You are on page 1of 119

Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie.

Pascal, Myśli, 206


(przeł. T. Boy-Żeleński)
Dwudziestego szóstego mój ojciec już o drugiej nad ranem pojechał do pewnego
nauczyciela z Salli, którego zastał w agonii, a opuścił natychmiast po jego śmierci, by udać
się dalej w kierunku Hüllbergu, gdzie chciał zbadać dziecko, które wiosną wpadło do
wypełnionego wrzątkiem koryta dla świń i teraz już od wielu tygodni, wypisane ze szpitala,
jest znów w domu z rodzicami. Lubił chodzić do tego dziecka, nie omijał żadnej okazji,
żeby je odwiedzić. Rodzice byli prostymi ludźmi, ojciec pracował jako górnik w Köflach,
matka w gospodarstwie rzeźnika w Voitsberg, dziecko jednak nie pozostawało całymi
dniami samo, lecz pod opieką siostry matki. Tego dnia mój ojciec opisał dziecko tak
dokładnie, jak nigdy dotąd, mówiąc, że obawia się, iż ma ono przed sobą niewiele życia.
Bez cienia wątpliwości twierdził, że dziecko nie przeżyje zimy, będzie je więc od tej pory
odwiedzał jak najczęściej. Zwróciłem uwagę, że ojciec mówi o tym dziecku jak o
ukochanym człowieku, bardzo spokojnie, i nie musi zastanawiać się nad słowami; na
okazanie oczywistej sympatii do dziecka pozwolił sobie, gdy napomknął, w jakim ono
wzrasta środowisku, i że rodzice w mniejszym stopniu je wychowują, w większym zaś
chronią, oraz gdy swoje przypuszczenia odnośnie do rodziców i ich stosunku do dziecka
uzupełnił i wyjaśnił, wykazując się wiedzą o środowisku opisywanych osób. Chodził przy
tym po pokoju tam i z powrotem i już wkrótce przestał odczuwać jakąkolwiek potrzebę,
żeby się położyć.
Obecnie, kiedy drugi lekarz przyjął ofertę zatrudnienia na uniwersytecie w Grazu i
przeprowadził się do stolicy landu, ojciec został jedynym doktorem na stosunkowo dużym,
a poza tym „trudnym” obszarze. Widoki na nowego lekarza są znikome. Otwieranie tutaj
praktyki graniczy z szaleństwem. Ojciec jednak przywykł już do tego, że stał się ofiarą na
wskroś chorej ludności, skłonnej zarówno do okrucieństw, jak i do obłędu. Kiedy spędzam
weekend w domu, ojciec odczuwa to jako coś, co przynosi mu coraz bardziej potrzebne
uspokojenie. Sprawia wrażenie zmęczonego. Gdy jednak po otwarciu przeze mnie okiennic
oślepiła nas rzeka Ache, uznał, że powinniśmy wybrać się na spacer. „Chodź ze mną”,
powiedział, „chodź”. Podczas gdy się ubierałem, rozprawiał o pewnym „fenomenie
natury”, o kasztanowcu, który zakwitł właśnie teraz, pod koniec września, a który on odkrył
za osadą, nad Ache. Przy tej okazji chciał wreszcie ze mną porozmawiać,
prawdopodobnie, pomyślałem, o czymś, co ma związek z moimi studiami w Leoben, o
górnictwie i hutnictwie. Ma na to czas właśnie teraz, bo później będzie musiał przez cały
dzień wizytować pacjentów. „Wiesz”, powiedział, „często mnie to wszystko przerasta”.
Nie chcieliśmy budzić siostry, zeszliśmy więc jak najciszej do przedsionka, gdzie
wisiały nasze płaszcze. Kiedy jednak, już ubrani, zamierzaliśmy wyjść z domu, zadzwonił
dzwonek i w drzwiach stanął nieznany mi człowiek, jak się okazało, właściciel gospody z
Gradenbergu, który poprosił ojca, żeby natychmiast się tam z nim udał.
Zamiast więc pójść nad Ache i rozmówić się ze sobą, pojechaliśmy jego autem do
Gradenbergu, i nie było już więcej mowy o kwitnącym kasztanowcu, usłyszeliśmy za to
bardzo niepokojące rzeczy o żonie oberżysty.
Opowiadał, że do drugiej w nocy obsługiwała górników, którzy, już od kilku godzin
pijani, siedzieli naprzeciw siebie, tworząc dwa wrogie obozy, i że nagle, zupełnie bez
powodu, została uderzona przez jednego z nich w głowę i w tym samym momencie na ich
oczach padła bez przytomności na podłogę. Przerażeni górnicy wnieśli ją natychmiast do
sypialni znajdującej się na pierwszym piętrze gospody, przy czym po drodze głowa kobiety
obijała się o poręcz schodów. Górnicy położyli żonę oberżysty do łóżka, a jej mężowi,
który gdy popchnęli drzwi sypialni, obudził się, po czym wstał oszołomiony i wysłuchał
ich relacji o całym zajściu, zasugerowali, żeby natychmiast, jeszcze w nocy, złożył na
żandarmerii doniesienie na brutalnego sprawcę tego czynu, Größla, znanego im wszystkim,
choć tylko z widzenia. Żandarmi, również ten na służbie, powiedział oberżysta, spali jak
zabici, wreszcie jednak, po tym jak zaczął rzucać kamieniami w okna posterunku, udało mu
się wyjednać posłuchanie i wpuszczenie do środka. Początkowo żandarmi radzili mu, żeby
przyszedł przed południem i dopiero wtedy złożył zeznania do protokołu, on jednak uparł
się przy sporządzeniu go natychmiast i zażądał, aby przynajmniej jeden z żandarmów
poszedł z nim do gospody, gdzie leży jego nieprzytomna żona i gdzie czekają górnicy,
którzy, jego zdaniem, tak samo niezwłocznie powinni złożyć zeznania. Zanim jednak z
dwoma żandarmami wrócił do gospody, minęło już zbyt dużo czasu, okazało się bowiem,
gdy weszli razem z nim do sypialni, że górnicy, z wyjątkiem jednego, już sobie poszli.
Oberżysta od razu pomyślał, że ani na chwilę nie powinien był zostawiać żony samej, gdy
teraz nagle, targany najokrutniejszymi przypuszczeniami i podejrzeniami, musiał stanąć
przed nią wraz z towarzyszącym jej przez cały czas górnikiem Koligiem, którego jednak nie
znał bliżej, tylko z nieregularnych wizyt w gospodzie, i który nie uchodził za tutejszego, w
sensie człowieka godnego zaufania, a poza tym mówił styryjskim dialektem, nieprzyjemnie
różniącym się od dialektu używanego w tej okolicy.
Mimo iż Kolig, który wytrwał przy żonie oberżysty, był tak pijany, że wprawdzie umiał
stanąć prosto, ale nie potrafił sklecić najprostszego zdania, młodszy z żandarmów i tak
niezwłocznie go przesłuchał, każąc mu natychmiast usiąść na jednym ze stojących w rogu
krzeseł, starszy z nich dwóch natomiast zrobił leżącej w łóżku kobiecie zdjęcia, jakby już
nie żyła. Wszystko, co przesłuchiwany Kolig podał do protokołu, było zupełnie
nieprzydatne, a kiedy pojawiła się groźba, że nie wytrzymując w pozycji siedzącej, zaraz
się gibnie i spadnie z krzesła, niezadowolony z niego żandarm złapał go, pociągnął i
wypchnął na korytarz.
Zbiegły Größl jest człowiekiem, który gdy tylko wejdzie do gospody, siedzi w niej tak
długo, póki z całą pewnością nie popadnie w konflikt z prawem. Nie będzie trudno go
odnaleźć, powiedzieli żandarmi, a biorąc pod uwagę jego wcześniejsze podobne postępki,
mówili o karze kilkuletniego więzienia, gdyż Größl, uderzając żonę oberżysty pięścią w
głowę, doprowadził ją do utraty przytomności, a w rezultacie do ciężkiego uszkodzenia
ciała. Ledwie starszy żandarm napomknął o ciężkim uszkodzeniu ciała, wszyscy
uświadomili sobie, że należałoby powiadomić lekarza. „Tymczasem upłynęło kilka
godzin”, powiedział oberżysta.
Było już wpół do piątej, kiedy przybywszy do Gradenbergu, zostaliśmy natychmiast
zaprowadzeni przez oberżystę do sypialni, gdzie czuwali obaj żandarmi. Ojciec kazał
wszystkim mężczyznom wyjść na korytarz. Podczas gdy badał kobietę, która, choć
widziałem ją tylko przez chwilę, zrobiła na mnie wrażenie martwej, na korytarzu obaj
żandarmi dzielili się ze mną niepochlebnymi uwagami o leżącym na podłodze Koligu,
nazywając go tępakiem, mającym coraz mniej skrupułów wobec swojej sześcioosobowej
rodziny. Nie wiedzieli, co z nim zrobić; kiedy ojciec wyszedł z sypialni, akurat trzymając
Koliga za ramiona marynarki, ściągali go ze schodów, których połowę zajęły jego nogi, a
później przestali się nim zajmować.
Kobieta rzeczywiście odniosła ciężkie obrażenia, natychmiast więc musi znaleźć się w
szpitalu w Köflach; niech żandarmi zniosą ją ostrożnie i ułożą na platformie pikapa,
powiedział ojciec.
Pokój, z którego żandarmi wynieśli żonę oberżysty, był wilgotny, w zielonobrązowe
wzorki, zapełniony meblami z lekkiego drewna i ponury nawet przy najjaśniejszym świetle
dziennym. Ojciec spojrzał na mnie, potem gdzieś w bok, a następnie powiódł wzrokiem za
żandarmami, którzy schodząc po schodach, ostrożnie znosili kobietę, ja zaś pomyślałem, że
nie oznacza to dla niej niczego dobrego.
Podczas gdy ja zająłem w samochodzie miejsce obok kierującego nim oberżysty, ojciec
usiadł za nami, przy chorej ułożonej na tylnym siedzeniu.
Przez całą drogę na skróty przez Krennhof oberżysta i ja nie zamieniliśmy ze sobą ani
słowa. Ze względu na wczesną porę jechało się łatwo i szybko. Już dawno nie byłem w tej
okolicy, pomyślałem, musiałem cofnąć się myślą aż do najwcześniejszych lat dziecinnych,
żeby zobaczyć siebie tu czy tam nad potokiem Gradner. Uświadomiłem sobie, że ojciec
rzadko zabiera mnie ze sobą na swoje wyprawy i że od śmierci matki jestem zawsze zdany
wyłącznie na siebie. Moja siostra, traktowana tak samo, odczuwa to zapewne o wiele
boleśniej.
Stosownie do nastroju i w odróżnieniu od wcześniejszej sytuacji, kiedy w drodze do
Gradenbergu oberżysta tyle mówił, teraz, jadąc do Köflach, nie odezwał się słowem. Mnie
zagadnięcie go wydawało się również bez sensu. Jeśli dobrze zrozumiałem ojca, było
pewne, że kobieta nie przetrzyma drogi do Köflach, ale gdy pielęgniarze wysunęli ją z
samochodu, nadal żyła, umarła jednak w trakcie naszego pobytu w szpitalu. Zanim jeszcze
wniesiono ją do jedynego w tym szpitalu pokoju operacyjnego, bo nawet niepodobna tu
mówić o sali operacyjnej, umarła, co jej mąż poczuł, bo podczas gdy pielęgniarze wieźli ją
przez korytarz, trzymał żonę za rękę i płakał. Nie pozwolono mu zostać przy zmarłej, tylko
wyprowadzono go na dziedziniec, gdzie, zostawiony samemu sobie, musiał pół godziny
czekać na mojego ojca. Nie zakłócałem jego samotności i przyglądałem mu się, ale tak,
żeby tego nie widział. Potem wrócił ojciec i zaczął przechadzać się z oberżystą po
dziedzińcu, starając się go uspokoić. Mówił mu o koniecznych teraz do załatwienia
sprawach, o formalnościach pogrzebowych, komisji sądowej, o złożeniu na Größla
doniesienia z powodu popełnionego morderstwa. Dla oberżysty będzie teraz lepiej,
powiedział ojciec, jeśli zostanie wśród ludzi, nie zasklepi się w swojej udręce, nie
ucieknie w nią, on, mój ojciec, oszczędzi mu różnych urzędowych dróg, jak tej do sądu,
inne zaś, choćby tę najpierwszą — do leżącej w prosektorium żony, przejdzie wspólnie z
nim dla uśmierzenia jego bólu. Powiedział, że stwierdził u zmarłej śmiertelny w każdym
wypadku wylew krwi do mózgu, ale jeszcze wczesnym przedpołudniem otrzyma dokładne
orzeczenie od okręgowego lekarza sądowego. To, że oberżysta dopiero po trzech godzinach
od śmiertelnego uderzenia kobiety pięścią poinformował go, mojego ojca, o całym zajściu,
jest bez znaczenia. I tak nie udałoby się jej uratować. Zmarła wkroczyła w trzydziesty drugi
rok życia, ojciec znał ją od wielu lat. Nigdy nie może oprzeć się wrażeniu, iż to
niesłychana brutalność ze strony oberżystów, że sami, umordowani przez cały dzień
rzeźnictwem, handlem bydłem, gospodarowaniem na roli, kładą się spać na ogół bardzo
wcześnie, a żony, jako że u takich ludzi myśli krążą wyłącznie wokół interesów, zostawiają
samym sobie w otwartych do świtu gospodach, wydając je na pastwę świata mężczyzn,
którzy wskutek rosnącego nad ranem spożycia alkoholu stają się coraz bardziej grubiańscy
i brutalni, powiedział ojciec, gdy na chwilę odłączyliśmy się od idącego z nami oberżysty,
który, jak się zdawało, odchodził od zmysłów. „Te wszystkie przeciągające się do późna
noce w gospodach źle się kończą”, powiedział ojciec, „a w tej okolicy w znacznym
procencie śmiertelnie”. Ordynarni oberżyści, nierzadko wyłącznie po to, żeby wszelkimi
możliwymi sposobami wyciągnąć pijusom pieniądze z kieszeni, a do ich spragnionych
gardeł wtłoczyć jak najtańszą gorzałkę, w obrzydliwy sposób odkomenderowują do salek
pełnych gości swoje bezradne żony, które musząc pracować do północy albo i całą noc,
padają ofiarą zapijaczonych gości. Kiedy dogoniliśmy oberżystę, ojciec powiedział, że z
odnalezieniem Größla nie będzie kłopotów. Żandarmeria została powiadomiona o
morderstwie i żadna kryjówka Größlowi nie pomoże. Im dłużej jednak ojciec przekonywał
tego człowieka, który jako handlarz bydłem przez obcowanie z nim, a także przez
obcowanie ze światem oberżystów, będącym jego światem, w sposób tak znamienny dla
okolicy Bundscheck uosabiał brutalność samą w sobie, że aż wzruszało, kiedy płakał i był
całkiem zagubiony, tym bardziej, rzecz jasna, wydawało mu się to bezsensowne, wobec
czego udzielił oberżyście, bardzo prosto i zrozumiale, pomyślałem, najkonieczniejszych
wskazówek, po czym znów zostawiliśmy go samemu sobie.
Ojciec poszedł do prosektorium, żeby rozmówić się z lekarzem sądowym, a ja
tymczasem, obserwując oberżystę, jak siada na ławce, jedynej na całym dziedzińcu
szpitalnym, domyśliłem się, że młody pielęgniarz przewozi obok mnie na dwukołowym
wózku prosektoryjnym zwłoki jego żony. Widok wózka prosektoryjnego nie był dla mnie
niczym nowym, często bowiem w drodze do szkoły, która to droga prowadziła obok
szpitala, aż do miejsca, gdzie między dwoma krzewami bzu można popatrzeć na
prosektorium, przystawałem, aby przyglądać się wózkowi, który jeśli nie jest używany,
dniem i nocą stoi obok wejścia do prosektorium, w szopie otwartej z tej właśnie strony,
którą mogłem obserwować. Ten prosektoryjny wózek z blachy zawsze niezmiernie mnie
fascynował i często pojawiał się w scenach z moich dziecięcych snów jako główny
rekwizyt, budzący dreszcz grozy. Młody pielęgniarz, świeży absolwent szkoły, podjechał
wózkiem pod wejście do prosektorium, skąd dobiegły mnie kroki ojca. Ojciec,
pomyślałem, kiedyśmy wyszli ze szpitala i pośpiesznie oddalili się wzdłuż murów, aby
nieszczęsny, siedzący nadal na ławce oberżysta nie mógł nas zobaczyć, więc ojciec tam,
gdzie czuje się jak w domu, czyli wśród chorych i w szpitalach, nie zachowuje się, co
zawsze twierdzi się o stanie lekarskim, jak w olbrzymim, nieprzejrzyście urządzonym
sklepie, lecz raczej — tak wydało mi się właśnie tego dnia — jak w coraz bardziej
przejrzystej dziedzinie nauki. Zapewne, co zauważałem raz po raz, jest wielu lekarzy,
którzy, pomyślałem, chociaż z nich niezmiernie uczone głowy, są po prostu handlarzami,
ludźmi mówiącymi i działającymi również jak handlarze; ale mój ojciec do nich nie należy.
Towarzyszenie ojcu w pracy powoduje u mnie ciągłe uczucie smutku, z tego też względu
wzbrania się on na ogół zabierać mnie ze sobą na wizyty do chorych, zawsze bowiem, w
każdym wypadku, okazuje się, że wszyscy, których musi odwiedzić, dotknąć i zbadać, są
chorzy i smutni; niezależnie od tego, o co chodzi, ojciec porusza się nieustannie w chorym
świecie wśród chorych ludzi, chorych jednostek; nawet jeśli ten świat udaje, stwarzając
pozory zdrowia, to jednak ciągle jest chory, a ludzie, jednostki, również tak zwani zdrowi,
też zawsze są chorzy. On do tego przywykł, mnie jednak może to niechybnie wprawić w
stan wzburzenia, doprowadzić do szkodliwej zadumy; akurat ja, jego zdaniem, miałem
zawsze skłonności do tego, żeby wszystko i wszyscy doprowadzali mnie do stanu
zaburzenia umysłu i żebym, szkodząc sobie w ten sposób, popadał w zadumę nad
wszystkim i wszystkimi. A moja siostra w jeszcze o wiele groźniejszym wymiarze. Błędem
byłoby jednak, twierdził, zamykać się na fakt, że wszystko jest chore i smutne, powiedział:
rzeczywiście chore i smutne, z tego też powodu raz po raz, w dłuższych lub krótszych
odstępach czasu, „kusi” go, by zabrać mnie lub moją siostrę ze sobą na wizyty do
pacjentów. „To zawsze jest ryzyko”, powiedział. Najczęściej obawia się, że któreś z nas,
moja siostra lub ja, na widok chorego lub objawów jego choroby, dozna na całe życie
uszczerbku, choć przecież on, ojciec, akurat w odniesieniu do nas ma na względzie coś
wręcz odwrotnego.
Weszliśmy do Köflach. Ojciec chciał pójść do banku i na pocztę, ale były jeszcze
zamknięte, zabrał mnie więc do zaprzyjaźnionego z nim, odnoszącego sukcesy adwokata,
specjalisty od nieruchomości, z którym studiował w Grazu i którego znam z jego wizyt u
nas w lecie.
Ojciec miał nadzieję, że przyjaciel poczęstuje nas śniadaniem.
Zadzwoniliśmy, otwarto nam drzwi, po czym weszliśmy do mieszkania urządzonego jak
na małe miasteczko z rozmachem, chociaż w szczegółach nie do końca gustownie, ale na
pierwszy rzut oka przytulnego, w którym przede wszystkim zwracało uwagę mnóstwo
miejsc do siedzenia. Przyjęła nas młoda żona adwokata i natychmiast zaprowadziła do
jadalni. Jakiś czas później do pokoju wszedł sam mecenas. Ojciec powiedział, że ma
niewiele czasu, bo zaraz musi wracać ze mną do domu. Podczas śniadania, na które
zjawiliśmy się w samą porę i które było tak obfite, że tak obfitego jeszcze nigdy nie jadłem
— mogłem też patrzeć w dół na ulicę i obserwować wszystko, co się na niej dzieje —
rozmawialiśmy o zbrodni, której Größl dopuścił się na żonie oberżysty. To straszne,
powiedział ojciec, jak ludzie, jeśli nie mają zahamowań, atakują się wzajemnie przede
wszystkim w gospodach, i to nie wiedzieć z jakiego powodu, gdyż, powiedział ojciec,
również zbiegły Größl nie wie, dlaczego zabił żonę oberżysty. „Może”, powiedział ojciec,
„on jeszcze w ogóle nie wie, że ją zabił”. Ludzie ze wsi, którzy najpierw ulegają
zwyrodnieniu i stają się brutalami, a potem jeszcze są zupełnie bezbronni wobec tej swojej
brutalności, ludzie, którzy ulegają wszelkim zwyrodnieniom, którzy muszą ulec wszelkim
zwyrodnieniom, ci ludzie są dzisiaj w przerażającej większości.
Istotnie, na wsi jest więcej brutali i zbrodniarzy niż w mieście. Brutalność, podobnie jak
bestialstwo, to na wsi fundament. W mieście brutalność jest niczym w porównaniu z
brutalnością na wsi, a bestialstwo w mieście niczym w porównaniu z bestialstwem na wsi.
Zbrodnie w mieście, miejskie zbrodnie, są niczym w porównaniu ze zbrodniami na wsi,
wiejskimi zbrodniami. Miejskie zbrodnie są śmieszne wobec zbrodni wiejskich. Ten
oberżysta, powiedział ojciec, to urodzony brutal i zbrodniarz. Wszystko na i w tym
człowieku jest brutalne i zbrodnicze. Handlarzem bydła, którym jest, jest w każdej chwili i
we wszystkich sytuacjach swojego życia. „Chociaż teraz płacze”, powiedział ojciec, „to
przecież płacze z powodu bydlęcia. Dla oberżysty żona była wyłącznie bydlęciem”.
Pewnego dnia wyławia ją perwersyjnym chwytem ręki z nieprzebranego stada
niezamężnych kobiet i podporządkowuje sobie. Taka gospoda, jak każda rzeźnia, handel
bydłem czy gospodarstwo rolne pod Bundscheck, to brutalna hodowla kobiet. Jeśli się
dokładniej wsłuchać, można, kiedykolwiek i dokądkolwiek idzie się przez wieś, usłyszeć
w różnych domach, jak mężowie biją żony. On, powiedział ojciec, chodzi dzień w dzień
nieomal wyłącznie do obrzydliwych ludzi; wkraczając do tych domów, wkracza w sam
środek brutalności, w bestialstwo, ze swoją torbą lekarską porusza się w gruncie rzeczy
wyłącznie w świecie zbrodniarzy. Ludzie spod Gleinalpe, spod Koralpe, z dolin Kainach i
Gröbnitz to egzemplifikacje Styrii stworzonej po temu od milionów i tysięcy lat oraz
nastawionej na najbrutalniejsze ekscesy cielesne. Potem jednak przypomniał sobie poranną
wizytę u dziecka górnika z Hüllbergu i opisał, jak serdecznie go tam przyjęto, uspokajano
przez kwadrans, a później równie serdecznie pożegnano. Ale błędem byłoby myśleć,
stwierdził, że to, co powiedział o ludziach pokroju oberżysty, odnosi się jedynie do osób
zamożnych; rodzice tego dziecka i ich dziecko to wyjątek, „biedacy są dwakroć tak
brutalni, podli i zbrodniczy, właśnie oni, stosownie do swoich możliwości, w jeszcze
straszliwszej mierze”, powiedział.
O nauczycielu, którego musiał odwiedzić jako pierwszego, nie mówił, jak mi się zdaje
dlatego, że skonał mu tak szybko, iż ojciec właściwie tego nie zauważył. Myślałem, że już
zapomniał o nauczycielu, kiedy bowiem jeszcze raz zaczął mówić o dziecku i jego
oparzeniach, a także naśladować jego sposób mówienia, wrócił do oberżysty. Czeka na nas
w szpitalu, powiedział ojciec, musi nas odwieźć tym swoim pikapem do Gradenbergu, a
później do domu. Teraz jest już prawdopodobnie w prosektorium, dokąd ojciec chciał mu
towarzyszyć, o czym potem jednak całkiem zapomniał, a ja pomyślałem, że w prosektorium
oddają teraz oberżyście ubrania zmarłej żony, i rzeczywiście, z węzełkiem pod pachą
czekał na nas już u wejścia do szpitala, po tym jak my, wyszedłszy od adwokata, poszliśmy
jeszcze na pocztę i do banku.
W drodze powrotnej do Gradenbergu ojciec wyliczył chorych, których musi odwiedzić
tego dnia, wymienił nazwiska Saurau, Ebenhöh, Fochler, Krainer.
Podczas gdy mnie wyczerpały już same przeżycia spowodowane śmiercią żony
oberżysty, po ojcu nie było widać ani śladu zmęczenia. Siedząc we dwóch obok
prowadzącego auto oberżysty, który jechał tak spokojnie, jakby nie stało się nic strasznego,
wyobrażaliśmy sobie obaj, każdy dla siebie, chorych, których należało odwiedzić, a gdy
oberżysta, przepraszając, zatrzymał się u pewnego rzeźnika za Krennhof, aby sfinalizować
jakiś interes, i zniknął na kilka minut, ojciec powiedział, że ten człowiek, którego zna od
jego najmłodszych lat, dziesięć lat temu jeszcze młodzieniec, a dzisiaj już tylko
otłuszczający się coraz bardziej mężczyzna, odpychający, cierpiący na coraz większą
ociężałość seksualną i poruszający się na dwóch nogach w kształcie litery „o”, wzbudza w
nim nienawiść. Nie mniej odpychająca wydawała mu się również podczas każdej wizyty w
Gradenbergu jego dopiero co zmarła żona. Bezdzietność wśród takich ludzi jak oboje
oberżystów z Gradenbergu sprawia, że ich małżeństwa coraz bardziej tracą sens, aż w
końcu przeradzają się w najpodlejsze perwersyjne związki, tak że jeśli jakiś oszalały
Größl nie rozłączy takich małżonków, pozostaje im w najnikczemniejszy sposób zmarnieć.
Na ostatnim odcinku drogi musieliśmy nad potokiem Gradner wyminąć stado bydła, a
wtedy oberżysta powtórzył kilka razy, że ciągle nie może pojąć tego, co się stało. W ogóle
nie potrafi wyobrazić sobie rzeczywistości.
Po przyjeździe do Gradenbergu ujrzeliśmy wielu ludzi przed gospodą, do której całkiem
niedawno wkroczyła komisja sądowa. Gdy wysiadłem z pikapa, dostrzegłem wyzierającą
zewsząd gawiedź, w bliższej i w dalszej odległości.
Ojciec kazał mi poczekać przed gospodą, a sam szybko wszedł do środka rozmówić się
z komisją, która zgromadziła się w sali jadalnej. Gospodę od góry do dołu wypełniali
mamroczący coś bez przerwy urzędnicy, na pierwszym zaś piętrze, w otwartym oknie, w
oknie sypialni, dostrzegłem, spojrzawszy w górę, głowy dwóch żandarmów.
Przechadzałem się tam i z powrotem przed gospodą, aż wreszcie ojciec wyszedł z
oberżystą, który odwiózł nas do domu. W sali jadalnej znajdowali się oprócz Koliga
wszyscy górnicy będący świadkami zabójstwa. Była sobota, kopalnia zamknięta.
Większość w ogóle nie mogła sobie przypomnieć tego zajścia, wszyscy składali sprzeczne
zeznania, ale dwóch z nich widziało, jak Größl uderzeniem powalił żonę oberżysty na
ziemię, to im wystarczyło. Tymczasem, w co mój ojciec nie mógł uwierzyć, Größl nadal
nie został schwytany, prawdopodobnie ukrywa się w najbliższej okolicy; nikt nie
podejrzewał go o ucieczkę w siną dal, chociaż ma tyle pieniędzy, że bez problemów
mógłby uciec nawet za granicę. W domu natychmiast przesiedliśmy się do swojego auta.
„Pojedziemy do Stiwoll”, powiedział ojciec.
Droga do Graden pod Kainach była, również ze względu na Größla, zamknięta, ale
ponieważ nas znano, pozwolono nam przejechać. Taki przypadek, jak przypadek Größla, to
oczywiście sensacja, która nagle obiegła całą okolicę, na wszystkich morderstwo
popełnione na żonie oberżysty wywarło silne wrażenie, wiadomość szybko dotarła do
posterunków żandarmerii, co zauważyliśmy szczególnie w Afling, gdzie zatrzymaliśmy się
u mojego wuja. Ojciec zabrał ze sobą lekarstwa dla wujenki. Weszliśmy do domu i
zaczęliśmy nawoływać, zajrzeliśmy do pokojów na dole, potem do kuchni, stwierdziliśmy
jednak, że w otwartym domu nie ma żywego ducha. Ojciec położył lekarstwa na kredensie
w kuchni, napisał kartkę, po czym wyszliśmy.
Ojciec, jak powiedział, był z moją matką w Afling rok przed jej śmiercią na pogrzebie
jednego z kolegów ze studiów, i ona wtedy ciągle mówiła o swojej śmierci, która miała
niebawem nastąpić. Podczas kiedy on nie odkrył jeszcze u niej ani jednej oznaki
śmiertelnej choroby, ona już wówczas, co zrozumiał dopiero o wiele później, była
przeniknięta tą swoją śmiertelną chorobą. Po powrocie z pogrzebu w Afling można było u
niej stwierdzić zmianę całkiem zagadkową dla niego jako lekarza — pogłębiającą się
melancholię, która coraz bardziej rozpościerała się nad nami wszystkimi. Ojciec pamięta
każde poszczególne słowo matki, widzi drogę, którą chadzali przed pogrzebem i po nim,
była to ta sama pora roku, koniec września, wszystko, co miało jakikolwiek związek z
pogrzebem w Afling, widział tak dokładnie, jak jeszcze nigdy. Zwłaszcza w jasne dni,
kiedy świat, gdziekolwiek spojrzeć, wydaje się przejrzysty niczym powietrze i tylko spokój
zdradza, że właściwie mamy do czynienia z piękną naturą, smutek osób pozostałych po
dawno już zmarłym człowieku jest dwakroć silniejszy.
Są to bowiem ciągle takie same kolory, jak oglądane teraz wzdłuż potoku Söding,
uwydatniające się przez ostry kąt padania słońca, w których to kolorach już dostrzegamy
dojrzałą jesień, i zawsze fascynuje nas powstały za sprawą intensywnej obserwacji pogląd
na odbicie natury w sobie samej.
To, co istotne w człowieku, uwidacznia się dopiero w chwili, kiedy musimy uznać go za
straconego dla siebie, w chwili, gdy ów człowiek już się z nami żegna. Naraz można go we
wszystkim, co w nim jest wyłącznie przygotowaniem na ostateczną śmierć, rozpoznać
poprzez jego prawdę.
W trakcie jazdy przez dolinę Söding ojciec mówił o mojej matce, która coraz bardziej i
bardziej zajmuje go w snach na jawie, nie w nocy, i regularnie przynosi mu na dłuższy czas
ukojenie, potem bowiem on odrywa się od swojej działalności lekarskiej, kierując
aktywność na zewnątrz, dzięki czemu jest zdolny do jasnego widzenia zdarzeń naturalnych.
Dopiero teraz ją rozumie, bo dawniej żyła obok niego wprawdzie przezeń kochana, ale
nigdy nie rozumiana. Człowiek jest z ukochaną osobą wreszcie razem wtedy, gdy ten,
zmarłszy, jest w nim rzeczywiście.
Od dnia pogrzebu w Afling matka często domagała się, żeby zabierał ją ze sobą na
wizyty do chorych, i to jej życzenie nie wydaje mu się już dzisiaj niepojęte. Nie miała
naturalnie możliwości studiowania cierpień i mąk na świecie, ale przyglądać się im nie
przestała od pogrzebu w Afling. W tym czasie rozmawiał z nią często o nas, dzieciach,
przede wszystkim o trudności polegającej na tym, żeby dobre dla nas uczucia rodziców
przerodziły się w dobre dla nas wychowanie przez rodziców. Często powtarzała ojcu, że
jesteśmy dla niej w większej mierze dziećmi otaczającego nas krajobrazu niż dziećmi
swoich rodziców. Trwając przez całe życie w tym przekonaniu, odbierała nas, moją siostrę
jeszcze silniej niż mnie, jako stworzenia zrodzone z natury, wskutek czego zawsze byliśmy
jej obcy. On sam, powiedział ojciec, ponieważ wszyscy troje po jej śmierci staliśmy się
całkiem bezradni, a moja siostra i ja, ona w wieku dwunastu, ja w wieku siedemnastu lat,
czyli w najniebezpieczniejszej fazie rozwoju, on zatem natychmiast po śmierci naszej
matki, „a prawdę mówiąc, już podczas pogrzebu”, jak wyznał teraz, gdy zobaczyliśmy
przed sobą Stiwoll, pomyślał o ponownym ożenku; ale nasza matka w nim coraz bardziej i
bardziej spychała tę myśl w podświadomość.
Przyszedł mi na myśl list, który kilka dni temu napisałem do ojca i w którym starałem się
opisać kiepskie relacje między nami trojgiem, między nim a mną, między nim a moją
siostrą i między mną a moją siostrą. Napisałem do niego, łudząc się, że otrzymam
odpowiedź, ale jakże wyraźnie zobaczyłem teraz, że nigdy takiej odpowiedzi nie otrzymam.
Mój ojciec nigdy nie zdoła odpowiedzieć na zadane przeze mnie w liście pytania.
Nasze relacje są niezwykle trudne, ba, pogmatwane, a relacje między nim a moją siostrą
i między mną a moją siostrą są najtrudniejsze, najbardziej pogmatwane.
Poczynione w ostatnich latach obserwacje dotyczące naszych relacji starałem się
scharakteryzować w liście w najbardziej niepozornych, ale, jak mi się zdaje, absolutnie
najważniejszych szczegółach. Przy tym, zachowując największą oględność, pilnowałem
się, żeby nie zranić ojca. Nie zranić nikogo. Na podstawie długoletnich obserwacji nie
było trudno naszkicować obraz naszej rodziny, który można nazwać obrazem jednakowo
prawdziwym ze wszech stron. Mój list był bardzo spokojny w tonie, nie pozwoliłem sobie
w nim na żadne, nawet najmniejsze wzburzenie, chociaż nie brakowało tam momentów
kluczowych, do których zmierzałem, takich momentów kluczowych, w formie
bezpośrednich lub pośrednich pytań, jak na przykład, kto ponosi winę za całkiem niedawną
próbę samobójczą mojej siostry albo za przedwczesną śmierć matki. Od dawna nosiłem się
z zamiarem napisania tego listu i zasiadałem do niego wciąż od nowa, ale zawsze już na
samym początku ogarniały mnie wątpliwości co do sensu tej czynności. Napisanie takiego
listu było dla mnie ciągle niemożliwe. Za każdym razem natychmiast uświadamiałem sobie
bolesność wypowiedzenia w liście tego, o czym się przez całe lata wyłącznie myślało,
przyobleczenia przypuszczeń w słowa. Mój zamiar udaremniała również obawa, że może
będę musiał przywołać w tym liście dawno zapomniane przykłady, niezbędne, by dowieść
własnego poglądu na naszą rodzinę. Musiałbym bowiem zachować się szczerze, czyli
bezwzględnie, a jednak zważając na wszystkich, których by taki list dotyczył, i to przez
długi czas uniemożliwiało jego powstanie.
Jednakże w ubiegły poniedziałek napisanie tego listu przyszło mi naraz z łatwością, za
jednym zamachem; nie przekraczając ośmiu stron, wszcząłem śledztwo, które osiągnęło
apogeum w pytaniach o ewentualność wyjaśnienia nam naszej sytuacji i poprawy
wzajemnych stosunków. Na koniec wiele razy przestudiowałem dokładnie ten list, ale nie
znalazłem w nim niczego, co mogłoby odwieść mnie od jego wysłania. Ojciec powinien
był otrzymać go już we wtorek rano. Do tej pory jednak nie zająknął się o nim ani słowem,
chociaż byłaby już po temu najwyższa pora i chociaż wszystko w nim świadczyło o tym, że
nie tylko otrzymał list o czasie, ale także przeczytał go z największą uwagą, przestudiował i
wcale o nim nie zapomniał.
Ojca znano świetnie również w Stiwoll, co dostrzegłem od razu, gdyśmy tam tylko
wjechali.
Dobra pamięć umożliwiała mu zwracanie się do wszystkich po nazwisku. Znał też
świetnie sytuację życiową każdego mieszkańca z osobna.
Kiedy czuł, że nie mam jasności co do kogoś, z kim się wita lub zamienia kilka słów,
charakteryzował mi go pokrótce.
Szybko przeszliśmy przez miejscowość, udając się do niejakiego Blocha, właściciela
biura nieruchomości. Ten człowiek mu się podoba. Ożeniony z kobietą podobnie jak on
sam pięćdziesięcioletnią, Bloch żyje dobrowolnie wśród tępej społeczności górskiej, z
natury wrogo nastawionej do zadowolenia, jakie on czerpie z prowadzonych interesów.
W Stiwoll, powiedział ojciec, też jest lekarz, ale Bloch uwolnił go od wiecznej hańby,
jaką przez wiele lat był okryty, lecząc Żyda Blocha, i pewnego dnia poprosił o konsultację
mojego ojca. Również ojciec Blocha mieszkał dawniej w Stiwoll.
Między Blochem a moim ojcem rozwinęła się, ponad Knobelbergiem i Kaintalerhöhe,
dobrze ponad dwadzieścia pięć kilometrów, przyjaźń, która, jak wyraził się ojciec, „ma w
sobie swoją filozofię”. Bloch mieszka w tym samym domu, w którym mieszkał jego ojciec,
dawno temu zamordowany przez Niemców.
Natychmiast spostrzegłem, że Bloch zamieszkuje jeden z najpiękniejszych domów w
Stiwoll, na przedłużeniu głównego placu, po prawej stronie, toteż, zwłaszcza że spodobała
mi się sama fasada, właśnie dlatego że taka zaniedbana, zgodnie z rzeczywistym wiekiem
szara i zniszczona jeszcze od czasu ostatniej wojny, natychmiast w chwili wejścia do
środka, pod świeżo pobielone wapnem sklepienie, nabrałem przekonania, że Bloch ma
dobry gust. Ojciec powiedział, że przychodzi tutaj co najmniej raz w tygodniu na dłuższą
rozmowę, na prelekcję wygłaszaną na zmianę to przez Blocha, to znów przez niego, tutaj,
co wobec stosunków niewątpliwie panujących w Stiwoll wydaje się niemożliwe, dokonują
obaj „autopsji na ciele natury”, jak również „na ciele świata i jego dziejów”, tutaj
uprawiają „porównawcze nauki polityczne, stosowaną historię natury, historię literatury”,
tutaj też są „bezwzględni wobec społeczeństwa i równie bezwzględni wobec państwa”.
Ogólnie rzecz biorąc, w domu Blocha panuje jednak polityka, a co się tyczy ludzi, to jest o
nich mowa raczej w odniesieniu do ich substancji politycznej aniżeli prywatnej. W
położonej nad sienią bibliotece człowiek dokonuje ufundowanego na najwyższym wysiłku
umysłowym oglądu świata i nie ulega żadnym złudzeniom. Sztuki są przeważnie
zaniedbywane, ale czasem, z sympatii do żony Blocha, obaj otwierają się również na nie.
Siedząc w biurze, oddzielonym od przedpokoju po prawej ręce tylko szklaną ścianą,
Bloch, najwyraźniej podekscytowany, dyktował sekretarce, jak później wspomniał, pismo
skierowane do znanego mi geometry Rosenstingla z Voitsbergu. Ojciec zastukał w okno
biura i Bloch wyszedł na zewnątrz. Po uprzejmym powitaniu natychmiast zaprowadził nas
na pierwsze piętro, do biblioteki. W rzeczy samej, jeszcze nigdy nie widziałem na wsi tylu
książek na jednej stercie, co w bibliotece Blocha, i to, jak stwierdziłem, samych
znajdujących się w ciągłym użyciu, bez najmniejszej tak zwanej wartości bibliofilskiej, w
czym mieszkańcy krajów niemieckojęzycznych doprawdy dziwnie się lubują, ba, są na
zabój zadurzeni — jeśli pominę tu łacińskie wydanie dziejów świata autorstwa
norymberskiego lekarza Schedla, której to księgi jest na całym świecie zaledwie kilka
egzemplarzy.
Bloch zapytał, co sprowadza mojego ojca o tak niezwykłej porze do Stiwoll, na co
ojciec odpowiedział, że ponieważ już się z tym uporał, chce mu oddać Prolegomena Kanta
i dysertację Marksa; wyjął obie książki z torby lekarskiej i położył je przed nami na stole.
Chciałby teraz pożyczyć wszystkie wykłady Nietzschego O przyszłości naszych instytucji
edukujących i francuskie wydanie Myśli Pascala, jak również Mistyfikację Diderota. W
następnej kolejności musi udać się do niejakiej Ebenhöh na Piberweg, powiedział. Bloch
jej nie znał. Nie mając nic innego w domu, nalał nam dwa kieliszki białego wina marki
Klöscher. Nad ranem Bloch znów cierpi na te swoje „okropne” bóle głowy, znikają jednak,
kiedy coraz intensywniej zaczyna zajmować się korespondencją handlową. Bierze już
coraz więcej środków przeciwbólowych, które mój ojciec przepisuje mu co tydzień. Od
czterech lub pięciu dni w ogóle nie śpi. Ojciec przestrzegł go przed zażywaniem zbyt
dużych ilości tego medykamentu, szkodliwego przede wszystkim dla nerek.
Niedawno, powiedział Bloch, udało mu się kupić większy kawałek ziemi w pobliżu
Semriach. „Trwało to dwa lata”, powiedział. Osiem dni temu była to jeszcze działka rolna,
teraz zaś dzięki jego zręczności jest już budowlana, tak że zamierza podzielić ją na ponad
sto parcel; w ten sposób będzie można się tego wszystkiego szybko pozbyć z zyskiem.
„Trzeba tylko umieć wyczekać chwili, gdy wróg straci głowę”, powiedział. Jest to jego
największy interes w tym roku, uznał Bloch. Teraz potrzebuje lepszego środka nasennego.
Ojciec mu go przepisał. Bloch powiedział: Naturalnie nie jestem lubiany, po czym ojciec
wstał i umówili się na przyszłą środę. Od dwóch lat spotyka się z Blochem co środę. Do
chorej Ebenhöh poszliśmy pieszo.
Bloch opanował sztukę ustawiania życia jako łatwego do przejrzenia w swych
najważniejszych funkcjach mechanizmu na tryb szybszy lub wolniejszy, jednak ciągle
użyteczny, czyli znośny, w zależności od osobistych potrzeb, i ciągle stara się w tę sztukę,
sprawiającą mu przyjemność, wtajemniczyć swoją rodzinę. W gruncie rzeczy Bloch jest
jedynym człowiekiem, z którym ojciec może rozmawiać tak, że nigdy nie jest to przykre, a
także jedynym, któremu bezgranicznie ufa. Bloch stał się jego przyjacielem nad
przyjaciółmi, innymi, utraconymi przyjaciółmi, rozsianymi po całym tym udającym
inteligentny kraju, skazanymi na głębokie, słabo nasłonecznione doliny, małe miasteczka,
otępiałe rynki i wsie, przyjaciółmi już od dawna przystosowującymi się do swoich
monotonnych doktorskich losów w sposób dla niego całymi latami, jeszcze po ukończeniu
studiów bolesny, a teraz już tylko odpychający. Szczytem osiągnięć wszystkich tych ludzi
stał się moment ukończenia nie najlepszych studiów w szkołach wyższych, powiedział;
wypuszczeni w katastrofalnie prostoduszny wobec nich świat, zostali wchłonięci przez
najokrutniejsze w swym otępieniu życie rodzinne i zawodowe, niezależnie od tego, czy
zaczęli pracować jako lekarze kliniczni, czy też pootwierali własne praktyki.
Beznadziejność, z jaką koledzy mojego ojca ze studiów marnieją wszędzie, niezależnie od
tego, dokąd incydentalnie wysyła całkiem pozbawione treści listy, jest dla niego
wstrząsająca. Dożywotni dyletanci, pożenili się o wiele za wcześnie lub o wiele za późno,
a teraz unicestwia ich postępująca bezideowość, coraz większy brak wyobraźni,
bezsilność, a wreszcie małżonki.
Ojciec spotkał Blocha akurat w chwili, gdy nie miał już przyjaciół, tylko
korespondentów związanych z nim wspólną młodością i prostodusznością wobec świata.
Czasem widuje któregoś z tych, którzy roztopili się w hierarchii ordynarno-seksualnej i
sentymentalnie mówią o wspólnocie, ale widuje ich tylko przez przypadek, na stacjach
kolejowych, na kongresach, i robi mu się niedobrze, musi brać się w garść, aby nie stracić
panowania nad sobą. Na uniwersytecie, mówi ojciec, podczas obowiązkowych semestrów
spędzanych w klinice rozmawiali ze sobą o badaniach, działaniach podejmowanych na
rzecz bardzo chorej ludzkości, o odkryciach, największych wysiłkach własnych umysłów, o
skierowanym przeciw samym sobie, ze względu na nauki medyczne i godną politowania
ludzkość, bezwzględnym radykalizmie umysłowym, ale to, co pozostało, to dobrze ubrani
podróżni uprawiający leczniczy szwindel, którzy gdy się widzą, szybko mówią sobie
„dzień dobry”, opowiadają o udręce z żonami i dziećmi, o budowaniu domów, o opętaniu
automobilizmem. W Blochu natomiast ojciec widzi ciągle kogoś, kto nie traci panowania
nad sobą z powodu zasadniczej pychy historii, z roku na rok nabierającej przyśpieszenia
co najmniej po stokroć lub po tysiąckroć.
Ze Stiwoll, centrum groteskowego już jednak antysemityzmu, z otoczenia mających go w
pogardzie, podłych górali, robiących z nim drobne interesy, z którymi to góralami i on je
robi, Bloch ze stworzonego niejako samemu sobie dziesięć lat temu „straszliwego
prywatnego piekła pod Gleinalpe” ma lepszy ogląd świata niż ze sławniejszych ośrodków.
Ma wielu kręcących nad nim głowami przyjaciół, mniej krewnych, w nieomal wszystkich
landach, i twierdzi od czasu do czasu, że tutaj w Stiwoll uprawia niekończące się studia na
rzecz swojego narodu.
Ojciec powiedział, że cieszy się na myśl o lekturze Mistyfikacji Diderota, tego
niewielkiego, późno odkrytego dziełka, które polecił mu Bloch. Coraz bardziej zwraca się
obecnie ku francuskim pisarzom, a coraz bardziej odwraca od niemieckich. W gruncie
rzeczy jednak nigdy nie czuł prawdziwej potrzeby poznawania literatury nienaukowej,
poetyckiej, i ta cecha najwyraźniej się w nim nasila. Na tak zwaną Literaturę Piękną jest w
stopniu, w jakim potrafi jasno i logicznie myśleć, coraz mniej otwarty i widzi w niej
zawsze okropne, ba, na szeroką skalę komiczne fałszowanie natury. Pisarze kalają naturę
swoimi książkami, mniej lub bardziej dyletanckimi, „przyjmowanymi mniej lub bardziej
entuzjastycznie”, literaturą pozostającą mniej lub bardziej całkowicie w centrum lub w tle
aktualnych wydarzeń.
W tak krótkim czasie, który spędziliśmy w domu Blocha, powiedział ojciec, na pewno
nie zauważyłem, że poza całkiem nadzwyczajną nie ma w bibliotece Blocha literatury
rozrywkowej. On odczuwa potrzebę odwiedzania Blocha w Stiwoll częściej niż raz w
tygodniu, wie jednak dobrze, że nie powinien bez skrupułów nadużywać tego związku.
Zauważyłem, z jakim niedającym się w innych sytuacjach stwierdzić zadowoleniem
ojciec czuje się przywiązany do właściciela biura nieruchomości Blocha i że w tym swoim
przywiązaniu, być może wcale nie do końca dostrzeganym przez Blocha, posuwa się zbyt
daleko. Ale zobaczyłem też naraz, jaki jest samotny i w jak niewielkim stopniu otwiera się
przed nami, swoimi dziećmi.
Prawie nigdy nie ma go w domu, pomyślałem, moja siostra jest ciągle sama i on też jest
zawsze sam.
Prawdę mówiąc, ojciec spotyka się z coraz większą liczbą ludzi po to, aby mógł być
coraz bardziej sam.
Ale zauważył już, że zacząłem się zastanawiać nad tą jego prawie całkowitą izolacją;
nienawidził obserwacji, z których miałoby wynikać współczucie, powiedział więc:
„Przesadzam. To wszystko wygląda całkiem inaczej. Zawsze wszystko wygląda całkiem
inaczej. Nie istnieje możliwość wzajemnego porozumienia”.
Weszliśmy do Ebenhöh przez otwarty sad, w którym, jak natychmiast spostrzegłem,
leżały spadłe z drzew jabłka i gruszki. Nieregularności w ogrodzie były podejrzane,
świadczyły o ludziach zachwianych w swym rytmie, spokój w ogrodzie wydawał się
gorączkowy, chory. Wszystkie okna w tym parterowym domu były otwarte, panowała
duchota, za jednym z tych okien leży Ebenhöh, pomyślałem.
Wyobraziłem sobie, jak czujnie leży, nasłuchuje kroków w ogrodzie, i jak po tych
krokach poznaje, kto nadchodzi. Dokładnie tak samo, jak było w rzeczywistości, tylko
jeszcze bardziej ponuro, wyobrażałem sobie pokój chorej Ebenhöh. Wszędzie leżała jej
bielizna, wydzielająca woń śmiertelnej choroby, której kobieta już się poddała, nie
stawiając oporu.
Z dużego, obitego szarozielonym aksamitem fotela, jak zauważyłem, całkiem niedawno
wstał ktoś, kto czytał chorej książkę, a teraz prawdopodobnie poszedł po coś do wsi.
Sąsiadka? Krewna?
Do tych domów, zamieszkanych przez stare, samotne kobiety, które opuszczone przez
potomstwo wycofują się, przejawiając minimum aktywności życiowej, wchodziłem zawsze
z uczuciem, że za chwilę się uduszę. W wazonie o długiej szyjce stały kwiaty na oknie, w
klatce siedział kanarek, zachłanny, bezwzględny.
Tu się już nie chowa bielizny, nie ukrywa się cierpienia, powonienie się stępiło, nie ma
powodu zatajać ułomności, z którymi człowiek zostaje sam na sam.
Ojciec wszedł przez otwarte drzwi do pokoju, obudził śpiącą, powodując uderzeniem
stetoskopu o ptasią klatkę odgłos, który przerażonego ptaka rzucił w jej róg.
Uśmiechy budzących się ze snu kobiet, które wiedzą, że są spisane na straty, a muszą
stwierdzić, że nadal przebywają na tym pełnym udręk świecie, są wyrazem przerażenia,
niczym więcej.
Następuje wymiana kłamstw. Ojciec mówi o spóźnionym lecie, które rozpościera się
wreszcie nad całą krainą, o wszechobecnych kolorach. Dzisiaj, po długim czasie, zabrał
wreszcie ze sobą mnie, swojego syna.
Podchodzę do kobiety, wkraczam w mrok, a później wracam do fotela. Odkładam
książkę i siadam. Księżniczka Cleve, myślę, Księżniczka Cleve w Stiwoll, kartkuję książkę
i myślę: jaką kobietą jest leżąca w łóżku przede mną? Kim był jej mąż?
Na wszystkich ścianach dostrzegam teraz duże zdjęcia brodatego mężczyzny, profesora
szkoły średniej, wszędzie ta sama, wyrastająca z olbrzymiej brody twarz profesora szkoły
średniej.
Ojciec mówi: „Pani profesorowo”, i opowiada jej o zmianie pogody i o wyczerpanych
ludziach, którzy z tej zmiany, jako że przyszła za późno, nie zdążą już skorzystać.
Opowiada o wspólnych znajomych w Gratwein, w Übelbach, Linzu i Ligist. Jest mowa o
dyrektorze poczty w Feistritz, o żonie właściciela wiatraka z Wolfsbergu. O okropnym
zderzeniu samochodów na Packstraße.
Ebenhöh mówi, że przestała już odczuwać bóle, mówi też o pochodzącej z Unzmarkt
żonie nauczyciela, która grywa dla niej na organach w kościele.
Codziennie przychodzą w odwiedziny jej uczniowie.
Wskazała na prezenty leżące pośrodku stołu.
Odwiedza ją duchowny; sąsiadka („jest we wsi!”) czyta jej teraz książki, których lektury
zabraniała sobie za życia męża. Często myśli o Oberwölz, gdzie jej siostrę, chorą jak ona,
umieszczono w domu starców. „Obłożnie chorą”. Ona, Ebenhöh, zawsze wzdragała się
przed pójściem do domu starców, a gdy jej syn zaczyna mówić, że w domu starców w
Stiwoll miałaby lepszą opiekę niż w domu, nachodzą ją wątpliwości co do dobroci
własnych dzieci. Wnukowie odwiedzają ją zawsze w tych samych brudnych odświętnych
ubrankach i bawią się w jej pokoju starymi gazetami.
Jej męża, powiedziała, zaproponowano w 1948 roku na stanowisko w socjalistycznej
radzie narodowej, ale zginął w wypadku, o czym mój ojciec wie, jeszcze przed
ostatecznym ustaleniem list wyborczych.
Pamięta, że trumnę ze zmarłym nieśli czterej koledzy szkolni jej męża. „Wszyscy czterej
już nie żyją”, powiedziała, i: „umarli dość szybko jeden po drugim”.
O ile jeszcze dwa miesiące temu, gdy wróciła ze szpitala do Stiwoll, walka o sen była
dla niej wszystkim, to teraz walczy o możliwość czuwania. W ogrodzie nic się nie dzieje.
Nie mogła nie poskarżyć się na sąsiadkę: „Często nie pokazuje się całymi godzinami”.
Ojciec przyłożył Ebenhöh słuchawkę do zasłoniętej koszulą piersi i wytężył słuch. Potem
wypisał receptę. Zauważyłem, że zadaje sobie trud przedłużania tej wizyty, chociaż już
dawno pragnął stamtąd wyjść.
Bez muzyki, której od tak dawna nie może uprawiać, a tylko ją sobie wyobraża („nadal
ją słyszę!”), jej życie jest już nic niewarte. Ciało wydaje się od dawna obumarłe, a kiedy
sama przegląda się w lustrze, popada w „straszliwy stan”.
Siostrę, która wraz z sześcioma rówieśnicami leży w domu starców w Oberwölz,
chciała zawsze odwiedzić, kiedy jeszcze nie myślała o własnej chorobie, a teraz już nigdy
się nie zobaczą.
Ubiegłej nocy stała pod wodospadem w Krimm, co było jednym z jej najwcześniejszych
przeżyć z dzieciństwa, i raz po raz wzywała matkę.
Nagle się roześmiała.
Męża poślubiła, powiedziała, w ogóle go nie znając.
Trzy tygodnie po tym, jak spotkała go po raz pierwszy podczas procesji w Boże Ciało w
Köflach, w roku 1919 — ona pochodzi z Knittelfeld i jako córka brygadzisty robotników
tartacznych wychowywała się poza Knittelfeld na wzniesieniu nad Landschach — jej mąż
— widzieli się wtedy po raz drugi — przyszedł po nią, wracając ze Stiwoll, na dzień
przed weselem w Stiwoll.
Na komodzie stało gipsowe popiersie Franciszka Schuberta, którego głowa rozpękła się
kiedyś u podstawy i została potem sklejona. Nuty leżały na stosie pod popiersiem.
W młodości, powiedziała Ebenhöh, tańczyła, a w wieku siedemnastu lat przepłynęła
wzdłuż Mondsee w Górnej Austrii. Długo dzieliła z mężem zamiłowanie do studiowania
atlasów. Raz była w Rzymie i raz w Paryżu. Oboje, mąż i ona, oszczędni w wydawaniu
pieniędzy, bardzo szybko dorobili się własnego domu w Stiwoll, a odziedziczony spadek
pozwolił im tuż po pierwszej wojnie światowej spłacić wszystkie długi. Przez piętnaście
lat, powiedziała, miała brata w zakładzie karnym w Stein, „zbrodniarza za brata, brata
zbrodniarza”, któremu, za plecami męża, raz w miesiącu posyłała listy, pieniądze i paczki.
Zatajała zbrodnię brata, ale mój ojciec wie, że brat Ebenhöh zabił swoją narzeczoną.
Ledwie wypuszczono go z więzienia, przyjechał do Stiwoll i zamieszkał w domu siostry.
Urządziła mu mansardę, w której zamknął się od pierwszej godziny i ani razu z niej nie
wyszedł. Trzy dni po zwolnieniu ze Stein znalazła go powieszonego na ramie okiennej.
Jego pogrzeb był czymś niezwykle smutnym, w ogóle nie miała siły na niego pójść. Mąż
przez całe życie wyrzucał jej, że przyjęła brata do domu. Przez jego samobójstwo ich
własny dom stał się naraz dla profesora niesamowity. Ebenhöh miała zdjęcie brata,
zrobione tego dnia, gdy zamordował narzeczoną, którą pod Fronleiten wrzucił do rzeki
Mur. Poprosiła, żebym podał jej leżącą na stole kopertę, wstałem i podałem chorej
kopertę, w której miała tę fotografię. „Piękny mężczyzna”, powiedziała. Ebenhöh podczas
całej naszej wizyty trzymała to zdjęcie w ręce i wpatrując się w kołdrę, opisywała
spędzone z bratem dziecięce lata w Knittelfeld.
Dla niej nigdy, ani przez chwilę, nie był złym człowiekiem.
Ojciec miał chyba wrażenie, że widzi Ebenhöh po raz ostatni, w przeciwnym bowiem
razie byłby zapewne wstał i wyszedł.
Ona teraz, kiedy zamknie oczy, widzi wszystko o wiele wyraźniej niż kiedykolwiek.
Zastanawia się, komu zapisać stroje, które, wszystkie w dobrym stanie, wiszą w szafie.
Dom już od dawna należy do jej syna, o czym on jednak nie ma pojęcia.
Ebenhöh nie może powiedzieć, że syn się o nią nie troszczy, ale jego gotowość niesienia
jej pomocy nie wykracza poza to, do czego jest zobowiązany. Synowa czuła do niej coraz
głębszą nienawiść, która z odruchowej niechęci w czasie pierwszego spotkania przerodziła
się z latami w straszliwą. Syn przez tę swoją nienawidzącą jej żonę nie śmie już nawet
kochać własnej matki. Jest „załamana” coraz podlejszymi wymysłami synowej. Bez męża
została po jego śmierci w gruncie rzeczy skazana na podłą samowolę syna i synowej.
Synowa bezwzględnie wepchnęła ją w mrok beznadziejnej samotności, a syn się temu
przyglądał. Zbyt wcześnie, niedojrzały, potraktował małżeństwo z tą pochodzącą z Köflach
dziewczyną jako ucieczkę przed rodzicami i momentalnie zmarniał w tym małżeństwie.
Będąc pomocnikiem garbarza w Krottendorf, jej syn pracuje nawet w niedziele. Kiedy
przychodzi w odwiedziny, jego odzież wydziela straszliwy odór ścierwa, luk samo ubrania
jego żony, a także ubrania wnucząt. Cały dom, gdy tu są, jest przepełniony smrodem
ścierwa, więc ona, powiedziała, gdy wszyscy już sobie pójdą, całymi godzinami musi
zostawiać otwarte okna, aby to wytrzymać. Jednak sami cuchnący nie zauważają już tego
ohydnego zapachu.
Jej syn jest „olbrzymi”, ma niezwykle długie ręce i „prostackie” dłonie, ale dawniej był
zawsze dobroduszny. Ojca już dawno unieszczęśliwił, gdy tylko, kiedy zaczął mówić,
okazało się, że na zawsze pozostanie umysłowo upośledzony. Prawdą jest, że jego ojciec w
swojej własnej, prowadzonej przez siebie szkole podstawowej dwukrotnie nie mógł go
przepuścić do następnej klasy. Nie było w ogóle co myśleć o posłaniu syna do gimnazjum.
Mąż Ebenhöh popadał w coraz straszliwsze „zdeprymowanie”; dręczony wątpliwościami
wychowawczymi, nie mógł znaleźć ukojenia, a co dopiero zadowolenia. Wizyta u
psychiatry w Grazu nic nie pomogła, kosztowała tylko dużo pieniędzy. Zawsze jednak mieli
nadzieję, że ta smutna sytuacja, paraliżująca życie ich obojga, kiedyś się odmieni. Ale na
próżno czekali na poprawę stanu zdrowia syna. Gdyby jej mąż nie spadł z Koralpe,
prawdopodobnie zmarniałby „żmudnie i nędznie” przez umysłowo ograniczonego syna,
powiedziała Ebenhöh. Jej syn nagle, jak zwierzę, które po długim czasie bezruchu zrywa
się w jednej chwili, „pognał na dół” do córki jarmarcznego kramarza z Köflach. I musiał
się z nią ożenić, bo od razu zrobił jej dziecko.
Na początku rodzina żony zabierała go na jarmarki w Styrii, Dolnej Austrii i
Burgenlandzie, potem jednak, ponieważ ten „układ” przestał im odpowiadać, żona
załatwiła mu zatrudnienie w garbarni skór w Krottendorf.
Ebenhöh często wyobrażała sobie syna, jak z nagim torsem, w parującej hali garbarni,
otępiale miesza drewnianą pałką w kadziach, miesza godzina za godziną, gdy tymczasem
jego żona, „nieumyta i nieubrana”, w „zatłuszczonym szlafroku”, czyta w kuchni kolejne
odcinki powieści zamieszczane w „Erzähler”. Ona, Ebenhöh, wyobraża sobie dom wnucząt
jako coraz brudniejszy i coraz bardziej cuchnący. Pozostaje dla niej teraz, prawdę mówiąc,
unicestwiającą ją zagadką, jak ze związku z pochodzącym z tak dobrej rodziny mężczyzną
mogła urodzić syna, który coraz bardziej i bardziej wydaje się jej zwierzęciem. Sięga
możliwie najdalej pamięcią i w obydwu rodzinach, we własnej i męża, widzi samych
„niezwykle wrażliwych, porządnych ludzi”, wśród których jej syn wydaje się „jakimś
potworem”. Brat, morderca, był również z rodzaju tych wrażliwych, porządny, inteligentny,
chłonny, jeśli chodzi o potrzeby duchowe, i prawdę mówiąc, w przeciwieństwie do jej
własnego syna, nigdy nie wydawał się jej niesamowity. Prawda, że syn jeszcze nigdy nie
popadł w konflikt z prawem. Przed popełnieniem jakiegokolwiek występku chroni go do
tej pory jego poczciwość. Ale Ebenhöh coraz częściej widzi, jak w synu zanika
dobroduszność, aby ustąpić miejsca zimnej krwi, czego ona się tak obawia. Przychodzą ci
najbliżsi krewni, już w ogrodzie mówiąc zawsze ordynarnie jedno przez drugie, co do niej,
osoby o wyszkolonym słuchu, dociera przez otwarte okno, gdy leży w łóżku, i wydaje się
jej, że z podłą niegodziwością zmawiają się przeciw niej, od czasu do czasu przerzucają
się bowiem słowem „babka”, wchodzą więc do przedsionka, a potem do jej pokoju.
Zostawiają dzieci, pozwalając im łazić po podłodze, a sami siadają obok niej na łóżku, jej
zaś wydaje się, że za chwilę się udusi. Oskarżają się wzajemnie w jej obecności, synowa
nazywa jej syna tępym „wyrobnikiem”, on ją „ciućmą”. Kiedy już zmęczą się
wykrzykiwaniem zarzutów, czekają na chwilę, żeby sobie pójść, przodem znowu dzieci,
mówiąc ordynarnie jedno przez drugie, zostawiając za sobą smród ścierwa.
Ebenhöh myśli, tak powiedziała, że syn po jej śmierci sprzeda dom i w niezwykle
krótkim czasie przetraci uzyskane w ten sposób pieniądze. Z pewnością nie będzie mógł
zostać w Stiwoll, powiedziała. Wizja, że jej meble znajdą się we władzy i dyspozycji syna
i synowej, przyprawia ją o mdłości, takie cenne rzeczy, jak na przykład jej pianino, leżące
na szafie skrzypce męża, teczki z nutami, książki wydane na pastwę spadkobierców. Nie
musi tam jechać, żeby wiedzieć, w jakiej nędzy, w stanie jakiego zapuszczenia żyje w
Krottendorf syn z rodziną. Kiedyś, gdy jeszcze była zdrowa, została zaproszona przez nich
do Krottendorf, ale udało się jej wyłgać z tego okropieństwa przeziębieniem i silnymi
bólami głowy; naraz nie miała odwagi stanąć oko w oko z tym, co całymi latami sobie
wyobrażała. Z Krottendorf rozprzestrzenia się na całą okolicę smród ścierwa, w niektóre
dni, przy wietrze ze wschodu, aż do Grazu. Kto mieszka w Krottendorf, mieszka w samym
środku nieustannie cuchnącego piekła zarabiania pieniędzy.
Jej syn, co zawsze jest dla niej wstrząsające, w swojej całkowitej tępocie opisuje pracę
w garbarni jako obojętną mu, monotonną, szkodliwą dla płuc i nerek. Ale lekarze, którzy co
dwa miesiące badają trzystu robotników krottendorfskiej garbarni, nie stwierdzili niczego
podejrzanego ani w płucach, ani w nerkach syna. Po dziesięciu latach pracy w Krottendorf,
powiedziała Ebenhöh, sięgając przy tym nieruchomym wzrokiem ponad kołdrą aż do
Krottendorf, „po dziesięciu latach mieszania w krottendorfskich kadziach”, na płucach i w
nerkach robotników występują zmiany, „śmiertelne”, powiedziała. Jej syn ma jednak
najbardziej odporną konstytucję, jaką można sobie wyobrazić. Jego „olbrzymie” ciało
zawsze było ciałem obcym, dla niej dokładnie tak samo, jak dla jej męża. Po ukończeniu
czterech klas syn dzień w dzień przesiadywał na krześle na mansardzie, gdzie powiesił się
jej brat, siedział niemo, patrząc otępiałym wzrokiem przed siebie, aż do śmierci ojca.
Prawdopodobnie dlatego, że nigdy nie myślał o niczym innym, natychmiast po pogrzebie
ojca, o czym już wcześniej wspomniała, poleciał na dół do Knittelfeld, do pierwszej
lepszej, do swojej obecnej żony, „biedny głupek”. Ona, jego matka, myśli częstokroć, że
gdyby został z nią, zdołałaby go uratować. Przez długi czas ubolewała nad tym jego
beznadziejnym otępieniem, również, a może właśnie dlatego, że tak bezmyślnie i bez
własnej winy zrujnował życie rodzicom, ale teraz już nad tym nie ubolewa. Jest nim
zmęczona.
Teraz wszystko wraz z nią dobiega kresu w niechęci do własnego syna, jego żony i
dzieci.
Mój pokój stał się moim pokojem śmierci, myślała pewnie, mówiąc przez cały czas o
synu; w nocy pokój bardzo się kurczy, powiedziała, aż strach ją ogarnia, że się udusi.
Mój ojciec odwrócił jej (i naszą) uwagę, wskazując w górę na Stubalpe, zaczął
opisywać żółte sosny na wyżynach, zimowe jesienne powietrze, dziką zwierzynę
pomykającą wysoko po skałach i rwący potok Lobming w głębinie.
Częściej zabiera teraz syna, powiedział, mnie, ze sobą, żebym poznał ludzi, to dla mnie
niezbędne. Mieszka ze swoimi dziećmi i nie potrafi, podobnie jak one w niego, wniknąć w
nich oboje. Trudności, które napotykają rodzice, stając naprzeciw dzieci, są coraz większe,
a wreszcie we wszystkich wypadkach nieprzezwyciężalne.
Po dziś dzień nie pojmuje śmierci żony, mojej matki. Ale wszystko jest zawsze niepojęte.
Kto by jeszcze trzy lata temu pomyślał, że naraz zostanie sam ze mną i z moją siostrą?
„Zacna osoba, do której wszyscy lgną, i nagle jej nie ma”, powiedział.
Widzi, że Wyższa Szkoła Górniczo-Hutnicza w Leoben to dla mnie właściwe miejsce,
powiedział.
O mnie się nie boi, tylko o moją siostrę. Podatna na wszelkie choroby, schowana we
własną skorupę, przebywa głównie z naszą gospodynią i przez większość czasu żyje
zostawiona sama sobie. W niektóre dni wrażliwy umysł nie pozwala jej w ogóle wyjść z
pokoju.
Ojciec mówił o nas bardzo czule, zdawało się, że Ebenhöh uważnie mu się przysłuchuje.
Potrzebuje człowieka, od czasu do czasu, który go wysłucha, pomyślałem, i przyszedł mi
na myśl Bloch.
My, moja siostra i ja, jesteśmy jednak, jak mu się wydaje, pod jego nieobecność zawsze
gotowi nieść sobie pomoc.
Cieszy go moje zainteresowanie naukami ścisłymi. Jest zaniepokojony, nie zatrwożony,
moją milkliwością, bo nie jest ona chorobliwa, tylko wynika z umysłowości, sądzi, że
moje ciało jest zdrowe.
Przyjaciele, których mam, są, o ile wie, podobnie dobrej konstytucji, lubi na nich
patrzeć, gdy przyjeżdża do Leoben. Wychodzi wtedy ze mną, na kolację, do restauracji
Gärner. Tyle że zawsze mu się śpieszy, to jest mankament. Cieszy go, że sam znalazłem
sobie taki kierunek studiów i że ukończę je w możliwie najwcześniejszym terminie, robię
duże postępy, jestem lepszy od wszystkich pozostałych.
Leoben to dobra miejscowość na takie studia jak górnictwo i hutnictwo, nie za duża, nie
za mała, miasto, które oferuje wszystko, co konieczne, nic zbędnego. Klimat nie jest tam
równie dobry jak u nas w domu, ale całkiem zdrowy. Ja jestem człowiekiem absolutnie
otwartym, jak powiedział, na przyjemności, które się nastręczają, ale nie żebym lubił
przesadę. I to przede wszystkim go uspokaja. Wydaje mu się „niesamowite”, że mam już
dwadzieścia jeden lat.
Pragnąłby, żebym uprawiał więcej sportów, ale ja z. pewnością sam wiem najlepiej, co
ze sobą robić. Ogólnie rzecz biorąc, może, jako że stara się, aby na niczym mi nie zbywało,
oczekiwać, że będę postępował w zgodzie z własnymi przekonaniami i spełnię jego
nadzieje. Robienie postępów jest w każdym wypadku i zawsze wysiłkiem.
Co do mojej siostry, to obserwuje zjawiska podobne do tych, jakie występowały u jej
matki, z dnia na dzień silniejsze, duchowe, cielesne, wynikające z charakteru coraz
bardziej podobnego do charakteru naszej matki.
Dusza córki, co go przygnębia, nigdy nie jest wolna od lęku, córka ma najwrażliwszy
organizm, jaki tylko można sobie wyobrazić.
Jej nastroje szybko się zmieniają; całkowicie poddana swojemu systemowi nerwowemu,
jest w ciągłym niebezpieczeństwie.
Coraz bardziej i bardziej zamyka się przed nami, skrywa w sobie, wskutek czego zrodził
się problem, którego on, jej ojciec, nie umie rozwiązać.
Mnie się wydaje, że ona już się od nas zbyt mocno oddaliła, żebyśmy jeszcze kiedyś
zdołali ją dogonić. Oboje straciliśmy matkę w momencie, który jest najbardziej zgubny, ale
dla mojej siostry był on prawdopodobnie zabójczy.
Ojciec powiedział, że na początku umieścił ją w internacie nad Jeziorem Bodeńskim.
Ale to przyniosło całkiem odwrotne efekty. Tak naprawdę dopiero pod wpływem
surowych, bezwzględnych zakonnic zaczęła nieustannie oddawać się straszliwej
melancholii i od tamtej pory trwa w tym beznadziejnym stanie.
Od roku jest w domu, pogrążona w apatii, która zawładnęła nami wszystkimi.
Ja raz po raz próbuję w listach z Leoben zbliżyć się do niej, ale na próżno.
Niewykluczone, że jej organizm w coraz większym stopniu ogarnia choroba duchowa.
Moja siostra przysparza ojcu „nieustannych obaw”.
Kiedyś, powiedział, zatrzymał się z nią na dwa dni w pewnym zajeździe w Zeitschach.
Ale przez te całe dwa dni pobytu nie zamieniła z nim ani słowa. Chociaż otaczała ich tam
miła, piękna natura. Córka późno wstawała i wcześnie kładła się spać, ta miejscowość i
otoczenie jakby zaburzały jej umysł, nie odebrała tego pobytu jako odświeżenia, co było
jego ideą, tylko jako mordęgę.
Innym razem pojechał z nią do Laibach, do Triestu i Fiume, ogółem na sześć dni, na które
załatwił sobie zastępcę, ale nie udało mu się spowodować zmiany strasznego nastroju
córki. Staje się coraz bardziej posępna. W ogóle on obserwuje, że jej umysł mrocznieje
akurat w chwilach, gdy córka wkracza w światło.
Wśród radosnych ludzi, którzy traktują życie lekko, jest nieszczęśliwa. Przyjemne
otoczenie ją irytuje, a jasny dzień wtrąca w jeszcze głębszą melancholię.
Gdy do domu przychodzą goście, córka się chowa, nie pojawia się, zostaje w swoim
pokoju, aż wszyscy sobie pójdą. Jest całkiem bezradna wobec typowych na wsi zabaw. Nie
ma też żadnej przyjaciółki, niekiedy wychodzi w środku nocy i błąka się po okolicy.
Jej bezsenność przypomina bezsenność mojej matki.
Kiedy nawet planuje dłuższy wyjazd, to i tak już nazajutrz wraca z Tyrolu, z Salzburga,
ze Słowenii.
Nadal jednak z ciągle niezrozumiałym przez nią samą sentymentem lgnie do nas, do ojca,
do brata.
Ze mną wszystko jest prostsze, powiedział ojciec, z nią wszystko trudne. Tak długo
mieszkamy pod jednym dachem, ale się nie znamy.
Każde z nas żyje absolutnie samo dla siebie, chociaż jesteśmy ze sobą niezwykle mocno
związani.
Całe życie to jedna wielka próba zbliżenia się do siebie nawzajem.
Pomyślałem, że jeszcze nigdy nie miałem okazji słyszeć, by ojciec mówił o nas z takim
uczuciem.
Widzi, że skończę studia i pójdę drogą kariery, która go nie rozczaruje.
Spostrzegł teraz, że Ebenhöh zasnęła, wstał więc, aby się przekonać, czy jeszcze tam
jestem. Poczuł się zażenowany, że byłem świadkiem jego słów.
Skierowaliśmy wzrok na ogród, w stronę kobiety, sąsiadki, pomyślałem, która w
gumiakach szła po trawie. Ściągnęła je pod drzwiami do domu i weszła do środka. Kupiła
najrozmaitsze artykuły spożywcze dla Ebenhöh, nawet butelkę czerwonego wina, które
najpierw postawiła na stole. Znała mojego ojca. A on ją. Ebenhöh się obudziła. Czy
słyszeliśmy o morderstwie w Gradenbergu? spytała sąsiadka. Größla nadal nie złapali. W
tym roku to już czwarta zbrodnia pod Bundscheck, przypomniała Ebenhöh o powieszonym
zdunie, o uduszonej nauczycielce, oboje z Ligist, o zastrzelonym kuśnierzu Horchu z Afling.
Rozpakowała chleb i masło, po czym dodała: „Ale duchota”.
Ojciec przyznał, że już nad ranem był u zamordowanej żony oberżysty z Gradenbergu.
Zmarła w Köflach, powiedział.
Sąsiadka poprawiła Ebenhöh poduszkę, wygładziła prześcieradło. A ta, gdyśmy się
pożegnali, znów zapadła w sen.
Idąc przez rynek w Stiwoll do samochodu, rozmawialiśmy o czekających mnie
niebawem egzaminach, o wzajemnych stosunkach ludzi studiujących w Leoben, o ich
znudzeniu, o przesycie życiem. O licznych samobójstwach akurat pośród najlepszych. To
znamienne, że właśnie bogacze mają skłonność do popełniania samobójstw, najpierw
ogarnia ich nuda, owa straszliwa choroba, na którą można zachorować na świecie.
Wyższa Szkoła Górniczo-Hutnicza w Leoben jest dobra, sławna, niesłusznie
lekceważona przez jej studentów. Jestem zdania, że to jedna z trzech najlepszych takich
szkół na świecie, powiedziałem. W Leoben wszystko jest tak urządzone, że aby nie
zwariować, trzeba się całkowicie i absolutnie skupić na studiach.
Nie jestem odizolowany, powiedziałem, codziennie tylko z nową energią zapewniam
sobie konieczne odosobnienie, którego potrzebuję, żeby posuwać się naprzód. Niekiedy
jestem bezwzględny, ranię bliskich mi ludzi. Jeśli w moich możliwościach percepcji
nastaje absolutny bezruch, na ogół wychodzę z akademika, przeważnie sam, przechadzam
się brzegiem rzeki Mur i myśląc wyłącznie o studiach, próbuję się ze sobą uporać. Ale nad
Mur, nad tę brunatną, leniwie i nieskoro płynącą w dal rzekę, chodzę często również po
prostu dla rozrywki, na północne pagórki, oddaję się fantazjom, dumaniom o naturze
powierzchni. Właściwości powierzchni ziemi stają się dla mnie z każdym spojrzeniem na
nią nowe i, widziane z dowolnej perspektywy, powodują we mnie odświeżające zmiany.
Częstokroć największą przyjemność stanowi dla mnie studiowanie powietrza i
wielokilometrowy marsz w kierunku północno-wschodnim, w stronę Semmeringu. Mając
poczucie, że ostatecznie jestem absolutnie wolny, odczuwam, być może, szczęście.
Snując domniemania o miejscowej strukturze geologicznej opodal rzeki Mur, osiągam
często spokój, który przywraca mi jasność utraconą wskutek nadmiernego wysiłku
wkładanego w studia, na powrót chłonny umysł.
Już od dawna traktowałem siebie jak organizm, który coraz częściej udaje mi się dzięki
sile woli dyscyplinować na rozkaz. Prawda, że czasem przeżywałem zmiany na gorsze, ale
nie prowadziły one do zwątpienia. Wychodzenie ze stanów podatności na zwątpienia,
powiedziałem, jest w moim mniemaniu warte największego wysiłku. Lepszy już straszliwy
wysiłek aniżeli głębokie zwątpienie.
Są takie chwile, kiedy bez najmniejszego wysiłku jestem zdolny przejrzeć na wskroś akt
stworzenia, będący jedynie aktem potwornego wyczerpania. „Chwile”, powtórzyłem.
Każdego dnia kompletnie siebie odbudowuję i kompletnie siebie niszczę.
Przyjemnie jest panować nad sobą, sprawiać przy użyciu mózgu, że człowiek staje się
mechanizmem, któremu można rozkazywać i który daje posłuch.
Już samo takie panowanie może człowieka uszczęśliwić i pozwolić mu poznać własną
naturę. Ale poznają ją wyłącznie nieliczni. Jeśli człowiek pozwoli, żeby przyćmiły go
uczucia, i nie przeciwdziała normalnemu nieustannemu zamroczeniu własnego umysłu,
popada w zwątpienie. Tam, gdzie włada rozum, zwątpienie jest niemożliwe, powiedziałem.
„Kiedy osiągam ów stan całkowitego braku zrozumienia, wszystko we mnie staje się
zwątpieniem”. Ale już rzadko popadam w ten stan. Życie zawsze wymaga wysiłku, dopóki
się z niego nie odejdzie, toteż przyjemnością jest rozumnie w nim wytrzymać. Większość
ludzi to istoty emocjonalne, a nie intelektualne, większość rozwiewa się więc w stanie
zwątpienia, a nie rozumności. „Ale rozum, który mam na myśli”, powiedziałem, „jest
absolutnie nienaukowy”.
Ta moja nagła rozmowność wydała się ojcu zdumiewająca. Powiedział, że jemu również
udaje się czasem mówić o czymś albo tylko coś widzieć, bez możliwości mówienia o tym,
co dla człowieka właściwie w ogóle nie wchodzi w grę, co jest z ludzkiego punktu
widzenia niemożliwe.
Obok domu Blocha skręciliśmy w kierunku Hauenstein, do mniej lub bardziej
zwariowanego przemysłowca, którego nazwiska zapomniałem. W Abraham skróciliśmy
sobie drogę przez Geistthal.
Wśród studiujących panuje zawsze niepokój, powiedziałem, jako że, póki studiują,
znajdują się w próżni między opuszczonymi przez siebie rodzicami a światem, do którego
jeszcze nie dotarli, i nadal są bardziej skłonni wrócić do rodziców, aniżeli wkroczyć w
świat. Często w owej próżni dochodzi nagle do katastrofy, a to wtedy, gdy studentom
wydaje się, że zrozumieli, iż nie mogą wrócić do rodziców ani też wkroczyć w świat. W
ciągu ostatniego półrocza trzech odebrało sobie życie, powiedziałem. U żadnego z nich aż
do chwili śmierci nie dało się stwierdzić choćby najmniejszych śladów podejrzanych
zachowań emocjonalnych lub intelektualnych.
Ja sam jeszcze nigdy nie myślałem o odebraniu sobie życia, powiedziałem, ale ojciec
przyznał, że jemu myśl o samobójstwie była zawsze bardzo bliska. Już jako dziecko szukał
w niej często ucieczki przed innymi myślami. Od czasu do czasu przychodziła mu do głowy
jako absolutnie konieczna do życia, wytwarzana przez niego samego jako pozwalająca
znaleźć wytchnienie, nigdy zaś jako immanentna. W tym momencie pomyśleliśmy obaj,
jakie to groźne widzieć moją siostrę ciągle do głębi zatraconą w myślach o samobójstwie,
na zmianę to w myślach samobójczych, to znów w próbach samobójczych. Już od
najwcześniejszego dzieciństwa przejawiała skłonności do samobójstwa, powiedział
ojciec, a także, iż z uczucia, które początkowo sprawia wrażenie teatralnego, może później
zrodzić się naturalne, kończące się katastrofą.
Za miejscowością Abraham ujrzeliśmy na stokach wzgórz rozległe sady. Chłopi
wykładają tu na słońce otwarte beczki z moszczem. Domy są stare. Nie ma chyba bardziej
odludnej okolicy niż tereny między Geistthal a Hauenstein.
O wiele za długo zabawiliśmy w Stiwoll, powiedział ojciec. Już od przedpołudnia
czekają na niego w Hauenstein. Przemysłowiec, który schronił się w tamtejszej
leśniczówce, jest skupiony na dręczącej go i równocześnie odwodzącej od udręki nad
samym sobą pracy pisarskiej. Ojciec od dwóch lat zna tego niespełna
pięćdziesięcioletniego mężczyznę, który utrzymuje kontakt ze światem jedynie za
pośrednictwem poczty. Samotność dzieli z nim jego przyrodnia siostra, osoba doskonała
jako towarzyszka dla przemysłowca, jak zaraz sam zobaczę, według jego własnych słów
idealna. Leśniczówkę odkupił już piętnaście lat temu od księcia Sauraua, którego zaraz
potem odwiedzimy na jego zamku, odkupił ją już wówczas z zamiarem poświęcenia się
pracy pisarskiej na absolutnie filozoficzny temat, o którym jednak nigdy nie rozmawia.
Gdyby o nim rozmawiał, powtarza ciągle przemysłowiec mojemu ojcu, gdyby tylko zaczął
o nim rozmawiać, natychmiast zniszczyłby już tak daleko posuniętą pracę, a przecież nie
może zaczynać jej wciąż od nowa. Pracuje dniem i nocą, pisze i znów niszczy to, co
napisał, pisze znowu i znowu, i znowu niszczy, w ten sposób zbliżając się do celu. Pozwala
sobie wyłącznie, za każdym razem wyłącznie na niezwykle krótkie spotkania z przyrodnią
siostrą w bibliotece lub w kuchni, i to jedynie w celu omówienia kwestii żywieniowych.
Siostra dwa razy w tygodniu chodzi do Geistthal po zakupy oraz nadać i odebrać pocztę.
Zgromadzili w leśniczówce olbrzymie zapasy na tak zwany wszelki wypadek i nie
naruszają ich. Przyrodnia siostra jest córką jego matki, z chilijskiego ojca, i mój ojciec
oświecił mnie co do stosunku obojga względem siebie. Żyją ze sobą jak mąż i żona; ona,
gdy tylko wpuści mojego ojca do leśniczówki i zamelduje bratu o jego przybyciu,
natychmiast chowa się w swoim pokoju, a pojawia się dopiero po to, żeby ojca pożegnać.
Przemysłowiec jest chory na cukrzycę, powiedział ojciec, i co kilka godzin musi robić
sobie zastrzyk. I dwa lub trzy razy w miesiącu ojciec przekonuje się, że ta choroba
przebiega bez zmiany na lepsze. Jemu, mojemu ojcu, nic nie wiadomo, żeby tych dwoje z
Hauenstein przyjmowało jeszcze kogoś oprócz niego. Często pytał okolicznych
mieszkańców, czy do Hauenstein przyjeżdżają goście, zwłaszcza jacyś z miasta, ale oni nie
mają pojęcia. Dom również sprawia wrażenie zamieszkanego wyłącznie przez
przemysłowca i jego przyrodnią siostrę, jakby od kilkudziesięciu lat nikt inny nie przestąpił
jego progu. Nie ma w nim, jak w innych leśniczówkach, przeróżnych myśliwskich trofeów,
jest nieomal zupełnie pusty, znajdują się tam jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Również w
pokoju siostry przemysłowca nie ma nic oprócz łóżka, stołu, szafy i krzesła. Ani jednego
obrazu na ścianie, w całym domu ani jednego obrazu. Przemysłowiec nienawidzi obrazów,
nienawidzi kopii. Wszystko musi być jak najbardziej puste, jak najbardziej ogołocone. A te
nieliczne posiadane rzeczy możliwie najprostsze. Świat natury wokół leśniczówki, gęsty
las, odbiera jako mur. Przez ten mur wolno przechodzić listonoszowi z telegramami, nie
może on jednak przekraczać progu domostwa, musi dać o sobie znać wołaniem i przed
leśniczówką przekazać pocztę przyrodniej siostrze przemysłowca. Za domem jest źródełko,
powiedział ojciec, dobra woda.
Znaleźliśmy się w dolinie alpejskiej i jechaliśmy teraz przez las, las i jeszcze raz las.
W domu przemysłowca nie ma ani jednej książki, powiedział ojciec, celowo nie ma
żadnej książki, aby go nie irytowały. Nic nie irytuje bardziej niż książki; jeśli człowiek
chce być sam ze sobą, musi być sam ze sobą.
Siostrze pozwala czytać gazety, wśród nich „Le Soir”, „Aftonbladed”, „Le Monde” i „La
Prensa”, ani jednej niemieckiej. Ale nawet te zagraniczne gazety, na których lekturę jej
pozwala, muszą pochodzić przynajmniej sprzed miesiąca, już pozbawione swojej
niszczycielskiej mocy, już poetyckie.
Odzienie przemysłowca jest proste; ojciec nigdy nie widział go ubranego inaczej niż w
koszulę i spodnie. Podobno mówi nie tylko wszystkimi środkowoeuropejskimi, ale także
prawie wszystkimi wschodnioazjatyckimi językami.
Oprócz krzesła i stołu toleruje w swoim gabinecie wyłącznie puste kartki papieru, żeby,
absolutnie zdanego na siebie, nic nie odwodziło go od pracy. Jako materiał do tego, co
pisze, wystarczają mu doświadczenia wyniesione z ponad czterdziestu lat spędzonych w
różnych metropoliach świata, w ośrodkach przemysłowych i handlowych wszystkich pięciu
kontynentów.
Jego posiadłości są rozproszone po całym świecie, przede wszystkim w krajach
anglojęzycznych. Przemysłowiec prowadzi swoje interesy z Hauenstein, co zabiera mu
ledwie godzinę dziennie. Utrzymuje w ciągłym ruchu niesłychanie skomplikowaną
maszynerię, w której zamkniętych jest ponad czterdzieści tysięcy niezaznających spoczynku
pracowników i która działa coraz lepiej.
Potem, gdy już kończy pracę, „w wyniku tego pozostaje może jedna jedyna myśl”,
powiedział kiedyś do mojego ojca, otóż zastanawia się, czyby nie wyjechać z Hauenstein, z
tej alpejskiej doliny, nie zostawić tego za sobą.
Do jedzenia wystarczają mu najprostsze rzeczy. Dalekie spacery, coraz głębiej w las, w
nieogarnioną „wiecznie zieloną matematykę metafizyczną”, jak nazywa lasy wokół
Hauenstein, wystarczają, by nie zastały mu się mięśnie. Jest wrogiem spacerów, chodzi na
nie tylko po to, aby „nie zmarnieć fizycznie”.
Jego pokój ogrzewa żelazny piecyk, drugi żelazny piec ogrzewa pokój jego siostry. To
szczęście, że jest chory na cukrzycę, powiedział kiedyś do mojego ojca, bo w ten sposób
spotyka się w Hauenstein, oprócz przyrodniej siostry, przynajmniej jeszcze z jakimś
człowiekiem, czyli z moim ojcem. Ojciec uniemożliwia „absolutną konsekwencję
Hauenstein”, powiedział kiedyś do niego.
Po przemysłowcu od razu można poznać, że jest małomówny i że wszystko, co mówi, to
wyłącznie obrona przed potworną irytacją.
Puste pokoje ciągle wywierają na moim ojcu straszne, przygnębiające wrażenie, kiedy
pomyśli, że człowiek, który w nich mieszka, musi, by nie oszaleć, zapełniać je wyłącznie
sam sobą, wyłącznie swoimi fantazjami, wyłącznie fantastycznymi przedmiotami.
Jedynym zajęciem przemysłowca poza pracą, chodzeniem do lasu i omawianiem z
przyrodnią siostrą kwestii żywieniowych, jest ogarniająca go od czasu do czasu i
pochłaniająca coraz bardziej ochota oddawania strzałów do olbrzymiej drewnianej tarczy
umocowanej na dwóch pniach drzew za leśniczówką. „Ćwiczę się tam, sam nie wiem, w
jakim celu”, powiedział kiedyś do mojego ojca. Często przez wiele godzin, aż do po
północy, słychać te jego strzały w całej okolicy.
W najpotworniejszy sposób ogarnia go często całymi dniami, tak że nie może wyjść z
tego stanu, na przemian absolutna bezsenność i absolutny brak ochoty do czegokolwiek.
W normalne dni przemysłowiec wstaje o pół do piątej rano i pracuje do pół do
dwunastej w południe; zjada coś, po czym pracuje do siódmej wieczorem.
Siostrze zostawia „jak największą” swobodę. Ale już sześć czy siedem tygodni po jej
wprowadzeniu się do Hauenstein dostrzegł w niej oznaki szaleństwa mającego swe źródło
w „głębokim klerykalizmie”. Jednak gdy tylko wyjadą z Hauenstein, mówi przemysłowiec,
owo szaleństwo może natychmiast opuścić jego siostrę. Zdana wyłącznie na siebie, pod
władzą przyrodniego brata jest wciąż bliska targnięcia się na życie. On jednak widzi, że
przez wzgląd na niego, dla którego wprawdzie wszystko robi, ale którego w ogóle nie
rozumie, nie pozwala sobie nawet na głośny, wyzwalający krzyk i nie bije na oślep
pięściami wokół siebie. Tę właśnie milkliwość, stwierdzaną u chorych psychicznie kobiet
zamkniętych w zakładach dla obłąkanych, obserwuje mój ojciec u tej uderzająco czystej
osoby.
„Prawdopodobnie brat zabronił jej ze mną rozmawiać”, powiedział ojciec; odnosi
zawsze wrażenie, że chciałaby z nim porozmawiać, ale jej nie wolno.
Ojciec przybywa do Hauenstein przeważnie już z samego rana, po drodze do Sauraua z
Hochgobernitz, gdy powietrze jest najczystsze, a widok na Roßbuchalpe najpiękniejszy.
Drogę, którą jedziemy, powiedział, przemysłowiec kazał wykonać na własny koszt, na
całej długości należy ona do niego. Porozstawiał wszędzie na czatach, jakkolwiek
ukrytych, bezrobotnych młynarzy, wysłużonych robotników leśnych, bezrobotnych
górników, każąc im trzymać z dala od niego wszystkich ludzi.
Jego zdaniem, powiedział ojciec, przemysłowiec spędzi w Hauenstein jeszcze trochę
czasu tak, jak uważa, że musi go spędzić, jeszcze kilka lat. U niego, w odróżnieniu od jego
siostry, nie można stwierdzić choćby najmniejszych oznak szaleństwa. Ale wegetacji w tak
całkowitym odosobnieniu nikt nie przetrwa bez ciężkich, wręcz najcięższych zaburzeń
umysłu i konstytucji duchowej. Wiadomo, że ludzie nagle, w decydującym, zwrotnym
punkcie życia, który wydaje się im filozoficzny, wynajdują sobie więzienie, do którego
następnie się udają, aby przez resztę życia poświęcić się pracy naukowej lub fascynacjom
poetycko-naukowym. I że tacy ludzie zawsze zabierają ze sobą do tego więzienia jakąś
bardzo oddaną im istotę. A potem przeważnie, prędzej czy później, najpierw zawsze
powoli, wykańczają tę zabraną ze sobą do więzienia istotę, na koniec zaś siebie. Jednakże
ojciec nie chciałby uznawać przemysłowca za takiego nieszczęśnika, wręcz odwrotnie, bo
przecież prowadzi on całkowicie odpowiadające mu życie, w przeciwieństwie do
przyrodniej siostry, która przez niego musi wieść żywot bardzo nieszczęśliwy.
Na samym początku tacy ludzie jak przyrodnia siostra przemysłowca, powiedział ojciec,
wzbraniają się przed wydaniem się na łaskę i niełaskę swoich gnębicieli, wkrótce jednak
zaczynają rozumieć, że na nic się to nie zda. Są im więc, jako że nie mają innego wyboru,
oddani w straszliwej, systematycznie unicestwiającej ich rozpaczy, którą mój ojciec
określa jako „potworną rozpacz posłuszeństwa”.
Dzięki temu jednak, że ludzie pokroju przemysłowca postępują do cna bezwzględnie,
osiągają cel, choćby zarówno cel, jak i metoda, za pomocą której go osiągnęli, wydawały
się światu absolutnie odpychające i pozostawały zagadką.
Leśniczówka rzeczywiście stała na polanie i to, co było od razu widać, na polanie
całkowicie jej odpowiadającej.
Na leśniczówce nie było ani jednego trofeum, w ogóle nie wyglądała jak leśniczówka.
Natychmiast pomyślałem: więzienie! Okolicznościowe więzienie! Wszystkie okiennice
były zamknięte, można by sądzić, że leśniczówka jest niezamieszkana.
Pomieszczenie, w którym przemysłowiec pracuje, mieści się po drugiej stronie,
powiedział ojciec. Przemysłowiec pozwala sobie zawsze tylko na jedną otwartą
okiennicę.
Nic w leśniczówce nie może dekoncentrować go podczas pracy.
Wysiedliśmy, a ponieważ ojciec był oczekiwany i najwyraźniej usłyszano, że
przyjechaliśmy, natychmiast nam otworzono. Przyrodnia siostra przemysłowca
wprowadziła nas szybko do sieni, a ja od razu pomyślałem, że ta leśniczówka nie mogła
pierwotnie być leśniczówką, albowiem leśniczówki nie mają u nas sieni. Ten budynek
wchodził kiedyś prawdopodobnie w skład umocnień zamkowych Sauraua. W sieni nie było
ani jednego ruchomego przedmiotu, pomijając gruby sznur, zwisający z sufitu. Cel, w jakim
ten sznur tam zawisł, stanowi dla mnie zagadkę.
Ojciec powiedział, że jestem jego synem. Ale siostra przemysłowca nie podała mi ręki,
lecz natychmiast zniknęła, zostawiając nas w sieni samych. Zwróciło moją uwagę, że gdy
tylko się tam znaleźliśmy, natychmiast zaryglowała drzwi wejściowe do domu, zasuwając
dużą, czworograniastą belkę. Przyzwyczajona do wizyt mojego ojca, zniknęła bez
wytłumaczenia.
Podążyłem za ojcem przez kilka, tylko dzięki szczelinom w okiennicach nie całkiem
zaciemnionych pomieszczeń pobielonych wapnem. Szliśmy po podłogach z modrzewia.
Musieliśmy wejść na pierwsze piętro. Na górze był długi korytarz, tak samo ponury,
konsekwentnie zaciemniony. Przyszło mi na myśl wnętrze klasztoru.
Szliśmy ostrożnie, ale jednak o wiele za głośno, ponieważ pomieszczenia były puste.
Najchętniej bym krzyknął i tym krzykiem gwałtownie pootwierał okiennice, kiedy
kroczyliśmy górnym korytarzem, ale rozsądek zabronił mi uczynić coś, czego nie
powinienem był czynić.
Przed pokojem przemysłowca ojciec przystanął, zapukał i, zaproszony przez niego,
wszedł sam. Zgodnie z umową czekałem za drzwiami.
Długo nie dochodziły mnie żadne odgłosy, potem zacząłem wyławiać słowa, które w
większości pozostawały dla mnie bez związku, wreszcie usłyszałem takie, które wyraźnie
odnosiły się do pracy pisarskiej przemysłowca. Jak powiedział, w ubiegłym tygodniu
poczynił największe postępy i nadal zamierza czynić takie postępy. „Chociaż unicestwiłem
wszystko, co do tej pory napisałem”, powiedział, „to jednak poczyniłem największe
postępy”.
Teraz przygotowuje się do wieloletniej, być może nawet unicestwiającej go pracy.
„Nie”, powiedział, „nie pozwolę się unicestwić”.
Potem zaczął mówić o rozwijających się interesach, skupionych w coraz większym
stopniu na krajach afrykańskich. Ma niezwykle radosne wieści, powiedział, z Londynu i
Kapsztadu. Afryka jest w ogóle regionem przekształcającym się z niesłychaną szybkością
w najbogatszy kontynent, trzeba więc wykorzystać fakt, że biali się stamtąd wycofują.
„Biała rasa”, powiedział, „kończy się w Afryce, ale ja tam dopiero zaczynam!”
Wracając do swojego pisarstwa, powiedział, że teraz, „w tych tygodniach”, dokonuje
odkryć decydujących dla swojej pracy. Dzięki temu odosobnieniu, „dzięki tej pustce”, ma
możliwość „urzeczywistnić całkiem niesłychany kosmos idei”. W tej chwili wszystko
urzeczywistnia się w nim. On zaś spożytkowuje całą siłę na dokończenie swojej pracy.
Ale żeby i to go od niej nie odrywało, kazał zniszczyć „ostatnią prawdziwą odskocznię”,
jaką jeszcze miał w Hauenstein: całą dziką zwierzynę żyjącą w lasach Hauenstein kazał
odstrzelić, zebrać i podarować „możliwie najbiedniejszym ludziom” z okolicy
Bundscheck.
„Teraz, kiedy otwieram okna, niczego już nie słyszę”, powiedział przemysłowiec,
„niczego. Fantastyczny stan”.
Po dłuższym milczeniu, które zaległo w pokoju przemysłowca, usłyszałem, jak ojciec
napomyka mu o mojej obecności w korytarzu. Przyjechałem do domu na weekend z Leoben,
gdzie, o czym on wszakże wie, studiuję w Wyższej Szkole Górniczo-Hutniczej, zabrał mnie
więc ze sobą. Jestem na zewnątrz, w korytarzu. Ale przemysłowiec nie chciał mnie
widzieć. „Nie”, powiedział, „nie chcę zobaczyć pańskiego syna. Nowy człowiek, nowa
twarz, wszystko mi zrujnuje. Niech mnie pan zrozumie, taka nowa twarz zrujnuje mi
wszystko”.
Przemysłowiec zapytał mojego ojca, gdzie już był tego dnia; zabrzmiało to tak, jakby
zawsze o to pytał. „W Gradenbergu”, odpowiedział ojciec, „górnik o nazwisku Größl zabił
tam żonę oberżysty. A potem byliśmy na Hüllbergu. I w Salli. I w Köflach. Potem także w
Afling i w Stiwoll”, powiedział. „Jedzie pan teraz na górę do Sauraua?”, zapytał
przemysłowiec. „Tak”, odparł ojciec, „ale przedtem muszę jeszcze zjechać do młyna
Fochlerów”.
„Nie”, powtórzył przemysłowiec, „nie przyjmę pańskiego syna, nie chcę go poznać. Jeśli
nagle pojawi się nowy człowiek, może się zdarzyć, że wszystko mi zburzy. Wszystko. Taki
człowiek wejdzie i wszystko zrujnuje”. Po chwili przemysłowiec powiedział: „Ponieważ
każdy pokój w tym domu jest kompletnie pusty, w ciemności, która tu panuje, nie muszę
obijać się o żadne przedmioty”. Ojciec wyszedł. Zeszliśmy do sieni. Siostra przemysłowca
wypuściła nas na zewnątrz. Również polana miała w sobie coś przytłaczającego.
„Pojedziemy do Geistthal coś zjeść”, powiedział ojciec. W milczeniu przebyliśmy ten sam
kawałek drogi, którą tu przyjechaliśmy, z powrotem do Geistthal. Nie spotkaliśmy żywej
duszy. Wizja, że w lesie nie ma już zwierzyny i że z ukrycia obserwują nas strażnicy, była
dla mnie straszliwa. Pierwszych ludzi ujrzeliśmy dopiero pod Geistthal. Było południe.
Najpierw mieliśmy zamiar jechać przez Römaskogel do młyna Fochlerów, pojechaliśmy
jednak przez Abraham do Afling, gdzie weszliśmy do gospody, którą ojciec znał od dobrej
strony.
Nie było wolnego stolika, zaproszono nas więc do kuchni, gdzie zostaliśmy wybornie
obsłużeni. Słyszeliśmy rozmowy o zabójstwie w Gradenbergu, o zmarłej. Nadal nie
schwytali Größla. Trzeba odczekać, aż głód wygna go z kryjówki, która na pewno znajduje
się gdzieś w pobliżu.
Podczas obiadu ojciec znów czule mówił o dziecku z Hüllbergu, a potem o Blochu.
„Wszyscy są trudni”, powiedział. Otworzył torbę lekarską i spostrzegł, że zapomniał
zabrać od Blocha książki, które chciał od niego pożyczyć, Diderota, Nietzschego, Pascala.
Ale i tak w najbliższych dniach nie uda mu się nawet zasiąść do czytania. Jego myśli
zaprzątała Ebenhöh, i to, że powoli musi odwyknąć od odwiedzania jej, gdyż ona pożyje
jeszcze kilka dni, a potem po prostu zaśnie. Nagle zaczął mówić o nauczycielu, którego
odwiedził najpierw i który od razu umarł na jego rękach. Los nauczycieli wiejskich jest
gorzki, z miast, choćby najmniejszych, w których jednak dobrze się czują, przenosi się ich
często karnie do zimnych, ciasnych dolin górskich, zamieszkanych przez wrogo
nastawionych do nich ludzi, gdzie potem wiodą marny żywot, coraz bardziej tłamszony
ohydnymi przepisami ministerialnymi, i przeważnie w bardzo krótkim czasie popadają w
zabójcze otępienie, które w jednej chwili przeradza się w obłęd. Mając bardzo wcześnie
skłonność do traktowania życia wyłącznie jako strasznej kary (bożej?), żyją nieprzerwanie
w tym samym otoczeniu, które nie bierze ich poważnie, zewsząd patrzy na nich z góry, w
klimacie, który i bez tego targa słabe nerwy tych ludzi, popychając ich do zdrożności
seksualnych.
Smutny los nauczyciela z Salli już od dawna stanowił dla ojca powód codziennych
„bezsensownych” myśli. Ale nie chce o tym mówić, powiedział, zaraz potem jednak
zaczęło mu na tym, jak się zdaje, mniej zależeć, zaczął bowiem opowiadać, że dwa lata
temu nauczyciel był po raz ostatni w czteroklasowej szkole w Obdach, gdzie musiał uczyć.
O ile ojciec wie, to kilkakrotny kontakt nauczyciela z pewnym nerwowym chłopcem był
winien temu, że zniknął gdzieś w Tyrolu, wreszcie we Włoszech, a potem wręcz w
Słowenii. Nauczyciel jak opętany wytrzymał dwa lata wśród samych cudzoziemców, żyjąc
przez większość czasu z drobnych kradzieży, a później naraz, w stanie całkowitego
zaburzenia, wrócił zza granicy i dobrowolnie oddał się w ręce wymiaru sprawiedliwości.
Proces, który szybko się odbył, skończył się tym, że sąd ławniczy w Bruck skazał
nauczyciela na dwa lata więzienia i dwa lata zakładu pracy przymusowej. Karę musiał
odsiedzieć w Garsten. Wypuszczony na wolność, wrócił (przywodzi mi to na myśl brata
chorej Ebenhöh) do rodziców, którzy mają w Salli niewielkie gospodarstwo i czule zajęli
się synem. Można wprawdzie powiedzieć, powiedział ojciec, że nauczyciel zmarł na
chorobę sercową, na tak zwane pęknięcie serca, i w ten sposób ułatwić sobie całą sprawę.
„Ale to nie było to”, powiedział.
Na twarzy konającego nauczyciela ojciec wyraźnie widział oskarżenie skierowane
przeciw światu, który nie chciał tego człowieka zrozumieć.
Nauczyciel skończył dwadzieścia sześć lat, całymi tygodniami rodzice trzymali w sieni
jego śmiertelną koszulę. „Całymi tygodniami”, powiedział ojciec, „wchodząc do
rodzinnego domu nauczyciela, najpierw widziałem wiszącą w sieni jego śmiertelną
koszulę”.
Rodzice nauczyciela z uczuciem ulgi odebrali wiadomość, że ich syn zmarł w obecności
lekarza, mojego ojca. Również oni, powiedział ojciec, muszą odbierać syna, podobnie jak
Ebenhöhowie swojego, jako straszliwą karę (bożą?).
O zmarłym nauczycielu ojciec opowiedział podczas obiadu jeszcze i to, że w
dzieciństwie babka zabrała go kiedyś na jeżyny do głębokiego lasu, w którym oboje
kompletnie zabłądzili. Bez przerwy szukali wyjścia, ale nie mogli go znaleźć. Naraz
zrobiło się ciemno, a oni nie znajdowali wyjścia. Szli ciągle w niewłaściwym kierunku.
Wreszcie babka i wnuk przycupnęli w jakiejś niecce i w ten sposób, przytuliwszy się
mocno do siebie, przetrwali noc. Nazajutrz znów nie udało się im wyjść z lasu. Kolejną
noc przeczekali w innej niecce. Dopiero następnego dnia po południu znaleźli nagle
wyjście z lasu, chociaż wyszli na zupełnie inną miejscowość niż Salla, znajdująca się w
ich rodzinnych stronach. Kompletnie wyczerpanym, udało im się dotrzeć do najbliżej
położonego gospodarstwa chłopskiego.
To przeżycie, które przyczyniło się do rychłej śmierci babki, zniszczyło przyszłość
również jej niespełna sześcioletniemu wówczas wnuczkowi.
Z katastrof, które spotykają człowieka w późniejszym wieku, zawsze można wnioskować
o dawniejszych szkodach na ciele i duszy, poniesionych na ogół we wczesnym
dzieciństwie. Ale współczesna medycyna nadal robi z tej wiedzy zbyt mały użytek.
„Większość lekarzy do dzisiaj nie bada przyczyn zachorowań”, powiedział ojciec, „lecz
wyczerpuje się w najprymitywniejszych schematach leczenia”. Ci „przepisujący lekarstwa
hipokryci” w ogóle unikają studiowania duchowości człowieka, który wskutek
nieszczęsnej tradycji całkowicie zawierza się im w swojej bezradności. Lekarze są „leniwi
i tchórzliwi”, powiedział ojciec, zdać się na ich łaskę i niełaskę oznacza zdać się na
przypadek i całkowitą bezduszność, na pseudonaukowość. Większość lekarzy to dzisiaj
„niewykwalifikowani robotnicy medyczni”, „najbardziej niesamowici zatajacze”. On,
ojciec, nigdzie nie czuje się bardziej niesamowicie niż wśród koleżeństwa. „Nie ma
niczego bardziej niesamowitego od medycyny”, powiedział.
Nauczyciel w ostatnich miesiącach życia, powiedział ojciec, „zrobił niesłychane postępy
w sztuce rysowania piórkiem”. Rodzice byli wstrząśnięci demonicznością, coraz bardziej
widoczną w jego rysunkach. Delikatną kreską rysował świat, „sam siebie unicestwiający
świat”, który ich zatrważał, im więcej z tego świata im „wyrysowywał”: ptaki w strzępach,
powyrywane języki, ośmiopalczaste dłonie, porozbijane głowy, członki oderwane od
niewidocznych korpusów, stopy, ręce, organy płciowe, ludzi, którzy udusili się w marszu
itd. Pod skórą nauczyciela uwidaczniał się coraz bardziej kościec jego czaszki, którą
często rysował, setki, tysiące razy. Kiedy nauczyciel mówił, można było najwyraźniej
zobaczyć całą nieszczęsność jego konstrukcji psychicznej. Ojciec powiedział, że kiedyś
myślał nawet o tym, aby zabrać jeden z rysunków nauczyciela i pokazać go w Grazu
znanemu właścicielowi galerii. „Można by z tego zrobić dobrą wystawę”, powiedział. Nie
zna nikogo, kto rysowałby tak, jak zmarły nauczyciel. Surrealizm nauczyciela jest
absolutnie nowy; w sztuce nauczyciela w ogóle nie chodzi u rzeczy surrealne; na jego
rysunkach widać czystą rzeczywistość. „Świat jest na wskroś surrealistyczny”, powiedział.
„Natura surrealistyczna, wszystko surrealistyczne”, powiedział ojciec. Wydaje mu się
jednak, że sztuka, którą się wystawia, ulega unicestwieniu właśnie przez to, że się ją
wystawia, porzucił więc myśl, żeby cokolwiek robić z rysunkami nauczyciela. Ponieważ
jednak obawia się, że rodzice zmarłego mogliby te rysunki, „tysiące!”, nie wiedząc, że są
to dobre rysunki, a także dlatego, że przez cały czas są nimi przerażeni, zatrwożeni i
wprawieni w stan zaburzenia, że mogliby je wyrzucić, spalić itd., zamierza je zabrać do
siebie („Po prostu wezmę je ze sobą”, powiedział). Nie wątpi w to, że mu je dadzą.
Rodzice nauczyciela musieli zapewne w ostatnich czasach, kiedy patrzyli na chorego
syna, myśleć o tych jego nieszczęsnych predyspozycjach. To straszne, że na człowieka, o
którym się wie, iż odszedł przez swoją absurdalność, anormalność albo przez zbrodnię, nie
można, póki żyje, patrzeć inaczej niż w kontekście owej absurdalności, anormalności i
zbrodni.
Z łóżka nauczyciel mógł patrzeć na Bundscheck z jednej i na Wölkerkogel z drugiej
strony. „W jego rysunkach czuje się tę całą okrutną naturę”, powiedział mój ojciec.
Rodzice nauczyciela opowiadali, że w ostatnich czasach przestał się już odzywać i tylko
wyglądał przez okno. Widział jednak całkiem inną przyrodę niż oni, powiedział mój ojciec,
„inną od tej, którą my widzimy, kiedy się w nią wpatrujemy. Malował też całkiem inną
przyrodę, „wszystko absolutnie inaczej”.
Niedługo siedzieliśmy przy stole sami, gdyż wkrótce dosiadł się do nas jakiś starszy
mężczyzna, najwyraźniej ojciec oberżysty. Co chwila wypytywał, czy wiemy o
morderstwie w Gradenbergu coś więcej niż on. Nie pozwolił nam zjeść w spokoju.
W kierunku młyna Fochlerów dolina coraz bardziej zwęża się w sposób niesamowity
nawet dla niej samej, powiedział ojciec. Przypomniałem sobie, że młyn Fochlerów leży w
głębi ponurego wąwozu; zaraz za nim droga prowadzi w górę na zamek Sauraua.
Zapłaciwszy, wyszliśmy. W dużej sali gospody obsługiwano właśnie gromadkę uczniów,
którym podano gorącą zupę i których upomniano, żeby zachowywali się cicho. Jacy straszni
ludzie wyrosną z tych bezmyślnych stworzeń, pomyślałem, kiedyśmy opuścili gospodę.
Młyn Fochlerów znajduje się w gminie Rachau, ale nawet z Rachau można do niego
dotrzeć wyłącznie sześćdziesięciokilometrowym objazdem, co znaczy, że młyn stoi na
całkowitym odludziu, dokładnie poniżej zamku Sauraua, którego to zamku jednak stamtąd
nie widać.
Z Afling pojechaliśmy prosto do wąwozu.
Gdy zapadł zmrok, moja myśl pobiegła ku siostrze, ciągle jeszcze noszącej plaster na
nadgarstku.
Czas, na który, zaledwie na weekend, przyjeżdżam z Leoben do domu, jest zbyt krótki,
powiedział ojciec. Nigdy nie zdążymy się rozmówić. On już nie, ale ja, powiedział,
mógłbym jeszcze ewentualnie mieć dobry wpływ na siostrę. Całkiem niezależnie od siebie
zaczęliśmy obaj myśleć o mojej siostrze.
Podpatruje ją, powiedział ojciec, gdy nie czuje się podglądana, gdy w ogrodzie popada
w zamyślenie i tkwi ciągle w tym samym miejscu, wlepiając nieruchomy wzrok w mur
szopy. Jego wołanie ją przeraża, wraca więc bez słowa do pokoju. W ogóle nie pomaga mu
w gabinecie lekarskim. Jej niechęć do wszystkiego, co ma związek z medycyną, jest
ogromna. Na przykładzie mojej siostry ojciec widzi swoją bezsilność najwyraźniej.
Myśli często, że jego sztuka, co właśnie najwyraźniej widzi na przykładzie własnego
dziecka, jawi się jako coś, co opiera się na niezdrowych domysłach. Od czasu do czasu
ojciec zabiera moją siostrę do krewnych, ale ona nie czuje się dobrze wśród ludzi.
Chcąc odwrócić uwagę ojca od siostry, pokazałem mu stado owiec, które przez chwilę
widać było na górze nad wąwozem przy dziale wód.
Kiedyśmy zjeżdżali coraz niżej w głąb wąwozu, setki, tysiące obrazów równocześnie,
jak mi się zdawało, wciskały mi się w pamięć, i już nic więcej nie widziałem.
Raz w tygodniu ojciec musi właścicielowi młyna zdejmować z owrzodzonej nogi
opatrunek, wypuszczać ropę, która się tam tymczasem nazbiera, i na nowo opatrywać nogę.
Może kiedy on będzie w pokoju młynarza, powiedział, mnie sprawi przyjemność
obejrzenie egzotycznych ptaków w dużej klatce znajdującej się za młynem. Dopiero teraz,
na wspomnienie klatki dla ptaków, zrozumiałem, co to za młyn, ten młyn Fochlerów. Obok
młyna przechodził kiedyś, jak pamiętam, kondukt żałobny, który wyłonił się z wąwozu,
myślę, że chyba z zamku Sauraua, a wrzaski ptaków, w nieustannym przerażeniu
rzucających się do kraty klatki, rozdrażnionych ludźmi mamroczącymi modlitwy, bez
przerwy go atakowały.
Była zresztą sobota. Pomyślałem, że większość pogrzebów odbywa się w sobotę,
prawie wszystkie chrzty, wesela i pogrzeby odbywają się w soboty. Jakże inny jednak był
nastrój, gdyśmy przybyli do młyna. Dwaj młodzi robotnicy (mój ojciec powiedział:
„synowie!”) byli zajęci ładowaniem worków mąki na wóz drabiniasty. Turbiny robiły taki
hałas, że nie rozumieliśmy swoich własnych słów, a ja nie zrozumiałem również tego, co
powiedział ojciec, zanim wszedł do młyna.
Okiennice były z żelaza, czarne. Żadnych kwiatów.
Nad drzwiami wejściowymi można było jeszcze dostrzec herb Saurauów. Niegdyś
należała do nich cała ta ziemia, jak myślę. Do takich zamczysk jak Hochgobernitz należało
zawsze wiele młynów, browarów i tartaków.
U krańca wąwozu, w najwyższym punkcie, leży Hochgobernitz, powiedział ojciec, ale ja
nie mogłem go dojrzeć.
Dźwigający worki z mąką i ładujący je na drabiniaste wozy nie widzieli ani nie słyszeli,
jak nadchodzimy.
To woda w rzece robi tyle hałasu, że w całym wąwozie nie słychać nic poza nią.
Na wozie stał trzeci młodzieniec, młodszy od dwóch pozostałych; wyglądał jak jeden z
tych młodych Turków, których teraz wielu się u nas zatrudnia, i rzeczywiście był Turkiem.
Zaczął zdejmować worki z pleców synów właściciela młyna i porządnie, jeden obok
drugiego, ustawiać je na wozie. Był w moim wieku, ale nie dość silny, by wykonywać
ciężką pracę młynarza, która dzisiaj wygląda w wąwozie dokładnie tak samo, jak od
stuleci. Elektryczność wytwarzają jednak sami. Elektrownia wodna jest dobudowana do
młyna i w połowie wystaje ponad rzekę.
Pomyślałem, że Turek jest w wąwozie pewnie dopiero od kilku dni. Synowie
właściciela młyna przez większość czasu będą się z niego naśmiewać, pomyślałem, było
mi go żal. W jednej chwili Turcy stali się u nas najtańszą siłą roboczą, tylko takiego więc
udało się im zatrudnić. Turcy wykonują najcięższe prace i są ze wszystkiego zadowoleni.
Zawsze będzie mu trudno między nimi, pomyślałem, jeśli się od razu nie zbierze i nie
odejdzie, całymi latami będzie ofiarą ich humorów. Nie sprawiali wrażenia, żeby choć
trochę chcieli ułatwić mu życie. Ale ty sobie tylko przedstawiasz, że to ty jesteś Turkiem, i
to, co przy tym dzieje się w tobie, pomyślałem. Natychmiast też wyobraziłem sobie Turka
w relacjach z wieloma osobami, w których polu oddziaływania musi on żyć, podobnie jak i
ja mam zawsze nieszczęście widzieć nie jednego człowieka, nigdy tylko tego, na którego
patrzę, lecz wszystkich, z którymi wchodzi on w ewentualne związki. To zawsze utrudnia
mi obserwację ludzi. Podobnie zresztą jak i każdą rzecz, którą widzę, muszę widzieć w
relacji z wszystkimi innymi. Jak marne musiało być życie owego Turka w rodzinnym domu,
że w tak młodym wieku przybył do tego wąwozu w Europie Środkowej, pomyślałem. W
jego wypadku wąwóz jest okrutnym oszustwem.
Prawdopodobnie jednak wszystko, o czym myślę, wygląda całkiem inaczej, niż myślę,
pomyślałem, i, niezauważony przez trzech robotników, poszedłem za młyn, gdzie
spodziewałem się ujrzeć olbrzymią klatkę dla ptaków.
W rzeczywistości klatka była o wiele większa, aniżeli zachowałem ją we wspomnieniu.
Bardzo jednak opustoszała, gdyż nie było w niej nawet w przybliżeniu połowy ptactwa,
które widziałem tu za pierwszym razem. Czy istotnie większość okazów wyzdychała
ptasznikowi? pomyślałem. Te nieliczne, które jeszcze mieszkały w klatce, może z
pięćdziesiąt sztuk, na mój widok odfrunęły przerażone pod tylną ścianę. Nie miały pokarmu
i chciało im się pić. Stojące pod murem koryto na wodę było puste. Wszystko w tej klatce
wskazywało, że nie ma już człowieka, który dotychczas opiekował się ptakami. Dwie
papugi wrzeszczały do siebie ciągle to samo. Nie udało mi się domyślić, co krzyczą.
Zauważyłem, że do znajdującej się przed klatką studni jest doprowadzony wąż, napełniłem
więc koryto wodą. Ptaki od razu się do niej rzuciły. Ale wszystko w nich było wrogie.
Skąd ta wrogość? pomyślałem. Miały również wrogie upierzenie, kolory, nieustannie
zmieniające się wskutek rozdrażnienia. Jakiś szaleniec musiał stworzyć tę hodowlę,
pomyślałem, i wskutek niej zmarnieć. Przez chwilę miałem wrażenie, że ktoś za mną stoi,
ale kiedy się odwróciłem, nie było nikogo. Szybko odszedłem od ptaków i wróciłem pod
młyn, gdzie trzej młodzi mężczyźni, choć Turek nie jest jeszcze mężczyzną, uporali się już z
ładowaniem worków. Turek właśnie zeskoczył z wozu, i, zaskoczony moim widokiem,
przystanął na chwilę pod murem domu, przyjrzał mi się badawczo, po czym momentalnie
wbiegł do młyna.
Zapragnąłem stamtąd odejść, poszedłem więc kawałek wzdłuż rzeki, w ogłuszającym
huku wody, która bezwzględnie wypływała z wąwozu i wpadała na młyńskie koło. Ale
powiedziałem sobie, że jeśli zapuszczę się dalej w wąwóz, ten ponury nastrój będzie się
we mnie tylko pogłębiał, zawróciłem więc.
Czyż nie jestem zawsze, wszystko jedno w jakim młynie, w miłym, ba, w szczęśliwym
nastroju? pomyślałem. Patrząc na ten młyn, widziałem kondukt żałobny, który przechodził
obok siedem czy osiem lat temu, jeden z najbardziej okazałych.
Pomyślałem, że w niezwykle krótkim czasie musiałbym udusić się w tym wąwozie, a
oprócz tego zastanawiało mnie, jak w takim wąwozie ktoś w ogóle może wpaść na pomysł
hodowania egzotycznych ptaków.
Miałem teraz potrzebę bycia razem z ojcem.
Wracając do młyna, pomyślałem, że po dziś dzień wiąże się go z fałszerzami pieniędzy i
morderstwami, które wydarzyły się tutaj ponad sto lat temu. Tu można bez przeszkód
obmyślać i popełniać najokrutniejsze zbrodnie, pomyślałem, a obaj synowie młynarza, jak
też ni stąd, ni zowąd ten młody Turek, wydali mi się nagle niesamowici. Jaką zbrodnię
zamierzają popełnić ci Fochlerowie, że sprowadzili sobie do wąwozu tego młodego
Turka?
Obejrzawszy dokładnie herb Saurauów nad wejściem, wkroczyłem szybko do
przedsionka. Aby od razu zyskać orientację po głosach dochodzących z wnętrza domu,
przystanąłem z prawej strony przed wejściem na schody i wtedy właśnie zawołał mnie
nagle z tyłu jeden z dwóch synów właściciela młyna.
Poprosił, żebym udał się za nim, i wyszedł z przedsionka na dwór.
Wąwóz był teraz jeszcze mroczniejszy niż wcześniej, zawsze panuje tam taka atmosfera
jak na chwilę przed straszną burzą. Ludzie żyją tu bez przerwy w takim burzowym nastroju,
pomyślałem i poszedłem za młodszym synem młynarza do przybudówki. Po zmurszałej
desce, na której przez cały czas bałem się, że stracę równowagę, szedłem, zbyt szybko, za
młynarczykiem przez rzekę. W pierwszej chwili niczego w przybudówce nie dostrzegłem.
Później jednak, gdy przyzwyczaiłem się do ciemności, do osobliwego smrodu, smrodu
mięsa, stwierdziłem, że na długiej desce ułożonej na dwóch drewnianych kozłach leży stos
martwych ptaków, jak natychmiast się zorientowałem, tych z klatki, to były najpiękniejsze z
egzotycznych okazów. Piękne kolory zrobiły na mnie wrażenie. Bo rzeczywiście, zabito
najpiękniejsze egzemplarze z klatki, odwróciłem się więc, kierując pytające spojrzenie na
młynarczyka.
Wszyscy trzej, on, jego brat i ten nowy, młody Turek, zatrudniony w młynie dopiero od
kilku dni, wyłapali o brzasku, jeszcze przed wschodem słońca (choć przecież wschód
słońca w wąwozie jest niemożliwy, pomyślałem!), połowę ptaków z klatki, najpierw te
najpiękniejsze, i zabili je, starając się nie uszkodzić cennego upierzenia. Jak? Z ogromną
szybkością owijali sobie wokół palców wskazujących szyje ptaków i ściskali je. Ogółem
naliczyłem czterdzieści dwa ptaki. Po fajrancie zabiją również te, które jeszcze zostały w
klatce, powiedział syn młynarza. Dodał też, że brat jego ojca mniej więcej przed
dwudziestu laty zaczął „wychowywać” te ptaki i żył wyłącznie dla nich. Zmarł trzy
tygodnie temu i od tamtej chwili nie ustaje straszliwy wrzask tego ptactwa, przyprawiając
ich niemal o szaleństwo. Początkowo myśleli, że krzyk ptaków, spowodowany śmiercią ich
opiekuna, z czasem przycichnie albo całkiem ustanie, ale się pomylili. Stawał się bowiem
coraz bardziej nie do zniesienia. Trzeba sobie wyobrazić, że taki wrzask zwielokrotnia się
w wąwozie po stokroć. Nikt nie zdoła się przyzwyczaić do takiego „straszliwego krzyku”,
nie można też wymagać, aby ktokolwiek to wytrzymał. Dostali więc wczoraj od ojca,
właściciela młyna, pozwolenie zabicia ptaków, mieli je uciszyć. Długo się zastanawiali,
jak je zabić, aż wreszcie wpadli na pomysł, że nie odetną im łebków, jak kurom, tylko
zabiją je, nie uszkadzając z zewnątrz. W ten sposób nie będą musieli się z nimi rozstawać,
powiedział młynarczyk. Przywykli do tych wszystkich cudownych ptaków, chociaż nie byli,
jak ich stryj, tak bez reszty w nich zadurzeni. Teraz sami zamierzają je spreparować,
wypchać i wypełnić nimi cały pokój, pokój zmarłego brata młynarza. To on, powiedział
młynarczyk, wpadł na pomysł urządzenia muzeum ptactwa w młynie Fochlerów. Nie było
łatwo zdobyć te ptaki. Kiedy zaczęli wyłapywać pierwsze i zabijać je, wrzask oczywiście
jeszcze się wzmógł, ale z każdą chwilą ptaki coraz bardziej milkły. Gdy zabili ostatnie,
reszta pozostałych przy życiu całkiem oniemiała. Teraz wyjaśniło się więc, dlaczego ptaki
były tak przerażone, gdy podszedłem do klatki, już w pierwszej chwili bowiem
pomyślałem, że reagują całkiem nienaturalnie. Od tego wyłapywania ptaków z klatki
wszyscy mają podrapane twarze, powiedział syn młynarza. Teraz, kiedy już nabrali
wprawy, powiedział, wieczorem uda się im o wiele łatwiej i szybciej zabić wszystkie
pozostałe, tak że już następnej nocy zapanuje absolutny spokój... Ich ojciec rozważał
najpierw pomysł, czyby nie sprzedać żywych ptaków jakiemuś kolekcjonerowi, ale
znalezienie takiego kolekcjonera zajęłoby im zbyt dużo czasu i do tej pory już by
prawdopodobnie zwariowali. Trudno jest znaleźć preparatora, postanowili więc, że w
czasie wolnym sami spreparują wszystkie okazy. Stryj, powiedział syn młynarza, miał w
głowie wyłącznie te ptaki. Zostało całe mnóstwo notatek, które zrobił na temat swojej
hodowli („Wszyscy lubimy robić notatki!”, powiedział młynarczyk), mających zapewne
dużą wartość dla fachowców. Brał do ręki jednego czy drugiego pięknego ptaka i podnosił
go tak wysoko, żebyśmy mogli mu się dobrze przyjrzeć, a następnie opisywał jego
szczególne przymioty. Pomyślałem, że ten młody człowiek całkiem nieźle zna się na
egzotycznych ptakach. Najwyraźniej wszyscy tu w młynie Fochlerów koncentrowali się na
nich. Umiał wszystkie poprawnie nazwać, jedne, mówił, pochodzą z krajów azjatyckich,
inne z amerykańskich, a jeszcze inne z afrykańskich. Większość to wschodnioazjatyckie
ptaki wyspowe, ani jeden nie pochodził pierwotnie z Europy. Brat młynarza często całymi
godzinami przebywał w ich klatce, ale żaden ptak nigdy go nie zaatakował. Wszystkie
miały imiona, jak Kalahari, Malemba, Mitwaba, Czing-tou, Koji-jang, Amoy, Druro,
Drirari, Cocabamba, Carrizal itd. Z książek o ptakach, z setek książek leżących na stosach
w pokoju stryja, on wie najdziwniejsze rzeczy o każdym z osobna. Ja jednak nie mogłem
już dłużej wytrzymać w tej przybudówce, gdzie zabite ptaki leżały na desce jak na
katafalku, dłuższe przebywanie tam uniemożliwiał mi przede wszystkim odór ptasiej
padliny, wyszedłem więc. Zacząwszy rozmowę o wąwozie, odwróciłem uwagę syna
młynarza, a dzięki temu również swoją, od martwych ptaków. Czy on zna Sauraua?
zapytałem. Tak, oczywiście. Czasem Saurau nieoczekiwanie schodzi do wąwozu i do
młyna, siada i opowiada „niestworzone rzeczy”. Chodzi zawsze pieszo. Kiedy na zamku
odbywają się jakieś uroczystości, słychać je aż w wąwozie, śmiech i muzykę, krzyki
pijanych. Ale w ostatnich czasach na Hochgobernitz nie odbywają się już żadne
uroczystości, powiedział młynarczyk. Książę zamyka się coraz bardziej. Młyn podarował
im w ubiegłym wieku jeden ze zmarłych już Saurauów, który pewnego wieczoru założył się
na zamku, że jeśli nazajutrz rano nie ustrzeli w wąwozie określonego dwunastaka, w jednej
chwili odda komuś młyn w darze. Nie ustrzelił go, toteż w jednej chwili podarował młyn
Fochlerom, którzy pracowali w nim już od dwustu lat. Młynarczyk powiedział:
„Saurauowie dotrzymują danego słowa”. Książę jest „równie szalony, co bogaty”,
powiedział mój ojciec, który wyszedł z domu, gdy znów stanąłem przed nim z synem
młynarza. Młynarczyk się roześmiał. Patrząc, jaki jest roześmiany, spostrzegłem też, że
wykonuje rękoma pseudogeometryczne ruchy, ruchy przypominające te w chwili zabijania
ptaków.
Wjechaliśmy w głąb wąwozu. Zostawimy samochód na samym jego skraju, „gdzie jest
najciemniej”, i wejdziemy na zamek pieszo, powiedział ojciec. Wzdłuż lewej ściany
skalnej wiedzie niebezpieczna droga, ale on już do niej przywykł, a ja jestem młody i
wystarczająco zręczny, żeby przebyć ją bez lęku. Książę czeka na mojego ojca w co drugą
sobotę. Z zamku roztacza się widok na całą piękną okolicę i tam w górze, jak z żadnego
innego miejsca, można rozeznać się w położeniu Styrii. Z Hochgobernitz widać wszystkie
graniczące ze Styrią kraje związkowe, a na południowym wschodzie wzrok sięga aż do
Węgier. Po drugiej stronie, naprzeciw wąwozu, prowadzi na zamek porządna droga, ale
podróż tamtędy oznaczałaby ponadosiemdziesięciokilometrowy objazd przez Planhütte.
Zbliżając się do skraju wąwozu, rozmawialiśmy o młynie Fochlerów. Ojciec
scharakteryzował młynarza jako ociężałego sześćdziesięcioletniego mężczyznę, który gnije
pod skórą, ciągle leży na starej sofie, nie może już chodzić, a jego żona, której odór z ust
świadczy o szybko postępującym procesie rozkładu płatów płucnych, ma wodę w nogach.
Stary tłusty wilczur chodzi tam i sam między obydwojgiem, od jego do jej sofy i z
powrotem. Gdyby w obu pokojach nie przechowywano świeżych jabłek, nie dałoby się
wytrzymać fetoru tych dwojga starych ludzi i wilczura. Prawa noga właściciela młyna gnije
szybciej niż lewa, młynarz chyba już nie może wstawać. „Kiedy przez wąwóz przechodzi
kondukt żałobny”, powiedział ojciec, „jest to niesamowite”. A zatem i on widział już
kiedyś kondukt żałobny w wąwozie. Młynarce udaje się ustać na nogach zaledwie przez
chwilę, tak więc oboje prawie zawsze wylegują się naprzeciw siebie we wspólnym pokoju
i zajmują się psem. Ten zaś, ponieważ nigdy pokoju nie opuszcza, jest niebezpieczny
wskutek zaburzeń umysłowych. Gdy ojciec wchodzi do Fochlerów, jedno z dwojga,
kobieta albo mężczyzna, musi zawsze przytrzymywać zwierzę. Z powodu wrzasku ptaków
psisko przez ostatnie tygodnie biegało ciągle „jak oszalałe” między parą młynarzy.
Młynarzostwo mieli nadzieję, że po zabiciu całego ptactwa przede wszystkim pies się
uspokoi, dzięki czemu i oni zaznają wytchnienia. Młynarz powiedział mojemu ojcu, że
polecenie zabicia ptaków wydał głównie ze względu na stan psa. Oboje, właściciel młyna
i jego żona, na zmianę trzymają go na smyczy, dniem i nocą. Z powodu chorób są już od
wielu miesięcy skazani na przebywanie w pokoju i coraz bardziej tracą kontrolę nad
synami. Jednego z nich, starszego, właściciel młyna charakteryzuje jako zawsze skłonnego
do przemocy: często bił matkę, a im obojgu groził śmiercią, raz wyskoczył do ojca z
motyką i ciężko go zranił. Ten, który pokazał mi martwe ptactwo w przybudówce, jest
słabeuszem, całkowicie wydanym na pastwę starszego brata. Wszyscy w młynie Fochlerów
są słabi na umyśle, ale nie umysłowo chorzy, powiedział mój ojciec.
Obecnie gospodarstwo prowadzi siostra żony młynarza, tyle że akurat teraz jest w
Knittelfeld.
W stajni stoją cztery krowy, nie mam pojęcia, czym się one żywią, skoro tam jest tylko
las.
Powiedziałem, że właśnie ów „syn słabeusz” pokazał mi martwe ptactwo leżące w
przybudówce. To bardzo osobliwe, że przyjechaliśmy do młyna Fochlerów akurat w dniu,
kiedy zostały zabite ptaki i jeszcze będą zabijane.
Przez cały czas widzę kondukt żałobny, który widziałem podczas mojej pierwszej wizyty
w młynie Fochlerów, powiedziałem, ciągle. Nawet Fochlerowie mówili o zabójstwie w
Gradenbergu, ciągle powtarzali słowo „morderstwo”. Ale mój ojciec całkiem celowo nie
przyznał się, że ten wypadek jest mu znany.
Pewien notariusz z Köflach chce odkupić od nich młyn, powiedział do mnie ojciec,
młynarzostwo o tym mówili, i zamierza przyjeżdżać tu na letnisko (!), ale oni ani myślą
pozbywać się młyna.
W młynie Fochlerów jest dobra woda źródlana, powiedział do mnie ojciec, a następnie:
„W pokoju starej Fochlerki wisi obraz olejny”. Mój ojciec szacuje go na trzysta
pięćdziesiąt, czterysta lat. Nie jest to święty obraz, wręcz przeciwnie, przedstawia dwóch
stojących do siebie plecami nagich mężczyzn z „całkowicie wykręconymi głowami”,
„twarzą w twarz”. Ojciec już od dawna podziwia ten obraz i zawsze wiązał z nim
najrozmaitsze, „raczej straszne” myśli. „Kiedy zdejmie się go ze ściany, na której z
pewnością wisi już kilkaset lat”, powiedział, „i wyniesie z tego okropnego pokoju, po
czym umieści na pustej białej ścianie, będzie musiało ukazać się całe jego piękno”. Ojciec
wyjaśnił mi, że ten obraz jest absolutnie brzydki i absolutnie piękny zarazem. „Piękny, bo
prawdziwy”, powiedział.
W wielu styryjskich domach właśnie tam, gdzie panuje największa ciemność, jak w
wąwozie, można było jeszcze do niedawna znaleźć najcenniejsze dzieła sztuki i wydobyć
je na światło dzienne, teraz już nie. Ogarnięte w połowie stulecia straszliwym
upodobaniem do antyków, mieszczuchy w ostatnich latach systematycznie ograbiały całe
wsie z ich skarbów sztuki, a zostawiały tam swoją własną proletariacką pustkę.
Wąwóz zwęża się jeszcze bardziej. Nad brzegiem rzeki rosną sosny zamiast jodeł. Tam,
powiedział ojciec, powinny być pstrągi. Gdybyśmy się tak nie śpieszyli — przed wizytą u
Sauraua chciał jeszcze zajrzeć do dzieci Krainerów, mieszkających w parterowym domku
dla służby tuż u podnóża zamku — byłby się zatrzymał i wysiadł, żeby rozejrzeć się za
pstrągami w rzece.
Okropnie poruszała mnie myśl, że w miejscu, gdzie stoi młyn Fochlerów, mieszkają
ludzie. I to jacy! Wszystkie martwe ptaki wydzielają dziwny odór gnicia, powiedziałem.
Jedni, jak rodzina młynarza, powiedziałem, są zmuszeni spędzać życie w najokropniejszej
samotni, panującej w wąwozie, nie pozostaje im nic innego, są przywiązani do swojego
domu, do marnego źródła dochodów, do takiej rzeki jak ta, wzdłuż której jedziemy teraz w
górę aż do jej źródła, inni natomiast, jak ten przemysłowiec, udają się dobrowolnie,
całkiem rozmyślnie, na odludzie, jak to w Hauenstein. Kiedy jednak powiedziałem
„dobrowolnie”, pomyślałem, że nikt nie robi prawie niczego dobrowolnie, wolna wola
człowieka to bzdura, i powiedziałem do ojca: „Oczywiście również przemysłowiec nie
przyjechał do Hauenstein dobrowolnie”, i świat wydał mi się nagle doprawdy
niesamowity; jeszcze nigdy nie odczułem go jako tak niesamowitego, jak wówczas, gdyśmy
coraz głębiej wjeżdżali w wąwóz. Niebawem już nic nie było widać, ale ojciec zna tę
drogę od lat. Przyroda tam, gdzie jest najczystsza i najbardziej dziewicza, jak tu w
wąwozie, jest również najbardziej niesamowita.
Czy zauważył, zapytałem ojca, że Turek sprawiał wrażenie absolutnie przerażonego?
Umieścili go w dużym pokoju po zmarłym opiekunie ptaków, ale w środku nocy wyszedł
stamtąd i w pokoju synów właściciela młyna kładł się na zmianę to do łóżka jednego, to do
łóżka drugiego, błagając, żeby go od siebie nie wyrzucali. Pozwolą Turkowi spać kilka dni
u siebie w łóżkach, powiedział ten, który pokazał mi martwe ptaki w przybudówce, tak
długo, aż przestanie się bać, aż przyzwyczai się do wąwozu. Nie mogą zapamiętać imienia
Turka, powiedziałem, mnie również nie zostało ono w pamięci, nazywają go więc po
prostu „Turek”. Synowie właściciela młyna wiedzą tylko, że chłopak ma w domu
siedmioro rodzeństwa i rodziców, do których pisuje od czasu do czasu, po co bowiem
kupowałby tyle papieru listowego w Knittelfeld, zanim przybył tu ze starszym z synów
młynarza, który podkupił go pewnej firmie budowlanej? Nie mogli mu wytłumaczyć, z
jakiego powodu o brzasku zabijają ptaki. Oni nie rozumieli jego, ponieważ nie znają ani
jednego tureckiego słowa, on nie rozumiał ich, bo prawie w ogóle nie mówi po niemiecku.
Przerażony nimi dwoma, powiedział syn właściciela młyna, Turek, ujrzawszy, że zabijają
złapane w klatce ptaki, stał całkiem nieruchomo, oparty o mur domu. Mógł był przecież
pomyśleć, że zwariowali! Pierwsze ptaki zabijali, nie uzmysławiając sobie brutalności
tego czynu, pod samą klatką, na oczach jeszcze niezabitych ptaków, mianowicie tak, że po
prostu ściskali ich szyje, ale krew mimo wszystko tryskała. Później jeden z nich wpadł na
pomysł, żeby owijać ptasie szyje wokół palców wskazujących i ukręcać im łebki. Szli już
wtedy za klatkę. Ptak traci przytomność, gdy jego szyja zostaje po raz pierwszy mocno
owinięta wokół palca. Słychać, jak łamie się kręgosłup poniżej łebka. Raz po raz zachęcali
Turka, żeby również pomógł im zabijać ptaki, dokładnie w taki sam sposób, jak oni to
robią, ale on się przed tym wzdragał. Nagle jednak wydało się, że Turek chyba pojął, bo
całkiem sam z siebie zabił tą ich metodą dziesięć czy dwanaście sztuk, o wiele zgrabniej
niż oni. Potem przyniósł puste worki po mące i nakrył nimi ptaki, leżące na desce jeden za
drugim z ukręconymi łebkami.
Jedynym sposobem, pozwalającym wydobyć się z depresji absolutnie harmonizującej z
panującą w wąwozie ciemnością, okazał się pomysł opowiedzenia o Leoben; gdy nagle
zacząłem mówić o Leoben, wydało mi się, jakbym mówił o świecie zewnętrznym.
Zmusiłem się do tego, żeby widzieć siebie na zmianę to w Wyższej Szkole Górniczo-
Hutniczej, to znów w akademiku. Skupiłem się na dokładnym oglądzie mojego pokoju w
akademiku. Teraz go widzę i nie jest on pusty, pomyślałem. Teraz widzę stołówkę i jestem
w stołówce. Widzę plac miejski w Leoben i jestem na tym placu. Widzę uczonych
inżynierów i jestem wśród nich, chociaż nie jestem wśród nich, tylko w wąwozie. W
rzeczywistości jestem w wąwozie. Ale również w Leoben jestem w rzeczywistości.
Wszystko jest rzeczywistością, pomyślałem.
Teraz już od dawna jestem nie tylko wydany na pastwę swoich studiów, powiedziałem,
lecz z rosnącą pewnością im oddany. Już od dawna nie są dla mnie niczym
niewyobrażalnym. Nawet zdyscyplinowanie się nie przychodzi mi już z taką trudnością jak
na początku. O ile przez cały pierwszy rok w mniejszym lub większym stopniu byłem
politowania godną ofiarą panującej wśród wszystkich studentów równomiernie wszystko
wokół zatruwającej melancholii, a przez to zdolny wyłącznie do najżałośniejszych,
najbardziej znikomych postępów w swojej dziedzinie wiedzy, to teraz wszystko jest dla
mnie łatwe i jasne. „Potrafię trzymać ciało i umysł z dala od złych wpływów”,
powiedziałem. „Wiem, co jest dla mnie pożyteczne”, powiedziałem. Ale wychodzenie,
przy największej bezwzględności wobec siebie, z monotonii własnego zaślepienia
umysłowego było straszliwym procesem. Własna młodość jest stanem przyprawiającym o
dreszcze, pomyślałem. Komunikowanie takich rzeczy ojcu wydało mi się jednak
bezsensowne. Już od dawna przekazywałem mu zafałszowany obraz. Nie widziałem sensu,
żeby opowiadać, iż wszystko mnie tam przygnębia i że również ja nie jestem człowiekiem
bez problemów. Że również moje problemy z czasem się pogłębiają. A on
prawdopodobnie myśli, pomyślałem, że ja w ogóle nie mam problemów. Z całkowitą
premedytacją przekazuję ojcu zafałszowany obraz. W tej chwili nie miałem pojęcia,
dlaczego. „Zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność”, powiedziałem, „że sam potrafię
uporać się z własnymi problemami”. Czy powiedziałem za dużo? Ojciec w ogóle mnie nie
słuchał. Wydawało się, że myśli już tylko o obojgu dzieciach Krainerów i o księciu Saurau.
Jestem teraz na tyle silny, że sam ze wszystkim sobie radzę, pomyślałem. Często wstydzę
się tego uczucia, że jestem silniejszy od innych, a towarzyszy mi ono raz po raz. Nie
powiedziałem tego jednak.
Najbardziej znamienna wydaje się we mnie moja niekomunikatywność, która jest
absolutnie inną niekomunikatywnością niż niekomunikatywność mojej siostry. Moje
milczenie jest przeciwne do milczenia siostry. A milczenie i niekomunikatywność ojca są
jeszcze inne. To, co wiem o nim, pomyślałem, to ciągle zbyt mało, aby móc go sobie złożyć
takim, jaki jest.
Przez chwilę pomyślałem: ten dzień chciałeś spędzić z siostrą.
Powiedziałem: Piękne jest to, co nieprzewidywalne.
Zostaje mi jeszcze jutrzejszy dzień, pomyślałem. Ta myśl przyniosła mi ulgę. Jutro, w
niedzielę, wstanę wcześnie i wybiorę się z siostrą na długi spacer. I porozmawiam z nią. W
Leoben, pomyślałem, jestem przez cały tydzień w swoim pokoju, a w tym swoim pokoju
zamknięty w sobie, pod koniec roku coraz bardziej hermetycznie odcięty od świata
zewnętrznego, pomyślałem. Już w ogóle nie pozwalam sobie na zaczerpnięcie świeżego
powietrza! Zamykając się aż tak, ranię wielu ludzi. Jeśli, osłabłszy, wdaję się jednak w
rozmowę, bo inni na mnie nalegają, żałuję tego. Czy mam inną możliwość? Muszę przed
jedenastą kłaść się do łóżka, myślę, bo wstaję o piątej rano. Dopuszczając choćby
najmniejsze odstępstwo od rozkładu dnia, tracę równowagę. Kiedy się jest naukowcem,
można iść przez życie jedynie nieskończonym i mrocznym, w większości prawie zupełnie
pozbawionym powietrza korytarzem swojej dziedziny wiedzy.
Odstawiliśmy samochód obok wodospadu i zadaliśmy sobie trud, żeby najeżoną
niebezpieczeństwami ścieżką wspiąć się szybko na szczyt. Nieustannie musieliśmy uważać,
oglądanie się za siebie nie było wskazane. Bez słów dotarliśmy wreszcie do zewnętrznych
murów zamku. Wspinaczka, co mnie zdumiało, w ogóle nie zmęczyła mojego ojca.
Ujrzeliśmy przed sobą parterowy, należący już do zamku dom, w którym mieszkają dzieci
Krainerów. Młody Krainer, syn dzielnych rodziców, służących przez całe życie Saurauowi,
jest kaleką. Jego siostra zaprowadziła nas od razu do pokoju brata. Od pewnego czasu
słyszy, że nadchodzimy, powiedziała, jest więc niespokojny. Rodzice poszli tego dnia
wcześnie do zamku. Młody Krainer ma dokładnie tyle samo lat co ja, dwadzieścia jeden,
ale zrobił na mnie wrażenie dwa razy starszego. Miał na głowie czarną szlafmycę, jak
szaleniec wyciągnął rękę do mojego ojca, do mnie nie. Usiadłem na krześle stojącym tuż
obok drzwi i stamtąd, póki tam przebywaliśmy, obserwowałem, co dzieje się w pokoju.
Siostra Krainera powiedziała, że ciągnie od okna, i je zamknęła. Dzisiejsze badanie,
powiedział ojciec, będzie „badaniem generalnym”.
Od chwili gdy, znalazłszy się na górze, natychmiast ruszyliśmy w stronę domostwa
Krainerów, odnosiłem wrażenie, że panował tam jeszcze doskonalszy spokój. Nie było już
tak mroczno jak w wąwozie, ale wszystko znajdowało się nadal pod wpływem
zamroczenia. Dom Krainerów, jak zobaczyłem, cały czas przesłaniały cienie zamku.
Powietrze nad wąwozem jest ostre; kiedy spogląda się stamtąd w dół, człowiek wyraźnie
patrzy na duszny region.
Mój ojciec i siostra kaleki rozebrali go. Wydawało mi się, że ojciec, poza pracującymi
cały dzień w zamku i przychodzącymi właściwie tylko na noc rodzicami, jest jedynym
człowiekiem, którego widują młodzi Krainerowie.
Kiedyśmy wyszli z wąwozu i znaleźli się na górze, ojciec zaproponował, żebym,
podczas gdy on będzie u Krainerów, pospacerował po dolnym murze zamku, ale ja
chciałem zobaczyć kalekę i jego siostrę. Odniosłem wrażenie, że ojciec chce mnie trzymać
z daleka od Krainerów. Poszedłem więc tam z nim właśnie dlatego, że wzbraniał się mnie
ze sobą zabrać. (Później, kiedy znów zeszliśmy do wąwozu, powiedział, że oboje dzieci
Krainerów zanadto przypominają mu jego własne, bo są w tym samym wieku co my, ja i
moja siostra, choć jednocześnie są przecież „całkiem inne”).
Wydawało się, że głowa młodego Krainera jest dla niego za ciasna. Oczy chciały mu z
niej wyskoczyć. Kiedy siostra ściągnęła z niego kołdrę, spostrzegłem, że chłopak ma jedną
nogę długą, a drugą krótką. Przez jakiś czas nie mogłem się zorientować, czy dłuższa jest
jego prawa noga, czy też lewa, aż wreszcie zobaczyłem, że to lewą ma krótszą.
Pomyślałem, że kiedy ten człowiek wstaje i zaczyna iść, musi wykonywać ruchy niczym
olbrzymi owad.
Z trudem udało się obojgu uspokoić młodego Kramera. Zawsze, gdy się go dotyka,
powiedział ojciec, staje się niebezpieczny, ponieważ całe jego ciało ogarnia niepokój,
może wtedy uderzyć, pogryźć albo opluć. Co chwila wykonywał ruchy utrudniające im
próby przygotowania go do badania. Niekiedy usiłował uderzyć siostrę w twarz. Ojcu
udało się jednak wreszcie opuścić i przytrzymać jego ramiona na deskach łóżka i
równocześnie go osłuchać. W pokoju czuło się fetor, jaki wydzielają ludzie leżący latami
w łóżkach. Ciało Krainera było nagie. Powoli, wskutek coraz bardziej postępujących
zmian, tak zwanych katastrofalnych, tracił zupełnie mowę. Już teraz można było zrozumieć
zaledwie ułamek tego, co mówił. Wyrzucał z siebie słowa, jakby nimi pluł. W większości
brzmiały jak wypowiadane w jakimś orientalnym języku. Rytm artykułowania słów
pozostawał w najściślejszym związku z deformacją ciała. Wszystko, co mówił, było
równie kalekie jak on sam. Od czasu do czasu wyrzucał nagle długie ramiona w powietrze,
opuszczał je i wybuchał śmiechem. Brzuch był dla niego dychawiczną kulą, którą często
przez dłuższy czas trwożliwie opasywał rękami. Młody Krainer miał dość małą głowę, co
było widać najwyraźniej, kiedy przykładał ją do brzucha, aby lepiej słyszeć powstające w
środku odgłosy. Prawie bez przerwy wykrzywiał teraz gwałtownie twarz. Siedział jak ktoś,
kto podskakuje na siedząco. Może wydawało mu się, że cwałuje, pomyślałem. Pościel była
czysta, pewnie dlatego, że spodziewano się mojego ojca, pomyślałem. Czasem przy użyciu
znajdującej się nad łóżkiem kraty trzeba je zmieniać w prawdziwą klatkę. Obecnie jednak,
powiedziała jego siostra, chory przechodzi spokojniejszy okres i nie potrzebuje kraty.
Ojciec radził Krainerom, żeby nigdy nie usuwali kraty znad łóżka, ale oni się go nie
słuchali. Mówił, że chory może naraz wstać i nawet zabić ich wszystkich. Ale siostra z
czasem nie mogła już patrzeć na tę kratę. Jest teraz na strychu. Brat w klatce, nie
wytrzymywała tego. Oby tylko nie musiała nigdy więcej znosić kraty ze strychu,
powiedziała. Jej brat nie może już wstać o własnych siłach, powiedziała, kiedy więc co
jakiś czas wypada z łóżka, nie jest to aż tak okropne, jak by było, gdyby bez przerwy
musiała oglądać go w klatce. Ojciec schwycił go za głowę, a młoda Krainerówna
przytrzymała bratu ręce. Ten jednak wyrwał nagle głowę i ręce i postanowił wyskoczyć z
łóżka. Ale mu się nie udało. Naraz się roześmiał. Najwyraźniej bawiło go, że ojciec bada
jego głowę i osłuchuje ciało. Opukał mu czoło, ściągnął w dół powieki, a potem rozwarł je
szeroko. Skontrolował również kolana młodego Krainera. Chce, powiedział, pobrać
próbkę moczu. Kiedy zdjął młodzieńcowi szlafmycę z głowy, przeraziłem się, bo ten na
głowie nie miał ani jednego włosa. Na skroniach spostrzegłem żółte plamy, takie same
żółte plamy, tyle że mniejsze niż na klatce piersiowej, były rozsiane po całym ciele.
Między palcami u nóg ma uporczywą grzybicę, która wniknęła głęboko pod skórę,
powiedziała jego siostra, i z tego powodu przez całe noce wykonuje nogami takie ruchy,
jakby wiosłował. Już nie sypia. Ze zmęczenia zamyka tylko często oczy, ale nie jest to sen.
Od roku ma objawy drżączki i ślinotoku. Załatwia się w łóżko. Często, powiedziała
siostra, słyszy „armię” maszerującą wąwozem.
W całym pokoju, wszędzie, gdzie tylko było miejsce, leżały instrumenty muzyczne, na
których grywał młody, jeszcze zdrowy Krainer. Na komodzie zobaczyłem wiolonczelę i
obój. Przez wiele lat przychodził na górę do Krainera nauczyciel muzyki z Knittelfeld i
dawał mu lekcje. Jej brat wykonywał z pamięci najtrudniejsze kompozycje na skrzypcach.
Jego ulubionym instrumentem jest wiolonczela, a Béla Bartók ulubionym kompozytorem.
Setki partytur leżą jedna na drugiej w szufladach komody, wszystkich tych utworów
wyuczył się kiedyś na pamięć. Własne kompozycje; Magnificat. Jako ośmioletnie dziecko
umiał bez partytury zagrać na fortepianie symfonie Mozarta. Jeszcze pół roku temu, raz
przed południem i raz po południu, siostra przynosiła mu na godzinę do łóżka wiolonczelę,
na której grał aż do wyczerpania.
Na plecach, zobaczyłem, miał otwarte rany, na klatce piersiowej widać było oprócz
żółtych jeszcze czerwone plamy.
Nauczyciel muzyki z Knittelfeld przez wiele lat przychodził „na próżno” z doliny,
powiedziała młoda Krainerówna. „Często muzykowali wspólnie aż do północy”, dodała.
Pewnego razu jednak brat bez jakiegokolwiek wyraźnego powodu uderzył nauczyciela
smyczkiem w głowę i od tej pory już nigdy nie widzieli tego człowieka. Stan brata
natychmiast zaczął się szybko pogarszać.
Nie potrafi już zharmonizować w umyśle żadnego utworu, niezależnie od tego, jaka by to
była kompozycja. Jego muzyka jest okropna.
Przez cztery lata, opowiadał mi ojciec w drodze do domu, młody Krainer przebywał w
Steinhof. Przez te całe cztery lata jego siostra wynajmowała w Wiedniu pokój w dzielnicy
Ottakring, aby być blisko brata. Początkowo wyglądało na to, że chłopak już nigdy nie
opuści zakładu dla psychicznie chorych, na opisanie choroby brata lekarze używali wciąż
słowa „beznadziejna”, nagle jednak, po czterech latach pobytu w Steinhof, czterech latach
spędzonych w największym i najstraszliwszym ze wszystkich europejskich zakładów
psychiatrycznych, lekarze oznajmili młodej Krainerównie, że może brata zabrać.
„Na własną odpowiedzialność”, powiedzieli, i równocześnie, że nie jest niebezpieczny.
Na początek wzięła go do swojego pokoju w Ottakring i pokazała mu stolicę.
Przechadzając się po mieście, budzili duże zainteresowanie, gdyż jego kalectwo w
połączeniu z szaleństwem wydawało się wszystkim komiczne. Ale młodą Krainerównę już
dawno przestało boleć, że ludzie na sam widok jej brata ulegają fascynacji pobudzającej
ich do śmiechu. Pokazała mu Prater, zabrała go do Opery i do Burgtheater, obejrzeli też
występy cyrku Rebernigga. Chodzili tak przez cały tydzień, wstąpili nawet do katedry
Świętego Szczepana, powędrowali na targ zwany Naschmarkt, wybrali się także na koncert
sławnego wiolonczelisty Casalsa, który w Towarzystwie Muzycznym zagrał wszystkie
sonaty Beethovena. Ale tym ciągłym krążeniem po mieście, które już po tygodniu mu się
znudziło, brat poczuł się wkrótce zmęczony, a jej było przykro, że pieniądze, które dał im
książę Saurau (książę zapłacił również za pobyt młodego Krainera w szpitalu), mają
wydawać na obrzydłe im już miasto, zrezygnowali więc z pokoju w Ottakring i wrócili do
Hochgobernitz. Początkowo brat miał ochotę na jak najdłuższe spacery. Okolica mu się
podobała. Zachwycała go przyroda. Lubili chodzić do opadającej stromo skały i patrzeć w
głąb wąwozu. Tam na górze siostra opowiadała mu o miejscowościach leżących w dolinie.
W tamtym czasie młody Krainer był tak chłonny jak jeszcze nigdy. Już niebawem zaczął z
powrotem grać na wiolonczeli, na skrzypcach, na fortepianie. Siostra wybierała się z nim
na coraz dłuższe spacery. Kiedy jednak pewnego razu poszli aż do dębów, skąd można
popatrzeć w dół wprost na młyn Fochlerów, nagle uderzył ją z tyłu gałęzią w głowę. Gdy
obudziła się z omdlenia, siedział obok niej i płakał. Poszli do domu. W nocy, upewniwszy
się, że zasnął, przyniosła ze strychu kratę i nasunęła ją na jego łóżko. Od tej pory ma
wrażenie, że brat jej nienawidzi. Ale ona go kocha.
Rzadko udaje się jej wyjść samotnie z domu, kawałek w stronę zamku, na dziedziniec,
albo pospacerować po murach zamkowych. Zawsze po powrocie musi mu wszystko
opowiedzieć. Ale już od dawna sama nic nie przeżywa, powiedziała. „Jeśli mu nic nie
opowiadam”, powiedziała, „grozi mi”. Od czasu do czasu żąda, żeby upudrowała mu
twarz, aby nie było widać, iż nieustannie gorączkuje.
Badanie przebiegało z trudem, ale trwało tylko pół godziny.
Na koniec ojciec kazał jeszcze zupełnie zwariowanemu i kalekiemu Kramerowi pokazać
język. Podczas gdy wypisywał receptę, ja dokonałem osobliwego odkrycia: na czterech
ścianach pokoju, w którym, o zgrozo, z braku miejsca, muszą mieszkać oboje dzieci
Krainerów, wisi szereg większych miedziorytów, prawdopodobnie ze zbiorów Sauraua,
przedstawiających Wielkich Twórców Muzyki. Z początku wcale nie zauważyłem, że te
miedzioryty, francuskie, czarno-białe, ukazują samych kompozytorów. Nagle jednak
dostrzegłem, że młody Krainer wszystkie co do jednego opisał czerwonym atramentem.
Nad głową Mozarta napisał: „Bardzo wielki”, nad głową Beethovena: „Tragiczniejszy ode
mnie!”, nad głową Haydna: „Świniak”, a nad Gluckiem: „Nie lubię cię!”. Hektorowi
Berliozowi napisał na twarzy: „Okropne”, a Franciszkowi Schubertowi: „Baba!”. Dwóch
miedziorytów wiszących nad jego łóżkiem nie mogłem obejrzeć zbyt dokładnie, nie
zdołałem więc odszyfrować znajdujących się na nich napisów. Młody Krainer przez cały
czas obserwował moje wysiłki odczytania poszczególnych napisów, a kiedy zorientował
się, że w wypadku tych dwóch wiszących nad jego łóżkiem to mi się nie udało, wyśmiał
mnie. Na twarzy Antona Brucknera było napisane: „Tingel-tangel”, na Purcellu: „Przestań,
głupi Szkocie!”. Duża fotografia Béli Bartóka została podpisana słowem: „Słucham!”. W
kącie pokoju, gdzie siedziałem przez cały czas, odkryłem przed wyjściem troje skrzypiec z
urwanymi szyjkami, związanych przy tych urwanych szyjkach sznurem. Teraz, gdy badanie
się skończyło, niepokój Krainera ustąpił miejsca wyczerpaniu. Chory pozwolił bez
problemu, żeby siostra ułożyła mu głowę na poduszce. Zażądał wody do picia, a ona
przyniosła trochę w blaszanej misce, ja zaś pomyślałem, że pewnie bardzo często, gdy już
wypije, rzuca naczyniem o ścianę.
Do takiego kalectwa, powiedział ojciec, gdyśmy już byli na zewnątrz, dochodzi zawsze
odpowiednie szaleństwo. Wskutek choroby fizycznej następuje, wynika z niej, choroba
psychiczna.
Czy już kiedyś czytał napisy na miedziorytach, spytałem ojca. Przytaknął. Pewnego razu
młody Krainer bardzo dokładnie mu wyjaśnił, co oznacza każdy z tych podpisów i
nadpisków. Zapisuje zresztą albo zabazgruje każdy kawałek papieru, jaki tylko wpadnie mu
w ręce, powiedział ojciec, zapisał również setki partytur leżących w komodzie i opatrzył
je tysiącami kuriozalnych uwag. „Człowiek pokroju młodego Krainera może dożyć
strasznie późnej starości”, powiedział ojciec. Zabiera mnie ze sobą „w celach
badawczych”, powiedział ojciec, i potem jeszcze powtarzał: „w celach badawczych”.
KSIĄŻĘ

Widok roztaczał się istotnie na setki kilometrów w każdą stronę.


O ile dotąd zawsze tylko słyszałem o Hochgobernitz, o zamku, to teraz mogłem zobaczyć
go na własne oczy.
Natychmiast, jako że byliśmy oczekiwani, otwarto nam i powiedziano, że książę jest na
murze zewnętrznym albo na wewnętrznym. Wypatrzyliśmy go na zewnętrznym.
Po drodze ojciec objaśnił mnie ze szczegółami, że poza księciem mieszkają w zamku
jeszcze tylko jego dwie siostry i dwie z jego córek. Jedyny syn księcia studiuje w Anglii.
Spotkaliśmy Sauraua na murze wewnętrznym, pogrążonego w rozmowie z samym sobą.
Powitał mojego ojca i mnie, jakby nigdy nic. Już od bardzo dawna jest zatopiony w
najosobliwszych myślach dotyczących przedpołudnia, powiedział. Witając nas, wcale się
nie zatrzymał; dołączyliśmy więc do niego. Nasza obecność go nie zirytowała.
Pomyślałem, że stąd ma się prawdopodobnie najlepszy widok na cały region.
Saurau powiedział, że po śmierci starego zarządcy najwyraźniej błędnie ocenił sytuację,
twierdząc, że trudno będzie znaleźć nowego. Już dzisiaj, kiedy w gazecie ukazało się
ogłoszenie, zgłosiło się trzech mężczyzn, jeden trzydziestoczteroletni, niejaki Henzig, który
jest dla niego (na razie) za młody, pięćdziesięcioletni, niejaki Huber, który wydał mu się za
stary, i czterdziestodwuletni, Zehetmayer, który w ogóle nie zna się na leśnictwie,
poczciwy wariat. Podczas gdy czterdziestodwuletni Zehetmayer (pochodzący z doliny
Puschach syn rolnika, były nauczyciel) pojawił się na Hochgobernitz sam i tuż po ósmej
rano, żeby starać się o tę posadę, człowiek wyposażony w liczne, ale koniec końców
katastrofalne dla niego i dla wszystkich talenty, mówiący krótkimi zdaniami, znajdujący
się w pożałowania godnej, zawstydzającej jak na swój wiek kondycji fizycznej (serce,
płuca itd.), któremu książę natychmiast uświadomił, że ta posada jest zdecydowanie ponad
jego siły i że ani księciu, ani jemu na nic by się nie zdało, gdyby książę go zatrudnił,
„nawet na próbę”, powiedział książę, „nie, nie zatrudnię pana nawet na próbę!”, dwaj
pozostali przyszli nieco później, Henzig o dziesiątej, Huber o jedenastej. „Prowadziłem
negocjacje w biurze”, powiedział książę. „W ogóle nie musiałem przekonywać
Zehetmayera, który mówił straszliwie niechlujnym dialektem z doliny Puschach, że
przyjęcie służby u mnie byłoby w jego wypadku czymś całkiem bezsensownym, gdyż
wymagania, jakie stawiam osobie na tej posadzie, są niezwykle wysokie, a warunki, w
jakich można im sprostać, niesłychanie trudne. Ale w ogóle, powiedziałem jednak”,
powiedział książę, „powiedziałem, śmiesznie jest to mówić, w ogóle odniosłem wrażenie,
że ten człowiek przecenia swoje siły. Pan zdecydowanie przecenia swoje siły!
powiedziałem, a Zehetmayer oczywiście, ponieważ nie jest głupi, nie sprzeciwił się ani
słowem, usłyszawszy, co powiedziałem, a wygłosiłem pod jego adresem mnóstwo
zastrzeżeń. Prawdę mówiąc, wszystko, co miałem mu do zarzucenia”, powiedział książę,
„posiadało ogromną siłę przekonywania. Natychmiast bowiem poczułem, że temu
człowiekowi mogę zupełnie uczciwie powiedzieć prawdę w oczy, że chociaż jest słaby,
chociaż cała jego konstytucja jest słaba, niezwykle słaba, w ogóle nie muszę się z nim
liczyć i z góry mogę powiedzieć mu wszystko, co myślę, a (z początku) nie myślałem
niczego dobrego o tym człowieku, gdyż momentalnie go przejrzałem, tak, już w chwili, gdy
wszedł do przedsionka, przejrzałem go niczym tragedię, która nagle wkroczyła do mojego
przedsionka jako najpierw naturalnej, a potem nawet nadnaturalnej wielkości stereotyp
ludzkiej pratragedii, która nazywa się Zehetmayer, Augustin Zehetmayer”. Książę
powiedział: „Ten całkiem przyzwoicie, ale tanio ubrany mężczyzna jest wyłącznie
stereotypowym wyobrażeniem wszelkiego ludzkiego ubóstwa i niewystarczalności. To, co
ja mówiłem, i to, co mówił on, wszystko, co ja robiłem i co działo się we mnie, i co on
robił, udawał, że robi, co ja udawałem, że robię, i co w nim się działo, wszystko to był ten
stereotyp, to stereotypowe wyobrażenie niewystarczalności, ubóstwa, kruchości, niskiej
wartości, śmiertelnego znużenia ludzką egzystencją, i momentalnie odniosłem wrażenie”,
(cytuję księcia nieomal dosłownie!), „że wszedł do mojego domu chory człowiek, że mam
do czynienia z chorym człowiekiem, z kimś potrzebującym pomocy. Wszystko, co
mówiłem, mówiłem do chorego, drogi doktorze, a co usłyszałem w odpowiedzi, drogi
doktorze, pochodziło z ust chorego, z chorobliwego, w najwyższym stopniu poddańczego
umysłu, przepełnionego najbardziej fantastycznymi, ale też najbardziej chorobliwymi
blamażami wyobraźni, jakie tylko można wymyślić...Ten człowiek w ogóle nie wiedział,
czego chce, a ja uzmysłowiłem mu to najskuteczniej, powiedziałem, że to, co on robi, jest
chorobliwe, całe jego życie jest życiem chorobliwym, w konsekwencji więc wszystko, co
on robi, jest bezmyślne, jeśli nie wręcz bezsensowne. To bezmyślność, że ubiega się o
posadę zarządcy. Z jego strony dochodzi tu wyraźnie do głosu swego rodzaju osobliwa
mania wielkości, bo przecież brak mu wszelkich warunków, żeby pełnić taką funkcję,
powiedziałem. Wyobrażam sobie jednak, co go skłoniło, aby podążyć, tak się wyraziłem,
za zamieszczonym przeze mnie ogłoszeniem. Bezmyślność, powiedziałem”, powiedział
książę. „Człowiek czyta w gazecie ogłoszenie, gdzie oferuje się stanowisko, do którego
objęcia, a ów człowiek o tym wie, brak mu jakichkolwiek predyspozycji, ale to ogłoszenie
go jednak podnieca, już mu się nie może oprzeć, po prostu już się temu ogłoszeniu nie
opiera i ubiega się o to stanowisko, choć wie, że ubieganie się o nie jest rzeczą absurdalną,
widzi, że wszystko, wszystko, co robi w związku z tym ogłoszeniem, jest absurdalne, a
jednak podąża za nim. Potrafię to sobie wyobrazić, powiedziałem do Zehetmayera”,
powiedział książę, „że człowiek czyta ogłoszenie i myśli, że zostało ono skierowane
wyłącznie do niego (na pewno!), i że nagle znajduje się pod urokiem tego ogłoszenia, toteż,
chociaż jest to oczywiście kompletną bezmyślnością, ubiega się o zaanonsowaną w nim
posadę. Ponieważ on, Zehetmayer, jest w pełni świadom, że brak mu jakichkolwiek
predyspozycji, aby objąć stanowisko zarządcy, w sprawie której to posady zamieściłem
ogłoszenie, ponieważ jest świadom, zawsze był świadom, że jest nauczycielem, a więc że
nie zna się na leśnictwie, nie mówiąc już o odnośnej nauce, i że nie rozumie natury,
ponieważ wierzy w jej prostotę, a jako bezwolna ofiara natury ciągle tylko jest w naturze,
wydaje się, że ubieganie się o posadę zarządcy wynika z absolutnie chorobliwych
pobudek. To, powiedziałem do Zehetmayera”, powiedział książę, „jest zwykłe
oszukaństwo, bardziej wobec siebie (samego Zehetmayera) niż wobec mnie, bo w sytuacji,
gdy on ubiega się o rozpisany przeze mnie konkurs na posadę zarządcy, mamy przecież do
czynienia z jawnym oszukaństwem wobec mnie... Nie powiedziałem”, powiedział książę,
„że wszystko, w czym i dzięki czemu Zehetmayer żyje i żył do tej pory, jest oszukaństwem,
chociaż to prawda, że jest to oszukaństwo, powiedziałem jednak, że pewien oszukańczy
czynnik już zniszczył jego i jego rozwój. W odniesieniu do niego wyobrażam sobie
wszystkie najbardziej katastrofalne konstelacje rodzinne”, powiedział książę. „Mówię do
Zehetmayera: przypuszczalnie miał pan burzliwe, niedorzeczne dzieciństwo, niezgodne z
naturą. Ale ten człowiek mnie nie rozumie. Myślę sobie, on pochodzi z doliny Puschach i
nie rozumie mnie, a ja, powiedziawszy to zdanie, przypuszczalnie miał pan itd., wiem
natychmiast”, powiedział książę, „że ten człowiek mnie nie rozumie, i to wcale nie tylko
dlatego, że pochodzi z doliny Puschach. Mam jasność, że do takiego człowieka (jak
naturalnie również do takiego ludu!) musisz mówić prosto, w ogóle nie wolno ci
wygłaszać niczego skomplikowanego, trudnego i wymagającego wysiłku. Na osobie
takiego człowieka, na Zehetmayerze, nie wolno ci popełniać zbrodni twojej własnej natury,
tzn. zbrodni, kiedy to wtłaczasz go w twoje własne myśli, w twój monumentalny labirynt
liczb, cyfr i szyfrów i w nieskończony labirynt natury. Największymi zbrodniami są
zbrodnie”, powiedział książę, „popełniane słownie przez mających przewagę na osobach
im podległych, zbrodnie w myślach oraz w słowach itd., myślę. Zehetmayer już w
pierwszych sekundach kontaktu ze mną jest świadom, że chęć bycia w moim domu (książę
nie powiedział: w moim zamku!), jest oznaką bezmyślności. Otępiałe i machinalnie
próbuje przez cały czas, siedząc naprzeciw mnie, poruszyć się w tym swoim bezruchu. Ja,
kiedy on otwierał usta, żeby coś powiedzieć, czego potem jednak nie mówił, nie miał
śmiałości powiedzieć, mogłem studiować jego groteskowość. Na przykładzie jego osoby
studiowałem groteskowość istnienia w ogóle, nie tylko to, jak powiedziałem, co się tyczy
jego i jego jako człowieka, ale także to, co się tyczy mnie, co się tyczy wszystkiego między
nim a mną, mną a nim, co się tyczy wszystkiego. Powiedział, że przeczytał moje ogłoszenie
przy śniadaniu i że wtedy naraz przeniknęły do jego mózgu niezliczone obrazy, a wszystkie
miały związek z moim ogłoszeniem, źródłem ich wszystkich było moje ogłoszenie. Wyraził
to innymi słowami”, powiedział książę, „w każdym razie jednak było to przeniknięcie,
Zehetmayer nie powiedział: Powstały nagle i lecący w moim mózgu wskutek tego
ogłoszenia film spowodował we mnie poruszenie, tylko powiedział to, co mu
odpowiadało: wtedy myślałem już tylko o tym ogłoszeniu. I dodał: Mojej żony w ogóle nie
obchodzi, że ubiegam się o tę posadę, chociaż chce, żebym się o jakąś posadę ubiegał, ta
jednak w ogóle jej nie obchodzi. Uważa, że on się nie nadaje na tę posadę, bo jest
nauczycielem. Powiedziała do niego: jesteś nauczycielem!, i powiedziała, jak to zawsze
mówi: złym nauczycielem!” Książę powiedział: „Zehetmayer powiedział: ubrałem się i
przyjechałem tutaj. Słowo «przyjechałem»”, powiedział książę, „kiedy już Zehetmayer je
wymówił, tak że zawisło w powietrzu, musiałem, powtarzając je, ściągnąć w dół z tego
powietrza, wyjąć je z powietrza, uwolnić od niego atmosferę i zrobić miejsce temu, co
nastąpi. Zehetmayer powiedział”, powiedział książę, „że dla niego samego jest również
zagadką, dlaczego ubiega się o tę posadę. Ale tyle się robi i pozostaje zagadką, dlaczego,
stwierdził. Widzi pan, drogi doktorze, powiedział: Nie wiem, dlaczego! Czyta codziennie
gazetę i zawsze czyta wszystkie ogłoszenia, Zehetmayer czyta je pod presją żony. Jego żona
pracuje i zarabia, jemu się nudzi, ale jeszcze nigdy nie zareagował na ogłoszenie w taki
sposób, w jaki zareagował na moje ogłoszenie. Zacząłem się zastanawiać”, powiedział
książę, „czy moje ogłoszenie jest rzeczywiście sformułowane w jakiś osobliwy sposób.
Ale niczego takiego nie zauważyłem. (Poszukuję zarządcy dużego leśnictwa... Saurau...
itd...) Moje ogłoszenie jest napisane w zupełnie nieciekawym tonie. Nie ma w nim niczego
irytującego (przyciągającego). Napisałem je szybko i dałem do drukarni, po czym sam się
nawet zdziwiłem, jak bezosobowo, jak mało zachęcająco jest sformułowane, chociaż
pierwotnie, co rozumie się samo przez się, chciałem je sformułować jako osobiste i
zachęcające, a przynajmniej ciekawe, a nie nieciekawe... złożyłem je i pomyślałem sobie”,
powiedział książę, „twoje ogłoszenie jest bez sensu, nikt się nie zgłosi, jak je przeczyta
itd... Ale potem już wczesnym przedpołudniem pojawił się u mnie Zehetmayer, a zaraz po
nim zjawili się dwaj kolejni kandydaci, Henzig i Huber, sądzę jednak, że przyjdzie tu do
mnie na górę jeszcze więcej kandydatów, jest bowiem całkiem nieprawdopodobne, żeby
nagle nikt się już nie zjawił. Wnioskując ze skuteczności, myślę sobie, że moje ogłoszenie
musiało być ogłoszeniem fascynującym. Mam całkiem określone wyobrażenie o
fascynującym ogłoszeniu, myślę, ale skoro to fascynuje akurat dlatego, że nie jest
fascynujące... Żeby w ogóle doszło do tego, że Saurau musi dawać ogłoszenie, drogi
doktorze”, powiedział książę, a potem: „Powiedziałem: Panie Zehetmayer, ale może pan na
serio uważa, że zna się pan trochę na leśnictwie? Na co Zehetmayer odpowiedział: Nie, w
ogóle się na tym nie znam, naprawdę, nie znam się na tym ani odrobinę, bo to, że
wychowałem się na wsi, powiedział, wcale jeszcze nie oznacza, że chociaż trochę znam
się na gospodarce leśnej. Naturalnie, że nie! Nalałem mu kieliszek wódki (ja sam, drogi
doktorze, jak mi pan przykazał, od wielu tygodni w ogóle nie piję!) i zapytałem tego
człowieka, a pytanie wydało mi się najoczywistsze, dlaczego nie jest już nauczycielem, bo
to niezwykłe, żeby w wieku czterdziestu dwóch lat nie być już nauczycielem, skoro się jest
nauczycielem. Myśli, język niemiecki, drogi doktorze, znów stały się naraz kuriozalne!
Powiedział, że już przed dziesięciu laty zwolniono go ze służby nauczycielskiej, bez prawa
do emerytury! powiedział. Zarzucono mu popełnienie przestępstwa (gwałt?), którego nie
popełnił i za które musiał odsiedzieć dwa lata w więzieniu, a trzy lata w zakładzie karnym
Garsten. Nie umie powiedzieć, jakiego rodzaju to było przestępstwo. (Gwałt?) Lubił być
nauczycielem, cenił sobie przede wszystkim swobodę, którą niesie ze sobą zawód
nauczyciela, tę codzienną czystość, w jakiej może poruszać się nauczyciel, cenił wysoko
swój świat pięknych perspektyw na wsi (Tak, być nauczycielem! wykrzyknął). Teraz,
prawdę mówiąc”, powiedział książę, „żyje dzięki pracy żony, dzięki jej wysiłkom, i jest w
istocie pozbawiony nadziei. Ale oto przeczytał dziś rano ogłoszenie, więc podążył za nim.
Zehetmayer powiedział to naprawdę, drogi doktorze, co mnie zdumiało, ironicznie.
Mógłbym to zbadać, powiedział, nazwisko Zehetmayer jest nazwiskiem starego rodu
handlarzy bydłem i tkaczy, pochodzących ze Styrii i Górnej Austrii, rodu niemającego nic
do powiedzenia, podupadłego”. Książę się roześmiał. „Nic już z tego nazwiska nie
zostało, powiedział Zehetmayer”, powiedział książę. „Nagle”, powiedział, „Zehetmayer
wszystko wyjaśnił. Zapuszczona inteligencja alpejska, pomyślałem, bez wątpienia,
pomyślałem, zwariowana, człowiek, który tylko dlatego, że po prostu zbyt duży jest dla
niego wysiłek ocalenia siebie, pozwolił sobie bardzo szybko popaść w wygodny stan
pierwotnej tępoty swoich rodzicieli. To bez sensu, powiedział Zehetmayer, ale jak
przeczytałem to ogłoszenie... Uradowało go to rozpoczęte, po chwili jednak znów
zaniechane, porzucone w połowie zdanie”, powiedział książę. „Tak, żadnej ochoty, nie,
żadnej ochoty, powiedział Zehetmayer. Wstał, jakby w tym zaklętym związku z naturą
odbierał siebie przez chwilę jako jeszcze żałośniejszego, niż to było do tej pory możliwe.
Sposobem, w jaki wstał”, powiedział książę, „i w jaki wyszedł z mojego biura, jeszcze
tylko podkreślił tę żałosność. Delektowanie się biedą? pomyślałem. Bez sensu, dodał
Zehetmayer i wyszedł, jakby koniecznie domagał się biczowania. Pomyślałem sobie, oto
pojawia się człowiek, który mówi, że przychodzi do mnie do zamku w odpowiedzi na moje
ogłoszenie, i mówi, że jego nazwisko brzmi Zehetmayer, a ja nie wiem, co począć z tym
mężczyzną. Wbrew zamierzeniu!”, powiedział książę. „Natychmiast dostrzegłem w tym
człowieku kilka najwyraźniej bardzo już zaawansowanych chorób, oczywiście również
choroby płciowe, typowe dla tej okolicy. Ludzie z północno-wschodniej Styrii mają w
sobie rozpoznawalną zawsze cechę charakterystyczną, bezdenną skłonność do mistyki
kazirodczej, szczególnie tępo-stęchły rytm mowy i poruszania się. Mówię dolina Puschach,
a ten człowiek jest gotów opowiedzieć dłuższą historię, którą przeżył na jeziorze
Puschach”, powiedział książę. „W ogóle zauważam, jak ochoczo ludzie reagują na
określone słowa, na wrażliwe słowa, do których natychmiast przyczepiają jakąś
nieszczęśliwą historię, którą kiedyś przeżyli i która kiedyś wywarła na nich najgłębsze
wrażenie. A więc Zehetmayer”, powiedział książę, „wypadł kiedyś jako dziecko z łódki.
Doktorze, zna pan jezioro Puschach?” Mój ojciec odparł: „Tak”. Książę powiedział: „Jego
starszy brat, siedzący w łódce, próbuje go wyciągnąć z wody, ale mu się nie udaje.
Zehetmayer spędza pięć godzin w wodzie, aż wreszcie drugą łódką podpływa ojciec, który
go wyciąga. W miejscu, gdzie zdarzyło się to nieszczęście, jest dwieście metrów
głębokości, ale gdyby nawet było tylko sześć czy osiem itd... On, Zehetmayer, nawet przez
pięć minut nie utrzymałby się o własnych siłach na wodzie. Jest typem niezwykle podatnym
przede wszystkim na słowa, które zawierają więcej niż jedno «a», ale zwłaszcza na
określone abstrakcyjne pojęcia mające związek z jego w mniejszym lub większym stopniu
okropnymi przeżyciami. Na przykład dwa słowa Piękny Widok, które wypowiedziałem,
przypominając sobie pewien piękny widok, momentalnie skłoniły go do opowiedzenia
pewnej, już wprawdzie nieco krótszej, ale jednak równie nieszczęsnej historii, jak ta o
jeziorze Puschach. Opowiadał, a raczej szkicował opowieść”, powiedział książę, „że w
pobliżu gospody Piękny Widok w Salli został napadnięty przez więźnia, który zbiegł z
zakładu karnego w Suben, i to dwa tygodnie po tym, jak on sam został wypuszczony z
zakładu karnego w Garsten... Ten mężczyzna zaatakował Zehetmayera od tyłu i ukradł mu
portfel. Wprawdzie w portfelu było tylko dwadzieścia szylingów, ale niestety również
jedyne zdjęcie matki, jakie posiadał. Rabusia postawiono później przed sądem w Linzu i
skazano na dwanaście lat więzienia. Przypuszczalnie, powiedział Zehetmayer”, powiedział
książę, „wypuścili go już teraz, po czterech latach, na wolność. Znam organa
sprawiedliwości w tym kraju, powiedział Zehetmayer”, powiedział książę. „Rzeczywiście
powinienem był”, powiedział książę, „i to zresztą nie tylko w wypadku Zehetmayera,
zadbać o to, żeby nie używać słów poruszających jego (albo innych). Zehetmayer jest
również jednym z mnóstwa ludzi, którzy na określone słowa, pozostające z nimi
prawdopodobnie w ciągłym strasznym związku, reagują w sposób nieomal zabijający
wszelki nastrój. Ja na przykład”, powiedział książę, „nigdy nie mogłem w obecności ojca
używać słowa ukosem ani słów kiełbasa, Auschwitz, SS, szampan krymski, polityk realny.
Każdy człowiek ma takie słowa, których nie można wymawiać w jego obecności. Moje
siostry, moje córki, mój syn, wszyscy oni cierpią na to, że na określone słowa reagują
zawsze z udręką, na którą nie ma ratunku. Pomyślałem sobie, że w obecności Zehetmayera
z pewnością nie mogę wymawiać słowa kret. Nagle jednak, chyba żeby go wypróbować,
powiedziałem słowo kret, powiedziałem: okolica Puschach to strasznie krecia okolica, i
nagle dostrzegłem, że całe jestestwo Zehetmayera popadło natychmiast w stan udręki.
Istotnie, od samego początku czułem, że nie wolno mi konfrontować Zehetmayera ze
słowem kret. (Z jego ziemią rodzinną!) Skonfrontowałem go z nim, i potwierdziło się moje
przypuszczenie, że gdy wymówię słowo kret (przypomnę mu o jego ziemi rodzinnej),
będzie to dla niego bolesne. Nie powinienem był, co później zrozumiałem, wymawiać w
jego obecności również takich słów, jak rzyganie, Bundscheck, Krennhof, ekran, górnicy,
kopalnia, ani też słów zakład karny. Muszę jednak przyznać”, powiedział książę, „że w
obecności Zehetmayera ciągle podniecało mnie używanie właśnie tych słów, których on tak
się lękał. Przypomnij sobie”, powiedział książę do siebie, „wciąż powtarzałeś słowo
buraki. Nie oszczędzałem go”, powiedział książę, „nie oszczędzałem go ani przez chwilę.
Zehetmayer jest sam w sobie typem człowieka, którego należy oszczędzać, podobnie jak
należy oszczędzać większość ludzi, drogi doktorze, ale ja go nie oszczędzałem, od samego
początku znałem wszystkie jego słabości, choroby, i właśnie dlatego nie miałem dla niego
żadnych względów. Wobec tego człowieka nie muszę mieć względów, pomyślałem przez
jeden, decydujący moment, nic mu to nie pomoże, nic mu nie pomoże itd... Dlaczego? Drogi
doktorze, raz po raz nachodzą mnie takie absolutnie bezsensowne pytania”, powiedział
książę, „które domagają się wyjaśnienia, rozjaśnienia. Ale tu nie ma czego wyjaśniać, nie
ma czego rozjaśniać. Przy słowie Stainz przyszło Zehetmayerowi (nie mnie!) na myśl
słowo Rassach, a słowo Rassach przywołało kolejną historię. Tej historii”, powiedział
książę, „nie mogę panu oszczędzić”, powiedział. „Wydaje się, że Zehetmayer istnieje tylko
dzięki historiom przylegającym do określonych słów, które go irytują, i które to historie
musi opowiedzieć, gdy padnie takie słowo. W Rassach”, powiedział książę, „Zehetmayer
jako dziecko bawił się u krewnych w stodole na sianie. Popołudnie, drogi doktorze,
straszny upał, kiedy to dzieci boją się, że się uduszą, a rodzice nie zdołają im pomóc, wie
pan, straszliwy upał w stodole. Nagle Zehetmayer, który ma cztery latka, słyszy, że wuj
woła go na kolację; wzdryga się i odwraca, jeszcze raz się wzdryga i wtedy spostrzega na
belce zwłoki mężczyzny. Powieszonego, mówi Zehetmayer. Woła wisielca, każe mu
zeskoczyć z belki, ponieważ on, czterolatek, wyobraża sobie, że wisielec bez problemów
może to zrobić. Kolacja! woła dziecko, raz po raz kolacja! Ten trup był pierwszym
zupełnie nagim człowiekiem, jakiego widział Zehetmayer. Nagle on, czterolatek,
uzmysłowił sobie, że wiszący na belce mężczyzna nie żyje, wydał więc z siebie krzyk, na
który krewni natychmiast zbiegli się do stodoły. Ktoś całkiem im wszystkim obcy powiesił
się ubiegłej nocy, tak mówił Zehetmayer, na belce. W stanie podniecenia. (Zehetmayer
dzisiaj). Zehetmayer opisał później, jak jego wuj, aby nie musieć rozcinać stryczka, wybił z
niego zwłoki, wyszarpnął, wyciągnął, i jak krewni zgadywali, kim może być samobójca.
Przeszukali kieszenie leżącego na sianie ubrania (tylko spodnie i marynarka), ale nic nie
znaleźli. Co chwila patrzyli”, powiedział książę, „to na zwłoki, to znów na tego, kto je
znalazł, na małego Zehetmayera. I nagle wuj, patrząc na małego Zehetmayera, powiedział:
Biedny chłopaczek!, a wtedy on, Zehetmayer, do głębi przerażony, zerwał się i uciekł, ze
stodoły do lasu, w którym się zgubił, płacząc... itd... Podczas gdy Zehetmayer opowiadał
historię, kojarzącą mu się ze słowem Rassach (Stainz itd.), stwierdziłem, że ten człowiek
wcale nie jest trzeźwy. Przez cały czas nie wpadłem na to, że Zehetmayer może być pijany.
Myślałem: może wyszedł pijany już z domu, i pomyślałem nadto: Zehetmayer jest bez
przerwy pijany. Można by opowiadać jeszcze mnóstwo dziwnych rzeczy związanych z tym
Zehetmayerem”, powiedział książę. „Dam temu spokój. Odprowadzałem go wzrokiem tak
długo, jak przed nim nie odprowadzałem wzrokiem jeszcze nikogo, kto wyszedł z mojego
domu; dopóki nie znalazł się poza murami. Dopóki po prostu nie przestał być widoczny.
Godzina dziewiąta”, powiedział książę. „Czytam jeszcze jaz to swoje ogłoszenie i myślę
sobie, że jest ono całkiem zwyczajne i bezbarwne. Dziwi mnie, że znalazł się choć jeden
człowiek, który przyszedł po przeczytaniu tego ogłoszenia, a tu już zjawiają się dwaj
kolejni kandydaci, Henzig i Huber. Najpierw Henzig”, powiedział książę. „A więc krótka
charakterystyka Henziga”. (Ton głosu księcia jest chorobliwy!) „Mający trzydzieści cztery
lata Henzig”, powiedział książę, „(w przeciwieństwie do Hubera, którego odbieram raczej
jako sympatycznego, ale naturalnie w mniejszym stopniu nadającego się na to stanowisko)
wydaje mi się najlepszy do objęcia tej posady, ale nie jest sympatyczny. Henzig pochodzi z
okolicy Aussee, z rodziny leśników: ojciec radca leśny, szkoła leśna w Ort, uprawa ziemi
itd... pewność we wszystkim, co mówi, wszystko, co mówi, zgadza się”, powiedział
książę. „Rębnia stopniowa brzegowo-smugowa / cięcie jasne / cięcie ciemne / itd.
Naturalnie zdumiewa mnie oczywistość, z jaką ten człowiek po prostu wszystko wie
(budowa pionowa: rębnia stopniowa gwiazdowa itd...). Nie podoba mi się
uporządkowanie tego człowieka”, powiedział książę, „czystość, ubranie etc., a chociaż
wszystko to zalety, nagle mnie odpychają. Dlaczego? Nie musiałem oglądać jego
świadectw, aby wiedzieć, że mam do czynienia z człowiekiem pełnym zalet. Na samym
początku rozmowy muszę ze śmiechem wyrzucić z siebie słowo Zehetmayer, mówię:
Biedny poczciwina, i proszę, żeby Henzig wymienił mi i równocześnie opisał swoje
dotychczasowe miejsca pracy, podczas gdy ja wciąż jeszcze delektuję się
niewypowiedzianymi słowami jezioro Puschach. Zajmowałem się Zehetmayerem, drogi
doktorze, nie Henzigiem. Byłem zajęty ogólnym zwątpieniem Zehetmayera, podczas gdy
Henzig precyzyjnie podawał informacje o swojej karierze (rozwoju?). Nagle
powiedziałem głośno: Są naturalnie ludzie tak okropnie skonstruowani, że nieustannie
zaprzątają człowieka, i to w nieprzyjemny sposób. Henzig był poirytowany”, powiedział
książę, „ale tylko przez ułamek sekundy, a potem dalej wyliczał swoje zatrudnienia. Było
dla mnie rozkoszą przysłuchiwać się Henzigowi, a myśleć o Zehetmayerze”, powiedział
książę. „Nie miałem problemu z doprowadzeniem tej przyjemności do ostatecznych granic.
Henzig powiedział, że od sześciu lat jest zatrudniony w Kobernaußerwald, w absolutnie
najlepszej wyższej szkole leśniczej w Austrii”, powiedział, „już od sześciu lat! w dawnych
habsburskich, a teraz państwowych, republikańskich lasach. Henzig mówił coś o daglezji,
o nizinnym położeniu w aridowym i humidowym klimacie, o rozroście na szerokość i o
pinus radiata, o warunkach zapłaty, zakupach, sprzedażach, słyszę słowo liberia i słowo
namorzyny, a kilkakrotnie, co brzmi bardzo groteskowo: Habsburgowie. Najlepiej byłoby
z miejsca zatrudnić tego człowieka”, powiedział książę, „bo natychmiast zrozumiałem, że
jest najlepszy. Ale nie zatrudniłem go od razu”, powiedział książę. „Ten mężczyzna
przypomniał mi moją młodość, wielogodzinne spacery po lesie z radcą leśnym
Siegmundem, my obaj w pierwszorzędnych strojach. Rozmowy o kolorach dziczyzny, o
opłatach za odstrzały, o chorobach drzew, o eksporcie drewna do Francji i Włoch,
przypomniał mi moją dojrzałą już młodość. Naraz stanęło mi przed oczami mnóstwo
tematów naukowych”, powiedział książę, „wspaniale zapomniana polityka, długie, w
każdym razie tajemne i obumarłe rozmowy. Czułem w nozdrzach zapach wszystkich tych
rozmów i tematów, i lasów, i strojów, i zapach powietrza nad brzegami Ache, zapach
Tyrolu, Salzburga, Górnej Bawarii i Górnej Austrii, zapach lasów moich krewnych.
Stanęło mi naraz przed oczami biuro na skraju jednego z tyrolskich lasów, w którym to
biurze deski podłogowe zdradzały, kto po nich chodzi. Mówią: Nadchodzi radca leśny!,
mówią: dr Konstanz albo Maria. Otwierają się drzwi do biblioteki, gdzie w szeregach,
jeden obok drugiego, stoi dwa tysiące tomów postawionej na głowie historii. Od
Kartezjusza, Pascala, Schopenhauera aż po roczniki „Schlernschriften”. Kiedy tak
patrzyłem na wskroś przez Henziga, widziałem olbrzymie lasy między Innviertel a płaską
Bawarią albo spoglądałem w słoweński bezkres lasu”, powiedział książę. „Myślę, że
spokój panujący w naturze jest i pozostanie bezkresnym spokojem”, powiedział książę.
„Do Henziga powiedziałem naraz: Ogólnie rzecz biorąc”, powiedział książę, „a
powiedziałem to z najwyższym zakłopotaniem, ogólnie rzecz biorąc, wydaje mi się pan za
młody na tę posadę. Rozumie pan przecież, mówię do Henziga, że tutaj ponosiłby pan
zupełnie i absolutnie sam ogromną odpowiedzialność. W Kobernaußerwald, mówię, jest
wielu urzędników zatrudnionych przez państwo, ale choćby byli najlepsi, nie ponoszą
odpowiedzialności. W Austrii słowo «odpowiedzialność» jest słowem obcym! mówię.
Wiem o tym, mówię”, powiedział książę, „w lasach państwowych nikt za nic nie ponosi
odpowiedzialności, to najbardziej rzuca się w oczy w tak zwanych nowych, w
rzeczywistości jednak prastarych systemach, że nie ma w nich odpowiedzialności. I
mówię”, powiedział książę, „widzi pan wszakże skutki tego braku odpowiedzialności, mój
drogi. Przecież sam pan je widzi, powiedziałem, mam na myśli, powiedziałem, że wiem,
co rozumiem przez odpowiedzialność. Ta odpowiedzialność, natura..., mówię. Na tej
posadzie ciążyłaby na panu największa odpowiedzialność. Na tej posadzie nie ma tego
żałosnego państwa. To żałosne państwo nie istnieje na ziemiach Sauraua. Jeszcze nie,
mówię, i: to tutaj jest swoistym państwem. Tutaj, mówię, panują swoiste prawa naturalne
Sauraua, rozumie pan, mówię, prawa naturalne Sauraua, nie prawa Austrii ani prawa
pseudodemokracji. I mówię: To wielki areał, z pewnością wie pan, jak wielki jest areał
ziem Sauraua, ciągle jeszcze jest! Henzig potakuje. No więc, mówię, i wydaje się panu, że
może pan objąć taką posadę? Zwracam panu uwagę, mówię do tego człowieka, że to nie
jest przedsiębiorstwo państwowe. To niesłychana odpowiedzialność! I myślę, że akurat ten
człowiek, ten Henzig, nadaje się na tę posadę, ale mówię: wyobrażam sobie, że jakiś
starszy mężczyzna mógłby objąć tę posadę, ale żeby taki młody... Myślę: Henzig to
człowiek na tę posadę, a mówię: Z pewnością zbyt wiele pan sobie wyobraża... W
odpowiedzi na to Henzig milczy. Poza tym, mówi potem, zna francuski (to rozumie się
samo przez się), angielski, rosyjski, włoski. Tak, mówię, nie mogę się w tej chwili
zdecydować, nie mogę tego rozstrzygnąć, mówię”, powiedział książę, „nie, w tej chwili
nie może pan oczekiwać ode mnie rozstrzygnięcia. Mówię: Napiszę do pana, proszę mi
podać dokładny adres. Za dwa dni otrzyma pan telegram. Wstaję”, powiedział książę, „i
podaję Henzigowi rękę, otwieram mu drzwi, bo zazwyczaj nie ma nikogo, kto mógłby je
otworzyć, nikogo, a on już znika. Henzig, nikt inny, mówię sobie, i myślę, siadając w
biurze, dlaczego naraz zaczęło odpychać cię to, co porządne w tym człowieku, w ogóle
porządek? Wykształcenie? Musiałem złapać się za głowę. Twoja nagła niechęć do
ogromnej wiedzy, powiedziałem sobie”, powiedział książę. „Raz po raz powtarzam sobie:
zacny człowiek, zacny człowiek, jaki zacny człowiek z tego Henziga... Obliczam wiosenne
dochody z zakładów szutrowych. Myślę sobie: czy te zakłady szutrowe jeszcze się
opłacają? Kiedy zaczynam się zastanawiać nad zbędnymi robotnikami w zakładach
szutrowych (i w kopalniach), czy w ogóle nie powinienem zamknąć kopalń, zamknąć,
myślę, i zamkniesz również kopalnie szutru, zamkniesz wreszcie kopalnie oraz kopalnie
szutru, rozlega się pukanie i staje przede mną kolejny (trzeci) kandydat: Huber”. Książę
powiedział: „Huber jest z Bundau. Używa takiego języka i ma taki sposób wyrażania się,
że nagle przychodzi mi na myśl wyrażenie nie do ucywilizowania. Myślę, że Huber jest
człowiekiem, który lubi i nie lubi ruszać się z Bundau. Albo: który lubiłby ruszać się z
Bundau, gdyby tylko lubił móc, itd... Ruszył się z Bundau, ale chyba nie tylko z powodu
ogłoszenia? Pytam go natychmiast: Czy ruszyłeś się z Bundau z powodu mojego
ogłoszenia? Ten człowiek nie wchodzi w grę, myślę. Mówi: Z powodu ogłoszenia, tak!
Mówię: ale ja szukam kogoś doskonałego! Myślę o Henzigu. Na to Huber mówi, że ma
trzydzieści lat praktyki, nie mówiąc, co to za praktyka. Przyglądam się temu człowiekowi i
wiem”, powiedział książę, „co praktykował przez trzydzieści lat: był brygadzistą w
leśnictwie. Mówię, żeby usiadł, tam jest krzesło, mówię, i Huber siada. Groteska!
Nalewam mu kieliszek wódki i znowu mówię: sam nie piję, lekarz zabronił mi pić, ale
łatwiej mówić, gdy się pije! Huber wypija wódkę jednym haustem. Groteska. Ma schludne
ubranie, myślę, i myślę, że to ubranie zawsze wisi na drzwiach, a nie w szafie. Dolewam
mu. Przyglądam się jego kapeluszowi, marynarce, spodniom, guzikom przy marynarce,
myślę: w Bundau jest zimno, tam panuje nieustanna zima, w Bundau żyją zdecydowanie
zimowi ludzie. Wegetacja, myślę, drogi doktorze, wegetacja. Ta okolica toleruje wyłącznie
minimum wegetacji. Panuje tam czarna zieleń, zielona czerń i tak ogromny mrok, że
wyklucza samobójstwa. Myślenie w tych ludziach jest ciągle na granicy zaniku, radość
życia na granicy obumarcia, wszystko na przemian marznie i zamarza. Tak, jakże teraz jest
w Bundau? pytam Hubera. Ciągle tak samo, mówi Huber. Kilka razy, drogi doktorze,
powtarza: Ciągle tak samo. Tam w Bundau, mówię, jest przecież Drack, pilarz. Tak,
Drack, mówi Huber, pilarz. Mówię: Drack robił przecież podłogi w Belwederze, czyż nie?
Mówię: Drack ma trzy siostry. Rozmowa z Drackiem to przyjemność, mówię. Tak”,
powiedział książę, „Drack jest jedyną osobą w Bundau, która ma pieniądze. Tak, mówi
Huber. Myślę”, powiedział książę, „że nie rozumiem tego, że w odpowiedzi na moje
ogłoszenie już pierwszego dnia do południa pojawiło się trzech kandydatów. Co pan
powie, drogi doktorze, trzech kandydatów pierwszego dnia do południa w reakcji na
żałosne ogłoszenie w żałosnej gazecie, napisane w żałosnym stylu? Co pan powie? Mówię
do Hubera”, powiedział książę, „Drack przestawił się wyłącznie na parkiety, prawda? Nie
robi już podłóg z desek. Z pewnymi wyjątkami, mówię. Robi wyjątki, mówi Huber. Myślę,
że moje ogłoszenie jest złym ogłoszeniem. Dlaczego jednak w odpowiedzi na złe
ogłoszenie już pierwszego dnia do południa zgłasza się od razu trzech kandydatów?
Zagadkowe. Zagadkowe!”, powiedział książę. „Pomyślałem, że Huber nie ponosi winy.
Winy? Huber? Dlaczego? Daj temu spokój, pomyślałem. Kiedy przeczytał to ogłoszenie,
pytam Hubera”, powiedział książę. „Chcę to wiedzieć, przychodzi mi na myśl”, powiedział
książę, „że zapytałem o to również Henziga i Zehetmayera. Pytam: Kiedy przeczytałeś to
ogłoszenie? I spostrzegam, że mówię do Hubera per ty, podczas gdy zarówno do Henziga,
jak i do Zehetmayera zwracałem się per pan. Chowasz to ogłoszenie w marynarce? pytam”,
powiedział książę. „Huber wyciąga z marynarki ogłoszenie i kładzie je na biurku. Czytam
je ponownie. Przeczytałeś je przy śniadaniu? pytam. Odpowiada przecząco i daje do
zrozumienia”, powiedział książę, „że jeszcze w ogóle nie jadł śniadania. Idę do kuchni”,
powiedział książę, „widzę, że w kuchni nie ma nikogo, w kuchni nie ma żywej duszy,
przygotowuję więc Huberowi chleb słoninowy, smaruję kromki masłem, wracam z nimi do
biura i mówię, żeby je zjadł. Moszczu? pytam. Nie, nie chce moszczu. Oczywiście, ma
dzieci, nie pamiętam tylko, czy troje, czy czworo, mówię jedz! i pytam: ile masz dzieci?
Troje, odpowiada. W jakim wieku, dopytuję się. Trzydzieści jeden, dwadzieścia cztery,
siedemnaście, mówi. Czworo umarło. Myślę: co liczy się w życiu? Mówię: masz dobrą
żonę, co? Gospodarzy (dwa i pół hektara)”, powiedział książę, „dobrze, mówi on, Huber.
Gdyby nie Drack, Drack w Bundau. Kiwa potakująco głową. Drack, mówię, pośrednio
żywi Bundau. Drack filozofuje, a jego trzy siostry go karmią, co uważa za obrzydliwe. To
męczarnia z trzema siostrami, mówię. Drack i Bundau...”, powiedział książę. „I wtedy
przychodzi mi na myśl: ty sam masz dwie siostry w domu. Przychodzi mi też na myśl, że
jestem w tym samym wieku co Drack. A w istocie przychodzi mi na myśl, że relacje są u
Dracka dokładnie takie same jak u mnie, gospodarcze, rodzinne, osobiste, tyle że Drack
jest na dole, a ja jestem na górze, równie dobrze jednak ja mógłbym być na dole, a Drack
na górze... Mówię do Hubera”, powiedział książę, „ale siostry Dracka są garbate, a myślę,
że Drack jest ofiarą swoich trzech sióstr; mężczyzna może być silny, tak silny, jak tylko
zechce, Drack jest silny, ale jego trzy siostry są silniejsze... Skutkiem tego kawalerstwo
Dracka, skutkiem tego wdowieństwo Sauraua, myślę. Mówię: Drack mógł zrobić
kilkanaście dobrych partii, bardziej do siebie niż do Hubera, ale Huber usłyszał”,
powiedział książę, „przestał jeść i powiedział: Thurn i Taxis. Potem Huber mówi, że
pryszczyca, zaraza pyska i racic, pochłonęła w Bundau prawie cały stan bydła i że Bundau
nie może się z tego podźwignąć. Słyszy pan, doktorze, podźwignąć! Zarazy, mówię, jak już
się pojawią, to jest za późno. Dla państwa, mówię, zawsze jest za późno. Państwo trwoni
leki na trupy! A więc, mówię, Huber, kiedy przeczytałeś to ogłoszenie? Jego żona z samego
rana przyniosła gazetę z Knittelfeld. Konsultacja u lekarza”, powiedział książę, „choroba
nerek. Huber zabrał jej gazetę, wkładając koszulę, a ona, jak co dzień, zaczęła mu robić
wyrzuty, że nie ma pieniędzy. On nie pracuje, ona haruje, ona zarabia, on leniuchuje, on
nic nie zarabia, ona wszystko zbiera do kupy, on wszystko wyrzuca itd... Wreszcie
powiedziała, że on się boi pracy, boi światła, a wtedy on się podobno wściekł”,
powiedział książę, „i zagroził jej, że uderzy ją w twarz, ale nie uderzył, po czym poszedł
do sypialni, gdzie rzucił się na łóżko. I wtedy, leżąc na łóżku, przeczytałem to ogłoszenie,
powiedział Huber. Natychmiast się zerwał, ubrał, wyszedł z domu i z Bundau przyszedł tu
do mnie na górę. Po drodze wydało mu się, że ubieganie się o tę posadę jest bez sensu
(Zehetmayer!). Ale nie, powtarzał sobie co chwila, idę na górę, idę na górę, idę do
Sauraua. I z tym nieustannym idęnagórę-idęnagórę znalazł się naraz na górze. Widok zamku
odebrał mu jednak odwagę, zanim więc zapukał, obszedł go cztery czy pięć razy dookoła.
Przez cały czas zastanawiał się, czy nie powinien wziąć nóg za pas i uciec stąd, z
powrotem na dół do jakiejś gospody... Potem jednak zobaczył wychodzącego Henziga,
dość postawnego mężczyznę, powiedział Huber, i nie pozostało mu już nic innego, jak
tylko zapukać. W moim wieku byłoby idiotyzmem zaczynać jeszcze jakąś pracę, powiedział
do mnie Huber. Ale żona ciągle robi mu wyrzuty”, powiedział książę, „doprowadza go do
szału, codziennie dowodzi swojej nieodzowności, a jego zbędności. Oczywiście on się w
ogóle nie nadaje na tę ogłoszoną przez księcia posadę, powiedział Huber, miał jednak na
myśli, że niezupełnie się nie nadaje — chyba nie. Myślę, że największymi
umiejętnościami dysponują brygadziści leśni”, powiedział książę, „umiejętności Hubera są
prawdopodobnie najbardziej satysfakcjonujące, wypowiadam więc takie słowa, mówię:
Twoje umiejętności są z pewnością największe. Ale umiem sobie wyobrazić,
powiedziałem, że on nie nadaje się na stanowisko zarządcy. Nie, nie, nie, mówię”,
powiedział książę, „taka posada wymaga zupełnie innej praktyki. On to wie, a ja mówię
otwarcie nie to, że Huber chyba się nie nadaje na to stanowisko, lecz że całkiem po prostu
w ogóle się nie nadaje. Mówię”, powiedział książę, „ale wyjście z Bundau to już korzyść.
Tak, przyznał Huber. Ja już od dwóch lat nie byłem w Bundau”, powiedział książę, „jak
zawsze tylko pogrzeb zmusza mnie do opuszczenia zamku, udania się w doliny, a ponieważ
ciągle umiera jakiś krewny, którego się zna (albo nie zna), człowiek bez przerwy jeździ w
najrozmaitsze rejony kraju (i, naturalnie, zagranicy). Człowiek naszego stanu obok swojego
życia zawodowego pędzi również żywot podróżnika pogrzebowego. A umierają zawsze
dokładnie ci, drogi doktorze, o których się wiedziało, że umrą. Niespodzianki należą do
rzadkości. Mówię”, powiedział książę, „powiększają cmentarz w Bundau, prawda? A
Huber mówi: kłótnie. Burmistrz, socjaliści... itd... Dla gminy, mówi Huber, nikt nie chciał
zrezygnować choćby z kawałka gruntu. Więc gmina po prostu dokonała wywłaszczeń.
Wywłaszczeń, myślę. To jest dla mnie hasło, przy którym uświadamiam sobie całą ohydę
państwa, całą głupotę państwa, całą tę zidiociałą państwową hołotę urzędniczą!
Wywłaszczenia! Tu i tam dokonuje się wywłaszczeń, mówię, wszędzie pode mną dokonuje
się wywłaszczeń, z najbłahszych powodów. Politycy wywłaszczają tu i tam. Tu i tam
dokonują wywłaszczeń. Wywłaszczają i rujnują. Rujnowana jest natura. Wywłaszczana!
Krzyczę, mówię: mam nadzieję, że wkrótce to państwo samo się wywłaszczy. Niechby się
jak najszybciej wywłaszczyło, zabiło! Już pora, żeby to państwo rychło samo się
wywłaszczyło!”, powiedział książę. „To żałosne państwo, powiedziałem. Wywłaszczone!
Obcinają człowiekowi palce u nóg, drogi doktorze, niech pan patrzy, palce, pięty, już w
ogóle nie można chodzić! Nagle”, powiedział książę, kiedy przystanęliśmy, żeby spojrzeć
w głąb wąwozu, „znalazłem się z Huberem, któremu nalałem jeszcze jeden kieliszek
wódki, w samym środku polityki. Państwo jest zgniłe, mówię z całą powagą, państwo jest
zgnile. Moje najbardziej ulubione zestawienie słów w ostatnim czasie, drogi doktorze:
Państwo jest zgniłe. Wszystko jest niczym, mówię do Hubera: czerwoni są niczym i czarni
są niczym, monarchia jest naturalnie niczym i republika jest naturalnie niczym. Wszystko
znajduje się w równomiernie otępiałej agonii, prawda? Wszystko, tylko nie nauka. Mówię
do Hubera: ale republikańska agonia jest chyba najohydniejsza, najbardziej przykra.
Prawda, drogi doktorze? Mówię: lud jest głupi i śmierdzi, zawsze tak było. Huber mówi na
to, że w Bundau, i to wśród robotników Dracka, są komuniści. Komuniści! Mówię,
komuniści! Tak, komuniści! U mnie też jest ich całe mnóstwo, mówię! Wszystko, co
znajduje się poniżej zamku, jest komunistyczne! Wszystko! Ale komunizm i komuniści nie
wiedzą, czym jest komunizm. Niestety! Wracając zaś do mojego ogłoszenia, mówię do
Hubera, że on, Huber, jest niewątpliwie zacnym człowiekiem, ale, jako się rzekło, nie
nadaje się na posadę zarządcy. Mówię nawet: wprawdzie cenisz się zbyt nisko, ale na
zarządcę się nie nadajesz”. On, książę, pomyślał sobie, że ten człowiek ma pięćdziesiąt lat,
ale wygląda na sześćdziesiąt. „Przed pięćdziesięciu laty bez problemu można było sobie
wyobrazić na tym stanowisku brygadzistę”, powiedział książę, „ale dzisiaj już nie. Dzisiaj
to zajęcie wymaga kogoś o zacięciu naukowym, takiego Henziga. Nie, mówię do Hubera,
chyba w ogóle nie myślałeś na serio, że Saurau mógłby cię zatrudnić! Pół do dwunastej,
Huber, mówię”, powiedział książę. „Nalewam mu trzeci kieliszek. Mówię: ten, którego
widziałeś przedtem wychodzącego, ten przystojny mężczyzna, to jest on. Henzig, mówię, to
on. Szkoła leśna w Ort, mówię, uprawa ziemi, Wiedeń, Paryż, Londyn, Madryt. Do tego
krzepkie ciało, jak powiedziałem, mówię, angielski, francuski, włoski... Kobernaußerwald,
mówię, pewna, również wobec samego siebie bezlitosna współczesna arogancja i
naukowość. W ogóle żadnych głupich ludzi, mówię. W istocie, myślę”, powiedział książę,
„obecnie również leśnictwo jest już tylko nauką ekonomiczną, a wręcz nauką ścisłą.
Wszystko jest dzisiaj nauką, mówię”, powiedział książę. „Huber chce wstać, ale nie
wstaje. Wszystko jest jednym wielkim aparatem naukowym, mówię. Absurdem, mówię.
Huber wstaje. W każdym razie w Austrii, mówię do Hubera, wszystko jest perwersyjnie
konserwatywne. Dwieście lat do tyłu w prawie wszystkich dziedzinach, mówię. To
śmieszne, mówię, nie ma w tym ani trochę przesady, drogi doktorze, i mówię: Substancje,
potężna chemia. Im bardziej oddala się to od konwencjonalnego pojęcia natury, tym jest
piękniejsze, przemożniejsze, chcę powiedzieć, bardziej poetyckie. Huber, mówię, drogi
doktorze, jak to jest w Bundau z dostarczaniem poczty? Nadal tak samo katastrofalnie?
Huber mówi: katastrofa. A dzieci w wieku szkolnym? pytam. Nie musząc tego
wypowiadać, po raz kolejny w słowach dzieci w wieku szkolnym zawieram całe swoje
współczucie z powodu panującej na terenach górskich niedoli dzieci w wieku szkolnym.
Huber podchodzi do drzwi”, powiedział książę, „myślę: jego spodnie, absurdalne. Jego
marynarka, absurdalna. Jego chód, absurdalny. Groteskowy, myślę. Pojęcie «dzieci w
wieku szkolnym», drogi doktorze, jest na całym świecie pojęciem mizerii, ale w okolicy
Bundau jest ono największe, najbardziej zgorzkniałe. Mówi się o tym od dwudziestu lat, że
na końcu doliny w Bundau zostanie zbudowana nowa szkoła, ale do tej pory nie zbudowano
tam żadnej nowej szkoły. Myślę raz po raz: cały system wychowawczy w naszym kraju jest
konserwatywny, po prostu, przestarzały, żałosny, prawda, drogi doktorze? I myślę, że jeśli
człowiek pozwoli, aby wszystkie nagłe pomysły skłębiły się, tworząc myśl... Mówię:
Huber, nie wolno rozmyślać... Rozmyślam o głupocie wszelkich powiedzeń, o tej głupocie,
o tej głupocie, doktorze, w jakiej człowiek żyje i myśli, myśli i żyje, o tej głupocie...
Pozwalam sobie na swoje życie, absurdalne! Żyję, absurdalne! Wszyscy żyją, absurdalne!
Głupota, zawierzyć siebie językowi niemieckiemu, mój drogi doktorze, absurdalne, myślę,
nie dość że niemieckiemu, to zwłaszcza niemieckiemu! Głupota wynikająca z niemczyzny,
myślę... Głupota świata składającego się z wad i zalet i z niczego poza tym... Filozofuj!
Nie! W Bundau widziałem kiedyś tłustego bażanta, który siedział na dziku, z pewnością,
mówię do Hubera. Huber słucha. Niech pan posłucha, doktorze, Huber słucha... Stoi przy
drzwiach. Tak, tak, mówię, setki razy jeździłem z ojcem do Bundau, zarówno ze względu na
bażanty, jak i ze względu na dziki. Bundau raz po raz wciągało ojca w siebie, siła
przyciągania Bundau, mówię. Możliwe, że miałem osiem lub dziewięć lat, mówię, kiedy
pojechaliśmy do Bundau, z samego rana, i nagle widzimy na końcu doliny, że bażant siedzi
na dziku. Wtedy ojciec opisał mi stosunek między bażantem a dzikiem, groteska!, mówię, i
w ogóle opowiedział mnóstwo różności o dzikach i bażantach. Siedzimy na pniu drzewa,
ojciec i ja, i kiedy bażant w najbardziej bezwstydny sposób kołysze się na ogonie dzika,
ojciec go zestrzeliwuje. Z ogona dzika na dół, mówię. Dzik jednym susem czmycha w
zarośla. Ja idę po bażanta, a ojciec, podczas gdy ja pochylam się nad bażantem, oddaje
drugi strzał. W powietrze. Pytam go, wracając z bażantem, dlaczego wystrzelił po raz
drugi, w powietrze, mówię, dlaczego w powietrze? Ojciec nie umie odpowiedzieć. Nigdy
nie strzelałem całkiem bezsensownie w powietrze, mówi. W Bundau są piękne bażanty i
piękne dziki, mówię. Huber chce iść. Wychodzi do przedsionka. Naturalnie, mówię,
przydałbyś mi się, chociaż nie na stanowisku zarządcy. I przedstawiam Huberowi
propozycję posady, ale bez zabezpieczenia emerytalnego, mógłby pracować u mnie jako
brygadzista, Krainer potrzebuje podpory. Huber jednak nie przyjmuje mojej oferty. Dziwny
człowiek. Jest jasne, że Huber nie chce pracować, już nie, nigdy więcej. Nie, nie, mówi.
Nadal woli wysłuchiwać codziennych awantur żony. Myślę, że oczywiście miałbym z
Hubera pożytek. Wszystko przecież jest takie zapuszczone, niech pan patrzy, doktorze! Ale
to się na nic nie zda, Huber odchodzi. Myślę, że moje ogłoszenie pozwoliło mu wyrwać się
z Bundau. Z chłodu Bundau. Huber jako zarządca, myślę. Huber i Zehetmayer, groteska!
Natychmiast, myślę, zawrę umowę z Henzigiem”, powiedział książę. „Henzig jest jedynym
właściwym człowiekiem. W istocie Henzig jest kimś, kogo zawsze szukałem, a nigdy nie
znalazłem. To oczywiste, że on jest tą osobą, która już wkrótce stanie się dla mnie
nieoceniona, nieodzowna. Ten człowiek ma zalety. Naturalnie potrwa cały dzień”,
powiedział książę, „zanim telegram dotrze do Kobernaußerwald. Jeśli nadam go teraz, w
południe, pomyślałem”, powiedział książę, „dojdzie do Kobernaußerwald dopiero rano.
Poczta, całkowicie zapuszczona poczta austriacka! Wychodzę do przedsionka i dyktuję
starszej siostrze treść telegramu, a ona woła starego Krainera, który następnie jedzie w dół
na pocztę. Zatrudniając Henziga, nie ponoszę żadnego ryzyka”, powiedział książę.
„Uregulowałem z nim również sprawy finansowe. Zamieszka w leśniczówce, nie, w
pawilonie, nie, w leśniczówce, w leśniczówce. Jeśli o mnie chodzi, może pan objąć
posadę od zaraz, zatelegrafowałem. Ale uzmysławiam sobie, że Henziga obowiązuje
jeszcze umowa państwowa i że pracę u mnie będzie mógł zacząć najwcześniej od
przyszłego tygodnia. Te lasy państwowe, które wszystko rujnują”, powiedział Saurau,
„państwo, które wszystko rujnuje, nieustanne, niekończące się samobójstwo państwa.
Drogi doktorze, dzisiaj wszystkie państwa, nie tylko w Europie, bez przerwy popełniają
samobójstwo. To mój prastary temat, drogi doktorze”, powiedział książę: „Państwo, które
wszystko rujnuje, ludzie, którzy nie potrafią uporać się ze swoim państwem i je rujnują.
Przychodzą mi na myśl słowa katastrofa intelektualna, drogi doktorze. Gdy Huber znika,
każę umieścić na dużej bramie w murze kartkę z napisem Posada zarządcy obsadzona i idę
do biura. Rzeczywiście, przychodzi jeszcze szereg kandydatów na posadę zarządcy,
obserwuję ich, zanim wreszcie — niektórzy natychmiast po przeczytaniu kartki, większość
dopiero po dłuższym wahaniu — odejdą. O wiele za starzy. Powtarzam sobie wciąż od
nowa, że to kuriozalne, iż w odpowiedzi na takie ogłoszenie zgłasza się tylu kandydatów.
Jeden puka, ale nie zostaje mu otwarte. Uważam, że to zdumiewające, doktorze, iż ten
właściwy znalazł się już wśród pierwszych trzech kandydatów, prawda? Rozmowy z
ludźmi, których się dopiero poznało, wprawiają w zadumę i są wyczerpujące. Jeśli
człowiek się z nich wyśmiewa, nie jest w porządku, jeśli traktuje ich poważnie, też nie jest
w porządku. Zawsze rodzi się pytanie, do jakiego stopnia powinno się nawiązywać
kontakty i czy w ogóle powinno się je z nimi nawiązywać, doktorze, nie sądzi pan...?
Kontakty”, powiedział książę, „jestem o tyle, jak pan zawsze mówi, doktorze, o ile mam
kontakt itd., to jednak dopiero stanowi wyzwanie dla elementu ironii w moim myśleniu...
Ironia, która osłabia nieznośność... Stan na pograniczu neurastenii. Myślę: czy byłem nazbyt
miły w stosunku do Hubera, czy też byłem w stosunku do niego za mało miły? A jaki byłem
w stosunku do Zehetmayera? Że też myśl, czy byłem miły, czy niemiły, pojawia się we mnie
zawsze po wyjściu danego człowieka. Ale w stosunku do Hubera byłem przecież bardzo
miły, myślę. Również w stosunku do Zehetmayera byłem bardzo miły. Najmniej miło
obszedłem się z Huberem, z nim odbyłem bardzo krótką rozmowę, spotkanie z nim było
pełnym awersji obrażaniem się. Henzig, myślę, będzie idealnym zarządcą”.
Słyszy, powiedział teraz Saurau, przebywając nawet w towarzystwie sióstr i córek,
kiedy nie może „już wytrzymać” u siebie, „kiedy schodzi do dolnych pokojów”, „obiecując
sobie przynoszącą ulgę konwersację”, gdy tymczasem one rozmawiają albo milczą, albo z
nawyku „przyglądając się same sobie, przygotowują się na noc w ciemnościach, które
zawsze panują w Hochgobernitz”, słyszy coraz więcej szumów, o których już często
rozmawiał z moim ojcem, te szumy nie opuszczają go „od wielu miesięcy”.
Poddając się coraz bardziej „mechanice umysłu skoncentrowanej na coraz większej
egzaltacji i coraz większej spekulacji (ojciec)”, w stanach słabości, nawet w
przysparzającym mu w ciągu ostatnich miesięcy stanie najnieznośniejszej udręki,
spowodowanym zupełnie samotnie prowadzonymi ze sobą w zaryglowanym pokoju
„masochistycznymi dyskusjami” (ojciec), których nie przerwał nawet podczas pobytu syna
w Anglii i które, prawdopodobnie z tego powodu, że do końca życia będzie musiał
wegetować w Hochgobernitz, z największą bezwzględnością przede wszystkim wobec
samego siebie doprowadza do takiego poziomu, że przy skoncentrowaniu się na
niszczycielskiej irytacji wymaga to najwyższego napięcia umysłu, coraz bardziej
bezwzględnego napięcia władz umysłowych, „konsekwentnie w głąb wszystkich zjawisk
przyrodniczych” (Saurau), słyszał te dla niego „zabójcze szumy” (ojciec); również
minionej nocy, gdy studiował pamiętniki kardynała Retza, „musiał je słyszeć”, niezdolny
przypomnieć sobie momentu, od którego zmuszony jest wysłuchiwać tych szumów. Słyszy
je bez przerwy, nie może zasnąć i coraz bardziej się ich boi. Te szumy („antytypy”?
[ojciec]) przenikają go w ciągu ostatnich tygodni dniem i nocą, wprawiają w stan
zaburzenia, bez przerwy w najpotworniejszy sposób „rzutują” go w jego własną śmierć.
Że też dokładnie w takim samym stopniu, w jakim myśli, iż musi wycofać się ze świata,
zdaje się na jego łaskę i niełaskę, powiedział Saurau; „Fantazjujemy i jesteśmy znużeni”,
powiedział. W „perfekcji możliwości wyczerpania” on, Saurau, zamroczył Hochgobernitz,
a Hochgobernitz w końcu jego, Sauraua. „Analogie są zabójcze”, to jedno z jego ciągle
powracających, decydujących zdań.
Podczas gdy rodzina, „ta niekończąca się nikczemna amputacja umysłu” (Saurau), która
panuje tu w Hochgobernitz pod jego nazwiskiem, i z największych odległości, „z
beznadziejną bezradnością, do której jest stworzona, wdycha po pierwsze w swoje ciała, a
po drugie w swoje głowy własne codzienne życie” jako „jedną z setek i tysięcy
osłupiających kleptomanii umysłowych”, on, Saurau, jest pośród jej członków, w ich
„katastrofalnym towarzystwie” dotknięty tymi szumami („Wewnątrzziemskie erupcje?”
[ojciec]). Włada nim huk. Odczuwając swój mózg („Wtargnięcie wody w coś, co jest
wyschnięte od pradziejów?” [Saurau]), udręczony jak nadużywana dla całej ludzkości
membrana, w której te szumy („Przemiana tego, co jest, w co innego, co będzie?” [Saurau])
zawsze były, Saurau nie tylko te szumy słyszy, on je również widzi i czuje w swojej
głowie. Jego mózg musi „wytrzymać” te szumy („powiększające się szczeliny, idealny
proces rozkładu w naturze!” [Saurau]). Nieomal wszystkie zdania, w które naraz bez
zahamowań wstrzykuje całą swoją udrękę, kończy wyrażeniem „dla całej ludzkości”.
Czuje częstokroć, jak niesłychane „dzieje uczuć i kamieni wpadają jedne w drugie,
tworząc nowe substancje”, wskutek czego odbywa się jego zdaniem proces, w którym
„wszystko ulega unicestwieniu, aby później stać się ostatecznym”.
„Tutaj, z tego miejsca, omawiałem zawsze z moim zarządcą wszystko, co dotyczy
Hochgobernitz”, powiedział Saurau, zwracając nam uwagę na rozległe połacie ziemi w
dolinie, spustoszone przez powódź, która niedawno nawiedziła ogromne obszary leżące
poniżej Hochgobernitz. „To tutaj, a nie minęły nawet trzy tygodnie”, powiedział Saurau,
„chodziłem tam i z powrotem, niezdolny do skomentowania tych potwornych zniszczeń
spowodowanych powodzią”, powiedział, „obserwując powolne opadanie wody, milczący,
przerażony, w utrzymującym się dwie godziny zaburzeniu umysłu, doktorze”, i właśnie
wtedy uświadomił sobie wątpliwą egzystencję studiującego w Anglii syna. „W tym
miejscu”, powiedział Saurau, „przychodzi mi zawsze na myśl mój syn. Prawdę mówiąc,
życie mojego syna jest zupełnie odrębne od mojego”. Wówczas, przed trzema tygodniami,
tuż po śmierci zarządcy, on, Saurau, „wbrew naturze” obserwował z tego miejsca cofającą
się powódź, przez kilka godzin, „aby potem, bez słowa przeciw naturze” wrócić do zamku.
Saurau powiedział teraz: „Mój syn jest w Anglii, ja marnieję tutaj”.
Podczas jego ostatniej wizyty, wspomina mój ojciec, Saurau, komentując powódź,
wykrzykiwał ciągle słowo „osuwisko” i mówił o „napadającym go zwątpieniu
umysłowym”. Wykrzykując raz po raz słowo „osuwisko” i licząc „szkody materialne
wskutek powodzi, straty finansowe wskutek powodzi, niepoliczalne straty finansowe
wskutek powodzi” i, ponieważ nad całą okolicą zalegał łagodny, ale jednak „zdradliwy”
fetor gnijącej padliny — mnóstwo utopionego bydła tkwiło zakleszczone po obu brzegach
rzeki Ache, rozpłatane, wzdęte, niektóre „rozebrane przez siłę wody na części” (mój
ojciec), liczne sztuki dużego bydła ze znajdujących się w dolinie obór Sauraua nie zostały
jeszcze uprzątnięte — wykrzykując słowo rozkład, słowa proces rozpadu, słowo
dyluwizm, zaczął naraz mówić o jeszcze większym, spowodowanym szumami w mózgu
spustoszeniu w jego głowie, większym niż tam w dole, na brzegach rzeki Ache. „Tutaj w
mojej głowie”, powiedział Saurau, „dokonuje się naprawdę niewyobrażalne
spustoszenie”.
Mojemu ojcu wydaje się, że ten pierwszy dzień po powodzi miał największe znaczenie
dla rozwijającej się od tej pory z „niewiarygodną gwałtownością” (ojciec) choroby
Sauraua. „Tego dnia, przerażeni rozmiarami katastrofy, zeszliśmy obaj nad Ache” (ojciec).
Istotnie, rozmiary powodzi, co obaj stwierdzili, kiedy woda wróciła do normalnego stanu,
były katastrofalne. Saurauowi wydawało się niepojęte, że ta gwałtowna powódź nastąpiła
akurat po śmierci zarządcy. „Właśnie teraz, kiedy zostałem bez jakiejkolwiek pomocy!”,
wykrzykiwał raz po raz. Początkowo obaj ze wzburzenia nie mogli w ogóle zamienić ze
sobą ani słowa, chociaż pozdrawiali robotników nad brzegiem Ache, zajętych
wyciąganiem z rzeki drewna i padliny, i usiłowali zajść jak najdalej. Saurau uprosił
mojego ojca, żeby nie opuszczał go tak szybko, bo teraz nie może być sam. Co chwila
mówił o „milionowych stratach”. I tak jak wcześniej całymi godzinami milczał, potem,
kiedy już wrócili do zamku, usta mu się nie zamykały.
Saurau powiedział teraz do mnie: „Im intensywniej ja mówiłem o powodzi, tym bardziej
pańskiego ojca coś od niej odwodziło. A mianowicie, powiedział Saurau, przedstawienie,
któreśmy na dzień przed tą katastrofalną powodzią wystawili w pawilonie ogrodowym.
Przedstawienie, co roku inne”, powiedział Saurau, to tradycja na Hochgobernitz.
„Osobliwe”, powiedział Saurau, „a mówię teraz o pewnej błahostce, która jednak stanowi
pewien fenomen: w chwili, kiedy ja zaczynałem mówić o powodzi, pański szanowny
ojciec zaczynał mówić o przedstawieniu. Pańskiego szanownego ojca, im bardziej mnie
zaprzątała powódź, z każdą chwilą coraz bardziej zaprzątało przedstawienie. Ja mówiłem
o powodzi, a on mówił o przedstawieniu”. Mój ojciec powiedział: „Przez cały czas
myślałem: «musisz mówić o powodzi», ale mówiłem o przedstawieniu”. Saurau
powiedział: „A ja mówiłem o powodzi, nie zaś o przedstawieniu, o czym bowiem ja
miałem mówić tego dnia, jeśli nie o powodzi! Naturalnie mogłem myśleć wyłącznie o
powodzi! A pański szanowny ojciec myślał wyłącznie o przedstawieniu! Podobnie jak
mnie coraz bardziej i bardziej zaprzątała myśl o powodzi, pański szanowny ojciec był
coraz bardziej i bardziej zaprzątnięty przedstawieniem, a w stopniu, w którym mnie,
mówiącego o powodzi, irytował pański ojciec, mówiący o przedstawieniu, pańskiego ojca,
mówiącego o przedstawieniu, irytowałem ja, który mówiłem wyłącznie o powodzi.
Potworna irytacja!”, powiedział książę. „Słyszałem, jak pański szanowny ojciec co chwila
włącza się w moje niekończące się gadanie o powodzi, komentując przedstawienie. To
było niewiarygodnie osobliwe”, powiedział książę, „że w miarę upływu czasu ja coraz
więcej mówiłem wyłącznie o powodzi i wyłącznie o powodzi, a pański szanowny ojciec
wyłącznie o przedstawieniu. Pański szanowny ojciec mówił coraz głośniej o
przedstawieniu, a ja coraz głośniej o powodzi. Głośno, z jednakową głośnością,
jednocześnie z jednakową głośnością mówiliśmy obaj, pański szanowny ojciec o
niesamowitym przedstawieniu, ja o niesamowitej powodzi. Potem zaś”, powiedział książę,
„nastąpił taki moment, kiedy obaj mówiliśmy wyłącznie o powodzi, a potem taki, gdy
mowa była wyłącznie o przedstawieniu. Podczas jednak kiedy tak obaj mówiliśmy o
przedstawieniu, ja myślałem wyłącznie o powodzi, a kiedyśmy mówili o powodzi, pański
szanowny ojciec myślał wyłącznie o przedstawieniu. Na zmianę mówiliśmy więc o
powodzi, podczas gdy pański szanowny ojciec myślał wyłącznie o przedstawieniu, i o
przedstawieniu, gdy tymczasem ja byłem myślami przy powodzi. Przeze mnie o powodzi,
przez pańskiego szanownego ojca o przedstawieniu. Kiedy mówiliśmy o powodzi, ja
myślałem, że pański szanowny ojciec chce mówić o przedstawieniu, a kiedyśmy mówili o
przedstawieniu, ja chciałem mówić wyłącznie o powodzi. „Ja”, powiedział mój ojciec,
„chciałem mówić o tym przedstawieniu w porównaniu z przedstawieniem, które widziałem
kiedyś w Oksfordzie, o porównaniu między angielskimi aktorami a naszymi, o różnicy
między językiem angielskim a naszym”. Książę powiedział: „Ja naturalnie byłem
całkowicie owładnięty powodzią, ale pański szanowny ojciec w równie naturalny sposób
nie był owładnięty przedstawieniem!”, powiedział Saurau. „Kiedyśmy mówili o
przedstawieniu”, powiedział mój ojciec, „to pan, książę, bez przerwy wykrzykiwał
Wysokie koszty! albo Niesamowite koszty!, podczas gdy ja, kiedy mówiliśmy o powodzi,
nieustannie wypowiadałem takie słowa, jak sznurownia, mimika, egzaltacja,
marionetkowość”. „W istocie jednak”, powiedział książę, „tego dnia, niezależnie od tego,
o czym mówiliśmy, i tak mówiliśmy wyłącznie o powodzi”.
„Natychmiast po przedstawieniu”, powiedział książę, „wyszedłem z pawilonu i udałem
się na mury wewnętrzne, ponieważ przedstawienie nie zdołało oderwać mojej uwagi od
szumów. Chociaż akurat po tym przedstawieniu spodziewałem się, że ją od nich oderwie.
Ale, prawdę mówiąc, nawet na murach wewnętrznych nie udało mi się oderwać uwagi od
tych szumów, poszedłem więc na zewnętrzne. Przez krótki czas udało mi się być bez
szumów na murach zewnętrznych, z murów zewnętrznych przyglądałem się więc
znajdującym się w dole ludziom, którzy przybyli na przedstawienie, a teraz rozjeżdżali się
do domów. Kilkoro poszło do wąwozu”, powiedział książę, „nie wiem po co. Do dzisiaj
nie wiem, dlaczego niektórzy zeszli do wąwozu. Stojąc za wysoką sosną, obserwowałem
ludzi, jak żegnają się z moimi siostrami i córkami. Te przedstawienia”, powiedział do mnie
książę, „to naturalnie sprawka kobiet, ja w istocie nie mam nic wspólnego z tymi
przedstawieniami, ale kobiety co roku wystawiają takie przedstawienie i zapraszają na nie
setki ludzi, w moim mniemaniu ludzi całkiem nieciekawych, przeważnie okropnych. Dla
kobiet przedstawienie jest naturalnie zawsze okazją do zaproszenia setek ludzi, którzy
rzeczywiście przybywają, ale przedstawienie odgrywa przy tym z kolei podrzędną rolę”,
powiedział książę, „kobiety wykorzystują je wyłącznie po to, żeby ściągnąć ludzi na
zamek, a ludzie, którzy przychodzą tu na górę na przedstawienie, nie przychodzą na zamek z
powodu przedstawienia, tylko z czystej ciekawości. Gdyby to ode mnie zależało”,
powiedział książę, „w ogóle nikt nie wszedłby tu na górę, ani jeden człowiek, ani jeden.
Oczywiście”, powiedział, „takie samotnictwo byłoby wtedy również chorobliwym stanem,
naturalnie. Albowiem społeczeństwo, a mam tu na myśli całe społeczeństwo, zwłaszcza
jednak tę warstwę społeczną, która przybywa na przedstawienia, szczególnie ją, to godna
pogardy hołota. Ale ja wyświadczam kobietom tę grzeczność i mogą zapraszać, kogo chcą.
Ponieważ jednak nie chcę nikogo widzieć na Hochgobernitz, to przedstawienie jest mi
wstrętne. Istotnie”, powiedział książę, „stojąc przez kilka chwil za tą wysoką sosną,
zupełnie nie miałem szumów. Aby się jednak ogrzać, bo czułem, że zamarzam, przeszedłem
się potem kawałek po dziedzińcu, wreszcie przebiegłem się trochę, a potem, idąc powoli,
zadeklamowałem parę zdań z przedstawienia, niesłyszalnie. Moja pamięć nie jest
zniszczona, pomyślałem, nie, moja pamięć jest jeszcze bez uszczerbku, skoro udało mi się
powtórzyć na głos całe, i to niezwykle skomplikowane zdania z przedstawienia.
Pomyślałem, że kobiety, a także młody Polak, krewny, poszli już spać, kiedy ja, deklamując
zdania z przedstawienia, chodziłem po dziedzińcu. Rzeczywiście sprawiało mi
przyjemność absolutnie bezbłędne deklamowanie całych, najdłuższych partii z
przedstawienia. Całych fragmentów”, powiedział książę, „odświeżając się rytmem zdań.
Ponad godzinę spacerowałem tam i z powrotem po dziedzińcu, raz wchodziłem na mury
wewnętrzne, to znów na zewnętrzne, nie zauważając tego, gdy tak spacerowałem, i
starałem się przypomnieć sobie jak najwięcej tekstu z przedstawienia. Rzeczywiście
dobra, jak mi się zdaje, sztuka”, powiedział książę, „napisana przez jednego z moich
kuzynów, napisana dla potrzeb tylko tego jednego przedstawienia. Wypróbowywałem”,
powiedział książę, „w najbardziej bezwzględny sposób swoją pamięć, nie oszczędzałem
się, i stwierdziłem, że moja pamięć jest bez luk. Rzeczywiście, doktorze, tego wieczoru
moja pamięć była bez luk. Naraz znowu zupełnie bez luk. Zrekonstruowałem sobie to
przedstawienie”, powiedział książę, „miałem uczucie, że mogę zasnąć, zupełnie mi już
obce uczucie, zszedłem więc z muru wewnętrznego, gdzie właśnie byłem, wróciłem na
dziedziniec i chciałem udać się do swojego pokoju. Początkowo nie zamierzałem
przechodzić przez bibliotekę, później jednak przeszedłem przez bibliotekę, zainteresowała
mnie pewna książka, chciałem ją poczytać”, powiedział książę. „Ale wchodząc do
biblioteki”, powiedział, „natrafiłem na kobiety. Zdumiało mnie, że jeszcze nie śpią. Kuzyn
z Polski też tam był. Całe towarzystwo siedziało na podłodze. Była czwarta nad ranem, jak
zobaczyłem. Całe towarzystwo siedziało dziwnie bez ruchu na podłodze, na poduszkach.
Śmiertelnie znużeni siedzieli na poduszkach, skurczeni od niewyspania, z whisky. Nagle”,
powiedział książę, „poczułem ogromną ochotę, żeby rozpocząć z tymi ludźmi dyskusję. No,
powiedziałem do tych ludzi, ale przede wszystkim do moich sióstr: czy tu nie jest zimno?
Czy tutaj nie jest o wiele za zimno? I od razu zacząłem rozprawiać o antyciele w naturze.
Natychmiast przyszedł mi na myśl ten temat. W świeżości poranka”, powiedział książę,
„bardzo dobrze i bardzo szybko rozwijałem swoje myśli i miałem dobrych słuchaczy, naraz
poczułem: już dawno nie miałeś takich dobrych słuchaczy, na takich dobrych słuchaczy
czekałeś wiele lat. Że też ci ludzie umieją tak dobrze słuchać! pomyślałem. Młody Polak
dyskutował wyśmienicie, wyśmienicie”, powiedział książę. „Ale naraz, i teraz niech pan
uważa, drogi doktorze”, powiedział książę, „znów pojawiły się szumy. Czyli że przez cały
czas udawało mi się je wyłącznie stłumić, pomyślałem, stłumić na czas trwania
przedstawienia. Tak, przedstawienia! Te szumy w jednej chwili zniszczyły moje myśli,
wszystko w mojej głowie zmieniły w chaos. Zagłuszający. Moi słuchacze nic o tym
naturalnie nie wiedzieli, naturalnie”, powiedział książę, „nie mogli naturalnie zajrzeć w
głąb mojego mózgu. Ale ci moi słuchacze poczuli na pewno”, powiedział, „że cudowny
porządek w moim mózgu przerodził się nagle w odrażający chaos, w odrażający,
zagłuszający chaos. Ból w momencie”, powiedział książę, „kiedy szumy znów się
pojawiły, niszcząc wszystko w moim mózgu, był tak straszliwy, że pomyślałem, iż
natychmiast muszę zakończyć swoje wystąpienie, a także całą dyskusję. Ponieważ jednak,
jak powiedziałem, już od lat nie miałem tak uważnych słuchaczy, takich uczciwych,
wymagających, jak mi się wydawało, pozostających w napięciu, zdolnych do dyskusji
słuchaczy, nie pozwoliłem sobie na poddanie się i udało mi się odtworzyć porządek w
mózgu. Było pół do piątej rano, a ja mówiłem, częściowo, gdyż było to konieczne, w
języku polskim, przede wszystkim bowiem musiałem skupić uwagę na Polaku, o antyciele
w naturze, o naturze i o antyciele i o antyciele z natury. Badałem, wypracowując je sobie,
stopnie trudności mojego myślenia w stosunku do stopni trudności myślenia moich
słuchaczy. Prawdopodobnie przez to przedstawienie”, powiedział książę, „mogło jednak
naraz zaistnieć między nami napięcie umysłowe, którego nie uważałem już za możliwe,
wspólnota myśli, posiedzenie bez wątpienia przyrodniczo-filozoficzne, o niezwykłym
stopniu koncentracji, również dzięki obecności Polaka. W szczytowym momencie dyskusji,
jeszcze zanim ją zacząłem, powiedziałem swoim słuchaczom, czym jest dyskusja, że
dyskusja jest czymś zupełnie innym od tego, co dzisiaj uważa się za dyskusję. Odniosłem
wrażenie, że tu w bibliotece są istotnie zupełnie odmienieni ludzie, nie potworni krewni,
lecz chłonni, zdolni do myślenia, do rozwijania myśli, toku myśli, zdolni do dyskusji,
spotkałem tu z gruntu i całkowicie zmienione charaktery”, powiedział książę. „Wszyscy
byli naraz inni! Odnosiłem wrażenie, że mówię do naukowych umysłów. Przechadzając się
tam i z powrotem, przemawiałem do umysłów naukowych! Naraz ja sam nie miałem
chaotycznego i wyłącznie zbolałego umysłu, lecz jasny i naukowy. Moje myśli, ponieważ
były absolutnie jasne, gdy przedstawiałem je poglądowo i komentowałem, czego już w
ogóle nie uważałem za możliwe, słuchacze przyswajali sobie w sposób ciągły. Tego
ranka”, powiedział Saurau, „lubiliśmy wytężać siły, a równocześnie — rozpierzchająca się
wokół nas noc, nadchodzące od wschodu światło dzienne, niesłychana, wycofująca się na
ziemię, do wąwozu i w doliny, mechanika żab i świerszczy. Podczas gdy dniało, nie
czuliśmy się naraz jako ludzie niszczący nerwy. Byliśmy ulepszeni. We wszystkich naszych
fizjonomiach stwierdzałem, pobudzany wprawdzie płciowo, spokój uczuć oraz kondycji i
rozwoju umysłów. Tego ranka skonstatowałem, że nie jesteśmy jeszcze całkowicie
unicestwieni. Siostry mojego syna”, powiedział Saurau, „dostosowały się dokładnie tak
samo jak moje własne siostry, podporządkowały się mojemu myśleniu, które im wszystkim,
w spokoju, wydawało się znośną, a nie nieznośną fantazją, przez to przedstawienie; dzięki
nagłej jasności naszych mózgów ogarnęła nas nagle natura. Dzięki temu spokojowi”,
powiedział książę. „Jakże rzadko jesteśmy zdolni do zachowania spokoju. A tu nagle
wszyscy razem byliśmy zdolni do zachowania panującego zawsze w Hochgobernitz
spokoju i nie przejawialiśmy najmniejszych awersyjnych stanów słabości. Bez
najmniejszych oznak osłabienia choćby jednej spośród ich zdolności intelektualnych
wszyscy śledzili objaśnienie, co oni (i ja również) mogliśmy zaobserwować z rosnącym
zdumieniem, biorącej nas w coraz większym stopniu w posiadanie niesamowitości
wewnątrz fizycznej i chemicznej machiny uniwersalnej. Bez przerwy jednak”, powiedział
książę, „dręczyły mnie szumy w mózgu. Podczas gdy z największą pewnością siebie
przeprowadzałem nas przez nasze myśli jak przez naszą własną ciemność, ponieważ ją
znam, te okropne szumy w mózgu ciągle odwodziły mnie od życia”, powiedział Saurau.
„Wśród własnych ludzi czułem, że już dawno stałem się dla nich wszystkich niewidzialny,
czułem to coraz bardziej. Naraz w ogóle przestałem dla nich istnieć, w ogóle mnie tam nie
było. Starałem się stworzyć swoje odbicie, co przysporzyło mi największego wysiłku, i w
to odbicie kazałem zajrzeć im wszystkim. Uroiłem sobie”, powiedział Saurau, „że dzięki
przebywaniu na murach i na dziedzińcu (po przedstawieniu), jeszcze raz będę mógł tam w
bibliotece podjąć próbę powrotu do życia, skorzystałem więc z nadarzającej się okazji, w
rzeczywistości jednak mi się to nie udało. Wszystko uniemożliwiły mi szumy w głowie. Już
od dawna słyszę, jak się z każdym dniem podwajają”, powiedział Saurau. „Ale moja
udręka jest dla pana niedostępna”, powiedział do mojego ojca. Ojciec chodzi do Sauraua
tylko po to, żeby leczyć jego bezsenność, pomyślałem, i, co uwidaczniało się coraz
bardziej w trakcie przechadzki po murze zewnętrznym, nic nie robi z jego obłąkaniem.
Naraz bowiem dostrzegłem bardzo wyraźnie, że książę jest obłąkany, czego najpierw,
kiedy mówił o przedpołudniu, nie stwierdziłem; wtedy wyglądało na to, że książę nie jest
obłąkany, a gdy rozprawiał o kandydatach na wolne miejsce zarządcy, myślałem, że może
być jakikolwiek, ale na pewno nie obłąkany, wbrew temu, co mówił mój ojciec, który
zawsze charakteryzował księcia jako człowieka obłąkanego. Teraz jednak, kiedyśmy coraz
szybciej chodzili po zewnętrznych murach zamku, spostrzegłem, że książę jest istotnie
obłąkany. Książę powiedział: „Trudność tego ranka, drogi doktorze, ranka po
przedstawieniu, polegała w moim odczuciu na tym, że od chwili, gdy wszedłem do
biblioteki i ujrzałem krewnych siedzących na podłodze, byłem świadom, że muszę
poprowadzić dyskusję i wygłosić tę prelekcję, wiedziałem, że teraz nie mogę się już
cofnąć, nie mogę wrócić do swojego myślenia, oddzielonego od świata tysiącami zasad, po
prostu do swojego mózgu! Muszę myśleć głośno, naraz znów publicznie zaprowadzić
jasność co do, wprawdzie niezwykle skomplikowanej, być może nawet
nieprzezwyciężalnej, ale jednak zupełnie prostej sprawy, jaką jest problem antyciała w
naturze, i równocześnie, drogi doktorze, jako sztuczna ofiara ludzka sama w sobie, poprzez
minione, jak i przyszłe stulecia, przez kompletne pojęcia natury oddzielone od tej sprawy,
na linie rozpiętej nad całym światem duchowym przekroczyć wszystkie nauki i sztuki,
przyczyny i skutki, z mózgiem prawdopodobnie już gdzieś daleko w uniwersalnym
powietrzu, i udać się do celu, znajdującego się w najpełniejszej ciemności, skąd płynęło ku
mnie lodowate zimno”. Przystanęliśmy: „Taka noc jak ta po przedstawieniu, a
przedstawienie było dobre, doktorze, to było bardzo dobre przedstawienie”, powiedział
książę, „która była spokojną nocą, ten spokój przed powodzią, doktorze (przez to
przedstawienie), jedna z bardzo już rzadko zdarzających się w Hochgobernitz spokojnych
nocy — niech pan sobie wyobrazi, jak rzadkie są te spokojne noce w Hochgobernitz, od
kiedy wyjechał mój syn: ponieważ w Hochgobernitz spokój jest doskonały, i rzeczywiście
tam jest, nie ma już spokoju... po prostu nie ma już spokoju w Hochgobernitz — ta noc i ten
zimny poranek wśród nas i wśród książek, w tej lodowatej atmosferze świtu, kiedy uczucia
całkiem swobodnie można zmienić w myśli, a myśli całkiem swobodnie w uczucia, i to jest
idealna magia: być nagle w znośności razem... Tej nocy, gdy rozkładające i rozsadzające
rodzinę elementy w najbardziej wyrafinowany sposób, nieważne, czy wskutek znużenia po
przedstawieniu czy też z obłąkania przed brzaskiem, a może z obłąkania i znużenia po
przedstawieniu oraz przed brzaskiem zarazem, zostały do tego stopnia opanowane, że naraz
wszystko mogło istnieć i miało prawo istnieć jedynie w prawdzie — pomyśleć, że wszyscy
przebywający w domu zaczęli naraz odczuwać panujący w domu spokój wyłącznie jako
panujący w domu spokój, wszyscy zostali odarci z okropieństwa, niesamowitości.
Towarzystwo pozbawione nagle swojego instrumentarium, towarzystwo utworzone w imię
bezpośredniego zła panującego w naturze tego domu, gdzie podniecający dzięki
przedstawieniu, filozoficznie nieznośny przebieg dnia stał się niefilozoficznie znośny
(niechybnie genialna kompozycja!). Tego ranka, kiedy jesień po raz pierwszy stała się we
mnie wyczuwalna, we mnie i w innych jako inna... w nas, spojrzeliśmy nagle w dół w
tegoroczną jesień (każde w swoją), przez nasze stany podniecenia przed przedstawieniem i
podczas przedstawienia, w spokój jesieni po przedstawieniu, w geometrię umierania
natury zewnętrznej wskutek obumierania wewnętrznej”. Rano po przedstawieniu Saurau w
bibliotece, gdzie zebrali się wszyscy — „oprócz mojego syna zgromadzili się tam
praktycznie wszyscy członkowie rodziny”, powiedział książę, „wszyscy”, powtórzył, i
powiedział, że już od wielu lat nie mógł wygłosić zdania, iż w Hochgobernitz są
zgromadzeni wszyscy — poddał ich „belferskiej sekcji”. „Wszyscy siedzą i słuchają, co
mówię o naturze, słuchają o pojęciu natury i o pojęciu antyciał w naturze, o naturalnym
pojęciu antyciała, a ja nagle mam wgląd w swoją rodzinę, w niesamowicie wielkie, w
niesamowicie stare Hochgobernitz, w coraz bardziej i bardziej mroczniejącą względem
swego źródła i budzącą grozę historię, w głąb przerażającego odoru rodów, w coraz
bardziej i bardziej cuchnącą sztukę rodów, sztuczność rodów, w labirynt obumarłych
straszliwych przesłań pod imieniem Sauraua, z którego to labiryntu wciąż jeszcze od czasu
do czasu słyszę rzeczywiście okrzyki grozy, drogi doktorze, rzeczywiście słyszę okrzyki
grozy dochodzące z labiryntu mojej rodziny, zbyt późno pojawiające się okrzyki grozy
zmarłych przede mną przodków... Tak”, powiedział książę, „mój syn do mnie nie pisze, mój
syn milczy, mój studiujący w Anglii, milczący, milcząc studiujący w Anglii syn”,
powiedział teraz książę. „Nie pisze listów prawdy”. A przeszedłszy kilka kroków, dodał:
„Powódź kosztuje mnie półtora miliona! Milionowa powódź!”, powiedział. „Ale”,
powiedział, wracając do poranka po przedstawieniu, „podczas gdy ja sobie tam, wśród
moich ludzi, wśród pozostałych mi w Hochgobernitz ludzi, i podczas gdy przede wszystkim
rozjaśniam wszystko temu Polakowi o nader inteligentnym obliczu, rozjaśniam naturę, i to
rozjaśnione wyjaśniam, ponieważ wszystko, co rozjaśnione, musi zostać również
wyjaśnione”, powiedział książę, „to jest prastary konieczny proces, podczas gdy więc
usiłuję wyjaśnić i rozjaśnić pojęcie natury i ponownie wyjaśnić, brzask sprzyja mi
najbardziej, ta ostrość powietrza, patrzę w twarze moich sióstr i moich córek — w takim
jesiennym chłodzie widzi się naraz bardzo ostro, drogi doktorze! — a ja widzę ich
wszystkich razem, widzę również mojego syna, również mojego nieobecnego syna, drogi
doktorze!, widzę ich wszystkich w sumie niejako przez siebie, i uświadamiam sobie
niesamowitą konstelację, pewne, a może nawet całkiem określone okropieństwo, że jestem
ojcem!
Książę powiedział: „Widzę wszystkich jako niezwykle zróżnicowaną
przedrzeczywistość, tę przedrzeczywistość, która jest ze mnie i z której ja jestem — a w
moim mózgu trwa zgiełk szumów!”.
W oddali, w głębi doliny, ujrzeliśmy, na drewnianym moście, niczym w
zmechanizowanym od góry do dołu teatrze lalkowym, jak robotnicy dają posłuch
niewidocznemu brygadziście, i usłyszeliśmy nasilający się szybko w nagłej świeżości
powietrza zgiełk odgłosów dochodzących na górę przez las.
Książę powiedział: „Odnoszę wrażenie, jakby rozpękanie się świata w każdej chwili
było czymś naturalnym. A może natura musi siebie unicestwić?”, powiedział. „Ten proces
jest zawsze procesem idącym od wewnątrz, a dokonującym się na zewnątrz. Od kiedy
doszedłem i zostałem zmuszony do poczynienia tej wszystko we mnie raniącej obserwacji,
do nabrania takiego przeświadczenia, gdyż pozornie jestem organizmem wyszkolonym
tylko na tę obserwację i na to przeświadczenie, mam nie tylko poczucie, że ten moment
(najpierw jest to przecież rozkruszanie, pękanie, rozpadanie się, rozrywanie i
rozkruszanie!), że ten moment właśnie nastał... Ten moment może trwać wieki, naturalnie,
leżące względem mnie w tyle, nadchodzące, naturalnie. Tysiąclecia. Co mnie zdumiewa”,
powiedział książę, „to jednak nie fakt, że wszystko było zawsze tymi szumami w moim
mózgu, że te szumy ciągle są, ciągle były, ciągle będą, lecz ten przerażający fakt, że nikt, z
kim się kiedykolwiek zetknąłem, a stykałem się, drogi doktorze, z tyloma ludźmi, z tyloma
charakterami, że gdyby zobaczył ich pan przed sobą na jednej stercie, na jednej stercie
przed sobą, momentalnie musiałby się panu zawalić cały świat!, miałem do dyspozycji tak
niesłychanie wielu ludzi do wyboru i codziennie w pewnych okresach utrzymywałem
kontakty ze wszystkimi możliwymi charakterami i umysłami, zdumiewające jest to, że nikt,
ani jeden umysł, nigdy nie odnotowywał tych szumów i nigdy ich nie odnotowuje! Nie jest
niczym wstrząsającym, że jest tak, jak jest, jedynie to, że ja sam jestem tym, że jedynie mój
umysł jest tym, który musi rejestrować wszystko, co przez to jest straszne i zabójcze! Moje
otoczenie — a zawsze biorąc pod uwagę siebie, swój umysł, jakby duchowe
Hochgobernitz, by tak rzec, moje bezpośrednie i najbardziej bezpośrednie otoczenie,
wyciągam wnioski o całości, o całym świecie itd... w którym zawsze na wszelki
wypadek”, powiedział Saurau, „ma miejsce kompletna ludzkość — prezentuje wręcz
zabójczo paraliżującą niezdolność postrzegania, niezdolność rejestracji, niezdolność
percepcji... Ten fakt jest dla mnie zabójczy, to jest dla mnie zabójczy fakt, mianowicie to,
że jestem w tym fakcie sam, że sam jestem w tym fakcie. To olbrzymie osuwisko!”,
wykrzyknął książę, po czym zawołał jeszcze kilka razy: „To olbrzymie osuwisko!”. Kazał
nam spojrzeć w głąb doliny, na robotników zwisających z drewnianego mostu. „Wszystkim
tkwiącym tam ludziom muszę płacić, muszę płacić wszystkim tkwiącym tam ludziom! Płacę
tym ludziom za naturalne uszkadzanie natury, za uszkadzanie natury płacę tym wszystkim nic
niewartym ludziom!” Wydaje mi się, że kiedy on mówi „ludzie”, oznacza to niesłychany
dystans wobec ludzi. „Fakt, że dawniej”, ciągnął książę, „dawniej zupełnie tak samo jak
panu, doktorze, sprawiało mi trudność wnikanie wszędzie w obrębie jednego problemu, w
obrębie jednego tematu, tematyki, strumienia myśli w ciągle jeszcze, jak widać,
najniebezpieczniej od siebie oddzielone wyżyny i niziny, sprawiało mi trudność zbadanie i
opanowanie, przejrzenie na wskroś przynajmniej w jakiś niezwykły sposób takiego tematu,
takiej myśli, takiego strumienia myśli, wydaje mi się fatalny wobec stanu absolutnej
fatalności, w którym to stanie teraz, aby nie być bezsensownym, jestem ciągle zmuszony
operować w tylu, jako wyłącznie wyobrażalnych, równoczesnych przestrzeniach, tworach,
dla których w najokrutniejszy sposób nie istnieją już żadne granice, jak widać, gdyż jeśli o
mnie chodzi, doszedłem, prawdę mówiąc, tam, gdzie bezgraniczność stała się pewnością,
ciągłymi zaburzeniami spowodowanymi podeszłym wiekiem, coraz bardziej i bardziej
filozoficznym, filozofistycznym osamotnieniem ducha, gdy człowiek jest nieustannie
wszystkiego świadom, wskutek czego umysł jako taki w ogóle przestał istnieć... Prawdą
jest, że coraz bardziej wierzę w to, iż jestem wszystkim, ponieważ w rzeczywistości nie
jestem już niczym i przez to wszystko, co ludzkie, jak wszystko, co w ludzkiej mocy,
wszystko, co w ludzkiej mocy”, powiedział książę, „odbieram wyłącznie jako
zawstydzające. Po przedstawieniu uświadomiłem sobie ten stan w całej pełni”, powiedział
książę, „ten stan przede wszystkim w stosunku do moich krewnych, których zawsze
charakteryzowałem jako niepostrzegających. Tak jasno jak nigdy wcześniej — niesłychane
oddalenie i wyobcowanie, będące równocześnie największą z możliwych bliskości i
wspólnotą cierpienia, ale nie wspólnotą udręki. Nigdy nie byłem razem z ludźmi we
wspólnocie udręki, zawsze tylko we wspólnocie cierpienia. Czuję się tak, jakbym przez
całe życie miał bez przerwy tylko tę jedną myśl: jakie możliwości podjęcia wysiłku tkwią
w ludzkiej głowie! I myślę już od dawna”, powiedział książę, „że trwam wyłącznie w
udręce, w udręce, która jest moją własną, tylko do mnie należącą udręką, w naturze, która
jest moją własną naturą, dawno już oddalony od zdolności człowieka do cierpienia,
wydalony z niej wskutek starości, z tego, co ludzkie, wydalony wskutek starości ze
wszystkiego, co w ludzkiej mocy. Konstatacja, że wszystko wokół mnie, może tam na
Gobernitz, gdzie w ostatnich czasach tak wyraźnie przeradza się to w nieustanny ból, albo
tutaj, na wyżynach, gdzie całkiem naturalnie w rzadkim powietrzu wszystko staje się
bardziej unicestwiające, jedno pokolenie wstecz albo tylko jeden umysł w bok, musi mi się
w gruncie rzeczy wydawać zupełnie pozbawione zdolności postrzegania, ta konstatacja
więc już od dawna każe mi odczuwać wszystko z najgłębszą udręką, a równocześnie z
największą przyjemnością”.
Z muru zewnętrznego przeszliśmy na wewnętrzny. Książę zwrócił uwagę na to, że
przejęty od ojca majątek udało mu się w ciągu zaledwie trzydziestu lat więcej niż podwoić,
„wbrew wszelkim plotkom”, powiedział, „wbrew całej politycznej ewolucji w Europie,
wbrew ewolucji całego świata”. Przez całe życie myślał o powiększeniu Hochgobernitz i
pewnego dnia stwierdził, że Hochgobernitz jest podwojone. „Ale mój syn”, powiedział,
„gdy tylko dostanie je w ręce, natychmiast je unicestwi”.
Minionej nocy, powiedział książę, miał sen. „W tym śnie”, powiedział, „patrzyłem na
poruszającą się powoli od samego dołu do samej góry kartkę papieru, na której mój
własny syn napisał, co następuje. Widzę każde słowo, które syn pisze na tej kartce”,
powiedział książę, „pisze je ręka mojego syna. Mój syn pisze: Wydaje się, że ojciec został
już do końca mojego życia przezwyciężony przeze mnie jako kogoś, kto schronił się w
naukowych alegoriach, tak jak przezwycięża się chorobę infekcyjną. Dzisiaj jednak widzę,
że ta choroba jest w najbardziej elementarnym sensie wstrząsającą chorobą śmiertelną, na
którą umierają wszyscy bez wyjątku. Osiem miesięcy po samobójstwie mojego ojca —
proszę zauważyć, doktorze, po samobójstwie! Po moim samobójstwie, pisze mój syn, po
moim samobójstwie! — osiem miesięcy po samobójstwie ojca wszystko jest już
zrujnowane, i mogę powiedzieć, że ja to zrujnowałem, mogę powiedzieć, że ja
zrujnowałem Hochgobernitz! pisze mój syn, i pisze: Ja zrujnowałem tę świetną
gospodarkę! Ten niesłychany anachronizm rolny i leśny! Widzę naraz, pisze syn”,
powiedział książę, „jak niezależnie od tego, a może właśnie dlatego, że jest najlepsza,
likwiduję gospodarkę, widzę więc, że po raz pierwszy stosuję w praktyce swoją wiedzę
teoretyczną, pisze syn!”, powiedział książę, „po raz pierwszy doszedłem do
urzeczywistnienia, pisze syn. Z biura widzę nadchodzącego Mosera, pisze (Moser jest
sekretarzem gminy), ten znienawidzony przeze mnie człowiek zbliża się, pisze syn, mówię
sobie: wiem, czego on chce, ale może chce czegoś całkiem innego, nie, próbuje tego po raz
trzeci! Już po raz trzeci obserwowałem Mosera, pisze syn”, powiedział książę, „przez okno
w biurze widzę teraz, gdy mgła już opadła, zupełnie taka sama, istotnie zupełnie taka sama
jak w Londynie angielska mgła, aż do lasu w dół, cały ograniczony lasem kawałek za
oknem, kiedy wyglądam na zewnątrz, to wyglądanie odbywa się wbrew mojemu
osobistemu elementarnemu lękowi, pisze syn, przechodzi w rzeczywistość, pisze, być może
z jeszcze bardziej skoncentrowanej od mojego powrotu z Anglii antypatii do mnie samego
jak i do wszystkiego innego, a wskutek mojej faktycznie w mniejszym lub większym stopniu
wprawdzie fantastycznej, ale jednak katastrofalnej samotności, z mojej obawy poniżenia,
że nagle wysforowujący się w górę intruz Moser mnie zaskoczy, być może też jeszcze w
fatalnej sytuacji, której się lękam, a która dotyczy mojej zupełnie zmieniającej się
nieustannie w najkrótszym czasie natury cielesnej i duchowej, pisze syn, nie ma minuty,
żebym nie wyglądał przez okno; wyglądam przez okno przynajmniej co dwie, trzy minuty,
ogarniam wzrokiem grunty i usiłuję się zorientować, czy w lesie nic się nie porusza, zdarza
się bowiem często, pisze syn, że ktoś się w lesie ukrywa, aby potem, kiedy myśli, że nie
jest obserwowany, ze stanu bezruchu, bo z przebiegłości zmusił się do stania między
drzewami, tak by się do nich upodobnić, szybko przechodzi w stan ruchu, i to z
niewiarygodną szybkością, po czym w ruchu napada na swoją ofiarę. Istotnie, pisze syn,
sekretarz gminy Moser musiał przez dłuższy czas stać nieruchomo wśród drzew, wszystko
w nim, kiedy biegł po gruntach w górę na zamek, wskazywało na to, że moment, gdy musiał
zastanawiać się nad czymś związanym z jego zamiarem, to znaczy związanym ze mną, ten
moment, gdy chodził mu po głowie dotyczący mnie, szkodliwy naturalnie dla mnie plan,
minął... ten człowiek wydawał mi się od pierwszej chwili, pisze syn, podejrzany,
podejrzany, w mniejszym nawet stopniu wskutek swojej odpychającej cielesności aniżeli
wskutek nikczemnej kondycji umysłowej, w której całe zło jego kategorii myślowych,
sprowadzonych do ohydnie niskiego poziomu, zdawało się łączyć w jedno nieprzerwane
zło groźne dla wspólnoty, ten człowiek był wywołującym nieustanną odrazę skandalem,
niech pan posłucha, doktorze, co pisze mój syn. Pisze: dla mojego ojca ten człowiek —
istotnie jest on kimś absolutnie wybijającym się, ponieważ wyróżnia go melancholijna,
budząca strach podłość, ten człowiek, którego fizjonomia w każdej chwili we wszystkich
wypadkach i punktach zadawała kłam całemu ludzkiemu światu — w ogóle nie istniał, ale
mnie nigdy nie udało się bez reszty uciec przed tym przez całe życie swobodnie chodzącym
przestępcą z przyzwyczajenia, który nigdy nie wszedł w konflikt z prawem, ani też nigdy,
ponieważ świat jest zbyt głupi, nie wejdzie w konflikt z prawem. Obserwowałem Mosera i
wiem nawet dobrze, pisze mój syn, że było to w chwili, kiedy w trakcie dzisiejszej lektury
studiowałem zdanie, które najniebezpieczniej mnie wzburzyło, a które mówi, że rozlew
krwi i terror, a także morderstwa polityczne były podczas mieszczańskich rewolucji
nieodzowną bronią w ręku klas wstępujących, niech pan słucha, doktorze, niech pan
słucha, obserwowałem go już rzeczywiście na długo przedtem, zanim wyszedł z lasu, był to
jeden z najkrócej trwających ruchów, jakie można zarejestrować okiem, wśród pni
świerków, później, po dwóch, trzech minutach, kiedy to z nawyku znów wyglądam przez
okno, widzę go naraz, jak już kroczy przez łąkę, wzdłuż zewnętrznego muru zamku,
natychmiast rozpoznałem w nim sekretarza gminy Mosera, i mówię sobie podła metoda
przemieszczania się, wstaję więc, idę do przedsionka, pisze mój syn, i zamykam drzwi
wejściowe, które, ponieważ nagle zrobiło się ciepło, zostawiłem otwarte,
prawdopodobnie jednak zostawiłem je otwarte na zbyt długo, gdyż nagle znów zrobiło się
zimno, w tym domu trzeba mieć bardzo subtelne wyczucie, kiedy odmykać drzwi i okna, a
kiedy je znów zamykać, żeby nie było ani za ciepło, ani za zimno, a każde okno i każde
drzwi wymagają innego rytmu otwierania i zamykania”, powiedział książę, „tutejsza
pogoda natomiast, widzę to, w odróżnieniu od pogody w Anglii, jest o każdej porze
zupełnie inna, gdyby więc zdać się na tę niemożliwą do opanowania wiedzę, można by
oszaleć. Jeszcze w chwili gdy zamykałem drzwi wejściowe”, powiedział książę, „pisze
mój syn, pomyślałem, wyrwany nagle z lektury jakimś zakłóceniem — naraz już nie
wiedziałem, do czego miałoby się przydać to zdanie, które na swój sposób po stokroć
pomnażałem i znowu dzieliłem, i to drugie, wymawiane przeze mnie raz po raz głośno i
wyraźnie, że mianowicie rewolucja proletariacka dla osiągnięcia swoich celów nie
potrzebuje terroru, brzydzi się ludobójstwem — pomyślałem więc, że nie wpuszczę do
środka sekretarza gminy Mosera. Zasunę zasłony, pisze mój syn”, powiedział książę,
„przecież mogłem wyjechać, pisze, i pisze, rzeczywiście zasuwam zasłony, ale natychmiast
znów je odsuwam, bo wydaje mi się śmieszne, że zasuwam je ze względu na sekretarza
gminy Mosera, tak, myślę, czyżby sekretarz gminy Moser miał już tyle władzy nad
Saurauem, że muszę coś przed nim udawać? udawać coś przed nim, jak i przed sobą, że
muszę zasuwać przed nim zasłony, zamykać przed nim drzwi wejściowe... toteż znów jak
najszerzej odsuwam zasłony i znów wchodzę do przedsionka i, najszerzej jak się da,
otwieram drzwi wejściowe. Nagle znów jest ciepło, Moser znajduje się w odległości
zaledwie stu kroków ode mnie, jest już na murach wewnętrznych, idzie teraz wolniej, już
przedtem dziwiło mnie, z jaką szybkością Moser, o którym opowiadają, że jest chory na
serce, i który co roku, jak wiem, raz czy dwa razy otrzymuje od Powszechnej Terenowej
Kasy Chorych możliwość kilkutygodniowego pobytu w Holzöster, szedł przez łąkę, a po
murach wewnętrznych idzie jeszcze szybciej niż przedtem po łące, której już od ośmiu
miesięcy nie kazałem kosić, póki żyję, myślę, myślę teraz znowu o swoim
urzeczywistnieniu, pisze mój syn”, powiedział książę, „o swoim triumfie nad moją wiedzą
teoretyczną, póki istnieję, ta łąka nie będzie koszona, póki istnieję, na tych, i myślę: na
moich! na moich!, ziemiach nie będzie robione nic, co miałoby przynieść jakikolwiek
pożytek, nic więcej, nic więcej, słyszy pan, doktorze, nic więcej, nic więcej”, powiedział
książę, „od tej chwili ziemie Sauraua będą ziemiami po prostu zupełnie bezużytecznymi...
Moser jest typowy, jeśli chodzi o podłe i nikczemne cechy poszczególnej osoby ludzkiej,
pisze mój syn, pisze, Moser jest typowy, jeśli chodzi o podłe i nikczemne cechy państwa,
na przykładzie Mosera da się udowodnić wszystko poza bodaj odrobiną idealizmu, on
ucieleśnia fakt, który nie może być nieznany ludzkim umysłom, mianowicie, że człowiek
jest podły i nikczemny i także jego wytwórca, ponieważ jego wytwórca jest jeszcze
podlejszy i jeszcze nikczemniejszy niż on sam. Moser dyskwalifikuje świat i jego stwórcę.
Nagle myślę, pisze mój syn, czy to nie jest żałosne, żeby przed takim człowiekiem jak
Moser odgrywać teatr? Powinienem był przyjąć go tutaj w drzwiach wejściowych, gdzie
jeszcze widzę siebie, jak w najśmieszniejszych myślach zajmuję się Moserem, ale nie,
pisze mój syn, nie przyjmuję go w drzwiach wejściowych, co jednak wystawia mi żałosne
świadectwo, gdyż także bez najmniejszego, najdziwniejszego, muszę powiedzieć tajemnego
lęku przed Moserem powinienem był od samego początku siedzieć za biurkiem w biurze i
powinienem był przyjąć Mosera tam, gdzie byłem, zanim go dostrzegłem. Ja, pomyśleć, ja
do tego Mosera, którego gdy tylko o nim pomyślę, już określam jako kretyna, chociaż to
słowo jeszcze nigdy nie przybrało w moim wypadku postaci akustycznej, nie dorastam,
Saurau nie dorasta do jakiegoś tam Mosera! Nie istniała już jednak żadna metoda
rehabilitacji, tak więc było wszystko jedno, gdzie przyjmę sekretarza gminy, w drzwiach
wejściowych czy w biurze, i myślę, że ten człowiek należy do tych, co to bez skrupułów
wchodzą przez niezamknięte drzwi do czyjegoś domu albo nawet do zamku, gdzie
otwierają jedne drzwi po drugich, pytając obłudnie, czy ktoś tam jest. Ale Moser wie,
pisze mój syn, że ja przez cały czas, kiedy nie śpię, przebywam w biurze, skąd o tym wie,
nie wiem, ale wiem, że wie. Moser to taki człowiek, który zasadniczo wie wszystko, co
może mu przynieść korzyść. I wie, pisze mój syn, wie to dokładnie, że ja w celach
czytelniczych — również ostatnim razem wyrwał mnie z lektury: Schumpeter, Róża
Luksemburg, Morus, Zetkin! — kiedy nie śpię, przebywam w biurze, ze względu na widok,
a nie w bibliotece, i że, a ta wiedza jest dla niego ważna, nie oddaję się w biurze, jak mój
nieżyjący ojciec, wytężonej pracy nad gospodarką, o ile plan jej unicestwienia,
unicestwienia całej gospodarki, słyszy pan, doktorze, unicestwienia całej gospodarki, nie
jest także wytężaniem umysłu dla gospodarki Sauraua! Refleksja z mojej strony nad tym
niesamowitym zdumieniem jako zemstą na moim ojcu... być może nie tylko za
wielowiekowe, lecz również tysiącletnie bezprawie, na dookreślenie tego pozostaje mi
jeszcze czas; to całe olbrzymie ojcowskie gospodarstwo rolne wydawało mi się coraz
bardziej wrastającą w nieskończoność pomyłką, myślę, pisze mój syn. Czytam w biurze,
pisze, i chociaż się tym brzydzę, czytam. Czytanie jest dla mnie jeszcze najznośniejszą ze
wszystkich obrzydliwości. Dla Mosera jest to zysk, pisze mój syn, jeśli między innymi wie,
że przebywam w biurze, aby czytać. Istotnie, śmieszność czytania wśród setek rolnych i
leśnych segregatorów firmy Leitz i maszynek do liczenia, gdzie nic nie jest posegregowane
i na których się już niczego nie liczy, jest śmiesznością mojego ojca. Ja teraz tutaj, po jego
śmierci, pracuję nad swoim kompleksem zemsty. Tam, gdzie wdycham woń liczącej
przynajmniej pół tysiąclecia rolnej i leśnej dyscypliny pracy aż po utratę świadomości,
czytam Kautsky’ego, Babeufa, Turatiego i takich tam ludzi. On, ojciec, wie, że ja, chociaż
do tej pory wyłącznie w swojej głowie, już dopuściłem się nadużycia wobec całego
Hochgobernitz! I na pewno ojciec wietrzy totalne nadużycie tam, gdzie jest. W niebie?
Czytam więc w biurze, pisze mój syn, niech pan posłucha, co on pisze”, powiedział książę,
„a Moser opowiada wszem wobec: młody Saurau czyta teraz w biurze, tam gdzie jego
ojciec pracował! Moser pyta często i zawsze w korzystnym dla siebie momencie, pisze
mój syn”, powiedział książę, „kim to ja nie jestem, ale mówi zawsze, że zwariowałem,
słyszę, nawet gdy tego nie słyszę, jak bez przerwy mówi, że zwariowałem. Ani zbyt często,
ani zbyt rzadko nie pojawia się nigdzie, gdziekolwiek on o mnie mówi, słowo
„szkodliwy”, chociaż, kiedy mówi o nieudanym synu, musi to być żałosne, ponieważ
wszystko w Moserze jest żałosne. Ale Moser pilnuje, żeby nie jawić się jako ktoś żałosny.
Myślę: prawdę mówiąc, Moser w moich oczach dziwnym trafem, chociaż tego chcę, pisze
mój syn”, powiedział książę, „nigdy nie wydaje się śmieszny, mimo iż wydaje się żałosny,
ponieważ jego nikczemność jest pozbawiona ostrości i jakiegokolwiek komicznego czy
tragikomicznego elementu. Mnie on złości, a przez osoby słabo wyszkolone w znajomości
ludzi jest znienawidzony, ale nawet we mnie, pisze mój syn, kiedy myślę o Moserze, złość
przeradza się w nienawiść. Złości mnie ten brak, Mosera nienawidzę. Kiedy taki człowiek
jak Moser pojawia się naraz w środku pracy, wymagającej całkowitego wytężenia mózgu,
a jest to umiejętność, żeby dzięki coraz boleśniejszej dyscyplinie wyłuskać głęboko spod
horyzontu w nicości możliwie wszystko, co tkwi w jednej jedynej myśli, to swoim
zbliżeniem się coraz bardziej i bardziej niszczy to, co z takim trudem uporządkowane,
używane i zużywane. W takiej samej mierze, w jakiej Moser się zbliża, niszczy to, do
czego doszedłem, czytając przez całe przedpołudnie i pół popołudnia, i ostatecznie nie ma
nic, kiedy jest tu Moser, pisze mój syn. Moser, pisze syn, dowiódł tego stwierdzenia
swoim nadejściem, bo naraz poczułem deprymujące rozluźnienie umysłu, potęgujące się
wrażenie, pisze mój syn, że jestem stracony, najwyraźniej, intensywność przenosi się przez
Mosera na to, co we mnie marginalne. Upraszczając, mógłbym powiedzieć, pisze mój syn”,
powiedział książę, „że Moser nadchodzi, a mój rozum odchodzi. Ważność, z jaką chodzą
nikczemnicy, pisze mój syn, zauważyłem po Moserze, który zbliżył się już do mnie na
zaledwie kilka kroków. Każdy krok Mosera jest wykonany tak, jakby był ważny. To tępota
wykonuje te kroki, myślę. Podczas gdy ludzie o akceptowalnej inteligencji chodzą
mimochodem, częstokroć zupełnie mimochodem, to podły, nikczemny człowiek chodzi jak
ważniak. Ale do takich, co chodzą jak ważniacy, zaliczam również trzy czwarte całej
inteligencji, pisze mój syn. Jak ważniacy chodzą dziennikarze, pisarze, artyści, cała
warstwa urzędnicza chodzi jak ważniacy, a jak najwięksi ważniacy chodzą początkujący
politycy! Całkiem mimochodem”, powiedział książę, „pisze mój syn, całkiem mimochodem
stawiają kroki, czyli chodzą najgenialniejszym chodem, jedynie ludzie niezależni duchem.
Ale kiedy to spotykamy kogoś niezależnego duchem? Prawdę mówiąc, mój ojciec, pisze
mój syn, chodził może niezupełnie mimochodem, mimo wszystko jednak bardziej
mimochodem, a mój dziadek w ogóle nie przywiązywał wagi do swojego chodu...
Dziwnym trafem chód Mosera przypomina mi zawsze równoczesny chód najrozmaitszych
więźniów... Moser ma w sobie również coś z osadzonego w więzieniu kryminalisty, ale we
wszystkim coś z człowieka triumfującego na skutek znajomości jakiejś tajemnicy, którą zna
wyłącznie on; dość często zastanawiałem się nad tym, czym jest ta podłość w koncepcji
Mosera, ta jego nikczemność. W chwili, kiedy stoi przede mną, myślę: on śmie się do tego
posunąć! Nie mogę jednak od razu ogarnąć umysłem wszystkiego, co on ma czelność
zrobić! Mówię do siebie: co ten człowiek w ogóle ma czelność zrobić! A on chce mi podać
rękę, której ja jednak nie przyjmuję. Moser wcale nie oczekuje, pisze mój syn, że go
wpuszczę do środka, jeszcze nigdy nie wpuściłem go do Gobernitz. On w ogóle nie zna
Gobernitz od wewnątrz, ale nie byłby Moserem, pisze mój syn”, powiedział książę, „gdyby
wnętrze zamku nie było mu znane! Znowu więc pojawia się ta nieuchronnie zbliżająca się
w moją stronę wraz z Moserem niesamowitość! Ja bym już samo wejście Mosera do
przedsionka odebrał jako pokalanie do końca życia, przebiegłość, z jaką Moserowie dybią
na jakiegoś biedaka, po czym go denuncjują, podłe poszlakowe podejście Moserów w
każdej możliwej sytuacji, myślę, Moserowie wszystko zanoszą do sądu, a przynajmniej
zniesławiają. Moser, ponieważ nie podałem mu ręki, pisze mój syn, i pisze, w ogóle go nie
pozdrowiłem, cofnął się o krok. Moserowie zawsze poszukują czegoś, co mogłoby innych
wciągnąć w przestępstwo. Jakież mają wyczucie tego, co jest złe jako słabość, jakiż
instynkt wykorzystywania! Trzeba wyobrazić sobie masę Moserów, myślę, pisze mój syn,
którzy nagle pojawiają się nie wiedzieć skąd i wszędzie zaczynają panować, aż wreszcie i
ostatecznie naprawdę wszystko opanowują! Odbieram Moserowi prawo do zagajenia,
pisze mój syn, musi natychmiast powiedzieć, czego chce: żniwa! Nie mam czasu,
powiedziałem, pisze mój syn, Moser przeszkadza, pracuję, chyba nie jest mu to
niewiadome, czytając, pracuję, pracuję nad Marksowską dysertacją, nad Sądami co do
stosunku fizyki Demokryta i Epikura, nad Trudnościami dotyczącymi tożsamości filozofii
przyrody Demokryta i Epikura, i rzeczywiście, pisze mój syn, po raz pierwszy
powiedziałem do Mosera słowo, mianowicie słowo czytając, i że nie mam czasu na jego
błagania. Jestem zdumiony, powiedziałem, pisze mój syn, że Moser tu jest. W końcu moje
postanowienie o tym, żeby pozwolić zgnić plonom, jest mu znane, moje postanowienie o
upadku Hochgobernitz, o likwidacji Hochgobernitz, to konsekwentne postanowienie o
unicestwieniu Hochgobernitz!, pisze mój syn, doktorze, ja nie rozumiem, że on nie rozumie,
co ja robię, ale ja wiem, co robię, pisze mój syn”, powiedział książę. „Mimo to Moser
teraz, pomyśleć, już po raz trzeci!, przedstawia mi propozycję, pisze mój syn, żebym na
hochgobernitzkie ziemie, na moje ziemie, wpuścił robotników z gminy, w większości
pozyskanych z domu starców, żeby mogli zebrać plony! Oni chcieliby zebrać plony, zanim
wszystko zgnije! Moser ośmielił się powiedzieć, że już dość dużo zgniło, a potem, czy
jestem tego świadom, i, ale tego nie powiedział, że jestem szalony i że ojciec by się przeze
mnie w grobie przewrócił, tylko szaleniec nie zbiera plonów, tylko szaleniec pozwala
zniszczeć takiej kwitnącej gospodarce rolnej. Tak naprawdę wskutek tego, pisze mój syn,
doktorze, że pozwalam zniszczeć ojcowskiemu dziedzictwu i że je unicestwiam, stała się
potworność! Prawdę mówiąc, jestem więc jedynym człowiekiem w Europie Środkowej,
który pozwala zniszczeć trzem tysiącom ośmiuset czterdziestu hektarom ziemi! A więc dla
moserowskiego świata — cały świat gminnego pospólstwa, cały pospolity świat gminu
jest moserowski, całe państwo jest państwem moserowskim! — było okropieństwem, że z
zupełnie niezrozumiałego dla nich powodu sprzedałem całe bydło!, wyprzedałem cały
ruchomy inwentarz z ziem w Hochgobernitz, wypędziłem wszystkich ludzi z domu, w ciągu
ośmiu dni po samobójstwie starego już się stąd wynieśli!, wydaje mi się to dzisiaj moim
największym wyczynem!, pisze mój syn”, powiedział książę. „Mój syn pisze: to, że
wysiudałem z Hochgobernitz również siostry mojego ojca, wszystkie, i to jak, to jest
bezprzykładne! Że udało mi się dokonać tego, iż naraz zostałem zupełnie sam. Ale, pisze
mój syn, wtedy jeszcze wszyscy mogli myśleć, że może prowadzę dalej pozbawione bydła
i wyludnione, w pełni zautomatyzowane gospodarstwo... wkrótce jednak zobaczyli, że już
w ogóle nie prowadzę gospodarstwa, że wszystko we mnie jest nastawione na
unicestwienie całego gospodarstwa, całego Hochgobernitz! W ciągu jednego
przedpołudnia sprzedałem poniżej wartości wszystkie maszyny i traktory! Moje
okrucieństwo przerosło ich siły, poinformowali więc sądy i rządy okręgowe oraz krajowe,
bezskutecznie... Wszystko to teraz, pisze mój syn, w chwili, kiedy Moser znowu operuje
pojęciem zebrać plony, odżywa mi w pamięci. A więc, mówi Moser, chcieliby zebrać
plony, zanim wszystko zgnije, chyba nie jest moim poważnym zamiarem, by pozwolić
wszystkiemu zgnić! Jednak również Moser wie, że nie istnieje żadne prawo, które mogłoby
mi coś nakazać w odniesieniu do stanowiących jedność ziem w Hochgobernitz! Zebrać
plony!! Ponownie słyszę to, co już wcześniej często słyszałem, o biedzie gminy, biedzie
gminu, biedzie ludzi, nędzy, wspólnocie, wspólnocie narodowej, zwalczaniu szkodników
itd., pisze mój syn. Ale jak ten człowiek śmie, pisze mój syn, pojawiać się raz po raz w
sprawie, która jest załatwiona, Hochgobernitz jest załatwione. W całej pełni zachowałem
konsekwencję, mówię: Panie Moser, pan mi przeszkadza! pisze mój syn, nic poza tym. Nie
mam siły odwrócić się i zignorować Mosera. On tam jest! Moser tam jest! Przez chwilę
widzę wszystkie drogi dojazdowe do moich ziem, które to drogi zamknąłem, wszędzie są
ustawione tablice z napisem Wstęp wzbroniony. Również sekretarz gminy musi trzymać się
tego zakazu, tutaj bowiem, na moje ziemie, wstęp jest wzbroniony wszystkim, wszystkim,
wszystkim! Wyjąwszy gazeciarzy! Znów widzę siebie, jak kopię rowy w drogach
dojazdowych, rzucam na nie pnie drzew, rozwijam wieleset metrów drutu kolczastego,
pisze mój syn. Drogi doktorze”, powiedział książę, „czy to nie wydaje się panu
niesamowite? Naturalnie, pisze mój syn, mój sposób zachowania musi wydawać się
zwariowany, ale to mnie nic nie obchodzi. Ton Mosera zawsze mnie męczył, człowiek
pokroju Mosera nie rezygnuje, próbuje wciąż od nowa, i ciągle pod innym pretekstem, ale
dzisiaj jest nieznośnie natrętny. Mówi o zdrowiu narodu! Urzeczywistnienie mnie samego,
to jestem ja, pisze mój syn! Nie odkrywam jednak, pisze, ani cienia niepewności w sobie,
w tym momencie istnieje tylko niepewność Mosera, i myślę: nie pamiętam, żebym chociaż
raz pozdrowił Mosera, a teraz, niech pan posłucha, doktorze, pisze: również mój ojciec
nigdy nie pozdrawiał Mosera, co jednak wcale nie przeszkadzało sekretarzowi gminy, za
każdym razem, kiedy ja go spotykałem, albo kiedy spotykał go mój ojciec, w najbardziej
zakłamany sposób, poprzez pozdrowienie, na krótką chwilę przewiercić wzrokiem mnie
lub mojego ojca tylko po to, żeby nas pokalać! Moserowie wnikają w człowieka, i
wszystko w człowieku jest trędowate, pisze mój syn. Taki człowiek, pisze, nigdy nie jest
tolerowany, nie, taki człowiek nie może być tolerowany. Słyszę, że, pisze mój syn, zdążył
już zwerbować ludzi, których potrzebuje do zebrania plonów na ziemiach Hochgobernitz, i
mówi: naturalnie na zlecenie burmistrza i na zlecenie zdrowia ludności! Jutro o szóstej
rano wszyscy mają się stawić pod urzędem gminy, oczekują tylko mojego pozwolenia!
Pozwolenia z góry, z Hochgobernitz w dół, myślę, że ludzie oczekują zawsze pozwolenia z
góry, zawsze z Hochgobernitz w dół! Ale ja na nic nie zezwolę! Gmina oddaje do
dyspozycji wszystkie narzędzia rzemieślnicze i maszyny. Szacunkowo kwota wystarczy,
powtarza Moser co chwila, patrząc na mnie, a jednak nie patrząc, pisze mój syn, na
wyżywienie kilku tysięcy ludzi przez nie całkiem dokładnie wyliczony, ale jednak możliwy
do oszacowania okres ponad pół roku! Nie, mówię, a Moser mówi, tegoroczne żniwa to
najlepsze żniwa! Sekretarz gminy umie aż za szybko skracać długie zdania, wie bowiem, że
już same jego aluzje działają mi na nerwy. Zanim wszystko zgnije, mówi Moser
patetycznie. Wielokrotnie słyszę pojęcie „zacny cel”, ale jestem na to pojęcie głuchy, nie
ma żadnego zacnego celu, mówię. Za zebranie plonów z moich ziem wyznaczono wysoką
zapłatę za godzinę, mówi Moser, ale nie mówi, jak wysoką zapłatę za godzinę. Ten
człowiek bez względu na porę roku, myślę, ma na sobie tę samą zimową pelerynę, tę tanią,
ciężką pelerynę, powoli, myślę, jego ciało, które już kiedyś widziałem całkiem nagie, pisze
mój syn”, powiedział książę, „wypełnia tę wojenną pelerynę. Widać, jak ciało Mosera
coraz bardziej wrasta w tę wojenną pelerynę. Mosera razem z żoną (tak samo nagą), pisze
mój syn, widziałem kiedyś nad rzeką Ache, widziałem ciało Mosera, mam jeszcze w
pamięci dziecinność jego członka, niedzielną żałosność małżeństwa, które myśli, że jest
samo za krzakami, unika więc klarownej wody i z perfidną poufałością pada o zachodzie
słońca ofiarą otępienia. Natychmiast trzeba zacząć zbiory plonów, powiedział Moser,
inaczej wszystko zgnije. Nieco później słyszę dochodzące raz po raz z dziedzińca zamku
słowo potworność! Raz po raz słyszę słowo potworność! Teraz, podczas jego trzeciej
próby ratowania Hochgobernitz, a ja myślę, póki ja żyję, tutaj, na moich ziemiach, nigdy
więcej nie będzie nic zbierane, dopilnuję tego co roku w przyszłości, unicestwię
Hochgobernitz!, Moser pozwala sobie już na wykrzyknięcie słowa potworność. Masy
ogarnęła mania wielkości! Słowo „potworność”, które masy kazały ustami Mosera
wykrzyczeć tutaj na dziedzińcu Hochgobernitz, zaprząta mnie przez dłuższy czas, który,
ponosząc porażkę, jeśli chodzi o powrót do moich lektur, do mojej nauki, wypełniam
czytaniem całkiem niezrozumiałych zdań. Moser poniósł porażkę! mówię sobie, ale
również ja poniosłem porażkę, Moser ucieka, ale również ja uciekam. Tylko dokąd?
Klęska Mosera, klęska mas, jest wszakże również moją własną klęską! Ale moja klęska
jest bardziej przytłaczająca niż klęska Mosera, myślę. Rozzłoszczenie ustępuje miejsca
znużeniu, które nie prowadzi do niczego, co ma dla mnie jakąkolwiek wartość. Wyglądam
przez okno, pisze mój syn, i widzę Mosera między murami. Nieco później myślę: tam
poszedł Moser, odszedł, widać, dokąd odszedł. Potworność! Nie wytrzymałem dłużej w
zamku, włożyłem więc buty i wyszedłem na zewnątrz, najpierw na mury wewnętrzne, a
potem na zewnętrzne, i przez lornetkę popatrzyłem w dół, aby stwierdzić, jak dalece już
wszystko rzeczywiście zgniło, pisze mój syn”, powiedział książę. „Czy to nie jest
osobliwe”, zapytał książę, „taki długi papier, a ja widzę na nim każde słowo. Nie jest więc
dla mnie zagadką, co stanie się po mojej śmierci”, powiedział książę. „Mam co do
wszystkiego pełną jasność!”
Wyszliśmy teraz na mur zewnętrzny zamku. „Tam w dole, widzi pan”, powiedział książę,
„leży Hauenstein. A tam Stiwoll. Tam Köflach. Wczoraj wieczorem”, powiedział, „byłem
na dole w wąwozie. Chciałem zajść do młyna, ale nie mogłem wytrzymać krzyku ptaków,
dochodzącego ze znajdującej się za nim ogromnej klatki, tego potwornego wrzasku.
Natychmiast wróciłem z wąwozu na górę”, powiedział. „Chociaż nie jestem tutaj sam, to
jednak jestem zdany na siebie. Podczas gdy z upływem lat niemal zupełnie odseparowałem
się od wszelkiego towarzystwa i nie przyjmuję wizyt”, powiedział książę, „kobiety
rozbestwiają się wręcz w absurdzie towarzyskości. Jak pan wie, przestałem nawet grać w
szachy z Kramerem. Zaniechałem w ogóle obcowania z ludźmi. Obcuję jedynie z tymi, z
którymi muszę obcować. Utrzymuję niezwykle skromne kontakty zawodowe. Czyżby
przestało cię już interesować zboże albo przestała cię interesować cała gospodarka?
zadaję sobie często pytanie. Leśnicy, tak, jeszcze oni mnie interesują, ludzie z ziem
Sauraua. Nikt poza tym. Co innego kobiety. Ich środowe wieczorki są dla mnie nie do
zniesienia. A sobotnie wieczorki są jeszcze bardziej nieznośne. Odmawiam pokazywania
się na tych wszystkich wieczorkach. Ale nawet w swoim pokoju na górze słyszę, jak one, i
to w sposób taki sam od kilkudziesięciu lat, wykrzykują do siebie nawzajem przez cały
budynek imiona tych, którzy w środę wieczór lub w sobotę wieczór przybędą na
Hochgobernitz, żałośni osobnicy. Większość ludzi już w chwili urodzenia została spisana
na straty. Odpychające mieszczuchy, ale jeszcze o wiele bardziej odpychający ludzie z
najbliższego otoczenia, nudni, otępiali sąsiedzi. Już we wtorek kobiety przestawiają w
całym domu krzesła, ławki i stoły dla mających przybyć w środę, już w piątek dla
mających przybyć w sobotę. Słyszę brzęk naczyń, nie mogę pracować, nie mogę myśleć!
Brzęk sztućców, brzęk kieliszków bierze Hochgobernitz w posiadanie, rozumie pan.
Wołają mnie, ale ja nie odpowiadam. Pragną mojej obecności, ale ja nie zamierzam do
nich zejść. Te środowe wieczorki kosztują mnie mnóstwo pieniędzy, jeszcze więcej jednak
kosztują wieczorki sobotnie. Na wiele godzin zostają otwarte nasze groby, wypuszcza się z
nich odór, otwiera olbrzymie cmentarze rodzinne i rozgwarem gadaniny niszczy ich spokój.
Całą okolicę niszczą rozgwarem gadania, aż wreszcie nużą się i w nikczemnym
obrzydzeniu wycofują na niziny. W środę i w sobotę panoszy się tu na Gobernitz ludzkie
robactwo”, powiedział książę, „wybrakowani ludzie. Onania rozpaczy”, powiedział. Na
przykładzie ojca syn może studiować swoje przyszłe życie, stwierdził. Cele, dla których
żył ojciec, są, niewątpliwie, również celami syna, przyjemności ojca również
przyjemnościami syna, odraza ojca do świata również odrazą syna do świata. W końcu syn
umrze po ojcu, w samotności, w której jedynie we własnym mózgu będzie można
wychodzić i wchodzić. Patrząc na ojca, syn widzi jego żałosność, podobnie jak ojciec
nieustannie widzi żałosność syna. Ojciec i syn patrzą na siebie, widząc bez przerwy
żałosność tego drugiego. „Ale syn musi wreszcie stać się o wiele okrutniejszy niż ojciec”.
On, książę, często obserwuje rodzinę z okna biblioteki, jak na dziedzińcu tonie w
rozmowach. Zamknięci w prymitywnym świecie słów, jego krewni są do gruntu leniwymi
stworzeniami, bez niego nie do pomyślenia. Ta myśl pozwala mu często zapomnieć o
nudzie i poczuć niezmierną odrazę do ich ciał. „Te ciała, które są ze mnie”, powiedział,
„spłodzone przeze mnie bez najmniejszego umiłowania życia”. Na Hochgobernitz często
całymi tygodniami panuje atmosfera umysłowego zaburzenia. „Przyczyna?”, spytał. „Tymi
zaburzeniami jestem dotknięty nie tylko ja”, powiedział, „wszyscy są nimi dotknięci.
Mieszkamy wszyscy razem w jednym, myślałby kto że dużym, ale właściwie ciasnym
budynku, a jesteśmy oddaleni od siebie o setki tysięcy kilometrów. Nawołując się, nie
słyszymy jedno drugiego. Taki klimat całymi tygodniami włada naszym prasystemem
nerwowym, znajdującym się w katastrofalnym stanie. Aż do chwili, gdy osiągamy
absolutny stopień przybicia i nagle zaczynamy znowu rozmawiać, pomagać sobie
wzajemnie; zaczynamy siebie pojmować, aby chwilę później stać się dla siebie osobami
najbardziej niepojętymi. Krok ku poufałości, uprzejmości wobec krewnych”, powiedział,
„kto zrobi go pierwszy? Znów razem jemy, pijemy, rozmawiamy, śmiejemy się, aż z
powrotem się rozdzielamy. Jednak to poczucie wspólnoty trwa zawsze bardzo krótko”. W
tym roku jego syn miał przyjechać z Anglii nie tylko jak w ubiegłych latach na wypoczynek
i po to, żeby się pokazać, nie tylko „na rozmowy, konwersacje w pełni lata”, nie tylko na
przedstawienie teatralne, „co roku na Hochgobernitz jest grane przedstawienie w trzech
aktach”, powiedział książę, „i każde ma prolog i epilog”, syn był oczekiwany nie tylko dla
przyjemności, lecz przede wszystkim ze względu „na rozmowy” z ojcem, rozmowy „natury
prawnej, dotyczące majątku”. W listach do syna, które książę pisuje do Anglii prawie
codziennie, raz po raz robi aluzje dotyczące Hochgobernitz, które syn miałby zmienić,
coraz bardziej podkreśla swoje postanowienie o powiększeniu dóbr, równocześnie zaś o
uproszczeniu sposobów ich utrzymywania i zarządzania nimi. „Pisemnie jednak nie da się
wyjaśnić takich zasadniczych zmian”, powiedział książę, „a chodzi przecież nie tylko o
Hochgobernitz, lecz również o Ötz i Terlan, o kopalnie szutru pod Gmunden, o kamienice w
Wiedniu”. Ale cały czas, który syn księcia spędził w Hochgobernitz, minął szybko jak
zwykle i bez jakiejkolwiek rozmowy pod tym kątem. „Myśli, że jeszcze przez cztery czy
pięć lat zostanie w Londynie”, powiedział książę. „Nie wiem, jakie ma zamiary, ja tylko je
przeczuwam. Praca, którą pisze, jest absolutnie polityczna. Przez większość czasu, również
podczas wakacji, widziałem, jak siedzi nad tą naukową, rzeczywiście absolutnie polityczną
pracą. Powiedział mi jednak, że tegoroczne wakacje były idealne. Niekiedy także on cierpi
na brak koncentracji”, powiedział książę. „Ponownie uświadomił mi fakt, że przerwanie
dłuższej pracy naukowej, pracy w dużych partiach podejmowanej z coraz większym i
większym trudem podporządkowania jej nieosiągalnemu wprawdzie, ale jednak
widocznemu celowi, jest korzystne. Na statku płynącym przez Kanał uświadomił sobie, że
Hochgobernitz stało mu się absolutnie obce. Nie wierzę w to. Syn powiedział, że
Hochgobernitz budzi w nim lęk. Z jednej strony, powiedział, jeśli chodzi o wakacje,
dobrze jest przyjechać do domu; jakże łatwo wysiłek intelektualny zostaje naraz na zawsze
zmarnowany, powiedział, tylko dlatego, że nie miało się odwagi przerwać pracy w
decydującym momencie w decydującym miejscu, i tylko dlatego, że nie było się
posłusznym naturze”. Ten decydujący moment nastąpił u niego, jego syna, tuż przed
wakacjami. Właściwe było przerwanie pracy w tamtym momencie, kiedy książę napisał do
niego: przyjedź tutaj! „Ale ja chciałem go mieć w określonym celu, chciałem go mieć przy
sobie. Tego określonego celu nie osiągnąłem. Pożytek z przerwania pracy zadowolił go
jednak”, powiedział książę. „Jasno widziałem, podczas gdy mój syn z Anglii zbliżał się do
mnie tu w Hochgobernitz, dysonanse i chwile pogorszenia w naszych obopólnych
relacjach; mnożyły się one i nasilały z godziny na godzinę. Potem syn przyjechał, a ja
wyraźnie dostrzegłem te błędy. Powiedział, że pracuje nad teraz już uratowanym
artykułem. Mieszka w ciągle pozbawionym słońca pokoju, pustym, tanim, i to w pobliżu
Hyde Parku. Mój syn musi doznać wyczerpania”, powiedział książę. „Kiedy wyczerpie się
do cna, wróci”. Książę powiedział: „Ostatnim razem udało mi się przekonać syna, byśmy
wybrali się na spacer do wąwozu, już podczas kolacji zgodził się pójść ze mną z samego
rana. I rzeczywiście: wstaliśmy wcześnie i zeszliśmy do wąwozu. Ten spacer”, powiedział
książę, „był znów jednym z ulubionych przeze mnie spacerów bez słów. Podczas takich
spacerów nie wolno, co jest samo przez się zrozumiałe, drogi doktorze, wyrzec ani słowa.
Kto nie dochowa zasady, zabraniającej na takim spacerze wyrzec bodaj słowo, tego w
przyszłości na zawsze wykluczam z takich spacerów bez słów. Ale tego ranka — krajobraz,
chociaż się rozjaśnił, nagle pociemniał, bo przecież zeszliśmy do wąwozu — sam zacząłem
nagle mówić. Powiedziałem do syna, że w mojej głowie już od dłuższego czasu tkwi ból,
że mam w głowie te szumy, że ból i szumy stają się dla mnie coraz bardziej nie do
zniesienia, powiedziałem. Szumy, powiedziałem, uniemożliwiają mi przemyślenie
czegokolwiek, wszystko jedno czego. Przy tym, powiedziałem do syna, akurat teraz
najważniejsze byłoby przemyślenie zajmującej mnie w tym momencie sprawy,
powiedziałem, Hochgobernitz. Te szumy, powiedziałem, wszystko mi niszczą. Ból i szumy,
powiedziałem, są tym samym. Możliwe, powiedziałem do syna, kiedy znaleźliśmy się już
na dole w wąwozie, że te szumy, ten ból świadczą o mojej śmiertelnej chorobie. Możliwe.
Powiedziałem, jestem śmiertelnie chory, mój drogi. I dodałem: czy to nie jest smutne, mój
drogi? Ale on nic nie odpowiedział. Kiedy patrzę na ludzi, patrzę na nieszczęśników”,
powiedział książę. „Są ludzie, którzy wynoszą swoją udrękę na ulicę, robiąc przez to ze
świata komedię, naturalnie do śmiechu. W tej komedii wszyscy oni cierpią na wrzody,
duchowej bądź cielesnej natury, i czerpią przyjemność z tych swoich śmiertelnych chorób.
Słysząc ich nazwy, niezależnie od tego, czy scena znajduje się w Londynie, w Brukseli czy
w Styrii, wpadają w przerażenie, usiłują go jednak po sobie nie pokazywać. Faktyczne
widowisko wszyscy ci ludzie ukrywają w komedii, którą jest świat. Kiedy czują, że nikt
ich nie obserwuje, uciekają ciągle od siebie i biegną z powrotem do siebie. To groteskowe.
Jednakże najśmieszniejszej strony w ogóle nie widzimy, bo najśmieszniejsza strona jest
zawsze stroną odwrotną. Czasem przemawia przez nich Bóg, ale używa takich samych
ordynarnych słów jak oni, takich samych nieporadnych zdań. Wszystko jedno, czy ktoś ma
w głowie olbrzymią fabrykę, olbrzymie gospodarstwo rolne czy też równie olbrzymie
zdanie z Pascala”, powiedział książę. „Bieda zrównuje wszystkich tych ludzi, wszystko,
nawet największe bogactwo jest w tych ludziach biedne. Bieda w ciele, jak i w duchu ludzi
jest zawsze równocześnie biedą w ciele i biedą w duchu, co musi przyprawiać ich o
chorobę i wariactwo. Niech pan posłucha, doktorze, przez całe życie widywałem jedynie
chorych i wariatów. Gdziekolwiek spojrzę, sami umierający i odchodzący, którzy oglądają
się wstecz. Ludzie są wyłącznie idącą w miliardy niesamowitą, rozmieszczoną na pięciu
kontynentach wspólnotą umierania. Komedia!”, powiedział książę. „Każdy człowiek,
którego widzę, i każdy, o którym wszystko jedno, co słyszę, dowodzi mi absolutnego braku
świadomości całego rodzaju ludzkiego, a także tego, że ten rodzaj i że cała natura jest
oszustwem. Komedią. Świat, co już tak często powtarzano, jest naprawdę sceną, na której
nieustannie odbywają się próby. To, gdziekolwiek spojrzeć, nieustanna nauka mówienia,
nauka chodzenia, nauka myślenia i nauka pamięciowa, nauka oszukiwania, nauka umierania
i nauka bycia martwym, to zabiera nam czas. Ludzie są wyłącznie aktorami, którzy udają
przed nami coś, co znamy. Uczą się ról”, powiedział książę. „Każdy z nas uczy się
nieustannie jednej (swojej) albo kilku, albo wszystkich wyobrażalnych ról, nie wiedząc,
dlaczego (lub dla kogo) się ich uczy. Ta scena prób to jedna wielka udręka; tego, co się na
niej dzieje, nikt nie odczuwa jako przyjemności. Ale wszystko na tej scenie dzieje się w
sposób naturalny. Ciągle jednak jest poszukiwany inscenizator. Kiedy kurtyna idzie w
górę, wszystko się kończy”. Życie jest szkołą, w której naucza się śmierci. Zaludnia tę
szkołę wiele milionów uczniów i nauczycieli. Świat jest szkołą śmierci. „Najpierw świat
jest szkołą podstawową śmierci, później szkołą średnią śmierci, a potem, dla
nielicznych”, powiedział książę, „szkołą wyższą śmierci”. Ludzie są w tych szkołach na
przemian nauczycielami albo uczniami. „Jedynym osiągalnym celem nauki”, powiedział,
„jest śmierć”. Jego syn powiedział mu, że czasem budzi się w Londynie, wkłada coś na
siebie i wybiega z domu, idzie w dół Oxford Street, wydaje mu się bowiem, że na końcu
Oxford Street jest rzeka Ache, znad której można zobaczyć Hochgobernitz. „W większym
czy mniejszym stopniu wszyscy ludzie są zwariowani, nawet mój syn”, powiedział książę.
Prawdę mówiąc, wariactwo jego syna jest wręcz nadzwyczajne, „jeśli to prawda, że idzie
w dół Oxford Street w przekonaniu, iż na jej końcu znajduje się Ache. Wszędzie i zawsze
można spojrzeć w głąb Ache”, powiedział książę, „jeśli się tylko chce. Każdy człowiek ma
swoją Ache, każdy inną. Ja sam”, powiedział, „budzę się często, wkładam coś na siebie i
wychodzę z dziedzińca w dół, przez bramę zamkową na mur wewnętrzny lub zewnętrzny i,
prawdę mówiąc, chodzę po Brukseli”. W każdej ludzkiej głowie jest odpowiadająca jej
ludzka katastrofa, powiedział książę. I że nie trzeba otwierać ludzkich głów, aby wiedzieć,
iż są w nich wyłącznie ludzkie katastrofy. „Bez swojej ludzkiej katastrofy człowiek w
ogóle nie istnieje”, powiedział książę. Powiedział, że człowiek kocha własną marność, a
jeśli przez moment jest pozbawiony marności, robi wszystko, aby ponownie być w tej
własnej marności. „Kiedy przyglądamy się ludziom, to albo tkwią we własnej marności,
albo są w jej poszukiwaniu. Nie istnieje nikt pozbawiony ludzkiej marności”, powiedział. I
że człowiek znajduje się nieustannie w stanie najwyższego zagrożenia, ale nie uświadamia
sobie faktu, że, zawsze przeciw sobie, nieustannie znajduje się w stanie owego
najwyższego zagrożenia. Dzięki temu istnieje, ale dzięki temu też jest chory. „Umierający”,
powiedział książę. „Rodzice płodzą dzieci prawdopodobnie wyłącznie ze złośliwej
radości i z największą bezwzględnością, jaką tylko można sobie wyobrazić, po czym
wciągają je w świat. Kiedy szukamy człowieka”, powiedział książę, „jest to tak, jakbyśmy
chcąc go znaleźć, chodzili przez cały czas po olbrzymiej kostnicy”. Wszyscy prowadzą
rozmowy wyłącznie sami ze sobą, powiedział książę, „jesteśmy w epoce prowadzenia
rozmów z samym sobą. Sztuka rozmawiania ze sobą jest zresztą sztuką o wiele wyższą niż
sztuka rozmowy”, powiedział. „Ale rozmowy z samym sobą są równie bezsensowne jak
rozmowy”, powiedział książę, „chociaż o wiele mniej bezsensowne”. Trzeba nastawić się
na to, że zawsze, kiedy rozmawiamy z jakimś człowiekiem, „kiedy wdajemy się w
rozmowę z jakimś człowiekiem (z samym sobą!), jako że nagle odczuwamy strach, iż się
udusimy”, ten człowiek robi wszystko, aby nas spotwarzyć. „Może się to odbywać w
najbardziej wyrafinowany sposób, w najprecyzyjniejszy, ale również w najnikczemniejszy.
Zawsze, gdy ludzie rozmawiają ze sobą, spotwarzają siebie nawzajem. Sztuka rozmowy
jest sztuką oczerniania się, sztuka rozmowy z samym sobą najokrutniejszą sztuką
oczerniania się. Myślę zawsze”, powiedział książę, „że mój rozmówca usiłuje wepchnąć
mnie we własną otchłań, chociaż ja dopiero co przezwyciężyłem swoją. Rozmówcy usiłują
wepchnąć człowieka w jak najwięcej otchłani równocześnie. Wszyscy rozmówcy zawsze
wpychają siebie wzajemnie we wszystkie otchłanie”. On często kładzie się spać z
określoną klasyczną lub jeszcze nieregularną melodią w głowie i ponownie budzi się z tą
samą melodią. „Czy muszę przyjąć”, spytał książę, „że ta melodia była w mojej głowie
przez całą noc? Naturalnie. Jak wiesz, mówię zawsze do siebie, zawsze jest wszystko i
wszystko zawsze w twojej głowie. Wszystko jest zawsze we wszystkich głowach.
Wyłącznie we wszystkich głowach. Poza głowami nie ma nic. Niezależnie od tego, o czym
i z kim rozmawiam”, powiedział książę, „zawsze przez to, że z kimś rozmawiam, jestem u
kresu”. Dorosły człowiek jest pryncypialny, powiedział, a jeszcze niedorosły
nieskończony jak natura. Większość ludzkości wyczerpuje się w swoich dwóch głównych
cechach, w zakupach i konsumpcji. Jeśli się dokładniej przyjrzeć, ludzie przez tysiąclecia,
„jak to teraz widzimy”, powiedział Saurau, „rozwinęli wyłącznie te dwa instynkty, instynkt
zakupów i instynkt konsumpcji. Możemy stwierdzić to głęboko wstrząśnięci”, powiedział
Saurau, „być przerażeni tym wstrząsem!” Każdy mówi ciągle językiem, którego on sam nie
rozumie, który jednak od czasu do czasu jest rozumiany. Dzięki temu można istnieć i
przynajmniej być niezrozumianym. Gdyby istniał zrozumiały język, powiedział Saurau,
wszystko by się wyczerpało. „Zawsze znajdowaliśmy schronienie w jakimś problemie”,
powiedział. „Ludzie chodzą ze sobą, rozmawiają ze sobą, sypiają ze sobą, ale się nie
znają. Gdyby się znali, nie chodziliby ze sobą, nie rozmawialiby i nie sypialiby ze sobą.
Czy ty siebie znasz? zadaję sobie często pytanie”, powiedział Saurau. Nizina jest zawsze
wyżyną, im niżej nizina wyżyny, tym wyżej wyżyna niziny, i odwrotnie. „Wyobrażasz
sobie”, powiedział książę, „że zaglądasz w głąb nieskończonej studni (jak w głąb
nieskończonego człowieka), w jego nieskończoną wyżynę, wielkość itd... Wydaje mi się”,
powiedział, „że mój syn jest w Londynie, ponieważ wiem, że on jest w Londynie, wydaje
mi się, że piszę do niego list, ponieważ wiem, że piszę do niego list, ale nie wiem, że on
jest w Londynie, ponieważ wydaje mi się, że on jest w Londynie itd... Niemożność jest
najstraszliwszym fundamentem”, powiedział, „wszystko opiera się na niemożności.
Zawołałem starszą siostrę, powiedziałem, żeby poszła ze mną nad Ache, i ona poszła ze
mną nad Ache. Ja jednak, kiedy wracaliśmy, pomyślałem: czy ona rzeczywiście była ze
mną na dole nad Ache? Jestem w stanie nieustannej udręki, drogi doktorze. Czy to nie są...
czy wszystko we mnie nie jest oznaką brutalnego urzeczywistniania się śmierci? Już
nigdy”, powiedział Saurau, „nie myślę o żonie”, chociaż spośród wszystkich ludzi
najbardziej ją kochał. Zastanawia się, dlaczego przestał o niej śnić, powiedział: „Od lat
nie śnię o żonie. Ani o niej nie myślę, ani nie śnię. Odeszła. Odeszła, dokąd odeszła?
Naturalnie istnieje jeszcze, bo teraz o niej mówię. Tragedią jest, drogi doktorze, że nic
nigdy nie jest naprawdę martwe. Co do mojego syna: chcę wyjść po niego na stację, piszę
mu to, a on odpowiada, że nie chce, aby po niego wychodzić: podejdzie pod drzwi
znienacka. Jego działania były zawsze nieprzewidywalne. Zawsze dzieliliśmy
zamiłowanie do czytania gazet. Takie życie jak życie mojego syna jest już od samego
początku doskonałe. Nie interesują mnie wyrażenia w rodzaju «spostrzeżenie zmysłowe»
itd., których tak często używa mój syn. Jestem również, w przeciwieństwie do niego,
absolutnym wrogiem cytatów. Cytowanie działa mi na nerwy. Ale jesteśmy zamknięci w
nieustannie cytującym wszystko świecie, w nieustannym cytacie, którym jest świat,
doktorze. A co pan myśli o takim zdaniu: «Należy założyć istnienie przypadku, a nie Boga,
jak sądzi tłum». Takimi zdaniami operuje mój syn. Wszystkie działania są działaniami
karalnymi i dlatego tak łatwo jest natychmiast zrobić z każdego działania działanie karalne.
Pozwala to ogłaszać i wykonywać wyroki śmierci na wszystkich. Państwo dostrzegło ten
fakt. Na tym fakcie jest ugruntowane państwo. Ja nadal używam takich nieznośnych dla
mojego syna słów, jak na przykład melancholia, słów wierny, niesamowity, słowa
bolesny, słowa zabójczy. Mój panteizm, jego apostazja”, powiedział książę. „Syn”,
powiedział, „zaprzedał się, prawdę mówiąc, pozornej metafizyce. Jesteśmy jednak
indyferentnymi aparaturami, napędzanymi niesłychanym galwanizmem. Bezcelowość, w
której coraz bardziej i bardziej tracimy orientację, to nieustająca w ostatnich czasach myśl,
katastrofalnie konkretna. Mój syn”, powiedział książę, „dawniej ubierał się bardzo
elegancko, teraz natomiast jest mu wszystko jedno, co ma na sobie. Ubrał się w proletariat,
ale odpychające w tym jest to, że przecież w każdej chwili może go z siebie zdjąć. To jest
przerażające. Dawniej szybko ferował dobre wyroki, teraz bardzo powoli dochodzi do
odwrotnych. Odległość między nami się powiększa, i napięcie między nami. Cały świat
stał się już kompletną prowincją. Przez długi czas natura pozwoliła mu, mojemu synowi,
rozwijać się całkiem niepostrzeżenie wśród własnych sióstr, moich córek. Naraz jednak ta
sama natura w najbardziej zdumiewający sposób rozwinęła okrutnie jego skłonności
umysłowe, jakby wszystkie one były skierowane (wymyślone) wyłącznie przeciw siostrom
pogrążonym w delirycznych zabawach dziecinnych i młodzieńczych i żyjącym z dnia na
dzień. Stawał się coraz trudniejszy w sensie nieustannej dysjunkcji wobec nas. My, jego
rodzice, usiłowaliśmy prowadzić go zawsze do granic prawdy. Bo chociaż jednak i my nie
umieliśmy jej percypować, to jednak jego matka oraz ja wiedzieliśmy, gdzie są jej granice.
On dawał nam zawsze sygnały z wielkich miast o swoim szczęściu/nieszczęściu, o
nieszczęściu przez pobyty na wsi. Później, podczas studiów wyższych, opuszczał nas
zawsze nieprzewidywalnie, wstawał i bez usprawiedliwienia odchodził również z naszych
myśli. Między dwudziestym pierwszym a dwudziestym trzecim rokiem życia zamykał się w
swoim pokoju, nie wychodził z niego nawet na posiłki, ze względu na swoje myśli. Każdy
z nas ma dłuższe okresy, kiedy wcale nie żyje, a tylko udaje, że żyje. Rzeczywista
egzystencja niekiedy zabójczo dla człowieka miesza się w nim z udawaną. Wszystko w
Hochgobernitz koncentruje się na moim synu, ale syn jest tylko zdominowany przez
Hochgobernitz, a nie skoncentrowany na nim. Czasem zupełnie nagle objawia wiedzę, która
wprawia mnie w osłupienie, ale jest to wiedza absolutnie nie do użytku. Kiedy syn
przyjeżdża do domu i wkracza na swoje dziedzictwo, wszystko gnije. Już w wieku czterech
i pół roku poszedł do szkoły, traktując ją jako metodę odprężenia umysłowego. Zawsze
łączymy go z nieszczęściami. Kiedy ktoś runie do wąwozu, myślimy, że to nasz syn runął do
wąwozu. Kompletnie ontologiczny typ”, powiedział książę. „Jego ostatnia wizyta była
jednym wielkim ciągnącym się przez miesiąc, rozprzestrzeniającym się w nas wszystkich
zamroczeniem. Zamroczyło się całe Hochgobernitz. Hochgobernitz zamraczało mojego syna
już w Anglii, całymi tygodniami, zanim przybył do Hochgobernitz, a kiedy potem przybył
do Hochgobernitz, to on zamroczył Hochgobernitz, nas wszystkich. Niekiedy również
nerwowe stany, w jakie popadają kobiety, przenikają całą okolicę. W dolnych pokojach,
pokojach kobiecych, panuje porządek, w górnych, moich, nieporządek. Ale porządek jest
tam, gdzie jest nieporządek. Ściśle biorąc”, powiedział książę, „metody, za pomocą których
mój syn się ode mnie oddala, są moimi własnymi metodami. Istnieją wszakże ludzie,
całkowicie zadowalający się surowcem życia i nieprzetwarzający go, wystarcza im
surowiec. W listach mojego syna jest wszystko, poza nim samym, kulisy, myśli są
wyłącznie prospektami spuszczonymi ze sznurowni świata (uniwersum!), a jego mózg to
jedynie wysoce skomplikowana współczesna aparatura oświetleniowa, która ciągle
oddziałuje na te prospekty. Przez tę polityczną egzystencję teatralną, którą syn prowadzi,
patrzę ciągle na jego straszliwe położenie finansowe. Szaleństwo jest znośniejsze, a świat
systemem z gruntu karnawałowym. Kobietom czas coraz bardziej się dłuży, dla mnie jest on
najkrótszym najdłuższym. Mój stan to absolutna ataraksja. Samobójstwo”, powiedział
książę, „klimakterium. Tu zdarza się procentowo najwięcej samobójstw w Europie
Środkowej. Dlaczego? Nie zdołaliśmy teraz, w połowie stulecia, wynieść na wyżyny
innego tematu niż samobójstwo. Wszystko jest samobójstwem. To, czym żyjemy, co
czytamy, co myślimy, to wskazówki do popełnienia samobójstwa. Zmarli”, powiedział
książę, „są atrakcyjniejsi niż jeszcze-nie-zmarli. Niezależnie od tego, o czym się nam
przypomina, na co się nam zwraca uwagę, przypomina się nam o śmierci, zwraca się nam
uwagę na śmierć. Stoimy w nocy przy oknie, obserwujemy wielu linoskoczków, którzy
chodzą po linach rozpiętych w nieskończoności i których przyzywanie podlega karze
śmierci. Zawsze jednak, kiedy mówimy o samobójstwie, uruchamiamy komizm. Wpakuję
sobie kulkę w łeb (albo go sobie przestrzelę), zastrzelę się, powieszę się, to komiczne. Jak
mogę od Ciebie żądać, napisałem wczoraj do mojego syna, żebyś mi ufał, skoro ja w ani
jednym momencie nie ufam Tobie? Nie ufam synowi w ani jednym momencie. To prawda,
wydałeś swoje pieniądze, ale jeszcze mi nie udowodniłeś, że dobrze je ulokowałeś w
swoim mózgu, tak jak lokuje się je w banku czy na rynku akcyjnym. Mózg jako rynek
akcyjny, bank, zawsze w to powątpiewałem. Można naturalnie patrzeć na swój mózg jak na
elektrownię, która dostarcza prąd całemu światu... Wie pan”, powiedział książę, „syn
patrzy tylko mojego majątku. Nie wierzę w jego studia. To ubolewania godny entuzjazm, z
jakim w Londynie zaprzedaje się oszukańczej w dziejach świata aferze, tracąc przy tym
głowę. Irytuje mnie, że rzadziej widuję syna w dobrych restauracjach na Haymarket, a
zawsze nad artykułem w tym jego pokoju uczonego. Zresztą”, powiedział książę, „sztuka
słuchania już nieomal wymarła. Ale w pana wypadku, doktorze, jeszcze ją obserwuję”.
Zwrócony w moją stronę, książę powiedział, że ojciec powinien kiedyś zabrać mnie na
jedno z polowań u Saurauów, które on organizuje raz, dwa lub trzy razy do roku.
„Polowania u Saurauów są sławne. Ja osobiście się nimi nie interesuję, ale dla mojej
rodziny stanowią one najwyższą konieczność. Na innych”, powiedział książę,
„wypróbowujemy nieustannie to, czego nie wypróbowujemy na sobie samych. Ciągle
zabijamy ludzi i obserwujemy ten proces oraz jego rezultaty. Najstraszliwsze rzeczy
człowiek ćwiczy bez przerwy na innych, najmniej na (albo w) sobie. Wypróbowujemy
zawsze na innych wszystkie możliwe choroby, nieustannie zabijamy innych w celach
badawczych. Dzisiaj rano”, powiedział książę, „poczułem nagle potrzebę, żeby położyć się
płasko na ziemi, całkiem nago na ziemi. Rozebrałem się i całkiem nago położyłem na
ziemi. Opowiedziałem o tym przy śniadaniu, ale nikt się nie roześmiał”. Myślenie i
działanie było dla niego zawsze, przez całe życie, myśleniem i działaniem wypływającym z
jego ziem, wypływającym z Hochgobernitz. „To, co najbardziej odległe, wypływa z moich
ziem”, powiedział, „z Hochgobernitz. Mógłby mnie pan teraz poprosić, doktorze: niech pan
wymieni nazwiska, mógłby pan zażądać: nazwiska, nazwiska, pojęcia! Choćbyś wniknął w
nauki, jeśli to lubisz, w różne rodzaje sztuk, i tak sprowadzisz wszystko do swoich ziem,
do Hochgobernitz”, powiedział. „Horyzont to najpożyteczniejsza ze wszystkich bzdur.
Dzisiaj rano”, powiedział, „poczyniłem niezwykłe spostrzeżenie i zakomunikowałem je
starszej siostrze: Poetyckość jest moim zdaniem podejrzana, budzi bowiem na świecie
pozór, jakoby poetyckość była poezją, odwrotnie, poezja poetyckością. Jedyną poezją,
powiedziałem, jest natura, jedyną naturą poezja. Jedynym pojęciem, które się przebiło,
doktorze”. Nagle, poprzedniego dnia, poczuł potrzebę przeczytania kobietom fragmentu z
Powinowactw z wyboru, zgromadził je więc w tym celu w bibliotece. Kiedy już jednak
wszystkie zostały zgromadzone w bibliotece, poczuł naraz, że czytanie im Powinowactw z
wyboru jest bezsensowne, i przeczytał im coś „ze starego «Timesa»”. „Chciałem
przeczytać kobietom rozdział «Rusztowanie stało gotowe...», powiedział, „a przeczytałem
im, jak w Anglii przechowuje się zimą ziemniaki. Natychmiast po tym, jak już przeczytałem
im, w jaki sposób przechowuje się w Anglii ziemniaki, wyprosiłem je z biblioteki,
wołając: Do roboty! Do roboty, idiotki! W chwilę później zszedłem na dziedziniec i sam
sobie przeczytałem rozdział «Rusztowanie stało gotowe...». Nienagabywany. Nieskalany.
Odkobiecony!” „Bardzo często widzę syna na pewnej londyńskiej ulicy”, powiedział,
„znanej mi z moich własnych studenckich czasów. Drzewa. Ludzie. Ludzie jako drzewa.
Drzewa jako ludzie. Mój syn ma na sobie ten sam garnitur, który, będąc wtedy w Londynie,
ja nosiłem. Niekiedy syn idzie z moimi myślami przez Trafalgar Square, przez Hyde Park.
Z moimi problemami. Myślę więc, on idzie z twoimi problemami przez Trafalgar Square i
przez Hyde Park. Mój syn siedzi z moimi problemami dokładnie na tym samym leżaku w
Hyde Parku, na którym i ja siedziałem. I myśli, siedząc tak w Hyde Parku na moim leżaku
hydeparkowym, jak wtedy gdy ja myślałem o Hochgobernitz, siedząc na leżaku
hydeparkowym, o Hochgobernitz. Kiedy w Londynie myśli się o Hochgobernitz”,
powiedział książę, „myśli się, że Hochgobernitz jest zupełnie niezmienionym
Hochgobernitz, podobnie również w Hochgobernitz myśli się, myśląc o Londynie, że
Londyn się nie zmienił, że się nie zmienia, chociaż Hochgobernitz w każdej chwili staje się
absolutnie zmienionym Hochgobernitz. I myślę, że on siedzi na leżaku hydeparkowym albo
idzie przez Tate Gallery i myśli o mnie, ponieważ ja, kiedy byłem w Londynie, idąc przez
Tate Gallery, z powodu Williama Blake’a, myślałem o ojcu. Myślę, syn myśli w Londynie
o ojcu w Hochgobernitz, podobnie jak ojciec myśli o synu w Londynie. Widzenie ciągle
Hochgobernitz w Londynie przyprawia, jak sądzę, tak samo o chorobę i szaleństwo, jak
widzenie ciągle Londynu w Hochgobernitz. A ja widzę i słyszę Londyn”, powiedział
książę, „tak jak syn w Londynie widzi oraz słyszy Hochgobernitz. Ale to jest zawsze inny
Londyn i zawsze inne Hochgobernitz”. Tylko w Londynie, myśli syn, jego umysł może
rozwijać się wszechstronnie, ale on, ojciec, myśli, że umysł syna może rozwijać się
wszechstronnie jedynie w Hochgobernitz. „Niemniej jednak”, powiedział książę, „umysł,
widziany z Londynu, nie zna granic. Ale nie zna ich również umysł widziany z
Hochgobernitz”. Kiedy mój ojciec odwiedził księcia ostatnim razem, Saurau powtarzał
ciągle słowa „plątanina linii”, wszystko było dla księcia nieustanną „plątaniną linii”. „W
mojej głowie jest plątanina linii”, powiedział do mojego ojca. Podczas gdy obaj, po
śmierci zarządcy, odwiedzali dzierżawców, czynił ciągle uwagę, że dzierżawcy są
„fizycznymi”, z którymi musi się „rozliczyć”. Trzeba się rozliczyć z fizycznymi, powtarzał
często, a także: „trzeba się rozliczyć z fizycznością. Wszystko jest rozliczaniem się z
fizycznością”. On wyczerpuje się szybko w straszliwych prywacjach, powiedział teraz.
Już w chwili urodzenia został wtłoczony w Hochgobernitz jak w próżnię, przez matkę
niemającą o niczym pojęcia. Mówi ciągle słowami, które właściwie już w ogóle nie
istnieją. „Słowa, którymi mówimy, właściwie przestały w ogóle istnieć”, powiedział
Saurau. „Przestało istnieć całe używane przez nas instrumentarium słowne. Ale kompletne
zamilknięcie nie jest możliwe. Nie”, powiedział. „Potraktowanie życia jako nauki,
kameralistycznie”, powiedział. „Do szczególnie wykształconych umiejętności, które
stwierdziłem u siebie dość wcześnie”, powiedział, „należy bezwzględność, nakazująca mi
każdego, kto wydaje się po temu odpowiedni, poprowadzić przez jego mózg, aż poczuje
mdłości, przez ten mechanizm mózgowy, doktorze, który we wszystkich wypadkach jest
zabójczy, we wszystkich wypadkach. Syn zarzuca mi moją starość”, powiedział, „a ja jemu
jego młodość. Moja starość jest sama w sobie naiwna, ale młodość mojego syna nie jest
sama w sobie naiwna”. On, książę, zawsze musi tłumaczyć durnemu towarzystwu, że jest
durne, i zawsze robi wszystko, żeby takiemu durnemu towarzystwu udowodnić, że jest
durne. Niekiedy to durne towarzystwo mówi, że to on jest durny. Jedyne wyjście dla tego
towarzystwa”, powiedział. „Oczywiście”, powiedział książę, „przez większą część życia
miałem zawsze przyjaciela, a mój syn nie. Dlaczego? Nauka, którą on uprawia, wyklucza
posiadanie przyjaciela. Ta nauka niszczy wszystko, wszystko, doktorze, wszystko, co
istnieje. Pewnego dnia ta nauka wszystko zniszczy. Ale dlatego, że musi wszystko
zniszczyć, ta nauka jest również naiwna. Mamy do czynienia wyłącznie z naiwnymi
naukami. Przez pewien czas umiałem dzielić swój umysł bez problemów z kimś innym, ale
mój syn nigdy nie umiał dzielić swojego umysłu z kimś innym”. Nowoczesność w danym
umyśle mnie odświeża, wewnętrzna nowoczesność”, powiedział, „zewnętrzna mnie
odpycha. Nowoczesność, której nie widać”, powiedział, „odświeża mnie, niewidzialna,
posuwająca wszystko naprzód, a nie ta widzialna, która niczego nie posuwa naprzód”.
Ubiegłej nocy wstał, wszedł do biblioteki i powiedział: moje artykuły spożywcze! „Ale
teraz wszystkie artykuły spożywcze są zatrute”, powiedział, „zabójcze”. W chwili, kiedy
zdecydował się przejść z nami ponownie z wewnętrznego muru na zewnętrzny, stwierdził
„bardzo bolesne trwanie szumów” w mózgu. „Czasem podoba mi się, że jestem zdany sam
na siebie i pełen bólu”. Niejednokrotnie długo podnieca się myślą o niedostrzeżonej przez
długi czas śmierci jego osoby. „Wszystko, co panu mówię,” powiedział, „jest zasadniczo
ezoteryczne. Nigdy nie widziałem, żeby mój syn się śmiał. Jego matka również nie,
doktorze, czy kiedykolwiek widział pan, żeby pańska matka się śmiała? Nie, nigdy pan nie
widział, żeby się śmiała. A pański syn swoją matkę? Nie, nigdy nie widział jej
roześmianej. Dawniej jednak sam często miałem powód do śmiechu. Teraz śmieję się
często śmiechem bez powodu, rozumie pan. Już dawno zauważyłem, że syn ma coś przeciw
baśniom. Z drugiej strony zaś widzę przerażające zamiłowanie jego sióstr do baśni. On
przywołuje mi zbyt wiele cytatów. Wszyscy przywołują mi zbyt wiele cytatów. Chaos jest
już tak duży, że wszyscy przywołują zbyt wiele cytatów! Jednak podczas gdy jego siostry
zawsze za szybko wypowiadają się na dany temat, on nigdy nie wypowiada się za szybko.
O sobie, drogi doktorze, mówię jednak, jak pan wie, tylko w cudzysłowach, wszystko, co
mówię, jest powiedziane wyłącznie w cudzysłowach! Półgłosem! Codziennie budzę się i
myślę: komu ja to wszystko zostawię w spadku? Ponieważ w grę nie wchodzi nikt inny, raz
po raz dochodzę do wniosku, że wszystko muszę zostawić w spadku jedynemu synowi. I
chociaż syn milczy, ja nieustannie czuję, że muszę się obronić... W towarzystwie syna
ujawniają się wszystkie moje cechy, których on (podobnie jak ja) nie lubi. Te nieznośne
cechy ujawniają się jedynie w towarzystwie mojego syna, inne znów jedynie w
towarzystwie innego człowieka itd... Zadaję sobie pytanie: czy syn ma te nieznośne cechy
tylko w mojej obecności? Dzisiaj możemy rozdzielić wszystko, doktorze, oprócz natury
jako takiej. Wszystko jest zawsze kwestią nous. Ludzie”, powiedział książę, „bardzo
wcześnie wślizgują się w interesy jak w ciepłe ubranka, które potem noszą przez całe
życie, aż staną się one całkiem wystrzępionymi szmatami, łatają te wystrzępione szmaty
przez całe dziesięciolecia, ocieplają podpinkami, poszerzają, zwężają, dobrowolnie lub z
konieczności, ale zawsze pozostają one tymi samymi wystrzępionymi szmatami. Każdy
wślizguje się w interes jak w ubranie, a wśliznąć się w studia znaczy tyle samo, co
wśliznąć się w interes jak w ubranie. Większość tych, co wśliznęli się w umysł, na koniec
nosi jedynie śmieszne strzępki. Wczoraj — idąc na śniadanie — miałem wizję,”
powiedział książę, „że kazałem ściąć wszystkie drzewa. Patrzę z zamku w dół i widzę
miliony ściętych drzew. A potem zaczynam się zastanawiać, co by było, gdybym te miliony
ściętych drzew kazał najpierw pociąć na kawałki długości jednego metra, później na
kawałki długości jednego centymetra, na koniec zaś kazał je robotnikom sproszkować!
Nagle ujrzałem cały kraj pokryty proszkiem z moich drzew i siebie brodzącego w proszku z
tych drzew aż do rzeki Mur, a potem w dół, aż do jeziora Platten. Nie było widać ludzi,
nikogo więcej. Prawdopodobnie, pomyślałem, wszyscy podusili się od tego proszku z
drzew, który spadł na nich tak nagle. Wczoraj”, powiedział książę, „zirytowały mnie
pamiętniki kardynała Retza, które studiuję już od tak dawna i które zawsze wydają mi się
warte studiowania. Cóż, w jaki sposób zirytowały? zapyta pan. Z powodu pamiętników
kardynała Retza nie mogłem zasnąć. Godzinami przeglądam pamiętniki kardynała Retza i
nie mogę zasnąć. Ale jestem niezdolny, żeby wstać i wyrzucić książkę przez okno. W końcu
wstaję, wyrzucam pamiętniki kardynała Retza przez okno i stwierdzam, że przeglądałem je
przez pięć godzin, że irytowały mnie przez pięć godzin, a ja nie wyrzucałem ich przez
okno. Są ludzie”, powiedział, „którzy umierają z największym zdecydowaniem i
zdecydowanie raz na zawsze są martwi, ja również chciałbym tak umrzeć, ale większość
umiera w sposób niejasny, niejasny dla oka, niejasny dla mózgu, nigdy nie są martwi.
Bawią nas różne rzeczy, ale nasze myśli zawsze zaprząta tylko śmierć”, powiedział.
„Najwyraźniej jest rzeczą ludzką”, powiedział, „że wszystko dzieje się w śmierci”. A
potem dodał: „Moje siostry, ale również córki, usiłują zawsze oszukaństwami, mniejszymi
i większymi, utrzymywać mnie w ruchu, jednym podłym oszustwem: swoją grzecznością.
Każda z nich wie”, powiedział, „że świat się zawali, kiedy nagle mnie zabraknie. Kiedy
stracę ochotę i każę się złożyć na katafalku w pawilonie. Każę się złożyć na katafalku w
pawilonie jak mój ojciec. Zmarły ojciec”, powiedział, „istotnie przejmuje lękiem. Często
przez wiele godzin nie myślę o niczym innym, tylko o listonoszu. Musi przyjść poczta,
myślę. Poczta! Poczta! Poczta! Wiadomość! Pewnego dnia musi przyjść poczta, która cię
nie rozczaruje. Od kogo? Czy nie byłoby radością, drogi doktorze, otworzyć list i
powiedzieć sobie: aha, umrę dwudziestego czwartego!? Nagle”, powiedział, „wizja, że
powierzchnia ziemi staje się z wolna przestrzenią kompletnie pozbawioną powietrza.
Obserwuję ludzi, którzy po pierwsze nie wiedzą, co się dzieje, i zatrzymują się na środku
ulicy, zgodnie z naturą, jak inni, zgodnie z naturą, idą dalej, idą szybciej, idą wolniej, idą,
idą, wchodzą jeszcze do sklepów albo wychodzą ze sklepów, nagle wszyscy odkrywają to
zjawisko, o którym nie wiedzą, co znaczy, czym jest, i po kolei, słabi najpierw, silniejsi za
nimi, padają na ziemię. Wkrótce cała ulica, wszystkie ulice pokryte są uduszonymi ludźmi,
zwłokami, wszystko zamiera w bezruchu, mnóstwa katastrof spowodowanych przez
bezpańską maszynerię zagłady, ponieważ wydarzyły się dopiero po zupełnym
wyeliminowaniu ludzkości, co znaczy, że nie są już katastrofami, w ogóle nikt nie zdołał
zauważyć... Koniec jest niesamowitym hałasem, po którym następuje zgodny z naturą
proces gnicia”, powiedział. „Rozmawiając”, powiedział książę, „ludzie czują się ciągle
tak, jakby balansowali na linie, i nieustannie się boją, że spadną na swój odpowiadający
im niski poziom. Również ja się tego boję”, powiedział Saurau. „Tak więc wszystkie
rozmowy są rozmowami prowadzonymi zawsze przez ludzi, którzy balansują na linie i
nieustannie się boją, że spadną na swój niski poziom, że zostaną zepchnięci na swój niski
poziom. Naturalnie brzmi to zupełnie inaczej”, powiedział Saurau, „kiedy mój syn w
Anglii, w Londynie, na przykład na stacji Victoria, mówi, że nienawidzi ludzi, niż kiedy ja
mówię w Hochgobernitz, że nienawidzę ludzi, ale przecież jest to ta sama śmieszna
nienawiść do śmiesznych ludzi. Jeśli na stacji Victoria wołamy matkę albo ojca, brzmi to
tak samo, jakbyśmy wołali matkę lub wołali ojca stąd, z Hochgobernitz. Rozumie pan? W
rzeczywistości idziemy, jeśli idziemy konsekwentnie, a najuważniej w książkach, ciągle
przez znane nam od dawna krajobrazy. Nie dochodzimy do niczego nowego. Podobnie jak
w badaniach naukowych nie dochodzimy do niczego nowego. Wszystko jest z góry
zapisane. Chłód”, powiedział książę, „jest we mnie, niezależnie więc od tego, dokąd idę,
chłód idzie we mnie ze mną. Marznę od wewnątrz. Ale w bibliotece ten chłód jest jeszcze
najznośniejszy. Same na śmierć zadrukowane mózgi”, powiedział książę. „Z każdą książką
odkrywamy ku swojemu przerażeniu człowieka zadrukowanego na śmierć przez drukarza,
wydanego na śmierć przez wydawcę, zaczytanego na śmierć przez czytelników. Choćby”,
powiedział Saurau, „list z Bombaju od handlarza wełną do mojej młodszej siostry, od
przyjaciela z czasów młodości. Ten list leży w biurku siostry, wiem o tym. A mimo to,
chociaż już od wielu tygodni wiem, że ten list leży w biurku siostry, pytam ją: gdzie jest ten
list z Bombaju? Ona zaś, chociaż wie, że ja wiem, że ten list leży w jej biurku, mówi: w
biurku. Ta śmieszność, z jaką ludzie wstają i znów się kładą”, powiedział, „jest naturalnie
raz po raz warta przerażenia. Dlaczego by nie? Przecież raz po raz w inny sposób
śmiesznie wstają i śmiesznie się kładą. Albo śmieszność, z jaką na przykład teraz idziemy
po murze”, powiedział książę, „czy pan jest świadom tej śmieszności? I czy pański syn jest
jej świadom? Stoimy przed pytaniami jak przed otwartym grobem, który zaraz zostanie
zasypany. Śmieszne jest przecież także to, że konstatuję tę śmieszność”, powiedział. „Mój
charakter można słusznie nazwać niemiłosiernym. Ale równie słusznie ja nazywam świat
absolutnie niemiłosiernym. Miłość jest absurdem i w ogóle nie istnieje w naturze”.
Powiedział: „W związku ze zmianami, jakie mam zamiar przeprowadzić w Hochgobernitz,
wszystko zostanie tu ograniczone. Wszystko zostanie powiększone i wszystko ograniczone.
Powiększenie ziem oznacza ograniczenie naszej egzystencji. Wciąż myślę, że jestem
zostawiony sam sobie. Osamotnienie jest drogą człowieka w nieapetyczność. Starość to
ogromna nieapetyczność. Młodość to obrzydzenie, ale starość jest nieapetyczna. Moi
krewni snują się tu i tam jak trupy, czasem mam ochotę zawołać ich i wykrzyczeć im w
twarz, żeby nie byli bez przerwy tacy martwi. Codziennie to samo”, powiedział książę, „w
moim pokoju jest chłodno, ponieważ chłód jest we mnie, wychodzę ze swojego pokoju,
wychodzę z Hochgobernitz, w myślach, rozumie pan, z Hochgobernitz, wszędzie
stwierdzam taki sam chłód. Często myślę, że mam obowiązek napisać synowi do Londynu,
co oczekuje go pewnego dnia, gdy umrę, tutaj, w Hochgobernitz: Chłód. Izolacja.
Obłąkanie. Zabójcze rozmowy z samym sobą. Szaleństwo z własnego powodu jako
szaleństwo świata, natury. Mój ojciec”, powiedział książę, „często mówił o tym, że
sprzeda Hochgobernitz i wszystko, co do niego należy. Najpierw chciał rozstać się z
kopalniami szutru, potem z tartakami, następnie z młynami, a później z samym
Hochgobernitz, zobowiązał nawet swojego zarządcę, niejakiego Gombrowicza, żeby
sporządził plan, według którego cały majątek zostanie zlikwidowany. Całymi dniami
mówił o uwolnieniu się od Hochgobernitz, ale kiedy myślał o robotnikach, o pracownikach
kopalń szutru, o młynarzach, o pracownikach tartaku, którzy zależeli od Hochgobernitz,
czyli od niego samego, znów porzucał ten plan... W ostatnich czasach powtarzał często:
jestem zmęczony, jestem zmęczony Hochgobernitz, ale jestem zbyt zmęczony, żeby
zrezygnować z Hochgobernitz, lepiej już zrezygnuję sam z siebie. Przychodzi mi na myśl”,
powiedział książę, „że wyobrażał sobie związek małżeński zarządcy z moją starszą siostrą;
ten związek traktował jako przyszły fakt. Zarządca nie podobał mu się ani pod względem
fizycznym, ani umysłowym, ale widział mu się ten związek i chciał do niego doprowadzić.
Wszystko zawdzięczamy zarządcy, powtarzał ciągle”, powiedział książę. „Wtedy jednak
traf chciał, że zarządca runął w głąb wąwozu i został pochowany, a po nim przyszedł inny.
W ostatnim okresie życia”, powiedział książę, „mój ojciec coraz bardziej bał się myśli, że
będzie musiał zlikwidować Hochgobernitz. Ale pod koniec mu to zobojętniało. Spotkał go
marny koniec. Z kobietami utrzymywał kontakt wyłącznie wtedy, gdy był głodny, a ze mną
po to, żeby mnie zwymyślać, skląć. Ze swojego pokoju wysuwał pod drzwiami kartkę, na
której czerwoną kredką wypisywał życzenia odnośnie do jedzenia lub picia”. Przez dwa
ostatnie tygodnie pisał na kartce wyłącznie chleb i woda. Nie otwierał drzwi. Przestał się
myć, a rano kobiety niekiedy słyszały, jak chodzi po pokoju tam i z powrotem i głośno ze
sobą rozmawia, ale nie rozumiały ani słowa. Nagle, na dwa dni przed samobójstwem,
zaniechał chodzenia tam i z powrotem po pokoju, a także tych niezrozumiałych rozmów z
samym sobą, wszystko w jego pokoju umilkło. Ich to jednak nie zaniepokoiło, bo przez
ojca i brata stały się już absolutnie apatyczne. Stary Saurau przez dwa tygodnie otwierał
okno swojego pokoju tylko po to, żeby wytrząsnąć na dziedziniec zamku zawartość kubła,
do którego się załatwiał. Zanim ostatecznie zniknął w pokoju, rodzina widywała go jeszcze
od czasu do czasu, jak siedzi w biurze, nieporuszony. W środku nocy schodził często na
parter z pokoju do biura, aby usiąść przy biurku. Syn, który zaglądał do niego do biura,
pytał, czy mógłby mu w czymś pomóc, ale ojciec pozostawał niemy. Synowi wydawało się,
jakby ojciec chciał raz po raz coś ważnego powiedzieć, ale już nie mógł. Całymi
godzinami stary Saurau siedział w coraz większym bezruchu, aż nagle wstawał i szedł na
górę do swojego pokoju. „Od razu, gdy tylko wchodził do pokoju”, powiedział książę,
„zamykał go”. Przypuszcza, że zamknięty w pokoju, płakał. W ostatnich dniach kobiety
były wobec starego Sauraua zupełnie bezradne. „Nieomal wszyscy Saurauowie odebrali
sobie życie”, powiedział książę, „Hochgobernitz dla prawie wszystkich Saurauów
oznaczało samobójstwo”. Kobiety we wszystkim zdały się na niego, syna obłąkańca. To on
musiał udźwignąć cały ciężar. Ostatni dzień ojca książę opisał, jak następuje: Do trzeciej
po południu z pokoju ojca nie dochodził żaden dźwięk. Nagle spokój, panujący na piętrze
ojca, wydał się księciu podejrzany. Prowadził w biurze negocjacje z pracownikami kopalń
szutru, z pracownikami tartaku, a potem z pomocnikami leśników, i podczas tych negocjacji
wciąż myślał, że o tej porze jeszcze nigdy nie było tak spokojnie. Zawsze przecież
przynajmniej od czasu do czasu słyszał, jak ojciec chodzi tam i z powrotem, jak „czołga się
tam i z powrotem”, powiedział książę, „ale tego dnia, ostatniego dnia października 1948
roku, nic”. Kiedy pracownicy kopalń szutru, pracownicy tartaku i pomocnicy leśników
sobie poszli, on przestudiował jeszcze i uporządkował papiery, które nadeszły od władz
okręgowych, „dotyczące również powodzi”, powiedział książę, po czym wszedł do kuchni,
do kobiet, i oznajmił, że zajrzy do ojca. Znalazłszy się na górze, zapukał do drzwi, ale
nawet mimo kilkakrotnego pukania nie usłyszał zza nich żadnego odgłosu. Nic! „Ojcze!”
Nic. Kiedy indziej ojciec zawsze odpowiadał, „chociaż chaotycznie”. Nic. Wtedy syn
naparł na drzwi barkiem i siłą wtargnął do pokoju. Znalazł nieszczęśnika z przestrzeloną
głową na podłodze. Na nadgarstkach zmarłego dostrzegł obrzmienia, które natychmiast
powiązał z jego obłędem. Kiedy pojawił się lekarz gminny (poprzednik mojego ojca), syn
natychmiast zwrócił mu uwagę na te obrzmienia, ale lekarz zakwestionował jakikolwiek
związek między obłędem ojca księcia a obrzmieniami. „Ja jednak, doktorze, i to coraz
intensywniej, myślę”, powiedział książę, „że między obłędem mojego ojca a jego
obrzmiałymi nadgarstkami istniał związek. Nadto muszę powiedzieć”, powiedział książę,
„że nigdy nie wierzyłem w lekarzy i że również dzisiaj nie wierzę w sztukę lekarską, pan
w moim odczuciu nie bywa u mnie w charakterze lekarza, nie w charakterze lekarza”,
powiedział książę, „i również dzisiaj sądzę, że dla lekarzy natura ludzka jest czymś
najbardziej obcym, że są oni ludźmi w najmniejszym stopniu zaznajomionymi z naturą
ludzką”. On potrafi sobie wyobrazić, że ojciec w ostatnich dniach już w ogóle nie mógł
wstać, a tylko czołgał się dookoła po pokoju. Prawdę mówiąc, nie był już przecież w
stanie, pomijając jego szaleństwo, choćby wskutek trwającej całymi tygodniami surowej
odmowy przyjmowania pożywienia, trzymać się prosto. „W ostatnim okresie był
człowiekiem kompletnie pozbawionym sił, doktorze”, powiedział książę. Nie jest trudno,
powiedział wówczas książę, kiedy patrzy się na ojca złożonego w pawilonie na katafalku,
wyobrazić sobie, co robił, „aby wreszcie móc być martwym! Na jego całym ciele
odkryliśmy ślady potwornych okaleczeń, samookaleczeń”, powiedział książę. Całe jego
ciało było równomiernie naznaczone okaleczeniami. „Ten wysoce inteligentny człowiek!”,
powiedział książę. „Z jego dawniej ulubionych książek, na przykład ze Świata jako woli i
wyobrażenia”, powiedział książę, którą zabrał z biblioteki do swojego pokoju, wyrwane
były decydujące strony. Zjadł je”, powiedział książę. „Schopenhauer był dla mnie zawsze
najlepszym pokarmem”, napisał jego ojciec kilka godzin przed samobójstwem na kartce,
którą znalazł jeden z urzędników komisji sądowej, datowanej: „22 października 1948
roku”. Surdut rozerwał i pociął na wąskie paski, a potem zrobił z nich stryczek.
„Początkowo chciał się powiesić”, powiedział książę, „ale w ostatniej chwili wydało mu
się, że jednak lepiej będzie się zastrzelić. Tak więc ostatnia rzecz, jaką zakomunikował, to
były trzy słowa zapisane na karcie tytułowej wyrwanej że Świata jako woli i wyobrażenia:
lepiej się zastrzelić”. Wszystko wskazywało na to, że jego ojciec zastrzelił się już kilka
godzin wcześniej, zanim odkrył go syn. „Podczas gdy wszyscy byliśmy w dole nad Ache i
przyglądaliśmy się ustępującej powodzi”, powiedział książę. Książę instynktownie
otworzył okno w pokoju ojca i przez chwilę zastanawiał się, czy nie ma tu raczej do
czynienia z nieszczęśliwym wypadkiem. Ale to z pewnością było samobójstwo”,
powiedział książę, „ojciec zastrzelił się całkiem rozmyślnie. Jego szaleństwo nie
wykluczało przecież całkiem rozmyślnego odebrania sobie życia”. Zanim książę
poinformował siostry, skontaktował się z lekarzem gminnym. „To, że lekarz nie chciał
dopatrzyć się związku między obrzmieniami na nadgarstkach a chorobą ojca”, powiedział
książę, „jest świetnym przykładem niewiedzy lekarzy, ich ograniczenia”. Kobiety, jakby
równocześnie z ojcem i przez niego zamordowane, stały w jego pokoju, niezdolne do
wykonania żadnej rozsądnej czynności. Komisja sądowa pojawiła się już o pół do piątej,
„młodzi ludzie”, powiedział książę, „którzy bez przerwy rozmawiali o całkiem innych
przypadkach, bardzo odległych od naszego. Kobiety”, powiedział książę, „zatargały
zmarłego do łazienki, żeby go umyć. Podczas gdy, pod kierunkiem lekarza gminnego,
usiłowały ścisnąć roztrzaskaną czaszkę klamerkami do bielizny, a otwór postrzałowy
zatykały watą zanurzoną w wosku, kilku robotników opróżniało pawilon, w którym później
złożyliśmy ojca na marach. Po ówczesnym przedstawieniu, zagranym kilka tygodni
wcześniej z powodu złej pogody w pawilonie, a nie na dziedzińcu, pawilon był jeszcze
wypełniony dziesiątkami prospektów, rekwizytów, kostiumów, sprzętów do siedzenia”. Był
zdumiony szybkością, z jaką robotnicy przekształcili pawilon w halę z katafalkiem,
powiedział książę. W czasie transportu z łazienki przez dziedziniec do pawilonu zmarły
wypadł im, kobietom, z rąk, więc syn sam zaniósł ojca do pawilonu. Owinęli go tylko w
płótna i również płótnami przykryli. Przez kilka godzin ciągle jeszcze wypływała mu z
głowy krew, z ust i uszu, należało więc często zmieniać płótna. Gdy syn pojechał w dół do
miasta rozpocząć przygotowania do ceremonii pogrzebowej, ojciec był już zimny. Kobiety
powiadomiły krewnych. „One wszystkie mają niewiarygodną rutynę w urządzaniu
pogrzebów”, powiedział książę. „Jako przyczynę śmierci podały nagły obłęd. Nagły
obłęd?”, zapytał książę. „Pomocnicy leśników, pracownicy tartaków i pracownicy kopalń
szutrowych pierwsi, poza najwęższym kręgiem rodzinnym”, powiedział, „odwiedzili ojca
w pawilonie. Nikt z nich go nie rozumiał”. Po pogrzebie tygodnie prędko mijały.
Gospodarka przeszła na księcia tak szybko, że odczuł to jako bolesne i łatwe zarazem.
„Jestem sam”, powiedział książę, po czym dodał: „Nie mogę pana wprowadzić do domu,
bo wszystko jest w nieładzie, wszystko jest w nieładzie”, powiedział: „Jestem sam”,
podczas gdy na wewnętrznym murze zamkowym zaskoczył nas nagły mrok, „ale to nikogo
nie obchodzi. Ja jednak w swojej samotności mam najmniej pretensji z nich wszystkich.
Wkładam stare ubrania, od dziesięciu lat nie kupiłem sobie ani jednej pary butów!
Rezygnuję ze wszystkiego. Wczoraj wieczorem”, powiedział, „kiedy starsza córka wróciła
z wycieczki do Hohenwart, gdzie spotkała się z przyjacielem, uświadomiłem sobie swój
kompletny brak wymagań. Właściwie już cię tu nie ma, pomyślałem, teraz są tu oni! Kiedy
później opowiadała mi o spotkaniu, pomyślałem, jak bardzo, wcale nie wiem dokąd,
oddaliłem się od swoich krewnych, tak że odchodzę od nich w ogromnym tempie i już nie
mogę do nich wrócić. Również Hochgobernitz”, powiedział, „coraz bardziej się zamracza.
Być może moment, kiedy zamroczy się kompletnie, jest już niedaleki. To dla mnie jasne”,
powiedział książę, „że jestem człowiekiem, który chociaż jeszcze jest, to w rzeczywistości
już nie istnieje, jest martwy. Rozmawiając ze mną, myślę, moje siostry rozmawiają ze
zmarłym. Dla sióstr żyję już tylko wtedy, gdy mają jakieś wątpliwości”, powiedział. „Ale
przecież również ja odnoszę wrażenie, że kiedy rozmawiam z kimkolwiek w domu szeptem
panującym tu już od lat, rozmawiam wyłącznie ze zmarłymi. Zmarli się budzą, myją, jedzą
śniadanie, rozmawiają, znów się rozchodzą i na powrót wślizgują do swoich łóżek”,
powiedział Saurau. „Martwa rodzina”, powiedział. „Kiedy ktoś nam bliski popełnia
samobójstwo”, powiedział książę, „pytamy, dlaczego samobójstwo? Szukamy powodów,
przyczyn itd... Cofamy się możliwie najgłębiej w życie zabite naraz przez tę osobę, całymi
dniami zaprząta nas pytanie: dlaczego samobójstwo? Odtwarzamy szczegóły. I musimy
powiedzieć, że wszystko w życiu samobójcy — teraz wiemy, że zawsze był w życiu
samobójcą, prowadził życie samobójcy — jest przyczyną, powodem jego samobójstwa.
Samobójstwo jawi się nam zawsze jako nagłe. Dlaczego? Dlaczego, zadajemy sobie
pytanie, jego samobójstwo choćby przez moment było dla nas zaskoczeniem? Złożony na
marach w pawilonie”, powiedział książę, „ojciec sprawiał wrażenie człowieka śmiertelnie
przerażonego. Jego roztrzaskana głowa pojawia mi się często w nocy w najdziwniejszych
konstelacjach. Dłonie złożone mu na płótnach przez kobiety”, powiedział książę, „były dla
mnie czymś strasznym. Często teraz o nim myślę. Przeważnie jednak widzę go nie żywego,
a zmarłego. Najtrudniej mi wyobrazić sobie ojca żywego. Moja relacja z nim była
skomplikowana, ale nie wykorzystywaliśmy jej obaj przeciw sobie”, powiedział książę.
Na murach zamku wytrzymuje swoją samotność, „bo na murach zamku jestem absolutnie
sam. Czy zawsze byłem sam? O tym, doktorze, pan mógłby coś powiedzieć”, powiedział
książę. „Ależ nie jest pan sam, nie jest pan sam, coś w tym rodzaju. Albo: ojciec jest
zawsze dalej niż syn, odwrotnie, syn jest dalej niż ojciec itd... Tak”, powiedział, „czasem
przychodzi mi na myśl obrazek, który widziałem kiedyś w Brukseli: pewien mężczyzna
idzie i wpatruje się w wystawy, idzie i idzie, i ciągle wpatruje się w wystawy, aż wreszcie
wchodzi do jakiegoś sklepu, po chwili z niego wychodzi, taki radosny, elegancki
mężczyzna, myślę, taki rześki mężczyzna o brukselskim poranku, ciągle więc podążasz za
nim i obserwujesz go; nagle ten mężczyzna pada na ziemię, nie żyje, widzisz, że nie żyje,
obserwujesz więc teraz innych ludzi, którzy zajmują się zmarłym albo w ogóle się nim nie
interesują itd..., po czym idziesz dalej. Gazety”, powiedział książę, „stanowią całymi
tygodniami moje jedyne urozmaicenie, całymi tygodniami prowadzę tylko gazetowe życie.
Wchodzę w gazety, wchodzę w świat. Gdyby z dnia na dzień zabrano mi gazety,
przestałbym żyć”, powiedział. „Nie ma lepszego powietrza od gazetowego, powtarzam
sobie często. W górskim powietrzu, w wysokogórskim powietrzu, doktorze, najbardziej
lubię oddychać atmosferą gazetową. Popadłszy w gazetowe szaleństwo, na całe tygodnie
tracę panowanie nad Hochgobernitz. Czytać gazety jak dobrze znane baśnie”, powiedział
książę, „to dla mnie często jedyna możliwość życia tutaj”. I dodał: „Kiedy na przykład idę
sam przez wysoki las, zawsze mam partnera, idącego wraz ze mną, zawsze partnera
odpowiedniego do tematyki, która mnie zajmuje, odpowiedniego do sytuacji. Nie widać
go, ale jest mi posłuszny. Nigdy nie miałem lepszego partnera do rozmów niż ja sam.
Coraz bardziej i bardziej”, powiedział książę, „to, czym jest Hochgobernitz, zostaje w tle.
Niezależnie od tego, z kim rozmawiam, zadaję sobie zawsze pytanie: czego chce ten
człowiek? Nie interesuje mnie już nic, co wywodzi się od ludzi. Jesienią myślę, że
nadchodząca zima doprowadzi wszystko do porządku, zimą, że nadchodząca wiosna,
wiosną, że nadchodzące lato itd. To wszystko. W rzeczywistości nie dzieje się nic więcej.
Rozmawiam sam ze sobą. Jestem stary. Czy przyniósł mi pan moje pigułki? Czy
wchodzenie tu do mnie na górę nie jest dla pana zbyt wyczerpujące? Wchodzenie do mnie
na górę wąwozem? Co porabia pański syn? Już od wielu miesięcy nie byłem w Leoben. Nie
mam zresztą ochoty”, powiedział książę, „traktować ludzi i wszystkiego, czego dotykają,
czego muszą dotykać, jako sztucznych tworów. Obserwacje już mnie wyczerpały.
Obserwacja szybko człowieka wyczerpuje. Nagle czuję”, powiedział książę, „że gniję,
gniję z minuty na minutę, słyszę, że gniję, słyszę to i chcę odejść z tego miejsca, którego
nagle staję się świadom jako miejsca gnicia; ale jest za późno. Już nawet nie udaje mi się
wykrzyknąć własnego nazwiska. Chcę wykrzyknąć własne nazwisko, ale się duszę. Patrzę
na siebie z bardzo wysoka i stwierdzam: jesteś już niczym. Istotnie”, powiedział książę, „w
wielu snach idę przez niekończącą się salę na audiencję, najważniejszą audiencję w moim
życiu. Ponieważ sala, przez którą idę, jest wysoką salą, naprawdę przyprawiającą o
zawroty głowy, salą bez końca, audiencja nie jest możliwa, nie mam też możliwości, jako
że sala jest salą bez końca, dowiedzieć się, u kogo mam stawić się na audiencji. Chcę się
dowiedzieć, kto (albo co) mnie przyjmie, zechce przyjąć, ale idę, idę i idę, i niczego się
nie dowiaduję. Bywają godziny, kiedy mówię sobie, nie zostało ci nic prócz
beznadziejności i musisz się nią zadowolić, codziennie malujesz jej inną twarz, mówię
sobie, i pokazujesz język, żebyś mógł zobaczyć, jak się śmieje. Natura jest wszakże, o czym
pan pewnie wie, niesłychanym powszechnym surrealizmem. Ale prawdę mówiąc”,
powiedział książę, „każdy słuchacz zbliża się jedynie do najbardziej zewnętrznej granicy
sprawy, o której się mówi. Całe nasze życie jest wyłącznie zbliżaniem się do najbardziej
zewnętrznych granic życia. Nagle”, powiedział, „towarzystwo, które jest najzwyklejszym,
jakie można sobie wyobrazić, ogarnia filozoficzny nastrój, przez co to najzwyklejsze
towarzystwo staje się jeszcze o wiele zwyklejsze. Geniusze”, powiedział książę, „marzą o
swoim geniuszu, tylko gdy zachęcą ich do tego inni geniusze, którzy marzą o geniuszach. A
może”, powiedział, „może już wszystko stało się dla mnie muzyką? Coraz bardziej czuję,
że jestem wydany na pastwę sądu najwyższego, że wokół mnie stoją ciągle sprzymierzeńcy,
o których nie wiem, kim są. Z tego powodu kłaniam się od czasu do czasu. Nie
spodziewam się łagodnego wyroku. Kara śmierci wydaje mi się jednak zbyt śmieszna w
zamian za życie! Niepokoi mnie uprzytomnienie sobie”, powiedział książę, „że będąc w
bibliotece, wyciągam z półek coraz więcej książek, które czytywał również ojciec. Naraz
ożywa we mnie wiele cech ojca”. Usiedliśmy na jedynej ławce, zamontowanej na murze
zewnętrznym zamku. „Rodzice”, powiedział książę, „osiągają doskonałość w swoich
dzieciach”, i dodał, jakby patrząc na wskroś przez ciemność: „Są miasta, w których
chciałbym żyć przez dłuższy czas, latami, przez całe dziesięciolecia, i inne, których nie
znoszę nawet przez chwilę. Londyn”, powiedział, „jest jedynym miastem, w którym
chciałbym żyć przez całe życie. W Londynie rozwijałem się kiedyś w najbardziej użyteczny
sposób”, powiedział. „Rozwijałem się w Londynie inaczej niż mój syn. W Londynie
spędziłem najszczęśliwszy okres mojego życia. Paryża się boję, Paryż mnie irytuje, Londyn
mnie uspokaja. Paryż jest nerwowy, Londyn spokojny. W Hamburgu wytrzymałem kilka lat,
w Wiedniu wytrzymywałem zawsze tylko kilka godzin. Nie znam jednak Sztokholmu ani
Marsylii, ani Lizbony, miast, które na pewno by mi się spodobały. Lubię być w Rzymie. W
Warszawie. Ale przez długi, jak najdłuższy czas chciałbym żyć tylko w Londynie. Jestem
człowiekiem stworzonym w sam raz do życia w Londynie, człowiekiem, którego jednak
zamknięto w Hochgobernitz. Zawsze uważałem Hochgobernitz za absolutnie zabójcze dla
mnie więzienie. Nie znaczy to, że nie kocham Hochgobernitz. A Londynu przecież nie
kocham. W Londynie chciałbym być, z chęcią spędziłbym tam życie, ale Londynu nie
kocham, Hochgobernitz natomiast kocham, ale odczuwam je jako dożywotnie więzienie.
Ludzie są maszynkami do liczenia, niczym więcej. Liczymy, myślimy zawsze liczbami. Od
urodzenia wtłacza się nas w system liczb, a pewnego dnia wyrzuca z niego jak z katapulty,
we wszechświat, w nicość. Rozmawiając z kimś przez pewien czas”, powiedział książę,
„wpadamy w przerażenie, stwierdzamy bowiem, że rozmawiamy z maszynką do liczenia.
Świat w coraz większym stopniu staje się komputerem. Na nic zda się nasza bierność, i tak
zawsze zamyka się nas we wszystkim, z czego nie możemy się wydostać”. Powiedział:
„Ponieważ moje córki są takie same jak moje siostry, moje córki będą kiedyś moimi
siostrami. Wszyscy ludzie zawsze mnie oszukiwali. Le silence éternel de ces espaces
infinis m’effraye...”, powiedział. „Zabierają mi wszystko, czego nie trzymam w garści.
Kiedy mój syn sprzeda Hochgobernitz”, powiedział książę, „będzie stracony”. Mój ojciec
powiedział: „Ależ ja nie wierzę, żeby pański syn sprzedał Hochgobernitz”. Książę odparł:
„On go nie sprzeda, on je zlikwiduje. To straszne”, powiedział. „Rano”, powiedział,
„wszyscy boją się, że ich zagadnę, również ja boję się rano, że ktoś mógłby mnie zagadnąć,
że pierwszy mógłbym zostać zagadnięty. Słyszymy siebie wzajemnie, jak wstajemy, myjemy
się i ubieramy, ale boimy się, że będziemy musieli na siebie spojrzeć. Nagle zagadujemy
do siebie i jesteśmy rozbici. Rozbici na cały dzień. Jemy potem w tym rozbiciu śniadanie,
omawiamy sprawy dotyczące Hochgobernitz, gospodarki, ludzi, możliwości rozrywki,
propozycji kulinarnych. Jak moglibyśmy lepiej ogrzać się zimą, a latem lepiej ochłodzić. O
szpilkach do krawatów, paprochach po czyszczeniu butów, planach podróży. Przebieg dnia
w Hochgobernitz był zawsze przytłaczający. Mój syn boi się wracać do tej depresji. Czy
on jest rewolucjonistą? zadaję sobie często pytanie. Czy jest fantastą, mającym politykę w
genach? Wydaje się, że syn doskonale wie, iż tutaj wszystko się wyczerpało. Wyczerpało.
Stąd”, powiedział książę, „widzę wszystko, jeśli się wysilę, ale już nie mam ochoty się
wysilać. Straciłem ochotę do jakiegokolwiek wysiłku. W pewne dni jednak, mimo iż o to
nie zabiegam, atmosfera jako odzwierciedlenie wszelkich możliwych charakterów jest
absolutnie przejrzysta, i tym się delektuję. Tak, tym się delektuję. Niezakłóconą dalą. Ale
naturalnie i ten stan przeradza się wkrótce w nieznośność. Wszystko przeradza się w
nieznośność. Jeśli niepodobna tego znieść, jest się martwym. To całkiem proste: nie można
tego wytrzymać, i w ten sposób to się kończy. Wszystko. Jedyną istniejącą siłą, jak pan
wie, jest wyobraźnia. Wszystko jest wyobrażeniem. A wyobrażanie sobie wymaga wysiłku
i jest zabójcze. W środę po południu”, powiedział książę, „wyobrażam sobie, że jest środa
po południu, mój syn jest w Hochgobernitz, w swoim pokoju. Zrobiliśmy długi spacer,
który nas znużył, więc kładziemy się obaj, każdy w swoim pokoju. Podczas tego spaceru
każdy z nas rozwijał najbardziej osobisty temat, wszystko jedno, o czym rozmawialiśmy,
wszystko jedno, o czym myśleliśmy: nie rozumiemy się. Podczas kolacji, którą ugotowały i
do której nakryły kobiety, wracamy do tego, o czym rozmawialiśmy na spacerze, i widzimy,
że dzieli nas tylko wiek. Na dworze jest ciepły letni wieczór, a ja proponuję synowi,
żebyśmy jeszcze raz wyszli na dwór, na mury, wykorzystajmy ten wieczór, mówię,
wyjdźmy. Wyjdźmy wszyscy, również kobiety. Na dziedzińcu, a potem na murach, wszyscy
radujemy się konstelacją zachodzącego słońca, murów i natury. Potem zapada ciemność, a
my postanawiamy w nią wkroczyć, idziemy bowiem aż do wąwozu, przechodzimy obok
Krainerów. Wydajemy się na pastwę ciemności. Wydaliśmy się na pastwę ciemności jako
nauki, mówię. Mój syn mówi: nauki ścisłej. Ja mówię: nauki politycznej. Ciemność jest
nauką polityczną. Wszyscy pragniemy, żeby ten letni wieczór się nie kończył. Jesteśmy
szczęśliwi. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi. Nie pojmuję tego”. Często odnosi wrażenie, że w
jednej chwili może umrzeć, „w chwili, gdy zostawię ciało samo. Podziw, jaki wytwarzamy
w sobie dla jakiegoś człowieka, który to podziw ów podziwiany przez nas niszczy w
najstraszliwszy sposób, zmieniając się naraz na naszych oczach, równocześnie w nas,
konsekwentnie w kogoś, kim naprawdę jest, staje się koniec końców czymś wszystko
unicestwiającym. Prawdą jest, że nie słyszy się na świecie nic poza: to jest dobre, to nie
jest dobre, człowiek taki albo taki itd... Jakże często słyszymy: ten jest uprzejmy, ten nie.
Ten mówi płynnie po francusku, ten nie, ten jest materialistą, ten nie, ten jest komunistą,
ten nie, ten jest poetycki, ten nie, ten jest bogaty, ten nie... Do obrzydzenia! Tak!”,
powiedział książę, „w niższych warstwach społecznych zawsze widać całkiem niewielki
zasób słownictwa, kiedy się w tych niższych warstwach mówi; w wyższych za to widać
cały. Widać cały potworny, unicestwiający zasób słownictwa, również wtedy, kiedy się go
nie używa, tylko tłumi. I jeszcze coś nieznośnego”, powiedział: „Symfonicy mają zawsze
symfonie w głowach, pisarze zawsze pisarzy, budowlańcy zawsze budowlańców, tancerze
cyrkowi zawsze tancerzy cyrkowych, to nieznośne! Ale ja już przez całe życie zawsze się
obawiałem, obawiałem się już przez całe życie, że udusi mnie fetor świata”, powiedział.
„Straszne jest również to, że bieda jest zawsze biedą, a bogactwo bogactwem. A ja przez
całe życie mówię zawsze: chcę być tu i chcę być tam, i jestem nieszczęśliwy. Dlaczego?
Zadawanie takiego pytania jest również bezsensowne, jest niedozwolone! Mówimy zawsze
tak, jakbyśmy już dawno wszystko omówili. I rzeczywiście, doktorze, wszystko zostało
powiedziane. Jednak człowiek ciągle mówi dalej, mówi ciągle dalej i dalej o swoim
obrzydzeniu, mówiąc o swoim losie. Również filozofowie, drogi doktorze, prowadzą nas
zawsze przez muzeum, które znamy już na pamięć, to muzeum jest nam znane w
najdrobniejszych szczegółach. A jest to cuchnące muzeum, do którego prowadzą nas
filozofowie, gdy tylko zaczynamy zajmować się ich filozofiami. O wszystkich filozofiach
mówi się zawsze, że otwierają okna i pozwalają wpłynąć do muzeum powietrzu, świeżemu
powietrzu, świeżemu powietrzu, drogi doktorze. Jednak prawdę mówiąc, od czasów Kanta
ani jednemu nie udało się przewietrzyć muzeum, ani jednemu, zapewniam pana! Od czasów
Kanta świat jest światem nieprzewietrzonym! A nauka naśladuje filozofię i porządkuje
całkowicie znane szaleństwo. Żyjemy drobnymi niespodziankami, które sobie sprawiamy,
bo jesteśmy uprzejmi, czy to nie jest żałosne? Że wszystkiemu mogę powiedzieć tak, ale
wszystkiemu również nie. Ludzie stoją zawsze na pozycji, na której bycie jest
bezsensowne. I w ogóle nie ma”, powiedział, „praktyki, istnieje tylko teoria. W muzyce
słyszymy to, co czujemy. Prawda jest tradycją, a nie prawdą. Ja”, powiedział książę,
„nigdy nie umiałem się zabawić, nigdy rozerwać. Dosłowność zawsze mi wszystko
unicestwiała. Dosłowność zawsze wszystko unicestwia. Ale nie ma już innej możliwości,
jak tylko od urodzenia zostać wtłoczonym w dosłowność. Kiedy otwieramy usta,
dopuszczamy się zabójstwa czyjejś opinii, zabójstwa opinii i samobójstwa. Jeśli jednak
nie otwieramy ust, już wkrótce popadamy w obłęd, w szaleństwo, nic innego. W
rozmowie, w rozmowie z samymi sobą, podnosimy, wyciągamy wszystko z coraz większym
wysiłkiem z ciemności i przywołujemy jako dowód, istniejemy wyłącznie w dowodach, i
tracimy to znowu na rzecz ciemności. Ale tylko czasem dostrzegamy w rozmowie
rzeczywistą brutalność życia. W rozmowie ożywiamy zmarłych, a żyjących zabijamy. Tak
długo posiłkujemy się tymi teatralnymi sztuczkami, aż wreszcie jesteśmy już tylko w
teatrze. Kiedy przebywam w bibliotece”, powiedział książę, „wszyscy sądzą, że, jako iż
przebywam w bibliotece, zajmuję się książkami, a przynajmniej atlasami, przynajmniej
zadrukowanym papierem. Ja jednak, prawdę mówiąc, już od lat nie przeczytałem ani jednej
książki ani nie przestudiowałem żadnego atlasu, bo w bibliotece przebywam wyłącznie po
to, aby być w sobie samym. Świat bardziej jest przez nas zużywany, bardziej świat przez
nas, niż my przez świat. Drogi doktorze, opowiadam panu teraz historię natury! Procesy są
zawsze inne. Moje życie jest zawsze innym życiem niż pańskie, niż pańskiego syna, niż
mojego syna itd..., ale kiedy ktoś mnie zapyta, chociaż nikt mnie nie pyta, jakim życiem jest
moje życie, powiem: moim życiem. Istnieniami konsekwentnymi! mówię. Wywołam tym
śmiech. Pogardę. Powszechną dezaprobatę. Ciągle się boję, że zostanę zapytany, jakim
życiem jest moje życie, chociaż wiem, że nikt nigdy mnie nie zapyta, jakim życiem jest
moje życie. Tego pytania nie można mi zadać. To pytanie zadaje się zawsze tylko po to, aby
nie musieć go zadać, rozumie pan. Tak”, powiedział książę, „coraz bardziej uświadamiam
sobie przyczyny, coraz bardziej się starzeję. W istocie odczuwam zawsze, gdy myślę, czyli
myślę o ludziach, ich słabość jako słabość, która wywiera na mnie silną presję. Zdarzają
się na przykład okresy, kiedy w ogóle nie pisuję listów. Nie piszę nawet do syna. Do
nikogo. Nie prowadzę korespondencji, jestem niezdolny do nawiązywania kontaktów.
Potem znów dniami i nocami piszę listy, kartki, bez przerwy, a w tych listach i na tych
kartkach jest napisane wyłącznie to, że nie pisuję ani listów, ani kartek, i że nie chcę
żadnych kontaktów. Kiedy jestem na łonie natury”, powiedział, „myślę, że lepiej jest nie
być na łonie natury, kiedy nie jestem na łonie natury, myślę, że muszę być na łonie natury.
Wskutek tego, wskutek tych spekulacji, starzeję się, marnieję”. Pragnąłem wejść do środka,
zobaczyć wnętrze zamku, ale książę ani myślał przerywać swojego „spaceru”, w żadnym
celu. On i mój ojciec przechadzają się na ogół przez kilka godzin po murach zewnętrznych
albo wewnętrznych i ojciec jest zawsze słuchaczem księcia. Tego dnia mój ojciec chciał
wrócić do domu wczesnym wieczorem, miał umówionych pacjentów, którzy niechybnie,
pomyślałem, teraz już od dłuższego czasu siedzą w jego poczekalni. Książę nas jednak
zatrzymywał. Ojciec nie mógł odejść. Również mnie opowieści księcia niezwykle
interesowały. Wieczorem nie było wcale zimno, przeciwnie, mogliśmy spokojnie zdjąć
marynarki. Nie chciałem jednak zdejmować marynarki w obecności księcia. „Wolność
opina mój umysł niczym pancerz”, powiedział książę, „absolutna wolność, którą wszakże
mam, ale się nią dławię. Jestem skonstruowany całkowicie wbrew rzeczywistości”,
powiedział. „Przez większość czasu, doktorze, będzie się pan śmiał, znajduję pocieszenie
wyłącznie w braku pociechy. Kiedy jestem sam, mam ochotę być wśród ludzi, kiedy jestem
wśród ludzi, mam ochotę być sam. Zadaję sobie ogromny trud”, powiedział, „by zrozumieć
inne umysły niż tylko swój własny, ale nie rozumiem innych umysłów. W istocie jestem
bezradny. To absolutnie możliwe, że umrę na wariactwa innych, na choroby innych, a nie na
swoje własne wariactwa, nie na swoje własne choroby, albo przynajmniej nie tylko na
swoje własne, nie tylko na cudze. Natura wypełnia mnie całego, widzi pan, doktorze, ja
jednak duszę się tą wypełniającą mnie w całości naturą. Rzeczywistość przedstawia mi się
zawsze jako okrutne przedstawienie wszystkich pojęć. Teatralne efekty, myślę zawsze,
ucieczka przed myśleniem, myślę zawsze. Bo przecież wszyscy jesteśmy skazani na
myślenie, że nic a nic nie jest rzeczywiste. Spróbujmy, mówią wczesne wieki,
filozoficznie, spróbujmy praktycznie, mówią późniejsze, spróbujmy praktyczno-
filozoficznie, mówi natura. Ostatnio natomiast”, powiedział książę, „sądzi się, że postęp
jest adhezyjno-matematyczny. Ta tendencja w całości odnosi się do śmierci, jak czujemy,
możemy patrzeć, na co przyjdzie nam ochota. Nasi nauczyciele nie żyją i wskutek zawsze
przedwczesnej śmierci uchylają się od odpowiedzialności. Nasi nauczyciele zostawili nas
samych. Przyszłość nie wyłoniła jeszcze nauczycieli, a ci z przeszłości już nie żyją. Po
niektórych ludziach”, powiedział książę, „widać, że wszystko na (i w) nich jest tylko
teoretyczne, u innych natomiast to, co nimi ciągle powoduje, nie jest ani teoretyczne, ani
praktyczne. Co potem? Jednak żaden człowiek nie ma nigdy możliwości być praktycznym.
Żyjemy dzięki założeniu, że problemy są w nocy nieprzezwyciężalne, a w dzień
przezwyciężalne. To umożliwia filozofowanie. Kiedy zaczynamy myśleć o tym, w jaki
sposób idziemy”, powiedział, „marsz już po chwili staje się niemożliwy, kiedy natomiast
zaczynamy myśleć o tym, w jaki sposób filozofujemy, już po chwili niemożliwe staje się
filozofowanie. Kiedy zaczynamy myśleć o tym, w jaki sposób jesteśmy, rychło się
rozwiewamy. Możemy też, jeśli się nam spodoba”, powiedział książę, „pociągnąć granicę
na wskroś jakiegoś człowieka i raz z jednej, raz z drugiej strony tej granicy wchodzić weń,
nie przekraczać granicy i znowu z niego wychodzić. Kultury”, powiedział książę, „stawiają
nam żądania niemożliwe do spełnienia. Najstarsze kultury — największe. Ale marniejemy
wskutek własnej. Podobnie jak marniejemy wskutek własnych religii, a twierdzimy:
wskutek natury. Konieczne jest”, powiedział książę, „żeby obraz świata, wszystko jedno
jaki i kiedy, został przez nas zniszczony, żebyśmy zawsze niszczyli wszystkie obrazy.
Rozum”, powiedział, „jest dyktatorski, nie istnieje rozum republikański. Człowiek myślący
w coraz większej mierze znajduje się w olbrzymim sierocińcu, gdzie nieustannie
udowadnia mu się, że nie ma rodziców. Nikt z nas nie ma rodziców, nigdy nie jesteśmy
samotni, ale zawsze sami. Już teraz od dawna tworzymy światową legię cudzoziemską
umysłu, wszyscy razem. I”, powiedział, „wiedząc przecież, że nie będąc osądzonymi, nie
istniejemy, pragniemy nieustannego surowego sądu, który bez przerwy rozumiemy i
wskutek tego cierpimy. Dopóki się nie znużymy, podchodzimy do siebie zawsze tak,
jakbyśmy byli cechami charakteru. Naturalnie kobiety opanowują tę sztukę trochę słabiej.
Ale nikt nie potrafi opanować jej w pełni. Czy byłoby możliwe”, zapytał książę, „żeby
powietrze tutaj było powietrzem metafizycznym?” Mój ojciec nie odpowiedział. „Idźmy
dalej”, powiedział książę. „To, co wdychamy, to też wyłącznie cyfry i liczby, co do których
jedynie snujemy przypuszczenia, że są naturą. Każdy przedmiot ma w naszych oczach formę
świata, sprowadzonego do jego dziejów, wszystko jedno, o jaki przedmiot chodzi.
Również pojęcia, które umożliwiają nam zrozumienie, przyjmują dla nas formę świata,
zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną formę świata. Jeszcze nie przezwyciężyliśmy
świata w swoim myśleniu. Posuniemy się dalej dopiero wtedy, gdy w swoim myśleniu
całkowicie zostawimy świat w tyle. W każdej chwili musimy umieć zlikwidować wszelkie
pojęcia. Dzieciństwo”, powiedział, „nie stanowi fundamentu, a zatem jest zabójcze.
Podobnie jak dawniej często opuszczałem Gobernitz”, powiedział książę, „i wszystko, co
się z nim wiąże, powierzałem zarządcy, tak i teraz często opuszczam swój mózg i oddaję go
we władzę jakiemuś zarządcy. Każda sytuacja”, powiedział, „jest zawsze w jednej chwili
całkowicie politycznym fatalizmem. Moja świadomość jest zawsze w jednej chwili
absolutnie kategoryczna, hipotetyczna, dysjunkcyjna. Bardzo możliwe, że rekiny istotnie
fruwają w powietrzu, po lasach, bo przecież nic nie jest fantastyczne... Z każdego listu, w
którym nie ma o tym ani słowa”, powiedział książę, „wyczytuję ciągle, że człowiek piszący
dany list jest rozgoryczony swoim losem. Widzę, jak znajdując się głęboko pod
powierzchnią rozpaczy, stara się porozumieć na powierzchni, widzę, jak usiłuje
sprowadzić na manowce to, co go na nie sprowadziło, itd... Komiczny lub wesoły element
w ludziach objawia się najbardziej poglądowo w ich udręce, podobnie jak element udręki
w ich komicznych, wesołych itd... Gwiazdy, ciała niebieskie w ogóle” (których nie
widzieliśmy), powiedział książę, „stają się z wolna symbolami, za jakie zawsze je
uważaliśmy. Wskutek tego łudzimy się, że istnieje Stwórca. Rozum, drogi doktorze, jest
alogiczny. Ratunek istnieje tam, dokąd nie idziemy, ponieważ nie możemy zawrócić. Im
większe trudności, tym bardziej lubię żyć, to zdanie często całymi nocami ciągałem po
swoim umyśle i wygładzałem. Ponieważ określamy przedmiot poprzez wyobrażenie,
wydaje nam się, że go doświadczamy. Ale zjawiska, które rozpoznajemy jako nasze własne
przesłanki, są w rzeczywistości niemożliwe. Mamy świadomość wyobrażeń i ona musi
nam wystarczyć. Poezję, ponieważ w rozumny sposób jesteśmy zdystansowani wobec
rzeczywistości. Jeśli problematyka naszego życia dochodzi do naszej świadomości, wydaje
nam się, że jesteśmy filozoficzni. Ciągle obciąża nas to, czego dotykamy, zawsze więc
jesteśmy wszystkim obciążeni. Nasze życie, które nie jest naturą, jest dla nas jednym
wielkim obciążeniem. Przy złej pogodzie (złej widoczności!) otrzymujemy ostrzeżenie,
byśmy nie wspinali się na wyższe albo wręcz najwyższe szczyty. Jesteśmy dalej”,
powiedział książę, „znużeni, jeśli znużyła nas spekulacja. Oczywiście każdy raz po raz się
chroni, mówiąc: ja nie mam z tym nic wspólnego! i jest to jego prawo. Ja też przecież
mówię bez przerwy, że nie mam z tym nic wspólnego, ja z niczym nie mam nic wspólnego.
Ale razem jesteśmy wszakże akcydentalni. Nie kłamiąc, szybko się nużymy. W ziemi są
fundamenty, czujemy, nie myśląc, w niższych warstwach, i ogarnia nas lęk. Czy zawsze
wymagamy zbyt wiele od innych?”, zapytał książę. „Nie”, odpowiedział sam sobie, „nie
myślę. Wychodzę jakiemuś człowiekowi naprzeciw i myślę: co ty myślisz? Czy mogę,
zadaję sobie pytanie, przebyć wspólnie z tobą kawałek drogi w twoim mózgu? Odpowiedź
brzmi: nie! Ani kawałka drogi nie możemy przebyć wspólnie w jednym mózgu. Zmuszamy
się, żeby nie dostrzegać własnych otchłani. Ale do końca życia spoglądamy w dół, w swoje
fizyczne, jak i psychiczne otchłanie (nie dostrzegając ich). Choroby systematycznie niszczą
nasze życie, podobnie jak sama siebie niszczy coraz bardziej wadliwa ortografia”. Książę
powiedział: „Każdy dyskutuje bez przerwy sam ze sobą i mówi: nie ma mnie. Z kolei każde
pojęcie jest w sobie nieskończenie wieloma pojęciami. Zawsze, od najwcześniejszego
dzieciństwa, odczuwałem potrzebę, żeby zapuścić się w swoje fantazje, i zawsze zresztą
zapuszczałem się w nie daleko, zawsze dalej niż ci, których do tych fantazji zabierałem, jak
na przykład siostry, jak córki i syna. Podobnie jak oni nie mają odwagi wejść naprawdę
nieskończenie w rzeczywistość, nie mają również odwagi wejść naprawdę nieskończenie
w fantazje, w fantastyczność. Dużo mówimy o chorobie”, powiedział książę, „o śmierci i
skupieniu człowieka na chorobie i śmierci, ponieważ nie umiemy ich, choroby i śmierci
oraz skupienia na chorobie i śmierci, sobie wyjaśnić. Dlaczego mamy poświęcać się
zewnętrznemu przedstawieniu, zewnętrznej akcji na powierzchni życia? I zniżać się do
niej tak bezsensownie, mimo iż jesteśmy stworzeni do wewnętrznego przedstawienia itd.?
Mistyczność w nas prowadzi prosto w alegorię rozumu: jesteśmy zrozpaczeni. Wczoraj”,
powiedział książę, „zapytano mnie, gdzie właściwie leży Hochgobernitz. Czy na
wschodzie, czy na zachodzie? O to mnie zapytano. Natychmiast odpowiedziałem: na
wschodzie! I powiedziałem: naturalnie na wschodzie! Ale w drodze do domu — byłem w
wąwozie! — pomyślałem, że przecież mogłem odpowiedzieć: na zachodzie! Naturalnie na
zachodzie! Słuchaczowi”, powiedział Saurau, „zawsze mówi się to, co on wie, ale czego
nie rozumie. My zaś rozumiemy bardzo wiele rzeczy, których nie wiemy”, powiedział. „Z
posiadanymi słabościami, doktorze, trzeba naturalnie coś robić. Ja tylko, mając na
względzie syna, zadaję sobie pytanie, jakie są zadania mężczyzny, którego natura obdarzyła
bez wątpienia niezwykłym, chociaż politycznym talentem, zwłaszcza gdy, jak udaje, czci
ojca swego, a matkę swoją (jej nie, bo ona nie żyje!) idealizuje. Rodzice wierzą, że mają
prawo oczekiwać od syna porządnego, chociaż nie nadzwyczajnego życia, mam więc, jak
sądzę, do tego prawo. Takie zatem jest twoje wychowanie: studiujący w Londynie młody
człowiek jako czujący się dobrze tylko za granicą egzaltowany marzyciel... niszczący się
człowiek, w kategoriach politycznych oddalający się, jak mi się zdaje, coraz bardziej ode
mnie, a więc i od siebie, osoba o wątpliwym charakterze, długo nieudzielająca na moje
listy żadnych odpowiedzi, a później jedynie bardzo krótkich. Takiego syna akceptuję!
Wszystkie te listy od syna”, powiedział książę, „w rzeczywistości nie są w ogóle listami,
to tylko krótkie tablice z zakazami, które mój syn ustawia dookoła siebie, jak: Wstęp
wzbroniony! itd..., te listy, w których wcale nie ma odpowiedzi na moje pytania, pochodzą
z cuchnącej atmosfery jego pokoju w Londynie. Mój syn, oszalały uczony, badający coś, co
dawno zostało zbadane, na przykład masy, które dzisiaj nikogo nie interesują. Masy nikogo
więcej nie interesują, ponieważ masy już są u władzy. A ten syn, myślę, siedzi w Anglii i
nawet przez chwilę nie pomyśli, że jednak musi ponieść wielką winę... Życie mojego syna,
w którym to życiu jest za mało przyzwoitości, wydaje mi się tępym błądzeniem po
wszystkich dziedzinach wiedzy. Nigdy, jeśli chodzi o syna i o mnie, jeśli chodzi o nasze
wzajemne relacje, nie odczuwałem przyjemności regularnej korespondencji, nigdy. On
pisze właściwie tylko z prośbą o pieniądze, to wszystko. Nie interesuje go, że my tutaj
marniejemy. Że w swoim życiu jesteśmy przykuci do Hochgobernitz. Wszystko, o czym syn
do mnie pisze, to wyciągi z ludzkiego działania, dowodzące mi, że bezużytecznie trwoni
zarówno swoje talenty, jak i moje pieniądze. On, widzę to coraz wyraźniej, wpadł w
koleiny maspolitycznego masowego szaleństwa, które nie jest takie śmieszne, żeby w
przyszłości nie mogło jeszcze wszystkiego zniszczyć. My wszyscy”, powiedział książę,
„zawsze w straszliwy sposób cierpieliśmy przez mojego syna. Ale on naturalnie”,
powiedział, „może robić, co chce”. W nauki da się zajrzeć jak w krajobraz, powiedział
książę, „w którym wszystkie pory roku są zawsze równoczesne. Nasze państwo”,
powiedział, „to system prawny, opierający się na wszystkich możliwych
niegodziwościach”. Każdy rząd upada wskutek swojej niemożności. „Śpimy”, powiedział,
„i śnimy świat, stworzony przez wiele, przeważnie cudzych umysłów równocześnie z
naszym, co nas zadziwia, bo nie możemy wiedzieć, że my to nie zawsze tylko my. Od czasu
do czasu odkrywamy człowieka, częściej w mieście niż na wsi, w którego twarzy nie
potrafimy absolutnie nic odkryć, a to przysparza nam bólu. Ale nie możemy powiedzieć, że
ten człowiek jest głupi. Często przechadzam się tam i z powrotem po bibliotece, myśląc, że
inni myślą, że przechadzam się w zamyśleniu tam i z powrotem po bibliotece, podczas gdy
ja przechadzam się po bibliotece zupełnie bezmyślnie. Tak jak dzieci często udają przed
rodzicami śpiące albo wręcz martwe, żeby ich przerazić, ja udaję zamyślonego. Często
podczas jakiejś rozmowy”, powiedział książę, „uspokaja nas przypuszczenie, że świat
naszego rozmówcy jest wyższy i głębszy niż nasz własny akurat o to, co zabójcze. Przecież
absolutnie możemy”, powiedział, „przejrzeć daną sprawę na wskroś zarazem w jej
bezmiernie szerokiej, jak i bezmiernie dalekiej perspektywie. W listach relacjonujemy
sobie wzajemnie zawsze to, co wydaje się nam ważne, często tylko szczegóły, żeby opisać
drobiazgi z drogi, którą nasza osoba przebywa, podążając ku swojemu kresowi i
pokładając ufność w innej osobie, przemierzającej tę samą drogę. Określonym, niemiłym
nam postaciom nie pozwalamy wystąpić w teatrze, który robimy; a gdy wpychają się do
naszego teatru, przepędzamy je. Jeżeli w pełni uświadamiamy sobie mechaniczność
własnych ciał, zapiera nam to dech. W ostatnich czasach”, powiedział, „udawało mi się
przejrzeć ludzi lepiej niż mechanizm i to zawsze dokładnie w takich miejscach, w których
ten mechanizm rozpadnie się najpierw (będzie musiał się rozpaść). I widzę bardzo
wyraźnie, że to ja utrzymuję wszystkie te mechanizmy w ruchu. Najpierw przybywamy do
miast, aby odwiedzić wielu ludzi”, powiedział, „jednych się zna, innych nie, mamy
wrażenie, że trzeba ich odwiedzić, i właśnie dlatego przybywamy w ogóle do tych miast,
żeby poprzez kontakty międzyludzkie czy wręcz kontakty z ludźmi rozprzestrzenić się w
całych tych miastach, a wreszcie na całym świecie. Potem”, powiedział, „przybywamy do
miast, nie chcąc już nikogo spotykać, tylko po to, żeby się lepiej ukryć, żeby lepiej skupić
się na sobie samych, kiedy wchodzimy do miast, w masy, kiedy się zanurzamy. W te
miasta, w które mogę się zanurzyć, zniknąć w nich, bardzo często zagłębiam się wręcz
nadmiernie przez sen”, powiedział książę, „a przez to obumierająco. Myślenie jest zawsze
przedstawiane jako krócej lub dłużej zamieszkiwany gmach, każdy mówi o gmachu myśli,
do którego wszyscy, filozofowie i ich zwolennicy, w mniejszym lub większym stopniu
wchodzą i z którego wychodzą podenerwowani. Myślenia niepodobna przedstawić. Dla
mnie moje myślenie to: prędkości, których nie widzę”. Książę powiedział: „Moje siostry
zostały jak ja spłodzone od niechcenia. Ojciec próbował mnie często przekonywać, że było
wręcz odwrotnie, także matka. Potem nagle zacząłem się obojga bać”. Powiedział:
„Wstrząsająca nie jest szpetota, lecz bezkrytycyzm ludzi. Często całymi godzinami
spaceruję ze starszą siostrą po lesie, nie zamieniając z nią ani słowa. Ona nie zauważa, że
przez cały czas rozmawiamy tylko o niej, gdy tak bez słowa idziemy przez las. Jej nuda jest
nudą całkiem odwrotną do mojej: próba wniknięcia w jakąś sprawę stanowi równocześnie
próbę wyjścia z tej sprawy (małżeństwo, spekulacja filozoficzna itd.). Dawniej”,
powiedział książę, „byłem zawsze dobrze usposobiony wobec ludzi, teraz jestem
usposobiony zazwyczaj źle. Mniej wysiłku kosztuje dojście od początkowo złego stosunku
do dobrego niż odwrotnie, od początkowo dobrego do złego. Kiedy wsłuchasz się
dokładnie”, powiedział książę, „usłyszysz, że opowiada ci się zrytmizowaną pod twoim
kątem, ciągle twoją własną historię, przedstawiając ją jako przykład. Taką obserwację
możesz poczynić wszędzie, wszystko jedno gdzie, przede wszystkim w podróży, na dużych
stacjach kolejowych, w poczekalniach. Czytasz gazetę i czujesz, jak osłabia cię, opanowuje
i zabija twoja choroba, która jest w gazecie, w każdej linijce. Gdybyśmy zawsze szli w
jednym kierunku”, powiedział książę, „bylibyśmy w najnaturalniejszy sposób w naturze.
Często mnie pytano, dlaczego nie mam psa. Dlaczego na Hochgobernitz nie ma psa. Zawsze
wtedy odpowiadam: ponieważ tu nie ma psa. Ciemność całkowicie zależy od geometrii.
Zawsze powinniśmy rozpatrywać wszystko pod kątem geometrii, od której wszystko zależy.
Śmieszna w ludziach, drogi doktorze”, powiedział książę, „jest w istocie ich całkowita
niemożność bycia śmiesznymi. Jeszcze nigdy nie widziałem śmiesznego człowieka,
chociaż w większości ludzi, których widuję, wszystko jest śmieszne. W tym domu”,
powiedział, „wszystko sprawia wrażenie rozumnego, i nigdy nie słyszałem, żeby ktoś
mówił o tym domu inaczej niż jako o rozumnym domu, ale prawdę mówiąc, w tym domu
nie ma ani odrobiny rozumu. Podobnie jak w wypadku większości ludzi, których spotykamy
i których nazywamy rozumnymi, nie ma ani odrobiny rozumu, nie może być. Hochgobernitz
jest absolutnie rozumne, ale bez odrobiny rozumu itd. Przez kilkadziesiąt lat, wszędzie,
gdzie chciałem mieć drzewa, usiłowałem je sadzić, widzi pan, zasadziłem setki, tysiące,
setki tysięcy drzew. Teraz ich już nie sadzę, teraz widzę tylko te zasadzone przez siebie
setki tysięcy drzew, patrzę na nie. Zwykłe patrzenie nie przynosi zadowolenia. Wszystkie
drogi są drogami zaprojektowanymi przez ludzi. W najlepszych chwilach mówisz
językiem”, powiedział książę, „który każdy rozumie, ale ciebie nie rozumie nikt”.
Powiedział: „Podobieństwo do mnie (do wszystkiego) jest często posunięte tak daleko, że
już sam nie wiem, czy jestem tam (gdzie nie mogę być), czy też tam, gdzie już mnie nie ma.
Twarze się starzeją, podobnie jak to, co w nich nikczemne, subtelne”, powiedział. „Słyszę
w nocy najdziwniejsze ptaki, chociaż wiem, co to za ptaki, mimo iż w nocy są całkiem
inne. Na dworze za oknem, krążąc nad Hochgobernitz, są inne. Kiedy biorę je do ręki, są to
ptaki, które wszyscy znają. Mój stosunek do zwierząt polega na tym, że każę im mówić
ludzkim językiem, czystą mową uczuć, i praktykują one ludzkie myślenie. Zwierzęciu
przypisuję filozoficzną treść i jestem zawsze bardzo bliski opanowania doskonałej
gramatyki natury, z którego to przecież powodu również boję się zwierząt. Wykształcony
człowiek sądzi zawsze, że musi brać naturę w obronę, chociaż jest przez nią absolutnie
opanowany”, powiedział. „Dzisiaj w nocy, we śnie, podróżni opowiadali mi, że w trakcie
podróży na mgnienie oka zostało zniesione wszelkie ograniczenie prędkości, w wyniku
czego wszystko było możliwe. To mgnienie oka było. Życie trwa równie długo jak
przygotowywanie się na śmierć, ile trzeba. Rozmawiamy z jakimś człowiekiem, oddaleni
od niego o setki, tysiące kilometrów, a ten, do kogo się zwracamy, nawet o tym nie wie.
Pytamy zamiast niego. Odpowiadamy za niego. A kiedy go spotykamy, wydaje się nam, że
istotnie prowadził z nami rozmowę, która go jeszcze bardziej od nas oddaliła. Częstokroć
mówię w taki sposób, że zostawiam mojemu rozmówcy bardzo dużo czasu do namysłu, z
samym sobą”, powiedział. „W wyższym społeczeństwie to niższe wydaje się sobie
użyteczne, w niższym natomiast to wyższe — niepotrzebne”, powiedział książę, a potem:
„o ludziach, każdym z osobna, można świetnie myśleć niczym o publikowanej codziennie w
gazecie powieści w odcinkach, która następnie jest przedrukowywana w naturze. W
redakcjach panuje jednak straszna samowola, do której świat codziennie przykłada
największą wagę, jak widać. A poeci”, powiedział książę, „posługują się prawdą
nieprzydatną filozofom”. On może wyjaśnić nam całe otoczenie, powiedział książę, kiedy
już długo szliśmy powoli po murze zewnętrznym, „również po ciemku”, powiedział. „Urok
tego widać jednak, gdy to ja podejmuję tę próbę, tylko dla siebie, a więc nie wyjaśnię panu
otoczenia. Sama ciemność umożliwia przecież, żebyśmy szli tu i teraz tędy, którędy akurat
idziemy”, powiedział, a potem: „Często słyszę, że przyjedzie mój syn, pytam więc jego
siostry, moje siostry, czy one również to słyszą, bo ja słyszałem to wyraźnie. One nie
słyszą. Co chwila podchodzę do okna i wyglądam, czy syn nadjeżdża. Wiem, że przyjedzie
dopiero za cztery, pięć godzin, ale już od dawna wyglądam przez okno. Całymi dniami
słyszę, jak przybywa. Całymi dniami, jak zmierza ku mnie, podczas gdy ja jestem nim coraz
bardziej rozczarowany. Od wielu lat mam już też przed oczami swoją śmierć i to, jak owo
wymyślone obumieranie staje się powoli rzeczywiste, wymyślone zbliżanie się syna —
rzeczywiste. Całymi godzinami przyglądam się panującemu tu spokojowi. Wiem, że ten
spokój zawsze tutaj panował, jest to zupełnie niezmienny spokój, który mnie zmienił, który
mnie zmienia, który zmienia nas wszystkich. Czas, doktorze, to sam spokój wobec natury.
Kiedyś”, powiedział książę, „cofałem codziennie w Hochgobernitz wszystkie zegary, jeden
po drugim, o godzinę, tak że naraz byliśmy w Hochgobernitz o trzy dni do tyłu. Mógłbym
przestawiać zegary jeden po drugim, w Hochgobernitz o wiele dni, tygodni, lat. Sprawiało
mi to przyjemność. Kto codziennie, choćby tylko o kilka chwil, żyje dłużej, otrzymuje na
koniec całe życie”, powiedział książę. „Przyzwyczajenie, żeby raz w tygodniu zdejmować
ze ścian w Hochgobernitz wszystkie obrazy i zamieniać je ze sobą miejscami, i to tylko
według jedynie mnie znanego systemu, cztery do przodu, dwa wstecz, potem znów sześć do
przodu, osiem wstecz, zachowałem przez te wszystkie lata aż po dzień dzisiejszy. Zarówno
siostrom, jak i córkom objawiam się; objawiam się im jak wariat, kiedy mnie widzą.
Perfidne wyszydzanie perfidii”, powiedział książę, „w ciągle tym samym materiale
poglądowym, który wszyscy tu w Hochgobernitz mamy do dyspozycji. Jak pomyślę o tym
mnóstwie bali kostiumowych, maskowych, uroczystości ogrodowych, uroczystości
pawilonowych, przedstawień, któreśmy tu już zorganizowali, widzieli! O tych tysiącach
ludzi, którzy wchodzili na górę, znowu schodzili! Słyszę czasem, jak przyjeżdżają,
odjeżdżają, wyłaniają się, schodzą, widzę ich w moim rytmie starzenia się. Słyszę, jak się
śmieją. Obumierając, słyszę ich w śmiechu. Śmiech jest tam w górze najwyraźniej
praludzki”, powiedział książę. „Hochgobernitz jako centrum czystej przyjemności”,
powiedział, „czarodziejskich sztuczek. Tutaj”, powiedział, „najsławniejsi magicy
pokazywali dawniej swoje triki, śpiewali tu najsławniejsi pieśniarze, grali najsławniejsi
aktorzy, czytali najsławniejsi pisarze, filozofowali najsławniejsi filozofowie, tutaj zbierali
się kiedyś najsławniejsi ze wszystkich wirtuozów. Wirtuozeria świata gromadziła się tutaj,
aby się pożegnać. Tutaj”, powiedział książę, „wszystko było kiedyś zawsze
najkosztowniejsze, najbardziej wyszukane, wprawiało w największe osłupienie. W
pewnych okresach mówiono tu wszystkimi językami świata. Hochgobernitz”, powiedział
książę, „jako szczytowy punkt jego historii w historii. Udręka jest w moim ciele”,
powiedział książę, „niczym drugie ciało, w moim całym ciele niczym drugie całe ciało.
Śnię o swoich zdumiewających studiach, z których zrezygnowałem, ze wszystkich, bo
przecież już nie studiuję. Ciągle przechadzam się tutaj, śniąc o studiach, z których
zrezygnowałem, o życiu, z którego zrezygnowałem, tam i z powrotem. Niezależny w tym
wysoko położonym więzieniu, tam i z powrotem. Czym jest tradycja, jeśli nie perfekcyjnie
zagraną, ale przecież nieznośną komedią, która ponieważ stała się taka niezrozumiała,
zamraża nasz śmiech, w powietrzu, zamraża nas? Gra się tutaj przedstawienie, wszystko
jest tu zamrożone itd. W tym przedstawieniu panują zamrożone kondycje umysłowe,
fantazje, sentencje filozoficzne, idiotyzmy — zakrzepłe w szczytowym punkcie szaleństwo
masek. Przechodząc obok tych murów, przechadzając się po tych murach”, powiedział
książę, „słyszę, jak powiększają się szczeliny, jak zapowiada się absolutny upadek fantazji
świata. Odpycha mnie coś, co jest mi bardzo bliskie, a nie to, co absolutnie poufałe. W
mojej głowie rozprzestrzenia się spokój, który w pewnym momencie ją roztrzaska. Słyszę,
jak absolutnie wtajemniczeni rozmawiają o mnie doniośle, udając przede mną strach. Moja
słabość była jednak zawsze moją siłą, jestem ze słabości. Kiedy śnię, kieruję najpierw
uwagę na cały świat, potem dopiero na sen, który śnię, podczas gdy opracowuję go ściśle
pod względem naukowym. Uczucie, pozwalające człowiekowi na dłuższy czy krótszy czas
umknąć przed śmiercią — doświadczamy go często — jest dla mnie niezdarnie spięte z
długimi zrozumiałymi bądź niezrozumiałymi zdaniami. Z książek dowiadywałem się
zawsze, jaki jestem nieszczęśliwy, jaki bezwzględny, jaki nieobliczalny, wrażliwy,
zbyteczny. Cały naród”, powiedział książę, „w trwającej całe stulecia nieświadomości,
uprawiający w tej nieświadomości historię; nigdy wcześniej nie uświadamiałem sobie tego
stanu wyraźniej niż teraz. Głębszy sens wielu przedmiotów razem wziętych nie wyjaśnia
się nam, gdy wyjaśnia się nam jeden po drugim głębszy sens każdego przedmiotu, historia.
Wypracowałem sobie wyobrażenie, podczas gdy przez całe życie na to wyobrażenie
(metafizycznie) pracowałem, żyłem, istniałem, byłem maltretowany, denuncjowany. W
nerwach, doktorze, porusza się takie konstelacje, wskutek czego jest doskonały chaos. Kto
inny może teraz, o tej porze roku i w tym stuleciu chodzić po murze, na zmianę po
wewnętrznym i po zewnętrznym, jak my (może doktor?), w zgodzie z tym, co przynosi mu
duchową korzyść, i mówić sobie dokładnie, jak ja: nie mam nic. Nic. Nie boli mnie to,
dręczy mnie tylko. Wszystko jest, myślę, wyłącznie geometrią rozłamów, zwątpień,
cierpień, w końcu udręki”, powiedział książę. „Stoję przy oknie i widzę siebie na
dziedzińcu, na murze wewnętrznym. Obserwuję się. Rozumiem siebie, gdy się tak
obserwuję, nie rozumiem siebie. Mam cztery lata, mam czterdzieści lat. Bawię się ze sobą,
gram, badam, myślę. Wołają mnie, jest letni wieczór, woła mnie babka, dziadek, matka,
ojciec. Oni wołają mnie. Widzę jedno za drugim, stojąc przy oknie — dziadka, babkę,
ojca, matkę, żonę. Pory roku się zmieniają, podczas gdy ja stoję przy oknie, bez przerwy.
Wszyscy mnie wołają. Ojciec ma na sobie zimowe ubranie, dziadek zimowe palto, babka
kożuch, matka kostium do jazdy konnej. Żony nie widzę, słyszę ją, ale jej nie widzę. Całą
godzinę stoję przy oknie i obserwuję tę scenerię, która jest tak niesłychanie odległa,
stanowi dalekie tło, a którą przemieniam w zależności od gustu i własnej woli. Kiedy naraz
wołam w głąb niej, cała się rozwiewa”, powiedział książę. „Zamykam okno, odwracam się
od niej, a ona idzie dalej. Zapominam o niej, ale ona idzie dalej. Chociaż nie przemieniam
jej bez przerwy, nie irytuję jej. Teraz ta sceneria jest zupełnie wyzbyta irytacji. Zdarza się
często”, powiedział książę, „że widzę żonę, całkiem wyraźnie wygłaszającą zdania, które
wygłaszała już za życia, ale nie mogę jej zobaczyć. Przez krótkie chwile, jak sądzę, ona tu
jest, odwracam się, ale nic nie widzę. Mój teść, jej ojciec, po śmierci ukazywał się jej
często w Hochgobernitz, wychodził jej naprzeciw, widziała go, mogła z nim porozmawiać.
Ale ja tylko słyszę żonę, nigdy jej nie widzę. Kiedy mówi, odnoszę wrażenie, że język,
którym mówi, zmienił się od czasu jej śmierci, chociaż mówi to samo co za życia. Jej
język, myślę, ciągle jeszcze się starzeje, chociaż ona sama już umarła. Umarła? Moja żona
absolutnie nie należy do ludzi, którzy są całkiem martwi, kiedy są martwi, ona obumarła,
ale nie jest martwa. Nie napiszę już jednak takiego studium, chociaż przez długi czas
miałem ochotę, studium, które opisuje ten proces, miałem je w głowie. Nie mam już w
głowie żadnego studium. Słyszę żonę za plecami, odwracam się, nie ma jej, wołam za nią,
wychodzę na korytarz, na dół do sieni, wołam w głąb wszystkich pokojów na górze i na
dole: siostry uważają mnie za wariata, za takiego samego wariata uważają mnie córki.
Mówią, żebym wrócił do swojego pokoju. Kto daje im prawo wysyłać mnie z powrotem
do mojego pokoju? Nie pozwalam sobie jednak wezwać ich na rozmowę i natychmiast
wracam do swojego pokoju. Mojej żonie ojciec po śmierci ukazywał się często i wszędzie
w Hochgobernitz, nie tylko go widziała, ale go także doświadczała”, powiedział książę.
„Nawet kiedy zapraszałem gości”, powiedział, „już od lat miałem uczucie, że zapraszam
wrogów. Przede wszystkim wrogów mojego umysłu. Myśleli, że mogą sobie pozwolić na
paktowanie z moimi siostrami i córkami. Powiedzmy sobie, że za bezwstydność wszystkich
moich gości, stających natychmiast po stronie kobiet, najpierw skrycie, a potem otwarcie,
płacę ja, myślałem sobie zawsze, płacę za wszystko, co mnie irytuje. Przestałem więc
potem zapraszać kogokolwiek do Hochgobernitz. Wszyscy ludzie bali się moich prelekcji”,
powiedział książę, „miałem zwyczaj wygłaszać mowę poranną, stawiać jakiś problem
filozoficzny. Interesowała mnie przede wszystkim polityka, to ona przez całe
dziesięciolecia, kiedy się budziłem, albo właściwie już zanim się przebudziłem,
utrzymywała mnie w ruchu. Gdy tylko, wszystko jedno gdzie, spotykałem pierwszego
człowieka, człowieka mi odpowiadającego, zaczynałem politykować. I natychmiast
zaczynałem bronić swoich poglądów, jeszcze zanim wysłuchałem, jakie tamten ma poglądy,
ponieważ znałem je, zanim zostały przez niego wygłoszone. Nikt nie musi otwierać ust,
żebym wiedział, jakie myślenie polityczne jest jego myśleniem. Czuję to z góry, czuję to od
razu. Ten człowiek ma w głowie taką a taką myśl polityczną, myślałem zawsze, spotykając
jakiegoś człowieka, myślałem to przez całe życie o wszystkich ludziach. W ogóle wszyscy
ciągle się bali, że ich zagadnę. Pogardzam wszak, jak pan wie, brakiem wysiłku, to jest
moja najwyższa zasada, jedyne, co mam. Zawsze żądam ostateczności. Ale ostateczności
wszyscy się boją. Zawsze miałem w domu prawie samych wrogów. Marznę, mówię do
sióstr”, powiedział książę, „a siostry przynoszą mi pelerynę. Mówię znowu, że marznę, one
więc przynoszą mi palto, na co ja znów mówię, że marznę, no to przynoszą mi futrzane buty
i futrzaną czapkę, a wtedy ja zaczynam się rozbierać i dobrze się czuć, jestem ocalony,
myślę, już nie marznę, jestem zupełnie nagi, już nie marznę, co je niepokoi. Chłód panujący
tutaj w Hochgobernitz wywierał zawsze największy wpływ na moje życie, zawsze
wywierał wpływ na wszystkich. Chłód wespół z wilgocią starych murów. Nawet w swoich
najbardziej skomplikowanych myślach zawsze czułem, stwierdzałem ten chłód i tę wilgoć.
Tak”, powiedział, „zapewne wszystko, co mnie dotyczy, można by sprowadzić do chłodu i
wilgoci. Na świecie występują zupełnie różne charaktery, całkowicie niezależne od siebie,
a jednak nieustannie rozwijające się na gruncie klimatu. O wielu można powiedzieć, że
wykształciły się w suchych domach, o wielu, że w wilgotnych, w ciepłych, w zimnych.
Pański dom rodzinny był chłodny, można by powiedzieć do wielu ludzi, a do wielu z kolei:
Pan pochodzi z suchego domu rodzinnego itd. Charaktery przyzwyczajają się do klimatu,
klimat zmienia je odpowiednio do klimatu. Istnieją filozofie, które mogły powstać w
suchych, a nie w wilgotnych domach, formacje myśli, mające swoje źródło w zimnych
murach. Przyswajamy sobie ducha murów, które nas otaczają. Często widzę grupy ludzi i
myślę: ta grupa ludzi pochodzi z wilgotnej okolicy, ta znów z suchej. A niektóre z całkiem
wysuszonych terenów. Do Hochgobernitz przez stulecia absolutnie wniknęła zewnętrzna
natura. Śpię też, myślę często, w tej naturze, śpię w wilgoci i chłodzie odpowiadających
Hochgobernitz. Tak myślę, w tej wilgoci i w tym chłodzie. Hochgobernitz jest dowodem na
to, że budowla może unicestwić ludzi, całkowicie wydanych na jej pastwę. Ale na nic się
zda, że człowiek opuści taką budowlę, która grozi jego unicestwieniem, że na przykład
wyjedzie z Hochgobernitz, ona i tak go opasze, dokądkolwiek się on uda, czy uda się do
Londynu, czy do Paryża, ta budowla go zadławi. Dalekie wyjazdy nie mają sensu. Nawet w
Nowym Jorku czułem zawsze, że dławi mnie Hochgobernitz, a nie Nowy Jork.
Zdecydowanie lepiej jest jednak zostać zadławionym przez Hochgobernitz w
Hochgobernitz, niż w Nowym Jorku. Zawsze chcemy”, powiedział książę, „usłyszeć coś
jeszcze gorszego, niż to w nas jest. Z żadnego innego powodu nie słuchamy, pchamy się do
rozmów. Bezgłośność”, powiedział, „która czasem w Hochgobernitz wszystko uwyraźnia,
wszystko, co jest w Hochgobernitz, wszystko minione i przyszłe jako teraźniejsze. Kiedy
panuje ta bezgłośność, umiem niekiedy bez trudu, jeśli zechcę, odróżnić wszystkie głosy,
które kiedykolwiek słyszałem albo których nie słyszałem w Hochgobernitz. Brutalność
zewnętrznej natury, bez przerwy powstająca z głowy natury wewnętrznej”, powiedział
książę, „to spokój. Istotnie”, powiedział książę, „budzę się kiedyś nagle w środku nocy i
widzę, że na firmamencie jest przypięta olbrzymia kartka, na której, napisane łacińskimi
literami, widnieje słowo otwarte. Mój śmiech budzi wszystkich domowników, rzucają się
do okien, ale nic nie widzą. Mówię: tam w górze jest napisane otwarte! otwarte!,
naprawdę w górze jest napisane: otwarte!, ale oni nic nie widzą, uważają mnie za wariata,
więc zapędzam ich z powrotem do łóżek. Coraz bardziej boję się naturalnie sam siebie”,
powiedział książę. „Naprawdę się boję. Usiłuję odwrócić swoją uwagę od siebie, ale
udaje mi się to tylko sporadycznie. Zadowolenie, które czułem jeszcze kilka lat wcześniej,
kiedy schodziłem w doliny, do wąwozu, a w piękne dni do wysokiego lasu, w deszczowe
zaś do lasu łęgowego. Nieraz byłem szczęśliwy, obserwując powierzchnię wód rzeki
Ache, przyglądając się rytmowi jej biegu, oddany poetyckiej refleksji nad powierzchnią
ziemi. Las łęgowy, rzeka Ache, to mi wystarczało, żeby nie musieć rozpaczać. A jeśli nie
Ache, jeśli nie wysoki las, nie las łęgowy, to jednak biblioteka. Książki, które nastrajają
kontemplacyjnie. Taka przecież moja głowa, taki przecież mój umysł, taki przecież ja.
Dzisiaj? Całymi latami wystarczało, że myślałem o synu, o swojej własnej młodości, że
wychodziłem ze swojego pokoju i szedłem na dół do kobiet. Wspólny z nimi posiłek.
Rozmowa z nimi. Dawniej byłem przekonany o bliskości tego, co nieskończone. A dzisiaj?
Dzisiaj wszystko jest bardzo odległe. Coraz bardziej odległe. Czy kiedykolwiek zbliżyłem
się do tego, w czym jest wyjaśnienie? Leżąc w łóżku, wstydzę się często, że tu jestem, że
jeszcze tu jestem. Całymi godzinami wstydzę się, potem wstaję, bo jestem głodny, idę na
dół do kobiet, jem coś, i wydaje mi się, że wchodzę w podwójny, w stokrotny wstyd. Życiu
coraz bardziej cuchnie z ust. A ja się boję, że ktoś kiedyś zdemaskuje moje odczucia. Moje
życie składa się z prób unikania demaskacji. Czy mnie zdemaskowali? Przejrzeli?
zastanawiam się często. Kto z nich mnie zdemaskował, przejrzał? Ja jestem światem i
muszę go w siebie dopiero wcielić niczym książki, olbrzymie biblioteki”, powiedział
książę. „Absurdalne. Podczas lektury, niezależnie od tego, co czytałem dawniej, zawsze
czułem, że wszystko jest podzielone na dwie części, na przyzwoitą i nieprzyzwoitą.
Nieprzyjemny podczas czytania jest zawsze ten podział na dwie części, nie chcę
powiedzieć: na dobro i zło, mówię: na przyzwoite i nieprzyzwoite. Ale myślenie nie jest
nieprzyjemne. Starać się ignorować siebie w czytaniu”, powiedział książę. „Na
pocieszenie ciągła tożsamość. Początkowo wywiera na nas wpływ melancholijna, potem
zaś coraz bardziej dręcząca imaginacja. Powtarzam sobie zawsze, że wiem, iż wszystko
jest zabójcze, ale działam na opak. Głowa jest często o długość wielu stuleci albo
tysiącleci oddalona od ciała, będąc absolutnie empirycznym magistrem galwanizacji. Mam
ciągle gorączkę, doktorze, ale jest to taka gorączka, której termometr nie pokazuje. Jestem
niedziałającym już barometrem. Kiedyś spotkałem na dziedzińcu człowieka”, powiedział
książę, „którego nigdy wcześniej nie widziałem, który jednak przypominał mi wszystkich
kiedykolwiek widywanych ludzi. Ma wielkie plany co do swojej głowy, powiedział, ale
niech nie myślę, że on sam sobie ją odkroi. Wręcza mi nóż i mówi: mój drogi, niech mi
pan odkroi głowę. Długo czekałem, żeby się pan pojawił, aby odkroić mi głowę. Bo mam
wielkie plany co do swojej głowy! Niech się pan nie boi, mówi ów dziwak, wszystko z
góry przewidziałem, nic nie może pójść nie tak. No, niech pan kroi! Daje mi trzy minuty.
Chcę, żeby mi pan odkroił głowę tu, w tym miejscu, mówi. Będę stał, bo uważam, że jeśli
człowiek każe sobie odkroić głowę na leżąco czy wręcz na siedząco, strasznie go to
odziera z godności. Nie ośmieszę pana! mówi nieznajomy. Poza tym nóż jest z firmy
Christofle, mówi. Istotnie widzę wygrawerowaną na nożu nazwę «Christofle». Chwytam
głowę i odkrawam ją. Jestem doprawdy zdumiony, jakie to było łatwe. Głowa mówi
jeszcze: widzi pan, odkrojenie mi głowy poszło bardzo łatwo. Potem jednak widzę, że
wcale tej głowy nie odkroiłem, i nieznajomy mówi: Chyba nie myślał pan na serio, że
może mi odkroić głowę? A może jednak? Idźmy dalej, mówi nieznajomy. To mój kuzyn.
Prawdę mówiąc”, powiedział książę, „cała ta historia mi się nie przyśniła. To było dla
mnie straszne”. Książę powiedział: „Nie mamy rodziców. Jesteśmy pełnymi sierotami. To
jest nasz stan i już z tego stanu nie wyjdziemy, Europa już z niego nie wyjdzie. Zawsze było
problemem, jak jeszcze bardziej rozszerzyć, umocnić Hochgobernitz. Hochgobernitz nigdy
nie było tak odizolowane od świata, a równocześnie tak zdane na świat. Ciągle boję się
trzęsień ziemi. Nie mogę się przechadzać, nie myśląc o trzęsieniach ziemi, nie czując
trzęsień ziemi, nadchodzących trzęsień, szumów, podziemnych, a równocześnie szumów w
głowie. Wyobrażam sobie”, powiedział książę, „że piszemy listy, wysyłamy listy i
otrzymujemy listy, a podpisy we wszystkich tych listach są nieczytelne. Kto pisze te
wszystkie wysłane i przychodzące listy? Jak powstaje katastrofa, widzę, patrząc przez
okno, powstaje bezgłośnie, dzieje się bezgłośnie. Nie wolno mi o tym mówić.
Niesamowity, doktorze, jest już sam fakt, że w tym olbrzymim Hochgobernitz zamieszkuję
najmniejszy pokój. Ten pokój jest poza tym najwilgotniejszy, najchłodniejszy. Gdybym
napisał artykuł o samym moim pokoju, myślę, gdybym stworzył studium o prostym tytule
Mój pokój?, do którego wtłaczam cały świat, ponieważ wtłaczam cały świat do mojego
pokoju, wtłaczam cały świat do mojego pokoju i do mojego studium. Nie, żadnego
studium”, powiedział książę. „Myślący musi zawsze usuwać wszelkie obrazy z pamięci.
Cel osiąga w chwili, gdy w jego pamięci nie pozostanie ani jeden obraz. Kiedy w jego
mózgu wyczerpią się możliwości przedstawiania. Nie ponoszę”, powiedział, „winy,
powtarzam sobie często, wiem, że nie ponoszę winy. Wina? Przez kilkadziesiąt lat starałem
się, żeby mnie rozumiano, póki żyję, staram się tylko, żeby mnie rozumiano, i to mnie zżera.
Najpierw starałem się, żeby rozumieli mnie rodzice, rodzeństwo, dzieci, starałem się, żeby
rozumieli mnie wszyscy ludzie. Teraz staram się, żeby pan mnie zrozumiał, i pański syn.
Faktycznie”, powiedział książę, „te wrześniowe noce potrafią być już bardzo chłodne.
Chłód idzie od dołu, z wąwozu. Tutaj panuje lodowaty ziąb. Hochgobernitz jest z lodu. Te
na kość zlodowaciałe postaci w Hochgobernitz. Najwyraźniej nie wystarcza nam życia, by
stać się zrozumiałym. Najpierw”, powiedział książę, „jawiłem się matce jako popełniona
na niej zbrodnia, potem jako taka, którą ona popełniła, później stałem się jej ciężarem,
następnie zaczęła mną pogardzać, potem kochać, nienawidzić mnie, gdyż zawsze musiała
się ze mną utożsamiać. Rodzice wydają na świat dzieci zawsze jako nieuleczalny wrzód,
który oszpeca ich na całe życie. Ukrywam się w swoim pokoju coraz bardziej i bardziej jak
w sali szpitalnej. Zawsze zresztą traktowałem swój pokój jako salę szpitalną. W tym
pokoju zażywałem wszystkiego, jedzenia, czytania, myślenia, przyjmowanego zawsze jako
lekarstwo — płyny uczuciowe, płyny duchowe, tabletki filozoficzne. Nieuleczalność, stan,
który trwa dziesięć lat, tak długo mam już świadomość tego stanu, areligijna choroba
dziedziczna”, powiedział książę. „Niech pan popatrzy, doktorze: wkładam marynarkę,
zdejmuję marynarkę. Tę marynarkę kupiłem w Brukseli, tę w Londynie, tę w Kairze.
Wkładam marynarkę z Kairu, zdejmuję marynarkę z Londynu, wkładam marynarkę z
Brukseli, zdejmuję marynarkę z Kairu. Ciekawość, która kosztuje tyle pieniędzy”,
powiedział książę. „Naturalnie nie mogę już odejść z Hochgobernitz. Zawsze kupowałem
gazety i, nie czytając ich, zawsze je tylko kartkowałem, wyrzucałem, nie dalej niż sto
kroków od kiosku, w którym były kupione. Gdybym wszystkie kupione przez całe życie
gazety kazał wdmuchnąć na Kärtnerstraße jako zadymkę gazetową, jako zadymkę gazetową
niczym zadymkę śnieżną, już po chwili Kärtnerstraße byłaby absolutnie zapchana, wszystko
na Kärtnerstraße musiałoby się udusić, pół Wiednia musiałoby się udusić pod gazetami,
które w życiu kupiłem, można by się udusić, zostać zakopanym i udusić się, na Wiedeń
spadłaby zabójcza zima gazetowa. Widzę”, powiedział książę, „w dziecięcych
twarzyczkach gorączkę dzieciństwa. Dzieciństwo szybko matowieje, starość jest
wspomnieniem dzieciństwa. Najlepiej leżeć w łóżku i móc zasnąć, to teraz już od dawna
wyczerpuje wszystkie moje potrzeby. Czy we właściwy sposób wykorzystałeś swoje
ciało? myślę. Swój rozum? Czy wykorzystałeś życie? Gdy tylko zaczniesz się nad tym
zastanawiać, będzie po tobie. Bezsensowne wynurzenia”, powiedział książę. „Na peronach
często wizja, żeby w ostatniej chwili rzucić się pod pociąg, ale w wielkomiejskich
ubikacjach jednak jest ciekawie. Radość z wymyślania skomplikowanych, nienagannych
zdań; pojąłem słowo «moralometr». Zrozumienie bezbronności wszystkich ludzi, ale brak
współczucia; konieczność zamrożenia wszystkiego, co wiesz. Zażądałem wyjaśnień od
zarządcy”, powiedział książę, „który zwolnił pięciu pracowników kopalń szutru, pytam:
dlaczego?, nie udziela mi odpowiedzi. Mówię, nie należy zwalniać pracowników kopalń
szutru, zwolnienie choćby jednego pracownika kopalni szutru jest groźne, nie wolno nam
zwolnić ani jednego, mówię, ale zarządca zwalnia pięciu. W jednej chwili kopalnie szutru
stają się w moich oczach niesamowite... Albo”, powiedział książę: „Wychodzę na mur
zewnętrzny, z tego miejsca, gdzie teraz idziemy, i podnoszę z ziemi liść kasztanowca, liść
kasztanowca przypomina mi matkę, jak to widzę, widzę ją, jego zapach przypomina mi
Miarkę za miarkę, widzę Miarkę za miarkę, Miarka za miarkę przypomina mi parę
starych butów, które nosiłem w dzieciństwie itd... Widzimy człowieka”, powiedział książę,
„i natychmiast ferujemy wyrok. Ten człowiek jest mędrcem, mówimy, głupcem, brutalem,
szczęściarzem, uczonym, tetrykiem, samotnikiem, człowiekiem towarzyskim, zawsze
roześmianym, zawsze niepocieszonym, zawsze sumiennym w pracy, zawsze podłym,
zawsze żałosnym... i niczego nie pojmujemy. Kiedy nie znając tego człowieka, mówimy,
ten człowiek jest człowiekiem tragicznym, kiedy mówimy, on jest martwy itd... Widzimy
jego ułomność, pozwalającą nam od razu dostrzec ułomności wspólnoty, w której żyjemy,
ułomności wszystkich wspólnot, państwa, czujemy je, umiemy je przejrzeć, tragizujemy je.
Im większa zdolność osądzania, tym większa nieufność. Z wolna nasza nieufność przenika
wszystko. Mój ojciec już jako dziecko nosił się z myślą, żeby odebrać sobie życie, musiał
się bardzo przezwyciężać, aby, kiedy przechodził mostem nad Ache, nie rzucić się w jej
nurt. Nie powiesić się. Nie zastrzelić. Myśl o odebraniu sobie życia władała nim,
rozważanie możliwości samobójstwa jako nauka”, powiedział książę, „podlegająca
naukom ścisłym. Mistycyzm jest nieomal wykluczony z mojego myślenia. Izolacja.
Wszystko jest bez sensu”, powiedział. „Miliony prób”, powiedział, „kiedy idziemy z
otwartymi oczami, w stronę źródła. Te próby w masie i tak zwanej swobodnej naturze. Nie
ma nic łatwiejszego od ucieczki w powszedniość. Mówię coś”, powiedział książę, „i
natychmiast widzę przeciwieństwo tego w sobie. Możemy sobie wmawiać, że będąc z
książką, nie jesteśmy sami, podobnie jak możemy sobie wmawiać, że będąc z drugim
człowiekiem, nie jesteśmy sami. Kiedy angażujemy aktora, chcemy, aby nas bawił,
przeklinamy go, jeśli o tym zapomina. Świat to Sarrasani. Ciągle żyjemy ułudą,
przynajmniej natury, myślimy bowiem, że będziemy mogli istnieć dzięki temu, iż uda się
nam całkowicie pozbawić ją jednego z jej żywiołów, na przykład wywołamy rewolucję,
strącimy króla z tronu itd... Rozum często zostawia oko samemu sobie, a oko rozum.
Dzisiaj”, powiedział książę, „czujemy się dobrze w biblijnych opisach, odkryliśmy poezję
Sodomy i Gomory i odczuwamy ją. Nie boimy się już na śmierć, idziemy na śmierć.
Choroby prowadzą człowieka najkrótszą drogą do samego siebie. Musimy przecież”,
powiedział, „żądać precyzji przynajmniej w swoich możliwościach wyobrażania sobie.
Człowiek bez mózgu byłby bezmyślny. Nasi nauczyciele byli wrogami naszych umysłów.
Podnieca nas to, co nas nie dotyka. Mnie już od dłuższego czasu zaprząta myśl nie o tym,
kto jutro znajdzie się na Księżycu, tylko kto pierwszy przekroczy Ziemię. Zupełna
niezdolność mojej żony do rozmów, żony, która w każdej sprawie potrafiła być wrażliwa
na cały świat. Przebijające się w końcu wszędzie choroby śmiertelne. Ciągle myślę
porównaniem między górnymi, moimi, a dolnymi, ich, pokojami. Przyzwyczajenia,
skłonności, które powoli zżerają nas wszystkich. Niedostatek naszych działań. W dolnych
pokojach filozofia jest w równie małej mierze możliwa jak w górnych mistyka. Niekiedy
słyszę tak donośne dźwięki wszystkich zegarów w domu, że muszę wstać i je zatrzymać. To
zabiera mi kilka godzin. Dopiero wtedy udaje mi się zasnąć. Dawniej, jako dzieci,
pukaliśmy w ściany, żeby się porozumieć, teraz już od półwiecza nikt nie puka w ściany.
Już wkrótce”, powiedział książę, „Hochgobernitz opanują chrząszcze i pająki. Chrabąszcze
i pająki, myślę często, jako wariactwo natury. Wszystko to mistyfikacja”, powiedział.

Przez Landschach pojechaliśmy szybko do domu. „Niewdzięczne przypadki”, powiedział


ojciec. Moja siostra już spała. Jutro, pomyślałem, wybiorę się z nią na daleki spacer i
porozmawiam. Podczas gdy ojciec, była godzina jedenasta, musiał jeszcze odwiedzić
rzeźnika w Krennhof, który postrzelił się w brzuch bronią do zabijania zwierząt, i chciał
wrócić przed północą, ja myślałem o milczeniu, w jakim zeszliśmy z Hochgobernitz do
wąwozu, a potem z niego wyjechaliśmy. Jutro wczesnym przedpołudniem ojciec zawiezie
cię z powrotem do Leoben, pomyślałem. W ogóle nie musisz rozpakowywać torby.
Oczekiwał nas miejscowy żandarm, żeby zasięgnąć u ojca informacji o zmarłej żonie
oberżysty. Größl jest w areszcie. Nie chciałem już budzić siostry. Próbowałem jeszcze
napisać zaległy od dawna list do przyjaciela mojego wuja, który ma pod Guttaring w
Karyntii majątek i już dawno mnie do siebie zapraszał. Chciałem napisać, że nie przyjadę,
nie mogę przyjechać. Studia nie pozwalają mi teraz na żadną przerwę, napisałem, ale
potem podarłem zaczęty list. W łóżku myślałem: co powiedział książę? „Moją nieustanną
potrzebą, nikczemną ochotą, prowadzącą do najokropniejszych rozłamów, było zmienianie
wszystkiego. Katastrofa zaczyna się od tego, że człowiek wstaje z łóżka. Że wszystko
stawia na filozoficznym fundamencie i produkuje siebie. Ciemność jest chłodna, kiedy
umysł jest wyłączony”. Notatnik: „Całymi dniami”, powiedział książę, „przeszukuję
kieszenie w nadziei, że znajdę swój zgubiony notatnik. Zapisywałem w tym notatniku
wszelkie rzeczy godne uwagi. Podkreślałem je! Moją chorobą jest podkreślanie rzeczy
ważnych, w tym notatniku są prawie wyłącznie podkreślone rzeczy, a wszystkie
podkreślone zdania zaczynają się od ich burzenia... Całymi dniami szukam swojego
notatnika po kieszeniach, aż naraz znajduję go w kuchni na dole. Jakim sposobem notatnik
trafił do kuchni? zadaję sobie pytanie. Całymi dniami nie byłem w kuchni, a naraz znajduję
tam notatnik. Budzi się we mnie straszliwe podejrzenie. Natychmiast nabieram podejrzenia,
że notatnik wyjęła mi z kieszeni marynarki starsza siostra, potajemnie przeczytała go w
kuchni — ja przecież jestem absolutnie wrogim kuchni człowiekiem! — i tam go zostawiła.
Natychmiast idę do starszej siostry i mówię: straszny jest fakt, że zostawiłaś mój notatnik
w kuchni, a nie fakt, że przyswoiłaś sobie jego treść! Widzę jednak, że to niemożliwe, aby
starsza siostra zostawiła notatnik w kuchni, więc natychmiast idę do młodszej siostry,
której mówię prosto z mostu, że to żałosne, że czyta moje notatniki, że wyjmuje je z moich
kieszeni i czyta. Boję się, mówię, że przeczytałaś wszystkie moje notatniki, ale ten jest
pierwszy, który zostawiłaś w kuchni. Do tej pory żyłem w wyobrażeniu, że żadna z was nie
zna treści moich notatników, że w ogóle nic nie wiecie o ich treści. Wpycham młodszą
siostrę do biura, ponieważ straszny wydaje mi się fakt, że właśnie ona przeczytała ten
notatnik. Natychmiast przychodzi mi na myśl, że w notatniku bez przerwy niepochlebnie
oceniam obie siostry, nade wszystko jednak tę młodszą. Łudziłem się, mówię, że wszystko,
co zapisywałem w swoich notatnikach, a robiłem zapiski przez kilkadziesiąt lat, jest
kompletnie nieznane. Teraz natomiast przychodzi mi odkryć, że prowadzę swoje notatniki
na oczach opinii publicznej, prowadzę je publicznie! Wtedy jednak orientuję się, że
młodsza siostra nie ma bladego pojęcia o istnieniu moich notatników, toteż mówię sobie
natychmiast, naturalnie tak powierzchowny człowiek jak moja siostra nie ma najmniejszego
pojęcia o istnieniu tych notatników, naturalnie, i mówię: w ogóle nie obchodzi was nic, co
mnie dotyczy! Mówię: pewnego dnia poczynicie w tych notatnikach najstraszliwsze
odkrycia, przedsięweźmiecie ekspedycje w głąb własnego okropieństwa. Niczego nie
przemilczałem w swoich notatnikach właśnie dlatego, że wszystko przemilczam zawsze w
codziennym obcowaniu z wami! W moich notatnikach spada na was cała moja
bezwzględność! Na ciebie, na twoją siostrę, na moje córki, na syna, na wszystkich! Potem,
po mojej śmierci, zamroczę wam tymi notatnikami szmat drogi, mówię, i z przerażeniem
będziecie cofać się myślą do mojej obecności, do brata i ojca! W moich notatnikach,
mówię, rzeczywiście przybrałyście kształt, straszny kształt! Tak, mówię, jeżeli nie ty
zostawiłaś notatnik w kuchni, to kto go wobec tego tam zostawił? Wychodzę z biura i
szukam starszej córki. Przychodzi mi na myśl, że jedynie po niej można się spodziewać, iż
wyjęła mi notatnik z kieszeni i położyła go w kuchni. Chodzę po całym domu i szukam
starszej córki, najpierw chodzę po dolnych, później po górnych pokojach, ale jej nie
znajduję. Prawdopodobnie się ukrywa, myślę, ponieważ usłyszała już o nerwowej
atmosferze, jaka zapanowała z powodu notatnika. Nawołuję, idę w milczeniu przez cały
dom, potem znów nawołuję, na przemian nawołuję i milczę. Wreszcie przychodzi mi na
myśl, że starsza córka może być w pawilonie. Wchodzę do pawilonu i znajduję ją tam na
sofie; czyta jakąś powieść. Natychmiast pytam: gdzie jest mój notatnik? Tak, mówię,
znalazłem swój notatnik w kuchni. Ta ludzka podłość, teraz przywłaszczyła sobie nawet
moje notatniki, mówię. Prawdopodobnie już od lat przywłaszczasz sobie moje notatniki!
mówię. Być może, mówię teraz, przywłaszczyłaś sobie moje wszystkie notatniki! I
prawdopodobnie, mówię, to, co wyczytałaś ze wszystkich moich notatników, w
najfatalniejszym okrucieństwie zmieniło cię, nastawiając przeciw mnie. Mam nadzieję,
mówię, że w konsekwencji znikniesz z Hochgobernitz, wyprowadzisz się, pójdziesz na dół
do sobie podobnych! Ale nagle”, powiedział książę, „zrozumiałem, że również starszej
córki nie mogę w ogóle łączyć z notatnikiem. Wobec tego moja młodsza, myślę. Jednak nikt
nie wie, gdzie ona jest. Chcę wiedzieć, gdzie ona jest!, krzyczę. Jest w mieście. W
mieście!, mówię. Idę przez dolne pokoje i myślę, że nadchodzącej nocy pozdejmuję ze
ścian wszystkie obrazy, które tam wiszą, wszystkie. Również wszystkie obrazy z górnych
pokojów, mówię. I zawieszę inne. Straszniejsze. Powoli się uspokajam”, powiedział
książę, „a wtedy słyszę bezładną szeptaninę sióstr. Muszę zniszczyć, myślę, ten bezładny
szept, idę więc tam i przeganiam je. Niezależnie od tego, która z was wyjęła mi z kieszeni
notatnik i zostawiła go w kuchni, mówię, musicie to wszystkie razem, wszystkie wspólnie
odpokutować! Zbrodnicza wspólnota!, myślę, kobiety, zbrodnicza wspólnota! Mam w
Hochgobernitz, myślę, bardzo kosztownych burzycieli, niszczycieli mojej osoby! I podczas
gdy zlecam im”, powiedział książę, „pracę, którą należy wykonać, straszną pracę
domową, przychodzi mi na myśl, że sam zostawiłem notatnik w kuchni, że nie mogąc jak
zwykle spać, poszedłem tam w środku nocy, aby napić się czegoś orzeźwiającego”. Nie
mogłem zasnąć, zacząłem więc pisać: Książę powiedział, napisałem, „syn studiuje
swojego ojca i studiuje już tylko to, jak zniszczy ojca. A kobiety zawsze wiedzą, jak... Z
przyzwyczajenia”, powiedział książę, „nadal chodzę do biura z tą samą punktualnością,
która w toku mojego życia tak mnie oszpeciła, że już siebie nie rozpoznaję. Wstaję,
przechadzam się po biurze tam i z powrotem, tam i z powrotem, aby w nim wytrzymać.
Rolnictwo, leśnictwo, myślę, niewydolne. Nie mam siły wyjść z biura, opuścić biura raz na
zawsze, bo przecież to bez sensu, że jestem w biurze. Jeśli nie w celach rolniczych i
leśniczych, myślę, to w jakich celach przebywam w biurze? Ta myśl podrażnia
najwrażliwsze partie mojego mózgu, wyciągam więc z półek najrozmaitsze segregatory
firmy Leitz, aby się uspokoić. Ten proces, że chodzę do biura i nie wiem, co w nim począć,
powtarza się teraz codziennie. Nie mam już żadnego związku z całą zawartością biura”,
powiedział książę. „Mój syn”, powiedział, „wróci z Anglii i unicestwi Hochgobernitz.
Przychodzi mi na myśl ta długa kartka, ta jego koncepcja. Zapędził się, jak sądzę, w
Londynie w myśleniu filozoficznym, z którego może wyjść jedynie z zupełnie zaburzonym
umysłem. Czuję, że Hochgobernitz będzie dla niego możliwe jedynie jako wariactwo. Poza
tym mój syn nie zna się w ogóle na rolnictwie ani na leśnictwie. To, co odbiera jako naturę,
nie jest naturą. Może spróbuje sprzedać całe Hochgobernitz. To mu się nie uda, więc je
rozparceluje. Widzę, że po mojej śmierci Hochgobernitz będzie najpierw zupełnie
przerażone. Wtedy przyjedzie syn i odrętwienie zmieni w wariactwo. On jest moim synem,
wszystko będzie wydane na jego łaskę i niełaskę. Nadejdą wtedy, przede wszystkim dla
moich sióstr, straszne czasy, ale również dla moich córek — absolutna bezbronność.
Prawdopodobnie jednak wszystkie te stworzenia zasługują bardziej na bezwzględność niż
na względy. Mój syn wychodzi naturze naprzeciw jak literaturze, potwierdzają to jego
wszystkie listy. Mój syn gardzi mną, wie pan, doktorze. W jego listach nie ma prawdy.
Przez rok całkowicie zmienił się charakter jego pisma. Opłacam mojego syna, opłacam te
niemiłe mi studia, a on mnie unicestwia. My, syn i ja, zawsze byliśmy niezdolni do
prowadzenia ze sobą rozmów. On w Anglii przywykł do wygłaszania takich krótkich zdań,
do takiego sposobu mówienia, który boli, zabija. Wychowałem go, myślę, na swojego
niszczyciela. I ten człowiek śmie napisać mi w ostatnim liście, że byłem dyletantem i nie
udało mi się ze swojego życia uczynić sztuki. Zawsze wtedy, kiedy powinienem był
przyciągać go do siebie, ja go od siebie oddalałem, wydalałem z siebie. Ale wszelkie
wychowanie jest zawsze absolutnie niewłaściwe. W moim odczuciu działania syna
kierowały się zawsze przeciw mnie”, powiedział książę. „Dzielimy jedynie i wyłącznie
zamiłowanie do gazet. Tak”, powiedział książę, „niech mi pan kupi wydanie «Timesa» z 7
września i niech mi je pan przyniesie, kiedy następnym razem znów pan przyjdzie tu na
górę, z...”
NOTA WYDAWNICZA

Pomysł Zaburzenia, wedle słów samego Thomasa Bernharda, „przetoczył się jak burza”
przez jego umysł w początkach 1963 roku. Ostatecznie jednak powieść, rozpoczęta dwa
lata później, została ukończona w okresie między 23 września a 1 listopada 1966 roku w
Brukseli, o czym świadczy odpowiednia adnotacja na manuskrypcie, przekazanym bardzo
już zniecierpliwionemu oczekiwaniem wydawcy. Jak się zdaje, od pracy nad nowym
utworem odciągały Bernharda różne inne zajęcia pisarskie (powstało wówczas m.in. wiele
opowiadań i wczesna wersja sztuki Święto Borysa), ale na przeszkodzie stawały przede
wszystkim problemy koncepcyjne.
Z zachowanych wariantów tekstu i rozmaitych świadectw, w tym listownych, wynika, że
końcowy kształt powieści (wedle autorskich zapowiedzi „może grubszej niż Mróz”) jest
rezultatem swoistego „procesu redukcyjnego”, w toku którego zgromadzony materiał został
znacznie ograniczony, a z mnóstwa motywów i wątków ocalały nieliczne. Pierwotny
zamysł uległ zatem poważnym przekształceniom, zmieniła się perspektywa narracyjna
(dopiero z czasem druga część przeradza się w monolog księcia Sauraua) i miejsce akcji
(Ungenach w Górnej Austrii zostaje wyparte przez fikcyjne Hochgobernitz), a w opowieści
znalazły się krótkie sekwencje narracyjne, niewiele lub zgoła nic niemające wspólnego z
jądrem akcji, zdające się jednak zapowiadać przyszłe dzieła pisarza.
W ostatniej fazie pracy ustaliła się też struktura powieści, kiedy to nad relacją syna,
który towarzyszy ojcu, lekarzowi wiejskiemu, w jego wizytach u chorych, zaczyna
dominować — wyodrębniona śródtytułem „Książę” — coraz bardziej obłąkańcza mowa
Sauraua. „To jest niesamowita książka — pisał Bernhard do najważniejszej w swoim życiu
powierniczki, Hedwig Stavianicek, na kilkanaście dni przed ukończeniem pracy — która
zaczyna się jak klasyczne opowiadanie i wpędza czytelnika w nastrój grozy tak, że ów tego
nie spostrzega”.
Do końca też ważyły się losy tytułu. Jeszcze w marcu 1966 roku Bernhard utrzymywał,
że powieść będzie nosić tytuł Das Hirn (Mózg). We wrześniu zapewniał w liście do
wspomnianej już Stavianicek: „Koncepcja jest wyśmienita, tytuł Die Ruhe (Spokój)
również”. Ale w grudniu, po otrzymaniu do korekty tzw. szczotek, poinformował wydawcę,
że najlepszym tytułem byłoby jednak wieloznaczne słowo „Verstörung”, oznaczające tyle
co „zaburzenie”, „wzburzenie”, „pomieszanie”, „obłąkanie”, „dzikość”. Warto przy okazji
wspomnieć, że Bernhard zamierzał też opatrzyć książkę podtytułem Ausschreitung
(Wykroczenie) oraz określeniem gatunkowym „powieść”, z czego jednak zrezygnował,
zmieniając tytuł z Die Ruhe na Verstörung.

***
„Czytałem, czytałem i czytałem...” — tak Peter Handke kończy swój opublikowany w
czasopiśmie „Manuskripte” entuzjastyczny tekst, zatytułowany Als ich „Verstörung” von
Thomas Bernhard las (Gdy czytałem „Zaburzenie” Thomasa Bernharda). Handke czyni w
ten sposób aluzję do zakończenia opowiadania Bernharda Czapka („pisałem, pisałem i
pisałem...”) poprzez opis własnego doświadczenia czytelniczego kieruje uwagę na
osobliwość Bernhardowskiego pisarstwa jako takiego.
Zaburzenie Bernharda stało się w Austrii wydarzeniem literackim 1967 roku, o czym
świadczy fakt, że recenzje zamieściły wszystkie liczące się gazety codzienne i
opiniotwórcze czasopisma. W większości były to głosy pochwalne. Na przykład Günter
Blocker w opublikowanej we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” recenzji, zatytułowanej
Geometrie der Leiden (Geometria cierpień), nazywa tę drugą powieść w dorobku
Bernharda „nową, potrafiącą sprostać epoce formą prozy narracyjnej”, w której autor z
„głęboką powagą” uprawia „badanie przyczyn”, wykraczające daleko poza kwestie ściśle
medyczne. Heinrich Vormweg w „Merkur” podnosi walor „gęstości i napięcia” tekstu,
który posiada taką „zmysłową bezpośredniość i wagę rezonowania”, że wyklucza
„jakiekolwiek wątpliwości co do rangi autora”. Urs Jenny również podkreśla w „Die
Weltwoche” (Negative Utopie, Negatywna utopia) „siłę” języka powieści, umiejętność
„stworzenia atmosfery” i udane odzwierciedlenia świata w ideach księcia. Die Schule des
Todes (Szkoła śmierci) — tak tytułuje Wolfgang Kraus swoją recenzję w „Die Presse” i
mówi o „dużej językowej i myślowej intensywności”, konfrontowanej z tym właśnie
głównym tematem Bernhardowskim.
Nie brakło jednak również głosów krytycznych. Marcel Reich-Ranicki w dzienniku „Die
Zeit” swojemu omówieniu powieści Bernharda nadaje tytuł Konfessionen eines
Besessenen (Wyznania opętańca) i w odróżnieniu od Petera Handkego uważa monolog
księcia za „ocean banałów”. Tu też znaleźć można podstawowe impulsy dla kształtowania
się późniejszego wizerunku Bernharda, który zdaniem Ranickiego, chcąc nie chcąc, staje
się austriackim „pisarzem ojczyźnianym” („Heimatdichter”) i pisze, karmiąc się
wściekłością, jeśli nie wręcz nienawiścią. Ta jednostronność, wedle krytyka, wprawdzie
tworzy „osobliwość tej epiki”, nierzadko jednak powoduje również monotonię.
Edwin Hartl już w tytule swojej recenzji zamieszczonej w „Salzburger Nachrichten”
nazywa Zaburzenie „monotonną pieśnią pijacką o ziemi jako padole łez”. Pisze też, że ta
powieść „oddziałuje równie słabo, jak nieskończony łańcuch przymiotników w stopniu
najwyższym”. Günter Engels mówi w „Bonner Rundschau” o „radykalnie jednostronnych
poglądach czarnowidza”, które nadto spisane są „po prostu szkaradną niemczyzną”.
Tekstem, który prawdopodobnie najbardziej rozzłościł Bernharda, była opublikowana w
„Spieglu” negatywna recenzja Herberta Eisenreicha Irrsinn im Alpenland (Obłęd w
krainie alpejskiej). Pierwsze dziewięćdziesiąt stron powieści krytyk ocenia jako udane, ale
po śródtytule „Książę” dochodzi, jego zdaniem, do spłaszczenia tematu i monologizowania
„w koło Macieju”. Eisenreich wyczytuje w książce Bernharda „antyracjonalny”,
„antycywilizacyjny” i „antyurbanistyczny afekt”, „który w dziedzinie polityki jest źródłem
wszelkiego zielonego, brunatnego, czerwonego albo jakiegokolwiek innego totalitaryzmu”.
Nie jest przy tym jasne, czy ta diagnoza odnosi się do bohatera książki, Sauraua, jej autora
Bernharda, czy też do nich obu. Brak rozróżnienia między powieściową postacią a autorem
jeszcze nieraz miał dostarczyć różnego rodzaju nieporozumień i stanowi poważny problem
w recepcji twórczości Bernharda.
Postawiony przez Eisenreicha zarzut ideologiczny znajduje swoje odbicie w naukowej
literaturze przedmiotu. W poświęconym Bernhardowi zeszycie „Text+Kritik” Hugo
Dittberner nazywa Zaburzenie „potajemną apologią mocy”, a jako „sekretne przesłanie
książki” wskazuje „zniszczenie” i radość z ekshibicjonistycznego sposobu jego
przedstawiania. Z czasem, w kontekście całego dorobku Bernharda, pojawiają się bardziej
zróżnicowane i subtelniejsze interpretacje tej powieści. Jako przykład niechaj posłuży
kilka uwag z poświęconej Bernhardowi monografii Manfreda Mittermayera, który
powołując się między innymi na Zaburzenie, uwypukla „motyw wyjaśnienia, poprzez
odwołanie się do przeszłości, zagadkowego (rodzinnego) procesu zachodzących zmian”.
Badacz charakteryzuje monolog księcia, wyodrębniając kilka punktów węzłowych, wokół
których monolog ten jest zbudowany (wybór zarządcy, powódź, śmierć ojca, sen o
zniszczeniu Hochgobernitz przez syna), a także poprzez zasygnalizowanie tematów, od
„zakrojonego na szeroką skalę scenariusza dotyczącego rozpadu Ja i próby odzyskania
tożsamości” aż po wizję „absolutnego unaukowienia świata”, jeszcze tylko potęgującego
ogólną dezorientację.
„Wydaliśmy się na pastwę ciemności jako nauki”, czytamy w znaczącym zdaniu w
mowie Sauraua, która, jak i cała ta powieść, nadal stanowi wyzwanie dla interpretatorów i
zaprasza do ciągłego ponawiania lektury.
(Na podstawie komentarza w wydaniu niemieckim
opracowała Sława Lisiecka)
Spis treści
Motto
--
KSIĄŻĘ
NOTA WYDAWNICZA

You might also like