Professional Documents
Culture Documents
Preston Richard - Strefa Skaenia
Preston Richard - Strefa Skaenia
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Dedykuję
Fredericowi Delano Grantowi Jr. –
podziwianemu przez wszystkich,
którzy go znają
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Autor wyraża wdzięczność Fundacji Alfreda P. Sloana za przyznany mu grant.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
A drugi [anioł] wylał swą czaszę na morze.
I stało się ono krwią jakby zmarłego.
Apokalipsa św. Jana[1]
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DO CZYTELNIKA
W chwili, kiedy piszę te słowa, wirus ebola sieje zniszczenie pośród ludzkiej
populacji Afryki Zachodniej. Jego nagłe pojawienie się w 2014 roku stało się
najbardziej dotkliwym i niszczącym doświadczeniem choroby zakaźnej, jaką widział
świat od czasu wystąpienia powodującego AIDS wirusa HIV na początku lat
osiemdziesiątych. Wirus ebola został po raz pierwszy zidentyfikowany w 1976 roku –
w małym wiejskim szpitalu w Yambuku w Zairze (obecnie Demokratyczna Republika
Konga), w pobliżu rzeki Ebola. Od tego czasu pojawiał się około dwadzieścia cztery
razy w różnych wiejskich miejscach w Afryce Równikowej, zabijając przeważnie od
kilku ludzi do góra kilkuset. W każdym z tych przypadków wirus ostatecznie ustąpił
i znikł. Został stłumiony przez lekarzy oraz pracowników medycznych, którzy
znaleźli sposoby na powstrzymanie jego rozprzestrzeniania. Ponadto wirus ten był dla
świata na tyle druzgocący, że jego ofiary nie żyły wystarczająco długo, by móc
zarazić nim wielu innych ludzi. W rezultacie w środowisku naukowym zapanowało
powszechne przekonanie, że ebola nie stanowi poważnego zagrożenia dla ludzkości.
Niestety nie była to trafna diagnoza.
Nikt w pełni nie rozumiał, że jeżeli ebola dostałby się do głównych afrykańskich
miast, rozprzestrzeniłby się tam w mgnieniu oka. W konsekwencji wirus zacząłby
krwawe żniwa na polu całej ludzkiej populacji. W chwili obecnej nikt nadal nie wie,
w jaki sposób można go powstrzymać i czy w ogóle jest to możliwe. Dlatego właśnie
ebola, już od dawna, jest uważany za najokropniejszego i najbardziej przerażającego
wirusa powodującego choroby u ludzi. Istnieje pięć rodzajów tego wirusa, wliczając
w to jego bliskiego kuzyna – wirusa marburg. Żyją cicho i spokojnie w pewnych
nieznanych gatunkach zwierząt, w lasach oraz na sawannach Afryki Równikowej.
Naturalnym nosicielem eboli może być jeden z gatunków nietoperza. Może być nim
także jakiś mały insekt albo roztocz, który żyje na ciele nietoperza, lub coś innego,
o czym nikt jeszcze do tej pory nie pomyślał. Nikt z nas nie ma na to jasnej
odpowiedzi. Raz na jakiś czas, z niewiadomych przyczyn, wirus ebola wydostaje się
ze swojego naturalnego nosiciela i zaraża człowieka, po czym jedna osoba przekazuje
go kolejnej i tak zaczyna się epidemia.
Ebola jest przenoszony między ludźmi przez pot, fekalia, wymioty, ślinę, mocz
lub krew. Osoba zakażona wirusem wytwarza wiele z tych płynów w sposób
niekontrolowany, czasami w dużych ilościach. Około połowy przypadków dotyczy
krwotoków. Od czasu do czasu są one bardzo obfite, kiedy indziej delikatne: mogą to
być nawet małe kropelki krwi ukazujące się na brzegu powiek. Występują również
krwotoki wewnętrzne, widoczne jedynie jako zabarwione krwią wymioty lub
smołowate stolce (czarna biegunka). Każdy, kto ma kontakt z tymi płynami gołymi
rękami lub skórą, podlega wysokiemu ryzyku zakażenia – wirus ebola jest wyjątkowo
zaraźliwy. Jeżeli tylko pojedyncza jego cząsteczka dostanie się do krwiobiegu,
konsekwencje mogą być śmiertelne (dla porównania: HIV jest o wiele mniej
zaraźliwy. Aby doszło do zarażenia, do ludzkiego krwiobiegu musi się dostać około
dziesięciu tysięcy cząsteczek HIV). Do tej pory nie wynaleziono jeszcze żadnego
sprawdzonego leku na ebolę, ponadto żadna szczepionka nie jest skuteczna.
Naukowcy, którzy pracują nad ebolą w laboratoriach, zawsze mają na sobie
skafander z ciśnieniowym zapasem powietrza, a laboratorium jest szczelnie
zabezpieczone drzwiami ze specjalną śluzą powietrza. Dodatkowo w środku znajdują
się drzwi z prysznicami bezpieczeństwa. Takie laboratorium jest nazywane strefą
skażenia.
W chwili obecnej w Afryce Zachodniej strefa skażenia występuje wszędzie. Jest
niewidoczna gołym okiem, szerząca się, śmiertelna. Strefa skażenia istnieje
w ramionach matek opiekujących się dziećmi chorymi na ebolę. Wewnątrz
skromnych domów, gdzie zdesperowani ludzie po prostu usiłują pomóc swoim
umierającym najbliższym, a także wokół ciała młodego mężczyzny, leżącego twarzą
do ziemi na brudnej ulicy w Monrovii, w Liberii, który przez innych jest omijany
szerokim łukiem. Ebola jest ludzką katastrofą, potworem, groźnym pasożytem,
nieświadomym, nieczułym twórcą ogromnego cierpienia, nieubłagalnie rozwijającym
się w ludzkim ciele. Obecnie ebola jest w stanie doprowadzić społeczność, czy nawet
miasto, do stanu porównywalnego z doświadczeniem średniowiecznej zarazy.
Powstrzymanie go musi być dziełem ogromnego wysiłku społeczności
ogólnoświatowej, na czele której znajdą się kraje rozwinięte, mające pieniądze
i środki do walki z tym wrogiem ludzkiego gatunku. Nie ulega bowiem wątpliwości
fakt, że ebola jest wrogiem nas wszystkich. Gdyby wirus uległ jakiejkolwiek mutacji,
przenosząc się z człowieka na człowieka, mógłby znaleźć się na całym świecie – od
Bangladeszu po Beverly Hills.
***
Książka ta jest narracyjną literaturą faktu. Innymi słowy – jest to historia oparta na
prawdziwych wydarzeniach. Bohaterowie są autentyczni; wydarzenia historyczne
precyzyjnie udokumentowane i sprawdzone. Jako autor literatury faktu spędzam
mnóstwo czasu z ludźmi, o których piszę: poznaję ich mentalność, zwyczaje, styl
pracy, wygląd fizyczny, dźwięk ich głosu, wiem, kogo kochają, kogo nienawidzą, co
jedzą, nawet o czym śnią w nocy. Czasem zadaję im szczegółowe pytania odnośnie
do tego, o czym myśleli w kluczowych momentach swojego życia. Technika ta
pozwoliła mi rozwinąć faktograficzną wersję powieściopisarskiego monologu
wewnętrznego: tego, o czym dana osoba myśli. Pewne fragmenty, takie jak ten, kiedy
podpułkownik Nancy Jaax stoi pod prysznicem bezpieczeństwa, w skafandrze,
i zastanawia się, czy wewnątrz jej kombinezonu znajduje się zakażona ebolą krew
małpy, zostały oddane wiernie. Nancy Jaax sprawdziła ze mną starannie ten fragment
i zaproponowała kilka mniejszych zmian, aby upewnić się, że mój opis jej myśli jest
jak najbardziej zgodny z tym, co faktycznie działo się w jej głowie, kiedy myślała, że
może umrzeć z powodu eboli.
Ostatecznie my, ludzie, istniejemy tylko jako detale na tym cudownym, pozornie
nieskończonym obrazie wszechświata. W zetknięciu z naturą jesteśmy tylko małymi
istotami, niemalże niedostrzegalnymi nitkami w płótnie. Nasze wysiłki i starania, aby
kontrolować przyrodę bywają czasami żałosne i egoistyczne, czasami heroiczne,
jeszcze kiedy indziej nierozważne oraz zgubne. Niemniej jednak tematem mojej
twórczości jest ludzkość i jej związek z naturą: nasze walki, cierpienia, radość
i wspólnota życia – poczucie, że jesteśmy gatunkiem, o którym warto pisać, i że
historia życia każdego z nas jest warta opowiedzenia i zanotowania.
Richard Preston
18 września 2014 roku
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
STREFA ZAKAŹNA
NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP
WZBRONIONY
W celu otwarcia tych drzwi przyłóż identyfikator
do czujnika.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Przygotowanie…
Możesz wejść…
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Blok AA-5
Badacz:
Nancy Jaax
Badane czynniki zakaźne:
Nieznane
Kontynuować
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Poziom bezpieczeństwa biologicznego
0
SZATNIA
Płeć:
Żeńska
Usuń wszystko, co styka się ze skórą: ubranie, pierścionki, soczewki
kontaktowe itp. Włóż sterylny
ubiór chirurgiczny.
Możesz wejść…
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Poziom bezpieczeństwa biologicznego
2
OSTRZEŻENIE:
PROMIENIOWANIE ULTRAFIOLETOWE
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Poziom bezpieczeństwa biologicznego
3
POMIESZCZENIE PRZYGOTOWAWCZE
Sygnały alarmowe:
Możliwe
Skafander ochronny:
Włożony
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
OSTRZEŻENIE
ZAGROŻENIE BIOLOGICZNE
Poziom bezpieczeństwa biologicznego
4
DRZWI ŚLUZY POWIETRZNEJ / NATRYSK
ODKAŻAJĄCY
Nie wchodzić bez skafandra ochronnego
Podaj kod identyfikacyjny
Możesz wejść…
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
CZĘŚĆ PIERWSZA
CIEŃ GÓRY ELGON
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
WYPADEK W LESIE
15 stycznia 1980
24 stycznia 1980
David Silverstein mieszka w Nairobi, lecz jest także właścicielem domu w pobliżu
Waszyngtonu. Niedawno, pewnego letniego dnia, gdy przybył do USA, by załatwić
jakieś sprawy, spotkałem go w barze kawowym w centrum handlowym, w pobliżu
jego domu. Kiedy usiedliśmy przy stoliku, opowiedział mi o przypadkach Moneta
i Musokego. Silverstein to szczupły, niski mężczyzna, zbliżający się do pięćdziesiątki,
z wąsami i w okularach, o żywym, bystrym spojrzeniu. Chociaż jest Amerykaninem,
mówi z lekkim akcentem suahili. Tamtego dnia nosił drelichową kurtkę i niebieskie
dżinsy, był ładnie opalony, w dobrej formie i zrelaksowany. Zdobył licencję pilota
i lata własnym samolotem. Ma największą prywatną praktykę lekarską w Afryce
Wschodniej, dzięki czemu należy do znanych postaci w Nairobi. Jest osobistym
lekarzem Daniela Arapa Moi, prezydenta Kenii, któremu towarzyszy w podróżach
zagranicznych. Leczy również wszystkie ważne osobistości: skorumpowanych
polityków, aktorów i aktorki, chorujących podczas safari, podupadłą arystokrację
angielsko-afrykańską. Był też osobistym lekarzem lady Diany Delamere. Gdy się
zestarzała, podróżował z nią, by kontrolować jej ciśnienie krwi i pracę serca (pragnęła
uprawiać swoje ulubione wędkarstwo dalekomorskie u wybrzeży Kenii, chociaż miała
kłopoty z krążeniem). Silverstein zajmował się również zdrowiem Beryl Markham,
autorki West with the Night, pamiętnika z lat, gdy pracowała jako lotnik w Afryce
Wschodniej. Lubiła przesiadywać w klubie lotniczym w Nairobi, gdzie miała opinię
hałaśliwej i kłótliwej pijaczki („Zanim ją poznałem, była zapijaczoną starszą panią”).
Pacjent Silversteina, doktor Musoke, stał się znaną postacią w kronikach chorób.
„Leczyłem doktora Musokego w sposób zachowawczy – powiedział Silverstein. –
Próbowałem jedynie odżywiać go i obniżać gorączkę, gdy była wysoka. Nie miałem
żadnego programu leczenia”.
Pewnej nocy o drugiej nad ranem w domu Silversteina w Nairobi zadzwonił
telefon. Mieszkający w Kenii badacz amerykański chciał przekazać wiadomość, że
specjaliści z Afryki Południowej znaleźli we krwi Musokego coś bardzo dziwnego:
„Próba na obecność wirusa marburg jest dodatnia. To poważna sprawa. O wirusie tym
wiemy niewiele”.
Silverstein nie słyszał nigdy o czymś takim. „Po otrzymaniu tej informacji nie
mogłem zasnąć – powiedział. – Śniłem jakby na jawie, zastanawiając się, co to za
wirus”. Leżał w łóżku, myśląc o cierpieniach swojego przyjaciela i kolegi, doktora
Musokego, przerażony perspektywą rozprzestrzenienia się nieznanego drobnoustroju
wśród personelu szpitala. W uszach dźwięczały mu słowa: „O wirusie tym wiemy
niewiele”. W końcu ubrał się i pojechał do szpitala. Do swego gabinetu Silverstein
dotarł przed świtem. W literaturze medycznej wyszukał informację o wirusie
marburg.
Notatka była krótka. Jest to drobnoustrój afrykański, noszący jednak nazwę
niemiecką. Określenia wirusów pochodzą od miejsc, gdzie po raz pierwszy je
wykryto. Marburg to stare miasto w środkowych Niemczech, otoczone lasami
i łąkami, w którym znajdują się fabryki usytuowane w zielonych dolinach. Wirus
ujawnił się tam w 1967 roku w zakładach Behringa, wytwarzających szczepionki
z komórek nerkowych małp afrykańskich – zielonych koczkodanów. Zwierzęta te
regularnie importowano z Ugandy. Wirus przybył do Niemiec wraz z partią małp,
liczącą pięćset lub sześćset sztuk. Tylko dwie lub trzy były nosicielami wirusa.
Prawdopodobnie początkowo nie zauważono oznak choroby. W każdym razie
wkrótce po przywiezieniu zwierząt do zakładów Behringa wirus zaczął się
rozprzestrzeniać; kilka małp zachorowało i wykrwawiło się. Niedługo potem wirus
z marburga przeniósł się na ludzi i nagle pojawił się wśród mieszkańców miasta. Jest
to przykład amplifikacji wirusa.
Pierwszą ofiarą był Klaus F., pracownik zakładów Behringa, który karmił małpy
i czyścił ich klatki. Zakaził się 8 sierpnia 1967 roku i zmarł dwa tygodnie później.
O wirusie marburg wiadomo tak mało, że wydano tylko jedną publikację na ten temat,
stanowiącą zbiór prac przedstawionych na sympozjum poświęconym wirusowi, które
odbyło się w 1970 roku na Uniwersytecie w Marburgu. W książce tej czytamy:
Dozorca małp Heinrich P. powrócił z urlopu 13 sierpnia 1967roku i od 14 do
23 sierpnia wykonywał swą pracę, polegającą na zabijaniu małp. Pierwsze
objawy choroby wystąpiły 21 sierpnia.
Laborantka Renate L. stłukła 28 sierpnia 1967 roku probówkę, która miała
być poddana sterylizacji, ponieważ zawierała zakażony materiał, a 4 września
1967 roku zachorowała.
I tak dalej. U osób, które zetknęły się z wirusem, mniej więcej po siedmiu dniach
występowały bóle głowy. Dalszemu rozwojowi choroby towarzyszyła wysoka
gorączka, powstawanie skrzepów, krwotoki i końcowy wstrząs. Przez kilka dni
lekarzom w Marburgu wydawało się, że nastąpił koniec świata. Ostatecznie spośród
trzydziestu jeden osób, które uległy zakażeniu wirusem, siedem zmarło w kałużach
krwi. Świadczy to o niezwykłej letalności wirusa marburg; nawet w najlepszych
nowoczesnych szpitalach, gdzie pacjenci są podłączeni do aparatów podtrzymujących
życie, zabija on co czwartego chorego. Natomiast wirus żółtej febry, uważany za
wybitnie letalny, powoduje śmierć tylko jednego na dwudziestu hospitalizowanych.
Wirus marburg należy do rodziny tak zwanych filowirusów i został odkryty jako
pierwszy. Łacińskie słowo filovirus można przetłumaczyć jako „wirus nitkowaty”.
Wszystkie filowirusy są do siebie podobne i nie przypominają innych znanych
wirusów, z których większość to kuliste cząstki wyglądające jak ziarenka pieprzu,
natomiast filowirusy da się porównać do splątanych nitek, włosów, robaków lub
węży. Gdy pojawiają się w postaci wielkiej rozlewającej się papki – co często ma
miejsce, gdy zniszczą już swą ofiarę – przypominają wyrzucone na podłogę spaghetti.
Cząstki wirusowe skręcają się niekiedy w pętle. Marburg to jedyny znany wirus
w kształcie pierścienia.
W Niemczech działanie wirusa marburg na mózg było szczególnie przerażające
i przypominało wściekliznę, która uszkadza ośrodkowy układ nerwowy i może
zniszczyć mózg. Również wyglądem cząstki obydwu wirusów niewiele się różnią.
Cząstka wirusa wścieklizny ma kształt pocisku. Rozciągnięty pocisk przypomina
sznurek, a w wyniku skręcenia sznurka powstaje pierścień podobny do wirusa
marburg. Dawniej sądzono, że obydwa wirusy są spokrewnione, później jednak stało
się jasne, że marburg należy do odrębnej rodziny.
Dość szybko po śmierci Charlesa Moneta ustalono, że rodzina filowirusów
obejmuje oprócz wirusa marburg także dwa typy wirusa ebola: ebola zair i ebola
sudan. Marburg jest najłagodniejszy, a ebola zair najbardziej niebezpieczny.
Dziewięćdziesiąt procent zarażonych nim ludzi umiera. To prawdziwy zabójca.
Wirus marburg działa podobnie jak promieniowanie jądrowe, uszkadzając
w zasadzie wszystkie tkanki organizmu. Szczególnie gwałtownie atakuje narządy
wewnętrzne, tkankę łączną i skórę. W Niemczech ci, którzy przeżyli, całkowicie lub
częściowo wyłysieli. Cebulki ich włosów obumierały, a same włosy wypadały
kępkami, jak pod wpływem silnego promieniowania. Następował krwotok ze
wszystkich otworów ciała. Miałem w ręku fotografię człowieka zabitego przez wirus
marburg, wykonaną na kilka godzin przed jego śmiercią. Leżał obnażony do pasa.
Jego twarz była pozbawiona wyrazu, całe ciało pokrywały plamy i sińce, a na
brodawkach sutkowych widać było krople krwi.
Pacjentom, którzy przeżyli, w okresie rekonwalescencji złuszczała się skóra
z twarzy, rąk, nóg i genitaliów. Niektórzy mężczyźni mieli rozdęte, ropiejące jądra.
Najcięższe objawy tej dolegliwości wystąpiły u pracownika kostnicy, który zajmował
się ciałami zmarłych. Wirus pozostawał również przez wiele miesięcy w płynie
wewnątrz gałek ocznych niektórych ofiar. Nikt nie wie, dlaczego upodobał sobie
szczególnie jądra i oczy. Pewien mężczyzna zaraził nim swoją żonę podczas stosunku
płciowego.
Lekarze zauważyli, że wirus marburg wywiera dziwny wpływ na mózg. Według
wspomnianej powyżej książki zachowanie większości pacjentów staje się ponure,
nieco agresywne lub negatywistyczne. Dwaj pacjenci mieli uczucie, jakby leżeli na
tartej bułce. Jeden z pacjentów stał się psychotyczny, niewątpliwie w wyniku
uszkodzenia mózgu. Pacjent Hans O.V. nie wykazywał oznak zaburzeń umysłowych,
jego gorączka spadła i wydawało się, że następuje stabilizacja stanu zdrowia, lecz
potem nagle, bez sygnałów ostrzegawczych, nastąpił ostry spadek ciśnienia krwi,
załamanie się funkcjonowania organizmu i śmierć. Po otwarciu czaszki stwierdzono
intensywny, śmiertelny krwotok w środku mózgu. Nastąpiło „wykrwawienie” się
pacjenta do mózgu.
Międzynarodowe organizacje medyczne były żywo zainteresowane ustaleniem
dokładnego miejsca pochodzenia małp, a tym samym występowania wirusa marburg
w przyrodzie. Wydawało się oczywiste, że nie krąży on w organizmach tych zwierząt,
zabijał je bowiem tak szybko, że nie mógł zadomowić się na stałe w organizmach
gospodarzy. Wirus ten żył więc u innego gospodarza, na przykład owada, szczura,
pająka lub gada. Gdzie dokładnie odłowiono małpy? Stamtąd mógłby pochodzić
wirus. Wkrótce po wybuchu epidemii w Niemczech grupa ekspertów, działających
pod auspicjami Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), udała się do Ugandy w celu
ustalenia, skąd zostały przywiezione małpy. Okazało się, że odławiano je na całym
obszarze środkowej Ugandy, nie było więc możliwe dokładne zlokalizowanie wirusa.
Sprawa pozostała przez wiele lat niewyjaśniona. Dopiero w 1982 roku angielski
weterynarz uzyskał od naocznego świadka informację o małpach dostarczanych do
Marburga. Świadka tego nazwę Jones (chcę bowiem na razie zachować jego
anonimowość). W lecie 1967 roku, gdy wirus ujawnił się w Niemczech, Jones
zajmował się chwilowo kontrolą małp jako pracownik firmy eksportowej w Entebbe,
skąd wysłano chore zwierzęta; stały inspektor weterynaryjny był wówczas na urlopie.
Firma ta, prowadzona przez bogatego kupca („ktoś w rodzaju sympatycznego łobuza”
zdaniem Jonesa), eksportowała do Europy około trzynastu tysięcy małp rocznie.
Przynosiło to duże dochody. Zakażoną partię zwierząt wysłano samolotem lecącym
nocą do Londynu, a stamtąd do Niemiec; tu właśnie wirus „dokonał próby”
zadomowienia się w organizmach ludzi.
Po kilku telefonach znalazłem Jonesa w jednym z miast angielskich, gdzie
obecnie pracuje jako konsultant weterynaryjny. Powiedział mi:
– Wszystkie zwierzęta przed wysłaniem zostały poddane tylko kontroli
wzrokowej.
– Przez kogo? – zapytałem.
– Przeze mnie – odparł. – Patrzyłem, czy wyglądają normalnie. W niektórych
partiach jedna lub dwie małpy miały skaleczenia lub zmiany skórne.
Zadaniem Jonesa było wyszukiwanie małp wyglądających na chore, które
odłączano i prawdopodobnie zabijano przed załadowaniem do samolotu pozostałych,
zdrowych zwierząt. Kiedy kilka tygodni później zwierzęta wywołały epidemię
w Niemczech, Jones wpadł w panikę. „Przeraziłem się, ponieważ podpisałem
certyfikat wywozowy – powiedział mi. – Czuję się winien śmierci tych ludzi. Nie
mogłem jednak nic zrobić, gdyż nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa”.
Miał rację: wirus nie był wówczas znany lekarzom, a dwie lub trzy małpy bez
widocznych oznak choroby mogły zapoczątkować epidemię. Nie należy więc
obwiniać tego człowieka.
Historia stawała się bardziej niepokojąca. Jones stwierdził: „Myślałem, że chore
zwierzęta są zabijane”. Później jednak dowiedział się, że nie robiono tego. Szef firmy
eksportowej polecił odsyłać je na małą wyspę na Jeziorze Wiktorii, a tam były
wypuszczane na wolność. Teren, po którym biegało tak wiele chorych zwierząt, mógł
stać się źródłem wirusów, wyspą zarazy.
„Gdy temu facetowi brakowało małp, jechał na wyspę i chwytał kilka sztuk bez
mojej wiedzy” – ujawnił Jones. Uważał za możliwe, że wirus marburg usadowił się
tam i krążył wśród małp. Z wyspy tej pochodziły zwierzęta, które znalazły się
w Niemczech. Później grupa ekspertów WHO rozpoczęła dochodzenie. „Mój szef
polecił mi, bym nic nie mówił, jeżeli nie będę pytany” – powiedział Jones. Jak się
okazało, nikt go nie przesłuchał, nigdy też nie spotkał się on z ekspertami WHO. Jego
zdaniem świadczy to, że byli oni kiepskimi epidemiologami, lecz dobrymi
politykami. Gdyby ujawnił, iż wysyłano do Niemiec podejrzane małpy z podejrzanej
wyspy, odpowiedzialny za to handlarz zostałby wyeliminowany z rynku, a Uganda
straciłaby źródło cennych dewiz zagranicznych.
Wkrótce po wybuchu epidemii w Marburgu Jones przypomniał sobie o czymś, co
wydawało mu się istotne. Między 1962 a 1965 rokiem pracował we wschodniej
Ugandzie, na zboczach góry Elgon, gdzie zajmował się sanitarną kontrolą bydła. Tam
też pewnego razu dowiedział się od przedstawicieli lokalnych władz, że ludzie
mieszkający po północnej stronie wulkanu, wzdłuż rzeki Greek, są ofiarami dziwnej
zarazy, która powoduje specyficzną wysypkę, krwawienie, a potem śmierć, i że małpy
na tym terenie umierają na podobną chorobę. Jones nie miał możności sprawdzenia
tych informacji. Jest jednak prawdopodobne, że przed wybuchem epidemii „choroby
marburskiej” w Niemczech ta sama dolegliwość występowała na zboczach góry
Elgon.
Pogląd Jonesa na tę sprawę jest jak promień światła skierowany w ciemny otwór.
Stanowi niepełne, lecz przekonujące wyjaśnienie problemu pochodzenia
i rozprzestrzeniania się wirusów tropikalnych. Jones powiedział mi, że niektóre małpy
zakażone wirusem marburg zostały schwytane na wyspach Sese na Jeziorze Wiktorii.
Jest to nizinny zalesiony archipelag w północno-zachodniej części jeziora; można tam
łatwo dopłynąć łódką z Entebbe.
Niewykluczone, że ognisko zarazy znajdowało się na jednej z wysp Sese lub
w pobliżu. Jones nie przypominał sobie jej nazwy. Mówił, że znajduje się niedaleko
Entebbe. W każdym razie ówczesny szef Jonesa, handlarz małp z Entebbe, prowadził
interesy z mieszkańcami wysp Sese, od których kupował zwierzęta. Ludzie ci uważali
je za szkodniki i chętnie się ich pozbywali, zwłaszcza za pieniądze. Handlarz
sprowadzał więc dzikie małpy z archipelagu, a gdy okazywały się chore, wypuszczał
je na wolność na innej wyspie, gdzieś blisko Entebbe. Prawdopodobnie kilka zwierząt
z tego rejonu zarazy znalazło się w Europie.
Wśród trzcin papirusowych na opustoszałych równinach zachodniego brzegu
Jeziora Wiktorii leży wioska rybacka Kasensero, z której widać wyspy Sese. Jest to
miejsce, gdzie AIDS pojawiło się najpierw. Epidemiolodzy odkryli później, że
północno-zachodnie wybrzeże Jeziora Wiktorii było jednym z pierwszych ognisk tej
choroby. Przyjmuje się na ogół, że AIDS pochodzi od małp afrykańskich i w jakiś
sposób przeniosło się z tych zwierząt na ludzi. Sądzi się, że po zaatakowaniu
człowieka wirus HIV przeszedł szereg bardzo szybkich mutacji, co umożliwiło jego
utrwalenie się w organizmie ludzkim. Wirus ten spustoszył wioskę Kasensero. Mówi
się również o wymazaniu z mapy innych osad położonych nad Jeziorem Wiktorii.
Mieszkańcy Kasensero są rybakami, a także od lat trudnią się przemytem.
Drewnianymi łódkami i kajakami z silnikami szmuglują nielegalne towary przez
jezioro, wykorzystując wyspy Sese jako kryjówki. Można sądzić, że gdy handlarz
przewoził małpy przez Jezioro Wiktorii, korzystał z pomocy przemytników
z Kasensero lub ich sąsiadów.
Jedna z teorii pochodzenia AIDS opiera się na fakcie, że w późnych latach
sześćdziesiątych rozwinął się nowy i zyskowny eksport małp, z Afryki do krajów
uprzemysłowionych, przeznaczonych do badań medycznych. Przodowała w nim
Uganda. Kiedy w Afryce Środkowej rozkwitł handel tymi zwierzętami, ludzie musieli
się stykać z wieloma dzikimi małpami, niekiedy nosicielami nietypowych wirusów.
Z kolei gdy zwierzęta te stłoczono w klatkach, wirusy bez trudu mogły się przenosić
z jednych na drugie. Ponadto mieszano ze sobą różne gatunki małp. Były to warunki
bardzo sprzyjające rozprzestrzenianiu się chorób. Powstało swego rodzaju naturalne
laboratorium, ułatwiające szybką ewolucję wirusów, co mogło doprowadzić do
powstania wirusa HIV. Czy to handel małpami jest winien temu, że zaatakował on
człowieka? Czy kolebką AIDS jest wyspa na Jeziorze Wiktorii? Wyspa zarazy? Nikt
tego nie wie. Gdy szukamy początków AIDS i „choroby marburskiej”, napotykamy
wiele niejasności, czujemy jednak, iż istnieją ukryte powiązania. Wydaje się, że
obydwa wirusy są elementami większej całości.
Gdy doktor David Silverstein dowiedział się, jak wirus marburg działa na ludzi,
przekonał władze medyczne Kenii, by zamknęły szpital w Nairobi. Przez tydzień
odprawiano przybywających tam pacjentów, w szpitalu zaś poddano kwarantannie
sześćdziesiąt siedem osób, głównie personel medyczny. Wśród nich znaleźli się:
lekarz, który przeprowadził autopsję Moneta, pielęgniarki opiekujące się Monetem
i doktorem Musokem, chirurdzy operujący tego ostatniego oraz salowe i laboranci,
którzy się stykali z jakimikolwiek wydzielinami chorych. Okazało się, że duża część
personelu szpitala miała bezpośredni kontakt z Monetem lub Musokem albo
z próbkami krwi i płynami pochodzącymi od tych pacjentów. Chirurdzy, którzy
operowali Musokego, pamiętali dobrze, że „mieli ręce po łokcie we krwi” i poddali
się dwutygodniowej kwarantannie, nie wiedząc, czy nie są zakażeni wirusem
marburg. Ludzka bomba wirusowa znalazła się w poczekalni oddziału nagłych
wypadków i eksplodowała tam, co sparaliżowało pracę szpitala. Charles Monet
okazał się rakietą Exocet, która uderzyła w szpital poniżej linii wody.
Doktor Shem Musoke przeżył swe spotkanie z zabójczym wirusem. Dziesięć dni
od wystąpienia pierwszych objawów choroby lekarze stwierdzili poprawę stanu jego
zdrowia. Nie leżał już biernie, był jednak rozkojarzony, gniewny i nie chciał
przyjmować leków. Pewnego dnia, gdy pielęgniarka próbowała obrócić go w łóżku,
pogroził jej pięścią i wykrzyknął: „Mam kij i dam ci w skórę”. Mniej więcej od tej
chwili choroba zaczęła wyraźnie ustępować; po wielu dniach gorączka spadła, oczy
stały się czyste, umysł i osobowość powróciły do normy. Powoli całkowicie
wyzdrowiał. Dziś doktor Musoke jest jednym z najlepszych lekarzy szpitala
w Nairobi, gdzie praktykuje jako członek zespołu Davida Silversteina. Kiedy
przeprowadzałem z nim wywiad, powiedział mi, że prawie niczego nie przypomina
sobie z okresu, gdy był zakażony wirusem marburg. „Pamiętam tylko drobne
fragmenty – mówił. – To, że miałem duży zamęt w głowie i przed operacją
wychodziłem z pokoju z wiszącą na mnie kroplówką. To, że pielęgniarki ciągle
obracały mnie w łóżku. Nie pamiętam zbyt dobrze, jak się czułem. Przypominam
sobie tylko ból w mięśniach i dolnej części krzyża, który stopniowo przesuwał się
wyżej”. U nikogo innego w szpitalu nie stwierdzono choroby marburskiej.
Gdy wirus próbuje atakować ludzi, znakiem ostrzegawczym mogą być tak zwane
epidemie punktowe, występujące w różnym czasie i w różnych miejscach. To, co
wydarzyło się w szpitalu w Nairobi, było odosobnionym wypadkiem, epidemią
punktową wywołaną przez wirus z lasu tropikalnego o nieznanym potencjale, który
mógł zapoczątkować rozprzestrzenianie się choroby wśród ludzi.
Probówki z krwią doktora Musokego powędrowały do laboratoriów na całym
świecie, co umożliwiło włączenie próbek żywego wirusa marburg do kolekcji
drobnoustrojów. Wirus w krwi Musokego pochodził z czarnych wymiocin Moneta,
a pierwotnie być może z groty Kitum. Obecnie ten konkretny szczep wirusa marburg
nosi nazwę szczepu Musokego. Jest on przechowywany w szklanych ampułkach
w zamrażarkach stanowiących własność armii USA, gdzie zachowa nieśmiertelność
w kolekcji czynników letalnych.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
KOBIETA I ŻOŁNIERZ
26 września 1983
Następnego ranka Nancy obudziła się o czwartej. Wstała cicho, by nie obudzić Jaime,
wzięła prysznic i włożyła mundur. Nosiła zielone wojskowe spodnie z czarnymi
lampasami i zieloną koszulę; ze względu na chłód panujący przed wschodem słońca
włożyła czarny wojskowy sweter z dystynkcjami majora i złocistymi dębowymi
liśćmi na ramionach. Następnie wypiła dietetyczną colę, by pozbyć się senności,
i weszła schodami do swej pracowni w kopule budynku.
Dzisiaj być może włoży skafander ochronny. Ukończyła kurs patologii
weterynaryjnej, poświęcony chorobom zwierząt. Jej specjalność polegała na badaniu
działania czynników zakaźnych na poziomie 4 bezpieczeństwa biologicznego,
a w obecności takich czynników konieczne jest noszenie skafandra ochronnego.
Nancy przygotowywała się również do komisyjnych egzaminów z patologii, które
miała zdawać za tydzień. Gdy poranne słońce wzeszło nad sadami jabłoniowymi
i polami na wschód od miasta, Nancy pochyliła się nad książkami. Szpaki na
drzewach zaczynały skrzeczeć, a ulicą pod jej oknem przejeżdżały ciężarówki. Nancy
odczuwała jeszcze pulsowanie rany na dłoni.
O siódmej zeszła na dół i obudziła Jaime, zwiniętą w kłębek w małżeńskim łóżku,
następnie zajrzała do pokoju Jasona, który spał mocniej, musiała więc potrząsnąć nim
kilka razy. Potem przybyła opiekunka do dzieci, która dopilnowała, by oboje się
ubrali, i dała im śniadanie, Nancy zaś powróciła do kopuły i swych książek. Pani
Trapane miała odprowadzić Jasona do szkolnego autobusu i opiekować się Jaime
w domu, dopóki Nancy nie powróci wieczorem z pracy.
O siódmej trzydzieści Nancy zamknęła książki i ucałowała dzieci na pożegnanie.
Przypomniała sobie, że musi wstąpić po drodze do banku i podjąć pewną sumę, by
zapłacić opiekunce. Wsiadła do hondy i ruszyła na południe autostradą gettysburską,
u stóp pasma górskiego Catoctin. Gdy zbliżając się do Fort Detrick, przejeżdżała
przez miasto Frederick, ruch uliczny się nasilił, a jego szybkość zmalała. Zjechała
z autostrady i dotarła do głównej bramy bazy. Strażnik machnął ręką, zezwalając na
wjazd. Skręciła w prawo, przejechała przez plac apelowy z masztem flagowym
i zaparkowała samochód obok masywnego, pozbawionego prawie okien budynku
z betonu i żółtej cegły, zajmującego niemal cztery hektary. Wysokie rury
odpowietrzające na dachu wyrzucały przefiltrowane powietrze wylotowe,
pompowane z hermetycznych laboratoriów biologicznych znajdujących się
w budynku. Był to medyczny instytut badania chorób zakaźnych armii USA (United
States Army Medical Research Institute of Infectious Diseases, w skrócie
USAMRIID).
Zadaniem instytutu jest ochrona medyczna. Opracowuje on metody ochrony
żołnierzy przed bronią biologiczną i naturalnymi chorobami zakaźnymi. Jego
specjalnością są leki, szczepionki i izolacja biologiczna. W instytucie realizuje się
równocześnie wiele programów badawczych – poszukiwanie szczepionek przeciw
różnym bakteriom, na przykład bakteriom wąglika i botulizmu, badanie wirusów,
które mogą zakazić amerykańskich żołnierzy w sposób naturalny lub jeśli zostaną
użyte jako broń bakteriologiczna. Począwszy od drugiej wojny światowej laboratoria
wojskowe prowadziły badania nad ofensywną bronią biologiczną – wyhodowano
szczepy letalnych bakterii i wirusów, które mogły być zrzucane w bombach na
nieprzyjaciela. W 1969 roku prezydent Richard M. Nixon podpisał dekret zakazujący
prowadzenia w USA prac nad ofensywną bronią biologiczną. Od tego czasu
laboratoria wojskowe przestawiły się na realizację celów pokojowych i założono
USAMRIID. Instytut zajął się głównie otrzymywaniem szczepionek ochronnych
i kontrolowaniem letalnych drobnoustrojów. Odkryto, jak zatrzymać rozwój
potwornych wirusów, zanim zaczną się lawinowo rozprzestrzeniać wśród ludzi.
Nancy weszła do budynku tylnym wejściem i pokazała swój identyfikator
siedzącemu za biurkiem wartownikowi, który kiwnął głową i uśmiechnął się do niej.
Pokonując labirynt korytarzy, udała się do głównego bloku stref izolowanych.
Wszędzie kręcili się żołnierze w kombinezonach roboczych oraz cywilni specjaliści
i technicy z plakietkami identyfikacyjnymi. Ludzie ci wyglądali na bardzo zajętych
i rzadko ktoś zatrzymywał się, by pogadać z kolegą na korytarzu.
Nancy chciała zobaczyć, jak małpy zakażone wirusem ebola przetrwały noc.
Przeszła przez korytarz poziomu 0 bezpieczeństwa biologicznego, prowadzący do
izolowanego bloku poziomu 4, oznaczanego AA-5, czyli bloku ebola. Poziomy są
oznaczane numerami 0, 2, 3 i 4 (poziom najwyższy). Z pewnych względów nie
istnieje poziom 1. Na wszystkich izolowanych poziomach w instytucie, od poziomu
2 do poziomu 4, utrzymuje się podciśnienie powietrza, więc gdy powstanie
nieszczelność, powietrze wpływa do wnętrza stref izolowanych, nie wypływa zaś na
zewnątrz, do otoczenia. Blok AA-5 obejmował szereg pomieszczeń izolowanych,
w których utrzymywano podciśnienie powietrza; służyły one jako laboratoria do
badań nad wirusem ebola, które prowadził cywilny specjalista Eugene Johnson. Był
on ekspertem znającym problematykę wirusa ebola i spokrewnionego z nim wirusa
marburg. Zakaził kilka małp wirusem ebola i podawał im różne leki, by sprawdzić,
czy zahamują rozwój choroby. W ostatnich dniach zwierzęta zaczęły padać. Nancy
uczestniczyła w programie ebola jako patolog. Jej zadaniem było określenie
przyczyny śmierci małp.
Nancy podeszła do okna w ścianie. Było ono zrobione z grubego szkła,
używanego do produkcji akwariów, i umożliwiało bezpośrednie zajrzenie do wnętrza
bloku ebola, czyli Poziomu 4. Przez szybę nie można jednak było obserwować
zwierząt. Każdego ranka cywilny dozorca małp wkładał skafander ochronny
i wchodził do środka, by nakarmić swe podopieczne, skontrolować ich stan fizyczny
i oczyścić klatki. Tego dnia dozorca przykleił do wewnętrznej strony szyby kawałek
papieru z napisaną odręcznie informacją. Wynikało z niej, że w nocy dwie małpy
wykrwawiły się i padły.
Po przeczytaniu tej wiadomości Nancy zrozumiała, że musi włożyć skafander
ochronny i wejść do środka, by dokonać sekcji małp. Wirus ebola niszczył narządy
wewnętrzne, więc po śmierci ciało ulegało gwałtownemu rozkładowi. Rozmiękało,
a tkanki zamieniały się w galaretę, nawet gdy zwłoki były przechowywane
w lodówce. Trzeba było szybko wykonać sekcję, zanim nastąpił samorzutny rozkład,
nie jest bowiem możliwa sekcja płynnej masy.
Kiedy Nancy po raz pierwszy zwróciła się z prośbą o włączenie jej do grupy
patologów w instytucie, kierujący tym zespołem pułkownik nie chciał się zgodzić.
Nancy sądziła, że przyczyną była jej płeć. Pułkownik stwierdził wówczas: „To nie
jest zajęcie dla mężatki. Będziesz zaniedbywać pracę lub rodzinę”. Pewnego dnia
Nancy przedstawiła pułkownikowi opis swych kwalifikacji, mając nadzieję, że to
przekona go, by ją przyjął.
– W mojej grupie mogę mieć każdego, kogo zechcę – stwierdził, dając do
zrozumienia, że nie chce Nancy, ponieważ nie jest dostatecznie dobra. – Gdyby
potrzebna mi była sekretarka – dodał – mogę ją mieć.
– Sir, nie jestem wołem roboczym! – wrzasnęła Nancy i rzuciła swe podanie na
biurko.
Rozważył sprawę ponownie i zgodził się, by Nancy dołączyła do grupy.
Gdy ktoś rozpoczyna pracę z czynnikami zakaźnymi, zostaje skierowany na
poziom 2 bezpieczeństwa biologicznego, a następnie przeniesiony na poziom 3. Na
poziomie 4 nie wolno pracować, jeżeli nie ma się dużego doświadczenia i można
nigdy nie zostać dopuszczonym przez władze wojskowe do tej pracy. Osoba
zatrudniona na niższych poziomach musi poddać się wielu szczepieniom. Nancy
została zaszczepiona przeciw żółtej febrze, gorączce Q, gorączce doliny Rift,
wirusom VEE, EEE i WEE (powodującym zapalenie mózgu koni) oraz tularemii
i wąglikowi. Jako weterynarz oczywiście otrzymała także serię zastrzyków przeciw
wściekliźnie. Układ odpornościowy Nancy źle reagował na wszelkie szczepionki:
chorowała po nich. Wyłączono ją więc z programu szczepień, co wykluczało wszelkie
prace z czynnikami zakaźnymi poziomu 3. Była tylko jedna możliwość
kontynuowania pracy z niebezpiecznymi czynnikami zakaźnymi – postarała się
o pracę w skafandrze ochronnym na poziomie 4. Nie istniały żadne szczepionki
przeciw zakaźnym czynnikom poziomu 4. Są to wirusy letalne, na które nie ma
szczepionki ani metody leczenia.
Nazwa wirusa ebola pochodzi od rzeki Ebola, największego dopływu Mongali, która
wpada do Konga. Ebola płynie przez lasy tropikalne, wijąc się między rozrzuconymi
na tych terenach wioskami. Pierwszy znany wypadek pojawienia się wirusa ebola
zair – najgroźniejszego typu wirusa ebola – wystąpił we wrześniu 1976 roku,
równocześnie w pięćdziesięciu pięciu wioskach w pobliżu górnego biegu rzeki Ebola.
Zjawił się nie wiadomo skąd i zabił dziewięć na dziesięć zakażonych nim osób. Ebola
zair to wirus budzący największą grozę w instytucie. Ludzie, którzy go badają, są
nazywani szaleńcami. Panuje przekonanie, że praca ta prowadzi prostą drogą do
śmierci. Lepiej zajmować się czymś bezpieczniejszym, np. wąglikiem.
Eugene Johnson, cywilny ekspert realizujący w instytucie program ebola, miał
opinię człowieka nieco zwariowanego. Na świecie jest tylko garstka otoczonych
legendą ludzi, którzy faktycznie coś wiedzą o letalnych wirusach i potrafią z nimi
pracować. Gene Johnson należy do głównych łowców wirusów ebola na świecie. Jest
to duży, dość masywny mężczyzna, o rozwichrzonych, kasztanowatych włosach,
gęstej brodzie, brzuchu wypływającym ponad pasek i groźnym, głębokim spojrzeniu.
Zupełnie nie wygląda jak człowiek pracujący dla wojska. Ma opinię znakomitego
epidemiologa, badającego choroby wirusowe w świecie niecywilizowanym, z jakichś
względów jednak często nie publikuje swych prac. Jego osobę otacza więc pewna
tajemniczość. Gdy ludzie znający badania Johnsona rozmawiają o nim, można
usłyszeć zdania w rodzaju: Gene Johnson zrobił to, Gene Johnson zrobił tamto;
wszystko to brzmi mądrze i działa na wyobraźnię. Johnson jest człowiekiem dość
nieśmiałym, nieco nieufnym wobec ludzi, bardzo nieufnym w stosunku do wirusów.
Nigdy nie spotkałem człowieka, który bardziej bałby się wirusów niż Johnson; jego
strach jest tym bardziej sugestywny, że wynika z głębokiej pokory opartej na jego
wiedzy. Spędził całe lata wędrując przez Afrykę Środkową w poszukiwaniu źródeł
wirusów marburg i ebola. Spenetrował Afrykę, szukając tych form życia, nie znalazł
ich jednak nigdy w naturalnych kryjówkach. Nie wiedziano, skąd pochodzą
filowirusy i gdzie żyją w przyrodzie. Trop urywał się w lasach i sawannach Afryki
Środkowej. Znalezienie ukrytego rezerwuaru wirusów ebola było jedną z wielkich
ambicji Johnsona.
Nikt związany z instytutem nie chciał włączać się w realizację programu ebola.
Wirus ebola robił z człowieka coś, o czym bano się nawet myśleć. Drobnoustrój ten
przerażał nawet ludzi, którzy czuli się pewnie w skafandrach ochronnych. Nie mieli
ochoty badać wirusa ebola, nie chcieli bowiem, by on zajął się badaniem ich
organizmów. Nie stwierdzono przecież, które zwierzę jest gospodarzem wirusa –
mucha, nietoperz, kleszcz, pająk czy skorpion, a może jakiś gad czy płaz, na przykład
żaba albo traszka. Niewykluczone, że wirus żyje w organizmach lampartów lub słoni.
Nie wiedziano również dokładnie, w jaki sposób wirus się rozprzestrzenia, jak
przenosi się z jednego organizmu na inny.
Od chwili rozpoczęcia badań nad wirusem ebola Johnsona prześladowały nocne
koszmary. Zrywał się wówczas zlany zimnym potem. Jego sny były zawsze podobne.
Ma na sobie skafander ochronny, a chroniona rękawicą dłoń styka się z jakąś cieczą
zakażoną wirusem ebola. Nagle uświadamia sobie, że rękawica jest pełna dziurek,
a płyn dostaje się do wnętrza skafandra. Budził się natychmiast przerażony, mówiąc
do siebie: „Boże, zostałem zakażony”. Po chwili dopiero uświadamiał sobie, że
znajduje się w swej sypialni, u boku śpiącej żony.
W rzeczywistości wirus ebola nie zaczął jeszcze niszczyć ludzkości w sposób
ostateczny i nieodwracalny, wydawało się jednak, że może to wkrótce nastąpić.
Wywoływał epidemie punktowe w różnych miejscach Afryki. Problem polegał na
tym, że epidemia taka mogła rozwinąć się w niemożliwą do zatrzymania falę infekcji.
Jeżeli wirus zabijał dziewięć na dziesięć zakażonych nim osób i nie istniała skuteczna
szczepionka ani kuracja, możliwości rozwoju wypadków były oczywiste. Miały one
charakter globalny. Johnson często mawiał, że nikt nie wie, co wirus spowodował
w przeszłości i co może spowodować w przyszłości. Wirus ebola był
nieprzewidywalny. Unoszony przez powietrze mógł okrążyć kulę ziemską w ciągu
mniej więcej sześciu tygodni, podobnie jak wirus grypy, zabijając mnóstwo ludzi, lub
pozostać w ukryciu i atakować znienacka każdorazowo niewielką liczbę osób.
Ebola to wirus dość prosty – równie prosty jak pożar. Niszczy ludzi szybko
i skutecznie, a towarzyszą temu przerażające objawy. Istnieje dalekie pokrewieństwo
między wirusem ebola a wirusami odry, świnki i wścieklizny, a także pewnymi
wirusami zapalenia płuc: wirusem parainfluenzy, wywołującym katar u dzieci,
i wirusem oskrzelowym, wywołującym śmiertelne zapalenie płuc u ludzi chorujących
na AIDS. Wydaje się, że w wyniku ewolucji w organizmach nieznanych gospodarzy
i w lasach tropikalnych w wirusie ebola rozwinęły się najgorsze cechy wszystkich
wymienionych wirusów. Tak samo jak wirus odry, powoduje on wysypkę na całym
ciele, psychoza i obłęd przypominają wściekliznę, jeszcze inne objawy są podobne
jak przy silnym katarze.
Cząstka wirusa ebola zawiera tylko siedem różnych białek. Trzy z nich są mało
zbadane, a cztery całkowicie nieznane – ich struktura i funkcje stanowią tajemnicę.
Wydaje się, że białka te w dziwny sposób atakują układ odpornościowy. Pod tym
względem przypominają HIV, który również niszczy układ odpornościowy;
w odróżnieniu jednak od jego działania atak wirusa ebola jest niezwykle gwałtowny.
Kiedy ebola dostanie się do organizmu człowieka, jego układ odpornościowy
załamuje się i chory traci zdolność reagowania na działanie wirusa. Ciało staje się
jakby zdobytą twierdzą, do której wkracza nieprzyjacielska armia, rozbijając obozy na
publicznych placach i podpalając wszystko; w chwili gdy ebola wtargnie do krwi
człowieka, wojna jest już przegrana, a człowiek prawie na pewno skazany na śmierć.
Nie można walczyć z wirusem ebola w taki sam sposób, w jaki walczy się z wirusem
kataru. Ebola realizuje w ciągu dziesięciu dni to, na co HIV zużywa dziesięć lat.
Nie ustalono dokładnie, jak wirus ebola przenosi się z jednej osoby na drugą.
Badacze wojskowi sądzą, że następuje to w wyniku bezpośredniego zetknięcia
z krwią i płynami ustrojowymi (tak samo jak w wypadku HIV). Wydaje się, że
dochodzi do tego także w inny sposób. Wiele osób zakażonych tym wirusem
w Afryce miało kontakt ze zwłokami ludzi zmarłych na tę dziwną chorobę.
Potencjalne źródła zakażenia to w tym wypadku nie zakrzepnięta krew i śluz, sączące
się ze zwłok. W Zairze podczas epidemii w 1976 roku ci krewni, którzy całowali
i obejmowali nieboszczyka lub przygotowywali ciało do pogrzebu, trzy do czternastu
dni później umierali w wyniku zakażenia wirusem ebola.
Eksperyment Johnsona był prosty. Zaraził kilka małp wirusem, a następnie
podawał im leki w nadziei, że ich stan ulegnie poprawie. W ten sposób mógł odkryć
środek zwalczający wirus ebola i być może leczący wywołaną przez niego chorobę.
Małpy są w sensie biologicznym prawie identyczne z ludźmi i dlatego
wykorzystuje się je w eksperymentach medycznych. Ludzie i małpy należą do
prymatów (naczelnych), a wirus ebola pożera organizmy naczelnych, podobnie jak
drapieżnik pożera pewne gatunki zwierząt. Ebola nie odróżnia człowieka od małpy,
przenosi się więc łatwo na ludzi.
Nancy Jaax włączyła się jako ochotnik do programu ebola, którym kierował Johnson.
Została zakwalifikowana do pracy na poziomie 4, gdyż nie wymagało to poddania się
szczepieniom. Pragnęła sprawdzić się i kontynuować pracę z letalnymi wirusami.
Niektórzy ludzie z instytutu oceniali jednak sceptycznie jej zdolność do pracy
w skafandrze ochronnym na poziomie 4. Była kobietą zamężną i mogła ulec panice.
Uważano, że nerwowe i niezręczne dłonie Nancy nie nadają się do pracy z letalnymi
wirusami, że może skaleczyć się zakażoną igłą – albo ukłuć kogoś innego. Od jej rąk
zależało bezpieczeństwo.
Bezpośrednim zwierzchnikiem Nancy był podpułkownik Anthony Johnson
(niespokrewniony z Gene’em Johnsonem, cywilem kierującym programem ebola).
Tony Johnson był opanowanym człowiekiem o cichym głosie. Obecnie musiał
zdecydować, czy pozwolić Nancy na pracę na poziomie 4. Chcąc dobrze poznać
sprawę, rozesłał po instytucie ankietę: „Kto zna Nancy Jaax? Jakie są jej mocne
i słabe strony?”. W gabinecie podpułkownika Johnsona zjawił się mąż Nancy, major
Jerry Jaax. Był on przeciwny wkładaniu przez żonę skafandra ochronnego.
Wspomniał o „rodzinnych dyskusjach” dotyczących pracy Nancy z wirusem ebola.
Powiedział wówczas: „Mam tylko jedną żonę”. W pracy Jerry nie nosił skafandra
ochronnego i nie chciał, by nosiła go Nancy. Przede wszystkim jednak nie chciał, by
zajmowała się wirusem ebola. Nie mógł znieść myśli, że jego żona, kobieta, którą
kochał, matka ich dzieci, będzie się stykać z potwornym, letalnym drobnoustrojem
wywołującym nieuleczalną chorobę.
Podpułkownik Johnson wysłuchał opinii majora Jaaxa, a także innych ludzi
i uznał, że musi porozmawiać z samą Nancy, wezwał ją więc do swojego gabinetu.
Zauważył wyraz napięcia na jej twarzy. Gdy mówiła, obserwował dłonie kobiety.
Wyglądały delikatnie, nie wydawały się niezręczne czy zbyt nerwowe. Johnson
doszedł do wniosku, że opinie na ten temat były nieuzasadnione. Nancy powiedziała:
„Nie chodzi mi o żadne specjalne względy”. „Dobrze, nie będzie żadnych specjalnych
względów. Zostaniesz włączona w program ebola” – rzekł Johnson. Uprzedził Nancy,
że kiedy włoży skafander ochronny, on będzie towarzyszyć jej pierwszym krokom, by
nauczyć ją, co ma robić, i obserwować przy pracy. Będzie nieprzerwanie czuwać nad
nią. Uznał, że jest gotowa do wejścia w strefę skażenia.
Gdy to mówił, Nancy załamała się i zapłakała – „wylała kilka łez”, jak później
wspominał. Były to łzy szczęścia. W owej chwili jej najgorętszym pragnieniem było
wziąć w ręce wirus ebola.
Godzina 13.00
ZAGROŻENIE BIOLOGICZNE
NIE WCHODZIĆ BEZ WENTYLOWANEGO
SKAFANDRA
Międzynarodowym symbolem zagrożenia biologicznego, który został umieszczony na
wszystkich drzwiach USAMRIID umożliwiających przejście między strefami, jest
czerwona koniczyna, przypominająca trójpłatkowy kwiat, na przykład Trillium
z rodziny liliowatych. Śluza powietrzna poziomu 4 to miejsce, gdzie spotykają się
dwa światy – gorąca strefa styka się ze światem normalnym. Nie można stwierdzić,
czy jest ono sterylne czy zakaźne. Z takich szarych stref USAMRIID wieje groza.
Nancy zaczerpnęła powietrza i zebrała myśli; wykorzystując swoje przygotowanie
w dziedzinie technik obronnych, wyregulowała oddech. Ludzie wykonywali różne
rytualne zabiegi, zanim odważyli się przejść przez stalowe drzwi. Niektórzy robili
znak krzyża, inni mieli ze sobą amulety lub maskotki, co było niezgodne
z przepisami, które zabraniały przenoszenia czegokolwiek z wyjątkiem własnego
ciała i stroju chirurgicznego. Liczyli na to, że odstraszą one groźne wirusy, gdyby
w skafandrze powstała dziura.
Nancy odłączyła przewód powietrzny, otworzyła stalowe drzwi i weszła do śluzy
powietrznej, a za nią podążył Tony Johnson. W pomieszczeniu tym, wykonanym
całkowicie z nierdzewnej stali, umieszczono dysze rozpylające wodę i chemikalia.
Był to natrysk odkażający. Drzwi za nimi się zamknęły. Nancy otworzyła drugie
drzwi śluzy i znaleźli się w strefie skażenia.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
ZANURZENIE CAŁKOWITE
Lato-jesień 1976
6 lipca 1976 roku, około ośmiuset kilometrów na północny zachód od góry Elgon,
w południowym Sudanie, w pobliżu palczastego brzegu tropikalnego lasu Afryki
Środkowej, człowiek znany tropicielom wirusa ebola jako Yu.G. uległ wstrząsowi
i zmarł; jego zgon poprzedził krwotok ze wszystkich otworów ciała. Podaje się tylko
inicjały tego mężczyzny. Śmierć Yu.G. była pierwszym zidentyfikowanym
wypadkiem epidemii wywołanej przez nieznany wirus.
Yu.G. był magazynierem w tkalni bawełny w Nzarze. Liczba ludności zwiększyła
się tam w ostatnich latach – miasto przeżyło eksplozję demograficzną, przebiegającą
przez równikowe obszary ziemi. Tę część południowego Sudanu zamieszkuje liczny
szczep Zande. Okolica jest pokryta sawanną i lasami ciągnącymi się wzdłuż rzek. Nad
brzegami sezonowych strumieni rosną grupki drzew akacjowych, skąd dochodzi
przeciągłe gruchanie gołębi afrykańskich.
Między rzekami rozciąga się morze trawy słoniowej, która osiąga wysokość
nawet trzech metrów. W kierunku południowym, w stronę Zairu, teren wznosi się
pagórkowato, a las zaczyna się oddalać od rzek, gęstnieje, tworząc zamknięte
sklepienie, aż staje się lasem tropikalnym. Na obszarze wokół miasta Nzara
znajdowały się bogate plantacje drzew tekowych i owocowych oraz bawełny. Ludzie
tam byli biedni, lecz ciężko pracowali, by utrzymać duże rodziny; starali się także
zachowywać swe szczepowe tradycje.
Yu.G. utrzymywał się z pensji. Pracował w magazynie wypełnionym belami
perkalu w tylnej części fabryki. Pod dachem magazynu nad biurkiem Yu.G.
mieszkały nietoperze. Nie można stwierdzić, czy były zakażone wirusem ebola. Mógł
on przedostać się do fabryki jakąś nieznaną drogą, na przykład wraz z owadami
uwięzionymi we włóknach bawełny lub przeniesiony przez szczury. Być może wirus
nie miał nic wspólnego z fabryką, a Yu.G. został zarażony gdzie indziej. Nie udał się
do szpitala i zmarł w swym domu. Rodzina urządziła mu tradycyjny pogrzeb Zande
i złożyła ciało pod kopcem kamieni wśród trawy słoniowej. Grób był kilkakrotnie
odwiedzany przez lekarzy z Europy i Ameryki; interesował ich, ponieważ miał
związek z pierwszym przypadkiem zakażenia wirusem, który stał się później znany
jako wirus ebola sudan.
Yu.G. jest dzisiaj wspominany jako „człowiek cichy i niepozorny”. Nigdy go nie
fotografowano za życia i pewnie nikt już nie pamięta, jak wyglądał. Nie był znany
nawet w swym rodzinnym mieście. O jego śmierci wiedziała jedynie rodzina i kilku
kolegów z pracy. Istotne znaczenie miał tylko fakt, że stał się pierwszą ofiarą wirusa.
Choroba Yu.G. zaczęła się powtarzać. Kilka dni po jego śmierci dwóch innych
mężczyzn pracujących przy sąsiednich biurkach w tym samym magazynie
zachorowało i zmarło, a ich śmierci towarzyszył obfity krwotok z naturalnych
otworów ciała. Jeden ze zmarłych mężczyzn, P.G., powszechnie znany w mieście,
miał – w odróżnieniu od cichego Yu.G. – szeroki krąg znajomych, w tej liczbie kilka
kochanek. Zakaził on wiele osób wirusem przenoszącym się łatwo przez dotyk
i kontakty seksualne. Wirus ten zapoczątkował w Sudanie szesnaście generacji
infekcji, atakując coraz to nowe ofiary. Zabił wielu swych gospodarzy. To, że wirus
jest silnie zakaźny i bez trudu zmienia swego gospodarza, może się okazać dla niego
niezbyt korzystne, faktycznie nie ma jednak większego znaczenia, co dzieje się
z poprzednim gospodarzem, gdyż wirus błyskawicznie się rozmnaża, przynajmniej do
chwili kiedy zabije znaczną część populacji żywicieli. Gdyby prześledzić łańcuch
infekcji w większości śmiertelnych wypadków zakażenia wirusem ebola sudan,
doszłoby się w końcu do cichego Yu.G. Rozprzestrzeniający się z jego organizmu
letalny szczep prawie zniszczył ludzką populację południowego Sudanu. Wirus
przeszedł jak ogień przez Nzarę i dotarł na wschód do Maridi, gdzie znajdował się
szpital.
Uderzył w niego jak bomba. Zaatakował pacjentów i błyskawicznie
rozprzestrzenił się poprzez ich rodziny. Niewątpliwie robiono chorym zastrzyki,
stosując zanieczyszczone igły, i w ten sposób przenoszono wirus dalej. Zaatakował on
również personel medyczny. Charakterystyczną cechą letalnego, zakaźnego
i nieuleczalnego wirusa jest jego szybkie przenikanie do środowiska lekarskiego.
W niektórych wypadkach służba zdrowia może spotęgować epidemie, podobnie jak
soczewka skupiająca światło słoneczne na stosie materiału łatwo palnego.
Wirus przekształcił szpital Maridi w kostnicę. Gdy przenosił się z łóżka na łóżko,
zabijając jednego chorego po drugim, lekarze zaczęli obserwować u żyjących jeszcze
pacjentów objawy obłędu, psychozy, depersonalizacji. Niektórzy z nich mimo
krwotoków zrywali z siebie bieliznę, wybiegali nago ze szpitala i snuli się ulicami
miasta, szukając swych domów, jak gdyby nie wiedzieli, co się stało i w jaki sposób
znaleźli się w tym stanie. Nie ulega wątpliwości, że wirus ebola uszkadza mózg
i wywołuje psychotyczne otępienie. Nie jest jednak łatwo odróżnić uszkodzenia
mózgu od objawów strachu. Nic dziwnego, że człowiek zamknięty w szpitalu, gdzie
pacjenci ulegają w swych łóżkach rozkładowi, próbuje ucieczki, a jeżeli krwawi i jest
przerażony, może zrywać bieliznę i wówczas uchodzi w oczach ludzi za obłąkanego.
Szczep sudan był przeszło dwa razy bardziej letalny niż wirus marburg;
w wypadku zarażenia nim umieralność wynosiła pięćdziesiąt procent. Oznacza to
szybką śmierć połowy ogólnej liczby chorych, podobnie jak podczas epidemii dżumy
w średniowieczu. Gdyby wirus ebola sudan wydostał się z Afryki Środkowej, mógłby
po paru tygodniach dotrzeć do Chartumu, a po kilku dalszych do Kairu; stamtąd
przeniósłby się do Aten, Nowego Jorku, Paryża, Londynu, Singapuru – po prostu
wszędzie. Nie nastąpiło to jeszcze i klęska w Sudanie nie została zauważona przez
świat. Wypadki w Sudanie można porównać do tajnej eksplozji bomby atomowej.
Nigdy nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jakie katastrofy biologiczne mogą
zagrażać ludzkości.
Z niejasnych przyczyn epidemia wygasła. Szpital w Maridi stanowił jej centrum,
a gdy wirus go spustoszył, pozostały przy życiu personel uległ panice i uciekł do
buszu. Było to prawdopodobnie najmądrzejsze zachowanie, zapobiegło bowiem
używaniu zakażonych igieł i spowodowało opróżnienie szpitala, a tym samym
przerwanie łańcucha infekcji.
Istniała także inna możliwa przyczyna zniknięcia wirusa ebola sudan. Należał on
do niezwykle zjadliwych. Zabijał ludzi tak szybko, że nie zdążyli zarazić innych
przed śmiercią. Ponadto wirus ten nie był przenoszony przez powietrze. Nie miał więc
dostatecznej siły, by wywołać globalną katastrofę. Wędrował we krwi, a krwawiąca
ofiara nie dotykała przed śmiercią wielu osób; ograniczyło to możliwość przenoszenia
się wirusów na nowych żywicieli. Inaczej byłoby, gdyby chorzy wykaszliwali je
w powietrze. Wirus ebola sudan zabił kilkuset ludzi w Afryce Środkowej, lecz
gwałtowność jego inwazji przypominała podpalony stos słomy, po którym szybko
pozostaje tylko kupa popiołu. Płomień zarazy nie ogarnął całej ziemi, w odróżnieniu
od AIDS, niemożliwego do wygaszenia, jak pożar w kopalni. Wirus ebola sudan
wycofał się do serca buszu, gdzie niewątpliwie żyje do dziś, krążąc w organizmach
nieznanych żywicieli, zdolny do zmiany kształtu, mutacji i przeobrażenia się w nowy
czynnik zakaźny, który może ponownie zaatakować ludzi.
Dwa miesiące po wybuchu epidemii wywołanej przez wirus ebola sudan, na początku
września 1976 roku, jeszcze bardziej letalny filowirus pojawił się w odległości około
ośmiuset kilometrów w kierunku zachodnim, w rejonie północnego Zairu zwanym
strefą Bumba. Na tym obszarze lasu tropikalnego, odwadnianym przez rzekę ebola, są
rozrzucone wioski. Szczep ebola zair był prawie dwukrotnie bardziej letalny niż ebola
sudan. Stanowił on jakby przejaw nieubłaganej siły kierowanej tajemniczym celem.
Do chwili obecnej nie zidentyfikowano pierwszego wypadku zakażenia człowieka
wirusem ebola zair.
W pierwszych dniach września jakaś nieznana osoba, mieszkająca
prawdopodobnie na południe od rzeki ebola, dotknęła czegoś zakrwawionego. Mogła
to być zabita małpa – mieszkańcy tych okolic polują na nie i żywią się ich mięsem –
lub jakieś inne zwierzę, na przykład słoń lub nietoperz. A może człowiek ten
rozgniótł ręką owada lub został ukąszony przez pająka. Jakikolwiek był pierwotny
gospodarz wirusa, wydaje się, że kontakt krew-krew w lesie tropikalnym mógł
umożliwić przeniknięcie wirusa do organizmu ludzkiego. Miejscem, w którym to
nastąpiło, mogło być skaleczenie na dłoni nieznanej osoby.
Wirus ujawnił się w szpitalu misyjnym w Yambuku, położonej w głębi kraju
klinice, którą prowadziły belgijskie zakonnice. Budynek miał pobielane betonowe
ściany i dach z falistej blachy. Znajdował się w lesie przy kościele, z którego
dochodził dźwięk dzwonów, pieśni religijne i słowa sumy odprawianej w języku
bantu. W kolejce przed szpitalem stali ludzie wstrząsani dreszczami malarycznymi,
czekając na zakonnicę, która zrobi im zastrzyk leku, co może poprawi ich
samopoczucie.
Misja w Yambuku prowadziła również szkołę dla dzieci. Tego roku w sierpniu
nauczyciel tam pracujący pojechał z kilkoma przyjaciółmi na wakacyjną wycieczkę
do północnej części Zairu. Pożyczyli z misji land rover i zwiedzali kraj, jadąc powoli
w kierunku północnym przez poryte koleinami drogi i niewątpliwie grzęznąc od czasu
do czasu w błocie, co często się zdarza ludziom podróżującym przez Zair
samochodem. Droga była na ogół ścieżką, która biegła pod baldachimem drzew
i pozostawała zawsze w cieniu, jechali więc jak gdyby tunelem. Ostatecznie dotarli do
rzeki ebola, przeprawili się przez nią promem i posuwali dalej na północ. W pobliżu
rzeki Obangui zatrzymali się na przydrożnym targowisku, gdzie nauczyciel kupił
trochę mięsa antylopy. Jeden z jego przyjaciół kupił świeżo ubitą małpę i umieścił ją
w tylnej części land rovera. Każdy z podróżników mógł dotykać mięsa małpy lub
antylopy, gdy samochód podskakiwał na wyboistej drodze.
Po powrocie z wycieczki żona nauczyciela przyrządziła mięso antylopy i cała
rodzina je jadła. Następnego ranka nauczyciel czuł się źle, więc przed pójściem do
szkoły wstąpił do szpitala po drugiej stronie kościoła, chcąc, by zrobiono mu
odpowiedni zastrzyk.
Codziennie przed rozpoczęciem pracy zakonnice kładły na stole pięć strzykawek,
którymi wykonywały iniekcję. Zużywały pięć igieł dziennie, obsługując setki ludzi
w ambulatorium iklinice położniczej. Od czasu do czasu zakonnice i lekarze
opłukiwali igły w misce z ciepłą wodą, by zmyć z nich krew, najczęściej jednak robili
zastrzyki jeden po drugim, przechodząc od pacjenta do pacjenta i mieszając krew
z krwią. Ponieważ wirus ebola jest wybitnie zakaźny, a pięć czy dziesięć cząstek
wirusowych przeniesionych przez krew może szybko się namnożyć w organizmie
nowego gospodarza, istniały warunki umożliwiające błyskawiczne rozprzestrzenianie
się wirusa.
Kilka dni po otrzymaniu zastrzyku u nauczyciela wystąpiły objawy zakażenia
wirusem ebola zair. Był to pierwszy znany przypadek tej choroby, lecz mogło
również dojść do jej przeniesienia podczas iniekcji zainfekowaną igłą; jakiś pacjent
zaatakowany już przez wirus mógł wcześniej otrzymać zastrzyk tą samą igłą co
później nauczyciel. Ta nieznana osoba stała prawdopodobnie w kolejce przed
nauczycielem. To ona wywołała epidemię ebola w Zairze. Podobnie jak w Sudanie,
pojawienie się drobnoustroju, który teoretycznie mógł rozprzestrzenić się na cały
świat, rozpoczęło się od jednego zakażonego człowieka.
Epidemia wybuchła jednocześnie w pięćdziesięciu pięciu wioskach otaczających
szpital. Najpierw zabijała ludzi, którzy otrzymali zastrzyki, później członków ich
rodzin, zwłaszcza kobiety, które w Afryce przygotowują ciało zmarłego do pogrzebu.
Uśmierciła większość pielęgniarek szpitala Yambuku, a następnie zaatakowała
belgijskie zakonnice. Pierwszą siostrą, która padła ofiarą wirusa, była położna
odbierająca martwego noworodka. Matka umierająca na chorobę ebola przekazała
wirus swemu nienarodzonemu dziecku. Zakażony płód wykrwawił się niewątpliwie
w macicy matki, a wówczas kobieta samorzutnie poroniła. Zakonnica asystująca przy
tym dziwnym porodzie miała całe ręce zakrwawione. Krew matki i płodu była
niezwykle zakaźna, a siostra musiała mieć na dłoni niewielkie skaleczenie. Nastąpiła
gwałtowna infekcja i zakonnica po pięciu dniach zmarła.
W szpitalu w Yambuku pracowała zakonnica, znana dziś jako siostra M.E., która
poważnie zachorowała podczas epidemii. Ksiądz z Yambuku postanowił przenieść ją
do Kinszasy, stolicy Zairu, by zapewnić jej lepszą opiekę lekarską. Wraz z inną
zakonnicą, siostrą E.R., zawiózł land roverem siostrę M.E. do miasta Bumba,
zbiorowiska żużlobetonowych bloków i drewnianych chat, rozrzuconych bezładnie
nad rzeką Kongo. Dotarli na lotnisko i wynajęli mały samolot, którym polecieli do
Kinszasy, gdzie zawieźli siostrę M.E. do szpitala Ngaliema, prywatnej kliniki
prowadzonej przez szwedzkie pielęgniarki. Siostra M.E. została umieszczona
w izolatce. Tam nastąpiła agonia i siostra oddała duszę Bogu.
Wirus ebola zair atakuje każdy narząd i każdą tkankę, z wyjątkiem mięśni
szkieletowych i kości. Jest to pasożyt doskonały, gdyż przekształca praktycznie każdą
część ciała w przetrawiony śluz. Siedem tajemniczych białek, których połączenie
tworzy cząstkę wirusową, działa jak bezlitosna maszyna, molekularny rekin, który
pożera ciało, gdy wirus kopiuje sam siebie. Pojawiają się małe skrzepy we krwi, która
płynie coraz wolniej, a skrzepy zaczynają przywierać do ścian naczyń krwionośnych
i łącząc się ze sobą tworzą gęstniejącą mozaikę. Powstają dalsze skrzepy, które
wędrują z krwią do małych naczyń włosowatych i zatykają je. Przerywa to dopływ
krwi do różnych części ciała, co powoduje pojawienie się martwych miejsc w mózgu,
wątrobie, nerkach, płucach, jelitach, jądrach, tkance piersiowej (u mężczyzn
i u kobiet), a także na całej skórze. Występują na niej czerwone plamy, tak zwane
wybroczyny, czyli podskórne wylewy krwi. Szczególnie gwałtownie atakuje wirus
ebola tkankę łączną; rozmnaża się w kolagenie, głównym białku strukturalnym tkanki
łącznej wiążącej ze sobą narządy (siedem białek wirusa ebola w pewnym sensie
pożera strukturalne białka
Siostra Marietta nad grobami kolegów zmarłych w wyniku epidemii eboli w miasteczku Yambuku
Fot. CDC
Wrzesień 1987
Podobnie jak w wypadku wirusa ebola, tajna kryjówka wirusa marburg nie była
znana. Po zakażeniu Charlesa Moneta i doktora Shema Musokego wirus marburg
przepadł bez śladu i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się przeniósł. Wydawało się,
że zginął z powierzchni ziemi, lecz wirusy nigdy nie znikają, pozostają jedynie
w ukryciu; także marburg krąży w organizmach jakichś zwierząt lub owadów
w Afryce.
Drugiego września 1987 roku, w godzinach wieczornych, Eugene Johnson,
cywilny specjalista pracujący w USAMRIID, stał w hali przylotów przy wyjściu
z kontroli celnej na międzynarodowym lotnisku imienia Dullesa w pobliżu
Waszyngtonu. Czekał na przylatującego samolotem KLM z Amsterdamu pasażera,
który przybywał z Kenii. Johnson i mężczyzna z drelichową torbą przywitali się przez
kiwnięcie głową („Nie chciałbym podawać nazwiska tego człowieka. Był to ktoś,
kogo znam i komu ufam” – wyjaśnił Johnson). Mężczyzna położył torbę na podłodze,
otworzył zamek błyskawiczny i wyciągnął coś zawiniętego w ręczniki kąpielowe. Po
ich rozsunięciu ukazało się kartonowe pudełko oklejone taśmą. Mężczyzna wręczył je
Johnsonowi. Nie mieli sobie wiele do powiedzenia. Johnson wyszedł z budynku
lotniska, włożył pakunek do bagażnika samochodu i pojechał do instytutu. W pudełku
znajdowała się surowica krwi dziesięcioletniego chłopca z Danii; przyjmijmy, że
nazywał się Peter Cardinal. Zmarł dzień wcześniej w szpitalu w Nairobi; końcowe
objawy choroby wskazywały na niezidentyfikowany wirus poziomu 4.
Jadąc do instytutu, Johnson zastanawiał się, co zrobi z pudełkiem. Miał ochotę
poddać jego zawartość sterylizacji w piecu, a następnie spopielić. Po prostu spalić
i zapomnieć. Większość próbek, które docierały do instytutu – a próbki krwi i tkanek
przychodziły stale ze wszystkich części świata – nie zawierała niczego niezwykłego,
żadnych interesujących wirusów. Innymi słowy, były to fałszywe alarmy. Johnson nie
miał pewności, czy warto tracić czas na analizowanie surowicy krwi chłopca, w której
prawdopodobnie niczego nie znajdzie. Zanim jednak wjechał w bramę Fort Detrick,
zdecydował się działać. Wiedział, że praca ta zajmie mu większą część nocy, musiał
ją jednak wykonać natychmiast, zanim surowica krwi ulegnie zepsuciu.
Johnson włożył czysty ubiór chirurgiczny i gumowe rękawiczki, a następnie
zaniósł pudełko do pomieszczenia przygotowawczego poziomu 3 bloku ebola. Kiedy
je otworzył, zobaczył, że było wypełnione granulkami styropianu. Wydobył metalowy
cylinder uszczelniony taśmą i oznakowany symbolem zagrożenia biologicznego.
Wzdłuż ściany pomieszczenia znajdował się rząd szafek z nierdzewnej stali,
w których zamocowano gumowe rękawice. Były to komory ochronne poziomu 4.
Istniała możliwość odizolowania ich od świata zewnętrznego podczas pracy ze
znajdującym się wewnątrz letalnym drobnoustrojem, wykonywanej w gumowych
rękawiczkach. Szafki te przypominały konstrukcją komory rękawicowe, stosowane do
manipulowania częściami bomby jądrowej. Miały one zapobiegać bezpośredniemu
stykaniu się ludzi z niebezpieczną przyrodą. Johnson odkręcił kilka nakrętek
skrzydełkowych, otworzył drzwi komory i umieścił w jej wnętrzu metalowy cylinder.
Zamknął i uszczelnił drzwi.
Następnie włożył dłonie w rękawice, podniósł cylinder i, kontrolując przez szybkę
swoje czynności, zdarł z cylindra taśmę. Taśma przylepiła się do gumowych rękawic
i nie mógł się jej pozbyć. „Psiakrew!” – przeklął w duchu. Była ósma wieczór i nie
wiedział, kiedy wróci do domu. Wreszcie zdołał otworzyć cylinder. Wewnątrz
znajdował się zwój papierowych serwetek nasyconych środkiem odkażającym. Po ich
rozerwaniu Johnson znalazł torbę Ziploc. Zawierała dwie plastikowe rurki
z zakrętkami. Odkręcił je i wytrząsnął dwie bardzo małe plastikowe fiolki wypełnione
żółtą cieczą: surowicą krwi Petera Cardinala.
Rodzice chłopca pracowali dla duńskiej organizacji charytatywnej w Kenii
i mieszkali w mieście koło Kisumu, nad Jeziorem Wiktorii. Peter był uczniem szkoły
z internatem w Danii. W sierpniu owego roku, na kilka tygodni przed śmiercią,
przyjechał do Afryki, by odwiedzić rodziców i starszą siostrę, która uczyła się
w prywatnej szkole w Nairobi. Rodzeństwo było bardzo zżyte i gdy Peter odwiedzał
rodzinę w Kenii, większość czasu spędzało razem.
Po przybyciu Petera jego rodzina udała się wraz z nim na urlop. Podróżowali
samochodem; matka i ojciec chcieli pokazać synowi naturalne piękno tego kraju.
Zatrzymali się w hotelu nad morzem i zwiedzali Mombasę, gdy u Petera wystąpiło
zaczerwienienie oczu. Rodzice umieścili go w szpitalu, gdzie został zbadany przez
lekarzy, którzy stwierdzili, że choruje na malarię. Matka nie wierzyła, że chodzi
o malarię. Uświadomiła sobie, że jej syn umiera, i była załamana. Nalegała, by
przewieziono go do Nairobi. Samolot sanitarny przetransportował Petera do szpitala
w Nairobi, gdzie znalazł się pod opieką doktora Davida Silversteina; lekarz ten
zajmował się wcześniej doktorem Musokem, zakażonym przez czarne wymioty
Charlesa Moneta, które dostały się do jego oczu.
„Peter Cardinal był niebieskookim, jasnowłosym, wysokim, szczupłym chłopcem,
wyglądającym na dziesięć lat” – wspominał doktor Silverstein, gdy piliśmy kawę
i herbatę w centrum handlowym w pobliżu jego domu w okolicach Waszyngtonu.
Siedząca blisko nas mała dziewczynka wybuchnęła płaczem, a matka ją uspokajała.
Tłumy kupujących przechodziły obok naszego stolika. Patrzyłem na twarz doktora
Silversteina – okulary w stalowej oprawie, wąsy, oczy spoglądające w przestrzeń –
gdy wspominał niezwykłą śmierć, której był świadkiem i o której mówił w sposób
realistyczny. „Kiedy Peter przybył do mnie, miał gorączkę, był jednak bardzo żwawy
i komunikatywny. Prześwietliliśmy go. Coś w rodzaju wodnistego śluzu zaczęło
gromadzić się w płucach chłopca, utrudniając mu oddychanie. Wyglądało to jak
typowy obraz zespołu ostrej niewydolności oddechowej, przypominającej wczesne
zapalenie płuc. Wkrótce potem końce jego palców posiniały. Na ciele pojawiły się
małe czerwone plamy. Poleciłem, by przed dotknięciem chorego wkładano
rękawiczki. Podejrzewaliśmy, że jest to choroba marburska, lecz chłopiec nie
wykazywał oznak obłędu, które występowały u doktora Musokego. Zachowywaliśmy
po prostu ostrożność. Przez dwadzieścia cztery godziny chory oddychał przez
respirator. Zauważyliśmy, że w miejscach nakłucia łatwo występowało krwawienie,
a funkcje wątroby uległy zakłóceniu. Małe czerwone plamy przekształciły się w duże
siniaki. Skóra stała się czarnoniebieska. Wytrzeszczone oczy chorego spoglądały
nieruchomo. Była to oznaka śmierci mózgu. Wystąpił krwotok mózgowy.
Chory spuchł, a jego skóra wypełniła się kieszonkami krwi. W niektórych
miejscach prawie oddzieliła się od tkanki podskórnej. Nastąpiło to w ostatniej,
trzeciej fazie choroby, gdy zakażony oddychał przez respirator. W pierwszej fazie
występuje krwotok do płuc, w drugiej – krwotok do żołądka i jelit, a w trzeciej krew
zbiera się między skórą i mięśniami; wówczas skóra wydyma się i oddziela od mięśni
jak worek. Peter Cardinal wykrwawił się w wyniku krwotoku podskórnego.
Gdy dokładnie bada się letalne wirusy, dochodzi się do wniosku, że są one raczej
drapieżnikami niż pasożytami. Dla drapieżnika charakterystyczne jest to, że pozostaje
niewidoczny dla ofiary podczas cichego i niekiedy długotrwałego podkradania się,
które poprzedza gwałtowny atak. Na równinach sawanny faluje trawa i jedyny dźwięk
rozchodzący się w gorącym powietrzu to gruchanie gołębi z drzew akacjowych, które
nigdy nie słabnie i nigdy się nie kończy. W oddali widać stado pasących się zebr.
Nagle w trawie coś błyskawicznie się porusza, wyskakuje lew i zawisa u gardła zebry.
Zaatakowane zwierzę wydaje odgłos przypominający szczekanie, dławi się i po
chwili dwie splecione ze sobą istoty, drapieżnik i ofiara, wirują w tańcu, aż wreszcie
scena znika w tumanie kurzu. Następnego dnia pozostają tylko kości zebry pokryte
chmarą much. Niektóre drapieżniki żywiące się ciałem ludzi są na ziemi od dawna,
znacznie dłużej niż rodzaj ludzki; prawdopodobnie pojawiły się w początkowym
okresie istnienia naszej planety. Gdy człowiek jest pożerany przez jednego z takich
drapieżników, zwłaszcza w Afryce, pierwotnych przyczyn należy szukać w czasach
najdawniejszych.
Rodzice i siostra Petera Cardinala byli zaszokowani, obserwując powolne
rozszarpywanie chłopca przez niewidocznego wroga. Nie potrafili pojąć przyczyny
jego cierpień ani dodać mu otuchy. Gdy ciało Petera krwawiło w trzeciej fazie, jego
oczy były otwarte, wytrzeszczone, nieruchome, zakrwawione, ciemne i niezgłębione.
Rodzice i siostra nie wiedzieli, czy chory ich widzi, o czym myśli i co czuje.
Przyłączone do czaszki przyrządy kreśliły płaskie linie. Aktywność elektryczna
mózgu była bardzo słaba, lecz od czasu do czasu płaskie linie wykazywały drgnięcia,
jak gdyby w ciele chłopca toczyła się jeszcze walka.
Rodzice musieli zdecydować, czy odłączyć respirator. Doktor Silverstein był
zdania, że nie należy podtrzymywać życia chorego ze względu na śmierć mózgu.
– Gdyby tylko przywieziono go szybciej z Mombasy – powiedziała matka.
– Przykro mi, lecz to i tak nic by nie dało. Nikt tu nie mógł pomóc – odrzekł
Silverstein. – Chłopiec był od samego początku skazany na śmierć.
Pracując w gumowych rękawiczkach w komorze ochronnej, Gene Johnson pobrał
niewielką ilość surowicy krwi chłopca i wkropił ją do kolb zawierających żywe
komórki małpy. Gdyby we krwi Petera Cardinala znajdował się jakiś drobnoustrój,
mogłaby nastąpić jego replikacja w komórkach małpy. Następnie Johnson wrócił do
domu, by się trochę przespać. Pracę ukończył dopiero o trzeciej nad ranem.
Przez następne dni obserwował kolby, by sprawdzić, czy w komórkach małpy nie
nastąpiły jakieś zmiany. Stwierdził, że pękały i umierały. Zostały czymś zakażone.
Szczep z krwi Cardinala był niewątpliwie letalny – szybko zabijał duże liczby
komórek.
Johnson przystąpił do kolejnego etapu izolacji wirusa. Odciągnął trochę płynu
z kolb i wstrzyknął go trzem rezusom, by zakazić je wirusem z krwi Cardinala. Dwie
małpy padły, a u trzeciej wystąpił graniczny wstrząs, lecz dała sobie z nim jakoś radę
i przeżyła. Wirus z krwi Cardinala był więc silnie zakaźny, ulegał szybko replikacji
i mógł zabijać małpy. „Miałem cholerną pewność, że mamy wirus marburg” –
powiedział mi później Johnson.
Pobrał trochę szczepu i wstrzyknął go świnkom morskim, by sprawdzić, czy
ulegną zakażeniu. Padły jak muchy. Jądra samców spuchły przy tym do wielkości
piłek golfowych i stały się purpurowe. Wirus z krwi Cardinala był organizmem
wyrafinowanym, który wiedział, czego chce. Mógł mnożyć się w wielu różnych
rodzajach mięsa. Była to inwazyjna forma życia, niszczycielska i działająca w sposób
przypadkowy. Wykazywała coś w rodzaju wulgarności występującej jedynie
w przyrodzie i tak krańcowej, że przekształca się niedostrzegalnie w piękno. Wirus
ten żył gdzieś w Afryce. Szczególnie interesujące było to, że łatwo rozmnażał się
w organizmach różnych zwierząt: małp, ludzi, świnek morskich. Dla organizmów
tych był niezwykle letalny, co wskazuje, że prawdopodobnie pierwotnym
gospodarzem wirusa nie była małpa, człowiek czy świnka morska, lecz jakieś inne
zwierzę lub owad, którego wirus nie zabijał. Wirus z reguły nie zabija swego
naturalnego gospodarza. Wirus marburg był wędrowcem: przenosił się z jednego
gatunku na drugi; potrafił przekraczać granice je rozdzielające i kiedy już przeniósł
się na inny gatunek, mógł go zniszczyć. Nie znał granic. Nie wiedział, czym są ludzie;
można również powiedzieć, że wiedział zbyt dobrze, czym są ludzie: pokarmem.
Gdy tylko Johnson wyizolował szczep z krwi Cardinala i stwierdził, że chodzi
o wirus marburg, zaczął szukać odpowiedzi na pytanie, jak dostał się on do
organizmu Petera Cardinala. Gdzie przebywał chłopak? W jaki sposób naraził się na
zakażenie? Jaka dokładnie była trasa jego podróży? Sprawy te nie dawały Johnsonowi
spokoju. Od lat próbował odszukać tajemnicze kryjówki nitkowatych wirusów.
Zatelefonował do przyjaciela i kolegi, doktora Petera Tukei, pracownika
naukowego Kenya Medical Research Institute w Nairobi.
– Wiemy, że to wirus marburg – powiedział Gene. – Czy możesz ustalić historię
chłopca? Dowiedzieć się, gdzie przebywał i co robił? Doktor Tukei odrzekł, że
odszuka rodziców chłopca i porozmawia z nimi.
Tydzień później zadzwonił telefon Johnsona. Odezwał się Tukei.
– Czy wiesz, gdzie przebywał chłopak? – zapytał. – Był w grocie Kitum na górze
Elgon.
Gene poczuł dreszcz emocji. Drogi Charlesa Moneta i Petera Cardinala przecięły
się tylko w jednym miejscu: było to wnętrze groty Kitum. Co tam robili? Co znaleźli?
Czego dotykali? Co wdychali? Jakie organizmy żywe znajdowały się w tej jaskini?
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
SCHODZENIE W GŁĄB
Eugene Johnson siedział przy stoliku na wolnym powietrzu w Fort Detrick, w pobliżu
stawu z kaczkami, i pochylając się do przodu, patrzył na mnie. Był gorący letni dzień.
Johnson oparł się wielkimi łokciami o stół, zdjął okulary słoneczne i przetarł oczy.
Miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, a ważył ponad sto dziesięć
kilogramów. Pod jego brązowymi oczami, głęboko osadzonymi w brodatej twarzy,
widoczne były ciemne obwódki. Wyglądał na zmęczonego.
„Zatelefonował Peter Tukei i powiedział mi, że chłopak zwiedzał grotę Kitum –
rzekł Johnson. – Jeszcze dziś przechodzą mnie ciarki, gdy o tym myślę. Kilka tygodni
później poleciałem do Nairobi i rozmawiałem z Davidem Silversteinem, lekarzem
chłopca. Był ze mną Peter Tukei. Następnie odwiedziliśmy wszystkie miejsca
w Kenii, gdzie przebywał chłopak, nawet jego dom. Rodzice chłopca mają w Kisumu,
blisko Jeziora Wiktorii, ładny dom ozdobiony sztukaterią i otoczony murem.
Właściciele zatrudniają kucharza, dozorców i kierowcę. Dom jest czysty, porządnie
utrzymany i pobielony. Na dachu zauważyliśmy skalnego góralka, który mieszkał
w rynnie. Stanowił on maskotkę. Była tam także para bocianów, króliki, kozy
i wszystkie rodzaje ptaków. Nie widziałem nietoperzy”.
Przerwał i zamyślił się. W pobliżu nie było nikogo. Po stawie pływało kilka
kaczek.
„Naprawdę denerwowałem się rozmową z rodzicami – ciągnął dalej po chwili. –
Zrozum, jestem zwykłym człowiekiem. Moja żona i ja nie mamy dzieci. Nie potrafię
pocieszać, ponadto pracuję dla armii Stanów Zjednoczonych. Nie miałem pojęcia, jak
z nimi rozmawiać, i wtedy przypomniałem sobie, co czułem, gdy zmarł mój ojciec.
Pozwoliłem, by mówili o swoim synu. Peter Cardinal i jego siostra nie rozłączali się
od chwili, gdy przybył do Kenii. Dzieci spędzały cały czas razem i robiły wszystko
wspólnie. Czym różniło się ich zachowanie? Dlaczego Peter Cardinal uległ zakażeniu
wirusem, a jego siostry to nie spotkało? Istniała jedna różnica między nimi, jeżeli
chodzi o zachowanie. Rodzice opowiedzieli mi o skałach w jaskini. Ich syn był
geologiem amatorem. Nasuwa się pytanie: czy skaleczył dłoń na jakichś kryształach
w jaskini? Zastanawialiśmy się nad tym wspólnie z rodzicami. Peter powiedział im,
że chce zebrać trochę kryształów w grocie Kitum. Posługując się młotkiem, odłupał
kilka odłamków skały zawierających kryształy. Kawałki te zostały pokruszone przez
kierowcę i umyte przez kucharza. Zbadaliśmy ich krew – nie zawierała wirusa
marburg”.
Wydawało się możliwe, że miejscem zakażenia były dłonie chłopca, że wirus
przeniknął do krwi Cardinala przez drobne skaleczenie. Być może zranił się w palec
kryształem, który został zanieczyszczony moczem jakiegoś zwierzęcia lub resztkami
rozgniecionego owada. Jednak gdyby nawet tak było, nieznane pozostawało miejsce
przebywania wirusa w przyrodzie, czyli jego naturalny gospodarz.
„Postanowiliśmy zajrzeć do groty – kontynuował swą relację Johnson. –
Wchodząc tam, musieliśmy się zabezpieczyć. Wiedzieliśmy, że wirus marburg jest
przenoszony w postaci aerozolu”.
W 1986 roku – na rok przed śmiercią Petera Cardinala – Gene Johnson
przeprowadził eksperyment, który wykazał, że wirusy marburg i ebola mogą istotnie
być przenoszone przez powietrze. Zakaził nimi małpy – powodując, że wdychały je
z powietrzem do płuc – i stwierdził, iż bardzo mała dawka przenoszonych przez
powietrze wirusów może zapoczątkować gwałtowną infekcję. Ze względu na to
Johnson chciał, by członkowie ekspedycji korzystali w grocie z aparatów
oddechowych.
„Zabraliśmy wojskowe maski przeciwgazowe z filtrami. Potrzebowaliśmy także
jakiejś osłony na głowy, by zapobiec dostaniu się odchodów nietoperzy we włosy.
W miejscowym sklepie kupiliśmy poszewki. Były białe, w duże kwiaty. Gdy więc po
raz pierwszy wchodziliśmy do groty, mieliśmy na głowach maski przeciwgazowe i te
kwieciste poszewki, a towarzyszący nam Kenijczycy dosłownie pękali ze śmiechu”.
Członkowie wyprawy zbadali grotę i sporządzili jej mapę. Po powrocie Gene
Johnson przekonał władze wojskowe, by sfinansowały dużą ekspedycję do groty
Kitum. Pół roku po śmierci Petera Cardinala, wiosną 1988 roku, Gene zjawił się
w Nairobi z dwudziestoma skrzyniami wypełnionymi odzieżą ochronną i aparaturą
naukową. Było tam kilka wojskowych worków na ludzkie zwłoki, a członkowie ekipy
poważnie zastanawiali się między sobą nad sposobem postępowania ze szczątkami
ludzi, w razie gdyby jeden z nich zmarł na chorobę marburską. Tym razem Gene czuł,
że jest bliski osaczenia wirusa. Wiedział, że trudno będzie go znaleźć, nawet jeżeli
żyje we wnętrzu groty Kitum, sądził jednak, że jest zbyt blisko, by doznać
niepowodzenia w swych poszukiwaniach. Potwór żył w grocie, a Johnson wejdzie do
niej, by go schwytać.
Rząd Kenii zgodził się zamknąć grotę Kitum dla turystów w czasie poszukiwania
w niej wirusów przez ekspedycję kenijsko-amerykańską. Kierownikiem wyprawy był
doktor Peter Tukei z Kenya Medical Research Institute. Gene Johnson rzucił myśl
przeprowadzenia badań, skompletował sprzęt i zdobył potrzebne pieniądze. Ekipa
składała się w sumie z trzydziestu pięciu osób, z których większość stanowili
Kenijczycy; byli tam przyrodnicy, naukowcy, lekarze i robotnicy. Zabrano znaczną
liczbę świnek morskich w skrzynkach oraz siedemnaście małp w klatkach: pawiany,
małpy Sykesa i zielone koczkodany. Małpy i świnki morskie były zwierzętami
kontrolnymi, podobnie jak kanarki w kopalniach węgla: miały być umieszczane
w klatkach wewnątrz i w pobliżu groty Kitum w przewidywaniu, że niektóre z nich
ulegną zakażeniu wirusem marburg. Nie istnieją przyrządy umożliwiające wykrycie
wirusa.
Najlepszą obecnie metodą pozwalającą stwierdzić jego występowanie
w przyrodzie jest umieszczenie zwierzęcia kontrolnego w domniemanym miejscu
przebywania wirusa. Johnson wyobrażał sobie, że jeżeli jakieś małpy lub świnki
morskie zachorują, będzie mógł wyizolować wirus z chorych zwierząt i być może
dowiedzieć się, w jaki sposób zostały one zakażone.
Wiosna 1988
Lato 1989
Władze wojskowe miały zawsze duży problem z Nancy i Jerrym Jaaxami. Stanowili
oni małżeństwo oficerów tej samej rangi, służących w niewielkim korpusie
weterynaryjnym. Co zrobić z małżeństwem „psich lekarzy”, których trzeba
awansować i z których jedno (żona) jest wyszkolone w pracy w skafandrze
ochronnym? Dokąd ich wysłać? Jaaxowie otrzymali przydział do instytutu obrony
chemicznej (Institute of Chemical Defense) w pobliżu Aberdeen w stanie Maryland.
Sprzedali więc swój wiktoriański dom i przeprowadzili się, zabierając ze sobą ptaki
i zwierzęta. Nancy nie żałowała, że opuszcza Thurmont. Przenieśli się do domu
osiedlowego, który bardziej odpowiadał jej upodobaniom; zaczęli tam hodować ryby,
traktując to jako hobby. Nancy została włączona w wojskowy program badań nad
wpływem gazów bojowych (pochodnych kwasów fluorofosworowych) na mózg
szczura. Jej praca polegała na otwarciu głowy szczura i zbadaniu zmian w jego mózgu
wywołanych działaniem gazu nerwowego. Było to bezpieczniejsze i przyjemniejsze
niż praca z wirusem ebola, trochę jednak nudne. Wreszcie Nancy i Jerry zostali
awansowani do stopni podpułkowników i nosili na ramionach mundurów srebrne
liście dębowe. Dzieci dorastały. Jaime była świetną gimnastyczką, niską oraz
umięśnioną tak dobrze jak Nancy, i rodzice mieli nadzieję, że weźmie udział
w mistrzostwach krajowych, a może nawet w olimpiadzie. Jason wyrósł na
wysokiego, spokojnego chłopca. Papuga Herky nie zmieniła się. Te ptaki są
długowieczne. Wykrzykiwała: „Mom! Mom!” i gwizdała marsz z Mostu na rzece
Kwai.
Pułkownik Tony Johnson, który był szefem Nancy w USAMRIID, pamiętał o jej
umiejętności pracy w skafandrze ochronnym i chciał, by powróciła do instytutu.
Został mianowany kierownikiem zakładu patologii w Walter Reed Army Medical
Center, wakowało więc jego poprzednie stanowisko szefa zakładu patologii
w instytucie. Nalegał, by władze wojskowe mianowały na to stanowisko Nancy Jaax,
co też nastąpiło. Ustalono, że będzie ona wykonywać niebezpieczne badania
biologiczne i podejmie pracę w lecie 1989 roku. Równocześnie Jerry Jaax został
szefem zakładu weterynarii w instytucie. Jaaxowie objęli więc ważne i dość wysokie
stanowiska. Nancy powróciła do badań biologicznych w skafandrze ochronnym. Jerry
nie był z tego zadowolony, lecz pogodził się z sytuacją.
Po otrzymaniu tych awansów Jaaxowie sprzedali swój dom w Aberdeen
i w sierpniu 1989 roku powrócili do Thurmont. Tym razem Nancy nie chciała
zamieszkać w domu wiktoriańskim. Kupili nowoczesny dom, z oknami
mansardowymi, otoczony rozległą łąką i lasem, gdzie psy mogły biegać, a dzieci się
bawić. Dom znajdował się w dolnej części pasma Catoctin, z widokiem na miasto
i morze sadów jabłoniowych. Z okna kuchni roztaczał się krajobraz falistych terenów
rolniczych, przez które maszerowały armie podczas wojny secesyjnej. Środkowa
część stanu Maryland rozciągała się do linii horyzontu w postaci wzniesień
i zagłębień, pasm drzew i pomarszczonych pól, usianych silosami, oznaczającymi
istnienie tam farm rodzinnych. Wysoko nad tą piękną okolicą przecinały niebo
pasażerskie odrzutowce, pozostawiając za sobą białe smugi.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
CZĘŚĆ DRUGA
MAŁPIARNIA
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
RESTON
1 listopada, środa
Dyrektor małpiarni w Reston będzie tu nosić nazwisko Bill Volt. Patrząc, jak jego
małpy zdychają, Volt zaniepokoił się. 1 listopada, niespełna miesiąc po przybyciu
transportu zwierząt, zatelefonował do Dana Dalgarda i zawiadomił go, że małpy
przywiezione ostatnio z Filipin giną masowo. Wśród stu przywiezionych zwierząt
było dwadzieścia dziewięć przypadków śmierci, padła więc prawie co trzecia małpa.
W tym samym czasie wystąpiły trudności z ogrzewaniem i wentylacją budynku.
Termostat uległ uszkodzeniu, ciepło nie było więc odprowadzane. Grzejniki
dostarczały maksymalną ilość ciepła, a instalacja klimatyzacyjna zawiodła.
W budynku było niesamowicie gorąco. Volt zastanawiał się, czy nie wpływa to na
zdrowie małp. Zauważył, że zwierzęta giną głównie w jednym pomieszczeniu, sali F,
położonej przy długim korytarzu w tylnej części budynku.
Dalgard zgodził się przyjechać i obejrzeć małpy, był jednak zajęty innymi
sprawami, przybył więc dopiero w następnym tygodniu. Volt zaprowadził Dalgarda
do sali F, siedliska śmierci, by mógł zbadać zwierzęta. Włożyli białe płaszcze i maski
chirurgiczne i poszli długim korytarzem; po obu jego stronach znajdowały się stalowe
drzwi prowadzące do sal z małpami. W korytarzu było bardzo gorąco, zaczęli więc
się pocić. Przez okna w drzwiach widzieli setki przyglądających się im zwierząt,
reagujących bardzo żywo na obecność ludzi.
W sali F znajdowały się krabożerne małpy, pochodzące z październikowego
transportu z Ferlite Farms na Filipinach. Każda miała własną klatkę. Były apatyczne.
Kilka tygodni wcześniej skakały po drzewach, nie mogła więc ich cieszyć obecna
sytuacja. Dalgard uważnie przyglądał się zwierzętom. Patrząc w oczy małpy, potrafił
wiele o niej powiedzieć. Rozumiał również sygnały wysyłane przez jej ciało.
Szczególnie interesował się zwierzętami, które wydawały się bierne lub cierpiące.
Patrzenie małpom w oczy powodowało ich zdenerwowanie. Gdy Dalgard
dokładnie oglądał dominującego samca, wywołało to jego podniecenie i chęć
zaatakowania intruza. Dalgard znalazł małpę, której oczy były matowe, szkliste
i jakby nieruchome, a powieki opuszczone, prawie przymknięte. Zazwyczaj widoczna
jest cała tęczówka. Oczy zdrowego zwierzęcia wyglądają jak dwa błyszczące kółka.
Powieki podejrzanie wyglądającej małpy opadły, a tęczówka przybrała zwężony
owalny kształt.
Dalgard włożył skórzane rękawiczki ochronne, otworzył drzwi klatki i sięgnął do
wnętrza, zmuszając małpę, by się położyła. Wysunął jedną dłoń z rękawiczki i szybko
obmacał Jej brzuch. Był faktycznie ciepły. Zwierzę miało gorączkę i wyciek z nosa.
Dalgard odsunął się i zamknął drzwi klatki. Nie sądził, by było to zapalenie płuc lub
katar. Być może ten stan spowodowała wysoka temperatura panująca
w pomieszczeniu. Mężczyzna poradził Voltowi, by nakłonił administratora budynku
do wyregulowania instalacji grzewczej. Znalazł drugie zwierzę, które również miało
opadające powieki i zmrużone oczy, a także ciepłą skórę i gorączkę. W sali F były
więc dwie chore małpy.
W nocy obydwa zwierzaki zdechły. Bill Volt znalazł je rano przygarbione w swych
klatkach, patrzące szklistymi, półotwartymi oczami. Zaniepokoiło go to bardzo
i postanowił przeprowadzić sekcję małp, by ustalić przyczynę ich śmierci. Zaniósł
dwa martwe okazy do pokoju badań w dalszej części korytarza i zamknął za sobą
drzwi (nie wolno wykonywać sekcji martwej małpy w obecności innych małp –
wywoła to ich bunt). Rozciął ciała skalpelem i rozpoczął oględziny. To, co zobaczył,
nie podobało mu się i było niezrozumiałe, zadzwonił więc do Dalgarda i powiedział:
– Może mógłbyś wpaść i obejrzeć te małpy?
Dalgard natychmiast przyjechał do małpiarni. Jego dłonie, tak pewne i zręczne,
gdy chodziło o rozkładanie na części zegarów, zagłębiły się w ciała małp. To, co tam
stwierdził, zaintrygowało go. Wydawało się, że zwierzęta padły w wyniku udaru
cieplnego, wywołanego – jak sądził – defektem systemu ogrzewania budynku;
śledziony małp były jednak silnie powiększone. Czy udar cieplny może spowodować
powiększenie śledziony? Dalgard zauważył coś, co wzbudziło jego wątpliwości.
W jelitach obydwu małp występowały niewielkie ilości krwi. Jaka mogła być tego
przyczyna?
Później tego samego dnia przybył inny duży transport krabożernych małp z Ferlite
Farms. Bill Volt umieścił nowe małpy w sali H, o dwa pomieszczenia dalej niż sala F.
Dalgard był bardzo zaniepokojony małpami z sali F. Zastanawiał się, czy nie
krąży w tym pomieszczeniu jakiś czynnik zakaźny. Krew w jelitach mogła być
wynikiem choroby wirusowej zwanej małpią gorączką krwotoczną (SHF). Wirus tej
choroby jest śmiertelny dla małp, lecz nieszkodliwy dla ludzi (nie może żyć
w organizmie ludzkim). Małpia gorączka rozprzestrzenia się szybko w kolonii małp
i z reguły uśmierca je wszystkie.
Był piątek, 10 listopada. Dalgard miał zamiar spędzić weekend w swym domu.
Przygotowując jednak narzędzia i części antycznego zegara wymagające naprawy, nie
przestawał myśleć o małpach. Niepokoiły go. Wreszcie powiedział żonie, że musi
wyjść w sprawach służbowych, włożył płaszcz i pojechał do małpiarni. Gdy otworzył
szklane drzwi, poczuł falę niezwykłego gorąca płynącą z wnętrza budynku i usłyszał
znajome piski małp. Wszedł do sali F. „Kra! Kra!” – wrzeszczały małpy,
zaalarmowane obecnością człowieka. Okazało się, że padły jeszcze trzy sztuki.
Leżały zwinięte w kłębek w swych klatkach, patrząc otwartymi, pozbawionymi
wyrazu oczami. Nie był to dobry znak. Dalgard zaniósł martwe małpy do pokoju
badań, wykonał odpowiednie cięcia i skontrolował wnętrze ciał.
Wkrótce potem Dalgard zaczął prowadzić dziennik, wykorzystując do tego osobisty
komputer. Każdego dnia wpisywał kilka słów. Nie namyślając się długo, nadał tym
zapiskom tytuł: „Chronologia wydarzeń”. Była prawie połowa listopada, więc kiedy
po południu Dalgard siadał do komputera, słońce już zachodziło, a za oknem
wzmagał się ruch uliczny. Naciskając klawisze, przypominał sobie, co odkrył
w ciałach małp.
Dotychczas wykryte zmiany chorobowe to wyraźne powiększenie śledziony –
uderzająco suchej na powierzchni przecięcia, powiększenie nerek
i sporadyczny krwotok w różnych narządach… Klinicznie zwierzęta
wykazywały nagłą anoreksję [brak łaknienia] i letarg. Gdy zwierzę zaczynało
wykazywać oznaki anoreksji, jego stan pogarszał się szybko. Temperatury
mierzone w odbycie ginących małp nie były wysokie. Nie stwierdzono na ogół
wycieku i krwawienia z nosa oraz krwawych stolców… Wiele zwierząt było
w doskonałym stanie; miały one więcej tłuszczu ustrojowego, niż można
zwykle zauważyć u osobników przybywających ze środowiska naturalnego.
W organizmach martwych małp nie było nic szczególnie złego, nic, co mogłoby
stanowić jakąś wskazówkę. Zwierzęta przestawały po prostu jeść i padały. Ginęły
z otwartymi oczami i wyrazem zdziwienia na twarzy. Niezależnie od rodzaju choroby
przyczyna śmierci nie była jasna. Czy chodziło o zawał serca, gorączkę czy coś
innego?
Śledziony martwych małp wyglądały niezwykle dziwnie. To specyficzny narząd,
który filtruje krew i odgrywa pewną rolę w układzie odpornościowym. Normalna
śledziona to miękki woreczek zawierający czerwoną miazgę, który przypominał
Dalgardowi pączek z nadzieniem. Przecinając śledzionę skalpelem, napotyka się
podobny opór, jak podczas przecinania nożem pączka, przy czym wycieka wiele krwi.
Te śledziony były jednak napęczniałe i twarde jak kamień. Normalna śledziona małpy
ma w przybliżeniu wielkość orzecha włoskiego, te zaś wyglądały jak mandarynki
i miały twardość skórzanej podeszwy. Przypominały Dalgardowi salami – były
mięsiste, twarde i suche. Skalpel odskakiwał i dopiero uderzanie w ostrze
powodowało zagłębianie się go w śledzionę. Dalgard odkrył nieprawdopodobny
fakt – cała śledziona przekształciła się w stały skrzep krwi.
W niedzielę 12 listopada Dalgard kręcił się rano po domu, przygotowując
narzędzia i wykonując niewielkie prace. Po lunchu powrócił raz jeszcze do małpiarni.
Coś tajemniczego działo się w zakładzie kwarantanny naczelnych w Reston. W sali F
zdechły trzy dalsze małpy. Ginęły regularnie, co noc kilka.
Jedno z martwych zwierząt oznaczono symbolem 053. Dalgard zaniósł zwłoki
małpy 053 do sali badań i przeprowadził ich sekcję. Za pomocą skalpela odciął
fragment śledziony. Była wielka, twarda i sucha. Przez pocieranie aplikatorem
wnętrza gardła małpy zebrał niewielką ilość śluzu. Następnie opłukał aplikator
w probówce z wodą destylowaną i zamknął ją. Zapewniło to tymczasowe utrwalenie
zawartych w śluzie drobnoustrojów.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
NA POZIOM 3
17 listopada, piątek
Thomas Geisbert pracował w instytucie jako stażysta. Był wysoki, miał dwadzieścia
siedem lat, ciemnoniebieskie oczy i dość długie, spadające na czoło kasztanowate
włosy z przedziałkiem pośrodku. Geisbert był doświadczonym wędkarzem, a także
myśliwym, spędzał więc wiele czasu w lesie ze strzelbą. Nosił niebieskie dżinsy,
kowbojskie buty i wykazywał skłonność do lekceważenia autorytetów. Pochodził
z okolic Fort Detrick. Jego ojciec był głównym inżynierem instytutu, zajmującym się
remontem i działaniem „gorących stref”. Gdy Tom był małym chłopcem, ojciec
zabierał go do instytutu, gdzie oglądając przez grube szklane szyby ludzi
w skafandrach ochronnych, myślał, że ich praca musi być przyjemna. Obecnie sam ją
wykonywał i był szczęśliwy.
W instytucie zatrudniono go przy obsłudze mikroskopu elektronowego, w którym
wykorzystuje się wiązkę elektronów do otrzymywania obrazów małych obiektów,
takich jak wirusy. Metoda ta ma podstawowe znaczenie w badaniach, umożliwia
bowiem fotografowanie minimalnych ilości różnych materiałów i wykrywanie w nich
wirusów. Dla Geisberta identyfikowanie zakaźnych szczepów i klasyfikowanie
wirusów było czymś w rodzaju kolekcjonowania motyli lub zbierania kwiatów. Lubił
samotność własnego „ja”, uczucie odcięcia od świata. Czuł się spokojny i pogodzony
ze sobą, gdy wędrował przez strefę zagrożenia, niosąc statyw z probówkami
zawierającymi nieznane drobnoustroje. Lubił wchodzić na poziom 4 samotnie,
zwłaszcza w środku nocy. Skłonność do poświęcania pracy dużej ilości czasu
wpłynęła jednak na życie osobiste Geisberta; jego małżeństwo się rozpadło. We
wrześniu rozstał się z żoną. Domowe kłopoty sprawiły, że jeszcze dłużej przebywał
na poziomie 4.
Oprócz pracy Geisbert zajmował się łowieniem na wędkę okoniopstrągów
amerykańskich i polowaniem na płową zwierzynę. Polował dla mięsa – obdarowywał
dziczyzną członków swej rodziny – a także dla zdobycia trofeów. Każdego roku
w okresie Dnia Dziękczynienia, gdy rozpoczynał się sezon polowań, jeździł do
Wirginii Zachodniej, gdzie wraz z kolegami wynajmował domek myśliwski. Znajomi
Geisberta wiedzieli niewiele o jego pracy zawodowej, a on nic nie mówił na ten
temat.
Geisbert traktował obserwacje wirusów jako sposób udoskonalenia swej
umiejętności posługiwania się mikroskopem elektronowym. Uczył się, jak
identyfikować drobnoustroje wzrokowo przez oglądanie fotografii. Gdy z Afryki
przybyły próbki pochodzące z ciała Petera Cardinala, Geisbert spędzał całe dni,
przypatrując się im. Fascynowały go. Szczep z ciała Cardinala stanowił splecioną
masę form, przypominających litery: C, U, g, Y oraz węże, zmieszaną z częściowo
upłynnionym ludzkim mięsem. Geisbert spędził tak wiele czasu, oglądając wirusy,
jeden z prawdziwych horrorów przyrody, że kształty te wryły mu się w pamięć.
Geisbert słyszał o chorych małpach z Wirginii i chciał sfotografować próbki ich
zwłok, by stwierdzić ewentualną obecność wirusa małpiej gorączki krwotocznej.
17 listopada, w piątek rano, w dzień po zabiciu przez Dalgarda wszystkich zwierząt
w sali F, Geisbert postanowił obejrzeć naczynia z dojrzewającymi hodowlami
komórek małpy. Chciał zbadać je za pomocą mikroskopu optycznego przed udaniem
się na polowanie w Dniu Dziękczynienia. Był ciekaw, czy nie nastąpiły jakieś
zmiany. W mikroskopie optycznym światło jest ogniskowane przez soczewki.
W piątek rano, o dziewiątej, Geisbert włożył sterylny ubiór chirurgiczny oraz
papierową maskę i poszedł do laboratorium Poziomu 3, gdzie utrzymywano w cieple
naczynia z probówkami. Tam spotkał Joan Rhoderick, laborantkę, która
przygotowywała hodowle próbek z Reston. Oglądała ona przez binokular małe
naczynie zawierające komórki zakażone wirusem małpiej gorączki, pochodzącym od
małpy 053. „W tym naczyniu dzieje się coś dziwnego” – powiedziała do Geisberta.
Było to typowe naczynie do badania wirusów, o wielkości kciuka, wykonane
z przezroczystego plastiku, co umożliwiało umieszczenie go w mikroskopie
i obserwację zawartości. Zamykała je czarna nakrętka.
Geisbert patrzył przez okulary mikroskopu. W naczyniu zobaczył skomplikowany
obraz. Jak zawsze w biologii, problem polegał na zrozumieniu, na co się patrzy.
Obrazy przyrody są niejasne, złożone i ulegają nieprzerwanym zmianom. Geisbert
dostrzegł wszędzie komórki. Były to mikroskopijne torebki; każda z nich zawierała
jądro, stanowiące ciemniejszą kropelkę w pobliżu środka. Komórki trochę
przypominały jajka sadzone z żółtkami na wierzchu. Żółtko odpowiadało jądru
komórki.
Żywe komórki przywierają zwykle do dna naczynia, tworząc rodzaj dywanu –
rosnące komórki chętnie przyczepiają się do jakiegoś podłoża. Dywan ten został
jakby wygryziony przez mole. Komórki umierały i odpływały, pozostawiając dziury
w dywanie.
Geisbert sprawdził wszystkie naczynia; większość z nich wyglądała podobnie –
jak dywan wygryziony przez mole. Coś niszczyło komórki. Były napęczniałe. Tom
dostrzegł, że zawierają ziarenka lub punkciki przypominające pieprz – jakby ktoś
posypał nim jajka sadzone. Zauważył światło odbite od tych ziarenek pieprzu; miało
się wrażenie, że migocze ono w kryształach. Kryształach? To jakaś nietypowa
choroba komórek. Były jednak bardzo chore, gdyż płyn zmętniał od martwych
komórek, które się rozpadły.
Tom i Joan postanowili zawiadomić swego szefa, Jahrlinga. Geisbert poszedł go
poszukać. Opuścił poziom 3, zdjął sterylny ubiór, wziął wodny natrysk, włożył swoje
cywilne ubranie i udał się do gabinetu Jahrlinga. Następnie obaj powrócili do
laboratorium poziomu 3. Kilka minut zajęło im przebranie się w sterylne rzeczy.
W ubiorach chirurgicznych weszli do laboratorium i usiedli przy okularach
mikroskopu.
– Coś dziwnego dzieje się w tym naczyniu, nie wiem jednak na pewno co. Nie
wygląda to na małpią gorączkę – powiedział Geisbert.
Jahrling spojrzał przez mikroskop. Zauważył, że zawartość naczynia stała się
mętna, jak gdyby uległa rozkładowi.
– Nastąpiło zakażenie – stwierdził. – Te komórki się rozpadły. Są do niczego. –
Komórki były rozerwane i martwe. – Oderwały się od plastiku – zauważył. Miał na
myśli to, że odłączyły się od powierzchni naczynia i pływały w pożywce. Pomyślał,
że dziki szczep bakteryjny zaatakował hodowlę komórkową. Kłopot ten występuje
często, gdy próbuje się namnażać wirusy, które niszczą zawartość naczynia. Dzikie
bakterie pożerają hodowlę komórkową i wzrastając, wytwarzają w powietrzu różne
wonie, natomiast wirusy zabijają komórki bez zapachu. Jahrling sądził, że zawartość
naczynia została zniszczona przez pospolitą bakterię glebową w rodzaju
Pseudomonas. Żyje ona w błocie, a także u ludzi pod paznokciami. Jest to jeden
z najpospolitszych drobnoustrojów na naszej planecie, często dostający się do
hodowli komórkowych i niszczący je.
Jahrling odkręcił małą czarną nakrętkę i przesunął dłoń nad naczyniem, by
skierować zapach jego zawartości do nosa. Dziwne. Nie poczuł zapachu.
– Czy wąchałeś kiedykolwiek bakterie Pseudomonas? – zapytał Toma Geisberta.
– Nie – odparł Tom.
– Pachną jak sok winogronowy Welcha – powiedział Jahrling i podsunął naczynie
Tomowi.
Tom powąchał. Nie poczuł zapachu.
Jahrling wziął naczynie i ponownie zbadał zapach. Jego nos nie zarejestrował
niczego. Zawartość naczynia była jednak mętna, a komórki zniszczone. Jahrling był
zaintrygowany. Podał naczynie Tomowi i polecił mu wykonanie badania za pomocą
mikroskopu elektronowego, umożliwiającego znacznie głębsze wniknięcie w materiał
niż mikroskop optyczny.
Geisbert przelał pewną ilość mętnego płynu z naczynia do probówki i poddał ją
odwirowaniu w wirówce. Na dnie probówki zebrał się szarawy szlam – mikroskopijna
pastylka złożona z martwych i ginących komórek. Pastylka była wielkości główki
szpilki i miała barwę bladobrązową. Geisbert pomyślał, że wygląda ona jak odrobina
purée z ziemniaków. Wyjął pastylkę za pomocą drewnianego pręcika
i zakonserwował ją przez nasycenie plastyczną żywicą. Obecnie myślał jednak tylko
o sezonie polowań. Później w to piątkowe popołudnie udał się do domu, by spakować
rzeczy. Poprzednio przewidywał, że pojedzie swym fordem bronco, samochód był
jednak zepsuty; jeden z kolegów myśliwych przyjechał więc pikapem, załadowali
torbę z odzieżą oraz strzelbę Geisberta i wyruszyli na wyprawę myśliwską. Gdy
filowirus zaczyna namnażać się w organizmie człowieka, okres inkubacji wynosi od
trzech do osiemnastu dni; w tym czasie nieprzerwanie wzrasta liczba cząstek
wirusowych we krwi. Potem występuje ból głowy.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DZIEŃ DZIĘKCZYNIENIA
20–25 listopada
Dla Nancy i Jerry’ego Jaaxów był to najgorszy Dzień Dziękczynienia w ich życiu.
W środę 22 listopada ulokowali dzieci w przyczepie kempingowej i pojechali
nocą do Kansas. Jaime miała dwanaście, Jason – trzynaście lat. Dzieci były
przyzwyczajone do długich podróży samochodem i spokojnie spały. Jerry cierpiał na
bezsenność od czasu zamordowania jego brata, a Nancy czuwała wraz z nim;
zamieniali się jedynie miejscami przy kierownicy. Przybyli do Wichity w Dzień
Dziękczynienia i zjedli świątecznego indyka wraz z ojcem Nancy, Curtisem Dunnem,
który mieszkał z bratem Nancy.
Ojciec dziewczyny umierał na raka. Przez całe życie bał się, że ta straszna
choroba go zabije. Kiedyś gdy zachorował, utrzymywał, że ma raka, chociaż
w rzeczywistości go nie miał. Obecnie naprawdę umierał na raka. Owej jesieni bardzo
schudł, ważył około czterdziestu pięciu kilogramów; był jeszcze stosunkowo młody,
miał czarne, kręcone i błyszczące od brylantyny włosy. Wyglądał tak strasznie, że
dzieci były przerażone. Próbował okazać Jerry’emu współczucie. „Jakie straszne
nieszczęście was spotkało” – powiedział. Jerry nie chciał o tym rozmawiać.
Niemal przez cały dzień ojciec Nancy spał na fotelu z pochylanym oparciem.
W nocy nie mógł zmrużyć oka z powodu bólu, budził się o trzeciej nad ranem,
wstawał z łóżka i szukał czegoś po całym domu. Nieprzerwanie palił papierosy
i narzekał, że jedzenie mu nie smakuje, że stracił apetyt. Nancy współczuła mu, lecz
nie potrafiła przekroczyć dzielącego ich dystansu. Był człowiekiem apodyktycznym;
jak wynikało z jego wypowiedzi towarzyszących nocnym wędrówkom po domu,
myślał o sprzedaży rodzinnej farmy w Kansas i wykorzystaniu uzyskanych pieniędzy
na podróż do Meksyku, gdzie chciał kurować się pestkami brzoskwiń. Pomysły takie
irytowały Nancy, lecz jej gniew był zmieszany ze współczuciem dla człowieka
chorego.
Po zjedzeniu indyka Jaaxowie z ojcem Nancy pojechali samochodem do Andale
w stanie Kansas, miasta położonego na północny zachód od Wichity, zjedli drugi
obiad z matką Jerry’ego, Adą, oraz pozostałą rodziną Jaaxów, w domu Ady na
peryferiach miasta, w pobliżu elewatora zbożowego. Ada była wdową mieszkającą
samotnie w domu ranczerskim, z którego roztaczał się piękny widok na pola pszenicy.
W jesieni pola były nagie i obsiane pszenicą ozimą, a Ada sadowiła się na fotelu
i patrzyła przez okno. Nie mogła oglądać telewizji, gdyż bała się widoku broni. Teraz
goście siedzieli w pokoju i rozmawiali, wspominając dawne czasy na farmie Ady,
śmiejąc się i żartując, gdy nagle ktoś wspomniał Johna. Zapadła cisza, wszyscy
spuścili oczy, nie wiedząc, co powiedzieć, ktoś zaszlochał, a po twarzy Ady zaczęły
płynąć łzy. Była zawsze kobietą silną i żadne z jej dzieci nie widziało, jak płacze. Gdy
czuła, że nie może powstrzymać płaczu, opuszczała pokój i zamykała się w swej
sypialni.
W kuchni ustawiono stoły i podano pieczeń wołową – Jaaxowie nie byli
amatorami indyka. Po chwili mężczyźni z talerzami w dłoniach przenieśli się do
pokoju, gdzie oglądali mecz piłki nożnej. Nancy oraz inne kobiety uprzątnęły kuchnię
i zajęły się dziećmi. Później Nancy i Jerry zatrzymali się na kilka dni w Wichicie, by
przewieźć ojca Nancy do szpitala, gdzie był leczony na raka. Wreszcie powrócili wraz
z dziećmi do stanu Maryland.
Dni poprzedzające Dzień Dziękczynienia były dla Dalgarda niełatwe. W poniedziałek
telefonował do Jahrlinga w instytucie, by dowiedzieć się, czy wie coś więcej
o przyczynach śmierci małp w Reston. Obecnie Jahrling podał wstępne rozpoznanie.
Wydawało się, że była to faktycznie małpia gorączka kwrotoczna. Fatalna dla małp,
nieszkodliwa dla ludzi. Jarhling powiedział Dalgardowi, że jest prawie pewny, iż
chodzi o małpią gorączkę, nie może jednak stwierdzić tego kategorycznie. Należy
poczekać do zakończenia testów.
Dalgard odwiesił słuchawkę w przekonaniu, że jego decyzja uśmiercenia małp
z sali F była słuszna. Małpy te były zakażone wirusem gorączki krwotocznej i tak czy
inaczej skazane na śmierć. Obecnie niepokoiła Dalgarda możliwość wymknięcia się
wirusa z tego pomieszczenia. Mógł on cicho rozprzestrzenić się w budynku; w takim
wypadku również w innych salach zaczęłyby ginąć małpy. Opanowanie epidemii
byłoby wówczas bardzo trudne.
W Dzień Dziękczynienia rano Dan i jego żona pojechali samochodem do
Pittsburgha, by odwiedzić jej rodziców. Powrócili do Wirginii w piątek rano i Dan
udał się do małpiarni, chcąc sprawdzić, czy coś się nie zmieniło. Był wstrząśnięty
tym, co stwierdził. W Dniu Dziękczynienia pięć zwierząt zdechło w sali H, oddalonej
o dwa pomieszczenia od sali F. Wirus rozprzestrzeniał się więc i, na domiar złego,
przeskakiwał przez sale. Jak było to możliwe? Pięć małp padło w jednej sali w ciągu
jednej nocy… Dalgarda bardzo to zaniepokoiło.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
MEDUZA
28 listopada, wtorek
„To nie może być wirus ebola zair – pomyślał Jahrling. – Ktoś musiał przypadkowo
zamienić próbki”. Spojrzał po raz drugi. Czyżby? Surowica krwi Mayingi wyraźnie
świeciła. Oznaczało to, że Tom może być zakażony wirusem ebola zair, który zabija
dziewięć spośród dziesięciu ofiar. Próbki musiały zostać przypadkowo zamienione
lub czymś zanieczyszczone.
Jahrling postanowił powtórzyć test. Zapalił światło w pokoju i powrócił do
laboratorium, gdzie tym razem sprawdził dokładnie swoje fiolki, butelki i płytki
szklane, by się upewnić, że nie zostały zanieczyszczone żadną obcą domieszką.
Następnie zaniósł nowe próbki do magazynu, zgasił światło i rozpoczął ponownie
badanie pod mikroskopem.
Krew Mayingi i tym razem świeciła.
„Może więc był to faktycznie wirus ebola zair lub coś bardzo blisko z nim
spokrewnionego? – zastanawia się Jahrling. – Krew zmarłej kobiety »znała« ten wirus
i reagowała na niego. Na szczęście to nie jest marburg. Ale w takim razie co to jest?
Na pewno przybysz z Zairu lub jakiś wirus bliźniaczy. Ebola nie był nigdy spotykany
poza Afryką. Co mógłby robić w okolicach Waszyngtonu? W jaki, u diabła, sposób
dostał się tutaj? Mam do czynienia z czymś faktycznie groźnym”.
Był w skafandrze ochronnym, nie chciał jednak tracić czasu na operację
odkażania w śluzie powietrznej. Na ścianie laboratorium znajdował się telefon
awaryjny. Jahrling odłączył przewód powietrzny, by szum nie przeszkadzał mu
w rozmowie, i wybrał numer telefonu C.J. Petersa.
– C.J.! – krzyknął przez swój hełm. – Tu Pete Jahrling. To jest faktycznie ebola. –
Nie! – odrzekł C.J.
– Tak.
– Ebola? To musi być zanieczyszczenie – powiedział C.J.
– Nie. To nie jest zanieczyszczenie.
– Czy nie mogłeś pomieszać próbek?
– Tak, wiem. Najpierw pomyślałem, że ktoś zamienił próbki, nie były jednak
zamienione, C.J., ponieważ wykonałem test dwukrotnie.
– Dwukrotnie?
– Ebola zair w obu wypadkach. Mam wyniki. Właśnie tu. Chodź, zobacz sam.
– Schodzę – rzucił Peters. Odwiesił słuchawkę i zbiegł po schodach do gorącego
laboratorium Jahrlinga.
Tymczasem Jahrling zanotował wyniki swych testów na wodoodpornym papierze.
Wsunął arkusz do zbiornika wypełnionego płynem EnviroChem. Przeciwna strona
wbudowanego w ścianę zbiornika znajdowała się w korytarzu poziomu 0, poza gorącą
strefą. Zbiornik działał podobnie jak przesuwna szufladka na pieniądze w okienku
kasowym. Dany obiekt można w ten sposób przenieść z gorącej strefy, przez zbiornik,
do normalnego świata. W zbiorniku obiekt zostaje odkażony.
Peters stał przy grubej szklanej szybie po drugiej stronie i obserwował Jahrlinga.
Czekał przez kilka minut, by nastąpiło wyjałowienie papieru w chemikaliach. Potem
Peters otworzył zbiornik od swej strony i wyjął ociekający papier. Dał przez szybę
znak ręką Jahrlingowi, by podszedł do telefonu.
Jahrling poczłapał do awaryjnego aparatu i czekał. Gdy zadzwonił telefon,
usłyszał głos C.J.:
– Wyjdź stamtąd i zgłoś się do komendanta!
Nadszedł czas, by skierować sprawę na drogę służbową.
Jahrling poddał się odkażaniu w śluzie powietrznej, włożył garnitur i pospieszył
do gabinetu Petersa. Obaj poszli do komendanta USAMRIID, pułkownika Davida
Huxsolla. Wyjaśnili sekretarce, że chodzi o sytuację awaryjną, weszli do gabinetu
i usiedli przy stole konferencyjnym.
– Zgadnij, co się stało? – zaczął Peters. – Wygląda na to, że znaleźliśmy szczep
wirusa w gromadzie małp w pobliżu Waszyngtonu. Sądzimy, że jest to wirus ebola.
Pułkownik Huxsoll był ekspertem w dziedzinie zagrożeni biologicznego i uważał,
że instytut powinien poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Natychmiast zatelefonował
do generała majora Philipa K. Russella, doktora medycyny, komendanta United States
Army Medical Research and Development Command, jednostki, której podlegał
USAMRIID, i umówił się z nim na spotkanie w gabinecie Russella w innym budynku
w Fort Detrick.
Huxsoll i Peters zastanawiali się przez chwilę, co jeszcze należy zrobić. Pomyśleli
o Nancy Jaax, głównym patologu instytutu. Ich zdaniem ona potrafiłaby rozpoznać
oznaki obecności wirusa ebola w organizmie małpy. Huxsoll podniósł słuchawkę
telefonu.
– Nancy, tu Dave Huxsoll. Czy możesz zaraz przyjść do gabinetu Phila Russella?
To cholernie ważne.
Był ciemny listopadowy wieczór i w bazie zapadała cisza. Zachodzące słońce nie
było widoczne, jedynie gasnące światło przeświecało przez chmury nad górami
Catoctin. Nancy Jaax spotkała Jahrlinga i obu pułkowników, gdy przechodzili przez
plac apelowy przy instytucie. Grupa maszerujących żołnierzy zatrzymała się przed
masztem flagowym. To samo zrobili oficerowie z instytutu. Z głośnika rozległ się huk
działa, a następnie rozbrzmiały skrzypiące i tandetne dźwięki granego na trąbce
capstrzyku Retreat. Żołnierze opuścili flagę, a oficerowie stanęli na baczność
i salutowali. Peters poczuł się zażenowany i jednocześnie dziwnie wzruszony.
Capstrzyk się skończył, żołnierze zwinęli flagę, oficerowie zaś ruszyli dalej.
Gabinet generała Russella zajmował róg niskiego budynku koszarowego z czasów
drugiej wojny światowej. Jego mury niedawno otynkowano, starając się, choć bez
powodzenia, nadać im nowy wygląd. Z okna gabinetu można było oglądać dolną
część wieży ciśnień Fort Detrick. Ze względu na to generał nigdy nie odsłaniał okna.
Przybyli usiedli na kanapie i krzesłach, a generał pozostał za biurkiem. Był
doktorem medycyny i dawniej „polował” na wirusy w Azji Południowo-Wschodniej.
Wysoki, zbliżający się do sześćdziesiątki, o przerzedzonych, siwych na skroniach
włosach, pooranych bruzdami policzkach, bladoniebieskich, bystrych oczach
i donośnym, niskim głosie.
Peters podał generałowi papierową teczkę zawierającą fotografie drobnoustroju
z małpiarni.
Russell na nie spojrzał.
– Psiakrew – powiedział. Zaczerpnął oddech. – Człowieku, to filowirus. Kto,
u diabła, zrobił to zdjęcie? – Pstryknął w następną fotografię.
– Zostały wykonane przez mojego mikroskopistę, Toma Geisberta – odparł
Jahrling. – To może być wirus ebola. Testy wskazują na obecność ebola zair.
Peters opisał rozwój sytuacji, opowiedział generałowi o małpach w Reston
i zakończył słowami:
– Powiedziałbym, że mamy naprawdę wielki problem z wirusem w tych małpach.
– Czy jednak jesteście pewni, że to ebola? – zapytał Russell. – Zastanawiam się,
czy nie jest to marburg.
Jahrling wyjaśnił, dlaczego nie sądzi, by chodziło o wirus marburg. Powiedział, że
wykonał test dwukrotnie i w obu wypadkach wykrył we krwi Mayingi szczep ebola
zair. Nie twierdził, że sam test świadczy niezbicie o obecności tego wirusa. Wykazał
jedynie, że chodzi o drobnoustrój blisko z nim spokrewniony. Mógłby to być wirus
ebola lub coś innego – coś nowego i odmiennego.
Peters dodał:
– Będziemy bardzo zmartwieni, jeśli się okaże, że jest to coś podobnego do
wirusa ebola.
Russell zgodził się z tym.
– W naszych rękach spoczywa bezpieczeństwo państwa – oznajmił. – Istnieje
zagrożenie infekcją o poważnych następstwach. – Zauważył, że wirus tego typu nigdy
nie pojawiał się wcześniej w USA, a obecnie znajdował się blisko Waszyngtonu. –
Co, u diabła, mamy z tym zrobić? – zastanawiał się głośno. Zapytał także o dowody
na to, że wirus może być przenoszony przez powietrze. To był kluczowy problem.
Istniały dowody, przerażające, lecz niepełne, że wirus ebola może się przenosić tą
drogą. Nancy opisała przypadek śmierci dwóch zdrowych małp zakażonych wirusem
ebola, prawdopodobnie w taki sposób, w dwa tygodnie po incydencie z zakrwawioną
rękawiczką, w 1983 roku. Podała również inne dowody. W roku 1986 Gene Johnson
zakaził małpy wirusami ebola i marburg, zmuszając je do wdychiwania
zainfekowanego powietrza; Nancy Jaax uczestniczyła w tym eksperymencie jako
patolog. Wszystkie małpy wystawione na działanie przenoszonych przez powietrze
wirusów zginęły; ocalała tylko jedna zakażona wirusem marburg. Możliwe jest więc
kontaktowe zakażenie płuc. Ponadto dawka śmiertelna była bardzo mała – pięćset
zakaźnych cząstek wirusowych. Tyle przenoszonych przez powietrze cząstek wirusa
ebola może łatwo rozmnożyć się z pojedynczej komórki. Nieznaczna liczba tych
cząstek może wywołać spustoszenie w budynku pełnym ludzi, jeżeli dostanie się do
instalacji klimatyzacyjnej. To paskudztwo może być równie niebezpieczne jak pluton,
a istnieją obawy, że nawet bardziej, wykazuje bowiem zdolność replikacji.
– Wiemy, że wirus ten może przenosić się przez powietrze, nie wiemy jednak,
jaka jest jego zakaźność – odpowiedział Peters.
Russell zwrócił się do Nancy.
– Czy ta informacja została opublikowana? Czy ją opublikowałaś?
– Nie, panie generale – odrzekła.
Russell przeszył ją wzrokiem. Czuła, że myśli: „Do diabła, Jaax, dlaczego tego nie
zrobiłaś?”.
Złożyło się na to wiele przyczyn, lecz nie miała ochoty podawać ich właśnie teraz.
Wiedziała, że Gene Johnson, jej współpracownik, nie lubi pisać. Nie mogli więc
zdobyć się na publikację, to wszystko. To się zdarza. Ludzie niekiedy nie publikują
swych badań.
Przysłuchując się dyskusji, Jahrling zapragnął wspomnieć generałowi, że mógł
wciągnąć przez nos odrobinę materiału zakaźnego. W każdym razie tylko go wąchał,
lecz nie wdychiwał. Przesunął jedynie nad naczyniem dłoń, by skierować zapach jego
zawartości do nosa. Nie wtykał nosa do naczynia, nie prychał ani nie zrobił innych
podobnych rzeczy. Przeczuwał jednak, jak mógłby zareagować generał, gdyby
dowiedział się o wszystkim; mógł wybuchnąć gniewem i umieścić Jahrlinga w pudle.
Istniała jeszcze inna przerażająca możliwość: wirus odkryty w pobliżu
Waszyngtonu nie był wirusem ebola zair, lecz innym letalnym szczepem z lasu
tropikalnego. Nieznanym przybyszem. Kto mógłby powiedzieć, jak się przenosi i co
może zrobić ludziom? Russell zaczął głośno myśleć.
– Możemy znaleźć się w paskudnej sytuacji – powiedział. – Mamy wirus, który
może powodować poważne choroby ludzi, i nie wiemy, jak go kontrolować
w małpiarni; co więc zrobimy? Musimy wykonać co trzeba, i to szybko. Jak wielka
jest ta pijawka? Czy ludzie będą umierać? – Zwrócił się do pułkownika Petersa
i zapytał: – Jakie mamy możliwości?
Peters przemyślał to już. Istnieją trzy metody powstrzymania wirusów:
szczepionki, leki i izolacja biologiczna. W wypadku wirusa ebola w grę wchodzi
tylko jedna z nich. Nie ma szczepionki. Nie ma odpowiednich leków. Pozostaje tylko
izolacja biologiczna.
Jak jednak osiągnąć taką izolację? Było to trudne. Według Petersa istniały tylko
dwie możliwości. Pierwsza to zamknięcie kolonii małp i obserwowanie ginących
zwierząt, a także dokładne obserwowanie ludzi, którzy mieli do czynienia z małpami,
i ewentualne poddawanie ich kwarantannie. Druga możliwość polegała na kompletnej
sterylizacji budynku – zabiciu małp śmiertelnymi zastrzykami, spaleniu ich zwłok
oraz dezynfekcji wszystkich pomieszczeń chemikaliami i dymem.
Russell wysłuchał Petersa i podsumował:
– A więc jedna możliwość to odcięcie małp od świata zewnętrznego i pozwolenie,
aby wirus krążył w ich organizmach. Druga to zlikwidowanie małp. Nie ma innych
rozwiązań.
Wszyscy się z nim zgodzili.
Nancy Jaax pomyślała, że wirus może być teraz w małpiarni, lecz nie pozostanie
tam zbyt długo. Nigdy nie widziała, by małpa przeżyła zakażenie wirusem ebola.
A przecież on się łatwo przenosi z jednego gatunku naczelnych na inny. Wszystkie
tamte małpy musiały zginąć w sposób trudny do wyobrażenia. Bardzo niewielu ludzi
na świecie obserwowało działanie wirusa ebola na małpę lub człowieka, ale Nancy
dokładnie poznała jego wpływ. Nie rozumiała, w jaki sposób można izolować wirus
bez poddania małpiarni kwarantannie i zapewnienia dopływu oczyszczonego
powietrza. Powiedziała:
– Nieetyczne jest pozostawianie tych zwierząt na dłuższy czas bez pomocy, zanim
padną. A w jaki sposób zapewnimy bezpieczeństwo ludzi w tym czasie?
Obserwowałam małpy ginące z powodu wirusa ebola; nie jest to zabawne, są bardzo,
bardzo chore. – Dodała, że chciałaby odwiedzić małpiarnię i obejrzeć zwierzęta. –
Łatwo jest przeoczyć zmiany chorobowe, jeżeli się nie zna objawów, a są one tak
oczywiste jak nos na twarzy człowieka.
Nancy chciała również przyjrzeć się fragmentom tkanki małp pod mikroskopem,
aby poszukać krystaloidów i inkluzji (ciał wtrętowych). Znalezienie ich w małpiej
tkance stanowiłoby dalsze potwierdzenie choroby.
Tymczasem wyłaniał się poważny problem polityczny. Czy należy w to włączać
armię? Zadaniem armii jest obrona kraju przed zagrożeniami militarnymi. Czy ten
wirus stanowi zagrożenie militarne? Uczestnicy spotkania doszli do następującego
wniosku: niezależnie od tego, czy chodzi o zagrożenie militarne, czy też nie, jeżeli
mamy pokonać ten wirus, musimy zastosować wszystkie środki, którymi
dysponujemy.
Stwarzało to niewielki, chociaż poważny problem polityczny. Wiązał się on
z działalnością agencji CDC, czyli Centers for Disease Control w Atlancie w stanie
Georgia. Jest to federalna agencja, której przedmiotem zainteresowania są
pojawiające się choroby. Ma pełnomocnictwo Kongresu do zbierania informacji
o infekcjach dotykających ludzi. Jest to legalna działalność CDC. Armia nie ma
formalnego upoważnienia do zwalczania wirusów na terenie USA. Ma jednak
odpowiednie możliwości i ekspertów. Każdy z uczestników spotkania zdawał sobie
sprawę z ewentualnego konfliktu z CDC, gdyby wojskowi eksperci zajęli się
małpiarnią. W CDC byli ludzie, którym nie podobałoby się wkraczanie na ich pole
działania.
– Zajmowanie się tą sytuacją nie jest statutowym obowiązkiem armii – stwierdził
Russell – lecz armia ma możliwości. CDC ich nie ma. Mamy mięśnie, lecz nie mamy
władzy. CDC ma władzę, lecz nie ma mięśni. Zrobi się z tego idiotyczny konflikt.
W opinii generała była to praca dla żołnierzy działających pod rozkazami
dowódców. Będą potrzebni ludzie wyszkoleni, znający pracę związaną z zagrożeniem
biologicznym. Muszą być młodzi, bez rodzin, gotowi zaryzykować życie. Powinni
znać się wzajemnie i umieć pracować w zespołach. Muszą być gotowi na wszystko,
także na śmierć.
Faktycznie władze wojskowe nigdy wcześniej nie organizowały większych akcji
zwalczania śmiercionośnych wirusów. Wszelkie działania trzeba będzie zorganizować
od podstaw.
Wyłaniały się oczywiście problemy prawne, wymagające konsultacji prawników.
Czy przedsięwzięcie pozostanie legalne? Czy władze wojskowe mogą po prostu
utworzyć specjalny zespół zajmujący się zagrożeniem biologicznym i wysłać go do
małpiarni? Generał Russell bał się, że wojskowi prawnicy oświadczą, iż nie można
i nie wolno tego robić, rozwiał więc wątpliwości prawne:
– Pójście tam i wykonanie zadania, a następnie poproszenie o wybaczenie to
polityka znacznie lepsza niż zabieganie o pozwolenie i spotkanie się z odmową.
Zrobimy co trzeba, a prawnicy uzasadnią legalność naszego postępowania.
Ludzie zgromadzeni w pokoju dyskutowali, przekrzykując się wzajemnie.
Russell, ciągle głośno myśląc, zahuczał:
– Następny problem: który kutas za to zapłaci? – Zanim ktokolwiek mógł zabrać
głos, generał sam odpowiedział na to pytanie: – Zdobędę pieniądze. Wycisnę je od
kogoś.
Bezładna dyskusja nie ustawała.
Zdominował ją głos generała.
To wielka szansa, nie spartolmy więc tego, koledzy – powiedział. – Ułóżmy dobry
plan gry i wykonajmy go. W armii ważną pracę określa się jako misję; misja jest
zawsze wypełniana przez zespół, a każdy kolektyw ma swego dowódcę. Musimy
ustalić, kto będzie kierował operacją – kontynuował generał. – C.J. Peters rozpoczął
tę akcję, więc niech przejmie dowództwo. Zostaje mianowany szefem zespołu.
W porządku? Czy wszyscy się zgadzają?
Nikt nie zgłosił sprzeciwu.
– C.J., trzeba zrobić zebranie – polecił generał. – Jutro. Musimy zawiadomić
wszystkich telefonicznie. – Spojrzał na zegar ścienny. Była właśnie piąta trzydzieści,
godzina szczytu. Ludzie opuszczali swoje miejsca pracy, małpy zdychały w Reston,
a wirus wciąż się rozprzestrzeniał. – Musimy jakoś zapanować nad tą sytuacją –
dodał. – Musimy poinformować wszystkich równocześnie, i to jak najszybciej. Chcę
zacząć od Freda Murphy’ego w CDC. Nie można dopuścić, by go to zaszokowało.
Frederick A. Murphy, jeden z pierwszych odkrywców wirusa ebola, czarodziej
posługujący się mikroskopem elektronowym, wykonał pierwsze fotografie wirusa,
eksponowane w muzeach sztuki. Był starym przyjacielem generała Russella. Był
również ważną postacią w CDC, dyrektorem National Center for Infectious Diseases
(Państwowego Centrum Chorób Zakaźnych).
Russell położył dłoń na telefonie na swym biurku. Ogarnął wzrokiem pokój. Po
raz ostatni zapytał:
– Czy jesteście pewni, że macie to, o czym tu mówiliśmy? Chcę zatelefonować.
Jeżeli nie jest to filowirus, wyjdziecie na kompletnych idiotów.
Wszyscy w pokoju zgodnie stwierdzili, że są przekonani, iż chodzi o wirus
nitkowaty.
– W porządku. Ostatecznie jestem zadowolony, że go mamy.
Russell wybrał numer Murphy’ego w Atlancie.
– Niestety, doktor Murphy udał się już do domu.
Russell wyjął notes i odszukał numer domowego telefonu Murphy’ego.
Kiedy zadzwonił telefon, Murphy rozmawiał ze swą żoną w kuchni.
– Fred. Mówi Phil Russell… Świetnie, co u ciebie… Fred, wyizolowaliśmy wirus
ebola w pobliżu Waszyngtonu… Tak. W pobliżu Waszyngtonu.
Grymas pojawił się na twarzy Russella, który odsunął słuchawkę od ucha
i obrzucił wzrokiem pokój. Widocznie reakcja Murphy’ego była dość hałaśliwa.
Russell powiedział do słuchawki:
– Nie, Fred, nie palimy opium. Mamy wirus ebola. Widzieliśmy go… tak, mamy
fotografie. – Nastąpiła przerwa, Russell położył dłoń na mikrofonie i powiedział do
obecnych w pokoju: – Myśli, że przekroczyliśmy nasze kompetencje.
Murphy chciał się dowiedzieć, kto wykonał zdjęcia i kto je analizował.
– Zrobił je młody chłopak nazwiskiem… jak się nazywa?… Geisbert. Właśnie tu
je oglądamy.
Murphy oświadczył, że przyleci do Fort Detrick rano, by obejrzeć zdjęcia
i potwierdzić rozpoznanie. Traktował sprawę niezwykle poważnie.
Wtorek, godzina 18.30
29 listopada, środa
Dan Dalgard spał tej nocy jak zawsze spokojnie. Nigdy nie słyszał o wirusie ebola,
lecz dzięki krótkiej rozmowie z pułkownikiem Petersem miał ogólne pojęcie o tym
drobnoustroju. Przez długi czas zajmował się małpami oraz ich chorobami i nie
odczuwał szczególnego zdenerwowania. Niejednokrotnie stykał się z zakażoną krwią
i dotychczas nie zachorował.
Wcześnie rano zadzwonił domowy telefon Dalgarda. Peters pytał go ponownie,
czy może wysłać ludzi, by obejrzeli próbki tkanek małp. Dalgard się zgodził. Peters
poprosił jeszcze o umożliwienie mu wejścia do małpiarni, lecz Dalgard pominął tę
sprawę milczeniem. Nie znał Petersa i nie miał zamiaru wpuszczać do małpiarni
człowieka, z którym się wcześniej nie spotkał i nie wyrobił sobie o nim opinii.
Dalgard pojechał samochodem przez Leesburg Pike do pracy, skręcił w bramę,
zaparkował samochód i wszedł do głównego budynku Hazleton Washington. Jego
gabinet był małym pokojem ze szklaną ścianą i widokiem na trawnik; drzwi gabinetu
prowadziły do sekretariatu, zatłoczonego pomieszczenia, w którym trudno było się
poruszać, nie zderzając się z ludźmi. W biurze Dalgarda nie było prywatności;
kojarzyło się nieodparcie z akwarium z rybkami. Dalgard spędzał wiele czasu,
wyglądając przez okno. Dziś zachowywał się z rozmyślnym spokojem. Nikt w biurze
nie zauważył u niego zdenerwowania lub strachu.
Zatelefonował do Billa Volta, dyrektora małpiarni. Volt przekazał mu niepokojącą
wiadomość. Jeden z dozorców zwierząt był bardzo chory, może umierający. W nocy
miał zawał serca i odwieziono go do pobliskiego szpitala Loudon.
Przyjmijmy, że człowiek ten nazywał się Jarvis Purdy. Był jednym z czterech
pracowników małpiarni, nie licząc Volta.
– Brak jest dalszych wiadomości – powiedział Volt – chociaż próbujemy
dowiedzieć się, co się stało. Jest na oddziale intensywnej terapii i nikt nie może z nim
rozmawiać.
Dalgarda ogarnęło przerażenie; nie mógł wykluczyć możliwości, że człowiek ten
został zakażony wirusem ebola. Zawał serca jest zwykle wywołany przez skrzep krwi
w mięśniu sercowym. Czy w sercu tego człowieka utworzył się zakrzep? Czy wirus
ebola może wywołać zakrzepicę? Czy coś takiego przytrafiło się Purdy’emu? Nagle
Dalgard poczuł, że przestaje kontrolować sytuację.
Powiedział Voltowi, że należy zaniechać wszystkich niepotrzebnych czynności
w salach małp. Później napisał w swym dzienniku:
Trzeba zaniechać wszystkich czynności oprócz karmienia, obserwacji
i sprzątania. Każdy wchodzący do sal musi mieć odzież ochronną:
kombinezony Tyvek, respirator i rękawiczki. Martwe zwierzęta trzeba wkładać
do podwójnych worków i umieszczać w chłodziarce.
Wspomniał również Voltowi, że środki masowego przekazu prawie na pewno
dowiedzą się o tej sprawie. Wyjaśnił, że nie chce, by pracownicy wychodzili
z budynku w ochronnych ubiorach. Ukazanie się w dzienniku telewizyjnym ludzi
z Hazleton w maskach i białych kombinezonach może wywołać panikę.
Dalgard zatelefonował do szpitala i rozmawiał z lekarzem Purdy’ego. Według
medyka stan Purdy’ego był poważny, lecz stabilny. Dalgard poprosił, by w razie
stwierdzenia jakichkolwiek nietypowych objawów w przebiegu zawału serca
natychmiast powiadomić pułkownika Petersa w Fort Detrick. W rozmowie Dalgard
bardzo uważał, aby nie użyć słowa ebola.
Później tego ranka Peters i Nancy wyjechali z Fort Detrick do Wirginii; był z nimi
Gene Johnson. Oficerowie mieli na sobie mundury, lecz podróżowali cywilnymi
samochodami, by nie zwracać uwagi. Ruch na drodze był powolny. Zapowiadał się
dzień bezchmurny, zimny i wietrzny. Wilgotna i zielona trawa jeszcze rosła,
nietknięta przez mróz. Zjechali z Leesburg Pike obok biur Hazleton. Dalgard spotkał
ich w holu i zaprowadził do innego budynku, gdzie znajdowało się laboratorium.
Patolog przygotował tam komplet preparatów do obejrzenia przez Nancy. Były to
fragmenty wątroby małp, które zdechły w małpiarni.
Nancy usiadła przy mikroskopie, wyregulowała okulary i zaczęła badać preparaty.
Po uzyskaniu ostrego obrazu zawahała się. W tym, co ujrzała, panował chaos. Coś
zniszczyło komórki. Były zmiażdżone i ospowate, a wątroba wyglądała jak budynek
po nalocie dywanowym. Nancy dostrzegła w komórkach ciemne kulki – nienależące
do komórek cienie. Były to krystaloidy, olbrzymie krystaloidy.
Oglądała ekstremalną amplifikację wirusa.
– Psiakrew – powiedziała cicho.
Obserwowane skrystalizowane kawałki nie wyglądały jak kryształy. Krystaloidy
ebola mają różne kształty – podkowy, kulki, grudki, nawet pierścienie. Czasem
komórki stanowiły pojedyncze krystaloidy, które rozrosły się tak, że wypełniły całą
komórkę. Nancy widziała grupy komórek wypełnionych krystaloidami i zniszczone
miejsca, gdzie wszystkie komórki pękły i obumarły, tworząc płynną plamę
z mnóstwem krystaloidów.
Gdy Nancy oglądała preparaty, Peters i Gene Johnson wzięli Dalgarda na stronę
i wypytali szczegółowo o igły stosowane w małpiarni. W Zairze wirus ebola był
przenoszony przez brudne igły. Czy w małpiarni robiono małpom zastrzyki
zanieczyszczonymi igłami?
Dalgard nie był pewny. Oficjalnie stosowano tam zawsze nowe igły.
– Obowiązuje zasada zmieniania igieł po każdym zastrzyku – powiedział. – Nie
wiadomo, czy jest to skrupulatnie przestrzegane.
Nancy zgromadziła kilka kawałków sterylizowanej wątroby i śledziony,
osadzonych w blokach parafinowych, i włożyła je do kubków ze styropianu, by
zabrać do Fort Detrick i poddać tam analizie. Próbki te były niezwykle cenne dla niej
i dla armii. Cenniejsza byłaby tylko próbka zawierająca żywy wirus.
Peters zapytał Dalgarda, czy mogliby odwiedzić małpiarnię.
– Dobrze, ale nie teraz – odrzekł Dalgard. Dał do zrozumienia oficerom, że
budynek małpiarni stanowi własność prywatną.
– A próbki martwych małp? Czy możemy dostać kilka próbek?
– Oczywiście – zgodził się Dalgard. Powiedział, by pojechali poza Leesburg Pike,
w kierunku małpiarni. Przy drodze znajduje się stacja benzynowa Amoco; tam
powinni zaparkować samochody i zaczekać. – Przyjdzie do was człowiek, który
przyniesie próbki i odpowie na wasze pytania – wyjaśnił Dalgard.
– Próbki powinny być owinięte folią plastikową i włożone do pudełek, dla
bezpieczeństwa – zwrócił się Peters do Dalgarda. – Chcę, żebyście tak zrobili.
Dalgard zgodził się spełnić życzenie.
Peters, Nancy i Gene pojechali na stację benzynową, gdzie zaparkowali
samochody w ślepej uliczce, obok automatów telefonicznych. Było wczesne
popołudnie i poczuli głód. Nie jedli lunchu. Nancy weszła do stacji benzynowej
i kupiła dietetyczną colę dla każdego, paczkę krakersów z serem cheddar dla siebie
i krakersy z masłem arachidowym dla Petersa. Usiedli w dwóch samochodach, jedząc
zakupioną żywność, marznąc i czekając, by zjawił się ktoś z próbkami.
Peters obserwował krzątaninę ludzi wokół stacji benzynowej. Normalność tej
sceny odzwierciedlała w jakiś sposób sens życia i przemijanie czasu. Kierowcy
ciężarówek zatrzymywali się, by nabrać oleju lub wypić colę, inni kupowali
papierosy. Peters zauważył atrakcyjną kobietę, która zaparkowała samochód
i podeszła do automatu telefonicznego, z którego prowadziła długą rozmowę.
Pomyślał, że może to być mężatka rozmawiająca z kochankiem. Jak zareagowaliby ci
ludzie, gdyby się dowiedzieli, co zagraża ich miastu? Peters doszedł do wniosku, że
armia może być zmuszona do zdecydowanego działania. Był w Boliwii, gdy
wybuchła epidemia wywołana śmiercionośnym wirusem Machupo, i widział, jak
umierała młoda kobieta, zalana własną krwią. W Ameryce Północnej nie pojawił się
dotychczas wirus wywołujący u ludzi hemofilię. Kontynent ten nie był jeszcze
przygotowany na atak takiego wirusa. Myśl, że w pobliżu Waszyngtonu może
wybuchnąć epidemia wywołana przez wirus ebola, była przerażająca.
Peters zastanawiał się nad AIDS. Co by się stało, gdyby ktoś odkrył AIDS, zanim
choroba ta zaczęła się rozprzestrzeniać? Rozszerzała się bez ostrzeżenia, skrycie,
a kiedy ją odkryto, było już za późno. Gdyby w latach siedemdziesiątych
dysponowano dobrą stacją badawczą w Afryce Środkowej… pewnie udałoby się
odkryć wirus HIV wylęgający się w lesie tropikalnym. Wiedząc, że się zbliża, może
potrafilibyśmy go zatrzymać lub przynajmniej zmniejszyć szybkość jego
rozprzestrzeniania się… a tym samym ocalić życie co najmniej stu milionom ludzi.
Co najmniej. Przenikanie wirusa HIV do populacji ludzkich jest jeszcze w stadium
początkowym, a proces ten ciągle trwa. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że
epidemia AIDS dopiero się rozpoczęła. Nikt nie potrafi przewidzieć, ile osób umrze
na tę chorobę; Peters był jednak przekonany, że może ona ostatecznie uśmiercić setki
milionów ofiar i że to jeszcze nie dotarło do świadomości ludzi. Co by się jednak
stało, gdyby HIV został odkryty wcześniej? „Realistyczne” podejście do problemu
tego wirusa, gdy po raz pierwszy pojawił się w Afryce, doprowadziłoby
prawdopodobnie ekspertów i władze do wniosku, że stanowi on niewielkie zagrożenie
dla zdrowia ludzi i że nie warto wydawać na walkę z nim skromnych funduszów
przeznaczonych na badania naukowe; ostatecznie chodziło o wirus, który zaatakował
Afrykanów, powodując tylko osłabienie ich układu odpornościowego. Później jednak
wirus rozprzestrzenił się na całą planetę, epidemia AIDS w dalszym ciągu nie wygasa
i nie widać jej końca.
Nie wiemy naprawdę, co może zdziałać ebola. Nie mamy pewności, czy czynnik
zakaźny w małpiarni to wirus ebola zair, czy też coś innego, jakiś nowy szczep typu
ebola. Wirus, który może być przenoszony przez kaszel? Prawdopodobnie nie, ale kto
wie? Im dłużej Peters o tym myślał, tym więcej miał wątpliwości. Kto usunie te
małpy? Ktoś przecież musi tam wejść i to zrobić. Nie możemy opuścić tego budynku
i pozwolić, by uległ samozagładzie. Chodzi o wirus śmiertelny dla ludzi. Kto wpakuje
do worków te małpy? Pracujący tam faceci?
Peters zaczął się zastanawiać, czy władze wojskowe powinny posłać do małpiarni
specjalną ekipę SWAT, której celem jest zwalczanie zagrożeń biologicznych. On sam
nazywał takie działania „atakiem jądrowym”. Polegały one na sterylizacji danego
miejsca, uczynienia go martwym. Jeżeli znajdują się tam ludzie, należy ich
ewakuować i umieścić w pudle. Zwierzęta trzeba zabić i spopielić ich zwłoki.
Następnie dezynfekuje się miejsce chemikaliami i dymem. Peters zastanawiał się, czy
ekipa wojskowa powinna przeprowadzić taką sterylizację małpiarni.
Gene Johnson siedział na tylnym siedzeniu samochodu obok Petersa. Jego myśli
błądziły gdzie indziej. Myślał o Afryce, o grocie Kitum.
Gene był zaniepokojony, wręcz przerażony sytuacją. Myślał: „Nie wiem, jak
z tego wybrniemy bez śmierci ludzi”. Z każdą minutą jego niepokój wzrastał. Armia
USA znajdzie się w krytycznej sytuacji; jeżeli stanie się coś złego i zginą ludzie,
armia będzie odpowiedzialna.
Nagle Johnson zwrócił się do Petersa, mówiąc: „Wydaje się konieczne usunięcie
wszystkich małp. Epidemia na poziomie 4 to nie zabawka. Muszę cię uprzedzić, że
będzie to wymagać wielkiego wysiłku i drobiazgowego działania. To akcja
skomplikowana i czasochłonna; musimy cholernie się starać, by przeprowadzić ją
prawidłowo. Nie możemy więc pozwolić sobie na amatorów w kluczowych
miejscach. Potrzebni są ludzie doświadczeni, którzy wiedzą, co robią. Czy rozumiesz,
co się stanie, jeżeli coś zrobimy źle?”.
Johnson był przekonany, że Peters nigdy nie miał do czynienia z tak
skomplikowaną epidemią, podobnie jak wszyscy inni. Porównać ją można jedynie do
groty Kitum. A Petersa tam nie było.
Peters wysłuchał Johnsona i zachował milczenie. Irytowały go te rady. Jego
zdaniem Johnson mówił rzeczy oczywiste, o których Peters już wiedział.
Stosunki między Petersem a Johnsonem były skomplikowane. Jeździli razem
ciężarówkami przez Afrykę Środkową, szukając wirusa ebola, i pod koniec podróży
narosło między nimi znaczne napięcie. Wyprawa okazała się wyjątkowo uciążliwa –
dróg nie było, mosty znikły, mapy zostały chyba wykonane przez ślepego mnicha,
ludzie zaś mówili językami, których nawet miejscowi tłumacze nie rozumieli,
a ekspedycja nie potrafiła zdobyć dostatecznej ilości żywności i wody. Co najgorsze,
mieli trudności ze znalezieniem ludzi zakażonych wirusem ebola; nie zdołali odkryć
wirusa ani w organizmie naturalnego gospodarza tych rejonów, ani w ustroju
człowieka.
Właśnie podczas tej podróży – być może ze względu na chroniczny brak
żywności – Peters postanowił konsumować termity, które roiły się wokół swoich
gniazd. Termity miały skrzydła. Johnson, bardziej wybredny, nie miał ochoty
próbować ich smaku. Gdy Peters wkładał termity do ust, robił uwagi w rodzaju:
„Mają fantastyczny smak… mniam-mniam…” i mlaskał wargami, mlask, mlask;
potem słychać było chrzęst owadów między zębami Petersa, który następnie
wypluwał ich skrzydła.
Afrykańscy uczestnicy ekspedycji, którzy lubili jeść termity, namawiali Johnsona,
by też spróbował, co w końcu zrobił. Włożył garść termitów do ust i, ku swemu
zaskoczeniu, stwierdził, że smakują jak włoskie orzechy. Peters opowiadał
z rozmarzeniem o znalezieniu afrykańskiej królowej termitów, błyszczącej białej
torebki o długości mniej więcej piętnastu centymetrów i grubości kiełbaski,
wypełnionej jajkami i śmietankowym owadzim tłuszczem; królową tę zjadł żywcem
i w całości. Gdy przechodziła przez jego przełyk, rzucała się. Chociaż konsumowanie
termitów bawiło Petersa i Johnsona, sprzeczali się ze sobą, mieli bowiem różne
poglądy na metody prowadzenia badań naukowych i poszukiwania wirusa. Johnson
uważał, że w Afryce Peters robi z siebie widowisko i bardzo go to denerwowało.
Niebieska, pozbawiona okien, nieoznakowana furgonetka zjechała nagle z drogi,
przejechała przez stację benzynową i zatrzymała się obok nich. Zaparkowała w taki
sposób, że nikt znajdujący się na drodze i przy stacji benzynowej nie mógł dostrzec,
co się dzieje między dwoma pojazdami. Z siedzenia kierowcy wygramolił się
mężczyzna; był to Bill Volt. Podszedł do oficerów, którzy wysiedli ze swych
samochodów.
– Przywiozłem je prosto tutaj – powiedział i otworzył boczne drzwi furgonetki.
Zobaczyli siedem plastikowych worków na śmiecie, leżących na podłodze.
W workach można było dostrzec zarysy kończyn i głów.
„Co to jest?” – zadał sobie pytanie Peters.
Nancy zacisnęła zęby i cicho zaczerpnęła oddechu. Widziała, że worki wydymają
się, jak gdyby gromadziła się w nich ciecz. Miała nadzieję, że nie jest to krew.
– Co to wszystko znaczy, u diabła?! – wykrzyknęła.
– Zdechły ostatniej nocy – powiedział Volt. – Są w podwójnych workach.
Nancy odczuła przykry skurcz żołądka.
– Czy nikt się nie skaleczył, pracując przy tych małpach? – zapytała.
– Nie – odparł Volt.
Nancy zauważyła, że Peters patrzy na nią pytająco. Wiedziała, że chodzi mu o to,
kto zawiezie martwe małpy do Fort Detrick. Odpowiedziała spojrzeniem. Zdawała
sobie sprawę, że Peters wywiera na nią presję. Oboje byli kierownikami zakładów
w instytucie. Peters przewyższał ją rangą, lecz nie był jej szefem. „Może wywierać na
mnie nacisk, lecz ja mogę się sprzeciwić” – myślała.
– Nie wezmę tego gówna do bagażnika swego samochodu – powiedziała do
Petersa. – Jako weterynarz ponoszę pewną odpowiedzialność, jeżeli chodzi
o transportowanie martwych zwierząt. Nie mogę świadomie przewozić zwierzęcia
z chorobą zakaźną przez granice stanów.
Zapadła cisza. Na twarzy Petersa pojawił się grymas.
– Zgadzam się, że należy to zrobić – kontynuowała Nancy. – Jest pan lekarzem.
Może pan to zabrać. – Wskazała na wojskowe dystynkcje Petersa. – Po to właśnie
nosi pan te duże orły. – Wybuchnęli nerwowym śmiechem.
Czas uciekał, a w małpiarni rozprzestrzeniał się wirus. Peters obejrzał nieszczęsny
bagaż i stwierdził z ulgą, że małpy znajdują się w podwójnych i potrójnych workach,
postanowił więc zabrać je do Fort Detrick i dopiero potem martwić się o przepisy
sanitarne. Jak wytłumaczył mi później, jego rozumowanie było następujące: „Jeżeli
facet zawiózłby je z powrotem do małpiarni w Reston, powstałoby dodatkowe ryzyko
związane z transportem małp i nastąpiła zwłoka w ustaleniu diagnozy. Czuliśmy, że
szybkie rozpoznanie choroby będzie korzystne dla wszystkich. Niewątpliwie sprytni
prawnicy wojskowi mogliby uznać, że transport martwych małp zakażonych wirusem
ebola przez granice stanów jest całkowicie legalny, gdyż nigdy tego nie
kwestionowano”.
Stara czerwona toyota Petersa nie była w najlepszym stanie, on zaś przestał się
interesować możliwością jej sprzedaży. Otworzył bagażnik. Był wyłożony dywanem.
Peters nie zauważył żadnych ostrych kantów, które mogłyby przedziurawić
plastikowy worek.
Nie mieli gumowych rękawiczek, musieli więc przenosić worki gołymi rękami.
Nancy, trzymając głowę jak najdalej od wnętrza furgonetki, sprawdziła powierzchnie
worków, szukając kropelek krwi.
– Czy worki zostały zewnętrznie odkażone? – zapytała Volta.
Mężczyzna powiedział, że przemyto je płynem Clorox.
Nancy wstrzymała oddech, zwalczając odruch wymiotny, i podniosła worek,
w którym przemieszczały się zwłoki małpy. Ułożyli wszystkie ostrożnie w bagażniku
toyoty. Waga małp wahała się od dwóch do pięciu i pół kilograma. Całkowity ciężar
martwych małp wynosił mniej więcej dwadzieścia dwa kilogramy, co powodowało
obniżenie tyłu toyoty. Peters zamknął bagażnik.
Nancy chciała przeprowadzić sekcję małp jak najszybciej, gdyż plastikowy worek
z małpą zakażoną wirusem ebola zamienia się po upływie jednego dnia w worek
zupy.
– Jedź za mną i patrz, czy nie kapie – zażartował Peters.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
SPACER W PRZESTRZENI KOSMICZNEJ
Gdy Nancy Jaax zajmowała się małpami, Peters przebywał w sali konferencyjnej
budynku dowództwa w Fort Detrick. Kariery obecnych tam ludzi były zagrożone.
Wokół długiego stołu siedzieli niemal wszyscy, którzy wiedzieli, co oznacza wirus
ebola. Zebraniu przewodniczył generał Russell, wysoki mężczyzna w mundurze,
wyglądający na człowieka energicznego. Nie chciał on, by zebranie zamieniło się
w próbę sił między CDC a armią. Nie chciał również, by CDC przejęło tę sprawę.
Siedział tam również Dan Dalgard. W ciemnym garniturze sprawiał wrażenie
chłodnego i opanowanego, w rzeczywistości jednak był niezwykle zdenerwowany.
Brodaty i milczący Gene Johnson rzucał groźne spojrzenia na stół. Zjawili się także
wyżsi urzędnicy Departamentu Zdrowia Wirginii i z hrabstwa Fairfax. Fred Murphy –
współodkrywca wirusa ebola, zajmujący wysokie stanowisko w CDC – siedział obok
innego przedstawiciela CDC, doktora Josepha B. McCormicka.
Joe McCormick był szefem oddziału specjalnych czynników chorobotwórczych,
kierowanego dawniej przez Karla Johnsona, drugiego współodkrywcę wirusa ebola.
McCormick objął stanowisko, gdy Johnson przeszedł na emeryturę. Mieszkał
i pracował w Afryce. Był to przystojny, doświadczony lekarz; miał faliste ciemne
włosy i nosił okrągłe szkła Fiorucciego. Ten ambitny, błyskotliwy, czarujący
człowiek, o żywym, porywczym usposobieniu i dużej zdolności perswazji, dokonał
w swej karierze rzeczy niezwykłych. Opublikował poważne prace badawcze
dotyczące wirusa ebola. W odróżnieniu od innych uczestników zebrania widział
i leczył ludzi zakażonych tym wirusem.
McCormick i Peters nie znosili się wzajemnie. Niechęć tych dwóch lekarzy trwała
od wielu lat. Obydwaj spenetrowali najciemniejsze zakątki Afryki w poszukiwaniu
wirusa ebola i żaden z nich nie znalazł jego naturalnej kryjówki. Podobnie jak Peters,
McCormick niewątpliwie czuł, że teraz wreszcie osaczy wirus i będzie mógł go
efektownie unicestwić.
Naradę rozpoczął Peter Jahrling, współodkrywca szczepu drobnoustrojów, które
pustoszyły organizmy małp. Swe wywody zilustrował wykresami i fotografiami.
Następnie zabrał głos Dalgard. Był niezwykle zdenerwowany. Opisał kliniczne
objawy choroby, które obserwował w małpiarni; do końca wydawało mu się, że nikt
nie zauważył jego podniecenia.
Zaraz potem wstał McCormick. Treść jego wystąpienia pozostaje kwestią sporną.
Krążą na ten temat dwie wersje. Według wojskowych zwrócił się do Jahrlinga
i powiedział coś w rodzaju: „Dziękuję ci bardzo, Peter, za zaalarmowanie nas. Są tu
teraz dzielni chłopcy. Możecie przekazać sprawę nam, zanim spotka was coś złego.
Mamy doskonałe, bezpieczne urządzenia w Atlancie. Zabierzemy natychmiast
wszystkie wasze materiały oraz próbki wirusa i zaopiekujemy się nimi”.
Wojskowi uważali więc, że McCormick starał się przedstawić siebie jako
jedynego prawdziwego znawcę problematyki wirusa ebola. Że próbował przejąć
kierownictwo akcji i zagrabić próbki wirusa.
Peters słuchał McCormicka z rosnącą wściekłością. Uważał, że jego wystąpienie
jest „bardzo aroganckie i obraźliwe”.
Według McCormicka sens jego wystąpienia był inny. „Jestem pewny, że
zaoferowałem pomoc w sprawie epidemii zwierząt w Reston – wspomniał, gdy do
niego telefonowałem. – Nic nie wiem o żadnym konflikcie. Jeżeli istnieje jakaś
animozja, to tylko ze strony wojskowych, nie z naszej, spowodowana przyczynami,
które oni lepiej znają niż ja. Nasze stanowisko można było wyrazić słowami: »Brawo
chłopcy, dobra robota«”.
W przeszłości McCormick publicznie skrytykował Gene’a Johnsona, wojskowego
eksperta badającego wirus ebola, który wydał mnóstwo pieniędzy na wyprawę do
groty Kitum, a potem nie opublikował swych odkryć. McCormick wyraził swoje
stanowisko słowami: „Lubią opowiadać o własnych eksperymentach, lecz sposobem
informowania ludzi jest publikowanie informacji. To nie jest nierozsądna krytyka.
Oni wydają pieniądze podatników”. Powiedział także: „Nikt z nich nie zajmował się
tymi sprawami tak długo jak ja. Należałem do tych, którzy mieli do czynienia
z ludźmi zakażonymi wirusem ebola. Nikt z nich nie ma takich doświadczeń”.
Oto czego dokonał McCormick. W 1979 roku do CDC dotarły informacje, że
wirus ebola uaktywnił się i powoduje epidemie w południowym Sudanie, w tych
samych miejscach, w których pojawił się po raz pierwszy w 1976 roku. Sytuacja była
niebezpieczna nie tylko ze względu na uaktywnienie się wirusa, lecz także z uwagi na
toczącą się wówczas w Sudanie wojnę domową – obszar, na którym szalał wirus, był
również terenem wojny. McCormick zaproponował, że zgromadzi trochę próbek krwi
ludzi zakażonych wirusem ebola i przywiezie je do Atlanty.
Nikt inny nie chciał polecieć do Sudanu z McCormickiem, udał się więc sam
(warto wspomnieć, że trzy lata wcześniej, w roku 1976, podczas szalejącej w Sudanie
epidemii, lekarz z CDC był prawdopodobnie zbyt przerażony, by polecieć do
Sudanu). McCormick przybył do południowego Sudanu lekkim samolotem
pilotowanym przez dwóch przestraszonych pilotów z buszu. Tuż przed zachodem
słońca wylądowali na pasie startowym w pobliżu wioski Zande. Piloci byli zbyt
przerażeni, by opuścić samolot. Zapadał mrok i postanowili spędzić noc w kabinie, na
pasie startowym. Ostrzegli McCormicka, że odlecą następnego dnia rano,
o wschodzie słońca. Miał do świtu czas, by znaleźć wirus.
McCormick założył plecak i poszedł do wioski. Natknął się na lepiankę, wokół
której stali wieśniacy, nie wchodzili jednak do środka. Usłyszał odgłosy ludzkiej
agonii. Do wnętrza prowadził ciemny otwór. McCormick nie mógł zajrzeć do chaty,
wiedział jednak, że jest tam śmiercionośny wirus. Poszperał w plecaku i znalazł
latarkę. Nie działała. Uświadomił sobie, że zapomniał zabrać baterie. Zapytał, czy
ktoś z obecnych nie ma światła; jeden z mężczyzn przyniósł latarnię. Trzymając ją
przed sobą, McCormick wszedł do chaty.
Nigdy nie zapomni tego, co ujrzał. Najpierw zobaczył szereg patrzących na niego
czerwonych oczu. Powietrze w chacie cuchnęło krwią. Ludzie leżeli na słomianych
matach na podłodze. Niektórzy mieli konwulsje, oznaczające końcową fazę choroby
i zbliżającą się śmierć; ich ciała sztywniały i drgały, gałki oczne były wywrócone ku
górze, z nosa i odbytnicy płynęła krew. Inni zapadli w śpiączkę, nie poruszali się
i krwawili. Chata stanowiła strefę śmierci.
McCormick otworzył plecak i wydobył gumowe rękawiczki, papierowy ubiór
chirurgiczny, papierową maskę i papierowe ochraniacze, zabezpieczające buty przed
zaplamieniem krwią. Po włożeniu tego wszystkiego na siebie porozkładał na macie
probówki i strzykawki. Potem zaczął pobierać od chorych krew. Pracował w chacie
przez całą noc, w pozycji klęczącej, gromadząc próbki krwi i opiekując się pacjentami
najlepiej, jak potrafił.
W pewnej chwili, kiedy pobierał krew od starej kobiety, chora nagle drgnęła. Jej
ramię poruszyło się gwałtownie i zakrwawiona igła, wysunąwszy się z niego, ukłuła
McCormicka w kciuk. „Czyżby? – pomyślał. – To wystarczy, by nastąpiło zakażenie.
Wirus przeniknął do krwi”.
O świcie McCormick zebrał probówki z surowicą krwi, pobiegł do samolotu
i wręczył je pilotom. Zastanawiał się nad tym, co ma zrobić ze sobą.
Niebezpieczeństwo zakażenia wirusem ebola było bardzo duże. Po trzech lub czterech
dniach prawdopodobnie zachoruje. Czy powinien teraz opuścić Sudan i udać się do
szpitala? Musiał podjąć decyzję: odlecieć z pilotami czy pozostać z wirusem.
Wydawało się oczywiste, że piloci nie powrócą, by go zabrać. Jeżeli miał odlecieć
i oddać się pod opiekę lekarzy, musiał zrobić to natychmiast. Sytuację komplikowała
dodatkowa okoliczność. Był lekarzem, a ludzie w chacie to jego pacjenci.
Powrócił do wioski. Obawiał się, że może być zakażony wirusem ebola, chciał
jednak pobrać więcej próbek. Sądził, że po wystąpieniu u niego bólu głowy będzie
mógł wezwać pomoc przez radio; wówczas może przyleci samolot i zabierze go.
Pozostał tego dnia w chacie i przetoczył sobie dwie torebki surowicy krwi
zawierającej przypuszczalnie przeciwciała, które mogły obronić go przed wirusem
ebola; przywiózł ze sobą tę surowicę, chłodzoną lodem, a obecnie miał nadzieję, że
ocali mu życie. Owej nocy nie mógł zasnąć, myśląc o igle, która ukłuła go w palec,
i wirusie masowo rozmnażającym się we krwi. Wypił pół butelki szkockiej whisky,
by wreszcie zasnąć.
W ciągu czterech następnych dni zajmował się w chacie pacjentami, lecz ból
głowy nie wystąpił. Przez cały czas bacznie obserwował starą kobietę, kontrolując, co
się z nią dzieje. Czwartego dnia, ku jego zaskoczeniu, kobieta zaczęła wracać do
zdrowia. Nie była zakażona wirusem ebola. Jej stan wywołała prawdopodobnie
malaria, a dreszcze spowodowała gorączka. McCormick uniknął więc plutonu
egzekucyjnego.
Teraz, na zebraniu w Fort Detrick, McCormick był przekonany, że wirus ebola nie
rozprzestrzenia się łatwo i nie jest przenoszony przez powietrze. Nie zachorował,
chociaż przez kilka dni i nocy wdychał powietrze w chacie z ludźmi zakażonymi
wirusem ebola. Był przekonany, że nie jest łatwo zapaść na tę chorobę. Jego zdaniem
nie była ona tak niebezpieczna, jak może sądzili wojskowi.
Dalgard zadał zebranym ekspertom pytanie:
– Jak szybko po dostarczeniu wam próbek możecie stwierdzić, czy zawierają one
wirus?
– To może zająć tydzień. Tyle tylko wiemy – odparł Peters.
– Chwileczkę – wtrącił z naciskiem McCormick – mamy nowy test, który daje
wynik po dwunastu godzinach. – Argumentował, że CDC powinno zająć się wirusem
i próbkami.
Peters obrócił się i popatrzył z wściekłością na McCormicka. Był przekonany, że
nie dysponuje on żadnym testem pozwalającym na szybkie zbadanie. Sądził, że
McCormick blefuje w tej grze o wysoką stawkę, jaką była kontrola nad wirusem.
Sytuacja stała się delikatna, nie mógł bowiem w obecności przedstawicieli
medycznych władz stanowych powiedzieć: „Joe, nie wierzę ci”. W związku z tym
oświadczył:
– Trwająca epidemia nie jest właściwym momentem do wypróbowywania
w terenie nowych metod. – Argumentował, że Fort Detrick znajduje się bliżej
epidemii niż CDC w Atlancie, jest więc słuszne, by armia dysponowała próbkami
i dążyła do wyizolowania wirusa. Peters nie wspomniał – nie było sensu o tym
mówić – że w tej właśnie chwili Nancy bada siedem martwych małp. Robiła to, gdy
w sali konferencyjnej toczyła się dyskusja. Ponadto armia dysponowała hodowlami
wirusa. Prawo jest w dziewięćdziesięciu procentach po stronie tego, kto posiada,
a armia miała zarówno ofiary, jak i wirus.
Obok McCormicka zajmował miejsce Fred Murphy, inny ekspert z CDC. Zaczął
rozumieć, że w tych pertraktacjach pozycja CDC nie jest silna. Nachylił się do
McCormicka i wyszeptał:
– Joe! Wyłącz się i siedź cicho. Jesteśmy tu w mniejszości.
Generał Philip Russell przysłuchiwał się dyskusji milcząco. Teraz spokojnie, lecz
bardzo głośno zaproponował wypracowanie kompromisu. Zasugerował podział
odpowiedzialności za akcję.
Wydawało się, że jest to najlepsze rozwiązanie. Generał i Murphy szybko doszli
do porozumienia, podczas gdy McCormick i Peters patrzyli na siebie bez słowa.
Ustalono, że CDC zajmie się konsekwencjami epidemii i zapewni opiekę chorym,
armia natomiast rozwiąże problem małp i małpiarni stanowiącej ognisko epidemii.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
AKCJA
Peters uznał, że jest upoważniony do przeprowadzenia akcji. Jak tylko zakończyło się
zebranie, rozpoczął odpowiednie przygotowania. Przede wszystkim potrzebował
oficera sztabowego, który mógłby poprowadzić ekipę żołnierzy i cywilów do
małpiarni. Musiał utworzyć wojskową jednostkę operacyjną.
Postanowił już, kto będzie kierować akcją. Wybrał podpułkownika Jerry’ego
Jaaxa, męża Nancy. Jerry nigdy nie nosił skafandra ochronnego, lecz był szefem
zakładu weterynarii w instytucie i znał małpy. Będą niewątpliwie potrzebni jego
pracownicy, wojskowi i cywilni. Nikt oprócz nich nie miał doświadczenia
w postępowaniu z tymi zwierzętami.
Peters zastał Jerry’ego w jego gabinecie. Wyglądał przez okno, żując recepturkę.
– Jerry – powiedział Peters – myślę, że mamy sytuację w Reston. Posłużył się
eufemizmem: „sytuacja”, który oznaczał letalnego wirusa. – Wydaje się, że musimy
tam pojechać i usunąć te małpy. Poza tym trzeba to zrobić w warunkach
bezpieczeństwa biologicznego na poziomie 4.
Polecił Jerry’emu, by w ciągu dwudziestu czterech godzin skompletował ekipy
żołnierzy i pracowników cywilnych, gotowe do akcji w skafandrach.
Jerry udał się do gabinetu Gene’a Johnsona i zawiadomił go o swojej roli w akcji.
W pomieszczeniu panował wielki bałagan. Jerry zastanawiał się, jak Gene,
mężczyzna tak okazały, może pomieścić się między stosami papierów.
Obaj zaczęli natychmiast układać plan niebezpiecznej operacji. Postanowili
zlikwidować jedną salę małp i obserwować efekt – czy wirus będzie się nadal
rozprzestrzeniać. Ustalili następujące priorytety:
1. Bezpieczeństwo ludności.
2. Minimum cierpień zabijanych zwierząt.
3. Gromadzenie próbek do celów naukowych, aby zidentyfikować szczep wirusa
i ustalić sposób jego rozprzestrzeniania się.
Gene uznał, że jeżeli ekipa wykona swą pracę prawidłowo, mieszkańcy
Waszyngtonu będą bezpieczni. Włożył okulary, przygarbił się i grzebał w swych
papierach, z brodą wtłoczoną w piersi. Wiedział już, że nie wejdzie do tamtego
budynku. Za nic na świecie. Zbyt wiele razy widział ginące małpy i nie mógł
zapomnieć tego widoku. Jego zadanie polegało na skompletowaniu sprzętu i ludzi,
przewiezieniu ekipy do małpiarni oraz bezpiecznej ewakuacji ludzi ze sprzętem
i martwymi zwierzętami.
Przechowywał wykazy sprzętu, który przed rokiem zabrał do groty Kitum. Cicho
klnąc, przebijał się przez papierzyska, gdyż w Afryce miał mnóstwo różnych rzeczy.
Zachomikował je po powrocie we wszystkich możliwych kryjówkach instytutu, tak
by nikt nie mógł niczego znaleźć i zabrać.
Gene był podniecony, a jednocześnie przerażony. Jego nocne koszmary związane
z wirusem ebola, złe sny o cieczy płynącej przez dziurki w skafandrze ochronnym,
nigdy nie rozwiały się do końca. Budził się, myśląc o istniejącym zagrożeniu. Spędził
prawie dziesięć lat polując, bez większego powodzenia, na wirusy ebola i marburg
w Afryce; i oto nagle jeden z tych skurwieli pojawił się w Waszyngtonie.
Przypominało mu się ulubione powiedzenie: Przypadek sprzyja umysłom
przygotowanym. Tak, okazja się trafiła. Jeżeli sprzęt był przydatny w grocie Kitum,
będzie przydatny również w małpiarni. Myśląc o tym, Gene doszedł do wniosku, że
małpiarnia bardzo przypomina grotę Kitum. Była to zamknięta przestrzeń powietrza.
Martwego powietrza. Wentylacja nie działała. Wszędzie odchody zwierząt. Kałuże
małpiego moczu. Niebezpieczna biologicznie grota w pobliżu Waszyngtonu.
A w grocie są ludzie, którzy mogą już być zakażeni wirusem. Jak wprowadzić ekipy
do groty i wyprowadzić z niej? Potrzebne będzie pomieszczenie do przygotowań,
a także szara strefa – śluza powietrzna z jakimś natryskiem chemicznym. Gdzieś
w tym budynku żyje drobnoustrój poziomu 4, który wzrasta, rozmnaża się i zamiera
w organizmach gospodarzy. A gospodarzami są małpy i, być może, ludzie.
30 listopada, czwartek
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
POCZĄTEK AKCJI
1 grudnia, piątek
Budzik zadzwonił dokładnie o czwartej trzydzieści. Jerry wstał, umył się, a następnie
włożył cywilne ubranie. Tak ustalono, ponieważ żołnierze w mundurach wkładający
skafandry ochronne mogliby wywołać panikę.
Była piąta, gdy Jerry przybył do instytutu. Jeszcze nie świtało. Gromada ludzi
zebrała się już przy rampie załadowczej z boku budynku, pod reflektorami. W nocy
panował silny mróz i widać było parę wydobywającą się z ust. Gene Johnson, Ajaks
tej wojny biologicznej, przemierzał tam i z powrotem rampę załadowczą, poruszając
się wśród stosów zakamuflowanych kufrów wojskowych, wypełnionych sprzętem
używanym w grocie Kitum. Były w nich polowe skafandry ochronne, baterie
elektryczne, rękawiczki gumowe, ubiory chirurgiczne, strzykawki, igły, leki,
narzędzia do wykonywania sekcji, latarki kieszonkowe, tampony dla ludzi, tępe
nożyczki, torby na próbki, plastikowe butelki, środki konserwujące, torby
bezpieczeństwa biologicznego, oznaczone czerwonymi kwiatami, oraz ręczne
rozpylacze do spryskiwania skafandrów i innych przedmiotów środkiem
odkażającym. Trzymając w dłoni kubek kawy, Gene uśmiechał się do żołnierzy
i grzmiał: „Nie ruszajcie moich kufrów”.
Pojawił się biały, nieoznakowany samochód dostawczy. Gene sam załadował
swoje bagaże i odjechał, jako awangarda, w kierunku Reston.
Wszystkie podjazdy po drodze były zarzucone egzemplarzami „The Washington
Post”. Na pierwszej kolumnie dziennika podawano sensacyjne informacje dotyczące
małpiarni:
ŚMIERTELNY WIRUS EBOLA WYKRYTY
W ORGANIZMACH DOŚWIADCZALNYCH MAŁP W WIRGINII
Jeden z najbardziej śmiercionośnych wirusów pojawił się po raz pierwszy
w Stanach Zjednoczonych w transporcie małp importowanych z Filipin przez
laboratorium badawcze w Reston.
Oddział specjalny najlepszych stanowych i federalnych ekspertów
w dziedzinie chorób zakaźnych poświęcił wczoraj wiele czasu na opracowanie
szczegółowego programu, którego celem jest ustalenie dróg
rozprzestrzeniania się rzadkiego wirusa ebola i losów ludzi zagrożonych
zakażeniem. Zostaną przeprowadzone wywiady z czterema lub pięcioma
pracownikami laboratorium opiekującymi się zwierzętami, które następnie
zlikwidowano przez ostrożność, a także z innymi ludźmi pracującymi w pobliżu
małp.
Federalne i stanowe władze medyczne nie przewidują, by nastąpiło
zakażenie ludzi wirusem, powodującym umieralność w granicach 50–90%,
który może być bardzo zakaźny dla osób stykających się z jego ofiarami.
„Występuje zawsze pewien niepokój, lecz nie sądzę, by ktoś wpadł
w panikę” – powiedział pułkownik C.J. Peters, lekarz i ekspert w dziedzinie
wirusologii.
Peters wyobrażał sobie, co może się stać, gdy ludzie się dowiedzą, jakie mogą być
skutki zakażenia wirusem. Na drogach utworzą się korki samochodowe, gdyż
wszyscy zaczną uciekać z Reston, a matki będą jęczeć przed kamerami
telewizyjnymi: „Gdzie są moje dzieci?”. Rozmawiając ze sprawozdawcami z „The
Washington Post”, Peters starał się pomijać dramatyczne aspekty operacji
(„Uważałem, że nie będzie słuszne mówienie o skafandrach ochronnych” – tłumaczył
mi znacznie później). Wystrzegał się wypowiadania groźnie brzmiących określeń,
takich jak: amplifikacja, letalny łańcuch przenoszenia, zapaść, krwawienie i wymioty.
Na przedmieściu Waszyngtonu miała właśnie odbyć się niebezpieczna operacja
wojskowa i Peters absolutnie nie chciał, by dowiedziała się o niej prasa.
Połowa tej operacji miała być niedostępna dla mass mediów. Uwagi Petersa dla
„The Washington Post” miały wywołać wrażenie panowania nad sytuacją, dać
poczucie bezpieczeństwa i przekonać, że nie dzieje się nic interesującego. Peters
pomniejszył znaczenie wydarzeń, był jednak bardzo przekonujący, gdy przyjaznym
głosem rozmawiał przez telefon z dziennikarzami, zapewniając ich, że faktycznie nie
ma żadnego problemu, że chodzi tylko o rutynowe działania techniczne. Tak czy
inaczej, dziennikarze doszli do wniosku, że chore małpy „zlikwidowano przez
ostrożność”. W rzeczywistości jednak problemem dla wojskowych ekspertów było to,
że małpy nie zostały zlikwidowane.
Pozostał jedyny sposób stwierdzenia, czy operacja jest bezpieczna, a mianowicie
jej przeprowadzenie. Peters czuł, że bardziej groźne mogą okazać się bierność
i obserwowanie rozprzestrzeniania się wirusa w organizmach małp. W budynku było
pięćset małp. Stanowiło to około trzech ton małpiego mięsa – biologiczny „reaktor
jądrowy”, którego rdzeń uległ stopieniu. Po „wypaleniu się” wnętrza małp nastąpiłaby
przerażająca amplifikacja wirusa.
Peters przybył na rampę załadowczą instytutu o piątej rano. Miał towarzyszyć ekipie
Jerry’ego wchodzącej do małpiarni, a potem powrócić do instytutu, by spotkać się
z przedstawicielami mass mediów i agencji rządowych.
O szóstej trzydzieści dał rozkaz wymarszu i kolumna pojazdów wyjechała przez
główną bramę Fort Detrick, kierując się na południe, ku Potomakowi. Kolumna
składała się z licznych prywatnych samochodów należących do oficerów, którzy byli
ubrani po cywilnemu i wyglądali jak ludzie dojeżdżający do pracy. Samochody
jechały za dwoma nieoznakowanymi pojazdami wojskowymi. Jednym z nich był
śnieżnobiały ambulans, a drugim furgonetka dostawcza. W ambulansie poziomu
4 znajdowała się wojskowa ekipa ewakuacyjna. Mieściły się tam również nosze
zamknięte w izolacyjnej kopule, wykonanej z przezroczystego plastiku. Człowiek
ugryziony przez małpę zostanie umieszczony pod kopułą, a stamtąd przeniesiony do
pudła, a potem, być może, do łodzi podwodnej, kostnicy poziomu 4. Biała furgonetka
dostawcza, nieoznakowana, to samochód-chłodnia. Miał przewozić martwe małpy
i probówki z krwią.
W ekipie nie było ludzi w mundurach, natomiast kilka osób obsługujących
ambulans nosiło kombinezony robocze. Karawana samochodów przekroczyła
Potomak przy Point of Rocks i dotarła do Leesburg Pike, gdy zaczynał się szczyt
komunikacyjny. Sznur samochodów posuwał się wolno, krok za krokiem,
a oficerowie zaczęli odczuwać zniechęcenie. Dotarcie do małpiarni zajęło im dwie
godziny, a przez całą drogę musieli walczyć z nerwowymi cywilami. Wreszcie
kolumna skręciła na teren biurowy, który o tej godzinie zapełniał się pracownikami.
Furgonetka i ambulans przejechały wzdłuż małpiarni na trawnik i zatrzymały się za
budynkiem, skąd nie były widoczne. Tył budynku stanowiła ściana z cegły z wąskimi
oknami oraz szklanymi drzwiami. Przez te drzwi miała wejść ekipa i tam
zaparkowano furgonetkę.
Za trawnikiem teren, pokryty zaroślami i drzewami, opadał w dół. Dalej
znajdował się plac gier i zabaw, należący do przedszkola. W powietrzu
rozbrzmiewały krzyki dzieci, a przez zarośla można było dostrzec grupki
czterolatków na huśtawkach i ścigających się wokół altanki. Niebezpieczną operację
miano prowadzić blisko dzieci.
Jerry Jaax przestudiował plan budynku. Wraz z Gene’em Johnsonem
zadecydował, że wszyscy członkowie ekipy włożą skafandry wewnątrz budynku, nie
zaś na trawniku; chodziło o to, by przybyli ewentualnie reporterzy telewizyjni nie
mogli niczego sfilmować. Ludzie weszli do środka i znaleźli się w pustym magazynie,
stanowiącym pomieszczenie przygotowawcze. Przez ścianę z bloków
żużlobetonowych docierały słabe krzyki małp. Nie było oznak obecności ludzi
w małpiarni.
Jerry Jaax, jako dowódca, miał wejść do małpiarni pierwszy. Postanowił zabrać ze
sobą kapitana Marka Hainesa, służącego dawniej w formacji Zielonych Beretów. Był
to niski, silny, żylasty mężczyzna, który ukończył szkołę płetwonurków. Wyskakiwał
w nocy z samolotów nad otwartym morzem, zaopatrzony w akwalung. „Powiem ci
coś – poinformował mnie. – Nie uprawiam nurkowania z akwalungiem jako cywil.
Nurkowałem głównie na Środkowym Wschodzie”. Haines nie cierpiał na
klaustrofobię, nie ulegał też panice w skafandrze ochronnym. Ponadto był
weterynarzem. Rozumiał małpy.
Jaax i Haines zasłonili arkuszem plastiku tylne drzwi furgonetki i rozebrali się do
naga, drżąc z zimna. Włożyli ubiory chirurgiczne, przeszli przez trawnik, otworzyli
szklane drzwi i weszli do magazynu, gdzie pomocnicza ekipa wojskowa, kierowana
przez kapitan Elizabeth Hill, pomogła im włożyć skafandry ochronne. Jerry i Haines
nie wiedzieli nic o polowych kombinezonach biologicznych.
Były to pomarańczowe skafandry Racal, służące do prac terenowych w wypadku
obecności przenoszonych przez powietrze czynników zakaźnych. Należały do tego
samego typu, co skafandry używane w grocie Kitum – w istocie niektóre z nich
powróciły z Afryki w kufrach Gene’a Johnsona. Wyposażone były w kask wykonany
z przezroczystego, miękkiego plastiku. Były to skafandry ciśnieniowe. Ciśnienie
powietrza jest wytwarzane za pomocą silnika elektrycznego, zasysającego z otoczenia
powietrze, które po przejściu przez filtry zatrzymujące wirusy zostaje wtłoczone do
skafandra. We wnętrzu kombinezonu panuje więc nadciśnienie zapobiegające
przenikaniu wirusów przenoszonych przez powietrze. Skafander Racal działa tak
samo, jak przystosowany do trudnych warunków skafander ochronny Chemturion.
Chroni on całe ciało przed czynnikami zakaźnymi, otaczając je ultrasterylnym
powietrzem. Specjaliści wojskowi nie traktują na ogół kombinezonów Racal jako
skafandrów ochronnych. Określają je jako polowe skafandry biologiczne; w istocie
jednak są to ochronne biologiczne skafandry.
Jaax i Haines włożyli gumowe rękawiczki, a członkowie ekipy pomocniczej
połączyli, przez oklejenie taśmą, rękawiczki z rękawami skafandrów. Na stopy
nałożyli trampki, a na nie jasnożółte wysokie gumowe buty. W celu uszczelnienia
sklejono taśmą przylepną buty z nogawkami kombinezonów.
Jerry był niezwykle podniecony. W przeszłości ostrzegał Nancy przed
niebezpieczeństwami towarzyszącymi pracy nad wirusem ebola w skafandrze
ochronnym, a obecnie prowadził ekipę do siedliska tego drobnoustroju. Nie martwił
się o siebie. Wiedział, że musi się poświęcić. Chwilowo zapomniał nawet o Johnie.
Włączył dmuchawę elektryczną i skafander wydął się na jego ciele. Samopoczucie
Jerry’ego nie było najgorsze, lecz pocił się obficie. Przed sobą miał drzwi. Trzymając
w ręku plan małpiarni, skinął głową będącemu w gotowości Hainesowi. Jerry
otworzył drzwi i weszli do wnętrza. Odgłosy małp się nasiliły. Stali w pozbawionym
okien i światła korytarzu z bloków żużlobetonowych; na obu jego końcach
znajdowały się drzwi: była to zastępcza śluza powietrzna, szara strefa. W śluzie
powietrznej nie wolno jednocześnie otwierać obojga drzwi: dalszych i bliższych.
Chodzi o zapobieżenie wstecznemu przepływowi zakażonego powietrza do
pomieszczenia przygotowawczego. Drzwi za nimi zamknęły się i w korytarzu
zapanowała głęboka ciemność. „O kurwa. Zapomnieliśmy zabrać latarki”. Teraz już
za późno. Poszli przed siebie, trzymając się ścian, w kierunku dalszego końca
korytarza.
Nancy obudziła dzieci o siódmej trzydzieści. Jak zwykle musiała potrząsnąć Jasonem,
by wyciągnąć go z łóżka. To nie podziałało, napuściła więc na syna jednego z psów.
Ten wskoczył na łóżko i położył się na Jasonie.
Nancy włożyła szorty i podkoszulek, zeszła schodami do kuchni, włączyła radio,
nastawiła je na muzykę rockandrollową i wypiła dietetyczną colę. Muzyka podnieciła
papugę, która zaczęła wrzeszczeć równocześnie z Johnem Cougarem Mellencampem.
„Papugi faktycznie reagują na gitarę elektryczną” – pomyślała Nancy.
Dzieci usiadły przy kuchennym stole i jadły przyrządzoną na poczekaniu
owsiankę. Kobieta powiedziała im, że będzie pracować do późna, muszą więc same
poradzić sobie z kolacją. Zajrzała do lodówki i znalazła tam gulasz. Będzie dobry dla
dzieci. Mogą rozmrozić go w kuchence mikrofalowej. Obserwowała z kuchennego
okna, jak schodziły przez podjazd ze wzgórza, by na dole poczekać na szkolny
autobus „…To nie jest zajęcie dla mężatki. Będziesz zaniedbywać swą pracę lub
rodzinę” – powiedział jej przed kilku laty szef.
Nancy odkroiła dla siebie kawałek bułki i zabrała jabłko; wszystko to zjadła
w samochodzie, w drodze do Reston. Zanim przybyła do małpiarni, Jerry włożył
skafander i wszedł do wnętrza.
Pracownicy służby zdrowia we współczesnych skafandrach ochronnych
Fot. Nahid Bhadelia, M.D. / CDC
Poniedziałek był zimny i słotny, a wzmagający się wiatr przyniósł zapach śniegu.
Niebo miało barwę stali. W centrach handlowych Waszyngtonu zawieszono już
bożonarodzeniowe dekoracje świetlne. Parkingi były jeszcze puste, lecz w ciągu dnia
wypełnią się samochodami, a centra handlowe zaroją od rodziców i dzieci,
ustawiających się w kolejkach, by zobaczyć świętego Mikołaja. Dan Dalgard jechał
samochodem do małpiarni w potężnym strumieniu podążających do pracy ludzi.
Skręcił na parking. Gdy zbliżał się do budynku, zobaczył człowieka
w kombinezonie Tyvek, stojącego przy frontowych drzwiach, blisko klonu
cukrowego. Był to jeden z dozorców. Dalgarda ogarnęła wściekłość. Polecił
dozorcom, by nie wychodzili z budynku w maskach lub skafandrach ochronnych.
Wyskoczył z samochodu, zatrzasnął drzwi i popędził przez parking. Gdy zbliżył się
do człowieka w kombinezonie, rozpoznał go (w naszym opowiadaniu człowiek ten
będzie nazywać się Milton Frantig). Frantig był pochylony i trzymał dłonie na
kolanach. Wydawało się, że nie widzi Dalgarda – wpatrywał się w trawę. Nagle
ciałem Frantiga wstrząsnęły konwulsje i z jego ust wytrysnęła ciecz. Wymiotował
długo, a odgłosy jego męczarni słychać było na całym parkingu.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
NOWA OFIARA
Sytuacja w Reston pogarszała się. Dalgard czuł, że traci kontrolę nad wszystkim.
Wykorzystując połączenie konferencyjne z głównymi dyrektorami spółki,
poinformował ich o wydarzeniach – dwóch pracowników zachorowało, a jeden z nich
mógł być zakażony wirusem ebola. Powiedział również, że zaproponował
przekazanie małpiarni ekipie wojskowej. Dyrektorzy zaaprobowali to, chcieli jednak,
by ustna umowa z armią została potwierdzona na piśmie. Życzyli sobie również, aby
wojsko przejęło odpowiedzialność prawną za budynek.
Następnie Dalgard zatelefonował do Petersa i zażądał, by władze wojskowe
wzięły odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje przejęcia przez nie budynku.
Peters zdecydowanie odrzucił to żądanie. Uważał, że trzeba działać zdecydowanie,
szybko i zrezygnować z udziału prawników. Czuł, że sytuacja osiągnęła stadium
zmuszające do podjęcia decyzji.
Dalgard zgodził się więc przesłać Petersowi faksem prosty list przekazujący armii
małpiarnię. Ustalili treść pisma i Peters zaniósł je osobiście do gabinetu generała
Philipa Russella. Peters i generał przestudiowali uważnie treść listu, zrezygnowali
jednak z pokazywania go prawnikom wojskowym. Russell powiedział: „Musimy
przekonać prawników, że postępujemy słusznie”. Podpisali list, wysłali go faksem do
Dalgarda i małpiarnia została przejęta przez armię.
Jerry Jaax musiał sprowadzić do małpiarni znacznie większą ekipę specjalistów.
Liczba zwierząt, które wymagały interwencji, była zdumiewająca. Ekipy Jaaxa nie
zostały wypróbowane, a on sam nigdy nie przeprowadzał takiej akcji. Nie wiedział
i nie mógł wiedzieć, jak on oraz jego ludzie będą się zachowywać, gdy nastanie
chaos, w warunkach grożących straszną chorobą i śmiercią.
Jaax był w instytucie dowódcą zespołu techników weterynaryjnych, określanych
w armii jako 91-T. Żołnierze wchodzący w jego skład mieli po osiemnaście lat i byli
szeregowcami. Gdy ambulans zabierał Miltona Frantiga do szpitala, Jerry zwołał
zebranie techników weterynaryjnych i pracowników cywilnych w sali konferencyjnej
instytutu. Żołnierze, w większości młodzi, nie mieli żadnego doświadczenia, jeżeli
chodziło o pracę w skafandrach ochronnych. Cywile byli starsi, a niektórzy z nich
pracowali na poziomie 4 w kombinezonach Chemturion. W sali panował tłok i ludzie
siedzieli na podłodze.
– Jest to wirus ebola lub wirus podobnego typu – powiedział Jaax do zebranych.
Będziemy stykać się z dużymi ilościami krwi. I będziemy używać ostrych narzędzi.
Musimy korzystać z jednorazowych, bezpiecznych biologicznie kombinezonów.
Gdy mówił, w sali panowała cisza. Nie wspomniał o człowieku, który
zachorował, ponieważ nie został o nim poinformowany przez Petersa, który na razie
nikomu nie powiedział o tej sprawie.
– Szukamy ochotników. Czy ktoś z sali chce tam pójść? Nie możemy was do tego
zmusić. – Kiedy nikt się nie zgłosił, Jerry popatrzył po sali i wybrał ludzi: – Tak, on
pójdzie. Ona pójdzie i ty także pójdziesz.
W tłumie była sierżant nazwiskiem Świderski i Jerry zadecydował, że nie może
pójść, gdyż jest w ciąży. Wirus ebola jest szczególnie groźny dla kobiet w ciąży.
Żadna bojowa jednostka wojskowa nie mogła wykonać tej pracy. Nie
przewidziano specjalnego wynagrodzenia za pracę związaną z niebezpieczeństwem,
co obowiązywało w gorącej strefie. Wojskowi mają swoją teorię dotyczącą
biologicznych kombinezonów ochronnych. Zgodnie z nią praca w skafandrze nie jest
niebezpieczna; zagrożenie występuje tylko wówczas, gdy z czynnikami letalnymi
stykają się ludzie nienoszący skafandrów. Szeregowcy otrzymają swe normalne
wynagrodzenie: siedem dolarów za godzinę. Jerry polecił im, by nie mówili o operacji
nikomu, nawet członkom swych rodzin. „Jeżeli macie skłonność do klaustrofobii,
zastanówcie się teraz” – powiedział. Polecił żołnierzom, by stawili się w cywilnych
ubraniach przy rampie załadowczej instytutu następnego dnia rano o godzinie 5.00.
Żołnierze nie spali tej nocy długo; nie spał również Gene Johnson. Bał się o „dzieci”,
jak ich nazywał. Wiedział dobrze, czym jest strach przed śmiercionośnymi wirusami.
Kiedyś w Zairze ukłuł się zakrwawioną igłą podczas pobierania krwi myszy. Mieli
podstawy, by przypuszczać, że mysz była zakażona, przetransportowano więc
Johnsona samolotem do instytutu i umieszczono na trzydzieści dni w pudle. „To nie
była zabawna podróż – wspominał. – Traktowano mnie tak, jak gdybym miał umrzeć.
Nie dano mi nożyczek do przystrzyżenia brody, uważano bowiem, że byłoby to
samobójstwo. A w nocy zamykano mnie w pokoju”.
Wykonując w skafandrze ochronnym sekcje zwierząt w grocie Kitum, Johnson
skaleczył się trzykrotnie zakrwawionymi narzędziami. Trzy razy jego skafander został
przedziurawiony, a skóra rozdarta i zanieczyszczona krwią zwierząt. Uważał się za
szczęściarza, gdyż nie został zakażony wirusem marburg lub czymś podobnym
w grocie Kitum. Teraz, po przeprowadzeniu kilku szczegółowych rozmów
telefonicznych, bał się bardzo wirusa, który zaatakował małpiarnię.
Johnson mieszkał w nietypowym domu na zboczu góry Catoctin. Siedział
w swym gabinecie przez większą część nocy, myśląc o środkach ostrożności. Każdy
ruch człowieka w gorącej strefie musi być kontrolowany i zaplanowany. Zastanawiał
się, gdzie najłatwiej wirus może zaatakować człowieka. Miejscem tym są dłonie.
Stanowią one słaby punkt. Należy więc przede wszystkim chronić ręce.
Johnson usiadł w klubowym fotelu, położył na oparciu jedną dłoń i oglądał ją.
Cztery palce i kciuk. Dokładnie jak u małpy. Pomijając to, że jest sterowana przez
ludzki umysł. I może być technicznie odizolowana i chroniona. Osłoną, która oddziela
ludzką dłoń od otoczenia, jest skafander ochronny.
Wstał i wykonał w powietrzu ruchy rękami. W tej chwili robi małpie zastrzyk.
Teraz przenosi małpę na stół. Kładzie ją. Znajduje się w gorącej strefie. Rozcina ciało
małpy i wkłada dłonie w krwawe jezioro namnożonego letalnego wirusa. Dłonie
chronione trzema warstwami gumy są zanieczyszczone krwią i śmiercionośnymi
wirusami.
Przerwał i zanotował uwagi na papierze. Następnie powrócił w wyobraźni do
gorącej strefy. Wkłada do wnętrza małpy nożyczki i odcina część śledziony. Podaje ją
komuś. Gdzie będzie stać ta osoba? Za nim? Wyobraził sobie, że ma w dłoni igłę.
„W porządku, mam w dłoni igłę. Jest to przedmiot letalny. Trzymam igłę w prawej
dłoni, jeżeli jestem praworęczny. Mój partner powinien więc stać po mojej lewej
stronie, jak najdalej od igły. Co robią dłonie partnera? Co robią dłonie innych?” Do
rana Johnson zapisał wiele stronic uwagami. Był to scenariusz operacji
niebezpiecznej biologicznie.
Jerry Jaax opuścił dom o czwartej rano, gdy Nancy jeszcze spała. Spotkał się
z Johnsonem przy rampie załadowczej i wspólnie przejrzeli spisane nocą uwagi. Jerry
zanotował je w pamięci, a tymczasem zaczęli się pojawiać członkowie ekipy –
żołnierze jednostki Jerry’ego. Wielu z nich przyszło pieszo z koszar. Stali w pobliżu,
czekając na rozkazy. Panowała głęboka ciemność i tylko reflektory oświetlały teren.
Jerry postanowił, by we wnętrzu budynku członkowie ekipy działali dwójkami
i zaczął łączyć ludzi w pary. Zestawił na kawałku papieru wykaz par, podając
kolejność ich wchodzenia do budynku. Odczytał to członkom ekipy. Następnie
wsiedli do pojazdów – białego samochodu-chłodni, kilku nieoznakowanych
mikrobusów, nieoznakowanego pikapa, białego ambulansu z izolowanymi noszami
oraz pewnej liczby cywilnych samochodów. Pojechali do Reston. Dostali się znowu
w korki uliczne, które pokonywali otoczeni przez półsennych yuppies w garniturach,
sączących kawę z plastikowych kubków oraz słuchających komunikatów drogowych
i muzyki rockandrollowej.
Gdy wszystkie pojazdy podjechały do tylnej części małpiarni, członkowie ekip
zebrali się na trawniku, a Gene Johnson poprosił ich o uwagę. Jego oczy były
zapadnięte i podkrążone, co wskazywało, że przez ostatnie dni nie spał.
– To nie zabawa – powiedział. – To coś konkretnego. Epidemia na poziomie 4 nie
jest sesją szkoleniową. Nastąpiły wydarzenia, o których chciałbym, żebyście wszyscy
wiedzieli. Istnieje możliwość, że wirus przeniósł się na ludzi. Dwie osoby są chore
i zostały hospitalizowane. Są to dozorcy małp, pracujący w tym budynku. O jednego
z nich martwimy się szczególnie. Zachorował wczoraj rano. Wymiotował i miał
gorączkę. Jest obecnie w szpitalu. Nie wiemy, czy został zakażony wirusem ebola.
Chcę, żebyście wiedzieli, iż nie ugryzła go małpa, nie skaleczył się i nie ukłuł igłą.
Jeżeli jest zakażony wirusem ebola, mogło to nastąpić drogą powietrzną.
Jaax słuchał słów Johnsona z rosnącym przerażeniem. Nie wiedział o chorobie
tego człowieka! Nikt mu o tym nie powiedział! Teraz poczuł, że może nastąpić
nieszczęście.
Był lodowaty, szary dzień. Drzewa za małpiarnią utraciły liście, które szeleściły
na trawniku. Do przedszkola znajdującego się na dole rodzice przywozili dzieci, które
następnie huśtały się na huśtawkach. Gene Johnson mówił dalej:
– Każdy musi założyć, że wirus ebola może być przenoszony przez powietrze –
powiedział. – Jesteście świadomi ryzyka i macie doświadczenie. – Oczy Johnsona
spoczęły na efektownej dziewczynie, szeregowcu Nicole Berke. Była bardzo ładna,
miała osiemnaście lat i długie, jasne włosy. Johnson pomyślał: „Kim ona jest? Nigdy
jej wcześniej nie widziałem. Musi należeć do zespołu Jerry’ego. To po prostu dzieci,
nie wiedzą, z czym się spotykają”. – Musicie ściśle przestrzegać wszystkich
instrukcji – kontynuował. – Jeżeli macie jakiekolwiek wątpliwości, musicie je
wyjaśnić.
Jerry wstał i zwrócił się do zebranych:
– Nie ma głupich pytań. Jeżeli macie jakieś wątpliwości, pytajcie.
Szeregowiec Nicole Berke była ciekawa, czy nadarzy się sposobność wejścia do
budynku.
– Jak długo będziemy się tym zajmować? – zapytała.
– Dopóki wszystkie małpy nie będą martwe – odpowiedział. – Jest tam czterysta
pięćdziesiąt zwierząt.
O Boże, pomyślała, czterysta pięćdziesiąt małp, to nigdy się nie skończy.
Pytań było niewiele. Ludzie stali spięci, milczący, skupieni. Jerry wszedł do
pokoju, w którym się przygotowywano, a członkowie ekipy pomocniczej pomogli mu
włożyć skafander Racal. Po dopasowaniu hełmu zahuczały dmuchawy. Jerry
powiedział członkom ekipy, że spotkają się we wnętrzu budynku i wraz ze swym
partnerem, sierżantem Thomasem Amenem, wszedł do śluzy powietrznej. Drzwi za
nimi zamknęły się i otoczyła ich ciemność. Rozpoznając drogę dotykiem, przeszli
przez mroczny korytarz śluzy, otworzyli dalsze drzwi i znaleźli się w gorącej strefie.
Ta część budynku była zaśmiecona. Przez wiele dni jej nie sprzątano. Pracownicy
małpiarni opuścili ją w pośpiechu. Na podłodze walały się suchary dla małp i papiery,
krzesła w pokojach biurowych były przewrócone. Wydawało się, że ludzie uciekli
w popłochu. Jerry i sierżant zaczęli przeszukiwać budynek. Poruszali się
w skafandrach wolno i ostrożnie, jak nurkowie badający wrak statku w głębokiej
wodzie. Jerry znalazł się w małym korytarzu prowadzącym do dalszych sal. Zobaczył
pomieszczenie pełne małp; każda z nich patrzyła na niego. Siedemdziesiąt par
małpich oczu wpatrywało się w parę ludzkich. Zwierzęta szalały – były głodne
i oczekiwały, że zostaną nakarmione. Zdemolowały salę. Nawet małpy zamknięte
w klatkach są do tego zdolne. Rozrzucały wszędzie suchary i rozmazywały odchody
po ścianach, które były pokryte aż do sufitu tym małpim pismem. Tajemnicze
informacje przekazywane ludziom przez zwierzęta.
Jerry i sierżant znaleźli kilka worków sucharów, obeszli wszystkie sale budynku
i nakarmili małpy. Zwierzęta miały wkrótce zginąć, lecz Jerry nie chciał, by cierpiały
więcej, niż to było konieczne. Karmiąc małpy, szukał u nich objawów zakażenia
wirusem ebola. W wielu salach znalazł zwierzęta apatyczne, o nieruchomym
spojrzeniu. U niektórych zauważył wyciek z nosa lub niegojący się, krwisty strup
wokół nozdrzy. W kilku korytkach pod klatkami były kałuże krwi. Zaniepokoiło to
bardzo Jerry’ego, wskazywało bowiem na rozprzestrzenienie się wirusa w całym
budynku. Zdarzały się zwierzęta, które kaszlały i kichały, jak gdyby miały grypę.
Jerry zastanawiał się, czy nie mają do czynienia z mutantem – wirusem przenoszonej
przez powietrze grypy ebola. Odrzucił od siebie tę myśl jako zbyt przerażającą. Było
to coś równie trudnego do wyobrażenia jak wojna jądrowa. We wnętrzu plastikowego
hełmu zebrała się warstwa potu, utrudniająca wyraźne widzenie małp. Jerry słyszał
jednak ich krzyki i nawoływania, dochodzące jakby z oddali, spoza ryku dmuchaw.
Dotychczas nie odczuwał klaustrofobii czy paniki. Nie uniknie tych doznań później.
Kilku członków ekipy spędziło następne pół godziny w pomieszczeniu
przygotowawczym. Wyjmowali strzykawki ze sterylnych opakowań i nasadzali na nie
igły, by następnie napełnić je lekiem.
W odległości kilku metrów od żołnierzy sposobił się do akcji kapitan Mark
Haines. Gdy przy pomocy członków ekipy pomocniczej włożył skafander, przekazał
żołnierzom instrukcje. Chciał, by idąc za nim, pamiętali o pewnych sprawach.
Powiedział:
– Musicie uśmiercić zwierzęta w całym budynku. Nie jest to zabawna operacja.
Nie litujcie się nad zwierzętami. Każde z nich musi zginąć. Nie traktujcie tego jak
zwykłego zabijania. Chodzi o zatrzymanie wirusa, by nie mógł przedostać się gdzie
indziej. Nie bawcie się z małpami. Nie chcę słyszeć śmiechów i żartów w pobliżu
zwierząt. Potrafię być twardy. Pamiętajcie, że weterynarz ponosi odpowiedzialność za
zwierzęta i za rozwój nauki. Te zwierzęta oddają życie dla nauki. Zostały w to
wplątane bez własnej winy. Nie mają z tym nic wspólnego. Zwracajcie uwagę na
swych partnerów. Nigdy nie przekazujcie użytej igły komuś innemu. Po zdjęciu
kapturka igła musi zostać natychmiast wbita w ciało zwierzęcia. Wrzucajcie użyte
strzykawki do pojemnika na ostre przedmioty. Jeżeli się zmęczycie, powiedzcie
naszemu kontrolerowi, zostaniecie odkażeni i wyjdziecie na zewnątrz. – Haines
skończył i wraz ze swym partnerem wszedł do wnętrza budynku.
– Kto następny? – zapytał Johnson, patrząc na wykaz. – Godwin! Teraz twoja
kolej.
Szeregowiec Charlotte Godwin pobiegła do furgonetki i wdrapała się do jej
wnętrza, gdzie rozebrała się do naga i włożyła ubiór chirurgiczny, skarpetki, trampki
i czepek na włosy. W furgonetce panowało przenikliwe zimno. Charlotte poczuła się
zakłopotana i bezbronna.
W pomieszczeniu przygotowawczym zaczęto ją ubierać. Ktoś powiedział: „Jesteś
mała. Mamy dla ciebie specjalny skafander”. Nie był specjalny. Był to skafander dla
dużego mężczyzny, a Charlotte miała sto pięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu.
Skafander wisiał na niej jak worek. Członkowie ekipy pomocniczej okleili brązową
taśmą przylepną kostki i przeguby Charlotte, po czym włączono dmuchawy.
Wojskowy fotograf wykonał kilka zdjęć dokumentujących akcję. Gdy błysnął
flesz, Charlotte pomyślała: „Boże, mam na głowie czepek. To czapka błazna. Nikt nie
zobaczy na zdjęciu moich włosów, a mój skafander jest za duży. Wyglądam grubo.
To pech, że właśnie ja wyglądam na tych fotografiach jak kretynka”.
Charlotte weszła chwiejnym krokiem w szarą strefę, niosąc pudła z materiałami.
Była wyraźnie zestresowana. Wydawało się jej, że jest zbyt młoda, by wykonywać tę
pracę. Miała osiemnaście lat. Potem poczuła zapach. Naprawdę przykry zapach
przenikał przez filtry. Jej partner pchnął dalsze drzwi i weszli do środka. Falistość
szybki kasku zniekształcała obraz, czuła się jak w gabinecie luster. W środku
skafandra dominował zapach małp. Wokół panowała cisza, a małpiarnia nie jest
miejscem cichym. Ta cisza męczyła Charlotte jeszcze bardziej niż smród i gorąco.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich pułkownik Jaax.
– Zacznijcie napełniać strzykawki. Podwójne dawki ketaminy – polecił od razu.
– Tak, sir – powiedziała.
– Sierżant i ja będziemy tu usypiać małpy – zakomunikował.
Charlotte zaczęła napełniać strzykawki ketaminą, środkiem znieczulającym. Jaax
zaniósł napełnioną strzykawkę do sali małp i umieścił ją w oprawce wtryskiwacza do
wstrzyknięć. Sierżant włożył do klatki kij od szczotki i unieruchomił zwierzę.
Wówczas Jerry otworzył drzwi klatki. Obserwując bacznie małpę, by upewnić się,
czy nie próbuje go zaatakować, wsunął przez otwarte drzwi wtryskiwacz i zrobił
małpie zastrzyk środka znieczulającego, a następnie wyciągnął strzykawkę
i zatrzasnął drzwi.
Była to czynność najbardziej niebezpieczna ze względu na otwarcie klatki.
Zwierzę mogłoby zaatakować lub spróbować ucieczki. Jerry i sierżant przechodzili od
klatki do klatki, a małpy zasypiały po zastrzyku.
W każdej sali znajdowały się dwa rzędy klatek z małpami. Niższy rząd znajdował
się blisko podłogi; było tam ciemno. Jerry musiał uklęknąć, by zajrzeć do wnętrza.
Z trudem dostrzegał cokolwiek przez kask. Odczuwał nieznośny ból kolan. Musiał
otworzyć drzwi klatki, a sierżant wsunąć kij. Małpa zaczęła się miotać, próbując
uciec, ale sierżant powiedział: „W porządku, mam ją. Jest przyszpilona”. Jerry wsunął
wtryskiwacz, celując igłą w udo małpy. Niezwykle zaniepokojone zwierzę wrzasnęło:
„Kra! Kra!” Igła jednak wbiła się w jej nogę. Okazało się, że jest to jedna
z najtrudniejszych czynności, jakie wykonywał Jerry w swej karierze weterynarza.
Do pomieszczenia wchodzili następni członkowie ekipy. Jerry zgromadził ich
w korytarzu i powiedział: „Zatrzymujcie się co pięć lub dziesięć minut i kontrolujcie,
czy w skafandrze partnera nie ma pęknięć. Bądźcie bardzo ostrożni. Róbcie przerwy
na odpoczynek. Chcę, żebyście odpoczywali dziesięć minut na godzinę. Kiedy
jesteście zmęczeni, stajecie się nieostrożni”. Za każdym razem, gdy spoglądał na salę
małp, widział mnóstwo wpatrzonych w siebie oczu. Niektóre zwierzęta potrząsały
klatkami, powodując hałas.
Jerry postanowił, że prace z krwią będą przeprowadzane w małym pokoju, blisko
przedniej części budynku, sąsiadującym z biurami. Był tam natrysk, a w podłodze
znajdował się otwór ściekowy, bardzo potrzebny do spłukiwania krwi i przemywania
przedmiotów środkiem odkażającym. Za każdym razem, gdy krew spływała przez
otwór, wlewano środek odkażający; chodziło o to, by wirus nie dostał się do
kanalizacji. Znaleziono metalowy stół diagnostyczny na kółkach i wciągnięto go do
pokoju. Jerry podzielił ludzi na zespoły: zespół pracujący przy stole diagnostycznym,
zespół eutanazji, czyli uśmiercania małp, i zespół sekcyjny – sekcje małp, pobieranie
próbek i wkładanie zwłok do worków bezpiecznych biologicznie.
Zorganizowano swoistą „linię produkcyjną”. Mniej więcej co pięć minut Jerry
przenosił nieprzytomną małpę z sali, przez korytarz, do pokoju ze stołem
diagnostycznym, trzymając zwierzę za ramiona przyciśnięte do grzbietu. Kładł małpę
na stole, po czym kapitan Haines, z formacji Zielonych Beretów, wbijał igłę w udo
małpy i odciągał do probówek sporo krwi. Następnie przekazywał nieprzytomne
zwierzę majorowi Powellowi, który wstrzykiwał małpie prosto w serce letalny środek
T-61. Gdy zwierzę było niewątpliwie martwe, trafiało do rąk kapitana
Steve’a Denny’ego, który przeprowadzał sekcję. Otwierał brzuch małpy nożyczkami
oraz wycinał kawałki wątroby i śledziony. Wątroby tych zwierząt były szare,
zniszczone i miały odrażający wygląd.
Szeregowiec Charlotte Godwin stała obok kapitana Denny’ego i podawała mu
narzędzia. Uważała, że skafander kapitana ukrywa jego nerwowość. Wydobył
z małpy śledzionę. Była pokryta białymi plamkami i twarda jak skała. Stanowiła
bombę biologiczną naładowaną letalnymi wirusami. Po chwili kapitan podał Charlotte
nożyczki w celu otwarcia brzucha małpy. Wywołało to u niej strach i stres. Miała
wykonać sekcję na poziomie 4, może najbardziej niebezpieczną pracę w skafandrze
ochronnym. Porównała ją do lotu rakietą i poczuła dreszcze. Jej dłonie dzieliła od
śmierci tylko cienka błona, a przecież była to śmierć straszna, straszniejsza niż
podczas bitwy. Zorientowała się, że zaczyna się spieszyć, by skończyć tę pracę.
Zauważyła, że oczy małpy są otwarte. Wydawało się, że zwierzę obserwuje jej pracę.
Chciała wyciągnąć rękę i zamknąć te oczy. Pytała się w myślach: „Czy moja twarz to
ostatnia rzecz, którą widzą małpy?”.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
W BUDYNKU
Dzień dobiegał końca. Baterie używane przez członków ekipy zaczęły się
wyczerpywać. Widzieli, jak słabnie światło dnia, gdyż okna na końcach korytarzy
stawały się ciemne. Jerry Jaax nakazał ludziom odpoczywać co pewien czas. Siedzieli
na podłodze z obojętnym wyrazem twarzy, wyczerpani, i napełniali strzykawki
lekami. Jerry przechodził od jednego członka ekipy do drugiego, próbując ocenić
stopień ich zmęczenia. Pytał: „Jak się czujesz? Czy jesteś zmęczony? Czy chcesz stąd
wyjść?”.
Nikt nie chciał wyjść.
Ludzie pozostający w budynku utrzymywali łączność radiową z Gene’em
Johnsonem, który przebywał poza nim. Członkowie ekipy zostali przez niego
wyposażeni w krótkofalówki pracujące na paśmie przeznaczonym dla wojska.
Johnson nie dał im przenośnych radiotelefonów, nie chciał bowiem, by ktokolwiek
podsłuchiwał rozmowy; obawiał się zwłaszcza mass mediów i możliwości
rejestrowania rozmów na taśmie. Podsłuchiwanie rozmów prowadzonych za pomocą
odbiorników wydawało się mało prawdopodobne.
Działo się coś złego ze skafandrem specjalistki Rhondy Williams. Jej dmuchawa
przestała działać, skafander zmiękł i przylgnął do przepoconej bielizny; czuła wokół
siebie zanieczyszczone powietrze.
– Moje powietrze się psuje! – wykrzyknęła. Nie przerywała pracy. Nie mogła
opuścić posterunku. Jej bateria się wyczerpywała. Zauważyła, że nie ma na pasku
zapasowej. Wszyscy pozostali wykorzystali baterie zapasowe.
Oznajmienie przez Rhondę, że jest pozbawiona dopływu powietrza, wywołało
zamieszanie. Jerry chciał ewakuować ją z budynku. Pobiegł korytarzem do śluzy
powietrznej, gdzie znajdował się żołnierz z nadajnikiem krótkofalowym. Jerry
pochwycił aparat i wezwał Gene’a Johnsona, krzycząc przez swój hełm:
– Mamy tu panią, której kończy się bateria!
Gene Johnson odparł:
– Zdobędziemy baterię i prześlemy ją przez kogoś. Czy możecie zaczekać?
– Nie. Ona wychodzi. Traci powietrze – rzekł Jerry.
Nieoczekiwanie żołnierz przy drzwiach powiedział Jerry’emu, że ma dodatkową
baterię. Jerry krzyknął przez radio:
– Chwileczkę, mamy dodatkową baterię!
Żołnierz pobiegł korytarzem do Rhondy, uśmiechnął się do niej i powiedział: –
Oto twoja bateria.
Ludzie zaczęli się śmiać, a żołnierz zamocował baterię na pasku Rhondy.
„O mój Boże! – pomyślała. – Odłączą starą baterię i dmuchawy przestaną
działać”. Poprosiła:
– Zaczekajcie minutę! Moje powietrze się zepsuje!
– Nie martw się. Za chwilę cię przełączymy – uspokoił ją żołnierz.
Rhonda była przerażona i gotowa do wyjścia. Zastanawiała się, czy nie złapała
wirusa w chwili, gdy zanikło ciśnienie powietrza w skafandrze. Jerry postanowił
odesłać ją na zewnątrz wraz z Charlotte Godwin, która wydawała się zmęczona.
Powiedział przez radio do Gene’a:
– Dwie wychodzą na zewnątrz.
Gene i jego ludzie wpadli niemal w panikę. Właśnie pojawił się wóz transmisyjny.
Gene był przerażony. Nie chciał, by kamery sfilmowały wyprowadzenie z budynku
dwóch kobiet w skafandrach ochronnych. Powiedział do Jerry’ego:
– Jesteśmy w przykrej sytuacji. Nie możemy ich przyjąć. Mamy tu kamery
telewizyjne.
– Odsyłam je na zewnątrz – powtórzył Jerry.
– Dobrze. Odeślij je – rzucił Gene. – Będzie widowisko. W sam raz dla kamer.
Jerry załomotał w drzwi szarej strefy. Otworzył sierżant w kombinezonie ochronnym,
trzymający w rękach rozpylacz napełniony środkiem odkażającym oraz latarkę.
Rhonda i Charlotte weszły w szarą strefę, a sierżant polecił im rozsunąć ramiona na
bok. Oświetlił latarką ich skafandry, szukając uszkodzeń i nieszczelności. Rhonda
zauważyła dziwny wyraz jego twarzy.
– Masz dziurę w skafandrze – powiedział.
„Wiedziałam, że to się zdarzy” – pomyślała.
– Gdzie to się stało? – zapytał.
– Nie wiem.
Sierżant zakleił dziurę kawałkiem taśmy. Następnie spryskał im skafandry
środkiem odkażającym i zastukał w drzwi prowadzące do pomieszczenia
przygotowawczego. Ktoś je otworzył i dziewczyny wyszły. Natychmiast członkowie
ekipy pomocniczej zdjęli z nich hełmy i skafandry. Ubiór chirurgiczny dziewcząt był
przesiąknięty potem. Zaczęły dygotać.
– Przed budynkiem jest wóz transmisyjny – powiedział Gene.
– Mam dziurę w skafandrze – poinformowała go Rhonda. – Czy złapałam wirus?
– Nie. Ciśnienie w twoim skafandrze jest wystarczające, by chronić cię przez cały
czas. – Wypchnął je na zewnątrz. – Właźcie do furgonetki i połóżcie się tam. Jeżeli
ktoś zada wam jakieś pytania, nie odpowiadajcie.
Dziewczęta nie potrafiły znaleźć w furgonetce swych ubrań. Owinęły się w jakieś
płaszcze, by nie zmarznąć, i położyły się na siedzeniach, niewidoczne dla ludzkich
oczu.
Ekipa telewizyjna zaparkowała swój wóz w pobliżu frontowych drzwi do
małpiarni. Zaczął myszkować tam sprawozdawca w towarzystwie kamerzysty. Pukał
oraz dzwonił – bez skutku. Zaglądał do frontowych okien – zasłony były zaciągnięte
i nie mógł niczego dostrzec. A więc nic się tam nie działo. Miejsce było opuszczone.
Sprawozdawca i kamerzysta nie zauważyli białych pojazdów zaparkowanych za
budynkiem, a jeżeli je zauważyli, nie wydawały się im interesujące. Nic się tu nie
działo.
Ludzie z telewizji usadowili się więc w swym wozie, mając nadzieję, że coś musi
się wydarzyć lub ktoś musi się pojawić, a wtedy zdobędą jakiś interesujący materiał
do wieczornego dziennika telewizyjnego; wszystko to jednak stawało się nudne, dzień
był bardzo zimny i zapadała ciemność. Nie wpadli na pomysł, by podejść do bocznej
ściany budynku i skierować kamerę telewizyjną na okno. Gdyby to zrobili, mieliby
materiał wystarczający do zapełnienia całego wieczornego dziennika telewizyjnego,
z pozostawieniem czegoś dla 60 Minut z kanału CBS. Zdobyliby zdjęcia żołnierzy
w skafandrach ochronnych poplamionych krwią zakażoną wirusem ebola,
przeprowadzających pierwszą w świecie niebezpieczną dla życia operację tego typu,
a także zdjęcia ludzi wychodzących z małpiarni do pomieszczenia przygotowawczego
i rozbieranych ze skafandrów przez ekipę pomocniczą. Kamerzyści z telewizji nie
przespacerowali się jednak dookoła budynku i, o ile mi wiadomo, nie istnieje żaden
reportaż telewizyjny z akcji w Reston.
Tymczasem dwie kobiety leżały przez wiele minut w furgonetce. Wreszcie ekipa
telewizyjna odjechała. Johnson wysunął głowę za róg budynku, dając znak, że droga
jest wolna. Kobiety ubrały się i pospieszyły na zalesiony teren za budynkiem, by się
załatwić. Tam właśnie znalazły igły – dwie zużyte strzykawki z nasadzonymi na nie
szpikulcami. Igły były bez kapturka, gołe, niewątpliwie używane. Nie można było
określić, jak długo leżały w trawie. Kilku członków ekipy włożyło rękawiczki
i przeszukało teren. Znaleźli w trawie kolejne igły.
Jako ostatni wyszedł z małpiarni o szóstej wieczorem Jerry Jaax. Pocąc się, stracił
na wadze może dwa, a może cztery kilogramy. Jego twarz była szara, a włosy
wydawały się nie srebrne, lecz białe.
Nie było żywności dla żołnierzy odczuwających głód i pragnienie. W wyniku
głosowania ustalono, że posilą się w Taco Bell. Johnson pouczył ich: „Nie mówcie
nikomu, dlaczego tu jesteście. Nie odpowiadajcie na żadne pytania”.
Karawana pojazdów ruszyła, kierując się do Taco Bell; silniki ryczały w mroźnym
powietrzu. Na miejscu żołnierze zamówili meksykańską potrawę taco i dużo coli, by
uzupełnić wodę utraconą z potem w skafandrach ochronnych. Zamówili również
napój z cynamonem, aby zabrać go ze sobą. Obsługa przypatrywała się im ze
zdziwieniem. Żołnierze wyglądali jak żołnierze, chociaż mieli na sobie dżinsy
i podkoszulki. Mężczyzn było wielu, mieli krzepki wygląd, krótko ostrzyżone włosy,
wojskowe okulary w metalowej oprawie i niekiedy pryszcze od nadmiaru
wojskowego jedzenia. Kobiety wyglądały na takie, co to potrafią zrobić pięćdziesiąt
pompek lub rozbroić bombę. Do sierżanta Klagesa czekającego na swój posiłek
podszedł jakiś człowiek i zapytał: „Co robiliście tam? Widziałem te wszystkie
samochody”. Klages odwrócił się do niego plecami, nie mówiąc słowa.
Po północy, na zboczu gór Catoctin, na łóżku wodnym w małżeńskiej sypialni domu
Jaaxów, Nancy i Jerry dzielili się nowinami; obok spała ich córka, Jaime. Jerry
powiedział Nancy, że w minionym dniu operacja przebiegła dość pomyślnie i nikt
z członków ekipy nie ukłuł się igłą. Mówił także, jak samotnie czuł się w skafandrze
ochronnym.
Nancy przytuliła się do męża i oparła głowę na jego szyi, jak to robiła od czasu
studiów w college’u. Jerry wydawał się mniejszy i chudszy. Od lat nie był tak
wyczerpany fizycznie. Nancy dźwignęła Jaime i zaniosła ją do łóżka, po czym
wróciła i przytuliła się do męża. Zasnęli wtuleni w siebie.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
ZŁY DZIEŃ
6 grudnia, środa
Przez kilka poprzednich dni i nocy badacz wojskowy Thomas Ksiazek pracował
w skafandrze ochronnym w laboratorium poziomu 4, próbując opracować szybki test
na obecność wirusa ebola we krwi i tkance. Jego wysiłki zostały uwieńczone
powodzeniem. Opracował test Elisa, który był czuły i łatwy do wykonania. Zbadał
próbki moczu oraz krwi Miltona Frantiga, mężczyzny, który wymiotował na trawie
i znajdował się obecnie w izolatce w szpitalu Fairfax. Frantig nie był zakażony
wirusem. Jego mocz i krew nie reagowały na test ebola. Wydawało się, że miał grypę.
Była to zagadka. Dlaczego ci ludzie nie ulegli zakażeniu wirusem ebola?
Temperatura wzrosła i zrobiło się słonecznie, a wiatr zmienił kierunek i zaczął
wiać z południa. W środę, w drugim dniu całkowitej sterylizacji, ekipa wojskowa
dotarła wraz z falą cywilnych pojazdów do Reston i ulokowała się za małpiarnią. Tym
razem wszystko odbywało się sprawniej. O ósmej rano ekipy zaczęły wkraczać do
budynku. Gene Johnson przywiózł reflektor, który zainstalowano w szarej strefie.
Jerry Jaax wszedł do budynku pierwszy i nakarmił małpy. Wraz z sierżantem
Amenem obszedł wszystkie sale. W różnych miejscach leżały małpy martwe lub
znajdujące się w stanie agonalnego szoku. W holu znaleźli kilka krzeseł, które
zaciągnęli na korytarz i ustawili w półkole; na krzesłach tych mogli siadać żołnierze
korzystający z przerw na odpoczynek i napełniający strzykawki. W późniejszych
godzinach można było zobaczyć wyczerpanych żołnierzy i cywilów
w pomarańczowych skafandrach ochronnych i kaskach zaparowanych od wewnątrz,
siedzących na krzesłach w korytarzu, napełniających strzykawki środkiem T-
61 i układających pudełka z probówkami napełnianymi krwią. Niektórzy rozmawiali
ze sobą, krzycząc, a inni tylko wpatrywali się w ściany.
Około południa Jaax przebywał w sali C. Postanowił przerwać pracę, by odpocząć
i skontrolować członków swojej ekipy. Zostawił wszystko pod opieką sierżantów
Amena i Klagesa, a sam wyszedł na korytarz. Nagle z sali C dobiegły dzikie piski
małp. Jaax pędem wrócił. Zastał sierżantów stojących za drzwiami, patrzących ze
strachem na pomieszczenie.
– Co się stało?
– Uciekła małpa.
– O kurwa! – ryknął Jaax.
Małpa uciekła, gdy Amen otworzył klatkę; obydwaj sierżanci natychmiast
wybiegli, zamykając za sobą drzwi.
Małpa na wolności – tego Jaax bał się najbardziej. Zwierzęta te potrafią
wykonywać długie skoki. Sam był już pogryziony przez małpy i wiedział, jakie to jest
bolesne. Zęby małp wnikają głęboko w ciało.
Zajrzeli do sali przez okienko w drzwiach. Pomieszczenie kipiało życiem, małpy
miotały się w klatkach, potrząsając nimi gwałtownie, i wrzeszczały w ekstazie.
Znajdowało się tu około stu piszczących małp. Gdzie była jedna oswobodzona? Nie
mogli jej dostrzec.
Znaleźli podbierak, kij z przymocowaną na końcu workowatą siatką. Otworzyli
drzwi i wśliznęli się do sali.
Wydarzenia, które nastąpiły, zostały w różny sposób zapamiętane przez różnych
ludzi. Lecz pamięć ludzka jest zawodna. Specjalista Rhonda Williams dobrze
pamięta, że małpa uciekła z sali. Gdy to się wydarzyło, Rhonda siedziała na krześle;
nagle usłyszała wrzaski, pojawiła się małpa i przebiegła pod jej nogami. Rhonda
zamarła ze strachu, a następnie wybuchła nerwowym, niemal histerycznym
śmiechem. Zwierzę było małym, zdeterminowanym samcem, który nie chciał znaleźć
się blisko ludzi z siatką.
Jaax twierdzi, że małpa nigdy nie wydostała się z sali. Być może przebiegła pod
nogami Rhondy i wróciła do pomieszczenia.
Małpa na wolności była bardzo przestraszona; nie mniej przestraszeni byli
żołnierze. Pozostawała tymczasem w sali, biegając tam i z powrotem między
klatkami. Denerwowało to inne małpy, które gryzły ją w palce u nóg. Stopy małpy
zaczęły krwawić i wkrótce na posadzce pojawiły się czerwone ślady. Jaax nawiązał
łączność radiową z Johnsonem, informując go o krwawiącej małpie. Johnson polecił
Jaaxowi, by zrobił co tylko się da. Może zastrzelić małpę z wojskowego pistoletu.
Pomysł ten nie podobał się Jaaxowi. Zauważył, że biegające zwierzę chowa się za
klatkami. Pocisk wystrzelony w kierunku małpy mógłby odbić się od klatki lub ściany
i powrócić do sali. Rana postrzałowa jest groźna w każdych okolicznościach, a w tym
budynku nawet lekka rana mogła być śmiertelna. Jaax uznał, że najbezpieczniejsze
będzie wejście do sali i złapanie małpy w siatkę. Zabrał ze sobą sierżanta Amena.
Gdy weszli do pomieszczenia, nie mogli dostrzec zwierzęcia. Jaax posuwał się
powoli, trzymając siatkę, gotów do zarzucenia jej na małpę. Gdzie jednak zniknęła?
Nie miał dobrej widoczności. Wnętrze jego hełmu pokrywało się potem, a światło
w sali było przyćmione. Jaaxowi wydawało się, że pływa pod wodą. Szedł powoli,
zachowując bezpieczną odległość od znajdujących się po obu stronach klatek,
w których siedziały małpy – rozhisteryzowane, wrzeszczące, skaczące i szarpiące
prętami. Bał się, że zostanie ugryziony, jeżeli znajdzie się zbyt blisko klatki. Idąc,
trzymał się środka sali; za nim szedł sierżant Amen ze strzykawką napełnioną lekiem
i umieszczoną na końcu pręta.
– Bądź ostrożny – ostrzegł go Jaax. – Nie pozwól się ugryźć. Nie zbliżaj się do
klatek.
Jaax przechodził od klatki do klatki, zaglądając do każdej i próbując dostrzec, co
znajduje się za nią. Nagle kątem oka zauważył jakiś ruch, obrócił się, trzymając
siatkę, i małpa poszybowała nad nim, wykonując czterometrowy skok z jednej strony
sali na drugą.
– Mam ją! Jest tu! – wykrzyknął. Machał dookoła siatką nad klatkami, lecz małpa
uciekła.
Ponownie wolno przemierzał salę. Małpa skakała, wykonując duże susy
i pomagając sobie ogonem. To zwierzę przemieszczało się, latając w powietrzu. Jaax
machał siatką bez efektu.
– Psiakrew! – wykrzyknął.
Małpa była dla niego za szybka. Przez dziesięć czy piętnaście minut przeszukiwał
pokój, obserwując klatki. Gdy dostrzegł małpę, przeskakiwała na drugę stronę sali;
była mała, stworzona do życia na drzewach. Jaax pomyślał, że w tych warunkach
zwierzę ma nad nim przewagę. Nie miał środków, by opanować sytuację. Nie łapał
małpy, lecz bawił się z nią.
Pułkownik Peters zatrzymał się przed budynkiem, by obserwować sytuację. Miał
na sobie dżinsy, sweter, sandały oraz skarpetki, mimo że dzień był zimny. Jego
sandały i wąsy nadawały mu wygląd pracownika niskiego szczebla z lat
sześćdziesiątych, na przykład portiera. Zauważył obcego mężczyznę kręcącego się
przed budynkiem. Kto to był? Człowiek zaczął podchodzić do bocznej ściany.
Niewątpliwie czegoś szukał i znalazł się zbyt blisko akcji. Peters podszedł do
nieznajomego i zapytał go, czego szuka.
Był to reporter z „The Washington Post”.
– Co się tu dzieje? – zapytał Petersa.
– No cóż, nie dzieje się nic szczególnego – odparł pułkownik. Cieszył się, że nie
miał na sobie munduru. Tym razem jego złe nawyki się opłaciły. Reporter nie
podszedł do bocznej ściany budynku i nie zajrzał przez okno. Wkrótce potem opuścił
teren, nie zobaczył bowiem ani nie usłyszał niczego interesującego. Dziennikarze
z „The Washington Post” podejrzewali, że w małpiarni dzieje się coś dziwnego, nie
potrafili jednak dotrzeć do sedna sprawy.
– Ta małpa zna się na siatkach! – krzyknął Jaax do sierżanta.
Zwierzę nie miało zamiaru dać się złapać przez jakiegoś głupiego człowieka
w plastikowym worku. Postanowili pozostawić ją na noc w sali. Tymczasem żyjące
jeszcze małpy stawały się coraz bardziej podniecone. Członkowie ekipy uśmiercili
tego dnia większość zwierząt, pracując jeszcze po zapadnięciu zmierzchu. Niektórzy
żołnierze zaczęli się uskarżać, że nie powierzono im zadań dostatecznie
odpowiedzialnych, Jaax pozwolił im zatem przejąć od oficerów więcej
niebezpiecznych prac. Skierował Rhondę Williams do zespołu eutanazji, gdzie
pracowała wraz z majorem Nate’em Rowellem.
Major kładł nieprzytomną małpę na stole, odciągając jej ramiona do tyłu, na
wypadek gdyby się obudziła, natomiast Rhonda zdejmowała ze strzykawki kapturek
i robiła zastrzyk; wbijała igłę w pierś zwierzęcia między żebrami, celując w serce.
Naciskała tłok strzykawki, wprowadzając do serca odpowiednią dawkę letalnego
środka, co natychmiast zabijało małpę. Po wyciągnięciu igły z miejsca nakłucia
wytryskiwało sporo krwi. Był to dobry znak, dowód, że igła trafiła w serce. Jeżeli
rękawiczki Rhondy były zakrwawione, płukała je w misce ze środkiem odkażającym,
natomiast krew na skafandrze zmywała gąbką nasyconą tym środkiem.
Rhonda była przerażona, gdy nie trafiła w serce. Po naciśnięciu tłoka toksyczny
środek zalewał pierś zwierzęcia wokół serca i małpa podskakiwała. Skręcała się, a jej
oczy szalały; wydawało się, że walczy. Był to tylko odruch śmierci, lecz dziewczynie
zapierało oddech, a serce łomotało.
Następnie Jaax skierował Rhondę do kapitana Hainesa. Pobierała krew
nieprzytomnych małp. Wbijała igłę w nogę zwierzęcia i odciągała krew. Oczy małp
były otwarte. Rhondę to przerażało. Wydawało się jej, że na nią patrzą.
Gdy pobierała krew jednej z małp, oczy zwierzęcia drgnęły. Małpa poruszyła się,
jakby próbowała wstać. Nie spała. Spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na Rhondę,
wyciągnęła rękę i chwyciła dziewczynę za dłoń trzymającą strzykawkę. Małpa była
bardzo silna. Igła wyskoczyła z jej uda i trysnęła krew. Następnie małpa zaczęła
przyciągać dłoń Rhondy do swego pyska! Próbowała ją ugryźć! Rhonda wrzasnęła:
– Błagam, niech ktoś ją złapie! Ona wstaje!
– Mamy przytomną małpę! Potrzebujemy ketaminy! – Haines chwycił małpę za
ramiona i przycisnął do stołu.
Wyskakująca z ciała małpy igła przebiła jej żyłę udową. Natychmiast w nodze
zwierzęcia powstał krwiak wielkości piłki baseballowej. Stawał się coraz większy,
krew wylewała się pod skórą, a Rhonda wybuchnęła płaczem. Uciskała dłońmi
krwiak, by przerwać wewnętrzny krwotok. Przez rękawiczki czuła krew zakażoną
wirusem ebola.
Szybko zjawił się żołnierz i wstrzyknął małpie podwójną dawkę ketaminy, co
zabiło zwierzę.
Gdy w małpiarni działały wojskowe ekipy, Peter Jahrling, ubrany w skafander
ochronny, spędzał każdy dzień w swym laboratorium, wykonując testy na próbkach
małp, starając się ustalić miejsce i sposób rozprzestrzeniania się wirusa oraz próbując
wyizolować jego czystą próbkę. Tymczasem Tom Geisbert całymi nocami oglądał
pod mikroskopem obrazy komórek.
Od czasu do czasu Jahrling i Geisbert spotykali się ze sobą w gabinecie
i rozmawiali przy zamkniętych drzwiach.
– Jak się czujesz?
– Jestem zmęczony, ale poza tym w porządku.
– Żadnych bólów głowy?
– Żadnych. A jak ty się czujesz?
– Dobrze.
Byli odkrywcami szczepu wirusa i wydawało się, że będą mogli nadać mu nazwę,
jeżeli wyizolują go jako pierwsi.
Jahrling poszedł do domu, by zjeść z rodziną obiad, gdy jednak przeczytał
dzieciom bajki i położył je do łóżka, powrócił do instytutu i pracował do późna.
W instytucie wrzała praca, wszystkie gorące laboratoria były pełne ludzi i działały
przez całą dobę. Jahrling rozebrał się do naga w ubieralni i włożył ubiór chirurgiczny,
a następnie skafander ochronny. Było mu gorąco, czuł się senny i ociężały po
obiedzie. Stanął przed stalowymi drzwiami, na których płonął czerwony kwiat.
Zawahał się przed zrobieniem następnego kroku. Otworzył drzwi i wszedł w gorącą
strefę.
Jahrling badał przez cały czas krew swoją i Geisberta, by sprawdzać, czy nie
pojawi się w niej wirus. Nie sądził, by było to prawdopodobne. Nie przytykał kolby
do nosa, przesuwał tylko nad nią dłoń. Była to normalna praktyka w laboratoriach
bakteriologicznych. W taki sposób badało się zapach bakterii; niektóre z nich
pachniały jak sok winogronowy Welcha. Odpowiedź na pytanie, czy on, Peter
Jahrling, został zakażony wirusem ebola, stała się bardziej istotna od chwili, gdy
dozorca małp zwymiotował na trawnik. Ten człowiek nie skaleczył się ani nie ukłuł
się igłą. Jeżeli więc był zakażony wirusem, mógł go złapać, wdychając powietrze.
Jahrling zaniósł kilka szkiełek z kropelkami surowicy własnej krwi do pracowni,
zamknął drzwi i zgasił światło. Poczekał, aż wzrok przystosuje się do ciemności,
i starał się, jak zwykle, dostrzec coś pod mikroskopem przez szybkę hełmu. Następnie
w polu widzenia ukazała się panorama. Był to ocean krwi Jahrlinga, rozciągający się
we wszystkich kierunkach, ziarnisty i tajemniczy, wykazujący słaby zielony blask.
Takie normalne świecenie nie było niczym niepokojącym. Gdyby stało się
intensywne, świadczyłoby o obecności we krwi wirusa ebola.
„A jeżeli ta krew świeci? – rozmyślał. – Jak można ocenić, czy faktycznie świeci?
Jak intensywna jest ta zieleń? Do jakiego stopnia można zaufać przyrządom i własnej
percepcji? Jeżeli przekonam się, że moja krew świeci, w jaki sposób mam to podać
innym do wiadomości? Będzie trzeba zawiadomić Petersa. Może nie będę musiał
pójść do pudła. Mógłbym być izolowany biologicznie tutaj, w moim laboratorium.
Znajduję się już na poziomie 4 bezpieczeństwa biologicznego. Jestem już izolowany.
Kogo mogę zarazić tu, w moim laboratorium? Nikogo. Mogę tu żyć i pracować, jeżeli
mam dodatni wynik testu na wirus ebola”.
Nic nie świeciło. Nic nie reagowało na jego krew. Krew była normalna. Podobnie
jak krew Toma Geisberta. Tylko czas wykaże, czy krew będzie świecić jutro, pojutrze
czy jeszcze później, gdyż kończy się już okres inkubacji.
O jedenastej w nocy Jahrling uznał, że powinien wracać do domu. Wszedł do
śluzy powietrznej i pociągnął za łańcuszek, by rozpocząć cykl odkażania. Stał
w przytłumionym świetle szarej strefy, sam ze swymi myślami. Niewiele widział,
otoczony przez chemiczną mgłę. Musiał czekać siedem minut, by operacja odkażania
dobiegła końca. Nogi uginały się pod nim. Był tak zmęczony, że nie mógł stać.
Wyciągnął ręce i złapał za rury doprowadzające chemikalia do natrysku, by utrzymać
się w pozycji stojącej. Ciepła ciecz spływała po jego skafandrze. Czuł się przyjemnie
i bezpiecznie, wśród szumu rozpryskującego się płynu, który zabijał wirusy, i szumu
powietrza; działanie chemikaliów na skafander wywoływało specyficzne uczucie
w plecach. W pewnej chwili zasnął.
Ocknął się nagle, gdy spadł na niego ostatni strumień wody; był oparty o ścianę
śluzy, a jego dłonie ciągle ściskały rury. Gdyby nie ostatni wytrysk wody, nie
obudziłby się. Zsunąłby się po ścianie i pozostał skulony w rogu śluzy; leżałby tam
prawdopodobnie przez całą noc, a chłodne sterylne powietrze przepływałoby przez
skafander, omywając jego nagie ciało, w sercu instytutu.
Rhonda Williams stała w głównym korytarzu małpiarni, przerażona możliwością
znalezienia się w pudle. Było cicho, jeżeli pominąć huczenie powietrza w jej hełmie.
Korytarz rozciągał się w nieskończoność w obydwu kierunkach; na podłodze było
pełno tekturowych pudeł, śmieci i sucharów dla małp. Gdzie są oficerowie? Gdzie jest
pułkownik Jaax? Gdzie podziali się wszyscy? Rhonda dostrzegła drzwi prowadzące
do sali małp. Może tam ktoś jest.
Coś zbliżało się korytarzem. Była to małpa na wolności. Wpatrywała się
w dziewczynę. Coś błyszczało w jej ręce – trzymała strzykawkę. Machała nią
w sposób wyrażający żądzę zemsty. Chciała zrobić dziewczynie zastrzyk.
W strzykawce znajdował się nieznany letalny wirus. Rhonda zaczęła biec. Jej
ucieczkę opóźniał skafander ochronny. Nie przestawała biec, lecz korytarz rozciągał
się w nieskończoność i nie mogła dotrzeć do końca. Gdzie są drzwi wyjściowe? Nie
było drzwi. Nie było wyjścia. Małpa doskoczyła do dziewczyny, wlepiając w nią swe
straszne oczy – igła błysnęła i wbiła się w skafander… Rhonda obudziła się w swym
pokoju w koszarach.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
ODKAŻANIE
7 grudnia, czwartek
Nancy Jaax obudził o piątej rano telefon. Jej brat dzwonił ze szpitala w Wichicie, by
powiadomić, że ojciec umiera. „Jest w bardzo złym stanie i nie przeżyje” – stwierdził.
Mężczyzna miał niedomogę serca i lekarz pytał, czy rodzina chce, by zastosowano
drastyczne środki ratowania życia. Po krótkim namyśle Nancy dała bratu odpowiedź
negatywną. Waga ojca zmalała do czterdziestu kilogramów, pozostała z niego tylko
skóra i kości, był cierpiący i przygnębiony.
Nancy obudziła Jerry’ego i powiedziała mu, że ojciec prawdopodobnie dziś
umrze. Wiedziała, że musi udać się do Wichity, czy jednak powinna polecieć
natychmiast? Przybyłaby tam po południu, a jej ojciec mógłby wówczas jeszcze żyć
i zdążyłaby się z nim pożegnać. Nancy postanowiła jednak, że nie poleci. Czuła, że
nie może opuścić posterunku, gdy trwa kryzys w Reston, że byłaby to dezercja.
Telefon zadzwonił ponownie. Odezwał się ojciec Nancy ze swego szpitalnego
pokoju.
– Czy przyjedziesz do domu, Nancy? – zapytał. Głos miał astmatyczny i słaby.
– Nie mogę teraz wyjechać, tatusiu. Nie mogę przerwać pracy. Szerzy się
poważna epidemia.
– Rozumiem – powiedział.
– Zobaczymy się na Boże Narodzenie, tatusiu.
– Nie sądzę, bym żył tak długo, ale nigdy nic nie wiadomo.
– Jestem pewna, że będziesz żył.
– Kocham cię, Nancy.
– Ja także cię kocham.
W mroku przed świtem Nancy i Jerry ubrali się, ona w mundur, on w garnitur
cywilny. Jerry pojechał do małpiarni. Nancy pozostała w domu, dopóki dzieci się nie
obudziły; przygotowała im na śniadanie owsiankę. Odprowadziła je do szkolnego
autobusu i pojechała samochodem do pracy. Udała się do pułkownika Petersa
i powiadomiła go, że jej ojciec prawdopodobnie dziś umrze.
– Jedź do domu, Nancy – polecił Peters.
– Nie pojadę – odpowiedziała.
Po lunchu zaczęto dostarczać martwe małpy. Ciężarówka przywoziła je dwa razy
dziennie z Reston i pierwszy transport znalazł się w śluzie powietrznej, gdy Nancy
wkładała skafander. Pudło zawierało zwykle dziesięć lub dwanaście zwierząt.
Resztę małp opuszczających małpiarnię (była to większość, o łącznej wadze od
dwóch do trzech ton) umieszczono w potrójnych, bezpiecznych biologicznie workach,
które odkażono, potem wyniesiono z budynku i włożono do stalowych pojemników
na śmiecie. Pracownicy Hazleton zawieźli pojemniki do specjalnego pieca należącego
do firmy, gdzie zwłoki małp zostały spalone w wysokiej temperaturze, zapewniającej
zniszczenie wirusów ebola.
Niektóre małpy należało jednak zbadać, by stwierdzić, czy i gdzie rozprzestrzeniał
się wirus w budynku. Nancy musiała zanieść pudła do bloku AA-5 i ze swym
partnerem i cywilnym asystentem wykonywać sekcje małp jeszcze po północy. Nie
mówili prawie do siebie, ograniczając się do wskazywania narzędzi i oznak choroby.
Tego dnia Nancy wiele myślała o ojcu i dzieciństwie. Przed laty pomagała ojcu
podczas orki. Prowadziła traktor od południa do późnego wieczora. Posuwając się
niewiele szybciej niż muł, orała prawie ośmiusetmetrowy pas ziemi. Nosiła krótkie
szorty i sandały. Traktor hałasował i było gorąco; w pustce stanu Kansas Nancy nie
myślała o niczym, przytłoczona przez ryk silnika, gdy słońce chowało się za
horyzontem, ziemia stawała się ciemna, a księżyc pojawiał się i wędrował w górę.
O dziesiątej wieczór ojciec przejmował maszynę i orał dalej, a Nancy szła spać.
O świcie budził ją i wracała na traktor, by znowu pracować.
– Gąbka – powiedziała Nancy z naciskiem do swego partnera.
Mężczyzna zebrał krew z małpy, a Nancy wypłukała rękawiczki w misce
z zielonym środkiem EnviroChem.
Ojciec Nancy zmarł tego samego dnia; pracowała wówczas w gorącej strefie.
Poleciała do Kansas i przybyła taksówką na cmentarz w Wichicie w chwili, gdy
rozpoczynały się uroczystości pogrzebowe. Był zimny, deszczowy dzień i mała
grupka osób z parasolami zebrała się wokół pastora obok kamiennej ściany
i wykopanego w ziemi grobu. Podpułkownik Nancy Jaax podeszła bliżej, by lepiej
widzieć, i jej wzrok zatrzymał się na czymś, czego nie oczekiwała. Trumnę
udekorowano flagą. Zmarły był przecież wojskowym weteranem. Nancy załamała się
i wybuchnęła płaczem.
Siódmego grudnia w czwartek, o czwartej po południu, ostatnia małpa została
uśmiercona i włożona do worka. Ekipa rozpoczęła operację odkażania. Były kłopoty
ze złapaniem małej małpy, która uciekła; zajęło to całe godziny. Jerry Jaax wszedł do
pokoju, gdzie się ukryła, i przez dwie lub trzy godziny uganiał się za nią z siatką.
Wreszcie wcisnęła się w szparę za klatką, wyrzucając na zewnątrz ogon. Sierżant
Amen wstrzyknął w ten ogon dużą dawkę anestetyku. Po około piętnastu minutach
małpa znieruchomiała. Wtedy ją wyciągnięto i podzieliła los innych zwierząt.
Drogą radiową powiadomiono Gene’a Johnsona o śmierci ostatniej z małp.
Johnson polecił sierżantowi Klagesowi przeszukanie budynku w celu upewnienia się,
czy nie ma już żywych małp w żadnym pomieszczeniu. Klages odkrył w magazynie
zamrażarkę skrzyniową. Wyglądała groźnie, zawiadomił więc przez radio Johnsona:
– Gene, znalazłem tu zamrażarkę.
– Skontroluj ją – odpowiedział Johnson.
Klages podniósł pokrywę. Patrzył w oczy zamrożonych małp, siedzących
w przezroczystych plastikowych workach. Ich ciała pokrywały krwawe lodowe sople.
Były to małpy z sali F, pierwotnego ogniska epidemii (niektóre uśmiercił Dan
Dalgard). Klages spuścił pokrywę i wywołał przez radio Johnsona.
– Gene, nie uwierzysz, co znalazłem w tej zamrażarce. Jest tu dziesięć czy
piętnaście małp.
– O kurwa, Klages!
– Co mam z nimi zrobić?
– Nie chcę już żadnych problemów z małpami! Żadnych próbek! Trzeba je
odkazić!
– Znalazłem także kilka fiolek środka uspokajającego.
– Odkaź je, chłopcze. Nie wiemy, czy nie wprowadzono tam jakichś brudnych
igieł. Wszystko wyjeżdża z tego budynku. Wszystko!
Klages i cywilny pracownik Merhl Gibson wyciągnęli worki z zamrażarki.
Próbowali wepchnąć małpy do tekturowych pudeł, lecz się nie mieściły. Ciała
zwierząt były skręcone w dziwne kształty. Pozostawili więc worki z małpami
w korytarzu, by odmarzły. Ekipy odkażające zajmą się nimi jutro.
Technicy weterynaryjni 91-T wlekli się parami przez korytarz śluzy powietrznej,
odrętwiali i śmiertelnie zmęczeni, ociekający potem i ogarnięci strachem.
Zgromadzili ogółem trzy i pół tysiąca próbek klinicznych. Nie chcieli rozmawiać
o przeprowadzonej operacji ani ze sobą, ani z oficerami.
Gdy członkowie ekipy odjeżdżali do Fort Detrick, zauważyli Gene’a Johnsona
siedzącego przed budynkiem na trawie pod drzewem. Nie chciał rozmawiać z nikim,
a ludzie bali się odezwać do niego. Wyglądał okropnie. Jego myśli powracały do
spustoszonego wnętrza. Nie przestawał zastanawiać się nad tym, co robili ci chłopcy.
Jeżeli facet ma igłę w prawej ręce, stań po jego lewej stronie. Przyciśnij ramiona
małpy do pleców, by nie mogła odwrócić się i ugryźć. Czy ktoś skaleczył się w palec?
Jak dotychczas wydawało się, że chłopcy wyszli z tego cało.
Członkowie ekipy odkażającej włożyli skafandry natychmiast po opuszczeniu
budynku przez żołnierzy. Było już po zmierzchu, lecz Gene Johnson tak bardzo
obawiał się wirusa ebola, że nie chciał pozostawiać na noc nieodkażonych
pomieszczeń.
Ekipą kierował Merhl Gibson. Po włożeniu skafandra ochronnego obszedł
budynek, by się zorientować, co jest do zrobienia. Sale i korytarze były poplamione
krwią i zaśmiecone opakowaniami po lekach. Wszędzie leżały suchary, skrzypiące
pod butami. Podłoga i ściany były zanieczyszczone odchodami małp. Gibson wziął
szczotkę oraz kubeł środka odkażającego i spróbował oczyścić ścianę.
Następnie wezwał przez radio Gene’a Johnsona:
– Gene, to gówno jest jak cement, nie odpada.
– Zrób, co możesz. Mamy rozkaz uprzątnąć to miejsce.
– Spróbujemy to odłupać – powiedział Gibson.
Następnego dnia zakupiono szpachle i stalowe łopatki i członkowie ekipy
odkażającej zaczęli skrobać ściany i podłogę, niemal dusząc się z gorąca
w skafandrach.
Milton Frantig, człowiek, który wymiotował na trawnik, przebywał od kilku dni
w izolatce w szpitalu Fairfax. Czuł się znacznie lepiej, gorączka spadła, nie pojawił
się krwotok z nosa; pacjent się niecierpliwił. Najwidoczniej nie został zakażony
wirusem ebola. W każdym razie jego obecności nie wykazało badanie krwi.
Prawdopodobnie był to łagodny przypadek grypy. Specjaliści z CDC uznali
ostatecznie, że Frantig może powrócić do domu.
Przez dziewiętnaście dni po badaniu zapachu zawartości naczynia u Jahrlinga
i Geisberta nie wystąpił krwotok z nosa; uznali więc, że udało im się przeżyć.
Uspokajał ich również fakt, że u Dalgarda i pracowników małpiarni nie wystąpiły
dotychczas objawy zakażenia wirusem ebola, chociaż wydawało się to zagadkowe.
Co, u licha, działo się z tym wirusem? Zabijał małpy jak muchy; wirusy były
rozsiewane przez wszystkie otwory małpich ciał, żaden człowiek jednak nie
zachorował. Może nie był to wirus ebola zair? A więc co to było? I skąd pochodzi ten
nieznany mikroorganizm? Jahrling wierzył, że pochodzi z Afryki. Reagowała
przecież na niego krew Mayingi. Musi więc być blisko spokrewniony z wirusem
ebola zair. Zachowywał się jak fikcyjny szczep Andromeda. Gdy myśleliśmy, że to
koniec świata, wirus po cichu wyniósł się i żyjemy.
Specjaliści z CDC próbowali odkryć ognisko wirusa; trop prowadził do Ferlite
Farms, przedsiębiorstwa handlującego małpami w pobliżu Manili. Pochodziły stamtąd
wszystkie małpy dostarczane do Reston. Był to przystanek na ich drodze z lasów na
wyspie Mindanao do Waszyngtonu. Badacze stwierdzili, że również tam występowała
duża śmiertelność małp. Jak się jednak wydawało, także na Filipinach nie chorowali
dozorcy zwierząt. Dlaczego ci ludzie nie umierali? A jednak wirus jest zdolny
unicestwić małpę. Dzieje się tu coś bardzo dziwnego. Wydawało się, że przyroda
osacza nas i chce uśmiercić, gdy nagle zwraca twarz w inną stronę i się uśmiecha. Jest
to uśmiech Mony Lisy, jego znaczenie pozostaje zagadkowe.
18 grudnia, poniedziałek
Członkowie ekipy odkażali budynek także po usunięciu farby z betonowych podłóg.
Gdy mieli już pewność, że wszystkie powierzchnie zostały oczyszczone, przystąpili
do końcowego etapu operacji, dezynfekcji gazem. Oklejono zewnętrzne drzwi, okna
i otwory wentylacyjne specjalną srebrzystą taśmą. Zewnętrzne otwory wentylacyjne
zaklejono folią plastikową. Dzięki temu budynek był hermetycznie szczelny.
W różnych miejscach małpiarni umieszczono skrawki bibuły nasycone zarodnikami
nieszkodliwej bakterii Bacillus subtilis niger. Zarodniki te są bardzo odporne i trudno
je zabić. Przyjmuje się, że środek odkażający, który unicestwi te zarodniki, zabije
niemal wszystko.
Ekipa przywiozła do małpiarni trzydzieści dziewięć elektrycznych patelni
Sunbeam, przyrządów stosowanych przez wojskowych specjalistów do odkażania.
W całym budynku ułożono na podłodze kabel elektryczny, na którym były
zamontowane szeregowo połączone gniazdka elektryczne; przypominało to sznur do
lampek choinkowych. Do gniazdek podłączono patelnie Sunbeam; do włączania
prądu służył główny wyłącznik. Na każdą patelnię nasypano garść kryształów
odkażających. Kryształy były białe i przypominały sól. Nastawiono patelnie na
wysoką temperaturę. 18 grudnia o godzinie osiemnastej włączono prąd i patelnie
zaczęły się nagrzewać. Kryształy parowały, wydzielając gazowy formaldehyd.
Ponieważ drzwi, okna i otwory wentylacyjne zostały uszczelnione, gaz nie ulatniał się
na zewnątrz, lecz pozostał w budynku przez trzy dni. Przedostawał się przez kanały
powietrzne, pokoje biurowe, wpadał do szuflad w biurkach, a nawet do wnętrza
temperówek w szufladach. Przenikał przez kserografy, komputery osobiste, obicia
krzeseł, a także ściekowe kratki podłogowe, stykając się tam ostatecznie ze środkiem
odkażającym, który pozostał w studzienkach ściekowych. Na koniec członkowie
ekipy odkażającej, w dalszym ciągu ubrani w skafandry ochronne, powrócili do
budynku i zebrali kontrolne próbki zarodników. Formaldehyd je zabił.
W pracy związanej z zagrożeniem biologicznym obowiązuje zasada, którą można
sformułować tak: nigdy nie wiadomo, kiedy życie zostaje całkowicie zniszczone.
Życie może przetrwać niemal wszystko. Niezwykle trudne jest przeprowadzenie
całkowitej, jednoznacznej sterylizacji i prawie niemożliwe staje się jej późniejsze
zweryfikowanie. Trzydniowa sterylizacja formaldehydem i zniszczenie wszystkich
zarodników Bacillus subtilis niger to jednak niemal gwarancja sukcesu. Małpiarnia
została wysterylizowana. Wirus ebola napotkał opór. Przez krótki czas, do chwili gdy
życie nie odtworzy się tam samorzutnie, małpiarnia w Reston pozostanie jedynym
budynkiem na świecie, w którym nie ma żadnych śladów istnienia.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
NAJGROŹNIEJSZY SZCZEP
Styczeń 1990
Szczep wirusa ebola, który pojawił się w pobliżu Waszyngtonu, ukrył się gdzieś
w lesie tropikalnym. Cykl się powtarzał. Cykl musi się zawsze powtarzać, jeżeli wirus
ma istnieć. Po stwierdzeniu, że małpiarnia została całkowicie wysterylizowana,
władze wojskowe zwróciły ją Hazleton Research Products. Firma zaczęła ponownie
sprowadzać transporty małp z Filipin, z tej samej małpiarni w pobliżu Manili,
i ponownie zapełniła budynek krabożernymi zwierzętami z tropikalnych lasów
Mindanao. W niespełna miesiąc później, w połowie stycznia, niektóre małpy w sali C
zaczęły zdychać, czemu towarzyszyło krwawienie z nosa. Dan Dalgard zatelefonował
do Petera Jahrlinga. „Wydaje się, że zostaliśmy zaatakowani ponownie” – powiedział.
Był to wirus ebola. Przybył z Filipin. Tym razem, ze względu na to, że podczas
pierwszej epidemii nie było ofiar w ludziach, specjaliści z armii, CDC i Hazleton
postanowili wspólnie izolować małpy – pozostawić je w spokoju i czekać na rozwój
wypadków. Dalgard miał nadzieję, że uda się ocalić przynajmniej część zwierząt,
a jego firma nie chciała powrotu ekip wojskowych w skafandrach ochronnych.
Wydarzenia w budynku potraktowano jako pewnego rodzaju eksperyment.
Umożliwiał on sprawdzenie efektów naturalnego działania wirusa ebola na populację
małp żyjących w ograniczonej przestrzeni powietrznej, w czymś w rodzaju miasta.
Wirus ebola reston przenosił się szybko z sali do sali, a rozwijając się w organizmach
małp, wydawał się ulegać samorzutnej mutacji w coś, co bardzo przypominało
pospolity katar. Był to jednak katar ebola. Małpy zdychały, wydzielając z nosów duże
ilości przezroczystego i zielonego śluzu zmieszanego z krwią, która nie krzepła. Płuca
małp były zniszczone, rozkładały się i tonęły w wirusach. Małpy miały zapalenie
płuc. Gdy u jednego zwierzęcia w sali wystąpił krwotok z nosa, z reguły
osiemdziesiąt procent małp z tej sali ginęło wkrótce potem. Wirus był niezwykle
zakaźny dla małp. Badacze z instytutu sądzili, że mają do czynienia z kolejną mutacją
wirusa ebola, czyli z czymś nowym i nieco odmiennym od tego, co obserwowali
miesiąc wcześniej, w grudniu, gdy ekipa wojskowa przeprowadzała sterylizację
małpiarni. Było to niepokojące – wydawało się, że wirus ebola może ulegać szybkim
zmianom, że po miesiącu może pojawić się inny szczep. Kliniczne objawy choroby
wskazywały na związek wirusa z pewnymi rodzajami kataru obserwowanymi
u dzieci. Można było przypuszczać, że wirus potrafi szybko przystosować się do
nowego gospodarza i szybko zmieniać się po przeniknięciu do nowej populacji.
Wirus ebola przenosił się prawdopodobnie przez przewody wentylacyjne
budynku. Dwudziestego czwartego stycznia przedostał się do sali B i u małp w tym
pomieszczeniu wystąpiły objawy wstrząsu. Następnie małpy zdychały, czemu
towarzyszył wyciek z nosa i zaczerwienienie oczu. W następnych tygodniach
epidemia objęła sale I, F, E i D; praktycznie wszystkie małpy w tych pokojach
zdechły. Później, w połowie lutego, opiekun zwierząt w Hazleton (który będzie się
w tej książce nazywać John Coleus) skaleczył się w kciuk skalpelem podczas
przeprowadzania sekcji martwej małpy. Krajał na plasterki wątrobę, ulubione
siedlisko wirusa ebola. Ostrze skalpela, zanieczyszczone komórkami wątroby i krwią,
wniknęło głęboko w palec Coleusa. Niebezpieczeństwo zakażenia wirusem było więc
bardzo duże.
Wątrobę wysłano pospiesznie do USAMRIID do analizy. Tom Geisbert obejrzał
kawałek organu pod mikroskopem i, ku swemu przerażeniu, stwierdził, że jest
„niezwykle zakaźna, pełna wirusów”. Wszyscy w instytucie byli pewni, że John
Coleus umrze. „Szczerze mówiąc – powiedział mi Jahrling – baliśmy się, że facet
z tego nie wyjdzie”. Specjaliści z CDC postanowili go nie izolować. Coleus
odwiedzał więc bary i pił piwo z przyjaciółmi.
Cząstki wirusa ebola zair powiększone 17 tysięcy razy. Widoczne są pętle na końcach niektórych cząstek, tak
zwane kije pastuchów lub śruby oczkowe, typowe dla wirusa ebola zair i wirusów siostrzanych
Fot. Thomas W. Geisbert, USAMRIID
Cząstki wirusa ebola reston. „Chodzi o to, że nie jest łatwo wzrokowo wyodrębnić różnice między tymi dwoma
szczepami” – Peter Jahrling
Fot. Thomas W. Geisbert, USAMRIID
„Tu w instytucie – rzekł Jahrling – byliśmy przerażeni, gdy ten facet chodził do
barów i pił tam. CDC nie powinno na to pozwolić. Chodziło o groźny wirus
i poważną sytuację. Nie wiemy wszystkiego o tym drobnoustroju. Może przypomina
on pospolity katar; gdyby tak było, mógłby występować okres inkubacji, czyli okres
między przeniknięciem wirusa do organizmu a wystąpieniem objawów choroby; do
chwili gdy człowiek uświadomi sobie, że jest chory, może zarazić szesnaście osób.
Jest mnóstwo luk w naszej wiedzy o wirusie. Nie wiemy, skąd przybywa i nie wiemy,
jaką postać przybierze, gdy pojawi się następnym razem”.
John Coleus miał drobną dolegliwość, która wymagała zabiegu chirurgicznego.
Lekarze przeprowadzili operację po zetknięciu się z wirusem ebola, czyli w okresie
wylęgania. Nie odnotowano, by podczas zabiegu nadmiernie krwawił. Zniósł operację
dobrze i żyje do dziś; żadne złe skutki zetknięcia się z wirusem nie wystąpiły.
Życie w małpiarni zamarło. Ekipa wojskowa nie musiała przeprowadzać sterylizacji
budynku. Został on wyjałowiony przez wirus ebola reston. I tym razem nie było ofiar
w ludziach. Nastąpiło jednak coś dziwnego i być może złowrogiego. W małpiarni
pracowało czterech dozorców zwierząt: Jarvis Purdy, który miał zawał serca; Milton
Frantig, który wymiotował na trawnik; John Coleus, który skaleczył się w palec,
i czwarty mężczyzna. U wszystkich test na obecność wirusa ebola dał wynik dodatni.
Wszyscy byli zakażeni. Wirus przeniknął do ich krwi, mnożył się w ich komórkach,
krążył w ich organizmach. Nie zachorowali jednak. Żaden z nich nie przypominał
sobie, by miał bóle głowy lub czuł się chory. Ostatecznie wirus zniknął w sposób
naturalny z ich organizmów i krwi; w chwili gdy to pisałem, żaden z czterech
mężczyzn nie był zakażony. Należą do nielicznych, którzy przeżyli zakażenie
wirusem ebola. John Coleus na pewno złapał wirus, gdy skaleczył się zakrwawionym
skalpelem; nie ma co do tego wątpliwości. Niepokojący jest natomiast fakt, że wirus
przeniknął do krwi pozostałych mężczyzn, chociaż żaden z nich się nie skaleczył.
Dostał się tam w jakiś inny sposób, najprawdopodobniej przez płuca. Było to więc
zakażenie z powietrza. Kiedy wojskowi eksperci stwierdzili, że trzej spośród czterech
mężczyzn nie byli skaleczeni, prawie wszyscy w USAMRIID doszli do wniosku, że
wirus ebola może być przenoszony przez powietrze.
Doktor Philip Russell – generał, który podjął decyzję wysłania do małpiarni ekipy
wojskowej, by zapobiec rozszerzaniu się wirusa – powiedział mi niedawno, że
chociaż w swoim czasie „bał się nieprzytomnie” wirusa ebola, dopiero później, gdy
zrozumiał, że wirus rozprzestrzeniał się wśród małp przez powietrze, uświadomił
sobie w pełni możliwość katastrofy. „Byłem bardziej przerażony, patrząc wstecz. Gdy
dowiedziałem się o tej możliwości, zrozumiałem, że w wyniku niewielkiej mutacji
wirusa ebola może powstać wirus szybko atakujący drogi oddechowe ludzi. Myślę
o dżumie. Wyobraźmy sobie wirus wywołujący zakaźność tak jak wirus grypy,
a śmiertelność jak podczas epidemii dżumy w średniowieczu. To jest właśnie to,
o czym mówię”.
Zakażenie pracowników małpiarni w Reston wirusem ebola było bezobjawowe.
Dlaczego wirus ich nie zabił? Nikt, do dnia dzisiejszego, nie zna odpowiedzi na to
pytanie. Bezobjawowa choroba ebola, coś w rodzaju kataru ebola. Drobna zmiana
w kodzie genetycznym wirusa, prowadząca prawdopodobnie do niewielkiej
strukturalnej zmiany kształtu jednego z siedmiu tajemniczych białek cząstki
wirusowej, spowodowała niewątpliwie zasadniczą różnicę w jego zachowaniu się
w organizmie ludzkim; wirus stał się łagodny i nieszkodliwy, chociaż wcześniej
zabijał małpy. Ten szczep wirusa ebola potrafił odróżnić człowieka od małpy.
A gdyby zmienił się w jakimś innym kierunku…
Pewnego wiosennego dnia odwiedziłem panią pułkownik Nancy Jaax, by
przeprowadzić z nią wywiad dotyczący jej udziału w operacji w Reston.
Rozmawialiśmy w jej gabinecie. Nancy miała na sobie szary wojskowy sweter ze
srebrnymi orłami na ramionach – została ostatnio awansowana do stopnia
pułkownika. Śpiąca w pudełku w kącie pokoju młoda papuga obudziła się
i zapiszczała.
– Jesteś głodna? – spytała ptaka Nancy. – Tak, tak, wiem. – Wyjęła z torebki
kawałek mięsa indyka i posmarowała go papką kukurydzianą. Wcisnęła mięso
w dziób papugi, która zamknęła oczy z zadowolenia.
Nancy wskazała ręką na szafki z segregatorami.
– Czy interesuje cię sprawa wirusa ebola? Tam coś znajdziesz – powiedziała.
– Pokaż mi.
Nancy wyjęła z szafki trochę szklanych slajdów i zaniosła je do drugiego pokoju,
gdzie na stole stał mikroskop binokularowy. Miał dwie pary okularów, co
umożliwiało jednoczesne korzystanie z niego przez dwie osoby.
Usiadłem i zajrzałem do mikroskopu, widząc białą nicość.
– W porządku, ten jest dobry – oznajmiła i umieściła slajd pod obiektywem.
Pole widzenia było wypełnione przez komórki. Tu i tam ściany komórek były
rozerwane i się rozlewały.
– To tkanka narządów płciowych samca – powiedziała Nancy. – Jest silnie
zakażona. To wirus ebola zair w małpie zakażonej przez płuca w 1986 roku; była
badana przez Gene’a Johnsona i przeze mnie.
Gdy patrzyłem na plasterek jądra małpy, zrobiło mi się nieprzyjemnie.
– Myślisz, że wirus dostał się do płuc małpy i przewędrował do jej…?
– Tak. To dość obrzydliwe – powiedziała. – Teraz pokażę ci coś szokującego.
Pokażę ci płuco.
Obraz zmienił się i patrzyliśmy na zniszczoną różową koronkę belgijską.
– To jest plasterek tkanki płucnej. Wirus dostał się do płuc. Czy widzisz w nich
pęcherzyki wirusa? To ebola zair.
Mogłem dostrzec pojedyncze komórki; niektóre z nich były rozdęte i miały
ciemne kropki.
– Powiększymy obraz.
Komórki stały się większe. Ciemne kropki przekształciły się w kanciaste szare
plamki, które wytryskiwały z komórek, jakby się z nich wylęgały.
– To są duże krystaloidy – objaśniła Nancy.
Były to krystaloidy wirusa ebola wydostające się z płuc. Płuca wyrzucały te
wirusy bezpośrednio w powietrze. Ścierpła mi nagle skóra na głowie i poczułem się
jak cywil, który zobaczył coś, czego być może cywile nie powinni oglądać.
– Te płuca są bardzo zakaźne – stwierdziła Nancy rzeczowym tonem. – Czy
widzisz krystaloidy pączkujące bezpośrednio do przestrzeni powietrznej płuca? Gdy
kaszlesz, to paskudztwo przechodzi przez gardło do plwociny. Ktoś zakażony
wirusem ebola nie powinien więc kaszleć innym w twarz.
– Mój Boże, ten wirus wie chyba wszystko o płucach.
– Niekoniecznie. Być może żyje on w organizmie jakiegoś owada, a owady nie
mają płuc. Tu jednak widać, jak wirus ebola przystosował się do płuca. Pączkuje
z płuca bezpośrednio w powietrze.
– Oglądamy chyba organizm bardzo wyrafinowany.
– Masz całkowitą rację. Ten wirus ma ustalony cykl życiowy. Uczestniczymy
w tej grze. Co będzie, gdy dostanie się do płuc człowieka? Jeżeli ulega mutacji, może
pojawić się problem. Wielki problem.
W marcu 1990 roku, gdy wybuchła druga epidemia w Reston, CDC ograniczyło
znacznie działalność importerów małp i zaostrzyło procedury kontrolne oraz
kwarantannę. CDC cofnęło również czasowo licencje trzem spółkom: Hazleton
Research Products, Charles River Primates Corporation i Worldwide Primates,
oskarżając je o pogwałcenie zasad kwarantanny (te licencje później przywrócono).
Działania CDC skutecznie zablokowały na kilka miesięcy import małp do USA.
Firma Hazleton poniosła straty sięgające milionów dolarów. Import małp jest
opłacalny. Mimo działań CDC, wymierzonych w firmę Hazleton, eksperci
z USAMRIID, a nawet niektórzy specjaliści z CDC, wyrazili duże uznanie względem
Dalgarda oraz władz jego spółki za podjęcie decyzji o przekazaniu małpiarni ekipie
wojskowej. „Dla Hazleton była to ciężka, lecz słuszna decyzja” – oświadczył mi
Jahrling, streszczając ogólną opinię ekspertów.
Firma Hazleton wynajmowała budynek małpiarni od właściciela. Nie można się
dziwić, że stosunki między nim a firmą nie układały się zbyt dobrze podczas operacji
wojskowej i drugiej epidemii spowodowanej wirusem ebola. Firma opuściła później
budynek, który do tej pory stoi pusty.
Peter Jahrling, który pozostał przy życiu mimo wąchania wirusa ebola, jest
obecnie głównym specjalistą w USAMRIID.
Zgodnie z przyjętym zwyczajem Jahrling i Geisbert nadali szczepowi, który odkryli,
nazwę reston, od miejsca, gdzie go po raz pierwszy zaobserwowano. W rozmowie
nazywają go niekiedy właśnie ebola reston. Pewnego dnia Jahrling pokazał mi
w swym gabinecie fotografię cząstek wirusa ebola. Do złudzenia przypominały
makaron ugotowany na twardo.
– Popatrz na tę trąbkę i na tę długą pijawkę – powiedział Jahrling, nakreślając
palcem pętlę. – Miałem właśnie powiedzieć, że to reston, ale nie, to zair. Chodzi o to,
że nie jest łatwo wyodrębnić wzrokowo różnicę między tymi dwoma szczepami.
Powracamy tu do filozoficznego pytania: dlaczego zair jest groźny dla ludzi?
Dlaczego reston nie jest groźny dla ludzi, chociaż te szczepy są tak podobne? Wirus
ebola reston jest niemal na pewno przenoszony przez powietrze. Jestem przekonany,
że pracownicy Hazleton, którzy zostali zakażeni wirusem, ulegli infekcji powietrznej.
– Czy uniknęliśmy kuli?
– Nie sądzę, że uniknęliśmy – odparł Jahrling. – Zostaliśmy trafieni. Mieliśmy
tylko szczęście, że była to gumowa kula kaliber 22, nie zaś kula dum-dum kaliber 45.
Niepokoję się, kiedy ludzie mówią: „uniknęliśmy kuli”. A następnym razem, gdy
zobaczą wirus ebola pod mikroskopem, powiedzą: „to tylko reston” i przeniosą wirus
poza obszar izolowany. I zostaniemy trafieni w głowę, kiedy okaże się, że nie jest to
reston, lecz jego starsza siostra.
Peters opuścił armię i został szefem specjalnego oddziału zajmującego się
czynnikami chorobotwórczymi (Special Pathogens Branch) w CDC. Powracając do
wydarzeń w Reston, powiedział mi pewnego dnia, iż jest prawie pewny, że wirus
ebola przenosi się przez powietrze.
– Sposób rozprzestrzeniania się wirusa i fakt, że przeniósł się do innych sal
wskazują, iż powstawały i były obecne w budynku aerozole wirusa ebola –
powiedział Peters. – Jeżeli obejrzysz zdjęcia płuc małpy zakażonej wirusem ebola
zair, zobaczysz, że są zamglone przez wirusy ebola. Czy widziałeś takie zdjęcia?
– Tak. Pokazywała mi je Nancy Jaax.
– A więc wiesz. Można wyraźnie dostrzec wirusy ebola w przestrzeni powietrznej
płuca.
– Czy próbowałeś kiedykolwiek wprowadzić wirusy ebola reston w powietrze
i zakazić w ten sposób małpy? – zapytałem.
– Nie – odparł zdecydowanie. Nie sądziłem, by to był dobry pomysł. Gdyby ktoś
się dowiedział, że armia przeprowadza eksperymenty, aby sprawdzić, czy wirus ebola
może przenosić się przez drogi oddechowe, zostalibyśmy oskarżeni
o przygotowywanie ofensywnej wojny biologicznej, o próbę doprowadzenia do
globalnej katastrofy. Odrzuciliśmy więc ten pomysł.
– Oznacza to, że nie wiecie, czy wirus ebola faktycznie przenosi się przez
powietrze.
– Istotnie. Nie wiemy. Musimy się zastanowić, czy wirus ebola jest do tego
zdolny, czy nie. Jeżeli jest zdolny, to mamy do czynienia z jedną z najgorszych
rzeczy, jakie możesz sobie wyobrazić.
Tak więc do trójki rodzeństwa: marburg, ebola sudan i ebola zair, dołączył czwarty
berbeć – reston. Badacze ze specjalnego oddziału czynników chorobotwórczych –
przede wszystkim Anthony Sanchez i Heinz Feldmann – rozdzielili geny wszystkich
filowirusów. Odkryli, iż wirusy zair i reston są tak podobne do siebie, że trudno
byłoby powiedzieć, czym się różnią. Gdy więc spotkałem się z Sanchezem
i zapytałem go o to, odpowiedział: „Nazywam je całującymi się kuzynkami. Nie
potrafię jednak ustalić, dlaczego wirus reston jest dla nas nieszkodliwy.Osobiście nie
czułbym się dobrze, stykając się z nim bez skafandra i odpowiednich zabezpieczeń”.
Każdy wirus zawiera siedem białek; cztery z nich są zupełnie nieznane. Jedno z białek
wirusa reston może być nieco odmienne; to prawdopodobnie spowodowało, że
epidemia nie wybuchła w Waszyngtonie jak ogień. Eksperci z wojska i CDC nigdy
nie lekceważyli zagrożeń związanych z wirusem reston. Był w dalszym ciągu
zaliczany do letalnych wirusów poziomu 4 i każdy, kto chciałby „wymienić z nim
uścisk dłoni”, powinien nosić skafander ochronny. Eksperci uważali, iż nie ma
dotychczas wystarczających dowodów, że szczep reston nie jest wirusem wyjątkowo
groźnym. W istocie może być najgroźniejszy ze wszystkich siostrzanych filowirusów,
gdyż prawdopodobnie przenosi się przez powietrze łatwiej niż inne filowirusy.
W wyniku drobnej zmiany w kodzie genetycznym może przekształcić się w wirus
kataru likwidujący rodzaj ludzki.
Dlaczego wirus reston jest tak bardzo podobny do wirusa ebola zair, chociaż
prawdopodobnie pochodzi z Azji? Szczepy pochodzące z różnych kontynentów
powinny zasadniczo różnić się od siebie. Możliwe, że szczep reston powstał w Afryce
i niedawno został przeniesiony na Filipiny drogą lotniczą.
Innymi słowy, wirus ebola dostał się już do sieci lotniczej i ostatnio podróżuje.
Eksperci nie wątpią, że w ciągu kilku dni wirus może rozprzestrzenić się na całym
świecie. Może wirus ebola opuścił Afrykę i wylądował w Azji kilka lat temu. Może –
to tylko domysł – wirus przywędrował do Azji w organizmach dzikich zwierząt
afrykańskich. Podobno zamożni ludzie na Filipinach, właściciele posiadłości w lasach
tropikalnych, importują nielegalnie zwierzęta z Afryki, wypuszczają je do dżungli na
Filipinach i na nie polują. Jeżeli wirus ebola żyje w afrykańskich zwierzętach
łownych – lampartach, lwach lub bawołach kafryjskich – mógłby tą drogą dostać się
na Filipiny. Są to tylko domysły.
Podobnie jak wszystkie inne wirusy nitkowate, wirus ebola reston ukrywa się
w tajemniczej kryjówce. Wydaje się jednak zupełnie prawdopodobne, że epidemia
w Reston została zapoczątkowana przez pojedynczą małpę na Filipinach. Jedną chorą
małpę. Ta nieznana małpa zapoczątkowała cały proces. Została zakażona przez cztery
lub pięć cząstek wirusa ebola, pochodzących nie wiadomo skąd.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
CZĘŚĆ CZWARTA
GROTA KITUM
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DROGA
Sierpień 1993
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
SPIS TREŚCI
Okładka
Strona tytułowa
Do czytelnika
Część pierwsza – Cień góry Elgon
Wypadek w lesie
Druga ofiara wirusa
Diagnoza
Kobieta i żołnierz
Program ebola
Zanurzenie całkowite
Rzeka Ebola
Cardinal
Schodzenie w głąb
Część druga – Małpiarnia
Reston
Na poziom 3
Zagrożenie
Dzień Dziękczynienia
Meduza
Pierwszy anioł
Drugi anioł
Droga służbowa
Worki na śmieci
Spacer w przestrzeni kosmicznej
Konfrontacja
Akcja
Rekonesans
Część trzecia – Operacja w małpiarni
Początek akcji
Nowa ofiara
91-T
W budynku
Zły dzień
Odkażanie
Najgroźniejszy szczep
Część czwarta – Grota Kitum
Droga
Obóz
Główne postacie w kolejności występowania w książce
Słowniczek
Podziękowania
Strona redakcyjna
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=