You are on page 1of 247

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Dedykuję
Fredericowi Delano Grantowi Jr. –
podziwianemu przez wszystkich,
którzy go znają

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Autor wyraża wdzięczność Fundacji Alfreda P. Sloana za przyznany mu grant.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
A drugi [anioł] wylał swą czaszę na morze.
I stało się ono krwią jakby zmarłego.
Apokalipsa św. Jana[1]
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DO CZYTELNIKA

W chwili, kiedy piszę te słowa, wirus ebola sieje zniszczenie pośród ludzkiej
populacji Afryki Zachodniej. Jego nagłe pojawienie się w 2014 roku stało się
najbardziej dotkliwym i niszczącym doświadczeniem choroby zakaźnej, jaką widział
świat od czasu wystąpienia powodującego AIDS wirusa HIV na początku lat
osiemdziesiątych. Wirus ebola został po raz pierwszy zidentyfikowany w 1976 roku –
w małym wiejskim szpitalu w Yambuku w Zairze (obecnie Demokratyczna Republika
Konga), w pobliżu rzeki Ebola. Od tego czasu pojawiał się około dwadzieścia cztery
razy w różnych wiejskich miejscach w Afryce Równikowej, zabijając przeważnie od
kilku ludzi do góra kilkuset. W każdym z tych przypadków wirus ostatecznie ustąpił
i znikł. Został stłumiony przez lekarzy oraz pracowników medycznych, którzy
znaleźli sposoby na powstrzymanie jego rozprzestrzeniania. Ponadto wirus ten był dla
świata na tyle druzgocący, że jego ofiary nie żyły wystarczająco długo, by móc
zarazić nim wielu innych ludzi. W rezultacie w środowisku naukowym zapanowało
powszechne przekonanie, że ebola nie stanowi poważnego zagrożenia dla ludzkości.
Niestety nie była to trafna diagnoza.
Nikt w pełni nie rozumiał, że jeżeli ebola dostałby się do głównych afrykańskich
miast, rozprzestrzeniłby się tam w mgnieniu oka. W konsekwencji wirus zacząłby
krwawe żniwa na polu całej ludzkiej populacji. W chwili obecnej nikt nadal nie wie,
w jaki sposób można go powstrzymać i czy w ogóle jest to możliwe. Dlatego właśnie
ebola, już od dawna, jest uważany za najokropniejszego i najbardziej przerażającego
wirusa powodującego choroby u ludzi. Istnieje pięć rodzajów tego wirusa, wliczając
w to jego bliskiego kuzyna – wirusa marburg. Żyją cicho i spokojnie w pewnych
nieznanych gatunkach zwierząt, w lasach oraz na sawannach Afryki Równikowej.
Naturalnym nosicielem eboli może być jeden z gatunków nietoperza. Może być nim
także jakiś mały insekt albo roztocz, który żyje na ciele nietoperza, lub coś innego,
o czym nikt jeszcze do tej pory nie pomyślał. Nikt z nas nie ma na to jasnej
odpowiedzi. Raz na jakiś czas, z niewiadomych przyczyn, wirus ebola wydostaje się
ze swojego naturalnego nosiciela i zaraża człowieka, po czym jedna osoba przekazuje
go kolejnej i tak zaczyna się epidemia.
Ebola jest przenoszony między ludźmi przez pot, fekalia, wymioty, ślinę, mocz
lub krew. Osoba zakażona wirusem wytwarza wiele z tych płynów w sposób
niekontrolowany, czasami w dużych ilościach. Około połowy przypadków dotyczy
krwotoków. Od czasu do czasu są one bardzo obfite, kiedy indziej delikatne: mogą to
być nawet małe kropelki krwi ukazujące się na brzegu powiek. Występują również
krwotoki wewnętrzne, widoczne jedynie jako zabarwione krwią wymioty lub
smołowate stolce (czarna biegunka). Każdy, kto ma kontakt z tymi płynami gołymi
rękami lub skórą, podlega wysokiemu ryzyku zakażenia – wirus ebola jest wyjątkowo
zaraźliwy. Jeżeli tylko pojedyncza jego cząsteczka dostanie się do krwiobiegu,
konsekwencje mogą być śmiertelne (dla porównania: HIV jest o wiele mniej
zaraźliwy. Aby doszło do zarażenia, do ludzkiego krwiobiegu musi się dostać około
dziesięciu tysięcy cząsteczek HIV). Do tej pory nie wynaleziono jeszcze żadnego
sprawdzonego leku na ebolę, ponadto żadna szczepionka nie jest skuteczna.
Naukowcy, którzy pracują nad ebolą w laboratoriach, zawsze mają na sobie
skafander z ciśnieniowym zapasem powietrza, a laboratorium jest szczelnie
zabezpieczone drzwiami ze specjalną śluzą powietrza. Dodatkowo w środku znajdują
się drzwi z prysznicami bezpieczeństwa. Takie laboratorium jest nazywane strefą
skażenia.
W chwili obecnej w Afryce Zachodniej strefa skażenia występuje wszędzie. Jest
niewidoczna gołym okiem, szerząca się, śmiertelna. Strefa skażenia istnieje
w ramionach matek opiekujących się dziećmi chorymi na ebolę. Wewnątrz
skromnych domów, gdzie zdesperowani ludzie po prostu usiłują pomóc swoim
umierającym najbliższym, a także wokół ciała młodego mężczyzny, leżącego twarzą
do ziemi na brudnej ulicy w Monrovii, w Liberii, który przez innych jest omijany
szerokim łukiem. Ebola jest ludzką katastrofą, potworem, groźnym pasożytem,
nieświadomym, nieczułym twórcą ogromnego cierpienia, nieubłagalnie rozwijającym
się w ludzkim ciele. Obecnie ebola jest w stanie doprowadzić społeczność, czy nawet
miasto, do stanu porównywalnego z doświadczeniem średniowiecznej zarazy.
Powstrzymanie go musi być dziełem ogromnego wysiłku społeczności
ogólnoświatowej, na czele której znajdą się kraje rozwinięte, mające pieniądze
i środki do walki z tym wrogiem ludzkiego gatunku. Nie ulega bowiem wątpliwości
fakt, że ebola jest wrogiem nas wszystkich. Gdyby wirus uległ jakiejkolwiek mutacji,
przenosząc się z człowieka na człowieka, mógłby znaleźć się na całym świecie – od
Bangladeszu po Beverly Hills.

***

Książka ta jest narracyjną literaturą faktu. Innymi słowy – jest to historia oparta na
prawdziwych wydarzeniach. Bohaterowie są autentyczni; wydarzenia historyczne
precyzyjnie udokumentowane i sprawdzone. Jako autor literatury faktu spędzam
mnóstwo czasu z ludźmi, o których piszę: poznaję ich mentalność, zwyczaje, styl
pracy, wygląd fizyczny, dźwięk ich głosu, wiem, kogo kochają, kogo nienawidzą, co
jedzą, nawet o czym śnią w nocy. Czasem zadaję im szczegółowe pytania odnośnie
do tego, o czym myśleli w kluczowych momentach swojego życia. Technika ta
pozwoliła mi rozwinąć faktograficzną wersję powieściopisarskiego monologu
wewnętrznego: tego, o czym dana osoba myśli. Pewne fragmenty, takie jak ten, kiedy
podpułkownik Nancy Jaax stoi pod prysznicem bezpieczeństwa, w skafandrze,
i zastanawia się, czy wewnątrz jej kombinezonu znajduje się zakażona ebolą krew
małpy, zostały oddane wiernie. Nancy Jaax sprawdziła ze mną starannie ten fragment
i zaproponowała kilka mniejszych zmian, aby upewnić się, że mój opis jej myśli jest
jak najbardziej zgodny z tym, co faktycznie działo się w jej głowie, kiedy myślała, że
może umrzeć z powodu eboli.
Ostatecznie my, ludzie, istniejemy tylko jako detale na tym cudownym, pozornie
nieskończonym obrazie wszechświata. W zetknięciu z naturą jesteśmy tylko małymi
istotami, niemalże niedostrzegalnymi nitkami w płótnie. Nasze wysiłki i starania, aby
kontrolować przyrodę bywają czasami żałosne i egoistyczne, czasami heroiczne,
jeszcze kiedy indziej nierozważne oraz zgubne. Niemniej jednak tematem mojej
twórczości jest ludzkość i jej związek z naturą: nasze walki, cierpienia, radość
i wspólnota życia – poczucie, że jesteśmy gatunkiem, o którym warto pisać, i że
historia życia każdego z nas jest warta opowiedzenia i zanotowania.

Richard Preston
18 września 2014 roku
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
STREFA ZAKAŹNA
NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP
WZBRONIONY



W celu otwarcia tych drzwi przyłóż identyfikator
do czujnika.

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Przygotowanie…
Możesz wejść…
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Blok AA-5






Badacz:
Nancy Jaax

Badane czynniki zakaźne:
Nieznane




Kontynuować
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Poziom bezpieczeństwa biologicznego

0

SZATNIA


Płeć:
Żeńska



Usuń wszystko, co styka się ze skórą: ubranie, pierścionki, soczewki
kontaktowe itp. Włóż sterylny
ubiór chirurgiczny.



Możesz wejść…
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Poziom bezpieczeństwa biologicznego

2


OSTRZEŻENIE:
PROMIENIOWANIE ULTRAFIOLETOWE
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
Poziom bezpieczeństwa biologicznego

3


POMIESZCZENIE PRZYGOTOWAWCZE



Sygnały alarmowe:
Możliwe

Skafander ochronny:
Włożony
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
OSTRZEŻENIE




ZAGROŻENIE BIOLOGICZNE


Poziom bezpieczeństwa biologicznego

4

DRZWI ŚLUZY POWIETRZNEJ / NATRYSK
ODKAŻAJĄCY

Nie wchodzić bez skafandra ochronnego

Podaj kod identyfikacyjny

Możesz wejść…

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
CZĘŚĆ PIERWSZA
CIEŃ GÓRY ELGON

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
WYPADEK W LESIE

Nowy Rok 1980

Charles Monet był Francuzem, mieszkającym samotnie w małym drewnianym


bungalowie na prywatnym terenie cukrowni, na plantacji w zachodniej Kenii,
rozciągającej się wzdłuż rzeki Nzoia, skąd widać było Elgon, duży, samotny, wygasły
wulkan, wznoszący się na wysokość 4270 metrów w pobliżu krawędzi Wielkiego
Rowu. Przeszłość Moneta jest niezbyt jasna. Podobnie jak w wypadku wielu innych
emigrantów osiedlających się w Afryce, trudno powiedzieć, co go tam sprowadziło.
Może miał jakieś kłopoty we Francji, a może urzekły go piękne krajobrazy Kenii. Ten
przyrodnik amator kochał ptaki i zwierzęta, lecz stronił od ludzi. Był przystojnym
pięćdziesięciosześcioletnim mężczyzną średniego wzrostu o niezbyt masywnej
budowie i prostych, kasztanowatych włosach. Wydaje się, że bliżej przyjaźnił się
tylko z kobietami z miejscowości otaczających górę, jednak nawet one niewiele
potrafiły powiedzieć lekarzom interesującym się przyczynami śmierci Moneta. Jego
praca w cukrowni polegała na obsłudze urządzeń przepompowujących wodę z rzeki
Nzoia na odległe o wiele kilometrów pola trzciny cukrowej. Według znajomych
Moneta spędzał on całe dnie w pompowni, jakby sprawiało mu przyjemność
oglądanie i słuchanie pracujących maszyn.
W wypadkach takich jak ten często trudno jest ustalić szczegóły. Lekarze
pamiętają objawy kliniczne, gdyż nikt, kto obserwował działanie na człowieka
czynnika zakaźnego z poziomu 4 bezpieczeństwa biologicznego, nie mógłby ich
nigdy zapomnieć; symptomy te potęgują się, dopóki choroba nie zniszczy organizmu.
Przypadek Charlesa Moneta budzi tak wielką grozę, że cofamy się i mrużymy oczy,
jakbyśmy spojrzeli w pokryte plamami obce słońce. Monet przybył do Kenii latem
1979 roku, w okresie gdy wirus nabytego upośledzenia odporności, czyli HIV,
powodujący chorobę AIDS, wydostał się ostatecznie z tropikalnych lasów Afryki
Środkowej i rozpoczął swą długą wędrówkę przez wszystkie kontynenty. Groźny cień
AIDS padł już na ludzi, chociaż nikt jeszcze nie wiedział o istnieniu tej choroby.
Rozprzestrzeniała się ona powoli wzdłuż Kinshasa Highway, magistrali
transkontynentalnej, która przecina Afrykę ze wschodu na zachód, wzdłuż brzegów
Jeziora Wiktorii w pobliżu wulkanu Elgon. HIV to zabójczy, lecz stosunkowo słabo
zakaźny czynnik z poziomu 2. Nie przechodzi łatwo z jednej osoby na drugą, nie jest
również przenoszony przez powietrze. Ludzie badający krew zakażoną wirusem HIV
nie muszą nosić biologicznych skafandrów ochronnych.
W ciągu tygodnia Monet pracował intensywnie w pompowni, natomiast podczas
weekendów i urlopów wędrował po zalesionych terenach w pobliżu cukrowni.
Zabierał ze sobą karmę, którą rozsypywał, po czym z zacisznego ukrycia obserwował
pożywiające się ptaki i zwierzęta. Znajomi Moneta pamiętają, że lubił dzikie małpy
i potrafił z nimi postępować. Zwierzęta te podchodziły blisko, a nawet jadły mu
z ręki.
Wieczory spędzał Monet w swym bungalowie. Zatrudniał kobietę o imieniu
Johnnie, która sprzątała mieszkanie i przyrządzała posiłki. Starał się opanować
umiejętność rozpoznawania ptaków afrykańskich. Na drzewie w pobliżu domu
mieszkała kolonia tkaczy i Charles godzinami obserwował, jak budowały
i naprawiały swe workowate gniazda. Podobno pewnego dnia, na krótko przed
Bożym Narodzeniem, przyniósł do domu chorego ptaka, który zdechł, może nawet
w rękach Moneta. Niewykluczone, że był to tkacz, choć w żaden sposób nie dało się
tego ustalić, i że jego śmierć spowodował wirus poziomu 4 – co jest również
niemożliwe do stwierdzenia. Monet zaprzyjaźnił się także z czarno-białą wroną,
oswajaną niekiedy przez mieszkańców Afryki. Ten przyjacielski i inteligentny ptak
chętnie siadał na dachu bungalowu i obserwował krzątanie się człowieka. Gdy wrona
była głodna, sfruwała na werandę, po czym wchodziła do mieszkania, gdzie
dostawała resztki ze stołu.
Każdego ranka Monet udawał się pieszo do pracy, pokonując trzykilometrową
drogę biegnącą wśród trzciny cukrowej. W okresie Bożego Narodzenia robotnicy
wypalali pola, które żółkły i czerniały. Odkryty teren umożliwiał wówczas
obserwowanie wulkanu Elgon, znajdującego się w odległości czterdziestu kilometrów
w kierunku północnym. Góra przybiera różny wygląd, zależnie od warunków
atmosferycznych i zmieniającego się oświetlenia. O świcie przypomina zaostrzony
słup utworzony przez szare granie, tonące we mgle i zbiegające się w górnej części
złożonej z dwóch szczytów – przeciwległych krawędzi krateru. Podczas wschodu
słońca wulkan staje się srebrzystoszary – jest to barwa tropikalnego lasu
porastającego stoki góry. W ciągu dnia pojawiają się chmury i zasłaniają widok,
natomiast późnym popołudniem, tuż przed zachodem słońca, gęstnieją, skupiając się
w ciężki cumulonimbus o kształcie kowadła, przez który przedzierają się błyskawice;
towarzyszą im ciche wyładowania atmosferyczne. Dolna część chmury ma kolor
węgla, jej grzbiet zaś zachodzące słońce barwi na pomarańczowo. Nad chmurą widać
ciemnoniebieskie niebo, a na nim nieliczne podzwrotnikowe gwiazdy.
Moneta łączyły bliższe stosunki z kilkoma kobietami z Eldoret, miasta
położonego na południowy wschód od wulkanu. Zamieszkują je biedacy żyjący
w chatach skleconych z desek i blachy. Monet dawał swym przyjaciółkom pieniądze,
one zaś chętnie się z nim kochały. Gdy nadeszły święta Bożego Narodzenia,
postanowił wyjechać na kemping na górę Elgon i poprosił jedną ze znajomych
z Eldoret, by mu towarzyszyła. Nikt nie zapamiętał jej nazwiska.
Jechali land roverem zwykłą drogą gruntową, prowadzącą do Endebess Bluff,
urwiska po wschodniej stronie wulkanu. Samochód wzbijał pył wulkaniczny,
czerwony jak zaschnięta krew. Minęli pola kukurydzy i plantacje kawy, a następnie
pastwiska i stare, częściowo zrujnowane, kolonialne farmy angielskie, ukryte za
rzędami drzew gumowych. W miarę wznoszenia się powietrze stawało się coraz
zimniejsze, a z drzew cedrowych zrywały się czubate orły. Turyści rzadko odwiedzają
górę Elgon, samochód Moneta był więc prawdopodobnie jedynym pojazdem na
drodze; mogło jednak przechodzić tamtędy wielu pieszych, wieśniaków
prowadzących małe gospodarstwa w niższych partiach wzniesienia. Dążyli do lasu
tropikalnego, mijając Mount Elgon Lodge, zajazd angielski zbudowany na początku
stulecia, obecnie w stanie ruiny, z popękanymi ścianami i farbą odpadającą płatami
pod wpływem słońca i deszczu.
Elgon znajduje się na granicy Ugandy i Kenii, niezbyt daleko od Sudanu. Wulkan
ten stanowi wyspę tropikalnej roślinności w środku Afryki; nad suchymi równinami
szerokości osiemdziesięciu kilometrów rozciąga się obszar pokryty drzewami,
bambusami i wrzosowiskiem alpejskim. Elgon jest największym wzniesieniem Afryki
Środkowej. Wulkan ten powstał siedem do dziesięciu milionów lat temu w wyniku
gwałtownych erupcji i eksplozji popiołu, które wielokrotnie niszczyły rosnące na
zboczach lasy. Zanim góra Elgon uległa erozji, prawdopodobnie była najwyższym
szczytem Afryki, dorównującym dzisiejszemu Kilimandżaro. Jest ona nadal
najbardziej rozległym wzniesieniem; podczas wschodu słońca jej cień pada
w kierunku zachodnim w głąb Ugandy, natomiast o zachodzie sięga daleko na
terytorium Kenii. U stóp wulkanu leżą wioski i miasta zamieszkane przez różne grupy
plemienne, między innymi Masajów – lud pasterski, zajmujący się hodowlą bydła,
który przybył tu z północy. Łagodne deszcze przez cały rok zraszają niższe partie
góry; powietrze jest tam przyjemnie chłodne i świeże, a ziemia wulkaniczna daje
bogate plony kukurydzy. Wioski tworzą na zboczach wulkanu pierścień, który
zacieśnia się wokół lasu, jak pętla dławiąca środowisko naturalne. Las jest stopniowo
wyrąbywany w celu uzyskania drewna na opał i terenów na pastwiska, a liczba słoni
maleje.
Niewielką część góry Elgon zajmuje park narodowy. Monet i jego przyjaciółka
zatrzymali się przy wejściu, by opłacić wstęp. Małpa, być może pawian – nikt tego
nie pamięta – miała zwyczaj wieszania się na bramie w oczekiwaniu na „łaskawe
datki” zwiedzających. Skuszona przez Moneta bananem usiadła mu na ramieniu.
Kobieta roześmiała się, lecz oboje stali bez ruchu, gdy zwierzę jadło. Następnie
wjechali nieco wyżej i rozbili namiot na wilgotnej zielonej łące, opadającej w stronę
potoku, który wypływał z lasu tropikalnego. Woda miała dziwną mleczną barwę,
nadawaną jej przez pył wulkaniczny. Trawa była niska i upstrzona zwierzęcymi
odchodami – tu wypasano bawoły kafryjskie.
Wokół biwaku Moneta wznosił się las, plątanina powykrzywianych afrykańskich
drzew oliwnych, z czarnymi, trującymi dla ludzi owocami, porośniętych mchem
i pnączem. Dochodziło stamtąd brzęczenie owadów oraz odgłosy bójek
i nawoływania się żerujących małp. Były to gerezy; czasem jedna z nich złaziła na dół
i przemykała w pobliżu namiotu, rzucając na ludzi czujne, inteligentne spojrzenie.
Stada gołębi wypryskiwały nagle spomiędzy gałęzi, a ich niski, niezwykle szybki,
ukośny lot miał je chronić przed jastrzębiami, które potrafiły atakować znienacka
i rozszarpywać zdobycz w powietrzu. Rosły tam drzewa kamforowe i tekowe, a także
cedry afrykańskie i cuchnące drzewa czerwone, tu i ówdzie zaś rozciągała się nad
lasem ciemnozielona chmura liści. Były to korony zastrzalinów, największych drzew
Afryki, niemal równie wielkich, jak kalifornijskie sekwoje. Na górze żyły tysiące
słoni; słychać je było, gdy wędrowały przez las, zdzierając korę i łamiąc gałęzie
drzew.
Po południu, jak zwykle na górze Elgon, padał deszcz, więc Monet i jego
towarzyszka pozostali w namiocie i być może kochali się, gdy nad nimi przetaczała
się burza. Zapadł już zmrok, kiedy deszcz ustał. Rozpalili ognisko i ugotowali
posiłek. Był wieczór sylwestrowy. Niewykluczone, że obchodzili go, pijąc szampana.
Po kilku godzinach chmury jak zwykle się rozwiały i czarny cień wulkanu ukazał się
pod Drogą Mleczną. Gdy wybiła północ, być może Monet stał na trawie i z głową
odchyloną do tyłu patrzył w niebo; chyba niezbyt pewnie trzymał się na nogach po
spełnieniu toastów.
W noworoczny poranek powietrze było chłodne (zaledwie kilka stopni powyżej
zera), a trawa mokra i zimna; po śniadaniu Monet z przyjaciółką pojechał błotnistą
drogą w górę wulkanu i zatrzymał się w małej dolinie poniżej groty Kitum.
Przedzierając się przez krzaki, ruszyli do niej po ścieżkach słoni, które wiły się
wzdłuż strumyka płynącego wśród kępy drzew oliwnych, pokrytych bujną trawą łąk.
Rozglądali się uważnie, wystrzegając się spotkania z niebezpiecznym bawołem
kafryjskim. Strumyk tworzył kaskadę nad otworem groty, znajdującym się w górnej
części doliny. Ścieżki słoni łączyły się przed jaskinią i prowadziły do wnętrza. Monet
i jego towarzyszka spędzili tam cały dzień Nowego Roku. Prawdopodobnie padało,
więc siedzieli w wejściu za zasłoną utworzoną przez spadającą wodę. Wypatrywali
w dolinie słoni i obserwowali skalne góralki – puszyste zwierzęta wielkości
świstaków – biegające po głazach.
Stada słoni wchodzą do groty Kitum w poszukiwaniu minerałów i soli. Na
równinie zwierzęta te mogą łatwo znaleźć sól w zlepieńcach i wyschniętych kałużach
w starych korytach rzek, lecz w lasach tropikalnych jest ona niemal rzadkością. Grota
może pomieścić nawet siedemdziesiąt słoni. Spędzają one w niej noc, drzemiąc na
stojąco lub ryjąc skałę kłami. Odłupane kawałki kamienia rozdrabniają zębami
i połykają. W odchodach leżących wokół groty jest pełno okruchów skalnych.
Monet i jego towarzyszka mieli latarki, udali się więc w głąb jaskini, by zbadać,
dokąd prowadzi. Wejście jest ogromne – ma około pięćdziesięciu metrów – a dalej
grota jeszcze bardziej się rozszerza. Przeszli przez teren pokryty wysuszonym łajnem
słoni, wzniecając stopami kłęby kurzu, który przyćmił światło. Dno groty podniosło
się, tworząc szereg półek pokrytych zielonym mułem. Były to odchody nietoperzy –
przetrawiony materiał roślinny, wydalany przez nietoperze owocożerne, których
kolonia mieszkała pod stropem groty.
Obudzone wylatywały z furkotem z dziur i krążyły z piskiem wokół głów ludzi.
Setki rubinowych oczu spoglądały z góry na intruzów. Fale dźwięków wydawanych
przez zwierzęta odbijały się od stropu i wracały echem przypominającym otwieranie
się wielu małych drzwi osadzonych na nienaoliwionych zawiasach. Monet i jego
towarzyszka zobaczyli niezwykłe zjawisko groty Kitum. Znajduje się tam
skamieniały las tropikalny. Ze ścian i stropu sterczą zamienione w kamień pnie drzew
tekowych, zastrzalinów, drzew wiecznie zielonych. Erupcja wulkanu Elgon, która
nastąpiła przed siedmioma milionami lat, pogrzebała las tropikalny pod popiołem,
a drzewa po wielu latach zamieniły się w opal i kwarc. Pnie są otoczone przez białe
szpikulce minerałów wyrastające ze skały. Kryształy te, równie ostre jak igły
strzykawki, iskrzyły się w świetle latarek.
Monet i jego przyjaciółka wędrowali przez grotę, podziwiając spetryfikowany las
tropikalny. Czy Monet przesunął dłońmi po kamiennych drzewach i ukłuł się w palec
kryształem? Ze stropu i ścian sterczały skamieniałe kości krokodyli, dawnych
hipopotamów i przodków słoni. Wśród pni wisiały na pajęczynach pająki, żywiące się
ćmami i innymi owadami.
Wędrowcy dotarli do łagodnego wzniesienia, gdzie główna komora powiększała
się, osiągając szerokość około stu metrów, czyli więcej niż wynosi długość boiska
futbolowego. Natknęli się na szczelinę skalną i oświetlili latarkami jej dno.
Znajdowała się tam dziwna szarobrunatna masa. Były to zmumifikowane ciała
słoniątek. Wędrując nocą przez grotę, zwierzęta kierowały się dotykiem – badały
teren trąbami; słoniątka wpadały niekiedy w szczeliny.
Monet i jego towarzyszka posuwali się dalej, aż doszli do filaru, który, jak się
wydawało, podtrzymuje strop. Widać było na nim rysy i rowki – ślady kłów słoni.
Dalsze żłobienie podstawy podpory mogłoby spowodować jej zawalenie, a wraz z nią
stropu Kitum. W głębi groty wędrowcy natknęli się na inny filar, już złamany.
Unosiła się nad nim aksamitna chmara owadożernych nietoperzy, które
zanieczyszczały go czarnymi odchodami, odmiennymi od zielonego guano w pobliżu
wejścia do groty. Czy dłoń Moneta zetknęła się z tymi ekskrementami?
Nie wiadomo, co się działo z jego przyjaciółką w ciągu kilku lat po wycieczce na
górę Elgon. Później nieoczekiwanie pojawiła się w barze w Mombasie, gdzie
pracowała jako prostytutka. Lekarz z Kenii, który zajmował się przypadkiem Moneta,
pewnego dnia pił tam piwo i nawiązał z nią błahą rozmowę. Gdy wymienił nazwisko
Francuza, kobieta, ku jego zaskoczeniu, powiedziała: „Wiem o tym. Pochodzę
z zachodniej Kenii i żyłam z Charlesem Monetem”. Lekarz nie uwierzył prostytutce,
lecz opowiadała mu całą historię tak szczegółowo, że przekonała go o swej
prawdomówności. Po spotkaniu w barze kobieta ta zniknęła w ludzkim mrowisku
Mombasy, a późnej prawdopodobnie zmarła na AIDS.
Charles Monet powrócił do swego zajęcia w stacji pomp. Każdego dnia szedł do
pracy przez wypalone pola trzciny cukrowej, niewątpliwie podziwiając widok góry
Elgon; nawet gdy była pokryta chmurami, mógł odczuwać jej przyciąganie, podobne
do grawitacji niewidocznej planety. Tymczasem jakaś forma życia, dla której Charles
Monet stał się żywicielem, rozmnażała się w jego organizmie.

Zwykle ból głowy pojawia się w tydzień po zetknięciu się z czynnikiem zakaźnym.
Siódmego dnia po swej noworocznej wizycie w grocie Kitum, 8 stycznia 1980 roku,
Monet poczuł tętniące łupanie w głębi oczodołów. Postanowił pozostać w domu
i położyć się do łóżka. Ból się nasilił. Objął gałki oczne, później skronie i całą głowę.
Nie ustępował pod działaniem aspiryny. Potem pojawił się w krzyżu. Służąca Johnnie
nie wróciła jeszcze ze świątecznego urlopu, Monet zaangażował więc tymczasowo
inną kobietę. Próbowała ona zaopiekować się chorym, nie bardzo jednak wiedziała,
co ma robić. Trzeciego dnia po wystąpieniu bólu głowy pojawiły się kolejne objawy:
gorączka, nudności, a następnie nasilające się wymioty, które przeszły w odruchy
wymiotne. Chory stał się apatyczny. Jego twarz zastygła w pozbawioną wyrazu
maskę, a nieruchome spojrzenie przypominało paralityka. Opadające powieki tylko
częściowo zakrywały wytrzeszczone i przekrwione oczy, które spoglądały
nieruchomo. Skóra twarzy Moneta była żółtawa i pokryta błyszczącymi czerwonymi
plamami w kształcie gwiazdek. Wyglądał jak zombi[2]. Stan Moneta przeraził
służącą. Nie zdawała sobie sprawy, co się z nim dzieje. Jego zachowanie także uległo
zmianie. Stał się ponury, drażliwy, wrogo usposobiony do otoczenia. Potrafił
odpowiadać na pytania, wydawało się jednak, że nie wie, gdzie się znajduje.
Nieobecność Moneta w pracy zastanowiła kolegów, którzy wreszcie odwiedzili
go, by sprawdzić, jak się czuje. Siedząca na dachu czarno-biała wrona obserwowała
gości. Gdy zobaczyli przyjaciela, zdecydowali, że powinien pojechać do szpitala.
Ponieważ był w bardzo złym stanie i nie mógł sam prowadzić samochodu, jeden ze
współpracowników zawiózł go do prywatnej kliniki w centrum Kisumu, nad Jeziorem
Wiktorii. Lekarze zbadali chorego, lecz nie potrafili wyjaśnić, co się stało z jego
oczami, twarzą i umysłem. Myśląc, że przyczyną mogła być jakaś infekcja
bakteryjna, zastosowano zastrzyki antybiotyku, lecz nie miało to jednak żadnego
wpływu na stan pacjenta.
Doktorzy uznali, że Monet powinien się udać do szpitala w Nairobi, najlepszej
prywatnej kliniki w Afryce Wschodniej. Telefony działały źle, a wydawało się, że nie
ma potrzeby zawiadamiać tamtejszych lekarzy o przybyciu chorego. Trzymał się
jeszcze na nogach i sądzono, że może podróżować sam. Miał pieniądze i rozumiał, że
musi dostać się do Nairobi. Zawieziono go więc taksówką na lotnisko, gdzie wsiadł
do samolotu linii Kenya Airways.
„Gorący” wirus z lasów tropikalnych wytrzymuje dwudziestoczterogodzinną
podróż. Wszystkie większe miasta świata są połączone siecią linii lotniczych, a gdy
wirus znajdzie się w niej, może w ciągu doby dotrzeć wszędzie: do Paryża, Tokio,
Nowego Jorku, Los Angeles – dokądkolwiek latają samoloty. Właśnie na pokład
jednego z nich dostał się Charles Monet i żyjący w nim wirus.
Samolot śmigłowy komunikacji lokalnej Fokker Friendship miał trzydzieści pięć
miejsc. Po starcie przeleciał nad niebieskim połyskującym Jeziorem Wiktorii, na
którym kołysały się łódki rybaków, wykonane z wydrążonych pni, następnie skręcił
i skierował się na wschód. Poniżej ciągnęły się zielone wzgórza pokryte plantacjami
herbaty i widać było niewielkie farmy. W samolotach afrykańskich linii lokalnych
panuje często tłok, ten również miał prawdopodobnie komplet pasażerów. Trasa lotu
prowadziła dalej nad pasmami lasów, skupiskami okrągłych chat i wioskami
z domkami o blaszanych dachach. Krajobraz uległ nagle zmianie, pojawiły się
urwiska i wąwozy, a barwę zieloną zastąpiła brunatna. Samolot przelatywał nad
Wielkim Rowem Wschodnim. Pasażerowie obserwowali przez okienka tereny, na
których powstał rodzaj ludzki. Dostrzegli chaty stłoczone między ciernistymi
krzewami i rozchodzące się od nich ścieżki bydła. Z szumem śmigieł, podskakując
i kołysząc się, maszyna pokonywała kłęby chmur wiszących nad doliną. U Moneta
wystąpiły objawy choroby powietrznej. W samolotach komunikacji lokalnej siedzenia
są wąskie i ścieśnione, pasażerowie widzą więc wszystko, co się wewnątrz dzieje.
Kabina jest szczelnie zamknięta, a powietrze recyrkuluje, toteż wszelkie zapachy są
natychmiast wyczuwalne. Człowiek, który zachoruje, musi zostać zauważony.
Jest silnie pochylony, wiadomo więc, że nie czuje się dobrze, trudno jednak
dokładnie określić, co mu dolega. Trzyma przy ustach torebkę. Zanosi się kaszlem
i wymiotuje. Torebka pęcznieje. Gdy podnosi głowę, na jego wargach widać
błyszczącą czerwoną wydzielinę z czarnymi kropkami, jakby żuł fusy kawy. Jego
oczy mają kolor rubinów, a twarz jest pozbawiona wyrazu i pokryta sińcami.
Czerwone plamki, które kilka dni wcześniej przypominały gwiazdki, powiększyły się
i zlały w wielkie purpurowe plamy; cała głowa stała się czarnoniebieska. Mięśnie
twarzy obwisły. Tkanka łączna zanikła i wydaje się, że ciało jest jakby oderwane od
czaszki. Chory otwiera usta i nieprzerwanie wymiotuje, chociaż jego żołądek
powinien być od dłuższego czasu pusty. Torebka napełnia się po brzegi substancją
zwaną vomito negro (wymioty fusowate). Jest to cętkowana dwubarwna ciecz, czarna
i czerwona, którą stanowią smołowate drobiny zmieszane ze świeżą krwią tętniczą.
Rozchodzi się odór rzeźni. Wymioty fusowate są pełne wirusów. Ta silnie zakaźna,
śmiertelnie niebezpieczna maź stanowi postrach ekspertów wojskowych. Fetor
wypełnia kabinę pasażerów. Monet zamyka pełną torebkę i zawija jej górny brzeg.
Papierowy woreczek pęcznieje i mięknie, grożąc wycieknięciem zawartości. Monet
wręcza torebkę stewardesie.
Organizm gospodarza, w którym rozmnaża się wirus, zostaje nasycony jego
cząstkami, od mózgu do skóry. Eksperci wojskowi mówią wówczas, że nastąpiła
„ekstremalna amplifikacja” wirusa. Nie jest to coś w rodzaju zwykłego przeziębienia.
Zanim dojdzie do maksymalnej amplifikacji, ilość krwi chorego mieszcząca się
w zakraplaczu do oczu może zawierać sto milionów cząstek wirusowych. W procesie
tym organizm przekształca się częściowo w cząstki wirusowe. Innymi słowy,
organizm gospodarza zostaje opanowany przez obcą formę życia, która dąży do
wchłonięcia tego organizmu. Przemiana nie jest jednak całkowita – pozostaje
rozpadające się ciało przesycone wirusami. Proces ten można określić jako katastrofę
biologiczną. Do ekstremalnej amplifikacji doszło u Moneta; dowodem tego były
czarne wymioty.
Wydawało się, że chory zastygł w bezruchu, jak gdyby każde poruszenie mogło
wywołać pęknięcie czegoś w organizmie. Jego krew krzepła, tworząc zatory.
Wątroba, nerki, płuca, ręce, stopy i głowa były zablokowane skrzepami. Gromadziły
się one również w mięśniach jelit, odcinając dopływ krwi. Mięśnie jelit zaczęły więc
obumierać. Prawdopodobnie Monet nie zdawał sobie w pełni sprawy ze swego stanu,
gdyż krew nie docierała także do mózgu, którego uszkodzenie pozbawiło Charlesa
osobowości. W stanie tak zwanej depersonalizacji zanika wszelka aktywność i cechy
charakteru. Człowiek staje się automatem. Komórki nerwowe rozpadają się,
a wówczas najpierw zanikają wyższe funkcje psychiczne, pozostają natomiast te na
poziomie prymitywnego mózgu szczura lub jaszczurki. Można powiedzieć, że umarła
już osobowość Charlesa Moneta, żyje natomiast jego ciało.
Atak wymiotów uszkadza jakieś naczynie krwionośne w nosie Moneta. Z obydwu
nozdrzy zaczyna lecieć błyszcząca krew tętnicza, ściekając po zębach i podbródku.
Płynie nieprzerwanie, gdyż zabrakło w organizmie czynników powodujących
krzepnięcie krwi. Stewardesa podaje Monetowi papierowe serwetki, którymi próbuje
on bezskutecznie zahamować krwotok.
Gdy pasażer siedzący obok nas w samolocie choruje, nie chcemy go wprawiać
w zakłopotanie, więc nie zwracamy uwagi na jego dolegliwości. Sądzimy, że wkrótce
poczuje się lepiej. Niewykluczone, iż po prostu źle znosi podróż. Może mieć nudności
i krwotok z nosa, powietrze jest przecież suche i rozrzedzone… Pytamy dyskretnie,
czy możemy mu jakoś ulżyć. Nie odpowiada lub coś niewyraźnie mamrocze,
zostawiamy go więc w spokoju, lecz wydaje się nam, że lot trwa w nieskończoność.
Może stewardesa coś poradzi. Zachowanie ofiar zabójczego wirusa zmienia się do
tego stopnia, że nie reagują na propozycję udzielenia pomocy. Są nastawieni nieufnie
i nie życzą sobie, by ich dotykano. Nie chcą też rozmawiać. Na pytania odpowiadają
mruknięciem lub monosylabami. Ma się wrażenie, że trudno im znaleźć odpowiednie
słowa. Potrafią powiedzieć, jak się nazywają, lecz nie umieją określić dnia tygodnia
lub opisać swoich dolegliwości.
Samolot leci przez chmury, wzdłuż Wielkiego Rowu, a Monet zapada w fotel
i wydaje się, że drzemie… Być może niektórzy pasażerowie zastanawiają się, czy nie
umarł… Nie, żyje. Porusza się. Jego przekrwione oczy są otwarte i nieznacznie się
przesuwają.
Jest późne popołudnie. Słońce chylące się za wzgórza po zachodniej stronie
Wielkiego Rowu rzuca promienie we wszystkich kierunkach, jak gdyby rozproszyły
się one na równiku. Maszyna wykonuje łagodny skręt i przecina wschodnią krawędź
Wielkiego Rowu. Teren wznosi się, a jego barwa zmienia się z brunatnej na zieloną.
Pod prawym skrzydłem pojawiają się wzgórza Ngong. Opadający samolot przelatuje
nad parkiem narodowym, w którym widać zebry i żyrafy. Minutę później ląduje na
międzynarodowym lotnisku im. Jomo Kenyatty. Monet podnosi się, spływając krwią.
Ustaje jednak na nogach. Potykając się, schodzi po schodkach na płytę lotniska. Jego
koszula to jedna czerwona plama. Nie niesie bagażu. Jedynym bagażem jest wirus
rozmnożony w organizmie, który przekształcił się w ludzką bombę wirusową. Monet
przechodzi wolno przez budynek dworca lotniczego i skręca w ulicę, gdzie zawsze
parkują taksówki. Otaczają go kierowcy.
– Taxi? Taxi? – pytają.
– Nairobi… szpital – mamrocze.
Jeden z kierowców pomaga Monetowi wsiąść do samochodu. Taksówkarze
z Nairobi lubią gawędzić ze swymi pasażerami, kierowca pyta więc prawdopodobnie
Moneta o zdrowie. Odpowiedź powinna być oczywista. Dolegliwości nieco się
zmniejszyły. Wprawdzie żołądek jest ciężki i wzdęty jak po zjedzeniu posiłku, lecz
ustał już ten piekący, rozdzierający ból.
Taksówka wjeżdża na magistralę Uhuru i kieruje się do Nairobi. Mknie przez łąkę
porośniętą drzewami akacjowymi, mija faktorie, dociera do ronda i włącza się
w gorączkowy ruch uliczny miasta. Na poboczach drogi kłębi się tłum: kobiety idące
po wydeptanych, brudnych chodnikach, wałęsający się mężczyźni, dzieci na
rowerach, człowiek naprawiający obuwie; widać tu także traktor ciągnący wóz
z węglem drzewnym. Taksówka skręca w lewo w Ngong Road, mija park miejski,
pokonując wzgórze, potem rzędy wysokich eukaliptusów, wreszcie wąską drogą
dociera do portierni i wjeżdża na teren szpitala w Nairobi. Samochód zatrzymuje się
na postoju obok kiosku z kwiatami. Przy szklanych drzwiach widnieje napis:
„Oddział wypadków”. Monet wręcza kierowcy pieniądze i wysiada z taksówki.
Otwiera szklane drzwi, po czym podchodzi do okienka izby przyjęć, gdzie zgłasza się
jako poważnie chory. Mówienie sprawia mu trudność.
Krwawi, więc zostanie przyjęty natychmiast. Musi poczekać na wezwanie lekarza,
który wkrótce się zjawi. Monet siada w poczekalni.
Jest to niewielkie pomieszczenie z wyściełanymi ławkami. Jasne, intensywne
słońce wschodniej Afryki pada przez rząd okien na stół założony poplamionymi
czasopismami i rysuje prostokąty na szarej żwirowej podłodze, pośrodku której
znajduje się ściek. Izba, przesiąknięta słabym zapachem spalanego drewna i potu, jest
pełna ludzi o zaropiałych oczach, Afrykanów i Europejczyków, siedzących ciasno
obok siebie. Zawsze są tu jacyś chorzy z ranami ciętymi, którzy czekają cierpliwie na
założenie szwów, przytrzymując poplamione krwią opatrunki na głowach lub palcach.
Charlie Monet nie różni się wyglądem od innych pacjentów, jeżeli pominąć jego
posiniaczoną, pozbawioną wyrazu twarz i czerwone oczy. Napis na ścianie ostrzega
przed złodziejami kieszonkowymi, a inny głosi:

PROSZĘ ZACHOWAĆ CISZĘ.
DZIĘKUJEMY ZA WSPÓŁPRACĘ.
UWAGA: JEST TO ODDZIAŁ WYPADKÓW.
OFIARY NAGŁYCH WYPADKÓW MAJĄ
PIERWSZEŃSTWO.
POZOSTALI PACJENCI OTRZYMAJĄ
WÓWCZAS POMOC
W NASTĘPNEJ KOLEJNOŚCI.

Monet w milczeniu czeka na zainteresowanie się nim. Nagle jego choroba przechodzi
w ostatnią fazę. Ludzka bomba wirusowa eksploduje. Specjaliści wojskowi określają
ten stan jako „wyniszczenie i wykrwawienie” lub – łagodniej – „zejście”.
Monetowi kręci się w głowie i odczuwa krańcowe wyczerpanie. Traci też zmysł
równowagi, ponieważ jego kręgosłup stał się miękki i pozbawiony nerwów. Pokój
wiruje wokół Moneta, którego organizm znajduje się w stanie wstrząsu. Chory
pochyla się, dotyka głową kolan i łapiąc z jękiem powietrze, wyrzuca ustami
olbrzymią ilość krwi. Osuwa się na podłogę. Mimo utraty świadomości, dusząc się,
wymiotuje dalej. Następnie słychać jakby odgłos rozdzierania prześcieradła – to
pękają jelita i z odbytu wypływa krew zmieszana z treścią zniszczonego organu.
Monet utracił swe wnętrzności. Nastąpiło wyniszczenie i wykrwawienie organizmu.
Inni pacjenci w poczekalni wstają i odsuwają się od mężczyzny leżącego na
podłodze. Wzywają lekarza. Wokół Moneta szybko rozlewa się czerwona kałuża. Po
unicestwieniu swego żywiciela wirus wydostaje się wszystkimi otworami na
zewnątrz, szukając nowej ofiary.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DRUGA OFIARA WIRUSA

15 stycznia 1980

Przybiegły pielęgniarki i salowe z wózkiem, położyły na nim Charlesa Moneta


i zawiozły go na oddział intensywnej terapii. Do krwawiącego pacjenta wezwano
przez głośniki lekarza. Natychmiast zjawił się młody doktor, Shem Musoke, uważany
powszechnie za jednego z najlepszych lekarzy szpitala. Był to energiczny mężczyzna
o dużym poczuciu humoru, który miał już sporą praktykę i dobrze radził sobie
z nagłymi wypadkami. Kiedy podszedł do Moneta leżącego na wózku, stwierdził
jedynie, że nastąpił gwałtowny krwotok. Nie było czasu na domysły, co go
spowodowało. Chory z trudem łapał powietrze, a po chwili zachłyśnięcie krwią
spowodowało zatrzymanie oddechu.
Doktor Musoke zbadał tętno. Było ledwo wyczuwalne. Pielęgniarka podała
laryngoskop – rurkę, którą można wykorzystać do udrożnienia dróg oddechowych.
Lekarz rozerwał koszulę chorego, by móc zauważyć najmniejszy ruch klatki
piersiowej, i nachylił się nad nim.
Czerwone oczy Moneta patrzyły na doktora Musokego, lecz gałki oczne były
nieruchome, a źrenice rozszerzone. Oznaczało to uszkodzenie mózgu: utrata
świadomości. Z nosa i ust chorego wydobywała się krew. Lekarz odchylił jego głowę
do tyłu, by wprowadzić laryngoskop. Nie miał na dłoniach gumowych rękawiczek.
Kiedy palcem usuwał z jamy ustnej pacjenta śluz i krew, jego ręce pokryły się
śliskim, czarnym skrzepem. Chory cuchnął okropnie, lecz doktor Musoke był do tego
przyzwyczajony. Pochylił się jeszcze bardziej i jego twarz znalazła się tuż nad twarzą
Moneta; zajrzał do jego jamy ustnej, by ocenić położenie wziernika. Następnie
przesunął przyrząd i odciągnął język na bok, aby móc obserwować obszar za
nagłośnią – ciemny otwór prowadzący do płuc.
Wepchnął przyrząd w głąb i zajrzał do wziernika. Nagle Monet drgnął
i zwymiotował. Czarno-czerwony płyn opryskał lekarza, dostał się do jego oczu i ust;
na białym fartuchu pojawiły się smugi krwawego śluzu z czarnymi plamami.
Doktor zmienił ułożenie głowy pacjenta i wytarł mu palcami usta. Krew pokryła
dłonie, przeguby i przedramiona lekarza. Dosłownie wszystko – wózek, doktor,
podłoga – było zalane krwią. Pielęgniarki na oddziale intensywnej terapii nie wierzyły
własnym oczom i trzymały się z boku, nie wiedząc, co robić. Lekarz zajrzał do
wziernika i wsunął przyrząd głębiej. Stwierdził, że drogi oddechowe są pokryte krwią.
Powietrze wdarło się do płuc pacjenta, który zaczął znów oddychać.
Chory był niewątpliwie w stanie wstrząsu wywołanego tak silnym krwawieniem.
Organizm uległ odwodnieniu. Krew wydobywała się wszystkimi otworami ciała. Jej
ilość była zbyt mała, by utrzymać krążenie, tętno stało się więc bardzo słabe,
a ciśnienie spadło prawie do zera. Konieczna okazała się transfuzja.
Pielęgniarka przyniosła butelkę krwi. Doktor zawiesił ją na statywie i wbił igłę
w ramię pacjenta. Działo się coś dziwnego: krew wypływała na zewnątrz. Lekarz
poszukał innego miejsca. Bez efektu. Wyciekło jeszcze więcej krwi. Za każdym
razem igła rozrywała żyłę jak gotowany makaron; ze wszystkich ukłuć sączyła się
krew, która nie krzepła. Doktor Musoke zrezygnował z transfuzji, bojąc się, że małe
ukłucia spowodują wykrwawienie się i śmierć chorego. Nie ustawał krwotok z jelit,
a wydzielina stała się czarna jak smoła.
Monet pozostawał w stanie pogłębiającej się śpiączki i nie odzyskał już
świadomości. Zmarł na oddziale intensywnej terapii wczesnym rankiem. Doktor
Musoke czuwał cały czas przy chorym.
Nie ustalono, co zabiło Moneta. Jego śmierć była niewytłumaczalna. Autopsja
wykazała, że nerki zostały zniszczone, a wątroba przestała działać na parę dni przed
zgonem pacjenta; była żółta, częściowo w stanie płynnym, wyglądała jak u osoby
zmarłej przed trzema dniami. A więc Monet stał się trupem jeszcze za życia.
Martwica jelit, w których zanikła błona śluzowa, to inny efekt obserwowany zwykle
w kilkudniowych zwłokach. Co konkretnie doprowadziło do śmierci Francuza?
Ustalenie tego okazało się niemożliwe, istniało bowiem zbyt wiele prawdopodobnych
przyczyn. W organizmie Moneta zawiodło wszystko, absolutnie wszystko; jego zgon
mogły spowodować skrzepy, gwałtowne krwotoki, zamieniona w pudding wątroba,
pełne krwi jelita. Nie dysponując słowami i pojęciami umożliwiającymi opisanie tego,
co nastąpiło, określono ostatecznie przypadek Moneta jako „gwałtowną niewydolność
wątroby”. Zwłoki zmarłego umieszczono w wodoszczelnym worku i, zgodnie
z istniejącą dokumentacją, pochowano w Nairobi. Gdy po latach odwiedziłem to
miasto, nikt nie pamiętał, gdzie jest grób Moneta.

24 stycznia 1980

Po dziewięciu dniach od momentu, gdy oczy i usta doktora Shema Musokego


zetknęły się z wymiocinami Moneta, lekarz poczuł bóle krzyża. Nie miał nigdy takich
dolegliwości, lecz zbliżał się do trzydziestki, a więc wieku, w którym niektórzy
zaczynają je odczuwać. W ostatnich tygodniach intensywnie pracował. Przez całą noc
czuwał przy chorym na serce, a przez następną noc zajmował się tym krwawiącym,
przybyłym z północy Francuzem. Pracował dniami i nocami bez snu. Nie
przypomniał sobie wymiotującego pacjenta, nawet gdy ból zaczął ogarniać całe ciało.
Kiedy spojrzał w lustro, zauważył, że ma przekrwione oczy.
Pomyślał, że może to oznaka malarii. Gorączkował, musiał zatem ulec jakiejś
infekcji. Ból krzyża rozszerzył się, obejmując wszystkie mięśnie. Doktor Musoke
zaczął zażywać pastylki przeciwmalaryczne, nie przyniosły mu jednak ulgi. Poprosił
więc jedną z sióstr, by zrobiła mu odpowiedni zastrzyk.
Pielęgniarka wykonała iniekcję domięśniową, która okazała się niezwykle
bolesna. Wydało się to lekarzowi czymś anormalnym i zastanawiającym. Następnie
pojawił się ból brzucha, co nasunęło mu przypuszczenie, że choruje na tyfus.
Przyjmował zatem doustnie antybiotyki, lecz nie zmniejszyły one jego dolegliwości.
Ponieważ był potrzebny swoim pacjentom, więc dalej pracował. Bóle brzucha
i mięśni stały się jednak trudne do zniesienia, a do tego rozwinęła się żółtaczka. Nie
mogąc zdiagnozować swej choroby ani dłużej wykonywać obowiązków lekarza,
doktor Musoke zwrócił się do doktor Antonii Bagshawe, koleżanki z tego samego
szpitala. Po zbadaniu go stwierdziła, że ma gorączkę, zaczerwienione oczy
i żółtaczkę, ale nie sformułowała konkretnej diagnozy; brała jednak pod uwagę
kamienie żółciowe lub ropień wątroby. W obydwu wypadkach mogły występować
podobne objawy; lekarka nie potrafiła tylko wytłumaczyć przyczyny przekrwienia
oczu pacjenta. Zleciła przeprowadzenie ultrasonografii wątroby. Analizując obraz
ukazany na ekranie, stwierdziła, że jest ona powiększona, nie zauważyła jednak
niczego niezwykłego. Doktor Musoke był już bardzo osłabiony, umieszczono go więc
w separatce, pod całodobową opieką pielęgniarek. Twarz chorego stężała
w pozbawioną wyrazu maskę.
Prawdopodobny atak kamicy żółciowej mógł być bardzo groźny. Doktor
Bagshawe zaleciła operację diagnostyczną w celu ustalenia ostatecznego rozpoznania.
Zabieg został przeprowadzony w głównej sali operacyjnej szpitala w Nairobi przez
zespół chirurgów pod kierunkiem doktora Imre’a Loflera. Wykonano nacięcie
i rozsunięto mięśnie brzucha. To, co znaleziono, zaszokowało wszystkich. Wątroba
chorego była opuchnięta, czerwona i nie wyglądała na zdrową, lecz nie znaleziono
śladu kamieni żółciowych. Nie ustawało jednak krwawienie. Wszelkie działania
chirurgiczne powodują przecięcie naczyń krwionośnych, które przez chwilę krwawią,
a następnie krew krzepnie. Jeżeli są z tym trudności, chirurg pokrywa naczynia
pianką, która przerywa krwawienie. Jednak u doktora Musokego nic to nie dało.
Mogło się wydawać, że pacjent cierpi na hemofilię. Lekarze rozprowadzili piankę na
całej wątrobie, ale krew wsiąkała jak w gąbkę. Odciągano jej nadmiar, lecz każde
nacięcie ponownie się nią wypełniało. Jeden z chirurgów powiedział później, że
lekarze wykonujący zabieg „mieli ręce po łokcie we krwi”. Wykonano biopsję
wątroby, pobierając jej skrawek, który umieszczono w naczyniu z płynem
konserwującym, i natychmiast zaszyto brzuch doktora Musokego. Po operacji stan
chorego szybko się pogorszył; ustawała praca nerek. Wydawało się, że umiera.
W tym okresie lekarka prowadząca, Antonia Bagshawe, musiała wyjechać za granicę
i pacjentem zajął się doktor David Silverstein. Niewydolność nerek u Musokego
i konieczność zastosowania dializy wywołały zaniepokojenie w szpitalu, chory był
bowiem bardzo lubiany przez kolegów, którzy nie chcieli go utracić. Silverstein
zaczął podejrzewać, że przyczyną choroby Musokego jest jakiś nietypowy wirus.
Pobrał pewną ilość krwi swego pacjenta i oddzielił surowicę, przezroczystą, żółtawą
ciecz, pozostałą po usunięciu z krwi czerwonych krwinek. Wysłał kilka probówek
zamrożonej surowicy do zbadania w laboratoriach National Institute of Virology
w Sandringham w Afryce Południowej i Centers for Disease Control w Atlancie
w stanie Georgia. Czekał na wyniki tych badań.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DIAGNOZA

David Silverstein mieszka w Nairobi, lecz jest także właścicielem domu w pobliżu
Waszyngtonu. Niedawno, pewnego letniego dnia, gdy przybył do USA, by załatwić
jakieś sprawy, spotkałem go w barze kawowym w centrum handlowym, w pobliżu
jego domu. Kiedy usiedliśmy przy stoliku, opowiedział mi o przypadkach Moneta
i Musokego. Silverstein to szczupły, niski mężczyzna, zbliżający się do pięćdziesiątki,
z wąsami i w okularach, o żywym, bystrym spojrzeniu. Chociaż jest Amerykaninem,
mówi z lekkim akcentem suahili. Tamtego dnia nosił drelichową kurtkę i niebieskie
dżinsy, był ładnie opalony, w dobrej formie i zrelaksowany. Zdobył licencję pilota
i lata własnym samolotem. Ma największą prywatną praktykę lekarską w Afryce
Wschodniej, dzięki czemu należy do znanych postaci w Nairobi. Jest osobistym
lekarzem Daniela Arapa Moi, prezydenta Kenii, któremu towarzyszy w podróżach
zagranicznych. Leczy również wszystkie ważne osobistości: skorumpowanych
polityków, aktorów i aktorki, chorujących podczas safari, podupadłą arystokrację
angielsko-afrykańską. Był też osobistym lekarzem lady Diany Delamere. Gdy się
zestarzała, podróżował z nią, by kontrolować jej ciśnienie krwi i pracę serca (pragnęła
uprawiać swoje ulubione wędkarstwo dalekomorskie u wybrzeży Kenii, chociaż miała
kłopoty z krążeniem). Silverstein zajmował się również zdrowiem Beryl Markham,
autorki West with the Night, pamiętnika z lat, gdy pracowała jako lotnik w Afryce
Wschodniej. Lubiła przesiadywać w klubie lotniczym w Nairobi, gdzie miała opinię
hałaśliwej i kłótliwej pijaczki („Zanim ją poznałem, była zapijaczoną starszą panią”).
Pacjent Silversteina, doktor Musoke, stał się znaną postacią w kronikach chorób.
„Leczyłem doktora Musokego w sposób zachowawczy – powiedział Silverstein. –
Próbowałem jedynie odżywiać go i obniżać gorączkę, gdy była wysoka. Nie miałem
żadnego programu leczenia”.
Pewnej nocy o drugiej nad ranem w domu Silversteina w Nairobi zadzwonił
telefon. Mieszkający w Kenii badacz amerykański chciał przekazać wiadomość, że
specjaliści z Afryki Południowej znaleźli we krwi Musokego coś bardzo dziwnego:
„Próba na obecność wirusa marburg jest dodatnia. To poważna sprawa. O wirusie tym
wiemy niewiele”.
Silverstein nie słyszał nigdy o czymś takim. „Po otrzymaniu tej informacji nie
mogłem zasnąć – powiedział. – Śniłem jakby na jawie, zastanawiając się, co to za
wirus”. Leżał w łóżku, myśląc o cierpieniach swojego przyjaciela i kolegi, doktora
Musokego, przerażony perspektywą rozprzestrzenienia się nieznanego drobnoustroju
wśród personelu szpitala. W uszach dźwięczały mu słowa: „O wirusie tym wiemy
niewiele”. W końcu ubrał się i pojechał do szpitala. Do swego gabinetu Silverstein
dotarł przed świtem. W literaturze medycznej wyszukał informację o wirusie
marburg.
Notatka była krótka. Jest to drobnoustrój afrykański, noszący jednak nazwę
niemiecką. Określenia wirusów pochodzą od miejsc, gdzie po raz pierwszy je
wykryto. Marburg to stare miasto w środkowych Niemczech, otoczone lasami
i łąkami, w którym znajdują się fabryki usytuowane w zielonych dolinach. Wirus
ujawnił się tam w 1967 roku w zakładach Behringa, wytwarzających szczepionki
z komórek nerkowych małp afrykańskich – zielonych koczkodanów. Zwierzęta te
regularnie importowano z Ugandy. Wirus przybył do Niemiec wraz z partią małp,
liczącą pięćset lub sześćset sztuk. Tylko dwie lub trzy były nosicielami wirusa.
Prawdopodobnie początkowo nie zauważono oznak choroby. W każdym razie
wkrótce po przywiezieniu zwierząt do zakładów Behringa wirus zaczął się
rozprzestrzeniać; kilka małp zachorowało i wykrwawiło się. Niedługo potem wirus
z marburga przeniósł się na ludzi i nagle pojawił się wśród mieszkańców miasta. Jest
to przykład amplifikacji wirusa.
Pierwszą ofiarą był Klaus F., pracownik zakładów Behringa, który karmił małpy
i czyścił ich klatki. Zakaził się 8 sierpnia 1967 roku i zmarł dwa tygodnie później.
O wirusie marburg wiadomo tak mało, że wydano tylko jedną publikację na ten temat,
stanowiącą zbiór prac przedstawionych na sympozjum poświęconym wirusowi, które
odbyło się w 1970 roku na Uniwersytecie w Marburgu. W książce tej czytamy:

Dozorca małp Heinrich P. powrócił z urlopu 13 sierpnia 1967roku i od 14 do
23 sierpnia wykonywał swą pracę, polegającą na zabijaniu małp. Pierwsze
objawy choroby wystąpiły 21 sierpnia.
Laborantka Renate L. stłukła 28 sierpnia 1967 roku probówkę, która miała
być poddana sterylizacji, ponieważ zawierała zakażony materiał, a 4 września
1967 roku zachorowała.

I tak dalej. U osób, które zetknęły się z wirusem, mniej więcej po siedmiu dniach
występowały bóle głowy. Dalszemu rozwojowi choroby towarzyszyła wysoka
gorączka, powstawanie skrzepów, krwotoki i końcowy wstrząs. Przez kilka dni
lekarzom w Marburgu wydawało się, że nastąpił koniec świata. Ostatecznie spośród
trzydziestu jeden osób, które uległy zakażeniu wirusem, siedem zmarło w kałużach
krwi. Świadczy to o niezwykłej letalności wirusa marburg; nawet w najlepszych
nowoczesnych szpitalach, gdzie pacjenci są podłączeni do aparatów podtrzymujących
życie, zabija on co czwartego chorego. Natomiast wirus żółtej febry, uważany za
wybitnie letalny, powoduje śmierć tylko jednego na dwudziestu hospitalizowanych.
Wirus marburg należy do rodziny tak zwanych filowirusów i został odkryty jako
pierwszy. Łacińskie słowo filovirus można przetłumaczyć jako „wirus nitkowaty”.
Wszystkie filowirusy są do siebie podobne i nie przypominają innych znanych
wirusów, z których większość to kuliste cząstki wyglądające jak ziarenka pieprzu,
natomiast filowirusy da się porównać do splątanych nitek, włosów, robaków lub
węży. Gdy pojawiają się w postaci wielkiej rozlewającej się papki – co często ma
miejsce, gdy zniszczą już swą ofiarę – przypominają wyrzucone na podłogę spaghetti.
Cząstki wirusowe skręcają się niekiedy w pętle. Marburg to jedyny znany wirus
w kształcie pierścienia.
W Niemczech działanie wirusa marburg na mózg było szczególnie przerażające
i przypominało wściekliznę, która uszkadza ośrodkowy układ nerwowy i może
zniszczyć mózg. Również wyglądem cząstki obydwu wirusów niewiele się różnią.
Cząstka wirusa wścieklizny ma kształt pocisku. Rozciągnięty pocisk przypomina
sznurek, a w wyniku skręcenia sznurka powstaje pierścień podobny do wirusa
marburg. Dawniej sądzono, że obydwa wirusy są spokrewnione, później jednak stało
się jasne, że marburg należy do odrębnej rodziny.
Dość szybko po śmierci Charlesa Moneta ustalono, że rodzina filowirusów
obejmuje oprócz wirusa marburg także dwa typy wirusa ebola: ebola zair i ebola
sudan. Marburg jest najłagodniejszy, a ebola zair najbardziej niebezpieczny.
Dziewięćdziesiąt procent zarażonych nim ludzi umiera. To prawdziwy zabójca.
Wirus marburg działa podobnie jak promieniowanie jądrowe, uszkadzając
w zasadzie wszystkie tkanki organizmu. Szczególnie gwałtownie atakuje narządy
wewnętrzne, tkankę łączną i skórę. W Niemczech ci, którzy przeżyli, całkowicie lub
częściowo wyłysieli. Cebulki ich włosów obumierały, a same włosy wypadały
kępkami, jak pod wpływem silnego promieniowania. Następował krwotok ze
wszystkich otworów ciała. Miałem w ręku fotografię człowieka zabitego przez wirus
marburg, wykonaną na kilka godzin przed jego śmiercią. Leżał obnażony do pasa.
Jego twarz była pozbawiona wyrazu, całe ciało pokrywały plamy i sińce, a na
brodawkach sutkowych widać było krople krwi.
Pacjentom, którzy przeżyli, w okresie rekonwalescencji złuszczała się skóra
z twarzy, rąk, nóg i genitaliów. Niektórzy mężczyźni mieli rozdęte, ropiejące jądra.
Najcięższe objawy tej dolegliwości wystąpiły u pracownika kostnicy, który zajmował
się ciałami zmarłych. Wirus pozostawał również przez wiele miesięcy w płynie
wewnątrz gałek ocznych niektórych ofiar. Nikt nie wie, dlaczego upodobał sobie
szczególnie jądra i oczy. Pewien mężczyzna zaraził nim swoją żonę podczas stosunku
płciowego.
Lekarze zauważyli, że wirus marburg wywiera dziwny wpływ na mózg. Według
wspomnianej powyżej książki zachowanie większości pacjentów staje się ponure,
nieco agresywne lub negatywistyczne. Dwaj pacjenci mieli uczucie, jakby leżeli na
tartej bułce. Jeden z pacjentów stał się psychotyczny, niewątpliwie w wyniku
uszkodzenia mózgu. Pacjent Hans O.V. nie wykazywał oznak zaburzeń umysłowych,
jego gorączka spadła i wydawało się, że następuje stabilizacja stanu zdrowia, lecz
potem nagle, bez sygnałów ostrzegawczych, nastąpił ostry spadek ciśnienia krwi,
załamanie się funkcjonowania organizmu i śmierć. Po otwarciu czaszki stwierdzono
intensywny, śmiertelny krwotok w środku mózgu. Nastąpiło „wykrwawienie” się
pacjenta do mózgu.
Międzynarodowe organizacje medyczne były żywo zainteresowane ustaleniem
dokładnego miejsca pochodzenia małp, a tym samym występowania wirusa marburg
w przyrodzie. Wydawało się oczywiste, że nie krąży on w organizmach tych zwierząt,
zabijał je bowiem tak szybko, że nie mógł zadomowić się na stałe w organizmach
gospodarzy. Wirus ten żył więc u innego gospodarza, na przykład owada, szczura,
pająka lub gada. Gdzie dokładnie odłowiono małpy? Stamtąd mógłby pochodzić
wirus. Wkrótce po wybuchu epidemii w Niemczech grupa ekspertów, działających
pod auspicjami Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), udała się do Ugandy w celu
ustalenia, skąd zostały przywiezione małpy. Okazało się, że odławiano je na całym
obszarze środkowej Ugandy, nie było więc możliwe dokładne zlokalizowanie wirusa.
Sprawa pozostała przez wiele lat niewyjaśniona. Dopiero w 1982 roku angielski
weterynarz uzyskał od naocznego świadka informację o małpach dostarczanych do
Marburga. Świadka tego nazwę Jones (chcę bowiem na razie zachować jego
anonimowość). W lecie 1967 roku, gdy wirus ujawnił się w Niemczech, Jones
zajmował się chwilowo kontrolą małp jako pracownik firmy eksportowej w Entebbe,
skąd wysłano chore zwierzęta; stały inspektor weterynaryjny był wówczas na urlopie.
Firma ta, prowadzona przez bogatego kupca („ktoś w rodzaju sympatycznego łobuza”
zdaniem Jonesa), eksportowała do Europy około trzynastu tysięcy małp rocznie.
Przynosiło to duże dochody. Zakażoną partię zwierząt wysłano samolotem lecącym
nocą do Londynu, a stamtąd do Niemiec; tu właśnie wirus „dokonał próby”
zadomowienia się w organizmach ludzi.
Po kilku telefonach znalazłem Jonesa w jednym z miast angielskich, gdzie
obecnie pracuje jako konsultant weterynaryjny. Powiedział mi:
– Wszystkie zwierzęta przed wysłaniem zostały poddane tylko kontroli
wzrokowej.
– Przez kogo? – zapytałem.
– Przeze mnie – odparł. – Patrzyłem, czy wyglądają normalnie. W niektórych
partiach jedna lub dwie małpy miały skaleczenia lub zmiany skórne.
Zadaniem Jonesa było wyszukiwanie małp wyglądających na chore, które
odłączano i prawdopodobnie zabijano przed załadowaniem do samolotu pozostałych,
zdrowych zwierząt. Kiedy kilka tygodni później zwierzęta wywołały epidemię
w Niemczech, Jones wpadł w panikę. „Przeraziłem się, ponieważ podpisałem
certyfikat wywozowy – powiedział mi. – Czuję się winien śmierci tych ludzi. Nie
mogłem jednak nic zrobić, gdyż nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa”.
Miał rację: wirus nie był wówczas znany lekarzom, a dwie lub trzy małpy bez
widocznych oznak choroby mogły zapoczątkować epidemię. Nie należy więc
obwiniać tego człowieka.
Historia stawała się bardziej niepokojąca. Jones stwierdził: „Myślałem, że chore
zwierzęta są zabijane”. Później jednak dowiedział się, że nie robiono tego. Szef firmy
eksportowej polecił odsyłać je na małą wyspę na Jeziorze Wiktorii, a tam były
wypuszczane na wolność. Teren, po którym biegało tak wiele chorych zwierząt, mógł
stać się źródłem wirusów, wyspą zarazy.
„Gdy temu facetowi brakowało małp, jechał na wyspę i chwytał kilka sztuk bez
mojej wiedzy” – ujawnił Jones. Uważał za możliwe, że wirus marburg usadowił się
tam i krążył wśród małp. Z wyspy tej pochodziły zwierzęta, które znalazły się
w Niemczech. Później grupa ekspertów WHO rozpoczęła dochodzenie. „Mój szef
polecił mi, bym nic nie mówił, jeżeli nie będę pytany” – powiedział Jones. Jak się
okazało, nikt go nie przesłuchał, nigdy też nie spotkał się on z ekspertami WHO. Jego
zdaniem świadczy to, że byli oni kiepskimi epidemiologami, lecz dobrymi
politykami. Gdyby ujawnił, iż wysyłano do Niemiec podejrzane małpy z podejrzanej
wyspy, odpowiedzialny za to handlarz zostałby wyeliminowany z rynku, a Uganda
straciłaby źródło cennych dewiz zagranicznych.
Wkrótce po wybuchu epidemii w Marburgu Jones przypomniał sobie o czymś, co
wydawało mu się istotne. Między 1962 a 1965 rokiem pracował we wschodniej
Ugandzie, na zboczach góry Elgon, gdzie zajmował się sanitarną kontrolą bydła. Tam
też pewnego razu dowiedział się od przedstawicieli lokalnych władz, że ludzie
mieszkający po północnej stronie wulkanu, wzdłuż rzeki Greek, są ofiarami dziwnej
zarazy, która powoduje specyficzną wysypkę, krwawienie, a potem śmierć, i że małpy
na tym terenie umierają na podobną chorobę. Jones nie miał możności sprawdzenia
tych informacji. Jest jednak prawdopodobne, że przed wybuchem epidemii „choroby
marburskiej” w Niemczech ta sama dolegliwość występowała na zboczach góry
Elgon.

Pogląd Jonesa na tę sprawę jest jak promień światła skierowany w ciemny otwór.
Stanowi niepełne, lecz przekonujące wyjaśnienie problemu pochodzenia
i rozprzestrzeniania się wirusów tropikalnych. Jones powiedział mi, że niektóre małpy
zakażone wirusem marburg zostały schwytane na wyspach Sese na Jeziorze Wiktorii.
Jest to nizinny zalesiony archipelag w północno-zachodniej części jeziora; można tam
łatwo dopłynąć łódką z Entebbe.
Niewykluczone, że ognisko zarazy znajdowało się na jednej z wysp Sese lub
w pobliżu. Jones nie przypominał sobie jej nazwy. Mówił, że znajduje się niedaleko
Entebbe. W każdym razie ówczesny szef Jonesa, handlarz małp z Entebbe, prowadził
interesy z mieszkańcami wysp Sese, od których kupował zwierzęta. Ludzie ci uważali
je za szkodniki i chętnie się ich pozbywali, zwłaszcza za pieniądze. Handlarz
sprowadzał więc dzikie małpy z archipelagu, a gdy okazywały się chore, wypuszczał
je na wolność na innej wyspie, gdzieś blisko Entebbe. Prawdopodobnie kilka zwierząt
z tego rejonu zarazy znalazło się w Europie.
Wśród trzcin papirusowych na opustoszałych równinach zachodniego brzegu
Jeziora Wiktorii leży wioska rybacka Kasensero, z której widać wyspy Sese. Jest to
miejsce, gdzie AIDS pojawiło się najpierw. Epidemiolodzy odkryli później, że
północno-zachodnie wybrzeże Jeziora Wiktorii było jednym z pierwszych ognisk tej
choroby. Przyjmuje się na ogół, że AIDS pochodzi od małp afrykańskich i w jakiś
sposób przeniosło się z tych zwierząt na ludzi. Sądzi się, że po zaatakowaniu
człowieka wirus HIV przeszedł szereg bardzo szybkich mutacji, co umożliwiło jego
utrwalenie się w organizmie ludzkim. Wirus ten spustoszył wioskę Kasensero. Mówi
się również o wymazaniu z mapy innych osad położonych nad Jeziorem Wiktorii.
Mieszkańcy Kasensero są rybakami, a także od lat trudnią się przemytem.
Drewnianymi łódkami i kajakami z silnikami szmuglują nielegalne towary przez
jezioro, wykorzystując wyspy Sese jako kryjówki. Można sądzić, że gdy handlarz
przewoził małpy przez Jezioro Wiktorii, korzystał z pomocy przemytników
z Kasensero lub ich sąsiadów.
Jedna z teorii pochodzenia AIDS opiera się na fakcie, że w późnych latach
sześćdziesiątych rozwinął się nowy i zyskowny eksport małp, z Afryki do krajów
uprzemysłowionych, przeznaczonych do badań medycznych. Przodowała w nim
Uganda. Kiedy w Afryce Środkowej rozkwitł handel tymi zwierzętami, ludzie musieli
się stykać z wieloma dzikimi małpami, niekiedy nosicielami nietypowych wirusów.
Z kolei gdy zwierzęta te stłoczono w klatkach, wirusy bez trudu mogły się przenosić
z jednych na drugie. Ponadto mieszano ze sobą różne gatunki małp. Były to warunki
bardzo sprzyjające rozprzestrzenianiu się chorób. Powstało swego rodzaju naturalne
laboratorium, ułatwiające szybką ewolucję wirusów, co mogło doprowadzić do
powstania wirusa HIV. Czy to handel małpami jest winien temu, że zaatakował on
człowieka? Czy kolebką AIDS jest wyspa na Jeziorze Wiktorii? Wyspa zarazy? Nikt
tego nie wie. Gdy szukamy początków AIDS i „choroby marburskiej”, napotykamy
wiele niejasności, czujemy jednak, iż istnieją ukryte powiązania. Wydaje się, że
obydwa wirusy są elementami większej całości.

Gdy doktor David Silverstein dowiedział się, jak wirus marburg działa na ludzi,
przekonał władze medyczne Kenii, by zamknęły szpital w Nairobi. Przez tydzień
odprawiano przybywających tam pacjentów, w szpitalu zaś poddano kwarantannie
sześćdziesiąt siedem osób, głównie personel medyczny. Wśród nich znaleźli się:
lekarz, który przeprowadził autopsję Moneta, pielęgniarki opiekujące się Monetem
i doktorem Musokem, chirurdzy operujący tego ostatniego oraz salowe i laboranci,
którzy się stykali z jakimikolwiek wydzielinami chorych. Okazało się, że duża część
personelu szpitala miała bezpośredni kontakt z Monetem lub Musokem albo
z próbkami krwi i płynami pochodzącymi od tych pacjentów. Chirurdzy, którzy
operowali Musokego, pamiętali dobrze, że „mieli ręce po łokcie we krwi” i poddali
się dwutygodniowej kwarantannie, nie wiedząc, czy nie są zakażeni wirusem
marburg. Ludzka bomba wirusowa znalazła się w poczekalni oddziału nagłych
wypadków i eksplodowała tam, co sparaliżowało pracę szpitala. Charles Monet
okazał się rakietą Exocet, która uderzyła w szpital poniżej linii wody.
Doktor Shem Musoke przeżył swe spotkanie z zabójczym wirusem. Dziesięć dni
od wystąpienia pierwszych objawów choroby lekarze stwierdzili poprawę stanu jego
zdrowia. Nie leżał już biernie, był jednak rozkojarzony, gniewny i nie chciał
przyjmować leków. Pewnego dnia, gdy pielęgniarka próbowała obrócić go w łóżku,
pogroził jej pięścią i wykrzyknął: „Mam kij i dam ci w skórę”. Mniej więcej od tej
chwili choroba zaczęła wyraźnie ustępować; po wielu dniach gorączka spadła, oczy
stały się czyste, umysł i osobowość powróciły do normy. Powoli całkowicie
wyzdrowiał. Dziś doktor Musoke jest jednym z najlepszych lekarzy szpitala
w Nairobi, gdzie praktykuje jako członek zespołu Davida Silversteina. Kiedy
przeprowadzałem z nim wywiad, powiedział mi, że prawie niczego nie przypomina
sobie z okresu, gdy był zakażony wirusem marburg. „Pamiętam tylko drobne
fragmenty – mówił. – To, że miałem duży zamęt w głowie i przed operacją
wychodziłem z pokoju z wiszącą na mnie kroplówką. To, że pielęgniarki ciągle
obracały mnie w łóżku. Nie pamiętam zbyt dobrze, jak się czułem. Przypominam
sobie tylko ból w mięśniach i dolnej części krzyża, który stopniowo przesuwał się
wyżej”. U nikogo innego w szpitalu nie stwierdzono choroby marburskiej.
Gdy wirus próbuje atakować ludzi, znakiem ostrzegawczym mogą być tak zwane
epidemie punktowe, występujące w różnym czasie i w różnych miejscach. To, co
wydarzyło się w szpitalu w Nairobi, było odosobnionym wypadkiem, epidemią
punktową wywołaną przez wirus z lasu tropikalnego o nieznanym potencjale, który
mógł zapoczątkować rozprzestrzenianie się choroby wśród ludzi.
Probówki z krwią doktora Musokego powędrowały do laboratoriów na całym
świecie, co umożliwiło włączenie próbek żywego wirusa marburg do kolekcji
drobnoustrojów. Wirus w krwi Musokego pochodził z czarnych wymiocin Moneta,
a pierwotnie być może z groty Kitum. Obecnie ten konkretny szczep wirusa marburg
nosi nazwę szczepu Musokego. Jest on przechowywany w szklanych ampułkach
w zamrażarkach stanowiących własność armii USA, gdzie zachowa nieśmiertelność
w kolekcji czynników letalnych.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
KOBIETA I ŻOŁNIERZ

24 września 1983, godzina 18.00

Thurmont w stanie Maryland, prawie cztery lata po śmierci Charlesa Moneta.


Wieczór. Typowe amerykańskie miasteczko. Na Catoctin, paśmie Appalachów
przebiegającym z północy na południe przez zachodnią część stanu, złociły się liście
drzew. Dziewczęta i chłopcy przejeżdżali wolno pikapami przez ulice miasteczka
w poszukiwaniu jakiejś rozrywki; żałowali, że nadchodzi koniec lata. W powietrzu
unosiły się mdłe zapachy jesieni – aromat dojrzewających jabłek oraz kwaśna woń
martwych liści i źdźbeł zbóż schnących na polach. Do sadów na peryferiach miasta
zlatywały się na noc gromady szpaków i skrzecząc obsiadały gałęzie. Światła
samochodów płynęły na północ w kierunku Gettysburga.
W kuchni wiktoriańskiego domu w centrum miasta major Nancy Jaax, lekarz
weterynarii armii USA, przygotowywała obiad dla swych dzieci. Wsunęła blachę do
kuchenki mikrofalowej i nacisnęła guzik. Pora, by upiec kurczaki. Nancy Jaax
chodziła boso, tylko w szortach i bawełnianym podkoszulku. Zgrubienia na jej
stopach świadczyły, że trenuje wschodnie techniki samoobrony. Miała kasztanowate
włosy sięgające do ramion i zielonkawe oczy, które właściwie były dwukolorowe:
zielone z wewnętrzną bursztynową obwódką wokół tęczówki. Nancy zdobyła niegdyś
tytuł Miss Agriculture stanu Kansas. Sylwetkę miała szczupłą, dobrze umięśnioną,
a ruchy energiczne. Dzieci Nancy były zmęczone i nieznośne, starała się więc jak
najszybciej przygotować obiad.
Pięcioletnia Jaime uwiesiła się na nodze matki i ciągnęła za nogawki jej szortów;
Nancy opierając się temu, przechylała się to w jedną, to w drugą stronę. Jaime była
mała jak na swój wiek i miała podobnie jak matka zielonkawe oczy. Jason,
siedmioletni syn Nancy, chudy i spokojny chłopiec, oglądał telewizję w pokoju. Gdy
dorośnie, będzie prawdopodobnie wysoki jak jego ojciec.
Mąż Nancy, major Gerald Jaax, nazywany przez wszystkich Jerry, także był
weterynarzem. Przebywał w Teksasie na szkoleniu, a Nancy pozostała sama
z dziećmi. Jerry telefonował, by powiedzieć, że w Teksasie jest piekielnie gorąco, że
bardzo za nią tęskni i chciałby wrócić do domu. Nancy również za nim tęskniła. Od
czasu pierwszych randek w college’u nie rozstawali się na dłużej niż na kilka dni.
Nancy i Jerry Jaax – nazwisko wymawia się Jacks – należeli do korpusu
weterynaryjnego armii, małej jednostki „psich lekarzy”. Opiekowali się służbowymi
psami wojskowymi, a także wojskowymi końmi, krowami, owcami, świniami,
mułami, królikami, myszami i małpami. Kontrolowali również wojskową żywność.
Nancy i Jerry zakupili wiktoriański dom wkrótce po otrzymaniu przydziału do
Fort Detrick. Kuchnia była bardzo mała, a po jej ścianach biegły rury wodociągowe
i przewody. Pokój obok kuchni miał wykusz z kolekcją tropikalnych roślin i paproci,
między którymi stała klatka z amazońską papugą o imieniu Herky.
Papuga zaskrzeczała:

Heigh-ho, heigh-ho
it’s home from work we go![3]

„Mom! Mom!” – wykrzyknęła z podnieceniem. Jej głos przypominał głos Jasona.
– O co chodzi? – zapytała Nancy, zaraz jednak zorientowała się, że była to
papuga. – Ptasi móżdżek – mruknęła.
Papuga chciała się wydostać, by móc usiąść na ramieniu Nancy. „Mom! Mom!
Jerry! Jaime! Jason!” – skrzeczała, wzywając każdego członka rodziny. Nie
otrzymawszy odpowiedzi, zagwizdała marsz pułkownika z Mostu na rzece Kwai.
A następnie: „Whaat? Whaat? Mom! Mom!”.
Nancy nie chciała wypuszczać Herky z klatki. Układała właśnie talerze i sztućce
na stole. Niektórzy oficerowie z Fort Detrick zauważyli pewną nerwowość w ruchach
jej rąk i twierdzili, że są one „zbyt szybkie”, by wykonywać precyzyjne czynności
w niebezpiecznych sytuacjach. Nancy zaczęła trenować wschodnie techniki obronne,
miała bowiem nadzieję, że jej ruchy staną się dzięki temu spokojniejsze i bardziej
płynne; ponadto starając się przyspieszyć swą wojskową karierę, jako kobieta-oficer
popadała w stan frustracji. Nancy miała sto sześćdziesiąt trzy centymetry wzrostu.
Chętnie walczyła ze znacznie wyższymi żołnierzami. Lubiła ich trochę obtłuc
i odczuwała pewną satysfakcję, że jej kopnięcia sięgają ponad głowę partnera.
Podczas sparingu korzystała w większym stopniu z nóg niż z rąk, jej dłonie były
bowiem delikatne. Potrafiła jednym tylnym kopnięciem z obrotem (ang. spinning
back kick) złamać cztery deski. Osiągnęła taką sprawność, że mogłaby zabić
mężczyznę uderzeniem bosej stopy; świadomość tego nie była jednak zbyt
przyjemna. Czasem powracała z treningu do domu ze złamanym palcem u nogi,
rozkrwawionym nosem lub podsiniaczonym okiem. Jerry tylko kręcił głową: Nancy
ma nowego guza.
Major Nancy Jaax wykonywała wszystkie prace domowe. Nie cierpiała ich. Nie
znajdowała przyjemności w usuwaniu z dywanu galaretki owocowej, a poza tym
nigdy nie miała na to czasu. Niekiedy wpadała w szał sprzątania i biegała po całym
domu, wrzucając rzeczy do szafek. Gotowała również wszystkie posiłki dla rodziny.
Jerry był w kuchni nieprzydatny. Przedmiotem sporów była jego skłonność do
kupowania niepotrzebnych rzeczy, na przykład motocykla czy żaglówki. Mężczyzna
nabył żaglówkę, gdy mieszkali w Fort Riley w stanie Kansas. A potem był ten
straszny cadillac z silnikiem Diesla i tapicerką z czerwonej skóry. Nancy i Jerry
zajmowali się nim wspólnie, lecz samochód zaczął okropnie dymić, zanim zdążyli go
spłacić. Pewnego dnia Nancy powiedziała wreszcie Jerry’emu: „Możesz sobie tkwić
przed domem na tych czerwonych, skórzanych siedzeniach, ile chcesz, ja jednak nie
usiądę obok ciebie”. Sprzedali więc cadillaca i kupili hondę accord.
Dom Jaaxów był największym wiktoriańskim budynkiem w mieście. Była to
ceglana budowla z wieżyczkami, łupkowym dachem, wysokimi oknami, kopułą oraz
boazerią ze złotego kasztana amerykańskiego. Stał na rogu ulicy w pobliżu pogotowia
ratunkowego. Syreny karetek budziły Jaaxów w nocy. Kupili dom tanio. Był
wystawiony na sprzedaż przez dłuższy czas, a w mieście opowiadano, że jego
poprzedni właściciel powiesił się w suterenie. Gdy Jaaxowie się już wprowadzili,
odwiedziła ich pewnego dnia wdowa po zmarłym. Ta zasuszona stara dama utkwiła
niebieskie oczy w Nancy i powiedziała: „Moje dziecko, znienawidzisz ten dom
podobnie jak ja”.
Oprócz papugi mieli także inne zwierzęta. Pyton o imieniu Sampson mieszkał
w drucianej klatce. Opuszczał ją niekiedy i wędrował po domu, a wreszcie wpełzał do
wnętrza wydrążonego słupa podpierającego stół w jadalni, gdzie zasypiał. Pozostawał
tam przez kilka dni. Nancy dostawała gęsiej skórki na myśl, że we wnętrzu stołu śpi
wąż. Ciekawe, czy pyton budził się, gdy domownicy jedli obiad? Nancy miała
pracownię w kopule na szczycie domu. Pewnego razu Sampson uciekł z klatki i znikł
na kilka dni. Domownicy stukali w stół w jadalni, próbując wypłoszyć węża, lecz nie
było go tam. Późnym wieczorem, gdy Nancy była w swej pracowni, pyton wypełzł
spomiędzy krokwi i zawisł przed jej twarzą, patrząc na nią oczami bez powiek; Nancy
wrzasnęła. Rodzina miała również setera irlandzkiego i airedale teriera. Gdy Jaaxowie
przenosili się do innej placówki wojskowej, zwierzęta wędrowały wraz z nimi
w skrzyniach i klatkach, stanowiąc niejako przenośny ekosystem rodziny.
Nancy kochała Jerry’ego. Był wysokim, przystojnym mężczyzną,
o przedwcześnie posiwiałych włosach. Nancy uważała, że jego srebrna czupryna
harmonizuje ze „srebrną” mową, którą posługiwał się, namawiając ją do kupienia
cadillaca z silnikiem Diesla i tapicerką z czerwonej skóry. Jerry miał przenikliwe
piwne oczy, ostry jastrzębi nos i rozumiał Nancy lepiej niż ktokolwiek na świecie.
Nancy i Jerry nie prowadzili ożywionego życia towarzyskiego. Wychowali się na
farmach w stanie Kansas, odległych od siebie o trzydzieści dwa kilometry w linii
prostej, lecz nie znali się jako dzieci. Spotkali się, studiując weterynarię na
uniwersytecie stanu Kansas, zaręczyli kilka tygodni później i pobrali, gdy Nancy
miała dwadzieścia lat. Po ukończeniu studiów byli bez grosza i mieli długi, nie mogli
więc podjąć praktyki jako weterynarze. Postanowili wstąpić do wojska.
Ponieważ Nancy nie miała czasu na gotowanie w ciągu tygodnia, robiła to
w soboty. Przygotowywała wołowy gulasz na kuchence elektrycznej lub piekła kilka
kurczaków. Następnie pakowała potrawy do torebek i zamrażała. W dni powszednie
wyjmowała je i podgrzewała w kuchence mikrofalowej. Tamtego dnia odmrażając
kurczaki, zastanawiała się nad jarzynami. Może fasolka? Dzieci lubiły ją. Nancy
otworzyła szafkę i wyjęła puszkę zielonej fasolki firmy Libby.
Rozejrzała się za otwieraczem do konserw, lecz nigdzie nie mogła go znaleźć.
Otworzyła szufladę z rupieciami, zawierającą wszelkie przybory kuchenne, miksery
i obieracze do jarzyn. Był tam koszmarny bałagan.
Do diabła z otwieraczem. Wyjęła nóż do cięcia kości. Ojciec Nancy zawsze
ostrzegał ją, by nie używała noża do otwierania puszek, lecz Nancy nie przejmowała
się jego radami. Wbiła ostrze w blachę i uderzyła nóż prawą dłonią. Nagle ręka
ześlizgnęła się po ostrzu, które skaleczyło ją od wewnątrz.
Nóż spadł z brzękiem na podłogę, a na blat pociekła krew. „Psiakrew!” –
wykrzyknęła Nancy. Środek prawej dłoni był głęboko przecięty. Nancy zastanawiała
się, czy nie została uszkodzona kość lub ścięgna. Ścisnęła skaleczone miejsce, by
zatamować krwawienie, podeszła do zlewozmywaka, odkręciła kran i włożyła dłoń
pod strumień wody, która natychmiast się zaczerwieniła. Poruszając palcami, Nancy
stwierdziła, że ścięgna nie zostały przecięte. Rana nie była więc zbyt poważna.
Trzymając dłoń ponad głową, Nancy ruszyła do łazienki, by wziąć plaster
z opatrunkiem. Odczekała, aż krew zakrzepnie, a następnie nałożyła opatrunek,
przyciągając do siebie brzegi rany, by ją uszczelnić. Nie znosiła widoku krwi, nawet
własnej. Odczuwała odrazę. Wiedziała, co krew może zawierać.
Ze względu na skaleczenie dłoni Nancy zrezygnowała z kąpania dzieci i utuliła je
jak zwykle w łóżkach. Tej nocy Jaime spała z matką. Nie przeszkadzało to Nancy,
zwłaszcza że Jerry wyjechał. Jaime stawała się nerwowa, gdy ojciec był poza domem,
i potrzebowała więcej czułości.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
PROGRAM EBOLA

26 września 1983

Następnego ranka Nancy obudziła się o czwartej. Wstała cicho, by nie obudzić Jaime,
wzięła prysznic i włożyła mundur. Nosiła zielone wojskowe spodnie z czarnymi
lampasami i zieloną koszulę; ze względu na chłód panujący przed wschodem słońca
włożyła czarny wojskowy sweter z dystynkcjami majora i złocistymi dębowymi
liśćmi na ramionach. Następnie wypiła dietetyczną colę, by pozbyć się senności,
i weszła schodami do swej pracowni w kopule budynku.
Dzisiaj być może włoży skafander ochronny. Ukończyła kurs patologii
weterynaryjnej, poświęcony chorobom zwierząt. Jej specjalność polegała na badaniu
działania czynników zakaźnych na poziomie 4 bezpieczeństwa biologicznego,
a w obecności takich czynników konieczne jest noszenie skafandra ochronnego.
Nancy przygotowywała się również do komisyjnych egzaminów z patologii, które
miała zdawać za tydzień. Gdy poranne słońce wzeszło nad sadami jabłoniowymi
i polami na wschód od miasta, Nancy pochyliła się nad książkami. Szpaki na
drzewach zaczynały skrzeczeć, a ulicą pod jej oknem przejeżdżały ciężarówki. Nancy
odczuwała jeszcze pulsowanie rany na dłoni.
O siódmej zeszła na dół i obudziła Jaime, zwiniętą w kłębek w małżeńskim łóżku,
następnie zajrzała do pokoju Jasona, który spał mocniej, musiała więc potrząsnąć nim
kilka razy. Potem przybyła opiekunka do dzieci, która dopilnowała, by oboje się
ubrali, i dała im śniadanie, Nancy zaś powróciła do kopuły i swych książek. Pani
Trapane miała odprowadzić Jasona do szkolnego autobusu i opiekować się Jaime
w domu, dopóki Nancy nie powróci wieczorem z pracy.
O siódmej trzydzieści Nancy zamknęła książki i ucałowała dzieci na pożegnanie.
Przypomniała sobie, że musi wstąpić po drodze do banku i podjąć pewną sumę, by
zapłacić opiekunce. Wsiadła do hondy i ruszyła na południe autostradą gettysburską,
u stóp pasma górskiego Catoctin. Gdy zbliżając się do Fort Detrick, przejeżdżała
przez miasto Frederick, ruch uliczny się nasilił, a jego szybkość zmalała. Zjechała
z autostrady i dotarła do głównej bramy bazy. Strażnik machnął ręką, zezwalając na
wjazd. Skręciła w prawo, przejechała przez plac apelowy z masztem flagowym
i zaparkowała samochód obok masywnego, pozbawionego prawie okien budynku
z betonu i żółtej cegły, zajmującego niemal cztery hektary. Wysokie rury
odpowietrzające na dachu wyrzucały przefiltrowane powietrze wylotowe,
pompowane z hermetycznych laboratoriów biologicznych znajdujących się
w budynku. Był to medyczny instytut badania chorób zakaźnych armii USA (United
States Army Medical Research Institute of Infectious Diseases, w skrócie
USAMRIID).
Zadaniem instytutu jest ochrona medyczna. Opracowuje on metody ochrony
żołnierzy przed bronią biologiczną i naturalnymi chorobami zakaźnymi. Jego
specjalnością są leki, szczepionki i izolacja biologiczna. W instytucie realizuje się
równocześnie wiele programów badawczych – poszukiwanie szczepionek przeciw
różnym bakteriom, na przykład bakteriom wąglika i botulizmu, badanie wirusów,
które mogą zakazić amerykańskich żołnierzy w sposób naturalny lub jeśli zostaną
użyte jako broń bakteriologiczna. Począwszy od drugiej wojny światowej laboratoria
wojskowe prowadziły badania nad ofensywną bronią biologiczną – wyhodowano
szczepy letalnych bakterii i wirusów, które mogły być zrzucane w bombach na
nieprzyjaciela. W 1969 roku prezydent Richard M. Nixon podpisał dekret zakazujący
prowadzenia w USA prac nad ofensywną bronią biologiczną. Od tego czasu
laboratoria wojskowe przestawiły się na realizację celów pokojowych i założono
USAMRIID. Instytut zajął się głównie otrzymywaniem szczepionek ochronnych
i kontrolowaniem letalnych drobnoustrojów. Odkryto, jak zatrzymać rozwój
potwornych wirusów, zanim zaczną się lawinowo rozprzestrzeniać wśród ludzi.
Nancy weszła do budynku tylnym wejściem i pokazała swój identyfikator
siedzącemu za biurkiem wartownikowi, który kiwnął głową i uśmiechnął się do niej.
Pokonując labirynt korytarzy, udała się do głównego bloku stref izolowanych.
Wszędzie kręcili się żołnierze w kombinezonach roboczych oraz cywilni specjaliści
i technicy z plakietkami identyfikacyjnymi. Ludzie ci wyglądali na bardzo zajętych
i rzadko ktoś zatrzymywał się, by pogadać z kolegą na korytarzu.
Nancy chciała zobaczyć, jak małpy zakażone wirusem ebola przetrwały noc.
Przeszła przez korytarz poziomu 0 bezpieczeństwa biologicznego, prowadzący do
izolowanego bloku poziomu 4, oznaczanego AA-5, czyli bloku ebola. Poziomy są
oznaczane numerami 0, 2, 3 i 4 (poziom najwyższy). Z pewnych względów nie
istnieje poziom 1. Na wszystkich izolowanych poziomach w instytucie, od poziomu
2 do poziomu 4, utrzymuje się podciśnienie powietrza, więc gdy powstanie
nieszczelność, powietrze wpływa do wnętrza stref izolowanych, nie wypływa zaś na
zewnątrz, do otoczenia. Blok AA-5 obejmował szereg pomieszczeń izolowanych,
w których utrzymywano podciśnienie powietrza; służyły one jako laboratoria do
badań nad wirusem ebola, które prowadził cywilny specjalista Eugene Johnson. Był
on ekspertem znającym problematykę wirusa ebola i spokrewnionego z nim wirusa
marburg. Zakaził kilka małp wirusem ebola i podawał im różne leki, by sprawdzić,
czy zahamują rozwój choroby. W ostatnich dniach zwierzęta zaczęły padać. Nancy
uczestniczyła w programie ebola jako patolog. Jej zadaniem było określenie
przyczyny śmierci małp.
Nancy podeszła do okna w ścianie. Było ono zrobione z grubego szkła,
używanego do produkcji akwariów, i umożliwiało bezpośrednie zajrzenie do wnętrza
bloku ebola, czyli Poziomu 4. Przez szybę nie można jednak było obserwować
zwierząt. Każdego ranka cywilny dozorca małp wkładał skafander ochronny
i wchodził do środka, by nakarmić swe podopieczne, skontrolować ich stan fizyczny
i oczyścić klatki. Tego dnia dozorca przykleił do wewnętrznej strony szyby kawałek
papieru z napisaną odręcznie informacją. Wynikało z niej, że w nocy dwie małpy
wykrwawiły się i padły.
Po przeczytaniu tej wiadomości Nancy zrozumiała, że musi włożyć skafander
ochronny i wejść do środka, by dokonać sekcji małp. Wirus ebola niszczył narządy
wewnętrzne, więc po śmierci ciało ulegało gwałtownemu rozkładowi. Rozmiękało,
a tkanki zamieniały się w galaretę, nawet gdy zwłoki były przechowywane
w lodówce. Trzeba było szybko wykonać sekcję, zanim nastąpił samorzutny rozkład,
nie jest bowiem możliwa sekcja płynnej masy.

Kiedy Nancy po raz pierwszy zwróciła się z prośbą o włączenie jej do grupy
patologów w instytucie, kierujący tym zespołem pułkownik nie chciał się zgodzić.
Nancy sądziła, że przyczyną była jej płeć. Pułkownik stwierdził wówczas: „To nie
jest zajęcie dla mężatki. Będziesz zaniedbywać pracę lub rodzinę”. Pewnego dnia
Nancy przedstawiła pułkownikowi opis swych kwalifikacji, mając nadzieję, że to
przekona go, by ją przyjął.
– W mojej grupie mogę mieć każdego, kogo zechcę – stwierdził, dając do
zrozumienia, że nie chce Nancy, ponieważ nie jest dostatecznie dobra. – Gdyby
potrzebna mi była sekretarka – dodał – mogę ją mieć.
– Sir, nie jestem wołem roboczym! – wrzasnęła Nancy i rzuciła swe podanie na
biurko.
Rozważył sprawę ponownie i zgodził się, by Nancy dołączyła do grupy.
Gdy ktoś rozpoczyna pracę z czynnikami zakaźnymi, zostaje skierowany na
poziom 2 bezpieczeństwa biologicznego, a następnie przeniesiony na poziom 3. Na
poziomie 4 nie wolno pracować, jeżeli nie ma się dużego doświadczenia i można
nigdy nie zostać dopuszczonym przez władze wojskowe do tej pracy. Osoba
zatrudniona na niższych poziomach musi poddać się wielu szczepieniom. Nancy
została zaszczepiona przeciw żółtej febrze, gorączce Q, gorączce doliny Rift,
wirusom VEE, EEE i WEE (powodującym zapalenie mózgu koni) oraz tularemii
i wąglikowi. Jako weterynarz oczywiście otrzymała także serię zastrzyków przeciw
wściekliźnie. Układ odpornościowy Nancy źle reagował na wszelkie szczepionki:
chorowała po nich. Wyłączono ją więc z programu szczepień, co wykluczało wszelkie
prace z czynnikami zakaźnymi poziomu 3. Była tylko jedna możliwość
kontynuowania pracy z niebezpiecznymi czynnikami zakaźnymi – postarała się
o pracę w skafandrze ochronnym na poziomie 4. Nie istniały żadne szczepionki
przeciw zakaźnym czynnikom poziomu 4. Są to wirusy letalne, na które nie ma
szczepionki ani metody leczenia.

Nazwa wirusa ebola pochodzi od rzeki Ebola, największego dopływu Mongali, która
wpada do Konga. Ebola płynie przez lasy tropikalne, wijąc się między rozrzuconymi
na tych terenach wioskami. Pierwszy znany wypadek pojawienia się wirusa ebola
zair – najgroźniejszego typu wirusa ebola – wystąpił we wrześniu 1976 roku,
równocześnie w pięćdziesięciu pięciu wioskach w pobliżu górnego biegu rzeki Ebola.
Zjawił się nie wiadomo skąd i zabił dziewięć na dziesięć zakażonych nim osób. Ebola
zair to wirus budzący największą grozę w instytucie. Ludzie, którzy go badają, są
nazywani szaleńcami. Panuje przekonanie, że praca ta prowadzi prostą drogą do
śmierci. Lepiej zajmować się czymś bezpieczniejszym, np. wąglikiem.
Eugene Johnson, cywilny ekspert realizujący w instytucie program ebola, miał
opinię człowieka nieco zwariowanego. Na świecie jest tylko garstka otoczonych
legendą ludzi, którzy faktycznie coś wiedzą o letalnych wirusach i potrafią z nimi
pracować. Gene Johnson należy do głównych łowców wirusów ebola na świecie. Jest
to duży, dość masywny mężczyzna, o rozwichrzonych, kasztanowatych włosach,
gęstej brodzie, brzuchu wypływającym ponad pasek i groźnym, głębokim spojrzeniu.
Zupełnie nie wygląda jak człowiek pracujący dla wojska. Ma opinię znakomitego
epidemiologa, badającego choroby wirusowe w świecie niecywilizowanym, z jakichś
względów jednak często nie publikuje swych prac. Jego osobę otacza więc pewna
tajemniczość. Gdy ludzie znający badania Johnsona rozmawiają o nim, można
usłyszeć zdania w rodzaju: Gene Johnson zrobił to, Gene Johnson zrobił tamto;
wszystko to brzmi mądrze i działa na wyobraźnię. Johnson jest człowiekiem dość
nieśmiałym, nieco nieufnym wobec ludzi, bardzo nieufnym w stosunku do wirusów.
Nigdy nie spotkałem człowieka, który bardziej bałby się wirusów niż Johnson; jego
strach jest tym bardziej sugestywny, że wynika z głębokiej pokory opartej na jego
wiedzy. Spędził całe lata wędrując przez Afrykę Środkową w poszukiwaniu źródeł
wirusów marburg i ebola. Spenetrował Afrykę, szukając tych form życia, nie znalazł
ich jednak nigdy w naturalnych kryjówkach. Nie wiedziano, skąd pochodzą
filowirusy i gdzie żyją w przyrodzie. Trop urywał się w lasach i sawannach Afryki
Środkowej. Znalezienie ukrytego rezerwuaru wirusów ebola było jedną z wielkich
ambicji Johnsona.
Nikt związany z instytutem nie chciał włączać się w realizację programu ebola.
Wirus ebola robił z człowieka coś, o czym bano się nawet myśleć. Drobnoustrój ten
przerażał nawet ludzi, którzy czuli się pewnie w skafandrach ochronnych. Nie mieli
ochoty badać wirusa ebola, nie chcieli bowiem, by on zajął się badaniem ich
organizmów. Nie stwierdzono przecież, które zwierzę jest gospodarzem wirusa –
mucha, nietoperz, kleszcz, pająk czy skorpion, a może jakiś gad czy płaz, na przykład
żaba albo traszka. Niewykluczone, że wirus żyje w organizmach lampartów lub słoni.
Nie wiedziano również dokładnie, w jaki sposób wirus się rozprzestrzenia, jak
przenosi się z jednego organizmu na inny.
Od chwili rozpoczęcia badań nad wirusem ebola Johnsona prześladowały nocne
koszmary. Zrywał się wówczas zlany zimnym potem. Jego sny były zawsze podobne.
Ma na sobie skafander ochronny, a chroniona rękawicą dłoń styka się z jakąś cieczą
zakażoną wirusem ebola. Nagle uświadamia sobie, że rękawica jest pełna dziurek,
a płyn dostaje się do wnętrza skafandra. Budził się natychmiast przerażony, mówiąc
do siebie: „Boże, zostałem zakażony”. Po chwili dopiero uświadamiał sobie, że
znajduje się w swej sypialni, u boku śpiącej żony.
W rzeczywistości wirus ebola nie zaczął jeszcze niszczyć ludzkości w sposób
ostateczny i nieodwracalny, wydawało się jednak, że może to wkrótce nastąpić.
Wywoływał epidemie punktowe w różnych miejscach Afryki. Problem polegał na
tym, że epidemia taka mogła rozwinąć się w niemożliwą do zatrzymania falę infekcji.
Jeżeli wirus zabijał dziewięć na dziesięć zakażonych nim osób i nie istniała skuteczna
szczepionka ani kuracja, możliwości rozwoju wypadków były oczywiste. Miały one
charakter globalny. Johnson często mawiał, że nikt nie wie, co wirus spowodował
w przeszłości i co może spowodować w przyszłości. Wirus ebola był
nieprzewidywalny. Unoszony przez powietrze mógł okrążyć kulę ziemską w ciągu
mniej więcej sześciu tygodni, podobnie jak wirus grypy, zabijając mnóstwo ludzi, lub
pozostać w ukryciu i atakować znienacka każdorazowo niewielką liczbę osób.
Ebola to wirus dość prosty – równie prosty jak pożar. Niszczy ludzi szybko
i skutecznie, a towarzyszą temu przerażające objawy. Istnieje dalekie pokrewieństwo
między wirusem ebola a wirusami odry, świnki i wścieklizny, a także pewnymi
wirusami zapalenia płuc: wirusem parainfluenzy, wywołującym katar u dzieci,
i wirusem oskrzelowym, wywołującym śmiertelne zapalenie płuc u ludzi chorujących
na AIDS. Wydaje się, że w wyniku ewolucji w organizmach nieznanych gospodarzy
i w lasach tropikalnych w wirusie ebola rozwinęły się najgorsze cechy wszystkich
wymienionych wirusów. Tak samo jak wirus odry, powoduje on wysypkę na całym
ciele, psychoza i obłęd przypominają wściekliznę, jeszcze inne objawy są podobne
jak przy silnym katarze.
Cząstka wirusa ebola zawiera tylko siedem różnych białek. Trzy z nich są mało
zbadane, a cztery całkowicie nieznane – ich struktura i funkcje stanowią tajemnicę.
Wydaje się, że białka te w dziwny sposób atakują układ odpornościowy. Pod tym
względem przypominają HIV, który również niszczy układ odpornościowy;
w odróżnieniu jednak od jego działania atak wirusa ebola jest niezwykle gwałtowny.
Kiedy ebola dostanie się do organizmu człowieka, jego układ odpornościowy
załamuje się i chory traci zdolność reagowania na działanie wirusa. Ciało staje się
jakby zdobytą twierdzą, do której wkracza nieprzyjacielska armia, rozbijając obozy na
publicznych placach i podpalając wszystko; w chwili gdy ebola wtargnie do krwi
człowieka, wojna jest już przegrana, a człowiek prawie na pewno skazany na śmierć.
Nie można walczyć z wirusem ebola w taki sam sposób, w jaki walczy się z wirusem
kataru. Ebola realizuje w ciągu dziesięciu dni to, na co HIV zużywa dziesięć lat.
Nie ustalono dokładnie, jak wirus ebola przenosi się z jednej osoby na drugą.
Badacze wojskowi sądzą, że następuje to w wyniku bezpośredniego zetknięcia
z krwią i płynami ustrojowymi (tak samo jak w wypadku HIV). Wydaje się, że
dochodzi do tego także w inny sposób. Wiele osób zakażonych tym wirusem
w Afryce miało kontakt ze zwłokami ludzi zmarłych na tę dziwną chorobę.
Potencjalne źródła zakażenia to w tym wypadku nie zakrzepnięta krew i śluz, sączące
się ze zwłok. W Zairze podczas epidemii w 1976 roku ci krewni, którzy całowali
i obejmowali nieboszczyka lub przygotowywali ciało do pogrzebu, trzy do czternastu
dni później umierali w wyniku zakażenia wirusem ebola.
Eksperyment Johnsona był prosty. Zaraził kilka małp wirusem, a następnie
podawał im leki w nadziei, że ich stan ulegnie poprawie. W ten sposób mógł odkryć
środek zwalczający wirus ebola i być może leczący wywołaną przez niego chorobę.
Małpy są w sensie biologicznym prawie identyczne z ludźmi i dlatego
wykorzystuje się je w eksperymentach medycznych. Ludzie i małpy należą do
prymatów (naczelnych), a wirus ebola pożera organizmy naczelnych, podobnie jak
drapieżnik pożera pewne gatunki zwierząt. Ebola nie odróżnia człowieka od małpy,
przenosi się więc łatwo na ludzi.

Nancy Jaax włączyła się jako ochotnik do programu ebola, którym kierował Johnson.
Została zakwalifikowana do pracy na poziomie 4, gdyż nie wymagało to poddania się
szczepieniom. Pragnęła sprawdzić się i kontynuować pracę z letalnymi wirusami.
Niektórzy ludzie z instytutu oceniali jednak sceptycznie jej zdolność do pracy
w skafandrze ochronnym na poziomie 4. Była kobietą zamężną i mogła ulec panice.
Uważano, że nerwowe i niezręczne dłonie Nancy nie nadają się do pracy z letalnymi
wirusami, że może skaleczyć się zakażoną igłą – albo ukłuć kogoś innego. Od jej rąk
zależało bezpieczeństwo.
Bezpośrednim zwierzchnikiem Nancy był podpułkownik Anthony Johnson
(niespokrewniony z Gene’em Johnsonem, cywilem kierującym programem ebola).
Tony Johnson był opanowanym człowiekiem o cichym głosie. Obecnie musiał
zdecydować, czy pozwolić Nancy na pracę na poziomie 4. Chcąc dobrze poznać
sprawę, rozesłał po instytucie ankietę: „Kto zna Nancy Jaax? Jakie są jej mocne
i słabe strony?”. W gabinecie podpułkownika Johnsona zjawił się mąż Nancy, major
Jerry Jaax. Był on przeciwny wkładaniu przez żonę skafandra ochronnego.
Wspomniał o „rodzinnych dyskusjach” dotyczących pracy Nancy z wirusem ebola.
Powiedział wówczas: „Mam tylko jedną żonę”. W pracy Jerry nie nosił skafandra
ochronnego i nie chciał, by nosiła go Nancy. Przede wszystkim jednak nie chciał, by
zajmowała się wirusem ebola. Nie mógł znieść myśli, że jego żona, kobieta, którą
kochał, matka ich dzieci, będzie się stykać z potwornym, letalnym drobnoustrojem
wywołującym nieuleczalną chorobę.
Podpułkownik Johnson wysłuchał opinii majora Jaaxa, a także innych ludzi
i uznał, że musi porozmawiać z samą Nancy, wezwał ją więc do swojego gabinetu.
Zauważył wyraz napięcia na jej twarzy. Gdy mówiła, obserwował dłonie kobiety.
Wyglądały delikatnie, nie wydawały się niezręczne czy zbyt nerwowe. Johnson
doszedł do wniosku, że opinie na ten temat były nieuzasadnione. Nancy powiedziała:
„Nie chodzi mi o żadne specjalne względy”. „Dobrze, nie będzie żadnych specjalnych
względów. Zostaniesz włączona w program ebola” – rzekł Johnson. Uprzedził Nancy,
że kiedy włoży skafander ochronny, on będzie towarzyszyć jej pierwszym krokom, by
nauczyć ją, co ma robić, i obserwować przy pracy. Będzie nieprzerwanie czuwać nad
nią. Uznał, że jest gotowa do wejścia w strefę skażenia.
Gdy to mówił, Nancy załamała się i zapłakała – „wylała kilka łez”, jak później
wspominał. Były to łzy szczęścia. W owej chwili jej najgorętszym pragnieniem było
wziąć w ręce wirus ebola.

Godzina 13.00

Nancy spędziła przedpołudnie nad papierami w swym gabinecie. Po lunchu zdjęła


pierścionek zaręczynowy z brylantem i obrączkę ślubną i zamknęła je w szufladzie
biurka. Następnie udała się do gabinetu Johnsona i zapytała, czy jest gotów. Zeszli
schodami i skierowali się korytarzem do bloku ebola. Oddzielała ich od niego tylko
szatnia. Johnson polecił, by Nancy pierwsza się przebrała.
Pokój był mały. Wzdłuż jednej ściany stały szafki na ubrania; poza tym
znajdowało się tam kilka półek i umywalka z lustrem. Nancy rozebrała się, zdejmując
również bieliznę, i włożyła ubranie do szafki. Pozostawiła przylepiony do dłoni
opatrunek. Wzięła z półki sterylny ubiór chirurgiczny – zielone spodnie i zieloną
koszulę, które lekarz nosi w sali operacyjnej. Wciągnęła spodnie, zacisnęła je
tasiemką w pasie i zapięła zatrzaski koszuli. Pod tym strojem nie wolno nosić żadnej
bielizny. Nancy włożyła na głowę płócienną czapkę chirurgiczną i patrząc w lustro
wsunęła pod nią włosy. Nie wyglądała na zdenerwowaną, zaczęła jednak odczuwać
pewien niepokój. Była to dopiero jej druga wyprawa w strefę skażenia.
Odwróciła się od lustra i boso podeszła ku drzwiom prowadzącym na poziom 2.
Ciemnoniebieskie światło nadfioletowe płynęło przez okienko w drzwiach. Niszczy
ono materiał genetyczny wirusów i uniemożliwia ich replikację.
Gdy wchodziła na poziom 2, poczuła wyraźny opór drzwi, wciąganych do
wnętrza wskutek różnicy ciśnień; łagodny strumień powietrza został zassany do
środka w kierunku strefy skażenia. Był to wynik wytworzenia się podciśnienia,
zapobiegającego przenikaniu na zewnątrz czynników zakaźnych. Drzwi zamknęły się
za Nancy, która znajdowała się teraz na poziomie 2. Niebieskie światło padało na jej
twarz. Przeszła przez kabinę natryskową, gdzie znajdowała się lampa nadfioletowa,
mydło i szampon, do łazienki; tam leżało na półce kilka czystych, białych skarpetek.
Włożyła je i przez inne drzwi udała się na poziom 3.
Było to pomieszczenie przygotowawcze, w którym znajdowało się biurko
z telefonem i umywalką. Na podłodze obok biurka stał cylindryczny pojemnik
z parafinowanej tektury, zwany „pudłem na kapelusze” lub „naczyniem na lody”, na
którym umieszczono symbole zagrożenia biologicznego, czyli czerwone, kolczaste,
trójpłatkowe kwiaty. Jest on używany do gromadzenia i transportu zakaźnych
odpadków. Teraz był pusty. Mógł służyć jako prowizoryczne krzesło.
Nancy znalazła pudełko gumowych rękawiczek chirurgicznych i plastikowe
naczynie z pudrem dla niemowląt. Posypała dłonie i włożyła rękawiczki. Następnie
znalazła rolkę taśmy podgumowanej, oderwała kilka kawałków i przytwierdziła je
obok siebie do krawędzi biurka. Kolejnymi paskami połączyła rękawiczki z rękawami
koszuli, po czym dla uszczelnienia owinęła jeszcze taśmą mankiety. Następnie w ten
sam sposób przymocowała skarpetki do spodni. Był to pierwszy stopień
zabezpieczenia się przed wrogimi drobnoustrojami.
Podpułkownik Johnson przeszedł przez poziom 2 ubrany w sterylny strój
chirurga. Włożył gumowe rękawiczki, a następnie skleił taśmą rękawiczki i rękawy
koszuli, a także skarpetki i spodnie.
Nancy skierowała się w prawo, do przedpokoju, gdzie na wieszaku wisiał
jasnoniebieski biologiczny skafander ochronny Chemturion z napisem JAAX na
wysokości klatki piersiowej. Jest to ciśnieniowy, przystosowany do dużych obciążeń
plastikowy skafander, odpowiadający przepisom dotyczącym pracy z przenoszonymi
przez powietrze czynnikami zakaźnymi.
Nancy otworzyła skafander, położyła go na betonowej podłodze i włożyła do
niego najpierw stopy, po czym pociągnęła pod pachy i wsunęła ręce, aż jej palce
weszły w rękawice połączone szczelnie z rękawami. Rękawice te, wykonane z grubej
brązowej gumy, były najważniejszą barierą między Nancy a wirusem ebola. Dłonie
stanowiły słaby punkt, najbardziej wrażliwą część, ze względu na wykonywane przez
nie czynności – stykały się z igłami, nożami i ostrymi odłamkami kości. Każdy
użytkownik skafandra ma obowiązek utrzymywać go we właściwym stanie, podobnie
jak spadochroniarz jest odpowiedzialny za pakowanie i konserwację swego
spadochronu. Być może Nancy trochę się spieszyła i nie skontrolowała skafandra tak
dokładnie, jak należało.
Johnson krótko pouczył kobietę o metodach pracy, a następnie pomógł jej włożyć
na głowę hełm wykonany z miękkiego, elastycznego tworzywa sztucznego. Przyjrzał
się uważnie twarzy Nancy, widocznej przez przezroczystą szybkę, sprawdzając, jak
się czuje.
Nancy zasunęła zamek błyskawiczny Ziploc, biegnący poprzecznie przez
skafander na wysokości piersi. Zatrzaśnięciu zamka towarzyszył charakterystyczny
dźwięk. Po zamknięciu skafandra szybka hełmu pokryła się mgłą. Nancy zdjęła ze
ściany skręcony żółty przewód powietrzny i wetknęła go w otwór skafandra. Strumień
powietrza napełnił skafander, który napęczniał i stwardniał, a podmuch suchego
powietrza usunął drobne kropelki pary nagromadzone na wewnętrznej stronie szybki.
W instytucie uważa się, że nie można przewidzieć, kto ulegnie panice po włożeniu
biologicznego skafandra ochronnego. Zdarza się to niekiedy ludziom
niedoświadczonym. Po zamknięciu hełmu w ich oczach pojawia się strach, pocą się,
czerwienieją, drapią i próbują rozerwać skafander, by wpuścić trochę powietrza,
czasem tracą równowagę i padają na podłogę; niekiedy jęczą i krzyczą, jak gdyby
dusili się zamknięci w szafie.
Johnson, gdy już pomógł Nancy włożyć skafander i sprawdził, czy w jej oczach
nie pojawił się strach, włożył swój skafander, a po jego zamknięciu podał Nancy
paczkę z narzędziami do sekcji. Był spokojny i skupiony. Oboje skierowali się ku
drzwiom z nierdzewnej stali, prowadzącym do śluzy powietrznej i na poziom 4. Na
drzwiach znajdowały się symbole zagrożenia biologicznego i ostrzeżenia:


OSTRZEŻENIE

ZAGROŻENIE BIOLOGICZNE

NIE WCHODZIĆ BEZ WENTYLOWANEGO
SKAFANDRA

Międzynarodowym symbolem zagrożenia biologicznego, który został umieszczony na
wszystkich drzwiach USAMRIID umożliwiających przejście między strefami, jest
czerwona koniczyna, przypominająca trójpłatkowy kwiat, na przykład Trillium
z rodziny liliowatych. Śluza powietrzna poziomu 4 to miejsce, gdzie spotykają się
dwa światy – gorąca strefa styka się ze światem normalnym. Nie można stwierdzić,
czy jest ono sterylne czy zakaźne. Z takich szarych stref USAMRIID wieje groza.
Nancy zaczerpnęła powietrza i zebrała myśli; wykorzystując swoje przygotowanie
w dziedzinie technik obronnych, wyregulowała oddech. Ludzie wykonywali różne
rytualne zabiegi, zanim odważyli się przejść przez stalowe drzwi. Niektórzy robili
znak krzyża, inni mieli ze sobą amulety lub maskotki, co było niezgodne
z przepisami, które zabraniały przenoszenia czegokolwiek z wyjątkiem własnego
ciała i stroju chirurgicznego. Liczyli na to, że odstraszą one groźne wirusy, gdyby
w skafandrze powstała dziura.
Nancy odłączyła przewód powietrzny, otworzyła stalowe drzwi i weszła do śluzy
powietrznej, a za nią podążył Tony Johnson. W pomieszczeniu tym, wykonanym
całkowicie z nierdzewnej stali, umieszczono dysze rozpylające wodę i chemikalia.
Był to natrysk odkażający. Drzwi za nimi się zamknęły. Nancy otworzyła drugie
drzwi śluzy i znaleźli się w strefie skażenia.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
ZANURZENIE CAŁKOWITE

26 września 1983, godzina 13.30

Stali w wąskim korytarzu z bloków żużlobetonowych. Po obu jego stronach


znajdowały się różne pomieszczenia. Strefa skażenia stanowiła prawdziwy labirynt.
Pulsujące światła alarmowe na suficie włączały się w razie awarii systemu
powietrznego. Ściany pomalowano farbą epoksydową, a brzegi gniazdek
i wyłączników elektrycznych pokryto lepkim materiałem. Chodziło o uszczelnienie
wszelkich pęknięć i dziur, aby zapobiec przenikaniu czynników zakaźnych kanałami
instalacji elektrycznej biegnącymi w ścianach. Nancy sięgnęła po przewód
powietrzny i wetknęła go do otworu skafandra. W hełmach Nancy i Johnsona
powietrze huczało tak głośno, że nawet nie próbowali mówić do siebie.
Nancy otworzyła metalową szafkę, z której wypłynęło niebieskie światło, i wyjęła
parę żółtych, wysokich butów gumowych. Przypominały jej buty farmerskie. Wsunęła
w nie miękkie stopy swego skafandra, zerknęła na Johnsona i uchwyciła jego
spojrzenie. „Jestem gotowa, szefie”.
Odłączyli przewody powietrzne i udali się korytarzem do sali małp. Stały tam dwa
rzędy klatek, umieszczonych naprzeciw siebie wzdłuż przeciwległych ścian. Jaax
i Johnson przyłączyli ponownie przewody powietrzne i zajrzeli do klatek. W jednym
rzędzie znajdowały się dwie izolowane małpy – tak zwane małpy kontrolne. Nie
wstrzyknięto im wirusa ebola, były więc zdrowe.
Gdy pojawiły się osoby w skafandrach ochronnych, zwierzęta zaczęły wariować.
Podskakiwały i szarpały klatkami. Ludzie w skafandrach wywołują zdenerwowanie
małp. Wyły i chrząkały: „Ou! Ou! Ho, wo, ho!”. Wydawały także przenikliwe piski:
„Ik!”. Co chwila podbiegały do drzwiczek i potrząsały nimi, skakały tam
i z powrotem, cały czas śledząc wzrokiem Nancy i Johnsona, czujne na wszystko.
Klatki wyposażono w skomplikowane zasuwy, które miały uniemożliwić małpom
manipulowanie przy zamku. Nancy pomyślała, że te pomysłowe stworzenia tutaj się
nudzą.
W drugim rzędzie klatek panował na ogół spokój. Wszystkie znajdujące się tu
małpy zostały zakażone wirusem ebola; były ciche, bierne i odsuwały się na bok,
tylko jedna lub dwie zachowywały się dziwnie. Ich układ odpornościowy załamał się
lub został zakłócony. Choć zwierzęta nie wyglądały jeszcze na bardzo chore, nie
wykazywały jednak normalnej ruchliwości i energii, nie podskakiwały i nie szarpały
klatkami jak zdrowe małpy; większość z nich nie zjadła rano swych sucharów.
Siedziały prawie bez ruchu i patrzyły na ludzi spojrzeniem pozbawionym wyrazu.
Wstrzyknięto im najzjadliwszą odmianę wirusa ebola. Był to szczep Mayinga
wirusa ebola zair. Pochodził on od młodej kobiety, Mayingi N., która zmarła
w wyniku zakażenia nim 19 października 1976 roku. Pracowała jako pielęgniarka
w szpitalu w Zairze, gdzie opiekowała się katolicką zakonnicą zaatakowaną przez
wirus ebola. Zakonnica wykrwawiła się na śmierć, pielęgniarka zaś zachorowała kilka
dni później i także zmarła. Próbka krwi pielęgniarki dotarła do USA i wirus, który
kiedyś żył w niej, obecnie jest przechowywany w superzamrażarkach instytutu
w temperaturze około -70°C. Zamrażarki są zamknięte na kłódki, zaopatrzone
w urządzenia alarmowe, pokryte znakami zagrożenia biologicznego, a oprócz tego
uszczelnione podgumowaną taśmą, która stanowi pierwszą linię obrony przed
czynnikiem zakaźnym. Bez takiej taśmy nie ma osłony zapewniającej bezpieczeństwo
biologiczne.
Cywilny badacz Gene Johnson rozmroził niewielką ilość krwi pielęgniarki
i wstrzyknął ją małpom. Następnie, gdy zwierzęta zachorowały, podał im lek, mając
nadzieję, że pomoże to zwalczyć wirus. Wydawało się jednak, że lek nie działa.
Nancy i Tony oglądali zwierzęta, przechodząc od klatki do klatki, dopóki nie
znaleźli dwóch małp, które uległy zapaści. Siedziały przygarbione, a z ich nozdrzy
płynęła krew. Oczy miały półotwarte, szkliste i jaskrawoczerwone, źrenice zaś
rozszerzone. Nieruchome twarze zwierząt nie zdradzały cierpienia ani oznak agonii,
ponieważ tkanka łączna pod skórą została zniszczona przez wirus, co powodowało
pewne zniekształcenie twarzy. Inną przyczyną było uszkodzenie części mózgu
kontrolujących ich mimikę. Twarz jak maska, czerwone oczy i krwawiące nozdrza
stanowiły klasyczne objawy występujące u wszystkich naczelnych zakażonych
wirusem ebola, zarówno małp, jak i ludzi. Był to wynik zniszczenia mózgu i tkanki
pod skórą. Ten charakterystyczny dla choroby ebola wyraz twarzy sprawiał, że
zwierzęta wyglądały tak, jakby zobaczyły coś przekraczającego ich zdolność
pojmowania. Nie była to jednak wizja raju.
Nancy ogarnął smutek. Widok martwych i cierpiących małp był dla niej przykry.
Jako weterynarz uważała za swój obowiązek leczenie zwierząt i łagodzenie ich
dolegliwości, jako naukowiec zaś była przekonana, że musi prowadzić badania
medyczne, które być może pomogą ulżyć cierpieniom ludzi. Chociaż została
wychowana na farmie, gdzie ojciec prowadził hodowlę, nigdy nie znosiła łatwo
śmierci zwierzęcia. Jako dziewczynka płakała, kiedy zabierano młode woły do
rzeźnika. Lubiła zwierzęta bardziej niż wielu ludzi. Składając przysięgę weterynarza,
zobowiązała się do przestrzegania kodeksu, który nakazywał jej opiekę nad
zwierzętami, lecz również ratowanie życia ludzi. W pracy Nancy występował
niekiedy konflikt między tymi dwoma zadaniami. Mówiła sobie, że badania powinny
ułatwić znalezienie sposobu leczenia choroby ebola i ratowania życia ludzi, a może
uchronią rodzaj ludzki przed tragedią. Łagodziło to uczucie niezadowolenia Nancy
i pomagało jej opanować emocje.
Johnson obserwował uważnie Nancy, gdy rozpoczynała swe czynności.
Zajmowanie się nieprzytomną małpą na poziomie 4 to operacja niebezpieczna, gdyż
zwierzę może się obudzić, a ma zęby i potrafi mocno gryźć, odznacza się również
znaczną siłą i zręcznością. Małpy wykorzystywane w laboratorium to nie małpki
kataryniarzy, lecz duże, dzikie zwierzęta z lasu tropikalnego. Ukąszenie małpy
zakażonej wirusem ebola byłoby prawie na pewno śmiertelne.
Nancy najpierw obejrzała małpę przez pręty klatki. Był to duży samiec, który
wyglądał na martwego. Dostrzegła, że ma jeszcze kły, co ją zaniepokoiło. Zwykle dla
bezpieczeństwa odpiłowywano je. Z nieznanych powodów to zwierzę miało
olbrzymie naturalne kły. Nancy wsunęła dłoń między pręty klatki i uszczypnęła palec
u nogi małpy, obserwując jej oczy. Pozostały nieruchome i wytrzeszczone.
– Nie zatrzymuj się i otwórz klatkę – powiedział Johnson. Musiał krzyczeć, by
mogła go słyszeć mimo szumu powietrza w skafandrach.
Nancy otworzyła drzwi i przesunęła je w górę, by całkowicie otworzyć klatkę.
Obejrzała ponownie małpę. Żaden jej mięsień nie drgnął. Zwierzę było niewątpliwie
martwe.
– W porządku, wyciągnij z klatki – polecił Johnson.
Nancy sięgnęła do środka, uchwyciła małpę za górne kończyny i odwróciła ją, tak
by nie narazić się na ugryzienie, gdyby się obudziła. Ciągnąc zwierzę za ramiona,
Nancy wydźwignęła je z klatki.
Johnson chwycił małpę za stopy i wspólnie z Nancy wsunęli ją do „pudła na
kapelusze”, czyli pojemnika na materiały niebezpieczne biologicznie, następnie
ostrożnie zanieśli martwe zwierzę do sali sekcyjnej, powoli poruszając się w swych
skafandrach. Dwa ludzkie prymaty przenoszące innego prymata: jeden z nich to pan
ziemi, a przynajmniej uważający się za takiego, drugi – zwinny krewniak pana ziemi,
żyjący wśród drzew. Obydwa gatunki, człowiek i małpa, zetknęły się z inną, groźną
formą życia, starszym i potężniejszym od nich mieszkańcem krwi.
Nancy i Johnson skręcili w lewo, po czym ponownie w lewo, weszli do sali
sekcyjnej i położyli zwierzę na stole z nierdzewnej stali. Skóra małpy była pokryta
czerwonymi plamami, widocznymi przez jej słabe uwłosienie.
– Włóż rękawiczki – powiedział Johnson.
Na rękawice skafandra wciągnęli gumowe rękawiczki. Mieli obecnie na dłoniach
potrójną osłonę: pierwszą warstwę stanowiły rękawiczki chirurgiczne, następne zaś
rękawice skafandra i zewnętrzne rękawiczki gumowe.
– Sprawdzamy komplet narzędzi. Nożyczki. Kleszczyki hemostatyczne. –
Johnson układał narzędzia rzędem na brzegu stołu. Wszystkie były numerowane
i Johnson głośno wymieniał ich oznaczenia.
Zabrali się do pracy. Za pomocą nożyczek z tępymi końcami Johnson rozciął
skórę małpy; Nancy mu asystowała. Pracowali powoli i niezwykle ostrożnie. Nie
używali ostrych narzędzi, gdyż w strefie skażenia są one śmiertelnie niebezpieczne.
Skalpel może uszkodzić rękawiczkę i skaleczyć palec, a zanim nawet odczuje się ból,
zakaźny czynnik zdoła przeniknąć do krwi.
Nancy podała Johnsonowi narzędzia i zaczęła podwiązywać naczynia krwionośne,
zbierając nadmiar krwi małymi gazikami. Wnętrze ciała stanowiło jezioro krwi
zakażonej wirusem ebola, która wyciekała z każdego miejsca. Wątroba była
spuchnięta, a w jelitach także pojawiła się krew.
Nancy stwierdziła, że ruchy jej rąk muszą być wolniejsze. Może były za szybkie.
Podczas pracy mówiła do siebie, by zachować czujność i koncentrację psychiczną.
„Utrzymuj czystość, utrzymuj czystość. W porządku, weź kleszczyki hemostatyczne.
Zaciśnij tę tętnicę, bo krwawi. Zdejmij i wypłucz rękawiczki”. Czuła krew zakażoną
wirusem ebola przez rękawiczki: wydawały się wilgotne i śliskie, chociaż posypane
pudrem dla niemowląt dłonie Nancy były czyste.
Wyjęła ręce i opłukała je w misce ze środkiem odkażającym EnviroChem,
umieszczonej w zlewie. Ten płyn, wyglądający jak zielona herbata, zabijał wirusy.
Gdy Nancy zanurzyła dłonie, ciecz zabarwiła się na kolor brunatny. Nancy słyszała
jedynie szum powietrza w skafandrze. Przypominało to huk metra jadącego przez
tunel.

Wirus to mała kapsułka zbudowana z błon i białek. Jedna cząstka wirusa składa się
z nukleokapsydu złożonego z jednego z kwasów nukleinowych (DNA lub RNA)
i otoczonego kapsydem – płaszczem białkowym. Jest zdolna do reprodukcji własnego
materiału genetycznego, czyli stworzenia swojej własnej kopii. Niektórzy biolodzy
określają wirusy jako „formy życia”, nie wiadomo bowiem na pewno, czy żyją.
Można uważać, że nie są ani żywe, ani martwe. Egzystują na obszarze granicznym
między życiem a nieżyciem. Wirusy znajdujące się poza żywymi komórkami są
praktycznie martwe; nic się nie dzieje. Martwe wirusy tworzą nawet kryształy.
Cząstki wirusowe zawarte w krwi i śluzie mogą wydawać się martwe, jednak tylko
czekają na odpowiednią okazję. Mają lepką powierzchnię. Gdy zbliża się żywa
komórka, a przyczepność wirusa odpowiada przyczepności komórki, wirus przywiera
do niej. Komórka otacza wirus i wciąga go do wnętrza. Natychmiast po wniknięciu do
komórki wirus staje się koniem trojańskim. Zaczyna działać i rozmnaża się (ulega
replikacji).
Wirus jest pasożytem. Nie potrafi żyć samodzielnie. Może tylko wytwarzać swe
kopie zgodnie z określonym mechanizmem, wykorzystując materiał komórki. Wirusy
znajdują się we wszystkich żywych organizmach. Nawet grzyby i bakterie zawierają
wirusy i są przez nie niekiedy niszczone. Pasożyty mają więc własne pasożyty. Wirus
wytwarza swe kopie we wnętrzu komórki, dopóki nie zostanie przez nie opanowana
i zniszczona; wówczas wydostają się na zewnątrz. Wirusy mogą również pączkować
przez ścianę komórki, podobnie jak krople kapiące z kranu – kap, kap, kap, kopia,
kopia, kopia; w taki sposób działa wirus choroby AIDS. Kran kapie i kapie, dopóki
komórka nie zostanie całkowicie wykorzystana. Po zniszczeniu pewnej liczby
komórek gospodarz umiera. Wirus „nie chce” zabijać swego gospodarza. Nie jest to
w jego interesie, może on bowiem również zginąć, jeżeli nie przeniesie się
dostatecznie szybko z osoby umierającej na innego żywiciela.
Kod genetyczny wirusa ebola to pojedyncza nić RNA. Cząsteczkę tego typu
uważa się za najstarszy i najbardziej „prymitywny” mechanizm kodowania życia.
Pierwotny ocean, który zaistniał wkrótce po powstaniu Ziemi, około cztery i pół
miliarda lat temu, mógł zawierać mikroskopowe formy życia oparte na RNA. Tak
więc prawdopodobnie wirus ebola jest dawną formą życia, może niemal równie starą
jak sama Ziemia. Świadczy o tym również to, że nie można jednoznacznie uznać go
ani za materię żywą, ani za materię martwą.
Wirusy wydają się żywe, gdy się rozmnażają, w innym sensie są jednak
niewątpliwie martwe, stanowią tylko maszyny, wprawdzie dość misterne, jednak nie
bardziej żywe niż wiertarka pneumatyczna. Wirusy to molekularne rekiny, kierujące
się bodźcami, nie zaś myślą. Zwarty, bezlitosny, logiczny, całkowicie egoistyczny
wirus zajmuje się wyłącznie wytwarzaniem własnych kopii; gdy nadarza się okazja,
potrafi to realizować z błyskawiczną szybkością. Mnożenie się jest podstawową
dyrektywą jego działania.
Wirusy są zbyt małe, by można je dostrzec. Aby uzmysłowić czytelnikowi
wielkość wirusa, posłużymy się porównaniem. Wyobraźmy sobie, że wyspa
Manhattan skurczyła się do rozmiarów tej kreski:

|

Ten Manhattan mógłby łatwo pomieścić dziewięć milionów wirusów. Powiększając
taki Manhattan pełen wirusów, zobaczylibyśmy małe figury stłoczone jak ludzie na
Fifth Avenue w porze lunchu. Sto milionów wykrystalizowanych wirusów polio
(choroby Heinego-Medina) zmieściłoby się na powierzchni kropki kończącej to
zdanie. Mogłoby się tam znaleźć tyle wirusów, ile liczy publiczność dwustu
pięćdziesięciu festiwali w Woodstock (ludność Wielkiej Brytanii i Francji razem
wzięta), i nawet byśmy o tym nie wiedzieli.

„Utrzymuj czystość – myślała Nancy. – Precz z krwią. Nie lubię krwi. Za każdym
razem, gdy patrzę na jej kroplę, widzę miliard wirusów. Zdejmij i wypłucz
rękawiczki. Pracuj wolniej. Obserwuj skafander Tony’ego. Kontroluj go”.
Należy sprawdzać, czy w skafandrze partnera nie ma jakiejkolwiek dziury lub
rozdarcia. Jest to jakby opieka matki nad dzieckiem – stała kontrola otoczenia w celu
upewnienia się, czy wszystko jest w porządku.
Równocześnie Johnson obserwował Nancy. Sprawdzał, czy nie popełnia jakiegoś
błędu lub niezręczności w obchodzeniu się z narzędziami. Był ciekaw, czy nie
wypuści czegoś z rąk.
– Obgryzacz – powiedział.
– Co? – zapytała.
Wskazał na jej przewód powietrzny, sugerując, by wygięła go w taki sposób, żeby
lepiej mogła słyszeć. Nancy ustawiła przewód inaczej. Powietrze przestało płynąć,
skafander zmiękł, a hałas ustał. Johnson zbliżył swój hełm do jej hełmu i powtórzył:
„obgryzacz”. Nancy puściła przewód i podała Johnsonowi szczypce do otwierania
czaszki, zwane obgryzaczem.
Na poziomie 4 zbadanie mózgu stanowi zawsze problem. Czaszka małpy jest
twarda i wytrzymała, a płytki kostne są ze sobą zrośnięte. Normalnie można by
rozciąć czaszkę elektryczną piłą do kości, nie wolno jej jednak stosować na poziomie
4. W powietrzu powstałaby mgła cząstek kości i kropelek krwi, co jest
niedopuszczalne i zbyt niebezpieczne w strefie skażenia, nawet dla ludzi ubranych
w skafandry ochronne.
Zmiażdżyli czaszkę kleszczami, czemu towarzyszył głośny trzask. Wyjęli mózg,
oczy i rdzeń kręgowy i wrzucili je do słoja ze środkiem konserwującym.
Johnson podał Nancy probówkę z próbką, lecz nagle zatrzymał się i wskazał na jej
prawą dłoń.
Nancy spojrzała w dół. Rękawiczkę pokrywała krew, lecz obecnie dostrzegła na
niej poprzeczne pęknięcie.
Zerwała rękawiczkę. Rękawica skafandra była także poplamiona krwią, która
ściekała po rękawie skafandra. Świetnie, po prostu świetnie – krew z wirusem ebola
na całym skafandrze. Nancy wypłukała rękawiczkę i ramię w środku odkażającym;
stały się czyste i lśniły wilgocią. Wówczas poczuła, że jej dłoń, w dwóch pozostałych
rękawiczkach, jest zimna i mokra. Była jakaś wilgoć w prawej rękawicy skafandra.
Pomyślała, że również ta rękawica może mieć dziurę, obejrzała ją więc dokładnie.
Zauważyła pęknięcie w miejscu przegubu. Dłoń wydawała się wilgotna. Zastanawiała
się, czy krew zakażona wirusem ebola mogła dostać się do wnętrza skafandra,
w okolicy skaleczenia prawej dłoni. Zwróciła się do Johnsona, mówiąc:
– Dziura.
Johnson nachylił się i obejrzał rękawicę Nancy. Dostrzegł pęknięcie na przegubie.
Gdy popatrzył jej w oczy, stwierdziła, ze na jego twarzy maluje się strach.Przeraziło
ją to. Wskazała kciukiem wyjście.
– Muszę stąd wyjść. Czy możesz dokończyć?
– Chcę, żebyś wyszła natychmiast. Zabezpieczę teren i wyprowadzę cię –
odpowiedział.
Posługując się tylko swą „dobrą” lewą ręką, Nancy odłączyła od skafandra
przewód powietrzny. Dosłownie pobiegła korytarzem do śluzy powietrznej, trzymając
sztywno przy boku prawą rękę. Nie chciała nią poruszać, ponieważ każdy ruch
odczuwała jako rozgniatanie czegoś we wnętrzu rękawicy. Ogarniał ją strach. W jaki
sposób zdejmie buty, nie używając prawej ręki? Zrzucone z nóg poleciały
korytarzem. Pchnęła drzwi śluzy powietrznej, po czym zatrzasnęła je za sobą.
Nancy pociągnęła za łańcuszek zwisający z sufitu, co uruchomiło natrysk
odkażający. Trwa on siedem minut; okresu tego nie można skracać, gdyż zniszczenie
wirusów przez prysznic wymaga odpowiedniego czasu. Najpierw strumienie wody
zmyły ze skafandra ślady krwi. Następnie został on odkażony przez środek
EnviroChem, rozpylany z dysz znajdujących się u góry i u dołu po obu stronach śluzy
powietrznej. Oczywiście, gdyby wewnątrz rękawicy znajdowały się jakieś wirusy,
środek odkażający nie dotarłby do nich.
W śluzie powietrznej panował półmrok, prawie ciemność. Była to dosłownie szara
strefa. Nancy żałowała, że nie ma tam zegara. Umożliwiłoby to określenie czasu
oczekiwania. Minęło pięć minut? Cztery? Mgła chemiczna spływała po szybce jej
hełmu. Przypominało to prowadzenie samochodu podczas deszczu z zepsutymi
wycieraczkami; nie widzi się wówczas prawie nic. „Szlag by to trafił” – pomyślała.
W instytucie na poziomie 4 znajduje się zamknięty szpital zwany pudłem (ang.
slammer), gdzie lekarze i pielęgniarki noszą skafandry ochronne. Gdy zakażony
letalnym wirusem pacjent umiera, jego ciało jest zabierane do kostnicy poziomu 4,
zwanej łodzią podwodną. Wojskowi pracownicy instytutu tak nazywają to
pomieszczenie, gdyż jej główne drzwi są wykonane z grubej płyty stalowej
i przypominają ciśnieniowe drzwi łodzi podwodnej.
„Psiakrew! – myślała. – O, kurwa, niech to szlag. Umieszczą mnie w pudle. Tony
będzie pisać sprawozdania z wypadku, gdy ja będę umierać na chorobę ebola. Po
tygodniu znajdę się w łodzi podwodnej. Cholera! Jerry jest w Teksasie. Do tego nie
byłam dziś w banku. Dzieci są w domu z panią Trapane i trzeba jej zapłacić. Nie
robiłam dziś zakupów, a w domu nie ma żadnych zapasów. Co będą jadły dzieci,
kiedy będę w pudle? Kto będzie z nimi dziś w nocy? A niech to wszyscy diabli!”
Po ustaniu natrysku Nancy otworzyła drzwi i rzuciła się do pomieszczenia
przygotowawczego. Szybko wyskoczyła ze skafandra, który klapnął na betonową
podłogę, ociekając wodą.
Po wyjęciu prawej ręki Nancy dostrzegła, że rękaw koszuli jest mokry i ciemny,
a wewnętrzna rękawiczka czerwona.
Prawa rękawica skafandra była dziurawa. Krew zakażona wirusami ebola
przeciekła na wewnętrzną rękawiczkę i spływała po niej; tylko cienki lateks dzielił ją
od skóry Nancy. Rękawiczka była przezroczysta, Nancy widziała więc przez nią
opatrunek, bezpośrednio pod krwią zakażoną wirusem ebola. Serce Nancy waliło
i była bliska wymiotów – czuła skurcze żołądka i ściskanie w gardle. Tak reaguje
organizm, kiedy człowiek znajdzie się bez zabezpieczenia w pobliżu wirusa poziomu
4. Umysł Nancy pracował w przyspieszonym tempie: „Och, kurczę. Co teraz? Mam
nieodkażoną rękawiczkę z krwią ebola. Och, Boże. Jaką procedurę zastosować? Co
powinnam teraz zrobić?”.
Niebieska sylwetka Johnsona pojawiła się w komorze śluzy i Nancy usłyszała syk
dysz. Johnson poddawał się operacji odkażania. Musi upłynąć siedem minut, zanim
będzie mógł odpowiedzieć na pytania Nancy.
Przede wszystkim należy stwierdzić, czy zakażona krew przeniknęła przez
ostatnią rękawiczkę do miejsca skaleczenia. Pięć lub dziesięć cząstek wirusa ebola,
zawieszonych w kropelce krwi, mogło łatwo prześlizgnąć się przez mikroskopijny
otworek w rękawiczce chirurgicznej, co wystarczyło do zapoczątkowania lawinowej
infekcji. Ten czynnik zakaźny ma zdolność samorzutnego rozmnażania się. Dziurka
w rękawiczce może być niewidoczna dla oka. Nancy podeszła do zlewu, włożyła rękę
pod kran i trzymała ją tam przez chwilę.
Woda uniosła krew przez rurę ściekową do ogrzewanych zbiorników, w których
woda odpływowa jest gotowana.
Następnie Nancy zdjęła ostatnią rękawiczkę, trzymając ją delikatnie za mankiet.
Ukazała się prawa ręka posypana pudrem dla niemowląt, z krótko obciętymi
paznokciami bez lakieru, bez pierścionków, ze stawami palców pokiereszowanymi
wskutek pogryzienia Nancy w dzieciństwie przez kozę, z opatrunkiem na dłoni.
Nancy zobaczyła krew zmieszaną z pudrem.
„Daj Boże, by to była moja krew” – pomyślała.
Tak – to była jej własna krew, która pojawiła się wokół opatrunku. Nie zauważyła
na ręce krwi małpy.
Nancy włożyła rękawiczkę pod kran i obserwowała, jak coraz bardziej pęcznieje.
Bała się, że nagle wytryśnie nitka wody, oznaka nieszczelności, a dla niej wyrok
śmierci. Kiedy rękawiczka się napełniła, okazało się, że nie przepuszcza wody. Nie
było nieszczelności.
Nagle nogi pod Nancy się ugięły. Oparła się o ścianę z żużlobetonu i zsunęła po
niej, czując się jak po ciosie pięścią w żołądek. Oparła się o „pudło na kapelusze”,
pojemnik na materiały zakaźne, którego ktoś używał jako krzesła. Ogarnęła ją słabość
i przechyliwszy się do tyłu, oparła się o ścianę. W takim stanie znalazł ją Johnson,
kiedy wyszedł ze śluzy powietrznej.

Z raportu o wypadku wynikało, że major Nancy Jaax nie została zakażona wirusem
ebola. Jej ostatnia rękawiczka pozostała nietknięta. Powszechnie uważano, że wirus
przenosi się w wyniku bezpośredniego zetknięcia z krwią i płynami ustrojowymi, nie
wydawało się więc możliwe, by dostał się do krwi Nancy, nawet gdy przeniknął przez
skafander. Nancy uniknęła pudła dzięki swej rękawiczce i wróciła owej nocy do
domu. Niemal złapała wirus od martwej małpy, która złapała go od młodej kobiety
imieniem Mayinga, która złapała go od zakonnicy, która zachorowała i wykrwawiła
się w dżungli Zairu przed kilkoma laty.
W nocy Nancy zatelefonowała do Jerry’ego przebywającego w Teksasie.
– Zgadnij, co się stało? Miałam dziś mały problem, bliski kontakt z wirusem
ebola – i opowiedziała mężowi, co się wydarzyło.
Był przerażony.
– Do diabła, Nancy! Mówiłem ci, żebyś nie zadawała się z tym cholernym
wirusem ebola.
Nastąpiło dziesięciominutowe przemówienie na temat wykonywania
niebezpiecznych prac w skafandrze ochronnym, zwłaszcza związanych z wirusem
ebola.
Nancy zachowała spokój i nie dyskutowała z mężem. Zdawała sobie sprawę, że
jest na nią zły i przerażony. Pozwoliła mu się wygadać, a kiedy skończył, zapewniła
go, że wszystko będzie w porządku.
Jerry był zaskoczony opanowaniem żony. Poleciałby natychmiast do domu, gdyby
zauważył u niej jakiekolwiek oznaki zaniepokojenia.

Eksperymenty z wirusem ebola nie zakończyły się powodzeniem; leki nie działały na
wirusy. Wszystkie zakażone wirusem małpy Gene’a Johnsona zdechły, niezależnie od
tego, jakie leki im podawano. Wirus zabijał małpy jak broń jądrowa. Wymazywał je
z życia, jak gąbka kredę z tablicy. Przeżyły tylko dwie małpy kontrolne – zdrowe, nie
zakażone, żyjące w klatkach umieszczonych naprzeciw klatek chorych zwierząt.
Małpy kontrolne nie zostały zakażone wirusem ebola i, zgodnie z oczekiwaniem, nie
zachorowały.
Dwa tygodnie po wypadku z zakrwawioną rękawiczką coś przerażającego
zdarzyło się w bloku ebola. U zdrowych małp wystąpiło zaczerwienienie oczu
i krwotok z nozdrzy; zwierzęta te zachorowały i wykrwawiły się. Nie zostały one
nigdy umyślnie zarażone wirusem ebola i nie stykały się z chorymi małpami. Były od
nich oddzielone pustą podłogą.
Jeżeli w pokoju znajduje się osoba chora na AIDS oraz, po przeciwnej stronie,
osoba zdrowa, wirus HIV nie może przedostać się powietrzem i zarazić osoby
zdrowej. Wirus ebola pokonał jednak przestrzeń szybko, zdecydowanie i nieznaną
drogą. Najprawdopodobniej małpy kontrolne wdychiwały wirusy do płuc. „Jakoś tam
się dostały – stwierdziła Nancy Jaax, opowiadając mi tę historię kilka lat później. –
Małpy wypluwają i wydalają materiał zakaźny. Gdy dozorcy myją klatki za pomocą
węży wodnych, mogą powstać kropelki aerozolu, które powietrzem przenoszą wirusy
ebola”.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
RZEKA EBOLA

Lato-jesień 1976

6 lipca 1976 roku, około ośmiuset kilometrów na północny zachód od góry Elgon,
w południowym Sudanie, w pobliżu palczastego brzegu tropikalnego lasu Afryki
Środkowej, człowiek znany tropicielom wirusa ebola jako Yu.G. uległ wstrząsowi
i zmarł; jego zgon poprzedził krwotok ze wszystkich otworów ciała. Podaje się tylko
inicjały tego mężczyzny. Śmierć Yu.G. była pierwszym zidentyfikowanym
wypadkiem epidemii wywołanej przez nieznany wirus.
Yu.G. był magazynierem w tkalni bawełny w Nzarze. Liczba ludności zwiększyła
się tam w ostatnich latach – miasto przeżyło eksplozję demograficzną, przebiegającą
przez równikowe obszary ziemi. Tę część południowego Sudanu zamieszkuje liczny
szczep Zande. Okolica jest pokryta sawanną i lasami ciągnącymi się wzdłuż rzek. Nad
brzegami sezonowych strumieni rosną grupki drzew akacjowych, skąd dochodzi
przeciągłe gruchanie gołębi afrykańskich.
Między rzekami rozciąga się morze trawy słoniowej, która osiąga wysokość
nawet trzech metrów. W kierunku południowym, w stronę Zairu, teren wznosi się
pagórkowato, a las zaczyna się oddalać od rzek, gęstnieje, tworząc zamknięte
sklepienie, aż staje się lasem tropikalnym. Na obszarze wokół miasta Nzara
znajdowały się bogate plantacje drzew tekowych i owocowych oraz bawełny. Ludzie
tam byli biedni, lecz ciężko pracowali, by utrzymać duże rodziny; starali się także
zachowywać swe szczepowe tradycje.
Yu.G. utrzymywał się z pensji. Pracował w magazynie wypełnionym belami
perkalu w tylnej części fabryki. Pod dachem magazynu nad biurkiem Yu.G.
mieszkały nietoperze. Nie można stwierdzić, czy były zakażone wirusem ebola. Mógł
on przedostać się do fabryki jakąś nieznaną drogą, na przykład wraz z owadami
uwięzionymi we włóknach bawełny lub przeniesiony przez szczury. Być może wirus
nie miał nic wspólnego z fabryką, a Yu.G. został zarażony gdzie indziej. Nie udał się
do szpitala i zmarł w swym domu. Rodzina urządziła mu tradycyjny pogrzeb Zande
i złożyła ciało pod kopcem kamieni wśród trawy słoniowej. Grób był kilkakrotnie
odwiedzany przez lekarzy z Europy i Ameryki; interesował ich, ponieważ miał
związek z pierwszym przypadkiem zakażenia wirusem, który stał się później znany
jako wirus ebola sudan.
Yu.G. jest dzisiaj wspominany jako „człowiek cichy i niepozorny”. Nigdy go nie
fotografowano za życia i pewnie nikt już nie pamięta, jak wyglądał. Nie był znany
nawet w swym rodzinnym mieście. O jego śmierci wiedziała jedynie rodzina i kilku
kolegów z pracy. Istotne znaczenie miał tylko fakt, że stał się pierwszą ofiarą wirusa.
Choroba Yu.G. zaczęła się powtarzać. Kilka dni po jego śmierci dwóch innych
mężczyzn pracujących przy sąsiednich biurkach w tym samym magazynie
zachorowało i zmarło, a ich śmierci towarzyszył obfity krwotok z naturalnych
otworów ciała. Jeden ze zmarłych mężczyzn, P.G., powszechnie znany w mieście,
miał – w odróżnieniu od cichego Yu.G. – szeroki krąg znajomych, w tej liczbie kilka
kochanek. Zakaził on wiele osób wirusem przenoszącym się łatwo przez dotyk
i kontakty seksualne. Wirus ten zapoczątkował w Sudanie szesnaście generacji
infekcji, atakując coraz to nowe ofiary. Zabił wielu swych gospodarzy. To, że wirus
jest silnie zakaźny i bez trudu zmienia swego gospodarza, może się okazać dla niego
niezbyt korzystne, faktycznie nie ma jednak większego znaczenia, co dzieje się
z poprzednim gospodarzem, gdyż wirus błyskawicznie się rozmnaża, przynajmniej do
chwili kiedy zabije znaczną część populacji żywicieli. Gdyby prześledzić łańcuch
infekcji w większości śmiertelnych wypadków zakażenia wirusem ebola sudan,
doszłoby się w końcu do cichego Yu.G. Rozprzestrzeniający się z jego organizmu
letalny szczep prawie zniszczył ludzką populację południowego Sudanu. Wirus
przeszedł jak ogień przez Nzarę i dotarł na wschód do Maridi, gdzie znajdował się
szpital.
Uderzył w niego jak bomba. Zaatakował pacjentów i błyskawicznie
rozprzestrzenił się poprzez ich rodziny. Niewątpliwie robiono chorym zastrzyki,
stosując zanieczyszczone igły, i w ten sposób przenoszono wirus dalej. Zaatakował on
również personel medyczny. Charakterystyczną cechą letalnego, zakaźnego
i nieuleczalnego wirusa jest jego szybkie przenikanie do środowiska lekarskiego.
W niektórych wypadkach służba zdrowia może spotęgować epidemie, podobnie jak
soczewka skupiająca światło słoneczne na stosie materiału łatwo palnego.
Wirus przekształcił szpital Maridi w kostnicę. Gdy przenosił się z łóżka na łóżko,
zabijając jednego chorego po drugim, lekarze zaczęli obserwować u żyjących jeszcze
pacjentów objawy obłędu, psychozy, depersonalizacji. Niektórzy z nich mimo
krwotoków zrywali z siebie bieliznę, wybiegali nago ze szpitala i snuli się ulicami
miasta, szukając swych domów, jak gdyby nie wiedzieli, co się stało i w jaki sposób
znaleźli się w tym stanie. Nie ulega wątpliwości, że wirus ebola uszkadza mózg
i wywołuje psychotyczne otępienie. Nie jest jednak łatwo odróżnić uszkodzenia
mózgu od objawów strachu. Nic dziwnego, że człowiek zamknięty w szpitalu, gdzie
pacjenci ulegają w swych łóżkach rozkładowi, próbuje ucieczki, a jeżeli krwawi i jest
przerażony, może zrywać bieliznę i wówczas uchodzi w oczach ludzi za obłąkanego.
Szczep sudan był przeszło dwa razy bardziej letalny niż wirus marburg;
w wypadku zarażenia nim umieralność wynosiła pięćdziesiąt procent. Oznacza to
szybką śmierć połowy ogólnej liczby chorych, podobnie jak podczas epidemii dżumy
w średniowieczu. Gdyby wirus ebola sudan wydostał się z Afryki Środkowej, mógłby
po paru tygodniach dotrzeć do Chartumu, a po kilku dalszych do Kairu; stamtąd
przeniósłby się do Aten, Nowego Jorku, Paryża, Londynu, Singapuru – po prostu
wszędzie. Nie nastąpiło to jeszcze i klęska w Sudanie nie została zauważona przez
świat. Wypadki w Sudanie można porównać do tajnej eksplozji bomby atomowej.
Nigdy nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jakie katastrofy biologiczne mogą
zagrażać ludzkości.
Z niejasnych przyczyn epidemia wygasła. Szpital w Maridi stanowił jej centrum,
a gdy wirus go spustoszył, pozostały przy życiu personel uległ panice i uciekł do
buszu. Było to prawdopodobnie najmądrzejsze zachowanie, zapobiegło bowiem
używaniu zakażonych igieł i spowodowało opróżnienie szpitala, a tym samym
przerwanie łańcucha infekcji.
Istniała także inna możliwa przyczyna zniknięcia wirusa ebola sudan. Należał on
do niezwykle zjadliwych. Zabijał ludzi tak szybko, że nie zdążyli zarazić innych
przed śmiercią. Ponadto wirus ten nie był przenoszony przez powietrze. Nie miał więc
dostatecznej siły, by wywołać globalną katastrofę. Wędrował we krwi, a krwawiąca
ofiara nie dotykała przed śmiercią wielu osób; ograniczyło to możliwość przenoszenia
się wirusów na nowych żywicieli. Inaczej byłoby, gdyby chorzy wykaszliwali je
w powietrze. Wirus ebola sudan zabił kilkuset ludzi w Afryce Środkowej, lecz
gwałtowność jego inwazji przypominała podpalony stos słomy, po którym szybko
pozostaje tylko kupa popiołu. Płomień zarazy nie ogarnął całej ziemi, w odróżnieniu
od AIDS, niemożliwego do wygaszenia, jak pożar w kopalni. Wirus ebola sudan
wycofał się do serca buszu, gdzie niewątpliwie żyje do dziś, krążąc w organizmach
nieznanych żywicieli, zdolny do zmiany kształtu, mutacji i przeobrażenia się w nowy
czynnik zakaźny, który może ponownie zaatakować ludzi.

Dwa miesiące po wybuchu epidemii wywołanej przez wirus ebola sudan, na początku
września 1976 roku, jeszcze bardziej letalny filowirus pojawił się w odległości około
ośmiuset kilometrów w kierunku zachodnim, w rejonie północnego Zairu zwanym
strefą Bumba. Na tym obszarze lasu tropikalnego, odwadnianym przez rzekę ebola, są
rozrzucone wioski. Szczep ebola zair był prawie dwukrotnie bardziej letalny niż ebola
sudan. Stanowił on jakby przejaw nieubłaganej siły kierowanej tajemniczym celem.
Do chwili obecnej nie zidentyfikowano pierwszego wypadku zakażenia człowieka
wirusem ebola zair.
W pierwszych dniach września jakaś nieznana osoba, mieszkająca
prawdopodobnie na południe od rzeki ebola, dotknęła czegoś zakrwawionego. Mogła
to być zabita małpa – mieszkańcy tych okolic polują na nie i żywią się ich mięsem –
lub jakieś inne zwierzę, na przykład słoń lub nietoperz. A może człowiek ten
rozgniótł ręką owada lub został ukąszony przez pająka. Jakikolwiek był pierwotny
gospodarz wirusa, wydaje się, że kontakt krew-krew w lesie tropikalnym mógł
umożliwić przeniknięcie wirusa do organizmu ludzkiego. Miejscem, w którym to
nastąpiło, mogło być skaleczenie na dłoni nieznanej osoby.
Wirus ujawnił się w szpitalu misyjnym w Yambuku, położonej w głębi kraju
klinice, którą prowadziły belgijskie zakonnice. Budynek miał pobielane betonowe
ściany i dach z falistej blachy. Znajdował się w lesie przy kościele, z którego
dochodził dźwięk dzwonów, pieśni religijne i słowa sumy odprawianej w języku
bantu. W kolejce przed szpitalem stali ludzie wstrząsani dreszczami malarycznymi,
czekając na zakonnicę, która zrobi im zastrzyk leku, co może poprawi ich
samopoczucie.
Misja w Yambuku prowadziła również szkołę dla dzieci. Tego roku w sierpniu
nauczyciel tam pracujący pojechał z kilkoma przyjaciółmi na wakacyjną wycieczkę
do północnej części Zairu. Pożyczyli z misji land rover i zwiedzali kraj, jadąc powoli
w kierunku północnym przez poryte koleinami drogi i niewątpliwie grzęznąc od czasu
do czasu w błocie, co często się zdarza ludziom podróżującym przez Zair
samochodem. Droga była na ogół ścieżką, która biegła pod baldachimem drzew
i pozostawała zawsze w cieniu, jechali więc jak gdyby tunelem. Ostatecznie dotarli do
rzeki ebola, przeprawili się przez nią promem i posuwali dalej na północ. W pobliżu
rzeki Obangui zatrzymali się na przydrożnym targowisku, gdzie nauczyciel kupił
trochę mięsa antylopy. Jeden z jego przyjaciół kupił świeżo ubitą małpę i umieścił ją
w tylnej części land rovera. Każdy z podróżników mógł dotykać mięsa małpy lub
antylopy, gdy samochód podskakiwał na wyboistej drodze.
Po powrocie z wycieczki żona nauczyciela przyrządziła mięso antylopy i cała
rodzina je jadła. Następnego ranka nauczyciel czuł się źle, więc przed pójściem do
szkoły wstąpił do szpitala po drugiej stronie kościoła, chcąc, by zrobiono mu
odpowiedni zastrzyk.
Codziennie przed rozpoczęciem pracy zakonnice kładły na stole pięć strzykawek,
którymi wykonywały iniekcję. Zużywały pięć igieł dziennie, obsługując setki ludzi
w ambulatorium iklinice położniczej. Od czasu do czasu zakonnice i lekarze
opłukiwali igły w misce z ciepłą wodą, by zmyć z nich krew, najczęściej jednak robili
zastrzyki jeden po drugim, przechodząc od pacjenta do pacjenta i mieszając krew
z krwią. Ponieważ wirus ebola jest wybitnie zakaźny, a pięć czy dziesięć cząstek
wirusowych przeniesionych przez krew może szybko się namnożyć w organizmie
nowego gospodarza, istniały warunki umożliwiające błyskawiczne rozprzestrzenianie
się wirusa.
Kilka dni po otrzymaniu zastrzyku u nauczyciela wystąpiły objawy zakażenia
wirusem ebola zair. Był to pierwszy znany przypadek tej choroby, lecz mogło
również dojść do jej przeniesienia podczas iniekcji zainfekowaną igłą; jakiś pacjent
zaatakowany już przez wirus mógł wcześniej otrzymać zastrzyk tą samą igłą co
później nauczyciel. Ta nieznana osoba stała prawdopodobnie w kolejce przed
nauczycielem. To ona wywołała epidemię ebola w Zairze. Podobnie jak w Sudanie,
pojawienie się drobnoustroju, który teoretycznie mógł rozprzestrzenić się na cały
świat, rozpoczęło się od jednego zakażonego człowieka.
Epidemia wybuchła jednocześnie w pięćdziesięciu pięciu wioskach otaczających
szpital. Najpierw zabijała ludzi, którzy otrzymali zastrzyki, później członków ich
rodzin, zwłaszcza kobiety, które w Afryce przygotowują ciało zmarłego do pogrzebu.
Uśmierciła większość pielęgniarek szpitala Yambuku, a następnie zaatakowała
belgijskie zakonnice. Pierwszą siostrą, która padła ofiarą wirusa, była położna
odbierająca martwego noworodka. Matka umierająca na chorobę ebola przekazała
wirus swemu nienarodzonemu dziecku. Zakażony płód wykrwawił się niewątpliwie
w macicy matki, a wówczas kobieta samorzutnie poroniła. Zakonnica asystująca przy
tym dziwnym porodzie miała całe ręce zakrwawione. Krew matki i płodu była
niezwykle zakaźna, a siostra musiała mieć na dłoni niewielkie skaleczenie. Nastąpiła
gwałtowna infekcja i zakonnica po pięciu dniach zmarła.
W szpitalu w Yambuku pracowała zakonnica, znana dziś jako siostra M.E., która
poważnie zachorowała podczas epidemii. Ksiądz z Yambuku postanowił przenieść ją
do Kinszasy, stolicy Zairu, by zapewnić jej lepszą opiekę lekarską. Wraz z inną
zakonnicą, siostrą E.R., zawiózł land roverem siostrę M.E. do miasta Bumba,
zbiorowiska żużlobetonowych bloków i drewnianych chat, rozrzuconych bezładnie
nad rzeką Kongo. Dotarli na lotnisko i wynajęli mały samolot, którym polecieli do
Kinszasy, gdzie zawieźli siostrę M.E. do szpitala Ngaliema, prywatnej kliniki
prowadzonej przez szwedzkie pielęgniarki. Siostra M.E. została umieszczona
w izolatce. Tam nastąpiła agonia i siostra oddała duszę Bogu.
Wirus ebola zair atakuje każdy narząd i każdą tkankę, z wyjątkiem mięśni
szkieletowych i kości. Jest to pasożyt doskonały, gdyż przekształca praktycznie każdą
część ciała w przetrawiony śluz. Siedem tajemniczych białek, których połączenie
tworzy cząstkę wirusową, działa jak bezlitosna maszyna, molekularny rekin, który
pożera ciało, gdy wirus kopiuje sam siebie. Pojawiają się małe skrzepy we krwi, która
płynie coraz wolniej, a skrzepy zaczynają przywierać do ścian naczyń krwionośnych
i łącząc się ze sobą tworzą gęstniejącą mozaikę. Powstają dalsze skrzepy, które
wędrują z krwią do małych naczyń włosowatych i zatykają je. Przerywa to dopływ
krwi do różnych części ciała, co powoduje pojawienie się martwych miejsc w mózgu,
wątrobie, nerkach, płucach, jelitach, jądrach, tkance piersiowej (u mężczyzn
i u kobiet), a także na całej skórze. Występują na niej czerwone plamy, tak zwane
wybroczyny, czyli podskórne wylewy krwi. Szczególnie gwałtownie atakuje wirus
ebola tkankę łączną; rozmnaża się w kolagenie, głównym białku strukturalnym tkanki
łącznej wiążącej ze sobą narządy (siedem białek wirusa ebola w pewnym sensie
pożera strukturalne białka
Siostra Marietta nad grobami kolegów zmarłych w wyniku epidemii eboli w miasteczku Yambuku
Fot. CDC

organizmu). W wyniku tego kolagen przekształca się w papkę, a tkanka podskórna


obumiera i się rozpływa. Skóra pokrywa się mnóstwem małych białych pęcherzyków,
zmieszanych z czerwonymi plamami. Jest to tak zwana wysypka grudkowo-
plamkowa przypominająca pudding z tapioki. Otwierają się rany, z których cieknie
krew. Czerwone plamy powiększają się, rozlewają i łączą w duże siniaki, skóra staje
się miękka, papkowata i łatwo ulega oderwaniu. Występuje krwawienie z ust, dziąseł,
gruczołów ślinowych; krwawi dosłownie każdy, nawet najmniejszy, otwór ciała.
Powierzchnia języka staje się jaskrawoczerwona, a następnie oddziela się i zostaje
połknięta lub wypluta. Jest to podobno niezwykle bolesne. Skóra języka może
oddzielić się podczas napadu czarnych wymiotów. Może również oddzielić się tkanka
krtani i wyściółka tchawicy; martwa tkanka zsuwa się przez tchawicę do płuc lub
zostaje wykrztuszona z plwociną. W sercu następuje krwotok wewnętrzny; mięsień
sercowy mięknie i krwawi do komór. Skurcze serca powodują wyciśnięcie z mięśnia
krwi, która spływa do jamy klatki piersiowej. Mózg zostaje zablokowany przez
martwe krwinki, co można określić jako zamulenie mózgu. Wirus ebola atakuje
wyściółkę gałek ocznych, które wypełniają się krwią; może to doprowadzić nawet do
ślepoty. Kropelki krwi gromadzą się na powiekach, chory może więc płakać krwią,
która spływa mu po policzkach, nie krzepnąc. Czasem ulega porażeniu połowiczemu,
polegającemu na paraliżu jednej połowy ciała; w przypadku choroby ebola jest to
z reguły śmiertelne. Chociaż wewnętrzne narządy organizmu są zablokowane
skrzepami, krew wypływająca z ciała nie krzepnie; przypomina serwatkę wyciśniętą
z twarogu. Została ona pozbawiona czynników krzepliwości. Jeśli się ją zbada, można
stwierdzić, że uległa zniszczeniu. Czerwone krwinki są rozerwane i martwe. Krew
wygląda tak, jakby ją zmiksowano.
Wirus ebola niszczy w znacznym stopniu żywą tkankę, chociaż gospodarz
pozostaje jeszcze przy życiu. Wywołuje rozpływną, plamistą martwicę, która
obejmuje wszystkie narządy wewnętrzne. Wątroba pęcznieje i staje się żółta, zaczyna
się rozpływać, pojawiają się w niej głębokie poprzeczne pęknięcia, a w końcu
całkowicie obumiera. Nerki, zablokowane skrzepami krwi i martwymi komórkami,
przestają działać. Powoduje to zatrucie krwi moczem. Śledziona staje się wielkim,
twardym skrzepem wielkości piłki baseballowej. Jelita mogą wypełnić się całkowicie
krwią. Błona śluzowa jelit oddziela się i jest wydalana wraz z dużymi ilościami krwi.
Jądra mężczyzn pęcznieją i stają się czarnoniebieskie, sperma jest zakażona wirusem
ebola, a brodawki sutkowe mogą krwawić. Wargi sromowe kobiet stają się sine
i mocno powiększone; czasem występuje obfite krwawienie z pochwy. Dla kobiety
ciężarnej zakażenie wirusem oznacza katastrofę: następuje samorzutne poronienie,
a noworodek jest zwykle zakażony, ma czerwone oczy i krwawiący nos.
Wirus ebola niszczy mózg bardziej gruntownie niż wirus marburg: ofiary wirusa
ebola mają często w ostatnim stadium choroby drgawki, stanowiące objawy dużych
napadów padaczki – całe ciało ulega skurczom, ręce i nogi są wyrzucane na boki,
a gałki oczne, niekiedy zakrwawione, przekręcone do góry. Drgawki chorego mogą
powodować rozmazywanie się lub rozpryskiwanie krwi. Prawdopodobnie jest to
jedna ze strategii wirusa ebola – ostatnie ruchy jego umierającej ofiary, powodujące
wzmożone wylewanie się krwi, ułatwiają wirusowi przeniesienie się na nowego
gospodarza.
Wirusy ebola (i marburg) rozmnażają się tak szybko i intensywnie, że zakażone
komórki organizmu stają się blokami upakowanych cząstek wirusowych,
przypominającymi kryształy. Stanowią one wylęgarnie wirusów, gotowych do
opuszczenia komórki. Powstają najpierw w pobliżu środka komórki, a następnie
wędrują ku jej powierzchni. Tam kryształ rozpada się na setki pojedynczych cząstek
wirusowych, które przenikają do krwi gospodarza. Cząstki te przywierają do komórek
organizmu, wnikają do ich wnętrza i namnażają się dalej. Wreszcie komórki
wszystkich tkanek wypełniają się krystaloidami i coraz więcej cząstek wirusowych
przenika do krwi, której kropelka może ostatecznie zawierać sto milionów
pojedynczych cząstek wirusowych.
Po śmierci zwłoki ofiary wirusa ulegają gwałtownemu rozkładowi: narządy
wewnętrzne, martwe lub częściowo martwe od kilku dni, znajdują się już w stanie
częściowego rozpadu; ciało zostaje niejako stopione. Tkanka łączna, skóra i narządy,
już pełne martwych miejsc, spalone gorączką i uszkodzone przez wstrząs, zaczynają
się rozciekać, a płyny pochodzące ze zwłok nasycone są cząstkami wirusa ebola.

Gdy już było po wszystkim, podłoga, krzesło i ściany w izolatce siostry M.E.
w szpitalu były poplamione krwią. Ktoś kto widział ten pokój, powiedział mi, że gdy
zabrano ciało zmarłej (owinięte w wiele prześcieradeł), nikt ze szpitala nie potrafił
zdobyć się ną to, by wejść tam i posprzątać. Pielęgniarki i lekarze nie chcieli dotykać
krwi na ścianach, bali się nawet oddychać powietrzem pokoju. Pozostawał on przez
wiele dni zamknięty na klucz. Wygląd izolatki zmarłej zakonnicy mógł skłaniać
niektórych do postawienia paru pytań dotyczących zagadki Istoty Najwyższej;
osobom nie interesującym się teologią krew na ścianach mogła przypominać
o bezlitosnych prawach przyrody.
Nikt nie wiedział, co zabiło zakonnicę, jednak podejrzewano o to drobnoustrój
wykazujący zdolność replikacji, a niełatwo było spokojnie analizować objawy
choroby. Niepokój wzbudzały również pogłoski, że wirus spustoszył całe wioski
w górnym biegu rzeki Kongo. Nie były one prawdziwe. Wirus atakował rodziny
selektywnie, lecz nikt o tym nie wiedział, gdyż wiadomości dochodzące z wiosek
były blokowane. Lekarze szpitala w Kinszasie, którzy badali przypadek zakonnicy,
zaczęli podejrzewać, że zmarła ona w wyniku zakażenia wirusem marburg lub
podobnym drobnoustrojem.
Następną ofiarą epidemii była siostra E.R., która towarzyszyła siostrze M.E.
podczas podróży samochodem do Bumby i lotu do Kinszasy. Została umieszczona
w szpitalu w izolatce, gdzie zaczęła konać; objawy jej choroby były takie same, jak
u siostry M.E.
W szpitalu Ngaliema pracowała młoda pielęgniarka Mayinga N. (inicjał
nazwiska). Opiekowała się ona siostrą M.E., umierającą w zakrwawionym pokoju.
Mogła wtedy zostać opryskana krwią lub czarnymi (fusowatymi) wymiocinami.
U pielęgniarki wystąpił ból głowy i zmęczenie. Wiedziała, że zaczyna chorować, lecz
nie dopuszczała do siebie myśli, iż chodzi o tę straszną chorobę. Pochodziła z ubogiej,
lecz ambitnej rodziny i właśnie otrzymała stypendium umożliwiające jej studia
w europejskim college’u. Martwiła się, że jeśli zachoruje, nie będzie mogła wyjechać
za granicę. Gdy wystąpił ból głowy, porzuciła pracę w szpitalu i znikła. Nie było jej
dwa dni. W tym czasie udała się do miasta w nadziei, że otrzyma paszport, zanim jej
choroba stanie się widoczna. Pierwszy dzień nieobecności – 12 października
1976 roku – spędziła czekając w kolejce w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Zairu
na potrzebne dokumenty.
Następnego dnia, 13 października, poczuła się gorzej, zamiast jednak powrócić do
pracy, udała się ponownie do miasta. Tym razem pojechała taksówką do
największego w Kinszasie szpitala Mama Yemo. Ból głowy był już bardzo silny,
wzmogły się również dolegliwości żołądka, co musiało ją bardzo przerazić. Dlaczego
nie szukała pomocy w szpitalu Ngaliema, gdzie pracowała i gdzie znalazłaby opiekę
lekarską? Musiała tu wystąpić bariera psychologiczna. Nie dopuszczała do siebie
myśli, że została zakażona. Miała nadzieję, iż są to objawy malarii. Udała się więc do
szpitala Mama Yemo, ostatniej deski ratunku miejskiej biedoty, i spędziła całe
godziny, czekając w sali nagłych wypadków, wypełnionej przez wyniszczonych ludzi
i dzieci.
Oczami wyobraźni widzę ją – pielęgniarkę Mayingę, źródło wirusa
przechowywanego w zamrażarkach armii USA. Była miłą, łagodną, piękną,
dwudziestoletnią Afrykanką, w najlepszym okresie życia, gdy człowiek marzy i ma
przed sobą przyszłość. Z pewnością wierzyła, że nic złego jej się nie przytrafi.
Mówiono, że rodzice bardzo kochali Mayingę, była ich oczkiem w głowie. W tej
chwili siedzi w sali nagłych wypadków szpitala Mama Yemo, między chorymi na
malarię i obdartymi dziećmi z wydętymi brzuchami; nikt nie zwraca na nią uwagi,
gdyż jedyne objawy jej choroby to ból głowy i czerwone oczy – być może wywołane
przez płacz. Lekarz daje dziewczynie zastrzyk przeciw malarii i stwierdza, że ze
względu na swą chorobę powinna poddać się kwarantannie. Na oddziale kwarantanny
Mama Yemo brakuje miejsc; Mayinga opuszcza więc szpital i ponownie przywołuje
taksówkę. Mówi kierowcy, by zawiózł ją do kliniki uniwersyteckiej, gdzie być może
potrafią jej pomóc. W klinice jednak lekarze nie znajdują u niej niczego
niepokojącego, pomijając możliwe objawy malarii. Ból głowy się nasila. Mayinga
siedzi w poczekalni; wyobrażam sobie, że płacze. Wreszcie wykorzystuje swą
ostatnią możliwość – wraca do szpitala Ngaliema, gdzie zgłasza się jako pacjentka.
Kiedy zostaje umieszczona w izolatce, zapada w letarg, a jej twarz zastyga w maskę.
Z lasu tropikalnego docierały wiadomości dotyczące wirusa i jego działania na
ludzi, toteż pogłoska, że chora pielęgniarka wędrowała przez dwa dni po Kinszasie,
stykając się bezpośrednio z wieloma osobami w zatłoczonych pomieszczeniach
i miejscach publicznych, wywołała w mieście panikę z prawdziwego zdarzenia.
Pochodzące z misji wiadomości rozchodziły się wśród urzędników rządowych
i dyplomatów na przyjęciach koktajlowych; zaczęły też wreszcie przedostawać się do
Europy. Gdy dotarły do biur Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) w Genewie,
wywołały stan alarmu. Ludzie obecni tam wówczas twierdzą, że na korytarzach czuło
się strach, a dyrektor wyglądał na człowieka, który przeżył wstrząs. Wydawało się, że
Mayinga może zapoczątkować łańcuch śmierci w przeludnionym, dwumilionowym
mieście afrykańskim. Urzędnicy WHO zaczęli się obawiać, iż epidemia może
rozszerzyć się na cały świat. Rządy europejskie zastanawiały się nad zablokowaniem
lotów z Kinszasy. Fakt, że zakażona osoba kręciła się przez dwa dni po mieście,
chociaż powinna być izolowana w pokoju szpitalnym, zaczął wydawać się
wydarzeniem zagrażającym rodzajowi ludzkiemu.
Prezydent Mobutu Sese Seko, głowa państwa w Zairze, wprowadził do akcji swą
armię. Szpital Ngaliema został otoczony przez żołnierzy, którzy nie wpuszczali do
budynku i nie wypuszczali z niego nikogo, z wyjątkiem lekarzy. Większość personelu
medycznego szpitala została poddana kwarantannie, a żołnierze dbali o jej
przestrzeganie. Mobutu nakazał również jednostkom wojskowym zamknięcie dojazdu
do Bumby zaporami drogowymi i strzelanie do każdego, kto próbowałby opuścić ten
teren. Głównym połączeniem Bumby ze światem zewnętrznym była rzeka Kongo.
Kapitanowie statków rzecznych wiedzieli już o wirusie i odmawiali zatrzymywania
się w jakimkolwiek miejscu rzeki w okolicy Bumby, nawet gdy błagali o to ludzie
z brzegów. Następnie została przerwana wszelka łączność radiowa z Bumbą. Nikt nie
wiedział, co dzieje się nad górnym brzegiem rzeki, kto umiera, jak zachowuje się
wirus. Bumba znikła z powierzchni ziemi i pogrążyła się w ciemności.

Gdy w szpitalu Ngaliema umierała pierwsza zakonnica, siostra M.E., lekarze
postanowili wykonać tak zwaną biopsję agonalną. Polega ona na szybkim pobraniu
tkanki, w chwili gdy pacjent jest bliski śmierci, zamiast przeprowadzania pełnej
autopsji. Religia zakonnicy zabraniała wykonywania autopsji, lekarze jednak bardzo
chcieli poznać drobnoustrój rozmnażający się w organizmie chorej. Gdy nastąpił
końcowy wstrząs i drgawki, wbito igłę w górną część brzucha chorej i pobrano
próbkę wątroby, która zaczęła się już rozpływać. Igła była duża i pokaźna ilość
wątroby zakonnicy została wessana do strzykawki. Być może właśnie podczas biopsji
krew trysnęła na ściany. Lekarze pobrali także próbki krwi z ramienia chorej. Materiał
ten był niezwykle cenny, zawierał bowiem nieznany czynnik letalny.
Próbki te wysłano do państwowego laboratorium w Belgii oraz do
Microbiological Research Establishment w Porton Down w Wiltshire w Anglii.
Naukowcy z tych laboratoriów współzawodniczyli ze sobą w identyfikacji
drobnoustrojów. W tym samym czasie badacze w Centers for Disease Control
w Atlancie w stanie Georgia (CDC), którzy poczuli się pominięci, walczyli
o zdobycie choćby minimalnej ilości krwi zakonnicy, telefonując do Afryki i Europy
z błaganiem o przysłanie próbek.
Istnieje oddział CDC o nazwie Special Pathogens Branch, który zajmuje się
badaniem nieznanych jeszcze wirusów. W 1976 roku, gdy wybuchła epidemia
w Zairze, oddziałem tym kierował Karl M. Johnson, łowca wirusów pochodzących
z tropikalnych lasów środkowej i południowej Afryki (nie jest to krewny
Gene’a Johnsona, cywilnego łowcy wirusów, ani podpułkownika Tony’ego Johnsona,
patologa). Karl Johnson i jego koledzy z CDC nie wiedzieli prawie nic
o wydarzeniach w Zairze – słyszeli jedynie, że ludzie umierają tam z powodu
„gorączki”, której towarzyszą „uogólnione objawy”; nie dotarły żadne szczegóły
z buszu ani ze szpitala, w którym właśnie zmarła zakonnica. Wyglądało to jednak na
coś groźnego. Johnson zatelefonował do kolegi w laboratorium angielskim w Porton
Down i powiedział: „Jeżeli zostaną wam jakieś resztki krwi tej zakonnicy,
chcielibyśmy je obejrzeć”. Anglik zgodził się wysłać próbki; były to dosłownie
resztki.
Krew dotarła do CDC w szklanych probówkach, umieszczonych w pudełku
wyłożonym suchym lodem. Probówki stłukły się w drodze i kiedy wirusolog z CDC,
Patricia Webb – ówczesna żona Johnsona – otworzyła pudełko, stwierdziła, że jego
wnętrze jest pokryte krwią, czarną i lepką jak turecka kawa. Kobieta włożyła gumowe
rękawiczki, lecz nie zachowywała specjalnych środków ostrożności. Posługując się
kłębkami waty, zebrała trochę czarnej substancji, a następnie wycisnęła ręką kilka
kropelek krwi, co wystarczało do wykonania prób na obecność wirusów.
Patricia wpuściła trochę czarnej krwi do kolby z komórkami małpy; dość szybko
komórki stały się chore i zaczęły ginąć – rozpadały się. Nieznany czynnik zakaził
komórki małpy i rozerwał je.
Innym lekarzem z CDC zajmującym się nieznanym wirusem był Frederick A.
Murphy, wirusolog, który pomógł w identyfikacji wirusa marburg. Jego fotografie
wirusów, wykonane za pomocą mikroskopu elektronowego, należą do najlepszych na
świecie (zdjęcia te były eksponowane w muzeach sztuki).

Murphy chciał przyjrzeć się bliżej umierającym komórkom i ewentualnie
sfotografować obecny w nich wirus. 13 października – tego samego dnia Mayinga
siedziała w poczekalni szpitala w Kinszasie – umieścił kropelkę płynu z komórek na
małym ekranie i poczekał, aż wyschnie, a następnie obserwował pod mikroskopem
elektronowym.
Nie wierzył własnym oczom. Próbka była wypełniona cząstkami wirusowymi.
Wyschnięty płyn był przecięty czymś, co wyglądało jak sznurek. Z wrażenia
wstrzymał oddech. Pomyślał, że widzi wirus marburg.
Pojedyncza cząstka wirusa z wyraźnym „kijem pastucha” – w tym wypadku jest to kij podwójnie wygięty. Jedna
z pierwszych fotografii wirusa ebola, wykonana 13 października 1976 roku przez Fredericka A. Murphy’ego,
pracującego wówczas w CDC. Kluskowate elementy cząstki to tajemnicze białka strukturalne, otaczające
pojedynczą nić RNA, która stanowi kod genetyczny wirusa. Powiększenie 112 000 razy

Murphy poczuł się dziwnie. Laboratorium, w którym przygotowywał próbki, było


zakażone! Wybiegł z pokoju mikroskopowego i pospieszył korytarzem do
laboratorium, gdzie pracował z zakaźnym materiałem. Wziął butelkę środka
wybielającego Clorox i przemył nim pokój od góry do dołu – stoły, zlewy, dosłownie
wszystko. Dokładnie odkaził pomieszczenie. Następnie odszukał Patricię Webb
i poinformował ją o tym, co zobaczył pod mikroskopem. Ta zatelefonowała do męża
i powiedziała: „Karl, przyjdź szybko do laboratorium. Fred badał próbkę i widział
«robaki»”.
Oglądając „robaki”, próbowali określić ich kształty. Dostrzegli węże, warkocze,
gałęzie, widełki w kształcie litery Y, zakrętasy podobne do małego g, coś co
przypominało literę U i pętle z cyfr 6. Zauważyli również dominujący kształt, który
zaczęli nazywać kijem pastucha. Inni badacze wirusa ebola porównywali go do śruby
oczkowej; przedmiot o tej nazwie można znaleźć w sklepie z artykułami żelaznymi.
Następnego dnia Patricia Webb przeprowadziła kilka badań i stwierdziła, że
odkryty wirus nie reaguje na żaden z testów na obecność wirusa marburg lub
jakiegokolwiek innego znanego wirusa. Był to dotychczas nieznany wirus. Patricia
i jej koledzy wyizolowali szczep i wykazali, że jest on czymś nowym. Uzyskali więc
prawo nadania wirusowi nazwy. Karl Johnson określił go jako wirus ebola.
Karl Johnson opuścił potem CDC i obecnie spędza wiele czasu łowiąc na muszki
pstrągi w stanie Montana. Udziela różnych konsultacji, w tym także dotyczących
ciśnieniowych stref zakażenia. Dowiedziałem się, jaki jest jego numer faksu w Big
Shy w Montanie i wysłałem do niego wiadomość, że jestem zafascynowany wirusem
ebola. Mój faks dotarł do adresata, nie było jednak odpowiedzi. Odczekałem więc
dzień i wysłałem następny. Znowu cisza. Johnson musiał być bardzo zajęty
wędkowaniem. Gdy już straciłem nadzieję, nadeszła odpowiedź:

Panie Preston
Jeżeli nie ma Pan na myśli uczucia, które towarzyszy patrzeniu w oczy wijącej
się, atakującej kobry, „fascynacja” nie jest tym, co odczuwam wobec wirusa
ebola. Może chodzi raczej o cholerny strach?

Dwa dni po wyizolowaniu wspólnie z kolegami wirusa ebola, Johnson udał się do
Afryki w towarzystwie dwóch lekarzy z CDC, zabierając ze sobą siedemnaście skrzyń
wyposażenia; celem wyprawy było organizowanie akcji przeciw atakom wirusa
w Zairze i Sudanie (epidemia w Sudanie jeszcze trwała). Polecieli najpierw do
Genewy, by nawiązać kontakt ze Światową Organizacją Zdrowia; stwierdzili, że wie
ona bardzo mało o epidemiach. Lekarze z CDC uzupełnili swe wyposażenie o dalsze
skrzynie i mieli zamiar odlecieć do Afryki z lotniska w Genewie. W ostatniej chwili
jeden z nich uległ panice. Podobno został on przydzielony do Sudanu i bał się tam
polecieć. Nie było to nic niezwykłego. Jak wyjaśnił mi Karl Johnson: „Widziałem
młodych lekarzy, którzy dosłownie uciekali przed krwotocznymi wirusami. Są oni
niezdolni do pracy w środku epidemii. Odmawiają opuszczenia samolotu”.
Johnson, jeden z odkrywców wirusa ebola, opowiadał o tych wydarzeniach
podczas łowienia pstrągów na muszki („Musimy przestrzegać naszych priorytetów” –
wyjaśnił). Poleciałem więc do Montany i spędziłem z nim kilka dni, łowiąc pstrągi
potokowe w rzece Bighorn. Był październik, powietrze stało się przejrzyste oraz
ciepłe, a topole na brzegach pożółkły i szumiały poruszane południowym wiatrem.
Stojąc po pas w wodzie, w słonecznych okularach, z papierosem w kąciku ust,
Johnson na przemian odrywał swą wędkę od wody i zarzucał ją pod prąd rzeki. Był to
szczupły mężczyzna z brodą, o cichym głosie, trudno słyszalnym podczas wiatru.
Johnson jest wielką postacią w historii badań nad wirusami; odkrył on niektóre
spośród najniebezpieczniejszych drobnoustrojów żyjących na ziemi i nadał im nazwy.
– Cieszę się, że przyroda nie jest łagodna – zauważył. Obserwując wodę, posunął
się powoli o krok z prądem rzeki i ponownie zarzucił wędkę. – Lecz w taki dzień jak
dzisiejszy możemy udawać, że przyroda jest łagodna. Wszystkie potwory i bestie też
miewają chwile łagodności.
– Co wydarzyło się w Zairze? – zapytałem.
– Gdy przybyliśmy do Kinszasy, była ona istnym domem wariatów –
powiedział. – Z Bumby nie docierały żadne wiadomości, nie było łączności radiowej.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że dzieje się tam coś złego i że mamy do czynienia
z czymś nowym. Nie wiedzieliśmy, czy wirus jest przenoszony drogą kropelkową jak
grypa. Gdyby wirus ebola łatwo rozprzestrzeniał się w powietrzu, świat wyglądałby
dziś zupełnie inaczej.
– Jak?
– Żyłoby nas znacznie mniej. Byłoby niezwykle trudno opanować ten wirus,
gdyby rozchodził się z powietrzem.
Pomyślałem, że jeśliby wirus ebola stanowił szczep Andromeda – niezwykle
letalny i rozprzestrzeniający się w wyniku zakażenia kropelkowego – nie istniałoby
na świecie miejsce bezpieczne. Lepiej byłoby pracować w samym epicentrum
epidemii, niż ulec zakażeniu w operze londyńskiej.
– Czy obawia się pan zagrożenia rodzaju ludzkiego?
Utkwił we mnie wzrok.
– Co, u diabła, ma pan na myśli?
– Wirus, który może nas zniszczyć.
– No cóż, właściwie sądzę, że to mogłoby się zdarzyć. Na razie jednak jeszcze do
tego nie doszło. Nie, nie obawiam się. Bardziej prawdopodobne byłoby zniszczenie
przez wirus dziewięćdziesięciu procent ludności.
– Zabicie dziewięciu z każdej dziesiątki ludzi? I pana to nie przeraża?
Wyraz rozbawienia pojawił się na twarzy Johnsona.
– Wirus może być pożyteczny dla rodzaju ludzkiego, zmniejszając jego
liczebność – stwierdził.
Nieludzki wrzask przeszył powietrze.
Johnson oderwał oczy od wody i rozejrzał się dokoła.
– Słyszał pan tego bażanta? Właśnie dlatego lubię rzekę Bighorn – powiedział.
– Czy uważa pan, że wirusy są piękne?
– O tak – odparł cicho. – Czy gdy patrzymy w oczy kobry, strach nie ujawnia
swego drugiego oblicza? Zmniejsza się, gdy zaczynamy dostrzegać istotę piękna.
Oglądanie wirusa ebola pod mikroskopem elektronowym przypomina podziwianie
misternego zamku lodowego. Rzecz jest tak zimna. Tak całkowicie czysta.
Karl Johnson został szefem międzynarodowej grupy ekspertów WHO, która
zebrała się w Kinszasie.

Inny lekarz z CDC, Joel Breman, który przyleciał z Johnsonem do Zairu, został
członkiem terenowej grupy ekspertów, udającej się samolotem w głąb kraju, by
zobaczyć, co się dzieje w Bumbie. Eksperci lecieli wojskowym samolotem
transportowym Buffalo C-130 produkcji amerykańskiej, należącym do sił
powietrznych Zairu. Był to prywatny samolot prezydenta Mobutu z siedzeniami ze
skóry lamparta, składanymi łóżkami i bufetem z bieżącą wodą, coś w rodzaju
latającego pałacu, który zwykle zawoził prezydenta i jego rodzinę na urlop do
Szwajcarii, obecnie jednak transportował ekspertów WHO do strefy zagrożenia, lecąc
wzdłuż rzeki Kongo w kierunku północno-wschodnim. Eksperci usadowili się na
siedzeniach ze skóry lamparta i patrzyli na ciągnące się bez końca lasy tropikalne oraz
brunatne wody rzeki, nieciekawy krajobraz, urozmaicony niekiedy przez błysk jeziora
w starorzeczu lub grupkę okrągłych chat, nawleczonych jak paciorki na ledwie
widoczną drogę lub ścieżkę. Spoglądając na teren prowadzący do serca Afryki,
Breman poczuł paniczny strach przed lądowaniem. Był bezpieczny w powietrzu,
wysoko nad tym niezmierzonym lasem, lecz tam na dole… Przyszło mu do głowy, że
leci do Bumby, by umrzeć. Niedawno został skierowany do stanu Michigan jako
stanowy epidemiolog i nagle wezwano go do Afryki. Pozostawił w domu żonę
z dwojgiem dzieci i teraz zaczął się obawiać, że już ich nigdy nie zobaczy.
Wyjeżdżając, zapakował do podręcznej torby przybory toaletowe, kilka papierowych
masek chirurgicznych, jakieś ubiory operacyjne i gumowe rękawiczki. Nie miał
żadnego wyposażenia umożliwiającego pracę z letalnymi wirusami. Samolot zaczął
powoli schodzić do lądowania i po chwili ukazało się miasto Bumba oraz podupadły
port nad rzeką Kongo.
Wylądowali na pasie startowym za miastem. Członkowie zairskiej załogi byli tak
przerażeni, że bali się oddychać; pozostawiając śmigła na biegu jałowym, wysadzili
pasażerów i wyrzucili za nimi ich torby podróżne. Lekarze stali w strumieniu
powietrza za samolotem, gdy pilot zwiększał obroty silnika, przygotowując się do
startu.
W mieście lekarze spotkali się z naczelnikiem strefy Bumba. Był to lokalny
polityk, zupełnie wytrącony z równowagi. Znalazł się w sytuacji przerastającej jego
możliwości.
– Nasze położenie jest złe – powiedział lekarzom. – Nie jesteśmy w stanie zdobyć
soli ani cukru – jego głos zadrżał i był bliski płaczu, gdy dodał – nie udało nam się
nawet zdobyć piwa.
Belgijski lekarz wchodzący w skład zespołu wiedział, jak postąpić w tej sytuacji.
Dramatycznym ruchem położył na stole czarną torbę pilota linii lotniczej. Gdy
odwrócił ją do góry dnem, wypadły pliki banknotów, tworząc imponujący stos.
– Naczelniku, może to trochę poprawi sytuację – powiedział.
– Co pan robi? – zapytał Breman.
Belg wzruszył ramionami.
– No cóż, tak się tu załatwia sprawy.
Naczelnik zgarnął pieniądze i zobowiązał się do pełnej współpracy z lekarzami
oraz dostarczenia środków, którymi dysponował. Wypożyczył im także dwa land
rovery. Udali się na północ w kierunku rzeki Ebola.
Był okres deszczów i pełną dziur, błotnistą drogę przecinały strumyki wody.
Samochody, rycząc silnikami i co rusz buksując, przedzierały się przez las
z szybkością piechura, w nieustannym deszczu i uciążliwym upale.
Od czasu do czasu dojeżdżali do wiosek, a przed każdą z nich droga była
zablokowana przez powalone drzewa. Po setkach lat doświadczeń z ospą starsi
mieszkańcy wprowadzili własne metody zwalczania wirusa, polegające na odcięciu
wiosek od świata, co miało ochronić mieszkańców przed szalejącą zarazą. Była to
odwrotna kwarantanna, tradycyjna praktyka w Afryce, gdzie wioski zamykają się
podczas epidemii przed obcymi, którzy są odpędzani.
– Kim jesteście? Co tu robicie? – pytano przybyszy spoza blokujących drogę
drzew.
– Jesteśmy lekarzami! Przybywamy z pomocą!
Ostatecznie mieszkańcy wiosek usuwali drzewa i lekarze ruszali dalej. Po całym
dniu uciążliwej jazdy oddalili się zaledwie o osiemdziesiąt kilometrów od rzeki
Kongo i w końcu dotarli pod wieczór do grupy okrągłych, krytych strzechą
afrykańskich domów. Z dala od nich stał w środku lasu biały kościół. Obok kościoła
znajdowały się dwa boiska futbolowe, a na jednym z nich lekarze zauważyli stos
spalonych materacy. Po przejechaniu niespełna dwustu metrów dotarli do misyjnego
szpitala Yambuku, kompleksu niskich, pobielanych, betonowych budynków
o dachach z falistej, cynowanej blachy.
Miejsce było ciche jak grobowiec i wyglądało na opuszczone. Z łóżek pozostały
tylko żelazne drewniane szkielety – przesiąknięte krwią materace spalono. Podłogi
były czyste, bez plam. Lekarze spotkali trzy zakonnice i księdza, którzy przeżyli,
a także kilka oddanych pielęgniarek afrykańskich. Przywróciły one w szpitalu
porządek, gdy już wirus przestał zabijać, a obecnie rozpylały w pokojach środek
owadobójczy w nadziei, że może to odstraszyć zarazę. Jedno pomieszczenie
w szpitalu nie zostało wysprzątane. Nikt, nawet zakonnice, nie odważył się
przekroczyć progu sali porodowej. Gdy Joel Breman i jego koledzy weszli tam,
znaleźli miednice z zatęchłą wodą i zakrwawione strzykawki. Sala została opuszczona
podczas trwania porodów, gdy umierające matki roniły płody zakażone wirusem
ebola. Lekarze odkryli na końcu świata matecznik wirusów, skąd rozprzestrzeniały się
one poprzez matki i ich nienarodzone dzieci.
Ulewa trwała dniami i nocami. Wokół szpitala i kościoła rosły piękne, dzikie
drzewa kamforowe i tekowe. Ich korony splatały się i szeleściły w strugach deszczu.
Gromady małp przelatywały przez nie jak powiewy wiatru, wydając
nieprzetłumaczalne wrzaski. Następnego dnia lekarze dotarli land roverami do
głębszych partii lasu, gdzie zetknęli się z zakażonymi wioskami i widzieli ludzi
umierających w chatach. Czasem ofiary epidemii umieszczano w izolowanych
pomieszczeniach na końcu wioski. Była to tradycyjna afrykańska metoda walki
z ospą. Niektóre z domów, w których zmarli ludzie, zostały spalone. Wydawało się,
że epidemia już wygasa i większość tych, którzy mieli umrzeć, już nie żyła. Wirus
przeszedł przez Bumbę niezwykle szybko. Fala emocji ogarnęła Joela Bremana, gdy
jako lekarz dostrzegł nagle istotę problemu – źródłem zakażenia był szpital. Wirus
usadowił się w organizmach zakonnic i przeniósł na osoby szukające w szpitalu
pomocy. W jednej z wiosek Breman badał człowieka umierającego w wyniku
zakażenia wirusem ebola. Chory ten siedział na krześle, trzymając się za brzuch
i pochylając ku przodowi z bólu, a jego dziąsła krwawiły.
Lekarze próbowali nawiązać łączność radiową z Kinszasą, by zawiadomić Karla
Johnsona i innych, że epidemia zaczyna już wygasać. Tydzień później ponowili, bez
powodzenia, próbę nawiązania łączności. Powrócili do Bumby i czekali nad rzeką.
Pewnego dnia usłyszeli warkot samolotu, który okrążył miasto i wylądował. Pobiegli
do niego.

W szpitalu Ngaliema w Kinszasie umieszczono Mayingę w izolatce, do której wejście
prowadziło przez śluzę, gdzie pielęgniarki i lekarze wkładali ubiór ochronny.
Mayingą opiekowała się południowoafrykańska lekarka Margaretha Isaäcson, która
początkowo nosiła wojskową maskę przeciwgazową; stawało się to jednak coraz
bardziej uciążliwe ze względu na tropikalne gorąco.
„To nie do zniesienia – stwierdziła. – Tak czy inaczej zdziwię się, jeżeli wyjdę
z tego żywa. Moje dzieci są już dorosłe, nie mam więc żadnych obowiązków”. Zdjęła
maskę i leczyła umierającą dziewczynę z odkrytą twarzą.
Doktor Isaäcson zrobiła wszystko, co mogła, by ocalić Mayingę, była jednak
równie bezsilna wobec wirusa jak średniowieczni lekarze wobec dżumy („Ta choroba
nie przypomina AIDS – powie później. – W porównaniu z nią AIDS to zabawka”).
Dawała chorej kostki lodu do ssania, by złagodzić bóle gardła, i valium, by
zmniejszyć jej lęk przed tym, co może nastąpić.
– Wiem, że umieram – powiedziała Mayinga.
– Nonsens. Nie umrzesz – odrzekła doktor Isaäcson.
Najpierw nastąpiło krwawienie z ust i nosa. Nie było ono gwałtowne, lecz krew
bez przerwy kapała i sączyła się, nie krzepnąc. Takie krwawienie z nosa ustaje
dopiero po zatrzymaniu akcji serca. Ostatecznie doktor Isaäcson trzykrotnie
przetoczyła pacjentce całą krew, by uzupełnić utraconą w wyniku krwotoku. Mayinga
pozostała do końca przytomna i przygnębiona. W ostatnim stadium wystąpił u niej
cwałowy rytm serca – przeniknął do niego wirus ebola. Chora poczuła, że serce w jej
piersi pęcznieje, i to ją niezwykle przeraziło. Owej nocy zmarła na atak serca.
Pokój Mayingi był skażony krwią, podobnie jak zamknięte jeszcze pokoje dwóch
zmarłych zakonnic. Doktor Isaäcson powiedziała do pracowników szpitala: „Nie
będzie już ze mnie większego pożytku”. Wzięła wiadro, szmatę i wyszorowała te
pomieszczenia.
Dzięki wysiłkom lekarzy zdołano odszukać w Kinszasie trzydzieści siedem osób,
które miały bezpośredni kontakt z Mayingą w czasie, gdy wędrowała po mieście.
Poddano je kilkutygodniowej izolacji w zamkniętych pawilonach szpitalnych. Ciała
zmarłych zakonnic i Mayingi owinięto w prześcieradła nasycone chemikaliami,
a następnie umieszczono w podwójnych workach z plastiku i hermetycznych
trumnach z przyśrubowanym wiekiem. Uroczystości żałobne odbyły się w szpitalu
pod nadzorem lekarzy.
Karl Johnson, który nie otrzymał żadnych wiadomości od lekarzy działających
w górnym biegu rzeki, zastanawiał się, czy żyją, i przyjął, że wirus wywołał właśnie
epidemię w Bumbie. Zorganizował pływający szpital na statku zacumowanym na
rzece Kongo. Miasto stanowiło strefę zagrożenia, a pływający statek mógłby się stać
azylem dla lekarzy.
W owym czasie mieszkało w Zairze około tysiąca Amerykanów. Natychmiast po
wystąpieniu w mieście pierwszych przypadków zakażenia wirusem ebola
osiemdziesiąta druga dywizja powietrzna armii Stanów Zjednoczonych została
postawiona w stan alarmu i zaczęła przygotowywać się do lotniczej ewakuacji
obywateli amerykańskich. Dziwnym zrządzeniem losu w mieście nie wybuchła
epidemia; w Zairze i na całym świecie odetchnięto z ulgą. Wirus działał na obszarze
górnego dorzecza rzeki Ebola i powrócił do swej kryjówki w lesie tropikalnym.
Okazał się on niezbyt zakaźny w kontaktach bezpośrednich. Wydawało się, że nie jest
przenoszony przez powietrze. Nikt nie zaraził się wirusem od Mayingi, chociaż
zetknęła się bezpośrednio z przynajmniej trzydziestoma siedmioma osobami. Nie
zachorował nawet człowiek, który pił napój gazowany z tej samej butelki co ona.
Kryzys minął.
Widok z lotu ptaka na wioskę Yambuku w 1976 roku
Fot: Joel G. Breman, M.D., D.T.P.H. / CDC

Mieszkańcy Yambuku czekający na badanie lekarskie po wybuchu epidemii w 1976 roku


Fot: Joel G. Breman, M.D., D.T.P.H.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
CARDINAL

Wrzesień 1987

Podobnie jak w wypadku wirusa ebola, tajna kryjówka wirusa marburg nie była
znana. Po zakażeniu Charlesa Moneta i doktora Shema Musokego wirus marburg
przepadł bez śladu i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się przeniósł. Wydawało się,
że zginął z powierzchni ziemi, lecz wirusy nigdy nie znikają, pozostają jedynie
w ukryciu; także marburg krąży w organizmach jakichś zwierząt lub owadów
w Afryce.
Drugiego września 1987 roku, w godzinach wieczornych, Eugene Johnson,
cywilny specjalista pracujący w USAMRIID, stał w hali przylotów przy wyjściu
z kontroli celnej na międzynarodowym lotnisku imienia Dullesa w pobliżu
Waszyngtonu. Czekał na przylatującego samolotem KLM z Amsterdamu pasażera,
który przybywał z Kenii. Johnson i mężczyzna z drelichową torbą przywitali się przez
kiwnięcie głową („Nie chciałbym podawać nazwiska tego człowieka. Był to ktoś,
kogo znam i komu ufam” – wyjaśnił Johnson). Mężczyzna położył torbę na podłodze,
otworzył zamek błyskawiczny i wyciągnął coś zawiniętego w ręczniki kąpielowe. Po
ich rozsunięciu ukazało się kartonowe pudełko oklejone taśmą. Mężczyzna wręczył je
Johnsonowi. Nie mieli sobie wiele do powiedzenia. Johnson wyszedł z budynku
lotniska, włożył pakunek do bagażnika samochodu i pojechał do instytutu. W pudełku
znajdowała się surowica krwi dziesięcioletniego chłopca z Danii; przyjmijmy, że
nazywał się Peter Cardinal. Zmarł dzień wcześniej w szpitalu w Nairobi; końcowe
objawy choroby wskazywały na niezidentyfikowany wirus poziomu 4.
Jadąc do instytutu, Johnson zastanawiał się, co zrobi z pudełkiem. Miał ochotę
poddać jego zawartość sterylizacji w piecu, a następnie spopielić. Po prostu spalić
i zapomnieć. Większość próbek, które docierały do instytutu – a próbki krwi i tkanek
przychodziły stale ze wszystkich części świata – nie zawierała niczego niezwykłego,
żadnych interesujących wirusów. Innymi słowy, były to fałszywe alarmy. Johnson nie
miał pewności, czy warto tracić czas na analizowanie surowicy krwi chłopca, w której
prawdopodobnie niczego nie znajdzie. Zanim jednak wjechał w bramę Fort Detrick,
zdecydował się działać. Wiedział, że praca ta zajmie mu większą część nocy, musiał
ją jednak wykonać natychmiast, zanim surowica krwi ulegnie zepsuciu.
Johnson włożył czysty ubiór chirurgiczny i gumowe rękawiczki, a następnie
zaniósł pudełko do pomieszczenia przygotowawczego poziomu 3 bloku ebola. Kiedy
je otworzył, zobaczył, że było wypełnione granulkami styropianu. Wydobył metalowy
cylinder uszczelniony taśmą i oznakowany symbolem zagrożenia biologicznego.
Wzdłuż ściany pomieszczenia znajdował się rząd szafek z nierdzewnej stali,
w których zamocowano gumowe rękawice. Były to komory ochronne poziomu 4.
Istniała możliwość odizolowania ich od świata zewnętrznego podczas pracy ze
znajdującym się wewnątrz letalnym drobnoustrojem, wykonywanej w gumowych
rękawiczkach. Szafki te przypominały konstrukcją komory rękawicowe, stosowane do
manipulowania częściami bomby jądrowej. Miały one zapobiegać bezpośredniemu
stykaniu się ludzi z niebezpieczną przyrodą. Johnson odkręcił kilka nakrętek
skrzydełkowych, otworzył drzwi komory i umieścił w jej wnętrzu metalowy cylinder.
Zamknął i uszczelnił drzwi.
Następnie włożył dłonie w rękawice, podniósł cylinder i, kontrolując przez szybkę
swoje czynności, zdarł z cylindra taśmę. Taśma przylepiła się do gumowych rękawic
i nie mógł się jej pozbyć. „Psiakrew!” – przeklął w duchu. Była ósma wieczór i nie
wiedział, kiedy wróci do domu. Wreszcie zdołał otworzyć cylinder. Wewnątrz
znajdował się zwój papierowych serwetek nasyconych środkiem odkażającym. Po ich
rozerwaniu Johnson znalazł torbę Ziploc. Zawierała dwie plastikowe rurki
z zakrętkami. Odkręcił je i wytrząsnął dwie bardzo małe plastikowe fiolki wypełnione
żółtą cieczą: surowicą krwi Petera Cardinala.
Rodzice chłopca pracowali dla duńskiej organizacji charytatywnej w Kenii
i mieszkali w mieście koło Kisumu, nad Jeziorem Wiktorii. Peter był uczniem szkoły
z internatem w Danii. W sierpniu owego roku, na kilka tygodni przed śmiercią,
przyjechał do Afryki, by odwiedzić rodziców i starszą siostrę, która uczyła się
w prywatnej szkole w Nairobi. Rodzeństwo było bardzo zżyte i gdy Peter odwiedzał
rodzinę w Kenii, większość czasu spędzało razem.
Po przybyciu Petera jego rodzina udała się wraz z nim na urlop. Podróżowali
samochodem; matka i ojciec chcieli pokazać synowi naturalne piękno tego kraju.
Zatrzymali się w hotelu nad morzem i zwiedzali Mombasę, gdy u Petera wystąpiło
zaczerwienienie oczu. Rodzice umieścili go w szpitalu, gdzie został zbadany przez
lekarzy, którzy stwierdzili, że choruje na malarię. Matka nie wierzyła, że chodzi
o malarię. Uświadomiła sobie, że jej syn umiera, i była załamana. Nalegała, by
przewieziono go do Nairobi. Samolot sanitarny przetransportował Petera do szpitala
w Nairobi, gdzie znalazł się pod opieką doktora Davida Silversteina; lekarz ten
zajmował się wcześniej doktorem Musokem, zakażonym przez czarne wymioty
Charlesa Moneta, które dostały się do jego oczu.

„Peter Cardinal był niebieskookim, jasnowłosym, wysokim, szczupłym chłopcem,
wyglądającym na dziesięć lat” – wspominał doktor Silverstein, gdy piliśmy kawę
i herbatę w centrum handlowym w pobliżu jego domu w okolicach Waszyngtonu.
Siedząca blisko nas mała dziewczynka wybuchnęła płaczem, a matka ją uspokajała.
Tłumy kupujących przechodziły obok naszego stolika. Patrzyłem na twarz doktora
Silversteina – okulary w stalowej oprawie, wąsy, oczy spoglądające w przestrzeń –
gdy wspominał niezwykłą śmierć, której był świadkiem i o której mówił w sposób
realistyczny. „Kiedy Peter przybył do mnie, miał gorączkę, był jednak bardzo żwawy
i komunikatywny. Prześwietliliśmy go. Coś w rodzaju wodnistego śluzu zaczęło
gromadzić się w płucach chłopca, utrudniając mu oddychanie. Wyglądało to jak
typowy obraz zespołu ostrej niewydolności oddechowej, przypominającej wczesne
zapalenie płuc. Wkrótce potem końce jego palców posiniały. Na ciele pojawiły się
małe czerwone plamy. Poleciłem, by przed dotknięciem chorego wkładano
rękawiczki. Podejrzewaliśmy, że jest to choroba marburska, lecz chłopiec nie
wykazywał oznak obłędu, które występowały u doktora Musokego. Zachowywaliśmy
po prostu ostrożność. Przez dwadzieścia cztery godziny chory oddychał przez
respirator. Zauważyliśmy, że w miejscach nakłucia łatwo występowało krwawienie,
a funkcje wątroby uległy zakłóceniu. Małe czerwone plamy przekształciły się w duże
siniaki. Skóra stała się czarnoniebieska. Wytrzeszczone oczy chorego spoglądały
nieruchomo. Była to oznaka śmierci mózgu. Wystąpił krwotok mózgowy.
Chory spuchł, a jego skóra wypełniła się kieszonkami krwi. W niektórych
miejscach prawie oddzieliła się od tkanki podskórnej. Nastąpiło to w ostatniej,
trzeciej fazie choroby, gdy zakażony oddychał przez respirator. W pierwszej fazie
występuje krwotok do płuc, w drugiej – krwotok do żołądka i jelit, a w trzeciej krew
zbiera się między skórą i mięśniami; wówczas skóra wydyma się i oddziela od mięśni
jak worek. Peter Cardinal wykrwawił się w wyniku krwotoku podskórnego.

Gdy dokładnie bada się letalne wirusy, dochodzi się do wniosku, że są one raczej
drapieżnikami niż pasożytami. Dla drapieżnika charakterystyczne jest to, że pozostaje
niewidoczny dla ofiary podczas cichego i niekiedy długotrwałego podkradania się,
które poprzedza gwałtowny atak. Na równinach sawanny faluje trawa i jedyny dźwięk
rozchodzący się w gorącym powietrzu to gruchanie gołębi z drzew akacjowych, które
nigdy nie słabnie i nigdy się nie kończy. W oddali widać stado pasących się zebr.
Nagle w trawie coś błyskawicznie się porusza, wyskakuje lew i zawisa u gardła zebry.
Zaatakowane zwierzę wydaje odgłos przypominający szczekanie, dławi się i po
chwili dwie splecione ze sobą istoty, drapieżnik i ofiara, wirują w tańcu, aż wreszcie
scena znika w tumanie kurzu. Następnego dnia pozostają tylko kości zebry pokryte
chmarą much. Niektóre drapieżniki żywiące się ciałem ludzi są na ziemi od dawna,
znacznie dłużej niż rodzaj ludzki; prawdopodobnie pojawiły się w początkowym
okresie istnienia naszej planety. Gdy człowiek jest pożerany przez jednego z takich
drapieżników, zwłaszcza w Afryce, pierwotnych przyczyn należy szukać w czasach
najdawniejszych.
Rodzice i siostra Petera Cardinala byli zaszokowani, obserwując powolne
rozszarpywanie chłopca przez niewidocznego wroga. Nie potrafili pojąć przyczyny
jego cierpień ani dodać mu otuchy. Gdy ciało Petera krwawiło w trzeciej fazie, jego
oczy były otwarte, wytrzeszczone, nieruchome, zakrwawione, ciemne i niezgłębione.
Rodzice i siostra nie wiedzieli, czy chory ich widzi, o czym myśli i co czuje.
Przyłączone do czaszki przyrządy kreśliły płaskie linie. Aktywność elektryczna
mózgu była bardzo słaba, lecz od czasu do czasu płaskie linie wykazywały drgnięcia,
jak gdyby w ciele chłopca toczyła się jeszcze walka.
Rodzice musieli zdecydować, czy odłączyć respirator. Doktor Silverstein był
zdania, że nie należy podtrzymywać życia chorego ze względu na śmierć mózgu.
– Gdyby tylko przywieziono go szybciej z Mombasy – powiedziała matka.
– Przykro mi, lecz to i tak nic by nie dało. Nikt tu nie mógł pomóc – odrzekł
Silverstein. – Chłopiec był od samego początku skazany na śmierć.

Pracując w gumowych rękawiczkach w komorze ochronnej, Gene Johnson pobrał
niewielką ilość surowicy krwi chłopca i wkropił ją do kolb zawierających żywe
komórki małpy. Gdyby we krwi Petera Cardinala znajdował się jakiś drobnoustrój,
mogłaby nastąpić jego replikacja w komórkach małpy. Następnie Johnson wrócił do
domu, by się trochę przespać. Pracę ukończył dopiero o trzeciej nad ranem.
Przez następne dni obserwował kolby, by sprawdzić, czy w komórkach małpy nie
nastąpiły jakieś zmiany. Stwierdził, że pękały i umierały. Zostały czymś zakażone.
Szczep z krwi Cardinala był niewątpliwie letalny – szybko zabijał duże liczby
komórek.
Johnson przystąpił do kolejnego etapu izolacji wirusa. Odciągnął trochę płynu
z kolb i wstrzyknął go trzem rezusom, by zakazić je wirusem z krwi Cardinala. Dwie
małpy padły, a u trzeciej wystąpił graniczny wstrząs, lecz dała sobie z nim jakoś radę
i przeżyła. Wirus z krwi Cardinala był więc silnie zakaźny, ulegał szybko replikacji
i mógł zabijać małpy. „Miałem cholerną pewność, że mamy wirus marburg” –
powiedział mi później Johnson.
Pobrał trochę szczepu i wstrzyknął go świnkom morskim, by sprawdzić, czy
ulegną zakażeniu. Padły jak muchy. Jądra samców spuchły przy tym do wielkości
piłek golfowych i stały się purpurowe. Wirus z krwi Cardinala był organizmem
wyrafinowanym, który wiedział, czego chce. Mógł mnożyć się w wielu różnych
rodzajach mięsa. Była to inwazyjna forma życia, niszczycielska i działająca w sposób
przypadkowy. Wykazywała coś w rodzaju wulgarności występującej jedynie
w przyrodzie i tak krańcowej, że przekształca się niedostrzegalnie w piękno. Wirus
ten żył gdzieś w Afryce. Szczególnie interesujące było to, że łatwo rozmnażał się
w organizmach różnych zwierząt: małp, ludzi, świnek morskich. Dla organizmów
tych był niezwykle letalny, co wskazuje, że prawdopodobnie pierwotnym
gospodarzem wirusa nie była małpa, człowiek czy świnka morska, lecz jakieś inne
zwierzę lub owad, którego wirus nie zabijał. Wirus z reguły nie zabija swego
naturalnego gospodarza. Wirus marburg był wędrowcem: przenosił się z jednego
gatunku na drugi; potrafił przekraczać granice je rozdzielające i kiedy już przeniósł
się na inny gatunek, mógł go zniszczyć. Nie znał granic. Nie wiedział, czym są ludzie;
można również powiedzieć, że wiedział zbyt dobrze, czym są ludzie: pokarmem.
Gdy tylko Johnson wyizolował szczep z krwi Cardinala i stwierdził, że chodzi
o wirus marburg, zaczął szukać odpowiedzi na pytanie, jak dostał się on do
organizmu Petera Cardinala. Gdzie przebywał chłopak? W jaki sposób naraził się na
zakażenie? Jaka dokładnie była trasa jego podróży? Sprawy te nie dawały Johnsonowi
spokoju. Od lat próbował odszukać tajemnicze kryjówki nitkowatych wirusów.
Zatelefonował do przyjaciela i kolegi, doktora Petera Tukei, pracownika
naukowego Kenya Medical Research Institute w Nairobi.
– Wiemy, że to wirus marburg – powiedział Gene. – Czy możesz ustalić historię
chłopca? Dowiedzieć się, gdzie przebywał i co robił? Doktor Tukei odrzekł, że
odszuka rodziców chłopca i porozmawia z nimi.
Tydzień później zadzwonił telefon Johnsona. Odezwał się Tukei.
– Czy wiesz, gdzie przebywał chłopak? – zapytał. – Był w grocie Kitum na górze
Elgon.
Gene poczuł dreszcz emocji. Drogi Charlesa Moneta i Petera Cardinala przecięły
się tylko w jednym miejscu: było to wnętrze groty Kitum. Co tam robili? Co znaleźli?
Czego dotykali? Co wdychali? Jakie organizmy żywe znajdowały się w tej jaskini?
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
SCHODZENIE W GŁĄB

Eugene Johnson siedział przy stoliku na wolnym powietrzu w Fort Detrick, w pobliżu
stawu z kaczkami, i pochylając się do przodu, patrzył na mnie. Był gorący letni dzień.
Johnson oparł się wielkimi łokciami o stół, zdjął okulary słoneczne i przetarł oczy.
Miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, a ważył ponad sto dziesięć
kilogramów. Pod jego brązowymi oczami, głęboko osadzonymi w brodatej twarzy,
widoczne były ciemne obwódki. Wyglądał na zmęczonego.
„Zatelefonował Peter Tukei i powiedział mi, że chłopak zwiedzał grotę Kitum –
rzekł Johnson. – Jeszcze dziś przechodzą mnie ciarki, gdy o tym myślę. Kilka tygodni
później poleciałem do Nairobi i rozmawiałem z Davidem Silversteinem, lekarzem
chłopca. Był ze mną Peter Tukei. Następnie odwiedziliśmy wszystkie miejsca
w Kenii, gdzie przebywał chłopak, nawet jego dom. Rodzice chłopca mają w Kisumu,
blisko Jeziora Wiktorii, ładny dom ozdobiony sztukaterią i otoczony murem.
Właściciele zatrudniają kucharza, dozorców i kierowcę. Dom jest czysty, porządnie
utrzymany i pobielony. Na dachu zauważyliśmy skalnego góralka, który mieszkał
w rynnie. Stanowił on maskotkę. Była tam także para bocianów, króliki, kozy
i wszystkie rodzaje ptaków. Nie widziałem nietoperzy”.
Przerwał i zamyślił się. W pobliżu nie było nikogo. Po stawie pływało kilka
kaczek.
„Naprawdę denerwowałem się rozmową z rodzicami – ciągnął dalej po chwili. –
Zrozum, jestem zwykłym człowiekiem. Moja żona i ja nie mamy dzieci. Nie potrafię
pocieszać, ponadto pracuję dla armii Stanów Zjednoczonych. Nie miałem pojęcia, jak
z nimi rozmawiać, i wtedy przypomniałem sobie, co czułem, gdy zmarł mój ojciec.
Pozwoliłem, by mówili o swoim synu. Peter Cardinal i jego siostra nie rozłączali się
od chwili, gdy przybył do Kenii. Dzieci spędzały cały czas razem i robiły wszystko
wspólnie. Czym różniło się ich zachowanie? Dlaczego Peter Cardinal uległ zakażeniu
wirusem, a jego siostry to nie spotkało? Istniała jedna różnica między nimi, jeżeli
chodzi o zachowanie. Rodzice opowiedzieli mi o skałach w jaskini. Ich syn był
geologiem amatorem. Nasuwa się pytanie: czy skaleczył dłoń na jakichś kryształach
w jaskini? Zastanawialiśmy się nad tym wspólnie z rodzicami. Peter powiedział im,
że chce zebrać trochę kryształów w grocie Kitum. Posługując się młotkiem, odłupał
kilka odłamków skały zawierających kryształy. Kawałki te zostały pokruszone przez
kierowcę i umyte przez kucharza. Zbadaliśmy ich krew – nie zawierała wirusa
marburg”.
Wydawało się możliwe, że miejscem zakażenia były dłonie chłopca, że wirus
przeniknął do krwi Cardinala przez drobne skaleczenie. Być może zranił się w palec
kryształem, który został zanieczyszczony moczem jakiegoś zwierzęcia lub resztkami
rozgniecionego owada. Jednak gdyby nawet tak było, nieznane pozostawało miejsce
przebywania wirusa w przyrodzie, czyli jego naturalny gospodarz.
„Postanowiliśmy zajrzeć do groty – kontynuował swą relację Johnson. –
Wchodząc tam, musieliśmy się zabezpieczyć. Wiedzieliśmy, że wirus marburg jest
przenoszony w postaci aerozolu”.
W 1986 roku – na rok przed śmiercią Petera Cardinala – Gene Johnson
przeprowadził eksperyment, który wykazał, że wirusy marburg i ebola mogą istotnie
być przenoszone przez powietrze. Zakaził nimi małpy – powodując, że wdychały je
z powietrzem do płuc – i stwierdził, iż bardzo mała dawka przenoszonych przez
powietrze wirusów może zapoczątkować gwałtowną infekcję. Ze względu na to
Johnson chciał, by członkowie ekspedycji korzystali w grocie z aparatów
oddechowych.
„Zabraliśmy wojskowe maski przeciwgazowe z filtrami. Potrzebowaliśmy także
jakiejś osłony na głowy, by zapobiec dostaniu się odchodów nietoperzy we włosy.
W miejscowym sklepie kupiliśmy poszewki. Były białe, w duże kwiaty. Gdy więc po
raz pierwszy wchodziliśmy do groty, mieliśmy na głowach maski przeciwgazowe i te
kwieciste poszewki, a towarzyszący nam Kenijczycy dosłownie pękali ze śmiechu”.
Członkowie wyprawy zbadali grotę i sporządzili jej mapę. Po powrocie Gene
Johnson przekonał władze wojskowe, by sfinansowały dużą ekspedycję do groty
Kitum. Pół roku po śmierci Petera Cardinala, wiosną 1988 roku, Gene zjawił się
w Nairobi z dwudziestoma skrzyniami wypełnionymi odzieżą ochronną i aparaturą
naukową. Było tam kilka wojskowych worków na ludzkie zwłoki, a członkowie ekipy
poważnie zastanawiali się między sobą nad sposobem postępowania ze szczątkami
ludzi, w razie gdyby jeden z nich zmarł na chorobę marburską. Tym razem Gene czuł,
że jest bliski osaczenia wirusa. Wiedział, że trudno będzie go znaleźć, nawet jeżeli
żyje we wnętrzu groty Kitum, sądził jednak, że jest zbyt blisko, by doznać
niepowodzenia w swych poszukiwaniach. Potwór żył w grocie, a Johnson wejdzie do
niej, by go schwytać.
Rząd Kenii zgodził się zamknąć grotę Kitum dla turystów w czasie poszukiwania
w niej wirusów przez ekspedycję kenijsko-amerykańską. Kierownikiem wyprawy był
doktor Peter Tukei z Kenya Medical Research Institute. Gene Johnson rzucił myśl
przeprowadzenia badań, skompletował sprzęt i zdobył potrzebne pieniądze. Ekipa
składała się w sumie z trzydziestu pięciu osób, z których większość stanowili
Kenijczycy; byli tam przyrodnicy, naukowcy, lekarze i robotnicy. Zabrano znaczną
liczbę świnek morskich w skrzynkach oraz siedemnaście małp w klatkach: pawiany,
małpy Sykesa i zielone koczkodany. Małpy i świnki morskie były zwierzętami
kontrolnymi, podobnie jak kanarki w kopalniach węgla: miały być umieszczane
w klatkach wewnątrz i w pobliżu groty Kitum w przewidywaniu, że niektóre z nich
ulegną zakażeniu wirusem marburg. Nie istnieją przyrządy umożliwiające wykrycie
wirusa.
Najlepszą obecnie metodą pozwalającą stwierdzić jego występowanie
w przyrodzie jest umieszczenie zwierzęcia kontrolnego w domniemanym miejscu
przebywania wirusa. Johnson wyobrażał sobie, że jeżeli jakieś małpy lub świnki
morskie zachorują, będzie mógł wyizolować wirus z chorych zwierząt i być może
dowiedzieć się, w jaki sposób zostały one zakażone.

Wiosna 1988

Ekspedycja do groty Kitum założyła główną kwaterę w Mount Elgon Lodge,


podupadłym zajeździe angielskim, zbudowanym w latach dwudziestych, gdy
w Afryce Wschodniej panowali Anglicy. Zajazd był przeznaczony dla myśliwych
i wędkarzy łowiących pstrągi. Znajdował się na pagórku, ponad czerwoną błotnistą
drogą prowadzącą do groty Kitum. Budynek był niegdyś otoczony parkiem
angielskim, który częściowo pogrążył się w gliniastym gruncie i pokrył afrykańskim
zielskiem. Podłogi z twardego drewna codziennie woskowano, nadając im idealny
połysk. Zajazd miał wieżyczki z okrągłymi pokojami i średniowiecznymi ręcznie
rzeźbionymi drzwiami z afrykańskiego drewna oliwnego oraz salon ozdobiony
olbrzymim kominkiem z rzeźbionym obramowaniem. Służba hotelowa mówiła
bardzo słabo po angielsku, starała się jednak okazać angielską gościnność rzadko
pojawiającym się gościom. Mount Elgon Lodge stanowił pomnik imperium
brytyjskiego, które przez długi czas po jego upadku w sercu Afryki trwało
automatycznie w prowincjonalnych zakątkach tego kontynentu jak niedający się
opanować nerwowy tik. Wieczorami, gdy zapadała zimna noc, w kominkach płonęły
polana drewna oliwnego z góry Elgon, a w jadalni podawano okropny posiłek,
zgodnie z najlepszą angielską tradycją. Był tam jednak wspaniały bar. Mieścił się
w zacisznym okrągłym pokoju, gdzie stały rzędy błyszczących butelek piwa Tucker,
francuskie aperitify i afrykańskie koniaki. Członkowie ekspedycji siadali przy barze
i pili piwo lub przy kominku snuli różne opowieści po ciężkim dniu spędzonym
w grocie w skafandrach kosmicznych. Wywieszka na ścianie obok biurka portiera
przypominała o delikatnych sprawach finansowych. Informowała, że dostawcy Mount
Lodge przestali udzielać zajazdowi jakiegokolwiek kredytu i z tego powodu goście
nie mogą, niestety, liczyć na to, iż także go uzyskają.
Zwierzęta transportowano na górę etapami, by mogły przyzwyczaić się do
klimatu. Gdy ekspedycja osiągnęła dolinę prowadzącą do groty, usunięto z części
obszaru zarośla i ustawiono daszki z niebieskiego brezentu. Grotę potraktowano jako
strefę zagrożenia na poziomie 4. Brezent umieszczony najbliżej groty osłaniał szarą
strefę, miejsce spotkania dwóch światów. Członkowie ekipy poddawali się
natryskowi chemicznemu pod brezentem szarej strefy w celu odkażenia swych
skafandrów po wyjściu z groty. Brezent znajdował się również nad obszarem
przygotowawczym poziomu 3, gdzie członkowie ekipy wkładali i zdejmowali
skafandry, a także nad strefą nekropsji poziomu 4. Pod tym brezentem badacze
w skafandrach przeprowadzali sekcje wszelkich małych zwierząt, które złapano,
szukając śladów wirusa marburg.
„Dotarliśmy do miejsca, do którego nikt wcześniej nie dotarł – powiedział
Johnson. – Przenieśliśmy problem poziomu 4 bezpieczeństwa biologicznego do
dżungli”.
W grocie badacze nosili pomarańczowe skafandry ochronne Racal. Są to
skafandry wentylacyjne z dopływem powietrza zasilanym przez baterie. Stosuje się je
w pracach terenowych, w których występuje duże zagrożenie biologiczne związane
z obecnością wirusów przenoszonych przez powietrze. Znane są również jako
skafandry pomarańczowe z powodu swej barwy. Są lżejsze od skafandrów
Chemturion, w odróżnieniu od nich całkowicie przenośne i mają niezależny aparat
oddechowy. Główny korpus (oprócz hełmu i dmuchaw) można bez trudu spalić po
jednokrotnym lub dwukrotnym użyciu.
Badacze ubrani w skafandry Racal wytyczyli palikami szlak wijący się przez
grotę Kitum, by zapobiec zabłądzeniu. Wzdłuż niego umieszczono klatki z małpami
i świnkami morskimi, które otoczono drutem naelektryzowanym przez baterię w celu
odstraszenia lampartów. Kilka zwierząt umieszczono bezpośrednio pod koloniami
nietoperzy żyjącymi w stropie groty, spodziewając się, że na małpy spadnie coś, co
spowoduje ich zakażenie wirusem marburg.
W różnych miejscach jaskini zebrano od trzydziestu do siedemdziesięciu tysięcy
gryzących owadów – pełno było tam insektów.
– Umieściliśmy nad szczelinami groty lep, by łapać pełzające insekty –
powiedział Johnson. – Zawiesiliśmy pułapki optyczne, które chwytały owady latające.
Pułapki te były zasilane przez baterię. Czy wiesz, jak łapie się kleszcze? Gdy czują
one dwutlenek węgla wydychany przez człowieka, wychodzą z ziemi i gryzą go
w tyłek. Do zwabiania kleszczy wykorzystywaliśmy więc duże zbiorniki dwutlenku
węgla. Stosując pułapki Havaharta, wyłapywaliśmy gryzonie przedostające się do
groty. W tylnej części jaskini, obok kałuży wody, odkryliśmy moskity. Wszędzie
widzieliśmy ślady lampartów i bawołów kafryjskich. Nie pobraliśmy żadnych próbek
krwi dużych zwierząt, na przykład lampartów, bawołów, antylop.
– Czy wirus marburg mógł żyć w organizmach dużych kotów afrykańskich? –
zapytałem. – Czy mógłby być wirusem lamparta?
– Możliwe. Nie mieliśmy pozwolenia na łapanie lampartów. Schwytaliśmy
genetty, lecz nie było w nich wirusa.
– A mógłby żyć w organizmach słoni?
– Czy pobierałeś krew dzikiego słonia? My nie próbowaliśmy.
Przyrodnicy kenijscy złowili setki ptaków, gryzoni, góralków i nietoperzy.
W strefie nekropsji pod brezentem zabijali zwierzęta i w skafandrach Racal
wykonywali ich sekcje, pobierając próbki krwi i tkanek, które zamrażali
w naczyniach z ciekłym azotem. Niektórzy tubylcy – Masajowie z góry Elgon –
mieszkali w grotach na tej górze i trzymali tam swoje bydło. Lekarze kenijscy wzięli
próbki krwi tych ludzi, zebrali ich wywiady chorobowe, zbadali również krew bydła.
U żadnego tubylca ani u żadnej sztuki bydła test na przeciwciała wirusa marburg nie
był dodatni – taki wynik świadczyłby o zetknięciu się danego organizmu z tym
wirusem. U nikogo nie zaobserwowano objawów zakażenia. Masajowie opowiadali
jednak o swoich krewnych – dzieciach czy młodszych żonach – którzy zmarli po
wykrwawieniu się. Któż jednak mógł stwierdzić, czy choroby były wywołane przez
marburg lub jakiś inny wirus? Może tubylcy zetknęli się z wirusem marburg.
W każdym razie nie nadali mu nazwy.
Żadna z kontrolnych małp nie zachorowała. Przez całe tygodnie pozostawały
w grocie w swych klatkach zdrowe i znudzone. Zgodnie z programem badań miały
być zabite, a następnie lekarze mieli pobrać próbki tkanek, by stwierdzić, czy w ich
organizmach nie ma oznak infekcji. Sprawa ta dręczyła Johnsona. Nie potrafił
zdecydować się na uśmiercenie zwierząt. Czekał na zewnątrz w lesie, gdy inny
członek ekspedycji włożył skafander, wszedł do groty i wstrzyknął małpom duże
ilości środka uspokajającego, co uśpiło je na zawsze. „Nie lubię zabijać zwierząt –
powiedział Johnson. – To był dla mnie wielki problem. Małpy, które przez trzydzieści
dni żywimy i poimy wodą, stają się naszymi przyjaciółmi. Karmiłem je bananami. To
było straszne”. Johnson włożył pomarańczowy skafander Racal i wykonał sekcje
małp pod brezentowym namiotem. Czuł się sfrustrowany i smutny, zwłaszcza gdy
stwierdził, że wszystkie były zdrowe.
Ekspedycja okazała się przedsięwzięciem jałowym. Zwierzęta kontrolne pozostały
zdrowe, a próbki krwi i tkanek pochodzące od innych ssaków, owadów, ptaków,
a także Masajów i ich bydła nie zawierały wirusa marburg. Dla Johnsona stanowiło to
tak gorzkie rozczarowanie, że nie zdobył się na opublikowanie sprawozdania
o wynikach badań ekspedycji. Bezcelowe wydawało się ogłaszanie, że nie znalazł
niczego w grocie Kitum. Mógł jedynie stwierdzić, iż wirus marburg żyje w cieniu
góry Elgon.
Po fiasku ekspedycji do groty Kitum Johnson nie wiedział jeszcze, lecz niemal
instynktownie przeczuwał, że zdobyta tam wiedza i doświadczenie oraz skafander
i sprzęt, które przywiózł z powrotem do instytutu, mogą mu się przydać w innym
czasie i miejscu. Swoje afrykańskie wyposażenie ukrył w oliwkowobrązowych
kufrach wojskowych w magazynie oraz na przyczepach ciągnikowych
zaparkowanych za budynkami i zamkniętych na kłódkę, nie chciał bowiem, by
ktokolwiek dotykał tych przedmiotów lub wywiózł je gdzieś. Pragnął być
przygotowany do załadowania sprzętu na samolot, kiedy otrzyma wiadomości
o ponownym pojawieniu się wirusów marburg lub ebola w Afryce. Czasami
przypominał sobie ulubione powiedzenie Louisa Pasteura: Przypadek sprzyja
umysłom przygotowanym. Pasteur wynalazł szczepionki przeciw wąglikowi
i wściekliźnie.

Lato 1989

Władze wojskowe miały zawsze duży problem z Nancy i Jerrym Jaaxami. Stanowili
oni małżeństwo oficerów tej samej rangi, służących w niewielkim korpusie
weterynaryjnym. Co zrobić z małżeństwem „psich lekarzy”, których trzeba
awansować i z których jedno (żona) jest wyszkolone w pracy w skafandrze
ochronnym? Dokąd ich wysłać? Jaaxowie otrzymali przydział do instytutu obrony
chemicznej (Institute of Chemical Defense) w pobliżu Aberdeen w stanie Maryland.
Sprzedali więc swój wiktoriański dom i przeprowadzili się, zabierając ze sobą ptaki
i zwierzęta. Nancy nie żałowała, że opuszcza Thurmont. Przenieśli się do domu
osiedlowego, który bardziej odpowiadał jej upodobaniom; zaczęli tam hodować ryby,
traktując to jako hobby. Nancy została włączona w wojskowy program badań nad
wpływem gazów bojowych (pochodnych kwasów fluorofosworowych) na mózg
szczura. Jej praca polegała na otwarciu głowy szczura i zbadaniu zmian w jego mózgu
wywołanych działaniem gazu nerwowego. Było to bezpieczniejsze i przyjemniejsze
niż praca z wirusem ebola, trochę jednak nudne. Wreszcie Nancy i Jerry zostali
awansowani do stopni podpułkowników i nosili na ramionach mundurów srebrne
liście dębowe. Dzieci dorastały. Jaime była świetną gimnastyczką, niską oraz
umięśnioną tak dobrze jak Nancy, i rodzice mieli nadzieję, że weźmie udział
w mistrzostwach krajowych, a może nawet w olimpiadzie. Jason wyrósł na
wysokiego, spokojnego chłopca. Papuga Herky nie zmieniła się. Te ptaki są
długowieczne. Wykrzykiwała: „Mom! Mom!” i gwizdała marsz z Mostu na rzece
Kwai.
Pułkownik Tony Johnson, który był szefem Nancy w USAMRIID, pamiętał o jej
umiejętności pracy w skafandrze ochronnym i chciał, by powróciła do instytutu.
Został mianowany kierownikiem zakładu patologii w Walter Reed Army Medical
Center, wakowało więc jego poprzednie stanowisko szefa zakładu patologii
w instytucie. Nalegał, by władze wojskowe mianowały na to stanowisko Nancy Jaax,
co też nastąpiło. Ustalono, że będzie ona wykonywać niebezpieczne badania
biologiczne i podejmie pracę w lecie 1989 roku. Równocześnie Jerry Jaax został
szefem zakładu weterynarii w instytucie. Jaaxowie objęli więc ważne i dość wysokie
stanowiska. Nancy powróciła do badań biologicznych w skafandrze ochronnym. Jerry
nie był z tego zadowolony, lecz pogodził się z sytuacją.
Po otrzymaniu tych awansów Jaaxowie sprzedali swój dom w Aberdeen
i w sierpniu 1989 roku powrócili do Thurmont. Tym razem Nancy nie chciała
zamieszkać w domu wiktoriańskim. Kupili nowoczesny dom, z oknami
mansardowymi, otoczony rozległą łąką i lasem, gdzie psy mogły biegać, a dzieci się
bawić. Dom znajdował się w dolnej części pasma Catoctin, z widokiem na miasto
i morze sadów jabłoniowych. Z okna kuchni roztaczał się krajobraz falistych terenów
rolniczych, przez które maszerowały armie podczas wojny secesyjnej. Środkowa
część stanu Maryland rozciągała się do linii horyzontu w postaci wzniesień
i zagłębień, pasm drzew i pomarszczonych pól, usianych silosami, oznaczającymi
istnienie tam farm rodzinnych. Wysoko nad tą piękną okolicą przecinały niebo
pasażerskie odrzutowce, pozostawiając za sobą białe smugi.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
CZĘŚĆ DRUGA
MAŁPIARNIA

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
RESTON

4 października 1989, środa

Miasto Reston w stanie Wirginia to kwitnąca miejscowość znajdująca się około


szesnastu kilometrów na zachód od Waszyngtonu w dystrykcie Kolumbia, tuż za
obwodnicą. W jesienny dzień, gdy zachodni wiatr oczyszcza powietrze, można
z górnych pięter biurowców w Reston dostrzec kremowy szpic obelisku Waszyngtona
w centrum miasta, a za nim Kapitol. Liczba mieszkańców Reston wzrosła w ostatnich
latach; przeniosły się tam nowoczesne przedsiębiorstwa przemysłowe i znakomite
firmy konsultingowe, a na terenach biurowych wyrosły w latach osiemdziesiątych
szklane budynki. Zanim się pojawiły, miasto otaczały tereny rolnicze; również
obecnie są tam łąki. Na wiosnę pokrywają się one mnóstwem żółtomusztardowych
kwiatów, a na tulipanowcach i białych jesionach śpiewają drozdy i przedrzeźniacze.
W mieście znajdują się piękne dzielnice willowe, dobre szkoły i przedszkola, parki,
pola golfowe. Są tam również jeziora, których nazwy pochodzą od nazwisk
amerykańskich przyrodników (Jezioro Thoreau, Jezioro Audubona), otoczone przez
luksusowe rezydencje. Reston ma dogodne połączenie z centrum Waszyngtonu.
Wzdłuż Leesburg Pike, drogi głównego ruchu w kierunku miasta, ciągną się osiedla
domów menedżerów, przy których na półkolistych podjazdach parkują mercedesy.
Reston miał kiedyś charakter wiejski, o czym przypomina jego wygląd. Pośród
zamożnych domów można czasem dostrzec bungalow, w którym stłuczone szyby
okienne zastąpiono tekturą, i stojący na bocznym podwórku pikap. Jesienią na
stoiskach warzywnych wzdłuż drogi są sprzedawane dynie i melony.
Blisko Leesburg Pike znajduje się niewielki zespół budynków biurowych.
Wzniesione w latach sześćdziesiątych nie połyskują szkłem i nie są tak eleganckie jak
nowsze biurowce, teren jednak jest czysty i dobrze utrzymany; zdążyły tu wyrosnąć
jawory i klony cukrowe, rzucające cień na trawniki. Znajdujący się po przeciwnej
stronie ulicy bar McDonald’s wypełniają w porze lunchu pracownicy biur. Jesienią
1989 roku spółka Hazleton Research Products wykorzystywała jednopiętrowy
budynek na terenie biurowym jako małpiarnię. Spółka ta, wchodząca w skład
Corning, Inc., zajmuje się importem i sprzedażą zwierząt doświadczalnych.
Małpiarnia firmy Hazleton była znana jako Reston Primate Quarantine Unit (zakład
kwarantanny naczelnych w Reston).
Co roku importuje się do Stanów Zjednoczonych około szesnastu tysięcy dzikich
małp z okolic podzwrotnikowych. Muszą one być poddane kwarantannie, zanim
zostaną dostarczone odbiorcom; należy bowiem zapobiec rozprzestrzenianiu się
chorób zakaźnych, które mogłyby zabijać inne małpy, a nawet ludzi.
Dan Dalgard, lekarz weterynarii, był konsultantem w zakładzie kwarantanny
małp. Przybywał na wezwanie telefoniczne, by opiekować się zwierzętami, które
zachorowały lub wymagały pomocy medycznej. Faktycznie był głównym specjalistą
w innej spółce, Hazleton Washington, należącej również do Corninga. Spółka miała
swą główną siedzibę przy Leesburg Pike, niedaleko małpiarni, Dalgard mógł więc bez
trudu przyjeżdżać samochodem do Reston, by badać małpy. Lekarz ten był wysokim
mężczyzną po pięćdziesiątce, miał bladoniebieskie oczy, które zasłaniały okulary
w metalowej oprawie; mówiąc cicho, cedził słowa – nawyk ten wyniósł ze szkoły
weterynaryjnej w Teksasie. Gdy pracował w swym biurze, nosił na ogół szary
urzędniczy garnitur, kiedy zaś zajmował się zwierzętami – biały fartuch
laboratoryjny. Zyskał międzynarodowy rozgłos jako mądry, wysoko kwalifikowany
lekarz weterynarii. Był człowiekiem spokojnym i zrównoważonym. Wieczorami
i podczas weekendów naprawiał antyczne zegary, co stanowiło jego hobby. Te
czynności manualne uspokajały go; z zepsutymi zegarami: obchodził się z dużą
cierpliwością. Niekiedy marzył o porzuceni praktyki weterynaryjnej i całkowitym
poświęceniu się swej pasji.
W środę 4 października 1989 roku firma Hazleton Research Products odebrała
transport stu dzikich małp z Filipin. Przesyłka pochodziła z Ferlite Farms – hurtowni
małp położonej niedaleko Manili. Zwierzęta schwytano w przybrzeżnych lasach
tropikalnych na wyspie Mindanao, następnie przywieziono statkiem do Ferlite Farms,
gdzie zgrupowano je w dużych klatkach, które umieszczono w drewnianych
skrzyniach. Ten ładunek wysłano specjalnym samolotem transportowym do
Amsterdamu, a stamtąd, również drogą lotniczą, przywieziono do Nowego Jorku.
Przybyły na międzynarodowe lotnisko Kennedy’ego, z którego zostały
przetransportowane samochodami ciężarowymi, wzdłuż wschodniego wybrzeża
morskiego, do małpiarni w Reston.
Były to małpy żywiące się krabami, mieszkające nad rzekami i bagnami
porośniętymi lasami mangrowymi w południowo-wschodniej Azji. Wykorzystuje się
je jako zwierzęta doświadczalne, ponieważ są pospolite, tanie i łatwe do zdobycia.
Mają długie ogony wygięte w łuk, które przypominają bicz, oraz białawą sierść na
piersi i kremową na grzbiecie. Należą do makaków; określa się je niekiedy jako
makaki długoogoniaste. Małpa taka ma wysunięty pysk, podobny do psiego, wydatne
nozdrza i ostre, psie zęby. Jej skóra jest różowoszara, zbliżona barwą do skóry ludzi
rasy białej. Ręka zwierzęcia przypomina dłoń ludzką: ma kciuk i delikatne palce
z paznokciami. U samic na górnej części piersi są dwa sutki, bardzo przypominające
kobiece, z bladymi brodawkami.
Małpy te nie lubią istot ludzkich. Konkurują z ludźmi, którzy żyją w lesie
tropikalnym. Lubią warzywa, zwłaszcza oberżynę, i często pustoszą zbiory rolników.
Wędrują gromadami, skacząc akrobatycznie po drzewach i wrzeszcząc: „Kra! Kra!”.
Wiedzą doskonale, że po najeździe na pole oberżyny nastąpi prawdopodobnie wizyta
człowieka ze strzelbą, są więc gotowe do natychmiastowej ucieczki w głąb lasu
w razie potrzeby. Widok broni wywołuje okrzyki alarmu: „Kra! Kra! Kra!”.
W niektórych częściach świata małpy te noszą nazwę „kras” ze względu na dźwięki,
które wydają, a mieszkańcy azjatyckich lasów tropikalnych uważają je często za
uciążliwe szkodniki. Pod koniec dnia, gdy nadchodzi noc, gromada małp udaje się na
spoczynek na uschniętym, bezlistnym drzewie, stanowiącym ich dom. Drzewo takie
zapewnia dobrą widoczność we wszystkich kierunkach, dzięki czemu zwierzęta są
ostrzegane przed zbliżającymi się ludźmi i innymi drapieżnikami. Gałęzie zwisają
zwykle nad rzeką, małpy mogą więc wypróżniać się, nie zanieczyszczając ziemi.
Gdy wschodzi słońce, budzą się i natychmiast słychać ich wrzaski. Matki
gromadzą swe dzieci, po czym stado wyrusza w drogę, skacząc po drzewach
i szukając owoców. Małpy te są wszystkożerne. Oprócz warzyw i owoców zjadają
owady, trawę, korzenie i małe kawałki gliny, które żują i połykają, być może
w poszukiwaniu soli i minerałów. Przepadają za krabami. Kiedy mają na nie chętkę,
kierują się na bagna porośnięte lasami mangrowymi, by tam urządzić sobie ucztę.
Złażą z drzew i czają się w wodzie. Gdy krab wyłazi ze swej nory, małpa łapie go
i wyciąga na wierzch. Potrafi poradzić sobie także ze szczypcami: chwyta kraba od
tyłu, odrywa szczypce i odrzuca je, a następnie pożera resztę łupu. Niekiedy krabowi
udaje się ścisnąć palce małpy, która wtedy piszczy, podskakuje i potrząsa dłonią,
usiłując uwolnić się od napastnika. O uczcie na nadmorskich bagnach świadczą
rozlegające się co jakiś czas krzyki zwierząt, które mają kłopoty z krabami.
W gromadzie małp obowiązuje ścisła hierarchia. Przewodnikiem jest największy
i najbardziej agresywny samiec. Utrzymuje on nad stadem kontrolę wzrokową.
Sprawdza, czy podporządkowane mu małpy naśladują go. Gdy człowiek patrzy na
takiego samca w klatce, on również wbija w niego wzrok, jest rozzłoszczony, szarpie
prętami i próbuje atakować. Nie może okazać strachu, musi bronić swego autorytetu,
który jest kwestionowany przez inne zwierzę z rzędu naczelnych. Jeżeli dwa
dominujące samce znajdą się w jednej klatce, tylko jeden opuści ją żywy.
W małpiarni w Reston umieszczono każdą żywiącą się krabami małpę
w oddzielnej klatce zaopatrzonej w sztuczne oświetlenie; zwierzęta karmiono
specjalnymi sucharami i owocami. W budynku było dwanaście pomieszczeń,
oznaczonych literami od A do L. Wśród małp, które przybyły 4 października, dwie
były martwe. Nie było to zaskakujące, gdyż zwierzęta te czasem giną podczas
transportu. Jednak w ciągu następnych trzech tygodni padło w małpiarni wiele małp.

4 października, w dniu gdy do małpiarni w Reston przybył transport małp, wydarzyło
się coś, co miało w sposób trwały zmienić życie Jerry’ego Jaaxa. Miał on młodszego
brata Johna, który mieszkał w Kansas City z żoną i dwójką małych dzieci. John Jaax
był znanym biznesmenem i bankierem, wspólnikiem firmy, która produkowała plastik
na karty kredytowe. Mimo różnicy wieku obu braci łączyła silna więź uczuciowa.
Razem dorastali na farmie i uczęszczali do college’u w stanie Kansas. Byli bardzo
podobni fizycznie: wysocy, z przedwcześnie posiwiałymi włosami i haczykowatymi
nosami, o bystrym spojrzeniu i spokojnym sposobie bycia; głosy mieli także podobne.
Różnili się jedynie tym, że John nosił wąsy, Jerry zaś nie.
John Jaax i jego żona wybierali się 4 października wieczorem na spotkanie
z nauczycielami w szkole swych dzieci. Pod koniec dnia John zatelefonował do
domu, by powiedzieć, że będzie pracować dłużej. Ponieważ nie zastał żony, przekazał
wiadomość przez automatyczną sekretarkę, wyjaśniając, że przybędzie na zebranie
prosto z biura i spotkają się w szkole. Gdy się nie zjawił, żona była zaniepokojona
i pojechała po niego.
Fabryka była pusta, maszyny nie pracowały. Przeszła wzdłuż hali produkcyjnej do
klatki schodowej. Gabinet Johna znajdował się nad halą, na balkonie na szczycie
schodów. Weszła na górę i pchnęła uchylone drzwi. W pokoju zobaczyła zwłoki męża
z wieloma ranami postrzałowymi; wszędzie pełno było krwi. John został brutalnie
zamordowany.
Morderstwem w Kansas City zajął się komisarz policji Reed Buente. Znał on
osobiście i podziwiał Johna, dla którego pracował jako szef ochrony banku Kansas
City, gdy mężczyzna był jego prezesem. Buente postanowił rozwiązać sprawę
zabójstwa i doprowadzić do procesu mordercy lub morderców. Gdy jednak czas
upływał i nic się nie wyjaśniło, komisarza zaczęło ogarniać zniechęcenie. Podejrzany
wydawał się John Weaver, wspólnik Jaaxa w produkcji plastiku, z którym miał on
nieporozumienia (potwierdził to komisarz Buente, do którego ostatnio telefonowałem.
Weaver zmarł później na zawał serca i sprawa pozostała otwarta, gdyż śledztwo
dotyczące niewyjaśnionego morderstwa nie zostaje nigdy zamknięte). Istniało
niewiele śladów fizycznych, a Weaver, jak się okazało, miał alibi. Buente napotykał
coraz więcej trudności w śledztwie. Pewnego razu powiedział do Jerry’ego: „Zabicie
kogoś może być łatwe i tanie. Nie musi kosztować więcej niż biurko”.
Po śmierci brata Jerry pogrążył się w rozpaczy. Mówi się, że czas leczy wszelkie
rany, w tym wypadku jednak czas wywołał uczuciową gangrenę. Nancy zaczęła
myśleć, że Jerry popadł w stan klinicznej depresji.
„Czuję, że moje życie się skończyło – powiedział. – Nie jest i nie będzie już takie
samo. To nieprawdopodobne, by John miał wroga”.
Podczas pogrzebu w Kansas City dzieci Nancy i Jerry’ego, Jaime oraz Jason,
zajrzały do trumny i powiedziały do ojca: „Ojej, tatusiu, wygląda, jakbyś ty tam
leżał”.
W październiku i listopadzie Jerry telefonował prawie codziennie na policję
w Kansas City. Komisarz nie mógł przerwać śledztwa. Mężczyzna zaczął myśleć
o zdobyciu broni i zabiciu wspólnika Johna w Kansas City. Stwierdził jednak: „Jeżeli
to zrobię, pójdę do więzienia i co wtedy się stanie z moimi dziećmi? A jeżeli
wspólnik Johna nie ma nic wspólnego z morderstwem? W takim wypadku zabiłbym
niewinnego człowieka”.

1 listopada, środa

Dyrektor małpiarni w Reston będzie tu nosić nazwisko Bill Volt. Patrząc, jak jego
małpy zdychają, Volt zaniepokoił się. 1 listopada, niespełna miesiąc po przybyciu
transportu zwierząt, zatelefonował do Dana Dalgarda i zawiadomił go, że małpy
przywiezione ostatnio z Filipin giną masowo. Wśród stu przywiezionych zwierząt
było dwadzieścia dziewięć przypadków śmierci, padła więc prawie co trzecia małpa.
W tym samym czasie wystąpiły trudności z ogrzewaniem i wentylacją budynku.
Termostat uległ uszkodzeniu, ciepło nie było więc odprowadzane. Grzejniki
dostarczały maksymalną ilość ciepła, a instalacja klimatyzacyjna zawiodła.
W budynku było niesamowicie gorąco. Volt zastanawiał się, czy nie wpływa to na
zdrowie małp. Zauważył, że zwierzęta giną głównie w jednym pomieszczeniu, sali F,
położonej przy długim korytarzu w tylnej części budynku.
Dalgard zgodził się przyjechać i obejrzeć małpy, był jednak zajęty innymi
sprawami, przybył więc dopiero w następnym tygodniu. Volt zaprowadził Dalgarda
do sali F, siedliska śmierci, by mógł zbadać zwierzęta. Włożyli białe płaszcze i maski
chirurgiczne i poszli długim korytarzem; po obu jego stronach znajdowały się stalowe
drzwi prowadzące do sal z małpami. W korytarzu było bardzo gorąco, zaczęli więc
się pocić. Przez okna w drzwiach widzieli setki przyglądających się im zwierząt,
reagujących bardzo żywo na obecność ludzi.
W sali F znajdowały się krabożerne małpy, pochodzące z październikowego
transportu z Ferlite Farms na Filipinach. Każda miała własną klatkę. Były apatyczne.
Kilka tygodni wcześniej skakały po drzewach, nie mogła więc ich cieszyć obecna
sytuacja. Dalgard uważnie przyglądał się zwierzętom. Patrząc w oczy małpy, potrafił
wiele o niej powiedzieć. Rozumiał również sygnały wysyłane przez jej ciało.
Szczególnie interesował się zwierzętami, które wydawały się bierne lub cierpiące.
Patrzenie małpom w oczy powodowało ich zdenerwowanie. Gdy Dalgard
dokładnie oglądał dominującego samca, wywołało to jego podniecenie i chęć
zaatakowania intruza. Dalgard znalazł małpę, której oczy były matowe, szkliste
i jakby nieruchome, a powieki opuszczone, prawie przymknięte. Zazwyczaj widoczna
jest cała tęczówka. Oczy zdrowego zwierzęcia wyglądają jak dwa błyszczące kółka.
Powieki podejrzanie wyglądającej małpy opadły, a tęczówka przybrała zwężony
owalny kształt.
Dalgard włożył skórzane rękawiczki ochronne, otworzył drzwi klatki i sięgnął do
wnętrza, zmuszając małpę, by się położyła. Wysunął jedną dłoń z rękawiczki i szybko
obmacał Jej brzuch. Był faktycznie ciepły. Zwierzę miało gorączkę i wyciek z nosa.
Dalgard odsunął się i zamknął drzwi klatki. Nie sądził, by było to zapalenie płuc lub
katar. Być może ten stan spowodowała wysoka temperatura panująca
w pomieszczeniu. Mężczyzna poradził Voltowi, by nakłonił administratora budynku
do wyregulowania instalacji grzewczej. Znalazł drugie zwierzę, które również miało
opadające powieki i zmrużone oczy, a także ciepłą skórę i gorączkę. W sali F były
więc dwie chore małpy.

W nocy obydwa zwierzaki zdechły. Bill Volt znalazł je rano przygarbione w swych
klatkach, patrzące szklistymi, półotwartymi oczami. Zaniepokoiło go to bardzo
i postanowił przeprowadzić sekcję małp, by ustalić przyczynę ich śmierci. Zaniósł
dwa martwe okazy do pokoju badań w dalszej części korytarza i zamknął za sobą
drzwi (nie wolno wykonywać sekcji martwej małpy w obecności innych małp –
wywoła to ich bunt). Rozciął ciała skalpelem i rozpoczął oględziny. To, co zobaczył,
nie podobało mu się i było niezrozumiałe, zadzwonił więc do Dalgarda i powiedział:
– Może mógłbyś wpaść i obejrzeć te małpy?
Dalgard natychmiast przyjechał do małpiarni. Jego dłonie, tak pewne i zręczne,
gdy chodziło o rozkładanie na części zegarów, zagłębiły się w ciała małp. To, co tam
stwierdził, zaintrygowało go. Wydawało się, że zwierzęta padły w wyniku udaru
cieplnego, wywołanego – jak sądził – defektem systemu ogrzewania budynku;
śledziony małp były jednak silnie powiększone. Czy udar cieplny może spowodować
powiększenie śledziony? Dalgard zauważył coś, co wzbudziło jego wątpliwości.
W jelitach obydwu małp występowały niewielkie ilości krwi. Jaka mogła być tego
przyczyna?
Później tego samego dnia przybył inny duży transport krabożernych małp z Ferlite
Farms. Bill Volt umieścił nowe małpy w sali H, o dwa pomieszczenia dalej niż sala F.
Dalgard był bardzo zaniepokojony małpami z sali F. Zastanawiał się, czy nie
krąży w tym pomieszczeniu jakiś czynnik zakaźny. Krew w jelitach mogła być
wynikiem choroby wirusowej zwanej małpią gorączką krwotoczną (SHF). Wirus tej
choroby jest śmiertelny dla małp, lecz nieszkodliwy dla ludzi (nie może żyć
w organizmie ludzkim). Małpia gorączka rozprzestrzenia się szybko w kolonii małp
i z reguły uśmierca je wszystkie.
Był piątek, 10 listopada. Dalgard miał zamiar spędzić weekend w swym domu.
Przygotowując jednak narzędzia i części antycznego zegara wymagające naprawy, nie
przestawał myśleć o małpach. Niepokoiły go. Wreszcie powiedział żonie, że musi
wyjść w sprawach służbowych, włożył płaszcz i pojechał do małpiarni. Gdy otworzył
szklane drzwi, poczuł falę niezwykłego gorąca płynącą z wnętrza budynku i usłyszał
znajome piski małp. Wszedł do sali F. „Kra! Kra!” – wrzeszczały małpy,
zaalarmowane obecnością człowieka. Okazało się, że padły jeszcze trzy sztuki.
Leżały zwinięte w kłębek w swych klatkach, patrząc otwartymi, pozbawionymi
wyrazu oczami. Nie był to dobry znak. Dalgard zaniósł martwe małpy do pokoju
badań, wykonał odpowiednie cięcia i skontrolował wnętrze ciał.

Wkrótce potem Dalgard zaczął prowadzić dziennik, wykorzystując do tego osobisty
komputer. Każdego dnia wpisywał kilka słów. Nie namyślając się długo, nadał tym
zapiskom tytuł: „Chronologia wydarzeń”. Była prawie połowa listopada, więc kiedy
po południu Dalgard siadał do komputera, słońce już zachodziło, a za oknem
wzmagał się ruch uliczny. Naciskając klawisze, przypominał sobie, co odkrył
w ciałach małp.
Dotychczas wykryte zmiany chorobowe to wyraźne powiększenie śledziony –
uderzająco suchej na powierzchni przecięcia, powiększenie nerek
i sporadyczny krwotok w różnych narządach… Klinicznie zwierzęta
wykazywały nagłą anoreksję [brak łaknienia] i letarg. Gdy zwierzę zaczynało
wykazywać oznaki anoreksji, jego stan pogarszał się szybko. Temperatury
mierzone w odbycie ginących małp nie były wysokie. Nie stwierdzono na ogół
wycieku i krwawienia z nosa oraz krwawych stolców… Wiele zwierząt było
w doskonałym stanie; miały one więcej tłuszczu ustrojowego, niż można
zwykle zauważyć u osobników przybywających ze środowiska naturalnego.

W organizmach martwych małp nie było nic szczególnie złego, nic, co mogłoby
stanowić jakąś wskazówkę. Zwierzęta przestawały po prostu jeść i padały. Ginęły
z otwartymi oczami i wyrazem zdziwienia na twarzy. Niezależnie od rodzaju choroby
przyczyna śmierci nie była jasna. Czy chodziło o zawał serca, gorączkę czy coś
innego?
Śledziony martwych małp wyglądały niezwykle dziwnie. To specyficzny narząd,
który filtruje krew i odgrywa pewną rolę w układzie odpornościowym. Normalna
śledziona to miękki woreczek zawierający czerwoną miazgę, który przypominał
Dalgardowi pączek z nadzieniem. Przecinając śledzionę skalpelem, napotyka się
podobny opór, jak podczas przecinania nożem pączka, przy czym wycieka wiele krwi.
Te śledziony były jednak napęczniałe i twarde jak kamień. Normalna śledziona małpy
ma w przybliżeniu wielkość orzecha włoskiego, te zaś wyglądały jak mandarynki
i miały twardość skórzanej podeszwy. Przypominały Dalgardowi salami – były
mięsiste, twarde i suche. Skalpel odskakiwał i dopiero uderzanie w ostrze
powodowało zagłębianie się go w śledzionę. Dalgard odkrył nieprawdopodobny
fakt – cała śledziona przekształciła się w stały skrzep krwi.
W niedzielę 12 listopada Dalgard kręcił się rano po domu, przygotowując
narzędzia i wykonując niewielkie prace. Po lunchu powrócił raz jeszcze do małpiarni.
Coś tajemniczego działo się w zakładzie kwarantanny naczelnych w Reston. W sali F
zdechły trzy dalsze małpy. Ginęły regularnie, co noc kilka.
Jedno z martwych zwierząt oznaczono symbolem 053. Dalgard zaniósł zwłoki
małpy 053 do sali badań i przeprowadził ich sekcję. Za pomocą skalpela odciął
fragment śledziony. Była wielka, twarda i sucha. Przez pocieranie aplikatorem
wnętrza gardła małpy zebrał niewielką ilość śluzu. Następnie opłukał aplikator
w probówce z wodą destylowaną i zamknął ją. Zapewniło to tymczasowe utrwalenie
zawartych w śluzie drobnoustrojów.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
NA POZIOM 3

13 listopada 1989, poniedziałek

W poniedziałek rano – dzień po sekcji małpy 053 – Dan Dalgard postanowił


zainteresować problemem swoich małp USAMRIID w Fort Detrick. Słyszał, że byli
tam specjaliści, którzy potrafili identyfikować choroby małp. Fort Detrick znajduje się
mniej więcej godzinę jazdy samochodem na północny zachód od Reston, na
przeciwnym brzegu Potomaku.
Ostatecznie Dalgard przeprowadził telefoniczną rozmowę z cywilnym
wirusologiem, Peterem Jahrlingiem. Uważano, że Jahrling wie coś o małpich
wirusach. Dalgard nigdy wcześniej się z nim nie kontaktował. Powiedział do
Jahrlinga: „Myślę, że nasze małpy chorują na małpią gorączkę krwotoczną. Śledziona
wygląda jak plasterek salami”. Poprosił go, by obejrzał kilka próbek i ustalił
diagnozę. Jahrling zgodził się pomóc – problem go zainteresował.
Peter Jahrling pracował w instytucie przez większą część swego życia
zawodowego; wcześniej mieszkał w Ameryce Środkowej i polował na wirusy w lesie
tropikalnym (odkrył kilka nieznanych wcześniej szczepów). Był blondynem
z początkami siwizny, nosił okulary w stalowej oprawie, miał sympatyczną twarz
o żywej mimice i uszczypliwe poczucie humoru. Cechowały go rozwaga i ostrożność.
Jahrling dość długo pracował w skafandrze ochronnym Chemturion. Zajmował się
metodami obrony przed letalnymi wirusami – szczepionkami, lekami – a badania swe
przeprowadzał na wirusach z lasów tropikalnych. Ci nieznani zabójcy stanowili jego
specjalność. Starał się nie myśleć o zagrożeniach związanych z takimi badaniami.
Powiedział sobie: „Jeśli chcesz o tym myśleć, to zdecyduj się na inny sposób życia”.
Jahrling mieszkał z żoną i trójką dzieci w Thurmont, niedaleko Nancy i Jerry’ego
Jaaxów, w ceglanym domu ranczerskim. Biała palisada otaczała bezdrzewne
podwórze, a w garażu stał duży brązowy samochód. Mimo bliskiego sąsiedztwa
rodziny Jahrlingów i Jaaxów nie utrzymywały stosunków towarzyskich ze względu na
różny wiek dzieci i odmienny styl życia. Peter Jahrling regularnie strzygł trawnik, by
utrzymywać w dobrym stanie trawę i by sąsiedzi nie uznali go za niechluja. Pozornie
prowadził niemal bezbarwne życie wśród podmiejskich sąsiadów; tylko nieliczni
z nich wiedzieli, że swym samochodem o barwie gliny jeździł do pracy w strefie
zagrożenia, chociaż tablica rejestracyjna nosiła snobistyczny napis LASSA. Lassa,
wirus poziomu 4 z Afryki Zachodniej, był jednym z ulubionych drobnoustrojów
Petera Jahrlinga, który uważał, że jest on fascynujący i na swój sposób piękny.
W swych osłoniętych rękawiczkami dłoniach Jahrling trzymał już praktycznie każdy
znany letalny wirus – z wyjątkiem wirusów ebola i marburg. Gdy pytano go, dlaczego
nie pracuje z nimi, odpowiadał: „Nie zależy mi szczególnie na tym, by umrzeć”.

Jahrling był zaskoczony i zdenerwowany, gdy następnego dnia po telefonicznej
rozmowie z Dalgardem goniec przyniósł do instytutu kilka kawałków zamrożonego
mięsa małpy 053. Raził go fakt, że mięso zawinięto w folię aluminiową, jak resztkę
niezjedzonego hot doga.
Faktycznie była to śledziona małpy, a pokrywający ją zabarwiony na czerwono
lód zaczynał topić się i kapać. Przysłano również probówkę zawierającą śluz z gardła
i trochę surowicy krwi małpy. Jahrling zaniósł próbki do laboratorium poziomu 3.
Panuje tam podciśnienie powietrza, co zapobiega wydostaniu się na zewnątrz
czynników zakaźnych. Nie jest potrzebne wkładanie skafandra ochronnego. Ludzie
pracujący na poziomie 3 noszą takie ubiory jak chirurdzy w sali operacyjnej. Jahrling
miał na sobie papierową maskę chirurgiczną, sterylny ubiór chirurgiczny i gumowe
rękawiczki. Stojący obok Jahrlinga patolog pomógł mu odedrzeć cynfolię. Odcięty
plasterek śledziony, który potoczył się po niej, był małym, twardym, różowym
kawałkiem mięsa – tak właśnie opisał go Dalgard.
– Na szczęście nie jest to marburg – powiedział Jahrling do patologa.
Zachichotali.
Później tego samego dnia Jahrling zatelefonował do Dalgarda i powiedział coś
w rodzaju:
– Pozwoli pan, że wyjaśnię, w jakiej formie należy wysyłać do nas próbki. Być
może ludzie faktycznie cierpią tu na lekki obłęd, lecz trochę się denerwują, gdy
z przysłanej przez pana próbki coś kapie na dywan.
Jedna z metod identyfikacji wirusa polega na hodowaniu go we wnętrzu żywych
komórek w naczyniu z wodą. Gdy kroplę płynu zawierającego wirusy wprowadzi się
do naczynia, rozprzestrzeniają się one w komórkach. Jeżeli rodzaj komórek
odpowiada wirusom, namnażają się bardzo szybko. W ciągu kilku dni z jednego lub
dwóch wirusów powstaje ich miliard (a więc liczba równa ludności Chin) w naczyniu
wielkości kciuka.
Cywilna laborantka Joan Rhoderick hodowała nieznany drobnoustrój z małpy
053. Roztarła w moździerzu za pomocą tłuczka odrobinę śledziony małpy na krwawą
papkę, którą następnie wprowadziła do naczyń zawierających żywe komórki nerki
małpy. Pobrała także nieco śluzu z gardła małpy 053 i umieściła go w kolbie; do innej
wprowadziła trochę surowicy krwi małpy. Ostatecznie miała całą półkę kolb
z probówkami. Umieściła je w podgrzewaczu – inkubatorze utrzymywanym
w temperaturze ciała – w nadziei że coś zacznie się rozwijać. Namnażanie wirusa
w hodowli bardzo przypomina wyrób piwa. Należy postępować zgodnie z przepisem
i utrzymywać hodowlę w stanie umiarkowanie ciepłym, czekając, aż coś nastąpi.
Dalgard nie odwiedził następnego dnia małpiarni, lecz zatelefonował do jej dyrektora,
Billa Volta, by dowiedzieć się, co się dzieje. Volt poinformował go, że wszystkie
zwierzęta wyglądają dobrze. Żadne nie padło w nocy. Wydawało się, że choroba
wygasa w sposób naturalny i życie w Reston powraca do normy. Dalgard pomyślał
z ulgą, że jego firma wybrnęła z kłopotów.
Co jednak robią wojskowi specjaliści z dostarczonymi im próbkami? Dalgard
zatelefonował do Jahrlinga i dowiedział się, że jest zbyt wcześnie, by coś stwierdzić.
Namnożenie wirusa wymaga kilku dni.
Dzień później Volt przekazał Dalgardowi telefonicznie złe wiadomości. Osiem
małp w sali F przestało jeść. Groziła im śmierć. Problem powrócił.
Dalgard pojechał natychmiast do małpiarni, gdzie stwierdził, że sytuacja
pogorszyła się gwałtownie. Wiele małp miało obecnie przymrużone, szkliste oczy.
Nieznana choroba szalała nadal w sali F. Dotychczas padła tam połowa zwierząt.
Zginą wszystkie, jeżeli nie zrobi się czegoś, by przerwać epidemię. Dalgard czekał
z wielkim niepokojem na jakieś wiadomości od Jahrlinga.
W czwartek 16 listopada zaczęły zdychać małpy w salach położonych w dalszej
części korytarza za salą F. Późnym rankiem Dalgard odebrał telefon od Jahrlinga.
Patolog z instytutu zbadał przysłane próbki bardzo dokładnie i podał próbne
rozpoznanie; jego zdaniem była to małpia gorączka krwotoczna – nieszkodliwa dla
ludzi, śmiertelna dla małp.
Dalgard zrozumiał, że musi działać szybko, by przerwać epidemię, zanim wirus
rozprzestrzeni się w małpiarni. Gorączka krwotoczna jest silnie zakaźna dla małp. Po
południu pojechał samochodem przez Leesburg Pike na teren biurowy w Reston.
O piątej po południu, w szary, deszczowy, niemal zimowy wieczór, gdy pracujący
wracają z Waszyngtonu do domu, Dalgard i inny weterynarz z firmy Hazleton
wstrzyknęli wszystkim małpom w sali F śmiertelne dawki anestetyku. Padły po kilku
minutach.
Dalgard rozciął osiem zdrowo wyglądających zwłok, szukając w ich wnętrzu
oznak gorączki krwotocznej. Zaskoczyło go, gdy nic nie stwierdził. Bardzo się
zmartwił. Zabijanie zdrowych zwierząt jest czymś odrażającym i przygnębiającym.
Wiedział, że w sali panowała epidemia, te małpy były jednak piękne i zdrowe, a on je
zabił. Choroba szerzyła się od początku października, obecnie zaś była połowa
listopada. Wojskowi specjaliści podali Dalgardowi próbną diagnozę, prawdopodobnie
najlepszą, jaką mógłby uzyskać, stanął więc przed zadaniem ocalenia życia
pozostałych zwierząt. Owego wieczoru powrócił do domu z przeświadczeniem, że
miał bardzo zły dzień. Później w swym dzienniku napisze:

Wyraźnie brakowało jakichkolwiek objawów krwotocznych. Ogólnie zwierzęta
były niezwykle dobrze odżywione (tłuste), młode (mniej niż 5 lat)
i w doskonałej kondycji.

Przed opuszczeniem małpiarni weterynarze włożyli martwe małpy do
przezroczystych worków plastikowych i zanieśli niektóre z nich do zamrażarki
szafkowej. Czasem więc zamrażarka staje się „gorącym” miejscem ze względu na
duże zagrożenie biologiczne, lecz tego nie rejestrują żadne czujniki, urządzenia
alarmowe czy inne przyrządy. Widoczne w przezroczystych workach ciała małp
zakrzepły w powykrzywianych kształtach z szeroko rozwartymi jamami klatki
piersiowej, zwisającymi na zewnątrz jelitami i czerwonymi soplami lodu. Dłonie
małp były zaciśnięte w pięści lub otwarte jak szpony, jak gdyby coś chwytały; twarze
stanowiły maski bez wyrazu, a zmatowiałe oczy nie patrzyły już na nic.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
ZAGROŻENIE

17 listopada, piątek

Thomas Geisbert pracował w instytucie jako stażysta. Był wysoki, miał dwadzieścia
siedem lat, ciemnoniebieskie oczy i dość długie, spadające na czoło kasztanowate
włosy z przedziałkiem pośrodku. Geisbert był doświadczonym wędkarzem, a także
myśliwym, spędzał więc wiele czasu w lesie ze strzelbą. Nosił niebieskie dżinsy,
kowbojskie buty i wykazywał skłonność do lekceważenia autorytetów. Pochodził
z okolic Fort Detrick. Jego ojciec był głównym inżynierem instytutu, zajmującym się
remontem i działaniem „gorących stref”. Gdy Tom był małym chłopcem, ojciec
zabierał go do instytutu, gdzie oglądając przez grube szklane szyby ludzi
w skafandrach ochronnych, myślał, że ich praca musi być przyjemna. Obecnie sam ją
wykonywał i był szczęśliwy.
W instytucie zatrudniono go przy obsłudze mikroskopu elektronowego, w którym
wykorzystuje się wiązkę elektronów do otrzymywania obrazów małych obiektów,
takich jak wirusy. Metoda ta ma podstawowe znaczenie w badaniach, umożliwia
bowiem fotografowanie minimalnych ilości różnych materiałów i wykrywanie w nich
wirusów. Dla Geisberta identyfikowanie zakaźnych szczepów i klasyfikowanie
wirusów było czymś w rodzaju kolekcjonowania motyli lub zbierania kwiatów. Lubił
samotność własnego „ja”, uczucie odcięcia od świata. Czuł się spokojny i pogodzony
ze sobą, gdy wędrował przez strefę zagrożenia, niosąc statyw z probówkami
zawierającymi nieznane drobnoustroje. Lubił wchodzić na poziom 4 samotnie,
zwłaszcza w środku nocy. Skłonność do poświęcania pracy dużej ilości czasu
wpłynęła jednak na życie osobiste Geisberta; jego małżeństwo się rozpadło. We
wrześniu rozstał się z żoną. Domowe kłopoty sprawiły, że jeszcze dłużej przebywał
na poziomie 4.
Oprócz pracy Geisbert zajmował się łowieniem na wędkę okoniopstrągów
amerykańskich i polowaniem na płową zwierzynę. Polował dla mięsa – obdarowywał
dziczyzną członków swej rodziny – a także dla zdobycia trofeów. Każdego roku
w okresie Dnia Dziękczynienia, gdy rozpoczynał się sezon polowań, jeździł do
Wirginii Zachodniej, gdzie wraz z kolegami wynajmował domek myśliwski. Znajomi
Geisberta wiedzieli niewiele o jego pracy zawodowej, a on nic nie mówił na ten
temat.
Geisbert traktował obserwacje wirusów jako sposób udoskonalenia swej
umiejętności posługiwania się mikroskopem elektronowym. Uczył się, jak
identyfikować drobnoustroje wzrokowo przez oglądanie fotografii. Gdy z Afryki
przybyły próbki pochodzące z ciała Petera Cardinala, Geisbert spędzał całe dni,
przypatrując się im. Fascynowały go. Szczep z ciała Cardinala stanowił splecioną
masę form, przypominających litery: C, U, g, Y oraz węże, zmieszaną z częściowo
upłynnionym ludzkim mięsem. Geisbert spędził tak wiele czasu, oglądając wirusy,
jeden z prawdziwych horrorów przyrody, że kształty te wryły mu się w pamięć.

Geisbert słyszał o chorych małpach z Wirginii i chciał sfotografować próbki ich
zwłok, by stwierdzić ewentualną obecność wirusa małpiej gorączki krwotocznej.
17 listopada, w piątek rano, w dzień po zabiciu przez Dalgarda wszystkich zwierząt
w sali F, Geisbert postanowił obejrzeć naczynia z dojrzewającymi hodowlami
komórek małpy. Chciał zbadać je za pomocą mikroskopu optycznego przed udaniem
się na polowanie w Dniu Dziękczynienia. Był ciekaw, czy nie nastąpiły jakieś
zmiany. W mikroskopie optycznym światło jest ogniskowane przez soczewki.
W piątek rano, o dziewiątej, Geisbert włożył sterylny ubiór chirurgiczny oraz
papierową maskę i poszedł do laboratorium Poziomu 3, gdzie utrzymywano w cieple
naczynia z probówkami. Tam spotkał Joan Rhoderick, laborantkę, która
przygotowywała hodowle próbek z Reston. Oglądała ona przez binokular małe
naczynie zawierające komórki zakażone wirusem małpiej gorączki, pochodzącym od
małpy 053. „W tym naczyniu dzieje się coś dziwnego” – powiedziała do Geisberta.
Było to typowe naczynie do badania wirusów, o wielkości kciuka, wykonane
z przezroczystego plastiku, co umożliwiało umieszczenie go w mikroskopie
i obserwację zawartości. Zamykała je czarna nakrętka.
Geisbert patrzył przez okulary mikroskopu. W naczyniu zobaczył skomplikowany
obraz. Jak zawsze w biologii, problem polegał na zrozumieniu, na co się patrzy.
Obrazy przyrody są niejasne, złożone i ulegają nieprzerwanym zmianom. Geisbert
dostrzegł wszędzie komórki. Były to mikroskopijne torebki; każda z nich zawierała
jądro, stanowiące ciemniejszą kropelkę w pobliżu środka. Komórki trochę
przypominały jajka sadzone z żółtkami na wierzchu. Żółtko odpowiadało jądru
komórki.
Żywe komórki przywierają zwykle do dna naczynia, tworząc rodzaj dywanu –
rosnące komórki chętnie przyczepiają się do jakiegoś podłoża. Dywan ten został
jakby wygryziony przez mole. Komórki umierały i odpływały, pozostawiając dziury
w dywanie.
Geisbert sprawdził wszystkie naczynia; większość z nich wyglądała podobnie –
jak dywan wygryziony przez mole. Coś niszczyło komórki. Były napęczniałe. Tom
dostrzegł, że zawierają ziarenka lub punkciki przypominające pieprz – jakby ktoś
posypał nim jajka sadzone. Zauważył światło odbite od tych ziarenek pieprzu; miało
się wrażenie, że migocze ono w kryształach. Kryształach? To jakaś nietypowa
choroba komórek. Były jednak bardzo chore, gdyż płyn zmętniał od martwych
komórek, które się rozpadły.
Tom i Joan postanowili zawiadomić swego szefa, Jahrlinga. Geisbert poszedł go
poszukać. Opuścił poziom 3, zdjął sterylny ubiór, wziął wodny natrysk, włożył swoje
cywilne ubranie i udał się do gabinetu Jahrlinga. Następnie obaj powrócili do
laboratorium poziomu 3. Kilka minut zajęło im przebranie się w sterylne rzeczy.
W ubiorach chirurgicznych weszli do laboratorium i usiedli przy okularach
mikroskopu.
– Coś dziwnego dzieje się w tym naczyniu, nie wiem jednak na pewno co. Nie
wygląda to na małpią gorączkę – powiedział Geisbert.
Jahrling spojrzał przez mikroskop. Zauważył, że zawartość naczynia stała się
mętna, jak gdyby uległa rozkładowi.
– Nastąpiło zakażenie – stwierdził. – Te komórki się rozpadły. Są do niczego. –
Komórki były rozerwane i martwe. – Oderwały się od plastiku – zauważył. Miał na
myśli to, że odłączyły się od powierzchni naczynia i pływały w pożywce. Pomyślał,
że dziki szczep bakteryjny zaatakował hodowlę komórkową. Kłopot ten występuje
często, gdy próbuje się namnażać wirusy, które niszczą zawartość naczynia. Dzikie
bakterie pożerają hodowlę komórkową i wzrastając, wytwarzają w powietrzu różne
wonie, natomiast wirusy zabijają komórki bez zapachu. Jahrling sądził, że zawartość
naczynia została zniszczona przez pospolitą bakterię glebową w rodzaju
Pseudomonas. Żyje ona w błocie, a także u ludzi pod paznokciami. Jest to jeden
z najpospolitszych drobnoustrojów na naszej planecie, często dostający się do
hodowli komórkowych i niszczący je.
Jahrling odkręcił małą czarną nakrętkę i przesunął dłoń nad naczyniem, by
skierować zapach jego zawartości do nosa. Dziwne. Nie poczuł zapachu.
– Czy wąchałeś kiedykolwiek bakterie Pseudomonas? – zapytał Toma Geisberta.
– Nie – odparł Tom.
– Pachną jak sok winogronowy Welcha – powiedział Jahrling i podsunął naczynie
Tomowi.
Tom powąchał. Nie poczuł zapachu.
Jahrling wziął naczynie i ponownie zbadał zapach. Jego nos nie zarejestrował
niczego. Zawartość naczynia była jednak mętna, a komórki zniszczone. Jahrling był
zaintrygowany. Podał naczynie Tomowi i polecił mu wykonanie badania za pomocą
mikroskopu elektronowego, umożliwiającego znacznie głębsze wniknięcie w materiał
niż mikroskop optyczny.
Geisbert przelał pewną ilość mętnego płynu z naczynia do probówki i poddał ją
odwirowaniu w wirówce. Na dnie probówki zebrał się szarawy szlam – mikroskopijna
pastylka złożona z martwych i ginących komórek. Pastylka była wielkości główki
szpilki i miała barwę bladobrązową. Geisbert pomyślał, że wygląda ona jak odrobina
purée z ziemniaków. Wyjął pastylkę za pomocą drewnianego pręcika
i zakonserwował ją przez nasycenie plastyczną żywicą. Obecnie myślał jednak tylko
o sezonie polowań. Później w to piątkowe popołudnie udał się do domu, by spakować
rzeczy. Poprzednio przewidywał, że pojedzie swym fordem bronco, samochód był
jednak zepsuty; jeden z kolegów myśliwych przyjechał więc pikapem, załadowali
torbę z odzieżą oraz strzelbę Geisberta i wyruszyli na wyprawę myśliwską. Gdy
filowirus zaczyna namnażać się w organizmie człowieka, okres inkubacji wynosi od
trzech do osiemnastu dni; w tym czasie nieprzerwanie wzrasta liczba cząstek
wirusowych we krwi. Potem występuje ból głowy.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DZIEŃ DZIĘKCZYNIENIA

20–25 listopada

Dla Nancy i Jerry’ego Jaaxów był to najgorszy Dzień Dziękczynienia w ich życiu.
W środę 22 listopada ulokowali dzieci w przyczepie kempingowej i pojechali
nocą do Kansas. Jaime miała dwanaście, Jason – trzynaście lat. Dzieci były
przyzwyczajone do długich podróży samochodem i spokojnie spały. Jerry cierpiał na
bezsenność od czasu zamordowania jego brata, a Nancy czuwała wraz z nim;
zamieniali się jedynie miejscami przy kierownicy. Przybyli do Wichity w Dzień
Dziękczynienia i zjedli świątecznego indyka wraz z ojcem Nancy, Curtisem Dunnem,
który mieszkał z bratem Nancy.
Ojciec dziewczyny umierał na raka. Przez całe życie bał się, że ta straszna
choroba go zabije. Kiedyś gdy zachorował, utrzymywał, że ma raka, chociaż
w rzeczywistości go nie miał. Obecnie naprawdę umierał na raka. Owej jesieni bardzo
schudł, ważył około czterdziestu pięciu kilogramów; był jeszcze stosunkowo młody,
miał czarne, kręcone i błyszczące od brylantyny włosy. Wyglądał tak strasznie, że
dzieci były przerażone. Próbował okazać Jerry’emu współczucie. „Jakie straszne
nieszczęście was spotkało” – powiedział. Jerry nie chciał o tym rozmawiać.
Niemal przez cały dzień ojciec Nancy spał na fotelu z pochylanym oparciem.
W nocy nie mógł zmrużyć oka z powodu bólu, budził się o trzeciej nad ranem,
wstawał z łóżka i szukał czegoś po całym domu. Nieprzerwanie palił papierosy
i narzekał, że jedzenie mu nie smakuje, że stracił apetyt. Nancy współczuła mu, lecz
nie potrafiła przekroczyć dzielącego ich dystansu. Był człowiekiem apodyktycznym;
jak wynikało z jego wypowiedzi towarzyszących nocnym wędrówkom po domu,
myślał o sprzedaży rodzinnej farmy w Kansas i wykorzystaniu uzyskanych pieniędzy
na podróż do Meksyku, gdzie chciał kurować się pestkami brzoskwiń. Pomysły takie
irytowały Nancy, lecz jej gniew był zmieszany ze współczuciem dla człowieka
chorego.
Po zjedzeniu indyka Jaaxowie z ojcem Nancy pojechali samochodem do Andale
w stanie Kansas, miasta położonego na północny zachód od Wichity, zjedli drugi
obiad z matką Jerry’ego, Adą, oraz pozostałą rodziną Jaaxów, w domu Ady na
peryferiach miasta, w pobliżu elewatora zbożowego. Ada była wdową mieszkającą
samotnie w domu ranczerskim, z którego roztaczał się piękny widok na pola pszenicy.
W jesieni pola były nagie i obsiane pszenicą ozimą, a Ada sadowiła się na fotelu
i patrzyła przez okno. Nie mogła oglądać telewizji, gdyż bała się widoku broni. Teraz
goście siedzieli w pokoju i rozmawiali, wspominając dawne czasy na farmie Ady,
śmiejąc się i żartując, gdy nagle ktoś wspomniał Johna. Zapadła cisza, wszyscy
spuścili oczy, nie wiedząc, co powiedzieć, ktoś zaszlochał, a po twarzy Ady zaczęły
płynąć łzy. Była zawsze kobietą silną i żadne z jej dzieci nie widziało, jak płacze. Gdy
czuła, że nie może powstrzymać płaczu, opuszczała pokój i zamykała się w swej
sypialni.
W kuchni ustawiono stoły i podano pieczeń wołową – Jaaxowie nie byli
amatorami indyka. Po chwili mężczyźni z talerzami w dłoniach przenieśli się do
pokoju, gdzie oglądali mecz piłki nożnej. Nancy oraz inne kobiety uprzątnęły kuchnię
i zajęły się dziećmi. Później Nancy i Jerry zatrzymali się na kilka dni w Wichicie, by
przewieźć ojca Nancy do szpitala, gdzie był leczony na raka. Wreszcie powrócili wraz
z dziećmi do stanu Maryland.
Dni poprzedzające Dzień Dziękczynienia były dla Dalgarda niełatwe. W poniedziałek
telefonował do Jahrlinga w instytucie, by dowiedzieć się, czy wie coś więcej
o przyczynach śmierci małp w Reston. Obecnie Jahrling podał wstępne rozpoznanie.
Wydawało się, że była to faktycznie małpia gorączka kwrotoczna. Fatalna dla małp,
nieszkodliwa dla ludzi. Jarhling powiedział Dalgardowi, że jest prawie pewny, iż
chodzi o małpią gorączkę, nie może jednak stwierdzić tego kategorycznie. Należy
poczekać do zakończenia testów.
Dalgard odwiesił słuchawkę w przekonaniu, że jego decyzja uśmiercenia małp
z sali F była słuszna. Małpy te były zakażone wirusem gorączki krwotocznej i tak czy
inaczej skazane na śmierć. Obecnie niepokoiła Dalgarda możliwość wymknięcia się
wirusa z tego pomieszczenia. Mógł on cicho rozprzestrzenić się w budynku; w takim
wypadku również w innych salach zaczęłyby ginąć małpy. Opanowanie epidemii
byłoby wówczas bardzo trudne.
W Dzień Dziękczynienia rano Dan i jego żona pojechali samochodem do
Pittsburgha, by odwiedzić jej rodziców. Powrócili do Wirginii w piątek rano i Dan
udał się do małpiarni, chcąc sprawdzić, czy coś się nie zmieniło. Był wstrząśnięty
tym, co stwierdził. W Dniu Dziękczynienia pięć zwierząt zdechło w sali H, oddalonej
o dwa pomieszczenia od sali F. Wirus rozprzestrzeniał się więc i, na domiar złego,
przeskakiwał przez sale. Jak było to możliwe? Pięć małp padło w jednej sali w ciągu
jednej nocy… Dalgarda bardzo to zaniepokoiło.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
MEDUZA

27 listopada, poniedziałek, godzina 7.00

Wczesnym rankiem w poniedziałek, w tygodniu następującym po Dniu


Dziękczynienia, Tom Geisbert przybył do instytutu ubrany w niebieskie dżinsy,
flanelową koszulę i kowbojskie buty; strój ten przypominał o czasie spędzonym
w lesie. Tom chciał jak najszybciej zbadać pastylkę z komórek martwej małpy, którą
wydobył z małego naczynia przez wyjazdem na polowanie. Chciał obejrzeć te
komórki pod mikroskopem elektronowym, by znaleźć jakiś widoczny dowód, że były
zakażone wirusem małpiej gorączki.
Pastylka, mająca wielkość okruszyny grzanki, była osadzona w kawałeczku
plastiku. Tom otworzył szafkę z narzędziami i wyjął nóż diamentowy. Jest to
przedmiot o długości około dwóch i pół centymetra – nie większy niż mała
temperówka. Kosztuje blisko cztery tysiące dolarów. Ma diamentowe ostrze – duży
diament bez skazy o pryzmatycznym kształcie, kamień szlachetny.
Tom zaniósł diamentowy nóż i plastik zawierający komórki małpy do krajalni.
Usiadł przy stole naprzeciw krajarki i zamocował w niej swój nóż; postępował
z maksymalną ostrożnością, uważając, by palce nie dotknęły ostrza, co
spowodowałoby jego zniszczenie. Diament skaleczyłby go również głęboko, jest to
bowiem najostrzejsza powierzchnia tnąca na świecie. Przepoławia ona wirus,
podobnie jak ostrze brzytwy rozcina orzech ziemny. Jeżeli uwzględnimy, że sto
milionów wirusów mieści się w kropce nad i, uzyskujemy pojęcie o ostrości ostrza
diamentowego. W razie skaleczenia się takim ostrzem przechodzi ono bez oporu
przez skórę jak przez powietrze i przecina naczynia krwionośne; wówczas ostrze
pokryte tłuszczem skóry i krwinkami staje się bezwartościowe.

Tom zajrzał w okulary mikroskopu połączonego z krajarką. Teraz widział próbkę
wyraźnie. Przekręcił wyłącznik, maszyna ruszyła, a próbka zaczęła się przesuwać tam
i z powrotem, ślizgając się po diamentowym ostrzu. Maszyna pracowała jak
krajalnica do wędlin, odcinając cienkie plasterki.
Spadały na kropelkę wody i pozostawały na jej powierzchni. Każdy zawierał
dziesięć tysięcy komórek, a same komórki były rozcięte przez nóż. Ostrze odcinało
plasterek po plasterku. Pływały po wodzie jak liście lilii.
Tom oderwał oczy od mikroskopu i ogarnął wzrokiem stół; znalazł na nim
drewnianą pałeczkę, do której za pomocą kropelki lakieru do paznokci przyklejono
ludzką rzęsę. Był to przyrząd umożliwiający operowanie wspomnianymi plasterkami.
Rzęsa pochodziła od jednej z zatrudnionych w laboratorium kobiet; ogólnie uważano,
że jej rzęsy najlepiej nadają się do takiej pracy, nie są ani za grube, ani za cienkie
i mają ostre końce. Tom wetknął rzęsę w kropelkę wody i poruszając nią, oddzielał od
siebie plasterki. Za pomocą koniuszka rzęsy wyjął z wody kilka uszkodzonych
plasterków i usunął je przez wytarcie bibułką.
Następnie uchwycił pincetką małą miedzianą siatkę, zanurzył ją w wodzie
i podsunął powoli pod pływający plasterek, jak rybak łowiący ryby za pomocą
kaszorka. Plasterek przywarł do siatki. Trzymając ciągle siatkę pincetką, Tom
umieścił ją w małym pudełku, po czym zaniósł pudełko przez korytarz do
zaciemnionego pokoju. W środku znajdowała się metalowa kolumna, przewyższająca
człowieka. Był to mikroskop elektronowy. „Mój mikroskop” – myślał o nim Tom.
Bardzo lubił ten przyrząd. Otworzył pudełko, wyjął pincetką siatkę i zamocował ją na
stalowym pręcie, stanowiącym uchwyt próbki. Wsunął go do mikroskopu, gdzie
został zablokowany w stałym położeniu. Następnie znajdujący się na siatce plasterek
scentrował w stosunku do wiązki elektronów.
Wyłączył światło w pokoju i usiadł przy pulpicie pokrytym tarczami
i wskaźnikami cyfrowymi. W środku pulpitu znajdował się ekran fluoryzujący. Pokój
stał się jakby miejscem dowodzenia statku międzygwiezdnego, a ekran – oknem
z widokiem na nieskończoną przestrzeń.
Tom nacisnął wyłącznik, przygarbił się na krześle i zbliżył głowę do ekranu,
w którym odbiła się jego twarz: długie włosy, poważna mina, głęboko osadzone oczy
przeszukujące teren. Wpatrywał się w róg jednej z komórek. Przypominało to
oglądanie terenu z dużej wysokości. W tym wypadku chodziło o obraz komórki.
Przed oczyma Toma pojawił się wielki, skomplikowany widok, zawierający więcej
szczegółów, niż mógłby spamiętać umysł. Można spędzić całe dni na przeszukiwaniu
komórek w pogoni za wirusem. Jeden plasterek mógł zawierać tysiące komórek, które
należało sprawdzić – wciąż nie znajdując tego, czego się szukało. Niezwykłą
właściwością układów żywych jest to, że nawet znikomo małe są bardzo
skomplikowane. Tom widział formy oraz kształty przypominające rzeki, strumienie
i jeziora, plamki, które mogłyby być miasteczkami, i pasy leśne. Był to widok lasu
tropikalnego z lotu ptaka. Komórka stanowiła odrębny świat, w którym gdzieś
ukrywał się wirus.
Tom obrócił gałkę i obraz komórki przesunął się przez jego pole widzenia.
Zmienił ogniskową. Obraz zbliżył się do oczu Toma.
Wstrzymał oddech. Chwileczkę, coś dziwnego działo się w tej komórce. Jakiś
bałagan. Komórka nie była po prostu martwa. Została zniszczona i rozerwana. Roiła
się od „robaków”. Niektóre części komórki były tak gęsto wypełnione przez wirusy,
że wyglądały jak kłębki sznurka. Tylko jeden wirus wygląda jak sznurek. Filowirus.
„To marburg” – pomyślał. Ruszające się paskudztwo wyglądało jak marburg.
Tom pochylił się nad ekranem. Poczuł skurcze żołądka, nieprzyjemne sensacje oraz
nudności. Niemal wpadł w panikę i był gotów wybiec z pokoju, krzycząc: marburg!
Nie miał wprawdzie pewności, czy jest to faktycznie marburg, drobnoustrój ten
wyglądał jednak jak wirus nitkowaty – filowirus. W jego umyśle pojawił się obraz
komórek wątroby Cardinala, pękających i wypełnionych „robakami”. Obraz ten
porównał z tym, co zobaczył na ekranie. Wiedział dokładnie, jak wyglądał szczep
wirusa z organizmu Cardinala, zapamiętał jego powykrzywiane kształty. „Co wirus
zrobił tamtemu chłopcu… zniszczył jego tkanki… och, chłopie! Och, chłopie! Pete
i ja wąchaliśmy to paskudztwo. Pete i ja dotykaliśmy tego paskudztwa, a jest to
czynnik zakaźny poziomu 4. Marburg… och, chłopie…”. Ogarnęło go odrażające
uczucie, że zwisające między nogami jądra są wielkości gruszek, czarne, cuchnące
i odpada z nich skóra.
Tom zaczął rejestrować obrazy mikroskopowe na kliszy fotograficznej.
Z maszyny wypadło kilka negatywów. Zaniósł je do ciemni fotograficznej, zgasił
światło i zabrał się do wywoływania. W głębokiej ciemności miał czas na myślenie.
Liczył dni, które upłynęły od daty, gdy był narażony na zakażenie wirusem. A więc
wąchał tamto naczynie w piątek przed wyjazdem na polowanie. Było to… dziesięć
dni temu. Jaki jest okres inkubacji dla wirusa marburg? Tego dokładnie nie wiedział.
U małp, które go wdychiwały, okres inkubacji był długi – od sześciu do osiemnastu
dni. W przypadku Toma upłynęło dziesięć dni.
„Być może jestem chory. Mogę umrzeć! Czy wczoraj bolała mnie głowa? Czy
boli mnie teraz? Czy mam gorączkę? – myślał. Przyłożył dłoń do czoła. Temperatura
normalna. – To, że nie boli mnie głowa dziesiątego dnia, nie oznacza, że nie będzie
mnie boleć dwunastego. Jak głęboko wciągnąłem oddech, wąchając naczynie? Czy
zerwałem nakrętkę? Mogło to spowodować rozpryśnięcie się tego paskudztwa. Nie
pamiętam, czy później nie potarłem oka palcem? Nie pamiętam, czy nie dotknąłem
ust palcem? Mogło tak być, nie wiem”.
Zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Może nie chodziło o wirus marburg. Był
tylko stażystą; po prostu badał to paskudztwo. Znajdowanie głównych wirusów
poziomu 4 w okolicach Waszyngtonu w dystrykcie Kolumbia to nie jest praca, którą
stażysta zajmuje się codziennie. Być może nie chodzi tu o filowirus? „Jaką mam
pewność? Jeżeli powiem szefowi, że znalazłem wirus, a pomylę się, moją karierę
diabli wezmą. Jeżeli podniosę fałszywy alarm, wywołam najpierw panikę, a potem
stanę się pośmiewiskiem”.
Tom włączył światło w ciemni, wyjął negatywy z kąpieli i obejrzał je.
Zobaczył negatywowe obrazy cząstek wirusowych o kształtach węży. Widoczne
były białe kobry, splątane ze sobą jak włosy Meduzy – oblicze samej Natury, ohydnej
bogini w całej swej nagości. Piękno tego obrazu zapierało dech w piersi. Oglądając
go, Tom czuł, że przenosi się ze świata ludzi do świata, w którym zacierają się
i ostatecznie zanikają całkowicie normy moralne. Był zafascynowany, chociaż
wiedział, że sam jest ofiarą. Nie mógł, niestety, załatwić sprawy celnym strzałem ze
sztucera.
Tom dostrzegł w oglądanych obrazach coś jeszcze, co go przeraziło. Wirus tak
zmienił strukturę komórki, że stała się prawie nie do rozpoznania. Przekształcił
komórkę w coś, co przypominało ciasteczko z wiórkami czekoladowymi. Te „wiórki”
stanowiły podobne do kryształów bloki czystego wirusa. Można było je określić jako
„inkluzje”.
Były to wirusy gotowe do wylęgnięcia się. Gdy wirusy namnażają się w komórce,
w jej środku pojawiają się krystaloidy, które następnie dążą na zewnątrz. Po
zetknięciu się z wewnętrzną powierzchnią ściany komórki krystaloid rozpada się na
setki pojedynczych wirusów, które mają kształt nitek. Nitki te przenikają przez
ścianki komórki i rosną po jej stronie zewnętrznej podobnie jak trawa. Powstające
i dążące na zewnątrz krystaloidy niszczą komórkę, powodując, że pęcznieje i zmienia
kształt; ostatecznie pęka – ulega rozerwaniu i ginie. Nitki odrywają się od komórki
i przenikają do krwiobiegu gospodarza, mnożą się, zajmują dalsze komórki, tworzą
krystaloidy i rozsadzają komórki.
Patrząc na krystaloidy, Tom uświadomił sobie, że to co przypominało mu
„pieprz”, gdy oglądał komórki w naczyniu dziesięć dni wcześniej – te ziarenka
w komórkach – stanowiły w rzeczywistości inkluzje. Właśnie wypełnienie
krystaloidami powodowało pęcznienie, a potem pękanie komórek.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
PIERWSZY ANIOŁ

27 listopada, poniedziałek, godzina 10.00

Tom Geisbert wykonał odbitki negatywów na błyszczącym papierze o formacie 8 x


10 i podążył do gabinetu swego szefa, Petera Jahrlinga. Ruszył długim korytarzem,
zszedł po schodach w dół i po przyłożeniu swego identyfikatora do czujnika
przekroczył drzwi bezpieczeństwa. Skinął głową żołnierzowi – wszędzie kręcili się
wojskowi – wszedł na górę schodami i minął salę konferencyjną, gdzie na ścianie
wisiała mapa świata. Tutaj wojskowi specjaliści omawiali epidemie wirusowe.
Dyskusja się rozwijała. Za salą znajdowało się kilka gabinetów. W jednym z nich
panował przerażający bałagan, papiery walały się wszędzie.
Gabinet ten należał do Gene’a Johnsona, który kierował ekspedycją do groty
Kitum. Po przeciwnej stronie korytarza znajdował się gabinet Petera Jahrlinga. Był
porządnie utrzymany i mały, miał jednak okno. Jahrling ustawił biurko pod nim, by
zapewnić sobie dodatkowe oświetlenie. Na ścianach wisiały rysunki wykonane przez
dzieci Jahrlinga. Był tam rysunek jego córki, przedstawiający królika pod świecącym
żółtym słońcem. Na półce stała afrykańska rzeźba – ludzka dłoń trzymająca jajko na
końcach palców, jak gdyby miało się z niego coś wylęgnąć.
– O co chodzi, Tom? – zapytał Jahrling.
– Mamy tu poważny problem. – Geisbert ułożył rzędem fotografie na biurku. Był
szary listopadowy dzień i światło z okna lekko rozjaśniało obrazy Meduzy. – Materiał
pochodzi od małp z Reston – powiedział Geisbert. – Myślę, że jest to filowirus,
bardzo prawdopodobne, że marburg.
Jahrling przypomniał sobie, że wąchał naczynie, i powiedział:
– Żartujesz sobie ze mnie. To śmieszne.
– To nie żart, Pete.
– Jesteś pewny? – zapytał Jahrling.
Geisbert odparł, że jest bardzo pewny.
Jahrling obejrzał dokładnie fotografie. Tak, dostrzegał „robaki”. Tak, może on
i Geisbert wdychali je do płuc. Na szczęście nie mieli dotychczas bólów głowy.
Jahrling przypomniał sobie, co powiedział do patologa, gdy ten odciął mały różowy
kawałek tajemniczego mięsa owiniętego cynfolią: „Na szczęście nie jest to marburg”.
Czyżby?
– Czy to paskudztwo ma prawidłowe rozmiary? – zapytał Jahrling. Wziął linijkę
i zmierzył cząstki.
– Wydaje się trochę za długie jak na wirus marburg – odparł Geisbert. – Wirusy
marburg tworzą pętle. To paskudztwo przypomina bardziej spaghetti.
Jahrling otworzył podręcznik mikrobiologii i porównał zdjęcia Geisberta
z ilustracjami w podręczniku.
– Wygląda dobrze – powiedział. – Pokażę to Petersowi.

Jahrling, specjalista cywilny, postanowił zawiadomić swych wojskowych szefów.
Rozpoczął od pułkownika Clarence’a Jamesa Petersa, doktora medycyny. Był on
szefem zakładu diagnostyki w instytucie, lekarzem zajmującym się niebezpiecznymi,
nieznanymi chorobami („Interesujące paskudztwo” – mówił o nich). Peters
zorganizował swój zakład prawie samodzielnie i samodzielnie nim kierował. Był
nietypowym oficerem, wyrozumiałym i niekiedy błyskotliwym. Miał okrągłą,
rumianą, sympatyczną twarz, nosił wąsy oraz okulary w drucianej oprawie, mówił
z lekkim teksańskim akcentem. Nie był gruby, lecz lubił jeść i uważał, że ma
nadwagę. Znał dobrze hiszpański; języka tego nauczył się podczas kilkuletniego
pobytu w dżunglach Ameryki Środkowej i Południowej, gdzie polował na letalne
wirusy. Regulamin wojskowy wymagał, by przychodził do pracy o ósmej rano,
pojawiał się tam jednak z reguły koło dziesiątej. Nie lubił munduru. Nosił zwykle
spłowiałe niebieskie dżinsy, jaskrawą hawajską koszulę, sandały i białe skarpetki;
wyglądał na kogoś, kto właśnie spędził noc w meksykańskim hotelu. Brak munduru
tłumaczył tym, że cierpi na grzybicę międzypalcową stóp, nieuleczalną chorobę
tropikalną, którą przywiózł z Ameryki Środkowej i teraz nie może się jej pozbyć.
Musi więc nosić skarpetki i sandały, by utrzymać krążenie powietrza wokół palców
nóg – harmonizowały z tym dżinsy i jaskrawa koszula. Pracował dwanaście godzin
dziennie i wychodził z instytutu w nocy, gdy wszyscy już dawno poszli do domu.
Peters potrafił pokonywać bariery biurokratyczne z energią rekina. Cieszył się
wielkim szacunkiem swych podwładnych, łatwo natomiast i rozmyślnie robił sobie
z ludzi wrogów, gdy mu to odpowiadało. Jeździł czerwoną toyotą, która pamiętała
lepsze czasy. Podczas swych podróży przez tropikalne lasy i sawanny jadał chętnie to
samo co tubylcy: żaby, węże, mięso zebry, meduzy, jaszczurki i ropuchy gotowane
w całości w skórze; mówił, że nie próbował salamandry, w każdym razie nigdy nie
rozpoznał jej smaku w zupie. Jadł gotowane udo małpy i pił piwo bananowe,
sfermentowane pod wpływem ludzkiej śliny. Kierując ekspedycją poszukującą wirusa
ebola w Afryce Środkowej, znalazł się w krainie termitów w okresie rójki; czatował
wówczas przy gniazdach, polując na rojące się owady, i zjadał je na surowo. Uważał,
że mają przyjemny orzechowy smak. Lubił termity tak bardzo, że trzymał je
w lodówce obok swych próbek krwi, by były stale świeże i by mógł nimi zagryzać
wieczorny dżin, gdy słońce zachodziło nad równinami Afryki. Lubił jeść świnki
morskie pieczone w całości. Rozcięta świnka morska oferowała prawdziwe skarby
kulinarne; wyjmował z przyjemnością i zjadał jej płuca, nadnercza i mózg. Później,
nieuchronnie, płacił cenę za swe łakomstwo. „Stale choruję, ale warto” – powiedział
do mnie kiedyś. Miał duże zaufanie do map i w jego gabinetach zawsze wisiało na
ścianach wiele map, pokazujących miejsca epidemii wirusowych.
Jahrling włożył fotografie Geisberta do papierowej teczki. Nie chciał, by
ktokolwiek je oglądał. Znalazł Petersa w sali konferencyjnej, w której wisiała mapa
świata. Poklepał go po ramieniu.
– Nie wiem, co w tej chwili robisz, mam jednak coś ważniejszego.
– Co takiego?
Jahrling w dalszym ciągu nie otwierał teczki.
– To sprawa trochę delikatna. Naprawdę nie chcę ujawniać jej tutaj.
– Dlaczego taka delikatna?
Jahrling rozchylił na moment teczkę, tak by Peters mógł zobaczyć zwoje wirusa,
i natychmiast ją zamknął.
Twarz pułkownika przybrała wyraz zaskoczenia. Wstał i bez słowa opuścił
z Jahrlingiem salę. Udali się do gabinetu Jahrlinga i zamknęli za sobą drzwi. Czekał
tam na nich Geisbert.
Jahrling rozłożył fotografie na biurku.
– Popatrz na to – rzekł do Petersa.
Pułkownik przejrzał szybko fotografie.
– Skąd to pochodzi? – zapytał.
– Od małp z Reston. Nie wygląda to dobrze. Tom sądzi, że to marburg.
– Myliliśmy się już dawniej – stwierdził Peters. – Wiele organizmów wygląda jak
te „robaki”. – Popatrzył na fotografie. Były tam niewątpliwie „robaki”; były również
krystaloidy. Wyglądało to realnie. Peters się zastanowił. Pomyślał, że wyłania się
straszny problem dla tamtego miasta w Wirginii i jego mieszkańców. – Pierwsze
pytanie brzmi – kontynuował – jakie są możliwości skażenia laboratorium?
Materiał mógł stanowić należący do instytutu szczep z organizmu Cardinala, coś
mogło wyciec z zamrażarki i dostać się do tamtych naczyń. Wydawało się to jednak
niemożliwe. Tym bardziej niemożliwe, im bardziej się nad tym zastanawiali.
Wspomniany szczep był przechowywany w innym miejscu budynku, za kilkoma
ścianami izolacji biologicznej, w dużych odległościach od naczyń z próbkami
pobranymi z małp. Istniało wiele zabezpieczeń zapobiegających przypadkowemu
uwolnieniu czynnika zakaźnego, na przykład wirusa marburg. Nie było to po prostu
możliwe. Nie mogło to więc być skażenie. Może to coś innego niż wirus. Jakiś
fałszywy alarm.
– Ludzie widzą coś długiego i nitkowatego i myślą, że to filowirus – powiedział
Peters. – Patrzę na to sceptycznie. Wiele organizmów wygląda tak jak marburg.
– Zgadzam się – odrzekł Jahrling. – Może nie ma tam nic. Może to jakiś potwór
z Loch Ness.
– Co zrobisz, by to potwierdzić? – zapytał pułkownik.
Jahrling wyjaśnił, że planuje przetestowanie komórek na próbkach ludzkiej krwi,
które będą wykazywać fluorescencję, jeżeli zostaną zakażone wirusem marburg.
– W porządku, zrobisz test na wirus marburg – powiedział Peters. – A co
z wirusem ebola?
– Pomyślałem także o tym.
– Kiedy zostaną wykonane testy? Jeżeli tamte małpy były zakażone wirusem
marburg, musimy zastanowić się, co robić.
Pierwszą ofiarą choroby marburskiej mógł być Dan Dalgard, przeprowadzał
bowiem sekcje małp.
– Do jutra powiem definitywnie: tak lub nie, jeżeli chodzi o wirus marburg –
odrzekł Jahrling.
Peters zwrócił się do Geisberta z prośbą o dodatkowe dane; chciał mieć fotografie
wirusa rozwijającego się obecnie w wątrobie małpy, która zdechła w małpiarni.
Stanowiłoby to dowód, że żyje on w organizmach małp.
Peters dostrzegł pojawiające się możliwości kryzysu wojskowego i politycznego.
Kiedy ludzie dowiedzą się o skutkach działania wirusa marburg, może wybuchnąć
panika. Wstał, trzymając w dłoni fotografię wirusów i powiedział:
– Jeżeli chcemy ogłosić, że blisko Waszyngtonu działa wirus marburg, musimy
być cholernie pewni, że mamy rację.
Położył fotografię na biurku Jahrlinga i powrócił na konferencję w sali z mapą
świata.

Gdy Peters opuścił gabinet, Jahrling i Geisbert spokojnie omówili przy zamkniętych
drzwiach drażliwy temat – chodziło o węchowe badanie zawartości naczynia
w laboratorium. Żaden z nich nie wspomniał Petersowi, że przeprowadzali takie
próby.
Liczyli dni, które upłynęły od momentu, gdy byli narażeni na zakażenie wirusem.
Minęło dużo czasu od chwili, kiedy otworzyli naczynie i badali zapach płynu, który
być może stanowił eau de marburg. Jutro będzie jedenasty dzień. Zegar tykał. Byli
w okresie inkubacji. Co zrobią? Co stanie się z rodzinami?
Zastanawiali się, co postanowi pułkownik Peters, gdy dowie się o ich
poczynaniach. Być może umieści ich w pudle – szpitalu poziomu 4 izolacji
biologicznej. Mogą skończyć w pomieszczeniu za śluzami powietrznymi
i podwójnymi stalowymi drzwiami, pod opieką pielęgniarek i lekarzy ubranych
w skafandry ochronne. Miesiąc w pudle, gdzie lekarze w skafandrach kręcą się
między pacjentami, pobierając próbki krwi i czekając na ich śmierć.
Drzwi pudła są zamknięte na klucz, utrzymuje się tam podciśnienie powietrza,
a rozmowy telefoniczne są kontrolowane, gdyż pacjenci szpitala załamują się
psychicznie i próbują uciekać. W drugim tygodniu występuje u nich senność
i depresja kliniczna. Stają się niekomunikatywni. Patrzą nieruchomo, milczący, bierni,
nie oglądają nawet telewizji. Niektórzy są podnieceni i przestraszeni. Innym trzeba
nieprzerwanie podawać w kroplówce valium, by powstrzymać ich od tłuczenia
w ściany, rozbijania ekranów telewizyjnych, niszczenia sprzętu medycznego. Siedzą
w samotnych celach śmierci, czekając na trawiącą gorączkę, straszne bóle
w narządach wewnętrznych, udar mózgowy, wreszcie finał, któremu towarzyszą
nagłe, zaskakujące, nie poddające się kontroli wylewy krwi. Większość pacjentów
szpitala twierdzi zdecydowanie, że nie uległa żadnej infekcji. Są przekonani, że nie
może im się stać coś złego; zwykle mają rację i wychodzą z pudła zdrowi fizycznie.
Inaczej wygląda sprawa z ich psychiką. W pudle nabierają cech paranoidalnych,
przekonani, że biurokracja wojskowa zapomniała o nich i spisała ich na straty. Gdy
opuszczają szpital, są zdezorientowani. Wychodzą przez drzwi śluzy powietrznej
bladzi, niepewni, drżący, źli na armię i na siebie samych. Pielęgniarki, próbujące
dodać otuchy tym ludziom, ofiarowują im torty ze świeczkami, których liczba jest
równa liczbie dni pobytu pacjenta w pudle. Czasem jest ich więcej, niż kiedykolwiek
widzieli na swych urodzinowych tortach. Jeden z pacjentów był zamknięty w pudle
przez czterdzieści dwa dni, otrzymał więc tort z taką właśnie liczbą świeczek.
Wiele osób izolowanych w pudle postanawia zrezygnować z pracy na poziomie 4;
wyszukują one różne przyczyny uniemożliwiające im włożenie skafandra ochronnego
dziś, jutro i później. Często porzucają ostatecznie swą pracę i opuszczają instytut.
Biorąc wszystko pod uwagę, Jahrling sądził, że ryzyko zakażenia wirusem jego
i Toma nie było zbyt wielkie. Jeżeli uległ zakażeniu, dowie się o tym wkrótce. Wynik
testu będzie dodatni lub pojawi się nieustępujący ból głowy. W każdym razie Jahrling
był głęboko przekonany, że nie jest łatwo zakazić się wirusem marburg, i nie sądził,
by występowało jakieś zagrożenie dla jego rodziny i innych osób w mieście.
Co jednak z Danem Dalgardem, który wykonywał sekcje małp, który pochylał się
i oddychał nad ich otwartymi brzuchami? Niemal stykał się z jelitami małp i krwią
zakażoną wirusem marburg. Dlaczego więc Dalgard żyje? Jeżeli, rozumował Jahrling,
nic mu się nie stało, to być może nic się nie stanie nam.
Skąd pochodzi ten szczep? Czy jest on nowy? W jaki sposób działa na ludzi?
Odkrywca nowego szczepu wirusa może nadać mu nazwę. Jahrling myślał także
o tym. Gdyby zamknięto jego i Toma w pudle, nie mogliby przeprowadzić żadnych
badań nad tym wirusem. Byli blisko ważnego odkrycia i być może łudził ich
związany z tym splendor. Odkrycie filowirusa w okolicach Waszyngtonu stanowiło
sukces życiowy.
Z tych wszystkich względów obaj mężczyźni zagrożeni straszną chorobą nabrali
wody w usta.
Postanowili zbadać swoją krew na obecność wirusa. Jahrling powiedział do
Geisberta: „Oddamy nasze próbki krwi do zbadania natychmiast”. Gdyby wyniki
testów były dodatnie, mieli od razu zawiadomić szpital. Jeżeli będą ujemne i nie
wystąpią inne objawy, niebezpieczeństwo zakażenia kogoś innego będzie niewielkie.
Jahrling i Geisbert nie chcieli, oczywiście, oddawać do zbadania krwi w swym
wojskowym szpitalu. Skontaktowali się z zaprzyjaźnionym laborantem cywilnym,
który zacisnął na ich ramionach gumowe opaski i napełnił krwią kilka probówek.
Rozumiał sytuację i obiecał, że zachowa milczenie. Następnie Jahrling włożył
skafander i zaniósł próbkę własnej krwi do swego laboratorium poziomu 4. Zabrał
również próbkę krwi Geisberta i naczynia z mętnym paskudztwem. Czymś dziwnym
było noszenie skafandra, gdy chodziło o własną krew. Dość ryzykowny wydał się
jednak jej przypadkowy kontakt z jakimkolwiek innym materiałem. W strefie
zagrożenia konieczna była biologiczna izolacja tej krwi. Jahrling nie chciał być
odpowiedzialny za spowodowanie czyjejś śmierci, jeżeli płyn był zakażony wirusem
marburg. Powiedział sobie, że musi być ostrożny, gdyż być może wdychiwał cząstki
tajemniczego materiału ze zwłok małpy…
Geisbert postanowił sfotografować próbkę zakonserwowanej wątroby małpy, by
wykazać, że w organizmach tych zwierząt żył jakiś drobnoustrój typu wirusa
marburg. Odszukał plastikowe naczynie zawierające sterylizowane próbki wątroby
małpy 053. Wyłowił z naczynia jeden fragment, odciął od niego kilka małych
kawałków i osadził je w plastiku. Praca ta zajęła mu wiele godzin. Pozostawił plastik
na noc, by stwardniał, i powrócił na kilka godzin do domu, chcąc się trochę przespać.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DRUGI ANIOŁ

28 listopada, wtorek

Tom Geisbert mieszkał w małym mieście w Wirginii Zachodniej, po przeciwnej


stronie Potomaku. Gdy rozstał się z żoną, ich dwoje małych dzieci pozostawało przez
pewien czas przy niej; obecnie mieszkały z Tomem, a raczej z jego rodzicami, w ich
domu.
Tom wstał o czwartej rano i wypił filiżankę kawy, zapominając o śniadaniu.
Pojechał swym fordem bronco w głębokiej ciemności na drugą stronę rzeki, minął
Antietam National Battlefield, rozległe wzniesienie usiane kamiennymi nagrobkami.
Przejechał przez frontową bramę Fort Detrick, zaparkował i przeszedł przez
wartownię, udając się do swoich pomieszczeń służących do badań pod mikroskopem.
Nadszedł szary, wietrzny i ciepły poranek. Gdy z ciemności wyłaniała się
zmatowiała aluminiowa bryła instytutu, Tom odcinał diamentowym nożem kawałki
wątroby małpy i umieszczał pod mikroskopem elektronowym. Kilka minut później
wykonał fotografię wirusów pączkujących bezpośrednio z komórek wątroby małpy
053. Zdjęcie to ukazywało mnóstwo „węży”, co stanowiło rozstrzygający dowód, że
wirus rozmnażał się w organizmach małp z Reston – nie chodziło tu o zakażenie
laboratoryjne. Tom odkrył również inkluzje w komórkach wątroby małpy. Narząd ten
przekształcał się w krystaloidy.
Tom zaniósł nowe fotografie do gabinetu Jahrlinga. Obydwaj odszukali
pułkownika Petersa, który obejrzał zdjęcia. On także dał się przekonać. Wirus
rozwijał się w organizmach badanych małp. Trzeba jednak zaczekać na wyniki testu
Jahrlinga; dopiero one mogą ostatecznie potwierdzić, że chodziło istotnie o wirus
marburg.
Jahrling chciał jak najszybciej zidentyfikować wirus. Spędził większą część dnia
w skafandrze ochronnym, w swym gorącym laboratorium, zestawiając wyniki testów.
W południe postanowił, że zatelefonuje do Dana Dalgarda. Nie mógł czekać dłużej,
nawet gdyby nie znał wyników testów. Miał zamiar ostrzec Dalgarda przed
niebezpieczeństwem, ale w taki sposób, by nie wywołać paniki.
– W małpiarni panuje niewątpliwie małpia gorączka krwotoczna – oznajmił. –
Potwierdziliśmy to ostatecznie. Istnieje jednak możliwość występowania innego
wirusa, przynajmniej w organizmach niektórych małp.
– Jakiego wirusa? Czy potrafisz mi powiedzieć jakiego?
– Nie mogę wyrażać się jednoznacznie w tej chwili – odparł Jahrling. – Nie chcę
bowiem wywoływać paniki. Jeżeli jednak mamy do czynienia z wirusem, o którym
myślę, to może dojść do poważnego zagrożenia zdrowia publicznego.
Sposób, w jaki Jahrling wypowiedział słowa: „panika” i „o którym myślę”,
nasunął Dalgardowi przypuszczenie, że chodzi o wirus marburg. Każdy kto miał do
czynienia z małpami, wiedział o istnieniu wirusa marburg. Jego nazwa mogła łatwo
wywołać panikę wśród ludzi.
– Czy jest to marburg lub jakiś inny podobny wirus? – zapytał Dalgard.
– Tak, coś w tym rodzaju – rzekł Jahrling. – Potwierdzenie uzyskamy dziś
w godzinach późniejszych. Pracuję obecnie nad testami. Uważam za
nieprawdopodobne, by wyniki potwierdziły obecność tego drugiego wirusa. Należy
jednak zachować ostrożność i nie przeprowadzać sekcji żadnych zwierząt, dopóki nie
zakończymy badań. Nie będę mówić zbyt wiele, nie chcę jednak, byście wykonywali
tę robotę niepotrzebnie.
– Kiedy możesz do mnie zadzwonić i ostatecznie potwierdzić lub wykluczyć
obecność tego drugiego wirusa? Musimy to wiedzieć jak najszybciej.
– Zatelefonuję jeszcze dziś. Na pewno – przyrzekł Jahrling.
Dalgard odwiesił słuchawkę bardzo zdenerwowany. Zachowywał się jednak
spokojnie. Wydawało się, że ten drugi wirus to marburg. Wiedział, że ludzie, którzy
zmarli w Niemczech, mieli styczność z surowym, zakrwawionym mięsem małp. Było
w nim mnóstwo wirusów, a ludzie dotykali je dłońmi i wcierali materiał zakaźny
w powieki. Dalgard i inni pracownicy firmy przeprowadzali sekcje chorych małp od
października i nikt nie zachorował. Wszyscy jednak w czasie badań nosili gumowe
rękawiczki. Dalgard nie bał się o siebie, czuł się dobrze, lecz zaczął martwić się
o innych. Jego zdaniem, jeżeli nawet jest to wirus marburg, sytuacja się nie zmieniła.
W dalszym ciągu jesteśmy w impasie i nie wiemy, jak z niego wyjść. Dalgard
zadzwonił do Billa Volta i polecił mu, aby nie przeprowadzano żadnych sekcji małp.
Potem czekał w swym gabinecie, denerwując się coraz bardziej, gdy zapadła
ciemność, ale Peter Jahrling nie telefonował. Zastanawiał się, czy nikt nie skaleczył
się skalpelem podczas sekcji zwłok chorej małpy. Istniała możliwość, że wypadek
taki nie został zarejestrowany. Dalgard wiedział na pewno, że sam się nie skaleczył.
Uśmiercił jednak około pięćdziesiąt małp. Stykał się z pięćdziesięcioma małpami. Ile
dni upłynęło od tego czasu? Mogły już wystąpić jakieś objawy. Krwotok z nosa,
gorączka, coś w tym rodzaju.
O piątej trzydzieści Dalgard połączył się z gabinetem Jahrlinga. Telefon odebrał
żołnierz, który powiedział: „Co mogę dla pana zrobić… Niestety doktor Jahrling jest
nieobecny… Nie, nie wiem gdzie jest… Nie, nie wyszedł z instytutu. Czy mam
przekazać wiadomość?” Dalgard poprosił, aby Jahrling zatelefonował do jego domu.
Był coraz bardziej zdenerwowany.
Godzina 15.00

Jahrling miał na sobie skafander ochronny. Pracował nieprzerwanie przez całe


popołudnie w laboratorium w gorącej strefie AA-4, w środkowej części budynku.
Manipulował naczyniami zawierającymi kultury wirusa pobrane w małpiarni. Była to
powolna, denerwująca praca.
Testy polegały na pobudzaniu próbek do świecenia pod wpływem
promieniowania nadfioletowego. Występowanie fluorescencji świadczyło o obecności
wirusów.
Do przeprowadzenia testów Jahrling wykorzystywał surowicę krwi ludzkich ofiar
wirusa, gdyż reaguje ona na mikroorganizmy. Wyjął z zamrażarek fiolki z surowicą
krwi trzech osób. Dwie z nich zmarły, jedna przeżyła. Oto opis próbek:

1. Musoke. Test na obecność wirusa marburg. Surowica krwi doktora Shema Musokego, który
przeżył (prawdopodobnie reaguje na szczep z groty Kitum. Drobnoustroje zakaziły Charlesa Moneta
i dostały się do oczu doktora Musokego).
2. Boniface. Test na obecność wirusa ebola sudan. Pochodzi od człowieka nazwiskiem Boniface, który
zmarł w Sudanie.
3. Mayinga. Test na obecność wirusa ebola zair. Surowica krwi pielęgniarki Mayingi.

Wykonanie testu wymagało zręczności i trwało kilka godzin. Nie ułatwiał go fakt, że
Jahrling musiał przez cały czas poruszać się i pracować w skafandrze ochronnym.
Najpierw naniósł kropelki kultury komórek małpy na szkiełka mikroskopowe, a po
ich wyschnięciu poddał je działaniu chemikaliów. Później dodał do preparatu krople
surowicy krwi. W obecności wirusa powinny one fluoryzować.
Nadszedł czas obserwacji. Należało ją przeprowadzić w całkowitej ciemności ze
względu na słabość fluorescencji. Jahrling wszedł do podręcznego magazynu
i zamknął za sobą drzwi. W pomieszczeniu było krzesło, stół z mikroskopem, a ze
ściany zwisał przewód powietrzny. Jahrling wetknął przewód do skafandra i włożył
szkiełka pod mikroskop. Następnie zgasił światło. Wymacał krzesło i usiadł. Dla
kogoś, kto cierpiał na lekką klaustrofobię, nie było zabawne pozostawanie
w skafandrze ochronnym w głębokiej ciemności poziomu 4. Jahrling zdołał się już
oswoić z uczuciem duszenia się i ciemnością. Czekał przez minutę, by oczy mogły
przystosować się do tych warunków; równocześnie chłodne, suche powietrze huczało
wokół jego twarzy i rozdmuchiwało włosy na czole. Po chwili spojrzał przez okulary
mikroskopu. Pod skafandrem nosił swe szkła korekcyjne, co bardzo utrudniało
obserwację.
Przycisnął do nosa szybkę hełmu i przymrużył oczy. Kręcił głową to w jedną, to
w drugą stronę. Jego nos pozostawił na szybce tłustą smugę. Manipulował hełmem,
dopóki nie obrócił go prawie na bok. Wreszcie popatrzył przez okulary.
W polu widzenia przesuwały się dwa koła, które po nastawieniu na ostrość zlały
się ze sobą. Jahrling dostrzegł komórki obramowane nieznacznym światłem.
Przypominało to nocny lot nad słabo zaludnionymi obszarami. Nikłe świecenie było
czymś normalnym. Jahrlingowi chodziło o jasność, która przypomina blask miasta.
Przeszukiwał obraz wzrokiem tam i z powrotem, wędrując przez świat
mikroskopowy, szukając ostrzegawczego zielonkawego światła.
Surowica Musokego nie świeciła.
Surowica Boniface’a świeciła słabo.
Ku jego przerażeniu surowica Mayingi świeciła jasno.
Podniósł głowę. No, nie! Poprawił swój hełm i spojrzał jeszcze raz. Surowica
krwi Mayingi świeciła w dalszym ciągu. Krew zmarłej kobiety reagowała na wirus
z małpiarni. Odczuł przykry skurcz żołądka. Te małpy nie były zakażone wirusem
marburg, lecz wirusem ebola. Przyczyną ich śmierci był wirus ebola zair. Żołądek
Jahrlinga kurczył się i rozkurczał, a on sam siedział zmartwiały w ciemnym pokoju,
słysząc jedynie szum powietrza w skafandrze i bicie swego serca.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DROGA SŁUŻBOWA

Wtorek, godzina 16.00

„To nie może być wirus ebola zair – pomyślał Jahrling. – Ktoś musiał przypadkowo
zamienić próbki”. Spojrzał po raz drugi. Czyżby? Surowica krwi Mayingi wyraźnie
świeciła. Oznaczało to, że Tom może być zakażony wirusem ebola zair, który zabija
dziewięć spośród dziesięciu ofiar. Próbki musiały zostać przypadkowo zamienione
lub czymś zanieczyszczone.
Jahrling postanowił powtórzyć test. Zapalił światło w pokoju i powrócił do
laboratorium, gdzie tym razem sprawdził dokładnie swoje fiolki, butelki i płytki
szklane, by się upewnić, że nie zostały zanieczyszczone żadną obcą domieszką.
Następnie zaniósł nowe próbki do magazynu, zgasił światło i rozpoczął ponownie
badanie pod mikroskopem.
Krew Mayingi i tym razem świeciła.
„Może więc był to faktycznie wirus ebola zair lub coś bardzo blisko z nim
spokrewnionego? – zastanawia się Jahrling. – Krew zmarłej kobiety »znała« ten wirus
i reagowała na niego. Na szczęście to nie jest marburg. Ale w takim razie co to jest?
Na pewno przybysz z Zairu lub jakiś wirus bliźniaczy. Ebola nie był nigdy spotykany
poza Afryką. Co mógłby robić w okolicach Waszyngtonu? W jaki, u diabła, sposób
dostał się tutaj? Mam do czynienia z czymś faktycznie groźnym”.
Był w skafandrze ochronnym, nie chciał jednak tracić czasu na operację
odkażania w śluzie powietrznej. Na ścianie laboratorium znajdował się telefon
awaryjny. Jahrling odłączył przewód powietrzny, by szum nie przeszkadzał mu
w rozmowie, i wybrał numer telefonu C.J. Petersa.
– C.J.! – krzyknął przez swój hełm. – Tu Pete Jahrling. To jest faktycznie ebola. –
Nie! – odrzekł C.J.
– Tak.
– Ebola? To musi być zanieczyszczenie – powiedział C.J.
– Nie. To nie jest zanieczyszczenie.
– Czy nie mogłeś pomieszać próbek?
– Tak, wiem. Najpierw pomyślałem, że ktoś zamienił próbki, nie były jednak
zamienione, C.J., ponieważ wykonałem test dwukrotnie.
– Dwukrotnie?
– Ebola zair w obu wypadkach. Mam wyniki. Właśnie tu. Chodź, zobacz sam.
– Schodzę – rzucił Peters. Odwiesił słuchawkę i zbiegł po schodach do gorącego
laboratorium Jahrlinga.
Tymczasem Jahrling zanotował wyniki swych testów na wodoodpornym papierze.
Wsunął arkusz do zbiornika wypełnionego płynem EnviroChem. Przeciwna strona
wbudowanego w ścianę zbiornika znajdowała się w korytarzu poziomu 0, poza gorącą
strefą. Zbiornik działał podobnie jak przesuwna szufladka na pieniądze w okienku
kasowym. Dany obiekt można w ten sposób przenieść z gorącej strefy, przez zbiornik,
do normalnego świata. W zbiorniku obiekt zostaje odkażony.
Peters stał przy grubej szklanej szybie po drugiej stronie i obserwował Jahrlinga.
Czekał przez kilka minut, by nastąpiło wyjałowienie papieru w chemikaliach. Potem
Peters otworzył zbiornik od swej strony i wyjął ociekający papier. Dał przez szybę
znak ręką Jahrlingowi, by podszedł do telefonu.
Jahrling poczłapał do awaryjnego aparatu i czekał. Gdy zadzwonił telefon,
usłyszał głos C.J.:
– Wyjdź stamtąd i zgłoś się do komendanta!
Nadszedł czas, by skierować sprawę na drogę służbową.
Jahrling poddał się odkażaniu w śluzie powietrznej, włożył garnitur i pospieszył
do gabinetu Petersa. Obaj poszli do komendanta USAMRIID, pułkownika Davida
Huxsolla. Wyjaśnili sekretarce, że chodzi o sytuację awaryjną, weszli do gabinetu
i usiedli przy stole konferencyjnym.
– Zgadnij, co się stało? – zaczął Peters. – Wygląda na to, że znaleźliśmy szczep
wirusa w gromadzie małp w pobliżu Waszyngtonu. Sądzimy, że jest to wirus ebola.
Pułkownik Huxsoll był ekspertem w dziedzinie zagrożeni biologicznego i uważał,
że instytut powinien poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Natychmiast zatelefonował
do generała majora Philipa K. Russella, doktora medycyny, komendanta United States
Army Medical Research and Development Command, jednostki, której podlegał
USAMRIID, i umówił się z nim na spotkanie w gabinecie Russella w innym budynku
w Fort Detrick.
Huxsoll i Peters zastanawiali się przez chwilę, co jeszcze należy zrobić. Pomyśleli
o Nancy Jaax, głównym patologu instytutu. Ich zdaniem ona potrafiłaby rozpoznać
oznaki obecności wirusa ebola w organizmie małpy. Huxsoll podniósł słuchawkę
telefonu.
– Nancy, tu Dave Huxsoll. Czy możesz zaraz przyjść do gabinetu Phila Russella?
To cholernie ważne.
Był ciemny listopadowy wieczór i w bazie zapadała cisza. Zachodzące słońce nie
było widoczne, jedynie gasnące światło przeświecało przez chmury nad górami
Catoctin. Nancy Jaax spotkała Jahrlinga i obu pułkowników, gdy przechodzili przez
plac apelowy przy instytucie. Grupa maszerujących żołnierzy zatrzymała się przed
masztem flagowym. To samo zrobili oficerowie z instytutu. Z głośnika rozległ się huk
działa, a następnie rozbrzmiały skrzypiące i tandetne dźwięki granego na trąbce
capstrzyku Retreat. Żołnierze opuścili flagę, a oficerowie stanęli na baczność
i salutowali. Peters poczuł się zażenowany i jednocześnie dziwnie wzruszony.
Capstrzyk się skończył, żołnierze zwinęli flagę, oficerowie zaś ruszyli dalej.
Gabinet generała Russella zajmował róg niskiego budynku koszarowego z czasów
drugiej wojny światowej. Jego mury niedawno otynkowano, starając się, choć bez
powodzenia, nadać im nowy wygląd. Z okna gabinetu można było oglądać dolną
część wieży ciśnień Fort Detrick. Ze względu na to generał nigdy nie odsłaniał okna.
Przybyli usiedli na kanapie i krzesłach, a generał pozostał za biurkiem. Był
doktorem medycyny i dawniej „polował” na wirusy w Azji Południowo-Wschodniej.
Wysoki, zbliżający się do sześćdziesiątki, o przerzedzonych, siwych na skroniach
włosach, pooranych bruzdami policzkach, bladoniebieskich, bystrych oczach
i donośnym, niskim głosie.
Peters podał generałowi papierową teczkę zawierającą fotografie drobnoustroju
z małpiarni.
Russell na nie spojrzał.
– Psiakrew – powiedział. Zaczerpnął oddech. – Człowieku, to filowirus. Kto,
u diabła, zrobił to zdjęcie? – Pstryknął w następną fotografię.
– Zostały wykonane przez mojego mikroskopistę, Toma Geisberta – odparł
Jahrling. – To może być wirus ebola. Testy wskazują na obecność ebola zair.
Peters opisał rozwój sytuacji, opowiedział generałowi o małpach w Reston
i zakończył słowami:
– Powiedziałbym, że mamy naprawdę wielki problem z wirusem w tych małpach.
– Czy jednak jesteście pewni, że to ebola? – zapytał Russell. – Zastanawiam się,
czy nie jest to marburg.
Jahrling wyjaśnił, dlaczego nie sądzi, by chodziło o wirus marburg. Powiedział, że
wykonał test dwukrotnie i w obu wypadkach wykrył we krwi Mayingi szczep ebola
zair. Nie twierdził, że sam test świadczy niezbicie o obecności tego wirusa. Wykazał
jedynie, że chodzi o drobnoustrój blisko z nim spokrewniony. Mógłby to być wirus
ebola lub coś innego – coś nowego i odmiennego.
Peters dodał:
– Będziemy bardzo zmartwieni, jeśli się okaże, że jest to coś podobnego do
wirusa ebola.
Russell zgodził się z tym.
– W naszych rękach spoczywa bezpieczeństwo państwa – oznajmił. – Istnieje
zagrożenie infekcją o poważnych następstwach. – Zauważył, że wirus tego typu nigdy
nie pojawiał się wcześniej w USA, a obecnie znajdował się blisko Waszyngtonu. –
Co, u diabła, mamy z tym zrobić? – zastanawiał się głośno. Zapytał także o dowody
na to, że wirus może być przenoszony przez powietrze. To był kluczowy problem.
Istniały dowody, przerażające, lecz niepełne, że wirus ebola może się przenosić tą
drogą. Nancy opisała przypadek śmierci dwóch zdrowych małp zakażonych wirusem
ebola, prawdopodobnie w taki sposób, w dwa tygodnie po incydencie z zakrwawioną
rękawiczką, w 1983 roku. Podała również inne dowody. W roku 1986 Gene Johnson
zakaził małpy wirusami ebola i marburg, zmuszając je do wdychiwania
zainfekowanego powietrza; Nancy Jaax uczestniczyła w tym eksperymencie jako
patolog. Wszystkie małpy wystawione na działanie przenoszonych przez powietrze
wirusów zginęły; ocalała tylko jedna zakażona wirusem marburg. Możliwe jest więc
kontaktowe zakażenie płuc. Ponadto dawka śmiertelna była bardzo mała – pięćset
zakaźnych cząstek wirusowych. Tyle przenoszonych przez powietrze cząstek wirusa
ebola może łatwo rozmnożyć się z pojedynczej komórki. Nieznaczna liczba tych
cząstek może wywołać spustoszenie w budynku pełnym ludzi, jeżeli dostanie się do
instalacji klimatyzacyjnej. To paskudztwo może być równie niebezpieczne jak pluton,
a istnieją obawy, że nawet bardziej, wykazuje bowiem zdolność replikacji.
– Wiemy, że wirus ten może przenosić się przez powietrze, nie wiemy jednak,
jaka jest jego zakaźność – odpowiedział Peters.
Russell zwrócił się do Nancy.
– Czy ta informacja została opublikowana? Czy ją opublikowałaś?
– Nie, panie generale – odrzekła.
Russell przeszył ją wzrokiem. Czuła, że myśli: „Do diabła, Jaax, dlaczego tego nie
zrobiłaś?”.
Złożyło się na to wiele przyczyn, lecz nie miała ochoty podawać ich właśnie teraz.
Wiedziała, że Gene Johnson, jej współpracownik, nie lubi pisać. Nie mogli więc
zdobyć się na publikację, to wszystko. To się zdarza. Ludzie niekiedy nie publikują
swych badań.
Przysłuchując się dyskusji, Jahrling zapragnął wspomnieć generałowi, że mógł
wciągnąć przez nos odrobinę materiału zakaźnego. W każdym razie tylko go wąchał,
lecz nie wdychiwał. Przesunął jedynie nad naczyniem dłoń, by skierować zapach jego
zawartości do nosa. Nie wtykał nosa do naczynia, nie prychał ani nie zrobił innych
podobnych rzeczy. Przeczuwał jednak, jak mógłby zareagować generał, gdyby
dowiedział się o wszystkim; mógł wybuchnąć gniewem i umieścić Jahrlinga w pudle.
Istniała jeszcze inna przerażająca możliwość: wirus odkryty w pobliżu
Waszyngtonu nie był wirusem ebola zair, lecz innym letalnym szczepem z lasu
tropikalnego. Nieznanym przybyszem. Kto mógłby powiedzieć, jak się przenosi i co
może zrobić ludziom? Russell zaczął głośno myśleć.
– Możemy znaleźć się w paskudnej sytuacji – powiedział. – Mamy wirus, który
może powodować poważne choroby ludzi, i nie wiemy, jak go kontrolować
w małpiarni; co więc zrobimy? Musimy wykonać co trzeba, i to szybko. Jak wielka
jest ta pijawka? Czy ludzie będą umierać? – Zwrócił się do pułkownika Petersa
i zapytał: – Jakie mamy możliwości?
Peters przemyślał to już. Istnieją trzy metody powstrzymania wirusów:
szczepionki, leki i izolacja biologiczna. W wypadku wirusa ebola w grę wchodzi
tylko jedna z nich. Nie ma szczepionki. Nie ma odpowiednich leków. Pozostaje tylko
izolacja biologiczna.
Jak jednak osiągnąć taką izolację? Było to trudne. Według Petersa istniały tylko
dwie możliwości. Pierwsza to zamknięcie kolonii małp i obserwowanie ginących
zwierząt, a także dokładne obserwowanie ludzi, którzy mieli do czynienia z małpami,
i ewentualne poddawanie ich kwarantannie. Druga możliwość polegała na kompletnej
sterylizacji budynku – zabiciu małp śmiertelnymi zastrzykami, spaleniu ich zwłok
oraz dezynfekcji wszystkich pomieszczeń chemikaliami i dymem.
Russell wysłuchał Petersa i podsumował:
– A więc jedna możliwość to odcięcie małp od świata zewnętrznego i pozwolenie,
aby wirus krążył w ich organizmach. Druga to zlikwidowanie małp. Nie ma innych
rozwiązań.
Wszyscy się z nim zgodzili.
Nancy Jaax pomyślała, że wirus może być teraz w małpiarni, lecz nie pozostanie
tam zbyt długo. Nigdy nie widziała, by małpa przeżyła zakażenie wirusem ebola.
A przecież on się łatwo przenosi z jednego gatunku naczelnych na inny. Wszystkie
tamte małpy musiały zginąć w sposób trudny do wyobrażenia. Bardzo niewielu ludzi
na świecie obserwowało działanie wirusa ebola na małpę lub człowieka, ale Nancy
dokładnie poznała jego wpływ. Nie rozumiała, w jaki sposób można izolować wirus
bez poddania małpiarni kwarantannie i zapewnienia dopływu oczyszczonego
powietrza. Powiedziała:
– Nieetyczne jest pozostawianie tych zwierząt na dłuższy czas bez pomocy, zanim
padną. A w jaki sposób zapewnimy bezpieczeństwo ludzi w tym czasie?
Obserwowałam małpy ginące z powodu wirusa ebola; nie jest to zabawne, są bardzo,
bardzo chore. – Dodała, że chciałaby odwiedzić małpiarnię i obejrzeć zwierzęta. –
Łatwo jest przeoczyć zmiany chorobowe, jeżeli się nie zna objawów, a są one tak
oczywiste jak nos na twarzy człowieka.
Nancy chciała również przyjrzeć się fragmentom tkanki małp pod mikroskopem,
aby poszukać krystaloidów i inkluzji (ciał wtrętowych). Znalezienie ich w małpiej
tkance stanowiłoby dalsze potwierdzenie choroby.
Tymczasem wyłaniał się poważny problem polityczny. Czy należy w to włączać
armię? Zadaniem armii jest obrona kraju przed zagrożeniami militarnymi. Czy ten
wirus stanowi zagrożenie militarne? Uczestnicy spotkania doszli do następującego
wniosku: niezależnie od tego, czy chodzi o zagrożenie militarne, czy też nie, jeżeli
mamy pokonać ten wirus, musimy zastosować wszystkie środki, którymi
dysponujemy.
Stwarzało to niewielki, chociaż poważny problem polityczny. Wiązał się on
z działalnością agencji CDC, czyli Centers for Disease Control w Atlancie w stanie
Georgia. Jest to federalna agencja, której przedmiotem zainteresowania są
pojawiające się choroby. Ma pełnomocnictwo Kongresu do zbierania informacji
o infekcjach dotykających ludzi. Jest to legalna działalność CDC. Armia nie ma
formalnego upoważnienia do zwalczania wirusów na terenie USA. Ma jednak
odpowiednie możliwości i ekspertów. Każdy z uczestników spotkania zdawał sobie
sprawę z ewentualnego konfliktu z CDC, gdyby wojskowi eksperci zajęli się
małpiarnią. W CDC byli ludzie, którym nie podobałoby się wkraczanie na ich pole
działania.
– Zajmowanie się tą sytuacją nie jest statutowym obowiązkiem armii – stwierdził
Russell – lecz armia ma możliwości. CDC ich nie ma. Mamy mięśnie, lecz nie mamy
władzy. CDC ma władzę, lecz nie ma mięśni. Zrobi się z tego idiotyczny konflikt.
W opinii generała była to praca dla żołnierzy działających pod rozkazami
dowódców. Będą potrzebni ludzie wyszkoleni, znający pracę związaną z zagrożeniem
biologicznym. Muszą być młodzi, bez rodzin, gotowi zaryzykować życie. Powinni
znać się wzajemnie i umieć pracować w zespołach. Muszą być gotowi na wszystko,
także na śmierć.
Faktycznie władze wojskowe nigdy wcześniej nie organizowały większych akcji
zwalczania śmiercionośnych wirusów. Wszelkie działania trzeba będzie zorganizować
od podstaw.
Wyłaniały się oczywiście problemy prawne, wymagające konsultacji prawników.
Czy przedsięwzięcie pozostanie legalne? Czy władze wojskowe mogą po prostu
utworzyć specjalny zespół zajmujący się zagrożeniem biologicznym i wysłać go do
małpiarni? Generał Russell bał się, że wojskowi prawnicy oświadczą, iż nie można
i nie wolno tego robić, rozwiał więc wątpliwości prawne:
– Pójście tam i wykonanie zadania, a następnie poproszenie o wybaczenie to
polityka znacznie lepsza niż zabieganie o pozwolenie i spotkanie się z odmową.
Zrobimy co trzeba, a prawnicy uzasadnią legalność naszego postępowania.
Ludzie zgromadzeni w pokoju dyskutowali, przekrzykując się wzajemnie.
Russell, ciągle głośno myśląc, zahuczał:
– Następny problem: który kutas za to zapłaci? – Zanim ktokolwiek mógł zabrać
głos, generał sam odpowiedział na to pytanie: – Zdobędę pieniądze. Wycisnę je od
kogoś.
Bezładna dyskusja nie ustawała.
Zdominował ją głos generała.
To wielka szansa, nie spartolmy więc tego, koledzy – powiedział. – Ułóżmy dobry
plan gry i wykonajmy go. W armii ważną pracę określa się jako misję; misja jest
zawsze wypełniana przez zespół, a każdy kolektyw ma swego dowódcę. Musimy
ustalić, kto będzie kierował operacją – kontynuował generał. – C.J. Peters rozpoczął
tę akcję, więc niech przejmie dowództwo. Zostaje mianowany szefem zespołu.
W porządku? Czy wszyscy się zgadzają?
Nikt nie zgłosił sprzeciwu.
– C.J., trzeba zrobić zebranie – polecił generał. – Jutro. Musimy zawiadomić
wszystkich telefonicznie. – Spojrzał na zegar ścienny. Była właśnie piąta trzydzieści,
godzina szczytu. Ludzie opuszczali swoje miejsca pracy, małpy zdychały w Reston,
a wirus wciąż się rozprzestrzeniał. – Musimy jakoś zapanować nad tą sytuacją –
dodał. – Musimy poinformować wszystkich równocześnie, i to jak najszybciej. Chcę
zacząć od Freda Murphy’ego w CDC. Nie można dopuścić, by go to zaszokowało.
Frederick A. Murphy, jeden z pierwszych odkrywców wirusa ebola, czarodziej
posługujący się mikroskopem elektronowym, wykonał pierwsze fotografie wirusa,
eksponowane w muzeach sztuki. Był starym przyjacielem generała Russella. Był
również ważną postacią w CDC, dyrektorem National Center for Infectious Diseases
(Państwowego Centrum Chorób Zakaźnych).
Russell położył dłoń na telefonie na swym biurku. Ogarnął wzrokiem pokój. Po
raz ostatni zapytał:
– Czy jesteście pewni, że macie to, o czym tu mówiliśmy? Chcę zatelefonować.
Jeżeli nie jest to filowirus, wyjdziecie na kompletnych idiotów.
Wszyscy w pokoju zgodnie stwierdzili, że są przekonani, iż chodzi o wirus
nitkowaty.
– W porządku. Ostatecznie jestem zadowolony, że go mamy.
Russell wybrał numer Murphy’ego w Atlancie.
– Niestety, doktor Murphy udał się już do domu.
Russell wyjął notes i odszukał numer domowego telefonu Murphy’ego.
Kiedy zadzwonił telefon, Murphy rozmawiał ze swą żoną w kuchni.
– Fred. Mówi Phil Russell… Świetnie, co u ciebie… Fred, wyizolowaliśmy wirus
ebola w pobliżu Waszyngtonu… Tak. W pobliżu Waszyngtonu.
Grymas pojawił się na twarzy Russella, który odsunął słuchawkę od ucha
i obrzucił wzrokiem pokój. Widocznie reakcja Murphy’ego była dość hałaśliwa.
Russell powiedział do słuchawki:
– Nie, Fred, nie palimy opium. Mamy wirus ebola. Widzieliśmy go… tak, mamy
fotografie. – Nastąpiła przerwa, Russell położył dłoń na mikrofonie i powiedział do
obecnych w pokoju: – Myśli, że przekroczyliśmy nasze kompetencje.
Murphy chciał się dowiedzieć, kto wykonał zdjęcia i kto je analizował.
– Zrobił je młody chłopak nazwiskiem… jak się nazywa?… Geisbert. Właśnie tu
je oglądamy.
Murphy oświadczył, że przyleci do Fort Detrick rano, by obejrzeć zdjęcia
i potwierdzić rozpoznanie. Traktował sprawę niezwykle poważnie.
Wtorek, godzina 18.30

Należało jeszcze zadzwonić do Dana Dalgarda i zawiadomić władze medyczne stanu


Wirginia.
– Nie jestem nawet pewny, kto reprezentuje władze stanowe – zastanawiał się
Russell. – A musimy poinformować je telefonicznie już teraz. Ludzie opuszczają
instytut. Będziemy łapać ich w domach. Przeprowadzimy mnóstwo rozmów
telefonicznych. W jakim hrabstwie znajduje się małpiarnia? W hrabstwie Fairfax
w Wirginii. Do licha, przyjemne miejsce do mieszkania. Hrabstwo Fairfax to piękne
okolice, jeziora, pola golfowe, kosztowne domy, dobre szkoły i wirus ebola.
– Musimy zatelefonować do wydziału zdrowia hrabstwa – zadecydował generał. –
Trzeba będzie również skontaktować się z Departamentem Rolnictwa USA, który
kontroluje import małp, a także z Environmental Protection Agency (Agencją
Ochrony Środowiska), gdyż do niej należy jurysdykcja w sprawach poważnego
zagrożenia biologicznego środowiska.
Russell postanowił także zadzwonić do wiceministra obrony w celu
zawiadomienia Pentagonu.
Uczestnicy zebrania opuścili gabinet generała i rozeszli się do pustych biur, by
przeprowadzić rozmowy telefoniczne. Peters, obecnie szef zespołu, udał się do
pokoju na końcu korytarza i zadzwonił do gabinetu Dana Dalgarda; w rozmowie
uczestniczył również Jahrling, korzystający z drugiego aparatu. Zatelefonowali do
domu Dalgarda; jego żona powiedziała, że nie wrócił jeszcze z pracy. O szóstej
trzydzieści ponownie połączyli się z mieszkaniem Dalgarda; tym razem zastali go
w domu.
– Tu pułkownik C.J. Peters z USAMRIID. Jestem szefem zakładu diagnostyki
w instytucie… Jak się pan ma?… Tak czy inaczej, telefonuję, by poinformować, że
drugi czynnik zakaźny to na pewno nie jest wirus marburg. Jest to wirus ebola.
– Co to jest ebola? – zapytał Dalgard. Nigdy nie słyszał o wirusie ebola. Słowo to
nie było mu znane.
Swym łagodnym głosem mieszkańca Teksasu Peters odparł:
– Jest to dość rzadka choroba wirusowa, która powodowała zgony ludzi podczas
epidemii wybuchających w Zairze i Sudanie w ciągu ostatnich dziesięciu czy
dwunastu lat.
Dalgard zaczynał się uspokajać – na szczęście nie jest to wirus marburg.
– Jaki jest charakter wirusa ebola? – zainteresował się.
Peters opisał wirus w sposób mglisty.
– Jest spokrewniony z wirusem marburg. Przenosi się w taki sam sposób, przez
kontakt z zakażoną tkanką i krwią, bardzo podobne są również objawy zakażenia.
– A jaką powoduje śmiertelność?
– Współczynnik umieralności wynosi od pięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu
procent.
Dalgard zrozumiał dokładnie, co to oznacza. Ten wirus jest znacznie groźniejszy
niż marburg.
Peters kontynuował:
– Ze względu na informacje, którymi dysponujemy, mamy zamiar zawiadomić
stanowe i federalne władze medyczne.
– Czy nie moglibyście zaczekać do dziewiętnastej, bym mógł zawiadomić zarząd
mojej spółki o ostatnich wydarzeniach? – poprosił Dalgard.
Peters zgodził się poczekać, chociaż generał Russell zatelefonował już do CDC.
Tymczasem zwrócił się do Dalgarda z prośbą. Chodziło o to, czy może posłać jutro
do Reston kogoś, kto obejrzałby próbki tkanek martwych małp?
Dalgard wahał się. Wysłał niewielkie próbki krwi i tkanek do instytutu w celu
uzyskania diagnozy… I stało się. Te wydarzenia mogą wymknąć się spod kontroli.
Czuł, że Peters nie powiedział wszystkiego o wirusie ebola. Dalgard bał się, że może
szybko utracić kontrolę nad sytuacją, jeżeli pozwoli wejść do małpiarni wojskowym
ekspertom.
– Czy nie moglibyśmy skontaktować się telefonicznie jutro wczesnym rankiem,
by to omówić? – zaproponował Petersowi.
Po rozmowie Peters odszukał Nancy Jaax i poprosił ją, by pojechała z nim jutro
do Dalgarda w celu obejrzenia tkanek małp. Peters założył, że uzyska pozwolenie
Dalgarda. Nancy się zgodziła.

Gdy Nancy Jaax powróciła przez plac apelowy do instytutu, zastała w swym biurze
Jerry’ego. Popatrzył na nią ze smutnym wyrazem twarzy. Wyglądał przez okno
i myślał o swym bracie. Zrobiło się ciemno; za oknem widoczna była tylko goła
ściana. Nancy zamknęła drzwi.
– Mam coś dla ciebie. Jest to ścisła tajemnica. Nie uwierzysz. W małpiarni
w Wirginii pojawił się wirus ebola.
Pojechali samochodem do domu, posuwając się na północ drogą biegnącą do
Thurmont, u stóp pasma górskiego Catoctin.
– To mnie zabija, nigdy nie uwolnię się od tego „robaka” – powiedziała Nancy.
Wydawało się oczywiste, że obydwoje zostaną włączeni w tę wojskową akcję.
Nie był jasny charakter operacji, ale wszystko wskazywało na niewątpliwie wielkie
przedsięwzięcie. Nancy powiedziała Jerry’emu, że jutro odwiedzi prawdopodobnie
wraz z Petersem małpiarnię i będzie szukać w tkankach małp śladów wirusa ebola.
Jerry był głęboko zaskoczony. Oto znowu Nancy będzie prowadzić badania nad
wirusem ebola. Był przejęty, podobnie jak żona. Sytuacja oszołomiła go. Jeżeli
martwił się o Nancy, nie okazał tego.
Pokonali łagodne wzniesienie drogi biegnącej wzdłuż góry, minęli sady
jabłoniowe i wjechali na swój podjazd. Wybiła ósma i Jason był w domu. Jaime
poszła na trening gimnastyczny. Dzieci poruszały się już samodzielnie poza domem.
Jason odrabiał pracę domową. Ugotował sobie nie wiadomo z czego obiad
w kuchence mikrofalowej. Był chłopcem samodzielnym, samowystarczalnym, trochę
odludkiem. Potrzebował jedynie jedzenia i pieniędzy; poza tym dawał sobie radę sam.
Jaaxowie zamienili mundury na wygodne dresy. Nancy włożyła porcję gulaszu
własnego wyrobu do kuchenki mikrofalowej i odmroziła go. Gdy gulasz był ciepły,
wlała go do termosu. Wzięła ze sobą psa oraz pojemnik i pojechała samochodem po
Jaime. Sala gimnastyczna znajdowała się o pół godziny jazdy od Thurmont. Nancy
odebrała córkę z treningu i poczęstowała ją gulaszem, który dziewczynka zjadła
w samochodzie. Jaime była niska, dobrze zbudowana, ciemnowłosa; niekiedy
wykazywała skłonność do przejmowania się różnymi sprawami. Obecnie odczuwała
zmęczenie i po zjedzeniu gulaszu zasnęła na tylnym siedzeniu, gdy Nancy odwoziła
ją do domu.
Nancy i Jerry mieli łóżko wodne, na którym spędzali wiele czasu. Jaime włożyła
piżamę, zwinęła się w kłębek obok Nancy i ponownie zasnęła.
Nancy i Jerry, leżąc, czytali przez chwilę książki. Sypialnia miała ściany pokryte
czerwoną tapetą i balkon z widokiem na miasto. Rozmawiali o małpiarni, a potem
Nancy zaniosła Jaime do jej pokoju i położyła ją do łóżka. Około północy Nancy
zasnęła.
Jerry w dalszym ciągu czytał. Interesował się historią wojen. Niektóre
z najkrwawszych bitew toczyły się na falistych terenach wokół gór Catoctin: na polu
zbożowym w Antietam, gdzie wszystkie źdźbła były pocięte przez kule, a zwłoki
żołnierzy leżały tak gęsto, że można było po nich przejść z jednego końca pola na
drugi. Wyglądając przez okno sypialni, Jerry mógł wyobrazić sobie niebieskie i szare
armie czołgające się przez kraj. Tej nocy czytał powieść Michaela Shaary The Killer
Angels, poświęconą bitwie pod Gettysburgiem:

Wówczas Lee powiedział wolno: ,,Służenie w wojsku to jedna wielka
pułapka”. Longstreet obrócił się, by spojrzeć mu w twarz. Lee jechał wolno
naprzód, a twarz miał pozbawioną wyrazu. Mówił powoli.
„Aby być dobrym żołnierzem, musisz kochać wojsko. Lecz żeby stać się
dobrym oficerem, musisz być gotów posłać na śmierć ludzi, których kochasz.
To jest… bardzo trudne. Żaden inny zawód tego nie wymaga. To właśnie
dlatego jest tak mało bardzo dobrych oficerów, chociaż wokół żyje wielu
dobrych ludzi”.

Jerry zgasił światło, lecz nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, a łóżko
wodne bulgotało. Za każdym razem, gdy zamknął oczy, myślał o swym bracie Johnie
i widział oczami wyobraźni gabinet spryskany krwią. O drugiej w nocy był ciągle
przytomny. „Leżę tu w ciemności i nic się nie dzieje” – myślał.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
WORKI NA ŚMIECI

29 listopada, środa

Dan Dalgard spał tej nocy jak zawsze spokojnie. Nigdy nie słyszał o wirusie ebola,
lecz dzięki krótkiej rozmowie z pułkownikiem Petersem miał ogólne pojęcie o tym
drobnoustroju. Przez długi czas zajmował się małpami oraz ich chorobami i nie
odczuwał szczególnego zdenerwowania. Niejednokrotnie stykał się z zakażoną krwią
i dotychczas nie zachorował.
Wcześnie rano zadzwonił domowy telefon Dalgarda. Peters pytał go ponownie,
czy może wysłać ludzi, by obejrzeli próbki tkanek małp. Dalgard się zgodził. Peters
poprosił jeszcze o umożliwienie mu wejścia do małpiarni, lecz Dalgard pominął tę
sprawę milczeniem. Nie znał Petersa i nie miał zamiaru wpuszczać do małpiarni
człowieka, z którym się wcześniej nie spotkał i nie wyrobił sobie o nim opinii.
Dalgard pojechał samochodem przez Leesburg Pike do pracy, skręcił w bramę,
zaparkował samochód i wszedł do głównego budynku Hazleton Washington. Jego
gabinet był małym pokojem ze szklaną ścianą i widokiem na trawnik; drzwi gabinetu
prowadziły do sekretariatu, zatłoczonego pomieszczenia, w którym trudno było się
poruszać, nie zderzając się z ludźmi. W biurze Dalgarda nie było prywatności;
kojarzyło się nieodparcie z akwarium z rybkami. Dalgard spędzał wiele czasu,
wyglądając przez okno. Dziś zachowywał się z rozmyślnym spokojem. Nikt w biurze
nie zauważył u niego zdenerwowania lub strachu.
Zatelefonował do Billa Volta, dyrektora małpiarni. Volt przekazał mu niepokojącą
wiadomość. Jeden z dozorców zwierząt był bardzo chory, może umierający. W nocy
miał zawał serca i odwieziono go do pobliskiego szpitala Loudon.
Przyjmijmy, że człowiek ten nazywał się Jarvis Purdy. Był jednym z czterech
pracowników małpiarni, nie licząc Volta.
– Brak jest dalszych wiadomości – powiedział Volt – chociaż próbujemy
dowiedzieć się, co się stało. Jest na oddziale intensywnej terapii i nikt nie może z nim
rozmawiać.
Dalgarda ogarnęło przerażenie; nie mógł wykluczyć możliwości, że człowiek ten
został zakażony wirusem ebola. Zawał serca jest zwykle wywołany przez skrzep krwi
w mięśniu sercowym. Czy w sercu tego człowieka utworzył się zakrzep? Czy wirus
ebola może wywołać zakrzepicę? Czy coś takiego przytrafiło się Purdy’emu? Nagle
Dalgard poczuł, że przestaje kontrolować sytuację.
Powiedział Voltowi, że należy zaniechać wszystkich niepotrzebnych czynności
w salach małp. Później napisał w swym dzienniku:

Trzeba zaniechać wszystkich czynności oprócz karmienia, obserwacji
i sprzątania. Każdy wchodzący do sal musi mieć odzież ochronną:
kombinezony Tyvek, respirator i rękawiczki. Martwe zwierzęta trzeba wkładać
do podwójnych worków i umieszczać w chłodziarce.

Wspomniał również Voltowi, że środki masowego przekazu prawie na pewno
dowiedzą się o tej sprawie. Wyjaśnił, że nie chce, by pracownicy wychodzili
z budynku w ochronnych ubiorach. Ukazanie się w dzienniku telewizyjnym ludzi
z Hazleton w maskach i białych kombinezonach może wywołać panikę.
Dalgard zatelefonował do szpitala i rozmawiał z lekarzem Purdy’ego. Według
medyka stan Purdy’ego był poważny, lecz stabilny. Dalgard poprosił, by w razie
stwierdzenia jakichkolwiek nietypowych objawów w przebiegu zawału serca
natychmiast powiadomić pułkownika Petersa w Fort Detrick. W rozmowie Dalgard
bardzo uważał, aby nie użyć słowa ebola.

Później tego ranka Peters i Nancy wyjechali z Fort Detrick do Wirginii; był z nimi
Gene Johnson. Oficerowie mieli na sobie mundury, lecz podróżowali cywilnymi
samochodami, by nie zwracać uwagi. Ruch na drodze był powolny. Zapowiadał się
dzień bezchmurny, zimny i wietrzny. Wilgotna i zielona trawa jeszcze rosła,
nietknięta przez mróz. Zjechali z Leesburg Pike obok biur Hazleton. Dalgard spotkał
ich w holu i zaprowadził do innego budynku, gdzie znajdowało się laboratorium.
Patolog przygotował tam komplet preparatów do obejrzenia przez Nancy. Były to
fragmenty wątroby małp, które zdechły w małpiarni.
Nancy usiadła przy mikroskopie, wyregulowała okulary i zaczęła badać preparaty.
Po uzyskaniu ostrego obrazu zawahała się. W tym, co ujrzała, panował chaos. Coś
zniszczyło komórki. Były zmiażdżone i ospowate, a wątroba wyglądała jak budynek
po nalocie dywanowym. Nancy dostrzegła w komórkach ciemne kulki – nienależące
do komórek cienie. Były to krystaloidy, olbrzymie krystaloidy.
Oglądała ekstremalną amplifikację wirusa.
– Psiakrew – powiedziała cicho.
Obserwowane skrystalizowane kawałki nie wyglądały jak kryształy. Krystaloidy
ebola mają różne kształty – podkowy, kulki, grudki, nawet pierścienie. Czasem
komórki stanowiły pojedyncze krystaloidy, które rozrosły się tak, że wypełniły całą
komórkę. Nancy widziała grupy komórek wypełnionych krystaloidami i zniszczone
miejsca, gdzie wszystkie komórki pękły i obumarły, tworząc płynną plamę
z mnóstwem krystaloidów.
Gdy Nancy oglądała preparaty, Peters i Gene Johnson wzięli Dalgarda na stronę
i wypytali szczegółowo o igły stosowane w małpiarni. W Zairze wirus ebola był
przenoszony przez brudne igły. Czy w małpiarni robiono małpom zastrzyki
zanieczyszczonymi igłami?
Dalgard nie był pewny. Oficjalnie stosowano tam zawsze nowe igły.
– Obowiązuje zasada zmieniania igieł po każdym zastrzyku – powiedział. – Nie
wiadomo, czy jest to skrupulatnie przestrzegane.
Nancy zgromadziła kilka kawałków sterylizowanej wątroby i śledziony,
osadzonych w blokach parafinowych, i włożyła je do kubków ze styropianu, by
zabrać do Fort Detrick i poddać tam analizie. Próbki te były niezwykle cenne dla niej
i dla armii. Cenniejsza byłaby tylko próbka zawierająca żywy wirus.
Peters zapytał Dalgarda, czy mogliby odwiedzić małpiarnię.
– Dobrze, ale nie teraz – odrzekł Dalgard. Dał do zrozumienia oficerom, że
budynek małpiarni stanowi własność prywatną.
– A próbki martwych małp? Czy możemy dostać kilka próbek?
– Oczywiście – zgodził się Dalgard. Powiedział, by pojechali poza Leesburg Pike,
w kierunku małpiarni. Przy drodze znajduje się stacja benzynowa Amoco; tam
powinni zaparkować samochody i zaczekać. – Przyjdzie do was człowiek, który
przyniesie próbki i odpowie na wasze pytania – wyjaśnił Dalgard.
– Próbki powinny być owinięte folią plastikową i włożone do pudełek, dla
bezpieczeństwa – zwrócił się Peters do Dalgarda. – Chcę, żebyście tak zrobili.
Dalgard zgodził się spełnić życzenie.
Peters, Nancy i Gene pojechali na stację benzynową, gdzie zaparkowali
samochody w ślepej uliczce, obok automatów telefonicznych. Było wczesne
popołudnie i poczuli głód. Nie jedli lunchu. Nancy weszła do stacji benzynowej
i kupiła dietetyczną colę dla każdego, paczkę krakersów z serem cheddar dla siebie
i krakersy z masłem arachidowym dla Petersa. Usiedli w dwóch samochodach, jedząc
zakupioną żywność, marznąc i czekając, by zjawił się ktoś z próbkami.
Peters obserwował krzątaninę ludzi wokół stacji benzynowej. Normalność tej
sceny odzwierciedlała w jakiś sposób sens życia i przemijanie czasu. Kierowcy
ciężarówek zatrzymywali się, by nabrać oleju lub wypić colę, inni kupowali
papierosy. Peters zauważył atrakcyjną kobietę, która zaparkowała samochód
i podeszła do automatu telefonicznego, z którego prowadziła długą rozmowę.
Pomyślał, że może to być mężatka rozmawiająca z kochankiem. Jak zareagowaliby ci
ludzie, gdyby się dowiedzieli, co zagraża ich miastu? Peters doszedł do wniosku, że
armia może być zmuszona do zdecydowanego działania. Był w Boliwii, gdy
wybuchła epidemia wywołana śmiercionośnym wirusem Machupo, i widział, jak
umierała młoda kobieta, zalana własną krwią. W Ameryce Północnej nie pojawił się
dotychczas wirus wywołujący u ludzi hemofilię. Kontynent ten nie był jeszcze
przygotowany na atak takiego wirusa. Myśl, że w pobliżu Waszyngtonu może
wybuchnąć epidemia wywołana przez wirus ebola, była przerażająca.
Peters zastanawiał się nad AIDS. Co by się stało, gdyby ktoś odkrył AIDS, zanim
choroba ta zaczęła się rozprzestrzeniać? Rozszerzała się bez ostrzeżenia, skrycie,
a kiedy ją odkryto, było już za późno. Gdyby w latach siedemdziesiątych
dysponowano dobrą stacją badawczą w Afryce Środkowej… pewnie udałoby się
odkryć wirus HIV wylęgający się w lesie tropikalnym. Wiedząc, że się zbliża, może
potrafilibyśmy go zatrzymać lub przynajmniej zmniejszyć szybkość jego
rozprzestrzeniania się… a tym samym ocalić życie co najmniej stu milionom ludzi.
Co najmniej. Przenikanie wirusa HIV do populacji ludzkich jest jeszcze w stadium
początkowym, a proces ten ciągle trwa. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że
epidemia AIDS dopiero się rozpoczęła. Nikt nie potrafi przewidzieć, ile osób umrze
na tę chorobę; Peters był jednak przekonany, że może ona ostatecznie uśmiercić setki
milionów ofiar i że to jeszcze nie dotarło do świadomości ludzi. Co by się jednak
stało, gdyby HIV został odkryty wcześniej? „Realistyczne” podejście do problemu
tego wirusa, gdy po raz pierwszy pojawił się w Afryce, doprowadziłoby
prawdopodobnie ekspertów i władze do wniosku, że stanowi on niewielkie zagrożenie
dla zdrowia ludzi i że nie warto wydawać na walkę z nim skromnych funduszów
przeznaczonych na badania naukowe; ostatecznie chodziło o wirus, który zaatakował
Afrykanów, powodując tylko osłabienie ich układu odpornościowego. Później jednak
wirus rozprzestrzenił się na całą planetę, epidemia AIDS w dalszym ciągu nie wygasa
i nie widać jej końca.
Nie wiemy naprawdę, co może zdziałać ebola. Nie mamy pewności, czy czynnik
zakaźny w małpiarni to wirus ebola zair, czy też coś innego, jakiś nowy szczep typu
ebola. Wirus, który może być przenoszony przez kaszel? Prawdopodobnie nie, ale kto
wie? Im dłużej Peters o tym myślał, tym więcej miał wątpliwości. Kto usunie te
małpy? Ktoś przecież musi tam wejść i to zrobić. Nie możemy opuścić tego budynku
i pozwolić, by uległ samozagładzie. Chodzi o wirus śmiertelny dla ludzi. Kto wpakuje
do worków te małpy? Pracujący tam faceci?
Peters zaczął się zastanawiać, czy władze wojskowe powinny posłać do małpiarni
specjalną ekipę SWAT, której celem jest zwalczanie zagrożeń biologicznych. On sam
nazywał takie działania „atakiem jądrowym”. Polegały one na sterylizacji danego
miejsca, uczynienia go martwym. Jeżeli znajdują się tam ludzie, należy ich
ewakuować i umieścić w pudle. Zwierzęta trzeba zabić i spopielić ich zwłoki.
Następnie dezynfekuje się miejsce chemikaliami i dymem. Peters zastanawiał się, czy
ekipa wojskowa powinna przeprowadzić taką sterylizację małpiarni.
Gene Johnson siedział na tylnym siedzeniu samochodu obok Petersa. Jego myśli
błądziły gdzie indziej. Myślał o Afryce, o grocie Kitum.
Gene był zaniepokojony, wręcz przerażony sytuacją. Myślał: „Nie wiem, jak
z tego wybrniemy bez śmierci ludzi”. Z każdą minutą jego niepokój wzrastał. Armia
USA znajdzie się w krytycznej sytuacji; jeżeli stanie się coś złego i zginą ludzie,
armia będzie odpowiedzialna.
Nagle Johnson zwrócił się do Petersa, mówiąc: „Wydaje się konieczne usunięcie
wszystkich małp. Epidemia na poziomie 4 to nie zabawka. Muszę cię uprzedzić, że
będzie to wymagać wielkiego wysiłku i drobiazgowego działania. To akcja
skomplikowana i czasochłonna; musimy cholernie się starać, by przeprowadzić ją
prawidłowo. Nie możemy więc pozwolić sobie na amatorów w kluczowych
miejscach. Potrzebni są ludzie doświadczeni, którzy wiedzą, co robią. Czy rozumiesz,
co się stanie, jeżeli coś zrobimy źle?”.
Johnson był przekonany, że Peters nigdy nie miał do czynienia z tak
skomplikowaną epidemią, podobnie jak wszyscy inni. Porównać ją można jedynie do
groty Kitum. A Petersa tam nie było.
Peters wysłuchał Johnsona i zachował milczenie. Irytowały go te rady. Jego
zdaniem Johnson mówił rzeczy oczywiste, o których Peters już wiedział.
Stosunki między Petersem a Johnsonem były skomplikowane. Jeździli razem
ciężarówkami przez Afrykę Środkową, szukając wirusa ebola, i pod koniec podróży
narosło między nimi znaczne napięcie. Wyprawa okazała się wyjątkowo uciążliwa –
dróg nie było, mosty znikły, mapy zostały chyba wykonane przez ślepego mnicha,
ludzie zaś mówili językami, których nawet miejscowi tłumacze nie rozumieli,
a ekspedycja nie potrafiła zdobyć dostatecznej ilości żywności i wody. Co najgorsze,
mieli trudności ze znalezieniem ludzi zakażonych wirusem ebola; nie zdołali odkryć
wirusa ani w organizmie naturalnego gospodarza tych rejonów, ani w ustroju
człowieka.
Właśnie podczas tej podróży – być może ze względu na chroniczny brak
żywności – Peters postanowił konsumować termity, które roiły się wokół swoich
gniazd. Termity miały skrzydła. Johnson, bardziej wybredny, nie miał ochoty
próbować ich smaku. Gdy Peters wkładał termity do ust, robił uwagi w rodzaju:
„Mają fantastyczny smak… mniam-mniam…” i mlaskał wargami, mlask, mlask;
potem słychać było chrzęst owadów między zębami Petersa, który następnie
wypluwał ich skrzydła.
Afrykańscy uczestnicy ekspedycji, którzy lubili jeść termity, namawiali Johnsona,
by też spróbował, co w końcu zrobił. Włożył garść termitów do ust i, ku swemu
zaskoczeniu, stwierdził, że smakują jak włoskie orzechy. Peters opowiadał
z rozmarzeniem o znalezieniu afrykańskiej królowej termitów, błyszczącej białej
torebki o długości mniej więcej piętnastu centymetrów i grubości kiełbaski,
wypełnionej jajkami i śmietankowym owadzim tłuszczem; królową tę zjadł żywcem
i w całości. Gdy przechodziła przez jego przełyk, rzucała się. Chociaż konsumowanie
termitów bawiło Petersa i Johnsona, sprzeczali się ze sobą, mieli bowiem różne
poglądy na metody prowadzenia badań naukowych i poszukiwania wirusa. Johnson
uważał, że w Afryce Peters robi z siebie widowisko i bardzo go to denerwowało.
Niebieska, pozbawiona okien, nieoznakowana furgonetka zjechała nagle z drogi,
przejechała przez stację benzynową i zatrzymała się obok nich. Zaparkowała w taki
sposób, że nikt znajdujący się na drodze i przy stacji benzynowej nie mógł dostrzec,
co się dzieje między dwoma pojazdami. Z siedzenia kierowcy wygramolił się
mężczyzna; był to Bill Volt. Podszedł do oficerów, którzy wysiedli ze swych
samochodów.
– Przywiozłem je prosto tutaj – powiedział i otworzył boczne drzwi furgonetki.
Zobaczyli siedem plastikowych worków na śmiecie, leżących na podłodze.
W workach można było dostrzec zarysy kończyn i głów.
„Co to jest?” – zadał sobie pytanie Peters.
Nancy zacisnęła zęby i cicho zaczerpnęła oddechu. Widziała, że worki wydymają
się, jak gdyby gromadziła się w nich ciecz. Miała nadzieję, że nie jest to krew.
– Co to wszystko znaczy, u diabła?! – wykrzyknęła.
– Zdechły ostatniej nocy – powiedział Volt. – Są w podwójnych workach.
Nancy odczuła przykry skurcz żołądka.
– Czy nikt się nie skaleczył, pracując przy tych małpach? – zapytała.
– Nie – odparł Volt.
Nancy zauważyła, że Peters patrzy na nią pytająco. Wiedziała, że chodzi mu o to,
kto zawiezie martwe małpy do Fort Detrick. Odpowiedziała spojrzeniem. Zdawała
sobie sprawę, że Peters wywiera na nią presję. Oboje byli kierownikami zakładów
w instytucie. Peters przewyższał ją rangą, lecz nie był jej szefem. „Może wywierać na
mnie nacisk, lecz ja mogę się sprzeciwić” – myślała.
– Nie wezmę tego gówna do bagażnika swego samochodu – powiedziała do
Petersa. – Jako weterynarz ponoszę pewną odpowiedzialność, jeżeli chodzi
o transportowanie martwych zwierząt. Nie mogę świadomie przewozić zwierzęcia
z chorobą zakaźną przez granice stanów.
Zapadła cisza. Na twarzy Petersa pojawił się grymas.
– Zgadzam się, że należy to zrobić – kontynuowała Nancy. – Jest pan lekarzem.
Może pan to zabrać. – Wskazała na wojskowe dystynkcje Petersa. – Po to właśnie
nosi pan te duże orły. – Wybuchnęli nerwowym śmiechem.
Czas uciekał, a w małpiarni rozprzestrzeniał się wirus. Peters obejrzał nieszczęsny
bagaż i stwierdził z ulgą, że małpy znajdują się w podwójnych i potrójnych workach,
postanowił więc zabrać je do Fort Detrick i dopiero potem martwić się o przepisy
sanitarne. Jak wytłumaczył mi później, jego rozumowanie było następujące: „Jeżeli
facet zawiózłby je z powrotem do małpiarni w Reston, powstałoby dodatkowe ryzyko
związane z transportem małp i nastąpiła zwłoka w ustaleniu diagnozy. Czuliśmy, że
szybkie rozpoznanie choroby będzie korzystne dla wszystkich. Niewątpliwie sprytni
prawnicy wojskowi mogliby uznać, że transport martwych małp zakażonych wirusem
ebola przez granice stanów jest całkowicie legalny, gdyż nigdy tego nie
kwestionowano”.
Stara czerwona toyota Petersa nie była w najlepszym stanie, on zaś przestał się
interesować możliwością jej sprzedaży. Otworzył bagażnik. Był wyłożony dywanem.
Peters nie zauważył żadnych ostrych kantów, które mogłyby przedziurawić
plastikowy worek.
Nie mieli gumowych rękawiczek, musieli więc przenosić worki gołymi rękami.
Nancy, trzymając głowę jak najdalej od wnętrza furgonetki, sprawdziła powierzchnie
worków, szukając kropelek krwi.
– Czy worki zostały zewnętrznie odkażone? – zapytała Volta.
Mężczyzna powiedział, że przemyto je płynem Clorox.
Nancy wstrzymała oddech, zwalczając odruch wymiotny, i podniosła worek,
w którym przemieszczały się zwłoki małpy. Ułożyli wszystkie ostrożnie w bagażniku
toyoty. Waga małp wahała się od dwóch do pięciu i pół kilograma. Całkowity ciężar
martwych małp wynosił mniej więcej dwadzieścia dwa kilogramy, co powodowało
obniżenie tyłu toyoty. Peters zamknął bagażnik.
Nancy chciała przeprowadzić sekcję małp jak najszybciej, gdyż plastikowy worek
z małpą zakażoną wirusem ebola zamienia się po upływie jednego dnia w worek
zupy.
– Jedź za mną i patrz, czy nie kapie – zażartował Peters.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
SPACER W PRZESTRZENI KOSMICZNEJ

Środa, godzina 14.00

Przybyli do instytutu wczesnym popołudniem. Peters zaparkował samochód przy


rampie załadowczej w bocznej ścianie budynku i odszukał kilku żołnierzy, który
pomogli mu zanieść worki do wentylowanej śluzy powietrznej prowadzącej do bloku.
Nancy udała się do gabinetu podpułkownika Rona Trottera, członka swego zespołu,
poleciła mu włożyć skafander i wejść do bloku; ona pójdzie za nim. Będą partnerami
w gorącej strefie.
Jak zawsze przed udaniem się na poziom 4, Nancy zdjęła swój pierścionek
zaręczynowy oraz obrączkę ślubną i zamknęła je w biurku. Wspólnie z Trotterem
przeszli razem przez korytarz i mężczyzna wszedł jako pierwszy do szatni
prowadzącej w stronę AA-5, podczas gdy Nancy czekała na korytarzu. Zapaliło się
światło, sygnalizując, że Trotter udał się na następny poziom; Kobieta przyłożyła swą
kartę bezpieczeństwa do czujnika, który otwierał drzwi szatni. Rozebrała się do naga,
włożyła ubiór chirurgiczny z długimi rękawami i stanęła przed wyjściem; na jej twarz
padało niebieskie światło. Przy drzwiach znajdował się inny czujnik bezpieczeństwa.
Był to numeryczny blok klawiszy. Nie wolno zabierać ze sobą karty bezpieczeństwa
na wyższe poziomy. Zostałaby ona zniszczona przez chemikalia w procesie
odkażania. Z tego powodu trzeba było pamiętać swój kod bezpieczeństwa. Nancy
wycisnęła kilka liczb i centralny komputer w budynku zanotował, że Jaax Nancy chce
wejść. Po ustaleniu, że wolno jej wkroczyć do AA-5, komputer otworzył drzwi,
a sygnał dźwiękowy informował, że może przedostać się do wnętrza. Nancy przeszła
przez kabinę natryskową do łazienki, włożyła białe skarpetki i otworzyła drzwi
prowadzące do pokoju przygotowawczego poziomu 3.
Tam spotkała się ponownie z podpułkownikiem Trotterem. Był to krępy,
ciemnowłosy mężczyzna, z którym pracowała przez wiele lat. Włożyli wewnętrzne
rękawice i okleili taśmą mankiety. Nancy nałożyła na uszy ochraniacze; ostatnio
uważano, że głośny huk powietrza w skafandrze może spowodować uszkodzenie
słuchu. Oboje włożyli skafandry ochronne i zasunęli zamki błyskawiczne Ziploc.
Manipulując przy swych skafandrach, obserwowali się wzajemnie. Ludzie
w biologicznych kombinezonach przyglądają się sobie, podobnie jak zapaśnicy na
początku walki, śledząc każdy ruch partnera, a przede wszystkim upewniając się, czy
nie ma on w dłoni ostrego przedmiotu. Ta ostrożność jest instynktowna.
Zamknęli skafandry i poczłapali ciężko przez pokój przygotowawczy do dużej
śluzy powietrznej. Była to śluza wentylacyjna. Nie prowadziła do strefy zagrożenia,
lecz łączyła się ze światem zewnętrznym. Na podłodze śluzy leżało siedem worków
na śmieci.
– Weź tyle worków, ile możesz unieść – powiedziała Nancy do Trottera.
Każde z nich zabrało po kilka. Ruszyli przez pomieszczenie przygotowawcze do
drzwi śluzy powietrznej prowadzącej na poziom 4. Nancy zabrała metalowe naczynie
z narzędziami. Odczuwała ciepło i szybka jej hełmu pokryła się mgłą. Otworzyli
drzwi i weszli do wnętrza. Nancy zaczerpnęła oddechu i zebrała myśli. Wyobrażała
sobie, że przejście przez drzwi szarej strefy na poziom 4 to coś w rodzaju spaceru
w przestrzeni kosmicznej; nie przebywa się jednak w przestrzeni zewnętrznej, ale
w wewnętrznej, pełnej agresywnych drobnoustrojów próbujących przeniknąć przez
skafander. Różni ludzie, w szczególności cywilni dozorcy zwierząt, wchodzili stale na
obszar poziomu 4 w instytucie. Ich pobyt tutaj był nieporównywalny z przebywaniem
w strefie izolowanej w celu przeprowadzenia sekcji zwierzęcia, które padło w wyniku
zakażenia nieznanym letalnym wirusem. Była to praca związana z wielkim ryzykiem.
Koncentrując się i kontrolując swój oddech, Nancy otworzyła kolejne drzwi
i weszła do strefy zagrożenia. Wyciągnęła rękę i pociągnęła za łańcuszek natrysku
chemicznego. Rozpoczęło to cykl odkażania eliminującego wszystkie czynniki
zakaźne, które mogły przedostać się do śluzy powietrznej.
Włożyli wysokie buty i poszli korytarzem z bloków żużlobetonowych, taszcząc
małpy. Powietrze w skafandrach zużywało się i musieli przyłączać przewody
powietrzne.
Doszli do pomieszczenia chłodniczego i włożyli wszystkie worki, z wyjątkiem
jednego, do lodówki. Ten jeden zanieśli do sali sekcyjnej. Poruszając się ostrożnie
blisko siebie, wetknęli do skafandrów przewody powietrzne; suche powietrze
oczyściło z pary szybki hełmów. Powietrze huczało ciszej za ochraniaczami uszu. Na
rękawice skafandra nałożyli rękawiczki chirurgiczne. Nancy poukładała na brzegu
stołu pojemniki z próbkami i przeliczyła je.
Trotter rozwiązał węzły worka; jego niebezpieczne wnętrze stało się częścią
niebezpiecznego wnętrza sali. Wspólnie wyciągnęli małpę i ułożyli ją na stole
sekcyjnym. Nancy zapaliła lampę chirurgiczną.
Patrzyły na nią brązowe oczy. Nie były zamglone i wyglądały normalnie. Nie były
też czerwone. Białko oczu pozostało białe, a źrenice czyste i czarne jak noc. Odbijało
się w nich światło lampy. W oczach i za nimi nie było nic. Ani myśli, ani życia. Praca
komórek ustała.
Gdy komórki w „maszynie” biologicznej przestają działać, nie można jej już
nigdy uruchomić. Następują procesy rozkładu, zmierzające do chaosu
i przypadkowości. Wyjątek stanowią wirusy. One mogą stać się nieaktywne, by po
zetknięciu z żywym organizmem znowu zacząć działać i rozmnażać się. Jedynym
drobnoustrojem „żyjącym” w organizmie małpy był nieznany wirus, chwilowo
nieaktywny. Nie mnożył się i nie działał, gdyż komórki małpy były martwe. Po
zetknięciu z żywymi komórkami Nancy wirus mógł jednak aktywować się i zacząć
się namnażać. Teoretycznie był w stanie rozprzestrzenić się wśród ludności całego
świata.
Nancy wzięła skalpel i powoli, ostrożnie rozcięła brzuch małpy, trzymając ostrze
jak najdalej od osłoniętych rękawiczką palców. Śledziona była rozdęta, twarda jak
skóra, i przypominała wędzone salami. Nancy nie zauważyła żadnych krwawych
zmian chorobowych we wnętrzu małpy. Oczekiwała, że zobaczy kałużę krwi, lecz
wszystko wyglądało normalnie, nie wystąpił krwotok wewnętrzny. Jelito było
w porządku. Potem zbadała żołądek. Znalazła pierścień krwawiących plam w miejscu
połączenia żołądka z jelitem cienkim. Mógł to być objaw choroby ebola, lecz
niejednoznaczny. Zmiany takie występują również w małpiej gorączce krwotocznej.
Opierając się na wzrokowych oględzinach narządów wewnętrznych podczas sekcji,
Nancy nie mogła więc stwierdzić obecności wirusa ebola w organizmie małpy.
Posługując się tępymi nożyczkami, wycięła trójkątne kawałki wątroby i rozgniotła
je na szklanych płytkach. Takie płytki i probówki na krew to jedyne szklane
przedmioty, którymi można posługiwać się w gorącej strefie; chodzi
o wyeliminowanie niebezpieczeństwa powstawania odprysków szkła w razie
stłuczenia naczynia. Wszystkie zlewki laboratoryjne w tej strefie są wykonane
z tworzywa sztucznego.
Nancy pracowała powoli, trzymając dłonie możliwie jak najdalej od wnętrza ciała
i krwi małpy. Co chwila płukała rękawiczki w misce z płynem EnviroChem i często
je zmieniała.
Od czasu do czasu Trotter rzucał spojrzenie na Nancy. Utrzymywał brzuch małpy
w stanie otwartym, zaciskał naczynia krwionośne, podawał Nancy narzędzia, o które
prosiła. Potrafili odczytywać słowa z ruchu warg partnera.
– Kleszcze – szepnęła z naciskiem, wskazując na narzędzie.
Trotter skinął głową i podał jej żądany instrument. Nie rozmawiali. Była sama
z szumem powietrza w hełmie.
Nancy pomyślała, że być może ta małpa nie została zakażona wirusem ebola.
W biologii nic nie jest jasne, wszystko jest skomplikowane, wszystko jest chaosem
nawet wtedy, gdy się sądzi, że coś stało się zrozumiałe. Zdejmuje się wierzchnią
warstwę, a pod nią są jeszcze większe komplikacje. O przyrodzie można powiedzieć
wszystko, tylko nie to, że jest prosta. Ten pojawiający się wirus był jak nietoperz
przecinający wieczorny mrok. Wydaje się, że jest tuż-tuż, że trzepocze skrzydłami
w polu widzenia, a tymczasem już go nie ma.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
KONFRONTACJA

Środa, godzina 14.00

Gdy Nancy Jaax zajmowała się małpami, Peters przebywał w sali konferencyjnej
budynku dowództwa w Fort Detrick. Kariery obecnych tam ludzi były zagrożone.
Wokół długiego stołu siedzieli niemal wszyscy, którzy wiedzieli, co oznacza wirus
ebola. Zebraniu przewodniczył generał Russell, wysoki mężczyzna w mundurze,
wyglądający na człowieka energicznego. Nie chciał on, by zebranie zamieniło się
w próbę sił między CDC a armią. Nie chciał również, by CDC przejęło tę sprawę.
Siedział tam również Dan Dalgard. W ciemnym garniturze sprawiał wrażenie
chłodnego i opanowanego, w rzeczywistości jednak był niezwykle zdenerwowany.
Brodaty i milczący Gene Johnson rzucał groźne spojrzenia na stół. Zjawili się także
wyżsi urzędnicy Departamentu Zdrowia Wirginii i z hrabstwa Fairfax. Fred Murphy –
współodkrywca wirusa ebola, zajmujący wysokie stanowisko w CDC – siedział obok
innego przedstawiciela CDC, doktora Josepha B. McCormicka.
Joe McCormick był szefem oddziału specjalnych czynników chorobotwórczych,
kierowanego dawniej przez Karla Johnsona, drugiego współodkrywcę wirusa ebola.
McCormick objął stanowisko, gdy Johnson przeszedł na emeryturę. Mieszkał
i pracował w Afryce. Był to przystojny, doświadczony lekarz; miał faliste ciemne
włosy i nosił okrągłe szkła Fiorucciego. Ten ambitny, błyskotliwy, czarujący
człowiek, o żywym, porywczym usposobieniu i dużej zdolności perswazji, dokonał
w swej karierze rzeczy niezwykłych. Opublikował poważne prace badawcze
dotyczące wirusa ebola. W odróżnieniu od innych uczestników zebrania widział
i leczył ludzi zakażonych tym wirusem.
McCormick i Peters nie znosili się wzajemnie. Niechęć tych dwóch lekarzy trwała
od wielu lat. Obydwaj spenetrowali najciemniejsze zakątki Afryki w poszukiwaniu
wirusa ebola i żaden z nich nie znalazł jego naturalnej kryjówki. Podobnie jak Peters,
McCormick niewątpliwie czuł, że teraz wreszcie osaczy wirus i będzie mógł go
efektownie unicestwić.

Naradę rozpoczął Peter Jahrling, współodkrywca szczepu drobnoustrojów, które
pustoszyły organizmy małp. Swe wywody zilustrował wykresami i fotografiami.
Następnie zabrał głos Dalgard. Był niezwykle zdenerwowany. Opisał kliniczne
objawy choroby, które obserwował w małpiarni; do końca wydawało mu się, że nikt
nie zauważył jego podniecenia.
Zaraz potem wstał McCormick. Treść jego wystąpienia pozostaje kwestią sporną.
Krążą na ten temat dwie wersje. Według wojskowych zwrócił się do Jahrlinga
i powiedział coś w rodzaju: „Dziękuję ci bardzo, Peter, za zaalarmowanie nas. Są tu
teraz dzielni chłopcy. Możecie przekazać sprawę nam, zanim spotka was coś złego.
Mamy doskonałe, bezpieczne urządzenia w Atlancie. Zabierzemy natychmiast
wszystkie wasze materiały oraz próbki wirusa i zaopiekujemy się nimi”.
Wojskowi uważali więc, że McCormick starał się przedstawić siebie jako
jedynego prawdziwego znawcę problematyki wirusa ebola. Że próbował przejąć
kierownictwo akcji i zagrabić próbki wirusa.
Peters słuchał McCormicka z rosnącą wściekłością. Uważał, że jego wystąpienie
jest „bardzo aroganckie i obraźliwe”.
Według McCormicka sens jego wystąpienia był inny. „Jestem pewny, że
zaoferowałem pomoc w sprawie epidemii zwierząt w Reston – wspomniał, gdy do
niego telefonowałem. – Nic nie wiem o żadnym konflikcie. Jeżeli istnieje jakaś
animozja, to tylko ze strony wojskowych, nie z naszej, spowodowana przyczynami,
które oni lepiej znają niż ja. Nasze stanowisko można było wyrazić słowami: »Brawo
chłopcy, dobra robota«”.
W przeszłości McCormick publicznie skrytykował Gene’a Johnsona, wojskowego
eksperta badającego wirus ebola, który wydał mnóstwo pieniędzy na wyprawę do
groty Kitum, a potem nie opublikował swych odkryć. McCormick wyraził swoje
stanowisko słowami: „Lubią opowiadać o własnych eksperymentach, lecz sposobem
informowania ludzi jest publikowanie informacji. To nie jest nierozsądna krytyka.
Oni wydają pieniądze podatników”. Powiedział także: „Nikt z nich nie zajmował się
tymi sprawami tak długo jak ja. Należałem do tych, którzy mieli do czynienia
z ludźmi zakażonymi wirusem ebola. Nikt z nich nie ma takich doświadczeń”.
Oto czego dokonał McCormick. W 1979 roku do CDC dotarły informacje, że
wirus ebola uaktywnił się i powoduje epidemie w południowym Sudanie, w tych
samych miejscach, w których pojawił się po raz pierwszy w 1976 roku. Sytuacja była
niebezpieczna nie tylko ze względu na uaktywnienie się wirusa, lecz także z uwagi na
toczącą się wówczas w Sudanie wojnę domową – obszar, na którym szalał wirus, był
również terenem wojny. McCormick zaproponował, że zgromadzi trochę próbek krwi
ludzi zakażonych wirusem ebola i przywiezie je do Atlanty.
Nikt inny nie chciał polecieć do Sudanu z McCormickiem, udał się więc sam
(warto wspomnieć, że trzy lata wcześniej, w roku 1976, podczas szalejącej w Sudanie
epidemii, lekarz z CDC był prawdopodobnie zbyt przerażony, by polecieć do
Sudanu). McCormick przybył do południowego Sudanu lekkim samolotem
pilotowanym przez dwóch przestraszonych pilotów z buszu. Tuż przed zachodem
słońca wylądowali na pasie startowym w pobliżu wioski Zande. Piloci byli zbyt
przerażeni, by opuścić samolot. Zapadał mrok i postanowili spędzić noc w kabinie, na
pasie startowym. Ostrzegli McCormicka, że odlecą następnego dnia rano,
o wschodzie słońca. Miał do świtu czas, by znaleźć wirus.
McCormick założył plecak i poszedł do wioski. Natknął się na lepiankę, wokół
której stali wieśniacy, nie wchodzili jednak do środka. Usłyszał odgłosy ludzkiej
agonii. Do wnętrza prowadził ciemny otwór. McCormick nie mógł zajrzeć do chaty,
wiedział jednak, że jest tam śmiercionośny wirus. Poszperał w plecaku i znalazł
latarkę. Nie działała. Uświadomił sobie, że zapomniał zabrać baterie. Zapytał, czy
ktoś z obecnych nie ma światła; jeden z mężczyzn przyniósł latarnię. Trzymając ją
przed sobą, McCormick wszedł do chaty.
Nigdy nie zapomni tego, co ujrzał. Najpierw zobaczył szereg patrzących na niego
czerwonych oczu. Powietrze w chacie cuchnęło krwią. Ludzie leżeli na słomianych
matach na podłodze. Niektórzy mieli konwulsje, oznaczające końcową fazę choroby
i zbliżającą się śmierć; ich ciała sztywniały i drgały, gałki oczne były wywrócone ku
górze, z nosa i odbytnicy płynęła krew. Inni zapadli w śpiączkę, nie poruszali się
i krwawili. Chata stanowiła strefę śmierci.
McCormick otworzył plecak i wydobył gumowe rękawiczki, papierowy ubiór
chirurgiczny, papierową maskę i papierowe ochraniacze, zabezpieczające buty przed
zaplamieniem krwią. Po włożeniu tego wszystkiego na siebie porozkładał na macie
probówki i strzykawki. Potem zaczął pobierać od chorych krew. Pracował w chacie
przez całą noc, w pozycji klęczącej, gromadząc próbki krwi i opiekując się pacjentami
najlepiej, jak potrafił.
W pewnej chwili, kiedy pobierał krew od starej kobiety, chora nagle drgnęła. Jej
ramię poruszyło się gwałtownie i zakrwawiona igła, wysunąwszy się z niego, ukłuła
McCormicka w kciuk. „Czyżby? – pomyślał. – To wystarczy, by nastąpiło zakażenie.
Wirus przeniknął do krwi”.
O świcie McCormick zebrał probówki z surowicą krwi, pobiegł do samolotu
i wręczył je pilotom. Zastanawiał się nad tym, co ma zrobić ze sobą.
Niebezpieczeństwo zakażenia wirusem ebola było bardzo duże. Po trzech lub czterech
dniach prawdopodobnie zachoruje. Czy powinien teraz opuścić Sudan i udać się do
szpitala? Musiał podjąć decyzję: odlecieć z pilotami czy pozostać z wirusem.
Wydawało się oczywiste, że piloci nie powrócą, by go zabrać. Jeżeli miał odlecieć
i oddać się pod opiekę lekarzy, musiał zrobić to natychmiast. Sytuację komplikowała
dodatkowa okoliczność. Był lekarzem, a ludzie w chacie to jego pacjenci.
Powrócił do wioski. Obawiał się, że może być zakażony wirusem ebola, chciał
jednak pobrać więcej próbek. Sądził, że po wystąpieniu u niego bólu głowy będzie
mógł wezwać pomoc przez radio; wówczas może przyleci samolot i zabierze go.
Pozostał tego dnia w chacie i przetoczył sobie dwie torebki surowicy krwi
zawierającej przypuszczalnie przeciwciała, które mogły obronić go przed wirusem
ebola; przywiózł ze sobą tę surowicę, chłodzoną lodem, a obecnie miał nadzieję, że
ocali mu życie. Owej nocy nie mógł zasnąć, myśląc o igle, która ukłuła go w palec,
i wirusie masowo rozmnażającym się we krwi. Wypił pół butelki szkockiej whisky,
by wreszcie zasnąć.
W ciągu czterech następnych dni zajmował się w chacie pacjentami, lecz ból
głowy nie wystąpił. Przez cały czas bacznie obserwował starą kobietę, kontrolując, co
się z nią dzieje. Czwartego dnia, ku jego zaskoczeniu, kobieta zaczęła wracać do
zdrowia. Nie była zakażona wirusem ebola. Jej stan wywołała prawdopodobnie
malaria, a dreszcze spowodowała gorączka. McCormick uniknął więc plutonu
egzekucyjnego.
Teraz, na zebraniu w Fort Detrick, McCormick był przekonany, że wirus ebola nie
rozprzestrzenia się łatwo i nie jest przenoszony przez powietrze. Nie zachorował,
chociaż przez kilka dni i nocy wdychał powietrze w chacie z ludźmi zakażonymi
wirusem ebola. Był przekonany, że nie jest łatwo zapaść na tę chorobę. Jego zdaniem
nie była ona tak niebezpieczna, jak może sądzili wojskowi.
Dalgard zadał zebranym ekspertom pytanie:
– Jak szybko po dostarczeniu wam próbek możecie stwierdzić, czy zawierają one
wirus?
– To może zająć tydzień. Tyle tylko wiemy – odparł Peters.
– Chwileczkę – wtrącił z naciskiem McCormick – mamy nowy test, który daje
wynik po dwunastu godzinach. – Argumentował, że CDC powinno zająć się wirusem
i próbkami.
Peters obrócił się i popatrzył z wściekłością na McCormicka. Był przekonany, że
nie dysponuje on żadnym testem pozwalającym na szybkie zbadanie. Sądził, że
McCormick blefuje w tej grze o wysoką stawkę, jaką była kontrola nad wirusem.
Sytuacja stała się delikatna, nie mógł bowiem w obecności przedstawicieli
medycznych władz stanowych powiedzieć: „Joe, nie wierzę ci”. W związku z tym
oświadczył:
– Trwająca epidemia nie jest właściwym momentem do wypróbowywania
w terenie nowych metod. – Argumentował, że Fort Detrick znajduje się bliżej
epidemii niż CDC w Atlancie, jest więc słuszne, by armia dysponowała próbkami
i dążyła do wyizolowania wirusa. Peters nie wspomniał – nie było sensu o tym
mówić – że w tej właśnie chwili Nancy bada siedem martwych małp. Robiła to, gdy
w sali konferencyjnej toczyła się dyskusja. Ponadto armia dysponowała hodowlami
wirusa. Prawo jest w dziewięćdziesięciu procentach po stronie tego, kto posiada,
a armia miała zarówno ofiary, jak i wirus.
Obok McCormicka zajmował miejsce Fred Murphy, inny ekspert z CDC. Zaczął
rozumieć, że w tych pertraktacjach pozycja CDC nie jest silna. Nachylił się do
McCormicka i wyszeptał:
– Joe! Wyłącz się i siedź cicho. Jesteśmy tu w mniejszości.
Generał Philip Russell przysłuchiwał się dyskusji milcząco. Teraz spokojnie, lecz
bardzo głośno zaproponował wypracowanie kompromisu. Zasugerował podział
odpowiedzialności za akcję.
Wydawało się, że jest to najlepsze rozwiązanie. Generał i Murphy szybko doszli
do porozumienia, podczas gdy McCormick i Peters patrzyli na siebie bez słowa.
Ustalono, że CDC zajmie się konsekwencjami epidemii i zapewni opiekę chorym,
armia natomiast rozwiąże problem małp i małpiarni stanowiącej ognisko epidemii.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
AKCJA

Środa, godzina 16.30

Peters uznał, że jest upoważniony do przeprowadzenia akcji. Jak tylko zakończyło się
zebranie, rozpoczął odpowiednie przygotowania. Przede wszystkim potrzebował
oficera sztabowego, który mógłby poprowadzić ekipę żołnierzy i cywilów do
małpiarni. Musiał utworzyć wojskową jednostkę operacyjną.
Postanowił już, kto będzie kierować akcją. Wybrał podpułkownika Jerry’ego
Jaaxa, męża Nancy. Jerry nigdy nie nosił skafandra ochronnego, lecz był szefem
zakładu weterynarii w instytucie i znał małpy. Będą niewątpliwie potrzebni jego
pracownicy, wojskowi i cywilni. Nikt oprócz nich nie miał doświadczenia
w postępowaniu z tymi zwierzętami.
Peters zastał Jerry’ego w jego gabinecie. Wyglądał przez okno, żując recepturkę.
– Jerry – powiedział Peters – myślę, że mamy sytuację w Reston. Posłużył się
eufemizmem: „sytuacja”, który oznaczał letalnego wirusa. – Wydaje się, że musimy
tam pojechać i usunąć te małpy. Poza tym trzeba to zrobić w warunkach
bezpieczeństwa biologicznego na poziomie 4.
Polecił Jerry’emu, by w ciągu dwudziestu czterech godzin skompletował ekipy
żołnierzy i pracowników cywilnych, gotowe do akcji w skafandrach.
Jerry udał się do gabinetu Gene’a Johnsona i zawiadomił go o swojej roli w akcji.
W pomieszczeniu panował wielki bałagan. Jerry zastanawiał się, jak Gene,
mężczyzna tak okazały, może pomieścić się między stosami papierów.
Obaj zaczęli natychmiast układać plan niebezpiecznej operacji. Postanowili
zlikwidować jedną salę małp i obserwować efekt – czy wirus będzie się nadal
rozprzestrzeniać. Ustalili następujące priorytety:
1. Bezpieczeństwo ludności.
2. Minimum cierpień zabijanych zwierząt.
3. Gromadzenie próbek do celów naukowych, aby zidentyfikować szczep wirusa
i ustalić sposób jego rozprzestrzeniania się.
Gene uznał, że jeżeli ekipa wykona swą pracę prawidłowo, mieszkańcy
Waszyngtonu będą bezpieczni. Włożył okulary, przygarbił się i grzebał w swych
papierach, z brodą wtłoczoną w piersi. Wiedział już, że nie wejdzie do tamtego
budynku. Za nic na świecie. Zbyt wiele razy widział ginące małpy i nie mógł
zapomnieć tego widoku. Jego zadanie polegało na skompletowaniu sprzętu i ludzi,
przewiezieniu ekipy do małpiarni oraz bezpiecznej ewakuacji ludzi ze sprzętem
i martwymi zwierzętami.
Przechowywał wykazy sprzętu, który przed rokiem zabrał do groty Kitum. Cicho
klnąc, przebijał się przez papierzyska, gdyż w Afryce miał mnóstwo różnych rzeczy.
Zachomikował je po powrocie we wszystkich możliwych kryjówkach instytutu, tak
by nikt nie mógł niczego znaleźć i zabrać.
Gene był podniecony, a jednocześnie przerażony. Jego nocne koszmary związane
z wirusem ebola, złe sny o cieczy płynącej przez dziurki w skafandrze ochronnym,
nigdy nie rozwiały się do końca. Budził się, myśląc o istniejącym zagrożeniu. Spędził
prawie dziesięć lat polując, bez większego powodzenia, na wirusy ebola i marburg
w Afryce; i oto nagle jeden z tych skurwieli pojawił się w Waszyngtonie.
Przypominało mu się ulubione powiedzenie: Przypadek sprzyja umysłom
przygotowanym. Tak, okazja się trafiła. Jeżeli sprzęt był przydatny w grocie Kitum,
będzie przydatny również w małpiarni. Myśląc o tym, Gene doszedł do wniosku, że
małpiarnia bardzo przypomina grotę Kitum. Była to zamknięta przestrzeń powietrza.
Martwego powietrza. Wentylacja nie działała. Wszędzie odchody zwierząt. Kałuże
małpiego moczu. Niebezpieczna biologicznie grota w pobliżu Waszyngtonu.
A w grocie są ludzie, którzy mogą już być zakażeni wirusem. Jak wprowadzić ekipy
do groty i wyprowadzić z niej? Potrzebne będzie pomieszczenie do przygotowań,
a także szara strefa – śluza powietrzna z jakimś natryskiem chemicznym. Gdzieś
w tym budynku żyje drobnoustrój poziomu 4, który wzrasta, rozmnaża się i zamiera
w organizmach gospodarzy. A gospodarzami są małpy i, być może, ludzie.

Środa, godzina 20.00

Dan Dalgard opuścił USAMRIID i powrócił samochodem do swego biura na


Leesburg Pike, gdzie przybył koło ósmej wieczorem. Biuro było puste; wszyscy
poszli do domu. Dalgard uporządkował biurko, wyłączył komputer i wyjął dyskietkę
zawierającą prowadzony przez siebie dziennik, „Chronologię wydarzeń”. Włożył
dyskietkę do teczki. Powiedział dobranoc strażnikowi siedzącemu przy wejściu
i pojechał samochodem do domu. Po drodze uświadomił sobie, że zapomniał
zatelefonować do żony, by zawiadomić ją, że wróci później. Zatrzymał się przy
supermarkecie Giant Food i kupił dla niej bukiet ciętych kwiatów, goździków
i chryzantem. Po przybyciu do domu odgrzał obiad w kuchence mikrofalowej i zjadł
go w towarzystwie żony, siedząc na fotelu z opuszczanym oparciem. Był wyczerpany.
Położył następne polano na palenisko kominka i usiadł przy osobistym komputerze,
umieszczonym obok stołu, przy którym naprawiał zegary. Włożył do komputera
dyskietkę i zaczął pisać, by doprowadzić dziennik do ostatniej chwili.
Wydarzyło się tak wiele, że miał trudności z odtworzeniem faktów. Rano
dowiedział się, że dozorca małp, Jarvis Purdy, jest w szpitalu z powodu zawału serca.
Tak brzmiała informacja. Jarvis znajdował się pod dobrą opieką i nie było doniesień,
że jego stan się pogarsza. Czy powinien wobec tego zawiadomić szpital, że Jarvis
mógł zostać zakażony wirusem ebola? Czy będzie odpowiedzialny, jeżeli okaże się to
prawdą i Jarvis zakazi innych w szpitalu? Boże! Musi posłać jutro kogoś do Jarvisa,
by mu powiedział, co się dzieje. Jeżeli dowie się tego wcześniej z radia lub telewizji,
może dostać następnego zawału serca!
Dalgard nakłonił pozostałych dozorców małp, by zaopatrzyli się w respiratory.
Przekazał im także to, co wiedziano o przenoszeniu się wirusów ebola i marburg na
ludzi. Zawiesił też wszystkie codzienne prace w budynku, z wyjątkiem jednokrotnego
karmienia zwierząt, obserwacji i sprzątania sali małp. Pouczył pracowników
laboratorium na Leesburg Pike, tych, którzy mieli do czynienia z krwią i próbkami
tkanek małp, by postępowali w taki sposób, jak gdyby materiał ten był zakażony
wirusem HIV.
„Muszę poinformować laboratoria, które otrzymały od nas transporty małp, by
zawiadomiły CDC, jeżeli nastąpią jakiekolwiek nietypowe wypadki śmierci
zwierząt – rozmyślał. – A co z zagrożeniem ludzi, którzy zajmowali się klimatyzacją?
Co z pracownikami pralni? Czy nie było niedawno montera naprawiającego telefony?
Może w ostatnim tygodniu? Nie przypominam sobie, kiedy był? Boże święty! Czy
czegoś nie zapomniałem?” – myśli kłębiły się w jego głowie.
Gdy Dalgard rejestrował w komputerze ostatnie wydarzenia, zadzwonił telefon.
Była to Nancy Jaax. Robiła wrażenie zmęczonej. Powiedziała Dalgardowi, że właśnie
ukończyła sekcję siedmiu małp. Wyniki wskazują na małpią gorączkę krwotoczną lub
chorobę ebola. Może to być jedna z tych chorób lub obie choroby. Wyniki nie są
jednoznaczne.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
REKONESANS

30 listopada, czwartek

Następnego dnia rano – był właśnie czwartek, dokładnie w tydzień po Dniu


Dziękczynienia – Dalgard postanowił poprosić ekipę wojskową o uprzątnięcie sali H,
która, jak się wydawało, stanowiła obecnie centrum epidemii. Zatelefonował do
Petersa i wyraził zgodę na wkroczenie ekipy wojskowej do małpiarni.
Pułkownik Jerry Jaax zwołał zebranie wszystkich oficerów należących do jego
personelu, a także dwóch sierżantów. Przybyli: major Nathaniel, „Nate”, Powell,
kapitan Mark Haines, kapitan Steven Denny, sierżant Curtis Klages i sierżant Thomas
Amen. Ponadto zaproszono również cywilnego dozorcę zwierząt Merhla Gibsona.
Ludzie ci stanowili trzon zespołu. Jaax postawił sprawę jasno: „Czy chcecie pojechać
do Reston?”. Niektórzy z obecnych nawet nie słyszeli o tym miejscu. Wyjaśnił, o co
chodzi, mówiąc: „Jest kilka małp, które należy bezboleśnie uśmiercić. Chcemy,
byście się tym zajęli. Czy pojedziecie tam?”. Wszyscy odpowiedzieli, że wykonają to
zadanie. Jaax przewidywał również, że wraz z Nancy będzie w tym czasie
w małpiarni. Dzieci pozostaną jutro same.
Ekipa miała wkroczyć do jednej z sal małpiarni, uśmiercić tam zwierzęta
i przywieźć do instytutu próbki tkanek w celu ich zanalizowania. Członkowie ekipy
będą wykonywać to zadanie w skafandrach ochronnych w warunkach izolacji
biologicznej poziomu 4. Ustalono, że wyruszą o piątej rano następnego dnia.
Pozostało więc mniej niż dwadzieścia cztery godziny na przygotowania. Gene
Johnson gromadził już swój sprzęt.
Gene pojechał samochodem do Wirginii i przybył do małpiarni w południe, aby
przeprowadzić rekonesans, zapoznać się z rozplanowaniem budynku oraz ustalić
miejsca śluzy powietrznej i szarej strefy, a także obmyślić sposób wprowadzenia
ekipy do budynku. Johnsonowi towarzyszył sierżant Klages, ubrany w kombinezon
roboczy. Gdy skręcali na parking, dostrzegli stojący przed małpiarnią wóz
transmisyjny; sprawozdawca telewizyjny i jego ludzie pili kawę i czekali, aż coś się
wydarzy. Zdenerwowało to Johnsona. Mass media zaczynały wcześnie krążyć wokół
tej historii, wydaje się jednak, że nie potrafiły nic wywęszyć, a USAMRIID starał się,
by to nie nastąpiło.
Gene i sierżant zaparkowali samochód pod klonem cukrowym, obok niskiego
budynku z cegły, i weszli do wnętrza frontowym wejściem. Gdy otworzyli drzwi,
niemal powalił ich odór małp. „Stop – pomyślał sierżant Klages – stop, nawet tu nie
powinniśmy wchodzić bez skafandrów ochronnych”.
Budynek cuchnął małpami. Działo się tu coś złego. Całe to przeklęte miejsce
może być zakaźne; każda powierzchnia może być zakaźna. Dozorcy przestali czyścić
klatki, nie chcieli bowiem wchodzić do sal z małpami.
Odszukali Billa Volta i powiedzieli mu, że chcą zwiedzić budynek, by ustalić
najlepszy sposób wprowadzenia następnego dnia wojskowych ekip. Volt
zaproponował im, by usiedli. Nie chcieli jednak i starali się nie dotykać gołymi
rękami czegokolwiek w tym gabinecie. Zauważyli, że Volt lubi słodycze. Podsunął im
pudełko pełne cukierków Life Savers, Bit-O-Honey i batonów Snickers.
– Poczęstujcie się – powiedział.
Klages popatrzył na słodycze ze wstrętem i wymamrotał:
– Nie, dziękuję. – Bał się nawet ich dotknąć.
Gene postanowił pójść do bloku małp i zobaczyć salę H, ognisko infekcji.
Znajdowała się w tylnej części budynku. Nie chciał jednak przechodzić w tym celu
przez małpiarnię. Bał się oddychać zbyt długo jej powietrzem. Udało mu się odkryć
inną drogę. Sąsiadujące z gabinetem pomieszczenia okazały się puste, gdyż
opuszczono je wcześniej; dopływ prądu był odcięty, a tafle sufitowe się odrywały.
Gene wydobył latarkę kieszonkową i oświetlił pokoje. „Wyglądają jak po
bombardowaniu” – pomyślał.
Odszukał drzwi do małpiarni. Był za nimi magazyn i zamknięty korytarz. Teraz
mógł zobaczyć wszystko oczami wyobraźni. Zamknięty korytarz spełni funkcję śluzy
powietrznej, a magazyn – pomieszczenia przygotowawczego. Członkowie ekipy będą
mogli włożyć skafandry w magazynie, z dala od kamer telewizyjnych. Na kartce
papieru narysował plan.
Gdy poznał rozkład pomieszczeń w budynku, poszedł drogą okrężną do przedniej
części i zażądał od pracowników małpiarni dokładnego uszczelnienia, czyli
hermetyzacji tylnej części domu. Nie chciał, by wirus z sali H przeniknął do
przedniego segmentu budynku i do pomieszczeń biurowych. Pragnął nie dopuścić do
tego, by zakażone powietrze się tam dostało.
Drzwi prowadzące do sal z małpami oklejono szczelnie wojskową brązową taśmą
przylepną; była to pierwsza linia obrony przed śmiercionośnym wirusem. Od tej
chwili, jak wyjaśnił Gene pracownikom małpiarni, nikomu nie wolno zerwać taśmy
i nikt, z wyjątkiem członków ekipy, nie może wchodzić do pomieszczeń w tylnej
części budynku, dopóki sala H nie zostanie oczyszczona. Gene nie wiedział, że jest
jeszcze inna droga prowadząca do tylnych pokojów. Można z niej było skorzystać, nie
odrywając taśmy z drzwi.

O jedenastej trzydzieści przed południem podpułkownik Nancy Jaax i pułkownik
Peters przybyli do biur spółki Hazleton Washington na Leesburg Pike, by spotkać się
z Danem Dalgardem i porozmawiać z grupą pracowników, którzy zetknęli się
z tkankami i krwią chorych małp. Ponieważ ludźmi zagrożonymi wirusem zajmowało
się obecnie CDC, do biur Hazleton przybył również Joe McCormick.
Pracownicy laboratorium stykali się z tkanką i krwią małp podczas
przeprowadzania odpowiednich testów. Były to głównie kobiety, obecnie bardzo
przestraszone i bliskie paniki. Tego ranka, w godzinach szczytu, gdy podążały do
pracy, komunikaty radiowe doniosły, że wirus ebola zabił setki tysięcy ludzi
w Afryce. Była to olbrzymia przesada. Sprawozdawcy radiowi nie mieli jednak
pojęcia, co się dzieje, ale wskutek ich informacji kobiety się bały.
– Słyszałyśmy o tym przez radio – mówiły do Nancy i McCormicka.
Zdaniem Nancy, McCormick robił, co mógł, by uspokoić kobiety, gdy jednak
opowiadał im o swych doświadczeniach z wirusem ebola w Afryce, wpadały w coraz
większą panikę.
– Nie obchodzi nas, czy wirus był w Afryce. Chcemy wiedzieć, czy
zachorujemy! – stwierdziła jedna z nich.
McCormick nie pamięta swych rozmów z kobietami. Powiedział mi: „Nigdy
z nimi nie rozmawiałem. Nancy Jaax opowiadała im o wirusie ebola”.
Nancy zaś sądzi, że pracownice zaczęły się uspokajać, kiedy zobaczyły kobietę
w mundurze pułkownika. Zadała im pytanie:
– Czy któraś z was stłukła probówkę? Czy którakolwiek ukłuła się igłą lub
skaleczyła?
Nikt nie podniósł ręki.
– Pozostaniecie więc zdrowe – uspokoiła je Nancy.
Kilka minut później Dalgard zwrócił się do Petersa z pytaniem:
– Dlaczego nie jedziecie ze mną do małpiarni, by obejrzeć małpy?
Obecnie będą wreszcie mogli zobaczyć budynek.
Pojechali. Tymczasem Gene Johnson zdążył zamknąć tylne sale i uszczelnić
prowadzące do nich główne drzwi wejściowe. Nancy, Peters i Dalgard okrążyli
budynek, włożyli gumowe rękawiczki i papierowe maski chirurgiczne i weszli od tyłu
do sali H, by obejrzeć chore małpy. Nancy i Peters zauważyli z pewnym niepokojem,
że pracownicy małpiarni nie noszą w budynku respiratorów mimo polecenia
Dalgarda. Nikt też nie proponował respiratora ani Nancy, ani Petersowi.
Zdenerwowało ich to, lecz się nie odezwali. Podczas pobytu w małpiarni trzeba
postępować tak, jak jej pracownicy. Nancy i Peters nie chcieli ich dotknąć, żądając
respiratorów, zwłaszcza że po raz pierwszy mieli możliwość obejrzenia budynku.
W sali H Dalgard pokazał zagrożone małpy. „Ta jest chora, ta wygląda na chorą,
tamta również wygląda na chorą” – mówił. Małpy były spokojne i wyciszone, lecz od
czasu do czasu potrząsały prętami klatek. Nancy nie zbliżała się do nich, a jej oddech
był płytki; nie chciała, by zapach małp przeniknął zbyt głęboko do płuc. Sporo
zwierząt już zdechło – w sali było dużo pustych klatek – a spośród pozostałych małp
wiele niewątpliwie chorowało. Siedziały w głębi, były bierne i spoglądały bez
wyrazu. Nie jadły swych sucharów. Nancy zauważyła u niektórych małp wyciek
z nozdrzy. Odwracała oczy i zachowywała się powściągliwie, nie chciała bowiem, by
jakaś małpa napluła na nią. Plująca na człowieka małpa celuje zwykle w jego twarz.
Nancy obawiała się najbardziej o swoje oczy. Wirus ebola ma szczególne upodobanie
do oczu. Wystarczy, by cztery lub pięć cząstek wirusowych dostało się na powiekę.
Nancy zauważyła jednak coś, co ją zaniepokoiło. Małpy miały kły, nie spiłowano
ich. Były one równie wielkie jak kły dużego psa obronnego. Dla kobiety było to
przykre zaskoczenie. Małpa potrafi poruszać się zdumiewająco szybko i wykonywać
długie skoki, a jej ogon może służyć jako pętla lub kleszcze. Małpa ma również
rozum. Rozzłoszczona jest jak latający bulterier o pięciu chwytnych kończynach,
którymi może napastować człowieka. Atakuje przede wszystkim twarz i głowę.
Używając wszystkich czterech kończyn, chwyta człowieka za głowę, a następnie
owija ogon wokół szyi, ściskając ją mocno, i atakuje gwałtownie zębami twarz,
zwłaszcza oczy. Jeżeli małpa jest zakażona wirusem ebola, sytuacja może być
niebezpieczna. Człowiek mający sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i małpa
ważąca cztery i pół kilograma są w tej walce niemal równorzędnymi przeciwnikami.
Małpa może zadać człowiekowi setki ran w różnych miejscach ciała, może go
również oślepić. Jerry i członkowie jego ekipy muszą więc postępować z tymi
zwierzętami niezwykle ostrożnie.
Tego wieczoru Jerry pojechał do domu sam. Nancy włożyła skafander ochronny
i powróciła do laboratorium, by kontynuować analizowanie próbek; nie miała pojęcia,
kiedy zakończy tę pracę. Gdy Jerry zdjął mundur, zadzwonił telefon. Z Kansas
telefonował brat Nancy z wiadomością, że stan zdrowia ojca się pogorszył i jego
koniec jest bliski. Nancy może zostać w każdej chwili wezwana do domu na pogrzeb.
Jerry powiedział, że Nancy jest jeszcze w pracy i przekaże jej wiadomość.
Następnie wraz z Jasonem pojechał samochodem w kierunku Waszyngtonu i po
półgodzinnej jeździe odebrał Jaime z treningu gimnastycznego. Postanowili zjeść
kolację w restauracji McDonald’s. Kiedy usiedli przy stole, Jerry wytłumaczył
dzieciom, dlaczego ich matka pracuje do późna. Powiedział:
– Jutro rano wejdziemy do cywilnego budynku w skafandrach ochronnych. Dzieje
się tam coś ważnego. Jest kilka chorych małp. Sytuacja stała się niebezpieczna.
Pojedziemy tam bardzo wcześnie i możemy wrócić bardzo późno. Musicie poradzić
sobie same, smyki. – Dzieci prawie nie zareagowały na te słowa, więc Jerry mówił
dalej: – Ludzie mogą zarazić się od chorych małp.
– Nie ma jednak prawdziwego niebezpieczeństwa – zauważyła Jaime, żując
kawałki kurczaka.
– Nie, nie ma prawdziwego niebezpieczeństwa – rzekł Jerry. – Jest to bardziej
podniecające niż niebezpieczne. Tak czy inaczej, teraz właśnie tym się z waszą mamą
zajmujemy.
Jason powiedział, że oglądał coś na ten temat w dzienniku telewizyjnym.
– Myślę, że twoja mama wykonuje pracę dość niezwykłą – Jerry próbował
tłumaczyć synowi, jednocześnie myśląc, że nigdy go o tym nie przekona.
Powrócili do domu około dziewiątej trzydzieści i Jerry z trudem zapędził dzieci
do łóżek. Może były przestraszone tym, co się dzieje, ale nie potrafiły wyrazić swych
uczuć; nie był pewny. A może wyczuły okazję robienia tego, na co miały ochotę, gdy
matka była poza domem. Oświadczyły, że chcą na nią poczekać. Jerry pomyślał, że
również poczeka. Dzieci włożyły piżamy i skuliły się obok ojca na łóżku wodnym, po
stronie zajmowanej zwykle przez Nancy. W pokoju był telewizor i Jerry obejrzał
dziennik o jedenastej. Przed małpiarnią stał sprawozdawca, który opowiadał
o ludziach umierających w Afryce. Tymczasem dzieci zasnęły. Jerry myślał przez
chwilę o swym bracie Johnie, a potem wziął książkę, by zająć się lekturą.
Nie spał jeszcze, gdy Nancy powróciła do domu o pierwszej w nocy; wyglądała
czysto i świeżo, gdyż przed opuszczeniem poziomu 4 wzięła natrysk i umyła włosy.
Rozglądając się po domu, by dostrzec, co jest do zrobienia, zauważyła, że Jerry
nie zadbał o zwierzęta. Wyłożyła jedzenie dla kotów i psów oraz zmieniła im wodę.
Sprawdziła, co się dzieje z papugą Herky, która narobiła hałasu, gdy zauważyła, że
koty są karmione. Domagała się również pewnych względów.
„Mom! Mom!” Herky wisiała głową w dół, śmiała się maniakalnie i wrzeszczała:
„Brzydki ptak! Brzydki ptak!”.
Nancy wyjęła ją z klatki i pogłaskała po głowie. Papuga siedziała na ramieniu
opiekunki, a ona gładziła jej pióra.
Na górze w sypialni Nancy znalazła dzieci śpiące obok Jerry’ego. Zaniosła Jaime
do jej pokoju i położyła do łóżka. Jerry zrobił to samo z Jasonem – chłopak był zbyt
duży, by matka mogła go dźwigać.
Nancy położyła się obok męża, mówiąc:
– Mam głębokie przekonanie, że nie będzie możliwe ograniczenie wirusa do
jednej sali.
Niepokoiła się, że wirus mógł zostać przeniesiony do innych pomieszczeń przez
powietrze. Był on tak cholernie zakaźny, że nie wierzyła, by mógł pozostać w jednej
sali. Nancy przypomniała sobie słowa Gene’a Johnsona: „Faktycznie nie wiemy, co
zrobił wirus ebola w przeszłości, i nie wiemy, co zdziała w przyszłości”.
Jerry przekazał Nancy wiadomość o jej ojcu. Poczuła wyrzuty sumienia, że nie
pojechała do niego, by być przy nim w jego ostatnich chwilach. Uważała to za swój
obowiązek. Zastanawiała się, czy nie powinna przestać zajmować się małpami
i polecieć do Kansas. Czuła jednak, że musi do końca uczestniczyć w planowanej
operacji. Postanowiła zaryzykować, licząc na to, że ojciec będzie żyć trochę dłużej.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
CZĘŚĆ TRZECIA
OPERACJA W MAŁPIARNI

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
POCZĄTEK AKCJI

1 grudnia, piątek

Budzik zadzwonił dokładnie o czwartej trzydzieści. Jerry wstał, umył się, a następnie
włożył cywilne ubranie. Tak ustalono, ponieważ żołnierze w mundurach wkładający
skafandry ochronne mogliby wywołać panikę.
Była piąta, gdy Jerry przybył do instytutu. Jeszcze nie świtało. Gromada ludzi
zebrała się już przy rampie załadowczej z boku budynku, pod reflektorami. W nocy
panował silny mróz i widać było parę wydobywającą się z ust. Gene Johnson, Ajaks
tej wojny biologicznej, przemierzał tam i z powrotem rampę załadowczą, poruszając
się wśród stosów zakamuflowanych kufrów wojskowych, wypełnionych sprzętem
używanym w grocie Kitum. Były w nich polowe skafandry ochronne, baterie
elektryczne, rękawiczki gumowe, ubiory chirurgiczne, strzykawki, igły, leki,
narzędzia do wykonywania sekcji, latarki kieszonkowe, tampony dla ludzi, tępe
nożyczki, torby na próbki, plastikowe butelki, środki konserwujące, torby
bezpieczeństwa biologicznego, oznaczone czerwonymi kwiatami, oraz ręczne
rozpylacze do spryskiwania skafandrów i innych przedmiotów środkiem
odkażającym. Trzymając w dłoni kubek kawy, Gene uśmiechał się do żołnierzy
i grzmiał: „Nie ruszajcie moich kufrów”.
Pojawił się biały, nieoznakowany samochód dostawczy. Gene sam załadował
swoje bagaże i odjechał, jako awangarda, w kierunku Reston.
Wszystkie podjazdy po drodze były zarzucone egzemplarzami „The Washington
Post”. Na pierwszej kolumnie dziennika podawano sensacyjne informacje dotyczące
małpiarni:

ŚMIERTELNY WIRUS EBOLA WYKRYTY
W ORGANIZMACH DOŚWIADCZALNYCH MAŁP W WIRGINII

Jeden z najbardziej śmiercionośnych wirusów pojawił się po raz pierwszy
w Stanach Zjednoczonych w transporcie małp importowanych z Filipin przez
laboratorium badawcze w Reston.
Oddział specjalny najlepszych stanowych i federalnych ekspertów
w dziedzinie chorób zakaźnych poświęcił wczoraj wiele czasu na opracowanie
szczegółowego programu, którego celem jest ustalenie dróg
rozprzestrzeniania się rzadkiego wirusa ebola i losów ludzi zagrożonych
zakażeniem. Zostaną przeprowadzone wywiady z czterema lub pięcioma
pracownikami laboratorium opiekującymi się zwierzętami, które następnie
zlikwidowano przez ostrożność, a także z innymi ludźmi pracującymi w pobliżu
małp.
Federalne i stanowe władze medyczne nie przewidują, by nastąpiło
zakażenie ludzi wirusem, powodującym umieralność w granicach 50–90%,
który może być bardzo zakaźny dla osób stykających się z jego ofiarami.
„Występuje zawsze pewien niepokój, lecz nie sądzę, by ktoś wpadł
w panikę” – powiedział pułkownik C.J. Peters, lekarz i ekspert w dziedzinie
wirusologii.

Peters wyobrażał sobie, co może się stać, gdy ludzie się dowiedzą, jakie mogą być
skutki zakażenia wirusem. Na drogach utworzą się korki samochodowe, gdyż
wszyscy zaczną uciekać z Reston, a matki będą jęczeć przed kamerami
telewizyjnymi: „Gdzie są moje dzieci?”. Rozmawiając ze sprawozdawcami z „The
Washington Post”, Peters starał się pomijać dramatyczne aspekty operacji
(„Uważałem, że nie będzie słuszne mówienie o skafandrach ochronnych” – tłumaczył
mi znacznie później). Wystrzegał się wypowiadania groźnie brzmiących określeń,
takich jak: amplifikacja, letalny łańcuch przenoszenia, zapaść, krwawienie i wymioty.
Na przedmieściu Waszyngtonu miała właśnie odbyć się niebezpieczna operacja
wojskowa i Peters absolutnie nie chciał, by dowiedziała się o niej prasa.
Połowa tej operacji miała być niedostępna dla mass mediów. Uwagi Petersa dla
„The Washington Post” miały wywołać wrażenie panowania nad sytuacją, dać
poczucie bezpieczeństwa i przekonać, że nie dzieje się nic interesującego. Peters
pomniejszył znaczenie wydarzeń, był jednak bardzo przekonujący, gdy przyjaznym
głosem rozmawiał przez telefon z dziennikarzami, zapewniając ich, że faktycznie nie
ma żadnego problemu, że chodzi tylko o rutynowe działania techniczne. Tak czy
inaczej, dziennikarze doszli do wniosku, że chore małpy „zlikwidowano przez
ostrożność”. W rzeczywistości jednak problemem dla wojskowych ekspertów było to,
że małpy nie zostały zlikwidowane.
Pozostał jedyny sposób stwierdzenia, czy operacja jest bezpieczna, a mianowicie
jej przeprowadzenie. Peters czuł, że bardziej groźne mogą okazać się bierność
i obserwowanie rozprzestrzeniania się wirusa w organizmach małp. W budynku było
pięćset małp. Stanowiło to około trzech ton małpiego mięsa – biologiczny „reaktor
jądrowy”, którego rdzeń uległ stopieniu. Po „wypaleniu się” wnętrza małp nastąpiłaby
przerażająca amplifikacja wirusa.

Peters przybył na rampę załadowczą instytutu o piątej rano. Miał towarzyszyć ekipie
Jerry’ego wchodzącej do małpiarni, a potem powrócić do instytutu, by spotkać się
z przedstawicielami mass mediów i agencji rządowych.
O szóstej trzydzieści dał rozkaz wymarszu i kolumna pojazdów wyjechała przez
główną bramę Fort Detrick, kierując się na południe, ku Potomakowi. Kolumna
składała się z licznych prywatnych samochodów należących do oficerów, którzy byli
ubrani po cywilnemu i wyglądali jak ludzie dojeżdżający do pracy. Samochody
jechały za dwoma nieoznakowanymi pojazdami wojskowymi. Jednym z nich był
śnieżnobiały ambulans, a drugim furgonetka dostawcza. W ambulansie poziomu
4 znajdowała się wojskowa ekipa ewakuacyjna. Mieściły się tam również nosze
zamknięte w izolacyjnej kopule, wykonanej z przezroczystego plastiku. Człowiek
ugryziony przez małpę zostanie umieszczony pod kopułą, a stamtąd przeniesiony do
pudła, a potem, być może, do łodzi podwodnej, kostnicy poziomu 4. Biała furgonetka
dostawcza, nieoznakowana, to samochód-chłodnia. Miał przewozić martwe małpy
i probówki z krwią.
W ekipie nie było ludzi w mundurach, natomiast kilka osób obsługujących
ambulans nosiło kombinezony robocze. Karawana samochodów przekroczyła
Potomak przy Point of Rocks i dotarła do Leesburg Pike, gdy zaczynał się szczyt
komunikacyjny. Sznur samochodów posuwał się wolno, krok za krokiem,
a oficerowie zaczęli odczuwać zniechęcenie. Dotarcie do małpiarni zajęło im dwie
godziny, a przez całą drogę musieli walczyć z nerwowymi cywilami. Wreszcie
kolumna skręciła na teren biurowy, który o tej godzinie zapełniał się pracownikami.
Furgonetka i ambulans przejechały wzdłuż małpiarni na trawnik i zatrzymały się za
budynkiem, skąd nie były widoczne. Tył budynku stanowiła ściana z cegły z wąskimi
oknami oraz szklanymi drzwiami. Przez te drzwi miała wejść ekipa i tam
zaparkowano furgonetkę.
Za trawnikiem teren, pokryty zaroślami i drzewami, opadał w dół. Dalej
znajdował się plac gier i zabaw, należący do przedszkola. W powietrzu
rozbrzmiewały krzyki dzieci, a przez zarośla można było dostrzec grupki
czterolatków na huśtawkach i ścigających się wokół altanki. Niebezpieczną operację
miano prowadzić blisko dzieci.
Jerry Jaax przestudiował plan budynku. Wraz z Gene’em Johnsonem
zadecydował, że wszyscy członkowie ekipy włożą skafandry wewnątrz budynku, nie
zaś na trawniku; chodziło o to, by przybyli ewentualnie reporterzy telewizyjni nie
mogli niczego sfilmować. Ludzie weszli do środka i znaleźli się w pustym magazynie,
stanowiącym pomieszczenie przygotowawcze. Przez ścianę z bloków
żużlobetonowych docierały słabe krzyki małp. Nie było oznak obecności ludzi
w małpiarni.
Jerry Jaax, jako dowódca, miał wejść do małpiarni pierwszy. Postanowił zabrać ze
sobą kapitana Marka Hainesa, służącego dawniej w formacji Zielonych Beretów. Był
to niski, silny, żylasty mężczyzna, który ukończył szkołę płetwonurków. Wyskakiwał
w nocy z samolotów nad otwartym morzem, zaopatrzony w akwalung. „Powiem ci
coś – poinformował mnie. – Nie uprawiam nurkowania z akwalungiem jako cywil.
Nurkowałem głównie na Środkowym Wschodzie”. Haines nie cierpiał na
klaustrofobię, nie ulegał też panice w skafandrze ochronnym. Ponadto był
weterynarzem. Rozumiał małpy.
Jaax i Haines zasłonili arkuszem plastiku tylne drzwi furgonetki i rozebrali się do
naga, drżąc z zimna. Włożyli ubiory chirurgiczne, przeszli przez trawnik, otworzyli
szklane drzwi i weszli do magazynu, gdzie pomocnicza ekipa wojskowa, kierowana
przez kapitan Elizabeth Hill, pomogła im włożyć skafandry ochronne. Jerry i Haines
nie wiedzieli nic o polowych kombinezonach biologicznych.
Były to pomarańczowe skafandry Racal, służące do prac terenowych w wypadku
obecności przenoszonych przez powietrze czynników zakaźnych. Należały do tego
samego typu, co skafandry używane w grocie Kitum – w istocie niektóre z nich
powróciły z Afryki w kufrach Gene’a Johnsona. Wyposażone były w kask wykonany
z przezroczystego, miękkiego plastiku. Były to skafandry ciśnieniowe. Ciśnienie
powietrza jest wytwarzane za pomocą silnika elektrycznego, zasysającego z otoczenia
powietrze, które po przejściu przez filtry zatrzymujące wirusy zostaje wtłoczone do
skafandra. We wnętrzu kombinezonu panuje więc nadciśnienie zapobiegające
przenikaniu wirusów przenoszonych przez powietrze. Skafander Racal działa tak
samo, jak przystosowany do trudnych warunków skafander ochronny Chemturion.
Chroni on całe ciało przed czynnikami zakaźnymi, otaczając je ultrasterylnym
powietrzem. Specjaliści wojskowi nie traktują na ogół kombinezonów Racal jako
skafandrów ochronnych. Określają je jako polowe skafandry biologiczne; w istocie
jednak są to ochronne biologiczne skafandry.
Jaax i Haines włożyli gumowe rękawiczki, a członkowie ekipy pomocniczej
połączyli, przez oklejenie taśmą, rękawiczki z rękawami skafandrów. Na stopy
nałożyli trampki, a na nie jasnożółte wysokie gumowe buty. W celu uszczelnienia
sklejono taśmą przylepną buty z nogawkami kombinezonów.
Jerry był niezwykle podniecony. W przeszłości ostrzegał Nancy przed
niebezpieczeństwami towarzyszącymi pracy nad wirusem ebola w skafandrze
ochronnym, a obecnie prowadził ekipę do siedliska tego drobnoustroju. Nie martwił
się o siebie. Wiedział, że musi się poświęcić. Chwilowo zapomniał nawet o Johnie.
Włączył dmuchawę elektryczną i skafander wydął się na jego ciele. Samopoczucie
Jerry’ego nie było najgorsze, lecz pocił się obficie. Przed sobą miał drzwi. Trzymając
w ręku plan małpiarni, skinął głową będącemu w gotowości Hainesowi. Jerry
otworzył drzwi i weszli do wnętrza. Odgłosy małp się nasiliły. Stali w pozbawionym
okien i światła korytarzu z bloków żużlobetonowych; na obu jego końcach
znajdowały się drzwi: była to zastępcza śluza powietrzna, szara strefa. W śluzie
powietrznej nie wolno jednocześnie otwierać obojga drzwi: dalszych i bliższych.
Chodzi o zapobieżenie wstecznemu przepływowi zakażonego powietrza do
pomieszczenia przygotowawczego. Drzwi za nimi zamknęły się i w korytarzu
zapanowała głęboka ciemność. „O kurwa. Zapomnieliśmy zabrać latarki”. Teraz już
za późno. Poszli przed siebie, trzymając się ścian, w kierunku dalszego końca
korytarza.

Nancy obudziła dzieci o siódmej trzydzieści. Jak zwykle musiała potrząsnąć Jasonem,
by wyciągnąć go z łóżka. To nie podziałało, napuściła więc na syna jednego z psów.
Ten wskoczył na łóżko i położył się na Jasonie.
Nancy włożyła szorty i podkoszulek, zeszła schodami do kuchni, włączyła radio,
nastawiła je na muzykę rockandrollową i wypiła dietetyczną colę. Muzyka podnieciła
papugę, która zaczęła wrzeszczeć równocześnie z Johnem Cougarem Mellencampem.
„Papugi faktycznie reagują na gitarę elektryczną” – pomyślała Nancy.
Dzieci usiadły przy kuchennym stole i jadły przyrządzoną na poczekaniu
owsiankę. Kobieta powiedziała im, że będzie pracować do późna, muszą więc same
poradzić sobie z kolacją. Zajrzała do lodówki i znalazła tam gulasz. Będzie dobry dla
dzieci. Mogą rozmrozić go w kuchence mikrofalowej. Obserwowała z kuchennego
okna, jak schodziły przez podjazd ze wzgórza, by na dole poczekać na szkolny
autobus „…To nie jest zajęcie dla mężatki. Będziesz zaniedbywać swą pracę lub
rodzinę” – powiedział jej przed kilku laty szef.
Nancy odkroiła dla siebie kawałek bułki i zabrała jabłko; wszystko to zjadła
w samochodzie, w drodze do Reston. Zanim przybyła do małpiarni, Jerry włożył
skafander i wszedł do wnętrza.
Pracownicy służby zdrowia we współczesnych skafandrach ochronnych
Fot. Nahid Bhadelia, M.D. / CDC

W pokoju przygotowawczym było ciepło; panował tam tłok, hałas i nieład.


Eksperci udzielali rad członkom ekipy, wkładającym skafandry ochronne. Nancy
nigdy nie nosiła polowego skafandra Racal, zasady jego używania były jednak takie
same jak skafandra Chemturion. W obydwu rodzajach wnętrze kombinezonu pełni
funkcję kokonu izolującego człowieka, który wchodzi w strefę zagrożenia. Jeżeli
skafander zostanie rozdarty, normalny świat przestanie istnieć, zleje się ze
środowiskiem zakażonym i wystąpi zagrożenie dla człowieka. Nancy pouczała
żołnierzy wkładających skafandry.
– Wasze skafandry są pod ciśnieniem. Jeżeli powstanie rozdarcie, musicie
natychmiast szczelnie zakleić je taśmą; w przeciwnym wypadku ciśnienie spadnie
i zakażone powietrze przeniknie do wnętrza skafandra. – Uniosła rolkę brązowej
taśmy przylepnej. – Zanim wejdę, owinę dodatkowo kostki taśmą, o, w taki sposób. –
Pokazała, jak się to robi. Owinęła kilkakrotnie kostkę taśmą, co przypominało
bandażowanie zwichniętej kostki. – Można oderwać kawałek taśmy z kostki
i wykorzystać go do załatania dziury. Istnieje sto możliwości rozdarcia skafandra.
Nancy opowiedziała żołnierzom o wirusie ebola w organizmach małp.
– Jeżeli te małpy są zakażone, to zawierają tak dużo wirusów ebola, że ugryzienie
jednej z nich stanowi ogromne zagrożenie. Cierpiące na tę chorobę zwierzęta
rozsiewają mnóstwo wirusów. Małpy poruszają się naprawdę szybko. Ugryzienie
przez małpę to wyrok śmierci. Bądźcie niezwykle ostrożni. Kontrolujcie stale ruchy
waszych rąk i ciała. Jeżeli na skafandrze znajdzie się krew, przerwijcie pracę
i usuńcie ją. Nie pozostawiajcie krwi na rękawiczkach. Wypłuczcie je natychmiast.
Krew może zamaskować dziurę w rękawiczce. I jeszcze jedno. Przed wejściem do
wnętrza nie pijcie dużo kawy i innych płynów, gdyż przez dłuższy czas będziecie
nosić skafandry.
Czas działania baterii dostarczających do skafandra sprężone powietrze wynosił
sześć godzin. Przed upływem tego okresu ludzie powinni opuścić strefę zagrożenia
i poddać się operacji odkażania; w przeciwnym razie mogli popaść w kłopoty.
Jaax i Haines posuwali się ciemnym korytarzem ku drzwiom prowadzącym do strefy
zagrożenia. Po ich otwarciu znaleźli się w miejscu połączenia dwóch korytarzy;
panowała tam kakofonia małpich wrzasków. Instalacja klimatyzacyjna nie działała;
wydawało się, że temperatura przekracza 32°C. Wnętrze kasku Jerry’ego pokryło się
mgłą. Przycisnął kask do twarzy, by zetrzeć wilgoć z szybki; zapewniło mu to
widoczność. Ściany wokół niego były z szarych bloków żużlobetonowych, a podłoga
z malowanego betonu.
Właśnie wówczas zauważył jakiś ruch po lewej stronie, obrócił się i ujrzał dwóch
zbliżających się pracowników Hazleton. Nie powinno ich tu być! Przyjęto, że obszar
jest izolowany, ludzie ci przybyli jednak inną drogą, prowadzącą przez magazyn.
Mieli respiratory, lecz nic nie chroniło ich oczu. Gdy zobaczyli dwóch mężczyzn
w skafandrach, stanęli osłupiali, bez słowa. Jerry nie mógł dojrzeć ich ust, lecz
widział oczy, wielkie ze zdumienia. Wyglądali tak, jak gdyby nagle odkryli, że
znajdują się na księżycu.
Jerry nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie, chcąc być słyszany mimo huczenia
dmuchawy, wykrzyknął:
– Którędy do sali H?
Pracownicy małpiarni zaprowadzili go do zakażonego pomieszczenia na końcu
korytarza. Następnie powrócili do przedniej części budynku i odszukali Dana
Dalgarda, który czekał w gabinecie na przybycie ekipy wojskowej. W chwilę później
pojawił się w sali H, zaopatrzony w respirator, by sprawdzić, co się dzieje. Jerry
popatrzył na niego jak na wariata. Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś przyszedł na
umówione spotkanie nago. Skafandry oficerów nie zachwyciły Dalgarda.
Prawdopodobnie nie zastanawiał się nad tym, jak będą wyekwipowani wojskowi
specjaliści. Bardzo zdenerwowany Dalgard oprowadził oficerów po sali H.
– Wydaje się, że jest tu kilka chorych małp – powiedział.
Niektóre małpy wpadły w szał na widok skafandrów. Krążyły po swoich klatkach
i kuliły się w kątach. Inne uporczywie wpatrywały się w ludzi.
– U niej widać objawy kliniczne – Dalgard wskazał na jedną z małp. – Mogę
z dużą pewnością stwierdzić, kiedy małpa zaczyna chorować. Staje się trochę
apatyczna, nie chce jeść. Po jednym lub dwóch dniach jest martwa.
Jerry chciał obejrzeć wszystkie zwierzęta. Wraz z Hainesem obszedł całą
małpiarnię od sali do sali. Znaleźli inne małpy apatyczne, o szklistym spojrzeniu. Jaax
i Haines, którzy wiele wiedzieli o tych zwierzętach, oprócz małp i ludzi wyczuwali tu
jakąś inną formę życia.

Nancy Jaax sposobiła się do wejścia. Przebrała się w furgonetce w ubiór chirurgiczny,
przebiegła przez trawnik i weszła do pokoju, w którym się przygotowywano.
Członkowie ekipy pomocniczej pomogli jej włożyć skafander. Zabrała ze sobą kilka
opakowań ze strzykawkami. Towarzyszył jej kapitan Steven Denny. Przez korytarz
śluzy powietrznej dotarli do drzwi. Nancy otworzyła je i znalazła się w długim,
pustym korytarzu. Wszyscy byli w sali H. Jerry pomyślał, że jego żona wygląda jak
żołnierz piechoty z Pillsbury. Skafander był na nią za duży i wybrzuszał się, gdy szła.
Nancy zauważyła śluz i ślinę na nosach niektórych małp. Przestraszyło ją to,
przypominało bowiem grypę lub katar. Dalgard, ubrany w kombinezon i zaopatrzony
w respirator, wybrał cztery, jego zdaniem, najbardziej chore małpy z zamiarem ich
uśmiercenia. Sięgając ręką do klatek, zrobił im zastrzyki. Gdy się przygarbiły
i zasnęły, Dalgard wykonał drugą serię zastrzyków, zatrzymujących akcję serca.
Sala była pełna ludzi w skafandrach kręcących się bezczynnie. Jednym z nich był
sierżant Curtis Klages, który zwrócił się do kogoś, mówiąc: „Oto big charlie foxtrot”.
W żargonie wojskowym określenie to oznacza operację wojskową, podczas której
panuje ogólny bałagan, wszyscy biegają bezładnie i pytają, co się dzieje.
Nancy przypadkowo spojrzała na sierżanta, lustrując instynktownie jego
skafander; zauważyła, że jest rozdarty na biodrze. Dotknęła ramienia sierżanta
i wskazała mu dziurę, po czym wyjęła swoją dodatkową taśmę i zakleiła rozdarcie.
Wyciągnęła z klatek cztery martwe małpy, trzymając je od tyłu za ramiona,
i włożyła zwłoki do plastikowych worków, które zaniosła do wejścia, gdzie stał
rozpylacz ogrodowy, wypełniony płynem odkażającym Clorox. Przygotowała
podwójne worki, spryskując każdy cloroxem, wsadziła do nich małpy, a potem
włożyła worki do tekturowych pudeł na niebezpieczne biologicznie materiały („pudeł
na kapelusze”) i odkaziła je płynem. Wreszcie włożyła każde pudło do trzeciego
worka plastikowego, który także spryskała środkiem odkażającym. Następnie
zastukała w drzwi, wołając: „Tu Nancy Jaax. Wychodzę”. Drzwi otworzył sierżant
ubrany w skafander Racal, w ręku miał rozpylacz napełniony środkiem odkażającym.
Nancy weszła do śluzy powietrznej, pchając przed sobą pudła.
W panujących tam ciemnościach rozległ się głos sierżanta, który krzyknął, aby
Nancy usłyszała go mimo wycia dmuchaw: „Stój z wyciągniętymi ramionami
i obracaj się wolno”. Spryskiwał skafander Nancy przez pięć minut, dopóki śluza
powietrzna nie zaczęła cuchnąć płynem odkażającym. Nancy odczuła przyjemny
chłód, lecz smród przenikał przez filtry, powodując palenie w gardle. Sierżant
spryskał również worki, a następnie otworzył drzwi do pokoju, w którym
wykonywano czynności przygotowawcze. Mrużąc oczy pod wpływem światła, Nancy
wyszła ze śluzy, pchając przed sobą worki.
Członkowie ekipy pomocniczej zdjęli z niej skafander. Była zlana potem. Zaczęła
drżeć z zimna. Przebiegła przez trawnik i przebrała się w furgonetce w ubranie
cywilne.
Tymczasem ludzie załadowali worki do skrzyń, a skrzynie do samochodu-chłodni,
po czym Nancy i kierowca odjechali do Fort Detrick. Chciała możliwie jak
najszybciej przeprowadzić sekcje tych małp na poziomie 4.

Jerry Jaax policzył zwierzęta w sali; nie uwzględniając tych, które wyniosła Nancy,
było ich sześćdziesiąt pięć. Gene Johnson przywiózł z Afryki specjalny iniektor
(wtryskiwacz) i Jerry stosował ten przyrząd do robienia zastrzyków małpom. Był to
pręt zakończony oprawką. W oprawce umieszczało się strzykawkę, wsuwało się pręt
do klatki i robiło małpie zastrzyk. Potrzebny był również przyrząd do
unieruchomienia małpy, która nie lubi, gdy zbliża się do niej igła. Używano do tego
celu kija od miotły, zakończonego miękkim wałkiem o kształcie litery U. Haines
unieruchamiał nim małpy, a Jerry wsuwał pręt do klatki i wstrzykiwał w udo
zwierzęcia podwójną dawkę ketaminy, środka do ogólnego znieczulenia. Przechodzili
przez salę, od klatki do klatki, robiąc zastrzyki wszystkim małpom. Wkrótce małpy
zaczęły dostawać zapaści, a wtedy Jerry wstrzykiwał im środek uspokajający
Rompun, po którym zapadały w głęboki sen.
Gdy wszystkie małpy były pogrążone we śnie, ustawiono kilka stołów
z nierdzewnej stali. Następnie układano na stole po jednej małpie i pobierano próbki
krwi nieprzytomnych zwierząt, po czym dawano im trzeci zastrzyk; tym razem był to
letalny środek T-61, który uśmiercał zwierzęta. Gdy już małpa była klinicznie
martwa, kapitan Steve Denny przeprowadzał sekcję. Posługując się nożyczkami,
pobierał próbki wątroby i śledziony, które umieszczał w plastikowych butelkach.
Martwe małpy wkładano do worków, a worki do pudeł, które gromadzono wzdłuż
korytarza. Po wykonaniu wszystkich sekcji Dalgard opuścił salę i przez resztę dnia
pozostawał w gabinecie we frontowej części budynku.
Do późnych godzin popołudniowych uśmiercono wszystkie małpy w sali H. Za
budynkiem i drzewami, u podnóża wzniesienia, wokół altanki beztrosko biegały
dzieci. W grudniowym powietrzu ich krzyki rozchodziły się daleko. Matki i ojcowie
przyjeżdżali samochodami i zabierali swe pociechy. Członkowie ekipy wojskowej
opuszczali parami gorącą strefę i gromadzili się na trawniku, w cywilnych ubraniach;
byli bladzi, wyczerpani i zamyśleni. W oddali reflektory zaczynały oświetlać pomniki
i budynki Waszyngtonu. Był piątkowy wieczór, koniec tygodnia następującego po
Dniu Dziękczynienia, początek spokojnego weekendu poprzedzającego okres Bożego
Narodzenia. Wiatr wzmagał się, rozrzucając po parkingach papierowe kubki i puste
opakowania po papierosach. Jarvis Purdy, pracownik małpiarni, który miał zawał
serca, odpoczywał w dobrych warunkach, a jego stan się normował.

Po powrocie do instytutu Nancy pracowała do pierwszej w nocy, przeprowadzając
badanie sekcyjne małp wraz z Ronem Trotterem, swym partnerem z gorącej strefy.
Gdy w skafandrach wchodzili do bloku sekcyjnego, w śluzie powietrznej czekało już
na nich pięć martwych małp.
Tym razem oznaki zakażenia wirusem ebola były oczywiste. Nancy stwierdziła to,
co u niektórych zwierząt określała jako „drastyczne uszkodzenie jelita”, wywołane
oddzielaniem się błony, która tworzyła wyściółkę jelita. Stanowiło to objaw
klasyczny. Jelito było zniszczone, całkowicie wypełnione niezakrzepniętą, płynącą
krwią, a jednocześnie krew intensywnie krzepła w mięśniach jelitowych małpy.
Skrzepy odcinały dopływ krwi do jelita, na skutek czego jego komórki stopniowo
obumierały, a jelito wypełniało się krwią. Martwe trzewia można obserwować
w zwłokach, które uległy rozkładowi. Zdaniem Nancy małpy wyglądały tak, jak
gdyby nie żyły od trzech lub czterech dni. Faktycznie nie żyły dopiero od czterech
godzin. Rozkład niektórych był tak daleko posunięty, że Nancy i Trotter nie
próbowali nawet prowadzić badań, lecz pobierali jedynie próbki wątroby i śledziony.
Czasem zwłoki małp z sali H stanowiły masę złożoną z papki i kości w worku ze
skóry. W tej masie namnożyło się mnóstwo wirusów.

4 grudnia, poniedziałek, godzina 7.30

Poniedziałek był zimny i słotny, a wzmagający się wiatr przyniósł zapach śniegu.
Niebo miało barwę stali. W centrach handlowych Waszyngtonu zawieszono już
bożonarodzeniowe dekoracje świetlne. Parkingi były jeszcze puste, lecz w ciągu dnia
wypełnią się samochodami, a centra handlowe zaroją od rodziców i dzieci,
ustawiających się w kolejkach, by zobaczyć świętego Mikołaja. Dan Dalgard jechał
samochodem do małpiarni w potężnym strumieniu podążających do pracy ludzi.
Skręcił na parking. Gdy zbliżał się do budynku, zobaczył człowieka
w kombinezonie Tyvek, stojącego przy frontowych drzwiach, blisko klonu
cukrowego. Był to jeden z dozorców. Dalgarda ogarnęła wściekłość. Polecił
dozorcom, by nie wychodzili z budynku w maskach lub skafandrach ochronnych.
Wyskoczył z samochodu, zatrzasnął drzwi i popędził przez parking. Gdy zbliżył się
do człowieka w kombinezonie, rozpoznał go (w naszym opowiadaniu człowiek ten
będzie nazywać się Milton Frantig). Frantig był pochylony i trzymał dłonie na
kolanach. Wydawało się, że nie widzi Dalgarda – wpatrywał się w trawę. Nagle
ciałem Frantiga wstrząsnęły konwulsje i z jego ust wytrysnęła ciecz. Wymiotował
długo, a odgłosy jego męczarni słychać było na całym parkingu.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
NOWA OFIARA

Dan Dalgard, patrząc na mężczyznę wymiotującego na trawnik, odczuł, jak sam to


określił, „cholerny strach”. Być może po raz pierwszy dostrzegł koszmar związany
z krytyczną sytuacją w małpiarni. Milton Frantig, zgięty wpół, łapał powietrze i się
dusił. Dalgard pomógł mu wstać, wprowadził go do budynku i położył na kanapie.
Obecnie chorowało dwóch pracowników małpiarni – Jarvis Purdy leżał jeszcze
w szpitalu, gdzie wracał do zdrowia po zawale serca. Frantig miał pięćdziesiąt lat.
Nękał go chroniczny, słaby kaszel, chociaż nie palił. Przez przeszło dwadzieścia pięć
lat Frantig pracował z Dalgardem w Hazleton. Dalgard znał dobrze i lubił tego
człowieka, był więc wstrząśnięty, przerażony i miał poczucie winy. Może powinien
był ewakuować budynek w poprzednim tygodniu? A może potraktował poważniej
zdrowie małp niż zdrowie ludzi?
Frantig wyglądał blado, drżał i czuł się słabo. Nękały go odruchy wymiotne.
Dalgard podstawił mu plastikowy kubeł. Frantig przepraszał – w chwilach gdy
wymiotował i nie kaszlał – że wyszedł z budynku w kombinezonie. Powiedział, że
nałożył właśnie respirator, by wejść do sali małp, gdy zaczął odczuwać skurcze
żołądka. Być może nudności spowodował smród w budynku, gdyż sale małp nie były
sprzątane tak regularnie jak zwykle. Poczuł, że jest bliski wymiotów i nie miał czasu,
by znaleźć kubeł lub dotrzeć do toalety, wybiegł więc na zewnątrz.
Dalgard chciał zmierzyć Frantigowi temperaturę, lecz nikt nie potrafił znaleźć
termometru, który nie był wcześniej wkładany do odbytu małp. Bill Volt poszedł więc
do drogerii po termometr. Gdy powrócił, stwierdzili, że Frantig ma ponad trzydzieści
osiem stopni. Volt wiercił się po pokoju, drżąc ze strachu. „Nie czuł się dobrze, był
prawie sparaliżowany lękiem”– wspominał później Dalgard. Podobnie zresztą czuł się
wówczas Dalgard.
Najspokojniej zachowywał się Frantig. W odróżnieniu od Dalgarda i Volta, nie
wydawał się przestraszony. Był pobożnym chrześcijaninem, wierzył, że zostanie
zbawiony. Jeżeli Pan Bóg uzna za właściwe zabrać go do siebie, jest gotów. Pomodlił
się, przypominając sobie ulubione fragmenty Biblii. Odruchy wymiotne ustały.
Wkrótce leżał spokojnie na kanapie. Twierdził, że czuje się trochę lepiej.
„Chcę, żebyś tu pozostał i nie opuszczał budynku” – powiedział Dalgard. Sam zaś
wsiadł do samochodu i pojechał, jak mógł najszybciej, do biur Hazleton Washington
na Leesburg Pike. Jazda nie trwała długo i w chwili gdy dotarł na miejsce, był już
zdecydowany: małpiarnia musi być ewakuowana. Natychmiast.
W budynku było zatrudnionych czterech pracowników. Jeden z nich, chory na
serce, znajdował się obecnie w szpitalu. Drugi wymiotował i miał gorączkę. Dalgard
już wiedział, że u obydwu pracowników mogły wystąpić objawy zakażenia wirusem
ebola. A przecież robili zakupy w sklepach, odwiedzali znajomych i jedli
w restauracjach. Odbywali też prawdopodobnie stosunki płciowe z żonami. Dalgard
nie chciał nawet myśleć o możliwych konsekwencjach.
Po przybyciu do Hazleton Washington udał się natychmiast do gabinetu dyrektora
generalnego. Miał zamiar opisać mu krótko sytuację i uzyskać zgodę na ewakuację
małpiarni. „Mamy dwóch chorych” – poinformował Dalgard dyrektora. Zaczął
opisywać sytuację i po chwili się rozpłakał. Był załamany. Próbując się opanować,
powiedział: „Uważam, że małpiarnia powinna być jak najszybciej zamknięta
i przekazana ekipie wojskowej. Ta cholerna choroba jest u nas od października,
nikomu nic nie było i raptem mamy dwóch chorych; jeden jest w szpitalu, drugi
niedługo tam się znajdzie. Myślałem, że gdyby zagrażało coś ludziom,
wiedzielibyśmy o tym wcześniej. Zbyt długo igraliśmy z ogniem”.
Dyrektor generalny przyznał słuszność Dalgardowi i zgodził się na ewakuację
oraz zamknięcie małpiarni. Powstrzymując się od płaczu, Dalgard pospieszył do
swego biura, gdzie zastał grupę czekających na niego specjalistów z CDC. Był więc
stale pod presją. Ludzie z CDC przybyli do Hazleton, by rozpocząć obserwację
wszystkich pracowników narażonych na zakażenie wirusem ebola. Dalgard
powiedział im o dozorcy z małpiarni. „Zarządzam ewakuację małpiarni –
oświadczył. – Uważam, że budynek wraz z małpami powinien być przekazany
specjalistom z USAMRIID, którzy mają odpowiedni sprzęt i personel, by to
bezpiecznie wykonać”.
Ludzie z CDC wysłuchali Dalgarda i nie oponowali.
Zastanawiano się nad tym, co zrobić z Miltonem Frantigiem, który ciągle leżał na
kanapie i na polecenie Dalgarda nie powinien jej opuszczać. Ponieważ CDC
zajmowało się ludźmi zagrożonymi epidemią, zajmie się również Frantigiem
i umieści go w szpitalu Fairfax, niedaleko Washington Beltway, obwodnicy
Waszyngtonu.
Była dziewiąta trzydzieści rano. Dalgard usiadł w swym gabinecie i próbował
uporać się z sytuacją. Zatelefonował do Petersa w Fort Detrick i powiedział mu, że
zachorował dozorca małp. W suchy, spokojny sposób, niewskazujący na to, że
niedawno płakał, oznajmił Petersowi: „Zgadzamy się, by za budynek i wszystkie
zwierzęta odpowiedzialny był USAMRIID”.
Peters trochę podejrzliwie potraktował sprawę odpowiedzialności USAMRIID.
Oznaczało to, że jeżeli stanie się coś złego i zginą ludzie, konsekwencje poniosą
władze wojskowe. Peters chciał kontrolować budynek i przeprowadzić jego
sterylizację, nie zależało mu jednak na procesach sądowych. Powiedział Dalgardowi,
że bezpieczeństwo jego pracowników i bezpieczeństwo ludności to dla niego sprawy
najważniejsze, lecz mimo wszystko będzie musiał porozumieć się ze swymi
przełożonymi. Skontaktuje się z Dalgardem jak najszybciej.
Następnie rozmawiali o chorym dozorcy małp i Peters dowiedział się, że Frantig
ma być umieszczony w szpitalu Fairfax. Był tym bardzo zaniepokojony. Należało
przyjąć, że człowiek ten został zakażony wirusem ebola – czy można więc
umieszczać go w miejskim szpitalu? Pamiętajmy, co spowodował wirus ebola
w afrykańskich szpitalach. Peters uważał, że chory powinien znaleźć się w pudle
w instytucie.

Po odbyciu rozmowy z Dalgardem Peters zadzwonił do McCormicka, który kierował
działaniami CDC. Powiedział mniej więcej tak: „Wiem, że waszym zdaniem maska
i ubiór chirurgiczny wystarczą, by opiekować się pacjentem zakażonym wirusem
ebola, myślę jednak, że potrzebna jest większa izolacja”. Zaproponował przewiezienie
chorego człowieka wojskowym ambulansem do instytutu i przeniesienie go
w izolowanej biologicznie osłonie do pudła.
Peters przypomina sobie, że McCormick wyraził się następująco: „Chcę umieścić
człowieka w szpitalu Fairfax”. Peters zaś odpowiedział: „W porządku. To jest twoje
zdanie, a ja myślę inaczej i nie zgadzamy się. Mam jednak pytanie: co się stanie
z personelem medycznym szpitala Fairfax lub z tobą, Joe, jeżeli wirus ebola
przedostanie się do tej lecznicy?”.
McCormick nie chciał zmienić decyzji, ponieważ stykał się bezpośrednio
z wirusem ebola w Afryce i nie zachorował. Pracował przez wiele dni w lepiance
spryskanej krwią chorych, przebywał wśród konających. Do opiekowania się ofiarami
wirusa ebola nie jest potrzebny skafander ochronny. Ludzie ci mogą być pod opieką
wykwalifikowanych pielęgniarek w dobrym szpitalu. Chory znajdzie się w szpitalu
Fairfax.
Mimo silnej niechęci do McCormicka Peters poczuł, że podziwia go za zdolność
podejmowania męskiej decyzji w trudnej sytuacji.

Do małpiarni przybył wóz transmisyjny kanału 4 telewizji w Waszyngtonie.
Pracownicy małpiarni obserwowali samochód przez firanki, a gdy sprawozdawca
podszedł do drzwi i nacisnął guzik dzwonka, nikt nie odpowiedział. Dalgard wydał
wyraźne polecenie, by nie próbowano rozmawiać z przedstawicielami mass mediów.
Właśnie wtedy podjechała karetka ze szpitala Fairfax, by zabrać Frantiga. Była to
świetna okazja dla ekipy kanału 4. Sprawozdawcy telewizyjni włączyli światła
i zaczęli filmować wydarzenie. Drzwi małpiarni się otworzyły i wyszedł Milton
Frantig, ubrany jeszcze w kombinezon Tyvek i wyglądający na zakłopotanego.
Podszedł do karetki, sanitariusz otworzył tylne drzwi, Frantig samodzielnie wspiął się
do środka i położył na noszach. Zatrzaśnięto drzwi i karetka odjechała, a za nią ruszył
wóz kanału 4. Kilka minut później dojechały do szpitala Fairfax. Frantiga
umieszczono w izolatce; wstęp do niej mieli tylko lekarze i pielęgniarki, którzy nosili
gumowe rękawiczki oraz ubiory i maski chirurgiczne. Chory powiedział, że czuje się
lepiej. Modlił się i trochę oglądał telewizję.
Sytuacja w małpiarni stała się trudna do zniesienia dla pozostałych pracowników.
Widzieli ludzi w skafandrach ochronnych, widzieli swego kolegę wymiotującego,
widzieli wreszcie wóz telewizji goniący karetkę. Opuścili pospiesznie budynek,
zamykając go za sobą.
W małpiarni przebywało czterysta pięćdziesiąt żywych zwierząt; ich wycie
i wrzaski rozbrzmiewały w pustych korytarzach. Była jedenasta rano. Padał śnieg
i robiło się coraz zimniej. Klimatyzacja definitywnie przestała działać. Temperatura
powietrza w budynku przekroczyła 32°C; wewnątrz panowała wilgoć i smród nie do
zniesienia. Zwierzęta wrzeszczały, gdyż nie nakarmiono ich rano sucharami. Tu i tam,
w różnych salach budynku, niektóre małpy wytrzeszczały szkliste oczy, a inne
krwawiły ze wszystkich otworów ciała. Na metalowe korytka pod klatkami kapała
krew… kap, kap, kap.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
T
91-

Poniedziałek, godzina 10.30

Sytuacja w Reston pogarszała się. Dalgard czuł, że traci kontrolę nad wszystkim.
Wykorzystując połączenie konferencyjne z głównymi dyrektorami spółki,
poinformował ich o wydarzeniach – dwóch pracowników zachorowało, a jeden z nich
mógł być zakażony wirusem ebola. Powiedział również, że zaproponował
przekazanie małpiarni ekipie wojskowej. Dyrektorzy zaaprobowali to, chcieli jednak,
by ustna umowa z armią została potwierdzona na piśmie. Życzyli sobie również, aby
wojsko przejęło odpowiedzialność prawną za budynek.
Następnie Dalgard zatelefonował do Petersa i zażądał, by władze wojskowe
wzięły odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje przejęcia przez nie budynku.
Peters zdecydowanie odrzucił to żądanie. Uważał, że trzeba działać zdecydowanie,
szybko i zrezygnować z udziału prawników. Czuł, że sytuacja osiągnęła stadium
zmuszające do podjęcia decyzji.
Dalgard zgodził się więc przesłać Petersowi faksem prosty list przekazujący armii
małpiarnię. Ustalili treść pisma i Peters zaniósł je osobiście do gabinetu generała
Philipa Russella. Peters i generał przestudiowali uważnie treść listu, zrezygnowali
jednak z pokazywania go prawnikom wojskowym. Russell powiedział: „Musimy
przekonać prawników, że postępujemy słusznie”. Podpisali list, wysłali go faksem do
Dalgarda i małpiarnia została przejęta przez armię.
Jerry Jaax musiał sprowadzić do małpiarni znacznie większą ekipę specjalistów.
Liczba zwierząt, które wymagały interwencji, była zdumiewająca. Ekipy Jaaxa nie
zostały wypróbowane, a on sam nigdy nie przeprowadzał takiej akcji. Nie wiedział
i nie mógł wiedzieć, jak on oraz jego ludzie będą się zachowywać, gdy nastanie
chaos, w warunkach grożących straszną chorobą i śmiercią.
Jaax był w instytucie dowódcą zespołu techników weterynaryjnych, określanych
w armii jako 91-T. Żołnierze wchodzący w jego skład mieli po osiemnaście lat i byli
szeregowcami. Gdy ambulans zabierał Miltona Frantiga do szpitala, Jerry zwołał
zebranie techników weterynaryjnych i pracowników cywilnych w sali konferencyjnej
instytutu. Żołnierze, w większości młodzi, nie mieli żadnego doświadczenia, jeżeli
chodziło o pracę w skafandrach ochronnych. Cywile byli starsi, a niektórzy z nich
pracowali na poziomie 4 w kombinezonach Chemturion. W sali panował tłok i ludzie
siedzieli na podłodze.
– Jest to wirus ebola lub wirus podobnego typu – powiedział Jaax do zebranych.
Będziemy stykać się z dużymi ilościami krwi. I będziemy używać ostrych narzędzi.
Musimy korzystać z jednorazowych, bezpiecznych biologicznie kombinezonów.
Gdy mówił, w sali panowała cisza. Nie wspomniał o człowieku, który
zachorował, ponieważ nie został o nim poinformowany przez Petersa, który na razie
nikomu nie powiedział o tej sprawie.
– Szukamy ochotników. Czy ktoś z sali chce tam pójść? Nie możemy was do tego
zmusić. – Kiedy nikt się nie zgłosił, Jerry popatrzył po sali i wybrał ludzi: – Tak, on
pójdzie. Ona pójdzie i ty także pójdziesz.
W tłumie była sierżant nazwiskiem Świderski i Jerry zadecydował, że nie może
pójść, gdyż jest w ciąży. Wirus ebola jest szczególnie groźny dla kobiet w ciąży.
Żadna bojowa jednostka wojskowa nie mogła wykonać tej pracy. Nie
przewidziano specjalnego wynagrodzenia za pracę związaną z niebezpieczeństwem,
co obowiązywało w gorącej strefie. Wojskowi mają swoją teorię dotyczącą
biologicznych kombinezonów ochronnych. Zgodnie z nią praca w skafandrze nie jest
niebezpieczna; zagrożenie występuje tylko wówczas, gdy z czynnikami letalnymi
stykają się ludzie nienoszący skafandrów. Szeregowcy otrzymają swe normalne
wynagrodzenie: siedem dolarów za godzinę. Jerry polecił im, by nie mówili o operacji
nikomu, nawet członkom swych rodzin. „Jeżeli macie skłonność do klaustrofobii,
zastanówcie się teraz” – powiedział. Polecił żołnierzom, by stawili się w cywilnych
ubraniach przy rampie załadowczej instytutu następnego dnia rano o godzinie 5.00.

4–5 grudnia, poniedziałek–wtorek

Żołnierze nie spali tej nocy długo; nie spał również Gene Johnson. Bał się o „dzieci”,
jak ich nazywał. Wiedział dobrze, czym jest strach przed śmiercionośnymi wirusami.
Kiedyś w Zairze ukłuł się zakrwawioną igłą podczas pobierania krwi myszy. Mieli
podstawy, by przypuszczać, że mysz była zakażona, przetransportowano więc
Johnsona samolotem do instytutu i umieszczono na trzydzieści dni w pudle. „To nie
była zabawna podróż – wspominał. – Traktowano mnie tak, jak gdybym miał umrzeć.
Nie dano mi nożyczek do przystrzyżenia brody, uważano bowiem, że byłoby to
samobójstwo. A w nocy zamykano mnie w pokoju”.
Wykonując w skafandrze ochronnym sekcje zwierząt w grocie Kitum, Johnson
skaleczył się trzykrotnie zakrwawionymi narzędziami. Trzy razy jego skafander został
przedziurawiony, a skóra rozdarta i zanieczyszczona krwią zwierząt. Uważał się za
szczęściarza, gdyż nie został zakażony wirusem marburg lub czymś podobnym
w grocie Kitum. Teraz, po przeprowadzeniu kilku szczegółowych rozmów
telefonicznych, bał się bardzo wirusa, który zaatakował małpiarnię.
Johnson mieszkał w nietypowym domu na zboczu góry Catoctin. Siedział
w swym gabinecie przez większą część nocy, myśląc o środkach ostrożności. Każdy
ruch człowieka w gorącej strefie musi być kontrolowany i zaplanowany. Zastanawiał
się, gdzie najłatwiej wirus może zaatakować człowieka. Miejscem tym są dłonie.
Stanowią one słaby punkt. Należy więc przede wszystkim chronić ręce.
Johnson usiadł w klubowym fotelu, położył na oparciu jedną dłoń i oglądał ją.
Cztery palce i kciuk. Dokładnie jak u małpy. Pomijając to, że jest sterowana przez
ludzki umysł. I może być technicznie odizolowana i chroniona. Osłoną, która oddziela
ludzką dłoń od otoczenia, jest skafander ochronny.
Wstał i wykonał w powietrzu ruchy rękami. W tej chwili robi małpie zastrzyk.
Teraz przenosi małpę na stół. Kładzie ją. Znajduje się w gorącej strefie. Rozcina ciało
małpy i wkłada dłonie w krwawe jezioro namnożonego letalnego wirusa. Dłonie
chronione trzema warstwami gumy są zanieczyszczone krwią i śmiercionośnymi
wirusami.
Przerwał i zanotował uwagi na papierze. Następnie powrócił w wyobraźni do
gorącej strefy. Wkłada do wnętrza małpy nożyczki i odcina część śledziony. Podaje ją
komuś. Gdzie będzie stać ta osoba? Za nim? Wyobraził sobie, że ma w dłoni igłę.
„W porządku, mam w dłoni igłę. Jest to przedmiot letalny. Trzymam igłę w prawej
dłoni, jeżeli jestem praworęczny. Mój partner powinien więc stać po mojej lewej
stronie, jak najdalej od igły. Co robią dłonie partnera? Co robią dłonie innych?” Do
rana Johnson zapisał wiele stronic uwagami. Był to scenariusz operacji
niebezpiecznej biologicznie.

Jerry Jaax opuścił dom o czwartej rano, gdy Nancy jeszcze spała. Spotkał się
z Johnsonem przy rampie załadowczej i wspólnie przejrzeli spisane nocą uwagi. Jerry
zanotował je w pamięci, a tymczasem zaczęli się pojawiać członkowie ekipy –
żołnierze jednostki Jerry’ego. Wielu z nich przyszło pieszo z koszar. Stali w pobliżu,
czekając na rozkazy. Panowała głęboka ciemność i tylko reflektory oświetlały teren.
Jerry postanowił, by we wnętrzu budynku członkowie ekipy działali dwójkami
i zaczął łączyć ludzi w pary. Zestawił na kawałku papieru wykaz par, podając
kolejność ich wchodzenia do budynku. Odczytał to członkom ekipy. Następnie
wsiedli do pojazdów – białego samochodu-chłodni, kilku nieoznakowanych
mikrobusów, nieoznakowanego pikapa, białego ambulansu z izolowanymi noszami
oraz pewnej liczby cywilnych samochodów. Pojechali do Reston. Dostali się znowu
w korki uliczne, które pokonywali otoczeni przez półsennych yuppies w garniturach,
sączących kawę z plastikowych kubków oraz słuchających komunikatów drogowych
i muzyki rockandrollowej.
Gdy wszystkie pojazdy podjechały do tylnej części małpiarni, członkowie ekip
zebrali się na trawniku, a Gene Johnson poprosił ich o uwagę. Jego oczy były
zapadnięte i podkrążone, co wskazywało, że przez ostatnie dni nie spał.
– To nie zabawa – powiedział. – To coś konkretnego. Epidemia na poziomie 4 nie
jest sesją szkoleniową. Nastąpiły wydarzenia, o których chciałbym, żebyście wszyscy
wiedzieli. Istnieje możliwość, że wirus przeniósł się na ludzi. Dwie osoby są chore
i zostały hospitalizowane. Są to dozorcy małp, pracujący w tym budynku. O jednego
z nich martwimy się szczególnie. Zachorował wczoraj rano. Wymiotował i miał
gorączkę. Jest obecnie w szpitalu. Nie wiemy, czy został zakażony wirusem ebola.
Chcę, żebyście wiedzieli, iż nie ugryzła go małpa, nie skaleczył się i nie ukłuł igłą.
Jeżeli jest zakażony wirusem ebola, mogło to nastąpić drogą powietrzną.
Jaax słuchał słów Johnsona z rosnącym przerażeniem. Nie wiedział o chorobie
tego człowieka! Nikt mu o tym nie powiedział! Teraz poczuł, że może nastąpić
nieszczęście.
Był lodowaty, szary dzień. Drzewa za małpiarnią utraciły liście, które szeleściły
na trawniku. Do przedszkola znajdującego się na dole rodzice przywozili dzieci, które
następnie huśtały się na huśtawkach. Gene Johnson mówił dalej:
– Każdy musi założyć, że wirus ebola może być przenoszony przez powietrze –
powiedział. – Jesteście świadomi ryzyka i macie doświadczenie. – Oczy Johnsona
spoczęły na efektownej dziewczynie, szeregowcu Nicole Berke. Była bardzo ładna,
miała osiemnaście lat i długie, jasne włosy. Johnson pomyślał: „Kim ona jest? Nigdy
jej wcześniej nie widziałem. Musi należeć do zespołu Jerry’ego. To po prostu dzieci,
nie wiedzą, z czym się spotykają”. – Musicie ściśle przestrzegać wszystkich
instrukcji – kontynuował. – Jeżeli macie jakiekolwiek wątpliwości, musicie je
wyjaśnić.
Jerry wstał i zwrócił się do zebranych:
– Nie ma głupich pytań. Jeżeli macie jakieś wątpliwości, pytajcie.
Szeregowiec Nicole Berke była ciekawa, czy nadarzy się sposobność wejścia do
budynku.
– Jak długo będziemy się tym zajmować? – zapytała.
– Dopóki wszystkie małpy nie będą martwe – odpowiedział. – Jest tam czterysta
pięćdziesiąt zwierząt.
O Boże, pomyślała, czterysta pięćdziesiąt małp, to nigdy się nie skończy.
Pytań było niewiele. Ludzie stali spięci, milczący, skupieni. Jerry wszedł do
pokoju, w którym się przygotowywano, a członkowie ekipy pomocniczej pomogli mu
włożyć skafander Racal. Po dopasowaniu hełmu zahuczały dmuchawy. Jerry
powiedział członkom ekipy, że spotkają się we wnętrzu budynku i wraz ze swym
partnerem, sierżantem Thomasem Amenem, wszedł do śluzy powietrznej. Drzwi za
nimi zamknęły się i otoczyła ich ciemność. Rozpoznając drogę dotykiem, przeszli
przez mroczny korytarz śluzy, otworzyli dalsze drzwi i znaleźli się w gorącej strefie.
Ta część budynku była zaśmiecona. Przez wiele dni jej nie sprzątano. Pracownicy
małpiarni opuścili ją w pośpiechu. Na podłodze walały się suchary dla małp i papiery,
krzesła w pokojach biurowych były przewrócone. Wydawało się, że ludzie uciekli
w popłochu. Jerry i sierżant zaczęli przeszukiwać budynek. Poruszali się
w skafandrach wolno i ostrożnie, jak nurkowie badający wrak statku w głębokiej
wodzie. Jerry znalazł się w małym korytarzu prowadzącym do dalszych sal. Zobaczył
pomieszczenie pełne małp; każda z nich patrzyła na niego. Siedemdziesiąt par
małpich oczu wpatrywało się w parę ludzkich. Zwierzęta szalały – były głodne
i oczekiwały, że zostaną nakarmione. Zdemolowały salę. Nawet małpy zamknięte
w klatkach są do tego zdolne. Rozrzucały wszędzie suchary i rozmazywały odchody
po ścianach, które były pokryte aż do sufitu tym małpim pismem. Tajemnicze
informacje przekazywane ludziom przez zwierzęta.
Jerry i sierżant znaleźli kilka worków sucharów, obeszli wszystkie sale budynku
i nakarmili małpy. Zwierzęta miały wkrótce zginąć, lecz Jerry nie chciał, by cierpiały
więcej, niż to było konieczne. Karmiąc małpy, szukał u nich objawów zakażenia
wirusem ebola. W wielu salach znalazł zwierzęta apatyczne, o nieruchomym
spojrzeniu. U niektórych zauważył wyciek z nosa lub niegojący się, krwisty strup
wokół nozdrzy. W kilku korytkach pod klatkami były kałuże krwi. Zaniepokoiło to
bardzo Jerry’ego, wskazywało bowiem na rozprzestrzenienie się wirusa w całym
budynku. Zdarzały się zwierzęta, które kaszlały i kichały, jak gdyby miały grypę.
Jerry zastanawiał się, czy nie mają do czynienia z mutantem – wirusem przenoszonej
przez powietrze grypy ebola. Odrzucił od siebie tę myśl jako zbyt przerażającą. Było
to coś równie trudnego do wyobrażenia jak wojna jądrowa. We wnętrzu plastikowego
hełmu zebrała się warstwa potu, utrudniająca wyraźne widzenie małp. Jerry słyszał
jednak ich krzyki i nawoływania, dochodzące jakby z oddali, spoza ryku dmuchaw.
Dotychczas nie odczuwał klaustrofobii czy paniki. Nie uniknie tych doznań później.
Kilku członków ekipy spędziło następne pół godziny w pomieszczeniu
przygotowawczym. Wyjmowali strzykawki ze sterylnych opakowań i nasadzali na nie
igły, by następnie napełnić je lekiem.
W odległości kilku metrów od żołnierzy sposobił się do akcji kapitan Mark
Haines. Gdy przy pomocy członków ekipy pomocniczej włożył skafander, przekazał
żołnierzom instrukcje. Chciał, by idąc za nim, pamiętali o pewnych sprawach.
Powiedział:
– Musicie uśmiercić zwierzęta w całym budynku. Nie jest to zabawna operacja.
Nie litujcie się nad zwierzętami. Każde z nich musi zginąć. Nie traktujcie tego jak
zwykłego zabijania. Chodzi o zatrzymanie wirusa, by nie mógł przedostać się gdzie
indziej. Nie bawcie się z małpami. Nie chcę słyszeć śmiechów i żartów w pobliżu
zwierząt. Potrafię być twardy. Pamiętajcie, że weterynarz ponosi odpowiedzialność za
zwierzęta i za rozwój nauki. Te zwierzęta oddają życie dla nauki. Zostały w to
wplątane bez własnej winy. Nie mają z tym nic wspólnego. Zwracajcie uwagę na
swych partnerów. Nigdy nie przekazujcie użytej igły komuś innemu. Po zdjęciu
kapturka igła musi zostać natychmiast wbita w ciało zwierzęcia. Wrzucajcie użyte
strzykawki do pojemnika na ostre przedmioty. Jeżeli się zmęczycie, powiedzcie
naszemu kontrolerowi, zostaniecie odkażeni i wyjdziecie na zewnątrz. – Haines
skończył i wraz ze swym partnerem wszedł do wnętrza budynku.
– Kto następny? – zapytał Johnson, patrząc na wykaz. – Godwin! Teraz twoja
kolej.
Szeregowiec Charlotte Godwin pobiegła do furgonetki i wdrapała się do jej
wnętrza, gdzie rozebrała się do naga i włożyła ubiór chirurgiczny, skarpetki, trampki
i czepek na włosy. W furgonetce panowało przenikliwe zimno. Charlotte poczuła się
zakłopotana i bezbronna.
W pomieszczeniu przygotowawczym zaczęto ją ubierać. Ktoś powiedział: „Jesteś
mała. Mamy dla ciebie specjalny skafander”. Nie był specjalny. Był to skafander dla
dużego mężczyzny, a Charlotte miała sto pięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu.
Skafander wisiał na niej jak worek. Członkowie ekipy pomocniczej okleili brązową
taśmą przylepną kostki i przeguby Charlotte, po czym włączono dmuchawy.
Wojskowy fotograf wykonał kilka zdjęć dokumentujących akcję. Gdy błysnął
flesz, Charlotte pomyślała: „Boże, mam na głowie czepek. To czapka błazna. Nikt nie
zobaczy na zdjęciu moich włosów, a mój skafander jest za duży. Wyglądam grubo.
To pech, że właśnie ja wyglądam na tych fotografiach jak kretynka”.
Charlotte weszła chwiejnym krokiem w szarą strefę, niosąc pudła z materiałami.
Była wyraźnie zestresowana. Wydawało się jej, że jest zbyt młoda, by wykonywać tę
pracę. Miała osiemnaście lat. Potem poczuła zapach. Naprawdę przykry zapach
przenikał przez filtry. Jej partner pchnął dalsze drzwi i weszli do środka. Falistość
szybki kasku zniekształcała obraz, czuła się jak w gabinecie luster. W środku
skafandra dominował zapach małp. Wokół panowała cisza, a małpiarnia nie jest
miejscem cichym. Ta cisza męczyła Charlotte jeszcze bardziej niż smród i gorąco.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich pułkownik Jaax.
– Zacznijcie napełniać strzykawki. Podwójne dawki ketaminy – polecił od razu.
– Tak, sir – powiedziała.
– Sierżant i ja będziemy tu usypiać małpy – zakomunikował.
Charlotte zaczęła napełniać strzykawki ketaminą, środkiem znieczulającym. Jaax
zaniósł napełnioną strzykawkę do sali małp i umieścił ją w oprawce wtryskiwacza do
wstrzyknięć. Sierżant włożył do klatki kij od szczotki i unieruchomił zwierzę.
Wówczas Jerry otworzył drzwi klatki. Obserwując bacznie małpę, by upewnić się,
czy nie próbuje go zaatakować, wsunął przez otwarte drzwi wtryskiwacz i zrobił
małpie zastrzyk środka znieczulającego, a następnie wyciągnął strzykawkę
i zatrzasnął drzwi.
Była to czynność najbardziej niebezpieczna ze względu na otwarcie klatki.
Zwierzę mogłoby zaatakować lub spróbować ucieczki. Jerry i sierżant przechodzili od
klatki do klatki, a małpy zasypiały po zastrzyku.
W każdej sali znajdowały się dwa rzędy klatek z małpami. Niższy rząd znajdował
się blisko podłogi; było tam ciemno. Jerry musiał uklęknąć, by zajrzeć do wnętrza.
Z trudem dostrzegał cokolwiek przez kask. Odczuwał nieznośny ból kolan. Musiał
otworzyć drzwi klatki, a sierżant wsunąć kij. Małpa zaczęła się miotać, próbując
uciec, ale sierżant powiedział: „W porządku, mam ją. Jest przyszpilona”. Jerry wsunął
wtryskiwacz, celując igłą w udo małpy. Niezwykle zaniepokojone zwierzę wrzasnęło:
„Kra! Kra!” Igła jednak wbiła się w jej nogę. Okazało się, że jest to jedna
z najtrudniejszych czynności, jakie wykonywał Jerry w swej karierze weterynarza.
Do pomieszczenia wchodzili następni członkowie ekipy. Jerry zgromadził ich
w korytarzu i powiedział: „Zatrzymujcie się co pięć lub dziesięć minut i kontrolujcie,
czy w skafandrze partnera nie ma pęknięć. Bądźcie bardzo ostrożni. Róbcie przerwy
na odpoczynek. Chcę, żebyście odpoczywali dziesięć minut na godzinę. Kiedy
jesteście zmęczeni, stajecie się nieostrożni”. Za każdym razem, gdy spoglądał na salę
małp, widział mnóstwo wpatrzonych w siebie oczu. Niektóre zwierzęta potrząsały
klatkami, powodując hałas.
Jerry postanowił, że prace z krwią będą przeprowadzane w małym pokoju, blisko
przedniej części budynku, sąsiadującym z biurami. Był tam natrysk, a w podłodze
znajdował się otwór ściekowy, bardzo potrzebny do spłukiwania krwi i przemywania
przedmiotów środkiem odkażającym. Za każdym razem, gdy krew spływała przez
otwór, wlewano środek odkażający; chodziło o to, by wirus nie dostał się do
kanalizacji. Znaleziono metalowy stół diagnostyczny na kółkach i wciągnięto go do
pokoju. Jerry podzielił ludzi na zespoły: zespół pracujący przy stole diagnostycznym,
zespół eutanazji, czyli uśmiercania małp, i zespół sekcyjny – sekcje małp, pobieranie
próbek i wkładanie zwłok do worków bezpiecznych biologicznie.
Zorganizowano swoistą „linię produkcyjną”. Mniej więcej co pięć minut Jerry
przenosił nieprzytomną małpę z sali, przez korytarz, do pokoju ze stołem
diagnostycznym, trzymając zwierzę za ramiona przyciśnięte do grzbietu. Kładł małpę
na stole, po czym kapitan Haines, z formacji Zielonych Beretów, wbijał igłę w udo
małpy i odciągał do probówek sporo krwi. Następnie przekazywał nieprzytomne
zwierzę majorowi Powellowi, który wstrzykiwał małpie prosto w serce letalny środek
T-61. Gdy zwierzę było niewątpliwie martwe, trafiało do rąk kapitana
Steve’a Denny’ego, który przeprowadzał sekcję. Otwierał brzuch małpy nożyczkami
oraz wycinał kawałki wątroby i śledziony. Wątroby tych zwierząt były szare,
zniszczone i miały odrażający wygląd.
Szeregowiec Charlotte Godwin stała obok kapitana Denny’ego i podawała mu
narzędzia. Uważała, że skafander kapitana ukrywa jego nerwowość. Wydobył
z małpy śledzionę. Była pokryta białymi plamkami i twarda jak skała. Stanowiła
bombę biologiczną naładowaną letalnymi wirusami. Po chwili kapitan podał Charlotte
nożyczki w celu otwarcia brzucha małpy. Wywołało to u niej strach i stres. Miała
wykonać sekcję na poziomie 4, może najbardziej niebezpieczną pracę w skafandrze
ochronnym. Porównała ją do lotu rakietą i poczuła dreszcze. Jej dłonie dzieliła od
śmierci tylko cienka błona, a przecież była to śmierć straszna, straszniejsza niż
podczas bitwy. Zorientowała się, że zaczyna się spieszyć, by skończyć tę pracę.
Zauważyła, że oczy małpy są otwarte. Wydawało się, że zwierzę obserwuje jej pracę.
Chciała wyciągnąć rękę i zamknąć te oczy. Pytała się w myślach: „Czy moja twarz to
ostatnia rzecz, którą widzą małpy?”.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
W BUDYNKU

Wtorek, wczesny wieczór

Dzień dobiegał końca. Baterie używane przez członków ekipy zaczęły się
wyczerpywać. Widzieli, jak słabnie światło dnia, gdyż okna na końcach korytarzy
stawały się ciemne. Jerry Jaax nakazał ludziom odpoczywać co pewien czas. Siedzieli
na podłodze z obojętnym wyrazem twarzy, wyczerpani, i napełniali strzykawki
lekami. Jerry przechodził od jednego członka ekipy do drugiego, próbując ocenić
stopień ich zmęczenia. Pytał: „Jak się czujesz? Czy jesteś zmęczony? Czy chcesz stąd
wyjść?”.
Nikt nie chciał wyjść.
Ludzie pozostający w budynku utrzymywali łączność radiową z Gene’em
Johnsonem, który przebywał poza nim. Członkowie ekipy zostali przez niego
wyposażeni w krótkofalówki pracujące na paśmie przeznaczonym dla wojska.
Johnson nie dał im przenośnych radiotelefonów, nie chciał bowiem, by ktokolwiek
podsłuchiwał rozmowy; obawiał się zwłaszcza mass mediów i możliwości
rejestrowania rozmów na taśmie. Podsłuchiwanie rozmów prowadzonych za pomocą
odbiorników wydawało się mało prawdopodobne.
Działo się coś złego ze skafandrem specjalistki Rhondy Williams. Jej dmuchawa
przestała działać, skafander zmiękł i przylgnął do przepoconej bielizny; czuła wokół
siebie zanieczyszczone powietrze.
– Moje powietrze się psuje! – wykrzyknęła. Nie przerywała pracy. Nie mogła
opuścić posterunku. Jej bateria się wyczerpywała. Zauważyła, że nie ma na pasku
zapasowej. Wszyscy pozostali wykorzystali baterie zapasowe.
Oznajmienie przez Rhondę, że jest pozbawiona dopływu powietrza, wywołało
zamieszanie. Jerry chciał ewakuować ją z budynku. Pobiegł korytarzem do śluzy
powietrznej, gdzie znajdował się żołnierz z nadajnikiem krótkofalowym. Jerry
pochwycił aparat i wezwał Gene’a Johnsona, krzycząc przez swój hełm:
– Mamy tu panią, której kończy się bateria!
Gene Johnson odparł:
– Zdobędziemy baterię i prześlemy ją przez kogoś. Czy możecie zaczekać?
– Nie. Ona wychodzi. Traci powietrze – rzekł Jerry.
Nieoczekiwanie żołnierz przy drzwiach powiedział Jerry’emu, że ma dodatkową
baterię. Jerry krzyknął przez radio:
– Chwileczkę, mamy dodatkową baterię!
Żołnierz pobiegł korytarzem do Rhondy, uśmiechnął się do niej i powiedział: –
Oto twoja bateria.
Ludzie zaczęli się śmiać, a żołnierz zamocował baterię na pasku Rhondy.
„O mój Boże! – pomyślała. – Odłączą starą baterię i dmuchawy przestaną
działać”. Poprosiła:
– Zaczekajcie minutę! Moje powietrze się zepsuje!
– Nie martw się. Za chwilę cię przełączymy – uspokoił ją żołnierz.
Rhonda była przerażona i gotowa do wyjścia. Zastanawiała się, czy nie złapała
wirusa w chwili, gdy zanikło ciśnienie powietrza w skafandrze. Jerry postanowił
odesłać ją na zewnątrz wraz z Charlotte Godwin, która wydawała się zmęczona.
Powiedział przez radio do Gene’a:
– Dwie wychodzą na zewnątrz.
Gene i jego ludzie wpadli niemal w panikę. Właśnie pojawił się wóz transmisyjny.
Gene był przerażony. Nie chciał, by kamery sfilmowały wyprowadzenie z budynku
dwóch kobiet w skafandrach ochronnych. Powiedział do Jerry’ego:
– Jesteśmy w przykrej sytuacji. Nie możemy ich przyjąć. Mamy tu kamery
telewizyjne.
– Odsyłam je na zewnątrz – powtórzył Jerry.
– Dobrze. Odeślij je – rzucił Gene. – Będzie widowisko. W sam raz dla kamer.
Jerry załomotał w drzwi szarej strefy. Otworzył sierżant w kombinezonie ochronnym,
trzymający w rękach rozpylacz napełniony środkiem odkażającym oraz latarkę.
Rhonda i Charlotte weszły w szarą strefę, a sierżant polecił im rozsunąć ramiona na
bok. Oświetlił latarką ich skafandry, szukając uszkodzeń i nieszczelności. Rhonda
zauważyła dziwny wyraz jego twarzy.
– Masz dziurę w skafandrze – powiedział.
„Wiedziałam, że to się zdarzy” – pomyślała.
– Gdzie to się stało? – zapytał.
– Nie wiem.
Sierżant zakleił dziurę kawałkiem taśmy. Następnie spryskał im skafandry
środkiem odkażającym i zastukał w drzwi prowadzące do pomieszczenia
przygotowawczego. Ktoś je otworzył i dziewczyny wyszły. Natychmiast członkowie
ekipy pomocniczej zdjęli z nich hełmy i skafandry. Ubiór chirurgiczny dziewcząt był
przesiąknięty potem. Zaczęły dygotać.
– Przed budynkiem jest wóz transmisyjny – powiedział Gene.
– Mam dziurę w skafandrze – poinformowała go Rhonda. – Czy złapałam wirus?
– Nie. Ciśnienie w twoim skafandrze jest wystarczające, by chronić cię przez cały
czas. – Wypchnął je na zewnątrz. – Właźcie do furgonetki i połóżcie się tam. Jeżeli
ktoś zada wam jakieś pytania, nie odpowiadajcie.
Dziewczęta nie potrafiły znaleźć w furgonetce swych ubrań. Owinęły się w jakieś
płaszcze, by nie zmarznąć, i położyły się na siedzeniach, niewidoczne dla ludzkich
oczu.
Ekipa telewizyjna zaparkowała swój wóz w pobliżu frontowych drzwi do
małpiarni. Zaczął myszkować tam sprawozdawca w towarzystwie kamerzysty. Pukał
oraz dzwonił – bez skutku. Zaglądał do frontowych okien – zasłony były zaciągnięte
i nie mógł niczego dostrzec. A więc nic się tam nie działo. Miejsce było opuszczone.
Sprawozdawca i kamerzysta nie zauważyli białych pojazdów zaparkowanych za
budynkiem, a jeżeli je zauważyli, nie wydawały się im interesujące. Nic się tu nie
działo.
Ludzie z telewizji usadowili się więc w swym wozie, mając nadzieję, że coś musi
się wydarzyć lub ktoś musi się pojawić, a wtedy zdobędą jakiś interesujący materiał
do wieczornego dziennika telewizyjnego; wszystko to jednak stawało się nudne, dzień
był bardzo zimny i zapadała ciemność. Nie wpadli na pomysł, by podejść do bocznej
ściany budynku i skierować kamerę telewizyjną na okno. Gdyby to zrobili, mieliby
materiał wystarczający do zapełnienia całego wieczornego dziennika telewizyjnego,
z pozostawieniem czegoś dla 60 Minut z kanału CBS. Zdobyliby zdjęcia żołnierzy
w skafandrach ochronnych poplamionych krwią zakażoną wirusem ebola,
przeprowadzających pierwszą w świecie niebezpieczną dla życia operację tego typu,
a także zdjęcia ludzi wychodzących z małpiarni do pomieszczenia przygotowawczego
i rozbieranych ze skafandrów przez ekipę pomocniczą. Kamerzyści z telewizji nie
przespacerowali się jednak dookoła budynku i, o ile mi wiadomo, nie istnieje żaden
reportaż telewizyjny z akcji w Reston.
Tymczasem dwie kobiety leżały przez wiele minut w furgonetce. Wreszcie ekipa
telewizyjna odjechała. Johnson wysunął głowę za róg budynku, dając znak, że droga
jest wolna. Kobiety ubrały się i pospieszyły na zalesiony teren za budynkiem, by się
załatwić. Tam właśnie znalazły igły – dwie zużyte strzykawki z nasadzonymi na nie
szpikulcami. Igły były bez kapturka, gołe, niewątpliwie używane. Nie można było
określić, jak długo leżały w trawie. Kilku członków ekipy włożyło rękawiczki
i przeszukało teren. Znaleźli w trawie kolejne igły.
Jako ostatni wyszedł z małpiarni o szóstej wieczorem Jerry Jaax. Pocąc się, stracił
na wadze może dwa, a może cztery kilogramy. Jego twarz była szara, a włosy
wydawały się nie srebrne, lecz białe.
Nie było żywności dla żołnierzy odczuwających głód i pragnienie. W wyniku
głosowania ustalono, że posilą się w Taco Bell. Johnson pouczył ich: „Nie mówcie
nikomu, dlaczego tu jesteście. Nie odpowiadajcie na żadne pytania”.
Karawana pojazdów ruszyła, kierując się do Taco Bell; silniki ryczały w mroźnym
powietrzu. Na miejscu żołnierze zamówili meksykańską potrawę taco i dużo coli, by
uzupełnić wodę utraconą z potem w skafandrach ochronnych. Zamówili również
napój z cynamonem, aby zabrać go ze sobą. Obsługa przypatrywała się im ze
zdziwieniem. Żołnierze wyglądali jak żołnierze, chociaż mieli na sobie dżinsy
i podkoszulki. Mężczyzn było wielu, mieli krzepki wygląd, krótko ostrzyżone włosy,
wojskowe okulary w metalowej oprawie i niekiedy pryszcze od nadmiaru
wojskowego jedzenia. Kobiety wyglądały na takie, co to potrafią zrobić pięćdziesiąt
pompek lub rozbroić bombę. Do sierżanta Klagesa czekającego na swój posiłek
podszedł jakiś człowiek i zapytał: „Co robiliście tam? Widziałem te wszystkie
samochody”. Klages odwrócił się do niego plecami, nie mówiąc słowa.

Po północy, na zboczu gór Catoctin, na łóżku wodnym w małżeńskiej sypialni domu
Jaaxów, Nancy i Jerry dzielili się nowinami; obok spała ich córka, Jaime. Jerry
powiedział Nancy, że w minionym dniu operacja przebiegła dość pomyślnie i nikt
z członków ekipy nie ukłuł się igłą. Mówił także, jak samotnie czuł się w skafandrze
ochronnym.
Nancy przytuliła się do męża i oparła głowę na jego szyi, jak to robiła od czasu
studiów w college’u. Jerry wydawał się mniejszy i chudszy. Od lat nie był tak
wyczerpany fizycznie. Nancy dźwignęła Jaime i zaniosła ją do łóżka, po czym
wróciła i przytuliła się do męża. Zasnęli wtuleni w siebie.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
ZŁY DZIEŃ

6 grudnia, środa

Przez kilka poprzednich dni i nocy badacz wojskowy Thomas Ksiazek pracował
w skafandrze ochronnym w laboratorium poziomu 4, próbując opracować szybki test
na obecność wirusa ebola we krwi i tkance. Jego wysiłki zostały uwieńczone
powodzeniem. Opracował test Elisa, który był czuły i łatwy do wykonania. Zbadał
próbki moczu oraz krwi Miltona Frantiga, mężczyzny, który wymiotował na trawie
i znajdował się obecnie w izolatce w szpitalu Fairfax. Frantig nie był zakażony
wirusem. Jego mocz i krew nie reagowały na test ebola. Wydawało się, że miał grypę.
Była to zagadka. Dlaczego ci ludzie nie ulegli zakażeniu wirusem ebola?
Temperatura wzrosła i zrobiło się słonecznie, a wiatr zmienił kierunek i zaczął
wiać z południa. W środę, w drugim dniu całkowitej sterylizacji, ekipa wojskowa
dotarła wraz z falą cywilnych pojazdów do Reston i ulokowała się za małpiarnią. Tym
razem wszystko odbywało się sprawniej. O ósmej rano ekipy zaczęły wkraczać do
budynku. Gene Johnson przywiózł reflektor, który zainstalowano w szarej strefie.
Jerry Jaax wszedł do budynku pierwszy i nakarmił małpy. Wraz z sierżantem
Amenem obszedł wszystkie sale. W różnych miejscach leżały małpy martwe lub
znajdujące się w stanie agonalnego szoku. W holu znaleźli kilka krzeseł, które
zaciągnęli na korytarz i ustawili w półkole; na krzesłach tych mogli siadać żołnierze
korzystający z przerw na odpoczynek i napełniający strzykawki. W późniejszych
godzinach można było zobaczyć wyczerpanych żołnierzy i cywilów
w pomarańczowych skafandrach ochronnych i kaskach zaparowanych od wewnątrz,
siedzących na krzesłach w korytarzu, napełniających strzykawki środkiem T-
61 i układających pudełka z probówkami napełnianymi krwią. Niektórzy rozmawiali
ze sobą, krzycząc, a inni tylko wpatrywali się w ściany.
Około południa Jaax przebywał w sali C. Postanowił przerwać pracę, by odpocząć
i skontrolować członków swojej ekipy. Zostawił wszystko pod opieką sierżantów
Amena i Klagesa, a sam wyszedł na korytarz. Nagle z sali C dobiegły dzikie piski
małp. Jaax pędem wrócił. Zastał sierżantów stojących za drzwiami, patrzących ze
strachem na pomieszczenie.
– Co się stało?
– Uciekła małpa.
– O kurwa! – ryknął Jaax.
Małpa uciekła, gdy Amen otworzył klatkę; obydwaj sierżanci natychmiast
wybiegli, zamykając za sobą drzwi.
Małpa na wolności – tego Jaax bał się najbardziej. Zwierzęta te potrafią
wykonywać długie skoki. Sam był już pogryziony przez małpy i wiedział, jakie to jest
bolesne. Zęby małp wnikają głęboko w ciało.
Zajrzeli do sali przez okienko w drzwiach. Pomieszczenie kipiało życiem, małpy
miotały się w klatkach, potrząsając nimi gwałtownie, i wrzeszczały w ekstazie.
Znajdowało się tu około stu piszczących małp. Gdzie była jedna oswobodzona? Nie
mogli jej dostrzec.
Znaleźli podbierak, kij z przymocowaną na końcu workowatą siatką. Otworzyli
drzwi i wśliznęli się do sali.
Wydarzenia, które nastąpiły, zostały w różny sposób zapamiętane przez różnych
ludzi. Lecz pamięć ludzka jest zawodna. Specjalista Rhonda Williams dobrze
pamięta, że małpa uciekła z sali. Gdy to się wydarzyło, Rhonda siedziała na krześle;
nagle usłyszała wrzaski, pojawiła się małpa i przebiegła pod jej nogami. Rhonda
zamarła ze strachu, a następnie wybuchła nerwowym, niemal histerycznym
śmiechem. Zwierzę było małym, zdeterminowanym samcem, który nie chciał znaleźć
się blisko ludzi z siatką.
Jaax twierdzi, że małpa nigdy nie wydostała się z sali. Być może przebiegła pod
nogami Rhondy i wróciła do pomieszczenia.
Małpa na wolności była bardzo przestraszona; nie mniej przestraszeni byli
żołnierze. Pozostawała tymczasem w sali, biegając tam i z powrotem między
klatkami. Denerwowało to inne małpy, które gryzły ją w palce u nóg. Stopy małpy
zaczęły krwawić i wkrótce na posadzce pojawiły się czerwone ślady. Jaax nawiązał
łączność radiową z Johnsonem, informując go o krwawiącej małpie. Johnson polecił
Jaaxowi, by zrobił co tylko się da. Może zastrzelić małpę z wojskowego pistoletu.
Pomysł ten nie podobał się Jaaxowi. Zauważył, że biegające zwierzę chowa się za
klatkami. Pocisk wystrzelony w kierunku małpy mógłby odbić się od klatki lub ściany
i powrócić do sali. Rana postrzałowa jest groźna w każdych okolicznościach, a w tym
budynku nawet lekka rana mogła być śmiertelna. Jaax uznał, że najbezpieczniejsze
będzie wejście do sali i złapanie małpy w siatkę. Zabrał ze sobą sierżanta Amena.
Gdy weszli do pomieszczenia, nie mogli dostrzec zwierzęcia. Jaax posuwał się
powoli, trzymając siatkę, gotów do zarzucenia jej na małpę. Gdzie jednak zniknęła?
Nie miał dobrej widoczności. Wnętrze jego hełmu pokrywało się potem, a światło
w sali było przyćmione. Jaaxowi wydawało się, że pływa pod wodą. Szedł powoli,
zachowując bezpieczną odległość od znajdujących się po obu stronach klatek,
w których siedziały małpy – rozhisteryzowane, wrzeszczące, skaczące i szarpiące
prętami. Bał się, że zostanie ugryziony, jeżeli znajdzie się zbyt blisko klatki. Idąc,
trzymał się środka sali; za nim szedł sierżant Amen ze strzykawką napełnioną lekiem
i umieszczoną na końcu pręta.
– Bądź ostrożny – ostrzegł go Jaax. – Nie pozwól się ugryźć. Nie zbliżaj się do
klatek.
Jaax przechodził od klatki do klatki, zaglądając do każdej i próbując dostrzec, co
znajduje się za nią. Nagle kątem oka zauważył jakiś ruch, obrócił się, trzymając
siatkę, i małpa poszybowała nad nim, wykonując czterometrowy skok z jednej strony
sali na drugą.
– Mam ją! Jest tu! – wykrzyknął. Machał dookoła siatką nad klatkami, lecz małpa
uciekła.
Ponownie wolno przemierzał salę. Małpa skakała, wykonując duże susy
i pomagając sobie ogonem. To zwierzę przemieszczało się, latając w powietrzu. Jaax
machał siatką bez efektu.
– Psiakrew! – wykrzyknął.
Małpa była dla niego za szybka. Przez dziesięć czy piętnaście minut przeszukiwał
pokój, obserwując klatki. Gdy dostrzegł małpę, przeskakiwała na drugę stronę sali;
była mała, stworzona do życia na drzewach. Jaax pomyślał, że w tych warunkach
zwierzę ma nad nim przewagę. Nie miał środków, by opanować sytuację. Nie łapał
małpy, lecz bawił się z nią.
Pułkownik Peters zatrzymał się przed budynkiem, by obserwować sytuację. Miał
na sobie dżinsy, sweter, sandały oraz skarpetki, mimo że dzień był zimny. Jego
sandały i wąsy nadawały mu wygląd pracownika niskiego szczebla z lat
sześćdziesiątych, na przykład portiera. Zauważył obcego mężczyznę kręcącego się
przed budynkiem. Kto to był? Człowiek zaczął podchodzić do bocznej ściany.
Niewątpliwie czegoś szukał i znalazł się zbyt blisko akcji. Peters podszedł do
nieznajomego i zapytał go, czego szuka.
Był to reporter z „The Washington Post”.
– Co się tu dzieje? – zapytał Petersa.
– No cóż, nie dzieje się nic szczególnego – odparł pułkownik. Cieszył się, że nie
miał na sobie munduru. Tym razem jego złe nawyki się opłaciły. Reporter nie
podszedł do bocznej ściany budynku i nie zajrzał przez okno. Wkrótce potem opuścił
teren, nie zobaczył bowiem ani nie usłyszał niczego interesującego. Dziennikarze
z „The Washington Post” podejrzewali, że w małpiarni dzieje się coś dziwnego, nie
potrafili jednak dotrzeć do sedna sprawy.


– Ta małpa zna się na siatkach! – krzyknął Jaax do sierżanta.
Zwierzę nie miało zamiaru dać się złapać przez jakiegoś głupiego człowieka
w plastikowym worku. Postanowili pozostawić ją na noc w sali. Tymczasem żyjące
jeszcze małpy stawały się coraz bardziej podniecone. Członkowie ekipy uśmiercili
tego dnia większość zwierząt, pracując jeszcze po zapadnięciu zmierzchu. Niektórzy
żołnierze zaczęli się uskarżać, że nie powierzono im zadań dostatecznie
odpowiedzialnych, Jaax pozwolił im zatem przejąć od oficerów więcej
niebezpiecznych prac. Skierował Rhondę Williams do zespołu eutanazji, gdzie
pracowała wraz z majorem Nate’em Rowellem.
Major kładł nieprzytomną małpę na stole, odciągając jej ramiona do tyłu, na
wypadek gdyby się obudziła, natomiast Rhonda zdejmowała ze strzykawki kapturek
i robiła zastrzyk; wbijała igłę w pierś zwierzęcia między żebrami, celując w serce.
Naciskała tłok strzykawki, wprowadzając do serca odpowiednią dawkę letalnego
środka, co natychmiast zabijało małpę. Po wyciągnięciu igły z miejsca nakłucia
wytryskiwało sporo krwi. Był to dobry znak, dowód, że igła trafiła w serce. Jeżeli
rękawiczki Rhondy były zakrwawione, płukała je w misce ze środkiem odkażającym,
natomiast krew na skafandrze zmywała gąbką nasyconą tym środkiem.
Rhonda była przerażona, gdy nie trafiła w serce. Po naciśnięciu tłoka toksyczny
środek zalewał pierś zwierzęcia wokół serca i małpa podskakiwała. Skręcała się, a jej
oczy szalały; wydawało się, że walczy. Był to tylko odruch śmierci, lecz dziewczynie
zapierało oddech, a serce łomotało.
Następnie Jaax skierował Rhondę do kapitana Hainesa. Pobierała krew
nieprzytomnych małp. Wbijała igłę w nogę zwierzęcia i odciągała krew. Oczy małp
były otwarte. Rhondę to przerażało. Wydawało się jej, że na nią patrzą.
Gdy pobierała krew jednej z małp, oczy zwierzęcia drgnęły. Małpa poruszyła się,
jakby próbowała wstać. Nie spała. Spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na Rhondę,
wyciągnęła rękę i chwyciła dziewczynę za dłoń trzymającą strzykawkę. Małpa była
bardzo silna. Igła wyskoczyła z jej uda i trysnęła krew. Następnie małpa zaczęła
przyciągać dłoń Rhondy do swego pyska! Próbowała ją ugryźć! Rhonda wrzasnęła:
– Błagam, niech ktoś ją złapie! Ona wstaje!
– Mamy przytomną małpę! Potrzebujemy ketaminy! – Haines chwycił małpę za
ramiona i przycisnął do stołu.
Wyskakująca z ciała małpy igła przebiła jej żyłę udową. Natychmiast w nodze
zwierzęcia powstał krwiak wielkości piłki baseballowej. Stawał się coraz większy,
krew wylewała się pod skórą, a Rhonda wybuchnęła płaczem. Uciskała dłońmi
krwiak, by przerwać wewnętrzny krwotok. Przez rękawiczki czuła krew zakażoną
wirusem ebola.
Szybko zjawił się żołnierz i wstrzyknął małpie podwójną dawkę ketaminy, co
zabiło zwierzę.
Gdy w małpiarni działały wojskowe ekipy, Peter Jahrling, ubrany w skafander
ochronny, spędzał każdy dzień w swym laboratorium, wykonując testy na próbkach
małp, starając się ustalić miejsce i sposób rozprzestrzeniania się wirusa oraz próbując
wyizolować jego czystą próbkę. Tymczasem Tom Geisbert całymi nocami oglądał
pod mikroskopem obrazy komórek.
Od czasu do czasu Jahrling i Geisbert spotykali się ze sobą w gabinecie
i rozmawiali przy zamkniętych drzwiach.
– Jak się czujesz?
– Jestem zmęczony, ale poza tym w porządku.
– Żadnych bólów głowy?
– Żadnych. A jak ty się czujesz?
– Dobrze.
Byli odkrywcami szczepu wirusa i wydawało się, że będą mogli nadać mu nazwę,
jeżeli wyizolują go jako pierwsi.
Jahrling poszedł do domu, by zjeść z rodziną obiad, gdy jednak przeczytał
dzieciom bajki i położył je do łóżka, powrócił do instytutu i pracował do późna.
W instytucie wrzała praca, wszystkie gorące laboratoria były pełne ludzi i działały
przez całą dobę. Jahrling rozebrał się do naga w ubieralni i włożył ubiór chirurgiczny,
a następnie skafander ochronny. Było mu gorąco, czuł się senny i ociężały po
obiedzie. Stanął przed stalowymi drzwiami, na których płonął czerwony kwiat.
Zawahał się przed zrobieniem następnego kroku. Otworzył drzwi i wszedł w gorącą
strefę.
Jahrling badał przez cały czas krew swoją i Geisberta, by sprawdzać, czy nie
pojawi się w niej wirus. Nie sądził, by było to prawdopodobne. Nie przytykał kolby
do nosa, przesuwał tylko nad nią dłoń. Była to normalna praktyka w laboratoriach
bakteriologicznych. W taki sposób badało się zapach bakterii; niektóre z nich
pachniały jak sok winogronowy Welcha. Odpowiedź na pytanie, czy on, Peter
Jahrling, został zakażony wirusem ebola, stała się bardziej istotna od chwili, gdy
dozorca małp zwymiotował na trawnik. Ten człowiek nie skaleczył się ani nie ukłuł
się igłą. Jeżeli więc był zakażony wirusem, mógł go złapać, wdychając powietrze.
Jahrling zaniósł kilka szkiełek z kropelkami surowicy własnej krwi do pracowni,
zamknął drzwi i zgasił światło. Poczekał, aż wzrok przystosuje się do ciemności,
i starał się, jak zwykle, dostrzec coś pod mikroskopem przez szybkę hełmu. Następnie
w polu widzenia ukazała się panorama. Był to ocean krwi Jahrlinga, rozciągający się
we wszystkich kierunkach, ziarnisty i tajemniczy, wykazujący słaby zielony blask.
Takie normalne świecenie nie było niczym niepokojącym. Gdyby stało się
intensywne, świadczyłoby o obecności we krwi wirusa ebola.
„A jeżeli ta krew świeci? – rozmyślał. – Jak można ocenić, czy faktycznie świeci?
Jak intensywna jest ta zieleń? Do jakiego stopnia można zaufać przyrządom i własnej
percepcji? Jeżeli przekonam się, że moja krew świeci, w jaki sposób mam to podać
innym do wiadomości? Będzie trzeba zawiadomić Petersa. Może nie będę musiał
pójść do pudła. Mógłbym być izolowany biologicznie tutaj, w moim laboratorium.
Znajduję się już na poziomie 4 bezpieczeństwa biologicznego. Jestem już izolowany.
Kogo mogę zarazić tu, w moim laboratorium? Nikogo. Mogę tu żyć i pracować, jeżeli
mam dodatni wynik testu na wirus ebola”.
Nic nie świeciło. Nic nie reagowało na jego krew. Krew była normalna. Podobnie
jak krew Toma Geisberta. Tylko czas wykaże, czy krew będzie świecić jutro, pojutrze
czy jeszcze później, gdyż kończy się już okres inkubacji.
O jedenastej w nocy Jahrling uznał, że powinien wracać do domu. Wszedł do
śluzy powietrznej i pociągnął za łańcuszek, by rozpocząć cykl odkażania. Stał
w przytłumionym świetle szarej strefy, sam ze swymi myślami. Niewiele widział,
otoczony przez chemiczną mgłę. Musiał czekać siedem minut, by operacja odkażania
dobiegła końca. Nogi uginały się pod nim. Był tak zmęczony, że nie mógł stać.
Wyciągnął ręce i złapał za rury doprowadzające chemikalia do natrysku, by utrzymać
się w pozycji stojącej. Ciepła ciecz spływała po jego skafandrze. Czuł się przyjemnie
i bezpiecznie, wśród szumu rozpryskującego się płynu, który zabijał wirusy, i szumu
powietrza; działanie chemikaliów na skafander wywoływało specyficzne uczucie
w plecach. W pewnej chwili zasnął.
Ocknął się nagle, gdy spadł na niego ostatni strumień wody; był oparty o ścianę
śluzy, a jego dłonie ciągle ściskały rury. Gdyby nie ostatni wytrysk wody, nie
obudziłby się. Zsunąłby się po ścianie i pozostał skulony w rogu śluzy; leżałby tam
prawdopodobnie przez całą noc, a chłodne sterylne powietrze przepływałoby przez
skafander, omywając jego nagie ciało, w sercu instytutu.

Rhonda Williams stała w głównym korytarzu małpiarni, przerażona możliwością
znalezienia się w pudle. Było cicho, jeżeli pominąć huczenie powietrza w jej hełmie.
Korytarz rozciągał się w nieskończoność w obydwu kierunkach; na podłodze było
pełno tekturowych pudeł, śmieci i sucharów dla małp. Gdzie są oficerowie? Gdzie jest
pułkownik Jaax? Gdzie podziali się wszyscy? Rhonda dostrzegła drzwi prowadzące
do sali małp. Może tam ktoś jest.
Coś zbliżało się korytarzem. Była to małpa na wolności. Wpatrywała się
w dziewczynę. Coś błyszczało w jej ręce – trzymała strzykawkę. Machała nią
w sposób wyrażający żądzę zemsty. Chciała zrobić dziewczynie zastrzyk.
W strzykawce znajdował się nieznany letalny wirus. Rhonda zaczęła biec. Jej
ucieczkę opóźniał skafander ochronny. Nie przestawała biec, lecz korytarz rozciągał
się w nieskończoność i nie mogła dotrzeć do końca. Gdzie są drzwi wyjściowe? Nie
było drzwi. Nie było wyjścia. Małpa doskoczyła do dziewczyny, wlepiając w nią swe
straszne oczy – igła błysnęła i wbiła się w skafander… Rhonda obudziła się w swym
pokoju w koszarach.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
ODKAŻANIE

7 grudnia, czwartek

Nancy Jaax obudził o piątej rano telefon. Jej brat dzwonił ze szpitala w Wichicie, by
powiadomić, że ojciec umiera. „Jest w bardzo złym stanie i nie przeżyje” – stwierdził.
Mężczyzna miał niedomogę serca i lekarz pytał, czy rodzina chce, by zastosowano
drastyczne środki ratowania życia. Po krótkim namyśle Nancy dała bratu odpowiedź
negatywną. Waga ojca zmalała do czterdziestu kilogramów, pozostała z niego tylko
skóra i kości, był cierpiący i przygnębiony.
Nancy obudziła Jerry’ego i powiedziała mu, że ojciec prawdopodobnie dziś
umrze. Wiedziała, że musi udać się do Wichity, czy jednak powinna polecieć
natychmiast? Przybyłaby tam po południu, a jej ojciec mógłby wówczas jeszcze żyć
i zdążyłaby się z nim pożegnać. Nancy postanowiła jednak, że nie poleci. Czuła, że
nie może opuścić posterunku, gdy trwa kryzys w Reston, że byłaby to dezercja.
Telefon zadzwonił ponownie. Odezwał się ojciec Nancy ze swego szpitalnego
pokoju.
– Czy przyjedziesz do domu, Nancy? – zapytał. Głos miał astmatyczny i słaby.
– Nie mogę teraz wyjechać, tatusiu. Nie mogę przerwać pracy. Szerzy się
poważna epidemia.
– Rozumiem – powiedział.
– Zobaczymy się na Boże Narodzenie, tatusiu.
– Nie sądzę, bym żył tak długo, ale nigdy nic nie wiadomo.
– Jestem pewna, że będziesz żył.
– Kocham cię, Nancy.
– Ja także cię kocham.
W mroku przed świtem Nancy i Jerry ubrali się, ona w mundur, on w garnitur
cywilny. Jerry pojechał do małpiarni. Nancy pozostała w domu, dopóki dzieci się nie
obudziły; przygotowała im na śniadanie owsiankę. Odprowadziła je do szkolnego
autobusu i pojechała samochodem do pracy. Udała się do pułkownika Petersa
i powiadomiła go, że jej ojciec prawdopodobnie dziś umrze.
– Jedź do domu, Nancy – polecił Peters.
– Nie pojadę – odpowiedziała.
Po lunchu zaczęto dostarczać martwe małpy. Ciężarówka przywoziła je dwa razy
dziennie z Reston i pierwszy transport znalazł się w śluzie powietrznej, gdy Nancy
wkładała skafander. Pudło zawierało zwykle dziesięć lub dwanaście zwierząt.
Resztę małp opuszczających małpiarnię (była to większość, o łącznej wadze od
dwóch do trzech ton) umieszczono w potrójnych, bezpiecznych biologicznie workach,
które odkażono, potem wyniesiono z budynku i włożono do stalowych pojemników
na śmiecie. Pracownicy Hazleton zawieźli pojemniki do specjalnego pieca należącego
do firmy, gdzie zwłoki małp zostały spalone w wysokiej temperaturze, zapewniającej
zniszczenie wirusów ebola.
Niektóre małpy należało jednak zbadać, by stwierdzić, czy i gdzie rozprzestrzeniał
się wirus w budynku. Nancy musiała zanieść pudła do bloku AA-5 i ze swym
partnerem i cywilnym asystentem wykonywać sekcje małp jeszcze po północy. Nie
mówili prawie do siebie, ograniczając się do wskazywania narzędzi i oznak choroby.
Tego dnia Nancy wiele myślała o ojcu i dzieciństwie. Przed laty pomagała ojcu
podczas orki. Prowadziła traktor od południa do późnego wieczora. Posuwając się
niewiele szybciej niż muł, orała prawie ośmiusetmetrowy pas ziemi. Nosiła krótkie
szorty i sandały. Traktor hałasował i było gorąco; w pustce stanu Kansas Nancy nie
myślała o niczym, przytłoczona przez ryk silnika, gdy słońce chowało się za
horyzontem, ziemia stawała się ciemna, a księżyc pojawiał się i wędrował w górę.
O dziesiątej wieczór ojciec przejmował maszynę i orał dalej, a Nancy szła spać.
O świcie budził ją i wracała na traktor, by znowu pracować.
– Gąbka – powiedziała Nancy z naciskiem do swego partnera.
Mężczyzna zebrał krew z małpy, a Nancy wypłukała rękawiczki w misce
z zielonym środkiem EnviroChem.

Ojciec Nancy zmarł tego samego dnia; pracowała wówczas w gorącej strefie.
Poleciała do Kansas i przybyła taksówką na cmentarz w Wichicie w chwili, gdy
rozpoczynały się uroczystości pogrzebowe. Był zimny, deszczowy dzień i mała
grupka osób z parasolami zebrała się wokół pastora obok kamiennej ściany
i wykopanego w ziemi grobu. Podpułkownik Nancy Jaax podeszła bliżej, by lepiej
widzieć, i jej wzrok zatrzymał się na czymś, czego nie oczekiwała. Trumnę
udekorowano flagą. Zmarły był przecież wojskowym weteranem. Nancy załamała się
i wybuchnęła płaczem.

Siódmego grudnia w czwartek, o czwartej po południu, ostatnia małpa została
uśmiercona i włożona do worka. Ekipa rozpoczęła operację odkażania. Były kłopoty
ze złapaniem małej małpy, która uciekła; zajęło to całe godziny. Jerry Jaax wszedł do
pokoju, gdzie się ukryła, i przez dwie lub trzy godziny uganiał się za nią z siatką.
Wreszcie wcisnęła się w szparę za klatką, wyrzucając na zewnątrz ogon. Sierżant
Amen wstrzyknął w ten ogon dużą dawkę anestetyku. Po około piętnastu minutach
małpa znieruchomiała. Wtedy ją wyciągnięto i podzieliła los innych zwierząt.
Drogą radiową powiadomiono Gene’a Johnsona o śmierci ostatniej z małp.
Johnson polecił sierżantowi Klagesowi przeszukanie budynku w celu upewnienia się,
czy nie ma już żywych małp w żadnym pomieszczeniu. Klages odkrył w magazynie
zamrażarkę skrzyniową. Wyglądała groźnie, zawiadomił więc przez radio Johnsona:
– Gene, znalazłem tu zamrażarkę.
– Skontroluj ją – odpowiedział Johnson.
Klages podniósł pokrywę. Patrzył w oczy zamrożonych małp, siedzących
w przezroczystych plastikowych workach. Ich ciała pokrywały krwawe lodowe sople.
Były to małpy z sali F, pierwotnego ogniska epidemii (niektóre uśmiercił Dan
Dalgard). Klages spuścił pokrywę i wywołał przez radio Johnsona.
– Gene, nie uwierzysz, co znalazłem w tej zamrażarce. Jest tu dziesięć czy
piętnaście małp.
– O kurwa, Klages!
– Co mam z nimi zrobić?
– Nie chcę już żadnych problemów z małpami! Żadnych próbek! Trzeba je
odkazić!
– Znalazłem także kilka fiolek środka uspokajającego.
– Odkaź je, chłopcze. Nie wiemy, czy nie wprowadzono tam jakichś brudnych
igieł. Wszystko wyjeżdża z tego budynku. Wszystko!
Klages i cywilny pracownik Merhl Gibson wyciągnęli worki z zamrażarki.
Próbowali wepchnąć małpy do tekturowych pudeł, lecz się nie mieściły. Ciała
zwierząt były skręcone w dziwne kształty. Pozostawili więc worki z małpami
w korytarzu, by odmarzły. Ekipy odkażające zajmą się nimi jutro.
Technicy weterynaryjni 91-T wlekli się parami przez korytarz śluzy powietrznej,
odrętwiali i śmiertelnie zmęczeni, ociekający potem i ogarnięci strachem.
Zgromadzili ogółem trzy i pół tysiąca próbek klinicznych. Nie chcieli rozmawiać
o przeprowadzonej operacji ani ze sobą, ani z oficerami.
Gdy członkowie ekipy odjeżdżali do Fort Detrick, zauważyli Gene’a Johnsona
siedzącego przed budynkiem na trawie pod drzewem. Nie chciał rozmawiać z nikim,
a ludzie bali się odezwać do niego. Wyglądał okropnie. Jego myśli powracały do
spustoszonego wnętrza. Nie przestawał zastanawiać się nad tym, co robili ci chłopcy.
Jeżeli facet ma igłę w prawej ręce, stań po jego lewej stronie. Przyciśnij ramiona
małpy do pleców, by nie mogła odwrócić się i ugryźć. Czy ktoś skaleczył się w palec?
Jak dotychczas wydawało się, że chłopcy wyszli z tego cało.
Członkowie ekipy odkażającej włożyli skafandry natychmiast po opuszczeniu
budynku przez żołnierzy. Było już po zmierzchu, lecz Gene Johnson tak bardzo
obawiał się wirusa ebola, że nie chciał pozostawiać na noc nieodkażonych
pomieszczeń.
Ekipą kierował Merhl Gibson. Po włożeniu skafandra ochronnego obszedł
budynek, by się zorientować, co jest do zrobienia. Sale i korytarze były poplamione
krwią i zaśmiecone opakowaniami po lekach. Wszędzie leżały suchary, skrzypiące
pod butami. Podłoga i ściany były zanieczyszczone odchodami małp. Gibson wziął
szczotkę oraz kubeł środka odkażającego i spróbował oczyścić ścianę.
Następnie wezwał przez radio Gene’a Johnsona:
– Gene, to gówno jest jak cement, nie odpada.
– Zrób, co możesz. Mamy rozkaz uprzątnąć to miejsce.
– Spróbujemy to odłupać – powiedział Gibson.
Następnego dnia zakupiono szpachle i stalowe łopatki i członkowie ekipy
odkażającej zaczęli skrobać ściany i podłogę, niemal dusząc się z gorąca
w skafandrach.
Milton Frantig, człowiek, który wymiotował na trawnik, przebywał od kilku dni
w izolatce w szpitalu Fairfax. Czuł się znacznie lepiej, gorączka spadła, nie pojawił
się krwotok z nosa; pacjent się niecierpliwił. Najwidoczniej nie został zakażony
wirusem ebola. W każdym razie jego obecności nie wykazało badanie krwi.
Prawdopodobnie był to łagodny przypadek grypy. Specjaliści z CDC uznali
ostatecznie, że Frantig może powrócić do domu.

Przez dziewiętnaście dni po badaniu zapachu zawartości naczynia u Jahrlinga
i Geisberta nie wystąpił krwotok z nosa; uznali więc, że udało im się przeżyć.
Uspokajał ich również fakt, że u Dalgarda i pracowników małpiarni nie wystąpiły
dotychczas objawy zakażenia wirusem ebola, chociaż wydawało się to zagadkowe.
Co, u licha, działo się z tym wirusem? Zabijał małpy jak muchy; wirusy były
rozsiewane przez wszystkie otwory małpich ciał, żaden człowiek jednak nie
zachorował. Może nie był to wirus ebola zair? A więc co to było? I skąd pochodzi ten
nieznany mikroorganizm? Jahrling wierzył, że pochodzi z Afryki. Reagowała
przecież na niego krew Mayingi. Musi więc być blisko spokrewniony z wirusem
ebola zair. Zachowywał się jak fikcyjny szczep Andromeda. Gdy myśleliśmy, że to
koniec świata, wirus po cichu wyniósł się i żyjemy.
Specjaliści z CDC próbowali odkryć ognisko wirusa; trop prowadził do Ferlite
Farms, przedsiębiorstwa handlującego małpami w pobliżu Manili. Pochodziły stamtąd
wszystkie małpy dostarczane do Reston. Był to przystanek na ich drodze z lasów na
wyspie Mindanao do Waszyngtonu. Badacze stwierdzili, że również tam występowała
duża śmiertelność małp. Jak się jednak wydawało, także na Filipinach nie chorowali
dozorcy zwierząt. Dlaczego ci ludzie nie umierali? A jednak wirus jest zdolny
unicestwić małpę. Dzieje się tu coś bardzo dziwnego. Wydawało się, że przyroda
osacza nas i chce uśmiercić, gdy nagle zwraca twarz w inną stronę i się uśmiecha. Jest
to uśmiech Mony Lisy, jego znaczenie pozostaje zagadkowe.

18 grudnia, poniedziałek
Członkowie ekipy odkażali budynek także po usunięciu farby z betonowych podłóg.
Gdy mieli już pewność, że wszystkie powierzchnie zostały oczyszczone, przystąpili
do końcowego etapu operacji, dezynfekcji gazem. Oklejono zewnętrzne drzwi, okna
i otwory wentylacyjne specjalną srebrzystą taśmą. Zewnętrzne otwory wentylacyjne
zaklejono folią plastikową. Dzięki temu budynek był hermetycznie szczelny.
W różnych miejscach małpiarni umieszczono skrawki bibuły nasycone zarodnikami
nieszkodliwej bakterii Bacillus subtilis niger. Zarodniki te są bardzo odporne i trudno
je zabić. Przyjmuje się, że środek odkażający, który unicestwi te zarodniki, zabije
niemal wszystko.
Ekipa przywiozła do małpiarni trzydzieści dziewięć elektrycznych patelni
Sunbeam, przyrządów stosowanych przez wojskowych specjalistów do odkażania.
W całym budynku ułożono na podłodze kabel elektryczny, na którym były
zamontowane szeregowo połączone gniazdka elektryczne; przypominało to sznur do
lampek choinkowych. Do gniazdek podłączono patelnie Sunbeam; do włączania
prądu służył główny wyłącznik. Na każdą patelnię nasypano garść kryształów
odkażających. Kryształy były białe i przypominały sól. Nastawiono patelnie na
wysoką temperaturę. 18 grudnia o godzinie osiemnastej włączono prąd i patelnie
zaczęły się nagrzewać. Kryształy parowały, wydzielając gazowy formaldehyd.
Ponieważ drzwi, okna i otwory wentylacyjne zostały uszczelnione, gaz nie ulatniał się
na zewnątrz, lecz pozostał w budynku przez trzy dni. Przedostawał się przez kanały
powietrzne, pokoje biurowe, wpadał do szuflad w biurkach, a nawet do wnętrza
temperówek w szufladach. Przenikał przez kserografy, komputery osobiste, obicia
krzeseł, a także ściekowe kratki podłogowe, stykając się tam ostatecznie ze środkiem
odkażającym, który pozostał w studzienkach ściekowych. Na koniec członkowie
ekipy odkażającej, w dalszym ciągu ubrani w skafandry ochronne, powrócili do
budynku i zebrali kontrolne próbki zarodników. Formaldehyd je zabił.
W pracy związanej z zagrożeniem biologicznym obowiązuje zasada, którą można
sformułować tak: nigdy nie wiadomo, kiedy życie zostaje całkowicie zniszczone.
Życie może przetrwać niemal wszystko. Niezwykle trudne jest przeprowadzenie
całkowitej, jednoznacznej sterylizacji i prawie niemożliwe staje się jej późniejsze
zweryfikowanie. Trzydniowa sterylizacja formaldehydem i zniszczenie wszystkich
zarodników Bacillus subtilis niger to jednak niemal gwarancja sukcesu. Małpiarnia
została wysterylizowana. Wirus ebola napotkał opór. Przez krótki czas, do chwili gdy
życie nie odtworzy się tam samorzutnie, małpiarnia w Reston pozostanie jedynym
budynkiem na świecie, w którym nie ma żadnych śladów istnienia.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
NAJGROŹNIEJSZY SZCZEP

Styczeń 1990

Szczep wirusa ebola, który pojawił się w pobliżu Waszyngtonu, ukrył się gdzieś
w lesie tropikalnym. Cykl się powtarzał. Cykl musi się zawsze powtarzać, jeżeli wirus
ma istnieć. Po stwierdzeniu, że małpiarnia została całkowicie wysterylizowana,
władze wojskowe zwróciły ją Hazleton Research Products. Firma zaczęła ponownie
sprowadzać transporty małp z Filipin, z tej samej małpiarni w pobliżu Manili,
i ponownie zapełniła budynek krabożernymi zwierzętami z tropikalnych lasów
Mindanao. W niespełna miesiąc później, w połowie stycznia, niektóre małpy w sali C
zaczęły zdychać, czemu towarzyszyło krwawienie z nosa. Dan Dalgard zatelefonował
do Petera Jahrlinga. „Wydaje się, że zostaliśmy zaatakowani ponownie” – powiedział.
Był to wirus ebola. Przybył z Filipin. Tym razem, ze względu na to, że podczas
pierwszej epidemii nie było ofiar w ludziach, specjaliści z armii, CDC i Hazleton
postanowili wspólnie izolować małpy – pozostawić je w spokoju i czekać na rozwój
wypadków. Dalgard miał nadzieję, że uda się ocalić przynajmniej część zwierząt,
a jego firma nie chciała powrotu ekip wojskowych w skafandrach ochronnych.
Wydarzenia w budynku potraktowano jako pewnego rodzaju eksperyment.
Umożliwiał on sprawdzenie efektów naturalnego działania wirusa ebola na populację
małp żyjących w ograniczonej przestrzeni powietrznej, w czymś w rodzaju miasta.
Wirus ebola reston przenosił się szybko z sali do sali, a rozwijając się w organizmach
małp, wydawał się ulegać samorzutnej mutacji w coś, co bardzo przypominało
pospolity katar. Był to jednak katar ebola. Małpy zdychały, wydzielając z nosów duże
ilości przezroczystego i zielonego śluzu zmieszanego z krwią, która nie krzepła. Płuca
małp były zniszczone, rozkładały się i tonęły w wirusach. Małpy miały zapalenie
płuc. Gdy u jednego zwierzęcia w sali wystąpił krwotok z nosa, z reguły
osiemdziesiąt procent małp z tej sali ginęło wkrótce potem. Wirus był niezwykle
zakaźny dla małp. Badacze z instytutu sądzili, że mają do czynienia z kolejną mutacją
wirusa ebola, czyli z czymś nowym i nieco odmiennym od tego, co obserwowali
miesiąc wcześniej, w grudniu, gdy ekipa wojskowa przeprowadzała sterylizację
małpiarni. Było to niepokojące – wydawało się, że wirus ebola może ulegać szybkim
zmianom, że po miesiącu może pojawić się inny szczep. Kliniczne objawy choroby
wskazywały na związek wirusa z pewnymi rodzajami kataru obserwowanymi
u dzieci. Można było przypuszczać, że wirus potrafi szybko przystosować się do
nowego gospodarza i szybko zmieniać się po przeniknięciu do nowej populacji.
Wirus ebola przenosił się prawdopodobnie przez przewody wentylacyjne
budynku. Dwudziestego czwartego stycznia przedostał się do sali B i u małp w tym
pomieszczeniu wystąpiły objawy wstrząsu. Następnie małpy zdychały, czemu
towarzyszył wyciek z nosa i zaczerwienienie oczu. W następnych tygodniach
epidemia objęła sale I, F, E i D; praktycznie wszystkie małpy w tych pokojach
zdechły. Później, w połowie lutego, opiekun zwierząt w Hazleton (który będzie się
w tej książce nazywać John Coleus) skaleczył się w kciuk skalpelem podczas
przeprowadzania sekcji martwej małpy. Krajał na plasterki wątrobę, ulubione
siedlisko wirusa ebola. Ostrze skalpela, zanieczyszczone komórkami wątroby i krwią,
wniknęło głęboko w palec Coleusa. Niebezpieczeństwo zakażenia wirusem było więc
bardzo duże.
Wątrobę wysłano pospiesznie do USAMRIID do analizy. Tom Geisbert obejrzał
kawałek organu pod mikroskopem i, ku swemu przerażeniu, stwierdził, że jest
„niezwykle zakaźna, pełna wirusów”. Wszyscy w instytucie byli pewni, że John
Coleus umrze. „Szczerze mówiąc – powiedział mi Jahrling – baliśmy się, że facet
z tego nie wyjdzie”. Specjaliści z CDC postanowili go nie izolować. Coleus
odwiedzał więc bary i pił piwo z przyjaciółmi.
Cząstki wirusa ebola zair powiększone 17 tysięcy razy. Widoczne są pętle na końcach niektórych cząstek, tak
zwane kije pastuchów lub śruby oczkowe, typowe dla wirusa ebola zair i wirusów siostrzanych
Fot. Thomas W. Geisbert, USAMRIID
Cząstki wirusa ebola reston. „Chodzi o to, że nie jest łatwo wzrokowo wyodrębnić różnice między tymi dwoma
szczepami” – Peter Jahrling
Fot. Thomas W. Geisbert, USAMRIID
„Tu w instytucie – rzekł Jahrling – byliśmy przerażeni, gdy ten facet chodził do
barów i pił tam. CDC nie powinno na to pozwolić. Chodziło o groźny wirus
i poważną sytuację. Nie wiemy wszystkiego o tym drobnoustroju. Może przypomina
on pospolity katar; gdyby tak było, mógłby występować okres inkubacji, czyli okres
między przeniknięciem wirusa do organizmu a wystąpieniem objawów choroby; do
chwili gdy człowiek uświadomi sobie, że jest chory, może zarazić szesnaście osób.
Jest mnóstwo luk w naszej wiedzy o wirusie. Nie wiemy, skąd przybywa i nie wiemy,
jaką postać przybierze, gdy pojawi się następnym razem”.
John Coleus miał drobną dolegliwość, która wymagała zabiegu chirurgicznego.
Lekarze przeprowadzili operację po zetknięciu się z wirusem ebola, czyli w okresie
wylęgania. Nie odnotowano, by podczas zabiegu nadmiernie krwawił. Zniósł operację
dobrze i żyje do dziś; żadne złe skutki zetknięcia się z wirusem nie wystąpiły.

Życie w małpiarni zamarło. Ekipa wojskowa nie musiała przeprowadzać sterylizacji
budynku. Został on wyjałowiony przez wirus ebola reston. I tym razem nie było ofiar
w ludziach. Nastąpiło jednak coś dziwnego i być może złowrogiego. W małpiarni
pracowało czterech dozorców zwierząt: Jarvis Purdy, który miał zawał serca; Milton
Frantig, który wymiotował na trawnik; John Coleus, który skaleczył się w palec,
i czwarty mężczyzna. U wszystkich test na obecność wirusa ebola dał wynik dodatni.
Wszyscy byli zakażeni. Wirus przeniknął do ich krwi, mnożył się w ich komórkach,
krążył w ich organizmach. Nie zachorowali jednak. Żaden z nich nie przypominał
sobie, by miał bóle głowy lub czuł się chory. Ostatecznie wirus zniknął w sposób
naturalny z ich organizmów i krwi; w chwili gdy to pisałem, żaden z czterech
mężczyzn nie był zakażony. Należą do nielicznych, którzy przeżyli zakażenie
wirusem ebola. John Coleus na pewno złapał wirus, gdy skaleczył się zakrwawionym
skalpelem; nie ma co do tego wątpliwości. Niepokojący jest natomiast fakt, że wirus
przeniknął do krwi pozostałych mężczyzn, chociaż żaden z nich się nie skaleczył.
Dostał się tam w jakiś inny sposób, najprawdopodobniej przez płuca. Było to więc
zakażenie z powietrza. Kiedy wojskowi eksperci stwierdzili, że trzej spośród czterech
mężczyzn nie byli skaleczeni, prawie wszyscy w USAMRIID doszli do wniosku, że
wirus ebola może być przenoszony przez powietrze.
Doktor Philip Russell – generał, który podjął decyzję wysłania do małpiarni ekipy
wojskowej, by zapobiec rozszerzaniu się wirusa – powiedział mi niedawno, że
chociaż w swoim czasie „bał się nieprzytomnie” wirusa ebola, dopiero później, gdy
zrozumiał, że wirus rozprzestrzeniał się wśród małp przez powietrze, uświadomił
sobie w pełni możliwość katastrofy. „Byłem bardziej przerażony, patrząc wstecz. Gdy
dowiedziałem się o tej możliwości, zrozumiałem, że w wyniku niewielkiej mutacji
wirusa ebola może powstać wirus szybko atakujący drogi oddechowe ludzi. Myślę
o dżumie. Wyobraźmy sobie wirus wywołujący zakaźność tak jak wirus grypy,
a śmiertelność jak podczas epidemii dżumy w średniowieczu. To jest właśnie to,
o czym mówię”.
Zakażenie pracowników małpiarni w Reston wirusem ebola było bezobjawowe.
Dlaczego wirus ich nie zabił? Nikt, do dnia dzisiejszego, nie zna odpowiedzi na to
pytanie. Bezobjawowa choroba ebola, coś w rodzaju kataru ebola. Drobna zmiana
w kodzie genetycznym wirusa, prowadząca prawdopodobnie do niewielkiej
strukturalnej zmiany kształtu jednego z siedmiu tajemniczych białek cząstki
wirusowej, spowodowała niewątpliwie zasadniczą różnicę w jego zachowaniu się
w organizmie ludzkim; wirus stał się łagodny i nieszkodliwy, chociaż wcześniej
zabijał małpy. Ten szczep wirusa ebola potrafił odróżnić człowieka od małpy.
A gdyby zmienił się w jakimś innym kierunku…
Pewnego wiosennego dnia odwiedziłem panią pułkownik Nancy Jaax, by
przeprowadzić z nią wywiad dotyczący jej udziału w operacji w Reston.
Rozmawialiśmy w jej gabinecie. Nancy miała na sobie szary wojskowy sweter ze
srebrnymi orłami na ramionach – została ostatnio awansowana do stopnia
pułkownika. Śpiąca w pudełku w kącie pokoju młoda papuga obudziła się
i zapiszczała.
– Jesteś głodna? – spytała ptaka Nancy. – Tak, tak, wiem. – Wyjęła z torebki
kawałek mięsa indyka i posmarowała go papką kukurydzianą. Wcisnęła mięso
w dziób papugi, która zamknęła oczy z zadowolenia.
Nancy wskazała ręką na szafki z segregatorami.
– Czy interesuje cię sprawa wirusa ebola? Tam coś znajdziesz – powiedziała.
– Pokaż mi.
Nancy wyjęła z szafki trochę szklanych slajdów i zaniosła je do drugiego pokoju,
gdzie na stole stał mikroskop binokularowy. Miał dwie pary okularów, co
umożliwiało jednoczesne korzystanie z niego przez dwie osoby.
Usiadłem i zajrzałem do mikroskopu, widząc białą nicość.
– W porządku, ten jest dobry – oznajmiła i umieściła slajd pod obiektywem.
Pole widzenia było wypełnione przez komórki. Tu i tam ściany komórek były
rozerwane i się rozlewały.
– To tkanka narządów płciowych samca – powiedziała Nancy. – Jest silnie
zakażona. To wirus ebola zair w małpie zakażonej przez płuca w 1986 roku; była
badana przez Gene’a Johnsona i przeze mnie.
Gdy patrzyłem na plasterek jądra małpy, zrobiło mi się nieprzyjemnie.
– Myślisz, że wirus dostał się do płuc małpy i przewędrował do jej…?
– Tak. To dość obrzydliwe – powiedziała. – Teraz pokażę ci coś szokującego.
Pokażę ci płuco.
Obraz zmienił się i patrzyliśmy na zniszczoną różową koronkę belgijską.
– To jest plasterek tkanki płucnej. Wirus dostał się do płuc. Czy widzisz w nich
pęcherzyki wirusa? To ebola zair.
Mogłem dostrzec pojedyncze komórki; niektóre z nich były rozdęte i miały
ciemne kropki.
– Powiększymy obraz.
Komórki stały się większe. Ciemne kropki przekształciły się w kanciaste szare
plamki, które wytryskiwały z komórek, jakby się z nich wylęgały.
– To są duże krystaloidy – objaśniła Nancy.
Były to krystaloidy wirusa ebola wydostające się z płuc. Płuca wyrzucały te
wirusy bezpośrednio w powietrze. Ścierpła mi nagle skóra na głowie i poczułem się
jak cywil, który zobaczył coś, czego być może cywile nie powinni oglądać.
– Te płuca są bardzo zakaźne – stwierdziła Nancy rzeczowym tonem. – Czy
widzisz krystaloidy pączkujące bezpośrednio do przestrzeni powietrznej płuca? Gdy
kaszlesz, to paskudztwo przechodzi przez gardło do plwociny. Ktoś zakażony
wirusem ebola nie powinien więc kaszleć innym w twarz.
– Mój Boże, ten wirus wie chyba wszystko o płucach.
– Niekoniecznie. Być może żyje on w organizmie jakiegoś owada, a owady nie
mają płuc. Tu jednak widać, jak wirus ebola przystosował się do płuca. Pączkuje
z płuca bezpośrednio w powietrze.
– Oglądamy chyba organizm bardzo wyrafinowany.
– Masz całkowitą rację. Ten wirus ma ustalony cykl życiowy. Uczestniczymy
w tej grze. Co będzie, gdy dostanie się do płuc człowieka? Jeżeli ulega mutacji, może
pojawić się problem. Wielki problem.

W marcu 1990 roku, gdy wybuchła druga epidemia w Reston, CDC ograniczyło
znacznie działalność importerów małp i zaostrzyło procedury kontrolne oraz
kwarantannę. CDC cofnęło również czasowo licencje trzem spółkom: Hazleton
Research Products, Charles River Primates Corporation i Worldwide Primates,
oskarżając je o pogwałcenie zasad kwarantanny (te licencje później przywrócono).
Działania CDC skutecznie zablokowały na kilka miesięcy import małp do USA.
Firma Hazleton poniosła straty sięgające milionów dolarów. Import małp jest
opłacalny. Mimo działań CDC, wymierzonych w firmę Hazleton, eksperci
z USAMRIID, a nawet niektórzy specjaliści z CDC, wyrazili duże uznanie względem
Dalgarda oraz władz jego spółki za podjęcie decyzji o przekazaniu małpiarni ekipie
wojskowej. „Dla Hazleton była to ciężka, lecz słuszna decyzja” – oświadczył mi
Jahrling, streszczając ogólną opinię ekspertów.
Firma Hazleton wynajmowała budynek małpiarni od właściciela. Nie można się
dziwić, że stosunki między nim a firmą nie układały się zbyt dobrze podczas operacji
wojskowej i drugiej epidemii spowodowanej wirusem ebola. Firma opuściła później
budynek, który do tej pory stoi pusty.
Peter Jahrling, który pozostał przy życiu mimo wąchania wirusa ebola, jest
obecnie głównym specjalistą w USAMRIID.

Zgodnie z przyjętym zwyczajem Jahrling i Geisbert nadali szczepowi, który odkryli,
nazwę reston, od miejsca, gdzie go po raz pierwszy zaobserwowano. W rozmowie
nazywają go niekiedy właśnie ebola reston. Pewnego dnia Jahrling pokazał mi
w swym gabinecie fotografię cząstek wirusa ebola. Do złudzenia przypominały
makaron ugotowany na twardo.
– Popatrz na tę trąbkę i na tę długą pijawkę – powiedział Jahrling, nakreślając
palcem pętlę. – Miałem właśnie powiedzieć, że to reston, ale nie, to zair. Chodzi o to,
że nie jest łatwo wyodrębnić wzrokowo różnicę między tymi dwoma szczepami.
Powracamy tu do filozoficznego pytania: dlaczego zair jest groźny dla ludzi?
Dlaczego reston nie jest groźny dla ludzi, chociaż te szczepy są tak podobne? Wirus
ebola reston jest niemal na pewno przenoszony przez powietrze. Jestem przekonany,
że pracownicy Hazleton, którzy zostali zakażeni wirusem, ulegli infekcji powietrznej.
– Czy uniknęliśmy kuli?
– Nie sądzę, że uniknęliśmy – odparł Jahrling. – Zostaliśmy trafieni. Mieliśmy
tylko szczęście, że była to gumowa kula kaliber 22, nie zaś kula dum-dum kaliber 45.
Niepokoję się, kiedy ludzie mówią: „uniknęliśmy kuli”. A następnym razem, gdy
zobaczą wirus ebola pod mikroskopem, powiedzą: „to tylko reston” i przeniosą wirus
poza obszar izolowany. I zostaniemy trafieni w głowę, kiedy okaże się, że nie jest to
reston, lecz jego starsza siostra.
Peters opuścił armię i został szefem specjalnego oddziału zajmującego się
czynnikami chorobotwórczymi (Special Pathogens Branch) w CDC. Powracając do
wydarzeń w Reston, powiedział mi pewnego dnia, iż jest prawie pewny, że wirus
ebola przenosi się przez powietrze.
– Sposób rozprzestrzeniania się wirusa i fakt, że przeniósł się do innych sal
wskazują, iż powstawały i były obecne w budynku aerozole wirusa ebola –
powiedział Peters. – Jeżeli obejrzysz zdjęcia płuc małpy zakażonej wirusem ebola
zair, zobaczysz, że są zamglone przez wirusy ebola. Czy widziałeś takie zdjęcia?
– Tak. Pokazywała mi je Nancy Jaax.
– A więc wiesz. Można wyraźnie dostrzec wirusy ebola w przestrzeni powietrznej
płuca.
– Czy próbowałeś kiedykolwiek wprowadzić wirusy ebola reston w powietrze
i zakazić w ten sposób małpy? – zapytałem.
– Nie – odparł zdecydowanie. Nie sądziłem, by to był dobry pomysł. Gdyby ktoś
się dowiedział, że armia przeprowadza eksperymenty, aby sprawdzić, czy wirus ebola
może przenosić się przez drogi oddechowe, zostalibyśmy oskarżeni
o przygotowywanie ofensywnej wojny biologicznej, o próbę doprowadzenia do
globalnej katastrofy. Odrzuciliśmy więc ten pomysł.
– Oznacza to, że nie wiecie, czy wirus ebola faktycznie przenosi się przez
powietrze.
– Istotnie. Nie wiemy. Musimy się zastanowić, czy wirus ebola jest do tego
zdolny, czy nie. Jeżeli jest zdolny, to mamy do czynienia z jedną z najgorszych
rzeczy, jakie możesz sobie wyobrazić.

Tak więc do trójki rodzeństwa: marburg, ebola sudan i ebola zair, dołączył czwarty
berbeć – reston. Badacze ze specjalnego oddziału czynników chorobotwórczych –
przede wszystkim Anthony Sanchez i Heinz Feldmann – rozdzielili geny wszystkich
filowirusów. Odkryli, iż wirusy zair i reston są tak podobne do siebie, że trudno
byłoby powiedzieć, czym się różnią. Gdy więc spotkałem się z Sanchezem
i zapytałem go o to, odpowiedział: „Nazywam je całującymi się kuzynkami. Nie
potrafię jednak ustalić, dlaczego wirus reston jest dla nas nieszkodliwy.Osobiście nie
czułbym się dobrze, stykając się z nim bez skafandra i odpowiednich zabezpieczeń”.
Każdy wirus zawiera siedem białek; cztery z nich są zupełnie nieznane. Jedno z białek
wirusa reston może być nieco odmienne; to prawdopodobnie spowodowało, że
epidemia nie wybuchła w Waszyngtonie jak ogień. Eksperci z wojska i CDC nigdy
nie lekceważyli zagrożeń związanych z wirusem reston. Był w dalszym ciągu
zaliczany do letalnych wirusów poziomu 4 i każdy, kto chciałby „wymienić z nim
uścisk dłoni”, powinien nosić skafander ochronny. Eksperci uważali, iż nie ma
dotychczas wystarczających dowodów, że szczep reston nie jest wirusem wyjątkowo
groźnym. W istocie może być najgroźniejszy ze wszystkich siostrzanych filowirusów,
gdyż prawdopodobnie przenosi się przez powietrze łatwiej niż inne filowirusy.
W wyniku drobnej zmiany w kodzie genetycznym może przekształcić się w wirus
kataru likwidujący rodzaj ludzki.
Dlaczego wirus reston jest tak bardzo podobny do wirusa ebola zair, chociaż
prawdopodobnie pochodzi z Azji? Szczepy pochodzące z różnych kontynentów
powinny zasadniczo różnić się od siebie. Możliwe, że szczep reston powstał w Afryce
i niedawno został przeniesiony na Filipiny drogą lotniczą.
Innymi słowy, wirus ebola dostał się już do sieci lotniczej i ostatnio podróżuje.
Eksperci nie wątpią, że w ciągu kilku dni wirus może rozprzestrzenić się na całym
świecie. Może wirus ebola opuścił Afrykę i wylądował w Azji kilka lat temu. Może –
to tylko domysł – wirus przywędrował do Azji w organizmach dzikich zwierząt
afrykańskich. Podobno zamożni ludzie na Filipinach, właściciele posiadłości w lasach
tropikalnych, importują nielegalnie zwierzęta z Afryki, wypuszczają je do dżungli na
Filipinach i na nie polują. Jeżeli wirus ebola żyje w afrykańskich zwierzętach
łownych – lampartach, lwach lub bawołach kafryjskich – mógłby tą drogą dostać się
na Filipiny. Są to tylko domysły.
Podobnie jak wszystkie inne wirusy nitkowate, wirus ebola reston ukrywa się
w tajemniczej kryjówce. Wydaje się jednak zupełnie prawdopodobne, że epidemia
w Reston została zapoczątkowana przez pojedynczą małpę na Filipinach. Jedną chorą
małpę. Ta nieznana małpa zapoczątkowała cały proces. Została zakażona przez cztery
lub pięć cząstek wirusa ebola, pochodzących nie wiadomo skąd.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
CZĘŚĆ CZWARTA
GROTA KITUM

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
DROGA

Sierpień 1993

Droga na górę Elgon biegnie w kierunku północno-zachodnim z Nairobi, przez


górzyste tereny Kenii, wspinając się na zielone pagórki dotykające afrykańskiego
nieba. Wije się przez małe farmy i kępy drzew cedrowych, a następnie przełamuje się
na grani i jakby znika w przestrzeni wypełnionej żółtą mgiełką: jest to Wielki Rów.
Droga schodzi w dolinę, leci nad urwiskami i dociera do dna doliny, wyprostowując
się na sawannie usianej drzewami akacjowymi. Okrąża położone w dolinie jeziora
i wiedzie przez gaje żółtozielonych, świecących w słońcu drzew. Zatrzymuje się
w miastach położonych nad jeziorami, a następnie skręca na zachód ku niebieskim
pagórkom po zachodniej stronie doliny, pnie się na pagórki jako prosta, wąska,
pokryta nawierzchnią szosa dwupasmowa, zatłoczona dymiącymi, przeładowanymi
ciężarówkami, które z trudem wspinają się, dążąc do Ugandy i Zairu.
Droga na górę Elgon stanowi odcinek szlaku AIDS, magistrali kinszaskiej, która
rozcina Afrykę na dwie części; tą drogą wędrował wirus HIV ze swojej nieznanej
kryjówki w afrykańskim lesie tropikalnym do wszystkich miejsc świata. Była to
niegdyś droga gruntowa przechodząca przez serce Afryki, prawie niemożliwa do
przebycia na całej długości. W latach siedemdziesiątych pokryto nawierzchnią długie
odcinki tej drogi, zaczęły więc po niej jeździć ciężarówki, a wkrótce potem
w miastach położonych wzdłuż tej szosy pojawił się wirus HIV. Miejsce, z którego
przybył wirus, to jedna z wielkich tajemnic.
Droga na górę Elgon nie była mi obca; przebyłem ją jako chłopiec. Wraz
z rodzicami i braćmi mieszkałem wówczas z rodziną Luo, na ich farmie znajdującej
się na pagórkach nad Jeziorem Wiktorii – tradycyjnej farmie z lepiankami i oborą dla
bydła. Nie byłem w Afryce od czasu, gdy miałem dwanaście lat; jej obraz utrwala się
jednak w umyśle każdego, kto zetknął się z nią jako dziecko. Czuję ciepło rzecznego
piasku na bosych stopach i zapach krokodyli, a także muchy tse-tse łażące w moich
włosach. Słyszę jeszcze dźwięk głosów mówiących po angielsku, z miękkim
akcentem języka luo, nalegających, bym czuł się wolny i jadł więcej tłuszczu
z baraniego ogona. Wiem, co odczuwałem, gdy budziłem się w szarym świetle przed
świtem, nie mając pojęcia, gdzie się znajduję, widząc przed sobą glinianą ścianę
z otworem i uświadamiając sobie stopniowo, że otwór jest oknem chaty i przez to
okno obserwuje mnie gromada dzieci. Gdy znowu zobaczyłem Afrykę, powróciła do
mnie cała, żywa, pełna zapamiętanych zagadek. Najpierw powrócił zapach Afryki,
zapach kopcącego dymu ognisk, palącego się drewna akacjowego i eukaliptusowego,
zapach, który pokrywa miasta i przywiera do skóry ludzi. Następne wspomnienie to
widok tłumów wędrujących drogami, jak gdyby od początku świata, dążących pieszo
do niewiadomego celu. Na górzystych terenach Kenii ich gołe stopy w sandałach
grzęzły w czerwonej glinie na poboczu drogi. Idące kobiety śpiewały hymny
chrześcijańskie, niektóre niosły gitary albo trzymały na głowach worki węgla
drzewnego lub soli.
Land rover posuwał się drogą w chmurze dymu z silnika Diesla, podskakując na
wybojach. Robin MacDonald, mój przewodnik, mocno trzymał w rękach kierownicę.
– To dobra droga, chłopie – rzekł z aprobatą. – Ostatni raz, gdy tędy jechałem,
była tak zła, że już byś płakał.
Nie byłem na górze Elgon od lat – faktycznie od dzieciństwa. Przyjaciel mojego
staruszka miał tam szambę (słowo to oznacza farmę) i odwiedzaliśmy go często.
Robin wyminął stado kóz, korzystając obficie z klaksonu.
– Zejdź z drogi! – krzyknął do kozy. – Popatrz, nawet się rusza.
Land rover zaryczał i przyspieszył. Droga biegła przez małe pola zbożowe.
W środku każdej działki ustawiono chatę z gliny lub z cementu. W zbożu stali ludzie
uprawiający swe pola motykami. Każdy skrawek ziemi, aż do drzwi domu, został
wykorzystany pod uprawę. Minęliśmy stojącego przy drodze mężczyznę,
trzymającego związaną sznurkiem walizę. Pokiwał nam ręką. Inny mężczyzna nosił
angielski płaszcz nieprzemakalny i filcowy kapelusz, a w ręku trzymał laskę; kroczył
wolno – szara postać w jasnym słońcu. Niektórzy ludzie kiwali nam ręką, gdy ich
mijaliśmy. Inni odwracali się i patrzyli na nas. Stanęliśmy, by przepuścić stado bydła,
które pędzili przez drogę chłopcy Kikuyu trzymający kije.
– Tak – powiedział w rozmarzeniu Robin. – Gdy byłem dzieckiem, dotarcie
dokądkolwiek w tym kraju trwało trzy dni. Upolowaliśmy tę cholerną gazelę
Thomsona i mieliśmy mięso na długo. W dawnych czasach, dwadzieścia lat temu,
były tu tylko lasy i łąki. Teraz jest zboże. Wszędzie zboże. A lasy znikły, chłopie.
Robin MacDonald jest zawodowym myśliwym i prowadzi wyprawy myśliwskie –
safari. Należy do około dwudziestu zawodowych myśliwych, którzy jeszcze pozostali
w Afryce Wschodniej. Zabierają oni klientów do buszu, by mogli tam polować na
grubą zwierzynę. Robin ma szeroką rumianą twarz, wąskie wargi, przenikliwe oczy
za okularami i szerokie kości policzkowe. Jego czarne, kręcone włosy spadają
kosmykami na czoło i wyglądają jak obcięte nożem. W buszu nosi baseballową
czapkę, czarny bawełniany podkoszulek i szorty; za paskiem ma zakrzywiony
afrykański nóż, a na nogach pożółkłe, zielone trampki, suszone zbyt często nad
obozowym ogniskiem. Jest synem słynnego zawodowego myśliwego Iaina
MacDonalda; Iain zginął, pilotując mały samolot, który rozbił się na równinach
Afryki, gdy Robin miał trzynaście lat. Już wcześniej łowca zdobył potrzebną mu
wiedzę. Polował z ojcem na lamparty oraz lwy i zabił wtedy szarżującego bawoła
kafryjskiego; ubezpieczał go wówczas stojący obok ojciec, gotów do oddania strzału,
gdyby Robin chybił. Przez całe dni chłopiec tropił ze swym ojcem słonia w suchych,
ciernistych krzewach Yatta Plateau, mając ze sobą tylko manierkę z wodą i jabłko.
– Ten klient to był facet z Teksasu – opowiadał Robin. – Mówił, że chodzenie to
dla niego żaden problem, że jest doświadczonym myśliwym. Pewnego dnia usiadł
i powiedział: „Do diabła z tym, nie mogę iść dalej. Rozłóżmy biwak”. Zrobiliśmy
więc dla niego biwak i pozostawiliśmy go, a mój staruszek i ja poszliśmy dalej i przez
dwa dni podchodziliśmy słonia. Tropiąc zwierzaka, mój staruszek tylko pił wodę.
Powiedział mi: „Weź jabłko i ruszamy”. Potem wędrowaliśmy przez dwa dni po
Yatta Plateau. Gdy znaleźliśmy słonia, podprowadziliśmy do niego klienta, który go
zastrzelił.
– Ile miałeś wtedy lat?
– Siedem, chłopie.
Robin nie poluje już na słonie – respektuje obowiązujący obecnie na całym
świecie zakaz handlu kością słoniową – lecz poluje na bawoły kafryjskie, gdyż
gatunek ten nie jest zagrożony zagładą.
Były doniesienia o plemiennych aktach przemocy na górze Elgon. Masajowie
napadli na członków grupy etnicznej Bukusu, mieszkających na południowej stronie
góry. Palili ich chaty, strzelali do nich z broni automatycznej i wypędzali z wiosek.
Byłem zaniepokojony tą sytuacją i zatelefonowałem do Robina z USA, by usłyszeć
jego zdanie.
– Dokąd chcesz iść? Na górę Elgon? – zapytał. – Jego głos w telefonie był
syczący i odległy.
– Przywożę ze sobą parę skafandrów ochronnych – powiedziałem.
– Co chcesz, chłopie?
– Czy bezpieczne jest podróżowanie po górze Elgon?
– Nie ma problemu. Jeżeli tylko nie trwają te cholerne rozruchy.

Robin zapalił taniego afrykańskiego papierosa i spojrzał na mnie.
– Co więc chcesz robić w grocie? Czy będziesz zbierać próbki? Gówno nietoperzy
lub coś podobnego?
– Nie. Chcę się po prostu rozejrzeć.
– Bywałem w tej grocie, gdy byłem dzieckiem – powiedział. – Czai się tam jakaś
choroba, prawda? W porównaniu z nią AIDS jest jak katar, tak? Choroba ta zmienia
człowieka w zupę, prawda? Rozrywa go na kawałki, tak? I koniec! Choroba wychodzi
z każdej dziury, czy o to chodzi? I jak długo to trwa?
– Około siedmiu dni.
– Psiakrew! Chłopie, jak się to łapie?
– Przez zetknięcie z zakażoną krwią. Także przez powietrze. Także przez
stosunek płciowy.
– Podobnie jak AIDS?
– Tak. Jądra puchną i stają się niebieskoczarne.
– Co? Jaja pękają? Wspaniale! Człowiek ma jaja jak mandryl! Boże! Chłopie, ta
choroba to cholerne ścierwo.
– Dobrze opisałeś ten wirus – powiedziałem.
Robin zaciągnął się papierosem. Zdjął baseballową czapkę, przygładził włosy
i ponownie włożył czapkę.
– A więc dobrze. Wejdziesz do groty i obejrzysz gówno nietoperzy. A potem, gdy
zachorujesz w jednym z moich namiotów, co z tobą zrobię?
– Nie dotykaj mnie. Możesz ciężko zachorować, jeżeli mnie dotkniesz. Zroluj po
prostu namiot ze mną w środku i zawieź to wszystko do szpitala.
Robin uśmiechnął się.
– Dobrze. Sprowadzimy samolot sanitarny. Zabierze każdego. A do jakiego
szpitala mamy cię odstawić?
– Do szpitala w Nairobi. Zostawcie mnie na oddziale nieszczęśliwych
wypadków. – W porządku, chłopie. To właśnie zrobimy.
W oddali, na brzegu doliny, pojawiły się wzgórza Cherangani, garbate i zielone,
przytłoczone przez sunące chmury deszczowe. Gdy zbliżyliśmy się do góry Elgon,
chmury ciemniały i nabrzmiewały, a krople deszczu zaczęły bombardować przednią
szybę samochodu. Powietrze stało się zimne i mokre. Robin włączył reflektory.
– Czy znalazłeś jakiś środek odkażający? – zapytałem.
– Mam prawie cztery litry, w kanistrze.
– Zwykły chlorek bielący?
– Tak. W Kenii nazywamy go jik. Cholerny jik.
– Czy to coś podobnego jak clorox?
– Tak. Jik. Wypij go, a na pewno cię zabije.
– Mam nadzieję, że zabija wirus marburg.
Okolice były już bardziej zamieszkane. Przejeżdżaliśmy przez miasta. Wszędzie
widzieliśmy ciężarówki zaparkowane przed chatami z desek i blachy. Były to małe
restauracje. Niektóre oferowały szeroki asortyment usług: mięso kozy z rusztu, piwo
Tusker, nocleg i kobiety. Lekarze pracujący w Afryce Wschodniej uważają, że
dziewięćdziesiąt procent prostytutek działających przy głównych drogach to
nosicielki wirusa HIV. Nikt nie dysponuje dokładnymi danymi, lecz miejscowi
lekarze sądzą, że jedna trzecia mężczyzn i kobiet w wieku rozrodczym mieszkających
w pobliżu góry Elgon jest zakażonych wirusem HIV. Większość z nich umrze na
AIDS. Wiele noworodków urodzonych przez chore kobiety zostanie także
zakażonych wirusem HIV i umrze w dzieciństwie.
Chwila zakażenia człowieka wirusem HIV jest trudno uchwytna: wylęga się on
przez całe lata w organizmie gospodarza, zanim go zabije. Gdyby wirus ten został
odkryty wcześniej, można byłoby nadać mu nazwę Kinshasa Highway (magistrala
kinszaska), by upamiętnić fakt, że wędrował wzdłuż tej drogi, po wyłonieniu się
z afrykańskiego lasu tropikalnego. Kiedy jechałem tamtędy jako chłopiec, była to
zakurzona, niebrukowana i niezbyt ruchliwa droga prowadząca przez Wielki Rów
w kierunku Jeziora Wiktorii. Pokryta żwirem, pełna wybojów i dziur, które mogłyby
spowodować połamanie ramy land rovera. Jadąc tą drogą widziało się w oddali obłok
kurzu, który zbliżał się i powiększał; był to samochód; zjeżdżało się na pobocze
i zwalniało, a gdy samochód się zbliżał, trzeba było położyć obydwie ręce na
przedniej szybie, by zabezpieczyć ją przed rozbiciem, gdyby kamyk, wyrzucony spod
opony, uderzył w szkło. Samochód wyprzedzał z rykiem silnika i człowieka oślepiała
żółta mgła. Obecnie droga jest pokryta nawierzchnią, przez jej środek biegnie
namalowany pas i płynie nią nieprzerwany strumień ciężarówek, pikapów oraz
furgonów pełnych ludzi; niepodzielnie panuje smród spalin i silników Diesla.
Pokrycie nawierzchnią drogi kinszaskiej miało znaczenie dla całego świata i okazało
się jednym z najważniejszych wydarzeń dwudziestego wieku. Spowodowało ono
śmierć co najmniej dziesięciu milionów ludzi; wydaje się prawdopodobne, że
ostateczna liczba ofiar będzie znacznie większa od liczby zabitych podczas drugiej
wojny światowej. Byłem więc świadkiem wydarzenia decydującego
o rozprzestrzenianiu się AIDS – przemiany zakurzonej drogi gruntowej we wstęgę
asfaltu.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
OBÓZ

Żona Robina, Carrie MacDonald, jest jego wspólnikiem i często towarzyszy mu


podczas safari z klientami. Małżonkowie zabierają ze sobą dwóch małych synów,
jeżeli zgadza się na to klient. Carrie jest dwudziestokilkuletnią blondynką, ma piwne
oczy i mówi z wyraźnym angielskim akcentem. Jej rodzice przywieźli ją do Afryki
z Anglii, gdy była małą dziewczynką.
Podróżowaliśmy dwoma land roverami; jeden z nich prowadziła Carrie, a drugi
Robin. „Zawsze zabieramy dwa samochody na wypadek, gdyby jeden się zepsuł” –
wyjaśniła Carrie. Dzieje się tak dosłownie zawsze. Dwaj synowie MacDonaldów
jechali z Carrie. Towarzyszyli nam również trzej mężczyźni, członkowie myśliwskiej
ekipy MacDonalda. Nazywali się Katana Chege, Harman Andembe i Morris Mulatya.
Byli to ludzie zawodowo obsługujący safari i wykonywali większość prac związanych
z obozowaniem. Mówili bardzo słabo po angielsku i mieli niewielkie doświadczenie
zawodowe. Ponadto do wyprawy przyłączyło się dwóch moich znajomych: przyjaciel
z lat dziecinnych, Frederic Grant i kobieta, Jamy Buchanan; obydwoje byli
Amerykanami. Przygotowałem pisemne instrukcje dla moich przyjaciół na wypadek,
gdybym został zakażony wirusem marburg; włożyłem ten dokument do koperty
i schowałem do plecaka. Na trzech stronach opisałem oznaki i objawy zakażenia
człowieka filowirusem, a także możliwe sposoby leczenia, opóźniające ostateczne
załamanie się organizmu. Nie powiedziałem przyjaciołom o tej kopercie; miałem
zamiar dać ją im, gdy poczuję ból głowy. Był to co najmniej objaw nerwowości.
Robin zjechał na przeciwny pas drogi, by wyprzedzić ciężarówkę, i nagle tuż
przed nami wyrósł nadjeżdżający samochód. Jego reflektory błyskały, a klakson
trąbił.
Fred Grant rzucił się na siedzenie i wykrzyknął:
– Dlaczego ten facet wali prosto na nas?!
– Czyżby? W porządku, musimy umrzeć, więc nie przejmuj się tym – zauważył
Robin. Uniknął w porę zderzenia, wyprzedzając ciężarówkę. Zanucił piosenkę:

Życie i miłość
I miłość, i życie – phi!

Zatrzymaliśmy się i kupiliśmy prażoną kukurydzę od kobiety stojącej na poboczu
drogi z piecykiem na węgiel drzewny. Kukurydza była gorąca, sucha, przypalona
i smaczna; kosztowała pięć centów.
Robin żuł swą kukurydzę, prowadząc samochód. Nagle złapał się za szczękę
i gwałtownie przeklął:
– Mój ząb! Psiakrew! Wypadła plomba. Ten cholerny dentysta! – Opuścił szybę
samochodu i wypluł kukurydzę w powietrze. – Trudno, jedźmy dalej. Trzy plomby
i wszystkie teraz wypadły. Carrie posłała mnie do tego człowieka. Powiedziała, że to
dobry dentysta, ha! ha!
Robin naciskał pedał gazu, dopóki nie znalazł się tuż za land roverem Carrie. Dwa
samochody, jakby ze sobą połączone, pędziły z rykiem przez drogę. Robin wychylił
się przez okno i cisnął obgryzioną kukurydzę w land rover żony. Kukurydza odbiła
się od tylnej szyby. Carrie chyba tego nie zauważyła. Minęliśmy znak, który
przypominał: „Zredukuj rzeź na drogach – jedź bezpiecznie”.
Blisko zachodu słońca zatrzymaliśmy się w mieście Kitale, u podnóża góry Elgon,
by kupić piwo Tusker i węgiel drzewny. Kitale to miasto targowe. Główne targowisko
jest położone wzdłuż drogi prowadzącej do miasta, w pobliżu starej stacji kolejowej
zbudowanej przez Anglików. Droga jest wysadzana strzelistymi eukaliptusami. Pod
drzewami, na ubitym kurzu i między błotnistymi kałużami po niedawnych deszczach,
ludzie ustawiają stragany, sprzedają parasole i plastikowe zegarki na rękę. Robin
skierował land rover na targowisko i powoli jechał wśród tłumu. Jakiś mężczyzna
krzyknął w języku suahili:
– Pomyliłeś drogę!
– Gdzie są znaki drogowe?! – odkrzyknął Robin.
– Nie potrzebujemy tu znaków!
Po zaparkowaniu samochodu spacerowaliśmy po mieście. Natychmiast zostaliśmy
otoczeni przez rajfurów. Jakiś facet w białym skafandrze narciarskim powiedział:
„Chcecie pójść do Kigawery? Tak? Zaprowadzę was tam. Chodźcie ze mną. W tej
chwili. Piękne dziewczyny. Zaprowadzę was tam”. Mogło to być miejsce, gdzie
mieszkały przyjaciółki Charlesa Moneta. Była godzina szczytu i pieszy tłum płynął
pod eukaliptusami wzdłuż niekończącego się szeregu małych sklepików. Nad
miastem i drzewami wznosiła się, na nieokreśloną wysokość, góra Elgon; jej zarys był
zasłonięty przez chmury burzowe skąpane w złotym świetle. Grzbiet góry wcinał się
ukośnie w chmurę. Ciche zygzaki błyskawic wędrowały, jeden po drugim, dokoła
góry, lecz żaden grzmot nie dotarł do miasta. Powietrze było zimne, ciężkie, wilgotne
i wypełnione cykaniem świerszczy.

Posuwając się po błotnistych drogach w pobliżu góry Elgon, widzieliśmy ślady
niedawnych zamieszek: spalone, puste chaty, należące niegdyś do farmerów Bukusu.
Ktoś ostrzegł mnie, że będziemy w nocy słyszeć strzały, lecz nie słyszeliśmy ich.
Zmarniałe drzewa bananowe pochylały się dokoła opuszczonych chat. Stały one na
ugorach porośniętych afrykańskimi chwastami i pędami młodych drzew.
Rozłożyliśmy biwak na tej samej łące, na której biwakował Charles Monet. Kucharz,
Morris Mulatya, wysypał na ziemię worek węgla drzewnego, rozpalił ognisko
i zagrzał wodę na herbatę. Robin usiadł na składanym krześle i zdjął trampki.
Rozcierał stopy dłońmi, a potem wyjął nóż z pochwy i zaczął zeskrobywać
kawałeczki skóry z palców u nogi. Niedaleko od nas, na krawędzi lasu, który otaczał
nasz biwak, stał przypatrując się nam bawół kafryjski. Robin spojrzał na zwierzę.
– Samiec – wymamrotał. – To są skurwiele. Musisz na nie uważać. Mogą cię
wziąć na rogi. Bawół kafryjski zabił w Afryce więcej ludzi niż jakiekolwiek inne
zwierzę. Z wyjątkiem hipopotamów. Te świnie zabiły więcej.
Ukląkłem na trawie i ustawiłem rząd pudeł zawierających skafandry ochronne,
sprzęt odkażający i latarki. Dym z obozowego ogniska wił się w powietrzu
wypełnionym odgłosami pracy ekipy MacDonalda ustawiającej namioty. Carrie
organizowała zajęcia na obozowisku, rozmawiając z ludźmi w języku suahili.
Niedaleko od nas wypływał z przesieki potok. Robin patrzył w górę, słuchając
ptaków.
– Czy słyszysz? To są turaki. A tam jest dudek. A tam szary dzięcioł; czy widzisz
ten długi ogon?
Posuwał się z prądem strumienia. Szedłem za nim.
– Zastanawiam się, czy są tu jakieś pstrągi – powiedział, patrząc w wodę. – Tu
można by je łowić na muszki.
Włożyłem dłoń do wody. Była lodowato zimna i musująca, miała jednak barwę
szarą ze względu na zawartość wulkanicznego pyłu; nie była to taka woda, jaką lubią
pstrągi.
– Porozmawiajmy o łowieniu na muszki. Czy słyszałeś kiedyś, że można tak
łowić krokodyle? – zapytał Robin.
– Nie.
– Umieszczasz kawałek mięsa na łańcuchu. Duży kawałek! Zlatuje się tam pełno
much. Mamy teraz łowienie na muchy! Krokodyle są wredne. Gdy stoisz w płytkiej
wodzie, podpływają do ciebie. Woda jest mętna. Nie widzisz ich. I jeżeli nie
wyczujesz ich nosem, nie wiesz, że tam są. A potem koniec! Wciągają cię do wody.
Koniec historii. Jesteś już historią, chłopie. Porozmawiajmy o przyrodzie. Jeżeli o niej
pomyślisz, dojdziesz do wniosku, że jest pełna morderców, od rzeki do morza.
Młody mężczyzna w berecie i wojskowym kombinezonie klęczał na jednym
kolanie na trawie, trzymając rosyjski karabin i przyglądając się nam z umiarkowanym
zainteresowaniem. Nazywał się Polikarp Okuku i był askari, uzbrojonym strażnikiem.
– Iko simba hapa?! (Czy są tu lwy?) – krzyknął do niego Robin.
– Hakuna simba. (Nie pozostały żadne lwy).
Kłusownicy z Ugandy przybywali na górę Elgon, strzelając do wszystkiego, co się
ruszało, z ludźmi włącznie. Obecnie rząd Kenii wymagał, by turystom
odwiedzającym górę Elgon towarzyszyli uzbrojeni strażnicy. Słowo askari to
w języku suahili „noszący włócznię”. Obecnie oznacza ono człowieka, który nosi
karabin i idzie za tobą.

Wejście do groty Kitum znajduje się w zalesionej dolinie na wysokości około dwóch
tysięcy czterystu metrów, na wschodnim zboczu góry.
– Uff! – westchnął MacDonald, gdy sapaliśmy, wspinając się szlakiem. – Czy nie
czujesz tu zapachu bawołu kafryjskiego?
Mingi bawołów. Mingi oznacza wiele. Mnóstwo bawołów. Szlaki bawołów
przecinały ukośnie szlak ludzi. Szlaki bawołów były szersze, wyraźniejsze
i solidniejsze niż szlak ludzi oraz cuchnęły bawolim moczem.
Byłem obciążony plecakiem. Wybierałem drogę przez błotniste miejsce szlaku.
Polikarp Okuku szarpnął dźwignię na lufie swego karabinu, wprowadzając pocisk
do komory nabojowej.
– Zwłaszcza w sezonie deszczowym bawoły kafryjskie lubią wędrować stadami –
wyjaśnił.
Dźwięk broni zaniepokoił Robina.
– Jasna cholera – zamruczał. – Ta jego zabawka nie jest bezpieczna.
– Popatrz – powiedział Okuku, wskazując na kupę głazów. – Góralek.
Obserwował brunatne zwierzę, zbliżone wielkością do świstaka, miękko
zbiegające ze skały. Może był to gospodarz wirusa marburg?
Dolina była porośnięta afrykańskimi oliwkami, cedrami, szerokolistnymi
krotonami, omszałymi drzewami Hagenia abyssinica i młodymi, szarymi,
biczowatymi tekami. Tu i ówdzie rosły również zastrzaliny, o prostych, srebrzystych
pniach, osiągające niezwykłą wysokość i ginące w zmiennej zieleni przestrzeni
biologicznej. To nie był las nizinny, w którym korony drzew zlewają się w zamknięte
sklepienie, lecz afrykański górski las tropikalny, szczególny rodzaj lasu z rozerwanym
sklepieniem, pełnym luk oraz prześwitów. Promienie światła słonecznego padały na
podłoże lasu, omiatając polany, na których wśród pokrzyw i cibory papirusowej
połyskiwały dzikie fiołki. Każde drzewo stało we własnej przestrzeni, a gałęzie
tworzyły zygzaki na tle chmur, niczym ramiona wyciągnięte do nieba. Z miejsca, na
którym staliśmy, widzieliśmy farmy na niższych zboczach góry. Gdy przesuwało się
wzrok ku szczytowi, farmy ustępowały miejsca terenom krzewiastym, kępom
większych drzew, a wreszcie ciągłemu obszarowi dziewiczego lasu
wschodnioafrykańskiego, jednemu z najbardziej niezwykłych, a jednocześnie
najbardziej zagrożonych drzewostanów tropikalnych na naszej planecie.
Oliwki nadawały lasowi srebrzystą barwę szarozieloną, tu i ówdzie jednak przez
jego sklepienie prześwitywały ciemnozielone zastrzaliny. Pień zastrzalinu jest lekko
żłobkowany i wystrzela w górę, bez gałęzi, skręcając się niekiedy spiralnie; pewna
krzywizna pnia upodabnia drzewo do napiętego łuku. Na samej górze tworzy koronę
o kształcie wazy, podobnie jak wiąz, a zwisające gałęzie są ozdobione pękami
wiecznie zielonych igieł i kulistymi owocami. Trudno było dostrzec zastrzaliny
w pobliżu groty Kitum, gdyż w tej dolinie nie osiągały dużej wysokości. Zauważyłem
jednak młode drzewo, którego średnica wynosiła przeszło dwa metry, a wysokość
blisko trzydzieści metrów. Domyślam się, że zaczęło rosnąć w czasach Beethovena.
– Nie ma tu zwierzyny – powiedział Robin. Stanął i poprawił swą baseballową
czapkę, obserwując las. – Wszystkie słonie zostały wystrzelane. Gdyby ich nie
wybito, widziałbyś je wszędzie na tej górze. Mingi słoni. Cały teren należałby do
słoni.
Dolina była cicha, jeżeli pominąć pokrzykiwania małp gerez, które uciekały przed
nami, gdy się wspinaliśmy. Góra wyglądała jak pusta katedra. Próbowałem sobie
wyobrazić, jak musiała wyglądać, kiedy można było oglądać stada słoni przechodzące
przez las zastrzalinów równie wielkich jak sekwoje: zaledwie dziesięć lat wcześniej
góra Elgon była jednym z koronnych klejnotów ziemi.
Wejście do groty Kitum było prawie niewidoczne dla zbliżających się; blokowały
je pokryte mchem głazy. Nad wejściem do jaskini rósł rząd cedrów, spomiędzy
których wypływał strumyk, ściekający po głazach i napełniający dolinę odgłosami
spadającej wody. Gdy podeszliśmy bliżej, dźwięk kaskady stał się głośniejszy,
a w powietrzu czuć było zapach nietoperzy.
Między głazami rosły kępki olbrzymich pokrzyw, które dotkliwie parzyły gołą
skórę naszych nóg. Przyszło mi do głowy, że te pokrzywy to jakby igły strzykawek.
Parzące komórki pokrzywy wstrzykują truciznę w skórę. Powodują wyłom w skórze.
Być może wirus żyje w pokrzywach. Ćmy i inne latające owady wylatywały z groty,
niesione silnym, chłodnym strumieniem powietrza. Szybowały jak płatki śniegu
unoszone przez wiatr – śniegu, który żył. Był to śnieg potencjalnych gospodarzy
wirusa. Nosicielem wirusa mógł być każdy owad lub żaden z nich.
Weszliśmy na ścieżkę słoni, prowadzącą do groty obok skalnej ściany pokrytej
ukośnymi śladami kłów słoni, poszukujących w skałach soli. Lasy góry Elgon były
domem dla dwóch tysięcy słoni, dopóki z Ugandy nie przybyli ludzie z karabinami
maszynowymi. Obecnie stado słoni na górze Elgon skurczyło się do około
siedemdziesięciu sztuk. Kłusownicy ustawili przy wejściu do groty Kitum gniazdo
karabinów maszynowych. Po tej krwawej lekcji stado słoni, które przeżyły, pozostaje
możliwie jak najdłużej poza zasięgiem ludzkiego wzroku, ukryte w dolinach
w wyższych partiach góry. Doświadczone stare samice, które są przewodnikami
stada, prowadzą je do groty Kitum mniej więcej raz na dwa tygodnie, gdy głód soli
staje się silniejszy niż obawa przed zastrzeleniem.
Słonie nie były jedynymi zwierzętami odwiedzającymi grotę Kitum. Bawół
kafryjski pozostawił ślady racic na ścieżce prowadzącej do groty. Zauważyłem też
świeże, zielone płaty bawolego łajna i odciski racic antylopy. Ścieżkę pokrywała
warstwa wysuszonego zwierzęcego łajna. W odróżnieniu od słoni inne zwierzęta
w dalszym ciągu odwiedzają grotę Kitum; należą do nich małe antylopy, może
pawiany lub inne małpy, na pewno genetty – dzikie zwierzęta podobne do kotów,
nieco większe od kota domowego. Do jaskini wchodzą także małe ssaki: szczury,
ryjówki i nornice, poszukując soli lub pożywienia i pozostawiając w grocie ślady.
Lamparty odwiedzają ją w nocy, polując na zdobycz. Można powiedzieć, że grota
Kitum jest dla góry Elgon tym, czym dla Nowego Jorku stała się stacja metra na
Times Square. Jest to podziemna strefa ruchu, biologiczna komora mieszania, gdzie
spotykają się różne gatunki zwierząt i owadów w zamkniętej przestrzeni powietrznej.
W takim miejscu wirus może łatwo przenosić się z jednego gatunku na inny.
Wyciągnąłem z plecaka swój sprzęt i rozłożyłem go na skałach. Były to części
polowego biologicznego skafandra ochronnego poziomu 4. Nie wziąłem
pomarańczowego skafandra ciśnieniowego Racal, lecz nieciśnieniowy kombinezon
z kapturem i respiratorem, wykonany z gładkiej, białej tkaniny Tyvek, odpornej na
wilgoć i pyłoszczelnej. Do kompletu należała para zielonych gumowych rękawic
ochronnych, żółte, wysokie buty gumowe, czarna maska z dwoma purpurowymi
filtrami. Była to maska Northa, do oddychania, z kauczuku silikonowego,
wyposażona w szybkę Lexan zapewniającą dobrą widoczność; purpurowe filtry
zatrzymywały wirusy. Maska przypominała owada, a czarna guma wydawała się
wilgotna i wyglądała złowrogo. Sprzęt uzupełniała rolka taśmy samoprzylepnej,
czepek kąpielowy, kupiony za dziesięć centów u Woolwortha, latarka kieszonkowa,
lampa górnicza. Włożyłem stopy do skafandra, podciągnąłem go do pach i wsunąłem
ręce do rękawów. Na głowę naciągnąłem czepek kąpielowy, a na czepek kaptur.
Zasunąłem przedni zamek błyskawiczny, od krocza do podbródka.
Podczas wkładania polowego skafandra biologicznego potrzebna jest na ogół
pomoc; udzielił mi jej mój towarzysz podróży, Fred Grant. Poprosiłem go o podanie
taśmy samoprzylepnej.
Uszczelniłem nią przedni zamek błyskawiczny oraz przykleiłem do skafandra
mankiety rękawic i cholewki butów.
Polikarp Okuku siedział na skale, trzymając na kolanach broń i obserwując mnie
z obojętnym wyrazem twarzy. Było oczywiste, że nie chciał, by ktokolwiek pomyślał,
iż jest zaskoczony widokiem człowieka wchodzącego do groty Kitum w skafandrze
ochronnym. Później odwrócił się i długo rozmawiał z Robinem MacDonaldem
w języku suahili.
Robin zwrócił się do mnie:
– Chce wiedzieć, ilu ludzi zmarło w tej grocie.
– Dwóch – powiedziałem. – Ale nie w grocie, zmarli później. Jeden z nich był
dorosłym mężczyzną, drugi chłopcem.
Okuku skinął głową.
– Nie ma wielkiego niebezpieczeństwa – uspokoiłem go. – Jestem po prostu
ostrożny.
Robin zaszurał trampkami po ziemi, a potem zwrócił się do askari, mówiąc:
– Pękasz, chłopie. Łapiesz to i koniec. Możesz pocałować się na do widzenia
w dupę.
– Słyszałem o tym wirusie – odparł Okuku. – Amerykanie coś tu robili.
– Czy pracowałeś tu wtedy? – zainteresowałem się. – Gdy prowadził badania
Gene Johnson ze swą ekipą.
– Nie było mnie tutaj – odparł Okuku. – Słyszeliśmy o tym.
Dopasowałem maskę do twarzy. Słyszałem, jak wciągam powietrze przez filtry
i wypuszczam je przez szczeliny wylotowe maski. Zacisnąłem paski na głowie.
– Jak się czujesz? – zapytał Fred.
– W porządku – odpowiedziałem. Mój głos wydawał mi się przytłumiony
i odległy. Wciągnąłem powietrze. Jego strumień oczyścił szybkę maski z mgły.
Koledzy dopilnowali, bym zamocował na głowie lampę górniczą.
– Jak długo masz zamiar tam być? – dociekał Fred.
– Możecie mnie oczekiwać za godzinę.
– Za godzinę?
– Tak, dajcie mi godzinę.
– Dobrze. A potem?
– A potem? Wybierzcie numer 911.
Za olbrzymim wejściem rozciągała się szeroka grota. Przeciąłem mulisty obszar,
poznaczony śladami zwierząt, i posuwałem się przez obszerny taras pokryty
gąbczastym, wysuszonym łajnem. Mając maskę na twarzy, nie czułem zapachu ani
nietoperzy, ani łajna. Dźwięki kaskady przy wejściu do groty odbijały się echem.
Odwracając się i spoglądając za siebie, stwierdziłem, że chmury na niebie ciemnieją,
co zapowiadało popołudniowy deszcz. Włączyłem światła i ruszyłem przed siebie.
W grocie Kitum otwierał się rozległy obszar powalonych skał. W 1982 roku, dwa
lata po wizycie Charlesa Moneta w grocie, jej strop się zawalił. Spowodowało to
pogruchotanie filaru, który niegdyś podpierał strop; pozostała kupa gruzu o średnicy
dziewięćdziesięciu metrów, a nad nią utworzył się nowy strop. Miałem ze sobą mapę
schowaną w wodoszczelnej plastikowej torebce. Chroniła ona mapę przed wszelkimi
wirusami. Mogłem ją przemywać płynem odkażającym, nie powodując uszkodzenia
planu. Mapę wykonał Anglik, Ian Redmond, badacz słoni. Mieszkał niegdyś przez
pięć miesięcy w grocie Kitum; biwakując przy skale w pobliżu wejścia, obserwował
w nocy słonie, które wchodziły do groty i wychodziły z niej. Nie nosił ochronnego
skafandra i pozostał zdrowy (gdy później opowiadałem Peterowi Jahrlingowi
o Redmondzie, odparł z całą powagą: „Czy nie mógłbyś jakoś zdobyć odrobiny jego
krwi, byśmy mogli ją zbadać?”).
Właśnie Ian Redmond doszedł do interesującego wniosku, że grota Kitum została
wyrzeźbiona kłami słoni. Słonice uczą swe młode rycia w skale w poszukiwaniu soli;
chodzi tu o wyuczone, nie zaś instynktowne, zachowanie słoni, przekazywane
dzieciom przez rodziców. Ta nabyta wiedza przechodziła z pokolenia na pokolenie
słoni przez może setki tysięcy lat, być może dłużej niż istnieje na ziemi rodzaj ludzki.
Jeżeli ilość odłupanej w ciągu nocy skały wynosi parę kilogramów, to w ciągu
kilkuset tysięcy lat słonie mogły łatwo wydrążyć całą grotę Kitum. Ian Redmond
uważał to za prawdopodobne. Uwzględniał możliwość żłobienia grot przez słonie.
Światło zaczęło gasnąć i znajdujący się za mną otwór groty wyglądał jak
słoneczny sierp na tle wysokiego, opadającego sufitu. Doszedł do strefy zamieszkanej
przez nietoperze. Były to nietoperze owocożerne. Moje światła niepokoiły je. Spadały
z sufitu i przelatywały obok mojej głowy, wydając piskliwe dźwięki. Skały pod
siedliskami nietoperzy były zanieczyszczone przez mokre, maziste guano, papkę
o barwie szpinaku, upstrzoną szarymi plamkami i przypominającą mi ostrygi
Rockefeller. Przez chwilę zastanawiałem się, jaki jest smak guana nietoperzy.
Odrzuciłem szybko tę myśl. Była to igraszka umysłu. Nie wolno jeść gówna, gdy się
jest na poziomie 4.
Za siedliskami nietoperzy grota stała się suchsza i bardziej zapylona. Sucha,
zapylona grota to coś bardzo niezwykłego. Groty są na ogół wilgotne, zostały bowiem
wyrzeźbione przez wodę. W grocie Kitum nie było śladu płynącej wody, żadnego
koryta potoku ani stalaktytów. Grota stanowiła olbrzymi, suchy jak pieprz otwór
w zboczu góry Elgon. Wirusy lubią suche powietrze, pył i ciemność; większość z nich
ginie szybko pod wpływem wilgoci i światła słonecznego. Sucha grota to zatem
miejsce, które dobrze konserwuje wirusy. Pozostają w stanie nieaktywnym
w odchodach zwierząt lub wysychającym moczu, skąd mogą przenikać do chłonnego,
pozbawionego światła i prawie nieruchomego powietrza.
Cząstki wirusa marburg są odporne. Mogą prawdopodobnie żyć przez dłuższy
czas w ciemnej grocie. Nie ulegają zmianie, przebywając nawet pięć dni w wodzie.
Udowodnił to Tom Geisbert. Pewnego razu, chcąc sprawdzić, co się zdarzy,
wprowadził trochę cząstek wirusa marburg do kolb z wodą o temperaturze pokojowej
i pozostawił kolby przez pięć dni na stole (stół znajdował się na poziomie 4).
Następnie zakażoną wirusem wodę wprowadził do kolb zawierających żywe komórki
małpy. Komórki te wypełniły się krystaloidami, zostały rozerwane i zginęły
w wyniku zakażenia wirusem marburg. Tom odkrył, że pięciodniowe cząstki wirusa
marburg są równie letalne i zakaźne jak cząstki świeże. Większość wirusów nie żyje
długo poza organizmem gospodarza. Wirus HIV żyje około dwudziestu sekund, gdy
jest wystawiony na działanie powietrza. Nikt nie próbował sprawdzić, jak długo żyją
wirusy marburg lub ebola przyczepione do suchej powierzchni. Prawdopodobnie
wirusy nitkowate mogą w tych warunkach żyć przez pewien czas – jeżeli na
powierzchni nie działa światło słoneczne, które zniszczyłoby materiał genetyczny.
Dotarłem do szczytu rumowiska, wyciągnąłem dłoń w rękawicy i dotknąłem
sufitu. Występowały tam brunatne, podłużne wypukłości – skamieniałe pnie drzew –
i białawe – kawałki skamieniałych kości. Skała stanowi zakrzepniętą lawę,
pozostałość po wybuchu wulkanu Elgon. Zawiera zamienione w kamień pnie, resztki
lasu tropikalnego zmiecionego przez wybuch i pogrzebanego w popiele oraz błocie.
Ciemnobrunatne i błyszczące pnie opalizowały w świetle mojej lampy górniczej.
Niektóre wypadły ze stropu, pozostawiając dziury, teraz wyłożone białymi
kryształami, utworzonymi przez sole mineralne, o niebezpiecznie ostrych
krawędziach. Czy kryształów tych dotykał Peter Cardinal? Odkryłem nietoperze
mieszkające wśród kryształów – nietoperze owadożerne, mniejsze od nietoperzy
owocożernych, gromadzących się w pobliżu wejścia do groty. Gdy oświetlałem lampą
górniczą dziury, wylatywały z nich nietoperze, wirowały wokół mojej głowy
i znikały. Potem zobaczyłem coś niezwykłego. Był to ząb krokodyla uwięziony
w skale. Deszcz popiołu zasypał rzekę, w której żyły krokodyle. Zostały one
pogrzebane i spalone podczas wybuchu wulkanu Elgon.
Idąc wśród ostrych jak brzytwa odłamków skały, które spadły ze stropu, dotarłem
do świeżych odchodów słonia. Były wielkości małej beczułki. Minąłem je
i natrafiłem na szczelinę. Oświetliłem ją, lecz nie zobaczyłem tam zmumifikowanych
słoniątek. Dotarłem do ściany. Była poryta kłami. Słonie pozostawiły wszędzie rysy
w skale. Posuwałem się dalej i dotarłem do złamanego filaru. Obok niego był boczny
tunel prowadzący w dół. Wcisnąłem się do niego na kolanach. Korytarz wił się aż do
głównej komory groty. W skafandrze było mi piekielnie gorąco. Krople wilgoci
gromadziły się na wewnętrznej stronie szybki i ściekały do maski pod brodą. Moje
kroki wzniecały kłęby pyłu. Czułem się niesamowicie, ociekając potem, i mimo to
przebijając się przez chmury pyłu. Gdy wydostałem się z korytarza, uderzyłem głową
o skałę. Gdybym nie miał kasku ochronnego, zostałbym przez skałę oskalpowany.
Wydawało się, że w grocie można łatwo doznać urazu głowy. Być może jest to droga
zakażenia; wirus przywiera do skał i dostaje się do krwi przez ranę.
Posuwałem się dalej, dopóki nie dotarłem do końcowej ściany w zwężonej części
groty. Tam, na wysokości kolan, w całkowitej ciemności, odkryłem pająki żyjące
w swych sieciach. Dokoła dostrzegłem kokony pająków zwisające ze skały. Cykl
życiowy tych owadów przebiegał w tylnej części groty Kitum, co oznaczało, że
znajdują w ciemności pokarm, czyli jakieś żyjątka wpadające do pajęczyn. Widziałem
ćmy i inne skrzydlate owady wylatujące z otworu groty i pomyślałem, że niektóre
z nich muszą przebywać długą drogę do tylnej części groty. Pająki mogły być
gospodarzami wirusa. Wirusy być może przenosiły się na pająki z owadów,
stanowiących ich pokarm. Możliwe, że we krwi pająków krąży wirus marburg. Może
Monet i Cardinal zostali ukąszeni przez pająki. Człowiek czuje przywierającą do
twarzy sieć, a potem lekkie ukłucie i to wszystko. Nie widzi wirusa i nie czuje jego
zapachu. Nie wie, że złapał wirusa, dopóki nie zacznie krwawić.
Nastąpiło tak wiele wydarzeń, których nie mogę zrozumieć. Grota Kitum odgrywa
jakąś rolę w życiu tropikalnej przyrody, nikt jednak nie potrafi powiedzieć jaką.
Odkryłem szczelinę wypełnioną, jak się wydawało, czystą, głęboką wodą.
Pomyślałem, że to nie może być woda, że szczelina musi być sucha. Podniosłem
kamień i wrzuciłem go w otchłań. Usłyszałam plusk – kamień uderzył o powierzchnię
wody, spadał powoli głębiej i znikł mi z oczu, a powierzchnia wody zmarszczyła sie
i wygładziła, rzucając odbicia mojej górniczej lampy na ścianę groty.
Wspiąłem się po kamiennych płytach ponownie ną wierzchołek kupy gruzu,
korzystając ze swych świateł. Komora miała około stu metrów średnicy;
przewyższała swoimi wymiarami boisko futbolowe. Moje światła nie docierały do
krawędzi schodzących ze wszystkich stron w ciemność. Ze względu na usypisko
gruzu w środku, grota przypominała zakrzywione wnętrze jamy ustnej. Zaglądając
komuś w usta, widzi się język, który leży pod podniebieniem i którego tylna część
zakrzywia się w dół do gardła; tak właśnie wyglądała grota Kitum. Czy dotarłem do
wirusa? Ani przyrządy, ani zmysły nie mogą mnie poinformować o bliskości wirusa.
Zgasiłem światła i stałem w całkowitej ciemności, czując ściekanie potu po piersi,
bicie serca i szum krwi w głowie.

Po południu zaczął padać deszcz. Fred Grant stał w grocie, przy wejściu, by uniknąć
zmoczenia. Askari, siedzący obok na skale, kołysał na kolanach karabin i wyglądał na
znudzonego.
– Witaj w domu – powiedział Grant. – Czy jesteś zadowolony?
– Przekonamy się za siedem dni – odparłem.
Przyjrzał mi się uważnie.
– Wydaje się, że twoja szybka ochronna jest opryskana.
– Czym opryskana?
– Wygląda to jak woda.
– To po prostu pot we wnętrzu maski. Jeżeli dasz mi chwilę, zdejmę ten
skafander. Podstawiłem pod kaskadę plastikową balię, należącą do sprzętu, który
zabraliśmy do groty. Gdy balia napełniła się częściowo wodą, zaniosłem ją na ścieżkę
słoni, postawiłem na ziemi i wlałem do wody prawie cztery litry chlorku bielącego –
„cholernego jika”.
Wszedłem do balii. Moje buty znikły w kłębach schodzącego z nich brudu,
a chlorek stał się brunatny. Włożyłem dłonie w rękawicach do zabarwionej cieczy,
zaczerpnąłem jej niewielką ilość i wylałem na głowę oraz maskę. Za pomocą szczotki
do rąk usunąłem z grubsza błoto z butów i nogawek. Włożyłem do chlorku torebkę
z mapą, latarkę kieszonkową i lampę górniczą, a także zdjętą z twarzy maskę
z purpurowymi filtrami i okulary. Po oderwaniu taśmy samoprzylepnej zdjąłem
zielone rękawice ochronne, żółte wysokie buty i skafander Tyvek, a następnie
włożyłem to wszystko do chlorku.
Pod skafandrem nosiłem normalną odzież i trampki. Rozebrałem się do naga
i włożyłem ubranie do plastikowego worka na śmiecie, spryskałem worek chlorkiem
i włożyłem go do drugiego worka, który również odkaziłem. Wyjąłem z plecaka
czystą odzież i włożyłem ją. Cały odkażony już ekwipunek umieściłem również
w podwójnych workach, które zdezynfekowałem chlorkiem.
Robin MacDonald pojawił się bezszelestnie na skałach nad otworem groty.
– Jak ci poszło z gównem nietoperzy? – zawołał.
Zeszliśmy w dół szlakiem, ciągnąc niebezpieczne worki, i powróciliśmy do
obozu. Deszcz się wzmógł. Usiedliśmy na krzesłach pod namiotem z butelką
szkockiej whisky, podczas gdy deszcz pluskał i szeleścił liśćmi. Była trzecia po
południu. Chmury zgęstniały i niebo stawało się czarne, zapaliliśmy więc w namiocie
lampy naftowe. Nad górą rozlegały się grzmoty, a deszcz zamienił się w ulewę.
Robin usiadł na składanym krześle.
– Ach, chłopie, na Elgon nigdy nie przestaje padać. Jest tak przez cały rok.
Błysnęło i zagrzmiało, a piorun uderzył w drzewo oliwne. Błysk oświetlił twarz
i okulary Robina. Piliśmy whisky z piwem Tusker i graliśmy w pokera. Robin
odmówił udziału w grze.
– Napij się trochę whisky, Robin – powiedział Fred Grant.
– Ani trochę – odparł Robin. – Mój żołądek źle znosi whisky. Piwo jest w sam
raz. Dostarcza człowiekowi protein i śpi się po nim dobrze.
Deszcz ustał i chwilowo się rozjaśniło. Drzewa oliwne tworzyły nad nami faliste
sklepienie; ich dolne części były pogrążone w cieniu. Z liści drzew spadały krople
wody. Słychać było śpiew ptaków przypominający dźwięki fletu, a potem na górze
Elgon zapanowała cisza. Las kołysał się cicho, tam i z powrotem. Po pewnym czasie
zaczęło znowu padać.
– Jak się czujesz, badaczu gówna nietoperzy? – zapytał Robin. – Czy masz jakieś
objawy bzika? Pierwszy taki objaw to mówienie do siebie w ubikacji. To może zacząć
się każdego dnia.
Objawy bzika już się rozpoczynały. Pamiętałem, jak uderzyłem głową w strop
groty. Na głowie wyskoczył guz, wokół którego powstały mikroskopijne rozdarcia
skóry. Zaczynałem rozumieć odczucia człowieka narażonego na atak filowirusa: Będę
zdrowy. Nie ma sprawy. Wszystko wskazuje na to, że nie zostałem zakażony.

Pojawianie się wirusów HIV i ebola, a także wszelkich innych wirusów z lasu
tropikalnego jest prawdopodobnie naturalną konsekwencją zniszczenia tamtejszej
biosfery. Wirusy te występują w zniszczonych ekologicznie miejscach ziemi. Wiele
z nich pochodzi z wytrzebionych skrajów lasu tropikalnego lub z sawanny szybko
zasiedlanej przez ludzi. Lasy tropikalne to wspaniałe rezerwaty przyrody na naszej
planecie, żyje w nich większość znanych na świecie gatunków roślin i zwierząt. Lasy
te są również największymi zbiornikami wirusów, które znajdują się we wszystkich
istotach żywych. Gdy wirusy opuszczają ekosystem, mają tendencję do
rozprzestrzeniania się falami wśród populacji ludzkich, stanowiąc niejako echo
ginącej biosfery. Oto nazwy niektórych pojawiających się wirusów: lassa, wirus
gorączki doliny Rift, OROV, rocio, guanarito, VEE, MPV, wirus Dengi,
chikungunya, hantaan, machupo, junin, podobne do wirusów wścieklizny szczepy
mokola i duvenhage, ledantec, wirus gorączki lasu Kyasanur. Należy tu również wirus
HIV, który coraz bardziej rozprzestrzenia się wśród ludzi i nie widać końca tego
procesu. Dalsze zakaźne wirusy to wirus lasu Semliki, crimean-congo, sindbis,
o’nyongnyong, bezimienny wirus Sao Paulo, marburg, ebola sudan, ebola zair, ebola
reston.
W pewnym sensie Ziemia przygotowuje odpowiedź immunologiczną przeciw
rodzajowi ludzkiemu. Zaczyna reagować na pasożyta. Rozprzestrzeniają się infekcje,
martwe strefy na całej planecie, występuje klęska chorób nowotworowych w Europie,
Japonii i USA, pojawia się zagrożenie skażenia biosfery przez masowe epidemie. Być
może biosferze „nie odpowiada” koncepcja Ziemi zamieszkanej przez siedem
miliardów ludzi. Można również powiedzieć, że gwałtowny wzrost liczby
mieszkańców planety, który nastąpił dopiero w ciągu ostatnich stu lat, wytworzył
olbrzymią ilość „mięsa”, które znajduje się wszędzie w biosferze i nie jest w stanie
obronić się przed drobnoustrojami, chcącymi je skonsumować. Przyroda dysponuje
interesującymi metodami przywracania zachwianej równowagi środowiska
naturalnego. Można by powiedzieć, że układ odpornościowy Ziemi rozpoznał gatunek
ludzki i zaczął działać. Ziemia próbuje samodzielnie uwolnić się od zakażenia
ludzkim pasożytem. Być może AIDS stanowi pierwszy etap naturalnego procesu
oczyszczania planety.
AIDS spowodował niewątpliwie największą klęskę ekologiczną XX wieku.
Wywołujący tę chorobę wirus HIV mógł przenieść się na ludzi z afrykańskich
naczelnych – małp, na przykład antropoidów. Choćby szczep HIV-2 (jeden z dwóch
głównych szczepów HIV) mógł przenieść się na ludzi z afrykańskiej małpy mangaby
czarnej, być może w wyniku dotykania zakrwawionej tkanki przez myśliwych lub
łowców małp. HIV-1 (drugi szczep) mógł przenieść się na ludzi z szympansów, gdy
były zabijane przez myśliwych. W Gabonie, w Afryce Zachodniej, wyizolowano
z szympansa szczep małpiego wirusa. Jak się okazało, był to szczep najbardziej
zbliżony do HIV-1 spośród wszystkich, jakie dotychczas znaleziono w organizmach
zwierząt.
Wirus choroby AIDS został odkryty w 1980 roku w Los Angeles przez lekarza,
który stwierdził, że leczeni przez niego homoseksualiści umierają w wyniku
zakażenia jakimś wirusem. Gdyby w owym czasie ktokolwiek wysunął
przypuszczenie, że ta nieznana choroba homoseksualistów w południowej Kalifornii
pochodzi od dzikich szympansów z Afryki, naraziłby się na kpiny wszystkich lekarzy.
Obecnie żaden z nich się nie śmieje. Dużo do myślenia daje fakt, że chociaż
szympans jest zagrożonym zwierzęciem lasu tropikalnego, przenoszący się
z szympansa na człowieka wirus przestaje być zagrożony. Można by powiedzieć, że
wirusy z lasu tropikalnego potrafią doskonale dbać o swoje interesy.
Wirus HIV szybko ulega mutacji; zmienia się nieprzerwanie. Jest
„hipermutantem”, który samorzutnie ulega przemianie, gdy wędruje przez populacje
i ludzi. Zmienia się nawet w jednym procesie chorobowym, tak że człowiek
umierający na AIDS jest zwykle zakażony różnymi szczepami wirusa, powstającymi
samorzutnie w organizmie. Ta zmienność wirusa bardzo utrudnia opracowanie
odpowiednich szczepionek. W szerszym sensie oznacza to, że wirus choroby AIDS
jest odporny na zmiany w ekosystemach. Wirus ten i inne pojawiające się
drobnoustroje przeżywają zagładę tropikalnej biosfery, ich zmiany są bowiem szybsze
od zmian w ekosystemach. Wirusy muszą wykazywać zdolność uciekania w porę,
jeżeli niektóre z nich istnieją od czterech miliardów lat. Nasuwa się tu porównanie ze
szczurami uciekającymi z tonącego okrętu.
Nie sądzę, by AIDS był najbardziej spektakularnym przejawem możliwości
przyrody. Pytanie, czy liczba ludności na świecie utrzyma się w granicach siedmiu
miliardów lub jeszcze wzrośnie mimo epidemii wywoływanych przez letalne wirusy,
pozostaje bez odpowiedzi. Ona jest ukryta w labiryncie tropikalnych ekosystemów.
AIDS to zemsta lasu tropikalnego, tylko pierwszy akt tej zemsty.
„Nie ma sprawy – myślałem. – Oczywiście, będę zdrowy. Będziemy zdrowi.
W ogóle nie ma sprawy. Wszystko będzie w porządku. Dużo ludzi wchodziło do
groty Kitum i nie zachorowało. Trzy do osiemnastu dni. Gdy wirus zaczyna się
mnożyć, nie czuje się nic”. Pomyślałem o Joe McCormicku, ekspercie z CDC, który
nie zgadzał się ze specjalistami wojskowymi w sprawie kierowania akcją w objętej
epidemią małpiarni w Reston. Przypomniałem sobie, jak polował w Sudanie na wirus
ebola. Gdy samolot przetransportował go w głąb buszu, zetknął się bezpośrednio
z wirusem ebola w chacie pełnej umierających pacjentów, ukłuł się w palec
zakrwawioną igłą, dopisało mu szczęście i przeżył. Ostatecznie McCormick miał
rację w sprawie wirusa ebola reston; nie okazał się on wybitnie zakaźny dla ludzi.
Następnie pomyślałem o innym odkryciu McCormicka, mającym przełomowe
znaczenie, gdy chodzi o leczenie zakażeń wirusem ebola. W Sudanie, przypuszczając,
że umrze na chorobę ebola, odkrył, że jedynym skutecznym lekiem w razie zakażenia
filowirusem jest butelka szkockiej whisky.

Pewnego jesiennego dnia pojechałem samochodem do małpiarni w Reston, by
zobaczyć, co się z nią stało. Był ciepły dzień babiego lata. Nad Waszyngtonem
wisiała brunatna mgła. Skręciłem z autostrady i dyskretnie podjechałem do budynku.
Miejsce było opuszczone i ciche jak grób. Z klonu cukrowego przed budynkiem
spadał od czasu do czasu liść. Przed wieloma biurami wokół parkingu umieszczono
napis: „Do wynajęcia”. Nie odczuwałem obecności wirusa, lecz widziałem kliniczne
objawy finansowej choroby lat osiemdziesiątych; było to jak łuszczenie się skóry po
niektórych chorobach. Przeszedłem przez trawiasty teren za budynkiem i dotarłem do
szklanych drzwi, przez które wchodziła ekipa wojskowa. Były zamknięte. Z brzegów
drzwi zwisały strzępy srebrzystej taśmy uszczelniającej. Zajrzałem do wnętrza
i zobaczyłem podłogę pokrytą czerwonobrunatnymi plamami. Na ścianie znajdował
się napis: „Posprzątaj po sobie”. Dostrzegłem korytarz śluzy powietrznej, szarą strefę,
przez którą przechodzili żołnierze do strefy skażonej. Korytarz miał szare ściany
z bloków żużlobetonowych; była to dosłownie szara strefa.
Pod moimi stopami, w trawie, chrzęściły kawałki plastiku. Znalazłem jagody
czarnego bzu, dojrzewające obok zardzewiałego klimatyzatora. Usłyszałem skaczącą
piłkę i dostrzegłem dryblującego nią chłopca na boisku do koszykówki. Odgłosy
gumowej piłki odbijały się echem od dawnej małpiarni. Z przedszkola dochodziły
przez drzewa krzyki dzieci. Podszedłem do okna w tylnej części budynku i zajrzałem
do środka. W pokoju rosła pnąca roślina, która przytulała się do szyby, szukając
ciepła i światła. Gdzie roślina ta znalazła wodę w budynku? Był to wiciokrzew
tatarski, chwast rosnący w miejscach pustynnych i na nieużytkach. Kwiaty
wiciokrzewu tatarskiego nie mają zapachu, podobnie jak wirusy. Ta roślina rozwija
się w zniszczonych biotopach. Wiciokrzew tatarski kojarzy mi się z Tartarem, krainą
zmarłych w Eneidzie Wergiliusza, miejscem pełnym szepczących cieni zmarłych.
Przez splątany wiciokrzew nie mogłem dostrzec dawnej strefy skażenia.
Wydawało mi się, że patrzę w dżunglę. Podszedłem do bocznej ściany budynku
i znalazłem inne szklane drzwi uszczelnione taśmą. Przycisnąłem nos do szyby,
osłoniłem oczy dłońmi, by zapobiec odbiciom, i zobaczyłem kubeł pokryty suchą,
brunatną skorupą, przypominającą wyschnięte odchody małpy. Cokolwiek to było,
myślę, że zostało odkażone płynem Clorox. Pająk rozpiął pajęczynę między ścianą
a kubłem z odpadkami. Na podłodze pod siecią leżały odrzucone przez pająka resztki
much – oskórek i skrzydła. Była jesień, pająk pozostawił w sieci kokony,
przygotowując się do własnego sezonu rozrodczego. Do małpiarni wracało życie.
Wirus pojawił się w tych salach, odżywiał się, świecił pod mikroskopem i schował się
w lesie. Ale pojawi się tu znowu.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
GŁÓWNE POSTACIE W KOLEJNOŚCI WYSTĘPOWANIA W KSIĄŻCE

(Stopnie wojskowe odnoszą się do okresu wydarzeń w Reston)


„Charles Monet”. Emigrant z Francji, mieszkający w zachodniej Kenii. W styczniu
1980 roku, zakażony wirusem marburg, uległ dosłownie rozkładowi podczas podróży
samolotem.

Podpułkownik Nancy Jaax. Patolog weterynaryjny w USAMRIID. Rozpoczęła
badania nad wirusem ebola w 1983 roku; podczas pracy w rękawicy jej skafandra
ochronnego powstała dziura. W 1989 roku została szefem zakładu patologii
w USAMRIID, a w zimie tego samego roku uczestniczyła w operacji w Reston.

Pułkownik Gerald („Jerry”) Jaax. Szef zakładu weterynarii w USAMRIID. Mąż
Nancy Jaax. Nigdy nie nosił biologicznego skafandra ochronnego, lecz został
dowódcą ubranej w takie skafandry ekipy przeprowadzającej operację w Reston.

Eugene („Gene”) Johnson. Cywilny łowca wirusów pracujący dla armii, badający
wirus ebola. W 1988 roku, po śmierci Petera Cardinala, dowodził wojskową
ekspedycją do groty Kitum na górze Elgon. Był odpowiedzialny za logistykę
i bezpieczeństwo operacji w Reston.
„Peter Cardinal”. Chłopiec z Danii, odwiedzający w 1987 roku swych rodziców
w Kenii, gdzie zmarł w wyniku zakażenia wirusem marburg. W wojskowym
instytucie medycznym przechowuje się w zamrażarce szczep wirusa marburg
nazwany od nazwiska chłopca.

Dan Dalgard. Weterynarz w Reston Primate Quarantine Unit (małpiarni w Reston).

Peter Jahrling. Cywilny wirusolog pracujący dla armii. Współodkrywca szczepu
wirusa, który wywołał epidemię w małpiarni w Reston.

Tom Geisbert. Stażysta w USAMRIID. Pod koniec 1989 roku obsługiwał tam
mikroskop elektronowy. Współodkrywca wirusa.

Pułkownik Clarence James („C.J.”) Peters, doktor medycyny. Szef zakładu
diagnostyki w USAMRIID. Ogólny dowódca operacji w Reston.

Doktor Joseph B. McCormick. Szef specjalnego oddziału czynników
chorobotwórczych CDC. Leczył ludzi zakażonych wirusem ebola w chacie
w Sudanie, gdzie ukłuł się zakrwawioną igłą.

Generał mąjor Philip K. Russell, doktor medycyny. Generał, który wydał rozkaz
wysłania do Reston ekip wojskowych.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
SŁOWNICZEK

Amplifikacja wirusa – namnażanie się wirusa w organizmie indywidualnego


gospodarza lub w populacji gospodarzy.

EnviroChem – zielony płyn odkażający, stosowany w chemicznych natryskach śluzy
powietrznej. Skutecznie zabija wirusy.

Epidemia punktowa – epidemia szerząca się z jednego źródła zakażenia.

Filowirusy – rodzina wirusów obejmująca tylko wirusy ebola i marburg. W tej
książce stosuje się także nazwę: wirusy nitkowate.

Gorąca strefa; strefa skażenia; strefa zagrożenia – obszar, w którym znajdują się
letalne, zakaźne drobnoustroje.

Gorący (żargon wojskowy) – śmiertelnie zakaźny w sensie biologicznym.

Gospodarz – organizm, w którym pasożyt (na przykład wirus) przebywa i którym się
żywi.

Krystaloid – przypominający kryształ blok cząstek wirusowych rosnący we wnętrzu
komórki. Stosuje się również termin: inkluzja.

Letalny łańcuch infekcji – rozprzestrzenianie się letalnego czynnika
zakaźnego w populacji, zabijające znaczny procent populacji.

Łódź podwodna (żargon wojskowy) – kostnica poziomu 4 bezpieczeństwa
biologicznego w USAMRIID.

Magistrala kinszaska – szlak AIDS. Główna droga, którą wędrował wirus HIV
z tropikalnego lasu Afryki Środkowej. Droga łącząca Kinszasę, w Zairze, z Afryką
Wschodnią.

Mikroskop elektronowy – duży, silnie powiększający mikroskop, w którym
wykorzystuje się wiązkę elektronów do powiększania obrazu bardzo małych
obiektów, np. wirusów, i wyświetlania go na ekranie.

Nosze izolacyjne – przenośne izolowane nosze do transportu zakażonych pacjentów.

Przypadek indeksowy – pierwszy poznany przypadek w epidemii choroby zakaźnej,
powodujący niekiedy znaczne rozprzestrzenienie się choroby.

Pudło na kapelusze (żargon wojskowy) – cylindryczny pojemnik na materiały
zakaźne, wykonany z parafinowanej tektury.

Replikacja – samoodtwarzanie się. Patrz także: amplifikacja.

SHF – małpia gorączka krwotoczna. Choroba małp wywołana przez wirus
nieszkodliwy dla ludzi.

Skafander ochronny Chemturion – ciśnieniowy, przeznaczony do pracy w trudnych
warunkach, biologiczny skafander ochronny, stosowany w izolowanych
pomieszczeniach na poziomie 4 bezpieczeństwa biologicznego. Nazywany również
skafandrem niebieskim ze względu na jasnoniebieską barwę.

Skafander ochronny Racal – przenośny, nadciśnieniowy skafander zasilany
powietrzem przez baterię. Stosowany do prac polowych z zakaźnymi
drobnoustrojami, które mogą być przenoszone przez powietrze. Nazywany również
skafandrem pomarańczowym ze względu na jasnopomarańczową barwę.

Sterylizacja – jednoznaczne, całkowite zniszczenie wszystkich organizmów żywych.
Przeprowadzenie sterylizacji jest niezwykle trudne, a jej późniejsze zweryfikowanie
okazuje się prawie niemożliwe.

Strefa skażenia – patrz: gorąca strefa.

Strefa zagrożenia – patrz: gorąca strefa.

Szara strefa – obszar lub pomieszczenie między strefą skażenia a światem
normalnym. Obszar spotkania się dwóch światów.

Szczep Mayinga – najgroźniejszy znany szczep wirusa ebola. Pochodzi z organizmu
pielęgniarki, Mayingi N., zmarłej w Zairze w 1976 roku.

USAMRIID – United States Army Medical Research Institute of Infectious Diseases
(Medyczny Instytut Badawczy Chorób Zakaźnych Armii USA) w Fort Detrick,
w Frederick (stan Maryland).

Wirus – czynnik chorobotwórczy mniejszy od bakterii, zbudowany z osłonki
złożonej z białek i błon oraz rdzenia zawierającego DNA lub RNA. Wirus może
namnażać się tylko w żywych komórkach.

Wirus ebola – niezwykle letalny wirus z okolic podzwrotnikowych. Jego
pochodzenie nie jest dokładnie znane. Poznano trzy typy tego wirusa: ebola zair,
ebola sudan i ebola reston. Wirus ebola jest blisko spokrewniony z wirusem marburg.
Wspólnie tworzą rodzinę filowirusów.

Wirus HIV – wirus powodujący chorobę AIDS (nabyty zespół zaniku odporności).
Jest to czynnik zakaźny poziomu 2 z lasów tropikalnych Afryki. Dokładne
pochodzenie wirusa nie jest znane. Obecnie rozprzestrzenia się na całym świecie;
ostateczna liczba jego ofiar jest niemożliwa do przewidzenia. Patrz także:
amplifikacja.

Wirus marburg – blisko spokrewniony z wirusem ebola. Wywołuje chorobę
marburską, uważaną początkowo za odmianę wścieklizny.

Zwierzę kontrolne; indykator biologiczny – zwierzę wrażliwe na działanie
letalnego drobnoustroju, wykorzystywane do ostrzegania o jego obecności, gdyż
żaden przyrząd nie jest w stanie go wykryć. Analogia do roli kanarka w kopalni
węgla.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
PODZIĘKOWANIA

Chcę przede wszystkim podziękować cywilnym i wojskowym pracownikom


USAMRIID. Ludzie uczestniczący w operacji w Reston narażali swe życie
anonimowo i nie mogli oczekiwać publicznego uznania swej pracy.

Jestem głęboko wdzięczny mojej redaktorce w Random House, Sharon DeLano.
Kiedyś powiedziałem do niej: „Diabeł tkwi w szczegółach”, a ona odpowiedziała:
„Nie, diabeł tkwi w strukturze”. Jestem również wdzięczny Sally Gaminarze
z Doubleday, U.K., za jej cenne pomysły redakcyjne, a także Ianowi Jachmanowi
i Haroldowi Evansowi za pomoc.
Na wielką wdzięczność za pomoc w dotrzymaniu mych zobowiązań rodzinnych
zasługuje Lynn Nesbit, a także Robert Bookman, Lynda Obst, Cynthia Cannell, Erie
Simonoff i Chuck Hurevitz. Dziękuję Jimowi Hartowi za niezwykle pouczające
rozmowy. Dziękuję także Ridleyowi Scottowi.
Książkę tę zaczęto najpierw drukować w dzienniku New Yorker. Jestem
wdzięczny Robertowi Gottliebowi, który zamówił materiał, Tinie Brown, która go
opublikowała, Johnowi Bennetowi, redaktorowi artykułu, i Caroline Fraser,
korektorce. Na wiele wyrazów wdzięczności zasługują Pat Crow, Jill Frisch,
Elizabeth Macklin i Chip McGrath.
Konsultacji w sprawach merytorycznych udzielały mi następujące osoby: Stephen
S. Morse i Joshua Lederberg, wirusolodzy z Uniwersytetu Rockefellera w Nowym
Jorku. Niektóre z obaw (i lęków) wyrażonych w tej książce przedstawiono opinii
światowej na ważnej konferencji dotyczącej pojawiających się wirusów,
zorganizowanej przez Morse’a (jej przewodniczącego), która odbyła się w maju
1989 roku, kilka miesięcy przed epidemią w Reston. Na konferencji tej Morse
wprowadził termin: „pojawiający się wirus” (ang. emerging virus). Pozostawałem
również pod wpływem koncepcji naukowych Lederberga. Ponoszę jednak wyłączną
odpowiedzialność za wszystkie zawarte w tej książce fantazje naukowe.
Wyrażam szczególne podziękowanie doktorowi Ernestowi Takafuji,
komendantowi USAMRIID, i Davidowi Franzowi, jego zastępcy. Jestem wdzięczny
Peterowi Jahrlingowi, Nancy i Jerry’emu Jaaxom, Thomasowi Geisbertowi
i Eugene’owi Johnsonowi za szczególną pomoc w opracowaniu fragmentów
dotyczących ich myśli i uczuć podczas wypadków w Reston. Bardzo mi pomogli,
poświęcając dużo czasu, Curtis Klages, Nicole Berke Klages, Rhonda Williams
i Charlotte Godwin Whitford, a także Cheryl Parrott, Carol Linden, Joan Geisbert i Ed
Wise, jak również inni członkowie zespołu 91-T i cywilni dozorcy zwierząt, którzy
opisali mi swoje eksperymenty w Reston. I wiele podziękowań dla Ady Jaax.
Za poświęcony mi czas i podzielenie się wspomnieniami zasługują na moją
wdzięczność dr C.J. Peters i Susan Peters, dr Joel Breman, Heinz Feldmann, Thomas
G. Ksiazek, dr Joseph B. McCormick i Anthony Sanchez z Centers for Disease
Control oraz David Huxsoll, dr Frederick A. Murphy i dr Philip K. Russell z innych
instytucji, a także dr Shem Musoke, dr David Silverstein i pułkownik Anthony
Johnson z Kenii, dr Margaretha Isaäcson i dr G.B. „Bennie” Miller z Afryki
Południowej oraz dr Karl M. Johnson znad rzeki Bighorn. Jestem wdzięczny Danowi
Dalgardowi za pomoc w opracowaniu części rękopisu dotyczących jego myśli, a także
za zgodę na cytowanie fragmentów z jego „Chronologii wydarzeń”.
Chciałbym gorąco podziękować Arthurowi L. Singerowi Jr. z Fundacji Alfreda P.
Sloana za jego długotrwałe zainteresowanie i poparcie. Wyrażam podziękowanie dla
Carola Rigolota z Council of the Humanities.
Dziękuję Peterowi A. Seligmannowi i Russellowi Mittermeierowi z Conservation
International. Właśnie Mittermeierowi zawdzięczam interesujące porównanie między
gatunkiem ludzkim a górą mięsa czekającego na pożarcie.
Jeżeli chodzi o wyprawę do groty Kitum, na moje specjalne podziękowania
zasługują Graham Boynton, jak również Christine Leonard oraz oczywiście Robin
i Carrie MacDonaldowie, Katana Chege, Morris Mulatya, Herman Andembe i Jamy
Buchanan. Ian Redmond udzielił mi cennych informacji dotyczących groty. Nie mogę
również pominąć pomocy Davida i Gregory’ego Chudnovskych.
Na podziękowania zasługuje wielu moich przyjaciół: Peter Benchley, Freeman
Dyson, Stona i Ann Fitch, Sallie Gouverneur, William L. Howarth, John McPhee, dr
David G. Nathan, Richard O’Brien, Michael Robertson, Ann Waldron, Jonathan
Weiner oraz Robert H. White. Dziękuję memu dziadkowi Jerome’owi Prestonowi
seniorowi i moim rodzicom, Jerome’owi Prestonowi juniorowi i Dorothy Preston za
ich poparcie. Specjalne podziękowania należą się memu bratu, doktorowi Davidowi
G. Prestonowi za entuzjastyczny stosunek do tej historii i drugiemu bratu, autorowi
Douglasowi Prestonowi.
Końcowe i najgorętsze podziękowania jestem winien mojej żonie, Michelle
Parham Preston, za niezwykłe wsparcie i miłość.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
[1] Za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków
oryginalnych, oprac. zespół biblistów polskich z inicjatywy benedyktynów
tynieckich, wyd. 5 na nowo oprac. i popr., Poznań 2002.
[2] W religiach afrykańskich: zmarły, który ożył dzięki magii (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumacza).
[3] Hej-ho, hej-ho, do domu by się szło! – piosenka krasnoludków z filmu Królewna
Śnieżka.
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
THE HOT ZONE

Copyright © 1994–2014 by Richard Preston
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015
Copyright © for the Polish translation by Joanna Kokowska,
Adam Kuryłowicz, Agnieszka Kuryłowicz, Renata Kuryłowicz,
Aleksandra Saługa 2015

Redakcja i korekta – Radosław Pisula, Aleksandra Trocka
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki © Andrea De Martin / 123rf.com
Fotografia na IV stronie okładki © CDC
Systematyka wirusa ebola na IV stronie okładki © źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Wirus_Ebola, licencja: CC-
BY-SA 3.0

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej cześć nie może być przedrukowywana ani
w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie
lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2015
ISBN EPUB: 978-83-7924-310-5
ISBN MOBI: 978-83-7924-309-9

===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
SPIS TREŚCI

Okładka
Strona tytułowa
Do czytelnika
Część pierwsza – Cień góry Elgon
Wypadek w lesie
Druga ofiara wirusa
Diagnoza
Kobieta i żołnierz
Program ebola
Zanurzenie całkowite
Rzeka Ebola
Cardinal
Schodzenie w głąb
Część druga – Małpiarnia
Reston
Na poziom 3
Zagrożenie
Dzień Dziękczynienia
Meduza
Pierwszy anioł
Drugi anioł
Droga służbowa
Worki na śmieci
Spacer w przestrzeni kosmicznej
Konfrontacja
Akcja
Rekonesans
Część trzecia – Operacja w małpiarni
Początek akcji
Nowa ofiara
91-T
W budynku
Zły dzień
Odkażanie
Najgroźniejszy szczep
Część czwarta – Grota Kitum
Droga
Obóz
Główne postacie w kolejności występowania w książce
Słowniczek
Podziękowania
Strona redakcyjna
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=
===bF1sWzkLO18+DztdaAoyCmlQMVdjVmJQYFk8CW1UZFI=

You might also like