You are on page 1of 329

DIANE SETTERFIELD

Przekład Barbara Przybyłowska


Redaktor prowadzący Małgorzata Fnniok

Redakcja literacka Maria Bożenna Fedewicz

Ilustracja i projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok

Korekta Jolanta Kucharska Barbara Opiłowska Elżbieta Steglińska

Skład Wydawnictwo Amber

Opracowanie graficzne oklejki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber

Druk
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65

Tytuł oryginału The Thirteenth Tale

Copyright © 2006 Diane Setterfield. Ali rights reserved.

For the Polish edition Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2646-5 978-83-241-2646-0

Warszawa 2006. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.


00-060 Warszawa, ul. Królewska 27
tel. 620 4013, 620 8162

www.wydawnictwoamber.pl
Pamięci
Ivy Dory i Freda Harolda Morrisa,
Coriny Ethel i Ambrose'a Charksa Settetfieldów
Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne.
Chcesz kogoś poznać? Jego serce, umysł i duszę?
To poproś go, żeby ci opowiedział, jak to było, kiedy się urodził.
To, co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią.
A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść.

Vida Winter Opowieści o zmianie i rozpaczy


Był listopad. Choć jeszcze nie było późno, kiedy skręcałam w Laundress Passage,
niebo już pociemniało. Ojciec skończył pracę, pogasił światła w księgarni i zamknął
okiennice, ale żebym nie wracała do domu po ciemku, nad schodami do mieszkania zostawił
światło. Przez szybę w drzwiach kładło się na mokry chodnik bladym jak arkusz papieru
prostokątem. I właśnie wtedy, kiedy stanęłam na tym prostokącie i miałam już przekręcić
klucz w drzwiach, zobaczyłam ten list. Drugi biały prostokąt, leżał na piątym stopniu od dołu,
tak że nie mogłam go nie zauważyć.
Zamknęłam drzwi i wsunęłam klucz na jego stałe miejsce, za Zasady geometrii dla
zaawansowanych Baileya. Biedny Bailey. Przez trzydzieści lat nikt nie chciał jego opasłej
szarej księgi. Czasem się zastanawiam, jak też się czuje w roli strażnika kluczy do
antykwariatu. Nie przypuszczam, by tak sobie wyobrażał przeznaczenie arcydzieła, nad
którym strawił dwadzieścia lat.
List. Do mnie. To było niecodzienne wydarzenie. Sztywna, grubo wypchana koperta
była zaadresowana charakterem pisma, który mógł sprawić listonoszowi sporo kłopotu.
Chociaż styl pisma był staromodny, z ozdobnymi dużymi literami i zamaszystymi
wywijasami, w pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że napisało to dziecko. Litery
wydawały się niewprawne. Nierówne kreski albo rozpływały się w nicość, albo były mocno
wryte w papier. Nie było płynnych połączeń między literami. Każda była wykaligrafowana
oddzielnie: M-A-R-G-A-R-E-T L-E-A - jako nowe i żmudne przedsięwzięcie. Ale ja nie
znałam żadnych dzieci. I wtedy pomyślałam sobie, że to pismo osoby niepełnosprawnej.
Poczułam się nieswojo. Wczoraj czy przedwczoraj, podczas gdy spokojnie
zajmowałam się swoimi sprawami, jakaś nieznana osoba - ktoś obcy – zadała sobie trud
wypisania mojego imienia i nazwiska na tej kopercie. Któż to był, kto widział mnie oczami
duszy, kiedy ja niczego nie podejrzewałam?
Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadłam na schodach, żeby przeczytać list.
(Nigdy nie zaczynam lektury, nie upewniwszy się, że jestem w bezpiecznej pozycji, odkąd w
wieku siedmiu lat, siedząc na wysokim murku, czytałam Wodne dzieci i tak urzekły mnie
opisy podwodnego życia, że nieświadomie rozluźniłam mięśnie. Zamiast unosić się na
wodzie, która tak wyraziście opływała mnie w wyobraźni, gruchnęłam na ziemię i straciłam
przytomność. Do dziś wyczuwam bliznę pod grzywką. Czytanie może być niebezpieczne).
Otworzyłam list i wyciągnęłam plik kartek, zapisanych tym samym mozolnym
pismem. Dzięki swojej pracy mam doświadczenie w odczytywaniu trudnych rękopisów. Nie
ma w tym żadnej tajemnicy. Potrzeba tylko cierpliwości i praktyki. I jeszcze woli wyrobienia
sobie wewnętrznego oka. Kiedy czytasz rękopis uszkodzony przez wodę, ogień, światło albo
po prostu przez upływ lat, oko musi badać nie tylko kształt liter, ale także inne ślady ich
powstawania. Szybkość pióra. Nacisk ręki na kartkę. Przerwy i połączenia między literami.
Musisz się odprężyć. Nie myśleć o niczym. Aż zapadniesz w trans, w którym jest się
jednocześnie piórem przesuwającym się po papierze welinowym i samym papierem
muskanym przez atrament. Wtedy możesz ten rękopis odczytać. Zamysł pisarza, jego myśli,
wahania, tęsknoty i to, co chce przekazać. Możesz to odczytać tak wyraźnie, jakbyś był
światłem świecy oświetlającym stronicę, po której biegnie pióro.
Ten list nie stawiał zresztą aż tak wysokich wymagań. Zaczynał się krótkim „Panno
Lea", a potem znaki pisma szybko przekształcały się w litery, potem w wyrazy, a potem w
zdania.
Oto, co przeczytałam:

Udzieliłam kiedyś wywiadu dla „Banbury Herald". Muszę go któregoś dnia odszukać,
przyda mi się do biografii. Przysłali mi dziwnego osobnika. Właściwie chłopaka. Wysoki jak
dorosły, ale pucułowaty jak dzieciak. Nieporadny w nowym garniturze. Garnitur był brązowy
i brzydki, i odpowiedni dla znacznie starszego mężczyzny. Kołnierz, krój, tkanina, wszystko
było niewłaściwe. Taki garnitur mogłaby kupić matka dla syna, który kończy szkołę i
otrzymuje pierwszą posadę, wyobrażając sobie, że jej dziecko jakoś do niego dorośnie. Ale
chłopcy nie porzucają swojej chłopięcości wraz ze szkolnym mundurkiem.
W jego zachowaniu było coś osobliwego. Jakaś żarliwość. W chwili kiedy spojrzałam
na niego, od razu pomyślałam: czego on szuka?
Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy kochają prawdę. Poza tym że stanowią nudne
towarzystwo. Dopóki - co się czasem zdarza - nie zaczną rozprawiać o zmyślaniu i o
uczciwości. To oczywiście mnie drażni. Ale nic mi do nich, pod warunkiem że trzymają się ode
mnie z daleka.
Moim utrapieniem nie są miłośnicy prawdy, lecz sama prawda. Jakąż pomoc, jaką
pociechę daje prawda w porównaniu ze zmyśleniem? Na co zda się prawda o północy, w
ciemności, kiedy wiatr ryczy w kominie jak niedźwiedź? Kiedy błyskawice smagają cieniami
ścianę sypialni, a deszcz bębni w okno długimi paznokciami? Na nic. Kiedy kamieniejesz w
łóżku z przerażenia i z zimna, nie spodziewaj się, że przybiegnie ci na pomoc koścista i
bezcielesna prawda. Wtedy potrzebujesz pulchnej pociechy zmyślenia. Kojącego, kołyszącego
bezpieczeństwa kłamstwa.
Niektórzy pisarze, oczywiście, nie cierpią wywiadów. Irytują się na nie. „Wciąż te
same wyświechtane pytania", narzekają. No a czegóż oczekują? Dziennikarze to pismaki. To
my jesteśmy prawdziwymi pisarzami. To, że tamci zadają ciągle takie same pytania, nie
znaczy przecież, że musimy im udzielać stale takich samych wyświechtanych odpowiedzi. W
końcu zarabiamy na życie zmyślaniem. Tak więc udzielam kilkunastu wywiadów rocznie.
Przez całe życie uzbierały się setki. Nigdy bowiem nie uważałam, że geniusz - by rozkwitać -
musi się kryć przed ludzkim wzrokiem. Mój geniusz nie jest znowu taki kruchy, żeby się kulić
ze strachu przed dotykiem brudnych paluchów dziennikarzy.
W pierwszych latach próbowali mnie podejść. Prowadzili poszukiwania na własną
rękę, przychodzili z jakimś strzępkiem prawdy ukrytym w kieszeni, wyciągali go w dogodnym
momencie i mieli nadzieję tak mnie zaskoczyć, że wyjawię im więcej. Musiałam być ostrożna.
Popychać ich lekko w kierunku, jaki chciałam, żeby obrali, użyć przynęty, by łagodnie,
niepostrzeżenie skierować ich ku ładniejszej wymyślonej opowieści niż ta, której się uczepili.
To wymagało wyczucia. Oczy zaczynały im błyszczeć, rozluźniali uścisk na małym skrawku
prawdy, aż wreszcie wypuszczali go z rąk, by padł zapomniany gdzieś na pobocze. To nigdy
nie zawodziło. Dobre zmyślenie zawsze bardziej olśniewa niż odłamek prawdy.
Później, kiedy już stałam się sławna, wywiad z Vidą Winter stał się czymś w rodzaju
obrzędu pasowania na dziennikarza. Wiedzieli z grubsza, czego się spodziewać, i byliby
rozczarowani, gdyby mieli odejść bez nowego zmyślenia. Szybki ciąg zwykłych pytań (Skąd
pani czerpie inspirację? Czy pani postaci są wzorowane na rzeczywistych osobach? Ile w
głównej postaci jest z pani?), a im krótsza moja odpowiedź, tym bardziej im się podobała (Z
głowy. Nie. Nic). I wreszcie kąsek, na który czekali; to, po co naprawdę przyszli. Rozmarzony
wyczekujący wyraz twarzy. Byli jak małe dzieci, kiedy mają iść spać. „A teraz, panno Winter -
mówili - proszę opowiedzieć coś o sobie".
I opowiadałam. Zwykłe historyjki, nic szczególnego. Ot, kilka wątków splecionych w
ładny wzorek, tu jakiś zapadający w pamięć motyw, tam kilka cekinów. Skrawki z dna mojej
torby z gałgankami. Były ich tam setki. Ścinki powieści i opowiadań, wątki, które nigdy nie
rozwinęły się do końca, poronione postaci, malownicze krajobrazy, dla których nigdy nie
znalazłam zastosowania. Drobiazgi, które odpadły w redakcji. Potem była to tylko kwestia
wyrównania brzegów, zszycia końców i gotowe. Kolejna nowiutka biografia.
Odchodzili szczęśliwi, ściskając w łapach swoje notesy jak dzieciaki cukierki pod
koniec przyjęcia urodzinowego. Będzie co opowiadać wnukom: „Pewnego dnia poznałem
Vidę Winter, a ona opowiedziała mi swoją historię".
Wróćmy jednak do tego chłopaka z „Banbury Herald". Powiedział: „Panno Winter,
niech pani powie mi prawdę". A cóż to za żądanie? Miałam do czynienia z ludźmi, którzy
używali wszelkiego rodzaju podstępów, by skłonić mnie do mówienia, i umiem wyczuć ich na
milę. Ale żeby tak? To śmieszne. A czegóż on się spodziewał?
Dobre pytanie. Czego się spodziewał? Oczy błyszczały mu gorączkowo. Przyglądał mi
się z tak bliska. Przenikliwie. Badawczo. Szukał czegoś zupełnie szczególnego, byłam tego
pewna. Czoło miał wilgotne od potu. Może brała go jakaś choroba. „Niech pani powie mi
prawdę", powiedział.
Doznałam dziwnego uczucia, tak jakby ożywała we mnie przeszłość. Mdlące
poruszenie minionego życia w brzuchu wytworzyło przypływ w żyłach i wysłało chłodne
drobne fale pluskające mi w skroniach. Niesamowite odczucie. Niech pani powie mi prawdę.
Rozważałam jego prośbę. Obracałam ją w myśli, ważyłam jej możliwe konsekwencje.
Ten chłopiec o bladej twarzy i płonących oczach zakłócił mój spokój.
- Dobrze - powiedziałam.
Po godzinie już go nie było. Ciche, nijakie „do widzenia", bez oglądania się za siebie.
Nie powiedziałam mu prawdy. Jakżebym mogła? Opowiedziałam mu zmyśloną
historię. Żałosne, anemiczne głupstwo. Żadnej iskry, żadnych cekinów, ot, kilka grubo
zszytych bezbarwnych i spłowiałych łat o wystrzępionych brzegach. Opowieść, która wygląda
jak prawdziwe życie. Albo raczej to, co ludzie wyobrażają sobie jako prawdziwe życie, a co
jest zgoła czymś innym. Komuś z moim talentem nie jest łatwo sklecić taką historię.
Obserwowałam go przez okno. Wlókł się ulicą zgarbiony, ze spuszczoną głową, z
trudem stawiając każdy krok. Cała jego energia, napięcie, zapał prysły. Zabiłam je. Ale nie
biorę całej winy na siebie. Powinien był wiedzieć, że nie można mi wierzyć.
Nigdy więcej go nie widziałam.
To uczucie rwącego nurtu w żołądku, w skroniach, w czubkach palców pozostało
jeszcze przez jakiś czas. Wzmagało się i zanikało wraz ze wspomnieniem słów chłopca:
„Niech pani powie mi prawdę". „Nie", mówiłam. Raz po raz. Nie. Ale to nie dawało mi
spokoju. Co więcej, stanowiło niebezpieczeństwo. W końcu zawarłam układ. „Jeszcze nie". To
coś we mnie westchnęło, powierciło się niecierpliwie, ale w końcu ucichło. Ucichło tak, że
niemal o nim zapomniałam.
Jakże dawno to było. Trzydzieści lat temu? Czterdzieści? Może więcej? Czas płynie
szybciej, niż się nam wydaje.
Ostatnio przypomniał mi się ten chłopiec. Niech pani powie mi prawdę.
I znów poczułam to samo dziwne wewnętrzne poruszenie. Coś we mnie rośnie, dzieląc
się i mnożąc. Czuję to w brzuchu, jest kuliste i twarde, wielkości grejpfruta. Wysysa mi
powietrze z płuc i wygryza szpik z kości. Długie uśpienie je odmieniło. Z łagodnego i uległego
przeobraziło się w tyrana. Odmawia wszelkich pertraktacji, ucina dyskusję, upiera się przy
swoich prawach. Nie uznaje „nie" za odpowiedź. Chcę prawdy, powtarza jak echo za
chłopcem, patrząc, jak odchodzi. A potem zwraca się ku mnie, zaciska na moich
wnętrznościach i skręca je. Zawarliśmy układ. Pamiętasz?
Już czas.
Proszę przyjechać w poniedziałek. Wyślę po panią samochód o wpół do piątej na
stację Harrogate.

Vida Winter

Jak długo siedziałam na schodach po przeczytaniu tego listu? Nie wiem. Byłam jak
urzeczona. Jest coś takiego w słowach. We wprawnych rękach, zręcznie pokierowane, biorą
cię w niewolę. Owijają się jak pajęczyna wokół członków, a kiedy już cię tak spętają, że nie
możesz się ruszyć, przebijają ci skórę, wnikają w krew, paraliżują myśli. W tobie odprawiają
swoje czary. Kiedy wreszcie się otrząsnęłam, mogłam się tylko domyślać, co zaszło w
mrokach mojej nieświadomości. Co ten list ze mną zrobił?
Niewiele wiedziałam o Vidzie Winter. Oczywiście znałam liczne epitety, które
zazwyczaj łączono z jej nazwiskiem: ulubiona pisarka Anglii, Dickens naszego wieku,
najsławniejsza żyjąca autorka na świecie i tak dalej. Wiedziałam naturalnie, że jest popularna,
ale liczby, które później wyszukałam, wprawiały jednak w zdumienie. Pięćdziesiąt sześć
książek wydanych w ciągu pięćdziesięciu sześciu lat; przetłumaczono je na czterdzieści
dziewięć języków. Panna Winter była dwadzieścia siedem razy wymieniana jako autor
najczęściej wypożyczany z angielskich bibliotek; na podstawie jej powieści nakręcono
dziewiętnaście filmów fabularnych. W statystykach najbardziej sporną kwestią jest to, czy
liczba sprzedanych egzemplarzy jej książek przewyższa liczbę sprzedanych Biblii, czy nie.
Trudność polega nie na ustaleniu, ile jej książek sprzedano (wciąż zmieniająca się liczba
milionów), lecz na uzyskaniu rzetelnych liczb dla Biblii; cokolwiek się myśli o Słowie
Bożym, dane dotyczące jego sprzedaży są notorycznie niewiarygodne. Liczbą, która mogłaby
najbardziej mnie zainteresować, kiedy tak siedziałam u dołu schodów, było dwadzieścia dwa.
Tylu było biografów, którzy z braku informacji albo zachęty lub jakoś przekupieni czy
odstraszeni przez samą pannę Winter, postanowili zrezygnować z odkrycia prawdy o niej. Ale
wtedy o tym nie wiedziałam. Znałam tylko jedną daną statystyczną i ta wydawała się istotna:
ile ja, Margaret Lea, przeczytałam książek Vidy Winter? Żadnej.
Zadrżałam z chłodu na schodach, ziewnęłam i się przeciągnęłam. Oprzytomniawszy,
stwierdziłam, że podczas mojej nieobecności w moich myślach nastąpiło pewne
przetasowanie. Z nieważnych odłamków, które składają się na moją pamięć, wydobyły się na
wierzch dwa wspomnienia.
Pierwsze to scenka, w której bierze udział mój ojciec i która rozgrywa się w naszym
antykwariacie. Rozpakowujemy pudło książek pochodzących z likwidacji prywatnej
biblioteki i znajdujemy kilka tomów Vidy Winter. Nie prowadzimy sprzedaży współczesnej
beletrystyki. „Zaniosę je do sklepu z używanymi rzeczami w czasie przerwy obiadowej",
mówię i zostawiam je na brzegu biurka. Ale nie minęło jeszcze południe, a trzy z czterech
książek znikają. Sprzedane. Jedna księdzu, jedna pewnemu kartografowi, jedna historykowi
wojskowości. Twarze naszych klientów - z ich zwykłą zewnętrzną bladością i bijącym od
wewnątrz żarem właściwym miłośnikom książek - jakby rozjaśniały się na widok żywych
kolorów miękkich okładek. Po obiedzie, kiedy skończyliśmy rozpakowywanie, katalogowanie
i ustawianie na półkach, i nie mamy już klientów, zasiadamy jak zwykle do czytania. Jest
późna jesień, pada deszcz i okna się zamgliły. Na zapleczu syczy piecyk gazowy; słyszymy
go, nie słysząc, bo siedząc obok siebie, a zarazem oddaleni o setki mil, jesteśmy głęboko
pogrążeni w naszych książkach.
- Zrobić herbaty? - pytam, wynurzając się na powierzchnię.
Żadnej odpowiedzi.
Robię jednak herbatę i stawiam filiżankę na biurku obok ojca.
Godzinę później nietknięta herbata jest zimna. Przygotowuję świeżą i stawiam na
biurku kolejną parującą filiżankę. Ojciec nawet tego nie zauważa.
Delikatnie przechylam książkę w jego ręku, tak żeby zobaczyć okładkę. To ta czwarta
Vida Winter. Przywracam książkę do początkowej pozycji i przyglądam się twarzy ojca. Nie
słyszy mnie. Nie widzi. Jest w innym świecie, a ja jestem duchem.
Takie było moje pierwsze wspomnienie.
Drugie to podobizna. Ujęta w trzech czwartych, mocno zarysowana w światłocieniu
ogromna twarz nad skarlałymi w porównaniu z nią ludźmi, którzy czekają na pociąg. To tylko
fotografia reklamowa umieszczona na billboardzie na dworcu kolejowym, ale w moich
oczach ma w sobie niewzruszone dostojeństwo dawno zapomnianych królowych i bogiń
wyrzeźbionych w skałach przez starożytne cywilizacje. Przyglądając się misternemu
wykrojowi oczu, szerokiemu, gładkiemu zarysowi kości policzkowych, nieskazitelnej linii i
proporcjom nosa, można się tylko zdumiewać, że przypadkowe zróżnicowanie cech
człowieka mogło wytworzyć coś tak nadnaturalnie doskonałego. Takie kości, odnalezione
przez archeologów przyszłości, wydawałyby się dziełem sztuki - nie wytworem wyposażonej
w tępe narzędzia natury, lecz szczytem artystycznych osiągnięć. Skóra, która powleka te
niezwykłe kości, ma świetlistą przejrzystość alabastru; wydaje się jeszcze bledsza w
zestawieniu z kunsztownym splotem pukli miedzianych włosów, ułożonych z taką precyzją
przy delikatnych skroniach i spływających po mocnej, wytwornej szyi.
Jakby nie dość było tego niezwykłego piękna, są jeszcze oczy. Oczy o
zintensyfikowanej przez jakąś sztuczkę fotografika nieludzkiej zieleni, zieleni kościelnych
witraży albo szmaragdów, albo landrynek, spoglądają ponad głowami pasażerów z
doskonałym brakiem wyrazu. Nie wiem, czy inni podróżujący tego dnia odczuli to samo co ja
na widok tego plakatu; oni czytali jej książki, może więc widzieli go inaczej. Ale mnie, gdy
patrzyłam w te wielkie zielone oczy, przypomniało się banalne powiedzenie, że oczy są
oknami duszy. Pamiętam, że wpatrując się w jej zielone niewidzące oczy, pomyślałam: ta
kobieta nie ma duszy.
Taki był tego wieczoru, kiedy dostałam list, stan mojej wiedzy o Vidzie Winter. Nie
było tego wiele. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to było chyba właśnie tyle, ile w ogóle
można było o niej wiedzieć. Bo choć wszyscy znali Vidę Winter - znali jej nazwisko, jej
twarz, jej książki - nikt jej nie znał. Słynna tak ze swoich sekretów, jak i ze swoich opowieści,
była całkowitą tajemnicą.
Teraz, jeżeli wierzyć listowi, Vida Winter chciała powiedzieć o sobie prawdę. Było to
ciekawe już samo w sobie, ale jeszcze ciekawsza była moja następna myśl: dlaczego chce ją
powiedzieć właśnie mnie?
Podniosłam się ze schodów i weszłam w mrok antykwariatu. Nie potrzebowałam
zapalać światła, żeby znaleźć drogę. Znam go tak, jak się zna miejsca swojego dzieciństwa.
Natychmiast poczułam kojące działanie zapachu skóry i starego papieru. Przebiegłam palcami
po grzbietach książek niczym pianista po klawiaturze. Każdy tom to osobna nuta;
chropowaty, oprawny w płótno grzbiet Dziejów sporządzania map Danielsa, spękana skóra
oprawy sprawozdań Łakunina z posiedzeń Akademii Kartograficznej w Sankt Petersburgu,
zniszczona teczka zawierająca ręcznie rysowane i ręcznie kolorowane przez niego mapy.
Gdyby założono mi przepaskę na oczy i postawiono gdziekolwiek na jednej z trzech
kondygnacji, po dotknięciu palcami książek potrafiłabym określić, gdzie jestem.
W naszym antykwariacie widujemy niewielu klientów; średnio około sześciu
dziennie. Nagłe ożywienie działalności mamy we wrześniu, kiedy przychodzą studenci, żeby
kupić zestaw skryptów na nowy rok akademicki, i drugie w maju, kiedy je odnoszą po zdaniu
egzaminów. Te książki ojciec nazywa wędrownymi. W innych porach roku zdarza się, że
spędzamy całe dni, nie oglądając żadnego klienta. Każde lato przynosi przypadkowego
turystę, który zszedł z utartego szlaku i popychany ciekawością, wkracza tu ze słonecznego
blasku. Zatrzymuje się na chwilę, mrugając, zanim oczy przyzwyczają się do mroku. Zależnie
od tego, jak bardzo jest już znużony oglądaniem łodzi na rzece i jedzeniem lodów, spędza tu
chwilę, ciesząc się cieniem i spokojem, albo nie. Najczęstszymi gośćmi antykwariatu są
ludzie, którzy słyszeli coś o nas od znajomych swoich znajomych i znalazłszy się w pobliżu
Cambridge, nadkładają kawałek drogi, aby do nas wstąpić. Kiedy wchodzą, na ich twarzach
widać radość, nierzadko też przepraszają nas za kłopot. Są to ludzie mili i tak spokojni i
przyjaźni jak same książki. Ale przeważnie jesteśmy tu sami: książki, ojciec i ja.
Widząc, jak niewielu mamy klientów, moglibyście się zastanawiać: jak też oni wiążą
koniec z końcem? Widzicie, jeśli chodzi o stronę finansową, antykwariat to tylko działalność
uboczna. Właściwe interesy załatwia się gdzie indziej. Zarabiamy na życie może sześcioma
transakcjami rocznie. Działa to tak: ojciec zna wszystkich wielkich kolekcjonerów i wszystkie
wielkie księgozbiory świata. Gdybyście go zobaczyli na aukcjach albo targach książek, na
których często bywa, zauważylibyście, jak podchodzą do niego jacyś ludzie. Mówią
spokojnie, ubrani są spokojnie i odprowadzają go na bok, by spokojnie zamienić słówko na
osobności. Z ich oczu też bije spokój. „Czy nie wie pan o?..." albo: „Czy czasem nie słyszał
pan..." - pytają. Wymieniają jakąś książkę. Ojciec zwykle odpowiada ogólnikowo, bo nie
należy wzbudzać nadmiernych nadziei. Zwykle nic z tego nie wynika. Jeśli jednak
rzeczywiście o czymś słyszał. .. I jeśli nie ma już tej książki, zapisuje adres w zielonym
notesiku. Potem przez jakiś czas nic się nie dzieje. Ale później - po kilku albo nawet po wielu
miesiącach, nigdy nie wiadomo - na innej aukcji czy innych targach książki, spotykając
pewną osobę, pyta bardzo ostrożnie, czy... i znowu padają dane. Najczęściej sprawa na tym
się kończy. Ale czasami po rozmowach następuje wymiana listów. Ojciec spędza wiele czasu,
pisząc listy. Po francusku, po niemiecku, po włosku, a czasem nawet po łacinie. Dziewięć
razy na dziesięć odpowiedzią jest uprzejma, zawarta w dwóch linijkach, odmowa. Ale
czasami - jakieś sześć razy do roku - odpowiedź jest wstępem do podróży. Podróży, podczas
której ojciec odbiera książkę z jednego miejsca i dostarczają w inne. Rzadko wyjeżdża na
dłużej niż na czterdzieści osiem godzin. Sześć razy do roku. I z tego się utrzymujemy.
Sam antykwariat niemal wcale nie przynosi dochodów. To miejsce, gdzie pisze się i
otrzymuje listy. Miejsce, gdzie oczekuje się na następne targi. W opinii dyrektora naszego
banku to zbytek, na który ojciec może sobie pozwolić dzięki swoim sukcesom. Ale w
rzeczywistości - rzeczywistości ojca i mojej; nie twierdzę, że rzeczywistość jest taka sama dla
wszystkich - antykwariat jest prawdziwym sercem wszystkiego. To azyl dla książek,
bezpieczna przystań tych wszystkich tomów, które ongiś z taką miłością napisano, a których
teraz najwyraźniej nikt już nie chce.
I miejsce do czytania.
A jak Austin, B jak Bronte, C jak Charles i D jak Dickens. Tu uczyłam się alfabetu.
Ojciec, trzymając mnie na rękach, przechadzał się wzdłuż półek, pokazywał mi litery i uczył
je wymawiać. Tu także nauczyłam się pisać, przepisując nazwiska i tytuły na fiszki
biblioteczne, które dotąd, po trzydziestu latach, nadal tkwią w naszej kartotece. Antykwariat
był jednocześnie moim domem i miejscem pracy. Był dla mnie lepszą szkołą niż jakakolwiek
inna, a później moim własnym uniwersytetem. Był moim życiem.
Ojciec nigdy nie wtykał mi do rąk żadnej książki ani żadnej nie zakazywał. Pozwalał
mi w nich szperać i dokonywać własnego mniej lub bardziej właściwego wyboru. Czytałam
więc krwawe opowieści o historycznych wyczynach, które dziewiętnastowieczni rodzice
uznawali za stosowne dla dzieci, i gotyckie opowiadania o duchach, które z pewnością
stosowne dla nich nie były; czytałam relacje z uciążliwych podróży przez pełne
niebezpieczeństw kraje, podejmowanych przez damy w krynolinach, i podręczniki dobrych
manier, przeznaczone dla panien z dobrych domów; czytałam książki z obrazkami i bez
obrazków, książki po angielsku, po francusku, książki w językach, których nie rozumiałam,
lecz mogłam wtedy snuć własne opowieści na podstawie kilku wyrazów, których znaczenia
się domyśliłam. Książki, książki, ciągle książki.
W szkole te moje lektury zachowywałam dla siebie. Nieco z archaicznej
francuszczyzny, którą poznałam ze starych podręczników, przenikało jednak do moich
wypracowań i nauczyciele uznawali to za błędy ortograficzne, choć nigdy nie udawało się im
ich wykorzenić. Czasami lekcja historii dotyczyła obszernego, ale przypadkowego zasobu
wiedzy, jaką zebrałam podczas moich chaotycznych lektur w antykwariacie. Karol Wielki? -
myślałam, mój Karol Wielki? Ten z antykwariatu? Siedziałam wtedy cicho, oniemiała ze
zdumienia zetknięciem dwóch światów, które przecież były od siebie tak odległe.
W przerwach w czytaniu pomagałam ojcu w pracy. W wieku dziewięciu lat wolno mi
było pakować książki w brunatny papier i adresować do naszych zamiejscowych klientów. W
wieku dziesięciu lat pozwolono mi nadawać je na poczcie. Jako jedenastolatka zastąpiłam
matkę w jej jedynym zajęciu w antykwariacie: w sprzątaniu. Uzbrojona w chustkę na głowie i
fartuch przeciw brudowi, zarazkom i ogólnej szkodliwości „starych książek", przechodziła
wzdłuż półek z delikatną miotełką z piór, mocno zaciskając usta i starając się nie oddychać.
Od czasu do czasu pióra podnosiły kłęby urojonego kurzu, a ona cofała się, kaszląc.
Nieuchronnie rozdzierała sobie pończochy o skrzynkę, która z przewidywalną złośliwością
książek znalazła się akurat za nią. Zaproponowałam, że ja będę odkurzać; chętnie wyrzekła
się tego zajęcia; potem nic musiała już wchodzić do księgarni.
Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec zlecił mi odszukiwanie zagubionych książek. Jako
zagubione określaliśmy te, które według zapisu były na składzie, ale nie znajdowały się na
swoim miejscu na półce. Mogły zostać skradzione. zwykle jednak roztargnieni szperacze
wtykali je w niewłaściwe miejsca. Antykwariat zajmował siedem pokoi zapchanych od
podłogi po sufit książkami, tysiącami książek.
- A przy okazji sprawdź kolejność alfabetyczną - powiedział ojciec.
Było to zajęcie na całą wieczność; zastanawiam się teraz, czy mówił całkiem serio,
kiedy mi je powierzał. Prawdę mówiąc, to nie miało znaczenia, bo ja podjęłam się tego
zadania na serio.
Zajęło mi wszystkie ranki przez całe lato, ale na początku września, kiedy zaczynała
się szkoła, każda zgubiona książka była już odnaleziona, każdy niewłaściwie umieszczony
tom powrócił na swoje miejsce. Co więcej - a teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się to
ważne - moje palce nawiązały kontakt, choćby na krótko, z każdą książką w antykwariacie.
Jako nastolatka pomagałam ojcu tak sprawnie, że w spokojne popołudnia nie mieliśmy
właściwie nic do roboty. Skoro już została wykonana poranna praca, nowa dostawa ustawiona
na półkach, listy napisane, skoro zjedliśmy już nad rzeką kanapki i nakarmiliśmy kaczki,
można było wrócić do antykwariatu i czytać. Stopniowo moje lektury stały się mniej
przypadkowe. Coraz częściej błąkałam się po drugim piętrze. Tam znajdowała się literatura
dziewiętnastowieczna, biografie, autobiografie, wspomnienia, pamiętniki i listy.
Ojciec zauważył, w jakim kierunku idą moje lektury. Z targów czy wyprzedaży wracał
z książkami, które, jak sądził, mogą mnie zainteresować. Wystrzępione tomiki, przeważnie w
rękopisie, pożółkłe kartki przewiązane wstążeczką albo sznurkiem, niekiedy ręcznie zszyte.
Zwyczajne życiorysy zwyczajnych ludzi. Ja ich nie czytałam, ja je po prostu pochłaniałam.
Mój apetyt na jedzenie osłabł, głód książek był ciągle nienasycony. To był początek mojego
powołania.
Nie jestem prawdziwym biografem. W gruncie rzeczy w ogóle trudno mnie nazwać
biografem. Dla własnej przyjemności napisałam kilka krótkich szkiców biograficznych o
mało znaczących postaciach z historii literatury. Pociągało mnie zawsze pisanie biografii
ludzi, którzy nie zaznali sławy, tylko żyli w cieniu sławy innych, a po śmierci zapadali w
otchłań zapomnienia. Lubię odgrzebywać życiorysy, które na sto lub więcej lat zostały
pochowane w nieotwieranych pamiętnikach na półkach archiwów. Ponad wszystko inne
cieszy mnie, kiedy mogę tchnąć oddech we wspomnienia, których nie wznawia się drukiem
już od dziesięcioleci.
Od czasu do czasu któryś z moich bohaterów okazuje się na tyle znaczący, by obudzić
zainteresowanie miejscowego wydawnictwa akademickiego. Mam więc kilka publikacji na
swoim koncie - nie są to książki, nic tak poważnego.
To po prostu szkice, kilka cienkich stroniczek zszytych razem w papierowej okładce.
Jeden z nich, Braterska muza - o braciach Jules'u i Edmondzie Landierach i dzienniku, który
wspólnie pisali - spodobał się pewnemu redaktorowi dzieł historycznych i został włączony do
wydanego w twardej oprawie zbioru esejów o pisarstwie i rodzinie w XIX wieku. Zapewne
ten właśnie szkic przyciągnął uwagę Vidy Winter, ale jego obecność w tym tomie jest
całkiem myląca. Znalazł się tam wśród prac uczonych i zawodowych pisarzy, tak jakbym
rzeczywiście była biografem, choć w istocie jestem tylko dyletantką, uzdolnioną amatorką.
Życiorysy - ludzi już nieżyjących - są tylko moim hobby. Prawdziwa praca to ta w
antykwariacie. Moim zadaniem nie jest sprzedaż książek - robi to ojciec - ale ich doglądanie.
Często zatem wyciągam jakiś tom i czytam stronicę lub dwie. W końcu czytanie jest poniekąd
doglądaniem książek. Moje podopieczne, choć nie na tyle stare, by były cenne ze względu na
swój wiek, i nie dość ważne, by ich poszukiwali zbieracze, są mi drogie, nawet jeśli są równie
nudne w środku, jak na zewnątrz. Niezależnie od tego, jak banalna jest ich zawartość, zawsze
jest w nich coś, co mnie porusza. Bo kiedyś ktoś, teraz już zmarły, sądził, że te słowa są
dostatecznie ważkie, by je zapisać.
Ludzie znikają, kiedy umierają. Ich głosy, śmiech, ciepło ich oddechu. Ich ciało. A w
końcu także kości. Wygasa żywa pamięć o nich. To okropne i naturalne zarazem. Niektórzy
jednak unikają tego unicestwienia. Bo istnieją nadal w książkach, które piszą. Możemy
odkryć ich na nowo. Ich usposobienie, ton ich głosu, ich nastroje. Pisanym słowem mogą nas
rozgniewać albo uszczęśliwić. Mogą pocieszyć. Mogą wprawić w zakłopotanie. Mogą
odmienić. Mogą to wszystko, chociaż są martwi. Jak muszki zastygłe w bursztynie, jak
zwłoki zamarznięte w lodzie, to, co zgodnie z prawami natury powinno było przeminąć, przez
cud atramentu na papierze zostaje zachowane. Jest w tym coś z magii.
Jedni dbają o groby zmarłych, a ja dbam o książki. Odkurzam je, dokonuję drobnych
napraw, utrzymuję w porządku. I każdego dnia otwieram jedną lub dwie, czytam kilka linijek
albo stron, pozwalam głosom zapomnianych zmarłych rozbrzmiewać w mojej głowie. Czy ci
zmarli pisarze czują, kiedy się czyta ich książki? Czy w ich ciemnościach zapala się iskierka
światła? Czy ich dusze porusza lekkie tchnienie czytającego w nich umysłu? Mam nadzieję,
że tak. Bo zmarły musi się czuć bardzo samotnie.

Chociaż poruszam tu sprawy bardzo osobiste, czuję, że odkładam pisanie o


najważniejszym. Nie mam skłonności do odsłaniania swojego ,ja"; wygląda raczej na to, że
próbując przemóc właściwą mi powściągliwość, rozpisałam się o wszystkim i o niczym, by
uniknąć pisania o tej jedynej sprawie, która się liczy.
A jednak o tym napiszę. „Milczenie nie jest naturalnym środowiskiem dla ludzkich
historii", powiedziała mi kiedyś panna Winter. „One potrzebują słów. Bez nich blakną,
chorują i umierają. A potem straszą po nocach".
Tak właśnie jest. Oto więc moja opowieść.
Miałam dziesięć lat, kiedy odkryłam tajemnicę, którą ukrywała moja matka. A ma to
znaczenie dlatego, że to nie był jej sekret. Tylko mój.
Tego wieczoru moich rodziców nie było w domu. Nieczęsto gdzieś się wybierali, a
wtedy wysyłali mnie do sąsiadki, pani Robb, bym sobie posiedziała w jej kuchni. Sąsiedni
dom był dokładnie taki sam jak nasz, tylko odwrócony w stosunku do niego jak w lustrzanym
odbiciu, i od odwrócenia tego porządku robiło mi się niedobrze, toteż kiedy zbliżała się
kolejna wieczorna eskapada rodziców, zaczęłam ich znowu przekonywać, że jestem już
dostatecznie duża i dostatecznie rozsądna, by zostać w domu bez opiekunki. Nie miałam zbyt
wielkich nadziei, że mi się to uda, ale tym razem ojciec ustąpił. Matka raczyła się zgodzić
dopiero po przyrzeczeniu pani Robb, że zajrzy do mnie o wpół do dziewiątej.
Wyszli o siódmej, a ja uczciłam to szklanką mleka, którą wypiłam rozparta na sofie,
pełna zachwytu nad własną dorosłością. Margaret Lea, już na tyle duża, by zostać w domu
bez opieki! Po wypiciu mleka poczułam się niespodziewanie znudzona. Co mam począć z tą
swobodą? Wybrałam się na zwiedzanie terenu mojej nowej wolności: jadalnia, hol, ubikacja
na dole. Wszystko było takie jak zawsze. Bez żadnego szczególnego powodu przypomniałam
sobie jedno z opowiadań budzących we mnie dziecięcy lęk: o wilku i trzech świnkach.
„Chuchnę i dmuchnę, i zmiotę twój domek!" Nie musiałby zadawać sobie wiele trudu, by
zmieść dom moich rodziców. Jasne, przestronne pokoje były zbyt niematerialne, by stawić
opór, i wraz z kruchymi, delikatnymi meblami rozsypałyby się od byle podmuchu jak stos
zapałek. Tak, wilk mógłby zmieść ten dom najlżejszym dmuchnięciem i jeszcze zeżreć naszą
trójkę na śniadanie. Zaczęłam żałować, że nie jestem w antykwariacie, gdzie nigdy się nie
bałam. Wilk mógłby sobie chuchać i dmuchać: wśród książek pogrubiających w dwójnasób
mury ojciec i ja bylibyśmy bezpieczni jak w fortecy.
Na górze zerkałam w lustro w łazience. Dla podniesienia na duchu, żeby sprawdzić,
jak wyglądam jako duża dziewczynka. Przechylałam głowę na lewo, na prawo, badałam
swoje odbicie z różnych kątów widzenia, pragnąc dostrzec kogoś innego. Ale to byłam tylko
ja patrząca na swoje odbicie.
Z moim pokojem nie wiązałam żadnych nadziei. Znałam go w najdrobniejszych
szczegółach i on mnie znał, stanowiliśmy teraz dla siebie nudne towarzystwo.
Otworzyłam więc drzwi do pokoju gościnnego. Szafa z jasnego drewna i toaletka
łudziły możliwością wyszczotkowania tu włosów i przebrania się, ale jakoś dawało się
wyczuć, że za drzwiami i w szufladach kryje się tylko pustka. Łóżko, ciasno otulone
prześcieradłami i kocami, równiutko wygładzone, nie było zachęcające. Cienkie poduszki
wyglądały, jakby się z nich ulotniło życie. Nazywało się ten pokój gościnnym, ale nigdy nie
mieliśmy gości. Spała w nim matka.
Stropiona wyszłam z pokoju i stanęłam na podeście schodów.
Więc tak to jest. To rytuał przejścia. Zostać sama w domu. Dołączałam do szeregów
starszych dzieci, jutro będę mogła powiedzieć na placu zabaw: „Wczoraj wieczorem nie
poszłam do opiekunki. Zostałam sama w domu". Dziewczynki będą na mnie patrzeć z
podziwem. Od tak dawna tego pragnęłam, a kiedy do tego doszło, nie wiedziałam, co zrobić.
Spodziewałam się, że jakoś automatycznie wydorośleję, żeby sprostać temu doświadczeniu,
uzyskam pierwszy wgląd w osobę, jaką miałam zostać. Oczekiwałam, że świat utraci swój
dziecięcy i znajomy wygląd i odsłoni przede mną swoją tajemną, dorosłą stronę. Zamiast
tego, spowita w nową niezawisłość, czułam się młodsza niż zwykle. Czy coś ze mną było nie
tak? Czy kiedykolwiek się dowiem, jak dorosnąć?
Chodziła mi po głowie myśl, żeby pójść do pani Robb. Ale nie. Jest lepsze miejsce.
Wczołgałam się pod łóżko ojca.
Przestrzeń między podłogą a ramą łóżka skurczyła się od czasu, kiedy tu ostatnio
byłam. Jednym ramieniem opierałam się o wakacyjną walizkę, równie szarą w świetle
dziennym jak tu, w ciemnościach. Skrywała wszystkie nasze letnie akcesoria: okulary
przeciwsłoneczne, zapasowy film do aparatu, kostium kąpielowy, którego matka nigdy nie
nosiła, ale też nigdy nie wyrzuciła. Z drugiej strony stało tekturowe pudło. Namacałam
otwierające je klapki i wsunęłam rękę do środka. Splątany zwój kabli do światełek na
choinkę. Pióra pokrywające szatę anioła zdobiącego czubek drzewka. Kiedy byłam ostatnim
razem pod łóżkiem, wierzyłam jeszcze w Świętego Mikołaja. Teraz już nie. Czy to też
przejaw dorastania?
Wypełzając spod łóżka, potrąciłam stare blaszane pudełko po biszkoptach. Wystawało
do połowy spod frędzli kapy. Pamiętałam to pudełko - było tam od zawsze. Na pokrywce,
zbyt ciasno przylegającej, by ją otworzyć, miało obrazek szkockich skał porośniętych
jodłami. Bezwiednie spróbowałam uchylić wieczko. Pod starszymi, silniejszymi palcami
ustąpiło tak łatwo, że aż odskoczyłam. W środku był paszport ojca i rozmaite kartki papieru
różnego rozmiaru. Formularze, częściowo zadrukowane, częściowo wypełnione ręcznie. Tu i
tam podpis.
Dla mnie widzieć to czytać. Zawsze tak było. Poszperałam w dokumentach.
Świadectwo ślubu moich rodziców. Ich świadectwa urodzenia. Moje świadectwo urodzenia.
Czerwony druk na kremowym papierze. Podpis mojego ojca. Złożyłam je starannie,
odłożyłam do innych formularzy, które już przeczytałam, i przeszłam do następnego. Był
identyczny. Zdumiało mnie to. Po co mi dwa świadectwa urodzenia?
A potem to dostrzegłam. Ten sam ojciec, ta sama matka, te same data i miejsce
urodzenia, ale inne imię.
Co się ze mną stało w tej chwili? W mojej głowie wszystko nagle rozsypało się na
kawałki, a potem znów złożyło razem, ale inaczej, w kalejdoskopowym przemieszczeniu, do
którego zdolny jest umysł.
Miałam siostrę bliźniaczkę.
Nie przejmując się zamętem w głowie, ciekawskie palce rozłożyły drugi kawałek
papieru.
Świadectwo zgonu.
Moja bliźniaczka umarła.
Teraz już wiedziałam, co mnie naznaczyło.
Byłam oszołomiona swoim odkryciem, ale nie zdziwiona. Bo zawsze było we mnie to
przeczucie. Przeświadczenie - zbyt oczywiste, by wymagało słów - że jest przy mnie „coś".
Odmienna jakość powietrza po mojej prawej stronie. Jakieś stężenie światła. Coś osobliwego,
co wprawia w drgania pustą przestrzeń. Mój blady cień.
Przyciskając ręce do prawego boku, pochyliłam głowę tak, że nosem niemal
dotykałam ramienia. Zawsze bezwiednie powtarzałam ten gest, w bólu, w zmieszaniu, przy
jakichkolwiek kłopotach. Był tak bardzo mój, że nigdy dotąd się nad nim nie zastanawiałam;
odkrycie, jakiego właśnie dokonałam, ujawniło jego znaczenie. Szukałam swojej bliźniaczki.
Tam, gdzie powinna być. U mojego boku.
Gdy zobaczyłam te dwie kartki i gdy świat przyszedł już do siebie na tyle, by znów
zacząć się powoli obracać wokół własnej osi, pomyślałam: więc to tak. Poczucie straty.
Smutek. Samotność. Przez całe życie czułam coś, co oddzielało mnie od innych - i
towarzyszyło mi - a teraz, kiedy odkryłam te dwa świadectwa, wiedziałam już, co to było.
Moja siostra.
Po dłuższym czasie dotarł do mnie odgłos otwierania drzwi kuchennych na dole. Z
mrowieniem w łydkach wyszłam na podest, a u podnóża schodów pojawiła się pani Robb.
- Wszystko w porządku, Margaret?
- Tak.
- Masz wszystko, czego ci potrzeba?
- Tak.
- Przyjdź, jak będziesz czegoś potrzebowała.
- Dobrze.
- Twój tatuś i mamusia niedługo wrócą.
Wyszła.
Włożyłam dokumenty z powrotem do pudełka i wsunęłam je pod łóżko. Wyszłam z
sypialni, zamykając drzwi za sobą. Przed lustrem w łazience poczułam wstrząs, kiedy moje
oczy spotkały się z oczami tej drugiej. Pod jej spojrzeniem twarz mi zadrgała. Mogłam
wyczuć kości pod skórą.
Potem kroki rodziców na schodach.
Otworzyłam drzwi, ojciec wszedł na podest i przytulił mnie.
- Zuch dziewczyna - powiedział. - Dobrze się sprawiłaś.
Matka była blada i wyglądała na zmęczoną. Wyjście z domu znów przyprawiło ją o
ból głowy.
- Tak - powiedziała. - Grzeczna dziewczynka.
- No i jak tam było, kochanie? Jak to jest być sama w domu?
- Świetnie.
- Wiedziałem, że tak będzie - powiedział. A potem, nie mogąc się powstrzymać, znów
mnie uściskał, radośnie wziął mnie w ramiona i ucałował w czubek głowy.
- No, czas do łóżka. Nie czytaj zbyt długo.
- Dobrze.
Potem słyszałam, jak rodzice się krzątają, przygotowując się do snu. Słyszałam, jak
ojciec otwiera szafkę z lekarstwami, by wyjąć tabletki dla mamy, napełnia szklankę wodą. I
jego głos, kiedy mówi jak zwykle: „Dobrze ci zrobi, jak się porządnie wyśpisz". Później
zamknęły się drzwi do pokoju gościnnego. Po chwili zaskrzypiało łóżko w drugim pokoju i
usłyszałam pstryknięcie, gdy ojciec gasił światło.
Wiedziałam co nieco o bliźniętach. Z komórki, z której zwykle powstaje jedna osoba,
w niewytłumaczalny sposób rozwijają się dwie.
Byłam jedną z bliźniaczek.
Moja bliźniaczka umarła.
Czym więc teraz byłam?
Pod kołdrą przycisnęłam ręką srebrno-różowy półksiężyc na mojej piersi. Cień, jaki
pozostawiła moja siostra. Jak archeolog szukający śladów dawnej historii badałam swoje
ciało. Byłam zimna jak trup.

Z listem w ręku opuściłam antykwariat i poszłam na górę do swojego mieszkania.


Schody się zwężały na każdej z trzech kondygnacji zapełnionych książkami. Gasząc po
drodze światła, zaczęłam układać zdania uprzejmego listu z odmową. Nie jestem, mogłam
napisać pannie Winter, właściwą osobą do zajęcia się jej biografią. Nie interesuję się literaturą
współczesną. Nie przeczytałam żadnej książki panny Winter. Czuję się jak w domu w
bibliotekach i archiwach i nigdy w życiu nie przeprowadziłam wywiadu z żyjącym autorem.
Łatwiej mi obcować ze zmarłymi i - jeśli mam już powiedzieć prawdę - przy żywych czuję
się nieswojo.
Umieszczanie tego ostatniego stwierdzenia w liście chyba jednak nie jest konieczne.
Nie chciałam zawracać sobie głowy przygotowaniem jedzenia. Wystarczy mi filiżanka
kakao.
Czekając, aż mleko się zagrzeje, spojrzałam w okno. W szybie pojawiła się twarz tak
blada, że można było przez nią dojrzeć czerń nocnego nieba. Przycisnęłyśmy policzek do
zimnego szklanego policzka. Widząc nas wtedy, wiedzielibyście, że gdyby nie ta szyba, nie
można by nas od siebie odróżnić.
Niech pani powie mi prawdę. Te słowa z listu utkwiły mi w głowie, jakby uwięzione,
niczym ptak, który wpadł przez komin pod pochyłym sufitem pokoju na poddaszu. To
naturalne, że prośba chłopca tak mnie poruszyła; mnie, której nigdy nie powiedziano prawdy i
która musiała dociec jej sama i to w tajemnicy. Niech pani powie mi prawdę. No właśnie.
Ale postanowiłam uwolnić swoje myśli od tych słów i tego listu.
Już czas. Krzątałam się pospiesznie. W łazience umyłam mydłem twarz i wyczyściłam
zęby. Za trzy minuty ósma byłam już w nocnej koszuli i w kapciach, czekając, aż zagotuje się
woda w czajniku. Szybciej, szybciej. Za minutę ósma. Butelka z gorącą wodą gotowa.
Nalałam sobie też szklankę wody z kranu. Byle nie tracić czasu. Bo o ósmej kończył się
świat. Nadchodziła pora czytania.
Godziny między ósmą wieczorem a pierwszą lub drugą w nocy były dla mnie zawsze
czasem magicznym. Białe strony otwartej książki na błękitnej kołdrze, oświetlone lampką,
były wrotami do innego świata. Ale tego wieczoru magia zawiodła. Wątki fabuły,
pozostawione w zawieszeniu poprzedniej nocy, jakoś w ciągu tego dnia zwiotczały i
stwierdziłam, że nie obchodzi mnie, jak w końcu splotą się razem. Usiłowałam je pochwycić,
ale ilekroć już mi się to udawało, wtrącał się jakiś głos - Niech pani powie mi prawdę - i
przecinał węzeł akcji, której wątki znów zwisały osobno.
Sięgałam wobec tego po starych przyjaciół: Kobieta w bieli, Wichrowe Wzgórza,
Dziwne losy Jane Eyre...
Nic z tego. Niech pani powie mi prawdę. Do tej pory czytanie nigdy mnie nie
zawiodło, było jedyną pewną rzeczą. Zgasiłam światło, wtuliłam głowę w poduszkę i
próbowałam zasnąć.
Echa głosu. Urywki jakiejś opowieści. W ciemności słyszałam je głośniej. Niech pani
powie mi prawdę.
O drugiej w nocy wstałam z łóżka, włożyłam skarpetki, otworzyłam drzwi i w
szlafroku zeszłam po cichu wąskimi schodkami do antykwariatu.
Jest tam na zapleczu mały pokoik, niewiele większy od szafy. Używamy go, kiedy
mamy zapakować książki do wysyłki. Stoi tam stół, na półce leżą arkusze brunatnego papieru,
nożyczki i kłębek sznurka. Stoi tam także zwykła drewniana szafka, w której mieści się
kilkanaście książek.
Zawartość tej szafki rzadko się zmienia. Gdybyście dzisiaj do niej zajrzeli,
zobaczylibyście to samo, co ja widziałam tamtej nocy: krzywo oparta o ściankę książka bez
okładki, obok niej tom oprawny w brzydko wytłaczaną skórę. Parę prosto stojących książek
po łacinie. Stara Biblia. Trzy dzieła o botanice, dwa o historii i wystrzępiony podręcznik
astronomii. Jakaś książka po japońsku, inna po polsku i kilka poematów w języku
staroangielskim. Dlaczego trzymamy te książki osobno? Dlaczego nie stoją w swym
naturalnym towarzystwie na naszych starannie opisanych półkach? Po prostu w tej szafce
przechowujemy to, co niezwykłe, cenne, co stanowi rzadkość. Te tomy są warte tyle, co
wszystko inne w naszym antykwariacie razem wzięte, a może nawet więcej.
Książka, po którą przyszłam - mała, w twardej oprawie, mniej więcej cztery na sześć
cali, najwyżej pięćdziesięcioletnia, nie pasowała do tych antykwarycznych zabytków.
Pojawiła się tu kilka miesięcy temu, jak sądziłam, przez nieuwagę ojca; właśnie w tych
dniach zamierzałam go o nią zapytać i umieścić gdzieś na półce. Na wszelki wypadek
włożyłam jednak białe rękawiczki. Trzymamy je w tej szafce i wkładamy, gdy mamy wziąć
do ręki takie białe kruki, ponieważ - paradoksalnie - choć książki ożywają, kiedy się je czyta,
tłuszcz palców niszczy je, gdy przewraca się kartki. W każdym razie ta książka, z
nienaruszoną tekturową okładką i niewystrzępionymi rogami, była w dobrym stanie. Została
opublikowana w popularnej serii na całkiem wysokim poziomie przez wydawnictwo, które
już nie istniało. Uroczy tomik i pierwsze wydanie, ale trudno ją zaliczyć do skarbów. Na
wyprzedażach i wiejskich odpustach inne tomy tej serii można nabyć za kilka pensów.
Okładka była kremowo-zielona: tło stanowił regularny motyw rybich łusek, na nim
dwa prostokąty - na jednym widniał rysunek syreny, na drugim tytuł i nazwisko autora.
Trzynaście opowieści o zmianie i rozpaczy Vidy Winter.
Zamknęłam szafkę, odłożyłam kluczyk i latarkę na swoje miejsce i wspięłam się po
schodach z powrotem do sypialni, z książką w okrytej rękawiczką dłoni.
Nie zamierzałam jej czytać. Chciałam tylko kilku zdań. Czegoś śmiałego, mocnego,
czegoś, co zagłuszyłoby słowa z listu, które nieustannie krążyły mi po głowie. Mówi się:
„Klin klinem". Kilka zdań, może stronica, a potem będę mogła zasnąć.
Zdjęłam obwolutę i dla bezpieczeństwa włożyłam ją do specjalnej szuflady, która mi
służy do tego celu. Nawet w rękawiczkach nigdy dość ostrożności. Otworzyłam książkę,
wdychając jej zapach. Stare książki mają zapach tak ostry i cierpki, że niemal czuje się go na
podniebieniu.
Wstęp. Zaledwie kilka linijek.
Ale już pierwsza linijka przyciągnęła moją uwagę.
Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne. Chcesz kogoś poznać?
Jego serce, umysł i duszę? To poproś go, żeby ci powiedział, jak to było, kiedy się urodził. To,
co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią. A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść.

Jakbym wpadła w wodę.


Wieśniacy i książęta, królewscy urzędnicy i piekarczyki, kupcy i syreny, wszystkie
postaci były tak znajome. Czytałam te opowieści sto, tysiąc razy przedtem. Były to opowieści,
które zna każdy. Ale stopniowo, w miarę jak czytałam, ta zażyłość zanikała. Stawały się obce.
Stawały się nowe. Bohaterowie nie byli malowanymi kukiełkami, które pamiętałam z książek
z obrazkami z dzieciństwa, mechanicznie odgrywającymi jeszcze raz tę samą historię. Byli
ludźmi. Krew, która kapała z palca księżniczki, kiedy ukłuła się wrzecionem, była mokra i
zostawiła metaliczny smak na jej języku, gdy polizała palec, zanim zapadła w sen. Łzy króla,
gdy przyniesiono mu uśpioną córkę, zostawiały słony ślad na twarzy. Te opowieści przenikał
inny niż zwykle nastrój. Wszystkim spełniały się najgorętsze pragnienia - król odzyskiwał
córkę, przywróconą do życia pocałunkiem nieznajomego, bestia pozbawiona sierści objawiała
się nago jako mężczyzna, syrenka mogła chodzić - ale dopiero kiedy było już za późno,
wszyscy oni zdawali sobie sprawę, jaką cenę muszą zapłacić, żeby umknąć przeznaczeniu.
Każde „i żyli długo i szczęśliwie" było skażone. Los, zrazu tak łaskawy, tak rozsądny, tak
skłonny do ustępstw, w końcu brał okrutny odwet za szczęście.
Opowieści były brutalne, ostre, rozdzierające serce. Zachwyciły mnie.
Kiedy czytałam dwunastą opowieść - Opowieść o syrence - zaczął mnie dręczyć jakiś
niepokój, niezwiązany z samą treścią. Coś mnie rozpraszało: kciuk i prawy palec wskazujący
przesyłały informację: „Pozostało już niewiele stron". To odczucie doskwierało mi coraz
mocniej, w końcu przechyliłam książkę, żeby sprawdzić. Istotnie. Trzynasta opowieść musi
być bardzo krótka.
Skończyłam dwunastą i przewróciłam stronicę.
Była pusta.
Wróciłam do poprzedniej i ponownie ją przewróciłam. Nic.
Trzynastej opowieści nie było.

Poczułam nagły zamęt w głowie i oszołomienie, jak nurek, który zbyt szybko
wypłynął na powierzchnię.
Jeden po drugim zaczęły się pojawiać szczegóły pokoju. Kołdra, książka w ręce,
lampa świecąca blado w porannym świetle, które zaczęło się wkradać przez cienką firankę.
Świtało.
Czytałam przez całą noc.
Trzynastej opowieści nie było.

W antykwariacie ojciec siedział przy biurku z głową ukrytą w dłoniach.


- Co się stało? - Rzuciłam się ku niemu.
Był zbyt wstrząśnięty, żeby mówić; uniósł ręce w geście niemej rozpaczy, po czym
znów powoli zakrył nimi przejęte grozą oczy. Jęknął.
Moja dłoń zawisła nad jego ramieniem, ale że nie mam zwyczaju dotykać ludzi,
spoczęła na swetrze, który ojciec zawiesił na oparciu krzesła.
- Czy mogę coś zrobić? - zapytałam.
Odpowiedział drżącym i łamiącym się głosem:
- Musimy zadzwonić na policję. Jak najszybciej...
- Na policję? Ojcze, co się stało?
-Włamanie. - Zabrzmiało to tak, jakby oznajmiał koniec świata.
Rozejrzałam się po sklepie, zdumiona. Wszystko było w najlepszym porządku.
Szuflady biurka nie były wyłamane, na półkach nic nie wskazywało na splądrowanie, szyby w
oknach nie zostały wybite.
- Szafka - powiedział i wtedy zrozumiałam.
- Trzynaście opowieści. - Mój głos tchnął spokojem. - Są u mnie na górze.
Pożyczyłam je.
Ojciec podniósł na mnie wzrok. Na jego twarzy malowała się ulga połączona z
najwyższym zdumieniem. - Pożyczyłaś je?
-Tak.
- Ty pożyczyłaś tę książkę?
- Tak. - Byłam zdziwiona. Od zawsze pożyczałam książki z antykwariatu, wiedział o
tym.
- Książkę Vidy Winter...?
Uświadomiłam sobie, że wymaga to jednak jakiegoś wyjaśnienia.
Zwykle czytuję dawne powieści. Powód tego jest prosty: lubię właściwe zakończenia.
Śluby i zgony, wzniosłe poświęcenie i cudowne ozdrowienia, tragiczne rozstania i
niespodziewane powroty, wielkie upadki i spełnione marzenia - to według mnie zakończenia,
na które warto czekać. Powinny następować po przygodach, niebezpieczeństwach, rozterkach
i wieńczyć je jasno i przyjemnie. Takie zakończenia częściej niż w nowych występują w
dawnych powieściach, dlatego je czytam.
Literatura współczesna to dla mnie ziemia nieznana. Ojciec wielokrotnie mnie za to
ganił w naszych codziennych rozmowach o książkach. Czyta równie dużo co ja, ale jego
lektury mają szerszy zakres i jego opinie darzę ogromnym szacunkiem. W dokładnych,
starannie wyważonych słowach opisywał piękny smutek, jaki odczuwa, gdy powieści kończą
się przesłaniem, że ludzkie cierpienie nie ma końca i trzeba je znosić. Mówił o takich
niedopowiedzianych zakończeniach, które pozostają w pamięci dłużej niż głośne, potężne
rozwiązania. Wyjaśniał mi też, dlaczego wieloznaczność przemawia do niego bardziej niż
styl, w którym ja się lubuję, z tymi ślubami i zgonami.
Podczas takich rozmów słucham go z największą uwagą i kiwam głową, ale zawsze
wracam do dawnych nawyków. Nie robi mi z tego powodu wyrzutów. Co do jednego
jesteśmy zgodni: na świecie jest za dużo książek, żeby je wszystkie przeczytać w ciągu
jednego życia, trzeba gdzieś zakreślić sobie granicę.
Kiedyś nawet wspomniał o Vidzie Winter: „To jest żyjąca autorka, która by ci się
podobała".
Ale nigdy nie przeczytałam żadnej z jej książek. Po co, skoro jest tylu zmarłych
pisarzy, których jeszcze nie odkryłam?
A teraz zeszłam w środku nocy na dół, by wyjąć z szafki Trzynaście opowieści. Ojciec
nie bez powodu zastanawiał się, dlaczego to zrobiłam.
- Dostałam wczoraj list - zaczęłam.
Kiwnął głową.
- Od Vidy Winter.
Ojciec uniósł brwi, ale czekał na to, co powiem dalej.
- Prosi, żebym ją odwiedziła. Chce, żebym napisała jej biografię.
Brwi ojca uniosły się nieco wyżej.
- Nie mogłam zasnąć, więc zeszłam po tę książkę.
Spodziewałam się, że ojciec coś powie, ale się nie odezwał. Siedział w zamyśleniu, na
jego czole pojawiła się mała zmarszczka. Po chwili podjęłam:
- Dlaczego trzymamy ją w tej szafce? Co sprawia, że jest taka cenna?
Ojciec ocknął się z zadumy:
- Po części dlatego, że to pierwsze wydanie pierwszej książki najsławniejszego
żyjącego autora, piszącego po angielsku. Ale głównie dlatego, że jest zdefektowana.
Wszystkie następne wydania noszą tytuł Opowieści o zmianie i rozpaczy, bez wzmianki o
trzynastu. Zauważyłaś chyba, że jest ich tylko dwanaście?
Skinęłam głową.
- Zapewne początkowo miało ich być trzynaście, ale autorka dostarczyła tylko
dwanaście. Popełniono błąd przy projekcie obwoluty i książkę wydrukowano pod pierwotnym
tytułem, ale z dwunastoma opowieściami. Nakład musiano wycofać ze sprzedaży.
- Ale twój egzemplarz...
- Jakoś się zachował. Jedna partia została omyłkowo wysłana do księgarni w Dorset,
gdzie jakiś klient kupił egzemplarz, zanim przyszła wiadomość, że trzeba wszystko spakować
i odesłać z powrotem. Trzydzieści lat temu nabywca zorientował się, jaką ten egzemplarz
może mieć wartość, i sprzedał go pewnemu kolekcjonerowi. We wrześniu majątek owego
kolekcjonera wystawiono na licytację i ja kupiłem tę książkę. Za dochód z transakcji
awiniońskiej.
- Z transakcji awiniońskiej?
Negocjacje w tej transakcji trwały dwa lata. Był to jeden z najbardziej zyskownych
sukcesów ojca.
- Oczywiście włożyłaś rękawiczki? - zapytał z niepokojem.
- Za kogo mnie masz?
Uśmiechnął się i wrócił do przerwanej myśli:
- Cały ten trud nie zdał się na nic.
- O czym mówisz?
- O wycofaniu tej książki ze sprzedaży z powodu błędnego tytułu. Ludzie nadal
nazywają ją Trzynaście opowieści, chociaż od pół wieku wydaje się ją jako Opowieści o
zmianie i rozpaczy.
- A to dlaczego?
- Oto co może sprawić połączenie sławy i tajemniczości. Przy tak wątłej rzetelnej
wiedzy o autorce nawet strzępy informacji, jak choćby historia o wycofanym pierwszym
wydaniu, nabierają nadmiernego znaczenia. To stało się częścią jej mitu. Tajemnica trzynastej
opowieści. Pozwala ludziom snuć różne przypuszczenia.
Umilkł na chwilę, a potem ze wzrokiem skierowanym w przestrzeń rzucił jakby od
niechcenia, tak bym nie musiała odpowiadać, jeśli nie zechcę:
- A teraz biografia... Jakie to nieoczekiwane.
Przypomniałam sobie list i obawę, czy można zaufać jego autorce. Pamiętałam
naleganie w słowach młodego człowieka: Niech pani powie mi prawdę.
Pamiętałam Trzynaście opowieści, które zawładnęły mną od pierwszych słów i
zniewoliły na całą noc. Zapragnęłam znowu popaść w tę niewolę.
- Nie wiem, co robić - powiedziałam ojcu.
- To nie to samo, co robiłaś dotąd. Będziesz miała do czynienia z żywym
człowiekiem. Rozmowy zamiast archiwów.
Skinęłam głową.
- Ale chcesz poznać osobę, która napisała Trzynaście opowieści.
Znów przytaknęłam.
Ojciec położył ręce na kolanach i westchnął. Wiedział, czym jest czytanie. Jak
porywa.
- Kiedy miałabyś tam pojechać?
- W poniedziałek - powiedziałam.
- Odwiozę cię na dworzec, dobrze?
- Dziękuję. I...
- I co?
- Czy mogę mieć trochę wolnego czasu? Powinnam jeszcze coś przeczytać, zanim tam
pojadę.
- Tak - powiedział z uśmiechem, który nie krył jego zatroskania. - Tak, oczywiście.

Nastąpił teraz najwspanialszy okres mojego dorosłego życia. Po raz pierwszy miałam
na nocnym stoliku stos nowiutkich książek w lśniących papierowych i (kładkach, kupionych
w zwykłej księgarni. Ni to, ni owo Vidy Winter, Po raz drugi na zawsze Vidy Winter,
Nawiedzenia Vidy Winter, Spod łuku Vidy Winter, Reguły nieszczęścia Vidy Winter,
Urodzinowa dziewczyna Vidy Winter, Teatrzyk kukiełkowy Vidy Winter. Z okładek - a
wszystkie były dziełem tego samego artysty - biły żar i moc: bursztyn i szkarłat, złoto i
głęboki fiolet. Kupiłam nawet Opowieści o zmianie i rozpaczy, których tytuł wyglądał jak
ogołocony bez słowa „trzynaście", które nadawało taką wartość egzemplarzowi ojca.
Włożyłam go z powrotem do szarki.
Kiedy bierze się do rąk książkę nowego autora, którego nigdy przedtem się i MC

czytało, zawsze ma się nadzieję na coś szczególnego. Książki panny Winter zrodziły we mnie
ten sam dreszcz, jaki odczuwałam, gdy odkryłam na przykład dzienniki braci Landierów. Ale
teraz to było coś więcej. Zawsze czytałam książki; czytałam w każdym okresie mojego życia i
nigdy nie było takiej chwili, kiedy czytanie nie było moją największą radością. Nie mogę
jednak udawać, że książki w dorosłym życiu odcisnęły się równie mocno w mojej duszy jak
lektury dziecięce. Wciąż wierzę w opowieści. I wciąż, pogrążona w dobrej książce,
zapominam o bożym świecie. Ale to już nie jest to samo. Książki są dla mnie niewątpliwie
najważniejsze; nie umiem jednak zapomnieć, że był czas, kiedy były czymś jeszcze
zwyczajniejszym i istotniejszym. Gdy byłam dzieckiem, książki były wszystkim. Stale więc
tkwi we mnie nostalgiczna tęsknota za utraconą radością książek. Tęsknota, której
zaspokojenia nie można oczekiwać. A teraz, kiedy czytałam całymi dniami i do połowy nocy
i zasypiałam pod kołdrą zarzuconą książkami, kiedy zapadałam w czarny sen bez rojeń, który
mijał w okamgnieniu, i budziłam się, by dalej czytać - utracona radość czytania do mnie
powróciła. Panna Winter przywróciła mi dziewiczą świeżość nowicjuszki, a potem
zachwyciła swoimi opowieściami.
Od czasu do czasu ojciec stukał do drzwi u szczytu schodów. Patrzył na mnie
uważnie. Musiałam mieć chyba ten wyraz oszołomienia na twarzy, jaki nadaje żarliwe
czytanie.
- Nie zapomnij czegoś zjeść, dobrze? - mówił i wręczał mi torbę z wiktuałami i litr
mleka.

Chciałabym na zawsze pozostać u siebie z tymi książkami. Ale skoro jechałam do


Yorkshire na spotkanie z panną Winter, miałam jeszcze co innego do roboty. Na jeden dzień
oderwałam się od jej powieści i poszłam do biblioteki. W czytelni prasy przejrzałam działy
literackie gazet w poszukiwaniu recenzji kolejnych książek panny Winter tuż po ich wydaniu.
Z okazji publikacji każdej nowej powieści zapraszała dziennikarzy do hotelu w Harrogate,
gdzie przyjmowała ich jednego po drugim i przedstawiała każdemu z osobna to, co nazywała
historią swego życia. Musiały być dziesiątki takich opowieści, może nawet setki. Ja sama bez
większego trudu znalazłam blisko dwadzieścia.
Po ukazaniu się Ni tego, ni owego była nieślubną córką księdza i nauczycielki; rok
później w tej samej gazecie zrobiła reklamę Nawiedzeniom, opowiadając, że jest zbiegłą
córką paryskiej kurtyzany. Po Teatrzyku kukiełkowym była - w zależności od gazety - sierotą
wychowywaną w klasztorze w Szwajcarii, dzieckiem ulicy z East Endu lub zahukaną
dziewczynką z rodziny, w której poza nią było dziesięciu hałaśliwych chłopaków.
Szczególnie podobała mi się jedna j wersja, według której odłączona przypadkowo w Indiach
od swoich szkockich rodziców misjonarzy wiodła samodzielną egzystencję na ulicach
Bombaju, zarabiając na życie jako bajarka. Opowiadała tam o sosnach, które pachną jak
świeża kolendra, o górach tak pięknych jak Tadż Mahal, o potrawce z baraniny smakowitszej
niż pakora sprzedawana na rogu ulicy i o kobzie. Och, dźwięk kobzy! Tak piękny, że nie da
się go opisać. Kiedy wiele lat później powróciła do Szkocji - kraju, który opuściła jako małe
dziecko - była bardzo rozczarowana. Sosny wcale nie pachniały jak kolendra. Śnieg był
zimny. Potrawka smakowała mdło. A co do kobzy...
Kpiarska czy sentymentalna, tragiczna czy gorzka, zabawna czy podstępna, każda z
tych historyjek była miniaturowym arcydziełem. Dla wielu pisarzy mogły być one szczytem
osiągnięć; dla Vidy Winter były zwykłymi odpadkami. Nikt chyba nie mógł uważać, że są
prawdziwe.

W niedzielę, przeddzień wyjazdu, spędziłam popołudnie w domu rodziców. Nie


zmienił się - jedno dmuchnięcie wilka mogłoby go przewrócić.
Matka zdobyła się na słaby, wymuszony uśmiech i przy herbacie coś żywo
opowiadała. O ogrodzie sąsiadów, o robotach drogowych w mieście, o nowych perfumach, od
których dostała wysypki. Lekka, pusta paplanina, by nie popaść w milczenie, w milczenie, w
którym żyły jej demony. Było to dobre przedstawienie: nic, co by zdradzało, że z trudem
znosi każde wyjście z domu, że najmniejsze niespodziewane wydarzenie przyprawiają o
migrenę, że nie jest w stanie przeczytać książki, bojąc się uczuć, jakie może w niej znaleźć.
Ojciec i ja poczekaliśmy, aż pójdzie zaparzyć świeżą herbatę, zanim zaczęliśmy
rozmowę o pannie Winter.
- To nie jest jej prawdziwe nazwisko - powiedziałam. - Gdyby było prawdziwe, łatwo
by było dowiedzieć się czegoś ojej przeszłości. A każdy, kto tego spróbował, rezygnował z
braku informacji. Nikt nie zna żadnego faktu z jej życia.
- Ciekawe.
- Jakby pojawiła się znikąd. Jakby w ogóle nie istniała, zanim została pisarką. Jakby
razem z pierwszą książką wymyśliła samą siebie.
- Wiemy, jaki sobie wybrała pseudonim literacki. To z pewnością musi coś o niej
mówić - podsunął ojciec.
- Vida. Od łacińskiego vita, co oznacza życie. Choć przychodzi mi na myśl także
francuski.
Vide znaczy po francusku pusty. Pustka. Nicość. Ale w domu moich rodziców nie
używa się takich słów, zostawiłam to więc jego domyślności. No właśnie - przytaknął. - A co
z Winter?
Winter to po angielsku zima. Spojrzałam w okno, by poszukać natchnienia. Za
cieniem mojej siostry na pociemniałym niebie rysowały się czarne nagie falezie, ogołocone
kwiatowe rabatki pokrywała czarna ziemia. Szyby nie chroniły od chłodu, mimo gazowego
kominka pokój zdawał się wypełniony ponura, rozpaczą. Co dla mnie oznacza zima? Tylko
jedno: śmierć.
Zapadło milczenie. W końcu, żeby je przerwać i nie nadawać poprzedniej wymianie
zdań nieznośnego ciężaru, powiedziałam:
- To spiczaste nazwisko. V i W. Bardzo spiczaste.
Wróciła matka. Nie przestawała mówić, ustawiając filiżanki na spodkach i nalewając
herbatę, a jej głos tak swobodnie krążył po ściśle obwarowanym poletku jej życia jak po
rozległych przestrzeniach.
Nie słuchałam jej uważnie. Na gzymsie kominka stał jedyny przedmiot w tym pokoju,
który można by uznać za ozdobny. Fotografia. Matka ciągle mówi, że trzeba ją schować do
szuflady, żeby się nie kurzyła. Ale ojciec lubi na nią patrzeć, a ponieważ rzadko się jej
sprzeciwia, w tej sprawie mu ustępuje. Zdjęcie przedstawia młodych nowożeńców. Ojciec
wygląda tak samo jak zawsze: dość przystojny, o ciemnych myślących oczach. Lata go nie
odmieniły. Kobietę trudno rozpoznać. Radosny uśmiech, roześmiane oczy, ciepło w
spojrzeniu, jakim darzy ojca. Wygląda na szczęśliwą.
Tragedia zmienia wszystko.
Ja się urodziłam, a kobieta ze ślubnej fotografii zniknęła.
Wyjrzałam na martwy ogród. W gasnącym świetle mój cień unosił się za szybą,
zaglądając do martwego pokoju. Co ona o nas myśli? Co sądzi o naszych próbach
przekonania samych siebie, że to jest życie i że naprawdę żyjemy?
Opuściłam dom zwykłego zimowego dnia. Przez wiele mil pociąg jechał pod
zamglonym białym niebem. Potem przesiadłam się do innego pociągu i zaczęły gromadzić się
chmury. W miarę jak posuwałam się na północ, stawały się coraz gęstsze i ciemniejsze, coraz
bardziej spiętrzone. W każdej chwili spodziewałam się pierwszych kropli deszczu na szybie.
Ale deszcz nie nadszedł.
W Harrogate kierowca panny Winter, ciemnowłosy brodaty mężczyzna, nie był
skłonny do rozmowy. Ale mnie to odpowiadało; jego małomówność pozwalała mi oglądać
nieznane widoki, które roztoczyły się przede mną, gdy tylko wyjechaliśmy z miasta. Nigdy
przedtem nie byłam na północy. Moje prace zaprowadziły mnie do Londynu i raz czy dwa
przez kanał, do paryskich bibliotek i archiwów. Yorkshire to hrabstwo, które znałam tylko z
powieści, i to tych z ubiegłego wieku. Po wyjeździe z miasta coraz mniej było oznak
współczesnego świata i można by uwierzyć, że jednocześnie podróżuję w przeszłość i na
wieś. Najpierw pojawiły się urocze staroświeckie wioski z kościołami, oberżami i domami z
kamienia, potem, im dalej, tym wsie stawały się mniejsze, a odległości między nimi większe,
aż w końcu pozostały tylko pojedyncze zagrody luko jedyne urozmaicenie pustki zimowych
pól. Wreszcie za nami pozostały nawet te pojedyncze budynki i zrobiło się ciemno. Przednie
światła wozu ukazywały mi strzępy bezbarwnego, nijakiego krajobrazu: bez ogrodzeń,
murów, żywopłotów i zabudowań. Po prostu droga bez poboczy, a po obu jej stronach
kłębiące się ciemności.
Czy to wrzosowiska? - spytałam.
Tak - powiedział kierowca, a ja przesunęłam się bliżej okna, ale wszystko, co udało mi
się dostrzec, to ciężkie deszczowe chmury przytłaczające ziemię, drogę, samochód. Na dalszą
odległość nawet światła wozu nie rozpraszały ciemności.
Na jakimś nieoznakowanym skrzyżowaniu skręciliśmy z szosy i przez kilka mil
podskakiwaliśmy na kamienistym szlaku. Zatrzymaliśmy się dwukrotnie, by kierowca mógł
otworzyć bramę i zamknąć ją za nami, po czym przejechaliśmy jeszcze milę bardzo wyboistą
drogą.
Dom panny Winter stał między dwoma niewielkimi wzniesieniami, które w
ciemnościach zdawały się zlewać ze sobą, i dopiero po ostatnim zakręcie podjazdu ukazały
się dolina i budynek. Niebo mieniło się teraz odcieniami fioletu, indygo i prochu
strzelniczego, a pod nim przycupnął dom, długi i niski, i bardzo ciemny. Kierowca otworzył
drzwi samochodu, a gdy wysiadłam, zobaczyłam, że już wyjął z bagażnika moją walizkę i
gotów jest odjechać, zostawiając mnie samą przed nieoświetlonym gankiem. Okiennice były
szczelnie zamknięte i nic nie wskazywało, że ktoś tu mieszka. Spowity mrokiem dom zdawał
się odstraszać gości.
Nacisnęłam dzwonek. Jego odgłos był stłumiony w wilgotnym powietrzu. Czekając,
przyglądałam się niebu. Przez podeszwy butów wkradał się chłód. Zadzwoniłam jeszcze raz.
Wciąż nikt nie podchodził do drzwi.
Miałam już zadzwonić po raz trzeci, kiedy ku mojemu zaskoczeniu drzwi otworzyły
się bezgłośnie.
Kobieta na progu uśmiechnęła się z zawodową uprzejmością i przeprosiła, że kazała
mi czekać. Na pierwszy rzut oka wydawała się całkiem zwyczajna. Krótkie, gładko uczesane
włosy miały ten sam wyblakły kolor co skóra, oczy były ni to niebieskie, ni szare, ni zielone.
To jednak nie ta bezbarwność, ale brak wszelkiego wyrazu czynił ją pospolitą. Jej oczy,
gdyby pojawiło się w nich jakieś uczucie, mogłyby rozbłysnąć życiem i kiedy odwzajemniała
moje badawcze spojrzenie, miałam wrażenie, że umyślnie stara się zachować ten pozbawiony
wyrazu wygląd.
- Dobry wieczór - powiedziałam. - Nazywam się Margaret Lea.
- Biografka. Czekaliśmy na panią.
Jak to się dzieje, że ludzie potrafią przejrzeć innych, jakkolwiek by udawali? W tamtej
chwili wyczułam bowiem całkiem wyraźnie, że jest zaniepokojona. Może emocje mają
zapach lub smak; może przekazujemy je nieświadomie jakimiś wibracjami powietrza? Tak
czy inaczej, z całą pewnością wiedziałam, że to nie moja osoba budzi jej niepokój, ale sam
fakt, że się tu pojawiłam i że jestem kimś obcym.
Zaprosiła mnie do środka i zamknęła za mną drzwi. Klucz bezgłośnie przekręcił się w
zamku, bez najmniejszego zgrzytu dobrze naoliwione rygle wsunęły się w zasuwy.
Stojąc tak w płaszczu w holu, odczułam po raz pierwszy niezwykłą dziwność tego
miejsca. Dom panny Winter był pogrążony w absolutnej ciszy.
Kobieta powiedziała mi, że ma na imię Judith i że jest tu gospodynią. Zapytała, jak
minęła mi podróż, podała godziny posiłków i porę, kiedy mogę liczyć na ciepłą wodę w
łazience. Jej usta otwierały się i zamykały: każde słowo, jakie z nich padło, było tłumione
przez zasłonę ciszy, która opadała i dławiła ich brzmienie. Taka sama cisza pochłaniała
odgłos naszych kroków oraz otwierania i zamykania drzwi, kiedy Judith pokazywała mi
kolejno jadalnię, salon i pokój muzyczny.
W tej ciszy nie było żadnej magii, wytwarzał ją wystrój wnętrza. Na miękkich sofach
piętrzyły się aksamitne poduszki; szezlongi, fotele i podnóżki były wyściełane; na ścianach
wisiały gobeliny, ozdobne tkaniny pokrywały meble, wszystkie podłogi przykryto puszystymi
wykładzinami, a wykładziny jeszcze dywanami. Kotary w oknach i obicia ścian były z
adamaszku. Cała ta wełna i aksamit pochłaniały dźwięk jak bibuła wchłania atrament, z jedną
wszakże różnicą: bibuła wchłania tylko nadmiar atramentu, to wnętrze zdawało się wsysać
istotę wypowiadanych słów.
Poszłam za gospodynią. Skręciłyśmy w lewo, potem w prawo, potem znów w prawo i
w lewo, weszłyśmy na schody i zeszłyśmy innymi na dół, aż w końcu zupełnie się zagubiłam.
Szybko straciłam rozeznanie, jak skomplikowane wnętrze tego domu ma się do jego
zewnętrznej prostoty. Przypuszczałam, że dom był przebudowywany, tu i ówdzie coś do
niego dodano; zapewne byłyśmy w jakimś jego skrzydle czy przybudówce niewidocznej od
frontu.
- Zorientuje się pani - powiedziała gospodyni bezgłośnie, widząc moją minę, a ja
zrozumiałam ją, odczytując słowa z ruchu warg. W końcu skręciłyśmy na jakimś półpiętrze i
zatrzymałyśmy się przed drzwiami, które, jak się okazało, prowadziły do pokoju dziennego.
Było w nim troje innych drzwi.
- Łazienka - powiedziała, otwierając jedne z nich. - Sypialnia - otworzyła drugie - i
gabinet do pracy.
Pokoje były tak samo przeładowane poduszkami, kotarami i zasłonami jak reszta
domu.
- Będzie pani jadać posiłki w jadalni czy tutaj? - spytała, wskazując stolik z jednym
krzesłem pod oknem.
Nie wiedziałam, czy posiłki w jadalni oznaczają spożywanie ich z panią domu, a
ponieważ nie byłam pewna, w jakim charakterze tu się znalazłam (gościa czy pracownika?),
zawahałam się, czy grzeczniej będzie się zgodzić, czy odmówić. Odgadując przyczynę mojej
niepewności, gospodyni, jakby zmuszona przezwyciężyć swą małomówność, dorzuciła:
- Panna Winter zawsze jada sama.
- Jeśli zatem nie robi to pani różnicy, będę jadła tutaj.
- Zaraz przyniosę pani zupę i kanapki. Musi być pani głodna po podróży. Tu ma pani
wszystko, żeby przygotować sobie kawę albo herbatę. - Otworzyła kredens w rogu sypialni, w
którym były czajnik i filiżanki, a nawet mała lodówka. - Oszczędzi pani sobie biegania w górę
i w dół do kuchni – dodała i rzuciła mi zmieszany uśmiech, jakby przepraszający, że nie chce
mnie widzieć w kuchni.
Zostawiła mnie, żebym rozpakowała walizkę.
Wyjęcie z niej kilku ubrań, książek i przyborów toaletowych zajęło mi minutę.
Odsunęłam na bok kawę i herbatę i zastąpiłam je paczką kakao, którą przywiozłam z domu.
Potem ledwie zdążyłam wypróbować wysokie staroświeckie łóżko - było tak pokryte
poduszkami, że pod materacem mogło być nie wiem ile ziaren grochu, a ja bym tego nie
poczuła - a już wróciła gospodyni z tacą.
- Panna Winter zaprasza panią na spotkanie w bibliotece o ósmej.
Bardzo się starała, żeby zabrzmiało to jak zaproszenie, ale nie miałam żadnych
wątpliwości, że to rozkaz i że tak właśnie mam to rozumieć.
Nie potrafię powiedzieć, czy to za sprawą szczęścia, czy przypadku trafiłam do
biblioteki o całe dwadzieścia minut wcześniej, niż przykazano mi się stawić. Gdzież lepiej
zabić czas niż w bibliotece? A czyż dla mnie byłby lepszy sposób poznania kogoś niż poprzez
jego dobór i traktowanie książek?
Moje pierwsze wrażenie odnosiło się do pomieszczenia jako całości. Uderzyło mnie
to, jak bardzo różni się od reszty domu. W innych pokojach zalegały trupy zdławionych słów,
tu w bibliotece dało się oddychać. Zamiast tkanin wszędzie było drewno - drewniany parkiet
pod nogami, okiennice w wysokich oknach i ściany obudowane solidnymi dębowymi
półkami.
Pokój był wysoki, znacznie dłuższy niż szerszy. Po jednej stronie pięć zwieńczonych
łukiem okien sięgało od sufitu niemal do podłogi; pod nimi postawiono ławeczki. Naprzeciw
nich lustra w podobnym kształcie umieszczono tak, by odbijał się w nich widok na zewnątrz,
tego wieczoru jednak odbijały tylko rzeźbione płyty okiennic. Półki z książkami, wysunięte
od ścian na pokój, tworzyły wnęki: w każdej z nich na małym stoliku stała lampka z żółtym
abażurem. Prócz ognia na kominku na przeciwległej ścianie stanowiły jedyne oświetlenie
pokoju, miękkie i ciepłe kręgi jasności, poza którymi rzędy książek tonęły w mroku. Powoli
przemierzałam pokój, zaglądając do wnęk po obu stronach. Po pierwszych oględzinach
przyłapałam się na tym, że kiwam z uznaniem głową. Była to porządna, dobrze utrzymana
biblioteka, podzielona na działy, schludna, z książkami ustawionymi w porządku
alfabetycznym, właśnie tak, jak sama bym ją urządziła. Wśród wielu rzadkich i cennych
tomów, a także zwykłych, dość już sfatygowanych książek znalazłam swoje ulubione
powieści. Nie tylko Jane Eyre, Wichrowe Wzgórza, Kobietę w bieli, ale także Zamek w
Otranto, Tajemnicę Lady Audley i Widmową oblubienicę. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy się
natknęłam na Doktora Jekylla i pana Hyde’a w wydaniu tak rzadkim, że ojciec przestał
wierzyć w jego istnienie.
Podziwiając bogaty księgozbiór panny Winter, dotarłam do kominka w drugim końcu
pokoju. Półki w ostatniej wnęce po prawej stronie wyróżniały się nawet z pewnej odległości:
zamiast stonowanych, przeważnie brunatnych, grzbietów starszych książek, tu błyskały
srebrzyste błękity, szarawe zielenie i różowe beże nowszych dziesięcioleci. Były to jedyne
współczesne książki w tej bibliotece. Dzieła panny Winter. Najwcześniejsze tytuły ustawiono
na górze, najnowsze u dołu, każdy w wielu różnych wydaniach, a nawet w różnych językach.
Nie dostrzegłam Trzynastu opowieści, książki z błędnym tytułem, którą czytałam w naszym
antykwariacie, ale w swej innej postaci, jako Opowieści o zmianie i rozpaczy, występowały
tam w kilkunastu wydaniach.
Wyciągnęłam egzemplarz ostatniej książki panny Winter. Na pierwszej stronie w
małym domku przy bocznej ulicy jakiegoś nienazwanego, najprawdopodobniej włoskiego
miasta pojawia się starsza zakonnica; wchodzi do pokoju, gdzie z pewnym zdziwieniem wita
ją napuszony młody człowiek, którego bierzemy za Anglika albo Amerykanina.
(Przewróciłam stronę. Pierwszy akapit wciągnął mnie tak, jak za każdym razem, kiedy
otwierałam którąś z jej książek, i bezwiednie zaczęłam czytać na dobre). Młody człowiek z
początku nie zdaje sobie sprawy z tego, co czytelnik już wie: że gość przybywa z ważną
misją, która zmieni jego życie w sposób, jakiego nie byłby w stanie przewidzieć. Zakonnica
zaczyna wyjaśnienia i cierpliwie znosi (przewróciłam stronę; zapomniałam o bibliotece, o
pannie Winter, o sobie) beztroskę, z jaką korzystający z życia młodzieniec do nich podchodzi.
I wtedy coś przebiło się przez moją lekturę i oderwało mnie od książki. Poczułam
ciarki na karku.
Kłoś mnie obserwował.
Wiem, że ciarki na karku nie są zjawiskiem niezwykłym, ale mnie się zdarzyły po raz
pierwszy. Jak wielu samotników mam zmysły wyczulone na czyjąś obecność i bardziej
przywykłam do roli niewidzialnego obserwatora niż przedmiotu obserwacji. Teraz ktoś mi się
przyglądał, i to już od jakiegoś czasu. Od jak dawna czułam to łaskotanie na karku?
Prześledziłam w myśli minione minuty, próbując skojarzyć wspomnienia mojego ciała ze
wspomnieniem książki. Czy czułam to, kiedy zakonnica zaczęła mówić do młodego
człowieka? Czy wcześniej? Bez jednego drgnienia mięśni, z głową pochyloną nad książką,
jakbym niczego nie zauważyła, usiłowałam sobie przypomnieć.
I wtedy sobie uświadomiłam. Poczułam to, zanim jeszcze sięgnęłam po książkę.
Potrzebowałam chwili, by dojść do siebie, przewróciłam więc stronę i udawałam, że
dalej czytam.
- Mnie nie da się oszukać.
Zabrzmiało to władczo, deklamatorsko, apodyktycznie.
Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko się odwrócić i stanąć z nią twarzą w twarz.
Wygląd Vidy Winter nie był obliczony na życie w ukryciu. Była starożytną królową,
czarodziejką albo boginią. Sztywna postać wznosiła się majestatycznie z przepychu
bladofioletowych i czerwonych poduszek. Udrapowany na ramionach turkusowo-zielony szal,
spływający w fałdach na jej ciało, nie łagodził sztywności tej postawy. Lśniące miedziane
włosy były ułożone w misterne sploty loków i pukli. Twarz, pokryta siatką zawiłych linii
niczym mapa, była upudrowana na biało, co jeszcze podkreślało jaskrawy szkarłat szminki do
ust. Ręce leżące na kolanach były zbitką rubinów, szmaragdów i białych kościstych kłykci;
tylko paznokcie, niepokryte lakierem, krótko obcięte i kwadratowe, jak moje, zakłócały
harmonię całości.
Ale bardziej niż to wszystko wytrąciły mnie z równowagi okulary przeciwsłoneczne.
Nie widziałam jej oczu, choć pamiętałam z plakatu nieludzką zieleń jej tęczówek, ciemne
szkła zdawały się jednak mieć siłę reflektorów. Miałam wrażenie, że zza nich jej wzrok
przenika moją skórę, sięgając aż do samej duszy.
Zasłoniłam się, ukryłam pod maską obojętności, schowałam za tym pozorem.
Przez chwilę była chyba zaskoczona, że nie jestem przezroczysta, że nie może mnie
przejrzeć na wskroś, ale szybko się z tego otrząsnęła, szybciej niż ja.
- No dobrze - powiedziała cierpko i uśmiechnęła się raczej do siebie samej niż do
mnie. - Do rzeczy. W liście dała mi pani do zrozumienia, że ma zastrzeżenia co do zlecenia,
jakie pani zaproponowałam.
- No tak, to znaczy...
Mówiła dalej, jakby nie zauważyła, że jej przerwałam.
- Mogę pani zaoferować podniesienie miesięcznego uposażenia i końcowego
honorarium.
Oblizałam wargi, szukając odpowiednich słów. Zanim zdążyłam się odezwać, zza
przyciemnionych szkieł panna Winter zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, ogarniając
równo przyciętą brązową grzywkę, prostą spódnicę i granatowy sweterek. Nie czekając na
moją odpowiedź, uśmiechnęła się z politowaniem.
- Ale dbanie o korzyści finansowe najwyraźniej nie leży w pani naturze. Niebywałe. -
Jej ton był oschły. - Pisałam o ludziach, którym nie zależy na pieniądzach, ale nigdy się nie
spodziewałam, że spotkam kogoś takiego. - Oparła się na poduszkach. - Sądzę więc, że
problem dotyczy niezależności. Ludzie, w których życiu brak równowagi, jaką daje zdrowa
miłość do pieniędzy, mają przeraźliwą obsesję osobistej niezależności. Machnęła ręką,
zbywając moje słowa, zanim je wypowiedziałam.
- Boi się pani napisania mojej autoryzowanej biografii, żeby nie narazić swojej
niezawisłości. Podejrzewa pani, że zechcę sprawować kontrolę nad treścią ukończonej
książki. Wie pani, że opierałam się biografom w przeszłości, i zastanawia się, czym kieruję
się teraz, zmieniając zdanie. A przede wszystkim - znów omiotło mnie spojrzenie zza
ciemnych okularów - boi się pani, że mam zamiar panią okłamać.
Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale nie było nic do powiedzenia. Miała rację.
- Nie wie pani, co powiedzieć, prawda? Krępuje się pani oskarżyć mnie o chęć
opowiedzenia nieprawdy? Ludzie nie lubią oskarżać się nawzajem o kłamstwo. Na miłość
boską, proszę usiąść.
Usiadłam.
- O nic pani nie oskarżam - zaczęłam łagodnie, ale natychmiast mi przerwała:
- Niech pani nie będzie taka uprzejma. Nie znoszę uprzejmości.
Zmarszczyła czoło, jedna brew uniosła się powyżej ciemnych okularów.
Mocny czarny łuk, który w niczym nie przypominał naturalnej brwi.
- Uprzejmość. To cnota biedaków, jeśli kiedykolwiek w ogóle była cnotą. Co jest tak
godnego podziwu w niesprawianiu innym przykrości, chciałabym wiedzieć? W końcu to takie
łatwe. Nie trzeba żadnego szczególnego talentu, żeby być uprzejmym. Przeciwnie, grzeczność
to jedyne, co pozostaje, kiedy nic innego nam się nie udało. Ludzie ambitni nie dbają o to, co
o nich myślą inni. Nie sądzę, by Wagnerowi spędzało sen z oczu to, że zranił czyjeś uczucia.
Przecież był geniuszem.
Jej głos płynął nieznużenie, przytaczając jeden po drugim przykłady geniuszu i
nieodłącznie towarzyszącego mu egoizmu, a kiedy mówiła, fałdy jej szala nawet się nie
poruszyły. Ona musi być ze stali, pomyślałam.
Wreszcie zakończyła wykład słowami:
- Uprzejmość to cnota, której ani nie posiadam, ani nie szanuję u innych. Nie musimy
się nią zajmować. - I z miną, która wskazywała, że to jej ostatnie słowo w tej sprawie,
umilkła.
- Poruszyła pani temat kłamstwa - powiedziałam. - To coś, czym mogłybyśmy się
zająć.
- Pod jakim względem? - Przez ciemne szkła mogłam dostrzec poruszenie rzęs panny
Winter. Okalały jej oczy i trzepotały niczym długie nogi pająka wokół odwłoku.
- Tylko w ciągu ostatnich dwóch lat podała pani dziennikarzom dziewiętnaście
różnych wersji swojego życiorysu. Tyle znalazłam przy pobieżnym przejrzeniu prasy. A jest
ich o wiele więcej. Pewnie setki.
Wzruszyła ramionami.
- To mój zawód. Jestem pisarką.
- A ja biografem. Zajmuję się faktami.
Potrząsnęła głową, sztywne loki poruszyły się wszystkie naraz.
- To okropnie nudne. Nigdy bym nie mogła być biografem. Nie sądzi pani, że prawdę
można znacznie lepiej wyrazić opowieścią?
- Ale nie takimi, jakimi dotąd częstowała pani świat.
Skinęła głową potakująco.
- Panno Lea - zaczęła. Jej głos płynął teraz wolniej. - Miałam swoje powody, by
roztaczać zasłonę dymną nad moją przeszłością. A te powody, zapewniam panią, nie są już
istotne.
Jakie powody?
- Życie jest kompostem.
Zamrugałam.
- Uważa pani, że to dziwne stwierdzenie, ale to prawda. Całe moje życie, wszystko,
czego doświadczyłam i co przeżyłam, ludzie, których poznałam, moje wspomnienia,
marzenia, fantazje, wszystko, co kiedykolwiek przeczytałam, zrzucane było na kupę
kompostu, gdzie z czasem przegniło na ciemną, żyzną, urodzajną mierzwę. Proces rozkładu
komórek zmienia wszystko nie do poznania. Inni ludzie nazywają to wyobraźnią, ja myślę o
tym jako o kupie kompostu. Za każdym razem, kiedy wpadam na jakiś pomysł, sadzę go na
tym kompoście i czekam. Żywi się on czarną mazią, która kiedyś była życiem, czerpie z niej
energię i kiełkuje. Wypuszcza korzenie, pędy. I tak dalej, i tak dalej, aż pewnego dnia mam
już opowiadanie albo powieść.
Kiwnęłam głową. Podobało mi się to porównanie.
- Czytelnicy - ciągnęła panna Winter - to głupcy. Wierzą, że każde pisarstwo jest
autobiograficzne. Tak zresztą jest, ale nie w takim sensie, jak myślą. Zycie pisarza musi
przegnić, żeby mogło stać się pożywką dla fikcji literackiej. Trzeba mu pozwolić na rozkład.
To dlatego nie chciałam, żeby dziennikarze i biografowie grzebali w mojej przeszłości,
wyciągali z niej jakieś strzępy i utrwalali je w słowach. Żeby pisać książki, musiałam
zostawić przeszłość w spokoju, aby czas dokonał swego dzieła.
Zastanowiłam się nad jej odpowiedzią, a potem zapytałam:
- A co się stało, że zmieniła pani zdanie?
- Jestem stara. Chora. Proszę połączyć ze sobą te dwa fakty, pani biograf, i co pani
otrzyma? Chyba koniec całej historii.
Przygryzłam wargę.
- Dlaczego pani sama nie napisze tej książki?
- Za długo to odkładałam. A zresztą kto by mi uwierzył? Zbyt często już ludzi na to
nabierałam.
- Zamierza pani opowiedzieć mi prawdę? - spytałam.
- Tak - odparła, ale wyczułam wahanie, choć trwało tylko ułamek sekundy.
- Dlaczego chce ją pani powiedzieć właśnie mnie?
Milczała przez chwilę.
- Od kwadransa zadaję sobie to samo pytanie. Kim pani właściwie jest, panno Lea?
Znów przybrałam swoją maskę, zanim odpowiedziałam:
- Pomagam w księgarni. Pracuję w antykwariacie. Jestem biografem amatorem.
Zapewne przeczytała pani moją pracę o braciach Landierach.
- To chyba trochę za mało, prawda? Jeśli mamy razem pracować, będę musiała
wiedzieć coś więcej o tym, kim pani jest. Nie mogę odsłonić sekretów swojego życia przed
osobą, o której nic nie wiem. Proszę więc opowiedzieć mi o sobie. Jakie są pani ulubione
książki? O czym pani marzy? Kogo kocha?
Poczułam się zbyt urażona, by odpowiedzieć.
- No, niech pani mi odpowie! Na miłość boską! Czy mam przyjąć kogoś obcego pod
swój dach? Ktoś obcy ma pracować dla mnie? To nierozsądne. Proszę mi powiedzieć: czy
wierzy pani w duchy?
Wiedziona czymś silniejszym niż rozum, wstałam z fotela.
- Co pani robi? Dokąd pani idzie? Proszę zaczekać!
Starałam się nie biec, świadoma rytmu moich stóp wybijanego na drewnianych
deskach podłogi, a ona wołała za mną i słyszałam w jej głosie nutę paniki.
- Niech pani wraca! - krzyczała. - Opowiem pani pewną historię, cudowną opowieść!
Nie zatrzymałam się.
- Dawno, dawno temu był sobie nawiedzony dom...
Doszłam już do drzwi. Objęłam palcami klamkę.
- Dawno, dawno temu była sobie biblioteka...
Otworzyłam drzwi i już miałam wkroczyć w pustkę, kiedy ochrypłym z lęku głosem
rzuciła słowa, które mnie zatrzymały:
- Dawno, dawno temu były sobie bliźniaczki…
Czekałam, aż słowa przebrzmią w powietrzu, a potem wbrew woli się obejrzałam.
Zobaczyłam tylko tył głowy i drżące dłonie, unoszące się do odwróconej twarzy.
Ostrożnie cofnęłam się o krok do pokoju. Na ten dźwięk głowa w miedzianych lokach
obróciła się w moją stronę.
Byłam zdumiona. Okulary zniknęły. Zielone oczy, połyskliwe jak szkło, patrzyły na
mnie niemal błagalnie. Na chwilę nasze spojrzenia się skrzyżowały.
- Panno Lea, proszę usiąść - powiedziała, a głos jej drżał i nie przypominał już głosu
Vidy Winter.
Wiedziona czymś, nad czym nie miałam władzy, podeszłam do fotela i usiadłam.
- Niczego nie obiecuję - powiedziałam ze znużeniem.
- Nie mam prawa domagać się od pani jakichś obietnic - padła cicha odpowiedź.
Rozejm.
- Dlaczego pani wybrała mnie? - spytałam znowu i tym razem odpowiedziała.
- Z powodu pani pracy o braciach Landier. Dlatego, że rozumie pani, czym jest
rodzeństwo.
- I powie mi pani prawdę?
- Powiem pani prawdę.
Te słowa były wystarczająco jednoznaczne, ale podważała je niepewność w głosie.
Zamierzała powiedzieć mi prawdę, w to nie wątpiłam. Postanowiła ją powiedzieć. Może
nawet chciała. Ale nie całkiem wierzyła, że potrafi. Złożyła obietnicę szczerości po to, by
przekonać zarówno samą siebie, jak i mnie, lecz wypowiadając ją, wyczula brak przekonania
równie wyraźnie jak ja.
A zatem teraz ja złożyłam jej propozycję:
- Zadam pani trzy pytania. Dotyczące tego, co można sprawdzić w dokumentach.
Kiedy wyjadę, będę mogła to zweryfikować. Jeśli uznam, że powiedziała mi pani prawdę,
przyjmę zlecenie.
- Reguła trzech... Magiczna liczba. Trzy próby, z których książę musi wyjść
zwycięsko, nim otrzyma rękę pięknej księżniczki. Trzy życzenia rybaka, które obiecuje
spełnić złota rybka. Trzy niedźwiedzie Złotowłosej, trzech synów ubogiego drwala. Panno
Lea, gdyby mi pani zadała dwa albo cztery pytania, mogłabym skłamać, ale trzy...
Wysunęłam ołówek spod kółeczek spinających notatnik.
- Jak się pani naprawdę nazywa?
Przełknęła ślinę.
- Czy jest pani całkiem pewna, że to najlepszy sposób? Mogłabym pani opowiedzieć
historię o duchach, całkiem dobrą, może pani mi wierzyć. Może ten sposób dotarcia do sedna
spraw...
Pokręciłam głową.
- Proszę mi podać swoje nazwisko.
Mieszanina kłykci i rubinów poruszyła się na kolanach; kamienie zalśniły w świetle
kominka.
- Nazywam się Vida Winter. Dopełniłam wszystkich koniecznych prawnych
formalności, by legalnie i uczciwie nosić takie imię i nazwisko. Pani chce poznać nazwisko,
pod którym byłam znana, zanim je zmieniłam. Brzmiało ono...
Zamilkła, jakby musiała przezwyciężyć jakąś wewnętrzną przeszkodę, a kiedy
wymówiła nazwisko, zrobiła to z ostentacyjną obojętnością, jak słowo w obcym języku,
którego nigdy nie starała się nauczyć.
- Adeline March.
I by przerwać najmniejsze nawet wibracje, jakie te dwa słowa wywołały w powietrzu,
dodała, dosyć cierpko:
- Mam nadzieję, że nie zapyta pani o datę mojego urodzenia. Jestem w wieku, w
którym nie wypada jej pamiętać.
- Obejdę się bez tego, jeśli mi pani poda miejsce urodzenia.
Westchnęła z irytacją.
- Gdyby mi pani pozwoliła, mogłabym to opowiedzieć na swój sposób.
- Taka była umowa. Trzy oficjalnie udokumentowane fakty.
Zacisnęła wargi.
- Znajdzie pani zapis w aktach, że Adeline March urodziła się w Londynie, w Szpitalu
Świętego Bartłomieja. Nie mogę osobiście gwarantować prawdziwości tego szczegółu.
Jestem wprawdzie osobą wyjątkową, ale nie aż tak wyjątkową, by pamiętać swoje narodziny.
Zanotowałam to.
Teraz trzecie pytanie. Przyznaję, że nie miałam przygotowanego trzeciego pytania.
Nie chciała mi podać swojego wieku, zresztą nie była mi potrzebna i data jej urodzenia.
Znając długie dzieje jej działalności pisarskiej i datę ukazania się pierwszej książki,
oceniałam, że musi mieć nie mniej niż siedemdziesiąt trzy lub cztery lata, a sądząc po jej
wyglądzie zmienionym wprawdzie przez chorobę i makijaż, nie mogła mięć więcej niż
osiemdziesiąt. To, że nie potrafiłam dokładnie określić jej wieku, było bez znaczenia. Skoro
znałam nazwisko i miejsce urodzenia, datę urodzenia mogłam odnaleźć sama. Po dwóch
pierwszych pytaniach miałam już informacje potrzebne do ustalenia, czy Adeline March
naprawdę istniała. O co teraz zapytać? Może pragnęłam, by panna Winter opowiedziała jakąś
historię, ale skoro nadarzała się okazja, by zagrać jak dżokerem trzecim pytaniem,
skorzystałam z niej.
- Proszę mi powiedzieć... - zaczęłam powoli, ostrożnie. W baśniach o
czarnoksiężnikach przy trzecim życzeniu wszystko, co zdobyto po wielu
niebezpieczeństwach, zostaje nieodwracalnie utracone. - Proszę mi opowiedzieć o czymś, co
zdarzyło się w okresie poprzedzającym zmianę nazwiska i na co istnieje oficjalne
potwierdzenie.
Miałam na myśli jakieś sukcesy szkolne, może młodzieńcze osiągnięcia sportowe.
Takie drobne triumfy, za które wydaje się dyplomy dla dumnych rodziców i potomności. W
ciszy, jaka zapadła, zdawało się, że panna Winter całe swoje zewnętrzne ja wciąga w głąb
siebie; na moich oczach potrafiła uciec od siebie i zaczęłam pojmować, dlaczego na początku
jej nie zauważyłam. Patrzyłam na skorupę, zdumiona niemożnością zrozumienia, co się dzieje
pod tą maską.
A potem znów się wyłoniła na powierzchnię.
- Wie pani, dlaczego moje książki cieszą się takim powodzeniem?
- Chyba z wielu powodów.
- Możliwe. Ale w znacznej mierze dlatego, że mają początek, środek i zakończenie. W
należytej kolejności. Oczywiście wszystkie historie mają początki, środki i zakończenia, ale
ważny jest porządek, w jakim się je przedstawi. Właśnie dlatego ludzie lubią moje książki.
Westchnęła, jej dłonie poruszyły się niespokojnie.
Odpowiem na pani pytanie. Opowiem pani coś o sobie, co się zdarzyło, zanim
zostałam pisarką i zmieniłam nazwisko, i jest to coś, co mogą potwierdzić istniejące zapisy.
To najważniejsze wydarzenie w moim życiu. Ale nie spodziewałam się, że opowiem pani o
nim tak wcześnie. Złamię w ten sposób jedną z moich zasad. Będę musiała opowiedzieć
koniec mojej historii, zanim opowiem początek.
- Koniec pani historii? Jak to możliwe, skoro zdarzyło się to, zanim pani zaczęła
pisać?
- To bardzo proste, bo moja osobista historia skończyła się, zanim zaczęło me pisanie.
Opowiadanie historii to był tylko sposób wypełniania czasu, odkąd wszystko się skończyło.
Czekałam, a ona wciągnęła powietrze jak szachista, który widzi, że najważniejsza
figura została osaczona.
- Wolałabym nie opowiadać tego już teraz. Ale przecież obiecałam, prawda? Reguła
trzech. To nieuniknione. Czarodziej może błagać chłopca, by nie wyrażał trzeciego życzenia,
bo wie, że skończy się to nieszczęściem, lecz chłopiec je wypowie i czarodziej musi je
spełnić, bo takie są zasady baśni. Prosiła pani, bym powiedziała prawdę w trzech sprawach, a
ja muszę to zrobić, bo taka jest reguła trzech, ale niech mi będzie wolno w zamian o coś
poprosić.
- O co?
- Potem nie będziemy tak skakać po mojej historii. Od jutra będę ją pani opowiadała,
zaczynając od początku, poprzez środek i kończąc na zakończeniu. Wszystko we właściwym
porządku. Żadnego kluczenia. Żadnego wybiegania naprzód. Żadnych pytań. Żadnego
zaglądania ukradkiem na ostatnią stronę.
Czy miała prawo obwarowywać warunkami nasz układ, na który już przystała? Raczej
nie. A jednak kiwnęłam potakująco głową.
- Zgadzam się.
Nie patrząc na mnie, powiedziała:
- Mieszkałam w Angelfield.
Głos jej zadrżał, gdy wymawiała nazwę miejscowości, i nieświadomie podrapała się
nerwowo w dłoń.
- Miałam szesnaście lat.
Jej głos nabrał innego tonu; nie był już tak swobodny.
- Był pożar.
Wyrzuciła z krtani te słowa twarde i suche jak kamienie.
- Straciłam wszystko.
A potem z jej ust wyrwał się krzyk, którego nie zdołała powstrzymać:
- Emmeline!
W niektórych kulturach wierzy się, że imię zawiera w sobie wszystkie mistyczne siły
noszącej je osoby. Ze imię powinno być znane tylko Bogu, osobie, która je nosi, i nielicznym
wybrańcom. Wymówienie takiego imienia, czy to własnego, czy czyjegoś, naraża na
niebezpieczeństwo. To chyba było właśnie takie imię.
Panna Winter zacisnęła wargi, ale zbyt późno. Drżenie przebiegło jej pod skórą.
Teraz już wiedziałam, że jestem związana z tą historią. Natknęłam się na samo sedno
opowieści, którą polecono mi napisać. To była miłość. I strata. Bo czymże innym był ból tego
okrzyku, jak nie wyrazem żałoby? W nagłym przebłysku ujrzałam, co kryje się pod maską
białego makijażu i egzotycznych draperii. Przez chwilę zdawało mi się, że zajrzałam wprost
do serca panny Winter, do jej myśli. Rozpoznałam samą jej istotę - jak mogłabym nie
rozpoznać, skoro była to także istota mnie samej? Obie byłyśmy osamotnionymi
bliźniaczkami.
Kiedy to sobie uświadomiłam, więzy tej historii zacisnęły mi się na przegubach rąk, a
podniecenie raptem przerodziło się w lęk.
- Gdzie mogę znaleźć opis tego pożaru? - zapytałam, starając się nie okazać zamętu w
moich uczuciach.
- W miejscowej gazecie, w „Banbury Herald".
Zapisałam to i zamknęłam notatnik.
- Chociaż - dodała - jest świadectwo innego rodzaju, które mogę pani teraz pokazać.
Proszę do mnie podejść.
Podniosłam się z fotela i uczyniłam krok w jej kierunku.
Powoli uniosła prawą rękę i wyciągnęła ku mnie zamkniętą pięść, w trzech czwartych
pokrytą drogimi kamieniami, ujętymi w pazurki opraw. Ruchem, w którym znać było
wysiłek, odwróciła dłoń i otworzyła ją, jakby ukryła tu jakiś niespodziewany podarunek i
chciała mi go podać.
Ale podarunku nie było. Niespodzianką była sama ręka.
Nigdy przedtem nie widziałam takiego wnętrza dłoni. Pobielałe fałdy i purpurowe
bruzdy w niczym nie przypominały różowych wzgórków u nasady moich palców i bladego
zagłębienia dłoni. Stopione przez ogień ciało zastygło w całkowicie nierozpoznawalny
krajobraz jak zmienione na zawsze miejsce, po którym spłynęła lawa. Palce nie prostowały
się, ale były przykurczone jak szpony przez ściągającą je zabliźnioną tkankę. W samym
wnętrzu dłoni, stanowiącym bliznę na bliźnie, oparzenie na oparzeniu, znajdował się
groteskowy znak. Był tak głęboko wyżłobiony, że z nagłym przypływem mdłości
pomyślałam, co stało się z kością, która powinna tam być. Wyjaśniał dziwne osadzenie dłoni
na przegubie, dlaczego zwieszała się ciężko z przedramienia, jakby bez życia. Ten znak był
wżartym w dłoń kręgiem z krótką prostą kreską biegnącą w kierunku kciuka.
Teraz zdaję sobie sprawę, że miał mniej więcej kształt litery Q, ale wtedy, w szoku
nieoczekiwanego i bolesnego odkrycia, nie wydawał mi się tak wyraźny i wstrząsnął mną tak,
jak wstrząsnęłoby pojawienie się w angielskim tekście nieznanego symbolu z zaginionego,
niedającego się odczytać języka.
Poczułam nagły zawrót głowy i oparłam się o stojący za mną fotel.
- Przepraszam - powiedziała. - Człowiek tak się przyzwyczaja do własnych
okropności, że zapomina, jakie wrażenie muszą robić na innych.
Usiadłam, stopniowo czerń na obrzeżu pola widzenia znikała.
Panna Winter zacisnęła palce okaleczonej dłoni, odwróciła ją i położyła pokrytą
klejnotami pięść na kolanach. Ochronnym gestem zacisnęła na niej palce drugiej ręki.
Przykro mi, że nie zechciała pani wysłuchać mojej opowieści o duchach, panno Lea.
- Wysłucham jej innym razem.
Nasza rozmowa była skończona.
Wracając do pokoju, myślałam o liście, który do mnie wysłała. O wysilonym,
mozolnym charakterze pisma, jakiego nigdy przedtem nie widziałam. Składałam go na karb
choroby. Może artretyzmu. Teraz zrozumiałam. Począwszy od pierwszej książki, przez całą
swoją karierę literacką, panna Winter pisała swoje arcydzieła lewą ręką.

W moim gabinecie wisiały zielone aksamitne zasłony, a ściany obito atłasem w


złotawy deseń. Mimo nadmiaru wyciszających tkanin byłam zadowolona z pokoju, bo ogólne
wrażenie łagodziło szerokie drewniane biurko i proste krzesło pod oknem. Zapaliłam lampę
na biurku, wyłożyłam ryzę papieru, którą przywiozłam ze sobą, oraz dwanaście ołówków,
nowiutkich, niezatemperowanych pałeczek czerwieni, właśnie takich, z jakimi lubię
przystępować do nowej pracy. Ostatnią rzeczą, którą wyjęłam z torby, była temperówka.
Przymocowałam ją do brzegu biurka i tuż pod nią ustawiłam kosz na śmieci.
Pod wpływem impulsu weszłam na biurko i sięgnęłam pod ozdobny lambrekin do
drążka, na którym wisiały kotary. Wymacałam palcami górny brzeg materiału i poszukałam
klamerek, które je przytrzymywały. Nie było to zadanie dla jednej osoby, zasłony sięgały aż
do podłogi, były suto marszczone i usztywnione fizeliną, i przygniatały mi ramiona. Ale po
kilku minutach najpierw jedna, a potem druga leżały złożone w szafie. Stanęłam pośrodku
pokoju i oglądałam wynik mojej pracy.
Okno było szeroką przestrzenią ciemnego szkła, z której patrzył na mnie mój
mrocznie przejrzysty duch. Jej świat nie był całkiem różny od mojego: blady zarys biurka po
drugiej stronie szyby, nieco dalej krzesło, stojące w kręgu światła rzucanego przez zwyczajną
lampę. Ale moje krzesło było czerwone, a jej szare. Moje stało na indyjskim dywaniku,
otoczone złotawymi ścianami, jej unosiło się widmowo w nieokreślonej, nieskończonej
ciemności, w której mgliste kształty zdawały się falować i oddychać.
Razem rozpoczęłyśmy skromny rytuał przygotowań na biurku. Podzieliłyśmy ryzę
papieru na mniejsze stosiki i przekartkowałyśmy każdy z nich, by wpuścić powietrze. Jeden
po drugim temperowałyśmy nasze ołówki, kręcąc korbką i patrząc, jak się kołyszą długie
wiórki, nim spadną do kosza. Kiedy ostatni ołówek został zaostrzony, nie odłożyłyśmy go do
innych, ale zatrzymałyśmy w dłoni.
- No - powiedziałam do niej - jestem gotowa do pracy.
Otworzyła usta i chyba coś do mnie powiedziała, ale nie mogłam usłyszeć jej słów.
Nie znam stenografii. Podczas wywiadu po prostu notowałam kluczowe słowa i
miałam nadzieję, że jeśli będę zapisywać nasze rozmowy zaraz po zakończeniu, te słowa
wystarczą, by ożywić moją pamięć. I od pierwszego spotkania to się sprawdzało. Od czasu do
czasu zerkając do mojego notatnika, zapełniałam arkusze papieru słowami panny Winter,
przywołując w myśli jej obraz, głos i sposób bycia. Wkrótce moje zapiski przestały mi być
właściwie potrzebne; pisałam to, co dyktowała mi panna Winter, w mojej głowie.
Zostawiałam szerokie marginesy. Po lewej stronie odnotowywałam każdy jej
manieryzm, każde wyrażenie i gest, które wydawały się przydawać dodatkowe znaczenia jej
słowom. Prawy margines zostawiłam pusty. Później, przy ponownym czytaniu, zamierzałam
tu wprowadzać własne przemyślenia, uwagi, pytania.
Miałam wrażenie, że pracuję tak przez wiele godzin. Przerwałam na chwilę, by
przygotować sobie filiżankę kakao, ale czas jakby uległ zawieszeniu, nie zakłócił go ten
krótki odpoczynek. Powróciłam do pracy i podjęłam wątek, jakbym wcale go nie przerwała.
„Człowiek tak się przyzwyczaja do własnych okropności, że zapomina, jakie wrażenie
muszą robić na innych", zapisałam wreszcie w środkowej kolumnie, a na lewym marginesie
odnotowałam, jak objęła palcami zdrowej ręki zaciśniętą w pięść tę drugą, okaleczoną.
Podkreśliłam podwójną linią ostatni wiersz zapisu i się przeciągnęłam. Za oknem druga ja też
się przeciągnęła. Wzięła ołówki, którymi pisała, i zaostrzyła je ponownie jeden po drugim.
Już miała ziewnąć, kiedy coś zaczęło się dziać z jej twarzą. Najpierw pojawiła się
nagle plama pośrodku czoła, jak bąbel. Potem podobne zaznaczyły się na policzku, pod
okiem, na nosie, na ustach. Powstaniu każdej nowej skazy towarzyszyło głuche dudnienie,
coraz szybsze miarowe uderzenia. Po chwili cała twarz uległa rozkładowi.
Ale nie było to dzieło śmierci. To tylko deszcz. Długo oczekiwana ulewa.
Otworzyłam okno, wysunęłam rękę, a potem przetarłam nią oczy i twarz. Zadrżałam.
Czas do łóżka.
Zostawiłam otwarte okno, żeby słuchać deszczu, padającego równo i łagodnie.
Słyszałam go, kiedy się rozbierałam, kiedy czytałam i przez sen. Towarzyszył sennym
widziadłom jak źle dostrojone radio, nadające przez całą noc jakiś szum, pod którym ledwie
można się domyślić szeptów w obcych językach i strzępów nieznanej muzyki.
Następnego dnia o dziewiątej rano panna Winter przysłała po mnie i zeszłam do niej
do biblioteki. W świetle dziennym pokój wyglądał zupełnie inaczej. Wysokie okna,
nieprzesłonięte już okiennicami, wpuszczały do wnętrza potok światła płynący z bladego
nieba. Ogród, wciąż mokry po nocnej ulewie, lśnił w porannym słońcu. Egzotyczne rośliny
we wnękach okiennych zdawały się stykać liśćmi ze swymi bardziej odpornymi wilgotnymi
kuzynami zza szyb, a delikatne framugi przytrzymujące szyby sprawiały wrażenie równie
zwiewnych jak połyskliwe nici pajęczyny rozpiętej między gałęziami nad ogrodową ścieżką.
Sama biblioteka, na pozór mniejsza i węższa niż poprzedniego wieczoru, wydawała się
mirażem książek w mokrym, zimowym ogrodzie.
W przeciwieństwie do bladoniebieskiego nieba i mlecznobiałego słońca panna Winter
była samym ogniem i żarem, egzotycznym cieplarnianym kwiatem w północnym zimowym
ogrodzie. Dziś nie miała ciemnych okularów, a jej powieki były pomalowane na fioletowo,
oczy obwiedzione czarną kreską w stylu Kleopatry i okolone tak jak wczoraj frędzlami
grubych czarnych rzęs. W jasnym świetle dnia dostrzegłam to, czego nie zauważyłam
poprzedniego wieczoru: wzdłuż równego przedziałka w miedzianych lokach panny Winter
ciągnął się paseczek czystej bieli.
- Pamięta pani naszą umowę - zaczęła, kiedy usiadłam po drugiej stronie kominka. -
Początki, środki, zakończenia, wszystko w należytym porządku. Żadnego kluczenia,
zaglądania do przodu. Żadnych pytań.
Byłam zmęczona. Obce łóżko w obcym miejscu; obudziłam się z tępym szumem w
głowie.
- Proszę zacząć, od czego pani chce - powiedziałam.
- Zacznę od początku. Choć oczywiście początek nigdy nie jest tam, gdzie się sądzi.
Przywiązujemy taką wagę do naszego życia, że zwykle uważamy, iż jego historia zaczyna się
wraz z naszymi narodzinami. Przedtem nie było nic, i potem ja się urodziłam... Ale to nie tak.
Życie ludzkie nie jest kawałkiem sznurka, który można wydzielić z węzła innych i równo
rozłożyć. Rodziny są jak sieci. Nie sposób dotknąć jej w jednym miejscu, nie poruszając całej
reszty. Nie można zrozumieć części, jeśli nie ma się pojęcia o całości.
Moja historia jest nie tylko moja; to także historia Angelfield. Wioski Angelfield.
Domu Angelfieldów. I samej rodziny Angelfieldów. George'a i Mathilde; ich dzieci:
Charliego i Isabelle; i dzieci Isabelle: Emmeline i Adeline. Ich domu, ich losów, ich lęków. I
ich duchów. Należy zawsze zwracać uwagę na duchy, prawda, panno Lea?
Spojrzała na mnie przenikliwie; udałam, że tego nie widzę.
- Narodziny nie są prawdziwym początkiem. Nasze życie nie jest od razu naprawdę
nasze własne, ale stanowi dalszy ciąg czyjejś historii. Weźmy na przykład mnie. Patrząc na
mnie teraz, można by pomyśleć, że moje narodziny musiały być czymś niezwykłym, prawda?
Ze towarzyszyły im dziwne znaki, pojawiły się złe czarownice i dobre wróżki. Nie. Nic z
tego. W gruncie rzeczy, kiedy się urodziłam, byłam tylko wątkiem pobocznym.
Ale czytam w pani myślach: skąd znam historię, która poprzedza moje narodziny? Z
jakich źródeł? Skąd pochodzą te informacje? No cóż, a skąd pochodzą wszelkie informacje w
domu takim jak dom Angelfieldów? Oczywiście od służby. Szczególnie od Gosposi. Nie, nie
dowiedziałam się wszystkiego bezpośrednio z jej ust. Wprawdzie czyszcząc srebra,
wspominała czasami przeszłość, jakby zapominając wtedy o mojej obecności. Marszczyła
chmurnie brwi, mówiąc o obiegających wioskę pogłoskach i plotkach. Na jej wargi wracały
wydarzenia, rozmowy i sceny i rozgrywały się ponownie nad kuchennym siołem. Ale
wcześniej czy później ta opowieść prowadziła ją w sfery niestosowne dla dziecka - a
szczególnie niestosowne dla mnie - wówczas przypominała sobie nagle, że jestem tuż obok
niej, przerywała w pół zdania i zaczynała z całej siły pucować sztućce, jakby chciała
dokładnie zatrzeć przeszłość. Tyle tylko, że w domu, gdzie są dzieci, nie da się zachować
żadnej tajemnicy. Odtworzyłam całą historię w inny sposób. Kiedy Gosposia rozmawiała z
ogrodnikiem przy porannej herbacie, nauczyłam się interpretować nagłe zamilknięcia w
pozornie niewinnej pogawędce. Nie zdradzając się z tym, że coś zauważyłam, obserwowałam
nieme spojrzenia, jakie wymieniali między sobą, kiedy padały pewne słowa. A kiedy myśleli,
że są sami i mogą rozmawiać swobodnie... tak naprawdę sami nie byli. W ten sposób
poznałam historię swojego pochodzenia. A później, kiedy Gosposia nie była już taka sama jak
dawniej, kiedy wiek przyćmił jej umysł i rozwiązał język, jej bezładne wywody potwierdziły
historię, nad której odgadnięciem strawiłam całe lata. I właśnie tę historię, którą wysnułam ze
wzmianek, spojrzeń i przemilczeń, zamierzam teraz dla pani ubrać w słowa.
Panna Winter odchrząknęła, przygotowując się, by zacząć.
- Isabelle Angelfield była dziwna.
Zdawało się, że słowa te wymknęły się jej, urwała więc, zdziwiona. Kiedy znów się
odezwała, była już przezorna.
- Isabelle Angelfield urodziła się podczas burzy.
I znów przerwała, jakby nagle straciła głos.
Tak przywykła do ukrywania prawdy, że prawda uległa w niej atrofii. Zrobiła jeden
falstart. Potem drugi. Ale jak utalentowany muzyk, który po latach bierze do ręki instrument,
odnalazła wreszcie swój ton.
Opowiedziała mi dzieje Isabelle i Charliego.

Isabelle Angelfield była dziwna.


Isabelle Angelfield urodziła się podczas burzy.
Nie sposób powiedzieć, czy fakty te są ze sobą związane, czy nie. Ale kiedy
dwadzieścia pięć lat później Isabelle po raz wtóry opuściła dom, ludzie w wiosce
przypomnieli sobie nieskończenie długą ulewę w dniu jej narodzin. Niektórzy pamiętali,
jakby to było wczoraj, że doktor się spóźnił, zatrzymany przez rzekę, która wystąpiła z
brzegów. Innym utkwiło w pamięci, że pępowina owinęła się wokół szyi dziecka, niemal je
dusząc, zanim przyszło na świat. Tak, był to naprawdę trudny poród, bo czyż z wybiciem
szóstej, kiedy dziecko już się urodziło, a doktor właśnie zadzwonił do drzwi, matka nie
przeniosła się na tamten świat? Gdyby pogoda była dobra, gdyby lekarz przybył wcześniej,
gdyby pępowina nie pozbawiła dziecka tlenu, gdyby matka nie umarła...
Gdyby, gdyby, gdyby... Takie myślenie nie ma sensu. Isabelle była taka, jaka była, i to
wszystko, co da się powiedzieć w tej sprawie.
Niemowlę, biała rozwrzeszczana kruszyna, zostało pozbawione matki. A na dobrą
sprawę z początku było także pozbawione ojca. George Angelfield popadł bowiem w
depresję. Zamknął się w bibliotece i stanowczo odmawiał wyjścia. Mogłoby się to wydawać
reakcją nieco przesadną. Dziesięć lat małżeństwa to zwykle dość, by się wyleczyć z
mężowskich afektów, ale Angelfield był dziwnym człowiekiem i się nie wyleczył. Kochał
swoją żonę - swoją kłótliwą, leniwą, samolubną i piękną Mathilde. Kochał ją bardziej niż
swoje konie, bardziej nawet niż swojego psa. Jeśli zaś chodzi o syna, dziewięcioletniego
Charliego, George'owi nie przyszło nigdy do głowy pytanie, czy kocha go bardziej, czy mniej
od Mathilde, bo w gruncie rzeczy w ogóle o nim nie myślał.
Pogrążony w żałobie, na wpół oszalały z rozpaczy George Angelfield siedział całymi
dniami w bibliotece, nic nie jedząc i nie widząc nikogo. Noce też tam spędzał, na kozetce, bez
snu, wpatrując się zaczerwienionymi oczami w księżyc. Trwało to wiele miesięcy. Jego blade
policzki stały się jeszcze bledsze, wychudł i przestał się odzywać. Sprowadzono specjalistów
z Londynu. Przyszedł do niego pastor i zaraz wyszedł. Pies z braku pieszczoty marniał w
oczach. Kiedy zdechł, George Angelfield ledwie to zauważył.
Wreszcie Gosposia miała dość tego wszystkiego. Wyjęła malutką Isabelle z kołyski w
pokoju dziecinnym i zniosła ją na dół. Przeszła obok lokaja i nie zważając na jego protesty,
bez pukania wkroczyła do biblioteki. Podeszła do biurka i bez słowa wcisnęła dziecko w
ramiona George'a Angelfielda. Potem odwróciła się i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.
Lokaj chciał wejść, żeby zabrać dziecko, ale Gosposia uniosła do góry palec i syknęła: „Ani
się waż!" Był tak zaskoczony, że posłuchał. Służba zebrała się pod drzwiami biblioteki,
spoglądając po sobie i nie wiedząc, co robić. Paraliżowała ich jednak wola Gosposi i nie robili
nic.
Było to długie popołudnie. Wreszcie jedna z pokojówek wpadła do pokoju
dziecinnego. „Wyszedł! Pan wyszedł!"
Gosposia jak gdyby nigdy nic, swoim zwyczajnym krokiem zeszła na dół, zęby się
dowiedzieć, co się dzieje.
Służący tłoczyli się od kilku godzin w holu, podsłuchując i zaglądając do biblioteki
przez dziurkę od klucza. Z początku ich pan po prostu siedział i patrzył na niemowlę z tępym
i zmieszanym wyrazem twarzy. Dziecko wierciło się i gaworzyło. Kiedy usłyszeli, jak George
Angelfield grucha do niego i chichoce, popatrzyli po sobie ze zdumieniem, ale zdumieli się
jeszcze bardziej, gdy usłyszeli kołysankę. Dziecko zasnęło i zrobiło się cicho. Ojciec, jak
opowiadała służba, nie odrywał wzroku od buzi córeczki. Kiedy się później obudziła głodna,
zaczęła płakać. Jej wrzask stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie drzwi biblioteki
otworzyły się na oścież.
Stał w nich mój dziadek z dzieckiem w ramionach.
Spojrzał na stojącą wokół bezczynnie służbę i zagrzmiał: „Czy w tym domu dziecko
ma przymierać głodem?"
Od tego dnia George Angelfield zajął się osobiście opieką nad córeczką. Karmił ją,
kąpał i układał do snu. Kazał przenieść jej łóżeczko do swojego pokoju, aby z samotności nie
płakała w nocy, zrobił dla niej nosidełko, żeby móc ją zabierać na konne przejażdżki, czytał
jej głośno listy w interesach, strony gazet poświęcone sportowi, romanse) i dzielił się z nią
wszystkimi myślami i planami. Krótko mówiąc, zachowywał się tak, jakby Isabelle była
rozsądną, milą towarzyszką, nie zaś rozpuszczonym i nieświadomym jeszcze niczego,
dzieckiem.
Może to jej wygląd sprawiał, że tak ją kochał. Jego pozostawiony samemu sobie syn
Charlie, dziewięć lat starszy od Isabelle, wdał się w ojca; był gamoniowatym bladym
chłopcem o ryżych włosach, leniwym i ociężałym. Isabelle natomiast odziedziczyła najlepsze
cechy obojga rodziców. Rude włosy ojca i brata dziewczynki przybrały postać bujnej
kasztanowej lśniącej czupryny. Blada skóra Angelfieldów pokrywała jej delikatne francuskie
kości. Ładny podbródek, zawdzięczała ojcu, piękne usta - matce. Miała skośne oczy i długie
rzęsy Mathilde, ale kiedy je unosiła, odsłaniały zadziwiająco zielone źrenice Angelfieldów.
Była - przynajmniej pod względem fizycznym - czystą doskonałością.
W domu przystosowano się do nowego stanu rzeczy. Panowała tu cicha zgoda, by się
zachowywać tak, jakby to, że ojciec świata nie widzi poza córeczką, było całkiem normalne.
Tego, że niemal się z nią nie rozstaje, nie wolno było uważać za niemęskie, niestosowne czy
śmieszne.
Ale co z Charliem, bratem dziewczynki? Był chłopcem ociężałym umysłowo, jego
myśli krążyły wokół kilku obsesji i zainteresowań, ale nie sposób było go skłonić do
nauczenia się czegoś nowego czy logicznego rozumowania. Na siostrę nie zwracał uwagi,
choć chętnie przyjął zmiany, jakie jej pojawienie się przyniosło w domu. Przed nastaniem
Isabelle było dwoje rodziców, którym Gosposia mogła donieść o jego złym zachowaniu,
dwoje rodziców, których reakcje były niemożliwe do przewidzenia. W narzucaniu dyscypliny
matka nie była konsekwentna; gdy coś przeskrobał, czasami dawała mu klapsa za jakieś
wykroczenie, a kiedy indziej tylko się śmiała. Ojciec, choć surowy, był roztargniony i często
zapominał o karze, którą chciał mu wymierzyć. Na widok syna miewał jednak niejasne
poczucie, że chyba należy go za coś ukarać, i spuszczał mu lanie, uważając, iż nawet jeśli w
danej chwili na nie nie zasłużył, może to zaliczyć na poczet następnych wykroczeń. Nauczyło
to chłopca jednego: schodzić ojcu z drogi.
Wraz z przyjściem na świat Isabelle wszystko się zmieniło. Mama odeszła, a taty też
jakby nie było, bo był zbyt zajęty małą, by miały go obchodzić histeryczne doniesienia
pokojówek o myszach upieczonych z niedzielną pieczenia czy o szpilkach, które czyjaś
złośliwa ręka wtykała głęboko w mydło. Charlie mógł robić, co tylko mu się podobało, a
podobało mu się usunąć deskę z najwyższego stopnia schodów, prowadzących na poddasze, i
patrzeć, jak pokojówki potykają się i skręcają nogi w kostce.
Gosposia mogła sobie zrzędzić, ale przecież była tylko gospodynią, a on w swoim
nowym, wolnym życiu mógł kaleczyć i ranić do woli, pewny, że ujdzie mu to na sucho.
Podobno konsekwentne postępowanie dorosłych jest dobre dla dziecka. Konsekwentne
zaniedbywanie z pewnością odpowiadało temu dziecku, gdyż w początkowym okresie
swojego półsieroctwa Charlie był szczęśliwy jak nigdy.
Uwielbienie George'a Angelfielda dla córki przetrwało wszystkie próby, na jakie
dziecko może wystawić rodziców. Kiedy zaczęła mówić, odkrył, że ma nadprzyrodzone
zdolności, jest prawdziwą wyrocznią i zaczął we wszystkim zasięgać jej rady, aż całe
gospodarstwo zaczęło funkcjonować zgodnie z kaprysami trzylatki.
Goście przychodzili rzadko, a kiedy dom, już przedtem dziwaczny, zaczął popadać w
chaos, pojawiali się jeszcze rzadziej. Służący zaczęli narzekać między sobą. Lokaj odszedł,
nim dziewczynka ukończyła dwa lata. Kucharka wytrzymała rok dłużej przygotowywanie
posiłków o najróżniejszych godzinach, w zależności od zachcianek dziecka, w końcu
przyszedł jednak dzień, kiedy i ona złożyła wymówienie. Zabrała ze sobą podkuchenną i to
Gosposia musiała teraz piec ciastka i robić galaretki o najdziwniejszych porach. Pokojówki
nie czuły się zobowiązane do wypełniania swoich powinności; nie bez racji uznały, że ich
skromne pensje nie stanowią zadośćuczynienia za rany i siniaki, zwichnięte kostki i
dolegliwości żołądkowe, będące następstwem sadystycznych eksperymentów Charliego.
Odeszły, po czym przez dom przewinęło się kilka pomocy domowych, z których żadna nie
zagrzała miejsca na dłużej. W końcu zabrakło nawet służących na przychodne.
Kiedy Isabelle miała pięć lat, grono domowników zmalało do George'a Anelfielda,
dwojga dzieci, gospodyni, ogrodnika i gajowego. Pies zdechł, a koty, bojąc się Charliego,
trzymały się z dala od domu i dopiero kiedy robiło się zimno, szukały schronienia w
ogrodowej szopie.
Nie wiadomo, czy George Angelfield zauważył, jak skromne i zaniedbane stało się
gospodarstwo domowe, ale na pewno nie czuł żalu z tego powodu. Miał Isabelle, był
szczęśliwy.
Jeżeli komuś brakowało służby, to Charliemu. Bez niej nie miał na kim
przeprowadzać swoich eksperymentów. Wypatrując, kogo by tu zranić, jego oko padło, co
musiało się stać wcześniej czy później, na siostrę.
Nic mógł sobie pozwolić na doprowadzanie jej do płaczu w obecności ojca, a
ponieważ prawie zawsze była przy nim, stanął wobec trudnego problemu: jak ją odciągnąć?
Trzeba ją było czymś zwabić. Szeptem obiecując, że pokaże jej czarodziejskie sekrety,
wyprowadził ją przez boczne drzwi, a potem dalej wzdłuż ogrodu warzywnego, między
długimi rabatami, przez park z misternie uformowanymi krzewami i bukową aleją zawiódł ją
do lasu. Było tam miejsce, które znał. Stara rudera, wilgotna, pozbawiona okien, świetne
miejsce na sekrety.
Charlie szukał ofiary, a siostra, młodsza i słabsza, była dla niego kimś wręcz
wymarzonym. Ale była też dziwna i mądra, dlatego też nie wszystko poszło dokładnie tak, jak
oczekiwał.
Podciągnął rękaw siostrze i przesunął czerwonym od rdzy drutem po białym
przedramieniu. Patrzyła na czerwone paciorki krwi zbierające się wzdłuż sinej kreski, potem
odwróciła wzrok ku niemu. W jej zielonych, szeroko otwartych oczach było zdumienie, ale i
swego rodzaju przyjemność. Kiedy wyciągnęła rękę po drut, podał go jej machinalnie.
Podwinęła drugi rękaw, nakłuła skórę i naciskając, przeciągnęła drutem po ręce niemal do
przegubu. Jej cięcie było głębsze niż to, które zadał jej brat, i natychmiast trysnęła z niego
krew. Patrząc na tę krew, westchnęła z zadowoleniem, a potem ją zlizała. Następnie oddała
mu drut i kazała mu podciągnąć rękaw.
Charlie osłupiał. Ale rozorał drutem własne ramię, bo ona tego chciała, i śmiał się
przez łzy bólu.
Zamiast ofiary chłopiec znalazł sobie najdziwniejszego ze wspólników.

Dla Angelfieldów życie toczyło się dalej, bez przyjęć, bez polowań, pokojówek i
większości tego, co w owych czasach ludzie ich klasy uważali za oczywiste. Odsunęli się od
sąsiadów, dopuścili do tego, by ich dobrami zarządzali dzierżawcy, i w codziennych
kontaktach ze światem, niezbędnych do przeżycia, zdali się całkowicie na dobrą wolę i
uczciwość Gosposi i ogrodnika.
George Angelfield zapomniał o świecie i na jakiś czas świat zapomniał też o nim. Ale
potem sobie o nim przypomniano. Chodziło o pieniądze.
Były w sąsiedztwie inne wielkie domy i inne, mniej lub bardziej arystokratyczne
rodziny. Wśród nich była rodzina pewnego człowieka, który bardzo dbał o swoje fundusze.
Zasięgał najlepszych rad, inwestował znaczne sumy, tam gdzie podpowiadała mu mądrość, i
spekulował drobnymi, tam gdzie ryzyko poniesienia strat było większe, ale zysk, w razie
powodzenia, wysoki, Znaczne sumy utracił całkowicie, mniejsze zwracały mu się
umiarkowanie. Wpadł w tarapaty. W dodatku miał leniwego i rozrzutnego syna oraz córkę z
wyłupiastymi oczami i grubymi nogami. Trzeba było coś zrobić.
George Angelfield nie widywał się z nikim, nie korzystał więc z porad finansowych.
Nie zważał na dobre rady swego prawnika, nie odpowiadał na listy z banku. Dlatego też
pieniądze Angelfieldów, zamiast topnieć w kolejnych transakcjach, wylegiwały się w
podziemiach banku i przyrastały.
Pieniądze potrafią mówić. Usłyszano je.
- Czy George Angelfield ma syna? - spytała żona człowieka stojącego na skraju
bankructwa. - Ile może mieć lat? Dwadzieścia sześć?
A jeśli nie syn dla Sybilli, to może córka dla Rolanda? - pomyślała żona. Chyba
osiągnęła już wiek odpowiedni do małżeństwa. A wiadomo, że ojciec świata poza nią nie
widzi. Ta nie przyjdzie z pustymi rękami.
- Ładna pogoda na piknik - powiedziała, a jej mąż, jak to mąż, nie dostrzegł żadnego
związku między tą uwagą a poprzednim pytaniem.
Zaproszenie przeleżało dwa tygodnie na okiennym parapecie w salonie i leżałoby tam,
aż atrament całkiem wyblakłby na słońcu, gdyby nie Isabelle. Pewnego dnia po południu, nie
mając nic do roboty, zeszła na dół, wydęła ze znudzeniem policzki, podniosła list i otworzyła
go. Co to jest? - zapytał Charlie. Zaproszenie na piknik - odparła. Piknik? Charlie wysilił
umysł. Jakieś dziwne słowo. Ale wzruszył tylko ramionami i zapomniał o nim. Isabelle wstała
i podeszła do drzwi. Dokąd idziesz? Do swojego pokoju. Charlie chciał iść za nią, ale go
powstrzymała.
- Daj mi spokój - powiedziała. - Nie jestem w nastroju.
Było mu przykro. Ujął jej włosy, uniósł je i przebiegł palcami po karku siostry,
odnajdując siniaki, które nabił jej ostatnio. Ale wywinęła mu się, pobiegła na górę i
zatrzasnęła drzwi. Godzinę później usłyszał, że schodzi na dół, i podszedł do drzwi.
- Chodź ze mną do biblioteki - poprosił.
- Nie.
- To do lasku.
- Nie.
Zauważył, że się przebrała.
- Coś się tak wystroiła? - zapytał. -Wyglądasz głupio. Miała na sobie letnią suknię,
która należała kiedyś do jej matki, z cienkiego białego materiału, z zieloną lamówką. Zamiast
codziennych tenisówek z wystrzępionymi sznurowadłami włożyła zielone atłasowe sandałki o
numer za duże - także matki - we włosy wpięła sobie grzebykiem kwiat i umalowała się
Nachmurzył się.
- Dokąd idziesz? - zapytał.
- Na piknik.
Chwycił ją za ramię, wbił w nie palce i pociągnął ją w stronę biblioteki.
- Nie!
Pociągnął mocniej.
- Charlie, powiedziałam: nie! - syknęła.
Puścił ją. Kiedy mówiła „nie" w ten sposób, wiedział, że to naprawdę znaczy: nie.
Przekonał się o tym w przeszłości. Potrafiła całymi dniami być w złym humorze.
Odwróciła się i otworzyła frontowe drzwi.
Charlie z wściekłością rozejrzał się, w co by wyrżnąć pięścią. Ale połamał już
wszystko, co tylko dało się połamać. Na tym, co pozostało, mógłby tylko pokaleczyć pięści. Z
opuszczonymi rękami ruszył za Isabelle na piknik.
Z daleka młodzi ludzie na brzegu jeziora, w letnich sukienkach i białych koszulach,
tworzyli ładny obrazek. Kieliszki, które trzymali w dłoniach, wypełniał płyn iskrzący się w
słonecznym świetle, a trawa pod stopami wyglądała na tak miękką, że można by chodzić po
niej boso. W rzeczywistości uczestnicy i pikniku oblewali się potem pod ubraniami, szampan
był ciepły, a gdyby komukolwiek przyszło do głowy zdjąć buty, musiałby stąpać po gęsich
odchodach. Wszyscy jednak udawali wesołość w nadziei, że te pozory przerodzą się w coś
prawdziwego.
Młody człowiek siedzący z boku zauważył jakiś ruch obok domu. Dziewczyna w
dziwnej sukni i w towarzystwie jakiegoś typa. Coś w niej było.
Nie odpowiedział na żart znajomego; ten podniósł wzrok, by zobaczyć, co
przyciągnęło jego uwagę, i sam z kolei zamilkł. Grupka młodych kobiet, zawsze wyczulonych
na to, co robią mężczyźni, nawet gdy ci znajdują się za ich plecami, odwróciła się, by
sprawdzić, co wywołało tę nagłą ciszę. Po czym nastąpiło coś w rodzaju efektu domina i całe
towarzystwo zwróciło się ku nowo przybyłym i przyglądało im oniemiałe.
Przez szeroki trawnik kroczyła Isabelle.
Podeszła do grupy, która rozstąpiła się przed nią jak morze przed Mojżeszem, a ona
poszła prosto na brzeg jeziora. Stanęła na płaskim kamieniu wystającym z wody. Ktoś ruszył
w jej kierunku z kieliszkiem i butelką, ale odprawiła go ruchem ręki. Słońce przygrzewało,
spacer był długi i potrzebowała czegoś więcej niż szampan, by się ochłodzić.
Zdjęła pantofle, powiesiła je na drzewie i wyciągnąwszy ramiona, skoczyła do wody.
Wszyscy wstrzymali oddech. Kiedy wynurzyła się na powierzchnię, jej postać
spływała wodą i przywodziła na myśl narodziny Wenus. Zaparło im dech w piersi.
Ten skok do wody ludzie pamiętali przez całe lata, nawet kiedy już opuściła dom po
raz drugi. Wspominali i potrząsali głowami z mieszaniną politowania i potępienia. W tej
dziewczynie zawsze było szaleństwo. Ale tamtego dnia jej wybryk uznano za przejaw
dobrego nastroju i goście byli jej wdzięczni. Isabelle sama jedna zdołała ożywić całe
towarzystwo.
Jeden z młodych ludzi, najodważniejszy, o jasnych włosach i głośnym śmiechu,
zrzucił buty, zdjął krawat i skoczył za nią do jeziora. Trzej inni poszli w jego ślady. W
mgnieniu oka wszyscy młodzi mężczyźni byli już w wodzie, nurkując, krzycząc i
prześcigając się we wzajemnym ochlapywaniu.
Bystre dziewczyny zrozumiały, że nie mają innego wyjścia. Zawiesiły sandałki na
gałęziach, przybrały zachwycone miny i z pluskiem wskoczyły do jeziora, wydając okrzyki,
które miały brzmieć entuzjastycznie, a zarazem starając się nie zamoczyć sobie włosów.
Wszystko na próżno. Mężczyźni widzieli tylko Isabelle.
Charlie nie skoczył za siostrą do wody. Stał w pewnym oddaleniu i się przyglądał. Ze
swoimi rudymi włosami i jasną cerą był stworzony do deszczu i zajęć pod dachem. Twarz
zaróżowiła mu się od słońca i piekły go oczy, które zalewał pot ściekający z czoła. Ale nawet
nie mrugnął. Nie mógł oderwać wzroku od Isabelle.
Ileż godzin musi upłynąć, zanim znowu znajdzie się z nią sam na sam? Chyba cała
wieczność. Ożywiony obecnością Isabelle piknik przeciągnął się znacznie dłużej, niż się
spodziewano, a jednak innym gościom wydawało się, że minął w okamgnieniu, i gdyby
mogli, zostaliby jeszcze dłużej. Towarzystwo rozstało się, obiecując sobie następne pikniki i
rozdając sobie zaproszenia i wilgotne całusy.
Charlie podszedł do Isabelle. Miała na ramionach marynarkę jakiegoś młodego
człowieka, który najwyraźniej był jej już oddany sercem i duszą. Nieopodal kręciła się jakaś
dziewczyna, niepewna, czy jej obecność jest pożądana, czy nie. Pulchna i brzydka,
wykazywała mimo to pewne podobieństwo do młodego człowieka, z czego należało wnosić,
że jest jego siostrą.
- Chodź - powiedział szorstko Charlie do swojej siostry.
- Tak wcześnie? Możemy się przejść. Z Rolandem i Sybillą. - Uśmiechnęła się uroczo
do siostry Rolanda, a Sybilla, zaskoczona jej nieoczekiwaną uprzejmością, się rozpromieniła.
W domu Charlie mógł - czasami - postawić na swoim, zadając Isabelle ból, ale
publicznie nie ośmielił się jej tknąć, więc ustąpił.
Co się wydarzyło podczas owego spaceru? Nie było żadnych świadków tego, co
zaszło w lesie. A że nie było świadków, nie było też plotek. W każdym razie do czasu. Ale
nie trzeba być geniuszem, by z dalszego biegu wypadków wydedukować, co rozegrało się pod
baldachimem letniego listowia tego wieczoru.
Musiało być mniej więcej tak:
Isabelle znalazła pretekst do pozbycia się mężczyzn.
- Moje sandałki! Zostawiłam je na drzewie! - I wysłała Rolanda, by je przyniósł,
Charliego zaś po szal Sybilli czy po coś innego.
Dziewczęta usiadły na ziemi na małej polance. Czekały na mężczyzn w zapadającym
zmierzchu, senne od szampana, wdychając resztki słonecznego upału, a wraz z nimi początek
czegoś mroczniejszego, lasu i nocy. Ciepło ich ciał wysysało wilgoć z sukien. W miarę jak
wysychały, fałdy tkaniny odklejały się od skóry i łaskotały.
Isabelle wiedziała, czego chce. Zostać sama z Rolandem. Ale żeby to osiągnąć,
musiała się pozbyć brata. Kiedy rozsiadły się wygodnie, oparte o drzewa, zaczęła rozmowę:
- A więc który z nich jest twoim kawalerem?
- Właściwie to nie mam kawalera - wyznała Sybilla.
- A powinnaś. - Isabelle obróciła się na bok, wzięła do ręki pierzasty liść paproci i
przesunęła nim po wargach. Potem musnęła liściem wargi swojej towarzyszki.
- To łaskocze - szepnęła Sybilla.
Liść ponownie dotknął jej warg. Sybilla uśmiechnęła się z półprzymkniętymi oczami i
nie zaprotestowała, gdy przesunął się po jej karku i wokół dekoltu sukni, a potem po
wypukłości piersi. Wydała z siebie nosowy chichot.
Kiedy liść powędrował w dół, do talii i poniżej, otworzyła oczy.
- Przestałaś - powiedziała z żalem.
- Nie - odparła Isabelle. - Tylko nic nie czujesz przez ubranie. - Podwinęła w górę
suknię Sybilli i bawiła się liściem, krążąc nim wokół kostek. – Tak dobrze?
Sybilla znów przymknęła oczy.
Od przygrubej kostki zielone piórko powędrowało do masywnego kolana. Z ust
Sybilli wydobył się stłumiony szept, chociaż nie poruszyła się, aż liść dotarł tam, gdzie
kończyło się udo. Westchnęła, gdy Isabelle zastąpiła liść własnymi czułymi palcami.
Isabelle nie spuszczała czujnego wzroku z twarzy dziewczyny i w chwili kiedy Sybilla
zaczęła mrugać, cofnęła rękę.
- Oczywiście - powiedziała rzeczowo — tak naprawdę to trzeba ci kawalera.
Sybilla, wytrącona z niepełnej błogości, nie od razu zrozumiała.
- Do łaskotek - wyjaśniła Isabelle. - Z kawalerem są znacznie przyjemniejsze.
- Skąd o tym wiesz? - spytała Sybilla swoją nową przyjaciółkę. Isabelle miała gotową
odpowiedź:
- Charlie.
Zanim chłopcy wrócili z pantoflami i szalem w rękach, Isabelle osiągnęła swój cel.
Sybilla, której spódnica i halka były w pewnym nieładzie, spoglądała na Charliego z ciepłym
zainteresowaniem.
Charlie, obojętny na jej spojrzenia, patrzył na Isabelle.
- Zauważyliście, jakie podobne są Isabelle i Sybilla? - rzuciła niedbale Isabelle.
Charlie spiorunował ją wzrokiem.
- Mam na myśli brzmienie imion. Można je niemal pomylić, nie sądzicie? - Posłała
bratu ostre spojrzenie, zmuszając go, by zrozumiał. - Roland i ja przejdziemy się jeszcze
kawałek. Ale Sybilla jest zmęczona. Zostaniesz z nią. - Wzięła pod rękę Rolanda.
Charlie popatrzył chłodno na Sybillę, dostrzegł nieład jej ubrania. Ona zaś wpatrywała
się w niego szeroko otwartymi oczami i z lekko rozchylonymi ustami.
Odwrócił się, ale Isabelle już nie było. Tylko jej śmiech i dudnienie głosu Rolanda
dobiegały z ciemności. Odegra się na niej później. O tak. Słono mu za to zapłaci. Tymczasem
musiał jakoś dać upust swoim uczuciom.
Zwrócił się ku Sybilli.

Tego lata było wiele pikników, a dla Charliego wiele różnych Sybilli. Ale dla Isabelle
istniał tylko Roland. Co dzień znikała z oczu Charliemu, wymykała mu się z rąk i odjeżdżała
gdzieś na rowerze. Nigdy nie zdołał odkryć, gdzie spotyka się z Rolandem; był zbyt powolny,
by ją dogonić; tylko śmigały pod nią koła roweru, a włosy rozwiewały się na wietrze.
Czasami wracała dopiero po zmroku, a czasami w ogóle nie wracała na noc. Kiedy jej
wymyślał, śmiała się i odwracała do niego plecami, jakby go po prostu nie było. Próbował ją
ranić, zadać jej prawdziwy ból, ale umykała mu nieustannie niczym woda przeciekająca
między palcami; zrozumiał, że ich dotychczasowe zabawy były możliwe tylko dlatego, że ona
miała na nie ochotę. Choć był od niej znacznie silniejszy, szybkość i przebiegłość Isabelle
sprawiały, że uciekała mu za każdym razem. Był bezsilny jak niedźwiedź rozjuszony przez
pszczołę.
Od czasu do czasu, by go udobruchać, ulegała jego błaganiom. Przez godzinę lub dwie
poddawała się jego woli, pozwalając mu cieszyć się złudzeniem, że wróciła na dobre i że
wszystko między nimi jest tak jak dawniej. Ale wkrótce się przekonywał, że to tylko
złudzenie, i jej zniknięcia po takich interludiach były tym dotkliwsze.
Na krótko zapominał o swoim bólu przy różnych Sybillach. Przez jakiś czas siostra
przygotowywała mu grunt, potem jednak coraz bardziej zajmował ją Roland i Charlie sam
musiał załatwiać te sprawy. Brak mu było finezji siostry; raz niemal doszło do skandalu i
zirytowana Isabelle powiedziała mu, że jeśli ma zamiar nadal tak sobie poczynać, będzie
musiał szukać innego rodzaju kobiet. Od córek ubogich arystokratów zwrócił się więc ku
córkom kowali, farmerów i leśniczych. Osobiście nie zauważał między nimi różnicy, ale
świat mniej zważał na te panny.
Takie chwile zapomnienia, chociaż częste, były jednak przelotne. Przerażone oczy,
posiniaczone ramiona, zakrwawione uda znikały z jego pamięci, gdy tylko się od nich
odwracał. Nic nie mogło dorównać wielkiej namiętności jego życia: uczuciu do Isabelle.

Któregoś dnia pod koniec lata Isabelle przewracała kartki kalendarzyka i liczyła dni.
Zamyślona, włożyła go do szuflady. Kiedy powzięła postanowienie, zeszła na dół do gabinetu
ojca.
Podniósł oczy znad biurka.
- Isabelle! - Ucieszył się na jej widok. Od czasu, kiedy częściej wychodziła z domu,
tym większą sprawiało mu przyjemność, gdy szukała jego towarzystwa.
- Kochany tato! - uśmiechała się do niego.
Zauważył jakiś błysk w jej oczach.
- Coś się święci?
Jej wzrok powędrował w kąt sufitu, choć wciąż się uśmiechała. Nie odrywając oczu
od ciemnego kąta, powiedziała mu, że odchodzi.
W pierwszej chwili chyba nie zrozumiał. Potem poczuł, jak tętno pulsuje mu w
uszach, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zamknął je, ale w jego głowie szalał wulkan,
uderzały meteoryty, coś eksplodowało. Kiedy płomienie przygasły, a z wewnętrznego świata
nie pozostało nic prócz cichego spustoszonego krajobrazu, otworzył oczy.
Co on zrobił?
W ręku trzymał pasmo włosów ze zwisającym z jednej strony krwawym strzępem
skóry. Isabelle, odwrócona plecami do drzwi, trzymała ręce za sobą. Jedno piękne zielone oko
nabiegło krwią, policzek był czerwony i lekko spuchnięty. Z głowy spływał strumyczek krwi,
sięgał brwi i tam zmieniał kierunek, omijając oko.
Był przerażony i sobą, i nią. Odwrócił się w milczeniu, a ona wyszła z pokoju.
Przesiedział długie godziny, owijając wokół palca kasztanowy kosmyk, który znalazł
w swoich rękach, owijał go i owijał, coraz ciaśniej i ciaśniej, aż włosy wpiły mu się głęboko
w skórę i tak splątały, że nie mógł ich rozplatać. A kiedy wreszcie uczucie bólu zakończyło
powolną wędrówkę od palca do świadomości, gorzko zapłakał.
Charliego tego dnia nie było w domu, wrócił dopiero o północy. Zastał pokój Isabelle
pusty i włóczył się po całym domu, wyczuwając jakimś szóstym zmysłem, że wydarzyło się
nieszczęście. Nie znalazłszy siostry, zajrzał do gabinetu. Jedno spojrzenie na poszarzałą twarz
ojca powiedziało mu wszystko. Patrzyli na siebie przez chwilę, ale nawet fakt, że obaj stracili
to, co było dla nich najcenniejsze, ich nie zjednoczył. Nie mogli sobie pomóc.
W swoim pokoju Charlie usiadł na krześle przy oknie i siedział tak wiele godzin;
nieruchoma sylwetka w świetle księżyca. W końcu otworzył szufladę i wyjął z niej pistolet,
który zdobył przez wymuszenie od miejscowego kłusownika. Dwa czy trzy razy podnosił go
do skroni, ale za każdym razem broń silą ciążenia powracała mu na kolana.
O czwartej rano odłożył pistolet, wziął długą igłę, którą przed dziesięciu laty wykradł
Gosposi z jej pudełka z przyborami do szycia i dla której od tego czasu znalazł wiele
zastosowań. Podciągnął nogawkę spodni, spuścił skarpetkę i wbił głęboko igłę. Ramiona mu
drżały, ale ręka była pewna, kiedy na kości piszczelowej wydrapywał imię: Isabelle.
Isabelle opuściła dom dużo wcześniej. Na chwilę wróciła do swojego pokoju, znów z
niego wyszła, zeszła bocznymi schodkami do kuchni, objęła Gosposię i dziwnie mocno ją
uścisnęła, co było całkiem do niej niepodobne, u potem wymknęła się tylnymi drzwiami i
pobiegła przez ogród warzywny do furtki w kamiennym murze. Gosposi wzrok nie dopisywał
już od bardzo dawna, ale rozwinęła w sobie zdolność odgadywania ruchów ludzi z wibracji
powietrza. Miała wrażenie, że Isabelle zawahała się na mgnienie oka, nim zatrzasnęła za sobą
furtkę. Kiedy dla George'a Angelfielda stało się oczywiste, że Isabelle odeszła, poszedł do
biblioteki i zamknął się w niej. Odmawiał jedzenia, odmawiał przyjmowania kogokolwiek.
Jedynymi zresztą ludźmi, którzy go teraz odwiedzili, byli pastor i doktor, ale obu odprawił
krótko. Usłyszeli tylko: „Powiedz swojemu Bogu, że może sobie iść do diabła!" i „Dajcie
rannemu zwierzęciu zdechnąć w spokoju".
Wrócili po kilku dniach i kazali ogrodnikowi wyważyć drzwi. George Angelfield był
martwy. Wystarczyły krótkie oględziny, by ustalić, że zmarł na posocznicę, wywołaną tym,
że pierścień ludzkich włosów wrósł w jego serdeczny palec.
Charlie nie umarł, choć nie rozumiał dlaczego. Błąkał się po domu. Wydeptał sobie w
kurzu szlak, który przemierzał każdego dnia, z góry na dół. Sypialnie na poddaszu
nieużywane od lat, pokoje służby, pokoje rodziny, gabinet, biblioteka, pokój muzyczny,
salon, kuchnia. Było to nieustanne, niekończące się, beznadziejne poszukiwanie. Nocami
wychodził, by włóczyć się po posiadłości, nogi niosły go nieznużenie przed siebie, przed
siebie, przed siebie. Cały czas bawił się igłą Gosposi w kieszeni. Czubki palców były
krwawymi, jątrzącymi się ranami. Tęsknił za Isabelle.
Przetrwał tak wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń i luty, a na początku
marca Isabelle wróciła.
Charlie był w kuchni na swoim zwykłym obchodzie, kiedy usłyszał stukot kopyt i kół
przed domem. Nachmurzony podszedł do okna. Nie chciał żadnych gości.
Z powozu wyłoniła się znajoma postać - i serce w nim zamarło. W jednej chwili był
już przy drzwiach, na schodach, przy powozie. Isabelle znów tu była.
Stał i patrzył na nią.
Roześmiała się.
- Masz - powiedziała. -Weź to. - I wręczyła mu ciężki tobołek. Sięgnęła do wnętrza
powozu i coś z niego wyjęła. - I to także. - Wetknął pakunek posłusznie pod ramię. - A teraz
mam ochotę na duży kieliszek brandy.
Wciąż oszołomiony, Charlie bez słowa wszedł za Isabelle do domu i do gabinetu.
Podeszła prosto do barku, wyjęła kieliszki i butelkę. Nalała sobie kieliszek i wychyliła go
jednym haustem, ukazując biel swojej szyi, potem napełniła go ponownie. Nalała też bratu i
wyciągnęła ku niemu rękę z kieliszkiem. Stał odrętwiały i oniemiały, trzymając w ramionach
ciasno opakowane tobołki. Znowu słyszał śmiech Isabelle i było to takie uczucie, jakby
znalazł się za blisko ogromnego kościelnego dzwonu. Zaczęło mu się kręcić w głowie i łzy
stanęły mu w oczach.
- Połóż je - poleciła Isabelle. - Wypijmy.
Wziął kieliszek i wciągnął aromat alkoholu.
- Za przyszłość! -Wychylił brandy duszkiem i rozkaszlał się, nienawykły do jej
palącego smaku.
- Nawet ich jeszcze nie widziałeś - powiedziała.
Zmarszczył brwi.
- Spójrz. - Podeszła do tobołków, które położył na biurku, zdjęła z nich miękkie
okrycie i cofnęła się o krok, żeby mógł je obejrzeć. Te pakunki to były niemowlęta. Dwoje
niemowląt. Bliźniaki. Zamrugał. Zdawał sobie niejasno sprawę, że powinien jakoś
zareagować, ale nie wiedział, co ma powiedzieć czy zrobić.
- Charlie, obudź się, na miłość boską! - Siostra wzięła go za ręce i pociągnęła do
szaleńczego tańca wokół pokoju. Kręciła nim w kółko i w kółko, i w kółko, aż poczuł zawrót
głowy i nieco oprzytomniał, a gdy się zatrzymali, ujęła jego twarz w dłonie i powiedziała:
- Roland nie żyje, Charlie. Teraz jesteśmy tylko ty i ja. Rozumiesz?
Kiwnął głową.
- No już dobrze. Gdzie jest papa?
Kiedy jej powiedział, wpadła w histerię. Gosposia, która słysząc przeraźliwe krzyki,
wyjrzała z kuchni, położyła Isabelle do łóżka w jej dawnym pokoju, a kiedy dziewczyna w
końcu się uspokoiła, spytała:
- Jak te dzieci się nazywają?
- March - odparła Isabelle.
Ale to Gosposia już wiedziała. Wieści o małżeństwie dotarły do niej przed kilkoma
miesiącami, a potem te o narodzinach bliźniaczek (nie musiała liczyć na palcach miesięcy,
mimo to policzyła i zacisnęła wargi). Wiedziała, że Roland zmarł na zapalenie płuc parę
tygodni temu, wiedziała też, że starsi państwo March, pogrążeni w rozpaczy po śmierci
jedynego syna i zrażeni afektowaną beztroską synowej, stronili od Isabelle i jej dzieci,
pragnąc się oddać jedynie żałobie.
- A imiona?
- Adeline i Emmeline - powiedziała sennie Isabelle.
- Po czym je odróżnić?
Ale wdowa-dziecko już spała. A kiedy tak śniła w swoim dawnym łóżku, opuściły ją
wspomnienia o ucieczce i o mężu, a wróciło jej panieńskie nazwisko. Gdy się rano obudzi,
będzie tak, jakby jej małżeństwa nigdy nie było, a niemowlęta nie były jej własnymi dziećmi -
nie miała w sobie ani krzty uczuć macierzyńskich - tylko domowymi duszkami.
Dzieci także spały. W kuchni Gosposia i ogrodnik pochylali się nad ich gładkimi
bladymi twarzyczkami i rozmawiali przyciszonymi głosami.
- Która jest która? - zapytał.
- Nie wiem.
Przyglądali się im, stojąc jedno z jednej, drugie z drugiej strony starej kołyski. Dwa
podwójne półksiężyce rzęs, dwoje skrzywionych usteczek, dwie pokryte puchem główki.
Jedno z niemowląt lekko zamrugało i uchyliło powiekę. Ogrodnik i Gosposia wstrzymali
oddech. Ale oczko znów się zamknęło i dziecko zapadło w sen.
- To może być Adeline - szepnęła Gosposia. Wyciągnęła z szuflady ściereczkę w
paski i odcięła po jednym każdego koloru. Czerwonym przewiązała w przegubie rączkę
dziecka, które się poruszyło, a białym - rączkę drugiego.
Gosposia i ogrodnik, oboje z rękami na kołysce, przypatrywali się śpiącym
niemowlętom przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Gosposia zwróciła rozradowaną i
roztkliwioną twarz ku ogrodnikowi i przerwała milczenie.
- Dwa niemowlaki! Kto by to pomyślał! W naszym wieku!
Kiedy podniósł na nią wzrok, zobaczył, że jej okrągłe piwne oczy zaszły łzami.
Wyciągnął szorstką rękę nad kołyskę. Otarła te głupie łzy i z uśmiechem wsunęła
małą pulchną dłoń w jego dłoń. Poczuł na palcach wilgoć jej łez.
Pod łukiem ich uściśniętych rąk, pod drżącą linią spojrzeń dzieci śniły swoje sny.

Było już późno, kiedy skończyłam zapisywać dzieje Isabelle i Charliego. Niebo było
ciemne, dom pogrążył się we śnie. Spędziłam całe popołudnie, wieczór i część nocy
pochylona nad biurkiem, z rozbrzmiewającą w uszach historią, a mój ołówek pod jej
dyktando kreślił linijkę za linijką. Kartki były gęsto zapisane: potok słów panny Winter. Od
czasu do czasu przesuwałam ręką w lewo i gryzmoliłam jakąś uwagę na lewym marginesie,
kiedy ton jej głosu albo jakiś gest wydawał mi się istotny dla toku opowieści.
Teraz odsunęłam od siebie ostatnią kartkę i odłożyłam ołówek. Zginałam i rozginałam
obolałe palce. Przez wiele godzin głos panny Winter wyczarowywał inny świat, wskrzeszając
dla mnie zmarłych, i nie widziałam wtedy nic prócz tego, co podsuwały moim oczom jej
słowa. Ale gdy głos panny Winter umilkł w mojej głowie, pozostał jej obraz i przypomniałam
sobie szarego kota, który pojawił się niczym za dotknięciem magicznej różdżki na jej
kolanach. Głaskała go, a on siedział spokojnie, wpatrując się we mnie okrągłymi żółtymi
oczami. Jeśli zobaczył moje duchy, jeśli przejrzał moje tajemnice, najwyraźniej i w
najmniejszym stopniu nie zmąciło to jego spokoju, bo tylko zamrugał i nadal patrzył na mnie
obojętnie.
- Jak się wabi? - zapytałam.
- Cień - rzuciła w zamyśleniu.
Położyłam się do łóżka, zgasiłam światło i zamknęłam oczy. Wciąż czułam odciśnięte
przez ołówek miejsce na palcu, lekkie zagłębienie w skórze. Napięty od pisania mięsień w
prawym ramieniu nie chciał się rozluźnić. Choć było ciemno i choć miałam zamknięte oczy,
wciąż widziałam kartkę papieru,; linijki pisma i szerokie marginesy. Moją uwagę przyciągnął
ten prawy, pusty, nieskalany. Jego biel była tak jaskrawa, że aż zapiekły mnie oczy. To tam
miałam zapisywać własne komentarze, uwagi i pytania.
W ciemnościach palce zacisnęły się na urojonym ołówku i poszukiwały odpowiedzi
na pytania, które przeszkadzały mi spać. Zastanawiałam się nad sekretnym tatuażem, który
Charlie nosił w swoim ciele, imieniem siostry, wyrytym na kości. Jak długo przetrwał tam ten
napis? Czy uszkodzona kość może się sama zagoić? A może te ślady pozostały w nim aż do
śmierci? Czy w trumnie, pod ziemią, kiedy ciało odpadło już od kości, w ciemnościach
ujawniło się imię Isabelle? Roland March, zmarły mąż, tak szybko zapomniany... Isabelle i
Charlie. Charlie i Isabelle. Kto był ojcem bliźniaczek? Gdzieś spoza moich myśli wyłoniła się
blizna na dłoni panny Winter... Litera Q jak question, pytanie, - wypalona w ludzkim ciele.
Kiedy we śnie zaczęłam zapisywać pytania, margines jakby się poszerzył, zaczął
pulsować światłem. I powiększając się, wchłaniał mnie, aż w końcu z mieszaniną lęku i
zdziwienia zrozumiałam, że zostałam uwięziona we włóknach papieru, osadzona w białym
wnętrzu tej historii. Bezcielesna, błąkałam się przez całą noc po opowieści panny Winter,
kreśliłam jej krajobraz, badałam jej kontury i skradając się na palcach do jej granic,
zaglądałam w tajemnice leżące za nimi.
Obudziłam się wcześnie. Zbyt wcześnie. W mózgu brzęczał mi monotonny fragment
jakiejś melodii. Minie ponad godzina, zanim zastuka do drzwi Judith ze śniadaniem, zrobiłam
sobie więc filiżankę kakao, wypiłam je, póki było bardzo gorące, i wyszłam na dwór.
Ogród panny Winter był czymś w rodzaju łamigłówki. Już sama jego wielkość
przytłaczała. To, co na pierwszy rzut oka wzięłam za jego ogrodzenie - cisowy żywopłot za
regularnymi rabatami - oddzielało jedynie tę część ogrodu od następnej. A było takich
wewnętrznych granic mnóstwo - żywopłotów z głogu, ligustru i czerwonolistnego buku,
kamiennych murków pokrytych bluszczem, zimowym klematisem i nagimi splątanymi
pędami pnących róż oraz płotków drewnianych albo uplecionych z wikliny.
Trzymając się ścieżek, przechodziłam z jednej części do drugiej, ale nie mogłam się
zorientować w układzie całego ogrodu. W żywopłotach, które wyglądały na zwarte, kiedy
patrzyło się na nie wprost, z boku odsłaniały się skośne przejścia. Łatwo można było wejść w
krzewiaste zarośla, ale z trudem udawało się z nich wydostać. Fontanny i posągi, które, jak mi
się wydawało, zostawiłam daleko za sobą, znów się pokazywały. Przez dłuższy czas stałam
bez ruchu, rozglądając się dookoła i kręcąc głową. Przyroda zmieniła się w labirynt i celowo
próbowała mnie zwodzić.
Skręciwszy w bok, natknęłam się na tego milczącego brodacza, który przywiózł mnie
ze stacji.
- Mam na imię Maurice - przedstawił się z pewnym ociąganiem.
- Jak się panu udaje tu nie zagubić? - spytałam. – Jest na to jakiś sposób?
- Tylko czas - odparł, nie podnosząc wzroku.
Klęczał nad kawałkiem skopanej ziemi, wyrównując ją i ugniatając wokół korzeni
roślin.
Najwyraźniej Maurice niezbyt chętnie przyjął moją obecność w ogrodzie. Nie miałam
mu tego za złe, bo sama jestem samotnicą. Później ilekroć go zauważyłam, rozmyślnie
wybierałam ścieżkę biegnącą w przeciwnym kierunku, a on chyba przyjął taką samą strategię,
bo raz czy dwa, dostrzegłszy kątem oka jakiś ruch, obejrzałam się i zobaczyłam, że cofa się
od wejścia albo nagle zawraca. Dzięki temu nie naruszaliśmy sobie wzajemnie spokoju. Było
tam dość miejsca, byśmy mogli się unikać, nie ograniczając własnej swobody.
Tego dnia usłyszałam od panny Winter więcej o domu w Angelfield.
Gospodyni nazywała się Dunne, ale dla wszystkich dzieci w rodzinie była Gosposią.
Mieszkała w tym domu chyba od zawsze. Służba w Angelfield zmieniała się często, ale że
przeważnie szybko odchodziła, nadszedł w końcu dzień, kiedy Gosposia pozostała jedyną
służącą na stałe. Oficjalnie miała nadzorować prace innych, w praktyce sama robiła wszystko.
Szorowała garnki i rozpalała ogień jak posługaczka; kiedy przychodziła pora na
przygotowanie posiłku, zmieniała się w kucharkę, a kiedy trzeba było go podać do stołu,
stawała się lokajem. Ale gdy urodziły się bliźniaczki, już się zestarzała. Miała przytępiony
słuch, coraz gorzej widziała i chociaż nie chciała się do tego przyznać, z wieloma sprawami
nie potrafiła sobie poradzić.
Wiedziała jednak, jak należy wychowywać dzieci: regularne pory posiłków, układania
do snu, kąpieli. Isabelle i Charliemu pozwalano na zbyt wiele, a zarazem ich zaniedbywano i
serce jej krwawiło, gdy patrzyła, co z nich wyrosło. To, że oboje nie okazywali
zainteresowania bliźniaczkami, dawało jej szansę zerwania z takim wzorcem. Postanowiła, że
pod ich nosem, wśród całego chaosu, wychowa dwie normalne, zwyczajne dziewczynki. Trzy
solidne posiłki dziennie, o szóstej do łóżek, a w niedzielę do kościoła.
Ale było to trudniejsze, niż przypuszczała.
Po pierwsze, ta agresja. Adeline rzucała się na siostrę z pięściami, kopała, szarpała ją
za włosy i tłukła, gdzie popadło. Goniła ją z rozżarzonymi kawałkami węgla w szczypcach, a
kiedy ją dopadła, przypalała włosy na głowie. Gosposia sama już nie wiedziała, co ją bardziej
martwi: uporczywa i bezlitosna napastliwość Adeline czy też cierpliwe znoszenie jej przez
Emmeline? Bo Emmeline, choć błagała siostrę, by przestała ją dręczyć, ani razu nie odpłaciła
jej pięknym za nadobne. Pochylała jedynie biernie głowę i czekała, aż ustaną ciosy spadające
na jej ramiona i plecy. Gosposia nigdy nie widziała, żeby Emmeline podniosła rękę na
Adeline. Miała w sobie dobroci za dwie, tak jak Adeline - niegodziwości. W pewnym sensie,
myślała Gosposia, rachunek się zgadza.
Poza tym wieczne kłopoty z jedzeniem. W porze posiłków najczęściej dzieci nie
udawało się znaleźć. Emmeline kochała jeść, ale to nie przekładało się na jadanie regularnie.
Jej wilczego głodu nie mogły zaspokoić trzy posiłki dziennie; atakował nagle i dziesięć,
dwadzieścia, pięćdziesiąt razy na dzień domagał się gwałtownie czegoś do zjedzenia, po
czym - zaspokojony kilkoma kęsami - znikał i jedzenie znów się stawało czymś nieistotnym.
Pulchności Emmeline sprzyjały kieszenie, zawsze pełne chleba i rodzynek, przenośnej uczty,
z której korzystała, kiedykolwiek i gdziekolwiek przychodziła jej na to ochota. Przy stole
pojawiała się tylko po to, by ponownie napełnić kieszenie, po czym rozwalała się przy
kominku lub kładła gdzieś na polu.
Jej siostra była całkiem inna. Adeline wyglądała, jakby zrobiono ją z drutu, z węzłami
zamiast kolan i łokci. Nie potrzebowała strawy zwykłych śmiertelników. Posiłki były jej
zbędne. Nikt nigdy nie widział, żeby jadła; niczym perpetuum mobile stanowiła zamknięty
obwód, napędzany energią płynącą z jakiegoś tajemniczego wewnętrznego źródła. Ale koło,
które się wiecznie samo obraca, jest mitem i kiedy rano Gosposia zauważała, że talerz, na
którym poprzedniego wieczoru leżał kawałek wędzonej szynki, jest pusty albo że z bochenka
chleba została połowa, domyślała się, gdzie znikły, i wzdychała. Dlaczego jej dziewczynki
nie mogą jeść przy stole jak normalne dzieci?
Może lepiej dawałaby sobie z nimi radę, gdyby była młodsza. Albo gdyby to była
tylko jedna dziewczynka, nie dwie. Ale we krwi Angelfieldów zapisany był kod genetyczny,
którego żadna opieka ani surowa dyscyplina nie mogły odmienić. Nie chciała tego przyjąć do
wiadomości, przez dłuższy czas próbowała tego nie dostrzegać, ale w końcu zrozumiała.
Bliźniaczki były dziwne, bez dwóch zdań. Dziwaczne pod każdym względem.
Na przykład sposób, w jaki ze sobą rozmawiały. Widziała je przez kuchenne okno,
dwie zamazane figurki, którym buzie zdawały się nie zamykać. Kiedy zbliżały się do domu,
słyszała szmer słów. A potem, gdy już weszły do środka, zapadała cisza.
- Odezwijcie się - ciągle powtarzała.
Ale ona głuchła, a one były spłoszone.
- Daj spokój - mówiła ogrodnikowi, kiedy twierdził, że dziewczynki nie potrafią
mówić normalnie. - Gadają jak najęte, kiedy wychodzą z domu.
Prawdę uświadomiła sobie pewnego zimowego dnia. Tym razem obie były w domu.
Emmeline namówiła Adeline, by nie wychodzić na deszcz, tylko zostać w cieple, przy
kominku. Gosposia zazwyczaj widziała wszystko za mgłą; tego dnia jednak niespodziewanie
zaczął jej dopisywać wzrok i słuch; kiedy przechodziła obok drzwi do salonu, dobiegły ją
urywki rozmowy dziewczynek i przystanęła.
Posyłały sobie jakieś dźwięki niczym piłkę tenisową, dźwięki, na które się
uśmiechały, głośno śmiały i wymieniały między sobą złośliwe spojrzenia. Ich głosy wznosiły
się aż do pisków i zniżały do szeptu. Z daleka można by sądzić, że to swobodna ożywiona
paplanina zwyczajnych dzieci. Ale serce w niej zamarło. Mówiły językiem, którego nigdy nie
słyszała. Nie był to angielski ani francuski, z którym osłuchała się za życia Mathilde i którego
Charlie wciąż używał w rozmowach z Isabelle. John miał rację. Dziewczynki nie mówiły
normalnie.
Wstrząśnięta zamarła u drzwi. I jak to się czasem zdarza, jedno olśnienie
doprowadziło do następnego. Zegar na kominku zaczął wydzwaniać godzinę i jak zawsze
uruchomił ukryty za szybką mechanizm, wypuszczający z klatki sztucznego ptaszka, który
miarowo poruszał skrzydełkami, by w końcu powrócić do klatki. Kiedy dziewczynki
usłyszały pierwsze uderzenie zegara, podniosły wzrok. Dwie pary szeroko otwartych
zielonych oczu patrzyły bez mrugania na ruchy ptaszka: skrzydełka w górę, skrzydełka w dół,
w górę, w dół.
W ich spojrzeniu nie było niczego szczególnie chłodnego ani nieludzkiego - dzieci tak
zwykle patrzą na nieożywione, a poruszające się przedmioty. Ale zmroziło ono Gosposię do
szpiku kości. Bo dokładnie tak samo patrzyły na nią, kiedy je upominała, beształa albo przed
czymś przestrzegała.
Nie zdają sobie sprawy z tego, że jestem żywą istotą, pomyślała. Nie wiedzą, że
ktokolwiek oprócz nich żyje.
Najlepszym świadectwem jej dobroci jest to, że nie uznała ich za potwory. Przeciwnie,
zrobiło się jej ich żal.
Jakże muszą być samotne. Jak bardzo samotne.
Zawróciła spod drzwi i powlokła się dalej.
Od tego dnia Gosposia zrewidowała swoje oczekiwania. Do diabła z marzeniami o
regularnych porach posiłków, regularnym kładzeniu się spać, chodzeniu do kościoła w
niedzielę, dwu miłych normalnych dziewczynkach. Teraz miała tylko jedno zadanie.
Zapewnić im bezpieczeństwo.
Gdy o tym wszystkim rozmyślała, wydawało jej się, że rozumie, dlaczego tak jest.
Bliźniaczki są zawsze razem, zawsze we dwie. Jeżeli w ich świecie normalne jest
przebywanie w parze, jak widzą innych ludzi, pojedynczych? Pewnie dla nich jesteśmy
połówkami, myślała. I przypomniała sobie dziwne słowo, które kiedyś słyszała - amputacja.
Tak się mówiło, kiedy ludzie tracili jakieś części siebie. Tacy dla nich jesteśmy: ludźmi po
amputacji. Kalekami.
Normalne? Nie. Te dziewczynki nie były i nigdy nie będą normalne. Ale, pocieszała
sama siebie, skoro jest tak, jak jest, i bliźniaczki są bliźniaczkami, może ich dziwność jest
właśnie czymś naturalnym?
Wszyscy tęsknią za stanem bliźniaczości. Zwykli ludzie, niebędący bliźniakami,
szukają bratniej duszy, biorą sobie kochanków, wchodzą w związki małżeńskie. Udręczeni
swoją niekompletnością, dążą do tego, by stać się częścią pary. Gosposia nie różniła się pod
tym względem od innych. I miała swoją drugą połowę, Johna Łopatę.
Nie byli parą w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Nie pobrali się, nie byli nawet
kochankami. Będąc o dwanaście czy piętnaście lat od niego starsza, nie mogła mu być matką,
ale też nie mogła uchodzić za odpowiednią kandydatkę na żonę. Kiedy się poznali, była w
takim wieku, że już się nie spodziewała nikogo poślubić. Z kolei on, mężczyzna w pełni sił,
miał zamiar się ożenić, ale jakoś mu nie wyszło. Poza tym, odkąd zaczął pracować z
Gosposią, pić z nią co rano herbatę, a wieczorem zasiadać przy kuchennym stole, by zjeść
przyrządzoną przez nią kolację, zaniechał szukania towarzystwa młodych kobiet. Gdyby mieli
nieco więcej fantazji, mogliby przekroczyć granice swoich oczekiwań i uznać swe wzajemne
uczucia za to, czym w istocie były. najgłębszą i najbardziej godną szacunku miłością. W
innych czasach i w innej kulturze on mógłby ją poprosić, by została jego żoną, a ona mogłaby
się zgodzić. Ostatecznie można też sobie wyobrazić, że któregoś piątkowego wieczoru, po
rybie z tłuczonymi ziemniakami i owocowym placku oblanym słodkim sosem, on mógłby
ująć jej - albo ona jego - rękę i we wstydliwym milczeniu zaprowadzić do jego lub jej łóżka.
Ale taka myśl nawet nie przyszła im do głowy. Zostali więc przyjaciółmi, takimi, jakimi
często stają się stare małżeństwa, i cieszyli się tą czułą lojalnością, która bywa udziałem
szczęśliwców po przejściu na drugą stronę namiętności, chociaż samej namiętności nigdy nie
przeżyli.
Nazywano go Johnem Łopatą, choć naprawdę nazywał się John Digence. Trudno go
było uznać za człowieka bezbarwnego. Miał niebieskie oczy jak szybki z błękitnego szkła,
przez które prześwieca słońce, i białe włosy, rosnące prosto na czubku głowy, jak rośliny
pnące się do słońca. I policzki, które stawały się jaskrawoczerwone z wysiłku, kiedy kopał.
Nikt nie kopał tak jak on. Miał swój własny sposób uprawiania ogrodu, zgodnie z fazami
księżyca; sadził rośliny, kiedy go przybywało, mierzył czas jego cyklami. Wieczorem ślęczał
nad tabelami cyfr, wyliczając najlepszą porę na wszystko. Tak uprawiali ogród jego
pradziadek i dziadek, i ojciec. Przechowywali tę wiedzę.
Rodzina Johna Łopaty od pokoleń zajmowała się ogrodnictwem w Angelfield. W
dawnych czasach, kiedy poza głównym ogrodnikiem zatrudniano tam jeszcze siedmiu
pomocników, jego pradziadek musiał usunąć spod jednego z okien krzew bukszpanu. Żeby
się nie zmarnował, wyciął z niego setki krótkich pędów, posadził je, by wykiełkowały, a
kiedy wyrosły na dziesięć cali, przeniósł do ogrodu. Niektóre przystrzygł w niskie,
prostokątne ławice żywopłotów, innym dał się rozrastać, a kiedy były już dość rozłożyste,
wziął sekator i poprzycinał je w kule. Inne najwyraźniej chciały się zmienić w piramidy,
stożki, cylindry. By kształtować zielone tworzywo, ten wieśniak o wielkich szorstkich
dłoniach nauczył się cierpliwości i skrupulatności koronczarki. Nie formował postaci zwierząt
czy ludzi. Pawie, lwy, naturalnej wielkości ludzie na rowerach - figury, jakie widuje się w
innych ogrodach - to nie dla niego. Podobały mu się albo czysto geometryczne, albo jakoś
zdumiewająco wybrzuszone, abstrakcyjne kształty.
W ostatnich latach życia tylko ten ogród ozdobnych krzewów i drzew był dla niego
naprawdę ważny. Starał się jak najszybciej uporać z innymi pracami; wszystko, czego
pragnął, to znaleźć się w „swoim" ogrodzie, przeciągać ręką po kształtach, które uformował, i
wyobrażać sobie, jak będą wyglądać za pięćdziesiąt, za sto lat, kiedy drzewa i krzewy
wyrosną.
Po jego śmierci sekator przeszedł w ręce jego syna, a dziesięć lat później wnuka.
Kiedy umarł ten wnuk, to właśnie John Łopata, po odbyciu praktyki w wielkim ogrodzie
oddalonym o jakieś trzydzieści mil, przejął jego obowiązki. Chociaż był tylko pomocnikiem
ogrodnika, od samego początku na nim właśnie spoczywała odpowiedzialność za tę część
ogrodu. Jakże mogło być inaczej? Przejął sekator z drewnianymi uchwytami, wytartymi w
miejscach, gdzie ściskała je ręka ojca, i poczuł, że jego palce pasują do wyżłobień. Poczuł się
na swoim miejscu.
Po śmierci żony George'a Angelfielda, kiedy służby wciąż ubywało, John Łopata
pozostał. Ogrodnicy odeszli i nikt nie przyszedł na ich miejsce. Był jeszcze młodym
człowiekiem, gdy z braku innych stał się głównym, ale także jedynym ogrodnikiem. Dbał o
ogromny teren, jego chlebodawca niczym się nie interesował, pracował bez słowa podzięki.
Były przecież inne posady, inne ogrody. Mógłby dostać każde zajęcie, gdyby się o to postarał
- wystarczyło na niego spojrzeć, by mu zaufać. Ale nigdy nie opuścił Angelfield. Jakżeby
mógł? Pracując w tym sztucznie formowanym ogrodzie lub odkładając o zmierzchu sekator
do skórzanego futerału, nie musiał sobie przypominać, że przystrzyga te same drzewa, które
posadził jego pradziadek, i że to, co robi, robiły przed nim trzy pokolenia. Wszystko to było
zbyt oczywiste, by miało zaprzątać mu myśli. Przyjmował to jako coś naturalnego. Podobnie
jak jego drzewa, zapuścił w Angelfield głębokie korzenie.
Co musiał poczuć tego dnia, kiedy wszedłszy do swego ogrodu, zobaczył, że wszystko
zostało zniszczone? Wielkie rozcięcia w cisach odsłaniały brunatne pnie. Ścięte kuliste czubki
leżały u ich stóp. Doskonała symetria piramid była wykoślawiona, stożki zrąbane, cylindry
pocięte na strzępy. Patrzył na długie gałęzie, jeszcze zielone, jeszcze świeże, porozrzucane na
trawniku. Powolne usychanie, uwiąd, konanie miały dopiero nastąpić.
Osłupiały, z drżeniem, które zdawało się spływać z serca do nóg aż do ziemi pod jego
stopami, próbował pojąć, co się stało. Czy to jakiś grom z nieba wybrał sobie jego ogród, by
go zniszczyć? Ale cóż to za burza, która uderza w ciszy?
Nie. Ktoś to zrobił.
W bocznej ścieżce znalazł dowód: porzucone w pokrytej rosą trawie rozwarte noże
wielkiego sekatora, a obok piłę.
Kiedy nie przyszedł do domu na obiad, zaniepokojona Gosposia poszła go szukać.
Dotarłszy do ogrodu ozdobnych drzew, uniosła rękę do ust ze zgrozą, po czym ściskając w
dłoniach fartuch, spiesznie ruszyła w głąb.
Znalazła go, podniosła z ziemi. Oparł się na niej, a ona ostrożnie poprowadziła go do
kuchni i posadziła na krześle. Zrobiła mu herbatę, mocną i słodką, on jednak niewidzącymi
oczami wpatrywał się przed siebie. Bez słowa podniosła filiżankę do jego ust i wlewała w nie
łyki gorącego płynu. Wreszcie zwrócił oczy ku niej i gdy zobaczyła w nich rozpacz, poczuła,
że zbiera jej się na płacz.
- Och, John! Wiem, wiem!
Chwycił ją za ramiona i drżenie jego ciała udzieliło się jej ciału.

Bliźniaczki nie pojawiły się tego popołudnia. Gosposia nie poszła ich szukać. Gdy
wróciły wieczorem, John wciąż siedział na krześle, blady i wymizerowany. Wzdrygnął się na
ich widok. Zielone oczy spojrzały na niego równie beznamiętnie, jak patrzyły na zegar w
salonie.
Zanim położyła je spać, Gosposia opatrzyła bliźniaczkom skaleczenia od sekatora i
piły.
- Nie ruszajcie rzeczy w szopie Johna - przestrzegła. - Są ostre, zrobicie sobie
krzywdę.
A potem, wcale nie oczekując, że się tym przejmą, zapytała:
- Dlaczego to zrobiłyście? No dlaczego? Złamałyście mu serce.
I nagle poczuła dotyk dziecięcej rączki na swojej dłoni.
- Gosposia smutna - powiedziała dziewczynka. Była to Emmeline.
Zdumiona Gosposia przetarła zamglone od łez oczy i spojrzała na nią uważnie.
- John Łopata smutny - odezwało się znowu dziecko.
- Tak- szepnęła Gosposia. - Jest nam smutno.
Dziewczynka uśmiechnęła się. Był to uśmiech pozbawiony złośliwości i poczucia
winy. Po prostu uśmiech zadowolenia, że coś zauważyła i właściwie określiła. Widziała łzy.
To ją zastanowiło. A teraz znalazła rozwiązanie zagadki. To smutek.
Gosposia zamknęła za sobą drzwi i zeszła na dół z poczuciem, że dokonał się jakiś
przełom. Było to nawiązanie kontaktu, a może początek czegoś jeszcze ważniejszego. Czy
jest możliwe, że pewnego dnia dziewczynka zrozumie?
Otworzyła drzwi do kuchni, by dzielić z Johnem jego rozpacz.
Tej nocy miałam sen. Spacerując po ogrodzie panny Winter, spotkałam siostrę.
Rozpromieniona rozłożyła szerokie złote skrzydła, jakby chciała mnie nimi uściskać, a
mnie przepełniała radość. Ale kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że jej oczy są ślepe i że
nie może mnie widzieć. Wtedy serce wypełniła mi rozpacz.
Obudziłam się i skuliłam w kłębek, póki nie ustąpił piekący ból w piersi.
Dom panny Winter leżał na takim odludziu, a jego mieszkańcy prowadzili tak
samotniczy tryb życia, że kiedy w pierwszym tygodniu mojego tam pobytu usłyszałam
samochód zajeżdżający po żwirze przed front domu, byłam zdziwiona. Wyjrzałam przez okno
biblioteki, zobaczyłam, jak otwierają się szeroko drzwi dużego czarnego wozu i wysiada z
niego wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Znikł mi z oczu na ganku i usłyszałam krótki dźwięk
dzwonka.
Ujrzałam go ponownie następnego dnia. Byłam w ogrodzie, niedaleko ganku, kiedy
usłyszałam zgrzyt opon na żwirze. Stałam bez ruchu, niejako zamknięta w sobie. Dla
każdego, kto zadałby sobie trud popatrzenia, byłam doskonale widoczna. Ale gdy ludzie nie
oczekują, że coś zobaczą, zazwyczaj niczego nie widzą. Mężczyzna mnie nie widział.
Na jego twarzy, nieruchomej, jakby zastygłej, malowała się powaga. Gęsta linia brwi
rzucała cień na oczy. Sięgnął do samochodu po walizkę, zatrzasnął drzwi i wszedł po
schodkach, by zadzwonić.
Usłyszałam, jak drzwi się otwierają. Ani on, ani Judith nie odezwali się słowem. Znikł
w głębi domu.
Tego dnia panna Winter opowiedziała mi historię Merrily i dziecięcego wózka.

W miarę jak bliźniaczki rosły, zapuszczały się coraz dalej i dalej, i wkrótce znały
każde gospodarstwo i każdy ogród w posiadłości. Nie miały żadnego poczucia granic, nie
znały pojęcia cudzej własności, chodziły więc, gdzie tylko zechciały. Otwierały furtki i nie
zawsze zamykały je za sobą. Przełaziły przez płoty, jeśli stały im na drodze. Naciskały klamki
kuchennych drzwi i kiedy te się otwierały - a zwykle tak właśnie było, bo mało kto w
Angelfield zamykał drzwi na klucz - wchodziły do środka. Częstowały się tym, co znalazły w
spiżarni; jeśli poczuły się zmęczone, przesypiały godzinkę lub dwie w sypialni na górze,
czasem zabierały rondle i łyżki, żeby płoszyć ptaki na polach.
Wśród okolicznych mieszkańców zapanował niepokój, zwłaszcza że gdy oskarżano o
coś bliźniaczki, zawsze znajdował się ktoś, kto w danym czasie widział je wtedy w jakimś
odległym miejscu; a przynajmniej jedną z nich, przynajmniej tak mu się wydawało. Doszło
więc do tego, że przypomniano sobie dawne opowieści o duchach. Każdy stary dom ma swoje
legendy. Każdy stary dom ma swoje duchy. Sama bliźniaczość dziewczynek miała w sobie
coś niesamowitego. Coś z nimi było nie w porządku, co do tego wszyscy byli zgodni, i czy to
z tego właśnie powodu, czy też z innego, zarówno dorośli, jak i dzieci zaczęli omijać dwór z
obawy przed tym, co można w nim zobaczyć.
W końcu jednak uciążliwość tych najść przeważyła nad lękiem wywołanym przez
opowieści o duchach i kobiety wpadały w gniew. Kilkakrotnie przyłapały dziewczynki na
gorącym uczynku i zaczynały krzyczeć. Złość tak wykrzywiała im twarze, usta otwierały się i
zamykały tak szybko, że winowajczynie zaczynały się śmiać. Kobiety nie mogły zrozumieć,
co je tak bawi. Nie wiedziały, że to szybkość i natłok słów płynących z ich ust wprawiają
bliźniaczki w zdumienie i rozbawienie. Myślały, że to zwykła złośliwość, i krzyczały jeszcze
głośniej. Przez jakiś czas dziewczynki stały, przyglądając się temu widowisku wściekłości
wieśniaczek, a potem odwracały się i odchodziły.
Kiedy mężowie wracali z pola do domu, kobiety żaliły się i mówiły, że trzeba coś z
tym zrobić. - Zapominacie, że to dzieci ze dworu - odpowiadali mężczyźni. - Ze dworu czy
nie - kobiety na to - nie powinno się pozwalać dzieciom tak broić. Nie. Trzeba coś z tym
zrobić. - Mężczyźni siedzieli cicho nad swoimi talerzami z ziemniakami i kawałkiem mięsa,
kiwali głowami i nikt nic nie robił.
Aż do zdarzenia z wózkiem.
W wiosce - z mężem i teściami - mieszkała kobieta, która nazywała się Mary
Jameson. Była żoną Freda Jamesona, jednego z pracowników rolnych. Byli niedługo po
ślubie. Jako panna nazywała się Mary Leigh, co wyjaśnia imię, jakie nadały jej bliźniaczki w
swoim języku: Merrily - rzeczywiście do niej pasowało. Czasami wychodziła na spotkanie
męża wracającego z pola i wtedy siadali wieczorem w cieniu żywopłotu, a on zapalał
papierosa. Był to wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o wielkich stopach; obejmował ją w pasie,
łaskotał i dmuchał dymem za dekolt, żeby ją rozśmieszyć. Starała się nie śmiać, żeby się z
nim podroczyć, ale tak bardzo ją to bawiło, że w końcu zawsze się roześmiała.
Byłaby zupełnie nieatrakcyjna, gdyby nie ten śmiech. Włosy miała nijakiego koloru,
ani jasne, ani ciemne, szeroki podbródek i małe oczy. Ale lubiła się śmiać i dźwięk tego
śmiechu był tak piękny, że kiedy się go słyszało, zaczynało się postrzegać ją niejako poprzez
uszy; wtedy się odmieniała. Oczy nad pyzatymi policzkami całkiem znikały i nagle
zauważało się jej usta: pełne wargi koloru wiśni, równe białe zęby - nikt w Angelfield nie
miał takich - i różowy jak u kota język. I ten dźwięk. Piękna, perląca się, niepowstrzymana
muzyka, która płynęła z jej gardła jak woda tryskająca z podziemnego źródła. Był to dźwięk
radości. Dlatego się z nią ożenił. A kiedy ona się śmiała, głos mu łagodniał, przywierał ustami
do jej szyi i powtarzał raz po raz jej imię: Mary. Wibracja jego głosu łaskotała ją, śmiała się
więc jeszcze serdeczniej, i śmiała się i śmiała...
Zimą, gdy bliźniaczki trzymały się bliżej domu, bawiąc się w ogrodzie lub w parku,
Merrily urodziła dziecko. Pierwsze ciepłe dni wiosny zastały ją w ogródku, rozwieszającą na
sznurkach ubranka. Za nią stał wózek dziecięcy. Bóg jeden wie, skąd się wziął; nie było to
coś zwykłego dla wiejskiej kobiety; niewątpliwie nabyto go z drugiej lub trzeciej ręki za
niewielkie pieniądze (choć na pewno wydawał się cenny), by zaznaczyć, jak ważne jest to
pierwsze dziecko i pierwsze wnuczę. Tak czy inaczej, schylając się po kolejny kaftanik czy
koszulkę i rozwieszając je na sznurze, Merrily śpiewała jak ptak, bo ptaki także śpiewały, a
jej śpiew wydawał się skierowany do pięknego czarnego wózka. Miał srebrne i bardzo duże
koła, tak że choć sam był masywny, czarny i solidny, sprawiał wrażenie szybkiego i lekkiego.
Ogród z tyłu domu wychodził na pola; dzielił go od nich żywopłot. Merrily nie
wiedziała, że zza tego żywopłotu wpatrywały się w wózek dwie pary oczu.
Przy dzieciach jest mnóstwo prania, a Merrily była pracowitą i oddaną matką. Co
dzień wychodziła do ogrodu, by wieszać lub zbierać upraną bieliznę. Kiedy prała w balii
pieluszki i kaftaniczki, przez kuchenne okno pilnowała ; pięknego wózka wystawionego na
słońce. Co kilka minut wyskakiwała na dwór, by poprawić dziecku czepeczek, otulić je
dodatkowym kocykiem czy po prostu zaśpiewać.
Ale Merrily nie była jedyną osobą poświęcającą całą swą uwagę wózkowi. Emmeline
i Adeline były nim wręcz zauroczone.
Pewnego dnia, gdy Merrily pojawiła się na ganku z koszem bielizny pod pachą, wózka
nie było. Stanęła. Otworzyła usta, ręce uniosły się do policzków. Kosz upadł na rabatkę,
wysypały się z niego kołnierzyki i skarpetki. Merrily nawet nie zerknęła na płot i krzaki
jeżyn. Kręciła głową w lewo i w prawo, jakby nie mogąc uwierzyć własnym oczom, w lewo i
w prawo, w lewo i w prawo, z narastającą paniką, w końcu wydała z siebie przenikliwy
krzyk, który wzbił się do błękitnego nieba, jakby miał rozedrzeć je na pół.
Trzy domy dalej pan Griffin podniósł oczy znad grządki warzywnej i podszedł do
płotu. W sąsiednim domu stara babcia Stokes stojąca nad kuchennym zlewem zmarszczyła
brwi i wyszła na ganek. Patrzyli ze zdumieniem na Merrily, nie dowierzając, że ich
roześmiana sąsiadka potrafi wydać z siebie takie dźwięki, a ona, oniemiała, jakby tym
krzykiem zużyła cały zasób słów do końca życia, patrzyła na nich oszalałym wzrokiem.
- Moje dziecko znikło - powiedziała w końcu.
Kiedy już padły te słowa, natychmiast przystąpili do działania. Pan Griffin w
mgnieniu oka przesadził trzy płoty, chwycił Merrily za ramię i zaciągnął przed front domu,
pytając:
- Gdzie się podziało?
Babcia Stokes znikła z tylnego ganku i w chwilę później z ogródka przed domem
rozległo się jej donośne wołanie o pomoc. A potem narastała wrzawa:
- Co się stało?
- Porwane! Z ogródka! W wózku!
- Wy dwaj idźcie tą drogą, a wy tamtą!
- Niech ktoś pobiegnie po jej męża.
Hałas i zamieszanie panowały przed domem. A na jego tyłach było cicho. Pranie
Merrily kołysało się leniwie w blasku słońca, łopata pana Griffina spokojnie tkwiła w
spulchnionej ziemi, Emmeline w niemym zachwycie gładziła srebrne szprychy, ale Adeline
odtrąciła ją na bok, aby mogły wprawić wózek w ruch.
Nadały mu nazwę. W ich języku było to wum.
Pociągnęły wózek wzdłuż tyłów domów. Nie szło to tak łatwo, jak się spodziewały.
Po pierwsze, był cięższy, niż się wydawał, a w dodatku ciągnęły go po bardzo nierównym
gruncie. Skraj pola był nieco podwyższony i wózek przechylał się na bok. Mogłyby postawić
wszystkie cztery koła na jednym poziomie, ale świeżo zorana ziemia była zbyt miękka i koła
w niej grzęzły. Ich obroty spowalniały jeszcze wplątujące się w szprychy osty i jeżyny i
doprawdy nie wiadomo, jakim cudem dziewczynkom udało się przebyć pierwszych
dwadzieścia jardów. Ale były w swoim żywiole.
Pchały teraz wózek ze wszystkich sił, by dowieźć go do domu, i zdawały się w ogóle
nie czuć wysiłku. Pokrwawiły sobie palce, wyrywając osty ze szprych, ale szły dalej.
Emmeline nuciła wózkowi swoją pieśń miłosną, głaszcząc go ukradkiem od czasu do czasu i
całując.
Dotarły wreszcie do końca pola, widać już było dom. Ale zamiast skierować się prosto
do niego, skręciły ku zboczom parku dla zwierzyny. Chciały się pobawić. Z niespożytą
energią wepchnęły wózek na szczyt najwyższego wzniesienia i ustawiły go równo. Wyjęły z
niego dziecko i położyły na ziemi, a Adeline sama wskoczyła do środka. Z brodą między
kolanami, trzymając się boków, aż pobladła z wrażenia. Na dany oczami znak Emmeline z
całej siły popchnęła wózek.
Z początku zjeżdżał powoli. Grunt był nierówny, a zbocze łagodne. Ale potem nabrał
szybkości. Czarny wózek lśnił w promieniach zachodzącego słońca, koła obracały się, aż
szprychy stały się niewyraźną plamą, a potem już w ogóle były niewidoczne. Stok stawał się
coraz bardziej stromy, wyboje sprawiały, że wózek trząsł się i przechylał z boku na bok,
grożąc wywrotką.
Powietrze wypełnił krzyk.
- Aaaaaa!
Adeline krzyczała z radości, kiedy wózek staczał się w dół, wprawiając w dygot jej
kości i szarpiąc zmysły.
Nagle stało się jasne, co się wydarzy. Jedno z kół zawadziło o kamień sterczący z
ziemi. Metal otarty o kamień zaiskrzył, a wózek pomknął nagle nie w dół, lecz w górę, w
powietrze, pofrunął w słońce kołami do góry. Zatoczył łagodny łuk na tle błękitu nieba, póki
ziemia nie podniosła się gwałtownie, by go pochwycić, a wówczas rozległ się obrzydliwy
dźwięk, jakby coś się złamało.
Gdy rozbrzmiewające po niebie echo radosnego krzyku Adeline umilkło, zrobiło się
nagle bardzo cicho.
Emmeline zbiegła z pagórka. Jedno koło zwrócone ku niebu było zwichrowane i na
pół wyrwane, inne obracały się jeszcze powoli, tracąc cały rozpęd.
Z rozbitego czarnego wózka zwisało i opierało się pod dziwnym kątem o kamienisty
grunt białe ramię. Na ręce widać było purpurowe plamy po jeżynach i zadrapania ostem.
Emmeline uklękła. We wnętrzu roztrzaskanego wózka było ciemno.
Ale coś się w nim poruszyło. Z jego głębi patrzyła para zielonych oczu.
- Wum - powiedziała Adeline i uśmiechnęła się.
Zabawa skończona. Czas wracać do domu.

Poza snuciem swej opowieści panna Winter niewiele mówiła w czasie naszych
spotkań. W pierwszych dniach, wchodząc do biblioteki, witałam ją zwykle słowami:
- Jak się pani miewa?
- Źle. A pani? - odpowiadała z nutą irytacji, jakby głupotą było zadawać jej takie
pytanie. Na swoje też nie oczekiwała odpowiedzi, na tym więc wymiana uprzejmości się
kończyła.
Przychodziłam dokładnie o minutę za wcześnie, siadałam w fotelu po drugiej stronie
kominka i wyciągałam z torby notatnik. Panna Winter bez żadnego wstępu podejmowała
opowieść w miejscu, w którym ją przerwała. Trwania naszych spotkań nie wyznaczał zegar.
Niekiedy mówiła póty, póki nie dotarła do naturalnej przerwy, jaką był koniec epizodu. Po
wypowiedzeniu ostatnich słów milkła i to zamilknięcie było tak jednoznaczne jak biała
przestrzeń na stronicy książki po końcu rozdziału. Zapisywałam ostatnie zdanie, zamykałam
notatnik, zbierałam swoje rzeczy i wychodziłam. Czasami jednak przerywała niespodziewanie
w środku jakiejś sceny, nierzadko w pół zdania, a ja podnosiłam oczy i widziałam jej białą
twarz ściągniętą cierpieniem.
- Czy mogę w czymś pomóc? - spytałam za pierwszym razem, kiedy to zobaczyłam.
Ale ona tylko zamknęła oczy i dała mi ręką znak, żebym odeszła.
Kiedy skończyła opowiadać o Merrily i wózku, schowałam do torby notatnik i
ołówek, i wstając, powiedziałam: - Wyjeżdżam na kilka dni.
- Nie. - Jej głos zabrzmiał surowo.
- Niestety muszę wyjechać. Początkowo myślałam, że pobędę tu tylko kilka dni, a
jestem już ponad tydzień. Nie wzięłam ze sobą dość rzeczy na dłuższy pobyt.
- Maurice może zabrać panią do miasta i kupi pani wszystko, czego pani trzeba.
- Potrzebuję książek.
Wskazała ręką półki biblioteki. Pokręciłam głową.
- Przykro mi, naprawdę muszę wyjechać.
- Panno Lea, pani się chyba wydaje, że mamy mnóstwo czasu. Być może pani go ma,
ale pozwalam sobie przypomnieć, że ja jestem kobietą zajętą. Nie chcę więcej słyszeć o pani
wyjeździe. Nie mówmy o tym więcej.
Zagryzłam wargi i przez chwilę czułam się zastraszona. Ale zebrałam się w sobie.
- Pamięta pani naszą umowę? Trzy prawdziwe wydarzenia. Muszę coś posprawdzać.
Zawahała się.
- Nie wierzy mi pani?
Pominęłam to pytanie.
- Trzy prawdziwe wydarzenia, które mogłabym zweryfikować. Dała mi pani słowo.
Zacisnęła gniewnie usta, ale ustąpiła.
- Może pani wyjechać w poniedziałek. Na trzy dni, nie dłużej. Maurice odwiezie panią
na stację.

Spisywałam właśnie historię Merrily i jej wózka, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
Zdziwiłam się, bo nie była to pora kolacji; Judith nigdy przedtem nie przeszkadzała mi w
pracy.
- Czy może pani zejść do salonu? - zapytała. - Jest tam doktor Clifton.
Chciałby zamienić z panią słówko.
Na mój widok mężczyzna, którego widziałam wcześniej na podjeździe, wstał z fotela.
Nie przywykłam do uścisków dłoni, byłam więc rada, że postanowił nie podawać mi ręki, ale
to sprawiło, że nie bardzo wiedzieliśmy, od czego zacząć.
- To pani pisze biografię panny Winter?
- Nie jestem tego pewna.
- Nie jest pani pewna?
- Jeżeli mówi prawdę, jestem jej biografem. W przeciwnym razie - tylko jej
sekretarką.
- Hm. - Umilkł na chwilę. - A czy to ma jakieś znaczenie?
- Dla kogo?
- Dla pani.
Uznałam, że pytanie jest aroganckie, i nie odpowiedziałam.
- Pan jest zapewne lekarzem panny Winter?
- Tak.
- Dlaczego chciał pan się ze mną zobaczyć?
- Właściwie to panna Winter prosiła mnie, żebym się z panią spotkał. Chciała się
upewnić, czy jest pani świadoma stanu jej zdrowia.
- Rozumiem.
Z bezlitosną naukową ścisłością przystąpił do wyjaśnień. W kilku słowach nazwał
chorobę, która ją zabijała, opisał objawy, na które cierpiała, określił stopień nasilenia bólu i
pory dnia, w których mniej lub bardziej skutecznie, łagodziły go leki. Wspomniał o kilku
innych schorzeniach, dość poważnych, by ją zabić, gdyby nie to, że to główne wcześniej
dokona swego. Przedstawił też swoje przewidywania co do możliwych postępów choroby i
nadmienił o potrzebie ostrożnego zwiększania dawek środków znieczulających, by mieć w
rezerwie coś na później, kiedy naprawdę będzie ich potrzebowała.
- Jak długo to potrwa? - spytałam, gdy już zakończył wyjaśnienia.
- Nie umiem powiedzieć. Ktoś inny już by nie żył. Ale panna Winter ma mocny
organizm. A odkąd pani tu jest... - Urwał jak ktoś, kto nieopatrznie o mało nie zdradził
cudzego zaufania.
- Odkąd tu jestem...
Spojrzał na mnie, jakby się zastanawiał. Potem się zdecydował.
- Odkąd pani tu jest, chyba czuje się nieco lepiej. Mówi, że opowiadanie działa na nią
znieczulająco.
Nie bardzo wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Zanim zdążyłam uporządkować myśli,
doktor mówił już dalej:
- Podobno ma pani wyjechać.
- Dlatego prosiła, by pan ze mną porozmawiał?
- Chce tylko, żeby pani zrozumiała, jak bardzo liczy się czas.
- Może ją pan powiadomić, że zrozumiałam.
Gdy wychodziłam, przytrzymał mi drzwi i w przejściu niespodziewanie powiedział
szeptem:
- Trzynasta opowieść...? Chyba nie...
Po jego nieruchomej dotąd twarzy przemknęła gorączkowa niecierpliwość czytelnika.
- Nic o niej nie mówiła - odparłam. - Zresztą nawet gdyby mi coś powiedziała, nie
miałabym prawa dzielić się tym z panem.
Spojrzał na mnie lodowato z nagłym grymasem ust.
- Do widzenia, panno Lea.
- Do widzenia, panie doktorze.
Ostatniego dnia panna Winter opowiedziała mi o doktorze Maudsleyu i jego żonie.

Zostawiać otwarte furtki i myszkować po cudzych domach to jedno, a uprowadzić


dziecko w wózku to zupełnie co innego. Fakt, że odnalezione maleństwo okazało się całe i
zdrowe mimo tego chwilowego zniknięcia, nie miał tu nic do rzeczy. Miarka się przebrała;
trzeba było coś zrobić.
Wieśniacy nie potrafili się z tym zwrócić bezpośrednio do Charliego. Czuli, że dzieje
się coś dziwnego we dworze, i trochę się bali tam pójść. Trudno powiedzieć, kto ich bardziej
onieśmielał - Charlie, Isabelle czy może domniemany duch. Zwrócili się zatem do doktora
Maudsleya. Nie był to ten sam doktor, którego spóźnienie przyczyniło się albo i nie do
śmierci w połogu matki Isabelle, lecz nowy lekarz, który w owym czasie czuwał nad
zdrowiem mieszkańców wioski już od ośmiu czy dziewięciu lat.
Doktor Maudsley nie był młody, miał czterdzieści kilka lat, sprawiał jednak wrażenie
młodzieńca. Był niewysoki, niezbyt muskularny, ale wyglądał na pełnego życia i wigoru. Jak
na swój wzrost miał też długie nogi i maszerował zwykle bez widocznego wysiłku wielkimi
krokami. Chodził szybciej niż inni i często przyłapywał się na tym, że mówi sam do siebie, by
obejrzawszy się, stwierdzić, że współtowarzysz drepce zdyszany o kilka kroków za nim, nie
mogąc dotrzymać mu kroku. Energii fizycznej dorównywała żywość jego umysłu. Słyszało
się inteligencję w jego głosie, spokojnym, choć mówił szybko, i z łatwością odnajdywał
właściwe słowa dla właściwej osoby we właściwej chwili. Widać ją było także w jego oczach,
ciemnobrązowych i bardzo błyszczących, skupionych, czujnych jak oczy ptaka, pod mocno
zarysowanymi brwiami.
Energia doktora Maudsleya udzielała się otoczeniu i był to cenny dar u lekarza.
Wystarczyło, że pacjenci usłyszeli na ścieżce przed domem jego kroki, pukanie do drzwi, a
już zaczynali czuć się lepiej. I, co nie mniej ważne, lubili go. Mówili, że potrafi podnieść
człowieka na duchu. Nie było mu obojętne, czy jego pacjenci będą żyć, czy umrą, a jeśli, co
zdarzało się niemal zawsze, pozostawali przy życiu, obchodziło go, jak im się żyje.
Doktor Maudsley uwielbiał aktywność intelektualną. Choroba była dla niego czymś w
rodzaju zagadki; nie spoczął, póki jej nie rozwiązał. Pacjenci przywykli do tego, że zjawiał się
wczesnym rankiem, po nocy spędzonej na zastanawianiu się nad objawami, by jeszcze o coś
zapytać. A kiedy już postawił diagnozę, musiał rozstrzygnąć problem terapii. Wertował
książki medyczne; znał oczywiście wszystkie ogólnie przyjęte sposoby leczenia, ale jego
nietuzinkowy umysł wciąż powracał nawet do zwykłego bólu gardła, rozpatrując go z
różnych punktów widzenia, nieustannie poszukując choćby drobnych ułamków wiedzy, która
umożliwiłaby mu nie tylko uleczyć ten ból, ale także zrozumieć go i ujrzeć w zupełnie
nowym świetle. Energiczny, inteligentny i życzliwy, był wyjątkowo dobrym lekarzem i
niezwykle dobrym człowiekiem. Jak wszyscy ludzie, miał jednak swoją słabą stronę.
Delegacja wieśniaków składała się z ojca niemowlęcia, jego dziadka i właściciela
gospody, który mimo znużonego wyglądu lubił trzymać rękę na pulsie, ilekroć coś się działo.
Doktor Maudsley przyjął tę trójkę i uważnie słuchał opowieści, jaką przedstawili mu dwaj z
trzech mężczyzn. Zaczęli od otwartych na oścież furtek, przeszli do irytującej sprawy
ginących patelni i po kilku minutach dotarli do sedna sprawy: porwania dziecka w wózku.
- Biegły jak szalone - powiedział w końcu młodszy Fred Jameson.
- Bez opamiętania - dodał starszy Fred Jameson.
- A pan co powie? - zapytał doktor Maudsley trzeciego mężczyznę. Wilfried Bonner
stał z boku i jak dotąd się nie odzywał.
Pan Bonner zdjął czapkę i powoli, ze świstem wciągnął powietrze.
- No cóż, nie jestem lekarzem, ale myślę, że z tymi dziewczynkami coś jest nie tak.
Słowom jego towarzyszyło znaczące spojrzenie, a potem, jakby w obawie, że nie dość
jasno się wyraził, postukał się w łysą głowę raz, drugi i trzeci.
Wszyscy trzej spuścili wzrok i zaczęli z uwagą przyglądać się swoim butom.
- Zostawcie to mnie - powiedział doktor. - Pomówię z rodziną.
Mężczyźni wyszli. Zrobili swoje. Teraz to już sprawa doktora, wioskowego
autorytetu.
Chociaż doktor zapowiedział, że porozmawia z rodziną bliźniaczek, najpierw
porozmawiał ze swoją żoną.
- Wątpię, czy chciały wyrządzić dziecku krzywdę - powiedziała, kiedy skończył jej
opowiadać całą historię. -Wiesz, jakie są dziewczynki. O wiele przyjemniej bawić się
dzidziusiem niż lalką. Nie skrzywdziłyby go. Trzeba im jednak powiedzieć, żeby tego więcej
nie robiły. Biedna Mary. - Podniosła wzrok znad szycia i popatrzyła na męża.
Pani Maudsley była wyjątkowo urodziwą kobietą. Miała wielkie brązowe oczy o
długich, ładnie wywiniętych rzęsach, a ciemne włosy, bez śladu siwizny, ściągnięte do tyłu w
sposób, który szpeciłby każdą kobietę poza prawdziwą pięknością. Poruszała się z łagodnym
wdziękiem.
Doktor wiedział, że jego żona jest piękna, ale po tylu latach małżeństwa już tego
niemal nie zauważał.
- We wsi myślą, że dziewczynki są opóźnione umysłowo.
- Ależ z pewnością nie są!
- W każdym razie tak uważa Wilfred Bonner.
Pokręciła głową.
- Boi się ich, bo są bliźniaczkami. Biedny Wilfred. To po prostu zacofanie, ciemnota.
Dzięki Bogu, młode pokolenie jest bardziej rozumne.
Doktor był naukowcem. Wiedział wprawdzie, że statystycznie rzecz biorąc, jest mało
prawdopodobne, by bliźniaczki miały jakieś zaburzenia umysłowe, nie mógł tego jednak
wykluczyć, dopóki nie zobaczy dziewczynek. Nie dziwiło go wszakże, że jego żona, której
religia nie pozwalała o nikim źle myśleć, uznała pogłoski za bezpodstawną plotkę.
- Jestem pewien, że masz rację - mruknął niewyraźnie, co oznaczało, że jest pewien, iż
żona się myli. Zaniechał już prób przekonywania jej, by wierzyła tylko w to, co jest prawdą;
wychowano ją w religii, która nie uznawała żadnej różnicy między tym, co prawdziwe, a tym,
co dobre.
- I co zrobisz? - spytała.
- Pójdę do nich. Charles Angelfield jest wprawdzie odludkiem, ale mnie, będzie
musiał przyjąć.
Pani Maudsley pokiwała głową, co oznaczało, że nie zgadza się z mężem, chociaż on
o tym nie wiedział.
- A co z matką? Co o niej wiesz?
- Bardzo niewiele.
I doktor nadal rozmyślał w milczeniu, a pani Maudsley powróciła do szycia. Po
kwadransie doktor powiedział:
- A może ty byś poszła, Teodoro? Matka szybciej porozumie się z inną kobietą niż z
mężczyzną. Co ty na to?
Tak więc trzy dni później pani Maudsley zastukała do frontowych drzwi
Angelfieldów. Zdziwiona, że nikt jej nie otwiera, zmarszczyła brwi - uprzedziła przecież
listownie, że przyjdzie - obeszła dom i znalazła się na jego tyłach. Kuchenne drzwi były
otwarte na oścież, toteż zapukała tylko lekko i weszła do środka. Nie było nikogo. Pani
Maudsley się rozejrzała. Na stole leżały trzy zgniłe jabłka, brązowe i pomarszczone, czarna
ścierka walała się obok zlewu ze spiętrzonymi brudnymi naczyniami, okna były tak brudne,
że z trudem można by odróżnić dzień od nocy. Wciągnęła powietrze w delikatne białe
nozdrza. To powiedziało jej wszystko, co chciała wiedzieć. Zacisnęła wargi, wyprostowała
ramiona, ścisnęła mocno szylkretowe rączki torby i wyruszyła na krucjatę. Chodziła od
pokoju do pokoju w poszukiwaniu Isabelle, ale nie mogły ujść jej uwagi widoczne wszędzie
brud, bałagan i zaniedbanie.
Gosposia łatwo się męczyła, trudno jej było wchodzić na schody i miała coraz słabszy
wzrok, często się jej zdawało, że coś wyczyściła, a nie wyczyściła, albo zamierzała coś
wyczyścić, a potem zapominała, i szczerze mówiąc, wiedziała, że nikomu na tym nie zależy,
skupiała się więc głównie na żywieniu dziewczynek, dobrze, że choć z tym sobie radziła.
Dom był brudny i zapuszczony, jeśli jakiś obrazek się przekrzywił, to pozostawał tak
przekrzywiony na długo; gdy pewnego dnia Charlie nie mógł znaleźć w gabinecie kosza na
śmieci, po prostu zaczął rzucać papiery na podłogę, tam gdzie zazwyczaj stał kosz, i wkrótce
uznał, że mniej zachodu wymaga wyrzucanie ich raz na rok niż raz na tydzień.
Pani Maudsley nie podobało się to, co widziała. Zmarszczyła brwi na widok na wpół
zasuniętych zasłon, westchnęła nad zaśniedziałymi srebrami i pokręciła głową ze zdumienia
nad rondlami stojącymi na schodach i nutami porozrzucanymi w holu. W salonie odruchowo
schyliła się, by podnieść z podłogi kartę, trójkę pik, zgubioną czy rzuconą, ale kiedy
rozejrzała się wokół za resztą talii, osłupiała, widząc panujący w pokoju bałagan. Spojrzała
znów bezradnie na kartę i spostrzegła, że pokryta jest ona kurzem, a będąc kobietą
pedantyczną i do tego w białych rękawiczkach, poczuła przemożną chęć, by ją odłożyć. Ale
gdzie? Przez kilka chwil stała jak sparaliżowana, rozdarta między odrazą, jaką budziło w niej
zetknięcie się nieskazitelnej rękawiczki z zakurzoną, lepką od brudu kartą, a niechęcią do
położenia jej w niewłaściwym miejscu. W końcu, wzruszywszy lekko ramionami, umieściła
ją na oparciu skórzanego fotela i z ulgą wyszła z pokoju.
Biblioteka wyglądała lepiej. Była co prawda zakurzona, podłogę pokrywał wytarty
dywan, ale książki znajdowały się na swoich miejscach, a to już było coś. Nawet tu jednak,
kiedy już skłonna była uwierzyć, że w tej niechlujnej i bałaganiarskiej rodzinie tli się jakieś
poczucie ładu, natknęła się na prowizoryczne posłanie. Wetknięte w ciemny kąt między dwa
regały, składało się z zapchlonego koca i brudnej poduszki. Zrazu wzięła je za legowisko
kota. Kiedy wszakże spojrzała na nie znowu, dostrzegła róg książki, sterczący spod poduszki.
Wyciągnęła ją. Były to Dziwne losy Jane Eyre.
Z biblioteki przeszła do pokoju muzycznego, gdzie zastała taki sam nieład jak
wszędzie. Meble były porozstawiane dziwacznie, jakby miały ułatwiać zabawę w chowanego.
Sofa stała odwrócona przodem do ściany, krzesło przesłaniała komódka, przeciągnięta ze
swojego miejsca pod okno - za nią widać było szeroki pas dywanu, gdzie kurz zalegał cieńszą
warstwą i zieleń była bardziej wyraźna. Z wazonu na fortepianie sterczały poczerniałe kruche
łodygi, wokół leżały suche niczym popiół płatki. Pani Maudsley sięgnęła ręką po jeden z nich
i go podniosła; skruszył się, zostawiając brzydką żółtą plamę między palcami bielutkiej
rękawiczki.
Pani Maudsley opadła ciężko na stołek przy fortepianie.
Zona doktora nie była złą kobietą. Była na tyle przekonana o własnej ważności, że
wierzyła, iż Bóg przygląda się wszystkiemu, co robi, i słucha wszystkiego, co mówi, i zbyt
przejęta tępieniem w sobie dumy, którą skłonna była odczuwać z powodu własnej świętości,
by zauważać inne swoje wady. Chciała wszystkich na siłę uszczęśliwiać, co oznaczało, że
wyrządzając zło, nie zdawała sobie z tego sprawy.
O czym myślała, kiedy tak siedziała na stołku przy fortepianie, patrząc przed siebie?
Ci ludzie nie zmieniają wody w wazonach z kwiatami. Nic dziwnego, że ich dzieci źle się
zachowują! Nagle, chyba dzięki tym uschłym kwiatom, ujawniła się jej cała skala problemu;
w roztargnieniu, jakby mimowolnie, zdjęła rękawiczki i ułożyła palce na czarnych i szarych
klawiszach.
Dźwięk, jaki się rozległ, był ostry, w niczym nieprzypominąjący dźwięku fortepianu -
częściowo dlatego, że instrument był zaniedbany i rozstrojony i nie grano na nim od wielu lat,
ale także dlatego, że drżeniu jego strun zaczął nagle towarzyszyć jakiś inny dźwięk, równie
niemelodyjny. Było to coś w rodzaju przenikliwego syku, pisku złości, jaki wydaje kot, kiedy
mu się nadepnie na ogon.
Pani Maudsley gwałtownie ocknęła się z zamyślenia. Słysząc to dziwne miauczenie,
spojrzała z niedowierzaniem na fortepian i wstała, unosząc ręce do twarzy. Kątem oka
zauważyła, że nie jest sama.
Z sofy podniosła się szczupła postać w bieli...
Biedna pani Maudsley.
Nie zdążyła zauważyć, że ubrana na biało postać zamachnęła się skrzypcami i że te
skrzypce bardzo szybko i z wielką siłą spadają jej na głowę. Nim cokolwiek do niej dotarło,
skrzypce wylądowały na jej czaszce, ogarnęła ją czerń i nieprzytomna osunęła się na podłogę.
Z rozrzuconymi ramionami, z białymi rękawiczkami zatkniętymi za pasek zegarka,
wyglądała, jakby uszło z niej życie. Drobinki kurzu, które się wzbiły z dywanu, gdy upadła,
opadały powoli.
Leżała tak dobre pół godziny, dopóki Gosposia, wróciwszy z farmy, dokąd poszła po
jajka, nie zajrzała przypadkiem przez drzwi i nie zobaczyła jakiegoś ciemnego kształtu tam,
gdzie przedtem żadnego ciemnego kształtu nie widziała.
Ani śladu postaci w bieli.

Kiedy spisywałam to z pamięci, głos panny Winter zdawał się wypełniać mój pokój,
równie rzeczywisty jak przedtem w bibliotece. Jej sposób mówienia tak wbijał się w moją
pamięć, że mogłam na niej polegać jak na zapisie fonograficznym. Po słowach: „Ani śladu
postaci w bieli", urwała i ja teraz też przestałam pisać, i z ołówkiem zawieszonym nad
stronicą rozmyślałam nad tym, co wydarzyło się potem.
Tak byłam pochłonięta opowieścią, że dopiero po chwili oderwałam się od postaci w
bieli i skupiłam uwagę na opowiadającej. Na jej widok ogarnęło mnie przerażenie. Zwykła
bladość panny Winter przybrała brzydki żółtoszary odcień, a jej ciało, choć zawsze trzymała
się prosto, wyglądało, jakby gotowało się do odparcia niewidzialnego ataku. Wokół ust
przebiegały drżenia i domyślałam się, że za chwilę przegra walkę o utrzymanie zaciśniętych
warg, po czym wykrzywi je długo powstrzymywany grymas.
Zerwałam się w popłochu z fotela, ale nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić.
- Panno Winter - krzyknęłam bezradnie - co pani jest?
Zdawało mi się, że usłyszałam: „Mój wilk". Sam wysiłek mówienia wprawił jej usta w
drżenie. Przymknęła oczy, najwyraźniej próbując wyrównać oddech. Już miałam biec po
Judith, kiedy panna Winter odzyskała panowanie nad sobą. Piersi podnosiły się i opadały
wolniej, znikło drżenie twarzy i choć nadal była blada jak śmierć, otworzyła oczy i spojrzała
na mnie.
- Już lepiej - powiedziała słabym głosem.
Powoli usiadłam z powrotem.
- Zdawało mi się, że powiedziała pani coś o wilku - zaczęłam.
- Tak. Czarna bestia, która mnie gryzie, ilekroć ma okazję. Zwykle czai się po kątach i
za drzwiami, ponieważ boi się tego. - Wskazała białe tabletki na stoliku. - Ale nie pomagają
na długo. Dochodzi dwunasta i właśnie przestają działać. Wilk węszy gdzieś przy szyi. O
wpół do pierwszej zatopi we mnie kły i pazury. O pierwszej, kiedy mogę wziąć następną
tabletkę, będzie musiał znowu wrócić do kąta. Zawsze patrzymy na zegar, on i ja. Ale on
rzuca się na mnie codziennie o pięć minut wcześniej, a ja nie mogę zażyć tabletki o pięć
minut wcześniej. Moja pora się nie zmienia.
- Z pewnością doktor...
- Oczywiście. Raz na tydzień czy raz na dziesięć dni zwiększa dawkę. Ale nigdy
dostatecznie. Rozumie pani, nie chce mnie zabić. Kiedy przyjdzie czas, to wilk musi mnie
wykończyć.
Patrzyła na mnie bardzo rzeczowo, a potem rzuciła swobodniej:
- Proszę spojrzeć. Tabletki są tutaj. Szklanka z wodą też. Gdybym chciała, mogłabym
sama ze sobą skończyć. W każdej chwili. Proszę mi nie współczuć. - Wybrałam ten sposób,
bo mam jeszcze coś do zrobienia.
Skinęłam głową.
- W porządku.
- No to wracajmy do roboty. Na czym skończyłyśmy?
- Na żonie doktora. W pokoju muzycznym. I skrzypcach.
Podjęła opowieść.

Charlie nie miał zwyczaju zmagać się z problemami.


A przecież miał problemy. Całe mnóstwo problemów - dziury w dachu, popękane
szyby w oknach, gołębie gnieżdżące się w pokojach na poddaszu - ale się nimi nie
przejmował. A może tak był oderwany od świata, że ich po prostu nie zauważał. Kiedy woda
za bardzo kapała z sufitu, zamykał pokój i przenosił się do innego. W końcu dom był duży.
Można się zastanawiać, czy do jego ospałego umysłu docierało to, że inni ludzie troszczą się
o swoje domy. Choć z drugiej strony dewastacja była jego naturalnym środowiskiem. Czuł się
w niej u siebie.
Żona doktora leżąca bez życia w pokoju muzycznym była jednak próblemem, którego
nie mógł zlekceważyć. Gdyby jeszcze była to któraś z nas... Ale obca! To już inna sprawa.
Coś trzeba było zrobić, choć nie miał pojęcia, czym owo coś miało być, i patrzył wstrząśnięty,
jak doktorowa przykłada rękę do pulsującej z bólu głowy i jęczy. Może i był głupi, ale
wiedział, co to oznacza. Nadciągała katastrofa.
Gosposia wysłała Johna Łopatę po doktora i ten przybył bezzwłocznie. Przez chwilę
zdawało się, że przeczucie nieszczęścia było nieuzasadnione, gdy się okazało, że doktorowa
wcale nie jest ciężko ranna i nawet nie ma wstrząsu mózgu. Wymówiła się od łyka brandy,
przystała na herbatę i wkrótce całkiem doszła do siebie.
- To była kobieta - powiedziała. - Kobieta w bieli.
- Bzdura - odparła Gosposia lekceważąco, choć kategorycznie. - W tym domu nie ma
żadnej kobiety w bieli.
W brązowych oczach pani Maudsley zabłysły łzy, ale była nieugięta.
- Tak, kobieta. Drobnej budowy ciała. Tam, na sofie. Usłyszała fortepian, podniosła
się i...
- Długo ją widziałaś? - zapytał doktor Maudsley.
- Nie, tylko przez chwilę.
- No widzicie? To niemożliwe - przerwała Gosposia i ton jej głosu był życzliwy, ale
zarazem stanowczy. - Tu nie ma żadnej kobiety w bieli. Musiała pani zobaczyć ducha.
Wtedy po raz pierwszy dał się słyszeć głos Johna.
- Mówią, że ten dom jest nawiedzony.
Przez chwilę wszyscy zebrani patrzyli na połamane skrzypce, porzucone na podłodze,
i zastanawiali się nad guzem, który się tworzył na skroni pani Maudsley, ale nim ktokolwiek
zdążył ustosunkować się do wypowiedzi ogrodnika, w drzwiach pojawiła się Isabelle. Smukła
i wiotka, miała na sobie jasnocytrynową suknię. Byle jak upięte włosy były potargane, a w jej
pięknych oczach czaiło się szaleństwo.
- Czy to może być osoba, którą widziałaś? - zapytał doktor żonę.
Pani Maudsley porównała Isabelle z obrazem w swojej pamięci. Ile odcieni dzieli biel
od jasnej żółci? Gdzie właściwie leży granica między drobną budową ciała a smukłością? Jak
cios w głowę może wpłynąć na czyjąś pamięć? Zawahała się, ale zobaczywszy szmaragdowe
oczy i odnalazłszy w pamięci ich dokładny odpowiednik, powiedziała stanowczo:
- Tak. To ta osoba.
Gosposia i John powstrzymali się od wymiany spojrzeń.
Od tej chwili cała uwaga doktora, który zapomniał o żonie, skupiła się na Isabelle.
Zadawał jej pytanie po pytaniu, przyglądał się jej z bliska, życzliwie, z ukrytą troską w
oczach. Gdy odmawiała odpowiedzi, nie nalegał, a kiedy zadawała sobie trud, by
odpowiedzieć - wykrętnie, niecierpliwie, bezsensownie - uważnie słuchał, kiwał głową i robił
zapiski w lekarskim notesie. Wziąwszy ją za przegub dłoni, żeby zmierzyć tętno, zauważył ze
zgrozą szramy i blizny na wewnętrznej stronie przedramienia.
- Sama to sobie zrobiła?
Z pewnym oporem Gosposia uczciwie powiedziała „tak", a doktor ze zmartwioną
miną zacisnął wargi.
- Mogę prosić pana na słowo? - zwrócił się do Charliego. Ten spojrzał na niego
pustym wzrokiem, ale doktor stanowczo ujął go pod łokieć. – Może w bibliotece? - I silną
ręką wyprowadził go z pokoju.
Gosposia i doktorowa czekały w salonie i udawały, że nie zwracają uwagi na dźwięki
dobiegające z biblioteki. Słychać było szmer nie tyle głosów, ile jednego głosu, spokojnego i
stonowanego. Kiedy umilkł, rozległ się podniesiony głos Charliego: „Nie!" i jeszcze raz
„Nie!", a potem znów cichy głos doktora. Trwało to dość długo, aż wreszcie usłyszałyśmy
ponawiane wciąż protesty Charliego, drzwi się otworzyły i pojawił się w nich doktor,
poważny i głęboko poruszony. Za nim rozbrzmiewał skowyt rozpaczy i niemocy, ale doktor
tylko się skrzywił i zamknął za sobą drzwi.
- Załatwię jej pobyt w zakładzie dla umysłowo chorych. Sprawę transportu proszę
zostawić mnie. Czy może być o drugiej?
Osłupiała Gosposia tylko kiwnęła głową, a żona doktora ruszyła do wyjścia.
O drugiej przyjechało trzech mężczyzn, którzy wyprowadzili Isabelle z domu do
krytego powozu czekającego na podjeździe. Była uległa jak baranek, posłusznie wsiadła i
nawet się nie obejrzała, kiedy konie ruszyły powoli aleją do bramy.
Bliźniaczki obojętnie kreśliły dużymi palcami u nogi kółka na żwirze podjazdu.
Charlie stał na stopniach domu, patrząc na oddalający się powóz. Wyglądał jak
dziecko, któremu odbiera się ulubioną zabawkę i które nie może uwierzyć i - jeszcze - że to
się dzieje naprawdę.
W holu Gosposia i John Łopata obserwowali go z niepokojem, czekając, aż cała
prawda dotrze do jego świadomości.
Powóz zniknął w bramie posiadłości. Charlie patrzył na otwarte jej skrzydła przez
trzy, cztery, pięć sekund. Potem otworzył usta. Szeroki, rozdygotany krąg odsłonił drgający
język, mięsistą czerwień krtani i pasemka śliny ciągnące się w poprzek ciemnej jamy.
Przyglądałyśmy się temu jak zahipnotyzowane, czekając, aż z tych rozdziawionych,
roztrzęsionych ust wydobędzie się przeraźliwy wrzask, ale dźwięk nie mógł się jeszcze
wydostać. Przez kilka długich chwil narastał, zbierając się, aż całe ciało wydawało się jednym
zdławionym krzykiem. Wreszcie Charlie opadł na kolana i wydał z siebie dziwny odgłos. Nie
był to, jak się spodziewałyśmy, ryk słonia, tylko głuche nosowe parsknięcie.
Dziewczynki na chwilę oderwały wzrok od swoich kreślonych palcem u nogi kółek na
żwirze, a potem znów opuściły go obojętnie. John Łopata zacisnął usta i wrócił do pracy w
ogrodzie. Nic tu po nim. Gosposia podeszła do Charliego, położyła mu współczująco dłoń na
ramieniu i próbowała go namówić, by wszedł do domu, ale on, głuchy na jej słowa, chlipał
tylko i buczał jak skrzywdzony uczniak. I tyle.

I tyle? Te słowa były dziwnie powściągliwym skwitowaniem zniknięcia matki panny


Winter. Nie ulegało wątpliwości, że panna Winter nie miała wysokiego mniemania o
matczynych uczuciach Isabelle; w istocie słowo „matka" jakby nie istniało w jej słowniku.
Można to zrozumieć: z tego, co usłyszałam, mogłam wnosić, że Isabelle była kobietą
najmniej nadającą się na matkę. Ale czy miałam prawo osądzać czyjeś stosunki z matką?
Zamknęłam notatnik, wsunęłam ołówek pod spinające go kółeczka i wstałam.
- Nie będzie mnie przez trzy dni - przypomniałam. - Wrócę w czwartek.
I zostawiłam ją samą z jej wilkiem.
Skończyłam spisywanie opowieści ze swoich notatek. Stępiłam wszystkich dwanaście
ołówków; czekało mnie dłuższe temperowanie. Jeden po drugim wkładałam do temperówki
grafitowe końce. Jeśli się obraca korbką powoli i równo, można czasem uzyskać skręcony
wiórek drewna, który podryguje przez całą drogę do kosza na śmieci. Ale tego wieczoru
byłam zmęczona i wiórki przerywały się pod swoim ciężarem.
Rozmyślałam o tej opowieści. Nabrałam ciepłych uczuć do Gosposi i Johna Łopaty,
Charlie i Isabelle budzili niepokój. Doktor i jego żona mieli najlepsze intencje, ale
podejrzewałam, że ich wtargnięcie w życie bliźniaczek nie wróży nic dobrego.
Same bliźniaczki stanowiły dla mnie zagadkę. Wiedziałam, co myśleli o nich inni.
John Łopata sądził, że nie potrafią normalnie mówić; Gosposia uważała, że nie rozumieją, iż
inni ludzie naprawdę żyją; wieśniacy myśleli, że mają źle w głowach. Nie wiedziałam jednak-
a było to co najmniej dziwne - co myśli o nich sama narratorka. Snując tę opowieść, panna
Winter była jak światło, które oświetla wszystko prócz siebie. Stanowiła niejako punkt zbiegu
w perspektywie opowiadania. Mówiła o „nich", ostatnio zaczęła używać słowa „my"; tym, co
mnie zastanawiało, była nieobecność ,ja".
Wiedziałam, jaka byłaby jej odpowiedź, gdybym ją o to zapytała: „Panno Lea,
zawarłyśmy umowę". Już zadałam jej kilka pytań dotyczących szczegółów opowieści i choć
od czasu do czasu na nie odpowiadała, często zbywała mnie, przypominając o naszym
pierwszym spotkaniu: „Żadnego kluczenia. Żadnego wybiegania naprzód. Żadnych pytań".
Pogodziłam się z tym, że długo nie zaspokoję swojej ciekawości, a jednak tego
samego wieczoru zdarzyło się coś, co rzuciło nieco światła na tę sprawę.
Opróżniłam biurko i zabierałam się do pakowania, gdy usłyszałam pukanie do drzwi.
Otworzyłam je i na korytarzu zobaczyłam Judith.
- Panna Winter pyta, czy znajdzie pani czas, żeby się z nią na chwilę spotkać.
Był to uprzejmy przekład Judith obcesowego: „Sprowadź mi tu pannę Lea"; nie
miałam co do tego wątpliwości.
Skończyłam składać bluzkę i zeszłam do biblioteki. Panna Winter siedziała w swojej
zwykłej pozie i w kominku płonął ogień, ale poza tym pokój był pogrążony w ciemnościach.
- Czy chce pani, żebym zapaliła jakieś światło? - zapytałam od drzwi.
- Nie - dobiegła mnie jej odpowiedź, ruszyłam więc wśród regałów w kierunku
kominka. Okiennice były otwarte i ciemne, usiane gwiazdami niebo odbijało się w lustrach.
Kiedy stanęłam przed nią, zobaczyłam w migotliwym świetle ognia, że pannę Winter
coś gnębi. W milczeniu usiadłam na swoim miejscu i patrzyłam na odbicie nocnego nieba w
bibliotecznych lustrach. Minął kwadrans, ona trwała w zamyśleniu, a ja czekałam.
Potem zaczęła mówić.
- Czy widziała pani kiedyś portret Dickensa w jego gabinecie? Wykonał go człowiek
nazwiskiem Buss, jak mi się zdaje. Mam gdzieś reprodukcję, poszukam jej dla pani. W
każdym razie na tym portrecie Dickens odsunął krzesło od biurka i drzemie, z zamkniętymi
oczami i z brodą opartą na piersi. Na nogach ma domowe kapcie. Wokół jego głowy jak dym
cygara unoszą się w powietrzu główne postacie jego powieści; jedne tłoczą się nad papierami
na biurku, inne zawisły za nim, jeszcze inne spływają w dół, jakby wierzyły, że są zdolne
chodzić po podłodze na własnych nogach. A dlaczego nie? Są nakreślone równie mocną
kreską jak sam pisarz, dlaczegóż więc nie miałyby być równie rzeczywiste jak on? Są bardziej
rzeczywiste niż książki na półkach, naszkicowane jedynie cieniutką kreseczką, gdzieniegdzie
wręcz zanikającą.
Pewnie się pani zastanawia, dlaczego wspominam teraz o tym portrecie. Pamiętam go
tak dobrze dlatego, że wydaje mi się on obrazem mego własnego życia. Zamknęłam przed
światem drzwi mojego gabinetu i odcięłam się od niego wraz z ludźmi z mojej wyobraźni.
Przez niemal sześćdziesiąt lat podpatrywałam bezkarnie życie ludzi, którzy nie istnieją.
Zapuszczałam bezwstydne spojrzenie do ich serc i łazienek. Zaglądałam im przez ramię, by
śledzić ruchy pióra, kiedy pisali listy miłosne, testamenty i wyznania. Podglądałam, jak
kochają się kochankowie, jak mordują mordercy, a dzieci bawią się, udając dorosłych.
Otwierały się przede mną więzienia i burdele; galeony i karawany wielbłądów przewoziły
mnie przez morza i piaski; stulecia i kontynenty zmieniały się wedle mojej woli. Tropiłam
występki możnych i byłam świadkiem szlachetności maluczkich. Pochylałam się tak nisko
nad śpiącymi, że mogli czuć mój oddech na twarzach. Widziałam ich sny.
Mój gabinet roi się od postaci czekających na opisanie. Wymyśleni ludzie, spragnieni
życia, pociągają mnie za rękaw, wołając: „Teraz ja! Bierz się do pracy! To moja kolej!"
Muszę dokonać wyboru. Kiedy już wybiorę, inni cichną na dziesięć miesięcy czy rok, póki
nie dojdę do końca opowieści, a wtedy cały zgiełk zaczyna się od nowa.
I bardzo często przez te wszystkie lata pisania, gdy unosiłam głowę znad strony - przy
końcu rozdziału albo by spokojnie przemyśleć scenę czyjejś śmierci lub po prostu szukając
właściwego słowa - widziałam za tym tłumem pewną twarz. Znajomą twarz. Blada cera, rude
włosy, uparte spojrzenie zielonych oczu. Doskonale wiem, kim ona jest, a jednak zawsze
jestem zdziwiona, widząc ją. Za każdym razem potrafi mnie zaskoczyć. Niekiedy otwierała
usta, by coś mi powiedzieć, ale przez całe lata była za daleko, bym mogła ją usłyszeć, a poza
tym, kiedy tylko uświadamiałam sobie jej obecność, odwracałam wzrok i udawałam, że jej
nie zauważyłam. Chyba nie dawała się na to nabrać.
Ludzie zastanawiają się, co sprawia, że jestem tak płodna. To właśnie z jej powodu.
Zaczynałam nową książkę pięć minut po skończeniu poprzedniej dlatego, że podniesienie
głowy znad biurka oznaczałoby napotkanie jej spojrzenia.
Mijały lata; liczba moich książek na półkach księgarń rosła, a tłum postaci unoszących
się w powietrzu w moim gabinecie się przerzedzał. Po każdej książce, którą napisałam, gwar
głosów przycichał, nie wszczynał już takiego zamętu w głowie. Coraz mniej twarzy domagało
się mojej uwagi, ale zawsze i gdzieś w tyle, choć z każdą książką bliżej, była ona. Zielonooka
dziewczynka. - Czekała.
Przyszedł dzień, kiedy skończyłam ostateczną wersję swojej ostatniej książki.
Napisałam ostatnie zdanie, postawiłam na końcu kropkę. Wiedziałam, co będzie dalej. Pióro
wypadło mi z ręki i przymknęłam oczy.
- A zatem - usłyszałam, jak mówi, a może to byłam ja - teraz zostałyśmy tylko my
dwie.
Spierałam się z nią trochę.
- To się nie uda - powiedziałam. - Wszystko zdarzyło się zbyt dawno, byłam wtedy
dzieckiem, zapomniałam. - Chociaż tylko szukałam wybiegu.
- Ale ja nie zapomniałam - odparła. - Pamiętasz, jak...
- Nawet ja wiem, kiedy nadchodzi nieuniknione. Świetnie pamiętam.
Słabe wibracje powietrza ustały. Oderwałam wzrok od gwiazd i spojrzałam na pannę
Winter. Zielone oczy wpatrzone były w jakieś miejsce w pokoju, jakby widziały tam
zielonooką dziewczynkę o miedzianych włosach.
- Ta dziewczynka to pani.
- Ja? - Oczy panny Winter powoli zwróciły się od widma dziecka ku mnie. - Nie, to
nie ja. Ona... - Zawahała się. - Ona jest kimś, kim byłam. To dziecko przestało istnieć już
dawno, dawno temu. Jej życie skończyło się tej nocy, kiedy wybuchł pożar, tak ostatecznie,
jakby zginęła w płomieniach. Osoba, którą pani przed sobą widzi, jest niczym.
- Ale pani kariera... powieści...
- Kiedy jest się niczym, zaczyna się wymyślać różne historie. To zapełnia pustkę.
Potem siedziałyśmy w milczeniu, wpatrując się w ogień. Od czasu do czasu panna
Winter w roztargnieniu pocierała wnętrze dłoni.
- Pani esej o Jules'u i Edmondzie Landierach - zaczęła w końcu.
Z ociąganiem odwróciłam się do niej.
- Dlaczego właśnie ich obrała sobie pani za temat? Coś musiało w nich panią
szczególnie zainteresować. Czy to ze względów osobistych?
Pokręciłam głową.
- Nie. Nic szczególnego.
A potem była tylko cisza i gwiazdy, i trzaskanie ognia.
Musiała upłynąć godzina, a może i więcej, bo płomienie już nieco przygasały, kiedy
odezwała się ponownie:
- Margaret. - Chyba pierwszy raz zwróciła się do mnie po imieniu. – Jutro
wyjeżdżasz...
- Tak?
- Ale wrócisz, prawda?
Trudno było dostrzec wyraz jej twarzy w migotliwym świetle dogasających płomieni i
orzec, czy drżenie głosu było wynikiem zmęczenia, czy choroby, ale nim odpowiedziałam:
„Tak, oczywiście, wrócę" - miałam przez chwilę wrażenie, że panna Winter się boi.

Następnego ranka Maurice odwiózł mnie na stację i wsiadłam do pociągu jadącego na


południe.
Gdzież rozpocząć swoje poszukiwania jak nie w naszym antykwariacie? Zawsze
fascynowały mnie stare almanachy. Od dziecka, kiedy tylko nudziłam się, martwiłam lub
bałam, podchodziłam do półek, na których stały, i przeglądałam strony z nazwiskami, datami
i adnotacjami. Między okładkami zawierało się życie, streszczone w kilku brutalnie
rzeczowych linijkach. Był to świat, w którym mężczyźni byli baronetami, biskupami i
ministrami, a kobiety żonami lub córkami. Nie było tam mowy o tym, czy lubili cynaderki na
śniadanie, kogo kochali ani jakie kształty przybierał w ciemności ich strach, kiedy
zdmuchiwali świeczkę wieczorem. Nie było tam nic osobistego. Cóż więc tak mnie poruszało
w zwięzłych informacjach o życiu zmarłych ludzi? Tylko to, że byli ludźmi, kiedyś żyli, a
teraz już nie żyją.
Gdy je czytałam, coś się we mnie budziło. Coś, co nie było mną. Przy czytaniu tych
wykazów dawała o sobie znać ta część mnie, która była już po drugiej stronie.
Nigdy nikomu nie tłumaczyłam, dlaczego te almanachy tak wiele dla mnie znaczą;
nikomu nawet nie powiedziałam, że je lubię. Ale ojciec zauważył to moje upodobanie i jeśli
na aukcjach pojawiał się taki tom, było pewne, że go kupi. Tak więc wszyscy znakomici
zmarli tego kraju, wiele pokoleń wstecz, pędzili swoje pozagrobowe życie na półkach
naszego drugiego piętra. W moim towarzystwie.
Na tym piętrze, przycupnąwszy na parapecie, przewracałam teraz stronice pełne
nazwisk. Znalazłam dziadka panny Winter, George'a Angelfielda. Nie był baronetem ani
ministrem, ani biskupem, a jednak się tam znalazł. Rodzina miała arystokratyczne
pochodzenie - kiedyś mieli tytuł, ale kilka pokoleń wcześniej nastąpił rozłam: tytuł poszedł
jedną drogą, a pieniądze i posiadłości drugą. George należał do tej linii, która odziedziczyła
posiadłości. Almanachy na ogół śledzą losy utytułowanych, ale jego pokrewieństwo z nimi
było dostatecznie bliskie, by zasłużył na notatkę: Angelfield George, data urodzenia;
zamieszkały w Angelfield House w Oxfordshire, żonaty z Mathilde Monnier z Reims we
Francji; syn Charles. Tropiąc jego ślady w almanachach z następnych lat, natrafiłam na zapis
późniejszy o dekadę: syn Charles, córka Isabelle. Przewróciwszy parę kartek dalej, znalazłam
potwierdzenie śmierci George'a Angelfielda, a pod hasłem „March Roland" informację o
małżeństwie z Isabelle.
Przez chwilę rozbawiła mnie myśl, że pojechałam aż do Yorkshire, by usłyszeć
historię panny Winter, a tymczasem miałam ją tutaj w almanachach, dwa jardy poniżej
mojego łóżka. Ale potem zaczęłam myśleć trzeźwo. Czego dowodzi ten ślad na papierze?
Tylko tego, że George i Mathilde, a także ich dzieci Charles i Isabelle naprawdę istnieli. Skąd
pewność, że panna Winter nie znalazła ich w taki sam sposób jak ja, wertując jakąś książkę?
Wszędzie w bibliotekach są takie almanachy. Każdy, kto zechce, może do nich zajrzeć.
Mogła przecież znaleźć kilka nazwisk i dat i, żeby się zabawić, rozsnuć swą historię wokół
nich?
Niezależnie od tych wątpliwości miałam jeszcze jeden problem. Roland March umarł i
wraz z jego śmiercią urywał się wszelki ślad po Isabelle. Świat almanachów jest dziwaczny.
W prawdziwym świecie rodziny wypuszczają gałęzie jak drzewa, krew, wymieszana przez
małżeństwa, przechodzi z pokolenia na pokolenie, tworząc coraz większą sieć związków.
Tytuły natomiast przechodzą z mężczyzny na mężczyznę i almanachy zajmują się głównie
nimi. Ale po obu stronach linii utytułowanej są młodsi bracia, siostrzeńcy, kuzyni dość bliscy,
by się znaleźć w zasięgu zainteresowania autorów almanachu. Ludzie, którzy mogliby zostać
baronetami czy lordami. I choć nie jest to nigdzie powiedziane, przy szczególnym zbiegu
okoliczności, całym ciągu tragicznych zdarzeń, nadal mogą nimi zostać. Ale po pewnej
liczbie odgałęzień od pnia rodzinnego ich nazwiska wypadają na margines i rozpływają się w
eterze. Żadne następujące po sobie zatonięcie statku, zaraza i trzęsienie ziemi nie zdołają
przywrócić owym kuzynom trzeciego stopnia ich wysokiej pozycji. Almanach ich nie
obejmuje. Tak też stało się z Isabelle. Była kobietą; jej dzieci były dziewczynkami; mąż
(niebędący lordem) umarł; ojciec (niebędący lordem) umarł. Almanach wyrzucił ją i jej dzieci
za burtę; znalazły się w bezkresnym oceanie zwykłych ludzi, których narodziny, zgony i
małżeństwa, podobnie jak ich miłości, lęki i upodobania kulinarne, nie są na tyle istotne, by
warto je było utrwalać dla potomności.
Charlie jednak był mężczyzną. Mieścił się więc w obszarze zainteresowań
almanachów, chociaż znajdował się w cieniu ważniejszych osób. Informacje były skąpe.
Charles Angelfield. Urodził się. Mieszkał w Angelfield. Nieżonaty. Nie umarł. Dla
almanachu te wiadomości były wystarczające.
Wyciągałam rocznik za rocznikiem i wszędzie znajdowałam ten sam skrótowy
życiorys. Za każdym nowym tomem myślałam: w tym roku go pominą. Ale co roku był, ten
sam Charles Angelfield, wciąż w Angelfield, wciąż nieżonaty. Przypomniałam sobie
wszystko, co usłyszałam o Charliem i jego siostrze od panny Winter, i przygryzłam wargę,
zastanawiając się, co oznaczało tak długie pozostawanie przezeń w stanie kawalerskim.
A potem, kiedy już musiał być dobrze po czterdziestce, natknęłam się na
niespodziankę. Jego nazwisko, jego data urodzenia, jego miejsce zamieszkania i dziwny
skrót: ouz, z którym się nigdy przedtem nie spotkałam.
Sprawdziłam w wykazie skrótów.
Ouz - oficjalnie uznany za zmarłego.
Wróciłam do strony z notą o Charliem i patrzyłam na nią przez dłuższy czas i ze
zmarszczonymi brwiami, jak gdyby usilne wpatrywanie się miało przynieść wyjaśnienie
tajemnicy, zawarte w samej fakturze papieru czy znaku wodnym.
Miałam rok, w którym został oficjalnie uznany za zmarłego. O ile wiem, następuje to
wówczas, kiedy ktoś zniknął, a po pewnym czasie rodzinie, ze i względu na spadek, wolno
przyjąć, że ów ktoś nie żyje, choć nie ma na to żadnych dowodów ani też nie znaleziono ciała.
Wydawało mi się, że zanim takie orzeczenie zostanie wydane, od chwili zniknięcia bez śladu
musi upłynąć siedem lat. W tym okresie taki ktoś mógł umrzeć albo po prostu pójść sobie w
świat, zaginąć albo trzymać się z dala od wszystkich, którzy kiedykolwiek go znali. To, że
jest zmarły w oczach prawa, nie oznacza, że naprawdę umarł. Jakie życie, rozmyślałam,
kończy się w tak niejasny, niezadowalający sposób? Ouz.
Zamknęłam almanach, postawiłam go na miejscu na półce i zeszłam na dół, by zrobić
sobie kakao.
- Co wiesz o procedurach prawnych, jakie należy podjąć, żeby uznać kogoś za
zmarłego? - zawołałam do ojca, stojąc nad piecykiem z rondelkiem mleka w ręku.
- Chyba nie więcej niż ty - odkrzyknął.
Potem pojawił się w drzwiach i wręczył mi wizytówkę jednego z naszych i stałych
klientów.
- Jego trzeba o to zapytać. Emerytowany profesor prawa. Teraz mieszka w Walii, ale
każdego lata przyjeżdża tu poszperać w książkach i przejść się nad rzeką. Sympatyczny gość.
Może napiszesz do niego? Spytaj go przy okazji, czy mam dla niego zatrzymać Justitiae
Naturalis Principia.
Wypiłam kakao i wróciłam do almanachów, by znaleźć w nich coś o Rolandzie
Marchu i jego rodzinie. Jego stryj po amatorsku zajmował się malarstwem i kiedy przeszłam
do działu historii sztuki, by prześledzić jego dokonania, dowiedziałam się, że jego portrety,
obecnie uznawane za mierne, w swoim czasie były bardzo modne. Angielskie malarstwo
portretowe Mortimera zawiera reprodukcję wczesnego portretu pędzla Lewisa Anthony'ego
Marcha, zatytułowanego Roland, bratanek artysty. Dziwnie jest patrzeć na twarz chłopca,
niebędącego jeszcze mężczyzną, i doszukiwać się w niej rysów starej kobiety, jego córki.
Przez kilka minut przyglądałam się pulchnej, zmysłowej twarzy, lśniącym jasnym włosom,
odchylonej leniwie głowie.
Zamknęłam książkę. Czysta strata czasu. Choćbym szukała dzień i noc, wiedziałam,
że nie znajdę tu nic o bliźniaczkach, których ponoć był ojcem.
Następnego dnia pojechałam pociągiem do Banbury, do redakcji „Banbury Herald".
Jakiś młody człowiek zaprowadził mnie do archiwów. Słowo „archiwum" może brzmieć
dostojnie dla kogoś, kto niewiele miał z nimi do czynienia, ale dla mnie, która od lat
spędzałam swój wolny czas w takich miejscach, nie było niespodzianką, kiedy mi pokazano
coś, co było w istocie dużą szafą w pozbawionej okien piwnicy.
- Pożar domu w Angelfield - wyjaśniłam krótko. - Jakieś sześćdziesiąt lat temu.
Chłopak wskazał mi półkę, na której złożono roczniki z tego okresu.
- Zdejmę pani te pudła.
- A także dział literacki sprzed mniej więcej czterdziestu lat. Nie jestem pewna, z
którego roku.
- Dział literacki? Nie wiedziałem, że „Herald" w ogóle miał taki.
Przesunął drabinę, zdjął z półki kolejne pudła i położył je obok poprzednich na
długim, jasno oświetlonym stole.
- Proszę, oto one - powiedział wesoło i wyszedł.
Pożar w Angelfield, jak się dowiedziałam, wybuchł prawdopodobnie przypadkiem. W
owych czasach ludzie często gromadzili sterty opału koło domu i to właśnie sprawiło, że zajął
się ogniem tak gwałtownie. W domu nie było nikogo prócz dwóch siostrzenic właściciela,
obie się uratowały i zostały przewiezione do szpitala. Co do samego właściciela, uważano, że
przebywa za granicą. (Uważano... - pomyślałam i zerknęłam na datę; upłynie jeszcze sześć
lat, zanim zostanie uznany za zmarłego). Wzmianka w gazecie kończyła się kilkoma uwagami
na temat wartości architektonicznej budynku i stwierdzeniem, że w obecnym stanie nie nadaje
się do zamieszkania.
Przepisałam to wszystko i przejrzałam nagłówki w następnych numerach w nadziei, że
znajdę tam coś więcej na temat pożaru, ale niczego nie znalazłam. Odłożyłam gazety na bok i
przeszłam do kolejnych pudeł.
„Niech pani powie mi prawdę" - tak zwrócił się do Vidy Winter młody człowiek w
niemodnym garniturze, który robił wywiad z nią dla „Banbury Herald" czterdzieści lat temu.
A ona nigdy nie zapomniała tych słów.
Nie było śladu takiej rozmowy. Nie było nawet niczego, co można by nazwać działem
literackim. Jedynie kilka recenzji książek w rubryce Przeczytacie to z przyjemnością,
podpisanych przez niejaką pannę Jenkinsop. Dwukrotnie natrafiłam w nich na nazwisko
panny Winter. Recenzentka najwyraźniej czytała jej powieści i ceniła je wysoko; pisała o nich
entuzjastycznie i trafnie, chociaż niefachowym językiem, ale było całkiem jasne, że nigdy nie
spotkała autorki, i równie jasne, że nie była mężczyzną w brązowym garniturze.
Zamknęłam ostatnią gazetę i włożyłam starannie do pudła.
Mężczyzna w brązowym garniturze był wymysłem. Przynętą, by mnie złowić. Muchą,
którą rybak zawiesza na haczyku wędki, by zwabić rybę. Należało się tego spodziewać. Może
potwierdzenie informacji o George'u i Mathilde, Charliem i Isabelle obudziło moje nadzieje.
Oni przynajmniej istnieli rzeczywiście; mężczyzna w brązowym garniturze nie istniał.
Włożyłam kapelusz i rękawiczki i wyszłam z redakcji „Banbury Herald".
Idąc zimowymi ulicami i rozglądając się za kawiarnią, przypominałam sobie list od
panny Winter. Pamiętałam słowa mężczyzny w brązowym garniturze i to, jak odbijały się
echem o belki sufitu mojego pokoju na poddaszu. A jednak ten mężczyzna był tworem jej
wyobraźni. Powinnam się była tego spodziewać. Przecież ona tylko snuła opowieści. Bajała.
Zmyślała. Kłamała. A błagalna prośba, która tak mnie poruszyła - „Niech pani powie mi
prawdę" - wyszła z ust człowieka w rzeczywistości nieistniejącego.
Nie potrafiłam sobie wyjaśnić, dlaczego czułam tak gorzkie rozczarowanie.
W Banbury wsiadłam do autobusu.
- Angelfield? - powiedział kierowca. - Nie, nie ma połączenia z Angelfield. W każdym
razie jeszcze nie. Może to się zmieni, jak wybudują tam hotel.
- Coś się tam buduje?
- Rozbierają jakąś starą ruinę. Ma tam być elegancki hotel. Pewnie wtedy zacznie
kursować tam autobus, dla personelu, ale na razie najlepsze, co pani może zrobić, to wysiąść
przy Hare and Hounds na Cheneys Road i dojść piechotą. Około mili.
W Angelfield była właściwie tylko jedna ulica. Czerwona drewniana tabliczka
podawała z logiczną prostotą jej nazwę: „Ulica". Minęłam kilkanaście domków budowanych
parami. Tu i ówdzie pojawiało się coś, co je od siebie odróżniało - wielki cis, dziecięca
huśtawka, drewniana ławka - ale najczęściej każdy dom z jego porządnym dachem, białą
facjatką i starannie wykończoną murarką był lustrzanym odbiciem sąsiedniego. Okna
wychodziły na pola otoczone dobrze utrzymanymi żywopłotami i gdzieniegdzie poprzetykane
drzewami. W oddali widać było pasące się owce i krowy, dalej gęsty las, za którym według
mojej mapy powinny się znajdować tereny łowieckie. Nie było chodnika, co zresztą nie miało
żadnego znaczenia, gdyż nic tędy nie jeździło. Właściwie nie dostrzegłam śladu ludzkiego
życia, póki nie minęłam ostatniego domu i doszłam do budyneczku stanowiącego połączenie
urzędu pocztowego z wiejskim sklepem.
Wyszło z niego dwoje dzieci w żółtych płaszczykach przeciwdeszczowych i pobiegło
ulicą, wyprzedzając matkę, która zatrzymała się przy skrzynce pocztowej. Drobna i
jasnowłosa, próbowała nalepić znaczki na koperty, nie wypuszczając jednocześnie spod
pachy gazety. Chłopczyk, starszy z rodzeństwa, uniósł wysoko rękę do pojemnika na śmieci
umocowanego na słupku na poboczu drogi, żeby wyrzucić papierek od cukierka. Chciał wziąć
taki sam papierek od swojej siostry, ale ta zaprotestowała:
- Ja sama! Ja sama! - Stanęła na palcach i wyciągnęła rączkę, nie zważając na
sprzeciw brata, a potem podrzuciła papierek w kierunku otworu pojemnika. Porwał go
podmuch wiatru i poniósł ulicą.
- Mówiłem ci!
Oboje odwrócili się i ruszyli biegiem - kiedy mnie zobaczyli, stanęli jak wryci. Dwie
jasne grzywki opadały nad dwiema parami identycznie wykrojonych brązowych oczu. Dwie
buzie przybrały taki sam wyraz zdziwienia. Nie byli bliźniętami, nie, ale byli bardzo podobni.
Schyliłam się, by podnieść papierek, i wyciągnęłam ku nim rękę, żeby go podać.
Dziewczynka chciała go wziąć i zrobiła krok w moim kierunku, jej brat, bardziej ostrożny,
wysunął ramię, by zagrodzić jej drogę, i zawołał:
- Mamusiu!
Jasnowłosa kobieta patrzyła na nich spod skrzynki pocztowej i wszystko widziała. -W
porządku, Tom. Pozwól jej. Dziewczynka wyjęła mi papierek z ręki, nie podnosząc na mnie
wzroku.
- Powiedzcie: dziękuję! - zawołała matka.
Dzieci wykrztusiły podziękowanie cichutkimi głosikami, a potem odwróciły się i z
ulgą odbiegły. Tym razem kobieta podniosła córeczkę, by mogła dosięgnąć pojemnika, i
znów na mnie spojrzała, z utajoną ciekawością spoglądając na mój aparat fotograficzny.
W Angelfield nie mogłam pozostać niezauważona.
Posłała mi powściągliwy uśmiech.
- Życzę miłego spaceru - powiedziała, a potem poszła za swymi dziećmi, które już
biegły ulicą ku domkom.
A ja patrzyłam, jak odchodzą.
Dzieciaki biegiem okrążały się wzajemnie, jakby związane niewidzialnym sznurem.
Ni stąd, ni zowąd zmieniały kierunek, to zwalniały, to przyspieszały, jakby telepatycznie
uzgadniały swoje ruchy. Były jak para tancerzy poruszających się w rytm tej samej
wewnętrznej muzyki, jak dwa liście unoszone tym samym podmuchem wiatru. Było to
niesamowite i tak doskonale mi znane. Patrzyłabym na nie dłużej, ale z obawy, że mogą się
obejrzeć i przyłapać mnie na tym, poszłam dalej.
Po kilkuset jardach ujrzałam bramę do posiadłości. Jej skrzydła były nie tylko
zamknięte, ale wrośnięte w ziemię i zespolone ze sobą pędami bluszczu, który wił się między
misternie kutymi kratami. Nad nimi wznosił się łuk z jasnego kamienia, który na dole
przechodził po obu stronach w mały jednoizbowy budyneczek z oknem. W jednym z nich
widać było kartkę papieru. Jako nałogowa czytelniczka nie mogłam się oprzeć. Przedarłam
się przez wysoką, mokrą trawę, by ją przeczytać. Ale było to jedynie widmo jakiegoś pisma.
Zachowało się kolorowe logo firmy budowlanej, pod nim były tylko dwie jasnoszare plamy w
kształcie akapitów i trochę ciemniejszy cień podpisu. Wyglądało to jak komunikat, którego
treść po wielu miesiącach wyblakła od słońca.
Byłam przygotowana na długi marsz wokół ogrodzenia, by znaleźć jakieś wejście, ale
po paru krokach natknęłam się na małą drewnianą furtkę w murze, zamkniętą jedynie na
zasuwkę. Po chwili byłam już wewnątrz. Podjazd był niegdyś wysypany żwirem, ale teraz
między kamykami nawierzchni tu i ówdzie widać było gołą ziemię i kępy trawy. Prowadził
szerokim łukiem do małej kamiennej kaplicy z cmentarną bramą, potem skręcał w drugą
stronę, za kępę drzew i krzewów, które przesłaniały widok. Po obu stronach kłębiły się
zarośla; pędy rozmaitych krzaków walczyły ze sobą o przestrzeń, pod nimi trawy i chwasty
wciskały się wszędzie, gdzie tylko mogły.
Poszłam w stronę kościółka. Przebudowany w czasach wiktoriańskich, zachował
surowość swych średniowiecznych początków. Mały i kształtny, był zwieńczony iglicą, która
wskazywała niebo, nie usiłując zrobić w nim dziury. Stał na zakręcie żwirowanego podjazdu;
kiedy podeszłam bliżej, przeniosłam wzrok z cmentarnej bramy na widok, który otwierał się
przede mną. Z każdym krokiem ten widok stawał się coraz rozleglejszy, aż wreszcie ukazała
się jasna kamienna bryła domu Angelfieldów i stanęłam jak wryta.
Dom stał pod dziwnym kątem. Podjazd prowadził do jego rogu i nie bardzo było
wiadomo, po której stronie znajduje się front. Wyglądało to tak, jakby dom wiedział, że
powinien witać gości, patrząc wprost na nich, ale w ostatniej chwili nie oparł się impulsowi,
by odwrócić się i patrzeć na park dla zwierzyny i las rozciągający się za tarasami. Gość
natrafiał nie na powitalny uśmiech, lecz na obojętny bok budynku.
Wrażenie dziwaczności potęgowały jeszcze inne cechy tej budowli. Była
asymetryczna. Na plan pierwszy wysuwały się trzy wielkie występy, wysokości czterech
pięter; ich dwanaście wysokich i szerokich okien wprowadzało jedyny ład i harmonię, na
jakie mogła się zdobyć fasada. W reszcie domu okna były rozmieszczone bezładnie, każde
było inne, żadne nie leżało na tym samym poziomie, co sąsiadujące z nim z prawej lub z
lewej, ani w tym samym pionie, co okno nad nim czy pod nim. Balustrada nad trzecią
kondygnacją starała się objąć całą tę architektoniczną różnorodność i zamknąć ją w jakąś
całość, ale tu i tam wymykał się z niej jakiś sterczący kamień, boczny wykusz, dziwaczne
okno; balustrada wtedy znikała, by znów się pojawić po drugiej stronie przeszkody. Nad nią
wznosiła się nierówna linia dachu z wieżami, wieżyczkami i kominami o barwie miodu.
Ruina? Większość złocistych kamieni wyglądała tak czysto i świeżo, jak w dniu,
kiedy wydobyto je z kamieniołomu. Oczywiście, misterna rzeźba wieżyczek nieco zwietrzała,
balustrada miejscami się wykruszyła, ale nie była to ruina. Widząc wtedy ten dom na tle
błękitnego nieba, z ptakami fruwającymi wokół wieżyc i otaczającą go zieloną trawą, bez
trudu mogłam sobie wyobrazić, że jest zamieszkany.
Potem włożyłam okulary i zrozumiałam.
Okna były bez szyb, ich ramy przegniłe albo wypalone. Tym, co brałam za cienie nad
oknami po prawej stronie, były osmalenia po pożarze. Ptaki unoszące się na niebie nad
domem nurkowały nie za budynek, lecz do jego wnętrza. Dachu nie było. To nie był dom,
tylko skorupa.
Zdjęłam okulary i znów ukazał się nietknięty budynek w stylu elżbietańskim. Czy
byłoby w nim coś złowieszczego, gdyby niebo miało barwę ciemnego granatu i księżyc nagle
skrył się w chmurach? Być może. Ale na tle bezchmurnego błękitu sceneria tchnęła
niewinnością.
W poprzek podjazdu postawiono płot z przytwierdzoną do niego tabliczką z napisem:
„Zakaz wstępu. Zagrożenie". Dostrzegłam szparę między deskami, odsunęłam jedną z nich,
wśliznęłam się do środka i zasunęłam deskę za sobą. Okrążywszy „obojętny bok", podeszłam
pod ścianę frontową domu. Między pierwszym a drugim występem fasady sześć niskich,
szerokich stopni prowadziło do podwójnych dębowych drzwi. Po obu stronach schodów
wznosiły się dwa niskie cokoły, siedziały na nich dwa olbrzymie koty, wyrzeźbione w jakimś
ciemnym połyskliwym materiale, w którym tak realistycznie oddano szczegóły, iż
przeciągając palcami po jednym z nich, niemal się spodziewałam, że dotknę futra, i zaskoczył
mnie chłód twardego kamienia. Najciemniejsze ślady pożaru nosiło okno na parterze
trzeciego występu. Stanąwszy na bryle gruzu, zdołałam zajrzeć do środka. To, co zobaczyłam,
wzbudziło we mnie jakiś głęboki niepokój. Jest coś powszechnie podzielanego, znanego
wszystkim w samym pojęciu pokoju. Chociaż moja sypialnia nad antykwariatem, dziecięca
sypialnia w domu rodziców i sypialnia w domu panny Winter bardzo się między sobą różniły,
miały jednak pewne wspólne elementy, takie, które pozostają stałe wszędzie i dla wszystkich.
Nawet w obozowisku jest coś nad głową, co chroni przed złą pogodą, przestrzeń, do której
można wejść, poruszać się w niej i z niej wyjść, coś, co pozwala rozróżniać to, co wewnątrz,
od tego, co na zewnątrz. Tu niczego takiego nie było.
Część krokwi spadła, inne, naderwane tylko z jednego końca, przecinały ukośnie
przestrzeń, wspierając się na kupie gruzu i drewna wypełniającej pokój do poziomu okna. W
zakamarkach i kątach tkwiły stare ptasie gniazda. Ptaki musiały tu naznosić nasion; te,
zalewane na przemian śniegiem, deszczem i światłem słonecznym, wzeszły. W tym
zdewastowanym miejscu wyrosły rośliny; widziałam brązowe zimowe gałęzie budlei i
czarnego bzu, wyciągające się ku światłu. Po ścianach niczym wzór na tapecie piął się
bluszcz. Wyciągając szyję, spojrzałam w górę, w głąb ciemnego tunelu. Cztery ściany były
wciąż nienaruszone, ale zamiast sufitu dostrzegłam tylko cztery grube belki, nierównomiernie
ułożone, nad nimi puste miejsce, a wyżej znowu kilka belek, potem znowu to samo. Na końcu
tunelu widać było światło. Niebo.
Nawet duch nie mógłby tu przeżyć.
Trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś znajdowały się tu dywany, meble, obrazy.
Kandelabry oświetlały to, co teraz złociło słońce. Co tu było? Salon, pokój muzyczny,
jadalnia?
Przyjrzałam się rumowisku w pokoju. W bezładnym stosie gruzów tego, co kiedyś
było domem, coś przyciągnęło moją uwagę. Początkowo wzięłam to za zerwaną belkę sufitu,
ale była za cienka i wyglądała na przytwierdzoną do ściany. Potem zobaczyłam jeszcze jedną
taką deskę i jeszcze jedną. Tkwiły w nich w równych odstępach złącza, jakby w celu
umocowania innych kawałków drewna pod kątem prostym. I rzeczywiście, w kącie ocalał
fragment z taką poprzeczną deską.
Ciarki przeszły mi po plecach. Już wiedziałam.
Te deski to były półki, a połączenie przyrody z rumowiskiem architektury było
niegdyś biblioteką.
W mgnieniu oka wspięłam się przez pozbawione szyb okno do wnętrza. Stąpałam
ostrożnie, sprawdzając grunt pod nogami przed zrobieniem następnego kroku. Zajrzałam do
kątów i ciemnych szczelin, ale nie było w nich żadnych książek. "Właściwie nie
spodziewałam się, że je znajdę - w takich warunkach nie mogły przetrwać. Ale musiałam
sprawdzić.
Przez kilka minut zajęłam się robieniem zdjęć. Sfotografowałam ramy pustych okien,
drewniane deski, na których niegdyś stały książki, i ciężkie dębowe drzwi w masywnej
framudze.
Przykucnęłam odchylona nieco w bok, próbując uzyskać jak najlepsze zdjęcie
wielkiego kamiennego kominka, i nagle zamarłam. Przełknęłam głośno ślinę, poczułam
przyspieszone bicie serca. Czy coś usłyszałam? Coś poczułam? Czy coś się poruszyło w
rumowisku pod moimi stopami? Nie - musiało mi się wydawać. Mimo to ostrożnie
przemknęłam na drugą stronę pokoju, gdzie w murze była dziura, na tyle duża, bym mogła się
przez nią przedostać.
Byłam teraz w głównym holu. Tu właśnie znajdowały się te wysokie dwuskrzydłowe
drzwi, które widziałam z zewnątrz. Kamienne schody prowadzące na górę przetrwały
nienaruszone. Szerokie, z poręczami i balustradami porośniętymi bluszczem, miały jednak
czystą linię; wdzięczny łuk rozszerzający się u podstawy w skręt przypominający muszlę
ślimaka. Rodzaj wymyślnego odwróconego apostrofu.
Schody prowadziły na galerię, która musiała kiedyś biec przez całą szerokość holu. Z
jednej strony pozostały tylko poszczerbiony brzeg desek podłogowych i ziejąca w nich dziura
- w dole kamienna posadzka holu. Druga strona była niemal cała; resztki balustrady wzdłuż
galerii, a potem korytarz. Sufit był osmalony, ale nietknięty; przetrwała podłoga, nawet drzwi.
Po raz pierwszy natknęłam się na część domu, która nie uległa całkowitemu zniszczeniu.
Wydawało się, że dałoby się tu zamieszkać.
Zrobiłam szybko kilka zdjęć, a potem, badając stopą każdą nową deskę, nim na niej
stanęłam całym ciężarem, zapuściłam się ostrożnie w korytarz.
Po naciśnięciu klamki pierwsze drzwi otworzyły się na pustkę, gałęzie i błękitne
niebo. Nie było żadnych ścian, sufitu, podłogi, tylko świeże powietrze.
Zamknęłam drzwi i poszłam dalej korytarzem, postanowiwszy nie przejmować się
zagrożeniem. Cały czas uważnie patrząc pod nogi, dotarłam do drugich drzwi.
Przekręciłam gałkę i drzwi się otworzyły.
Jakiś ruch!
Moja siostra!
O mało nie zrobiłam kroku w jej kierunku.
O mało.
Potem zrozumiałam. Lustro. Zamglone przez brud i usiane czarnymi plamami, które
wyglądały jak rozpryskany atrament.
Spojrzałam w dół na podłogę, na której już miałam stanąć. Nie było desek, tylko
sześciojardowa otchłań, a na jej dnie twarde kamienne płyty.
Już wiedziałam, co zobaczyłam, ale serce wciąż tłukło się we mnie jak szalone.
Znowu podniosłam oczy i ona nadal tam była. Blade biedactwo o ciemnych oczach, mglista
postać drżąca wewnątrz starej ramy.
Widziała mnie. Stała, tęsknie wyciągając ku mnie rękę, jakbym miała tylko zrobić
krok przed siebie, by ją ująć. I czy nie byłoby to najlepszym wyjściem - zrobić ten krok i
wreszcie się z nią połączyć?
Jak długo tam stałam, patrząc na nią i widząc, że na mnie czeka?
- Nie - szepnęłam, ale jej ramię wciąż mnie przyzywało. - Przepraszam. - I ramię
powoli opadło.
Wtedy podniosła aparat fotograficzny i zrobiła mi zdjęcie.
Żal mi jej było. Zdjęcia przez szkło nigdy się nie udają. Wiem o tym. Próbowałam.
Stanęłam z ręką na gałce trzecich drzwi. Zasada trzech, powiedziała panna Winter, ale
nie byłam w nastroju do rozpamiętywania jej słów. Straciłam już zainteresowanie jej
niebezpiecznym domem z lejącym się do środka deszczem i sztuczkami z lustrem.
Czas się stąd zabierać. Zrobić zdjęcia kaplicy? Nawet na to nie miałam ochoty. Pójdę
do wiejskiego sklepu, zadzwonię po taksówkę. Pojadę na stację, a stamtąd do domu.
Wszystko to zrobię za chwilę. Teraz chciałam tak stać, z głową opartą o drzwi, z
palcami na gałce, obojętna na to, co jest za nimi, czekając, aż obeschną łzy i serce się
uspokoi.
Czekałam.
Wtedy pod moimi palcami gałka trzecich drzwi zaczęła się sama przekręcać.
Rzuciłam się do ucieczki.
Przeskakiwałam dziury w podłogach, zbiegałam po schodach, przeskakując po trzy
stopnie, straciłam równowagę i próbowałam dosięgnąć poręczy, żeby się czegoś chwycić.
Złapałam za bluszcz, potknęłam się, wstałam i pędziłam dalej. Biblioteka? Nie. W drugą
stronę. Przez główne wyjście. Gałęzie czarnego bzu i budlei czepiały się ubrania, kilka razy
omal nie upadłam, szukając oparcia dla nóg w szczątkach rozwalonego domu.
W końcu, co było nieuchronne, rozciągnęłam się jak długa i wydałam z siebie ostry
krzyk.
- O rany, przestraszyłem panią? Jejku!
Spojrzałam w górę. Zobaczyłam, że z podestu galerii wychyla się nie szkielet, nie
potwór, ale olbrzymi mężczyzna. Zbiegł po schodach, przeskoczył zręcznie i pewnym
krokiem przez gruzy na podłodze i stanął nade mną z wyrazem najwyższego zaniepokojenia
na twarzy.
- O mój Boże!
Musiał mieć blisko dwa metry wzrostu i był barczysty, tak barczysty, że dom zdawał
się przy nim kurczyć.
- Naprawdę nie chciałem... Myślałem tylko... Kręciła się tu pani od jakiegoś czasu...
Ale teraz to nieważne... Nic się pani nie stało, moja droga?
Poczułam się malutka jak dziecko. Chociaż ten mężczyzna, mimo swej postury, także
miał w sobie coś z dziecka. Na krągłej twarzy cherubina nie widać było zmarszczek, łysinę
otaczała aureola srebrzystych kędziorów. Oczy, tak okrągłe jak oprawki jego okularów, były
poczciwe i przejrzyście błękitne.
Musiałam wyglądać na oszołomioną i byłam chyba trochę blada. Ukląkł obok mnie i
ujął za nadgarstek.
- Niezłego kozła pani wywinęła! Gdybym wiedział... Nie powinienem był... Tętno
trochę przyspieszone. Hm.
Poczułam piekący ból w łydce. Sięgnęłam ręką do dziury w spodniach rozdartych na
kolanie i zakrwawiłam sobie palce.
- Ojejku! To noga? Jest złamana? Może pani nią ruszać?
Poruszyłam stopą i na twarzy mężczyzny odmalowała się ulga.
- Dzięki Bogu! Nigdy bym sobie nie darował! Proszę się nie ruszać. Przyniosę. ..
Zaraz wracam. - I odszedł. Stąpał delikatnie po wyszczerbionych deskach, potem przeskoczył
na schody. Górna połowa jego ciała płynęła majestatycznie, jakby niezwiązana ze zwinnymi
stopami.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza i czekałam.
- Nastawiłem czajnik - oświadczył po powrocie. Miał przy sobie najprawdziwszą
apteczkę, białą z czerwonym krzyżem na wierzchu, i wyjął z niej płyn dezynfekujący i gazę. -
Zawsze mówiłem, że któregoś dnia ktoś zrobi sobie krzywdę w tej ruderze. Trzymam tę
apteczkę już od lat. Lepiej dmuchać na zimne. Ojejku! - Krzywił się z bólu, przyciskając
piekący okład do rany na mojej łydce. - Bądźmy dzielni, dobrze?
- Jest tu elektryczność? - spytałam.
Nadal czułam się trochę otumaniona.
- Elektryczność? Przecież to ruina. - Patrzył na mnie, zdziwiony tym pytaniem,
jakbym przy upadku doznała wstrząsu mózgu i straciła rozum.
- Zdawało mi się, że wspomniał pan coś o nastawieniu czajnika.
- Ach tak, rozumiem! Nie. Mam kuchenkę turystyczną. Kiedyś używałem termosu, ale
- skrzywił się - herbata z termosu nie jest smaczna. No, bardzo piecze?
- Tylko trochę.
- Grzeczna dziewczynka. Ależ się pani urządziła! Herbata, może być z cukrem i
cytryną? Niestety nie mam mleka. Brak lodówki.
- Z cytryną będzie świetnie.
- Dobrze. Teraz posadzimy panią wygodnie. Przestało padać, więc może wypijemy
herbatę na dworze? - Podszedł do wielkich starych podwójnych drzwi frontowych i je
odryglował. Z lekkim tylko skrzypnięciem drzwi otworzyły się na oścież, a ja próbowałam
stanąć na nogi. - Proszę się nie ruszać.
Olbrzym tanecznym krokiem podszedł do mnie, schylił się, podniósł mnie i wyniósł
na zewnątrz. Posadził mnie na grzbiecie jednego z czarnych kotów, które podziwiałam
godzinę wcześniej.
- Proszę tu zaczekać, a kiedy wrócę, napijemy się pysznej herbaty! - I wszedł do
domu. Jego potężne plecy przemknęły po schodach i znikły w korytarzu na trzecim piętrze.
- Wygodnie?
Kiwnęłam głową.
- To świetnie. - Uśmiechnął się, jakby było naprawdę świetnie. - No, to poznajmy się.
Nazywam się Love. Aurelius Alphonse Love. Proszę mi mówić Aurelius. - Spojrzał na mnie
wyczekująco.
- Margaret Lea.
- Margaret! - Rozpromienił się. - Ślicznie. Doskonale, teraz jedz.
Między uszami wielkiego czarnego kota rozłożył serwetkę. Leżały na niej grube
kawałki ciemnego i lepkiego placka. Sięgnęłam po jeden z nich i odgryzłam trochę. Było to
świetne ciasto na chłodny dzień - zaprawione imbirem, słodkie, ale mocno korzenne.
Nieznajomy nalał przez sitko herbatę do wykwintnych porcelanowych filiżanek. Podał mi
cukiernicę, potem wyjął z kieszeni na piersiach aksamitny woreczek, który otworzył. Na
aksamicie spoczywała srebrna łyżeczka ozdobiona literą A w kształcie anioła. Wzięłam ją,
zamieszałam herbatę i oddałam łyżeczkę swemu gospodarzowi.
Kiedy jadłam i piłam, on usadowił się na drugim kocie, który pod jego ciężką postacią
przybrał nieoczekiwanie wygląd kociaka. Jadł w milczeniu, schludnie i ze skupieniem.
Spoglądał także na mnie, czekając, czy pochwalę poczęstunek.
- To było pyszne - powiedziałam. - Chyba domowej roboty?
Odległość między kotami wynosiła około dziesięciu stóp i musieliśmy się
porozumiewać, podnosząc głos, co nadawało naszej rozmowie nieco teatralny charakter,
jakbyśmy dawali przedstawienie. I w istocie mieliśmy widownię. W spłukanym deszczem
świetle przyglądał się nam jeleń stojący nieruchomo na skraju lasu. Czujnie poruszał
nozdrzami. Widząc, że go zauważyłam, nie próbował ucieczki, wręcz przeciwnie, stał
spokojnie, niespłoszony.
Mój towarzysz wytarł sobie palce serwetką, potem ją strzepnął i złożył we czworo.
- Smakowało ci? Dostałem przepis od pani Love. Robię to ciasto od dziecka. Pani
Love była świetną kucharką. I w ogóle cudowną kobietą. Oczywiście już nie żyje. Podeszły
wiek. Można się było tego spodziewać. Choć miałem nadzieję...
- Rozumiem. - Nie byłam jednak wcale pewna, czy rozumiem. Czy pani Love była
jego żoną? Ale przecież powiedział, że robił to ciasto od dziecka. Chyba nie miał na myśli
swojej matki? Dlaczego miałby nazywać własną matkę panią Love? Pewne było tylko to, że
ją kochał i że ona umarła. - Przykro mi - powiedziałam.
Przyjął moje kondolencje ze smutnym wyrazem twarzy, zaraz jednak się rozjaśnił:
- Ale to dobry sposób, żeby pamięć o niej przetrwała, nie sądzisz? Chodzi mi o placek.
- Z pewnością. Od dawna nie żyje?
Namyślał się.
- Od dwudziestu lat. Chociaż wydaje się, że dłużej. Albo krócej. Zależy, jak na to
patrzeć.
Skinęłam głową. Nie poczułam się ani trochę mądrzejsza. Przez chwilę siedzieliśmy w
milczeniu. Patrzyłam na park dla zwierzyny. Z jego skraju wyłaniały się następne jelenie.
Przesuwały się wraz ze słońcem. Piekący ból w nodze zelżał. Poczułam się lepiej.
- Powiedz mi - odezwał się nieznajomy i zawiesił głos, jakby musiał zebrać się na
odwagę, by zadać to pytanie. - Czy masz matkę?
Byłam zaskoczona. Ludzie rzadko poświęcają mi tyle uwagi, by zadawać osobiste
pytania.
- Czy masz mi za złe? Wybacz, że o to pytam, ale... Jakby to ująć? Rodzina to
sprawa... Ale jeśli nie chcesz... Przepraszam.
- W porządku - powiedziałam powoli. - Nie mam nic przeciwko temu. - I właściwie
nie miałam. Może wskutek ostatnich przeżyć, a może pod wpływem tego dziwnego otoczenia
odniosłam wrażenie, że wszystko, co mogłabym powiedzieć o sobie tutaj temu człowiekowi,
zostanie tu na zawsze, nie pójdzie gdzieś w świat. Cokolwiek mu powiem, nie będzie miało
żadnych następstw. Odpowiedziałam więc na jego pytanie: - Tak, mam matkę.
- Matka! Och, jakże... - Jego oczy przybrały dziwnie intensywny wyraz, smutku albo
tęsknoty. - Czyż może być coś lepszego niż mieć matkę? - wykrzyknął w końcu. Wyraźnie
zachęcał mnie do powiedzenia czegoś więcej.
- A więc ty nie masz matki? - zapytałam.
Po twarzy Aureliusa przemknął grymas cierpienia.
- Niestety, choć zawsze tego pragnąłem. Albo mieć ojca. Choćby braci lub siostry.
Kogokolwiek, kto byłby swój. Jako dziecko udawałem. Wymyśliłem sobie całą rodzinę. Całe
jej pokolenia! Uśmiałabyś się! - Nie było mi jednak do śmiechu, widząc jego twarz, kiedy
mówił: - Ale prawdziwej matki... nie znam... Oczywiście, każdy ma matkę, no nie? Wiem o
tym. Rzecz w tym, by wiedzieć, kto nią jest. I zawsze miałem nadzieję, że pewnego dnia... Bo
to przecież nie jest wykluczone, prawda? Więc nigdy nie porzuciłem nadziei.
- Ach!
- To bardzo smutne. - Jego wzruszenie ramion miało wyglądać na obojętne, ale wcale
obojętne nie było. - Żałuję, że nie miałem matki.
- Panie Love...
- Proszę, mów mi po imieniu.
- Wiesz, Aureliusie, z matkami nie zawsze układa się tak miło, jak mogłoby ci się
wydawać.
- Ach? - Najwyraźniej wywarło to na nim duże wrażenie. Spojrzał na mnie uważnie. -
Sprzeczki?
- Właściwie nie to.
Ściągnął brwi.
- Nieporozumienia?
Pokręciłam głową.
- Coś gorszego? - Był skonsternowany. Szukał odpowiedzi na niebie, w lesie, a w
końcu w moich oczach.
- Sekrety - powiedziałam.
- Sekrety! - Otworzył szeroko oczy, które się zrobiły doskonale okrągłe. Zbity z tropu,
pokręcił głową, daremnie usiłując zrozumieć, co miałam na myśli. - Wybacz - powiedział
wreszcie. - Nie umiem pomóc. Tak mało wiem o życiu rodzinnym. Po prostu bezmiar
niewiedzy. Przykro mi z powodu sekretów. Jestem pewien, że słusznie tak to odczuwasz.
Spojrzał na mnie ciepło, ze współczuciem i podał mi starannie złożoną białą chustkę
do nosa.
- Przepraszam - powiedziałam. - To opóźniona reakcja na szok.
- Pewnie tak.
Kiedy ocierałam oczy, odwrócił ode mnie wzrok i patrzył na las. Niebo powoli
zasnuwało się mrokiem. Teraz, idąc za jego spojrzeniem, zobaczyłam błysk bieli: jeleń skrył
się właśnie pod osłonę drzew.
- Myślałam, że jesteś duchem - powiedziałam. - Kiedy poczułam, że gałka się porusza.
Albo kościotrupem.
- Kościotrupem! Ja kościotrupem! - Chichotał, rozbawiony, a całe jego ciało zdawało
się trząść ze śmiechu.
- Ale okazało się, że jesteś olbrzymem.
- No właśnie. Olbrzymem! - Z jego oczu znikła wesołość i powiedział: - Wiesz, tu jest
duch, a przynajmniej tak mówią.
Omal mi się nie wyrwało: „Wiem, widziałam ją", ale oczywiście to nie o moim duchu
mówił.
- Widziałeś tego ducha?
- Nie - westchnął. - Nawet cienia ducha.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, każde z nas pochłonięte myślami o własnych
duchach.
- Robi się chłodno - zauważyłam.
- A jak z nogą? Już dobrze?
- Chyba tak. - Ześliznęłam się z grzbietu kota i próbowałam na niej stanąć.
- Wspaniale! Wspaniale!
Nasze głosy przycichły w gasnącym świetle dnia.
- Kim właściwie była pani Love?
- Kobietą, która mnie przygarnęła. Dała mi swoje nazwisko. Dała mi swoją książkę
kucharską. Dała mi naprawdę wszystko.
Kiwnęłam głową.
Potem podniosłam aparat fotograficzny.
- Chyba muszę już iść. Powinnam zrobić kilka zdjęć kościoła, nim zrobi się ciemno.
Bardzo dziękuję za podwieczorek.
- Ja też muszę się stąd zbierać za parę minut. Miło było cię poznać, Margaret.
Przyjedziesz tu znowu?
- Nie mieszkasz tu? - spytałam niepewnie.
Roześmiał się. Był to śmiech ciemny, nasycony słodyczą jak jego placek.
- Uchowaj Boże! Nie. Mam dom tam. - Wskazał ręką w kierunku lasów. - Przychodzę
tu tylko popołudniami. Żeby... powiedzmy, by sobie rozmyślać.
- Niedługo to zburzą. Chyba wiesz?
- Wiem. - W roztargnieniu pogłaskał czule kota. - Szkoda. Brak mi będzie tego starego
domu. Właściwie, kiedy cię usłyszałem, pomyślałem, że jesteś od nich. Inspektorem
budowlanym czy kimś w tym rodzaju. Ale nie jesteś.
- Nie. Nie jestem inspektorem. Piszę książkę o kimś, kto kiedyś tu mieszkał.
- O bliźniaczkach Angelfield?
- Tak.
Aurelius w zamyśleniu pokiwał głową. Przez chwilę jego wzrok był utkwiony gdzieś
daleko.
- Przyjedziesz tu jeszcze, Margaret? - zapytał, kiedy podnosiłam z ziemi moją torbę.
- Będę musiała.
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej wizytówkę: „Aurelius Love. Catering. Tradycyjna
kuchnia angielska. Wesela, chrzciny, przyjęcia". Wskazał palcem adres i numer telefonu.
- Zadzwoń, kiedy znów tu będziesz. Musisz mnie odwiedzić w moim domu, a wtedy
zaparzę ci porządnej herbaty.
Przed rozstaniem Aurelius ujął moją dłoń i poklepał ją lekko w staroświeckim
pożegnaniu. Potem jego masywna postać zwinnie wspięła się po schodach. Zamknął za sobą
ciężkie drzwi.
Powoli szłam podjazdem do kościoła, myśląc wciąż o obcym człowieku, którego
właśnie poznałam. Zawarłam z nim nie tylko znajomość, ale wręcz przyjaźń. To zupełnie do
mnie niepodobne. I kiedy mijałam cmentarną bramę, przyszło mi do głowy, że może to ja
jestem obca. Czy mi się tylko wydawało, czy też naprawdę, od kiedy poznałam pannę Winter,
nie byłam już całkiem sobą?!
Zapadał już zmrok i nie było mowy o robieniu zdjęć. Wyjęłam więc notatnik i
postanowiłam przejść się po przykościelnym cmentarzu. Angelfield to gmina stara, ale
niewielka i nie było tam zbyt wielu grobów. Znalazłam Johna Digence'a, którego Pan zabrał
do swoich ogrodów, i kobietę, Marthe Dunne, wierną służebnicę Pańską, której daty
urodzenia i śmierci odpowiadały mniej j więcej datom, w jakich mogło się zamykać życie
Gosposi. Przepisałam nazwiska, daty i napisy nagrobne do mojego notatnika. Na jednym z
grobów leżały świeże kwiaty, wesoły bukiet pomarańczowych chryzantem, i podeszłam
bliżej, by zobaczyć, kto jest tak ciepło wspominany. Była to Joan Mary Love,
Niezapomniana.
Chociaż uważnie się rozglądałam, nigdzie nie znalazłam nazwiska Angelfield. Ale
dziwiło mnie to tylko przez chwilę. Członkowie tego rodu z pewnością nie mieli zwykłych
grobów na cmentarzu. Ich grobowce musiały być znacznie większe, z sarkofagami i dziejami
wyrytymi na marmurowych tablicach. I pewnie znajdowały się w kaplicy.
Kościół był mroczny. Staroświeckie okna, wąskie pasy zielonawych szyb
obramowane grubymi kamiennymi łukami, przepuszczały niewiele światła na kamienne
arkady i kolumny, pobielane sklepienie pośród czarnych krokwi dachowych i gładkie
wypolerowane drewno kościelnych ław. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do panującego tu
mroku, zaczęłam przyglądać się pamiątkowym tablicom i posągom w kaplicy. Były tu
epitafia wszystkich zmarłych przed wiekami Angelfieldów, długie panegiryki na ich cześć
wyryte w kosztownym marmurze. Pewnego dnia powinnam tu wrócić, by odczytać te napisy
dotyczące wcześniejszych pokoleń, ale dziś szukałam tylko kilku imion.
Wraz ze śmiercią George'a Angelfielda skończyło się nagrobne krasomówstwo.
Charlie i Isabelle - gdyż zapewne to oni tak postanowili - nie rozwodzili się zbytnio nad
życiem i śmiercią swego ojca ku pamięci przyszłych pokoleń. Uwolniony od ziemskich trosk,
jest teraz u swego Zbawiciela - głosiła lakoniczna inskrypcja na kamieniu. Rola Isabelle na
tym świecie i jej odejście znalazły podsumowanie w najbardziej konwencjonalnym zwrocie:
Ukochana matka i siostra, odeszła do lepszego świata. Zapisałam to jednak w swoim
notatniku i dokonałam szybkiego obliczenia. Młodsza ode mnie! Zmarła wprawdzie nie tak
tragicznie młodo jak jej mąż, ale i tak o wiele za młodo.
Omal nie przeoczyłam Charliego. Obejrzawszy wszystkie nagrobki w kaplicy, już
miałam zrezygnować z dalszego poszukiwania, kiedy wzrok mój padł na niewielką czarną
kamienną tablicę. Była tak mała i tak czarna, jakby chciano, by nie zwracała na siebie niczyjej
uwagi. Litery nie były pociągnięte złotem i nie mogłam ich odczytać, uniosłam więc rękę i
przesuwałam po nich czubkami palców, tak jak się czyta pismo Braille'a, wyraz po wyrazie.

Charlie Angelfield
Odszedł w ciemną noc
Nigdy go już nie ujrzymy

Nie było żadnych dat. Zastanawiałam się, kto wybrał te słowa? Vida Winter? I co
miały wyrażać? Zdawało mi się, że kryją w sobie pewną dwuznaczność. Czy to smutek
pogrążonych w żałobie? Czy triumfalne pożegnanie gnębiciela przez tych, którym się udało
przetrwać?
Wyszedłszy z kościoła i idąc powoli aleją do bramy, miałam uczucie, że jestem z tyłu
obserwowana - jakby spoczęło na mnie jakieś nieuchwytne spojrzenie. Aurelius już poszedł,
więc co to mogło być? Może duch Angelfieldów? Albo wypalone oczy samego domu? Ale
najpewniej był to jeleń śledzący mnie niepostrzeżenie z cienia lasu.

- Szkoda - powiedział do mnie ojciec w antykwariacie tego wieczoru - że nie możesz


przyjść do domu na parę godzin.
- Przecież jestem w domu - zaprotestowałam, udając, że nie rozumiem. Ale
wiedziałam, że mówi o matce. Ja zaś nie mogłam znieść jej nieszczerego ożywienia ani jej
nieskazitelnie jasnego domu. Żyłam pośród cieni, oswoiłam się z moją żałobą, a wiedziałam,
że w domu matki mój smutek jest źle widziany. Chciałaby mieć radosną, gadatliwą córkę,
której wesołość pomogłaby jej przegnać własne lęki. A że obawiała się mojej milkliwości,
wolałam się trzymać od niej z daleka. - Mam tak mało czasu - tłumaczyłam się. - Panna
Winter nalega, byśmy się pospieszyły z tą biografią. Zresztą do Bożego Narodzenia zostało
tylko kilka tygodni. Wrócę na święta.
- Tak - powiedział. - Niedługo będzie Boże Narodzenie.
Wydawał się smutny i zatroskany. Wiedziałam, że to z mojego powodu, i było mi
przykro, że nic nie mogę na to poradzić.
- Zapakowałam kilka książek, które zabieram ze sobą do panny Winter. Zostawiłam
notkę na liszkach, katalogu.
- W porządku. Nie ma problemu.
Tej nocy wytrącił mnie ze snu ucisk na krawędzi łóżka. Twardość kości napierających
na moje ciało przez pościel.
To ona! Nareszcie po mnie przyszła!
Wystarczyło, bym otworzyła oczy, a ją zobaczę. Ale sparaliżował mnie lęk. Jak ona
wygląda? Tak jak ja? Wysoka i chuda z ciemnymi oczami? Czy też - i tego właśnie się bałam
- przyszła prosto z grobu? Jak potworne jest to coś, z czym mam się znowu połączyć?
Lęk się ulotnił.
Obudziłam się.
Ucisk przez pled znikł, senne urojenie. Nie wiem, czy odczuwam ulgę, czy
rozczarowanie.
Wstałam, spakowałam się i o bladym zimowym świcie poszłam piechotą na dworzec,
by wsiąść do pierwszego pociągu jadącego na północ.
Kiedy wyjeżdżałam z Yorkshire, listopad był w całej pełni, kiedy wracałam, dożywał
swoich dni i chylił się ku grudniowi.
Grudzień przyprawia mnie o bóle głowy i zmniejsza mój i tak niewielki apetyt.
Sprawia, że nieznużenie czytam. Jego wilgotna chłodna ciemność nie daje mi nocą spać.
Mam w sobie wewnętrzny zegar, który od pierwszego grudnia zaczyna odmierzać dni,
godziny i minuty do pewnej daty, rocznicy dnia, kiedy moje życie się zaczęło, a potem
zostało zniweczone - dnia moich urodzin. Nie lubię grudnia.
Tego roku poczucie nadchodzącej klęski pogłębiała jeszcze pogoda. Ciężkie niebo
wisiało nisko nad domem, skazując nas na wieczny półmrok. Po powrocie zastałam Judith
biegającą z pokoju do pokoju, zbierającą lampy - stojące, a także z biurek i lampki do
czytania z pokojów gościnnych, z których nigdy nie korzystano - i ustawiającą je w
bibliotece, w salonie, w moich pokojach. Wszystko to, by dać odpór mrocznej szarości, która
czaiła się w każdym kącie, pod każdym fotelem, w fałdach kotar i obiciach mebli.
Panna Winter nie zadała mi żadnych pytań dotyczących mojej nieobecności; nie
powiedziała też nic o postępie swojej choroby, ale nawet po tych kilku dniach widać było, że
jej stan się pogorszył. Kaszmirowe szale zwisały luźnymi fałdami z jej skurczonej postaci, a
rubiny i szmaragdy na palcach jakby się powiększyły, tak chude stały się dłonie. Cienka biała
linia przy przedziałku we włosach widoczna przed moim wyjazdem, teraz się poszerzyła,
wpełzając niżej na włosy, rozjaśniając ich metaliczny odcień na nieco mniej płomienny. Ale
mimo fizycznej kruchości moją gospodynię zdawała się przepełniać jakaś siła, jakaś energia,
która przemagała zarówno chorobę, jak i wiek, i nadawała jej moc. Gdy tylko pojawiłam się
w pokoju, omal zanim zdążyłam usiąść i wyciągnąć swój notatnik, podjęła opowieść w
miejscu, w którym ją przerwała, jakby nie mogąc już powstrzymać jej naporu.

Po wywiezieniu Isabelle uznano, że coś trzeba zrobić z dziećmi. Dziewczynki miały


trzynaście lat, nie jest to wiek, w którym można je zostawić bez opieki; potrzebowały
kobiecej ręki. Czy nie powinno się ich wysłać gdzieś do szkoły? Ale która szkoła zechce
przyjąć takie dzieci? Skoro więc szkoła nie wchodziła w rachubę, postanowiono zatrudnić
guwernantkę.
Znaleziono odpowiednią osobę. Nazywała się Hester. Hester Barrow. Nie było to
ładne imię, ale i sama kobieta też nie była ładna.
Wszystkim zajął się doktor Maudsley. Charlie, pogrążony w rozpaczy, nie bardzo
wiedział, co się wokół niego dzieje, a John Łopata i Gosposia byli tylko domową służbą i nikt
ich o radę nie pytał. Doktor skontaktował się z panem Lomaksem, radcą prawnym rodziny, i
we dwóch, z pomocą dyrektora banku, wszystko załatwili. Klamka zapadła.
Bezradni, bierni, wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu, każde z własnymi mieszanymi
uczuciami. Gosposia była rozdarta. Żywiła instynktowną niechęć do tej obcej, która miała
wkroczyć na jej teren, a zarazem lęk, że zostanie uznana za zbędną - bo zajmowała się
dziewczynkami od lat i zdawała sobie sprawę ze swych ograniczonych możliwości. Żywiła
jednak także nadzieję - nadzieję, że nowo przybyła wpoi bliźniaczkom poczucie dyscypliny i
przywróci dobre obyczaje i zdrowy rozsądek w tym domu. W istocie tak była spragniona
uładzonego i dobrze zorganizowanego domowego życia, że w oczekiwaniu na przyjazd
guwernantki zaczęła nam wydawać rozkazy, jak gdybyśmy należały do dzieci, które mogłyby
się im podporządkować. Oczywiście nie zwracałyśmy na to uwagi.
Uczucia Johna Łopaty były mniej ambiwalentne. W gruncie rzeczy sprowadzały się
do wrogości. Nie dawał się wciągać w długie rozważania Gosposi o tym, jak to będzie, i
głuchym milczeniem odżegnywał się od optymizmu, z jakim gotowa była patrzeć w
przyszłość. „Jeśli się okaże właściwą osobą..." - mówiła. Albo: „Nie wiadomo, czy to nie
wyjdzie na dobre...", ale on wpatrywał się w kuchenne okno i nie podejmował tematu. Na
propozycję doktora, by pojechał bryczką na stację po guwernantkę, zareagował wręcz
grubiańsko. „Nie mam czasu uganiać się po okolicy za jakąś tam przeklętą belferką" - odparł i
doktor był zmuszony sam po nią pojechać. Od incydentu w ogrodzie ozdobnych drzew John
nie był już dawnym sobą, a teraz, przed nastaniem owej nowej zmiany, spędzał całe godziny
samotnie, ponuro roztrząsając swoje lęki i obawy o przyszłość. Ta nowo przybyła oznaczała
dodatkową parę oczu, dodatkową parę uszu w domu, w którym od lat nikt właściwie niczego
nie widział i nie słyszał. John Łopata, przywykły do dyskrecji, przewidywał kłopoty.
Wszyscy - choć każde z nas na swój sposób - odczuwaliśmy zaniepokojenie. Wszyscy
z wyjątkiem Charliego. Kiedy przyszedł ten dzień, tylko Charlie zachowywał się jak zwykle.
Zamknięty w swoim pokoju, stroniący od ludzi, dawał znać o swojej obecności łoskotem i
brzękami, które od czasu do czasu wstrząsały domem, hałasem, do którego tak przywykliśmy,
że niemal nie zwracaliśmy nań uwagi. Nie przestając czekać na Isabelle, ten człowiek stracił
pojęcie czasu i przyjazd guwernantki nic dla niego nie znaczył.
Leniuchowałyśmy tego ranka w jednym z frontowych pokojów na pierwszym piętrze.
Można by go nazwać sypialnią, gdyby nie to, że łóżko stało się niewidoczne pod stertą
rupieci, które przywaliły je przez dziesięciolecia. Emmeline wyskubywała paznokciem
srebrne nitki z haftu zdobiącego zasłony. Kiedy się jej udawało którąś wypruć, chowała ją
ukradkiem do kieszeni, aby ją potem dodać do kupki podobnych skarbów, które chomikowała
pod swoim łóżkiem. Ale nie potrafiła się całkowicie na tym skupić. Ktoś miał przyjechać i
czy wiedziała, co to oznacza, czy nie, udzieliło jej się oczekiwanie, jakie wyczuwało się w
całym domu.
Emmeline pierwsza usłyszała turkot powozu. Patrzyłyśmy z okna, jak nowo przybyła
wysiada, dwoma szybkimi pociągnięciami dłoni wyrównuje fałdy spódnicy i rozgląda się
wokół. Spojrzała na frontowe drzwi, w prawo, w lewo, a potem - odskoczyłam od okna - w
górę. Może wzięła nas za grę światła albo za okienną zasłonę unoszoną podmuchem wiatru
przez stłuczoną szybę. Cokolwiek zobaczyła, z pewnością nas nie widziała.
Ale my ją widziałyśmy. Przyglądałyśmy się jej przez świeżo zrobioną przez
Emmeline dziurę w zasłonie. Nie wiedziałyśmy, co myśleć. Hester była średniego wzrostu,
średniej budowy ciała. Jej włosy były ni to jasne, ni to ciemne. Skóra takiego samego koloru.
Płaszcz, trzewiki, suknia, kapelusz - wszystko w tym samym nieokreślonym odcieniu. Jej
twarz była pozbawiona jakichś cech szczególnych. A jednak wpatrywałyśmy się w nią.
Wpatrywałyśmy się tak, aż rozbolały nas oczy. Każdy najmniejszy por jej twarzy był
rozświetlony. Coś lśniło w jej ubraniu i w jej włosach, coś promieniowało z jej bagażu.
Wokół jej postaci roztaczał się blask niczym wokół żarówki. Coś sprawiało, że wyglądała
egzotycznie.
Nie miałyśmy pojęcia, co to jest. Nie wyobrażałyśmy sobie dotąd niczego takiego.
Odkryłyśmy to jednak później.
Hester była czysta. Cała wyszorowana, namydlona i opłukana, i wypucowana.
Można sobie wyobrazić, co pomyślała o Angelfield.
Kiedy przebywała już w domu około kwadransa, kazała Gosposi nas zawołać.
Puściłyśmy to mimo uszu i czekałyśmy, co będzie dalej. Czekałyśmy i czekały. Nic się nie
zdarzyło. Byłyśmy zaskoczone, nie wiedziałyśmy tylko, że szykuje nam więcej takich
niespodzianek. Cała nasza biegłość w grze w chowanego nie zda się na nic, jeśli nie wejdzie
na górę nas poszukać. A ona nie przyszła. Kręciłyśmy się po pokoju, coraz bardziej znudzone,
wreszcie podrażnione rosnącą ciekawością, którą starałyśmy się zwalczyć. Zaczęłyśmy
nasłuchiwać, co dzieje się na dole: głos Johna Łopaty, przesuwanie mebli, jakieś stukoty.
Potem wszystko ucichło. Zawołano nas na obiad, ale nie zeszłyśmy. O szóstej Gosposia
zawołała znowu:
- Zejdźcie, dzieci, na kolację z waszą nową guwernantką! - Zostałyśmy w pokoju.
Nikt nie przyszedł. Zaczęło się w nas rodzić poczucie, że nowo przybyła jest siłą, z którą
należy się liczyć.
Potem doszły nas odgłosy przygotowań domu do snu. Kroki na schodach, słowa
Gosposi:
- Mam nadzieję, że będzie pani wygodnie - i głos guwernantki, stal ukryta w
aksamicie:
- Na pewno, pani Dunne. Dziękuję, że się pani tak trudziła.
- A co do dziewczynek, panno Barrow...
- Proszę się o nie nie martwić, pani Dunne. Nic im nie będzie. Dobranoc.
Gdy ucichły kroki Gosposi, człapiącej ostrożnie przy schodzeniu ze schodów,
zapanowała cisza.
Zapadła noc i dom zasnął. Oprócz nas. Wysiłki Gosposi, by nas nauczyć, że noc jest
porą snu, okazały się bezowocne, tak jak wszystkie jej nauki, i nie bałyśmy się ciemności.
Nasłuchiwałyśmy pod drzwiami guwernantki i nie usłyszałyśmy nic prócz cichego
chrobotania myszy pod deskami podłogi, zeszłyśmy więc na dół do spiżarni.
Drzwi nie chciały się otworzyć. Przez całe nasze życie zamka w nich nigdy nie
używano, ale tego wieczoru zdradzał go ślad świeżego naoliwienia.
Emmeline jak zwykle czekała cierpliwie na otwarcie drzwi. Przekonana, że za chwilę
będzie można stąd zabrać chleb i masło, i dżem.
Tylko bez paniki. Kieszeń fartucha Gosposi. Tam będzie klucz. Tam zawsze były
klucze; kółko z zardzewiałymi nieużywanymi kluczami, do drzwi, kredensów i schowków w
całym domu, i trzeba się było nabiedzić, żeby sprawdzić, które pasują do którego zamka.
Kieszeń była pusta.
Emmeline się stropiła, nieco zdziwiona, że tak się to odwleka.
Wygląda na to, że guwernantka będzie prawdziwym wyzwaniem. Ale na to nas nie
złapie. Wymkniemy się. Zawsze można się dostać do jakiegoś domu w okolicy, by coś
przekąsić.
Gałka kuchennych drzwi się poruszyła, a potem znieruchomiała. Nie pomogło
szarpanie jej ani przekręcanie. Kuchnię zamknięto od zewnątrz.
Wybite okno w salonie było zabite deskami, a w jadalni zatrzaśnięto okiennice.
Pozostawała tylko jedna możliwość. Poszłyśmy do holu, do wielkich podwójnych drzwi.
Emmeline, oszołomiona, wlokła się za mną. Była głodna. Po co to całe zamieszanie z oknami
i drzwiami? Jak długo będzie musiała czekać, nim napełni sobie brzuch? Snop księżycowego
światła zabarwiony na niebiesko przez witrażowe szyby w oknach holu wystarczył, by
oświetlić olbrzymie rygle. Ciężkie i niedostępne, były naoliwione i zasunięte u góry
podwójnych drzwi.
Byłyśmy uwięzione.
W końcu Emmeline się odezwała. Powiedziała: „Mniam, mniam". Była głodna. A
kiedy była głodna, musiała coś zjeść. To całkiem oczywiste. Znalazłyśmy się w kropce.
Upłynęło sporo czasu, nim wreszcie biedny mały móżdżek Emmeline pojął, że nie będzie
jedzonka, za którym tęskniła. W jej oczach pojawiło się przerażenie, otworzyła usta i
rozryczała się na cały głos.
Jej zawodzenie niosło się kamiennymi schodami w górę, skręciło w lewo, dotarło do
kolejnych schodów, pokonało je i przecisnęło się pod drzwiami do sypialni nowej
guwernantki.
Wkrótce do tego dźwięku dołączył inny. Nie było to szuranie kapci idącej po omacku
Gosposi, ale energiczne, rytmiczne kroki Hester Barrow. Mocne, niespieszne tup, tup, tup. Na
schodach z pierwszego piętra, na korytarzu, wreszcie na galerii.
Zanim wynurzyła się na podeście, zdążyłam się schować w fałdach długiej kotary.
Stała u szczytu schodów, krępa postać, ani tęga, ani szczupła, na mocnych nogach, ze
spokojnym i stanowczym wyrazem twarzy. W ciasno ściągniętym paskiem niebieskim
szlafroku i ze starannie wyszczotkowanymi włosami, wyglądała tak, jakby przespała się na
siedząco, gotowa do podjęcia porannych obowiązków. Jej włosy były rzadkie i przylegały
płasko do głowy, miała ciastowatą twarz i perkaty nos. Była brzydka, może nawet gorzej niż
brzydka, ale brzydota Hester wywierała zupełnie inny skutek niż w wypadku innych kobiet.
Przyciągała oko.
U podnóża schodów Emmeline jeszcze przed momentem szlochała z głodu, jednakże
w chwili, gdy pojawiła się Hester w całej swojej chwale, przestała płakać i wpatrywała się w
nią, wyraźnie uspokojona, jakby ujrzała paterę, na której piętrzą się ciastka.
- Witam - powiedziała Hester, schodząc ze schodów. - Która ty jesteś? Emmeline czy
Adeline?
Emmeline stała z otwartymi ustami, ale milczała.
- Nieważne - orzekła guwernantka. - Masz ochotę na kolację? A gdzie jest twoja
siostra? Czy także by chciała coś zjeść?
- Mniam - odpowiedziała Emmeline i nie wiedziałam, czy to reakcja na słowo
„kolacja", czy na samą Hester.
Hester rozejrzała się wokół, szukając drugiej bliźniaczki. Kotara wydała jej się po
prostu kotarą, bo rzuciwszy tylko na nią okiem, całą swoją uwagę skupiła na Emmeline.
- Chodź ze mną. - Uśmiechnęła się do niej. I ze swojej niebieskiej kieszeni wyciągnęła
klucz. Był błękitnosrebrny, wyczyszczony do połysku, i lśnił kusząco w niebieskim świetle.
To podziałało.
- Świeci - wymówiła Emmeline i nie wiedząc, co to jest ani jakich cudów może
dokonać, poszła za tym kluczem - a zatem za Hester - z powrotem długim korytarzem do
kuchni.
W fałdach kotary ssanie w żołądku ustąpiło miejsca wściekłości. Hester i jej klucz!
Emmeline! Zupełnie jak z tym dziecięcym wózkiem. To była miłość. Taka była pierwsza noc
i skończyła się zwycięstwem Hester.

Brud domu nie przeniósł się, jak można się było spodziewać, na naszą nieskazitelną
guwernantkę. Wręcz przeciwnie. Te skąpe promienie światła, wątłe i zakurzone, którym
udawało się przedrzeć przez zarosłe brudem okna i ciężkie zasłony, zdawały się zawsze padać
na Hester. Zbierała je na sobie i odbijała w mrok, odświeżone i ożywione samym z nią
zetknięciem. Powoli blask bijący od Hester rozszerzał się na cały dom. Już pierwszego dnia
przeobraził jej pokój. Zdjęła kotary i zanurzyła je w wannie z mydlaną wodą. Wyprane
powiesiła na sznurze, gdzie słońce i wiatr ujawniły niespodziewany wzór w różowe i żółte
róże. Podczas gdy schły, za pomocą octu i gazet wymyła okno, by wpuścić do wnętrza
światło, a kiedy już mogła widzieć, co robi, wyszorowała cały pokój od podłogi po sufit. Do
zmroku stworzyła w tych czterech ścianach małą oazę czystości. A był to dopiero początek.
Mydłem i bielidłem z energią i determinacją narzuciła higienę całemu domowi. Tam,
gdzie od pokoleń mieszkańcy snuli się bez celu, niewiele widząc i krążąc wokół swoich
mrocznych obsesji, Hester dokonała cudu, niczym wiosenne sprzątanie po długiej zimie. Od
trzydziestu lat rytm domowego życia odmierzało powolne kołysanie się festonów kurzu, na
które rzadko tylko padał promień znużonego słońca. Teraz minuty i sekundy odmierzały
drobne stopy Hester, a dzięki energicznym pociągnięciom ścierki te festony znikły.
Po czystości przyszedł czas na gruntowne porządki i dom pierwszy odczuł zmiany.
Nasza nowa guwernantka zrobiła staranny jego obchód. Przemierzyła go od dołu do góry,
cmokając z niezadowolenia i marszcząc brwi na każdym piętrze. Ani jedna szafa, ani jedna
alkowa nie uszła jej uwagi; z ołówkiem i notesem w ręku uważnie oglądała każde
pomieszczenie, odnotowując zacieki, nieszczelne okna, sprawdzając, czy nie skrzypią drzwi i
podłogowe deski, wypróbowując stare klucze w starych zamkach i opatrując je odpowiednimi
karteczkami. Zostawiała za sobą drzwi zamknięte na klucz. Chociaż był to tylko pierwszy
„przegląd", przygotowawczy etap do zasadniczego remontu, w każdym pokoju, do którego
wchodziła, dokonywała jakichś zmian: stos koców porzuconych w kącie starannie złożony i
pozostawiony na krześle; podniesiona z podłogi książka wetknięta pod pachę, by ją zanieść
do biblioteki; wyrównane krzywo zawieszone zasłony. Wszystko to robiła szybko, ale nie
sprawiając najmniejszego wrażenia pośpiechu. Zdawało się, że wystarczy jej rzucić okiem na
pokój, by mrok w nim ustępował, bałagan zaczynał ze wstydem doprowadzać się sam do
porządku, duchy brały nogi za pas. W ten sposób w każdym pokoju w domu zaznaczył się jej
wpływ.
W swym zwycięskim pochodzie natrafiła wprawdzie w końcu na strych. Szczęka jej
opadła i patrzyła z przerażeniem na dziury w dachu. Ale nawet w tym chaosie pozostała
niezwyciężona. Zebrała się w sobie, zacisnęła usta i zawzięcie coś gryzmoliła w swoim
notesie. Już następnego dnia przyszedł człowiek zajmujący się w okolicy remontami.
Znałyśmy go z widzenia - ospały, poruszający się niespiesznie mężczyzna, rozciągający
samogłoski, by dać odpocząć ustom przed następną spółgłoską. Rozpoczynał jednocześnie
sześć czy siedem prac i rzadko którąś z nich doprowadzał do końca. Swój dzień roboczy
spędzał na paleniu papierosów i przyglądaniu się temu, co miał naprawić, fatalistycznie
kręcąc głową. Z właściwą sobie opieszałością wszedł po schodach na górę, ale po pięciu
minutach spędzonych z Hester usłyszeliśmy, jak jego młotek pracuje na całego. Tchnęła w
niego życie.
W ciągu paru dni ustaliły się pory posiłków, kładzenia się spać i wstawania. Upłynęło
dalszych parę dni i oto ukazały się czyste pantofle do chodzenia po domu i czyste buty do
wychodzenia na dwór. Co więcej, jedwabne sukienki zostały wyprane, dopasowane,
odprasowane i odwieszone do szafy na jakieś bliżej nieokreślone „okazje", a na co dzień
pojawiły się nowe sukienki z granatowej i zielonej popeliny z białymi szarfami i
kołnierzykami.
Emmeline rozkwitła przy tym nowym reżimie. Była dobrze odżywiana o regularnych
godzinach i wolno się jej było bawić - pod ścisłym nadzorem - błyszczącymi kluczami Hester.
Nabrała nawet namiętnego upodobania do kąpieli. Najpierw się opierała, wrzeszczała i
wierzgała, kiedy Hester z Gosposią rozbierały ją i zanurzały w wannie, ale kiedy potem
przejrzała się w lustrze i zobaczyła siebie czystą, z porządnie splecionymi włosami
przewiązanymi zieloną kokardą, otworzyła usta z podziwu i wpadła w jeden ze swych
transów, i Spodobało jej się, że tak lśni czystością. Ilekroć znajdowała się w pobliżu Hester,
ukradkiem popatrywała na jej twarz, wyglądając na niej uśmiechu. Kiedy się go doczekała - a
tak najczęściej było - Emmeline wpatrywała się w Hester z zachwytem. Niebawem nauczyła
się odpowiadać jej uśmiechem.
Inni mieszkańcy domu także rozkwitli. Doktor zbadał oczy Gosposi i mimo narzekań
została zawieziona do specjalisty. Po powrocie znów widziała. Była tak uradowana,
ujrzawszy dom w stanie czystości, że strząsnęła z siebie wszystkie lata, które przeżyła w
szarej mgle, i odmłodniała na tyle, by wspomagać Hester w tym nowym wspaniałym świecie.
Nawet John Łopata, który wykonywał polecenia Hester z posępną miną i uparcie odwracał
swoje ciemne oczy od jej przenikliwego bystrego spojrzenia, nie mógł się oprzeć
pozytywnemu działaniu jej energii. Nie mówiąc nikomu ani słowa, wziął sekator i po raz
pierwszy od dnia katastrofy poszedł do ogrodu ozdobnych drzew. Tam dołączył swoje wysiłki
do tego, czego zdążyła już dokonać sama natura, by naprawić gwałt z przeszłości.
Wpływ Hester najmniej odczuł Charlie. Schodził jej z drogi i obojgu to odpowiadało.
Nie pragnęła robić niczego poza wykonywaniem swoich obowiązków, czyli zajmowaniem się
nami - naszymi umysłami, naszymi ciałami i naszymi duszami. Nasz opiekun natomiast nie
podlegał jej jurysdykcji, więc zostawiła go w spokoju. Ona nie była Jane Eyre ani on panem
Rochester. W obliczu jej niezmożonej energii schronił się w starych dziecięcych pokojach na
drugim piętrze za szczelnie zamkniętymi drzwiami, gdzie się kisił ze swymi wspomnieniami.
Dla niego dobroczynny wpływ Hester ograniczał się do lepszego jedzenia i ściślejszego
nadzoru nad jego finansami, które pod uczciwą, ale nieudolną kontrolą Gosposi były dotąd
rozgrabiane przez pozbawionych skrupułów handlarzy i przedsiębiorców. Nie zauważył
zresztą żadnej z tych zmian na lepsze, a gdyby nawet zauważył, wątpię, czy by go to obeszło.
Ale Hester trzymała dzieci pod kontrolą, nie musiał się już na nie natykać i choćby
tym powinna zaskarbić sobie jego wdzięczność. Za panowania Hester ustały wizyty wrogich
sąsiadów uskarżających się na bliźniaczki, nie trzeba było schodzić do kuchni po kanapkę
zrobioną przez Gosposię, a przede wszystkim nie trzeba było opuszczać nawet na minutę tej
krainy wyobraźni, którą zamieszkiwał z Isabelle, tylko z Isabelle, zawsze z Isabelle. Wyrzekł
się części terytorium, w zamian zyskał więcej wolności. Nigdy nie słyszał Hester, nigdy jej
nie widział; myśl o niej nigdy nie zagościła w jego głowie. Guwernantka doskonale spełniała
jego wymagania.
Hester odniosła zwycięstwo. Może i wyglądała jak kartofel, ale nie było niczego,
czego by nie potrafiła dokonać, gdy coś sobie wbiła do głowy.

Panna Winter przerwała, utkwiwszy wzrok w kącie pokoju, gdzie jej przeszłość jawiła
się przed nią bardziej realnie niż teraźniejszość i moja osoba. W kącikach jej ust i oczu
rysował się ledwie uchwytny wyraz smutku i cierpienia. Świadoma, jak cienka jest nić
wiążąca ją z przeszłością, bałam się ją zerwać, lecz równie mocno pragnęłam, by nie przestała
opowiadać.
Przerwa się wydłużała.
- A pani? - przynagliłam ją cicho. - Jak to było z panią?
- Ze mną? - Zamrugała, jakby budziła się ze snu. - Och, lubiłam ją. I w tym cała bieda.
- Bieda?
Znów zamrugała, poruszyła się na swoim fotelu i popatrzyła na mnie już zupełnie
przytomnie. Ucięła nić.
- Myślę, że na dziś wystarczy. Możesz już odejść.
Przy historii Hester szybko wróciłam do dawnego rytmu pracy. Rano słuchałam
opowieści panny Winter, nie trudząc się zbytnio robieniem notatek. Później, zasiadłszy w
moim pokoju z ryzami papieru, dwunastoma czerwonymi ołówkami i wierną temperówką,
zapisywałam to, co zapamiętałam. Słowa spływające z ołówka na stronicę przywoływały głos
panny Winter; kiedy potem czytałam głośno to, co napisałam, czułam, że moja twarz
przybiera wyraz jej twarzy. Lewa ręka unosiła się i opadała, naśladując wyraziste gesty,
podczas gdy prawa, jakby okaleczona, spoczywała na moim kolanie. Słowa zamieniały się w
obrazy. Hester, schludna i czysta, otoczona srebrzystym blaskiem, wciąż rozszerzającą się
aureolą, obejmującą najpierw jej pokój, następnie dom, a potem jego mieszkańców. Gosposia
przeobrażona dzięki odzyskanemu wzrokowi z istoty poruszającej się po omacku w mroku w
pomocnicę o bystrym spojrzeniu. Emmeline, ulegająca urokowi świetlistej aury Hester,
pozwalająca, by z brudnego, źle odżywiającego się włóczęgi zmieniono ją w czystą, miłą
pulchną dziewczynkę. Hester rzuciła swoje światło nawet na ogród ozdobnych drzew, gdzie
jaśniało na okaleczonych gałęziach cisu i pozwoliło się odrodzić świeżej zieleni. Poza tym
świetlistym kręgiem pozostawał oczywiście Charlie, skryty w mroku, słyszany, ale nie
widziany. Gdzieś na jego obrzeżach zaś był John Łopata, ten dziwnie nazywany ogrodnik,
pogrążony w rozmyślaniach i opierający się przed wciągnięciem go w światłość. A także
Adeline, tajemnicza, o nieprzeniknionej, mrocznej duszy.
Przy każdej ze swoich prac biograficznych zakładałam kartotekę życiorysów -
pudełko fiszek zawierających szczegóły - nazwisko, zawód, daty, miejsca zamieszkania oraz
wszelkie informacje, które zdawały się istotne – dotyczące wszystkich ludzi odgrywających
jakąś rolę w życiu osoby będącej tematem mojej pracy. Nigdy właściwie nie wiem, co myśleć
o tych kartotekach. Zależnie od nastroju wydają mi się albo godnym upamiętnieniem, które
raduje zmarłych (Patrzcie! - wyobrażam sobie, jak mówią, zerkając na mnie. - Zapisała nas na
swoich fiszkach! I pomyśleć, że nie żyjemy już od dwustu lat!), albo - kiedy czuję się
wyrzucona poza nawias i samotna - zbiorem małych tekturowych nagrobków, a samo pudełko
cmentarzem. W opowieści panny Winter występowało bardzo niewiele postaci i gdy
przerzucałam poświęcone im fiszki, uderzyło mnie, jak skąpe są moje informacje.
Opowiadano mi pewną historię, ale brakowało tu potrzebnych mi bliższych szczegółów.
Wyjęłam czystą fiszkę i zaczęłam pisać.
Hester Barrow
Guwernantka
Dom Angelfieldów
Urodzona:?
Zmarła:?

Zastygłam z ołówkiem w ręku. Namyślałam się przez chwilę, po czym policzyłam na


palcach. Dziewczynki miały wtedy trzynaście lat. A Hester nie była stara. Z taką werwą nie
mogła być starszą panią. W jakim była wtedy wieku? Trzydziestu, a może tylko dwudziestu
pięciu lat? Zaledwie dwanaście lat starsza od samych dziewczynek... Czy to możliwe?
Zastanawiałam się. Panna Winter, będąca po siedemdziesiątce, była umierająca. Ale to
bynajmniej nie znaczy, że osoba od niej starsza musiała już umrzeć. Jakie są szanse, że
jeszcze żyje?
Pozostawało mi tylko jedno.
Dopisałam na fiszce dużymi literami: ZNALEŹĆ JĄ.

Czy to dlatego, że postanowiłam poszukać Hester, przyśniła mi się tej nocy?


Kobieta o pospolitych rysach twarzy w starannie przewiązanym w pasie szlafroku na
podeście galerii, potrząsająca głową i zaciskająca wargi na widok osmolonych pożarem ścian,
wyszczerbionych, połamanych desek podłogowych i bluszczu pnącego się po kamiennych
schodach. A pośród tego chaosu jakżeż świetliste było wszystko obok niej. Jakże kojące.
Zbliżyłam się do niej, przyciągana jak ćma do światła. Ale kiedy już weszłam w jej magiczny
krąg, nic się nie zdarzyło. Wciąż tkwiłam w mroku. Bystre oczy Hester zerkały to tu, to tam,
ogarniając wszystko, aż wreszcie spoczęły na postaci stojącej za moimi plecami. Na mojej
bliźniaczce, jak rozumiałam we śnie. Ale kiedy jej oczy przesuwały się po mnie, nic nie
widziały.
Obudziłam się ze znajomym gorącym dreszczem w boku i rozpatrywałam obrazy tego
snu, żeby zrozumieć, skąd wzięła się moja zgroza. W samej Hester nie było nic
przerażającego. Nic wyprowadzającego z równowagi w gładkim przesuwaniu się jej wzroku
po mojej twarzy. Nie to, co zobaczyłam w tym śnie, ale to, kim w nim byłam, wprawiło mnie
w drżenie. Jeżeli Hester mnie nie widziała, to dlatego że byłam duchem. A jeśli byłam
duchem, to znaczy, że umarłam. Jakże mogłoby być inaczej?
Wstałam i poszłam do łazienki, by spłukać z siebie ten lęk. Unikając spojrzenia w
lustro, popatrzyłam na swoje dłonie zanurzone w wodzie, ale ten widok przejął mnie grozą.
Wiedziałam, że w tym samym czasie, kiedy istnieją tutaj, istnieją także po drugiej stronie,
gdzie są martwe. I oczy, które je widzą, moje oczy, tam też są martwe. A umysł, w którym
powstają te myśli... czy on też nie żyje? Ogarnęło mnie przerażenie. Jaką dziwaczną istotą
byłam? Jaki wybryk natury doprowadza do rozdzielenia przed narodzinami jednej osoby na
dwa ciała, a potem uśmiercenia jednego z nich? I kim jestem ja, która pozostałam przy życiu?
Na wpół umarła, za dnia wygnaniec w świecie żyjących, nocami z duszą rozszczepiającą się
w mrocznym czyśćcu na swoją bliźniaczkę.
Rozpaliłam w kominku, przygotowałam sobie kakao, potem otuliłam się szlafrokiem i
pledami, żeby napisać list do ojca. Co tam w antykwariacie i jak się miewa matka i on sam, i
jak zabrać się do poszukiwań, jeśli chce się kogoś odnaleźć. Czy prywatni detektywi istnieją
w rzeczywistości, czy tylko w powieściach? Podzieliłam się z nim tymi nielicznymi
wiadomościami, jakie miałam o Hester. Czy przy tak skąpych informacjach da się wszcząć
jakieś poszukiwania? Czy podjąłby się tego prywatny detektyw? A jeśli nie, to kto?
Przeczytałam list. Zwięzły i rozsądny, nie zdradzał żadnego z moich lęków. Świtało.
Przestałam się trząść. Niebawem pojawi się Judith ze śniadaniem.
Nie było niczego, czego nowa guwernantka nie potrafiłaby dokonać, gdy coś sobie
wbiła do głowy.
Tak się przynajmniej z początku wydawało.
Ale po pewnym czasie zaczęły się wyłaniać trudności. Najpierw z Gosposią. Po
wysprzątaniu pokojów i zaprowadzeniu w nich ładu Hester pozamykała je na klucz. Wkrótce
stwierdziła, że znów są otwarte. Wezwała do siebie Gosposię.
- Po co zostawiać pokoje otwarte, kiedy ich się nie używa? Widzi pani, co się dzieje.
Dziewczynki wchodzą tam, kiedy tylko zechcą, i robią bałagan. To tylko przysparza
niepotrzebnej pracy i pani, i mnie.
Wydawało się, że Gosposia całkowicie się z nią zgadza, i po tej rozmowie Hester była
usatysfakcjonowana. Ale tydzień później znowu stwierdziła, że drzwi, które powinny być
zamknięte, są otwarte, i z chmurną miną ponownie wezwała do siebie Gosposię. Tym razem
nie zamierzała zadowolić się luźnymi obietnicami; postanowiła dojść do sedna sprawy.
- Trzeba wietrzyć - tłumaczyła Gosposia. - Bez ruchu powietrza w domu robi się
okropnie wilgotno.
Hester w prostych słowach zrobiła Gosposi zwięzły wykład o cyrkulacji powietrza i o
wilgoci, i odprawiła ją, tym razem pewna, że kłopoty się skończą. Tydzień później znów
zauważyła, że drzwi nie są zamknięte. Zamiast wzywać Gosposię, zastanowiła się. Za tym
otwieraniem drzwi musiało kryć się coś więcej. Postanowiła śledzić Gosposię, by odkryć, o
co właściwie chodzi.
Potem doszło do starcia z Johnem Łopatą. Nie uszło jej uwagi, że jest wobec niej
nieufny, ale się tym nie zrażała. Była w tym domu obca i to ona powinna dowieść, że jest tu
dla dobra wszystkich, a nie po to, by sprawiać kłopoty. Wierzyła, że z czasem przekona go do
siebie. Jednakże, choć wydawało się, że przyzwyczaił się do jej obecności, jego podejrzliwość
ustępowała nieoczekiwanie powoli. Aż któregoś dnia przerodziła się w coś zupełnie innego.
Hester zwróciła się do niego z prostym pytaniem. Widziała w naszym ogrodzie, a
przynajmniej tak twierdziła, jakiegoś wiejskiego dzieciaka, który powinien być o tej porze w
szkole.
- Co to za dziecko? - chciała się dowiedzieć. - Kim są jego rodzice?
- Nic mi do tego - burknął.
Ta opryskliwość ją zaskoczyła.
- Nie twierdzę, że to twoja sprawa - powiedziała spokojnie. - Ale dziecko powinno
być w szkole. Co do tego chyba się zgadzamy. Proszę mi tylko powiedzieć, kto to jest, a ja
porozmawiam z jego rodzicami i z nauczycielką.
John Łopata wzruszył ramionami i chciał odejść, ale ona nie była kobietą, która daje
się łatwo zbyć. Zabiegła mu drogę i powtórzyła swoje pytanie. W końcu było ono w pełni
uzasadnione, a ona zadała je uprzejmie. Z jakiego powodu ten człowiek miałby uchylać się od
odpowiedzi?
A jednak się uchylił.
- Dzieciaki ze wsi tutaj nie przychodzą - usłyszała tylko.
- Ten przyszedł.
- Trzymają się z dala ze strachu.
- To śmieszne. Czego by się miały tutaj bać? Ten dzieciak był w kapeluszu z szerokim
rondem i w męskich spodniach z przyciętymi nogawkami. Ten strój rzucał się w oczy. Na
pewno wiesz, kto to jest.
- Nie widziałem żadnego takiego dzieciaka - padła niechętna odpowiedź i John znów
próbował odejść.
Ale Hester była uparta.
- Przecież musiałeś go widzieć.
- Przy pewnym nastawieniu, panienko, widuje się rzeczy, których nie ma. Ja jestem
rozsądnym facetem. Kiedy nic nie widać, to nic nie widzę. Na pani miejscu robiłbym to samo.
Miłego dnia życzę.
Z tymi słowami odszedł i tym razem Hester już nie próbowała go zatrzymać. Po
prostu stała, kręcąc głową w zadziwieniu, zastanawiając się, co też wstąpiło w tego
człowieka. Angelfield, jak się zdawało, był domem pełnym zagadek. Nic jednak nie sprawiało
jej większej przyjemności niż ćwiczenie umysłu. Niebawem rozwikła te tajemnice.

Hester była obdarzona niezwykłą intuicją i inteligencją. Te talenty nie dawały jej
wszakże przewagi, bo nie zdawała sobie sprawy, z kim przyszło jej się zmierzyć. Miała na
przykład zwyczaj pozostawiania na krótko bliźniaczek samym sobie, podczas gdy ona
przeprowadzała swój plan gdzie indziej.
Najpierw uważnie przyglądała się dziewczynkom, oceniając ich nastrój, biorąc pod
uwagę ich zmęczenie, bliskość pory posiłku, przypływy i odpływy ich energii. Kiedy w
wyniku tej analizy dochodziła do wniosku, że zanosi się na godzinę spokojnego wylegiwania
się w domu, pozostawiała je bez nadzoru. Jedną z takich okazji wykorzystała w szczególnym
celu. Przyszedł doktor, a ona chciała zamienić z nim słówko. Na osobności.
Niemądra Hester. Tam, gdzie są dzieci, nic nie odbywa się na osobności.
Spotkała go u frontowych drzwi.
- Taki ładny dzień. Może przejdziemy się po ogrodzie?
Ruszyli w stronę ogrodu ozdobnych drzew, nieświadomi, że są śledzeni.
- Zdziałała pani cuda, panno Barrow - zaczął doktor. - Emmeline jest całkiem
odmieniona.
- Nie - powiedziała Hester.
- Ależ tak. Zapewniam panią. To przeszło moje oczekiwania. Jestem pod wrażeniem.
Hester schyliła głowę i odrobinę odsunęła się od niego. Biorąc jej odpowiedź za wyraz
skromności, zamilkł, sądząc, że ją przytłoczyły jego wyrazy uznania. Chcąc pozwolić
guwernantce ochłonąć, zatrzymał się, by podziwiać świeżo przycięty cis. Dobrze, że był tak
pochłonięty oglądaniem jego geometrycznych kształtów, bo inaczej mógłby zauważyć jej
kpiącą minę i zorientować się, iż był w błędzie.
Jej „nie" nie było bynajmniej przejawem kobiecej minoderii, za co uznał je doktor.
Było prostym stwierdzeniem faktu. Oczywiście, że Emmeline była odmieniona. Przy Hester
jakżeby mogło być inaczej? Nie było w tym nic z cudu. To właśnie oznaczało owo „nie".
Nie zdziwił jej protekcjonalny ton doktora. To nie był świat, w którym by dostrzegano
oznaki geniuszu u guwernantki, niemniej sądzę, że była nieco zawiedziona. Myślała, że
doktor jest jedyną osobą w Angelfield, która mogłaby ją zrozumieć. Ale jej nie zrozumiał.
Zwróciła się ku niemu i stwierdziła, że jest odwrócony do niej tyłem. Stał z rękami w
kieszeniach, wyprostowany, spoglądając w górę, tam, gdzie kończył się cis, a zaczynało
niebo. Jego starannie przyczesane włosy poprzetykane były siwizną, a na czubku głowy
widniał szeroki na półtora cala równiutki krążek różowej skóry.
- John naprawia szkody, jakie wyrządziły dziewczynki - powiedziała Hester.
- Co je do tego skłoniło?
- W przypadku Emmeline odpowiedź jest łatwa. To Adeline kazała jej to zrobić. A co
skłoniło do tego Adeline, to już trudniejsze pytanie. Wątpię, czy sama to wie. Najczęściej
kieruje się impulsami, trudno dopatrzyć się świadomych motywów. W każdym razie John był
zdruzgotany. Jego rodzina od pokoleń pielęgnowała ten ogród.
- Bezduszność. Szczególnie szokująca u dziecka.
Nie patrzył na nią, pozwoliła więc sobie na grymas zniecierpliwienia. Najwidoczniej
niewiele wie o dzieciach.
- Rzeczywiście bezduszność. Chociaż dzieci są zdolne do wielkiego okrucieństwa.
Tylko nie lubimy tak o nich myśleć.
Zaczęli powoli się przechadzać pośród przystrzyżonych cisów, podziwiając ich
kształty i rozmawiając o pracy Hester. Zachowując bezpieczną odległość, pozwalającą jednak
nie uronić ani słowa, przy której można było podsłuchiwać, skradał się za nimi mały szpieg,
przeskakując spod jednego cisu pod osłonę drugiego. Oni błąkali się to w prawo, to w lewo,
to nagle zawracali. To był niełatwy taniec, wymagający nieustannych zmian pozycji.
- Chyba jest pani zadowolona z wyników pracy nad Emmeline, panno Barrow?
- Tak. Jeszcze rok pod moją opieką, może trochę dłużej, i Emmeline powinna już na
dobre wyzbyć się swojej krnąbrności i stać się miłą, grzeczną dziewczynką, jaką potrafi być,
gdy się postara. Nie będzie mądra, mimo to nie widzę powodu, dla którego nie miałaby
prowadzić samodzielnego życia, bez siostry. Może nawet wyjdzie za mąż. Mężczyźni nie
szukają inteligencji u swoich żon, a Emmeline jest bardzo uczuciowa.
- To dobrze, to bardzo dobrze.
- Z Adeline to całkiem inna sprawa.
Zatrzymali się przed obeliskiem z zieleni, w którego bocznej ścianie ziała wyrąbana
niegdyś dziura. Guwernantka spojrzała na brązowe gałęzie w jej wnętrzu i dotknęła jednego z
młodych pędów z jasnozielonymi listkami, wyrastających ze starego pnia i pnących się ku
światłu. Westchnęła.
- Adeline stanowi dla mnie zagadkę, panie doktorze. Chciałabym poznać pańską
opinię jako lekarza.
Doktor skłonił się lekko.
- Służę pani. Co panią niepokoi?
- Nigdy nie spotkałam tak dziwnego dziecka. - Urwała. - Proszę mi wybaczyć, że tak
się ociągam, ale nie sposób zwięźle wyjaśnić, na czym polega ta dziwność, którą u niej
zauważam.
- Mamy czas. Nigdzie się nie spieszę.
Doktor wskazał małą ławeczkę, za którą wznosił się żywopłot z bukszpanu przycięty
w łuk zdobny pokrętnymi zawijasami, podobny do tych, jakie często widuje się w
wezgłowiach łóżek. Usiedli i znaleźli się na wprost jednej z największych figur
geometrycznych ogrodu.
- O, dwunastościan!
Hester nie zareagowała na tę uwagę i zaczęła swoje wyjaśnienia.
- Adeline jest dzieckiem wrogo usposobionym i napastliwym. Nie podoba się jej moja
obecność w tym domu i opiera się wszystkim moim próbom zaprowadzenia w nim ładu. Jada
dorywczo, odmawia jedzenia, póki nie osłabnie z głodu, i nawet wtedy je jedynie odrobinę.
Kąpać ją trzeba na siłę i choć jest taka chuda, dwie osoby muszą ją przytrzymywać w wodzie.
Ciepło, jakie jej okazuję, spotyka się z całkowitą obojętnością. Wydaje się niezdolna do
normalnych ludzkich uczuć i, mówię szczerze, doktorze Maudsley, nieraz się zastanawiam,
czy zdoła wrócić na łono wspólnoty ludzkiej, zwykłego człowieczeństwa.
- Czy jest inteligentna?
- Jest sprytna. Jest przebiegła. Ale nie można w niej obudzić zainteresowania niczym,
co wykracza poza jej własne życzenia, pragnienia i zachcianki.
- A jak z nauką?
- Rozumie pan oczywiście, że z dziewczynkami takimi jak te lekcje przebiegają
inaczej niż z normalnymi dziećmi. Nie uczą się arytmetyki, łaciny, geografii. Dla zachowania
porządku i dyscypliny muszą jednak przychodzić dwa razy dziennie na dwugodzinne lekcje i
uczę je, opowiadając różne historie.
- Czy ona lubi te lekcje?
- Gdybym tylko wiedziała, jak odpowiedzieć na to pytanie! Ona jest zupełnie dzika,
panie doktorze Maudsley. Trzeba ją zwabiać do pokoju różnymi sztuczkami, a niekiedy
muszę się zwracać do Johna, by ściągnął ją siłą. Robi wszystko, by tego uniknąć, wymachuje
rękami albo tak usztywnia całe ciało, że trudno przenieść ją przez drzwi. Posadzenie jej przy
biurku jest właściwie niemożliwe. Najczęściej John musi po prostu zostawiać ją na podłodze.
Nie chce ani spojrzeć na mnie, ani mnie słuchać. Kryje się w jakimś swoim własnym
wewnętrznym świecie.
Doktor uważnie słuchał i kiwał głową.
- To trudny przypadek. Jej zachowanie niepokoi panią bardziej niż zachowanie jej
siostry i budzi obawę, że pani wysiłki nie przyniosą równie dobrych rezultatów. Mimo to - tu
uśmiechnął się czarująco - proszę mi wybaczyć, panno Barrow, ale nie rozumiem, dlaczego
twierdzi pani, że nie może jej przeniknąć. Wręcz przeciwnie, pani opis jej zachowania i stanu
umysłu jest bardzo spójny, niejeden student medycyny, dysponując tymi samymi danymi, nie
przedstawiłby lepszego.
Zmierzyła go spokojnie wzrokiem.
- Jeszcze nie doszłam do tego, co najważniejsze.
- Aha!
- Są metody, które w przeszłości okazały się skuteczne wobec takich dzieci jak
Adeline. Mam własne chwyty pedagogiczne, w które wierzę, i zastosowałabym je bez
wahania, gdyby nie...
Zawahała się i tym razem doktor okazał się na tyle roztropny, żeby czekać, co dalej
powie. Kiedy się znów odezwała, mówiła powoli i starannie dobierała słowa.
- To jest tak, jakby w Adeline była jakaś mgła, mgła, która ją oddziela nie tylko od
ludzi, ale także od niej samej. A niekiedy ta mgła rzednie, niekiedy ta mgła opada i ukazuje
się inna Adeline. A potem mgła powraca, a ona jest znowu taka sama jak przedtem.
Hester patrzyła na doktora, obserwując jego reakcję. Zmarszczył czoło, ale ponad tą
zmarszczką, tam gdzie zaczynał łysieć, skóra była gładziutka i różowa.
- Jaka jest w takich okresach?
- Zewnętrzne oznaki są trudno dostrzegalne. Przez kilka tygodni nie uświadamiałam
sobie tego zjawiska, a nawet potem odczekałam jakiś czas, by się upewnić, nim zwrócę się z
tym do pana.
- Rozumiem.
- Pierwsza to sposób, w jaki oddycha. Czasem jej oddech się zmienia i wtedy, chociaż
udaje, że przebywa w swoim własnym świecie, wiem, że mnie słucha. A jej dłonie...
- Jej dłonie?
- Zwykle są szeroko rozczapierzone, napięte, o tak... - Hester zademonstrowała - a
czasem zauważam, że się rozluźniają, o tak - i rozluźniła palce. - To tak, jakby moje
opowiadanie pochłaniało całą jej uwagę i w ten sposób osłabiało jej mechanizm obronny, tak
że się odpręża i zapomina o okazywaniu odrazy i uporu. Pracowałam z wieloma trudnymi
dziećmi, doktorze Maudsley. Mam spore doświadczenie. A to, co tu widziałam, sprowadza się
do tego: wbrew pozorom coś w niej wzbiera.
Doktor nie odpowiedział natychmiast, a Hester poczuła się mile połechtana uwagą, z
jaką jej słuchał.
- Czy te objawy występują w jakichś określonych sytuacjach?
- Nie jestem dotąd niczego pewna, ale...
Przechylił głowę, zachęcając ją, by mówiła dalej.
- To zapewne nic, ale pewne historie...
- Historie?
- Na przykład Jane Eyre. Opowiadałam im przez kilka dni skróconą wersję pierwszej
części i wtedy na pewno to zauważyłam. Także przy Dickensie. Opowieści historyczne i
umoralniąjące nigdy nie przynosiły takiego efektu.
Doktor ściągnął brwi.
- A czy występuje tu jakaś prawidłowość? Czy lektura Jane Eyre zawsze wywołuje
takie zmiany, jakie pani opisała?
- Nie. I w tym cała trudność.
- Hm. I co pani zamierza?
- Są metody okiełznania egoistycznych i opornych dzieci, takich jak Adeline. Surowa
dyscyplina mogłaby uchronić ją przed zamknięciem w zakładzie dla umysłowo chorych w
późniejszym życiu. Jednakże ten system, nakładający ścisłe ograniczenia, pozbawiłby ją
większości tego, co ją pobudza, byłby bardzo szkodliwy...
- Dla dziecka, które niekiedy wyłania się zza mgły?
- Właśnie. W istocie, dla tego dziecka nie mogłoby być nic gorszego.
- A to dziecko, ta dziewczynka we mgle? Jaką pani przewiduje dla niej przyszłość?
- To przedwczesne pytanie. Wystarczy powiedzieć, że nie mogę teraz pozwolić, by się
zagubiła. Kto wie, co z niej wyrośnie?
Siedzieli w milczeniu, patrząc na liściastą figurę geometryczną wznoszącą się przed
nimi i rozważając problem, który Hester właśnie przedstawiła, podczas gdy sam problem,
dobrze ukryty w przystrzyżonym cisie, podglądał ich, niczego nieświadomych, przez szparę
między gałęziami.
W końcu doktor się odezwał:
- Nie znam choroby, która mogłaby wywołać objawy, jakie pani opisuje. Może jednak
wypływa to z mojej niewiedzy. - Oczekiwał, że Hester zaprotestuje; nie zaprotestowała. - Hm.
Chyba powinienem zacząć od dokładnego zbadania dziewczynki, żeby ustalić ogólny stan jej
zdrowia, tak umysłowego, jak i fizycznego.
- Właśnie o tym myślałam - odpowiedziała Hester. - Proszę – pogmerała w kieszeni. -
Tutaj są moje notatki. Zajdzie tu pan opis każdej takiej zmiany, której byłam świadkiem, wraz
ze wstępną analizą. Może po badaniu mógłby pan zostać na jakieś pół godziny, aby mi
przekazać swoje pierwsze wrażenia. Postanowilibyśmy, co należy robić dalej.
Spojrzał na nią z niejakim zdziwieniem. Wykroczyła poza swoją rolę guwernantki,
zachowywała się jak koleżanka po fachu! Hester sama się na tym przyłapała.
Zawahała się. Czy mogła się wycofać? Czyż nie jest już za późno? Powzięła
postanowienie. Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B.
- To nie jest dwunastościan - oznajmiła przewrotnie. - To czworościan.
Doktor wstał z ławki i podszedł do zielonej bryły. Jeden, dwa, trzy, cztery... licząc
poruszał ustami.
Serce mi zamarło. Czy licząc jego ściany i kąty, obejdzie całe drzewo dookoła? Czy
mnie nakryje?
Ale zrobił sześć kroków i się zatrzymał. Wiedział, że Hester ma rację.
Wtedy nastąpiła krótka ciekawa chwila, kiedy patrzyli na siebie w milczeniu. Na jego
twarzy pojawiła się niepewność. Kim jest ta kobieta? Co ją upoważnia do mówienia do niego
w ten sposób? Jest przecież tylko przysadzistą, prowincjonalną guwernantką z twarzą
przypominającą kartofel.
Patrzyła na niego bez słowa, porażona niepewnością malującą się na jego twarzy.
Wydawało się, że oś świata nieco się odchyliła, oboje niezręcznie spojrzeli gdzieś w
bok.
- Badanie... - zaczęła Hester.
- Może w środę po południu - zaproponował doktor.
- W środę po południu.
I świat powrócił do swej normalnej pozycji.
Poszli w kierunku domu i na zakręcie ścieżki doktor się pożegnał.
Ukryty za cisem mały szpieg w zadumie obgryzał paznokcie.
Ze zmęczenia szczypały mnie oczy. Mój umysł zrobił się cienki jak bibułka.
Pracowałam przez cały dzień i pół nocy, i teraz bałam się pójść spać.
Czy to wyobraźnia płata mi figle? Zdawało mi się, że słyszę jakąś melodię. Właściwie
nie melodię. Tylko pięć oderwanych nutek. Żeby się upewnić, otworzyłam okno. Tak.
Zdecydowanie ten dźwięk dochodził z ogrodu.
Znam się na słowach. Dajcie mi podarty albo uszkodzony fragment tekstu, a potrafię
odgadnąć, co musiało być przedtem i co musi być potem. A jeśli nie, to przynajmniej umiem
zredukować do minimum liczbę możliwych rozwiązań. Ale muzyka nie jest moim językiem.
Czy tych pięć nut to początek kołysanki? Czy zamierająca kadencja pieśni żałobnej? Nie
sposób powiedzieć. Nic ich nie poprzedzało i nic po nich nie następowało, nie spajała ich
żadna melodia, cokolwiek wiązało je ze sobą, było chwiejne i niepewne. Za każdym razem,
kiedy odzywała się pierwsza nuta, czekała przez chwilę z niepokojem, czy jej towarzyszka
jest w pobliżu, czy gdzieś uleciała, zagubiona na dobre, uniesiona przez wiatr. Tak samo było
z trzecią i czwartą. A kiedy napływała piąta, nic się nie zmieniało, pozostawało wrażenie, że
kruche więzy, które łączyły ze sobą w przypadkowy układ owych pięć nutek, zanikną, tak jak
zanikły ich związki z resztą melodii, i nawet ten jej ostatni pozostały fragment umilknie na
zawsze, rozrzucony na wietrze niczym ostatnie liście z zimowego drzewa.
Te nuty, uparcie niedające się usłyszeć, kiedy świadomie je przywoływałam,
napływały skądś do mnie, gdy o nich nie myślałam. Wieczorami, pogrążona w pracy,
uświadamiałam sobie, że już od jakiegoś czasu powtarzają się w mojej głowie. Także w
łóżku, zawieszona między snem a jawą, słyszałam je z daleka, śpiewające mi swoją
niewyraźną, niezrozumiałą pieśń.
Teraz jednak naprawdę je słyszałam. Najpierw jedną nutę, bo jej towarzyszki
zagłuszył deszcz bębniący o szybę. To nic, powiedziałam sobie i chciałam wrócić do łóżka.
Ale wtedy ulewa przycichła i trzy dalsze nuty uniosły się nad wodą.
Noc była bardzo ciemna. Przy zupełnie czarnym niebie nie widziałam ogrodu,
rozpoznawałam jedynie odgłosy deszczu. To bębnienie to deszcz zacinający w okno. Cichy
nierównomierny szelest to krople spadające na trawnik. Ciągłe ciurkanie to woda płynąca z
rynien. Kap... kap... kap - woda skapująca z liści na ziemię. Za tym, pod tym, pośród tego
wszystkiego, jeżeli nie oszalałam albo nie śniłam, rozlegało się tych pięć nut. La la la la la.
Włożyłam kalosze i płaszcz i wyszłam w ciemność.
Nie mogłam dostrzec własnej dłoni przed twarzą. Nie było słychać nic prócz plaskania
moich kaloszy na trawniku. I wtedy pochwyciłam ten dźwięk - szorstki, niemelodyjny. To nie
był instrument, tylko chrapliwy, fałszujący głos ludzki.
Powoli i często się zatrzymując, tropiłam te nuty. Poszłam wzdłuż długiego
ogrodzenia i skręciłam w część ogrodu z sadzawką - przynajmniej sądziłam, że tam się
znajduję. Potem zabłądziłam, brnęłam przez rozmiękłą ziemię tam, gdzie myślałam, że
powinna być ścieżka, i doszłam nie, jak się spodziewałam, do cisu, ale do kępy wysokich po
kolana ciernistych zarośli, które czepiały się ubrania. Zaniechałam prób zorientowania się,
gdzie jestem; kierując się jedynie słuchem, uchwyciłam się tych nutek jak nici Ariadny w
labiryncie. Dźwięk rozlegał się z nierównomiernymi przerwami i za każdym razem, gdy go
słyszałam, ruszałam w jego kierunku, po czym następowała cisza i przystawałam, żeby
poczekać na nowy sygnał. Jak długo podążałam tak za nim w ciemnościach? Kwadrans? Pół
godziny? Wiem tylko, że w końcu znalazłam się pod tymi samymi drzwiami, którymi
wyszłam z domu. Zatoczyłam - wiedziona dźwiękiem - pełne koło.
Zapadła zupełna cisza. Nuty umilkły, natomiast znów się rozpadało.
Zamiast wejść do środka, usiadłam na ławce i oparłam głowę na splecionych
ramionach, czując, jak deszcz kapie mi na plecy, na szyję, na włosy.
Uganianie się po ogrodzie za czymś tak nieuchwytnym wydało mi się nagle głupie i
niemal udało mi się przekonać samą siebie, że to, co słyszałam, było jedynie tworem mojej
wyobraźni. Potem skierowałam myśli na inne tory. Zastanawiałam się, kiedy ojciec przyśle
mi jakąś radę w sprawie poszukiwania Hester. Pomyślałam o Angelfield i posmutniałam: co
zrobi Aurelius, kiedy rozbiorą dom? Wspomnienie Angelfield przywiodło mi na myśl duchy,
a następnie mojego własnego ducha, fotografię, jaką jej zrobiłam, zamazaną w białej plamie.
Postanowiłam zadzwonić następnego dnia do matki, ale było to bezpieczne postanowienie;
nie można domagać się wypełnienia postanowień powziętych w środku nocy.
I wtedy poczułam dreszcz przebiegający mi po krzyżu.
Czyjaś obecność. Tu. Teraz. Tuż obok!
Było tak ciemno, że nie zdołałabym zobaczyć niczego i nikogo. Wszystko, nawet
wielki dąb, pochłonęły ciemności, a świat skurczył się do oczu, które patrzyły na mnie, i do
dzikiego łomotu mojego serca.
Nie panna Winter. Nie tutaj. Nie o tej porze nocy!
Zatem kto?
Wyczułam go, zanim jeszcze się o mnie otarł.
To był kot, Cień.
Znów mnie szturchnął, ponownie otarł się pyszczkiem o moje żebra i miauknął, trochę
poniewczasie, by oznajmić swoją obecność. Wyciągnęłam rękę i go pogłaskałam, podczas
gdy moje serce próbowało powrócić do normalnego rytmu. Kot zamruczał.
- Jesteś cały mokry - powiedziałam. - Chodź, głuptasku, to nie jest noc na spacery.
Poszedł za mną do pokoju, wylizał sobie futerko do sucha, a ja owinęłam włosy
ręcznikiem i poszliśmy razem spać do łóżka. Tym razem - może uchronił mnie kot - nic się
mi nie śniło.

Następny dzień był pochmurny i szary. Po wysłuchaniu kolejnej porcji opowieści


panny Winter wybrałam się na przechadzkę po ogrodzie. Próbowałam w posępnym świetle
wczesnego popołudnia odtworzyć drogę, jaką przeszłam w nocy. Początek był dosyć łatwy:
wzdłuż długiego ogrodzenia i do ogrodu z sadzawką. Ale potem się pogubiłam. Zbiło mnie z
tropu wspomnienie, że brnęłam po miękkiej rozmokłej ziemi kwiatowych grządek,
tymczasem wszystkie klomby i grządki były nienagannie zagrabione i w zupełnym porządku.
Zrobiłam jednak kilka przypadkowych prób, skręciłam to tu, to tam i znalazłam się na
zataczającej koło drodze, która mogła odpowiadać, przynajmniej po części, trasie mojej
nocnej wędrówki.
Nie zobaczyłam niczego niezwykłego - jeśli nie liczyć faktu, że natknęłam się na
Maurice'a i tym razem odezwał się do mnie. Klęczał nad spłachetkiem wyraźnie rozgrzebanej
ziemi, wyrównując ją i wygładzając. Wyczuł, że się zbliżam za jego plecami po trawniku, i
podniósł oczy.
- Przeklęte lisy - mruknął. Po czym znów zajął się pracą.
Wróciłam do domu i zabrałam się do zapisywania porannej opowieści.
Nadszedł dzień badania lekarskiego i w domu pojawił się doktor Maudsley. Jak
zwykle, Charlie nie wyszedł, by powitać gościa. Hester powiadomiła go o wizycie doktora,
tak jak powiadamiała go o wszystkim (zostawiając przed drzwiami list na tacy), a że nie było
żadnej reakcji, doszła do słusznego wniosku, że to go nie interesuje.
Pacjentka była w ponurym nastroju, ale nie stawiała oporu. Pozwoliła się zaprowadzić
do pokoju, w którym miało się odbyć badanie, i dała się ostukać i opukać. Wprawdzie kiedy
doktor polecił jej otworzyć usta i wysunąć język, nie usłuchała, ale gdy w końcu włożył jej
palce do ust i siłą rozsunął szczęki, przynajmniej go nie ugryzła. Umykała wzrokiem od niego
i jego przyrządów, wydawała się ledwie świadoma jego obecności i samego badania. Nie
udało się jej skłonić do wypowiedzenia ani jednego słowa.
Doktor Maudsley stwierdził u swojej pacjentki niedowagę i wszy; poza tym była
fizycznie zdrowa pod każdym względem. Trudno było natomiast określić jej stan psychiczny.
Czy to dziecko, jak sądził John Łopata, jest niedorozwinięte umysłowo? Czy zachowanie
dziewczynki zostało spowodowane niedostatkiem rodzicielskiej troski i brakiem dyscypliny?
Taki był pogląd Gosposi, która - przynajmniej wobec obcych - zawsze skłonna była
rozgrzeszać bliźniaczki.
Badając dziką bliźniaczkę, doktor brał pod uwagę także inne opinie. Poprzedniego
wieczoru we własnym domu, z fajką w ustach i z ręką opartą na kominku, głośno rozważał
ten przypadek (lubił, gdy słuchała go żona, dodawało mu to elokwencji), wymieniając
wybryki, o których słyszał. Okradanie domów w wiosce, zniszczenie drzew w ogrodzie,
przemoc wobec Emmeline, fascynacja zapałkami. Rozpatrywał możliwe wyjaśnienia, gdy
wpadł mu w słowo cichy głos żony:
- A nie myślisz, że ona jest po prostu niegodziwa?
Przez chwilę był zbyt zdumiony, że mu przerwano, by odpowiedzieć.
- To tylko przypuszczenie - odparła, machnąwszy ręką, jakby nie przywiązywała do
swoich słów większej wagi. Mówiła niezbyt stanowczo, ale sam fakt, że się odezwała,
przydawał jej uwadze znaczenia.
No i była też opinia Hester:
- Musi pan wziąć pod uwagę - powiedziała mu - że przy braku silnego rodzicielskiego
przywiązania oraz kogoś, kto mógłby nim właściwie pokierować, rozwój tego dziecka
kształtowało dotychczas wyłącznie doświadczenie bliźniaczości. Jej siostra jest jedynym
utrwalonym i stałym elementem jej świadomości, toteż postrzega świat przez pryzmat ich
stosunków.
Oczywiście, trudno było jej odmówić racji. Nie miał pojęcia, z jakiej książki to
zaczerpnęła, ale musiała ją czytać uważnie, bo rozwinęła ten pogląd nader przekonująco.
Kiedy jej słuchał, szczególne wrażenie wywierał na nim dziwny ton jej głosu. Mimo wyraźnie
kobiecego brzmienia było w nim niemało męskiej stanowczości. Była elokwentna. Miała
zabawny zwyczaj wyrażania własnych poglądów w sposób równie jasny i wyważony jak
wtedy, gdy przedstawiała teorie, o których czytała w pracach uznanych autorytetów. A kiedy
skończywszy zdanie, przerywała, by zaczerpnąć oddechu, rzucała mu krótkie spojrzenie - za
pierwszym razem uznał to za irytujące, choć obecnie raczej go to bawiło - by dać mu do
zrozumienia, czy może teraz się odezwać, czy też ona zamierza sama mówić dalej.
- Muszę tę sprawę zbadać dokładniej - powiedział Hester, kiedy się spotkali, po jego
wizycie, by pomówić o pacjentce. - I z pewnością starannie rozważę znaczenie tego, że jest
bliźniaczką.
Hester kiwnęła głową.
- Ja to widzę tak - oświadczyła. - Te bliźniaczki rozdzieliły niejako między siebie
różne cechy charakteru. Zwykła zdrowa osoba odczuwa pełną gamę rozmaitych emocji,
wykazuje różnorodność zachowań, one natomiast podzieliły, by tak rzec, zasób emocji i
zachowań na dwie części i każda wzięła swoją. Jedna jest dzika i porywcza, druga gnuśna i
bierna. Jedna woli czystość, druga lubi pławić się w brudzie. Jedna ma nienasycony apetyt,
druga może całymi dniami głodować. Jeśli ta dwubiegunowość - później możemy się
zastanowić, na ile świadomie przyjęta - jest zasadnicza dla poczucia tożsamości Adeline, to
cóż dziwnego, że tłumi w sobie wszystko, co w jej pojęciu przypadło w udziale Emmeline? -
Było to pytanie retoryczne; nie dała znać doktorowi, że może się odezwać, lecz
zaczerpnąwszy tchu, ciągnęła: - Rozważmy teraz cechy dziewczynki we mgle. Słucha
opowieści, jest zdolna zrozumieć język, który nie jest językiem bliźniaczek. To wskazuje na
chęć nawiązania kontaktu z ludźmi. Ale której z bliźniaczek została przydzielona zdolność
obcowania z innymi? Emmeline. Więc Adeline musi zdławić w sobie tę część
człowieczeństwa.
Hester obróciła się ku doktorowi i obdarzyła go spojrzeniem oznaczającym, że teraz
jego kolej zabrać głos.
- Ciekawa koncepcja - powiedział ostrożnie. - Sądziłbym, że jest wręcz przeciwnie. Że
u bliźniaków należałoby się spodziewać więcej podobieństw niż różnic.
- Ale wiemy z obserwacji, że w tym wypadku tak nie jest - odparła bez wahania.
- Hm.
Nie odezwała się, pozwoliła mu się zastanowić. Pogrążony w myślach, wpatrywał się
w pustą ścianę, a ona rzucała na niego niespokojne spojrzenia, próbując odgadnąć z jego
twarzy, jak przyjął jej wywody. Wreszcie gotów był wydać orzeczenie.
- Wprawdzie pani teoria jest interesująca - uśmiechnął się wyrozumiale, by złagodzić
dezaprobatę - nie przypominam sobie jednak, bym czytał o takim podziale cech charakteru
między bliźniętami u któregokolwiek autorytetu w tej dziedzinie.
Nie zważając na jego uśmiech, spojrzała mu spokojnie w oczy.
- U autorytetów, nie. Gdyby coś o tym było, to tylko u Lawsona, a tam nie ma.
- Czytała pani Lawsona?
- Oczywiście. Nie odważyłabym się wygłaszać własnej opinii na żaden temat, nie
będąc pewna moich źródeł.
- Tak?
- U Harwooda jest wzmianka o peruwiańskich bliźniakach, która nasuwa taką
interpretację, chociaż on sam nie wyciąga wszystkich wniosków, do jakich można dojść.
- Pamiętam przykład, o którym pani mówi... - ożywił się nieco. - Och, teraz widzę
związek. Ciekaw jestem, czy studium przypadku Brasenby'ego wnosi tu coś nowego?
- Nie udało mi się dotrzeć do całej tej pracy. Czy może mi ją pan pożyczyć?
Pozostając pod wrażeniem wnikliwości uwag Hester, doktor pożyczył jej studium
przypadku Brasenby'ego. Zwróciła mu je, dołączając kartkę z celnymi komentarzami i
pytaniami. On w tym czasie sprowadził sobie inne książki i artykuły, by wzbogacić swoją
wiedzę o bliźniakach - świeżo publikowane rozprawy różnych specjalistów, kopie prac
będących w przygotowaniu, dzieła zagraniczne. Po tygodniu czy dwóch stwierdził, że może
oszczędzić sobie czasu, przekazując je najpierw Hester, a samemu czytać tylko ich zwięzłe i
inteligentne streszczenia, których dokonywała. Kiedy w ten sposób przeczytali już wszystko,
co było do przeczytania, powrócili do własnych obserwacji. Oboje sporządzali notatki, on
lekarskie, ona psychologiczne. Na marginesach jej rękopisów było wiele dopisanych przez
niego uwag, ale ona opatrywała jego zapiski jeszcze większą liczbą komentarzy, a czasem
załączała własne trafne spostrzeżenia na osobnej kartce papieru.
Czytali, rozmyślali, pisali, spotykali się, dyskutowali. Tak się to ciągnęło, dopóki nie
dowiedzieli się wszystkiego, czego można było się dowiedzieć o bliźniętach. Ale wciąż
jeszcze nie wiedzieli najważniejszego.
- Tyle pracy - powiedział pewnego wieczoru doktor w bibliotece - tyle tych papierów.
A wciąż nie jesteśmy ani o krok bliżej. - Przeciągnął w podnieceniu ręką po włosach.
Powiedział żonie, że wróci o wpół do ósmej, na pewno nie zdąży. - Czy to z powodu
Emmeline Adeline tłumi w sobie dziewczynkę kryjącą się we mgle? Sądzę, że odpowiedź na
to pytanie wykracza poza granice obecnej wiedzy. - Westchnął i na wpół rozdrażniony, na
wpół zniechęcony rzucił swój ołówek na biurko.
- Ma pan rację, wykracza. - Można jej wybaczyć, że zabrzmiało to cierpko;
potrzebował czterech tygodni, by dojść do wniosku, który mogła mu była przedstawić na
samym początku, gdyby zechciał jej wysłuchać.
Popatrzył na nią.
- Jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić - powiedziała spokojnie.
Uniósł brew.
- Moje doświadczenie i obserwacje pozwalają mi wierzyć, że otwiera się tu pole dla
całkiem nowych badań. Oczywiście mnie, prostej guwernantce, byłoby trudno namówić
jakikolwiek specjalistyczny periodyk do opublikowania czegokolwiek, co napiszę. Wiedząc,
jaki jest mój zawód, pomyślą, że jestem głupią kobietą zajmującą się czymś, co nie leży w jej
kompetencjach. - Wzruszyła ramionami i spuściła oczy. - Może będą mieli rację i jestem
właśnie taka. Ale - tu chytrze podniosła na niego wzrok - dla mężczyzny z należytym
wykształceniem i wiedzą to z pewnością pole do popisu.
Doktor najpierw spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem oczy zaszły mu mgłą.
Własne, nowatorskie badania! To wcale nie taki niedorzeczny pomysł! Przyszło mu do
głowy, że teraz, po tych wszystkich lekturach ostatnich miesięcy, jest chyba najbardziej
oczytanym w literaturze dotyczącej bliźniąt lekarzem w całym kraju! Kto inny może wiedzieć
więcej niż on? A co istotniejsze, kto ma taki znakomity obiekt badań tuż przed nosem jak on?
Nowatorskie badania! A dlaczego nie?
Pozwoliła mu przez parę minut puścić wodze wyobraźni, a kiedy zobaczyła, że jej
propozycja przypadła mu do serca, szepnęła:
- Oczywiście, gdyby pan potrzebował asystentki, z radością pomogę, jak tylko
potrafię.
- To bardzo miło z pani strony. - Skinął głową. - Naturalnie, pracowała pani przecież z
tymi dziewczynkami... Doświadczenie praktyczne... Nieocenione... Wręcz nieocenione...
Wracał od Angelfieldów do domu, bujając w obłokach; nawet nie zauważył, że obiad
jest zimny, a żona w złym humorze.
Hester zebrała papiery z biurka i wyszła z pokoju. W jej miarowych krokach i
stanowczym zamknięciu drzwi pobrzmiewało zadowolenie.
Biblioteka zdawała się pusta, ale pusta nie była.
Leżąca na szafie z książkami dziewczynka obgryzała paznokcie i rozmyślała.
Nowatorskie badania!
Czy to z powodu Emmeline Adeline tłumi w sobie dziewczynkę kryjącą się we mgle?
Nie trzeba było geniusza, by sobie wyobrazić, co miało nastąpić.

Zrobili to w nocy.
Emmeline nawet się nie poruszyła, kiedy podnieśli ją z łóżka. Musiała czuć się
bezpiecznie w ramionach Hester; może rozpoznała przez sen zapach mydła, gdy ją wynosili z
pokoju i nieśli przez korytarz. W każdym razie tamtej nocy nie zdawała sobie sprawy, co się
dzieje. Prawdę miała zrozumieć dużo później.
Inaczej było z Adeline. Bystra i czujna, natychmiast uświadomiła sobie nieobecność
Emmeline. Rzuciła się do drzwi, ale zastała je zamknięte zwinną ręką Hester. Od razu
wiedziała wszystko, wszystko wyczuła. Rozerwanie. Nie krzyczała, nie waliła pięściami w
drzwi, nie wbijała paznokci w zamek. Uszła z niej wszelka wojowniczość. Osunęła się na
podłogę, zwinęła w kłębek pod drzwiami i tak pozostała przez całą noc. Nagie deski uwierały
ją w sterczące kości, ale nie czuła bólu. W kominku nie napalono, a jej nocna koszulka była
cienka, ale nie czuła zimna. W ogóle nic nie czuła. Została złamana.
Kiedy przyszli po nią następnego ranka, była głucha na dźwięk klucza: w zamku, nie
zareagowała, gdy uderzyły w nią otwierające się drzwi. Miała zgasłe oczy i bezkrwistą skórę.
Jakże była zimna. Można by ją wziąć za trupa, i gdyby nie poruszające się wargi, bez ustanku
powtarzające bezgłośnie zaklęcie, którym chyba było: „Emmeline, Emmeline, Emmeline".
Hester wzięła Adeline na ręce. Bez trudu. Dziecko miało teraz czternaście lat, ale była
to sama skóra i kości. O jej sile stanowiła wola, a gdy tej zabrakło, cała reszta okazała się tak
wątła. Znieśli ją ze schodów z taką łatwością, jakby była puchową poduszką wynoszoną, by ją
przewietrzyć.
Powoził John. W milczeniu. To, co on myślał o tym wszystkim, czy to pochwalał, czy
nie, nie miało znaczenia. Decyzje podejmowała Hester.
Powiedzieli Adeline, że jedzie zobaczyć się z siostrą; niepotrzebnie wymyślili to
kłamstwo; mogliby ją zawieźć gdziekolwiek, a ona by się nie opierała. Była zagubiona.
Nieobecna sama dla siebie. Bez swojej siostry była niczym i nikim. Zawieźli do domu
doktora tylko pustą skorupę po ludzkiej istocie. I tam ją zostawili.
Po powrocie do domu przenieśli Emmeline z łóżka Hester do jej własnego, nie budząc
jej. Spała jeszcze godzinę, a kiedy otworzyła oczy, była nieco zdziwiona, że siostra gdzieś
sobie poszła. Przez cały ranek jej zdziwienie narastało, a po południu zmieniło się w niepokój.
Przeszukiwała dom, przeszukiwała ogrody. Odważyła się zapuścić w las tylko do wioski.
W porze podwieczorku Hester znalazła ją na skraju drogi, która, gdyby poszła nią
dalej, doprowadziłaby ją pod drzwi domu doktora. Nie odważyła się pójść dalej. Hester
położyła jej rękę na ramieniu i przytuliła ją, a potem poprowadziła do domu. Co pewien czas
Emmeline zatrzymywała się, niepewna, chcąc zawrócić, ale Hester brała ją za rękę i
kierowała zdecydowanie w stronę domu. Emmeline szła posłusznie, ale najwyraźniej czegoś
nie rozumiejąc. Po podwieczorku stanęła przy oknie i wyglądała przez nie. Kiedy zaczęło
zmierzchać, ogarnął ją lęk, ale dopiero gdy Hester zamknęła drzwi wejściowe i zaczęła
zwykły obrządek układania jej do snu, popadła w rozpacz.
Płakała przez całą noc. Zdawało się, że to samotne łkanie nigdy nie ucichnie. Trzeba
było bolesnych dwudziestu godzin, by to, co w Adeline pękło w jednej chwili, rozerwało się
w Emmeline. Ale z nastaniem świtu była już spokojna. Wypłakała się i wytrzęsła, aż ogarnęło
ją odrętwienie.
Rozłączenie bliźniąt nie jest zwykłą rozłąką. To jest tak, jakby się przeżyło trzęsienie
ziemi. Kiedy dochodzisz do siebie, nie poznajesz świata. Horyzont się przesunął. Słońce
zmieniło kolor. Nic nie pozostało z terenu, który się znało. Żyjesz. Ale to już nie jest to samo
życie. Nic dziwnego, że ci, co ocaleli z takiej katastrofy, tak często żałują, iż nie zginęli wraz
z innymi.

Panna Winter siedziała, wpatrując się w przestrzeń. Jej słynny miedziany kolor
włosów wyblakł w jasnobrzoskwiniowy. Przestała używać lakieru i dawne sprężyste loki i
sploty ustąpiły miejsca miękkiej bezładnej plątaninie. Ale miała zacięty wyraz twarzy i
trzymała się sztywno, jakby wystawiona na przejmujący wiatr, z którym zmagała się
samotnie. Powoli zwróciła wzrok na mnie.
- Dobrze się czujesz? - spytała. -Judith mówi, że niewiele jesz.
- Ja tak zawsze.
- Ale blado wyglądasz.
- Może jestem trochę zmęczona.
Skończyłyśmy wcześnie. Żadna z nas chyba nie czuła się na siłach do dalszej
opowieści.
Kiedy ją zobaczyłam następnym razem, panna Winter wyglądała inaczej. Przymykała
oczy ze znużeniem i potrzebowała więcej czasu niż zwykle, by przywołać przeszłość i zacząć
mówić. Kiedy zbierała wątki, przyglądałam się jej i zauważyłam, że nie ma już sztucznych
rzęs. Użyła jednak jak zwykle fioletowego cienia do powiek i podkreśliła oczy czarną kreską.
Ale bez tych pajęczych rzęs przybrała niespodziewanie wygląd dziewczynki, która się
zabawiła kosmetykami matki.

Sprawy nie potoczyły się zgodnie z oczekiwaniami Hester i doktora. Byli


przygotowani, że Adeline będzie się rzucać i wściekać, wierzgać i walczyć. Liczyli na to, że
przywiązanie do Hester pomoże Emmeline pogodzić się z nieobecnością siostry. Krótko
mówiąc, spodziewali się, że będą to takie same dziewczynki jak przedtem, tyle że
rozdzielone, podczas gdy dotąd zawsze były razem. Początkowo zdziwiła ich więc przemiana
bliźniaczek w dwie szmaciane kukiełki bez życia.
Niezupełnie bez życia. Krew, choć ospale, nadal krążyła w ich żyłach. Przełykały
zupę, którą je karmiły w jednym domu Gosposia, a w drugim żona doktora. Ale przełykały ją
odruchowo i nie miały apetytu. Ich oczy, otwarte za dnia, były niewidzące, a w nocy, choć je
zamykały, nie zaznawały spokojnego snu.
Czy nasi badacze zaczęli mieć wątpliwości? Zastanowili się nad słusznością swego
postępowania? Czy bezwolne, ogarnięte bezwładem figurki bliźniaczek rzuciły jakiś cień na
ich piękne projekty? Nie byli rozmyślnie okrutni, rozumiesz. Tylko niemądrzy. Sprowadziły
ich na manowce uczoność, ambicje i zaślepienie.
Doktor przeprowadzał badania, Hester czyniła obserwacje. I co dzień się spotykali, by
dzielić się spostrzeżeniami. By omówić to, co z początku optymistycznie nazywali postępem.
Zasiadali razem przy biurku doktora albo w bibliotece Angelfieldów, z głowami pochylonymi
nad papierami, w których zapisany był każdy szczegół życia dziewczynek. Ich zachowanie,
dieta, sen. Zastanawiali się nad ich brakiem apetytu, ich skłonnością do przesypiania całych
dni - choć ten sen nie był właściwie snem. Wymyślali teorie wyjaśniające zmiany, jakie
zaszły w bliźniaczkach. Eksperyment nie przebiegał tak gładko, jak się spodziewali. W istocie
zaczął się fatalnie, ale badacze nie dopuszczali do siebie myśli, że wyrządzają dzieciom
krzywdę, woląc trwać w przekonaniu, że razem mogą dokonać cudu.
Doktor czerpał znaczną satysfakcję, po raz pierwszy od dziesięcioleci, ze współpracy
z umysłem naukowym najwyższej próby. Zadziwiała go zdolność jego protegowanej do
chwytania w lot jakiejś zasady i natychmiastowego jej stosowania z zawodową sprawnością i
wnikliwością. Niebawem przyznał sam przed sobą, że jest raczej jego partnerką niż
protegowaną. A Hester była zachwycona, że nareszcie jej umysł znalazł odpowiednią
pożywkę i staje przed nowymi wyzwaniami. Po każdym z tych codziennych spotkań
promieniała podnieceniem i radością. Ich zaślepienie było zatem całkiem naturalne. Jak
można oczekiwać, że zrozumieją, iż to, co im daje tyle zadowolenia, może wyrządzać wielką
krzywdę dzieciom powierzonym ich pieczy? Chyba jedynie wieczorami, każde z nich z
osobna, zasiadając do spisywania swych spostrzeżeń z całego dnia, mogło niekiedy podnieść
oczy na siedzące nieruchomo w kącie dziecko z przygasłym wzrokiem i poczuć wątpliwości.
Ale jeżeli nawet to się zdarzało, nie umieszczali tego w swych notatkach ani nie wspominali o
tym w rozmowach.
Tych dwoje tak się uzależniło od swojego wspólnego przedsięwzięcia, że zupełnie nie
zauważało braku jakiegokolwiek postępu. Emmeline i Adeline były otępiałe, a dziewczynka
kryjąca się we mgle ani razu z niej nie wychynęła. Badacze, niezrażeni brakiem rezultatów,
dalej prowadzili prace. Zestawiali tabele i wykresy, wynajdywali nowe teorie i wymyślne
eksperymenty, mające je potwierdzić. Przy każdym niepowodzeniu mówili sobie, że udało im
się wyeliminować jakąś hipotezę, i przechodzili do następnego wspaniałego pomysłu.
Żona doktora i Gosposia były w to wciągnięte, ale tylko o tyle, że na nich spoczywała
troska o fizyczne potrzeby dzieci. Trzy razy dziennie karmiły łyżką swoje niestawiające oporu
podopieczne. Ubierały bliźniaczki, kąpały je, prały ich bieliznę, szczotkowały im włosy. I
jedna, i druga miała swoje powody, by nie pochwalać całego przedsięwzięcia, a także swoje
powody, by zachowywać zastrzeżenia dla siebie. John Łopata nie brał w tym wszystkim
udziału. Nikt go o zdanie nie pytał, ale to nie powstrzymywało go od codziennego
powtarzania Gosposi w kuchni: „Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ja ci to mówię. Nic
dobrego".
Przyszedł moment, kiedy już mieli zaniechać dalszych badań. Wszystkie ich plany
spełzły na niczym i choć łamali sobie głowy, zabrakło im nowych pomysłów. Ale właśnie
wtedy Hester odkryła pewne oznaki poprawy u Emmeline. Dziewczynka zwróciła głowę w
stronę okna. Ściskała w ręku jakieś świecidełko i nie chciała się z nim rozstać. Podsłuchując
pod drzwiami (co, nawiasem mówiąc, nie jest oznaką złych manier, jeśli się to robi dla dobra
nauki), Hester odkryła, że zostawszy sama, dziewczynka szepce coś do siebie w dawnym
języku bliźniaczek.
- Uspokaja się - powiedziała doktorowi - wyobrażając sobie obecność siostry.
Doktor zaczął stosować system zostawiania Adeline samej na kilka godzin i
podsłuchiwania pod drzwiami z notesem i ołówkiem w ręku. Nie usłyszał nic.
Badacze doszli do wniosku, że cięższy przypadek Adeline wymaga większej
cierpliwości, gratulując sobie poprawy u Emmeline. Z radością odnotowywali wzrastający
apetyt Emmeline, jej chęć wstawania z łóżka, pierwsze kroki, które czyniła z własnej woli.
Niebawem znów jak dawniej wędrowała bez określonego celu po domu i ogrodzie. Hester i
doktor byli zgodni co do tego, że eksperyment naprawdę zaczyna wreszcie przynosić jakieś
rezultaty. Trudno osądzić, czy zastanowili się, że to, co określali jako „poprawę", było tylko
powrotem Emmeline do jej dawnych nawyków sprzed eksperymentu.
A przy tym z Emmeline nie wszystko szło tak dobrze. Pewnego fatalnego dnia węch
zaprowadził ją do szafy wypełnionej łachmanami, które nosiła kiedyś jej siostra. Przytulała je
do twarzy, wdychała z lubością ich stęchły zwierzęcy zapach, a potem się w nie ubrała. Już to
samo było niepokojące, ale najgorsze miało dopiero nastąpić. Przebrana w ten sposób,
zauważyła siebie w lustrze i biorąc swoje odbicie za siostrę, na oślep rzuciła się ku niej.
Trzask był tak głośny, że Gosposia puściła się biegiem do pokoju, skąd dobiegł, i zastała
Emmeline zapłakaną przed lustrem. Płakała nie z bólu, ale nad swoją biedną siostrą,
zakrwawioną i rozbitą na kilkanaście kawałków.
Nie mówiła. Mimo że zza zamkniętych drzwi wciąż słychać było samotne szepty,
zawsze w dawnym języku bliźniaczek, nie udało się skłonić Emmeline do odezwania się
choćby jednym słowem po angielsku do Hester albo do Gosposi. Było nad czym się naradzać.
Hester i doktor odbyli długie posiedzenie w bibliotece i w końcu doszli do wniosku, że nie ma
się co martwić. Emmeline umie mówić i będzie mówiła, trzeba tylko dać jej czas. Jej uparte
milczenie, incydent z lustrem - oczywiście, to sprawiło im zawód, w nauce jednak zdarzają
się zawody. Ale za to jakie postępy! Czy Emmeline nie jest dość silna, by pozwalano jej
wychodzić na dwór? I ostatnio mniej czasu spędza na poboczu drogi, na niewidzialnej
granicy, której nie śmie przekroczyć, patrząc w kierunku domu doktora.
Postęp? Nie był taki, jakiego się spodziewali na początku. Nie osiągnęli wiele w
porównaniu ze zmianami, do jakich udało się Hester doprowadzić u dziewczynki zaraz po
przybyciu. Musieli się jednak tym zadowolić. Może w głębi duszy czuli ulgę. Cóż bowiem
przyniósłby im całkowity sukces? Straciliby powód do dalszej współpracy. A choć nie
zdawali sobie z tego sprawy, z pewnością nie chcieli z niej zrezygnować.
Sami z własnej woli nigdy by nie zakończyli tego eksperymentu. Przenigdy. Trzeba
było czegoś innego, czegoś niezależnego od nich. Czegoś, co spadło niczym grom z jasnego
nieba.

- Co to było?
Chociaż czas naszego spotkania dobiegł już końca, choć jej twarz miała szarobiały
wygląd, jaki przybierała, gdy zbliżała się pora zażycia lekarstwa, choć nie wolno mi było
zadawać pytań, nie mogłam się powstrzymać.
Mimo bólu w jej zielonych oczach pojawił się figlarny błysk, kiedy konfidencjonalnie
pochyliła się ku mnie.
- Czy wierzysz w duchy, Margaret?
Czy wierzę w duchy? Cóż mogłam powiedzieć? Kiwnęłam głową. Panna Winter,
zadowolona, znów się wyprostowała w fotelu, a ja nie po raz pierwszy miałam poczucie, że
odsłoniłam się bardziej, niż zamierzałam. . - Hester nie wierzyła. To nienaukowe, rozumiesz.
A skoro nie wierzyła w duchy, musiała być wzburzona, kiedy jednego zobaczyła.

A było to tak:
Pewnego pięknego dnia Hester, uwinąwszy się szybko ze swymi obowiązkami,
postanowiła udać się dłuższą, okrężną drogą do domu doktora. Niebo było cudownie błękitne,
powietrze czyste i pachnące świeżością, a ją przepełniała potężna energia, której nie umiałaby
nazwać, ale która domagała się ujścia we wzmożonej aktywności.
Ścieżka okrążająca pola zawiodła ją na niewielkie wzniesienie, z którego - choć nie
zasługiwało na miano pagórka - roztaczał się widok na okolicę.
Była już w połowie drogi do domu doktora i szła szybkim krokiem, serce jej biło
przyspieszonym rytmem, lecz nie czuła wcale zmęczenia. Miała zapewne poczucie, że gdyby
tak sobie postanowiła, mogłaby pofrunąć, kiedy nagle zobaczyła coś, na widok czego stanęła
jak wryta.
W pewnej odległości bawiły się na polu Emmeline i Adeline. Niewątpliwie to one.
Dwie rude czuprynki, dwie pary czarnych pantofli. Jedna dziewczynka w granatowej
popelinowej sukience, w którą tego rana Gosposia ubrała Emmeline, druga w zielonej.
To niemożliwe.
Ale nie. Hester miała naukowy umysł. Widziała je, a zatem tam były. Musi być jakieś
wyjaśnienie. Adeline uciekła z domu doktora. Otrząsnęła się z odrętwienia równie nagle, jak
w nie popadła i korzystając z otwartego okna albo z kluczy zostawionych gdzieś przez
nieuwagę, uciekła, nim ktokolwiek zauważył, że doszła już do siebie. Proste wytłumaczenie.
Co robić? Biec do bliźniaczek nie miałoby sensu. Dzielił ją od nich szmat pola, od
razu by ją dostrzegły i uciekły, zanim pokonałaby połowę drogi. Ruszyła więc biegiem do
domu doktora.
Za chwilę już tam była, dobijając się niecierpliwie do drzwi. Otworzyła jej pani
Maudsley z gniewnie zaciśniętymi ustami z powodu tego rabanu, ale Hester miała ważniejsze
sprawy na głowie, niż ją przepraszać, i ruszyła prosto do drzwi gabinetu lekarskiego. Weszła
bez pukania.
Doktor podniósł wzrok, zdziwiony widokiem zaczerwienionej od zadyszki twarzy
swojej współpracownicy i jej rozwichrzonych, zwykle gładko uczesanych włosów. Brakło jej
tchu. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie słowa.
- Co się stało? - zapytał, podnosząc się z krzesła i obchodząc dookoła biurko, by jej
położyć dłoń na ramieniu.
- Adeline! - wydyszała. - Wypuścił ją pan!
Doktor zdumiał się i zmarszczył brwi. Wziął Hester za ramiona i odwrócił, tak by
mogła zobaczyć przeciwległą ścianę pokoju.
Siedziała pod nią Adeline.
Hester znów się odwróciła do doktora.
- Ale ja właśnie ją widziałam! Z Emmeline! Na skraju lasu za polem Oatesów... -
Rozpoczęła dość gwałtownie, lecz jej głos przycichł, kiedy zaczęła się zastanawiać.
- Niech się pani uspokoi. Proszę tu usiąść. Może łyk wody? - mówił doktor.
- Musiała uciec. Jak mogła się wydostać? I tak szybko wrócić? - Hester próbowała się
połapać w tym wszystkim.
- Przez ostatnie dwie godziny była w tym pokoju. Od śniadania. Przez cały ten czas
nie pozostawała bez nadzoru. - Spojrzał w oczy Hester poruszony jej wzburzeniem. - To
musiało być jakieś inne dziecko. Ze wsi - rzucił, zachowując swoją doktorską powagę.
- Ale przecież - Hester pokręciła głową - to była sukienka Adeline, włosy Adeline.
Obejrzała się, żeby znów spojrzeć na dziewczynkę. Jej otwarte oczy były obojętne na
świat. Miała na sobie nie zieloną sukienkę, którą Hester widziała przed chwilą, ale granatową,
a jej włosy nie były rozpuszczone, lecz splecione w warkocz.
W oczach Hester, gdy ponownie zwróciła je ku doktorowi, malowało się zdumienie.
Jej oddech się nie uspokoił. Nie było żadnego racjonalnego wyjaśnienia tego, co widziała. A
to było nienaukowe. Hester zaś wiedziała, że świat jest całkowicie i do głębi naukowy. Mogło
być tylko jedno wytłumaczenie.
- Musiałam oszaleć - szepnęła. Miała rozszerzone źrenice i drżały jej nozdrza. -
Widziałam ducha!
Jej oczy napełniły się łzami.
Widok roztrzęsionej współpracownicy wzbudził dziwne uczucie w doktorze. Chociaż
tkwiący w nim naukowiec podziwiał dotąd Hester za jej opanowanie i chłodny umysł, to na
jej załamanie zareagował zwierzęcy i powodujący się instynktem mężczyzna; objął ją i
przycisnął usta do jej warg w namiętnym pocałunku.
Hester się nie opierała.
Podsłuchiwanie pod drzwiami nie jest oznaką złych manier, jeśli się to robi dla dobra
nauki, a doktorowa była zapalonym naukowcem, gdy chodziło o studia nad swoim mężem.
Pocałunek, który tak zaskoczył doktora i Hester, nie był żadną niespodzianką dla pani
Maudsley, która już od jakiegoś czasu spodziewała się czegoś podobnego.
Z rozmachem otworzyła drzwi i w przypływie słusznego oburzenia wtargnęła do
gabinetu.
- Proszę natychmiast opuścić ten dom - powiedziała do Hester. – Może pani przysłać
Johna z bryczką po dziecko.
Potem zwróciła się do męża:
- Z tobą porozmawiam później.

To był koniec eksperymentu. I nie tylko jego.


John zabrał Adeline. Nie widział doktora ani jego żony, ale dowiedział się od służącej
o zdarzeniach tego poranka.
W domu położył Adeline do jej dawnego łóżka, w jej dawnym pokoju i wyszedł,
zostawiając szeroko otwarte drzwi.
Emmeline włócząca się po lesie uniosła głowę, wciągnęła w nozdrza powietrze i
natychmiast zawróciła do domu. Wpadła kuchennymi drzwiami, skierowała się prosto ku
schodom, pokonała je, przeskakując po dwa stopnie, i bez wahania weszła do dawnego
pokoju. Zamknęła za sobą drzwi.
A Hester? Nikt nie widział, jak wróciła do domu i nikt nie słyszał, jak go opuszczała.
Ale kiedy następnego ranka Gosposia zastukała do jej drzwi, zastała schludny pokoik pusty, a
Hester gdzieś znikła.

Prysnął czar, jaki rzucała na mnie opowieść, i powróciłam do oszklonej i obstawionej


lustrami biblioteki panny Winter.
- Dokąd pojechała? - spytałam.
Panna Winter zerknęła na mnie z lekkim ściągnięciem brwi.
- Nie mam pojęcia. Co to ma za znaczenie?
- Musiała dokądś pojechać.
Spojrzała na mnie z ukosa.
- Panno Lea, nie trzeba się przywiązywać do drugoplanowych postaci. To nie jest
opowieść o nich. Przychodzą, odchodzą, a gdy odchodzą, to na dobre. I tyle.
Wsunęłam ołówek w oprawę swego notatnika i podeszłam do drzwi, ale jeszcze się od
nich odwróciłam.
- A skąd się w ogóle wzięła?
- Na miłość boską! Była tylko guwernantką! Ona jest nieważna, mówię ci!
- Musiała mieć jakieś referencje. Poprzednią posadę. Albo przynajmniej podanie o
pracę z domowym adresem. Może przysłała ją jakaś agencja?
Panna Winter zamknęła oczy, a na jej twarzy pojawił się wyraz długo znoszonego
cierpienia.
- Jestem pewna, że pan Lomax, radca prawny rodziny Angelfieldów, będzie znał
wszystkie szczegóły. Niewiele ci to da. To moja historia. Powinnam wiedzieć. Jego biuro jest
w Banbury przy Market Street. Polecę mu, by odpowiedział na wszystkie pytania, jakie
zechcesz mu zadać.
Napisałam do pana Lomaksa jeszcze tego samego wieczoru.
Następnego ranka, kiedy Judith przyszła do mnie z tacą ze śniadaniem, dałam jej list do pana
Lomaksa, a ona wyjęła z kieszeni swojego fartucha list do mnie. Rozpoznałam pismo ojca.
Listy ojca zawsze były dla mnie pociechą i tak też było tym razem. Ma nadzieję, że
czuję się dobrze. Jak postępuje moja praca? Przeczytał bardzo dziwną i czarującą
dziewiętnastowieczną duńską powieść, o której mi opowie po moim powrocie. Na licytacji
natrafił na plik listów z XVIII wieku, którego chyba nikt nie chciał. Czy byłabym
zainteresowana? Kupił go na wszelki wypadek. Prywatni detektywi? No może. Ale czy
badacze genealogii nie wykonaliby tego zadania równie dobrze, jeśli nie lepiej? Zna pewnego
gościa, który jest w tym biegły, a przy tym ma wobec ojca pewien dług wdzięczności:
przychodzi czasem do antykwariatu, by zajrzeć do almanachów. Gdybym nadal zamierzała
badać tę sprawę, podaje jego adres. Na końcu, jak zawsze, pisane w dobrej wierze, lecz
wyprane ze znaczenia trzy słowa: „Ucałowania od matki".
Czy naprawdę to powiedziała? Zastanawiałam się. Ojciec wspomniał: - Napiszę dziś
po południu do Margaret. - A ona - zdawkowo? ciepło? - Ucałuj ją ode mnie.
Nie, nie mogłam sobie tego wyobrazić. To musi być dodatek ojca. Napisany bez jej
wiedzy. Po co się tak trudzi? Żeby zrobić mi przyjemność? Żeby te słowa stawały się
prawdą? Czy to ze względu na mnie, czy na nią podejmował te bezowocne wysiłki, by zbliżyć
nas do siebie? Było to niewdzięczne zadanie. Matka i ja byłyśmy jak dwa kontynenty
odsuwające się od siebie powoli, ale nieubłaganie, a ojciec, budowniczy mostu, stale musiał
wydłużać kruchą budowlę, którą wznosił, by nas połączyć.
Przyszedł do mnie list na adres antykwariatu. Ojciec dołączył go do swojego. Był od
profesora prawa, którego mi polecił.

Szanowna Pani!
Nie wiedziałem, że Ivan Lea ma córkę, ale właśnie się dowiedziałem i miło mi Panią
poznać, a jeszcze milej służyć Pani pomocą. Oficjalne uznanie kogoś za zmarłego jest,
zgodnie z Pani przypuszczeniem, prawnym domniemaniem śmierci osoby, której miejsce
pobytu pozostaje nieznane przez tak długi czas, że biorąc pod uwagę także inne okoliczności,
jedynym racjonalnym wyjaśnieniem może być jej zgon. Główną funkcją tego aktu prawnego
jest umożliwienie przejęcia majątku zaginionej osoby przez jej spadkobierców.
Podjąłem konieczne poszukiwania i znalazłem dokumenty odnoszące się do
interesującego Panią przypadku. Pan Angelfield był najwyraźniej samotnikiem i data oraz
okoliczności jego zniknięcia nie są dokładnie znane. Jednakże dzięki usilnym i życzliwym
staraniom pana Lomaksa, działającego w imieniu spadkobierczyń (dwu siostrzenic),
dopełniono wszystkich koniecznych formalności. Majątek przedstawiał znaczną wartość,
nieco umniejszoną przez pożar, po którym rezydencja rodziny nie nadawała się do
zamieszkania. Wszystko to znajdzie Pani w sporządzonych przeze mnie kopiach istotnych dla
sprawy dokumentów.
Zobaczy Pani, że w imieniu jednej z beneficjentek podpisał je radca prawny. Jest to
ogólnie przyjęte w sytuacji, kiedy beneficjent z jakiegoś powodu (choroby lub niezdolności
do czynności prawnych) nie może sam zadbać o swoje sprawy.
Z największą uwagą przyjrzałem się podpisowi drugiej beneficjentki. Jest prawie
nieczytelny, ale udało mi się w końcu go odszyfrować. Czyżbym trafił na jeden z najpilniej
strzeżonych sekretów naszych czasów? Ale może Pani już go zna? Czy to dlatego
zainteresował Panią ten przypadek?
Proszę się nie obawiać! Jestem uosobieniem dyskrecji. Proszę powiedzieć ojcu, by
udzielił mi znacznej zniżki na Justitiae Naturalis Principia, a nie pisnę nikomu ani słowa!

Szczerze oddany

William Henry Cadwalladr

Zajrzałam od razu na koniec kopii sporządzonej przez profesora Cadwalladra. Było


tam miejsce na podpisy siostrzenic Charliego. Rzeczywiście, za Emmeline podpisał się pan
Lomax. Powiedziało mi to przynajmniej tyle, że przeżyła pożar. Niżej zaś znalazłam
nazwisko, którego się spodziewałam. Vida Winter. A po nim w nawiasie słowa: „dawniej
znana jako Adeline March".
Dowód.
Vida Winter to Adeline March.
Mówiła prawdę.
Z tą myślą poszłam na spotkanie do biblioteki i słuchałam, robiąc notatki, gdy panna
Winter opowiadała, co się działo po wyjeździe Hester.

Adeline i Emmeline spędziły pierwszą noc i pierwszy dzień w swoim pokoju w łóżku,
objęte ramionami, patrząc sobie w oczy. Gosposia i John Łopata zawarli milczącą umowę, by
traktować je jak rekonwalescentki, jakimi w pewnym sensie zresztą były. Wyrządzono im
krzywdę. Leżały więc w łóżku nos w nos, zapatrzone jedna w drugą. Bez słowa. Bez
uśmiechu. Mrugając jednocześnie. A wraz z transfuzją dokonującą się przez to
dwudziestoczterogodzinne wpatrywanie się w siebie odrodziła się więź, którą między nimi
zerwano. I jak każda rana, która się goi, i ta zostawiła po sobie bliznę.
Tymczasem Gosposia popadła w konsternację, zachodząc w głowę, co się mogło stać
z Hester. John, nie chcąc odzierać jej ze złudzeń co do guwernantki, milczał, co tylko
zachęcało ją do głośnych rozważań.
- Chyba powiedziała doktorowi, dokąd jedzie - zakończyła żałośnie. - Dowiem się od
niego, kiedy wraca.
Wtedy John nie mógł już milczeć i powiedział szorstko:
- Nie pytaj go, dokąd pojechała! W ogóle o nic go nie pytaj! Zresztą więcej go tu nie
zobaczymy.
Gosposia odwróciła się od niego, marszcząc czoło. Co się z nimi wszystkimi dzieje?
Dlaczego nie ma Hester? Dlaczego John jest taki zirytowany? A doktor, który był
codziennym gościem w tym domu, dlaczego miałby przestać przychodzić? Nie mogła tego
wszystkiego pojąć. Coraz częściej miała wrażenie, że ze światem stało się coś złego.
Niejednokrotnie nachodziło ją poczucie, że minęły całe godziny, nie zostawiając śladu w jej
pamięci. Sprawy, które najwidoczniej były jasne dla innych, dla niej nie zawsze były jasne. A
kiedy zadawała pytania, próbując zrozumieć, ludzie przez chwilę patrzyli na nią dziwnie, po
czym szybko odwracali wzrok. Tak. Działo się coś dziwnego i nie chodziło tylko o
niewytłumaczalne zniknięcie Hester.
Johnowi, choć żal mu było Gosposi, ulżyło, kiedy Hester znikła. Wydawało się, że z
wyjazdem guwernantki spadł z niego jakiś wielki ciężar. Chętniej przychodził do domu i
wieczorami spędzał dłuższe godziny w kuchni z Gosposią. Jego zdaniem odejście Hester nie
było żadną stratą. Tak naprawdę w jego życiu dokonała tylko jednej zmiany na lepsze -
skłaniając go do podjęcia prac w ogrodzie ozdobnych drzew. A zrobiła to tak delikatnie i
dyskretnie, że bez trudu przekonał sam siebie, że zdecydował się na to z własnej
nieprzymuszonej woli. Kiedy stało się jasne, że odeszła na dobre, przyniósł swoje buty z
szopy i, by je wyczyścić, zasiadał przy piecu, z nogami na stole, bo kto mógł mu teraz tego
zabronić?
W pokojach dziecinnych szał i wściekłość opuściły Charliego, ustępując miejsca
żałosnemu wyczerpaniu. Czasem słychać było, jak powoli szura nogami po podłodze, a
niekiedy, gdy przyłożyło się ucho do drzwi, jak płacze, zanosząc się łkaniem niczym
skrzywdzony dwulatek. Czyżby w jakiś głęboko tajemniczy, choć naukowy sposób Hester
wywierała na niego wpływ przez zamknięte drzwi i broniła go dotąd przed przystępem
najczarniejszej rozpaczy? Nie wydawało się to niemożliwe.
Skutki nieobecności Hester odczuli nie tylko ludzie. Dom zareagował natychmiast.
Przede wszystkim zapanowała w nim znów cisza. Ustał tupot nóg, w górę i w dół po
schodach i na korytarzach. Potem ucichły także stuki i łomoty na dachu. Dekarz, odkrywszy,
że nie ma Hester, powziął uzasadnione podejrzenie, że skoro nikt nie podsunie Charliemu
jego faktury, nie otrzyma zapłaty za pracę. Spakował swoje narzędzia i poszedł sobie; wrócił
jeszcze tylko po drabinę i tyle go widziano.
Od pierwszego dnia ciszy, jakby nigdy nie zdarzyło się nic, co ją zmąciło, dom podjął
znowu swój powolny, długi proces rozkładu. Najpierw drobne sprawy, ze wszystkich szpar w
każdym przedmiocie w każdym pokoju zaczął wyzierać brud. Powierzchnie pokryły się
kurzem. Na oknach pojawiła się pierwsza nieprzejrzysta warstwa. Wszystkie zmiany
wprowadzone przez Hester okazały się powierzchowne. Trzeba było codziennego trudu, by je
utrzymać. A kiedy plany Gosposi dotyczące sprzątania najpierw się zachwiały, a potem
załamały, prawdziwa natura domu ujawniła się w całej pełni. Nadszedł czas, kiedy nie można
było niczego dotknąć bez poczucia, że zastarzały brud oblepia palce.
Przedmioty także szybko wróciły do swych dawnych nawyków. Pierwsze zginęły
gdzieś klucze. W ciągu jednej nocy wysunęły się z zamków i kółek, a potem zgromadziły się
w zakurzonym towarzystwie w dziurze pod obluzowaną deską podłogi. Srebrne świeczniki,
choć zachowały jeszcze połysk nadany im przez Hester, trafiły z gzymsu kominka w salonie
do schowka na skarby pod łóżkiem Emmeline. Książki opuszczały półki w bibliotece i
udawały się po schodach na piętro, gdzie zalegały po kątach i pod sofami. Kotary zaciągały
się, zasłaniając okna. Nawet meble korzystały z braku nadzoru, by zmieniać położenie. Sofa
odsunęła się o parę cali od ściany. Krzesło przesunęło się o dwie stopy na lewo. Duch znów
zaznaczał swoją obecność w domu.
Podczas remontu dachu jego stan zwykle przejściowo się pogarsza. Niektóre dziury
pozostawione przez dekarza były większe niż te, do których pokrycia go wezwano.
Przyjemnie było leżeć na podłodze na poddaszu i czuć słońce na twarzy, ale deszcz też robił
swoje. Deski podłogi zaczynały przeciekać, a potem skapywała z nich woda do pokoju
poniżej. Były miejsca, gdzie nie należało stawiać stopy, bo podłoga uginała się
niebezpiecznie. Niebawem się zawali i będzie można zaglądać przez dziurę do pokoju niżej.
A jak długo potrwa, zanim także w tamtym pokoju deski przegniją, odsłaniając bibliotekę? A
podłoga w bibliotece - czy też może się zapaść? Czy pewnego dnia można będzie stanąć w
piwnicy i przez cztery piętra zobaczyć niebo?
Drogi wody, podobnie jak Boga, są niezbadane. Gdy już znajdzie się wewnątrz domu,
nie podlega bezpośrednio prawu ciążenia. W ścianach i pod deskami podłogi znajduje sobie
tajemne ujścia i przetoki; sączy się i tryska w nieoczekiwanych kierunkach, wylewa w
najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Po całym domu poutykane były szmaty, w które
miała wsiąkać wilgoć, ale nikt ich nie wyżymał; tu i ówdzie porozstawiano garnki, do których
miały skapywać krople, ale przelewało się z nich, zanim ktokolwiek przypomniał sobie o ich
opróżnieniu. Nieustanna wilgoć sprawiała, że tynki odpadały ze ścian, i wżerała się w
zaprawę murarską. Na poddaszu ściany były tak nadwątlone, że można je było rozchwiać
jedną ręką, jak wypadający ząb.
A co wśród tego wszystkiego działo się z bliźniaczkami?
Hester i doktor zadali im ciężką ranę. Oczywiście nigdy nie będzie już tak jak
przedtem. Ślad tej rany pozostanie bliźniaczkom na zawsze i skutki rozłąki nigdy nie ulegną
całkowicie zatarciu. Ale odczuwały to różnie. Adeline, gdy tylko zrozumiała, do czego
zmierzają Hester i doktor, popadła przecież w stan otępienia. W chwili gdy utraciła
bliźniaczkę, utraciła samą siebie i nie pamiętała niczego z czasu spędzonego bez siostry.
Ciemność między utratą Emmeline a jej odnalezieniem mogła trwać rok albo sekundę.
Zresztą to nie miało już znaczenia. Tamto minęło, a ona znów wróciła do życia.
Z Emmeline było inaczej. Nie zaznała dobrodziejstwa utraty pamięci. Cierpiała dłużej
i cierpiała bardziej. W pierwszych tygodniach każda sekunda była męką. Była jak ktoś, na
kim dokonano amputacji bez znieczulania, na wpół oszalały z bólu, zdumiony, że ludzkie
ciało może tyle znieść i nie umrzeć od tego. Ale powoli, komórka po obolałej komórce, rana
zaczęła się goić. Przyszedł czas, kiedy już nie całe jej ciało było jednym wielkim bólem, lecz
tylko serce. Aż wreszcie nawet jej serce stało się zdolne, przynajmniej niekiedy, odczuwać
inne emocje niż udręka. Słowem, Emmeline przyzwyczajała się do nieobecności bliźniaczki.
Uczyła się, jak istnieć osobno.
Ale teraz się odnalazły i znów były bliźniaczkami. Jednakże Emmeline nie była już
całkiem taka sama jak dawniej i Adeline nie od razu spostrzegła tę zmianę.
Na początku była tylko radość, że ponownie są razem. Były nierozłączne. Dokąd szła
jedna, w ślad za nią szła druga. W ogrodzie ozdobnych drzew krążyły wokół figur
geometrycznych uformowanych z zieleni, bawiąc się nieustannie w chowanego, powtarzając
świeże doświadczenia utraty i odnalezienia, i była to zabawa, której Adeline nigdy nie miała
dosyć. Emmeline natomiast stopniowo zaczynało to nudzić. Znów się wkradły między nie
dawne antagonizmy. Emmeline chciała jednego, Adeline drugiego, więc walczyły ze sobą. I
tak jak dawniej Emmeline zwykle ustępowała. Ale w swoim nowym, ukrytym „ja" miała tego
dość.
Choć Emmeline przepadała kiedyś za Hester, teraz za nią nie tęskniła. Podczas
eksperymentu jej przywiązanie do guwernantki osłabło. Wiedziała przecież, że to ona
rozłączyła ją z siostrą. Ponadto Hester tak była przejęta swoimi raportami i konsultacjami
naukowymi, że, może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zaniedbywała Emmeline. W tym
okresie, znalazłszy się w osamotnieniu, do którego nie przywykła, dziewczynka znajdowała
sposoby, by oderwać się od swego smutku. Wynalazła rozrywki i zajęcia, które polubiła i w
których znajdowała przyjemność. Zabawy, których nie zamierzała poniechać tylko dlatego, że
wróciła jej siostra.
Tak więc już trzeciego dnia Emmeline porzuciła zabawę w chowanego w ogrodzie i
poszła do pokoju bilardowego, gdzie trzymała talię kart. Położywszy się na brzuchu na środku
pokrytego suknem stołu, zaczęła układać pasjansa. Była to jego najprostsza, dziecinna wersja.
Za każdym razem jej wychodził i Emmeline była zachwycona.
Pogrążona w tej zabawie, przechyliła głowę. Właściwie nie tyle usłyszała, ile wyczuła,
bo jej wewnętrzne ucho nieustannie nastawione było na bliźniaczkę, że Adeline ją woła.
Emmeline postanowiła nie zwracać na to uwagi. Jest zajęta. Spotka się z Adeline potem.
Kiedy skończy pasjansa.
Godzinę później, gdy Adeline wpadła jak burza do pokoju z oczami przymrużonymi z
wściekłości, Emmeline nie miała nic na swoją obronę. Adeline wdrapała się na stół i rzuciła
się na nią w histerycznym szale.
Emmeline nie ruszyła palcem, by się bronić. Nie rozpłakała się. Nie wydała z siebie
najmniejszego dźwięku ani podczas napaści, ani gdy atak złości siostry minął.
Kiedy Adeline wyładowała swój gniew, stała przez kilka minut, przyglądając się
bliźniaczce. Krew sączyła się na zielone sukno. Karty były porozrzucane. Skulone plecy
Emmeline spazmatycznie się unosiły i opadały wraz z oddechem.
Adeline obróciła się na pięcie i wyszła.
Emmeline pozostała tak na stole, dopóki wiele godzin później nie odnalazł jej John.
Zaprowadził ją do Gosposi, która zmyła jej krew z włosów, przyłożyła kompres na oko i
posmarowała sińce wyciągiem z oczaru wirginijskiego.
- To by się nie zdarzyło, gdyby Hester tu była - stwierdziła. - Chciałabym wiedzieć,
kiedy wróci.
- Ona nie wróci - powiedział John, starając się ukryć irytację. Jemu także było przykro
oglądać dziecko w takim stanie.
- Ale nie rozumiem, dlaczego tak odeszła. Bez słowa. Co takiego mogło się stać?
Chyba jakiś nagły wypadek w jej rodzinie...
John pokręcił głową. Słyszał to już tyle razy, tę myśl, której czepiała się Gosposia, że
Hester powróci. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że nie wróci. Służąca Maudsleyów wszystko
słyszała. Utrzymywała, że również dużo widziała, i teraz już dla nikogo nie ulegało
wątpliwości, że ta brzydka guwernantka miała cudzołożny romans z doktorem.
Było nieuniknione, że pogłoski o „zachowaniu" Hester (miejscowy eufemizm na złe
prowadzenie się) pewnego dnia dotrą do uszu Gosposi. Z początku była oburzona. Nie
dopuszczała do siebie myśli, że Hester - jej Hester - mogła zrobić coś takiego. Ale kiedy z
gniewem powtórzyła Johnowi, co się o niej wygaduje, ten tylko to potwierdził. Był u
doktorostwa tego dnia, przypomniał jej, żeby zabrać dziecko. Słyszał to bezpośrednio od
pokojówki. Tego samego dnia, kiedy to się zdarzyło. A poza tym, dlaczego Hester miałaby
tak nagle, bez uprzedzenia wyjechać, gdyby nie zaszło coś niezwykłego?
- Rodzina... - bąkała Gosposia - nagły wypadek...
- Gdzie więc jest list? Przecież by napisała, gdyby zamierzała wrócić. Musiałaby się
jakoś wytłumaczyć. Dostałaś list?
Gosposia pokręciła głową.
- No więc - dokończył John, niezdolny ukryć satysfakcji w głosie – zrobiła coś, czego
nie powinna była zrobić, i nie wróci. Odeszła na dobre. Zaręczam.
Gosposia zachodziła wciąż w głowę. Już nie wiedziała, w co wierzyć. Świat się stał
bardzo skomplikowany i nie potrafiła się w tym wszystkim połapać.
Tylko Charliego odejście Hester nic nie obchodziło. Zaszły, oczywiście, pewne
zmiany. Porządne posiłki, które za jej rządów w porze śniadania, obiadu i kolacji zostawiano
pod jego drzwiami, zastąpiły teraz przypadkowe kanapki, zimny kotlet z pomidorem czy
talerzyk wystygłej jajecznicy, pojawiające się o nieprzewidywalnych porach, kiedy Gosposia
sobie o nim przypominała. Dla Charliego nie stanowiło to żadnej różnicy. Jeśli zgłodniał, a
coś stało za drzwiami, mógł zjeść kęs wczorajszego kotleta albo piętkę czerstwego chleba, ale
gdy niczego nie było, nie jadł i głód mu nie dokuczał. Zżerał go znacznie potężniejszy głód.
Była to najistotniejsza treść jego życia, coś, czego ani przyjazd, ani wyjazd Hester nie mogły
zmienić.
Jednakże i jego czekała zmiana, choć nie miała ona nic wspólnego z Hester.
Od czasu do czasu przychodził do domu jakiś list i od czasu do czasu ktoś go otwierał.
Kilka dni po uwadze Johna Łopaty, że nie było żadnej wiadomości od Hester, Gosposia,
znalazłszy się w holu, zauważyła mały plik listów, zbierających kurz na macie pod skrzynką
na listy. Otworzyła je.
Jeden był od bankiera Charliego: czy byłby zainteresowany korzystną inwestycją?
Drugi był rachunkiem od dekarza za prace na dachu.
Czy ten trzeci jest od Hester?
Nie. Trzeci list był z zakładu dla umysłowo chorych. Isabelle umarła.
Gosposia wpatrywała się w list. Umarła! Isabelle! Czy to może być prawdą?
Napisano, że na grypę.
Trzeba będzie powiedzieć Charliemu, ale Gosposia struchlała na samą myśl. Lepiej
pomówić o tym najpierw z Łopatą, postanowiła, odkładając list na bok. Ale później, kiedy
John zasiadł na swoim miejscu przy kuchennym stole, a ona napełniała mu filiżankę świeżo
zaparzoną herbatą, w jej umyśle nie pozostał już żaden ślad po liście. Popadł w niepamięć, jak
tyle innych spraw i przeżyć, których jej umysł coraz częściej już nie rejestrował. Niemniej
parę dni później, przechodząc przez hol z tacą przypalonych grzanek z bekonem,
mechanicznie położyła listy na tacy zjedzeniem, chociaż zupełnie nie pamiętała, co zawierają.
A potem mijały dni i wydawało się, że nic się nie dzieje prócz tego, że warstwa kurzu
staje się coraz grubsza, że brud się zbiera na okiennych szybach, a karty są porozrzucane
coraz dalej i dalej od swego pudełka w salonie, i coraz łatwiej było zapomnieć, że była tu
kiedyś jakaś Hester.
To John Łopata się zorientował, że w ciszy tych dni coś jednak się stało. Był
człowiekiem spędzającym czas głównie na dworze, nie zaś domatorem. Wiedział jednak, że
przychodzi czas, kiedy brakuje już czystych filiżanek, i żeby nalać sobie nową filiżankę
herbaty, trzeba ją najpierw umyć, i wiedział ponadto, że na talerzu, na którym leżał kawałek
surowego mięsa, nie wolno położyć go po upieczeniu. Widział, co dzieje się z Gosposią, nie
był głupi. Kiedy więc i uzbierał się stos brudnych talerzy i filiżanek, zabierał się do
zmywania. Dziwne było go widzieć przy zlewie w wysokich kaloszach i czapce, tak
niezdarnie obchodzącego się ze ścierką i porcelaną, choć przecież był tak zręczny przy
doniczkach i delikatnych roślinkach. Nie uszło jego uwagi, że liczba filiżanek i talerzy się
zmniejszała. Wkrótce będzie ich za mało. Gdzie się podziały te brakujące naczynia?
Natychmiast przyszła mu na myśl Gosposia odbywająca dorywczo swoje wędrówki po
schodach z talerzem dla pana Charliego. Czy kiedykolwiek widział, jak odnosi pusty talerz do
kuchni? Nie.
Poszedł na górę. Przed zamkniętymi drzwiami stał długi rząd talerzy i filiżanek.
Jedzenie, nietknięte przez Charliego, stanowiło znakomitą ucztę dla roju bzyczących much i
czuć było mocny, nieprzyjemny zapach. Od jak wielu dni Gosposia stawiała tam posiłki, nie
zauważając, że te z poprzedniego dnia zostały nieruszone? Policzył talerze i filiżanki i
zmarszczył brwi. Już wiedział.
Nie zastukał do drzwi. Nie miałoby to sensu. Musiał pójść do swojej szopy i przynieść
stamtąd mocny drąg, którego mógł użyć jako łomu.
Łomot o dębowe drewno, trzask i skrzypienie metalowych zawiasów wyrywanych z
framugi sprowadziły na górę nas wszystkich, łącznie z Gosposią.
Kiedy roztrzaskane drzwi, na wpół wyłamane z zawiasów, się otworzyły, usłyszeliśmy
brzęczenie much i uderzył nas straszliwy smród; Gosposia i Emmeline cofnęły się od progu.
Nawet John zatkał sobie usta ręką i nieco pobladł.
- Zostańcie tu - rozkazał, wchodząc do pokoju.
Poszłam za nim, trzymając się kilka kroków z tyłu.
Stąpaliśmy ostrożnie wśród resztek rozkładającego się jedzenia na podłodze, a z
każdym naszym krokiem wzbijały się w powietrze chmary much. Charlie żył jak zwierzę.
Brudne talerze pokryte pleśnią stały na podłodze, na kominku, na krzesłach i na stole. Drzwi
do sypialni były szeroko otwarte. Końcem łomu, który wciąż trzymał w ręku, John szturchnął
je lekko i spłoszony szczur przemknął nam między nogami. Był to ponury widok. Jeszcze
więcej much, jeszcze więcej gnijącego jedzenia i coś jeszcze gorszego: ten człowiek był
chory. Zaschłe wymiociny, na których roiło się od much, pokrywały dywanik na podłodze.
Na stoliku przy łóżku leżała sterta zakrwawionych chustek do nosa i stara igła Gosposi do
cerowania.
Łóżko było puste. Tylko stos pogniecionych brudnych prześcieradeł poplamionych
krwią i ludzkimi odchodami.
Nie odzywaliśmy się. Staraliśmy się nie oddychać, a kiedy już to było konieczne,
wciągaliśmy ustami ciężki wstrętny odór, od którego zbierało się nam na wymioty. Dotąd nie
widzieliśmy jednak najgorszego. Było jeszcze jedno pomieszczenie. John musiał się zebrać w
sobie, by otworzyć drzwi do łazienki. Zanim jeszcze otworzył je na oścież, poczuliśmy
zgrozę. Nim straszliwy smród doszedł moich nozdrzy, musiałam go chyba wyczuć skórą, bo
całe moje ciało oblało się zimnym potem. Już sam sedes wyglądał okropnie. Deska klozetowa
była spuszczona, lecz nie mogła powstrzymać przelewającej się mazi, którą miała
przykrywać. Ale to było jeszcze nic. Bo w wannie - John cofnął się o krok i byłby nadepnął
mi na nogi, gdybym w tej samej chwili nie zrobiła kroku do tyłu - w wannie było ciemne
rozlewisko ludzkich odchodów, którego odór odepchnął Johna i mnie do drzwi i popędziliśmy
przez szczurze bobki i muchy na korytarz, w dół po schodach, na świeże powietrze.
Zemdliło mnie. Na zielonej trawie kupka moich żółtych wymiocin wyglądała świeżo i
czysto, i schludnie.
- No już dobrze - powiedział John i poklepał mnie po plecach wciąż jeszcze drżącą
ręką.
Gosposia przyczłapała pospiesznie za nami przez trawnik, podeszła do nas, a jej twarz
wyrażała jedno wielkie pytanie. Co mogliśmy jej powiedzieć?
Znaleźliśmy krew Charliego, znaleźliśmy kał Charliego, jego mocz i wymiociny. Ale
sam Charlie?
- Nie ma go tam - powiedzieliśmy jej. - Zniknął!

Wróciłam do swojego pokoju, rozmyślając o tej opowieści. Dziwne w niej było nie
tylko zniknięcie Charliego. Stanowiło ono oczywiście interesujący zwrot akcji. Przypomniało
mi o almanachach i dziwnym skrócie ouz. Było jednak coś więcej. Czy ona wie, że to
zauważyłam? Nie dałam po sobie poznać. Ale zauważyłam. Dziś panna Winter mówiła o
sobie w pierwszej osobie.

W pokoju znalazłam na tacy obok kanapki z szynką dużą brązową kopertę. Radca
prawny, pan Lomax, odpowiedział na mój list. Koperta zawierała, oprócz krótkiego, lecz
uprzejmego listu, na który zerknęłam i odłożyłam na bok, list polecający od lady Blake z
Neapolu, która pochlebnie oceniała talenty Hester, i najciekawszą ze wszystkich odpowiedź
na ofertę zatrudnienia, napisaną przez samą cudotwórczynię.

Szanowny Panie Doktorze!


Dziękuję za propozycję pracy, którą uprzejmie mi Pan złożył.
Z przyjemnością obejmę posadę w Angelfield, zgodnie z Pana sugestią, od 19
kwietnia.
Dowiedziałam się, że pociąg dojeżdża tylko do Banbury. Może by mi Pan doradził,
jak się stamtąd dostać do Angelfield. Przyjeżdżam do Banbury o wpół do jedenastej.

Z wyrazami szacunku

Hester Barrow

W zamaszystych dużych literach Hester była stanowczość, w pochyłym piśmie


konsekwencja, płynność w pętelkach przy „g" i „y". Litery były średniej wielkości - nie za
wielkie, by nie marnować papieru i atramentu, ale dostatecznie duże, by dały się bez trudu
odczytać. Pozbawione były wszelkich ozdobników - mozolnych zawijasów, esów-floresów.
Piękno tego pisma wynikało z poczucia ładu, równowagi i proporcji widocznego w każdej
literze z osobna i we wszystkich razem. Był to ładny i czytelny charakter pisma. Była to sama
Hester, zamknięta w słowach.
W prawym górnym rogu znajdował się londyński adres.
Dobrze, pomyślałam. Teraz cię odnajdę.
Sięgnęłam po papier i nim się zabrałam do codziennego zapisu opowieści, i napisałam
list do badacza genealogii, którego polecił mi ojciec. Był to obszerny list: musiałam się
przedstawić, bo niewątpliwie nawet nie wiedział, że pan Lea ma jakąś córkę, musiałam
wspomnieć o almanachach, by się usprawiedliwić, że zabieram mu czas; musiałam wymienić
wszystko, co wiem o Hester: Neapol, Londyn, Angelfield. Ale intencja mojego listu była
jasna: Proszę ją znaleźć.
Panna Winter ani słowem nie wspomniała o mojej korespondencji z radcą prawnym,
choć jestem pewna, że została o niej poinformowana, tak samo jak jestem pewna, że nigdy
bym nie otrzymała dokumentów, o które prosiłam, bez jej zgody. Zastanawiałam się, czy
może to uznać za „kluczenie", któremu tak się sprzeciwiała, ale w dniu, kiedy otrzymałam
paczkę listów od pana Lomaksa i wysłałam prośbę o pomoc do znawcy genealogii, nic o tym
nie napomknęła, tylko podjęła swoją opowieść w miejscu, gdzie ją przerwała, jakby
nieświadoma, że korzystam też z innych źródeł informacji.

Ze zniknięciem Charliego ponieśliśmy kolejną stratę. Trzecią, jeśli uwzględnić


Isabelle, chociaż praktycznie rzecz biorąc, utraciliśmy ją dwa lata wcześniej, więc ona
właściwie się nie liczyła.
John przejął się zniknięciem Charliego znacznie bardziej niż odejściem Hester.
Charlie był może odludkiem, dziwakiem, pustelnikiem, ale był też panem domu. Cztery razy
do roku, proszony o to sześcio- czy siedmiokrotnie, gryzmolił swój podpis na papierze, a bank
uwalniał fundusze potrzebne do utrzymania gospodarstwa. A teraz go zabrakło. Co się stanie
z domem? Skąd wezmą pieniądze?
Pierwszych kilka dni było dla Johna paskudnych. Uparł się, że posprząta w pokojach
dziecinnych - „Inaczej wszyscy się pochorujemy". A kiedy już nie mógł wytrzymać smrodu,
siadał na stopniach na dworze, chwytając czyste powietrze niczym odratowany topielec.
Wieczorem brał długą kąpiel, zużywając całą kostkę mydła i szorując skórę, aż lśniła różowo.
Namydlał sobie nawet wnętrze nozdrzy.
I gotował. Już wcześniej zauważyliśmy, że Gosposia jakoś się gubi w czasie
przygotowywania posiłków. Jarzyny rozgotowywały się na miazgę, a potem przypalały na
dnie rondla. W domu wciąż czuć było spalenizną. Potem pewnego dnia zastałyśmy w kuchni
Johna. Jego ręce, które zawsze widziałyśmy brudne, wyciągające ziemniaki z ziemi, płukały
teraz jarzyny, obierały je i grzechotały pokrywkami garnków na piecu. Jedliśmy wreszcie
smaczne mięso lub ryby z mnóstwem jarzyn, piliśmy mocną, gorącą herbatę. Gosposia
siedziała na krześle w kącie kuchni, najwyraźniej nieświadoma, że ktoś przejął jej obowiązki.
Po zmywaniu, kiedy zapadał wieczór, siedzieli, rozmawiając, przy kuchennym stole. Jego
troski były wciąż te same. Co poczną? Jak uda im się przeżyć? Co się stanie z nami
wszystkimi?
- Nie martw się, wyjdzie - mówiła Gosposia.
- Wyjdzie? - John wzdychał i potrząsał głową. Słyszał to już przedtem. – Nie ma go,
Gosposiu. Odszedł. Czy już zapomniałaś?
- Odszedł! - Pokręciła głową i śmiała się, jakby jej powiedział dobry żart.
W chwili gdy się dowiedziała o zniknięciu Charliego, fakt ten otarł się o jej
świadomość, ale w niej nie zagościł. W jej umyśle przejścia, korytarze i schody łączące z
sobą myśli, ale także oddzielające je od siebie, uległy erozji. Podejmując jakiś wątek
myślowy, podążała za nim przez dziury w ścianach, wpadała w tunele, które otwierały się pod
jej stopami, przystawała niepewna: czy przypadkiem nie miała...? Czy nic jej...? Myśląc o
Charliem zamkniętymi w pokojach dziecinnych, oszalałym z miłości do zmarłej siostry, nie
zdając sobie z tego sprawy, przenosiła się w czasie do myśli o jego świeżo owdowiałym ojcu,
zamkniętym w bibliotece, by tam opłakiwać zmarłą żonę.
- Wiem, jak go stamtąd wywabić - powiedziała, zmrużywszy oko. - Zaniosę do niego
dziecko. To zadziała. Właściwie to muszę teraz zajrzeć do dziecka.
John nie tłumaczył jej, że Isabelle umarła, bo byłoby to dla niej przyprawiającym o
zgrozę zaskoczeniem i tylko by się dopytywała jak i dlaczego. „W zakładzie dla umysłowo
chorych? - wykrzyknęłaby, zdumiona. - Dlaczego nikt mi nie powiedział, że panna Isabelle
jest w takim zakładzie? I pomyśleć tylko o jej nieszczęsnym ojcu. Jak on ją uwielbia! To go
zabije!" I błąkałaby się godzinami po zrujnowanych korytarzach przeszłości, rozpaczając nad
dawno minionymi tragediami, jakby się wydarzyły zaledwie wczoraj, niepomna dzisiejszych
trosk. John przeszedł to już wiele razy i nie miał serca powtarzać tego od nowa.
Gosposia powoli podnosiła się z krzesła i, z trudem przesuwając stopy, wychodziła z
kuchni, by doglądać dziecka, które przez zagubione w jej pamięci lata dorosło, wyszło za
mąż, urodziło bliźniaczki i umarło. John jej nie zatrzymywał. Zapomni, dokąd ma iść, zanim
dotrze do schodów. Ale za jej plecami opierał głowę na rękach i wzdychał.
Co robić? Z Charliem, z Gosposią, ze wszystkim? Była to stała troska Johna. Pod
koniec tygodnia pokoje dziecinne były już czyste, a z wieczornych rozważań wyłoniło się coś
w rodzaju planu działania. Ani z bliska, ani z daleka nie dochodziły żadne wieści o Charliem.
Nikt go nie widział, nikt poza domem nie wiedział o jego odejściu. Zważywszy na jego
pustelnicze obyczaje, było mało prawdopodobne, by ktokolwiek odkrył jego nieobecność.
Czy należałoby - zastanawiał się John - kogoś zawiadomić - doktora? radcę prawnego? - o
zniknięciu Charliego? Wciąż zadawał sobie to pytanie i za każdym razem dochodził do
wniosku, że odpowiedź brzmi „nie". Człowiek ma prawo wyjechać z domu, jeśli zechce, nie
mówiąc swoim pracownikom, dokąd się wybiera. Nic nie przemawiało za powiadomieniem
doktora, którego poprzednia interwencja w domowe sprawy nie przyniosła nic dobrego, a co
do prawnika...
Tu głośne rozmyślania Johna nie toczyły się już tak szybko i stawały się bardziej
złożone. Bo jeżeli Charlie nie wróci, kto podpisze upoważnienie na pobranie pieniędzy z
banku? Miał niejasną świadomość, że gdyby nieobecność Charliego się przedłużała, trzeba by
w to wciągnąć radcę prawnego, a jednak... Jego opór był naturalny. Angelfield dawno
odwróciło się od świata. Hester była jedyną obcą, która pojawiła się tu z zewnątrz, i proszę,
co z tego wynikło! Poza tym John żywił wrodzoną nieufność do prawników. Nie miał nic do
zarzucenia panu Lomaksowi, który sprawiał wrażenie przyzwoitego, rozsądnego faceta, ale
nie mógł się zdobyć na to, by zwierzyć się z domowych trudności przedstawicielowi zawodu,
który żyje z wtykania nosa w prywatne sprawy innych. A zresztą, jeśli wszyscy dowiedzą się
o nieobecności Charliego, tak jak wszyscy wiedzieli już o jego dziwactwach, to czy radca
prawny ochoczo złoży swój podpis na czekach bankowych tylko po to, by John i Gosposia
mieli z czego zapłacić rachunki u sklepikarza? Nie. Dostatecznie dużo wiedział o prawnikach,
by orientować się, że to nie będzie takie proste. Nachmurzył się, wyobrażając sobie, jak pan
Lomax otwiera wszystkie drzwi, szpera po szafach, zaglądając w każdy kąt i troskliwie
pielęgnowany cień świata Angelfieldów. Nie będzie temu końca.
Ponadto prawnikowi wystarczy jedna wizyta w tym domu, by dostrzec, że z Gosposią
jest coś nie w porządku. Będzie nalegał, by wezwać doktora. A wtedy z Gosposią stanie się to
samo, co stało się z Isabelle. Zabiorą ją. Co mogłoby z tego wyjść dobrego?
Nie. Niedawno pozbyli się jednej obcej osoby i nie czas na sprowadzanie sobie na
kark innej. Bezpieczniej sprawy osobiste załatwiać osobiście. Co w obecnym stanie rzeczy
oznaczało, że to on musi się tym zająć.
Nie było pośpiechu. Ostatnio podjęto z banku pieniądze zaledwie parę tygodni temu,
więc coś tam jeszcze zostało. Ponadto Hester odeszła, zanim wypłacono jej pensję, więc póki
się o nią nie upomni i sytuacja nie stanie się rozpaczliwa, dysponowali gotówką. Za żywność
nie trzeba wiele płacić, bo w ogrodzie jest dość jarzyn i owoców, by wykarmić całą armię, a
lasy są pełne kuropatw i bażantów. A jakby co, gdyby powstała jakaś nagła potrzeba albo
spadła jakaś klęska (John nie bardzo wiedział, co by to mogło być - czyż to, co już przeszli,
nie było klęską? Czy to możliwe, żeby miało ich spotkać coś jeszcze gorszego? Najwyraźniej
tego właśnie się spodziewał), znał kogoś, kto mógłby dyskretnie wyciągnąć kilka skrzynek
czerwonego wina z piwnicy i dać mu w zamian nieco grosza.
- Na jakiś czas mamy spokój - powiedział przy papierosie pewnego wieczoru w
kuchni do Gosposi. - Jeśli będziemy oszczędni, wystarczy nam na cztery miesiące. Nie wiem,
co zrobimy potem. Zobaczy się.
Pocieszał sam siebie, utrzymując pozór rozmowy, nie oczekiwał już sensownych
odpowiedzi od Gosposi, ale nawyk gawędzenia z nią był zbyt silny, by łatwo miał go
poniechać. Nadal więc przesiadywał z nią przy stole w kuchni, dzielił się z nią myślami,
marzeniami, troskami. A kiedy odpowiadała ciągiem przypadkowych, nieskładnych wyrazów,
łamał sobie głowę nad jej słowami, próbując odnaleźć jakiś związek między swoim pytaniem
a jej odpowiedzią. Ale labirynt w jej głowie był zbyt zawiły, by umiał się w nim zorientować,
a nić, która ją wiodła od jednego słowa do drugiego, wymykała się z jej palców w mroku.
Dbał, by w kuchennym ogrodzie nie zabrakło warzyw, gotował. Kroił mięso na talerzu
Gosposi i karmił ją widelcem, nadziewając na niego małe kawałki. Wylewał filiżanki zimnej
herbaty i napełniał je świeżo zaparzoną. Nie był stolarzem, ale przybił nowe deski nad
starymi tu i ówdzie przegniłymi; wylewał wodę z garnków porozstawianych w używanych
pokojach i wystawał na strychu, patrząc na dziury w dachu i drapiąc się w głowę. „Będziemy
musieli zrobić z tym porządek" - mawiał ze stanowczą miną, ale deszcze nie były ulewne, nie
padał śnieg i można było jeszcze z tym poczekać. Było tyle innych rzeczy do zrobienia. Prał
pościel i ubrania. Kiedy wysychały, były sztywne i lepkie od resztek płatków mydlanych.
Ściągał skórę z królików, oskubywał bażanty i piekł je. Zmywał naczynia i czyścił zlew.
Wiedział, co trzeba robić. Widział setki razy, jak to robiła Gosposia.
Od czasu do czasu spędzał pół godziny w ogrodzie ozdobnych drzew, ale nie potrafił
się nim cieszyć. Przyjemność przebywania w nim mąciła mu troska o to, co może się zdarzyć
w domu podczas jego nieobecności. A poza tym właściwe zajęcie się tym ogrodem
wymagałoby więcej czasu, niż mógł mu poświęcić. W końcu jedyną częścią ogrodu, którą się
zajmował, był warzywnik, a resztę zaniedbał.

Kiedy już przywykliśmy do naszej nowej egzystencji, okazało się, że ma ona swoje
dobre strony. Piwnica z winem stanowiła tajemne, ale istotne źródło zasilania finansów
domowych, i z czasem nasze życie zaczęło się toczyć całkiem znośnie. Naprawdę lepiej, żeby
Charlie nie wracał. Nieodnaleziony, ani żywy, ani umarły, nie mógł już nikomu wyrządzić
krzywdy.
Zatrzymałam więc swoją wiedzę dla siebie.
W lesie była stara rudera, nieużywana od stu lat, zarosła cierniami i pokrzywą,
niegdyś często odwiedzana przez Charliego i Isabelle. Kiedy Isabelle zabrano do zakładu,
Charlie nadal tam chodził; wiem, bo widziałam go, jak pochlipując, pisze na swoich kościach
tą starą igłą miłosne listy.
Myśl, by tam go szukać, sama się narzucała. Kiedy więc znikł, znów tam poszłam.
Przedarłam się przez jeżyny, wśliznęłam się do środka, poczułam słodkawy zapach zgnilizny,
i tam w mroku go zobaczyłam. Leżał w kącie, z pistoletem u boku, z odstrzeloną połową
twarzy. Rozpoznałam drugą połowę, mimo obsiadającego ją robactwa. To był Charlie.
Cofnęłam się od progu, nie zważając na pokrzywy i ciernie. Musiałam natychmiast
uciec od tego widoku. Ale jego obraz został we mnie i chociaż biegłam, wydawało mi się, że
nie zdołam umknąć przed jego pustym jednookim spojrzeniem.
Gdzie znaleźć ukojenie?
Był tam dom, który znałam. Zwykły domek w lesie. Raz czy dwa podkradłam stamtąd
jedzenie. Poszłam tam. Schowałam się pod oknem, łapiąc oddech, wiedząc, że jestem blisko
zwyczajnego życia. A kiedy już przestałam gwałtownie chwytać powietrze, stałam tam,
przyglądając się kobiecie siedzącej w fotelu, robiącej na drutach. Chociaż nie wiedziała, że tu
jestem, jej obecność mnie uspokajała, jak dobrej babuni z baśni. Wpatrywałam się w nią,
oczyszczając sobie tym widokiem oczy, aż wizja zwłok Charliego zbladła i serce zaczęło bić
normalnie.
Wróciłam do Angelfield i nikomu nic nie powiedziałam. Lepiej nam było tak jak było.
A jemu przecież było już wszystko jedno.
On był pierwszym z moich duchów.

Zdawało mi się, że samochód doktora stoi już stale na podjeździe przed domem panny
Winter. Gdy przyjechałam do Yorkshire po raz pierwszy, pojawiał się co trzeci dzień, potem
co drugi, następnie co dzień, a teraz przyjeżdżał dwa razy dziennie. Przyglądałam się uważnie
pannie Winter. Znałam fakty. Panna Winter jest chora. Panna Winter jest umierająca. Mimo
to, kiedy mi opowiadała swoją historię, zdawała się czerpać siły z jakiegoś źródła
nienaruszonego przez wiek i chorobę. Tłumaczyłam sobie ten paradoks właśnie nieustanną
opieką doktora.
A jednak, w sposób dla mnie niedostrzegalny, musiała nagle poważnie osłabnąć. Bo
jak inaczej można wyjaśnić nieoczekiwane oświadczenie Judith tego ranka? Ni stąd, ni zowąd
powiedziała mi, że panna Winter zbyt źle się czuje, by się ze mną spotykać. Przez dzień czy
dwa nie będzie mogła kontynuować swej opowieści. A skoro nie mam tu nic do roboty, mogę
sobie wziąć krótki urlop.
- Urlop? Po tym jak niechętnie zgodziła się na mój wyjazd ostatnim razem,
sądziłabym, że z pewnością nie zechce wysłać mnie teraz na urlop. I to kiedy Boże
Narodzenie już za pasem!
Judith się zarumieniła, ale nie była skłonna udzielić mi żadnych więcej informacji.
Coś tu jest nie w porządku. Usuwano mnie z drogi.
- Mogę pani pomóc spakować walizkę? - zaproponowała. Uśmiechała się
przepraszająco. Wiedziałam, że coś ukrywa.
- Sama się spakuję - odparłam szorstko, zirytowana.
- Maurice ma dziś dzień wolny, ale doktor Clifton odwiezie panią na stację.
Biedna Judith, nie znosiła krętactwa i nie była mocna w znajdowaniu wybiegów.
- A panna Winter? Chciałabym zamienić z nią słówko. Zanim wyjadę.
- Panna Winter? Obawiam się, że...
- Nie chce się ze mną spotkać?
- Ona nie może się z panią spotkać. - Na jej twarzy odmalowała się ulga, a w jej głosie
zabrzmiała szczerość, kiedy nareszcie mogła powiedzieć coś, co było prawdą. - Proszę mi
wierzyć, panno Lea. Po prostu nie może.
Cokolwiek wiedziała Judith, musiał też wiedzieć doktor Clifton.
- Gdzie dokładnie w Cambridge jest antykwariat pani ojca? - dopytywał się, a także: -
Czy ma także dzieła z historii medycyny?
Odpowiadałam mu krótko, bardziej zajęta własnymi pytaniami niż jego, i po jakimś
czasie zaniechał prób podtrzymywania rozmowy. Kiedy dojechaliśmy do Harrogate,
atmosfera w samochodzie była ciężka od przytłaczającego milczenia panny Winter.
Poprzedniego dnia w pociągu wyobrażałam sobie ruch i hałas: wykrzykiwane głośno
polecenia i gwałtowne gesty w kierunku operatorów maszyn; dźwigi, zgrzytliwe i powolne;
kamień rozbijający się o kamień. Zamiast tego wszystkiego, kiedy podeszłam do bramy i
spojrzałam w kierunku miejsca rozbiórki, panowały tam spokój i cisza.
Nic nie było widać; wisząca w powietrzu mgła zacierała kontury wszystkiego, co nie
znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Nawet ścieżka była niewyraźna. Przez chwilę widziałam
ją pod stopami, potem znikała. Podniósłszy głowę, szłam na oślep, odnajdywałam drogę,
opierając się na tym, co pamiętałam z ostatnich odwiedzin, i na opisach panny Winter.
Mapa w moim umyśle była dokładna. Weszłam do ogrodu właśnie tam, gdzie się
spodziewałam. Ciemne kształty cisów, spłaszczone do dwóch wymiarów przez puste tło,
wznosiły się jak mgliście zarysowana dekoracja teatralna. Kilka sklepionych niczym
eteryczne meloniki kształtów unosiło się w obłokach mgły. Podtrzymujące je pnie ginęły pod
nimi w bieli. Sześćdziesiąt lat zrobiło swoje. Poprzerastały i utraciły dawny kształt, ale łatwo
było sobie dziś wyobrazić, że to mgła zaciera geometryczne bryły, a kiedy się podniesie,
odsłoni ogród taki, jaki był wtedy, w całej swojej matematycznej doskonałości, położony nie
na terenie placu budowy, lecz nietkniętej posiadłości.
Pół wieku, tak ulotne jak woda zawieszona w powietrzu, gotowe było wyparować z
pierwszym promieniem zimowego słońca.
Podniosłam nadgarstek do oczu i spojrzałam na zegarek. Umówiłam się tu na
spotkanie z Aureliusem, ale jak go odnaleźć w tej mgle? Mogłabym się błąkać bez końca i nie
zobaczyć go, choćby mnie mijał na wyciągnięcie ręki.
Zawołałam: - Halo! - i odpowiedział mi męski głos: - Halo!
Nie sposób powiedzieć, czy dochodził z daleka, czy z bliska.
- Gdzie jesteś?
Wyobraziłam sobie Aureliusa stojącego we mgle i wypatrującego jakiegoś punktu
orientacyjnego.
- Stoję obok drzewa. - Słowa były stłumione.
- Ja też - odpowiedziałam. - Ale chyba to nie jest to samo drzewo co twoje. Słyszę cię
gdzieś z daleka.
- A ja cię słyszę całkiem z bliska.
- Czyżby? Więc stój tam, gdzie stoisz, i mów do mnie, to cię znajdę.
- Słusznie! Świetny plan! Chociaż będę musiał pomyśleć, co by tu powiedzieć. Jak
trudno jest mówić na rozkaz, a przecież zwykle wydaje się to takie łatwe... Co za okropna
pogoda! Nigdy nie widziałem tak gęstej mgły.
Tak więc Aurelius głośno rozmyślał, a ja weszłam w chmurę, idąc za nicią jego głosu
w powietrzu. I wtedy to zobaczyłam. Cień, który przemknął obok mnie, blady w wodnistym
świetle. Chyba wiedziałam, że to nie Aurelius. Nagle uświadomiłam sobie bicie własnego
serca i wyciągnęłam rękę, na wpół z lękiem, na wpół z nadzieją. Postać uchyliła się i
rozpłynęła we mgle.
- Aurelius? - Słyszałam, że głos mi drży.
- Tak?
- Jesteś tam?
- Oczywiście, że jestem.
Jego głos dochodził z zupełnie innego kierunku. Co zobaczyłam? To nie był Aurelius.
To musiało być złudzenie, spowodowane mgłą. Choć bałam się tego, co mogę zobaczyć,
jeżeli poczekam, stałam bez ruchu, wpatrując się w nasycone wodą powietrze, pragnąc, żeby
postać ukazała się ponownie.
- Aha! Jesteś! - zagrzmiał za mną gruby głos. Aurelius. Kiedy się do niego
odwróciłam, poklepał mnie po ramieniu dłonią w rękawiczce.
- Dobry Boże. Margaret, jesteś blada jak płótno. Można by pomyśleć, że widziałaś
ducha.

Szliśmy razem przez ogród. Aurelius w płaszczu wydawał się jeszcze wyższy i
bardziej barczysty, niż był w rzeczywistości. Obok niego w swoim szarym płaszczyku
przeciwdeszczowym czułam się prawie niematerialna.
- Jak tam praca nad książką?
- Na razie to tylko notatki. Rozmowy z panną Winter. I własne badania.
- Dziś to badania, prawda?
- Tak.
- Czego chcesz się dowiedzieć?
- Chcę po prostu zrobić kilka zdjęć. Chyba jednak pogoda mi nie sprzyja.
- Za godzinę wszystko wyraźnie zobaczysz. Ta mgła nie potrwa długo.
Doszliśmy do swego rodzaju alei, wytyczonej po obu stronach stożkami cisów tak
rozrosłych, że tworzyły niemal żywopłot.
- Dlaczego ty tu przychodzisz, Aureliusie?
Poszliśmy tą aleją, a gdy się skończyła, wydawało się, że dalej jest tylko mgła. Kiedy
dotarliśmy do ściany cisów dwakroć wyższych niż Aurelius, powędrowaliśmy wzdłuż niej.
Dojrzałam połyskującą trawę i liście; wyszło słońce. Wilgoć w powietrzu zaczęła
wyparowywać i zasięg widoczności stawał się z każdą chwilą szerszy. Nasza ściana cisów
doprowadziła nas, po zatoczeniu pełnego kręgu wokół pustej przestrzeni, do tej samej alei,
którą weszliśmy.
Kiedy moje pytanie wydało mi się tak oddalone w czasie, że nawet nie byłam pewna,
czy je w ogóle zadałam, Aurelius odpowiedział:
- Tutaj się urodziłem.
Przystanęłam w pół kroku. Aurelius szedł dalej, nieświadomy wrażenia, jakie zrobiły
na mnie jego słowa. Podbiegłam, żeby go dogonić.
- Aureliusie! - Chwyciłam za rękaw jego płaszcza. - Czy to prawda? Naprawdę tu się
urodziłeś?
- Tak.
- Kiedy?
Uśmiechnął się dziwnym, smutnym uśmiechem.
- W dniu moich narodzin.
Bezmyślnie nacierałam:
- Tak. Ale kiedy?
- Chyba jakoś w styczniu. Może w lutym. A może pod koniec grudnia. Z grubsza
sześćdziesiąt lat temu. Niestety, nie wiem nic ponadto.
Zmarszczyłam brwi, przypomniałam sobie, co mi mówił o pani Love, i że nie ma
matki. Ale jak to możliwe, by adoptowane dziecko tak mało wiedziało o swoim pochodzeniu,
że nawet nie zna daty swoich urodzin?
- Chcesz mi powiedzieć, że jesteś podrzutkiem?
- Tak. To jest właściwe słowo. Jestem podrzutkiem.
Zaniemówiłam.
- Można do tego przywyknąć - powiedział, a mnie zrobiło się przykro, że to on musi
mnie pocieszać w sprawie tak przecież dla niego bolesnej.
- Naprawdę przywykłeś?
Spoglądał na mnie z osobliwym wyrazem twarzy, zastanawiając się, jak wiele mi
powiedzieć.
- Właściwie nie - stwierdził.
Ciężkim, powolnym krokiem inwalidów poszliśmy dalej. Mgła niemal całkiem się
rozproszyła. Magiczne kształty przystrzyżonych roślin utraciły swój czar i wyglądały jak
zaniedbane krzewy i żywopłoty, jakimi w istocie były.
- Więc to pani Love... - zaczęłam.
- ...znalazła mnie. Tak.
- A twoi rodzice?
- Nie mam pojęcia.
- Ale wiesz, że to było tu? W tym domu?
Aurelius wsunął ręce głęboko do kieszeni. Ściągnął ramiona.
- Nie mogę oczekiwać, że inni to zrozumieją. Nie mam żadnego dowodu. Ale wiem... -
Zerknął na mnie, a ja oczami dałam mu znać, by mówił dalej. - Czasami coś się wie. Coś o
sobie. Coś sprzed czasów, które można pamiętać. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
Kiwnęłam głową, a Aurelius ciągnął:
- Tej nocy, kiedy mnie znaleziono, był tutaj wielki pożar. Pani Love mi to
opowiedziała, kiedy miałem dziewięć lat. Sądziła, że powinna mi o tym powiedzieć z powodu
zapachu dymu, którym było przesiąknięte moje ubranko, kiedy mnie znalazła. Później
zaszedłem tu, by się rozejrzeć. I odtąd stale tu przychodzę. Potem zajrzałem do archiwów
miejscowej gazety. W każdym razie...
W jego głosie brzmiał ten ton niefrasobliwości, który nieomylnie wskazuje, że się ma
do powiedzenia coś niezwykle ważnego. Historię tak bliską sercu, że trzeba przybrać maskę
obojętności, by nie zdradzić, jak jest ważna, na wypadek gdyby słuchacz okazał się nieczuły.
- W każdym razie, kiedy tylko tu przyszedłem, od razu wiedziałem. To jest mój dom,
powiedziałem sobie. To stąd pochodzę. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Wiedziałem.
Przy tych ostatnich słowach Aurelius wyzbył się lekkiego tonu, dopuścił, by zakradła
się w nie pewna żarliwość. Odchrząknął.
- Oczywiście nie oczekuję, że ktokolwiek w to uwierzy. Nie mam na to żadnych
dowodów. Tylko zbieżność dat i niejasne wspomnienie pani Love o zapachu dymu... i moje
przekonanie.
- Ja w to wierzę - powiedziałam.
Aurelius zagryzł wargę i rzucił na mnie z ukosa badawcze spojrzenie.
Jego zwierzenia i ta mgła zawiodły nas nieoczekiwanie w rejony intymności i już
byłam bliska opowiedzenia mu czegoś, czego dotąd nie powiedziałam nikomu. Gotowe słowa
same napływały mi do głowy, układały się natychmiast w zdania, długie ciągi zdań,
płonących z niecierpliwości, by spłynąć z mojego języka. Jak gdyby od lat wyczekiwały
takiej chwili.
- Wierzę ci - powtórzyłam, nabrzmiała od tych czekających słów. - Ja także miałam to
poczucie. Ze wiem coś, czego nie mogłam wiedzieć. Sprzed czasów, które się pamięta.
I wtedy znów to zobaczyłam! Nagły ruch dostrzeżony kątem oka; coś się pojawiło i
natychmiast znikło.
- Widziałeś, Aureliusie?
Podążył wzrokiem za moim spojrzeniem, w kierunku zielonych piramid i dalej.
- Co miałem widzieć? Nie. Nic nie widziałem.
Znikło. A może w ogóle niczego tam nie było.
Odwróciłam się do Aureliusa, ale opuściła mnie odwaga. Właściwy moment na
zwierzenia minął.
- A ty znasz dzień swoich urodzin? - zapytał Aurelius.
- Tak. Znam.
Wszystkie moje niewypowiedziane słowa powróciły tam, gdzie się kryły przez tyle
lat.
- Zapiszę sobie, dobrze? - powiedział z ożywieniem. - Wyślę ci wtedy kartkę.
Uśmiechnęłam się z przymusem.
-Właściwie to już niedługo.
Aurelius otworzył mały niebieski kalendarzyk.
- Dziewiętnastego - powiedziałam, a on to zapisał ołóweczkiem tak małym, że w jego
ogromnej dłoni wyglądał jak wykałaczka.
Wtedy zaczęło padać, naciągnęliśmy na głowy kaptury i pospiesznie poszliśmy
schronić się w kościele. W przedsionku otrząsnęliśmy z kropli deszczu płaszcze, po czym
weszliśmy do środka.
Usiedliśmy w ławce blisko ołtarza, a ja wpatrywałam się w blade sklepienie, aż
zakręciło mi się w głowie.
- Opowiedz mi o tym, jak cię znaleziono - powiedziałam. - Co o tym wiesz?
- Wiem to, co mi powiedziała pani Love - odparł. - Mogę ci to powtórzyć. I
oczywiście mam także swoją spuściznę.
- Masz jakąś spuściznę?
- Tak. Niewiele tego. Nie to, co ludzie zazwyczaj mają na myśli, mówiąc o spuściźnie,
ale jednak... Mogę ci to nawet później pokazać.
- Będzie mi miło.
- Tak... Pomyślałem sobie, że o dziewiątej, niedługo po śniadaniu, za wcześnie na
ciasto, prawda? - Powiedział to z zafrasowaną miną, ale rozjaśnił się przy następnych
słowach: -Więc pomyślałem: zaproś Margaret na jedenastą. Ciasto i kawa, co ty na to? Trzeba
by cię trochę podtuczyć. A przy okazji pokażę ci swoją spuściznę. Choć nie bardzo jest co
oglądać.
Przyjęłam jego zaproszenie.
Aurelius wyciągnął z kieszeni okulary i zaczął je w zamyśleniu przecierać chustką do
nosa.
- No dobrze. - Powoli wziął głęboki oddech. Powoli go wypuścił. – Oto opowieść pani
Love. Taka, jaką mi opowiedziała.
Jego twarz przybrała wyraz biernej neutralności na znak, że jak wszyscy bajarze, on
sam teraz znika, by ustąpić miejsca narratorowi opowieści. A potem zaczął mówić, i od
pierwszych słów słyszałam w jego głosie panią Love, przywołaną zza grobu przez
wspomnienie opowiedzianej przez nią historii.
Jej historii i historii Aureliusa, a może także Emmeline.
Tamtej nocy niebo było czarne jak smoła i zanosiło się na burzę. Wiatr świstał w
wierzchołkach drzew i deszcz tak zacinał, że o mało nie potłukł szyb. Siedziałam w tym
fotelu przy kominku i robiłam na drutach; była to szara skarpeta, już druga, i właśnie
wyrabiałam piętę. Wtedy przeszedł mnie dreszcz. Nie myśl, że było mi zimno. Miałam w
koszu niezły stos drewna, który przyniosłam sobie tego popołudnia z szopy, i przed chwilą
dorzuciłam do ognia jeszcze jedno polano. Więc wcale nie było mi zimno, ale pomyślałam
sobie: Co za noc! Dobrze, że nie jestem jakimś biedactwem błąkającym się gdzieś z dala od
domu w taką noc, i właśnie myśl o takim biedactwie przejęła mnie dreszczem.
W domu było cicho, słychać było tylko trzaskanie ognia, szczęk drutów i moje
westchnienia. Westchnienia? - zapytasz. Tak, westchnienia. Bo nie byłam szczęśliwa.
Pogrążyłam się we wspomnieniach, a to zły zwyczaj u pięćdziesięcioletniej kobiety. Miałam
ogień na kominku, dach nad głową, ciepły posiłek, ale czy byłam zadowolona? Nie.
Wzdychałam więc nad moją szarą skarpetką, a deszcz wciąż padał. Po jakimś czasie wstałam,
by wziąć ze spiżarki kawał placka ze śliwkami, dorodnymi i dojrzałymi, nasyconymi brandy.
Poprawiło mi to nastrój. Ale kiedy wróciłam i podniosłam swoją robótkę, serce mi zamarło. A
wiesz dlaczego? Wyrobiłam w tej skarpetce dwie pięty!
Zaniepokoiło mnie to, naprawdę zaniepokoiło, bo jestem staranną dziewiarką, nie
takim niedbaluchem, jakim była moja siostra Kitty, ani na wpółoślepłą staruszką jak moja
biedna matka pod koniec swoich dni. Popełniłam taki błąd tylko dwa razy w życiu.
Za pierwszym razem zrobiłam dwie pięty, kiedy byłam jeszcze młodziutka. Słoneczne
popołudnie. Siedziałam przy otwartym oknie, radując się zapachami rozkwitłego ogrodu.
Wtedy była to niebieska skarpetka. Dla... dla pewnego młodego człowieka. Mojego
narzeczonego. Nie powiem ci, jak się nazywał, nie ma potrzeby. Byłam rozmarzona. Głupia.
Białe suknie, białe torty, takie tam bzdury. I nagle spojrzałam na swoją robótkę i zobaczyłam,
że dwakroć wyrobiłam piętę. Było to jasne jak dzień. Prążkowana nogawka, pięta, dalej
prążkowany kawałek na stopę i druga pięta. Roześmiałam się głośno. To nic. Łatwo to spruć i
poprawić.
Już wyciągnęłam druty, kiedy biegiem na ogrodową ścieżkę wpadła Kitty. Co jej się
stało? - pomyślałam natychmiast. Zauważyłam, że jest zielonobiała na twarzy, a potem, kiedy
zobaczyła mnie przez okno, stanęła jak wryta. I wtedy już wiedziałam, że coś złego spotkało
nie ją, tylko mnie. Otworzyła usta, ale nawet nie mogła wykrztusić mojego imienia. Płakała.
A potem mi powiedziała.
Zdarzył się wypadek. Mój narzeczony wyszedł ze swoim bratem. Na kuropatwy. Tam,
gdzie nie powinni byli chodzić. Ktoś ich zobaczył i się wystraszyli. Uciekli. Daniel, jego brat,
pierwszy dotarł do przełazu i go przeskoczył. Mój narzeczony zbyt się spieszył i jego strzelba
utkwiła w przełazie. Powinien się zatrzymać. Usłyszał za sobą kroki i wpadł w panikę.
Szarpnął za strzelbę. Nie muszę chyba dalej mówić. Zgadujesz, co się stało.
Sprułam skarpetkę. Wszystkie oczka, które się dzierga jedno po drugim, rządek za
rządkiem. Sprułam je. To łatwe. Wyciągasz druty, lekkie pociągnięcie, a one po prostu
znikają. Jedno po drugim, rządek za rządkiem. Sprułam drugą piętę i prułam dalej. Stopę,
pierwszą piętę, prążkowaną nogawkę. Wszystkie te oczka znikały, kiedy się pociągnęło za
wełnę. Aż wreszcie nie pozostało już nic do sprucia, tylko kłąb splątanej niebieskiej włóczki
na moich kolanach.
Nie trzeba zbyt wiele czasu, by zrobić skarpetkę, a jeszcze mniej, by ją spruć.
Chyba zwinęłam tę niebieską włóczkę w kłębek, by zrobić z niej coś innego. Ale nie
przypominam sobie tego.
Za drugim razem zrobiłam piętę dwa razy, kiedy zaczęłam się już starzeć.
Siedziałyśmy tu razem z Kitty przy kominku. Minął rok od śmierci jej męża i prawie rok,
odkąd zamieszkała ze mną. Już dochodzi do siebie, myślałam.
Częściej się uśmiecha. Zaczyna się interesować różnymi sprawami. Nie płacze na
dźwięk jego imienia. Siedziałyśmy tu, a ja robiłam na drutach - ładną parę skarpetek na noc
dla Kitty, z najmiększej jagnięcej wełny, różowych, pasujących do jej nocnej koszuli - a ona
siedziała z książką na kolanach. Chyba jednak nie patrzyła w nią, bo powiedziała: „Joan,
zrobiłaś w tej skarpetce drugą piętę".
Podniosłam robótkę; miała rację. „A niech mnie...!" - zawołałam.
Powiedziała, że nie zdziwiłoby jej to, gdyby to ona robiła te skarpetki. Zawsze
wyrabiała dwie pięty albo w ogóle zapominała ją wyrobić. Nieraz robiła skarpetki dla
swojego męża bez pięty, tylko nogawka i wielki palec. Śmiałyśmy się. Ale u mnie to ją dziwi
- oświadczyła. To do mnie niepodobne, takie roztargnienie.
No tak, przyznałam się, popełniłam już ten sam błąd wcześniej. Ale tylko raz. I
przypomniałam jej to, o czym ci właśnie opowiedziałam. Wszystko o moim narzeczonym. I
kiedy tak głośno snułam wspomnienia, starannie sprułam drugą piętę i zabrałam się do
wykańczania skarpetki. Wymaga to nieco skupienia, a już zmierzchało. Skończyłam swoją
opowieść, a ona się nie odzywała, więc sądziłam, że rozmyśla o swoim mężu. Wiesz, ja
mówiłam o stracie sprzed wielu lat, a jej była w porównaniu z moją bardzo świeża.
Zrobiło się zbyt ciemno, by starannie wykończyć skarpetkę, odłożyłam więc na bok
robótkę i podniosłam oczy. „Kitty?" - powiedziałam. „Kitty?" Nie odpowiedziała. Przez
chwilę pomyślałam, że może zasnęła. Ale to nie był sen.
Wyglądała tak spokojnie. Miała uśmiech na twarzy. Jakby była szczęśliwa, że znowu
jest z nim. Znów ze swoim mężem. Wtedy kiedy ja ślęczałam nad skarpetką, gawędząc o
swoich dawnych dziejach, ona odeszła do niego.
Więc tamtej nocy, kiedy niebo było tak smoliście czarne, kiedy odkryłam, że
wyrobiłam drugą piętę, poważnie się zaniepokoiłam. Kiedy zdarzyło mi się to po raz
pierwszy, straciłam narzeczonego. Za drugim razem straciłam siostrę. Teraz trzeci raz. Nie
miałam już kogo tracić. Teraz zostałam tylko ja.
Spojrzałam na skarpetkę. Szara wełna. Niezbyt ładna. Była przeznaczona dla mnie.
Może to nie ma znaczenia, powiedziałam sobie. Kto będzie za mną tęsknił? Nikt nie
będzie cierpiał po mojej śmierci. Chwała Panu za to. W końcu ja sobie przynajmniej pożyłam,
nie tak jak mój narzeczony. I przypomniałam sobie twarz Kitty, tę spokojną, szczęśliwą
twarz. Nie może tam być tak źle, pomyślałam.
Zabrałam się do prucia tej dodatkowej pięty. Możesz się dziwić, po co. Nie chciałam,
by mnie z nią znaleźli. Głupia baba - wyobrażałam sobie, jak mówią.
- Znaleźli ją z dzierganiną na kolanach, i wiecie co? Wyrobiła dwa razy piętę. - Nie
chciałam, żeby tak mówili. Więc ją sprułam. A prując, przygotowywałam się już wewnętrznie
do odejścia.
Nie wiem, jak długo tak siedziałam. Ale w końcu dotarł do moich uszu jakiś dźwięk.
Spod drzwi. Jakby pisk zagubionego zwierzątka. Byłam myślami tak daleko, nie
spodziewając się, że cokolwiek stanie teraz między mną a moją śmiercią, że zrazu nie
zwróciłam na to uwagi. Ale usłyszałam to znowu. Jakby mnie wzywało. Bo któż inny miałby
usłyszeć coś, co zabłąkało się na to odludzie? Myślałam, że to może kociak, który odłączył
się od matki, lub coś w tym rodzaju.
I chociaż przygotowywałam się do spotkania z moim Stwórcą, obraz kotka z mokrym
futerkiem nie dawał mi spokoju. I pomyślałam sobie, że to, iż umieram, to nie powód, by
odmawiać odrobiny ciepła i pożywienia jakiemuś boskiemu stworzeniu. I mogę ci także
wyznać, że nie miałam nic przeciwko temu, by mieć przy sobie w takiej chwili jakąś żywą
istotę. Więc podeszłam do drzwi.
I co tam znalazłam?
Niemowlę ukryte przed deszczem na ganku! Owinięte w płótno i miauczące jak
kociak. Biedna kruszynka. Byłeś zmarznięty i mokry, i głodny. Nie mogłam uwierzyć
własnym oczom. Schyliłam się i cię podniosłam, i w chwili kiedy mnie zobaczyłeś, przestałeś
płakać.
Nie tkwiłam długo na dworze. Trzeba cię było nakarmić i przebrać w coś suchego.
Więc nie stałam długo na ganku. Tylko jedno szybkie spojrzenie. Nic. Żywego ducha. Tylko
wiatr świszczący w drzewach na skraju lasu i... - dziwna rzecz - dym unoszący się w niebo od
strony Angelfield.
Przytuliłam cię do siebie, weszłam do środka i zamknęłam drzwi.
Dwa razy przedtem zrobiłam dwie pięty w skarpetce i wtedy zbliżyła się do mnie
śmierć. Za trzecim razem przyszło pod moje drzwi życie. Nauczyło mnie to nie przypisywać
zbytniego znaczenia zbiegom okoliczności. A zresztą później nie miałam już czasu na
rozmyślania o śmierci.
Musiałam myśleć o tobie.
I odtąd żyliśmy szczęśliwie.
Aurelius przełknął ślinę. Pod koniec opowieści mówił ochrypłym i łamiącym się
głosem. Słowa dobywały się z niego jak zaklęcia; słowa, które słyszał tysiąc razy jako
chłopiec i powtarzał je sobie przez dziesiątki lat jako mężczyzna.
Kiedy skończył, siedzieliśmy w milczeniu, wpatrując się w ołtarz. Na dworze wciąż
siąpił deszcz. Aurelius tkwił obok mnie nieruchomo jak posąg, ale podejrzewałam, że jego
myśli nie były spokojne.
Mogłabym mu powiedzieć mnóstwo rzeczy, ale się nie odezwałam. Po prostu
czekałam, aż powróci do teraźniejszości. Wreszcie przemówił:
- Rzecz w tym, że to nie jest moja historia. Oczywiście, występuję w niej, ale nie jest
moją historią. To historia pani Love. Mówi o człowieku, którego chciała poślubić, o jej
siostrze Kitty, o jej robótkach na drutach, o jej pieczeniu ciasta. Wszystko to jest jej historią. I
właśnie wtedy, kiedy sądzi, że to wszystko się kończy, pojawiam się ja i nadaję tej opowieści
nowy początek. Ale przecież przez to nie staje się moją. Bo zanim otworzyła drzwi... Zanim
usłyszała ten dźwięk... Zanim...
Zamilkł bez tchu, gestem uciął niejako to zdanie i podjął znowu:
- Bo żeby ktoś znalazł tak dziecko, po prostu znalazł je samo na deszczu, ktoś inny
przedtem, aby to się mogło zdarzyć, musiał...
Nowy nagły ruch ręką, oczy wędrujące rozpaczliwie po sklepieniu kościoła, jakby
gdzieś tam mógł znaleźć słowo, które by mu pozwoliło ostatecznie zamknąć to, co chciał
powiedzieć.
- Bo jeżeli pani Love mnie znalazła, to znaczy, że nim to się stało, ktoś inny, jakaś
matka musiała...
To było to słowo. Ten czasownik.
Jego twarz zastygła w rozpaczy. Ręce zatrzymały się w pół ożywionego gestu w
pozycji przywodzącej na myśl modlitwę lub błaganie.
Bywa, że ludzka twarz i ciało wyrażają tak dokładnie tęsknotę serca, że można w nich
czytać jak w książce. Ja odczytałam Aureliusa.
Nie porzucaj mnie.
Dotknęłam jego ręki i posąg powrócił do życia.
- Nie ma co czekać, aż przestanie padać - szepnęłam. - Zaciągnęło się na cały dzień.
Moje zdjęcia mogą poczekać. Może lepiej chodźmy już.
- Tak - powiedział ochrypłym głosem. - Chodźmy.
Na przełaj to będzie z półtorej mili - powiedział, wskazując ręką las. - Drogą jest
dalej.
Przeszliśmy przez park dla zwierzyny i dochodziliśmy już niemal do skraju lasu, kiedy
usłyszeliśmy jakieś głosy. Dobiegł nas głos kobiety płynący przez deszcz żwirowanym
podjazdem do jej dzieci.
- Już ci mówiłam, Tom. Jest zbyt mokro. Nie mogą pracować, kiedy tak pada.
Dzieci zatrzymały się, rozczarowane widokiem nieruchomych dźwigów i maszyn. Pod
kapeluszami na jasnych główkach nie mogłam ich rozróżnić. Kobieta podeszła do nich i przez
chwilę odbywała się narada figurek w przeciwdeszczowych płaszczach.
Aurelius patrzył jak urzeczony na tę rodzinną scenkę.
- Spotkałam ich wcześniej - powiedziałam. - Czy wiesz, kto to?
- To rodzina. Mieszkają tutaj, przy Ulicy. Dom z huśtawką. Karen dogląda tu jeleni.
- Czy wciąż urządza się tu polowania?
- Nie. Ona po prostu dba o nie. To miła rodzina.
Wpatrywał się w nich zazdrośnie, potem potrząsnął głową, jakby uwalniając się od
tego widoku.
- Pani Love była dla mnie bardzo dobra - powiedział - a ja ją kochałem. Wszystko
inne... - Machnął z rezygnacją ręką i skręcił w stronę lasu. – Chodźmy do domu.
Rodzina w płaszczach przeciwdeszczowych zawróciła ku bramie, podjąwszy
najwyraźniej taką samą decyzję. Szliśmy przez las z Aureliusem w przyjaznym milczeniu.
Nie było liści przysłaniających światło i gałęzie pociemniałe od deszczu rysowały się
czarno na tle bladego nieba. Wyciągając ramię, by odsunąć niskie gałęzie, Aurelius strącał z
nich krople deszczu, dołączające do tych, które padały na nas z góry. Natrafiliśmy na pień
obalonego drzewa i pochyliliśmy się nad nim, spoglądając w ciemną kałużę zebranej w jego
dziupli wody, pod której wpływem kora całkiem przegniła.
A potem Aurelius oznajmił:
- Oto mój dom.
Był to niewielki dom z kamienia. Zbudowany raczej z myślą o trwałości niż urodzie, a
mimo to ładny w swoim prostym i mocnym zarysie. Aurelius oprowadził mnie dookoła domu.
Kiedy go postawiono - sto, dwieście lat temu? Trudno powiedzieć. Nie był to ten rodzaj
domostwa, dla którego sto lat stanowi znaczną różnicę. Prócz tego, że na tyłach była duża
przybudówka, niemal tak duża jak sam dom, zajęta całkowicie przez kuchnię.
- Moje sanktuarium - powiedział, zapraszając do środka.
Masywny piec z nierdzewnej stali, białe ściany, dwie obszerne chłodziarki. Była to
prawdziwa kuchnia dla prawdziwego kucharza.
Aurelius wysunął dla mnie krzesło, a sam usiadł przy małym stoliku pod szafką
biblioteczną. Jej półki wypełnione były książkami kucharskimi po francusku, po angielsku i
po włosku. Jedna, niepodobna do innych, leżała na stole. Był to gruby zeszyt o brzegach
wystrzępionych przez wiek i obłożony w brązowy papier, który przez dziesięciolecia stał się
przezroczysty od dotyku zatłuszczonych palców. Ktoś napisał na jego okładce staromodnymi,
wyuczonymi w szkole literami: „Pszepisy". Później ten sam ktoś zmienił „s" na „r", używając
innego pióra.
- Mogę? - zapytałam.
- Oczywiście.
Otworzyłam zeszyt i zaczęłam go przeglądać. Biszkopt wiktoriański, placek z
daktylami i orzechami włoskimi, babeczki śmietankowe, piernik, kruche ciasteczka,
wystawny tort owocowy... W miarę jak przewracałam strony, ortografia i charakter pisma
ulegały poprawie.
Aurelius nastawił piekarnik, potem szybko i zgrabnie zgromadził potrzebne mu
składniki. Kiedy wszystkie już były w zasięgu ręki, sięgał po sito albo po nóż, nie podnosząc
wzroku. Poruszał się w swojej kuchni jak kierowca zmieniający biegi w samochodzie,
płynnie, swobodnie, dokładnie wiedząc, co robić, i nie spuszczając z oczu stałego punktu
przed sobą: misy, w której mieszał ze sobą składniki. Odsiał mąkę, posiekał masło w kostkę,
wycisnął pomarańczę. Było to tak naturalne jak oddychanie.
- Widzisz tę szafkę? - odezwał się. - Tam na lewo? Możesz ją otworzyć?
Sądząc, że czegoś z niej potrzebuje, otworzyłam drzwiczki.
- Znajdziesz tam w środku torbę zawieszoną na kołku.
Było to coś w rodzaju torby na ramię, starej i dziwnie wykonanej. Jej boki nie były
zszyte, tylko wsunięte jeden w drugi. Spinała ją sprzączka i długi, szeroki skórzany pasek
przymocowany zardzewiałymi zatrzaskami do obu boków, co zapewne pozwalało przerzucać
ją sobie przez pierś. Skóra była sucha i spękana, a płótno, które niegdyś mogło być koloru
khaki, wypłowiało z wiekiem.
- Co to jest? - spytałam.
Na sekundę oderwał wzrok od misy i spojrzał na mnie.
- To torba, w której mnie znaleziono.
Znów się odwrócił, by mieszać swoje składniki.
Torba, w której go znaleziono? Powoli przeniosłam wzrok z torby na Aureliusa.
Nawet pochylony nad ugniatanym ciastem, miał ponad sześć stóp wzrostu. Przypomniałam
sobie, że kiedy po raz pierwszy go zobaczyłam, pomyślałam, że to jakiś olbrzym z bajki. Dziś
był szerszy w obwodzie niż długość tego paska, ale sześćdziesiąt lat temu był dostatecznie
malutki, by się zmieścić w tej torbie. Oszołomiona myślą, co też czas może zdziałać, znowu
usiadłam. Kto tak dawno temu włożył dziecko do torby? Zawinął je w płótno, zacisnął:
sprzączkę, by je ochronić przed złą pogodą, i zarzucił pasek na ramię, by je zanieść nocą do
pani Love? Przesunęłam palcami po miejscach, których tamta dotykała. Po płótnie, sprzączce,
pasku, szukając jej śladów. Zapisu w języku Braille'a albo niewidzialnym atramentem, szyfru,
który mój dotyk mógłby odczytać, gdyby tylko znalazł do niego klucz. Nie znalazł.
- To beznadziejne, no nie? - powiedział Aurelius.
Usłyszałam, jak wsuwa coś do piekarnika i zamyka drzwiczki, potem poczułam, że
stoi za mną, zaglądając mi przez ramię.
- Otwórz to. Mam ręce w mące.
Rozpięłam sprzączkę i rozłożyłam torbę na boki. Rozwinęła się w płaski krąg, na
którego środku leżały kawałek papieru i jakieś szmatki.
- To moja spuścizna - oświadczył.
Wyglądało to jak garstka rupieci czekających na wyrzucenie na śmietnik, ale on
wpatrywał się w nie tak usilnie, jak chłopiec, który znalazł ukryty skarb.
- Te rzeczy są moją historią - powiedział. - Te rzeczy mówią, kim jestem. Trzeba
tylko... je zrozumieć. - W jego zakłopotaniu można było wyczuć nutkę rezygnacji. - Przez
całe życie próbowałem je jakoś sobie poskładać. Ciągle myślę, że gdybym tylko znalazł
właściwy trop, wszystko złożyłoby się w całość. Weźmy to na przykład...
Było to ubranko. Lniane, ongiś białe, teraz pożółkłe. Wyciągnęłam je spośród innych
rzeczy i rozłożyłam. Było haftowane także na biało w gwiazdki i kwiatki i miało cztery
drobne guziczki z masy perłowej. Dziecięcy kaftanik albo koszulka nocna. Grube, pokryte
mąką palce Aureliusa zawisły nad ubrankiem, chcąc go dotknąć, ale bojąc sieje pobrudzić.
Wąski rękawek pasowałby teraz na jego palec.
- W to byłem ubrany - szepnął.
- To bardzo stare.
- Chyba tak stare jak ja.
- Nawet starsze.
- Tak sądzisz?
- Popatrz na te ściegi, tu i tu. Było już nieraz cerowane. A ten guziczek nie pasuje do
innych. Jakieś dzieci to nosiły przed tobą.
Jego żądne wiedzy oczy przeniosły się z tego kawałka płótna na mnie, a potem znów
na ubranko.
- I jeszcze to. - Wskazał na zadrukowaną kartkę. Była wydarta z jakiejś książki i
zmięta. Wzięłam ją do ręki i zaczęłam czytać:
- „…Uczyniłam to, nie zorientowawszy się od razu w jego zamiarze, ale gdy
zobaczyłam, że John podnosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć,
instynktownie uskoczyłam w bok z okrzykiem przestrachu..."
Aurelius podjął, czytając nie z kartki, ale z pamięci:
- „...nie dość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając
głową o drzwi i rozcinając ją sobie"*.
Oczywiście, od razu to rozpoznałam. Jak mogłam nie rozpoznać? Czytałam to
przecież Bóg wie, ile razy. - Jane Eyre - szepnęłam w zadziwieniu.
- Poznałaś? Tak, to z tej książki. Pytałem bibliotekarza. Napisała ją Charlotte... jakaś
tam. Miała podobno wiele sióstr.
- Przeczytałeś ją?
- Zacząłem. Jest o małej dziewczynce. Straciła rodzinę i wzięła ją do siebie jej ciotka.
Pomyślałem, że to trochę jakby o mnie. Tylko że ta ciotka to wstrętna baba, zupełnie inna niż
pani Love. Na tej stronie to jeden z jej kuzynów rzucił w nią książką. Ale potem ona idzie do
szkoły; szkoła jest okropna, jedzenie okropne, lecz ona zdobywa przyjaciółkę. - Uśmiechnął
się na wspomnienie lektury. - Tylko że ta przyjaciółka umiera. - Twarz mu zgasła. - A
potem... chyba straciłem zainteresowanie. Nie doczytałem do końca, nic tu nie pasowało do
mnie. - Otrząsnął się ze swojej konsternacji. - Czytałaś to? Co się z nią w końcu stało? Czy
ma to coś wspólnego ze mną?
- Zakochuje się w swoim pracodawcy. Jego żona - obłąkana, trzymana w domu w
ukryciu - próbuje podpalić dom i Jane odchodzi. Kiedy wraca, jego żona już nie żyje, a pan
Rochester jest niewidomy i Jane go poślubia.
- Ach! - Zmarszczył czoło, próbując znaleźć jakiś związek. - Nie, to przecież bez
sensu. Może jeszcze początek... Ta dziewczynka bez matki. Ale potem... Chciałbym, żeby mi
ktoś powiedział, co to wszystko znaczy. Chciałbym, żeby ktoś mi po prostu powiedział
prawdę.

*
Charlotte Bronte, Dziwne losy Jane Eyre, Warszawa 2002, przeł. Teresa Świderska
Wrócił do wydartej stronicy.
- Może sama książka nie jest tu wcale ważna. Może tylko ta strona. Może ma jakieś
tajemne znaczenie. Spójrz tutaj...
Za tylną okładką jego dziecięcego zeszytu z przepisami kulinarnymi tkwiły kartki z
ciasnymi kolumnami i rzędami liczb i liter, napisanymi chłopięcą ręką.
- Myślałem, że to jakiś szyfr - wyjaśnił. - Próbowałem go złamać. Najpierw pierwsze
litery każdego wyrazu, potem pierwsze litery każdego wiersza. Albo drugie. Potem
próbowałam zastępować jedne litery innymi. - Z rozgorączkowanym wzrokiem pokazywał
rozmaite warianty, jakby wciąż była szansa, że może dojrzeć coś, co mu przedtem umknęło.
Wiedziałam, że to beznadziejne.
- A to? - Podniosłam następny przedmiot i nie mogłam się powstrzymać od
wzdrygnięcia. Najwyraźniej niegdyś było to ptasie pióro, ale teraz miałam w ręce jakieś
brudne obrzydlistwo. Było zeschnięte, jego chorągiewka sterczała na spękanej dutce
sztywnymi brunatnymi kolcami.
Aurelius wzruszył ramionami i potrząsnął głową w bezradnej niewiedzy, a ja z ulgą
odłożyłam pióro na bok. Było tam coś jeszcze.
- Teraz to... - zaczął Aurelius, ale nie skończył. Skrawek wyrwanego skądś papieru z
wyblakłą plamą atramentu, która kiedyś mogła być jakimś słowem.
Przyjrzałam się jej z bliska.
- Myślę... - bąkał Aurelius - to jest, pani Love myślała... Oboje byliśmy co do tego
zgodni... - spojrzał na mnie z nadzieją - że to musi być moje imię.
Wskazał palcem.
- Zamokło na deszczu, ale tu... o tu... - Podprowadził mnie do okna, gestem dał znać,
jak mam ustawić ten skrawek do światła. - Coś jakby A na początku. I potem S pod koniec.
Oczywiście przez te lata nieco wyblakło, musisz dobrze się przyjrzeć, ale można to dostrzec,
prawda?
Wpatrywałam się w plamę.
- Prawda?
Zrobiłam nieokreślony ruch głową, ani mu przytaknęłam, ani zaprzeczyłam.
- Widzisz! To wyraźne, jeśli się wie, czego szukać.
Nadal patrzyłam, ale zjawy liter, które on dostrzegał, dla mnie były niewidoczne.
- Dlatego - powiedział - pani Love zdecydowała się na Aureliusa. Choć chyba równie
dobrze mogłem być Alphonsem.
Roześmiał się sam z siebie, smutno, nerwowo, i odwrócił się.
- Poza tym jest jeszcze ta łyżeczka, ale ją już widziałaś. - Sięgnął do górnej kieszonki i
wyjął z niej srebrną łyżeczkę, którą obejrzałam przy naszym pierwszym spotkaniu, kiedy
jedliśmy piernik, siedząc na olbrzymich kotach po bokach schodów domu Angelfieldów.
- I sama torba - dorzuciłam. - Co to za torba?
- Ot, torba jak torba. - Podniósł ją do twarzy i lekko powąchał. – Dawniej czuć ją było
dymem, ale teraz już nie. - Podał mi ją, a ja pociągnęłam nad nią nosem. - Widzisz? Z czasem
to wywietrzało.
Aurelius otworzył drzwiczki piekarnika, wyjął z niego blachę ze złocistymi kruchymi
ciasteczkami i odstawił ją do wystygnięcia. Potem napełnił wodą czajnik i przygotował tacę.
Filiżanki, spodki, cukiernicę, dzbanuszek z mlekiem i małe talerzyki.
- Weź to - powiedział, podając mi tacę. Otworzył drzwi i zobaczyłam salonik, stare
fotele i kwieciste poduszki. - Rozgość się. Za chwilę przyniosę resztę. Odwrócił się ode mnie,
myjąc ręce z pochyloną głową. - Zaraz przyjdę, tylko odłożę na miejsce te rzeczy.
Weszłam do saloniku pani Love i usiadłam w fotelu przy kominku, zostawiając go, by
schował bezpiecznie swoją bezcenną, nieodgadniona spuściznę.
Wyszłam z jego domu z czymś tłukącym mi się po głowie. Czy było to coś, co
powiedział Aurelius? Jakieś echo czy skojarzenie domagało się mojej uwagi, ale zostało
wyparte przez resztę jego historii. Nic nie szkodzi. To do mnie powróci.
W lesie jest polanka. Za nią grunt opada stromo, pokryty kępami zarośli, by potem
znów się wyrównać; dalej są drzewa. Dlatego też polanka stanowi niespodziewaną platformę
widokową, z której można zobaczyć dom Angelfieldów. Zatrzymałam się na niej w drodze
powrotnej.
Widok był posępny. Dom, a raczej to, co z niego pozostało, wyglądał upiornie. Smuga
szarości na tle szarego nieba. Wyższe piętra po lewej stronie znikły. Pozostały parter, otwór
drzwiowy zaznaczony kamiennym nadprożem oraz schody do niego prowadzące, ale samych
drzwi już nie było. To okropne, być wydanym na pastwę takiej pogody, przeszedł mnie
dreszcz na myśl o tym do połowy rozebranym domu. Opuściły go nawet kamienne koty. Tak
jak jelenie, schroniły się gdzieś przed deszczem. Prawa strona budynku wciąż była właściwie
nienaruszona, choć sądząc po ustawieniu dźwigów, to ona miała zostać zwalona jako
następna. Czy ta cała maszyneria jest w ogóle potrzebna? - pomyślałam. Wyglądało to
bowiem tak, jakby ściany same się rozpuszczały na deszczu; miałam wrażenie, że te stojące
jeszcze kamienie, blade i mgliste jak bibułka, roztopią się na moich oczach, jeśli tylko postoję
tutaj wystarczająco długo.
Aparat fotograficzny miałam zawieszony na szyi. Wyciągnęłam go spod płaszcza i
podniosłam do oczu. Czy w tej wilgoci uda się uchwycić ulotny wygląd domu? Miałam
wątpliwości, ale chciałam spróbować.
Nastawiałam soczewki na dużą odległość, kiedy kątem oka uchwyciłam jakiś ruch. To
nie był mój duch. Wróciły tamte dzieciaki. Zobaczyły coś w trawie i pochylały się nad tym w
podnieceniu. Co to takiego? Jeż? Żmija? Zaciekawiona nastawiłam ostrość, żeby lepiej
widzieć.
Jedno z dzieci sięgnęło w wysoką trawę i wyciągnęło z niej swoje znalezisko. Był to
żółty kask pracownika budowlanego. Z zachwyconym uśmiechem odrzucił do tyłu kaptur -
teraz ujrzałam, że to chłopiec - i włożył sobie kask na głowę. Stał sztywno jak żołnierz, z
piersią wysuniętą naprzód, podniesioną głową i rękami wyprostowanymi wzdłuż boków, z
twarzą pełną skupienia, starając się, by zbyt wielki kask nie ześliznął mu się z głowy.
Właśnie kiedy przybrał tę pozę, zdarzył się mały cud. Przez szparę w chmurach
przecisnął się promień słońca i padł na chłopca w chwili jego chwały. Pstryknęłam i zrobiłam
zdjęcie. Chłopiec w kasku, nad jego lewym ramieniem żółty znak „Zakaz wstępu", a na
prawo w tle dom, ponura szara plama.
Słońce znikło, oderwałam wzrok od dzieci, by przewinąć taśmę i schować aparat
przed wilgocią. Kiedy znów spojrzałam w ich stronę, dzieci były już w połowie żwirowanej
alei. Trzymając się za ręce, wirowały wokół siebie, zbliżając się do bramy takim samym
krokiem, równie lekkie, każde z nich stanowiące doskonałą przeciwwagę drugiego. Z
rozwianymi połami płaszczyków przeciwdeszczowych, ledwie dotykające stopami ziemi,
wyglądały, jakby miały się wzbić w powietrze i ulecieć.
Kiedy wróciłam do Yorkshire, nie podano mi żadnego wyjaśnienia mojego wygnania.
Judith mnie przywitała z wymuszonym uśmiechem. Szarość dnia zakradła się pod jej skórę i
położyła cieniem pod oczami. Rozsunęła o parę cali szerzej kotary w moim pokoju, by nieco
bardziej odsłonić okno, ale w niczym nie umniejszyło to mroku. „Przeklęta pogoda!" -
jęknęła, a ja pomyślałam, że chyba jest już u kresu wytrzymałości.
Chociaż trwało to tylko kilka dni, wydawało się wiecznością. Na skutek
przytłaczająco wiszącego nad głowami nieba, nocnych ciemności i stałego braku dziennego
światła straciliśmy wszyscy poczucie czasu. Panna Winter spóźniła się na jedno z naszych
porannych spotkań. Była blada; nie wiedziałam, czy to pamięć niedawnego bólu zamroczyła
jej oczy, czy też coś innego.
- Proponuję mniej sztywny terminarz naszych spotkań - powiedziała, kiedy się już
umościła w kręgu światła.
- Oczywiście. - Z rozmowy z lekarzem wiedziałam o jej trudnych nocach, widziałam,
kiedy lekarstwo, które zażywała dla uśmierzenia bólu, już przestawało lub jeszcze nie w pełni
zaczęło działać. Uzgodniłyśmy więc, że zamiast stawiać się każdego ranka o dziewiątej, będę
czekać na stukanie do moich drzwi.
Z początku rozlegało się między dziewiątą a dziesiątą. Potem przesunęło się na
później. Kiedy doktor zmienił jej dawkę, zaczęła mnie zapraszać wcześnie rano, ale nasze
spotkania były krótsze; potem nabrałyśmy zwyczaju spotykać się dwa albo trzy razy dziennie
o różnych godzinach. Niekiedy wzywała mnie, kiedy czuła się lepiej, i wtedy jej opowieść
była obszerna i szczegółowa. Kiedy indziej znów prosiła, żebym przyszła, kiedy chwytały ją
bóle. Wtedy chciała nie tyle towarzystwa, ile znieczulenia, jakie przynosiło jej samo
opowiadanie.
Wraz z końcem naszych stałych spotkań o dziewiątej zniknął dla mnie kolejny punkt
orientacyjny w upływie czasu. Słuchałam opowieści, zapisywałam ją, śniłam o niej, kiedy
spałam, a kiedy się budziłam, stanowiła stałe tło dla moich myśli. Było tak, jakbym
całkowicie żyła jakąś książką, wewnątrz niej. Nie musiałam się z niej wynurzać nawet po to,
by coś zjeść, bo mogłam siedzieć przy biurku, czytając swój zapis, i jednocześnie spożywać
posiłek przyniesiony przez Judith. Płatki owsiane oznaczały, że jest ranek. Zupa i sałata, że to
pora obiadu, stek i pasztecik z cynaderek, że to wieczór. Pamiętam, że któregoś razu długo się
zastanawiałam nad jajecznicą. Co oznaczała? Mogła oznaczać wszystko. Zjadłam parę kęsów
i odsunęłam talerz.
Z tego długiego, niezróżnicowanego upływu czasu zapamiętałam trzy wydarzenia.
Zanotowałam je wtedy, niezależnie od opowieści, i warto teraz je przypomnieć.
Oto jedno:
Byłam w bibliotece. Szukałam Jane Eyre i znalazłam niemal całą półkę różnych
wydań. Kolekcja fanatyka: były tam egzemplarze tanich wydań współczesnych, bez żadnej
antykwarycznej wartości, oraz takie, które pojawiają się na rynku tak rzadko, że trudno by
wyznaczyć na nie cenę, a także te mieszczące się między owymi dwiema skrajnościami.
Szukałam zwykłego, choć szczególnego egzemplarza z przełomu wieków. Kiedy tak
szperałam, Judith przywiozła pannę Winter i usadowiła ją w fotelu przy kominku.
Kiedy Judith wyszła, panna Winter spytała:
- Czego szukasz?
- Jane Eyre.
- Lubisz Jane Eyre?
- Ogromnie. A pani?
- Tak.
Zadrżała.
- Czy mam dołożyć do kominka?
Spuściła powieki, jakby przeszła ją fala bólu.
- Chyba tak.
Kiedy ogień zapłonął mocniej, powiedziała:
- Masz chwilę? Usiądź, Margaret.
Po chwili milczenia znów przemówiła.
- Wyobraź sobie pas transmisyjny, który prowadzi do wielkiego paleniska. A na tym
pasie są książki. Wszystkie egzemplarze z całego świata wszystkich książek, które kochasz.
Jedna po drugich. Dziwne losy Jane Eyre, Vilette, Kobieta w bieli...
- Miasteczko Middlemarch - dorzuciłam.
- Dziękuję. Miasteczko Middlemarch. I wyobraź sobie dźwignię z dwiema
plakietkami: „włącz" i „wyłącz". W tej chwili dźwignia jest wyłączona. A obok niej ktoś stoi,
trzymając na niej rękę. Już mają uruchomić. A ty możesz go powstrzymać. Masz w ręku
pistolet. Wystarczy, że naciśniesz spust. Co zrobisz?
- Nie, to głupie!
- Już włącza dźwignię. Pas transmisyjny rusza.
- Nie, to zbyt skrajne! Zbyt wydumane!
- Pierwsza zsuwa się do ognia Shirley.
- Nie lubię takich gier.
- Teraz George Sand zajmuje się płomieniem.
Westchnęłam i zamknęłam oczy.
- Zbliżają się Wichrowe Wzgórza. Czy pozwolisz je spalić?
Nie mogłam sobie z tym poradzić. Widziałam te książki, widziałam, jak się stale
przesuwają ku palenisku; wzdrygnęłam się.
- Rób, jak uważasz. Już płoną. Czy tak samo ma być z Dziwnymi losami JaneEyre?
Jane Eyre! Nagle poczułam, że robi mi się sucho w ustach.
- Wystarczy, że strzelisz. Ja nikomu nie powiem. Nikt się nigdy o tym nie dowie. -
Czekała. - Zaczęły spadać. Tylko kilka pierwszych egzemplarzy. Ale jest ich mnóstwo.
Możesz jeszcze zmienić zdanie.
Potarłam nerwowo kciukiem o szorstki brzeg paznokcia mojego środkowego palca.
- Spadają coraz szybciej.
Nie odrywała ode mnie wzroku.
- Połowa już spalona. Pomyśl. Margaret. Cała Jane Eyre zaraz zniknie na zawsze.
Pomyśl.
Panna Winter zmrużyła oczy.
- Dwie trzecie przepadło. Tylko jedna osoba, Margaret. Jedna mała, nic nieznacząca
osoba!
Zamrugałam.
- Jeszcze jest czas, ale bardzo go niewiele. Pamiętaj, Margaret. Ta osoba pali książki.
Czy zasługuje na to, by żyć?
Zamrugałam znowu.
- Ostatnia szansa.
Nic tylko mrugam i mrugam.
Już nie ma Dziwnych losów Jane Eyre.
- Margaret! - Twarz panny Winter wykrzywiła udręka; kiedy mówiła, uderzała lewą
ręką o poręcz fotela. Nawet jej prawa ręka, ta okaleczona, zacisnęła się na kolanach.
Później, kiedy to zapisywałam, pomyślałam, że to najbardziej spontaniczny wyraz
emocji, jaki kiedykolwiek widziałam u panny Winter. Zdumiewające - wkładać tyle uczucia
w zwykłą grę.
A co ja czułam? Wstyd. Bo skłamałam. Oczywiście bardziej kochałam książki niż
ludzi. Oczywiście cenniejsza była dla mnie Jane Eyre niż jakaś anonimowa osoba z ręką na
dźwigni. Oczywiście każdy utwór Szekspira był więcej wart niż ludzkie życie. To oczywiste.
Tylko w odróżnieniu od panny Winter wstydziłam się do tego przyznać.
Idąc ku drzwiom, wróciłam do półki z Dziwnymi losami Jane Eyre i wyciągnęłam tom
spełniający ogólne wymagania. Odpowiedni wiek, odpowiedni gatunek papieru, odpowiednia
czcionka. W swoim pokoju przewracałam stronice, aż trafiłam na to miejsce.
...Uczyniłam to, nie zorientowawszy się od razu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam,
że John podnosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie
uskoczyłam w bok z okrzykiem przestrachu; nie dość jednak szybko; tom został rzucony, trafił
mnie, a ja upadłam, uderzając głową o drzwi i rozcinając ją sobie.
Książka była nietknięta. Nie brakowało ani jednej strony. To nie z tego egzemplarza
została wyrwana kartka Aureliusa. A zresztą dlaczego miałaby być? i Gdyby ta kartka
pochodziła z Angelfield - jeśli tak było - książka spaliłaby się razem z domem.
Siedziałam przez dłuższy czas, nic nie robiąc, tylko rozmyślając o Jane Eyre i o
bibliotece, o palenisku i o pożarze domu. Układałam to sobie tak i owak w głowie i nie
mogłam w tym odnaleźć żadnego sensu.
Innym zdarzeniem, które pamiętam z tego okresu, był incydent z fotografią. Pewnego
ranka na tacy ze śniadaniem dla mnie pojawiła się paczuszka zaadresowana drobnym pismem
ojca. Były to moje zdjęcia z Angelfield. Posłałam mu rolkę taśmy, a on dał ją do wywołania.
Znalazłam kilka wyraźnych zdjęć z mojego pierwszego dnia: jeżyny porastające gruzy
biblioteki, bluszcz pnący się po kamiennych schodach. Zatrzymałam się przy zdjęciu sypialni,
gdzie się spotkałam twarzą w twarz ze swoim duchem; nad starym kominkiem widać było
tylko odbicie światła lampy błyskowej. Wyjęłam je jednak z paczki i schowałam na pamiątkę
pod okładkę notesu.
Reszta fotografii była z następnych odwiedzin, kiedy pogoda mi nie sprzyjała.
Większość z nich przedstawiała jedynie zagadkowe kombinacje ciemnych zarysów.
Pamiętałam rozmaite odcienie srebrzystej szarości; mgłę powiewną jak tiulowy welon; mój
oddech, kiedy wciągałam w siebie powietrze nasycone wodą. Ale aparat nic z tego nie
uchwycił, w ciemnych smugach przetykających gdzieniegdzie szarość nie sposób było
dopatrzyć się kamienia, muru, drzewa, a nawet lasu. Po kilku takich zdjęciach zaniechałam
ich dalszego przeglądu. Wetknąwszy plik fotografii do kieszeni swetra, zeszłam na dół do
biblioteki.
Mniej więcej w połowie spotkania z panną Winter uświadomiłam sobie, że
zapanowała cisza. Zapadłam w swego rodzaju sen, pogrążyłam się jak zwykle w świecie jej
naznaczonego bliźniactwem dzieciństwa. Odtworzyłam w pamięci wznoszenie się i opadanie
jej głosu, potem nagle zmieniony ton, ale nie mogłam sobie przypomnieć słów.
- Co? - zapytałam.
- Twoja kieszeń - powtórzyła. - Masz coś w kieszeni.
- Och!... To tylko kilka zdjęć... - W tym zawieszeniu między jej opowieścią a życiem,
nie całkiem jeszcze przytomna, wymamrotałam: - Angelfield.
Nim zdążyłam dojść do siebie, zdjęcia już były w jej rękach.
Z początku przyglądała się z bliska każdemu z nich, starając się przez okulary
rozpoznać coś z zatartych kształtów. Gdy jedno po drugim okazywały się nic niemówiącymi
obrazami plam, wydała charakterystyczne dla siebie westchnienie, oznaczające, że słusznie
niewiele po nich oczekiwała, a jej wargi zacisnęły się w krytycznym grymasie. Zdrową dłonią
zaczęła pobieżnie przerzucać stos zdjęć; aby pokazać, że już się nie spodziewa znaleźć na
nich niczego interesującego, ledwo spojrzawszy, rzucała je na stojący obok stolik.
Patrzyłam jak zahipnotyzowana na odrzucane zdjęcia, padające w regularnym rytmie
na stolik. Tworzyły na nim bezładne skupisko, piętrząc się jedno nad drugim, ślizgając się po
sobie gładkimi powierzchniami i wydając przy tym odgłos przypominający „bez sensu, bez
sensu, bez sensu..."
Nagle rytm się urwał. Panna Winter siedziała sztywno, podniósłszy do oczu jedno ze
zdjęć i przyglądając się mu ze ściągniętymi brwiami. Zobaczyła ducha, pomyślałam. Potem,
po dłuższej chwili, udając, że nie czuje na sobie mojego spojrzenia, wetknęła fotografię za
kilkanaście pozostałych i przeglądała resztę, odrzucając je tak jak przedtem. Kiedy ta, która
zwróciła jej uwagę, znów się wyłoniła, ledwie rzuciła na nią okiem i dodała do tamtych.
- Nie poznałabym, że to Angelfield, ale skoro tak mówisz... - powiedziała lodowato, a
następnie pozornie niezręcznym ruchem zebrała cały stosik i podając mi go, upuściła na
podłogę. - Moja ręka. Przepraszam - wymamrotała, kiedy się schyliłam, żeby podnieść
zdjęcia. Ale nie dałam się zwieść.
I podjęła swoją opowieść w miejscu, gdzie ją przerwała.
Później znowu przejrzałam te fotografie. Chociaż po zebraniu z podłogi były ułożone
w innej kolejności, nietrudno było zgadnąć, która z nich wywarła na niej takie wrażenie.
Wśród zamazanych szarych obrazków tylko jeden odróżniał się od reszty. Usiadłam na
brzegu łóżka i wpatrywałam się weń, dobrze pamiętając tamtą chwilę. Mgła się przerzedziła i
słońce przedarło się przez nią akurat w odpowiednim momencie, by pozwolić promieniom
światła paść na chłopczyka, który sztywno się upozował przed moim obiektywem, z
uniesioną bródką, prostymi plecami, z oczami zdradzającymi, że wie, iż żółty kask może w
każdej chwili się ześliznąć z jego głowy.
Co tak przykuło jej uwagę na tej fotografii? Obejrzałam dokładnie jej tło, ale dom, do
połowy już rozebrany, był tylko szarą plamą nad prawym ramieniem chłopca. Bliżej niego
widać było tylko kratę bariery ochronnej i kawałek napisu „Zakaz wstępu".
Czy to sam chłopiec tak ją zainteresował?
Głowiłam się nad tym zdjęciem przez pół godziny, ale kiedy wreszcie je odłożyłam,
nie byłam o włos bliżej wyjaśnienia zagadki. Nie dawała mi jednak spokoju, wsunęłam je
więc do swojego notesu, wraz ze zdjęciem pustki w lustrzanej ramie.
Oprócz zdjęcia chłopca oraz gry z Jane Eyre i paleniskiem niewiele się przedostało
przez zasłonę, jaką zaciągnęła przede mną opowieść panny Winter.
Jeśli nie liczyć kota. Zorientował się, że nie przestrzegam ściśle godzin pracy i
odpoczynku, i przychodził o rozmaitych porach dnia i nocy, drapiąc do drzwi po odrobinę
pieszczoty. Wyjadał resztki jajecznicy albo ryby z mojego talerza. Lubił siadać na stosie
papieru, przyglądając się, jak piszę. Mogłam godzinami zapisywać stronicę za stronicą,
błądząc po ciemnym labiryncie opowieści panny Winter, ale choćbym nie wiadomo jak się w
nim zagubiła, nigdy nie traciłam poczucia, że jestem pilnowana, a gdy już całkiem w nim
zabłądziłam, to właśnie spojrzenie kota zdawało się sięgać w jego głąb i oświetlać mi drogę
powrotu do mojego pokoju, moich notatek, moich ołówków i temperówki. Niekiedy nocą spał
nawet ze mną razem w łóżku, a ja pozostawiałam niezasunięte kotary, żeby kiedy się obudzi,
mógł usiąść na parapecie i patrzyć, jak porusza się w ciemności to, co niewidzialne dla
ludzkiego oka.
I to wszystko. Prócz tych szczegółów nie było nic innego. Tylko wieczny mrok i ta
opowieść.
Odeszła Isabelle, odeszła Hester, odszedł Charlie. Teraz panna Winter opowiedziała
mi o dalszych stratach.
Na poddaszu opierałam się plecami o trzeszczącą niebezpiecznie ścianę i napierałam
na nią ze wszystkich sił, by sprawdzić, czy ustąpi pod moim ciężarem, po czym znów się od
niej odchylałam. Kusiłam los. Co będzie, myślałam, jeśli ta ściana runie? Czy zawali się także
dach? Czy pod jego ciężarem załamie się podłoga? Czy dachówki i belki, i kamienie przebiją
sufit i spadną na łóżka i szafy, jakby nastąpiło trzęsienie ziemi? I co potem? Czy na tym się
skończy? Jak nisko może spaść? Rozhuśtywałam ścianę, rzucając jej wyzwanie, wystawiając
na próbę, chcąc się przekonać, czy runie. Ale nie runęła. To zdumiewające, jak długo może
się ostać martwa ściana.
Potem obudził mnie w środku nocy jakiś rumor. Hałas już ustał, ale wciąż go
słyszałam w uszach i w piersiach. Wyskoczyłam z łóżka i wybiegłam na schody, a za mną
Emmeline.
Wbiegłyśmy na podest galerii w tej samej chwili, gdy John, który spał w kuchni,
stanął u stóp schodów i razem patrzyliśmy. W środku holu stała Gosposia w nocnej koszuli i
spoglądała w górę. U jej stóp leżał wielki kamienny blok, a nad jej głową ziała dziura wybita
w suficie. Powietrze było gęste od szarego pyłu. Unosił się i opadał, niezdecydowany, gdzie
ma osiąść. Z góry wciąż spadały kawałki tynku, zaprawy murarskiej, drewna i dochodził
szelest jak gdyby biegających w popłochu myszy, i od czasu do czasu widziałam, że
Emmeline podskakuje, kiedy deski i cegły spadały na górne piętra.
Kamienne stopnie schodów były chłodne, drzazgi drewna i grudki tynku wpijały mi
się w stopy. Pośród tej całej ruiny walącego się domu, w kłębach powoli osiadającego wokół
pyłu stała jak widmo Gosposia. Z szarymi od kurzu włosami, szarą od kurzu twarzą i rękami,
w szarej od kurzu nocnej koszuli. Stała całkiem nieruchomo i patrzyła w górę. Zeszłam do
niej i patrzyłyśmy razem. Wpatrywałyśmy się w dziurę w suficie, a nad nią w inną dziurę w
innym suficie, a potem w jeszcze jedną dziurę w jeszcze jednym suficie. Widziałyśmy tapetę
w piwonie w sypialni powyżej i deseń bluszczu w pokoju nad nią, i popielate ściany pokoiku
na poddaszu. Nad tym wszystkim, wysoko nad naszymi głowami, widziałyśmy dziurę w
dachu i niebo. Nie było na nim gwiazd. Wzięłam ją za rękę.
- Chodź - powiedziałam. - Nie ma co się tak temu przyglądać. Odprowadziłam ją
stamtąd. Szła za mną posłusznie jak dziecko.
- Położę ją do łóżka - powiedziałam Johnowi.
Blady jak upiór, skinął głową.
- Tak - powiedział głosem przytłumionym przez kurz. Nie mógł się zdobyć na to, by
na nią spojrzeć. Zrobił powolny gest w kierunku zniszczonego sufitu. Był to ruch tonącego,
którego prąd wciąga pod wodę. - Naprawię to.
Ale po godzinie, kiedy Gosposia, już czysta i w świeżej nocnej koszuli, zasnęła w
swoim łóżku, on wciąż tam stał. Dokładnie w miejscu, w którym go zostawiłam. Wpatrując
się w to, w co przedtem wpatrywała się ona.
Następnego ranka, gdy Gosposia nie pojawiła się w kuchni, to ja poszłam ją obudzić.
Daremny trud. Jej dusza uszła przez dziurę w dachu; Gosposia nie żyła.
- Straciliśmy ją - powiedziałam do Johna w kuchni. - Umarła.
Twarz mu się nie zmieniła. Nadal patrzył nad kuchennym stołem, jakby mnie nie
słyszał.
- Tak - powiedział w końcu ledwo słyszalnym głosem. - Tak.
Zdawało się, że wszystko się skończyło. Miałam tylko jedno pragnienie: siedzieć
nieruchomo jak John, wpatrując się w przestrzeń i niczego nie robiąc. Jednakże czas się nie
zatrzymał. Wciąż czułam bicie swego serca odmierzające sekundy. Czułam narastający głód
w żołądku i pragnienie w gardle. Było mi tak smutno, że myślałam, iż z tego smutku umrę, a
byłam gorsząco i bezsensownie żywa - tak żywa, że, przysięgam, czułam, jak rosną mi włosy
i paznokcie.
Mimo nieznośnego ciężaru na sercu nie mogłam jak John całkowicie poddać się
nieszczęściu. Odeszła Hester, odszedł Charlie, odeszła Gosposia, na swój sposób odszedł
także John, chociaż miałam nadzieję, że powróci. Tymczasem dziewczynka ukryta we mgle
musiała wynurzyć się z cienia. Przyszedł czas, by przestać się bawić i dorosnąć.
- Nastawię czajnik- powiedziałam. - Zrobię herbaty.
To nie był mój własny głos. Jakaś inna dziewczyna, jakaś rozsądna, zaradna,
zwyczajna dziewczyna weszła w moją skórę i mną owładnęła. Zdawało się, że ona wie, co
robić. Niezbyt mnie to zdziwiło. Czyż nie spędziłam połowy życia, przyglądając się, jak
ludzie żyją? Przyglądając się Hester, przyglądając się Gosposi, przyglądając się wieśniakom?
Usadowiłam się spokojnie we własnym wnętrzu, podczas gdy ta inna rozsądna
dziewczynka zagotowała wodę w czajniku, wsypała do niego suche listki herbaty, zamieszała
i nalała do filiżanek. Johnowi wrzuciła dwie kostki cukru, mnie trzy. Kiedy herbata
naciągnęła, wypiłam ją i dopiero gdy gorąca, słodka herbata spłynęła mi do żołądka,
przestałam się trząść.
Zanim się jeszcze całkiem obudziłam, poczułam, że coś jest inaczej. A w chwilę
potem, jeszcze zanim otworzyłam oczy, wiedziałam, co to jest. Było jasno.
Znikły cienie, które czaiły się w moim pokoju od początku miesiąca, znikły mroczne
kąty i posępny nastrój. Okno było jasnym prostokątem i przedostawała się przez nie
połyskliwa jasność rozświetlająca całe wnętrze pokoju.
Od tak dawna już jej nie widziałam, że poczułam przypływ radości, jak gdyby to nie
noc się skończyła, ale zima. Jakby przyszła wiosna.
Kot siedział na parapecie okiennym, wpatrując się usilnie w ogród. Słysząc, że się
poruszyłam, natychmiast zeskoczył i poskrobał łapką w drzwi, chcąc wyjść. Ubrałam się,
włożyłam płaszcz i cicho wymknęliśmy się, razem, po schodach do kuchni, a z niej do
ogrodu.
W chwili kiedy wyszłam na dwór, uświadomiłam sobie swoją pomyłkę. To nie był
dzień. To nie słońce, lecz światło księżyca rozjaśniało ogród, błyszcząc srebrzyście na
liściach i uwydatniając kontury posągów. Stanęłam i wpatrzyłam się w jego tarczę. Stanowiła
pełny blady krąg zawisły na czystym niebie. Mogłabym tak stać do świtu jak
zahipnotyzowana, ale kot, by zwrócić na siebie uwagę, niecierpliwie ocierał się o moje kostki,
więc się schyliłam, by go pogłaskać. Dopiero kiedy go dotknęłam, ruszył naprzód, by po
kilkunastu krokach się zatrzymać i obejrzeć na mnie.
Podniosłam kołnierz płaszcza, wsunęłam zmarznięte ręce do kieszeni i poszłam za
nim.
Poprowadził mnie najpierw trawiastą ścieżką między długimi żywopłotami. Po naszej
lewej stronie połyskiwały jasno cisy, po prawej drzewa kryły się w cieniu. Skręciliśmy do
ogrodu różanego, gdzie przystrzyżone krzewy wyglądały jak pęki martwych gałęzi, ale
wymyślny, wijący się w elżbietańskie wzory żywopłot z bukszpanu, który je otaczał, błyskał
srebrem w świetle księżyca, by przy kolejnym zakręcie zmienić się w czarną ścianę.
Wiele razy bym przystanęła - a to, by przyjrzeć się listkowi bluszczu wygiętemu pod
takim kątem, że wspaniale oświetlały go księżycowe promienie; a to na widok konturu
wielkiego dębu zarysowującego się z niezwykłą ostrością na tle bladego nieba - ale nie
mogłam się zatrzymać. Przez cały czas kot szedł przede mną pewnie i równo, z ogonem
uniesionym jak parasolka przewodnika wycieczki dająca znak: „Tędy, proszę za mną". W
otoczonym murem ogrodzie wskoczył na obmurowanie otaczające sadzawkę z fontanną i
obszedł je do połowy, nie zwracając uwagi na odbicie księżyca, które błyszczało w wodzie
jak świetlista moneta rzucona na jej dno. A kiedy doszedł do miejsca najbliższego arkady
prowadzącej do ogrodu zimowego, zeskoczył z murku i powędrował ku niej.
Pod arkadą się zatrzymał. Spojrzał czujnie w prawo i w lewo. Coś dostrzegł. I ruszył
w tamtą stronę, znikając mi z oczu.
Zaciekawiona podeszłam na palcach do miejsca, gdzie stał, i rozejrzałam się wokół.
Zimowy ogród jest barwny, kiedy się go ogląda o właściwej porze dnia i o właściwej
porze roku. Naprawdę ożywa w świetle dziennym. Nocny gość musi bliżej się mu przyjrzeć,
żeby dostrzec jego uroki. Było za ciemno, by można było zobaczyć niskie, szeroko
rozpostarte liście ciemiernika na tle ciemnej ziemi, za wcześnie na przebiśniegi, zbyt chłodno,
by mógł zapachnieć wawrzynek. Był jednak oczar wirginijski; wkrótce jego gałązki ozdobią
drżące żółte i pomarańczowe kitki, ale teraz same gałązki stanowiły o jego urodzie. Cieniutkie
i bezlistne, były delikatnie splątane, powyginane z wykwintną powściągliwością.
A pod nim, zgarbiona nad ziemią, poruszała się zaokrąglona sylwetka ludzkiej postaci.
Zamarłam.
Postać dźwigała się i przesuwała z wysiłkiem, z trudem oddychając i postękując z
wysiłku.
Przez chwilę, która wydawała mi się nieznośnie długa, szukałam gorączkowo
wytłumaczenia obecności innej osoby w ogrodzie panny Winter nocą. Niektóre wyjaśnienia
odrzuciłam od razu, nie musiałam nawet ich rozważać. Przede wszystkim to nie Maurice
klęczał tam na ziemi. Chociaż jego obecność w ogrodzie byłaby najmniej nieprawdopodobna,
przez myśl mi nie przeszło, że to może być on. To nie był jego żylasty korpus, to nie były
jego miarowe ruchy. Nie była to również Judith. Schludna, spokojna Judith, ze swoimi
czystymi paznokciami, gładko zaczesanymi włosami i wypucowanym do połysku obuwiem,
miałaby czegoś szukać o północy w ogrodzie? Niemożliwe. Tych dwoje w ogóle nie
wchodziło w rachubę. Toteż nawet o nich nie pomyślałam.
W ciągu tej krótkiej chwili zmagały się natomiast we mnie dwie myśli.
To jest panna Winter.
To nie może być panna Winter.
To jest panna Winter, bo... bo to ona. Poznaję. Czuję. Wiem, że to ona.
To nie może być panna Winter. Panna Winter jest krucha i chora. Panna Winter nie
opuszcza fotela na kółkach. Panna Winter zbyt źle się czuje, by się schylić i wyrwać chwast, a
co dopiero przykucnąć na zimnej ziemi i grzebać w niej tak gorączkowo.
To nie jest panna Winter.
A jednak, choć to niemożliwe, mimo wszystko to ona.
Pierwsza chwila trwała długo i przyniosła tylko zamęt w głowie. Druga, gdy wreszcie
nadeszła, była krótka jak błysk.
Postać znieruchomiała... odwróciła się... podniosła... I już wiedziałam.
Oczy panny Winter. Błyszczące, nieziemsko zielone.
Ale to nie była twarz panny Winter.
Pokryty bliznami, plamiasty zlepek ciała, poorany bruzdami głębszymi, niż mógłby
sprawić to wiek. Dwa nierówne pyzate policzki. Krzywe wargi, z jednej strony zarysowane
doskonałym łukiem, świadczącym o dawnej urodzie, z drugiej strzęp wywiniętego białego
ciała.
Emmeline! Bliźniaczka panny Winter! Żyje i mieszka w tym domu!
Nie mogłam zebrać myśli, krew szumiała mi w uszach, nie byłam w stanie się
poruszyć. Patrzyła na mnie, nie mrugnąwszy powieką, i uświadomiłam sobie, że jest mniej
zaskoczona niż ja. Mimo to także stała jak zaczarowana. Obie zastygłyśmy nieruchomo.
Ona pierwsza się otrząsnęła. Nagłym gestem podniosła ku mnie ciemną ubrudzoną
ziemią rękę i ochrypłym głosem wydała jakieś pozbawione sensu dźwięki.
Zdumienie odjęło mi mowę; nie potrafiłam nawet wyjąkać jej imienia, zanim,
pochylona do przodu z przygarbionymi plecami, odwróciła się i pospiesznie odeszła. Z cienia
wynurzył się kot. Przeciągnął się spokojnie i nie zważając na mnie, ruszył za nią. Zniknęli
pod arkadą i zostałam sama. Ja i spłachetek rozgrzebanej ziemi.
Lisy, dobre sobie.
Kiedy już zginęli mi z oczu, mogłam sobie tłumaczyć, że wszystko to tylko sobie
wyobraziłam. Że miałam lunatyczny sen, w którym pojawiła się mi bliźniaczka Adeline i
przekazała jakieś tajemne, niezrozumiałe przesłanie. Ale wiedziałam, że to zdarzyło się
naprawdę. I choć już jej nie widziałam, słyszałam jeszcze jej śpiew. Te doprowadzające do
szału, nieukładające się w żadną melodię pięć nutek. La la la la la.
Stałam, słuchając, aż całkiem ucichły w oddali.
Potem, czując, że zmarzły mi ręce i nogi, wróciłam do domu.
Wiele lat minęło od czasu, gdy nauczyłam się alfabetu fonetycznego.
Zaczęło się od tabeli w jakiejś książce o językoznawstwie w antykwariacie ojca. Z
początku jedynym powodem mojego nią zainteresowania było to, że którejś soboty czy
niedzieli nie miałam nic do roboty, potem zaś rozmiłowałam się w tych znakach i symbolach.
Były tam litery swojskie i obce. Były duże N, które nie były takie same jak małe „n", i duże
Y, które nie były takie same jak małe „y". Inne litery, „n" i „d", i „s", i „z", miały śmieszne
ogonki i pętelki, a „h" i „s", i „u" były niekiedy przecięte kreseczką, tak jak „t". Kochałam te
szalone wymyślne hybrydy; zapełniałam całe stronice literkami „m", które zamieniały się w
„j", i literkami „v", które siedziały niepewnie na małych „o", jak w cyrku pieski na piłkach.
Kiedyś ojciec natknął się na te moje stronice symboli i nauczył mnie, jaki dźwięk oznacza
każdy z nich. Odkryłam, że słowa zapisane międzynarodowym alfabetem fonetycznym
wyglądają jak formuła matematyczna, jak tajny szyfr albo jakby pochodziły z zaginionego
języka.
A ja potrzebowałam zaginionego języka. Takiego, w którym bym mogła się
porozumiewać z utraconą. Pisałam wciąż jedno szczególne słowo. Imię mojej siostry.
Talizman. Składałam starannie skrawek papieru z tym słowem w wymyślne origami i
trzymałam go zawsze przy sobie. W zimie tkwił zawsze w kieszeni mojego płaszcza, a latem
łaskotał mnie w kostkę, wsunięty za skarpetkę. Wieczorem zasypiałam, ściskając go w ręce.
Mimo że bardzo ich pilnowałam, nie zawsze mogłam odnaleźć te papierki. Gubiłam
je, sporządzałam nowe, potem odnajdowałam stare. Kiedy raz matka próbowała mi wydrzeć
talizman z palców, połknęłam go, by do tego nie dopuścić, chociaż i tak nie umiałaby go
odczytać. Ale gdy zobaczyłam, jak ojciec wyjmuje taki poszarzały i wystrzępiony zwitek
spośród rupieci na dnie szuflady i rozwija go, nie zrobiłam nic, żeby mu przeszkodzić. Kiedy
odczytał tajemne imię, wydawał się załamany i spojrzał na mnie oczyma pełnymi smutku.
Chciał coś powiedzieć, już otworzył usta, ale podnosząc palec do warg, nakazałam mu
milczenie. Nie pozwoliłam mu wymawiać jej imienia. Czyż nie próbował usunąć jej w mrok?
Czyż nie chciał o niej zapomnieć? Czyż nie próbował trzymać mnie od niej z dala? Teraz nie
ma do niej prawa.
Wyjęłam ten skrawek papieru z jego palców. Bez słowa wyszłam z pokoju. Na
szerokim parapecie pod oknem na drugim piętrze włożyłam karteczkę do ust, poczułam jej
cierpki drewniany smak i przełknęłam ją. Przez dziesięć lat moi rodzice ukrywali w milczeniu
jej imię, starając się zapomnieć. Teraz ja będę je chronić swoim milczeniem. I będę pamiętać.
Obok znajomości niepoprawnie wymawianych powitań, pożegnań i przeprosin w
siedemnastu językach oraz umiejętności wyrecytowania od początku do końca i od końca do
początku greckiego alfabetu (choć nigdy w życiu nie nauczyłam się ani słowa po grecku),
alfabet fonetyczny był jednym z owych tajemnych, przypadkowo zdobytych zasobów
bezużytecznej wiedzy, jakie mi zostały po dzieciństwie spędzonym na czytaniu. Nauczyłam
się go tylko dla zabawy, jego cel był wówczas czysto osobisty, więc z biegiem lat przestałam
go używać. Toteż gdy wróciłam z ogrodu i wzięłam ołówek, by uchwycić głoski syczące i
szczelinowe, zwarto-szczelinowe i półotwarte w naglącym szepcie Emmeline, musiałam
zrobić kilka prób.
Po trzech czy czterech podejściach usiadłam na łóżku i patrzyłam na nagryzmolony
zapis symboli i znaków. Czy jest dokładny? Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości. Czy dobrze
pamiętałam te dźwięki po pięciominutowej wędrówce do domu? Czy dokładnie
przypomniałam sobie sam alfabet? A może moje pierwsze nieudane próby zniekształciły
wspomnienia dźwięków?
Przeczytałam szeptem to, co zapisałam. Wyszeptałam to znowu z całym naciskiem.
Czekałam, że w pamięci odezwie mi się jakieś echo, by potwierdzić, że dobrze to
odtworzyłam. Nic się nie odezwało. Był to wypaczony zapis czegoś niedosłyszanego i tylko
częściowo zapamiętanego. Był bezużyteczny.
Zapisałam jednak tajemne imię. Amulet. Talizman.
Nigdy nie zadziałał. Nie pojawiała się. Nadal byłam sama.
Zgniotłam papier w kulkę i rzuciłam ją w kąt.
- Czyżby moja historia panią nudziła, panno Lea?
Musiałam znieść wiele takich uwag następnego dnia, kiedy nie mogąc powstrzymać
ziewania, wierciłam się i tarłam oczy, słuchając opowieści panny Winter.
- Przepraszam, jestem po prostu zmęczona.
- Zmęczona! - wykrzyknęła. - Wyglądasz jak śmierć. Dobrze by ci zrobił porządny
posiłek. Co się z tobą dzieje?
Wzruszyłam ramionami.
- Po prostu zmęczenie, to wszystko.
Zacisnęła wargi i spojrzała na mnie surowo, ale nie powiedziałam nic więcej, więc
podjęła swoją opowieść.
Przez sześć miesięcy jakoś to szło. Zajmowaliśmy tylko kilka pomieszczeń: kuchnię,
w której spał John, salon i bibliotekę. My, dziewczęta, używałyśmy kuchennych schodów, by
się dostać do jedynej sypialni, która wydawała się bezpieczna. Przeciągnęłyśmy tam materace
z naszego dawnego pokoju, bo same łóżka były zbyt ciężkie, by ruszyć je z miejsca. Zresztą
dom, odkąd tak się zmniejszyła liczba jego mieszkańców, wydawał się zbyt wielki. My,
którzyśmy w nim pozostali, czuliśmy się bezpieczniej i łatwiej nam było się zagospodarować
na mniejszej przestrzeni. Nie mogliśmy jednak całkiem zapomnieć o reszcie domu, z wolna
rozkładającej się za zamkniętymi drzwiami, chylącej się ku upadkowi.
Emmeline spędzała wiele czasu na wymyślaniu coraz to nowych gier w karty. „Zagraj
ze mną. No chodź, zagraj" - nudziła. W końcu ustępowałam jej i grałam. Były to gry o
niejasnych, wciąż zmieniających się zasadach, gry, które tylko ona rozumiała i w których
zawsze była górą, co stale napawało ją radością. Brała długie kąpiele. Nie straciła upodobania
do mydła i ciepłej wody: godzinami rozkoszowała się wodą, którą zagrzałam do prania lub
zmywania. Nigdy jej nie żałowałam tego luksusu. Lepiej, żeby przynajmniej jedna z nas była
szczęśliwa.
Zanim pozamykaliśmy pokoje, Emmeline przejrzała szafy należące do Isabelle i
zabrała z nich suknie, butelki perfum i pantofle, które zgromadziła w obozowisku w naszym
pokoju. Zrobiła z naszej sypialni garderobę. Wkładała te suknie - niektóre od dziesięciu lat
wyszły z mody, inne, należące chyba jeszcze do matki Isabelle, miały po trzydzieści czy
czterdzieści lat. Emmeline zabawiała nas wieczorami, robiąc teatralne entrées do kuchni w
najbardziej ekstrawaganckich strojach. W tych sukniach wyglądała na więcej niż na swoje
piętnaście lat; wyglądała w nich kobieco. Pamiętałam rozmowę Hester z doktorem w
ogrodzie. „Nie ma powodu, dla którego by Emmeline nie miała pewnego dnia wyjść za mąż".
Przypominałam też sobie, co Gosposia opowiadała mi o Isabelle i piknikach: „Była
dziewczyną, na którą mężczyźni nie mogą spojrzeć, nie chcąc od razu jej dotknąć" - i czułam
nagły przypływ niepokoju. Ale kiedy padała na kuchenne krzesło, wyjmowała z jedwabnego
woreczka talię kart i dziecinnie prosiła: „No, zagraj ze mną", uspokajałam się nieco, choć
pilnowałam, by nie wychodziła z domu tak wystrojona.
John był pogrążony w apatii, zdobył się jednak na coś, co wydawało się nie do
pomyślenia: wziął sobie chłopca do pomocy w ogrodzie.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział. - To tylko Ambrose, syn starego Proctora. To
spokojny chłopak. Nie zostanie tu na długo. Tylko póki nie naprawię dachu.
Wiedziałam, że to znaczy na zawsze.
Chłopak zaczął przychodzić. Był wyższy od Johna i bardziej barczysty. Stali obaj z
rękami w kieszeniach i omawiali, co tego dnia trzeba zrobić, a potem chłopak brał się do
pracy. Kopał miarowo i wytrwale, monotonny brzęk jego wbijanej w ziemię łopaty grał mi na
nerwach.
- Po co on nam? - pytałam. - To obcy, tak jak tamci.
Ale z jakichś powodów ten chłopiec nie był kimś obcym dla Johna. Może dlatego, że
pochodził z jego świata, świata mężczyzn, świata, którego nie znałam.
- To dobry chłopak - powtarzał wciąż John w odpowiedzi na moje pytania. - Ciężko
pracuje. Nie zadaje zbyt wielu pytań i za wiele nie gada.
- Może nawet nie mieć języka, ale ma oczy do patrzenia.
John wzruszył ramionami i niepewnie odwrócił wzrok.
- Ja nie zawsze tu będę - powiedział w końcu. - To nie może trwać wiecznie.
- Zrobił nieokreślony gest, obejmujący dom, jego mieszkańców, życie, jakieśmy w
nim wiedli. - Pewnego dnia to wszystko będzie musiało się zmienić.
- Zmienić?
- Wy dorastacie. Już nie będzie tak samo. Co innego być dzieckiem, a co innego
dorosłym...
Ale ja już odeszłam. Nie chciałam wiedzieć, co miał do powiedzenia.
Emmeline była w naszej sypialni, wyskubując cekiny z wieczorowego szala, by je
schować do skrzynki ze swoimi skarbami. Była tym tak pochłonięta, że nawet nie podniosła
głowy, kiedy weszłam. Jej pulchne, zwężające się palce nieznużenie ciągnęły za cekin, póki
się nie oderwał, a potem wrzucały go do skrzynki. Szło to powoli, ale Emmeline miała
mnóstwo czasu. Jej spokojna twarz nie wyrażała żadnych emocji, kiedy tak pochylała się nad
szalem. Miała zaciśnięte wargi i spojrzenie zarazem uważne i rozmarzone. Od czasu do czasu
powieki opadały, przesłaniając zielone źrenice, ale natychmiast się unosiły, by odsłonić
niezmienną zieleń.
Czy ja naprawdę tak wyglądam? - zastanawiałam się. Och, wiedziałam z odbicia w
lustrze, jak bardzo jej oczy są podobne do moich. I wiedziałam, że mamy z tyłu szyi takie
samo kręte pasemko pod ciężarem ciężkich rudych włosów. Wiedziałam też, jakie wrażenie
musimy wywierać na mieszkańcach wioski w tych rzadkich chwilach, kiedy paradujemy
ramię w ramię po ulicy w takich samych sukienkach. Ale przecież nie wyglądałam tak jak
Emmeline. Na mojej twarzy nie malowało się takie łagodne skupienie. Była wykrzywiona
złością. Przygryzałam wargę, gniewnie odrzucałam do tyłu włosy, chmurna, zniecierpliwiona.
Nie byłabym tak spokojna jak Emmeline. Ja odgryzałabym te cekiny zębami.
Nie zostawisz mnie, prawda? - chciałam zapytać. Boja ciebie nie zostawię.
Zostaniemy tu na zawsze. Razem. John może sobie gadać.
- Może się pobawimy?
Pracowała dalej w milczeniu, jakby mnie nie słyszała.
- Pobawmy się w ślub. Ty możesz być panną młodą. No chodź. Możesz nosić to. - Ze
stosu strojów w kącie wyciągnęłam kawałek żółtego tiulu. - Patrz, to jest jak welon.
Nie podniosła na mnie wzroku, nawet kiedy go zarzuciłam jej na głowę. Odgarnęła go
tylko sprzed oczu i nadal wydłubywała swoje cekiny.
Przyjrzałam się więc dokładniej jej skrzynce ze skarbami. Były tam klucze Hester,
wciąż błyszczące, choć Emmeline, jak mi się wydawało, zapomniała już o ich dawnej
strażniczce. Były różne drobiazgi z biżuterii Isabelle, kolorowe papierki po cukierkach, które
kiedyś dawała jej Hester, groźnie wyglądający odłamek szkła ze stłuczonej zielonej butelki,
kawałek wstążki o złoconych brzegach, niegdyś należącej do mnie, podarowanej mi przez
Gosposię przed wielu, wielu laty. Pod tym wszystkim wciąż spoczywały pewnie srebrne nitki,
które Emmeline wypruła z zasłony w dniu przyjazdu Hester. A na wpół ukryte pod tymi
świecidełkami było coś, co odstawało od reszty. Coś skórzanego. Przechyliłam głowę, by
lepiej się przyjrzeć. Ach! To dlatego chciała to mieć. Złote litery. I E N. Co to jest I E N?
Albo kto? Przechyliwszy głowę w drugą stronę, zobaczyłam jeszcze coś. Zameczek. I
kluczyk. Nic dziwnego, że to trafiło do skrzynki ze skarbami Emmeline. Złote litery i
kluczyk. Musiała to być szczególnie cenna zdobycz.
I nagle pojęłam. I E N! Dziennik!
Wyciągnęłam rękę.
Błyskawicznie - wygląd Emmeline bywał niekiedy zwodniczy - jej dłoń spadła jak
imadło na mój nadgarstek i nie pozwoliła mi tego tknąć. Wciąż nie patrzyła na mnie.
Zdecydowanym ruchem odsunęła moją rękę i zatrzasnęła wieczko skrzynki.
Na moim nadgarstku pozostał biały ślad w miejscu, gdzie go ścisnęła.
- Odejdę - powiedziałam, chcąc ją wypróbować. Mój głos nie brzmiał całkiem
przekonująco. - Naprawdę. I zostawię cię tutaj. Dorosnę i będę żyć sama.
Potem, urażona, z godnością wstałam i wyszłam z pokoju.
Dopiero późnym popołudniem znalazła mnie na parapecie we wnęce okiennej
biblioteki. Zaciągnęłam kotarę, żeby się schować, ale ona podeszła prosto do niej. Słyszałam
jej zbliżające się kroki, poczułam, że kotara się porusza, kiedy ją uchyliła. Z czołem
przyciśniętym do szyby przyglądałam się bijącym o nią kroplom deszczu. Drżały na wietrze;
w każdej chwili mogły dołączyć do jednej z zygzakowatych strug, które połykały małe
kropelki na swojej drodze i pozostawiały za sobą srebrzysty ślad. Podeszła do mnie i oparła
mi głowę na ramieniu. Odtrąciłam ją gniewnie. Nie odwróciłam się i nie odezwałam do niej.
Ujęła mnie za rękę i wsunęła mi coś na palec.
Czekałam, aż odejdzie, zanim spojrzałam. Pierścionek. Dała mi pierścionek.
Przekręciłam kamień do wnętrza dłoni i zbliżyłam ją do okna. Światło ożywiło
kamień. Był zielony jak moje oczy. Zielony jak oczy Emmeline. Dała mi pierścionek.
Zacisnęłam palce w pięść, zamykając w niej klejnot.
John wylewał wodę z wiader porozstawianych w domu; obierał jarzyny na zupę;
chodził na farmę po mleko i masło. Ale wykonanie każdego takiego zadania zdawało się
wyczerpywać jego powoli gromadzoną energię i za każdym razem zastanawiałam się, czy
będzie miał dosyć sił, by dźwignąć swoje chude ciało zza stołu i zabrać się do następnej
pracy.
- Może pójdziemy do ogrodu ozdobnych drzew? - spytałam go. – Mógłbyś mi
pokazać, co tam trzeba zrobić.
Nie odpowiedział. Chyba nie dosłyszał, pomyślałam. Odczekałam kilka dni, a potem
spytałam znowu. I znowu, i znowu. Wreszcie poszedł do szopy, gdzie swoimi dawnymi
płynnymi ruchami naostrzył sekator. Następnie wynieśliśmy na dwór wysoką drabinę.
- O tak - powiedział, pokazując mi blokadę zabezpieczającą drabinę przed złożeniem
się. Rozstawił ją przy mocnym ogrodowym murze. Wypróbowałam blokadę parę razy, potem
weszłam kilka szczebli w górę i zeszłam w dół. – Nie będzie się wydawała tak stabilna, kiedy
oprzesz ją o cis - powiedział mi. -Ale jest dostatecznie bezpieczna, jeśli ją właściwie ustawisz.
Musisz mieć wyczucie.
A potem poszliśmy do ogrodu ozdobnych drzew. Zaprowadził mnie do cisu średniej
wysokości, który porósł kosmatymi pędami. Chciałam oprzeć o niego drabinę, ale on
krzyknął:
- Nie, nie! Jesteś zbyt niecierpliwa. - Powoli obszedł drzewo trzykrotnie dookoła. W
końcu usiadł na ziemi i zapalił papierosa. Usiadłam i przypalił kolejnego dla mnie. - Nigdy
nie przycinaj pod słońce - powiedział. - Ani tam, gdzie pada twój cień. - Zaciągnął się kilka
razy papierosem. - Uważaj na chmury. Kiedy się rozchodzą, patrząc na nie, możesz skrzywić
linię. Znajdź jakiś stały punkt odniesienia. Dach albo płot. Na tym się opieraj. I nigdy się nie
spiesz. Popatrz trzy razy, nim co utniesz. - Przez cały czas, kiedy mówił, nie odrywał oczu od
drzewa, i ja także. - Kiedy przycinasz front, musisz pamiętać o tylnej części i odwrotnie. I nie
tnij jedynie sekatorem. Używaj całego ramienia. Aż do barku.
Skończyliśmy palić i przydeptaliśmy niedopałki czubkami butów.
- A kiedy będziesz patrzyła na drzewo z bliska, pamiętaj, jak wygląda teraz z
odległości.
Byłam gotowa.
Trzy razy kazał mi opierać drabinę o drzewo, zanim uznał, że stoi bezpiecznie. Wtedy
wzięłam sekator i weszłam na nią.
Pracowałam przez trzy godziny. Z początku miałam świadomość wysokości, wciąż
spoglądałam w dół. Musiałam się zmuszać, by wejść o szczebel wyżej. Ilekroć przesuwałam
drabinę, ustawiałam ją kilka razy, aż wreszcie stała bezpiecznie. Ale stopniowo wciągnęłam
się w tę pracę. Już niemal nie wiedziałam, jak wysoko się wspięłam, tak byłam pochłonięta
myślą o kształcie, jaki mam nadać drzewu. John stał obok, przeważnie milcząc. Czasem
rzucał jakąś uwagę: „Uważaj na swój cień!" albo: „Pamiętaj, co jest z tyłu!" ale głównie się
przyglądał i palił. Dopiero kiedy ostatni raz zeszłam z drabiny, wyjęłam blokadę i ją
złożyłam, zdałam sobie sprawę z tego, jak mam zbolałe ręce od ciężaru sekatora. Ale co mi
tam! Cofnęłam się, by obejrzeć swoje dzieło. Trzy razy obeszłam drzewo dookoła. Serce
zabiło mi mocniej. Wyglądało to dobrze.
John kiwnął głową.
- Nieźle - powiedział. - Nadasz się.
Poszłam do szopy po drabinę, żeby przyciąć wielki cis w kształcie cylindra, ale jej tam
nie znalazłam. Chłopak, którego nie lubiłam, grabił w warzywnym ogrodzie. Podeszłam do
niego i burknęłam:
- Gdzie jest drabina? - Nigdy dotąd się do niego nie odezwałam.
Nie zważając na moją opryskliwość, odpowiedział uprzejmie:
-Wziął ją pan Digence. Jest z drugiej strony domu, naprawia dach.
Wyciągnęłam papierosa z paczki zostawionej w szopie przez Johna i zapaliłam go,
spoglądając złośliwie na chłopca, który popatrywał na niego z zazdrością. Potem naostrzyłam
sekator. Ponieważ polubiłam tę czynność, naostrzyłam także nóż ogrodowy, powoli,
starannie. Przez cały ten czas rytmowi ocierania się kamienia o ostrze towarzyszył rytm grabi
chłopaka przesuwanych po ziemi. Potem spojrzałam na słońce i pomyślałam, że jest już za
późno, by się zabierać do tego wielkiego cylindra. I dopiero wtedy poszłam poszukać Johna.
Drabina leżała na ziemi. Jej dwie części, niczym wskazówki oszalałego zegara,
znajdowały się pod dziwnym kątem; metalowy rozpornik, który utrzymywał jej rozstaw pod
stałym kątem, został wyłamany, a z pozostałej po nim dziury sterczały wielkie drzazgi. Obok
drabiny leżał John. Nie poruszył się, kiedy dotknęłam jego ramienia, ale był ciepły, bo słońce
ogrzewało jego rozrzucone kończyny i zakrwawione włosy. Patrzył prosto w czyste, błękitne
niebo, lecz błękit jego oczu był dziwnie przyćmiony.
Opuściła mnie roztropna dziewczynka. Nagle stałam się tylko sobą, po prostu głupim
dzieckiem, po prostu niczym.
- Co ja teraz pocznę? - szepnęłam. - Co ja pocznę? - Przestraszyłam się własnego
głosu.
Rozciągnięta na ziemi, z dłonią Johna zaciśniętą w swojej, z grudkami żwiru
wbijającymi mi się w skroń, przyglądałam się, jak mija czas. Cień bibliotecznego wykusza
wydłużał się na żwirze i dosięgał już drabiny. Wspinał się szczebel po szczeblu. Doszedł do
zabezpieczającej blokady.
Blokada! Dlaczego John jej nie sprawdził? Chyba upewnił się, że ją założył?
Oczywiście, że tak. Ale jeżeli ją sprawdził, to jak...? Dlaczego...?
Nie mogłam znieść tej myśli.
Cień, szczebel za szczeblem, coraz bardziej się zbliżał. Sięgnął wełnianych spodni
Johna, potem jego zielonej koszuli, potem jego włosów - jakże się przerzedziły! Dlaczego nie
troszczyłam się o niego bardziej?
Nie mogłam znieść tej myśli. Ale jak tu nie myśleć? Kiedy przyglądałam się siwiźnie
Johna, zauważyłam także dwa zagłębienia w ziemi u stóp drabiny, tam gdzie osunęła się spod
niego. Żadnych innych śladów. Żwir to nie piasek ani śnieg, ani nawet nie świeżo skopana
ziemia. Nie pozostają na nim ślady stóp. Nie zdradza, jak ktoś podszedł, jak majstrował u
podstawy drabiny, jak, kiedy skończył to, po co tu przyszedł, spokojnie się oddalił. Sądząc z
tego, co widziałam na żwirze, równie dobrze mógł to być duch.
Wszystko stało się zimne. Żwir, ręka Johna, moje serce.
Wstałam i zostawiłam Johna, nie oglądając się za siebie. Okrążyłam dom i poszłam do
warzywnika. Chłopak był tam jeszcze i właśnie odnosił na miejsce grabie i miotłę. Przystanął,
widząc, że się zbliżam, patrzył na mnie. A potem, kiedy się zatrzymałam - Nie zemdlej! Nie
zemdlej! - powtarzałam sobie - podbiegł, żeby mnie podtrzymać. Widziałam go jakby z
bardzo, bardzo daleka. Nie zemdlałam jednak. Nie całkiem. Za to kiedy był już blisko,
poczułam, jak wzbiera we mnie jakiś głos, słowa, których nie chciałam wypowiedzieć, ale
które wydarły mi się siłą ze ściśniętego gardła:
- Dlaczego nikt mi nie pomoże?
Chwycił mnie pod ramiona. Ciężko oparłam się o niego, a on łagodnie posadził mnie
na trawie.
- Ja ci pomogę - powiedział. - Pomogę.
Mając świeżo w pamięci śmierć Johna Łopaty, a także twarz osamotnionej panny
Winter, ledwie zauważyłam list czekający na mnie w pokoju.
Nie otworzyłam go, dopóki nie zapisałam kolejnej partii opowieści, a kiedy już
otworzyłam, nie znalazłam w nim wiele.
Szanowna Pani!
Jakże rad jestem, że w zamian za życzliwość, jaką okazywał mi przez całe lata Pani
ojciec, mogę wyświadczyć drobną przysługę jego córce.
Moje wstępne poszukiwania w Zjednoczonym Królestwie nie dostarczyły mi żadnych
wskazówek co do miejsca pobytu panny Hester Barrow po okresie jej zatrudnienia w
Angelfield. Znalazłem pewną liczbę dokumentów mówiących o jej życiu przed tym okresem i
sporządzam raport na ten temat, który powinna Pani dostać w ciągu paru tygodni.
Moje poszukiwania bynajmniej nie dobiegły końca. Nie zbadałem jeszcze
wyczerpująco tropu włoskiego i jest więcej niż prawdopodobne, że jakiś szczegół, który się
wyłoni z tych wcześniejszych lat, wyznaczy nową drogę poszukiwań.
Proszę nie tracić nadziei! Jeżeli ta Pani guwernantka jest do odnalezienia, odnajdę ją.
Z wyrazami szacunku
Emmanuel Drake
Wsunęłam list do szuflady, potem włożyłam płaszcz i rękawiczki.
- Chodź! - powiedziałam do Cienia.
Zszedł ze mną ze schodów i wyszliśmy na dwór. Powędrowaliśmy ścieżką
prowadzącą wzdłuż domu. Tu i ówdzie krzak rozrosły przy ścianie kazał jej nieco skręcić,
niepostrzeżenie oddalała się od domu, wiodła ku labiryntom ogrodu. Oparłam się pokusie
łagodnego zakrętu i szłam prosto przed siebie. By trzymać się wciąż lewej strony domu,
trzeba było przeciskać się przez coraz większy gąszcz rozrosłych krzaków. Ich sękate gałęzie
chwytały mnie za kostki. Musiałam zasłonić sobie twarz szalikiem, by mnie nie podrapały.
Kot dotąd mi towarzyszył, ale teraz się zatrzymał, utknąwszy w poszyciu.
Szłam nadal. I znalazłam to, czego szukałam. Okno, niemal zarosłe bluszczem i ukryte
w takiej gęstwinie wiecznie zielonego listowia między nim a ogrodem, że nie sposób było
dostrzec błysku światła, które z niego padało.
Tuż za oknem siedziała przy stole siostra panny Winter. Siedząca naprzeciwko niej
Judith wlewała łyżeczką zupę w okaleczone pozszywane wargi. Nagle, z ręką znieruchomiałą
w połowie drogi między talerzem a ustami, Judith zastygła i spojrzała prosto w moim
kierunku. Nie mogła mnie zobaczyć, bluszcz był za gęsty. Musiała wyczuć moje spojrzenie.
Po chwili przerwy wróciła do karmienia Emmeline. Ale przez ten czas ja zauważyłam coś
dziwnego w tej łyżeczce. Była to srebrna łyżeczka ozdobiona wydłużonym A w kształcie
stylizowanego anioła.
Widziałam już taką łyżeczkę. A. Anioł. Angelfield oznacza Anielskie Pole. Emmeline
miała taką samą łyżeczkę jak Aurelius.
Trzymając się blisko ściany, targana za włosy przez gałęzie, wycofałam się i w końcu
wyszłam z zarośli. Kot mi się przyglądał, kiedy strzepywałam patyki i suche liście z ramion i
rękawów.
- Do domu? - zaproponowałam, a on zgodził się, niezmiernie uszczęśliwiony.
Pan Drake nie zdołał wytropić Hester. Ja natomiast znalazłam Emmeline.
Pisałam w swoim gabinecie; przechadzałam się po ogrodzie; w sypialni; głaskałam
kota i nie sypiając, trzymałam z dala od siebie nocne koszmary. Księżycowa noc, kiedy
zobaczyłam Emmeline w ogrodzie, wydawała mi się teraz snem, bo niebo znów się zamknęło
i ponownie pogrążyliśmy się w nieustającym półmroku.
Wraz ze śmiercią Gosposi, a teraz Johna, opowieść panny Winter przyprawiała coraz
bardziej o chłodny dreszcz. Czy to Emmeline - ta niepokojąca postać w ogrodzie -
majstrowała przy drabinie? Mogłam tylko czekać, aż ta historia cała się odsłoni. Tymczasem
z każdym kolejnym dniem grudnia cień unoszący się za moim oknem stawał się coraz
bardziej wyrazisty. Jej bliskość napawała mnie odrazą, oddalenie od niej łamało mi serce; za
każdym razem, gdy ją widziałam, odczuwałam dobrze znane połączenie lęku i tęsknoty.
Zeszłam do biblioteki przed panną Winter - nie wiem, rano, po południu czy
wieczorem, teraz wszystkie pory dnia były takie same - i czekając, stanęłam przy oknie. Moja
blada siostra przyciskała swoje palce do moich, wpatrywała się we mnie błagalnym
wzrokiem, zaparowywała szybę swym chłodnym oddechem. Wystarczyłoby rozbić szybę, by
do niej dołączyć.
- Na co tak patrzysz? - doszedł mnie z tyłu głos panny Winter.
Powoli się odwróciłam.
- Siadaj - warknęła na mnie. A potem: - Judith, dorzuć polano do ognia, dobrze? I
przynieś tej dziewczynie coś do zjedzenia.
Usiadłam.
Judith przyniosła mi kakao i grzankę.
Podczas gdy popijałam gorące kakao, panna Winter snuła dalej swoją opowieść.
„Ja ci pomogę" - powiedział. Ale co mógł zrobić? Był przecież tylko chłopcem.
Zaraz potem się go pozbyłam. Posłałam go po doktora Maudsleya, a kiedy poszedł,
zaparzyłam mocną, słodką herbatę i wypiłam cały dzbanek. Musiałam myśleć szybko i były
to nieczułe myśli. Kiedy w dzbanku zostały tylko fusy, oczy już mi obeschły z łez. Przyszedł
czas na działanie.
Gdy chłopak wrócił z doktorem, byłam gotowa. Usłyszawszy ich zbliżające się do
domu kroki, wyszłam im na spotkanie.
- Emmeline, biedne dziecko! - wykrzyknął doktor, wyciągając ku mnie ręce w geście
współczucia, jakby chciał mnie objąć.
Cofnęłam się o krok, a on się zatrzymał.
- Emmeline? - W jego oczach błysnęła niepewność. Adeline? Niemożliwe. To na
pewno nie ona. Imię zamarło mu na ustach. - Przepraszam - wyjąkał. Ale wciąż nie był
pewny.
Nie rozproszyłam jego wątpliwości. Zamiast tego się rozpłakałam.
Nie prawdziwymi łzami. Moje prawdziwe łzy - a wierz mi, miałam ich mnóstwo -
gromadziły się we mnie. Kiedyś, wieczorem albo nazajutrz, albo wkrótce, kiedy zostanę
sama, będę płakać godzinami. Nad Johnem. Nad sobą. Będę płakała głośno, wykrzykując
swoje łzy, tak jak płakałam jako mała dziewczynka, kiedy tylko John potrafił mnie ukoić,
gładząc mnie po włosach ręką pachnącą tytoniem i ogrodem. Będą to gorące, brzydkie łzy, a
kiedy się wypłaczę - jeżeli się wypłaczę - moje oczy będą tak spuchnięte, że do patrzenia
pozostaną mi tylko czerwono obwiedzione szparki.
Ale to będą moje osobiste łzy, nieprzeznaczone dla tego człowieka. Łzy, którymi go
uraczyłam, były sztuczne. Takie, które nadawały moim zielonym oczom wygląd szmaragdów
oprawnych w diamenty. I to podziałało. Kiedy się mężczyznę olśni zielonymi oczami, będzie
tak zahipnotyzowany, że nie zauważy, iż kryje się w nich ktoś, kto go bacznie obserwuje.
- Obawiam się, że nic nie mogę zrobić dla pana Digence'a - powiedział, podnosząc się
znad ciała.
Dziwnie było słyszeć prawdziwe nazwisko Johna.
- Jak to się stało? - Podniósł oczy na balustradę, gdzie pracował John, a potem spuścił
je na drabinę. - Czy puściła blokada?
Mogłam patrzeć na zwłoki niemal bez emocji.
- Może się ześliznął? - rozważałam głośno. - Uchwycił się drabiny, kiedy spadał, i ją
przewrócił.
- Nikt nie widział upadku?
- Nasze pokoje są po drugiej stronie domu, a chłopak był w warzywnym ogrodzie. -
Chłopiec stał nieco na uboczu, odwracając oczy od ciała.
- Hm. O ile pamiętam, nie miał rodziny.
- Zawsze żył całkiem samotnie.
- No tak. A gdzie jest wasz wuj? Dlaczego nie wyszedł do mnie?
Nie miałam pojęcia, co John powiedział chłopcu o naszej sytuacji. Musiałam
improwizować.
Z łkaniem w głosie powiedziałam doktorowi, że wuj wyjechał.
- Wyjechał? - Doktor się nachmurzył.
Chłopiec nie zareagował. A zatem jak dotąd nic go nie zaskoczyło. Stał, patrząc na
swoje stopy, aby nie patrzeć na trupa, i zdążyłam pomyśleć, że jest mięczakiem, nim
wyjaśniłam doktorowi:
- Wuj wróci dopiero za kilka dni.
- Kiedy?
- Och! Zaraz, kiedy to on wyjechał...? - Zmarszczyłam brwi i udawałam, że liczę dni
od jego wyjazdu. Potem, pozwalając swoim oczom spojrzeć na zwłoki, wprawiłam w drżenie
kolana.
Doktor i chłopiec przyskoczyli do mnie, by ująć mnie pod łokcie.
- Już dobrze. Później, moja droga, później.
Pozwoliłam im poprowadzić się wokół domu ku kuchennym drzwiom.
- Zupełnie nie wiem, co robić - powiedziałam, kiedy byliśmy w połowie drogi.
- Z czym?
- Z pogrzebem.
- Nie musisz nic robić. Ja załatwię sprawę z zakładem pogrzebowym, a wikary zajmie
się resztą.
- A co z pieniędzmi?
- Twój wuj, kiedy wróci, ureguluje należność. A gdzie on właściwie jest?
- Co będzie, jeżeli jego powrót się opóźni?
- Myślisz, że może tak być?
- On jest... nieprzewidywalny.
- Istotnie. - Chłopak otworzył kuchenne drzwi, doktor wprowadził mnie do środka i
podsunął krzesło. Osunęłam się na nie. - Jeśli zajdzie potrzeba, radca prawny załatwi
wszystko, co należy. A gdzie jest twoja siostra? Czy wie, co się stało?
Nawet okiem nie mrugnęłam.
- Śpi.
- Może to i lepiej. Chyba nie trzeba jej budzić, co?
Kiwnęłam głową.
- No a kto się może wami zająć przez ten czas, kiedy będziecie tu same?
- Zająć się nami?
- Przecież nie możecie tu zostać tak całkiem same... Nie po tym wypadku. To
lekkomyślność ze strony waszego wuja tak was zostawić, zwłaszcza po śmierci gospodyni i
nie znalazłszy nikogo na jej miejsce. Ktoś musi tu przyjść.
- Czy to naprawdę konieczne? - Podniosłam na niego zielone oczy we łzach. Nie tylko
Emmeline umiała być kobieca.
- No z pewnością ktoś...
- Tylko że kiedy ostatnio ktoś zajmował się nami... Pamięta pan chyba naszą
guwernantkę? - I rzuciłam mu spojrzenie tak złośliwe i tak szybkie, że ledwie mógł uwierzyć,
że je dostrzegł. Miał na tyle przyzwoitości, że się zarumienił i odwrócił wzrok. Kiedy spojrzał
na mnie ponownie, znowu byłam samymi szmaragdami i diamentami.
Chłopak odchrząknął.
- Moja babka może tu zaglądać, proszę pana. Nie na stałe, ale codziennie może tu
przychodzić na trochę.
Doktor Maudsley, zakłopotany, przystał na to. Było to jakieś wyjście, a on właśnie
szukał wyjścia.
- Dobrze, Ambrose. Myślę, że to byłoby idealne rozwiązanie. Przynajmniej na krótką
metę. A wasz wuj niewątpliwie wróci za kilka dni i nie będzie potrzeby, tak jak
powiedziałaś... hm...
- Istotnie - odrzekłam, podnosząc się wdzięcznym ruchem z krzesła. - Więc jeśli pan
zechce załatwić sprawę z zakładem pogrzebowym, ja spotkam się z wikarym. - Wyciągnęłam
do niego rękę. - Dziękuję, że pan tak szybko przyszedł.
Był całkowicie zbity z pantałyku. Natychmiast zerwał się na nogi i poczułam
przelotny dotyk jego palców w swojej dłoni. Były spocone.
Ponownie poszukiwał w mojej twarzy właściwego imienia. Adeline czy Emmeline?
Emmeline czy Adeline? Wybrał jedyne wyjście:
- Bardzo mi przykro z powodu pana Digence'a. Naprawdę, panno March.
- Dziękuję, panie doktorze. - I ukryłam uśmiech za zasłoną łez.
Doktor Maudsley kiwnął na chłopaka, żeby wyszedł razem z nim, i zamknął za sobą
drzwi.
Teraz o samym chłopaku.
Poczekałam, aż doktor się oddali, potem otworzyłam drzwi i zaprosiłam chłopca do
środka.
- Tak na marginesie - powiedziałam, kiedy przekroczył próg, tonem, który nie
pozostawiał wątpliwości, kto tu jest panią domu - nie ma potrzeby, by twoja babka tu
przychodziła.
Spojrzał na mnie dziwnie. On dostrzegł kryjącą się w zielonych oczach dziewczynę.
- To i dobrze - powiedział, uchylając czapki niedbałym gestem – bo ja nie mam babki.
„Ja ci pomogę" - powiedział, ale był przecież tylko chłopcem. Umiał jednak powozić
dwukółką.
Następnego dnia zawiózł nas do radcy prawnego do Banbury. Ja siedziałam obok
niego, a Emmeline z tyłu. Po kwadransie oczekiwania pod okiem recepcjonistki poproszono
nas w końcu do biura pana Lomaksa. Spojrzał na Emmeline, spojrzał na mnie i powiedział:
- Nie muszę pytać, kim jesteście.
- Znalazłyśmy się w kłopotliwym położeniu - wyjaśniłam. - Wuj jest nieobecny, a
nasz ogrodnik umarł. To był wypadek. Tragiczny wypadek. Ponieważ nie ma rodziny, a
pracował u nas od zawsze, uważam, że nasza rodzina powinna pokryć koszty pogrzebu, tylko
że brak nam...
Jego wzrok powędrował ode mnie do Emmeline i z powrotem.
- Proszę wybaczyć mojej siostrze. Nie jest całkiem zdrowa. - Emmeline istotnie
wyglądała dziwnie. Pozwoliłam jej włożyć jedną z jej niemodnych szykownych sukien, a jej
oczy były zbyt przepełnione pięknem, by zostało w nich miejsce na coś tak prozaicznego jak
inteligencja.
- Tak - powiedział pan Lomax i współczująco ściszył głos. - Słyszałem coś o tym.
Doceniając jego życzliwość, pochyliłam się nad biurkiem i wyznałam
konfidencjonalnie:
- A z moim wujem... pan przecież utrzymuje z nim kontakty, więc pan wie, prawda? Z
nim także nie zawsze jest łatwo. - Obdarzyłam go swym najbardziej otwartym spojrzeniem. -
W istocie to prawdziwa przyjemność pomówić dla odmiany z kimś rozsądnym.
Przebiegł w myślach pogłoski, jakie słyszał. Powiadano, że jedna z bliźniaczek ma nie
całkiem dobrze w głowie. Ale za to, stwierdził, tej drugiej nic zarzucić nie można.
- Ta przyjemność jest obopólna, panno... hm... przepraszam, ale jak brzmi nazwisko
pani ojca?
- Nazwisko, o które panu chodzi, to March. Ale my przywykłyśmy do tego, że
jesteśmy znane pod panieńskim nazwiskiem matki. W wiosce nazywają nas bliźniaczkami
Angelfield. Nikt nie pamięta pana Marcha, nawet my. Widzi pan, nigdy nie było nam dane go
poznać. I nie utrzymujemy żadnych stosunków z jego rodziną. Często myślałam, że lepiej by
było formalnie zmienić nasze nazwisko.
- To da się zrobić. Dlaczego nie? To naprawdę prosta sprawa.
- Ale to kiedy indziej. Sprawa, która sprowadza nas dzisiaj...
- Oczywiście. Proszę się nie martwić pogrzebem. Jak rozumiem, pani nie wie, kiedy
wuj wróci?
- To może być nieprędko - powiedziałam i nie było to właściwie kłamstwo.
- Nieważne. Albo wróci na czas, by sam pokryć wydatki, albo, jeżeli nie wróci, ja je
pokryję za niego i uregulujemy sprawy po jego powrocie.
Przywołałam na twarz wyraz ulgi, na który czekał, i gdy on wciąż jeszcze napawał się
przyjemnością, że dzięki niemu kamień spadł mi z serca, zasypałam go pytaniami, co się
stanie z taką dziewczyną jak ja, na której ciąży odpowiedzialność za taką siostrę jak moja,
jeżeli spadnie na nią to nieszczęście, że na dobre straci swojego opiekuna. Wyjaśnił mi w paru
słowach całą sytuację i stało się dla mnie jasne, jakie kroki będę musiała podjąć i jak szybko.
- To wszystko nie dotyczy pani sytuacji! - stwierdził, jakby dał się ponieść w
przedstawianiu tego czarnego scenariusza, a teraz chciał cofnąć trzy czwarte tego, co
powiedział. - Przecież pani wuj wróci za kilka dni.
- Daj Boże! - odpowiedziałam z promiennym uśmiechem.
Byłyśmy już przy drzwiach, kiedy pan Lomax przypomniał sobie o podstawowej
sprawie.
- A czy przypadkiem nie zostawił swojego adresu?
- Zna pan wuja!
- Tak właśnie myślałem. Może jednak wie pani choć mniej więcej, gdzie mógłby
przebywać?
Polubiłam pana Lomaksa, co mi nie przeszkodziło skłamać mu, jeśli musiałam. Dla
takiej dziewczyny jak ja kłamstwo było drugą naturą. - Tak... to jest, nie.
Jego spojrzenie stało się poważne.
- Skoro pani nie wie, gdzie on jest... - Przebiegł w myślach wszystkie kroki prawne,
które mi przed chwilą wyliczył.
- Ale mogę panu powiedzieć, co na ten temat mówił.
Pan Lomax patrzył na mnie z uniesionymi brwiami.
- Mówił, że wybiera się do Peru.
Pan Lomax wytrzeszczył swoje okrągłe oczy i otworzył usta ze zdumienia.
- Ale oczywiście oboje wiemy, że to niedorzeczne, prawda? - skończyłam. - Przecież
nie może być w Peru.
I z uśmiechem dzielnej dziewczyny, którą podniesiono na duchu, zamknęłam za sobą
drzwi, zostawiając pana Lomaksa z moimi kłopotami.
Przyszedł dzień pogrzebu, a ja wciąż nie miałam szansy się wypłakać. Codziennie coś
mi przeszkadzało. Najpierw wikary, potem mieszkańcy miasteczka, podchodzący nieufnie do
drzwi, dowiadujący się o wieńce i kwiaty; przyszła nawet pani Maudsley, uprzejma, ale
chłodna, jakby występek Hester naznaczył i mnie swoim piętnem.
- Pani Proctor, babka tego chłopca, okazała się cudowna - powiedziałam jej.
- Proszę podziękować mężowi, że nam to podsunął.
Przy tym wszystkim miałam wrażenie, że chłopak Proctorów nie spuszcza mnie z oka,
choć nigdy nie udało mi się go na tym przyłapać.
Na pogrzebie Johna także nie mogłam płakać. Nie wypadało. Bo ja byłam panną
Angelfield, a kimże on był? Tylko ogrodnikiem.
Po nabożeństwie, podczas gdy wikary przemawiał łagodnie i daremnie do Emmeline -
Czy nie chciałaby częściej przychodzić do kościoła? Miłość Boga jest błogosławieństwem dla
wszystkich stworzeń - podsłuchiwałam pana Lomaksa i doktora Maudsleya, którzy stojąc za
mną, sądzili, że ich nie słyszę.
- To bystra dziewczynka - powiedział prawnik do doktora. - Ale chyba nie całkiem
zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji; pan rozumie, nikt nie wie, gdzie jest jej wuj. Nie mam
jednak wątpliwości, że kiedy ją zrozumie, da sobie radę. Zadbałem o sprawy finansowe.
Najbardziej martwiła się, z czego pokryć koszty pogrzebu ogrodnika. Ma nie tylko głowę na
karku, ale także dobre serce.
- Tak - powiedział niepewnie doktor.
- Miałem zawsze wrażenie, nawet nie wiem, skąd się to wzięło, że one obie są... nie
całkiem normalne. Ale teraz, kiedy je poznałem, to jasne jak słońce, że tylko jedna z nich jest
upośledzona. Na szczęście. Oczywiście pan, jako ich lekarz, musiał o tym wiedzieć przez cały
czas.
Doktor wymruczał coś, czego nie dosłyszałam.
- Co takiego? - zapytał prawnik. - Powiedział pan: mgła?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zadał jeszcze jedno pytanie:
- Ale która jest która? Kiedy do mnie przyszły, nie udało mi się tego ustalić. Jak ma na
imię ta rozsądna?
Odwróciłam się na tyle, by zobaczyć ich kątem oka. Doktor patrzył na mnie z takim
samym wyrazem twarzy, jaki miał podczas całego nabożeństwa. Gdzie się podziała ta
otępiała dziewczynka, którą trzymał w swoim domu przez parę miesięcy? Dziewczynka, która
nie umiała podnieść łyżki do ust ani powiedzieć słowa po angielsku, a co dopiero wydawać
polecenia w sprawie pogrzebu i zadawać inteligentne pytania prawnikowi. Rozumiałam
źródło jego zdumienia.
Przenosił wzrok ze mnie na Emmeline, z Emmeline na mnie.
- Sądzę, że to Adeline. - Widziałam, jak jego usta wymawiają to imię, i uśmiechnęłam
się, kiedy wszystkie jego uczone teorie i eksperymenty legły w gruzach.
Pochwyciwszy jego spojrzenie, uniosłam rękę do nich obu. Uprzejmy gest
podziękowania za przybycie na pogrzeb człowieka, którego niemal nie znali, tylko po to, by
mi pomóc. Tak przynajmniej zrozumiał go radca prawny. Doktor mógł go pojąć zupełnie
inaczej.
Później. Wiele godzin później. Już było po pogrzebie, nareszcie mogłam zapłakać.
Mogłam, ale nie potrafiłam. Moje łzy, zbyt długo wstrzymywane, obróciły się w
skamielinę. Musiały pozostać we mnie na zawsze.
- Przepraszam!... - zaczęła Judith i urwała. Zacisnęła mocno usta, potem z niezwykłym
u niej dygotaniem rąk dorzuciła: - Doktora wezwano do innego pacjenta, będzie tu nie prędzej
niż za godzinę. Proszę...
Zapięłam szlafrok i poszłam za nią. Judith niemal biegła o parę kroków przede mną.
Pokonywałyśmy schody w górę i w dół, skręcałyśmy w przejścia i korytarze i w końcu
znalazłyśmy się znów na parterze, ale w części budynku, której dotąd nie widziałam.
Dotarłyśmy do ciągu pokojów, które uznałam za prywatny apartament panny Winter.
Zatrzymałyśmy się przed zamkniętymi drzwiami, a Judith rzuciła mi strwożone spojrzenie.
Dobrze rozumiałam jej lęk. Zza drzwi dobywały się głębokie nieludzkie dźwięki, wycie z
bólu przerywane głośnym łapaniem oddechu. Judith otworzyła te ostatnie drzwi i weszłyśmy
do środka.
Byłam zdumiona. Nic dziwnego, że dźwięk tak tu rozbrzmiewał. W odróżnieniu od
reszty domu, przeładowanego miękkimi meblami, bogatymi draperiami, dywanami i
obiciami, był to skromny i pusty pokoik. Ściany były tu tylko otynkowane, podłoga z gołych
desek. Prosty regał w kącie zapełniały stosy pożółkłego papieru, a w drugim kącie stało
wąskie łóżko ze zwykłą białą pościelą. Na oknie perkalowa zasłona zwisała luźno po obu
stronach szyby, przez którą zaglądała noc. Zwrócona plecami do mnie panna Winter siedziała
z głową opartą na zwyczajnym małym szkolnym biureczku. Znikły gdzieś jej płomienne
pomarańcze i olśniewające purpury. Miała na sobie białą długą koszulę z długimi rękawami i
płakała.
Ochrypły świst powietrza na jej strunach głosowych. Wstrząsające zawodzenie
przechodzące w zwierzęcy skowyt. Jej ramiona wznosiły się i opadały i drżała na całym ciele;
dygot przenosił się wzdłuż kruchej szyi na głowę i wzdłuż ramion na dłonie, uderzające o blat
biurka. Judith pospiesznie podłożyła poduszkę pod skroń panny Winter; a ona, całkowicie
owładnięta paroksyzmem rozpaczy, chyba nie zdawała sobie sprawy z naszej obecności.
- Nigdy jeszcze jej takiej nie widziałam - powiedziała Judith z palcem przyciśniętym
do warg. I z wzrastającym przerażeniem rzuciła: - Nie wiem, co robić.
Usta panny Winter łapały powietrze i krzywiły się w dzikim, brzydkim grymasie zbyt
wielkiej męki.
- Spokojnie - powiedziałam do Judith. Była to udręka, którą znałam. Przyciągnęłam
sobie krzesło i usiadłam obok panny Winter.
- Już cicho, cicho, ja wiem... - Objęłam ją ramieniem, jej obie dłonie ujęłam w swojej.
Otulając ją własnym ciałem, pochyliłam ucho ku jej głowie i powtarzałam swój zaśpiew: - Już
dobrze. To minie. Cicho, dziecino. Nie jesteś sama. - Kołysałam ją i koiłam, nie przestając
szeptać tych magicznych słów. To nie były moje słowa, tylko słowa mojego ojca. Słowa, o
których wiedziałam, że podziałają, bo zawsze działały na mnie. - Cicho - szeptałam. - To
minie.
Jej konwulsje nie ustawały ani krzyki nie brzmiały mniej boleśnie, ale stopniowo
stawały się mniej gwałtowne. Po każdym nowym spazmie udawało jej się rozpaczliwie
zaczerpnąć powietrza.
- Nie jest pani sama. Jestem z panią.
Wreszcie się uspokoiła. Jej głowa wciskała się w mój policzek. Kosmyki jej włosów
dotykały moich ust. Czułam na żebrach jej unoszącą się w oddechu pierś, delikatne wciąganie
powietrza w płuca. Jej dłonie były bardzo zimne.
- No już, już dobrze.
Przez dłuższą chwilę siedziałyśmy w milczeniu. Podciągnęłam jej szal na ramiona,
otuliłam nim i próbowałam rozgrzać jej ręce, rozcierając je w swoich. Atak zostawił ślady na
jej twarzy. Ledwie mogła patrzeć przez spuchnięte powieki, wargi miała poranione i spękane.
Na głowie, w miejscu, którym uderzała o biurko, pojawił się siniec.
- To był dobry człowiek - powiedziałam. - Dobry człowiek. I kochał panią.
Powoli kiwnęła głową. Jej wargi zadrżały. Czy próbowała coś powiedzieć? Usta znów
się poruszyły. Blokada zabezpieczająca? Czy to właśnie powiedziała?
- Czy to pani siostra wyłamała blokadę? - Obecnie to pytanie wydaje się brutalne, ale
wtedy, kiedy strumienie łez zmyły wszelkie konwenanse, taka bezpośredniość nie była nie na
miejscu.
Moje pytanie wywołało u niej jeszcze jeden paroksyzm bólu, ale kiedy się odezwała,
w jej głosie nie było wahania.
- To nie Emmeline. To nie ona. Nie ona.
- A więc kto?
Zacisnęła powieki, zaczęła się kiwać i potrząsać głową na boki. Widziałam takie
ruchy u zwierząt w ogrodzie zoologicznym, kiedy niewola doprowadza je do szaleństwa.
Obawiając się kolejnego ataku, przypomniałam sobie, co robił mój ojciec, żeby mnie
pocieszyć, gdy byłam dzieckiem. Łagodnie i czule zaczęłam gładzić ją po włosach, aż
wreszcie, ukojona, oparła głowę na moim ramieniu.
W końcu uspokoiła się na tyle, że Judith mogła położyć ją do łóżka. Sennym,
dziecięcym głosem poprosiła, bym z nią została. Zostałam więc, klęcząc przy jej łóżku i
patrząc, jak zasypia. Od czasu do czasu przeszywał ją dreszcz i na śpiącej twarzy pojawiał się
wyraz lęku. Gładziłam wtedy jej włosy, póki powieki znów spokojnie się nie zamknęły.
Kiedy to ojciec tak mnie pocieszał? Z głębi mojej pamięci wyłoniło się pewne
zdarzenie. Musiałam mieć wtedy chyba ze dwanaście lat. Była niedziela i siedzieliśmy z
ojcem nad rzeką, jedząc kanapki, kiedy pojawiły się bliźniaczki. Dwie jasnowłose
dziewczynki z jasnowłosymi rodzicami, turyści, chcący podziwiać architekturę i cieszyć się
słońcem. Wszyscy zwrócili na nie uwagę; musiały być przyzwyczajone, że ludzie się im
przyglądają. Ale nie w taki sposób, w jaki ja im się przyglądałam. Zobaczyłam je i serce
zabiło mi mocniej. To było jak patrzenie w lustro, w którym jestem cała, niepodzielona. Jakże
uporczywie się w nie wpatrywałam, jak pożądliwie! Speszone, odwróciły się od dziewczynki,
która pożerała je oczami, i chwyciły za ręce rodziców. Dostrzegłam ich strach i ciężka ręka
ścisnęła mi płuca, aż niebo pociemniało. A później, w antykwariacie, ja siedząca na parapecie
pod oknem, na pograniczu snu, i on obok mnie, gładzący mnie po włosach i szepcący
śpiewnie:
- Cicho, to minie. Już dobrze. Nie jesteś sama.
Nieco później przyjechał doktor Clifton. Kiedy obejrzałam się na niego stojącego w
progu, miałam wrażenie, że mógł już tu być od jakiegoś czasu. Gdy mijałam go, wychodząc,
w wyrazie jego twarzy było coś, czego nie umiałam odczytać.
Wracałam do siebie, wlokąc się krok za krokiem, narzucając takie samo tempo
myślom. Wszystko to było bez sensu. Dlaczego zginął John Łopata? Bo ktoś wyrwał blokadę
z jego drabiny. Nie mógł to być ten chłopak. Opowieść panny Winter dawała mu
niepodważalne alibi: kiedy John i jego drabina spadali przez balustradę na ziemię, on zerkał
na jej papierosa, nie śmiejąc poprosić o sztacha. Zatem z pewnością musiała to być
Emmeline. Tyle że nic w całej opowieści nie wskazuje na to, by Emmeline mogła coś takiego
zrobić. Była łagodnym dzieckiem, nie wyrządzała nikomu krzywdy, nawet Hester to
przyznawała. I sama panna Winter nie pozostawiała co do tego wątpliwości. Nie. To nie
Emmeline. Więc kto? Isabelle nie żyła. Charliego nie było.
Weszłam do swojego pokoju i stanęłam przy oknie. Było za ciemno, by coś przez nie
zobaczyć; widziałam tylko swoje odbicie, blady cień, przez który przeświecała noc.
- Kto? - zapytałam go.
Wreszcie usłyszałam w swojej głowie spokojny, uparty głos, na który dotąd
próbowałam nie zwracać uwagi. Adeline.
Nie, powiedziałam.
- Tak - potwierdził. - Adeline.
To było niemożliwe. Wciąż miałam świeżo w pamięci płacz z żalu po Johnie Łopacie.
Nikt nie mógłby przecież tak opłakiwać człowieka, gdyby go sam zabił. Nikt nie mógłby
zamordować człowieka, którego kochał na tyle mocno, by przelewać po nim takie łzy.
Ale głos w mojej głowie przytaczał epizod za epizodem z historii, którą tak dobrze
znałam. Dewastacja ogrodu ozdobnych drzew, gdzie każde cięcie sekatorem było ciosem w
serce Johna Łopaty. Napaści na Emmeline, ciągnięcie jej za włosy, bicie i znęcanie się nad
nią. Niemowlę wyjęte z wózka i beztrosko pozostawione swojemu losowi. W wiosce
mówiono, że jedna z bliźniaczek jest niespełna rozumu. Przypominałam sobie to wszystko i
zastanawiałam się: czy to możliwe? Czyżby łzy, których byłam świadkiem, były łzami
poczucia winy? Łzami wyrzutów sumienia? Czy to morderczynię trzymałam w ramionach i
pocieszałam? Czy tę właśnie tajemnicę panna Winter tak długo ukrywała przed światem?
Zrodziło się we mnie niemiłe podejrzenie. Czy to był cel opowieści panny Winter? Obudzić
we mnie współczucie i sympatię, uzyskać rozgrzeszenie i przebaczenie? Wzdrygnęłam się.
Ale przynajmniej jednego byłam pewna. Ona go kochała. Nie mogło być inaczej.
Przypomniałam sobie, jak przytulałam do siebie jej znękane, udręczone ciało, i byłam
przekonana, że tylko strata kogoś, kogo darzyło się miłością, może wywołać taką rozpacz.
Przypomniałam sobie, jak Adeline, będąc jeszcze dzieckiem, próbowała wydobyć Johna z
jego osamotnienia po śmierci Gosposi i pobudzić do życia, nakłaniając go, by nauczył ją
przystrzygać drzewa w ogrodzie.
W ogrodzie, który sama zniszczyła.
Chyba jednak nie byłam tego taka pewna!
Błądziłam wzrokiem po ciemności za oknem. Jej bajeczny ogród. Czy to hołd dla
Johna Łopaty? Dożywotnia pokuta za szkodę, którą kiedyś wyrządziła?
Potarłam zmęczone oczy i poczułam, że powinnam się położyć. Ale byłam zbyt
zmęczona, by zasnąć. Moje myśli, jeśli ich nie powstrzymam, będą kręciły się w kółko przez
całą noc. Postanowiłam wziąć kąpiel.
Czekając, aż wanna się napełni, rozejrzałam się za czymś, czym bym mogła zająć
myśli. Zauważyłam kulkę papieru, widoczną pod toaletką. Rozwinęłam ją i wygładziłam.
Linijka zapisu fonetycznego.
Podczas gdy w łazience dudniła woda, podjęłam kilka prób wyłowienia jakiegoś
znaczenia z tego ciągu symboli. Wciąż miałam niepokojące poczucie, że nie całkiem
dokładnie uchwyciłam wypowiedź Emmeline. Przywołałam w pamięci obraz ogrodu w
świetle księżyca, sploty oczaru wirginijskiego, groteskową, napiętą twarz; usłyszałam
ponownie jej chrapliwy głos, ale nie mogłam sobie przypomnieć, co mówiła.
Weszłam do wanny, zostawiając świstek papieru na jej brzegu. Woda, ciepła dla stóp,
nóg i pleców, wydawała się wyraźnie chłodniejsza na bliźnie na boku. Z zamkniętymi oczami
zanurzyłam się pod powierzchnię. Uszy, nos, oczy, aż po czubek głowy. Miałam wodę w
uszach, włosy uniosły się u korzeni.
Wynurzyłam się, by nabrać powietrza, i znów zsunęłam się pod wodę. Więcej
powietrza, a potem woda.
Myśli zaczęły mi napływać do głowy. Swobodne, luźne skojarzenia. Wiedziałam, że
język bliźniąt nigdy nie jest całkowicie wymyślony. W przypadku Emmeline i Adeline opierał
się zapewne na angielskim lub francuskim albo też zawierał elementy obu.
Powietrze. Woda.
Wprowadzały przeinaczenia. Może w intonacji. Albo w samogłoskach. A niekiedy
dodawały jakieś sylaby, które miały raczej kamuflować, niż nieść w sobie znaczenie.
Powietrze. Woda.
Zagadka. Sekretny szyfr. Kryptograf Nie powinien być tak trudny jak egipskie
hieroglify czy mykeńskie pismo linearne B. Jak można się do tego zabrać? Badać każdą
sylabę oddzielnie. To może być wyraz albo część wyrazu. Najpierw usunąć intonację.
Wypróbować różne sposoby akcentowania. Poeksperymentować z wydłużaniem, skracaniem,
spłaszczaniem samogłosek. Potem zbadać, z czym się ta sylaba kojarzy w angielskim? We
francuskim? A gdyby tak ją opuścić i zająć się sąsiednimi sylabami? Liczba możliwych
kombinacji jest ogromna. Tysiące. Ale nie jest to liczba nieskończona. Komputer mógłby to
zrobić. A także ludzki umysł, gdyby mu na to dano rok czy dwa lata.
Umarli idą pod ziemię.
Co? Usiadłam, wstrząśnięta. Te słowa przyszły do mnie znikąd. Biły boleśnie w
piersiach. To niedorzeczne. To niemożliwe!
Trzęsąc się, sięgnęłam po swoje zapiski leżące na brzegu wanny i przysunęłam kartkę
bliżej. Niecierpliwie przebiegłam po niej wzrokiem. Moje notatki, moje znaki i symbole,
moje zawijasy i kropki znikły. Leżały w kałuży wody i rozpłynęły się w niej.
Raz jeszcze spróbowałam przypomnieć sobie dźwięki, tak jak usłyszałam je pod
wodą. Ale zatarły mi się w pamięci. Jedyne, co pamiętałam, to jej pełna napięcia twarz i
sekwencja pięciu nut, które śpiewała, odchodząc.
Umarli idą pod ziemię. Słowa, które pojawiły się w pełni uformowane w moim
umyśle, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Skąd pochodziły? Jakie sztuczki wyczyniał
mój umysł, by wydobyć takie słowa znikąd?
Chyba nie wierzę, że to właśnie do mnie powiedziała.
- Daj spokój, bądź rozsądna - mówiłam sobie.
Sięgnęłam po mydło i postanowiłam zapomnieć o swych podwodnych rojeniach.
W domu panny Winter nigdy nie patrzyłam na zegar. Zamiast sekund miałam słowa,
zamiast minut - linijki mojego ołówkowego zapisu. Jedenaście wyrazów w linijce, trzydzieści
trzy linijki na stronę - tak teraz odmierzałam czas. W regularnych jego odstępach
przerywałam pisanie, by pokręcić korbką temperówki i przyglądać się, jak zwinięte w loki
drewniane wiórki o grafitowych brzegach kołyszą się w drodze do kosza; te przerwy
wyznaczały „godziny".
Tak byłam zajęta opowieścią, której słuchałam i którą zapisywałam, że nie miałam
ochoty na nic innego. Moje własne życie - takie, jakie było - zredukowało się do zera. Moje
myśli za dnia i moje sny nocą zaludniały postacie nie z mojego świata, ale ze świata panny
Winter. Po mojej wyobraźni błąkali się Hester i Emmeline, Isabelle i Charlie, a miejscem, do
którego wciąż powracałam myślą, było Angelfield.
Prawdę mówiąc, nie miałam nic przeciwko wyrzeczeniu się własnego życia.
Zanurzenie się w historii panny Winter pozwalało mi oderwać się od mojej własnej. Ale nie
da się tak po prostu zdusić samego siebie. Mimo całego tego dobrowolnego zasklepienia się
nie potrafiłam zapomnieć, że to już grudzień. Gdzieś w głębi umysłu, na krawędzi snu, na
marginesie stronic, które zapełniałam tak gorączkowo, czaiła się świadomość, że grudzień
odlicza swoje dni, i czułam, że ta rocznica podpełza coraz bliżej.
Nazajutrz po nocy łez nie spotkałam się z panną Winter. Została w łóżku i wstęp do jej
pokoju mieli jedynie Judith i doktor Clifton. Było mi to na rękę. Sama źle spałam tamtej nocy.
Ale następnego dnia mnie zaprosiła. Weszłam do jej małego skromnego pokoiku i zastałam ją
w łóżku.
Wydawało się, że oczy wyolbrzymiały w jej twarzy, na której nie było śladu makijażu.
Może trafiłam na porę największej skuteczności leku, ale odniosłam wrażenie, że jest w niej
jakiś nowy spokój. Nie uśmiechnęła się do mnie, kiedy jednak podniosła na mnie oczy, była
w jej wzroku życzliwość.
- Nie będzie ci potrzebny notes ani ołówek - powiedziała. - Chcę, żebyś dziś zrobiła
dla mnie coś innego.
- Co?
Weszła Judith. Rozpostarła prześcieradło na podłodze, a potem przywiozła fotel na
kółkach panny Winter z przyległego pokoju i posadziła ją na nim. Ustawiła fotel na środku
prześcieradła, tak aby panna Winter mogła patrzeć przez okno. Potem przykryła ręcznikiem
jej ramiona i rozpuściła bujne sploty jej jasnorudych włosów.
Zanim wyszła, wcisnęła mi do rąk nożyczki.
- Powodzenia - powiedziała z uśmiechem.
- Co mam zrobić? - spytałam pannę Winter.
- Oczywiście obciąć mi włosy.
- Obciąć pani włosy?
- Tak. Nie patrz tak na mnie. To nic trudnego.
- Ale ja nie umiem.
- Po prostu weź nożyczki i tnij. - Westchnęła. - Wszystko mi jedno, jak to zrobisz. Nie
obchodzi mnie, jak to będzie wyglądało. Byle się ich pozbyć.
- Ale ja...
- Proszę.
Z ociąganiem stanęłam za nią. Po dwóch dniach w łóżku jej włosy były plątaniną
szorstkich pomarańczowych nici. Były suche w dotyku, tak suche, że niemal spodziewałam
się usłyszeć trzask, i bardzo splątane.
- Może najpierw je rozczeszę.
Trudno je było rozczesywać. Chociaż nie uczyniła mi ani słowa wymówki, czułam,
jak się wzdraga przy każdym pociągnięciu szczotką. Odłożyłam ją na bok; bardziej litościwie
będzie po prostu obciąć tę gmatwaninę.
Ostrożnie wykonałam pierwsze cięcie. Parę cali na końcach, w połowie jej pleców.
Ostrza nożyczek przecinały włosy, a ścinki spadały na prześcieradło.
- Krócej - powiedziała łagodnie panna Winter.
- Dotąd? - Dotknęłam jej ramion.
- Jeszcze krócej.
Wzięłam w palce pasmo włosów i ciachnęłam nerwowo. Pomarańczowy wąż ześliznął
się do moich stóp, a panna Winter zaczęła mówić.
Pamiętam, że parę dni po pogrzebie Johna byłam w dawnym pokoju Hester. Bez
szczególnego powodu. Ot tak, stanęłam przy oknie, wpatrując się w nicość. Moje palce
natrafiły na jakieś małe zgrubienie w zasłonie. Rozdarcie, które ona zacerowała. Hester była
staranną szwaczką, ale na końcu jakaś nitka wysunęła się i zwisała luźno. Nie wiem sama,
dlaczego zaczęło mnie to drażnić. Nie miałam zamiaru za nią pociągnąć, właściwie nie
miałam żadnych zamiarów... Ale nagle ta luźna nić znalazła się w moich palcach. Na całej
swojej długości pofalowana śladami ściegów. A w zasłonie zrobiła się dziura. Teraz zacznie
się strzępić.
Johnowi nigdy się nie podobała obecność Hester w domu. Rad był, kiedy odeszła. Ale
fakt pozostaje faktem: gdyby Hester tu była, John nie wszedłby na dach. Gdyby Hester tu
była, nikt by nie majstrował przy zabezpieczającej blokadzie. Gdyby Hester tu była, tamten
dzień niczym nie różniłby się od innych i jak każdego innego dnia John zająłby się swoją
pracą w ogrodzie. Kiedy dom rzuciłby swój popołudniowy cień na żwir podjazdu, nie objąłby
on swoim chłodem ani drabiny, ani szczebli, ani Johna rozciągniętego na ziemi. Dzień by
nadszedł i minął jak każdy inny, a John poszedłby do łóżka i smacznie spał, i nawet by mu się
nie śniło, że spada przez pustą przestrzeń powietrza.
Gdyby Hester tu była.
Ta wystrzępiona dziura w zasłonie wydała mi się nie do zniesienia.
Przez cały czas, kiedy panna Winter mówiła, ja obcinałam jej włosy. Gdy skróciłam je
do poziomu ucha, przerwałam. Podniosła rękę do głowy i sprawdziła palcami ich długość. -
Krócej - powiedziała. Znów wzięłam nożyczki i strzygłam dalej.
Chłopak nadal przychodził codziennie. Kopał i pielił, sadził i zarzucał kompostem.
Sądziłam, że wciąż przychodzi, bo winniśmy mu byli pieniądze. Ale kiedy radca prawny dał
mi trochę gotówki - „Na utrzymanie, do powrotu waszego wuja" - a ja zapłaciłam chłopcu, on
i tak przychodził. Przyglądałam się mu z okien na górze. Czasem podnosił wzrok, wtedy
odskakiwałam od okna, żeby mnie nie zauważył. Ale pewnego razu mnie dostrzegł i
pomachał do mnie. Ja mu nie pomachałam.
Co rano przynosił pod kuchenne drzwi jarzyny, niekiedy królika obdartego ze skóry
albo oskubaną kurę, a każdego popołudnia pojawiał się po obierki na kompost. Sterczał na
progu i od czasu, kiedy mu zapłaciłam, coraz częściej miał w zębach papierosa.
Skończyły mi się papierosy Johna i drażniło mnie, że ten chłopak może sobie palić, a
ja nie. Nie powiedziałam nigdy słowa na ten temat, ale pewnego dnia, oparty ramieniem o
framugę drzwi, zauważył, że zerkam na paczkę papierosów w kieszeni jego koszuli.
- Dam jednego za filiżankę herbaty - powiedział.
Wszedł do kuchni - właściwie po raz pierwszy od śmierci Johna - i usiadł na jego
krześle, z łokciami na stole. Usiadłam na krześle w rogu, tam gdzie zwykła siedzieć Gosposia.
Piliśmy w milczeniu herbatę i zaciągaliśmy się papierosowym dymem, który wznosił się
leniwie kłębami i spiralami do poczerniałego sufitu.
Kiedy zaciągnęliśmy się po raz ostatni i zgasiliśmy niedopałki na spodkach, wstał bez
słowa, wyszedł z kuchni i wrócił do pracy. Ale następnego dnia, gdy zastukał do drzwi,
przynosząc jarzyny, wszedł prosto do środka, usiadł na krześle Johna i rzucił mi papierosa,
nim zdążyłam nastawić czajnik.
Nigdy się nie odzywał. Ale ta herbata i papieros stały się naszym zwyczajem.
Emmeline, która nigdy nie wstawała przed obiadem, spędzała niekiedy popołudnia na
dworze, przyglądając się, jak chłopak pracuje. Łajałam ją za to. „Ty jesteś tu panienką. On
jest ogrodnikiem. Na miłość boską, Emmeline!" Ale to nie pomagało. Uśmiechała się swoim
sennym uśmiechem do każdego, kto się jej spodobał. Obserwowałam ich uważnie, mając w
pamięci, co mówiła mi Gosposia o mężczyznach, którzy nie mogli spojrzeć na Isabelle, nie
pragnąc jej dotknąć. Ale ten chłopak nie okazywał wcale chęci dotykania Emmeline, choć
rozmawiał z nią życzliwie i lubił ją rozśmieszać. Mimo to miałam pewne obawy.
Niekiedy obserwowałam tych dwoje z okna na górze. Pewnego słonecznego dnia
zobaczyłam ją wyciągniętą na trawie, z głową opartą na zgiętej w łokciu ręce. Ta poza
podkreślała krągłość jej bioder. On odwrócił głowę, by odpowiedzieć na jakieś jej słowa, i
kiedy na nią patrzył, przewróciła się na plecy, podniosła rękę i odgarnęła sobie z czoła
kosmyk włosów. Był to omdlewający, zmysłowy ruch i pomyślałam, że nie miałaby nic
przeciwko temu, żeby jej dotknął.
Ale kiedy chłopak powiedział, co miał do powiedzenia, odwrócił się plecami do
Emmeline, jakby tego nie dostrzegł, i pracował dalej.
Następnego ranka siedzieliśmy jak zwykle w kuchni, paląc. Przerwałam milczenie.
- Nie dotykaj Emmeline - powiedziałam mu.
Wyglądał na zdziwionego.
- Nie dotknąłem Emmeline.
- To dobrze. Nie rób tego.
Pomyślałam, że to załatwia sprawę. Oboje się zaciągnęliśmy i już mieliśmy znów
pogrążyć się w milczeniu, kiedy wypuściwszy dym, powiedział:
- Nie chcę dotykać Emmeline.
Usłyszałam go. Usłyszałam, co powiedział. Ten dziwny ton w jego głosie.
Zrozumiałam, co ma na myśli.
Zaciągnęłam się papierosem i nie spojrzałam na niego. Powoli wydmuchiwałam dym,
nie patrząc na niego.
- Ona jest milsza niż ty - powiedział.
Nie wypaliłam papierosa nawet do połowy, ale go zgasiłam. Podeszłam do drzwi i
otworzyłam je na oścież.
Na progu zatrzymał się obok mnie. Stałam sztywno, patrząc prosto na guziki jego
koszuli.
Jego jabłko Adama poruszyło się w górę i w dół, kiedy przełykał ślinę. Wyszeptał:
- Bądź miła, Adeline.
W przystępie gniewu podniosłam oczy, chcąc zasztyletować go wzrokiem. Ale
zdumiał mnie wyraz czułości na jego twarzy. Przez chwilę czułam się... zmieszana.
Wykorzystał to. Podniósł rękę. Chciał pogładzić mnie po policzku.
Ale ja byłam szybsza; podniosłam pięść i z całej siły odtrąciłam jego rękę.
Nic złego mu nie zrobiłam. Nie mogłabym mu zrobić nic złego. Wyglądał jednak na
zdziwionego. Zawiedzionego.
A potem sobie poszedł.
W kuchni zrobiło się wtedy bardzo pusto. Odeszła Gosposia, odszedł John. Teraz
odszedł nawet ten chłopak.
„Ja ci pomogę" - powiedział. Ale to było niemożliwe. Jak mógł mi pomóc taki
chłopiec jak on? Jak ktokolwiek mógł mi pomóc?
Prześcieradło było pokryte jasnorudymi włosami. Chodziłam po włosach i włosy
oblepiały moje pantofle. Wszystko, co kiedyś ufarbowano, zostało ścięte; rzadkie kępki,
przylegające do czaszki panny Winter, były całkiem białe.
- Podaj mi lustro - powiedziała.
Spełniłam jej prośbę. Krótko ostrzyżona wyglądała jak siwowłosa dziewczynka.
Spojrzała w lustro. Jej oczy napotkały swoje odbicie, nieumalowane i posępne, i
patrzyła na siebie przez dłuższą chwilę. Potem odłożyła lustro, szkłem na dół, na stolik.
- Właśnie o to mi chodziło. Dziękuję ci, Margaret.
Zostawiłam ją, a wróciwszy do swojego pokoju, rozmyślałam o tym chłopcu.
Myślałam o nim i o Adeline, o nim i o Emmeline. Potem pomyślałam o Aureliusie
znalezionym jako niemowlę w staromodnym ubranku, włożonym do torby z łyżką
Angelfieldów i ze stronicą z Dziwnych losów Jane Eyre. Długo rozmyślałam o tym
wszystkim, ale nie udało mi się dojść do żadnych wniosków.
Coś jednak wyłoniło się nagle z niezgłębionych meandrów myśli. Przypomniałam
sobie, co powiedział Aurelius, kiedy ostatnim razem byłam w Angelfield: „Chciałbym, żeby
ktoś powiedział mi prawdę". Wróciło do mnie echo tych słów. „Niech pani powie mi
prawdę". Chłopiec w brązowym garniturze. To by tłumaczyło, dlaczego w „Banbury Herald"
nie było żadnego śladu wywiadu, który ich młody reporter miał przeprowadzić w Yorkshire.
To nie był reporter. To był Aurelius.
Następnego dnia obudziłam się z: to dzisiaj, dzisiaj, dzisiaj. Bicie dzwonu, które tylko
ja mogłam usłyszeć. Mrok zdawał się przenikać moją duszę. Czułam nieludzkie znużenie.
Moje urodziny. Rocznica mojej śmierci.
Judith na tacy ze śniadaniem przyniosła mi kartkę od ojca. Obrazek przedstawiający
kwiaty, zwyczajowe, ubrane w ogólnikowe słowa życzenia i dopisek. Ma nadzieję, że się
dobrze czuję. On sam jest zdrów. Zdobył dla mnie kilka książek. Czy ma je przysłać? Matka
nie podpisała się na kartce. On ją podpisał za nich oboje. „Ucałowania od taty i matki". To
wszystko było nie tak, jak być powinno. Ja to wiedziałam i on to wiedział, ale cóż można na
to poradzić?
Weszła Judith.
- Panna Winter pyta, czy...
Wsunęłam kartkę pod poduszkę, zanim zdążyła ją zobaczyć.
- Oczywiście, już schodzę - powiedziałam i wzięłam swój notatnik i ołówek.
- Dobrze spałaś? - spytała panna Winter, a potem dorzuciła: - Wyglądasz trochę blado.
Za mało jesz.
- Czuję się dobrze - zapewniłam ją, choć wcale tak się nie czułam.
Przez cały ranek nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jakieś strzępki jednego świata
przeciskają się przez szczeliny innego. Czy znacie to uczucie, kiedy zaczynacie czytać nową
książkę, nim zdążyły ustać drgania membrany wywołane przez poprzednią? Odkładacie tę
poprzednią, lecz jej myśli i wątki - nawet postaci - przyczepiły się do włókien waszego
ubrania i kiedy otwieracie nową, one są jeszcze z wami. Tak właśnie było ze mną. Przez cały
dzień byłam roztargniona. Myśli, wspomnienia, uczucia, jakieś nieistotne fragmenty mojego
życia przeszkadzały mi się skupić.
Panna Winter coś do mnie mówiła, a potem nagle urwała.
- Czy pani mnie w ogóle słucha, panno Lea?
Otrząsnęłam się z zamyślenia i gorączkowo poszukiwałam odpowiedzi. Czy jej
słuchałam? Nie miałam pojęcia. W owej chwili nie umiałabym powtórzyć, co powiedziała,
choć jestem pewna, że gdzieś w moim mózgu wszystko to zostało odnotowane. Ale gdy
wyrwała mnie ze stanu odrętwienia, byłam na jakiejś ziemi niczyjej, zawieszona między
różnymi światami. Umysł płata różnego rodzaju figle, ucieka się do najróżniejszych
podstępów, kiedy znajdziemy się w takiej białej strefie i sprawiamy wrażenie, że nie
zwracamy uwagi na otoczenie. Nie wiedząc, co powiedzieć, wpatrywałam się w nią przez
chwilę, a ona irytowała się coraz bardziej i wreszcie uchwyciłam się pierwszego spójnego
zdania, które przyszło mi do głowy.
- Czy pani miała kiedyś dziecko, panno Winter?
- Wielki Boże! A cóż to za pytanie! Oczywiście, że nie miałam. Czyś ty zwariowała,
dziewczyno?
- A Emmeline?
- Zawarłyśmy umowę, prawda? Żadnych pytań. - A potem, zmieniając wyraz twarzy,
pochyliła się ku mnie i uważnie mi się przyjrzała. - Jesteś chora?
- Nie. Chyba nie.
- Ale najwyraźniej nie jesteś dziś we właściwym nastroju do pracy.
I odprawiła mnie.
Wróciłam do swojego pokoju i spędziłam w nim godzinę znudzona, niepewna,
udręczona sama sobą. Usiadłam przy biurku z ołówkiem w ręku, ale nie pisałam; było mi
zimno, więc włączyłam kaloryfer; potem za gorąco, więc zdjęłam sweter. Miałam ochotę na
kąpiel, lecz nie było ciepłej wody. Zrobiłam sobie kakao i wrzuciłam do niego dodatkową
kostkę cukru, potem zemdliło mnie od nadmiaru słodyczy. Jakaś książka? Może tego mi
potrzeba? W bibliotece ciągną się całe półki z martwymi słowami. Nic nie może mi pomóc.
Drobne krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się o szybę i serce zabiło mi mocniej.
Wyjść z domu! Tak. Tego mi potrzeba. I to nie do ogrodu. Chciałam się stąd wyrwać, pójść
gdzieś dalej. Na wrzosowiska.
Wiedziałam, że główna brama jest zamknięta, i nie miałam ochoty prosić Maurice'a,
by ją dla mnie otworzył. Poszłam więc przez ogród do miejsca najbardziej oddalonego od
domu, gdzie w murze była furtka. Drzwiczek, obrosłych bluszczem, od dawna nie otwierano i
musiałam rękami rozgarniać listowie, zanim zdołałam odsunąć zasuwkę. Kiedy furtka się
wreszcie otworzyła, musiałam znowu odgarnąć bluszcz, by, nieco potargana, wyjść na
zewnątrz.
Myślałam, że kocham deszcz, ale w istocie niemal go nie znałam. Deszcz, który
kochałam, to cywilizowany miejski deszcz, złagodzony przez przeszkody, jakie linie dachów
stawiają mu na drodze, i rozgrzany ciepłem samego miasta. Na wrzosowiskach, rozjuszony
wiatrem i rozgoryczony chłodem, deszcz był brutalny. Igiełki lodu kłuły mnie w twarz, a za
mną kubły zimnej wody chlustały mi na plecy.
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
Gdybym była w antykwariacie, kiedy tylko zeszłabym ze schodów, ojciec
wyciągnąłby spod biurka prezent. Byłaby to książka albo książki, nabyte na licytacji i
odkładane na tę okazję. I jakaś płyta, perfumy albo obrazek. Pewnego spokojnego
popołudnia, kiedy ja wyszłam do biblioteki albo na pocztę, zapakowałby to wszystko na
swoim biurku. Wyszedłby podczas przerwy obiadowej, sam, by wybrać kartkę, i napisałby na
niej: „Ucałowania od taty i matki". Sam, zupełnie sam, poszedłby do cukierni po tort i
zapaliłby świecę, którą trzymał gdzieś w antykwariacie - nigdy nie odkryłam gdzie; był to
jeden z niewielu sekretów, których nie udało mi się odkryć - i którą w tym dniu wyciągał, a ja
zdmuchiwałam ją, usilnie starając się robić wrażenie szczęśliwej. Potem jedliśmy tort,
popijając herbatą, i zasiadaliśmy, by spokojnie trawiąc, robić wpisy do katalogów.
Wiedziałam, jak się stara. Teraz, kiedy dorosłam, było łatwiej. O ileż trudniejsze były
dni moich urodzin w domu. Prezenty schowane w przeddzień w szopie, nie przede mną, ale
przed matką, która nie mogła znieść ich widoku. Jej zazdrośnie przestrzeganym obrządkiem
pamięci była nieunikniona migrena, która nie pozwalała zaprosić innych dzieci do domu, ale
także zostawić jej samej, żeby pójść do ogrodu zoologicznego lub do parku. Moje urodzinowe
zabawki nigdy nie należały do hałaśliwych. Tort nigdy nie był domowej roboty, a z jego
resztek, zanim zostały odłożone na następny dzień, trzeba było zdjąć świeczki i lukier.
Wszystkiego najlepszego? Ojciec szeptał mi te słowa wesoło do ucha. Graliśmy po
cichu w karty, wygrywający stroił radosne miny, przegrywający zaś krzywił się żałośnie i nic,
żadne piśniecie, żaden szmer, nie mogło dotrzeć do pokoju nad naszymi głowami. W
przerwach mój biedny ojciec chodził w górę i w dół, rozdarty między milczącym cierpieniem
sypialni a tajnie obchodzonymi urodzinami, zmieniając na schodach wyraz twarzy z wesołego
na współczujący i ze współczującego ponownie na wesoły.
Nieszczęsne urodziny. Od dnia, kiedy się urodziłam, zawsze towarzyszył im żal.
Osiadał jak kurz w całym domu. Pokrywał wszystkich i wszystko, wdzierał się w nas z
każdym oddechem. Pogrążał każde z nas we własnej oddzielnej niedoli.
Tylko dlatego, że było tak zimno, mogłam znieść te wspomnienia.
Dlaczego ona nie mogła mnie pokochać? Dlaczego moje życie znaczyło dla niej mniej
niż śmierć mojej siostry? Czy winiła mnie za nią? Może zresztą miała rację. Żyłam tylko
dlatego, że moja siostra umarła. Mój widok przypominał jej o tamtej stracie.
Czy byłoby jej łatwiej, gdybyśmy obie umarły?
Otępiała, szłam przed siebie. Jak zahipnotyzowana, stawiałam jedną stopę przed drugą
i znowu, i znowu. Było mi obojętne, dokąd zmierzam. Na nic nie patrząc, niczego nie widząc,
brnęłam dalej.
Aż nagle na coś wpadłam.
- Margaret! Margaret!
Było za zimno, by się przestraszyć, za zimno, by zmienić wyraz twarzy na widok
ogromnej postaci, która stała przede mną, w zielonej pelerynie przeciwdeszczowej,
przypominającej namiot. Poruszyła się i dwie ręce opadły na moje ramiona i nimi potrząsnęły.
- Margaret!
To był Aurelius.
- Ależ ty wyglądasz! Jesteś sina z zimna! Szybko chodź ze mną! - Wziął mnie za
ramię i ruszył energicznym krokiem. Potykając się, wlokłam się za nim, aż doszliśmy do
drogi, do samochodu. Wpakował mnie do niego. Trzaśniecie drzwiczek, szum silnika, a
potem ciepły podmuch wokół moich kostek i kolan. Aurelius otworzył termos i nalał do
kubka pomarańczowej herbaty.
- Pij!
Wypiłam. Herbata była gorąca i słodka.
- Jedz!
Ugryzłam kanapkę, którą mi podał.
Mimo że siedziałam w ciepłym samochodzie, piłam gorącą herbatę i jadłam kanapki z
kurczakiem, zrobiło mi się jeszcze zimniej niż przedtem. Zaczęłam szczękać zębami i nie
mogłam opanować dygotu.
- Dobry Boże! - Aurelius wykrzykiwał cicho, podając mi jedną po drugiej smakowite
kanapki. - O rany!
Jedzenie sprawiło, że nieco oprzytomniałam.
- Co ty tu robisz, Aureliusie?
- Przyjechałem, żeby dać ci to - powiedział i sięgnął do tyłu, by wyciągnąć pudełko
umieszczone między siedzeniami. Położywszy je na moich kolanach, uśmiechnął się do mnie
promiennie i zdjął przykrycie.
W środku był tort. Tort domowej roboty. A na nim wypisane lukrowymi zawijastymi
literami: „Wszystkiego najlepszego, Margaret".
Było za zimno, żeby płakać. Zimno i tort nagle rozwiązały mi język. Słowa
wydobywały się ze mnie, bezładnie, jak przedmioty uwalniane przez topniejący lodowiec.
Nocne zaśpiewy, szpieg w ogrodzie, siostry dziecko, łyżeczka.
- Ona zna nawet twój dom - paplałam, kiedy Aurelius osuszał mi włosy papierowym
ręcznikiem. - Dom pani Love. Zaglądała do niego przez okno i myślała, że pani Love
przypomina babcię z baśni... Nie rozumiesz, co to znaczy?
Aurelius pokręcił głową.
- Przecież powiedziała mi...
- Okłamała cię! Kiedy przyszedłeś się z nią zobaczyć w swoim brązowym garniturze,
skłamała. Sama to przyznała.
- A niech mnie! - wykrzyknął Aurelius. - Skąd wiesz o tym brązowym garniturze?
Wiesz, musiałem udawać dziennikarza. - Potem jednak zaczęło do niego docierać, co mówię.
- Łyżeczka taka jak moja, powiadasz? Ona zna ten dom?
- Jest twoją ciotką. A Emmeline twoją matką.
Aurelius przestał wycierać mi włosy i przez długą chwilę patrzył przez okno
samochodu w kierunku domu.
- Moja matka - wyszeptał. - Tam.
Skinęłam głową.
Ponownie zapadła cisza, potem zwrócił się ku mnie.
- Zaprowadź mnie do niej, Margaret.
Zdawało się, że wraca mi rozsądek.
- Rzecz w tym, Aureliusie, że ona jest chora.
- Chora? Więc tym bardziej musisz mnie do niej zaprowadzić. Bezzwłocznie!
- Właściwie nie chora. - Jak mu to wytłumaczyć? - Nie wyszła bez szwanku z tamtego
pożaru. Nie tylko na twarzy. Także na umyśle.
Przyjął tę nową informację, dołożył ją do swojego bagażu strat i cierpienia, a kiedy
znów się odezwał, w jego głosie były powaga i zdecydowanie.
- Zaprowadź mnie do niej.
Czy moją odpowiedź można wytłumaczyć chorobą? Faktem, że były to moje
urodziny? Tym, że mnie także brakowało matki? Te czynniki mogły odegrać jakąś rolę, ale
ważniejszy od nich wszystkich razem wziętych był wyraz twarzy Aureliusa, kiedy czekał na
moją odpowiedź. Było aż nazbyt wiele powodów, by mu odmówić, jednakże w obliczu tak
gwałtownej potrzeby straciły znaczenie.
Zgodziłam się.
Kąpiel pomogła mi trochę odtajać, ale nie uśmierzyła bólu za oczami. Porzuciłam na
resztę popołudnia wszelkie myśli o pracy, położyłam się do łóżka i nakryłam dodatkowym
pledem, naciągając go aż na uszy. Wewnątrz wciąż dygotałam. W płytkim śnie miałam
dziwne przywidzenia. Hester i ojciec, bliźniaczki i moja matka: w tych snach każde z nich
przybierało twarz kogoś innego, za każdym z nich krył się ktoś inny, i nawet moja własna
twarz mnie niepokoiła, bo wciąż się zmieniała, będąc raz moją własną, a raz czyjąś inną.
Potem pojawiła się jasna głowa Aureliusa: był sobą, stale sobą, tylko sobą, uśmiechnął się i
przegnał widziadła. Ciemność ogarnęła mnie jak woda, zanurzyłam się w niej i zasnęłam
głęboko.
Obudziłam się z bólem głowy, bólem kończyn i stawów, i pleców. Ciążyło mi i
spowalniało myśli znużenie, niemające nic wspólnego z przepracowaniem lub brakiem snu.
Ciemność zgęstniała. Czy przespałam godzinę, na którą umówiłam się z Aureliusem? Ta myśl
mnie dręczyła, ale tylko jakby z bardzo daleka, i minęło wiele minut, nim się zdobyłam na to,
by spojrzeć na zegarek. Bo podczas kiedy spałam, zrodziło się we mnie jakieś niejasne
uczucie - niepokój? tęsknota? podniecenie? - a ono wprowadziło mnie w nastrój oczekiwania.
Powraca przeszłość! Moja siostra była blisko. Nie miałam co do tego wątpliwości. Nie
mogłam jej zobaczyć, nie mogłam czuć jej zapachu, ale wewnętrznym uchem, zawsze
nastrojonym jedynie na nią, uchwyciłam jej wibracje i napełniło mnie to mroczną i senną
radością.
Nie ma potrzeby odkładać spotkania z Aureliusem. Siostra mnie znajdzie,
gdziekolwiek będę. Czyż nie jest moją bliźniaczką? Okazało się, że mam jeszcze pół godziny
do umówionego spotkania przy ogrodowej furtce. Zwlokłam się ociężale z łóżka i zbyt
zmarznięta i zmęczona, by przed ubraniem się zdjąć z siebie piżamę, naciągnęłam na nią
grubą spódnicę i sweter. Opatulona jak dziecko na oglądanie nocą sztucznych ogni, zeszłam
do kuchni. Judith zostawiła dla mnie zimny posiłek, ale nie miałam apetytu i nawet go nie
tknęłam. Siedziałam przez dziesięć minut przy kuchennym stole, pragnąc zamknąć oczy, ale
się na to nie odważając z obawy, że ulegnę odrętwieniu, które mnie skłoni do położenia
głowy na twardym blacie.
Pięć minut przed wyznaczoną godziną otworzyłam kuchenne drzwi i wymknęłam się
do ogrodu.
Z domu nie padało żadne światło, na niebie nie było gwiazd. Potykałam się w
ciemnościach i dopiero rozmiękła ziemia pod nogami, ocierające się o mnie liście i gałęzie
ostrzegły mnie, że zboczyłam ze ścieżki. Ni stąd, ni zowąd jakaś gałąź zadrapała mi twarz i
musiałam zamknąć oczy, by je osłonić. W głowie czułam na poły bolesną, na poły radosną
wibrację. Rozumiałam ją. To był jej śpiew. Zbliżała się moja siostra.
Dotarłam na umówione miejsce. Coś poruszyło się w ciemnościach. To był on.
Zawadziłam niezdarnie o niego ręką, którą on uchwycił.
- Dobrze się czujesz?
Usłyszałam pytanie, ale jakby z daleka.
- Czy ty nie masz gorączki?
Padły jakieś słowa, ale, co ciekawe, nic nie znaczyły.
Miałam ochotę opowiedzieć mu o tych cudownych wibracjach, powiedzieć, że
przybywa moja siostra, że będzie tu ze mną lada chwila. Wiedziałam o tym; poznałam to po
cieple promieniującym ze śladu na moim boku. Ale ten jej biały szum stanął między mną a
słowami i zaniemówiłam.
Aurelius wypuścił moją rękę, żeby zdjąć rękawiczkę, i poczułam na czole jego dłoń,
dziwnie chłodną tej gorącej nocy.
- Powinnaś leżeć w łóżku - powiedział.
Pociągnęłam go za rękaw; słabiutko, ale wystarczyło. Poszedł za mną przez ogród tak
płynnie jak posąg toczący się na rolkach.
Nie pamiętam, czy miałam w ręku klucze Judith, choć musiałam je zabrać ze sobą.
Musieliśmy przebyć długie korytarze do mieszkania Emmeline, ale nie zostało mi z tego
żadne wspomnienie. Pamiętam wprawdzie drzwi, wiem jednak, że obraz, jaki podsuwa mi
pamięć - że podchodzimy do nich, a one same z siebie powoli otwierają się na oścież - nie
może być prawdziwy. Musiałam przekręcić w nich klucz, ale ten fragment rzeczywistości
gdzieś się zagubił, a widok otwierających się drzwi pozostał.
Moje wspomnienia tego, co się wydarzyło w mieszkaniu Emmeline, są jedynie
wyrywkowe. Całe obszary czasu gdzieś się zapadły, podczas gdy inne zdarzenia wydawały
się powtarzać raz po raz, szybko jedno po drugim. Majaczą przede mną przerażająco wielkie
twarze i ich grymasy, potem Emmeline i Aurelius stają się drobnymi marionetkami,
widzianymi z bardzo daleka. A ja sama podczas całej tej wyprawy byłam odurzona, śpiąca,
zziębnięta i bez reszty zaabsorbowana jednym: swoją siostrą.
Spróbowałam logicznie uporządkować w jakiś sensowny ciąg obrazy, które mój umysł
odnotował jedynie fragmentarycznie i bez żadnego ładu i składu, jak zdarzenia we śnie.
Weszłam z Aureliusem do mieszkania Emmeline. Na grubym dywanie nasze kroki
były bezgłośne. Przeszliśmy przez jedne drzwi, potem przez drugie, aż doszliśmy do pokoju z
drzwiami otwartymi na ogród. W ich progu, odwrócona tyłem do nas, stała białowłosa postać.
Nuciła. La la la la la. Ten urywek melodii bez początku i bez zakończenia, który mnie
prześladował, odkąd przybyłam do tego domu. Wwiercał się mi w głowę, gdzie walczył o
lepsze z przenikliwymi wibracjami mojej siostry. Aurelius obok mnie czekał, aż oznajmię
Emmeline nasze przyjście. Ale nie byłam w stanie się odezwać. Cały wszechświat skurczył
się do nieznośnego zawodzenia w mojej głowie; czas się rozciągnął w wiecznotrwałą
sekundę; oniemiałam. Podniosłam ręce do oczu, chcąc rozpaczliwie przerwać tę kakofonię.
Widząc to, Aurelius odezwał się pierwszy:
- Margaret!
Słysząc za sobą nieznany głos, Emmeline się odwraca.
Jest zaskoczona, w zielonych oczach maluje się cierpienie. Jej pozbawione warg usta
układają się w wykrzywione O, ale jej nucenie nie ustaje, tylko zmienia się w przenikliwe
wycie, które jak nóż wbija mi się w głowę.
Aurelius, wstrząśnięty, odwraca się ode mnie do Emmeline i zastyga w bezruchu na
widok okaleczonej twarzy kobiety, która jest jego matką. Dźwięk wydobywający się z jej ust
tnie powietrze jak nożyce.
Przez chwilę jestem oślepiona i ogłuszona. Kiedy znowu coś widzę, Emmeline kuca
na podłodze, a jej lament zmienia się w skowyt. Aurelius klęka nad nią. Jej ręce wyciągają się
do niego i nie wiem, czy chce go przytulić, czy odepchnąć, ale on bierze jej dłoń w swoją i
przytrzymuje.
Ręka w rękę. Krew z krwią.
Aurelius jest samym smutkiem.
W mojej głowie wciąż udręka żywego, czystego dźwięku.
Moja siostra... moja siostra.
Świat znika i zostaję sama, zdana na katusze hałasu.
Wiem, co zdarzyło się później, choć tego nie pamiętam. Aurelius, usłyszawszy kroki
w holu, sadza z tkliwością Emmeline na podłodze. Rozlega się okrzyk, kiedy Judith zauważa,
że nie ma swoich kluczy. Gdy ona zawraca, by znaleźć drugi komplet - pewnie Maurice'a -
Aurelius rzuca się do drzwi do ogrodu i znika. Kiedy Judith wreszcie otwiera pokój, patrzy
najpierw na siedzącą na podłodze Emmeline, a potem, z okrzykiem niepokoju, podchodzi do
mnie.
Ale ja już o tym wszystkim nie wiem. Bo ogarnia mnie światłość, będąca moją siostrą,
bierze mnie w posiadanie i uwalnia od świadomości.
Nareszcie.
Budzi mnie ukłucie niepokoju, ostre, jak niekiedy zielone spojrzenie panny Winter.
Czyje imię wymawiałam przez sen? Kto mnie rozebrał i położył do łóżka? Co wyczytają ze
znaku na mojej skórze? Co się stało z Aureliusem? I co ja uczyniłam Emmeline? Bardziej niż
wszystko inne dręczy moje sumienie jej oszalała z rozpaczy twarz, która powoli wyłania się z
mojego snu.
Budzę się i nie wiem, jaki to dzień ani która godzina. Jest przy mnie Judith; kiedy
widzi, że się poruszam, przykłada mi szklankę do warg. Piję. Zanim zdążę się odezwać,
znowu zapadam w sen.
Kiedy obudziłam się ponownie, przy moim łóżku siedziała panna Winter z książką w
ręku. Jej fotel, jak zwykle, był wyłożony aksamitnymi poduszkami, ale ze swymi kosmykami
jasnych włosów wokół nieumalowanej twarzy wyglądała jak niesforne dziecko, które dla
zabawy wdrapało się na królewski tron.
Usłyszawszy, że się poruszam, uniosła głowę znad książki.
- Doktor Clifton cię zbadał. Miałaś bardzo wysoką gorączkę.
Nic nie powiedziałam.
- Nie wiedziałyśmy, że to twoje urodziny - ciągnęła. - Nie mogłyśmy znaleźć kartki.
Nie przykładamy tu zbytnio wagi do urodzin. Ale przyniosłyśmy ci trochę wawrzynku z
ogrodu.
W wazonie było kilka ciemnych gałązek, bezlistnych, ale pokrytych na całej długości
delikatnymi purpurowymi kwiatkami. Napełniały powietrze mocnym, słodkim zapachem.
- Skąd się dowiedziałyście, że to są moje urodziny?
- Powiedziałaś nam. Przez sen. Kiedy mi opowiesz swoją historię, Margaret?
- Ja? Ja nie mam żadnej historii - powiedziałam.
- Oczywiście, że masz. Każdy ma jakąś historię.
- Nie ja. - Pokręciłam głową. Słyszałam w niej niewyraźne echo słów, które mogłam
wypowiedzieć przez sen.
Panna Winter założyła stronę wstążką i zamknęła książkę.
- Każdy ma jakąś historię. To jest tak jak z rodziną. Możesz nie wiedzieć, kim jesteś,
mogłaś ją stracić, ale ona mimo to istnieje. Możesz ją porzucić, możesz się od niej odwrócić,
ale nie możesz powiedzieć, że jej nie masz. To samo dotyczy własnej historii. Tak więc -
zakończyła - każdy ma jakąś historię. Kiedy zamierzasz mi opowiedzieć swoją?
- Nie zamierzam.
Przechyliła głowę na bok i czekała, co powiem dalej.
- Nigdy nikomu nie opowiedziałam swojej historii. Nawet gdybym ją miała. I nie
widzę powodu, by się teraz zmienić.
- Rozumiem - powiedziała cicho i kiwnęła głową, jakby istotnie rozumiała. - To
oczywiście twoja sprawa. - Odwróciła ręce na swoich kolanach i wpatrywała się w
okaleczoną dłoń. - Wolno ci nic nie mówić, jeśli tak chcesz. Ale milczenie nie jest naturalnym
środowiskiem dla ludzkich historii. One potrzebują słów. Bez nich blakną, chorują i umierają.
A potem straszą po nocach. .. - Znów zwróciła na mnie oczy. - Wierz mi, Margaret. Ja to
wiem.
Przez większość czasu spałam, a kiedy się budziłam, zawsze stał obok mnie jakiś lekki
posiłek przygotowany przez Judith. Zjadałam jeden czy dwa kęsy, nie więcej. Kiedy Judith
przychodziła, żeby zabrać tacę, nie mogła ukryć niezadowolenia, widząc, ile pozostawiłam na
talerzu, ale nie robiła żadnych uwag. Nic mi nie dolegało - żadne bóle głowy, dreszcze czy
mdłości - jeśli nie liczyć głębokiego znużenia oraz wyrzutów sumienia, które kładły mi się
ciężarem na sercu. Co ja uczyniłam Emmeline? I Aureliusowi? Gdy nie spałam, dręczyły
mnie wspomnienia tamtej nocy; poczucie winy nie opuszczało mnie także we śnie.
- Jak się ma Emmeline? - pytałam Judith. - Nic jej nie jest?
Jej odpowiedzi były niejasne. Dlaczego tak się zamartwiam o pannę Emmeline, kiedy
sama tak kiepsko się czuję? Panna Emmeline choruje już od bardzo dawna. Panna Emmeline
ma już swoje lata.
To wymigiwanie się od jasnych odpowiedzi powiedziało mi wszystko, co chciałam
wiedzieć. Emmeline nie czuje się dobrze. I to z mojej winy.
Jeśli chodzi o Aureliusa, jedyne, co mogłam zrobić, to do niego napisać. Kiedy tylko
poczułam się na siłach, poprosiłam Judith, by mi podała papier i pióro, i podparta poduszką,
napisałam list. Niezadowolona z niego, napisałam inny, i jeszcze inny. Nigdy nie miałam
takich trudności z doborem słów. Gdy kołdra była już tak usiana odrzuconymi wersjami, że
całkiem zwątpiłam w siebie, wybrałam na chybił trafił jedną z nich i przepisałam na czysto:
Drogi Aureliusie!
Czy dobrze się czujesz?
Tak mi przykro z powodu tego, co się stało. Nigdy nie zamierzałam nikomu zrobić
krzywdy. Byłam chyba szalona.
Kiedy mogę się z Tobą zobaczyć?
Czy nadal jesteśmy przyjaciółmi?
Margaret
To musi wystarczyć.
Przyszedł doktor Clifton. Osłuchał mnie i zadał mnóstwo pytań.
- Bezsenność? Nieregularny sen? Nocne koszmary?
Trzy razy kiwnęłam głową.
- Tak myślałem.
Wziął termometr i polecił mi włożyć go sobie pod język, potem wstał i podszedł do
okna. Odwrócony do mnie tyłem, zapytał:
- A co pani czyta?
Z termometrem w ustach nie mogłam mu odpowiedzieć.
- Wichrowe Wzgórza, czytała je pani?
- Mm hmm.
- A Jane Eyre?
- Mm-m.
- Rozważna i romantyczna?
- Hm-m.
Odwrócił się i spojrzał na mnie poważnie.
- I przypuszczam, że czytała pani te książki więcej niż jeden raz.
Kiwnęłam głową, a on się nachmurzył.
- Czytała je pani w kółko? Wiele razy?
Znowu przytaknęłam, a on nachmurzył się jeszcze bardziej.
- Od dzieciństwa?
Byłam skonsternowana tymi pytaniami, ale widząc, jak poważnie na mnie patrzy,
jeszcze raz skinęłam głową.
Jego oczy pod ciemnymi brwiami zwęziły się do szparek. Mogłam sobie wyobrazić,
że potrafi wystraszyć pacjentów tak, iż wyzdrowieją tylko po to, by się go pozbyć.
A potem pochylił się nade mną, by spojrzeć na termometr.
Ludzie z bliska wyglądają inaczej. Ciemna brew jest nadal ciemną brwią, ale można
zobaczyć poszczególne jej włoski, dostrzec, jak równiutko są ułożone. Ostatnich kilka
włosków, bardzo cienkich, niemal niewidocznych, zboczyło ku skroni, kierując się w stronę
ucha. W skórze były ciasno rozmieszczone punkciki zarostu. I znów się to pojawiło: to ledwie
dostrzegalne rozdęcie nozdrzy, to drgnięcie kącika ust. Zawsze brałam to za wyraz surowości,
za znak, że ma mnie za nic; ale teraz, widząc go z oddalenia kilku cali, przyszło mi do głowy,
że może to wcale nie oznaczać dezaprobaty. Czy to możliwe, że doktor Clifton po cichu
śmieje się ze mnie?
Wyjął mi termometr z ust, skrzyżował ramiona i wygłosił diagnozę.
- Pani choroba to dolegliwość, na którą cierpią damy z romantyczną wyobraźnią. Jej
objawami są omdlenia, uczucie znużenia, brak apetytu, przygnębienie. Ostry stan można
wprawdzie uznać za skutki spacerowania w marznącym deszczu bez nieprzemakalnego
płaszcza, głębszej przyczyny należy wszakże szukać w jakimś wstrząsie emocjonalnym. W
przeciwieństwie jednak do bohaterek pani ulubionych powieści, nie ma pani nadszarpniętego
zdrowia wskutek warunków życia, jakie panowały w dawniejszych, surowszych wiekach. Nie
jest pani chora na gruźlicę, nie doznała porażenia dziecięcego, nie zaznała niedostatku.
Przeżyje pani.
Patrzył mi prosto w oczy, a ja nie potrafiłam odwrócić wzroku, kiedy powiedział: - Za
mało pani je.
- Nie mam apetytu.
- L’appétit vient en mangeant.
- Apetyt przychodzi w miarę jedzenia - przetłumaczyłam.
- Właśnie. Apetyt wróci. Ale musi mu pani wyjść naprzeciw. Musi pani chcieć, żeby
wrócił.
Teraz ja z kolei się nachmurzyłam.
- Terapia nie jest skomplikowana: jeść, odpoczywać i zażywać tego... - zapisał coś
szybko w bloczku z receptami, wyrwał kartkę i położył na nocnym stoliku - ...a osłabienie i
uczucie zmęczenia znikną za parę dni. - Sięgając po swoją torbę, schował pióro i bloczek.
Potem, podnosząc się, by odejść, powiedział z wahaniem: - Chciałbym panią zapytać o te pani
sny, ale podejrzewam, że nie zechce pani mi o nich opowiedzieć...
Spojrzałam na niego lodowato.
- Nie zechcę.
Skinął mi ręką od drzwi i wyszedł.
Sięgnęłam po receptę. Zamaszystym pismem zapisał: sir Arthur Conan Doyle
Przygody Sherlocka Holmesa. Po dziesięć stron dwa razy dziennie, aż do zakończenia kuracji.
Stosując się do zaleceń doktora Cliftona, spędziłam dwa dni w łóżku jedząc, śpiąc i
czytając Conan Doyle'a. Wyznaję, że przedawkowałam przepisane mi lekarstwo, połykając
jedno opowiadanie za drugim. Już następnego dnia Judith zeszła do biblioteki, by przynieść
mi kolejny tom przygód Sherlocka Holmesa. Od mojego zemdlenia zrobiła się nagle dla mnie
bardzo miła. Przyczyną tej odmiany było nie tyle to, że było jej mnie żal - choć z pewnością
było - ile to, że obecność Emmeline w domu przestała być tajemnicą. Nie musiała już
nieustannie się kontrolować, mogła sobie pozwolić na okazanie mi naturalnej ludzkiej
życzliwości.
- I nigdy nic nie wspomniała o tej trzynastej opowieści? - spytała mnie jakby tęsknie
pewnego dnia.
- Ani słowa. A tobie?
Pokręciła głową.
- Nigdy. Czy to nie dziwne, że po tym wszystkim, co napisała, najsławniejszą
opowieścią jest ta, która może w ogóle nie powstała? Proszę tylko pomyśleć: mogłaby
zapewne wydać książkę, w której zabrakłoby wszystkich opowieści, a i tak sprzedawałoby się
to jak świeże bułeczki. - Potem, potrząsnąwszy głową, by odwrócić myśli od tego tematu,
zapytała już innym tonem: -A co pani sądzi o doktorze Cliftonie?
Kiedy doktor Clifton zajrzał do mnie, żeby sprawdzić, jak się miewam, oczy mu
rozbłysły na widok tomów przy moim łóżku; nic nie powiedział, ale zadrgały mu nozdrza.
Trzeciego dnia, czując się słaba jak noworodek, wstałam. Gdy rozsunęłam zasłony,
pokój zalało świeże, czyste światło. Za oknem, jak okiem sięgnąć rozciągało się cudownie
bezchmurne niebo, a ogród pod nim iskrzył się od szronu.
Było tak, jakby podczas tych długich ponurych dni światło gromadziło się za
chmurami, a teraz, kiedy chmury znikły, nic mu nie przeszkadzało chlusnąć w dół, zalewając
nas naraz całym blaskiem, zamiast rozłożyć go oszczędnie na dwa tygodnie. Mrugając od tej
intensywnej światłości, poczułam, że życie zaczyna powoli krążyć w moich żyłach.
Przed śniadaniem wyszłam na dwór. Stąpając powoli i ostrożnie, obeszłam trawnik z
Cieniem przy nodze. Skrzypiało mi pod nogami, a na pokrytych szronem liściach wszędzie
iskrzyło się słońce. W oszronionej trawie zostawały odciski moich butów, ale Cień kroczył
obok jak ulotny duch, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Zrazu zimne i suche
powietrze drażniło mi gardło, ale stopniowo zaczęło mnie ożywiać i wprawiło w radosny
nastrój. Niemniej jednak po kilku minutach miałam dosyć; poczułam mrowienie w
policzkach, przemarzły mi palce u rąk i u nóg i z przyjemnością wróciłam do domu, a Cień z
równą przyjemnością mi towarzyszył. Najpierw śniadanie, a potem sofa w bibliotece,
buzujący ogień w kominku i coś do czytania.
O tym, że czułam się lepiej, świadczył fakt, iż moje myśli zwróciły się nie ku skarbom
biblioteki panny Winter, ale ku jej opowieści. Na górze wyciągnęłam stos papierów,
zaniechany od czasu zemdlenia, i zaniosłam go w pobliże kominka, gdzie z Cieniem u boku
spędziłam większą część dnia na czytaniu. Czytałam i czytałam, odkrywając na nowo tę
historię, przypominając sobie jej zagadki i tajemnice. Ale nic nowego mi się nie objawiło.
Skończywszy lekturę, gubiłam się w tych samych pytaniach, co przedtem. Czy ktoś
majstrował przy drabinie Johna Łopaty? Ale kto? I co ujrzała Hester, kiedy sądziła, że
zobaczyła ducha? I to, co najbardziej niewytłumaczalne: jak Adeline, ta porywcza, włócząca
się gdzieś poza domem dziewczynka, niepotrafiąca porozumiewać się z nikim prócz swojej
nierozgarniętej siostry i zdolna do tak okrutnych aktów dewastacji w ogrodzie, przemieniła
się w pannę Winter, zdyscyplinowaną autorkę dziesiątków światowych bestsellerów i, co
więcej, twórczynię niezwykłego, wymyślnego ogrodu?
Odsunęłam na bok stos papierów, pogłaskałam Cienia i wpatrzyłam się w ogień,
tęskniąc za urokami opowieści, gdzie wszystko jest z góry zaplanowane, gdzie zawiłości
części środkowej wymyślono tylko dla mojej przyjemności i gdzie mogę ocenić, jak daleko
jestem od ich rozwikłania, po liczbie pozostałych stronic. Nie miałam pojęcia, ile stron zajmie
dokończenie opowieści o Emmeline i Adeline ani nawet czy starczy czasu, by ją dokończyć.
Mimo że byłam tak pochłonięta swoimi notatkami, nie mogłam przestać myśleć o
tym, dlaczego nie spotykam się z panną Winter. Za każdym razem, kiedy pytałam o nią
Judith, dawała mi taką samą odpowiedź: jest u panny Emmeline. Tak było aż do wieczora,
kiedy przyszła do mnie z posłaniem od samej panny Winter: czy czuję się już dostatecznie
dobrze, by jej trochę poczytać przed kolacją?
Kiedy do niej poszłam, znalazłam na stoliku obok niej książkę - Sekret lady Audley.
Otworzyłam ją w miejscu zakładki i czytałam. Ale po przeczytaniu rozdziału przerwałam,
czując, że panna Winter chce ze mną porozmawiać.
- Co się właściwie stało tamtego wieczoru? - spytała. - Wtedy, kiedy się
rozchorowałaś?
Byłam zdenerwowana, ale zadowolona, że mam okazję jej to wytłumaczyć.
- Już wiedziałam, że Emmeline jest w tym domu. Słyszałam ją nocami. Widziałam ją
w ogrodzie. Odnalazłam jej pokój. Potem tego właśnie wieczoru przyprowadziłam ze sobą
kogoś, aby się z nią spotkał. Emmeline się wystraszyła. Naprawdę nie chciałam jej
przestraszyć. Ale kiedy nas zobaczyła tak znienacka... - Głos uwiązł mi w gardle.
- To nie twoja wina. Nie przejmuj się. Ten skowyt i nerwowa zapaść to coś, czego i ja,
i Judith, i doktor bywaliśmy wielokrotnie świadkami już przedtem. Jeśli ktoś tu ponosi winę,
to ja, bo nie powiedziałam ci, że ona jest tutaj. Mam skłonność do nadopiekuńczości. Głupio z
mojej strony, że ci nie powiedziałam. - Urwała. - Czy zamierzasz mnie poinformować, kim
był ten ktoś, kogo przyprowadziłaś?
- Emmeline miała dziecko - powiedziałam. - To jest ten ktoś, kto ze mną przyszedł.
Mężczyzna w brązowym garniturze. - I kiedy jej powiedziałam to, co wiedziałam, zaczęły mi
się cisnąć na usta pytania, na które nie znałam odpowiedzi, jak gdyby moja szczerość mogła
ją skłonić do zrewanżowania się tym samym. - Czego Emmeline szukała w ogrodzie? Gdy ją
tam widziałam, próbowała coś wykopać. Często to robi. Maurice powiada, że to sprawka
lisów, ale ja wiem, że to nieprawda.
Panna Winter, bardzo spokojna, milczała.
- „Umarli idą pod ziemię" - zacytowałam. - To do mnie powiedziała. Kto według niej
jest tam pochowany? Jej dziecko? Hester? Kogo ona tak szuka pod ziemią?
Panna Winter wydała z siebie szept i choć był bardzo cichy, natychmiast wróciło
wspomnienie chrapliwej wypowiedzi Emmeline wtedy w ogrodzie. Te same słowa!
- Czy to to? - spytała panna Winter. - Czy to powiedziała?
Skinęłam głową.
- W języku bliźniaczek?
Znowu przytaknęłam.
Panna Winter spojrzała na mnie z zainteresowaniem.
- Bardzo dobrze sobie radzisz, Margaret. Znacznie lepiej, niż sądziłam. Kłopot w tym,
że rozłożenie w czasie naszej opowieści wymyka się nam z rąk. Wybiegamy naprzód. -
Urwała, wpatrując się w swoją dłoń, potem podniosła wzrok na mnie. - Powiedziałam, że
zamierzam powiedzieć ci prawdę, Margaret. I powiem. Ale zanim będę mogła ci ją
powiedzieć, coś musi się zdarzyć. I się zdarzy. Ale jeszcze się nie zdarzyło.
- Co...?
Zanim jednak zdążyłam skończyć pytanie, ona pokręciła głową.
- Wróćmy do lady Audley i jej sekretu, dobrze?
Czytałam jeszcze jakieś pół godziny, ale myślami byłam daleko i miałam wrażenie, że
uwaga panny Winter też nie skupia się na powieści. Kiedy Judith zastukała do drzwi, by dać
znać, że kolacja czeka, zamknęłam książkę i odłożyłam ją na bok. I wtedy jak gdyby nie było
żadnej przerwy, jakby to był dalszy ciąg rozmowy, którą toczyłyśmy przedtem, panna Winter
rzuciła:
- Jeżeli nie jesteś zbyt zmęczona, to może byś odwiedziła Emmeline dziś wieczorem?
O ustalonej godzinie poszłam do Emmeline. Po raz pierwszy pojawiałam się tam jako
zaproszony gość i jeszcze przed wejściem do sypialni uderzyło mnie, że panująca tu cisza jest
pozorna. Stanęłam w drzwiach - zrazu mnie nie zauważyły - i zdałam sobie sprawę, że
zakłócał ją ich szept. Ocieranie się oddechu o struny głosowe powodowało niemal
niesłyszalne drgania powietrza. Ciche spółgłoski zwarto-szczelinowe rozpływały się, nim
można je było uchwycić, syczące były tak stłumione, że można by je wziąć za szum krwi we
własnych uszach. Za każdym razem, kiedy sądziłam, że szept się urwał, przyciszony szelest
znów muskał moje ucho jak ćma, która przysiadła mi na włosach, a potem odleciała.
Odchrząknęłam.
- Margaret! - Panna Winter, siedząca obok siostry w swoim fotelu na kółkach,
wskazała mi ręką krzesło po drugiej stronie łóżka. - Jak to miło z twojej strony!
Spojrzałam na twarz Emmeline na poduszce. Czerwień i biel jej blizn i oparzelin nie
zmieniła się od czasu, gdy widziałam je ostatnio, nie była szczuplejsza, jej włosy były nadal
plątaniną siwizny. Jej wzrok nieznużenie wędrował po suficie, wydawało się, że nie zwraca
uwagi na moją obecność. Na czym polegała różnica? Bo była jakaś inna. Zaszła w niej jakaś
zmiana, natychmiast dostrzegalna dla oka, ale zbyt nieuchwytna, by ją określić. Nie straciła
jednak nic ze swojej siły. Jedną rękę wysunęła spod kołdry i trzymała dłoń panny Winter w
mocnym uścisku.
- Jak się czujesz, Emmeline? - spytałam nerwowo.
- Nie jest z nią dobrze - powiedziała panna Winter.
Ona także się zmieniła w ostatnich dniach. Ale jej choroba ją niejako destylowała. Im
stawała się drobniejsza, tym mocniej uwydatniała się jej istota. Za każdym razem, kiedy ją
widziałam, wydawała się coraz mniejsza, szczuplejsza, bardziej krucha, bardziej
przezroczysta, a im stawała się słabsza, tym mocniej się przejawiała tkwiąca w niej stalowa
siła. Niemniej jednak ręka, którą ściskała Emmeline, była chuda i bardzo słaba.
- Czy chce pani, żebym poczytała?
- Oczywiście, tak.
Przeczytałam rozdział. Potem panna Winter wyszeptała:
- Zasnęła.
Emmeline miała zamknięte oczy, oddech równy i głęboki. Uwolniła z uścisku dłoń
siostry i panna Winter rozcieraniem przywracała w niej teraz krążenie. Na jej palcach zaczęły
się pojawiać siniaki.
Widząc, że na nie patrzę, schowała dłonie pod szal.
- Przepraszam za tę przerwę w naszej pracy - powiedziała. - Musiałam cię już raz stąd
odesłać, kiedy Emmeline była chora. I teraz także muszę być przy niej, a nasza sprawa musi
poczekać. Ale to już nie potrwa długo. Zresztą zbliża się Boże Narodzenie. Zechcesz na
pewno wyjechać stąd i być z rodziną. Kiedy wrócisz po świętach, zobaczymy, jak się rzeczy
mają. Spodziewam się... – tu urwała na ułamek sekundy - że wtedy będziemy mogły znów
pracować.
- Czy sądzi pani...?
Panna Winter westchnęła.
- Nie daj się zwieść temu, że wydaje się taka silna. Choruje już od bardzo dawna.
Przez wiele lat myślałam, że odejdzie przede mną. Potem, kiedy sama zachorowałam, już nie
byłam tego tak pewna. A teraz wydaje się, że się ścigamy, która pierwsza dojdzie do mety.
A więc na to czekamy. Na wydarzenie, bez którego ta historia nie może się zakończyć.
Nagle zaschło mi w gardle i poczułam w sercu dziecięce przerażenie. Ona umiera. Emmeline
umiera.
- Czy to z mojej winy?
- Z twojej winy? Jakżeby to mogła być twoja wina? - Panna Winter pokręciła głową. -
Tamten wieczór nie miał z tym nic wspólnego.
Obrzuciła mnie swoim dawnym bacznym spojrzeniem, które zdawało się rozumieć
więcej, niż chciałam ujawnić.
- Dlaczego tak cię to niepokoi? Moja siostra jest dla ciebie kimś obcym. A chyba to
nie współczucie dla mnie tak cię przygnębia. O co chodzi, Margaret?
Po części się myliła. Bardzo jej współczułam. Bo sądziłam, że wiem, co przeżywa.
Miała dołączyć do mnie, do grona tych, u których dokonano amputacji. Bliźnięta osierocone
po utracie drugiego pozostają jedynie z połową duszy. Granica między życiem a śmiercią jest
wąska i mroczna, a opłakujące drugiego bliźnię żyje bliżej niej niż większość ludzi. Choć
często bywała porywcza i trudna w obcowaniu, polubiłam pannę Winter. Szczególnie lubiłam
to dziecko, którym ongiś była, dziecko, które teraz coraz częściej się z niej wyłaniało. Ze
swoimi przystrzyżonymi włosami, nieumalowaną twarzą, z drobnymi dłońmi ogołoconymi z
ciężkiej biżuterii, wydawała mi się z każdym dniem coraz bardziej podobna do dziecka. W
moim odczuciu właśnie to dziecko traciło siostrę i tu jej ból spotykał się z moim bólem. Jej
dramat miał się rozegrać w najbliższych dniach tutaj, w tym domu, i był to taki sam dramat
jak ten, który ukształtował moje życie, choć mój wydarzył się wcześniej, niż mogę sięgnąć
pamięcią.
Patrzyłam na twarz Emmeline na poduszce. Zbliżała się do rubieży, która już
oddzieliła mnie od mojej siostry. Wkrótce ją przekroczy i będzie dla nas stracona, stając się
nowym przybyszem na tamtym świecie. Owładnęło mną niedorzeczne pragnienie, by
wyszeptać jej w ucho przesłanie dla mojej siostry, powierzyć je komuś, kto może wkrótce ją
spotkać. Tylko co powiedzieć?
Poczułam na sobie zaciekawione spojrzenie panny Winter i powstrzymałam się od
tego szaleństwa.
- Jak długo to może potrwać? - spytałam.
- Parę dni. Może tydzień. Niedługo.
Tamtej nocy siedziałam z panną Winter do późna. Byłam także przy łóżku Emmeline
następnego dnia. Siedziałyśmy, czytając głośno albo milcząc przez dłuższy czas; tylko
pojawianie się doktora Cliftona przerywało nasze czuwanie przy chorej. Uznał chyba moją
obecność za całkiem naturalną i kierował do mnie ten sam smutny uśmiech, którym obdarzał
pannę Winter, kiedy oględnie mówił o pogarszającym się stanie Emmeline. Niekiedy
zostawał z nami na jakąś godzinę, trwając w tym zawieszeniu, słuchając, jak czytam. Książki
z którejkolwiek półki, otwarte na jakiejkolwiek stronie, które zaczynałam czytać i kończyłam
w dowolnym miejscu, niekiedy w połowie zdania. Wichrowe Wzgórza przeszły w Emmę,
która ustąpiła miejsca Brylantom Eustache’ów, te oddawały pole Ciężkim czasom, które z
kolei zastąpiła Kobieta w bieli. Urywki. To nie miało znaczenia. Sztuka jako taka, z jej
dbałością o formę, z jej starannością wykończenia, nie niosła pociechy. Słowa natomiast
stanowiły deskę ratunku. Zostawiały za sobą swój przyciszony rytm, kontrapunkt dla oddechu
Emmeline.
Potem dzień dobiegł końca, a nazajutrz miała być Wigilia Bożego Narodzenia. Jakoś
nie chciało mi się wyjeżdżać. Wyciszenie tego domu, cudowna samotność, jaką zapewniały
jego ogrody, były wszystkim, czego teraz chciałam od świata. Antykwariat i ojciec wydawali
mi się bardzo mali i bardzo odlegli, matka - jak zwykle - jeszcze dalsza. A co do samego
Bożego Narodzenia... W naszym domu okres świąteczny przypadał zbyt blisko moich
urodzin, by matka mogła znieść uroczyste obchodzenie przyjścia na świat dziecka jakiejś
innej kobiety, nieważne jak dawno temu. Pomyślałam o ojcu, otwierającym świąteczne kartki
od nielicznych przyjaciół rodziców, ustawiającym na kominku te nieszkodliwe ze Świętym
Mikołajem, śnieżnymi krajobrazami i z ptaszkami, i odsuwającym na bok te, na których była
Matka Boska. Co roku zbierał po cichu cały ich plik: barwne obrazki matki wpatrującej się z
zachwytem w swoje jedyne, całkowite, doskonałe dziecko, dziecka wpatrzonego w nią; razem
tworzyli błogi krąg miłości i pełni. Co roku wszystkie trafiały do śmieci.
Wiedziałam, że panna Winter nie będzie miała nic przeciwko temu, jeżeli ją poproszę,
bym mogła tu zostać. Może nawet byłaby rada, że będzie miała towarzystwo w
nadchodzących dniach. Ale nie poprosiłam. Nie mogłam. Widziałam, jak się pogarsza stan
Emmeline. W miarę jak ona słabła, coraz mocniej zaciskała się jakaś ręka na moim sercu, a
moja rosnąca udręka mówiła mi, że koniec jest już blisko. Było to z mojej strony tchórzostwo,
ale Boże Narodzenie stwarzało okazję do ucieczki, więc z niej skorzystałam.
Wieczorem poszłam do siebie i spakowałam się, po czym wróciłam do mieszkania
Emmeline, by się pożegnać z panną Winter. Wszystkie siostrzane szepty umilkły, zalegały tu
półmrok i cisza. Panna Winter miała na kolanach książkę, ale jeżeli nawet ją przedtem
czytała, teraz było na to za ciemno; patrzyła ze smutkiem na twarz siostry. Emmeline leżała
nieruchomo, a okrywający ją pled podnosił się i opadał z jej oddechem. Oczy miała
zamknięte i wyglądała, jakby spała głębokim snem.
- Margaret! - szepnęła panna Winter, wskazując mi krzesło. Chyba było jej miło, że
przyszłam. Czekałyśmy razem, aż zgaśnie światło dnia, słuchając przypływów i odpływów
oddechu Emmeline.
Między nami, na śmiertelnym łożu, oddech ten wznosił się i opadał w równym,
niezmąconym rytmie, kojącym jak szum fal na brzegu morza.
Panna Winter się nie odzywała i ja także milczałam, układając w myślach niemożliwe
posłanie, które mogłabym przekazać swojej siostrze przez tę gotującą się do drogi
podróżniczkę na tamten świat. Z każdym jej wydechem pokój zdawał się wypełniać coraz
głębszym i nieprzemijającym smutkiem.
Panna Winter, ciemna sylwetka na tle okna, poruszyła się w końcu.
- Powinnaś to mieć - powiedziała i po ruchu w ciemnościach wywnioskowałam, że
coś mi podaje nad łóżkiem.
Poczułam w palcach jakiś obciągnięty skórą prostokątny przedmiot z metalowym
zameczkiem. W dotyku przypominał książkę.
- To ze skrzynki ze skarbami Emmeline. Nie będzie już więcej potrzebne. Przeczytaj
to. Gdy wrócisz, porozmawiamy.
Z książką w ręku przeszłam przez pokój do drzwi, odnajdując drogę po omacku. Za
mną przypływał i odpływał oddech Emmeline.
Dziennik Hester był uszkodzony. Brak było kluczyka, a zameczek tak zardzewiał, że
zostawiał na palcach rude plamy. Trzy pierwsze kartki były zlepione klejem, który wypłynął z
wnętrza okładki. Na każdej stronicy ostatnie słowo rozpuściło się w brunatną plamę, jakby
dziennik wystawiony był na wilgoć i brud. Kilka kartek było wyrwanych; wzdłuż
postrzępionych brzegów ciągnęły się zagadkowe fragmenty wyrazów: „zab", „kr", „ta", „dor".
Co gorsza, został chyba kiedyś zalany wodą. Kartki były pofalowane, a kiedy się go
zamknęło, widać było, że spuchł w stosunku do swojej dawnej grubości.
Właśnie to zalanie sprawiało mi najwięcej trudności. Kiedy się spojrzało na stronę,
jasne było, że to rękopis. I to nie żaden stary rękopis, tylko miłe dla oka pochyłe pismo
Hester. Jej stanowcze duże litery, jej wyważone płynne pętle, jej oszczędne, ale funkcjonalne
odstępy między wyrazami. Przy bliższym oglądzie słowa były jednak wyblakłe i zamazane.
Czy ta kreska to „1" czy „t"? Czy ta krzywa to „a" czy „e"? A może nawet „s"? Czy tę zbitkę
liter należy odczytać jako „sen" czy „sam"?
Ten dziennik stanowił prawdziwą łamigłówkę. Później zrobiłam jego transkrypcję,
tego dnia jednak świąteczny pociąg był zbyt zatłoczony, bym mogła wyciągnąć papier i
ołówek. Zgarbiona na siedzeniu przy oknie, z nosem utkwionym w dzienniku, ślęczałam nad
jego stronicami, usiłując je rozszyfrować. Z początku udawało mi się to z co trzecim słowem,
potem, kiedy wciągnęłam się w sens zapisków, wyrazy zaczęły wybiegać mi na spotkanie,
wynagradzając mój wysiłek szczodrymi objawieniami, aż wreszcie zaczęłam przewracać
kartki w rytmie przypominającym normalną lekturę. W tym pociągu w przeddzień Bożego
Narodzenia Hester powracała do życia.
Nie będę nadużywała waszej cierpliwości, odtwarzając jej pamiętnik w takiej formie,
w jakiej trafił w moje ręce. W duchu samej Hester połatałam go i uporządkowałam.
Wypleniłam chaos i nieład. Rozstrzygnęłam wątpliwości, wyjaśniłam niejasności, wypełniłam
puste miejsca. Może użyłam przy tym niekiedy słów, których nigdy nie napisała, ale
zaręczam, że jeśli się pomyliłam, to tylko w drobiazgach; w sprawach ważnych ślęczałam nad
nim tak długo, aż byłam całkowicie pewna, że wydobyłam właściwe znaczenie.
Nie przytaczam tutaj tego dziennika w całości, ale tylko jego wybrane ustępy. W ich
doborze kierowałam się po pierwsze tym, na ile istotne są dla mojego zadania, jakim jest
opowiedzenie historii panny Winter, a po drugie, pragnieniem wiernego oddania wrażeń
Hester z życia w Angelfield.
Dom Angelfieldów z daleka wygląda całkiem przyzwoicie, chociaż jest niewłaściwie
ustawiony i ma źle rozmieszczone okna, ale podjechawszy bliżej, natychmiast się widzi, w
jak opłakanym stanie się znajduje. Kamień w kilku miejscach niebezpiecznie zwietrzał.
Okienne framugi przegniły. I wygląda na to, że dach został częściowo uszkodzony przez
burzę. Muszę przede wszystkim sprawdzić sufity na poddaszu.
U drzwi przywitała mnie gospodyni. Chociaż próbuje to ukryć, od razu się
zorientowałam, że niedowidzi i niedosłyszy. Nic dziwnego, zważywszy jej podeszły wiek.
Wyjaśnia to także, dlaczego dom jest tak zaniedbany, ale przypuszczam, że rodzina
Angelfieldów nie chce jej wyrzucać po przesłużeniu u nich całego życia. Mogę pochwalać ich
lojalność, nie rozumiem jednak, dlaczego nie postarano się o młodsze, silniejsze ręce do
pomocy.
Pani Dunne opowiedziała mi o życiu domu i jego mieszkańcach. Już od lat rodzina
zadowala się nader nieliczną, jak na ogólnie przyjęte zasady, służbą i najwyraźniej akceptuje
tę niedogodność. Jeszcze nie ustaliłam, dlaczego tak jest, ale wiem, że oprócz samych
członków rodziny mieszkają tu tylko pani Dunne i ogrodnik John Digence. Są tu jelenie (choć
nie urządza się już polowań), lecz człowieka, który ich dogląda, nigdy nie widuje się w
pobliżu domu; otrzymuje polecenia od tego samego radcy prawnego, który mnie zatrudnił i
który działa jako swego rodzaju administrator posiadłości - o ile w ogóle można tu mówić o
administrowaniu. Domowymi finansami zajmuje się sama pani Dunne. Wyraziłam
przypuszczenie, że Charles Angelfield co tydzień sprawdza księgi rachunkowe, ale pani
Dunne tylko się roześmiała i spytała, czy sądzę, że ma dość dobry wzrok, by zapisywać
kolumny cyfr w jakiejś księdze. Nie mogę się oprzeć myśli, że to wysoce niekonwencjonalne.
Nie żebym uważała panią Dunne za niegodną zaufania. Sprawia wrażenie zacnej, uczciwej
kobiety i mam nadzieję, że kiedy poznam ją bliżej, będę mogła przypisać jej powściągliwość
jedynie głuchocie. Zapisałam sobie, że powinnam przekonać pana Angelfielda o korzyściach
prowadzenia dokładnej dokumentacji rozchodów, i pomyślałam sobie, że mogłabym mu
zaproponować, iż podejmę się tego zadania, jeśli on sam jest zbyt zajęty.
Ta myśl przypomniała mi, że chyba już czas, bym poznała swego pracodawcę, i nie
posiadałam się ze zdziwienia, kiedy pani Dunne oświadczyła, że spędza on całe dni w
dawnych pokojach dziecinnych i nie ma zwyczaju ich opuszczać. Dokładnie ją wypytawszy,
doszłam do wniosku, że cierpi on na jakieś zaburzenia umysłowe. Co za nieszczęście! Czyż
jest coś bardziej żałosnego niż mózg, którego prawidłowe funkcjonowanie zostało zakłócone?
Pani Dunne poczęstowała mnie herbatą (którą z grzeczności udawałam, że piję, ale
potem wylałam ją do zlewu, bo widząc, w jakim stanie jest kuchnia, nie miałam zaufania do
czystości filiżanki) i opowiedziała mi co nieco o sobie. Ma już ponad osiemdziesiąt lat, nigdy
nie wyszła za mąż i przeżyła tu całe życie. W sposób całkiem naturalny rozmowa zeszła
potem na rodzinę. Pani Dunne znała matkę bliźniaczek jako dziewczynkę i młodą kobietę.
Potwierdziła to, co zrozumiałam już wcześniej: że zatrudnienie mnie spowodowane było tym,
iż matkę zabrano niedawno do zakładu dla umysłowo chorych. Wydarzenia, które
doprowadziły do zamknięcia jej w zakładzie, gospodyni przedstawiła mi tak pokrętnie, że nie
mogłam się połapać, czy ta kobieta zaatakowała skrzypcami żonę doktora, czy też nie. Nie ma
to zresztą znaczenia; najwyraźniej w tej rodzinie występują zaburzenia umysłowe i wyznaję,
że kiedy usłyszałam potwierdzenie tego, serce zabiło mi żywiej. Bo jakież zadowolenie może
dać guwernantce kierowanie umysłami, które już rozwijają się swobodnie i bez przeszkód?
Co to za wyzwanie utrzymywać ład myślowy u dzieci, których umysły są już wyrobione i
uporządkowane? Jestem nie tylko gotowa do tego zadania, lecz od lat wręcz marzyłam o
takim. Tu nareszcie będę mogła sprawdzić, ile warte są moje metody.
Wypytywałam o rodzinę ojca, gdyż chociaż pan March zmarł i dzieci go nie znały,
płynie w nich jego krew i ma wpływ na ich charaktery. Niestety pani Dunne mogła mi bardzo
niewiele o nim powiedzieć. Zaczęła natomiast snuć opowiastki o ich matce i wuju, które, jeśli
mam czytać między wierszami (a jestem pewna, że tego chciała), zawierały aluzje do czegoś
skandalicznego... Oczywiście to, co próbowała dać mi do zrozumienia, jest całkiem
nieprawdopodobne, przynajmniej w Anglii, i podejrzewam, że puszcza wodze fantazji.
Wyobraźnia to dobra rzecz i bez niej nie dokonano by wielu naukowych wynalazków, ale
jeśli ma do czegoś doprowadzić, należy ją zaprząc do jakiegoś poważnego przedmiotu. Jeśli
się jej pozwoli błądzić swobodnie, może prowadzić do niedorzeczności. To chyba z powodu
wieku umysł gospodyni schodzi na manowce, bo w innych sprawach wydaje się poczciwą
staruszką, nie z tych, które wymyślają plotki ot tak, dla przyjemności plotkowania.
Natychmiast stanowczo odrzuciłam w myślach jej insynuacje.
Kiedy to piszę, słyszę jakieś hałasy za drzwiami. Dziewczynki wyszły ze swojej
kryjówki i skradają się po domu. Uczyniono im niedźwiedzią przysługę, pozwalając robić, co
im się żywnie podoba. Przydadzą im się ład, porządek i dyscyplina, które zamierzam
zaprowadzić w tym domu. Nie wyjdę do nich. Niewątpliwie na to czekają, ale na tym etapie
moim celom lepiej posłuży zbicie ich z tropu.
Pani Dunne pokazała mi pokoje na parterze. Wszędzie brud, wszystkie powierzchnie
pokryte grubą warstwą kurzu i zasłony wiszące w strzępach, chociaż ona tego nie widzi i
myśli, że jest tak, jak było przed laty, za czasów dziadka bliźniaczek, kiedy o dom dbała
liczna służba. Jest tu fortepian, chyba nie do uratowania, ale zobaczę, co da się z nim zrobić,
oraz biblioteka, która może się okazać pełna wszelakiej wiedzy, kiedy się ją odkurzy i będzie
można zobaczyć, co się w niej znajduje.
Inne piętra obejrzałam sama, chcąc oszczędzić chodzenia po schodach pani Dunne. Na
pierwszym piętrze dobiegły mnie odgłosy szamotaniny, szepty i stłumione chichoty. A więc
tu były moje podopieczne. Zamknęły drzwi na klucz i umilkły, kiedy poruszyłam klamką.
Zawołałam je po imieniu, ale tylko raz, potem zostawiłam samym sobie i poszłam dalej
oglądać dom. To moja podstawowa zasada: nie uganiać się za swoimi podopiecznymi, ale
nauczyć je, by same do mnie przychodziły.
Pokoje na drugim piętrze są w przerażającym stanie. Brudne, ale to już mnie nie
zaskoczyło. Woda deszczowa przeciekała przez dach (tego także się spodziewałam) i na
niektórych przegniłych deskach podłogi pojawił się grzyb. To naprawdę niezdrowe
środowisko dla dzieci. W podłodze brak wielu desek, wygląda na to, że umyślnie je usunięto.
Muszę się spotkać z panem Angelfieldem w sprawie remontu. Zwrócę mu uwagę, że ktoś
może spaść ze schodów lub co najmniej skręcić sobie nogę w kostce. Wszystkie zawiasy
wymagają naoliwienia, a wszystkie framugi drzwi są wypaczone. Na każdym kroku
towarzyszyło mi skrzypienie drzwi kołyszących się na zawiasach, trzeszczenie podłogowych
desek i przeciągi, od których powiewały zasłony, choć trudno powiedzieć, skąd właściwie się
brały.
Jak najszybciej wróciłam do kuchni. Pani Dunne przygotowywała dla nas kolację, a ja
nie miałam ochoty jeść niczego ugotowanego w tak zapuszczonych garnkach, jak te, które
widziałam, zabrałam się więc do zmywania (wyszorowawszy przedtem zlew do takiej
czystości, jakiej nie zaznał od dziesięcioleci) i bacznie przyglądałam się, jak sobie poczyna.
Starała się, jak mogła.
Dziewczynki nie zeszły na kolację. Zawołałam je tylko raz. Pani Dunne była za tym,
żeby je wzywać i namawiać, by zeszły, ale powiedziałam jej, że mam swoje metody, a ona
musi mnie w nich wspierać.
Na kolację przyszedł doktor. Tak jak mnie uprzedzono, pan domu się nie pokazał.
Sądziłam, że doktor poczuje się tym urażony, ale wydawało się, że uznaje to za coś zupełnie
normalnego. Było więc tylko nas dwoje i pani Dunne, która starała się nas obsłużyć jak
najlepiej, ale potrzebowała mojej znacznej pomocy.
Doktor jest inteligentnym i kulturalnym człowiekiem. Szczerze pragnie poprawy losu
bliźniaczek i to od niego głównie wyszła inicjatywa sprowadzenia mnie do Angelfield.
Wyjaśnił mi szczegółowo, z jakimi trudnościami przyjdzie zapewne mi się tu zmierzyć, i
słuchałam go z taką uprzejmością, na jaką tylko mogłam się zdobyć. Każda guwernantka,
spędziwszy, tak jak ja, parę godzin w tym domu, miałaby jasny obraz oczekujących ją zadań,
ale on jest mężczyzną, toteż nie rozumie, jak nużące jest wysłuchiwanie rozwlekłych
wyjaśnień czegoś, co się już w pełni rozumie. Moje wiercenie się na krześle i pewna
szorstkość moich odpowiedzi całkowicie uszły jego uwagi i obawiam się, że energia i
zdolności analityczne nie idą u niego w parze ze spostrzegawczością. Nie krytykuję go
zbytnio za to, że uważa wszystkich wokół za głupszych od siebie. Jest bowiem mądrym
człowiekiem i, co więcej, jest tutaj ważną figurą. Udaje spokojną skromność, ale mnie
nietrudno go przejrzeć, bo sama przybierałam taką samą maskę. Będę jednak potrzebowała
jego poparcia w przedsięwzięciu, które zamierzyłam, i popracuję nad tym, by mimo
wszystkich jego ograniczeń uczynić z niego swego sprzymierzeńca.
Słyszę z dołu jakieś odgłosy. Pewnie dziewczynki odkryły, że drzwi do spiżarni są
zamknięte. Będą złe i rozżalone, ale jak inaczej przyuczyć je do regularnych pór posiłków? A
trudno bez tego przywrócić tu jakiś ład.
Jutro zacznę od wysprzątania swojej sypialni. Dziś wieczorem przetarłam meble
wilgotną ścierką i kusiło mnie, by umyć podłogę, ale powiedziałam sobie „nie". Musiałabym
myć ją ponownie jutro, kiedy oczyszczę ściany i zdejmę zasłony, które aż lepią się od brudu.
Tej nocy prześpię się więc w brudzie, lecz jutro będę spać w czyściutkim pokoju. Będzie to
dobry początek. Bo skoro planuję przywrócić w tym domu porządek i dyscyplinę, to aby mi
się to udało, muszę najpierw przygotować sobie czysty pokój, żebym miała gdzie myśleć.
Nikt nie może jasno myśleć i czynić postępów w bałaganie i brudzie. Bliźniaczki płaczą w
holu. Czas, bym poznała moje podopieczne.
Byłam tak zajęta wprowadzaniem nowych porządków w domu, że ostatnio miałam
bardzo mało czasu na dziennik, ale muszę to nadrobić, bo głównie dzięki pisaniu formułuję i
rozwijam swoje metody.
Emmeline czyni znaczne postępy i jak widzę, jej zachowanie nie różni się od wzorców
zachowań, jakie oglądałam u innych trudnych dzieci. Nie jest chyba tak ciężko upośledzona
umysłowo, jak mi mówiono, i pod moim wpływem stanie się miłym dzieckiem. Jest
uczuciowa i mocnego zdrowia, nauczyła się doceniać dobrodziejstwa higieny, je z apetytem i
łagodną perswazją czy obietnicą drobnych przyjemności udaje sieją skłonić do posłuszeństwa.
Wkrótce zrozumie, że dobro się opłaca, bo niesie w ślad za sobą uznanie innych, a wtedy nie
będę musiała uciekać się do przekupstwa. Nigdy nie będzie bystra, ale znam przecież granice
moich metod. Choćbym nie wiem jak się starała, mogę rozwinąć tylko to, czego choćby
zalążek znajdę w dziecku.
Jestem zadowolona ze swojej pracy nad Emmeline.
Jej siostra to trudniejszy przypadek. Nieraz już oglądałam gwałtowność i
niszczycielskie skłonności Adeline robią na mnie znacznie mniejsze wrażenie, niż jej się
wydaje. Uderzyło mnie wszakże jedno: u innych dzieci zapędy niszczycielskie są na ogół
skutkiem ubocznym złości, nie zaś celem samym w sobie. Akty przemocy, jak
zaobserwowałam u innych swoich podopiecznych, są najczęściej powodowane nadmiarem
gniewu, a rozładowanie tego gniewu rzadko wyrządza szkody ludziom i przedmiotom.
Przypadek Adeline nie przystaje jednak do tego wzorca. Sama widziałam u niej zachowania -
a mówiono mi o innych - w których jedynym motywem wydaje się chęć niszczenia, a
wściekłość czymś, co musi dopiero w sobie wywołać, niejako zmagazynować, by wzbudzić w
sobie potrzebną energię. Bo to wątłe stworzenie, sama skóra i kości, i bardzo niewiele jada.
Pani Dunne opowiedziała mi o pewnym wydarzeniu w ogrodzie, kiedy to Adeline miała
ponoć uszkodzić wiele cisów. Jeżeli to prawda, to wielka szkoda. Ogród najwyraźniej był
bardzo piękny. Można by go było przywrócić do dawnej postaci, ale John stracił do niego
serce i zaniedbuje nie tylko ozdobne drzewa, lecz ogród w ogóle. Znajdę czas i sposób, by
przywrócić mu jego ambicję. Poprawiłoby to znacznie wygląd i atmosferę tego domu, gdyby
jemu udało się znów znaleźć zadowolenie w swojej pracy, a ogród doprowadzić do porządku.
Pisząc o Johnie i o ogrodzie, coś sobie przypomniałam - muszę z nim porozmawiać o
tym chłopcu. Przechadzając się dzisiejszego popołudnia po pokoju szkolnym, podeszłam do
okna. Padał deszcz i chciałam je zamknąć, żeby nie wpuszczać więcej wilgoci; już i tak
parapet jest przegniły. Gdybym nie była tak blisko okna, z nosem niemal przytkniętym do
szyby, pewnie bym go nie zobaczyła. Ale był tam jakiś chłopiec, przykucnięty nad grządką i
pielący chwasty. Miał na sobie męskie spodnie, przycięte u kostek i przytrzymywane parą
szelek. Kapelusz z szerokim rondem ocieniał jego twarz i trudno było dokładnie określić jego
wiek, choć miał chyba jedenaście czy dwanaście lat. Wiem, że na wsiach jest powszechnie
przyjęte wciąganie dzieci do pracy na roli, choć myślałam, że najczęściej pomagają przy
gospodarstwie, i doceniam korzyści takiego wczesnego przyuczania ich do przyszłych zajęć,
ale nie lubię, kiedy jakieś dziecko nie jest w szkole w czasie, kiedy tam właśnie powinno się
znajdować. Pomówię o tym z Johnem i upewnię się, czy rozumie, że chłopiec w godzinach
szkolnych musi być w szkole.
Ale wracając do mojego tematu: co się tyczy brutalności Adeline wobec jej siostry,
byłaby może zdziwiona, gdyby wiedziała, jak często to już oglądałam. Zazdrość i złość
między rodzeństwem występują nagminnie, a między bliźniętami rywalizacja jest często
jeszcze większa. Z czasem zdołam zmniejszyć agresywność Adeline, ale tymczasem trzeba
nieustannie czuwać, by nie uczyniła krzywdy siostrze, a to niestety spowalnia postęp na
innych frontach. Muszę dopiero zrozumieć, dlaczego Emmeline pozwala się bić (i szarpać za
włosy, i ganiać przez Adeline ze szczypcami, w których trzyma rozżarzone węgle). Jest
dwakroć silniejsza od siostry i mogłaby się bronić znacznie skuteczniej, gdyby chciała. Może
nie chce jej wyrządzić krzywdy; jest taka uczuciowa.
W pierwszych dniach oceniłam Adeline jako dziecko, które nigdy nie będzie zdolne
do prowadzenia samodzielnego i normalnego życia jak jej siostra, ale u którego da się
osiągnąć większe zrównoważenie i ograniczyć wybuchy wściekłości przez narzucenie
surowej dyscypliny. Nie spodziewałam się, że zdołam obudzić w niej inteligencję. Zadanie,
które przewidywałam, było cięższe niż z jej siostrą, ale też bardziej niewdzięczne, bo mniej
spektakularne byłyby postępy.
Musiałam jednak zmienić nieco tę opinię, zauważyłam u niej bowiem zdumiewające
oznaki mrocznej i przyćmionej inteligencji. Dzisiejszego ranka przyszła do szkolnego pokoju,
powłócząc nogami, ale nie demonstrowała tak usilnie swej niechęci, a kiedy już usiadła,
oparła głowę na ramieniu, w pozie, którą widywałam już przedtem. Zaczęłam lekcję.
Opowiadałam im tylko początkowe rozdziały Dziwnych losów Jane Eyre, ukochanej historii
wielu dziewcząt, w przystępnej formie. Skupiałam się na Emmeline, zachęcając ją do
śledzenia toku opowieści, którą starałam się jak najbardziej ożywić. Mówiłam innym głosem
jako bohaterka, innym jako ciotka, a jeszcze innym jako kuzyn i gestami oraz minami
próbowałam ilustrować przeżycia postaci. Emmeline nie odrywała ode mnie oczu, a ja byłam
zadowolona z tego efektu.
Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Adeline zwróciła głowę w moim kierunku. Nadal
opierała ją na ramieniu, nadal miała zamknięte oczy, ale miałam wyraźne wrażenie, że mnie
słucha. Nawet jeśli zmiana pozycji była bez znaczenia (a nie była; zawsze dotąd odwracała się
ode mnie), w jej postawie zaszła jakaś zmiana. Zazwyczaj osuwa się bezwładnie na biurko i
śpi w stanie zwierzęcej nieświadomości, dziś natomiast jej całe ciało zdawało się czujne;
widać to było w układzie ramion, w pewnym napięciu. Jakby wychylała się ku opowieści,
udając jednocześnie, że drzemie.
Nie chciałam, żeby się zorientowała, że coś zauważyłam. Mówiłam nadal tak, jakbym
zwracała się jedynie do Emmeline. Zmieniałam głos i wyraz twarzy. Ale przez cały czas
miałam oko na Adeline. A ona nie tylko słuchała. Dostrzegłam drżenie jej powiek. Myślałam,
że ma oczy zamknięte, ale wcale tak nie było - przyglądała mi się spod rzęs!
To nader interesująca zmiana i to taka, która, jak przewiduję, pozwoli mi zrealizować
mój plan.
Potem zaszło coś zupełnie nieoczekiwanego. Twarz doktora się zmieniła. Tak,
zmieniła się na moich oczach. Była to jedna z tych chwil, kiedy czyjaś twarz nabiera
wyrazistości, kiedy rysy, niby takie same, jakie były przedtem, ulegają przyprawiającemu o
zawrót głowy przesunięciu i ukazują się jakby w niespodziewanym nowym świetle.
Chciałabym wiedzieć, co takiego w ludzkim umyśle sprawia, że znane twarze przybierają tak
odmienny wygląd. Wykluczyłam efekt optyczny, zjawiska związane ze światłem i tym
podobne, i doszłam do wniosku, że wyjaśnienie tkwi w psychice obserwatora. W każdym
razie to nagłe poruszenie i nowy układ rysów jego twarzy spowodowały, że wpatrywałam się
w niego dobrą chwilę, co musiało mu się wydać bardzo dziwne. Kiedy już jego rysy przestały
się zmieniać, na twarzy pozostał jakiś niezwykły wyraz, coś, czego nie mogłam, nie umiem
pojąć. Bardzo nie lubię, kiedy czegoś nie umiem pojąć.
Wpatrywaliśmy się w siebie kilka sekund, oboje tak samo skrępowani, a potem dość
raptownie wyszedł.
Chciałabym, żeby pani Dunne przestała rozwłóczać moje książki po całym domu. Ile
razy mam jej powtarzać, że książka nie jest przeczytana, póki nie skończyłam jej czytać? A
jeżeli już musi ją ruszać, dlaczego nie odniesie jej na miejsce, do biblioteki? Dlaczego
zostawiają na schodach?
Odbyłam dziwną rozmowę z ogrodnikiem Johnem.
To dobry pracownik, nieco pogodniejszy teraz, kiedy jego ogród ozdobnych drzew
zaczyna powracać do dawnej świetności, i w ogóle jest pomocny w domu. Pije herbatę i
gawędzi w kuchni z panią Dunne; czasem zastaję ich na rozmowie prowadzonej
przyciszonymi głosami i zaczynam myśleć, że ona wcale nie jest taka głucha, jak udaje.
Gdyby nie jej podeszły wiek, podejrzewałabym, że romansują ze sobą, ale skoro o tym nie
może być mowy, zachodzę w głowę, jaki też mają sekret. Próbowałam wybadać panią Dunne,
co może było niefortunne, bo w większości spraw porozumiewamy się przyjaźnie i wydaje mi
się, że odnosi się przychylnie do mojej tu obecności - choć nie sprawiałoby mi to większej
różnicy, gdyby było inaczej. Powiedziała mi, że rozmawiają tylko o domowych sprawach, o
tym, że trzeba zabić kurczaka albo wykopać ziemniaki. „Dlaczego mówicie tak cicho?" -
naciskałam, a ona odparła, że wcale nie mówią cicho, przynajmniej nie jakoś szczególnie
cicho. „Ale kiedy ja mówię cicho, to pani mnie nie słyszy" - powiedziałam, ona zaś na to, że
trudniej jej zrozumieć nowe głosy niż te, do których już przywykła, i jeżeli rozumie Johna,
kiedy mówi cicho, to dlatego, że zna jego głos od wielu lat, a mój dopiero od paru miesięcy.
Zapomniałam o przyciszonych głosach w kuchni aż do tego nowego przejawu
dziwnego zachowania Johna. Kilka dni temu wyszłam tuż przed obiadem przejść się po
ogrodzie i znów zobaczyłam tego chłopca, który pielił grządki pod oknem pokoju szkolnego.
Spojrzałam na zegarek i znowu była to pora zajęć w szkole. Chłopiec mnie nie widział, bo
przesłaniały mnie drzewa. Obserwowałam go przez dobrą chwilę; wcale nie pracował, tylko,
rozciągnięty na trawniku, przyglądał się czemuś w trawie tuż przed nosem. Miał na sobie ten
sam oklapły kapelusz co przedtem. Ruszyłam w jego kierunku, zamierzając się dowiedzieć,
jak się nazywa, i pouczyć go, jak ważne jest wykształcenie, ale na mój widok skoczył na
równe nogi, wcisnął głębiej jedną ręką kapelusz na głowę i puścił się biegiem tak szybkim,
jakiego jeszcze chyba nie widziałam. Ten popłoch jest wystarczającym dowodem poczucia
winy. Chłopiec doskonale wiedział, że powinien być w szkole. Kiedy uciekał, wydawało się,
że ma w ręce książkę.
Poszłam do Johna i powiedziałam mu, co o tym myślę. Oświadczyłam, że nie
pozwolę, żeby dzieci w godzinach szkolnych pracowały dla niego, że to niedobrze, jeżeli
zaniedbują swoje wykształcenie dla paru groszy, które mogą u niego zarobić, i jeżeli rodzice
tak nie uważają, sama pójdę z nimi porozmawiać. Zaproponowałam, że jeżeli potrzebuje
pomocników do pracy w ogrodzie, porozmawiam z panem Angelfieldem, by kogoś zatrudnił.
Z propozycją przyjęcia jakichś dodatkowych osób do pracy zarówno w ogrodzie, jak i w
domu wystąpiłam już wcześniej, ale John i pani Dunne tak byli temu przeciwni, że
pomyślałam, iż poczekam z tym, aż lepiej zapoznam się z biegiem tutejszych spraw.
W odpowiedzi John tylko pokręcił głową i oznajmił, że nic mu nie wiadomo o żadnym
dziecku. Kiedy naciskałam, mówiąc, że widziałam je na własne oczy, stwierdził, że musiał się
tu przybłąkać jakiś dzieciak z wioski, że to czasami się zdarza i że nie jest odpowiedzialny za
każdego wagarowicza, który przypadkiem znajdzie się w ogrodzie. Powiedziałam mu, że
widziałam już to dziecko przedtem, w dniu swojego przyjazdu, i że najwyraźniej pracowało.
Nic jednak nie udało mi się z niego wydobyć; powtórzył tylko, że nic mu nie wiadomo o
żadnym dziecku, że każdy, kto zechce, może wyrywać chwasty w jego ogrodzie, że w ogóle
nie było takiego dziecka.
Oświadczyłam Johnowi, nieco gniewnie, czego nie żałuję, że zamierzam porozmawiać
o tym z nauczycielką, i że pójdę do rodziców i załatwię z nimi sprawę. Machnął tylko ręką,
jakby chciał powiedzieć, że nie ma z tym nic wspólnego, a ja mogę sobie robić, co mi się
żywnie podoba (i z pewnością zrobię). Jestem pewna, że zna tego chłopca, i jestem oburzona
jego odmową pomocy w wypełnieniu mojego obowiązku. Wydawałoby się, że stwarzanie
trudności nie leży w jego charakterze. Zapewne jednak sam zaczął się przyuczać do swojego
zawodu jako dziecko i uważa, że nie ma w tym nic złego. Na wsi takie postawy zanikają
bardzo powoli.
Pochłonął mnie ten dziennik. Trudności z jego odczytaniem zmuszały mnie do
powolnej lektury, do rozwiązywania zagadek, do użycia całego mojego doświadczenia,
wiedzy i wyobraźni, by przydać cielesności widmom słów, ale te przeszkody mnie nie
odstraszały. Przeciwnie, wyblakłe marginesy, niedąjące się odczytać fragmenty, zamazane
wyrazy zdawały się pulsować znaczeniem i życiem.
Byłam pogrążona w tej lekturze, a jednocześnie w jakiejś innej części mego umysłu
dojrzewała decyzja. Kiedy pociąg wjechał na stację, na której miałam się przesiąść,
postanowienie już zapadło. Nie pojadę do domu. Pojadę do Angelfield.
Miejscowy pociąg do Banbury był zbyt zatłoczony świątecznymi pasażerami, by
znaleźć miejsce siedzące, a ja nigdy nie czytam na stojąco. Z każdym wstrząsem wagonu, z
każdym szturchnięciem współpasażerów czułam na piersi prostokąt dziennika Hester.
Przeczytałam go tylko do połowy. Reszta może poczekać.
Co się z tobą stało, Hester? - myślałam. Gdzieś ty się podziała?
Przez okno zobaczyłam, że w kuchni nikogo nie ma, a kiedy zawróciłam do
frontowych drzwi i zastukałam, nie było żadnej odpowiedzi.
Czyżby wyjechał? O tej porze roku ludzie wyjeżdżają. Ale wybierają się wówczas do
rodzin, więc Aurelius, nie mając rodziny, powinien być w domu. Dopiero poniewczasie
wpadłam na powód jego nieobecności. Rozwozi swoje wypieki na świąteczne przyjęcia.
Gdzie indziej może być dostawca ciast tuż przed Bożym Narodzeniem? Będę musiała wrócić
tu później. Wsunęłam kartkę, którą kupiłam, do szczeliny w drzwiach, gdzie wrzuca się listy,
i ruszyłam przez las ku domowi Angelfieldów.
Było zimno, na tyle zimno, że mógł spaść śnieg. Ziemia pod moimi stopami była
zamarznięta, a niebo nad głową niebezpiecznie białe. Szłam dziarskim krokiem. Otuliwszy
twarz aż po nos szalem, wkrótce się rozgrzałam.
Zatrzymałam się na polance. Z odległości dostrzegłam na placu robót jakieś niezwykłe
poruszenie. Ściągnęłam brwi. Co tam się dzieje? Aparat fotograficzny miałam zawieszony na
szyi pod płaszczem; zakradło się tam zimno, kiedy rozpięłam guziki. Używając
długoogniskowej soczewki, przyglądałam się uważnie. Na podjeździe stał policyjny
radiowóz, maszyny budowlane nie pracowały, a robotnicy stali wokół, tworząc luźną grupę.
Musieli już dobrą chwilę temu przerwać prace, bo zabijali rękami i przytupywali dla
rozgrzewki. Ich kaski leżały na ziemi albo zwisały na rzemieniu u łokci. Jeden z mężczyzn
częstował innych papierosami. Od czasu do czasu któryś z nich rzucał jakąś uwagę, ale nie
rozmawiali. Próbowałam rozpoznać wyraz ich pozbawionych uśmiechu twarzy. Znudzeni?
Przygnębieni? Ciekawi? Stali odwróceni plecami do placu robót, twarzą do lasu i mojego
obiektywu, ale co pewien czas jeden czy drugi zerkał przez ramię na scenę za nimi.
Za tą grupką wznosił się biały namiot pokrywający część placu robót. Domu już nie
było, ale orientując się według wozowni, żwirowego podjazdu i kościoła, domyśliłam się, że
namiot stoi tam, gdzie kiedyś była biblioteka. Obok niego jeden z robotników i jakiś
mężczyzna, którego uznałam za ich szefa, rozmawiali z inną dwójką mężczyzn. Jeden z nich
był w garniturze i w płaszczu, drugi w mundurze policyjnym. Mówił szef, najwyraźniej coś
wyjaśniając, to przytakując, to zaprzeczając ruchem głowy, ale kiedy mężczyzna w płaszczu
zadał pytanie, skierował je do robotnika, a gdy ten odpowiadał, wszyscy trzej uważnie
słuchali.
Zdawał się nie odczuwać zimna. Mówił krótkimi zdaniami; robił długie i częste
przerwy, a tamci się wtedy nie odzywali, tylko patrzyli na niego cierpliwie z napiętą uwagą.
W pewnej chwili wskazał palcem na koparkę i zrobił ruch naśladujący wgryzanie się jej
ostrych szczęk w ziemię. W końcu wzruszył ramionami, zmarszczył brwi i przesunął ręką po
oczach, jakby chciał zetrzeć z nich obraz, który właśnie przywołał.
Z boku białego namiotu uchyliła się klapa. Wyszedł z niego piąty mężczyzna i
dołączył do grupy. Odbyła się krótka poważna narada, po czym szef podszedł do swoich ludzi
i powiedział im parę słów. Pokiwali głowami, jakby to, co usłyszeli, było dokładnie tym,
czego oczekiwali, zaczęli zbierać kaski i leżące na ziemi termosy i poszli do samochodów
zaparkowanych pod bramą. Policjant w mundurze stanął przy wejściu do namiotu, a ten drugi
zaprowadził robotnika i jego szefa do radiowozu.
Powoli opuściłam aparat, ale nadal wpatrywałam się w biały namiot. Znałam to
miejsce. Byłam tam. Przywołałam w pamięci obraz zbezczeszczonej biblioteki. Powalone
półki biblioteczne przygniecione belkami sufitu, które spadły na podłogę. Swój dreszcz
przerażenia, kiedy się potykałam o popalone i połamane drewno.
W tym pokoju były zwłoki. Pogrzebane w zwęglonych kartkach, z regałem
bibliotecznym jako trumną. Grób ukryty i strzeżony przez dziesięciolecia przez zawalone
belki.
Nie mogłam się oprzeć tej myśli. Szukałam kogoś i oto teraz, jak się wydaje, kogoś
znaleziono. Narzucająca się symetria. Jak tu nie widzieć związku? Ale przecież Hester
wyjechała rok wcześniej. Dlaczego by miała wracać? I wtedy przyszła mi do głowy myśl tak
prosta, że uznałam, iż może to być prawda.
A jeśli Hester wcale nie wyjechała?
Kiedy doszłam do skraju lasu, zobaczyłam dwójkę jasnowłosych dzieci wyraźnie w
nie najlepszych humorach idących żwirową aleją. Zataczały się i potykały; grunt pod ich
nogami był poorany czarnymi krętymi bruzdami, pozostawionymi przez koła ciężkich maszyn
budowlanych, a dzieci nie patrzyły pod nogi, lecz wciąż oglądały się za siebie, patrząc w
kierunku, z którego przyszły.
Dziewczynka straciła równowagę i o mało nie upadła, odwróciła głowę i pierwsza
mnie zauważyła. Zatrzymała się. Kiedy zobaczył mnie jej brat, poczuł się ogromnie ważny z
powodu posiadanej wiedzy i się odezwał:
- Nie może pani tam podchodzić. Tak powiedział policjant. Musi się pani trzymać z
daleka.
- Rozumiem.
- Rozłożyli namiot - dodała nieśmiało dziewczynka.
- Widziałam go - powiedziałam.
W łuku bramy ukazała się ich matka. Była lekko zadyszana.
- Nic się wam nie stało? Widziałam na Ulicy radiowóz. - A potem zwróciła się do
mnie: - Co tam się dzieje?
Odpowiedziała jej dziewczynka:
- Policjanci rozbili namiot. Nie wolno tam podchodzić. Powiedzieli, że mamy iść do
domu.
Jasnowłosa kobieta spojrzała w kierunku placu robót, ściągając brwi na widok białego
namiotu.
- Czy nie robią tego, gdy...? - Nie dokończyła, ze względu na dzieci, ale wiedziałam,
co ma na myśli.
- Chyba to właśnie się stało - powiedziałam. Widziałam, że najchętniej przytuliłaby
dzieci do siebie, ale tylko poprawiła chłopcu szalik i odgarnęła dziewczynce z oczu grzywkę.
- Chodźmy - zwróciła się do nich. - I tak jest za zimno na dworze. Chodźmy do domu
na kakao.
Dzieci pomknęły ku bramie i wybiegły na ulicę. Niewidzialny sznur trzymał je razem,
pozwalał im podskakiwać dokoła siebie lub skręcać gwałtownie, bo każde z nich wiedziało,
że to drugie zawsze jest tuż, na odległość tego sznura.
Patrzyłam na nie i czułam straszliwą pustkę u swego boku.
Ich matka ociągała się z odejściem.
- Pani chyba także dobrze by zrobiło kakao. Jest pani blada jak widmo.
Poszłyśmy razem w ślad za dziećmi.
- Mam na imię Margaret - powiedziałam. - Jestem przyjaciółką Aureliusa Love'a.
Uśmiechnęła się.
- Ja jestem Karen. Doglądam tu jeleni.
- Wiem. Aurelius mi powiedział.
Przed nami dziewczynka rzuciła się na brata; ten się jej wymknął, wybiegając na
jezdnię, by od niej uciec.
- Thomasie Ambrosie Proctor! - wykrzyknęła moja towarzyszka. – Wracaj na chodnik.
Na to imię przeszedł mnie dreszcz.
- Co powiedziałaś? Jak ma na imię twój syn?
Matka chłopca spojrzała na mnie, zaciekawiona.
- Bo... Przed laty pracował tu człowiek nazwiskiem Proctor.
- To mój ojciec. Ambrose Proctor.
Musiałam stanąć, żeby zebrać myśli.
- Ambrose Proctor... ten chłopak, który pracował z Johnem Łopatą... to twój ojciec?
- John Łopata? Mówisz o Johnie Digensie? Tak. To on dał tam pracę mojemu ojcu.
Ale to było na długo przed moim urodzeniem. Ojciec był już po pięćdziesiątce, kiedy się
urodziłam.
Powoli ruszyłam dalej.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, przyjmę twoje zaproszenie na kakao. I mam ci
coś do pokazania.
Wyjęłam swoją zakładkę z dziennika Hester. Karen uśmiechnęła się, rzuciwszy okiem
na zdjęcie. Na poważną, pełną dumy twarz swego syna pod otokiem kasku, stojącego ze
sztywnymi ramionami, wyprostowanego na baczność.
- Pamiętam ten dzień, kiedy wrócił do domu i powiedział, że włożył sobie na głowę
żółty kapelusz. Będzie zachwycony, że ma takie zdjęcie.
- Czy twoja pracodawczyni, panna March, widziała kiedykolwiek Toma?
- Czy widziała Toma? Oczywiście, że nie! Wiesz, były dwie panny March. Jedna z
nich była, o ile mi wiadomo, nieco opóźniona w rozwoju, więc to ta druga zarządza
majątkiem. Chociaż jest odludkiem. Od czasu pożaru nie przyjeżdża do Angelfield. Nigdy jej
nawet nie widziałam. Jedyny kontakt z nią mamy przez jej pełnomocników.
Karen stała przy kuchence, czekając, aż zagotuje się mleko. Przez okienko za nią
widać było ogród, a za nim pole, po którym ongiś Adeline i Emmeline ciągnęły wózek
Merrily z leżącym w nim niemowlęciem. Rzadko który krajobraz tak mało się zmienił przez
lata jak ten.
Musiałam uważać, by nie powiedzieć za wiele. Nic nie wskazywało na to, że Karen
wie, iż jej panna March to ta sama kobieta co Vida Winter, której książki dostrzegłam na
regale w holu.
- Chodzi o to, że pracuję dla sióstr Angelfield - wyjaśniłam. - Piszę o ich dzieciństwie
spędzonym tutaj. A kiedy pokazałam twojej pracodawczyni kilka zdjęć tego domu, miałam
wrażenie, że rozpoznała twego syna.
- Nie mogła. Chyba że...
Sięgnęła po fotografię i znów się jej przyjrzała, a potem zawołała do synka w
przyległym pokoju:
- Tom, przynieś to zdjęcie, które stoi na kominku. To w srebrnej ramce.
Tom wszedł, niosąc fotografię, za nim krok w krok postępowała siostra.
- Popatrz - powiedziała do niego Karen. - Pani zrobiła ci zdjęcie.
Zaskoczony rozjaśnił się uśmiechem zachwytu, kiedy zobaczył siebie.
- Czy mogę je zatrzymać?
- Tak - powiedziałam.
- Pokaż Margaret zdjęcie twojego dziadka.
Obszedł stół, by podejść do mnie, i nieśmiało podał mi oprawioną w ramkę fotografię
młodziutkiego mężczyzny. Nieledwie chłopca. Osiemnastolatka, a może nawet jeszcze
młodszego. Stał przy ławce, na tle przystrzyżonych cisów. Rozpoznałam natychmiast to
otoczenie: ogród ozdobnych drzew. Chłopak zdjął czapkę i trzymał ją w ręce, i oczami
wyobraźni zobaczyłam ruch, jakim jedną ręką zdejmuje czapkę, a przedramieniem drugiej
ociera sobie czoło. Odchylił lekko głowę do tyłu. Próbował nie krzywić się od blasku słońca i
prawie mu się to udało. Rękawy koszuli miał podwinięte do łokci, a górny jej guzik rozpięty,
ale kanty spodni były starannie zaprasowane i najwyraźniej wyczyścił swoje ciężkie
ogrodowe buty.
- Czy pracował tam w czasie, kiedy był pożar?
Karen postawiła na stole kubki z kakao i dzieci usiadły, żeby je wypić.
- Zdaje się, że był wtedy w wojsku. Długo go nie było w Angelfield. Prawie piętnaście
lat.
Przyjrzałam się dokładnie twarzy chłopca na starej ziarnistej fotografii, był uderzająco
podobny do wnuczka. Wyglądał na miłego młodego człowieka.
- Wiesz, nigdy nie mówił wiele o swojej młodości. Niechętnie opowiadał o sobie. Co
nieco jednak chciałabym wiedzieć. Na przykład dlaczego tak późno się ożenił. Dobiegał
pięćdziesiątki, kiedy poślubił moją matkę. Nie mogę się oprzeć myśli, że coś musiało być w
jego przeszłości - może zawód miłosny? Ale nie zadaje się takich pytań, kiedy się jest
dzieckiem, a kiedy już dorosłam... - Smutno wzruszyła ramionami. - Był cudownym ojcem.
Cierpliwym. Dobrym. Zawsze mi we wszystkim pomagał. Mimo to teraz, kiedy już jestem
dorosła, mam wrażenie, że nigdy go tak naprawdę nie znałam.
Inny szczegół fotografii przyciągnął moją uwagę.
- Co to jest? - zapytałam.
Pochyliła się nad zdjęciem.
- Torba. Do noszenia zwierzyny. Głównie bażantów. Rozkłada się ją płasko na ziemi,
by je do niej wsadzić, a potem się ją nad nimi zamyka. Nie wiem, dlaczego się znalazła na
tym zdjęciu. Z pewnością nigdy nie zajmował się zwierzyną.
- Czasem przynosił bliźniaczkom, jeżeli zechciały, królika albo bażanta -
powiedziałam, a jej sprawiło chyba przyjemność, że dowiedziała się czegoś o młodzieńczych
latach ojca.
Pomyślałam o Aureliusie i jego spuściźnie. Torba, w której go przyniesiono, była
torbą na zwierzynę. To naturalne, że było w niej pióro - nosiło się w niej bażanty. I
pomyślałam o tym skrawku papieru. „Coś jakby A na początku". Przypomniałam sobie słowa
Aureliusa, kiedy podnosił do okna niewyraźną niebieską plamę. „I potem S pod koniec.
Oczywiście przez te lata nieco wyblakło, musisz dobrze się przyjrzeć, ale można to dostrzec,
prawda?" Ja nie mogłam się tam niczego dopatrzyć, lecz może on naprawdę to widział. A
jeśli to nie jego imię było wypisane na tym skrawku papieru, lecz jego ojca? Ambrose.
Z domu Karen pojechałam taksówką do biura radcy prawnego w Banbury Znałam
jego adres z korespondencji, jaką z nim prowadziłam w sprawie Hester. Teraz znowu Hester
zaprowadziła mnie do niego.
Recepcjonistka, kiedy się dowiedziała, że nie jestem umówiona, nie chciała mnie
wpuścić do pana Lomaksa.
- Jest Wigilia, pani rozumie.
Ale ja nalegałam.
- Proszę mu powiedzieć, że przyszła Margaret Lea w sprawie domu Angelfieldów i
panny March.
Z miną, która mówiła: „To i tak nic nie pomoże", poszła z tą informacją do gabinetu, a
kiedy wyszła, powiadomiła mnie, raczej niechętnie, że mogę od razu wejść.
Pan Lomax młodszy wcale nie był taki młody. Był zapewne mniej więcej w takim
samym wieku, w jakim był pan Lomax starszy, gdy zjawiły się u niego bliźniaczki, chcąc
pieniędzy na pogrzeb Johna Łopaty. Uścisnął mi rękę z dziwnym błyskiem w oczach i
półuśmiechem na ustach, a ja zrozumiałam, że uważa mnie za współuczestniczkę w
konspiracji. Przez wiele lat był jedyną osobą, która znała inną tożsamość swojej klientki,
panny March; odziedziczył ten sekret po ojcu, razem z biurkiem z wiśniowego drewna,
wyposażeniem gabinetu i obrazami na ścianach. Teraz, po latach utrzymywania tajemnicy,
pojawia się jeszcze ktoś, kto wie to, co on.
- Miło mi panią poznać, panno Lea. Czym mogę pani służyć?
- Przyjeżdżam z Angelfield. Z miejsca rozbiórki. Jest tam policja. Znaleziono zwłoki.
- Och! O mój Boże!
- Czy pan sądzi, że policja zechce mówić z panną Winter?
Na dźwięk tego nazwiska zerknął dyskretnie w stronę drzwi, by sprawdzić, czy ktoś
może nas usłyszeć.
- Rutynowo będą chcieli porozmawiać z właścicielką posiadłości.
- Tak właśnie myślałam - mówiłam pospiesznie. - Tylko że ona nie tylko jest chora...
Przypuszczam, że wie pan o tym?
Skinął głową.
- ...ale jej siostra jest umierająca.
Kiwał poważnie głową, nie przerywając mi.
- Byłoby lepiej, zważywszy na to, jak jest słaba, i na stan zdrowia jej siostry, żeby nie
przekazano jej wiadomości o tym odkryciu zbyt obcesowo. Nie powinna o tym usłyszeć od
kogoś obcego. I nie powinna być sama, kiedy ta informacja do niej dotrze.
- Co pani proponuje?
- Mogę wrócić do Yorkshire jeszcze dzisiaj. Jeżeli dostanę się na stację w ciągu
godziny, będę tam dziś wieczorem. Policja będzie musiała skontaktować się z nią za pana
pośrednictwem, prawda?
- Tak, ale mogę odwlec sprawę o kilka godzin. To dość czasu, by pani tam dojechała.
Jeżeli pani chce, odwiozę panią na stację.
W tej samej chwili zadzwonił telefon. Wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia, kiedy
podnosił słuchawkę.
- Kości?... Rozumiem... Tak, ona jest właścicielką posiadłości... Starsza osoba słabego
zdrowia... Siostra ciężko chora... Prawdopodobieństwo rychłego zgonu... Byłoby może
lepiej... Zważywszy na okoliczności... Przypadkiem znam kogoś, kto udaje się tam osobiście
dziś wieczór... Kogoś zdecydowanie godnego zaufania... Ze wszech miar... W istocie...
Oczywiście.
Zanotował coś na kartce i przesunął ją w moją stronę. Nazwisko i numer telefonu.
- Prosi, żeby pani zadzwoniła do niego po przyjeździe i dała mu znać, jak się rzeczy
mają. Jeżeli będzie w stanie z nim rozmawiać, pomówi z nią; jeżeli nie, może z tym poczekać.
Te szczątki to najwyraźniej nie jakaś świeża sprawa. O której ma pani pociąg? Powinniśmy
już jechać.
Widząc, że jestem głęboko zamyślona, niezbyt młody pan Lomax młodszy prowadził
w milczeniu. Niemniej musiała go zżerać ciekawość, bo skręcając na drogę, przy której
znajdował się dworzec, nie mógł się już powstrzymać.
- Ta trzynasta opowieść... - powiedział. - Nie sądzę...
- Sama chciałabym wiedzieć - odparłam. - Bardzo mi przykro.
Na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie.
Kiedy wyłoniła się przed nami stacja, ja z kolei zadałam mu pytanie:
- Czy zna pan przypadkiem Aureliusa Love'a?
- Tego od cateringu? Owszem, znam. Ten człowiek to kulinarny geniusz!
- Od jak dawna pan go zna?
Odpowiedział bez namysłu:
- Chodziliśmy razem do szkoły. - I w środku tego zdania głos dziwnie mu zadrżał,
jakby dopiero teraz pojął implikacje mojego pytania. Następne już go nie zaskoczyło.
- Kiedy się pan dowiedział, że panna March to panna Winter? Czy wtedy, kiedy
przejął pan kancelarię po swoim ojcu?
Przełknął ślinę.
- Nie. - Zamrugał. -Wcześniej. Chodziłem jeszcze do szkoły. Przyszła pewnego dnia
do nas do domu. Żeby spotkać się z ojcem. Chciała porozmawiać prywatnie, nie w kancelarii.
Mieli załatwić jakąś sprawę i, nie wchodząc w szczegóły, w czasie tej rozmowy stało się
jasne, że panna March i panna Winter to ta sama osoba. Nie podsłuchiwałem, pani rozumie.
To znaczy nie umyślnie. Kiedy weszli do pokoju, ja siedziałem pod stołem. Był przykryty
długim obrusem, więc czułem się tam jak w namiocie... i nie chciałem ojca wprawiać w
zakłopotanie, wychodząc nagle spod stołu, więc po prostu siedziałem cicho.
Co powiedziała kiedyś panna Winter? „W domu, gdzie są dzieci, nie da się zachować
żadnej tajemnicy".
Zatrzymaliśmy się przed stacją i pan Lomax spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem.
- Powiedziałem Aureliusowi. Tego dnia, kiedy dowiedziałem się od niego, że
znaleziono go tamtej nocy, gdy był pożar. Powiedziałem mu, że panna Adeline Angelfield i
panna Vida Winter to ta sama osoba. Przykro mi.
- Proszę się tym nie martwić. To i tak nie ma już znaczenia. Byłam tylko ciekawa.
- Czy ona wie, że powiedziałem o tym Aureliusowi?
Pomyślałam o liście, który przysłała mi panna Winter na samym początku, i o
Aureliusie w brązowym garniturze pragnącym poznać historię swojego pochodzenia.
- Jeżeli się domyśliła, to było to dziesiątki lat temu. Jeśli wie, chyba może pan przyjąć,
że nie ma to dla niej znaczenia.
Cień znikł z jego czoła.
- Dziękuję za podwiezienie.
I pobiegłam, by zdążyć na pociąg.
Z dworca zatelefonowałam do antykwariatu. Ojciec nie mógł ukryć rozczarowania,
kiedy mu wyjaśniłam, że nie przyjadę.
- Matce będzie przykro - powiedział.
- Naprawdę?
- Oczywiście, że tak.
- Muszę tam wrócić. Chyba znaleziono Hester.
- Gdzie?
- Znaleziono kości ludzkie w Angelfield.
- Kości?
- Odkrył je dziś jeden z robotników podczas rozkopywania biblioteki.
- O Boże.
- Muszą skontaktować się z panną Winter, by ją o to wypytać, a jej siostra jest
umierająca. Nie mogę jej teraz zostawić samej. Ona mnie potrzebuje.
- Rozumiem. - Jego głos brzmiał poważnie.
- Nie mów tego matce - ostrzegłam go - ale panna Winter i jej siostra są
bliźniaczkami.
Milczał. Potem powiedział tylko:
- Uważaj na siebie, dobrze?
Kwadrans później usadowiłam się na miejscu przy oknie i wyciągnęłam z kieszeni
dziennik Hester.
Chciałabym znacznie lepiej znać się na prawach optyki. Siedząc w salonie z panią
Dunne, gdzie omawiałyśmy jadłospis na przyszły tydzień, zauważyłam, że coś nagle mignęło
w lustrze. „Emmeline!" zawołałam zirytowana, bo nie powinna być w domu, ale na dworze,
zażywając ruchu na świeżym powietrzu. Pomyliłam się, oczywiście, bo gdy wyjrzałam przez
okno, zobaczyłam, że jest na dworze, razem z siostrą, tym razem grzecznie się bawiąc. To, co
widziałam, a ściślej mówiąc, co mi mignęło, wprowadzając w błąd, musiało być błyskiem
słońca padającym przez okno i odbitym w lustrze.
Jak się nad tym zastanowić, to moją pomyłkę można tłumaczyć w równym stopniu
złudzeniem optycznym, co psychologią widzenia. Bo nawykła do widywania bliźniaczek
błąkających się po domu w miejscach, gdzie bym się ich nie spodziewała, i w czasie, kiedy
byłam przekonana, że są gdzie indziej, zaczęłam traktować każdy dostrzeżony kątem oka ruch
jako dowód ich obecności. I stąd pobłysk słońca odbity w lustrze przedstawia się umysłowi
nader przekonująco jako dziewczynka w białej sukience. Żeby się ustrzec takich pomyłek,
należałoby nauczyć się patrzeć na wszystko bez wstępnych założeń, porzucić wszelkie
nawyki myślowe. Wiele przemawia za przyjęciem takiej postawy jako zasady. Świeżość
umysłu. Niczym nieskażone widzenie świata! Nauka wiele zawdzięcza umiejętności
spojrzenia świeżym okiem na coś, co było widziane i uchodziło za zrozumiałe przez wieki.
Jednakże w codziennym życiu nie można żyć według tej zasady. Ileż czasu musiałoby to
zajmować, gdyby tak w każdej minucie każdego dnia dokładnie badać każdy aspekt nowego
doświadczenia. Nie; aby się uwolnić od tego, co przyziemne, nieodzowne jest przekazanie
znacznej części interpretacji świata do tych niższych rejonów umysłu, które zajmują się tym,
co ogólnie przyjmowane za pewnik i prawdopodobne. Nawet jeżeli niekiedy wprowadza to
nas w błąd i powoduje, że interpretujemy błysk słońca w lustrze jako dziewczynkę w białej
sukience, podczas gdy w istocie nie łączy ich żadne podobieństwo.
Umysł pani Dunne też niekiedy się błąka. Obawiam się, że bardzo niewiele dotarło do
niej z naszej rozmowy o jadłospisie, i jutro będziemy musiały go omówić od nowa.
Mam pewien plan dotyczący moich działań tutaj i doktora.
Opowiedziałam mu obszernie, dlaczego sądzę, że Adeline przedstawia sobą pewien
typ zaburzenia umysłowego, z którym nigdy się dotąd nie spotkałam ani nie czytałam o
takim. Wspomniałam mu o pracach, jakie przeczytałam na temat bliźniąt oraz związanych z
bliźniactwem problemach rozwojowych, i widziałam po wyrazie jego twarzy, że pochwala te
lektury. Sądzę, że ma teraz jaśniejsze pojęcie o moich umiejętnościach i uzdolnieniach. Nie
znał jednej z książek, o których mówiłam, mogłam więc przedstawić mu podsumowanie jej
tez i dowodów. Wskazałam także pewne niespójności, jakie w niej zauważyłam, i
nadmieniłam, jak bym zmieniła wnioski i zalecenia, gdyby to była moja książka.
Gdy skończyłam, doktor uśmiechnął się do mnie i rzucił lekko: „Może powinna pani
napisać swoją własną książkę". To stworzyło mi okazję, której szukałam od pewnego czasu.
Zwróciłam mu uwagę na fakt, że doskonały przedmiot badań do takiej książki mamy
tuż pod ręką w Angelfield. Że mogę poświęcić parę godzin dziennie na zapisywanie swoich
obserwacji. Przedstawiłam zarys kilku prób i eksperymentów, które można by przeprowadzić,
żeby sprawdzić moje hipotezy, i napomknęłam krótko o wartości, jaką miałaby taka książka
dla środowisk medycznych. Potem wyraziłam ubolewanie, że przy całym swym
doświadczeniu nie mam dostatecznych kwalifikacji formalnych, by przekonać do siebie
wydawcę, i w końcu wyznałam, że jako kobieta nie jestem w pełni przekonana, czy potrafię
sama zrealizować tak ambitny plan. Mężczyzna, gdyby się tylko taki znalazł, inteligentny i
rzutki, wrażliwy i mający naukowe przygotowanie, korzystając z mojego doświadczenia i
obserwacji tego konkretnego przypadku, z pewnością poradziłby sobie lepiej.
W ten sposób zasiałam w nim ziarno swego pomysłu i skutek jest taki, o jaki mi
chodziło: mamy pracować razem.
Obawiam się, że z panią Dunne nie jest dobrze. Ja zamykam drzwi, a ona je otwiera.
Ja rozsuwam zasłony, ona je zasuwa. A moje książki wciąż nie leżą na swoim miejscu! Chce
się wykręcić od odpowiedzialności za swoje postępowanie, utrzymując, że dom jest
nawiedzony.
Całkiem przypadkowo zaczęła mówić o duchach właśnie w dniu, kiedy gdzieś znikła
książka, którą czytałam, a w jej miejsce pojawiła się nowela Henry'ego Jamesa. Trudno mi
podejrzewać panią Dunne o tę podmianę. Ona sama ledwie umie czytać i nie jest skłonna do
takich psot. To oczywiście sprawka którejś z dziewczynek. Interesujące jest to, że dziwnym
zbiegiem okoliczności psikus okazał się nie tak głupi, jak mogły sądzić. Bo książka jest dość
niedorzeczną opowiastką o guwernantce i o dwojgu nawiedzonych przez duchy dzieciach.
Niestety, pan James ujawnił w niej swoją ignorancję. Niewiele wie o dzieciach, a już zupełnie
nic nie wie o guwernantkach.
Stało się. Eksperyment się rozpoczął.
Rozłąka była bolesna i gdybym nie wiedziała, ile dobrego z tego wyniknie,
uznałabym, że jestem okrutna, skazując je na nią. Emmeline łka tak, że aż się serce kraje. Jak
jest z Adeline? Bo to ją przede wszystkim ma zmienić to doświadczenie niezależnego życia.
Dowiem się jutro, podczas naszego pierwszego spotkania.
Nie pozostaje mi czasu na nic więcej prócz badań, ale udało mi się zrobić jeszcze coś
pożytecznego. Wdałam się dziś w rozmowę ze spotkaną przed pocztą nauczycielką.
Powiedziałam jej, że mówiłam z Johnem o wagarowiczu i że powinna przyjść do mnie, jeśli
chłopiec znów będzie nieobecny w szkole bez usprawiedliwienia. Twierdzi, że przywykła do
tego, iż w okresie zbiorów uczy tylko połowę klasy, bo dzieci chodzą z rodzicami na wykopki
ziemniaków. Odparłam, że to nie okres żniw, a dzieciak pielił chwasty w ogrodzie. Zapytała
mnie, co to za dziecko, a ja poczułam się głupio, nie umiejąc jej odpowiedzieć. Ten
charakterystyczny kapelusz nie może pomóc w jego rozpoznaniu, bo dzieci w klasie siedzą
bez nakrycia głowy. Mogłabym zwrócić się ponownie do Johna, ale wątpię, czy by mi udzielił
więcej informacji niż ostatnim razem.
Ostatnio rzadko prowadzę mój dziennik. Po napisaniu codziennie późno wieczorem
sprawozdania z postępów Emmeline jestem często zbyt zmęczona, by robić zapiski o
własnych działaniach. A chcę prowadzić zapiski z tych dni i tygodni, bo zajmuję się razem z
doktorem bardzo istotnymi badaniami i po latach, kiedy już stąd wyjadę i porzucę tę posadę,
mogę zechcieć do nich zajrzeć, by sobie przypomnieć. Może moja praca z doktorem otworzy
mi drzwi do dalszych prac tego rodzaju, bo działalność naukowa i intelektualna znacznie
bardziej mnie pochłania i daje większe zadowolenie niż wszystko, co dotąd robiłam. Dziś
rano na przykład odbyliśmy z doktorem Maudsleyem nader inspirującą rozmowę na temat
używania zaimków przez Emmeline. Okazuje coraz większą skłonność do rozmowy ze mną i
jej zdolność do komunikacji wzrasta z każdym dniem. Jednakże jeden aspekt jej mowy
pozostaje niezmienny; jest to uporczywe używanie pierwszej osoby liczby mnogiej. Mówi:
„Poszłyśmy do lasu", a ja zawsze ją poprawiam: „Poszłam do lasu". Powtarza po mnie jak
papużka: „poszłam", ale już w następnym zdaniu powie: „Widziałyśmy kotka w ogrodzie"
czy coś w tym rodzaju.
Doktor i ja jesteśmy bardzo zaintrygowani tą osobliwością. Czy to zakorzeniony
nawyk, przeniesiony z ich języka bliźniaczek na angielski, nawyk, który z czasem sam ustąpi?
Czy też bliźniaczość tkwi w niej tak głęboko, że nawet w języku opiera się przed uznaniem
siebie za odrębną od swojej siostry? Opowiedziałam doktorowi o wymyślonych
przyjaciołach, których wynajdują sobie upośledzone umysłowo dzieci, i rozważaliśmy
wspólnie możliwe implikacje. A jeśli uzależnienie dziecka od swego bliźniaka jest tak silne,
że rozłąka powoduje taki uraz psychiczny, iż doznawszy go, umysł znajduje pociechę w
wyobrażaniu sobie bliźniaka, urojonego towarzysza? Nie doszliśmy do żadnych
zadowalających wniosków, ale rozstaliśmy się z krzepiącym poczuciem, że znaleźliśmy
kolejną dziedzinę przyszłych badań: lingwistykę.
Zajmując się Emmeline, badaniami i prowadzeniem domu, za mało sypiam i mimo
moich zasobów energii, które utrzymuję zdrową dietą i ćwiczeniami fizycznymi, dostrzegam
u siebie objawy niewyspania. Irytuje mnie, że coś gdzieś kładę, a potem zapominam, gdzie to
położyłam. A kiedy wieczorem sięgam po książkę, zakładka wskazuje, że poprzedniego
wieczoru musiałam przewracać strony bezmyślnie, bo nic sobie nie przypominam ani z tej
strony, ani z poprzedniej. Te drobne utrapienia i ciągłe uczucie zmęczenia są ceną, jaką płacę
za radość prowadzenia wspólnych badań z doktorem.
Nie o tym jednak chciałam pisać. Zamierzałam napisać o naszej pracy. Nie o naszych
odkryciach, które są dokładnie udokumentowane w naszych zapisach, ale o zgodności
naszych umysłów, o tym, z jaką łatwością się wzajem rozumiemy, tak że możemy obchodzić
się niemal bez słów. Kiedy na przykład jesteśmy oboje zajęci sporządzaniem wykresu zmian
rytmu snu i czuwania u naszych przedmiotów badań, a on chce zwrócić mi na coś uwagę, nie
musi nic mówić, bo czuję jego wzrok na sobie, jego umysł wołający mnie, i podnoszę głowę
znad papierów, by mi wskazał, w czym rzecz.
Sceptycy mogą to uznać za czysty zbieg okoliczności albo posądzić mnie o
wyolbrzymianie w wyobraźni przypadkowego incydentu do rangi prawidłowości, ale ja
doszłam do przekonania, że kiedy dwoje ludzi blisko ze sobą współpracuje we wspólnym
przedsięwzięciu - należy dodać, dwoje inteligentnych ludzi - powstaje między nimi więź
porozumienia, która może wpływać korzystnie na ich pracę. Kiedy wspólnie się czymś
zajmują, świadomi są najmniejszych ruchów drugiego, wyczuleni na nie, i potrafią je
właściwie interpretować, nawet ich nie widząc i nie odrywając się od pracy. Przeciwnie, praca
idzie wtedy lepiej, bo szybciej się rozumiemy. Tutaj przytoczę pewien prosty przykład, sam w
sobie błahy, ale wymowny. Tego ranka czytałam uważnie pewne notatki, próbując odkryć
jakiś wzorzec zachowania wynikający z zapisków doktora o Adeline. Sięgnęłam po ołówek,
chcąc zapisać jakąś uwagę na marginesie. Poczułam, że jego dłoń muska moją i wkłada w nią
ołówek, którego szukałam. Podniosłam na niego wzrok, chcąc mu podziękować, ale był
całkowicie pochłonięty lekturą swoich papierów, zupełnie nieświadomy tego, co się
wydarzyło. W taki to sposób pracujemy razem: umysły, dłonie, zawsze wspólnie, zawsze
uprzedzając potrzeby i myśli tego drugiego. A kiedy jesteśmy osobno, czyli przez większą
część dnia, stale myślimy o drobnych szczegółach związanych z naszymi badaniami albo o
spostrzeżeniach dotyczących szerszych aspektów życia i nauki, co najlepiej świadczy o tym,
jak dobrze jesteśmy do siebie dobrani w tym wspólnym przedsięwzięciu.
Ale jestem śpiąca i chociaż mogłabym się dalej rozpisywać o radości bycia
współautorką pracy naukowej, naprawdę już czas pójść do łóżka.
Nie pisałam prawie od tygodnia i to nie z powodów, które zwykle podaję. Mój
dziennik znikł.
Mówiłam o tym z Emmeline - łagodnie, surowo, przekupując ją czekoladą i grożąc
karą (tak, złamałam swoje zasady, ale doprawdy utrata dziennika to coś, co dotyka człowieka
osobiście) - ale ona wciąż wszystkiemu zaprzecza. Wypiera się tego konsekwentnie i na pozór
w dobrej wierze. Każdy, kto nie zna okoliczności, uwierzyłby jej. Znając ją tak, jak ja ją
znam, jestem zaskoczona tą kradzieżą i trudno mi ją sobie wytłumaczyć wobec ogólnie
znacznych postępów, jakie uczyniła. Nie umie czytać i nie interesuje się myślami i życiem
wewnętrznym innych, jeśli nie wiążą się bezpośrednio z nią samą. Dlaczego chciała mieć ten
dziennik? Zapewne skusił ją błyszczący zameczek - jej zamiłowanie do błyskotek się nie
zmniejszyło i nie próbuję go zwalczać; jest zazwyczaj dość nieszkodliwe. Ale rozczarowałam
się co do niej.
Gdybym miała sądzić jedynie po jej zaprzeczeniach i charakterze, doszłabym do
wniosku, że nie popełniła tej kradzieży. Ale pozostaje faktem, że nikt inny nie mógł tego
zrobić.
John? Pani Dunne? Zakładając nawet, że służący zechcieliby ukraść mój dziennik, w
co stanowczo nie wierzę, pamiętam wyraźnie, że wtedy kiedy zginął, oni byli zajęci gdzie
indziej w domu. By się upewnić, że się co do tego nie myliłam, naprowadziłam rozmowę na
ich zajęcia w tym czasie i John potwierdził, że pani Dunne była przez cały ranek w kuchni
(„robiąc przy tym spory harmider" - powiedział). Ona zaś potwierdza, że John był w
wozowni, naprawiając wózek („hałaśliwy gruchot"). To nie mogło być żadne z nich.
Tak więc, po wyeliminowaniu wszystkich innych podejrzanych, jestem zmuszona
uwierzyć, że ukradła go Emmeline.
A jednak nie mogę się wyzbyć wątpliwości. Nawet teraz widzę przed sobą jej buzię -
wyglądającą tak niewinnie, tak zmartwioną tym oskarżeniem - i nie mogę się opędzić od
myśli, że może wchodzi tu w grę jakiś dodatkowy czynnik, którego dotąd nie brałam pod
uwagę. Kiedy rozważam sprawę w tym świetle, rodzi się we mnie jakiś niepokój; ogarnia
mnie nagle przeczucie, że żadnemu z moich planów nie dane będzie się spełnić. Coś się
sprzysięgło przeciw mnie, od kiedy się pojawiłam w tym domu! Coś, co chce pokrzyżować
mi szyki i udaremnić każde moje przedsięwzięcie. Sprawdziłam poprawność swego
rozumowania krok po kroku i nie znalazłam żadnego błędu, a jednak dręczą mnie
wątpliwości... Czego nie potrafię dostrzec?
Przeczytałam ostatni akapit i uderzył mnie w jego tonie całkiem dla mnie nietypowy
brak wiary w siebie. To z pewnością tylko skutek zmęczenia. Znużony umysł skłonny jest
błądzić po jałowych szlakach; nic nie może tak go uleczyć jak dobrze przespana noc.
A poza tym mam to wszystko już za sobą. Oto siedzę i piszę w tym zagubionym
dzienniku. Zamknęłam Emmeline w jej pokoju na cztery godziny, następnego dnia na sześć
godzin, i wiedziała, że nazajutrz będzie to osiem. Drugiego dnia, wkrótce po tym, jak
otworzyłam z klucza jej drzwi, zszedłszy na dół, znalazłam swój dziennik na biurku w pokoju
szkolnym. Musiała bardzo szybko się przemknąć, by go tam podłożyć. Nie widziałam, jak
przechodzi obok drzwi biblioteki do szkolnego pokoju, chociaż umyślnie zostawiłam drzwi
otwarte. Ale dziennik został zwrócony. Więc chyba już nie ma miejsca na wątpliwości?
Jestem taka zmęczona, a mimo to nie mogę spać. Słyszę w nocy kroki, ale kiedy
podchodzę do drzwi i wyglądam na korytarz, nikogo tam nie ma.
Wyznaję, że poczułam się nieswojo - wciąż się czuję nieswojo - na myśl, że ta mała
książeczka znajdowała się w obcych rękach, choćby tylko przez dwa dni. Świadomość, że
ktoś mógł czytać moje słowa, wprawia mnie w zakłopotanie. Nie mogę przestać myśleć, jak
ta inna osoba może zinterpretować to, co napisałam, bo kiedy piszę jedynie dla siebie samej i
doskonale znam prawdę o tym, o czym piszę, zwracam może mniejszą uwagę na sposób
wyrażania myśli, a ponieważ piszę w pośpiechu, czasem wyrażam się w sposób, który ktoś
postronny, nieświadom moich prawdziwych intencji, mógłby źle zrozumieć. Zastanawiając
się nad niektórymi fragmentami (doktor i ołówek - taki nic nieznaczący epizod, niewart nawet
w istocie odnotowania), dostrzegam, że komuś obcemu mogą się ukazać w raczej odmiennym
świetle, niż było to moim zamiarem, i zadaję sobie pytanie, czy nie powinnam wyrwać tych
kartek i ich zniszczyć. Ale nie mogę się na to zdecydować, bo to są właśnie te strony, które
najbardziej pragnę zachować, odczytywać je później, kiedy będę stara i stąd odjadę, i będę
wspominała szczęście mojej pracy i wyzwanie, jakim jest nasze wielkie przedsięwzięcie.
Dlaczego by naukowa przyjaźń nie miała być źródłem radości? Czyż przez to staje się
mniej naukowa?
Ale może najlepszym rozwiązaniem jest w ogóle przestać pisać, bo kiedy piszę, nawet
teraz, kiedy piszę to właśnie zdanie, to właśnie słowo, czuję przy sobie obecność widmowego
czytelnika, który zagląda mi przez ramię, śledząc moje pióro, który przekręca moje słowa i
wypacza ich znaczenie, i sprawia, że czuję się nieswojo nawet w zaciszu własnych myśli.
To bardzo irytujące zobaczyć samą siebie w świetle tak odmiennym od dobrze sobie
znanego, nawet jeśli jest to światło niewątpliwie fałszywe.
Nie będę więcej pisać.
W zamyśleniu uniosłam oczy znad ostatniej strony dziennika Hester. Wiele spraw
mnie uderzyło, kiedy go czytałam, i teraz, kiedy skończyłam, mogłam je systematycznie
rozważyć.
Och! - pomyślałam.
Och!
A potem: Aha!
Jak opisać moje wielkie odkrycie? Zaczęło się jako luźne „a jeśli", szalone
podejrzenie, nieprawdopodobny domysł. Może nawet nie tyle niemożliwy, ile niedorzeczny.
Po pierwsze...
Już miałam przywołać po kolei rozsądne kontrargumenty, gdy nagle przestały mi być
potrzebne. Bo moją myśl, wybiegającą naprzód w akcie doniosłego przeczucia, już
opanowała ta nowa wersja wydarzeń. W jednej chwili, chwili kalejdoskopowej zmiany
obrazu, zawrotnego olśnienia, historia, którą mi opowiedziała panna Winter, rozsypała się i
złożyła na nowo, w każdym szczególe taka sama - a przecież całkowicie, do głębi różna. Jak
te obrazki, które ukazują młodą oblubienicę, kiedy się trzyma kartkę w pewien sposób, a starą
wiedźmę, kiedy się ją trzyma inaczej. Jak stronica pokryta przypadkowymi kropkami, które
się układają w imbryk albo w twarze błaznów, albo w widok katedry w Rouen, jeśli się tylko
nauczymy je dostrzegać. Prawda cały czas tam tkwiła - ale dostrzegłam ją dopiero teraz.
Nastąpiła długa godzina rozmyślań. Rozważałam jeden po drugim, pod rozmaitym
kątem widzenia, poszczególne elementy. Rozpatrzyłam na nowo wszystko, co wiedziałam.
Wszystko, co mi opowiedziano, wszystko, co sama odkryłam. Tak, pomyślałam. I znowu: tak.
I to, i to, i to także. Moja nowa wiedza tchnęła życie w tę historię. A wraz z przywróceniem
jej oddechu zaczęła odzyskiwać właściwy kształt. Wyrównały się jej wystrzępione brzegi.
Wypełniły się luki. Odtworzyły się brakujące części. Zagadki się rozwiązały, a tajemnice
przestały być tajemnicami.
Nareszcie, po całym tym opowiadaniu i snuciu różnych wątków, po zasłonach
dymnych i sztuczkach z lustrem, i ułudach, wiedziałam.
Wiedziałam, co zobaczyła Hester tego dnia, kiedy myślała, że widziała ducha.
Wiedziałam, kim był chłopiec w ogrodzie.
Wiedziałam, kto zaatakował skrzypcami panią Maudsley.
Wiedziałam, kto zabił Johna Łopatę.
Wiedziałam, kogo szukała Emmeline pod ziemią.
Szczegóły odnajdywały swoje miejsce. Emmeline mówiąca sama do siebie za
zamkniętymi drzwiami, kiedy jej siostra była w domu doktora. Jane Eyre, książka, która
przewija się w tej historii jak srebrna nić w tkaninie. Zrozumiałam tajemnicę wędrującej
zakładki Hester, pojawienie się W kleszczach lęku i zniknięcie jej dziennika. Pojęłam dziwną
decyzję Johna Łopaty, by uczyć dziewczynkę, która niegdyś zbezcześciła jego ogród, jak go
pielęgnować.
Zrozumiałam dziewczynkę we mgle oraz to, jak i dlaczego z niej wyszła. Pojęłam, jak
taka dziewczynka jak Adeline mogła gdzieś się rozpłynąć i zostać zastąpiona przez pannę
Winter.
„Opowiem ci historię o bliźniaczkach!" - zawołała do mnie panna Winter pierwszego
wieczoru w bibliotece, kiedy już miałam ją opuścić. Słowa, które przez ich nieoczekiwane
echo w mojej własnej historii nieodparcie przywiązały mnie do niej.
„Dawno, dawno temu były sobie dwie małe dziewczynki".
Tylko że teraz wiedziałam lepiej.
Tego pierwszego wieczoru wskazała mi właściwy kierunek, gdybym tylko umiała
słuchać.
„Czy wierzy pani w duchy? - spytała mnie. - Opowiem pani historię o duchach".
A ja jej odpowiedziałam: „Innym razem".
Ale ona opowiedziała mi historię o duchach.
Były sobie kiedyś dwie małe dziewczynki...
Czy inaczej: było ich kiedyś trzy.
Był sobie kiedyś dom, a w tym domu był duch.
Duch, jak to duch, był przeważnie niewidzialny, a jednak niezupełnie niewidzialny.
Zamykały się drzwi, które zostawiono otwarte, i otwierały się, kiedy je zamknięto. Coś
migało w lustrze, każąc w nie spojrzeć. Przeciąg poruszał zasłoną przy zamkniętych oknach.
Jakiś mały duch przenosił nieoczekiwanie książki z jednego pokoju do innego i w
niewytłumaczalny sposób przesuwał w nich zakładki. To on zabrał dziennik z jednego
miejsca i ukrył go w innym, to on potem go zwrócił. Jeśli skręcając w korytarz, odnosiło się
dziwne wrażenie, że za rogiem znika właśnie podeszwa pantofla, znaczyło to, iż duszek był
gdzieś blisko. A kiedy, czując na karku czyjeś spojrzenie, unosiło się głowę i stwierdzało, że
pokój jest pusty, można było mieć pewność, że duszek czai się gdzieś w tej pustce.
Ten, kto miał oczy do patrzenia, mógł odgadnąć jego obecność na wiele sposobów. A
jednak nie był widziany.
Nawiedzał cichutko. Na paluszkach, boso, poruszał się bezgłośnie, a jednak
rozpoznawał kroki każdego mieszkańca domu, wiedział, które deski podłogi trzeszczą i które
drzwi skrzypią. Znał każdy ciemny kąt, każdą wnękę, każdą szczelinę. Umiał kryć się za
kredensem i między regałami, za sofą i pod fotelami. Dom oferował mu mnóstwo kryjówek,
między którymi można się było poruszać, nie będąc widzianym.
Isabelle i Charlie nigdy tego ducha nie widzieli. Żyjąc, tak jak oni żyli, poza wszelką
logiką, poza domeną rozumu, nie należeli do ludzi, których by zdumiewało to, co
niewytłumaczalne. Gubienie się, niszczenie albo przypadkowe przemieszczanie się
poszczególnych przedmiotów było w ich świecie czymś naturalnym. Cień padający na dywan
tam, gdzie żadnego cienia być nie powinno, nie skłaniał ich do zastanowienia; takie
tajemnicze zjawiska zdawały się tylko naturalnym przedłużeniem cienia w ich sercach i
umysłach. Duszek był jedynie ruchem na obrzeżu ich pola widzenia, nieuświadomioną
zagadką, nieustannym cieniem, złączonym, choć o tym nie wiedzieli, z ich życiem.
Wyszukiwał jak mysz resztki w ich spiżarni, grzał się przy wygasającym żarze ich kominków,
kiedy szli spać, znikał w zakamarkach ich popadającego w ruinę domu, gdy tylko ktoś się
pojawiał.
Był tajemnicą tego domu.
I jak każda tajemnica miał swoich strażników.
Gospodyni, mimo słabego wzroku, widziała duszka jak na dłoni. Na szczęście. Bez jej
udziału nigdy by nie było w spiżarni dość resztek z obiadu, dość okruchów chleba ze
śniadania, by utrzymać przy życiu tego duszka. Błędem bowiem byłoby sądzić, że było to
jedno z owych bezcielesnych, eterycznych widm. Nie, duch miał żołądek, a kiedy był on
pusty, należało go napełnić. Ale zarabiał na swoje utrzymanie. Za to, co jadł, odwdzięczał się,
jak mógł. Inną osobą, która miała dar widzenia duchów, był ogrodnik, a ten rad był z
dodatkowej pary rąk do pomocy. Duszek nosił kapelusz z szerokim rondem i stare spodnie
Johna, skrócone u kostek i przytrzymywane szelkami, a nawiedzanie przezeń ogrodu
okazywało się nader owocne. Pod jego opieką ziemniaki pęczniały w ziemi, a nad ziemią
obradzały bujnie krzewy owocowe, by mógł potem zbierać ich owoce spod niskich liści. Jego
dotyk miał czarodziejski wpływ nie tylko na owoce i jarzyny; także róże kwitły jak nigdy
przedtem. Później poznał tajemne pragnienie bukszpanów i cisów, by przybierać
geometryczne kształty. Za jego sprawą liście i gałęzie wyrastały pod określonym kątem,
tworząc zaokrąglone kształty lub matematycznie proste linie.
W ogrodzie i w kuchni duszek nie musiał się ukrywać. Gospodyni i ogrodnik byli jego
opiekunami, jego strażnikami. Nauczyli go, jak poruszać się po domu i kryć się w nim
bezpiecznie. Żywili go i chronili. Kiedy w domu zamieszkała obca osoba o niezmiernie
bystrym spojrzeniu, która pragnęła przegonić cienie i zamykać drzwi, martwili się o niego.
Przede wszystkim jednak go kochali.
Ale skąd on się wziął? Jakie były jego dzieje? Bo duchy nie pojawiają się ot tak byle
gdzie. Przychodzą tylko tam, gdzie wiedzą, że są u siebie. A ten duszek był w tym domu u
siebie. U siebie i ze swoją rodziną. Chociaż nie miał imienia, chociaż był nikim, gospodyni i
ogrodnik doskonale wiedzieli, kim jest. Jego historia była zapisana w rudych włosach i
szmaragdowych oczach.
To bowiem jest najdziwniejsze w całej tej historii. Duszek wykazywał niesamowite
wręcz podobieństwo do bliźniaczek już mieszkających w tym domu. Jak inaczej mógłby tak
długo pozostać niezauważony? Trzy dziewczynki ze spadającą na plecy masą rudych włosów.
Trzy dziewczynki o uderzająco szmaragdowych oczach. Czyż podobieństwo bliźniaczek do
duszka, a duszka do nich nie jest zastanawiające?
„Moje narodziny - powiedziała mi panna Winter - były jedynie wątkiem pobocznym".
Od tego zaczęła opowieść o tym, jak to Isabelle poszła na piknik, spotkała Rolanda i w końcu
uciekła, by go poślubić, wymykając się mrocznej, bynajmniej nie braterskiej namiętności
swojego brata. Charlie, porzucony przez siostrę, zaczął szaleć, wyładowując swoją
wściekłość, swoją namiętność, swoją zazdrość na innych - córkach earlów czy sklepikarzy,
bankierów czy kominiarzy, było mu wszystko jedno. Szukając zapomnienia, rzucał się na nie,
z ich zgodą lub bez niej.
Isabelle urodziła w londyńskim szpitalu bliźniaczki. Dwie dziewczynki, które w
niczym nie przypominały męża swojej matki. Miały miedziane włosy - takie jak ich wuj.
Zielone oczy - takie jak ich wuj.
A oto wątek poboczny. Mniej więcej w tym samym czasie w jakiejś stodole czy w
mrocznej izbie urodziła dziecko inna kobieta. Nie była to chyba córka earla ani bankiera.
Bogaci mają swoje sposoby, by sobie radzić z kłopotami. Musiała być jakąś zwykłą,
anonimową, bezsilną kobietą. Dziecko również było dziewczynką. Miedziane włosy.
Szmaragdowe oczy.
Dziecko wściekłości. Dziecko gwałtu. Dziecko Charliego.
Dawno, dawno temu był sobie dom zwany Angelfield.
Dawno, dawno temu były sobie bliźniaczki.
Pewnego dnia pojawiła się w Angelfield ich kuzynka. A raczej przyrodnia siostra.
Kiedy tak siedziałam w pociągu z dziennikiem Hester na kolanach, wielki przypływ
współczucia, jakie zaczęłam odczuwać dla panny Winter, osłabł na myśl o innym nieślubnym
dziecku, o Aureliusie. I współczucie zmieniło się w gniew. Dlaczego rozdzielono go z matką?
Dlaczego porzucono? Dlaczego zostawiono, by sam sobie radził w świecie, nie znając
własnej historii?
Pomyślałam także o białym namiocie i o szczątkach pod nim, o których wiedziałam
już, że nie są szczątkami Hester.
To wszystko sprowadzało się do nocy pożaru. Podpalenie, morderstwo, porzucenie
dziecka.
Kiedy pociąg wjechał na stację w Harrogate i wysiadłam na peron, zdziwiłam się, że
brnę po kostki w śniegu. Bo chociaż przez ostatnią godzinę wyglądałam przez okno, nic z
zewnętrznego świata do mnie nie docierało.
Myślałam, że dzięki chwili olśnienia wiem już wszystko.
Kiedy zrozumiałam, że w Angelfield były nie dwie dziewczynki, ale trzy, myślałam,
że mam w ręku klucz do całej tej historii.
Po zastanowieniu uświadomiłam sobie jednak, że póki się nie dowiem, co stało się tej
nocy pożaru, nie wiem nic.
Była Wigilia Bożego Narodzenia, było późno i padał gęsty śnieg. Pierwszy i drugi
taksówkarz odmówili tak dalekiego kursu za miasto, ale trzeciego, o obojętnym wyrazie
twarzy, musiała poruszyć żarliwość mojej prośby, bo wzruszył ramionami i zgodził się mnie
zawieźć.
- Spróbujemy - ostrzegł mnie szorstko.
Wyjechaliśmy z miasta, a śnieg nadal sypał, skrupulatnie pokrywając, płatek po
płatku, każdy cal ziemi, każdy żywopłot, każdą gałąź. Minąwszy ostatnią wioskę, ostatnie
zabudowania, znaleźliśmy się w białym krajobrazie, w którym niekiedy nie dawało się
odróżnić szosy od płaskich pól po obu stronach, i skuliłam się na siedzeniu, obawiając się, że
kierowca w każdej chwili może zrezygnować i zawrócić. Tylko moje wyraźne wskazówki
upewniały go, że istotnie jesteśmy na drodze. Sama wysiadłam, żeby otworzyć pierwszą
bramę, wreszcie stanęliśmy pod drugą, główną bramą do posiadłości.
- Mam nadzieję, że odnajdzie pan drogę z powrotem - powiedziałam.
- Ja? Poradzę sobie - stwierdził, znów wzruszając ramionami.
Tak jak się spodziewałam, brama była zamknięta. Nie chcąc, żeby kierowca wziął
mnie za jakiegoś złodziejaszka, udawałam, że szukam w torbie klucza, kiedy zawracał.
Dopiero gdy odjechał, chwyciłam się prętów bramy, wspięłam na nią i zeskoczyłam z drugiej
strony.
Kuchenne drzwi nie były zamknięte na klucz. Ściągnęłam buty, otrząsnęłam płaszcz
ze śniegu i powiesiłam go. Przeszłam przez pustą kuchnię i ruszyłam prosto do mieszkania
Emmeline, gdzie spodziewałam się zastać pannę Winter. Wrzały we mnie oskarżenia, pytania,
podsycałam w sobie gniew. Gniew za Aureliusa i za kobietę, której kości przeleżały
sześćdziesiąt lat w wypalonej ruinie biblioteki w Angelfield. Mimo wewnętrznego
wzburzenia zbliżałam się cicho; dywan pochłaniał furię moich kroków.
Nie zastukałam, tylko popchnęłam drzwi i weszłam.
Zasłony były wciąż zasunięte. Panna Winter siedziała spokojnie obok łóżka
Emmeline. Zdumiona moim wejściem, wpatrywała się we mnie niezwykle błyszczącymi
oczami.
- Kości! - syknęłam. - W Angelfield znaleziono ludzkie kości!
Cała zmieniłam się we wzrok i słuch, czekając w napięciu na jej reakcję. Przyzna się.
Nieważne, czy będzie to wyraz twarzy, czy gest, ja go odczytam.
Tylko że w pokoju było coś, co próbowało odciągnąć moją uwagę.
- Kości? - powtórzyła panna Winter. Była biała jak papier, a w jej oczach był ocean
dość rozległy, by zatopić całą moją wściekłość.
- Och! - powiedziała.
Och! Jakież bogactwo wibracji może się zawrzeć w jednej sylabie! Lęk. Rozpacz.
Smutek i rezygnacja. Jakaś mroczna, nieniosąca pociechy ulga. I żal, głęboki i zastarzały.
I wtedy nagle dręczące poczucie zmiany, jaka zaszła w tym pokoju, stało się tak
dojmujące, że nie mogłam już myśleć o niczym innym. Co to jest? Coś niemającego związku
z moim dramatycznym oświadczeniem. Coś, co poprzedziło moje tu wtargnięcie. Przez
chwilę stałam niepewna, zdezorientowana. Potem wszystkie nieznaczące drobiazgi, które
zauważyłam, nie zwracając na nie uwagi, złożyły się w całość. Atmosfera tego pokoju.
Zasunięte zasłony. Wilgotna przejrzystość oczu panny Winter. Niewyczuwalność owego
stalowego jądra, które dotąd stanowiło samą jej istotę.
Skupiłam uwagę na jednym: gdzie powolny przypływ i odpływ oddechu Emmeline?
Żaden dźwięk nie docierał do moich uszu.
- Nie! Ona...
Upadłam na kolana przy łóżku i wpatrywałam się w nią.
- Tak - powiedziała cicho panna Winter. - Odeszła. Parę minut temu.
Patrzyłam w pustą twarz Emmeline. Właściwie nic się nie zmieniło. Jej blizny wciąż
były gniewnie czerwone; wargi wciąż były tak samo wykrzywione; oczy wciąż zielone.
Dotknęłam wykręconej, pokrytej poparzeniami dłoni, jej skóra była jeszcze ciepła. Czy
naprawdę odeszła? Ostatecznie i nieodwołalnie? Zdawało się to niemożliwe. Chyba nie
opuściła nas całkowicie? Chyba coś z niej pozostało, by nas pocieszyć? Czy już żadne
zaklęcie, żaden talizman, żaden magiczny zabieg nie przywróci jej do życia? Czy już nie
mogę powiedzieć nic, co by do niej dotarło?
Ciepło jej ręki natchnęło mnie wiarą, że może mnie jeszcze usłyszeć. Ciepło jej ręki
wyzwoliło z mojej piersi słowa, potykające się jedno o drugie, by dolecieć do ucha Emmeline.
- Odnajdź moją siostrę, Emmeline. Proszę, znajdź ją. Powiedz jej, że na nią czekam.
Powiedz jej... - Gardło zbyt mi się zacisnęło, by przepuścić wszystkie te słowa, i dławiły
mnie, tłocząc się niecierpliwie. - Powiedz jej, że za nią tęsknię! Powiedz jej, że jestem taka
samotna! - Słowa wydobywały się gwałtownie, natarczywie z moich ust. Żarliwie
przefruwały przestrzeń między nami, ścigając Emmeline. - Powiedz jej, że już nie mogę
dłużej czekać! Powiedz jej, żeby przyszła.
Ale było już za późno. Przepaść się już otworzyła. Niewidzialnie. Nieodwołalnie.
Nieubłaganie.
Wyrywające się ze mnie słowa fruwały jak ptaki obijające się o szklaną szybę.
- Moje biedne dziecko. - Poczułam na ramieniu lekkie dotknięcie dłoni panny Winter,
a kiedy płakałam nad trupkami swych porozbijanych słów, jej ręka nadal na nim pozostała.
W końcu otarłam oczy. Pozostało mi tylko parę słów. Brzęczących samotnie, bez
swoich dawnych towarzyszy.
- Była moją bliźniaczką - powiedziałam. - Była tutaj. Proszę spojrzeć.
Podciągnęłam sweter wetknięty w spódnicę i wystawiłam na światło swój bok.
Moją bliznę. Mój półksiężyc. Blady, srebrnoróżowy, mieniący się perłowo. Ślad
rozdzielenia.
- To tutaj była. Tu byłyśmy połączone. Rozdzielono nas. I ona umarła. Nie mogła żyć
beze mnie.
Poczułam muśnięcie palców panny Winter na moim półksiężycu, a potem pełne
czułego współczucia spojrzenie.
- Rzecz w tym... - ostatnie słowa, naprawdę ostatnie, potem nigdy nie będę już musiała
niczego mówić - że chyba nie mogę bez niej żyć.
- Dziecinko. - Panna Winter patrzyła na mnie.
Unosiłam się w głębiach współczucia w jej oczach.
Nie myślałam o niczym. Powierzchnia mojego umysłu była doskonale spokojna. Ale
pod powierzchnią coś się kotłowało. Poczułam ruch prądów głębinowych. Przez lata na dnie
leżał wrak, rdzewiejący statek ze swoim ładunkiem trupich kości. Teraz się przesunął. Ja go
poruszyłam, a to wywołało zawirowania, które podniosły z dna chmury piachu, drobiny żwiru
kłębiące się zawrotnie w ciemnej zmąconej wodzie.
Panna Winter przez cały czas wpatrywała się we mnie przeciągłym zielonym
spojrzeniem.
Potem, bardzo powoli, piasek opadł, a woda zaczęła znów się uspokajać, powoli,
bardzo powoli. I kości znów spoczęły w zardzewiałym grobowcu.
- Spytała mnie pani kiedyś o moją historię - powiedziałam.
- A ty mi powiedziałaś, że nie masz żadnej historii.
- Teraz pani wie, że mam.
- Nigdy w to nie wątpiłam. - Uśmiechnęła się blado, ze smutkiem. – Kiedy cię tutaj
zapraszałam, sądziłam, że już znam twoją historię. Przeczytałam twój esej o braciach
Landierach. Był taki dobry. Wiedziałaś tyle o rodzeństwie. Pomyślałam sobie, że to
bezpośrednia wiedza. A im bardziej się wczytywałam w ten esej, tym mocniejszego
nabierałam przekonania, że musisz mieć bliźniaczkę. Więc wybrałam cię na swojego
biografa. Bo jeśli po tylu latach opowiadania różnych historii skusi mnie, by cię okłamać, ty
mnie na tym przyłapiesz.
- Przyłapałam panią.
Skinęła głową, spokojna, smutna, niezdziwiona.
- Najwyższy czas. Jak wiele wiesz?
- To, co mi pani powiedziała. Tylko wątek poboczny, jak się pani wyraziła.
Opowiadała mi pani wtedy historię Isabelle i jej bliźniaczek, a ja nie zwróciłam na to uwagi.
Charlie i jego szaleństwa były tylko wątkiem pobocznym. A pani wciąż przywoływała Jane
Eyre. Książkę o kimś obcym w rodzinie. O osieroconej kuzynce. Nie wiem, kto był pani
matką. I jak się pani znalazła w Angelfield bez niej.
Potrząsnęła smutno głową.
- Wszyscy, którzy by mogli odpowiedzieć na te pytania, pomarli, Margaret.
- Nic pani nie pamięta?
- Jestem człowiekiem. Tak jak wszyscy ludzie, nie pamiętam swoich narodzin. Kiedy
sobie uświadamiamy własne istnienie, jesteśmy dziećmi i nasze przyjście na świat jest czymś,
co się zdarzyło całą wieczność temu. Jesteśmy jak spóźnialscy w teatrze; musimy nadrabiać
niewiedzę, odgadując początek na podstawie dalszych wydarzeń. Jakże często powracałam do
granic pamięci i zaglądałam w mrok po tamtej stronie! Ale nie tylko wspomnienia cisną się
nad tą granicą. Wszelkiego rodzaju urojenia zamieszkują tę krainę. Koszmary nocne
samotnego dziecka. Baśnie przyswojone przez umysł spragniony opowieści. Fantazje małej
dziewczynki obdarzonej wyobraźnią, pragnącej sobie wyjaśnić to, co niewytłumaczalne.
Jakąkolwiek historię mogłam odkryć na tej granicy niepamięci, nie udaję sama przed sobą, że
jest prawdziwa.
- „Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny".
- Właśnie. Jedyne, czego mogę być pewna, to to, co mi powiedział John Łopata.
- A co on pani powiedział?
- Że pojawiłam się jak zielsko między dwoma krzakami truskawek.
Opowiedziała mi tę historię.
Ktoś plądrował w truskawkach. Nie ptaki, bo one dziobały i pozostawiały
podziurawione owoce. I nie bliźniaczki, bo one deptały po roślinach i zostawały ślady stóp na
ziemi. Nie, to jakiś zwinny złodziejaszek skubnął po truskawce to tu, to tam. Zręcznie,
niczego nie niszcząc. Inny ogrodnik nawet by tego nie zauważył. Tego samego dnia John
dostrzegł kałużę wody pod ogrodowym kranem. Z kranu kapało. Zakręcił go mocniej.
Podrapał się w głowę i zajął się swoimi sprawami. Ale bacznie się rozglądał.
Następnego dnia dostrzegł w truskawkach jakąś figurkę, małego stracha na wróble,
ledwie odrosłego od ziemi, w wielkim kapeluszu, który opadał mu na twarz. Mały
człowieczek czmychnął, kiedy go zobaczył. Ale następnego dnia tak stanowczo postanowił
dobrać się do truskawek, że John musiał krzyczeć i wymachiwać rękami, żeby go przegnać.
Później pomyślał sobie, że nie ma pojęcia, kto też to może być. Kto w wiosce ma kruszynę
tego wzrostu, małą i niedożywioną? Kto w okolicy pozwoliłby swojemu dziecku podkradać
owoce w cudzym ogrodzie? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
I ktoś był w szopie na narzędzia. Przecież on sam nie zostawił starych gazet w tym
stanie. A te skrzynki były porządnie poustawiane; wiedział, że były.
Tym razem, nim poszedł do domu, zamknął szopę na kłódkę.
Przechodząc obok ogrodowego kranu, zauważył, że znów z niego kapie. Nawet o tym
nie myśląc, zakręcił go mocniej o pół obrotu. Potem, używając całej siły, jeszcze o ćwierć. To
powinno wystarczyć.
W nocy się obudził, niespokojny, choć nie mógł sobie wytłumaczyć powodów tego
niepokoju. Gdzie będziesz spać, zastanawiał się, skoro nie będziesz mógł się dostać do szopy
i zrobić sobie legowiska z gazet w skrzynce? I jak dostaniesz się do wody, jeżeli kurek jest
zakręcony tak mocno, że nie będziesz mógł go ruszyć? Łajając sam siebie za te głupie myśli,
o północy otworzył okno, żeby sprawdzić, jak jest na dworze. Mrozów już nie ma. Ale jest
chłodno jak na tę porę roku. A o ile chłodniej, gdy jest się głodnym? A o ile ciemniej, jeśli
jest się dzieckiem?
Pokręcił głową i zamknął okno. Nikt chyba nie podrzucił dziecka do jego ogrodu.
Oczywiście, że nie. Mimo to wstał przed piątą rano. Przeszedł się po ogrodzie, obejrzał swoje
warzywa, ogród ozdobnych drzew, planując prace na ten dzień. Przez cały ranek wypatrywał
w krzakach truskawek obwisłego kapelusza. Ale nigdzie nie było go widać.
- Co ci jest? - spytała Gosposia, kiedy siedział w milczeniu przy kuchennym stole,
pijąc kawę.
- Nic - odpowiedział.
Dopił kawę i wrócił go ogrodu. Stanął i niespokojnie przebiegł wzrokiem po krzakach
truskawek.
Nikogo.
W porze drugiego śniadania zjadł pół kanapki, stwierdził, że nie ma apetytu, i zostawił
drugą połowę na odwróconej doniczce przy ogrodowym kranie. Mówiąc sobie, że jest
wariatem, położył jeszcze obok herbatnik i odkręcił kran. Wymagało to pewnego wysiłku.
Napuścił wody do blaszanej konwi, wylał ją na grządkę i napełnił znowu. Głośny szum
chluszczącej wody rozbrzmiewał po warzywniku. John starał się nie rozglądać wokół siebie.
Potem odszedł kawałek dalej, ukląkł na trawie tyłem do kranu i zaczął czyścić jakieś
stare doniczki. Było to ważne zajęcie, należało to zrobić; można roznieść zarazę, jeśli się
właściwie nie wyczyści doniczek przed zasadzeniem w nich roślin.
Skrzypnięcie odkręcanego kranu za plecami.
Nie obejrzał się od razu. Kończył oskrobywać doniczkę, którą miał w ręku. Czyścił ją
i czyścił.
Potem był szybki. Zerwał się na nogi i niczym lis błyskawicznie śmignął do kranu.
Ale nie było potrzeby tak się spieszyć.
Dzieciak, przestraszony, próbował uciekać, ale się potknął. Zerwawszy się, kulejąc,
odbiegł jeszcze parę kroków i potknął się znowu. John dogonił go i podniósł - ważył tyle co
kot, nie więcej - a kiedy odwrócił go twarzą do siebie, spadł kapelusz.
Sama skóra i kości. Dziecko było zagłodzone. Z zapadniętymi oczami, włosami
czarnymi od brudu, śmierdzące. Dwie czerwone gorące plamy zamiast policzków. John
położył mu rękę na czole, było rozpalone. W szopie obejrzał jego stopy. Bose, pokryte
strupami i spuchnięte. Przez brud sączyła się ropa. Jakiś głęboko tkwiący cierń czy coś
takiego. Dzieckiem wstrząsały dreszcze. Gorączka, ból, głód, strach. John pomyślał, że gdyby
znalazł zwierzątko w takim stanie, wziąłby strzelbę i położył kres jego męce.
Zamknął dziecko w szopie i poszedł po Gosposię. Przyszła. Przyjrzała się, pociągnęła
nosem i się cofnęła.
- Nie, nie wiem, czyje to. Może, jak je trochę odszorujemy...
- Myślisz, żeby go wsadzić do beczki z wodą?
- Do beczki, też coś! Pójdę i naleję wody do wanny w kuchni.
Ściągnęli z dziecka cuchnące łachmany.
- To do spalenia - powiedziała Gosposia i wyrzuciła je na podwórze. Brud grubą
skorupą pokrywał całą skórę. Pierwsza woda zrobiła się natychmiast czarna. Aby opróżnić
wannę i napełnić ją na nowo, wyciągnęli z niej dziecko; stało, trzęsąc się, na zdrowej nóżce.
Nagie i ociekające strumyczkami szaro brunatnej wody, z wystającymi żebrami.
Popatrzyli na nie, potem na siebie, a potem znowu na dziecko. - John, może ja mam
słaby wzrok, ale czy ty widzisz to samo co ja? - Tak.
- A to ci dopiero chłopczyk! Toż to dziewczynka!
Grzali wodę kociołek po kociołku. Szorowali mydłem jej skórę i włosy, wy-
szczotkowali zastarzały brud spod paznokci. Kiedy już była czysta, zdezynfekowali pęsetę i
wyciągnęli jej ten cierń ze stopy - wzdrygnęła się, ale nie krzyknęła - opatrzyli i
zabandażowali ranę. Łagodnie natarli rozgrzanym olejem rycynowym strupki pod oczami,
przemyli płynem kalamonowym ślady po ukąszeniach pcheł, posmarowali wazeliną
spierzchnięte, spękane wargi. Rozczesali jej zmierzwione długie włosy. Przyłożyli okłady z
chłodnej flaneli na czoło i rozpalone policzki. Wreszcie owinęli ją w czysty ręcznik i
posadzili przy kuchennym stole, gdzie Gosposia wlewała jej łyżką zupę do ust, a John obierał
dla niej jabłko. Pochłaniając zupę, chwytając kawałki jabłka, nie mogła nadążyć z ich
przełykaniem. Gosposia ukroiła kromkę chleba i posmarowała ją masłem. Dziewczynka
zjadła ją łapczywie.
Przyglądali się jej. Jej oczy, oczyszczone ze strupów, były odpryskami szmaragdowej
zieleni. Jej włosy, kiedy wyschły, okazały się czerwonozłote. Szeroko rozstawione kości
policzkowe sterczały ostro z wygłodzonej twarzyczki.
- Czy myślisz to samo co ja? - spytał John.
- Aha.
- Powiemy mu?
- Nie.
Namyślali się dobrą chwilę.
- A co z doktorem?
Różowe plamy na buzi dziecka nie były już takie błyszczące. Gosposia przyłożyła
rękę do jego czoła. Jeszcze gorące, ale trochę mniej.
- Zobaczymy, jak przejdzie noc. Wezwiemy doktora rano.
- Jeśli będzie potrzeba.
- Tak, jeśli będzie potrzeba.
- I tak sprawa się rozstrzygnęła - powiedziała panna Winter. - Zostałam.
- Jak pani miała na imię?
- Gosposia próbowała nazywać mnie Mary, ale jakoś to się nie przyjęło. John mówił
na mnie Cień, bo włóczyłam się za nim jak cień. Nauczył mnie czytać na katalogach nasion w
szopie, ale szybko odkryłam bibliotekę. Emmeline wcale mnie nie nazywała. Nie musiała, bo
zawsze byłam obok. Imiona są potrzebne tylko dla nieobecnych.
Przez chwilę w milczeniu myślałam o tym wszystkim. Dziecko-duch. Bez matki. Bez
imienia. Dziecko, którego samo istnienie było tajemnicą. Nie sposób pomyśleć o tym bez
współczucia. A jednak...
- A co z Aureliusem? Pani przecież wiedziała, co to znaczy dorastać bez matki!
Dlaczego trzeba go było porzucić? Te kości znalezione w Angelfield... Wiem, że to Adeline
zabiła Johna Łopatę, ale co się z nią później stało? Proszę mi opowiedzieć, co się stało tamtej
nocy, kiedy był pożar.
Rozmawiałyśmy w mroku i nie widziałam wyrazu twarzy panny Winter, ale zdawało
mi się, że drży, patrząc na postać w łóżku.
- Nasuń jej prześcieradło na twarz, dobrze? Opowiem ci o dziecku. Opowiem ci o
pożarze. Ale najpierw może byś zawołała tu Judith. Ona jeszcze nie wie. Będzie musiała
wezwać doktora Cliftona. Trzeba się zająć paroma sprawami.
Kiedy weszła Judith, najpierw zadbała o żyjącą. Zaledwie rzuciła okiem na bladość
panny Winter, uparła się, by przede wszystkim położyć ją do łóżka i dopilnować, by zażyła
lekarstwo. Zawiozłyśmy ją razem do jej pokoju; Judith pomogła jej się przebrać w koszulę
nocną; ja przygotowałam butelkę z gorącą wodą i pościeliłam łóżko.
- Teraz zadzwonię do doktora Cliftona - powiedziała Judith. - Czy zostanie pani z
panną Winter?
Ale już po paru minutach znów się ukazała w drzwiach sypialni i wywołała mnie do
przedpokoju.
- Nie rozmawiałam z nim - powiedziała szeptem. - Śnieżyca zerwała linię
telefoniczną.
Byłyśmy odcięte.
Pomyślałam o numerze telefonu policjanta na kartce papieru w mojej torebce i
poczułam ulgę.
Postanowiłyśmy, że zostanę przy pannie Winter na pierwszą zmianę, tak żeby Judith
mogła pójść do Emmeline i zrobić przy niej, co należy. Potem mnie zastąpi, kiedy trzeba
będzie dać pannie Winter następne lekarstwo.
To miała być długa noc.
W wąskim łóżku panny Winter jej postać odznaczała się jedynie dzięki nieznacznemu
wznoszeniu się i opadaniu pościeli. Oddychała ostrożnie, jakby się obawiała, że w każdej
chwili może wpaść w zasadzkę. Światło lampy wydobywało z mroku jej wychudłą sylwetkę:
padało na jej blade policzki i oświetlało białe sklepienie jej czoła; pogrążało oczy w głębokiej
sadzawce cienia.
Na oparciu mojego krzesła leżał złocisty jedwabny szał. Upięłam go na abażurze, tak
żeby rozpraszał światło, ocieplał je, sprawiał, by nie padało tak brutalnie na twarz panny
Winter.
Siedziałam cichutko, spokojnie się jej przyglądałam, a kiedy się odezwała, ledwie
dosłyszałam jej szept.
- Prawda? Spróbuję...
Jej słowa spłynęły z warg w powietrze; zawisły w nim, drżące, potem odnalazły drogę
i zaczęły swoją podróż.
Nie byłam miła dla Ambrose'a. A mogłam być. W innym świecie może bym była. Nie
byłoby to takie trudne: był wysoki i silny, a jego włosy w słońcu były złote. Wiedziałam, że
mu się podobam, i on także nie był mi obojętny. Ale narzuciłam swojemu sercu nieczułość.
Byłam związana z Emmeline.
- Nie jestem dla ciebie dość dobry? - spytał mnie pewnego dnia. Tak po prostu, bez
ogródek.
Udałam, że nie słyszę, ale on nalegał.
- Jeżeli nie jestem dość dobry, powiedz mi to w oczy.
- Nie umiesz czytać - powiedziałam - ani pisać.
Uśmiechnął się. Wziął ołówek z parapetu kuchennego okna i na kawałku papieru
zaczął bazgrać litery. Bardzo powoli. Litery były nierówne, ale dały się łatwo odczytać:
„Ambrose". Napisał swoje imię, a potem wyciągnął do mnie tę kartkę, żeby ją pokazać.
Wyrwałam mu ją z ręki, zgniotłam w kulkę i rzuciłam na podłogę.
Przestał przychodzić do kuchni na herbatę. Piłam swoją, siedząc na krześle Gosposi,
tęskniąc za papierosem i nasłuchując jego kroków lub brzęku łopaty. Kiedy przychodził do
domu, by przynieść mięso, podawał mi torbę bez słowa, patrząc w bok, z nieruchomą twarzą.
Zrezygnował. Później, sprzątając kuchnię, natrafiłam na ten kawałek papieru z jego imieniem.
Poczułam się zawstydzona swoim zachowaniem; włożyłam kartkę do jego torby na
zwierzynę, wiszącej za kuchennymi drzwiami, aby jej nie widzieć.
Kiedy sobie uświadomiłam, że Emmeline jest w ciąży? Kilka miesięcy po tym, kiedy
chłopak przestał przychodzić na herbatę. Wiedziałam wcześniej niż ona sama. Nie potrafiła
zauważyć zmian w swoim ciele ani zdać sobie sprawy z ich konsekwencji. Wypytywałam ją o
Ambrose'a. Trudno jej było zrozumieć sens moich pytań, a już zupełnie nie mogła pojąć, za
co się na nią gniewam. „On był taki smutny - powtarzała jedynie. - A ty byłaś dla niego
niedobra". Mówiła bardzo łagodnie, pełna współczucia dla chłopca, a starając się, by jej
wyrzuty nie zabrzmiały zbyt ostro.
Miałam ochotę nią potrząsnąć.
- Czy ty nie rozumiesz, że teraz będziesz miała dziecko?
Lekkie zdziwienie przemknęło jej po twarzy, po czym wrócił na nią spokój. Nic, jak
się zdawało, nie mogło zmącić tego spokoju.
Zwolniłam Ambrose'a. Zapłaciłam mu do końca tygodnia i kazałam odejść. Mówiąc
to, nie patrzyłam na niego. Nie podałam żadnych powodów. On o nic nie pytał.
- Możesz odejść natychmiast - powiedziałam, ale to nie było w jego stylu.
Dokończył sadzić przygotowane rośliny, dokładnie wyczyścił narzędzia, tak jak go
nauczył John, i odniósł do szopy, gdzie je porządnie ułożył. Potem zastukał do kuchennych
drzwi.
- Jak zdobędziesz mięso? Czy przynajmniej umiesz zabić kurczaka?
Pokręciłam głową.
- To chodź.
Wskazał głową w kierunku kurnika i poszłam za nim.
- Nie trać czasu - pouczył mnie. - Zręcznie i szybko, tak to się robi. Bez zastanawiania
się. - Chwycił jednego z rudo upierzonych ptaków dziobiących u naszych stóp, i mocno go
przytrzymał. Pokazał mi, jakim ruchem mam ukręcić mu szyję. - Rozumiesz?
Kiwnęłam głową.
- No to zrób to.
Wypuścił ptaka, który sfrunął na ziemię, gdzie wmieszawszy się w stado, nie dawał
się wkrótce już odróżnić od pozostałych.
- Teraz?
- A co innego masz na obiad?
Na piórach dziobiących ziarno kur pobłyskiwało słońce. Sięgnęłam po jedną, ale mi
uciekła. Druga w taki sam sposób wymknęła mi się z palców. Chwyciwszy trzecią, tym razem
zdołałam ją niezdarnie przytrzymać. Gdakała i próbowała bić w panice skrzydłami, i
zastanawiałam się, jak to robi ten chłopak, że potrafi tak łatwo ją schwytać. Kiedy usiłowałam
wziąć kurę pod pachę, a jednocześnie objąć dłonią jej szyję, poczułam na sobie surowe
spojrzenie chłopca.
- Zręcznie i szybko - przypomniał. Wątpił we mnie. Poznałam to po jego głosie.
Miałam zabić tego ptaka. Postanowiłam go zabić. Chwytając go więc za szyję,
skręciłam ją. Ale moje ręce nie były mi całkiem posłuszne. Z gardła kury wydobył się
zduszony pisk przerażenia i przez sekundę się zawahałam. Muskularnym szarpnięciem i
uderzeniem skrzydeł ptak wyrwał się mi spod ramienia. I tylko dlatego, że w panice
znieruchomiałam, nadal trzymałam go za szyję. Bijąc skrzydłami, z pazurkami szarpiącymi
się dziko w powietrzu, niemal wymknął się mi z rąk.
Szybko, bez wahania chłopak wyjął mi kurę z zaciśniętej ręki i zabił ją jednym
ruchem.
Podał mi martwego ptaka. Zmusiłam się, by go wziąć. Był ciepły, ciężki, cichy.
Kiedy chłopiec spojrzał na mnie, słońce zalśniło w jego włosach. To spojrzenie było
gorsze niż pazury, gorsze niż bicie skrzydłami, gorsze niż ten zwisający bezwładnie trup w
moich rękach.
Bez słowa odwrócił się i odszedł.
Co mi po tym chłopcu? Nie byłam panią swojego serca; nie należało do mnie;
należało od zawsze do kogoś innego.
Kochałam Emmeline.
Emmeline chyba także mnie kochała, tylko że bardziej kochała Adeline.
To bolesne kochać jedną z bliźniaczek. Przy Adeline w sercu Emmeline nie było
miejsca dla nikogo innego. Nie potrzebowała mnie, a ja pozostawałam na uboczu, odrzucona,
zbędna i mogłam jedynie obserwować bliźniaczki i ich bliźniaczość.
Tylko wtedy, kiedy Adeline włóczyła się gdzieś sama, w sercu Emmeline pojawiało
się miejsce dla kogoś innego. Wtedy jej smutek był moją radością. Powolutku wywabiałam ją
z jej osamotnienia podarunkami - srebrnymi nitkami i świecidełkami - aż zapominała, że
została porzucona, i poddawała się przyjaźni i koleżeństwu, jakie mogłam jej zaoferować.
Grałyśmy przy kominku w karty, śpiewałyśmy, rozmawiałyśmy. Razem byłyśmy szczęśliwe.
Dopóki nie wróciła Adeline. Wpadała do domu, wściekła z zimna i głodu, i z chwilą
kiedy się pojawiała, świat nas dwóch przestawał istnieć, a ja przestawałam się liczyć.
To nie było w porządku. Choć Adeline biła ją i szarpała za włosy, Emmeline ją
kochała. Choć Adeline ją porzucała, Emmeline ją kochała. Cokolwiek Adeline zrobiła, to
niczego nie zmieniało, bo miłość Emmeline była wszechogarniająca. A ja? Moje włosy były
tak samo rude jak włosy Adeline. Moje oczy były tak samo zielone jak oczy Adeline. Pod
nieobecność Adeline każdy mógł mnie z nią pomylić. Ale nigdy nie zmyliłam Emmeline. Jej
serce znało prawdę.
Emmeline urodziła dziecko w styczniu.
Nikt o tym nie wiedział. Im się robiła grubsza, tym bardziej stawała się ospała i
nietrudno było zatrzymać ją w domu. Zadowolona, że nie musi nigdzie wychodzić,
przesiadywała, ziewając, w bibliotece, w kuchni, w swoim pokoju. Nikt nie zauważył, że się
nie pokazuje. Kto by miał zresztą zauważyć? Jedynym człowiekiem, który nas odwiedzał, był
pan Lomax, a on przyjeżdżał w określone dni o określonych godzinach. Nic łatwiejszego, jak
usunąć ją z drogi, zanim prawnik zastuka do drzwi.
Poza tym nasze kontakty z ludźmi były rzadkie. Gdy chodzi o mięso i jarzyny,
byłyśmy samowystarczalne - nigdy nie polubiłam zabijania kurcząt, ale się tego nauczyłam.
Po ser i mleko chodziłam osobiście na farmę, a gdy raz na tydzień ze sklepu przysyłano
chłopaka na rowerze z zamówionymi produktami, wychodziłam do niego na podjazd i sama
zanosiłam kosz do domu. Uważałam, że na wszelki wypadek byłoby lepiej, gdyby ktoś
przynajmniej od czasu do czasu widywał drugą bliźniaczkę. Raz, kiedy Adeline była
względnie spokojna, dałam jej pieniądze i wysłałam na spotkanie chłopca na rowerze. „Dziś
to była ta druga - wyobrażałam sobie, jak opowiada w sklepie. - Ta cudaczka". I
zastanawiałam się, co pomyśli sobie doktor, kiedy relacja chłopca dotrze do jego uszu. Ale
wkrótce posługiwanie się Adeline stało się niemożliwe. Ciąża Emmeline wpłynęła na jej
bliźniaczkę w dziwny sposób. Po raz pierwszy w życiu miała apetyt. Wymizerowany
chudzielec nabrał bujnych kształtów, wypełnił jej się biust. Niekiedy w półświetle, patrząc na
nie pod pewnym kątem, nawet ja nie mogłam ich rozróżnić. Od czasu do czasu więc w środę
rano zmieniałam się w Adeline. Mierzwiłam sobie włosy, brudziłam paznokcie, przybierałam
maskę zaciętego gniewu i wychodziłam na podjazd na spotkanie chłopcu na rowerze. Widząc,
jak zamaszyście kroczę ku niemu, wiedział, że to „ta druga". Widziałam, jak jego palce
zaciskają się trwożnie na kierownicy. Przyglądając mi się ukradkiem, wręczał mi koszyk,
wsuwał do kieszeni napiwek i czym prędzej odjeżdżał. Następnego tygodnia, spotykając mnie
już jako mnie, uśmiechał się z ulgą.
Ukrywanie ciąży nie było trudne. Ale przez te miesiące oczekiwania truchlałam ze
strachu przed samym porodem. Wiedziałem, jak może być niebezpieczny. Matka Isabelle nie
przeżyła drugiego połogu i od tej myśli nie mogłam się opędzić. Myśl, że Emmeline będzie
cierpieć, że jej życie może się znaleźć w niebezpieczeństwie, była nie do zniesienia. Doktor
jednak nie był naszym przyjacielem i nie chciałam widzieć go w domu. Zobaczył Isabelle i
kazał wywieźć ją z domu. Nie wolno dopuścić, by to spotkało Emmeline. To on rozdzielił
Emmeline od Adeline. Nie wolno dopuścić, by to spotkało Emmeline i mnie. Poza tym,
gdyby tu przyszedł, natychmiast powstałyby komplikacje. I chociaż był przekonany - nie
rozumiejąc wprawdzie, jak do tego doszło - że dziewczynka we mgle przebiła się przez
skorupę tej niemej, podobnej do szmacianej kukiełki Adeline, która kiedyś spędziła trzy
miesiące pod jego dachem, z chwilą gdy uświadomiłby sobie, że w Angelfield są trzy
dziewczyny, od razu przejrzałby całą prawdę. Na czas jednej wizyty, na sam poród mogłabym
zamknąć Adeline w dawnym pokoju dziecinnym i nic by się nie wydało. Ale gdy już
dowiedziano by się, że w domu jest dziecko, nie byłoby końca wizytom. Nie dałoby się
utrzymać naszego sekretu.
Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, w jak niepewnym mogę się znaleźć
położeniu. Wiedziałam, że tu jest moje miejsce, nie miałam innego domu niż Angelfield,
innej miłości niż Emmeline, innego życia niż to tutaj, a jednak nie żywiłam żadnych złudzeń
co do tego, jak wątłe mogą się wydać innym moje roszczenia. Jakich miałam przyjaciół? Po
doktorze trudno się spodziewać, że ująłby się za mną, i chociaż pan Lomax był teraz dla mnie
miły, to gdyby się dowiedział, że się wcieliłam w Adeline, jego stosunek do mnie
niewątpliwie by się zmienił. Uczucie Emmeline do mnie i moje do niej nie miałoby żadnego
znaczenia.
Sama Emmeline, niczego nieświadoma i pogodna, pędziła niefrasobliwie dni dzielące
ją od połogu. Dla mnie był to czas udręki niezdecydowania. Jak zapewnić bezpieczeństwo
Emmeline? Jak zapewnić bezpieczeństwo samej sobie? Codziennie odkładałam powzięcie
decyzji na następny dzień. Przez pierwsze miesiące byłam pewna, że w swoim czasie znajdę
jakieś rozwiązanie. Czyż dotąd, wbrew wszystkim przeciwnościom losu, nie rozwiązywałam
wszystkich trudności? A zatem i to także uda się jakoś załatwić. Ale kiedy czas rozwiązania
się zbliżał, problem stawał się coraz bardziej naglący, a ja wciąż nie wiedziałam, co robić. W
ciągu minuty to już byłam gotowa chwycić płaszcz, by natychmiast pójść do doktora i
opowiedzieć mu o wszystkim, to zastygałam na myśl, że w ten sposób bym się ujawniła, a
ujawnienie się oznaczałoby wygnanie. Jutro, mówiłam sobie, wieszając z powrotem płaszcz
na kołku. Jutro coś wymyślę.
A potem było już za późno na jutro.
Obudził mnie krzyk. Emmeline!
Ale to nie Emmeline krzyczała. Emmeline dyszała i sapała; charczała jak zwierzę i
zlewała się potem; oczy wychodziły jej z orbit i wargi wykrzywiał jej grymas odsłaniający
zęby, ale nie krzyczała. Połykała swój ból, który przetwarzał się w niej w siłę. Krzyki, które
mnie obudziły i które wciąż słychać było w całym domu, wydawała nie ona, lecz Adeline, i
nie ucichły aż do rana, kiedy przyszedł na świat synek Emmeline.
Było to siódmego stycznia.
Emmeline zasnęła; uśmiechała się przez sen.
Wykąpałam dziecko. Otworzyło oczka i spojrzało na mnie, zdziwione dotykiem
ciepłej wody.
Wstało słońce.
Czas na podejmowanie decyzji nadszedł i minął; nic nie zostało postanowione, a
mimo to nie doszło do katastrofy i byłyśmy już bezpieczne.
Moje życie mogło toczyć się dalej.
Panna Winter chyba wyczuła zbliżanie się Judith, bo kiedy ta zajrzała przez uchylone
drzwi, zastała nas w milczeniu. Przyniosła mi kakao na tacy i zaproponowała, że mnie
zastąpi, jeżeli jestem senna. Pokręciłam głową.
- Wszystko w porządku. Dziękuję.
Panna Winter także odmówiła, kiedy Judith jej przypomniała, że może zażyć więcej
białych tabletek, jeżeli ich potrzebuje. Po wyjściu Judith panna Winter znów zamknęła oczy.
- Co z wilkiem? - spytałam.
- Siedzi cicho w kącie - powiedziała. - Dlaczego by miał nie siedzieć cicho. Jest
pewien zwycięstwa. Czeka więc na odpowiednią chwilę. Wie, że nie będę się stawiać.
Uzgodniliśmy warunki.
- Jakie warunki?
- On mi pozwoli skończyć moją historię, a wtedy ja mu pozwolę skończyć ze mną.
Opowiedziała mi historię pożaru, podczas gdy wilk odliczał słowa.
Nigdy nie poświęcałam zbyt wiele myśli dziecku, nim się pojawiło. Rozważałam,
oczywiście, praktyczne aspekty ukrywania jego obecności w domu i miałam plany na
przyszłość. Jeśli uda się nam przez jakiś czas zachować jego pojawienie się w tajemnicy,
potem można go będzie przedstawić jako sierotę po dalekim krewnym. Niewątpliwie będzie
się o tym szeptać w okolicy i, jeśli ludzie zechcą dociekać jego pochodzenia, to niech się nad
tym głowią; nic nie może nas zmusić do ujawnienia prawdy. Snując te plany, traktowałam
dziecko jako pewną trudność, z którą trzeba sobie poradzić. Nie brałam pod uwagę, że
przecież należy do mojej rodziny. Nie spodziewałam się, że je pokocham.
Był synem Emmeline, i to już wystarczało. Był synem Ambrose'a. Tego nie
rozpamiętywałam. Ale był także mój. Zachwycałam się jego perłową skórą, różową
wypukłością ust, nieporadnymi ruchami rączek. Z całych sił pragnęłam go chronić. Chciałam
chronić jego ze względu na Emmeline, chronić ją ze względu na niego, chronić ich oboje ze
względu na samą siebie. Patrząc na niego i na Emmeline, nie mogłam oderwać od nich oczu.
Byli piękni. Moim jedynym pragnieniem było zapewnić im bezpieczeństwo. I wkrótce się
przekonałam, że nad tym bezpieczeństwem trzeba czuwać.
Adeline była zazdrosna o dziecko. Bardziej zazdrosna niż kiedyś o Hester, bardziej
zazdrosna niż o mnie. Należało tego oczekiwać: Emmeline lubiła Hester, kochała mnie, ale
żadne z tych uczuć nie przeważało nad jej miłością do Adeline. Natomiast dziecko... Z
dzieckiem było inaczej. Dziecko zawładnęło jej sercem bez reszty.
Siła nienawiści Adeline nie powinna była mnie zaskoczyć. Wiedziałam, jak groźny
może być jej gniew, byłam świadkiem jej aktów przemocy. Mimo to kiedy zrozumiałam, do
czego może się posunąć, ledwie mogłam w to uwierzyć. Pewnego dnia, mijając sypialnię
Emmeline, otworzyłam cicho drzwi, by sprawdzić, czy jeszcze śpi. W pokoju zastałam
Adeline, pochyloną nad kołyską przy łóżku matki i coś w jej postawie mnie zaniepokoiło.
Słysząc moje kroki, wyprostowała się, potem się odwróciła i wypadła biegiem z pokoju. W
ręku trzymała małą poduszkę. Rzuciłam się do łóżeczka. Niemowlę spało głęboko z piąstką
zaciśniętą przy uchu, oddychając lekkim, delikatnym dziecięcym oddechem.
Bezpieczne!
Aż do następnego razu.
Zaczęłam śledzić Adeline. Teraz, kiedy ją obserwowałam zza zasłon i cisów, przydało
mi się dawne doświadczenie z czasów, kiedy byłam duchem nawiedzającym ten dom. W jej
zachowaniach była jakaś przypadkowość; w domu czy na dworze, nie zważając na porę dnia
czy na pogodę, podejmowała jakieś bezsensowne, powtarzające się działania. Nie mogłam
zrozumieć, co nią powoduje. Raz, dwa lub trzy razy dziennie chodziła do wozowni i wynosiła
z niej kanistry z benzyną. Zanosiła je do salonu, do biblioteki, do ogrodu. Potem wydawało
się, że przestają ją interesować. Wiedziała, co robi, ale robiła to jakby bezwiednie, z
roztargnieniem. Kiedy tego nie widziała, odnosiłam kanistry na miejsce. Czy rozumiała,
dlaczego znikały? Pewnie myślała, że są ożywione, że mogą się przemieszczać, gdzie chcą. A
może brała wspomnienie, że je wyniosła, za sen albo za dotąd nieurzeczywistnione plany. W
każdym razie nie wydawało się jej dziwne, że nie ma ich tam, gdzie je zostawiła. Jednakże
mimo tej niesforności kanistrów z benzyną nadal uparcie wynosiła je z wozowni i ukrywała w
różnych miejscach domu.
Spędzałam chyba z pół dnia, odnosząc je z powrotem do wozowni. Ale pewnego dnia,
nie chcąc zostawiać Emmeline i dziecka, pogrążonych we śnie, bez opieki, wstawiłam jeden z
tych kanistrów do biblioteki. W niewidocznym miejscu, za książkami na górnej półce. I
przyszło mi do głowy, że może to dobre miejsce. Bo odnosząc je stale do wozowni, mogłam
być pewna, że to się nigdy nie skończy. Wnoszenie i wynoszenie - i tak w kółko. Usuwając je
z obiegu, może wreszcie uda mi się położyć kres tym korowodom.
Męczyło mnie pilnowanie jej, ale ona...! Ona nigdy nie była zmęczona. Wystarczało
jej tylko trochę snu. Mogła być na nogach o każdej godzinie nocy. A ja byłam coraz bardziej
śpiąca. Pewnego wieczoru Emmeline położyła się do łóżka wcześnie, chłopiec był przy niej w
swoim łóżeczku. Przez cały dzień miał kolkę i marudził, teraz, czując się już lepiej, smacznie
zasnął.
Zaciągnęłam zasłony.
Czas pójść sprawdzić, co robi Adeline. Zmęczyło mnie to ciągłe czuwanie. Czuwając
nad Emmeline i dzieckiem, kiedy spali, pilnując Adeline, kiedy nie spali, sama nie sypiałam
prawie wcale. Jak spokojnie było w tym pokoju. Oddech Emmeline mnie wyciszał, przynosił
wytchnienie. A obok niego lekkie poruszenie powietrza, które było oddechem dziecka.
Pamiętam, jak się w nie wsłuchiwałam, w harmonię tych oddechów, myśląc o tym, że tchną
takim spokojem, zastanawiając się, jak by to opisać - często tak się zabawiałam, ubierając w
słowa to, co widziałam i słyszałam - i myślałam, że musiałabym opisać, jak te oddechy zdają
się mnie przenikać, przejmować mój oddech, jakbyśmy byli częścią jednej całości, ja,
Emmeline i dziecko, jednym wspólnym oddechem. Owładnęła mną ta myśl i poczułam, że
wraz z nimi odpływam w sen.
Coś mnie obudziło. Czujna jak kot, nie musiałam otwierać oczu. Nie poruszyłam się,
starałam się oddychać równo i spod rzęs obserwowałam Adeline.
Pochyliła się nad łóżeczkiem, wyjęła z niego dziecko i wyszła z nim z pokoju.
Mogłam zawołać, żeby ją zatrzymać. Ale nie zrobiłam tego. Gdybym zawołała, przełożyłaby
wykonanie swego planu na kiedy indziej, natomiast pozwalając jej działać, mogłam odkryć,
co zamierza, i położyć temu kres raz na zawsze. Niemowlę poruszyło się w jej ramionach. Już
się miało obudzić. Nie lubiło być w niczyich innych ramionach prócz Emmeline, a dziecka
nie da się oszukać bliźniaczką.
Zeszłam za nią na dół do biblioteki i zajrzałam przez drzwi, które zostawiła uchylone.
Dziecko leżało na biurku obok stosu książek, które nigdy nie wracały na swoje półki, bo tak
często do nich wracałam. Obok tego porządnie ustawionego sześcianu dostrzegłam jakiś ruch
w fałdach kocyka. Usłyszałam stłumione gaworzenie. Chłopczyk się obudził.
Adeline klęczała przy kominku. Wyjmowała węgiel z kosza i leżące w pobliżu polana
i układała byle jak w palenisku. Nie umiała rozpalić porządnie ognia. Ja nauczyłam się od
Gosposi, jak ułożyć papier, rozpałkę, węgiel i drewniane szczapy; kiedy w kominku rozpalała
Adeline, trudno było przewidzieć, czy w ogóle zapłonie ogień.
Powoli zaczęłam sobie uświadamiać, co chce zrobić.
Ale przecież to się jej nie uda! W popiele pozostały tylko resztki ciepła, to za mało,
żeby się od nich zajął węgiel i drewno, a nigdy nie zostawiałam na wierzchu zapałek. To
szaleństwo - ogień nie zapłonie, wiedziałam, że to niemożliwe. Ale nie byłam o tym
całkowicie przekonana. Samo jej pożądanie płomieni wystarczało za podpałkę. Wystarczyło,
by na coś spojrzała, a to już zaczynało się iskrzyć. Jej magiczna siła wzniecania ognia była
tak wielka, że gdyby tylko dostatecznie mocno zechciała, mogłaby podpalić wodę.
Ze zgrozą patrzyłam, jak kładzie na węglach dziecko, wciąż zawinięte w kocyk.
Potem rozejrzała się po pokoju. Czego szukała?
Kiedy podeszła do drzwi i je otworzyła, uskoczyłam w cień. Ale ona nie zauważyła,
że ją śledzę. Czegoś szukała. Skręciła w przejście pod schodami i znikła.
Podbiegłam do kominka i wyciągnęłam dziecko z paleniska. Szybko owinęłam jego
kocykiem zjedzony przez mole wałek sofy i położyłam zamiast niego na węglach w kominku.
Ale nie było już czasu na ucieczkę. Usłyszałam kroki na kamiennych płytach, zgrzyt kanistra
z benzyną ciągniętego po podłodze i drzwi się otworzyły, ledwie zdążyłam się cofnąć do
jednej z bibliotecznych wnęk.
- Cii - błagałam bezgłośnie - tylko nie płacz. - I tuliłam dziecko mocno do siebie, by
nie odczuwało braku kocyka.
Adeline znów była przy kominku, z przechyloną głową przyglądała się temu, co w
nim zgromadziła. Co się dzieje? Czy zauważyła podmianę? Chyba nie. Rozejrzała się po
pokoju. Czego chciała?
Dziecko się poruszyło, szarpnięcie ramionami, wierzgnięcie nóżką, napięcie pleców
zapowiadało, że zaraz się rozpłacze. Ułożyłam je inaczej, z głową na moim ramieniu. Czułam
na szyi jego oddech.
- Nie płacz. Proszę, nie płacz.
Chłopczyk znów się uspokoił, a ja patrzyłam.
Moje książki. Na biurku. Te, obok których nie mogłam przejść, by nie otworzyć ich na
chybił trafił dla przyjemności przeczytania paru słów, szybkiego ich pozdrowienia. Jakże nie
na miejscu wyglądały w jej rękach. Adeline i książki? Ten widok był tak osobliwy, że nawet
gdy otworzyła okładkę, przez chwilę myślałam, iż będzie czytać...
Garściami wyrywała kartki. Rozrzucała je po biurku, niektóre ześliznęły się na
podłogę. Kiedy skończyła je wyszarpywać, zgarniała je i zgniatała w luźne kule. Szybko!
Była jak burza! Moje schludne tomiki zmieniły się nagle w górę papieru. Kto by pomyślał, że
tyle może go być w książce! Chciałam krzyknąć, ale co? Wszystkie słowa, piękne słowa
wydarto i zgnieciono, a ja, skryta w cieniu - stałam oniemiała.
Zebrała naręcze tych kulek i rzuciła je na biały kocyk w palenisku kominka.
Patrzyłam, jak trzy razy wraca od biurka do kominka, z ramionami pełnymi tych kartek, póki
palenisko się nie wypełniło podartymi książkami. Jane Eyre... Wichrowe Wzgórza... Kobieta
w bieli... Kule papieru spadały z wysokiego stosu; niektóre potoczyły się aż na dywan,
dołączając do tych, które spadły po drodze.
Jedna z nich zatrzymała się u moich stóp; bezszelestnie się schyliłam, by ją podnieść.
Och! Wstrząsający dotyk zgniecionego papieru; oszalałe słowa miotające się we
wszystkich kierunkach, pozbawione sensu. Serce pękało mi z żalu.
Potem zalała mnie fala gniewu; nic nie widziałam, nie mogłam oddychać, gniew
porwał mnie niczym szczątki rozbitego okrętu, huczał mi w głowie jak ocean. Mogłabym
krzyknąć, wyskoczyć z ukrycia i uderzyć ją, ale miałam w ramionach skarb Emmeline, stałam
więc drżąca, płacząc w milczeniu i patrząc, jak jej siostra bezcześci to, co było moim
skarbem.
Wreszcie uznała, że zgromadziła dość podpałki. Ale, tak czy inaczej, ten stos w
palenisku był czystym szaleństwem. Wszystko było do góry nogami, jak by powiedziała
Gosposia; to się nigdy nie zapali - papier trzeba podłożyć na spodzie. Ale nawet gdyby
ułożyła wszystko właściwie, nie miałoby to znaczenia. Nie mogła tego stosu podpalić: nie
miała zapałek. A gdyby nawet udało jej się jakoś je zdobyć, nie osiągnęłaby swego celu, gdyż
chłopiec, jej zamierzona ofiara, był w moich ramionach. I największe szaleństwo ze
wszystkich: przypuśćmy, że mnie by tam nie było, by ją powstrzymać. Przypuśćmy, że nie
uratowałabym dziecka i spaliłaby je żywcem. Jak mogła sobie wyobrazić, że odzyska siostrę,
paląc jej dziecko?
Był to pomysł obłąkanej.
Dziecko się poruszyło w moich ramionach i otworzyło buzię, by pisnąć. Co robić?
Za plecami Adeline cichutko się wymknęłam i uciekłam do kuchni.
Muszę zanieść dziecko w jakieś bezpieczne miejsce, a dopiero potem rozprawić się z
Adeline. Mój umysł pracował jak szalony, podsuwając plan za planem. Emmeline przestanie
kochać siostrę, kiedy zrozumie, co ta próbowała zrobić. Teraz będziemy tylko ona i ja.
Powiemy policji, że to Adeline zabiła Johna Łopatę, i ją zabiorą. Nie! Powiemy Adeline, że
jeżeli nie opuści Angelfield, zawiadomimy policję... Nie! A potem nagle już wiedziałam! To
my opuścimy Angelfield. Tak! Emmeline i ja wyjdziemy stąd z dzieckiem i zaczniemy nowe
życie, bez Adeline, bez Angelfield, ale razem.
To wydawało się tak proste, że się dziwiłam, iż nigdy przedtem na to nie wpadłam.
Na haku na kuchennych drzwiach wisi torba na zwierzynę Ambrose'a. Szybko
rozpinam jej sprzączki i wkładam do niej dziecko. Mając przed sobą przyszłość rysującą się
tak jasno, że wydaje się bardziej realna niż chwila obecna, wkładam do torby na pamiątkę
kartkę z Jane Eyre i łyżeczkę, która leży na kuchennym stole. Przyda się nam w drodze do
nowego życia.
Teraz dokąd? Gdzieś niedaleko od domu, gdzie nic nie mogłoby mu się stać, gdzie
będzie mu ciepło przez tych parę minut, jakie mi zajmie powrót do domu, znalezienie
Emmeline i przekonanie jej, by poszła ze mną.
Nie wozownia. Adeline czasem do niej wchodzi. Kościół. To jest miejsce, gdzie nie
chodzi nigdy.
Biegnę podjazdem, wpadam przez cmentarną bramę do kościoła. W pierwszych
rzędach na klęcznikach leżą małe poduszeczki pod kolana. Robię z nich posłanie i kładę na
nim dziecko w jego płóciennym nosidle.
Teraz z powrotem do domu.
Już do niego dobiegam, gdy moja przyszłość wali się w gruzy. Odłamki szkła
fruwające w powietrzu, okna pękające jedno po drugim i złowrogie żywe światło bijące z
biblioteki. Przez pustą ramę okienną widzę strugę ognia rozlewającą się po pokoju, kanistry z
benzyną wybuchające w żarze. I dwie postacie.
Emmeline!
Biegnę. Już w holu uderza mnie w nozdrza swąd spalenizny, chociaż kamienna
posadzka i ściany są chłodne - ogień jeszcze tu nie dotarł. Zatrzymuję się w drzwiach
biblioteki. Po zasłonach wspinają się języki płomieni, półki z książkami stoją w ogniu, sam
kominek to istne piekło. Na środku pokoju bliźniaczki. Przez chwilę w całym tym huku i
żarze stoję jak wryta. Zdumiona. Emmeline, ta bierna, potulna Emmeline oddaje cios za cios,
kopniak za kopniak, ugryzienie za ugryzienie. Nigdy przedtem nie brała odwetu na siostrze,
ale teraz bierze. Za swoje dziecko.
Wokół nich, nad ich głowami jeden wybuch światła za drugim, gdy eksplodują
kanistry z benzyną i deszcz ognia spada na pokój.
Otwieram usta, by krzyknąć do Emmeline, że dziecko jest bezpieczne, ale kiedy
wciągam powietrze, krztuszę się od żaru.
Skaczę przez ogień, przekraczam płomienie, uchylam się przed ogniem spadającym na
mnie z góry, strącam go rękami, duszę go, kiedy zajmuje się moje ubranie. Kiedy docieram
do sióstr, nie widzę ich, przesłania je dym, wyciągam rękę na oślep. Mój dotyk je płoszy i
natychmiast odskakują od siebie. Przez chwilę widzę Emmeline, widzę ją wyraźnie i ona
mnie widzi. Chwytam ją za rękę i ciągnę przez ogień, przez płomienie i docieramy do drzwi.
Ale kiedy ona zdaje sobie sprawę z tego, co robię - wyprowadzam ją z pożaru w bezpieczne
miejsce - zatrzymuje się. Potrząsam nią.
- On jest bezpieczny! - Moje słowa brzmią chrapliwie, ale dość wyraźnie. Dlaczego
ona nie rozumie?
Próbuję znowu:
- Dziecko! Uratowałam je.
Chyba mnie usłyszała? Nie pojmuję, dlaczego mi się opiera i jej dłoń wyślizguje się z
mojej. Gdzie ona jest? Widzę tylko ciemność.
Rzucam się naprzód w płomienie, zderzam z nią, chwytam i ciągnę za sobą.
Nie chce zostać ze mną, znów zawraca do pokoju.
Dlaczego?
Jest związana z siostrą.
Jest związana.
Oślepiona dymem i z żarem w płucach idę za nią.
Zerwę tę więź.
Zamykam oczy, by chronić je przed żarem, i wpadam do biblioteki, szukając jej po
omacku wyciągniętymi ramionami. Kiedy moje ręce natrafiają na nią w dymie, już jej nie
wypuszczam. Nie pozwolę jej umrzeć. Uratuję ją. I chociaż się opiera, wlokę ją brutalnie do
drzwi i wyprowadzam na zewnątrz.
Drzwi są z dębowego drewna. Są ciężkie. Nie zajmą się łatwo ogniem. Zatrzaskuję je
za nami.
Cofa się, by je znowu otworzyć. To, co ciągnie ją do tego pokoju, silniejsze jest od
ognia.
Klucz tkwiący w zamku, nieużywany od czasów Hester, jest gorący. Parzy mnie w
dłoń, kiedy go przekręcam. Nie odniosłam dotąd żadnych obrażeń tego wieczoru, ale klucz
przypala wnętrze mojej dłoni i czuję swąd zwęglonego ciała. Emmeline wyciąga rękę, by
chwycić za klucz i znów otworzyć drzwi. Metal ją parzy. Cofa dłoń, a wtedy ja ją chwytam i
odciągam.
Głowę wypełnia mi potężny krzyk. Czy to głos ludzki? Czy to tylko huk ognia? I już
nawet nie wiem, czy pochodzi z wnętrza pokoju, czy z zewnątrz, ze mnie. Zaczyna się od
gardłowego dźwięku, podnosząc się, przybiera na sile, staje się przenikliwy, a kiedy myślę, że
już brak mu tchu, trwa nadal, nieprawdopodobnie niski, nieprawdopodobnie długi, bezkresny
dźwięk, który wypełnia świat i go pochłania, zamyka go w sobie.
A potem ten dźwięk milknie i słychać tylko huk ognia.
Jesteśmy na dworze. Pada deszcz. Trawa jest mokra. Siadamy na ziemi, przetaczamy
się po mokrej trawie, by ugasić tlące się ubrania i włosy, poczuć chłodną wilgoć na
poparzeniach. Leżymy na plecach, wyciągnięte na ziemi. Otwieram usta i piję deszcz. Pada
mi na twarz, chłodzi oczy, i znów widzę. Nigdy nie było takiego nieba, tak
ciemnogranatowego z mknącymi po nim sinoczarnymi chmurami, z deszczem mieniącym się
srebrzyście; i co chwila smuga jaskrawej czerwieni tryskającej z domu, fontanna ognia.
Błyskawica przecina niebo, potem znowu i znowu.
Dziecko. Muszę powiedzieć Emmeline o dziecku. Będzie szczęśliwa, że je
uratowałam. To wszystko naprawi.
Odwracam się do niej i otwieram usta. Jej twarz...
Jej biedna piękna twarz jest czarna i czerwona, cała jest dymem i krwią, i ogniem.
Jej oczy, jej zielone spojrzenie puste, niewidzące, nieprzytomne.
Patrzę na jej twarz i nie mogę w niej rozpoznać mojej ukochanej.
- Emmeline - szepcę. - Emmeline...
Nie odpowiada.
Czuję, że serce we mnie zamiera. Co ja zrobiłam? Czyżbym...? Czy to możliwe, że...?
Nie chcę znać prawdy. Muszę znać prawdę.
- Adeline? - pytam łamiącym się głosem.
Ale ona - ta osoba, ten ktoś, ta czy ta druga, ta, która może być nią albo nią nie być, ta
ukochana, ten potwór, ta nie wiem która - nie odpowiada.
Zbiegają się ludzie. Słyszę ich kroki na podjeździe, natarczywe wołanie w
ciemnościach. Przykucam i nisko pochylona, kryjąc się, uciekam. Podbiegają do dziewczyny
na trawie, i kiedy już jestem pewna, że ją znaleźli, pozostawiam ich z tym. W kościele
zarzucam sobie torbę na ramię, przytulając dziecko do boku, i wyruszam.
W lesie jest spokojnie. Deszcz, tracąc impet na baldachimie liści, pada miękko na
ziemię. Dziecko kwili, potem zasypia. Nogi mnie niosą do małego domku na skraju lasu.
Znam ten domek. Często go widywałam w czasach, kiedy uchodziłam za ducha. Mieszka w
nim pewna kobieta, samotna. Podglądałam ją przez okno, jak robi na drutach albo piecze
ciasto. Zawsze myślałam, że miło wygląda, a kiedy czytałam w moich książkach o
dobrotliwych babuniach albo o dobrych wróżkach, nadawałam im jej oblicze.
Niosę dziecko do niej. Zaglądam przez okno, jak dawniej, i widzę ją na jej zwykłym
miejscu przy kominku, z robótką w rękach. Jest zamyślona i spokojna. Pruje skarpetkę. Siedzi
i ściąga oczka, a druty leżą na stoliku obok. Na ganku jest suche miejsce dla dziecka. Kładę je
tam i czekam, ukryta za drzewem.
Otwiera drzwi. Podnosi dziecko. Widzę po wyrazie jej twarzy, że będzie u niej
bezpieczne. Spogląda w górę i wokół. Patrzy w moim kierunku. Jak gdyby coś zauważyła.
Może zaszeleściły liście, zdradzając moją obecność? Przechodzi mi przez myśl, by wyjść z
ukrycia. Chyba przyjęłaby mnie przyjaźnie? Waham się, a tymczasem wiatr zmienia
kierunek. Czuję zapach spalenizny w tej samej chwili co ona. Odwraca się, patrzy na niebo,
spogląda na słup dymu, który się wznosi w miejscu, gdzie stoi dom Angelfieldów. A potem
na jej twarzy pojawia się zdumienie. Podnosi dziecko i pociąga nad nim nosem. Czuć je
spalenizną, którą przesiąkło od mojego ubrania. Rzuca jeszcze jedno spojrzenie na dym,
zdecydowanie zawraca do domu i zamyka drzwi.
Jestem sama.
Bez imienia.
Bez domu.
Bez rodziny.
Jestem niczym.
Nie mam dokąd iść.
Nie mam nikogo bliskiego.
Patrzę na swoją poparzoną dłoń i nie czuję bólu.
Czymże jestem? I czy w ogóle żyję?
Mogłabym pójść wszędzie, ale idę z powrotem do Angelfield. To jedyne miejsce,
jakie znam.
Wychodząc spoza drzew, zbliżam się do domu. Wóz strażacki. Stojący z tyłu
wieśniacy z wiadrami w rękach, oszołomieni i z osmolonymi twarzami, przyglądający się, jak
walczą z płomieniami zawodowcy. Kobiety wpatrzone jak zahipnotyzowane w dym
wznoszący się do czarnego nieba. Karetka pogotowia. Doktor Maudsley klęczący na trawie
nad jakąś postacią.
Nikt mnie nie dostrzega.
Stoję niewidzialna na skraju tego całego poruszenia. Może istotnie jestem niczym.
Może rzeczywiście nikt mnie nie widzi. Może zginęłam w tym pożarze i jeszcze nie zdałam
sobie z tego sprawy. Może w końcu jestem tym, czym zawsze byłam: duchem.
Wtedy jakaś kobieta spogląda w moją stronę.
- Patrzcie! - woła, wskazując na mnie. - Ona jest tutaj! - I ludzie się odwracają.
Przyglądają się. Jedna z kobiet biegnie, by zawiadomić mężczyzn. Odwracają się od pożaru i
także patrzą. Ktoś mówi:
- Dzięki Bogu!
Otwieram usta, by coś powiedzieć... nie wiem co. Ale nic nie mówię. Tylko stoję,
poruszając ustami, bezgłośnie, bezsłownie.
- Nie staraj się mówić. - Doktor Maudsley jest teraz przy mnie. Wpatruję się w
dziewczynę na trawniku.
- Przeżyje - mówi doktor.
Patrzę na dom.
Płomienie. Moje książki. Chyba nie potrafię tego znieść. Przypominam sobie kartkę z
Jane Eyre, kulkę słów, które uratowałam od stosu. Zostawiłam ją przy dziecku.
Zaczynam płakać.
- Jest w szoku - mówi doktor do jednej z kobiet. - Okryjcie ją ciepło i zostańcie z nią,
póki nie wniesiemy jej siostry do karetki.
Podchodzi do mnie jakaś kobieta, trajkocząc z zatroskaniem. Zdejmuje z siebie
płaszcz i otula mnie nim tkliwie, jakby ubierała dziecko, nie przestając mówić:
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze, twojej siostrze nic nie będzie, och, moje
biedactwo!
Podnoszą dziewczynę z trawy, układają na noszach i wsadzają do karetki. Potem
pomagają mi wsiąść. Sadzają mnie naprzeciw niej. I wiozą nas do szpitala.
Ona wpatruje się w przestrzeń. Oczy ma otwarte, puste. Po chwili już na nią nie
patrzę. Sanitariusz pochyla się nad nią i sprawdza, czy oddycha, potem zwraca się do mnie;
- A co z twoją ręką?
Ściskam prawą dłoń w lewej, nieświadoma bólu, ale ciało wydaje swój sekret.
Bierze moją rękę i pozwalam mu rozgiąć palce. Wewnątrz dłoni jest głęboko
wypalony ślad. Klucz.
- To się wygoi - mówi mi. - Nie martw się. Ty jesteś Emmeline czy Adeline?
Wskazuje ręką na tę drugą.
- Czy to Emmeline?
Nie mogę odpowiedzieć, nie czuję samej siebie, nie mogę się poruszyć.
- Nie ma co się martwić - mówi. - Wszystko w swoim czasie.
Rezygnuje z prób porozumienia się ze mną. Mruczy sam do siebie:
- A jednak musimy jakoś cię nazywać. Adeline, Emmeline. Emmeline, Adeline. Może
tak, a może tak, co? Okaże się w praniu.
Szpital. Otwieranie drzwi karetki. Hałas i zamieszanie. Szybko mówiące głosy. Nosze
przeniesione na wózek, który wiozą gdzieś szybko. Fotel na kółkach. Ręce na moich
ramionach. - Usiądź, kochanie. - Fotel rusza. Za mną głos. - Nie martw się, dziecino.
Zajmiemy się tobą i twoją siostrą. Jesteś już bezpieczna, Adeline.
Panna Winter zasnęła.
Patrzyłam na miękki zarys jej zwiotczałych otwartych ust, na niesforny kosmyk
nieprzylegający do jej skroni i w tym śnie wydała się bardzo, bardzo stara i bardzo, bardzo
młoda. Z każdym jej oddechem pościel podnosiła się i opadała na jej szczupłe ramiona i za
każdym razem obszyty wstążką brzeg koca ocierał się o jej twarz. Chyba tego nie czuła,
mimo to pochyliłam się nad nią, by nieco odsunąć pled i przygładzić pasmo siwych włosów.
Nie poruszyła się. Zastanawiałam się, czy naprawdę zasnęła, czy już straciła
przytomność.
Nie umiem powiedzieć, jak długo czuwałam przy niej. W sypialni był zegar, ale ruch
jego wskazówek był tak pozbawiony znaczenia jak mapa powierzchni morza. Czas zalewał
mnie fala za falą i siedziałam z zamkniętymi oczami, nie śpiąc, jak matka czujnie
nasłuchująca oddechu swego dziecka.
Sama nie wiem, co powiedzieć o tym, co się potem zdarzyło. Czy to możliwe, że
majaczyłam ze zmęczenia? A może zasnęłam i mi się to przyśniło? Czy panna Winter
naprawdę odezwała się do mnie ostatni raz?
- Przekażę twoje posłanie twojej siostrze.
Raptownie otworzyłam oczy, ale jej były zamknięte. Zdawała się spać równie głęboko
jak przedtem.
Nie widziałam, kiedy pojawił się wilk. Nie usłyszałam go. Było tylko to: na krótko
przed świtem uświadomiłam sobie ciszę i zdałam sobie sprawę, że jedynym oddechem, który
słychać w pokoju, jest mój własny oddech.
Panna Winter umarła, a śnieg wciąż padał.
Kiedy weszła Judith, stanęła obok mnie przy oknie i przez dłuższy czas patrzyłyśmy
na niesamowitą świetlistość nocnego nieba. Później, gdy zmiana odcienia bieli stała się
wskazówką, że to już ranek, odesłała mnie do łóżka.
Obudziłam się późnym popołudniem.
Śnieg, który już przedtem przerwał łączność telefoniczną, teraz sięgał parapetów
okiennych i zasypał do połowy drzwi. Odciął nas od świata tak skutecznie jak więzienne
wrota. Pannie Winter udało się wymknąć, podobnie jak kobiecie, którą Judith nazywała
Emmeline, a której imienia ja unikałam w rozmowie. Reszta z nas - Judith, Maurice i ja -
znaleźliśmy się w potrzasku.
Kot był niespokojny. Ten śnieg wytrącił go z równowagi; nie lubił zmiany w
wyglądzie swojego świata. Chodził od okna do okna w poszukiwaniu tego świata utraconego
i natrętnie miauczał do Judith, Maurice'a i do mnie, jak gdyby jego przywrócenie było w
naszych rękach. Utrata pani miała dla niego o wiele mniejsze znaczenie; jeżeli ją w ogóle
zauważył, nie wywarła na nim wrażenia.
Śnieg zamknął nas w odmiennym wymiarze czasu i każde z nas znajdowało inny
sposób, by to przetrwać. Judith, niewzruszona, ugotowała zupę jarzynową i wysprzątała w
kuchennym kredensie, a kiedy zabrakło jej zajęć, zrobiła sobie manikiur i położyła maseczkę
na twarz. Maurice, zniecierpliwiony odcięciem od świata i bezczynnością, układał bez końca
pasjanse, ale gdy zabrakło mleka do jego herbaty, Judith na osłodę grała z nim w remika.
Co do mnie, spędziłam dwa dni, sporządzając końcowe zapiski, lecz ukończywszy je,
stwierdziłam, że nie mogę się zabrać do czytania. Nawet Sherlock Holmes nie mógł się do
mnie przedrzeć w tym zasypanym przez śnieg krajobrazie. Siedziałam samotnie w swoim
pokoju przez godzinę, analizując przepełniający mnie smutek i próbując nazwać to, co mi się
wydawało nowym w nim elementem. Uświadomiłam sobie, że tęsknię za panną Winter.
Pokładając nadzieję w towarzystwie ludzi, zeszłam więc do kuchni. Maurice ucieszył się, że
zagram z nim w karty, choć znałam tylko dziecięce gry. Potem, podczas gdy Judith suszyła
pomalowane paznokcie, zrobiłam kakao i herbatę bez mleka, a później pozwoliłam Judith
opiłować i wypolerować swoje paznokcie.
Tak to my troje i kot przepędzaliśmy czas, zamknięci z naszymi zmarłymi i ze starym
rokiem, który zdawał się nadmiernie ociągać z odejściem.
Piątego dnia dałam się owładnąć przemożnemu smutkowi.
Pozmywałam naczynia, które wytarł Maurice, podczas kiedy Judith przy stole
układała pasjansa. Byliśmy radzi z tej zamiany ról. Potem opuściłam ich towarzystwo i
poszłam do salonu. Jego okno wychodziło na osłoniętą od wiatru część ogrodu i nie było tak
mocno zawiane śniegiem. Otworzyłam je, wyszłam na zewnątrz i nurzając się w bieli,
pobrnęłam przez śnieg. Dopadł mnie teraz cały żal, którego przez lata nie dopuszczałam do
siebie dzięki książkom i bibliotekom. Na ławce osłoniętej przez wysoki cisowy żywopłot
oddałam się smutkowi, bezbrzeżnemu i głębokiemu jak sam śnieg, i równie czystemu.
Płakałam nad panną Winter, nad jej duchem, nad Emmeline i nad Adeline. Nad moją siostrą,
nad ojcem, nad matką. Ale przede wszystkim i najbardziej gorzko płakałam nad sobą. Był to
żal niemowlęcia świeżo odciętego od swojej drugiej połowy; żal dziecka pochylonego nad
starym blaszanym pudełkiem po herbatnikach, odkrywającego nagle znaczenie kilku kartek
papieru; i żal dorosłej kobiety, płaczącej na ławce w widmowym świetle i ciszy pokrytego
śniegiem świata.
Kiedy doszłam do siebie, był obok mnie doktor Clifton. Objął mnie ramieniem.
- Ja wiem - powiedział. - Wiem.
Oczywiście nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. A jednak tak właśnie powiedział i ukoiło
mnie to, co usłyszałam. Bo wiedziałam, co ma na myśli. Wszyscy mamy swoje smutki i
chociaż ich dokładne zarysy, ciężar i głębia są dla każdego inne, barwa żalu jest wspólna dla
wszystkich. „Wiem" - powiedział, bo był człowiekiem, i dlatego w istocie wiedział.
Zaprowadził mnie do domu, do ciepła.
- O Boże! - wykrzyknęła Judith. - Zrobić kakao?
- Myślę, że z odrobiną brandy - powiedział. Maurice wysunął dla mnie krzesło i
dołożył do ognia.
Sączyłam kakao powoli. A więc znów mieliśmy mleko - przywiózł je doktor, który
przyjechał ciągnikiem z farmy.
Judith otuliła mnie szalem, potem zaczęła obierać ziemniaki na kolację. We trójkę z
doktorem wymieniali rzeczowe uwagi - o tym, co przygotować na kolację, czy śnieżyca
wkrótce ustanie, jak długo potrwa naprawianie linii telefonicznej - biorąc na siebie żmudny
proces budzenia się do życia po tym, jak wszyscy utknęliśmy w śmierci.
Pomału te oderwane uwagi zlały się w rozmowę.
Słuchałam ich głosów i po pewnym czasie się w nią włączyłam.
Pojechałam do domu.
Do antykwariatu.
- Panna Winter umarła - powiedziałam ojcu.
- A jak ty się czujesz? - zapytał.
- Żyję.
Uśmiechnął się.
- Powiedz mi o mamie. Dlaczego jest taka? - spytałam.
Powiedział mi.
- Była ciężko chora, kiedy się urodziłaś. Nie widziała cię zaraz po urodzeniu. Nigdy
nie widziała twojej siostry. O mało nie umarła. Kiedy przyszła do siebie, było już po operacji
i twoja siostra...
- Moja siostra zmarła.
- Tak. Nie było wiadomo, co będzie z tobą. Chodziłem od jej łóżka do twojego...
Myślałem, że utracę was wszystkie trzy. Modliłem się do każdego boga, o którym
kiedykolwiek słyszałem, by was uratował. I moje modły zostały wysłuchane. Częściowo. Ty
przeżyłaś. Twoja matka nigdy tak naprawdę nie wróciła do siebie.
Było jeszcze jedno, co musiałam wiedzieć.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? Że miałam bliźniaczkę?
Jego twarz, kiedy zwrócił ją do mnie, była pełna bólu. Przełknął ślinę, a kiedy się
odezwał, jego głos brzmiał ochryple.
- Historia twoich narodzin jest smutna. Matka uważała, że jest zbyt ciężka, by dziecko
mogło ją udźwignąć. Dźwigałbym ją za ciebie, Margaret, gdybym mógł. Zrobiłbym wszystko,
by cię oszczędzić.
Siedzieliśmy w milczeniu. Myślałam o tych wszystkich innych pytaniach, które
mogłabym mu zadać, ale których teraz, kiedy przyszedł na to moment, zadawać już nie
musiałam.
Wyciągnęłam do ojca rękę w tej samej chwili, kiedy on sięgnął po moją.
W ciągu trzech dni byłam na trzech pogrzebach.
Żałobników panny Winter było wielu. Naród opłakiwał swoją kochaną pisarkę,
pojawiły się tysiące czytelników, by złożyć jej hołd. Wymknęłam się jak najszybciej -
przecież już się z nią pożegnałam. Drugi pogrzeb był cichą uroczystością. Tylko Judith,
Maurice, doktor i ja odprowadzaliśmy do grobu kobietę nazywaną podczas całego
nabożeństwa Emmeline. Potem pożegnaliśmy się krótko i rozeszliśmy.
Trzeci pogrzeb był jeszcze bardziej samotny. W krematorium w Banbury byłam
jedyną osobą obecną przy oddawaniu przez duchownego o nijakiej twarzy w ręce Boga garści
nie wiadomo czyich kości. W ręce Boga, chociaż to ja później odebrałam urnę, „w imieniu
rodziny Angelfieldów".
W Angelfield pojawiły się przebiśniegi. Przynajmniej pierwsze ich pączki torujące
sobie drogę przez zamarzniętą ziemię i ukazujące się, zielone i świeże, nad pokrywą śnieżną.
Pochyliłam się nad nimi, a gdy się wyprostowałam, usłyszałam jakiś dźwięk. To
Aurelius zbliżał się do cmentarnej bramy. Śnieg osiadł mu na ramionach, w rękach miał
kwiaty.
- Aurelius! - Dlaczego tak posmutniał? Dlaczego jest taki blady? - Zmieniłeś się -
powiedziałam.
- Szukałem wiatru w polu. - Jego oczy, zawsze łagodne, przybrały taki sam odcień
jasnego błękitu co styczniowe niebo; można było przez ich przejrzystość zajrzeć aż do jego
zawiedzionego serca. - Przez całe życie chciałem odnaleźć swoją rodzinę. Chciałem wiedzieć,
kim jestem. I ostatnio już miałem pewną nadzieję. Myślałem, że jest jakaś szansa na jej
odzyskanie. Chyba się myliłem.
Przeszliśmy ścieżką między grobami, oczyściliśmy ze śniegu ławkę i usiedliśmy, nim
zdążyło znów na nią napadać. Aurelius sięgnął do kieszeni i rozpakował dwa kawałki ciasta.
Z roztargnieniem podał mi jeden i zanurzył zęby w drugim.
- Czy to właśnie masz dla mnie? - zapytał, patrząc na urnę. - Czy to jest reszta mojej
historii?
Podałam mu urnę.
- Prawie nic nie waży, prawda? Lekka jak powietrze. A przecież... - Jego ręka
zwróciła się ku sercu; szukał gestu, który by pokazał, jak mu na nim ciężko, a nie znalazłszy,
odstawił urnę i odgryzł znów kawałek ciasta.
Kiedy skończył ostatni kęs, odezwał się ponownie:
- Jeżeli była moją matką, dlaczego z nią nie byłem? Dlaczego z nią nie zginąłem w
tym pożarze? Dlaczego odniosła mnie do pani Love, a potem wróciła tu do palącego się
domu? Dlaczego? To wszystko nie ma sensu.
Szłam za nim, gdy zboczył z głównej ścieżki i skręcił w labirynt wąskich przejść
między mogiłami. Zatrzymał się przy grobie, który już przedtem oglądałam, i położył na nim
kwiaty. Napis na nagrobku był prosty:
Joan Mary Love
Niezapomniana
Biedny Aurelius. Był tak bardzo znużony. Chyba nawet nie zauważył, że wsunęłam
rękę pod jego ramię. Ale potem odwrócił się do mnie twarzą.
- Może lepiej jest nie mieć w ogóle żadnej historii, niż taką, która wciąż się zmienia.
Spędziłem całe życie, uganiając się za swoją historią i nigdy nie udało mi się jej pochwycić.
Szukałem swojej historii, a cały czas miałem panią Love. Ona mnie kochała, wiesz.
- Nigdy w to nie wątpiłam. - Była dla niego dobrą matką. Lepszą niż mogłaby być
którakolwiek z bliźniaczek. - Może lepiej nie wiedzieć - powiedziałam.
Przeniósł wzrok z kamienia nagrobnego na białe niebo.
- Ty tak uważasz?
-Nie.
To po co tak mówisz?
Wysunęłam ramię spod jego ramienia i włożyłam zziębnięte dłonie pod pachy.
- Tak powiedziałaby moja matka. Ona myśli, że nieważka historyjka jest lepsza niż
taka, która jest zbyt ciężka do udźwignięcia.
- Tak. Moja historia jest ciężka.
Nic na to nie odpowiedziałam, ale kiedy cisza zaczęła się przeciągać, opowiedziałam
mu nie jego historię, ale swoją własną.
- Miałam siostrę - zaczęłam. - Bliźniaczkę.
Zwrócił się twarzą do mnie. Jego szerokie, mocne barki rysowały się wyraźnie na tle
nieba i poważnie słuchał historii, którą mu powierzałam.
- Byłyśmy połączone. Tutaj... - Przesunęłam ręką po lewym boku. – Nie mogła żyć
beze mnie. Potrzebowała mojego serca, by dla niej biło. Ale ja nie mogłam żyć z nią.
Wysysała moje siły. Rozdzielili nas i ona umarła.
Moja druga ręka połączyła się z pierwszą nad blizną i mocno ją przycisnęła.
- Matka nigdy mi o tym nie powiedziała. Uważała, że będzie dla mnie lepiej, jeśli się
nie dowiem.
- Nieważka historyjka.
- Tak.
- Ale ty wiesz. Przycisnęłam bliznę mocniej.
- Odkryłam to przypadkiem.
- Przykro mi - powiedział.
Poczułam, jak bierze moje ręce i zamyka je obie w swojej wielkiej dłoni. Potem
drugim ramieniem przyciągnął mnie do siebie. Przez warstwy naszych okryć poczułam
miękkość jego brzucha i do mojego ucha doszedł jakiś szum. To bicie jego serca,
pomyślałam. Ludzkiego serca. U mojego boku. Więc to jest tak. Słuchałam.
Potem odsunęliśmy się od siebie.
- A czy lepiej jest wiedzieć? - zapytał.
- Nie potrafię ci odpowiedzieć na to pytanie. Ale kiedy się już wie, nie sposób się
cofnąć.
- A ty znasz moją historię.
- Tak.
- Moją prawdziwą historię.
- Tak.
Nie wahał się ani chwili. Wziął głęboki oddech i zdawało się, że stał się jeszcze
wyższy.
- Więc lepiej mija opowiedz - powiedział.
Opowiedziałam i kiedy mówiłam, przechadzaliśmy się po cmentarzu, a kiedy
skończyłam opowieść, stanęliśmy w miejscu, gdzie spod bieli śniegu wyłaniały się
przebiśniegi.
Z urną w rękach Aurelius się wahał.
- Mam poczucie, że to wbrew przepisom.
Miałam podobne wątpliwości.
- Ale co innego możemy z nią zrobić?
- Przepisy chyba nie stosują się do tego przypadku.
- Nic innego nie byłoby słuszne.
- No to do roboty.
Nożem wydrążyliśmy jamę w zmrożonej ziemi nad trumną kobiety, którą znałam jako
Emmeline. Aurelius wsypał do niej popioły, po czym wypełniliśmy ją znów ziemią, którą
Aurelius udeptał całym swoim ciężarem, a potem ułożyliśmy na nowo kwiaty, by ukryć nasze
wykroczenie.
- To się wyrówna, gdy śnieg stopnieje - powiedział i otrzepał nogawki spodni.
- Aureliusie, to jeszcze nie cała twoja historia.
Zaprowadziłam go do innej części przykościelnego cmentarza.
- Wiesz już o swojej matce. Ale miałeś także ojca. - Wskazałam mu grób Ambrose'a. -
To A i S na skrawku papieru, który mi pokazałeś. To było jego imię. Torba też była jego.
Noszono w niej zwierzynę. To tłumaczy, skąd się tam wzięło pióro.
Urwałam. Aurelius musiał oswoić się z nową wiedzą. Kiedy po długiej chwili kiwnął
głową, podjęłam:
- Był dobrym człowiekiem. A ty jesteś taki sam jak on.
Aurelius patrzył przed siebie. Oszołomiony. Znów się czegoś dowiedział. Znów coś
utracił.
- Nie żyje. Rozumiem.
- To nie wszystko - powiedziałam cicho. Powoli zwrócił ku mnie oczy i wyczytałam w
nich lęk, że nie będzie już końca tej opowieści o jego opuszczeniu.
Wzięłam go za rękę i uśmiechnęłam się do niego.
- Po twoim urodzeniu Ambrose się ożenił. Miał jeszcze jedno dziecko.
Potrzebował dobrej chwili, by zdać sobie sprawę, co to znaczy, a kiedy już to pojął,
ogarnęło go radosne podniecenie.
- Chcesz powiedzieć... że mam... I ona... on... ona...
- Tak. To siostra!
Szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz. Mówiłam dalej:
- A ona z kolei ma własne dzieci. Chłopca i dziewczynkę!
- Mam siostrzeńca! I siostrzenicę!
Ujęłam jego ręce w swoje i przytrzymałam, żeby tak nie drżały.
- Rodzina, Aureliusie. Twoja rodzina. Już ich znasz. A oni czekają na ciebie.
Ledwo mogłam dotrzymać mu kroku, kiedy minąwszy cmentarną bramę, szliśmy aleją
do bramy z białą wartownią. Aurelius nie oglądał się za siebie. Zatrzymaliśmy się dopiero
przed bramą i to ja nagle przystanęłam.
- Aureliusie! O mało nie zapomniałam ci tego dać.
Wziął ode mnie białą kopertę i otworzył ją. Wyciągnął z niej ozdobną kartkę i spojrzał
na mnie.
- Co? Ale nie naprawdę?
- Owszem. Naprawdę.
- Dzisiaj?
- Dzisiaj! - Coś mną w tamtej chwili owładnęło. Zrobiłam coś, czego nic zrobiłam
dotąd nigdy w życiu i nigdy bym się nie spodziewała, że kiedykolwiek zrobię. Otworzyłam
usta i wykrzyknęłam na cały głos: - WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI
URODZIN!
Musiałam być chyba trochę szalona. W każdym razie poczułam się nieco zażenowana.
Ale Aurelius na to nie zważał. Stał bez ruchu z rozłożonymi ramionami, zamkniętymi oczami
i twarzą zwróconą ku niebu. Całe szczęście świata padało na niego wraz ze śniegiem.
W ogrodzie Karen śnieg nosił ślady gonitw dziecięcych, odciski małych bucików i
towarzyszące im jeszcze drobniejsze, zataczające wokół siebie szerokie kręgi. Dzieci nie było
widać, ale kiedy podeszliśmy bliżej, usłyszeliśmy ich głosy dochodzące z niszy wyciętej w
cisie.
- Pobawmy się w Królewnę Śnieżkę.
- To dobre dla dziewczynek.
- W co chcesz się bawić?
- W rakiety.
- Nie chcę być rakietą. Może w statki?
- Wczoraj byliśmy statkami.
Słysząc skrzypnięcie furtki, wyjrzały zza drzewa; w kapturkach zakrywających włosy
trudno było rozróżnić, które z nich jest chłopcem, a które dziewczynką.
- To ten pan od ciastek!
Z domu wyszła Karen i pospieszyła ku nam.
- Czy mam wam powiedzieć, kto to jest? - spytała dzieci, uśmiechając się nieśmiało
do Aureliusa. - To wasz wujek.
Aurelius spoglądał to na Karen, to na dzieci, to znów na Karen; zdawało się, że jego
oczy ledwie są w stanie to wszystko ogarnąć. Zabrakło mu słów, ale Karen wyciągnęła do
niego niepewnie rękę, którą ujął w swoją.
- To wszystko jest trochę... - zaczął.
- Chyba tak - zgodziła się z nim. - Ale przywykniemy, prawda?
Kiwnął głową.
Dzieci przyglądały się ciekawie tej scenie rozgrywającej się między dorosłymi.
- W co się bawicie? - spytała Karen, by odwrócić ich uwagę.
- Nie wiemy - odpowiedziała dziewczynka.
- Nie możemy się zdecydować - powiedział jej brat.
- Znasz jakieś bajki? - spytała Emma Aureliusa.
- Tylko jedną - odparł.
- Tylko jedną? - Była zdumiona. - A czy są w niej żaby?
- Nie.
- Dinozaury?
- Nie.
- Tajne przejścia?
- Nie.
Dzieci spojrzały po sobie. To najwyraźniej jakaś nieciekawa opowieść.
- My znamy mnóstwo bajek - powiedział Tom.
- Mnóstwo - zawtórowała mu siostra z rozmarzeniem. - O księżniczkach, żabach,
czarodziejskich zamkach, dobrych wróżkach...
- O gąsienicach, królikach, słoniach...
- O przeróżnych zwierzętach...
- Przeróżnych.
Zamilkły, pogrążone w kontemplacji różnych niezliczonych światów. Aurelius patrzył
na nie, jakby były jednym wielkim cudem. Potem powróciły do świata rzeczywistego.
- Miliony opowieści - powiedział chłopiec.
- Opowiedzieć ci jakąś? - spytała dziewczynka.
Pomyślałam, że Aurelius może już mieć dosyć opowieści jak na jeden dzień, ale on
skinął głową.
Dziewczynka podniosła jakiś wyobrażony przedmiot i umieściła go na swojej prawej
dłoni. Udawała, że lewą ręką otwiera okładkę książki. Rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy
skupiła na sobie całą uwagę zebranych. Potem opuściła oczy na książkę, niby to trzymaną w
ręku, i zaczęła:
- Dawno, dawno temu...
Karen, Tom i Aurelius: trzy pary oczu wpatrzone w Emmę, trzy pary uszu wsłuchane
w jej opowieść. Dobrze im było razem. Niepostrzeżenie cofnęłam się do furtki i wymknęłam
na ulicę.
Nie opublikuję biografii Vidy Winter. Świat może być złakniony jej historii, ale nie do
mnie należy jej wyjawienie. Historia Adeline i Emmeline, pożaru i ducha należy teraz do
Aureliusa. Jego są groby na przykościelnym cmentarzu, tak jak i dzień urodzin, który może
obchodzić, jak zechce. Prawda jest dostatecznie ciężka bez dodatkowego brzemienia, jakim
byłoby zainteresowanie świata. Zostawieni sami sobie, on i Karen mogą przewrócić stronicę,
zacząć wszystko od nowa.
Ale czas płynie. Pewnego dnia nie będzie już Aureliusa; pewnego dnia Karen także
zejdzie z tego świata. Tom i Emma już są bardziej odlegli od zdarzeń, które tu
opowiedziałam, niż ich wuj. Z pomocą matki zaczną wykuwać własne historie; historie, które
są rzetelne i prawdziwe. Przyjdzie dzień, kiedy Isabelle i Charlie, Adeline i Emmeline,
Gosposia i John Łopata, i bezimienna dziewczynka staną się tak odległą przeszłością, że ich
stare kości nie będą już w stanie wywoływać lęku albo cierpienia. Będą tylko dawną
opowieścią, niezdolną wyrządzić nikomu krzywdy. A kiedy ten dzień nadejdzie -ja sama będę
już wtedy stara - dam Tomowi i Emmie ten dokument. By go przeczytali i -jeśli zechcą -
opublikowali.
Mam nadzieję, że go opublikują. Bo dopóki tego nie zrobią, dziewczynka--duch
będzie mnie nawiedzała. Będzie się błąkać po moich myślach, pojawiać w moich snach, bo
moja pamięć jest dla niej jedynym placem zabaw. Takie pośmiertne życie to niewiele, ale
ocala od zapomnienia. Musi wystarczyć do czasu, gdy Tom i Emma ogłoszą drukiem ten
rękopis, a ona będzie mogła po śmierci zaistnieć pełniej, niż istniała kiedykolwiek za życia.
A zatem historia dziewczynki-ducha nie ujrzy światła dziennego przez długie lata,
jeżeli kiedykolwiek je ujrzy. Nie znaczy to jednak, że nie mogę już teraz dać światu czegoś,
co zaspokoi jego ciekawość rozbudzoną przez Vidę Winter. Bo jest coś takiego. Kiedy po
ostatnim spotkaniu z panem Lomaksem już miałam od niego wyjść, zatrzymał mnie. „Jeszcze
jedno". Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej kopertę.
Miałam ją przy sobie, kiedy niezauważona wymknęłam się z ogrodu Karen i
zawróciłam do bramy dawnej posiadłości Angelfieldów. Grunt pod nowy hotel został
wyrównany i gdy próbowałam sobie przypomnieć stary dom, w pamięci odnajdowałam
jedynie fotografie. Potem jednak uprzytomniłam sobie, że zawsze wydawał się niewłaściwie
ustawiony. Jakiś przekręcony. Nowy budynek będzie znacznie lepszy, zwrócony frontem do
gości.
Zeszłam ze żwirowanej drogi i skierowałam się przez pokryty śniegiem trawnik do
dawnego parku dla zwierzyny i lasu. Ciemne gałęzie uginały się od śniegu, który czasem z
nich spadał miękkimi płatami, kiedy pod nimi przechodziłam. Doszłam wreszcie do miejsca
na zboczu, skąd można wszystko zobaczyć. Kościół i cmentarz, jaskrawe wieńce kwiatów na
białym śniegu. Bramę z wartownią, kredowobiałą na tle błękitu nieba. Wozownię ogołoconą z
ciernistych zarośli. Tylko dom znikł. Znikł całkowicie. Mężczyźni w żółtych kaskach
sprowadzili przeszłość do czystej stronicy. Doszliśmy do punktu zwrotnego. Nie można już
było tego nazwać miejscem rozbiórki. Jutro, może pojutrze powrócą tu robotnicy i stanie się
placem budowy. Po zniszczeniu przeszłości przyszedł czas na budowanie przyszłości.
Wyjęłam kopertę z torby. Czekałam z tym na właściwą chwilę. Na właściwe miejsce.
Litery na kopercie były dziwnie niekształtne. Nierówne kreski albo rozpływały się w
nicość, albo wbijały się w papier. Nie było płynnych połączeń; każda litera sprawiała
wrażenie napisanej oddzielnie, z wielkim wysiłkiem, każda następna stanowiła nowe i
żmudne przedsięwzięcie. Wyglądało to jak pismo dziecka albo kogoś bardzo starego. Koperta
zaadresowana była do panny Margaret Lea.
Otworzyłam ją i wyjęłam zawartość. Usiadłam na obalonym drzewie, bo nigdy nie
czytam na stojąco.
Droga Margaret!
Oto opowiadanie, o którym ci mówiłam. Próbowałam je skończyć i okazało się, że nie
potrafię. Tak więc opowieść, o którą świat tak się dopominał, musi pozostać taka, jak jest.
Jest marna: takie sobie nic. Zrób z nią, co zechcesz.
Co do tytułu, jedyny, który przychodzi mi do głowy, to Dziecko Kopciuszka. Ale
dostatecznie dobrze znam swoich czytelników, by wiedzieć, że jakkolwiek ja to nazwę, znane
będzie zawsze tylko pod jednym tytułem, i nie będzie to tytuł przeze mnie wybrany.
Nie było podpisu. Żadnego imienia.
Ale była opowieść.
Była to historia Kopciuszka, jakiej nigdy przedtem nie czytałam. Zwięzła, brutalna i
gniewna. Zdania panny Winter były jak odpryski szkła, olśniewające i zabójcze.
Opowieść zaczyna się tak: Wystawcie to sobie: chłopiec i dziewczyna, jedno bogate,
drugie ubogie. Zazwyczaj to dziewczyna jest biedna i tak jest w tej historii, którą opowiadam.
Nie trzeba było balu. Tym dwojgu, aby się na siebie natknąć, wystarczył spacer po lesie.
Dawno, dawno temu była sobie dobra wróżka, ale potem, w innych czasach, żadnej nie było.
Ta historia dzieje się w tych innych czasach. Jej bohaterka nie wraca karocą, dowleka się do
domu po północy, z pokrwawioną halką, zgwałcona. Nazajutrz nie pojawi się lokaj z
atłasowym pantofelkiem. Ona już o tym wie. Nie jest głupia. Jest jednak w ciąży.
W dalszej części opowieści Kopciuszek rodzi dziewczynkę, wychowuje w nędzy i
brudzie, po paru latach podrzucają na teren posiadłości swego gwałciciela. Historia urywa się
raptownie.
W połowie ścieżki w ogrodzie, w którym nigdy przedtem nie była, dziewczynka,
zmarznięta i głodna, orientuje się nagle, że jest sama. Za nią jest furtka, która prowadzi do
lasu. Jest wciąż uchylona. Czy jej matka jeszcze za nią stoi? Przed nią jest szopa, która oczom
dziecka wydaje się małym domem. Miejscem, gdzie może się schronić. Kto wie, może tam
nawet będzie coś do zjedzenia.
Furtka? Czy ten domek?
Dziecko się waha.
Dziewczynka się waha...
Najwcześniejsze wspomnienie panny Winter? Czy po prostu opowieść? Historyjka
wymyślona przez obdarzone wyobraźnią dziecko, by wypełnić przestrzeń, w której powinna
się znajdować jego matka?
Trzynasta opowieść. Końcowa, osławiona, niedokończona historia.
Przeczytałam ją i zrobiło mi się smutno.
Stopniowo moje myśli zwracały się od panny Winter ku mnie samej. Ja przynajmniej
mam matkę, może nie jest doskonała, ale mam ją. Czy jest już za późno, by coś między nami
zmienić? Ale to już inna historia.
Włożyłam kopertę do torby, wstałam i otrzepałam spodnie z resztek kory, po czym
zawróciłam w stronę drogi.
Zostałam zaangażowana do napisania historii życia panny Winter i wykonałam swoje
zadanie. Tym samym wypełniłam warunki kontraktu. Jedną kopię tego dokumentu mam
złożyć u pana Lomaksa, który ją zdeponuje w skrytce bankowej, a następnie załatwi
wypłacenie mi znacznej sumy pieniędzy jako honorarium. Najwyraźniej nie musi nawet
sprawdzać, czy kartki, które mu wręczę, nie są puste.
- Ona pani ufała - powiedział.
Ufała mi rzeczywiście. Jej intencje wyrażone w kontrakcie, którego nigdy nie
przeczytałam i nie podpisywałam, są całkiem jasne. Chciała przed śmiercią opowiedzieć mi
historię swojego życia; chciała, żebym ją zapisała. Co z nią zrobię potem, to już moja sprawa.
Powiedziałam prawnikowi o moich zamiarach co do Toma i Emmy, i umówiliśmy się na
spisanie na wszelki wypadek formalnego testamentu w tej sprawie. I na tym powinno się
skończyć.
Ale mam poczucie, że nie całkiem skończyłam. Nie wiem, kto ani jak wielu ludzi w
końcu to przeczyta, ale niezależnie od tego, jak mogą być nieliczni, niezależnie od tego, jak
będą odlegli w czasie, jestem im jeszcze coś winna. I choć opowiedziałam im wszystko, co
wiadomo o Adeline, Emmeline i dziecku-duchu, zdaję sobie sprawę, że niektórym to nie
wystarczy. Wiem, jak to jest, kiedy się kończy książkę i nazajutrz albo po tygodniu człowiek
się przyłapuje na rozmyślaniu, co się stało z tym rzeźnikiem albo komu się dostały tamte
diamenty, czy ta wdowa pogodziła się w końcu ze swoją siostrzenicą. Mogę sobie wyobrazić
czytelników zastanawiających się nad dalszym losem Judith i Maurice'a, nad tym, czy ktoś
nadal utrzymuje ten wspaniały ogród i kto zamieszkał w tym domu.
Tak więc, jeśli się nad tym zastanawiacie, pozwólcie, że wam powiem. Judith i
Maurice zostali na miejscu. Dom nie został sprzedany; panna Winter postanowiła w swoim
testamencie, że dom i ogród mają się stać swego rodzaju muzeum literackim. Oczywiście
największą wartość przedstawia ogród (w jednym z czasopism nazwano go nieoczekiwanym
klejnotem), ale panna Winter wiedziała, że to jej sława powieściopisarki, nie zaś umiejętności
ogrodnicze będą ściągać tu tłumy. Można będzie zwiedzać pokoje, będzie herbaciarnia i
księgarnia. Autokary przywożące turystów do muzeum sióstr Bronte mogą później dojeżdżać
do „Tajemniczego Ogrodu Vidy Winter". Judith będzie nadal pełnić funkcje gospodyni, a
Maurice głównego ogrodnika. Ich pierwszym zadaniem, przed udostępnieniem domu
publiczności, jest wysprzątanie pokojów Emmeline. Te nie będą zwiedzane, bo nie ma w nich
nic do oglądania.
A Hester? Pewnie to was zaskoczy, mnie w każdym razie zaskoczyło. Dostałam list od
Emmanuela Drake'a. Prawdę mówiąc, całkiem już o nim zapomniałam. Powoli i metodycznie
prowadził swoje poszukiwania i wbrew przewidywaniom wreszcie ją odnalazł. „Zmylił mnie
trop włoski - wyjaśniał w liście - tymczasem Pani guwernantka udała się w całkiem innym
kierunku, do Ameryki!" Hester pracowała przez rok jako pomoc biurowa u pewnego
neurologa klinicysty, a później, zgadnijcie, kto do niej przyjechał? Doktor Maudsley! Jego
żona umarła (śmiercią naturalną - na grypę, sprawdziłam) i w kilka dni po pogrzebie był już
na statku. To była miłość. Oboje zmarli, ale po długim i szczęśliwym wspólnym życiu. Mieli
czwórkę dzieci. Jeden z synów napisał do mnie i przesłałam mu oryginał dziennika jego
matki. Wątpię, czy potrafi z niego odczytać więcej niż co dziesiąte słowo; jeśli mnie poprosi o
wyjaśnienia, odpowiem, że jego matka poznała jego ojca tu w Anglii, za czasów jego
pierwszego małżeństwa, ale jeśli nie zapyta, zachowam milczenie. Do swojego listu do mnie
dołączył spis wspólnych publikacji rodziców. Prowadzili badania i napisali dziesiątki wysoko
cenionych artykułów (żaden nie dotyczył bliźniąt; chyba wiedzieli, kiedy dać sobie spokój),
ogłaszając je drukiem pod wspólnym nazwiskiem: Doktor E. i pani H. J. Maudsley.
H. J.? Hester miała na drugie imię Josephine.
Co jeszcze chcielibyście wiedzieć? Kto zaopiekował się kotem? No więc Cień
zamieszkał u mnie w antykwariacie. Wysiaduje na półkach, wszędzie, gdzie może znaleźć
sobie miejsce między książkami, a kiedy natrafią tam na niego klienci, odwzajemnia ich
spojrzenia z całkowitym spokojem. Od czasu do czasu siada na parapecie okna, ale nie na
długo. Jest zbity z tropu widokiem ulicy, pojazdów, przechodniów i budynków naprzeciwko.
Pokazałam mu skrót przez aleję do rzeki, ale nie zniża się do korzystania z niego.
- Czego się spodziewasz? - mówi ojciec. - Po co jakaś rzeka kotu z Yorkshire? On
wypatruje wrzosowisk.
Myślę, że ojciec ma rację. Cień wskakuje na okno pełen nadziei, wygląda przez nie,
potem zwraca na mnie długie rozczarowane spojrzenie.
Przykro mi na myśl, że tęskni za rodzinnymi stronami.
Do antykwariatu przyszedł doktor Clifton - był w mieście przejazdem i pamiętając, że
mój ojciec ma tu antykwariat, pomyślał sobie, że warto do niego zajrzeć i sprawdzić, choć to
mało prawdopodobne, czy przypadkiem nie znajdzie się tam pewien szczególny tom o
medycynie XVIII wieku, którym był zainteresowany. Okazało się, że go mamy, i ojciec wdał
się z nim w przyjacielską rozmowę, która się przeciągnęła poza godzinę, kiedy zwykle
zamykamy. Aby zrekompensować przetrzymanie nas tak długo, zaprosił nas na kolację. Było
bardzo przyjemnie, a ponieważ miał spędzić w mieście jeszcze jeden dzień, ojciec zaprosił go
na rodzinny posiłek. W kuchni matka powiedziała do mnie: „To bardzo miły człowiek,
Margaret. Bardzo miły". Następnego popołudnia, przed jego wyjazdem, poszliśmy nad rzekę,
tym razem tylko we dwoje, bo ojciec był zbyt zajęty pisaniem listów, by nam towarzyszyć.
Opowiedziałam mu historię ducha w Angelfield. Słuchał uważnie, a kiedy skończyłam,
szliśmy powoli dalej w milczeniu.
- Pamiętam, że widziałem kiedyś tę skrzynkę ze skarbami - powiedział wreszcie. -
Jakim cudem ocalała z pożaru?
Przystanęłam, zastanawiając się nad tym.
- Wie pan, nigdy mi nie przyszło do głowy o to zapytać.
- A teraz się już pani nigdy nie dowie.
Wziął mnie pod rękę i poszliśmy dalej.
W każdym razie, wracając do mojego tematu, jakim jest Cień i jego tęsknota za
domem, muszę dodać, że kiedy doktor Clifton odwiedził antykwariat ojca i zauważył smutek
kota, zaproponował, że zabierze go do siebie. Cień będzie niewątpliwie szczęśliwy, jeśli
znajdzie się znów w Yorkshire. Ale ta propozycja, tak przecież miła, wprawiła mnie w stan
bolesnego rozdarcia. Bo nie jestem pewna, czy zniosę rozstanie z nim. On z pewnością
zniesie moją nieobecność z takim samym spokojem, z jakim przyjął zniknięcie panny Winter,
bo jest kotem. Ja natomiast, będąc istotą ludzką, przywiązałam się do niego i wolałabym, jeśli
to tylko możliwe, zachować go przy sobie.
Zdradziłam swą rozterkę w liście do doktora Cliftona; odpowiada, że możemy oboje,
Cień i ja, przyjechać do niego na wakacje. Zaprasza nas na miesiąc na wiosnę. Przez miesiąc,
pisze, wszystko może się zdarzyć, a potem wymyślimy chyba jakieś rozważanie, które by
wszystkim nam odpowiadało. Nie mogę oprzeć się myśli, że Cień doczeka szczęśliwego
zakończenia.
I to wszystko.
Lub prawie wszystko. Myśli się, że coś się skończyło, a potem nagle się okazuje, że
wcale tak nie jest.
Miałam gościa.
Pierwszy zauważył to Cień. Nucąc, pakowałam się na nasze wakacje. Na łóżku leżała
otwarta walizka, a Cień co chwila właził do niej, rozważając, czy by nie wymościć sobie
wygodnego miejsca na moich skarpetkach i swetrach, kiedy nagle znieruchomiał, cały
napięty, i wpatrzył się w drzwi za moimi plecami.
Pojawiła się nie jako złoty anioł ani nie jako zawoalowane widmo śmierci. Była taka
jak ja; dość wysoka, szczupła szatynka, na którą nie zwrócilibyście uwagi, mijając ją na ulicy.
Było setki, tysiące pytań, które chciałabym jej zadać, ale byłam tak wstrząśnięta, że
ledwie zdołałam wymówić jej imię.
Podeszła do mnie, objęła i przycisnęła do swego boku.
- Moira - udało mi się szepnąć - już zaczynałam myśleć, że nie jesteś prawdziwa.
Ale była. Przytuliła policzek do mojego policzka, objęła mnie ramieniem, a ja
trzymałam rękę na jej talii. Stykałyśmy się blizną do blizny i wszystkie moje pytania się
ulotniły, kiedy poczułam, jak jej krew płynie wraz z moją, jak jej serce bije wraz z moim.
Była to chwila zadziwienia, wielka i spokojna; i wiedziałam, że pamiętam to uczucie. Było
zamknięte we mnie, odsunięte w głąb, a teraz ona przyszła i je uwolniła. Ten błogi wspólny
obieg. Ta cudowna jedność, która kiedyś była czymś zwykłym i stała się zwykła dzisiaj, kiedy
ją odzyskałam.
Przyszła i byłyśmy razem.
Rozumiałam, że przyszła, by się pożegnać. Kiedy się spotkamy następnym razem, to
ja przyjdę do niej. Ale kolejne spotkanie nie nastąpi szybko. Nie ma pośpiechu. Ona może
poczekać, i ja także.
Kiedy ocierałam jej łzy, poczułam dotyk jej palców na twarzy. Potem, w radosnym
uniesieniu spotkały się i splotły nasze palce. Czując jej oddech na twarzy, jej twarz na moich
włosach, wetknęłam nos w zagłębienie w jej szyi i wdychałam jej słodycz.
Taka radość.
To nic, że nie może zostać. Przyszła. Przyszła.
Nie jestem pewna, jak ani kiedy odeszła. Po prostu uświadomiłam sobie, że już jej nie
ma. Usiadłam na łóżku, całkiem spokojna, całkiem szczęśliwa. Miałam dziwne poczucie, że
moja krew zmienia drogę swojego obiegu, że moje serce ponownie przestawia się, by bić
tylko dla mnie. Dotykając mojej blizny, ożywiła ją; teraz stopniowo ten ślad stygł, aż przestał
się różnić ciepłotą od reszty ciała.
Przyszła i odeszła. Nie zobaczę jej już więcej po tej stronie grobu. Moje życie jest
moim własnym życiem.
Cień zasnął w walizce. Wyciągnęłam rękę, by go pogłaskać. Otworzył chłodne zielone
oko, popatrzył na mnie przez chwilę, po czym znów je zamknął.
Na wyrazy mojej wdzięczności zasługują: Jo Anson, Gaia Banks, Martyn Bedford,
Emily Bestler, Paula Catley, Ross i Colin Catleyowie, Jim Crace, Penny Dolan, Mariannę
Downie, Mandy Franklin, Anna i Nathan Franklinowie, Vivien Green, Douglas Gurr, Jenny
Jacobs, Caroline le Marechal, Pauline i Jeffrey Settetfieldowie, Christina Shingler, Janet i
Bill Whittallowie, John Wilkes i Jane Wood.
Szczególne podziękowania składam Owenowi Staleyowi, który od samych początków
tej książki był jej przyjacielem, i Peterowi Whittallowi, któremu Trzynasta opowieść
zawdzięcza swój tytuł, a prócz tego jeszcze znacznie więcej.

You might also like