła moich ust.
– Być może za mało w nią wierzysz.
Powiedziawszy to, wysmyknęła mi się i wyminęła Celię, nie obdarzając
jej kolejnym spojrzeniem. Patrzyliśmy, jak odchodzi, i każde z nas było
zaniepokojone w innym stopniu. Kiedy zniknęła za zakrętem, podążając za
Coco i Beau, Celia wyraźnie się rozluźniła. Wzięła głęboki oddech.
– Nadal mnie nie lubi. Myślałam, że może po…
– A ty ją lubisz?
Sekundę za późno zmarszczyła nos.
– Oczywiście, że nie.
Skinąłem głową, zachęcając ją do dalszego marszu.
– No więc to chyba nie problem.
Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła.
– Ale… dlaczego ona mnie nie lubi?
– Uważaj. – Podtrzymałem ją, gdy się potknęła, ale odskoczyła i mocno
uderzyła się o ścianę klifu. Opanowałem się i nie wzniosłem oczu do nieba.
– Wie, że coś nas łączyło. Ponadto… – przerwałem i odchrząknąłem
znacząco – słyszała, jak nazywasz ją ladacznicą.
Odwróciła się, by na mnie spojrzeć.
– Co takiego?
Wzruszyłem ramionami, nie przerywając marszu.
– Podczas obchodów dnia Świętego Mikołaja podsłuchała naszą…
rozmowę. Uważam, że mimo wszystko dobrze to przyjęła. Mogła nas od
razu zamordować.
– Ona… słyszała, co mówiłam…? – Zrobiła wielkie oczy ze zdziwienia
i uniosła dłoń do ust. – O nie. O nie, nie, nie.
Tym razem już się nie hamowałem. Wzniosłem oczy do nieba.
– Jestem pewien, że słyszała gorsze rzeczy o sobie.
– Jest czarownicą – syknęła Celia, łapiąc się na pierś. – Mogła… mogła
mnie przekląć albo, albo…
– Albo ja mogłem. – Mój uśmiech wyglądał zacieklej niż zwykle. Jakby
był wyrzeźbiony w granicie. Nawet po tym, jak Lou zaryzykowała swoim
zdrowiem i życiem, żeby uratować ją w katakumbach, Celia wciąż
postrzegała ją jako wroga. Oczywiście, że tak. – Dlaczego nas śledziłaś,
Celio, skoro tak nami pogardzasz? – Widząc jej minę, pokręciłem głową
i skromnie się uśmiechnąłem. Jej reakcja nie była niespodziewana. Gdyby
Coco nie podpaliła tuneli, czy uczestnicy La Mascarade des Crânes by po
nas wrócili? Czy sami przynieśliby ogień? Tak, tak by zrobili, i nie mogłem
ich winić. Dawniej zachowywałem się tak samo. – Zapomnij o tym.
– Nie, Reid, czekaj, ja… ja nie chciałam… – Chociaż mnie nie dotknęła,
coś w tonie jej głosu sprawiło, że przystanąłem. Odwróciłem się. – Jean
Luc powiedział mi, co się stało. Powiedział mi… o tobie. Tak mi przykro.
– A mnie nie.
– Tobie nie? – Aż uniosła brwi i wydęła policzki.
Nie spieszyłem się z wyjaśnieniami, więc dalej marszczyła czoło. Szybko
mrugała.
– Och. O… Oczywiście. Ja… – Wypuszczając powietrze z policzków,
położyła dłoń na biodrze, a jej oczy zalśniły nietypową dla niej energią. –
Cóż, mnie też nie. Nie jest mi przykro. Że jesteś inny. Że ja jestem inna.
Wcale tego nie żałuję.
Chociaż powiedziała to szczerze i nie na złość, jej słowa i tak mogłyby
mnie zranić. Ale nie zraniły. Zamiast tego poczułem, jak opadają emocje
buzujące tuż pod moją skórą i zastępuje je dziwne ciepło. Być może spokój.
Być może… zwieńczenie? Miała teraz Jeana Luca, a ja miałem Lou.
Wszystko między nami się zmieniło. I to było w porządku. Tak było
dobrze.
Tym razem mój uśmiech był szczery.
– Jesteśmy przyjaciółmi, Celio. Zawsze będziemy przyjaciółmi.
– Dobrze. – Pociągnęła nosem, wyprostowała się i próbowała nie
uśmiechnąć. – Jako twoja przyjaciółka mam w obowiązku poinformować
cię, że twoje włosy pilnie wymagają ostrzyżenia i że brakuje ci dwóch
guzików u płaszcza. Ponadto masz malinkę na szyi. – Kiedy moja ręka
wystrzeliła do góry do delikatnej skóry na szyi, roześmiała się i obeszła
mnie dokoła, zadzierając nos do góry. – Powinieneś to zakryć dla
przyzwoitości.
Nareszcie.
Chichocząc, zrównałem z nią krok. Zrobiło się miło. Znajomo.
Po chwili spokojnej ciszy zapytała:
– Co zrobimy, jak już ostrzeżemy cauchemara?
Spokój, który odczuwałem, zniknął, podobnie jak mój uśmiech.
– Udamy się do Chateau.
Ponownie uniosła dłoń do szyi. Denerwujący nawyk. Wymowny.
– A… a potem co? Jak zamierzamy pokonać Morgane?
– Patrz, gdzie stawiasz kroki. – Wskazałem jej dołek w ścieżce.
Oczywiście, musiała się potknąć. Tym razem nie próbowałem jej łapać,
złapała równowagę bez mojej pomocy. – Lou chce spalić zamek do gołej
ziemi. – Znowu poczułem ciężar w piersi. I w głosie. – I wszystkich
w środku.
– Jak to zrobi?
– Jak wiedźmy robią różne rzeczy? – Wzruszyłem ramionami.
– Więc jak to działa? Ta… magia? – Spojrzała na mnie bardziej
nieśmiało, spuściła głowę. Ponownie patrzyła przed siebie. – Zawsze byłam
ciekawa.
– Naprawdę?
– Nie denerwuj się, Reid. Wiem, że ciebie też to interesowało. – Zamilkła
na chwilę. – Wcześniej.
Wcześniej. Takie proste słowo. Starałem się nic nie okazywać swoim
spojrzeniem.
– Polega na wymianie. Żeby Lou mogła zgładzić Chateau, będzie musiała
zniszczyć coś, co ma dla niej równą wartość.
– Cóż by to mogło być? – zastanawiała się Celia.
Nie wiem. Bolała mnie ta niewiedza. Lou nie wdawała się w szczegóły.
Nie zdradzała strategii. Kiedy naciskaliśmy, tylko się uśmiechnęła
i zapytała: „Boicie się?”. Beau natychmiast odpowiedział donośnym tak. Ja
zgodziłem się z nim w duchu. Cały plan, a raczej jego brak, przyprawiał
mnie o niepokój.
Jakbym wywołał wilka z lasu, bo powietrze przeszył właśnie wrzask
mojego brata. Celia i ja unieśliśmy głowy i zobaczyliśmy, jak odrywa się
kawał skały. Posypały się na nas kamienie; najpierw uderzyły w moje
ramiona, ręce i głowę. Eksplodował ostry ból, aż zobaczyłem gwiazdy.
Zareagowałem instynktownie i wypchnąłem Celię z miejsca zagrożenia, ale
Beau… on…
Przerażenie zbudziło się we mnie niczym jadowity wąż.
Jakby w zwolnionym tempie widziałem, że stracił podparcie dla stóp,
przeleciał w powietrzu, próbował bezładnie znaleźć podparcie gdzieś
pośród lecących skał. Nic już nie mógł zrobić. Nie miałem jak mu pomóc.
I tak rzuciłem się na pomoc, próbowałem skrócić dzielącą nas odległość,
pragnąc desperacko złapać go za którąkolwiek część ciała, zanim spadnie
do morza…
Spomiędzy gradu kamieni wystrzeliła ręka Coco i złapała go za
nadgarstek.
Krzyknąwszy ponownie, Beau zawisł w jej uścisku jak wahadło. Uniósł
drugą rękę i chwycił się brzegu urwiska, wspólnym wysiłkiem podźwignęli
go na ścieżkę. Podbiegłem, żeby pomóc, serce biło mi tak głośno, że nic
poza nim nie słyszałem. Totalna adrenalina i niczym niezmącony strach
krążyły w moich żyłach, wydłużając mój krok i skracając oddech. Jednak
kiedy do nich dotarłem, leżeli splątani na ziemi. Ich piersi nierównomiernie
się unosiły i opadały, kiedy próbowali złapać oddech. Nad nami na szczycie
klifu stanęła Lou. Spoglądała w dół z lekkim uśmieszkiem. Najlżejszym
wygięciem linii ust. Biały pies zaskomlał i zniknął gdzieś za nią.
– Naprawdę powinniście być ostrożniejsi – powiedziała spokojnie, po
czym się odwróciła.
Beau popatrzył z niedowierzaniem, ale nie odpowiedział. Siadając, drżącą
ręką otarł czoło i spojrzał na swoją dłoń. Paskudnie wykrzywił usta.
– A niech to szlag. Rozdarłem pieprzony rękaw.
Pokręciłem głową i przekląłem pod nosem. Rękaw. Omal się nie zabił,
a martwi się swoim pieprzonym rękawem. Aż mną zatelepało, otworzyłem
usta, żeby powiedzieć mu, co może sobie zrobić z rzeczonym rękawem,
gdy Coco wydała z siebie dziwny dźwięk, jakby się krztusiła. Spojrzałem
na nią zaalarmowany. Zaskoczony.
Wcale się nie krztusiła.
Śmiała się.
Bez słowa – choć wciąż drżały jej ramiona – wyciągnęła rękę i rozdarła
materiał na jego drugim rękawie. Próbował się wyrwać i ze zgrozy aż
otworzył usta.
– No weź! Tę koszulę kupiła mi mama!
– Teraz do siebie pasują. – Ujęła jego ręce i roześmiała się głośniej. –
Mamie się spodoba, gdy cię zobaczy. Jeśli jeszcze kiedykolwiek cię
zobaczy. – Poklepała go po piersi, jakby opowiadali sobie rubaszne kawały.
– O mało nie zginąłeś.
– Owszem. – Beau uważnie na nią patrzył. – Już wspominałaś.
– Mogę naprawić tę koszulę, jeśli chcesz – zaproponowała Celia. –
W torbie mam igłę i nitkę… – Zamilkła jednak, bo Coco nadal się śmiała.
Nagle ten śmiech zmienił się w coś bardziej ponurego. Szaleńczego. Beau
bez wahania wziął ją w ramiona. Drżała teraz z zupełnie innego powodu
i zatopiła twarz w jego szyi, szlochając rozpaczliwie. Jedną ręką obejmował
ją w pasie, drugą przerzucił przez jej plecy i trzymał ją mocno, gorliwie,
mrucząc cicho do jej ucha. Nie słyszałem słów. Nie chciałem ich słyszeć.
Odwróciłem wzrok.
Ten ból nie był przeznaczony dla mnie. Ta słabość. Czułem się jak intruz.
Gdy na nich patrzyłem – na to, jak Beau łagodnie ją kołysze, a ona wczepia
się w niego, jakby zależało od tego jej życie – poczułem gulę w gardle.
Każdy wiedział, dokąd to prowadzi. Coco i Beau od miesięcy tańczyli
wokół siebie. Jednakże równie wyraźnie rysował się nieunikniony zawód
miłosny. Żadne z nich nie nadawało się do nowego związku. Pomiędzy
nimi było zbyt wiele krzywd. Zbyt wiele żalu. Zazdrości. Złości. Nawet
gdyby byli dobrze dobrani, nie dogadaliby się ze sobą. Jak oliwa i woda.
Zerknąłem w górę na Lou. My też do siebie nie pasowaliśmy.
No i dobrze.
Z westchnieniem ruszyłem dalej, stawiałem ciężkie kroki. Moje myśli
były jeszcze cięższe. Celia cicho szła za mną. Kiedy dotarliśmy do Lou,
splotła swoje zimne palce z moimi i spojrzeliśmy na latarnię.

Beau i Coco dołączyli do nas kilka minut później. Coco już nie płakała, ale
jej oczy wciąż były czerwone i spuchnięte. Trzymała się prosto. Dumnie.
Koszula Beau pokryta była dziurami, które nadal jeszcze lekko dymiły,
i odkrywała więcej ciała, niż wypadało w styczniu. Nie mówili o tym, co
się stało, my również.
W ciszy przyglądaliśmy się latarni morskiej.
Wznosiła się z ziemi jak krzywy palec celujący w niebo. Samotna
kamienna wieża. Brudna. Zaniedbana. Ciemna na tle świtu. Pod skośnym
dachem nie migotały płomienie.
– Chłopak stajenny powiedział, że nikt tu już nie rozpala ognia –
wyjaśniła Celia cicho. Nie pytałem, dlaczego szepcze. Nie rozumiałem,
dlaczego uniosły się włoski na moim karku. Cienie w tym miejscu zdawały
się gęstsze niż normalnie. – Powiedział też, że latarnia nie działa od lat.
– Sporo gada ten stajenny. – Beau zerknął na nas, nie kryjąc
zdenerwowania. Nadal mocno obejmował Coco w pasie. – Czy… ktoś już
kiedyś widział cauchemara?
– Mówiłam wam – odparła Celia. – To potężna bestia z kłami i pazurami
i…
– Kochanie, nie. – Beau uniósł drugą rękę z wymuszonym uśmiechem. –
Miałem na myśli… – Przez chwilę szukał właściwych słów, po czym
wzruszył ramionami. – Czy ktoś inny widział cauchemara? Najlepiej ktoś,
kto nie uciekł przed nim z krzykiem?
Coco posłała mu uśmiech. Była rozbawiona. Uśmiech nie pasował do jej
ponurego oblicza. Z zaskoczeniem odkryłem, że nie pamiętam, kiedy
ostatnio szczerze się uśmiechała. Czy kiedykolwiek się to zdarzyło? Czy ja
to widziałem? Połaskotała go po żebrach, zapiszczał i zabrał rękę.
– Masz piękny falset – powiedziała. – O mały włos, a bym zapomniała.
Chociaż uśmiechnęła się jeszcze szerzej, widząc jego oburzenie –
i zaskoczenie – jej rubaszne zachowanie było wymuszone. Wytężone. Nie
chciałem być świadkiem tego, jak się sypie.
Ująłem Beau za ramię.
– Pamiętasz tę wiedźmę podczas Modraniht?
– Lepiej o niej nie mówmy – odparł z poważną miną.
– Ja pamiętam. – Coco posłała mi spojrzenie wyrażające uznanie, które
zniknęło w mgnieniu oka. Było tak przelotne, że w sumie mogłem je sobie
tylko wyobrazić. – Podobał jej się twój występ, prawda?
– Jestem doskonałym śpiewakiem – prychnął Beau.
– Jesteś doskonałym tancerzem.
Roześmiałem się mimo woli.
– Z tamtej nocy pamiętam, jak Beau uciekał z krzykiem.
– O co chodzi? – Spoglądał na mnie i na Coco, marszcząc brwi i nos. –
Co tu się dzieje?
– Powiedziała ci, jak wygląda cauchemar. – Chociaż Coco nie patrzyła na
Celię, cały czas nie uznawała jej istnienia. – Podejrzewam, że to
stwierdzenie było jedyną formą przeprosin, jaką Celia mogła uzyskać. –
Nie bądź dupkiem. Słuchaj.
Wzdychając przeciągle, Beau odwrócił się w stronę Celii. Dziewczyna się
wyprostowała.
– Proszę o wybaczenie, madame – wymamrotał tonem obrażonego
dziecka. – Miałem na myśli: czy ktoś kiedyś walczył z cauchemarem?
Gdyby ktoś podzielił się z nami doświadczeniem, moglibyśmy przetrwać to
spotkanie w jednym kawałku, zamiast skończyć z odciętymi głowami
wrzuconymi do morza.
– Tego się obawiasz? – Lou uniosła głowę, by mu się przyjrzeć. Odkąd
dotarliśmy do latarni, praktycznie nic nie mówiła. Zachowywała się
niezwykle spokojnie. Dopiero teraz oderwała wzrok od gęstych cieni
u podstawy latarni. – Dekapitacji?
Skrzywił się podobnie jak ona.
– Ja… Cóż, nie wydaje się to nadmierną przyjemnością.
– Ale tego się boisz? – naciskała. – Czy to nawiedza cię w snach?
Beau prychnął, słysząc to pytanie, nawet nie próbował ukrywać
zniecierpliwienia.
– Pokaż mi kogoś, kto nie boi się dekapitacji, a ja udowodnię, że jesteś
oszustką.
– Dlaczego? – Coco zmrużyła oczy. – O co chodzi, Lou?
Lou ponownie wbiła wzrok w cienie. Patrzyła na nie tak, jakby
próbowała coś rozszyfrować. Jakby wsłuchiwała się w niewypowiedziany
język.
– Cauchemar jest koszmarem – wyjaśniła swobodnym tonem. – Każdy
z nas ujrzy go pod inną postacią, taką, jaką przybierają nasze największe
lęki.
Gdy to powiedziała, zapadła pełna przerażenia cisza.
Nasze największe lęki. Poczułem dreszcz na kręgosłupie, jakby już teraz
przyglądała nam się jakaś kreatura. Poznawała nas. Nawet nie wiedziałem,
jaki jest mój największy lęk. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nigdy
nie dopuściłem go do głosu. Wyglądało na to, że cauchemar zrobi to za
mnie.
– Czy ty… walczyłaś z nim? – zapytała ją Coco. – Z cauchemarem?
Na twarzy Lou pojawił się przebiegły uśmiech. Nadal przyglądała się
cieniom.
– Raz. Dawno temu.
– Jaki przybrał kształt? – dopytywał Beau.
Spojrzała mu w oczy.
– To bardzo osobiste pytanie, Beauregardzie. Jaki kształt przyjmie dla
ciebie? – Zrobiła krok w jego stronę, a on szybko się cofnął. – Nie będzie
ścięciem głowy. Ani utopieniem. – Przekrzywiła głowę i podeszła bliżej,
okrążała go. Bez uśmiechu. Bez kpiny. – Nie, twój strach nie jest tak
witalny, prawda? Boisz się czegoś innego. Czegoś mniej oczywistego. –
Zaczerpnęła powietrza, a jej oczy zalśniły, jakby ją olśniło; wtedy ująłem
jej dłoń i przyciągnąłem do siebie.
– To nie jest dobry czas ani miejsce – uciąłem. – Musimy się skupić.
– Ależ oczywiście, Chass. – Wskazała spróchniałe drzwi. – Prowadź.
Wszyscy na nie popatrzyliśmy. Nikt się nie ruszył.
Zerknąłem do tyłu na wioskę, na dziesiątki świecących punkcików.
Słońce już wstało. Ludzie już się zgromadzili. Zaraz ruszą w drogę.
Mieliśmy pół godziny – może kwadrans więcej – zanim tu dotrą. I staną
naprzeciw niczego niepodejrzewającego potwora.
Powinieneś trzymać się z dala od tego, chłopcze. To nie jest wasza walka.
Wypiąłem pierś.
Westchnąłem i ruszyłem, by otworzyć drzwi, ale Celia… Celia mnie
wyprzedziła.
Na tle ciemnego drewna jej dłoń wyglądała bladziej i drobniej niż
zwykle, lecz nie wahała się ani chwili. Pchnęła z całej siły – raz, dwa, trzy
razy – aż jej palce w końcu ugięły się przy dźwięku piszczących zawiasów.
Dźwięk rozdarł poranną ciszę i wystraszył parę mew siedzącą na krokwi.
Beau przeklął i podskoczył.
Lou też.
Po raz ostatni zaczerpnąłem powietrza i wszedłem do środka.
LE CAUCHEMAR

Reid

Na niższych piętrach nie było okien, które wpuszczałyby poranne


promienie słońca, więc w latarni było ciemno. Powietrze stało. Stęchłe. Na
podłodze leżały kawałki szkła, błyszczały w wąskiej smudze światła
wpadającej przez drzwi. Przebiegło po nich jakieś małe, wystraszone
stworzenie, odłamki chrzęściły pod jego małymi łapkami. Przyjrzałem się
uważniej.
Lustra. Rozbite lustra.
W każdym z nich odbijał się inny fragment okrągłego pomieszczenia –
zardzewiałe haki na ścianach, wiszące nad nimi zwoje lin, uginające się
krokwie. Były tam też spleśniałe łóżko oraz zaśniedziały żelazny garnek.
Pozostałości po ostatnim latarniku, który tu rezydował. Wszedłem głębiej
w tę zabałaganioną przestrzeń, obserwując odbicia w kawałkach lustra.
Teraz widziałem rozszerzone oko Celii. Teraz poważną minę Beau. Teraz
napięte ramiona Coco. Lou trzymała dłoń w dole moich pleców.
Oprócz naszych kroków żaden inny dźwięk nie mącił ciszy.
Być może stworzenie już pobiegło gdzieś dalej. Być może ojciec Achille
się mylił.
Za nami zatrzasnęły się drzwi.
Coco i Celia skoczyły na Beau, identycznie piszcząc. On jednak je
wyminął, odskakując na bok i paskudnie klnąc. Dziewczyny wpadły więc
na siebie, a ja rzuciłem się w tył, żeby otworzyć drzwi.
– Spokojnie – powiedziałem stanowczo. – To tylko wiatr.
Ten sam wiatr pieścił teraz moje policzki, niosąc ze sobą cichy śmiech.
Czy to…?
Niemal stanęło mi serce.
Panicznie rozejrzałem się wokół. Obróciłem się, zataczając pełen okrąg.
Pozostali naśladowali mój ruch z wystraszonymi minami.
– Co to? – Coco wyjęła nóż z rękawa. – Słyszałeś coś?
W uszach słyszałem dudnienie serca.
– Wydawało mi się, że słyszałem… – Arcybiskupa. Niemal dokończyłem,
ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Sądziłem, że usłyszałem Arcybiskupa. Ale
to nie mógł być on. Nie było go tutaj. Nigdy się nie śmiał. A ja się go nie
bałem.
To znowu był La Fôret des Yeux. Zamiast drzew przedrzeźniał mnie
cauchemar, zmieniał moje myśli w koszmary. Mógł kryć się w cieniu. Celia
opisywała potężną bestię, ale być może potrafił zmieniać kształt. Zupełnie
nic nie wiedzieliśmy o tym stworze i jego umiejętnościach. Jego apetycie.
Odetchnąłem, żeby się uspokoić.
Cauchemary są znane z okrucieństwa, ale ten konkretny jeszcze nikogo
nie zaatakował.
Okrutny czy nie, nikogo nie skrzywdził. Ten śmiech – był wytworem
mojej wyobraźni. Mechanizmem obronnym, który rozwinął cauchemar,
żeby się chronić. Żeby się chronić. Nie żeby atakować. Nie żeby zabijać,
okaleczać czy pożerać.
A mimo to swoim zachowaniem nie zaskarbiał sobie sympatii. Kiedy
sekundę później śmiech powrócił, wyjąłem nóż z bandoliera i zakręciłem
nim, mierząc w stronę jego źródła.
To wcale nie był cauchemar.
To była Lou.
Powoli opuściłem rękę z nożem.
Niczego nieświadoma wychyliła się zza mnie, żeby rozejrzeć się po
pomieszczeniu, bezustannie cicho chichocząc.
– Wyczuwam strach w tym miejscu. Potężny. Żywotny. – Spojrzeliśmy na
nią skonsternowani, więc wskazała ściany. – Nie czujecie? Pokrywa liny. –
Jej palec powędrował ku miękkim deskom podłogowym. – Obleka szkło.
Wszystko nim ocieka.
– Nie – odparłem sztywno, aby się zamknęła. – Niczego nie czuję.
– Być może wyczuwam twój strach, nie cauchemara. – Gdy wiatr
ponownie zawył, przestała szczerzyć się w uśmiechu i ponownie
przekrzywiła głowę. Nasłuchiwała. – Wydaje się inny. Wydaje się… – Nie
wypowiedziała jednak tych słów. Jej dłoń zacisnęła się na moich plecach. –
Chyba powinniśmy stąd wyjść.
Zaskoczony jej reakcją – chociaż nie do końca – podszedłem do
spiralnych schodów znajdujących się pośrodku pomieszczenia. Ostrożnie
sprawdziłem stopą najniższy stopień. Ugiął się pod moim ciężarem.
– Wyjdziemy. Po tym, jak ostrzeżemy to stworzenie. Po tym, jak
poprosimy je o pomoc.
Przez krótką chwilę wyglądała tak, jakby chciała się kłócić. Wydęła usta.
Pociemniały jej oczy. Jednak bardzo szybko jej oblicze się zmieniło, lekko
potaknęła i pierwsza weszła na schody.
Bez przystanku wspięliśmy się na dwa kolejne piętra. Krok za krokiem.
Powoli. Ostrożnie. Zatrzymywaliśmy się jedynie po to, by spojrzeć na
zniszczone pomieszczenia, lecz cauchemar pozostał w ukryciu, o ile
w ogóle tu był.
– Co to było? – Beau odwrócił się w stronę drzwi po prawej, skąd
dochodził złowieszczy jęk. – Słyszeliście? – Coś zaskrzypiało nad naszymi
głowami i kolejny powiew wiatru zatrząsł schodami. Popatrzył na Coco. –
Czy to ty?
Spojrzała na nas.
– Dlaczego miałabym jęczeć?
Miarą paniki Beau było to, że nic nie odpowiedział. O mało nie potknął
się o Celię, gdy przystanęła, żeby podnieść coś ze spleśniałych schodów.
Mimo ciemności błyszczało na jej dłoni. Odłamek lustra. Wyprostowała się
i trzymała go przed sobą jak nóż.
Minęła chwila ciszy, podczas której nie odrywaliśmy od niej wzroku.
– Co? – syknęła defensywnie, była blada jak ściana. – Nikt nie dał mi
broni.
Ku mojemu zaskoczeniu Coco również się schyliła i podniosła odłamek.
Trzymała go wolną ręką, nic nie mówiąc o nożu w drugiej ręce, i skinęła do
Celii. Potem szturchnęła Beau. Osłupiały patrzył raz na jedną, raz na drugą.
– Nie żartujcie sobie. Prędzej sami zrobimy sobie krzywdę tym szajsem,
niż zagrozimy cauchemarowi.
Wywróciwszy oczami, wetknąłem mu w dłoń sztylet, po czym sam
podniosłem kawałek szkła. Uśmiechnąłem się półgębkiem, widząc pełne
niedowierzania spojrzenie Celii.
– No co? – Wzruszyłem ramionami i podjąłem wspinaczkę, nie oglądając
się za siebie. – To był dobry pomysł.
W ciszy szliśmy ku najwyższemu piętru. Kiedy drzwi na dole znowu się
zatrzasnęły, szeptem odezwał się Beau.
– Podobnie jak wy jestem przeciwny publicznemu praniu brudów, ale być
może… w tych okolicznościach, pomogłoby nam… gdybyśmy
porozmawiali o swoich lękach? – Stopień pod nim zajęczał złowrogo,
a Beau aż sapnął ze strachu. – Na przykład byłoby super, gdyby jedno z was
mogło powtórzyć, że nigdy nie marzyło o zignorowaniu mnie i puszczeniu
w niepamięć. Wiem, że to niedorzeczne, ale dla dobra…
– Cicho – warknęła Lou. Na końcu schodów nad naszymi głowami
znajdowała się klapa w suficie. Ponownie przekrzywiła głowę, wahając się,
po czym ją pchnęła i wślizgnęła się do środka. Poszedłem za nią i prawie ją
zgniotłem, gdy gramoliłem się na nogi. Zatrzymała się nagle, żeby
rozejrzeć się po ostatnim pomieszczeniu bez ścian, które chroniłyby nas
przed żywiołami. Dach podtrzymywało tylko kilka krokwi, z każdej strony
wpadało słońce, rozpędzając pozostałe cienie. Westchnąłem z ulgą.
Cauchemara tu nie było. Nie było tu niczego prócz ogromnej niecki na
ogień. Wzniesiono ją w samym centrum kamiennej podłogi, teraz była
pusta. Żadnego drewna ani popiołu. Tylko…
Lou stała całkowicie nieruchomo, tylko wiatr smagał jej twarz białymi
kosmykami włosów.
Tylko że wcale nie była pusta.
Z niecki powstała olbrzymia postać.
Ubrana w poplamione szaty zaszarżowała na nas z poczernionymi,
szeroko rozłożonymi rękami. Stanąłem obok Lou, ale ona już się przesunęła
i skoczyła do przodu z szybkością światła. Kiedy wyjęła swój nóż
i smagnęła kreaturę w okolicach brzucha, ta odsunęła się jak wielki
niedźwiedź. Chociaż włosy miała ukryte pod kapturem, podobnie jak twarz
i kły, zamachnęła się na Lou masywną łapą, aż dziewczyna przeleciała
w powietrzu. Dałem nura i złapałem ją za nadgarstek, zanim zsunęła się
w dół. W tym czasie pozostali przystąpili do ataku, ich noże i lusterka
odbijały promienie słoneczne.
– Przestańcie! – Wiatr poniósł mój krzyk. – Nie krzywdźcie go! Jesteśmy
tu, żeby go ostrzec, nie… Przestańcie!
Cauchemar odsunął się o krok, miał wciąż uniesione ręce, ale bez
wahania wybił odłamek szkła z ręki Coco i zaryczał, kiedy przecięła jego
udo. Coco tanecznym krokiem odsunęła się poza zasięg jego rąk, zanim
zdołał zacisnąć dłonie wokół jej szyi – a potem nastąpiła pierwsza chwila
grozy.
Chociaż Lou nas ostrzegała, nic nie mogłoby mnie przygotować na takie
uderzenie strachu. I bólu. Zrobiło mi się biało przed oczami, oślepłem na
chwilę, potknąłem się i upadłem na jedno kolano. Sądząc po krzykach,
pozostali doświadczyli tego samego.
Czarne pomieszczenie, jeszcze czarniejsze łańcuchy. Zimny dotyk na
skórze. Błąd. Krew równym tempem spływa z moich nadgarstków na
podłogę. Liczę każdą kroplę. Ona powraca o równej godzinie. Trzy tysiące
sześćset sekund. Trzy tysiące sześćset kropli. Kiedy drzwi się otwierają ze
skrzypieniem przy kropli trzy tysiące sześćset drugiej, tłumię krzyk. Piła.
Ręczna piła. Unosi ją ku światłu świecy.
– Zastanawiam się, czy masz to w kościach. Tak jak one.
Podpieram się dłońmi o podłogę, gdy podchodzi do mnie kobieta bez
twarzy. Nie mogę złapać oddechu. Kręcę głową. Zmuszam oczy, by skupiły
się na tym, co prawdziwe, a nie na błysku kości: by zobaczyły Lou wijącą
się koło mnie na podłodze, by zobaczyły Coco w pozycji embrionalnej,
Beau leżącego na plecach, drżącą, wielkooką Celię.
Rzuciłem swoim odłamkiem szkła w ramię stwora. Stanąłem na nogi
i z bandoliera wyjąłem kolejny nóż. Cauchemar nie ustępował pola. Z jego
piersi dochodził dudniący dźwięk, lecz zignorowałem ryk i ruszyłem.
Pozostali na próżno próbowali do mnie dołączyć. Kolejna fala strachu
unieruchomiła nas, zanim zdołaliśmy dopaść bestię.
Sam. Jestem sam. Gdzie on jest? Gdzie on jest, gdzie on jest, gdzie on
jest…
Zazgrzytałem zębami i chociaż byłem zdezorientowany i potykałem się
jak pijany na skutek migoczącej przed oczami bieli, nie poddawałem się.
– Mów. – Wysoki, władczy głos. Jej głos. – Albo wydłubię oczy twojemu
bratu. To odpowiednia kara, tak? On sprawił, że nie mówisz. Ja sprawię, że
on nie będzie widział. – Ale nie mogę mówić. Jestem pod wpływem jakiejś
substancji. Leku. Zmienia się w żel w moim organizmie. Dławi mnie obręcz
na szyi. Jęk. Próbuję jęczeć, ale ona tylko się śmieje. Jego krzyki wypełniają
całą przestrzeń. Jego błagania.
O Boże.
Coś tu nie grało. Nie bałem się tortur. Nie byłem niemy…
Pojawiły się kolejne obrazy. Niepełne, fragmenty horroru. Spuchnięta
szczęka. Przemożny głód. Puste strzykawki, palący ból w miejscu infekcji.
Śmiech mrożący krew w żyłach i czerstwy chleb. I ponad tym wszystkim
panika nie do zniesienia.
Gdzie on jest, gdzie on jest, gdzie on jest, gdzie on jest…
Wyjące wilki.
Eukaliptus.
Włosy w księżycowym odcieniu.
Włosy w księżycowym odcieniu.
Szybko zamrugałem, rozjaśniło mi się przed oczami dzięki Lou.
Z okrzykiem bitewnym ruszyła przed siebie z uniesionym nożem. Złapałem
ją w pasie i odwróciłem ją z dala od cauchemara, który nadal szaleńczo
wymachiwał rękami, jakby… jakby próbował mi coś przekazać. Poczułem
gwałtowny skurcz żołądka.
– Czekaj. Myślę… Myślę, że on…
Niezgrabnym ruchem cauchemar zdjął kaptur.
Nie odrywałem od niego wzroku.
Cauchemar nie wyglądał tak, jak opisała go Celia, nie miał ciemnej skóry
ani ostrych kłów. Owszem, miał skołtunione włosy, ale to jego opuchnięte
oczy wyzwalały więcej strachu, niż sugerowałoby to jego imię. Jego
złamana szczęka budziła wściekłość. Skupiłem spojrzenie na jego
przeciętym udzie, na wściekle czerwonych pasmach choroby na śniadej
skórze. Na krwi zaskorupionej na jego poszarpanych spodniach. Ten
cauchemar został pobity. Mocno.
I wcale nie był cauchemarem.
To był Thierry St. Martin.
Lou wyswobodziła się z moich objęć i kolejny raz ruszyła na niego.
Z niedowierzaniem złapałem ją za rękę.
– Lou, przestań. Przestań. To jest…
– Puść mnie. – Wiła się, szaleńczo próbowała się uwolnić. Z rozpaczą. –
Pozwól mi go zabić…
Poczułem nagłą, silną złość. Mocniej zacisnąłem chwyt na jej nadgarstku
i przyciągnąłem ją do siebie.
– Stój spokojnie. Nie będę dwa razy powtarzał. To jest Thierry.
Pamiętasz? Thierry St. Martin.
Słysząc to, Thierry z ulgą oparł się o kamienną nieckę. Poczułem jego
obecność w moim umyśle – zobaczyłem swoją własną twarz – zanim
wybełkotał jedno słowo.
Reeeiddd.
Opanowałem się i nie podszedłem do niego, chociaż chciałem zarzucić
sobie jego rękę na ramiona, żeby miał we mnie wsparcie. Wyglądał tak,
jakby w każdej chwili mógł się przewrócić.
– Jestem tutaj. Wszystko będzie dobrze – powiedziałem ciszej, próbując
go uspokoić. – Lou już cię rozpoznała. Prawda, Lou?
W końcu, w końcu, przestała się szarpać, a ja poluzowałem palce na jej
ręce.
– Tak – powiedziała łagodnie i przez dłuższą chwilę przenosiła wzrok ze
mnie na Thierry’ego i z powrotem. Stałem nieruchomo, nieufnie ze
względu na dziwny błysk w jej oczach – dziki i jasny, jak u zagonionego
w róg zwierzęcia. – Tak, rozpoznaję go.
A potem odwróciła się i uciekła.

Wpadając na pozostałych, odpychając ich na boki, Lou nie zatrzymała się,


dopóki nie dopadła drzwi. Pod wpływem uderzenia Celia aż okręciła się do
tyłu, lecz Coco złapała ją za łokieć, zanim spadła ze schodów. Nie
przebierając w słowach, Beau posłał za nią wiązankę, ale Lou się nie
zatrzymała. Cienie zamknęły się wokół niej, gdy zniknęła nam z oczu.
Thierry z wysiłkiem uniósł rękę. Dwa palce chyba miał złamane. Głos mu
się łamał, gdy powoli, ze skupieniem powiedział:
Złaaap… ją.
Nie potrzebowałem czasu do namysłu. Nie wahałem się. Nie roztrząsałem
rodzącego się w mojej piersi przeświadczenia. Tego uczucia – tego
palącego poczucia sprawiedliwości, prawości – które było tak znajome. Tak
niepokojąco znajome.
Pomknęła po schodach z nienaturalną zwinnością i była już blisko
ostatniego piętra. Za chwilę znajdzie się za drzwiami.
– Lou! – Mój krzyk wibrował od niespodziewanej furii. Nie rozumiałem,
dlaczego trzęsły mi się ręce i szczękały zęby. Nie rozumiałem, dlaczego
musiałem ją złapać. Ale miałem takie przeświadczenie. Musiałem ją złapać,
tak jak musiałem oddychać. Beau miał rację – coś tu było nie w porządku.
Coś było bardzo nie w porządku. Sięgało poza jej magię. Sięgało poza
śmierć Ansela. Poza żałobę.
Jak w owocu pozostawionym na słońcu, w Lou coś się otwarło i coś
złego zalęgło się w jej środku.
Być może stało się to podczas La Mascarade des Crânes. Być może
przedtem, a może potem. To nie miało znaczenia. Po prostu się stało
i chociaż instynkt mnie ostrzegał, ja go ignorowałem. Teraz instynkt
sprawiał, że szybciej przebierałem nogami. I jeszcze szybciej. Mówił mi, że
jeśli Lou dopadnie drzwi – jeśli zniknie gdzieś pomiędzy klifami – nigdy
już jej nie zobaczę. To nie mogło się zdarzyć. Gdybym tylko ją złapał,
porozmawiał z nią, mógłbym wszystko naprostować. Mógłbym ją
naprostować. Nie miało to sensu, ale tak było. Ten pościg nagle stał się
najważniejszym w moim życiu. A ja już nie ignorowałem swojego
instynktu.
Gdy zbiegła z ostatniego piętra, wstrzymałem oddech.
A potem złapałem za poręcz i przez nią przeskoczyłem.
Kiedy spadłem na ziemię w uszach słyszałem ryk zastałego powietrza.
Lou obejrzała się, zrobiła wielkie oczy i rzuciła się w stronę drzwi.
– Kur… – Przekleństwo skończyło się piskiem, gdy ją dopadłem.
Odwróciła się na plecy i pazurami zamachnęła się na moją twarz i oczy, ale
złapałem ją za nadgarstki i przygwoździłem je do ziemi. Nadal szarpała się
i rzucała, więc usiadłem na niej okrakiem, a odłamki szkła wbijały mi się
w kolana, gdy się mocowaliśmy. Mój ciężar ją unieruchomił. Powstrzymał.
Wobec tego uderzyła mnie głową w szczękę. Zacisnąłem zęby
i przysunąłem swoje czoło do jej czoła. Mocno.
– Przestań – warknąłem i rozpłaszczyłem się na niej. Pozostali zeszli na
dół w kakofonii dźwięków. – Co z tobą? Dlaczego uciekasz?
– Cauchemar. – Znowu walczyła i głośno sapała. – On… On się zmienił
w Thierry’ego… – Ale kłamstwo rozpadło się w jej ustach, bo kulejący
Thierry właśnie do nas podszedł. W odłamkach lustra pod każdym kątem
odbijała się jego bardzo prawdziwa nienawiść. Jego bardzo prawdziwe
obrażenia. Za nim pojawiła się Coco i padła na ziemię obok nas. Jej
zakrwawiona ręka zawisła nad ustami Lou jak niewypowiedziana groźba.
– Nie każ mi tego robić, Lou.
Jej pierś gwałtownie podnosiła się i opadała pode mną. Wyczuwając, że
bitwa już przegrana, Lou obnażyła zęby w przesłodzonym uśmiechu.
– Tak właśnie traktujesz przyjaciół, Cosette? Swoją siostrę?
– Dlaczego uciekałaś? – powtórzyła Coco. W jej spojrzeniu nie było
ciepła, gdy patrzyła na przyjaciółkę. Siostrę. Wręcz przeciwnie, oczy Coco
lśniły lodem, nieprzeniknionym zimnem. Obie równie dobrze mogłyby
w ogóle się nie znać. Nie, mogłyby być swoimi wrogami. – Dlaczego go
zaatakowałaś?
– Wszyscy go atakowaliśmy – ironizowała Lou.
– Nie po tym, jak pokazał twarz.
– Wystraszył mnie. Patrz, w jakim jest stanie…
Słysząc to, Thierry zacisnął pięści. Beau skrzywił, się widząc jego
fioletowe palce.
– Być może powinniśmy wrócić do kaplicy, wziąć jakieś zapasy –
zaproponował. – Potrzebujesz opieki medycznej…
Onaaa – przerwał Thierry; to wypowiedziane z wysiłkiem słowo
pojawiło się w naszych umysłach.
Celia aż sapnęła, gdy usłyszała cudzy głos w swojej głowie. Patrzyła raz
na mnie, raz na Thierry’ego.
– Jaka ona? – zapytałem. – Co ci się stało? – Mój głos głośnym echem
odbijał się od ścian zrujnowanego pomieszczenia, moje zarumienione
policzki i kark odbijały się w kawałkach lustra. Byłem wytrącony
z równowagi. Straciłem kontrolę. – Gdzie byłeś?
Ale chyba nie potrafił odpowiedzieć. Znowu zamigotały różne obrazy, co
jeden to mniej zrozumiały. Kiedy wymownie wbił spojrzenie w Lou, aż
ścisnęło mnie w żołądku. Moje dłonie zmieniły się w lód. Mdliło mnie od
lęku, żalu, mówiłem przez zaciśnięte zęby.
– Powiedz mi, Thierry. Proszę.
Jęknął i opadł na balustradę.
Ona.
Celia pokręciła głową, jakby próbowała przepędzić natrętną muchę. Ale
nie była w stanie pozbyć się jego głosu ze swojej głowy.
– Ale… ale co Louise ma wspólnego z… – jąkała się oniemiała. Zagapiła
się na jego obrażenia, po czym zawstydzona szybko odwróciła wzrok –
Z jego nie-nieszczęściami?
– Nie może ci odpowiedzieć. Jeszcze nie. – Coco nie spuszczała
rozsierdzonego spojrzenia z Lou. – Jest wykończony i ranny, magia
potrzebna mu do mówienia to dla niego zbyt wiele.
– Czy był… czy sądzisz, że był torturowany?
– Tak.
– Ale dlaczego? – zapytała przerażona Celia. – Przez kogo?
– Odpowiedział nam na ostatnie pytanie. – Coco zmrużyła oczy.
Wszyscy spojrzeliśmy na Lou, ale ona skupiała swoją uwagę tylko na
Coco. Obie przyglądały się sobie przez całą wieczność – żadna z nich nie
mrugała, żadna nie okazywała emocji – po czym na twarzy Lou powoli
pojawił się zagadkowy uśmiech.
– Dwie śliczne księżniczki, złota i czerwona – zaśpiewała, ale jej głos
brzmiał obco. – Wpadły w mrok i złota jest już zgładzona.
Poczułem dreszcze na plecach, słysząc te dziwne słowa. I widząc jej
uśmiech. I jej oczy – coś się w nich zmieniło, gdy na nas spojrzała. Coś…
złowrogiego. Lśniły niemal srebrem, jak…
Jak…
Szybko odrzuciłem tę możliwość.
Lou zachichotała.
Wzdrygnąwszy się, Coco zaklęła na wydechu.
– Nie. – Powtarzała to słowo niczym mantrę; uniosła dłoń do szyi
i zerwała naszyjnik matki. – Nie, nie, nie, nie, nie… – Kiedy medalion
zsunął się po jej zakrwawionym przedramieniu, przez chwilę zalśnił
szkarłatem, po czym się otworzył. Odwróciła go w moją stronę. – Podnieś
ją. Natychmiast ją podnieś.
Pospiesznie przystąpiłem do działania, ale Lou ze zwinnością żmii
zatopiła zęby w miękkiej skórze mojego policzka. Odskoczyłem
z krzykiem. Lou uniosła kolano z niepokojąco wielką siłą i kopnęła mnie
w krocze. Skuliłem się pod wpływem przeszywającego bólu. Przed oczami
ujrzałem gwiazdy, osłabiły mnie fale mdłości. Z oddali słyszałem, że Lou
zerwała się na nogi. Ale nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem oddychać.
Celia trąciła mnie butem w żebra.
– Wstawaj – powiedziała niskim, spanikowanym tonem. Szkło chrupało,
jakieś ciała biegały gdzieś za mną. Kopnęła mnie ponownie. – Ona ucieka.
Wstawaj!
Jęcząc, stanąłem na nogi. Bolała mnie cała dolna część ciała, ale
doskoczyłem do Beau i Thierry’ego stojących przy drzwiach, gdzie
próbowali zatrzymać Lou. Syczała i pluła, gdy Coco starała się pomazać jej
usta krwią. Z każdej strony przytrzymywał ją jeden mężczyzna, ja
podszedłem od tyłu, objąłem ją w talii i zacisnąłem pięść na jej włosach.
Pociągnąłem i odchyliłem jej głowę w tył. Dzięki temu odsłoniła twarz
przed Coco, która szybko rozsmarowała krew na jej ustach.
Lou w jednej chwili zaczęła szarpać się i krzyczeć. W miejscach, gdzie
krew dotknęła ust, utworzyły się bąble.
– Co to? – zapytałem ostro. Mój żołądek buntował się ze strachu, z żalu,
z przeczucia, że zostaliśmy oszukani i zdradzeni. Nie odpuszczałem. – Co
zrobiłaś?
– Myślałem, że twoja krew ją ujarzmi… – Wystraszony głos Beau
oddawał moje uczucia. Książę z przerażeniem patrzył, jak plecy Lou
wyginają się w łuk i wreszcie opada w nasze ramiona.
Coco się odsunęła, jej oczy lśniły z zadowolenia.
– Krew wroga jest trucizną.
Krew wroga jest trucizną.
Nonsens. Absurd. A mimo to…
Zaczęła do mnie docierać prawda, chociaż mój umysł nadal protestował
przeciw niej.
Beau histerycznie potrząsnął Lou, ciężko oddychał. Miał czerwoną twarz.
– Co to, do cholery, ma znaczyć? – Potrząsnął nią mocniej. – Czy ona…
Czy my…?
Coco w odpowiedzi ujęła brodę Lou i siłą otworzyła jedną
z trzepoczących powiek. Nie jest martwa. Powtarzałem te słowa, próbując
uspokoić szaleńczo bijące serce. Stłumić coraz większe obawy. Nie jest
martwa. Nie jest martwa. Nie jest martwa. Ona tylko…
– Mówiłeś, że coś niepokoiło cię w jej zachowaniu. – Coco podniosła
medalion z podłogi. Lou wzdrygnęła się w odpowiedzi. – Mówiłeś, że to
coś innego niż żałoba.
– To nie znaczy, że mamy ją otruć – powiedział oburzony Beau. – To
wciąż Lou. Wciąż jest moją siostrą.
– Nie. – Coco energicznie pokręciła głową. – Nie jest.
Uniosła lusterko znajdujące się w medalionie i w końcu ujawniła brutalną
prawdę: trzymałem w dłoni włosy w kolorze czarnym, nie białym. Talia,
którą obejmowałem, też nie należała do niej. Chociaż nie czułem jej kości
pod palcami, w zwierciadle widziałem każde żebro. Jej skóra wyglądała na
chorą. Była alabastrowo biała. Nie ta gładka i piegowata, którą kochałem.
I miała blizny – mnóstwo blizn.
Mój puls zwolnił, uderzał spokojnie i miarowo, gdy poznawałem prawdę.
Istotę trucizny. Czułem, że jej chłód dotyka mojej piersi, czułem, że
krystalizuje się wokół mojego serca. Kiedy zaczął schodzić w dół
kręgosłupa, zawiodły mnie nogi, kolana się załamały i padłem na podłogę,
ciągnąc za sobą ciało Lou. Wpatrywałem się w jej martwą twarz. Ciemne
kręgi pod oczami, które od wczoraj jeszcze się pogłębiły. Policzki stały się
ostrzejsze. Walczyła z zupełnie inną trucizną. Z chorobą.
Nicholiną le Clair.
Ogień buchnął przez lód niczym lawa, stopił wszystko na mojej drodze.
Drżały mi ręce. Pierś gwałtownie się unosiła.
– Zabierzcie ją stąd – warknąłem.
NIE MA RÓŻY BEZ KOLCÓW

Reid

W odpowiedzi Coco szybko podeszła do drzwi, otworzyła je i wpuściła do


zrujnowanego wnętrza promienie słońca. Ale słońcu nie udało się
rozproszyć cieni. Zamiast tego załamywało tęcze światła na kawałkach
lustra, a te kawałki lustra… też nie zachowywały się normalnie. Widziałem
w nich Lou.
Z tym że to nie była Lou.
– Zabierzcie ją – powtórzyłem, biorąc pseudo-Lou w ramiona. Moje
ramiona i plecy zmieniły się w tarczę chroniącą ją przed własnym
odbiciem. Nawet się nie poruszyła. Pod palcami wyczuwałem jej słaby
puls. Jej skóra była zimniejsza niż zwykle. – Zabierzcie ją stąd natychmiast.
– Musimy ruszać. – Coco schyliła się i złapała mnie pod ramię.
Próbowała mnie podnieść, bo z klifów wokół latarni dobiegały nas wściekłe
głosy. Wieśniacy. Tłum. – Zaraz tu będą. – Zwróciwszy się do Thierry’ego,
dodała: – Jest tu jakieś tylne wyjście?
Potaknął z najwyższym wysiłkiem. Nadal nie mógł mówić, więc tylko
wskazał łóżko. Beau poszedł je przesunąć. Pod spodem, pod stertą lin
i zardzewiałych garnków ukryta była klapa w podłodze. Rozgarnął śmieci
i próbował podnieść żelazny uchwyt.
– Dzięki Bogu masz powóz, Celio.
– W zasadzie, hm, nie mam, ja… – Nie wiedziała, co zrobić z rękami. –
Na skałach złamała się oś koła – dokończyła szybko.
– Co się zrobiło? – Beau szybko spojrzał w jej stronę.
– Zepsuł się cały mechanizm. Nie da się z niego korzystać.
– Powiedziałaś, że masz powóz! – Beau szarpnął klapą z jeszcze większą
złością. – To sugerowało, że jest sprawny.
Celia tupnęła nogą; z przestrachem spoglądała na drzwi.
– Tak, cóż, w przeciwnym razie nikt nie pozwoliłby mi tu przyjść!
– Wytłumacz to. – Ignorując tę dwójkę, zwróciłem się do Coco przez
zdrętwiałe wargi. Mój głos drżał. – Proszę.
Uklękła koło nas, z czułością spojrzała na Lou i pogłaskała ją po czole.
– La Petite Larme pokazuje prawdę. Nie potrafi kłamać.
– Jak to możliwe?
– Mówiłam ci. Lusterko pochodzi z kropli L’Eau Mélancolique. Te wody
mają magiczne właściwości. Czasem leczą, czasem krzywdzą. – Zerknęła
ponownie na otwarte drzwi i wyciągnęła szyję, żeby objąć wzrokiem
większy obszar. Słońce już całkowicie wstało. Skończył nam się czas. – Ale
zawsze mówią prawdę.
Pokręciłem powoli głową; czułem dezorientację, chociaż głosy
wieśniaków były coraz lepiej słyszalne. Za moment wyłonią się zza
zakrętu.
– Nie. Mam na myśli to, w jaki sposób ona… jak znalazła się w… – Ale
nie potrafiłem zakończyć tego pytania. Gardło zaciskało się wokół słów.
Spuściłem wzrok i spojrzałem na Lou. Na pęcherze na jej wargach.
Poczułem pogardę do samego siebie. Nic nie zauważyłem. Jak mogłem
niczego nie zauważyć?
– W księdze zaklęć mojej ciotki jest pewne zaklęcie – wyjaśniła Coco
pospiesznie. Mogliśmy już rozróżnić poszczególne głosy. Poszczególne
słowa. Ponowiła próbę postawienia mnie na nogi. – Zaklęcie opętania. Stara
magia. – Opętanie. Zamknąłem oczy, gdy głos Coco sposępniał. – Moja
ciotka nas zdradziła.
– Ale dlaczego? Obiecaliśmy jej Chateau…
– Być może Morgane także.
– Może ktoś by mi pomógł? – sapał Beau. Otworzyłem oczy; Celia do
niego podbiegła.
– Ale to nie ma sensu – upierałem się. – Dlaczego miałaby zawierać
sojusz z wiedźmą, która na każdym kroku szkodziła waszemu sabatowi?
Zapiszczały zawiasy, gdy Beau i Celia w końcu zdołali otworzyć klapę
w podłodze. Głosy na zewnątrz stały się głośniejsze. Podniecone. Skupione.
Kiedy nie ruszyłem się ani ja, ani Coco, Beau energicznie przywołał nas
gestem ręki i zaprosił do tunelu w ziemi.
– Idziemy?
Coco wahała się tylko przez sekundę, po czym potaknęła. Celia wahała
się dłużej.
– Jesteśmy pewni, że to bezpieczne? – Zerknęła w ciemną dziurę.
Panikowała. Wokół jej tęczówek pojawiły się cienkie białe obwódki. –
Ostatnio…
Coco jednak ujęła ją pod ramię, gdy ją mijała, i obie zniknęły w tunelu.
Beau puścił klapę, która otworzyła się z hukiem drewna upadającego na
podłogę z desek, i pomógł Thierry’emu przejść przez pomieszczenie. Pierś
tego drugiego ciężko się unosiła przy każdym oddechu. Każdym kroku.
Jego ciało nie dawało rady. To było jasne. Przekazawszy go Coco, Beau
w końcu odwrócił się do mnie.
– Czas ruszać.
– Ale Lou…
– Umrze, jeśli tu zostaniemy. Wieśniacy spalą tę budę do gołej ziemi. –
Wyciągnął rękę. – Chodź, braciszku. Nie pomożemy jej, jeśli umrzemy.
Miał rację. Wziąłem Lou w ramiona i ruszyłem.
Beau wślizgnął się za nami, niezdarnie manewrując ręką przez szparę
pomiędzy klapą i podłogą, żeby przyciągnąć na miejsce łóżko. Przeklął
cicho i zajadle, gdy klapa przytrzasnęła mu palce. Nie minęła sekunda, gdy
nad naszymi głowami zadudniły kroki. Nie ociągaliśmy się, bez słowa
rzuciliśmy się do biegu.
Tunel kończył się jakąś milę pod szczytem wzniesienia, w miejscu gdzie
skalista ścieżka prowadziła na plażę. Czarny piasek lśnił we świetle
poranka, a makabryczne i nienaturalne skały Fée Tombe łypały na nas
z góry. Jak jakieś żywe stworzenia. Wzdrygnąłem się i położyłem ciało Lou
na piasku, starając się pozostawać w cieniu ściany klifu. Gdyby któryś
z wieśniaków spojrzał w dół w poszukiwaniu cauchemara, nie mógłby nas
tam zauważyć. Byliśmy poza zasięgiem ich pochodni i wideł.
Odwróciłem się w stronę Coco, która ze swojego worka wyjęła fiolkę
miodu. Ostrożnie nakarmiła nim Thierry’ego, po czym uniosła swoją rękę
do jego ust. Przełknął raz, dwa razy i obrażenia z jego twarzy zaczęły
natychmiast znikać. Z drżącym westchnieniem wsparł się o skały. W ciągu
kilku sekund stracił przytomność.
Ale wróci do zdrowia. Wyleczy się.
Lou także.
– Napraw ją. – Moje słowa nie pozostawiały pola do sprzeciwu. – Musisz
ją naprawić.
Coco zerknęła na Lou, po czym pochyliła się nad swoim workiem. Miała
nieprzenikniony wyraz twarzy.
– Nie da się jej naprawić. Jest opętana, Reid. Nicholina…
– Przepędź Nicholinę! – wrzasnąłem, a maska, którą przybrałem,
eksplodowała w fali furii. Bezradności. Kiedy Coco wstała i popatrzyła na
mnie z niewypowiedzianą naganą, ukryłem twarz w dłoniach. Szarpałem
się za włosy, ciągnąłem je i wyrywałem, robiłem, co mogłem, żeby pokonać
palący ból w piersi. Wstyd ubarwił mi policzki.
– Przepraszam. Nie chciałem. Przepraszam. Tylko… proszę. Przepędź
Nicholinę. Proszę.
– To nie takie proste.
– Ależ tak. – Byłem zdesperowany. Opuściłem ręce i energicznie
odwróciłem się na pięcie. Zacząłem chodzić w tę i z powrotem. Raz, dwa,
trzy, cztery, pięć, sześć. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Coraz szybciej,
moje kroki wydeptały ścieżkę w piasku. – W ewangelii Świętego Marka
Jezus przegania demony do stada składającego się z sześciu tysięcy świń…
– To nie Biblia, Nicholina nie jest demonem, a ja nie jestem synem
pieprzonego Boga. – Rozłożyła ręce; poza, którą przybrała, zaczęła lekko
pękać. Wskazała ręką piasek i fale wokół nas. – Widzisz jakieś świnie?
– Mówię tylko, że musi być jakiś sposób, żeby się jej pozbyć. Musimy go
znaleźć – powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
– A co stało się z opętanymi po tym, jak Jezus ich oczyścił?
– Nie bądź głupia. Zostali uleczeni.
– Doprawdy? – Jej oczy zabłysły, gdy wyjmowała z bagażu fiolkę
z krwią. – Ludzkie ciało nie jest stworzone do tego, żeby pomieścić więcej
niż jedną duszę, Reid.
Stanąłem z nią twarzą w twarz, uniosłem ręce.
– Co próbujesz powiedzieć?
– To, że to nie skończy się tak, jak byśmy chcieli – odwarknęła. – Mówię,
że nawet jeśli jakimś cudem uda nam się przegnać Nicholinę, Lou nie
będzie już taka sama. Dotknięcie innej duszy w sposób tak intymny, nie
poprzez sonet czy w jakiś inny kretyński sposób, lecz prawdziwe dotknięcie
innej duszy, dzielenie się z nią swoim ciałem, na pewno nie pozostawi Lou
nietkniętej.
– Masz na myśli to, że jej… dusza może być…
– Poszatkowana. Tak. – Podeszła do Lou i padła przy niej na kolana
z większym impetem, niż to było konieczne. Czarny piasek obsypał jasne
włosy Lou. Zrobiłem to samo z drugiej strony Lou i odgarnąłem piasek.
– Część z niej może odejść z Nicholiną. Cała może z nią odejść. Albo…
– Odkorkowała fiolkę i moje zmysły zaatakował cierpki zapach krwawej
magii. – Lou mogła już nie być sobą. Była w złym stanie. W przeciwnym
razie Nicholina nie mogłaby jej opętać. Jej dusza była słaba. Złamana. Jeśli
przegonimy Nicholinę, Lou może… – Odetchnęła z drżeniem. – Może być
pustą skorupą.
– Tego nie wiesz – powiedziałem żarliwie.
– Celowo robisz z siebie ignoranta.
– Po prostu mam nadzieję.
– Sądzisz, że ja nie chcę wierzyć, że z Lou będzie wszystko w porządku?
– Z urazą pokręciła głową. Nie, z żalem. Współczuła mi. Moje zęby
szczękały, aż poczułem ból. – Że Nicholina łatwo zniknie, że Lou obudzi
się, uśmiechnie i poprosi o pieprzone bułeczki? Sądzisz, że nie chcę
udawać, że ostatnie trzy miesiące nigdy się nie wydarzyły? Ostatnie trzy
lata? – W tym miejscu głos jej się załamał; jej fasada w końcu popękała, ale
nie zareagowała lękiem. Nie odwróciła wzroku. Nawet wtedy gdy świeże
łzy popłynęły jej po policzku, gdy wszystkie uczucia dało się wyczytać z jej
spojrzenia. Każdy niewypowiedziany strach. Kontynuowała głosem
pozbawionym emocji. – Prosisz mnie o nadzieję, Reid, ale ja nie jestem
w stanie jej wykrzesać. Nie dam rady. Zbyt długo żyłam nadzieją. Teraz
mam dość. Co z tego mam? Moja matka odeszła, Ansel umarł, ciotka mnie
zdradziła. Osoba, którą kocham najbardziej na świecie, została opętana. –
Prychnęła przez łzy i dym unoszący się znad piasku, po czym uniosła fiolkę
do ust Lou. – Dlaczego powinnam mieć nadzieję?
Ująłem jej nadgarstek, by ją zatrzymać. Spojrzałem jej w oczy.
– Bo jest osobą, którą kochasz najbardziej na świecie.
Patrzyła na mnie ponad naszymi dłońmi. Zacisnęła palce na fiolce.
– Puść mnie.
– Co robisz?
– Leczę ją. – Wyszarpnęła swoją rękę i ze złością otarła łzy. – Bo, jak
widać, siebie nie mogę wyleczyć. Nadzieja mi szkodzi, ale nie jestem
w stanie się jej pozbyć. Nadal tu jest, nawet teraz. Zatruwa mnie. – Kiedy
spojrzała ponownie na Lou, jedna z łez spadła z jej policzka na szyję Lou.
Na jej bliznę. Oboje patrzyliśmy, w ciszy i skupieniu, jak łza zaskwierczała
na skórze, zmieniając srebrne piętno w zupełnie coś innego.
W pnącze róż i cierni.
Delikatne i misterne – na skórze nadal było widać zgrubienie i srebrną
szramę, ale teraz blizna aż tak nie szpeciła. Wyglądała raczej jak dzieło
sztuki.
I tak było.
Stojąca za nami Celia aż głośno wciągnęła powietrze. Co za niezwykły
dźwięk.
– Il n’y a pas de roses sans épines.
Nie ma róży bez kolców.
Coco nic nie powiedziała, patrzyła na bliznę i jej twarz wyrażała jedynie
przerażającą pustkę. Nie śmiałem oddychać. Jedno mrugnięcie. Drugie.
Kiedy za trzecim razem otworzyła oczy, natychmiast pojawiła się w nich
jakaś zaciekła stanowczość.
– Moja krew zatruła Lou, bo kontrolę nad nią przejęła Nicholina –
wyjaśniła. – Nie mogę jej użyć, żeby ją wyleczyć. – Ponownie uniosła
fiolkę. – Zamiast tego użyjemy krwi mojej ciotki. Nie przepędzi Nicholiny,
ale zniesie działanie mojej. Jest silna, silniejsza niż cokolwiek na tej ziemi.
Jest też trudno dostępna. Podprowadziłam ją z jej namiotu w krwawym
obozie. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Był to zatrważający uśmiech. –
Jestem pewna, że nie będzie miała nic przeciwko.
Rozchyliła usta Lou i przechyliła nad nimi fiolkę. Popłynął miód.
Na policzki Lou natychmiast wrócił kolor, jej oddech się pogłębił. Z jej
warg zniknęły bąble. Natomiast przemieniona blizna nadal pozostała.
Gdybym przyjrzał się bliżej, odniósłbym wrażenie… że powiewa na
wietrze. Nieświadomie uniosłem dłoń, żeby jej dotknąć, lecz wtedy Beau
odchrząknął i mnie wystraszył. Podszedł bliżej, niż mi się wydawało.
Opuściłem rękę.
– Co się stanie, gdy się ocknie? – zapytał.
Coco spoważniała.
– Przeprowadzimy egzorcyzmy nad Nicholiną.
– Jak?
W odpowiedzi otrzymał ciszę. Fale zalewały czarny piasek. Nad naszymi
głowami zakrzyknęła mewa. W końcu Celia powiedziała ostrożnie:
– Mówiłaś… mówiłaś, że medalion mojego ojca…
– Medalion mojej matki – poprawiła ją Coco.
– Oczywiście. – Celia pospiesznie potaknęła, z całych sił starając się nie
stracić gruntu pod nogami. – M-mówiłaś, że magia medalionu twojej matki
pochodzi z L’Eau Mélancolique. Pokazała nam prawdziwy wizerunek
Nicholiny.
– No i?
– Mówiłaś też, że te wody mogą leczyć.
– Powiedziałam też, że te wody mogą skrzywdzić. Powstały z łez
szalonej kobiety. – Coco wstała i odłożyła do worka puste fiolki.
Pozostałem obok Lou, przyglądając się, jak wznosi się i opada jej klatka
piersiowa. Jej powieki zaczęły drżeć. – Są nieprzewidywalne.
Temperamentne. Równie dobrze mogą naprawić Lou, co ją zabić. Nie
możemy ryzykować.
Pomiędzy oddechami zaświtał mi pewien pomysł. Przeniosłem wzrok na
Celię. Pusta pochwa mojego bandoliera – ta tuż nad sercem – ważyła więcej
niż zwykle. Od Modraniht nie czułem tej pustki.
– Potrzebujemy balisardy, Celio. – Wstałem. Gdy szedłem w jej stronę,
wokół rozrzucałem piasek. – Jean Luc… Możesz się z nim skontaktować,
prawda? – W odpowiedzi wymamrotała coś pod nosem, spuściła wzrok
i z zainteresowaniem przyglądała się czubkowi swojego buta. – Jeśli
poprosisz, dostarczy ci swoją balisardę i będziemy mogli…
– Co będziemy mogli? – zapytał zaintrygowany Beau. Celia schyliła się,
żeby podnieść białą muszelkę, i nadal kryła przed nami swoją twarz. –
Wytniemy z niej Nicholinę?
– Wystarczy, że przetniemy jej skórę tym ostrzem – wyjaśniłem po
szybkim namyśle. Tak. Tak, to mogłoby się udać. Wyjąłem muszkę z ręki
Celii i ją wyrzuciłem. Z zadumą patrzyła, jak leci, i nadal nie chciała na
mnie spojrzeć. – Balisarda odczarowuje zaklęcia. Mogłaby wypędzić z niej
Nicholinę…
Beau z kpiną uniósł dłoń.
– Ale jak głęboko trzeba będzie ją naciąć, bracie? Czy chodzi o zwykły
sznyt na ramieniu, czy wystarczy przeszyć jej serce?
Posłałem mu gniewne spojrzenie, po czym ująłem dłonie Celii.
– Napisz do niego, Celio. – A potem zaświtało mi coś jeszcze, więc
odwróciłem się do Coco. – Mogłabyś przesłać mu list za pomocą magii, jak
z Pustki, gdy wysyłałaś wiadomość ciotce.
– Magicznie wysłać list do Wieży Chasseurów? – Coco przewróciła
oczami. – Nim nadejdzie ranek, odbiorca będzie przywiązany do pręgierza.
Celia próbowała wyswobodzić dłonie. Z początku delikatnie, później już
stanowczo. Niechętnie spojrzała mi w oczy.
– To nie ma znaczenia. On nie przybędzie.
– Nie żartuj sobie. Szaleje na twoim…
– Nie, Reid – upierała się. – W Cesarine zebrało się konklawe, żeby
wybrać nowego Arcybiskupa. To dlatego nie pojechał za mną. Księża i król
poprosili o jego obecność. Nie może tu przyjechać, a ja nie mogę go o to
prosić. Nie dla Lou. Przykro mi.
Przez chwilę na nią patrzyłem.
Nie mogę go o to prosić. Nie dla Lou. Apodyktyczny ton jej głosu rozwiał
moją nadzieję. Mój głupi optymizm. Czyżby właśnie nas… zlekceważyła?
Jakby to nie było równie ważne jak kościelne konklawe? Jakby to nie miało
nawet większego wpływu na losy królestwa? Lou może i nie była jedynym
pionkiem na planszy, ale z pewnością była najważniejszym. Tylko dureń by
tego nie rozumiał.
Jean Luc nie był durniem. Celia też nie.
Gdy ponownie się odezwałem, mój głos był zimny jak lód. Który płynął
też w moich żyłach.
– Lou dla ciebie zaryzykowała wszystkim.
Zamrugała zaskoczona moim tonem. Otwierała i zamykała usta jak ryba.
– Ja… Reid, oczywiście, że jestem za to bardzo wdzięczna! Nigdy by mi
nie przyszło do głowy, żeby… żeby ujmować jej bohaterstwa czy
zaangażowania w moje uwolnienie, ale ona… – Pochyliła się
z zaczerwienionymi policzkami, jakby chciała przekląć. – Reid, ona jest
czarownicą. Gdyby w ogóle istniała taka możliwość, że Jean porzuci swoje
obowiązki, żeby ją ocalić, że jako chasseur sprzeniewierzy się swojej
przysiędze, wówczas oczywiście, że bym spytała, ale…
– Ale jesteśmy czarownicą – zarechotała triumfalnie Nicholina, siadając
na piasku. – Więc nie zaryzykujesz i nie zapytasz. Szkoda. Jaka wielka,
wielka szkoda. Jaka ładna, ładna porcelanowa laleczka.
Unieruchomiłem jej ręce za plecami. Beau stanął obok, żeby pomóc,
gdyby się szarpała. Ale nic nie robiła. Po prostu gapiła się pogodnie na
Coco, która przed nią przykucnęła.
– Bonjour, notre princesse rouge. Muszę przyznać, że wyglądasz
okropnie.
– Ty za to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Ach, wiemy. – Uśmiechając się ustami i zębami Lou, spojrzała na swoje
ciało. – Pasuje nam ta skóra.
Na te słowa poczułem wybuch płomieni w piersi. Ta skóra.
– Ona nie jest kostiumem – warknąłem i mocniej zacisnąłem palce na jej
nadgarstkach, o mało ich nie połamałem. Wiedziałem, że nie powinienem.
Ale nie mogłem się powstrzymać. Chciałem ją skrzywdzić, wypędzić ją
przemocą, jeśli to konieczne. Kiedy się roześmiała w odpowiedzi,
z rozkoszą odchylając do tyłu głowę i opierając się całym ciężarem na
mojej piersi – poczułem, że zaczynam wykręcać jej ręce. Jeszcze chwila,
a połamałbym jej kości. Jedna chwila. Tylko jedna.
Jęknęła z rozkoszy.
– Tak, Reid. Tak. – Wysunęła język spomiędzy zębów i oparła głowę na
moim ramieniu. – Skrzywdź mnie. Skrzywdź to ciało. Ten kostium. Podoba
nam się, o tak. Każdy siniak to rozkosz.
Natychmiast przestałem, drżały mi ręce. Krew szumiała w uszach. Beau
błyskawicznie złapał ją za nadgarstki. Spiął się, gdy się odwróciła, by
popieścić go po piersi.
– Mmm. Książę. Raz skosztowałam twojego kuzyna.
Coco ujęła ją za brodę i zmusiła do spojrzenia jej w oczy.
– Perwersji dokonuje się za obopólną zgodą, Nicholino. Tak czy inaczej,
pozbędziemy się ciebie. I to nie będzie perwersyjne. Nie będzie za
obopólną zgodą. Będzie bolało.
– Oooch, powiedz mi, czy za pomocą świętej różdżki kapitana?
Zastanawiam się, jak on ci pomoże… Czy będzie dźgał, dźgał, dźgał…
– Nie będzie żadnego dźgania – przerwał jej Beau. – Ani świętą różdżką,
ani niczym innym – dodał, zerkając znacząco na mnie i Coco. – Nicholina
może być Nicholiną, ale ukrywa się za Lou. Kto wie, co Lou widzi i słyszy?
I co czuje?
Nicholina ponownie się roześmiała.
– Mówiłam, że nie żyje, że nie żyje, mówiłam. Złoto odeszło. Teraz ja
jestem na jego miejscu.
Zignorowałem ją i głęboko odetchnąłem. Lou nie była martwa. Nie była.
Tłumiąc czerwoną mgłę gniewu, ponownie przejąłem jej nadgarstki.
Chociaż czułem fizyczną odrazę – do niej, do siebie – pogładziłem jej
zaczerwienioną skórę kciukami. To była Lou. To była Nicholina. Nie mogły
być jedną osobą, chociaż teraz były.
Złoty wzór omotał nasze ręce. Powoli, ostrożnie karmiłem go, aż sprzed
moich oczu zniknęła czerwień. Gdy mój gniew osłabł, zniknęły ślady na jej
nadgarstkach. I wtedy kolejny raz przyszło mi coś do głowy. Nie mogłem
uleczyć jej za pomocą balisardy, ale być może udałoby się to za pomocą jej
magii. Zamknąłem oczy, brakowało mi tchu od przypływu nadziei,
zarzuciłem złotą sieć w poszukiwaniu odpowiedzi. Leku, środka
wzmacniającego. Czegokolwiek, by pozbyć się Nicholiny. W odpowiedzi
wzory wiły się i falowały, ale nie chciały się połączyć. Po prostu dryfowały
i uciekały z mojego pola widzenia. Z frustracją czepiałem się każdego, żeby
mu się przyjrzeć, żeby określić, jakiej żąda ceny, ale niczego w nich nie
wyczułem. Żadnej ceny. Żadnej nagrody. Te wzory nie działały. Kiedy
pstryknąwszy palcami, wybrałem jeden przypadkowy, zamiast się
rozproszyć, zwiotczał w mojej ręce.
Skupiłem się mocniej i spróbowałem jeszcze raz. Nic.
Chociaż nie praktykowałem magii na co dzień, nie spodziewałem się, że
moje wzory tak po prostu… zmarnieją. Czy to możliwe? Nie. Nie, to
Nicholina musiała je jakoś zablokować. Ilekroć próbowałem pozbyć się
magii, nie chciała tak łatwo odejść. Być może miałem zły zamiar.
Ponownie się skupiłem. Pomóż mi, Lou.
Nic.
Pomóż mi wygnać Nicholinę z twojego ciała.
Wzory unosiły się bez celu.
Pomóż mi się uzdrowić, Lou. Pomóż mi załatwić Nicholinę. Pomóż mi
przywrócić ją do poprzedniej postaci.
Wzory wciąż dryfowały. Za chwilę pęknie mi żyłka w głowie.
Całkowicie przestałem słuchać, co mówią pozostali.
Proszę. Proszę. Pomóż mi ją ocalić.
Ostatnia prośba sprawiła, że wzory zapulsowały, zrobiły się jaśniejsze
i zebrały się w pojedynczą linę. W moim uchu pojawiły się znajome
szepczące głosy – ocal ją, ocal ją, ocal ją – gdy podążałem za wzorem do
czyjejś twarzy.
Do… do twarzy Morgane.
Aż się cofnąłem, gdy dotarła do mnie prawda, ze strachu aż otworzyłem
oczy. Tylko nie to. Wszystko, tylko nie to. Cena będzie zbyt wielka,
niezależnie od wyniku.
Pozostali wciąż otaczali Nicholinę, teraz wbili we mnie wzrok.
– Yyy… – Beau uniósł brwi. – Masz zatwardzenie, bracie?
Wyrzuciłem wzór z głowy. Nie mogłem za nim podążyć. Nie zrobiłbym
tego.
– Moja magia na nic się nie zda.
– Gdybyś słuchał… – Skinął głową w stronę Coco. – To ona właśnie
mówiła, że magia jednej wiedźmy nie zniweluje magii innej. To musi być
jakiś inny jej rodzaj. Coś starego. Coś potężnego.
– Co miała na myśli?
– Co ja miałem na myśli. – Pociągając nosem, rozprostował koronkowy
mankiet na swoim rękawie. Niedorzeczny pokaz. Rękaw wciąż zwisał
z jego ramienia. – Wszyscy zapomnieliśmy, że mamy boga do swojej
dyspozycji.
– Ach, tak. Króla lasu, rogatego boga. – Nicholina kołysała się w tył
i w przód, śmiejąc się jak maniaczka. – Ze wszystkich swoich imion wybrał
Claud.
Coco nie zwracała na nią uwagi, wydęła usta i głęboko się zamyśliła.
– Mogłabym magicznie przekazać mu list, ale jeśli przebywa w tunelach,
list spłonie, zanim do niego dotrze.
Beau spojrzał na nią jak na głupią.
– On jest bogiem.
Zrozumiałem dokładnie w tej samej chwili co ona.
– Modlimy się do niego – wyszeptałem.
– No nie. – Beau z niesmakiem pokręcił głową. – Ty się do niego modlisz.
Woli ciebie ode mnie.
– Wszyscy wolą mnie niż ciebie.
– Coco nie.
– Żadnego z was nie lubię – powiedziała ze złością. – Ponadto ja się nie
modlę.
– Dlaczego nie? – zapytałem.
– Po prostu to zrób, Reid.
Wtedy wszyscy na mnie spojrzeli: nadąsany Beau, zniecierpliwiona
Coco, bojaźliwa Celia. Czując na sobie jej osądzający wzrok,
zaczerwieniłem się, chociaż starałem się to ukryć. Na szczęście nic nie
powiedziała. Nie wyraziła żadnych obiekcji ani dezaprobaty. Nicholina bez
problemu zrobiła to za nią.
– Módl się, łowco. – Jej głos zabrzmiał melodyjnie. – Módl się do starych
bogów. Zastanawiam się, co na to twój bóg. Czy rozewrze się ziemia i cię
pochłonie?
Odchrząknąłem dla pewności.
– Bóg nie zaprzecza istnieniu innych bóstw. On… On tylko nie pozwala
nam czcić innych bogów oprócz siebie. – Kiedy odchyliła głowę do tyłu,
a uśmiech omal nie przeciął jej twarzy na pół, ja skupiłem się na falach. Na
horyzoncie. Miałem robotę do wykonania. W przeciwieństwie do Coco ja
umiałem się modlić. Robiłem to każdego dnia – wiele razy w ciągu dnia –
przez większość swojego życia. Modlenie się do Deveraux nie będzie
niczym innym.
Ale było. Deveraux nie był bezimiennym bóstwem bez twarzy. Był
skrzypkiem, na miłość boską.
Skrzywiłem się w obawie przed profanacją.
Czyjeś delikatne palce dotknęły mojego łokcia. Celia zadarła głowę, by
na mnie spojrzeć. Przełknęła ślinę; widać było po niej, że jest rozdarta.
– A może byś… zaczął podobnie jak Ojcze nasz? – wyszeptała.
Pochłonie mnie piekło. A mimo to przytaknąłem, zamknąłem oczy
i próbowałem oddzielić się od ciała. Podzielić się na części.
Ojcze nasz, któryś jest w… Cesarine, niech będzie pochwalone imię
twoje.
Spojrzenia pozostałych paliły mnie w policzki. Czułem, jacy są
zafascynowani tym widokiem. Czułem się jak kompletny idiota. To się nie
uda. Deveraux był bogiem, ale nie tym Bogiem, a jeśli dotychczas nie
zostałem potępiony, to teraz będę. Nie ma sensu tego ciągnąć. Z irytacją
krzyknąłem:
Deveraux? Nie wiem, czy mnie słyszysz. Może nie. To ja. Reid.
Nic się nie wydarzyło.
Nicholina opętała Lou i musimy przeprowadzić egzorcyzmy. Proszę.
Dalej nic. Spróbowałem ponownie.
Możemy się spotkać? Jesteśmy w małej wiosce na brzegu północnej
Belterry, nazywa się Fée Tombe. Znajduje się w odległości trzech dni od
Chateau le Blanc. Zapewne już o tym wiesz. Zapewne wiesz o wszystkim.
Albo i nie, a ja gadam do siebie jak jakiś dupek.
Ponownie się wzdrygnąłem i otworzyłem jedno oko.
Beau przez chwilę wpatrywał się w klify.
– Cóż. – Zmarszczył czoło. – To była prowizorka. – Zerknął w niebo. –
Jest bogiem dziczy, prawda? Czy też może się przesłyszałem, gdy
wygłaszał swoją pretensjonalną przemowę?
Coco rozejrzała się po plaży.
– Królem fauny i flory.
– Szczerze, to jego milczenie jest obraźliwe. Mógłby przynajmniej
przysłać ptaka, żeby nasrał nam na głowy. – Beau głośno odchrząknął
i zwrócił się do mnie: – Jesteś pewien, że zrobiłeś to właściwie?
– Może ty spróbujesz? – Posłałem mu gniewne spojrzenie.
– Nie zachowujmy się impulsywnie. Może trzeba spróbować jeszcze raz.
Zmusiłem się do zamknięcia oczu. Skupiając się z całych sił, posłałem
w eter kolejną modlitwę.
Proszę, Claud. Odpowiedz nam. Potrzebujemy pomocy. Potrzebujemy
ciebie.
Nadal nie odpowiadał, a ja czułem gorący wstyd. Otworzyłem oczy.
Pokręciłem głową.
– Jego milczenie jest wystarczającą odpowiedzią.
Beau chwycił się pod boki.
– To co mamy teraz zrobić? Mamy pusty bandolier, olewczego boga i… –
Z niesmakiem wskazał Nicholinę – Denną poetkę. Och, nie patrz tak na
mnie. Twoja twórczość w najlepszym razie jest wtórna, a w najgorszym
niedojrzała. – Zmarszczka na jego czole się pogłębiała, gdy kolejno na nas
patrzył. – Co jeszcze mamy?
Nadzieja mi szkodzi, ale nie jestem w stanie się jej pozbyć. Nadal tu jest,
nawet teraz. Zatruwa mnie.
Odpowiedziały tylko fale.
I to by było na tyle.
Spojrzałem prosto w oczy Coco.
– Nie mamy wyboru.
Kręcąc głową ze smutkiem, zamknęła oczy i wyszeptała:
– Melancholijne Wody.
CZĘŚĆ DRUGA

La nuit porte conseil.


Noc jest najlepszym doradcą.
– francuskie przysłowie
ŚMIERĆ NAD WODĄ

Nicholina

Łowca i księżniczka zamierzają ukarać mnie swoimi zatrutymi linami, ale


my rozkoszujemy się tarciem. Trzemy, aż zdzieramy skórę z nadgarstków.
Aż zdzieramy skórę z jej nadgarstków. Ponieważ to mysz i jej łowca cierpią
najbardziej – ona tego nie czuje, ale on tak. Wie, że została złapana
w pułapkę. Ona też wie. Nie widzi złota tak jak my. Chociaż je przyzywa,
błaga, złoto nie słucha. Nie dopuszczamy go do niej. A jeśli głosy
nienależące do nas szeptem wypowiadają ostrzeżenie, jeśli syczą – jeśli
wiedzą, że nie jesteśmy stąd – wzory nie mogą tego naprawić. Mogą tylko
wykonywać rozkazy.
My możemy wykonywać rozkazy.
Nawet jeśli coś idzie nie po naszej myśli. Nawet jeśli pod złotą magią
czai się nowo poznana obecność. Nowo poznana obecność czeka. Nie
podoba mi się. Nie mogę jej użyć. Mysz jej nie zna, a ona wije się jak wąż
i szykuje do uderzenia, do ochrony. To dar i my się go boimy.
Nie możemy się bać.
Mieli się nigdy nie dowiedzieć, nie podejrzewać. Teraz zabierają swoje
rzeczy i ruszają na poszukiwanie L’Eau Mélancolique. Złośliwych wód.
Przeklętych wód. Kryją sekrety i odkrywają sekrety. O tak. Ale tego nie
odkryją. Mojego nie. Nie są w stanie dotrzeć do tej prawdy.
Księciunio gapi się na mnie, gdy pozostali się pakują, ale bardziej gapi
się na swoją księżniczkę. To nie ma znaczenia. Nie chcemy uciec. Udają się
do L’Eau Mélancolique, lecz jej siostrą jest Chateau le Blanc. Jego
sąsiadką. Nie będziemy protestować. Nie będziemy walczyć. Chociaż
zdrętwiała nam prawa ręka, nie wiedzą, że w lewej nadal mamy czucie.
Czujemy ból. Dajemy sobie radę z bólem. A złoto nie odpowiada myszy,
nie, ale nam musi odpowiedzieć. Chociaż się boję – chociaż nie mam
zaufania – wyślemy wiadomość. To konieczne.
Złoto wybuchło delikatnym rozbłyskiem, gdy litery wyżłobiły się
w naszym ciele. Na naszych plecach. WIEDZĄ. A potem – ŚMIERĆ NAD
WODĄ.
Nasza pani nie będzie z nas zadowolona.
Jestem rozczarowana, Nicholino, powie. Kazałam ci wszystkich ich zabić.
Zerkamy na nadgarstki. Na czerwone smugi rozmazanej krwi. Jej krwi.
La Princesse Rouge. Zabij ich wszystkich, powie. Oprócz księżniczki.
Oprócz księżniczki.
Skuteczniejsza niż ból, skuteczniejsza niż magia, nasza furia bulgocze
i kipi, trucizna sama w sobie. Szkodzi jej. Nie wolno nam jej zabić. Chociaż
porzuciła rodzinę, porzuciła moją panią, musimy się słuchać.
Nasza pani musi być z nas dumna. Musimy jej pokazać. Żeby
uświadomiła sobie naszą wartość, tak, wówczas pozna naszą miłość. Już
nigdy nie będzie mówić o swojej zdradzieckiej siostrzenicy. Co do
pozostałych…
Utopię ich w L’Eau Mélancolique.
Myślą, że unieruchomili mnie za pomocą lin, swoich gróźb, trucizn, ale
ich pogróżki są puste. Nic nie wiedzą o bólu. Nie, nie, nie, prawdziwy ból
znajduje się poza krwią i skórą. Poza pęcherzami.
Znajduje się w głębi.
Myszy nadal popiskują, gdy łowca mnie podnosi. Wzdłuż ścieżki przy
skraju lasu leżą kamienie. Nad nami gęsty dym spowija popołudniowe
niebo. Pod nami fale z hukiem rozbijają się o brzeg. O tak. Zbliża się
sztorm. Katastrofa. Nie bój się, mała myszko, mówimy księżniczce, głęboko
wdychając powietrze. Rozkoszując się. Martwi nie powinni pamiętać.
Nie jestem martwa.
Już niedługo, obiecujemy. Bardzo niedługo twoja matka pożre twoje
ciało, a z kolei my pochłoniemy resztę. Jak mysz w pułapce.
Można by powiedzieć, że teraz ty jesteś myszą, Nicholino.
Hę?
Moje myszy zbliżają się, jak zawsze ciekawskie, a my uśmiechamy się do
łowcy odwracającego się przez ramię.
– Co cię tak śmieszy? – rzuca.
Chociaż uśmiechamy się jeszcze szerzej, on nic nie mówi. Nie jest
w stanie znieść naszego milczenia. Denerwuje się, prycha przez nos
i wygraża, co nam zrobi. Czekamy na to. Rozkoszujemy się tym.
Mysz nadal gada, bo nie słyszy jego słów. Śmiejemy się, ponieważ on jej
także nie może usłyszeć.
To prawda, upiera się. Pozostali nigdy nie mieli się dowiedzieć o zdradzie
La Voisin. Nigdy nie mieli się dowiedzieć o tobie. Ale w latarni morskiej
powinęła ci się noga, Morgane nigdy ci tego nie zapomni. Znam swoją
matkę. Zawiodłaś jej zaufanie. Zabije cię przy pierwszej nadarzającej się
okazji – jak mysz w pułapce.
Prychamy przez jej nos, rzednie nam mina. Nasza pani nas ochroni.
Wasza pani poświęci was dla większego dobra. Podobnie jak moja matka
poświęci mnie. Jakby coś w nas wyczuwała – nic nie wyczuwa – bezczelnie
napiera na naszą świadomość. Czujemy każdego kopniaka, każdy cios
wymierzony łokciem, chociaż ona nie ma rąk i nóg. To nic nie znaczy. Nie
może nas dotknąć i niedługo rozpłynie się wśród pozostałych. Wkrótce
będzie nasza. Stanęłaś po złej stronie, Nicholino. Przegrałaś. Reid i Coco
teraz nie pozwolą nam się zbliżyć do Chateau.
Moje myszy syczą i szeptem wyrażają swoją niepewność. Nic nie wie,
nucę im. Cichutko, myszki.
– Martwi nie powinni pamiętać, strzeż się ich marzeń sennych. Gdyż
w ich piersiach leży pamięć…
Łowca złośliwie nas szarpie i się potykamy. Z pobliskiej jodły zrywa się
wrona.
Ma troje oczu.
Wiesz, co się stanie, Nicholino. Jeszcze nie jest za późno, by to
powstrzymać. Możesz nadal rozkoszować się moim ciałem, przejdź na naszą
stronę, zanim Morgane i Josephine cię zdradzą. Bo one cię zdradzą. To
tylko kwestia czasu. Ja, Reid, Coco, Beau – my cię ochronimy…
Słysząc tę obietnicę, czuję pulsującą gorycz. Obietnice, obietnice, puste
obietnice. Mają czarny, skwaśniały smak, wszyscy się nimi krztusimy. Jej
gardło wypchamy oczami, oczami, oczami, aż nie będzie mogła oddychać.
Jej świadomość nie wzdryga się pod naszą presją. Pchamy mocniej.
Zduszamy, ściskamy, kompresujemy, aż w końcu się odsuwa, twardnieje
i zmienia się w małą, beznadziejną skazę. Skazę na naszym honorze.
Myślisz, że jesteś taka mądra, syczymy, ale my jesteśmy mądrzejsi. O tak.
Wszystkich ich pozabijamy – całą twoją rodzinę – a ty o nich zapomnisz.
NIE…
Ale jej panika nic nie znaczy. Smakuje pustką, podobnie jak jej obietnica.
Jest już martwa.
Niedługo dołączą do niej przyjaciele.
MORDERCZE WRONY

Reid

Nicholina gwałtownie się zatrzymała. Wkoło mamrotała jakieś słowo, które


brzmiało jak złośliwe, a jej twarz krzywiła się i wzdrygała. Wykrzywiała
usta, wymawiając to słowo.
– Co jest złośliwe? – zapytałem podejrzliwie, ciągnąc ją do przodu.
Zrobiła krok. Wbiła spojrzenie w drzewo rosnące na skraju lasu. Jodłę. –
Na co patrzysz?
– Olej ją. – Coco zerknęła na nas przez ramię, mocniej otulając się
peleryną. Wzdłuż brzegu wiało mocniej niż w La Fôret des Yeux. Było
zimniej. – Im szybciej dotrzemy do wioski, tym prędzej znajdziemy czarne
perły na Le Coeur Brisé.
– Perły – prychnął Beau i kopniakiem posłał kamień do morza. – Co za
niedorzeczna zapłata.
– Le Coeur strzeże L’Eau Mélancolique. – Coco wzruszyła ramionami. –
Wody są niebezpieczne. Mają moc. Bez zapłaty nikt nie wchodzi na ich
brzeg.
Idąca obok Thierry’ego Celia zmarszczyła nos, gdy zmusiłem Nicholinę
do zrobienia następnego kroku. I następnego.
– A tobie się wydaje, że znajdziesz te… czarne perły w najbliższej wsi?
– Być może nie w najbliższej. – Coco zawróciła, żeby pociągnąć
Nicholinę, która chyba zapuściła korzenie. Nadal gapiła się na jodłę
i przekrzywiała głowę, kontemplując widok. Przyjrzałem się jej uważniej
i włosy stanęły mi dęba. Siedziała na niej wrona. – Ale pomiędzy nami
i L’Eau Mélancolique znajduje się kilka wiosek rybackich.
Co gorsza, znowu pojawił się biały pies i wpatrywał się w nas tymi
dziwnymi, niemymi ślepiami. Beau zaklął panicznie, po czym kopnął
kamień w jego stronę, a pies zniknął w chmurze białego dymu.
– Czy czarne perły nie są… rzadkie? – subtelnie zapytała Celia.
Tak. – Thierry również zauważył wronę. Zmarszczył brwi. Chociaż nie
zdradził nam swoich planów; podejrzewałem, że zamierza z nami
wędrować, dopóki będziemy kierować się na północ. W stronę L’Eau
Mélancolique. W stronę Chateau le Blanc. Morgane poddała go torturom,
podobnie jak jego brata – to wyraźnie dało się odczytać z jego wspomnień –
a jednak Thierry tu był. Toulouse nie. – Ale za odpowiednią cenę da się
kupić wszystko, powiedział cicho.
– Ruszaj się, Nicholino – warknęła Coco, razem ze mną chwytając linę.
Nicholina podskoczyła, słysząc te słowa, a my za późno zdaliśmy sobie
sprawę z naszego błędu. Z mściwym uśmiechem zgięła palec wskazujący
i dotknęła wnętrza dłoni.
Ze skrzydła wrony wypadło jedno pióro.
– O, cholera… – Coco pospiesznie próbowała poprawić więzy, ale ostry
zapach magii już roznosił się w powietrzu. Pióro dotknęło ściółki.
Zaniepokojony mocno pociągnąłem nadgarstki Nicholiny, ale ona
grzmotnęła mnie głową w nos, po czym się na mnie rzuciła. Oboje
padliśmy na ziemię w chwili, gdy pióro zaczęło się… się zmieniać.
– Mysz w pułapce – zasyczała. – Kto teraz jest myszą?
Delikatne czarne włókna zaczęły się rozmnażać, z początku powoli, ale
coraz bardziej się rozpędzały. Stapiały się w jakiś bezkształtny kawał gliny.
Z tej gliny uformował się kolejny ptak, identyczny jak ten siedzący na
drzewie. Ten nowy zakrakał i z pierwszego wypadło drugie pióro. Powstał
kolejny ptak. Było ich już trzy. Wszystkie takie same. Nicholina się śmiała.
Ptaki jednak nie skończyły. Wystarczyło pięć uderzeń serca i było pięć
następnych. Mnożyły się coraz szybciej. Dziesięć. Dwadzieścia.
Pięćdziesiąt.
– Zatrzymaj to. – Zmiażdżyłem jej dłonie w swoich, te dłonie, które
powinny pozostać bez czucia, bezużyteczne, ale ona się wykręciła, gdy
ptaki wzniosły się nad nami w przerażającej czarnej masie. Było ich
mnóstwo. Zapewne setki. – Odwróć wzór. Natychmiast.
– Za późno. – Śmiejąc się z zachwytu, podskakiwała na palcach. –
Spójrz, łowco. To mordercze wrony. Będą dziobać, dziobać, dziobać wasze
ciała, ciała, ciała. – Stado nad nami przybrało postać wysokiej fali tuż przed
jej załamaniem. – Słyszałeś mnie, łowco? Wrony. Mordercze. Powiedz mi,
co powinny zjeść najpierw: twoje oczy czy język?
Wtedy fala się załamała.
Ptaki zanurkowały w jednym momencie, zbliżały się do nas z niezwykłą
szybkością. Chociaż zasłoniłem się rękami i w panice szukałem jakiegoś
wzoru, zaatakowały mnie bez litości. Pazury orały moją twarz i palce.
Dzioby wbijały się w moje knykcie. Niektóre rozdziobywały mi ucho. Coco
rzuciła Nicholiną o ziemię i obie tarzały się po śniegu, podczas gdy wrony
rzucały się na pozostałych, dziobiąc skórę i szarpiąc włosy.
Silne szpony stłumiły paniczne piski Celii, bluzgi Beau i wściekłe krzyki
Nicholiny. Wyprężyłem się, żeby zobaczyć, jak się wije, gdy Coco na nowo
pokrywa liny krwią. To jednak nie powstrzymało wron. Krew płynęła mi po
rękach i szyi, ale nadal pochylałem głowę i szukałem. Złoto pojawiło się
w splątanej sieci.
Wreszcie.
Z całej siły pociągnąłem wzór i potężny podmuch wiatru zepchnął wrony
z dala od nas. Musiałem zaprzeć się z całej siły, żeby też nie polecieć.
Konieczne poświęcenie. Potrzebowałem czasu, żeby odetchnąć. Żeby
pomyśleć.
Nie udała mi się żadna z tych rzeczy. W miejsce odegnanych wron
pojawiły się kolejne, kracząc z oburzeniem.
To na nic. Było ich zbyt dużo. Zbyt wiele wzorów. Złapałem Nicholinę
i pobiegłem w stronę klifów, czując szpony na karku. Coco biegła z Beau,
a Thierry wziął Celię na ręce i ruszył za nami.
– Reid! – Nie zwolniłem, słysząc pełen sceptycyzmu krzyk brata. – Co
robimy?
Nie. Starałem się nie tracić skupienia, na oślep szukałem właściwej liny.
Trzeba będzie skoczyć, jeśli chcieliśmy przeżyć i mieć oczy i języki. Ta
myśl z czymś mi się skojarzyła. Madame Labelle powiedziała kiedyś, że
wiedźma może latać, jeśli znajdzie właściwy wzór. Deveraux powiedział,
że ptak by nie mógł się wznieść, gdyby nie wierzył.
Cóż. Chyba trzeba będzie sprawdzić te teorie.
Jeśli mnie słyszysz, Deveraux, proszę, proszę, pomóż nam…
Nie udało mi się dokończyć modlitwy.
Klifami i drzewami wstrząsnął ogłuszający ryk i ametystowe skrzydło
rozdarło chmury dymu unoszące się w powietrzu. Olbrzymie ametystowe
skrzydło. Z błoną. Z końcami ostrymi jak brzytwa. Zobaczyliśmy szeroki
łuk ognia, za którym pojawiło się wielkie, górujące nad wszystkim wężowe
ciało. I noga pokryta łuskami. I ogon z kolcami.
A potem ujrzeliśmy całego smoka.
SMOCZYCA I JEJ SŁUŻĄCA

Reid

Mogłem jedynie patrzeć, gdy zanurkował w naszą stronę.


Znowu ryknął, z jego wielkiej paszczy wydobył się kolejny kłąb ognia.
Żar niemal poparzył mi skórę. W końcu odzyskawszy zmysły, padłem na
ziemię i zakryłem sobą ciało Lou, podczas gdy nad naszymi głowami
wrzeszczały umierające wrony. Ich płonące ciała spadały wokół nas niczym
jakiś makabryczny deszcz – te, które w ogóle spadały. Większość z nich
zmieniła się w popiół już w powietrzu. Smok kłapał pyskiem i niektóre
pożerał w całości.
Pozostali również padli na ziemię i zasłaniali głowy, jakby ręce mogły
uchronić ich przed płomieniami smoka. Oprócz Thierry’ego. On też leżał,
ale się nie zasłaniał, tylko patrzył na smoka z nieprzeniknioną miną.
Mógłbym przysiąc, że widziałem w niej ulgę. Ale na pewno się myliłem.
Trafiliśmy z deszczu pod rynnę.
Nawet z magią i nożami – nawet gdybym nadal miał swoją balisardę –
nie mielibyśmy szans na obronę przed smokiem. Musieliśmy uciekać.
Natychmiast. Dopóki mieliśmy szansę. Potrzebowaliśmy tylko czegoś do
odwrócenia jego uwagi. Szybko pociągnąłem złotą sieć wzorów. Coś
głośnego. Coś dużego. Coś, co spowolni bestię, gdy będziemy pędzić na
klify. Czy mam zwalić drzewo? Cały las? Tak. Klatka z drewna na…
Na ziejącego ogniem smoka.
Zamknąłem oczy. Ja pierdolę.
Ale już skończył mi się czas. To będzie musiało wystarczyć.
Przygotowałem się na konsekwencje, złapałem ręką złote sznury. Zanim
pociągnąłem, smok prychnął i otoczyła nas chmura dymu. Zerknąłem
w górę. Przez dym zauważyłem maluteńki płomień. Zmrużyłem oczy
i przyjrzałem się uważniej. To wcale nie był płomień, tylko włosy. Rude
włosy. Jakaś osoba.
Z grzbietu smoka uśmiechnęła się do mnie Seraphine.
Ziemia się zatrzęsła, gdy wylądował z rykiem i odrzucił w tył swoją
wielką głowę. W mgnieniu oka jego rogi zmieniły się w lawendowe loki,
a ogon w czarną satynę. Gadzie oczy przybrały brązowy odcień.
Ametystowe łuski się wygładziły i zmieniły w skórę.
– Thierry. – Wypowiedziane głosem niskim i szorstkim. Zakończywszy
transformację, Zenna objęła Seraphine i ostrożnie postawiła ją na ziemi.
Obie podbiegły do członka swojej trupy. Gapiłem się na nie. Wszyscy się
gapili. Nawet Nicholina.
Zenna. Seraphine. – Wpadł w ramiona Seraphine, podniósł ją i okręcił się
wkoło. – Jesteś tu.
– Ty też. – Zenna nie była zadowolona. – Wyobraź sobie nasze
zaskoczenie, kiedy Claud w końcu cię wyczuł, i to w północnej Belterze.
Nie w tunelach, które przetrząsaliśmy od tygodni. – Ujęła jego dłoń. –
Odchodziliśmy od zmysłów, Thierry. Powiesz nam, gdzie byłeś? I gdzie jest
Toulouse?
Thierry zmarkotniał.
Podniosłem się, ciągnąc za sobą Nicholinę.
– Wy… Ty jesteś…
– Smokiem, owszem. – Zenna odetchnęła przeciągle i z jej nozdrzy
wydobyła się smuga dymu. Ostatni raz spojrzała z troską na Thierry’ego
i bezceremonialnie otarła krew z ust. Dzisiaj pomalowała je na złoto.
Pasowały do kwiatów wyhaftowanych na jej sukni. – Bonjour, Mort Rouge.
Może byśmy sobie streścili, co się u nas działo? Mówcie. Poświęćcie
chwilę.
– Chwila nie wystarczy. – Beau stanął wyprostowany i otrzepał spodnie
z kurzu, co nie przyniosło żadnego skutku. – To jest… Nie wierzę…
dzieliliśmy łóżko, a ty mi nigdy nie powiedziałaś? Spałem ze smokiem! –
Odwrócił się, rozłożył szeroko ręce i spojrzał na mnie tak, jakbym go nie
usłyszał. – Prawdziwym smokiem!
Coco wstała szybciej niż to fizycznie możliwe.
– Że co?
Szybko uniósł ręce.
– To było całkowicie platoniczne. – Kiedy zmrużyła oczy w groźne
szparki, odsunął się o krok i stanął bliżej mnie. Zignorowałem go.
Nicholina w międzyczasie nieco się oddaliła. Przyciągnąłem ją z groźną
miną. – Było mi zimno – ciągnął Beau, próbując się bronić – więc
Seraphine zaproponowała, żebym położył się przy niej.
Seraphine położyła głowę na ramieniu Thierry’ego. Nie puszczała jego
ręki. On uścisnął jej dłoń z czułością, jaką brat żywi do siostry.
– Czasem nie mogę zasnąć – powiedziała.
– No właśnie. – Beau skinął głową do Coco. – Jest niezwykle miła, nawet
mi czytała, dopóki…
– Doprawdy? – Coco ze złowrogim uśmiechem złożyła ręce. – Proszę,
mów dalej. Opowiedz wszystko o zimnych nocach spędzonych pomiędzy
Zenną i Seraphine.
– Cóż, okazało się, że nie było zimno – powiedział Beau, bo albo był tak
żałośnie głupi, albo zdeterminowany, by udowodnić swoją niewinność. –
Obudziłem się zlany potem. Było okropnie. Niemal umarłem na zawał
serca.
– Mam wyższą temperaturę niż człowiek – wyjaśniła Zenna.
– Widzisz? – Beau ponownie przytaknął, jakby to na dobre
przypieczętowało sprawę, podczas gdy ja zaciskałem więzy Nicholinie. –
Powiedz jej, Zenno. Powiedz jej, że to było platoniczne.
– Czy to ma jakieś znaczenie? – Zenna ponownie uniosła brew.
Coco zrobiła dokładnie taką samą minę.
– No właśnie, Beauregard. Ma?
Przerażony patrzył raz na jedną, raz na drugą.
– Nie każ mi zakładać pęt na nogi, Nicholino. – Postawiłem ją przed
sobą, bo znowu chciała się odsunąć. – Zrobię to. Jeśli będę musiał, zaniosę
cię aż do L’Eau Mélancolique.
Przysunęła się i jak kot zaczęła pocierać policzkiem o moją klatkę
piersiową.
– Chyba by mi się podobało, łowco. O, tak. Sądzę, że bardzo by mi się
spodobało.
Zenna podobnie jak ja zmarszczyła brwi i głośno wciągnęła powietrze do
płuc. Jeśli wyczuła nowy zapach od Lou, nic nie powiedziała, tylko
pokręciła głową i z powrotem skupiła uwagę na Thierrym.
– Gdzie jest twój brat, Thierry? Gdzie jest Toulouse?
Thierry się spiął i westchnął z rezygnacją.
Toulouse został w Chateau. Ja… uciekłem.
– Chateau le Blanc? – Oczy Zenny zamigotały złotem. Jej źrenice
zwęziły się do wąskich szparek. – Dlaczego? Co się stało?
Thierry niechętnie potrząsnął głową.
Morgane pojmała nas w tunelach. A raczej ona to zrobiła. – Ruchem
głowy wskazał Nicholinę, która zachichotała i pochyliła się do przodu, żeby
posłać mu buziaka. Zenna warknęła. Thierry niezrażony mówił dalej. –
Kiedy zgasły światła, zaatakowała. Skaleczyła mi rękę, zanim
zorientowałem się, co się stało. Piła moją krew. Kiedy kazała nam się
zamknąć z dala od La Mascarade des Crânes i czekać na jej powrót, nie
mieliśmy wyboru. Musieliśmy jej słuchać. – Spojrzał na mnie skruszony. –
Słyszeliśmy twoje krzyki, ale nie mogliśmy się wtrącać. Przepraszam.
Odwzajemniłem jego spojrzenie na tyle, na ile mogłem, bo Nicholina
znowu zaczęła wiercić się w moich ramionach. Jakbyśmy tańczyli.
– Nie winię was za to, co się stało.
Potaknął.
W końcu po nas przyszła. Ona i jej pani. La Voisin. Bez wahania wydały
nas i wilki La Dame des Sorcières. Morgane… interesowała się nami.
Naszą magią. Obezwładniła nas swoimi zastrzykami i zaprowadziła do
Chateau.
Spomiędzy zaciśniętych zębów Zenny wydobywał się dym.
Nie jestem w stanie opowiadać o horrorze, jaki nam tam zgotowała.
Chciała… odkryć źródło naszej magii. Sprawdzić nasze granice.
Przeanalizować, czym się różni od jej magii. Wydaje mi się, że to samo
zrobiła z wilkołakami. – W milczeniu patrzył, jak Beau, Coco i ja
przygważdżamy Nicholinę do ziemi, podobnie jak w latarni. Coco siłą
otworzyła jej usta. Nicholina uderzyła czołem w twarz Coco. – A może ona
po prostu lubi zadawać ból. Jakkolwiek by było, przeprowadzała na nas
eksperymenty.
– Thierry – powiedziała Seraphine.
– Urwę jej łeb – zagroziła Zenna. – A potem go zjem.
Celia czekała z zapartym tchem.
– Jak uciekłeś?
W końcu ocalił mnie mój głos. – Thierry gorzko się roześmiał. – Wiedźmy,
które stały na straży tamtej nocy, były młodsze. Nigdy wcześniej mnie nie
pilnowały. Nad nami szalała jakaś impreza, więc przyszły spóźnione,
podpite, żeby dać mi zastrzyk. Już odzyskiwałem czucie w dłoniach.
I stopach. Zgasiłem latarnię i czekałem, aż otworzą drzwi. Kiedy
przekręciły klucz, mój głos rozbrzmiał w korytarzu. To je zdezorientowało.
Kiedy odwróciły się w stronę, skąd dobiegał… – Zamknął oczy. Jakby nie
mógł znieść tego wspomnienia. – Obezwładniłem je.
– Zasłużyły na to – prychnęła Zenna.
Być może. Ich krzyki jednak zaalarmowały innych. Nie mogłem znaleźć
Toulouse’a. rozdzielili nas, wykorzystywali to, by nas torturować… – urwał
gwałtownie swoją opowieść, wstrząsnął nim szloch. W końcu wyszeptał: –
Nie miałem wyboru, musiałem go zostawić.
Seraphine dotknęła jego ramienia.
– Nie miałeś szans na jego ocalenie, zanim nie ocaliłeś siebie.
Zgubiłem się w lesie. Zamierzałem wrócić. Muszę tam wrócić. –
Niehamowane łzy zalśniły w jego ciemnych oczach, gdy w końcu je
otworzył. – Nie mogę go tam zostawić.
Zenna się pochyliła, żeby spojrzeć mu w oczy.
– Nie zostawimy go. Wrócimy do Chateau le Blanc po Toulouse’a. Po
wilki. A potem zjaramy ten ohydny zamek do gołej ziemi z Morgane le
Blanc i jej Dames Blanches w środku. Obiecuję ci.
– Obietnice, obietnice – mruknęła Nicholina pod nosem. – Puste
obietnice. Moja pani będzie bezpieczna, tak, moja pani będzie czekać.
– Twoja pani trochę jeszcze poczeka. – Poprawiłem chwyt, by podkreślić
swoją przewagę. Nie mogliśmy pozwolić, żeby znowu przydarzyły nam się
wrony. Musieliśmy być czujniejsi. Odtąd aż do L’Eau Mélancolique będę ją
puszczał tylko na czas potrzebny, by Coco na nowo zajęła się jej linami.
Jeśli wciąż planowała zabrać Lou do Josephine, do Morgane, będzie
musiała zrobić to po moim trupie. Powoli i ciężko wydychając powietrze,
zapytałem Zenny: – Ja się tu znalazłyście? Mówiłaś, że Claud wyczuł
Thierry’ego?
Popatrzyła na mnie swoimi złotymi oczami.
– Claud nie jest taki jak ty. Nie jest nawet taki jak ja.
– Rozumiem, ale… dlaczego wcześniej go nie wyczuł? Dlaczego nie
mógł znaleźć Thierry’ego w tunelach? Zanim Morgane… – Zamilkłem,
zanim zadałem następne pytanie. Nicholina zadała je za mnie.
– Zanim zaczęła go torturować?
Z nosa Zenny popłynęła kolejna smużka dymu.
– Claud nigdy nie twierdził, że jest najwyższym bogiem, łowco. Jest
bóstwem. Nie jest wszystkowiedzący ani wszechpotężny. Tak naprawdę
wyczuł Thierry’ego w tunelach. Ale kiedy wybuchł ogień piekielny –
przerwała i posłała Coco nienawistne spojrzenie – stracił trop. Sądziliśmy,
że to magia ognia zakryła obecność Thierry’ego. Nie zdawaliśmy sobie
sprawy z tego, że to był Chateau le Blanc. Kiedy Thierry uciekł i trzy dni
temu uwolnił się od swojego czaru, Claud ponownie go wyczuł. Od razu
poleciałam na północ, żeby go odnaleźć. – Mrugnęła drugimi, pionowymi
powiekami i jej oczy zrobiły się brązowe. – Seraphine i ja od kilku dni
przeszukiwałyśmy te góry. Nie mogłyśmy lecieć zbyt nisko, żeby się nie
zdekonspirować, więc musiałyśmy iść na piechotę. – Aż się skrzywiła,
wypowiadając to słowo.
Seraphine poklepała ją po ramieniu.
– Kiedy dzisiaj rano dotarłyśmy do Fée Tombe, Zenna w końcu
uchwyciła zapach Thierry’ego. Nadal świeży. Poszłyśmy za nim do latarni
morskiej, ale napotkałyśmy tam podburzony tłum.
– Już was stamtąd wygnali – warknęła Zenna – ale my poszłyśmy
waszym śladem. – Okrutny uśmiech rozciągnął jej pomalowane wargi. –
Wrony to tylko pyszny zbieg okoliczności. Proszę bardzo.
– Czekajcie, czekajcie. – Beau uniósł palec i z niedowierzaniem
zmarszczył brwi. Być może z oburzeniem. – Czy to oznacza, że Claud nie
przysłał was po nas? Nie słyszał naszej modlitwy?
Zenna uniosła brew.
– Zadziwia mnie twoja arogancja.
– Trudno nazwać arogancją to, że ktoś spodziewa się pomocy ze strony
przyjaciela…
– On nie jest twoim przyjacielem. Jest bogiem. Jeśli z nim porozmawiasz,
on cię wysłucha. Ale nie – dodała stanowczo, mrużąc oczy – zawsze
odpowie. Nie możesz mieć boga do swojej wyłącznej dyspozycji. Pochodzi
ze Starego Świata i jako taki podlega Starym Prawom. Nie może
bezpośrednio interweniować.
Beau popatrzył na nią wilkiem. Odezwałem się, zanim zaczął się
wykłócać.
– Czy wobec tego możecie nam pomóc? Nicholina opętała Lou. Musimy
przeprowadzić egzorcyzmy.
– Nie obrażaj mojej inteligencji. – Znowu rozszerzyły się jej nozdrza
i Zenna się pochyliła, by popatrzeć w oczy Lou. – Tak, rozpoznaję tę zarazę
zwaną Nicholiną. Dawno temu znałam ją pod innym imieniem. Nicola.
Nicholina wzdrygnęła się i obnażyła zęby.
– Nie wymawiamy tego imienia. Nie wymawiamy go!
Zenna przekrzywiła głowę.
– Ale ja jestem tylko smokiem. Nie znam się na egzorcyzmach.
– Złośliwe Wody się znają – powiedziałem szybko. – Do nich się
kierujemy. Może… do nas dołączycie? – Wstrzymałem oddech i czekałem,
gdyż bałem się budzić w sobie nadzieję. Mając smoka po swojej stronie,
moglibyśmy dotrzeć do L’Eau Mélancolique w jeden dzień. Mógłby nas
tam zawieźć. Mógłby nas chronić. Nicholina, nawet Morgane, nie śmiałyby
przeciwstawić się smokowi.
Zenna nie odpowiedziała od razu. Cofnęła się i stanęła w pewnej
odległości od nas. Rozprostowała plecy. Rozciągnęła szyję.
– Czarownice zbierają się w Chateau le Blanc. Szpiegowałyśmy je
w górach, kryjąc się w lesie. Nigdy nie widziałyśmy ich tak wielu. Jeśli
mamy uwolnić Toulouse’a, musimy działać szybko. Przykro mi.
– Możemy wam pomóc! Nikt nie zna Chateau le Blanc tak dobrze jak
Lou. Po tym, jak znajdziemy perły dla Le Coeur i przeprowadzimy
egzorcyzmy…
– W sensie po tym, jak Toulouse umrze. – Jej zęby się wydłużały. Oczy
lśniły złotem. – Postawię sprawę jasno, łowco: Louise le Blanc może być
w centrum twojego wszechświata, ale nie mojego. Podjęłam już decyzję.
Każda chwila stracona na kłóceniu się z tobą to chwila, w której Toulouse
może stracić życie.
– Ale…
– Każda chwila stracona na kłóceniu się z tobą jest chwilą, w której
mogłabym cię pożreć.
– Zrozumiał – powiedziała łagodnie Coco, stając przede mną i Nicholiną.
Uniosła rękę i kazała mi się odsunąć. Nicholina rzuciła się do przodu, żeby
ją chwycić w zęby. – Lećcie. – Coco zrobiła gwałtowny ruch głową. –
Ocalcie Toulouse’a i wilki. Spalcie Chateau. Tylko… skoro już tam
będziecie, zabijcie też Morgane. – Wskazała na truchła wron leżące wokół
nas. – No wiecie, dwie pieczenie na jednym ogniu.
Zenna potaknęła, podczas gdy Thierry podszedł i ujął mnie za ramiona,
spojrzał na zęby Nicholiny i zmienił zamiar.
Niedługo się spotkamy, mon ami.
Uśmiechnąłem się z wysiłkiem. Oczywiście, że Zenna miała rację. Lou
była moim priorytetem. Toulouse był ich.
– Powodzenia, frère. Uważaj na siebie.
Nic więcej nie mówiąc, oboje wycofali się w stronę klifu. Seraphine
została dłużej, jakby szukała słów, ale nie potrafiła znaleźć żadnych.
– Żałuję, że nie mogliśmy wam bardziej pomóc – wyszeptała w końcu.
Coco kopnęła palącą się wronę.
– Wystarczająco pomogłyście.
– Zabijemy Morgane, jeśli zdołamy – obiecała Seraphine.
Zenna nie zmieniała się tak jak wilkołaki. Jej kości się nie łamały i nie
pękały. Zamiast tego przemiana odbywała się z wdziękiem i atrakcyjnością
godną aktorki. Elegancko uniosła rękę, drugą złapała tren sukni. Zakręciła
się wkoło, zawirowała satyna i całe jej ciało eksplodowało w górę. W boki.
Jak pojawiający się płomień.
– Piękna – westchnęła Celia, gdy Zenna wysunęła przystrojony biżuterią
szpon. Thierry wspiął się na niego, a ona przeniosła go na gładkie
ametystowe łuski pomiędzy skrzydłami.
– Nieprawdaż? – Seraphine się uśmiechnęła.
Następnie smoczyca podniosła swoją służącą i wzniosła się w niebo.
LITANIA

Lou

Reid, Coco, Beau, Ansel, Madame Labelle. Reid, Coco, Beau, Ansel,
Madame Labelle.
W ciemności powtarzam imiona jak litanię. Przypominam sobie każdą
twarz. Miedź włosów Reida, kształt kości policzkowych Coco, łuk brwi
Beau, kolor oczu Ansela. Nawet kolor sukni Madame Labelle, gdy ujrzałam
ją po raz pierwszy: szmaragdowy jedwab.
Ładny kolor, potwierdza Legion. Przypominam sobie ściany ze złotymi
liśćmi i marmurowe podłogi w Bellerose, szerokie schody i nagie panie.
Ładny… burdel?
Tak. To cycki.
Zbliżają się, z fascynacją słuchają każdego imienia, przyglądają się
każdemu wspomnieniu. Oprócz Etienne’a. Jego byt trzyma się z dala od
innych i jest słabszy. Wyblakły. Znowu zapomniał swojego własnego
imienia, więc mu przypominam. Będę mu przypominała. Reid, Coco, Beau,
Ansel, Madame Labelle. To jest Etienne. Jesteś Etienne.
Jestem Etienne, szepcze słabym głosem.
Kiedyś też mieliśmy nadzieję. Legion kłębi się wokół niego, nie po to, by
go wesprzeć, lecz by ukoić. Widzą tylko jedno wyjście z naszej sytuacji, ale
ja nie chcę go zaakceptować. Odmawiam. Zamiast tego przypominam sobie
zapach cukierni Pana, słodycz bułeczek z kremem. Wiatr w moich włosach,
gdy skakałam z dachu na dach. Uczucie latania. Pierwsze światło dnia na
policzkach. Nadzieja nic nie znaczy.
Nadzieja znaczy najwięcej, mówię z naciskiem. Nadzieja nie jest
chorobą. Jest lekiem.
Gdy zastanawiają się nad moimi słowami, ciemność przenika ich
sceptycyzm, ich namysł. Nie pozwolę jej splamić moich własnych myśli.
Reid, Coco, Beau, Ansel, Madame Labelle. Reid, Coco, Beau, Ansel,
Madame Labelle.
Miejscami ciemność się rozrzedziła, pośród niej widzę… Nicholinę. Jej
wspomnienia. Przedostają się na powierzchnię cieni, śliskie i błyszczące jak
oliwa na wodzie, mieszają się z moimi. Tutaj fragmenty kołysanki. Tam
rude włosy i ciepłe ręce, sekretny uśmiech i echo śmiechu… prawdziwego
śmiechu, nie tego dziwnego, sztucznego, którym się teraz posługuje. To
wspomnienie spowija ciepło, a ja uświadamiam sobie, że to wcale nie jest
jej śmiech. Pochodzi od kogoś innego, kogoś, kto kiedyś był bliski jej
sercu. Siostra? Matka? Blada skóra, piegi. Aha… kochanek.
Reid, Coco, Beau, Ansel…
Ostatnie imię wyzwala we mnie panikę. Był tam ktoś jeszcze, prawda?
Zapomniałam – o kim zapomniałam?
Legion śpiewa żałobnie. Nadzieja nic nie znaczy.
Jestem Etienne, szepcze.
W odpowiedzi ciemność się rozstępuje i pojawia się świątynia w Chateau
le Blanc. Ale to miejsce… ja je znam. Krew płynie niczym rzeka, wycieka
ze świątyni i spływa po stoku góry, nasącza włosy i doły sukni upadłych
wiedźm na swojej drodze. Rozpoznaję niektóre z nich. Oprócz jednej.
Nicholina stoi po środku polany, jej dłonie i usta ociekają krwią.
O boże.
Nigdy nie widziałam takiej rzezi. Nigdy nie widziałam takiej śmierci.
Przenika wszystko na swojej drodze, pokrywa każde źdźbło trawy i każdy
promień światła księżyca. Unosi się niczym choroba, gęsta i ohydna
w zapachu. A Nicholina się nią rozkoszuje, błyszczą jej srebrne oczy, gdy
się odwraca, żeby spojrzeć na La Voisin, która wychodzi ze spływającej
krwią świątyni. Ciągnie za sobą związaną kobietę. Nie widzę jej twarzy.
Nie wiem, czy żyje, czy już zmarła.
Przyglądam się jej zszokowana, gdy wszystko ponownie zanurza się
w ciemności, a znajomy głos przyprawia mnie o dreszcze.
Boisz się śmierci, mała myszko?
Nie kulę się, recytuję ich imiona. Reid, Coco, Beau, Ansel. A potem…
Wszyscy boją się śmierci. Nawet ty, Nicholino.
Jej upiorny śmiech odbija się echem. Jeśli nie jesteś w stanie opanować
tego jednego, prostego lęku, nie przeżyjesz L’Eau Mélancolique. O nie.
Nasz mąż planuje nas ochrzcić, ale on nie ma o niczym pojęcia. Nie
rozumie. Nasza pani go powstrzyma. Pojawia się wizerunek smoka – znika
jednak, zanim mogę mu się dokładnie przyjrzeć. Nawet jeśli nie, wody
spływają, spływają, spływają, spływają i topią, topią, topią, topią.
Pomiędzy nami rozciągają się moje własne zaskoczenie i zdumienie.
L’Eau Mélancolique? Chociaż szukam w pamięci, nie mogę umiejscowić
tej nazwy, ciemność jakby się wokół niej kondensowała. Znam te słowa.
Znam je. Po prostu nie mogę, nie jestem w stanie ich sobie przypomnieć.
Gdy to sobie uświadamiam, znowu pojawia się panika, ale… nie. Nie
poddam się. Ze złością przepycham się przez ciemność.
Reid, Coco, Beau, Ansel. Jeśli Reid zamierza ochrzcić mnie w tych
wodach, musi mieć jakiś powód. Muszę mu zaufać. Umiem pływać.
To nie ma nic wspólnego z pływaniem. W atramentowej mgle pojawia się
kolejny obraz. Kobieta. Kieruje się w stronę nienaturalnie gładkiego morza
– morza tak spokojnego, że przypomina powierzchnię lustra. Bezkresnego.
Lśniącego. Gdy wchodzi do niego, nie wznieca żadnych fal, a woda…
zdaje się pochłaniać jej ruchy. Ani jedna zmarszczka nie burzy jego
powierzchni. Kobieta idzie dalej, zanurza się po kolana. Po biodra. Po pierś.
Potem jej głowa znajduje się pod wodą, ale ona się nie wynurza. Nie jesteś
pierwszą, która pragnie objęć wody. Wiele przyszło tu przed tobą, wiele
przyjdzie po tobie. Rozkoszuje się swoimi kochankami. Całuje je przed
snem, otula w łóżku i leczy wodą morską.
Pewna myśl uderza mnie niczym piorun. Co stanie się z tobą po mojej
śmierci?
Widziałaś Wniebowstąpienie, odpowiada. Bardziej czuję, niż widzę, że jej
uwaga skupia się na Etienne, który drży pod jej spojrzeniem. Znowu
zapomniał swojego imienia. Dusza bez ciała może żyć nieskończenie długo.
Nieskończenie to nie na zawsze.
Nie.
Więc… możesz umrzeć, gdy ja umrę.
Nie dojdzie do tego.
Dlaczego nie?
Kolejny chichot. Moja pani mieszka w Chateau. Sprowadziła tam moje
ciało. Jeśli ciebie pochłoną wody, ja do niej wrócę. Ty umrzesz, ja będę żyć.
Skąd wiesz, że jest tam twoje ciało? Pytam i znowu się skupiam.
Powtarzam imiona. Przegrałaś, Nicholino. Moja matka was zaatakowała,
a wy otwarcie się jej przeciwstawiłyście. Twoja pani potrzebuje jej bardziej
niż ciebie. Być może w ogóle nie będzie tam twojego ciała. Być może
umrzesz.
Nie przegrałam. Ciemność wije się po tych słowach, Legion syczy
i pluje. Te emocje tylko częściowo należą do nich. Nie, oni też czują…
ciekawość, a gdzieś głęboko w ich esencji pojawia się tęsknota. Przeczucie
nadziei. Moja pani przydzieliła mi zadanie sprowadzenia cię do Morgane le
Blanc… Nicholina z pogardą wymawia to imię. Więc tak zrobię, niezależnie
od tego, co myślę o twojej wstrętnej rodzinie. Przekonamy się, kto zatańczy,
a kto utonie.
Reid, Coco, Beau.
Nicholina ze śmiechem gdzieś znika.
Reid Coco Beau Reid Coco Reid Coco Reid Coco
Trzymaj się, mówi Etienne.
A potem znowu wnika w Legion.

Obudź się, mała myszko.


Budzę się, jakbym była pogrążona w głębokim śnie, i natychmiast
wyczuwam, że coś się zmieniło. Chociaż wszystko nadal spowija ciemność,
mrok rozdziela się na dziwne pasma pod wpływem słów Nicholiny, dryfuje
z wiatrem. Przylepia się do drzew i skał, i…
I ludzi.
Przyglądam się człowiekowi obok mnie. Potargane miedziane włosy,
idzie po górskiej ścieżce, trzymając linę w ręce, i przekomarza się z młodą
kobietą. Patrz na nich, Louise. Spójrz ostatni raz. To twoja rodzina.
Nienawistna pauza. Zapomniałaś o nich?
Chociaż ich imiona wracają do mnie powoli, jakby wynurzały się ze
smoły, za wszelką cenę staram się ich trzymać. Reid i Coco. Nie.
Ciemne oczy Coco – tak ciemne, że aż prawie czarne – wznoszą się do
nieba, po czym zatrzymują na mnie. Nie. Nie na mnie. Na Nicholinie.
– Nawet z perłami idziemy prosto w pułapkę. Wiesz o tym?
Nicholina chichocze.
Reid kręci głową i przyspiesza. Z każdym krokiem widzę go coraz gorzej.
– Niekoniecznie.
Umrą, mruczy Nicholina. Wszyscy. Moja pani nadejdzie. Wykroi ich
serca.
Nie umrą. Nie wykroi.
– Nie mamy wyboru. – Słowa Reida nie znoszą krytyki. – Złośliwe Wody
są naszą jedyną nadzieją.
– A potem co? Co potem, Reid? – Oboje patrzą na mnie przez dłuższą
chwilę. – Chateau le Blanc znajduje się w pobliżu. Gdy Lou znów będzie
sobą, jeśli Zenna nie spopieli zamku do gołej ziemi, może uda nam się
wślizgnąć do środka… i to zakończyć.
Dwójka idąca przed nimi zwalnia, słysząc ostatnie zdanie. Oboje mają
czarne włosy. Wyglądają obco.
– To Nicholina chciała zająć Chateau szturmem – stanowczo mówi Reid.
– Nie Lou. Co oznacza, że to ostatnia rzecz, jaką powinniśmy zrobić.
Morgane i Josephine mogą się spodziewać…
Ale jego głos zaczyna znikać, gdy wszystko wokół mnie się porusza.
Pożegnaj się, Louise. Cień ponownie gęstnieje i twardnieje zmieniając się
w ciemność. Naciska na mnie swoim ciężarem, oddalam się – od Reida, od
Coco, od światła. Już ich więcej nie zobaczysz.
Ależ zobaczę.
Słowa są ciche i małe, tak nic nieznaczące, że Nicholina ich nie słyszy.
Ale inni tak. Chociaż Etienne zniknął, Legion zaznacza swoją obecność
wokół mnie, wciągając mnie do środka. Nie ma złych zamiarów, nie chce
krzywdzić ani zawłaszczać. Zamiast tego rozdziela mnie. Łączy mnie.
Nadzieja nie jest chorobą. Teraz mruczy własną litanię. Własną modlitwę.
Jest lekiem.
KOLEJNY GRÓB

Reid

Spomiędzy drzew wyszła Celia ubrana w obcisłe spodnie i skórzane buty


do kolan. Lejącą koszulę wetknęła za pasek. Koszula Jean Luca.
Rozpoznałem wzór na kołnierzu i rękawy. Intensywnie niebieska –
w odcieniu chasseurów – ze złotem. Na głowie miała kapelusz z piórkiem.
Na twarzy schludnie przystrzyżoną bródkę.
Beau parsknął śmiechem.
– No co? – Szybko sprawdziła swój wygląd i wygładziła koszulę.
Poprawiła włosy i wetknęła niesforny kosmyk pod kapelusz. – Nie jest
przekonująco?
– Och, jest – zapewnił ją. – Wyglądasz jak idiotka.
Leżąca na ziemi obok mnie Nicholina zachichotała. Znowu związaliśmy
jej nadgarstki, pokrywając całe dłonie krwią Coco. Teraz nie mogła kiwnąć
palcem, nawet gdyby chciała.
Zaskoczona, być może nawet oburzona szczerością Beau Celia uniosła
brwi.
– Cosette często nosi spodnie…
– Ale nie brodę – odparł Beau. – Nie potrzebujesz przebrania, Celio.
Twoja twarz nie znajduje się na plakatach.
– Cóż, ja… sądziłam, że może… – Zaczerwieniła się. – Być może nie
jestem poszukiwana przez Koronę, ale mój ojciec w końcu zacznie mnie
szukać. Jean Luc ma szpiegów w królestwie. Czy nie powinnam się jakoś
zabezpieczyć? – W reakcji na nasze niewzruszone spojrzenia uniosła brodę
i powtórzyła wyzywająco: – Cosette i Louise noszą spodnie.
Beau rozłożył ręce z ironicznym uśmiechem.
– No proszę.
Zmrużyła oczy.
– Wasza Wysokość, bez obrazy, ale nie jest pan tak miły, jak chciałabym,
żeby pan był.
Wciąż się śmiejąc, zarzucił rękę na ramię Coco.
– Zapewniam, że się nie gniewam.
Coco go odepchnęła.
– Zasłużył sobie na to.
Przywoławszy do siebie Celię, Beau zaprowadził ją do pierwszej wioski.
Postanowiliśmy, że ich dwoje będzie szukało czarnych pereł. Nie było to
idealne rozwiązanie, ale ja i Coco musieliśmy pozostać z Nicholiną. Nie
mogliśmy ciągnąć jej po ulicach z zawiązanymi i zakrwawionymi rękami.
Wzdrygnąłem się na myśl o tym, że przemówi, w chwili gdy naprawdę
znajdziemy kogoś, kto je sprzedaje.
Zanim dotarliśmy do trzeciej wioski, nasłuchałem się jej tyle, że starczy
mi do końca życia.
Wyciągnęła się na szczycie skały na skraju lasu, jęczała i szarpała liną.
Jej dłonie zwisały z nadgarstków bezwładnie i bezużytecznie. Jak
zakrwawione kawałki mięsa.
– Jesteśmy głodni. Może byśmy weszli do jakiejś osady? Chociaż jednej?
Chociaż jednej, chociaż jednej, żeby się zabawić? – Posłała mi
szelmowskie spojrzenie. – Chociaż jednej, żeby znaleźć słodkie bułeczki?
Odwróciłem wzrok od jej pokrytych pęcherzami dłoni. Nie mogłem
znieść ich widoku.
– Zamknij jadaczkę, Nicholino.
Coco odpoczywała pomiędzy korzeniami powykręcanego drzewa.
Dłubała w świeżej ranie na swojej dłoni.
– Nie zamknie się, dopóki ty się nie zamkniesz.
– Oooch, mądra mysz. – Nicholina siadła gwałtownie i lubieżnie na mnie
spojrzała. – Nie mieszkamy tylko pod jej skórą, nie, nie, nie. Żyjemy też
pod twoją. Jest ciepła, jest mokra i wypełniona urywanymi… gniewnymi…
oddechami…
– Przysięgam na Boga, jeśli się nie zamkniesz…
– To co mi zrobisz? – Chichocząc, znowu szarpnęła sznurem.
Pociągnąłem go. Prawie spadła ze skały. – Czy skrzywdzisz tę ładną skórę?
Uderzysz to piegowate ciało? Ukarzesz nas, och, mężu, porządnym laniem?
– Olej ją – poradziła Coco.
Żar zalał moją twarz. Szyję. Ręce zacisnęły się na linie. Mogłem nie
zwracać na nią uwagi. Na pewno mogłem. Czekała na moją reakcję. Nie
dam jej tej satysfakcji.
Kolejne minuty upłynęły w ciszy. A potem…
– Musimy się załatwić – oświadczyła Nicholina.
Skrzywiłem się i pokręciłem głową.
– Nie.
– Może za drzewami? – ciągnęła, jakbym nic nie powiedział. – Może na
to zasłużyły. Niedobre, niedobre drzewa. Może będą na nas patrzeć. –
Wstała i zachichotała ze swojego niesmacznego żartu.
Z irytacją szarpnąłem za jej linę.
– Powiedziałem, że nie.
– Nie? – W jej głosie dało się usłyszeć nutę niedowierzania, fałszywą
i nieszczerą, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi. W głosie Lou. Jego
brzmienie sprawiało, że w równym stopniu odczuwałem ból, co wściekłość.
– Każesz nam sikać po nogach? Swojej własnej żonie?
– Nie jesteś moją żoną.
Znajome słowa wywołują niechcianą falę żalu. Pojawia się wspomnienie.
Pierścionek, który kiedyś podarowałem Lou, złota obrączka z perłą, ciąży
mi w kieszeni. Niczym cegła. Trzymam ją przy sobie, odkąd byliśmy
w Lewiatanie, chciałbym już ją jej zwrócić. Nałożyć na palec, na którym ją
nosiła. Zrobię to w L’Eau Mélancolique. Ożenię się z nią od razu na plaży.
Podobnie jak ostatnim razem, tylko że teraz zrobię to właściwie. Naprawdę.
Nicholina wyszczerzyła się jak kot.
– Nie, nie jesteśmy twoją żoną, nieprawdaż? Wobec tego jesteśmy
twoją… czym dokładnie? – Zamilkła. Podeszła bliżej, potarła nosem o mój
nos. Cofnąłem się. – Walczyła, wiesz? – wyszeptała, nadal się uśmiechając.
Moje całe ciało znieruchomiało. Moje całe jestestwo. – Wołała cię.
Powinieneś był ją słyszeć w tych ostatnich chwilach. Była przerażona.
I smakowita. Rozsmakowaliśmy się w jej śmierci.
To nie była prawda. Lou nadal tam była. Uwolnimy ją.
– Nie może cię usłyszeć, mój luby. – Nicholina słodko wydęła usta,
udając współczucie, a ja uświadomiłem sobie, że wypowiedziałem te słowa
na głos. – Martwi nie mają uszu. Nie usłyszy twojego płaczu, nie zobaczy
twoich łez.
– Dość tego – powiedziała ostro Coco. Chociaż widziałem, że chce
przejąć ode mnie linę, nie czułem, że nią porusza. Nadal zaciskałem na niej
dłoń. W uszach szumiała mi krew. – Zamknij się, Nicholino, do jasnej
cholery.
Walczyła, wiesz?
Nicholina zachichotała jak mała dziewczynka. Wzruszyła ramionami.
– No dobrze.
Wołała cię.
Wziąłem głęboki oddech. Przez nos. Wypuściłem powietrze przez usta.
I jeszcze raz. I jeszcze, i jeszcze.
Powinieneś był ją słyszeć w tych ostatnich chwilach. Była przerażona.
Powinienem być przy niej.
To twoja wina twoja wina twoja wina
W tej chwili zjawili się Beau i Celia, a Coco udało się wyjąć mi z rąk
linę. Zerknąwszy na ich puste ręce, burknęła:
– Znowu nic?
Celia bezradnie wzruszyła ramionami, a Beau niefrasobliwie podniósł
ręce.
– A co byś chciała, Cosette? Mamy wysrać te perły? Nie jesteśmy
ostrygami.
Z trudem hamowała wściekłość.
– Ostrygi nie srają perłami, ty idiotyczna kupo…
– Gówna? – podpowiedziała Nicholina.
Coco zamknęła oczy, głęboko odetchnęła, po czym spojrzała w niebo.
Chociaż dym nadal zasłaniał słońce, musiało już być późne popołudnie.
– Następna wioska znajduje się jakieś dwie godziny stąd. To ostatnia
osada przed L’Eau Mélancolique. – Zrobiła poważną minę i spojrzała mi
w oczy. Nadal zaciskałem zęby, więc tylko potaknąłem. – Reid i ja też ich
poszukamy.
– Słucham? – Beau spojrzał na nas z niedowierzaniem. – Celia i ja
doskonale dajemy sobie…
– Jestem pewna, że tak jest – przerwała mu. – Ale to nie pora na
pokazywanie swojej wyższości nad innymi. Musimy znaleźć te perły. To
nasza ostatnia szansa.
– Ale… – Celia pochyliła się do przodu i szybko zamrugała. – Ale
Nicholina…
Coco uniosła pięść. Owinęła wokół niej linę. Ruch ten sprawił, że
Nicholina musiała się zbliżyć, a Coco spojrzała prosto w jej oczy. Każde
słowo było obietnicą przemocy.
– Nicholina będzie się dobrze zachowywała. Nicholina nie chce umrzeć,
poza tym ma twarz najbardziej poszukiwanej wiedźmy w Belterze. –
Przyciągnęła ją bliżej. Nicholina przestała się uśmiechać. – Jeśli zrobi jakąś
scenę, jeśli nastąpi komuś na odcisk, przywiążą ją do pręgierza w samym
Anchois. Nicholina to rozumie, prawda?
Nicholina spojrzała pogardliwie.
– Nie pozwolisz, żeby nas spalono.
– Być może nie uda nam się ciebie uratować.
Nicholina dąsała się, ale nic nie powiedziała. Ponownie sięgnąłem po jej
linę, lecz Coco pokręciła głową i ruszyła w drogę.
– Zostaje ze mną – rzuciła przez ramię. – Ty nie jesteś zdolny do tego,
żeby skopać jej tyłek, a ja tak. Lou właśnie tego by chciała.
Anchois szczyciło się trzema bitymi drogami. Jedna z nich prowadziła do
doków, gdzie w czarnej wodzie podskakiwało kilkanaście rybackich łodzi.
Przy drugiej stały rozpadające się chaty wieśniaków. Przy trzeciej walały
się stragany rybne i wózki. Chociaż słońce już zaszło, na twarzach
handlarzy zachwalających swój towar tańczyły płomienie ognia. Pomiędzy
nimi snuli się kupujący, nawołując przyjaciół. Rodzinę. Niektórzy nieśli
brązowe papierowe torby. Inni mieli naszyjniki z muszli. Kawałki agatu
lśniły we włosach psotnych dzieci. Żylaści rybacy zebrali się na plaży,
gdzie popijali piwo, stojąc w grupkach po dwie lub trzy osoby. Narzekali na
żony. Na wnuki. Na kolana.
Coco zerknęła na ulicę handlową, próbując zobaczyć coś pomiędzy
przewalającym się tłumem. Jedną rękę Nicholiny przywiązała do swojej.
Rękawy ich peleryn skrywały wszystkie bąble. I krew.
– Powinniśmy się rozdzielić. W ten sposób przeszukamy większy teren.
Odciągnąłem Celię od wózka z kamieniami do przepowiadania
przyszłości.
– Dobrze. Wy dwie idźcie do doków, zapytajcie, czy ktoś słyszał
o czarnych perłach w okolicy. A my przeszukamy ryneczek.
Celia z zaciekawieniem przyglądała się młodemu mężczyźnie, który
wyjął z kieszeni prymitywnie wystruganą fujarkę, żeby zagrać serenadę.
Niektóre panny w pobliżu chichotały. Jedna nawet odłączyła się od
pozostałych i miała dość odwagi, żeby zatańczyć. Celia energicznie
potaknęła.
– Tak. Zróbmy, jak mówisz.
Coco obrzuciła nas sceptycznym spojrzeniem.
– Właśnie to robiliście, Celio?
Beau prychnął i pokręcił głową. Był nastawiony buntowniczo.
Ująłem Celię za łokieć, tym samym dając jej wsparcie.
– Jeśli tu są, to je znajdziemy.
Chociaż Coco nadal nie była przekonana, zgodziła się i potaknąwszy,
bawiła się medalionem wiszącym na jej szyi. Poprawiła kaptur.
– Dobrze. Ale lepiej, żebyście przeszukali rynek, a nie wkraczali na
ścieżkę wspomnień. – Pomachała mi palcem przed nosem. – I macie być na
widoku, gdy wrócimy. Chcę widzieć, gdzie trzymacie ręce. – Wysunąwszy
brodę do przodu, przywołała Beau i Nicholinę, po czym zostawiła mnie
i Celię w poniżającej ciszy.
Wstyd szczypał mnie w uszy. Jej policzki miały odcień dojrzałego
pomidora.
– Dzięki, Cosette – mruknąłem z przekąsem. Zmusiłem się do
niezaciskania zębów, wziąłem głęboki oddech, poprawiłem kapelusz
i wyszedłem z Celią na ulicę. Nie zatrzymywałem się, kiedy handlarz
pogrzechotał kamieniami przepowiadającymi przyszłość w naszą stronę;
wyrzeźbił je z rybich ości. – Nie słuchaj jej. Ona… wiele przeszła.
Celia nie patrzyła mi w oczy.
– Chyba mnie nie lubi.
– Ona lubi tylko Lou.
– Aha. – Przez sekundę na jej obliczu malowała się niechęć. Po chwili
jednak grymas zmienił się w uprzejmy uśmiech, a ona rozprostowała
ramiona. Wyprostowała plecy. Zawsze dama. – Pewnie masz rację. –
Uśmiechnęła się szczerze, gdy zauważyła obskurny sklepik ze słodyczami.
– Patrz, Reid! – Wskazała puszki z migdałami w polewie stojące na
witrynie. Calisson. – Twoje ulubione! Musimy je kupić. – Poklepała
skórzaną torbę, którą niosłem przerzuconą przez ramię i która grzechotała,
obijając się o mój worek. Celia próbowała skłonić mnie do wejścia przez
różowe drzwi sklepiku.
Nawet nie drgnąłem.
– Przyszliśmy tu po czarne perły. Nie po słodycze.
Nadal ciągnęła mnie za ręce.
– To nam zajmie dwie minutki…
– Nie, Celio.
Puściła moje dłonie, jakby reprymenda Coco przybrała formę pioruna,
który uderzył między nami. Jej policzki znowu zrobiły się różowe.
– No i dobrze. Prowadź.
Szliśmy całe dwie minuty, nim ponownie się zatrzymała. Zapomniała już
o gniewie i zerkała na grupę mężczyzn tłoczących się wokół beczki. Zrobiła
wielkie oczy jak dziecko i ciekawsko zapytała:
– Co oni tam robią?
Zerknąłem ponad jej ramieniem. Na wieku beczki leżał plik brudnych
brązowych couronnes. Oraz drewniane kości.
– Uprawiają hazard.
– Och. – Wyciągnęła szyję, żeby lepiej widzieć. Przewróciłem oczami,
kiedy jeden z mężczyzn puścił do niej oko i gestem zachęcił, żeby się
zbliżyła. Jacyś oszuści. Nieświadoma, ponownie poklepała swoją torbę. –
Chciałabym tego spróbować. Proszę, oddaj mi torbę.
Prychnąłem i szedłem dalej.
– Absolutnie nie.
Okrzyk oburzenia pochodził gdzieś z głębi jej gardła.
– Słucham?
Chociaż ledwie poznałem Violette i Victoire, pomyślałem, że tak właśnie
czuje się starszy brat. Rozdrażniony. Niecierpliwy. Zadowolony.
– Reid.
Udawałem, że nie słyszę.
– Reid. – Tupnęła nogą. Nadal się nie odwracałem, nie zwracałem uwagi
na jej bezmyślną prośbę, więc rzuciła się na mnie i obiema rękami złapała
za torbę. Syczała jak kot. Pazurami zarysowała jej skórę. – W tej chwili
puścisz moją torbę. To jest… ty… to jest moja torba. Nie możesz nią
rozporządzać, nie możesz mną rozporządzać. Skoro mam ochotę zagrać, to
zagram, a ty… – W końcu się odwróciłem, a ona razem ze mną.
Instynktownie próbowałem ją złapać, gdy zatoczyła się do tyłu. Odtrąciła
moją rękę z niegodnym damy burknięciem. – Dawaj mi ją.
– Proszę bardzo. – Rzuciłem jej bagaż, ale wysunął się z jej palców.
Monety i biżuteria wysypały się na śnieg. Przeklinając, ukląkłem, żeby
ramionami zasłonić widok hazardzistom. – Tylko że obiecałaś nam pomóc.
Potrzebujemy twoich couronnes, żeby kupić perły.
– Och, jestem doskonale świadoma tego, że potrzebujecie mojej pomocy.
– Kiedy uklęknęła, popłakała się ze złości i zaczęła garściami zgarniać
skarb do torby. – Być może to tobie potrzeba o czymś przypomnieć. –
Patrzyłem spod byka na ciekawskich przechodniów. Zacząłem jej pomagać,
chociaż próbowała mnie odgonić…
Gwałtownie się wyprostowałem, bo moje palce zacisnęły się wokół
znajomego szklanego przedmiotu. O cylindrycznym kształcie. Chłodnego
w dotyku. Jej paznokcie rozorały mi knykcie, gdy chciałem go zabrać.
– Czekaj! – krzyknęła.
Za późno.
Gapiłem się na strzykawkę leżącą na mojej dłoni.
– Co to jest?
Wiedziałem jednak, co to jest. Oboje wiedzieliśmy. Stała nieruchomo,
ręce splotła na wysokości talii. Nie mrugała, nie oddychała. Nie winiłem
jej. Gdyby się ruszyła, jej płaczliwa natura mogłaby wziąć górę i prawda
mogłaby wyjść na jaw.
– Skąd to masz? – zapytałem ostro.
– Dostałam od Jeana – wyszeptała pospiesznie. – Kiedy powiedziałam, że
wyjeżdżam.
– Kiedy powiedziałaś mu, że zamierzasz nas odszukać.
– Tak. – Nawet nie próbowała zaprzeczać.
– Chciałaś tego użyć? – Wbiłem w nią wzrok.
– Słucham? – Jej głos załamał się na tym słowie, więc ujęła moją rękę,
nieświadoma tego, że w tłumie pojawiły się głowy Coco i Beau. Jeszcze
nas nie zauważyli. – Reid, nigdy bym…
– Nadal płaczesz.
Szybko otarła twarz.
– Wiesz, że płaczę, gdy się zdenerwuję…
– Dlaczego się denerwujesz, Celio? Myślałaś, że ją zgubiłaś? –
Zacisnąłem palce na szkle. Zastrzyk ze szczwołu plamistego nadal był
zimny. Kwiat Diabła, jak nazywali go księża. Rósł na wzgórzu, na którym
ukrzyżowano Jezusa. Kiedy jego krew dotknęła płatków, stały się trujące. –
To nie powinno mieć znaczenia, skoro nie zamierzałaś jej użyć.
– Reid. – Jej dłoń pełzła w dół mojej ręki. Nawet teraz usilnie starała się
odzyskać strzykawkę. – To tylko środek ostrożności. Nigdy nie planowałam
użyć tego na tobie ani… ani na nikim innym. Musisz mi uwierzyć.
– Wierzę ci. – I tak było. Wierzyłem, że nigdy nie planowała tego użyć.
Gdyby nasze ponowne spotkanie poszło nie po jej myśli, nie zawahałaby
się skorzystać ze strzykawki. To, że ją tu przyniosła i ukryła, oznaczało, że
była przygotowana na zrobienie nam krzywdy. Wsadziłem strzykawkę do
kieszeni. – Wiesz, że to trucizna, prawda? Standardowa forma. Czy jesteś
wiedźmą, czy nie, obezwładniłaby cię o wiele szybciej niż mnie.
Zaszkodziłaby Jean Lukowi. Królowi Augustowi. Wszystkim. – Zamrugała
zaskoczona, potwierdzając moje przypuszczenia. Sądziła, że broń działała
tylko na wiedźmy. Pokręciłem głową. – Kurwa, Celio. Naprawdę się nas
boisz? Mnie się boisz?
Wzdrygnęła się, słysząc przekleństwo, aż na jej policzki powrócił kolor.
Nie była zawstydzona. Była wkurzona. Kiedy uniosła brodę, jej głos
zabrzmiał pewnie.
– Czy to pytanie? Oczywiście, że się ciebie boję. Jakaś czarownica
zamordowała Filippę. Czarownica zamknęła mnie w trumnie z jej
rozkładającym się ciałem. Kiedy zamknę oczy, nadal czuję dotyk jej ciała
na swojej skórze, Reid. Nadal czuję jej zapach. Mojej siostry. A teraz tak
boję się ciemności, snu, koszmarów, a nawet przebudzenia, że ledwie
oddycham. Jestem uwięziona w niekończącym się koszmarze.
Mój gniew skurczył się i stał się mały. Zawstydzony.
– A więc tak – ciągnęła żarliwie, a po jej policzkach płynęły łzy. –
Zabrałam ze sobą broń na czarownice. Ukryłam ją przed tobą. Czy
mogłabym postąpić inaczej? Nieważne, czy mi się to podoba, czy nie, teraz
jesteś czarownicą. Jesteś jednym z nich. Staram się, naprawdę się staram,
ale nie możesz ode mnie żądać, żebym się nie chroniła. – Wzięła głęboki
oddech, trochę się uspokoiła i spojrzała mi w oczy. – Szczerze mówiąc, nie
możesz mnie prosić, o co chcesz. Nie zamieszkam w kolejnym grobie,
Reid. Oddaliłeś się ode mnie. Czas na to, żebym ja zrobiła to samo.
Chociaż na usta pchało mi się sto różnych słów, by ją pocieszyć, nie
wypowiedziałem żadnego z nich. Nie były adekwatne do tego, co
wycierpiała. Żadne słowa nie wystarczą. Oddałem jej strzykawkę.
Natychmiast ją chwyciła i uniosła na wysokość oczu z przerażającą miną.
Nie jak Lou. Nie jak Coco. Nie jak Gabrielle, Violette czy Victoire. Jak
Celia.
– Kiedy znowu zobaczę się z Morgane, wbiję jej to w serce –
zadeklarowała.
A ja jej uwierzyłem.
PROSTA PRZYSŁUGA

Reid

Chwilę po tym odnaleźli nas Beau, Coco i Nicholina. Zaciągnąłem ich


w cień pustego straganu, z dala od szeptów wieśniaków.
– I co? – Coco spojrzała na nas wyczekująco. – Macie coś?
Nicholina podśmiewywała się, a Celia chowała strzykawkę do kieszeni.
– My, ach… przepraszam, ale Reid i ja… coś nas rozproszyło.
– Rozproszyło? – Coco zmarszczyła brwi.
– Jeszcze ich nie znaleźliśmy – powiedziałem szorstko, zarzucając na
ramię jej torbę. – Musimy szukać dalej.
– Wody płyną, płyną, płyną – śpiewała Nicholina, twarz skryła
w kapturze peleryny. – W nich utoniesz, utoniesz, utoniesz.
Coco uniosła dłoń i pomasowała skroń.
– Do dupy. W dokach też nikt nic nie wiedział. Jeden facet rzucił w nas
haczykiem, kiedy zapytaliśmy o czarne perły. Chyba słyszał jakieś plotki
o L’Eau Mélancolique. – Westchnęła. – Rybacy. Nawet w najlepsze dni są
przesądni, a najbardziej boją się meluzyn. Nie zdziwiłabym się, gdyby
wezwał chasseurów. Rano będzie się od nich tu roić.
Beau trzymał w ręce plik pogniecionych plakatów z naszymi
wizerunkami.
– Przynajmniej nas nie rozpoznali.
– Rano już nas tu nie będzie. – Stuknąłem palcem i reszta mojego gniewu
spłynęła na papier. Beau aż krzyknął, kiedy plakaty zajęły się ogniem,
i wrzucił je do wózka. Nasze twarze spłonęły na popiół w ciągu kilku
sekund. – Stragany zaraz będą się zwijały. Przewróćmy ten ryneczek do
góry nogami.
Godzinę później przegrupowaliśmy się przy końcu ulicy. Niezadowoleni.
I z pustymi rękami.
Nicholina chwiała się na wietrze. Kosmyk białych włosów wydostał się
spod jej kaptura.
– Utoniesz, utoniesz, utoniesz.
Rozgniewana Coco znowu przyglądała się tłumowi. Ale w tej chwili
trudno było tę grupkę ludzi nazwać tłumem. Większość wieśniaków wróciła
do domów przed nocą. Niewielu nadal tańczyło na ulicy. Potykali się pod
wpływem wypitego wina, ze śmiechem podtrzymywali się nawzajem. Nad
wodą pozostali tylko najtwardsi rybacy. I najbardziej pijani.
– Powinniśmy iść. Nic tu nie ma. Jutro możemy zajrzeć jeszcze…
Beau machnął ręką.
– Mówiłem ci. Szukaliśmy wszędzie. W żadnej z wiosek nie było pereł.
Ja też przeglądałem zawartość straganów najbliżej nas. Wyblakły koral.
Wietrzne dzwonki wykonane z drewna wyrzuconego na brzeg. Koszyki
wyplecione z wodorostów, pojemniki ze zbryloną solą morską, słoiki
z anchois. Niezliczone słoiki z anchois. Beau z frustracją zrzucił jeden
z nich na ziemię, szkło się potłukło. Celia odskoczyła, tłumiąc okrzyk.
Oliwa poplamiła jej buty, więc odwdzięczyła się kopniakiem, posyłając
anchois w jego twarz.
Dzieci. Byłem otoczony przez dzieci.
– Dość – powiedziałem ostro i zatoczyłem ostatni krąg, żeby upewnić się,
że niczego nie przeoczyłem. Jednak moja desperacja nie przyniosła niczego
nowego. Wioska Anchois nie mogła poszczycić się perłami w żadnym
kolorze.
– Przepraszam. – Celia pociągnęła nosem w dystyngowany sposób. – To
się więcej nie powtórzy.
– Będziesz śmierdziała rybą co najmniej przez dwa tygodnie – odparł
Beau.
Wypuściłem powietrze przez nos i odwróciłem się przodem do niego.
– Czy mógłbyś przynajmniej spróbować przestać wszystkich prowoko…
Moją uwagę przyciągnął drewniany szyld. I znajome imię.

LA CURIEUSE MADAME SAUVAGE


CENY DOSTĘPNE NA ŻĄDANIE

Zmarszczyłem brwi i odsunąłem go z drogi. Madame Sauvage. Znałem to


nazwisko. Skąd mogłem je znać? Sam szyld, w połowie zakryty, w połowie
spróchniały, stał pomiędzy stoiskiem z grzebieniami a beczką z rybim
tłuszczem. Wskazałem go palcem.
– Tego tu wcześniej nie było, prawda?
Coco zmrużyła oczy, patrząc w pokazywane przeze mnie miejsce.
– Nic nie widzę.
– No, patrz. Tutaj… – Zamrugałem i słowa uleciały mi z języka.
Wskazywałem rybi tłuszcz, nie szyld. Bo nie było żadnego szyldu. Szybko
opuściłem rękę i pokręciłem głową. Zamrugałem ponownie. – Ja…
nieważne.
– Nic tu nie ma – powiedziała Nicholina, a jej głos zrobił się
niespodziewanie szorstki. Pociągnęła Coco. – Nic, nic.
Coco sapnęła niecierpliwie, po czym szczelniej owinęła się peleryną.
– Skoro już prawie skończyliście… – Ale nagle zrobiła wielkie oczy, gdy
zerknęła w tył. – To… tego tu wcześniej nie było.
Powoli, jakbym zbliżał się do wystraszonego zwierzęcia, skierowałem
wzrok na kram i beczkę. No i oczywiście, drewniany szyld zmaterializował
się ponownie pomiędzy nimi. Na stojącym w tyle wózku powiewał
szmaragdowo-oberżynowy kawałek jedwabiu. Jakby przez cały czas tu był.
– Magia – wyszeptała Celia.
Coco i ja wymieniliśmy się ostrożnymi spojrzeniami, po czym spokojnie
ruszyliśmy przed siebie. Chociaż ściskałem rękojeść noża zatkniętego
w bandolierze, sam wózek nie wydawał się niebezpieczny. Z zagraconych
półek połyskiwała biżuteria w każdym kształcie i kolorze. Prawdziwa
biżuteria. Z kamieni i metali szlachetnych, nie z rybiej ości i macek
ośmiornic. Obok niej stały zakurzone butelki. Zasuszone kwiaty.
Oprawione w skórę książki. Na półce z tyłu spoczywał karmazynowo-złoty
wąż w szklanej klatce. Zafascynowana Celia podeszła do niego.
Wziąłem głęboki oddech, nieskutecznie próbując stłumić niepokój.
Nie, nie wyglądał niebezpiecznie, ale na środkowej półce, dumnie
wyeksponowane na aksamitnej poduszeczce, leżały trzy czarne perły. To
nie mógł być zbieg okoliczności. Kiedy Beau zrobił ruch w ich kierunku,
zatrzymałem go, dając mu znak głową, i rozglądałem się za właścicielką.
Tą tajemniczą Madame Sauvage.
Nigdzie nie było jej widać, ale do szyldu przyczepiła skrawek pergaminu
z napisem:

ZARAZ WRACAM

Coco ujęła w dwa palce kawałek szmaragdowego jedwabiu.


– Doskonale. To nam ułatwia sprawę.
– Za bardzo ułatwia – powiedziałem, zanim zrozumiałem, co miała na
myśli. – Czekaj. Chcesz je ukraść?
– Jestem złodziejką, Reid. – Jej spojrzenie nagle stało się czujne; zerknęła
na stragan, a następnie na ulicę, badając otoczenie. Odprowadziła wzrokiem
parę najbliżej nas. Szli ręka w rękę, zupełnie nieświadomi naszej obecności.
Uśmiechnęła się złośliwie, kiedy stanąłem przed nią i zasłoniłem jej widok.
– Wiesz przecież, że Lou też jest złodziejką. Jak tylko ją uratujemy,
będziesz mógł pławić się w swojej cnocie, aż pomarszczy ci się skóra na
opuszkach palców. Tymczasem jednak… – Wyminęła mnie, wzruszając
ramionami. – Potrzebujemy tych pereł. Lepiej, żeby nikt nie zobaczył
naszych twarzy. – Jej oczy zalśniły. Popatrzyła na coś znajdującego się za
mną, zaśmiała się i rzuciła mi tę rzecz. – Doskonale. Oto nagroda za twoje
milczenie.
Była to para skórzanych spodni.
– To nie jest śmieszne.
– Au contraire. Lou będzie potrzebowała śmiechu, gdy to się skończy. –
Zmarkotniała. – Powiedziałeś, że powinnam mieć nadzieję, Reid, lecz
nadzieja bez działania nic nie znaczy. Zrobię wszystko, żeby ją ocalić.
Cokolwiek to będzie. Czy ty też tak zrobisz? Czy raczej Lou roztrzaska się
na mieczu twoich zasad?
Spojrzałem na nią niechętnie.
– Cudownie. Teraz. Nie ruszaj się. Jesteś doskonałym parawanem.
Z zaciśniętymi zębami zmiąłem w garści skórzane spodnie
i przyglądałem się, jak podchodzi do pereł. Kiedy Nicholina ruszyła
z zamiarem odsunięcia ich łokciem, złapałem linę i wyjąłem ją ze zwinnych
palców Coco. Owinąłem ją wokół swojego nadgarstka. Potaknąłem, kiedy
Coco na mnie spojrzała. To nie było właściwe, ale Lou miała rację. Świat
był źle skonstruowany. Po L’Eau Mélancolique spłacę Madame Sauvage
z odsetkami. Znajdę tuzin pereł, żeby jej wynagrodzić te trzy i…
Czekaj.
Tylko trzy?
– Jest nas pięcioro – powiedziałem.
– To nie powinien być problem. – Serce podskoczyło mi do gardła;
odwróciłem się, słysząc ten nowy głos. Dłoń Coco zamarła nad perłami.
Zza straganu wyszła starsza, przygarbiona kobieta z twarzą pooraną
zmarszczkami. Na srebrnych włosach miała oliwkowy szal. W uszach miała
mnóstwo kolczyków, a na palcach dłoni i palcach u stóp nosiła niezliczone
pierścionki. Na gołych palcach stóp. Po ziemi ciągnął się za nią
szmaragdowy płaszcz. Uśmiechnęła się, pokazując krzywe zęby.
– Ludzie nie mogą wejść do L’Eau Mélancolique. Te wody czynią z nich
szaleńców.
Nicholina zasyczała pod swoim kapturem.
Przyglądałem się tej kobiecie.
– Czy my… już się kiedyś spotkaliśmy, madame?
– Być może… A może nie. Obawiam się, że mam jedną z tych twarzy. Le
visage de beaucoup, le visage d’aucun. Twarz, którą wszędzie się widzi…
– …ale nigdy się jej nie pamięta – dokończyłem stare powiedzenie.
Ale…
Uśmiechnęła się znacząco.
– Witam, moi drodzy. Witajcie w moim gabinecie osobliwości. W czym
mogę wam dziś pomóc?
Słysząc jej głos, w końcu zacząłem sobie coś przypominać i jedna za
drugą zaczęły pojawiać się inne półki, każda niczym nóż wbity w moją
pamięć: tańczące szczury i szklane żuki, ostre kły i motyle skrzydła.
Brzydka marionetka, pierścionek z perłą i… staruszka.
Staruszka, która wiedziała więcej, niż powinna.
Może zainteresuje was czermień błotna? Mówi się, że symbolizuje
skromność i oddanie. Idealne kwiaty na zakończenie kłótni kochanków.
Częściowo zagojone rany. Nadal krwawiące na brzegach.
– Madame Sauvage – powiedziałem.
Uprzejmie się uśmiechnęła.
– Bonjour, Reid. Jak miło cię znowu zobaczyć. – Jej uśmiech zniknął,
gdy zobaczyła Nicholinę, która nadal zakrywała twarz. – O rany. –
Zaśmiała się nerwowo. – Chętnie przywitałabym się z naszą śliczną Louise,
ale wydaje się, że ktoś inny zamieszkał… – zamilkła nagle i przechyliła
głowę w jedną stronę. – No, no, no… chyba więcej niż ktoś, to ktoś
potężny. – Znowu powrócił jej uśmiech i z radości aż złożyła ręce. – Louise
le Blanc, przeklęta i błogosławiona. Ależ to pasjonujące.
Więcej niż ktoś? Zmarszczyłem brwi. Miała na myśli Nicholinę,
oczywiście, ale… błogosławiona?
– Wiedziałabyś – warknęła Nicholina jakby ze strachem. – Och, tak,
rozpoznałabyś…
– Ach, ach, ach. – Madame Sauvage pogroziła jej palcem i Nicholina
zamilkła. Jej ciało zdawało się zapuszczać korzenie. – Wystarczy, Nicola.
Na moim stoisku nie będzie żadnego rozlewu krwi ani zdradzania sekretów.
Proszę, uspokój się i patrz.
– Jak ty…? – zapytałem.
– Wy się znacie? – przerwała skonsternowana Celia.
Madame Sauvage puściła oko. Nie pasowało to do jej pomarszczonej
twarzy.
– Chyba można tak powiedzieć. Ostatnio gdy się spotkaliśmy, tak się
kłócili, że niemal popękały mi szyby w oknach. – Chociaż przybrała
obojętny ton, w jej ciemnych oczach błyszczała ciekawość. – Ufam, że
nasze zakochane gołąbki się pogodziły.
– Nie twój interes. – Wciąż nie mogłem w to uwierzyć i oszołomiony
rzuciłem skórzane spodnie na najbliższą półkę.
Prychnęła, ale nie przestała się figlarnie uśmiechać.
Przeniosła spojrzenie na Celię, która wciąż stała w miejscu, gdzie Beau
i Coco zauważyli węża.
– No tak, a mimo to… wydaje mi się, że znowu potrzebujesz pomocy.
– Ile za te perły? – zapytała Coco.
– Perły. – Madame Sauvage powtórzyła łagodnie. Dziarsko spojrzała na
pytającą. – Cóż, moja droga, te perły są niemal bezcenne. Co chcesz za nie
oddać?
Cokolwiek.
Nicholina nadal stała nieruchomo.
– Mamy pieniądze – powiedziałem automatycznie. – Dużo pieniędzy.
– O rany. – Madame Sauvage znowu zachichotała i pokręciła głową. –
O rany, o rany, o rany. To się nie nada, prawda? Nie splamię sobie rąk
pieniędzmi.
Na twarzy Coco malowało się zaskoczenie.
– To czego chcesz?
– Czymkolwiek by to było, nie będzie to nic dobrego – mruknął Beau.
Madame Sauvage uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– O nie, Wasza Wysokość, zupełnie nie ma pan racji! Bez obaw, to nic
niegodziwego. Proszę zrozumieć, że wymieniam się prostymi przysługami.
Doprawdy symbolicznymi drobnostkami.
– W przysłudze nie ma niczego prostego – oburzyłem się.
– O jaką przysługę chodzi? – zapytała Coco, częściowo bojaźliwie,
częściowo niecierpliwie. – Po prostu powiedz, co mamy zrobić.
– Oczywiście, oczywiście. – Jeśli to w ogóle możliwe, to jej uśmiech
jeszcze się poszerzył. – Jak wspomniałam, chodzi o jedną prostą przysługę:
jedna przysługa za jedną perłę. Wybaczcie – dodała, zwracając się do Beau
i Celii z ukłonem. – L’Eau Mélancolique naprawdę nie jest miejscem dla
ludzi. Jest tam mrocznie i niebezpiecznie, moi drodzy. W jego głębi kryją
się nie tylko potwory.
Beau prychnął z niedowierzaniem.
– To co mamy zrobić? Kręcić młynka kciukami na brzegu?
– Skąd tyle wiesz o L’Eau Mélancolique? – zapytała Coco w tym samym
momencie.
– Powiedz, o jakie przysługi chodzi – przekrzyczałem ich pytania. Tak,
ten dziwny mały stragan pojawił się znikąd. Zdaje się, że ta dziwna drobna
kobieta znała nasze plany i Nicholinę. Szczerze mówiąc, wydaje się
bardziej… dociekliwa niż nikczemna, a jaki mamy wybór? Potrzebujemy
pereł. Jej pereł. Z konsekwencjami rozprawimy się później.
Kobieta złożyła sękate dłonie.
– Zaczniemy od czegoś łatwego, dobrze? Od pocałunku.
Od pocałunku.
Zapadła cisza, jakby ktoś rzucił nóż. Jednak ten zamiast wbić się
u naszych stóp, zawisł nad naszymi głowami. Ostry i śmiercionośny. Nikt
nie śmiał na nikogo spojrzeć. Nie zerknąłem ani na Celię, ani na Nicholinę.
Żadna z nich nie patrzyła na mnie. Beau i Coco wbijali wzrok z ziemię.
W końcu zapytałem:
– Kto… kogo?
Zanosząc się śmiechem, Madame Sauvage uniosła powykręcany palec
i wskazała Beau i Coco.
Nóż trafił w cel.
Beau się spiął. Coco gapiła się z otwartymi ustami. Napięcie rozsadzało
mi kręgosłup, ale starałem się nie okazywać ulgi. Celia nie miała
podobnych skrupułów. Z drżącym śmiechem opadła na kosz z żukami.
– Oczywiście, że kłamcy. – Madame Sauvage kiwnęła głową, co mogło
być rodzajem zachęty. Lub rozbawieniem. – Pocałują się i prawda wyjdzie
na jaw. W pocałunku kryje się prawda – dodała konspiracyjnie, zwracając
się do Celii i do mnie. Celia potaknęła, chociaż, jak przypuszczam, nie
dlatego, że się zgadzała. Nie. Ponieważ zrobiłaby wszystko, żeby uniknąć
gniewu Madame Sauvage.
Ja też potaknąłem.
– Nie kłamię w żadnej kwestii – wyszeptała Coco, niemal nie poruszając
ustami.
Beau prychnął.
Współczułem Coco, naprawdę; położyłem jej rękę na ramieniu.
– Cokolwiek to będzie, pamiętasz?
Spojrzała na mnie spode łba.
Stłumiłem uśmiech. Nie byłem rozbawiony. Nie byłem.
Klnąc pod nosem, odepchnęła moją rękę i zrobiła krok do przodu.
Zatrzymała się. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Kiedy znowu
spojrzała, w głębi jej oczu dało się dostrzec niezachwianą decyzję. Jeden
raz skinęła na Beau, który wyglądał na dziwnie niechętnego. Ale nie skulił
się pod wpływem jej wzroku. Nie zażartował, żeby zmniejszyć napięcie. Po
prostu na nią patrzył i stał bez ruchu.
– Po prostu to zrób – ponagliła. – Pospiesz się.
Skrzywił się, ale zrobił kroczek w jej kierunku.
– Jeśli dobrze pamiętam, Cosette, nie lubisz się z tym spieszyć. – Kolejny
krok. Palce Coco nadal drżały. Zacisnęła je na spódnicy. – Przynajmniej ze
mną.
– Nie lubię niczego z tobą.
Kącik jego ust drgnął, gdy na nią spojrzał, a ja straciłem humor, gdy
ujrzałem jego minę. Nie chciałem widzieć żadnych uczuć w jego oczach.
Nie chciałem widzieć czułości. Bólu. Mimo to byłem świadomy jego
niechęci. Nie chciał jej całować. Nie tutaj. Nie teraz. Nie w ten sposób.
– Kłamczucha – wyszeptał.
A potem pochylił się nad jej ustami.
Minęła chwila, ich ciała były spięte i z dala od siebie. Usta zetknęły się
na dwa uderzenia serca. Na trzy. Wzdychając z rezygnacją, Beau chciał się
odsunąć, lecz Coco…
Przewróciłem oczami.
Nie pozwoliła mu. Jej dłonie znalazły się na jego szyi, w jego włosach,
przytrzymała go. Nie. Przyciągnęła go do siebie. Pocałowała go namiętniej.
Kiedy jej usta się rozchyliły z westchnieniem, nie wahał się, jego ręka
powędrowała na jej plecy i przyciągnął ją bliżej. Ale nie wystarczająco
blisko. Nie dla Coco. Naparła na niego, złapała go mocniej, aż się roześmiał
i skłonił ją do zrobienia kilku kroków w tył. Kiedy jej plecy dotknęły półki,
podsadził ją na nią, rozłożył jej kolana i stanął pomiędzy nimi. Powoli
i z rozmysłem. Niespiesznie. Wtedy ugryzła go w wargę. W tym momencie
coś w nim pękło.
Stojąca obok mnie Celia wielkimi, spłoszonymi oczami przyglądała się
coraz bardziej chaotycznym ruchom ich rąk, ich coraz głośniejszym
oddechom.
– Ojej – powiedziała.
– Od dawna sądziłem, że do tego dojdzie. – Odwróciłem wzrok.
– Albo nie dojdzie – stwierdziła Madame Sauvage, kpiąco unosząc brew.
Wzdrygnąłem się, usłyszawszy jej uwagę.
– Ile masz lat?
– Jestem wystarczająco młoda, chłopcze. Wystarczająco młoda.
Dobrze. Odchrząknąłem, mając w głowie ten obraz. Beau właśnie
przesunął dłoń w górę łydki Coco, zacisnął ją wokół jej kolana
i przyciągnął ją bliżej. Jego palce pieściły jej skórę. Odchrząknąłem
ponownie, tym razem głośniej, i choć nie chciałem, uśmiechnąłem się
szyderczo.
– Halo! Przepraszam! – Mój uśmiech się powiększył, kiedy Beau
gwałtownie się odsunął, jakby wynurzył się z głębin. Powoli zamrugał.
Ciężko oddychał. – Być może umknęło to waszej uwadze, ale są tu też inni
ludzie.
On jednak nadal nas nie zauważał. Patrzył na Coco. Ona na niego. Żadne
z nich nic nie powiedziało. W końcu z nieskończoną łagodnością musnął
ustami jej czoło i odsunął się, poprawiając jej spódnicę.
– Skończymy później.
W końcu zaczęła odzyskiwać świadomość. I rozsądek. Szybko
zeskoczyła z półki, przy okazji potrącając pojemnik ze szklanymi oczami.
Rozsypały się po podłodze wozu. Kiedy się potknęła i wpadła na Nicholinę,
Beau podtrzymał ją za rękę. Próbowała ją wyrwać.
– Nie dotykaj mnie. Nic mi nie jest. – Poślizgnęła się na kolejnym oku
i kopnęła je zamaszyście w odpowiedzi. – Powiedziałam, że nic mi nie jest.
Zrzedła mu mina po tym wybuchu, nadąsał się i ją puścił.
– Powiedz to jeszcze raz. – Kiedy się odsunęła i niemal wywróciła
kolejny koszyk, pokręcił głową. – Może wtedy ci uwierzę.
Śledziła go wzrokiem, gdy opuszczał wóz z błyszczącymi oczami,
i mocno objęła się rękami w pasie. Zgarbiła się. Jakby ich pocałunek
fizycznie ją zranił. Szybko odwróciłem wzrok, gdy padło na mnie jej
spojrzenie.
– Nic nie mów – warknęła, po czym wybiegła na ulicę. Nie pobiegła za
Beau.
– Ach, l’amour. – Madame Sauvage patrzyła za nimi z melancholijną
miną. – Mówiłam, że prawda wyjdzie na jaw. – Wzdrygnąłem się, kiedy
ponownie złożyła ręce i skierowała na mnie swoje intensywne spojrzenie. –
Dobrze. Twoja kolej, młody człowieku. Wystaw rękę, proszę.
– Wolałbym… nie – powiedziałem niepewnie.
– Nonsens. Chcesz perłę, prawda?
Popatrzyłem w stronę Beau i Coco.
– To zależy.
Ale tak naprawdę nie miałem wyboru i oboje o tym wiedzieliśmy.
Przełknąłem ślinę i wyciągnąłem rękę. Ku mojemu zaskoczeniu z rękawa
wyjęła małą sakiewkę i wysypała jej zawartość na moją dłoń. Celia
podeszła bliżej i przekrzywiła głowę.
– Nasiona? – zapytała zdezorientowana.
To były nasiona.
Madame Sauvage z miłym uśmiechem zamknęła moje palce wokół nich.
– Właśnie tak. Twoje zadanie jest proste, drogi chłopcze: zasadź je.
Zdziwiłem się tym prozaicznym zajęciem.
– Zasadzić?
Madame Sauvage się odwróciła i zaczęła krzątać się po wozie, odkładając
przedmioty na swoje miejsca.
– A co innego można zrobić z nasionami?
– Ja… – Kręcąc głową, wsypałem je z powrotem do woreczka. – Co to
jest? – Głupie pytanie. Spróbowałem ponownie. – Gdzie… Gdzie chcesz,
żebym je zasiał? I kiedy?
– Te decyzje należą do ciebie.
Kiedy spojrzałem na Celię z niedowierzaniem, wzruszyła ramionami, po
czym najpierw wskazała perły, a potem ulicę. Wrzuciłem czarne klejnoty do
woreczka z nasionami. Madame Sauvage nie powstrzymywała mnie, tylko
wyjęła z rękawa żywą mysz i wrzuciła ją do klatki węża. Pogruchała do
niego, a wąż się poruszył. Jak matka do dziecka. Celia ponownie wskazała
ulicę. Tym razem wyraźniej. I dobitniej.
Jednak ja uważałem, że nie można wyjść ot tak sobie. No i Nicholina –
nadal milczała i nie poruszała się, jakby zapuściła korzenie. Najwyraźniej
Madame Sauvage nie była zwykłą przekupką.
– Skąd się tu wzięłaś, Madame Sauvage? Jak… Jak nas znalazłaś?
Kobieta podniosła wzrok i chyba była zaskoczona tym, że wciąż tu
jesteśmy.
– Co ty tu robisz, młody człowieku? Zabrałeś już swoje perły. Ruszaj
w drogę.
Jeszcze raz machnęła ręką i Nicholina gwałtownie wciągnęła powietrze.
Zachwiała się. W kolejnej sekundzie warcząc, rzuciła się na Madame
Sauvage, ale szarpnąłem sznurem i musiała się zatrzymać. Z twarzy spadł
jej kaptur i patrzyła na nas w milczącej furii.
– Nie jest zbyt miło, prawda? Gdy straci się cielesną autonomię? –
Madame Sauvage bezceremonialnie wypychała nas ze swojego wozu. –
Dobrze odrobiłaś lekcję, Nicola. A teraz idźcie. Wszyscy macie do
załatwienia sprawy niecierpiące zwłoki, prawda?
Celia ścisnęła mnie za rękę i pociągnęła po schodach.
Tak. Tak, powinniśmy iść, ale…
Mój wzrok padł za szklane naczynia z wypiekami stojące obok węża. Na
pewno nie było ich tam wcześniej. Rozdarty pomiędzy lękiem
a ciekawością, pomiędzy strachem a niewytłumaczalną swobodą,
wskazałem je i zapytałem:
– Ile… Ile za bułeczkę z lukrem?
– Ach. – Madame Sauvage w jednej chwili się rozpromieniła, wyjęła
ciastko z naczynia i opakowała je w brązowy papier. Zeszła za nami po
schodach i podała mi zawiniątko. – Dla ciebie? Za darmo.
Patrzyłem na nią z rezerwą.
– Nic się nie bój. – Wyjęła szyld z ziemi. Dziwnie zwykły gest w tych
niesamowitych okolicznościach. – Niedługo znowu się spotkamy, Reidzie
Labelle. Zasiej te nasiona.
Radośnie puściła do mnie oczko i zniknęła nam z oczu, zabierając ze sobą
szyld i swój dziwny mały wóz.
LE COEUR BRISÉ

Reid

– Jesteśmy na miejscu – powiedziała łagodnie Coco.


Kwadrans wcześniej kazała nam się zatrzymać, żeby przygwoździć
Nicholinę do ziemi i wlać jej do gardła roztwór nasenny. Nie poszło gładko.
Nie było wesoło. Nadal miałem ślady ugryzień na dłoni.
Stanęliśmy w cieniu samotnego cyprysu – a przynajmniej sądziłem, że to
cyprys. Pod dymem i chmurami ponownie zapadła prawdziwa ciemność.
Las za naszymi plecami był dziwnie nieruchomy. Nawet nie było wiatru,
chociaż w powietrzu wyczuwało się lekki aromat solanki. Mimo że nie było
fal. Nie słyszałem fal. Ani mew. Ani śladu życia. Niespokojnie
przestępowałem z nogi na nogę i przyglądałem się drodze przed nami.
Wąskiej i kamienistej, która znikała w tak gęstej mgle, że mógłbym ją kroić
nożem. Po plecach przeszedł mi dreszcz na myśl o tym, co może się w niej
kryć. Chociaż nie było śladu Morgane ani Josephine, włosy stanęły mi
dęba.
– Co teraz?
Coco stanęła obok mnie.
– Idziemy dalej. Prosto w dół.
– W to coś? – Beau też podszedł i zatrzymał się z mojej drugiej strony.
Sceptycznie przyglądał się mgle. – Może lepiej nie?
– Za nią znajduje się L’Eau Mélancolique.
– Owszem, ale z pewnością uda nam się znaleźć wejście, które nie jest aż
tak ostentacyjnie złowrogie.
– Le Coeur Brisé jest wszędzie. Nie da się dotrzeć do Złośliwych Wód
bez niego.
Celia głośno przełknęła ślinę.
– Ale… mamy tylko trzy perły. Madame Sauvage powiedziała, że ludzie
nie mogą podchodzić do wody. Powiedziała, że mogą nam namieszać
w głowach.
– Te wody każdego mogą doprowadzić do szaleństwa. Człowieka
i czarownicę. – Coco obciągnęła ramiona i nadal wpatrywała się we mgłę. –
Ale masz rację. Mamy tylko trzy, więc… pójdziemy tą ścieżką tak daleko,
na ile pozwoli nam Le Coeur, ale tylko Reid, Nicholina i ja dojdziemy do
brzegu. – Zerknęła na mnie. – Jeśli uda nam się przejść sprawdzian.
– Jaki sprawdzian? – zapytałem z rosnącym niepokojem. – Nikt nic nie
mówił o żadnym sprawdzianie.
Machnęła ręką.
– Zdasz go. – Zerkając na Nicholinę, dodała jednak: – Nie jestem pewna,
jak będzie z nią, ale już nas kiedyś sprawdzał. Może tym razem nie
będzie…
Beau rzucił się na tę nową informację, odwrócił się i wycelował palec
w Coco. Z triumfem. I wściekłością.
– Wiedziałem, że coś ukrywasz.
– Jako dzieci bawiłyśmy się z Lou nad L’Eau Mélancolique –
odpyskowała Coco. – To żadna tajemnica. Oczywiście raz czy dwa
natknęłyśmy się na Le Coeur. Lubił nas, więc nie żądał pereł. Zamiast nich
przynosiłyśmy mu różne sztuczki.
Zdezorientowana Celia zamrugała oczami.
– Ale mówiłaś, że potrzebujemy czarnych pereł.
Prychając ze zniecierpliwienia, Coco założyła ręce na piersi i odwróciła
wzrok.
– Bo potrzebujemy. I potrzebowałyśmy, ale nie za każdym razem. Lou
kiedyś zaczarowała je w pająki, kiedy ich dotknął. Przeraźliwie boi się
pająków.
Zapadła cisza.
– A ciebie lubił? – zapytał skonfundowany Beau.
– Bardziej niż Lou.
– Dość. – Podrzuciłem Nicholinę wyżej i niosąc ją na rękach, ruszyłem
w stronę ścieżki. Przywitały mnie macki mgły owijające się wokół moich
butów. Kostek. Machnąłem nogą. Byliśmy już tak blisko. Zbyt blisko. – Nie
po to przebyliśmy taki kawał drogi, żeby teraz rezygnować.
ALE ODEJŚĆ POWINNIŚCIE. Nagły, nieznany głos zagrzmiał wokół
mnie, przeze mnie, potknąłem się i o mały włos Nicholina wypadłaby
i poleciała w mgłę. Sądząc po reakcjach pozostałych – Celia nawet
krzyknęła – domyśliłem się, że wszyscy to słyszeli. Mgła u moich stóp
zgęstniała, wiła się w górę moich nóg. Czułem jej nacisk, ściskała jak
imadło. Spanikowany odskoczyłem do tyłu, a mgła mnie wypuściła. Ale nie
przestała się zagęszczać. Nie przestała mówić. JEŚLI NIE MOŻECIE
NAPIĆ SIĘ WODY I UJAWNIĆ JEJ PRAWDY.
Prawie nastąpiłem na Celię, gdy pospiesznie robiłem odwrót.
– Co to jest? – Złapała mnie za rękę, złapała Nicholinę za rękę, łapała, co
popadnie, żeby zakotwiczyć się w rzeczywistości. Ale to była nasza
rzeczywistość: opętania, zwiastujące psy, zmiennokształtne smoki, gadająca
mgła. To się nigdy nie skończy. – Czy to Le Coeur?
W odpowiedzi mgła powoli pociemniała, wyciągnęła się jak pajęcza sieć.
Urosły jej kończyny. Głowa. Para strasznych, czarnych jak węgiel oczu.
Mimo złowieszczego głosu oczy złagodniały, gdy wzrok ich właściciela
padł na Coco. Mężczyzna podszedł bliżej, był silnie zbudowany – wyższy
nawet ode mnie – i gromko się roześmiał, otwierając szeroko ramiona.
Coco wahała się tylko przez sekundę, po czym pobiegła się z nim
przywitać. Przytuliła twarz do jego piersi i wysokim głosem, może od
śmiechu, może ze wzruszenia, powiedziała:
– Tęskniłam za tobą, Constantinie.
Beau otępiałym wzrokiem gapił się, jak się przytulają. Mógłbym uznać jego
minę za komiczną, gdybym sam nie czuł się tak, jakbym dostał cios prosto
w głowę.
Constantin. Constantin. Oczywiście, że znałem to imię. Jak mógłbym
zapomnieć? Miesiące temu Madame Labelle więziła mnie z jego pomocą
w Bellerose, tkając magię w swoją opowieść o nieszczęsnych kochankach.
O magicznych pierścieniach i morzach łez, o czarownicach i świętych
ludziach. O Angelice i Constantinie. Świętym, który podarował Kościołowi
swój błogosławiony miecz, pierwotną Balisardę. Przez lata nosiłem przy
sobie jego cząstkę, nieświadom faktu, że miecz wcale nie był
błogosławiony, lecz zaczarowany przez jego kochankę. Ona chciała go
chronić. On chciał jej magii. Nie mógł jej od niej dostać, więc odebrał jej
życie.
To nie mógł być ten sam człowiek. Oczywiście, że nie. W historii była
mowa o tym, że umarł, a nawet jeśli nie, miałaby teraz tysiące lat. Martwy
od dawna. A Coco – nie powiedziała ani słowa o tym, że zna Constantina,
gdy Madame Labelle opowiadała swoją historię. Powiedziałaby nam. Na
pewno. Życie Lou było tylko pośrednio związane z nim i Angelicą, których
pechowa miłość rozpętała wojnę pomiędzy Kościołem a Dames Blanches.
Powiedziałaby nam o tym. Powiedziałaby.
– Constantin. – Beau wypowiedział imię powoli, jakby je smakował.
Przypominał sobie. – Znam to imię. Czy przypadkiem nie powinieneś być
martwy?
Coco spięła się, słysząc jego bezczelne pytanie, lecz Constantin tylko się
zaśmiał. Poczochrał jej włosy i łagodnie wyswobodził się z jej objęć.
– Moja sława mnie wyprzedza.
– Jesteś Le Coeur Brisé? – zapytałem z niedowierzaniem. – Złamanym
Sercem?
Jego oczy zalśniły.
– Wyczuwam ironię, zapewniam cię.
– Ale ty nie jesteś… nie jesteś tym Constantinem. Nie jesteś nim.
Po prostu na mnie patrzył, więc wypuściłem powietrze z płuc
i spojrzałem na Coco, nie będąc w stanie wyrazić nagłego bolesnego
rozbłysku emocji w mojej piersi. Nic nam nie powiedziała. Ona… zataiła
informacje. Nie skłamała, nie do końca, ale nie powiedziała prawdy. To
było niczym zdrada.
– Dobrze. – Kręcąc głową, próbowałem się skupić. – Jak?
– Kogo to obchodzi? – mruknął prawie niesłyszalnie Beau.
Constantin wyciągnął ręce.
– Jestem przeklętym nieśmiertelnym, łowco, ponieważ pragnąłem więcej.
Coco zerknęła na niego.
– Wydaje mi się, że posunąłeś się nieco dalej.
– Oczywiście masz rację, Cosette. Złamałem niewieście serce i żałuję
tego najbardziej na świecie.
– Constantin zeskoczył z tych klifów – powiedziała Coco, przewracając
oczami. – Kiedy Angelica wypłakała morze łez, wody… go ożywiły. –
Wskazała otaczającą nas mgłę. Tę samą, z której powstał. – Ich magia daje
mu życie. Teraz służy jako ostrzeżenie.
Wszyscy na nią patrzyliśmy.
– Co to znaczy? – zapytał w końcu Beau.
– To znaczy, że wścibska Isla wetknęła nos w nie swoje sprawy –
wyjaśnił Constantin w zadziwiająco miły sposób, biorąc pod uwagę
okoliczności. Przejechał dłonią w dół swojej ręki i nagiej piersi. Nie miał na
sobie nic oprócz kawałka materiału w pasie, a dolną część jego ciała
spowijała mgła. Na skórze skraplała mu się woda, od wilgoci kręciły mu się
włosy. – Przyglądała się temu, co było między mną i Angelicą, a kiedy
zadziałała woda, wtrąciła się i przeklęła mnie, bym strzegł kobiet z tych
wód i ich magii na zawsze.
Celia rzuciła szybkie spojrzenie.
– Kobiet z tych wód?
– Meluzyn. – Twarz Constantina skrzywiła się z niesmakiem. – Kobiet
ryb. Zmiennych kobiet.
– Kusicielek – dodała Coco. – Te, które tu mieszkają, są również
prawdomówne. Niektóre widzą przyszłość. Wody dały im niesamowite
zdolności.
Zaczęły mnie boleć ręce, więc inaczej chwyciłem Nicholinę.
– Kim jest Isla?
Constantin żachnął się w odpowiedzi.
– Królową meluzyn.
– Siostrą Clauda – powiedziała Coco w tej samej chwili.
– Czyli też jest boginią? – zapytała Celia.
Constantin lekko się pochylił głowę.
– Niektórzy tak ją nazywają. Inni nie. Niezależnie od tego jest bardzo
stara i potężna. Jeśli chcecie się z nią spotkać, muszę was ostrzec: nie może
wtrącać się w sprawy ludzi. Nie bez reperkusji.
Coco dotknęła jego ramienia.
– Nie zjawiliśmy się tu dla niej, Constantinie. Przynajmniej jeszcze nie
teraz. – Spojrzała na Nicholinę, na Lou w moich ramionach, a jej całe ciało
ponownie zdawało się marnieć. Constantin podążył za jej wzrokiem,
bystrym spojrzeniem omiótł ziemistą skórę Lou, jej zapadnięte policzki.
Zamruczał coś pod nosem, gdy zrozumiał.
– Louise jest chora.
– I opętana – dodałem desperacko.
Wysoko uniósł brwi.
– Sądzicie, że wody ją uleczą.
– Ciebie uleczyły – zauważył Beau. – A byłeś martwy.
Constantin rękami rozdzielił mgłę, jej macki wiły się pomiędzy jego
palcami. Dla mnie był to daremny gest. Apatyczny.
– To prawda. Jeśli coś może jej pomóc, to te wody. Chociaż z początku
były tylko łzami, stały się tak żywe jak puls bijący w ciele Dame Rouge,
tak przywiązane jak Dame Blanche do tej ziemi. Angelica była widzącą,
ukształtowała je jej magia. Wody widzą rzeczy, których my nie widzimy,
wiedzą to, czego my nie wiemy. Teraz jestem ich częścią, a mimo to nie
rozumiem przyszłości tak jak one. Przeżyłem sto ludzkich żyć, niemniej nie
posiadłem ich wiedzy.
Próbowałem wyjąć perły z torby, nadal trzymając Nicholinę. Beau
wyciągnął ręce, żeby ją przejąć. Niechętnie ją oddałem i podałem perły
Constantinowi. Ku mojemu zaskoczeniu jego dłonie były materialne.
Ciepłe. Naprawdę żył.
– Nasza zapłata – powiedziałem.
Jego palce zacisnęły się wokół pereł. Zerknął na Coco.
– Jesteś pewna?
Potaknęła zdecydowanie.
– Jest moją najlepszą przyjaciółką.
Wzruszył ramionami, a perły rozpłynęły się w mgle.
– Bardzo dobrze. Niech będzie na jej głowę. – Po czym zapytał
pozostałych: – Kto towarzyszy pięknym paniom?
– Ja. – Wystąpiłem do przodu.
– Oczywiście. – Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Chrząknął
z niezadowoleniem. Jakby błoto na moich butach, a może bandolier na
mojej piersi go obrażały. – Słyszałem o twoich bohaterskich czynach,
Reidzie Diggory. Słyszałem o twojej chwale w mojej spuściźnie. Wszystko
wiem o śmieci i krwi na rękach twoich i twoich braci. – Zamilkł na chwilę,
dając mi czas na odpowiedź, ale nie dałem mu tej satysfakcji. – Szczerze
mówiąc, przypominasz mi dużo młodszą wersję mnie samego.
– Nie jestem taki jak ty.
Przekrzywił głowę.
– Czas nas wszystkich zmienia, nieprawdaż?
– La-di-da, cholerne bzdury, złowieszcze omeny. – Beau sztywnymi,
niewprawnymi ruchami poprawił chwyt wokół Nicholiny i prychnął ze
złością. – Będziemy tu tak stać czy…?
– Zrozumiano. – Constantin uśmiechnął się, lekko machnął ręką i Beau
i Celia zniknęli. Oboje po prostu… zniknęli. Nicholina wylądowała
z powrotem w moich ramionach.
– Dokąd ich odesłałeś? – zapytała Coco zdjęta paniką. – To znaczy… czy
są bezpieczni?
Oczy Constantina zalśniły porozumiewawczo.
– Nikt tu nie jest bezpieczny, Cosette. Nawet ty. Chroniłem ciebie i twoją
przyjaciółkę, gdy byłyście dziećmi. Tym razem jednak wkraczacie do wód
jako dorosłe kobiety i z własnej woli. Nie mogę dłużej naginać zasad. Wy
także musicie się napić i powiedzieć prawdę. A teraz… – Odsunął się
i wskazał ścieżkę przed nami wciąż zakrytą przez na wpół materialną mgłą.
– Idziemy?
Przełknęła ślinę.
Kiedy ruszyłem przodem, złapała mnie pod ramię, żeby nie zostać w tyle.
– Piłaś ją kiedyś? – zapytałem cicho. Chociaż nie słyszałem za nami
Constantina, wyczuwałem jego obecność, gdy podążaliśmy ścieżką.
Łagodnie schodziła w dół mimo skał. Cisza wciąż wszystko spowijała. –
Kiedy tu regularnie przychodziłaś?
– Tylko raz – wyszeptała. – Kiedy chciałam zobaczyć moją… – Umilkła
nagle i mocniej ścisnęła moją rękę. – Kiedy Lou i ja próbowałyśmy pływać
w tych wodach. Constantin nigdy nie kazał nam ich pić. Zwykle bawiłyśmy
się na brzegu.
– A ten jeden raz? – dopytywałem.
– Było okropnie. – Wzdrygnęła się.
– Co zobaczyłaś?
– To, co najbardziej chciałam.
– Czyli?
Obruszyła się, ale nie zabrała swojej ręki.
– Mówiłam ci. Już raz o tym mówiłam. Nie zamierzam powtarzać.
– Nie mówisz poważnie. – W skroni po prawej stronie głowy zacząłem
odczuwać ból. – Skąd mam wiedzieć, czego się spodziewać, skoro…
– Nie możesz – wtrącił się Constantin, materializując się przed nami.
Oboje się zatrzymaliśmy. – Nikt nie wie, co pokaże mu woda. Pragnienia,
obawy, silne czy słabe strony, wspomnienia, woda widzi prawdę i żąda
prawdy w zamian. Jedyne, co musisz zrobić, to się z tym pogodzić.
Po tych słowach mgła za nim zaczęła się rozrzedzać. Poruszała się
powoli, z rozmysłem, macki się odsuwały, ukazując ogromny, niemożliwie
gładki zbiornik wodny. Rozciągał się pomiędzy dwiema górami i ciągnął
się tak daleko, że nie dało się dojrzeć przeciwległego brzegu. Po sam
horyzont. I dalej. Księżyc – srebrny niczym świeżo wykuta moneta –
świecił jasno i odbijał się od szklanej powierzchni. Nie było tu dymu. Ani
fal.
Ani żadnego dźwięku.
Constantin przekręcił rękę i z mgły uformowały się trzy kielichy, po
czym zastygły w formie żelaza. Czekały na piasku, na skraju wody. Niemal
jej dotykały. Niewiele brakowało. Delikatnie położyłem Nicholinę na ziemi.
Nie poruszyła się, kiedy uniosłem jej powiekę i sprawdziłem puls.
– Co jej zrobiliście? Jest praktycznie nieprzytomna.
– Dostała prosty roztwór na sen z lawendy, rumianku, waleriany i krwi. –
Coco wzdrygnęła się nerwowo. – Możliwe, że dałam jej za dużą dawkę.
– Wypije – powiedział Constantin, a jego postać zaczęła się rozpływać –
albo umrze.
Nie mogłem stłumić swojej frustracji.
– Jesteś prawdziwym sukinsynem, wiesz?
Uniósł ręce i rozpłynęły się we mgle. Kolejny arogancki uśmiech.
– Jestem prostym strażnikiem. Pijecie wodę i wyjawiacie prawdę. Jeśli
wam się uda, możecie wejść w ich leczniczą głębię. Jeśli zawalicie,
opuścicie to miejsce i nigdy tu nie wrócicie.
– Donikąd się nie wybieram… – Ale gdy te słowa opuściły moje usta,
poczułem, że mgła zaciska się wokół mnie niczym żelazne macki,
i wiedziałem na pewno, że pozostanie tu po porażce nie wchodzi w grę.
Mgła czy też Le Coeur lub wody, a może sama magia nie pozwolą mi na to.
Macki puściły mnie dopiero, gdy wyszeptałem zdawkową zgodę. Jednak
wciąż czułem ich obecność przy swojej skórze. Ich ostrzeżenie.
– Pijecie wodę – powtórzył Constantin, już niemal niematerialny. –
I wyjawiacie prawdę. – Pozostały tylko jego oczy. Kiedy odnalazły Coco,
popatrzyły łagodnie, a smużka mgły pieszczotliwie dosięgnęła jej twarzy. –
Powodzenia.
Zostawił nas samych w świetle księżyca, patrzących na nasze kielichy.
PRAWDA WODY

Reid

Wciąż doskonale pamiętam chwilę, kiedy dostałem swoją balisardę. Po


każdym turnieju odbywał się bankiet na cześć zwycięzców, by powitać ich
w szeregach bractwa. Nieliczni spoza chasseurów i Kościoła mogli na niego
przyjść, a obchody nigdy nie trwały długo – szybkie przemówienie, jeszcze
szybszy posiłek. Żadnych toastów. Żadnej muzyki. Żadnych zabaw.
Skromne przyjęcie. Jednak następnego dnia rano zaczynało się prawdziwe
przedstawienie. Całe królestwo gromadziło się w Katedrze Saint-Cécile
d’Cesarine, by oglądać ceremonię przyjęcia. Arystokraci i nędzarze ubierali
się w swoje najlepsze szaty. Nowicjusze stali rzędem w nawie. Przy ołtarzu
czekał Arcybiskup z balisardami dla tych, którzy dostąpią zaszczytu
przyjęcia do bractwa. Zdobiły ołtarz, wypolerowane i olśniewające
w aksamitnych etui.
Podczas tej ceremonii tylko ja przystępowałem do bractwa. I tylko moja
balisarda tam leżała.
Jean Luc stał na końcu nawy, ręce założył na plecach. Zacięta mina.
Spięte ciało. Celia siedziała w trzecim rzędzie z rodzicami i siostrą.
Próbowała przyciągnąć mój wzrok, gdy maszerowałem wzdłuż nawy, ale
nie byłem w stanie na nią spojrzeć. Nie byłem w stanie patrzeć na nic
innego niż moja balisarda. Wzywała mnie niczym syreni śpiew, szafir lśnił
w przefiltrowanym słońcu.
Powtórzyłem przyrzeczenie. Ramiona proste i dumne. Potem Arcybiskup
złamał tradycję, żeby mnie objąć, ale uznałem, że jego publiczne
okazywanie uczuć jest żenujące. Byłem z niego zadowolony. Zadowolony
z siebie. Tak bardzo, bardzo zadowolony. Bo czemuż nie? Od lat z zapałem
poddawałem się treningowi – krwawiłem, wylewałem z siebie siódme poty
i się poświęcałem – wszystko dla tej chwili.
Jednak kiedy w końcu sięgnąłem po balisardę, zawahałem się. Przez
sekundę.
Część mnie wiedziała już wtedy, że ten miecz – to życie – przyniesie ból.
Część mnie wiedziała, że będę cierpiał.
Ale i tak go wybrałem.
Tak jak i teraz wybieram.
Moje palce zacisnęły się wokół chłodnego metalu mojego kielicha, a ja
przyklęknąłem, żeby go napełnić. Na wodzie nie pojawiły się żadne
zmarszczki, gdy zanurzyłem naczynie. Woda wchłonęła ten ruch.
Marszcząc brwi, próbowałem wsunąć dłoń do wody, żeby chlapnąć, żeby
wytworzyć ruch, ale napotkałem niewidzialny mur. Naparłem na niego.
Moja ręka zatrzymała się o włos od powierzchni – tak blisko, że czułem
emanujące z wody zimno. Nadal nie mogłem jej dotknąć. Wzdychając
ciężko, zrezygnowałem. Constantin już o tym mówił.
Podejrzliwie spojrzałem na żelazny kielich. To nie będzie przyjemne.
– Czekaj. – Coco ujęła moje przedramię, gdy podniosłem naczynie do
ust. – Najpierw Lou. Nie wiem, co się stanie, kiedy wypijemy, ale wątpię,
żebyśmy byli w stanie jej pomóc.
– Nie sądzę, żebyśmy mogli jej pomóc. – Ale opuściłem rękę. – Nie
wiemy, co wody jej pokażą. Jak możemy walczyć z niewidzialnym
wrogiem?
– Nie twierdzę, że jest niezdolna do walki we własnej bitwie. – Coco
przewróciła oczami i schyliła się po pozostałe kielichy. – Twierdzę, że jest
nieprzytomna. Będzie potrzebowała pomocy w wypiciu wody.
– Och. – Mimo powagi naszej sytuacji, poczułem, że się czerwienię.
Pospiesznie podszedłem, by pomóc jej unieść Lou, i łagodnie położyłem ją
na swoich kolanach. – Dobrze.
– Odchyl jej głowę.
Zrobiłem to, walcząc z instynktem każącym mi odsunąć kielich, który
Coco zbliżyła do ust Lou. Ponieważ Coco miała rację: jeśli ktokolwiek
mógł to zrobić, była to Lou. Przytrzymałem ją, a Coco powoli i ostrożnie
otworzyła jej usta i wlała wodę.
– Ostrożnie – ostrzegałem. – Ostrożnie.
Coco była skupiona na zadaniu, które wykonywała.
– Zamknij się, Reid.
Nic się nie stało, gdy zimna woda dotknęła języka Lou. Coco wlała jej
nieco więcej. Pociekła z kącika ust. Nadal nic.
– Nie przełyka – powiedziałem.
– Tak, dziękuję… – Coco nagle przerwała, bo Lou otworzyła oczy. Oboje
na nią patrzyliśmy. Coco położyła dłoń na jej policzku. – Lou? Jak się
czujesz?
W odpowiedzi przewróciła oczami, widać było tylko ich białka,
i otworzyła usta, żeby zacząć panicznie krzyczeć, ale nie wydostał się
z nich żaden dźwięk. Nadal królowała cisza. Wody jednak zafalowały
w dziwnym rodzaju uznania. Ująłem ją za ramiona i bezradnie patrzyłem,
jak drapie się po twarzy i włosach. Jakby chciała siłą wyrwać z siebie
Nicholinę. Miotała głową we wszystkie strony.
– Cholera. – Trudno było ją trzymać, ale Coco mnie odepchnęła i jednym
haustem opróżniła swój kielich.
– Pospiesz się! – Odrzuciła kielich i wsparła się rękami na brzegu. – Pij.
Im szybciej ujawnimy nasze prawdy, tym prędzej będziemy mogli zanurzyć
Lou w… – Jej źrenice również się odwróciły do tyłu głowy, ale jej ciało nie
miotało się jak Lou; bez przytomności upadła na bok i policzkiem dotknęła
piasku. Poruszały się tylko jej oczy.
Już kiedyś tak wyglądała. Nic nie widziała. I widziała wszystko.
Umrze mężczyzna bliski twojemu sercu.
Przeklinając i po raz ostatni zerkając na Lou, której ciało zwiotczało na
moich kolanach, wychyliłem zawartość mojego kielicha. Jeśli to możliwe,
woda była zimniejsza, niż się wydawała. Nienaturalnie zimna. Okrutnie
zimna. Paliła gardło, zmieniała się w lód w żołądku. W kończynach.
W żyłach. W ciągu kilku sekund ruch stał się utrudniony. Kaszląc
i krztusząc się, zsunąłem Lou z kolan, gdy zachwiał mną pierwszy wstrząs.
Kiedy upadłem do przodu na ręce i kolana, skrajne części mojego pola
widzenia wyblakły do białości. Dziwne. Powinny zrobić się ciemne, nie
jasne, i…
Nagle zniknęło pieczenie w płucach, a obraz przed oczami się wyostrzył.
Zamrugałem ze zdziwienia. Zamrugałem ponownie. To nie mogła być
prawda. Czyżbym wypił za mało? Prostując się, najpierw popatrzyłem na
pusty kielich, a potem na Lou i Coco. Zaskoczenie zmieniło się
w dezorientację. W strach. Zniknęły w mgle tak jak pozostali. Zerwałem się
na nogi.
– Lou? Coco?
– Jestem tutaj! – zawołała Lou z brzegu. Zaskoczony i uspokojony
skierowałem się w miejsce, z którego dochodził głos, i próbowałem
zobaczyć coś przez mgłę i ciemność. Chociaż księżyc nadal przyświecał
miękkim, srebrnym światłem, niewiele było widać. Gdzieniegdzie przez
mgłę przedostawały się pojedyncze promienie. W jednej chwili mnie
oślepiały. W następnej dezorientowały.
– Gdzie jesteś? Nie mogę… – Ujęła moją dłoń i stanęła przede mną cała
i uśmiechnięta. Patrzyłem na nią z niedowierzaniem. Przed chwilą jej skóra
była blada i wymizerowana, teraz lśniła złotem skropionym piegami. Jej
włosy były krzywo przystrzyżone i białe, teraz spływały po jej plecach
długie i lśniące, ponownie kasztanowe i ciemne. Ująłem kosmyk w palce.
Nawet jej blizny się zagoiły. Oprócz… oprócz jednej.
Pogładziłem palcem kolce i róże na jej szyi. Gdy ją dotknąłem, zamknęła
oczy. Mgła falowała przy jej twarzy, spowijał ją wieczny obłok.
– Podoba ci się? Coco mogłaby zbić fortunę, przemieniając to, co
makabryczne, w coś makabrycznie pięknego.
– Zawsze jesteś piękna. – Miałem ściśnięte gardło, ledwie mówiłem.
Objęła mnie w pasie i przytknęła ucho do mojej piersi. – Czy jest… ci
lepiej? – zapytałem.
– Prawie. – Uśmiechając się ponownie, stanęła na palcach, żeby mnie
pocałować. – Chodź. Chcę ci coś pokazać.
Poszedłem za nią na oślep, czując serce w gardle. Jakiś głos z tyłu głowy
ostrzegał mnie, że może nie być łatwo, ostrzegał, że nie powinienem być
taki ufny, ale splotłem palce z palcami Lou, która wciągała mnie w mgłę,
i pozwoliłem się prowadzić. Jej dłoń była cieplejsza niż w ostatnich
czasach. I ten zapach w powietrzu – jak magia, wanilia i cynamon –
głęboko się nim zaciągałem. Z mojej piersi emanowało poczucie spokoju.
Naturalnie, że się nie wahałem. To była Lou. Nie była balisardą, a ja nie
szedłem przez nawę. Nie przypieczętowywałem swojego losu. Już to kiedyś
zrobiłem.
– Jak pozbyłaś się Nicholiny? – zapytałem marzycielskim tonem. – Co
pokazały ci wody?
Uśmiechnęła się do mnie przez ramię, promieniała blaskiem.
– Nie pamiętam, żebyś był taki rozmowny, mężu.
Mężu. Zrobiło mi się ciepło, gdy usłyszałem to słowo. Zaszumiało mi
w głowie. Uśmiechnąłem się i drugą ręką objąłem ją za ramiona i mocno
przyciągnąłem do siebie. Pragnąłem jej ciepła. Jej uśmiechu.
– A ja nie pamiętam, żebyś ty…
…wyjawiała prawdę, mój umysł udzielał mi reprymendy. Ty też nie. To
się nie dzieje naprawdę.
Spoważniałem. Oczywiście, że to działo się naprawdę. Czułem ją obok
siebie. Zatrzymałem się i ująłem ją mocniej, okręciłem ją wkoło. Kiedy na
mnie spojrzała, znajomym gestem unosząc brew, aż zabrakło mi tchu.
Doprawdy, zdawała się jarzyć szczęściem. Czułem się tak, jakbym mógł
latać.
– Powiedz mi – odezwałem się łagodnie, zakładając jej kosmyk włosów
za ucho. – Powiedz, co zobaczyłaś.
– Pozwól, że ci pokażę.
Zachmurzyłem się. Czy jej skóra naprawdę lśniła? Pomachała rękami;
mgła wokół nas się rozrzedziła i ujrzałem za nią kamienny ołtarz. Leżała na
nim młoda kobieta, była związana i zakneblowana. Z mozołem
podtrzymywała głowę, która wystawała poza ołtarz. Jej włosy – białe jak
śnieg i księżyc, białe jak jej suknia – zostały uczesane w warkocz, który
opadał do kamiennej miski pod jej szyją. Zaniepokojony podszedłem bliżej.
Dziewczyna wyglądała… nie, zdawała się… znajoma. Z tymi turkusowymi
oczami mogła być szesnastoletnią Lou, ale coś się nie zgadzało. Była zbyt
wysoka. Zbyt silna. Miała bladą skórę bez piegów.
– Patrz na nią, kochany – nuciła Lou, trzymając w ręce sztylet. Gapiłem
się na niego i nie rozumiałem, skąd się wziął. Nie pojmowałem, do czego
jest jej potrzebny. – Czyż nie jest śliczna?
– Co robisz?
Podrzuciła sztylet, patrzyła, jak obraca się w powietrzu i spada, po czym
złapała go za rękojeść.
– Muszę ją zabić.
– Co? Nie. – Próbowałem stanąć pomiędzy nimi, ale moje stopy ani
drgnęły. Mgła podeszła bliżej, gdy przyglądałem się dziewczynie, i zastygła
wokół nas. Mój oddech przyspieszył. – Dlaczego? Dlaczego chcesz to
zrobić?
Spojrzała na mnie wzruszona.
– Dla większego dobra oczywiście.
– Nie. To… nie, Lou. – Energicznie pokręciłem głową. – Zabicie tego
dziecka niczego nie rozwiąże…
– To nie jest pierwsze lepsze dziecko. – Podeszła do ołtarza, nadal
podrzucając i łapiąc nóż. Dziewczyna przyglądała się jej szeroko otwartymi
oczami, rzucała się jeszcze mocniej, a okolica wokół nas cały czas się
zmieniała. Wody zniknęły, uformowały się prawdziwe góry. Świątynia na
łące. Dziesiątki kobiet wokół niej, tańczących dziko w świetle księżyca.
Czarnowłose trojaczki i czarownica z koroną z ostrokrzewu. Ale
dziewczyna na ołtarzu nie mogła uciec. Mgła ją więziła niczym świnię
przygotowaną na rzeź, podczas gdy Lou przytknęła nóż do jej szyi. – To
dziecko. Tylko ja jestem chętna zrobić to, co należy, kochanie. Tylko ja
jestem chętna złożyć ofiarę. Dlaczego tego nie dostrzegasz? Uratuję
wszystkich.
Zrobiło mi się niedobrze.
– Nie możesz tego zrobić. Nie… nie ją. Proszę.
Popatrzyła na mnie ze smutkiem, nadal trzymała nóż nad dziewczyną.
– Jestem nieodrodną córką mojej matki, Reid. Zrobię wszystko, żeby
ochronić tych, których kocham. Czy nie zabiłbyś… – przerwała i ostrzem
dotknęła szyi dziewczyny – dla mnie?
Omal nie połamałem nóg, próbując je uwolnić. Nie wierzyłem własnym
uszom, byłem wściekły.
– Nie zabi…
Kłamstwo poczerniało i popękało, zanim zdołałem dokończyć. Niczym
prochy na języku. Moje prochy.
Zabiłem dla Lou. Arcybiskup nie był niewinny, nie, ale pozostali… ci
przed nim? Zabijałem za mniej niż miłość. Zabijałem z obowiązku,
z lojalności. Zabijałem dla chwały. Ale… to też nie było właściwe. Napij
się wody i wyjaw prawdę.
Widziałem teraz pęknięcia w ich magii. Ich Lou była taka przekonująca.
Taka doskonała. Jak ta Lou, którą zachowałem w pamięci. Ale
rzeczywistość nie była doskonałością, ona też nie – ani kiedyś, ani teraz.
Raz powiedziała mi, że odczuwa ból, wspominając zmarłych takich, jacy
byli, a nie takich, jakimi byśmy chcieli, żeby byli. Pamięć to niebezpieczna
rzecz.
Czas zmienia nas wszystkich, nieprawdaż?
Nie byłem już chłopcem, który pragnął mieć własną balisardę, który
trzymał ją w rękach z szacunkiem i dumą, chociaż jakaś część mnie wciąż
go pamiętała. Część mnie nadal czuła to pragnienie. Teraz, chyba po raz
pierwszy, widziałem prawdę wyraźnie. Zabiłem Arcybiskupa, ponieważ
kochałem Lou. Zabijałem niewinnych, ponieważ kochałem Arcybiskupa.
Ponieważ kochałem swoich braci, swoją rodzinę. Ilekroć znajdowałem
dom, walczyłem zażarcie, żeby go utrzymać.
Podobnie jak Morgane.
Na ostrzu Lou pojawiła się cienka, szkarłatna strużka. Zabarwiła szyję
dziewczyny niczym wstążka.
– Kiedyś powiedziałeś, że jestem taka jak moja matka. – Lou jak
zahipnotyzowana patrzyła na krew na nożu. – Miałeś rację. – Zanim
zdążyłem zareagować, szybko podcięła gardło dziewczynie i odwróciła się
w moją stronę, gdy jej ofiara krztusiła się i bulgotała. W ciągu kilku sekund
jej ruchy stały się spowolnione. Szkarłat nieodwracalnie splamił biały
kamień. – Miałeś rację.
Napij się wody i wyjaw prawdę.
– Tak. – Mgła wokół moich stóp zniknęła, a ja mogłem zrobić kilka
kroków. Przełknąłem żółć. Nie patrzyłem na dziewczynę. Nie
zapamiętywałem jej twarzy. Moja pierś rozszczepiła się na pół od wysiłku.
To nie działo się naprawdę. Jeszcze nie. Nigdy nie, o ile uda mi się temu
zapobiec. – Tak, Lou, jesteś taka jak twoja matka. – Ująłem jej brodę
i zmusiłem do spojrzenia na mnie. – Ale ja też.
W chwili gdy wypowiedziałem te słowa, na jej twarzy pojawił się szeroki
uśmiech.
– Doskonale. – I wtedy ziemia zaczęła się rozpadać, ołtarz i świątynia się
pokruszyły i zmieniły w biały piach i wodę. Moje uszy wypełnił jakiś
dźwięk, a broda Lou zniknęła spomiędzy moich palców. Ściskałem
powietrze. Piach sięgał moich kolan, zerknąłem w dół na porzucony kielich.
Ostrożnie go dotknąłem. Nadal był zimny.
– Wróciłeś. – Ciszę przerwał rozbawiony głos Constantina. Usiadłem
oszołomiony. – Dodam, że po Coco.
Puścił do niej oko. Siedziała nieruchomo obok mnie i obejmowała
kolana.
– Nic mi nie jest – powiedziała w odpowiedzi na moje zaniepokojone
spojrzenie.
– Powiedziałaś prawdę?
– Co do słowa.
– Nie zamierzasz ich powtórzyć, prawda?
– Nigdy.
Constantin się zaśmiał, po czym popatrzył na Lou, która zaczęła się
poruszać.
– Ach, doskonale. W samą porę.
Podszedłem do niej, gdy otworzyła oczy. Popatrzyła na mnie, potem na
Coco, na niekończący się piasek za nami, po czym usiadła i wyciągnęła
szyję, by zobaczyć, co jest dalej.
– Lou? – zapytałem zdezorientowany i uniosłem dłoń do jej czoła.
Ugryzienie jeszcze się nie zagoiło, nie spodziewałem się, że mogłoby tak
szybko zniknąć, ale ona wyglądała bladziej niż zwykle. Była biała jak jej
włosy. Odsunęła się do tyłu, podpierając się rękami, i nadal dziko
rozglądała się po plaży.
– Gdzie oni są? – zapytała piskliwym, dziewczęcym głosem, a mnie
zrobiło się słabo. A więc to nadal nie Lou. – Gdzie się chowają? Gdzie
czekają? Są blisko, są blisko. Muszą tu być.
Patrzyłem na nią z odrazą.
– Nikogo innego tu nie ma, Nicholino. Tylko ty.
– Nie, nie, nie. – Kołysała się w przód i w tył jak kiedyś Coco i panicznie
kręciła głową. Krzywiła się. – To pułapka. Są tutaj, o tak, czekają, chowają
się, podpełzają w mgle…
Coco uklękła przed nią i ujęła jej brodę.
– Nie zbliżają się. Zrozum to. Zapomnij o tym. A jeszcze lepiej: zmień
strony. Nicholino, moja ciotka nie jest taką osobą, jaką chciałabyś, żeby
była. Morgane jest jeszcze gorsza. Nie cenią cię. Nie akceptują. Jesteś dla
nich tylko narzędziem, środkiem do celu, jak reszta z nas.
– Nie. – Słowo to wyrwało się prosto z trzewi Nicholiny, po czym zaczęła
drapać się po twarzy, orząc skórę. Kiedy podszedłem, żeby jej
przeszkodzić, wbiła paznokcie w moją klatkę piersiową. – Ty. Dostarczę cię
razem z myszą, tak, tak, tak, i potniemy twoje serce na kawałki…
Constantin cmoknął z dezaprobatą i pomachał ręką. Mgła odpowiedziała
i zaczęła się wić wokół niej niczym tornado, zatrzymując ją w miejscu.
Nicholina wyła z wściekłości.
– Zabiją was oboje, głupia myszo. Głupia, głupia mysz. Nie możemy
tańczyć, nie, ale możemy się utopić. Na dno, dno, dno, możemy się utopić.
Nie ma nadziei. Tylko choroba.
A potem znowu przemówiła.
Ciepło spowiło moje ciało.
– Myślałam, że nie… – Teraz jej głos był niższy, w skupieniu zgrzytała
zębami. – Martwisz się umieraniem? Czy może w końcu zaakceptowałeś
prawdę?
Lou.
Nie mogłem oddychać. Nie mogłem uspokoić rozszalałego serca. To była
ona. To była Lou.
Wody musiały osłabić Nicholinę, bo udało jej się przebić, albo… albo
zażądały prawdy, nawet teraz. Wiedziały, że Nicholina tu nie pasuje.
Wiedziały, czyje ciało zamieszkała.
Constantin westchnął.
– Z początku zrzędzenie było zabawne. Teraz nie jest. Wyjawcie wszyscy
swoje prawdy albo odejdźcie stąd w spokoju. Nie mam dla was całej nocy.
– Naprawdę? – Lou próbowała się uśmiechnąć, ale nadal sapała. – Co
jeszcze… musimy zrobić? To jest twój główny cel, prawda?
– Czarująca jak zawsze, Louise. – Posłał jej gniewne spojrzenie.
Ukłoniła się, ale nie udało jej się ukryć grymasu, gdy Nicholina rzuciła
nimi o klatkę.
– Ja… spróbuję.
– Twoja prawda – naciskał twardo.
Jej twarz się wykrzywiła, a kiedy znowu otworzyła usta, nie byłem
pewien, kto przemówił: Lou czy Nicholina. Bez poczucia winy wyjawiła
prawdę. Pewnie i bez wysiłku.
– Jestem zdolna do wielkiego zła. – Słowa zawisły w powietrzu
pomiędzy nami, tak wyczuwalne jak mgła. Wiły się i czekały na moją
odpowiedź. Na wyjaśnienia z mojej strony. Na moją własną prawdę.
Spojrzałem jej w oczy.
– Wszyscy jesteśmy.
Słowa się rozproszyły. Za nimi poszła mgła, pozostawiając Lou
bezceremonialnie rozwaloną na piasku. Constantin potaknął.
– Bardzo dobrze. Jedną z największych życiowych prób jest
uświadomienie sobie własnych myśli. Dzisiaj zobaczyliście samych siebie.
Napiliście się wody i wyjawiliście prawdę. – Wskazał ręką brzeg. W jego
oczach rozbłysło coś, czego nie potrafiłem rozgryźć. Być może smutek.
Złośliwość. – Idźcie. Pozwólcie ich mądrości popłynąć w swoich żyłach, by
was odnowiła. – Do Coco zaś wyszeptał: – Mam nadzieję, że żyjesz
zgodnie z prawdą o sobie, Cosette.
Z identyczną miną spojrzała na wodę.
– Też mam taką nadzieję.
W bezruchu tej chwili Nicholina rzuciła się przed siebie z dzikim
wrzaskiem. Desperackim krzykiem. Złapałem ją, zanim zdołała uciec,
i zarzuciłem ją sobie na ramię. Waliła mnie pięściami w plecy, była słabsza,
niż powinna być. Jej ręce wciąż były osłabione i obolałe. Kiedy chciała
kopnąć mnie w pachwinę, złapałem ją za łydkę i odciągnąłem z dala od
swojego ciała. W mojej piersi wzbierała nadzieja. Jasna i nieokiełznana.
– Zrobisz sobie krzywdę.
– Puść mnie! – Ugryzła mnie w ramię niczym wściekłe zwierzę, ale gruba
wełna płaszcza uchroniła mnie przed bólem. – Zabijesz nas! Słyszysz?
Utoniemy! Nie potrafimy tańczyć pod tą wodą. Jesteśmy zbyt ciężcy, jest
nas zbyt wielu…
– Dość. – Pomaszerowałem w stronę wody z żelazną determinacją. Tym
razem moje stopy bez problemu zburzyły taflę. Dostaliśmy zgodę na
wejście. Na leczenie. Constantin zniknął, zostawiając samą Coco. Szorstko
potaknęła. – Teraz z tym skończymy, Nicholino. Wynoś. Się. Z. Mojej.
Żony.
Wrzasnęła, gdy wrzuciłem ją do wody.
MATHIEU

Lou

Woda była wstrząsająco i obezwładniająco lodowata. Gdy do niej wpadłam,


moje mięśnie się skurczyły, mój oddech zmienił się w bolesne, spłoszone
sapanie. Moje płuca protestowały.
Kurewsko cudownie. Pieprzony Reid.
Oczywiście miał dobre intencje, ale czy ten heroiczny brutal nie mógłby
najpierw sprawdzić temperatury wody? Na przykład sam się w niej
zanurzyć? Z całą pewnością nie mogłam tańczyć, będąc blokiem lodu.
A moje oczy… Nic nie widziałam. Światło księżyca nie docierało pod
wodę, pogrążaliśmy się w ciemności. Dobre zakończenie dla Nicholiny.
Prawdziwy smak jej własnego lęku. Jeśli to możliwe, jeszcze bardziej niż ja
nie lubiła ciemności i ogarnięta histerią dziko się szarpała, starając się
odzyskać kontrolę. Szła na dno jak kamień.
Przestań. Zaciskając bolące zęby, starałam się harmonijnie poruszać
rękami i nogami. Ona oddalała się w przeciwnym kierunku, nasza spódnica
plątała nam nogi, gruba i ciężka, i niebezpieczna. Zanurzyliśmy się jeszcze
o cal, potem kolejny i kolejny, panika każdego z nas podsycała panikę
pozostałych, co prowadziło do wszechobecnego szaleństwa. Nicholino,
powiedziałam ostro, ignorując dudnienie mojego serca. Przestań walczyć.
Musimy działać wspólnie albo obie umrzemy. Jestem silną pływaczką.
Pozwól, że poprowadzę…
Nigdy.
Głosy odpowiedziały echem. Nigdy, nigdy, nigdy. Stłoczyły się wokół
nas, spanikowane i rozhisteryzowane, coraz szybciej szliśmy na dno,
obciążeni ciężkim płaszczem i suknią. Próbowałam zdjąć płaszcz, podczas
gdy Nicholina starała się wyplątać nas z sukni. Klnąc paskudnie,
dołączyłam do niej i wspólnie – jakimś cudem współpracując –
rozwiązałyśmy sznurki sztywnymi, niezgrabnymi palcami. Kopniakami
zdejmowała spódnicę, a ja szarpałam się z płaszczem. Po kilku sekundach
obie części garderoby unosiły się w czarnej wodzie, oddalając od nas,
złowieszczo i powoli, po czym zupełnie zniknęły.
Nadal tonęliśmy.
Cholera. Zdawało mi się, że płynę przez olej lub smołę. Moje płuca
paliły żywym ogniem, gdy starałam się wypłynąć na powierzchnię,
a Nicholina w końcu desperacko naśladowała moje ruchy. Dobrze. Dalej.
Lewa noga, prawa noga, lewa noga, prawa noga.
Tańczymy, tańczymy, tańczymy.
Ale wcale nie tańczyliśmy. W głowie mi dudniło z braku tlenu, przed
oczami pojawiały się białe gwiazdki. Uszy przeszywał ostry ból. I… i coś
jeszcze. Coś gorszego. Za późno uświadomiłam sobie, że woal Nicholiny,
ta ciemność, która chroniła jej podświadomość, także zniknęła. Zabrały ją
wody. I wreszcie każda jej myśl, każde uczucie, każda obawa ze
zdumiewającą jasnością zalewała naszą wspólną świadomość. Błyskały
twarze. Fragmenty wspomnień, kawałki powiązanych ze sobą uczuć.
Gorliwość i przywiązanie, nienawiść i wstyd. Było tego zbyt dużo. Zbyt
wiele. Nie chciałam ich. Jej emocje jednak nie przestawały się pojawiać,
tak intensywne, tak bolesne, całe jej jestestwo uderzyło we mnie jak fala
przypływu.
Podobnie jak moja magia.
Złoto i biel wybuchły z oślepiającą intensywnością, od razu wszędzie.
Chociaż próbowałam uchwycić jakiś wzór – wzór na pływanie, wzór na
ochronę, wzór na cokolwiek – uczucia Nicholiny wszystko tłumiły. Waliły
się na mnie.
Co robisz? Co robisz? Rozgorączkowanym głosem ponaglała mnie do
płynięcia w górę, zbyt późno zdała sobie sprawę, co się stało. Nie
wiedziała, że jej zasłona się podniosła. Próbowała ją zreperować, ale wody
poszarpały ją tak mocno, że naprawa była niemożliwa. Tańcz, mała myszko!
Musisz tańczyć. W prawo, w lewo, prawo, lewo, prawo!
Wody nas nie utopiły. Ona to zrobiła. Niezmącone uczucie zrabowało
resztę naszego oddechu, wciągnęło nas obie w głębię. Tonęłyśmy
i tonęłyśmy, i tonęłyśmy z każdą kolejną falą. Nie. Tonęłyśmy w każdej
nowej fali. Ciemność wokół nas kłuła światłem.
I nagle już nie znajdowałyśmy się w Złośliwych Wodach.

Lawenda musnęła opuszki moich palców. Jej zapach unosił się w letnim
powietrzu, słodki, ostry, idący do głowy, a nade mną wisiała pojedyncza,
puchata chmurka. Ostrożnie rozejrzałam się wokół. Znałam to miejsce.
Znałam otaczające nas góry, strumień szemrzący na skraju pola. Jako
dziecko często się tu bawiłam, ale wtedy nie pachniało tu lawendą, jedynie
trawą i starymi, powykręcanymi gruszami. Manon mówiła, że kiedyś w tej
dolinie rósł gaj, ale Morgane spaliła go w niewytłumaczalnym ataku
gniewu, zanim się urodziłyśmy. Czy lawenda rosła tu przed drzewami? Czy
może wyrosła później?
Coś poruszyło się obok mnie; instynktownie się spięłam i odwróciłam.
Serce podskoczyło mi do gardła.
– Ty jesteś… sobą – powiedziałam z niedowierzaniem.
Nicholina spojrzała na mnie, jej srebrne oczy były większe niż
kiedykolwiek wcześniej. Skóra bledsza. Blizny na jej piersi wyraźnie
odznaczały się w świetle słonecznym, a jej czarna sukienka – brudna
i złachmaniona – zupełnie nie pasowała do tego radosnego miejsca.
Zerknęłam na swoje ciało, eksperymentalnie podniosłam ręce, a one
odpowiedziały bez wahania. Rozprostowałam palce. Widząc, jak się
prostują i zginają, poczułam bańkę śmiechu w gardle – moim gardle. Nie
naszym.
Nie mogłam się powstrzymać i wystawiłam twarz do słońca, rozkoszując
się jego ciepłem. Chociaż przez chwilę. Nie wiedziałam, gdzie się
znajdowałyśmy, nie wiedziałam, jak się czułyśmy, i nic mnie to nie
interesowało. Po prostu czułam się… całością. W rękach i nogach poczułam
dziwne mrowienie, jakby wody nie tylko mnie przywróciły do życia, lecz
także wzmocniły. Dały siłę. A może w końcu umarłam i poszłam do Letniej
Krainy. A może to było niebo? W żadnym z tych miejsc nie powinno być
Nicholiny, więc gdzie byłam?
Mój sen na jawie przerwało nagłe i niespodziewane pojawienie się paniki,
a mój uśmiech zniknął tak szybko, jak się pojawił. Bo to nie była moja
panika. Nie, uczucie należało do kogoś innego. Głośno jęknęłam, gdy to do
mnie dotarło: Nicholina też rozpoznała to miejsce. Chociaż jej myśli
napływały zbyt szybko, bym mogła je odczytać, przenikała je tęsknota.
I rozpacz.
Kurwa mać.
Pokręciłam głową.
Chociaż nasze ciała się rozdzieliły, nasze świadomości pozostały
złączone i żaden bóg nie mógłby być tak okrutny, by związać mnie
z Nicholiną na całą wieczność, co oznaczało, że to wcale nie był raj.
Popatrzyłam na kryształowo błękitne niebo. Jedyna chmurka zdawała się ze
mnie kpić, a ja nie mogłam powstrzymać szorstkiego śmiechu. Przyjęła
kształt płonącego krzyża.
Co gorsza, teraz w ogóle nie czułam swojej magii. Ostrożnie,
z ciekawości próbowałam przywołać złote wzory, ale się nie pojawiły.
Chociaż zasłona oddzielająca mnie od Nicholiny nie wytworzyła się
ponownie, wzory po prostu… zniknęły. Nie wiem, jaka magia podsycała to
miejsce, z całą pewnością nie przypominała mojej. Ani jej. Była
potężniejsza od naszych i sprawiała, że zostałyśmy całkowicie pozbawione
swoich mocy.
Odwróciłyśmy się jednocześnie, kiedy za nami znajomy głos zaczął nucić
kołysankę. Panika Nicholiny zmieniła się w przerażenie, przeplatała ją moja
własna chorobliwa ciekawość.
– Kto to? – zapytałam, przyglądając się dwóm nadciągającym osobom.
Szczupłej, ciemnowłosej kobiecie, być może w moim wieku, trzymającej za
rękę chłopca o ziemistej cerze. Ciemne cienie odzierały z życia jego oczy,
a mimo to on się śmiał i próbował za nią nadążyć, aż mu brakowało tchu.
Kobieta wzięła go na ręce, żeby się nie męczył. Razem upadli na ziemię,
wciąż się śmiali i tarzali pośród lawendy. Nie widzieli nas.
– Zaśpiewaj dla mnie, maman – prosił, kładąc głowę na jej piersi.
Chudymi rączkami objął ją za szyję. – Zaśpiewaj piosenkę. S’il vous plaît.
Łagodnie go uścisnęła. W jej bladych oczach zalśniło uwielbienie
i niepokój. W odpowiedzi zakłuło mnie w sercu. Obok mnie Nicholina
zamarła w bezruchu, uwagę skupiła na twarzy chłopca.
– Jaką piosenkę mam ci zaśpiewać, mon bébé? – zapytała kobieta.
– Wiesz którą!
Z niesmakiem zmarszczyła nos i odgarnęła mu grzywkę z czoła. Czarną
jak jej włosy.
– Ta mi się nie podoba. Jest zbyt… ponura.
– Proszę, maman. – Patrzył na nią prosząco. Doprawdy, wyglądał jak jej
miniatura. – To moja ulubiona.
– Dlaczego? – Prychnęła z oburzeniem.
– Jest straszna! – Uśmiechnął się, pokazując ułamany ząb na przedzie
i dołeczki na policzkach. – Są w niej potwory!
Kobieta westchnęła i przewróciła oczami.
– No dobrze. Ale tylko raz. I tym razem nie śpiewaj ze mną, dobrze?
Proszę. – Zdziwiłabym się jej osobliwą prośbą, gdybym nie poczuła
niepokoju emanującego od Nicholiny. Gdybym nie wiedziała, co stało się
trzy tygodnie później. Ten mały chłopiec… już mu się nie polepszy. Umrze
powolną, bolesną śmiercią, a to… to nie było moje piekło.
To piekło Nicholiny.
Bo ona nie zawsze była Nicholiną. Kiedyś była Nicolą.
Nie byłam w stanie odwrócić wzroku.
Zamknąwszy oczy, kobieta położyła się w lawendzie, a chłopiec wtulił
buzię w zagłębienie jej szyi. Znałam słowa piosenki, zanim je zaśpiewała.
Rezonowały w moich żyłach.
Pod żniwnym księżycem wiatr trąca liście.
Wysokim, czystym sopranem powoli śpiewała dziwną kołysankę, cały
czas głaszcząc głowę chłopca.
Przez cienką zasłonę zjawy dotykają kiście.
Chichotał, gdy śpiewała.
Ich szepty słyszy pan młody, budzi się z wiecznego snu i szuka swojej
miłości, swojej Geneviève, która poślubiła Louisa. W oknie światło
migocze, piękna Geneviève śpiewa dziecku, które tuli do piersi – mimo
prośby matki chłopiec zaczął nucić. – Pan młody płacze. – Zawahała się, jej
dłoń zamarła bez ruchu na głowie chłopca, a on śpiewał dalej już bez niej.
– Martwi nie powinni pamiętać. Uważaj nocą na ich sny. Bo w ich piersi
jest pamięć…

– Serca, które już nie może bić – dokończyła kobieta cichym głosem, już nie
śpiewała. Chłopiec się uśmiechnął i razem dośpiewali do końca tę
niepokojącą kołysankę. – Pod żniwnym księżycem wiatr trąca liście. Przez
cienką zasłonę dziecko się uśmiecha, nawet zjawy je opłakują.
Chłopiec roześmiał się z zachwytem.
– On był zombie. Prawda, maman? Pan młody był zombie?
– Raczej demonem – poprawiła go, miała rozbiegany wzrok. Nadal
przyciskała głowę chłopca do piersi, mocniej, niż to było konieczne. –
A może jakimś innym duchem. Upiorem.
– Czy ja też zostanę upiorem, maman?
– Nigdy. – Zamknęła oczy, jakby coś ją rozbolało.
Od tego momentu rozmowa ucichła. Zrobiło mi się niedobrze; patrzyłam,
jak w końcu wstali i odeszli w stronę, z której przyszli. Nicholina nie
mrugnęła okiem. Patrzyła na plecy chłopca z utęsknieniem, nie obdarzając
kobiety ani jednym spojrzeniem. Matki chłopca. Nicoli.
– Jak miał na imię? – zapytałam cicho.
– Mathieu – odpowiedziała z podobną łagodnością.
– Mathieu le Claire?
Chłopiec stawał się coraz mniejszy.
– Miałam tylko siedemnaście lat – wyszeptała, zatopiona w myślach.
Widziałam wydarzenia w jej myślach tak wyraźnie jak pole lawendy: jak
zakochała się w mężczyźnie, jasnoskórym, rudowłosym mężczyźnie z tej
samej górskiej wioski, jak poczęli dziecko, które kochali bezwarunkowo,
całkowicie i bezkreśnie. Jak mężczyzna niespodziewanie przeziębił się
i umarł, jak wkrótce potem zachorował ich syn, jak próbowała wszystkiego
od magii po medycynę, żeby go wyleczyć. Nawet zabrała go do księdza czy
też kogoś w tym stylu, gdzieś w odległej krainie, ale on wyjaśnił, że
choroba Mathieu jest „karą boską” i nie chciał im pomóc.
Nicholina go zabiła. Jemu jako pierwszemu odebrała życie.
Wtedy jeszcze nie znała La Voisin. Gdyby ją znała, Mathieu by…
– Wynoś się z moich myśli, mała myszo – warknęła, potrząsając głową,
jakby chciała odpędzić natarczywą muchę. – Nie chcemy tego widzieć, nie
chcemy widzieć…
– Miałaś siedemnaście lat – powtórzyłam powoli jej słowa, podnosząc
się, by rozejrzeć się wokół, i przyglądając się sylwetkom gór. Kiedy byłam
dzieckiem i bawiłam się tutaj, jedna grań przypominała haczykowaty nos
wiedźmy. Skała, która była pypciem na nosie, teraz nie była widoczna, więc
coś tu nie pasowało. Góry nie przemieszczają się ot tak. – Ile masz lat,
Nicholino?
Syknęła przez zażółcone, zbyt ostre zęby, jej złość iskrzyła niczym
krzemień. Współczułam jej. Te zęby kiedyś były piękne. Ona była piękna.
Nie tylko miała piękną twarz i figurę, lecz również duszę – duszę, która
sprawia, że matka uda się na koniec świata, żeby ratować swoje dziecko,
taką, która kocha całym swoim jestestwem. Taką, która niczego nie ukrywa.
Tak, Nicola była piękna na wszelkie możliwe sposoby, które miały
znaczenie, i takie bez znaczenia, ale piękno przeminęło z czasem.
A Nicholina żyła zbyt długo.
Jak się taka stałaś? Zapytałam ją kiedyś, siedząc w ciemności i brudzie
Lewiatana. Nie udzieliła mi wtedy odpowiedzi. Teraz już nie musiała
odpowiadać. Wiedziałam, chociaż nie poruszyła popękanymi wargami, nie
odezwała się swoim dziewczęcym, niepokojącym głosem. Żyła zbyt długo,
a czas zmienił ją w wysuszoną łuskę kobiety, którą kiedyś była.
Moje współczucie, a może wspomnienie zmarłego syna wyzwoliło w niej
gniew. Niczym wściekłe zwierzę w potrzasku splunęła.
– Chcesz znaleźć się w piekle, Louise le Blanc? Spełnimy twoje życzenie.
O, tak, zaciągniemy cię na dół, na dół, na dół…
Rzuciła się na mnie i zacisnęła kościste palce na mojej szyi, ale wtedy
ponownie zalały nas czarne fale. Rozgniotły lawendę, zakryły słońce,
zgarnęły nas do zdradzieckiego nurtu. Moje płuca krzyczały z bólu, gdy
nasza sytuacja stała się jasna do bólu.
Nie byłyśmy w piekle, nie byłyśmy też w niebie.
Pękały mi uszy, ledwo widziałam, próbowałam się wyrwać Nicholinie,
lecz jej palce wbijały się już nie tylko w skórę. Wpijały się w moją
świadomość, rozdzierały moje wspomnienia. Rzucałyśmy się w wodzie,
fale pomiatały nami bez litości, Nicholina zdołała chwycić mnie pewniej
i prawie zgniotła mi krtań. Czułam to w całym ciele. W głowie, w piersi,
w sercu. Biel eksplodowała wokół nas, gdy się jej wyrwałam, po czym
wpadłyśmy na łeb na szyję w kolejne wspomnienie.
Przez kurtynę.
Kiedy wpadłyśmy na scenę, publiczność zamilkła, a ja poczułam strach,
gdy ujrzałam odgrywającą się przed nami scenę: Reid unieruchomił mnie
przy swojej piersi, moje ciało leżało nieruchome w jego ramionach. Moje
włosy, długie i brązowe, twarz zakrwawiona i posiniaczona. Suknia
rozdarta. W panice zerknęłam w prawo, skąd za chwilę miał nadejść
Arcybiskup. A tłum, który przyczaił się w ciszy – czy na mnie patrzył? Czy
mnie rozpoznali? Czy w końcu mnie dopadną?
Nicholina wykorzystała mój przestrach, złapała mnie za włosy i szepnęła,
odginając moją głowę do tyłu:
– Spójrz na siebie, myszko. Poczuj swój strach, tak gęsty i smakowity.
Tak cudowny. – Zaciągnęła się głęboko, przytykając nos do blizn na mojej
szyi. – Tak bardzo się boisz, prawda? Boisz się własnej matki, własnego
ojca. Boisz się własnego męża. – Kiedy polizała mnie po szyi, wyrwałam
się z jej uścisku i uderzyłam ją głową w twarz. Ręką otarła krew z nosa, po
czym podniosła ją do ust. Wystawiła język jak wąż. – Powinnaś się cieszyć,
że go oszukałaś, o tak, ponieważ gdybyś go nie oszukała, co za podstępna
mała mysz, nigdy by cię nie pokochał. Gdyby wiedział, kim jesteś, za nic
w świecie by cię nie przytulił.
Obejrzałam się przez ramię i spojrzałam w miejsce, gdzie Reid i ja
patrzyliśmy się na siebie jak zahipnotyzowani. Zza kulis przybiegła Estelle,
żeby mi pomóc. Nicholina się roześmiała.
– Spaliłaś ją, Louise. Twój strach ją spalił.
Kiedy Reid mnie odtrącił, skrzywiłam się, patrząc, jak moje poobijane
ciało ponownie upada na scenę.
Ale gdzieś w jego spojrzeniu…
On też się bał.
Bał się, a mimo to wstał, gdy pojawili się maszyniści sceny. Chociaż
drżały mu ręce, nie walczył z nimi, nie kulił się ze strachu, nie próbował ich
zagadywać czy uciekać. Ja również tego nie robiłam. Strach był
nieunikniony. Wszyscy dokonaliśmy wyboru, wszyscy musimy ponieść
konsekwencje. Wszyscy odczuwaliśmy strach. Sztuka polegała na tym,
żeby nauczyć się żyć ze strachem, trwać przy swoim mimo niego.
– Nie chciałam, żeby to się stało – szepnęłam, pragnąc dotknąć jego
twarzy. Wygładzić bruzdę między jego brwiami. Powiedzieć mu, że
wszystko będzie dobrze. – Ale cieszę się, że tak wyszło.
Prostując plecy, podobnie jak Reid, odwróciłam się w stronę Nicholiny.
Jej oczy płonęły srebrnym światłem, jej pierś szybko unosiła się i opadała.
Tak jak ja walczyła o każdy oddech, ale siła moich rąk i nóg należała też do
niej. Wody wyleczyły nas obie. I nagle zrozumiałam.
Złośliwe Wody leczyły.
Nie egzorcyzmowały niechcianych zjaw.
Będę musiała zrobić to sama.
Zaciskając zęby, rzuciłam się na nią.
JAK SIĘ TONIE

Lou

Gdy tylko dotknęłam jej skóry, zmieniła pozycję i znowu zalała nas woda.
Nicholina rzuciła się z zębami na moje gardło. Rozwierając jej usta –
trzymając je rozwarte – tym razem płynęłam z nurtem, a nie pod prąd. Ale
wokół nas było tak wiele prądów, niektóre ciepłe, inne zimne, niektóre
znajome, inne obce. Setki, tysiące. A ja nadal nie mogłam oddychać, nie
mogłam myśleć, podczas gdy obrazy przetaczały się po wodzie: fragmenty
twarzy, linie horyzontu, widoki, zapachy, odczucia. W równej mierze
przyciągały mnie do siebie, co odstraszały, jak przywołujące palce
w ciemności. Ciągnęły mnie w różnych kierunkach, szarpiąc mnie za włosy,
zahaczając o halkę. Moja panika stała się żywą istotą, próbowałam płynąć,
próbowałam bronić się przed zgrzytającymi zębami Nicholiny. Jak mam się
jej pozbyć, nie topiąc się w międzyczasie?
Zaraz za tą myślą przyszła kolejna, szybka, nagła i pewna.
Mogę ją utopić – jeśli nie w wodzie, to w uczuciach. Być może w jednym
i drugim.
Instynktownie odepchnęłam nieznany prąd i zostałyśmy wessane
w spiralę prowadzącą do kaplicy w Chateau le Blanc.
Krew wciąż pokrywała stok górski, a po środku stała Nicholina, z jej
paszczy kapało jak u dzikiego zwierza… Nicholina, nie Nicola, ponieważ
w ręce trzymała ludzkie serce.
Obie odczułyśmy satysfakcję, gorącą, idącą do głowy. Triumf i okropny
wstyd.
Uchwyciłam się tego ostatniego uczucia, podsycałam je, szarpiąc się
z Nicholiną. Podgrzewałam je. Stało się bronią w moich rękach, dzierżyłam
je niczym nóż, atakowałam ją. Przeszywałam nim jej serce. Ten wstyd
może ją zabić, jeśli mu na to pozwolę.
– Co zrobiłaś, Nicholino?
– To było konieczne. – Jej zęby wreszcie zatopiły się w moich palcach,
krzyknęłam, wyszarpnęłam rękę, rozdzierając skórę. Wypluła krew. –
Zabiłyśmy nasze siostry, tak, i nie czujemy żadnego wstydu – skłamała,
mówiąc na jednym oddechu. – Ją też byśmy zabiły. Zabiłybyśmy dla naszej
pani.
– Kto…?
Nicholina jednak zaatakowała mnie z nowym zapałem, gdy patrzyłyśmy,
jak La Voisin ciągnie nieprzytomną kobietę po schodach kaplicy.
Odsunęłam się w bok i wyciągnęłam szyję, bo poczułam silną,
niewytłumaczalną potrzebę ujrzenia twarzy kobiety. La Voisin rzuciła ofiarę
na ziemię, lecz dawna Nicholina podbiegła do nich i zasłoniła mi widok.
Obecna odwróciła się na pięcie i znowu się na mnie rzuciła.
Podziękowałam bogom i samym wodom za to, że pozbawiły nas naszych
mocy w tym miejscu. Kiedy się zamachnęła, złapałam jej nadgarstek
i wykręciłam. Bez magii miałam dość sprytu, ale nie byłabym w stanie
walczyć z upiorem.
Czy ja też zostanę upiorem, maman?
Zawahałam się, gdy o tym pomyślałam, zrobiło mi się niedobrze,
Nicholina się odwróciła i boleśnie wbiła mi łokieć w klatkę piersiową.
Kiedy się skuliłam, bo zabrakło mi tchu, ponownie złapała mnie za szyję.
Tym razem nie puściła.
Wiedziała, że zmieniły się zasady naszej gry.
Zabij mnie, wyszeptałam w jej umyśle, nie mogąc wymówić słów na
głos. Dalej ją prowokowałam, mimo że ból w płucach przybierał na sile,
wzrastało ciśnienie za moimi oczami. Boleśnie pękały naczynia włosowate,
po czym znowu się naprawiały. To nie miało znaczenia. Chwyciłam jej
nadgarstki i naparłam na nią, patrząc w te złowrogie oczy. Zabij mnie albo
ja zabiję ciebie.
Warknęła, ścisnęła mocniej, a jej własny morderczy instynkt walczył
z lojalnością w stosunku do La Voisin, która powiedziała jej, że ma mnie
nie zabijać. Która powiedziała jej, że jestem dla Morgane.
Zabije cię, jeśli to zrobisz, syczę. Zabiję cię, jeśli nie zrobisz. Tak czy siak,
umrzesz.
Krztusząc się ze złości, obnażyła zęby i powaliła mnie na przesiąkniętą
krwią ziemię. Podsycałam jej wściekłość. Podsycałam, dokładałam do niej
i patrzyłam, jak ją zżera.
– Przebaczy nam – wysapała, zachowywała się jak szalona. – Nasza pani
zrozumie…
Cuchniesz strachem, Nicholino. Chyba miałaś rację, być może jesteśmy
takie same. I ty też boisz się śmierci. Zmusiłam się do uśmiechu pomimo
oślepiającego bólu w głowie. Pomiędzy nami zwisały liny niczym sznurki
marionetki – ponieważ Nicholina była marionetką. Upadłaby, gdybym
zwróciła jej wolność. Utonęłaby. Słowa orały moją pokiereszowaną krtań
jak odłamki szkła. Jak noże. Z wysiłkiem przepchnęłam je przez spuchnięty
język.
– Niedługo… dołączysz do Mathieu… w Letniej Krainie.
Gdy wypowiedziałam jego imię, Nicholina wydała z siebie gardłowy
dźwięk, zapominając o swojej pani, zapominając o wszystkim oprócz żądzy
krwi. Uklęknęła na moim brzuchu i całym ciężarem ciała naparła na moje
gardło. Wyprostowała ręce w łokciach.
I zwyciężyłam.
Wygięłam ciało z całej siły i uderzyłam w jej ręce na wysokości łokci;
puściła mnie, a ja oplotłam jej nogę swoją nogą. Gdy wtoczyłam się na nią,
zakręciło mi się w głowie, bo znowu odetchnęłam powietrzem. Uderzyłam
ją w twarz, raz, drugi, po czym wstałam, zostawiwszy ją na ziemi. Kiedy
cofnęłam się, sapiąc, La Voisin uklękła na jedno kolano przy nieprzytomnej
kobiecie. Zdecydowanym ruchem ujęła ją za brodę i uniosła jej twarz.
Prawie padłam.
Patrzyła na mnie Coco.
Z niedowierzaniem pokręciłam głową, nadal byłam osłabiona z braku
tlenu. To nie mogła być Coco. To musiał być ktoś inny – ktoś prawie
identyczny…
Nicholina bez ostrzeżenia podcięła mi nogi, znowu wpadłyśmy
w lodowate odmęty. Śmiejąc się wysoko i maniakalnie, wciągnęła nas
w jeszcze zimniejszy prąd. Instynktownie się spięłam, walcząc z wodą, ale
było za późno.
Wylądowałyśmy w zrujnowanym pokoju w Wieży Chasseurów. Na
podłodze wokół nas leżały kawałki połamanych mebli. Złapałam kawałek
odłamany od łóżka. Kiedy zamierzyłam się nim w jej pierś, odskoczyła
w bok i wbiłam go jej w rękę. Bez litości przekręciłam, rozkoszując się jej
krzykiem.
– Poddaj się. – Schyliłam się po kolejny kawałek drewna. – Jesteś sama.
Twój kochanek i twój syn nie żyją. Josephine ciebie też zabije, a jeśli nie
ona, to Morgane. To cię przerosło…
Wyjęła odłamek z ręki i wykorzystała go do zablokowania kolejnego
uderzenia.
– Nie jesteśmy sami, mała myszko. Nigdy nie jesteśmy sami. –
Chichocząc cicho, spojrzała na coś za moimi plecami. – Nie tak jak ty.
Nie chciałam dać jej tej satysfakcji. Nie chciałam się obejrzeć. Nie…
Jak ćma do ognia, moja głowa się odwróciła, a wzrok powędrował tam,
skąd dochodził głos Reida. Wzdrygnęłam się, gdy go usłyszałam.
Wystraszyłam się wyrazu jego twarzy. Nicholina śmiała się, ale nie
atakowała.
Już wybrała swoją broń.
Ona też próbowała mnie utopić.
Reid górował nad moją godną pożałowania sylwetką, jego głos był
głośny, zdenerwowany i urażony. Siostra Estelle nadal stygła u naszych
stóp, ale żadne z nas na nią nie patrzyło. Patrzyliśmy na siebie nawzajem.
– Jestem chasseurem! – wrzeszczał i gestykulował rękami. Tak zaciskał
dłonie, że aż miał białe knykcie. – Przysięgałem, że będę polował na
czarownice – że będę polował na ciebie! Jak mogłaś mi to zrobić?
– Ty… przysięgałeś także mnie. – Z gorzkim żalem słuchałam swojego
pełnego pasji wywodu. – Jesteś moim mężem, a ja twoją żoną.
Jego twarz pociemniała, ścisnęło mnie w żołądku. Ból rodził się w głębi
mojego gardła.
– Nie jesteś moją żoną.
Po tych słowach moje kości przeniknęła zimna, znajoma rozpacz. Jak
często je słyszałam? Jak często te słowa nawiedzały mnie w koszmarach?
– Widzisz? – Nicholina podeszła bliżej, zostawiała za sobą krwawy ślad.
Rana w jej ręce już zniknęła. Oderwałam wzrok od Reida, żeby przyjrzeć
się gładkiej, alabastrowej skórze w tamtym miejscu. Wody ją wyleczyły.
Nicholina uświadomiła to sobie w tej samej chwili i na jej twarzy pojawił
się paskudny uśmiech. Obróciła w palcach zakrwawiony odłamek. – Ciesz
się, że go oszukałaś, naprawdę. Ciesz się, ciesz się, ciesz się.
Podniosłam mój odłamek.
– I tak by mnie pokochał.
A potem znowu tonęłyśmy, porwały nas nowe prądy. Kiedy próbowała
wbić swój odłamek w moją czaszkę, drewno wybuchło jak gejzer,
obsypując jej twarz, podczas gdy my opuszczałyśmy poprzednie
wspomnienie. Poparzyło ją. Znowu krzyknęła i w tym momencie
zobaczyłam urywek kolejnej sceny: ciemny namiot i postacie w pelerynach,
moja matka i La Voisin. Podawały sobie ręce w dymie palonej szałwii,
podczas gdy Nicholina trzymała się w cieniu. Jej serce szalało.
– Nie możemy tego zrobić – wyszeptała, wychodząc z namiotu za swoją
panią. Jej twarz i ramiona aż drgały z podniecenia. – Nie dzieci.
La Voisin odwróciła się bez ostrzeżenia i uderzyła ją na odlew
w policzek.
– Zrobimy to, co konieczne. Nie zapominaj, gdzie jest twoje miejsce,
Nicholino. Chciałaś leku na śmierć i ja ci go dałam. Moja dobra wola nie
sięga dalej. Albo zrobisz, co ci każę, albo odbiorę ci swój dar. Tego chcesz?
Nicholina miotała się z poniżenia i rozpaczy, próbując oddalić nas od
tego wspomnienia. Widzisz? Mój głos powtórzył jej słowa i nawet w moich
uszach zabrzmiał okrutnie. Ale nie mogłyśmy tego ciągnąć
w nieskończoność. Nadeszła pora, żeby któraś z nas to zakończyła – i jedna
z nas zakończy. Umarłabym, zanim wróciłabym na powierzchnię
z Nicholiną. Nie kocha cię. Nie jest siostrą, matką ani żadną rodziną. Nic
dla niej nie znaczysz. Poddaj się i odejdź w spokoju. Nie trzeba się bać
śmierci, Nicholino. Mathieu będzie…
Rzuciła się z impetem i wciągnęła mnie w najzimniejszy
z dotychczasowych prądów.
Brokatowe maski.
Ogromna przestrzeń.
I… i Ansel.
Mój żołądek aż się skurczył, gdy przejrzałam jej zamiary. Wbiłam
paznokcie w skórę jej ręki. Nie po to, by ją zranić, lecz by uciec. Każda
komórka kuliła się na to wspomnienie, ale to nie miało znaczenia. Nie
mogłam tego powstrzymać.
W końcu i tak utonę.
Wylądowała jak kot na podłodze amfiteatru, a ja padłam u jej stóp.
Oszołomiona próbowałam się odczołgać, zanim mnie dotknie, zanim każe
mi patrzeć na grupę ludzi zgromadzoną w centrum prymitywnej sceny. Nie
mogłam tam patrzeć. Nie mogłam spędzić tych ostatnich, cennych chwil na
patrzenie na siebie, na Coco i Beau, nawet na Reida, na obrzydliwą ulgę na
naszych twarzach. Sądziliśmy, że odnieśliśmy zwycięstwo. Sądziliśmy, że
Claud wkroczył do akcji, żeby nas ocalić, że uniknęliśmy przepowiedni
Coco, że w końcu pokonaliśmy moją matkę.
Tak wiele nam się wydawało.
Morgane skradała się w stronę tylnego tunelu, gdzie stał Ansel. Zbyt
blisko. Jego piękna twarz aż krzywiła się z wysiłku, gdy próbował
przyciągnąć wzrok mój i Clauda.
Patrzył na mnie, ale ja tego nie widziałam.
Teraz ruszyłam w jego stronę.
Wiedziałam, że to wspomnienie rozegra się niezależnie od mojej w nim
obecności i próby jego zakłócenia. Moje stopy jednak nie myślały
racjonalnie. Moje serce również. Poniosły mnie ku niemu, gdy Morgane
wszczęła aplauz. Hamując przed nim, rozejrzałam się wokół rozszalałym
wzrokiem, aby znaleźć coś, czym mogłabym go zasłonić. Mój wzrok padł
na leżący na ziemi nóż. Schyliłam się triumfalnie, żeby go podnieść, lecz
moje palce przeszły przez rękojeść, zmieniając się w dym, a następnie
przyjmując znowu materialny kształt.
– Nie. – Patrzyłam na nie. To nie miało sensu. Przecież dotknęłam
drewna w Wieży Chasseurów. Dźgnęłam Nicholinę, na litość boską. – Nie.
– Mój zaciekły sprzeciw sprawił, że Claud zerknął na mnie, po czym znowu
popatrzył na Morgane.
– Nie możemy zmienić przeszłości, mała myszko, nawet w naszych
wspomnieniach. Naprawdę nie. – Nicholina wydęła usta w przesadnym
żalu. Jej srebrne oczy błyszczały. – Nie możemy go ocalić. On nie żyje. On
nie żyje, on nie żyje, w głowie ma ten nóż. – Brodą wskazała nóż, który
nadal leżał na ziemi. Nicholina podeszła bliżej, gdy Morgane się
wycofywała. – Jaka szkoda. – Kiedy wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać go
po policzku, odtrąciłam ją i odepchnęłam od niego. Uśmiechnęła się. – Jaka
wielka szkoda. Był twoją rodziną, prawda, Louise? Jedyny, który cię nigdy
nie zdradził.
Skrzywiłam się, nie patrząc na nią. Moja uwaga skupiała się na Morgane,
która bredziła o zasadach i grach i wciąż się cofała.
– Coco nie… – Lecz Nicholina posiadała wiedzę, której ja nie znałam,
sekrety Coco i… i jej matki. Nicholina roześmiała się, widząc moje szeroko
otwarte oczy i rozchylone usta, i nagle te sekrety stały się moją własnością.
Nie. – Pokręciłam głową; uderzyła we mnie zimna fala szoku. – Coco by…
Morgane się zamachnęła, a ja mogłam tu tylko stać pomiędzy nimi, tak
niematerialna, że nóż przeszedł także przeze mnie. Kontakt sprawił, że
zafalowałam. Zachrzęściły kości. Kiedy Ansel padł na kolana, zrobiłam to
samo, próbując bezskutecznie złapać jego okaleczone ciało, objąć go
niewidzialnymi ramionami i zamortyzować jego upadek. Nadal
oszołomiona. Nadal odrętwiała. Jego krew wsiąkała w moją sukienkę, mój
umysł po prostu… się ulotnił.
– Być może nie zasłużyłaś na gniew matki – zastanawiała się Nicholina,
okrążając nas leniwie, podczas gdy Morgane wbiegła do tunelu, a moje
własne krzyki rozdarły ciszę nocy. – Ani na nienawiść swojego łowcy. Ale
na to… – Z ekscytacji aż podskakiwała na palcach stóp. – Na to sobie
zasłużyłaś, Louise.
Bezlitośnie przecinając moje sznurki, powtarzała słowa, które mu
powiedziałam.
– Psujesz wszystko, czego się tkniesz, Ansel. To tragiczne, jak bardzo
jesteś beznadziejny. – Ciach. Ciach. – Mówisz, że nie jesteś dzieckiem,
Ansel, ale nim jesteś. – Ciach. – Jesteś chłopcem bawiącym się
w przebieranki, strojącym się w płaszcze i długie buty. Pozwalamy ci łazić
za nami dla zabawy, ale teraz skończył się czas na wygłupy.
W niebezpieczeństwie znalazła się kobieta, i ja też znajduję się
w niebezpieczeństwie. Nie możesz tego spierniczyć.
Ciach, ciach, ciach.
Jakby moje życie było więcej warte niż jego.
Jakby jego życie nie było warte więcej niż nasze razem wzięte.
Wiedziałam o tym już wtedy. Wiedziałam, że był dużo lepszy od nas.
Patrzyłam teraz na jego profil, jego oczy wielkie i niewidzące. Krew
splamiła jego włosy. Spływała po jego kształtnej szyi, brudziła plecy
płaszcza.
– Kochałaś go, Louise? – Nicholina jak echo powtarzała szyderstwa
mojej matki. – Widziałaś, jak z tych ładnych, brązowych oczu uchodzi
życie?
Dlaczego mu nie powiedziałam? Dlaczego nie przytuliłam go po raz
ostatni?
Zamykając oczy, padłam na kolana i przyłożyłam czoło do jego policzka.
Nie czułam go, oczywiście. Nic nie czułam. Czy tak właśnie się tonie? Jak
dziwnie. Nie mogłam się nawet zmusić do płaczu – nie płakałam, kiedy
Coco wyjęła nóż z jego czaszki ani kiedy Reid otworzył usta. Nie płakałam,
kiedy Nicholina pojawiła się nade mną z porzuconym nożem w ręce.
Nie zmieni przeszłości, gdy mnie zabije.
Część mnie już tu wtedy umarła.
JAK SIĘ PŁYWA

Reid

Nie zatrzymałem się, by zdjąć buty, by rozpiąć płaszcz. Kiedy wpadła do


wody, podążyłem za nią, brodziłem już po kostki.
Zza moich pleców dobiegł niski pomruk.
Odwróciłam się i zastygłem. Patrzyły na mnie bursztynowe oczy. Białe
futro lśniło w księżycowej poświacie.
Cicho przekląłem.
Pieprzony pies.
Przechadzał się po ścieżce z najeżoną sierścią i obnażonymi kłami.
Prychnął i pokręcił łbem, po czym zawył. I jeszcze raz. Wbijał we mnie
spojrzenie, jakby próbował… mi coś przekazać. Kiedy podszedł bliżej,
wyjąłem nóż. Denerwowałem się.
– Ani kroku dalej – powiedziałem złowrogo. Warknął ponownie, głośniej,
posępniej, i położył uszy po sobie. – Jak się tu dostał? Gdzie jest
Constantin? – zapytałem Coco.
– Nie przejmuj się nim. – Przyglądała się sytuacji i pospiesznie
zdejmowała buty. – W niczym nie przeszkadza.
– Za każdym razem gdy przydarza nam się coś złego, pojawia się ten
pies. Jest złym omenem…
– Lou chyba się topi. – Jej palce zajęły się teraz rozwiązywaniem gorsetu.
Szybko odwróciłem wzrok. – Weź dupę w troki i…
Oboje zamarliśmy w tej samej chwili, wyczuwając ten sam zapach: ostrą
słodycz niesioną przez bryzę. Mój nos nadal palił od tego znajomego
aromatu.
Magia.
Ani moja, ani jej. Czyjaś. Co oznaczało…
Noc przeszył krzyk Celii. W odpowiedzi pies nastroszył uszy, ale nie
pobiegł w jej stronę, choć nie odrywał wzroku od czegoś w wodzie.
W moich żyłach płynął lód. Brak zdecydowania i uziemienie przez strach
sprawiły, że nie zareagowałem wystarczająco szybko. Nie zdołałem go
zatrzymać.
Pies z nadprzyrodzoną prędkością przebiegł obok mnie i wskoczył w sam
środek Złośliwych Wód.
W tej chwili decyzja była łatwa.
Zanurzyłem się zaraz po nim.
OSTATNIA ZWROTKA

Lou

Nicholina nie uderzyła od razu. Chociaż miałam zamknięte oczy, tamta


scena nadal płonęła w naszej wspólnej świadomości. Swobodnym gestem
uniosła nóż, poprzez dym przyglądała się krwi Ansela na ostrzu, podczas
gdy ja nadal pochylałam się nad jego ciałem, desperacko ściskając go za
ramiona. Jej oczami widziałam, jaka stałam się żałosna. I czerpałam z tego
przyjemność. Ona rozkoszowała się tym potwornym bólem rozdzierającym
mnie od środka, tą mroczną trucizną. Była taka sama jak ta, którą ją
zatruwała.
Powinna była wtedy wstać – walczyć, uciekać, zrobić cokolwiek.
A gdybym nie mogła wstać, powinnam była się odczołgać. Powinnam była
unieść pięści i walczyć mimo dzwonienia w uszach, powinnam była napluć
jej w twarz, zanim wbiła mi nóż w plecy.
Ale nie mogłam zrobić żadnej z tych rzeczy. Nie mogłam nawet unieść
głowy.
– Urodziny mam dopiero w przyszłym miesiącu – powiedział zakłopotany,
ale nadal trzymał butelkę przy piersi. Blask ogniska otulał jego cichą
radość ciepłym światłem. – Nikt nigdy… – Odchrząknął i przełknął ślinę. –
Nigdy wcześniej nie dostałem prezentu.
Nigdy nie dostał prezentu urodzinowego.
– Mam serdecznie dość tego, że wszyscy próbują mnie chronić. Dla
odmiany chciałbym umieć zadbać o siebie, a nawet… – Kiedy zobaczył
moją minę, westchnął i ukrył twarz w dłoniach, mocno przyciskając je do
oczu. – Po prostu chciałbym mieć jakiś wkład. Nie chcę już być wioskowym
głupkiem. Czy proszę o zbyt wiele? Tylko… Nie chcę być dla was ciężarem.
Ciężarem.
– Cały czas na ciebie spogląda. – Ansel potknął się o leżący na ziemi
konar i niemal wpadł twarzą w śnieg. Absalon zwinnie uskoczył w bok.
– Oczywiście, że patrzy. Obiektywnie rzecz biorąc, jestem piękna. Dzieło
sztuki z krwi i kości.
Ansel prychnął.
– No co? – Z oburzeniem kopnęłam w niego śniegiem, a on ponownie
prawie upadł. – Chyba nie dosłyszałam. Właściwa odpowiedź brzmi:
„Boska Bogini, oczywiście, że twoje piękno jest darem niebios, a my,
śmiertelnicy, doznajemy zaszczytu, mogąc spojrzeć w twoją twarz”.
– Boska Bogini. – Roześmiał się głośniej i otrzepał płaszcz ze śniegu. –
Super.
Na wpół się śmiałam, na wpół szlochałam, kołysałam się w przód i w tył,
bo nie byłam w stanie wytrzymać ani sekundy dłużej – tej ogromnej
ziejącej dziury w mojej piersi, gdzie kiedyś było miejsce Ansela. Gdzie
kiedyś byli Estelle i moja matka, i Manon, i mój ojciec, i Coco, i Beau,
i nawet Reid. I ja tam kiedyś byłam. Cała i szczęśliwa, zdrowa i radosna.
Co się stało? Co doprowadziło nas do tego miejsca? Z pewnością nie
zasłużyliśmy sobie na takie życie. Jeśli ktoś taki jak Ansel spotykał się
tylko z zaniedbaniem, samotnością i bólem w zamian za swoje wysiłki, za
swoją dobroć, czy reszta z nas mogła mieć jakąś nadzieję? Kłamałam,
zabijałam, oszukiwałam – strzępiłam swoją duszę – a jednak nadal byłam,
nadal trwałam. On zasłużył na coś lepszego. Zasłużył na więcej, o wiele
więcej, niż zostało mu dane. W innych czasach krzyczałabym
i buntowałabym się na tę niesprawiedliwość, na bezsens, ale wiem, że złość
niczego nie zmieni. Tak wygląda życie.
A Ansel był martwy.
To nieuniknione, że pewnego dnia, pewnego tygodnia, pewnego miesiąca
będę trzymała martwe ciało Reida lub Coco. Beau zabije własny ojciec,
podobnie jak mnie zabije moja matka. Naprawdę był tylko jeden sposób na
zakończenie tej historii. Byłam szalona, myśląc, że jest inaczej. Taka głupia
i naiwna.
– Będę szybka. – Nicholina skłamała szeptem, pochylając się nade mną.
Jej palce pieściły tył mojej głowy, a jej włosy łaskotały mnie w policzek.
Wokół nas cała jaskinia wypełniła się czarnymi płomieniami. – Bezbolesna.
Wkrótce się z nim spotkasz, mała myszko. Powiesz mu, ile dla ciebie
znaczył.
Gdybym teraz umarła, jego śmierć nic by nie znaczyła.
Otworzyłam oczy na okrutną rzeczywistość i odrętwiała patrzyłam na
płomienie przede mną. Ansel zasłużył na więcej. Zasłużył na więcej niż
moje użalanie się nad sobą. Resztkami sił, naprawdę ostatkiem sił,
podniosłam głowę. Ona uniosła nóż. Nasze oczy spotkały się na ułamek
sekundy.
Wtedy coś poruszyło się w tunelu.
Zdziwiłyśmy się, po czym odwróciłyśmy w tamtą stronę. Ogień Coco
wygnał wszystkich do tego tunelu i, o ile pamiętałam, nikt nie powinien
wrócić. Po La Mascarade des Crânes wszyscy pobiegliśmy prosto do
Lewiatana. Czy ktoś mógł zawrócić? Czy ktoś wrócił po ciało Ansela? Od
razu stłumiłam tę myśl. Nawet gdyby ktoś jakimś cudem przekroczył
przeklęty ogień, to było moje wspomnienie. Powinno skończyć się
w chwili, gdy zniknęłam w pogoni za Morgane. Dlaczego się nie
skończyło?
Z dymu wyłonił się biały pies.
Nicholina na jego widok obnażyła zęby, a mnie oświeciło sekundę przed
tym, jak pies przeszedł transformację. Gdybym stała, kolana by się pode
mną ugięły. Teraz powoli uklękłam, a dzwonienie w moich uszach zmieniło
się w głośny szum. Szum krwi, nadziei i strachu. To się nie działo. To nie
działo się naprawdę.
Ansel zbliżał się spokojnym krokiem.
– Cześć, Lou. – Widząc moją ogłupiałą minę, uśmiechnął się takim
samym zawstydzonym uśmiechem, jakim uśmiechał się tysiąc razy
wcześniej, i tym samym zawstydzonym uśmiechem, który chciałam
oglądać jeszcze tysiące razy. Miał na sobie nieskazitelnie czysty płaszcz
w kolorze pudrowego błękitu, ze złotymi frędzlami i guzikami, zakłuło
mnie w sercu na ten znajomy widok, ręce trzymał głęboko w kieszeniach
spodni. Wieczny nowicjusz. Jego postać nie była splamiona krwią, nie miał
jej ani na włosach, ani na skórze, jego brązowe oczy błyszczały
w ciemności. – Tęskniłaś za mną?
Patrzyłam na niego o sekundę za długo, z trudem przełykałam ślinę.
A potem…
– Ansel. – Głos mi się załamał.
Jego spojrzenie złagodniało, gdy stanął obok mnie i wyciągnął rękę, żeby
pomóc mi wstać. Ledwie śmiałam oddychać, gdy ostrożnie ją ujęłam
i zdziwiłam się, że jest tak ciepła. Kiedy zerknął na swoje martwe ciało
leżące na ziemi, nieco zmarkotniał i pokręcił głową.
– Co tutaj robisz, Lou?
Nadal nie znałam odpowiedzi.
Ale ona nie miała znaczenia, ponieważ Nicholina otrząsnęła się z szoku.
Krzyknęła histerycznie i zaczęła się śmiać do rozpuku.
– Och, myszka. Mała różowa myszka. – Spoważniała. – Chłopak, który
nie wie, kiedy należy odpuścić.
Spojrzał na nią z taką samą wrogością; nadal trzymaliśmy się za ręce.
– Nikt tu sobie nie odpuszcza.
Rzuciła się bez ostrzeżenia, dźgając go nożem, ale on zniknął, wcześniej
puszczając mi oko. Przeraziła mnie jego nieobecność. Kiedy odwróciła się
na pięcie, żeby go poszukać – wymachując nożem w dymie i wyrzucając
z siebie potok bluzgów – bezdźwięcznie pojawił się za nią i poklepał ją po
ramieniu. Niemal wyskoczyła ze skóry.
Niespodziewanie prychnęłam śmiechem.
Ansel ponownie się uśmiechnął.
Nicholina szybko doszła do siebie i zaatakowała ponownie, tym razem
mocniej i szybciej. Ansel ani drgnął, pozwolił, by ostrze go ugodziło, tylko
że ono go nie ugodziło. Jedynie odłupało kawałek jego piersi i zawisło
w powietrzu, jakby wbiła je w niewidzialny mur. Uśmiechnął się szeroko.
– Nie możesz mnie zabić. Ja już nie żyję.
– Nie boję się zmarłych – warknęła.
Podszedł bliżej.
– Prawdopodobnie jesteś jedyną osobą, która powinna. Ostatnio
spotkałem kilku twoich wrogów, Nicholino, roztrzaskane dusze i żądne
zemsty czarownice, a nawet kilkoro dzieci króla. Czekają na ciebie.
Zbliżyłam się i wzięłam go pod rękę, ignorując dreszcz rozchodzący mi
się po plecach po jego słowach. Przez pewność, z jaką je wypowiedział.
Skupiłam się na euforii rodzącej się w mojej piersi, cieple rozchodzącym
się po kończynach. Jego ręka była tak materialna. Prawdziwa. Nawet
gdybym chciała, nie byłabym w stanie opanować uśmiechu. Ale nie
chciałam.
– Założę się, że zaplanowali dla ciebie fajne rzeczy.
– „Fajne” to właściwe słowo. – Skinął głową.
– Kłamiesz. – Nicholina ponownie zrobiła zamach, a on stanął przede
mną i zablokował nóż. W tym ruchu była gracja, być może wynikająca
z pewności siebie, której nigdy nie miał za życia. Zafascynowana,
zaciekawiona, kierowana jeszcze czymś innym, czymś, co ciążyło mi na
piersi, ujęłam nóż wiszący w powietrzu, odsunęłam się i rzuciłam nim
w Ansela.
Złapał go bez wahania – i bez patrzenia, bezczelny gnojek; zaśmiałam się
ponownie, nie mogłam się powstrzymać. Ciężar na piersi zmalał, kiedy
chłopak się zarumienił.
– Co za postęp – powiedziałam.
– Dużo się tu dzieje. – Uniósł brew, po czym wetknął mi nóż do ręki.
Chociaż Nicholina chciała go zabrać, nie mogła się przez niego przedostać.
Mur, który wzniósł, mocno się trzymał. Nie podziwiał jej wysiłków, więc ja
też nie patrzyłam. – Ta Lou, którą znałem, nigdy by się nie poddała –
ciągnął łagodnym głosem. Mój uśmiech zniknął. – Walczyłaby, dopóki by
nie wygrała.
Moje słowa ledwo było słychać. Wydobywały się spomiędzy
odrętwiałych warg.
– Nie bez ciebie, bez ciebie by taka nie była.
– Nigdy mnie nie potrzebowałaś, Lou. Nie tak jak ja ciebie.
– Patrz, dokąd to cię doprowadziło. – Zamknęłam oczy. Wielka łza
spłynęła po moim policzku. – Tak mi przykro, Ansel. Powinnam…
powinnam była cię chronić. Nie powinnam była pozwolić ci tu przyjść.
– Lou.
Trzęsła mi się broda.
– Lou – powtórzył łagodnie. – Popatrz na mnie. Proszę. – Kiedy nadal nie
patrzyłam, stanął plecami do Nicholiny i wziął mnie w ramiona. Moje ręce
z własnej woli objęły go za szczupłą talię i chociaż drżały, trzymały go
mocno. Zbyt mocno. Jakby nigdy więcej nie chciały go puścić. – Nie
chciałem być chroniony. Chciałem ci pomóc…
– Pomogłeś…
– Wiem, że pomogłem – powiedział stanowczo, uścisnął mnie i się
odsunął. Moje ręce nadal go obejmowały. Delikatnie się z nich oswobodził,
zdejmując najpierw jedną, potem drugą; był silniejszy niż kiedykolwiek
przedtem. Silny, pełen wdzięku i pewności siebie. Uroniłam kolejną łzę. –
I ponownie ci pomogę. – Skinął w stronę Nicholiny, która szarpała się za
niewidzialną barierą. – Będziesz musiała ją zabić.
– Próbowałam.
– Postaraj się bardziej. – Zacisnął moje palce wokół rękojeści noża. – Nie
wystarczy skaleczenie na ręce. Wody wyleczyły wasze powierzchowne
obrażenia. Nie będziesz w stanie jej utopić. – Obejrzał się przez ramię,
spojrzał, jak szaleje, i w jego brązowych oczach pojawił się cień żalu. –
Zbyt długo żyła ze swoimi uczuciami. Znieczuliła się na nie.
– Nie znieczuliła się na swojego syna.
Odwrócił się, żeby na mnie popatrzeć.
– Wołałabyś zabijać ją powoli? Kazać jej cierpieć?
– Nie. – To słowo samo pojawiło się na moich ustach. Zmarszczyłam
brwi, uświadamiając sobie, że to prawda. Mimo okropnych rzeczy, których
się dopuściła, w stosunku do mnie, Etienne’a, Bóg wie kogo jeszcze, nie
mogłam zapomnieć tęsknoty, jaką odczuwała na lawendowym polu
z Mathieu, rozpaczy, beznadziei i wstydu. Strachu. Nie możemy tego zrobić,
powiedziała do La Voisin. Nie dzieciom. Nienawiść paliła mnie od żołądka
po gardło. Jednak to zrobiła. Jednak je zabijała. Być może to właśnie była
jej kara.
Czy ja też stanę się upiorem, maman?
Nigdy.
– Sądzę, że… – powiedziałam cicho, choć moje myśli były głośne. –
Sądzę, że już dość się nacierpiała. – Zacisnęłam palce na rękojeści. – Ale to
nie zabije jej na zawsze, prawda? Powiedziała, że jej ciało znajduje się
w Chateau.
– Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Machnął ręką i bariera padła, lecz Nicholina nie od razu na nas skoczyła.
Zmrużyła oczy, nagle stała się ostrożna i odskoczyła w tył, gdy ruszyłam
w jej stronę. Czuła, co zamierzam zrobić. To ją przerażało. Niezrażona
podążałam przed siebie, osłaniając drogę ucieczki przez tunel. Chociaż
uskoczyła z niewiarygodną szybkością – i jeszcze szybciej wyprowadziła
manewr mylący – nadal dzieliłyśmy jedną świadomość, więc
dotrzymywałam jej kroku. Ansel w milczeniu przyglądał się naszemu
tańcowi, czarny dym unosił się wokół jego smukłej sylwetki.
To nie potrwa długo. Nie teraz. Nie, kiedy mam go za sobą.
Nie, kiedy Nicholina jest tak osamotniona.
Przewidziałam jej trzeci blef, chwyciłam ją za nadgarstek
i przytrzymałam przy kamiennej ścianie. Płomienie lizały jej twarz, ale
żadna z nas nie czuła ich ciepła. Przygniotłam jej szyję przedramieniem.
Rzuciła się na moją twarz, ale pojawił się Ansel, złapał ją za ręce
i z łatwością je okiełznał. W odpowiedzi wygięła się w łuk przy ścianie,
syczała, pluła – jej oczy ze strachu lśniły i przewracały się do tyłu.
Niespodziewanie znieruchomiała, gdy uniosłam nóż. Spojrzała mi w oczy
i nie odwracała wzroku, w naszej świadomości wibrowało jedno imię.
Mathieu.
Wzięłam głęboki oddech i zadałam cios.
Nóż przyprawiającym o mdłości oślizgłym ruchem przebił się przez jej
żebra i już tam został, wbity prosto w serce. Patrzyła na mnie, nie mrugając,
gdy jej ciało zwaliło się prosto w nasze ramiona.
– Przykro mi – powiedziałam.
Nie wiedziałam, czy to prawda.
Zanim wydała z siebie ostatni oddech, złapała mnie i wyszeptała:
– Martwi nie powinni pamiętać, ale ja pamiętam. – Znowu na mnie
spojrzała, po czym wreszcie światło opuściło jej oczy. – Pamiętam
wszystko.
Wysunęła się z naszych ramion i zniknęła w czarnej mgle.

Oboje patrzyliśmy na miejsce, w którym zniknęła.


W tej chwili okrył nas żałobny całun, tłumiący strzelające płomienie
i walące się głazy. Wkrótce zawali się cały amfiteatr. Było mi to obojętne.
Na gardle czułam zaciskającą się pętlę, gdy patrzyłam na Ansela, gdy on
patrzył na mnie ze smutnym uśmiechem.
– Dobrze nam poszło. – Przełknąwszy ślinę, zmusiłam się do śmiechu. –
Była wrzodem na dupie.
A i to było duże niedopowiedzenie.
– Dziękuję – mówiłam dalej, drepcząc. – Następnym razem powinniśmy
załatwić ci zbroję. Wyobraź sobie, że jedziesz na białym rumaku,
w zwolnionym tempie zdejmujesz hełm, a twoje piękne włosy powiewają
na wietrze. – Znowu przełknęłam ślinę, nie mogłam się pozbyć guli
z gardła, i nie mogąc na niego patrzeć, spuściłam wzrok. – Coco by się
podobało. Do licha, i Beau też. – Ogień zupełnie pochłonął jego ciało.
Zawartość żołądka podeszła mi do gardła, spojrzałam gdzie indziej,
w moich oczach pojawiły się łzy. To musiało być piekło, a ja nie potrafiłam
zmusić się do jego opuszczenia. Moje stopy zapuściły korzenie. Jakieś
niepojęte uczucie zbudziło się w moim żołądku i im dłużej staliśmy, tym
bardziej się rozwijało, niczym coś swędzącego, co chciałabym podrapać,
ale wciąż się opierałam. To by mnie stąd zabrało. Z dala od niego. Miałam
co do tego taką pewność, jaką miałam co do faktu, że prędzej czy później to
będzie musiało się skończyć.
Ale jeszcze nie teraz.
Nic mu nie umykało, kręcił głową z czułą irytacją.
– Jeszcze raz zapytam, Lou… Co tu robisz?
Trąciłam go ramieniem.
– Powinieneś wiedzieć. Wygląda na to, że chodzisz za nami, odkąd…
odkąd… – Słowa uciekły mi z języka, więc spróbowałam ponownie. –
Odkąd… – Kurwa. Ponownie spuściłam wzrok i szybko pożałowałam tej
decyzji. Jego ciało wciąż tliło się u naszych stóp. Kurwa mać.
– Odkąd umarłem? – podpowiedział.
Spojrzałam mu w oczy, spoważniałam.
– Jesteś dupkiem.
Tym razem on mnie trącił i znowu się uśmiechnął.
– Możesz wymówić te słowa. Nie sprawią, że będę mniej martwy.
– Przestań mówić… – Machnęłam ręką.
– Mówić co? Prawdę? – Szeroko rozłożył ręce. – Dlaczego tak się tego
boisz?
– Nie boję się.
Zmierzył mnie szczerym spojrzeniem.
– Nie okłamuj mnie. Możesz okłamywać wszystkich innych, ale ja wiem
lepiej. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Nawet gdybym nie chodził za
wami przez ostatnie kilka tygodni, wiedziałbym, że jesteś jedną
z najbardziej przerażonych osób, jakie kiedykolwiek poznałem.
– Wszyscy boją się śmierci – mruknęłam nadąsana. – Ci, którzy twierdzą
inaczej, są pijani. – Nie mogłam się powstrzymać i znowu spojrzałam na
jego ciało. Znowu zrobiło mi się niedobrze. Miałam ograniczoną ilość
czasu z Anselem, a stałam i sprzeczałam się z nim nad jego
prowizorycznym stosem. Być może wody mnie nie uleczyły. Być może
tego, co było we mnie popsute, nie dało się naprawić.
Mimo jego ostrych słów i upierania się przy naszej nowej rzeczywistości
łagodnie uniósł moją brodę. Zaniepokojony zmarszczył brwi. Nadal był
Anselem.
– Przepraszam. Nie patrz, jeśli cię to niepokoi – mówił łagodniejszym
tonem. – Nikt nie chce umierać, ale śmierć przychodzi po nas wszystkich.
Prychnęłam. Był to pełen złości, nieprzyjemny dźwięk.
– Nie próbuj mydlić mi oczu. Nie potrzebuję frazesów.
– To nie są frazesy. – Opuścił rękę i się cofnął, a ja nie mogłam się
powstrzymać i znowu spojrzałam w dół.
– Ależ są. – Ciepłe łzy wezbrały w moich oczach i pociekły po
policzkach. Otarłam je z furią. – Śmierć nie jest szczęśliwym
zakończeniem, Ansel. To choroba, zgnilizna i zdrada. To ogień i ból, i… –
Głos mi się załamał. – I brak pożegnania.
– Śmierć wcale nie jest końcem, Lou. To właśnie próbuję ci powiedzieć.
Jest początkiem. – Ciszej dodał: – Zbyt długo już żyłaś w strachu.
– Strach pomógł mi przeżyć – odpyskowałam.
– Strach powstrzymywał cię przed życiem.
Odsunęłam się od jego ciała, od płomieni, od znajomego błysku w jego
oczach.
– Nie…
Nie pozwolił mi dokończyć, tylko pomachał ręką. Scena przed nami się
rozmyła – jakby odsunął ją na bok – i pokazała się inna: trzaskający ogień
w palenisku, gładka, kamienna podłoga, błyszczący, drewniany stół. Nad
nim wiszące miedziane naczynia i doniczki z eukaliptusem na
przeciwległym parapecie. Za oknem padające płatki śniegu oświetlone
blaskiem gwiazd.
Przy piecu Reid, wyciągnął z niego kamień do pieczenia, a na nim
przyrumienione, parujące bułeczki. Trochę je przypalił, są nieco zbyt
brązowe od góry, ale odwrócił się do mnie, niesamowicie z siebie dumny,
uśmiechnięty i zarumieniony od ciepła. Coco i Beau siedzieli przy stole,
mieszając coś, co wyglądało jak śmietana. W powietrzu unosił się aromat
wanilii i przypraw.
Opadłam na krzesło obok nich, drżały mi nogi. Ansel zajął ostatnie wolne
miejsce.
Jak urzeczona patrzyłam na Beau, który zgarnął bułeczkę z kamienia,
zanurzył ją w śmietanie i bez słowa wsunął całość do ust.
– …ypalone – oburzył się i skrzywił z niesmakiem. A może z bólu.
Bułeczki jeszcze parowały, także ta w jego otwartych ustach. Coco
wywracając oczami, pomachała ręką przy twarzy, by odegnać od siebie jego
oddech.
– Jesteś obrzydliwy.
– A ty… – Przełknął i złapał za oparcie jej krzesła, przysunął ją bliżej
i pochylił się nad nią z uśmiechem – jesteś piękna. – Coco prychnęła i go
odepchnęła, po czym nałożyła sobie na talerz dwie bułeczki.
Ansel przyglądał się temu z zaskakująco radosnym uśmiechem.
– Gdzie jesteśmy? – wyszeptałam, rozglądając się po pomieszczeniu.
Koło pieca leżał czarny kot, a w oddali, być może w innym pokoju, może
w innym domu, kobieta ze swoją córką śpiewały znajomą piosenkę. Z ulicy
pod nami dochodziły odgłosy gry w kręgle oraz śmiech i krzyki dzieci. –
Nigdy tu nie byłam.
Niemniej jednak miejsce wydawało się… znajome. Coś jakbym
przypominała sobie sen.
Reid ze skupieniem fachowo nałożył śmietanę na dwie bułeczki, po czym
mi je podał. Nie był ubrany w płaszcz chasseura, nie miał bandoliera na
piersi. Jego buty stały schludnie ustawione przy drzwiach wejściowych,
a na trzecim palcu lewej ręki miał prostą złotą obrączkę, od której odbijało
się światło paleniska. Kiedy zerknęłam na pierścionek z perłą na moim
palcu, serce nieomal wyskoczyło mi z piersi.
– Jesteśmy w raju, oczywiście – powiedział z powolnym, uwodzicielskim
uśmiechem. Nawet puścił do mnie oko.
Zaprawdę, powiadam ci: dziś ze Mną będziesz w raju[1].
Nie mogłam w to uwierzyć.
Coco ukradła mi bułeczki, zanim zdołałam ich dotknąć, i nałożyła na te
dzieła sztuki połowę zawartości miski. Uśmiechając się słodko
w odpowiedzi na jego oburzone spojrzenie, popchnęła talerz z powrotem
w moją stronę. Jej oczy już nie lśniły bólem. I smutkiem.
– Proszę. Trochę je poprawiłam.
Ansel ścisnął moją dłoń pod stołem.
– Tego chciałaś, prawda? Domu na East Endzie i rodziny wokół siebie?
Opadła mi szczęka.
– Skąd…?
– Jest tu dość skromnie jak na ciebie, prawda? – Beau zmrużył oczy,
rozglądając się po wnętrzu. – Żadnych gołych facetów z truskawkami
i czekoladą… – Reid posłał mu mordercze spojrzenie. – Żadnych złotych
gór i fontann tryskających szampanem.
– To twój raj, Beau. – Coco słodko się uśmiechnęła. – Strasznie oklepana
wizja.
– Och, przestań. Nie mów mi, że nie spodziewałaś się czegoś
ekstrawaganckiego, na przykład tańczących niedźwiedzi czy połykaczy
ognia. – Beau zmarszczył brwi, kiedy zauważył kota mruczącego przy
piecu. – Czy to…? Powiedz, że to nie jest Absalon.
Zjeżyłam się na te słowa.
– I co z tego? Tęsknię za nim.
Reid jęknął.
– Był niespokojnym duchem, Lou. Nie zwierzątkiem domowym.
Powinnaś się cieszyć, że sobie poszedł.
Coco wstała, żeby wyjąć talię kart z kredensu. Ten dobrze znany mi ruch,
jakby robiła to setki razy wcześniej, wytrącił mnie z równowagi. Nigdy nie
miałyśmy prawdziwego domu, ale w tym miejscu, otoczone przez ludzi,
których kochałyśmy, było to niebezpiecznie bliskie.
W innym świecie mogłabym być Louise Clément, córką Florina
i Morgane. Być może by się kochali, uwielbiali nawzajem, nasz dom w East
Endzie wypełniałby zapach bułeczek i eukaliptusa w doniczkach oraz dzieci.
Mnóstwa dzieci… Moglibyśmy być szczęśliwi. Moglibyśmy być rodziną.
Rodzina. To była jakaś zabłąkana myśl w katakumbach, otoczona pyłem
i śmiercią. Była prostym, szalonym marzeniem. Teraz jednak bolało mnie
serce, gdy patrzyłam na Coco, Reida i Beau. I Ansela. Co prawda nie
odnalazłam rodziców, braci i sióstr, ale i tak znalazłam rodzinę. Siedząc
z nimi przy swoim stole, w swoim domu, wiedziałam, że to marzenie wcale
nie było szalone. Chciałam tego. Desperacko.
– Nie wiesz na pewno. – Coco uniosła ramię, zamykając szufladę. –
Może Absalon odnalazł spokój.
Spokój.
Beau westchnął przeciągle i poczęstował się kolejną bułeczką.
Nie mogłam się otrząsnąć po tym słowie, jednak kiedy Ansel popatrzył
mi w oczy, beztroska tej sceny zaczęła przemijać. Nawet ogień wydawał się
ciemniejszy. I to szarpnięcie w moim żołądku wróciło z większą mocą. Ale
tym razem nie mogłam dokładnie określić, dokąd mnie prowadziło. Jedna
część ciągnęła mnie z dala od tego miejsca, z dala od Ansela, ta druga
jednak… Przekrzywiłam głowę, żeby lepiej się jej przyjrzeć.
Ta druga część zdawała się przyciągać mnie ku niemu.
Syreni śpiew.
Znowu smutno pokręcił głową i pochylił się do przodu.
– Nie, Lou – wyszeptał.
Beau uniósł palec i wymierzył go w nas oskarżycielsko.
– Przestańcie. Żadnych sekretów.
Coco wróciła na swoje miejsca i potasowała talię. Karty śmigały
pomiędzy jej zwinnymi palcami.
– Naprawdę nie cierpię, jak szepczą. – Zerknęła na Ansela, po czym
dodała raczej beztrosko: – To ja jestem jej najlepszą przyjaciółką, dziękuję
bardzo. Jeśli w ogóle może z kimś szeptać, to powinna ze mną.
– Ze mną powinna. – Reid założył ręce na piersi; wbijał spojrzenie w talię
w jej ręce. – I widziałem.
Wyjęła kartę z rękawa i uśmiechnęła się bezwstydnie.
– Nic mi nie jest, Lou – ciągnął łagodnie, ignorując ich. Nie zerkał w ich
kierunku, chociaż znowu zaczęli protestować. Kiedy zadrżała mi broda,
kiedy pomieszczenie rozmyło się w moich łzach, uniósł rękę, żeby mnie
pocieszyć i pogłaskać po plecach. – Nic mi nie jest. Ty też wyjdziesz na
prostą.
Moje łzy były duże i płynęły szybko, czułam ich słony smak na ustach,
cała się trzęsłam. Zmusiłam się, żeby spojrzeć na jego twarz, żeby go
zapamiętać – kolor jego oczu, kształt uśmiechu, dźwięk głosu i zapach
ubrań, niczym światło słoneczne. Czyste światło. Taki był Ansel. Zawsze
najcieplejszy z nas wszystkich.
– Nie chcę, żebyś odchodził.
– Wiem.
– Zobaczę cię jeszcze?
– Mam nadzieję, że niezbyt szybko.
– Mogę iść z tobą?
Wtedy spojrzał na Reida, Coco i Beau, którzy zaczęli tarota. Beau
przeklinał, kiedy Coco wygrała pierwsze rozdania.
– Naprawdę tego chcesz? – zapytał. Tak. Zakrztusiłam się tym słowem,
poczerwieniałam, po czym pokręciłam głową. – Tak sądziłem. – Nadal nie
zbierał się do wyjścia, cieszył się, że może pozostać ze mną tak długo, jak
potrzebuję. Uświadomiłam sobie, że nie przymuszał mnie do wyjścia stąd.
Decyzja będzie należała tylko do mnie.
Szarpanie w żołądku zrobiło się mocniejsze, bardziej natarczywe.
W odpowiedzi zacisnęłam pięści i pochyliłam głowę, drżały mi ramiona.
Jeszcze nie. Jeszcze nie jeszcze nie jeszcze nie.
– Nie mogę cię ot tak opuścić. Nie dam rady. Nigdy… nigdy już nie
zobaczę, jak się rumienisz. Nigdy nie nauczę cię dalszego ciągu Liddy
Biuściastej i nigdy… nigdy nie pójdziemy razem do Pana, nie wpuścimy
pająków do poduszki Jeana Luca, nie przeczytamy razem La Vie Éphémère.
Pamiętasz, że obiecałeś ją ze mną przeczytać? I nigdy nie pokazałam ci
strychu, na którym mieszkałam. Nigdy nie złowiłeś ryby…
– Lou. – Kiedy podniosłam wzrok, już się nie uśmiechał. – Muszę
odnaleźć spokój.
Spokój.
Przełknęłam ślinę, przetrawiając to słowo, miałam mokre i spuchnięte
oczy.
Spokój.
Brzmiało obco i dziwnie na moim języku. Gorzko.
Spokój.
Ale… ból w piersi się potroił. To też było w porządku. Powoli
oddychając, zamknęłam oczy. Nie byłam w stanie zliczyć, ile razy w życiu
zrobiłam coś nie tak – żałowałam niewielu z tych rzeczy – ale nie
potraktuję źle Ansela. Nie spędzi już ani chwili, podążając za mną,
niespokojny, uwięziony w świece, do którego już nie należał. Nie będzie
już naprawiał moich błędów. Nie wiedziałam, jak udawało mu się pozostać
przy mnie – czy był to jego, czy mój wybór – ale nie mogłam go tu
trzymać. W końcu dam mu to, czego potrzebował. Na co zasłużył.
Zasłużył na spokój.
Odrętwiała potaknęłam i wstałam. On również wstał, a scena wokół nas
zaczęła wirować i falować.
– Czy to było prawdziwe? – zapytałam, gdy dostrzegłam, że Reid, Coco
i Beau kontynuowali grę w karty, nieświadomi okoliczności. Czułam
napięcie w ramionach. – A może się utopiłam i to wszystko mi się wydaje?
Oczy Ansela się zaskrzyły.
– Wydaje mi się, że jedno i drugie po trochu.
Patrzyliśmy na siebie, żadne z nas nie chciało się ruszyć.
– Nie sądzę…
– To zabawne…
– Ty pierwszy – ponagliłam go.
Na jego obliczu pojawił się cień figlarności.
– A może… zanim odejdziesz… mogłabyś mi zaśpiewać ostatnią
zwrotkę? – Podrapał się po karku, znowu był zmieszany. – Jeśli masz
ochotę.
Jakbym miała jakiś wybór.
– Ich dziecię na imię miało Abe – zaśpiewałam łzawym głosem. – A brat
jego zwał się Green Gabe. Potem pojawili się Belle i Adele, i Kate. Już
wkrótce mieli tuzin gówniarzy, lecz nadal ruchanie im się marzy, nawet za
perłowymi wrotami im się przydarzy.
Zrobił się purpurowo czerwony, jak chyba nigdy wcześniej, lecz mimo to
uśmiechał się od ucha do ucha.
– To było nieprzyzwoite.
– Oczywiście, że tak – wyszeptałam. – To knajpiana przyśpiewka.
Jego oczy mocno błyszczały, wzbierały w nich potoki łez. Nadal się
uśmiechał.
– Byłaś w knajpie? – Kiedy potaknęłam, uśmiechając się ekstremalnie
szeroko, choć w piersi czułam ból, ból, ból, on z przerażeniem pokręcił
głową. – Przecież jesteś kobietą.
– Zrozum, że poza kościołem istnieje cały świat. Mogłabym ci pokazać,
gdybyś chciał.
Jego uśmiech zniknął; dotknął mojego policzka i pochylił się, żeby
pocałować mnie w czoło.
– Dziękuję, Lou. Za wszystko.
Desperacko chwyciłam go za nadgarstek, gdy dom pogrążył się
w ciemności, gdy szarpanie w moim żołądku zmieniło się w ogień.
Ciśnienie na moich ramionach wzrosło, strzelało mi w uszach. Jakieś krzyki
wdzierały się w gęstą mgłę mojej świadomości, odbijały się wokół nas
echem, jakby dochodziły spod wody.
– Dokąd pójdziesz?
Zerknął na miejsce, gdzie Coco siedziała przy stole, tasując ze śmiechem
karty. Znowu zrobił figlarną minę.
– Muszę się jeszcze z kimś pożegnać.
Ogień w mojej piersi był nie do zniesienia. Skórę przeszywały mi lodowe
igiełki.
– Kocham cię, Ansel.
Naprawdę pojawiły się fale, zasłoniły mi widok przed oczami, były
bezlitosne i brutalne. Chociaż odciągnęły mnie od niego, będę pamiętała
jego uśmiech do dnia swojej śmierci. Jego palce wysunęły się z mojej dłoni,
oddalił się jak promień światła w ciemności.
– Ja też cię kocham.
Mocno odepchnęłam się nogami, wzbiłam się w górę.
Do strachu.
Do bólu.
Do życia.

[1] Łk 23, 43.


KOLEJNY WZÓR

Reid

Razem wynurzyliśmy się z wody. Z jej złocistej, piegowatej twarzy


i długich brązowych włosów spływała woda. Gwałtownie wciągnęła
powietrze i chwyciła mnie za koszulę, parsknęła, po czym z uśmiechem
wystawiła twarz do słońca. Niebieskozielone oczy spojrzały na mnie
i wreszcie się odezwała:
– Masz coś w kieszeni, Chass, czy po prostu cieszysz się, że mnie
widzisz?
Nie mogłem się powstrzymać. Odrzuciłem głowę do tyłu i parsknąłem
śmiechem.
Kiedy ją znalazłem, unosiła się pod powierzchnią, miała zimne,
bezwładne ciało, wokół którego upiornie falowały białe włosy, więc
obawiałem się najgorszego. Złapałem ją. Potrząsnąłem nią. Wyciągnąłem ją
na powierzchnię i wołałem po imieniu. Bez skutku. W przypływie
wściekłości zanurkowałem, żeby odnaleźć białego psa, ale ten gdzieś
zniknął.
Gdy wynurzyliśmy się po raz drugi, coś się zmieniło: jej nogi zaczęły się
poruszać. Na początku powoli, potem raźniej. Mocniej. Uderzały w tym
samym rytmie co moje, a ja oszołomiony patrzyłem, jak jej włosy
wydłużają się po każdym ruchu i jak do kolejnych pasm powraca naturalny
kolor. Jak zmienia się odcień jej karnacji.
Zdrowiała na moich oczach.
Przywarłem teraz do niej i zawirowaliśmy w wodzie. Nie marszczyła się
pod wpływem ruchu. Nic mnie to nie obchodziło.
– Lou – wymówiłem jej imię jak desperat, odgarniając długie loki z jej
twarzy. – Lou. – Pocałowałem ją w usta, policzki, w szyję. Całowałem
każdy cal jej ciała w swoim zasięgu. Wciąż się śmiałem. Ledwie mogłem
oddychać. Śmiała się ze mną, a ten dźwięk aż wibrował w moich kościach.
Lekki. Radosny. Gdybym przestał teraz pływać, unosiłbym się na
powierzchni. Latałbym. Znowu ją pocałowałem. Nigdy nie przestanę jej
całować. – Lou, czy ty…?
– Wszystko w porządku. To ja. – Objęła mnie za szyję, przyciągnąłem ją
bliżej. Zanurzyłem nos w zagłębieniu między szyją a ramieniem. – Czuję
się… Czuję się tak dobrze, jak dawno się nie czułam. Naprawdę.
Mogłabym latać albo wymachiwać toporem, albo wznieść posąg na swoją
cześć. – Podniosła moją głowę, żeby mnie znowu pocałować. Kiedy się od
niej oderwałem, dodała: – Oczywiście byłby zrobiony z bułeczek, bo
umieram z głodu.
Aż mnie bolały policzki od uśmiechu. W głowie dudniło mi w rytm
bijącego serca. Nie chciałem, żeby to się kończyło.
– Mam w…
Naszą uwagę odwrócił krzyk Coco dochodzący z brzegu, więc
odwróciliśmy się, a świat znowu nabrał ostrości. Padła na kolana
i wpatrywała się w wodę, jakby ujrzała w niej ducha.
– Ansel – wyszeptała Lou i mnie puściła.
– Słucham? – zdziwiłem się.
– Chciał się pożegnać. – Uśmiechnęła się łagodniej i znowu mnie
pocałowała. – Kocham cię, Reid. Nie mówię tego wystarczająco często.
Zamrugałem. Po jej słowach ciepło zrobiło wyrwę w mojej piersi
i rozprzestrzeniło się aż do końców palców.
– Ja też cię kocham, Lou. Zawsze cię kochałem.
– Nie, nieprawda – przekomarzała się.
– Prawda.
– Nie kochałeś mnie, kiedy wpadłam na ciebie u Pana…
– Ależ tak – zaprotestowałem, unosząc brwi. – Kochałem twój fatalny
kostium, brzydkie wąsy i…
– Wypraszam sobie. – Odchyliła się z udawanym oburzeniem. – Moje
wąsy były przewspaniałe.
– Zgoda. Powinnaś nosić je częściej.
– Nie kuś.
Podpłynąłem bliżej, potarłem nosem o jej nos.
– Dlaczego nie? – wyszeptałem prosto w jej usta.
W odpowiedzi jej oczy zabłysły nikczemnie, a ona objęła mnie nogami
w pasie, niemal nas topiąc. Ale co tam.
– Strasznie mnie zdeprawowałeś, Chass. – Pocałowawszy mnie ostatni
raz, oszałamiająco, powoli, głęboko, wyswobodziła mnie ze swoich objęć
i pstryknęła mnie w nos. – Później założę dla ciebie wąsy. A teraz
powinniśmy…
Wtedy Coco ponownie krzyknęła.
Od razu wiedziałem, że ten krzyk nie był taki sam jak poprzedni,
wiedziałem, zanim na plażę spadło męskie ciało, wiedziałem, zanim Lou się
ode mnie odsunęła. W obronnym geście ponownie przygarnąłem ją do
siebie.
Rozpoznałem bowiem, kim był ten człowiek.
Constantin – nieśmiertelna istota stworzona z wody i mgły – nie żył.
Coco podbiegła, nadal krzycząc.
– Constantin! – Bezradnie załamywała nad nim ręce, podczas gdy ja
i Lou młóciliśmy wodę w milczącym przerażeniu. Na widok jego szeroko
otwartych oczu czułem lodowaty dreszcz. W jego piersi ziała krwawa
dziura. – Constantin!
Coco mocno nim potrząsnęła, nie była w stanie zrozumieć tego, co się
stało. Jej szok, nie, raczej zaprzeczenie – odzwierciedlało moje uczucia.
Constantin nie mógł umrzeć – meluzyny skazały go na wieczne życie.
Nikt tu nie jest bezpieczny, Cosette.
Zaciśnięte na mojej ręce knykcie Lou zbielały.
– Jak to możliwe?
– Nie wiem. – Ścisnąłem ją mocniej.
Coco nadal nim potrząsała, jej histeria stawała się silniejsza, więc Lou
zaczęła płynąć w jej stronę.
– Dobrze. Możemy to naprawić. Wody już raz go ożywiły, co oznacza…
– Czekaj… – Chwyciłem ją za skraj halki.
Od klifów odbijało się echo wysokiego, przyprawiającego o dreszcze
śmiechu, a Morgane le Blanc zeszła ze ścieżki na plażę. Za nią szedł tuzin
czarownic. Stanęły w półokręgu za nią, w szyku obronnym, z czujnym
wzrokiem i zaciętymi minami. Były zdecydowane. Coco weszła
z powrotem do wody, ciągnąc za sobą ciało Constantina.
– Och, czyż to nie słodkie? – Morgane zaklaskała w dłonie; jej włosy
lśniły w świetle księżyca. Patrzyła raz na Lou i mnie, raz na Coco, która
uniosła srebrny kielich do ust Constantina, próbując go ożywić. Uniosła
kąciki ust. – Musisz być tak dumna, Josephine. Patrz, jak twoja droga
siostrzenica zadręcza się z powodu strażnika. – Potem zwróciła się do
Coco: – Nie żyje, mon petit chou. – Uniosła poplamione palce. – Magia nie
jest w stanie żyć bez serca, nieprawdaż?
– Jak… jak to…? – jąkała się Coco, patrząc bezradnie na Constantina. –
Jest strażnikiem. Jak go zabiłaś?
– Nie zabiłam. – Morgane uniosła brew.
Wtedy z cienia wyszła La Voisin. Jej dłonie pokrywała jakaś ciemna
substancja. W kolorze dziury w piersi Constantina.
– Ja to zrobiłam.
Coco powoli wstała.
– Głupek. Oczywiście miałyśmy dla niego czarne perły, ale on i tak stanął
do walki. – Chociaż Morgane cmoknęła z dezaprobatą, dźwięk ten nie
brzmiał jak jej popisowy melodramat. Jej oczy zamglił ciemny fiolet, jakby
nie spała od kilku dni. Skórę miała bledszą niż zwykle. Ślady oparzeń
szpeciły jej twarz i pierś, miała też nadpalone włosy. – Pechowo dla
Constantina jesteśmy dwiema najpotężniejszymi czarownicami na świecie.
Muszę jednak przyznać, że smok nas nieco powstrzymał. Ukradł moje
pokiereszowane zabawki i prawie spalił mi dom, ale to nie ma znaczenia.
Smok odleciał, a my już nie damy się zaskoczyć. – Z niezadowoleniem
zerknęła na wodę. – Ale oto tu jesteśmy.
– Smok? – wyszeptała Lou. – Kto…?
– Zenna.
Ostatecznie ocaliła pozostałych. I wróciła do Cesarine.
Coco wyglądała jak kamienny posąg.
– Co zrobiłaś, tante?
La Voisin spojrzała w oczy siostrzenicy, ale pozostała niewzruszona. Jej
oblicze nie zdradzało żadnych uczuć. Skinęła głową i trzy krwawe
czarownice wysunęły się do przodu. Pomiędzy nimi unosiły się
w powietrzu dwie zakneblowane i związane postacie. Z szeroko otwartymi
oczami szarpały się bezskutecznie, próbując wyswobodzić się
z obezwładniającej ich magii.
Beau i Celia.
Lou przeklęła pod nosem.
– To, co musiałam – odpowiedziała prosto.
Minęła chwila, podczas której patrzyły na siebie.
– Nie. – Spojrzenie Coco zapłonęło, zacisnęła pięści. Zrobiła mały krok
do przodu, a woda zmarszczyła się pod jej stopami. La Voisin śledziła jej
ruch, mrużąc oczy. – To nie jest odpowiedź, a Morgane le Blanc nie jest
rozwiązaniem. Ile razy prosiłyśmy ją o pomoc? Ile razy nasi bliscy umierali
z zimna i na skutek chorób? Ilu z nich głodowało, podczas gdy ona nawet
nie kiwnęła palcem?
– Nie kiwnęła palcem tak jak ty? – La Voisin uniosła brew.
Coco nawet za bardzo się nie wzdrygnęła.
– Teraz nie jestem bezczynna.
– Nie. Teraz stoisz na mojej drodze.
– Zdradziłaś nas.
– Tracę już cierpliwość – powiedziała nieżyczliwie Morgane.
Jej palce drgały.
– Głupie dziecko. – La Voisin mówiła, jakby jej nie słyszała. – Kazałabyś
nam nadal chorować i głodować. Dlaczego? – Jej czarne spojrzenie
zatrzymało się na mnie i Lou. – Dla nich? – Krzywiąc się, powoli pokręciła
głową niczym kobra szykująca się do ataku. – Jesteś Krwawą Księżniczką.
Dawniej popierałabym twoje wybory. Szanowałabym twoje opinie. Ale
obecnie empatia brzmi nieszczerze. Nie dbasz o naszych ludzi. Nie
identyfikujesz się z nimi. Możesz oburzać się na moją zdradę, Cosette, ale
sama zdradziłaś nas dawno temu. Morgane obiecała mi bezpieczeństwo dla
naszego sabatu w Chateau le Blanc. – Wydawało się, że wypowiedziawszy
to imię, popatrzyła hardo. – W zamian za Louise. Zrobiłaby znacznie gorsze
rzeczy od tego, że spełnić jej warunek. Nadeszła pora, byś opowiedziała się
za którąś stroną.
Powiedziawszy to, stanęła obok Morgane, wysoka i nieugięta. Razem
wyglądały imponująco. Obie były królowymi na swój sposób. Podczas gdy
Morgane szczyciła się mrocznym wdziękiem, zawsze lubiła zwracać na
siebie uwagę, Josephine nie uciekała się do ozdób. Była surowa. Studium
brutalnej rzeczywistości i ponurej prawdy. Złośliwość w oczach tej
pierwszej wyglądała komicznie w porównaniu do niezmiennej, zimnej
przebiegłości tej drugiej. I szczerości. Nie próbowała niczego ukrywać.
La Voisin nienawidziła Morgane.
– Cel uświęca środki – powiedziała w końcu. – Jeśli się nie zjednoczymy,
polegniemy.
Coco patrzyła na ciotkę, jakby widziała ją po raz pierwszy.
– Masz rację. – Dames Rouges na plaży znieruchomiały, słysząc
niespodziewaną odpowiedź Coco. Rozpoznałem kilka z nich, były z nami
w Lewiatanie. – Byłam dzieckiem – ciągnęła, jej głos z każdym słowem
zyskiwał moc. Stawał się rozgorączkowany. – Byłam dzieckiem
przerażonym moim prawem przysługującym mi z urodzenia: mogłam
wszystkich poprowadzić, mogłam wszystkich zawieść. Rozczarować ciebie.
Bałam się odpowiedzialności, która wiązała się z takim życiem. Tak,
uciekłam i jest mi z tego powodu przykro.
Spojrzała na członkinie swojego sabatu i skłoniła głowę, biorąc na siebie
winę za ich cierpienia. Patrzyły na nią z mieszaniną podejrzliwości
i podziwu.
– Już nie jestem tym dzieckiem. Wy jesteście moimi ludźmi, chcę was
chronić tak samo jak moja ciotka. Ale jej życie – przerwała i wskazała
palcem Lou – jest warte więcej niż wasze. – Odwróciła się plecami do
ciotki. – Morgane poluje na dzieci króla. Znalazłyśmy Etienne’a, syna
króla, zamordowanego w naszym własnym obozie, a wkrótce potem
zaginęła Gabrielle. Stoi za tym Morgane, tante. Ale ty już o tym wiesz,
prawda? Czy sama jej ich oddałaś? Swoich ludzi? – Kiedy Josephine nie
odpowiedziała, potwierdzając jej przypuszczenia, Coco głośno westchnęła,
po czym stanęła pomiędzy nami a jej ciotką. – Wybrałam stronę.
Lou znieruchomiała, słysząc jej słowa. Pośród krwawych czarownic
zapanowało poruszenie. Kilka z nich zaczęło coś szeptać. Nie wiedziałem,
czy opowiadały się za nią, czy ją potępiały.
Deklaracja siostrzenicy nie wpłynęła na zmianę wyrazu twarzy La Voisin.
Tylko skinęła głową w stronę najbliżej stojących czarownic.
– Bierzcie ją.
Wahały się, zaniepokojone zerkały na Coco, więc La Voisin powoli
odwróciła się w ich stronę. Nie widziałem jej twarzy, ale one natychmiast
posłuchały jej rozkazu.
Coco zwinnie odskoczyła, gdy się zbliżyły, a woda znowu zafalowała.
I wciąż falowała.
Czarownice zatrzymały się na brzegu, niechętne do wejścia do wody,
tylko najodważniejsza z nich ostrożnie zrobiła krok do przodu.
Kiedy jej palec u nogi musnął wodę, coś wstrząsnęło jej ciałem i stało się
tak, jakby jakaś niewidzialna dłoń wychynęła z wody i złapała ją za stopę;
dziewczyna się poślizgnęła i zniknęła w głębinie. Wody pochłonęły jej
krzyki bez jednej zmarszczki na powierzchni. Złowrogie i nieruchome
w świetle księżyca.
Czarownica równie dobrze mogła w ogóle nie istnieć.
Morgane syknęła, gdy pozostałe czarownice stanęły jak wryte. Jej głos
zabrzmiał ostro.
– Zasady to zasady, nieprawdaż? Paskudne rzeczy. Jakby któraś z nas
miała czas na wyjawienie swojej prawdy. Nic się nie bój, tata – powiedziała
do Josephine, która zacisnęła zęby, słysząc to zdrobnienie. – Biedne
dzieciątka w końcu będą musiały wyjść, a my mamy mnóstwo czasu. –
Pstryknęła zakrwawionymi palcami, po czym Beau i Celia spadli na ziemię.
– Ta dwójka jednak nie ma za wiele czasu. Co ty na to, kochanie? –
zawołała do Lou. – Jak mam się z nimi zabawić?
– Jesteś chora – warknął Beau, a żyły na jego szyi nabrzmiały, gdy
spróbował się ruszyć.
Tylko się uśmiechnęła. Bez odrobiny ciepła. Z peleryny wyjęła zastrzyk
Celii i włożyła strzykawkę do wody.
– Ale chyba mam już dość zabawy. Chodź tu, Louise, bo ich zabiję. Gra
skończona.
Lou natychmiast zaczęła płynąć w jej stronę, ale ja złapałem ją za halkę.
Nie puszczałem. Nie mogłem jej puścić.
– Reid, nie…
Morgane obnażyła zęby i ponownie pstryknęła palcami. W rękach Beau
i Celii pojawiły się miecze. Kolejne pstryknięcie; Beau zrobił zamach i wbił
ostrze w bok ciała Celii. Od razu pojawiła się krew. Jeden ruch palcem
Morgane i Celia oddała Beau – szlochając, wbiła miecz w jego ramię. Jak
marionetki.
– Przepraszam – jęknęła. Ręce jej drżały, gdy próbowała przeciwstawić
się magii Morgane. – Tak mi przykro…
– W porządku. – Beau desperacko próbował ją pocieszyć, podczas gdy
ona z zaciśniętymi zębami znowu próbowała go trafić. Oddychała płytko. –
Nic nam nie będzie…
Celia znowu go dźgnęła, tym razem w udo.
Pociekła krew.
Coco z dzikim krzykiem rzuciła się do przodu, podczas gdy Lou szarpała
się w moich ramionach. Morgane machnęła ręką i kiedy Coco wyszła
z wody, wokół niej pojawiła się szklana klatka. Waliła w jej ściany z furią,
więc po chwili wokół jej nadgarstków i kostek owinęły się sznurki.
La Voisin obnażyła zęby i ruszyła z odsieczą.
– Cel, Josephine. – Morgane pomachała drugą ręką i sznurki się napięły,
rozciągając kończyny Coco tak mocno, że musiało ją to zaboleć. Wyglądała
jak lalka w pudełku. – Uświęca środki. Czyż nie tak powiedziałaś?
La Voisin zatrzymała się jak wryta. Jej ciało drżało z furii.
– Moja siostrzenica nie może ucierpieć.
– Nie cierpi. – Lśniące szmaragdowe oczy odnalazły Lou. Beau i Celia
nie przestawali walczyć za jej plecami, a ich krew ochlapywała piasek. –
Jak na razie.
– Musisz mnie puścić, Reid – błagała Lou. – Nie przestanie…
– Nie – powiedziałem cicho i energicznie pokręciłem głową. Próbowałem
nie zwracać uwagi na rosnącą we mnie panikę. Musi być jakiś inny sposób.
Jeszcze raz spojrzałem na czarownice. W sumie było ich trzynaście: sześć
Dames Rouges, sądząc po bliznach na skórze, i siedem Dames Blanches. Te
pierwsze będą potrzebowały fizycznego kontaktu, żeby zrobić krzywdę, te
drugie mogą zaatakować w każdej chwili. Zastanawiałem się gorączkowo
nad jakimś rozwiązaniem. Jakimkolwiek. Czy L’Eau Mélancolique ma jakiś
wpływ na naszą magię? Czy ją tłumi? Gdybyśmy mogli w jakiś sposób
namówić Morgane, żeby weszła do wody… Sprawdziłem, czy widzę
wzory. Od razu pojawiły się złote sznurki. Cholera.
Co gorsza, jeden sznur cały czas lśnił mocniej od pozostałych
i ponaglająco pulsował. Ten sam pojawił się w latarni morskiej. Nie
mogłem go pociągnąć. Nie użyję go.
Ocal ją, szeptała magia. Ocal wszystkich.
Nadal go ignorowałem.
Coco krzyknęła, gdy jej pęta się naprężyły, a Lou wykorzystała moje
rozkojarzenie i w końcu się uwolniła.
– Patrz, maman, patrz. – Pomachała rękami, próbując wprowadzić
spokój. – Zabawię się z tobą. A nawet wymienimy się zabawkami: ja
w zamian za Beau i Celię. – Chociaż nadal kręciłem głową i próbowałem ją
powstrzymać, wyszarpnęła się i z determinacją mówiła dalej: – Ale nie
możesz ich ponownie skrzywdzić. Mówię poważnie, maman. Nikogo
z nich. Beau, Celia, Reid i Coco od teraz są bezpieczni. Nikt ich nie dotyka.
Wzór pulsował. Wciąż kręciłem głową.
Morgane nie była zbyt zaskoczona żądaniem Lou, nie roześmiała się, nie
pląsała ani nie prowokowała, jak to miała w zwyczaju.
– Sama wiesz, córko, że może być z tym pewien problem. Po twojej
śmierci książę i łowca także znikną.
– Zakładasz, że umrę.
– Wiem, że umrzesz, kochanie.
Lou uśmiechnęła się z wyższością, a ja na ten widok poczułem się tak,
jakbym dostał cios w głowę. Zaledwie kilka dni temu bałem się, że już
nigdy nie ujrzę tego uśmiechu. Spiąłem się, ledwie się kontrolowałem.
– Zakładam, że musimy się zabawić, żeby się o tym przekonać.
Znowu ruszyła w stronę brzegu.
– Nie. – Złapałem ją za rękę. Nie po to tak długo cierpiała, nie po to
wszystko poświęciła, dosłownie przeszła przez ogień, wygnała z siebie
pieprzonego demona, żeby tak łatwo się teraz poddać. Coco powiedziała, że
jedno życie nie było warte więcej niż inne życie, ale nie miała racji. Jej
życie znaczyło więcej. Życie Beau i Celii znaczyło więcej. Ale najwięcej
znaczyło życie Lou. Zadbam o to, żeby je przeżyła. Zadbam o to, żebyśmy
wszyscy przeżyli swoje życia. – Nie możesz tego zrobić.
Wybiła się z wody, żeby mnie pocałować i po raz ostatni się
usprawiedliwić.
– Nie będę mogła jej zabić, skoro cały czas się ukrywam, Reid –
wyszeptała przy moim policzku. – Pamiętasz, co powiedziała twoja matka?
To, że zamkniesz oczy, nie znaczy, że potwory cię nie zobaczą. Muszę
podjąć grę. Muszę zwyciężyć.
– Nie. – Zacisnąłem szczęki. Nie mogłem przestać kręcić głową. – Nie
w ten sposób.
– Albo zabiję matkę, albo matka zabije mnie. To jedyny sposób.
Ale nie był jedyny. To nie było jedyne rozwiązanie. Nie wiedziała o tym,
oczywiście. Nie chciałem mówić na głos o alternatywnym rozwiązaniu, nie
chciałem w ogóle o nim myśleć. Złoty sznur drżał w oczekiwaniu.
Lou już tak wiele poświęciła. Odbyła podróż do piekła i z powrotem,
żeby nas ocalić, przy okazji roztrzaskała się na kawałki. Nie mogła teraz
umrzeć. A jeśli nie umrze… O zabiciu matki mówiła tak swobodnie, jakby
matkobójstwo nie było niewymownie obrzydliwym postępkiem. Jakby nie
było nienaturalne. Jakby ten czyn nie miał wpłynąć na jej psychikę.
– Nie.
Podjąłem decyzję, gdy ująłem w dłonie jej twarz. Gdy otarłem krople
z jej rzęs.
Taka piękna.
– Wystawiacie moją cierpliwość na próbę, dzieci. – Morgane wykonała
gest ręką, po czym Beau, Celia i Coco padli na ziemię w identyczny
sposób, niczym zabawki rzucone pod nogi. Beau i Celia zupełnie stracili
przytomność, a Coco stłumiła krzyk. Szmaragdowe oczy Morgane
zapłonęły złością. – Może masz rację, mała krwawa czarownico. Zabiję
ciebie.
– Nie bądź niemądra – warknęła La Voisin. – Przyjmij warunki. Książę
i dziewczyna nic nie znaczą. I tak niedługo umrą.
Morgane odwróciła się w jej stronę.
– Masz czelność mną dyrygować…?
Słyszałem, jak ich głosy eskalują, ale mój cały świat zwęził się do twarzy
Lou. Do złotego wzoru, który domagał się mojej uwagi, niemal mnie
oślepiał, prosto i pewnie wskazywał swój cel. Łączył nas. Żądał atencji.
W mojej piersi walczyły nadzieja i rozpacz. Żadna nie istniała bez tej
drugiej.
Odnajdę drogę, która do niej prowadzi. Już raz to zrobiłem. Mogę zrobić
ponownie.
A ona w końcu będzie bezpieczna.
– Odnajdę cię, Lou – wyszeptałem, a ona uniosła brwi w niemym
pytaniu. Pocałowałem je. – Obiecuję.
Zanim zdołała odpowiedzieć, zacisnąłem palce na jej włosach.
Wzór rozpadł się w złoty pył.
I już nic nie widziałem.
CZĘŚĆ TRZECIA

C’est l’exception qui confirme la règle.


Wyjątek potwierdza regułę.
– francuskie przysłowie
NADCHODZI ZWĄTPIENIE

Nicholina

Ból znika bez ciała, podobnie jak zmysł dotyku, węchu, smaku. Nie ma
krwi, gdy ruchem spiralnym wzbijamy się z morza do nieba. Nie ma magii.
Ani śmierci. Tutaj jesteśmy… wolni. Jesteśmy podmuchem wiatru.
Jesteśmy zimowym chłodem. Jesteśmy kołderką śniegu na stoku góry –
wirującą, kręcącą się, obracającą – szczypiącą w nosy czarownice na ziemi.
Nasza pani idzie pośród nich. Woła je po imieniu.
Naszego imienia nie woła.
Zaniepokojeni odwracamy się i mkniemy do góry, do góry, podczas gdy
wokół nas latają płatki śniegu. Tego tu nie ma, furkoczą, mamroczą. Nie
możemy tego znaleźć.
Nasze ciało, nasze ciało, nasze ciało.
Nasza pani by o nas nie zapomniała.
Teraz poruszamy się szybciej, szukamy, wiejemy w koronach drzew.
Zamek. Przyniosłaby nasze ciało do zamku. Ale nie ma zamku, tylko śnieg,
góra i sosna. Nie ma mostu. Nikt nas nie wita, nikt nas nie wpuszcza do
środka. Gdyby ona pozostała, ta z plugawym językiem i złotymi wzorami,
gdyby jej dusza uległa rozdrobnieniu, znaleźlibyśmy zamek. Znaleźlibyśmy
nasze ciało.
Ale nie uległa rozdrobnieniu. Nie pozostała.
Przegrałaś, Nicholino.
Okropne słowa.
Twoja pani potrzebuje jej bardziej niż ciebie.
Nasz pani nie zapomniała o nas.
Być może w ogóle nie będzie tam twojego ciała. Być może umrzesz.
Wirujemy pobudzeni, wystraszeni i zostawiamy ślad na stoku górskim.
Czujemy, że zwiększamy objętość, dryfujemy, tracimy cel. Nie jesteśmy
w stanie trwać bez ciała lub staniemy się czymś innym. Czymś
beznadziejnym i małym. Kotem, lisem lub szczurem. Jest wiele sposobów,
by zmienić się w matagota, o tak, ale my nim nie zostaniemy. Nie my. Nie
jesteśmy zapomniani.
Coś skrada się w listowiu, zniżamy lot, stworzenie aż krzyczy ze strachu.
To nie ma znaczenia. Potrzebujemy ciała do czasu, gdy wróci nasza pani.
Aż jej pani wskaże nam drogę. Wredna kobieta, jak jej córka. Wredna
czarownica.
Kulimy się w ciele norki i czekamy. Czas płynie inaczej, gdy jest się
zwierzęciem. Obserwujemy cienie, drżymy pomiędzy korzeniami drzewa.
Kryjemy się przed orłami. I lisami. Wyczuwamy zapach naszej pani, zanim
jesteśmy ją w stanie zobaczyć, słyszymy jej ostre, niecierpliwe słowa. Kłóci
się z Morgane. Mówi o jej córce.
Opuszczamy norkę i podążamy za głosem, a wieże i mury nabierają
kształtów. Most. Ogień nadwerężył jego strukturę. Wszędzie wokół białe
panie dziergają i tkają swoje niewidzialne wzory w kamieniu. W drewnie.
W oknach, łukach i gontach. Nie obchodzi nas naprawa zamku.
Wślizgujemy się do środka, kryjąc się przed ich ciekawskimi spojrzeniami,
wtapiamy się w dym. Czujemy już przyciąganie naszego ciała. Czujemy, że
tu jest.
A jednak nasza pani o nas nie zapomniała.
W górę po schodach, w dół korytarzem do małego, skromnego pokoju.
Jednak naszego ciała nie ma na łóżku. Nie leży na poduszce. Łóżko jest
puste! – krzyczymy z przerażeniem. Na łóżku nic nie ma. Kurczymy się,
drżymy, ale nadal szukamy. Podążamy za przyciąganiem naszego ciała.
Znajdujemy je na twardej, kamiennej podłodze. Ale łóżko jest puste.
Czujemy dezorientację. W łóżku nic nie ma.
Nasze ciało wygląda jak nieboszczyk w zacienionym kącie. Chore
i blade. Pobliźnione. Unosimy się nad nim, przenika nas teraz żal. Macka
bólu. Komnaty nie ogrzewa ogień. Nie palą się świece. Ale to nic nie
znaczy. Nie czujemy zimna, nie, a nasza pani o tym wie. Wie. Wie, że ból
przemija. Będzie się cieszyć naszym powitaniem.
Przegrałaś, Nicholino.
To nic nie znaczy.
Twoja pani potrzebuje jej bardziej niż ciebie.
Ból przemija.
Stanęłaś po złej stronie, Nicholino. Jeszcze nie jest za późno, by to
powstrzymać. Przejdź na naszą stronę, zanim one cię zdradzą. Bo one cię
zdradzą. To tylko kwestia czasu.
Nasza pani nigdy by nas nie zdradziła.
Powoli wnikamy w siebie, najpierw palec, palec u nogi, potem noga
i ręka, i tułów, aż całe ciało mości się w sobie i ciężko oddycha. Ciężko.
Tak ciężko. Tak ociężale. Błyskają obrazy lawendy, upiorów i chorowitych,
przypominających trupy małych chłopców. Wspomnienia rodziny. To słowo
smakuje inaczej niż kiedyś. Dawniej miało smak pociechy, miłości, ciepła.
Teraz nie pamiętamy, jak odczuwa się ciepło. Nie pamiętamy miłości.
Czuliśmy ją, będąc w niej – krótki błysk w cieniu, w ciemności. Ona czuła
ją tak mocno. Trzymamy się teraz tego wspomnienia. Trzymamy się tego
ciepła, które czuliśmy, gdy patrzyliśmy na jej łowcę i jej rodzinę.
Nasze własne oczy się nie otwierają, gdy leżymy na tym twardym,
zimnym kamieniu. Nie przenosimy się do łóżka. Nasza pani nas tam nie
chce.
Czasami wydaje nam się, że nasza pani w ogóle nas nie chce.
ANGELICA

Lou

Reid bez ostrzeżenia padł twarzą do wody i wtedy…


Wtedy właśnie zupełnie straciłam nad sobą panowanie.
Z brzegu znowu zaczęły dobiegać krzyki, gdy zanurkowałam
i popłynęłam w jego stronę, wsunęłam mu ręce pod ramiona i przewróciłam
go na plecy, złapałam go pod rękę i przytuliłam jego głowę do swojego
ramienia. Przylgnął do niego ostry, silny zapach magii. Jego pierś się
poruszała, ale oddech był płytki, nierówny, jakby coś go bardzo bolało.
– Reid! – Potrząsałam nim w desperacji, próbując utrzymać się na
wodzie. Oboje szliśmy na dno. Woda paliła mnie w gardło, szczypała
w oczy. Krztusiłam się nią, ale mocniej pracowałam nogami, wyciągając
nas na powierzchnię choć na kilka cennych sekund. Tak, umiałam pływać,
ale holowanie bezwładnego, ważącego ponad dziewięćdziesiąt kilo
mężczyzny było czymś zgoła odmiennym. – Reid!
Krzyki wokół nas przybierały na sile, więc zerknęłam na brzeg. Serce aż
podskoczyło mi do zmaltretowanego gardła.
Morgane straciła przytomność podobnie jak Reid.
Na czymkolwiek polegał jego czar, dotknął także jej i zapanował
wszechogarniający chaos. Dames Blanches stojące najbliżej piszczały
i ruszyły na pomoc, odciągnęły ją od Josephine, od Coco i od nas.
– Nie bądźcie głupie! – Porywczy krzyk Josephine przedzierał się przez
mściwą mgłę, która ponownie się pojawiła. – To nasza szansa! Bierzcie
dziewczynę!
Jednak nawet krwawe czarownice nie mogły wejść do wody, która teraz
ciągle falowała.
Nie, kiedy Coco wstała, a krępujące ją pęta zniknęły wraz z upadkiem
Morgane.
Nie, kiedy weszła z powrotem do wody ani kiedy uniosła ręce. Jej
spojrzenie padło najpierw na Constantina, potem na Beau i Celię – nadal
krwawiących i nieprzytomnych – po czym jej oczy zapłonęły żądzą zemsty.
– Powinnaś wiedzieć, że nie należy przychodzić za nami w to miejsce,
tante. Urodziłam się w tych wodach. Ich magia należy do mnie.
Zalewały mnie fale, ale wynurzyłam się w samą porę, by zobaczyć, że
Josephine zaciska pięści.
– Ich magia należy do niej – wyrzuciła z siebie. – Nie do ciebie. Nigdy
nie należała do ciebie.
– Jestem częścią niej.
– Jesteś moja. – Ostatnie strzępy opanowania Josephine zdawały się
pękać, wyjęła więc zza peleryny długi, zakrzywiony sztylet. Jej dłoń drżała.
– Opuściła cię. Opuściła mnie. Ona…
– …jest w drodze – zakończyła ponuro Coco, zerkając na swoją
uniesioną rękę. Na dłoni miała świeżą ranę, której wcześniej nie
zauważyłam. Krew kapała do wody i z zaskoczeniem odkryłam, że kroki
Coco w ogóle nie burzyły L’Eau Mélancolique.
Ale jej krew tak.
A woda nie tylko falowała.
Poruszała się, rozdzieliła się na środku jakby niebiosa narysowały linię
prowadzącą od Coco po horyzont. Wody wezbrały po obu stronach tej linii,
rosły i rosły, i rosły… – niczym bliźniacze fale tsunami – aż pojawiła się
ścieżka prowadząca po kamienistym dnie. Tak wąska, że mogła nią iść
jedna osoba. Mocniej przyciągnęłam Reida, bo uderzały w nas fale, a wiry
wciągały nas pod powierzchnię, po czym ponownie wyrzucały w górę.
Zawołałam imię Coco, kaszląc i prychając, desperacko próbując dostać się
na brzeg. Odwróciła się w naszą stronę. Zobaczyłam, że ogarnia ją panika,
po czym znowu poszliśmy pod wodę.
Kiedy się wynurzyliśmy, zniósł nas kolejny prąd, zanim zdążyłam nabrać
powietrza. Jednak ten, zdaje się, nie był nastawiony na to, że nas utopi, lecz
że zaniesie nas do Coco. Nie walczyłam, nie kwestionowałam niczego,
z całej siły skupiłam się na utrzymaniu głowy Reida nad wodą. Ręce mi
drżały z wysiłku. Nogi drętwiały.
– Dalej, Chass. – Ponownie ułożyłam jego głowę w miejscu, gdzie
kończyło się moje ramię i zaczynała szyja. – Już prawie jesteśmy. Zostań ze
mną. Dalej, dalej…
Prąd nagle zniknął, a my polecieliśmy razem z nim prosto przez lodowatą
wodę na ścieżkę w morskim dnie. Kiedy wylądowaliśmy, zaskoczeni
i drżący, Coco przybiegła nam na spotkanie; dotykała moich rąk, dłoni,
odgarnęła mokre włosy Reida z twarzy i sprawdziła mu puls. Zupełnie nie
zwracała uwagi na Josephine i krwawe czarownice. Nadal nie śmiały wejść
do L’Eau Mélancolique, nawet na ścieżkę.
– Jesteś ranna? – pytała, sprawdzając każdy cal mojego ciała
niezgrabnymi ruchami. – Czy…?
Ujęłam jej dłonie z uśmiechem.
– Beznadziejnie wyglądasz, amie. Masz pod oczami worki wielkości
głowy Beau.
Coco dotknęła czołem naszych złączonych dłoni i odetchnęła z ulgą.
– Jesteś sobą.
– Jestem mną.
– Dzięki bogu.
– Dzięki Anselowi.
Stłumiła śmiech, podniosła głowę i zamarła. Jej wzrok zatrzymał się na
czymś za moim ramieniem, czymś, co znajdowało się nieco dalej na
ścieżce. Srebrny poblask, zaledwie iskierka w ciemności, zaświecił mi
w oczy. Rzecz czy człowiek, zbliżający się do nas, nie nadchodził od strony
brzegu, lecz z głębi L’Eau Mélancolique. Instynktownie się spięłam. Do
głowy przyszła mi jakaś twarz, którą widziałam we wspomnieniach
Nicholiny, nieufność uniosła włoski na moim karku. Na rękach miałam
gęsią skórkę.
Wiedziałam, kiedy zobaczyłam pobladłą twarz Josephine. Kiedy się
potknęła, naprawdę się potknęła, cofając się, przygarnęłam mocniej Reida;
w uszach słyszałam głośne dudnienie serca. Kilka krwawych czarownic
uciekło bez słowa. Nadal wbijałam wzrok w Coco, srebrna iskierka w jej
oczach rosła. Zbliżała się. Była już zbyt blisko, by ją ignorować.
W końcu się odwróciłam, żeby spojrzeć przez ramię.
Oto była.
Na jej widok całe moje ciało przeszedł dreszcz: wysoka, posągowa,
z czarnymi, gęstymi lokami i brązową skórą, niemal identyczna jak Coco.
Oprócz oczu. We wspomnieniach Nicholiny zmieniły się w jasny, lodowaty
odcień. Jej suknia pasowała do niezwykłego koloru – opalizujący materiał
mienił się bielą, zielenią, fioletem i błękitem – i falowała na wietrze, gdy
postać się zbliżała. Jak jakaś cholerna księżniczka z bajki.
Zatrzymała się krok za mną. Chyba aż otworzyłam usta. Szczęka mi
opadła niczym rybie z wytrzeszczonymi oczami. Z bliska wyglądała jeszcze
piękniej niż z daleka: jej twarz miała kształt serca, usta miały kształt łuku.
Srebrny puder upiększał jej policzki i nos, a także brwi i obojczyk, na jej
palcach, nadgarstkach, uszach i szyi lśniła biżuteria bogato zdobiona
cennymi kamieniami. Włosy upięła wokół diademu z opalu z kształcie łzy.
Szlachetny kamień lśnił na jej czole.
Jej suknia i włosy cały czas łagodnie falowały, nawet gdy ustał wiatr.
Uśmiechnęła się do mnie.
– Angelica – wyszeptałam zafascynowana.
– Siostro – wysyczała Josephine.
Ale wszystko zmieniło oskarżenie w szepcie Coco.
– Matko.

Angelica potaknęła z wdziękiem. Miała nienaganną postawę, nieziemski


spokój, ramiona odciągnięte do tyłu, ręce założone w talii w znajomym
geście. Ile razy widziałam Josephine stojącą w ten sam sposób? Ile razy
miałam ochotę skręcić ten smukły, elegancki kark? To niesamowite, jak
dwoje ludzi o takiej samej aparycji może wyglądać tak odmiennie.
Zerknęłam na Coco.
Niezwykłe było to, że była też trzecia.
– Soeur. – Angelica przemówiła spokojnie głosem gładkim jak jedwab. –
Fille. – Bez zastanowienia uniosła dłoń, żeby dotknąć policzka Coco. Ale
po chwili się rozmyśliła i jej ręka opadła. – Tęskniłam za tobą.
Chociaż Coco nic nie powiedziała, jej oczy mówiły wszystko. Lśniły
w świetle księżyca, nieskrępowanie wyrażając emocje.
Zmarszczyłam brwi i zmrużyłam oczy. Blask okalający twarz Angeliki
nieco przyblakł.
Bardziej niż nieco.
Mogłabym ją teraz nazwać odrażającą.
Ale być może matki porzucające swoje dzieci i zostawiające je
u okrutnych krewnych są dla mnie czułym punktem. Madame Labelle
porzuciła Reida, co skończyło się tym, że Arcybiskup został jego ojcem.
Morgane próbowała mnie zabić i dziwnym trafem skończyłam jak Reid.
Angelica, choć piękna, pozostawiła Coco w rękach ciotki. Tak naprawdę
niczym się od nich nie różniła. Była zepsuta od środka.
W jej przypadku zgnilizna po prostu miała zapach lilii.
Akceptując to, że jej córka nie chce albo nie może odpowiedzieć,
Angelica skierowała wzrok na Josephine, która zbliżyła się do Beau i Celii.
Wydęła perfekcyjne usta.
– Nie krzywdź dzieci, Josie. Jesteś skonfliktowana ze mną.
Josephine z zaciętą miną uniosła głowę Celii. Jej ręce nie były
niepotrzebnie okrutne, lecz ostrożne i delikatne, choć stanowczo trzymała
szyję Celii. Nie. Nie ostrożne. Praktyczne. Kompetentne. Zabiłaby Celię,
gdyby to było konieczne, podobnie jak zabiła Etienne’a.
– Co zrobisz? – zapytała siostrę. – Nie możesz wyjść z wody.
Coco i ja wymieniłyśmy zdziwione spojrzenia.
Angelica tylko wyjęła wysadzany klejnotami sztylet z pochwy na udzie –
swojej pochwy – i westchnęła.
– Czy musimy to robić, soeur? Obie wiemy, ile szkody mogę wyrządzić
z tego miejsca. – Żeby zilustrować swoje słowa, przyłożyła sztylet do
swojej piersi i bez wahania przeciągnęła ostrzem w dół pomiędzy piersiami.
Nóż przebił się przez materiał i wszedł w skórę jak w masło, pozostawiając
grubą linię krwi.
Josephine syknęła i uniosła rękę do piersi, gdzie pojawiła się identyczna
rana.
Moja dezorientacja jeszcze się pogłębiła, gdy na to patrzyłam.
Wspomnienia Nicholiny nie zawierały niczego takiego. Ale też nie
wiedziałam, czego szukać.
– Co się, do cholery, dzieje? – zapytałam szeptem Coco. Josephine
i Angelica nadal patrzyły na siebie ze złością i krwawiły w cichym
pojedynku. – Mówiłaś, że twoja matka nie żyje.
– Mówiłam, że ciotka powiedziała mi, że nie żyje.
– A teraz?
Sztywno wzruszyła ramionami.
– Teraz wygląda na to, że łączą ich więzy krwi.
– Więzy krwi?
– To niebezpieczny czar działający w przypadku Dames Rouges. Łączy
ich życia. Ich magię.
Znowu popatrzyłam na bliźniacze rany.
– Cholera.
– „Cholera” dobrze to podsumowuje – potaknęła.
Po tym nieprzyjemnym oświeceniu przyszło mi do głowy coś jeszcze.
– Czy to oznacza, że nie możemy… nie możemy zabić twojej ciotki, nie
zabijając twojej matki?
– Najwidoczniej.
Poczułam ucisk w żołądku, gdy Josephine mocniej chwyciła Celię
i przyłożyła sztylet z tyłu jej głowy.
– Czcze pogróżki, jak zwykle, soeur – powiedziała. – Znowu trzymasz
się czyjejś spódnicy i chowasz w miejscu, w którym nie mogę cię
dosięgnąć. – Zaśmiała się szorstko. To jedyny raz, gdy słyszałam jej
śmiech. – Nie. Nie zrobisz sobie prawdziwej krzywdy, żeby mnie zranić, bo
gdybyś chciała, zrobiłabyś to już wieki temu.
Racja. A więc nie mogłam jej zabić. Szybko przejrzałam wzory
i sprawdziłam, jakich poświęceń wymagają. Musiałam tylko wytrącić nóż
z jej ręki – więc potrzebowałam czegoś prostego. Podmuchu wiatru na
przykład. Skurczu jej palców.
– Czekaj – wyszeptałam do Coco. – Jeśli sądziłaś, że twoja matka nie
żyje, to dlaczego próbowałaś ją wezwać?
– Nie próbowałam jej wzywać. Po prostu… przemówiły do mnie wody.
Słuchałam ich.
– Dałaś im swoją krew… – przerwałam i spojrzałam na nią przez ramię
z niedowierzaniem – …bo ładnie poprosiły? Czy przynajmniej powiedziały
„proszę”?
– Narodziłam się z nich – broniła się.
– Oddaj Louise – nalegała Josephine, ignorując naszą cichą, gorączkową
rozmowę. Angelica teraz lekko trzymała nóż przy boku. Jej krew
skapywała z czubka na dno morskie, a każda kropla zmieniała się w czarną
perłę. Ponownie popatrzyłam na Constantina. – Oddaj Cosette… – Palce
Josephine zacisnęły się na nożu. – Bo rozprawię się z tym żałosnym
dzieciakiem. Rozprawię się ze śmiertelnym księciem.
Jak diabli.
Zgrzytając zębami w nagłym przypływie nienawiści, zacisnęłam pięści,
a moja złość zaiskrzyła po długości wzoru. Przyglądałam się, jak skwierczy
pomiędzy nami, czułam, jak opuszcza mnie jej żar. Sznur rozpadł się na
złocisty pył, gdy Josephine zawyła i wypuściła sztylet z płonącej dłoni.
Uśmiechnęłam się z satysfakcją i poruszałam palcami.
– Czas na ciebie, Josie.
Angelica uniosła dłoń, a wody się poruszyły, wydostały się na brzeg,
żeby odzyskać Celię i Beau, po czym złożyły ich u naszych stóp. Ale to nie
był jeszcze koniec. Nadal zalewały piasek, zagarniały plażę, wywracały
srebrne kielichy. Z determinacją goniły za rąbkiem spódnicy Josephine,
a ona nie miała innego wyboru, jak tylko szybko się wycofać. Podobnie jak
Nicholina bała się ciemności, Josephine chyba bała się dziwnej magii
przepełniającej te wody.
Nadal nie ustępowała.
Kiedy się odwróciła, żeby wykrzyczeć rozkazy pozostałym Dames
Rouges – nakazała im utrzymać pozycje – zrobiła wielkie oczy, gdy
w końcu dotarło do niej, że przegrała tę bitwę. Krwawe czarownice już
uciekły na klify. Josephine została sama.
– Odejdź stąd, soeur – powiedziała Angelica. Z tonu jej głosu
wywnioskowałam, że jest to ostateczne ostrzeżenie. – I nigdy nie wracaj.
Nie mogę obiecać, że będziesz bezpieczna, jeśli nadal zamierzasz
prowokować Islę.
Isla. Josephine wykrzywiła twarz, gdy usłyszała to imię. Wody nadal
napierały, kazały jej się wycofywać, dopóki nie stanęła na skałach
tworzących ścieżkę. Czarne oczy świdrowały piękną twarz Angeliki.
– Wyrocznia. Twoja pani.
– Moja przyjaciółka. – Angelica znowu machnęła ręką i fale zrobiły się
wyższe, Josephine oskoczyła w tył, z dala od nich. Poruszała się
z zaskakującą zwinnością jak na tysiącletnią wiedźmę. – Powinnaś okazać
jej szacunek – ciągnęła Angelica. – Chociaż rządzi na dole, nie jest jej
obojętna wojna tocząca się na górze. Nie chcesz jej mieć za swojego wroga.
– W jej jasnych oczach pojawiło się niesamowite światło. – Wydaje się
jednak, że już uraziłaś jej rodzeństwo. Potrójną Boginię i Dzikiego Męża
z Lasu – wyjaśniła specjalnie dla nas.
Ma pan rodzinę, Monsieur Deveraux?
Rzeczywiście, mam. Dwie starsze siostry. Przerażające kreatury, że tak
powiem.
– Miałam cię na oku przez te wszystkie lata, Josephine. – W głosie
Angeliki dało się wyczuć smutek, z jej oczu powoli ulotnił się eteryczny
blask. – Dobrze ci życzyłam. Uważasz mnie za tchórza, ale jesteś głupia.
Nauczyłaś się czegoś z naszych błędów?
Josephine nie zareagowała na słowa swojej siostry. Nadal się cofała, jej
twarz nie wyrażała żadnych uczuć, tylko jej oczy płonęły w ciemności
niczym bliźniacze płomienie.
– Nie ma żadnych błędów, siostro. – Uśmiechnęła się po kolei do każdej
z nas. – Sądzę, że niedługo się o tym przekonamy.
Potem się odwróciła. Jej peleryna powiewała, gdy znikała w ciemności
nocy.
PRZEMILCZENIE

Lou

W następnej chwili padłam obok Reida, a Coco poszła za moim


przykładem i zwaliła się obok Beau i Celii. Ku mojemu zaskoczeniu
Angelica też uklękła i pogłaskała Constantina po policzku wierzchem
swojej szczupłej dłoni. W przeciwieństwie do swojej siostry dumnie
obnosiła się ze swoimi emocjami. Ta przypominała… złośliwość.
Wskazałam na wodę wylewającą się na plażę; irytowała mnie,
a jednocześnie byłam pod wrażeniem.
– Następnym razem może zacznij od tego.
Zaśmiała się swobodnie.
Sarkając i kręcąc głową – jej śmiech brzmiał jak jakiś cholerny dzwon –
przyłożyłam ucho do piersi Reida, żeby posłuchać bicia jego serca. Biło
mocno i równo. Potem sprawdziłam mu temperaturę: miał ciepłą skórę –
ale nie za ciepłą. Uniosłam jego powieki i wznieciłam ogień na opuszku
palca za pomocą resztki złości. Jego źrenice zwężały się tak, jak powinny.
Dobrze. Z ulgą usiadłam. Absolutnie nic mu nie dolegało, po prostu… spał.
Prawdopodobnie odebrał przytomność Morgane, żeby dać nam czas na
ucieczkę, w zamian poświęcając swoją świadomość. Musiałam go obudzić.
Jednak kiedy zaczęłam szukać odpowiedniego wzoru, nie mogłam
powściągnąć swojej ciekawości. Zerkając na Angelikę i Constantina,
zapytałam:
– Czy on cię nie zdradził?
Spojrzała na mnie swoimi jasnymi oczami.
– Zdradził.
Coco nie patrzyła. Napięcie promieniowało z jej zaciśniętej szczęki
i sztywnych ramion. Złapała mój sztylet, by ponownie otworzyć ranę na
dłoni. Podobnie jak ja nie potrafiła się opanować.
– A mimo to go kochałaś?
– Nie musisz tego robić, kochanie. – Angelica zerknęła na ścianę wody
po prawej stronie. W odpowiedzi w naszą stronę niczym wąż wystrzelił
cienki strumień. Najpierw dotarł do Beau, dotknął głębokiego rozcięcia na
jego nodze i wpłynął mu pod skórę. Rana natychmiast się zamknęła, potem
tak samo stało się z tą na ramieniu. Druga strużka wody popędziła w stronę
Celii, trzecia sięgnęła do Angeliki. Wszystkie ich obrażenia zniknęły.
– Widzisz? – Uśmiechnęła się, a mnie aż zaparło dech w piersi. Żeby nie
pokazać, jakie wrażenie to na mnie wywarło, zrobiłam nadąsaną minę.
– Nie fatyguj się.
Ponownie spojrzała na nieruchome ciało Constantina; jej wzrok
zatrzymał się dłużej na dziurze w piersi, po czym głośno przełknęła ślinę.
Ten odruch sprawił, że wydała się niemal ludzka.
– Tak, Cosette. Kochałam go w taki sposób, w jaki kocha się rzeczy,
których się nie powinno: do szaleństwa. Ranił mnie tak, jak ranią takie
rzeczy. – W jej głosie pobrzmiewał namacalny smutek. – Przykro mi, że nie
żyje.
Przykro mi, że nie żyje. Tak po prostu, znowu stała się czymś obcym
i odległym.
Coco splotła ręce wokół szyi Beau, gdy zatrzepotał powiekami i otworzył
oczy. Nie podziękowała matce za to, że go wyleczyła. Nie winiłam jej o to.
Podeszłam bliżej, ciągnąc za sobą Reida i milcząc, objęłam ją ramieniem.
Poddała się mojemu dotykowi, puściła Beau i usiadła wyprostowana.
– Co się stało? Gdzie jest Mor… – Zrobił wielkie oczy, gdy jego
spojrzenie padło na Angelikę. Trzeba mu jednak przyznać, że głupio mrugał
jedynie przez około trzy sekundy, po czym odwrócił się do Coco. Mrugnął
jeszcze kilka razy. – Czy to…?
Coco potaknęła. Kiedy uniosła rękę do medalionu, Angelica podążyła za
nią wzrokiem i z niedowierzania rozszerzyły się jej źrenice.
– Ty… nosisz mój medalion – powiedziała. Brzmiało to jak pytanie.
– Ja… – Coco wbijała wzrok w ziemię. – Tak.
Poczułam w piesi ukłucie i zalało mnie pragnienie chronienia jej, gdyż
najwyraźniej czuła się z tym niekomfortowo. Być może powinnam się na
nią złościć za to, że nigdy nie opowiadała mi o swojej matce. Ile razy
rozmawiałyśmy o Angelice? Ile razy wybrała milczenie? Przemilczenie jest
też kłamstwem. Czyż nie przekonałam się o tym na własnej skórze?
Nicholina nazwała to zdradą. Być może powinnam być zła, ale nie byłam.
Wszyscy mieliśmy swoje sekrety. Ja też swoich nie wyjawiałam. Chociaż
nie wiedziałam, dlaczego mi się nie zwierzyła, wiedziałam, że Coco miała
sześć lat, gdy po raz ostatni widziała swoją matkę. Wiedziałam, że nie
potrzebowała publiczności podczas ponownego spotkania. Potrzebowała
natomiast czasu, żeby to przetrawić, czasu, by zdecydować, jak powinna
wyglądać jej relacja z Angeliką. Żeby podjąć decyzję, czy w ogóle chce
mieć z nią jakąś relację.
Wybrałam wzór na wybudzenie Reida i pstryknęłam go w nos, pragnąc,
by pozostali przestali skupiać się na tej niezręcznej sytuacji. Jedna noc
mojego snu w zamian za odzyskanie przez niego przytomności. Proste,
a skuteczne. Nic zbyt szkodliwego. Jak się obudzi, będziemy mogli ruszać
w drogę. Pozbieramy sojuszników i ruszymy na Chateau le Blanc lub
wrócimy do Cesarine, lub… cóż, jeszcze do końca nie wiedziałam, ale na
pewno zrobimy coś innego.
Ponownie pstryknęłam Reida w nos, czekając, aż wybrany przeze mnie
wzór zadziała. Nic się nie stało. Spróbowałam ponownie, tym razem
zaciskając pięść. Wzór się poruszył i jednocześnie zmienił w zupełnie inny.
Podobnie jak pozostałe wzory w mojej sieci. Tak się splątały, że nie byłam
w stanie ich śledzić ani zrozumieć, jakby sama magia straciła orientację.
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na Reida.
Co on, do cholery, zrobił?
Oszołomiona nonsensownymi wzorami, nie zauważyłam, że stanęła za
mną Angelika. Jej dłoń spoczęła na moim ramieniu.
– Nie obudzi się – powiedziała łagodnie. – Dopóki nie będzie gotowy.
Posłałam jej zirytowane spojrzenie i strząsnęłam jej rękę.
– Co to znaczy?
– Jego umysł potrzebuje czasu na ozdrowienie. – Zabrała rękę, nie czując
urazy, i splotła palce, przyjmując irytująco spokojną pozę. – Ma szczęście,
że żyje, Louise. Ten czar mógł dokonać spustoszeń nie do naprawienia, nie
tylko w jego głowie.
– Jaki czar? – Nie odpowiedziała, więc moje nadąsanie przerodziło się
w otwartą wrogość. Wstałam, policzki piekły mnie bardziej niż zwykle.
Claud, Constantin, Angelica: jaki był sens wszechwiedzy, wszechmocy,
skoro z nich nie korzystali? Pokręciłam głową. – Skoro jego umysł został
uszkodzony, to dlaczego go nie wyleczysz? Wszystkich pozostałych
wyleczyłaś!
Ponownie się uśmiechnęła. Był to okropny, pełen współczucia uśmiech.
– Tylko on sam może się wyleczyć.
– Co za wierut…
– Nie martw się, Louise. – W jej oczach pojawił się ślad tego
nienaturalnego blasku, aż instynktownie się odsunęłam. – Jego obrażenia
nie są śmiertelne. Obudzi się, tego jestem pewna. Jednakże nie jestem
w stanie dojrzeć tego, co znajduje się przed nim.
Wody widzą rzeczy, których my nie widzimy, wiedzą to, czego my nie
wiemy. W głowie słyszałam ostrzeżenie Constantina. Angelica była
widzącą, ukształtowała je jej magia.
– Natomiast twoja ścieżka jest jasna. – Wskazała wąski przesmyk
w wodzie. Prowadził prosto do serca L’Eau Mélancolique. W srebrnej
poświacie księżyca mgła z ruchomych murów lśniła niczym odłamki
diamentów. Spojrzała na Coco niemal przepraszająco. – Przykro mi, fille,
że nasze ponowne spotkanie tak się pokomplikowało. Kiedy mnie
wezwałaś…
– Nie wiedziałam, że wzywam ciebie – przerwała jej Coco.
Angelica potaknęła, chociaż w jej oczach rozbłysło coś
przypominającego ból.
– Oczywiście. Kiedy wezwałaś wody, ja usłyszałam wezwanie. Poczułam
twoje pragnienie i, no cóż, musiałam na nie odpowiedzieć. – Jej głos
złagodniał, chociaż teraz było w nim mniej pewności siebie. – Wielu rzeczy
jeszcze nie rozumiesz, Cosette. Wiem, że jesteś na mnie zła, i wcale mnie to
nie dziwi, ale nie mamy czasu na długie wyjaśnienia i przeprosiny.
Coco zesztywniała, słysząc te szczere słowa, a ja mocniej ścisnęłam jej
rękę. Angelica miała rację, to nie były czas i miejsce na taką rozmowę. Nie,
kiedy w pobliżu czaiły się Morgane i Josephine, nie, kiedy u naszych stóp
leżał trup, uwięziony pomiędzy kolosalnymi murami z wody. Nerwowo na
nie spoglądałam, bo mignęła mi tam srebrna płetwa.
– Musisz zrozumieć trzy rzeczy – ciągnęła Angelica, ponownie skupiając
na sobie moją uwagę. – Po pierwsze, nie jestem bezpieczna poza tymi
wodami. Chroni mnie dobra wola Isli, ale wiele zaryzykowała, pozwalając
mi tu przyjść. Moja siostra boi się mojej magii i magii samej Isli, ale jeśli
Josephine spróbowałaby wejść do tej wody, nie mogłabym jej
powstrzymać. Ponieważ podobnie jak ty odziedziczyłaś magię przy
urodzeniu, ona też ją posiada ze względu na nasze pokrewieństwo. – Nie
dała nam czasu na pytania. – Zrozum drugą rzecz: całe twoje życie, Cosette,
miałam cię na oku. – W jej błękitnych oczach pojawił się biały wir, a ja
dostałam gęsiej skórki. Coco też. – Wiem, gdzie bywałaś i kogo kochałaś.
Wiem, że przemierzyłaś królestwo, od La Fôret des Yeux przez Le Ventre
do Fée Tombe, żeby znaleźć sojuszników przeciw Morgane. Zaprzyjaźniłaś
się z Bestią z Gévaudan i Dzikim Mężem z Lasu. Hipnotyzowałaś smoki,
czarownice i wilkołaki.
Po raz pierwszy się zawahała, biel w jej oczach zapłonęła jaśniej.
– Nadal chcesz pokonać matkę? – Zwróciła się do mnie.
– Oczywiście, że tak, ale co…?
– Isla byłaby silnym sojusznikiem.
Coco złapała mnie za rękę tak mocno, że prawie straciłam w niej czucie.
Ale głos jej nie zadrżał.
– Cokolwiek próbujesz powiedzieć, maman… powiedz to.
– Bardzo dobrze. – Znowu machnęła ręką na wodę i wystrzeliły z niej
strumyki, splotły się w powietrzu i utworzyły wodną siatkę. Przypominały
korzenie szklanego drzewa, przejrzyste, jasne i lśniące. Wpełzły pod Reida
i uniosły jego ciało, po czym zawiesiły je na poziomie pasa. Wyciągnęłam
rękę, by ująć jego dłoń. Angelica wskazała wodzie, że ma go ponieść
w głąb ścieżki. Oddalał się od nas, więc pobiegłam, żeby dotrzymać mu
tempa, ciągnąc Coco za sobą.
– Zatrzymaj to! Co robisz…
Jej matka przemówiła głosem pełnym napięcia.
– Żałuję, że nie mogę dać ci wyboru, fille, ale tak naprawdę już go
dokonałaś. Kiedy wezwałaś wody, poprosiłaś je o przysługę. Teraz my
musimy poprosić ciebie.
Coco stanęła jak wryta, nie wierzyła własnym uszom.
– Ale nie wiedziałam…
Wody zaczęły się za nami zamykać, blokując nam drogę wyjścia na
plażę. Patrzyłyśmy na nie z przerażeniem.
– Isla życzy sobie porozmawiać z tobą w Le Présage, Cosette, z tobą
i twoimi przyjaciółmi. – Piękna twarz Angeliki pogrążyła się w żalu. –
Obawiam się, że wszyscy musicie pójść ze mną.
GNIAZDO SROKI

Lou

Le Présage.
Już raz słyszałam tę nazwę, padła pośród śmiechów pod majowym
słupem. Jakaś mała czarownica powiedziała, żebyśmy odnalazły to miejsce,
kiedy wirowałyśmy i tańczyłyśmy w upalną noc świętojańską. Manon
odmówiła i opowiedziała nam historię, którą poznała dzięki mamie,
o meluzynach topiących nic niepodejrzewające czarownice. Wszystkie
w nią wtedy uwierzyłyśmy. W końcu meluzyny były żądne krwi. Podstępne
i sprytne. Licho kryjące się pod naszymi łóżkami albo na podwórku
w końcu było prawdziwe. W niektóre dni o wschodzie słońca byłam
w stanie dostrzec przez okno mgłę na ich brzegu. Ale dopiero gdy pierwszy
raz bawiłam się z Coco, uświadomiłam sobie, że meluzyny nie są
niebezpieczne. Panują nad całym światem podziemnym – światem
oddzielonym od reszty z nas, potężniejszym i dziwniejszym od naszego.
Nie za bardzo interesowały ich sprawy czarownic.
Wygląda na to, że teraz się to zmieniło.
Dyskretnie spojrzałam na czarne wody, gdy brnęliśmy w głąb ścieżki.
Splatały się pod Reidem i przenosiły go dalej, podczas gdy woda zalewała
ścieżkę za nami, zmuszając nas do kroczenia coraz głębiej w odmęty.
W falach po każdej ze stron poruszały się cienie, niektóre małe
i nieszkodliwe, inne przytłaczające swoją wielkością i zwinnością. Beau
podzielał mój niepokój. Praktycznie deptał mi po piętach, umykając przed
wężowymi obliczami popatrującymi na nas z wody.
– Kobiety ryby, hm? – mamrotał mi do ucha.
– Legenda mówi, że kiedyś chodziły po ziemi, ale nigdy tego nie
widziałam.
Wzdrygnął się.
– Nie lubię ryb.
Kolejna srebrna twarz błysnęła w wodzie i pokazała mu rozdwojony
język.
Angelica obejrzała się przez ramię, nie zatrzymując się ani na chwilę.
– Cokolwiek robicie, nie obrażajcie ich. Meluzyny są niezwykle próżne,
ale nie bezduszne. Cenią piękno prawie tak jak dobre maniery, te mają
największe znaczenie dla meluzyny, lecz gdy się je sprowokuje, bywają
bezwzględne.
Widząc niepokój Beau, Coco dodała:
– Uwielbiają pochlebstwa. Dasz sobie radę.
– Pochlebstwa. – Beau potaknął z powagą i zapamiętał tę radę. – Dobrze.
– Czy są piękne? – zapytała Celia, obiema rękami ściskając swoją torbę
przerzuconą przez ramię. Pod połamanymi paznokciami zebrał jej się brud,
a włosy uwolnione z koka sterczały w każdą stronę. Krew i brud oblepiały
jej porcelanową skórę oraz niegdyś drogi aksamit jej spodni. Koronkowe
wykończenia przy rękawach teraz powiewały na wietrze. – Skoro tak cenią
piękno?
– Są. – Angelica pochyliła głowę z niemal figlarnym uśmiechem. –
Aczkolwiek nie są ludźmi. Nigdy o tym nie zapominaj, dziecko: piękne
rzeczy mogą mieć zęby. – Słysząc to, Celia zmarszczyła brwi, ale o nic
więcej nie pytała, a Angelica skupiła swoją uwagę na Coco, która
ignorowała ją w wystudiowany sposób. Przez dłuższą chwilę wpatrywała
się w córkę i nad czymś się zastanawiała, po czym odchrząknęła. – Dobrze
się czujesz, Cosette? Czy twoje rany się zagoiły?
– Jestem Coco. – Ze złością spojrzała na przepływającą obok piękną rybę
ze złocistymi płetwami. – I bywało ze mną gorzej.
– Nie o to pytałam.
– Wiem, o co pytałaś.
Minęła niezręczna chwila, zanim Angelica ponownie się odezwała.
– Jest ci ciepło?
– Jest.
Kolejna chwila.
– Muszę przyznać, że masz śliczne włosy – spróbowała ponownie. – Ależ
długie urosły.
– Wyglądam jak utopiony szczur.
– Bzdura. Nigdy nie będziesz wyglądać jak szczur.
– Chociaż rzeczywiście wyglądasz nieco mizernie – wtrącił Beau. –
I słabo.
Obie obrzuciły go chłodnym spojrzeniem, więc nieskruszony tylko
wzruszył ramionami. Kiedy odwróciły głowy, szturchnęłam go między
żebra.
– Dupek – wysyczałam.
– Co? – Żałośnie rozcierał bok. – To chyba pierwszy raz, kiedy obie były
zgodne w jakiejś kwestii. Staram się pomóc.
Po jeszcze kilku nieudanych próbach nawiązania kontaktu, które Coco
ucinała z wyćwiczoną łatwością, za którą ją podziwiałam, Angelica
przeszła prosto do sedna.
– Mamy przed sobą długą drogę do Le Présage, córko. Chciałabym cię
lepiej poznać, jeśli wyrazisz zgodę.
Coco prychnęła i kopnęła porośnięty algami kamień. Wpadł do wody
i ochlapał moją zszarganą spódnicę.
– Dlaczego? Powiedziałaś, że mnie obserwowałaś. Powinnaś wszystko
wiedzieć.
– Być może. Ale nie znam twoich myśli. – Angelica przekrzywiła głowę
i wydęła usta, jakby się nad czymś zastanawiała. Po kilku sekundach
powiedziała: – Na przykład nie wiem, dlaczego nosisz mój naszyjnik.
Subtelnie jak kulą w płot.
– Zastanawiam się, jak to jest… – zadumała się Coco, nadal przyglądając
się złotej rybie – gdy chce się wyjaśnień, ale nigdy się ich nie dostaje. To
musi być okropnie frustrujące, nieprawdaż?
Angelica już więcej nie inicjowała żadnych niezręcznych rozmów.
Jeśli o mnie chodzi, próbowałam nie myśleć. Angelica powiedziała, że
obrażenia Reida nie były śmiertelne. Powiedziała, że się wybudzi. A Isla –
chociaż niewiele wiedziałam o tajemniczej kobiecie, którą nazywano
Wyrocznią – byłaby potężną sojuszniczką przeciw Morgane i Josephine.
Skoro nasi pozostali sprzymierzeńcy byli zajęci, warto byłoby zaangażować
Islę. Josephine wyraźnie się jej bała.
Nie wiedziałam, ile czasu minęło, zanim zaczęły boleć mnie nogi. Może
kilka chwil. Może kilka godzin. W jednej sekundzie księżyc świecił
bezpośrednio nad naszymi głowami, spowijając sylwetkę Reida
srebrzystym blaskiem, a w kolejnej znajdował się poniżej ściany wody,
pogrążając nas w cieniu. Dopiero wtedy dostrzegłam dziwny fosforyzujący
blask dochodzący z wody.
– Co to jest? – wyszeptałam.
– Specjalny rodzaj planktonu – wyjaśniła Angelica równie miękkim
głosem. – Tutaj nazywamy go morskimi gwiazdami. Oświetla wody wokół
miasta.
Niebieskawy blask odbijał się w szeroko otwartych oczach Celii.
Wyciągnęła rękę w stronę ściany, gdzie wirowały tysiące niezauważalnych
drobinek światła, które tworzyły jedną rozświetloną, pulsującą falę.
– Są jak świetliki.
Angelica uśmiechnęła się i potaknęła, po czym uniosła głowę i spojrzała
w dół ścieżki. Przecinało ją coś, co wyglądało jak złota brama, kolosalna
i bogato zdobiona, ciągnąca się w głąb pustych równin wody po każdej
stronie i wznosząca się ku niebu. Gdyby nie algi, rosnące wzdłuż spirali
i szpikulców, mogłaby być bramą do nieba. Za nią w ogóle nie było wody.
– Oto Le Présage. – Angelica szeroko się uśmiechnęła, gdy wszyscy się
zatrzymaliśmy. – A tam, w samym środku, La Palais de Cristal.
Gapiliśmy się, wyciągając szyję, na kulisty, suchy, górzysty teren w sercu
L’Eau Mélancolique. Na skraju miasta w skale, z której zbudowana była
strzelista góra, wydrążono domy. Na samym szczycie wznosiły się
wieżyczki z morskiego szkła – okrutne, ostre, piękne – pochodzącego
z wraku ogromnego zatopionego statku. Jego połamane maszty
i poszarpane żagle błyszczały błękitem w świetle gwiazd morskich.
– Czy… Czy tam jest sucho? – Beau zerkał na mnie i na Coco
i z powrotem, szukając wyjaśnień, lecz Coco zdawała się tego nie
zauważać; lekko rozchyliła usta i gapiła się na miasto, podczas gdy jej ręka
znowu zacisnęła się na medalionie.
– Ja… pamiętam to miejsce – wyszeptała. Jej ciemne oczy odnalazły
mnie i emanowały nagłą pewnością siebie. Nadzieją. Uśmiechając się,
puściłam jej drugą rękę, a ona zrobiła chwiejny krok na przód. – Byłam tu
kiedyś. Le Présage. – Wymówiła te słowa tak, jakby ich smakowała, po
czym odwzajemniła mój uśmiech. Jej złość i rozżalenie w jednej chwili się
ulotniły. Pamięć to dziwna i cudowna rzecz. – Miasto Wyroczni. Le Palais
de Cristal.
Angelica powtarzała jej ruchy, znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Ale
nadal nie śmiała jej dotknąć.
– Tu się urodziłaś.
Coco odwróciła się w jej stronę, niemal nie oddychała w oczekiwaniu –
i w końcu ta cholerna tama puściła.
– Jak? Jak mogłam się tu urodzić, skoro nie możesz stąd wyjść? Czy mój
ojciec jest trytonem? Czy mój ojciec to Constantin? Dlaczego Miasto
Wyroczni zostało zbudowane na suchym lądzie? Jak to możliwe, że
pośrodku Złośliwych Wód znajduje się suchy ląd?
Angelica roześmiała się, usłyszawszy te pytania – jej śmiech naprawdę
brzmiał jak dzwony – po czym zachęciła nas do podejścia do bramy.
Morskie gwiazdy podążyły za nami. Chociaż nic nie mówiły, chociaż
trudno je było dostrzec, wydawały się… ciekawskie. Chochlikowate.
– Nie zawsze jest tu sucho – powiedziała. – Mówiłam wam. Meluzyny są
uprzejme do bólu. Nie chciałby, żeby ich goście poczuli się niekomfortowo.
– Wobec tego osuszyły całe miasto? – zapytał Beau z niedowierzaniem. –
Po to, żebyśmy mogli oddychać?
Nawet wzruszenie ramion Angeliki było wyrazem elegancji i wdzięku.
– Czemu nie?
– Czy to oznacza, że potrafią chodzić po lądzie? – zapytałam, pod
wpływem impulsu wkładając palec do wody. Morskie gwiazdy zebrały się
wokół niego, podświetlając kształt moich kości przez skórę.
Zafascynowana poruszyłam nim i przyglądałam się, jak wirują i falują,
próbując mnie dotknąć. Pozostawiały na skórze zimne mrowienie.
Uśmiech Angeliki zniknął i pacnęła mnie w rękę.
– Przestań. – Uniosła mój palec do oczu, ukazując tysiące maleńkich,
krwawych nakłuć. Śladów po zębach. – Zjedzą cię, jeśli im na to pozwolisz.
– Zabrałam rękę z obrzydzeniem i wytarłam krew o halkę, ze złością
zerkając na mięsożerne małe bestie. – Nie jesteśmy na lądzie – ciągnęła
stanowczo. – Nie popełnijcie żadnego błędu. Pozostajemy na dnie morza,
gdzie meluzyny mogą wyhodować sobie nogi.
– Wyhodować nogi? – Beau skrzywił się z niesmakiem, gdy kilka
człekokształtnych cieni podpłynęło ku nam od strony bramy, połyskiwały
ich metaliczne ogony. Zbliżyłam się do Reida. – Niczym żaby?
Angelica zrobiła poważną minę, gdy w wodzie można już było rozróżnić
twarze meluzyn. Trzech kobiet i dwóch mężczyzn. Chociaż ich ciała miały
różne kształty – od szerokich i grubo ciosanych po delikatne i smukłe –
wszystkie były nieco dłuższe niż człowieka, jakby ich kończyny zostały
naciągnięte, poza tym poruszały się z płynną gracją. Miały też różne kolory,
od najjaśniejszego srebra po najciemniejszy heban, ale wszystkie lekko
błyszczały, były monochromatyczne i oprószone perłowymi łuskami.
Połączone błoną palce owijały się wokół czegoś, co przypominało
włócznie. Być może były to trójzęby.
Cokolwiek to było, zdawało się wyjątkowo ostre w fluoryzującym
świetle, a ja nie miałam najmniejszej potrzeby zapoznawania się z jego
końcówką.
– Beau – mruknęłam, uśmiechając się miło do ich wrogich twarzy, gdy
podpływały bliżej. Coraz bliżej. – Przeproś, pieprzony idioto.
Cofnął się i wpadł na mnie, prawie złamał mi kość śródstopia. W zemście
nadepnęłam mu na stopę. Przeklął siarczyście.
– Nie mogły mnie usłyszeć.
Coco odezwała się z wymuszonym uśmiechem, naśladując Celię, która
nisko się skłoniła i szturchnęła Beau, żeby zrobił to samo.
– Dobry pomysł. Zaryzykujmy.
– Pytałem bez żadnych złych intencji…
Meluzyny nie zatrzymały się przy ścianie wody tylko przepłynęły przez
nią i zeszły – naprawdę zeszły – na ścieżkę, a ich rozdwojone ogony na
naszych oczach przekształciły się w nogi. Łuski na płetwach zniknęły,
a wokół ich stóp, kostek, łydek i ud uformowała się lśniąca skóra.
Minęła chwila, zanim z oblicza Beau zniknął strach i pojawił się szeroki,
pełen samozadowolenia uśmiech.
Były nagie.
I wbrew sugestiom Angeliki wyglądały bardzo ludzko. Celia gwałtownie
wciągnęła powietrze.
– Bonjour, mademoiselle. – Beau zwrócił się do jednej stojącej na
przedzie, pochylając się, żeby ucałować jej długopalcą dłoń. Zawahał się
przez sekundę, kiedy zauważył, że ma dodatkową kostkę na każdym palcu.
Palce zaciskały się na włóczni, którą skierowała prosto w jego twarz,
sycząc i ukazując cienkie kły.
– Śmiesz mnie dotykać bez pozwolenia?
Stojący obok niej mężczyzna uniósł swój trójząb, żeby podkreślić jej
słowa. W przeciwieństwie do kobiety miał na szyi gruby, złoty sznur ze
szmaragdowym wisiorkiem wielkości gęsiego jaja. Podobne dwa
szmaragdy zwisały z jego stożkowatych uszu.
– Porównał nas także do płazów. – Kiedy przekrzywił głowę, ruch ten
upodobnił go do drapieżnika. W jego srebrnych oczach zalśniła groźba. –
Czy wyglądamy jak płazy?
Angelica pokłoniła się głęboko i z szacunkiem.
– Nie zamierzał was obrazić, Aurélien.
Beau uniósł pojednawczo ręce i pospiesznie się ukłonił.
– Nie zamierzałem nikogo obrazić.
Kobieta wbiła w niego spojrzenie swoich czarnych oczu. Na jej wąskiej
srebrnej twarzy, przy jej długich – bardzo długich – srebrnych włosach,
wyglądały… niepokojąco. I były o wiele za duże. Wszystkie jej rysy i rysy
pozostałych wyglądały jakoś nieproporcjonalnie. Nie były niedopasowane.
Tylko… dziwne. Uderzające. Jak piękny portret przeznaczony do
oglądania, nie podziwiania. Nie opuściła broni.
– A mimo to jeszcze nie usłyszałam przeprosin. Czy ludzki książę uważa,
że jesteśmy brzydcy? Czy uważa, że jesteśmy dziwni?
Tak.
Odpowiedź sama znalazła się na moich ustach, ale w ostatniej sekundzie
ugryzłam się w język, zmarszczyłam brwi i odwróciłam wzrok. Ruch
przyciągnął uwagę meluzyny, jej czarne oczy zatrzymały się na mojej
twarzy. Przyglądała mi się uważnie. Uśmiechnęła się z ponurą chytrością,
a mnie aż ścisnęło w żołądku, gdy coś sobie przypomniałam.
Kobiety, które tu mieszkają, są prawdomówne.
Napij się wody i wyjaw prawdę.
O Boże.
Beau, który stłumił swoją odpowiedź, posłał mi spanikowane spojrzenie.
Odwdzięczyłam się tym samym. Skoro nie mogliśmy kłamać, skoro
zostaliśmy zmuszeni do wejścia do królestwa dosłownej prawdy…
To albo on nas zabije, albo ja to zrobię.
Tak czy siak, będzie po nas, zanim skończy się ta noc.
Beau znowu chciał coś powiedzieć, patrząc wprost w oczy meluzyny.
Jego gardło opierało się na czubku jej włóczni.
– Oczywiście, że nie wyglądacie jak żaby, mademoiselle, jest mi
niewymownie przykro, że w ogóle coś takiego zasugerowałem.
W rzeczywistości jesteście… – Kłamstwo utknęło mu w gardle, otwierał
i zamykał usta jak ryby, które zebrały się, by patrzeć na naszą nieuniknioną
zagładę. – Dość…
– Śliczne – dokończyła Celia szczerym i stanowczym tonem. – Jesteście
śliczne.
Meluzyny patrzyły na Celię z nieskrywaną ciekawością, a srebrnowłosa
powoli opuściła włócznię. Beau przełknął ślinę, gdy się ukłoniła. Pozostali
poszli za jej przykładem, niektóre głęboko się skłoniły, inne dygnęły. Ten
o imieniu Aurélien nawet wyciągnął rękę i dał jej szmaragdowy kolczyk.
– Jesteś tu mile widziana Celio Tremblay. – Srebrnowłosa meluzyna
wydęła usta, patrząc na Beau. – Milej niż twoi towarzysze.
Celia znowu się ukłoniła, ale już nie tak nisko.
– Miło mi poznać, Mademoiselle…?
– Jestem Elvire, Ręka Wyroczni. – Meluzyna uśmiechnęła się, aprobując
nieskazitelne maniery Celii, a jeden z jej kompanów nałożył na szyję Celii
naszyjnik z białych pereł. Wyglądały niedorzecznie na tle jej podartej sukni,
lecz Celii zdawało się to nie przeszkadzać.
– Dziękuję. – Zaskoczona uniosła rękę i delikatnie je pogłaskała, po czym
przełożyła szmaragdowy kolczyk przez dziurkę w uchu. Wyglądała jak
sroka. – Będą dla mnie cenną pamiątką.
Beau patrzył na nią z niedowierzaniem
– Pasują ci. – Elvire potaknęła, po czym wskazała swoich towarzyszy. –
Jesteśmy tu po to, by zaprowadzić was do Miasta Wyroczni. To jest
Aurélien – przerwała i wskazała obwieszonego biżuterią, choć poza tym
nagiego trytona – Olimpienne – przedstawiła kolejną syrenę w kolorze
pastelowej lawendy z diamentami zdobiącymi jej zęby – Leopoldine –
zaprezentowała trzecią z cienkimi, złotymi łańcuszkami lśniącymi na jej
grafitowym torsie – Lasimonne i Sabatay – zakończyła dwoma
onyksowymi trytonami. Jeden miał rubiny na sutkach, a drugi oczy
w kolorze mleka. Splecione w warkocz włosy ozdobił wodoroślami.
– Jesteśmy wprost oczarowani, że was poznaliśmy. Gdybyś była tak
uprzejma i szła obok mnie, Mademoiselle Celio, byłabym ogromnie
wdzięczna za twoje towarzystwo.
Celia potaknęła, więc Elvire uniosła rękę i szły pod ramię tak elegancko
i tak uprzejmie, jak dwie arystokratki przechadzające się po parku
w Cesarine. Sabatay pokazał, że Angelica i Coco mają iść na nimi, podczas
gdy Leopoldine i Lasimonne stanęli po obu stronach Reida. Aurélien, nie
mrugnąwszy okiem, ruszył za nimi trójzębem przyozdobionym pąklami,
wskazując nam, że mamy iść.
I tak właśnie Beau i ja znaleźliśmy się na samym końcu procesji
zmierzającej do miasta.

Le Présage nie przypominało niczego, co kiedykolwiek widziałam. Tak jak


przypuszczałam, meluzyny żyły jak sroki, budowały domy z pozostałości
po zatopionych statkach, koralu, kamienia, gromadziły skarby, którymi
ozdabiały okna i trawniki. Poobijane marmurowe popiersie zapadło się
głęboko w szlam wypełnionego wodorostami ogrodu na skraju miasta.
Właściciel umieścił diamenty w obu oczodołach. W dalszej części oficjele
poprowadzili meluzyny w stronę gwarnej głównej arterii. Jednak zamiast
kocimi łbami droga była wysadzana setkami monet: złotymi, srebrnymi
i brązowymi couronnes oraz pochodzącymi z innych rejonów, których nie
rozpoznawałam. Gdzieniegdzie wetknięty był jakiś klejnot. Albo muszelka.
– Czy zawsze jest tu tak… tłoczno? – zapytał Beau, unosząc brwi.
Tłumy meluzyn gromadziły się, by oglądać nasz przemarsz; ich oczy
lśniły, skóra błyszczała. Wiele z nich było ubranych w suknie sprzed
kilkuset lat – ostentacyjnie bogato zdobione – podczas gdy inne, jak nasi
strażnicy, były zupełnie nagie. Jakiś tryton z kościanym naszyjnikiem
i perłowym kapturem puścił do mnie z oddali oko. Jego towarzyszka
pomalowała swoje całe ciało na złoto, a w misternie spleciony kok
wetknęła widelec.
Wydawało się, że jedyną wspólną cechą meluzyn były nogi.
– Nie chodziliśmy od wielu lat – wyjaśnił Aurélien.
Zza zakrętu wyłoniła się grupa ośmiornic w kolorze sjeny, ciągnąc za
sobą złocony powóz. Tylko że farba rozpuściła się w słonej wodzie,
a drewno, z którego go zbudowano, mocno przegniło, więc w jego dachu
ziała dziura. Mimo to meluzyny stojące najbliżej klaskały radośnie,
a siedząca w środku para – na litość boską, jedno z nich miało monokl –
machała niczym król i królowa. Którymi być może byli. Być może
królowie i królowe w podziemnym świecie posiadali ośmiornice i powozy.
Być może przyszywali rekinie zęby do welonów i nosili złote sztućce
w przypudrowanych perukach.
Całe miasto lśniło blaskiem podupadłego bogactwa.
Zachwycało mnie.
– Chcę perukę. – Nie mogłam się napatrzeć, gdy przechodziliśmy obok
kamiennych sklepików ze skrzyniami czerwonych alg. Jedna meluzyna
wyprowadzała na złotej smyczy swojego pupila żółwia. Inna wywlekła na
róg ulicy wannę na lwich łapach i polewała sobie stopy wodą. Na naszych
oczach zmieniły się w obsydianowe płetwy. Handlarze oferowali
różnorodny towar: od kawałków ślimaka po nogi krabów, perłowe kolczyki
i pozytywki. Światło emitowane przez morskie gwiazdy dziwnie falowało
na twarzach i stanowiło jedyne oświetlenie w całym mieście.
– Dlaczego meluzyny noszą peruki?
– I suknie? – zapytała Coco, przyglądając się parze najbliżej nas. Oboje
mieli długie treny z ciężkiego aksamitu i… gorsety. Tylko gorsety. Bez
staników. Bez halek. – Jak się je nosi, gdy ma się płetwy? Czy suknie nie
krępują ich ruchów w wodzie?
– Czy meluzyna może utonąć? – zapytałam z ciekawością.
Olympienne przekrzywiła swoją lawendową głowę i zmierzyła nas
wzrokiem. Wydęła lawendowe usta.
– Nie bądź głupia. Meluzyny nie mogą utonąć. Mamy skrzela. –
Obnażyła szyję i pokazała nam perłowe szparki ciągnące się wzdłuż szyi. –
I płuca. – Głęboko odetchnęła. – Ale rzeczywiście, takie strojne suknie
mogą nam przysporzyć pewnych kłopotów pod wodą. Z tego właśnie
powodu bardzo czekaliśmy na wasze nadejście.
– Żeby założyć sukienki? – Beau zmarszczył brwi, gdy zauważył małego
chłopca w szkarłatnych bryczesach i powiewającej pelerynie. Błysnął
w naszą stronę ostrymi zębami. – Wysuszyliście całe miasto, żeby ubrać się
w… sukienki.
– Wysuszyliśmy całe miasto, bo jesteśmy gościnni – powiedział
Lasimonne, a jego głos był niespodziewanie głęboki. – To, że ubraliśmy się
w nasze skarby, jest jedynie przyjemnym dodatkiem.
Ubraliśmy się w nasze skarby. Aha. To miało sens. Gdzie meluzyny
uwięzione pod wodą znalazłyby takie pełne przepychu stroje jak nie na
zatopionych statkach? Być może rubinowe kolczyki noszone przez
Lasimonne’a w sutkach pochodziły ze statku, do którego właśnie się
zbliżaliśmy, stojącego u podnóża Le Palais de Cristal.
– Ile czasu zajmuje osuszenie całego miasta? – Spojrzałam w głąb
zacienionej uliczki, która zdawała się wpadać prosto do otchłani, skąd,
mogłabym przysiąc, łypało na mnie ogromne oko. – I co tam jest?
– Gigantyczna kałamarnica. Nie, nie drażnij jej. – Aurélien czubkiem
swojego trójzębu wmanewrował mnie z powrotem na główny trakt.
– Isla przewidziała wasze nadejście wiele miesięcy temu. – Sabatay
zarzucił na ramię swój warkocz i pokazał nam, żebyśmy ruszali dalej. Pałac
wznosił się prosto przed nami. – W chwili gdy zgodziłaś się poślubić łowcę,
a nie uciec czy pozwolić władzom zamknąć się w więzieniu.
Beau odchrząknął, zerkając na wody wysoko nad nami. W jego ciemnych
oczach pulsowało światło morskich gwiazd.
– A jednak Constantin był niewzruszony i nie pozwolił mi i Celii tu
wchodzić. Powiedział, że ludzie, którzy napiją się tej wody, tracą rozum.
Elvire spojrzała na nas przez ramię.
– A czy napiłeś się wody?
– Ja… – Beau zmarszczył brwi i spojrzał na Celię. – Piliśmy?
Powoli, z namysłem, pokręciła głową.
– Nie wiem. Miałam dość niepokojący sen, kiedy straciłam przytomność,
ale sądziłam…
Elvire porozumiewawczo poklepała ją po ramieniu.
– Sny nigdy nie są snami, Mademoiselle Celio. Są naszymi najskrytszymi
marzeniami i najmroczniejszymi sekretami, zdradzanymi jedynie pod
osłoną nocy. Dzięki nim możemy poznać nasze prawdziwe oblicze.
Cera Beau wyglądała ziemiście w upiornym świetle; niepokoił się
i głośno przełykał ślinę.
– Nie mówiłem prawdy.
Elvire uniosła srebrną brew.
– Nie, Wasza Wysokość?
Kiedy nic nie odpowiedział, tylko patrzył na nią zdezorientowany
i przerażony, cichutko zachichotała.
– Nie bój się. Nie oszalejesz od tego. Wszedłeś do wody na zaproszenie
Wyroczni i ona ochroni twój umysł podczas pobytu w tym miejscu.
Zdumiałam się jeszcze bardziej, kiedy inni strażnicy opuścili przegniły
trap, żebyśmy mogli wejść na statek.
– Jedyne wejście dla ludzi do Le Palais de Cristal – wyjaśnił Aurélien,
popędzając nas.
Ostrożnie weszliśmy na pokład z rozmiękczonego drewna. Uginał się pod
naszymi stopami.
Na górze czekała na nas dorodna meluzyna; miała misternie ufryzowane
srebrne włosy i mętne szare oczy zdradzające jej wiek. W kącikach ust
miała zmarszczki uśmiechu.
– Bonsoir – powitała nas, nisko się kłaniając. Za nią ciągnął się
błyszczący tren sukni. Nie przyozdobiła się widelcami czy monoklem,
wyglądała jak wytrawna ludzka arystokratka. Nawet kolor i materiał jej
sukni: fioletowy jedwab wyszywany złotą nicią, był ostatnim krzykiem
mody w Cesarine. – Witajcie w Le Palais de Cristal. Jestem Eglantine,
osobistą służącą Wyroczni i panią tego pałacu. Będę na wasze usługi
podczas pobytu w naszym domu.
Z taką samą nienaganną gracją i wrodzoną pewnością siebie jak Angelica,
zwróciła się w stronę ogromnych drzwi po naszej lewej stronie. Jakimś
cudem woda nie naruszyła struktury za nimi – być może była to część
zajmowana przez kapitana? – chociaż tylny pokład był mocno zerodowany.
Niektóre deski popękały lub całkowicie przegniły, w pokładzie były dziury,
przez które widać było światło świec zapalonych na dole. Dobiegała nas też
muzyka. Wytężyłam słuch, żeby posłuchać fragmentu nawiedzonej melodii,
lecz Aurélien ponownie mnie popchnął i weszłam przez drzwi na wielką
klatkę schodową. Schody, które zdawały się prowadzić do wnętrza statku,
okrywał pleśniejący dywan, oświetlały je złocone kandelabry.
Zerknęłam na kryształowe wieże nad naszymi głowami.
– Nie wchodzimy na górę?
– Goście nie mogą wchodzić do wież. – Tym razem Aurélien szturchnął
mnie mocniej. – Zamieszkują je Wyrocznia i jej dwór.
– Jesteś częścią jej dworu?
Wypiął muskularną pierś w osobliwym odcieniu pomiędzy bielą
a szarością. Jak żaba.
– Jestem.
– Oczywiście, że tak. – Poklepałam go po trójzębie.
Niechętnie przyznając się do fascynacji tym miejscem, zaczęłam schodzić
po schodach za Beau. Ściany niegdyś były wytapetowane, ale czas i woda
pozostawiły jedynie strzępki pasiastego wzoru. Wilgotny dywan uginał się
pod stopami.
– Kiedy spotkamy się z Islą? – zapytałam, uśmiechając się, gdy
Leopoldine przesuwała palcem przez płomień świecy. Sekundę później
szybko go zabrała i z zatroskaną miną oglądała świeże oparzenie. – Będzie
tam coś do jedzenia?
Chociaż strażnicy się spięli, jakby poczuli się urażeni tym pytaniem,
Eglantine zachichotała.
– Oczywiście, że będzie. Tyle, ile zdołacie zjeść. – Mój żołądek zaburczał
z zadowolenia. – Przygotowaliśmy dla was specjalny bankiet. Jak się
umyjecie, dołączycie do Isli podczas posiłku.
– Tylko do niej? – zapytała Coco, podejrzliwie mrużąc oczy.
W oczach Eglantine pojawił się porozumiewawczy błysk.
– Cóż, byłoby niedomówieniem, gdybym nie wspomniała, jak bardzo
cały dwór chciałby was poznać. Zwłaszcza ciebie, Cosette. –
Konspiracyjnie puściła oko do Coco i od razu ją polubiłam. – Jakżeś
wyrosła! Zawsze byłaś piękna, chérie, ale muszę przyznać, że piersi
naprawdę ci się przysłużyły.
Z całą pewnością ją lubiłam.
Coco dumnie – a może prowokacyjnie – wyprostowała plecy i wypięła
wspomnianą część ciała, w chwili gdy strażnicy szykowali się do odejścia.
Elvire zapytała Celię:
– Czy zechciałabyś, Mademoiselle Celio, zasiąść z nami do uczty
wieczorem? Chcielibyśmy, żebyś dotrzymała nam towarzystwa.
Celia zamrugała, popatrzyła na ich pełne nadziei twarze, po czym szeroko
się uśmiechnęła.
– Z przyjemnością.
– Doskonale. – Olympienne błysnęła diamentowymi zębami, podczas gdy
Leopoldine rozpięła złoty łańcuszek wiszący pomiędzy jej piersiami
i udrapowała go wokół talii Celii. Sabatay wetknął w jej koczek gałązkę
wodorośli, a Beau, Coco i ja, wszyscy bez wyjątku, przyglądaliśmy się
w osłupieniu, jak Celia zmienia się w ptasie gniazdo. – Widzimy się
później, mon trésor.
Oddalili się pod uważnym spojrzeniem Eglantine.
– Wasze komnaty znajdują się tutaj, oczywiście dla każdego jedna. Chyba
że ty i ludzki książę chcielibyście zamieszkać razem, Cosette?
Beau uśmiechnął się ironicznie, widząc, że Coco się spina.
– To nie będzie konieczne – powiedziała sztywno. Angelica się
odwróciła, żeby dłonią zasłonić uśmiech. – Dziękuję.
– Doskonale. Wobec tego tutaj was zostawię. – Eglantine zatrzymała się
przed spróchniałymi drzwiami. Nad progiem rozciągnięto ciemnoczerwoną
zasłonę zasłaniającą wnętrze pokoju. – To całe skrzydło należy do was. –
Wskazała pozostałe drzwi w holu. – Zadzwońcie dzwonkiem, kiedy
skończycie swoje oblucje, to po was przyjdę. Czy mam coś jeszcze
dostarczyć, byście poczuli się komfortowo?
Celia niechętnie spojrzała na swoje zniszczone spodnie.
– Może czystą koszulę nocną?
– Och! Ależ ze mnie gapa. – Eglantine odsunęła czerwoną zasłonę
i wskazała na zaśniedziałą zbroję stojącą przy siatkowym hamaku. – Każdy
pokój został zaopatrzony w ubrania każdego kształtu i rozmiaru osobiście
wybrane przez samą Wyrocznię. Każdy element należy do was.
ZIELONA WSTĄŻKA

Lou

Coco weszła za mną do pokoju za zasłoną, podczas gdy Beau i Celia


podążyli w głąb korytarza w poszukiwaniu prywatności. W kącie już
parowała woda w złotej wannie. To, co dawniej zapewne było jedwabnym
parawanem, stało obok, ale jego materiał rozłożył się dawno temu. Zamiast
niego w panele wpletli wodorosty.
Coco ziewając, rozsznurowała bluzkę i zdjęła ją przez głowę. Chociaż
ruszyłam w stronę Reida, nie zamierzałam zasłaniać mu oczu. Nawet nie
drgnął, odkąd weszliśmy do Le Présage, a skoro nawet nie obudził się na
widok cudownych walorów Coco, prawdopodobnie nasz problem był
poważniejszy, niż sądziłam.
Zdjęłam miskę z toaletki i napełniłam ją wodą z wanny.
Ale przecież to był Reid. Gdyby teraz otworzył oczy, znowu by zemdlał.
Będzie dobrze.
Coco spojrzała na miskę, zdjęła spodnie, porwała szal ze zbroi i owinęła
nim włosy.
– Będziesz go myła?
– Nie. – Podłożyłam pod niego rękę i przetoczyłam go do hamaka,
a wtedy jego magiczne łóżko rozpadło się i ponownie zmoczyło dywan. –
W każdym razie jeszcze nie teraz. – Uniosła brew i weszła do wanny, po
czym nabrała soli morskiej ze stojącego obok pojemnika i zaczęła wcierać
ją w skórę. Kiedy uniosłam dłoń Reida, żeby zanurzyć ją w misce,
pokręciła głową i westchnęła.
– Powiedz mi, że nie robisz tego, co myślę, że robisz.
Wzruszyłam ramionami.
– Twoja mama powiedziała, że się obudzi. Po prostu mu pomagam.
– Powiedziała, że się obudzi, jak będzie gotowy.
– No i? – Przyglądałam się cierpliwie jego spodniom, układając się obok
niego w hamaku, plecami do zatęchłej ściany. Moja magia nie zadziała,
ale… – Może jest już gotowy.
Jej usta lekko drgnęły, gdy podążyła za moim spojrzeniem. Jego pierś
rytmicznie unosiła się i opadała, ale oprócz tego się nie poruszał.
– Może jednak nie – powiedziała.
– Cóż, przekonamy się za kilka minut.
– Spodziewałam się, że będziesz się bardziej martwić.
– Całe życie się martwię, Coco. Nic się nie zmieniło.
Zmieniło się jednak. Wszystko się zmieniło. Złożyłam obietnicę
Anselowi – i sobie – kiedy zostawiłam go w wodzie. Nie pozwolę, by
strach kontrolował mnie w którejkolwiek minucie życia. Nie. Nawet
w którejkolwiek sekundzie.
Usta Coco drgnęły mocniej, gdy szorowała ciało.
– Wścieknie się, kiedy się ocknie.
Kiedy się ocknie.
Szelmowsko uniosłam brew.
– Śmiem twierdzić, że będzie… wkurwiony.
Tym razem wybuchnęła śmiechem i wychyliła się z wanny, żeby lepiej
wiedzieć, co robię.
– O mój boże. To było okropne.
– To było cudowne i ty o tym wiesz. – Absurdalnie zadowolona z siebie
wstałam, gdy przez zasłonę weszła prawdziwa armia służących. Każda
niosła dzban świeżej, gorącej wody.
– Skończyłaś, pani? – zapytała Coco jedną z nich. Kiedy Coco potaknęła,
służąca podała jej jedwabną podomkę, a moja przyjaciółka, posyłając
w moją stronę szybkie, niepewne spojrzenie, z wahaniem dała się nią
owinąć. Ręką zasłoniłam uśmiech. Nie mogłam wypowiadać się za Coco,
ale mnie nikt nie usługiwał, odkąd opuściłam Chateau w wieku szesnastu
lat. Czy ktoś ją kiedyś rozpieszczał? Mój uśmiech jeszcze się powiększył,
gdy kolejna służąca podała jej flakoniki perfumowanych olejków do skóry
i włosów. Pozostałe zajęły się opróżnianiem wanny i napełnianiem jej
świeżą wodą.
– Z gejzerów pod pałacem – wyjaśniła jedna zza pary. Wybrała suknię dla
Coco i położyła ją na ozdobnym, choć zapleśniałym krześle stojącym
w kącie. – Często tam chodzimy, żeby się wykąpać, jednak po raz pierwszy
używamy tej wody w taki sposób. Jak ci się podobała kąpiel? – zapytała
Coco. – Była przyjemna?
– Bardzo. – Coco powoli przesunęła palcami po koronce swojej koszuli
nocnej. – Dziękuję.
Służąca się uśmiechnęła.
– Bardzo dobrze. Czy potrzebujesz czegoś jeszcze?
Coco położyła dłoń na brzuchu.
– Niezbyt dobrze się czuję.
– Powinnaś posłać po herbatę imbirową. Niedawno pozyskałyśmy ją ze
statku płynącego do Amandine. Dobrze ci zrobi na żołądek.
Czekałam, aż wyjdą, po czym zdjęłam swoją zakrwawioną halkę
i zanurzyłam się w wannie. Woda prawie mnie poparzyła, ale
rozkoszowałam się jej ciepłem, tym katharsis. Odchyliłam głowę do tyłu
i potarłam włosy, wymywając z nich piasek i brud. Nie mogłam sobie
przypomnieć, kiedy były czyste.
Znowu zerknęłam na Reida, który ani się nie zmoczył, ani nie obudził.
Coco wyjęła jego dłoń z miski.
– Musimy być kreatywne. Mogłabyś…
Od progu dobiegło nas ciche pukanie i obie się odwróciłyśmy.
– To ja – powiedziała cicho Celia. – Mogę wejść?
Na dźwięk jej głosu Coco i ja zamarłyśmy i wymieniłyśmy spanikowane
spojrzenia. Nie chodziło o to, że nie lubiłyśmy Celii. Naprawdę
naraziłybyśmy swoje zdrowie i życie, żeby ją ocalić, ale nie…
zadawałyśmy się z nią w przeszłości. Nie miałyśmy z nią kontaktu poza La
Mascarade des Crânes. Nie byłyśmy przyjaciółkami.
Coco wskazała ręką zasłonę. No dalej, powiedziała, nie wypowiadając
słów. Odpowiedz jej.
Z irytacją wskazałam swoje nagie ciało.
Coco wzruszyła ramionami, a kąciki jej ust powędrowały do góry. Co za
problem? Jesteś gorąca jak…
– Wejdź! – zawołałam, rzucając w Coco garścią soli morskiej.
Wylądowała z plaskiem, mocząc jej koszulę, w chwili gdy Celia wsadziła
głowę do pokoju. – Cześć, Celio. Czy coś się stało?
Pytanie sprawiło, że jej policzki uroczo się zarumieniły. Ona też się
wykąpała i ubrała się we własną suknię, żabot sięgał jej brody.
– Nie. – Ostrożnie odsunęła kotarę i weszła do środka, nie patrząc na
żadną z nas, skupiła się przy tym na ostentacyjnej złoto-szklanej tacy, którą
trzymała w rękach. Stał na niej wyszczerbiony porcelanowy zestaw. –
Słyszałam… waszą rozmowę. Proszę. – Gwałtownym gestem podała nam
tacę. – Mijałam służącą w holu. Mieliła imbir na twoje bóle żołądka i…
zaproponowałam, że sama to zaniosę.
Coco zerknęła na mnie, czekając na to, co zrobię. Spojrzałam na nią ze
złością. To oczywiście miało sens, jako że Celia nie była przylepioną do
Beau byłą kochanką, ale mimo to… jak powinno się zachować w takiej
sytuacji? Celia nie miała dokąd pójść. Nie miała przyjaciół, o których
mogłaby rozmawiać, a horror, który przeżyła… Westchnęłam. Ostatnio,
gdy z nią rozmawiałam, nienawidziła nawet mojego imienia, oskarżała
mnie o kradzież Reida za pomocą czarów. Tej samej nocy skryła się
w moich ramionach.
Nie. Olśnienie ścisnęło mój i tak już wymęczony żołądek. W ramionach
Reida.
Uciekła w objęcia Reida, nie moje. Zapewne nadal uważała mnie za
dziwkę. Raz to nawet powiedziała, tuż przed tym, jak pocałowała mojego
męża podczas balu z okazji dnia Świętego Mikołaja. Węzeł w moim
żołądku zacisnął się jeszcze mocniej, a cisza się przedłużała, gdy tak na nią
patrzyłam, a ona patrzyła na wszystko oprócz mnie.
Dobrze. Usiadłam w wannie. Nienawidziłam krępującej ciszy pomiędzy
nami. Nie ma co, muszę ją zapytać.
Coco westchnęła głośno przez nos, zanim się odezwałam. Posłała mi
zniecierpliwione spojrzenie i zaczęła mówić „dziękuję” w dokładnie tej
samej chwili, gdy ja zapytałam:
– Nadal kochasz się w Reidzie?
Zaskoczona Celia w końcu na mnie spojrzała, a rumieniec na jej
policzkach zapłonął żywym ogniem, gdy ujrzała mnie nagą. Chwiejnie
cofnęła się o krok, a taca wymsknęła jej się z ręki. Chociaż starała się, jak
mogła, żeby zachować równowagę, jedną ręką nadal wściekle machała
i złapała Reida za…
O cholera.
Zrobiła wielkie oczy. Ze stłumionym krzykiem zabrała rękę, a taca
poleciała w powietrze; porcelana roztrzaskała się o ścianę i podłogę,
herbata pryskała w każdą stronę. Kapała z jej pięknej sukni, gdy
bezskutecznie próbowała poskładać filiżanki do kupy.
– Tak… tak mi p-przykro. Jaka jestem niezdarna…
Pieprzone poczucie winy stało się wręcz namacalne, więc przerzuciłam
nogi przez wannę i szukałam czegoś, żeby się okryć. Coco rzuciła mi jakąś
podomkę. Pospiesznie ją wiązałam, podczas gdy Celia nadal klęczała na
mokrym dywanie i zbierała odłamki porcelany.
– Nie chciałam… Och, służące się rozzłoszczą. I wasze biedne żołądki…
Uklękłam koło niej i złapałam ją za rękę, zanim się pokaleczyła.
Podniosła wzrok i spojrzała na mnie. W jej oczach zbierały się łzy.
– Naszym żołądkom nic nie będzie, Celio. – Łagodnie zabrałam szkło
z jej ręki i odłożyłam je z powrotem na podłogę. – Wszystko będzie dobrze.
Przez długą chwilę nic nie mówiła, tylko na mnie patrzyła. Ja też
patrzyłam na nią z udawanym spokojem, chociaż pragnęłam wstać
i odnaleźć spokój oraz poufałość w osobie Coco w obliczu tej niezręcznej
sytuacji. Celia nie miała nikogo, kto mógłby ją pocieszyć. Z nikim się nie
spoufalała. Co prawda nie byłyśmy przyjaciółkami, ale też nie byłyśmy
wrogami. Nigdy nimi nie byłyśmy.
Kiedy znowu się odezwała, jej głos zmienił się w szept. Ledwie ją
słyszałam.
– Nie. Nie jestem w nim zakochana. Już nie. – Napięcie częściowo zeszło
z moich ramion. Powiedziała prawdę. Wody nie pozwoliłby na nic innego.
– I przepraszam. – Jej głos stał się jeszcze cichszy, ale nie odwróciła
wzroku. Jej policzki lśniły żywą czerwienią. – Nie jesteś dziwką.
Coco uklękła obok nas z czystą podomką w ręce. Prychnęła, podkreślając
niespodziewaną szczerość tej chwili.
– Ależ jest, i ja też. Nie znasz nas wystarczająco dobrze. – Podała jej
podomkę, znacząco unosząc brew. – Jeszcze.
Celia spojrzała na siebie, jakby dopiero teraz sobie uświadomiła, że
polała się herbatą.
– Weź ją. – Coco wetknęła jej ubranie do ręki, po czym wskazała
parawan.
Celia znowu się zarumieniła i popatrzyła na nas.
– Pewnie sądzicie, że jestem pruderyjna.
– No i? – Machnęłam ręką na rozbity zestaw do herbaty i pojawił się
złoty wzór łączący odłamki. Ostry ból przeszył moją pierś, gdy kawałki
poskładały się do kupy. Uniosłam rękę, żeby rozmasować to miejsce,
rozdarta pomiędzy westchnieniem a grymasem. Przebaczenie to bolesna
sprawa. Poświęcenie samo w sobie. – Nie powinnaś się przejmować tym,
co sądzimy my, Celio, ani ktokolwiek inny. Nie marnuj na to swojej energii.
– Bo kogo to obchodzi, czy jesteś wstydliwa? – Coco podniosła Celię,
ujmując jej obie ręce. Pokazała na mnie. – Kogo obchodzi, czy jesteśmy
dziwkami? To tylko słowa.
– Nie zmienimy ich, nieważne, co byśmy zrobiły. – Puściłam do niej oko
i zdjęłam satynową wstążkę ze zbroi, zawiązałam ją na szyi, po czym
ponownie położyłam się w hamaku. Reid kołysał się obok mnie.
Zignorowałam panikę rozdzierającą mi serce. Nawet się nie poruszył.
Szturchnęłam jego but i dodałam: – Możemy równie dobrze robić, co nam
się podoba. Bycie pruderyjną czy bycie dziwką są lepsze niż bycie takimi,
jakimi chcieliby nas widzieć.
Celia tylko mrugała, słuchając nas, po czym wyszeptała i zrobiła wielkie
oczy:
– Jakie chcieliby nas widzieć?
Coco i ja wymieniłyśmy przeciągłe spojrzenie, po czym powiedziała
tylko:
– Należące do nich.
– Bądź pruderyjna i bądź dumna, Celio. – Wzruszyłam ramionami
i instynktownie objęłam dłonią kostkę Reida. – A my będziemy zdzirami
i będziemy szczęśliwe.
Na pewno niedługo się ocknie. A jeśli nie, Isla – Wyrocznia, siostra
Clauda, bogini – pomoże nam wszystko naprawić. Musimy tylko najpierw
zjeść z nią posiłek. Zerknęłam na szczotkę leżącą na toaletce. Podążając za
moim spojrzeniem, Coco chwyciła ją pierwsza, zanim zdołałam przetopić
na rudę jej złotą rączkę.
Położywszy jedną ręką na biodrze, uśmiechnęła się wyzywająco
i powiedziała:
– Już pora, Lou.
Posłałam jej oburzone spojrzenie.
– Każdy wie, że nie należy czesać mokrych włosów. Pasma są wtedy
słabsze. Mogą się połamać.
– Mam wezwać służącą, żeby przyniosła ogień? – Kiedy nie
odpowiedziałam, pomachała mi szczotką przed nosem. – Tak właśnie
myślałam. Wstawaj.
Przewracając oczami, wyszłam z hamaka i podeszłam do spleśniałego
krzesła. Usiadłam przed dużym złoconym lustrem, które zaszło mgłą ze
starości. Złociste węże wiły się wzdłuż ramy. Patrzyłam z rozdrażnieniem
na swoje odbicie: zapadnięte policzki, wyraźne piegi, włosy długie
i potargane. Z końcówek wciąż kapała woda i wsiąkała w jedwab podomki.
Ale nie drżałam; meluzyny rzuciły jakiś czar, dzięki któremu było tu ciepło
i komfortowo.
Zanim Coco podniosła szczotkę – podejrzewałam, że w głębi serca lubiła
mnie torturować – podeszła do niej Celia i wyciągnęła rękę.
– Mogę?
– Yyy… – Niezdecydowana Coco zerknęła na mnie w lustrze.
Potaknęłam, częściowo zaciekawiona, głównie zaciekawiona, a ona podała
Celii szczotkę i stanęła z boku. – Końcówki się plączą – ostrzegła.
– Moje też. – Celia się uśmiechnęła.
– No wiesz, mogę się sama uczesać – mruknęłam, ale nie powstrzymałam
jej, kiedy uniosła pasmo włosów i zaczęła rozczesywać końcówki. Chociaż
mocno trzymała włosy, poruszała ręką z zaskakującą delikatnością.
– Ja to lubię. – Z cierpliwością świętej zaczęła rozplątywać skołtunione
pasma. – Pip i ja każdego wieczoru czesałyśmy się nawzajem. – Jeśli
wyczuła, że się spięłam, nie dała po sobie poznać. – Zwolniliśmy służącą,
gdy miałam dziesięć lat. Miała na imię Evangelina. Nie rozumiałam, co się
z nią stało, ale Pippa była starsza i wiedziała, co się wydarzyło. Jako dzieci
często zakradałyśmy się do sejfu taty. Pippa lubiła podkradać jego księgę
rachunkową, siadać przy jego biurku, dodawać liczby i udawać, że pali jego
cygara, podczas gdy ja bawiłam się klejnotami mamy. Wiedziała, że nasi
rodzice stracili niemal cały majątek na skutek złych inwestycji. Ja
dowiedziałam się dopiero, kiedy zniknęły wszystkie brylanty matki.
Udało jej się rozplątać kołtun, więc przeszła do kolejnego pasma.
– Tata powiedział, żebyśmy się nie martwiły. Powiedział, że wszystko
naprawi. – W ołowianym lustrze pojawił się jej uśmiech. – I chyba tak się
stało. Biżuteria mamy powoli wracała, razem z rozmaitymi innymi
niezwykłymi przedmiotami. Wkrótce potem zmienił zamek w sejfie na taki,
którego nawet ja nie umiałam otworzyć. A przynajmniej nie wtedy.
– Czy Evangelina wróciła? – zapytałam.
– Nie. – Smutno pokręciła głową. – Evangelina nie chciała już
przekroczyć progu naszego domu. Powiedziała, że jesteśmy przeklęci. Jej
miejsce zajęła inna służąca, ale Pip i tak sama chciała mnie czesać. Wydaje
mi się, że chciała odwrócić moją uwagę. W nocy zawsze pojawiali się
kontrahenci ojca.
– Była cudowną siostrą.
– To prawda. – Jej uśmiech stał się serdeczny i prawdziwy.
Na chwilę zapadła cisza. Celia nadal czesała moje włosy z mistrzowską
precyzją, kiedy nagle Coco zaskoczyła mnie pytaniem.
– A twoja matka?
Celia odpowiedziała bez wahania, rzeczowo, jakby Coco nie zadała
wyjątkowo osobistego pytania, tylko zapytała, na przykład, o kolor nieba.
– Moja mama się starała. Nie była zbyt matczyna, ale dawała nam to, co
mogła: głównie prezenty, ale od czasu dołączała do nas w saloniku, gdzie
wyszywała lub grała na fortepianie. Czytała nam bajki. Oczywiście bywała
trudna, zwłaszcza po śmierci Pippy, ale… tak właśnie manifestowała się jej
miłość.
Coco już nie udawała, że nie patrzy na jej obicie w lustrze.
– Sądzisz, że za tobą tęskni?
– Mam taką nadzieję. – Celia wzruszyła ramionami i odłożyła szczotkę
na toaletkę. Rozpuściła moje uczesane już włosy. – Ale niedługo znów ją
zobaczę. Kto wie? Może będzie dumna, że pomogłam pozbyć się Morgane
z tego świata.
Coco i ja wymieniłyśmy spojrzenia w lustrze. W jej wyraźnie widać było
smutek.
Mama się starała.
To nie powinno brzmieć jak pochwała, a jednak nią było. Matka Celii się
starała, a dzięki temu dała swojej córce więcej niż obie nasze matki razem
wzięte. Bez namysłu uniosłam dłoń do satynowej wstążki na mojej szyi.
Znaku matczynej miłości.
– Dlaczego to ukrywasz? – zapytała nagle Celia. Zerknęłam w lustro
i spotkałam się z nią spojrzeniem: patrzyła na moją bliznę. Nawet Coco
oderwała się od swoich myśli, skupiła wzrok na szmaragdowej wstążce.
Uniosła brew, a Celia potaknęła. – Coco pokazuje swoje blizny.
– Blizny Coco nie są wstydliwe. – Przekrzywiłam głowę i spojrzałam na
jej odbicie przez zmrużone powieki. – Dlaczego ty nie pokazujesz swoich
blizn, Celio?
– Nie mam żadnych. – Odwróciła wzrok.
– Nie wszystkie blizny są widoczne.
– Unikasz odpowiedzi na pytanie.
– Ty też.
Wzdychając, Coco dołączyła do Celii i stanęła za mną; palcami
przeczesywała moje włosy. Swobodnie i z poufałością. Pochyliła się, jej
policzek znalazł się obok mojego, a nasze spojrzenia znowu spotkały się
w lustrze.
– Ile razy ci mówiłam? Żadna blizna nie jest powodem do wstydu. –
Z zaciętą miną pociągnęła końcówkę wstążki, która zsunęła się z mojej
szyi, ukazując bliznę. Tylko że to już nie była moja blizna. A przynajmniej
nie ta blizna, którą zawsze znałam.
Z zapartym tchem dotykałam jej opuszkami palców, muskałam listki
i delikatne płatki. Niczym srebrny naszyjnik przemieniła moją szyję w coś
rzadkiego i pięknego. Coś kunsztownego. Kiedy przełykałam ślinę, listki
zdawały się do mnie mrugać w świetle świecy.
– Kiedy to się stało?
– Kiedy się dowiedzieliśmy, że zostałaś opętana. – Coco się
wyprostowała i przyciągnęła mały stołek do mojego krzesła. Z resztek
materiału można się było domyślić, że obicie kiedyś było aksamitne,
chociaż pierwotny kolor i wzór już się zatarły. Teraz było po prostu szare,
a wygięte nóżki stołka tak przegniłe jak reszta tego pałacu. Coco wskazała
go Celii, która wyglądała bladziej niż wcześniej i niepewnie splotła ręce. –
Kiedy postanowiłam mimo wszystko mieć nadzieję. Zmieniły ją moje łzy.
Nadzieja nie jest chorobą. Jest lekiem.
Coco wsunęła dłonie w rozpuszczone włosy Celii, ponownie mnie
zaskakując. Sądząc po tym, że Celia się wyprostowała i zrobiła wielkie
oczy, Coco zaskoczyła również ją. Splotła jej czarne pasma w jeden
warkocz, związała go moją wstążką i wykończyła doskonałą kokardą.
– Obie powinnyście pokazywać swoje blizny – mruknęła.
Celia przełożyła warkocz przez ramię i spojrzała na niego, w zadumie
gładząc wstążkę. Coco oparła policzek na czubku mojej głowy, a mnie
owionął jej znajomy zapach – ziemisty i słodki, niczym świeżo zaparzona
filiżanka herbaty.
– Oznaczają, że przeżyłyście.
WYROCZNIA I JEŻOWIEC

Lou

Tego wieczoru podążyłam za Eglantine przez labirynt przejść ubrana


w pomarańczowożółtą szyfonową suknię z kwiatowymi aplikacjami
w kształcie ciemnej, błyszczącej niczym proch strzelniczy róży. Coco szła
obok mnie. Jej suknia była z satyny w kolorze kości słoniowej – mniej
obfita w dolnej części niż moja i z dopasowaną górą wyszywaną złotą nitką
– i ciągnęła się za nami przez mile. Suknia prawdziwej princesse. Celia
kroczyła pod jej drugiej stronie, królewska i elegancka. W swoim żywiole.
Pasteloworóżowa góra jej sukni dodawała koloru porcelanowym
policzkom, a pędy jałowca pnące się po jej spódnicy podkreślały szczupłą
sylwetkę.
Wszystkie trzy wyglądałyśmy olśniewająco. Niejedna głowa się za nami
odwróciła.
Nawet Beau stanął jak wryty, gdy wyszedł ze swojej komnaty i zobaczył
perłowy diadem na głowie Coco oraz szmaragdowy kolczyk w uchu Celii
i pasującą do niego wstążkę na jej nadgarstku.
– Boże, miej litość. – Beau pokręcił głową i ruszył za nami, wkładając
ręce do kieszeni aksamitnych spodni. Zagwizdał cicho. – Aczkolwiek
niebiosa nigdy nie stworzyły takiego widoku.
– Wiemy. – Coco uniosła brew, oglądając się przez ramię. Przez głębokie
rozcięcie w spódnicy przy każdym kroku widać było jej gładkie udo.
Podobnie jak pozostała część statku, hol również wyglądał
ekstrawagancko z niegdyś złoconymi panelami i lśniącymi, choć zepsutymi
żyrandolami. Jednak w przeciwieństwie do naszych kabin ten pokój
wznosił się wysoko w górę, malowany sufit znajdował się nienaturalnie
wysoko jak na statek. W powietrzu nie roznosił się zapach pleśni, lecz
magii, słodki, ostry, przyjemny. Złoty stół bankietowy ciągnął się na
długość olbrzymiej sali, a na nim każdy cal zajmowała przedziwna
zbieranina naczyń i półmisków. Przy drzwiach stał tryton w liberii; tak
głęboko się ukłonił, że o mały włos strąciłby na ziemię swoją perukę.
– Bonjour, mes demoiselles. – Wyprostował się z chłodną wyniosłością
arystokraty. Na upudrowanym policzku narysował sobie czarne serduszko.
– Proszę, pozwólcie, że zaprowadzę was na miejsca.
Eglantine puściła do nas oko, po czym nas zostawiła.
Gęsiego podążyliśmy za służącym, aż dotarliśmy do szczytu stołu, gdzie
stał najprawdziwszy tron z muszelek i pereł wraz z dwoma krzesłami po
obu jego stronach. Lokaj z wprawą posadził Coco i Celię razem, po czym
odwrócił się do mnie. Zupełnie zignorował Beau. Ponownie się ukłonił
i powiedział:
– Wyrocznia niedługo do nas dołączy. Uprzejmie prosi, żebyście
poczęstowali się soloną sałatą morską. – Zamilkł na chwilę, żeby wciągnąć
aromatyczne powietrze swoim długim nosem. – To jej ulubiona.
– Pamiętajcie o dobrych manierach – powiedziała cicho Celia z uprzejmą
miną, gdy lokaj wrócił na swoje miejsce. Uśmiechała się do arystokratów
zasiadających przy stole. Przyglądali nam się bez skrępowania, niektórzy
odwzajemniali jej uśmiech, inni szeptali coś, zasłaniając się wachlarzami. –
Nie chcemy okazywać braku szacunku naszym gospodarzom.
Bez ostrzeżenia tuż obok niej zjawiła się Elvire. Już nie była naga, ubrała
się w suknię uszytą z wypłowiałych żagli, do której dobrała pasek z liny
i tiarę ze szmaragdów. Ta ostatnia pasowała do kolczyka Celii.
Podejrzewałam, że nie był to przypadek. Dotykając go z szacunkiem, Elvire
się pokłoniła.
– Bonjour, Mademoiselle Celio. Masz prześliczną suknię.
Zza niej wychylili się Leopoldine i Lasimonne, którzy z komicznym
zainteresowaniem nie chcieli uronić ani słowa wypowiedzianego przez
Celię. Bez żadnych ceremonii meluzyny siedzące obok Celii grzecznie
wstały i oddały swoje miejsca strażnikom, którzy przyjęli je z kurtuazją. To
było aż przesłodzone.
– Musisz spróbować gronorostu – nalegał Lasimonne, nakładając żółtawe
liście na talerz Celii i polewając je sosem. – To ulubione danie Wyroczni.
Podejrzliwie zerkałam na jej talerz, czując się tak, jakbym nie
przygotowała się na sprawdzian w szkole.
– Sądziłam, że jej ulubionym daniem jest solona sałata morska?
Zamrugał oczami, po czym zwrócił się do Leopoldine, która przytaknęła
z powagą.
– To prawda. Gronorost był jej ulubionym daniem wczoraj.
O boże.
– Ojej. – Lasimonne z przestrachem uniósł dłoń do piersi, po czym
ukłonił się głęboko przez talerzem Celii z gronorostem. – Proszę
o wybaczenie, mademoiselle. Oczywiście musisz spróbować solonej sałaty
morskiej. Dobry boże. Wyrocznia nie wybaczyłaby mi takiej obrazy.
Beau i ja wymieniliśmy spojrzenia.
Nic więcej nie mówiąc, nałożyłam dużą porcję solonej sałaty morskiej
najpierw sobie, a potem na talerz Beau.
– Po prawej masz widelec – mruknął dyskretnie, gdy przyglądałam się
sztućcom nie od kompletu po obu stronach talerza. Nadziałam liść na
malutki widelec, ale zanim podniosłam go do ust, Beau mnie powstrzymał
krótkim ruchem głowy.
– Pokrój najpierw. Gdzie ty się wychowałaś? W stajni?
Poczułam żar na policzkach i odłożyłam liść na talerz, po czym zajęłam
się szukaniem odpowiedniego noża.
Elvire popijała gazowany napój z wysokiego kieliszka, podczas gdy Celia
kroiła swoją sałatę na wzorcowe kawałki.
– Tak – powiedziała ta pierwsza. – Wyrocznia bezwzględnie ukarała
Guillaumette za gafę popełnioną w zeszłym tygodniu.
– Beznadziejna kobieta – dodała Leopoldine konspiracyjnie. – Nigdy jej
nie lubiłam.
Elvire usadziła ją chłodnym spojrzeniem i uniosła srebrną brew.
– Naprawdę? Czyż nie jest matką chrzestną twojej córki?
Leopoldine tak pochłonął drink, że nie była w stanie odpowiedzieć.
– Gdzie jest Angelica? – Skupiłam się na krojeniu morskiej sałaty na
równe kwadraciki, żeby Elvire, Leopoldine czy też ośmiornice z ulicy nie
poczuły urazy i nie nakarmiły mną gigantycznej kałamarnicy. – Dołączy do
nas później?
Lasimonne popatrzył na mnie, jakby to ja była tą gigantyczną
kałamarnicą.
– Oczywiście, że tak. – Chociaż był wyraźnie zirytowany, że w ogóle się
odezwałam, nie zawahał się nalać mi gazowanego napoju do kieliszka. Ależ
uprzejmie z jego strony. Ależ fascynująco. Czyby mi podziękował, gdybym
zrzuciła zawartość talerza na jego kolana? – Jest najbardziej cenioną
towarzyszką Wyroczni. Domyślam się, że przybędzie razem z Naszą Panią.
Ugryzłam się w język, żeby nie zapytać, kiedy to miałoby nastąpić –
a następnie przejechałam nim po zębach, żeby sprawdzić, czy gdzieś
pomiędzy nimi nie utknął kawałek sałaty. Widocznie spóźnialstwo nie było
aż tak wielką gafą jak niepamiętanie, jakie danie najbardziej lubi Pani.
Uniosłam kieliszek do ust i tylko potaknęłam. A następnie się zakrztusiłam.
To była woda morska.
Beau z wymuszonym uśmiechem poklepywał mnie po plecach, gdy
kaszlałam, po czym nadepnął mi na stopę pod stołem.
– No już, już. – Podał mi złożoną serwetkę, a do pozostałych powiedział:
– Proszę, wybaczcie mojej drogiej siostrze. Łatwo u niej o odruch
wymiotny.
Znowu prychnęłam, nie mogłam się powstrzymać, a następnie zrzuciłam
stopę Beau z mojej stopy.
W sali bankietowej pojawiły się jeszcze dwa trytony w liberii, każdy
z nich niósł wielką muszlę. W tej samej chwili unieśli muszle do ust
i zadęli. Dźwięk odbijał się echem w całej komnacie, porcelana i żyrandole
zadrżały, a meluzyny wokół nas zerwały się na równe nogi.
Chwilę później weszła Wyrocznia.
Mogłam się jedynie na nią gapić.
Krótko mówiąc, była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek
widziałam. Gdy sunęła, rzucając ulotne spojrzenia w naszym kierunku, jej
włosy opadały na ramiona niczym falująca woda. Kiedy spotkała się ze
mną wzrokiem, nie zauważyłam tęczówki i twardówki, lecz spokojny blask
księżyca odbijający się w wodzie i jedwabistą pianę przy brzegu.
Zauważyłam spienione fale i błyskające płetwy – pierwotne stworzenia
z zębów i cienia, które zbudziły się w ciemności. Zauważyłam burze zdolne
zrujnować królestwo, wyjawione i skrywane tajemnice. Tajemnice
zatopione w nieprzebytych głębinach.
A potem się do mnie uśmiechnęła i poczułam dreszcz wędrujący w dół
kręgosłupa. W tym uśmiechu dojrzałam chaos.
Czysty, niczym niezmącony chaos.
Obok niej szła Angelica z pochyloną głową i złożonymi rękami. Gdy się
zbliżyły, spojrzała w oczy Coco i ukradkiem do niej mrugnęła, po czym
znowu zrobiła natchnioną minę. Wyrocznia patrzyła tylko na mnie.
Wyprostowałam się najbardziej, jak umiałam, uświadamiając sobie, że mam
spocone dłonie, co było jedyną oznaką mojego zdenerwowania. Claud raz
opisał siebie jako Dzikiego i uwierzyłabym mu, gdyby ukazał się
w prawdziwej postaci. Wyrocznia nie musiała okazywać się w prawdziwej
postaci, żebym to zrozumiała. Od zamglonego, nieokreślonego koloru jej
włosów i skóry przez płynne ruchy ciała cała była morzem. A morze
pochłaniało tych, którzy nie umieli pływać.
– Je vous voir, Louise. – Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu w jej głosie
pobrzmiewała spokojna, kojąca nuta, niczym w spokojnym morzu o świcie.
– Bienvenue w Kryształowym Pałacu. Długo czekałam na twoje przybycie.
Dygnęłam razem z pozostałymi.
– Cieszę się, że tu jestem. Dziękuję za interwencję na plaży.
W jej srebrnych oczach – tak podobnych do oczu Angeliki, a jednak tak
różnych – pojawił się błysk rozbawienia.
– Ach. Na plaży. Porozmawiamy o tym szczęśliwym zbiegu okoliczności
później. Najpierw musimy coś zjeść. – Skinęła na lokaja w liberii, który
pospiesznie odsunął dla niej krzesło. Jej suknia, wykonana całkowicie
z długich, lśniących sznurów pereł, cicho pobrzękiwała, kiedy
zajmowaliśmy miejsca. Reszta dworu usiadła razem z nią. Kiedy pstryknęła
palcami, arystokratka po prawej stronie Coco zerwała się na nogi bez
słowa, oddając swoje miejsce Angelice. – Spróbowałaś solonej sałaty
morskiej, tak?
– Tak, moja pani. – Ja też usiadłam i wytarłam dłonie o uda pod stołem. –
Była… – Wody nie pozwoliły mi skłamać. Spróbowałam ponownie. – To
było wyjątkowe doświadczenie.
– Weź przestań. – Uśmiechnęła się szerzej, swobodniej, a przed moimi
oczami pojawił się pysk głodnego rekina. Zacisnęłam dłonie na spódnicy
i łajałam się w głowie. – Nie ma potrzeby używania wyszukanego języka
wśród przyjaciół. Jak naprawdę ci smakowała?
– Cieszę się, że jej spróbowałam.
– Cieszysz. – Powiedziała to słowo powoli, z zaciekawieniem. –
Podejrzewam, że istnieją gorsze określenia. A ja się cieszę, że znalazłaś
to… jakiego to sprytnego słowa użyłaś? – Postukała się po wargach. –
Wyjątkowy. A teraz – przerwała i ponownie pstryknęła – zabierzcie to stąd.
Mam dość jej smrodu. – Służący migiem zaczęli zdejmować ze stołu każdy
talerz z soloną sałatą morską. – S’il vous plaît – kontynuowała, nim
skończyli. – Dziś wieczorem mam ochotę na coś cięższego. Przynieście
neige marine dla naszych wyjątkowych gości.
Chyba jednak nie była aż tak kojąca.
Dłonie nadal mi się pociły.
Siedzieliśmy w wyraźnie mało komfortowym milczeniu, podczas gdy
w dół stołu podawano kolejne potrawy. Isla zdawała się tego nie zauważać.
Nadal się uśmiechała, gdy służący nakładali łyżeczką niewielką ilość szarej,
kleistej substancji na każdy talerz. Uniosła kęs do ust, po czym
znieruchomiała, sprawdzając, czy wszyscy poświęcają jej swoją uwagę.
Oczywiście, że tak było. Każda twarz zwróciła się w jej stronę, jakby była
ich słońcem. Ze śmiechem elegancko pomachała dłonią.
– Jedzcie, mes enfants, i się radujcie.
Jej dzieci zrobiły, o co prosiła, rozległo się pobrzękiwanie sztućców
i ściszone głosy wypełniły ciszę. Elvire, Leopoldine i Lasimonne
natychmiast pogrążyli się w rozmowie z Celią, a Angelica ze zrezygnowaną
Coco, co sprawiło, że ja i Beau musieliśmy znosić ciężar wzroku Isli.
– Powiedz mi – zanuciła, pochylając się nad nim, żeby ująć moją lepką
dłoń. Beau się spiął, ale nie marudził – jakie były twoje ostatnie słowa do
Reida?
Zdziwiłam się i uniosłam wzrok znad mojego neige marine.
– Słucham?
– Jak brzmiały twoje ostatnie słowa powiedziane do Reida?
– Ja… – Zerknęłam na Beau i zmarszczyłam brwi. – Nie pamiętam.
Jej uśmiech zmienił się w złośliwy grymas.
– Spróbuj sobie przypomnieć.
Czując się coraz bardziej wytrącona z równowagi, skupiłam się na
przywoływaniu tego wspomnienia, głośno wydychając powietrze, gdy
powróciły do mnie strzępki naszej rozmowy.
– Powiedziałam: „Albo zabiję matkę, albo moja matka zabije mnie. To
jedyny sposób”.
Ten uśmiech. Te oczy. Już bez spokojnej wody, lecz cisza w oku
huraganu. Być może i sam huragan. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że
skończyły się uprzejmości. Puściła moją dłoń i rozsiadła się na swoim
miejscu, po czym otarła usta serwetką.
– Czyżby?
– Gdyby było inaczej, nie byłabym w stanie tego powiedzieć.
Beau przydepnął moją stopę.
– A… czy pamiętasz jego ostatnie słowa? – zapytała chytrze.
Tych słów nie musiałam szukać w odmętach pamięci.
– Obiecał, że mnie znajdzie.
– Znajdzie cię? – Kiedy zatrzepotała rzęsami, jakby… jakby mnie
prowokując, ze strachu uniosły się włoski na moim karku. To z całą
pewnością nie była grzeczna rozmowa przy stole. Dopiero co się
poznałyśmy, a meluzyny ceniły sobie etykietę. Moje podejrzenia się
potwierdziły, gdy zapytała:
– Śpi pod pokładem, prawda?
– Tak. – Zmusiłam się do zachowania spokoju, opanowania, a nawet
miłego zachowania. Mimo to nie mogłam przestać szukać na jej obliczu
śladu serdeczności typowej dla jej brata. Jego dobrego nastroju. – Nie udało
mi się go obudzić. W zasadzie… – Odchrząknęłam z najwyższą
delikatnością, zapominając o rozwadze. – Miałam nadzieję, że możesz…
przyspieszyć ten proces.
W tych niewysłowionych oczach rozbłysnął niewytłumaczalny triumf.
– Ach tak? – Chociaż wciąż mówiła lekkim, gawędziarskim tonem, to jej
słowa przeczyły tej lekkości. – Masz nadzieję czy tak zakładasz?
Zmarszczyłam brwi.
– Nigdy bym nie przypuszczała…
– Nie? – Swobodnie uniosła dłoń, a na ten znak pojawił się służący
i napełnił jej kieliszek. – Czy moje lustra kłamią, l’oursin? Czyżbyś coś
knuła, żeby zyskać we mnie sojusznika?
– Ja… – Spotkałam się wzrokiem z Coco, która jednak nie ingerowała.
Nie śmiała nam przerwać. – Nic nie knuję, moja pani. Pragnęłam
zaprzyjaźnić się z tobą podczas naszej wizyty, ale się tego nie spodziewam.
– Pragnęłam? Czy to oznacza, że już nie zależy ci na mojej przyjaźni?
– Nie, moja pani. To znaczy tak. Po prostu… – Rozłożyłam bezradnie
ręce. – Zdaje się, że nie idzie mi zbyt dobrze.
– Czego się spodziewasz, Louise, kiedy traktujesz bogów i boginie jak
swoich osobistych służących? – Sączyła wodę, nie odwracając ode mnie
wzroku. – Szczerze mówiąc, nie rozumiem, co moje rodzeństwo w tobie
widzi ani dlaczego schlebiają twojej arogancji. Kiedy posłałam Angelikę,
żeby cię przyprowadziła, spodziewałam się… czegoś okazałego, jakiegoś
magnetyzmu, ale teraz, gdy już cię poznałam, widzę, że nie posiadasz
żadnej z tych cech. Aurora obdarzyła swoim błogosławieństwem morskiego
jeżowca.
Pierwsza iskra złości zapłonęła w mojej piersi. Błogosławieństwo
Aurory? Jeżowiec?
– To dlatego mnie tutaj zaprosiłaś? Żeby zaspokoić swoją ciekawość?
Nie odpowiedziała, zwróciła się do Beau.
– A co z tobą, księciuniu? Uważasz, że Louise jest inteligentna?
Z namysłem odłożył łyżeczkę na talerz, po czym odpowiedział:
– Tak.
– Uważasz, że jest wyjątkowo inteligentna?
– T… – Odpowiedź utknęła mu w gardle, spojrzał na mnie z paniką.
Żałosny. W odpowiedzi jeszcze bardziej zawrzałam ze złości. Nie mógł
kłamać, nie tutaj, nie, będąc wplątany w magiczną sieć Isli, nawet po to, by
mnie nie urazić. Zabolało mnie to, ale nie aż tak, bym musiała długo
wylizywać te rany. Być może nie byłam wyjątkowo inteligentna, ale miałam
dość rozumu, żeby wiedzieć, że Isla chciała mnie zranić. Chciała mnie
zszokować i napełnić trwogą. Nie rozumiałam jednak po co.
– Tak jak sądziłam. Powiedz mi, księciuniu, czy uważasz, że jest
wyjątkowo piękna?
Zmarszczył brwi, strzelał oczami na wszystkie strony. Jednakże ona nie
spuszczała mnie z oczu. Jej spojrzenie wwiercało się we mnie z wielką
intensywnością. Z wielką jasnością. Beau szarpnął kołnierzyk swojej
koszuli, po czym wymamrotał:
– Oczywiście, uważam, że jest ładna. Jest moją… – Przełknął ślinę, nie
umiał znaleźć właściwych słów. – Jest dla mnie jak siostra.
– Ależ uroczo. Zapytałam, czy uważasz jej urodę za wyjątkową. Czy
Louise jest pośród najpiękniejszych, jakie znasz? – Kiedy nie odpowiedział
od razu, pochyliła głowę. – No tak. Czy uważasz ją zatem za wyjątkowo
odważną? – Ponownie nie odpowiedział. – Nie? A może wyjątkowo
prawdomówną? Wyjątkowo sprawiedliwą? – Beau nadal nic nie mówił,
przełykał ślinę, czekając na słowa, które nie chciały nadejść. Z wysiłku jego
czoło pokryło się kropelkami potu. Tak mocno przyciskał moją stopę swoją
nogą, że niemal popękały mi kości.
Napięcie sprawiło, że zaczęło mi szumieć w uszach. Jak śmie tak nas
traktować? Byliśmy gośćmi w jej królestwie. Zaprosiła nas tutaj – tylko po
co? Żeby nas torturować? Żeby dotąd nas testować, aż pękniemy? Ta
niesprawiedliwość sprawiła, że wzburzyłam się jak dziecko.
Isla miała być sojuszniczką.
– Ja nie… Dlaczego zadajesz takie pytania? – wykrztusił Beau.
Zignorowała jego wysiłki i ciągnęła okrutnie:
– Czy Louise jest przywódczynią, Beauregardzie? Wizjonerką?
– Ona… nie do…
– Czy zaproponowała ci majątek w zamian za twoją lojalność? Czy
zaoferowała ci magię?
Niemal zakrztusił się odpowiedzią.
– Czy w jakikolwiek sposób jest wyjątkowa?
– Ona… – Spojrzał na mnie bezradnie, jego policzki pokryły się
czerwienią.
Siedząca naprzeciw Celia ukradkiem na nas spoglądała, nadal udając, że
słucha Elvire. Coco w ogóle nie udawała. Gniewnie patrzyła na Islę
wzrokiem pałającym nienawiścią, podczas gdy w moich uszach narastał
szum.
– …tak samo się boi – zakończyła za niego Isla. – Jest zwykła.
Nieznośnie, niedopuszczalnie zwykła, a mimo to wymusza lojalność
i oddanie u mojej siostry, mojego brata i u ciebie. – Prychając, pokręciła
głową i kazała podać kolejne danie. – Niewątpliwie zmarnowane
błogosławieństwo.
– Nie jestem błogosławiona.
– Nawet nie wiesz, prawda? Nie powinnaś się dziwić. Aurora może
mówić, że lubi Morgane, ale przynajmniej twoja matka posiada odrobinę
świadomości.
Zadrżały mi palce na to porównanie. Na tę obrazę. Zamknęłam je w pięść
i nic nie widząc, patrzyłam na smażoną rodymenię palczastą.
– Po co nas tu wezwałaś?
Ponownie zignorowała moje pytanie i pochyliła się nad Beau, żeby
chwycić brylantową spinkę, którą miałam we włosach.
– Pomóż mi zrozumieć, Louise. Dlaczego za tobą podążają? Widziałam
tylko, jak ponosisz porażki: widziałam, jak mordujesz, jak kłamiesz, jak
oszukujesz. Naprawdę, podobnie jak u jeżowca, jedyne, co ci się udaje, to
przeżyć. Przy okazji krzywdzisz każdego członka swojej ukochanej
rodziny, a mimo to wszyscy są nadal z tobą. Dlaczego?
– Być może chodzi o moje wyjątkowe poczucie humoru. – Słowa same
pojawiły się na moich ustach. Gorąco rozlało się z mojej piersi na ręce
i nogi, cała drżałam. Zrobiło mi się biało przed oczami. Zwykła.
Wypowiedziała to jak obelgę. Coś pospolitego, powszedniego, coś
gorszego.
– Nie. – Poruszyła nadgarstkiem i moja brylantowa spinka spadła na
podłogę. Jak przez mgłę docierało do mnie, że wszystko wokół nas
znieruchomiało. Wszyscy patrzyli w moją stronę. – Nie sądzę. Nawet dzięki
błogosławieństwu Aurory, nawet ze swoimi cennymi sojusznikami nie
jesteś przygotowana do wygrania tej wojny, Louise le Blanc. Krótko
mówiąc, moja siostra źle wybrała.
Żar rozlewał się po moim ciele. Gorętszy od złości. Gorętszy od wstydu.
Z niepokojem marszcząc brwi, Beau patrzył na moją dłoń, gdy uderzyłam
nią w blat stołu.
– Mówisz o błogosławieństwach – powiedziałam z pasją, słowa wylewały
się ze mnie bez zahamowań. – Ale czym są lojalność i oddanie Dzikiego
Męża z Lasu i Potrójnej Bogini? Moja matka, moja własna matka,
człowiek, który powinien kochać mnie najbardziej na świecie, trzy razy
próbowała mnie zabić. Na moich oczach zamordowała mojego najlepszego
przyjaciela. Od tego czasu spędziłam wiele dni, może nawet tygodni
opętana przez Nicholinę. Dzisiaj o mało mnie nie utopiła w tych
przeklętych wodach, gdzie także próbowała zabić mnie matka. Ponownie.
A teraz Reid śpi pod wpływem jakiegoś czaru, którego nie mogę przerwać,
podczas gdy ty obrażasz mnie przy całym swoim dworze. – Falowała mi
pierś. – Jeśli to jest błogosławieństwo bogini, to wolę nie wiedzieć, jak
wygląda jej klątwa.
Isla tylko się uśmiechała.
Jednym palcem popchnęła w moją stronę danie, wciąż pod przykryciem,
stojące pomiędzy nami. Ten nonszalancki gest jeszcze bardziej mnie
rozwścieczył. Zerwałam się na równe nogi, byłam gotowa wybiec
z komnaty, zabrać ciało Reida i odejść, kiedy mój wzrok padł na srebrny
klosz. Na moje odbicie w nim.
Za późno zarejestrowałam ostry zapach magii.
W oczach Coco widziałam zdziwienie i strach, gdy też poderwała się na
nogi.
– Lou?
Nie rozpoznawałam siebie w odbiciu. Patrzyły na mnie okrągłe, brązowe
oczy, a moje włosy zastąpiły proste pasma w kolorze zboża. Zamiast
piegów miałam różowe policzki. Suknia zwisała mi z wychudzonych
ramion, a jej nadmiar zebrał się u moich stóp. Patrzyłam na nie i żar
w mojej piersi powoli przekształcał się w coś innego, coś niewinnego,
młodocianego, wścibskiego, żywego.
Nie zdając sobie z tego sprawy, przemieniłam się w Pannę.
Kiedy Isla wstała, żeby do mnie podejść, jej dwór także wstał. Poufałym
gestem musnęła moją szyję. Na której teraz nie było blizny.
– Coś mówiłaś?
Przełknęłam ślinę, czując na skórze jej paznokieć. Nie chciałam na
nikogo patrzeć. Zwłaszcza na swoje odbicie.
– Jak… Jak to jest możliwe?
– Claud ostrzegł Morgane. Powiedział jej, że tak się stanie, jeśli nadal
będzie postępować wbrew naszej woli. Morgane i tak zaaranżowała twoje
opętanie.
– Ale to… – Beau odsunął talerz ze zdumioną miną. – To oznacza…
– Tak, księciuniu. – Isla stanęła za mną i przerzuciła moje włosy przez
ramiona. – Jeżowiec stał się La Dame des Sorcières. Żałuję, jeśli mam być
szczera, ale muszę przyznać, że się przyda.
– Czy Morgane wie? – zapytała ostro Coco.
W odpowiedzi Angelica się spięła, a jej oczy zaczęły wirować, aż
przestała widzieć komnatę i patrzyła na coś innego. Gdzie indziej.
– Tak. – Po chwili do nas wróciła, kręcąc głową i mrużąc oczy. – Nie jest
zadowolona.
– Po co nas tu sprowadziłaś? – Przemówiłam przez zdrętwiałe usta.
Jej dłonie zacisnęły się na mojej szyi i w końcu – w końcu –
odpowiedziała:
– Moja droga Angelica uważa, że powinniśmy się zjednoczyć z tobą w tej
mozolnej walce przeciw Morgane. – Poczułam, że wzrusza ramionami,
jakbyśmy rozmawiały o pogodzie, a nie o moim życiu. – Muszę przyznać,
że sama o to nie dbam. My tutaj nie odczujemy ani twojej śmierci, ani
śmierci twojej matki. – Stanęła obok mnie i podała mi rękę. Nie miałam
wyboru, musiałam ją przyjąć. Wzięła mnie pod rękę i oprowadziła po
pokoju, podczas gdy pozostali śledzili nas wzrokiem. Nikt nie śmiał wrócić
do jedzenia.
– Jednakże nie jestem szalona.
Nie wyprowadziłam jej z błędu.
– Jesteś unikatową okazją dla mnie i moich ludzi, a przede wszystkim dla
Angeliki. Jak wiesz, bardzo ją cenię – dodała. Kobieta, o której mowa,
pochyliła głowę i złożyła ręce, podobnie jak wszystkie meluzyny. –
Dwadzieścia lat temu skradziono jej pierścień, kiedy przebywała nad wodą
i zajmowała się płodzeniem twojej pięknej przyjaciółki. – Isla wskazała
Coco. – Słyszałaś o tym pierścieniu. Wołałaś go po imieniu. – Sięgnęła po
moją dłoń i uniosła ją, żeby pogłaskać pusty palec serdeczny. – Byłaś nawet
w posiadaniu jego magii. Ale nie znasz go tak jak my. To nie jest zwykły
pierścień dający odporność i niewidzialność, jak wierzą twoi krewni. A co
ważniejsze, nie należy do nich. Nie należy do nikogo z was. To Pierścień
Angeliki, posiada jej moc, i chcemy go z powrotem.
Niemal się roześmiałam. Uświadomiłam sobie twardą, rozkoszną prawdę.
Pomimo swojej wyjątkowej inteligencji, urody i odwagi to ona…
potrzebowała mnie. Jeżowca.
– Jeśli wiesz, że go używałam, to wiesz też, że już go nie mam. Ma go
moja matka. Trzyma go pod kluczem w Chateau le Blanc.
– Dokładnie.
– Nie do końca rozumiem, co próbujesz zasugerować. Zwykły mózg,
więc wiesz. Jeśli pierścień jest tak ważny, to z pewnością potrafisz go sama
odzyskać.
Błyskawicznie odwróciła się w moją stronę, rozbłysnął jej uśmiech, jej
paznokcie wbiły się boleśnie w moje przedramię; były dłuższe i ostrzejsze
niż chwilę przedtem. Uniosła palec do moich warg, kiedy próbowałam
zaprotestować, i poczułam metaliczny posmak. Mojej krwi.
– Ach, ach, ach. – Spojrzała na moje usta i na swój palec, po czym
zerknęła na mnie. – Nie obrażaj mnie, bo nigdy więcej nie usłyszysz mojej
propozycji.
Patrzyłam na nią ze złością i w milczeniu.
Diabelsko uniosła brew.
– Nie mogę sama odzyskać pierścienia, bo nie mogę bezpośrednio
interweniować. Moje meluzyny nie mogą tego dla mnie uczynić, ponieważ
bez niego nie są w stanie opuścić wody. Już rozumiesz, mon pouffiasse?
Jest to, jak widzisz, obustronnie korzystny układ.
Jej słowa rozbrzmiały w moich uszach w chwili, gdy pozostałe jej palce
zacisnęły się na mojej twarzy i ścisnęły moje policzki tak mocno, że mogły
pozostawić po sobie siniaki.
– Jutro wrócicie na powierzchnię i wykradniecie Pierścień Angeliki.
Wtedy, i tylko wtedy, moi ludzie dołączą do was przeciw niej.
NAJPIĘKNIEJSZY ODCIEŃ BŁĘKITU

Lou

Jakąś godzinę później na pokładzie Angelica odciągnęła Coco na bok, gdy


Aurélien, Olympienne i Sabatay okrążyli Celię i żegnali się z nią ze łzami
w oczach. Naprawdę. Prawdziwe łzy kapały po lawendowych policzkach
Olympienne. Beau prychnął, poprawił swój bagaż, po czym zaczął schodzić
w dół po desce. W połowie drogi do dna morskiego odwrócił się w moją
stronę.
– Chodź.
Zarzuciłam torbę na ramię. Po kolacji Isla nie traciła czasu i od razu
zaczęła nas wyprawiać ze swojego królestwa. Być może była najbardziej
zarozumiałą istotą na świecie, ale przynajmniej obdarowała nas zapasami
na czekającą nas podróż. Włącznie ze świeżymi ubraniami. Tym razem
rozsądnymi i ciepłymi. Na wszelki wypadek na udzie zapięłam nowy
futerał na nóź.
Reid dryfował za nami, wciąż nieprzytomny, podczas gdy Elvire
i Leopoldine eskortowały nas z miasta. Z każdym krokiem niepokój, który
wypierałam, stawał się coraz intensywniejszy. Było to wielce irytujące, bo
objawiało się bolesnym pulsowaniem w prawej skroni.
Pomimo moich błagań Isla go nie obudziła. Twierdziła, że nie może
interweniować. Ja twierdziłam, że nie możemy obrabować Chateau le
Blanc, ciągnąc za sobą prawie dwumetrowego, ważącego dziewięćdziesiąt
kilo nieprzytomnego faceta.
Po prawdzie spodziewałam się, że do tego czasu już się ocknie. Był
nieprzytomny od wielu godzin.
Nie martw się, Louise. Jego obrażenia nie są śmiertelne. Obudzi się, tego
jestem pewna.
Nadał łupało mnie w głowie.
Pozostali w milczeniu szli w stronę bramy, widocznie tylko Beau był
świadomy naszego gigantycznego problemu. Wiele razy spoglądał na mnie
z niepokojem.
Podejrzewałam, że spodziewał się tego, że w dowolnej chwili mogę
przemienić się w Pannę. Sama częściowo tak sądziłam. Nawet teraz nie
byłam pewna, jak tego dokonałam, ale starałam się za dużo ani zbyt
intensywnie nie myśleć o mrowieniu na mojej skórze, tym gwałtownym
odczuciu nagłego opuszczenia. Co ciekawe, przypominało mi to… dachy.
Gdy zamknęłam oczy, niemal czułam wiatr plączący mi włosy, szeroko
rozłożone ręce, gdy odpychałam się w górę i w przód od dachówek
i szybowałam w powietrzu. Radość zalęgła się w moim żołądku na
wspomnienie tych cudownych chwil. Tych cudownych chwil, gdy czułam,
że latam.
Kiedy moje dłonie zaczęły falować, szybko otworzyłam oczy.
Beau nadal się na mnie gapił.
– No co? – warknęłam. – Wyduś to z siebie.
– Nic ci nie jest? – Brodą wskazał moje dłonie. – No wiesz, z tym?
– A tobie? – Spojrzałam na niego podejrzliwie.
Spuścił głowę, chwilę się zastanawiał, po czym jego twarz rozpromienił
uśmiech.
– Sądzę, że to najbardziej niesamowita pieprzona rzecz, jaką
kiedykolwiek widziałem. Jesteś… Lou, teraz jesteś boginią.
– Boską Boginią. – Odwzajemniłam jego uśmiech, chociaż w uszach
rozbrzmiewały mi prawdziwe słowa Isli. Moja siostra źle wybrała. –
Królową jeżowców.
W końcu przestał się szczerzyć i spojrzał poważnie na tył głowy Elvire.
– Jeśli o to chodzi… Chciałbym przeprosić. – Odchrząknął. – Za to, co
wcześniej.
– Ach. – Westchnęłam i cicho się roześmiałam. – Nie ma za co.
– Jest za co…
– Powiedziałeś prawdę.
– To nie była prawda. – Z irytacją pokręcił głową. – Właśnie to próbuję ci
powiedzieć. Isla przekręcała moje słowa. – Odchrząknąwszy, spróbował
ponownie, tym razem ciszej, by inni nie mogli go usłyszeć. – Naprawdę
uważam, że jesteś wyjątkowa. Być może nie wyjątkowo odważna,
sprawiedliwa czy prawdziwa, ale tak czy owak wyjątkowa.
Sceptycznie przewróciłam oczami, więc zaszedł mi drogę i kazał mi się
zatrzymać.
– Kto inny zaakceptowałby tego zepsutego syna króla? Rozpieszczonego
arystokratę? Świętokradczego łowcę? W oczach królestwa nic nie znaczy. –
Mówił jeszcze ciszej. – Dałaś nam wszystkim przestrzeń i cel, nawet jeśli
wcześniej żadnego nie mieliśmy. Z twojego powodu tu jesteśmy, Lou. I nie
obchodzi mnie prawda wody: jesteś moją siostrą. Nigdy o tym nie
zapominaj.
Przyspieszył i zrównał się z Coco i Celią, nie dając mi czasu na
odpowiedź. Zapewne słusznie.
I tak nie byłam w stanie mówić, bo emocje ścisnęły mi gardło.
Kiedy w końcu doszliśmy do brzegów L’Eau Mélancolique, woda
podtrzymująca Reida – ostatni czar rzucony przez Angelikę – przestała
działać, a on wraz z wodą opadł na piasek. Natychmiast uklękłam obok
niego.
– Cholera. – Ponownie sprawdziłam mu tętno i rozchyliłam powieki,
żeby sprawdzić jego źrenice. Wszystko było w najlepszym porządku.
Wypuściłam powietrze z płuc i szturchnęłam go w żebra. Nic.
Pstryknęłam go w nos. Znowu nic. Dmuchnęłam mu w twarz, w oczy,
zdjęłam mu but, żeby połaskotać go w stopę, a nawet go spoliczkowałam.
Nic, nic, nic. Z frustracji ścisnęło mnie w piersi, gdy zaciągnęłam go nad
wodę. Spryskanie mu twarzy nie przyniosło rezultatów, więc przeklęłam
i byłam już gotowa zanurzyć jego głowę – a nawet całe ciało, jeśli okaże się
to konieczne – ale wtedy Beau mnie powstrzymał, niecierpliwie unosząc
rękę.
– Nie sądzę, by utopienie go było dobrym rozwiązaniem.
– W moim przypadku się sprawdziło…
– Zakładam, że próbowałaś czarów. – Zerknął na ścieżkę i góry za nią.
Nie winiłam go. Morgane i Josephine mogły się nam przyglądać. Mimo
to… chociaż Isla się zarzekała, że nie będzie się wtrącać, wątpiłam, że tak
szybko pozwoliłaby zaatakować swoich ludzi. Constantin był pod jej
ochroną. Czarownica, która ponownie wkroczyłaby na jej teren, musiałaby
być bardzo odważna albo bardzo głupia. Morgane i Josephine nie były ani
odważne, ani głupie.
Byliśmy tu bezpieczni. Na razie.
– Wzory są splątane. – Oparłam się pokusie, żeby odpyskować Beau
w świetle jego wyznania. Musiało być mu trudno powiedzieć to na głos.
Doceniałam to. – Nie mogę nic z nich wywnioskować.
Ostrożnie podeszła do nas Coco.
– Mogłabym pobrać odrobinę jego krwi.
Aż się wzdrygnęłam na samą myśl. Ostatnio gdy Coco pobierała krew,
przewidziała śmierć Ansela, a ja miałam dość błędnych interpretacji
przyszłości.
– Angelica powiedziała… – zaczęła Celia, ale przerwałam jej
niecierpliwie.
– Nie mamy czasu na zaszyfrowane porady. Musi się ocknąć już teraz.
W odpowiedzi Celia kucnęła obok mnie i przyjaznym gestem położyła mi
dłoń na plecach, więc poczułam się jak największy dupek na ziemi.
– Przepraszam – wyszeptałam. – Po prostu nie wiem, co robić. Jeśli go
nie obudzimy, nie ukradniemy Pierścienia Angeliki, a jak go nie
ukradniemy, nie będziemy mogli liczyć na to, że meluzyny dołączą do nas
w walce z Morgane. Bez meluzyn…
– Rozumiem. – Uspokajająco gładziła mnie po plecach. – Przynajmniej
Reidowi nic nie dolega. Spójrz na niego. – Zmusiłam się do otwarcia oczu
i patrzyłam, jak oddycha, a każdy ruch jego klatki piersiowej był dla mnie
małym pocieszeniem. Celia się uśmiechnęła. – On naprawdę może tylko
spać. Zaczarowanym snem, ale…
Szeroko otworzyła oczy.
– Co? – Wyprostowałam się. – O co chodzi, Celio?
– Była taka historia, którą czytała mi mama – powiedziała na jednym
wydechu, składając dłonie. – Opowiadała o księżniczce, na którą rzucono
klątwę wiecznego snu. Jedynym sposobem na przerwanie czaru był
pocałunek osoby prawdziwie ją kochającej.
Coco prychnęła i siadła na piasku.
– To baśń, Celio. Nie ma w tym prawdy.
– Właśnie się kąpaliśmy, jedliśmy i rozmawialiśmy pod wodą
w królewskim pałacu należącym do meluzyn, gdzie ośmiornice chodziły na
smyczach, a Bogini Morza częstowała nas soloną sałatą morską. – Policzki
Celii zapłonęły czerwienią. – To wszystko nie powinno się było zdarzyć
naprawdę.
– Dziewczyna ma rację. – Beau uniósł brew.
– Dobrze. – Z westchnieniem Coco położyła się na plecach i założyła
ręce na piersi. – Pocałuj go wobec tego. Pocałuj go porządnie. Tylko zrób to
szybko. A kiedy to nie wypali, ukłuję go w palec i wtedy może uda nam się
zrobić jakieś postępy.
Spojrzałam na ich pełne oczekiwania twarze i poczułam się idiotycznie.
Pocałunek prawdziwej miłości. Celia widocznie pomyliła koszmar, jakiego
doświadczaliśmy, z romansem, i to takim z białym rycerzem pędzącym na
ratunek swojej wybrance. Zerknęłam na usta Reida. Szczerze mówiąc,
dawno, dawno temu właśnie od tego się zaczęło. Przemierzył całe
królestwo, żeby ocalić mnie z ofiarnego ołtarza Morgane. Być może teraz
uda się odwrócić role, gdy on jest w potrzebie. Pocałunek przecież nie
wyrządzi mu nic złego…
Odetchnęłam przez nos, złapałam go za ramiona i pochyliłam się nad
nim.
Wóz albo przewóz.
Moje wargi musnęły jego usta, powoli je rozchyliłam i dotknęłam
językiem jego języka. Zaledwie przez sekundę. Zaledwie na długość
oddechu. Zamknęłam oczy, rozkoszując się tą prostą przyjemnością
całowania Reida. Boże, tęskniłam za nim. Zbyt długo nasze życia były
splątane, a mimo to oddzielne, ściśle ze sobą związane, a jednak ciągle
odrębne. To była moja wina. I jego też.
Ale przede wszystkim Morgane.
Nie obudził się.
Westchnęłam z rezygnacją, położyłam głowę na jego piersi i słuchałam
bicia jego serca. Ile razy leżałam dokładnie w takiej pozycji i liczyłam
uderzenia? Często wtedy głaskał mnie po włosach, sunął dłonią po moim
kręgosłupie, nawet kiedy mieliśmy ze sobą na pieńku. Kiedy dobrze się
między nami układało, obejmował mnie i…
Czyjaś ciężka dłoń opadła na moje plecy.
Otworzyłam oczy.
Celia gwałtownie wciągnęła powietrze, Coco również, nawet Beau zrobił
to samo. Podparłam się na łokciach i wstrząśnięta patrzyłam na twarz
Reida. Mrugnął oczami, a one miały najpiękniejszy odcień błękitu. Widząc
jego zmarszczone brwi, parsknęłam perlistym śmiechem.
– Budzi się Śpiąca Królewna.
Jego dłonie opadły lekko na moją talię.
– Słucham?
Opuszką palca musnęłam jego ciemne rzęsy i pochyliłam się, żeby
jeszcze raz go pocałować. Odsunął się, zanim nasze usta się złączyły.
– Długo spałeś, Chass. Martwiliśmy się, że już się nie obudzisz. –
Zaśmiałam się i potarłam nosem jego nos. Zamyślił się. – Nie uwierzysz,
gdzie byliśmy. – Nie dałam mu szansy na odgadnięcie. – Byliśmy pod
wodą, Reid. Na dnie L’Eau Mélancolique. Oczywiście byłeś z nami, ale
nieprzytomny.
Z radości moje myśli wirowały i zlewały się w niespójną masę. Od czego
zacząć? Tak wiele się wydarzyło w tak krótkim czasie.
– Razem z meluzynami weszliśmy do Le Présage: wiedziałeś, że mogą
im wyrosnąć nogi?, i zostaliśmy zaproszeni na kolację z Wyrocznią w Le
Palais de Cristal. Wyrocznia to siostra Clauda, pamiętasz? Isla. Poznaliśmy
Islę i okazała się największą na świecie zdzirą…
Gwałtownie się wyprostował i jeszcze bardziej zmarszczył brwi, jakby
się gniewał.
– Przepraszam, mademoiselle, ale sądzę, że doszło do jakiegoś
nieporozumienia. – Wyswobodził się spode mnie i odsunął mnie na piasek.
– Proszę pozwolić, że się przedstawię. Nazywam się kapitan Reid Diggory.
– Znacząco odchrząknął. – I byłbym wdzięczny, gdyby na przyszłość
powstrzymała się pani od używania wulgaryzmów w mojej obecności.
Prychnęłam z niedowierzaniem.
– I kto to mówi, Panie Kutasie. – Jego oczy komicznie się powiększyły
na tę obelgę, a ja roześmiałam się na głos. On nie. – Dobrze –
powiedziałam z rozbawieniem. Jego drażliwość nie była w stanie zepsuć mi
humoru. Obudził się, ja się obudziłam i byliśmy razem. W końcu. –
Podejmę tę zabawę w… cokolwiek to ma być. Jakiś rodzaj gry wstępnej?
Wstałam i podałam mu rękę. Popatrzył na nią, jakby chciała go ugryźć.
Wobec tego wzruszyłam ramionami i otrzepałam sobie piasek z tyłka. Już
wcześniej robił wielkie oczy, lecz teraz o mało nie eksplodowały.
– Bonsoir, kapitanie Diggory. – Ponownie się roześmiałam i teatralnie
ukłoniłam. – Nazywam się Louise le Blanc, jestem córką niesławnej
Morgane le Blanc i jestem zaszczycona, że mogłam pana poznać. Widzę, że
nie ma pan dzisiaj swojego munduru, lecz to nie ma znaczenia. Czy już
mamy rozpalać stos, a może…?
Spojrzał na mnie uważniej i bez ostrzeżenia zerwał się na nogi.
– Co powiedziałaś?
Zrzedła mi mina na niespodziewaną agresję w jego głosie. Zerknęłam na
Coco i Beau, którzy przyglądali się w osłupieniu. Celia powoli podniosła
się z ziemi.
– Nazywam się Louise le Blanc – powtórzyłam mniej teatralnie. Potrafił
udawać znacznie lepiej, niż się spodziewałam. – I jestem zachwycona, że
mogłam…
– Jesteś córką Morgane le Blanc? Czarownicą?
W mojej głowie rozległa się syrena alarmowa.
– No cóż, tak…
Rzucił się na mnie, zanim skończyłam zdanie.
Razem padliśmy na ziemię i przetoczyliśmy po piasku, po czym
przygniótł mi szyję swoim przedramieniem. Powietrze boleśnie uszło mi
z piersi.
– Yyy… – Sapiąc, odepchnęłam jego pierś, ale ani drgnął. Nadal mnie
przyduszał. Co razem z jego ciężarem ciała sprawiało, że ledwie
oddychałam. – Dobrze już, Chass, ta zabawa zaszła już za daleko… – Ale
on przydusił mnie jeszcze mocniej, aż przed oczami ujrzałam gwiazdki.
Dobra. To już nie było śmieszne.
Odchyliłam głowę i uderzyłam go czołem w nos, jednocześnie wbiłam
mu kolano między nogi. Gdy jęcząc, zgiął się wpół, wyczołgałam się spod
niego.
– Co, do cholery, się z tobą dzieje? – warknęłam, łapiąc się za gardło. –
Chcesz mnie zabić?
Sapał i obnażył zęby.
– Jesteś czarownicą.
– Tak? I co z tego?
Ignorując mnie, szarpnął za swój bandolier, wyjął jeden nóż i sięgnął po
kolejny – ten znajdujący się nad sercem. Ale nic tam nie było. Pochwa była
pusta. W panice sprawdzał kolejne, zaciskał palce na każdej rękojeści,
zanim zrozumiał to, o czym my już wiedzieliśmy. Jego twarz była wyzuta
z wszelkich emocji. Ze śmiertelnym spokojem zapytał:
– Gdzie jest moja balisarda?
Przesunęłam się w stronę Coco.
– Przestań, Reid. Zaczynam się ciebie bać.
Powoli, ze skupieniem ruszył przed siebie.
– Gdzie ona jest?
– Zjadło ją drzewo. – Coco złapała mnie za łokieć i przyciągnęła do
siebie. Obie patrzyłyśmy, jak się zbliża. – W południowej części królestwa.
Bas i jego bandyci napadli nas na drodze i Lou rzuciła balisardą, żeby mnie
bronić. – Zamilkła. – Nie pamiętasz?
– Ty. – Skupił wzrok na Coco i coś mu zaczęło świtać. – Jesteś
uzdrowicielką w Wieży. – Spuścił wzrok i popatrzył na jej dłoń zaciśniętą
na moim przedramieniu. Wydął usta. – Skumałaś się z tą czarownicą?
– Ja… – Ugryzła się w język, gdy pokręciłam głową, ścisnęło mnie
w żołądku, gdy pojawiło się déjà vu. Odbyłam dokładnie taką samą
rozmowę z Basem po tym, jak próbował mnie zabić w La Fôret des Yeux.
Czy Reid…?
Nie.
Nie chciałam w ogóle o tym myśleć. Na pewno tak się nie stało. On… On
by nie mógł. A może jednak?
– Kim jestem? – Drżał mi głos, gdy stanęłam przed Coco, naprzeciw
niego i jego noża. To posunięcie chyba go zaskoczyło. Nie zaatakował od
razu. Patrzył tylko na mnie ze zmarszczonym czołem, gdy ostrożnie
odsuwałam jego rękę z bronią. – Skąd się znamy?
Uniósł ją z powrotem na wysokość mojej twarzy.
– Nie znamy się.
Nie, nie, nie.
– Jeśli to żart, Reid, to posuwasz się za daleko.
– Nie żartuję.
Prawda tych słów rozpadła się na części w moim sercu, wypuściłam
powietrze z płuc i wchłonęłam ich ból. Nikt nie był aż tak dobry
w udawaniu. Co oznaczało… że zapomniał o mnie. Podobnie jak Bas
zapomniał, ale tym razem nie byłam w stanie odwrócić tego czaru. Bo nie
ja go rzuciłam. Ale jak głęboko sięgał?
I dlaczego Reid tak się zachowywał?
Na oślep szukałam odpowiedzi, przypomniałam sobie, jak padł w moje
ramiona. I jak w tej samej chwili Morgane padła na plażę. Jeśli naprawdę
o mnie zapomniał, czy to oznaczało…?
Do licha.
– Jesteś pewien? – zapytałam. – Zastanów się, Reid. Proszę. Pomyśl.
Jestem Lou, pamiętasz? Jestem twoją… – Zerknęłam na mój goły palec
i pęknięcia w mojej piersi jeszcze się pogłębiły. Oddałam pierścionek jego
matki. Głupio. Potwornie głupio. – Jestem twoją żoną.
– Nie mam żony. – Popatrzył hardo.
– Spokojnie. – Odskoczyłam, gdy się na mnie zamachnął, po czym
uniosłam ręce w pojednawczym geście. – Jestem twoją żoną. Może nie
w świetle prawa, ale w sensie biblijnym…
Wzmianka o jego świętej księdze chyba była błędem.
Obnażył zęby i znowu zaatakował; odskoczyłam i kopnęłam go od tyłu
w kolano. Nie ugięły mu się nogi, jak planowałam, tylko z przerażającą
zwinnością okręcił się na pięcie. Tym razem czubkiem noża zahaczył moją
koszulę, ale w ostatniej chwili udało mi się wywinąć. Ucierpiał tylko rękaw.
– Niech to szlag. – Materiał załopotał na wietrze. – Chociaż raz
chciałabym zachować nienaruszone ubrania…
Ruszył na mnie ponownie z niespodziewaną szybkością, złapał za mój
rozdarty rękaw, przyciągnął mnie do siebie, po czym uniósł nóż, jakby
chciał go wbić w moją pierś. Złapałam go za nadgarstek, ale nie miałam
z nim szans. Ostrze coraz bardziej się zniżało i – nie po raz pierwszy
w moim życiu – zajrzałam śmierci prosto w oczy.
Miały najpiękniejszy odcień błękitu.
Coś załomotało o plecy Reida, przez co nóż opadł o decydujący cal.
W miejscu, gdzie wbił mi się w skórę, zebrała się krew, podczas gdy Beau
walił pięściami w głowę Reida. Coco dołączyła do niego, syczała, szarpiąc
za łokcie Reida, by w końcu mnie puścił. Kiedy się odwrócił, przerzucając
Beau przez ramię i grzmocąc nim o ziemię, Coco wyszarpała nóż z jego
bandoliera i rozcięła sobie skórę na przedramieniu. W powietrzu rozszedł
się gorzki zapach krwawej magii.
– Nie chcemy cię skrzywdzić, Reid – powiedziała, ciężko oddychając. –
Ale jeśli nie przestaniesz zachowywać się jak dupek, ciebie też potnę.
– Pomiot diabła. – Jego nozdrza się rozszerzyły.
– We własnej osobie. – Obnażyła zęby w uśmiechu.
Chciał ją zaatakować, ale Beau chwycił go za kostkę.
– Przestań natychmiast. Rozkazuję ci jako… jako książę pretendent do
korony – zakończył nieprzekonująco. Reid zamarł bez ruchu i zerknął
w dół.
– Wasza Wysokość? Co książę tutaj robi?
– Dokładnie tak. – Beau zakaszlał, wciąż miał problem ze złapaniem
tchu. Wskazał na swoją pierś. – Ja tu dowodzę. Ja. I każę ci przestać.
– Ale ty jesteś… – Reid energicznie pokręcił głową i skrzywił się, jakby
go coś rozbolało. – Jesteś… Czy jesteś moim bratem? – Dotknął swojej
skroni. – Jesteś moim bratem.
Beau osunął się na ziemię.
– Och, dzięki Bogu. Pamiętasz. – Zatoczył koło rękę i znowu zakaszlał. –
Odłóż nóż, Reid. Jesteś w mniejszości i nie mam zamiaru się przyglądać,
jak znowu ci odbija szajba. – Zwrócił się do Celii, która stała w pewnym
oddaleniu od grupy z pobladłą twarzą. – Chcesz się przyglądać, jak znowu
odbija mu szajba?
Tym razem Reid zbladł.
– Celia. – Ale zamiast rzucić broń, podszedł do niej, a jego słuszna złość
zmieniła się w czysty gniew. Zasłonił ją swoim ciałem. – Trzymaj się
z dala, Celio. Nie pozwolę, by coś ci zrobiły.
– O rany – mruknęła Coco.
– Reid. – Celia ostrożnie pchnęła go od tyłu, ale on ani drgnął. Spojrzał
na mnie i w jego oczach dostrzegłam nienawiść tak potężną, jakiej jeszcze
nigdy nie widziałam. Miałam wrażenie, że jej pierwotny, instynktowny żar
ogarnia moją skórę. Wieczny. Niczym Piekielny Ogień Coco. – Reid, to nie
jest konieczne. One, Louise i Coco, są moimi przyjaciółkami. – Próbowała
pokazać mu zieloną wstążkę na nadgarstku. – Widzisz? Nie zrobią mi
krzywdy. Ciebie też nie skrzywdzą. Po prostu daj nam szansę na
wytłumaczenie.
– Słucham? – Odwrócił się do niej, złapał za wstążkę i rozwiązał ją. –
Nazywasz je przyjaciółkami? To czarownice, Celio. Zabiły twoją siostrę!
– Tak, dziękuję, że mi przypomniałeś. – Wyrwała mu wstążkę z ręki,
nadąsała się i wyszła zza jego pleców. – Zdziwiłbyś się, gdybyś się
dowiedział, że moje uszy działają bez zarzutu. Wiem, kim są. A co
ważniejsze, ty też wiesz, przestań więc zachowywać się jak barbarzyńca
i posłuchaj.
– Nie… – Pokręcił głową i zmrużył oczy. Był zdezorientowany,
a w moim sercu zapłonęła, głupia, bezużyteczna nadzieja. Wyczuł prawdę
w jej słowach. Oczywiście, że wyczuł. Na pewno wiedział, że coś musiało
pójść nie tak. Na pewno, gdyby tylko podążył za tą myślą, uświadomiłby
sobie, co się stało, i mógłby odwrócić wzór czaru. To on musiał to zrobić.
Zapomnienie o mnie to jedna sprawa, ale to… to nie był Reid. To był
fanatyk napędzany morderczą nienawiścią. Musiał coś spartaczyć w magii,
być może pociągnął za dwa końce zamiast za jeden.
Odrzuciłam tę myśl tak szybko, jak się pojawiła, wiedząc w głębi serca,
że to niemożliwe. Reid niczego nie poplątał.
Po prostu… o mnie zapomniał.
Zapomniał o sobie.
Zapomniał o wszystkim.
– Pamiętaj, Reid – wyszeptałam przez łzy. – Proszę. Nie wiem, co
osiągnąłeś dzięki temu, ale zwróć to. Nie jest tego warte. – Kiedy
wyciągnęłam ku niemu rękę, nie mogąc się powstrzymać, jego palce
zacisnęły się na rękojeści noża. Ponownie zasłonił sobą Celię.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– O wzorze. – Dźwięki plaży ucichły, gdy wygięłam nadgarstki,
zmuszając go do spojrzenia na mnie. Do zobaczenia mnie. – O twojej
magii. Tylko ty możesz odwrócić wzór. Straciłeś przytomność w L’Eau
Mélancolique. Pomyśl o tej chwili. Przypomnij sobie, co postanowiłeś
zapomnieć.
– Lou. – Coco ze smutkiem pokręciła głową. – Przestań.
– Musi zrozumieć. Mogę mu pomóc…
– Zrozumiał. O to właśnie chodzi. Dokonał wyboru, który uznał za
konieczny. Musimy to uszanować.
– Uszanować? – W moim głosie słychać było histeryczny ton. – Jak mam
to uszanować? Jak mam uszanować coś takiego? – Szeroko rozłożyłam
ręce, znajdowałam się niebezpiecznie blisko punktu załamania. – Jeśli mnie
nie kocha, jeśli mnie nawet nie pamięta, to wszystko nie ma sensu, Coco.
Jaki jest w tym sens? W tym bólu, tym smutku, tej śmierci?
Ujęła moje dłonie, łzy zwilżyły jej rzęsy.
– Zrobił to dla ciebie, Lou. Gdyby Morgane zapomniała, może byłabyś…
może byłabyś w końcu bezpieczna.
Wyrwałam dłoń.
– Nigdy nie będę bezpieczna, Coco. Nawet jeśli Morgane o mnie
zapomniała, to Josephine pamięta. August i jego Chausseurzy też. Jak
mamy wygrać tę wojnę, jeśli Reid nie potrafi odróżnić wroga od
przyjaciela?
– Nie wiem. – Bezradnie pokręciła głową. – Naprawdę nie wiem. Wiem
tylko, że uratował nam życie.
Reid objął Celię w talii i odciągnął ją od nas. Zamknęłam oczy, bo
wolałam na to nie patrzeć. Na nich nie patrzeć. Poświęcił się dla większego
dobra, ale ponownie to moja krew spłynęła po ołtarzu.
– Obie jesteście szalone – powiedział obcesowo. – Chodź, Celio. Musimy
iść.
– Ale ja nie chcę… – Celia podniosła głos.
– Jesteś w błędzie, Reid – powiedziała Coco.
Gorzko się zaśmiał.
– Nie martw się. Wrócę po ciebie, czarownico. I po twoją przyjaciółkę.
Przyprowadzę nawet kilku swoich przyjaciół. Być może zrobimy sobie
ognisko.
– Och, na pewno wrócisz, bracie. – Beau się podniósł. – Nie masz dokąd
pójść. Ale nie zabierzesz ze sobą Celii.
– Z całym szacunkiem, bracie…
– Cały szacunek oznacza wypełnienie woli damy – powiedziała Coco. –
Nie chce iść z tobą, a ty nie chcesz prowokować mnie do walki, Reid. Nie
wtedy, gdy nie masz balisardy.
Groźba zawisła w powietrzu.
W końcu otworzyłam oczy.
Grdyka Reida poruszała się nerwowo, gdy oceniał sytuację: dwie
czarownice przeciw nieuzbrojonemu łowcy i bluźnierczemu księciu oraz
jego dziecięcej miłości w polu rażenia. Chasseur w nim – ta jego część,
która kierowała się obowiązkiem, honorem, odwagą – nie chciała się
poddać. Człowiek w nim wiedział, że musi. Coco nie blefowała; skrzywdzi
go, jeśli to będzie konieczne. Nie wiedział, że ja jej nie pozwolę. Nie
wiedział, że może posługiwać się magią.
Nie pamiętał mnie.
Opuszczając noże na wysokość naszych twarzy, powiedział cicho
i zjadliwie:
– Wrócę.
Patrzyłam, jak znika na ścieżce, z przytłaczającym poczuciem pustki.
Coco położyła moją głowę na swoim ramieniu.
– Wróci.
PATYKI I KAMIENIE

Reid

Moje kroki dudniły w rytmie serca. Coraz szybciej. I szybciej. Moja skóra
zaczerwieniła się od upału i potu, gdy pędziłem pod górę, przeskakując
przez kamienie i paprocie. Tylko raz zapuściłem się tak daleko na północ.
Zaraz po złożeniu przysięgi. Mój ówczesny kapitan, słaby duchem
mężczyzna o imieniu Blanchart, próbował udowodnić przed Arcybiskupem,
że można na nim polegać. Usłyszał plotki o meluzynach w tej okolicy
i rozkazał mojemu oddziałowi przeprowadzić śledztwo w tej sprawie.
Nawet nie odnaleźliśmy plaży, bo przez cały czas błądziliśmy w przeklętej
mgle.
Jeśli piegowata czarownica mówiła prawdę, Blanchard miał rację.
W okolicy były meluzyny. Jak rozprawię się ze wspomnianym demonem,
wrócę tutaj i…
Prychnąłem i zeskoczyłem ze ścieżki.
To czarownica.
Oczywiście, że nie mówiła prawdy.
Nie wszedłem do lasu, lecz szedłem przy linii drzew, kierując się na
południe. W pobliżu była osada. Moi bracia i ja wynajmowaliśmy tam
pokoje. Bezwiednie spojrzałem na swoją pierś. Na mój bandolier. Na pustą
pochwę nad sercem. Napłynęły fragmenty wspomnień i kłuły mnie jak
insekty. Szydercze twarze. Zakrwawiony śnieg. Przejmujący ból, kolorowe
wozy, gorzki miód…
Jakieś drzewo zjadło moją balisardę.
Niemal się potknąłem, gdy coś przyszło mi do głowy. Gdy zaatakowała
mnie seria obrazów. Ułożyły się w jeden podziurawiony obraz, układankę
z brakującymi fragmentami. Były tam lawendowe włosy. Peleryny
w gwiazdy. Troupe de Fortune. Słowa rozbłyskiwały w mojej głowie,
powodując zaskakujący ból, i tym razem naprawdę się potknąłem. Przez
krótki czas z nimi podróżowałem. Rzucałem nożami.
Dlaczego?
Zaciskałem powieki, żeby pozbyć się tych natrętnych myśli, skupiłem się
na jedynym nożu, który się liczył. Jedynym nożu, którego zażądam
z powrotem. Spalę cały las, jeśli to będzie konieczne. Wytnę demoniczne
drzewo i wykopię jego korzenie.
Bas i jego bandyci napadli nas na drodze i Lou rzuciła balisardą, żeby
mnie bronić. Nie pamiętasz?
Och, pamiętałem. Pamiętałem wystraszoną czarownicę, która wpełzła
pomiędzy nas jako uzdrowicielka. Pamiętałem zhańbionego Bastiena St.
Pierre i pamiętałem swoje własne makabryczne obrażenia. A jednak nie
pamiętałem ich wspólniczki – piegowatej czarownicy. Tej, która patrzyła na
mnie tak, jakby ktoś umarł.
Jestem twoją żoną, powiedziała z oczami lśniącymi od łez. W sensie
biblijnym.
Pamiętaj, Reid. Znała moje imię. Nazwała mnie po imieniu.
Jeśli mnie nie kocha, jeśli mnie nawet nie pamięta, to wszystko nie ma
sensu, Coco.
Kipiący gniew sprawił, że jeszcze przyspieszyłem kroku. Wiał wiatr,
drętwiały mi od niego uszy i płonęły policzki. Nigdy bym się nie zniżył do
poziomu czarownicy. Nigdy się z nikim nie ożeniłem, a co dopiero z branką
Szatana.
– Lou. – Ze wstrętem wymówiłem na głos jej imię, aż zaparło mi dech.
Obrzydliwe imię obrzydliwej istoty, a Celia…
Mój Boże.
Zostawiłem Celię z nimi samą.
Nie. Pokręciłem głową. Nie samą. Książę, mój brat też tam jest. Nawet
zawiązał z tymi kreaturami jakąś absurdalną więź, jakby to one, a nie ja,
były jego rodziną. Być może uda mu się ochronić Celię. A może nie.
Niezależnie od tego, co do nich czuje, czarownice nie miały rodzin. Nie
mogłem ryzykować. Nie z nią.
Wypadłem zza zakrętu i oczywiście przed moimi oczami pojawiła się
znajoma osada. Jeśli można ją w ogóle tak nazwać. Składała się z jednej
ulicy, szczyciła się parafią i zajazdem oraz gospodą, która znajdowała się
pod nim. Cała osada powstała po to, by dać schronienie poszukującym
pracy żeglarzom, przemieszczającym się z jednego miasta portowego do
drugiego. Kilku z nich patrzyło, gdy przechodziłem obok. To nie miało
znaczenia.
Nie zwalniając kroku, skierowałem się do parafii na końcu drogi. Moja
pięść o mały włos wyważyła drzwi. Zapukałem raz. Dwa. Trzy razy.
W końcu pojawiła się głowa wysokiego, pryszczatego chłopaka. Zrobił
wielkie oczy, gdy ujrzał moją ogorzałą twarz i potężną sylwetkę. Gdy
uświadomił sobie mój wręcz namacalny gniew. Pisnął cicho, po czym
próbował zamknąć mi drzwi na twarzy. Nie wierząc własnym oczom,
złapałem je i znowu otworzyłem.
– Nazywam się kapitan Reid Diggory i…
– Nie możesz tu wchodzić! – Jego wątłe ręce trzęsły się z wysiłku, gdy
próbował zamknąć drzwi. Trzymałem mocno. – Ty… ty…
– …potrzebna mi wasza pomoc – dokończyłem, szybko tracąc
cierpliwość i szeroko otwierając drzwi. Uderzyły w wysłużoną kamienną
ścianę. Mężczyźni przed gospodą odwrócili głowy. – W okolicy są
czarownice. Wezwij księdza. Jeśli w pobliżu nie ma chasseurów, będę
potrzebował silnych mężczyzn, żeby…
Chłopak stanął na progu, kiedy próbowałem dostać się do środka.
– Ojciec Angelart jest nieobecny. Jest… jest w Cesarine, zasiada
w konklawe, nieprawdaż?
Zmarszczyłem brwi.
– Jakim konklawe? – Jednak chłopak tylko pokręcił głową i głośno
przełknął ślinę. To mnie zastanowiło. Chociaż ponownie spróbowałem go
wyminąć, szeroko rozstawił ręce i odmówił mi przejścia. Zacząłem tracić
cierpliwość. – Odsuń się, chłopcze. To pilna sprawa. Te czarownice
przetrzymują zarówno księcia, jak i pannę wywodzącą się z arystokracji.
Chcesz mieć na sumieniu życie tych niewinnych istot?
– A ty? – Jego głos się załamał, gdy mi odpyskował, ale wciąż się nie
ruszał. – Idź sobie, Wynocha! – Głową wskazał ulicę i pomachał rękami,
jakby chciał mnie przepędzić niczym parszywego psa. – Ojca Angelarta nie
ma, ale ja… ja też mam nóż, wiesz? Wybebeszę cię, zanim pojawią się
łowcy. To święte miejsce. Nie… nie tolerujemy tu takich jak ty!
Zacisnąłem pięści, odparłem chęć odtrącenia jego rąk. I wejścia siłą.
– Czyli jakich?
Chłopak trząsł się cały. Ze złości lub strachu, nie wiedziałem.
– Morderców. – Patrzył tak, jakby chciał mnie opluć. A więc ze złości. –
Czarownic.
– O czym ty mówisz… – Mój gniew ustępował, gdy pojawiły się kolejne
wspomnienia. Świątynia. Arcybiskup. I… I ja. Zasztyletowałem go na
śmierć. Zrobiło mi się potwornie zimno, gdy o tym pomyślałem. To zgasiło
mój gniew. Nadal skupiałem się na obrazach podsuwanych przez umysł,
przeskakiwałem z jednego na drugi. Odsunąłem się o krok. Uniosłem ręce.
Nadal czułem na nich krew, nadal czułem jej ciepło na swoich dłoniach.
Ale to… To nie miało sensu. Czułem jedynie miłość do patriarchy. Tylko
szacunek. Oprócz… Skupiłem się na wspomnieniach, plebania przede mną
zaczęła tracić ostrość.
Czułem też chęć zemsty. Zgorzknienie. Emocje wracały powoli,
niechętnie. Niczym wstydliwe tajemnice. Arcybiskup kłamał. Chociaż nie
mogłem sobie tego przypomnieć – wspomnienie falowało, jakby zostało
zniekształcone – wiedziałem, że mnie zdradził. Zdradził Kościół. Zadawał
się z czarownicą, więc ja… Ja musiałem go za to zabić.
Już nie byłem chasseurem.
– Masz jakiś problem? – Krzepki żeglarz z brodą położył dłoń na moim
ramieniu, wyrywając mnie z zamyślenia. Po jego obu stronach stali jego
kumple. – Czy ten mężczyzna ci się narzuca, Calot?
Zamiast ulgi na twarzy chłopaka pojawiła się panika. Spojrzał na dłoń
żeglarza na moim ramieniu, potem na moją twarz zniekształconą za sprawą
mocno zaciśniętych szczęk.
– Proszę zdjąć rękę z mojego ramienia – powiedziałem przez zaciśnięte
zęby. – Zanim ja ją zdejmę.
Mężczyzna się roześmiał, ale zrobił, o co prosiłem.
– W porządku. – Odwróciłem się powoli, żeby na niego spojrzeć. – Jesteś
wielki jak dąb, nie chcę żadnych kłopotów. Może byśmy razem poszli na
kufelek i zostawili tu biednego Calota?
Calot wskazał coś obok nas, zanim zdążyłem odpowiedzieć na tę
propozycję. Plakat. Wisiał na tablicy ogłoszeń przy drzwiach i furkotał na
wieczornym wietrze. Przyjrzałem się uważniej. Z plakatu patrzyła na mnie
moja podobizna.

REID DIGGORY
POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY
POD ZARZUTEM MORDERSTWA, UDZIAŁU W SPISKU I PARANIA SIĘ
MAGIĄ.
WYZNACZONO NAGRODĘ.

Poczułem silne mdłości.


To nie mogła być prawda. Chociaż moja pamięć czuła, że… – stop,
wiedziałbym na pewno, gdybym… gdybym…
Przełknąłem żółć. Było zbyt wiele luk. Nie mogłem być niczego pewny,
a ci mężczyźni… Ich pokojowe nastawienie zniknęło w jednej chwili.
– Niech to szlag – wyszeptał jeden. Jego kumpel pospiesznie wyjął
miecz. Uniosłem ręce, żeby załagodzić sytuację.
– Nie chcę żadnych kłopotów. Przeszedłem zebrać ludzi. Trzy mile stąd
są czarownice. Dwie. One…
– Wiemy, kim są – warknął ten z brodą, pukając palcem w pozostałe
plakaty. Z gospody wyszło więcej mężczyzn i szli teraz w naszą stronę. Po
drodze wyjmowali broń. Calot ukrył się w cieniu foyer. – Podróżujesz
z nimi. Mówią nawet, że jedna z nich jest twoją żoną. Mort Rouge
i Sommeil Éternel, tak was nazywają. – On też wyjął zestaw noży zza pasa.
Wypolerowane ostrza lśniły w zachodzącym słońcu. Często używane. –
Zabiłeś Arcybiskupa. Podpaliliście stolicę.
Zmrużyłem oczy. Pokazały się macki starego gniewu. Niesmaku.
– Nigdy nie poślubiłbym czarownicy.
– Czy to jakiś blef? – zapytał niepewnie jego przyjaciel.
Brodacz wskazał coś ruchem głowy.
– Jedź do Hacqueville. Sprawdź, czy nadal jest tam ten chasseur.
Zatrzymamy go tutaj.
– Ten chasseur? – zapytałem ostro. – Kto?
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko ruszył do ataku, a gniew tlący się we
mnie eksplodował. Zderzyliśmy się, aż gruchnęły kości, Calot ponownie
zapiszczał, po czym zamknął drzwi plebanii. Rzuciłem na nie brodacza.
– To niedorzeczne. Jesteśmy po tej samej…
Jego drugi kompan skoczył mi na plecy i owinął rękę wokół mojej szyi.
Złapałem go za włosy i przerzuciłem przez ramię, po czym wyjąłem nóż
z bandoliera. Gdy się nim zamachnąłem, obaj odskoczyli.
– Dobrze. Chcecie mnie wyzwać na pojedynek? Przegracie. Jestem
najmłodszym kapitanem chasseurów w historii…
– Byłeś. – Brodacz obchodził mnie w koło. Jego kumpel szedł krok za
nim. – Byłeś kapitanem chasseurów. Teraz jesteś czarownicą.
– Wezwijcie ich. – Gniewnie wysunąłem kolejny nóż z pochwy
i wymierzyłem w jednego z nich. Stanąłem plecami do ściany plebanii. –
Wezwijcie wszystkich. W pobliżu są czarownice i wzięły za zakładnika
kogoś, kogo…
Skoczyli na mnie w tej samej chwili. Chociaż uskoczyłem przed
brodaczem, miecz jego kumpla trafił mnie w bok. Zacisnąwszy zęby,
zablokowałem jego kontruderzenie, lecz po chwili dołączyli pozostali –
było ich zbyt wielu. Naprawdę zbyt wielu. Z każdej strony lśniły ostrza,
a tam gdzie miecz zawiódł, pojawiała się pięść. But. Łokieć. Ktoś uderzył
mnie pochwą w głowę, przed oczami stanęły mi gwiazdy. Kiedy się
skuliłem, ktoś uderzył mnie kolanem w twarz. Potem w lędźwie, w żebra.
Nie mogłem oddychać. Nie mogłem myśleć. Osłoniłem rękami głowę
i próbowałem chyłkiem uciec przed tłumem, lecz padłem na kolana
i zacząłem pluć krwią. Nadal padały ciosy. Zewsząd dochodziły głośne
krzyki. Pękała mi od nich głowa.
W mojej piersi zadudniła dziwna, szepcząca energia, narastała coraz
bardziej, aż…
– Dość! – Przez harmider przedarł się znajomy głos, a wraz z nim
zniknęła noga wbijająca mi się w plecy. – Przestańcie! Puśćcie go! –
Bardziej poczułem, niż zobaczyłem, że się zbliża. Miałem tak spuchnięte
oczy, że praktycznie nie mogłem ich otworzyć. Czyjeś ręce chwyciły mnie
pod pachami i podciągnęły, aż stanąłem na dwóch nogach, po czym objęły
mnie w pasie.
– Jean Luc – zachrypiałem, otwierając prawe oko. Nigdy wcześniej aż tak
nie ucieszyłem się z jego obecności.
– Zamknij się – powiedział ostro.
Może jednak nie.
Zamachnął się balisardą, więc stojący najbliżej nas cofnęli się, głośno
protestując.
– Ta kreatura należy teraz do Kościoła, rozprawimy się z nią jak należy,
na stosie w Cesarine. Sądziliście, że można go zabić pięściami? Sądziliście,
że wystarczy wbić mu sztylet w serce? – Roześmiał się szyderczo, jak tylko
on potrafił. – Czarownice muszą spłonąć. Patrzcie, jak rozprawię się z tą
kreaturą! – Kiedy uniósł strzykawkę, odskoczyłem od niego i zacząłem
szukać na ziemi swoich noży. Zaśmiał się zimno i kopnął mnie w kolana.
Padłem na śnieg. Wsparłszy się na mnie, pochylił się i udawał, że wbija mi
igłę w szyję.
– Udawaj – wyszeptał.
Poczułem ulgę w całym ciele.
Popychając czubkiem buta, przetoczył mnie na plecy.
– Ty tam – zwrócił się do brodatego mężczyzny i gestem wskazał
swojego konia. – Pomóż mi z ciałem. Spłonie w ciągu dwóch tygodni. –
Mężczyzna pospiesznie wykonał rozkaz i wspólnie podsadzili mnie na
konia. – Na siodło – rozkazał Jean Luc.
– Słucham? – Mężczyzna się zawahał.
Jean Luc zmrużył oczy, bo zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki.
– Chodziło mi o to, że masz go przywiązać do siodła. Zaciągnę go do
Cesarine.
– Go?
– To – warknął Jean Luc. – Zaciągnę tę kreaturę do Cesarine, ty
impertynencki pacanie. Może chcesz dołączyć?
Nic więcej nie mówiąc, zostawili mnie za koniem. Nikt się nie odzywał,
gdy Jean Luc obwiązał mi sznurem nadgarstki, a sam usiadł w siodle.
Patrzyłem na niego z niedowierzaniem.
– Odsuńcie się teraz. – Poderwał konia do kłusu, a moje ciało
odpowiedziało bólem, gdy stanąłem na nogi. W ostatniej chwili Jean Luc
zawołał: – Dziękuję za waszą pomoc w zatrzymaniu tego kryminalisty!
Poinformuję króla o waszym… – Wyciągnął szyję, żeby rozejrzeć się
wokół. – Jak nazywa się to przeklęte miejsce?
– Montfort – odkrzyknął ze złością brodacz.
– A co z nagrodą? – krzyknął ktoś inny.
Jean Luc zignorował obu i zaciągnął mnie do lasu.

– Za bardzo ci się to podobało – powiedziałem ponuro.


Za wioską Jean Luc bardziej szorstko niż to konieczne, odwiązał powróz
z moich nadgarstków.
– Jak najbardziej. – Nie uśmiechnął się, tylko pchnął mnie w pierś
z morderczą miną. – Co, do cholery, się z tobą dzieje? Gdzie jest Celia?
– Jest z czarownicami.
– Co? – Ryk Jean Luca spłoszył ptaki z najbliższych drzew, a on znowu
się do mnie zbliżył. – Jakimi czarownicami? Z kim?
W normalnych okolicznościach nie wycofałbym się. Jednakże teraz
miałem dwa złamane żebra, wstrząśnienie mózgu i rozkwaszony nos. Moja
duma już była posiniaczona. Nie uśmiechała mi się kolejna porażka z rąk
Jean Luca.
– Nie wiem. Z dwiema. – Ruszyłem na północ, starając się obejść
Montfort. – Coco i… i Lou. Był tam też książę. Próbowałem zabrać ją ze
sobą, ale odmówiła. Lubi je.
– Lubi je? – Jean Luc próbował mnie dogonić. – Co to znaczy?
– Skąd wiedziałeś, że tam byłem? – zmieniłem temat.
– Nie wiedziałem. Szukam Celii, odkąd wpadła na ten poroniony pomysł.
Wiedziałeś, że ukradła powóz ojca?
– Po tym, jak obrabowała jego skarbiec – dodałem, zaskakując również
siebie.
– Okradła go? – Jean Luc pokręcił głową.
– Mieliście na nią zły wpływ, ty i ta czarownica. Nie wierzę, że
zostawiłeś Celię. – Podniósł ręce i wyprzedził mnie z irytacją. – Jesteś
jedynym powodem, dla którego pozwoliłem jej jechać. To miejsce, to całe
pieprzone królestwo, jest niebezpieczne. Miałeś ją ochraniać. A teraz jest
Bóg wie gdzie, mając jedynie tego księcia idiotę do ochrony. – Głośno
wypuścił powietrze z płuc i energicznie pokręcił głową. – To chyba
najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś, Reid. Nie powinno mnie to
dziwić. Nie myślisz logicznie, odkąd poznałeś… – Zacisnął pięści, chyba
go to przerastało. Wziął głęboki oddech. I jeszcze jeden. – Gdy tylko jest
w pobliżu, zachowujesz się tak, jakby z głowy ulatywała ci każda składna
myśl.
– Kto? Celia?
Okręcił się na pięcie, żeby spojrzeć na mnie ze złością.
– Nie. Nie Celia. Lou. Twoja żona.
Moja żona. Puściły mi nerwy na dźwięk tych odrażających słów, więc
zatrzymałem się, żeby podnieść kamień i rzucić nim w jego twarz. Zrobił
wielkie oczy, uskoczył i o włos uniknął uderzenia.
– Przestań tak mówić – warknąłem.
– Co ci, do cholery, odbiło? – Również schylił się po kamień i rzucił nim
we mnie. Nie odskoczyłem na czas. Uderzył mnie w ramię, jęknąłem, a on
w tym czasie podniósł z ziemi kij. – Jak mam nie mówić? Że jest twoją
żoną? Przecież jest. Byłem obecny na tej niedorzecznej ceremonii…
– Zamknij się! – Podciąłem go na wysokości kolan i obaj upadliśmy na
śnieg. – Zamknij! Się! Nigdy nie związałby się z taką kreaturą. – Tarzaliśmy
się, nasze ciosy nie trafiały w cel. – Nigdy nawet nie zniżyłbym się do tego,
żeby dotknąć…
– O ile mi wiadomo, dotykałeś ją bez skrępowania. – Obnażył zęby,
odepchnął mnie i się uwolnił. – Co się dzieje, Reid? Kłopoty w raju?
Mogłem ci powiedzieć, że to się nie uda, ale nie chciałeś słuchać. Zupełnie
straciłeś dla niej głowę; sądząc po twoim zachowaniu, nadal tak jest. O nie,
nie próbuj zaprzeczać i nie fantazjuj o sobie i Celii. Dokonałeś wyboru.
A ona już zakończyła ten etap…
Parsknąłem i wstałem.
– Jesteś żałosny. Wydaje ci się, że należy do ciebie? Sądzisz, że to ty jej
pozwoliłeś tu przyjść? W ogóle jej nie znasz, prawda? – Z wściekłością
złapał mnie za poły płaszcza. Wyrwałem mu się i odparłem chęć złamania
mu nosa. – Nie jest przedmiotem. Jest osobą i zmieniła się, odkąd ostatni
raz ją widziałeś. Lepiej się na to przygotuj.
– Jeśli…
Potrąciłem go, gdy go wymijałem.
– Nie musisz się o mnie martwić. – Zszokowała mnie prawda zawarta
w tych słowach. Tam gdzie niegdyś było przyciąganie, nawet zauroczenie,
teraz, gdy myślałem o Celii, czułem jedynie sympatię. Zmarszczyłem brwi
i próbowałem odnaleźć źródło tej zmiany, ale nie mogłem. Chociaż
próbowałem temu zaprzeczać, racjonalizować to, coś musiało się stać, co
spowodowało zmiany w mojej głowie. Coś nienaturalnego. Coś podobnego
do czarów. Ruszyłem na północ, byłem zdeterminowany, by to naprawić
bez względu na cenę. Czarownice będą wiedziały. Zapewne to one zesłały
na mnie klątwę. Ostatnią rzeczą, jaką zrobią na tej ziemi, będzie
odwrócenie klątwy.
– Martw się o siebie, Jean. Celia nie będzie zadowolona, gdy dowie się,
że ją śledzisz. Że jej nie ufasz. I że brakuje ci pewności siebie.
Skrzywił się i odwrócił wzrok. Dobrze.
– A teraz – powiedziałem, korzystając z jego milczenia – powinniśmy się
zastanowić, co zrobimy, gdy się na nie natkniemy. Nie mam balisardy, ale
ty masz. Będziesz musiał obezwładnić tę piegowatą. – Zmarszczyłem brwi.
– Magia Coco jest inna. Musi dotknąć przeciwnika, żeby wyrządzić mu
krzywdę, więc ja się nią zajmę. Raczej uda mi się ją unieszkodliwić, zanim
utoczy krwi.
Jean Luc pokręcił głową bez przekonania.
– Po co mielibyśmy je unieszkodliwiać?
– Bo są czarownicami.
– Tak jak ty.
Teraz ja się skrzywiłem.
– Po prostu trzymajmy się planu.
W końcu spojrzał mi w oczy i wyprostował ramiona.
– Nie.
– Słucham?
– Powiedziałem nie. – Wzruszył ramionami i w jego jasnych oczach
pojawiła się znajoma złośliwość. – Nie podoba mi się twój plan. Jest
tragiczny i nie będę brał w nim udziału. Jestem tu tylko po to, żeby zabrać
Celię. Po co miałbym wszczynać bójkę z dwiema czarownicami, w tym tą,
która ostatnio prawie mnie zabiła?
– Bo jesteś chasseurem – mruknąłem. – Przysięgałeś, że będziesz walczył
z okultyzmem.
– Czy to znaczy, że z tobą też mam walczyć? – Zatrzymał się
i przekrzywił głowę. – Kiedy mam to zrobić, Reid? Wolisz zostać
zaciągnięty z powrotem do Cesarine czy mam cię ściąć tu i teraz i spalić
twoje ciało na popiół? Tak byłoby łatwiej. – Zrobił jeszcze krok do przodu,
prawie się ze sobą stykaliśmy. – Jak ci się podoba taki plan?
Zrobiło mi się czerwono przed oczami – nie wiem, czy z jego, czy
z mojego powodu. Głęboko wciągnąłem powietrze przez nos. Głośno je
wypuściłem. Skupiałem się na każdym oddechu, liczyłem do dziesięciu.
W końcu, starając się mówić spokojnie, powiedziałem:
– Nie możemy pozwolić im żyć. One… One coś mi zrobiły, Jean. Z moją
głową jest coś nie w porządku. Wydaje mi się, że ukradły mi pamięć.
Fragmenty mojego życia. A ta piegowata…
– Lou – poprawił mnie.
– Lou. – To imię miało cierpki posmak na języku. – Uważam, że ona to
zrobiła.
Przewrócił oczami i znowu ruszył na przód.
– Prędzej by umarła, niżby cię skrzywdziła. Nie, przestań… – Uniósł
rękę, żeby uciszyć moje protesty. – Nawet nie zaczynaj. Najwyraźniej coś
się z tobą stało, ale zabijanie Lou i Coco nie pomoże. Nie pomoże, Reid. To
jedyne osoby, które cię lubią. Nie, powiedziałem, żebyś nie przerywał. Jeśli
je zabijesz i wrócisz do Cesarine, łowcy niechybnie cię znajdą
i przeprowadzą egzekucję na tobie. Widziałeś plakaty. Jesteś jednym
z najpilniej poszukiwanych bandytów w całym królestwie, wyprzedza cię
tylko Lou. To zbyt niebezpieczne, żebyś włóczył się sam, o czym
przekonałeś się na własnej skórze, co oznacza, że pozostaje tylko jedna
opcja: musisz zostać z czarownicami.
– Nie…
– Zostaniesz z czarownicami – ciągnął niezrażony. – A one cię ochronią.
Być może nawet pomogą ci się wyplątać z tego, co najwidoczniej
namieszało ci w głowie. Oczywiście, zapewne będziesz musiał
zachowywać się nieco subtelniej, żeby je do tego przekonać. Wiem, że to
zadanie właściwie nie do wykonania…
– Tak czy owak, muszą to odkręcić – warknąłem.
Zatrzymał się ponownie i odwrócił się, niecierpliwie wzdychając.
– Zdaje się, że nadal nie rozumiesz, więc pozwól, że ci to wyjaśnię. Nie
możesz ich zabić. Innymi słowy, ja ci na to nie pozwolę. Jesteś trupem bez
nich, poza tym znienawidziłbyś się za to później. Nieważne, co teraz sobie
myślisz, te kobiety są twoimi przyjaciółkami. Twoją rodziną. Przyglądałem
się wam i… – Przerwał nagle, odwrócił wzrok, po czym wznowił marsz po
śniegu. – Jesteś idiotą.
Spojrzałem na niego niechętnie, ale już nie próbowałem się sprzeczać.
Wyjaśnił mi to wystarczająco jasno. Być może moi bracia by mnie zabili,
gdyby mnie znaleźli. Być może rzeczywiście potrzebowałem tych
czarownic – żeby odwrócić czar rzucony na moją głowę, żeby zadbać o to,
by Celia i książę przeżyli. Ale Jean Luc mylił się co do jednej rzeczy:
mogłem przeżyć bez nich. Wcześniej nie byłem przygotowany. To się
więcej nie zdarzy.
I zabiję Lou i Coco przy pierwszej nadarzającej się okazji.
ZAKŁAD

Lou

Coco pozwoliła mi pogrążać się w smutku przez około trzy minuty – przez
cały ten czas mocno mnie tuliła – po czym odsunęła się i otarła moje łzy.
– Najważniejsze, że żyje.
– Nienawidzi mnie.
Wzruszyła ramionami i zajrzała do swojej torby, po czym wyjęła
buteleczkę miodu.
– Zdaje się, że już wcześniej cię nienawidził. Oboje stanęliście na
wysokości zadania. – Połączyła bursztynowy płyn z krwią ze swojego
przedramienia, po czym nałożyła miksturę na ranę na mojej piersi.
Następnie zajęła się obrażeniami Beau. – Skoro czekamy, to możemy
zadbać o naszą wygodę.
– Na co czekamy? – zapytał Beau. Paradował z paskudnie opuchniętym
okiem, którego dorobił się na skutek posługi Reida, więc posłusznie połknął
krew i miód. Opuchlizna zniknęła praktycznie w jednej chwili.
– Na Reida, kiedy wróci z podkulonym ogonem. To nie potrwa długo. –
Popchnęła go. – Idź poszukać drewna na ognisko. Jest tu zimniej niż
w dupie u czarownicy.
– Dlaczego? – Beau zastosował się do polecenia i podniósł patyk leżący
u naszych stóp, ale cały czas nerwowo się rozglądał. – Nie powinniśmy stąd
odejść? Gdzieś tu może kryć się Morgane.
– Wątpię – mruknęła Coco. – Jeśli nie pamięta Lou.
Poprawiłam rozerwany rękaw.
– Proszę. – Celia uśmiechnęła się lekko i sięgnęła po swoją torbę. Wyjęła
z niej igłę i nitkę. – Pomogę ci. – Zmarszczyłam brwi, gdy jej delikatne
paluszki nawlekły nitkę i powoli, ostrożnie zaczęła naprawiać tkaninę.
– Odejdziemy stąd, jak tylko wróci Reid. – Coco podeszła do ścieżki
i zebrała kilka kamieni na ruszt. – Jeśli odejdziemy wcześniej, może nie
udać mu się nas znaleźć. Będziemy potrzebować jego pomocy w kradzieży
pierścienia, zanim wrócimy do Cesarine. – Spojrzała na mnie tajemniczo
i dodała: – Taki jest plan, prawda? Żeby dołączyć do Clauda i Blaise’a
z meluzynami? Zaplanować ostateczne starcie z Morgane? Uwolnić
Madame Labelle, zanim zginie na stosie?
– Mniej więcej.
Beau się nadąsał, gdy zabrała mu patyk, i przemówił z urazą:
– Jeśli o tym mowa, jak, do licha, mamy wykraść pierścień? Chateau le
Blanc jest fortecą, a poza tym Morgane może kryć się za tymi głazami i nas
podsłuchiwać.
– Powtarzam: skoro nie pamięta Lou, Morgane może teraz gromadzić
ludzi, żeby zabić twojego ojca – powiedziała wymownie Coco. – Zenna
powiedziała, że czarownice zbierały się w Chateau le Blanc. Wątpię, żeby
spotkały się tam po to, by czesać sobie nawzajem włosy. Być może już
wyruszyły na Cesarine. To z pewnością ułatwiłoby nam zadanie.
– A jeśli nie? Czy nie moglibyśmy po prostu… pozbyć się Morgane
z Chateau?
– Podobnie jak pozbyliśmy się jej z plaży? – Patrzyłam, jak Celia zabiera
się za dziurę na mojej piersi. Chyba nie przeszkadzało jej to, że materiał
nadal był wilgotny od krwi: od krwi Coco i miodu. Ja jednak nie mogłam
usiedzieć w spokoju. Nie mogłam się nie gorączkować. – Po raz pierwszy
tak dobrze nam to wyszło. Jestem pewna, że będzie jeszcze łatwiej, gdy
w pobliżu będzie mnóstwo czarownic. Dlaczego wcześniej o tym nie
pomyślałyśmy? – zapytałam Coco.
Wzruszyła ramionami.
– Na co nam bogowie, smoki, wilkołaki i syreny, skoro cały czas
mogłyśmy to zrobić same?
– No jasne. – Beau spojrzał na nas z oburzeniem, po czym się oddalił,
podczas gdy Celia skończyła zszywać moją koszulę. – Tak tylko sobie
pomyślałem.
Wrócił chwilę później z naręczem drewna wyrzuconego na brzeg, które
złożył u stóp Coco. Spojrzała spode łba i ułożyła patyki w kształt kwadratu.
– Bez kitu, Beauregard, jak udało ci się tak długo przeżyć?
– Hej. – Pstryknęłam palcami i za sprawą czarów podkręciłam napięcie
między nimi. Złoty wzór zniknął, gdy pojawił się płomień. Owionął mnie
rozkoszny żar, miła odmiana dla lodowatego zimna w mojej piersi.
Instynktownie zerknęłam na ścieżkę.
On wróci.
– Lou. – Jakby czytając mi w myślach, Coco uniosła palcem moją brodę.
– Zapomniałaś o kluczowym punkcie swojego planu: uwiedzeniu Reida. –
Uśmiechnęła się, widząc moją minę. – Na szczęście znasz mistrza w sztuce
uwodzenia. Nie martw się, Celio – dodała, puszczając oko. – Ciebie też
nauczę przy okazji. Uznaj to za pierwszą lekcję.
Zrobiło mi się smutno i pokręciłam głową.
– Mamy ważniejsze sprawy. Poza tym – dodałam zgorzkniałym tonem –
to się nie uda. Nie tym razem.
– Nie rozumiem dlaczego. Wcześniej się w tobie zakochał. – Opuściła
rękę. – I nadal uważam, że to najważniejsza sprawa.
– Wtedy nie wiedział, że jestem czarownicą. Sądził, że jestem jego żoną.
– To szczegół. Wasze dusze są połączone. Magia tego nie zmieni.
– Naprawdę wierzysz w bratnie dusze?
– Wierzę w ciebie. – Widząc moje pełne niedowierzania spojrzenie,
znowu wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w płomienie. – I być może pójdę
na ustępstwo w waszym przypadku. No wiesz, przez cały czas tu byłam –
dodała. – Widziałam, jak Reid odbiera życie swojemu przodkowi, żeby cię
ratować. Widziałam, jak dla ciebie odrzuca swoją wiarę i uczy się magii,
i nosi skórzane spodnie w trupie wędrownej. Widziałam, jak poświęcasz
kawałki siebie, żeby go chronić. A on w zamian walczył z całym stadem
wilkołaków, ty za to walczyłaś na śmierć i życie tu w wodzie, żeby móc do
niego wrócić. Zaprzyjaźniłaś się z bogiem, pływałaś z syrenami, a teraz,
gdy tylko zechcesz, możesz przybrać nawet kształt drzewa. Zapewne
możesz też zrobić mnóstwo innych zabawnych, nowych rzeczy. – Uniosła
brwi i wzruszyła ramionami. – Oczywiście nie namawiam. Ale czyżbyś
bała się spróbować?
W mojej głowie pojawił się nienawistny głos Nicholiny. Powinnaś się
cieszyć, że go oszukałaś, o tak, ponieważ gdybyś go nie oszukała, co za
podstępna mała mysz, nigdy by cię nie pokochał. Gdyby wiedział, kim
jesteś, za nic w świecie by cię nie przytulił.
Niech to szlag.
Beau, który przysłuchiwał się nam w milczeniu, przyglądał mi się zbyt
intensywnie, bym czuła się komfortowo. Uniósł brew.
– No nie wiem, Coco. Nie sądzę, że jej się uda.
Spojrzałam w ogień.
– Nie zaczynaj ze mną, Beau.
– Dlaczego nie? – Tak uważnie mi się przyglądał, że nic nie umknęło
jego uwadze. – Sama mówiłaś. To się nie uda. Nigdy go w sobie nie
rozkochasz. Po prostu zgadzam się z twoim zdaniem.
– Nie zrobię tego.
– Oczywiście, wyraziłaś się jasno. Lepiej w ogóle nie próbować, niż
spróbować i ponieść porażkę, prawda? – Obojętnie wzruszył ramionami. –
Zgadzam się w całej rozciągłości.
– Beau! – Celia się oburzyła. Być może była zbyt naiwna, żeby przejrzeć
manipulacje Beau, albo, co bardziej możliwe, pomimo wszystko próbowała
wprowadzić do rozmowy iskierkę optymizmu. – Jak możesz mówić takie
straszne rzeczy? Reid na pewno ją pokocha. Więź między nimi jest
prawdziwa. Widziałeś ich pocałunek: obudził go mimo czarów!
– Och, Celio, dość tych bzdur o prawdziwej miłości. – Znowu skupił na
mnie swoją uwagę. – Chcesz prawdy, siostro? Dam ci prawdę. Wcześniej
miałaś rację. Nie mając wspomnień o waszym związku, Reid widzi w tobie
tylko czarownicę i pała do ciebie nienawiścią. Już nie jesteś jego żoną.
Według niego nigdy nią nie zostaniesz. Tak naprawdę nawet w tej chwili
knuje, jak cię zabić. – Pochylił się i szeptał konspiracyjnie. – Stawiam
pieniądze na uduszenie. Nigdy nie mógł przestać cię obmacywać.
– Naprawdę, Beau, nie powinieneś… – zaprotestowała Celia z błyskiem
w oku.
Zrobiłam dokładnie to co on i z ponurym uśmiechem pochyliłam się nad
nim, tak że prawie zetknęliśmy się nosami.
– Podnoszę stawkę. Założę się, że to będzie cios nożem w serce.
Coco przewróciła oczami, a Beau pokręcił głową.
– Za mało intymne.
– Nie ma nic bardziej intymnego…
– Och, nie zgadzam się…
– Oboje jesteście nieznośni – zdenerwowała się Celia i poderwała się na
nogi, nie panując nad sobą. – Chcecie podnieść stawkę? Zakładam się na
całą zawartość skarbca mojego ojca, że Reid ponownie się w tobie zakocha,
chociaż wie, że jesteś czarownicą.
Patrzyła na mnie ze złością. Zarumieniła się.
– Myślałem, że ukradłaś całą zawartość skarbca ojca – powiedział
podejrzliwie Beau.
– Zaledwie uszczknęłam odrobinę.
Wydął usta w zamyśleniu, podczas gdy ja aż kipiałam ze złości.
Traktowali to jak zabawę, wszyscy co do jednego. Ale to nie była zabawa.
Chodziło o moje życie. I dlaczego Celii aż tak zależało? Reid ją rzucił dla
prawdziwej miłości, dla mnie. Jakby czytając w moich myślach,
wyszeptała:
– Wy dwoje macie w sobie coś wyjątkowego, Louise. Coś cennego. Jak
mogłabyś o niego nie zawalczyć? On na pewno zawalczyłby o ciebie.
Zbyt długo już żyłaś w strachu.
Strach pomógł mi przeżyć.
Strach powstrzymywał cię przed życiem.
– Przyjmuję ten zakład, Mademoiselle Tremblay – powiedział Beau, po
czym zwrócił się do Coco. – Co o tym sądzisz, Cosette? Czy ta piękna pani
ma szansę uwieść walecznego rycerza? Czy prawdziwa miłość zwycięży?
Coco ostrożnie dołożyła do ognia.
– Wiesz, co myślę.
– Wygląda na to, że zakład stoi. – Beau potrząsnął dłonią Celii. – Jeśli
Lou nie uda się uwieść swojego męża, oddasz mi cały majątek ukryty
w skarbcu twojego ojca. – Błysnął zębami w uśmiechu. – A jeśli jej się uda,
ja oddam ci zawartość mojego skarbca.
Celia zamrugała, była poruszona. Ze zdziwienia aż rozchyliła usta.
– Cały skarbiec króla Augusta?
– Dokładnie tak. Chyba że nasza piękna pani ma coś przeciwko? – Drugą
rękę wyciągnął w moją stronę, ale odepchnęłam ją ze złością. Dupek. – Tak
jak sądziłem. – Zacmokał. – Za bardzo się boisz.
Popatrzyłam na nich, czułam paraliż pełznący w górę kręgosłupa.
Chociaż otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć – żeby stanowczo
sprzeciwić się tej głupiej zabawie – słowa utknęły i zamiast nich popłynęły
zupełnie inne. Te szczere.
– Nie boję się. Jestem przerażona. Co jeśli naprawdę będzie próbował
mnie udusić albo wbić mi nóż w serce? Co jeśli w ogóle nic nie pamięta?
Co jeśli mnie… – Przełknęłam ślinę i próbowałam nie płakać. – Co jeśli
mnie nie kocha?
Beau objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie.
– Wtedy będę bogaty.
– Już jesteś bogaty.
– Bardzo bogaty.
– Jesteś dupkiem, Beau.
Pocałował mnie w skroń.
– Zakład stoi?
Położyłam głowę na jego ramieniu w chwili, gdy na ścieżce rozległy się
kroki i pojawił się Reid. Co za wyczucie czasu. Za nim w pewnej odległości
szedł Jean Luc. Jean Luc. W ogóle mnie to nie zdziwiło, co wzięłam na
karb ostatnich dwudziestu czterech godzin.
– Tak – powiedziałam. Słowo miało posmak nadziei. Było jak zbroja.
Pozwoliłam, by owinęło się wokół mnie, podpierało mnie na duchu
i chroniło moje serce. Reid kiedyś się we mnie zakochał, a ja nadal
odwzajemniałam jego miłość. Była szczególna. Była cenna. Będę o nią
walczyć. – Tak, zakład stoi.
DZIURY W GOBELINIE

Reid

Kiedy się zbliżyłem, czarownica o imieniu Lou z krzywym uśmiechem


odsunęła się od księcia. Spojrzałem na nią ponownie. Podczas gdy
wcześniej jej oczy wyrażały smutek – niemal namacalną utratę – teraz
lśniły szelmowsko. Zmarszczyłem brwi, gdy druga czarownica, Coco,
stanęła przed nią i zasłoniła mi widok. Czy… – patrzyłem na nie, nie
wierząc własnym oczom – właśnie powiększała dekolt Lou?
Wkurzyłem się i odwróciłem oczy, ale znowu na nią spojrzałem, gdy
Celia się pochyliła, żeby uszczypnąć ją w policzki.
Jean Luc zaczął biec. Chyba nie zauważył dekoltu Lou. Widział tylko
Celię. Obrócił nią wkoło, ujął jej twarz w dłonie i pocałował. Prosto w usta.
W naszej obecności. Chociaż Celia z zaskoczenia szeroko otworzyła oczy,
nie protestowała. A nawet objęła go za szyję i uśmiechnęła się tuż przy jego
ustach.
– Jesteś tu – powiedziała uszczęśliwiona.
Odwzajemnił uśmiech, po czym zetknęli się czołami. Patrzyłem na nich.
Nie wiedziałem uśmiechniętego Jean Luca, odkąd byliśmy dziećmi.
– Jestem tu – wyszeptał.
Coś się zmieniło w jej wyrazie twarzy. Jej uśmiech zniknął.
– Jesteś tu. – Zamrugała zdezorientowana. – Dlaczego tu jesteś?
– No właśnie, Jean. – Podszedłem, cały czas mając oko na Lou. Ona
patrzyła na mnie obojgiem oczu. Niepokój pełzł w dół moich pleców,
jeszcze bardziej pogłębiając moją złość. – Dlaczego tu jesteś?
Lou podeszła swobodnym krokiem, wciąż się uśmiechała. Nie cofnąłem
się ani o krok. Ani jeden.
– Mogłabym zadać tobie to samo pytanie, Chass. – Zatrzepotała rzęsami
i musnęła palcem moją pierś. – Nie mogłeś się oprzeć, prawda?
Złapałem jej nadgarstek i podszedłem bliżej. Obnażyłem zęby.
Brakowało mi balisardy.
– Z ledwością się powstrzymywałem. Namieszałaś w mojej pamięci,
czarownico. Oddaj mi wspomnienia.
Niezrażona przekrzywiła głowę.
– Hmm. Nie sądzę, bym mogła coś zaradzić.
– Możesz i zaradzisz.
– Tylko czarownica, która rzuciła czar, może go przerwać.
Przechodząc obok nas, Coco szturchnęła Lou biodrem, przez co Lou
niemal na mnie wpadła. Puściła oko.
– W tym przypadku to ty.
Zacisnąłem szczęki i uniosłem dłonie na wysokość ramion Lou, żeby ją
odepchnąć.
– Kłamiecie.
– Dlaczego miałybyśmy kłamać? Zaufaj nam, kiedy mówimy, że
przebywanie z tobą nie jest fajne, a przynajmniej nie z takim tobą, jakim
jesteś teraz. Gdyby był jakiś sposób na przywrócenie ci pamięci, już byśmy
to zrobiły. – Coco uniosła ramię, wkraczając na ścieżkę. – Sam będziesz
musiał to zrobić, nikt inny nie może.
– Szkoda. – Lou zarzuciła mi na plecy swój bagaż. Instynktownie go
złapałem. – Domyślam się, że będziesz musiał z nami zostać, dopóki nie
dowiesz się, jak to zrobić. – Poszła za Coco, kołysząc biodrami, ale nie
obracając się w tył. Skrzywiłem się z niesmakiem. Była ubrana w spodnie.
Dopasowane. Skórzane. Przylegały do jej delikatnej figury w wulgarny,
nieprzyzwoity sposób. Kręcąc głową, oderwałem od niej wzrok
i spojrzałem na torbę, którą trzymałem w ręce.
Podejrzewałem, że określenie „delikatna” zupełnie do niej nie pasowało.
– Odpowiedz mi, Jean. – Moją uwagę przyciągnął głos Celii.
Zagniewana, niepocieszona patrzyła na Jean Luca. – Powiedziałeś, że
księża i sam król zażądali twojej obecności na konklawe.
– Tak było.
– Nie wykonałeś polecenia?
– Ja… – Szarpnął swój kołnierzyk. – Musiałem cię zobaczyć.
Podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Dlaczego? Dlaczego tu jesteś? Czy sądzisz, że sama nie potrafiłam tego
zrobić? – Oskarżycielsko zerknęła na mnie. – Czy sądziłeś, że umarłabym
przy pierwszej okazji?
– Przecież prawie spadłaś z klifu – wymamrotał Jean Luc w swojej
obronie. Celia skrzywiła się ze zdziwienia i wściekłości, więc dodał: – No
co? Tak było. Rozmawiałem z ojcem Achille’em.
– Rozmawiałeś z ojcem Achille’em? – Głos Celii miał temperaturę
zamarzniętej wody. Gwałtownie się od niego odsunęła, a jej szyja
i kręgosłup wyprostowały się w niemożliwy sposób. Napięte niczym łuk. –
Śledziłeś mnie?
– Ja… Cóż… Ja… Oczywiście, że tak. – Skrępowany pomasował się po
karku. – Jak mógłbym nie?
– Od jak dawna?
Zawahał się; widocznie wolałby nie odpowiadać.
– Odkąd… Od Cesarine.
Na jej twarzy nie pozostały żadne ciepłe emocje.
– Porzuciłeś swoje obowiązki. Nie stawiłeś się na konklawe.
– Nie. – Jean Luc energicznie pokręcił głową. – Oddelegowałem swoje
obowiązki, zanim wyjechałem. Zapewniłem królowi i twoim rodzicom
ochronę…
– Czy moi rodzice wiedzą? Powiedziałeś im, że planujesz mnie śledzić?
To pytanie jeszcze bardziej zbiło go z tropu.
– Tak. – Widząc jej zimne, intensywne spojrzenie, pospiesznie dodał: –
Musieliśmy mieć pewność, że jesteś bezpieczna, Celio. Oni… i ja nie
mogliśmy znieść myśli o tym, że coś…
Nie pozwoliła mu dokończyć. Uderzyła go w pierś własną torbą,
odwróciła się na pięcie i podążyła za Coco i Lou. Aż się ugiął pod jej
ciężarem.
– Celio. – Nie odwróciła się, więc zawołał głośniej, bardziej natarczywie.
– Celio, proszę, poczekaj…
Niespodziewanie się odwróciła i zacisnęła pięści.
– Nie potrzebuję dozorcy, Jean. Może się zdziwisz, ale potrafię o siebie
zadbać. Może jestem kobietą, może jestem delikatna, skromna i subtelna
niczym laleczka, ale przeżyłam więcej w ciągu osiemnastu lat niż ty i moi
rodzice razem wzięci. Nie myl mnie z porcelaną. Nie myśl, że jestem słaba.
Oddaliła się, nie mówiąc nic więcej.
Z trudem niosąc jej torbę, Jean Luc próbował za nią ruszyć, lecz książę
klepnął go w ramię, jeszcze bardziej wytrącając go z równowagi. Zatoczył
się i przeklął.
– Co za pech, stary. – Beau nie ruszył palcem, żeby mu pomóc. – Wydaje
mi się, że dźwigasz sztabki złota. – Wzruszył ramionami. – Meluzyny
najbardziej ją sobie upodobały.
– Ma na sobie spodnie – powiedział Jean Luc z niedowierzaniem, sapiąc.
– Celia.
Napięcie promieniowało na moją twarz, ramiona, szyję. Nic z tego mnie
nie obchodziło – czarownice, ich kłamstwa, ich ubrania. Niezależnie od
bezgustownych ubrań czarownice zniknęły za zakrętem. Nie mogliśmy ich
zgubić. Ja nie mogłem ich zgubić. Stawką była moja pamięć. Chociaż mnie
oszukują, pomogą mi odzyskać wspomnienia albo wytnę im języki wraz
z ich kłamstwami. Musiałem uzbroić się w cierpliwość. Ze złością
podniosłem wyżej torbę Lou.
– Dokąd idziemy?
Beau ruszył za nimi, nie czekając na nas.
– Chyba będziemy plądrować zamek.

W następnej wiosce Jean Luc załatwił dwa dodatkowe konie, dzięki którym
przyspieszyliśmy swoją podróż. Kiedy wyciągnął rękę, by pomóc Celii
wsiąść na jednego z nich, odepchnęła ją i wsiadła sama. Siedziała teraz
sztywno w siodle, a on przycupnął za nią.
Zostaliśmy w czwórkę.
Zerknąłem na czarownice; chciałem przywiązać je za koniem tak jak Jean
Luc wcześniej przywiązał mnie. Beau miał inny pomysł. Nie pytając mnie
o zdanie, podsadził Coco na drugiego konia, po czym usiadł za nią.
Zostaliśmy we dwoje z ostatnim koniem.
To było niedopuszczalne.
– Podaj mi sznur. – Podszedłem do Jean Luca i złapałem go za torbę. Na
górze miał zwiniętą linę. Dobrze. Wyprostowałem się i odwróciłem
w stronę czarownicy. Pozostali przyglądali się nam jak urzeczeni.
– Nie utrudniaj.
Jej wzrok padł na sznur w moich rękach. Przestała się uśmiechać.
– Żartujesz sobie.
– Nie żartuję. Daj ręce. Możesz iść za koniem.
– Pierdol się.
Coco zeszła z konia i stanęła obok Lou.
– Przestań, bo to ciebie przywiążemy do konia, Reid. – Uniosła
nadgarstek i przytknęła do niego paznokieć kciuka. Groźba. – Jeśli jeszcze
raz tak się do niej odezwiesz, zrobię to z przyjemnością.
– Spróbuj tylko. – Moje ręce zacisnęły się na sznurze.
Beau przewrócił oczami.
– Słuchaj, bracie, na każdym kroku będziesz się zachowywał jak dupek?
Jeśli tak, zapowiada się bardzo długa podróż.
– Nigdzie nie jadę z tą czarownicą.
Nie mając balisardy, byłem dosłownie bezbronny. Mogła mnie
zaatakować nawet w tej chwili, a ja nie byłbym w stanie jej powstrzymać.
Jakby wyczuwając tę myśl, Lou prychnęła.
– Na tym koniu nie grozi ci większe niebezpieczeństwo niż tutaj. –
Włożyła jedną stopę w strzemię, a drugą przerzuciła nad grzbietem
zwierzęcia. – Nie bądź głupi, Chass. Wskakuj. Możesz mnie związać
później, skoro chcesz, ale nie mam zamiaru iść pieszo.
– Nie ufam ci. – Posłałem jej niechętne spojrzenie.
Uśmiechnęła się sztywno.
– Ja tobie też za bardzo nie ufam, więc dlatego powinieneś wiedzieć,
że… – Musnęła pochwę noża zamocowaną na udzie. – Wypatroszę cię jak
rybę, jeżeli spróbujesz jakichś sztuczek.
Nie ruszyłem się. Coco też. Zmrużyła oczy, patrząc na mój bandolier.
– Niefajnie. Oddaj mi noże.
– Nie ma mowy.
Lou spojrzała w niebo i głośno westchnęła.
– Już dobrze, Coco. Nie raz mu dokopałam. Mogę to zrobić ponownie.
– Tracimy czas – ponaglała nas Celia.
Jean Luc spojrzał na mnie niecierpliwie.
– Wsiądź już na tego konia, Reid.
Judasz.
Niechętnie i ze wściekłością podciągnąłem się i siadłem za nią, po czym
wyciągnąłem ręce wzdłuż jej boków, by chwycić lejce. Oddała je bez
protestów.
– Zachowuj się – ostrzegłem ją cicho. – Magia swoją drogą, ale nie tylko
ty potrafisz sprawić rybę.
Odwróciła się i spojrzała na mnie.
– Nie tylko ja posługuję się magią. – Kiedy spiąłem konia, by ruszył
truchtem za pozostałymi, zapytała: – Słyszałeś je już? Głosy?
Wpatrywałem się przed siebie.
– Z moją głową wszystko w porządku.
– Jak na razie.
Puściłem to mimo uszu. Ją również ignorowałem. Do czasu.
– Beau powiedział, że jedziemy w stronę zamku.
– Chateau le Blanc. – Rozparła się w moich ramionach. Westchnęła, gdy
ją odepchnąłem. – Mojego domu rodzinnego.
– Obrabujecie go? – Próbowałem nadać swojemu głosowi neutralny,
wręcz chłodny ton. Tylko Dame Blanche mogła odnaleźć niesławny
Chateau. W końcu znalazłem taką, która mnie do niego doprowadzi. Ile lat
moi bracia strawili na poszukiwaniach? Ile nic niespodziewających się,
bezbronnych czarownic tam usidlę? A może natknę się tam na samą
wężycę, La Dame des Sorcières? Trzeba mieć nadzieję.
To by mi wynagrodziło fakt, że Lou nie mogła zwrócić mi wspomnień.
– Razem go obrabujemy. – Tym razem się o mnie nie oparła.
Niestety, jej wyprostowana sylwetka sprawiała, że jej tylna część ciała
silniej ocierała się pomiędzy moimi nogami. Zacisnąłem zęby, gdy to
poczułem.
– Ta rzecz będzie zamknięta w skarbcu w najwyżej położonym pokoju
w najwyższej z wież. Tam mój sabat chowa wszystkie swoje relikwie:
przeklęte księgi, wieczne kwiaty i zaczarowane pierścienie.
– Twój ojciec zesrałby się ze strachu, Celio! – zawołał Beau, odwracając
się przez ramię.
– Zamknijże się, Wasza Wysokość – odparował Jean Luc.
Celia odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
– Potrafię się sama obronić, Jean.
Lou zachichotała.
– Moja matka pozwoliła mi wejść tam tylko raz – ciągnęła. – Drzwi były
strzeżone przez silny czar. Jakoś będziemy musieli sobie z nim poradzić,
o ile w ogóle uda nam się dotrzeć do tego miejsca. Z każdej strony zamek
otoczony jest przez oczy. Przez cały rok mieszkają tam setki czarownic. –
Umilkła na chwilę. – Teraz jest ich jeszcze więcej.
Setki czarownic.
– Powiedziałaś, że czar może cofnąć tylko ta czarownica, która go
rzuciła.
– To prawda.
Zacisnąłem szczęki z irytacji. Z rozczarowania.
– Jak przedostaniemy się przez czar rzucony na drzwi?
Wzruszyła ramionami, a jej włosy połaskotały mnie w twarz. Długie,
gęste, brązowe. Dzikie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi powąchałem je.
Pachniała słodko, miałem wrażenie, że znam ten zapach, jakby wanilia
i cynamon. Jak ciepły płaszcz w chłodny, zimowy dzień. Jak śnieg na
języku. Pokręciłem głową, poczułem się jak idiota.
– Nie macie żadnego planu, prawda?
– Zabutelkowałam kilka litrów wody z L’Eau Mélancolique. – Wiatr
porwał włosy Coco i postawił je pionowo na kształt spirali. Lou pochyliła
się do przodu, żeby ją słyszeć, ja się odsunąłem, klnąc w duchu. Zapiekły
mnie policzki. Moje ciało oczywiście nie przejęło się moim dyskomfortem.
To nie była kobieta, lecz czarownica. – Może woda przywróci drzwi do
stanu sprzed rzucenia na nie czaru – wyjaśniała Coco. – A jeśli nie,
spróbuję ze swoją krwią. To inna magia od waszej.
Jean Luc nie krył pogardy.
– To drzwi. Wyważymy je.
Ledwie słyszałem tę wymianę zdań. Z każdym krokiem konia tyłek
czarownicy ocierał się o moje uda, w górę, w dół, rytmicznie, aż poczułem
żar w całym ciele. Sytuacja zrobiła się poważna. Wkrótce zauważy
i wkrótce będę musiał ją za to zabić.
– Czy masz jakiś problem, Chass? – zapytała cicho.
– Żadnego – warknąłem.
Przez kilka sekund nic nie mówiła.
– Możesz mi powiedzieć w razie czego. – Odchrząknęła. Zabrzmiało to
podejrzanie, jak śmiech. – Jazda ze mną jest dla ciebie twardą przeprawą.
Będę musiał ją zabić.
– Mówię poważnie, Reid. – Zniżając głos, odwróciła się na siodle, żeby
na mnie spojrzeć. Ten ruch sprawił, że gwałtownie wypuściłem powietrze.
– Mam się przesunąć? – Zdziwiła mnie jej powaga. Oraz rumieniec na
policzkach. Rozszerzone źrenice. – Mogę usiąść za tobą.
Jadący przed nami Beau zerknął na mnie, po czym wyszeptał coś Coco
do ucha. Roześmiała się. Rozgorączkowany złością albo czymś zgoła
innym pokręciłem przecząco głową. Irytowało mnie ich cwaniactwo. Ich
wszystkich. Chociaż tak naprawdę nie dało się ich nazwać cwaniakami.
Wszyscy komunikowali się otwarcie i jasno, co wkurzało mnie jeszcze
bardziej. Śmiali się moim kosztem.
Nie wiedziałem tylko dlaczego.
I nie dam się poniżać czarownicy.
– Przesiądź się – powiedziałem i wskazałem kierunek głową.
Bez wahania stanęła w strzemionach. A raczej próbowała. Nie była
w stanie sięgnąć obu, więc stanęła na moich butach. Prawie straciła
równowagę. Nie pomogłem jej. Nie dotknąłem jej. Do momentu aż na mnie
poleciała, a jej piersi znalazły się na wysokości moich oczu. Prawie się
zakrztusiłem. Chociaż wywinęła się i manewrowała ciałem, żeby przejść do
tyłu, niemal musnęły mnie w policzek, więc musiałem się odchylić.
Pachniała słodko. Zbyt słodko. Szybko złapałem ją w pasie i przesunąłem
za siebie. Dla równowagi złapała mnie za ramiona. Udami usiadła mi na
nogach. Zdusiłem jęk.
W końcu jej piersi nie napierały mi na twarz, tylko na plecy.
Bóg próbował mnie zabić.
Objęła mnie rękami w pasie.
– Tak lepiej?
– Jak mam przywrócić wspomnienia? – zapytałem, zmieniając temat.
Potworny wstyd ścisnął moją klatkę piersiową. Nigdy wcześniej nie
czułem go tak intensywnie. Co gorsza, ból nie przemijał. Wzmacniał się
z każdą mijającą chwilą. Moje ciało czuło… niespełnienie. Jakby
wiedziało, co nadejdzie później. Jakby tego pragnęło. Ale to był nonsens.
Nic nie wiedziało, niczego nie pragnęło i z całą pewnością nie
rozpoznawało tego słodkiego zapachu.
– To będzie bolało. Zrobiłam to tylko raz.
– I co?
– I po prostu… skupiłam się na dziurach w gobelinie. Podążyłam za tymi
luźnymi nitkami.
– Bzdury – prychnąłem.
– Nie. – Mocniej mnie ścisnęła, a jej nadgarstek znalazł się
niebezpiecznie blisko jednego z moich noży. Nie ostrzegłem jej. – To żadna
bzdura. Pomyśl o konkretnej luce w pamięci. Skup się. Przypomnij sobie
wszystko wokół niej: kolory, zapachy, dźwięki. To logiczne, że twój umysł
będzie chciał wypełnić brakujące kawałki, zrobi to nieświadomie, ale każde
wyjaśnienie będzie ci się wydawało błędne. – Zamilkła na chwilę. – Wtedy
wybierasz te nielogiczne. Te magiczne.
Jesteś pewien? Zastanów się, Reid. Proszę. Pomyśl. Jestem Lou,
pamiętasz? Jestem twoją żoną.
Poszukiwany żywy lub martwy, pod zarzutem morderstwa, udziału
w spisku i parania się magią.
Zawzięcie odrzucałem każdą myśl. Po prostu nie były prawdziwe. I mimo
tego, co mówiła ta kreatura, nie wydawały się w porządku. Wydawały się
na wskroś błędne. Nienaturalne. Mocniej chwyciłem lejce, pospieszyłem
konia. Musiałem się rozkojarzyć. Przestać się skupiać. Pomogłoby mi
zanurzenie noża w sercu czarownicy. Proste, logiczne rozwiązanie.
Nawet lepiej, że miała piegi.
ZIMOWA KRAINA

Lou

Nie byłam gotowa na powrót do Chateau le Blanc. Po kręgosłupie przeszedł


mi dreszcz na myśl o wiejącym tam znajomym wietrze, o smaku soli, sosny
i magii. Za dziwną mgłą przy L’Eau Mélancolique słychać było dźwięk
rozbijających się fal i nawoływania mew. Pierwszy kołysał mnie do snu,
gdy byłam dzieckiem, drugi budził mnie każdego ranka. Okno mojej
sypialni wychodziło na morze.
– Stop. – Chociaż powiedziałam to cicho, Jean Luc pociągnął lejce
swojego konia i odwrócił się w moją stronę. – Odtąd powinniśmy iść
pieszo. Moje siostry wieczorami zapuszczają się między drzewa.
Ku mojemu zaskoczeniu potaknął i zastosował się do polecenia bez kłótni
czy oburzenia. Reid natomiast zesztywniał i pokręcił głową.
– Twoje siostry.
– Masz jakieś? – Schodząc z konia, zadałam to pytanie z nonszalancją.
Oczywiście znałam odpowiedź, ale on o tym nie wiedział. Wcześniej
wystraszyłam go gadaniną o żonach i magii. Do tego jeszcze doszło
pobudzenie jego ciała w mojej bliskości. Jeśli miałam jakąś szansę na
rozniecenie ognia pomiędzy nami, będę potrzebowała czegoś więcej niż
uwiedzenia. Więcej niż prośby. Będę musiała zakochać się w nim na nowo:
w osobie, jaką był teraz, a on będzie musiał zakochać się we mnie. Nic nie
odpowiedział, więc próbowałam uściślić. – Mam na myśli siostry.
– Wiedziałem, co miałaś na myśli – powiedział opryskliwie.
Dobrze.
Zapomniałam, że teraz był dupkiem.
Jean Luc i Coco wiązali konie do drzew, Beau i Celia zbliżali się do nas.
Beau rozcierał ręce, próbując się ogrzać.
– Jaki jest plan? Szarża z bronią w ręku przy powiewających
sztandarach?
– Morgane zabiłaby nas, zanim byśmy przekroczyli most.
Popatrzyłam na dłonie Celii. Złożyła je na wysokości talii, niczym obraz
przyzwoitości, który psuła wystająca spomiędzy nich igła.
– Co to jest?
Powoli rozprostowała palce, ukazując metalową strzykawkę. Nie kuliła
się ze strachu, nie wzdrygnęła się pod moim posępnym spojrzeniem.
– Zastrzyk – powiedziała rzeczowo. – Zgubiłam go na plaży, ale Elvire
mi go zwróciła. Zamierzam wbić go w szyję twojej matki.
– Ach. – Wymieniłyśmy z Coco pełne niedowierzania spojrzenia. – Cóż,
skoro tak…
Oczy Reida błyszczały, gdy podszedł, ale Celia schowała go, zanim
zdążył wyrwać jej narzędzie z ręki.
– Nawet o tym nie myśl. Należy do mnie.
Jean Luc i Coco dołączyli do nas.
– Jaki jest plan? – zapytał. – Mamy w ogóle jakąś strategię?
– Jak wkradliście się do środka podczas Modraniht? – zapytałam Coco.
– Madame Labelle zmieniła nam twarze. – Bezradnie wzruszyła
ramionami. Reid jednak zmarszczył czoło na dźwięk tego imienia, jakby
odnalazł swoją matkę we wspomnieniach. Kiedy zadumanie przemieniło się
w gniew, wiedziałam, że przypomniał sobie, że jest czarownicą. – Możesz
to zrobić? Jeśli wokół zebrały się czarownice z całego królestwa,
moglibyśmy się wślizgnąć bez wzbudzania podejrzeń.
– To możliwe, ale… – Pokręciłam głową, bo ogarniały mnie coraz
większe wątpliwości. – Morgane może mnie nie pamiętać, ale będzie
pamiętała, jak zinfiltrowaliście zamek. Inne czarownice też będą pamiętać.
Wątpię, żeby ponownie nabrały się na tę samą sztuczkę, zwłaszcza po ataku
Zenny. Wszystkie będą bardzo czujne. Każdy obcy w zamku będzie
policzony.
– Jak ty się tam dostałeś? – Coco zapytała Jean Luca. – Ty i chasseurzy?
– Czekaliśmy na plaży, aż Madame Labelle przeprowadzi nas przez czar.
Nie musieliśmy się przebierać. Chcieliśmy, żeby czarownice widziały, jak
się zbliżamy, żeby nasze twarze były ostatnimi, jakie zobaczą.
Celia zmarszczyła nos na te niepotrzebne wyjaśnienia.
– Cudownie.
Zrobił poważną minę.
– Nadal jestem chasseurem, Celio. Nadal tępię okultyzm. Straciłbym
balisardę, gdyby moi bracia przyłapali mnie na tym, co teraz robię.
Spłonąłbym na stosie. – Wskazał nas wszystkich. – Wszyscy byśmy
spłonęli.
– Chyba że przyniesiemy głowę La Dame des Sorcières. – Reid spojrzał
wymownie na mnie i na Coco. – I tych jej sióstr.
Beau wyciągnął palec w jego stronę.
– Przestań wreszcie gadać…
– Na pewno tego chcesz? – Jean Luc ujął dłonie Celii, ignorując ich obu.
– Możemy jeszcze się wycofać. Masz wybór. Nie musisz tego robić.
Kostki palców Celii pobielały, zaciskając się na zastrzyku.
– Tak, chcę.
– Celio…
– A twoim zadaniem nie jest tępienie okultyzmu, Jean. Masz wytępić zło.
– Odsunęła się od niego, szła tyłem i zatrzymała się obok mnie. – W tym
chateau mieszka zło. Prawdę mówiąc, nie masz żadnego wyboru.
Patrzyli na siebie przez kilka sekund – żadne z nich nawet nie mrugnęło
okiem – po czym Jean Luc wreszcie westchnął.
– Skoro musimy przejść przez most, potrzebujemy jakiejś osłony. –
Niechętnie odpiął pochwę noża, podszedł do konia i schował ją do swojego
bagażu. Zamigotał szafir na rękojeści balisardy, kiedy zamiast niej wyjął
zestaw innych noży.
Reid zamrugał z niedowierzaniem.
– Co robisz?
– Zastanów się, Reid. – Do każdego buta wetknął po nożu. – Jedyną
realną osłonę da nam magia. – Machnął ręką w moją stronę, nie chcąc na
mnie patrzeć. – Magia nie zadziała, gdy będę miał przy sobie balisardę.
Wszyscy na mnie spojrzeli. Jakbym znała odpowiedzi. Jakbym trzymała
na dłoni ich losy. Ze ściśniętym żołądkiem popatrzyłam na nich, bo
w pewnym sensie mieli rację. To był mój dom rodzinny. To były moje
krewne. Gdybym nie mogła zapewnić im tam ochrony, gdybym nie mogła
ukryć ich przed moimi siostrami, wszyscy by zginęli.
– Może powinnam… – Odchrząknęłam. – Może powinnam wejść tam
sama.
Ta myśl od razu została zagłuszona stanowczymi protestami, gdy
wszyscy zaczęli się przekrzykiwać. Coco i Beau nie chcieli mnie zostawić.
Celia pragnęła się wykazać, a Jean Luc upierał się, że będę potrzebowała
jego doświadczenia. Nawet Reid kręcił głową w stoickiej ciszy, ale jego
oczy zdradzały to, czego usta nie wypowiadały. Nic nie stanie pomiędzy
nim a jego zdobyczą.
W tej chwili tą zdobyczą była Morgane le Blanc. Wkrótce uświadomi
sobie, że jego cel się zmienił, a ulotny impuls zabicia mnie okrzepnie
i zmieni się w coś bardzo prawdziwego i bardzo niebezpiecznego. Kiedy się
dowie, że stanę się La Dame des Sorcières, nie będę bezpieczna w jego
towarzystwie. Dopóki sobie nie przypomni. Dopóki nie zdobędę ponownie
jego serca.
– Idziemy tam, gdzie ty – powiedział z naciskiem.
Serce ścisnęło mi się na te słowa, odwróciłam się i zamknęłam oczy. Na
spotkanie wyszła mi złota sieć wzorów. Przyglądałam im się uważnie – tak
się koncentrowałam, aż drżały mi powieki – odrzucałam jeden po drugim,
żaden mnie nie satysfakcjonował. Ten rodzaj magii, taki, który ukryłby
sześć osób, miałby wysoką cenę. Może lepiej zmienić ich ciała, a nie ich
twarze. Mogliby być ptakami, wiewiórkami czy lisami. Kamieniem
w paszczy borsuka.
Pokręciłam głową, z frustracją wydychając powietrze. Takie przemiany
zapewne by mnie zabiły. Beau musiałby do końca życia egzystować jako
kamień, a raczej, co bardziej prawdopodobne, na zawsze zostałby
kamieniem, bo te nigdy nie umierają. Minęła kolejna chwila bezowocnych
poszukiwań, kiedy Coco powiedziała cicho:
– Możesz sprawić, żebyśmy byli niewidzialni?
Nie otworzyłam oczu, jedynie wytężyłam mój wewnętrzny wzrok
w poszukiwaniu odpowiedniego wzoru. Moja skóra mrowiła z wysiłku.
Bolało mnie w piersi, czułam tam silny nacisk. Sznurki zdawały się jakieś
uproszczone. Nieodpowiednie. Niemal słabe. Czy coś stało się z moją
magią? Czy Nicholina… jakoś mnie odmieniła? Zmarszczyłam brwi
i skupiłam się jeszcze bardziej, w wyobraźni tupiąc nogą na
niesprawiedliwość, jaka mnie spotkała. Z upokorzenia piekła mnie twarz.
Oto ja, La Dame des Sorcières – osławiona i potężna, Matka, Panna
i Starucha – a jednak nie potrafię rzucić czaru, by chronić swoich
przyjaciół.
Moja siostra źle wybrała.
Czułam ich pełne oczekiwania spojrzenia, oczekiwanie na cud.
Znowu tupnęłam nogą, tym razem z desperacji, a sieć pode mną wygięła
się i zafalowała. Zaskoczona, instynktownie tupnęłam ponownie.
Tym razem sieć się przerwała.
A pod nią znajdowała się sieć z czystej, oślepiającej bieli. Mrowienie na
mojej skórze eksplodowało i zmieniło się w falę surowej mocy. Nie.
Świadomości. Czułam każde źdźbło trawy, każdy płatek śniegu, każdą igłę
na sośnie z taką intensywnością, że aż zatoczyłam się w tył i zabrakło mi
tchu. Celia złapała mnie za rękę.
– Lou? – zapytała zaniepokojona.
Nie śmiałam otworzyć oczu. Nie chciałam tego robić, skoro sieć pod
spodem oferowała tak wiele. Ciekawsko przeglądałam każdy wzór, byłam
rozgorączkowana możliwościami. Myślałam wcześniej, że moja magia nie
ma granic. Myślałam, że ogranicza ją tylko moja wyobraźnia.
Myliłam się.
Moja magia płynęła po lądzie, podczas gdy ta – była lądem. Tym lądem.
Potrójna Bogini nie tylko obdarzyła mnie swoją postacią. Obdarowała mnie
też sercem naszego ludu. Moje palce drżały, sieć falowała, była złączona
z każdą moją myślą, każdą emocją, każdym wspomnieniem. Także tymi
należącymi do naszych przodków. Nie tylko czułam trawę. Byłam trawą.
Stałam się śniegiem i sosną.
– Lou, boję się ciebie. – Moje zamyślenie przerwał ostry głos Coco, moje
oczy same się otworzyły. Stała przede mną. W jej brązowych tęczówkach
odbijała się moja skóra, jasna i lśniąca. Świetlista. – Co się stało?
– Ja… – Ból w piersi sprawił, że zatoczyłam się w stronę drzew. Nie
mogłam oprzeć się ich przyciąganiu. – Nic mi nie jest! – zawołałam przez
ramię, śmiejąc się z ich przestraszonych spojrzeń i rozwartych ust. Reid
wyjął nóż z bandoliera. Patrzył na mnie podejrzliwie. W ogóle mnie to nie
ruszało. – Dam radę wszystkich ukryć. Chodźcie za mną.
– Jak? – Coco ruszyła pierwsza.
– Białe wzory. – Uśmiechnęłam się do niej.
– Jak tamte w krwawym obozie? – Zrzedła jej mina, wcześniej pełna
nadziei. – Te, które doprowadziły cię do Etienne’a?
Przestałam się uśmiechać, stanęłam jak wryta i ogarnęło mnie zwątpienie.
– Sądzisz, że to Morgane?
– Sądzę, że powinnaś wziąć pod uwagę taką możliwość. Twoje wzory
nigdy wcześniej nie były białe, prawda?
– Nigdy wcześniej nie byłaś też La Dame des Sorcières – zauważył Beau.
Chociaż Coco i ja spojrzałyśmy na niego ze złością, było za późno. Mleko
już się rozlało, a sylwetka Reida już górowała tuż za mną.
– Jesteś La Dame des Sorcières?
Dzięki mojej nowo odkrytej czujności odczuwałam ciężar każdego jego
kroku. Czułam, jak śnieg i mech uginają się pod jego butami. Jego
obecność była cięższa niż pozostałych, twardsza i silniejsza. Ciemniejsza.
Prychnęłam.
– Raczej nie. – Odwróciwszy się do Coco, bo co do Beau, Celii i nawet
Jean Luca miałam zaufanie w kwestii swojego bezpieczeństwa, wyjaśniłam:
– Nie wydaje mi się, że to Morgane. To coś znanego, tak, prawie
rodzinnego, ale jednocześnie nadal jest mną. Wydaje mi się, że… mogę
temu zaufać.
Potaknęła, przyjmując moje wyjaśnienia. Ale jak mogła mnie zrozumieć,
skoro sama ledwie siebie rozumiałam? Chociaż bezgranicznie ufałam tej
magii, jej czystości, czułam się jak łódka na pełnym morzu. Ból w piersi
narastał i ciągnął mnie przed siebie. Wlókł mnie pod prąd.
– A więc to zrób – powiedziała stanowczo. – Zrób to szybko.
Zamknęłam oczy, ignorując protesty Reida, i rozciągnęłam swoją
świadomość dalej i szybciej niż wcześniej. Tam. Milę na północ, pod
niesławnym mostem rzeka wpadała do oceanu. Gdy machnęłam ręką, woda
zamarzła, co zmieniło postać rzeczy. Biały wzór wybuchł, a moi przyjaciele
rozpłynęli się w cieniu.

Gdy postawiliśmy pierwsze kroki na moście, moje ciało próbowało się


ponownie zmaterializować, kończyny pojawiały się i znikały
w gwałtownych drgawkach. Tylko że to nie było moje ciało. Zacisnęłam
zęby, starając się nie utracić koncentracji, i spojrzałam w dół na nieznaną
mi dłoń niepołączoną z resztą ciała. Dłoń Panny.
– Cholera.
Ciemność poniosła mój szept, podczas gdy dłoń znowu zmieniła się
w cień.
– Co to? – zapytała ostro Coco. Widziałam jej cienistą sylwetkę obok
Beau, chociaż szczegóły ich wyglądu, takie jak wyraz twarzy, błysk w oku,
zniknęły za sprawą czaru. Teraz wyglądali jak fragmenty nocy ciemniejsze
od tła. Cienie w kształcie ludzi. Nikt by ich nie zauważył, gdyby się nie
przyjrzał, a nawet wtedy dym zasłaniał blask księżyca. Byliśmy niemal
niewidzialni.
– Nic. Po prostu czuję się dziwnie. – Chociaż byłam niematerialna, moja
głowa nadal kołysała się pod wpływem potężnej mocy we mnie. Pod
wpływem jej rozpiętości. Jak moja matka ją wytrzymywała? Jak to
możliwe, że jej nie przygniotła? – To dla mnie za wiele. Nie mogę
oddychać.
– To nie oddychaj – podpowiedział Reid.
Gdybym miała ręce, mogłabym go udusić. Być może bym spróbowała,
gdybym nie spojrzała przed siebie, poza bramę, na pusty teren wokół
Chateau. Powoli zamrugałam, nie wierząc własnym oczom. Tam gdzie
wcześniej stał stary las, teraz witały mnie kamienie i piach.
– Gdzie są wszystkie drzewa?
Ktoś wpadł na mnie od tyłu. Jean Luc.
– O co ci chodzi?
– Drzewa. – Wskazałam skalistą połać nad nami, zapominając, że mnie
nie widzi. – Tam kiedyś rosły drzewa. Były wszędzie. Porastały cały stok
góry.
– To prawda. – Ciężkie kroki Reida zatrzymały się koło mnie. –
Pamiętam.
Wszyscy podeszliśmy bliżej, wolniej i ostrożniej.
– Być może je ścięli – powiedział Beau. – I to niedawno. Spójrz: nie ma
śniegu.
– Nie ścięli – zaprotestowałam.
– Skąd wiesz?
– Po prostu wiem.
– Nie ma pieńków – zauważyła Coco, pochylając się. – Widzisz? Ale
ziemia wygląda na poruszoną.
– Może wszystkie spaliła Zenna. – Beau wskazał osmolone przęsła mostu
i bramę przed nami. Dowody gniewu Zenny. Mimo to zjeżyły mi się włoski
na karku. Te drzewa nie spłonęły. Byłam tego pewna.
– Wyglądają, jakby… wyjęły korzenie z ziemi i odeszły.
Reid wydał niski, pogardliwy dźwięk dochodzący gdzieś z głębi gardła.
Zignorowałam go. Ponownie ruszyłam w stronę bramy, skupiając się na
odgłosach wydawanych przez moje stopy idące po drewnie.
Po ataku Zenny nie pozostało zbyt wiele śladów. Integralność zamku nie
została naruszona, nawet na fasadzie pozostały tylko nieliczne uszkodzenia
poczynione przez ogień. Magia się przydawała. Podejrzewam, że Morgane
nie podobała się sadza pod nogami. Zatrzymaliśmy się pod sypiącym się
wejściem i nasłuchiwaliśmy. Chociaż na podwórzu było przeraźliwie
zimno, w środku było ciepło i przytulnie mimo zarośniętych ruin hali. Co
do zamku – budził się w nocy. Wokół rozbrzmiewały głosy: dochodziły
z szerokiej klatki schodowej, z korytarzy, z wielkiej komnaty. Dwie
kochanki przemknęły, trzymając się za ręce, a zaraz potem wszedł służący
z tacą, z której dobiegał zapach tarty z kremem. Chwilę później przeszły
obok nas małe czarowniczki, żeby bawić się na śniegu. Chociaż żadnej nie
rozpoznałam, uśmiechnęłam się pod wpływem wspomnień. Nic się nie
zmieniło.
Reid wyjął kolejny nóż, więc od razu spoważniałam.
Wszystko się zmieniło.
Przynajmniej Morgane nie wysłała oddziałów do Cesarine. Jeszcze nie.
– Trzymajcie się blisko – szepnęłam, ruszając w stronę schodów. Chociaż
moje ciało pozostało cieniem, trzymałam się blisko ścian. Na zewnątrz dym
zasłaniał blask księżyca, owszem, ale w środku z kandelabrów skapywał
wosk zapalonych świec, które rzucały migoczące światło. Nie będę
ryzykować. – Morgane i Josephine gdzieś tu są. Być może Nicholina też.
– A skarbiec? – szepnął Reid.
– Za mną.
Przeprowadziłam ich przez wąskie drzwi znajdujące się pod schodami,
wiodące do przejścia pod nimi. Chociaż dojście do skarbca na wieży zajmie
nam więcej czasu, niewiele osób tędy chodziło, a ja… ja nie mogłam
wytłumaczyć niepokoju, który mnie ogarnął. Im dłużej kryłam przyjaciół
w cieniu, tym bardziej się niepokoiłam. Jakby sama magia buntowała się
przeciw mnie. Przeciw nim. To nie miało większego sensu, ale czyż celem
La Dame des Sorcières nie była ochrona swojego domu?
Byliśmy tu intruzami, wszyscy, naszym celem była kradzież świętego
skarbu.
Moja magia nam nie ufała, co uświadomiłam sobie w chwili, gdy
wyklarowały się moje myśli.
Powietrze w przejściu śmierdziało stęchlizną i wilgocią, mech na
kamiennej podłodze tłumił nasze kroki. Tyle dobrego… W tej samej chwili
na górze otworzyły się drzwi i w półmroku pojawiły się trzy postacie.
Zamarłam w pół kroku, serce dudniło mi w uszach. Usłyszałam głosy,
zanim rozpoznałam twarze.
Morgane, Josephine i Nicholina.
Szły pogrążone w rozmowie, więc chwyciłam Reida, zanim nas
zauważyły i wepchnęłam go do najbliższej niszy. Celia i Jean Luc wpadli
tam tuż za nami, podczas gdy Coco i Beau zrobili to samo, lecz po drugiej
stronie korytarza. We wnęce było bardzo mało miejsca. Mój policzek
przylegał do piersi Reida, a stojący za mną Jean Luc wbijał mi kolano
w udo. Celia się trzęsła. Objęłam ją ramieniem, żeby zasłonić drżenie oraz
by ją pocieszyć. Nikt nie śmiał oddychać.
– Nie obchodzi mnie, co mówisz – syknęła Morgane na Josephine, była
poirytowana. Splotła swoje białe włosy w warkocz, oczy miała podbiegłe
krwią. Zmęczenie sprawiło, że jej skóra miała szary odcień. – Teraz jest
dobra pora. Mam dość tych niekończących się gierek. Drzewa ruszyły, więc
powinnyśmy podążyć za nimi, uderzyć z całych sił, skoro konklawe wciąż
obraduje.
Josephine potrząsnęła głową.
– Nie sądzę, by to miało sens. Musimy postępować według planu. Twoja
córka i dzieci króla mogą…
Morgane odwróciła się przodem do niej, jej nozdrza się rozszerzyły na
skutek nagłej złości.
– Mówię ostatni raz, Josephine, nie mam żadnej córki, i jeśli nadal
będziesz to powtarzała, wyrwę ci język z przebrzydłej jadaczki.
Nie mam żadnej córki.
Ach. Niespodziewanie poczułam ukłucie w sercu. Chociaż spodziewałam
się, że o mnie zapomniała, podejrzenia kontra pewność – kontra
przekonanie się na własne uszy – to były zupełnie inne sprawy. Nie
powinno mnie to zaboleć tak, jak zabolało, ale tutaj, w domu mojego
dzieciństwa – otoczona siostrami, które wiwatowały, gdy płynęła moja
krew – poczułam smutek. Niewielki. Odszukałam cienistą twarz Reida. Był
tak blisko, że widziałam kształt jego oczu, zarys ust. Spojrzał na mnie
z niechęcią.
Odwróciłam wzrok.
Nicholina zaśpiewała: „Zmarli nie powinni pamiętać. Strzeż się nocy
i snu. Bo w piersi żyje pamięć…”.
Morgane zdzieliła ją w policzek bez ostrzeżenia. W przejściu rozległ się
głośny trzask.
– Nie odzywaj się. – Na czole mojej matki pulsowała żyła. – Nie
oddychaj, dopóki nie wyrażę zgody. Ile razy mam cię karać, zanim
zrozumiesz? – Kiedy ponownie uniosła rękę, Nicholina odskoczyła.
Naprawdę odskoczyła. Jednak Morgane zamiast ją uderzyć, popukała
knykciami w jej czoło. – No? Ile razy? Twoje uszy są tyle warte co twój
mózg, bezużyteczna szelmo?
Nicholina skuliła się, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Patrzyła
przez Morgane, na jej policzku wykwitł już czerwony odcisk dłoni.
– Tak jak sądziłam. – Morgane ze złośliwym uśmiechem ruszyła
korytarzem w naszą stronę, jej nakrapiane policzki widoczne były nawet
w blasku świec. – Powinnam była cię zabić, gdy miałam okazję.
Josephine tylko uniosła brew, patrząc na swoją podopieczną, i poszła za
Morgane.
Teraz drżała nie tylko Celia. Trzęsły mi się ręce, gdy Nicholina ruszyła za
nimi – równie pusta i bez życia jak upiory na zewnątrz – nawet serce Reida
straciło rytm przy moim uchu. Stał wyprostowany, gdy przechodziła, ale
czułam, że jego dłoń powoli sunie po moich plecach. Czułam jego nóż.
Nigdy się nie dowiedziałam, czy chce zabić mnie, czy Nicholinę. Ponieważ
Nicholina, zanim zniknęła za rogiem, spojrzała na naszą wnękę.
Nasze spojrzenia się spotkały.
I wiedziałam – instynktownie wyczułam, podobnie jak w przypadku
drzew, które odeszły, i w przypadku magii, która chciała chronić Chateau le
Blanc – wiedziałam, że mnie zobaczyła.
Nóż Reida znieruchomiał, gdy rozbrzmiały jej kroki.
– Halo, myszko – wyszeptała, palcami chwyciła ścianę. Poczułam czysty,
pierwotny strach, gdy usłyszałam te słowa. Nie mogłam nic zrobić, tylko
patrzyłam. Byłam jak sparaliżowana. Jedno jej słowo mogło nas wszystkich
zabić.
Czekaliśmy, wstrzymując oddechy, podczas gdy Nicholina przekrzywiła
głowę.
Po czym skręciła za róg, nic więcej nie mówiąc.
– Co robimy? – W moich uszach rozbrzmiał głos Reida, niski i pełen
złości. – Możemy ją jeszcze złapać. Ruszajcie.
Patrzyłam na miejsce, w którym zniknęła, mój umysł pracował na
wysokich obrotach. Nie pojawiła się ponownie, żadne dźwięki nie burzyły
ciszy. Nie było słychać pościgu.
– Pozwoliła nam działać.
– Żeby zabić nas później.
– Mogła nas zabić teraz, ale tego nie zrobiła. – Patrzyłam gniewnie; jego
determinacja całkowicie pozbawiała mnie złudzeń. Był uparty jak osioł.
Czy był tak głupi, kiedy po raz pierwszy go spotkałam? Czy cały czas był
takim przygłupem? – Nie wiem dlaczego, ale wiem, że darowanemu
koniowi nie zagląda się w zęby. Jest z Morgane i La Voisin – dodałam,
kiedy próbował mnie obejść. Zaparłam się nogami. – Nie czas teraz na
konfrontację. Dobiliśmy targu z Islą: wchodzimy, wychodzimy, dajemy jej
pierścień.
– Nie do przyjęcia. – Nóż w końcu zatrzymał się pomiędzy moimi
łopatkami. – Nie przyszedłem tutaj po magiczny pierścień, Louise. Jeśli nie
zejdziesz mi z drogi, znajdę sobie inną czarownicę do zabicia.
Szturchnęłam go w pierś. Mocno.
– Posłuchaj mnie, dupku. – Powiedziałam to za głośno, ale szybko się
zreflektowałam. – Isla potrzebuje tego pierścienia. A my potrzebujemy
meluzyn. Im szybciej się z tym uporamy, tym szybciej połączymy nasze
siły i tym szybciej będziemy mogli zaplanować atak…
– Mam plan: atakujemy. Morgane jest tutaj, nie w Cesarine.
– Twoja matka jest w Cesarine.
– Nie obchodzi mnie matka – odburknął i w końcu przepchnął się obok
mnie. Wpadłam na Jean Luca, który się zachwiał i popchnął Celię na Reida,
przez co ja wypadłam na korytarz. Odwróciłam się na pięcie, żeby go
opierniczyć, głośno przeklęłam i… zmarłam bez ruchu.
Patrzyła na mnie Manon.
– Halo? – Podejrzliwie zmrużyła oczy, zmierzyła wzrokiem moją ciemną
postać i uniosła rękę, jakby chciała mnie dotknąć. Odsunęłam się do tyłu.
Nie miałam wyboru. Gdyby mnie dotknęła, wiedziałaby na pewno, że
jestem człowiekiem. Zmarszczyła czoło, a ja się skrzywiłam, za późno
zdając sobie sprawę, że cienie nie odskakują. – Kogo my tu mamy? –
Z rękawa wyjęła cienki nóż. – Pokaż się albo wezwę wartowników.
Dlaczego każdy mój plan zmieniał się w totalne gówno?
Otworzyłam drzwi do mocy w mojej piersi, pod którymi lśniła biel.
Ryzykiem byłoby zmienianie formy, bo Morgane była sprytna. Chociaż
niewątpliwie wiedziała, że Potrójna Bogini unieważniła swoje
błogosławieństwo, prawdopodobnie jeszcze nie powiedziała naszym
bliskim. Tak czy siak, nie mogłam tak sobie stać, mając nóż przed sobą i za
sobą, i nie mogłam też powrócić do swojej prawdziwej postaci. Ta nowo
odkryta moc na pewno mi to ułatwi.
Próbowałam sobie przypomnieć lekcje z dzieciństwa, szukałam
w pamięci wszystkiego, co wiem o Potrójnej Bogini i formach, jakie
przybierała.
Jej ostatnim wcieleniem jest Starucha, która symbolizuje starzenie się
i kres, śmierć i odrodzenie, przeszłe życia i transformacje, wizje
i przepowiednie. Jest naszą przewodniczką. Jest zmierzchem i nocą, jesienią
i zimą.
Pasuje, bo zapewne zaraz tu wszyscy zginiemy.
Skupiłam się na tych cechach, starałam się zbudować coś wokół nich,
podczas gdy dręczyły mnie inne wspomnienia – o moim życiu w zamku,
o krwi w niecce, o pożegnaniu z Anselem. To poczucie dogłębnej
akceptacji. Moja przemiana w Pannę nastąpiła łatwo, bez udziału woli, lecz
ta transformacja przyszła jeszcze łatwiej. Być może kiedyś najbardziej
identyfikowałam się z Panną – w pewnym sensie nadal tak było – ale ten
radosny okres światłości już minął. Zbyt długo w moim życiu panowała
zima. Ku mojemu zaskoczeniu nie żałowałam zmiany. Rozkoszowałam się
nią.
Moje dłonie zasuszyły się i popękały, a cienie wokół nich się rozmyły,
mój kręgosłup wygiął się pod ciężarem lat. Moje oczy zaszły mgłą. Ciało
straciło jędrność. Triumfalnie, bo byłam niesamowicie z siebie dumna,
uniosłam poskręcany palec w stronę zaskoczonej twarzy Manon. Udało mi
się.
Dokonałam przemiany.
– Wyszłaś na przechadzkę w świetle księżyca, moja droga? –
zaszczebiotałam, mój głos zdawał się obcy, głęboki i niemiły. Zaśmiałam
się, gdy go usłyszałam, a Manon cofnęła się o krok. – Dziś w nocy księżyca
prawie nie widać. – Patrzyłam na nią lubieżnie, a mój język wynurzył się
spomiędzy luki w uzębieniu. – Mogę dołączyć?
Pospiesznie dygnęła.
– Moja pani. Przepraszam. Ja… Nie poznałam cię.
– Czasami muszę pozostać niewidzialna, Manon.
– Oczywiście. – Pokłoniła się. Za późno zdałam sobie sprawę, że płacze.
Kredka wokół jej oczu zaczęła spływać po policzkach, pociekło jej z nosa.
Pociągnęła nim tak cicho, jak to było możliwe. – Rozumiem.
– Czy coś się stało, dziecko?
– Nie. – Powiedziała to zbyt szybko, wciąż się cofała. – Nie, moja pani.
Przepraszam, że zawracam ci głowę.
Nie potrzebowałam widzenia Staruchy, żeby przejrzeć jej życie. Szczerze
mówiąc, w ogóle nie musiałam jej pytać. Nadal była pogrążona w żałobie
po swoim kochanku, Gillesie, mężczyźnie, którego zabiła własnymi rękami.
Wszystko dlatego, że był synem króla.
– Filiżankę herbaty rumiankowej, moja droga. – Zamrugała
zdezorientowana, więc wyjaśniłam: – Z kuchni. Zaparz sobie filiżankę
rumianku. To ukoi twoje nerwy i pomoże zasnąć.
Ponownie dygnęła, podziękowała i odeszła, a ja oparłam się o najbliższą
ścianę.
– Do licha – wyszeptał Beau.
– To było niewiarygodne – dodała Coco.
– Puść mnie. – Reid szybko i z wprawą wyrwał się Jean Lucowi, na jego
szyi pojawiły się żyły. Odwrócił się w przypływie gniewu. – Była sama.
Sytuacja była pod kontrolą. Powinniśmy byli zaatakować…
– A co potem? – Uniosłam ręce i podeszłam do niego. – Powiedz, jaki był
kolejny krok w twoim planie, Chass? Mieliśmy ukryć ciało, żeby ktoś się
na nie natknął? Wsadzić ją do szafy? Nie możemy pozwolić na to, żeby
ktoś nas tu zobaczył!
– Narażasz na szwank naszą misję, Reid – zgodził się ponuro Jean Luc. –
I narażasz nas wszystkich. Słuchaj jej rozkazów albo cię unieszkodliwię.
Reid stanął z nim pierś w pierś.
– Chciałbym to zobaczyć, Jean.
– Och, zamknij się, bo wsadzę twoje ciało do cholernej szafy. – Zupełnie
straciłam cierpliwość, odwróciłam się, choć w rzeczywistości bardziej
przypominało to dreptanie, i ponownie rozejrzałam się po przejściu. –
Straciliśmy tu mnóstwo czasu.
Reid poszedł za mną w milczeniu.
RZECZY GROŹNE I PIĘKNE

Reid

Chateau le Blanc było labiryntem. Podczas Modraniht nie wyszedłem poza


Wielką Halę, więc nie miałem wyjścia, mogłem tylko podążać za Lou. Lou.
Nie powiedziała mi, kim jest. Oczywiście, że nie powiedziała. Nie
powiedziała, że odziedziczyła moce swojej matki – że stała się La Dame
des Sorcières.
Teraz z trudem wspinała się po rozklekotanych schodach. Po obu
stronach podtrzymywali ją Beau i Coco. Nadal mieli ciemne sylwetki.
Nienaturalne. Jak cienie.
– Zawsze możesz znowu się zmienić – marudził Beau, ratując ją od
upadku, gdy się potknęła.
– Tak jest lepiej. Jeśli znowu się na kogoś natkniemy, nie będzie się zbyt
dokładnie przyglądał.
Schody wiodły na wąską wieżę. Sufit w kilku miejscach się zapadł.
Podobnie jak w Wielkiej Hali, żywioły wdarły się do większości
pomieszczeń. W jednej z komnat padał śnieg, tuż obok bogato zdobionego
kominka, w którym trzaskał ogień. Jego blask tańczył po tapetach
w magiczne stwory i piękne kobiety – ich oczy zdawały się śledzić każdy
nasz krok. Przekląłem, bo jedna nawet wyciągnęła swoją smukłą szyję.
– To pokój na osobisty użytek Morgane. – Lou wskazała drewniane
biurko w kącie. Przez nikogo nietrzymane pióro pawia bazgrało po
pergaminie. Padający śnieg nie moczył papieru, dywanu czy tapet. Nie
szkodził bogato zdobionym meblom. Po prostu się topił i znikał w ciepłym
powietrzu. W kącie cicho grała harfa.
Cała sceneria była niesamowita.
– Jej sypialnia również znajduje się w wieży. – Wskazała pokój za harfą.
– Oraz jej prywatna kaplica. Zabraniała mi wchodzić do tej części zamku,
ale i tak się tu zakradałam.
– A gdzie skarbiec? – zapytał Jean Luc.
– Bezpośrednio nad nami. – Szurając nogami, podeszła do regału przy
biurku i przyglądała się stojącym tam tomom. Koncentrując się,
zmarszczyła siwe brwi. – Drzwi są gdzieś… – Jej palce znieruchomiały na
starej księdze oprawionej w czarne płótno. Na grzbiecie miała złote litery:
L’argent n’a pas d’odeur. Postukała w nią ze złośliwym uśmiechem. –
Tutaj.
Gdy pociągnęła do siebie książkę, cała ściana jęknęła. Zgrzytnęły koła
zębate. Regał się przesunął. Za nim znajdowała się stroma, wąska klatka
schodowa pogrążona w ciemności. Lekko się pochyliła i wciąż się
uśmiechając, pstryknęła palcami. Wokół nas rozszedł się zapach magii –
świeższy niż wcześniej – a pochodnia na ścianie obudziła się do życia.
– Ty pierwszy.
Beau ostrożnie zdjął pochodnię. Cień niosący światło. Ten niezwykły
widok sprawił, że aż podniosły się włoski na moich przedramionach. I na
karku.
– Nie mówiłaś, że skarbiec znajduje się w jej prywatnych pokojach.
– Nie chciałam was straszyć.
– Ach, tak. – Beau niepewnie wszedł na pierwszy drewniany schodek.
Zaskrzypiał pod jego ciężarem. – Cienie, upiory i mordercze czarownice
zbladłyby w porównaniu z łóżkiem Morgane. – Zawahał się i zerknął w tył.
– Chyba że… Jak myślisz, czy ona niedługo tu wróci?
Coco ruszyła, zanim ten tchórz poszedł po rozum do głowy.
– Wydaje mi się, że jest zajęta knuciem końca świata.
– To miejsce… – Celia tęsknie obejrzała się przez ramię, ale też zaczęła
wchodzić na górę. Jej wzrok spoczął na piórze pawia, a następnie na harfie.
Jej złotych strunach. Jej ciało lekko się zakołysało do rytmu nawiedzonej
melodii. – Jest takie piękne.
Przewróciłem oczami.
– Prawie umarłaś niedaleko stąd, Celio.
– Nie zapomniałam o tym – warknęła, nagle zmieniając ton.
Wzdrygnąłem się. – Uwierz mi, pamiętam, czym jest magia. Chodzi o to,
że… – Oderwała spojrzenie od pokoju, odwróciła się i spojrzała na mnie
i Jean Luca. Uniosła rękę, żeby złapać płatek śniegu pomiędzy nami, a my
jak zahipnotyzowani przyglądaliśmy się, jak się topi na opuszce jej palca.
Nie. Nie zahipnotyzowani, raczej niechętni. – Nigdy nie powiedzieliście mi,
że może też być piękna – dokończyła łagodniej.
– Jest groźna – powiedział Jean Luc.
– Dlaczego nie może być taka i taka? – Uniosła brodę.
Obaj wiedzieliśmy, o co jej naprawdę chodzi. Dlaczego nie mogę być
taka i taka?
Jean Luc patrzył na nią przez kilka sekund, w zadumie przekrzywił
głowę. Kiedy w końcu potaknął, odpowiadając na jej niewypowiedziane
pytanie, pocałowała go w policzek i ruszyła na górę. A on ruszył za nią jak
oddany, zauroczony szczeniak; tak mnie to zirytowało, że aż się potknąłem.
Jego odpowiedź nie powinna mnie dziwić. Jej zachowanie również. Celia
wyraźnie poddała się wpływom czarownic, a Jean Luc nigdy nie
powiedziałby słowa przeciwko niej.
Mimo to, czułem się… jakoś dziwnie, jakby nie na miejscu, gdy brodą
wskazałem drogę Lou. Tylko ona została. Pozostali odeszli w sensie
dosłownym.
– Idź.
Zastygła w szczerbatym uśmiechu.
– Wybacz, ale wolałabym nie skończyć z nożem w plecach. Jestem
pewna, że to rozumiesz. – Pomachała palcem w niemej groźbie i pokazała,
że mam ruszać.
Niepyszny poszedłem za Jean Lukiem. Chociaż jej podejrzenia były
słuszne – naprawdę chciałem zakończyć jej marne życie – nie miałem
innego wyjścia, jak poddać się jej woli. Straciłem balisardę.
– Myślałem, że drzwi chroni silny czar.
Stawiała kroki głośno i niezgrabnie, jej oddech stawał się coraz
głośniejszy. Zmęczony. Nie zaoferowałem jej pomocy. Skoro upierała się,
że zostanie w takiej postaci, niech ma za swoje.
– To były jedne drzwi – wysapała. – Ale nie te drzwi. Czy naprawdę
uważasz, że moja matka chroniłaby swoje najcenniejsze skarby jednym
regałem z książkami?
Jej najcenniejsze skarby. Te słowa sprawiły, że nie mogłem się już ich
doczekać. Na pewno za tymi drzwiami znajdzie się jakiś przedmiot, którym
uda mi się ją wyeliminować – wyeliminować ich wszystkich. A gdybym to
stąd wydostał i dostarczył nowemu Arcybiskupowi, może zgodziłby się,
żebym odnowił przysięgę i dołączył do bractwa. Tam, gdzie przynależę.
Jednakże odrzuciłem tę myśl tak szybko, jak się pojawiła. Gdyby ten
nowy Arcybiskup tak chętnie mnie zaakceptował – mnie, człowieka
winnego morderstwa i udziału w spisku – w ogóle nie byłby godnym
przywódcą. Nie mógłbym za nim podążać. Nie, od tego momentu będę
szukał jedynie pokuty. Zabiję te czarownice, tak, ale nie po to, by dostać
nagrodę. Jeśli plakaty mówiły prawdę, nie zasługiwałem na żadne honory.
Niemniej jednak pozabijam je.
Na szczycie schodów pozostali zatrzymali się przed zwykłymi, niczym
niewyróżniającymi się drzwiami. Lou przepchnęła się przede mnie, nadal
sapała. Jedną ręką trzymała się za pierś, a drugą za klamkę.
– Mój boże. Chyba popękały mi kolana.
– Moja māmā rū’au potrafi przewidywać pogodę swoimi – pochwalił się
Beau.
– Wydaje się, że to fascynująca kobieta, mówię poważnie.
Prostując się na tyle, ile mogła, Lou eksperymentalnie przekręciła gałkę.
Ani drgnęła.
– Nie zaszkodzi sprawdzić – powiedziała, słysząc moje zniecierpliwione
prychnięcie.
Minęła chwila, podczas której patrzyła na drzwi, a my patrzyliśmy na nią.
– I co? – zapytałem natarczywie.
Rozpłaszczyła dłoń na gałce i posłała mi szydercze spojrzenie.
– Miałam rację. Na te drzwi rzucono paskudny czar, potrzeba czasu, żeby
się przez niego przebić, o ile w ogóle uda mi się przebić. – Zamknęła oczy.
– Czuję… że tu jest. Jakby szóstym zmysłem. Magia… nawet teraz czuję
przyciąganie. – Pokręciła głową, otworzyła oczy. – Ale nie wiem, czy mogę
jej ufać.
– Chyba nie mamy wyboru – powiedziała ponuro Coco.
– Chce chronić to miejsce, nawet przede mną.
– Ty kontrolujesz magię, Lou. Ona nie ma kontroli nad tobą.
– Ale co, jeśli…
– Musisz zmienić perspektywę. – Ta odpowiedź zaskoczyła nawet mnie,
bo wydostała się z moich ust. Widząc ich zdumione spojrzenia, natychmiast
pożałowałem, że się odezwałem. Żar wypełzł na moje policzki. Dlaczego
się odezwałem? Oczywiście, musiałem dostać się do tego pomieszczenia,
ale… nie. To było jedyne wyjaśnienie. Musiałem dostać się do tego
pomieszczenia. Spojrzawszy każdemu z nich w oczy, ciągnąłem: – To nowa
magia, chce chronić Chateau. Dlaczego?
Lou zmarszczyła brwi.
– Bo to mój dom. Dom moich sióstr. Należy do nas od zarania dziejów.
– To nie do końca prawda – wyszeptała Coco.
– Słucham? – Lou zamrugała.
– Moja ciotka pamięta to inaczej. – Coco przestąpiła z nogi na nogę. –
Opowiadała o czasach, kiedy po tych korytarzach przechadzały się Dames
Rouges, a nie Dames Blanches. – Widząc zszokowaną minę Lou,
pospiesznie dodała: – To nie ma znaczenia. Zapomnij, że w ogóle coś
mówiłam.
– Ale…
– Ma rację – przerwałem ostrym tonem. – Teraz najważniejsze jest, czy
ty, La Dame des Sorcières, nadal uważasz to miejsce za swój dom. – Nic
nie powiedziała, tylko patrzyła na mnie wymownie, więc niezgrabnie
wzruszyłem ramionami. – Jeśli nie, logiczne jest, że twoja magia nie będzie
dalej go chronić. Przeniesie się na twój nowy dom. Gdziekolwiek jest.
Nadal na mnie patrzyła.
– Racja.
Założyłem ręce na piersi i odwróciłem wzrok, czułem się niekomfortowo.
– No więc? Jest tak?
– Nie. – Po długiej, nerwowej chwili, w końcu się odezwała cicho. – Nie,
nie jest.
A potem zamknęła oczy i wypuściła powietrze z płuc. Dzięki temu jej
ciało się odprężyło, zrzuciło zasuszoną skórę i już nie przypominała
Staruchy, znowu była młodą kobietą. Pełną energii młodą kobietą.
Czarownicą, mój umysł udzielił mi szybkiej reprymendy. Pełną energii,
młodą czarownicą. Mimo to kiedy zamknęła oczy, nie mogłem przestać się
na nią gapić. Długie brązowe włosy i delikatne rysy. Ładnie wykrojone
oczy. Złociste piegi. Jej szyję otaczał wieniec z kolców. I róż.
Dlaczego nie mogę być taka i taka?
Poczułem niepojętą chęć dotknięcia jej. Muśnięcia łagodnego łuku jej
nosa. Wyraźnej linii brwi. Odparłem ten szalony impuls. Tylko głupcy
pragnęli pięknych i groźnych rzeczy. Nie byłem głupcem. Nie pragnąłem.
I z pewnością nie chciałem dotknąć czarownicy, niezależnie od tego, jak na
mnie patrzyła. Patrzyła na mnie, jakbym należał do niej, a ona do mnie.
– To zamek – wyszeptała wreszcie, jej twarz skrzywiła się z wysiłku. Na
jej brwi zalśnił pot. – Magia. Ja jestem kluczem. La Dame des Sorcières
rzuciła czar, który złamać może tylko ona. Ale ja… – Mocniej zacisnęła
powieki. – Sieci, wszystkie są przytwierdzone, nie dam rady ich ruszyć. Są
jak żelazo.
– Uważasz, że zamek? – Celia z wahaniem zbliżyła się do drzwi. –
Bolcowy czy z blokadą?
Lou wciąż nie otwierała oczu, wydęła usta. Oderwałem od niej wzrok.
– Nie jestem pewna. Mam wrażenie, że… że jestem w środku, jeśli to ma
jakiś sens…
– Opisz to, proszę!
– Nie mogę opisać środka zamka, Celio! Nigdy żadnego nie widziałam!
– Cóż, ja widziałam i…
– Widziałaś? – zapytał Jean Luc z niedowierzaniem. – Kiedy?
– Wszyscy potrzebują jakiegoś hobby. – Stanowczo go wyminęła, żeby
stanąć tuż przed Lou i ująć jej dłonie. – Otworzyłam zamek w skarbcu
mojego ojca, mogę ci pomóc otworzyć ten. Powiedz mi, czy w środku są
nacięcia i szczeliny, a może coś podobnego do liczydła? Widzisz trzy lub
więcej równoległych rzędów?
Lou się skrzywiła. Podobnie Jean Luc.
– Żadnych rzędów – powiedziała, a kostki jej palców zbielały, zaciskając
się na dłoniach Celii. – Może są jakieś szczeliny. Nie umiem powiedzieć. –
Gwałtownie wciągnęła powietrze, jakby coś ją zabolało. – Nie wiem, czy
mam nad tym kontrolę. Magia jest silniejsza ode mnie. Ja… – zaczęła
zdanie, ale osłabła i zachwiała się.
– Bzdura. – Celia pomogła jej zachować równowagę. – W trumnie mojej
siostry, kiedy czułam się tak, jakbym lewitowała, liczyłam sęki w drewnie,
żeby się uspokoić. Było ich trzydzieści siedem w zasięgu mojego wzroku.
Liczyłam je w tę i we w tę i przy każdym brałam oddech. – Ścisnęła dłonie
Lou. – Posłuchaj mojego głosu i oddychaj. – A potem: – Potrzebujesz
uniwersalnego klucza.
Nie mogłem się powstrzymać. Podszedłem i zacząłem przypatrywać się
twarzy Lou.
– Uniwersalnego? – zapytała.
– To zamek z blokadą. Te nacięcia, które widzisz, mają fałszywe
wypustki, które zabezpieczają mechanizm przed otwarciem. Klucz
uniwersalny takich nie ma. Pomyśl o kluczu: długim, wąskim, z dwiema
wypustkami na samym końcu. Ułóż go tak, żeby pasował do ostatnich
nacięć, i pchnij.
Coco przestępowała z nogi na nogę, była zdumiona.
– Nie rozumiem. Dlaczego Morgane miałaby stworzyć takie proste
klucze i zamki, skoro dysponuje magią?
– Kogo, do diaska, to obchodzi? – Beau niecierpliwie warował przy
schodach, trzymając straż. – To zaczarowany zamek w zaczarowanych
drzwiach w zaczarowanym pieprzonym zamku. Nic tu nie ma sensu.
Pospieszcie się, dobrze? Chyba coś usłyszałem.
Lou zazgrzytała zębami, była blada i drżąca.
– Gdyby ktoś z was spróbował otworzyć te drzwi, nie zobaczyłby
żadnego zamka. Jest przeznaczony dla samej La Dame des Sorcières, bo
jest także sprawdzianem, jaki poprzednie matriarchinie przygotowały dla
mojej magii. Czuję, że to wyzwanie. W środku znajdują się ich skarby, a ja
muszę zasłużyć sobie na wejście. – Z każdym słowem jej głowa
gwałtownie drgała; otworzyła oczy i szarpnęła klamką. Ta odpowiedziała
zwykłym kliknięciem. Zapadła ciężka cisza, gdy wszyscy wpatrywaliśmy
się w jedno miejsce.
Uniósłszy jeden palec, Lou ostrożnie pchnęła drewniane drzwi.
Wrota otwierały się do środka.

Weszliśmy do złotego pokoju – a przynajmniej tak wyglądał na pierwszy


rzut oka. W rzeczywistości sklepiony sufit i ośmiokątne ściany zostały
zbudowane z rtęciowego szkła, które odbijało złote couronnes. Całe setki.
Tysiące. Monety wysypywały się z każdego kąta, gdzie były złożone na
kupę, same układały się w stosy. Pomiędzy nimi wiły się wąskie przejścia,
niczym drogi i aleje w kolosalnym, lśniącym mieście.
– To… – Beau wyciągnął szyję, żeby przyjrzeć się najwyżej partii sufitu.
Pomieszczenie znajdowało się na szczycie wieży i było wyższe niż szersze:
miało cylindryczny kształt, jakby wchodziło się do pozytywki. W centrum
na piedestale znajdowała się niecka z ogniem. Płomieni nie podsycało
drewno. Nie emitowały dymu. Głęboko zaciągnąłem się powietrzem.
Chociaż do wszystkiego przylgnęła magia, powietrze było stęchłe. Jak
gruba warstwa kurzu. – Nie tego się spodziewałem – dokończył wreszcie.
Lou przyjrzała się zestawowi pordzewiałych łańcuchów przy drzwiach,
ich oczka były większe od jej pięści. Z metalu płatami odpadała jakaś
wysuszona substancja. Brązowa, niemal czarna. Krew.
– Czego się spodziewałeś?
Podniósł coś, co przypomniało starą ludzką czaszkę.
– Zakurzonego kredensu ze strasznymi lalkami i starych mebli?
– To skarbiec, Beau, nie strych. – Wskazała kupkę złota leżącego na
podłodze. Na poplamionym krzesełku siedziała drewniana figurka. Obok
niej leżały złoty grzebień oraz lusterko z różaną rączką. – Ale lalka też tu
jest. Morgane kiedyś powiedziała, że została przeklęta.
– Jak przeklęta? – Beau zbladł.
– Po prostu nie patrz jej w oczy. – Odłożyła łańcuchy i wybrała pierwszą
lepszą ścieżkę, żeby się rozejrzeć. – Dobrze. Powinniśmy się rozdzielić.
Krzyknijcie, jak znajdziecie coś, co przypomina złoty pierścionek, ale
niczego nie dotykajcie. – Obejrzała się przez ramię i uniosła jedną brew. –
Jest tu wiele groźnych i pięknych rzeczy.
Poszedłem za nią, gdy pozostali rozproszyli się i wszczęli poszukiwania.
Na dźwięk moich kroków odwróciła się z uśmiechem. Tutaj, w ciemnym
pokoju z przeklętym złotem i magicznym ogniem, bardziej niż wcześniej
przypominała czarownicę. Dziwną i tajemniczą. Prawie nierzeczywistą.
– Nie możesz się odczepić, co nie?
Nie wiedziałem, dlaczego poszedłem za nią. Nic nie powiedziałem.
Kiedy wsunęła się za szafę – pomalowaną w malutkie kwiatki – wyjąłem
nóż z bandoliera. Jej upiorny śmiech odbijał się echem w gęstym od
zapachów powietrzu. Miejsce, w którym zniknęła, zdawało się lśnić, ogień
oświetlał na złoto unoszący się kurz. Ktoś połaskotał mnie palcem po
karku. Odwróciłem się na pięcie i natknąłem się na nią – stała tuż za mną.
Jej oczy nienaturalnie mocno błyszczały. Na niebiesko. Nie, zielono.
– Nie pozwolę ci się zabić – powiedziała. – Później nie byłbyś w stanie
z tym żyć.
Nie mogłem oddychać.
– Chcę tylko odzyskać wspomnienia, czarownico.
Jej zapadające w pamięć oczy spojrzały na nóż. Ruszyła na mnie. Jeden.
Dwa. Trzy kroki. Szła, dopóki jej pierś nie nadziała się na jego czubek,
a potem naparła jeszcze mocniej, aż pociekła kropla krwi. Dopiero wtedy
spojrzała mi w oczy. Dopiero wtedy wyszeptała przy moich ustach:
– Też tego chcę.
Gapiłem się na nóż. Na jej krew. Szybkie pchnięcie załatwiłoby sprawę.
Jeden prosty ruch i La Dame des Sorcières byłaby martwa. A przynajmniej
unieszkodliwiona. Nie mogłaby nic zrobić, żeby powstrzymać mnie od
wrzucenia jej ciała do ognia – do magicznego ognia. Patrzenie, jak płonie,
byłoby niemal poetyckim doznaniem. Zmieniłaby się w popiół, zanim
pozostali mogliby jej pomóc.
Szybkie pchnięcie. Jeden prosty ruch.
Oszaleję z nią, jeśli tego nie zrobię.
Staliśmy tak przez sekundę, przez sto sekund – spięci, w gotowości – gdy
z drugiej strony skarbca rozległ się okrzyk, przerywając impas.
– Jest tutaj! – Rozległ się śmiech Celii. – Znalazłam go!
Lou krzywo się uśmiechnęła i cofnęła. Z dala ode mnie. Gdy się oddaliła,
znowu mogłem oddychać. Znowu mogłem nienawidzić.
Ta kobieta będzie doprowadzała mnie do szału, dopóki tego nie zrobię.
– Miałaś szczęście – powiedziałem ponuro, chowając nóż.
– Zabawne. Wcale nie czuję tego szczęścia.
Uśmiech znikł, kiedy się odwróciła i podążyła za głosem Celii, pokazując
mi swoje plecy. Każde włókno mojego ciała pragnęło się na nie rzucić.
Zaatakować. Już nawet ugiąłem kolana, ale powstrzymał mnie szafirowy
błysk, który dostrzegłem kątem oka. Zamarłem. Z szuflady szafy wystawała
srebrna rękojeść balisardy. Wyglądało to tak, jakby ktoś ją tam wetknął bez
większego namysłu. Wrzucona i zapomniana. Jakby uderzył we mnie
piorun.
Ostrożnie i cicho wsunąłem balisardę w mój bandolier.
Znaleźliśmy Celię, Jean Luca i Beau obok ognia. Coco pojawiła się w tej
samej chwili co my. Celia natychmiast podała jej niczym niewyróżniający
się pierścień.
– Znalazłam go – powtórzyła, ekscytacja zapierała jej dech. I coś jeszcze.
Kiedy ukradkiem zerknęła na dekolt Coco, skierowałem wzrok w to samo
miejsce. Lśnił tam jakiś medalion. – Proszę. Weź go.
Coco przez chwilę przyglądała się pierścionkowi, po czym jej twarz
rozjaśnił uśmiech.
– Będziesz tą, która go znalazła. – Skinęła w podziękowaniu i podała
pierścionek Lou, która nałożyła go na palec. Pasował, jakby stąd był.
Zmarszczyłem brwi. – Dziękuję, Celio.
– Powinniśmy iść – poganiał Beau. – Zanim wróci Morgane.
Zgodnie zeszliśmy po schodach, ale w drzwiach nie czekała na nas
Morgane.
To była Manon.
NIE ZADAWAJ PYTAŃ

Reid

Czekała na nas z szeroko rozstawionymi nogami, rozłożonymi rękami


ściskającymi futrynę po obu stronach przejścia i z przerażająco pustym
wyrazem twarzy. Uwięziła nas. Zmyła już ślady łez, które pociekły jej
w korytarzu na dole.
– Herbatki rumiankowej, Louise?
Lou wysforowała się na przód naszej grupy; mijając mnie, musnęła mnie
ręką. Dotknięte miejsce mrowiło. Odskoczyłem.
– Wyglądasz, jakbyś sama jej potrzebowała – powiedziała, mając na
myśli ogólne rozmemłanie Manon. Jej swobodny ton brzmiał na
wymuszony, podobnie jak jej uśmiech. – Zakładam, że nie posłuchałaś
mojej rady i nie wypiłaś jej. Kiedy ostatnio spałaś? – Manon nie
odpowiedziała. Dochodzące z dołu krzyki sprawiły, że znikł jej uśmiech.
Zrobiła wielkie oczy. – Powiedziałaś… powiedziałaś mojej matce…?
– Jeszcze nie. Musiałam zyskać pewność, że mamy intruza. Ale
powiedziałam innym. Niedługo poinformują Naszą Panią.
– Cholera, cholera, cholera. Cholera. – Szybko oddychając, Lou zacisnęła
pięści, chwyciła Manon za dekolt i wciągnęła ją na klatkę schodową. Beau
zamknął za nimi drzwi. – Bardzo dobrze. Nie wiedzą, że to ja. Nadal
możemy…
– Tym razem nie uciekniesz, Louise – powiedziała Manon. Jej oczy nadal
nie wyrażały żadnych emocji.
– Tylko… Tylko… – Lou przekręciła nadgarstek przed twarzą
czarownicy i Manon zesztywniała jak deska, nie była w stanie się ruszyć. –
Po prostu się na chwilę zamknij, Manon. Muszę pomyśleć. – Zwróciła się
do Coco, Jean Luca i mnie. – Nie możemy wyjść tą drogą, którą
przyszliśmy. Jakieś pomysły?
– Staniemy do walki – powiedziałem bez namysłu.
Jean Luc zmarszczył brwi i zastanowił się nad tą strategią.
– Jest nas sześcioro. Nie znamy siły wroga. Znajdujemy się wyżej, ale
będziemy musieli uformować blokadę…
Uderzyłem pięścią w drzwi.
– Mamy blokadę. Nie mogą przerwać czaru…
– Jesteście idiotami. – Lou zwróciła spojrzenie na Coco. – Czy w skarbcu
było coś, czego moglibyśmy użyć?
– A nie możemy po prostu pokazać im, że Bogini odrzuciła
błogosławieństwo Morgane? – Beau szaleńczo machał ręką. – Teraz to ty
jesteś ich królową, prawda?
– No proszę, dlaczego o tym nie pomyślałam? Wiesz co, Wasza
Wysokość, a dlaczego nie rozkażesz swoim ludziom, żeby przestali palić
czarownice? To rozwiązałoby wszystkie nasze problemy. – Odwróciła się
do Coco, zanim odpowiedział. – Był magiczny ogień.
– I pozłacane szkło. Widziałam też łańcuchy, miecze i… – Jej spojrzenie
ponownie padło na Lou i w jednej chwili spadło na nie olśnienie.
– Okno – powiedziały razem.
Lou energicznie potakiwała.
– Będziemy musieli się wspiąć.
Coco już ciągnęła Beau i Celię na górę.
– Będzie niebezpiecznie…
– Nie bardziej niż w przypadku waszej blokady…
W końcu dotarło do mnie znaczenie ich słów. Ścisnęło mnie w żołądku.
– Nie.
– Nic ci się nie stanie. – Lou poklepała mnie po ramieniu i już wbiegała
na schody. – Nie pozwolę ci spaść. – Kiedy nie ruszyłem się z miejsca
i kiedy krzyki zza drzwi stały się głośniejsze, straciła cierpliwość, schyliła
się i pociągnęła mnie za rękę. Wszedłem jeden stopień wyżej. I ani kroku
dalej. Mówiła do mnie przymilnie i nadal ciągnęła. – Proszę, Reid. Musimy
wejść na górę, bo inaczej nigdy się stąd nie wydostaniemy. Nie zabiją tylko
mnie. Ciebie także. Boleśnie. Powoli. Chcesz blokady? Nie masz balisardy,
więc przez cały czas będziesz czuł i cierpiał.
– Zaryzykuję. – Obnażyłem zęby w złośliwym uśmiechu.
Była sfrustrowana, ponownie uniosła rękę.
– Jak nie chcesz po dobroci, każę ci się ruszyć.
– Proszę… – Triumfalnie odsunąłem połę płaszcza i pokazałem jej
balisardę. – Każ mi.
Aż otworzyła usta ze zdziwienia. Rozkoszowałem się tą chwilą.
Rozkoszowałem się jej zaskoczeniem, strachem…
Dostałem w głowę rękojeścią innego noża i zatoczyłem się do przodu,
prosto na Lou. Próbowała mnie złapać. O mały włos połamalibyśmy sobie
karki. Za mną stał Beau, sapał, wciąż miał uniesiony nóż.
– Nie potrzebuję magii, żeby skopać ci tyłek. Zaciągnę cię na ten dach,
jeśli będzie trzeba. Nie możesz tak umrzeć.
Obok niego pojawił się Jean Luc. Stali ramię w ramię, górując nade mną.
Jakby chcieli mnie zastraszyć. Jakby mogli mnie przerazić…
– Nie jesteśmy w stanie pokonać całego zamku czarownic – powiedział
Jean Luc, zdradziecki i tchórzliwy zarazem. Wcielenie Judasza. – Nic
lepszego nie możemy zrobić. Chodź na górę albo pomogę mu cię
zaciągnąć.
Kroki za drzwiami były coraz głośniejsze. Stłumiłem przekleństwo – bo
mieli rację – złapałem Manon i przebiegłem obok nich. Za mną rozchodził
się zapach magii, gdy Lou zamykała drzwi na klucz. Będąc na górze,
dziwnie machała rękami. Skarbiec poddawał się jej woli, siedziska i szafy
przesuwały się, ustawiały jedne nad drugimi, tworząc chwiejną drabinę.
– Jest dobrze. – Beau zgiął się wpół, dłonie wsparł na kolanach. – Nie
mogą przejść przez drzwi. Mamy czas…
Rzuciłem Manon na puste krzesło.
– Nie mamy. – Wciąż miała sztywne ciało, więc bokiem zsunęła się na
podłogę. – Za chwilę otoczą zamek. – Szeptem zwróciła się do Lou: –
Mówiłam ci, że tym razem nie uciekniesz.
– Och, nie pierdol. – Lou tupnęła, a Jean Luc podsadził Celię na szafę.
Beau i Coco zaczęli się wspinać tuż za nią. Lou ukucnęła koło
zesztywniałego ciała czarownicy i ponownie rzuciła na nią czar. Ciało
Manon w jednej chwili zwiotczało, a Lou, gapiłem się na nią
z niedowierzaniem, ostrożnie pomogła czarownicy usiąść. – Morgane
kazała ci zabić swojego kochanka, Manon. Gilles nie żyje przez nią. Jak
możesz nadal służyć takiej kobiecie? Jak możesz stać bezczynnie, kiedy
torturuje i zabija dzieci?
Jej słowa zadziałały jak iskra wzniecająca ogień. Manon rzuciła się na
nią, warcząc dziko, złapała Lou za ramiona.
– Moja siostra jest jednym z tych martwych dzieci, ale nie zabiła jej
Morgane. Ja to zrobiłam. Gillesa nie zabił nikt inny, tylko ja. To ja
dokonałam wyboru w tamtej uliczce: wyboru, którego nie mogę cofnąć. –
To wyznanie sprawiło, że pociekły jej łzy. Gdy znowu się odezwała, głos jej
się łamał. – Nawet gdybym chciała.
Przyglądałem się zszokowany, jak Lou ociera jej łzy.
– Posłuchaj mnie, Manon. Naprawdę posłuchaj. Rozejrzyj się wkoło –
przerwała i wskazała pozostałych, siebie i mnie – i powiedz mi, co widzisz.
– Widzę zdrajców…
– Dokładnie tak. – Lou ujęła nadgarstki Manon i patrzyła na nią
wnikliwie. – Zdradziłam swój sabat. Reid i Jean Luc sprzeniewierzyli się
swojemu Kościołowi, a Beau i Celia zdradzili monarchę. Wszyscy, jak tu
stoimy, walczymy o lepszy świat, podobnie jak ty. Chcemy tego samego,
Manon. Chcemy pokoju.
Całe ciało Manon drżało z emocji, nadal płakała. Jej łzy moczyły ubranie
Lou. Moczyły brudną podłogę pomiędzy nimi, lśniły w świetle rzucanym
przez ogień. W końcu Manon zabrała ręce.
– Nigdy nie nastąpi.
Lou przez chwilę patrzyła na Manon z niechęcią – ze smutkiem – po
czym wstała.
– Nie masz racji. Nie da się cofnąć tylko kilku rzeczy w życiu, nadeszła
pora, żebyś dokonała kolejnego wyboru. Nie będę cię powstrzymywać ani
cię nie skrzywdzę. Skoro musisz, idź, powiedz Morgane, że mnie widziałaś,
ale nas nie powstrzymuj. Wychodzimy stąd.
Manon się nie ruszyła.
Lou podeszła do mebli, nie mówiąc już ani słowa, ale tam się zawahała.
Obejrzała się przez ramię. Tym razem jednak nie spojrzała na Manon, lecz
na mnie.
– Za dużo czasu już zmitrężyłeś, Reid. Wspinaj się. Zapewniam, że nie
spadniesz – powiedziała cicho.
Przełknąłem ślinę. Jakimś sposobem wiedziała, że ścisnęło mnie w piersi
i pociemniało mi przed oczami. Wiedziała, że moje dłonie zaczęły się
pocić. Wiedziała, że nie odchodziłem od Manon nie po to, by chronić grupę
przed jej gniewem, lecz żeby jak najdalej odsunąć to, co nieuniknione.
Żeby wymyślić jakiś sposób – jakikolwiek sposób – na wydostanie się
z tego pokoju nie przez okno. A to oznaczało, że znała moją słabość, mój
słaby punkt. Złość przedarła się przez paraliż moich myśli, popychając
mnie w stronę mebli.
– Dlaczego upierałaś się przy swoich wyborach? – wyszeptała Manon za
nami.
Twarz Lou posmutniała, gdy zerknęła na mnie.
– Nie upierałam się.

Po kolei przeciskaliśmy się przez okienko prowadzące na dach. Dudniło mi


w głowie. Serce biło jak szalone. Dwa razy noga poślizgnęła się na meblach
i prawie spadłem na ziemię. Chociaż Lou cały czas mnie wspierała dobrym
słowem, miałem ochotę skręcić jej kark. Ten dach był tak strzelisty i stromy
jak wieża kościoła.
– Zabiję cię za to – odgrażałem się.
Przykucnęła nisko i wyjrzała przez okap dachu, gdzie pozostali już
wspinali się po kamieniu za pomocą noży. Ich ręce drżały z wysiłku.
Z napięcia.
– Uwierz mi, że nie mogę się tego doczekać. – Wyjęła noże z cholewek
butów. – A na razie, jak sądzisz, uda ci się wejść na tę wieżyczkę?
Podążyłem wzrokiem za nożem, którym wskazywała mi miejsce.
Bezpośrednio nad nami, u podstawy wieży, z boku zamku wyrastała iglica.
Wyglądała tak, jakby lada chwila miała się zawalić.
– Szaleństwo.
– Idź pierwszy. Ja za tobą.
Odrywając palce od dachówek, które stały się moimi linami
ratunkowymi, zacząłem schodzić w dół. Lou szła obok mnie, podpierając
się czterema kończynami.
– Dobrze. – Potakiwała z nadmierną radością, jej oczy aż lśniły.
Uśmiechała się za szeroko. Albo martwiła się bardziej, niż chciała się do
tego przyznać, albo bawiło ją to bardziej, niż powinno. Jedno i drugie było
nie do zaakceptowania.
Kiedy wychyliłem się za okap, poślizgnąłem się po raz trzeci.
Podmuch wiatru.
Okropne uczucie bezwładności.
I ręka.
Jej ręka.
Złapała moją, gdy się zsuwałem, po chwili dołączyła jej druga ręka
i zacisnęła się na moim nadgarstku. Przed oczami miałem czarne plamy,
gdy tak dyndałem w powietrzu. Gdy wiatr huczał mi w uszach. Serce
o mało nie wyrwało się z piersi. Prawie nic nie widziałem, nie słyszałem jej
panicznych poleceń. Była tylko ziemia pode mną i moje ciało wiszące
w powietrzu. Bezradnie złapałem się jej rąk. Zadrżały pod moim ciężarem.
– Podciągnij mnie! – Mój krzyk nawet mnie wydawał się wariacki. –
Podciągnij mnie natychmiast!
W jej oczach pojawił się cień, gdy usłyszała rozkaz. Błysnęła kocim
uśmiechem.
– Powiedz, że jestem ładna.
– Ja… co?
– Powiedz mi – powtórzyła ostro – że jestem ładna.
Patrzyłem na nią przez jedną pełną trwogi chwilę. Nie mogła mówić
poważnie, a jednak tak było. Począwszy od słabych rąk przez pełne złości
oczy aż po wygięte w uśmiechu usta jej ciało wyrażało powagę. Mogła
mnie puścić – puściłaby mnie – gdybym szybko jej nie zadowolił. Nie była
w stanie mnie trzymać bez końca. Ale o co mnie prosiła? O kłamstwo?
O pochlebstwo? Nie. Chciała ode mnie czegoś innego. Czegoś, czego nie
mogłem jej dać.
– Powiedziałaś, że nie pozwolisz mi spaść – fuknąłem przez zaciśnięte
zęby.
– Ty też powiedziałeś wiele rzeczy.
Powiedziałem jej prawdę. Chciałem ją zabić. Zabić ich wszystkich. Nie
mogłem przystać na tę herezję – na ten wielki romans, jaki sobie wymarzyła
z nami w roli głównej. Jakby to mogło być możliwe. Jakby czarownica
z łowcą czarownic mogli stać się kimś więcej niż wrogami. Niczego
takiego nie pamiętałem. Chciałem pamiętać jeszcze mniej. Jednak w tej
sekundzie powiał wiatr i zerknąłem w dół. Błąd. Zrobiło mi się czarno
przed oczami. Moja dłoń wyślizgnęła się o milimetr z jej ręki.
– Dobrze – powiedziałem szybko, nienawidząc siebie. Nienawidząc jej
jeszcze bardziej. – Jesteś… jesteś bardzo ładna, Lou.
– Najładniejsza, jaką widziałeś?
Prawie się rozpłakałem z bezradności.
– Nawet ładniejsza. Nie mogę myśleć, gdy patrzę na ciebie.
Rozpromieniła się, napięcie zeszło z jej twarzy tak szybko, jak się tam
pojawiło. Jej ręce przestały drżeć. Za późno przejrzałem jej grę: jej magia
nie mogła zadziałać na mnie ze względu na balisardę, ale użyła jej, by
wzmocnić swoje ciało. Przez cały ten czas udawała, że ledwie mnie trzyma.
Podsycała mój strach. Prawdopodobnie mogłaby mnie podnieść jednym
palcem. Złość na nowo rozpaliła moją pierś do białości.
– A teraz – powiedziała niezmiernie z siebie zadowolona – powiedz mi,
że pięknie śpiewam.
– Ty… ty…
– Czekam – nalegała.
– Pięknie śpiewasz. Śpiewasz jak ptak. Jak anioł. I jeśli nie podniesiesz
mnie w tej sekundzie, skręcę ci twój śliczny kark.
Odczekała jeszcze sekundę, żeby zrobić mi na złość. I jeszcze jedną.
I jeszcze.
– Cóż, skoro już to sobie wyjaśniliśmy… – Silnie pociągnęła i wciągnęła
mnie na górę; padłem obok niej, drżały mi ręce i nogi, prawie zrzygałem się
u jej stóp.
– Już więcej mnie nie okłamuj.
Trąciła mnie w policzek.
– Nie puściłabym cię.
– Kłamiesz!
– Cóż – przerwała i wzruszyła ramionami – może bym puściła, ale nie
pozwoliłabym ci się roztrzaskać o ziemię. – Uśmiechnęła się skromnie. –
Oj, zrozum, Chass. Wywróciłabym cały zamek do góry nogami, nim
pozwoliłabym ci zginąć.
– Dlaczego? – zapytałem gwałtownie, bez namysłu. To nie była pora na
takie pytania. To nie było też odpowiednie miejsce, gdyż wszędzie tu roiło
się od czarownic. Zapewne już zebrały się na dole i szykowały się na ucztę
złożoną z naszych ciał. Manon już im powiedziała. Dzięki niej miałyby
przewagę. Jednak z ziemi nie dochodziły żadne dźwięki, nie otaczał nas
zapach magii. – Dlaczego mnie uratowałaś? Dlaczego pozwoliłaś odejść tej
czarownicy? I jeszcze… jeszcze ją pocieszałaś. Otarłaś jej łzy. Oboje
chcemy cię zabić.
Umilkłem wstrząśnięty. Manon rzeczywiście chciała ją zabić. Nie miałem
pojęcia, skąd to wiem, ale wiedziałem. Manon i La Voisin, a nawet
Morgane, jej własna matka, pragnęły jej śmierci. Ale – moje myśli stężały
niczym błoto – to też nie było w porządku. Nie mam córki, oświadczyła
Morgane. Czy ona też zapomniała o swojej córce, jak ja zapomniałem
o żonie? A może Lou kłamała w obu przypadkach? Popatrzyłem na nią
podejrzliwie, gdy się podniosła.
– Dlaczego? – powtórzyłem stanowczo.
Poklepawszy mnie w policzek, przeszła przez okap beze mnie. Wiatr
przyniósł mi jej odpowiedź.
– Nie zadawaj mi pytań, mon amour, a nie usłyszysz żadnych kłamstw.
Zmarszczyłem brwi, słysząc te proste słowa. Potem się skrzywiłem. Tym
razem zabrzmiały inaczej, ubodły mnie i zapiekły jak ugryzienia insektów.
Pokręciłem głową, żeby się ich pozbyć, ale zostały. Wbiły się jeszcze
głębiej. Znajome, bolesne, szokujące. Nie zadawaj mi pytań. Chociaż byłem
na dachu, przed oczami stanęły mi drzewa, powyginane korzenie i butelka
wina zamiast dachówek i dymu. Niebieskozielone oczy. Osłabiające déjà
vu. A nie usłyszysz żadnych kłamstw.
Nie. Pokręciłem głową, próbując uwolnić się od myśli, i wbiłem nóż
w kamień. To się działo tutaj. Kolejne pchnięcie. To było prawdziwe.
Opuściłem się niżej. To działo się teraz. Łup, łup. Nie pamiętałem jej. Łup.
To się nie stało. Łup, łup, łup.
Powtarzałem tę mantrę całą drogę w dół. Powtarzałem ją, aż te
niebieskozielone oczy rozmyły się w drzewach, wietrze i Pustce. Świeży
ból wziął w posiadanie moje serce na wspomnienie tego ostatniego.
Zignorowałem go, skupiając się na świecie pode mną. Pozostali czekali na
mnie w milczeniu. Żadne czarownice nie kryły się w cieniu. Wyglądało na
to, że Manon nas nie wystawiła. Nie rozumiałem tego. Nie spojrzawszy na
nikogo, zeskoczyłem i ciężko wylądowałem.
– Nic ci nie jest? – Lou instynktownie pomogła mi utrzymać równowagę.
Kiedy odskoczyłem z obrzydzeniem, westchnęła i wskazała nam skały
wznoszące się za wieżą, po czym zniknęła w cieniu, jakby stąd pochodziła.
Przyglądałem się, jak odchodzi z bólem w piersi.
Nie zadawaj mi pytań, mon amour, a nie usłyszysz żadnych kłamstw.
Kolejne na wpół uformowane wspomnienie. Bezużyteczne. Niepełne.
Jak łowca czarownic, który żadnej nie może zabić.
PRAWDA CZY WYZWANIE

Lou

W połowie drogi powrotnej do L’Eau Mélancolique Celia zasnęła na koniu.


Jean Luc, który wiele godzin wcześniej popadł w stupor, nie zdołał jej
złapać na czas, więc spadła twarzą w błoto, rozbijając sobie nos. Szybko
ustaliliśmy, że musimy się zatrzymać, żeby odpocząć. Jean Luc wynajął
dwa pokoje w zajeździe i pod odsłoną ciemności przemycił nas do środka
tylnymi drzwiami.
– Wrócę z jedzeniem – obiecał. Chociaż dym wciąż zasłaniał nocne
niebo, musiało być jakoś pomiędzy północą a świtem. Biorąc wszystko pod
uwagę, uwinęliśmy się szybko: wejście i wyjście z Chateau le Blanc zajęło
nam nieco ponad godzinę. Mimo to niewiele zajazdów podawało kolację
o trzeciej w nocy. Podejrzewałam, że widok niebieskiego płaszcza Jean
Luca może sprawić, że gospodarz zapomni, która jest godzina.
Kiedy czekaliśmy, Coco, Celia i ja zajęłyśmy jeden z pokoi dla siebie,
a Reid i Beau zniknęli w tym obok. Celia prawie od razu padła na siennik,
jej oddech się pogłębił, rozchyliła usta przez sen. Strużka śliny na poduszce
sprawiała, że wyglądała jak kwintesencja damy. Coco i ja zdjęłyśmy jej
buty.
– Chyba nie dotrwam do kolacji – powiedziała Coco i ziewnęła,
zasłaniając dłonią usta.
– Ja tak. – Głośno zaburczało mi w brzuchu.
– Zostaw mi trochę jedzenia, dobrze?
Uśmiechnęłam się, podczas gdy ona położyła się na łóżku obok Celii.
Było ciasne, ale żadnej z nich to widocznie nie przeszkadzało.
– Postaram się.
Chwilę później Jean Luc uchylił drzwi i przyniósł tacę zastawioną
suszonymi figami, brioszkami i serem comté. Ze srebrnej wazy stojącej na
środku dochodził boski zapach gulaszu wołowego i drażnił moje nozdrza.
Od razu zaczęłam się ślinić, ale Jean Luc zatrzymał się w pół kroku, gdy
zobaczył Coco i Celię. Uniósłszy palec do ust, zdjęłam owoce, pieczywo
i ser z tacy i położyłam je na stoliku obok łóżka. Pokazałam mu, że ma
wyjść, wahałam się tylko chwilę, po czym odłamałam kawałek sera.
Uwielbiałam ser.
– Są wykończone. – Zamknęłam za sobą drzwi, włożyłam kęs do ust
i prawie jęknęłam z rozkoszy. – Zjedzą, jak się obudzą.
Chociaż był wyraźnie zirytowany tym, że zje ze mną, a nie z Celią, Jean
Luc potaknął i zaprowadził mnie do pokoju mężczyzn. Beau zapalił
kandelabr na toaletce, który rzucał miękkie, nastrojowe światło na skromne
umeblowanie: pojedyncze łóżko, podobnie jak u nas, oraz porcelanową
miskę do mycia. Pomieszczenie było skromne, lecz przytulne, zapewne za
sprawą kolorowej narzuty na łóżku i ciepłej, drewnianej podłogi.
– Dziewczyny zasnęły – warknął Jean Luc, kopniakiem zamykając drzwi.
– Powinnam czuć się urażona? – Wybiłam się z nóg i skoczyłam na
łóżko, lądując dramatycznie w poprzek nóg Beau. Siedział oparty plecami
o zagłówek z nogami wyciągniętymi przed sobą, zabierając więcej miejsca,
niż powinno mu przypaść. Prychając, zepchnął mnie z łóżka.
– Tak.
Niezrażona podeszłam do wazy, żeby sprawdzić jej zawartość, lecz Jean
Luc odtrącił moją rękę. Rozlewając potrawę do popękanych drewnianych
misek, brodą wskazał coś za plecami.
– Idź się umyj, na miłość boską. Masz brudne ręce.
Niestety, obok miski stał Reid. Skrzywił się, gdy podeszłam, i odrobinę
się przesunął, żeby mnie nie dotknąć. Kiedy przypadkowo pochlapałam go
wodą, odszedł na drugą stronę pokoju.
– Jeśli wyjedziemy po śniadaniu, popołudniu dotrzemy do L’Eau
Mélancolique – powiedziałam, nie zwracając się do nikogo konkretnie.
Byłam nieco roztrzęsiona. Gdy przyjęłam miskę z gulaszem, łakomie ją
powąchałam, stojąc nad umywalką niczym szczur, ale nie chciałam
wkraczać na martwe pole pomiędzy nami. Skoro znalazłam się
w prywatnym pokoju mężczyzn, nie chciałam zawłaszczać dla siebie jego
części.
Mój wzrok padł na Reida.
Cóż. Jednak chciałam małą jego część.
Jedliśmy w milczeniu, dopóki nie opróżniliśmy misek. Wówczas rozległo
się ciche pukanie do drzwi.
– Kapitanie Toussaint? – odezwał się cienki, nieznany głos. Jean Luc
szeroko otworzył oczy, zerwał się z miejsca i bezgłośnie powiedział:
Gospodarz.
– Przepraszam uniżenie, ale czy mógłbym wejść na chwilę? Moja żona
objechała mnie za brak manier. Ma całkowitą rację. Przyniosłem butelkę
whiskey w ramach przeprosin, destylujemy ją tu sami z pszenicy z pola
mojego brata… – oświadczył z dumą. – Byłbym zaszczycony, mogąc
osobiście nalać panu szklaneczkę.
– Yyy… – Jean Luc odchrząknął. – Po prostu… proszę zostawić ją pod
drzwiami.
Zabrzmiało to jak pytanie.
– Och. – Gospodarz miał rzadki dar polegający na nasycaniu krótkiego
słowa wielkim rozczarowaniem. – No tak, oczywiście. Racja. Ależ ze mnie
cham. Przepraszam najmocniej – powtórzył. Potem stuknął butelką o drzwi.
– Dobranoc, kapitanie.
Nie słychać było oddalających się kroków. Niemal widziałam, jak czai się
na korytarzu, być może z uchem przystawionym do ściany, z nadzieją, że
kapitan się nad nim zlituje i zmieni zdanie. Reid i ja wymieniliśmy
zaniepokojone spojrzenia.
Jak na zawołanie, Jean Luc jęknął cicho.
– Yyy… Monsieur Laurent?
Spojrzał na nas przepraszająco, po czym pospiesznie zebrał nasze miski
i postawił je za umywalnią. Nie wierząc w to, co widzę, zmrużyłam oczy.
Chyba nie zamierzał…?
– Chętnie wypiłbym drinka. Proszę, niech pan wejdzie.
Reidowi, Beau i mnie nie pozostało nic innego, jak znaleźć sobie jakąś
kryjówkę, z tym że pokój nie oferował zbyt wielu możliwości. Jako
najdrobniejsza z trójki zanurkowałam pod łóżko. Jako najgłupszy Beau
skulił się za toaletką, zupełnie na widoku. A Reid, nie mogąc znaleźć innej
kryjówki, wtoczył się za mną pod łóżko i objął mnie ręką w pasie, żebym
nie wypadła z drugiej strony. Ten gest sprawił, że moja twarz wbiła się
w jego klatkę piersiową; odchyliłam się i z wściekłością złapałam go za
kołnierz. Co, do cholery, się z tobą dzieje?
Przetoczył się na plecy i patrzył na mnie ze złością, gdy do pokoju wszedł
Monsieur Laurent.
– Och, kapitanie, nawet pan sobie nie wyobraża, jaką radość sprawi pan
Madame Laurent, gdy skosztuje pan naszej whiskey. Tak bardzo się
ucieszy. Dziękuję, dziękuję.
Ogromne ciało Reida blokowało mi widok na pokój, więc powoli
i ostrożnie wsparłam się na jego piersi i zerknęłam mu przez ramię. Nie
ruszał się. Może nawet przestał oddychać.
Monsieur Laurent był wysokim, smukłym facetem w koszuli nocnej
i kapciach, teraz grzebał przy dwóch szklankach na toaletce. Jean Luc
przesunął się, żeby ukryć Beau.
– Jestem zaszczycony, że mogę jej spróbować, monsieur. Dziękuję
ponownie za użyczenie nam kwatery o tak wczesnej godzinie. Moja
towarzyszka śpi w drugim pokoju – dodał, przyjmując szklaneczkę
bursztynowego płynu. Szybko wypił łyk.
– Muszę przyznać… – Monsieur Laurent skosztował ze swojej szklanki
i oparł się o stół z miną osoby, która dopiero się rozkręca. – Że byłem dość
zszokowany, gdy zobaczyłem pana na progu, kapitanie. – Zaśmiał się. –
Cóż, chyba nie muszę o tym wspominać, prawda? Jeszcze raz przepraszam
za niemiłe powitanie. Ale w obecnych czasach nigdy nie dość ostrożności.
Czarownice robią się coraz odważniejsze i jest ich tu bardzo dużo.
Powinien pan usłyszeć te koszmarne dźwięki dochodzące nocą z lasu. –
Wzdrygnął się i poprawił szlafmycę, pokazując głębokie zakola. Mimo
swobodnego tonu na czole miał kropelki potu. Bał się Jean Luca. Nie,
zmrużyłam oczy, bał się niebieskiego płaszcza Jean Luca. – Poza tym
zakładałem, że większość chasseurów będzie w Cesarine na czas konklawe.
– Pociągnął duży łyk whiskey. – Jak rozumiem, słyszał pan wieści
o procesach?
Jean Luc, który, o ile mi było wiadomo, nie słyszał o czymś takim,
potaknął i opróżnił szklankę.
– Nie jestem uprawniony do mówienia o tych sprawach.
– Ach, naturalnie, naturalnie. Bardzo dobrze. – Kiedy Monsieur Laurent
chciał napełnić jego kieliszek, Jean Luc pokręcił głową, na co gospodarz
zrobił urażoną minę. Niemal natychmiast ukrył rozczarowanie, być może
też poczuł ulgę, bo jednym haustem opróżnił swoją szklankę.
– Wobec tego zostawię tu resztę. Proszę przyjąć tę butelkę jako dowód
naszej wdzięczności. Niecodziennie gości się u siebie bohatera. Jesteśmy
zaszczyceni, że zatrzymał się pan u nas.
Reid leżał tak spokojnie, jakby zapuścił korzenie pod łóżkiem. Gapił się
na listewki nad nami z zaciśniętą szczęką i nawet nie mrugał, dopóki
Monsieur Laurent nie wyszedł, a Jean Luc nie zamknął za nim drzwi.
Przekręcił klucz w zamku.
Reid nie ruszał się jeszcze przez chwilę, najwyraźniej rozdarty między
pragnieniem ucieczki ode mnie i pragnieniem ukrycia się przed Jean
Lukiem na zawsze. Przyglądałam się jego napiętemu profilowi.
Podejrzewałam, że to… boli. Boli, kiedy Monsieur Laurent oddaje honory
osobie, którą on kiedyś był, osobie, którą nigdy ponownie nie zostanie. Jean
Luc zajmował teraz jego stanowisko, chociaż, prawdę mówiąc, jeśli nadal
będzie krył czarownice pod swoim łóżkiem, te przywileje też niedługo
zostaną mu odebrane. Nie mogłam się powstrzymać i pogłaskałam pukiel
jego miedzianych włosów na czole.
– On nie wie.
– Kto czego nie wie? – warknął.
– Gospodarz. Nie wie, kogo tu ma. – Kiedy pokręcił głową,
zdegustowany mną, sobą, całą tą sytuacją, powiedziałam stanowczo: – Nie
wie, co oznacza bohaterstwo.
– A ty wiesz? – zapytał szyderczo. – Jesteś bohaterką, Louise le Blanc?
– Nie. Ale ty jesteś.
Odepchnął moją rękę, ale nadal się nie ruszał.
– Kiedyś byłem. Teraz chowam się pod łóżkiem z czarownicą.
Wiedziałaś, że zostałem znaleziony na śmietniku? – Kiedy nic nie
odpowiedziałam, prychnął i znowu pokręcił głową. – Oczywiście, że
wiedziałaś. Wiesz o mnie wszystko, prawda? – Jego oczy zalśniły w tym
ciasnym, ciemnym azylu, bo był to azyl. Tutaj, ściśnięci i ukryci przed
resztą świata, moglibyśmy być jedynymi ludźmi na ziemi. – Wobec tego
wiesz, że byłem zagubiony, gdy dorastałem. Byłem samotny. Nazywali
mnie śmieciarzem, a ja walczyłem jak lew o szacunek, rozkwaszałem nosy
i łamałem kości, żeby sobie na niego zasłużyć, i zabiłem jedyną osobę,
która nazywała mnie swoją rodziną. Czy tak zachowuje się bohater?
Widząc jego minę, poczułam gulę w gardle. Znowu był tym zagubionym,
samotnym chłopcem.
– Reid…
Beau wetknął głowę pod łóżko.
– O czym tak tu sobie szepczecie?
Jakby ktoś mu przyłożył zapałkę do spodni, Reid odsunął się ode mnie
i zniknął mi z oczu. Beau przyglądał mu się ze zdumieniem, po czym podał
mi rękę. W drugiej trzymał butelkę whiskey.
– Powiodło się uwodzenie?
– Nie, dzięki tobie.
– Muszę chronić swoje inwestycje. Ale jego pamięć…?
– Coco uważa… – zaczęłam.
– Wiem, co uważa Coco. – Objął mnie ramieniem za szyję i przyciągnął
bliżej. Reid przyglądał się nam nadąsany z najdalszego kąta pokoju. – Chcę
wiedzieć, co ty myślisz. Zakład zakładem, ale czy wolałabyś, żebyśmy
skupili się na przywracaniu jego pamięci? Wiem, że nie możemy go zmusić
do odwrócenia wzoru, ale być może uda nam się mu pomóc.
Ciężar jego słów spadł na moją pierś. Wybór. Dał mi wybór. Wolny od
osądów czy dezaprobaty, wolny od porad, doprowadził mnie do rozwidlenia
dróg i czekał teraz cierpliwie na to, czy pójdę w prawo, czy w lewo. Podąży
za mną w kierunku, który wybiorę. Tylko że… Zerknęłam na Reida. On już
dokonał wyboru – głupiego wyboru, ale jakiegoś na pewno. Wybrał, nie
konsultując się ze mną, ale z pewnością uważał, że tak należy. Czy tak
należało? Morgane o mnie zapomniała, tak, ale nie zapomniała o swoim
gniewie na Kościół i Koronę. Królestwo było teraz w większym
niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek wcześniej.
Odnajdę cię, Lou. Obiecuję.
Uśmiechnęłam się sztucznie i pstryknęłam Beau w nos.
– Niech ci się nie wydaje, że wyplączesz się z zakładu.
– Ani mi się śni, siostrzyczko. – Nadal szepcząc, wypuścił mnie z objęć,
puścił do mnie oko, pieczętując porozumienie między nami, po czym
pomachał mi przed oczami butelką whiskey. – Co powiesz na gałązkę
oliwną dziś wieczorem? Nie za bardzo chce mi się spać.
Złapałam butelkę i wypiłam łyk. Whiskey wypaliła wszystkie
niewypowiedziane słowa z mojego języka. Cały strach, zwątpienie
i niepokój. Przełknęłam kolejny łyk.
– Mnie też nie.
– A co to za szeptanie? – oburzył się Reid.
Oboje spojrzeliśmy na Jean Luca, który rzucił swój płaszcz na toaletkę.
Jednocześnie uniosłam głos i butelkę.
– A co z tobą, drogi kapitanie? Skusisz się?
– Idę spać. Trujcie się sami, jak się wam podoba.
Zasłoniłam usta dłonią i udawanym szeptem zwróciłam się do Beau.
– Nie chce się bawić.
Jean Luc podnosił kołdrę, ale zatrzymał się wpół gestu.
– Bawić… a w co?
– Prawda czy wyzwanie. – Trzepocząc rzęsami, pociągnęłam długi łyk,
po czym oddałam butelkę Beau. – Tylko kilka pytań dla zabicia czasu,
zanim zaśniemy.
– Chyba zanim przestaniesz kontaktować. – Zaczął wchodzić pod kołdrę.
– Nie, dziękuję.
– Tak będzie lepiej. – Konspiracyjnie pochyliłam się nad Beau, moje ręce
i nogi były już przyjemnie ciepłe. Zaśmiał się w odpowiedzi; cieszyła mnie
jego obecność obok mnie, był taki krzepki i swojski. Kotwica dla moich
zbuntowanych myśli. Wiesz o mnie wszystko, prawda? Nazywali mnie
śmieciarzem. – Ostatnio spędzam sporo czasu z Celią, więc znam sporo
pikantnych historyjek, które mogłyby mi się wymsknąć.
Zerwał się w jednej chwili, a potem zmrużył oczy. Powoli znowu zapadł
się w pościel.
– Wiem, co robisz.
– Czyli co?
– Wiem, co robisz – powtórzył z naciskiem. – I nie jest to powód, dla
którego postanowiłem ci pobłażać. Podaj mi butelkę. – Beau wyciągnął
rękę z whiskey, a on pociągnął wielki łyk. Otarł usta i podał alkohol
Reidowi. – Ty zaczynasz.
Reid przyjrzał się butelce z niesmakiem.
– Nie gram.
– Och, przestań, Chass. – Stanęłam na palcach, złożyłam dłonie na
wysokości piersi i zakołysałam ciałem. – Proszę. Obiecuję, że nie każę
tobie i Jean Lucowi sprawdzać, kto ma dłuższego.
– I bardzo dobrze. Nie chciałbym nikogo zawstydzać – powiedział Jean
Luc.
Reid parsknął, a jego kostki pobielały na szyjce butelki.
– Ty… nie możesz… – Skrzywił się. – Jakie są zasady?
– Zasady są proste. – Beau wyjął mu butelkę z ręki, po czym rozłożył się
w nogach łóżka. Ja siadłam na podłodze i podkuliłam nogi pod siebie, nadal
śmiałam się triumfalnie. – Wybierasz prawdę lub wyzwanie. Jeśli nie
wybierzesz żadnego… – przerwał i znacząco uniósł whiskey – pijesz. Jak ci
się podoba?
Reid nadal stał, skrzyżował ręce i patrzył na nas potępiająco niczym jakiś
zarumieniony, przepełniony chęcią zemsty bóg.
Nawet mi się to podobało.
– Ja pierwszy. – Jean Luc odchrząknął i oparł łokcie na kolanach.
Spojrzał mi w oczy. – Lou: prawda czy wyzwanie?
– Wyzwanie.
Opadły mu ramiona. Widocznie nie udzieliłam takiej odpowiedzi, jakiej
pragnął, i widocznie nie przygotował zawczasu wyzwania dla mnie.
Nonszalancko machnął ręką.
– Wyzywam cię do obcięcia włosów którymś z moich noży.
Roześmiałam się i bez słowa pociągnęłam łyk whiskey.
– Moja kolej. – Zacierając ręce, odwróciłam się do Reida, a potem
zawahałam. To była moja pierwsza prawdziwa szansa na wyciągnięcie go
poza zwykłe okoliczności, poza L’Eau Mélancolique, kradzież, dach. Poza
niebezpieczeństwo. Musiałam sprawić, żeby to było coś wyjątkowego, ale
gdy na niego patrzyłam, moje myśli ulatywały. Ten podejrzliwy błysk
w jego oczach, zaciśnięte zęby i spięte ramiona sugerowały, że być może
nie uda mi się do niego dotrzeć. Podobnie jak Jean Luc przejrzał moją grę
i nie chciał w nią grać.
Jak uwiodłam go w Cesarine?
Wytężyłam pamięć, nieskutecznie próbując sobie przypomnieć. Byłam
uwięziona w Wieży Chasseurów, otoczona przez wrogów, byłam drażliwa
i opryskliwa, i pilnowana przez większość czasu, naskakiwałam na
wszystkich przy najmniejszej okazji. Próbowałam go zawstydzać,
znieważać. Zwykle mi się udawało, a jednak on złagodniał w stosunku do
mnie. A ja złagodniałam w stosunku do niego. Jak? Kiedy? Teraz whiskey
mąciła mi w głowie, może też w słowach, układając je w jedno
nostalgiczne, ciepłe wspomnienie. W Wieży Chasseurów była wanna
i łóżko, które ze sobą dzieliliśmy, były tam książki, przedstawienia
i suknie…
Sfrustrowana stłumiłam jęk. Przez cienką ścianę dochodziło chrapanie
Coco. Nie nauczyła mnie jeszcze subtelnej sztuki uwodzenia, o ile taka
rzecz w ogóle istniała. Wcześniej jej nie potrzebowałam. On mnie po
prostu… pokochał, pomimo wszystko, a ta miłość doprowadziła go do
momentu, gdy musiał dokonać okropnego wyboru: zapomnieć o mnie, żeby
mnie ocalić.
Uszanuję to.
I tak w tej chwili nie mogłabym odwrócić czaru. Nawet jako La Dame
des Sorcières. Skoro nie pamiętał naszej przeszłości, stworzę nam nową
przyszłość. Przypieczętowałam tę decyzję łykiem whiskey.
– Prawda czy wyzwanie, Reid.
– Wyzwanie. – Nawet nie mrugnął okiem.
Wzruszając ramionami, wycelowałam w niego butelką.
– Wyzywam cię do rozebrania się do naga i zatańczenia bourrée. Na
naszych oczach – dodałam szybko, gdy ruszył w stronę drzwi. Nie mogłam
powstrzymać się od uśmiechu. Zawsze był niespodziewanie szybki. – Nie
na korytarzu.
Nadąsał się i zatrzymał wpół kroku.
– Prawda.
– Powiedz mi, jak się teraz czujesz.
– Daj mi butelkę. – Wyrwał mi ją, zanim zdążyłam zaprotestować, więc
stłumiłam rozczarowanie. Tak chyba było lepiej. Alkohol niósł pewnego
rodzaju prawdę. Jeszcze kilka łyków, a stanie się zagłębiem informacji.
– Cóż, robi się nudnawo – marudził Beau. – Chciałbym być następny.
Louise, kochanie… – Posłał mi czarujący uśmiech. – Prawda czy
wyzwanie? I proszę, wybierz prawdę.
– Prawda. – Przewróciłam oczami.
Posłał mi koci uśmiech.
– Kto z tu zebranych jest najatrakcyjniejszy? Bądź szczera, bo jak nie,
wypijesz dwa razy.
Lubieżnie puszczając oko, wyciągnęłam rękę w stronę Reida, wzywając
go palcem.
– Ten oto mężczyzna. Miedzianowłosy. Oto on.
Reid skrzywił się i szybko przerwał.
– Moja kolej. Lou, czego najbardziej się boisz?
– Nie zapytałeś „prawda czy wyzwanie?” – zauważyłam.
– Prawda czy wyzwanie? – Skrzywił się jeszcze bardziej.
– Wyzwanie.
– Wyzywam cię do odpowiedzi na moje pytanie.
Zachichotałam, oparłam się plecami o łóżko i skrzyżowałam nogi
w kostkach. Niespodziewanie szybki. Mimo to jego pytanie pozostawiało
wiele do życzenia. Oczywiście próbował zmienić zabawę w sposobność do
ataku. No cóż, przerąbane, stary.
– Dawniej to była śmierć – powiedziałam swobodnym tonem. – Ale
zmieniła to krótka pogawędka z naszym drogim przyjacielem Anselem.
Przy okazji: świetnie się miewa. – Wszyscy trzej patrzyli na mnie
z rozdziawionymi ustami. Zwłaszcza Beau, który aż zbladł. – Rozmawiał ze
mną w L’Eau Mélancolique. Przez cały czas za nami szedł, wiecie…
– Słucham? – zapytał, niedowierzając, Beau. – Jak?
– Był białym psem.
– O, dobry boże. – Beau padł na kołdrę i szczypnął się w nasadę nosa. –
Masz na myśli tego białego psa? Myślałem, że to zły omen. – Słysząc moje
prychnięcie, wykrzyknął: – Zawsze był tam, gdzie zdarzało się jakieś
nieszczęście!
– Pewnie po to, żeby was ostrzec.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że on… Nie widziałem go od… – Głośno
przełknął ślinę. – Co się z nim stało?
– Odnalazł spokój. – W pokoju zapadła cisza po moich łagodnych
słowach, a ja wpatrywałam się w swoje dłonie, splótłszy je razem na
podołku. – Ale sprawił też, że już nie boję się śmierci. A przynajmniej nie
boję się samego umierania. Nie boję się bólu. Boję się rozstania z tymi,
których kocham. – Podniosłam wzrok. – Ale spotkamy się z nim ponownie.
Wszyscy.
Reid wyglądał, jakbym uderzyła go w twarz. On też pamiętał Ansela,
chociażby jako nowicjusza. Pamiętał jego śmierć. Być może nie spodziewał
się, że będę przeżywała po nim żałobę, że jestem zdolna do tak głębokich
uczuć w stosunku do innej osoby – ja, czarownica. Chrząknęłam.
– Wydaje mi się, że twoja kolej, Jean Luc.
Natychmiast spojrzał na Beau.
– Prawda czy wyzwanie?
– Prawda.
– Czy Celia wspominała o mnie podczas podróży?
– Tak. – Odwrócił się do Reida bez rozwijania odpowiedzi, pomimo
ostrych protestów Jean Luca. – Prawda czy wyzwanie?
– Wyzwanie.
Uśmiech. Tym razem szerszy.
– Wyzywam cię do zaczarowania swoich miedzianych włosów na
niebiesko.
Twarz Reida zrobiła się iście czerwonofioletowa.
– Nie mogę… Jak śmiesz…
– Szufladkowanie nie jest zdrowe, bracie. Widziałeś swoją twarz na
plakacie wraz z brzydkim słowem na literę C, a mimo to nie chcesz tego
przyjąć do wiadomości. – Uniósł brew. – Wyparcie jest pierwszą fazą
żałoby.
– Prawda – powiedział Reid przez zaciśnięte zęby.
– Tak, to prawda. – Beau gorliwie przechylił się do przodu. – Dlaczego
nie możesz oderwać wzroku od naszej pięknej Louise?
Jeśli to możliwe, Reid zaczerwienił się jeszcze bardziej. Ilość krwi
w policzkach musiała mu sprawiać fizyczny dyskomfort. Zaczęłam
chichotać.
– Ponieważ chcę ją zabić…
– Ach, ach, ach. – Beau pomachał palcem, po czym wetknął butelkę
w dłoń Reida. – Kłamstwo oznacza dwa łyki.
Kiedy Reid z furią przełknął dwa łyki – bez wahania, bez zaprzeczania –
w mojej piersi otwarła się szczelina emitująca zupełnie inne ciepło,
przenikające do moich kończyn. Usiadłam na kolanach, aż podskakiwałam
z radości. Pokój wirował, zrobił się ślicznie różowy.
– Prawda czy wyzwanie, Jean Luc.
Nawet nie udawał, że jest zainteresowany.
– Prawda.
– Czy żałujesz tego, co stało się podczas Modraniht?
Minęła chwila.
Niechętnie zerknął na Reida, który wyglądał teraz, jakby miał ochotę
kogoś zamordować. Albo puścić pawia. Mimo to nie przerywał zabawy,
błysk w jego oczach zdradzał, że interesuje go odpowiedź. Chciał poznać tę
prawdę. Bardzo chciał. Po chwili Jean Luc przetarł twarz dłonią
i wymamrotał:
– Tak i nie. Nie żałuję, że wykonywałem rozkazy. Jest powód, dla którego
istnieją zasady. Bez nich panowałby chaos. I anarchia. – Głośno westchnął
i mówił dalej, na nikogo teraz nie patrząc. – Ale żałuję czasami, że są
zasady. – Opuścił rękę i zapytał Reida: – Prawda czy wyzwanie?
– Prawda.
– Czy sercem nadal jesteś z chasseurami?
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Wychyliłam się z zaciekawieniem
i wstrzymałam oddech, podczas gdy Beau udawał, że nie słucha, lecz nie
chciał uronić ani jednego słowa. Reid pierwszy spuścił wzrok i przerwał
ciszę.
– A ty?
Jean Luc pochylił się i wyjął whiskey z jego ręki. Przełknąwszy, wstał
i wychodząc, podał mi butelkę.
– Mam dość na dzisiaj.
Zamknął za sobą drzwi.
– I zostało nas troje – mruknął Beau, nadal bawiąc się skrajem narzuty.
Puścił do mnie oko. – Wyzywam cię, żebyś polizała podeszwę mojego buta.
Błaznowaliśmy przez kolejne pół godziny. Wyzwania moje i Beau
stawały się coraz bardziej niedorzeczne – zaśpiewaj nam serenadę, zrób
cztery fikołki, przeklinaj jak marynarz przez całe dwadzieścia sekund –
podczas gdy pytania coraz bardziej osobiste – Jaka jest najohydniejsza
rzecz, którą miałaś w ustach? Która wyszła z twojego ciała? – aż Reid miał
dość i zaczęło mu mocno szumieć w głowie. Zataczając się, podszedł do
mnie, uklęknął i położył ciężką dłoń na moim ramieniu. Za oknem zrobiło
się szarawo.
– Jakie było twoje największe kłamstwo? – Przeciągał głoski.
Gdybym parsknęła, z nosa pociekłaby mi whiskey.
– Nigdy nie powiedziałam ci, że jestem czarownicą. W Wieży
Chasseurów. Nie wiedziałeś o tym.
– Bez sensu. Jak mogłem nie wiedzieć?
– Doskonałe pytanie…
– Lou, moja kochana siostro. – Beau, wciąż półleżąc na łóżku, osłonił
twarz przedramieniem w iście dramatycznym geście. – Musisz mi
powiedzieć: Czy Coco i ja mamy jakąś szansę?
– Oczywiście, że tak! Jest w tobie po uszy zakochana. Wszyscy to widzą.
– Czy ona to widzi? – Zerknął na mnie zaczerwienionymi oczami.
Butelka w jego rękach zawierała niepokojąco niewielką ilość whiskey. –
Któregoś dnia powiedziała do mnie „Ansel”. Oczywiście zrobiła to
niechcąco, tak jej się wymsknęło… – Zaczął przechylać butelkę nad kołdrą,
ale podeszłam do niego i w samą porę mu ją odebrałam. – Śmiała się wtedy
z jakiegoś mojego kawału. – Nagle na mnie spojrzał, bystrym, uważnym
spojrzeniem. Był spokojny. – Ma piękny śmiech, prawda? Uwielbiam, jak
się śmieje.
Łagodnie popchnęłam go na poduszkę.
– Kochasz więcej niż tylko jej śmiech, Beau.
Zatrzepotał rzęsami.
– Wszyscy umrzemy, prawda?
– Nie. – Naciągnęłam koc pod jego brodę, otuliłam go z każdej strony. –
Ale i tak cię wyzywam, żebyś jej powiedział.
– Powiedział jej… – Jego głos pochłonęło potężne ziewnięcie. – Co?
– Że ją kochasz.
Roześmiał się ponownie i w końcu zamknął oczy, jego ciało zmorzył sen.
I zostaliśmy we dwoje.
Odwróciłam się twarzą do Reida i z zaskoczeniem odkryłam, że stoi tuż
za mną. Jego spojrzenie spotkało się z moim z taką niepokojącą
intensywnością, jakiej wcześniej u niego nie widziałam.
– Prawda czy wyzwanie?
Poczułam motyle w brzuchu, gdy zbliżył się jeszcze bardziej. Żar objął
każdy cal mojej skóry.
– Prawda.
Powoli pokręcił głową.
– Wyzwanie. – Głośno przełknęłam ślinę.
– Pocałuj mnie.
Bezwolnie rozchyliłam usta i spojrzałam na niego – ujrzałam w jego
oczach pierwotną fascynację – ale pomimo upojenia alkoholowego,
pomimo naglącego pożądania zmusiłam się do zrobienia kroku w tył. On
ruszył za mną. Uniósł rękę i położył mi ją na karku.
– Reid. Nie… Jesteś pijany…
Czubki jego butów dotknęły moich gołych palców.
– Co jest między nami?
– Dużo alkoholu…
– Czuję się tak, jakbym cię znał.
– Kiedyś mnie znałeś. – Bezradnie wzruszyłam ramionami, starając się
oddychać mimo jego bliskości. Mimo pożądania. Błysku w jego oczach: nie
patrzył tak na mnie, odkąd znaleźliśmy się na plaży. Nie patrzył tak na
koniu ani na moście, ani w skarbcu, ani nawet pod łóżkiem. Mój wzrok
padł na whiskey, którą trzymałam w ręce, a żar w brzuchu zaczął
przypominać nudności. Alkohol jest pewną formą prawdy. – Ale już nie
znasz.
Jego dłoń przesunęła się na bok mojej szyi, kciukiem musnął moją brodę.
– Mieliśmy… romans.
– Tak.
– Więc dlaczego się boisz?
Ścisnęłam jego nadgarstek, żeby nie przesunął kciuka na moje wargi.
Każdy instynkt w moim ciele buntował się przeciwko mnie. Każdy instynkt
pragnął jego dotyku. Nie takiego.
– Bo to nie jest prawdziwe. Za kilka godzin obudzisz się z silnym bólem
głowy i znowu będziesz chciał mnie zabić.
– Dlaczego?
– Bo jestem czarownicą.
– Jesteś czarownicą. – Powtórzył powoli, ospale, a ja nie mogłam się
powstrzymać i wtuliłam się w jego dłoń. – A ja cię znam.
Zachwiał się, więc objęłam go w pasie, żeby się nie wywrócił. Pochylił
głowę i zatopił nos w moich włosach i głęboko się zaciągnął.
– Nigdy wcześniej nie byłem pijany.
– Wiem.
– Znasz mnie.
– Tak.
– Prawda czy wyzwanie?
– Prawda.
Opuszkami palców dotknął mojej blizny, pochylił się i nosem musnął
miejsce, gdzie szyja łączyła się z ramieniem.
– Dlaczego masz róże na szyi?
Przylgnęłam do niego.
– Moja matka oszpeciła mnie przez nienawiść. Coco zmieniła mnie dzięki
nadziei.
Odsunął się nieco, żeby na mnie spojrzeć. Jakaś nienazwana emocja
ujawniła się w jego spojrzeniu, gdy zerknął na bliznę, a następnie na moje
usta.
– Dlaczego tak słodko pachniesz?
Chociaż w oczach czułam napływające łzy, zignorowałam je i zarzuciłam
sobie jego rękę na ramiona. Niedługo się przewróci. Ociężały od alkoholu
stracił swój wdzięk, brakowało mu nawet koordynacji ruchowej i nadal się
kołysał. Modliłam się żarliwie, żeby niczego z tego nie pamiętał po
obudzeniu. Nie powinnam pozwolić mu tyle pić. Poczułam ukłucie bólu
w prawej skroni. Ja też nie powinnam tyle pić. Powoli, ociężale
zaprowadziłam go do łóżka.
– A jak pachnę, Reid?
– Jak marzenie. – Jego głowa opadła mi na ramię. Kiedy ostrożnie
położyłam go na łóżku obok Beau, jego nogi wystawały poza materac, ujął
moją dłoń i trzymał ją, nawet gdy zamknął już oczy. – Pachniesz jak
marzenie.
KAC

Reid

Czułem się jak po zderzeniu z pędzącym rumakiem.


Nasze konie nerwowo prychały i przestępowały z nogi na nogę w uliczce
za gospodą. Mocniej chwyciłem lejce. Za oczami pulsował mi tępy ból.
Kiedy nagle poczułem, że podnosi się zawartość mojego żołądka,
odwróciłem się i zacisnąłem powieki, chroniąc się przed słabym porannym
światłem.
– Nigdy więcej – obiecałem im skruszony.
Nigdy więcej nie wypiję ani grama alkoholu, póki żyję.
Koń najbliżej mnie uniósł ogon i w odpowiedzi zrobił kupę. Smród
prawie mnie powalił. Przyciskając pięść do ust, przywiązałem ich cugle do
słupa i uciekłem do naszego pokoju. Pozostali powoli, ospale się pakowali.
Oprócz Coco i Celii. Uśmiechając się ironicznie, Coco leżała w łóżku,
podczas gdy Celia krzątała się, próbując im pomóc. Ale nie pomagała.
Tylko gadała. Głośno.
– Dlaczego mnie nie obudziłeś? – Pacnęła Jean Luca w ramię, po czym
schyliła się pod łóżko, szukając jego buta. – Wiesz, że zawsze chciałam
spróbować whiskey, a wy wypiliście beze mnie całą butelkę! I graliście
w „prawdę czy wyzwanie”! Jak mogliście zostawić mnie w drugim pokoju,
gdy sami się tak dobrze bawiliście?
– Nie bawiłem się dobrze – mruknął Beau, biorąc koszulę z rąk Lou.
W którymś momencie nocnej popijawy znalazła się w misce. Wyżął ją
z ponurą miną. – Zabawa to ostatnie słowo, którym bym to opisał. Czy
możesz przestać gadać, kochanie?
– Och, bzdura! – Celia zrezygnowała z poszukiwań pod łóżkiem, wstała
i podparła się pod boki. – Chcę, żebyście wszystko mi szczegółowo
opowiedzieli. Jakie zadawaliście pytania? Jakie wyzwania podjęliście? Czy
to jest krew? – Jej wzrok padł na ciemną smugę w rogu toaletki.
Podeszłam tam zawstydzona.
– Upadłam, jak robiłam fikołki – wymamrotałam i starłam plamę.
– O mój boże! Nic ci nie jest? A w sumie, nieważne. Zapomnij, że
pytałam. Widzę, że się doskonale bawiliście beze mnie, więc ta odrobina
krwi niech będzie twoją pokutą. Ale i tak musicie mi wszystko
opowiedzieć, skoro nie pomyśleliście, żeby mnie zaprosić. Na szczęście
mamy mnóstwo czasu na szczegółową relację w drodze do L’Eau
Mélancolique…
W tym momencie Jean Luc ujął ją za ramiona i spojrzał na nią błagalnie
zaczerwienionymi oczami.
– Kocham cię, Celio, ale proszę, zamknij się.
– Oho – powiedział Beau, podnosząc swój but.
Chociaż zmrużyła oczy i spojrzała na nich obu, to Coco przerwała,
krzycząc głośno.
– A to co? – Uśmiechnęła się szeroko, widząc nasze skrzywione miny.
Każde słowo było jak igła między oczy. – Nie słyszycie nas? Celio,
kochanie, musimy mówić do nich głośniej.
Celia też się uśmiechnęła.
– Oczywiście, Cosette. Ależ oburzająco niegrzecznie się zachowałyśmy!
Czy mam powtórzyć wszystko, co powiedziałam?
– Wydaje mi się, że byłoby to mile widziane.
– Racja. Zgadzam się. Powiedziałam, że…
– Proszę… – Beau bezradnie zwrócił się do Lou, która siedziała na
podłodze w nogach łóżka, składając swoje brudne ubrania i wkładając je do
torby. Na jej widok znowu zaprotestował mój żołądek. Na nikogo nie
zwracała uwagi dziś rano. Także na mnie. Mogło mnie tak mdlić tylko ze
wstydu: na myśl o jej skórze, miękkiej i słodkiej. Jej zapach mnie
prześladował.
Kazałem jej się pocałować.
Podszedłem do miski, żeby opłukać twarz, przełknąłem kwas. Kiedy nic
nie odpowiedziała, Beau poklepał ją po ramieniu, a ona podniosła
niewyrażający żadnych emocji wzrok. Miała wymizerowaną twarz.
Odznaczały się na niej piegi.
– Czy możesz je jakoś zmusić, żeby się zamknęły? – zapytał. – Mogłabyś
im unieruchomić struny głosowe?
Lou podniosła rękę do uszu i z każdego z nich wyjęła mały kawałek
materiału.
– Co chcesz?
Wszyscy się na nią gapiliśmy.
Zatyczki do uszu. Zrobiła zatyczki z kawałka narzuty. Beau wyrwał je
z jej ręki i spojrzał z podziwem, po czym wetknął je do swoich uszu.
– Jesteś geniuszem zła.
Lou się nie roześmiała. Tylko zamrugała. Wzrokiem powoli obejmowała
pokój, jakby była zatopiona w swoich myślach. Nadal trzymała bieliznę
w jednej ręce, kiedy zapytała:
– Czy powinniśmy jakoś skontaktować się z Claudem? W sprawie
Morgane? – Wszyscy usłyszeliśmy przesycone nienawiścią słowa tej
kobiety: Teraz jest dobra pora. Drzewa ruszyły, więc powinnyśmy podążyć
za nimi, uderzyć z całych sił, skoro konklawe wciąż obraduje. –
Powinniśmy też ostrzec Blaise’a, oboje powinni dowiedzieć się o Isli.
Moglibyśmy uzgodnić linię obrony…
Nie byłem w stanie powstrzymać prychnięcia.
– Myślisz, że syreny i wilkołaki są w stanie cokolwiek uzgodnić?
Jej spojrzenie nabrało ostrości.
– Myślę, że dotychczas każdy nasz plan okazywał się totalną klapą
i kończył się cholerną katastrofą.
– Potrzebowaliśmy ich – zareagowała stanowczo Coco, zapinając torbę
i wstając. – Poślę do nich słowo, gdy będziemy na plaży. – Zamilkła na
moment. – Kiedy Isla zgodzi się nam pomóc.
Wszyscy równocześnie spojrzeliśmy na pierścień na palcu Lou. Nerwowo
go obracała.
– Sądzisz, że możemy jej zaufać? – Spojrzała na Coco po drugiej stronie
pokoju. – Możemy zaufać twojej matce?
– Dotrzymaliśmy warunków umowy. – Coco wzruszyła ramionami. –
A woda nie pozwala na kłamstwa.
– Dokładnie. – Lou nadal obracała pierścionek. Obracała, obracała
i obracała. – A… co z konklawe? Nad czym tyle deliberują?
Odpowiedział jej Jean Luc.
– W Cesarine zebrali się religijni przywódcy z całego królestwa, żeby
wybrać nowego Arcybiskupa. – Odchrząknął i nagle bardzo zainteresował
się swoją torbą. – A także próbują wydobyć informacje od Madame Labelle.
Słowo było nabrzmiałe od znaczeń.
– Wydobyć – powtórzyła Lou.
Jean Luc nadal na nią nie patrzył.
– Ogień piekielny wciąż trawi miasto.
– Co oznacza wydobywanie? – zapytała go niezrażona Coco.
– Wiesz, co znaczy.
Wszyscy patrzyli na mnie w przedłużającej się ciszy. Czułem pieczenie
na karku. Na twarzy.
– Nic mnie to nie obchodzi.
Lou wstała.
– To twoja matka.
– Powiedziałem, że nic mnie to nie obchodzi. – Ze złością odwróciłem się
na pięcie, aby wrócić do koni, żałując, że przyszedłem do nich, że
przyszedłem do niej, lecz wtedy Celia ze zdziwioną miną wskazała moją
torbę.
– Hm… Reid? Twoja torba się rusza.
Moja torba się… Jej słowa przebiły się przez moje myśli o sekundę za
późno. Zerknąłem w dół.
A potem rzuciłem torbą przez pokój.
W środku coś pisnęło, gdy tobołek zderzył się ze ścianą. Ze środka
wypadły nasiona, ubrania i broń, a także coś, co przypominało ciasto
oraz… oraz szczur. Celia krzyknęła i wskoczyła na łóżko. Dołączył do niej
Beau. Lou schyliła się po ciasto, gdy szczur wbiegł w szczelinę w ścianie.
Podniosła je dwoma palcami.
– Czy to jest to, co myślę?
– Skąd mam wiedzieć? – Wkurzony pozgarniałem nasiona do torebki.
Jean Luc podał mi koszulę. Spodnie. Bezceremonialnie wetknąłem je do
torby. A potem zabrałem jej ciasto. – Cokolwiek to jest, należy do mnie.
– To słodka bułeczka. – Nie chciała puścić. – Cały czas miałeś ją przy
sobie?
Bułeczka się rozpękła.
– Nie pamiętam.
– Pamiętasz, jak ją kupowałeś?
– Nie.
– Na pewno kupiłeś ją dla mnie. Więc jest moja.
– Nie jest twoja…
Celia odchrząknęła, gdy sprzeczaliśmy się o czerstwy kawałek ciasta.
– Jadł ją szczur, prawda?
– Nie zjadł całej. – Lou świeciły się oczy, pociągnęła mocno i bułeczka
rozpadła się na dwie części. Od razu chciała odgryźć wielki kęs.
W mojej piersi zapłonął ogień, rzuciłem się na nią.
– Oddawaj…
Coco wyrwała jej bułkę z ręki przede mną.
– Nie – powiedziała spokojnie. – Tak nie będziemy się zachowywać. –
Wrzuciła torebkę z nasionami do mojego bagażu, po czym poszła po swoją
torbę. – Zbierajcie się, dzieci.
Lou i ja posłaliśmy sobie pełne złości spojrzenia.
RYSA

Lou

Po południu wszystko zakryła mgła.


Zsiedliśmy z koni na skraju ścieżki i rozglądaliśmy się wokół
w poszukiwaniu śladów życia. Constantin umarł – czy to oznaczało, że
wody nie miały żadnego strażnika? Czy mogliśmy tak po prostu… podejść
do brzegu? Czy powinniśmy?
– Beau, Celia i Jean Luc, powinniście tu zostać na wszelki wypadek –
wyszeptałam. – Wcześniej ochroniła was magia Isli, ale nie wiemy, czy
i tym razem otoczyła was ochroną. Zaniosę jej pierścień. – Spojrzałam na
Coco. – Pójdziesz ze mną?
Bez słowa złapała mnie pod rękę, uroczo starając się zachować pozory
normalności. Ale w tym miejscu nic nie było normalne. Nic nie było
normalne w tym, jak jednocześnie schyliłyśmy się, żeby wyjąć noże
z cholewek butów. Mimo dnia dym nadal zasłaniał słońce, a mgła
sprawiała, że panował tu półmrok. Mgła przywierała do nas, gdy
ruszyłyśmy przed siebie, była gęsta jak woda i ograniczała nam widoczność
– dlatego też obie zapiszczałyśmy, gdy z oparów wyłoniła się dłoń Reida
i złapała mnie za łokieć.
– Nawet o tym nie myśl.
Strąciłam ją z oburzeniem.
– Nie rób tego! Jeśli chcesz iść z nami, to dobrze, ale następnym razem
odezwij się. Mogłam ci odciąć dłoń!
Coco zmrużyła oczy.
– Mógł zrobić coś gorszego.
Spojrzał na nią niechętnie, mgła falowała wokół jego górującej sylwetki.
– Nie ufam wam. Nie spuszczę was z oczu.
– Nie tak zjednuje się przychylność dziewczyny – powiedziała zjadliwie
Coco.
– Mam balisardę. Tam mogą być czarownice.
– Och, tam są czarownice.
Zazgrzytał zębami.
– Manon mogła im powiedzieć, co ukradłaś. Mogą czekać.
Udawała, że zastanawia się nad tym przez chwilę, po czym wzruszyła
ramionami.
– Dobrze. Pod warunkiem że to nie mnie ugodzisz balisardą. – Odwróciła
się do niego plecami, co było oznaką tego, jak daleko zaszli. Ruszył za nią
bez słowa.
Szliśmy ścieżką tak cicho, jak to możliwe, nasłuchiwaliśmy, ale nie
docierał do nas żaden dźwięk. Ani szelest liści, ani szum rozbijających się
fal, ani nawoływanie mew. Nic, ta cisza sama w sobie była żywą istotą,
nienaturalna, gęsta, groźna. Kiedy zeszliśmy na plażę, zawahaliśmy się
i zamrugaliśmy, bo nagle pojawiło się słońce, a my staliśmy bliżej siebie
niż normalnie.
– Czy mamy wrzucić pierścień do wody, czy…?
Mój szept musiał przerwać jakiś czar, bo z wody zmaterializowała się
Angelica, cicha i eteryczna; woda spływała po jej sukni niczym czyste
srebro. Kiedy jej wzrok zatrzymał się na Coco, na jej spokojnej twarzy
pojawił się zapierający dech w piersiach uśmiech.
– Cosette. Wróciłaś.
– Mówiłam ci, że wrócę.
Zdjęłam z palca złoty pierścień i wyciągnęłam rękę w jej stronę.
– Proszę. Jest twój.
– Dziękuję, Louise. – Przestała się uśmiechać, gdy popatrzyła na tę prostą
obrączkę. Chociaż niewinnie lśniła w słońcu, obie wiedziałyśmy, na co ją
stać. Jej historia została wykuta w śmierci i magii, gdy obie stały się
jednością. – Dawno nie widziałam tego pierścienia. – Ze smutkiem
spojrzała na Coco. – Prawie dwadzieścia lat.
– Czy to oznacza, że Isla zgadza się nam pomóc? – zapytałam.
Zignorowała mnie, podeszła jednak do Coco i ujęła jej dłonie.
– Córko. Lawina zdarzeń już ruszyła. Obawiam się, że to nasza ostatnia
szansa na rozmowę.
Coco bez przekonania odsunęła się od niej.
– Mówiłam ci, że nie chcę rozmawiać.
– Musisz.
– Nie…
Angelica zniżyła głos do gorączkowego szeptu i podeszła bliżej, ale w tej
ciszy jej głos dobrze się niósł. Słyszeliśmy każde słowo.
– Proszę, zrozum. Nigdy nie chciałam cię opuścić, ale nie mogłam znieść
myśli o tym, że miałabyś spędzić całe życie uwięziona pod wodą, jak ryba
w akwarium, obserwowana, podziwiana i rozpieszczana. Zasłużyłaś na
wiele więcej. Uwierz mi. Zawsze miałam cię na oku, pragnęłam dołączyć
do ciebie na lądzie.
Teraz Coco naprawdę wyrwała ręce.
– Więc dlaczego tego nie zrobiłaś?
– Znasz odpowiedź.
– Wiem, że się boisz.
– Masz rację. – Angelica wciąż mówiła szeptem. – Opuściłam cię
i zostawiłam z okrutną kobietą w nadziei, że cię pokocha, że da ci
narzędzia, byś wykuła swoją własną drogę. I tak się stało. Przerosłaś ją.
Przerosłaś nas obie.
– Mów do mnie, Chass – syknęłam, żałując, że Beau ukradł mi zatyczki
do uszu.
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– O czym?
– O czymkolwiek. Cokolwiek przychodzi ci…
– Możesz próbować się tłumaczyć, jeśli chcesz. – Coco nie przejmowała
się tym, że mówi głośno. – Ile razy przychodziłam na tę plażę i płakałam za
tobą? Ile razy mnie zignorowałaś?
– Ze mną żyłabyś na pół gwizdka, Cosette. Chciałam dla ciebie czegoś
więcej.
Nie mogłam się powstrzymać i zerknęłam w tył. Zobaczyłam, że Coco
z niedowierzaniem patrzy na swoją matkę.
– A pomyślałaś o tym, czego ja chciałam, maman? Ty i tante, obie przez
cały czas przejmowałyście się jedynie tym głupim sporem. Ja to tylko straty
uboczne, prawda? Ale ja ucierpiałam najbardziej.
– Wszystkie cierpiałyśmy – powiedziała ostro Angelica. – Nie zrozum
mnie źle, Cosette. Twoja ciotka i ja byłyśmy jednymi z pierwszych
czarownic. Tak – potaknęła, widząc zaskoczenie Coco. – Przeżyłam setki
żyć. Być może jeszcze więcej. Czas wtedy płynął inaczej. – Uniosła rękę,
żeby mnie przywołać. – Podejdź, Louise le Blanc. Też to powinnaś
usłyszeć. Na horyzoncie czai się bitwa najbardziej katastrofalna
w skutkach, jaką ten świat widział, a my musimy odegrać nasze role. Ta jest
moja.
Ostrożnie podeszłam bliżej.
– Tak naprawdę nie mamy na to czasu. Morgane już wyruszyła na
Cesarine…
– Jeśli chcesz pokonać swoją matkę, a moją siostrę, będziesz musiała
znaleźć czas.
Powiedziała to tonem niecierpiącym sprzeciwu, a chwilę później
z rękawa wyjęła cienkie ostrze, którym nacięła skórę na obu dłoniach. Jej
gęsta krew spływała na piasek, z którego wykiełkowały czarne pędy
i przyjęły kształt krzeseł. Wskazała je dłonią, z której wciąż płynęła krew.
W miejscach, gdzie skapywała, wyrastały małe kwiaty tojadu.
– Siadajcie. Natychmiast. Drugi raz was nie poproszę.
Tojad oznaczał ostrożność.
Złapałam Reida za rękaw i zmusiłam go do zajęcia miejsca, po czym bez
zbędnego gadania sama zapadłam się na swoim krześle. Coco usiadła
naprzeciw mnie, a Angelica stała pośrodku naszego makabrycznego kręgu.
Powoli się obracała, żeby każdemu z nas spojrzeć w oczy.
– To jest nasza historia, nas wszystkich, więc posłuchajcie uważnie. Na
początku magia mieszkała we wszystkich czarownicach. Tak, dobrze mnie
usłyszałaś, Louise – dodała, kiedy próbowałam się wtrącić. – Chociaż
nazywacie nas Dames Rouges, magia waszych przodków była bliższa
naszej niż waszej. Krążyła w ich krwi, huczała w ich żyłach. Żyły
w harmonii z naturą, nigdy nie brały więcej, niż dawały, nigdy nie
sprzeciwiały się prawom natury. Żyły. Umierały. Prosperowały. – Skłoniła
głowę. – Byłam jedną z tych pierwszych czarownic, podobnie jak moja
siostra bliźniaczka, Josephine.
– Co się stało? – wyszeptała Coco.
– A co zawsze się dzieje? – westchnęła Angelica. – Z czasem niektóre
z nas zapragnęły więcej: więcej władzy, więcej wolności, więcej życia.
Kiedy moja sekta zaczęła eksperymentować ze śmiercią, pomiędzy nami
powstała wielka rysa. – Angelica uklękła przed Coco i ponowie ujęła jej
dłonie. – Wśród nich była twoja ciotka. Prosiłam Josephine, żeby przestała,
żeby zapomniała o tej obsesji związanej z nieśmiertelnością, ale kiedy
przyłapałam ją na jedzeniu serca noworodka, nie mogłam dłużej ignorować
jej choroby. Musiałam działać. – Kolejny pęd wykiełkował z krzesła Coco
powstałego łez Angeliki. Podobnie jak tojad, zakwitł na fioletowo, ale nie
był tą rośliną. Był trującą wilczą jagodą. – Zabroniłam siostrze wracać do
Chateau le Blanc.
– Mieszkałaś tam? – zapytałam zaskoczona.
– Wszystkie mieszkałyśmy. Dlatego to opowiadam, Louise. Chodzi o tę
wielką przepaść pomiędzy Dame Blanche a Dame Rouge. Chociaż
zabroniłam Josephine wracać, nie posłuchała mojego ostrzeżenia, tylko
zebrała podobne sobie i zorganizowała rebelię. – Wzdrygając się, wstała,
a pęd belladonny wystrzelił wyżej, zwijając się obok oparcia krzesła Coco.
– Nigdy nie widziałam tyle krwi.
Patrzyłam na nią z głośno bijącym sercem, gdy pojawiło się inne
wspomnienie: krew płynąca jak rzeka ze świątyni, mocząca włosy i suknie
upadłych czarownic, które napotykała na drodze. Rysa. Nagle zrozumiałam
– w tym wspomnieniu wcale nie było Coco. Widziałam Angelikę. Angelica
była tą kobietą bez twarzy.
Teraz zamknęła oczy.
– Zabiły je. Naszą rodzinę. Nasze matki, siostry, ciotki i siostrzenice.
Wszystkie zginęły jednej nocy, niczym zarzynane zwierzęta. Jednak mimo
wszystko Josephine nie potrafiła mnie zabić. Byłyśmy złączone przysięgą
krwi.
– Nie mogła cię torturować – olśniło mnie.
– Nie, ale mogła mnie wygnać i zrobiła to bez wahania. Przez wiele lat
się nie widziałyśmy. – Złapała się za łokcie, zdawała się zapadać w sobie. –
Przyglądałam się z daleka, jak jej Dames Rouges korzystają z przywileju
zwycięzców, jak sprzeniewierzają wysoką cenę swojego zwycięstwa, po
masakrze wszystkie małe czarownice rodziły się bez magii. Nie wiem, czy
przeklęły je zabite siostry, czy Bogini. Zostały zmuszone do pobierania
magii z ziemi, musiały podążać za naturalnym porządkiem, a ich córki,
pierwsze Dames Blanches wkrótce stały się bardziej liczne niż matki.
Wpływ mojej siostry spadł, chociaż nie zaprzestawała eksperymentów, jej
natura stawała się coraz mroczniejsza. Dames Blanches robiły się
podejrzliwe w stosunku do niej, a kiedy nadeszła właściwa pora,
skorzystałam na ich nienawiści, ich strachu i wróciłam do Chateau, żeby
strącić Josephine z tronu.
Zerwałam się na nogi i zaczęłam dreptać; moje myśli były rozproszone
i niekompletne.
– Nie wiedziałam, że byłaś krwawą czarownicą.
– Nikt nie wiedział. Zazdrośnie strzegłam sekretu ze strachu przed
prześladowaniem, z trudem ukrywałam prawdę o swojej magii. Byłam
tchórzem, zawsze taka byłam, ale ostatecznie nie miało to żadnego
znaczenia. Kiedy wskoczyłam do L’Eau Mélancolique, ocaliła mnie Isla,
a raczej ocalił mnie pierścień. – Potarła go kciukiem. – Moja magia. Bez
niej nie jestem kompletna, a beze mnie kompletne nie jest L’Eau
Mélancolique. Z tego powodu Isla chciałaby, żebym nie mieszała się
w wojnę. Nie rozumie, że to jest też moja wojna.
– Jeśli Josephine umrze, ty też umrzesz – wyszeptała Coco głosem
zachrypłym z emocji.
Jej słowa zwaliły się na mnie jak kamienie.
Angelica energicznie się odwróciła i ścięła nożem belladonnę owijającą
się wokół szyi Coco. Aż mnie zatkało, Reid się wzdrygnął, a Coco skoczyła
na nogi z cichym piskiem. Nikt z nas nie zauważył zbliżających się macek,
owoców smutku i złości Angeliki. Kiedy się odezwała, jej głos był
spokojny.
– Wszyscy musimy rozegrać nasze role.
Coco nie spuszczała jej z oczu. Podeszłam do niej i uścisnęłam jej dłoń.
– Czy to oznacza, że Isla do nas nie dołączy?
Angelica zasłoniła dłonią pierścień.
– Isla to wiele rzeczy.
Przeszła obok nas i skierowała się do wody. Dołączył do nas Reid, a jej
krzesła z winorośli zwiędły, kwiaty tojadu poczerniały i zmieniły się w pył.
– Ale nie jest kłamczuchą. Zwróciliście mi mój pierścionek, a ty
pokonałaś Morgane. Udowodniłaś swoją wartość jako sojuszniczka, Louise.
Chociaż nie może bezpośrednio interweniować w nadchodzące wydarzenia,
pozwala swoim meluzynom wybrać, czy chcą pomaszerować u twojego
boku na Cesarine. Mnie też pozwala na wybór.
– Pójdą? – zapytałam.
– A ty? – Coco zapytała w tej samej chwili.
Skłoniła głowę.
– Za trzy dni poprowadzę chętne meluzyny na Cesarine.
– Co będzie za trzy dni? – spytał Reid nerwowo.
Angelica nadal szła w stronę wody, która pozostawała spokojna
i nieruchoma. Na jej skraju zatrzymała się z wdziękiem i podparła się pod
boki.
– Wyrocznia ma dla was ostatni prezent. – Kiedy przed nami
zmaterializowały się trzy stalowe puchary, poczułam strach. Reid zmrużył
oczy, po czym klęknął, by się im przyjrzeć. – Wypijcie wodę – powiedziała
Angelica. – To się przekonacie.
ŚWIĘCI MĘŻCZYŹNI

Reid

Stalowy puchar wydawał się znajomy, gdy go uniosłem do ust. Zbyt


znajomy. Jakbym zszedł ze schodów, ale zapomniał o ostatnim stopniu.
W chwili gdy woda dotknęła mojego języka, wessała mnie niewidzialna siła
i przeleciałem nad horyzontem.
W następnej sekundzie wynurzyłem się w oficjalnej sali rozpraw
w katedrze. Od razu rozpoznałem twarde ławki i obite drewnem ściany.
Miodowe nuty w powietrzu. Świece z wosku pszczelego. Dzięki ich światłu
pokój migotał, na ostro zwieńczonych oknach z witrażami zaciągnięto
zasłony. Strzegłem tych sklepionych drzwi – za podwyższeniem, za
Arcybiskupem – co najmniej tuzin razy, podczas gdy winni czekali na
wyrok. W tych ścianach nie skazywaliśmy zbyt wielu. Król August i jego
straż zajmowali się zwykłymi przestępcami, podczas gdy czarownicom
w ogóle nie przysługiwał proces. Nie, ci, którzy zeznawali tutaj, byli
sądzeni za zbrodnie leżące pomiędzy: spiskowanie, wspomaganie
i podżeganie do okultyzmu, a nawet paranie się czarami. W czasie mojej
służby u chasseurów tylko nieliczni otwarcie sympatyzowali
z czarownicami. Niektórych kusiła władza. Innych urzekało piękno.
A jeszcze inni chcieli magii dla siebie.
Wszyscy co do jednego i do jednej spłonęli.
Przełknąłem ślinę, gdy Lou i Coco wylądowały obok mnie.
Potykając się, Coco wpadła na srebrnowłosego mężczyznę stojącego koło
nas. Nie zauważył jej. A ja zrobiłem zaskoczoną minę, gdy jej bezcielesne
ramię przeniknęło przez jego rękę. A więc nie mogli nas zobaczyć.
– Przepraszam pana – szepnąłem, sprawdzając kolejną hipotezę. Nie
odpowiedział.
– Nie mogą nas też usłyszeć. – Przecząc własnym słowom, Lou odezwała
się szeptem. Jej oczy zatrzymały się na czymś w samym centrum komnaty.
Odwróciłem się. Philippe, mój towarzysz broni, z groźną miną zaciągnął
na podwyższenie moją matkę. Była zakneblowana i związana. Krew,
zarówno zaschnięta i czarna, jak i świeża i czerwona, plamiła jej suknię,
a jej ciało zwisało bez życia. Została oszołomiona lekiem. Jej powieki
trzepotały gdzieś pomiędzy snem a jawą.
– O mój boże. – Przerażona Coco uniosła dłoń do ust. – O mój boże.
Philippe nie rozkuł jej rąk. Po prostu przybił jej ucho do podłogi.
Obudziła się z krzykiem, ale ruch jedynie pogorszył jej położenie, gdy
rozerwała sobie skórę ucha. Jej krzyk wkrótce zmienił się w szloch przy
wtórze śmiechu Philippe’a. Pod wpływem specyfiku nie mogła się
podnieść, a kiedy padła na podłogę, jej małżowina uszna całkowicie się
rozdarła.
Czerwień zalała pole mojego widzenia. Zerwałem się do przodu, ale
zatrzymałem, kiedy naprzeciwko podniósł się jakiś mężczyzna. Podobnie
jak w przypadku kielicha, rozpoznałem jego twarz – szpakowatą brodę,
zapadnięte policzki, gniewne spojrzenie – chociaż potrzebowałem kilku
sekund, by przypomnieć sobie coś więcej.
– Czy to było konieczne, łowco? – Jego ostry głos przedarł się przez
hałas panujący w pomieszczeniu. Natychmiast umilkli wszyscy pozostali.
Wszyscy na niego spojrzeli. On jednak ani na chwilę nie spuścił z oka
Philippe’a. – Jeśli się nie mylę, ta kobieta została obezwładniona za pomocą
szczwołu plamistego za sprawą interwencji uzdrawiaczy. Nie stanowi
zagrożenia w tym stanie. Z pewnością te dodatkowe zabezpieczenia są
okrutne i niekonieczne? – Chociaż ostatnie zdanie wypowiedział jak
pytanie, nikt go za nie nie wziął. W jego głosie wybrzmiało wyraźne
potępienie.
I wtedy właśnie przypomniałem sobie, kim jest – stał kiedyś pomiędzy
nawami i w sękatych dłoniach trzymał garnek z gulaszem. Większość ludzi
Kościoła nie przyjęłaby swoich własnych matek, gdyby były grzesznicami.
Achille Altier.
Teraz nie przypominał tego zgarbionego, zrzędliwego staruszka
z przycmentarnego kościoła. Uczesał i wypomadował brodę. Schludnie ją
przyciął. Jego szaty także lśniły w półmroku. Co więcej, jego sylwetka
wyglądała inaczej – prościej, wyżej – przez co napawała wszystkich
spokojem, którego tak im zazdrościłem.
Philippe się zjeżył, wyprostował ramiona. Rozejrzał się wokół konklawe,
spojrzał na surowe, pozbawione emocji twarze.
– To czarownica, ojcze. Ostrożności z pewnością nie za wiele.
– Czy twierdzisz, że wiesz lepiej od księży w naszej infirmerii?
Philippe zbladł.
– Ja…
– Dobrze, już dobrze. – Mężczyzna obok nas również wstał, a gdy stał,
był prawie tak wysoki i silny jak ja. Mimo srebrnych włosów: gęstych
i lśniących jak u młodzieńca, promieniował młodością i witalnością.
Złocistą skórą. Regularnymi rysami. Niektórzy mogliby go uznać za
przystojnego. A jednak w jego jasnoniebieskich oczach lśniła podłość. Bóg
stworzył go na przeciwieństwo Achille’a. – Nie potępiajmy tak pochopnie
chasseura Brisbois za chronienie nas przed tą służebnicą Diabła, której siła
polega na oszustwie. – Uniósł krzaczastą brew. – Chociaż muszę udzielić
mu nagany za krew, którą rozlał na nasze podium.
Philippe szybko się ukłonił.
– Proszę przyjąć moje przeprosiny, ojcze Gaspardzie.
Od razu sobie przypomniałem. Ojciec Gaspard. Fosse. Rozpoznałem to
imię z czasu spędzonego na północy w Amandine. Tam prowadził
największą parafię w królestwie poza Cesarine, dzięki temu zyskał rozgłos.
Arcybiskup nie przepadał za jego ambicją i przebiegłością. Jego sprytem.
Wtedy podzielałem zdanie Arcybiskupa. Z zasady nie lubiłem ojca
Gasparda. Ale teraz – zobaczywszy go na własne oczy – uświadomiłem
sobie, że Arcybiskup mówił prawdę. Przynajmniej w tej chwili.
Ojciec Gaspard nie był świętym człowiekiem.
Skrzywiłem się, gdy doszedłem do tego wniosku. Co takiego
zobaczyłem, że sformowałem taką opinię? Bronił chasseura przed otwartą
krytyką. Rozwijał swoją parafię. Oba zachowania powinny zasługiwać na
pochwałę, były zgodne z Biblią, lecz nie zasługiwały. Nie zasługiwały, a ja
nie rozumiałem – ani jego, ani Kościoła, ani tego coraz silniejszego żaru
w mojej piersi, ani mrowienia na mojej skórze. Jakbym stał się o kilka
rozmiarów za mały.
– Masz to wybaczone, dziecko – powiedział mimo przetykanej siwizną
brody Philippe’a. – Wszystko zostaje wybaczone w obliczu naszej
szlachetnej sprawy. Ojciec zna twoje serce. Sam prowadzi twoją rękę,
zadając gwałt tym kreaturom.
Gaspard powoli zszedł po schodach w stronę Philippe’a. Niemal
swobodnie. Wymuskany, dumny, wywyższający się. Ojciec Achille
zapewne przewrócił oczami. Niezależnie od tego wstał i poszedł za
Gaspardem na środek pomieszczenia. Obaj spotkali się po przeciwnych
stronach podwyższenia. I mojej matki.
Achille stanął przed nią. Jego szaty osłaniały jej otumanione ciało.
– On nigdy nie prowadzi naszych rąk ku przemocy.
– Odsuń się, staruszku. – Chociaż Gaspard mówił szeptem, jego głos
poniósł się po cichej sali. Dałoby się usłyszeć spadającą szpilkę. –
Zebraliśmy się tutaj, żeby spalić czarownicę, nie by ją rozpieszczać.
Moje policzki zapłonęły gniewem, niewytłumaczalną urazą. Nie
powinienem był się tak angażować, nie powinienem był czuć urazy
i definitywnie nie powinienem był się przejmować czarownicą na dole.
Podobnie jednak jak w przypadku Celii i Gasparda nie potrafiłem wyjaśnić
swoich własnych decyzji.
Już jej nie kochałem.
Nie lubiłem ojca Gasparda.
I nie chciałem, żeby moja matka – czarownica – cierpiała. Nie chciałem,
żeby spłonęła.
Ostatnia myśl sprawiła, że poczułem wstyd i opadłem na najbliższą
ławkę. Pragnąłem odzyskać równowagę. Kiedy obok mnie znalazła się Lou
i położyła mi dłoń na plecach, zmusiłem się do policzenia do trzech, do
pięciu, do dziesięciu. Wszystko, by uspokoić moje wzburzone myśli.
Wiedziałem, co powinienem zrobić. Jasno to sobie wyobraziłem – wyjąć
nóż i odciąć jej rękę. Zagłębić go w jej sercu.
A jednak przyciągnąłem ją do siebie i schowałem twarz w jej szyi.
Posmakowałem jej blizny. Rozłożyłem jej nogi, posadziłem ją na kolanach
i delikatnie jej dotknąłem, dotknąłem jej niedelikatnie, dotykałem jej tak,
jak chciała. Kiedy rozchyliła usta, skradłem z nich swoje imię
i zatrzymałem na zawsze – nie krzyk bólu, lecz krzyk pożądania.
Tak się dotyka kobietę. Tak się dotyka mnie.
Na samą myśl ból rozłupał moją czaszkę na pół; zerwałem się i złapałem
za głowę. Bluzgnąłem. Przepełniony nienawiścią głos. Gdy słowa się
rozpierzchły i rozstąpiły, ból ustał, lecz mój wstyd zapiekł bardziej niż
wcześniej. Był nie do zniesienia. Przesunąłem się, żeby zabrała rękę.
Zatrzymałem się w ostatniej chwili.
Kiedy pochyliła się nad moim ramieniem, jej włosy połaskotały mnie
w policzek.
– Reid?
– Decyzja jeszcze nie została podjęta – warknął Achille.
Gaspard się uśmiechnął. Jak kot z soczystą tajemnicą.
– Oczywiście, że tak. Nie mogę cię winić o ignorancję, oczywiście, jako
że twój idealizm sprawił, że wielu nie chce wypowiadać się przeciw tobie.
Nie śmią swobodnie się wypowiadać w twojej obecności ze strachu przed
potępieniem. – Kiedy Achille nie dał mu satysfakcji i nic nie odpowiedział,
nie skrzywił się ani nie mrugnął okiem, ciągnął: – Jednakże poczekajmy, aż
Jego Wysokość zarządzi głosowanie. Zjawi się lada chwila. – Pochylił się
i coś wyszeptał Achille’owi do ucha. Tym razem był to prawdziwy szept.
Nie udawany. Achille spiął się i coś wymamrotał w odpowiedzi. Konklawe
jakby dostało zgodę na rozmowy, ponieważ zgromadzeni zaczęli
wymieniać uwagi, czekając na pojawienie się mojego ojca.
Lou usiadła obok mnie.
– Tak naprawdę jej nie spalą. Nie martw się.
Udem dotykała mojego uda. Z trudem odsunąłem nogę.
– Spalą.
Coco skrzywiła się i siadła obok Lou, jej noga drżała z nerwów.
– Niestety, sądzę, że on ma rację. August zapewne ją spali Piekielnym
Ogniem.
Lou zerknęła na mnie nerwowo.
– Co robimy?
– Nic. – Niewzruszona uniosła brew, co mnie wkurzyło, więc
powiedziałem: – Nic nie możemy zrobić. Nawet gdybym chciał jej pomóc,
a nie chcę, nie czas na to. Moja matka jest czarownicą i spłonie za swoje
grzechy.
– Ty też jesteś czarownicą – warknęła Lou. – A nawet gdybyś nie był,
wystarczająco długo z nami knujesz. – Na palcach wyliczała moje
przewiny, każda z nich była jak nóż unurzany w truciźnie. – Poślubiłeś
czarownicę. – Tego nie pamiętałem. – Spałeś z czarownicą. – Chciałbym. –
Ukrywałeś i chroniłeś czarownicę, i to wiele razy. – Zamknąłem oczy,
ściskało mnie w żołądku. – A najlepsze jest to, że zamordowałeś dla
czarownicy. Dokładnie dla czterech z nas. – Otworzyłem oczy, gdy
wskazywała palcem naszą trójkę. Następnie wycelowała go w podłogę
komnaty. – A teraz najważniejsza jest ta krew na dywanie. Ze względu na
ciebie, mogłabym dodać. Poświęciła się dla ciebie. Swojego syna. Którego
kocha.
Większość ludzi Kościoła nie przyjęłaby swoich własnych matek, gdyby
były grzesznicami.
Ale ja nie byłem świętym człowiekiem.
Zacisnąłem pięści i rozejrzałem się wokół.
– Nie potrafię czarować.
– Potrafisz – odparła Coco swobodnym tonem, przyglądając się bliźnie
na swoim nadgarstku. – I wiele razy to robiłeś, nawet gdy Lou nie była w to
bezpośrednio zaangażowana, co oznacza, że celowo nie chcesz tego
pamiętać. – Kiedy otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, żeby ją wykpić, po
prostu pstryknęła palcami. – Zamknij się. Nie ciekawią mnie twoje
wymówki. Isla podarowała nam tę wizję, więc musimy uważać. Jesteśmy
tutaj z jakiegoś powodu.
Spojrzałem na nią z taką niechęcią, z jaką ona patrzyła na mnie. Lou
założyła ręce na piersi i oddychała przez nos. Nadal się gniewała.
Widocznie to była nasza wspólna cecha.
– Co Madame Labelle ma wspólnego z wyborem nowego Arcybiskupa? –
zapytała po chwili.
– Jej oskarżenie jest dla nich rodzajem trybunału. – Nie powinienem jej
niczego wyjaśniać. Ale nie mogłem się powstrzymać. Wskazałem brodą
Achille’a i Gasparda, po czym dodałem: – Ci dwaj ubiegają się
o stanowisko.
Coco skrzywiła się i rozejrzała po komnacie. Zapewne próbowała znaleźć
to, na co liczyła Isla.
– Lepiej niech zwycięży Achille.
– Znacie go? – Lou na nas spojrzała.
– To ksiądz z Fée Tombe. Rozpoznał nas z plakatów, a mimo to dał nam
schronienie na noc, a rano nakarmił. Nie za bardzo polubił Beau – dodała
Coco, jakby był to kolejny punkt na korzyść tego mężczyzny. – Byłby
z niego pierwszy przyzwoity Arcybiskup, jakiego widziała Belterra.
– Nie będzie. – Na poparcie mojej opinii wskazałem mężczyzn
zgormadzonych bezpośrednio pod nami. Szeptali głowa przy głowie. Szyje
napięte. Głosy nerwowe. Lou i Coco wymieniły spojrzenia, po czym
pochyliły się, żeby ich podsłuchać.
– …nie działa na swoją korzyść – syknął łysiejący mężczyzna. – Nie
z taką przeszłością.
– Czyli jaką? – zapytał jego młodszy, ale równie łysy towarzysz.
Trzeci – też łysy, ale z długą brodą – pokręcił głową.
– Podejrzewam, że nie wiesz, prawda, Emile? To się wydarzyło, zanim
się urodziłeś.
– To nie jest jego pierwsza kampania. – Łysiejący spojrzał niechętnie
i wrogo na Achille’a. – Achille ubiegał się o urząd razem z Florinem
podczas ostatniego konklawe, ale w ostatniej chwili wycofał swoją
kandydaturę.
– Nigdy tego nie wyjaśnił – dodał brodaty. – Później przeniósł się do tej
okropnej małej parafii daleko na północy.
– Stary Florin dostał urząd i nikt nie słyszał o Achille’u przez prawie
trzydzieści lat, aż do teraz.
Rozległo się pukanie do sklepionych drzwi; mężczyźni ucichli
i przyglądali się, jak Philippe wychodzi do holu, zamykając drzwi za sobą.
Łysiejący prychnął i powrócił do złośliwych plotek.
– Słyszałem, że jego brat zakochał się w czarownicy. Nie pamiętam jego
imienia.
– Audric – podpowiedział brodaty w zamyśleniu.
W przeciwieństwie do pozostałych wydawał się mniej zaciekły
w nienawiści do Achille’a. Patrzył na niego niemal ciekawsko.
– Mój ojciec powiedział, że Achille pomógł całej rodzinie przedostać się
przez granicę.
Młodszy wydął usta.
– Nie wiedziałem, że sympatyzował z czarownicami.
– Jak to możliwe? – Łysiejący wskazał Achille’a nadal osłaniającego
moją matkę. – Nie ma szans na zdobycie głosów. Sympatii nie przysparza
mu to, co mówi, cała ta gadka o pokoju i uprzejmości w stosunku do
kreatur żyjących w tym królestwie. Konklawe nigdy go nie wybierze.
Widocznie odosobnienie namieszało mu w głowie.
Lou prychnęła z niespodziewaną gwałtownością.
– Sądzicie, że poczuje, jak utnę mu język?
Nie byłem w stanie usiedzieć na miejscu, więc zszedłem na dół, w stronę
mojej matki.
– Nic im nie zrobisz.
– Dlaczego? – Pospieszyła za mną. – To straszny gnojek…
Drzwi się otworzyły, zanim zdążyła skończyć zdanie.
Do sali rozpraw wkroczył mój ojciec przyodziany w pelerynę z futra lwa,
którego grzywa leżała mu na ramionach. Towarzyszyli mu Philippe i trzej
łowcy, których nie znałem. Całe zgromadzenie wstało i pokłoniło się
władcy. Wszyscy. Nawet Achille. Ścisnęło mnie w żołądku, gdy
zatrzymałem się przy podwyższeniu.
Ostatnim razem, gdy go widziałem, groził mi torturą. Groził szczurami.
Natychmiast zerknąłem na matkę, która leżała zupełnie nieruchomo.
Chociaż jej suknia kiedyś była szmaragdowozielona, teraz nie dało się
rozpoznać koloru – jakiś nieładny odcień brązu. Ukląkłem, żeby przyjrzeć
się jej brzuchowi. Zamarłem, kiedy zatrzepotała powiekami.
– Tak, tak, bonjour. – August machnął ręką. Dzisiaj nie rozdawał
uśmiechów. Nie mówił frazesów. Patrzyłem na niego z coraz większą
nienawiścią. Oczywiście miał nieskazitelną fryzurę, ale pod oczami
odznaczały się cienie. Drżały mu palce. Ukrył je pod peleryną. – Nie mogę
zostać długo. Chociaż ten przeklęty ogień nieco zelżał. – Kilka osób
zdziwiło się przekleństwem w jego ustach, ale August nie przeprosił. –
Uzdrowiciele twierdzą, że w końcu odkryli rozwiązanie: rzadką roślinę z La
Fôret des Yeux. – Podszedł bliżej i gestem kazał Achille’owi odsunąć się od
mojej matki. – Skończmy z tym.
Coco prychnęła.
– Nie ma rozwiązania, nie zadziała ani owoc, ani nic innego –
wyszeptała.
– Skąd wiesz? – zapytałem.
– Ponieważ ogień powstał z mojej żałoby. – Spojrzała mi prosto w oczy
z poważną miną. – A na żałobę nie ma rozwiązania. Pomaga tylko czas.
Ogień może osłabnąć, to prawda, ale nigdy tak naprawdę nie zgaśnie.
Lou pokiwała głową, popierając słowa przyjaciółki, ale cały czas patrzyła
na moją matkę – a ona, mógłbym przysiąc, odwzajemniła spojrzenie.
Ukucnąwszy obok niej, Lou położyła rękę na jej przedramieniu, gdy
August ciągnął swoją tyradę.
– Wszyscy znamy przestępstwa, których dopuściła się ta kreatura. –
Wskazał ją palcem, szydząc z jej poniżenia. – Przyznanie do winy
usłyszeliśmy z jej własnych ust. To czarownica. Potężna. Obiecała stłumić
to jezioro czarnego ognia w zamian za darowanie jej życia, ale bóg wskazał
nam inny sposób. Uzdrowiciele już zaczęli testy. Obiecują, że pod koniec
tygodnia będą mieli substancję gaszącą ten Ogień Piekielny, a wtedy ta
czarownica spłonie za swoje grzechy.
Ta czarownica. Jego słowa nie powinny mnie zaboleć. Była czarownicą.
Ale była też moją matką i jego byłą kochanką. Spółkował z nią. Kiedyś
nawet ją kochał, jeśli można było jej wierzyć. Ona kochała go na pewno.
Teraz krwawiła z brzucha od ugryzień szczurów i uniosła pokiereszowaną
rękę do policzka Lou. Lou próbowała bezskutecznie ją ująć, ale jej ręka
przeniknęła przez ciało Madame Labelle.
Dopiero wtedy dotarło do mnie znaczenie słów: pod koniec tygodnia.
Poczułem niewyobrażalny ciężar. Spłonie pod koniec tygodnia. Zbyt
szybko, byśmy zdołali do niej dotrzeć. O wiele za szybko.
Niektórzy zgromadzeni nagrodzili oklaskami wypowiedź króla – w tym
łysiejący mężczyzna – ale tylko Achille zaprotestował.
– Wasza Wysokość, są na to odpowiednie przepisy. W przypadku, gdy nie
został wybrany Arcybiskup, konklawe musi przeprowadzić oficjalne
głosowanie…
– Ach. – August zmarszczył nos, po czym się odwrócił. – To znowu ty,
ojcze…
– Achille, Wasza Wysokość. Achille Altier.
– Achille’u Altierze, czy masz świadomość, że poparcie Korony jest
konieczne do uzyskania biskupstwa?
– Wskazane. Nie konieczne.
August uniósł brew i zmierzył go wzrokiem.
– Czyżby?
– Proszę, Achille’u – przerwał Gaspard. – Słowo Jego Wysokości jest
święte. Jeśli zarządzi palenie czarownicy, czarownica spłonie.
– Skoro jego słowo jest święte – obruszył się Achille – nie powinien
zgłaszać zastrzeżeń w stosunku do głosowania. Wynik je potwierdzi.
– Coś powinno. – August spojrzał na niego ze złością, po czym podniósł
ręce, zwracając się do zebranych. Ton jego głosu był oschły i niecierpliwy.
– Słyszeliście tego człowieka. Wasz ojciec Achille chciałby głosowania,
wobec tego będzie głosowanie. Ręka do góry, kto popiera spalenie tej
czarownicy.
– Czekajcie! – Achille w panice podniósł obie ręce i szeroko otworzył
oczy. – Czarownica nadal może się przydać! Uzdrowiciele jeszcze nie
udoskonalili swojego specyfiku tłumiącego ogień; jeśli zawiedzie, a my
spalimy tę kobietę, to jaką będziemy mieć szansę na ugaszenie ognia? –
Teraz mówił tylko do Augusta. – Jej wiedza już się przydała
uzdrowicielom. Mogę sprowadzić jednego z nich, żeby złożył zeznania.
– To nie będzie konieczne. – August mówił przez zaciśnięte zęby. – To
konklawe już nasłuchało się twoich bzdur.
– Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, dążenie do wiedzy nie jest
niedorzecznością. Nie, kiedy na szali jest życie kobiety…
– Uważaj, ojcze, bo uznam to za herezję.
W odpowiedzi Achille zamknął usta, które zakryła broda, a August
zwrócił się ponownie do zebranych.
– Spróbujmy ponownie, dobrze? Czy wszyscy są za spaleniem tej
czarownicy?
Podniosły się wszystkie ręce w sali. Wszystkie oprócz jednej. Chociaż
Achille z nieodgadnioną miną przyglądał się, jak jemu podobni decydują
o losie mojej matki, obie ręce trzymał w dole. Stanowczo. Nieprzejednanie.
Nawet pod złowrogim spojrzeniem króla.
– Wydaje się, że zostałeś przegłosowany – ironizował August. – Moje
słowo jest boskie.
– Uratujemy cię. – Lou gorączkowo szeptała do Madame Labelle. – Nie
wiem jak, ale uratujemy. Obiecuję.
Madame Labelle chyba pokręciła głową.
– Po co czekać do końca tygodnia? – Głos Achille’a drżał z wysiłku. –
Podjęliście decyzję. Dlaczego nie spalić czarownicy już teraz?
August zaśmiał się i groźnie położył dłoń na ramieniu Achille’a.
– Ponieważ ona jest tylko przynętą, głupku. Chcemy złapać o wiele
większą rybę. – Zwrócił się do Philippe’a. – Roześlij wieści po całym
królestwie, kapitanie. Madame Helene Labelle spłonie. – Spojrzał znacząco
na Achille’a. – Ten sam los spotka każdego, kto się temu sprzeciwi.
Achille ukłonił się sztywno.
– Postępujesz zgodnie ze swoim sumieniem, Wasza Wysokość. Ja muszę
postępować zgodnie ze swoim.
– Dopilnuj, by twoje sumienie doprowadziło cię przed katedrę za trzy dni.
O zachodzie słońca rozpalisz jej stos. – Powiedziawszy to, ponownie
przeszedł przez sklepione drzwi, a sala sądowa zniknęła w dymie.
CZĘŚĆ CZWARTA

Qui sème le vent, récolte la tempête.


Kto sieje wiatr, zbiera burzę.
– francuskie przysłowie
JAK WYGLĄDA SZCZĘŚCIE

Lou

Kiedy się wynurzyliśmy, Angelica i jej puchary zniknęły, a Beau, Celia


i Jean Luc płynęli przesmykiem w rybackiej łodzi. Rybackiej łodzi.
Podekscytowana Celia uśmiechała się na mostku, w obu rękach trzymając
koło sterowe. Jej uśmiech szybko zniknął, gdy zobaczyła nasze ponure
miny.
– Co się stało? – zawołała.
Czekałam z odpowiedzią, aż wejdziemy na pokład.
– Dar Isli był do dupy.
Nie damy rady dotrzeć do Cesarine, zanim Madame Labelle spłonie na
popiół. Kiedy Coco wyjaśniła decyzję podjętą na konklawe, opowiedziała
o zaangażowaniu ojca Achille’a i ostatnich słowach Augusta, Beau
poklepał rufę.
– To jest jej dar. A przynajmniej Angeliki. Zawiedzie nas tam na czas. –
Wzruszył ramionami i dodał: – Nie martwiłbym się moim ojcem. Ma
słabość do dramatycznych gestów, ale wie, że nie jest w stanie zrobić tyle
co my.
– Nie widziałeś go. – Wyżęłam włosy, przeklinając zimno. Niektóre
kosmyki zaczęły już zamarzać, a na całym ciele miałam gęsią skórkę. – Nie
grał. Wie, że przybędziemy Madame Labelle z pomocą. Planuje zastawić na
nas pułapkę tak jak wcześniej. – Rozejrzałam się po zdezelowanej łodzi. –
A tym nie dopłyniemy do Cesarine na czas.
– Dopłyniemy. – Beau odsunął Celię i skinął na Jean Luca, który opuścił
żagiel, i żwawo pomknęliśmy po wodzie. – Nauczyłem się żeglować, jak
miałem trzy lata. – Z gracją uniósł brew i spojrzał na Coco. – Nauczył mnie
sam admirał Marynarki Królewskiej.
Coco rozcierała ramiona, a Reid zaciskał mięśnie powstrzymując drżenie,
chociaż jego usta zrobiły się fioletowe. Celia pobiegła do kabiny pod
pokładem po koce dla nas. Jednak koce nie mogły nam pomóc. Nie tak
naprawdę. Niechętnie skupiłam się na białych wzorach, spinając się, gdy
zalśniły przede mną. Skrzywiłam się – mnogość możliwości nadal mnie
zaskakiwała, ale po sekundzie czy dwóch poczułam się… w porządku. To
było jak przeciągnięcie się po zbyt długim siedzeniu w jednej pozycji. Co
ciekawe, magia zamiast ciągnąć mnie ku Chateau le Blanc, zdawała się
popychać mnie do…
Teraz najważniejsze jest, czy ty – La Dame des Sorcières— nadal uważasz
to miejsce za swój dom. Jeśli nie, logiczne jest, że twoja magia nie będzie
dalej go chronić. Przeniesie się na twój nowy dom. Gdziekolwiek jest.
Pociągnięcie za linę było teraz aż nazbyt łatwe. Powiew ciepłego
powietrza odnalazł Reida i Coco, a potem mnie, a ja z rozbawieniem
obserwowałam, jak topi się śnieg na ścieżce. Ciepło za ciepło. Razem z nim
rozpłynął się biały wzór.
– Jak to zrobiłaś? – zapytała podejrzliwie Coco.
– Stopiłam śnieg.
– Myślałam, że natura żąda poświęceń. – Zmrużyła oczy i przyglądała się
mojej twarzy i ciału w poszukiwaniu oznak uszczerbku. – Jak stopienie
śniegu może być poświęceniem?
Bezradnie wzruszyłam ramionami, próbując wytłumaczyć, także sobie, tę
dziwną, nową siłę. Morgane zdawała się nie mieć żadnych ograniczeń jako
La Dame des Sorcières – a przynajmniej w ten naturalny sposób – i być
może tak było.
– Ja jestem śniegiem.
W odpowiedzi tylko zamrugała oczami. Wszyscy zamrugali. Nawet
Celia, która już wróciła z lekko stęchłymi kocami. Owinęłam się swoim,
zatapiając się w jego cieple. Wzór nas osuszył, ale nadal pozostał zimny
wiatr. Nieumiejętnie próbowałam to wyjaśnić.
– Jest tak jak… wcześniej, ale moja magia zdawała się mieć związek
z moimi przodkami. Dzięki nim zdobyłam swoje wzory. Teraz jako La
Dame des Sorcières sama nimi jestem. Jestem ich prochami, ich ziemią, ich
magią. Jestem śniegiem, i liśćmi, i wiatrem. Nie mam żadnych granic.
Tym razem ja zamrugałam. Zapewne zabrzmiałam jak majacząca
wariatka, ale nie wiedziałam, jak inaczej mam to opisać. Być może nie
istniały słowa, którymi dało się to wyrazić.
– Ale słyszałaś, co stało się z moją ciotką, gdy wyzbyła się kontroli
i ograniczeń. – Odchrząknęła, czuła się wyraźnie niekomfortowo. – Ona
i jej wyznawczynie poszły za daleko. Ostatecznie zaczęły zabijać swój
własny sabat, za co zostały ukarane przez Boginie. Tak jak… twoja matka.
– Bogini dała mojej matce szansę na zrehabilitowanie się podczas La
Mascarade des Crânes. Ostrzegała ją. Kiedy Morgane nie posłuchała,
Aurore odebrała jej błogosławieństwo. Widzisz? Jest kontrola i granice.
A ja nie mogę… – Skupiłam się na swoim wnętrzu, przeglądając istniejące
tam wzory. – Nie mogę zrobić z nimi czegoś niezgodnego z naturą.
Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie mogę nikogo zabić ani…
– Śmierć jest naturalna. – Reid wbił wzrok w górną krawędź nadburcia.
Jako że jeszcze nie wypłynęliśmy poza L’Eau Mélancolique, woda poniżej
nie falowała. Mocniej opatulił się kocem i głośno przełknął ślinę. – Każdy
w końcu umiera.
– Tak – powiedziałam powoli, przypominając sobie słowa Ansela. W jego
ustach brzmiały jak pocieszenie, jak błogosławieństwo. W Reida wcale nie.
Brzmiały bardziej jak groźba: nie, jak obietnica. Zmarszczyłam czoło,
skupiłam wzrok na jego gęstych brwiach, jego ponurej minie. Po raz
pierwszy odkąd utracił wspomnienia, poza naszym pijackim wieczorem, nie
emanował złą wolą. Nie trzymał ręki w pogotowiu na bandolierze. – Śmierć
jest naturalna, ale morderstwo nie.
Wzruszył ramionami i nic nie powiedział.
Stłumiłam chęć zbliżenia się do niego.
– W porządku u ciebie, Chass? Beau ma rację. Dotrzemy na czas do
twojej matki…
Odwrócił się na pięcie i zszedł pod pokład, zanim zdołałam skończyć
zdanie. Zatrzasnął za sobą drzwi.
Zapadła niezręczna cisza; poczułam, że się rumienię.
Coco grzebała w swojej torbie, odwróciwszy się plecami do lodowatego
wiatru.
– Chyba nie muszę ci mówić, że on chce, żebyś poszła za nim. – Wyjęła
kawałek pergaminu, kałamarz i pióro, po czym usiadła na podłodze. Bez
żenady użyła kolana jako podstawki i zaczęła pisać wiadomość. Zapewne
do Clauda. Do Blaise’a. – A może mam ci powiedzieć? Mogłabym się
nauczyć doskonałych metod radzenia sobie ze stresem…
– Znam wiele sposobów na radzenie sobie ze stresem, dziękuję. – Wiatr
tak mocno szarpał pergaminem, że uspokoiłam go gestem dłoni. Uspokoił
się na chwilę, zatrzymała się też nasza łódź. Dotarliśmy już na szerokie
morze, więc w końcu pojawiły się fale. – Nie byłby nimi zainteresowany.
– Och, wydaje mi się, że jest bardzo zainteresowany. – Jej uśmiech zgasł,
gdy podniosła wzrok i znacząco postukała piórem o kartkę. – Co mam
powiedzieć Claudowi?
Zrezygnowana usiadłam obok niej i podzieliłam się z nią kocem. Na
niedużym pokładzie Beau stanął u steru, podczas gdy Celia przycupnęła na
jedynej ławce. Jean Luc dołączył do niej.
– Mój ojciec planuje zastawić na nas pułapkę. – Beau dał za wygraną. –
Ale nadal mamy nad nim pewną przewagę. – Wskazał Celię i Jean Luca. –
Tym razem mamy tę dwójkę. On nic o nich nie wie.
– Wie, że porzuciłem posterunek – mruknął Jean Luc.
Coco pokręciła głową.
– Ale nie wie dlaczego. Jeśli dowiedział się o nieobecności Celii, co,
znając Tremblaya, wydaje mi się wątpliwe, może się spodziewać, że
podążyłeś za nią, ale nikt nigdy nie uwierzy, że Celia chciała nas odszukać,
a co dopiero, że do nas dołączyła. Nie po tym wszystkim, co się stało.
– A więc mamy element zaskoczenia. – Gdzieś na obrzeżach mojego
umysłu zaczął klarować się plan. Nie przyglądałam mu się zbyt uważnie,
zamiast tego podążyłam za pojedynczą myślą. Pozwoliłam jej się
ukształtować. Nie rozwiąże problemu z Morgane… chociaż po prawdzie,
problem to zbyt łagodne słowo na opisanie obrazu, jaki odmalowała
Angelica. Na horyzoncie czai się bitwa najbardziej katastrofalna
w skutkach, jaką ten świat widział.
Teraz nie mogliśmy się na tym skupiać. Plan uległ zmianie. Madame
Labelle wysforowała się na pierwsze miejsce, a potem… potem dopiero
katastrofalne bitwy. Mocno skupiłam się na swojej myśli, odkryłam część
planu.
– Nie będziemy mogli niezauważenie wślizgnąć się do miasta. Nie udało
nam się to wcześniej, nawet gdy nikt nie wiedział, że się zbliżamy. A teraz
się nas spodziewają.
– Czyżbym słyszał ale? – zapytał Beau.
Spojrzałam na niego. Spojrzałam na nich wszystkich.
– Może nie musimy wślizgiwać się niezauważenie. Może zapowiemy
nasze nadejście. – Uśmiechnęłam się półgębkiem, chociaż wcale nie było
mi do śmiechu. – Może pozwolimy się aresztować.
– Co? – wykrzyknął Beau.
– Nie, posłuchaj. – Pochyliłam się i ponownie wskazałam Celię i Jean
Luca. – Mamy tu arystokratkę z pragnieniem śmierci i szaleńczo
zakochanego w niej łowcę. Kapitana. Jest wyszkolony do zabijania i co
więcej, darzy szacunkiem Koronę i Kościół. Skoro Celia wyruszyła
w pogoń, żeby dokonać zemsty: na mnie, na Reidzie, na wszystkich
czarownicach, to on naturalnie ją dogonił. I oczywiście udało mu się nas
złapać, i teraz prowadzi nas do Cesarine na spalenie. Przy okazji aresztował
nawet księcia awanturnika.
– Wsadzą was wszystkich do więzienia. – Wiatr szarpał kręconymi
włosami Coco. – Tego samego, gdzie trzymają Madame Labelle.
– Dokładnie. Jean Luc może zwolnić strażnika, a ja nas wyciągnę za
pomocą magii.
– Wstrzykną ci szczwół plamisty – powiedział Jean Luc.
– Nie, jeśli ty zrobisz to pierwszy. – Żeby to zademonstrować, osunęłam
się, jakbym była pod wpływem substancji, głowa opadła mi na ramię Coco.
– Zapominasz, że jestem znaną kłamczuchą, a ty cieszysz się zaufaniem
swoich braci.
– Jeśli znikniesz podczas mojej warty, będą wiedzieli, że ci pomogłem.
Pozbawią mnie dystynkcji kapitana.
Coco, która zapisywała nasz plan, wykreślała i poprawiała jego nowe
wersje, podniosła wzrok i spojrzała ponuro.
– Zrobią coś o wiele gorszego. – Wysunęła nóż z peleryny i zrobiła
cienką ranę na swoim przedramieniu, po czym przesunęła rękę nad papier.
Z każdą kroplą papier skwierczał i znikał. Zwróciła się do mnie. –
Poprosiłam Clauda i, jak zakładam, też Zennę i Seraphine, żeby odnaleźli
Blaise’a i spotkali się potem z nami w Lewiatanie. Jeśli udało im się
wyleczyć Toulouse’a, Lianę i Terrance’a, będą w stanie uleczyć Madame
Labelle.
Jean Luc nic nie mówił, więc Celia siadła bliżej niego i splotła z nim
palce.
– Tak należy zrobić, Jean. Chasseurzy mają bronić niewinnych. Madame
Labelle nie zrobiła nic ponad miłość do syna. Gdyby nie jej poświęcenie,
król torturowałby teraz Reida.
– Ponadto – powiedział Beau, wydymając usta – twoja dystynkcja nic nie
będzie znaczyć, kiedy Morgane wszystkich pozabija.
– Racja – potwierdziła Coco.
Jean Luc zamknął oczy, był spięty i zdenerwowany. Nad naszymi
głowami mewy krzyczały w słońcu przedzierającym się przez dym, a na
sterburcie fale rozbijały się o daleki brzeg. Chociaż nie znałam Jean Luca,
nadal obnosił się z emocjami, jak wcześniej obnosił się ze swoim
uniformem; uniformem, na który musiał ciężko zapracować. Ciężej niż
większość. Cała ta ciężka praca, cały ten ból, zazdrość, złość pójdą na
marne, jeśli nam teraz pomoże. Robiąc to, co właściwe, utraci wszystko.
Nie, nie znałam Jean Luca, ale rozumiałam go lepiej niż większość ludzi.
Po chwili skinął głową na zgodę. Ze smutkiem.
– Oczywiście. Po prostu powiedzcie, co mam zrobić.
– Dziękuję, Jean – powiedziała Celia i pocałowała go w policzek.
Wraz z krwią Coco zniknął ostatni kawałek pergaminu, wiadomość
została wysłana.
Jednak zamiast ulgi poczułam nowy lęk. Nowy lęk i starą złość. Ta
ostatnia bulgotała tuż pod moją skórą, gdy patrzyłam na drzwi kabiny. Jean
Luc nam pomoże, tak, Claud i Blaise także. Mieliśmy smoka po naszej
stronie oraz jedną z pierwszych czarownic. Meluzyny i wilkołaki. Bogini
obdarowała mnie magią La Dame des Sorcières, żebym jednym
machnięciem ręki mogła przybierać różne postaci, zmieniać naturę rzeczy.
Morgane nie wiedziała, że istnieję, a August nie znał naszego planu. Nigdy
wcześniej nie mieliśmy po swojej stronie takiego elementu zaskoczenia –
w zasadzie nigdy wcześniej nie byliśmy aż tak przygotowani na to, co
miało nadejść. Nasz plan był doskonały. Najlepszy, jaki kiedykolwiek
wymyśliliśmy.
Oprócz jednego bardzo wysokiego, bardzo nieznośnego problemu.
Wzrokiem mogłabym wypalić dziury w drzwiach.
Podążając za moim spojrzeniem, Coco szturchnęła mnie w ramię.
– Idź z nim porozmawiać.
– Nigdy się nie zgodzi.
– Nie wiesz, dopóki nie spróbujesz.
– Masz rację – prychnęłam. – Zapewne zauroczy go ten plan. Będzie miał
okazję ziścić swoje fantazje o staniu się męczennikiem. Do licha, zapewne
będzie chciał zostać przywiązany do pręgierza z poczucia wstydu,
nienawiści do siebie albo… albo poczucia źle spełnionego obowiązku.
– Tego nie powiedziałam. – Posłała mi krzywe spojrzenie.
– To miałaś na myśli.
– Raczej nie. – Objęła mnie ramieniem, pochyliła się nad moim uchem
i powiedziała cicho: – Twoja pierwsza lekcja uwodzenia: szczerość jest
cholernie seksowna. Nie, nie tak jak myślisz – dodała i znowu prychnęła. –
Szczerość to coś więcej niż powiedzenie mu, kim byłaś i kim on był, kim
byliście razem. Już tego próbowałaś i nie zadziałało. Musisz mu pokazać.
Pozwól sobie na słabość, żeby on też mógł okazać słabość. Ten rodzaj
szczerości: ten rodzaj szczerości nazywa się intymnością. Jest czysty.
Oparłam głowę o burtę i głęboko westchnęłam.
– Zapominasz, że jestem kłamczuchą. Nie kręci mnie szczerość.
– Z nim cię kręci. – Uśmiechnęła się szeroko.
– Cholernie mnie wkurwia.
– Taki jest.
– Mam ochotę wydłubać mu oczy.
– Ja też.
– Mogłabym ukraść mu balisardę i ogolić mu brwi.
– Jestem za.
– Będę szczera, gdy ty będziesz.
Gwałtownie odwróciła się w moją stronę; gdy spojrzałam jej w oczy,
dostrzegłam zdezorientowanie.
– Co masz na myśli? – zapytała podejrzliwie. Ale doskonale wiedziała, co
mam na myśli, bo szybko zerknęła na Beau, tak szybko, że mogłabym tego
nie zauważyć. Udawałam, że szukam słów, i stukałam palcem w brodę.
– Cóż… Celia powiedziała mi o pewnym pocałunku.
– Celia niech lepiej zajmie się swoimi sprawami. – Ostrzegawczo
zmrużyła oczy.
– Wygląda na to, że ty także powinnaś zająć się swoimi. – Stłumiłam
uśmiech, widząc jej groźną minę. – No co? Chyba mówiłaś, że szczerość
jest cholernie seksowna?
Zabrała rękę z moich ramion i założyła obie ręce na piersi. Mocniej
otuliła się kocami.
– Nie przerzucaj na mnie i Beau tego, co jest pomiędzy tobą i Reidem.
Między nami nie ma niczego wielkiego, przelotny romans. Nie jesteśmy
pechowymi kochankami. To tylko zwykły romans i tyle.
– Coco, Coco, Coco. – Tym razem to ja szturchnęłam ją w ramię. – A kto
teraz jest kłamczuchą?
– Nie kłamię.
– Mówiłaś chyba, czy szczerość jest czysta? Mówiłaś chyba, że jest
intymna?
Skrzywiła się i odwróciła wzrok, dotknęła medalionu na piersi.
– Zbyt czysta. Zbyt intymna.
Słysząc smutek w jej słowach, przestałam się uśmiechać.
– Kiedy ostatni raz pozwoliłaś sobie na słabość?
– Pozwalam sobie przy tobie.
Ale ja się nie liczyłam, a ona o tym wiedziała. Wytężałam pamięć,
próbując sobie przypomnieć każdy poważny związek Coco – z czarownicą
o imieniu Flore, Babette i z samym Beau. Nie wiedziałam, czy powinnam
liczyć Ansela. Tamte uczucia były poważne, ale niespełnione po obu
stronach.
– Czy… Czy chodzi o Ansela? – zapytałam ostrożnie.
Posłała mi ostre spojrzenie.
– Nie. – A potem: – Cóż, już nie. – Opadły jej ramiona, jej ręce wisiały
swobodnie po obu stronach ciała. Patrzyła na swoje dłonie. – Z początku
tak. Ale on… on mnie nawiedził w Złośliwych Wodach, Lou.
– Wiem. – Poczułam wilgoć w oczach.
Nie była zaskoczona, skupiła się na swoich myślach. Jakby w ogóle mnie
nie słyszała.
– Powiedział mi, że chce, bym była szczęśliwa. Powiedział, że jeśli Beau
może mi to dać, nie powinnam się wahać. – Smutno pokręciła głową. – Ale
ja nawet nie wiem, jak wygląda szczęście.
– Na pewno wiesz…
– Wiem na pewno – ciągnęła wytrwale, przerywając mi – że rola Beau nie
polega na tym, by mi je pokazać. Muszę odnaleźć je sama. Jeśli sama nie
mogę się uszczęśliwić, to jak ma mu się udać? Jak może się to udać mojej
matce, mojej ciotce czy moim bliskim?
Ach. Między nami pulsowała cisza, kiedy poszczególne kawałki trafiały
w swoje miejsca. Patrzyłam na nią, pragnęłam ją objąć za napięte ramiona.
Celowo lub zrządzeniem losu Coco została opuszczona przez każdego,
kogo ośmieliła się pokochać. Oprócz mnie. To nie był zbieg okoliczności,
że pozwalała sobie na słabość tylko w obecności jednej osoby. Mimo to…
bolało mnie serce, gdy spojrzałam na Beau, który co kilka sekund
ukradkiem na nas spoglądał.
– On nie jest taki jak inni – wyszeptałam.
– Jest księciem. – Pociągnęła nosem.
– A ty księżniczką.
– Stoimy na czele dwóch ludów. Ten jego będzie go potrzebowała, mój
będzie potrzebował mnie. Rozejrzyj się wokół, Lou. – Szeroko rozłożyła
ręce, jakby byli tu z nami Morgane, Josephine i August. – Niezależnie od
tego, jak ułożą się sprawy w Cesarine, nasze królestwa do siebie nie pasują.
Nigdy nie będą. Nie ma przed nami żadnej przyszłości.
Uniosłam brew, papugując jej własne słowa.
– Nie wiesz, dopóki nie spróbujesz. – Kiedy spiorunowała mnie
wzrokiem, ujęłam jej dłonie. – Nie, posłuchaj mnie, Coco. Jeśli nie chcesz
Beau, to w porządku. Obiecuję, że nie odezwę się już ani słowem. Ale jeśli
go chcesz, a on chce ciebie, znajdziecie jakiś sposób. Uda wam się. –
Niezrażona zerknęłam na drzwi kabiny. – Tylko wy możecie zdecydować,
jak będzie wyglądało wasze szczęście.
Ścisnęła moje dłonie, zalśniły jej łzy.
– Mówiłam ci, Lou. Nie wiem, jak wygląda moje szczęście.
– Nie szkodzi, że nie wiesz. – Podciągnęłam ją na nogi i w końcu ją
objęłam. Beau, Celia i Jean Luc przerwali swoją cichą rozmowę, żeby na
nas spojrzeć. Nie przejmowałam się nimi. Nic mnie nie obchodzili. – Ale
nie przestawaj szukać. Musimy próbować, Coco, albo nigdy się nie
dowiemy.
Coco potaknęła przy moim policzku, jej słowa rozbrzmiały echem
w moim uchu.
Szczerość to coś więcej niż powiedzenie mu, kim byłaś i kim on był, kim
byliście razem. Już tego próbowałaś i nie zadziałało. Musisz mu pokazać.
Ponownie spojrzałam na drzwi kabiny. Oczywiście wciąż czułam złość –
ciągle tę samą – ale lęk został zastąpiony żelaznym postanowieniem. Nowo
wyznaczonym celem. Moje szczęście związane było z Reidem i nigdy nie
przestanę o niego walczyć. Nigdy nie przestanę się starać. Coco
z delikatnym uśmiechem podążyła za moim spojrzeniem. Łagodnie mnie
popchnęła.
– Idź szukać swojego szczęścia – wyszeptała.
ZABIERZ MNIE DO KOŚCIOŁA

Reid

Schyliłem się, żeby wejść do kajuty, przy okazji o mało nie rozwaliłem
sobie głowy. Potem się wyprostowałem, żeby rozejrzeć się po swoim azylu.
Zagraconym kambuzie pełnym garnków i patelni z prawej strony. Przede
mną stała wytarta sofa. Okrągły stolik. Przeszedłem kabinę w dwóch
krokach. Za kraciastą zasłoną na dziobie statku znajdowało się łóżko.
Jeszcze dwa kroki. Kolejna zasłona skrywała łóżko od strony rufy. Pościel
wydzielała lekki zapaszek pleśni. Soli i ryb.
Głośno zaburczało mi w żołądku, więc przejrzałem szafki
w poszukiwaniu jedzenia. Przynajmniej moje ręce miały jakieś zajęcie.
A głowa mogła się na czymś skupić. Głód miał rozwiązanie. Jasne,
namacalne rozwiązanie. Ten ból dał się wyleczyć bochenkiem czerstwego
chleba i słoikiem kiszonych warzyw. Położyłem je na blacie. Rozciąłem
bochenek nożem. Odkręciłem słoik z marchewkami i rzodkiewkami.
Rozglądałem się za talerzem i widelcem. Kiedy je znalazłem, zjadłem
szybko, w skupieniu, nie przerywając sobie.
Ból w żołądku nie ustał.
Poczucie winy wciąż mnie dręczyło, dopóki nie odstawiłem talerza,
zniesmaczony marchwią. Łodzią. Sobą samym.
Uratujemy cię. Nie wiem jak, ale uratujemy. Obiecuję.
Uznałem się za winnego. Aż do tego dnia nigdy nie słyszałem aktu
oskarżenia.
Ty też jesteś czarownicą. A nawet gdybyś nie był, wystarczająco długo
z nami knujesz. Poślubiłeś czarownicę, spałeś z czarownicą, ukrywałeś
i chroniłeś czarownicę, i to wiele razy, a najlepsze jest to, że zamordowałeś
dla czarownicy. Dokładnie dla czterech z nas. A teraz najważniejsza jest ta
krew na dywanie.
Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił z takim zaangażowaniem. Z taką
pasją.
Nienawidziłem tego.
Nienawidziłem jej.
Nienawidziłem tego, że wcale jej nie nienawidziłem.
Moje myśli zataczały koła, gdy myłem talerz. I pusty słoik. Gdy
odkładałem je do kredensu razem z chlebem. Siadłem na kanapie i bez
końca gapiłem się w drzwi kajuty. Nie mógłbym jej zabić. Nie mógłbym jej
dotknąć w taki sposób. W żaden sposób. Kiedy teraz o tym myślałem, na
myśl o poddaniu się pokusie, o muskaniu ustami skóry na jej żebrach lub
ugodzeniu jej tam nożem, do ust podeszła mi żółć. Może dałbym radę ją
opuścić, odejść od nich wszystkich, tak jak pierwotnie planowałem.
Na samą myśl poczułem fizyczny ból.
Nie, nie mógłbym jej opuścić, nie mógłbym jej zabić, nie mógłbym jej
mieć, co pozostawiało tylko jedną opcję. Jedną jasną, namacalną opcję.
Gdybym był szczery wobec siebie, już dawno powinienem był to zrobić.
Powinienem był to zrobić, gdy tylko ujrzałem swoją twarz na plakacie.
Powinno pójść łatwo.
Właściwe wybory rzadko takie są.
Drzwi się otworzyły, zanim dokończyłem tę myśl, i do kajuty wpadła
Lou. Z rozwianymi włosami. Z zaciętą miną. Nadal była ubrana w te
brudne skórzane spodnie, poza tym rozchyliła jej się koronkowa bluzka.
W miejscu, gdzie linia jej szyi przechodziła w ramię. Ujrzałem jej
obojczyk. Smukły i delikatny. Zatrzymałem na nim wzrok o sekundę za
długo. Wkurzyłem się na siebie. I na nią. Wbiłem wzrok w podłogę.
– Wystarczy tego dąsania. – Jej buty pojawiły się w zasięgu mojego
wzroku. Zatrzymały się o cal od moich. Zbyt blisko. Zostałem przydybany
na kanapie i nie mogłem się odsunąć bez wstawania, bez otarcia się o nią.
Ta kajuta była za mała. Zbyt duszna. Wszędzie czułem jej słodki zapach. –
No dalej, Chass – drażniła się, pochylając w moją stronę, by spojrzeć mi
w oczy. Pomiędzy nami były jej długie i gęste włosy. Zacisnąłem dłonie na
kolanach. Nie dotknę ich. Nie dotknę. – Wiem, że sprawy potoczyły się źle
w sali sądowej, ale teraz mamy plan, jak ją ocalić. Oszukamy Augusta.
– Nadal nic mnie to nie obchodzi.
– A ja nadal ci nie wierzę. – Nie spojrzałem na nią, więc się
wyprostowała, a moje zdradzieckie oczy podążyły za ruchem jej ciała.
Wsparła ręce na biodrach. – Oszukamy Augusta – ciągnęła, pragnąc mi
streścić plan, niezależnie od tego, czy chciałem go słuchać. – Udamy, że
Jean Luc nas aresztował.
Nagle skupiłem wzrok na jej twarzy. Na jej słowach.
– Chcemy się wydać w jego ręce?
– Będziemy tylko udawać. – Widząc moją minę, powtórzyła. – Będziemy
udawać, Chass. Kiedy uwolnimy twoją mamę, sami też stamtąd
spierniczymy. Coco zwoła Clauda i Blaise’a, i być może nawet samą
Angelikę, i spotkamy się z nimi w Lewiatanie.
Claud, Blaise i Angelica. Bogowie, wilkołaki, czarownice i syreny.
Pokręciłem głową.
– Przestań. – Lou pstryknęła palcami, żeby skupić na sobie moją uwagę.
Podejrzliwie zmrużyła oczy. – Wiem, co sobie myślisz, widzę to na twojej
głupiej gębie, i odpowiedź brzmi nie.
Skrzywiłem się, widząc jej palec.
– Tak? A co sobie myślę?
– Chcesz położyć mój cudowny plan…
– To naprawdę cudowny plan.
Pochwała powinna ją udobruchać. Ale zadziałała jak iskra zapalna.
Dziabnęła mnie palcem w pierś.
– Nie. Nie, nie, nie. Wiedziałam, że będziesz próbował tych męczeńskich
bzdur, jakby gnicie w więzieniu lub spłonięcie na stosie mogło cokolwiek
rozwiązać. Pozwól, że ci wyjaśnię, Chass: niczego nie rozwiąże. Zupełnie
niczego. Tak naprawdę skomplikuje już skomplikowaną sytuację, ponieważ
oprócz ocalenia twojej matki i stoczenia bitwy z Morgane oraz La Voisin
i Nicholiną, no i zajęcia się całą masą innych cholernych nieprzyjemności,
muszę jeszcze uratować ciebie.
Moja skóra zrobiła się jeszcze gorętsza z powodu jej bluźnierstw.
Z powodu jej wulgarności.
– Język – warknąłem.
Zignorowała mnie i ponownie dźgnęła mnie w pierś. Tym razem mocniej.
– Wiem, że właśnie doświadczasz jakichś doniosłych przeżyć, ale nic
z nimi nie zrobisz. Rozumiesz? Nie uwięzisz mnie, bo kochasz swoją
matkę. Nie zabijesz się, bo chcesz się pieprzyć z czarownicą. Weź. Się. W.
Garść.
Każdą kropkę podkreślała kolejnym dźgnięciem.
Moja krew już niemal wrzała. W uszach mi dzwoniło, gdy wyminąwszy
ją, ruszyłem do wyjścia. Skoro ona zamierzała zostać pod pokładem, ja
wrócę na górę. Jestem w stanie znieść pozostałych, ale nie ją… która
rozmawia ze mną jak z dzieckiem. Zbłąkanym, nadąsanym dzieckiem,
które trzeba postawić do pionu. Które trzeba zdyscyplinować. Odwróciłem
się w ostatniej chwili, żeby na nią spojrzeć.
– To, co robię bądź czego nie robię, nie powinno cię interesować –
odpyskowałem. Po krótkiej chwili dodałem: – I nie chcę pieprzyć się
z czarownicą.
– Nie? – Szybko jak strzała przemierzyła niewielki dystans między nami.
W jej oczach lśniła złość, brutalna, żywa i piękna. I jeszcze coś, coś jakby
postanowienie. Kiedy piersiami otarła się o mój brzuch, moje mięśnie
gwałtownie się skurczyły. – To czego chcesz? – Podeszła jeszcze bliżej,
uniosła twarz ku mojej twarzy. W jej głosie pojawił się nieprzyjemny ton. –
Zdecyduj się. Nie możesz bez końca wodzić mnie za nos. W jednej chwili
jesteś napalony, w następnej lodowaty. Chcesz się ze mną kochać czy mnie
zabić?
Spojrzałem na nią i poczułem żar na karku. I na policzkach.
– Między nimi jest cienka linia, nieprawdaż? – Stanęła na palcach
i praktycznie szeptała tuż przy moich ustach. – Albo… nie chcesz żadnej
z tych rzeczy. Może tylko otaczasz mnie czcią. Czy tak jest, Chass? Chcesz
wielbić moje ciało tak jak kiedyś?
Nie mogłem się ruszyć.
– Mogę ci pokazać jak, jeśli zapomniałeś – wyszeptała. – Ja pamiętam,
jak wielbić ciebie.
Na samą myśl zrobiło mi się czerwono przed oczami. Nie wiedziałem,
czy ze złości, pożądania, czy istnego szaleństwa. Nie dbałem o to. Tak czy
siak czekało mnie potępienie. Ująłem ją za ramiona, za brodę, za włosy,
ustami przylgnąłem do jej ust. Zareagowała spontanicznie. Zarzuciła mi
ręce na szyję i naparła na mnie. Złapałem jej nogę, uniosłem ją wyżej,
owinąłem jej ciało wokół mojego ciała. Plecami uderzyłem o drzwi.
Przetoczyliśmy się. Nie mogłem powstrzymać bioder, języka. Na dole
kręgosłupa czułem rosnące napięcie. Przylgnąłem do niej. Odsunęła się,
miała urywany oddech. Zamknęła oczy i palcami przeczesała moje włosy.
Nie powstrzymywałem się.
Kolano wsunąłem pomiędzy jej nogi, przygwoździłem ją do drzwi.
Złapałem jej ręce i uniosłem nad jej głowę. Unieruchomiłem je w tej
pozycji. Językiem wielbiłem jej szyję. I jej obojczyk – jej pieprzony
obojczyk. Delikatnie go ugryzłem, rozkoszując się tym, jak reagowało jej
ciało pode mną. Wiedziałem, że tak będzie. Nie wiedziałem skąd, ale
wiedziałem, że tak jęknie. Jakby moje ciało znało jej ciało w sposób, w jaki
było obce dla mojego umysłu. Och, znało je. Znało je na wskroś.
Mogę ci pokazać jak, jeśli zapomniałeś. Ja pamiętam, jak wielbić ciebie.
Te słowa roznieciły we mnie gorączkę. Prowadził mnie instynkt,
smakowałem jej szyję, jej ramię, ucho. Nie mogłem się jej nadotykać.
Drewno jęczało pod moim kolanem, skóra w tym miejscu była już
zaogniona i otarta od nacisku. Instynktownie ująłem jej nadgarstki jedną
rękę, a drugą przysunąłem ją bliżej, z dala od drzwi. Dłonią gładziłem ją po
plecach, a ona ocierała się biodrami o moje udo. O ukrytą tam twardość.
– Tak to robiłem? – Nosem gładziłem jej ramię, jej zapach mnie
obezwładniał. Mimowolnie poruszałem biodrami. Napięcie rosło. Chociaż
głos z tyłu mojej głowy ostrzegał mnie, bym nie posuwał się dalej,
ignorowałem go. Spłoniemy za nasze grzechy, nas dwoje, tu i teraz.
Pociągnąłem sznurki jej spodni. I swoje też. – Tak cię wielbiłem?
Nadal miała zamknięte oczy, wygięła się, jej ciało drżało.
Rozkoszowałem się tym widokiem. Pragnąłem go. Kiedy jej usta się
rozchyliły i jęknęła, rzuciłem się na ten dźwięk jak wygłodniały i opuściłem
rękę niżej. Zgiąłem palce. Napierałem. W tej chwili mógłbym ją mieć –
mógłbym ją wielbić i udawać, że jest moja.
Choć ten jeden raz.
Na samą myśl coś ścisnęło mnie w gardle, poczułem ucisk w piersi.
Szybciej poruszałem palcami, ścigałem tę pustą obietnicę. Ponownie
przygwoździłem ją do drzwi.
– Pokaż mi – wyszeptałem. Mój oddech się rwał. – Proszę. Pokaż mi,
jacy kiedyś byliśmy.
Otworzyła oczy i nagle przestała się ruszać.
– Co się stało?
Nie odpowiedziałem. Nie mogłem odpowiedzieć. Pokręciłem głową
i ponownie ją pocałowałem, bardzo chciałem spróbować. Bardzo chciałem
ulżyć temu bólowi pomiędzy nami – temu pragnieniu, które kiedyś znałem
i prawie sobie przypomniałem. Chciałem tego. I bałem się. Całowałem ją
do chwili, gdy już nie potrafiłem rozróżnić pragnienia od strachu.
– Reid. – Zacisnęła palce na moim nadgarstku. Z zaskoczeniem
uświadomiłem sobie, że się uwolniła. Wyjęła moją dłoń ze swoich spodni
i spokojnie na mnie spojrzała. Jej oczy błyszczały. Chociaż chciałem
nazwać uczucie, które tam dojrzałem, chciałem je przyswoić, nie mogłem
tego zrobić. Nie potrafiłem. – Nie… nie tak. Nie jesteś gotowy.
– Jestem…
– Nie sądzę. – Pochyliła się i pocałowała mnie w czoło, lekko niczym
piórko. Ta czułość niemal mnie złamała. Ta intymność. – Powoli, Reid.
Mamy czas.
Powoli, Reid. Mamy czas.
Mamy czas.
Pokonany, wycofałem się po tych słowach, czoło wsparłem w miejscu,
gdzie jej szyja stykała się z ramieniem. Ręce oparłem o drzwi. Powoli
opadła na podłogę, zapadła cisza. Nie przerywałem jej, jedynie zacisnąłem
pięści, a ona policzkiem trącała moje włosy. Naprawdę mnie trącała.
Zamknąłem oczy.
– Mów do mnie – wyszeptała.
– Nie mogę. – Słowa zdawały się gęste. Niezdarne. – Przepraszam.
– Nigdy nie przepraszaj, gdy nie czujesz się komfortowo.
– Nie czuję się niekomfortowo. Jestem… Jestem… – Zagubiony. Chociaż
odwróciłem się, żeby na nią spojrzeć, natychmiast pożałowałem tej decyzji.
Te brwi, ten nos, te piegi. I te oczy… Mógłbym w nich utonąć. Światło
z okien lśniło w ich turkusowej głębi. Z takiego bliska widziałem niebieską
jak lód obwódkę wokół jej źrenic. Morskozielone plamki na jej
tęczówkach. Nie mogła tak na mnie patrzeć. Nie mogła mnie tak dotykać,
jakby… – Dlaczego cię nie pamiętam? – zapytałem.
Zamrugała tymi pięknymi oczami.
– Wybrałeś zapomnienie.
– Dlaczego?
– Bo mnie kochałeś.
Bo mnie kochałeś.
Podniosłem ręce i przeszedłem na drugą stronę kajuty. To nie miało
sensu. Skoro ją kochałem, to dlaczego ją porzuciłem? Skoro pogodziłem
się, że jest czarownicą – skoro pogodziłem się, że ja jestem czarownicą – to
dlaczego się wycofałem? Czy byłem szczęśliwy? A ona? Sposób, w jaki
wymawiała moje imię… mówił więcej niż ulotna chwila pożądania.
Mówił o wiele więcej.
Znowu przed nią stanąłem, wracałem niczym ćma do ognia.
– Pokaż mi.
W odpowiedzi zmarszczyła brwi, jej włosy były jeszcze bardziej dzikie
niż w chwili, gdy tu weszła. Jej dekolt głębszy. Jej usta nabrzmiałe, spodnie
rozpięte. Przez rozwiązane sznurki kusił mnie kawałek nagiego ciała. Kiedy
znowu stanąłem bardzo blisko, przekrzywiła głowę niczym kot.
– Co mówisz?
Przełknąłem ślinę i wysiłkiem woli się powstrzymałem. Żeby powtórzyć.
– Pokaż, jacy kiedyś byliśmy.
– Prosisz mnie… Chcesz pamiętać? – Kiedy tylko na nią patrzyłem,
powoli pokręciła głową i stanęła bliżej. Nadal mi się przyglądała. Zdawało
mi się, że wstrzymuje oddech. – Milczenie nie jest odpowiedzią.
– Nie wiem.
Powiedziałem to pospiesznie, na tyle szczerze, na ile było mnie stać.
Samo wypowiedzenie tych słów sprawiło, że poczułem się nagi. Ledwie
mogłem na nią spojrzeć. Ale spojrzałem. Patrzyłem i zmuszałem się do
zaakceptowania mojego niezdecydowania. Mojej rozpaczy i nadziei.
Chwilę się zastanawiała.
– Dobrze. – Uśmiechnęła się lekko i przebiegle.
– Co?
– Siadaj na kanapie. – Wskazała ją palcem.
Bez słowa zająłem miejsce i szeroko otwartymi oczami, z głośno bijącym
sercem patrzyłem, jak opiera się o stół i staje przodem do mnie. Jak siada
na blacie. Na tyle blisko, że mógłbym jej dotknąć. Coś w jej minie
powstrzymało moją dłoń, nawet kiedy przekręciła nadgarstek i zamknęła na
klucz drzwi kajuty. Wokół nas zapachniało magią.
– Proszę. Nikt nas nie zobaczy. Nikt nas też nie usłyszy.
– Chcesz mnie przestraszyć?
– A boisz się?
Zmierzyłem ją ponurym spojrzeniem. Świadomie lub nie uwikłałem się
w relacje z czarownicą – czarownicą, której pragnąłem w każdym sensie
tego słowa. Czarownicą, którą chciałem smakować, czuć i poznać. To
wszystko powinno mnie przerażać. Ostatnie najbardziej. Ale…
– Nie boję.
– Powiedz mi, gdzie chciałbyś mnie dotknąć, Reid. Powiedz mi, a ja
zrobię to za ciebie. Pokażę ci, jacy kiedyś byliśmy.
Patrzyłem na nią wygłodniałym wzrokiem, nie mogłem w to uwierzyć.
Ona patrzyła na mnie. Po chwili uniosła brew i zdjęła buty. Potem
skarpetki.
– Oczywiście jeśli wolałbyś, żebym przestała, zrozumiem. Są tu dwa
łóżka. Możemy zamiast tego chwilę odpocząć.
– Nie. – Wyrwało mi się bez namysłu. Szybko i instynktownie.
Przeklinając swój zapał, głęboko westchnąłem. Powoli, Reid. Mamy czas.
Dała mi możliwość odzyskania równowagi. I pozorów samokontroli.
Zapewne nie doceniła swojej atrakcyjności. Aż mnie świerzbiły ręce,
żeby pomasować jej bose stopy, żeby gładzić jej palce i kostki. Zerknąłem
na drzwi.
Udała, że ziewa.
Wpatrywałem się w jej oczy, szukałem w nich i znalazłem prawdę.
Chciała, żebym miał klarowne myśli, ale nie tylko dla mojego dobra. Także
dla siebie. Zdecyduj się, Reid, powiedziała wcześniej. Nie możesz bez końca
wodzić mnie za nos. W jednej chwili jesteś napalony, w następnej lodowaty.
Usiadłem na skraju kanapy; uważałem, żeby jej nie dotknąć.
– Chcę… Chcę, żebyś… – powiedziałem, ale kolejne słowa nie
nadchodziły. Zatykała mnie szczerość. Szczerość i strach. O to, jak daleko
się posunę, jak daleko ona się posunie, jak daleko już się posunęliśmy.
Przekrzywiła głowę, w jej oczach był ogień. Bałem się, że nas pochłonie.
– Cokolwiek chcesz, Reid. – Łagodniej dodała: – Po prostu powiedz.
Mój strach stopniał za sprawą głębi jej głosu. Czystego, nieskrępowanego
uczucia.
Miłości.
Szybko odpędziłem od siebie tę myśl.
– Zdejmij spodnie.
Jeśli moja prośba ją zaskoczyła, nie dała po sobie poznać. Nie zawahała
się. Powoli, jak na torturach, zsunęła skórzane spodnie. Nie patrzyła mi
w oczy. A przynajmniej dopóki zupełnie się ich nie pozbyła.
Na ten widok zaschło mi w ustach.
Wcześniej byłem zahipnotyzowany jej obojczykiem. Teraz przed sobą
miałem całe gołe nogi. Wciąż siedziała na blacie stołu, czubkami palców
ledwie dotykała podłogi. Miała na sobie jeszcze szeroką koszulę, która
ukrywała ją przede mną. Miałem ochotę zbliżyć się do niej, ale się
powstrzymałem, ścisnąłem tylko poduszkę w palcach i przyglądałem się
w milczeniu, jak podparłszy się na rękach, odchyla się w tył i jakby
w znudzeniu macha nogami.
Nie była znudzona.
– Co teraz? – zapytała. Ton jej głosu zdradził, że kłamie. Brakowało jej
tchu.
– Koszula.
– Miałeś powiedzieć mi, gdzie chciałbyś, żebym się dotknęła.
– Najpierw chcę cię zobaczyć.
Tak było. Chciałem, nie, pragnąłem ją zobaczyć, niczym umierający
z głodu pragnie jedzenia. Zmrużyła oczy, ale powoli uniosła dół koszuli,
ukazując więcej złocistej skóry. Cal za calem, jakby mnie torturowała.
Zdjęła ją przez głowę i rzuciła na podłogę obok moich stóp.
– A teraz?
A teraz była naga. Cudownie naga. Chociaż chciałem ją dotknąć,
wyciągnąć rękę i muskać łuk jej talii, trzymałem ręce zaciśnięte na
poduszce. Chciała, żebym dyktował jej każde dotknięcie. Chciała usłyszeć
każde słowo, każdą moją decyzję. Owszem, były to małe decyzje, niemniej
jednak zależały ode mnie. Były szczere. Nie będzie między nami żadnych
kłamstw. Nie w takiej sytuacji.
Nie w takiej sytuacji.
– Udo – powiedziałem, nie mogąc oderwać wzroku od jej kostek, łydek,
kolan. Nie mogąc myśleć, mówić więcej niż kilka sylab. Byłem zbyt
oczarowany i zawstydzony. – Dotknij go.
Jej brzuch zafalował, gdy zaśmiała się z mojej komendy. Trzęsły jej się
ramiona. Napawałem się tym dźwiękiem, tym widokiem – każdym
zaczerpnięciem powietrza, każdym wydechem. Chociaż ten śmiech był
wysoki, czysty i pełen zachwytu, niewinność nie była jej zamiarem. Nie,
kiedy jej ciało płonęło niczym grzech wcielony.
– Muszę wiedzieć coś więcej, Chass. Sprecyzuj. – Pochyliła się
i swobodnie przesunęła dłonią przez środek uda. – Tutaj? – Kiedy
pokręciłem głową, głośno przełykając ślinę, jednym palcem musnęła się
wyżej. I jeszcze wyżej. – A może… tutaj?
– Jakie to uczucie? – Nie mogłem się powstrzymać, wyprostowałem się
szybko i chwiejnie. Drżały mi ręce, pragnęły zastąpić jej ręce, ale
opanowałem się. Teraz nie mogłem jej dotknąć. Nigdy bym nie przestał. –
Wyobraź sobie, że to moja ręka, i opowiedz mi, jaka w dotyku jest twoja
skóra.
Mrugnęła do mnie, po czym zamknęła oczy.
– Jest… ciepła.
– Tylko ciepła?
– Rozgorączkowana. – Drugą rękę przesunęła do góry, zatrzymała się na
szyi, nadal pieściła swoje udo. Zniknął jej uśmiech. – Czuję się
rozgorączkowana. Jest mi gorąco.
Rozgorączkowana. Gorąco.
– Palec. Przesuń wyżej. – Kiedy wsunęła go między nogi, omal nie
rozerwałem poduszki. Moje serce biło coraz szybciej. – Co tam czujesz?
Poruszała palcem, jej oddech stał się płytszy. Drżały jej nogi. Pragnąłem
je złapać. Przygnieść ją do stołu i skończyć to, co zaczęliśmy. Ale to było
inne niż to, co wcześniej. Było niepodobne. Było wszystkim.
– Powiedz, Lou. Powiedz, jak ci gorąco.
– Czuję się… – Jej biodra kołysały się w jednym rytmie z palcem,
odchyliła głowę do tyłu, wygięła plecy. – Dobrze. Czuję się dobrze, Reid.
Tak mi dobrze.
– Dokładniej – powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
Kiedy powiedziała mi, jakie to uczucie – śliskie i wrażliwe, niosące ból
i puste – padłem przed nią na kolana. Mówiła o wielbieniu. Teraz już
rozumiałem. Nadal jej jednak nie dotykałem, nawet gdy dołożyła drugi
palec, i trzeci, i powiedziała z westchnieniem:
– Szkoda, że to nie ty.
Ja też żałuję.
– Rozłóż nogi. – Rozłożyła. – Pokaż, jak się dotykasz.
Pokazała.
Najpierw robiła małe kółeczka kciukiem. Potem pieściła się ostrzej.
Coraz ostrzej, jej ruchy stały się szybsze, pozbawione wdzięku, jej nogi się
spięły i drżały. Czułem każde dotknięcie kciukiem na sobie – rosnące
podniecenie, ostry ból. Potrzebę wyzwolenia. Odetchnąłem raz. Dwa razy.
A potem…
– Przestań.
Była zaskoczona moją szorstkością, zamarła bez ruchu, tylko jej pierś
falowała. Pokrywała ją warstewka potu. Pragnąłem jej posmakować.
Wstałem z kolan, ująłem stół po obu jej stronach.
– Otwórz oczy. – Kiedy to zrobiła, boleśnie powoli, powiedziałem: –
Patrz na mnie. Nie chowaj się. Powiedziałem, że chcę cię widzieć.
Te oczy spojrzały na mnie z uwagą. Nawet nie mrugnęła, gdy znowu
zaczęła poruszać palcami. Z początku powoli, potem szybciej. A na jej
ustach… Pochyliłem się jeszcze bardziej, teraz prawie jej dotykałem. Ale
nie dotknąłem. Kiedy wyszeptała moje imię – jak potępienie, prośbę,
modlitwę – dosłownie mnie rozbroiła. Włożyłem rękę w swoje spodnie. Już
pierwszy dotyk sprawił, że prawie skończyłem.
– Czyżbym… – Lou wsparła czoło o moje czoło, już niemal szczytowała.
Gdy się poruszała, pomiędzy jej piersiami spływała strużka potu.
Bezmyślnie podążyłem jej tropem. – Czyżbym sprawiała, że czujesz się
lubieżnie, mężu? Czy to cię zawstydza?
Nie. Boże, nie. W ogóle mnie to nie zawstydza. Na samo słowo ścisnęło
mnie w piersi – była zbyt ciasna, zbyt mała, by pomieścić wszystkie
rozbudzone emocje. Nie byłem w stanie ich opisać, oprócz tego, że były –
że ona sprawiała…
– Sprawiasz, że czuję się całością.
Wyznawszy to, poczułem dreszcz na plecach. To była prawda. Moja
skóra mrowiła w oczekiwaniu. Jej głos niemal zmienił się w szloch, w moje
imię, a kiedy doszła, ja również doszedłem. Jedną ręką złapała mnie za
ramię. Moja dłoń przykryła jej kolano. Nadal mieliśmy otwarte oczy, gdy
razem drżeliśmy i kiedy wykończony opadłem na nią. Lekko pocałowała
mnie w usta. Tym razem delikatnie. Ostrożnie. Z nadzieją. Trzęsła się jej
broda. Bez słowa wziąłem ją w ramiona i mocno przytuliłem.
Od plaży wydawała się taka silna. Taka twarda i nieprzejednana.
Niepodatna na zranienie i krzywdę. Ale tutaj, po orgazmie, drżąc pod moim
spojrzeniem, zdawała się krucha jak szkło. Nie, nie szkło.
Moja żona.
Nie mogłem sobie przypomnieć. Te wspomnienia zniknęły, pozostawiając
w mojej tożsamości wielkie szczeliny pustki. W moim umyśle. I w sercu.
Nie, nie pamiętałem.
Ale teraz już chciałem.
BRZUCH BESTII

Lou

Gdy trzeciego dnia rano słońce wyszło ponad horyzont, wpłynęliśmy na


wody Cesarine.
Jean Luc trzymał ster mocniej, niż to konieczne, jego palce nerwowo
zaciskały się na drewnie.
– Szybko zrobi się bardzo niemiło. – Zerknął na mnie i Reida, który stał
za mną przy relingu. Od tego pierwszego dnia w kajucie kręcił się przy
mnie, niewiele mówił i często marszczył brwi. Tego się po nim
spodziewałam. Reid nie był typem, którego kręcą przelotne miłostki. Czas
spędzony przez nas na stole coś dla niego znaczył.
Po prostu nie wiedział jeszcze co.
Mimo to gdy sądził, że nikt nie widzi, przyłapywałam go na robieniu
min, kręceniu głową, jakby prowadził ze sobą cichą rozmowę. Czasami
nawet krzywił się z bólu. Nie zgadywałam, jaka była jego przyczyna – nie
śmiałam rozbudzać nadziei – tylko skupiałam się na tym, co mi tak hojnie
podarował. Chociaż wypowiedział niewiele słów, były bardzo cenne.
Sprawiasz, że czuję się całością.
Chociaż było bardzo zimno, na samo wspomnienie poczułam ciepło.
Nie była to ostateczna decyzja – w żadnym razie – ale była to jakaś
decyzja. W tej chwili wybrał mnie. Od tej pory w każdej chwili wybierał, że
będzie stał blisko mnie, spał obok mnie, słuchał, gdy mówię. Kiedy wczoraj
zaproponował mi swoje ostatnie jedzenie, zaskoczony i zdezorientowany
Beau nawet zaproponował, że wywiąże się z zakładu i zapłaci Celii, co jej
się należy.
Dobrze było czuć się sobą.
Z całej siły się tego trzymałam.
– Kiedy wpłyniemy do portu, kapitanat wezwie Straż Jego Wysokości –
wyjaśnił Jean Luc. – A ci z kolei zaalarmują chasseurów. Zażądam eskorty
do zamku i poproszę o audiencję u króla. Udzieli mi jej, jak tylko się dowie,
kogo pojmałem.
Celia uniosła strzykawkę.
– Lou i Reid będą udawali, że są niezdolni do działania, kiedy znajdą się
w mieście.
– Mimo to będą musieli być związani. Podobnie jak ty, Wasza Wysokość
– zwrócił się do Beau.
– Kiedy rodzice Celii przyjdą, żeby zabrać ją z portu, schowam się pod
ich powozem. – Coco wpatrywała się w panoramę miasta. Chociaż wciąż
było małe i nieostre, z każdą chwilą robiło się większe. – Poczekam
z Claudem i pozostałymi w Lewiatanie na wasz sygnał.
Reid górował nade mną, jego obecność dawała mi ciepło i oparcie.
Jednak ilekroć omawialiśmy naszą strategię, otaczała go tajemnicza aura.
Jakby wchodził w inny stan świadomości, oddzielony od zawirowań
i chaosu jego emocji. Roześmiałam się cicho, zasłaniając usta dłonią.
Zachodził tu silny proces kategoryzowania.
– Kiedy wsadzą nas do cel, Coco zrobi coś, co odciągnie od nas uwagę
chasseurów – powiedział. – Jean będzie nalegał, żeby nasi strażnicy zostali
wysłani na interwencje, a sam tymczasowo zajmie ich miejsce.
– A ja dzięki czarom wyciągnę nas z cel – ciągnęłam. – Włącznie
z Madame Labelle. Beau i Jean Luc wyprowadzą nas z zamku przez tunele.
Jean Luc wydawał się zdenerwowany.
– August zna tunele.
– Nie zna ich tak jak ja – powiedział posępnie Beau. – Dam radę nas
wyprowadzić.
Jean Luc zerknął teraz na mnie i Reida. Cały czas wykręcał palce.
– Wiecie o tym, że pomiędzy zaprowadzeniem was do zamku
i wsadzeniem do cel będą działy się jeszcze inne rzeczy nieujęte w planie?
Zrobi się bardzo, bardzo nieprzyjemnie.
– Tak. – Nie po raz pierwszy przed oczami stanęła mi twarz cierpiącej
Estelle. Jej bezwładne ciało. But na jej policzku i pięść we włosach. Potem
pojawiły się inne twarze, inne szepty. Viera Beauchêne uciekła, kiedy
próbowali spalić ją i jej żonę – tym razem kwasem, nie ogniem. W ramach
eksperymentu. I… – Wydaje mi się, że Jego Wysokość ma słabość do
szczurów.
– Zrobię, co w mojej mocy, żeby was chronić, ale…
– Jeśli plan ma się powieść, twoje zachowanie musi być wiarygodne –
zakończył za niego Reid stanowczym tonem. – I nasze też.
Jean Luc potaknął.
– Będzie bolało.
– Ból przemija. – Nie wiedziałam, skąd pochodziły te słowa, ale brzmiały
prawdziwie. – A jeśli popełnimy jakiś błąd, choćby przez chwilę, ból będzie
o wiele gorszy. Stos będzie jeszcze gorszy. – Zapadła cisza, a ja
przypomniałam sobie torturę płomieni liżących moje nogi, pękające bąble,
żar oddzielający mięśnie od kości. Lekko się wzdrygnęłam. – Zaufajcie mi.
Kiedy zbliżyliśmy się na tyle, żeby odróżnić poszczególne budynki, żeby
widzieć ludzi krzątających się jak mrówki pomiędzy nimi, Jean Luc rzucił
nam linę. Nie patrzył na nas.
– Już pora.
– Zwiąż mocno – powiedziałam Reidowi, który chwilę później owijał
linę wokół moich kostek. Przykucnął przede mną, dotykał mnie delikatnie,
zbyt delikatnie, i zdawał się nienawidzić tego, co robił. Kciukiem musnął
żyłkę na mojej stopie ciągnącą się w stronę kostki. Żyła tam znikała, jego
kciuk jednak wędrował wyżej. Patrzył na niego w skupieniu.
– Będziesz udawać nieprzytomną – wymamrotał w końcu. – Nie chcę cię
okaleczyć.
– Pęta muszą być przekonujące.
– Nikt nie będzie patrzył na twoje kostki.
– Reid. – Kiedy usiadłam i położyłam dłoń na jego policzku, niechętnie
spojrzał mi w oczy i stracił panowanie nad sobą. W niewielkim stopniu.
Wtulił się w moją dłoń, nie mógł się powstrzymać, a w jego oczach
w końcu pojawiły się jakieś emocje. Przypominały strach. – Jeśli pójdzie
źle, nie będę jedyną, którą spalą. Zginie twoja matka. I ty też. To… to jest
nie do przyjęcia.
– Tak się nie stanie. – Poruszyła się jego grdyka.
– Masz rację. Nie stanie. A teraz… – Uśmiechnęłam się bez przekonania.
– Czy możesz związać mnie tak jak chasseur wiąże czarownicę? Czy mam
zawołać Coco?
Reid patrzył na mnie przez chwilę, po czym obejrzał się przez ramię. Za
nami Coco pomagała związać Beau, a Celia krzątała się obok nich, chcąc
się do czegoś przydać.
– Powiedz mi, jak sobie przypomnieć – wyszeptał.
Chwila ciszy, zaskoczenia, zarówno mojego jak i jego.
– Słucham? – zapytałam niepewnie, przekonana, że się przesłyszałam.
Gdy zbliżaliśmy się do brzegu, wiatr miał siłę wichury, więc wszyscy się
przekrzykiwali. Nad nami w porannym słońcu krążyły głośne mewy.
Również moje serce waliło tak, że o mało nie wyrwało się z piersi. –
Powiedziałeś, że chcesz…?
– Przypomnieć sobie, tak. – Ponownie spojrzał na Coco i pozostałych, po
czym lekko zmienił pozycję, żeby zasłonić mnie przed ich wzrokiem. –
Wcześniej powiedziałaś, że może pomóc mi magia. Moja magia.
Powiedziałaś, że mogę odwrócić wzór. Co to oznacza?
– To oznacza, że ty… – Z trudem oddychałam, skinęłam głową do swoich
myśli, do niego, do Boga, Bogini, czy też tego, kto tak okrutnie ze mnie
kpił.
– Na razie to nic nie znaczy – powiedziała Coco, niespodziewanie
zjawiając się obok nas. Ścisnęła moją dłoń, po czym zwróciła się do Reida:
– Proszę, myśl o nas. Nie chcemy, żeby Morgane przypomniała sobie Lou,
kiedy będziemy w mieście. I bez żądnej zemsty matki będziemy mieć zbyt
wielu ludzi nieprzychylnie do nas nastawionych.
– Ale… – zaoponowałam.
– Kiedy przypomniałaś sobie Basa, o mało nie zginęliście oboje. – Coco
ujęła obie moje ręce, była bardzo przejęta. Być może tak zdesperowana jak
ja. – Dzielą nas chwile od przybicia do brzegu Cesarine, mamy
przygotowany plan, jak uratować Madame Labelle. Później, jeśli tak
postanowicie, ja, tak jak potrafię, pomogę mu odzyskać pamięć. Wiecie, że
dotrzymam słowa. A teraz musicie oboje się związać albo cała nasza
siódemka trafi na stos, zanim zapadnie noc.
Cała nasza siódemka.
Cholera.
Głośno przełknęłam ślinę i potakiwałam, nawet gdy Reid ze złą miną
wiązał swoje kostki. To zaczęło nas przerastać. Zawsze nas przerastało.
– Później nadejdzie, Lou – wyszeptała gorączkowo, po czym zajęła się
wiązaniem mi rąk na plecach. Zrobiła to samo u Reida. – Przejdziemy przez
to razem, my wszyscy, i zaczniemy od początku. Stworzymy sobie raj.
Razem – powtórzyła stanowczo. – Przyrzekam.
Razem.
Położyłam się na deskach, podczas gdy ona schowała się na dole. Po
chwili, gdy nasza łódka wpłynęła do portu i mężczyźni wskoczyli na
pokład, rozległy się głosy świadczące o tym, że rozpoznali Jean Luca. Reid
położył głowę na mojej. Tylko tak mógł okazać mi wsparcie. Na skórze
poczułam coś przypominającego ukłucia igłą, gdy moja magia próbowała
dojść do słowa, ochronić go, ochronić mój dom, lecz ja ją tłumiłam. Było za
późno na odwrót. Znaleźliśmy się w brzuchu bestii.
CAŁA NASZA SIÓDEMKA

Lou

Prawie wszystko poszło zgodnie z planem.


Chwilę zajęło, zanim ktoś nas tam zauważył, leżących bez życia
i zapomnianych na podłodze, ale kiedy dżentelmen z haczykowatym nosem
i śniadą twarzą omal nie potknął się o stopę Reida, krzyknął ze zdziwienia,
potem głośniej ze strachu, gdy go rozpoznał.
– Czy to… To nie…?
– Reid Diggory, istotnie – powiedział Jean Luc z ironią, materializując się
koło nas. Butem trącił mnie w żebra, a ja przetoczyłam się na bok, prosto
w Reida. Lekko się usztywnił. – I jego żona, następczyni La Dame des
Sorcières. Zatrzymałem ich w małej wsi na północ od Amandine.
– Zupełnie sam? – Marynarz zrobił wielkie oczy.
– Przecież obezwładniłem Morgane Le Blanc, prawda? – Jean arogancko
uniósł brew, gdy mężczyźnie zabrakło słów. – Przekonasz się, że wszystko
jest możliwe, gdy ma się dobrą motywację. – Brodą wskazał Celię, która
kuliła się ze strachu koło steru, po czym dodał: – Mieli coś, co należy do
mnie.
Pozostali zebrali się wokół nas i ciekawsko się nam przyglądali. Strach
jeszcze nie zapuścił w nich korzeni. Ci mężczyźni w większości mieszkali
na morzach, gdzie czarownice znaczyły niewiele więcej niż bajki
w porównaniu z całkiem prawdziwym niebezpieczeństwem ze strony Isli
i jej meluzyn.
– A to kto? – zapytał inny, gapiąc się na Celię.
– Mademoiselle Celia Tremblay, córka wicehrabiego. Jej ojciec jest
osobistym doradcą Jego Wysokości. – Jean Luc wytłumaczył z kamienną
miną. – Może słyszeliście o nim w związku z jego najstarszą córką, Filippą,
która w zeszłym roku została zamordowana przez czarownice. Celia
wmówiła sobie, że jest samozwańczą strażniczką, i sama wyruszyła za tą
dwójką.
Widząc szydercze uśmiechy marynarzy, Celia wyprostowała się
w obronnym geście – zaledwie na sekundę – po czym przypomniała sobie
o swojej roli. Spuściła wzrok i posłuchała rozkazu Jean Luca, który
przywołał ją do siebie i objął ją ramieniem. Jego dłoń na jej ramieniu
zacisnęła się nieco mocniej, niż to koniecznie, co było jedyną oznaką jego
zdenerwowania.
– Jest głupiutka, ale czego się można spodziewać po kimś tak ładnym? –
dodał zarozumiale. Kiedy mężczyźni się roześmiali niczym bezmózgie
barany, pstryknął palcami na jednego, stojącego na skraju grupy. –
Skontaktujcie się z jej ojcem. Niech ją odbierze i zdyscyplinuje w sposób,
jaki uzna za właściwy.
Niezadowolony posłaniec zerknął na Beau.
– Nie tylko jej ojciec będzie musiał wymierzyć karę.
Następnie zeskoczył z łodzi i zniknął, ale niemal natychmiast został
zastąpiony przez kapitana portu. Niskiego, przysadzistego mężczyznę
z imponującym, podkręconym wąsem, który zachowywał się z zaciekłością
godną borsuka, gdy ujął moją twarz, by lepiej mi się przyjrzeć. Nie był
delikatny. Reid spiął mięśnie.
– Nie wierzyłem – warknął, przesuwając moją brodę to w jedną, to
w drugą stronę. Ściskał ją tak mocno, że chyba zostawił siniaki. – Ale to
jednak ona. Córka tej suki czarownicy we własnej osobie. – Uśmiechnął się
i wyprostował, po czym zwrócił się do Jean Luca: – Oczywiście
natychmiast zawiadomimy twoich braci, jeśli jeszcze nie wyruszyli
w drogę. Takie wieści szybko się rozchodzą. – Gestem ręki odesłał
kolejnego marynarza. – Spodziewam się jakiejś rekompensaty za
wpuszczenie was do portu. Podwójne ujęcie, że tak powiem.
Jean Luc posłał mu groźne spojrzenie.
– Jak śmiesz szantażować kapitana chasseurów?
– Nie kapitana, o nie. – Niezrażony gniewem Jean Luca mężczyzna,
nadal się uśmiechając, założył ręce na piersi. – August to mój stary
przyjaciel, wiedziałeś? Słyszałem, że zostałeś pominięty, kapitanie.
Jean Luc zmrużył oczy, a mnie ścisnęło w żołądku.
– Co takiego?
Mężczyzna tylko wzruszył ramionami i zerknął na zamieszanie na ulicy.
– Podejrzewam, że niedługo sam się przekonasz.
W naszą stronę zmierzał cały batalion chasseurów na koniach, piesi
z krzykiem uskakiwali przed nimi z drogi. Wokół naszej łodzi zebrało się
jeszcze więcej ludzi – marynarzy, rybaków, sprzedawców. Wszyscy
wyciągali szyje, żeby zobaczyć, o co chodzi, niektórzy zasłaniali usta
dłonią, kiedy nas zauważali, inni gwizdali przez zęby. Jedna kobieta nawet
zadziwiająco celnie rzuciła rybą. Uderzyła Reida w policzek, po czym
spadła martwa na podłogę. Beau udawał, że szarpie więzy.
– Dość – warknął.
Kapitan portu cmoknął.
– No, no, no, Wasza Wysokość. – Przykucnął i z każdego kąta przyglądał
się twarzy Beau. – Ostatnim razem, gdy cię widziałem, byłeś w pielusze…
Jednak zanim zdołał skończyć tę uwłaczającą diatrybę, pojawił się
pierwszy łowca. Pamiętałam go z La Mascarade des Crânes.
– Philippe. – Jean Luc spojrzał na niego groźnie. Był to potężny,
wzbudzający strach mężczyzna, ale nie tak potężny i groźny jak Reid.
Przeszedł obok, trącając go ramieniem i okazując swój brak szacunku.
Dosłownie wpadł na Jean Luca, jakby ten był meblem, aż zatoczył się dwa
kroki w tył. – Rozum ci odjęło?
– Zabezpieczcie teren – warknął Philippe i wskazał nas, gdy jego bracia
ustawili się wokół łodzi. Zupełnie zignorował Jean Luca. Zwrócił się do
kapitana portu: – Jego Wysokość zmierza tu w wielkim pośpiechu.
– Jedzie tutaj? – Jean Luc zapytał, przekrzykując zgiełk, zależało mu, by
został usłyszany. Nie zważając na moje palce, wokół nas rozpychały się
oficerki, gdyż właśnie przybyła Straż Królewska oraz policja. Kiedy
Philippe celowo nastąpił na Reida, usłyszałam złowieszcze chrupnięcie
kości. Reid nawet nie drgnął. – Dlaczego?
– Żeby zabezpieczyć więźniów, oczywiście – powiedział kapitan.
– Nie. – Jean Luc energicznie kręcił głową. – Nie, nie powinien
podróżować w taki sposób. Jest tu Morgane. Jest w mieście…
Uśmiech Phillipe’a zmroził mnie do szpiku kości.
– To nie twoja sprawa, Jean. Już nie.
Po chwili zjawił się król – dokładnie w tym samym czasie co Monsieur
i Madame Tremblay. Potem nastąpiło istne pandemonium. Powóz
Tremblayów zatrzymał się z piskiem i wyskoczyła z niego Madame
Tremblay, wpadając na barykadę żołnierzy, po czym bez żadnych
zahamowań zaczęła krzyczeć do swojej córki.
– Celio! Celio! – Nie zwracała uwagi na biegnących za nią strażników.
Jean Luc zastąpił im drogę, gdy wzięła córkę w ramiona. – Och, dzięki
Bogu…
– Opanuj się, kobieto! – żachnął się Monsieur Tremblay, również
wpadając na pokład, z daleka obchodząc mnie i Reida oraz otaczających
nas chasseurów. – Wstydu nie masz? Przeprosisz w tej chwili… – To
przedstawienie byłoby mnie rozśmieszyło, gdyby nie pojawił się król.
Gdyby nie spojrzał na Reida. Gdyby nie wsadził ręki do kieszeni
aksamitnych spodni i nie wyjął dwóch metalowych strzykawek.
O cholera.
– Rebonjour, fils. – Przeniósł spojrzenie z Reida na mnie i zalśniło w nich
coś drapieżnego. Coś trującego. Szeroki, wspaniały uśmiech zmienił jego
twarz z atrakcyjnej na zapierającą dech w piersiach. Oddech dosłownie
utknął mi w gardle. Ten uśmiech należał do Reida. Znałam go jak własną
kieszeń. – Fille.
Chasseur, żołnierz oraz policjant rozstąpili się, gdy przyszedł, nawet
Madame Tremblay ucichła i w końcu uświadomiła sobie, w jak ryzykownej
sytuacji się znalazła. Ludzie nie uśmiechali się tak bez powodu. Zwłaszcza
królowie. Prawie nie śmiałam oddychać, gdy ukucnął przede mną. On także
ujął moją brodę między kciuk a palec wskazujący. Jego dotyk był
delikatniejszy niż kapitana portu. W zasadzie trzymał mnie tak, jakby
dotykał cienkiej porcelany, jego kciuk przesuwał się po obrzękniętych
miejscach, jakby próbował jej ukoić.
– Ciii, ciii. Nic się nie bój, Louise. Nawet nie wiesz, jak czekałem na tę
chwilę.
– Wasza Wysokość, proszę pozwolić mi… – zainterweniował Jean Luc.
– Na nic ci nie pozwalam. – Chłodno wypowiedziane przez Augusta
słowa zatrzymały Jean Luca w miejscu. Król nadal nie odrywał ode mnie
oczu. Wpatrywał się w moje usta. – Od tej chwili zostajesz pozbawiony
stopnia kapitana, chasseurze Toussaint. Wszelkie obowiązki zostają
przekazane na ręce nowego kapitana, Philippe’a Brisboisa.
– Philippe’a? – Jean Luc okręcił się na pięcie i zerkał raz na jednego, raz
na drugiego, tłumiąc gniew. – Pojmałem i obezwładniłem najbardziej
poszukiwane czarownice w królestwie. Przywiozłem też twojego syna…
– Przede wszystkim jednak – warknął August – nie posłuchałeś mojego
bezpośredniego rozkazu. Twoja obecność na konklawe nie była moim
życzeniem. Była moim rozkazem. Sprzeniewierzając się swoim
obowiązkom, zaprzepaściłeś swój stopień kapitański. Mam nadzieję, że
było warto. – Wygiął usta w sztucznym uśmiechu i zerknął na Celię. – Jest
bardzo ładna.
Jean Luc otwierał i zamykał usta, wyglądał, jakby miał dostać apopleksji.
Pomimo okoliczności współczułam mu. W jednej chwili stracił wszystko.
Jednak kiedy August zabrał rękę z mojej brody i strzepnął pierwszą
strzykawkę, strach przyćmił inne emocje. Spanikowana spojrzałam na Jean
Luca, pragnąc, by wziął się w garść.
– Raz spotkałem twoją matkę, Louise – powiedział August, nadal puk,
puk, puk, pukając w strzykawkę. – Teraz jest… jest znakomita. Jest
diamentem najwyższej klasy. Szkoda, naprawdę szkoda, że jest także
wysysającym dusze demonem. Podobnie jak twoja matka – dodał,
zwracając się do Reida i przekrzywiając głowę, by przyjrzeć się igle. Z jej
czubka ściekała kropla szczwołu. Na ten widok moja magia aż
zawibrowała, wokół mnie pojawiły się białe wzory. Niemal drżałam
z wysiłku, gdy próbowałam powstrzymać się przed ich użyciem.
Nieświadomy niczego August pogłaskał mnie po włosach i położył mnie
sobie na kolanach. – Oczywiście w ogóle jej nie przypominasz, biedaczko.
Cały ojciec, nieprawdaż? – Pochylił się tak nisko, że wyczuwałam miętę
w jego oddechu. – Nienawidziłem go. Podejrzewam, że tak jest łatwiej,
nawet trochę za łatwo. Kiedy ogłosiłem, że Helena zostanie stracona,
wiedziałem, że się pojawisz, ale nie spodziewałem się, że w takim stanie.
Przytknął strzykawkę do mojej szyi.
– Wasza Wysokość. – Chociaż Jean Luc nie śmiał podejść bliżej, mówił
głośno i wyraźnie. – Więźniowie dostali kolejną dawkę chwilę przed
wpłynięciem do portu. Jeśli ponownie dostaną, obawiam się, że umrą,
zanim trafią na stos.
August uniósł złocistą brew.
– Boisz się ich śmierci?
– Źle się wyraziłem. – Jean Luc się pokłonił. – Proszę o wybaczenie.
Jednak August już patrzył na niego z podejrzliwością.
– Jest tylko jeden sposób na zabicie czarownicy, łowco, i nie jest to
trucizna. Nie masz się czego bać. Mimo to okażę łaskawość. Nie podam
więźniom kolejnej dawki.
Powoli, przeciągle odetchnęłam z ulgą.
Być może August wyczuł mój ruch. Być może nie. Jakkolwiek by było,
gestem przywołał Jean Luca i podał mu strzykawkę, po czym się podniósł.
Podniósł też mnie, trzymał mnie w ramionach. Moje kończyny zwisały bez
życia.
– Ty to zrobisz.
Cholera, cholera, cholera.
Jean Luc zamrugał, nie wierzył własnym uszom.
– Ja, Wasza Wysokość?
– Tak, łowco. Ty. Spotkał cię wielki zaszczyt, nieprawdaż? Przecież
pojmałeś i obezwładniłeś najbardziej poszukiwane czarownice
w królestwie.
W ciszy, która nastąpiła, dało się wyraźnie wyczuć, do czego pił król.
Nawet wiatr ustał, żeby posłuchać. Jakby mając nadzieję, że potwierdzi
swoje podejrzenia, August mocno uszczypnął mnie w udo. Zacisnęłam zęby
z bólu. Nie złamie nas szczypaniem, posiniaczoną brodą czy złamanym
palcem. Jednakże nadal wirowały wokół mnie białe wzory. Domagały się
odpłaty. Nie skorzystam z nich. Jeszcze nie. Gdybym skorzystała, wszyscy
by się dowiedzieli, że Jean Luc kłamał. Wiedzieliby, że ich zdradził, a on
naprawdę straciłby wszystko – swój mundur, balisardę, życie.
Konsekwencje poniosłaby też Celia.
Cała nasza siódemka.
Nie, nasz plan mógł jeszcze wypalić. Jean Luc mógłby jakoś udać, że
daje mi zastrzyk, a my…
– Czekam – powiedział posępnie August.
Jean Luc usilnie starał się nie dać po sobie poznać strachu, lecz w głębi
jego oczu pojawiła się panika i smutek. Spojrzał na mnie przelotnie, po
czym sięgnął po strzykawkę. W tej sekundzie już wiedziałam. Nie będzie
udawał. Nie mógł niczego sfałszować – zbyt wiele oczu patrzyło na nas.
Nie mógł nic zrobić pod nosem króla.
Pozostawały mi dwie opcje.
Mogłam już teraz zaatakować króla i zapewne udałoby nam się uciec po
zaciętej walce, ale to by sprowadziło śmierć na Jean Luca, Celię i Madame
Labelle. Mogłam też pozwolić sobie podać zastrzyk i pokładać nadzieję
w tym, że pozostali nas uwolnią. Żadna opcja nie była bez wad. Żadna nie
gwarantowała ucieczki. Ta druga przynajmniej pozwalała wierzyć, że
znajdziemy się obok Madame Labelle. Skoro zamierzali uwolnić jedną
osobę, mogli uwolnić nas wszystkich. I chociaż Claud twierdził, że nie
może interweniować, to przecież nie zostawi nas na śmierć, prawda?
Miałam ułamek sekundy na decyzję, zanim Jean wbił mi igłę w szyję.
Poczułam ostry ból i szczwół – tak zimny i paskudny, jak go
zapamiętałam – rozszedł się po moich żyłach. Poczułam płynącą we mnie
ciepłą krew, a po chwili odrętwienie, zanim przestałam widzieć, zanim
Coco, niezauważona przez nikogo na wodzie, wślizgnęła się do powozu
Tremblaya.
Białe wzory przetrwały ciemność, gdy ja przygasałam, one lśniły jaśniej
i goręcej.
August otworzył jedno moje oko i patrzył, jak gałki oczne wywracają się
mi do tyłu.
– Nic się nie bój, fille. Ten ból przeminie. O zmierzchu spłoniesz z moim
synem i jego matką w jeziorze czarnego ognia.
Kiedy niemal czule pogłaskał mnie w policzek, białe wzory w końcu
złagodniały, w końcu się poddały i rozpłynęły w nicości.
Prosto z brzucha bestii trafiliśmy do jej dupy.
NASZA HISTORIA

Lou

Moje ciało stopniowo się budziło. Najpierw drgnięcie ręki, swędzenie


stopy, potem światło zatańczyło na moich powiekach, język zdawał się
zarośnięty bawełną. Jedno i drugie wydawało się gęste i ciężkie, wywracało
zawartość mojego żołądka. Krótko po tym – a może wcale nie krótko –
ocknęła się moja świadomość, a ja poczułam zimne kamienie pod plecami,
twarde krawędzie, tępy ból promieniujący z moich żeber i skroni. I ostry
ból w szyi.
Powoli zaczynałam sobie przypominać.
Jean Luc nas zatruł. Zostaliśmy wtrąceni do więzienia. O zmierzchu
spłoniemy.
To ostatnie sprawiło, że otworzyłam oczy.
Która była godzina?
Wpatrując się w sufit nade mną, próbowałam poruszyć palcami,
oddychać, by zwalczyć mdłości. Musiałam znaleźć Reida i Beau. Musiałam
się upewnić, że wszystko z nimi w porządku…
Dopiero wtedy uświadomiłam sobie dwie rzeczy, które pojawiły się
niczym odwrócone karty w tarocie: ciepłą skórę dotykającą mnie z prawej
strony i drewniane belki przecinające sufit na krzyż. Głośno przełknęłam
ślinę i z ogromnym trudem się odwróciłam. Dzięki Bogu. Obok mnie leżał
Reid, miał bladą twarz, ale jego pierś unosiła się i opadła w głębokim
oddechu.
Drewniane belki.
Gdzieś blisko rozległ się stłumiony kaszel, a ja zamknęłam oczy
i nasłuchiwałam. Kroki się zbliżyły i zaskrzypiały drzwi. Po kilku
sekundach znowu się zamknęły. Otworzyłam oczy, tym razem ostrożniej,
i popatrzyłam przez zmrużone powieki. Takie same drewniane belki biegły
po suficie i podłodze. Gładkie, rozplanowane, przecinały pomieszczenie
i tworzyły wokół nas klatkę.
Klatkę.
O boże.
Ponownie zmusiłam się do oddychania. Chociaż w pomieszczeniu było
ciemno, oświetlała je tylko jedna pochodnia, nie sprawiało wrażenia lochu.
Na środku stało ogromny stół – okrągły, przykryty czymś, co wyglądała jak
mapa, jakieś ścinki pergaminu i… i…
Tym razem oświecenie nie przyszło powoli. Pojawiło się niczym wielka
fala, przetoczyłam się na lewo, z dala od Reida. Nie znajdowaliśmy się
w zamkowych lochach, lecz w sali rady w Wieży Chasseurów. Wszędzie
rozpoznałabym ten stół, tylko że teraz nie leżały na nim wykonane węglem
portrety mojej matki, lecz mojej własnej twarzy. Oraz Reida. Przełknęłam
żółć zbierającą mi się w gardle i ostrożnie podparłam się na łokciach, żeby
rozejrzeć się po klatce. Nie było tam żadnego posłania ani nocnika.
– Beau? – wyszeptałam ochryple, ale mój głos i tak rozbrzmiał zbyt
głośno w tej ciemności. – Jesteś tu?
Nikt nie odpowiedział.
Zaklęłam cicho. Podczołgałam się do Reida, czułam się stabilniej z każdą
chwilą. Nie wiedziałam dlaczego. Według wszelkiego prawdopodobieństwa
ja również powinnam leżeć na podłodze nieprzytomna, nie poruszać się
i nie móc myśleć. To nie miało większego sensu, chyba że… Znowu
głęboko odetchnęłam, wezwałam magię, zarówno złotą, jak i białą…
chociaż złote wzory poruszały się ślamazarnie po klatce, te białe pojawiły
się gwałtownie i z chęcią zemsty. Ich obecność ukoiła moje mdłości.
Zaczęłam widzieć wyraźniej, uspokoił się mój żołądek. Zelżał przenikliwy
ból w skroniach. Oczywiście. No oczywiście. Te wzory zostały mi
podarowane przez boginię. Były potężniejsze ode mnie, wieczne, silniejsze
niż moje ludzkie ciało.
Ocaliły mnie.
Będzie dobrze.
Z triumfalnym uśmiechem sprawdziłam źrenice Reida, bicie jego serca
i oddech. Czułam truciznę zatruwającą jego krew, niemal ją widziałam pod
jego skórą, jak czarną, toksyczną chmurę. Delikatnie otoczyłam go białym
wzorem, subtelnym blaskiem oświetliłam jego pobladłą twarz. Wystarczył
jeden ruch mojej ręki, by wzór zapulsował i zaczął odsiewać truciznę z jego
ciała. Kamień pod nim wchłaniał ją niczym gąbka, oddając ją ziemi, skąd
pochodziła. Kiedy trucizna zniknęła, wzór rozpadł się w biały pył, a Reid
otworzył oczy. Siadłam na piętach, gdy rozglądał się po pokoju.
Gdy patrzył na mnie.
Podniósł rękę, żeby dotknąć kosmyka moich włosów.
– Lśnisz.
Wzruszyłam ramionami, głupio się uśmiechałam.
– Boska Bogini, sam wiesz.
– Jaka arogancja.
– Jakie piękno i wdzięk.
Prychnął, usiadł i pomasował się po karku. Być może to sobie
wymyśliłam, ale wydawało mi się, że uśmiechnął się niewesoło.
– Dlaczego nie jestem chory?
– Wyleczyłam cię. – Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
Jęcząc, pokręcił głową i – tym razem na pewno sobie tego nie
wymyśliłam – uśmiechnął się do mnie.
– Naprawdę nie znasz znaczenia słowa „skromność”, prawda?
– A ty naprawdę nie znasz znaczenia słowa „wdzięczność”…
Znowu kroki, tym razem szybsze. Padliśmy na podłogę, udając, że
jesteśmy nieprzytomni, tuż przed tym, jak ktoś otworzył drzwi.
– A to co? – zapytał głęboki, nieznajomy głos.
– Wydawało mi się, że kogoś usłyszałem.
– Powinniśmy podać im kolejną dawkę? – W głosie pierwszego pojawiło
się zwątpienie.
Drugi odchrząknął.
– Nadal wyglądają na nieprzytomnych.
– Phillipe obedrze nas ze skóry, jeśli umrą podczas naszej warty.
– Szczwół to tylko środek zapobiegawczy. Nie przejdą przez kraty. –
Pauza. – Philippe powiedział, że to drewno jest… specjalne. Przywieźli je
z La Fôret des Yeux.
Po kilku sekundach pełnej napięcia ciszy ponownie zamknęli drzwi.
– Następnym razem mów cicho – syknęłam, dając Reidowi kuksańca
w żebra.
Odwrócił się w moją stronę i powiedział z wyrzutem:
– Przecież nie…
– Żartuję, Chass.
– Och. – Ściągnął brwi, kiedy prychnęłam. – Czy to pora na żarty?
– Z nami nigdy nie ma pory na żarty. Gdybyśmy czekali, aż znajdziemy
się w sytuacji niezagrażającej życiu, moglibyśmy się śmiać dopiero
w grobie.
Wstałam i z bliska przyjrzałam się kratom. Z pewnością były drewniane,
ale wydawały się… nienaturalne. Jakby wytworzone przez człowieka
i żyjące zarazem. W świetle pochodni w drewnie odbijały się srebrne żyłki.
Szczwół to tylko środek zapobiegawczy. Nie przejdą przez kraty. Pochyliłam
się, żeby je powąchać, gdy obok mnie zjawił się Reid.
– Co to jest? – zapytał.
– Nie wiem. Drzewo pachnie jak olcha, ale drewno jest… metaliczne. Nie
mogę sobie przypomnieć metalicznych drzew z La Fôret des Yeux. A ty?
– Metaliczne drzewo – powtórzył powoli.
Nasze spojrzenia się spotkały, gdy zaświtała nam przerażająca myśl.
– To nie może…?
– Czy to nie…?
– O boże – szepnęłam, wzdrygając się. Krata nagle zrobiła się zimna pod
moim dotykiem. Opresyjna. – Ścięli je. Twoja balisarda.
Reid zamknął oczy na samą myśl, z poczuciem bezsilności. Przyłożył
czoło do kraty.
– Jak w ogóle je znaleźli? – zapytał z wysiłkiem.
– Rosło przy drodze. Bas i jego kolesie wezwali chasseurów, gdy nas
znaleźli. – Wiedziona przeczuciem przytknęłam palec do jednej belki.
W odpowiedzi białe wzory niemal od razu przygasły. Nie. Nie, nie, nie. –
Mogli je szybko namierzyć. Było wielkie, miało srebrną korę, czarne owoce
i śmiertelnie groźne kolce.
– Dasz radę nas stąd wyciągnąć z pomocą magii?
Zdjęłam rękę z kraty i wróciłam na środek klatki, utrzymując równą
odległość z każdej strony. Chociaż białe wzory znowu rozbłysły, kiedy
docierały do kraty, cofały się, bo nie mogły jej dotknąć ani przez nią
przeniknąć. Nie był to obiecujący znak. Zamknęłam oczy i skupiłam
energię, odszukałam zamek – był łatwiejszy niż ten w drzwiach skarbca
w Chateau le Blanc, zrobiony z żelaza, ale strategicznie umieszczony
w drewnie. Im bardziej starałam się go otworzyć, tym bardziej wzór się
strzępił, aż w końcu całkiem się rozpadł.
– Kurwa.
Reid nawet się nie wzdrygnął, tylko złapał kratę, sprawdzając jej ciężar.
– Mogę ją połamać.
– Masz złamany palec.
Przez kolejne dziesięć minut nie powstrzymało go to przed próbą
złamania drewna. Z zakrwawionymi palcami, drżącymi ramionami w końcu
uderzył kratę z całej siły, łamiąc sobie kolejny palec. Kiedy znowu chciał
uderzyć z furią, wywróciłam oczami i odciągnęłam go na środek klatki.
– Tak, dziękuję. To nam pomogło.
– Co zrobimy? – Z frustracją przeczesał włosy uszkodzoną dłonią.
Złapałam za nią, zanim zdołał ją zmasakrować jeszcze bardziej. Złamane
palce spuchły i były dwa razy większe, pod skórą zebrała się krew
i powstały ciemnofioletowe siniaki. Odwrócił się. – Ten twój genialny plan
ma kilka luk.
Powstrzymałam się od komentarza, skupiłam się na owijaniu jego ręki
kolejnym wzorem.
– Nie jestem w stanie panować nad każdą zmienną, Reid. Tym razem
przynajmniej nie mamy wąsów i kul. A teraz się zamknij, bo za chwilę
będziesz miał lukę w ciele i naprawdę będziesz miał na co narzekać. –
Groźba bez pokrycia. Chasseurzy rozbroili nas, zanim nas tu uwięzili.
– Czy to miało mieć podtekst seksualny? Z tobą nigdy nie wiadomo.
Zajęłam się wzorem, nastawiłam mu kości i w międzyczasie minęła mi
irytacja. Skrzywił się i wyrwał rękę z moich dłoni, teraz już zupełnie
zdrową.
– Dziękuję – wymamrotał po chwili. – I… przepraszam – wydusił
wreszcie.
Prawie się roześmiałam. Niestety, bez rozpraszającej mnie irytacji
poczułam panikę. Nie mogłam wydostać nas stąd za pomocą magii, a Reid
nie był w stanie wyłamać krat. Być może mogłam jakoś chronić nas
w środku klatki, podobnie jak na moście. Gdyby nas nie widzieli, nie
mogliby zagnać nas na stos. Ale gdy tylko pojawiła się ta myśl, już
wiedziałam, że nie jest dobrym rozwiązaniem. Nie mogliśmy się chować za
niewidzialnością bez końca. A może gdyby otworzyli klatkę, żeby
sprawdzić w środku…
– Pozostali po nas przyjdą. – Nie wiedziałam, czy powiedziałam to do
siebie, czy do niego.
– Philippe nie pozwoli Jean Lucowi zbliżyć się do tego pokoju.
– Dobrze więc, że Jean Luc nie jest naszym jedynym sojusznikiem. Coco
będzie wiedziała, gdzie jesteśmy. Przyprowadzi Clauda, Zennę lub Blaise’a,
a oni nas wydostaną.
– Nie wiem, czy rozumiesz, ilu łowców mieszka w tej wieży, Lou.
Pochyliłam się do przodu i oparłam łokcie na kolanach.
– Nie wiem, czy rozumiesz, że ja tu też mieszkałam.
– Serio? – W jego głosie było zaskoczenie. – Jak to możliwe?
– Byłam twoją żoną. Arcybiskup nie mógł nas rozdzielić, nawet gdyby
chciał, a nie chciał. Sam zaaranżował to całe małżeństwo.
– Dlaczego? – Teraz on też się pochylił i wbił we mnie spojrzenie. Był
żądny informacji. Przypomniały mi się jego wcześniejsze słowa: Powiedz
mi, jak sobie przypomnieć. Skoro mieliśmy zginąć o zmierzchu,
argumentacja Coco już nas nie dotyczyła, prawda? Gdy to sobie
uświadomiłam, pojawił się kolejny szalony pomysł. Gdyby Reid sobie
przypomniał, Morgane również odzyskałaby pamięć. Gdyby pozostali po
mnie nie przyszli, ona na pewno by się pojawiła. Zburzyłaby wieżę cegła
po cegle, gdyby się dowiedziała, że chasseurzy zamierzają mnie spalić.
Oczywiście Reid miał rację. Nigdy wcześniej nie była w stanie jej
zburzyć. Pozbawiona tytułu praktycznie nie byłaby w stanie zrobić tego
w tej chwili.
– Wiesz dlaczego. – Wzruszyłam ramionami, moje myśli się splątały
i traciłam w nich orientację. Bez przerwy potupywałam. – Jestem jego
córką. Chciał, żebyś mnie chronił.
Znowu prychnął ze złością, rozglądając się po klatce.
– Doskonale mi poszło.
– Przyjdą po nas przyjaciele, Reid. Musimy im zaufać.
– No to gdzie są? Dlaczego ich tu nie ma?
– Mam nadzieję, że teraz ratują twoją matkę i brata. O to w tym
wszystkim chodziło, o ile pamiętasz.
Zaczerwienił się i odwrócił wzrok.
– Oczywiście, że pamiętam.
Niespodziewanie strażnicy otworzyli drzwi. W ułamku sekundy
potrzebnym do naciśnięcia klamki pojawił się trzeci pomysł. Pod wpływem
impulsu zmieniłam się w Pannę, gdy chasseurzy weszli do środka. Na mój
widok zrobili wielkie oczy.
– Och, proszę, messieurs! – Uniosłam ręce z płaczem, dopadając do krat,
ale ich nie dotykając. – Czarownica mnie oszukała! Jestem służącą z pralni
na górze, ale gdy prałam bieliznę pościelową, usłyszałam jakiś głos
śpiewający przepiękną piosenkę. – Mówiłam teraz szybciej, nie podobało
mi się wyrachowanie w spojrzeniu starszego z nich. – Po prostu musiałam
za nim pójść, messieurs, jakby przyciągała mnie jakaś siła, jakbym była
w transie; ocknęłam się dopiero, gdy otworzyłam drzwi i ją wypuściłam.
Proszę, proszę, pozwólcie mi wyjść, dopóki on się nie obudził. –
Wskazałam Reida leżącego na podłodze, zadrżały mi usta, po policzkach
pociekły łzy. Udawanie strachu było łatwiejsze, niż przypuszczałam. – Tak
mi przykro. Możecie obciąć mi pensję, możecie zwolnić mnie ze służby,
możecie mnie wychłostać, ale proszę, nie pozwólcie, żeby mnie skrzywdził.
Chociaż młodszy byłby skłonny mnie ratować, starszy powstrzymał go
z uśmiechem.
– Skończyłaś?
– Nie pomożecie mi? – Głośno pociągnęłam nosem.
Błyskawicznie podszedł do okrągłego stołu i zaczął przerzucać jakieś
leżące tam dokumenty. Wyjął jeden spod krucyfiksu pełniącego rolę
przycisku do papieru i uniósł go do światła. Był to rysunek, zaledwie kilka
pociągnięć przedstawiających moją twarz – twarz Panny. Gdy oparłam się
o kratę, zniknęła moja przerażona mina. Ponownie zmieniłam postać.
– Brawo.
– Istotnie. – Zadumał się, przyglądając mi się z zainteresowaniem. –
Wydaje się, że odziedziczyłaś to po matce. Jego Wysokość będzie
zachwycony, gdy się o tym dowie.
– To… to córka La Dame des Sorcières?
– Wygląda, że to ona jest teraz La Dame des Sorcières.
W jednej chwili młodszy z nich przestał mi współczuć i zaczął się bać.
W jego spojrzeniu był lęk. I głód.
– Złapaliśmy ją?
– Ty nikogo nie złapałeś. – Strach sprawił, że powiedziałam to ostrym
tonem. Stłumiłam go. Przyjdą pozostali. Przyjdą. – Czy mogłabym się
zapytać, która jest godzina?
Starszy odłożył rysunek i zbliżył się do klatki. Chociaż starał się
zachowywać swobodnie, nad górną wargą miał kropelki potu. Denerwował
się. Dobrze.
– Mogłabyś. Ale nie odpowiem. Lepiej patrzeć, jak się wijesz. – Gdy
gwałtownie zbliżyłam twarz do krat, odskoczył do tyłu. Nie zaklął jednak,
tylko złapał się za pierś i cicho zaśmiał.
– Dajemy jej zastrzyk? – Młodszy wyjął nowe strzykawki z kieszeni
munduru. – Damy jej nauczkę?
– Nie. – Starszy potrząsnął głową i wycofał się z pomieszczenia. – Nie,
wydaje mi się, że wystarczająco się wije, co nie?
Zamknęli za sobą drzwi.
Tym razem to Reid odciągnął mnie od krat.
– Przyjdą pozostali – powiedział.
Jakiś czas później na potwierdzenie jego słów z korytarza dobiegły
odgłosy przepychanki. Ktoś krzyczał, w najsłodszej harmonii szczękał
metal o metal. Oboje wstaliśmy i w oczekiwaniu wpatrywaliśmy się
w drzwi.
– No proszę. – Niecierpliwie zacisnęłam palce na kracie. – Są tutaj.
Reid ściągnął brwi, słysząc wysokie, żeńskie głosy. Nie były znajome, nie
należały do Coco, Celii czy Zenny lub choćby Seraphine. Brzmiały jak
głosy… dzieci.
– Zostawcie nas! – wrzasnęło jedno z nich z oburzeniem. – Puśćcie nas!
– Nie ma szans – warknął chasseur. – Nie tym razem.
– Twój ojciec nie będzie zadowolony, Victoire.
– Mój ojciec może się wypchać!
– To niesprawiedliwe! – krzyknęło drugie dziecko. – Natychmiast
zabierzcie ręce! Jest tu nasz brat, nie zrobił nic złego…
Ich głosy stopniowo cichły, gdy chasseurzy siłą wyprowadzali je z tej
części wieży.
– Violette i Victoire. – Reid gapił się na drzwi, jakby mógł je otworzyć
siłą woli. Widząc jego skupienie, sama mogłabym w to uwierzyć. –
Pomogły nam uciec z lochu przed La Mascarade les Crânes.
– Podążaj za tym wspomnieniem – powiedziałam desperacko. Skoro do
Wieży Chasseurów nie mogły wejść nawet córki króla, szanse na to, że
zrobi to ktoś inny, właśnie stopniały do zera.
– Słucham?
– Chcesz sobie przypomnieć. Zrób to właśnie tak. – Nie mogąc uciec
z tego okropnego więzienia, nie wiedząc, jaka jest pora dnia, gdzie są nasi
przyjaciele i co się z nami stanie, nagle uznałam, że to najważniejsza rzecz
na świecie. Najpilniejsza. Musiał sobie przypomnieć. Skoro mieliśmy
zginąć o zachodzie słońca, musiał mnie pamiętać. Zakład, uwiedzenie, plan:
wszystko to nie miało znaczenia w tej krytycznej chwili. – Idź za tym
wspomnieniem w przód lub się cofaj, aż dojedziesz do ściany. Potem
pchnij.
Posępnie wykrzywił usta.
– Próbowałem. Przez ostatnie kilka dni nie robiłem nic innego.
– Spróbuj jeszcze raz. Mocniej.
– Lou…
Ścisnęłam jego dłonie.
– A jeśli nie przyjdą?
Ścisnął moje z równą żarliwością, przyciągnął mnie do siebie.
– Przyjdą – zapewnił cicho.
– A jeśli nie będą mogli? Jeśli nie uda im się wślizgnąć tak, by nie zostali
zauważeni? A jeśli będą musieli walczyć? A co, jeśli Claud nie może
interweniować albo jeśli zostali pojmani w zamku, albo… – Zatrwożona
otworzyłam szeroko oczy. – Co jeśli już nie żyją?
– Przestań, przestań. – Ujął moją twarz, pochylił się, żeby spojrzeć mi
prosto w oczy. – Oddychaj. Powiedz, co mam robić.
Chwilę zajęło mi dojście do siebie, uspokojenie mocno bijącego serca.
Czekał cierpliwie, kciukami uciskał moje skronie. Intymność tego gestu
irytowała mnie i koiła. W końcu oderwałam się od niego.
– Po tym, jak Violette i Victoire uwolniły cię z lochu, wróciłeś do
Lewiatana. Pamiętasz?
Podążył za tym wspomnieniem.
– Tak. Wykąpałem się.
– A potem?
– A potem… – Skrzywił się. – Rozmawiałem z Claudem. Powiedziałem
mu, że uwięziono moją matkę.
Splotłam z nim palce i pokręciłam głową.
– Nie tak było. „Zabrali ją, Lou. Zabrali moją matkę i już nie wróci”. Tak
mi powiedziałeś.
Patrzył na mnie bez przekonania.
– A co potem?
– Ty powiedz. – Ale nic nie powiedział, patrzył tylko, więc pocałowałam
go w policzek. Objął mnie w pasie. – Potem odebrałam pamięć Basowi –
wyszeptałam przy jego skórze. – Nie wiedziałam, co zrobiłam, dopóki
ponownie się nie spotkaliśmy. Miałam wtedy te… Te luki w pamięci. Nie
wymazałam całkowicie jego wspomnień, jedynie romantyczne chwile, ale
on w ogóle mnie nie poznał. Musiałam znaleźć jakąś rzecz, która
pomogłaby mu przywrócić pamięć, jakieś wspomnienie, które roznieciłoby
pozostałe.
Odsunął się, żeby na mnie spojrzeć.
– To może być cokolwiek.
– Dla mnie była to chwila, gdy poznałam Basa w Soleil et Lune.
– A ja gdzie cię poznałem?
– Przy cukierni Pana. – Szybko odwróciłam go w stronę zamka
w drzwiach. – Wyobraź sobie drzwi. Blokowałeś wyjście, stałeś jak
gigantyczny dupek i przyglądałeś się Beau biorącemu udział w paradzie na
ulicy. – Posłał mi niechętne spojrzenie przez ramię. – No co? Tak było.
Absolutnie nieuprzejmie z twojej strony. Próbowałam cię wyminąć… –
Pokazałam jak. – Ale nie było miejsca na nas dwoje. W końcu się
odwróciłeś i prawie złamałeś mi nos łokciem. – Kiedy teraz się odwrócił,
uniosłam jego łokieć i odchyliłam głowę w tył, udając zderzenie. – Czy coś
ci świta?
– Nie – powiedział ze smutkiem.
Kurwa.
– Może nie jest to twoja iskra. – Starałam się mówić neutralnym tonem. –
Może jest nią coś innego, na przykład to, że goniłeś mnie po Soleil et Lune
albo kiedy wzięliśmy ślub na brzegu Doleur, albo… Albo jak po raz
pierwszy uprawialiśmy seks na dachu.
– Skonsumowaliśmy nasz związek na dachu? – Zmrużył oczy.
Potaknęłam szybko. Za szybko.
– Ponownie Soleil et Lune. Było tak zimno, spróbuj to sobie wyobrazić.
Wiatr na nagiej skórze.
Zajrzeli kolejni strażnicy, ale zignorowaliśmy ich, więc zadrwiwszy raz
czy dwa, wyszli. Czas płynął. Każda sekunda zbliżała nas do zachodu
słońca. Z korytarza nie dochodziły żadne odgłosy. Żadnej ponownej próby
odbicia nas. Gdzie oni się podziali? Reid potrząsnął głową, dłonią potarł
twarz.
– Nic z tego nie pamiętam.
– Ale… Widziałam, że zacząłeś coś sobie przypominać. Widziałam
cierpienie na twojej twarzy. To boli.
Wyrzucił ręce w górę, coraz bardziej się denerwował. A może był coraz
bardziej skołowany. A może jedno i drugie.
– To zdarzało się rzadko i tylko kilka razy, a nawet gdy próbuję podążać
za wspomnieniem, mam wrażenie, że wskakuję w pustkę. Nic tam nie ma.
Żadnego muru do rozbicia. Żadnych drzwi, które mógłbym otworzyć, okna
do wybicia. Te wspomnienia po prostu zniknęły.
W moich oczach zalśniły łzy.
– Wzór da się odwrócić.
– Jaki wzór? – Prawie krzyknął, odwrócił się do mnie przodem
z zaciśniętymi szczękami i zarumienionymi policzkami. – Cały świat sądzi,
że jestem czarownicą, mam spłonąć na stosie, więc to musi być prawda, ale
nie mogę, nie wiem, jak mam zobaczyć jakiś wzór, Lou. Nie widzę ani
jednej plamki złota, bieli czy jakiegoś pieprzonego indygo. Czuję się tak,
jakby osoba, którą znasz, nie istniała. Nie jestem nią. Nie wiem, czy
kiedykolwiek znowu będę.
Łzy popłynęły mi po policzkach, więc jęknął i je otarł, jego oczy też
zwilgotniały.
– Proszę, nie płacz. Nie zniosę twoich łez. Sprawiają… Sprawiają, że
mam ochotę zniszczyć cały świat, żeby je powstrzymać, a nie mogę… –
Pocałował mnie znowu. – Opowiedz jeszcze raz. Opowiedz wszystko. Tym
razem sobie przypomnę.
Powtórzyłam wszystko, kryjąc się w jego silnych ramionach.
Opowiedziałam mu naszą historię: o skaleczonej ręce i poplamionym
prześcieradle, o książce pod tytułem La Vie Éphémère, o wyjściu do teatru
i na rynek, o świątyni, trupie, sklepie z osobliwościami. Powiedziałam mu
o Modraniht, La Mascarade des Crânes i każdej wspólnie spędzonej chwili
pomiędzy nimi. O każdym znaczącym momencie w naszym związku.
O wannie. Strychu. Pogrzebie.
Powiedziałam mu o magii.
Nic nie pamiętał.
Tak, od czasu do czasu na jego twarzy pojawiał się grymas, ale gdy
mierzył się z bólem, gdy podążał za wspomnieniem, trafiał w ślepy zaułek.
Z czasem zdaliśmy sobie sprawę, że strażnicy zmieniali się co dwie
godziny – Reid to pamiętał – a zaglądali do nas co godzinę. Kiedy pojawili
się kolejni, otwarcie zapłakałam, a Reid tulił mnie, trzymając na kolanach.
– Już niedługo – szydził jeden z nich. Ten drugi nie chciał jednak zbyt
długo przebywać z nami w jednym pomieszczeniu, więc wyciągnął
swojego towarzysza na korytarz.
Nadal nikt po nas nie przyszedł.
Miałam nadzieję, że żyją. Miałam nadzieję, że uratowali Madame Labelle
i Beau, miałam nadzieję, że uciekli z miasta. Nie mogłam znieść myśli
o tym, że będą patrzeć, jak płoniemy. Chociaż nie byłaby to ich wina, nigdy
by sobie nie przebaczyli, a Coco cierpiałaby najbardziej. Już dość straciła,
podobnie jak Madame Labelle, Beau, Celia, a nawet Jean Luc. Być może
byliśmy szaleni, marząc o czymś więcej. O czymś lepszym. Nadal miałam
nadzieję, że to marzenie się im ziści.
Jak nikt inny zasłużyli sobie na spokojne życie.
Reid oparł się policzkiem o moje włosy.
– Tak mi przykro, Lou. – Cisza się przedłużała, pełna napięcia jak
naciągnięty łuk. Czekałam, aż pęknie. – Szkoda, że…
– Nic nie mów. – Powoli poniosłam głowę, żeby na niego spojrzeć.
Ścisnęło mnie w sercu na widok jego cierpienia. Palcem musnęłam jego
brwi, nos, usta, w skupieniu studiowałam jego rysy. W głębi serca
wiedziałam, jak to wszystko się skończy. Wyczuwałam to od chwili, gdy po
raz pierwszy się spotkaliśmy, gdy po raz pierwszy ujrzałam balisardę
w jego bandolierze: dwoje pechowych kochanków naznaczonych przez los
lub opatrzność. Przez życie i śmierć. Przez bogów lub potwory.
Skończymy za sprawą stosu i zapałki.
Machnęłam ręką, by odgrodzić nas od spojrzeń łowców.
Wokół nas wybuchła magia.
– Pocałuj mnie, Reid.
KONFESJONAŁ

Reid

Z bólem serca patrzyłem na jej zapłakaną twarz. Nie musiała mnie


przekonywać. Zrobiłbym wszystko, o co by poprosiła. Jeśli pocałunek
miałby powstrzymać jej łzy, pocałowałbym ją tysiąc razy. Jeśli przeżyjemy
tę noc, będę scałowywał każdą jej łzę do końca życia.
Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę. Gdzie ty zamieszkasz, tam ja
zamieszkam.
Wyszeptała te słowa niczym modlitwę. Nadal je czułem. Każde z osobna.
Jak mogłem kiedyś myśleć, że to uczucie między nami nie jest święte? To
złączenie. To, co czułem do Lou, pochodziło z wnętrza, było surowe
i czyste. Zniszczyłoby mnie, gdybym to odrzucił. Zniszczyłoby nas oboje.
Patrzyłem zbyt długo. Znowu się rozpłakała, zarzuciła mi ręce na szyję
i ukryła twarz w moim ramieniu. Przeklinając swój błąd, ująłem jej twarz
w dłonie. Delikatnie. Tak delikatnie. Spojrzała na mnie. A potem z wielką
czułością przytknąłem swoje usta do jej warg.
Nie mogłem ukoić tego bólu. Nie mogłem tego naprostować. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa spłoniemy o zachodzie słońca.
Mogłem jednak ją tulić.
– Kocham cię – wyszeptała, zatrzepotała rzęsami, gdy czule pocałowałem
ją w policzki. W nos. W powieki. – Kochałam cię wtedy, kocham teraz
i będę kochać później. – Moje usta dotarły do jej szyi. Do blizny. Odchyliła
głowę, dając mi wolny dostęp. Całkowicie się przede mną odsłoniła. –
Zanim moja matka przecięła mi gardło podczas Modraniht… – Te słowa
zabrzmiały jak wyznanie. – Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę.
Czarownica i łowca czarownic nie mogą być ze sobą w życiu
pozagrobowym.
Uniosłem głowę.
– Znajdę cię znowu, Lou. – Te słowa pojawiły się w moich ustach, jakby
czekały na końcu języka. Moje własne wyznanie. Być może już kiedyś je
powiedziałem. Nie pamiętałem. To nie miało znaczenia. Chociaż utraciłem
naszą przeszłość, nie chciałem stracić naszej przyszłości. Nawet śmierć mi
jej nie odbierze. – Obiecuję.
Żarliwie spojrzała mi w oczy.
– Wiem.
Mimo naszej trudnej sytuacji – patrolujących łowców na zewnątrz, słońca
zachodzącego nad miastem – Lou niespiesznie wsunęła ręce w mój dekolt
i przesunęła nimi po plecach. Moje dłonie spokojnie znalazły dół jej
koszuli. Cal za calem wysuwałem materiał i położyłem ją na podłodze.
Zdjęła mi koszulę przez głowę. Między nami był żar, gdy kładąc się,
palcem przesunęła po bliźnie na moim torsie. Z każdym oddechem, każdym
dotykiem – namiętnym i powolnym, jakby poszukującym – napięcie szło
w gorę. Cicha desperacja.
Złapała mnie za włosy.
Językiem musnąłem jej biodro.
– Nazywałeś mnie swoją poganką – powiedziała na wydechu, wyginając
się, bym sięgał ustami coraz niżej. I jeszcze niżej.
Odnajdę ją ponownie, tak, ale wciąż mieliśmy jeszcze tę chwilę. Tę
ostatnią, pełną uniesienia godzinę.
– Nadal nią jesteś. – Zsunąłem jej spodnie i przewróciłem na brzuch.
Usidliłem ją. Paznokciami przejechała po podłodze, gdy uniosłem jej
biodra, by ją pocałować. Gdy ją tam muskałem. Jej drżenie stawało się
silniejsze, aż w końcu doszło do apogeum: przygryzła swoją dłoń, by
stłumić krzyk, a ja przygarnąłem ją do piersi. Przycisnąłem ją do krat.
Czekałem, oddychając nierówno.
Jej głowa opadła na moje ramię, ręką objęła mnie za szyję. Ustami
szukała moich ust.
– Nie przestawaj.
Wbiłem się w nią bez słowa. Nawet gdybym chciał, nie byłem w stanie
mówić. Objąłem ją ręką w pasie. Moje ciało objął żar. Poddawszy się mu,
drugą ręką odchyliłem ją w tył i złapałem za ramiona. Trzymałem ją przy
sobie. Kiedy jej pace wbiły się w moje przedramię, nie mogłem odwrócić
od nich wzroku. Gładkie i złociste na tle mojej bledszej, bardziej szorstkiej
skóry. Ten prosty widok sprawił, że ścisnęło mnie w piersi tak mocno, że aż
zabolało. To było tak znajome. A tak różne. Nie mogłem tego wytrzymać.
Nie mogłem oddychać. Było mi w niej jak w niebie, ale zmusiłem się, żeby
poruszać się powoli. Głęboko. Rozkoszować się nią. Gdy zajęczała,
przyłożyłem dłoń do jej ust.
– Ciii. Bo nas usłyszą.
Miała odmienne zdanie.
Odwróciła się w moich ramionach, położyła mnie na plecach
i unieruchomiła mi ręce nad głową. Pochyliła się nade mną i ugryzła mnie
w dolną wargę.
– Niech słyszą.
Wypuściłem powietrze z płuc. Starałem się zachować spokój, gdy na
mnie weszła; zamknąłem oczy, czując, że napięcie rośnie. Dłużej nie dałem
rady. Położyłem dłonie na jej biodrach i nadawałem szybsze tempo,
kontrolowałem kąt natarcia. Przyglądałem się, jak rozchyliła usta i szybciej
oddychała. Chociaż napięcie we mnie było już tak duże, że niemal
odczuwałem fizyczny ból, zacisnąłem zęby. Jeszcze nie. Jej ciało poruszało
się w doskonałej harmonii z moim. Była doskonała. Jakim byłem głupkiem,
że wcześniej tego nie zauważyłem. Jakim ślepcem.
Kiedy po chwili się wzdrygnęła, dochodząc, ja również skończyłem…
i w tej chwili kątem oka dostrzegłem złoto. Jedynie jego błysk. Po chwili
zniknęło, zanim zdążyłem mu się przyjrzeć. Niczym wytwór mojej
wyobraźni.
A jednak pozostał po nim fragment wspomnienia. Kilka słów. Moich
słów.
Słucha tych, którzy ją czynią.
Wraz z oświeceniem przyszedł ból, zgiąłem się wpół, niemal upadłem na
bok. Zaniepokojona Lou otworzyła oczy.
– Reid? – Potrząsnęła mną lekko. – Co się dzieje? Co ci się stało?
– Nic. – Ból minął tak szybko, jak się pojawił. W niepojęty sposób. Nadal
nie była przekonana, więc pokręciłem głową. – Wszystko dobrze.
Naprawdę.
– Wspomnienie?
– Już przeminęło.
Westchnęła ze smutkiem i objęła mnie ramionami. Ja objąłem ją.
Siedzieliśmy tak przez kilka minut i tylko się tuliliśmy. Oddychaliśmy. Jej
policzek opadł na moje ramię.
– Powinnaś się ubrać – wymamrotałem w końcu. – Łowcy…
– Chyba się nie ruszę.
– Pomogę ci.
Na chwilę mocniej zacisnęła ramiona, ale nie protestowała, kiedy
najpierw włożyłem koszulę jej, a potem sobie. Następnie założyłem jej
spodnie. Nawet ich nie zawiązała, tylko położyła się na mojej piersi.
Trzepotały jej powieki. Przełknąłem ślinę i pogłaskałem ją po włosach.
– Śpij. Obudzę cię, jak coś się zmieni.
– Nadal jeszcze mogą przyjść. – Stłumiła ziewniecie i zamknęła oczy. –
Pozostali. Nadal mogą nas uratować.
– Mogą. – Przytuliłem ją mocniej, niż to było konieczne. Cisza zdawała
się rosnąć i rozciągać. Światło pochodni migotało. – Mogą – powtórzyłem
stanowczo. Dla niej. Dla siebie. Dla każdego, kto słuchał.
Nadal mogą nas uratować.
Ale nie uratowali.
POJEDYNCZA ISKRA

Reid

Kiedy godzinę później otworzyły się drzwi, od razu wiedziałem, że


nadeszła pora.
Za pierwszym łowcą weszło jeszcze dwóch, dumnie się prężyli i trzymali
balisardy w gotowości. Za nimi weszło jeszcze dwóch. Kolejna dwójka.
I kolejna. Przychodzili dotąd, aż wypełnili całe pomieszczenie. Pozostali
czekali na korytarzu. Dziesiątki łowców. Chociaż przyglądałem się ich
twarzom, nigdzie nie znalazłem Jean Luca.
Lou się obudziła, słysząc kroki, powieki miała jeszcze ciężkie od snu.
– Co to…?
Gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy rozejrzała się po sali i usiadła.
Chasseur stojący najbliżej nas spuścił wzrok i spojrzał na sznurowadła jej
spodni. Parsknął śmiechem. Natychmiast zasłoniłem ją przed ich wzrokiem
– podniosłem ją, lecz ona wychyliła się zza mnie i posłała mu koci uśmiech.
– Widzisz tu coś, co ci się podoba?
Mimo że popisywała się odwagą, nadal miała czerwone i opuchnięte
oczy. I bardzo błyszczące. Jej dłoń drżała na mojej ręce.
– Nie bardzo. – Łowca wydął usta.
Parsknęła i wymownie spojrzała na jego spodnie. Obeszła mnie
i związała swoje z wystudiowaną nonszalancją.
– Bardzo w to wątpię.
– Ty mała… – Rzucił się na kraty, ale kiedy Lou dopadła krat po drugiej
stronie, poruszając się ze śmiertelną szybkością, zmienił zdanie w pół
kroku. Wskazał jedynie swoją balisardę. – Za chwilę będziesz inaczej
śpiewała, czarownico. Twoje ostatnie słowa zmienią się w krzyk.
– A może przyjdziesz tu i mi pokażesz? – Kiwnęła na niego, by podszedł.
– Lou. – Ostrzegłem ją niskim głosem i pociągnąłem za tył jej koszuli.
Cofnęła się tylko o krok. Chasseurzy wokół nas, naśladując ten ruch,
podeszli o krok bliżej. – Nie prowokuj ich.
– Chyba już za późno.
– Dokładnie tak. – Głęboki głos Philippe’a wyprzedził jego wejście do
sali. Gdy się pojawił, chasseurzy rozstąpili się, robiąc mu przejście. Lou
uśmiechała się dziko. Ubrany w nieskazitelny mundur w kolorze
królewskiego błękitu i złota z medalem kapitańskim lśniącym na klapie
spojrzał na nią jak na robaka pod butem. A potem zimno się uśmiechnął.
I ukłonił. – Słońce zaszło, madame. Czeka na ciebie stos pogrzebowy.
Lou cofnęła się jeszcze o krok. Trąciła mnie ramieniem. Chociaż nadal
się uśmiechała, jej spojrzenie przeniosło się z pokoju na korytarz.
Z Philippe’a na jego chasseurów. Serce mi biło jak szalone, gdy ich
liczyłem. W sumie dwudziestu. Cały szwadron.
– Jest ich zbyt wielu.
Lou wskazała drzwi klatki i szorstko się zaśmiała.
– Dobrze, że mamy punkt blokady.
Zerknąłem na nią. Jej pierś podnosiła się opadała w płytkim oddechu.
Mnie też drżały ręce i nogi od przypływu adrenaliny.
– W końcu będziecie musieli wyjść – szydził chasseur stojący za nami.
– Doprawdy nie. – Odwróciła się i zmroziła go wzrokiem.
– Umrzecie z głodu.
– Chodźcie. Nie nadużywajcie cierpliwości Jego Wysokości. Przecież
wydał dekret, w którym nakazuje spalić nas dziś wieczorem. – Uśmiechnęła
się szerzej. – Nie będzie dobrze o nim świadczyć, jeśli egzekucja nie
przebiegnie zgodnie z planem, prawda? Wyobrażam sobie, że jego poddani
już się trochę niepokoją Ogniem Piekielnym. – Teraz zwróciła się
bezpośrednio do Philippe’a. – O tobie też nie będzie dobrze świadczyć.
– Zwłaszcza po ucieczce mojej matki – dodałem pod wpływem impulsu.
Ta insynuacja sprawiła, że w pomieszczeniu rozległy się ciche pomruki,
a Philippe zrobił zaciętą minę, która mówiła wszystko. Przez chwilę czułem
ulgę. Uratowali ją. Coco, Jean Luc i Celia zdołali jakoś uratować moją
matkę. Była bezpieczna. Lou niemal zachichotała i kątem oka
porozumiewawczo na mnie spojrzała.
– Zostanie pojmana – skwitował to zwięźle Philippe. – Nic się nie bójcie.
– Potrzebujesz sukcesu, Phil. Nie możesz sobie pozwolić na czekanie. –
Lou przywołała go palcem. – Wydaje mi się, że wjedziesz tu raczej prędzej
niż później.
Jakiś chasseur – młodszy od innych, praktycznie nowicjusz – trzymał
balisardę jak krucyfiks.
– Wydaje ci się, że twoja magia może nam zrobić krzywdę, czarownico?
– Wydaje mi się – powiedziała powoli – że rozbrojenie ciebie nie sprawi
nam większej trudności, mon petit chou. Chyba wszyscy znacie mojego
męża. – Wskazała mnie palcem. – Najmłodszy chasseur w bractwie.
I najmłodszy kapitan.
– Nie jest kapitanem – powiedział posępnie Philippe.
– No cóż. – Lou uniosła brew. – A jednak skopał ci dupę.
Położyłem dłoń na jej ramieniu, nie czułem się z tym komfortowo. Po
plecach płynęła mi strużka zimnego potu. Kiedy na mnie zerknęła,
pokręciłem głową. Prawie niezauważalnie. Co robisz? – próbowałem
zapytać.
Kiedy uniosła rzeczone ramię – tak lekko, że nikt inny nie mógł zobaczyć
– miałem swoją odpowiedź. Nie wiedziała. Fanfaronada, szyderstwa,
groźby były tylko desperacką próbą zdobycia czasu. Na pomoc. Na
cokolwiek.
Kończyły nam się pomysły.
– Chodź, Phil – kusiła i wtedy poczułem lekki zapach magii. Pozostali
również go poczuli. Niektórzy burknęli coś i zesztywnieli, zacisnęli palce
na balisardach i spojrzeli na Philippe’a w oczekiwaniu na rozkazy. Inni
niespokojnie przestępowali z nogi na nogę. Kilku jednak z fascynacją
przyglądało się Lou, gdy jej skóra zaczęła lśnić. – Otwórz drzwi. Zabaw się
ze mną.
W mojej głowie pojawiły się inne słowa. Wypowiedziane jej głosem, lecz
cichym i przestraszonym. Reid.
Patrzyłem na nią.
Kiedy otworzą drzwi, powiedziała, nadal patrząc na Philippe’a, trzymaj
się blisko mnie. Nie mogę bezpośrednio skrzywdzić ich magią, ale mogę
zburzyć tę wieżę i zwalić ją im na głowy. To nasza najlepsza szansa.
A potem: Sądzisz, że Beau też uciekł?
Nie wiedziałem i nie mogłem odpowiedzieć. Nie, kiedy Philippe przyjął
łuk od stojącego obok chasseura. I kołczan ze strzałami z niebieskim
czubkiem.
– Nie dzisiaj – warknął i z wprawą założył strzałę. Kiedy wycelował ją
w twarz Lou, przestała się uśmiechać. Zmrużyła oczy. – Jak zauważyłaś,
mam mało czasu na gierki. Królestwo czeka.
Bez ostrzeżenia wypuścił strzałę. Zanim zdołałem rzucić się do przodu,
zanim zdołałem krzyknąć, poleciała do celu. Lou jednak w ostatniej chwili
z zawrotną prędkością się odwróciła i pochyliła, a strzała wbiła się w ścianę
za nami. Chasseurzy już się przeformowali. Zajęli miejsca z przodu i po
bokach klatki, tworząc rodzaj zagrody. Oko byka.
Wokół nas pojawiło się więcej łuków. I więcej strzał.
Rzuciłem się w jej stronę, złapałem ją za rękę i zaciągnąłem na tył klatki.
Musiałem coś zrobić. Teraz. Lou mówiła o magii, o przywoływaniu złotych
sznurów. Skupiłem się na nich – na tarczy, broni, na jakimś pieprzonym
kluczu. Czymś, co pomoże nam uciec z tej klatki. Nie odpowiedziały żadne
wzory. Oczywiście, że nie. Przetoczyłem się w bok, gdy Philippe wystrzelił
drugą strzałę.
– Po co trudzić się ze stosem? – szydziła Lou. Uniosła dłoń i bełt strzały
złamał się w pół drogi. Kiedy spadła u naszych stóp, podniosłem ją
i dźgnąłem jakiegoś głupiego chasseura, który próbował wejść do środka.
Padł jak kamień. Oczy wywróciły mu się do środka czaszki. Spazmatycznie
drżały kończyny. Lou patrzyła na niego z przerażeniem. – Co do…?
– Szczwół. – Philippe wsadził kolejną strzałę.
Ta prawie zahaczyła o moje ramię. Była tak blisko, że rozdarła materiał
mojej koszuli. Lou zaświeciły się oczy na widok rozdarcia. Jej skóra
zapulsowała nienaturalnym światłem. Kiedy stanęła przede mną, jej głos
rozbrzmiał ze śmiertelną powagą. Nieziemską powagą. Nie jak jeden głos,
lecz jak wiele. Przemawiały razem mrożącym krew w żyłach tonem.
– Nie tkniesz go.
Niepodatny na czary Philippe gestem kazał pozostałym unieść łuki. Całej
dwudziestce.
Lou obnażyła zęby.
Padła ostra komenda i z obu stron poleciały strzały. Więcej niż
dwadzieścia. Więcej niż czterdzieści. Ze śmiertelną precyzją przecinały
powietrze, ale każda zmieniała się w pył w odległości trzech stóp od nas. Po
prostu ulegały rozpadowi. Raczej wyczuwałem barierę w powietrzu, niż ją
widziałem. Cienką błonę, jakby bańkę mydlaną. Tarczę. Pięść Lou drżała
z wysiłku, żeby ją utrzymać pod naporem kolejnych strzał.
– Jak mam pomóc? Powiedz mi, Lou!
– Wzór – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Możesz wzmocnić moją
magię.
– Jak?
– Skup się. – W powietrzu było aż gęsto od strzał, każdy chasseur strzelał
w innym momencie. Byliśmy pod stałym ostrzałem. Lou krzywiła się raz za
razem, jakby czuła każdy zatruty grot, a wtedy nasza tarcza falowała. –
Jesteś czarownicą. Zaakceptuj to. Skup się na wyniku i wtedy pojawią się
wzory.
Ale nie pojawiały się, nie było ich, nieważne, jak mocno się
koncentrowałem. Nie migotało żadne złoto. Skupiłem się mocnej. Na niej.
Na tarczy. Na grotach strzał, które ją rozrywały. W uszach usłyszałem
dziwny pomruk. Głosy. Szepty. Nie moje ani Lou, lecz pozostałych. Nadal
nie pojawiło się złoto, więc ryknąłem z frustracji i z wściekłości.
– Dasz radę, Reid – powiedziała z naciskiem. – Już to wcześniej robiłeś.
Dasz radę zrobić ponownie. Po prostu musisz…
Nie skończyła zdania. Dwaj chasseurzy niezauważenie przedarli się
w miejsce, w które nie udało się dostać ich powalonemu bratu. Przełożyli
ręce przez kraty – używając tarczy dla swojej korzyści – i złapali koszulę
Lou, po czym przyciągnęli ją do drewna, z którego skonstruowano klatkę.
W jednej chwili jej tarcza zniknęła.
Krzyknąłem jej imię, skoczyłem za nią, żeby uwolnić ją od ręki
zaciskającej się na jej szyi, lecz nagle poczułem ostry ból w udzie. Nie
spojrzałem nawet. Nie mogłem, bo właśnie do szyi Lou przytknęli
strzykawkę, dwie strzykawki, trzy jednocześnie. Wygięła plecy, miała
drgawki, wyciągnęła do mnie ręce.
– Reid! Reid! – Jej głos dochodził jakby z tunelu. W końcu się wyrwała
i złapała mnie, gdy zaczęły się pode mną uginać kolana. Wieża zatrzęsła się
wokół nas. Jej ciało drżało, gdy ochraniała mnie przed strzałami. Więcej niż
jedna wystawała z jej pleców. Z jej rąk. Nóg. A mimo to nadal ciągnęła
mnie do drzwi klatki otwartych przez Philippe’a.
Ręce szarpały nasze ubrania, włosy, rzuciły nas na podłogę sali rozpraw.
Rzucili się na Lou jak mrówki, lecz wtedy już widziałem niewyraźnie.
Upadła, nie ruszała się, wbijali w nią strzykawki. Zabiją ją, zanim dotrze na
stos. Lou. Zacisnąłem zęby – ból był nie do zniesienia, strach był nie do
zniesienia – i skupiłem się na jej gasnącej skórze, skupiłem się mocniej niż
na czymkolwiek innym w życiu. W plecy wbiły mi się czyjeś twarde
kolana.
Ona umrze ona umrze ona umrze
Przed moimi oczami eksplodowało złoto – zerwałem się na nogi – ale
było za późno.
W mojej szyi tkwiła igła, świat ponownie przykryła ciemność.

Ocknąłem się za sprawą krzyków.


I dymu. Odrobiny siana u moich stóp i twardego drewna za plecami.
Ciasnych więzów na moich nadgarstkach. Ze ściśniętym żołądkiem
otworzyłem oczy. Potrzebowałem chwili, by nabrały ostrości. Świat się
kołysał.
Pochodnie.
Migotały w ciemności, rzucały pomarańczowy blask. Na twarze. Tak
wiele twarzy. Całe miasto zebrało się na ulicy poniżej. Z zaskoczeniem
odkryłem, że stałem ponad nimi. Nie. Zamknąłem oczy, szarpnąłem się.
Liny trzymały mnie w pozycji pionowej. Trzymały mocno. Ale nie stałem.
Otworzyłem oczy, gdy przyszło olśnienie.
Stos.
Przywiązali mnie do stosu.
Zaraz potem zacząłem zauważać szczegóły, które dezorientowały moje
zmysły – schody katedry, drewnianą platformę, ciepłą obecność Lou za
moimi plecami.
– Lou. – Słowo powoli opuściło mój zatruty szczwołem język. Dudniło
mi w głowie. Z trudem odchyliłem głowę. – Lou. – Jej włosy spadały mi na
ramię, jej głowa się kołysała. Nie odpowiedziała. Była nieprzytomna.
Naprawdę mocno się wyginałem, żeby ją zobaczyć, ale moje ciało nie
chciało mnie słuchać. Ktoś przynajmniej wyjął z niej strzały z niebieskimi
grotami. Ubrali ją w czystą koszulę. Znowu zapłonął we mnie gniew, tak
szybko jak narkotyk, gdy uświadomiłem sobie tę niesprawiedliwość. Jakiś
chasseur ją rozbierał. Po co?
Zerknąłem na swoją zwykłą koszulę i wełniane spodnie. Zdjęli mi buty.
Skóra się nie pali.
Niebieskie płaszcze stały wzdłuż ulicy, tworzyli barykadę. Trzymali tłum
w ryzach. Zmrużyłem oczy i powoli zamrugałem, czekając, aż odzyskam
ostrość spojrzenia. Wśród nich stał Philippe. I Jean Luc. Rozpoznałem jego
czarne włosy. Jego szeroki kark i brązową skórę. Nie patrzył na mnie,
skupiał uwagę na Celii, która stała z przodu razem z rodzicami. Nie było
Coco. Ani Beau. Ani Clauda, Blaise’a czy Zenny.
Nikogo.
– Lou. – Starając się nie poruszać ustami i mówić cicho, próbowałem
szturchnąć ją łokciem. Moje ręce jednak nie chciały się ruszyć. – Słyszysz
mnie?
Chyba się poruszyła. Odrobinę.
Jakieś dziecko wyszło poza linie i rozległy się głośne krzyki. Mała
dziewczynka. Biegła za… piłką. Biegła za piłką, która zatrzymała się
u podstawy platformy.
– Nie jesteś tak wysoki, jak sądziłam – powiedziała, zerkając na mnie
spod kasztanowej grzywki. Wyglądała znajomo. Zatrzepotałem powiekami.
Teraz były już dwie. Nie – dołączyło do niej inne dziecko. Blady chłopiec
z cieniami pod oczami. Z poważną miną trzymał ją za rękę. Chociaż nigdy
wcześniej jej nie widziałem, miałem wrażenie, że rozpoznaję tę twarz.
– Nie trać nadziei, monsieur – wyszeptała.
Znowu krzyk. Jakiś chasseur ruszył, by ich przegnać.
Moje usta nie były w stanie właściwie wymówić słów.
– Czy ja… was znam?
– Le visage de beaucoup – powiedział z denerwującym uśmiechem.
Zakołysał się i zafalował mi przed oczami. Był jaskrawy w świetle
rzucanym przez ogień. – Le visage d’aucun. – Jego głos się rozpłynął, gdy
chłopiec się oddalił.
Twarz wszędzie widziana nigdy nie zostanie zapamiętana.
Słowa bez znaczenia. Nonsensowne słowa.
– Lou – błagałem, tym razem głośniej. Desperacko. – Ocknij się. Musisz
się obudzić.
Nie obudziła się.
Władczy śmiech obok mnie. Złote wzory. Nie, włosy.
W zasięg mojego wzroku wszedł August, w ręce niósł pochodnię. Jej
płomienie nie były pomarańczowe, lecz czarne jak smoła. Piekielny Ogień.
Wieczny ogień.
– Obudziłeś się. Dobrze.
Za nim na platformę wchodzili Gaspard Fosse i Achille Altier, ten
pierwszy uśmiechał się z ekscytacji, ten drugi wyglądał jak struty. Achille
zerknął na mnie, po czym wymruczał coś do Augusta, który skrzywił się
i powiedział:
– To nie ma znaczenia. – Do mnie natomiast: – Owoc twojej balisardy
może nie powstrzymał tego potwornego pożaru, jeszcze nie, ale pochodzące
z niego drewno na pewno uświetniło ten dzień. – Uniósł dłoń, żeby ująć
kosmyk włosów Lou. – Kazaliśmy zbudować tę klatkę dla waszej dwójki.
Słodko-gorzki koniec, nieprawdaż? Być zabitym przez swój własny nóż?
Nic nie opowiedziałem, tylko na niego patrzyłem, więc wzruszył
ramionami i popatrzył na pochodnię.
– Chociaż podejrzewam, że to nie balisarda zada ostateczny cios. Być
może powinienem być wdzięczny, że księżom się nie udało. Teraz będziesz
płonął wiecznie.
– Podobnie jak twoje… miasto – wydukałem.
Te słowa dużo mnie kosztowały. Achille wzdrygnął się i odwrócił wzrok,
gdy zakrztusiłem się żółcią, zakaszlałem od dymu. Tym razem nie
interweniował. Nie powiedział ani słowa. Jak mógł? Zbudowano stos. On
spłonie następny.
August posłał mi kpiący uśmiech i zwrócił się do królestwa.
– Moi kochani! – Szeroko rozłożył ręce. Uśmiechnął się szerzej. Tłum
natychmiast ucichł, zmienił się w słuch. – Dziś wieczorem w końcu
pozbędziemy się wielkiego zła terroryzującego nasze królestwo. Oto Louise
le Blanc, nowa nikczemna La Dame des Sorcières i jej mąż, mężczyzna,
którego niegdyś znaliście jako kapitana Reida Diggory.
Z ulicy dobiegły gwizdy i szyderstwa.
Chociaż starałem się wezwać wzory, migotały rozmyte gdzieś daleko.
Szczwół spełnił swoje zadanie. Mój żołądek wariował. Nie mogłem ruszyć
rękami, nawet kiwnąć palcem. Nasycili nim liny. Skup się.
– Tak, patrzcie – ciągnął August, nieco ciszej. Uniósł pochodnię na
wysokość naszych twarzy. – Czarownica i łowca czarownic zakochani
w sobie. – Znowu śmiech. Niektórzy z zebranych również się zaśmiali. Inni
nie. – Proszę was, drodzy poddani… – Teraz pochodnia oświetliła ciemne
oczy ojca Achille’a. Odbijała się w nich odraza, gdy patrzył na króla. Bunt.
– Czy ocalili królestwo? Czy ich romans coś zmienił? Czy przynajmniej
nas zjednoczyli? – Teraz wskazał dym unoszący się w powietrzu,
pociemniałe kamienie kościoła, ciemne i zrujnowane budynki stojące przy
tej ulicy. – Nie – wyszeptał August, zatrzymując wzrok na niebieskich
płaszczach. – Wydaje mi się, że nie.
Kiedy znowu się odezwał, jego głos zabrzmiał jak krzyk.
– Nie myślcie sobie, że nie słyszałem, co szepczecie! Nie myślcie, że nie
widziałem waszego zwątpienia! Nie bójcie się, że Piotrowie i Judasze, ci,
którzy odwracają się plecami i zdrajcy, nadal pozostaną na wolności! Nie
pozostaną. Nasz naród jest podzielony, stoimy na krawędzi, ale pozwólcie
mi naświetlić wam prawdę tu i teraz: nie upadniemy.
Ujął brodę Lou.
– Ta czarownica, ten diabeł w damskiej skórze może przypominać
kobietę, być może waszą matkę. Siostrę czy córkę. Ale nie jest nimi, moi
drodzy. W ogóle nie jest człowiekiem i z całą pewnością nie jest zdolna do
miłości. Nie. Ten demon przeklął nasze królestwo, skazał je na śmierć
i zniszczenie. Wykradł wasze dzieci i środki do życia, zepsuł naszego
niegdyś wielkiego i szacownego opiekuna. – Puścił jej brodę, odwrócił się
do mnie i wygiął usta. Próbowałem odzyskać czucie w rękach. Jakiekolwiek
czucie. Złote wzory nadal migotały. – Reidzie Diggory. – Pokręcił głową. –
Zdrajco. Morderco. Czarownico. Jesteś największym rozczarowaniem tego
królestwa.
Stojący za nim Achille przewrócił oczami.
Zmarszczyłem brwi na ten nieprzystający gest. Pierwsza igła
świadomości przeszyła moją dłoń, gdy Lou uniosła głowę.
– Lou – wyszeptałem desperacko.
Jej głowa znowu opadła.
– Usłyszcie mnie dobrze! – August uniósł ręce i pochodnię, w jego
spojrzeniu była dzika pasja. Ludzie patrzyli z zapartym tchem, pożądliwie
podążali za ruchem pochodni. – Nie dam się znowu oszukać, moi kochani!
Ująłem tych potężnych wrogów, a wraz z ich śmiercią wstąpimy na ścieżkę
zwycięstwa i zbawienia. Ja was ku nim powiodę. Dziedzictwo Lyonów
przetrwa!
Ostatnie słowa sprawiły, że tłum zaczął wiwatować, rozbudzony przez
ojca Gasparda. Ludzie tupali nogami i klaskali, nawet gdy Philippe i jego
chasseurzy wymienili zaniepokojone spojrzenia. Gdzieś błysnęły włosy
w kolorze księżycowej poświaty. Podając pochodnię Achille’owi, August
powiedział:
– Zrób to, ojcze. Zabij ich, zabij te kreatury, żebyś mógł ich opłakiwać
lub dołączyć do nich w piekle.
Chociaż Achille się wahał, nie miał wyboru. Powoli ujął pochodnię.
Skupiłem się jeszcze mocniej. Wyglądał… prościej, niż zapamiętałem.
Skóra była młodsza. Śniada i gładka. Kiedy przeniosłem spojrzenie na jego
twarz, jego policzki zdawały się powiększać, poruszać, kości policzkowe
podnosiły się ku górze. Jego oczy się wydłużyły. Nos także. Kosmata broda
rozpadła się na kawałki, włosy pociemniały, a skóra… zmarszczki zniknęły,
gdy puścił do mnie oko.
Wtedy odwrócił się do króla.
– No wiesz, père… – przeciągał głoski. Wraz ze słowami zniknęły
ostatnie cechy upodabniające go do ojca Achille’a. – Zacne, że mówisz
o wielkich rozczarowaniach.
Beau z niesmakiem potrząsnął głową.
Nie mogłem się na niego napatrzeć.
Beau.
– Ale ty… Ty byłeś… – Królowi dosłownie opadła szczęka i mierzył
syna wzrokiem do chwili, aż z głośnym klapnięciem zamknął usta. Na jego
czole pulsowała żyła. – Magia.
Prawdziwy ojciec Achille wyłonił się z uliczki za katedrą. Z zaciętą miną
prowadził za rękę kasztanowowłosą dziewczynkę, którą widziałem
wcześniej. Zza niego wyszedł Claud Deveraux i radośnie pomachał ręką,
a potem Coco. Uśmiechnęła się do mnie triumfalnie i posłała mi buziaka.
Rana na jej dłoni nadal krwawiła.
Przyszli.
Poczułem taką ulgę, że niemal się roześmiałem.
Lou westchnęła.
– Reid…
Mrowienie w mojej dłoni objęło już palce. Wzory zaczęły się wyostrzać.
– Jestem tutaj, Lou. Oni też są.
– Przepraszam, że jesteśmy tak późno, siostro. – Beau podbiegł do niej.
Ostrożnie obchodził się z pochodnią. Chasseurzy rzucili się do przodu, a ich
okrzyki były ledwie słyszalne w tumulcie, który nastąpił. Philippe wściekle
gestykulował, gdy uciekali ci stojący w tłumie. Gdy krzyczeli. Gdy
odciągali dzieci lub podchodzili bliżej, żeby lepiej widzieć, przeciskając się
przez Straż Królewską i policję. Jeden człowiek wskoczył na platformę
z okrzykiem: „Spalić króla!”, zanim Philippe złapał go za kołnierz i zrzucił
z powrotem na ziemię.
– Trzymać szyk! – ryczał.
Kiedy chasseurzy szarżowali na platformę, gdzieś spod niej
zmaterializował się Blaise – a także Liana, Terrance, Toulouse i Thierry.
Wilkołaki były w połowie transformacji, ich oczy lśniły, kły się wydłużały.
Z tłumu dołączyły do nich całe tuziny następnych. Kłapały kłami.
Warczały. W pełni przemienione wilki wybiegały z każdej ulicy. Z kłami
i pazurami rzucały się na stal chasseurów.
Beau jedną ręką próbował rozwiązać sznury krępujące Lou. Pospiesznie.
Niezdarnie.
– Okazało się, że Wieża Chasseurów to forteca. Kto by się spodziewał?
Nie mogliśmy się tam do was dostać, ale tutaj… – Przerwał pospieszne
wyjaśnienia, gdy Lou jęknęła, a jego spojrzenie padło na krew na jej halce.
Na rany na jej rękach i piersi. Zasmucony zniżył głos. – Co, do cholery, się
jej stało?
Chociaż moje dłonie drżały spazmatycznie, nie mogłem sam nimi
poruszać. Nie mogłem pomóc. Starałem się odzyskać kontrolę nad swoim
ciałem.
– Zatrute strzały. Pospiesz…
– Masz czelność wybrać tę zgraję? – syknął August. Kolejna żyła
pulsowała na jego szyi. Już nie wyglądał tak dostojnie. Przypominał kogoś
obłąkanego. – Zamiast swojego ojca?
Zanim Beau zdołał odpowiedzieć, Philippe w końcu dotarł na platformę,
a August poderwał się do skoku.
Stało się to jakby w zwolnionym tempie.
Beau odwrócił się na pięcie, żeby go odepchnąć, i zrobił szeroki zamach
pochodnią, z której oderwała się pojedyncza iskra. Wisiała bez ruchu przez
sekundę, przez tysiąc sekund, po czym leniwie spadła na platformę. Na
siano.
Nie mogłem nic zrobić, tylko patrzyłem z przerażeniem, jak siano stanęło
w płomieniach.
DESZCZ ŚWIATŁA

Reid

Ogień rozprzestrzeniał się szybciej niż normalnie, szybko pochłonął kupkę


siana i dotarł do naszych stóp w ciągu kilku sekund.
Ogień Piekielny. Wieczny płomień.
Nie ma rozwiązania, powiedziała Coco, nie zadziała ani owoc, ani nic
innego.
Skąd wiesz?
Ponieważ ogień powstał z mojej żałoby. A na żałobę nie ma rozwiązania.
Pomaga tylko czas.
Mimo gorąca zrobiło mi się zimno. Wykrzyczałem imię Lou
i odwróciłem się w jej stronę, aby osłonić ją własnym ciałem. Ochronić ją
przed nieuniknionym. Nie poddam się. Nie przestanę. Gdyby udało nam się
uwolnić, moglibyśmy zeskoczyć i być bezpieczni…
Philippe w panice wpadł na Augusta i zrzucił go z platformy. Rękaw
króla zajął się ogniem, a ten natychmiast objął całą rękę. Król spadł na
ziemię – wijąc się i krzycząc – podczas gdy Philippe błyskawicznie zdjął
z niego lwi płaszcz i próbował zdjąć płonącą koszulę. Ale materiał już
wtopił się w skórę. Philippe od razu się wycofał, uświadamiając sobie, że
walka jest przegrana.
– Oliana! – August wyciągnął rękę w stronę żony, która stała koło
platformy. Ale ona bez słowa się odwróciła i weszła do kościoła. Zbledłszy
na widok zamętu na ulicy, ojciec Gaspard szybko poszedł w jej ślady.
Philippe nastąpił na rękę Augusta, gdy sam uciekał.
– Idź… stąd. – Ledwie słyszalnym głosem Lou zwróciła się do Beau,
który wciąż szarpał więzy w żarze buchającym od płomieni. Wspinały się
po jego butach. Skórzanych butach. – Odejdź.
– Nie – warknął.
Żar był nie do zniesienia. Ból również. Pod nami nagle ucichły wrzaski
Augusta. Jego ciało znieruchomiało. Skóra i ciało stopiły się aż do kości.
Leżał z pustymi oczami na zawsze utkwionymi w swoim płonącym
mieście.
Po jego ciele tańczyły płomienie.
– Nie mogę… Nie mogę ich zgasić. – W moich uszach wyła adrenalina
zagłuszająca głos Lou. Chociaż jej twarz krzywiła się pod wpływem
skupienia, ledwie ją widziałem przez dym, ledwie w ogóle mogłem
oddychać. Ogień szalał. Wydostawał się z bocznych ulic, zza ukrytych
drzwi, z pęknięć i szczelin. Chasseurzy zaczęli opuszczać swoje
stanowiska. Wspinał się do góry po rynnach. Wsączał się przez okna. Cal
po calu pożerał miasto. Domy. Sklepy. Ludzi.
Z ulicy dobiegł krzyk.
Coco.
Przepychała się, by się do nas dostać, błyskały noże, wbijały się w tych
szaleńców, którzy blokowali jej drogę. Tłum wokół niej zmienił się
w rozszalałą ciżbę. Ciała uderzały o siebie. Kobiety odciągały dzieci
z ulicy, krzyczały i waliły w najbliższe drzwi, podczas gdy głupi mężczyźni
próbowali dostać się w środek tłumu.
– Magia… jest zbyt… – Ciałem Lou wstrząsnął kaszel, wciąż była
zatopiona w swoich wzorach, podczas gdy Coco wreszcie udało się przebić
przez motłoch. – Nie należy do mnie.
Coco gorączkowo okrążała platformę, szukała jakiejś luki w płomieniach.
Jej krzyk gubił się w harmidrze.
– Już prawie… – Beau szarpał się z węzłami – …mi się udało.
– Za późno… – krzyczała Lou. Z jej gardła wyrwał się wrzask, surowy
i złowieszczy. Przeraźliwy.
– Odejdź stąd, bracie! – Dołączyłem do niej. – IDŹ STĄD!
Ogień wspinał się już po naszych nogach. I po jego. Pochłaniał wszystko
na jego drodze: sznur, ubranie, skórę. Beau nie miał za sobą podpory
z pręgierza, więc oparł się o nas.
– Nie zostawię was. – Jednak w tej chwili nogi się pod nim ugięły i upadł.
Zaczął krzyczeć z bólu, na jego szyi i twarzy pojawiły się bąble.
– Tak, zostawisz – powiedziała Lou przez zaciśnięte zęby. Spojrzała na
Coco ze łzami w oczach. – Opiekujcie się sobą nawzajem.
Liny na jej kostkach już się rozpadły, więc uniosła nogę i kopnęła go
prosto w pierś. Spadł z platformy – która teraz była słupem ognia –
i wylądował prosto w ramionach Coco.
Coco patrzyła na niego z przerażeniem.
– Nie. – Gorączkowo pokręciła głową i padła na śnieg. Zaczęła okładać
nim jego skórę. On tylko bezradnie się rzucał. – Beau. Beau, spójrz na
mnie… – Dym unosił się nad jej ramionami, ale nie zwracała na niego
uwagi.
Moje mięśnie kurczyły się i drgały, gdy bezradnie na nich patrzyłem.
Śnieg nie pomógł stłumić płomieni. Nie było przed nimi ucieczki, żadna
magia nie mogła nam teraz pomóc. Nawet magia Lou.
– Nie, nie, nie. Proszę, Beau. Beau.
– Tak mi przykro, Reid – wyszeptała Lou. – Nie mogę go powstrzymać,
ale mogę… Mogę pomóc… – Odwróciła się, żeby spojrzeć mi w oczy. –
Kocham cię. Znajdź spokój.
Znajdź spokój.
Słowa wydały się nie na miejscu. Z pewnością się przesłyszałem. Na
pewno nie tak brzmiały. Ponieważ tutaj, gdy płonęliśmy w jeziorze
czarnego ognia, nie było mowy o spokoju. Nie dla niej. Nie dla mnie. Nie,
kiedy nasze kości się topiły, a skóra odchodziła od mięsa.
Szarpnęła ręką.
W odpowiedzi liny na moich nadgarstkach pękły, a ja spadłem
z platformy zgarnięty przez podmuch gorącego powietrza. Spadając
z hukiem na ulicę, odwróciłem się, żeby na nią spojrzeć. Ale już nie było jej
widać, nie było jej słychać. Ból przejął moje zmysły, moje złote wzory
rozpadły się w pył, osadzając się na wszystkim niczym zasłona.
Tylko że przed oczami miałem już coś innego.
Tłum rozpłynął się wśród złota, zastąpiło go inne zbiegowisko. Czarny
ogień zniknął. Do nieba sterczał inny pręgierz, przywiązano do niego inną
czarownicę. Jej jasne jedwabiste włosy zapaliły się pierwsze. Ja stałem
przed platformą, miałem złożone ręce, koło mnie był Arcybiskup. Na mojej
piersi lśniła balisarda.
Zabójca czarownic zabójca czarownic zabójca czarownic
Wspomnienie rozmyło się, zanim zdołałem je uchwycić.
Ale ból – zabójczy żar – nagle zniknął, gdy wokół nas rozbłysła nowa
magia. Jej zapach przyćmił dym. I spalone mięso. Chociaż płomienie
pożerały moje ubranie, pozostawiały bąble na skórze, czułem tylko zimny
śnieg. Leżący obok mnie Beau otworzył oczy. Padł w ramiona Coco.
Wtedy Lou zaczęła krzyczeć.
Krzyczała i krzyczała tak, że musiała zedrzeć gardło. Tak, że od krzyku
powinno przestać bić jej serce. Wyraźnie widać było agonię na jej twarzy,
gdy się wiła. Jakby jej ból się potroił. Albo stał się cztery razy większy.
Zacząłem rozumieć.
Przyjęła na siebie nasz ból. To jedyne, co mogła zrobić.
– Lou. – Coco błagająco wyszlochała jej imię, kołysząc Beau, płonąc
z nim. Gdy spadały jej łzy, syczały na jego twarzy. Ale nie wzniecały ognia,
tylko go gasiły. Jego skóra skwierczała. Leczyła się. Nad naszymi głowami
rozległ się grzmot. – Nie rób tego, Lou, proszę…
Bez ostrzeżenia pojawiło się kolejne wspomnienie. Silniejsze niż
poprzednie. Ponownie padłem na kolana.
Od kiedy? Od kiedy wiesz?
Od palenia czarownicy. Kiedy… Kiedy Lou miała ten atak. Wszyscy
sądzili, że Lou miała atak padaczki, ale ja ją widziałem. Czułem magię.
Na to wspomnienie poczułem silniejszy ból niż ten od ognia, właśnie
wtedy łzy Coco zgęstniały. Wtedy spadły pierwsze krople deszczu –
deszczu Coco. Cały czas mówiła, że to jej gniew wzniecił ogień. Teraz jej
miłość go ugasi. W miejscach, gdzie spadały krople, ziemia syczała
i parowała. Płomienie stawały się mniejsze. Ale krzyk Lou… trwał.
Rozrywał mnie na pół. Złapałem się za głowę i ruszyłem do niej. Deszcz
wsiąkał w moją koszulę. W moją skórę.
Bąble się zamykały.
Ona płonęła, Reid. Nie wiem jak, ale wzięła na siebie ból tamtej.
Ale ja już wiedziałem. W głębi duszy powiązałem te fakty. Już wtedy
umiałem rozpoznać bezinteresowność Lou. Jej poświęcenie. Ale wówczas
nie byłem w stanie się do tego przyznać. Nie byłem w stanie skonfrontować
się z prawdą, nawet gdy pielęgnowałem swoją umierającą żonę. Ponieważ
prawie umarła, ratując kogoś innego.
Wtedy właśnie się w niej zakochałem.
Ból w mojej głowie osiągnął crescendo, gdy to sobie uświadomiłem. Nie
mogłem tego znieść. Zdjęty bólem, warczący, niepogodzony z sobą
szarpałem się za włosy. Orałem paznokciami twarz. Usłyszałem, jak zapada
się platforma, i poczułem na ramionach czyjeś ręce.
– Reid! Reid! – Ale nawoływania Beau i Coco nie mogły przedrzeć się
przez chaos moich myśli. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Niemal
straciłem przytomność. Padłem na ziemię.
Wtedy pojawił się wzór.
Na pierwszy rzut oka wydawał się złoty, ciągnął się od mojej piersi do
ruiny, która pozostała po platformie. Do miejsca, w którym drewno, dym
i ogień pochłonęły Lou. Kiedy jednak uniosłem drżącą dłoń, uświadomiłem
sobie, że się myliłem. Sznur lśnił wielowymiarowo. Błękitem mojego
płaszcza. Bielą płatków śniegu. Czerwienią krwi w warsztacie kowala.
I setką innych kolorów – wspomnień – złączonych ze sobą, ściśniętych
w jedno pasmo.
Pociągnąłem go.
Energia poruszyła się jak fala, upadłem pod jej ciężarem, w uszach
dzwoniła mi cisza. Krwawiłem nią.
Z ulicy dobiegł pierwotny, rozdzierający bębenki krzyk.
To nie była Lou. Ani Coco. Z trudem podniosłem głowę – próbowałem
coś dojrzeć przez rozhisteryzowany tłum, lejący deszcz – i wtedy
rozpoznałem blade rysy i włosy o kolorze poświaty księżyca należące do
Morgane le Blanc. Ona też się załamała. Ci najbliżej niej zaczęli uciekać na
jej widok, ślizgając się w topniejącym śniegu. W błocie. Płacząc
i nawołując swoich bliskich. Ich twarze umazane były sadzą.
Josephine uklękła koło Morgane i zmarszczyła brwi, jakby czegoś nie
rozumiała.
Za nimi uśmiechała się Nicholina.
Nie odwracając się, pobiegłem do zawalonej platformy. Głos mi się
łamał, gdy wołałem Lou. Przypomniałem ją sobie. Przypomniałem. Doleur,
strych, dach – całą historię utkaną przez nią w drewnianej klatce. Wszystko
było prawdą. Wszystko stało się naprawdę.
Znajdę cię znowu, powiedziałem jej.
Wzięła sobie tę obietnicę do serca. Nie zrezygnowała ze mnie. Nawet gdy
ją obrażałem, groziłem jej, wyobrażałem sobie tysiące sposobów, jak ją
zabić. Wymyślę tysiąc sposobów, żeby jej zadośćuczynić. Nigdy więcej jej
nie opuszczę. Mój głos zyskał na sile. Zyskał nadzieję.
– Lou! LOU!
Nadal nie odpowiadała. Ogień wreszcie zgasł dzięki deszczowi Coco,
z ruin lekko się dymiło. Zanurkowałem w nich, przedarłem się przez
osmalone deski, popiół, pozostałości pręgierza. Beau i Coco ruszyli za mną.
– Gdzie jesteś? – pytałem cicho, wyrywając deskę za deską. – No dalej.
Gdzie jesteś?
Do moich rąk dołączyły inne, jaśniejsze. Celia. Ciemniejsze. Jean Luc.
Spojrzeli mi w oczy z zaciętymi minami i poważnie skinęli głowami.
Proszę, proszę, proszę…
Kiedy poruszyła się nienaruszona deska z mojej prawej strony, szybko ją
wyrwałem. Musiała tam być. Musiała być…
Lou rzuciła się na mnie w deszczu światła.
OSTATECZNA BITWA

Lou

Moc dotarła do moich kończyn i płuc. Płonęłam, ale nie ogniem, lecz
światłem. Przebijało się przez moją zakrwawioną halkę, przez rany na
moim ciele, wydostawało się ze mnie w oślepiających promieniach magii.
Chociaż deszcz Coco nadal mocno padał wokół nas, krople nie moczyły
mnie tak jak innych – nie, moja skóra i włosy absorbowały każdą kroplę,
a one mnie leczyły, wzmacniały, koiły moje bolące serce. Miały smak
nadziei. I miłości.
Pośród ruin znalazłam jej spłakaną twarz, uśmiechnęłam się i ostrożnie
stanęłam obok niej.
Udało jej się. Miasto wokół nas nadal dymiło i chociaż Coco zawsze
będzie nosić żałobę po Anselu, czarny ogień zniknął. Pokonała go.
Pokonała samą siebie.
Odwzajemniając uśmiech, wzięła Beau za rękę i potaknęła.
– Lou. – Nadal kucając z deską w ręce, Reid podniósł na mnie wzrok,
jego oczy były pełne łez. Oraz miłości, ulgi i… rozpoznania. Świadomości.
Rozbłysła pomiędzy nami jak żywa istota, lśniła i jaśniała jak wzór. Powoli
się podniósł. Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę.
– Znalazłeś mnie – wyszeptałam.
– Obiecałem.
Poruszyliśmy się w tej samej chwili, zbliżaliśmy się do siebie, nasze
kończyny się splątały, nie wiedziałam, gdzie się zaczynam, a gdzie kończę.
Bez tchu, śmiejąc się podrzucił mnie do góry i wirowaliśmy wkoło. Nie
mogłam przestać całować jego uśmiechu. Jego policzków. Jego nosa. Nie
protestował, śmiał się tylko głośniej i wystawiał twarz do nieba. Coco na
nas patrzyła, dym się przerzedził, wraz z nim deszczowe chmury, pozostało
tylko kryształowe, zimowe powietrze. Po raz pierwszy od tygodni nad
naszymi głowami migotały gwiazdy. Na niebie rządził ubywający księżyc.
Początek końca.
Kiedy Reid wreszcie postawił mnie na ziemi, uderzyłam go w ramię.
– Ty okropny dupku. Jak mogłeś? – Ujęłam jego twarz w dłonie, byłam
rozgorączkowana śmiechem. – Dlaczego nie dałeś mi tej bułeczki?
Wciąż był zarumieniony, szeroko się uśmiechał.
– Bo nie była twoja.
Za nami rozbrzmiała nowa fala krzyków; odwróciliśmy się równocześnie,
nasza wesołość nieco osłabła. Powoli wracaliśmy do rzeczywistości.
Chasseurzy i wilkołaki nadal walczyli na ulicach – przemoknięci do suchej
nitki, zakrwawieni – podczas gdy mieszkańcy uciekali lub dołączali do
walki. Niektórzy szlochali i przypadali do ciał leżących w błocie. Inni
zawzięcie walili w drzwi sklepów, szukając schronienia dla rannych. I dla
siebie.
Po obu stronach ulicy stały czarownice, zagradzając wszystkie wyjścia.
Rozpoznałam kilka z Chateau, niektóre z krwawego obozu. Było ich
więcej, niż sądziłam, że istnieje. Musiały przybyć z każdego zakątka
królestwa – być może z całego świata. Moja skóra przygasała, podnosiła się
gęsia skórka.
Co gorsza – naprzeciw nas Morgane właśnie się podnosiła z ziemi.
– Proszę. – Celia zdjęła torbę z ramienia. Na ziemię wypadł bandolier
Reida. Jego noże i nasiona. Jej zastrzyk. Coco i Beau zajrzeli do środka
i wyjęli swoje sztylety, ja poszłam za ich przykładem, czując, jak moja
magia niecierpliwie pulsuje. Wyczuwała niebezpieczeństwo. Pragnęła
zaatakować i chronić, gdy Morgane rozprostowała ramiona. Gdy uniosła
brodę i nasze spojrzenia się spotkały.
Chociaż brzdęk uderzających o siebie mieczy i uderzający o siebie zębów
powinien zagłuszyć jej głos, usłyszałam ją bardzo wyraźnie. Jakby stała
obok mnie.
– Cześć, córko.
– Cześć, matko – odpowiedziałam spokojnie.
Zerknęłam na bose stopy Reida. Jego przemoczoną pierś. Moją żałosną
halkę. Pozostali byli ubrani tylko w wełniane szaty – Celia w suknię – co
sprawiało, że byliśmy potwornie łatwym celem. Może nie dla magii, lecz
stal mogła poczynić równie wielkie szkody. Głęboko westchnęłam. Nie
mogliśmy teraz walczyć. Jeszcze nie.
Machnęłam ręką i przejrzałam białą sieć wzorów, żeby znaleźć coś
odpowiedniejszego, coś do obrony… coś takiego jak sieć. Uśmiechnęłam
się ponownie, gdy zaświtał mi pewien pomysł. Nicholina opowiadała
o pajęczej sieci w La Fôret des Yeux. O L’Enchanteresse, kanibalistycznym
stworze z jedwabną nicią, jedną z najlżejszych i najsilniejszych w naturze.
Szukałam teraz pająków, rozszerzałam swoją świadomość na północ,
wschód, w stronę starych drzew wokół miasta. Ich domów. Wzory jednak
nie podążały za mną, od razu spadały na ulicę. Zawahałam się. Pod nami
nie rosną drzewa. Być może… być może pająki zeszły pod ziemię na zimę.
Ale nie miałam czasu na rozmyślania. Nie w sytuacji, gdy po drugiej
stronie ulicy stała Morgane, a obok niej Josephine i Nicholina. Nie, gdy
czarownice podchodziły coraz bliżej.
Wzięłam kolejny głęboki oddech i pociągnęłam sześć identycznych
sznurów. Wzory rozciągnęły się wszerz, aż pojawiła się niezliczona ilość
włókien – cienkich jak pajęczyna – i zaplotły się ciasno w zbroję.
Ciemną i dopasowaną, lekką i elastyczną, która w podmuchu lśniącego
pyłu zastąpiła nasze ubrania.
Gdzieś poniżej poruszyło się sześć pająków.
Morgane zaklaskała w dłonie.
– Ależ jesteś sprytna, kochanie. Jak pięknie potrafisz posługiwać się moją
magią. W końcu pasujesz do towarzystwa, z którym się zadajesz, do tych
złodziei.
– Niczego ci nie ukradłam, maman.
– Ukradłaś wszystko. – Jej szmaragdowe oczy lśniły jak rozbite szkło.
Ostre i wyszczerbione. Uczucia kotłujące się w nich obejmowały
złośliwość i rozciągały się aż po nierozcieńczoną nienawiść. – Ale nie
pytaj, przyszłam tu, by zażądać tego, co do mnie należy, i zarżnę każdego
mężczyznę, kobietę i dziecko, które spróbuje mi tego odmówić. – Kiwnęła
głową, na co czarownice ruszyły do walki. – Zabić ich wszystkich.
W odpowiedzi miastem wstrząsnął potężny ryk, księżyc zakrył cień
rzucany przez ciemne skrzydło.
Sekundę później obok mnie wylądowała Zenna. Pod jej ciężarem pękały
kocie łby. Gdy szyderczo prychnęła, z jej nozdrzy wydobył się płomień.
Czarownice, wilkołaki i łowcy jak jeden mąż zmykali jej z drogi. Na
grzbiecie Zenny – ubrana w inną zbroję – siedziała Seraphine ze
starożytnym mieczem.
Nie mogłam się powstrzymać. Roześmiałam się z zachwytem.
Coco powiedziała mi o torturach, którym zostali poddani Toulouse
i Thierry. Powiedziała mi, że Zenna obiecała pożreć moją matkę.
Przechyliłam się nad zadem Zenny i zapytałam:
– Co ze smokami?
Zenna odpowiedziała na wyzwanie nowym podmuchem ognia.
Gotując się ze złości, Morgane cofnęła się, podczas gdy chasseurzy
i czarownice rzuciły się do walki. Błyskały balisardy. Wybuchła magia.
Zenna znowu prychnęła, wzbiła się w powietrze, jeden za drugim
podnosiła ich z ziemi i…
Pożerała.
– Och, to obrzydliwe – powiedział zniesmaczony Beau. – Zatwardzenie
gwarantowane…
Zanim skończył, Morgane po raz ostatni złożyła ręce. Poczuliśmy ostry
zapach magii.
Po chwili zatrzęsła się ziemia.
Wszyscy ludzie wokół nas z trudem utrzymywali się na nogach. Nawet
Philippe przystanął, lekko się zachwiał z balisardą oddaloną o cal od
wilczej szyi Terrance’a. Reid się spiął. Zmrużył oczy. A potem…
– Na ziemię! – Zepchnął mnie z platformy, spadliśmy na dół
i przetoczyliśmy się, podczas gdy z ziemi wystrzeliwały gałęzie,
roztrzaskując schody kościoła. Nie zatrzymały się tam. Szybko pojawiało
się więcej, potężniejszych, wypuszczających korzenie, pni, rozwalających
piękne witraże. Przerastając przez nie. Na nasze głowy posypały się
kamienie, zmuszając nas do rozpierzchnięcia się w tłumie. Natychmiast
straciłam z oczu Coco i Beau, Celię i Jean Luca. Byłam zbyt niska, zbyt
słaba, nie byłam w stanie poruszać się w tłumie ludzi. Nie umiałam
odróżnić przyjaciela od wroga.
Jedynie ręka Reida w mojej powstrzymała wilkołaka od rzucenia mną
o ziemię.
Drzewa nadal rosły. Burzyły wieże i łuki, aż katedra Saint-Cécile
d’Cesarine popadła w ruinę. Aż na jej miejscu znowu pojawił się las.
To wyjaśniało pająki.
Ale nie miało sensu. Las należał do Clauda, nie do Morgane. Jak udało
jej się…?
Drzewa ruszyły, więc powinnyśmy podążyć za nimi, uderzyć z całych sił.
Drzewa wokół Chateau. Ścisnęło mnie w żołądku. Przyprowadziła
własnych żołnierzy.
Nie zatrzymały się tutaj, pod ich naporem pękała ulica, ich gałęzie
szarpały za włosy i płaszcze, gdy wyciągały się w stronę nieba. Kobieta
obok mnie wrzasnęła, gdy zahaczyły o jej spódnicę. Gdy uniosły ją wyżej
i wyżej, aż rozerwał się materiał. Gałąź pękła.
Kobieta leciała w dół.
Moja magia dziko się poruszyła. Spanikowana próbowałam ją uspokoić,
skupić się, ale kobieta spadała za szybko…
Na sekundy przed tym, jak roztrzaskała się o ziemię, drzewo jakby się
wzdrygnęło. Patrzyłam z niedowierzaniem, jak pojawia się Claud
Deveraux. Jak gwiżdże wesołą melodię. Jak samo drzewo się pochyla –
jęcząc i skrzypiąc – a jego gałęzie zaginają się tak, by złapać kobietę
w powietrzu. By kołysać ją w makabrycznym uścisku.
Claud puścił do mnie oko.
– Miło cię tu widzieć, szkrabie. Jak ci się podobała moja siostra?
Stłumiłam śmiech, podczas gdy kobieta z wrzaskiem starała się uciec
drzewu. Które przestało się poruszać.
– Myślałam… Myślałam, że nie możesz interweniować. A skoro możesz,
to gdzie byłeś przez cały ten czas?
Cmoknął zabawnie. Sama jego obecność była jak tarcza; powoli cichło
szczękanie broni, jakby wszyscy instynktownie wiedzieli, że należy
zmienić kierunek.
– Louise – powiedział z dezaprobatą. – Bo pomyślę, że jesteś pochłonięta
sobą. Chociaż z bólem muszę przyznać, że ty i twoi przyjaciele całkiem
dobrze radziliście sobie beze mnie, a ja mam pod sobą cały świat natury,
którym muszę się zajmować.
– Jak cholera sobie poradziliśmy. – Zadowolona, pomogłam Reidowi
uwolnić kobietę z drzewa. Pochłonięta sobą, a niech mnie. – Powiem to
ponownie, sądziłam, że nie możesz…
– Och, miałaś rację, brzoskwinko. – Claud nadal się uśmiechał, ale
powietrze wokół nas wypełnił zapach gnicia. Rozkładu. U jego stóp pękały
trujące ropuchy. Wilkołak najbliżej nas nadął się gniewem, warknął jak
opętany i zaatakował z nową zaciekłością. – Nie interweniuję. Jedynie
zarządzam wspomnianym królestwem, nawet w tym momencie. –
Uśmiechnął się mrocznie i odwrócił, żeby rozejrzeć się po ulicy. Jego oczy
lśniły jak u kota. – I bronię go przed najeźdźcami.
Bez pytania wiedziałam, kogo szuka.
A Morgane mnie nazwała złodziejką.
– Jak ona je kontroluje? – Reid cofnął się o krok, gdy kobieta go
popchnęła i uciekła w górę ulicy, nadal histerycznie krzycząc.
– Drzewa?
– Dawniej ją też kochały.
Po tych posępnych słowach ciało Clauda podwoiło swoją objętość, a on
w pełni się przekształcił: z jego głowy wyrosło ogromne poroże.
Rozszczepione kopyta przerwały jego buty. A drzewa… Te pochylały się,
gdy podążał ulicą jako Dziki Mąż.
Ich król.
Ich bóg.
– Czekaj!
Zatrzymał się, słysząc mój krzyk, i obejrzał się do tyłu. Gest ten wyglądał
zbyt ludzko jak na jego zwierzęcą postać.
– Moja matka – ciągnęłam w oczekiwaniu i w strachu. – Co z nią
zrobisz?
Zamrugał żółtymi oczami. Jego głos wydostawał się z głębi ciała, jak ryk
niedźwiedzia.
– Naruszyła moje królestwo. Moje jestestwo. Poniesie karę.
Poniesie karę.
Odwrócił się i zniknął pomiędzy drzewami, nie mówiąc już nic więcej.
Zbyt późno uświadomiłam sobie, że powinnam pójść za nim. Nie
pozostawił wątpliwości co do swoich intencji – był bogiem, a ona go
wykorzystała. Chociaż dał jej ostrzeżenie – chociaż sama Potrójna Bogini
pozbawiła ją mocy – ona nie posłuchała. Nie złożyła broni. Moja bitwa
stała się ich bitwą. Claud doprowadzi mnie prosto do Morgane, a razem
moglibyśmy…
Reid pociągnął mnie w przeciwnym kierunku, gdzie tłum był najgęstszy.
– Musimy ewakuować ludzi.
– Słucham? Nie! – Pokręciłam głową, ale bez ochrony roztaczanej nad
nami przez Clauda znowu dobiegł mnie tumult. – Nie, musimy znaleźć
Morgane…
– Rozejrzyj się, Lou. – Nie śmiał puścić mojej dłoni, podczas gdy ci
najbliżej nas uciekali przed Dame Rouge, która wyrwała bijące serce
z piersi jakiegoś człowieka. Walili w sklepowe witryny, błagając
o wpuszczenie, podczas gdy sprzedawcy barykadowali drzwi. Na obu
końcach ulicy krwawe czarownice nacinały sobie ręce. Tam gdzie płynęła
ich krew, w niebo wystrzeliwały czarne winorośle, tworząc
nieprzekraczalną barierę. Barykadę. – Ci ludzie nie mają dokąd uciec. Są
niewinni. Słyszałaś Morgane. Nie zatrzyma się, dopóki wszyscy nie umrą.
– Ale ja…
– Claud jest bogiem. Jeśli zamierza zabić Morgane, to ją zabije. My
możemy zmniejszyć liczbę ofiar.
Moja magia pulsowała pod skórą, zachęcała mnie do poddania się jego
woli. Do pójścia za nim. Miał rację. Tak. Oczywiście, miał rację.
Po raz ostatni zerknęłam na oddalającego się Clauda, potaknęłam
i pobiegliśmy w stronę ojca Achille’a i Gabrielle, siostry Etienne’a, którzy
zaplątali się w winorośle. Jakaś krwawa czarownica zacieśniała wokół nich
kolce. Za nami Celia popędzała Violette i Victoire w bezpieczne miejsce, do
najbliższego sklepu – cukierni prowadzonej przez Johannesa Pana.
Gdy usłyszał płacz Gabrielle, wypadł na ulicę z wałkiem, wymachiwał
nim i głośno wrzeszczał. Uderzył krwawą czarownicę w głowę, rozległ się
paskudny chrzęst. Kiedy padła na ziemię, jej kolce zwiędły, a ojciec Achille
i Gaby mogli się uwolnić.
– Chodź, chodź! – Pan wołał Gaby, podczas gdy Reid, Jean Luc i ojciec
Achille połączyli siły.
Pozostałe czarownice zrobiły to samo, wbiły spojrzenia w trzy małe
dziewczynki.
Zdawało się, że nadal zamierzały wytępić całą linię Lyonów, niezależnie
od Augusta.
Wzięłam głęboki oddech, wybrałam wzór, a on zalśnił i rozciągnął się jak
błona nad cukiernią. Podobna ochrona znajdowała się nad Chateau le Blanc
i nad drzwiami do zamkowego skarbca. Był to fragment mojej magii –
fragment wszystkich Dames des Sorcières, które były przede mną. Gdy
opuścił moje ciało, biały wzór przygasł. Tylko odrobinę. Moje połączenie
z nimi słabło. Warto było je poświęcić.
Nikt nie wejdzie do cukierni oprócz tych, którzy mają pozwolenie.
Ujęłam dłoń Gaby, gdy przechodziła koło mnie i mocno ją ścisnęłam.
– Zostań w środku – powiedziałam. Moje spojrzenie padło na Violette
i Victoire. Siostry Beau. Siostry przyrodnie Reida. – Wszystkie zostańcie.
Chociaż Gaby i Violette chętnie potaknęły, nie podobała mi się uparta
mina Victoire. Celia wepchnęła wszystkie trzy do sklepu, po czym zaczęła
tam wprowadzać jakąś rozhisteryzowaną parę.
– Ściąć barykady! – Ojciec Achille wskazał kolczaste krzewy. Kilku
chasseurów próbowało odciągnąć od nich czarownice. – Wzywam
wszystkich, który mają białą broń!
– Nie mamy broni – powiedział spanikowany mężczyzna.
W odpowiedzi Reid rzucił mu swoją balisardę.
– Już masz. Idź.
Kiedy z tłumu wystąpiło więcej mężczyzn, Reid wyjął kolejny nóż ze
swojego bandoliera. I jeszcze jeden i jeszcze, aż nie został mu żaden.
– Co robisz? – zapytałam zaniepokojona.
– Ja jestem bronią – powiedział ponuro, unosząc ręce.
Mężczyźni odwrócili się i pobiegli w stronę winorośli, gdzie zaczęli
z całych sił ciąć kolce.
Nie zatrzymując się, Reid wskazał sąsiednie sklepy.
– Wyłamcie drzwi – zwrócił się do Jean Luca. – Wprowadźcie ludzi do
tych budynków. Lou i ja podążymy za wami, żeby rzucić czar…
Przerwał, ponieważ przez linię czarownic przedarł się Philippe i jego
dwudziestu ludzi, siekąc je z brutalną skutecznością. Na nodze miał
krwawiące ugryzienia. Opuścił balisardę i wskazał Reida i mnie.
– Zabić ich – rozkazał.
Uniosłam swój nóż i stanęłam przed Reidem. Byliśmy bronią, tak, nasza
magia była groźniejsza niż jakiekolwiek ostrze – ale mogliśmy się nią
posługiwać tylko w ostateczności. Jeśli czegoś się od niego nauczyłam, to
tego, żeby nie krzywdzić siebie. On też tego nie zrobi. Jednak zanim
zaatakowałam, przed nami stanął Jean Luc. Ku mojemu zaskoczeniu była
z nim garstka chasseurów.
– Nie bądź głupi, Philippe. Ci ludzie nie są naszymi wrogami.
– To czarownice. – Wybałuszył oczy.
– Pomagają nam – warknął inny chasseur. Nie znałam go. Nieważne. –
Przejrzyj na oczy, zanim nas wszystkich wyrżną. Spełniaj swój obowiązek.
– Chroń królestwo – dodał jeden obok niego.
– Dzieci. – Pomiędzy nich wepchnął się Achille. – Czasu nie ma ani na
to, ani na rozproszenie sił. Ci z balisardami muszą walczyć z napastnikami.
– Ma rację – potwierdził Reid i już rozglądał się po ulicy. Łowcy walczyli
z czarownicami i wilkołakami, podczas gdy obie strony walczyły ze sobą. –
Chasseurzy, jeśli nie uda wam się zabić, celujcie w ręce. Dames Blanches
nie będą mogły rzucać dokładnie wymierzonych czarów, odcinajcie na
wysokości nadgarstków, ale pod żadnym pozorem nie rańcie Dames
Rouges. Dopóki nie umrą, ich krew będzie was okaleczać.
– Skąd mamy wiedzieć, która jest która? – zapytał pierwszy chasseur.
– Dames Rouges mają mnóstwo blizn. Uderzajcie szybko i z całych sił.
Nie walczcie z wilkołakami i drzewami.
– Nie walczyć…? – Philippe aż się zaczerwienił. Kiwał głową w przód
i w tył. – Nie ma mowy. Chasseurzy, do mnie. Nie słuchajcie tych
heretyków. Ja jestem waszym kapitanem, uderzymy szybko i z całych sił.
Aby potwierdzić swoje słowa, wbił balisardę w serce najbliższego
drzewa. Gdzieś zza katedry rozległ się ryk Clauda. Philippe z rozkoszą wbił
nóż głębiej.
– Ściąć je! Wszystkie! Drzewa, wilkołaki i czarownice!
– Nie. – Przepchnęłam się obok Jean Luca, gdy łowcy Philippe’a rzucili
się na drzewa i cięli je z brutalną skutecznością. Ich korzenie wyskoczyły
w górę niczym bicze, by ich usidlić. – Nie, przestańcie…
Jednak wkrótce z winorośli dobiegły udręczone krzyki, więc odwróciłam
się, żeby zobaczyć, jak czarownice nadziewają ludzi na kolce. Cholera.
Reid bez wahania rzucił się im na pomoc. Jego ręce poruszały się
w powietrzu, szukały, ciągnęły, aż wokół nas zapachniało magią. Trzy
czarownice wrzasnęły w odpowiedzi, a na rękach Reida pojawiły się świeże
oparzenia. Ale nie mógł ocalić mężczyzn. Każda osoba nieposiadająca
balisardy była zagrożona – w tym sam Reid.
Czwarta czarownica zacisnęła pięść, Reid się potknął i złapał za pierś.
Cholera, cholera, cholera.
Moje nogi instynktownie poderwały się do biegu. Zabrałam balisardę
uwięzionemu chasseurowi i rzuciłam mu się na pomoc. Na jego szyi
i twarzy uwydatniły się żyły. Jego ręce powędrowały do bandoliera, ale nie
miał noża. Zostały mu tylko nasiona. Odrzucił je w bok, po czym upadł,
podpierając się na dłoniach i kolanach.
Rzuciłam balisardą i trafiłam idealnie w czoło czarownicy. Zenna zajęła
się resztą. Jej szczęki groźnie kłapały, gdy zniżyła lot, by spalić czarownicę
i żywopłot. Kiedy ogień przygasł, wyjęłam balisardę z czaszki czarownicy
i podałam ją Reidowi.
– Ja jestem bronią. – Sapiąc, naśladowałam jego głupi głos. W moim
gardle pojawił się śmiech. Nie walczyłam z nim mimo przygnębiających
okoliczności. Mimo zwęglonych czarownic u naszych stóp. Już nigdy
więcej nie będę tłumiła śmiechu. Nie przez wzgląd na nich. – Świat ma
drżeć i się mnie bać…
– Zamknij się. – On również hamował śmiech.
Podniosłam go.
– Moi wrogowie będą żałować dnia, kiedy ośmielili się…
– Nic mi nie jest. – Pokręcił głową, jakby chciał ją oczyścić. – Idź
i pomóż innym.
– Pomagam. – Mocno pocałowałam go w usta i popchnęłam go w stronę
cukierni. – Pomagam im, pomagając tobie, ty samolubny kutasie. Jeśli
znowu oddasz balisardę, każę ci ją połknąć. Zapomnij o rycerskości.
Zaśmiał się jeszcze raz i ponownie wkroczyliśmy do walki.
Kolejne chwile minęły pod znakiem magii i krwi. Kierując się
wskazówkami Reida, wolni łowcy mierzyli w ręce czarownic, podczas gdy
ci uwięzieni w drzewach Clauda podcinali korzenie. Ojciec Achille
prowadził grupę silnych mężczyzn i kobiet do najbliższej kuźni, by
zaopatrzyć się w broń. Ci, którzy nie byli w stanie walczyć, poszli za Celią
do piekarń i cukierni, różnych lokali, które otwarły przed nimi drzwi. Jean
Luc i Reid wdarli się siłą do pozostałych. Poszłam za nimi, karmiąc magią
każdy zamek.
Czarownice się nie zniechęcały. Czułam, jak atakują drzwi i okna, ich
wzory syczały i uderzały w moją magię jak węże. Kpiły z tych w środku –
kpiły ze mnie – szeptem mówiły, jak ich zabiją. Reid i Jean Luc wyrąbywali
sobie drogę przez nie, zostawiając za sobą ciała.
W połowie ulicy Reid zauważył moją bladą twarz i ściągnął brwi.
Wzruszyłam tylko ramionami i dalej robiłam swoje. To nie miało
znaczenia. Na ziemi leżało mniej naszych sojuszników niż wrogów.
Chociaż Zenna nie mogła swobodnie razić ogniem, bo nas też by upiekła,
wyławiała z ulicy czarownicę za czarownicą. Kiedy zapędziły Coco
i Toulouse’a do rogu, ich również uwolniła. Kiedy rzuciły się w pogoń za
Beau i Thierrym – ten pierwszy ze wszystkich sił wołał Coco – Seraphine
pomogła im z góry. Byliśmy na to przygotowani. Blaise i jego wataha,
Troupe de Fortune, nawet Jean Luc i jego chasseurzy – wszyscy wkoło
dokonywali swojej zemsty. Liana i Terrance odgryzali dłonie na wysokości
nadgarstków, podczas gdy Toulouse i Thierry wstrzykiwali trzem
czarownicom specyfik z szczwołem.
Mimo to ogarnęło mnie przytłaczające poczucie niepokoju. Prawie mnie
sparaliżowało.
Morgane zniknęła bez śladu.
Szukałam jej, gdy bitwa rozciągnęła się na inne ulice. Szukałam Clauda.
Ani śladu poroża, ani księżycowobiałych włosów. Mógł już się z nią
rozprawić, ale z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie sądziłam, żeby tak
było. Powietrze w mieście przesiąknięte było zapachem magii i smrodem
rozkładu. Tam gdzie balisardy nakłuły drzewa, wypływał ciemny sok
przypominający krew. Na ścianach frontowych domów wyrósł grzyb.
Również na samym zamku. Powietrze było jak naładowane – pełne złości –
a napięcie cały czas rosło.
Przysięgłabym, że kilka razy usłyszałam śmiech Morgane. Niepokój
zmienił się w strach.
Reid wykombinował jeszcze trzy balisardy – nie wiem skąd – dla Gaby,
Violette i Victoire, które pojawiały się co kilka minut, syczące, plujące
i zakrwawione, rzucając się w pogoń za tymi, które je wcześniej ścigały. Za
trzecim razem Reid i Beau prawie dostali apopleksji z wściekłości.
– Chcą was zabić! – Beau otworzył drzwi Soleil et Lune i wepchnął je do
środka. – Przysięgam na Boga, że przywiążę was do krzeseł…
– Was też chcą zabić – odpyskowała Victoire, gdy Reid zamykał za nimi
drzwi. Zaczęła w nie walić. – Wypuśćcie nas! Pozwólcie nam walczyć!
Wiatr przyniósł kolejny wybuch śmiechu; odwróciłam się i rozejrzałam.
Na karku stanęły mi włoski. Tym razem sobie tego nie wymyśliłam. Jej głos
dobiegał z tak bliska, że mogłabym jej dotknąć. Na poparcie moich
podejrzeń Reid zrobił zdziwioną minę, stając w drzwiach teatru.
– Co to było?
– Zamknij je na klucz.
– Słucham? – Spojrzał na mnie. Wyczuwając moje intencje, zrobił krok
do przodu, lecz Victoire ponownie otworzyła drzwi. Zawahał się. – Lou, co
ty… Dokąd idziesz?
Nie odpowiedziałam, już biegłam w dół ulicy, nie zwracając uwagi na
jego nawoływania. Nieważne, ile razy Beau wkraczał do akcji, ilu ludzi
Reid zaprowadził w bezpieczne miejsca. Nikt tu nie był bezpieczny, skoro
Morgane nadal pociągała sznurki. Każdy jej ruch był przemyślany. Dziś nie
było inaczej. Wiedziała, że Claud i Zenna do nas dołączą – wiedziała też
o wilkołakach, więc przypuści atak. Będą się pojawiać kolejne czarownice.
Nie przestaną, dopóki tego nie zakończą, nie zniszczą Korony, Kościoła,
swoich prześladowców. Ale same czarownice nie mogły pokonać smoka.
Nie mogły zabić boga.
Nie, te czarownice były obroną, nie atakiem.
I to niewątpliwie była pułapka.
– Gdzie jesteś? – Weszłam w boczną uliczkę, podążając za błyskiem
białych włosów. Już prawie nie słyszałam głosu Reida. – Myślałam, że już
nie chcesz się bawić. Wyjdź. Wyjdź i stań ze mną twarzą w twarz, maman.
Przecież tego chcesz, prawda? Tylko my dwie.
Kolejna uliczka. I jeszcze jedna. W jednej ręce ściskałam sztylet, wijące
się białe wzory przetaczały się po kocich łbach, śmietnikach, drewnianych
drzwiach, wybitych oknach i przydomowych ogródkach. Znowu się
roześmiała. Kiedy ruszyłam za tym dźwiękiem – wpadając do parku
Brindelle – skądś pojawiła się ręka, która mnie zatrzymała.
Mało co, a dźgnęłabym Manon prosto w oko.
– Nie ma jej tutaj, Louise. – Mówiła cicho, nie patrząc mi w oczy, lecz
rozglądając się wokół. Na każdym policzku miała dwie rany. Chociaż
z jednej płynęła świeża krew, druga wyglądała na starszą. Zaczęła się
zabliźniać. Odsunęła się, zabrała swoją lepką rękę i rozpłynęła się w cieniu.
– Musisz zawrócić.
– Co tu robisz? Nie powinnaś być z naszymi siostrami?
Zawahała się, słysząc gorycz w moim głosie.
– Mówisz tak, jakbyśmy miały jakiś wybór – powiedziała jeszcze ciszej.
– Gdzie ona jest? Powiedz mi, Manon.
– Zabije nas. – Opuszkami palców musnęła zagojoną ranę. Zrozumiałam.
Chociaż Manon nie zdradziła nas przed Morgane, została ukarana za to, że
pozwoliła uciec złodziejom. Ponownie się wycofując, Manon dotknęła
drugiego policzka. Tego ze świeżą krwią. – Albo zrobią to twoi łowcy.
Zrobiło mi się słabo. Uważając na każdy krok, każdy szmer, poszłam za
nią, wyciągając do niej rękę. Jak koło ratunkowe.
– Chodź ze mną. Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić.
Tylko pokręciła głową.
– Smok upadnie, ale i tak jesteśmy na przegranej pozycji. Morgane o tym
wie. Nie pozwól, żeby manipulowała…
Za nami ktoś nastąpił na gałązkę. Odskoczyłam i zamachnęłam się
nożem, lecz usłyszałam głos Coco. Spanikowana uniosła ręce.
– To ja! To tylko ja! Co się dzieje? Widziałam, jak tu szłaś. Czy to Reid?
Albo Beau? Gdzieś go zgubiłam i…
– Nic im nie jest. – Złapałam się za serce, oddychając z ulgą. – To
Manon. Powiedziała… powiedziała, że…
Ale kiedy znowu chciałam na nią spojrzeć, już jej nie było.
Zniknęła.
Zamiast niej przede mną stały Josephine i Nicholina.
KIEDY BÓG WKRACZA DO AKCJI

Lou

Stało się to zbyt szybko. Coco wciągnęła mnie za drzewo, jednocześnie


przecinając sobie skórę na ręce. W chwili gdy moje plecy dotknęły pnia,
zarejestrowałam dwie rzeczy: po pierwsze, korę pokrywała ciepła, mokra
substancja zmieszana z kłującymi pokrzywami; po drugie, substancja
natychmiast stopiła moją zbroję.
Wtedy poczułam ból. Dotkliwy ból.
Przenikał moje kończyny, podczas gdy ząbkowane gałęzie wbijały się
w moje dłonie i stopy, unosząc mnie niczym Jezusa na krzyżu. Chociaż
próbowałam wołać Clauda, Zennę, kogokolwiek, kolce przeszyły mi usta.
Przekłuły mi wargi, policzki, dusiły mnie trującymi wypustkami. Rzucałam
się bezradnie, wbijając jeszcze głębiej kolce i igiełki.
Przerażona Coco próbowała mi pomóc, ale rzuciła się na nią Nicholina
i tylko się roześmiała, gdy Coco opryskała jej twarz swoją krwią, po czym
uderzyła Coco w klatkę piersiową. Nie. Przebiła się przez nią. Prosto do
serca. Coco, dusząc się własnym krzykiem, patrząc i nie widząc, złapała
Nicholinę za nadgarstek.
Kiedy Nicholina ścisnęła, przestała się ruszać.
– Nicholino. – Głęboki głos Josephine przeciął nocne powietrze. – Dość.
Nicholina spojrzała na swoją panią i przestała się śmiać. Ich spojrzenia
spotkały się na sekundę za długo, zanim Nicholina niechętnie wyjęła rękę
z klatki piersiowej Coco. Moja przyjaciółka padła nieprzytomna na ziemię.
– Paskuda – wymamrotała Nicholina.
Josephine nie zareagowała. Patrzyła na mnie. Nie była już tak
opanowana, gdy uniosła głowę.
– Przynieś mi jej serce – wypowiedziała mrożące krew w żyłach słowa.
Jeśli Nicholina się zawahała – jeśli na jej twarzy pojawił się cień
zwątpienia – było to praktycznie niedostrzegalne. Nic nie mogłam zrobić,
przyglądałam się tylko, cierpiąc okropny ból, jak robi krok w moim
kierunku. Dwa. Trzy. Moje serce biło jak oszalałe, szybciej pompowało
krew Josephine przez moje żyły. Trucizna szybciej się rozchodziła. Nie
zamknę oczu. Zobaczy w nich swoje odbicie. Zobaczy potwora, jakim się
stała, tę karykaturę człowieka, jakim kiedyś była: swoje rysy, rysy swojego
syna przemienione w coś chorego i złego. Cztery kroki. Z jej ręki nadal
skapywała krew Coco. Paliła jej skórę.
Nie zwracała na to uwagi.
Robiąc piąty krok, zerknęła na rzekę Doleur. Wiła się pod nami przez
miasto, rzeka, w której Arcybiskup prawie mnie utopił, gdzie Reid i ja
wypowiedzieliśmy przysięgę małżeńską. Josephine podążyła za jej
spojrzeniem i burknęła, widząc coś, czego ja nie widziałam. Wytężyłam
słuch, ale niczego nie usłyszałam w jednostajnym szumie wody.
– Zrób to – pospieszyła Nicholinę. – Teraz.
Chociaż Nicholina poruszała się z większą energią, jej całe ciało
zadrżało, gdy zrobiła kolejny krok. Zachwiała się jej stopa. Poślizgnęła się
i zwaliła się na kolana. Na jej upiornej twarzy pojawiła się dezorientacja.
Dezorientacja i panika. Zacisnęła zęby i próbowała wstać, chociaż kurczyły
się jej mięśnie. Buntowały się przeciw niej.
Patrzyłam na nią, nie śmiałam rozbudzać w sobie nadziei.
– Paskudna, okropna. – Każde słowo wydobywało się z niej
w paroksyzmie bólu. Skuliła się. Czołgała się, orając paznokciami ziemię. –
Podstępna mała… mysz…
– Żadnego z ciebie pożytku. – Josephine z niesmakiem wydęła usta
i podeszła do mnie, po drodze kopiąc Nicholinę w żebra. Mocno. – Sama to
zrobię.
Nicholina podniosła głowę z przerażająco pustym wyrazem twarzy.
Mojego pierwszego dnia w Cesarine do śmietnika, w którym się
ukrywałam, przybłąkał się bezpański pies. Był drżący i samotny. Obgryzał
kość. Miał tylko ją. Patrzyłam, jak jakieś okrutne dziecko zabrało mu tę
kość i biło go dotąd, aż pies kłapnął pyskiem i rzucił się, by ugryźć je
w rękę. Później tego samego dnia – kiedy zapłakana dziewczynka
z zakrwawioną ręką już sobie poszła – jakiś mężczyzna przechodząc,
poklepał psa po łbie i dał mu kawałek ciastka. Pies poszedł za nim do
domu.
Podobnie jak ten bezpański pies ze śmietnika, Nicholina kłapnęła zębami
i zatopiła pazury w łydce swojej pani.
Josephine zatrzymała się jak wryta, niedowierzając, zmrużyła oczy,
a potem szeroko je otworzyła, zdjęta gniewem. Z dzikim prychnięciem
pochyliła się i złapała Nicholinę za włosy, szarpnięciem postawiła ją na
nogi, po czym zatopiła zęby głęboko w jej gardle. Do ust podeszła mi żółć,
gdy usłyszałam chrzęst i mlaskanie, odgłosy łapczywej uczty, podczas gdy
Nicholina bezskutecznie próbowała się wyrwać. Jej krzyk gwałtownie się
urwał.
Josephine wyrwała jej struny głosowe.
Ale nawet wtedy nie przestała. Piła i piła, aż zwiotczały ręce Nicholiny,
a jej nogi straciły czucie. Piła, aż za nami rozległy się pluski, a wraz z nimi
przeszywające uszy pulsowanie. Odgłosy bitwy. Kiedy pierwsza naga
kobieta przebiegła obok nas – z falowanymi srebrnymi włosami
i błyszczącym trójzębem – pomyślałam, że nigdy nie sądziłam, że będę
czuła taką wdzięczność, widząc tyłek Elvire.
Josephine puściła ciało Nicholiny i odwróciła się ze strachem w oczach.
Z jej ust płynęła krew, ale złapała trójząb Elvire, zanim trafił ją w czaszkę.
Aurélien przewrócił moje drzewo jednym uderzeniem pałki. Złapał mnie
z zaskakującą delikatnością, podczas gdy Lasimonne ukląkł obok nas.
– Moja pani przesyła pozdrowienia – zagrzmiał. – Wybacz mi. To będzie
bolało.
Wydłubał kolce z moich ust i wyjął igły z moich dłoni i stóp, podczas gdy
Olympienne, Leopoldine i Sabatay rzucili się na Josephine. Dziesiątki
innych golasów przebiegły obok nas, znajdując ofiary pomiędzy drzewami
– zebrały się tam krwawe czarownice, by przyglądać się mojej egzekucji.
Kaszlałam i plułam, gdy Aurélien i Lasimonne zaciągali mnie
w bezpieczne miejsce.
– Co możemy zrobić? – zapytał ten pierwszy. – Jak cię wyleczyć?
– Nic nie możecie zrobić, chyba że schowaliście antidotum na truciznę
w… nie w kieszeni. – Zakaszlałam, próbując się roześmiać i położyłam
ręce na kolanach. Posadzili mnie pod innym drzewem. To na szczęście nie
było zakrwawione. – Idźcie. Moje ciało się uleczy.
Tylko że powoli.
Nie trzeba ich było namawiać. Ukłonili się szarmancko i ponownie
wpadli w wir walki. Próbowałam oddychać, zakotwiczyć się w mojej magii.
Już wcześniej wydaliła szczwół z mojego ciała. Pozbędzie się również krwi
Josephine. Wzory były bardziej przygaszone niż wcześniej, rozciągały się
zbyt daleko nad miastem i były zbyt cienkie – pomogły drzewa w parku
Brindelle. Moc tego świętego gaju przepłynęła przeze mnie, wzmacniając
moje połączenia. Przywracając mi równowagę.
Potrzebowałam czasu.
Zdjęta paniką, przypomniałam sobie o Coco.
Bezskutecznie spróbowałam wstać, rozejrzałam się więc i ujrzałam chaos
– krwawe czarownice i meluzyny przemykały pomiędzy cieniami
rzucanymi przez drzewa – aż wreszcie ją znalazłam, siedziała pośród
korzeni jakiejś rośliny. Za nią stała Angelica i pomagała jej wstać.
Odetchnęłam z ulgą, która nie trwała długo, bo obie spojrzały na
Josephine.
Walczyła krwią i mieczem, wymachiwała nim z ponadnaturalną siłą
i szybkością, odpierając atak meluzyn. Chociaż one nie krwawiły, to ona jak
najbardziej, rozchlapywała swoją krew na ich oczy, uszy, nosy i łona.
Każdy czuły punkt ludzkich ciał. Kiedy Elvire upadła do tyłu, zaplątując się
w czarne kolce innej czarownicy, Angelica uwolniła ją z podobną
sprawnością.
Josephine warknęła, obnażając zęby.
Angelica pokręciła głową i wytarła sok z kolców ze swojej broni,
ocierając ją o ubranie. Miała na sobie suknię.
– Wybrałaś złą stronę, siostro.
– Ja przynajmniej jakąś wybrałam. – Josephine nie okazywała strachu,
gdy Angelica się do niej zbliżyła. Za nią szła Coco, szeroko otwierała oczy
i wydawała się zaniepokojona. Ponownie spróbowałam wstać. – Zbyt długo
mówiłaś o tym, co dobre, co złe, o szlachetnym i podłym, o płytkich ideach,
które nie istnieją. Tak naprawdę nie istnieją. – Krążyła wokół Angeliki,
która machnęła ręką, by powstrzymać nadchodzącą Elvire. – Droga siostro,
warto dążyć tylko do jednego. Do wiedzy. Do władzy. Do życia. Ale ty
zawsze bałaś się żyć, nieprawdaż? Pragnęłaś władzy, ale zdradziłaś swoich
ludzi. Pragnęłaś miłości i uczucia, ale opuściłaś swoje dziecko. Nawet teraz
tęskno ci do wolności, ale pozostajesz uwięziona w morzu. Jesteś tchórzem.
– Wypluła to słowo i nadal krążyła.
Angelica obracała się razem z nią, trzymając Coco za swoimi plecami.
– Jesteś taka głupia – wyszeptała.
– Ja jestem głupia? Jak, według ciebie, się to skończy, siostro? –
Josephine się skrzywiła, wskazując siebie i swoją siostrę. – Czy nadal
będziemy takie obłudne? A może zabijesz siebie, żeby zabić mnie? Obie
wiemy, że inaczej się nie da. Jedna nie może żyć bez drugiej. Ja nie mogę
zabić ciebie, a ty nie możesz zabić mnie.
– Mylisz się.
– Nie sądzę. – Josephine zmrużyła oczy.
– Wszyscy musimy odegrać nasze role. – Angelica splotła palce
z palcami Coco, odwróciła się i ścisnęła. – Za nowy porządek świata.
Josephine na nie patrzyła. Być może chodziło o to, jak Coco potrząsnęła
głową, o łzy w jej oczach, a może o całkowite pogodzenie w uśmiechu
Angeliki. O to, jak dotknęła medalionu Coco i wyszeptała:
– Noś go zawsze.
Jakikolwiek był powód, cofnęła się o krok. I kolejny. A kiedy Angelica
ponownie na nią spojrzała i powoli ruszyła z nożem w dłoni, Josephine
porzuciła wszelkie pozory. Odwróciła się i uciekła.
Nicholina złapała ją za kostkę.
Niewidoczna dla wszystkich podczołgała się bliżej; miała zmasakrowaną
szyję, każdy jej oddech był mokry i płytki. Jej skóra poszarzała. Wiele
wysiłku kosztowało ją otwarcie oczu, wypływała z niej życiodajna krew.
Ale nie puszczała.
Przerażona Josephine próbowała się wyrwać, ale poślizgnęła się na krwi
Nicholiny i upadła na ziemię. Ruch dużo ją kosztował. Nicholina
wykrzesała resztki sił i wpełzła jej na nogi, dając czas Angelice.
– Zejdź ze mnie, ty obrzydliwa… – Chociaż Josephine się cofała,
odpychając się coraz mocniej, nie mogła zrzucić z siebie służącej.
– Pa…ni… – gulgotała Nicholina.
Teraz Josephine naprawdę zaczęła panikować. Odwróciła się i próbowała
wstać, ale Nicholina mocno trzymała jej nogi. Angelica pojawiła się z tyłu.
Kiedy Josephine znowu padła na ziemię – szarpiąc się i warcząc – Angelica
uklękła obok niej i spokojnie wbiła nóż w szyję siostry.
Tuż u nasady czaszki.
Wszystkie trzy umarły razem.
Nie było w tym poezji. Nie było to podniosłe, heroiczne czy pamiętne,
jak można by się spodziewać. Niebiosa się nie rozstąpiły, ziemia ich nie
pochłonęła. Te trzy kobiety – najstarsze i najpotężniejsze na świecie –
umarły jak każdy inny: z otwartymi oczami i zimnymi dłońmi.
Coco odciągnęła matkę od pozostałych, powstrzymywała łzy. Nie
zwracała uwagi na toczącą się wokół niej walkę.
Pokuśtykałam do niej. Kiedy mnie zobaczyła, wyszeptała moje imię
i objęła mnie ramionami.
– Nic ci nie jest? – Odchyliła się, żeby na mnie popatrzeć, ocierała łzy.
Dotknęła mojej twarzy. – O mój boże. Proszę… pozwól mi… pozwól mi
się wyleczyć…
– Oszczędzaj siły. Już wracam do zdrowia.
Jej spojrzenie padło na matkę.
– Musimy to skończyć, Lou.
Powoli uklękłam na ziemi i po kolei zamykałam im oczy. Nawet
Nicholinie. Nawet Josephine.
– Skończymy.
Podtrzymywała mnie, gdy szłyśmy pomiędzy drzewami w stronę ulicy.
Ku zaskoczeniu Coco – moje nie było aż tak wielkie – kilka krwawych
czarownic przestało walczyć, gdy w ciele leżącym na ziemi rozpoznały
Josephine. Niektóre uklękły koło niej. Inne uciekły. Mimo to więcej
patrzyło na Coco, jakby zagubione, naśladując jej spokój. Po szybkim
wycofaniu się krwawych czarownic meluzyny podążyły w stronę, z której
dochodziło szczękanie stali i krzyki.
Claud – nadal w postaci Dzikiego Męża – wypadł zza rogu na końcu
ulicy. Kiedy nas zobaczył, zaczął biec szybciej i głośno krzyczał.
– Co to jest? Co się stało? Słyszałem, że mnie wołasz…
Coś szybko się za nami poruszyło.
Błysk bieli. Włosów o barwie księżyca.
– UWAŻAJ! – Niespodziewany krzyk Celii omal otworzył niebo. Ale
było za późno. Nie dało się tego zatrzymać. Sparaliżowane strachem,
stanęłyśmy jak wryte, podczas gdy Morgane powstała na nasze spotkanie.
Gdy uniosła rękę, by wbić sztylet w moje serce. Gdy Claud odepchnął nas
do tyłu, a jej wargi wygięły się w makabrycznym uśmiechu.
– O, nie. – Jej upiorny śmiech odbijał się echem w gaju. – O, nie, nie, nie.
Ziemia pod nami zaczęła się trząść.
– Zdaje się, że złamałeś reguły, mój drogi. – Cmokając, pokręciła głową.
– Pradawne reguły.
Olśniło mnie.
– Zainterweniował – powtórzyłam szeptem.
Obie z Coco odwróciłyśmy się, żeby spojrzeć na Clauda, który stał sam
na ulicy; jego twarz była maską spokoju. Bruk pękał i rozstępował się
wokół niego. Ziemia drżała. Spojrzał nam prosto w oczy.
– Uciekajcie.
OTCHŁAŃ

Reid

– Biegniesz? – Niedowierzając odwróciłem się przez ramię i spojrzałem na


Beau, który wlókł się z tyłu. Jedną ręką trzymał się za żebra. Z każdym
krokiem prawie nabijał się na balisardę. Zabrał ją Philippe.
Nie próbowaliśmy go uwolnić.
– Ty biegnij. – Sapiąc, zatoczył drugą ręką po niemal pustej ulicy. Miał
w niej kolejny nóż. – Kurwa, nie mogę oddychać, a ty nawet nie
zauważyłeś, że nikogo tutaj nie ma!
Skrzywiłem się i biegłem dalej.
Miał rację.
Ta ulica, tamta ulica, każda ulica, którą mijaliśmy przez ostatni kwadrans,
była praktycznie pusta. Większość ludzi udało nam się zamknąć w domach
i sklepach. W budynkach, które zdołaliśmy umocnić. Ojciec Achille
i Johannes Pan przekształcili pobliski sklep mięsny w infirmerię. Leczyli
tam rannych. Przechowywali ciała zabitych.
Czarownice gdzieś się… wycofały.
Stało się to powoli. Niemal niezauważalnie. W jednej chwili walczyły
całe ich zastępy. Nie dało się ich zliczyć. Wilkołaki i łowcy, kobiety
i mężczyźni, nawet meluzyny wychodzące z Doleur niczym morskie węże –
walczyły z nimi na śmierć i życie. A jednak po upływie godziny czarownice
jedna za drugą wymykały się z pola bitwy. Przeciekały nam przez palce.
Jakby w odpowiedzi na niewypowiedziane wezwanie.
Z każdym krokiem przyspieszał mi oddech. Nie mogły tak po prostu
zniknąć.
– Musimy je znaleźć – postanowiłem.
– Musimy znaleźć nasze wredne siostrzyczki. – Machnąwszy nożem, żeby
mnie zatrzymać, Beau oparł ręce na kolanach. Skrzywiłem się, cofnąłem
i pociągnąłem go za sobą. Znajdziemy je. Jeśli nie, przegrupujemy się
z Lou i Coco, z ojcem Achille’em i Jean Lukiem oraz Celią i wymyślimy
jakąś strategię.
Kiedy skręciliśmy za róg, wszystkie plany związane z planowaniem
wzięły w łeb.
Na końcu ulicy w cieniu zebrała się horda czarownic.
Beau syknął, gdy wepchnąłem go za śmietnik, ale to nie miało znaczenia,
bo kilkanaście głów już odwróciło się w naszą stronę. Ciężko westchnąłem.
Z rezygnacją. Powoli wstałem. Beau zrobił to co ja, mamrocząc:
– Czy kiedykolwiek słyszałeś o kamuflażu?
– Zamknij się.
– Ty się zamknij. – Uniósł balisardę i nóż, palce mu pobielały. Trzy
czarownice oderwały się od grupy. Pozostałe skupiły swoją uwagę na
czymś, co znajdowało się w centrum ich zbiegowiska. Czymś, co…
grzechotało. Mrużąc oczy, podszedłem bliżej.
– Czyli jednak nie. Chętnie usłyszałbym, jaki jest kolejny krok planu
„znajdźmy żądne krwi czarownice”…
Szczęk metalu. Podzwanianie.
Łańcuch.
Ściągnąłem brwi, gdy trzy czarownice poruszały się ramię przy ramieniu,
zasłaniając mi widok. To był łańcuch. Stary, zaskorupiały łańcuch. Z tego,
co udało mi się zobaczyć, był tak długi, że można by nim otoczyć połowę
Cesarine. I wystarczająco szeroki. W mojej podświadomości pojawiło się
wspomnienie. Widziałem ten łańcuch w skarbcu w Chateau le Blanc.
– Halo, książątka – zaskrzeczała środkowa czarownica.
Rozpoznałem jej bursztynową twarz z Modraniht. Miałem wrażenie, że
minęły lata od tego czasu.
– Elaina.
– Nie. – Beau się skrzywił, gdy zatrzymały się przed nami. Miały
identyczne czarne włosy i wąskie nosy. Pełne usta. Wszystkie wydawały się
groźne. – Ta tutaj to Elinor. Rozpoznam tę aurę pogardy na końcu świata. –
Wskazał palcem swoje zęby i posłał czarujący uśmiech. – Pamiętasz mnie,
skarbie? Widzisz, jaką straciłaś okazję?
– Och, pamiętam cię, Burke. Sprawiłeś, że zrobiłam z siebie idiotkę przed
całym sabatem.
– Teraz to nie ma znaczenia – powiedziała jej siostra albo Elaina, albo
Elodie.
– Całą noc was szukałyśmy – dokończyła ta druga. – Dzięki, że
ułatwiliście nam zadanie.
Chociaż wszystkie trzy jednocześnie zgięły palce, nic się nie stało. Nie
pojawiły się żadne wzory. Beau pomachał swoją balisardą i znowu się
uśmiechnął.
– Coś nie tak?
Elinor obnażyła zęby.
– Zapytaj swojej siostry.
– Co to ma…
Zaatakowały, zanim zdążył skończyć, wyjęły noże z rękawów i rzuciły
się na nas. Elaina i Elodie na mnie. Elinor na niego. Chociaż były szybkie
i bardzo wściekłe, siostry nie miały doświadczenia w walce bez magii.
Z jak najgorszymi przeczuciami po ich ostatnich słowach szybko
obezwładniłem jedną z nich, podczas gdy Beau walczył z Elinor jak równy
z równym. Krew jej siostry nadal kapała z mojego noża, kiedy odwróciłem
się przodem do Elodie.
Elodie.
Ziemia pod nami zadrżała.
Zachwiałem się i nieufnie spojrzałem w dół.
Kocie łby popękały na kawałki. Wszędzie wokół pojawiały się szczeliny
w fundamentach. Dachówki spadały na ulicę. A gdzieś z góry potężnie
ryknęła Zenna. Czarownice przed nami spięły się i pospiesznie powróciły
do swojego zajęcia. Połowa z nich wspięła się na rynny, rozciągając
łańcuch pomiędzy dachami niczym drut. Wszystko pokrywała magia.
Nie wiedziałem, jaki jest w tym sens. Nie byłem w stanie zebrać myśli.
Ziemia wciąż drżała. Wyczuwając mój brak skupienia, jedna z sióstr z całej
siły opuściła swój nóż. Chociaż się cofnąłem, chociaż uniosłem swój nóż,
by się zasłonić, inne ostrze śmignęło obok mojej twarzy – na tyle blisko, że
poczułem jego ciepło na policzku – i wbiło się w pierś czarownicy.
Krzyknęła z zaskoczeniem, padła na kolana, upadła bokiem na ziemię
i przestała się ruszać.
Za nami triumfalnie stał Beau. Elinor znieruchomiała u jego stóp.
– Widziałeś to? – Chociaż wymachiwał balisardą nad ciałem żądnej
zemsty czarownicy, szybko odwrócił od niej wzrok. Przełknął ślinę. –
Uratowałem ci życie.
Zasłoniłem mu widok na ich ciała. Szturchnąłem go ramieniem
i zmusiłem do tego, żeby się odwrócił.
– A wcześniej mnie podpaliłeś.
– Być może mógłbyś wyczarować coś na resztę tych…
Znowu usłyszeliśmy ryki i w zasięgu naszego wzroku pojawiła się Zenna.
Aż zabrakło mi tchu, gdy zobaczyłem jej skrzydła na tle nieba i rozżarzony
do białości płomień. Wtedy sobie przypomniałem. Oświetloną pochodnią
scenę. Pelerynę w gwiazdki. I Zennę, Zennę opowiadającą chwytającą za
serce historię o smoku i dziewicy.
Magicznego łańcucha do przykucia smoka użyło jej plemię,
A kiedy Tarasque sfrunął w dół, jej ojciec powalił go na ziemię.
Z Seraphine na grzbiecie Zenna zniżyła lot, leciała zbyt nisko…
przetrząsając ulice w poszukiwaniu nieznanych sobie osób. Kiedy nas
zobaczyła, zeszła jeszcze niżej. Nie zauważyła łańcucha, dopóki nie było
zbyt późno.
– Czekaj! Nie, ZATRZYMAJ SIĘ!
Widząc, jak wymachuję rękami, pochyliła się w bok, ale stopą zahaczyła
o ogniwo łańcucha. Ten poruszał się samodzielnie, szybko zacisnął się
wokół jej nogi. Z głośnym krzykiem zaczęła spadać, a wtedy jej noga
zmieniła się w ludzką kończynę. To było makabryczne. Czarownice
podbiegły jak mrówki, gdy uderzyła w ziemię. Seraphine pod wpływem
zderzenia wyleciała w górę i wylądowała w śmietniku obok nas.
– O mój boże – powiedział Beau. – O boże, o boże, o boże.
Ryk Zenny zmienił się w krzyk, natomiast Seraphine próbowała się
wydostać. Podbiegłem do niej i kopniakami roztrąciłem kosze na śmieci.
– Seraphine…
Odtrąciła moje ręce z zaskakującą siłą.
– Biegnij.
Chociaż Beau próbował postawić ją na nogi, jego też odtrąciła i z pochwy
na plecach wyjęła kolejny miecz. Oboma zamachnęła się z wielką wprawą.
– Znajdź Clauda i pozostałych. Znajdź Lou. On zainterweniował.
– Co? – zapytał ogłupiały Beau.
Zerknąłem na Zennę, którą czarownice chłostały i biły łańcuchem. Już
dokonała transformacji. Znowu była w ludzkiej postaci. Była bezbronna.
– Pozwól nam pomóc…
– Żadna ze mnie dama. – Zerwała się na nogi, odepchnęła nas i pobiegła
w stronę swojej towarzyszki. – Znajdźcie Clauda. Zostawcie mi Zennę.
W odpowiedzi ziemia zakołysała się nam pod nogami, więc nie mieliśmy
wyboru.
Pobiegliśmy w górę ulicy.
– Dokąd biegniemy? – Chociaż pytanie Beau przedarło się przez moje
zmysły, nie odpowiedziałem, tylko przyspieszyłem. Szybciej. Krew dudniła
mi w uszach, gdy podążaliśmy wzdłuż pęknięcia ciągnącego się przez West
End, obok kamienicy Tremblayów. Zatrzymałem się dopiero koło parku
Brindelle. Budynki już się waliły. Czarownice i meluzyny się rozpierzchły.
Na środku ulicy stał Claud, zupełnie spokojny. Patrzył na wysokie drzewa
w Brindelle.
Patrzył na Coco i Lou.
Pęknięcie ciągnęło się dokładnie pomiędzy nimi i rozszerzało się, przez
co oddalały się od siebie.
– LOU! – Jej imię orało mi gardło, ale krzyczałem jeszcze głośniej.
Krzyczałem jak szalony. Kiedy uniosła głowę, nasze spojrzenia się
spotkały, a ja poczułem zimną pięść zaciskającą się na moim sercu. Chociaż
przeszukiwałem złote wzory, żaden nie mógł temu zapobiec. Żaden nie
mógł tego powstrzymać. Jej ciało się napięło. Drżała. Ponad trawą,
kamieniami i drzewami eksplodował silny zapach magii, silniejszy niż
wcześniej, ale otchłań była silniejsza, głębsza, starsza nawet od La Dame
des Sorcières.
Bezradnie patrzyliśmy, jak otwiera się ziemia.
Jak Claud spada do niej bez słowa.
Jak otchłań się powiększa, rozszerza, aż cały park Brindelle – aż połowa
miasta – odrywa się od reszty, oddziela się ziejącą jamą, która się nadal
powiększała. Głos Coco dołączył do mojego, cofała się, przygotowując się
do wykonania niemożliwego skoku…
Beau w ostatniej chwili złapał ją za koszulę. Pociągnął ją do siebie.
– Oszalałaś?
– Puść mnie! – Waliła go w klatkę piersiową, deptała mu po stopach, ze
złością walnęła go łokciem. Dopiero wtedy ją puścił.
– Proszę, Coco, nie…!
Ale tym razem nie próbowała skoczyć. Pochyliła się nad krawędzią
otchłani i złapała nadgarstek krwawej czarownicy. Potem kolejnej.
Krzyczały, z trudem się utrzymywały. Pazurami wczepiały się w kamienie,
w skórę Coco. Rozumiejąc jej zamiar, Beau rzucił się na pomoc i razem
wyciągali czarownice na górę.
Kiedy kurz opadł, Beau, Coco i ja staliśmy po jednej stronie przepaści.
Lou i Celia tuliły się do siebie po drugiej stronie.
Za nimi majaczyła Morgane le Blanc.
JAK ZACZĘŁYŚMY

Lou

Nigdy nie zapomnę przerażenia na twarzy Reida, absolutnej grozy. Chociaż


biegał w tę i z powrotem wzdłuż krawędzi otchłani, szukając najwęższego
miejsca, wzoru lub cudu – tak było lepiej. Naprawdę. To, co miało się
zdarzyć, rozegra się pomiędzy moją matką i mną.
Bo tak się zaczęło.
Zgodnie z tokiem moich myśli Morgane machnęła ręką, a Celia
w podmuchu magii przeleciała w powietrzu i opadła na drzewo
w Brindelle. Dwie krwawe czarownice, które zostały tam uwięzione,
wyciągnęły ręce, żeby ją złapać, żeby… nie. W moim sercu zapłonęła dzika
i świetlista nadzieja. Żeby jej pomóc. Pomagały jej. W ułamku sekundy
pomyślałam o Manon, o Ismay, o Dame Blanche i Dame Rouge, które
zostały skrzywdzone przez nienawiść Morgane. Które znajdowały się
w potrzasku pomiędzy Kościołem a sabatem. Które podobnie jak ja żyły
w obezwładniającym strachu.
Nadzieja nie jest chorobą. Jest lekiem.
Oczywiście, ze wszystkich ludzi na ziemi to Celia musiała znaleźć
Morgane. Musiała niezauważona śledzić ją w mieście. Moja matka nigdy
by się tego nie spodziewała. Nigdy nie uwierzyłaby, że takiej ładnej,
porcelanowej laleczce wyrosną ostre kły. Jeśli zakłada, że Celia może się
roztrzaskać, jeśli zakłada, że ja się roztrzaskam, będzie to jej ostatni błąd
w życiu.
Tym razem się nie zawaham.
– Lou! LOU! Celio!
Reid, Coco, Beau i Jean Luc wołali nas jak opętani, ich głosy zlewały się
w jedno. Patrzyłam na nich i w mojej piersi hartowało się postanowienie.
Tak wiele już straciliśmy, każde z nas. Ojców i matki, siostry i braci. Nasze
domy. Nasze nadzieje. Nasze serca.
Koniec z tym.
Na samym końcu spojrzałam na Reida, zatrzymałam wzrok na dłużej.
Kiedy powoli pokręciłam głową, zatrzymał się w miejscu, jego pierś
szybko się unosiła i opadała. Patrzyliśmy na siebie przez jedno uderzenie
serca.
A potem potaknął.
Kocham cię, powiedziałam.
Ja też cię kocham.
Morgane uśmiechnęła się szyderczo; zbliżając się, opuściła kaptur
należącej do Augusta lwiej peleryny. Ukradła ją z jego ciała leżącego przy
katedrze. Chociaż miejscami była przypalona, nosiła ją jak trofeum. Lwie
zęby lśniły wokół gardła Morgane w makabrycznym uśmiechu, a grzywa
dumnie zdobiła jej ramiona.
– Koniec uciekania, Louise. Koniec chowania się. – Palcem wskazała
drugą stronę otchłani, gdzie zebrali się Blaise i reszta jego watahy. Gdzie
Elvire i jej meluzyny wciąż próbowały przedostać się przez szczelinę, gdzie
Claud wpadł na spotkanie z nieznanym losem. – Twój bóg upadł, twój
smok zniknął, a twoi cenni sojusznicy nie mogą się tu dostać. Muszę
przyznać… że jesteś sporo sprytniejsza, niż mogłam przypuszczać. Chytrze
ukryłaś się za tymi, którzy są od ciebie potężniejsi. I jak okrutnie. Jesteśmy
bardziej do siebie podobne, niż ci się wydaje, kochanie, ale w końcu
nadeszła pora. Jesteś sama.
Ale nie byłam sama. Nie do końca. W życiu i w śmierci miałam kogoś,
kto na mnie czekał. Kogoś, kto mnie kochał. Ściskało mnie w żołądku na
myśl o stężałej krwi na szyi Nicholiny. O pustym spojrzeniu Josephine.
Chociaż ta pierwsza mogła odnaleźć spokój dzięki synkowi, czy o tej
drugiej też można tak powiedzieć? A Morgane? Nie zważając na nic, szła
po ich trupach. Już teraz znaczyły dla niej mniej niż brud pod butami.
– Twoi generałowie nie żyją – powiedziałam cicho. – Wydaje mi się, że
to ty jesteś sama.
Krwawe czarownice zesztywniały, gdy Morgane zatrzymała się po to,
żeby kopnąć niewidzącą twarz Josephine.
– Krzyżyk na drogę.
Ogarnął mnie smutek, patrzyłam na nią, a moje białe wzory lekko
falowały. Nie mogłam jej zabić przy ich pomocy. Nie bezpośrednio. Śmierć
była naturalna, owszem, ale morderstwo nie. W tej chwili to jednak nie
miało większego znaczenia. Kiedy kurczowo trzymałam się dwóch stron
obu światów, próbując ocalić Clauda – boga i przyjaciela – przed jego
własną magią, o mały włos rozerwałabym się na pół. Moje wzory
rozciągnęły się tak, że nie dało się ich zreperować. Niektóre całkiem
popękały. Te, które mi pozostały, stały się mało wyraźne.
Morgane o tym nie wiedziała.
Wnikliwie je przeglądałam, szukałam czegoś, co odciągnęłoby jej uwagę,
czegoś, co pozwoliłoby mi się zbliżyć. Czegoś, co ogłuszyłoby ją na czas
potrzebny, bym mogła zaatakować. Łagodnie wyciągałam wzory na
powierzchnię.
– Kochałaś kiedyś kogoś, maman?
– Miłość. Przeklinam to słowo – prychnęła, unosząc ręce.
– Czy ktoś kochał ciebie?
Zmrużyła oczy i spojrzała na mnie. Jej usta się wygięły.
– To prawda – przyznałam jeszcze ciszej. – Kiedyś cię kochałam. Część
mnie nadal kocha mimo tego wszystkiego.
Ruszyłam palcem i woda w Doleur zaczęła powoli, cicho i jednostajnie
płynąć przez trawę pod naszymi stopami. Topiła śnieg. Zmywała krew. Jeśli
Morgane zauważyła, nie dała tego po sobie poznać. Chociaż jej rysy twarzy
szpeciła złość, przyglądała mi się jak urzeczona. Jakby nigdy nie słyszała,
jak to mówię, chociaż powiedziałam jej to tysiąc razy. W odpowiedzi po
moim policzku popłynęła jedna łza, a wzór się rozpierzchł. Wzór na rzekę.
Obie miały niekończące się głębie.
– Dałaś mi życie – ciągnęłam silniejszym głosem, słowa wydobywały się
ze mnie szybciej, niż zamierzałam je wypowiadać. To było jak katharsis. –
Oczywiście, że cię kochałam. Dlaczego, według ciebie, pozwoliłam ci się
przykuć łańcuchem do ołtarza? Miałam szesnaście lat i byłam gotowa za
ciebie umrzeć. Za swoją matkę. – Popłynęła kolejna łza, woda
przyspieszyła. Już dotykała dołu jej sukni. – Nigdy nie powinnaś była
pytać. Jestem twoją córką.
– Nigdy nie byłaś moją córką.
– Dałaś mi życie.
– Dałam ci cel. Co powinnam była zrobić, kochanie? Tulić cię
w ramionach, gdy córki innych umierały? Gdy płonęły? Czy powinnam
cenić twoje życie bardziej niż ich?
– Tak! – To wyznanie wyrwało mi się pod wpływem szoku i zimnego
żalu, postanowiłam je wykorzystać. Zacisnęłam pięści. Woda wokół stóp
Morgane zamarzła, zmieniła się w twardy lód. Uwięziła ją. – Powinnaś była
mnie cenić, powinnaś była mnie chronić, ponieważ jestem jedyną osobą na
świecie, która jeszcze cię kocha!
– Jesteś głupia! – warknęła, z czubków jej palców buchnął ogień. – I do
tego przewidywalna.
Wystarczył ruch jednej ręki do stopienia lodu, sama ziemia wyschła
i utworzyła ścieżkę prowadzącą do mnie. Nie poparzyła mojej skóry,
przeniknęła przez nią, prosto do moich organów wewnętrznych.
Temperatura mojego ciała podskoczyła, a krew dosłownie zaczęła wrzeć,
mięśnie mi się kurczyły, świat wirował przed oczami. Celia krzyknęła
i próbowała przyjść mi z pomocą, lecz krwawe czarownice zatrzymały ją
w miejscu, z dala od Morgane. Ze strachu. Z nienawiści.
Miałam zaledwie kilka sekund na reakcję, więc złapałam kolejny wzór, za
sprawą którego drzewo najbliżej mnie uschło i poczerniało.
Lew z peleryny Augusta zaczął ożywać.
Padłam na kolana, z moich ust wydobywał się dym, lwie zęby wbiły się
w szyję Morgane. Krzycząc, okręciła się wkoło i wyjęła nóż z rękawa, lecz
na wpół ukształtowany lew przywarł do jej pleców. Jego ścięgna i mięśnie
nadal się regenerowały w makabrycznym tempie. Tam gdzie były rękawy,
powstały wielkie łapy, które złapały ją za ramiona. Tylne łapy kopały ją
w plecy.
Morgane walczyła, a jednocześnie zelżał jej gorący uścisk, więc udało mi
się wstać. I mogłam oddychać.
Kiedy wbiła nóż w pierś bestii, lew ryknął ostatni raz i padł martwy.
Rzuciła nim pomiędzy nas. Z ran na jej szyi, ramionach i nogach płynęła
krew, ale nie zwracała na nie uwagi, tylko zacisnęła drugą pięść.
– Czy to wszystko, co potrafisz? – Pod moją zbroją, przy skórze
poczułam niepokojące swędzenie. Jakby coś po mnie pełzało. – Możesz
nazywać się La Dame des Sorcières: możesz zabijać drzewa i zmieniać bieg
rzek, ale nigdy nie poznasz magii tak dobrze, jak ja ją znam. Nigdy nie
zgłębisz jej mocy jak ja. Tylko spójrz na siebie. Już teraz osłabiła twojego
marnego ducha. – Podeszła energicznie, w jej oczach dostrzegłam
śmiertelny błysk. – Bogini źle wybrała, ale nie potrzebuję jej
błogosławieństwa, żeby cię pokonać.
Cofnęłam się – prawie nie słyszałam, co do mnie mówi – i pospiesznie
odchyliłam zbroję.
Zza tkaniny wybiegły setki pająków. Ze swojej własnej sieci. Rozbiegły
się po moim ciele, kłując moją skórę swoimi kłami. Każde ukąszenie
czułam jak bolesne ukłucie, odrętwiające mrowienie. Zaczęłam piszczeć,
o mało mi nie pękło serce; zabijałam te, które mogłam dosięgnąć,
i strącałam ich drgające ciała z rąk, nóg, piersi…
– Urodziłaś się, by być nieśmiertelna, Louise. – Morgane uniosła ręce,
przelewając swój gniew, frustrację, winę w kolejną kulę ognia.
Przetoczyłam się po ziemi, żeby zejść jej z drogi, zgniatając ostatnie pająki,
i złapałam lwią skórę, którą zasłoniłam się jak tarczą. – Chociaż twoim
przeznaczeniem jest śmierć, twoje imię będzie żyć wiecznie. Mogłyśmy
wspólnie napisać tę historię. Możesz mną teraz pogardzać, możesz mnie
nienawidzić, ale dałam z siebie wszystko, poświęciłam wszystko dla ciebie.
Dla miłości.
Karmiąc futro kolejnym wzorem, skuliłam się za nim. Tym razem
zapłonęła ziemia pod jej stopami. Odskoczyła, sycząc.
– Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić smutku swoich narodzin. Nawet ty
nie jesteś w stanie sobie wyobrazić goryczy, jaką czułam. Powinnam była
zabić cię już wtedy. Już nawet uniosłam nóż, byłam gotowa wbić go
w nowo narodzone serce, ale ty… ty złapałaś mnie za palec. Całą piąstką,
złapałaś mnie i mrugałaś tymi niewidzącymi oczami. Tak spokojnie. Byłaś
taka zadowolona. Nie mogłam tego zrobić. W jednej chwili zmiękczyłaś
moje serce. – Jej płomienie gwałtownie przygasły. – Tego dnia zawiodłam
nasz lud. Minęło szesnaście lat, zanim znowu zhardziałam. Nawet wtedy
oddałabym ci wszystko. Podarowałabym ci wielkość.
– Nie chciałam wielkości. – Odrzuciłam tarczę i w końcu się podniosłam.
Noworodek mógł zmiękczyć jej serce, ale nigdy mnie nie kochała: nie
naprawdę, nie mnie, nie tę osobę. Kochała swoje wyobrażenie o mnie.
Wyobrażenie wielkości, zbawienia. Niesłusznie brałam jej uwagę za coś
prawdziwego. Nie wiedziałam wtedy, jak wygląda prawdziwa miłość.
Zerknęłam na drugą stronę szczeliny, gdzie stali pobledli i milczący Reid,
Coco i Beau.
Teraz wiedziałam, jak wygląda zarówno miłość, jak i żałoba. Dwie strony
tej samej parszywej monety.
– Chciałam tylko ciebie.
Kiedy zacisnęłam pięści i głośno odetchnęłam, mój żal zmienił się
w porywisty wiatr: żal za matką, którą mogła być, żal za dobrymi chwilami,
za wszystkimi chwilami pomiędzy. Żal za matką, którą utraciłam tak
naprawdę długo przed tą.
Wiatr odepchnął ją do tyłu, odwróciła się w powietrzu, a odrzut poniósł ją
bliżej Celii. W oczach Morgane rozbłysnął złośliwy zamysł. Zanim
zdołałam ją powstrzymać, poruszyła palcami i Celia wyślizgnęła się
krwawym wiedźmom, jakby przyciągana jakąś niewidzialną liną. Morgane
ją złapała. Użyła jej ciała jako tarczy, po czym przytknęła nóż do mostka
Celii.
– Głupie dziecko. Ile razy mam ci powtarzać? Nie możesz mnie pokonać.
Nie masz szans na zwycięstwo. Kiedyś, dawno temu, mogłaś być
nieśmiertelna, ale teraz twoje imię zgnije wraz z twoim truchłem…
Przerwała niespodziewanie, jej usta otwarły się w komicznym O.
Ale to nie było śmieszne. W ogóle nie było.
Cofnęła się, odepchnęła Celię zaskoczona i zerknęła w dół. Podążyłam za
jej wzrokiem.
Z jej uda wystawała strzykawka, która jeszcze się kołysała.
Zastrzyk.
Gapiłam się oniemiała. Czułam ulgę. Przerażenie. Wszystkie emocje
przenikały mnie z dzikim zapamiętaniem. I jeszcze sto innych. Przemijały
za szybko, bym mogła je nazwać. Poczuć. Mogłam się tylko gapić, jak
zahipnotyzowana, gdy płynnym ruchem padła na kolana. Jak jej włosy
falowały na ramionach, już mniej srebrne, a bardziej szkarłatnokrwawe.
Wciąż nie odrywała wzroku od strzykawki, gdy upadła na bok. Nie ruszała
się.
Zimny metal dotknął mojej dłoni, głos Celii dobiegał z oddali.
– Chcesz, żebym to zrobiła?
Poczułam, że kręcę głową. Moje palce zacisnęły się na rękojeści sztyletu.
Przełknęłam ślinę i zbliżyłam się do bezwładnego ciała mojej matki. Kiedy
odgarnęłam włosy z jej twarzy, skupiła na mnie spojrzenie. Patrzyła
błagalnie. Nie mogłam się powstrzymać. Wciągnęłam ją sobie na kolana.
Jej gardło poruszało się przez kilka sekund, zanim wydobył się z niego jakiś
dźwięk.
– Cór…ko…
Zapamiętałam sobie te szmaragdowe oczy.
– Tak.
A potem przeciągnęłam sztyletem Celii po gardle matki.
ZAKOŃCZENIE DAJE NADZIEJĘ

Lou

Gdy pierwszy raz spałam koło Reida, śniłam o nim.


A dokładniej śniłam o jego książce. La Vie Éphémère. Tego dnia mi ją
podarował. Jego pierwszy sekret. Wieczorem tego samego dnia, gdy
Madame Labelle przyszła mnie ostrzec – po tym, jak obudził mnie atak
lodowatej paniki – położyłam się koło niego na twardej podłodze. Jego
oddech ukołysał mnie do snu.
Ona nadchodzi.
Strach przed matką dosłownie wepchnął mnie w jego ramiona. Sen
nadchodził powoli, jak szarość świtu. W książce Emilie i Alexandre leżeli
obok siebie w rodzinnym grobowcu. Ich zimne palce będą się dotykać po
kres świata. Na ostatniej stronie opłakiwali ich rodzice, pogrążeni w żałobie
po utracie tak młodych ludzi. W imię swoich dzieci obiecali zapomnieć
o krwawej waśni i swoich uprzedzeniach. Śniłam właśnie tę scenę, tylko że
zamiast ciał Emilie i Alexandre’a byliśmy ja i Reid.
Kiedy się obudziłam następnego ranka, cały czas dręczył mnie niepokój.
Obwiniałam za niego ten koszmar. I wspomnienie mojej matki.
Teraz, gdy trzymałam ją w ramionach, przed oczami pojawił mi się obraz
spokojnych ciał Emilie i Alexandre’a.
Nie było nic spokojnego w śmierci.
Nic łatwego.
A mimo to usłyszałam głos Reida, gdy ściskałam w dłoni La Vie
Éphémère…
Nie kończy się śmiercią. Zakończenie daje nadzieję.
CUKIERNIA PANA

Reid

Lou trzymała matkę przez długi czas. Czekałem na krawędzi otchłani,


nawet gdy Coco i kilka innych krwawych czarownic zbudowało most
z winorośli. Nawet gdy Celia i jej nowe przyjaciółki o imionach Corinne
i Barnabe – na drżących nogach przeszły na drugą stronę. Jean Luc wziął
Celię w objęcia, podczas gdy Coco niepewnie witała się z czarownicami.
Pamiętała je z dzieciństwa. One pamiętały ją.
Nawet obnażyły gardła w geście poddania, zanim dołączyły do swoich
bliskich.
Coco patrzyła, jak się oddalają, była wyraźnie wstrząśnięta.
Nie wszystkie były tak uprzejme. Jedna czarownica – szlochająca Dame
Blanche – zaatakowała mnie od tyłu. Jean Luc musiał dać jej zastrzyk.
Spętać jej nadgarstki. Ale jej nie zabił, nawet kiedy Celia odeszła na bok,
żeby porozmawiać z Elvire. Aurélien zginął. Inni także. Jako prawa ręka
wyroczni Elvire zaczęła zbierać zmarłych, przygotowując się do powrotu
do Le Présage.
– Nie możemy kazać naszej pani czekać – mruknęła, nisko się kłaniając.
– Proszę, powiedz, że kiedyś nas odwiedzisz.
Beau i Coco udali się na poszukiwania Zenny i Seraphine.
Chociaż ruszyłem za nimi, Coco pokręciła głową. Zerknęła na Lou, która
jeszcze siedziała, przygnieciona ciężarem swojej matki.
– Ona cię bardziej potrzebuje – mruknęła. Potaknąłem, głośno
przełknąłem ślinę, po czym po chwili zrobiłem pierwszy, niepewny krok po
moście.
Ktoś coś za mną krzyknął.
Wyjąłem skradzioną balisardę, odwróciłem się i przygotowałem na
spotkanie z kolejną czarownicą. Zamiast niej były dwie: Babette
podtrzymywała Madame Labelle chwiejnie kroczącą po ulicy. Twarz mojej
matki rozciągnęła się w ogromnym uśmiechu.
– Reid! – Machała całym ciałem, przypuszczalnie wyleczyła ją krew
Babette. Zniknęły obrażenia i siniaki zadane jej podczas procesu, zamiast
nich miała zdrową skórę, choć nieco zbyt bladą. Głośno wypuściłem
powietrze. Ugięły się pode mną kolana w obezwładniającej fali ulgi.
Była tutaj.
Żyła.
Przebiegłem przez ulicę w trzech długich krokach i spotkałem się z nią
w połowie drogi, po czym wziąłem ją w ramiona. Roześmiała się.
Poklepała mnie po ramieniu.
– Spokojnie, synu. Wyleczenie wnętrzności zajmuje nieco więcej czasu. –
Chociaż wciąż promieniała, gdy klepała mnie po policzkach, jej oczy nie
były aż tak radosne. Babette wyglądała niezwykle poważnie.
Spojrzałem jej w oczy ponad głową matki.
– Dziękuję.
– Nie dziękuj. – Lekceważąco machnęła ręką. – Twoja matka dała mi
pierwszą pracę w mieście. Byłam jej coś winna.
– I nadal jesteś mi coś winna – dodała Madame Labelle kąśliwie,
odwracając się do kurtyzany. – Nie myśl, że zapomniałam, że pofarbowałaś
mi włosy na niebiesko.
Dopiero wtedy Babette lekko się uśmiechnęła. Po chwili ukradkiem
rozejrzała się wkoło.
– Proszę, powiedz, łowco: czy widziałeś gdzieś przeuroczą Cosette?
– Jest z Beau. Kierowali się na północ.
Jej uśmiech przygasł.
– Oczywiście. Wobec tego przepraszam. – Odeszła bez dalszej zwłoki,
a ja objąłem Madame Labelle w pasie, żeby pomóc jej chodzić.
– Gdzie byłaś? Dobrze się czujesz?
– Wystarczająco dobrze jak na te okoliczności. – Wzruszyła ramionami. –
Postąpiłyśmy jak twoja żona i ukryłyśmy się na strychu Soleil et Lune. Nikt
nas tam nie niepokoił. Być może nikt nie wiedział, że to miejsce jest ważne
dla Lou. Gdyby wiedzieli, podejrzewam, że Morgane zrównałaby je
z ziemią. – Kiedy wskazałem je po drugiej stronie rozpadliny, zrobiła
zatroskaną minę. Pokręciła głową. – O rany. O rany. Ależ to okropne. –
Spojrzała na mnie przeszywającymi niebieskimi oczami wypełnionymi
smutkiem. – Babette powiedziała mi, że August spłonął we własnym ogniu.
Głupi, arogancki człowiek. – Jakby uświadamiając sobie nietaktowność
swoich słów, znowu poklepała mnie po ramieniu. – Ale był… Był bardzo…
– Torturował cię – powiedziałem posępnie.
– Tak, to prawda – przyznała strapiona.
– Zasłużył na coś gorszego niż śmierć.
– Być może. Musimy pocieszać się tym, że tam, gdzie trafił, cierpi
niewyobrażalny ból. Być może są tam szczury. A mimo to… – Lekko się
zachwiała. Mocniej ją objąłem. – Był twoim ojcem. Przykro mi z tego
powodu, ale nigdy nie żałowałam, że mam ciebie. – Ponownie dotknęła
mojego policzka, po czym zerknęła na Lou. – Musisz iść. Byłabym
wdzięczna, gdybyś mógłbyś mnie najpierw doprowadzić do najbliższej
ławki. Chciałabym popatrzeć na wschód słońca.
Patrzyłem na nią z niedowierzaniem.
– Nie mogę zostawić cię na ławce.
– Bzdura. Oczywiście, że możesz. Żadna czarownica z odrobiną rozumu
nas teraz nie zaatakuje, a te, które to zrobią… cóż, sądzę, że przeżył
niejeden chasseur, poza tym ten ojciec Achille ma dość miły…
– Lepiej przestań. – Pokręciłem głową, ale kącik moich ust się uniósł,
niechcący. – Ojciec Achille jest poza twoim zasięgiem.
To nie była prawda. Mogła mieć każdego, kogo zapragnęła. Sam bym go
osobiście do niej przyprowadził.
Posadziwszy ją na ławce – po obu jej stronach kwitły zimowe jaśminy –
pocałowałem ją w czoło. Wciąż była noc, ale niedługo zacznie świtać. Wraz
ze świtem nadejdzie nowy dzień. Ukląkłem, żeby spojrzeć matce w oczy.
– Kocham cię. Chyba nigdy ci tego nie powiedziałem.
Prychnęła i zajęła się poprawianiem fałd spódnicy. Ale zauważyłem jej
oczy. Zalśniły od łez.
– Spodziewam się, że od tego dnia już codziennie będę to słyszała.
Powinieneś odwiedzać nas co najmniej trzy razy w tygodniu, a ty i Louise
nazwiecie moim imieniem swoje pierworodne dziecko. Być może również
to drugie. Brzmi rozsądnie, prawda?
Zaśmiałem się i poczochrałem jej włosy.
– Zobaczy się.
– No to leć.
Wracając do Lou, usłyszałem ściszone głosy dobiegające z bocznej
uliczki. Znajome głosy. I lament. Zmarszczyłem brwi, poszedłem za tym
dźwiękiem i natknąłem się na Gabrielle i Violette. Stały wtulone w Beau,
który każdą z nich obejmował ramieniem. Za nimi była Coco, jedną ręką
zasłaniała usta. U ich stóp leżeli Ismay i Victoire, twarzami w dół,
w nienaturalnej pozycji, otoczeni połową tuzina czarownic. Żadna się nie
poruszyła.
Jak porażony nie mogłem się ruszyć, przyglądałem się, jak Beau zaczyna
szlochać, jak przyciąga dziewczynki do swojej piersi. Im też drżały
ramiona. Ich łzy były szczere. Pełne bólu. Intymne. Na ich widok poczułem
się tak, jakbym dostał cios w brzuch. Moje rodzeństwo. Chociaż nie znałem
Victoire tak dobrze jak Beau, mogłem ją znać. W innym życiu bym ją znał.
Ból okazał się niespodziewanie silny.
To ja powinienem leżeć na tym bruku. Morgane chciała mnie, nie ją.
Chciała Beau. Nie Victoire, trzynastoletnie dziecko.
Poczucie winy podniosło swój paskudny łeb. W końcu się odwróciłem
i poszedłem do Lou. Czekałem.
Tym razem podniosła głowę na przywitanie.
Spojrzałem jej w oczy.
Potaknęła i pogładziła Morgane po włosach, dotykała ją czule.
Z tęsknotą. Zamknęła matce oczy. A potem wstała, zgięła się, jakby
dźwigała na plecach całe niebo, i zostawiła ją na ziemi.
Kiedy przeszła przez most, rozłożyłem ręce, a ona bez słowa wpadła
w moje objęcia. Miała bladą i wymizerowaną twarz. Złamane serce.
Zetknęliśmy się czołami.
– Tak mi przykro, Lou.
Ujęła moją twarz w obie ręce. Zamknęła oczy.
– Mnie też.
– Przejdziemy przez to razem.
– Wiem.
– Dokąd ty pójdziesz…
– …ja pójdę – dokończyła łagodnie. Otworzyła oczy i pocałowała mnie
w usta. – Kto przeżył?
– Sprawdźmy.

Tak jak się spodziewałem, pęknięcie rozdzieliło na pół całe miasto. Lou i ja
szliśmy ręka w rękę. W pobliżu katedry znaleźliśmy Toulouse’a
i Thierry’ego. Razem z Zenną i Seraphine wpatrywali się w otchłań. Nikt
nic nie mówił.
– Jak sądzisz, co się z nim stało? – wyszeptała Lou, zwalniając kroku
i wreszcie się zatrzymując. To czuwanie nie było dla nas. Było dla nich. Dla
Troupe de Fortune. Rodziny Clauda. – Czy on… umarł?
Zmarszczyłem brwi na samą myśl. W piersi poczułem ucisk. Także za
oczami.
– Nie sądzę, aby bogowie mogli umrzeć.
Kiedy się odwróciliśmy, żeby odejść, z cienia wyszedł Terrance.
Podobnie jak my, on, Blaise i Liana z szacunku trzymali się w pewnej
odległości. Ignorując mnie i Lou, spojrzał w oczy Toulouse’a i Thierry’ego.
– Chodźcie z nami. – Tembr jego głosu był głębszy, niż zapamiętałem.
Z jego nagiej piersi spływała krew. I z boku jego twarzy. Miał zupełnie
oderwane ucho: nie wiedziałem, czy stracił je w bitwie, czy nie miał go
w już wcześniej. Z zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że musieli się
poznać z Toulouse’em i Thierrym w Chateau le Blanc. Kiedy byli…
torturowani. Wraz z nimi Liana.
Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze.
Blaise stanął u boku swojego syna i położył dłoń na jego ramieniu.
– Bylibyśmy zaszczyceni. – Odchrząknął, bo emocje ściskały go za
gardło. – Moje dzieci… opowiadały mi, jak je pocieszaliście. Jak
dawaliście im nadzieję. Nigdy nie zdołam się wam odwdzięczyć.
Bliźniaki zerknęły na Zennę i Seraphine. Ta pierwsza wzruszyła
ramionami. Chociaż jej skórę szpeciły oparzenia w kształcie oczek
łańcucha, reszta jej ciała wydawała się stosunkowo nienaruszona, nawet
udało jej się ubrać w błyszczącą fuksjową suknię. Zbroję Seraphine
pokrywała krew, ale nie należała do niej. Patrzyłem na nie
z niedowierzaniem.
– Jak udało się im uciec?
– Komu? – zapytała Lou. – Co się stało?
– Czarownice obaliły Zennę za pomocą magicznego łańcucha.
– Aha. – Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. – Łańcucha Tarasque’a.
– Jak w opowieści Zenny.
– Powiedziała przecież, że to nie jest jej prawdziwe imię.
Zmarszczyłem brwi, gdy mnie pociągnęła, i ruszyliśmy na poszukiwanie
pozostałych.

Dotarliśmy do cukierni Pana.


Miała zabite okna, a na zewnątrz ojciec Achille i oddział dwudziestu
łowców próbował uwolnić pozostałych braci. Philippe nadal wykrzykiwał
rozkazy z klatki z korzeni. Nikt ich nie słuchał. Kiedy w końcu go uwolnili,
rzucił się dziko na Achille’a, który odskoczył ze zwinnością wiele
młodszego człowieka, po czym powalił Philippe’a na ziemię. Potrzeba było
aż pięciu łowców, żeby go obezwładnić. I jeszcze jednego, żeby założył mu
kajdanki na ręce.
– Nie możecie tego zrobić! – Szarpał się tak, że na jego szyi pulsowały
żyły. – Jestem kapitanem chasseurów! Ojcze Gaspardzie! – Prawie
popękały mu naczynia krwionośne. – Niech ktoś go tu sprowadzi, OJCZE
GASPARDZIE!
Ojciec Gaspard nie zjawił się na wezwanie, bo wciąż się ukrywał za
drzewem w sanktuarium. Znaleźli go tam chasseurzy, kiedy szukali
królowej Oliany, która została uwięziona pod amboną. Miała złamaną nogę,
ale wkrótce miała doznać jeszcze większego bólu. Nie zazdrościłem temu
chasseurowi, który powie jej o zmarłym dziecku. Po raz pierwszy od
długiego czasu w ogóle nie zazdrościłem chasseurom.
Nie wiedząc, co zrobić z Philippe’em, Jean Luc i Celia postanowili
przywiązać go łańcuchem do słupa dla koni w dole ulicy. Skąd miało nie
być go słychać. Na szczęście.
Niedługo potem dołączyli do nas w cukierni.
Padając na puste krzesło, Jean Luc przetarł dłonią twarz.
– Będziemy musieli znaleźć jakieś schronienia. Zaapelować do obywateli
posiadających domy, żeby przyjęli tych, którzy są ich pozbawieni.
Celia usiadła obok niego, nic nie mówiąc. Policzki miała umazane sadzą,
jej włosy zwisały smętnie po deszczu Coco. Była też spocona. Z rany na
skroni wciąż leciała krew. Wskazała na sklep mięsny obok cukierni.
– Ranni będą potrzebowali opieki. Musimy sprowadzić uzdrowicieli
z najbliższych metropolii.
– O Boże – jęknął Jean Luc i zerwał się na nogi. – Gdzie są księża
z infirmerii? Czy ktoś sprawdzał, kto przeżył? – Widząc nasze puste
spojrzenia, pokręcił głową i wyszedł na zewnątrz, by poszukać ojca
Achille’a. Celia nie poszła za nim, tylko niespokojnie na nas spoglądała.
Splotła ręce na podołku.
– Yyy… Lou? Czy sądzisz… przepraszam, że może nie w porę, ale…
mogłabyś już oddać mi sukienkę?
Lou zamrugała zdezorientowana. Z cichym śmiechem Celia wskazała
swoją zbroję.
– Och. – Lou się zaśmiała i machnęła ręką. Poczuliśmy ostry zapach
kadzidła. – Tak, oczywiście.
Począwszy od dołu, zbroja Celii zmieniała się w czarną, żałobną suknię,
podczas gdy dziewczyna niespokojnie klepała się po talii. Gdy znalazła to,
czego szukała, napięcie opuściło jej ramiona i nieco się rozluźniła.
– Dobrze. Dziękuję bardzo. – Uśmiechnęła się do Lou. Szybko zerknęła
na mnie. Wydawało się to… niewytłumaczalnie znaczące. Kiedy chwilę
później zawołał ją Jean Luc, skrzywiła się i ruszyła do drzwi. – Za chwilę
wrócę.
Lou patrzyła, jak wychodzi, z zadowoleniem, nawet wyciągnęła szyję,
żeby popatrzeć na nią przez okno.
– O co chodzi?
– Z pewnością… podoba jej się sukienka?
Lou przewróciła oczami.
Potem zjawili się Coco i Beau. Chociaż Beau miał mokrą od łez twarz,
otarł łzy i lekko się uśmiechnął, siadając na krześle obok Lou. Objął ją za
szyję i potargał jej włosy.
– Czy Reid powiedział ci, że uratowałem mu życie?
– Nic nie mówił. – Odepchnęła go.
– Wobec tego jest niesamowitym dupkiem. Rzuciłem nożem z taką
precyzją, że sama Czerwona Śmierć by się zawstydziła…
– Wcześniej mnie podpaliłeś – powiedziałem zjadliwie. – I ją też.
– Bzdura. I szczegół. – Wzdychając dramatycznie, jeszcze przez chwilę
tulił Lou. Spojrzeli sobie w oczy, a ich uśmiechy stopniowo znikały. – Jak
się masz, siostrzyczko? – zapytał poważnie.
Ujęła dłońmi jego przedramiona.
– Już… lepiej. Tak myślę. Szok już mija. Czuję się, jakbym… jakbym
mogła wreszcie oddychać pełną piersią. – Zacisnęła palce i szybko
zamrugała. – Tak mi przykro, Beau. – Kiedy spojrzała na Coco, wypuściła
go z objęć. – I tobie też współczuję.
Coco palcem muskała wzór na blacie stołu.
– Straciłam matkę dawno temu.
– A ja ojca – dodał Beau cicho.
Ale nie Victoire. Poczucie winy powróciło wraz z chęcią zemsty. Żyłem
wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że zawsze tak bywa. Że w śmierci
małej dziewczynki nie ma żadnego sensu. Żadne wyjaśnienia nie ukoją
bólu. Nie było sensu, gdy paliliśmy dzieci czarownic. Victoire zasłużyła na
coś lepszego. Wszystkie zasłużyły.
My też.
Wstałem i rozglądałem się za Panem. Gdy przyszedłem, zniknął gdzieś
na zapleczu, ale nie mógł się przede mną ukrywać bez końca. Podszedłem
do lady i zadzwoniłem dzwonkiem. Zadzwoniłem ponownie. Jeśli głosik
w mojej głowie oburzał się na mnie, jeśli nazywał mnie chamem za
dręczenie piekarza po tym, jak zaryzykował dla mnie zdrowie i życie,
całkowicie go zignorowałem. Czarownice nie zgasiły jego pieca. Skoro on
nie mógł, to sam upiekę ciasto. Z pewnością jestem w stanie się tego
nauczyć.
– Co robisz? – Lou patrzyła na mnie podejrzliwie. – Bądź miły dla Pana.
– Zawsze jestem miły…
– Dzwonisz na niego dzwonkiem.
– A nie po to tu jest?
– On nie jest kotem, Reid – powiedział z przekąsem Beau.
– Niegrzecznie jest dzwonić – zgodziła się Coco.
– I wkurzająco – dodała Lou.
– Bardzo – potwierdził Beau.
Skrzywiłem się.
– Chciałbym kupić dla nas bułeczki. Wydaje mi się, że zwłaszcza tobie
jestem jedną winien – burknąłem do Lou.
Jej twarz w jednej chwili poweselała; pochyliła się nad stołem z błyskiem
w oku i splotła palce.
– Mówiłam ci już dzisiaj, że uważam, że masz fenomenalny tyłek?
Żachnąłem się, ale w tym momencie pojawił się Pan. Ze złością zdjął
dzwonek z lady.
– O co chodzi? Czego chcesz? Nie widzisz, że biznes nie działa? –
Wściekle wskazał dłonią okna. – Tu była wojna, młody człowieku. Obudź
się! – Kiedy pstryknął mi palcami koło nosa, musiałem powstrzymać się,
żeby nie przewrócić oczami. – Wszyscy nie możemy się chować, trząść
i porzucać naszych bliskich. O, nie! Niektórzy z nas muszą chronić to
wielkie królestwo. Traktujesz naszą zacną Lucidę jak księżniczkę, tak?
Zerknąłem przez ramię. Zarówno Beau, jak i Coco tłumili śmiech. Lou
patrzyła na mnie z opanowaną miną. Trzepotała rzęsami.
– Jak królową – powiedziałem zwięźle.
Pan zmarszczył czoło, jakby się zastanawiał.
– Bardzo dobrze. Zrobię bułeczki, ale ty zapłacisz pełną cenę. –
Ponownie pstryknął.
– Dzięki. – Posłałem mu wymuszony uśmiech.
Kiedy wróciłem do stołu, Lou nastąpiła stopą na mój but.
– Doprawdy fenomenalny tyłek.
Następnie zapadła między nami cisza. Przedłużająca się cisza. Na
zewnątrz ojciec Achille i Jean Luc nadal wydawali polecenia. Była z nimi
Celia. Posłali ludzi do sąsiednich wiosek po zapasy. Po uzdrowicieli.
Dwóch z nich przeżyło atak Morgane na Wieżę, ale sami potrzebowali
pomocy medycznej. A przynajmniej tak mi się wydawało, że była mowa
o dwóch. Pan za ladą ostentacyjnie uderzał garnkiem o garnek i walił
sztućcami.
– Podwójną cenę – wymamrotał w pewnej chwili.
W końcu Beau głośno westchnął. Jego uśmiech zniknął. Znowu zaszkliły
mu się oczy.
– Co teraz będziemy robić? Katedra jest zniszczona. Zamek też, z tego,
co widać. Arcybiskup nie żyje, król nie żyje, La Dame des Sorcières nie
żyje… yyy, to znaczy ta stara. – Posłał Lou skruszone spojrzenie.
Sztywno wzruszyła ramionami, muskając linie na mojej dłoni.
– Chateau nadal stoi. Przypuszczam, że teraz należy do mnie. Możemy…
tam zamieszkać. – Zerknęła na Coco. – Wszyscy.
Coco szeroko się uśmiechnęła.
– Nie sądzę, by ojciec Achille robił nam jakieś problemy.
– Jeśli zostanie wybrany.
– Zostanie – powiedział Beau. – Ojciec Gaspard prawie się poszczał,
kiedy pojawiła się Morgane. Jest politykiem. – Głową wskazał okno. I ojca
Achille’a. – Nie przywódcą.
– A ty jesteś przywódcą, Beau? – zapytała cicho Coco.
Przyglądał jej się przez chwilę ze ściągniętymi ustami. Niezdecydowanie.
– Nie wiem jeszcze.
Posłała mu ironiczny uśmiech.
– To mamy coś wspólnego.
– Możesz to powtórzyć – mruknęła Lou. – Nie potrafiłam gospodarować
strychem, a co dopiero pieprzonym zamkiem.
Milczeliśmy, dopóki Celia ponownie nie zajrzała do cukierni. Przywołała
mnie gestem. Ucałowałem dłoń Lou, po czym wstałem i podszedłem do
niej. Po drugiej stronie drzwi stał też Jean Luc. Pochylił się i zamknął za
mną drzwi, a Celia dosłownie podskoczyła.
– Mam coś dla ciebie – powiedziała, zanim zdążyłem otworzyć usta. –
Kiedy Jean Luc ukradł twoje rzeczy z Wieży, postanowiłam zachować je
razem z innymi, twoim bandolierem i nożami, bo zdawały mi się zbyt
ważne. Nie chciałam, żebyś je pogubił w ferworze walki.
Jean Luc przytaknął.
– Powiedziałem jej, że to należało do twojej matki.
Coś mi zaczęło świtać. Coś przeczuwałem.
– Oczywiście kiedy Lou zaczarowała nasze ubrania, pomyślałam, że to
zgubiłam. – Pokręciła głową; uśmiechała się, choć była skonana. Sięgnęła
do pasa w talii i wyjęła znajomy pierścionek z cienką złotą obrączką i perłą.
Lśniła pomimo słabego światła. Jej uśmiech stał się jeszcze bardziej
promienny, gdy położyła mi go na dłoni. – Proszę. Zrób z nim, co chcesz.
Jest twój.
Patrzyłem na niego w zachwycie. Zrobiło mi się ciepło, gdy tylko go
dotknąłem. Waliło mi serce.
– Dziękuję, Celio.
– To nie wszystko. – Jean Luc dotknął rękojeści balisardy w moim
bandolierze. Przez skórę prześwitywały szafiry, którymi była wysadzana. –
Rozmawiałem z ojcem Achille’em. Obaj się zgodziliśmy, że jeśli chcesz,
możesz wrócić w nasze szeregi. Ta balisarda należy do ciebie.
Szczęście w mojej piersi nieco oklapło. Ale… nie. Nie pozwolę na to. Nie
tym razem. Wyjąłem balisardę jedną ręką i podałem ją Celii.
– Wydaje mi się, że są inni, którzy lepiej pasują. – Kiedy zacisnęła na niej
palce, jej oczy zrobiły się wielkie z zaskoczenia. – Dwie sprytne małe
dziewczynki powiedziały mi kiedyś, że chciałyby zostać łowcami. Nie
takimi, jakimi są teraz, lecz takimi, jakimi powinny być: szlachetnymi
rycerzami walczącymi ze złem. Broniącymi ziemi i chroniącymi
niewinnych. Jedna z nich nawet przysięgła, że będzie nosiła sukienkę.
– Och, nie mogę… – Szybko pokręciła głową, próbując oddać mi
balisardę. – Nie wiem, jak posługiwać się mieczem. Nie potrafiłabym jej
użyć.
– Nie musisz posługiwać się mieczem, żeby chronić niewinnych, Celio –
powiedział Jean Luc, patrząc mi w oczy z wdzięcznością. Z szacunkiem.
Promieniał z dumy, gdy na nią patrzył. – Już to udowodniłaś.
Potaknąłem i szeroko otworzyłem drzwi.
– Wieża jest zniszczona. Czas na odbudowę.
Nieśmiało się uśmiechnęła, po czym Jean Luc wprowadził ją do środka.
Nie poszedłem za nimi. Nie od razu. Przyglądałem się pierścionkowi
w mojej dłoni.
– Co tu robisz? – Lou dotknęła mojego ramienia; odwróciłem się
i wsadziłem pierścionek do kieszeni. Ze znaczącym uśmiechem rozejrzała
się w lewo i prawo. – Dobrze się bawisz z przyjaciółmi?
Widząc jej wścibskie spojrzenie, nie mogłem się powstrzymać.
Uśmiechnąłem się szeroko i pocałowałem ją prosto w usta. Kiedy się
odsunąłem, pstryknęła mnie w nos, po czym pogładziła mnie kciukiem. Jej
ręka pozostała na moim policzku.
– Wracaj do środka. Pan mówi, że bułeczki są już gotowe.
Musnąłem jej dłoń ustami.
– Brzmi jak raj.
EPILOG

Ansel

W Chateau le Blanc lato nadeszło powoli i leniwie. Dzika szałwia i lawenda


falowały na wietrze na całej górze w odcieniach fioletu i błękitu; biało-żółte
margerytki wyrastały gdzieniegdzie pomiędzy skałami, wzdłuż strumieni,
a wraz z nimi różowe zawciągi i koniczyny. Nigdy w życiu nie widziałem
takich kolorów. Nigdy nie czułem takiego ciepła na policzkach, niczym
pocałunek matki, uścisk przyjaciela. Gdyby nie przywołały mnie głosy –
nie, śmiech – moich własnych przyjaciół, stałbym tak bez końca,
podziwiając te rosnąco dziko kwiaty.
Lou w dniu ślubu miała na sobie gałązkę każdego z nich.
Siedząc po turecku na swoim dziecięcym łóżku – złota nić, którą wyszyto
jej kołdrę, lśniła w popołudniowym słońcu – czekała niecierpliwie, aż Coco
wplecie je w jej koronę.
– Przestań się wiercić – strofowała ją Coco, uśmiechając się i szarpiąc za
kosmyk włosów Lou. – Aż całe łóżko się trzęsie.
W odpowiedzi Lou znacząco zakołysała biodrami.
– Och, będzie się trzęsło dziś w nocy.
Policzki Celii zaróżowiły się podobnie jak moje. Uśmiechnąłem się,
kiedy z szafy wyjęła zwykłą, kremową suknię, by zakryć swój problem, po
czym usiadłem na stołku koło Madame Labelle. Oczywiście nie mogła
mnie zobaczyć, ale widząc, jak lśniły jej oczy, pomyślałem, że mogła
wyczuć moją obecność.
– Lou, przyjaciółko, jesteś taka zdeprawowana.
– Och, przepraszam. – Uśmiechając się szeroko, Lou spojrzała na Coco. –
A kto stracił dziewictwo na…?
Cicho pokasłując, Celia powiedziała:
– Chciałabym zaproponować, żebyśmy przełożyły tę rozmowę na
bardziej sprzyjający moment. – Zerknęła na Violette i Gabrielle, które
krzątały się po pokoju, zaglądając w każdy kąt. Przyglądały się złotemu
liściowi na suficie. Księżycowemu pyłowi na parapecie. Złoconej harfie
w kącie i ołowianym żołnierzykom pod krzesłem. Lou jako dziecko
dorobiła im wąsy. Kufer w nogach łóżka nadal skrywał zabawkowe miecze,
uszkodzone instrumenty, niedoczytane książki i białego królika.
Wypchanego, oczywiście.
Całkiem prawdziwy kot prychnął u moich stóp.
Melisandra, nazwana tak przez Lou. Kotka. Nie królik. Miała złamany
ogon i krzywy ząb, jej szare pręgowane futerko nie było zbyt piękne, ale
nikt by się tego nie domyślił ze sposobu, w jaki patrzyła na nią Lou.
Znalazła ją miauczącą z oburzeniem w jakiejś bocznej uliczce zaraz po
bitwie o Cesarine i, ku rozczarowaniu Reida, od razu adoptowała żałosną
istotę.
Melisandra nie lubiła Reida.
– Proszę, nie martw się, Mademoiselle Celio. – Violette z kwiatami maku
wplecionymi w czarne włosy zachichotała i aż podskoczyła, gdy Madame
Labelle zaśmiała się tuż obok mnie. – Wszystkie wiemy o ptaszkach
i pszczółkach. Prawda, Gaby? To okropnie romantyczne.
– Mnie się wydaje, że ten eufemizm jest głupi. – Gabrielle przysiadła
obok mnie na podłodze, gniotąc oliwkową sukienkę i za pomocą kawałka
sznurka próbując zachęcić Melisandrę do zabawy. Kotka znowu prychnęła,
po czym spojrzała na mnie znękanym wzrokiem. Uśmiechnąłem się
i pochyliłem, żeby podrapać ją po uszach. Jej prychanie zmieniło się
w mruczenie. – Jakbyśmy musiały posuwać się do metafory ptaka
składającego jajo, żeby zrozumieć owulację, albo pszczoły zapylającej
kwiat, żeby zrozumieć zapłodnie…
– Ojej. – Policzki Celii zrobiły się tak różowe jak jej sukienka. Rozłożyła
kremową suknię na łóżku. – Dość już tego. Zaraz odbędzie się ceremonia.
Czy mamy ci pomóc z sukienką, Lou?
Kiedy Lou potaknęła i wstała, Melisandra natychmiast mnie porzuciła
i podeszła do swojej mamy. Lou bez wahania ją podniosła i przytuliła do
piersi.
– A co tam u mojej kochanej ślicznotki? Ale ładne. – Z uznaniem
spojrzała na Celię, którą zrobiła miniaturową wersję kwiatowej korony dla
kotki. Melisandra pławiła się w pochwałach Lou i wyginała szyję,
niezmiernie z siebie zadowolona.
Prychając, Coco pomogła Celii rozpiąć suknię ślubną.
– Wiesz, że Reid knuje, jak się jej pozbyć.
Madame Labelle wstała ze śmiechem, żeby do nich dołączyć.
– To jego wina. Próżności, twoim imieniem jest kot.
Nawet Manon, którą cichutko stała w kącie, nie wiedząc, jakie jest jej
miejsce wśród tych ludzi, ostrożnie się zbliżyła, trzymając wstążki.
Uśmiechnęła się, kiedy Lou puściła do niej oko. Był to delikatny, niepewny
uśmiech, ale jednak uśmiech. Dobrze go znałem. Sam uśmiechałem się tak
wiele razy. Ja również wstałem i podszedłem do niej.
Znajdzie tu swoje nowe miejsce. Wszyscy znajdą.
– Obraził ją! – Lou ucałowała pobliźniony nos Melisandry. – Poza tym
siki ładnie sprały się z jego poduszki. Nic mu się nie stało. – A do
Melisandry zaszczebiotała: – Już więcej nie będzie przedrzeźniał twoich
śpiewów, prawda, ślicznotko? Nie, nie będzie.
Melisandra zamiauczała w odpowiedzi i potarła główką o brodę Lou.
Odwróciłem wzrok, gdy pomagały jej założyć suknię.
Chociaż i tak poczułem żar na policzkach, tym razem jednak nie wynikał
z zażenowania, lecz z… dumy. Prawie pękałem z dumy. Lou od dawna
zasługiwała na tę chwilę – na wszystkie te chwile, te duże i te małe, i te
pomiędzy. Wycierpiała więcej niż większość ludzi, więcej niż powinna
jedna osoba. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że zażyje tyle samo rozkoszy
w przyszłości.
Nadzieja.
Nie była chorobą.
Boże, ależ pięknie wyglądała. Wszystkie wyglądały.
Wiedziałem, że Reid to doceni. Zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby
dać jej szczęście, a ona wynagrodzi mu to po dziesięćkroć. Chociaż
niewiele wiedziałem o życiu, kiedy szedłem obok nich, nawet wtedy byłem
w stanie rozpoznać, że ich miłość zmieni wszystko. Miłość, która zniszczy
świat. Miłość, która stworzy go od nowa.
Ich miłość była lekiem.
– Co sądzicie? – Niski szept Lou sprawił, że poczułem, że wilgotnieją mi
oczy. – Nada się?
Czekałem, aż Madame Labelle i Celia się zachwycą, aż rozlegnie się
śmiech Violette i Gabrielle, aż Coco pociągnie nosem, nawet Manon cicho
wciągnie powietrze, zanim się odwróciłem, by spojrzeć na moją najdroższą
przyjaciółkę.

Reid nerwowo przechadzał się we wczesnowieczornym słońcu w starym


gaju gruszkowym. Słońce sprawiało, że jego włosy stawały się bardziej
złociste niż miedziane, uwypuklało doskonałe wykonanie jego marynarki
i podkreślało błysk nici. Na tę okazję nie założył bandoliera, tylko przypiął
jeden nóż przy pasie. Przytrzymywał go jedną ręką, gdy dreptał po
wydeptanej w trawie ścieżce. Drugą przeczesywał włosy.
Beau przyglądał mu się z nieskrywanym rozbawieniem.
– Powiedz, że się nie denerwujesz.
– Nie denerwuję się. – Reid prychnął jakby poczuł się urażony, ale cały
czas zerkał na drugą stronę gaju, gdzie zaczęli się już zbierać goście. To
będzie niewielka uroczystość. Zaprosili tylko tych, których kochali i ufali:
Zennę i Seraphine, Toulouse’a i Thierry’ego, Johannesa Pana i jego żonę.
Babette trzymała się z kilkoma innymi czarownicami, które wciąż miały na
oku Jean Luca i ojca Achille’a. Blaise i jego dzieci zatrzymali się na skraju
gaju, niewiele rozmawiali, dopóki Toulouse nie zaprosił ich, żeby usiedli.
Obecni byli nawet Elvire i Lasimonne, przechadzali się królewsko
w diamentowych sukniach i kolczykach z haczyków na ryby.
Reid, Beau i Jean Luc spędzili poranek, wystawiając krzesła do
zagajnika. Z tyłu każdego z nich skrupulatnie przymocowali kolorowe
wstążki i kwiaty – maki, aksamitki, piwonie i chabry. Szkarłat, złoto, róż,
błękit w otoczeniu soczystej zieleni. Z pni grusz w całym zagajniku zwisało
jeszcze więcej bukietów, bujny mech wspinał się po sękatych konarach.
Reid niechętnie spojrzał na pniaki, jedyne elementy scenerii, które tu nie
pasowały. Zaledwie wczoraj pedantycznie konstruował altanę z pnączy
i kwiatów. Każdy szczegół został zaplanowany. Każdy kwiatek
umieszczony na swoim miejscu.
Beau podążył za jego spojrzeniem z melancholijną miną.
– Gdyby tylko Claud tu był. Mógłby wyhodować nowe drzewa.
Reid popatrzył na niego z niedowierzaniem.
– Przecież on może już nie żyć.
– Tego nie wiemy. Jest bogiem. Być może odsłużył już swoje…
– Ziemia się otworzyła i go pochłonęła.
– …a potem powróci do nas jak nowy. – Beau dokończył z determinacją,
kładąc rękę na ramieniu Reida i zatrzymując go. – Wyluzuj, bracie. To
dzień twojego ślubu.
– Przecież wiem. – Reid potaknął, uwolnił się i nadal dreptał. – No wiem.
Chcę, żeby było perfekcyjnie.
– Już jest.
Miał rację. Lou będzie zachwycona.
Chociaż bolało mnie serce, że nie mogę być częścią tej chwili, tego
wspomnienia, ból koił widok pustego krzesła w pierwszym rzędzie.
W lśniącej, owalnej ramce wystawiono moją podobiznę wraz z bukietem
słoneczników. Poczułem ciepło, gdy uklęknąłem, żeby mu się przyjrzeć.
Ostatecznie zarezerwowali dla mnie miejsce.
Kiedy pojawiła się Coco w kremowej sukni – z kwiatami wplecionymi
w czarne loki – ciepło w mojej piersi stało się dziesięć razy
intensywniejsze. Z wysiłku poczerwieniały jej policzki, a ciemne oczy
błyszczały z ekscytacji, gdy spojrzała na Reida i Beau, unosząc bukiet ze
słoneczników z mojego krzesła.
– To już. – Skinęła na Beau. – Ona czeka.
Z zuchwałym uśmiechem Beau wygładził marynarkę i poprawił
nieskazitelne loki.
– W końcu. – Położył dłoń na ramieniu Reida, po czym odwrócił się na
pięcie. – Moja chwila chwały.
Coco przewróciła oczami.
– Nikt nie będzie na ciebie patrzył – powiedziała.
– Ty będziesz. – Beau uniósł brew.
Odwróciła się i ruszyła z powrotem przez nawę.
– Zobaczymy – rzuciła przez ramię.
– Tak, my… – Zatrzymał się w pół kroku, a jego spojrzenie padło na Jean
Luca. Bukiet przy jego krześle się poluzował, więc próbował go
przymocować. – Jak mam ci to powiedzieć, Jean? Chcemy, żeby to
wyglądało na artystyczny nieład, jakby stokrotki wyskakiwały z krzesła.
Przylepiasz je zbyt dokładnie. – Kiedy Jean Luc posłał mu niezadowolone
spojrzenie, Beau szturchnął go łokciem, żeby zajął się tym sam. – Jak cycki
dzika.
– Uważaj, Wasza Wysokość. – Drwiąc, Jean Luc posypał mu głowę
garścią szarotek alpejskich. Król Belterry odskoczył, klnąc paskudnie,
i zaczął palcami wyczesywać kwiaty z włosów.
– Potargasz sobie te pociągające loczki.
– Zabiję cię…
Coco złapała go za rękę i pociągnęła w drugą stronę, zanim wszczęli
awanturę. Uśmiechając się wbrew sobie, poszedłem za nimi, gdzie
niewidoczna dla gości stała Lou z Madame Labelle, Celią i Manon. Beau
pokręcił głową, gdy ją ujrzał, i zagwizdał z podziwu.
– Reid straci głowę.
Lou puściła do niego oko i zakołysała ramionami.
– Taki jest plan.
Madame Labelle poprawiła jeden z loków swojej synowej, układając go
umiejętnie przy piegowatym policzku Lou.
– Pięknie wyglądasz, fille. Widzimy się wkrótce. Chodźcie. – Zawołała
Celię i Manon, po czym się oddaliły, zostawiając Lou, Coco, Beau i mnie
samych w cieniu uschłej gruszy. Jedynej, która przetrwała. Kiedy Reid
zaproponował, żeby uroczystość odbyła się tutaj, Madame Labelle
zaprotestowała, wyjaśniając ponownie, że Morgane spaliła te drzewa
w ataku gniewu. Reid o tym wiedział, oczywiście. Wiedział, że miłość
może odmienić najpiękniejszych ludzi i miejsca w okrutne, mroczne istoty.
Wiedział też, jak ważny ten gaj był niegdyś dla jego matki: dla wszystkich
Dames Blanches.
Lou się zgodziła i wspólnie uczynili go ponownie pięknym.
Kiedy Coco podała jej bukiet słoneczników, jej uśmiech przygasł. Palcem
musnęła ramkę.
– Sądzisz, że na nas patrzy?
Coco wzięła ją pod rękę.
– Sądzę, że za nic w świecie by tego nie przegapił.
– Powinien tu być. On też powinien wydawać mnie za mąż.
Beau ujął drugą rękę Lou i postukał palcem w moją twarz w ramce.
– I jest.
– Jestem – wyszeptałem z uśmiechem. W odpowiedzi nad naszymi
głowami zaszemrał lekki wietrzyk, niosąc za sobą przyjemne ciepło,
bzyczenie pszczół i zapach żonkili. Nowych początków.
Szedłem obok nich, gdy prowadzili Lou nawą.
Chociaż Claud zniknął, jego puste miejsce stało obok mojego, Seraphine
zaśpiewała piękną balladę o miłości straconej i odnalezionej, podczas gdy
Reid czekał pod daszkiem altany. Madame Labelle stała obok niego
z wstęgą symbolizującą związek małżeński w ręce. Puściła oko do ojca
Achille’a zasiadającego wśród publiczności.
Beau odchrząknął, a każdy z zebranych – każdy człowiek, czarownica,
wilkołak i syrena – odwrócił się, żeby na nas popatrzeć. Żeby popatrzeć na
Lou. Aż zabrakło jej tchu w piersi, instynktownie mocniej ścisnęła Coco
i Beau.
– Oddychaj, siostrzyczko – wyszeptał ten ostatni. – Po prostu oddychaj.
– Dalej, Lou. – Chociaż nie mogła mnie zobaczyć ani usłyszeć, mówiłem
do niej i lekko ją popychałem. – Znajdź swój spokój.
Chyba się odprężyła, czując ciepły dotyk wiatru na twarzy. Potem jej
wzrok spoczął na Reidzie i cały świat skurczył się do tego oślepiającego,
głębokiego pokrewieństwa dusz. Wszyscy mogli to zobaczyć. Wszyscy
mogli to poczuć. Gdybym teraz wysunął rękę, mógłbym tego dotknąć.
Chociaż niewiele wiedziałem o magicznych wzorach, ta nić łącząca Lou
i Reida – to przyciąganie o kosmicznej sile – było magią samą w sobie.
Łączyło ich ze sobą. Na zawsze.
Patrzył na nią z najpiękniejszym, rozbrajającym uśmiechem.
Ona zamrugała na ten widok, popatrzyła na niego nieco oszołomiona,
nieco strwożona, gdy on podziwiał jej suknię w kolorze kości słoniowej,
spływające w dół rękawy, kwiaty w jej długich, rozpuszczonych włosach.
Róże na bliźnie na szyi. Letnie słońce ponownie ozłociło jej skórę. Pojawiły
się piegi na jej nosie. Kiedy podszedł, by ująć jej rękę, pocałował je,
całował każdy pieg po kolei.
– Widzisz coś, co ci się podoba? – wyszeptał jej do ucha.
Z uznaniem zmierzyła go wzrokiem.
– Zróbmy to jak najszybciej.

Ich przysięga nie była tradycyjną formułą. Nie tym razem. Podobnie jak
sama ceremonia. Zakończyła się, gdy słońce zetknęło się z górami, jego
złote światło wydłużało cienie w gaju. Zaczęły migotać świetliki. Po nich
pojawiły się zawsze ciekawskie błędne ogniki, a ich osobliwy blask
oświetlił ścieżkę prowadzącą pomiędzy powyginanymi drzewami. Beau
dwa razy odciągał od nich ciekawską Gabrielle, choć nie było to po jej
myśli.
– Ty paskudny bracie! Chcę je tylko zobaczyć!
Jej protesty ledwie było słychać, gdyż grała muzyka. Kilka czarownic
przyszło z zamku z mandolinami, lutniami i lirami. Inne przyniosły wino.
Większość z tych, które pozostały w Chateau le Blanc, zebrało się w gaju.
Były ciekawskie i ostrożne. Chociaż omijały Jean Luca i ojca Achille’a
szerokim łukiem – podobnie jak Elvire i Blaise’a – nikt im nie zagrażał.
Toulouse nawet zdołał oczarować jedną ładną, młodą czarownicę i zaprosić
ją do tańca. Kolejna poprosiła Lianę.
Nie trzeba było prosić pozostałych, żeby dołączyli.
Oprócz Lasimonne’a, który z okrzykiem: „To ma cztery nogi!”, ganiał
Melisandrę z nieskrywaną fascynacją. Kotka syczała i prychała, po czym
uciekła do bezpiecznego zamku. Przewracając oczami, Elvire nadal
oglądała kwiaty, ostrożnie kosztując płatek piwonii. Pan z przerażeniem
odtrącił jej rękę.
– Nie – powiedział poważnie, kiwając palcem. – Absolutnie tego nie rób,
ma douce. Przyjedź do Cesarine, to upiekę ci coś słodkiego, dobrze?
Odwróciłem się i przez długą, słodko-gorzką chwilę patrzyłem na taniec
Coco i Beau. On powiedział coś, co ją rozśmieszyło – naprawdę
rozśmieszyło, jej śmiech obejmował całą twarz. Jego dźwięk sprawił, że
zakręciło mu się w głowie. Następnym razem podczas obrotu przyciągnął ją
bliżej, nie odrywał od niej wzroku. Spijał ten widok.
– W wieku trzech lat umiałem znacznie więcej niż żeglować – powiedział
władczym tonem. – Sir D’artagnan Delmore le Devere nauczył mnie
tańczyć, jak tylko postawiłem pierwsze kroki.
Niestety, wybrał zły moment na obrót, bo wpadł na Jean Luca i Celię.
Jean Luc z wdziękiem dopasował się do sytuacji, jedną ręką obracając
Celię, a drugą obejmując Coco w talii. Beau, który się poślizgnął podczas
zderzenia, wpadł na pieniek i prawie się wywrócił.
– Sir D’artagnan Delmore le Devere jest moim ojcem chrzestnym, Wasza
Wysokość – zakpił Jean Luc.
Coco wyła ze śmiechu.
Miałem nadzieję, że nigdy nie przestanie się śmiać.
Na środku wywijali Lou i Reid z zaróżowionymi policzkami
i błyszczącymi oczami. Kiedy nastąpiła mu na palce po raz trzeci, bo była
już podchmielona, wziął ją na ręce i dziko wirował wkoło, aż Lou piszczała
z radości i odchyliwszy do tyłu głowę, jeszcze go popędzała. Reid stawiał
pewnie kroki. I mocno ją trzymał.
A nawet do niej dołączył, gdy zaśpiewała Liddy Biuściastą. Chociaż
okropnie fałszowali, wszyscy oklaskiwali ich wysiłki, gdy skończyli, a Lou
zgięła się w dramatycznym ukłonie. Reid z czerwonymi policzkami
chichotał i próbował się odsunąć, stanąć poza światłami jupiterów, lecz Lou
przyciągnęła go z powrotem.
– Czyż nie był olśniewający? – wykrzyczała te słowa z dumą, śmiejąc się,
gdy jego rumieniec stał się jeszcze wyraźniejszy. Madame Labelle,
gwizdała trzymając się ramienia ojca Achille’a. – Niech wszyscy mu
powiedzą, jaki jest olśniewający. Powiedzcie mu, jaki jest imponujący.
Kręcąc głową, przyciągnął ją do siebie i zaprowadził do najbliższego
pieńka.
– Zawstydzasz mnie, żono.
– Ale się zaczerwieniłeś. – Śmiała się, obejmując go w talii. – Poczekaj
tylko do miesiąca miodowego, tych kilku niebiańskich dni, gdy będę cię
miała całego dla siebie.
– Uwierzę, jak zobaczę – uśmiechnął się ironicznie. – Twoje siostry nie
zostawią cię samej dłużej niż na godzinę.
– To dlatego wyjedziemy z Chateau.
– He? – Uniósł brew.
– Och – powiedziała rzeczowo. – Jest taka stara chatka na plaży. Należała
do mojej babci. Wysprzątałam ją dla nas. – Pogłaskała go po piersi, trochę
jak swoją kotkę. – Coco zajmie się zamkiem podczas mojej nieobecności.
Reid wzruszył ramionami, ale kącik jego ust wciąż drgał.
– Chyba masz rację. Jest lepszą dyplomatką.
– Wybacz. – Lou szturchnęła go łokciem pod żebra w udawanej złości
i podniosła głos, by pozostali mogli ją usłyszeć. – Mam im powiedzieć
o twoich długich stopach? A może o innych cudownych rzeczach, jakie
wyczyniasz językiem?
Reid zasłonił jej usta dłonią.
Śmiali się tak, że aż trzęsły im się ramiona. Wtem w gaju pojawiła się
mądra stara kobieta.
Nie poznałem jej, ale inni wiedzieli, kim jest; Lou i Reid wyprostowali
się, Coco i Beau znieruchomieli, nawet Celia zbliżyła się do Jean Luca.
Chociaż nikt nie był wystraszony, z pojawieniem się kobiety wszyscy
stężeli.
Co zaskakujące, Zenna się uśmiechnęła.
– Witajcie, moi drodzy! – Na nadgarstku kobiety wesoło zabrzęczały
bransoletki; nie zważała na niezbyt ciepłe przyjęcie. Jej szkarłatna suknia
falowała. – Cóż za wspaniały wieczór na wesele. Ale prawdę mówiąc,
mogliście wybrać jakieś lepsze miejsce.
– Madame Sauvage. – Reid nerwowo zerknął na Coco, Beau i Celię.
Kolejne słowa zabrzmiały jak pytanie. – Witaj.
– Jak znalazłaś to miejsce? – Lou zmrużyła oczy.
– Ach. – Madame Sauvage ujęła dłonie Lou i złożyła na nich pocałunek.
– Gratulacje, moja droga, z powodu zaślubin. Wydaje się, że przegapiłam
miły wieczór, a wy z kolei straciliście okazję na czarujące towarzystwo. –
Jej zamglone oczy zatrzymały się dłużej na czarownicy z mandoliną. –
Ufam, że tym razem użyliście właściwych nazwisk. Żadnych tam Larue?
Lou zmarszczyła brwi, ale nie zabrała rąk.
– Skąd o tym wiesz?
Madame Sauvage zignorowała pytanie i odwróciła się do Reida.
Uszczypnęła go w policzek.
– A ty, młody człowieku? Zasiałeś te nasiona, tak jak obiecałeś?
– Ja… – Zerknął na Lou, coraz bardziej panikował. – Przykro mi,
Madame Sauvage, ale… gdzieś je zapodziałem.
– To znaczy, że je zgubiłeś? – Kiedy Reid potaknął, rozczarowana
mlasnęła językiem. Podszedłem bliżej, uważnie przyjrzałem się jej twarzy.
Wydawała się… znajoma. Jakbym już gdzieś ją widział. A jej
rozczarowanie… niepewnie rozejrzałem się wokół, wydawało się udawane.
Zenna nadal się uśmiechała, a jej dobry humor udzielił się Seraphine,
Toulouse’owi i Thierry’emu. Madame Sauvage puściła do nich oko. – Cóż,
Monsieur le Blanc, to jak będzie? Dobiliśmy targu, jak pamiętasz.
Reid ponuro przytaknął.
– Znajdę perłę dla pani, madame. Obiecuję.
– Obiecałeś – przerwała Madame Sauvage i powoli odwodziła palce,
ukazując garść nasion na dłoni – że zasiejesz nasiona.
Wszyscy na nich patrzyliśmy.
– Jak ci się…? – zdziwił się Reid.
Jej ciemne oczy zalśniły. Wsypała mu nasiona do ręki.
– Istotnie, okolica niezbyt piękna. Jeśli je zasiejesz, jeśli będziesz o nie
dbał, odrosną. – Reid nadal się nie ruszał, tylko podejrzliwie przyglądał się
nasionom, więc Madame Sauvage trąciła go w pierś. – Na co czekasz? Zrób
to teraz! Nie robię się coraz młodsza.
– Nie mam szpadla…
Niecierpliwie wzdychając, Lou machnęła ręką i nasiona wzleciały w górę
wraz z podmuchem magii, rozsypując się po całym gaju. W następnej
sekundzie same wrosły w ziemię.
– Proszę. – Zarzuciła rękę na ramiona Reida. – Jesteśmy kwita? Czy
dotrzymaliśmy tej niedorzecznej umowy?
Madame Sauvage nie odpowiedziała, lecz w zamian z ziemi
wykiełkowały grusze.
Rosły w szybkim tempie, białe kwiecie zakwitło, po czym opadło
i pojawiły się twarde, zielone owoce. W sumie tuzin – jedno drzewo na
każde zasiane ziarno. Lou aż zabrakło powietrza, Reid nie mógł oderwać
wzroku, Beau odskoczył w tył, a Madame Labelle wyciągnęła rękę, żeby
dotknąć nisko wiszącego owocu. Kręcąc głową, odwróciła się, żeby
spojrzeć na staruszkę.
– Kim jesteś?
Madame Sauvage się ukłoniła i znacząco spojrzała na Lou.
– Przyjacielem.
Nie mówiąc nic więcej, tak nagle jak się wśród nas pojawiła, zniknęła,
pozostawiając po sobie osobliwy zapach… ziemi. Świeżej trawy, sosny
i gruszek. Zenna, Seraphine, Toulouse i Thierry poszli za nią, nadal się
uśmiechając.
Lou patrzyła, jak odchodzą z zaskoczoną miną, aż wreszcie parsknęła
śmiechem. Śmiała się, dopóki nie zabrakło jej tchu. Popatrzyła na Reida ze
łzami w turkusowych oczach.
– Ten wścibski sukinsyn…
Reszty jednak nie usłyszałem, ponieważ Madame Sauvage zatrzymała się
na skraju gaju, odwróciła się i przyciągnęła moje spojrzenie. Moje
spojrzenie. Uśmiechając się, skłoniła głowę, wskazując coś, co znajdowało
się za moimi plecami.
– Ansel.
Odwróciłem się, słysząc ten głos, czując tę obecność. Rozpoznałem go,
należał do mnie.
Na ścieżce u stóp góry stały dwie postacie. Jego włosy i szczęka były
moje. Jej oczy i skóra również.
– Jesteś gotów, kochanie? – Kobieta wyciągnęła do mnie oliwkową dłoń,
a jej uśmiech… był tak serdeczny, jak zawsze sobie wyobrażałem. Tak
ciepły jak ta letnia noc.
– Ten chłopiec rozpytuje o ciebie, Etienne – powiedział mężczyzna,
obejmując ją ramieniem.
Poczułem motyle w brzuchu na dźwięk tego imienia.
Moje stopy bezwiednie do nich podeszły, moje usta uniosły się
w uśmiechu. Nie mogłem sobie odmówić ostatniego spojrzenia na Lou,
Reida, Coco i Beau. Kręcili się wokół grusz, dotykając pni, głaszcząc liście.
Śmiejąc się z Terrance’em, Lianą i Manon.
Jeśli je zasiejesz, jeśli będziesz o nie dbał, odrosną.
Uśmiechnąłem się szerzej. Madame Sauvage zniknęła, zostawiając im
nowe życie.
Ująłem dłoń matki i też zniknąłem.
PODZIĘKOWANIA

Jestem wielce dłużna wielu ludziom za powstanie nie tylko tej książki, ale
również całej serii. Przechodząc do meritum, najważniejszymi z nich
jesteście wy. Czytelnicy. Dziękuję wydaje się zbyt banalnym wyrażeniem
mojej wdzięczności, lecz naprawdę, żadne słowa nie mogą opisać uczucia,
które mnie przepełnia, kiedy myślę o tym, jak życzliwi byliście, jak bardzo
entuzjastyczni. Pomimo że pandemia uderzyła miesiące po wydaniu
Gołębia i węża, każdy z Was zrobił więcej, niż się spodziewałam, by
wesprzeć te książki. Piękne zdjęcia, ilustracje, cosplaye, teksty piosenek,
rolki – mam ściśnięte gardło, gdy teraz o nich myślę. Ostatnie trzy lata
zmieniły moje życie, a czytelnicy pozostają główną tego przyczyną. Od
Lou i Reida, od Coco, Ansela, Beau – i ode mnie przyjmijcie wielkie
dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Jordan, mówiłam ci z milion razy, ale powtórzę jeszcze raz – nie
napisałabym tej książki bez ciebie. Kiedy pisarze proszą mnie
o wskazówki, często im mówię, żeby znaleźli to, co kochają, i bez poczucia
winy się tym zajęli. To ty pozwalasz mi stosować się do mojej własnej rady.
Ta książka – wszystkie moje książki – nie zawierałyby nawet ułamka
dowcipu, całowania, zabawy bez twojego wkładu. Czy jesteś moją muzą?
Prawdopodobnie. Kocham Cię jak stąd do Saturna.
RJ, Beau, James i Rose – słowa nigdy nie będą w stanie opisać głębi
mojej miłości do Was. Ostateczny termin mógłby być przykrym
obowiązkiem, ale nim nie był. Dziękuję za Waszą cierpliwość. Dziękuję za
Wasze zrozumienie. Dziękuję za Waszą miłość, szacunek i wsparcie, kiedy
razem goniliśmy za naszymi szalonymi marzeniami. Zane i Kelly oraz Jake,
Brooke, Justin, Chelsy i Lewie – nie można wybrać sobie rodziny, ale
nawet gdybym mogła, i tak bym Was wybrała. Dziękuję za to, że byliście
wspólnie moją podporą. Kocham Was bardziej, niż myślicie.
Jordan, Spencer, Meghan, Aaron, Adrianne, Chelsea, Courtney, Austin,
Jamie, Josh, Jake, Jillian, Aaron, Jon i Kendall – jesteście moimi
ulubionymi ludźmi na świecie, a wasze serdeczne wsparcie zarówno mnie,
jak i moich książek było dla mnie bardzo cenne. Nie zasługuję na żadne
z was. Katie, Carolyn, Isabel, Kristin, Adrienne, Adalyn i Rachel – jest coś
szczególnego w znajomych pisarzach, którzy zostają przyjaciółmi
w prawdziwym życiu, i jestem najbardziej zaszczycona, mogąc was nazwać
swoimi przyjaciółmi.
Sarah – czuję się niesamowicie wdzięczna, że mam tak ciepłą oraz
kontaktową agentkę po swojej stronie. Erico, redaktorko znakomita, nie
wiem, jak ci się odwdzięczyć za twoją niekończącą się cierpliwość
i niepodważalną wizję tej serii. (I obiecuję, że dochowam następnego
terminu! Obiecuję!) Stephanie Guerdan – tak cudownie się z tobą
pracowało. Alexandra Rakaczki oraz Jessica White – jestem tak wdzięczna
za wasze bystre oczy i ponownie obiecuję, że w mojej następnej książce nie
będzie Celii i Philippe’a! Allison Brown – dziękuję za cały czas oraz
energię, które poświęciłaś tej serii. Jessie Gang i Alison Donalty – te
okładki cały czas mnie szokują, dużą część sukcesu tej serii przypisuję
umiejętnościom waszym oraz Katt Phatt. Rachel Horowitz, Sheala Howley
i Cassidy Miller, jak również Sophie Kossakowski, Gillian Wise, Sam
Howard, Karen Radner oraz cały personel działu sprzedaży – dziękuję wam
za pracę za kulisami, by zapewnić tym książkom sukces. Mitch Thorpe,
Michael D’Angelo, Ebony LaDelle, Audrey Diestelkamp oraz cały personel
Epic Reads – wszyscy jesteście gwiazdami rocka. Naprawdę nie wiem, jak
mogę się wam odwdzięczyć za entuzjazm oraz wsparcie tej serii, jak
również za zasoby i możliwości, które przede mną otworzyliście.
SPIS TREŚCI

Mapa

CZĘŚĆ PIERWSZA
GNIAZDO MYSZY
L’ENCHANTERESSE
MOJA CIEMNOŚĆ
PŁOMIEŃ COCO
LA PETITE LARME
PODSTĘPNA OBECNOŚĆ
ZABAWA W PYTANIA
NAZYWAM SIĘ LEGION
LATARNIA MORSKA
LE CAUCHEMAR
NIE MA RÓŻY BEZ KOLCÓW

CZĘŚĆ DRUGA
ŚMIERĆ NAD WODĄ
MORDERCZE WRONY
SMOCZYCA I JEJ SŁUŻĄCA
LITANIA
KOLEJNY GRÓB
PROSTA PRZYSŁUGA
LE COEUR BRISÉ
PRAWDA WODY
MATHIEU
JAK SIĘ TONIE
JAK SIĘ PŁYWA
OSTATNIA ZWROTKA
KOLEJNY WZÓR

CZĘŚĆ TRZECIA
NADCHODZI ZWĄTPIENIE
ANGELICA
PRZEMILCZENIE
GNIAZDO SROKI
ZIELONA WSTĄŻKA
WYROCZNIA I JEŻOWIEC
NAJPIĘKNIEJSZY ODCIEŃ BŁĘKITU
PATYKI I KAMIENIE
ZAKŁAD
DZIURY W GOBELINIE
ZIMOWA KRAINA
RZECZY GROŹNE I PIĘKNE
NIE ZADAWAJ PYTAŃ
PRAWDA CZY WYZWANIE
KAC
RYSA
ŚWIĘCI MĘŻCZYŹNI
CZĘŚĆ CZWARTA
JAK WYGLĄDA SZCZĘŚCIE
ZABIERZ MNIE DO KOŚCIOŁA
BRZUCH BESTII
CAŁA NASZA SIÓDEMKA
NASZA HISTORIA
KONFESJONAŁ
POJEDYNCZA ISKRA
DESZCZ ŚWIATŁA
OSTATECZNA BITWA
KIEDY BÓG WKRACZA DO AKCJI
OTCHŁAŃ
JAK ZACZĘŁYŚMY
ZAKOŃCZENIE DAJE NADZIEJĘ
CUKIERNIA PANA

EPILOG

PODZIĘKOWANIA

Polecamy również

You might also like