You are on page 1of 399

Małgorzacie Kowalskiej

Gosia, ja myślę, że w tym, że siebie odnalazłyśmy, też maczał


palce jakiś mikołaj!
Dziękuję za wszystko! Zresztą co ja się będę rozpisywać. Ty
zawsze wiesz wszystko, co ja chcę Ci powiedzieć, zanim
jeszcze otworzę usta. Dobrze, że jesteś!
PS Teraz MUSISZ przeczytać tę książkę. Możesz
w godzinach pracy, co tam! :)
Co roku Święty Mikołaj dostaje tysiące listów z różnych
krajów, ale ich liczba stale maleje wraz z rozwojem
technologii – poinformowali w poniedziałek przedstawiciele
fińskiej poczty.
W 2018 roku wysłano 502 tys. tradycyjnych listów, podczas
gdy w 1985 roku było ich 20 milionów. Najwięcej listów do
Świętego Mikołaja pisanych jest z Polski – 100 tys. (według
danych z 2018 roku), dzieci z Włoch wysłały 95 tys., z Chin –
90 tys., z Wielkiej Brytanii – 70 tys., z Japonii – 30 tys.,
z Finlandii – 25 tys., z krajów rosyjskojęzycznych – 10 tys. –
poinformowała poczta[1].
Polskie dzieci najczęściej proszą o klocki Lego. Bardzo
popularne są też tablety. Wielu chłopców prosi o konsole do
gier, dziewczynki też pytają o gry, ale przeważają jednak lalki.
Co ważne, wcale nie trzeba znać dokładnego adresu, aby
wysłać listę życzeń. Pocztowcy na całym świecie wiedzą, że
jeżeli list jest zaadresowany do Świętego Mikołaja, to trzeba
go wysłać do Rovaniemi w Finlandii[2].

[1] https://pl.sputniknews.com/swiat/2019121611512905-polacy-pisza-listy-do-sw-
mikolaja-na-potege/
[2] http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/993963,Duzo-listow-do-swietego-
Mikolaja-pochodzi-z-Polski
1

Maryla Jędrzejewska

Wigilia 2019

Maryla Jędrzejewska siedziała przy stole i przeglądała listy.


Wokół niej było pełno kartonów. Większych i mniejszych;
małe pudełka po butach, a inne zdecydowanie większych
gabarytów. Każdy karton był dokładnie opisany, opatrzony
rokiem i nazwą miejscowości.
Na samym brzegu, tuż przed nosem Maryli, stał zielony
karton z napisem „1990”. Kobieta uśmiechnęła się
i wyciągnęła z niego pakiet listów, przewiązany czerwoną
kokardką. Ten z wierzchu wyjęła i zaczęła czytać
z uśmiechem, a po chwili spojrzała na okładkę czasopisma
leżącego tuż obok. Zawsze miała dylemat: czy ten list włożyć
do czasopisma, czy gazetę dorzucić do kartonu z listem. Tak
jak z płytami w przypadku Łucji. Nie wiedziała, gdzie je
trzymać, to trzymała na szafce. Nagle pomyślała, że mogłaby
te najlepsze chować zupełnie gdzie indziej. Ale gdzie niby
miała je upchnąć? No i które uznać za najlepsze? Czasem
nowe buty były dla kogoś warte więcej niż nowy fortepian.
Na stole leżały sterty listów. W różnokolorowych kopertach,
pisane najczęściej niewprawnym, dziecięcym charakterem
pisma. Wszystkie koperty były otwarte równo specjalnym
nożykiem do rozcinania listów. Ten nożyk Maryla dostała od
pani Gertrudy. Dawno, dawno temu. Zdawałoby się, że
w innym życiu.
Na środku stołu, oparty o cukierniczkę, stał jeszcze
nieotwarty list. Różnił się bardzo od tych pozostałych i budził
zdecydowanie inne emocje – mniej ciepłe, a bardziej
niepokojące. Wyglądał na całkiem nowy. Został opatrzony
jakimiś wielkimi pieczęciami i widniała na nim naklejka
z wydrukowanym imieniem i nazwiskiem Maryli oraz jej
adresem.
Te pozostałe z pewnością miały wpisanego adresata ręcznie,
dużo bardziej nieudolnie, i zdecydowanie nie była nim
Maryla. A mimo wszystko na ich widok czuła, że to właśnie
do niej powinny one trafić, czego nie mogła, a może raczej nie
chciała przyznać o tym nieotwartym.
Jego nadawca też wydawał się przerażający. Drukowany
napis obwieszczał bowiem, iż nadawcą była Prokuratura
Rejonowa w Miasteczku.
List ten leżał na stole od trzech dni. Maryla, mimo że
należała do jednych z najodważniejszych kobiet, jeżeli nie na
świecie, to z pewnością w Miasteczku i okolicach, nie mogła
się zmobilizować, by go wreszcie otworzyć. Przekładała go
z ręki do ręki, kilka razy nawet wkładała nożyk do otwierania
listów w zagięcie koperty, ale nie zdołała jej przeciąć
i przeczytać zawartości. Bo cóż miłego mogłaby do niej
napisać prokuratura rejonowa? Nic. Prokuratura przecież
nigdy nie ma miłych informacji do przekazania.
Przeczytanie tego listu oznaczałoby koniec. Koniec tego
wszystkiego, co dawało sens jej życiu. Koniec marzeń,
ideałów i życiowych celów. A jak żyć bez celu?
Była przekonana, że treść listu wskazałaby jej, że to, co
robiła do tej pory, było zupełnie nierozsądne, nielegalne oraz
zdecydowanie moralnie wątpliwe.
A ona wiedziała swoje. Nie chciała się pozbywać złudzeń.
– Otworzę po świętach – mruknęła. – Przecież nie będę
sobie psuć Bożego Narodzenia. Dwudziestego ósmego grudnia
otworzę.
Włączyła telewizor. Na Jedynce miała grać Łucja. Maryla
uśmiechnęła się. Kolejny dowód na to, że mimo wszystko było
warto. A więzienie? Poradziła już sobie z wieloma trudnymi
sytuacjami, poradzi sobie i za kratkami. Może los chce, by się
tam znalazła, bo właśnie tam była do czegoś komuś
potrzebna?
Miała siedemdziesiąt lat i duże doświadczenie życiowe.
Może właśnie nadszedł czas, by to doświadczenie
wykorzystać? Ile tam będzie siedzieć? Dwa lata? Szybko
minie. A Marcin sam sobie poradzi. Przecież nauczyła go
wszystkiego, co umiała.

Początek grudnia 2019

Kilka tygodni przed świętami Bożego Narodzenia Marcin,


młody listonosz, przyniósł list. Nie był to ten list, który
w wieczór wigilijny leżał nieotwarty na stole Maryli, ale był to
list równie groźny. Można by powiedzieć, że było to
preludium listu drugiego. Tak pewnie powiedziałaby Łucja.
– Prokuratura rejonowa? – Maryla spojrzała na nadawcę
i zapytała, lekko zdenerwowana.
Drżącymi rękami odsunęła list od oczu, by lepiej widzieć, bo
w pewnym wieku widać lepiej to, na co się patrzy z daleka,
a nie to, co się ma przed nosem.
– Pani Marylko, może lepiej nie odbierać…? – zasugerował
zatroskany Marcin.
– Jak to nie odbierać? A można tak? – zdziwiła się Maryla. –
Ot po prostu mieć focha i nie odbierać?
– No niby nie można, ale mogę napisać, że nie było pani
w domu albo że się ten list gdzieś zagubił… Nawet mogę
powiedzieć, że to ja zgubiłem, najwyżej jakąś karę dostanę…
A w ogóle to możemy przyjąć, że ja do pani z tym listem
wcale nie dotarłem. – I jakby na potwierdzenie tego faktu
Marcin zaczął wycofywać się za drzwi.
– Stój! – zarządziła pani Marylka.
Marcin westchnął, ale posłusznie stanął.
– Ty przyszedłeś, ja jestem w domu, a ten list dotarł do
adresata. Zgubić to się może dopiero u mnie w domu. Mamy
kłamać? – Maryla zrobiła karcącą minę. – Nie kłamiemy
przecież. Podpiszę ci ten odbiór, żebyś kłopotów nie miał.
Zamaszyście podpisała potwierdzenie odbioru, a Marcin
powoli schował je do torby, jakby co najmniej trzymał jakiś
diabelski cyrograf, który parzył go w dłonie. Najchętniej by go
w tak zwanym międzyczasie zgubił albo podarł, albo spalił.
W każdym razie zniszczył. Nie zmieniłoby to jednak faktu, że
przesyłka dotarła do pani Maryli, która właśnie drżącymi
rękami otworzyła kopertę i, mrużąc oczy (przecież nie będzie
wkładać okularów), przeczytała.
– I co? – zapytał niepewnie Marcin.
– I nic. Wezwanie do prokuratury. – Maryla wzruszyła
ramionami. – Jak mnie zapraszają, to pójdę. Niegrzecznie by
było nie skorzystać z zaproszenia.

Skorzystała z tego zaproszenia (wolała to tak nazywać), była


w prokuraturze i wszystko im opowiedziała. Od początku.
I o Łucji, i o Marku. O Marcinie też. Zresztą o czym tu było
opowiadać?
Sytuacja nie należała może do tych najbardziej
komfortowych, bo jednak nie codziennie człowiek trafia do
prokuratury, ale Maryla skłamałaby, mówiąc, że nie okazały
się to dla niej gościnne progi. Przywitano ją tam niczym
najważniejszego gościa, bo sekretarką była Anulka, a znały się
przecież nie od dziś.
– Pani Marylko, ja może kawki zrobię? Ciasteczko
specjalnie kupiłam…
– Anulko, spokojnie, ja tu nie przyszłam w gości, mimo że
mnie zaprosili – odpowiedziała Maryla.
– Ja wiem, wiem… – Anula wzruszyła bezradnie ramionami.
– Ja im już wszystko powiedziałam, ale chcą jeszcze raz to
usłyszeć. Wkurzam się, że panią niepotrzebnie stresują.
I powiem pani, pani Marylko… – Ciemne oczy dziewczyny
zrobiły się zupełnie czarne. – Ja odkryję, kto to zrobił,
a wtedy… – Zacisnęła pięści.
– Dziecko, spokojnie. Nie ma co się tak denerwować. Może
to kogoś uszczęśliwiło?
– Pani Marylko! – Ania z oburzeniem spojrzała na starszą
panią. – Jak kogoś mogło to uszczęśliwić, że na panią
nakablował?!
– Wiesz, że ja lubię uszczęśliwiać innych. – Uśmiechnęła
się, po czym weszła do pokoju, do którego zaprowadziła ją
Ania.
Siedzący tam mężczyźni byli zdziwieni, że sekretarka
przyniosła wezwanej największy kawałek tortu bezowego
i kawę.
– Pani Aniu… A mówiła pani, że bezowego już nie ma? –
mruknął ten troszkę grubszy urzędnik.
– Specjalnie schowałam dla pani Marylki. Sernik został.
Przynieść? – zapytała, nie siląc się na uprzejmość.
Od dnia, w którym się dowiedziała, że prokuratura chce
przesłuchać jej anioła, postanowiła być oschła. Nawet rozpięty
zwykle guzik w koszuli zapięła na znak protestu. I spódniczkę
zmieniła na spodnie. Nie będzie się przypodobywać, skoro oni
jej Marylkę ganiali po urzędach i kazali zeznawać. A na
dodatek straszyli więzieniem.
– Przynieść – burknął mężczyzna. – I kawę.
– Mleko się skończyło.
Mężczyzna tęsknie spojrzał na apetyczną piankę na kawie
pani Maryli i westchnął.
– To bez mleka.
– Pani Mario, chcieliśmy pani zadać kilka pytań –
powiedział drugi mężczyzna, do tej pory milczący.
– Oczywiście. – Marylka się uśmiechnęła. – Jestem do
panów dyspozycji.

Przesłuchanie trwało ponad godzinę.


Maryla opowiedziała tym dwóm miłym panom wszystko,
jak na spowiedzi. Chociaż na spowiedzi tego akurat nie
opowiadała, bo to, co się wydarzyło, nie było grzechem,
a dobrym uczynkiem. I doprawdy Maryla nie wiedziała, kto
mógłby jej mieć za złe działanie w tak szlachetnym celu.
Chociaż miała pewne podejrzenia. Ale po tylu latach?
Przecież po tylu latach to wszystko się zapomina. No,
prawie wszystko. Może są tacy, którzy nie zapominają?
Tamtego dnia, po powrocie z prokuratury, zastanawiała się,
czy nie spalić tych wszystkich listów. Wszak były to niezbite
dowody zbrodni. Przynajmniej według tych panów
z prokuratury, którzy uznawali jej działania za czyn
przestępczy.
Maryla nie mogła się z tym zgodzić. I nie umiała też rozstać
się z tymi listami. Przecież one były częścią jej życia.
2

Kochany Mikołaju,

Bardzo proszę Cię o łyżwy. Bo chłopaki się ze mnie śmieją,


jak jeżdżę na butach. Noszę rozmiar 37, ale możesz kupić
większe, to będę miał na dłużej. Normalne buty też bym
chciał… Bo trochę przeciekają i muszę chodzić w workach
foliowych. Mikołaju, ja nie narzekam, ale naprawdę fajnie
byłoby mieć nieprzemakalne buty. Też rozmiar 37.
I chciałbym mieć normalną Wigilię… Taką jak wtedy, kiedy
mama była z nami. Bo mamy mi pewnie nie zwrócisz. Nawet
o tym nie marzę.

Marcin
PS Pozdrów koniecznie mamę. Ma czarne włosy i zielone
oczy i jest piękna. Na pewno ją poznasz.
3

Maryla Jędrzejewska

Dużo wcześniej

Mała Marylka urodziła się w czepku. Nie za bardzo


wiedziała, co to znaczy, ale cała rodzina mówiła, że ona jest
w czepku urodzona i w związku z tym powinna być
szczęśliwa.
Urodziła się w mroźną zimową noc pod koniec lat
czterdziestych w szpitalu w niewielkiej podwarszawskiej
miejscowości, jako jedyne i długo wyczekiwane dziecko
swoich rodziców. Mama Maryli miała czterdzieści lat, tata był
jeszcze starszy i nikt się nie spodziewał (łącznie z nimi), że
kiedykolwiek zostaną jeszcze rodzicami. Początkowo sąsiedzi
patrzyli na nich zdegustowani, a państwo Jędrzejewscy byli
tematem numer jeden w okolicy.
Jednakże, jakby należało się spodziewać, rodzice Maryli
kompletnie nie zwracali uwagi na sąsiadów, tylko wpatrzeni
w swoje dziecko, starali się wychować je na szczęśliwego
i dobrego człowieka.

W momencie gdy przyszedł ten straszny list, Maryla zaczęła


mieć wątpliwości, czy o to właśnie chodziło jej rodzicom, gdy
mówili, że ma być człowiekiem uczciwym, jednak
podsumowując wszystkie za i przeciw, doszła do wniosku, że
matka i ojciec, spoglądający na nią z nieba, mimo wszystko są
z niej zadowoleni i pewnie nawet dumni. I tej wersji
postanowiła się trzymać.
– Najważniejsze, Marylko, to żyć w zgodzie z samą sobą –
mówiła jej mama.
Te słowa były dla Marylki jak drogowskaz i starała się
zawsze być im wierną – cały czas żyć w zgodzie ze sobą
i kierując się wartościami, które przekazali jej rodzice.
Jakby na to spojrzeć, każde lata rządzą się swoimi prawami
i jakoś trzeba się w tym umieć odnaleźć. Jednak tamte trudne
czasy nie były zbyt łatwe do przekazywania jakichkolwiek
wartości.
– Niezależnie, jak wiatr wieje, dziecko, trzeba stać zawsze
stabilnie na własnych nogach – mawiał tata.
Maryla szybko zrozumiała, że nie chodziło tylko o kiepską
pogodę, i mimo że bardzo przejmowała się wszelakimi
burzami w społeczeństwie, to przede wszystkim dbała o to, by
jej najbliższe otoczenie było szczęśliwe.
Kiedyś, wiele lat później, Jarek (oczywiście jeszcze nie
wiemy, kim jest Jarek, ale dowiemy się niebawem), zostawił
u niej segregator z jakimiś materiałami szkoleniowymi
z pracy. Oczywiście nie zaglądała do środka, bo nigdy nie
czytała tego, co do niej nie należy, a w zasadzie PRAWIE
nigdy, bo od każdej reguły są przecież jakieś wyjątki. Na
okładce było napisane: „Myśl globalnie, działaj lokalnie”.
Podekscytowana Maryla zadzwoniła wtedy do Jarka
i powiedziała mu, że przecież ona od zawsze tak działa, tylko
nie potrafiła tego tak ładnie sformułować. I zupełnie nie
wiedząc o tym, kierowała się tą dewizą od najmłodszych lat,
i z wielką przyjemnością tę myśl sobie weźmie w charakterze
motta życiowego, o ile Jarosław pozwoli.
Od wczesnego dzieciństwa, obserwując piękną miłość
swoich rodziców, Maryla czekała również na księcia z bajki.
Jednak książę jakoś się nie pojawiał. Nie to, by specjalnie go
szukała, bo była zajęta tyloma innymi sprawami, że te
poszukiwania jakoś jej umknęły. No i w okolicy tych książąt
nie było zbyt wiele. A w zasadzie nie było żadnego
mężczyzny, na którego zwróciłaby uwagę na dłużej. Bo tego,
że mężczyźni zwracali uwagę na nią, nawet nie dostrzegała.
Gdy miała lat dziewiętnaście, zmarła jej mama. Tydzień
później odszedł tata. Maryla była pewna, że zmarł, bo tak
mocno kochał mamę, że nie mógł bez niej wytrzymać
i postanowił do niej dołączyć. Doskonale to rozumiała. Jej też
było ciężko. A nawet bardzo ciężko. Jednak mama
przygotowała ją na swoje odejście z tego świata. Długo
chorowała i śmierć była dla niej wybawieniem. Maryla
zdawała sobie z tego sprawę.
Nagle została sama, ale rodzice nauczyli ją, by umiała sobie
poradzić ze wszystkim, i faktycznie tak się stało. Zanim
jeszcze pomyślała, że coś jest jej potrzebne, już dawno miała
to zorganizowane.
Maryla miała jedną ciotkę, którą od lat dziecięcych
naprawdę starała się polubić, ale z marnym skutkiem. Ciotka
na pogrzeb swojej siostry oczywiście przyszła, nawet załatwiła
taniej trumnę (mąż jej był właścicielem firmy pogrzebowej),
ale gdy zmarł tata Marylki, nieopatrznie powiedziała kilka
zdań za dużo.
– A nie mógł ten Zenek umrzeć nieco wcześniej? – Machała
rękami, jakby była wierzbą płaczącą w wietrzną pogodę. – Na
przykład dzień, a nie tydzień po niej? Przecież by się na
pogrzebie zaoszczędziło! Ten mój szwagier zawsze był
rozrzutny i podejmował nieodpowiedzialne decyzje. – Kręciła
głową z wyraźną dezaprobatą.
Jak można się domyślić, kolejnej trumny ciotka już nie
załatwiła, bo jak można załatwiać coś po taniości szwagrowi,
który ośmielił się umrzeć tak rozrzutnie! Narażając rodzinę na
dodatkowe, zupełnie niepotrzebne koszty!
Po pogrzebie ojca Maryla nie robiła przyjęcia, bo po prostu
nie miała ochoty znowu tego wszystkiego przeżywać, a już
z pewnością oglądać ciotki, ale natychmiast tego pożałowała,
bo ciotka zinterpretowała to po swojemu.
– Ty jesteś rozsądne dziecko. Oszczędne. Nie tak jak twój
ojciec. W naszą rodzinę się wdałaś. Ta stypa to tyle pieniędzy!
Te słowa tylko wyjaśniły Marylce przyczynę, dla której jej
własna matka tak rzadko spotykała się z siostrą. I dziewczyna
stwierdziła, że jednak musi sama o siebie dbać i obiecała
sobie, że ona szybko nie umrze, bo jakżeby mogła znowu
ciotkę narażać na takie niepotrzebne wydatki. Nie wiadomo,
czy wujkowi udałoby się kolejny raz trumnę załatwić „po
taniości”.

Te wszystkie wydarzenia spowodowały, że dziewczyna


chwilowo przestała wierzyć w gatunek Homo sapiens
(człowiek rozumny), głównie ze względu na to, że miała
wątpliwości do drugiego członu tego określenia.
Stwierdziła, że wobec tego na razie skupi się na innych
gatunkach, i opiekowała się wszelakimi bezdomnymi kotami
i psami, które znajdowały się w promieniu dziesięciu
kilometrów. Dbała o to, by były nakarmione, miały ciepło i nie
rozmnażały się w sposób niekontrolowany.
Codziennie rano, przed pracą, oraz wieczorem, tuż przed
snem, chodziła na spacer, zabierając ze sobą całą siatkę kocich
smakołyków. Już nawet rzeźnik, prowadzący sklep tuż obok
jej mieszkania, wiedział, że wołowe i drobiowe skrawki ma
odkładać do pudełka, bo na pewno się nie zmarnują. Rzeźnik
bardzo nie lubił, gdy się coś marnowało, a widząc tłuste
i zadowolone koty, czasem wygrzewające się na progu jego
sklepu, czuł się nieco ojcem chrzestnym ich lśniącej sierści
i pełnych brzuchów. W związku z tym, prawdę mówiąc,
czasem celowo wrzucał więcej dobrego mięska do tak
zwanych odpadów. I zupełnie nie robił tego dlatego, że ta
młoda „kocia mama” mu się podobała, a najbardziej jej długie
nogi i wąska talia, wszak miał żonę, która za takie gadanie
dałaby mu po prostu w łeb.
– Nie lubię kotów – mawiała jej przyjaciółka Adela.
Maryla się, oczywiście, przez chwilę zastanawiała, czy te
słowa nie zaważą mocno na ich przyjaźni, jednak wierzyła
w to, że każdemu trzeba dać szansę, nawet tym, co nie lubią
kotów. Nie spodziewała się jednak, że nawracanie Adeli na
jedynie słuszną i prawidłową drogę zajmie tyle czasu,
jednakże – jak się okaże w dalszej części tej opowieści – było
warto.
Adela w przeciwieństwie do Maryli szybko wyszła za mąż,
jeszcze szybciej zaszła w ciążę i drogi ich nieco się rozeszły ze
względu na różnice w upodobaniach. Mówimy tu
o upodobaniu do gatunku Homo sapiens oraz do gatunku Felis
catus. Jak można się domyślić, zwolenniczką tego drugiego
była Maryla.
Te różnice poróżniły je na długie lata. Ale, jak to sobie
wytłumaczyła, różnice są od tego, by różnić, i uznała, że taka
jest kolej rzeczy, zatem nie zaprzątała sobie tym więcej głowy.
Obserwowała jednak Adelę z daleka, gotowa ruszyć na
pomoc, gdyby ta jej potrzebowała. Małżeństwo jej przyjaciółki
wyglądało zupełnie inaczej niż małżeństwo państwa
Jędrzejewskich, dlatego Maryla podświadomie czuła, że jej
przyjaciółka będzie potrzebować pomocy.
Maryla nieustająco była dziewczyną z głową pełną marzeń,
wierzyła w ideały i w cudowną miłość. Mimo tego, że straciła
rodziców, wiedziała, że w końcu znajdzie się ktoś, kim będzie
mogła się zaopiekować, ale też ktoś, kto zaopiekuje się nią.
W Miasteczku mieszkało sporo potencjalnych kandydatów.
Żaden jednak jej nie oczarował. Do czasu…
Tymczasem całą swoją miłość przelewała na wszystkie
bezdomne psy i koty mieszkające w okolicy. Niedługo potem
przyjaciółkę i powierniczkę znalazła w ponad dwa razy od niej
starszej pani Trudzi. Kobiecie mieszkającej kilka metrów od
codziennej kociej trasy dziewiętnastoletniej Marii
Jędrzejewskiej. Trudzia obserwowała dziewczynę każdego
ranka, gdy ta, zawsze z promiennym uśmiechem, bawiła się
w stołówkę dla bezdomnych zwierzaków.
4

Kochany Mikołaju,

Nie cierpię grać na akordeonie. Muszę to komuś powiedzieć.


Dopiero zaczęłam grać i na razie znam tylko jedną piosenkę.
Piosenka brzmi tak:

Pognała wołki na bukowinę,


Wzięła ze sobą skrzypki jedyne
I grała, śpiewała,
Swoje siwe, siwe wołki pasała.
Pasła je, pasła, aż pogubiła:
„Cóż ja, nieszczęsna, będę robiła?!”.
Więc chodzi i płacze:
„Już ja swoje siwe wołki potracę”.

I ja wtedy też płaczę, nie dlatego, że ona straciła te wołki,


ale dlatego, że ja już mam dosyć tej okropnej piosenki. I wtedy
tata mówi, że najważniejsza w życiu jest konsekwencja. To
znaczy, że jak już coś zaczęłam robić, to powinnam skończyć.
A dlaczego to dotyczy tylko rzeczy nieprzyjemnych?
Boję się zabierać za nowe rzeczy, bo co będzie, jak one mi
się nie spodobają i ich nie zakończę? A przecież chciałabym
w życiu spróbować wszystkiego.
Jak kiedyś mama przyniosła tacie do spróbowania krewetki,
to on też zaczął je jeść i nie skończył, a co gorsza, poszedł do
łazienki i wyrzygał. I ja tak, drogi Mikołaju, rzygam tymi
wołkami, tylko tata tego nie rozumie. Dziwne, bo krewetek
pozbył się ze swojego życia bardzo szybko.
Bardzo chciałabym dostać kłębek wełny. I chciałabym robić
takie piękne rzeczy jak moja sąsiadka, pani Maryla z parteru.
Może gdy dostanę kłębek wełny, to ona mnie nauczy?
Załatwisz to, Mikołaju?
I czy możesz zrobić coś, żeby mój nauczyciel akordeonu ze
mnie zrezygnował? Bo ja nie mogę zrezygnować, więc będę się
cały czas męczyć z tymi wołkami.
Drugim ulubionym słowem mojego taty jest
ODPOWIEDZIALNOŚĆ. I ja mu nawet próbowałam
wytłumaczyć, że ta dziewczyna od tych wołków była
nieodpowiedzialna, bo je pogubiła, ale nie chciał tego słuchać.
Jakbyś chciał, to kolędę mogę Ci zaśpiewać. Ale wolałabym
nie.
Mariola
5

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

Maryla siedziała w oknie i wyglądała listonosza. Zawsze się


śmiała ze swojej znajomej z ulicy Magicznej, Wiesi, która
nawet wystawiała poduszkę na swoje okno, by jej było
wygodniej się rozglądać po świecie, ale tego dnia doszła do
wniosku, że ta Wiesia jednak to mądra kobieta jest.
I zdecydowanie byłoby jej wygodniej, gdyby miała miękką
poduszkę pod łokciami.
Obok niej siedział kot. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że
powinna mieć zabezpieczone okno, by nie wychodził, mimo iż
mieszkała na parterze, ale łudziła się, że Gabriel jest z natury
na tyle leniwym kotem, że ostatnie, o czym pomyśli, to
spacery po okolicy. A nawet jeśli ucieknie, to wróci, bo
przecież gdzie by mu było lepiej.
Wzięła poduszkę z tapczanu i okryła się szydełkową chustą.
Mariolka jej zrobiła. Miała ich już kilka. Mariola zaczynała od
chust, to były takie jej wprawki, a potem tak się rozkręciła, że
robiła nawet ślubne suknie. Ostatnio przygotowała pokaz
mody w Paryżu. Oczywiście Maryla dostała zaproszenie, ale
nigdy w życiu nie latała samolotem i nie miała zamiaru tego
zmieniać. Przynajmniej w najbliższej przyszłości. Mariola
chciała jednak, żeby była świadkiem tego ważnego dla niej
wydarzenia, więc zadzwoniła na Skypie i Marylka widziała te
wszystkie kreacje i oklaski. Oglądała to ze łzami w oczach.
Z całą pewnością Mariola osiągnęła sukces. Nawet
w „Twoim Stylu” pisali o obiecującej młodej projektantce,
następczyni wielkich świata mody. Maryla wtedy czuła
ogromną dumę, że to ona nauczyła to dziecko trzymać
szydełko. Zdolna dziewczyna. A chusty jej nie dość, że piękne,
to jeszcze robione z sercem. Wtedy w tym miesięczniku
opisywali też jedną chustę, szczególną dla nich obu. Taką, co
miała wiele lat i była bardzo, bardzo kolorowa.
Maryla wychyliła się przez okno. Listonosza nadal nie było,
a ziąb był okrutny, więc nawet ciepła chusta nie
powstrzymywała dreszczy. Musi Mariolce powiedzieć, żeby
jej zrobiła czapkę. I koniecznie musi wszyć swoją metkę.
Nigdy nie zwracała uwagi na takie sprawy, ale jak to będzie
metka Marioli, to chciałaby ją mieć na czapce w centralnym
miejscu. Największą!
Jakie to dziwne, że uczysz dziecko robić na szydełku i na
drutach, a potem ono tworzy takie cuda. Uczeń przerasta
mistrza. Ale jaki wtedy mistrz jest zadowolony! I chwali się
wszystkim tą metką, co była pokazywana w Paryżu na pokazie
mody.
To był wyjątkowo nieprzyjemny listopad i nawet te ciepłe
myśli nie mogły rozgrzać Maryli, więc zamknęła okno. Nie
chciała się zaziębić, bo przed świętami miała zawsze najwięcej
roboty. Od lat.
Listonosz powinien już być. Denerwowała się, jak zawsze
w takich sytuacjach. Oczywiście, gdy przychodził, nie dawała
tego po sobie poznać, bo czym się tu denerwować? Wczoraj
zjawił się dopiero wieczorem. Przyniósł list. Prawdziwy,
pachnący list, zaadresowany do Maryli Jędrzejewskiej. Od
Kasi, aż z Ameryki. To nic, że Kasia regularnie pisała maile, to
nie było to samo. Odkąd Jarek kupił Maryli komputer,
komunikacja stała się szybsza, prostsza, ale jakaś taka
pozbawiona zapachu. Oczywiście fajnie było zobaczyć na
Skypie wszystkich, których kochała, ale czasem list był
ważniejszy. Najlepiej odręcznie napisany.
Katarzyna pisała, że na święta wyśle obraz w prezencie.
Poda przez kolegę, który przez Miasteczko będzie jechał
w swoje rodzinne strony. Fajnie, kolejna artystka. Bo do
artystów Maryla miała jakieś szczęście. A może po prostu
artyści zwykle mieli pod górkę, a ona od zawsze przyciągała
do siebie takie osoby? Ich rodzice widzieli w nich inżynierów,
lekarzy, nauczycieli. Nigdy poetów, pisarzy czy portrecistów.
Najważniejsze, że teraz Kasia jest szczęśliwa. W liście chyba
ze czternaście razy napisała „dziękuję”.
„No gdzie ten Janusz? Dlaczego jeszcze go nie ma?” –
pomyślała po raz nie wiadomo już który, żałując, że musiała
zrezygnować ze swojego punktu widokowego w otwartym
oknie.
Janusz, stary listonosz, coraz rzadziej chodził z listami. Nie
te lata. Pewnie niedługo przejdzie na emeryturę, tak jak to ona
zrobiła, ale miała nadzieję, że będzie pracował jak najdłużej.
Marcin młody jeszcze i nieopierzony, jakiś taki nieprzekonany
do swojej roboty… Maryla nie miała na myśli roboty
w charakterze listonosza, tylko roboty dodatkowej, o którą ona
sama Marcinka prosiła. A w zasadzie nawet nie prosiła, samo
tak wyszło. No nic, mają trochę czasu z Januszem, by go
przekonać. Może w następnym sezonie zimowym, o ile Bóg
da, będzie bardziej pozytywnie nastawiony do ich projektu.
Tak to teraz nazywali – PROJEKT. Jarek mówił, że w banku,
gdzie zajmował już jakieś wysokie stanowisko, były same
projekty. Maryla miała zapisane, jakie stanowisko zajmował
Jarosław, ale to było po angielsku, a Maryla po angielsku
umiała się tylko uśmiechać. Już dawno Jarek powiedział
Maryli, że jej projekt to „co najmniej jest na Black Belta”.
Starsza pani nie wiedziała zupełnie, co to ten Black Belt, ale
skoro to było ważne, to dobrze, że przynajmniej Jarek
wiedział, o co chodzi. Marudził jedynie, że Maryla przy tym
swoim projekcie nie robiła żadnej dokumentacji.
– Pani Marylko, dokumentacja jest najważniejsza! –
ekscytował się. – Potem wyciąga się odpowiedni segregator
z szafy i wszystko wiadomo.
– Ależ synek, przecież u mnie wiadomo bez tych
segregatorów! – broniła się Maryla. – Ja wszystko dokładnie
dokumentuję! – mówiła oburzona.
Jak to nie robiła dokumentacji? A te wszystkie listy
powpinane w zeszyty, no i te zdjęcia? I te poopisywane
kartony z pamiątkami? Płyty, książki! Wszystko miała
skrupulatnie pozapisywane!
Na przykład tam, gdzie był list Łucji, miała też zapisane, że
w Wigilię ma być jej koncert. W telewizji będzie. Łucja pisała
na Facebooku, oczywiście Maryla kliknęła, że weźmie udział
w wydarzeniu, ale jeszcze nie do końca wierzyła tym
cyfrowym narzędziom, więc wolała również zapisać wszystko
analogowo.
Albo ksero dyplomu Jarka? Też było! W odpowiednim
kartoniku. Ten certyfikat Black Belt też jej skserował. Nie
bardzo wiedziała, co to jest, bo znowu było to wszystko po
angielsku, jakby Polacy nie mogli używać swojego języka, ale
porządek musiał być. Jarek przywiązywał do tego papierka
dużą wagę, więc nie można tego pominąć w jego kartonie.
Z Facebooka nie korzystał, nie miał na to czasu.
O właśnie, Facebook. To była też dokumentacja do projektu.
Jarek mówił, że się nie nadaje. Jak to się nie nadaje? Marylka
sobie klikała „ten dzień” i wiedziała wszystko, co się
wydarzyło. A jak kliknęła „aktywność”, to nawet wiedziała,
jakie posty polubiła. A nie lubiła wszystkiego, bo co to za
człowiek, co wszystko lubi? Niewiarygodny jakiś!
W korporacjach robią tę papierologię zupełnie
niepotrzebnie. Trzeba po prostu ruszyć tyłek z fotela i działać.
A nie dorabiać ideologię. Albo papiery.
Na szczęście Jarek oprócz robienia papierów umiał również
działać. Skończył tę informatykę, potem liczne kursy, lepiej
obracał się w świecie cyfrowym niż analogowym i Maryla już
miała pomysł, jak go wykorzystać. Wszak mówił, że kiedyś
się odwdzięczy, to nadeszła wreszcie ku temu sposobność.
Musi do niego zadzwonić wieczorem.
Rozmyślając o tym wszystkim, o mało nie przegapiła
maszerującej przed jej blokiem męskiej sylwetki. W ostatniej
chwili dostrzegła listonosza. Niestety nie Janusza, a Marcina.
Maryla się skrzywiła. No nic, nie ma wyjścia, niech będzie
Marcin.
– Cześć, kochany! – Pomachała mu z okna.
Marcin odmachał, ale miny nie miał zbyt szczęśliwej.
Maryla gwałtownie podniosła się z miejsca. Zrzuciła przy
tym poduszkę z parapetu. Niezadowolony szary kot Gabriel
miauknął. Najbardziej lubił robić to, co Maryla. Siedzieć
w oknie i obserwować ludzi. Janusza też lubił. Ten
uśmiechnięty starszy pan przychodził czasem z wielkim
workiem, wysypywał jego zawartość na ziemię i wspólnie
z Marylą grzebali w stertach papierzysk. Och, jaka to była
cudna zabawa! Gabriel lubił chować się w gąszczu kopert,
a potem wchodził do worka. Maryla nie pozwalała mu drapać
tych papierzysk, ale co tam, bez drapania też było fajnie.
A jeszcze lepsze były te wstążeczki, którymi potem Marylka
związywała listy. Czasem udawało mu się ukraść taką
wstążeczkę i ganiać z nią po całym domu. Czuł się wtedy jak
młody kociak, a nie stary, stateczny kocur.
Marcin nie musiał dzwonić domofonem, bo Maryla już była
przy drzwiach i nacisnęła przycisk otwierający te drzwi na
dole. Po raz kolejny doceniła fakt mieszkania na parterze.
Miała wrażenie, że dzięki temu jest w stanie wszystko
kontrolować. Okna wyglądały na plac zabaw, gdzie bawiły się
dzieciaki. Mogła je obserwować. Czasem wystawiała na
parapet sok malinowy, który robiła latem. Piekła też dla nich
ciasteczka, robiła kanapki i herbatę, gdy bolały ich brzuchy.
Oczywiście robiła to w ogromnej tajemnicy. Dzieciaki
wiedziały, że jak się wygadają przed rodzicami, to się skończy
dokarmianie.
Maluchy ją uwielbiały, choć nie lubiła się roztkliwiać nad
nikim. Nieraz jednak opatrywała ich obdarte kolana czy
przecierała brudne buzie, żeby przed powrotem do domu
doprowadzili się nieco do porządku. No i z pewnością piekła
przepyszne ciasteczka, które potrafiły osłodzić nawet
najbardziej kwaśną minę starszej pani, rozdającej je
dzieciakom w ilościach hurtowych. Fakt, czasem sprawiała
wrażenie oschłej i surowej. Po prostu robiła swoje. A teraz
chciała, by i Marcin wreszcie wziął się do roboty, tej
dodatkowej. Dla dobra ludzkości.
On chyba jednak miał inne plany, co wyraził tuż po
przekroczeniu progu jej mieszkania.
– Pani Marylko, ja już więcej tego nie zrobię – burknął.
– Dzień dobry, Marcinku. – Spojrzała na mężczyznę znad
okularów, które czasem, gdy była bardzo zmęczona, jednak
wkładała.
– Dzień dobry – westchnął Marcin. – Cztery są. – Wyjął
koperty z worka.
– Mało coś. – Marylka wzruszyła ramionami. – No, ale
sezon dopiero się zaczyna. Bądźmy spokojni, następnym
razem będzie więcej.
– Pani Marylko… – jęknął Marcin. – Nie będzie następnego
razu.
– Będzie, Marcinku. Pomyśl sobie, ilu dzieciakom możemy
sprawić radość. Nie lubisz sprawiać radości? Przecież lubisz!
Kiedy badawczo przyglądała się młodemu listonoszowi,
dostrzegła, że Marcin był zielony na twarzy.
– Jadłeś coś dzisiaj, synek? – zapytała z troską. – Może zupę
ci odgrzeję? Albo kanapkę zrobię?
– Dziękuję, jadłem – powiedział cicho.
– Coś mi dzisiaj niewyraźnie wyglądasz. – Była
zaniepokojona jego stanem.
– A jak ma wyglądać człowiek, który zaraz pójdzie do
więzienia? – zapytał na jednym wdechu.
– E tam – zbagatelizowała sprawę Maryla. – Marcin, nie
panikuj, przecież za dobre uczynki jeszcze nikt nie trafił do
więzienia.
– Przestępstwo popełniam! – westchnął Marcin. – I to
regularnie! To już prawie recydywa, bo wcale się nie
poprawiam, a nawet wydaje mi się, że z każdym dniem brnę
w to coraz bardziej! Przecież oni mnie za to zamkną, a ja…
– Marcinie! – przerwała mu, widząc, że coraz bardziej się
nakręcał. – Zachowuj się jak chłop, a nie jak baba. Siadaj tutaj.
Po pracy już jesteś? Może winka albo piwka?
Męża nie miała, ale przez lata nauczyła się, że czasem
mężczyźnie dodaje animuszu kieliszeczek czegoś dobrego. Jej
znajoma, Wiesia, zaopatrzyła ją w kilka butelek nalewek,
oczywiście tylko ku zdrowotności, ale Mariolka stwierdziła, że
jest wystarczająco zdrowa, a nalewki przydadzą się właśnie,
jak jaki chłop odwagę straci. A niestety zdarzało się to często,
na przykład teraz.
– W taką pogodę to najchętniej grzańca – powiedział Marcin
tonem, jakby za chwilę miał umrzeć. – Albo tę herbatę
z nalewką. – A po chwili dodał ciszej: – Albo nalewkę
z herbatą. A w sumie bez herbaty też może być.
– Bardzo dobrze. Poczekaj tutaj, ja przygotuję coś dla ciebie,
a ty mi opowiesz wszystko o tej czarnulce, której zdjęcie masz
w telefonie.
– Pani Marylko! – Marcin jak na człowieka, który jeszcze
chwilę wcześniej, pogrążony w czarnej rozpaczy, ledwo zipał,
zaskakująco dziarsko zerwał się na równe nogi.
– No co? Mówiłam ci już, że ja wiem wszystko. – Puściła
mu oko, kładąc listy na swoim biurku. – A do mnie nic nie
było?
– Z tego wszystkiego zapomniałem! – Marcin wyciągnął
dwie grube szare koperty.
– No, to rozumiem! – Maryla wzięła srebrny nożyk,
specjalny do otwierania korespondencji, i otworzyła koperty.
Z jednej wysypało się dziesięć listów, a z drugiej siedem. –
Widzisz? We Wrocławiu się bardziej starają. W Krakowie też.
– To naprawdę świetne wieści. Wygląda na to, że nie będę
sam w ciupie siedział. – Marcin był już zupełnie
zrezygnowany.
– W kupie zawsze raźniej, prawda? – Uśmiechnęła się. –
Nalewkę Wiesi ci przyniosę – powiedziała i podreptała
w swoich różowych bamboszach do kuchni.

Gdy wróciła z nalewką, Marcin od razu wypił dwa kieliszki.


Marylka, nie mówiąc nic, poczłapała do ściany, na której
wisiała wielka korkowa tablica. Janusz ją przyczepił dwa lata
temu i od razu wszystko było lepiej widać.
– Kraków się postarał, Gdańsk słabo… – mamrotała. –
Katowice lepiej. W Szczecinie nic. Oni tam w tym Szczecinie
nie piszą listów do Mikołaja?
– Nie wiem, pani Marylko. Naprawdę nie wiem… – Marcin
patrzył na jej tablicę z takim przerażeniem, jakby co najmniej
zauważył na niej jakiś szatański plan zdobycia władzy nad
światem. – Na wszelki wypadek niech pani nie wpuszcza
nikogo do domu, bo to wygląda jak jakaś akcja przestępcza.
– Owszem, akcja, ale zupełnie nie przestępcza. – Marylka
pokręciła głową. – Muszę przecież wiedzieć, kto gdzie działa.
By mniej więcej po równo było. A mówiłam ci? Kasia się
zastanawia, czy fundacji nie założyć. Waham się, bo w sumie
po co nam ta fundacja. I tak wszyscy wszystkim kupują te
prezenty. Jeden chce się odwdzięczać drugiemu. Już mi się to
na tablicy nie mieści. Jarek próbował nauczyć mnie takiego
programu, żebym mogła sobie w komputerze rysować te
wszystkie powiązania, ale ja wolę sobie kartki skleić taśmą
i na podłodze rozłożyć. Zawsze co kartka, to kartka. On się ze
mnie śmieje i mówi, że ja działam analogowo, a my żyjemy
w dobie cyfrowej. Ale ja wiem swoje.
Gabriel gdyby umiał, zapewne by potwierdził. Nieraz
trenował „loty dywanowe” na tych porozkładanych na
podłodze płachtach papieru i nie zamieniłby ich na żadne tam
programy komputerowe.
– To co z tą czarnulką? Coś poważnego?
– Pani Mariolko, gdyby nie było coś poważnego, to bym dla
pani nawet mógł iść do więzienia, ale naprawdę teraz nie chcę!
Bo ileż ona by na mnie czekała?
6

Drogi Mikołaju,

Marzę o takim dwustronnym piórniku, jaki ma Agnieszka.


Ten piórnik ma dwie strony i takie pachnące chińskie gumki.
Tata Agnieszki jest marynarzem i jej przywiózł taki piórnik zza
morza. Ale Ty też jesteś za morzem, więc może byś znalazł taki
piórnik? Tylko żeby nie był różowy, bo różowy jest dla
dziewczyn i mogłaby mi go zabrać moja siostra. Tak w ogóle
to ja mam pomysł, byś przyniósł dwa piórniki, jeden dla mojej
siostry, a drugi dla mnie. Bo my się zawsze kłócimy,
a jakbyśmy mieli takie same prezenty, to wcale byśmy się nie
kłócili.
Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę Ci dobrej drogi do nas,
do Polski.
Michał
7

Gertruda Bielawska

Dawno temu, lata siedemdziesiąte

Gertruda Bielawska była bogata. Tak bogata, że sama już nie


wiedziała jak bardzo, ale – jak można się spodziewać – nie
było to jej powodem do zmartwień. Gertruda miała różne
zmartwienia, na przykład to, że jest stara i pewnie niedługo
umrze. Nie było to krygowanie się z jej strony, tylko fakt,
który przyjęłaby ze stoickim spokojem, gdyby nie to, że nie
miała najmniejszego pomysłu, komu ten swój ogromny
majątek przekazać w razie śmierci. Wiedziała natomiast ze
stuprocentową pewnością, komu go nie chce zapisać. Miała
zatem nadzieję, że zanim umrze, spotka w swoim życiu
potencjalnego spadkobiercę. Przecież jeżeli Beata wszystko by
otrzymała, to na pewno Gertruda nie mogłaby spoczywać
w spokoju. A w sumie już by sobie odpoczęła. Skoro więc
istniało zagrożenie, że mogłaby odczuwać niepokój w czasie
wiecznego spoczynku, wolała jeszcze trochę na tę śmierć
poczekać i wszystko załatwić jak należy.
Podświadomie czuła, że majątek, który zgromadził jej
świętej pamięci mąż Alfred, nie pochodził z do końca
legalnych źródeł. Nigdy nie interesowała się zbytnio pracą
męża, ale jemu na szczęście to nie przeszkadzało. Prawdę
mówiąc, on też się nią zbytnio nie interesował. Pełniła rolę
ozdobnika w jego nieco brudnym i trochę gangsterskim życiu.
Ale pani Gertruda w ogóle nie wnikała. Oficjalnie Fredzio był
marynarzem i tej wersji się trzymała. Uznała jedynie, że skoro
mąż Alfred dorobił się nielegalnie dużych pieniędzy, to po
jego śmierci należałoby je przeznaczyć na jakiś szczytny cel.
Podobnie jak zrobił to inny Alfred. Nobel. Wynalazł dynamit,
a potem całą kasę przeznaczył na coś zupełnie innego.
Dokładnie tak zamierzała też zrobić pani Gertruda. Może nie
chciała nikogo nagradzać, ale z chęcią komuś by pomogła. Na
razie jednak niczym Scarlett O’Hara wolała pomyśleć o tym
jutro. Albo jakiegokolwiek innego dnia. Zanim jednak
przyszedł jej do głowy jakiś konkretny plan zyskania czystego
sumienia przed przejściem na wieczny odpoczynek, pomagała
wszystkim bezpańskim stworzeniom, które lgnęły do niej jak
do matki.
Nie była rozrzutna, co to to nie, ale czasem sobie pozwalała
na drobne przyjemności. Ot, ktoś jej przywiózł perfumy nie
wiadomo skąd, to szyneczkę dostała od kogoś. Żyło jej się
całkiem dobrze, tylko doskwierała jej samotność. Oczywiście
czasem odwiedzała ją siostrzenica, Beata, ale Gertruda miała
wrażenie, że ta okropna kobieta przychodzi do niej tylko po to,
by sprawdzić, czy staruszka przypadkiem nie wybiera się już
na tamten świat. A ona wciąż – ku rozpaczy siostrzenicy –
nigdzie się nie wybierała. Przynajmniej nie w tę najdalszą ze
wszystkich podróży.
– Źle wyglądasz, ciociu – mówiła słodkim tonem Beatka,
choć pewnie gdyby mogła, jej słowa miałyby wywołać
u ciotki najgorszą odmianę cukrzycy.
– Dziękuję ci bardzo, kochana.
– Policzki zapadnięte… – kontynuowała niezrażona
ironicznym tonem dziewczyna. – Cera poszarzała.
– Beatko, nie ma to jak powiedzieć starej ciotce coś miłego.
– Trudzia uśmiechnęła się kpiarsko. – Będę o tym zawsze
pamiętać, że byłaś tak miła. A swoją drogą, czytałaś
w gazecie, że jedna bogata Amerykanka przeznaczyła cały
swój majątek na schronisko dla bezdomnych zwierząt?
– Nie. – Zaniepokojona Beata z niedowierzaniem pokręciła
głową.
– Myślę, że to cudowny pomysł! Nie uważasz?

Oczywiście Beata nie uważała, że przekazanie majątku


komukolwiek poza nią jest dobrym pomysłem, i bardzo
denerwowała się, co tej starej wariatce jeszcze przyjdzie do
głowy. Można by się zastanawiać, czy gdyby wiedziała, co się
stanie z majątkiem starszej pani, sama nie pomogłaby jej się
szybciej przedostać na tamten świat, ale na szczęście taką
wiedzą nie dysponowała.
Ciotki szczerze nienawidziła, głównie z tego względu, że
ciotce udało się wyjść za mąż za bogatego faceta, który
jeszcze umiał ten majątek pomnożyć. Beata znalazła sobie
natomiast męża, który podobnie jak ona nie lubił pracować,
i tak od kilku lat z niecierpliwością wyczekiwali informacji
o śmierci ciotki. Budzili się codziennie z nadzieją, że to
nastąpi dziś, a szli spać rozczarowani, że jednak będą musieli
jeszcze poczekać.
Po kilku latach przepełnionych nadzieją na nagłą odmianę
ich losu mąż Beatki przytomnie uznał, że jednak powinni
pójść do pracy. Pieniądze, które odziedziczył po jakimś swoim
dalekim krewnym i dzięki którym jakoś udawało im się dotąd
wiązać koniec z końcem, kurczyły się w zastraszającym
tempie, a ciotka najwyraźniej wcale nie szykowała się na
tamten świat, więc wizja przejęcia jej majątku z każdym
dniem stawała się coraz bardziej mglista. Beatka oczywiście
była oburzona, bo ona bardzo nie lubiła pracować i zupełnie
nie rozumiała, dlaczego ona musi, a inni, na przykład ciotka,
nie. Uważała to za rażącą niesprawiedliwość i wszystkim
o tym opowiadała. Opowieści te dotarły również do ciotki
i tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że Beata zdecydowanie
nie będzie odpowiednią osobą do odziedziczenia całego
majątku Bielawskich.
Zatem łykała witaminy i mikroelementy, a także dbała
o regularne zażywanie ruchu na świeżym powietrzu, co
zapewniało jej aż w nadmiarze doglądanie jej czworonożnych
podopiecznych. Dzięki temu cieszyła się całkiem dobrym jak
na swoje lata zdrowiem, co traktowała jako powinność wobec
świata, bo nie mogła sobie pozwolić na nieodpowiedzialne
dzielenie swojego majątku.
Gdy Gertruda pokłóciła się z Beatą, a raczej dosadnie jej
powiedziała, co o niej myśli (przecież pani Bielawska
preferowała cięte riposty i merytoryczną argumentację i nigdy
by się nie zniżyła do tego, by się z kimś kłócić), siostrzenica
również przestała do niej przychodzić i zrobiło się trochę
nudno. I niestety bardziej smutno. Tak to przynajmniej miała
atrakcję w postaci Beatki. Miernej jakości, ale zawsze.
Na domiar złego Gertruda miała kłopoty ze snem.
Bezsenność była jej codzienną, a w zasadzie conocną
towarzyszką. Za każdym razem wyczekiwała, kiedy wreszcie
nadejdzie świt, by można było pożegnać się z nocą. Jednak po
kilku długich miesiącach coś się zmieniło. Gertruda przestała
czekać na wschód słońca, a zaczęła czekać na dziewczynę,
która pod jej oknem nawoływała wszystkie bezdomne
stworzenia.
– Kiciuś! Kotek! Słoneczko! – zawsze w tej kolejności.
Gertruda wiedziała wtedy, że czas wstawać. Czasem zerkała
zza firanki i widziała dziewczynę, której nie schodził uśmiech
z twarzy. Wprowadzała nieco koloru do życia notorycznie
niewyspanej staruszki, nie tylko w przenośni, ale też
dosłownie, bo była rudowłosa, zawsze nosiła sukienki
w kwiatki, a także wielobarwne czapki i szaliki. Jakaż to była
cudowna odmiana w tym szaroburym świecie!

Staruszka chętnie wyglądała o świcie przez okno, by


zobaczyć uśmiechniętą dziewczynę i podążające za nią
zgodnie koty. Czasem nawet jakiś pies się zaplątał. Trudzia
często sama karmiła te puszyste stworzenia, ale było jej coraz
trudniej. Nie te lata… Poza tym miała dość paplania sąsiadów.
A szczególnie swojej siostrzenicy… Nie to, żeby się
jakimkolwiek gadaniem przejmowała, ale miała akurat czas
w życiu, gdy chciała sobie chwilę pożyć w spokoju, a nie być
obiektem rozmów połowy Miasta.
Któregoś dnia Gertruda doszła do wniosku, że przecież ma
po co żyć. Chociażby po to, by zobaczyć, w jakim kolorze
będzie dzisiaj ta ruda.
– No patrz, czerwony – szeptała zadziwiona. – A byłam
pewna, że rudym źle w czerwonym.
Dziewczyna jednak wyglądała ślicznie. Najbardziej lubiła ją
w tej sukience w słoneczniki. I choć była naprawdę bogatą
kobietą, zdała sobie sprawę, że dawno nikt jej nie dał czegoś
tak cennego, jak widok tej roześmianej dziewczyny.
Gertruda mieszkała w jednej z najpiękniejszych willi
w Mieście, sama nie mogła się doliczyć, ile tam miała pokoi,
i była uważana za kobietę dystyngowaną. Wdowa po
marynarzu (i gangsterze, ale nikt o tym głośno nie mówił),
córka notariusza – musiała przecież zachowywać się godnie.
Miała już dość tej godności, ale nie chciała się użerać
z krewnymi. Karmienie „zapchlonych kundli” – jak to
mawiała Beata, jej siostrzenica, mieszkająca zaraz za płotem –
nie było zajęciem godnym „jej majestatu”.
Ale mi to majestat. Siedzieć samej w wielkim domu, nie
mieć żadnych zajęć. Dobrze, że chociaż mogła przypatrywać
się co rano młodej, radosnej dziewczynie, karmiącej koty.
8

Kochany Mikołaju,

Bardzo Cię proszę o taką czekoladę z okienkiem. Kiedyś ją


jadłem i mi bardzo smakowała. Podejrzewam, że inne prezenty
kupią mi rodzice, bo znalazłem już na szafie klocki. Bardzo się
cieszę, że dostanę takie, bo o nich marzyłem.
Jednak czekolady z okienkiem mama mi nie kupi, bo chyba
nie wie gdzie. Mówiłem jej, że w takim sklepie na ulicy Miłej,
ale ona zapomniała.
Może Ty, Mikołaju, mógłbyś mi przynieść?

Robert
PS Mama kazała mi napisać ten list do Mikołaja, to piszę.
9

Gracjanna Potocka

Rok 2019

Gracjanna Potocka również była damą. A przynajmniej za


taką chciała uchodzić. Wprowadziła się do Miasteczka długo
po śmierci Gertrudy Bielawskiej i nawet nie wiedziała o jej
istnieniu, ale gdyby wiedziała, Gertruda zapewne byłaby dla
niej wzorem do naśladowania. Chociaż jakby się zagłębić
w temat, można by dojść do wniosku, że nie chodziłoby
o faktyczne zachowanie Gertrudy, ale o to, jak była
postrzegana. A Gracjanna Potocka chciała być postrzegana jak
najlepiej.
Pochodziła z niewielkiej wsi na południu Polski. Gdy miała
lat dziewiętnaście i nazywała się jeszcze Grażynka Luzak,
wieś tę opuściła, porzucając zakochanego w niej chłopaka.
Wyruszyła do Warszawy, by szukać męża. Mąż miał
charakteryzować się odpowiednimi cechami, jednak mimo
intensywnych poszukiwań Gracjanna nikogo takiego nie
znalazła. Wróciła zatem na stare śmieci i łaskawie zgodziła się
zostać żoną Janka, który czekał na nią i łudził się, że jego
Grażka zmądrzeje i da szansę ich związkowi.
Nie można powiedzieć, by Grażka zmądrzała, ale
w rodzinne strony powróciła. Ślub był taki, jak powinien być.
Połowa towarzystwa się upiła, a druga połowa wszczęła
bijatykę i w noc poślubną, kiedy to jej Janek miał wobec niej
poważne zamiary, ona podjęła życiową decyzję (Janek w tej
kwestii nie miał nic do gadania, choć rzecz dotyczyła go
bezpośrednio) – postanowiła sprzedać cały swój posag, czyli
ponad czterdzieści hektarów ziemi uprawnej klasy pierwszej
oraz całe gospodarstwo wraz z wyposażeniem, i postanowiła
odciąć się od dotychczasowego życia i przeprowadzić się
gdziekolwiek. Byle daleko. Wypadło na Miasteczko.
Oczywiście nie zrobiła tego od razu, tylko zaraz po tym, jak
zmieniła swoje imię na Gracjanna, a nazwisko na Potocka. Tak
według niej powinna się nazywać kobieta z klasą. Nawet mąż
musiał zwracać się do niej „Gracjanno”. Jedynym wyjątkiem,
kiedy o tym zapominała, było łóżko. W łóżku była naga
i czuła się bardziej Grażką, i kompletnie nie mogła sobie z tym
poradzić. Seks był tak mało dystyngowany, a ona mimo
wszystko nie potrafiła z niego zrezygnować. Jan – od
niedawna – Potocki czasem się zastanawiał, czy gdyby nie
łóżko, to cokolwiek łączyłoby go z tą kobietą, i nie umiał
znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
Rok po ślubie w sposób mało dystyngowany Grażka zaszła
w ciążę i urodziła cudownego syna, którego nazwała Karol. Po
papieżu. Zapisała syna na angielski i francuski, gdy skończył
pół roku. Uznała, że dziecko musi mieć dobry start i kto jak
kto, ale matka mu ten start zapewni. Gdy miał trzy lata, woziła
go na lekcje skrzypiec do jednego z najlepszych profesorów.
– Skrzypce rozwijają – mówiła. – Będziesz miał dobry start,
Karolu.
Całe swoje życie podporządkowała dziecku, bojąc się, że nie
uda się go wychować na ludzi. Gdy miał siedem lat, zapisała
go do szkoły w Miasteczku, ale tylko dlatego, że przeczytała
gdzieś, że nawet arystokracja powinna znać życie i zadawać
się z „normalnymi” ludźmi. Byleby nie zanadto.
Karol nie chodził na WF, bo przecież ganianie za kawałkiem
biało-czarnej skóry było tak nieładne, a poza tym mógł sobie
połamać palce u dłoni, a dopiero zaczął klasę fortepianu
u drugiego profesora i nie mógł przecież przerwać!
Przeczytała wszystkie podręczniki na temat wychowania
dzieci, ale wiedzę w nich zawartą najwyraźniej przyjmowała
dosyć wybiórczo, bo w przeciwnym razie z pewnością
wiedziałaby, że dziecko w wieku Karola powinno mieć trochę
wolnego czasu, by móc spokojnie się pobawić. Gdy Jan
protestował, twierdząc, że odbiera ich synowi dzieciństwo,
uśmiechała się do niego i mówiła:
– Ależ on się bawi! Zobacz, jak się bawi, gdy gra na
pianinie, skrzypcach albo uczy się nowych słów w obcych
językach! Przecież na pierwszy rzut oka widać, że jest
zachwycony.
Jan miał pewne wątpliwości, ale był tak zapatrzony w swoją
żonę, że nie śmiał jej się sprzeciwiać. Dobrze, że miał swój
garaż, w którym znikał na całe dnie i coś sobie dłubał.
Podświadomie czuł, że niewłaściwie wychowują swojego
jedynego syna, ale nie umiał nic z tym zrobić.
Raz Gracjanna wyjechała na cały dzień i oni wtedy
z Karolem spędzili najpiękniejszy dzień życia. Ubrani
w brudne ubrania, turlali się po trawie, grali w piłkę, skakali
po kałużach, a na obiad zjedli zupkę chińską z proszku
o smaku curry. Cóż to był za cudowny dzień! Nikt nie umarł,
nikt nie połamał sobie palców, tylko następnego dnia było
jeszcze trudniej wbić się w spodnie z kantem i ćwiczyć gamy
oraz czasowniki nieregularne.
Gracjanna była dobrą kobietą i we wszystkim, co robiła,
kierowała się miłością. Kochała swojego męża i syna nad
życie i miała pewność, że wybrała jedyną słuszną drogę, by
dać im obu szczęście. I była z siebie dumna, bo tak
pokierowała życiem, że odniosła sukces. Syn występował na
akademiach w szkole, zdobywał wysokie noty na olimpiadach.
Martwiło ją tylko to, dlaczego się tak rzadko uśmiecha. I że
nieco blady jest. Kupiła jednak drogie suplementy i co rano
zmuszała go do łykania kilku tabletek.
Karol nie miał też żadnych przyjaciół. To też jej się
wydawało dziwne, bo przecież ona jako dziecko miała jakieś
koleżanki. Tłumaczyła to sobie jednak tym, że jej syn i tak nie
miałby kiedy się z tymi przyjaciółmi spotykać, bo przecież ma
mnóstwo zajęć i obowiązków. Przeczytała, że dziecko
w wieku jej syna musi mieć minimum dziewięć godzin snu,
zatem tego czasu na pozostałe aktywności naprawdę nie
wystarczało. Musiała się natrudzić, żeby gdzieś wcisnąć kółko
szachowe.
Gracjanna Potocka czuła się mistrzynią logistyki. Szkoda, że
zapomniała w tym wszystkim o uczuciach męża, o uczuciach
dziecka. O ich marzeniach. Zapomniała też o rodzinie, od
której czasem przychodziły listy, przynoszone przez miłego
człowieka o imieniu Marcin. Był uczynny i sumienny, ale
trudno było nie zauważyć, że często ten Marcin miał
niewypastowane buty! Z pewnością był złym przykładem dla
jej syna.
Listów nie otwierała. Nie chciała wracać do tamtych lat. Do
ciężkiej pracy przy żniwach, w oborze czy w kurniku. Na
samą myśl o tym się krzywiła. Chowała listy do kartonu, bo
mimo wszystko nie umiała ich wyrzucić. Gdy gryzło ją
sumienie, czasem wysyłała rodzinie pieniądze. Niekiedy dużo,
a niekiedy mniej. Chciała im pomóc, ale nie chciała mieć
z nimi żadnego kontaktu. Wraz ze zmianą nazwiska Grażynka
Luzak przestała istnieć i nikt ani nic nie powinno próbować jej
wskrzeszać.
Jej mąż, Jan, nie miał już na wsi nikogo. W ogóle nie miał
nikogo prócz niej i Karola. Kiedyś jednak chciał z sentymentu
pojechać na stare śmieci.
– Po co? – zapytała Gracjanna, która wtedy zdecydowanie
nie była Grażką.
– Powspominać, pooddychać tamtym powietrzem –
westchnął.
– Obiecuję ci, że pojedziemy na weekend. – Uśmiechnęła
się.
Obiecała, że pojadą, ale nie powiedziała dokąd. Janek
cieszył się, że odwiedzą stare kąty, że pochodzi dobrze
znanymi ścieżkami, ale Gracjanna zabrała go do Paryża. Nie
powinien być przecież rozczarowany Paryżem, a jednak był.
Tymczasem Karol, stojąc na ulicach Paryża i grając na
skrzypcach, zarobił swoje pierwsze w życiu pieniądze.
Gracjanna oczyma duszy widziała już te wielkie nagłówki
w gazetach, mówiące o wirtuozerii Karola Potockiego,
znanego muzyka, który w tym wywiadzie będzie opowiadał,
że swoje pierwsze pieniądze zarobił, gdy miał osiem lat, grając
na skrzypcach przed bazyliką Sacré-Cœur, gdzie zabrała go na
wycieczkę mama. Ta wizja przyszłości sprawiała, że nawet
mina naburmuszonego męża wydawała jej się jedynie małą
przeszkodą w drodze do celu, którym był spektakularny
sukces rodu świeżo upieczonych Potockich.
10

Szanowny Panie Mikołaju,

Zwracam się do Pana z uprzejmą prośbą o to, by podarował


mi Pan piłkę nożną. Nigdy nie grałem w piłkę nożną, więc
obawiam się, że moje umiejętności mogłyby okazać się
niewystarczające i mógłbyś myśleć, że nie wykorzystałem
dostatecznie swojego potencjału, dlatego też proszę Cię, byś
również zorganizował mi szkolenie pod okiem trenera.
Tak pewnie wolałaby moja mama. Mnie by wystarczyła
godzina na boisku wraz z moimi kolegami z klasy albo z tatą,
ale wiem, że mama pewnie nie zgodziłaby się na nikogo, kto
sukcesami nie dorównuje co najmniej Robertowi
Lewandowskiemu albo Jakubowi Błaszczykowskiemu. Nie
znam tych dżentelmenów, ale gdy zapytałem Mateusza z klasy,
który o piłce nożnej wie wszystko, to wymienił właśnie te dwa
nazwiska. Ja mu ufam w tej kwestii i wiem, że osoby, które on
mi rekomendował, są godne polecenia.
Bardzo bym również chciał, by mama trochę odpoczęła
i wyjechała na dwa dni do SPA, a wtedy ja spędziłbym
beztroskie chwile z moim tatą i nawet byśmy nie musieli się
myć. Jeśli udałoby się to zorganizować, to wtedy, Mikołaju,
bardzo bym Cię również prosił o dwie zupki chińskie
w woreczku, gdyż mój tata ogromnie sobie ceni kuchnię
azjatycką. A ja raz jadłem tę zupkę i mi nawet smakowała.
Tylko o tym nie mów mojej mamie, bo będzie przerażona
i wyśle nas na płukanie żołądka, a to może być nieprzyjemne.

Z wyrazami szacunku
Twój oddany Karol Potocki
11

Gertruda Bielawska

Lata siedemdziesiąte

Gertruda wielokrotnie zastanawiała się, czy nie zaczepić


rudowłosej dziewczyny, zaprosić ją na herbatę lub na
śniadanie i po prostu z nią porozmawiać. Zapytałaby o te
słoneczniki na sukience i ten kolorowy kapelusz. I wyraziła
swoje zdanie o tym czerwonym kolorze dla rudowłosych, bo
całe życie myślała, że im to nie pasuje, a jednak ta dziewczyna
wygląda w czerwonym olśniewająco.
– Kiciuś! Kotek! Słoneczko! – usłyszała jak zwykle któregoś
poranka. – Przepraszam was bardzo, ale dzisiaj mam dla was
niewiele. Kilka serduszek i nic więcej – mówiła, głaszcząc
ocierające się o jej łydki koty. – Jutro postaram się przynieść
coś więcej!
– Panienko! – zawołała obserwująca ją Gertruda.
Przestraszona Maryla odwróciła głowę w kierunku, skąd
dochodził głos.
– Ja… ja bardzo przepraszam, ja zaraz stąd odejdę –
wydukała, zdając sobie sprawę, że stoi przy otwartej furtce.
– Kochana, nie idź, nie idź! – Gertruda kiwnęła ręką,
sugerując, żeby podeszła. – Zostało mi trochę mięsa z obiadu,
może przyda ci się dla kociaków?
– Przyda? Jasne, że się przyda! – Uśmiechnęła się.
– To chodź, dziecko! – Staruszka się rozpromieniła.
Przecież to dziecko zupełnie nie musiało wiedzieć, że to
mięso Gertruda poprzedniego dnia specjalnie kupiła właśnie
dla kotów. I że była to najlepsza wołowinka w Mieście,
oczywiście zdobyta spod lady, w sposób nie do końca legalny,
bo jakże inaczej? Poza tym Gertruda mimo trudnych czasów
byle czego nie kupowała.
– Bardzo pani dziękuję! – szczebiotała Maryla, stając
w drzwiach domu Gertrudy. – Jakie one będą szczęśliwe!
Dzisiaj miałam wyjątkowo mało… Dziękuję!
– Przyjdź jutro – powiedziała staruszka. – Jutro też będę
miała za dużo. Z obiadu.
Gdy ta poszła, wołając Kotka, Kiciusia i Słoneczko, Trudzia
uśmiechała się do siebie. Wreszcie coś się działo w jej życiu.
Coś radosnego. Radosnego, pozytywnego i kolorowego.
Spojrzała na siebie w lustrze. Stara baba z upiętym siwym
kokiem, cała ubrana na czarno. Skrzywiła się. Nawet broszka,
którą miała przypiętą pod szyją, była srebrna z czarnym
kamieniem. I przekrzywiona, zupełnie jak mina właścicielki.
A gdyby sobie sprawiła taką kolorową sukienkę? Na
przykład w słoneczniki? Albo chociaż coś kolorowego do
okrycia?
Gertruda otworzyła szafę. Szare, szare, ciemnoszare, czarne.
Brązowe, ciemnobrązowe, bure. „Nie wypada starej kobiecie
nosić kolorów” – przypomniała sobie głos Beaty. To
podziałało na nią niezwykle motywująco i stwierdziła, że
natychmiast musi nabyć sobie coś bardzo kolorowego. Nie
wiedziała jeszcze, gdzie ma to zakupić i co to miałoby być, ale
postanowiła, że na pewno to zrobi. Musi zapytać tę kolorową
dziewczynę, gdzie się zaopatruje, przecież w tych czasach
zdobyć jakieś niebanalne ubranie, przynajmniej dla staruszki,
to trudniejsze niż zorganizować mięso dla kota! Nawet
nielegalnie!

Następnego dnia Gertruda również znalazła „mięso


z obiadu”. I z niecierpliwością wyczekiwała, gdy dziewczyna
będzie wołać koty. Czekała na nią w oknie, już ubrana. Tym
razem miała na sobie szary sweter, który wydawał się jej
mniej szary niż inne szare swetry w szafie. A na szyi zawiesiła
czerwone korale i – prawdę mówiąc – z tymi koralami czuła
się trochę jak ladacznica. Biły po oczach tym swoim kolorem.
– Dzień dobry! – Dziewczyna pomachała, gdy tylko ją
zauważyła. – Jak pani dzisiaj ładnie wygląda! Jakie cudowne
korale!
Gertruda zaczerwieniła się. Miała wrażenie, że jej policzki
dopasowały się kolorem do jej oryginalnej biżuterii.
– Chodź tu, dziecko – powiedziała. – Znowu mięso z obiadu
mi zostało!
Marylka przybiegła znowu do drzwi.
– Dziękuję! Nie wiem, jak się pani odwdzięczę!
– Odwdzięczysz? Ależ dziecko, przyjdź do mnie na
śniadanie.
– A… A mogę najpierw nakarmić koty? Bo one strasznie
głodne są!
– A ty nie jesteś strasznie głodna? – Gertruda się roześmiała.
– Jestem! Ale one bardziej!
– No dobrze, to zmykaj, a ja wstawiam wodę na herbatę czy
kawę i na ciebie czekam – powiedziała Gertruda.
– Z przyjemnością! – wykrzyknął „Rudy Wicher” i odfrunął
karmić koty.
Trudzia uśmiechnęła się. Podreptała do kuchni, wyjęła
powidła, które zrobiła dawno temu. Chude to dziewczę
niemożebnie. Trzeba je podtuczyć nieco.
Tamtego dnia Marylka po raz pierwszy przyszła do pani
Bielawskiej na śniadanie. Trudzia szybko odkryła, że Marylka
jest wygłodniała nie mniej niż ci jej koci podopieczni,
i w kolejnych dniach starała się, by zawsze śniadania były
urozmaicone. Podejrzewała, że czasami dla tego dziecka to
jest jedyny posiłek w ciągu dnia. A przecież tak nie mogło
być!
– Wszystko było pyszne, a teraz już lecę, pani Trudziu. Do
pracy lecę.
– A gdzie ty, dziecko, pracujesz? – zainteresowała się
Gertruda.
– Od kilku dni na poczcie! – powiedziała z dumą Marylka. –
Bardzo się cieszę, bo pieniędzy trochę będzie. Ale ja wiele nie
potrzebuję – dodała szybko, jakby na swoje
usprawiedliwienie. – Ciuchy przerabiam z tego, co dostanę,
byleby na jedzenie dla mnie i kotów wystarczyło!
– O to się nie martw, kolorowa dziewczyno. Wpadaj do mnie
na śniadanie, choćby codziennie.

Wspólne śniadania stały się pewnego rodzaju rytuałem.


Najpierw karmienie kotów najlepszymi kąskami ze stołu pani
Gertrudy, a potem karmienie wiecznie głodnej Marylki.
– Pani Gertrudo, tak mnie pani nafutrowała, że ja się nie
mogę ruszać! – mówiła Marylka, łapiąc się za brzuch.
Faktycznie, dziewczyna zaokrągliła się trochę na wikcie
u pani Trudzi, ale tylko wyszło jej to na korzyść. A uradowana
gospodyni wreszcie miała się do kogo odezwać i dzięki temu
dzień mijał jej jakoś szybciej i zdecydowanie radośniej.
Kiedyś Marylka przyszła z pakunkiem. Dość spory kartonik,
owinięty szarym papierem i ozdobiony kolorową włóczką.
– A co to jest? – Gertruda zmrużyła oczy.
– Prezent.
– Ale Mikołaj przychodzi dopiero w grudniu.
Maryla się roześmiała.
– Ale ja kocham dawać prezenty i do grudnia bym nie
wytrzymała. A swoją drogą, skoro pani o tym wspomniała, tak
sobie myślę, że zawsze zazdrościłam Mikołajowi roboty. Ten
to umiał się ustawić w życiu!
Maryla Jędrzejewska nie spodziewała się tego, że za jakiś
czas sama się tak „doskonale” ustawi i przyniesie to ze sobą
bardzo nieoczekiwane dla wielu osób konsekwencje. Ale
o tym za chwilę…

Gertruda zabrała się za rozpakowywanie prezentu, dopiero


gdy Maryla wyszła. Nie chciała przy dziewczynie okazać
swojego wzruszenia w przypadku, gdy prezent będzie jej się
podobał, albo rozczarowania, gdyby było wprost przeciwnie.
Ta druga opcja wydawała się jednak mało prawdopodobna, bo
już sam fakt, że ktoś chciał jej coś ofiarować, sprawił, że
poczuła dziwne łaskotanie w okolicy serca. Tak dawno nie
dostała żadnego prezentu! Ostatnio chyba jeszcze od męża.
A potem… Potem wszyscy raczej chcieli coś od niej brać, jak
Beata i jej mąż, więc nie dostawała już nic.
– Przecież ty wszystko masz – tłumaczyła się czasem Beata,
która nie miała w zwyczaju kupować jej prezentu nawet
z okazji urodzin czy imienin. – Nawet nie wiadomo, co ci dać.
No właśnie, jakie to przykre, kiedy nie wiadomo, co dać
najbliższej osobie. A może dlatego było to takie
problematyczne, bo po prostu Trudzia i jej siostrzenica nigdy
nie były sobie bliskie? Przecież kiedy chcemy zrobić
przyjemność komuś, kto jest dla nas ważny, to wcale nie
musimy mu dawać nic drogiego, ważne, byśmy włożyli w to
trochę serca.
Usiadła w fotelu, głaszcząc mały kartonik. Była bardzo
ciekawa, co wymyśliła dla niej ta szalona dziewczyna, która
wniosła w jej życie tyle koloru. Mimo wszystko jednak szkoda
jej było rozpakowywać ten prezent. Przecież najfajniejsze było
to oczekiwanie, bo po wielu latach Trudzia przypomniała
sobie to uczucie, kiedy jako dziecko oczekiwała na podarki od
Świętego Mikołaja.
W końcu powoli rozwiązała misternie zawiązany supełek.
Już samo opakowanie było prezentem, misternie
przygotowanym i na pewno czasochłonnym. Szydełkowy
sznureczek, a na końcu przyczepione szydełkowe kolorowe
kwiatki. Gertruda kilka minut mocowała się, żeby to
rozsupłać.
Z namaszczeniem otworzyła kartonik. W środku była
najbardziej kolorowa rzecz, jaką w życiu widziała. Ogromna
i ciepła szydełkowa chusta. W sam raz na siedzenie w oknie
i wyczekiwanie, kiedy Marylka przyjdzie i będzie karmić koty.
Gertruda od razu owinęła się tą chustą.
„Takie kolory? To nie przystoi starej kobiecie” – usłyszała
w głowie krytyczny głos Beaty, ale skutecznie go zignorowała.
Uśmiechnęła się do lustra, wzięła laskę z gałką w kształcie
nagiej kobiety (pamiątka, którą przywiózł Alfred z dalekich
podróży) i wraz z tą gołą kobietą, obie okryte kolorową chustą
(chociaż ta goła trochę mniej), poszły na pocztę, by
podziękować Marylce.
Dziewczyna zobaczyła już przez pocztowe okno i szybko
wybiegła na zewnątrz.
– Pani Trudziu, coś się stało?
– Stało się, stało, dziecko – westchnęła Gertruda. –
Przyszłam podziękować za prezent. Marylko, to chyba
najpiękniejszy prezent w moim życiu. Jestem oczarowana!
Dziewczyna zmieniła się w jeden wielki uśmiech.
– Zbierałam te włóczki długo. To kawałki różnych swetrów,
których ktoś już nie chciał. Prułam je i z tej odzyskanej
włóczki zrobiłam tę chustę. Obawiałam się, że to zupełnie nie
będzie pasowało, ale chyba nie wyszło najgorzej.
– Jest pięknie! I każdy kolor ma swoją historię.
– Fakt, ma… – Marylka się zamyśliła, gładząc chustę, którą
okryta była pani Trudzia. – Ten różowy to był ulubiony sweter
mojej mamy. Niestety podarł się zupełnie. A ten turkusowy to
z ulubionego szalika mojego taty. Nosił go dumnie, choć
mama mówiła mu zawsze, że to taki mało męski kolor. –
Roześmiała się, choć na to wspomnienie łzy stanęły jej
w oczach. – Ten zielony to jeszcze był od babci. Miała taki
mały kłębek, mówiła, że to szlachetna wełna i zawsze
żałowała go do czegoś użyć. No a ja teraz pozbierałam
wszystko, co miałam.
– To teraz ta chusta jest dla mnie jeszcze cenniejsza.
Przyjdziesz opowiedzieć mi kiedyś historię tych włóczek? –
zapytała Gertruda.
– Z ogromną przyjemnością! – Dziewczyna aż podskoczyła.
– Jak ja się cieszę, że się pani podoba!
Spontanicznie objęła Gertrudę. A Trudzia czuła się jak
w raju. Po raz pierwszy od dawna ktoś dał jej prezent
i przytulił ją zupełnie bezinteresownie. Nawet Alfred nie miał
w zwyczaju jej przytulać. Dla niego najczulszym wyrazem
miłości było, gdy ją poklepał kilka razy po plecach.
Wracała do domu i uśmiechała się do siebie. Nie zwracała
uwagi na nic i na nikogo. Owinięta kolorową chustą,
zastanawiała się, jaką historię miała ta biała włóczka ze
srebrną nitką. Musi o to zapytać Marylkę. Na szczęście nie
zauważyła przyglądającej jej się zza firanki Beaty, która
właśnie do siebie mówiła:
– Taka stara kobieta w takich kolorach! To nie uchodzi!
I jeszcze tę paskudną laskę wzięła! Wstyd dla rodziny! Wstyd!
12

Kochany Mikołaju,

Ja wiem, że Ciebie nie ma i że to rodzice wkładają pod


choinkę różne rzeczy. Ale podobno jak powiem, że nie wierzę
w Mikołaja, to on przestanie do mnie przychodzić. Tak twierdzi
mama. A ja bardzo nie chciałabym, byś przestał do mnie
przychodzić, bo mimo iż nigdy Cię nie widziałam, to darzę Cię
głębokim uczuciem. Oglądałam taki film z mamą, w którym
jedna pani darzyła jednego pana głębokim uczuciem, a on się
tak uśmiechał wtedy, jakby mu było miło. Chciałabym, żeby
Tobie też było miło, nawet jeśli się okaże, że tak naprawdę
jesteś moją mamą albo moim tatą. Ich też darzę uczuciem,
może nawet większym niż Ciebie, tylko się nie obraź.
Chciałabym, żeby im też było miło.
Ja nie mam specjalnych życzeń, ale chciałabym
niespodziankę. Bo ja bardzo lubię niespodzianki. Kiedyś przez
przypadek w komodzie z pościelą znalazłam książkę, którą
potem znalazłam pod choinką i byłam bardzo smutna. Nie
dlatego, że ta książka mi się nie podobała, ale dlatego że
odkryłam ten prezent. Mama mi wtedy powiedziała, że Ty nie
masz tak dużo czasu, by zdążyć do wszystkich w wigilijną noc,
w związku z tym te prezenty podrzucasz rodzicom do szafy albo
gdziekolwiek w domu i oni potem wkładają je pod choinkę.
W sumie jak tak o tym myślę, to wydaje mi się, że ma to sens.
To może ja znowu zaczęłam w Ciebie wierzyć?
Mikołaju kochany, proszę Cię, żebyś bardziej się postarał,
podrzucając moim rodzicom prezent dla mnie, bo ja go nie
chcę znaleźć. Agnieszka już swój znalazła, więc u niej musiałeś
już być. Ja nawet nie szukam, więc nie wiem, czy byłeś, czy
nie, bo może ja ten list do Ciebie piszę zupełnie bez sensu.

Pozdrawiam Cię i nie zapomnij – darzę Cię uczuciem!


Wielkim jak stąd do gwiazd!
Aurelia
13

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

Maryla Jędrzejewska miała już siedemdziesiąt lat, ale


dopiero teraz czerpała z życia pełnymi garściami. Można by
się zastanowić, jak można korzystać z życia, gdy się siedzi
tylko w domu, a wychodzi jedynie po jedzenie dla starego kota
i dla starej siebie. I to dokładnie w tej kolejności.
Sąsiedzi brali ją za zgryźliwą staruszkę, która nic innego nie
robi, tylko siedzi w oknie. Porównywali ją nawet do pani
Wiesi, innej mieszkanki Miasteczka, która również niemal
całe dnie spędzała na swoim stanowisku obserwacyjnym na
parapecie. Różnica była taka, że pani Wiesia komentowała
z okna rzeczywistość, a Maryla tego nie robiła. Natomiast
miały one jedną wspólną cechę – nie lubiły kłopotów.
Jednakże pani Wiesia skutecznie ich unikała, a Maryla na
własne życzenie się w te kłopoty pakowała. Dla dobra
ludzkości.
Jeżeli chodzi o Marylę, to okupowanie przez nią okna
zależne było od rytmu pór roku. W sezonie wiosennym
i letnim właściwie niczym innym się nie zajmowała. Jesienią
i zimą miała więcej zajęć, ale specjalnie nad tym nie
ubolewała, bo było zbyt zimno na spędzanie czasu w oknie.
Mimo emerytury i całkiem słusznego wieku pracowała. I to
bardzo dużo. Niekoniecznie była to robota legalna, a już
zupełnie nie dochodowa, ale zajmowała jej dużo czasu. Sama
sobie tę pracę wymyśliła i w związku z tym była
najszczęśliwsza na świecie. Czego – jak wiemy – nie można
było powiedzieć o Marcinie, który w zastępstwie starego
listonosza Janusza jej w tej pracy pomagał.
Zresztą w całe przedsięwzięcie zaangażowanych było sporo
osób. A w zasadzie wszyscy, którym kiedyś ona podała
pomocną dłoń. Wystarczył jeden telefon czy e-mail. Do Jarka,
Marka, Klaudii albo Łucji. Albo wielu innych. Wiedziała, że
wystarczyłoby, by jęknęła przez telefon, a już ich wszystkich
miałaby na głowie. Czasem nawet z tego korzystała, gdy miała
ochotę na towarzystwo. Chociaż teraz, gdy mieli swoje
rodziny albo wyjeżdżali gdzieś na kraniec świata, było
trudniej. Jednak stale o niej pamiętali. Wiedziała, że zawsze
może na nich liczyć.
Wciąż pojawiali się nowi. Kolejne dzieciaki z głowami
pełnymi marzeń. Ubolewała jednak, że teraz zdecydowanie
mniej dzieci pisze listy do Mikołaja… Pewnie piszą maile. Ich
nie potrafiła jeszcze przechwycić, w swoim czasie się tym
zajmie. Tylko musi poprosić o pomoc Jarka.
Maryla będzie miała robotę, dopóki dzieciaki będą pisać
zwykłe listy i dopóki Marcin się nie zbuntuje i będzie
pomagać, bo Janusz to już długo nie da rady się angażować.
A szkoda, bo tworzyli z Marylką niezły zespół.
– No to co, Marcinku? – zapytała młodego mężczyznę. –
Popatrzymy, co nowego w listach? – Zamknęła oczy
i wyciągnęła się wygodnie w fotelu. – Poczytaj, bo u mnie już
wzrok nie ten, co dawniej.
Marcin westchnął. Nade wszystko nie chciał żyć na bakier
z prawem, a to, co robił na wyraźne życzenie pani Marylki,
niekoniecznie było legalne. A wręcz na pewno legalne nie
było. Cóż jednak miał zrobić, kiedy ona tak potrafiła na niego
patrzeć tym wzrokiem dobrej babci, której nikt nie mógłby
odmówić? W każdym razie on nie potrafi, chociaż działał
nieco wbrew sobie.
Rozsypał listy na stole, ku wielkiemu niezadowoleniu kota
Gabriela, który zdecydowanie wolał, gdy te zabawy odbywały
się na podłodze. Wziął pierwszy list, niedbale go rozerwał,
tym razem ku niezadowoleniu pani Marylki, i zaczął czytać.
– Karol chce piłkę do gry w nogę – przeczytał. – I trochę
wolnego czasu na cieszenie się nią.
– Odłóż na bok. – Maryla palcem wskazała prawy róg stołu.
– Nie damy mu tej piłki? – zasmucił się Marcin.
– Może ktoś będzie w większej potrzebie. – Maryla
wzruszyła ramionami.
– Ale ja go znam. – Marcin wskazał adres nadawcy. – Pani
Marylko, piłka sprawiłaby mu tyle radości.
Maryla badawczo patrzyła na Marcina spod okularów.
– Pani Marylko, ja go znam – powtórzył listonosz. – On
mieszka tuż obok mnie.
– Biedni są?
– Raczej nie, prędzej bogaci… A nawet bardzo bogaci.
Trochę nawiedzeni…
– Nawiedzeni? – Maryla nagle się zainteresowała tematem.
Wreszcie coś ciekawego.
– No… nawiedzeni – przytaknął Marcin.
– Ale czym się to nawiedzenie objawia? – Już ją zaczynał
ten Marcin denerwować, bo wciąż nie przechodził do rzeczy.
– Dzieciak blady… Ten Karol. I chuchro z niego takie, że
chłopaki ciągle się z niego śmieją. Ciągle się uczy. Na
angielski jakiś chodzi, na francuski, na pianinie gra. Smutny
zawsze. Kiedyś widziałem go, jak kamyk kopał. Matka na
niego wrzeszczała, że sobie nowe buty popsuje. Ojca
widziałem z nim tylko raz, bo chłopina w garażu zwykle
siedzi. Tak samo chudy i blady jak jego syn. Jeżdżą takim
wielkim autem, ona zawsze w szpilkach. A włosy, pani
Marylko, to ma tak mocno z tyłu związane, że wszystkie
zmarszczki jej się prostują. Czoło wielkie i nieruchome.
I wytrzeszcz ma.
– Wytrzeszcz? – Marylka mimowolnie wybałuszyła oczy.
– No tak, ale większy niż pani teraz. Jak sobie te włosy
zwiąże, to te oczy takie się robią wyłupiaste i łypie nimi
zawsze na mnie, jakby co najmniej coś złego zrobił.
Oczywiście o ile nie ma ciemnych okularów. A chłopak, ten
Karol, zawsze w białych spodniach, takich wyprasowanych, że
tym kantem mógłby papier ciąć. Szkoda dzieciaka, nigdy nie
widziałem, żeby się uśmiechał. Ale w sumie to mu się nawet
nie dziwię, bo ta jego matka to dosyć przerażająca kobieta jest.
Sam mam ciarki na plecach, kiedy mnie lustruje wzrokiem. No
a ten Karol to ją ma na co dzień. Dzieciak ma przechlapane,
skoro marzy o tym, żeby zupkę chińską zjeść i móc sobie
zrobić „dzień brudasa”.
– No to może odłóż na bok… – niepewnie powiedziała
Maryla.
– Pani Marylko… A gdybym ja mu tę piłkę kupił? Tak po
prostu? Nie że żaden Mikołaj, ale że ja… I nawet bym zabrał
go na boisko, żeby sobie dzieciak pograł.
– Dobry chłopak jesteś jednak. – Marylka zamyśliła się na
chwilę. – Może będą z ciebie ludzie. Odłóż na bok ten list.
Pomyślimy. Dobra, czytaj dalej.
– Karolina chce drugiego Furby’ego, bo jej się kolor
pierwszego znudził. I inną lalkę, bo wszystkim obcięła włosy.
– Na makulaturę.
– Okej.
– Robert… Robert chce czekoladę z okienkiem.
– Matko Bosko Miasteczkosko, co roku gorzej. Kiedyś to
chcieli na studia iść, na pianinie grać. A teraz jakieś gadające
straszydło i czekoladę. Odłóż na makulaturę.
– Pani Marylko, ale tylko jedna czekolada… On niedaleko
mieszka…
– Dobra, rób, co chcesz – westchnęła z rezygnacją.
Marcin położył list na ten od chłopca, który pragnął być
piłkarzem.
– To jest dobre! Kochany Mikołaju, daj mi ksionszke do
angielskiego, w angli jesd muj tata. I muszę się nałuczyć
angielskiego, bo mama muwi, że do niego pojedziemy –
przeczytał i pokazał kartkę pani Marylce.
– O rany, temu dzieciakowi to się od razu przyda pomoc
z polskiego. Dobra, zadzwoń do Klaudii. Ona daje lekcje.
Pogadaj z nią i to załatw. Na pewno nie odmówi. Kończy
liceum, powtórka z języków jej się przyda.
– Do jakiej znowu Klaudii?
– No do naszej Klaudii. Znajdziesz namiary w tym moim
zeszyciku – dodała. – I potem Jarek mówi, że ja dokumentacji
nie prowadzę, jak prowadzę. Wszystko mam w zeszyciku.
– Tej Klaudii od pływania? – Marcin próbował sobie
przypomnieć, o kogo może chodzić. – I od koni?
– Dokładnie. Ona nam pomoże.
14

20 listopada 2009

Drogi Mikołaju,
Nazywam się Klaudia Dobrowolska i mam osiem lat.
Miałam wypadek na koniu i złamałam nogę. Mama teraz boi
się mnie z domu wypuścić, bo myśli, że ja znowu sobie zrobię
krzywdę. Czy mógłbyś namówić mamę, by puściła mnie na
basen? Byłabym najszczęśliwsza na świecie. A przecież na
basenie trudno sobie coś zrobić, bo nie można spaść, tak jak
z konia.
Klaudia Dobrowolska
15

Maryla Jędrzejewska

Maj 2009

Dokumentacja projektowa była, jak wiemy, również na


Facebooku. A w zasadzie nie tyle dokumentacja, ile cała masa
informacji. Maryla więc z Facebookiem była zaznajomiona
niemalże od początku. W jednej z tych mądrych książek Jarka
było napisane, że w tych czasach informacja jest cenniejsza
niż ropa naftowa. Marylka nie wiedziała, ile kosztuje ropa
naftowa i czy gdyby jej miała dziesięć litrów, byłaby bogatsza,
ale też kompletnie nie wiedziała, skąd miałaby ją wziąć, a tym
bardziej gdzie ją sprzedać i spieniężyć. Natomiast szybko
odkryła, że informacje mogła zbierać z Facebooka. Niestety,
jak się okazało, inni też mogli to robić i pewnego dnia znalazła
ją tam stara przyjaciółka, ta sama, z którą poróżniły ją kwestie
dotyczące Homo sapiens i Felis catus.
Tym razem przyjaciółka miała ochotę porozmawiać na temat
pozornie wcale Maryli nieinteresujący, ale o tym za chwilę.
Rzecz miała miejsce w okolicy maja, kiedy wreszcie
zaczynało być ciepło i człowiek się częściej uśmiechał. Adela
znalazła Marylkę na fejsie i szybko ją zaczepiła. Koniecznie
chciała się spotkać. Koniecznie! Maryla zastanawiała się, co
tak ważnego się stało, że koleżanka, której nie widziała szmat
czasu, nagle zapragnęła odnowić kontakt ze starą znajomą.
Jednak, jak wiemy, wiosna i lato były czasem, w którym
Marylka nie miała zbytnio co robić, zatem zaprosiła Adelę do
siebie.
Przygotowała ciasto, a potem uczesała się starannie
i włożyła swoją najlepszą sukienkę. Chwilę stała przed
lustrem, oceniając efekt końcowy, który jednak nieco ją
rozczarował. „Cóż, latka lecą. Przydałoby się te zmarszczki
nieco wyprasować” – pomyślała, wzdychając głośno. Zaraz
zadzwoniła do Marka, znajomego lekarza (oczywiście
pośrednio znajomego z listów), z pretensjami, że ten nie został
chirurgiem plastycznym, tylko jakimś od serca.
– Mareczku, bo serca to, mam nadzieję, że nie będziesz mi
operował, ale jakieś nitki czy inne cuda to byś mi mógł wszyć
w policzki.
– Botoks?
– Nie, czytałam, że botoks to jest przestarzały, że teraz się
stosuje coś innego.
– Pani Marylko, ja chyba nie jestem na czasie. To nie moja
specjalizacja, więc…
– No właśnie, właśnie – przerwała mu. – No cóż, to mi nie
pomożesz.
– I obym nigdy nie musiał! – Marek się roześmiał.
Za to Maryli wcale nie było do śmiechu. Chciała wyglądać
jak najlepiej i im więcej się nad tym zastanawiała, tym
bardziej skłonna była skorzystać z tych wszystkich
dobrodziejstw chirurgii plastycznej, o których kiedyś oglądała
program w telewizji. Oczywiście najlepiej jeszcze przed
spotkaniem z Adelą. Niestety nie widziała, jak się za to zabrać,
więc dała sobie spokój.

Na szczęście Adela, która przyjechała pewnego


czerwcowego popołudnia, okazała się jeszcze bardziej
pomarszczona niż Marylka, więc Marylka odetchnęła z ulgą,
że jednak nie wydała tych pieniędzy na chirurga plastycznego,
tylko może je przeznaczyć na kolejne dobre uczynki. Albo na
ciasteczka.
Adela, niestety, była natomiast szczuplejsza niż Marylka
i miała tak samo zgrabne nogi jak wtedy, gdy była
osiemnastolatką. Świat nie jest jednak sprawiedliwy, ale o tym
nasza bohaterka wiedziała nie od dziś. Gdy natomiast
usłyszała, że Adela miała trzech mężów, a ona, Marylka, ani
jednego, uznała, że to już w ogóle jest niewiarygodne, że tak
los je nierówno potraktował. I zaraz jej się przypomniało, co
mówił Jarek o statystyce. Tak więc statystycznie rzecz biorąc,
każda z nich miała półtora męża. No więc w przypadku
Marylki mąż, a nawet jego półtora, był, a jakoby go nie było!
Zastanawiała się, czy gdyby musiała decydować się na pół
tego męża, to wybrałaby górną czy dolną połowę. I uznała, że
to wszystko zależy, kiedy by chciała tego męża mieć. Bo teraz
to na co by jej była dolna męska połowa? Na nic!
– A to wszystko, Marylko, przez wujka Mietka i jego małpy
– zaczęła swoją opowieść Adela.
– Ale co przez wujka Mietka? I małpy? Matko Bosko
Miasteczkosko, jakie małpy?
– No tych trzech mężów! – wykrzyknęła Adela, jakby to
była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem, że
człekokształtni, z naciskiem na wujków, bawią się w swatów.
– Trzech mężów to małpy? W sensie trzy małpy? – Maryla
niewiele z tego wszystkiego rozumiała, ale pomyślała, że to
nieładnie ze strony Adeli tak mówić o swoich małżonkach.
– Marylko, no co ty?! Przez wujka Mietka mam trzech
mężów!
Maryla uśmiechnęła się, chociaż wciąż nie miała bladego
pojęcia, o co w tym chodzi. Zaraz jednak pożałowała, że ona
nie miała żadnego wujka Mietka. Może wtedy trafiłby się jej
chociaż jeden mąż.
– A pamiętasz w ogóle wujka Mietka?
– No nie bardzo. – Marylka pokręciła głową.
Adela westchnęła.
– Bo wujek Mietek był marynarzem. I do tego był skąpy.
– O Matko Bosko Miasteczkosko, czy możesz wreszcie
przejść do rzeczy, Adelo, bo mam totalny mętlik w głowie!
– Stara jesteś, to przestajesz rozumieć. Może to początki
demencji? – zasugerowała z wyższością Adela.
– Przecież my jesteśmy w tym samym wieku! – obruszyła
się Maryla.
– Ale ja rozumiem, jak się do mnie mówi – odparła szybko.
– Może i rozumiesz, ale nie umiesz się wysławiać
precyzyjnie! I dlatego nikt ciebie nie rozumie.
Adela przez krótką chwilę zastanawiała się, czy się nie
obrazić i sobie nie iść, ale jednak uznała, że syn ma po nią
przyjechać dopiero wieczorem i musiałaby czekać na
schodach przez kilka godzin, więc jej się nie opłaca. Mogłaby
zmarznąć, przeziębić się i umrzeć. Przeziębienia w tym wieku
bywają niebezpieczne. Poza tym przecież przyszła w pewnej
sprawie i dopóki tej sprawy nie załatwi, nie może wrócić.
Maryla nawet nie zauważyła, że Adela zastanawia się, czy
się obrazić, bo była pochłonięta rozważaniami, jak trzy małpy
mogły wpłynąć na to, że Adela miała trzech mężów. I na
dodatek jeszcze te małpy były wujka Mietka, marynarza. Czy
on, niczym ojciec Pippi Langstrumpf, przywiózł sobie te
małpy z rejsu?
– Adelo, wytłumacz mi wszystko od samego początku. –
Maryla usiadła naprzeciwko niej. – Dopóki tego nie zrobisz, to
ja ci nie zaproponuję nalewki, bo potem język ci się poplącze
i już w ogóle mi nic nie powiesz.
Adela westchnęła.
– Dobra, ale mi nie przerywaj.
– Nie będę.
– Wujek Mietek był marynarzem – powiedziała spokojnie
Adela. – I z każdego rejsu przywoził prezenty. I raz kupił trzy
małpy.
– Żywe? – zainteresowała się nieśmiało Maryla.
– Mówiłam ci, żebyś mi nie przerywała! – huknęła Adela.
Maryla wymownie położyła palec na ustach.
– Małpy nie były żywe.
Maryla już otwierała usta, by zapytać o to, po co wujkowi
Mietkowi, skąpemu marynarzowi, były martwe małpy, ale
Adela zmroziła ją wzrokiem.
– Figurki małp. Trzech mądrych małp.
Maryla odetchnęła z ulgą. Martwe małpy, nawet głupie, były
chyba jeszcze gorsze niż małpy żywe. Niemniej jednak nadal
nic z tego nie rozumiała i stwierdziła, że doprawdy nie ma
żadnej różnicy, czy rozmawiają przy nalewce, czy nie, bo i tak
jak dla niej ta historia nie miała sensu. A nalewka
przynajmniej ją znieczuli na tyle, że nie będzie jej wnerwiało
to nicnierozumienie.
Położyła ponownie palec na ustach i z uśmiechem, jakim
obdarzała zwykle nieco głupsze istoty od siebie, ruszyła do
szafki po nalewkę. Wróciła, napełniła dwa kieliszki. Jednym
haustem opróżniła swój, nalała sobie drugi, wypiła go szybko
i dopiero poczuła, że jest gotowa na historię o wujku Mietku
i trzech małpach. Jednakże zgodnie z umową nie powiedziała
ani słowa.
– A coś ty tak nagle zamilkła?! – z wyrzutem powiedziała
nagle niezadowolona Adela.
– No przecież nie pozwoliłaś mi się odzywać – burknęła
Marylka, wypijając trzeci kieliszek. – Czy twój wujek Mietek,
marynarz, się utopił?
– A skąd wiesz? Tak, zginął na morzu.
– Bo to u was rodzinne – skwitowała Maryla.
– Co rodzinne?
– No to, że płyniecie, płyniecie i nie możecie dopłynąć do
brzegu. Rozmawiamy już godzinę, wypiłam pół nalewki,
a nadal nic nie wiem o trzech małpach, ani mądrych, ani
głupich. I o trzech mężach, głupich czy mądrych, też nic nie
wiem.
– Za dużo pijesz, kochana. – Adela cmoknęła
z niezadowoleniem i wzięła kieliszek, po czym z gracją upiła
łyk. – Czy chciałabyś o tym z kimś porozmawiać?
– Matko Bosko Miasteczkosko! Chciałabym porozmawiać
z tobą o tych trzech małpach i mężach! – Marylka była już
wyraźnie zdenerwowana.
– Nie dajesz mi dojść do słowa! Przerywasz ciągle!
Marylka nie powiedziała nic, ale zaczęła się zastanawiać,
czy Adela zawsze była taka upierdliwa. I nie mogła sobie
przypomnieć. To chyba przez starość. Demencja, skleroza
i takie tam.
– Jakbyś mi pozwoliła opowiedzieć, to już dawno wszystko
byś wiedziała. Otóż to wszystko przez wujka Mietka i jego
małpy. Pamiętasz wujka Mietka?
Maryla miała déjà vu, jednak na wszelki wypadek się nie
odzywała.
– Wujek Mietek kiedyś był w Japonii i tam kupił trzy figurki
małp. Tych, które obrazują to przysłowie: „Nie widzę nic
złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”. Mizaru
zakrywa oczy, więc nie widzi nic złego, Kikazaru zakrywa
uszy, więc nie słyszy nic złego, a Iwazaru zakrywa pysk, bo
nie mówi nic złego. Zawsze bardzo mi się te małpy podobały.
Już jako mała dziewczynka czasem bawiłam się nimi, po
kryjomu, bo wujek nie pozwalał na to. Kiedyś mnie na tym
przyłapał i powiedział, że gdy wyjdę za mąż, dostanę je
w prezencie ślubnym. Pamiętasz, Marylko, jak ja szybko
wyszłam za mąż?
– Pamiętam…
– No właśnie. Ja myślę, że zrobiłam to dlatego, by dostać te
małpy. Zanim wujek się rozmyśli. A kiedy nadszedł dzień
ślubu, byłam bardzo rozczarowana!
– Ślubem? Wszyscy myśleli, że płakałaś ze wzruszenia…
– Ależ nie, ślubem wtedy jeszcze nie. Ja byłam
rozczarowana, że dostałam tylko Mizaru!
– Tylko Mizaru? – Marylka udała oburzenie, bo zanim sobie
przypomniała, że Mizaru była małpą, która nic nie widzi,
minęło trochę czasu.
– No właśnie! – Adelę najwyraźniej ucieszyło zrozumienie
w oczach koleżanki. – Kikazaru i Iwazaru zostały na szafie
wujka. – Wzruszyła ramionami. – Jak wiesz, moje małżeństwo
nie należało do zbyt udanych. Nie wiem, czemu te małpy
nazywane są mądrymi, bo ja zachowywałam się jak ta Mizaru,
ale to było raczej głupie. Przymykałam oczy na pewne
wybryki mojego męża, ale ileż można! No i potem był mąż
numer dwa. I co mi wujek Mietek dał w prezencie ślubnym?
– Nie mam pojęcia, Adelko. – Marylce kręciło się w głowie
i czuła, że w jej życiu jest stanowczo za dużo skąpych
wujków, mężów i małp z obcobrzmiącymi imionami.
– Dostałam Kikazaru! Tę małpę, co nic nie chce słyszeć!
I wiesz, co ja wtedy pomyślałam, Marylko? Co ja w dzień
mojego ślubu pomyślałam?
– Nawet nie próbuję zgadywać. – Marylka ziewnęła, ale
zafascynowana swoją opowieścią Adela nawet tego nie
zauważyła.
– Pomyślałam sobie wtedy: „Oj, Adelciu, to nie jest twój
ostatni ślub! Wujek Mietek ma trzecią małpę, ale coś czuję, że
wkrótce komplet będzie u ciebie!”.
– I masz go!
– I mam! – wykrzyknęła tryumfalnie. – Roman umarł, a ja
wyszłam za Mariana. I co dostałam w prezencie ślubnym od
wujka Mietka? – zapytała, rechocząc.
– Małpę?
– Brawo, Marylko! W końcu miałam wszystkie trzy małpy,
miałam też Mariana i wiedziałam, że już mi niczego do
szczęścia nie brakuje. Dwa tygodnie po moim ślubie wujek
Mietek zmarł. Miło z jego strony, że z tym poczekał, prawda?
Maryla skwapliwie się zgodziła.
– On jest jak ty, Marylko! Bo Marian koty dokarmia! Chodzi
na działkę, wszyscy myślą, że po to by ją uprawiać, ale gdzie
tam, on tylko się tymi kotami zajmuje! Zabiera resztki z domu
i w wiaderku je nosi. Ale ja nic nie mówię!
– Dobry człowiek musi być z tego Mariana.
– No dobry, dobry, ale teraz to ja już muszę coś powiedzieć,
bo tym razem przesadził. – Pokręciła głową. – Ty wiesz,
Marylko, że ja do kotów mam stosunek obojętny?
– Nigdy ich nie lubiłaś – stwierdziła.
– Nie, Marylko, to za dużo powiedziane. Ja je tolerowałam,
o ile one nie wchodziły mi na stoły i nie sikały w domu. No to
prawie jakbym je lubiła.
– A teraz co? Sikają?
– Sikają, a jakże! Bo wyobraź sobie, że któregoś dnia
Marian poszedł na działkę. I potem dzwoni do mnie i tylko
słyszę jęk: „Adelko, ratuj”. Nie namyślałam się długo, tylko
zadarłam kiecę i lecę na taksówkę, by mnie na tę działkę
zawiózł, bo wiesz, tam jest pod górkę i na rowerze to bym nie
podjechała. Nie te lata. I cały czas w uszach mam to jego
„ratuj”. Myślę: „Chłop z drabiny spadł i ledwo żyje”. Ale
wiesz, pomyślałam sobie, że to mało realne. Dlaczego,
Marylko, tak pomyślałam?
Marylka nie wiedziała.
– Bo wujek Mietek nie miał czwartej małpy! – Adela
wybuchła śmiechem, zadowolona ze swojego dowcipu.
– No tak. I co było dalej? – dopytywała Marylka, bo historia
znowu zaczynała robić się tajemnicza.
– I się okazało, że Marian znalazł koty. W domku na działce.
Wyobraź sobie, że trzy dni wcześniej zabił deskami okno
i niechcący zamknął tam te koty, a tamtego dnia je znalazł.
– O matko! – Marylka zaczęła zastanawiać się, czy ma
nienawidzić Mariana za to, że zamknął koty, czy kochać za to,
że je uratował. Na wszelki wypadek postanowiła się jeszcze
wstrzymać z jakąkolwiek oceną.
– No i, Marylko, ja do ciebie przyszłam, żeby dowiedzieć
się, czy ty nie chcesz kotka.
– Jednego? – zapytała niepewnie Marylka, zupełnie nie
spodziewając się odpowiedzi, jaką zaraz usłyszała.
– No właściwie to trzech.
Maryla jęknęła. Nalała kolejny kieliszek nalewki (już chyba
czwarty), bo stwierdziła, że i tak jej się troi już w oczach
w kwestii mężów, małp, a teraz jeszcze kotów.
– Białych myszek nie ma?
– Myszek? – zdziwiła się, nic nie rozumiejąc. W myślach
stwierdziła, że jej koleżanka zaczyna bredzić albo z powodu
tej swojej demencji, albo z powodu nadużywania alkoholu, bo
tę nalewkę to piła w tempie ekspresowym. No ale Adela
przyszła tutaj w innym celu i nie zamierzała wdawać się
w dyskusję o jakichś gryzoniach, bo zwierząt to ona miała
chwilowo pod dostatkiem. – No to jak z tymi kotkami? Są
trzy, mają pięć tygodni. Weterynarz powiedział, że można je
oddać dopiero jak skończą trzy miesiące, ale ja już zbieram
zapisy. Ten twój Gandalf miałby towarzystwo.
– Gabriel.
– Gandalf, Gabriel, jeden pies…
– Kot! – poprawiła Marylka.
– Jeden czort! – Adela zaczynała się irytować, ale
postanowiła nie dawać za wygraną. – To jak będzie z tym
kotem?
– Pożyjemy, zobaczymy. Na razie ci powiem, jak się nimi
zajmować.

Adela wykazywała umiarkowane zainteresowanie tematyką


pielęgnacji kociąt, ale Maryla nie traciła nadziei, że uda się jej
nawrócić koleżankę na dobrą drogę. No i dzięki Bogu był
jeszcze mąż Adeli, a przecież ktoś, kto kochał koty, nie mógł
być zły. W sumie dobrze, że ten wujek Mietek miał trzy
małpy, bo gdyby miał dwie, to by Adela nie poznała męża
numer trzy, ten by nie uratował trzech kotów, a ona by nie
odzyskała przyjaciółki.
Matko Bosko Miasteczkosko, jakie to wszystko było
skomplikowane.

Adela wymogła na Maryli obietnicę, że ta ją kiedyś


odwiedzi, by poznać koty, jeszcze wprawdzie bezimienne, ale
przecież nie można się do nich przywiązywać.
– Ja bym je oddała, Marylko, natychmiast! – stwierdziła na
odchodnym. – Ale ten mój mąż wykazuje takie instynkty
i taką miłość, że ku mojemu zaskoczeniu dochodzę do
wniosku, że on umie kochać. I tak sobie myślę, że kiedyś
podstawię głowę do głaskania, a on mi powie: „Kiciuś,
słoneczko”.
Maryla nie wyprowadzała jej z błędu, ale pomyślała sobie,
że głaskanie starej baby musi być dużo mniej przyjemne niż
głaskanie puszystego kotka. Przynajmniej ona, Maryla, by
wolała dotykać mięciutkie kociątko. Jak tylko o tym
pomyślała, natychmiast posadziła sobie na kolanach Gabriela,
który łaskawie pozwolił się głaskać przez kilkanaście minut,
a potem wrócił na okno.
A może faktycznie sobie sprawić kotka? Drugiego? Przecież
tyle tych bied jest w okolicy… Jednakże Marylka czuła, że
w tym całym spotkaniu z Adelą chodziło o zupełnie coś
innego. Marylka wierzyła, że ludzi spotyka się w jakimś celu,
tylko jeszcze za bardzo nie wiedziała, jaki jest cel
w przypadku Adeli. Miało się to później okazać. I było to
związane nie z kim innym, jak z Markiem, który wybrał sobie
taką niepotrzebną specjalizację, jaką była kardiochirurgia.
A nie na przykład ortopedia czy nawet ta chirurgia plastyczna.
16

Kochany Mikołaju,

Daj mi ksionszke do angielskiego, w angli jesd muj tata.


I muszę się nałuczyć angielskiego.
Mama muwi, że tam nie pojedzie za żadne skarby, ja bym
pojechała nawet bez skarbuw.
Bo ja skarbuw nie potrzebuje.

Zosia
17

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2009

Panią Ewę Dobrowolską Marylka znała słabo, a w zasadzie


wcale. To była kobieta zupełnie niewidoczna. Istnieją takie
kobiety. Przemykają tuż obok nas, prawie przezroczyste. Ewa
była całkiem atrakcyjna, z pewnością inteligentna, ale
niespecjalnie widoczna w Miasteczku. Mieszkała niedaleko
Maryli. Staruszka czasem ją widywała, gdy ta kobieta,
objuczona torbami, wracała do domu. Uśmiechała się lekko,
zawsze mówiła „dzień dobry”, czasem stawiała torby na ziemi
i głaskała koty, które na krok nie opuszczały Maryli, a potem
odchodziła bez słowa. Sama wychowywała swoją córkę, choć
nikt nie wiedział, dlaczego nie miała męża. O dziwo nawet
w plotkarskim Miasteczku nikogo to nie obchodziło. Pewnie
gdyby Ewa Dobrowolska była bardziej widoczna, całe miasto
próbowałoby jej znaleźć adoratora. Jednak ona – jak wiemy –
była niezauważalna.
Maryla nie zdziwiłaby się, gdy ona nawet samej siebie by
nie obchodziła, bo interesowała ją tylko córka. Córka, która
była jej oczkiem w głowie i w zasadzie jedyną istotą, dla
której według niej warto żyć. Pani Jędrzejewska w zasadzie
nigdy dłużej nie zastanawiała się nad obecnością Ewy
i Klaudii w Miasteczku, przynajmniej do momentu, kiedy
pewnego grudniowego popołudnia otrzymała ten list.
Oczywiście, jak zwykle, list nie był zaadresowany do niej,
tylko do pewnego grubego pana, zwykle chodzącego
w czerwonym płaszczu.
Maryla chciała pomóc, ale w tym wypadku zupełnie nie
miała pomysłu, co robić.
– Marek, możesz mi coś sprawdzić? – zadzwoniła do
mężczyzny, któremu kiedyś trochę pomogła zostać lekarzem.
No, pomogła mu nawet bardzo, bo dzięki niej w zasadzie piął
się po szczeblach medycznej kariery.
– Dla pani, pani Marylko, zawsze. – Uśmiechnął się, mimo
iż sprawy rodzinne powodowały, że wcale a wcale nie było mu
do śmiechu.
– Słuchaj, Jarek mówił mi kiedyś, że informacja jest
cenniejsza niż złoto czy ropa naftowa, dokładnie już nie
pamiętam – zaczęła Marylka.
– Nooo… – powiedział niepewnie Marek, gdyż obawiał się,
że starsza pani będzie prosić go o coś, co jest nielegalne,
a przynajmniej moralnie wątpliwe. I, o zgrozo, miał rację.
– Bo tu jest taka dziewczynka…
– Tak? – zainteresował się Marek, którego czujność została
na chwilę uśpiona.
– I ona spadła z konia – westchnęła starsza pani.
– Ale, pani Marylko, ja jestem kardiochirurgiem, a nie
ortopedą.
– No niestety, Mareczku. Ale kto to wiedział… kto to
wiedział, jak wybierałeś? Nikt! – zawołała spontanicznie.
– No nikt – potulnie przyznał Marek, choć właściwie był
dumny ze swojej ścieżki zawodowej, wszak kardiochirurgia
łatwa nie była.
– No ale to już trudno, czasu nie cofniesz. Kiedy
załatwiałam ci u mnie robotę, żebyś mógł iść na te twoje
studia, nawet nie pomyślałem, jaką mógłbyś wybrać
specjalizację. Pozwoliłam ci samemu zdecydować, prawda?
Nie mówiłam, żebyś został na przykład geriatrą?
– Prawda, nie mówiła pani – zgodził się Marek, nie bardzo
wiedząc, do czego zmierza ta rozmowa.
– I to była twoja, tylko twoja, decyzja, prawda? – upewniała
się Marylka.
– Prawda – powiedział coraz bardziej zaniepokojony Marek.
– No właśnie, a to biedne dziecko nie może o sobie
decydować!
– Pani Marylko, ale co ja mógłbym mieć z tym wspólnego?
Jakoś mógłbym pomóc?
– O to właśnie się rozchodzi! – ucieszyła się Marylka, że
z Marka taki mądry chłopak i wszystko łapie w lot. – Jak
najbardziej możesz pomóc! Możesz pójść do jej matki,
powiedzieć, że jesteś ortopedą, i poinformować, że basen dla
jej córki jest wskazany. Wiesz, takie zalecenie lekarskie.
– Ale ja nie jestem ortopedą! – jęknął pan doktor
kardiochirurg.
– Oj tam, od pleców do serca jest tylko kawałek. A ty to się
tam na tych twoich studiach musiałeś przecież pewnie uczyć
o całym ciele, nie? – Maryla machnęła lekceważąco ręką, aż
o mało nie upuściła telefonu.
– Pani Marylko! Ja nie mogę kłamać, to nieetyczne! –
wykrzyknął, oburzony, ale po chwili dodał, wyraźnie
spokojniej: – Ale z tym basenem to faktycznie byłby dobry
pomysł!
– No widzisz, to po prostu jej to powiesz.
– Pani Marylko!
– O Matko Bosko Miasteczkosko, pani Marylko i pani
Marylko! Zobacz, czytam list. Klaudia Dobrowolska się
nazywa. Ojca biedna nie ma, matka sama ją wychowuje…
Halo, żyjesz?
– Ekhm – wymamrotał Marek.
– Najpierw „pani Marylko”, a teraz ekhm! Zwariuję z tobą
dzisiaj, Mareczku, bo jakoś słabo ze mną współpracujesz.
– Bo, pani Marylko, ja… znam jej matkę. A w zasadzie
znałem. Kiedyś byliśmy sobie nawet bliscy… – wyznał. – Ale
to dawne dzieje.
– To cudownie się składa! – Rozpromieniła się. – To
spotkacie się niby przez przypadek i pogadacie, a co tam
u ciebie, a co tam u niej, kto zdrowy, kto chory, i wtedy ty jej
powiesz, że ojej, córka z konia spadła, to basen by się jej
przydał. – Uśmiechnęła się, zadowolona ze swojego planu. –
Dobrze? Przyjedziesz?
Marek westchnął.
– Kiedy? Jutro? – Postanowiła kuć żelazo, póki gorące.
– Jutro nie mogę, pani Marylko.
– Jak to nie możesz? Mareczku, a gdybym cię tak ładnie
poprosiła? Dla mnie tego nie zrobisz? – Zaczęła swoje „czary-
mary”, które zwykle sprawiały, że rozmówca był miękki jak
wosk i podatny na wszelkie sugestie.
– Nie mogę – uparcie powtórzył Marek, co nieco ją
zaskoczyło.
– Cóż jest ważniejsze niż dobro dziecka? W dodatku
takiego, które spadło z konia? – Szantaż emocjonalny był dla
pani Jędrzejewskiej równie naturalny, jak jej okienne
monitorowanie okolicy.
– Rozwodzę się, pani Marylko – wyznał cicho mężczyzna.
Maryla zaniemówiła na dłuższą chwilę. W końcu jednak
odzyskała swoją werwę, bo nie lubiła się roztkliwiać.
– Matko Bosko Miasteczkosko, i nic mi nie mówisz?
– No właśnie mówię.
– Ale co się stało? – zapytała Marylka. – Sądziłam, że
jesteście zgodną parą?
– Też tak sądziłem, no ale moja żona, wkrótce była żona –
poprawił się – wolała kogoś, kto mniej czasu spędza
w szpitalu, a bardziej zajmuje się nią.
– Ale przecież wszystko można jeszcze naprawić!
– Tym razem nie. Marta jest w ciąży. Nie ze mną.
– Matko Bosko Miasteczkosko, to się porobiło! Oj,
Mareczku, to ja ci trajkotam o różnych sprawach, a ty mi nic
nie mówisz o swoich problemach!
– Powinienem list do Mikołaja napisać, prawda? –
Uśmiechnął się smutno.
– No zdecydowanie! Przecież byśmy coś uradzili!
– A cóż moglibyśmy uradzić? To jest akurat coś, z czym
muszę się sam uporać. Nikt za mnie nie zrobił bałaganu
w moim życiu i nikt za mnie w nim nie posprząta – westchnął
mężczyzna. – Muszę przyznać, że jak na kardiologa kiepsko
sobie radzę w sprawach sercowych.
– Od razu kiepsko… – mruknęła zamyślona pani Marylka,
a w głowie już miała skrupulatnie ułożony cały plan.

– I wilk będzie syty, i owca cała – stwierdziła Marylka.


Na szczęście Marek już tego nie słyszał, bo się rozłączył.
Ależ z tej Marty lafirynda! Tak postąpić z jej Mareczkiem!
Takim wybitnym kardiochirurgiem, który mógłby być
każdym! Dosłownie każdym! I geriatrą, i ortopedą od koni!
I na dodatek Marek był takim dobrym człowiekiem! No, ale
cóż… Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mama
Klaudii wygląda całkiem przyzwoicie, a że byli sobie kiedyś
z Mareczkiem bliscy… Stara miłość nie rdzewieje,
szczególnie wtedy, gdy trzeba przytulić kogoś i pocieszyć.
Najważniejsze to mieć plan. W tej kwestii na Marylę
Jędrzejewską można było zawsze liczyć. Jednakże ona nie
miała zbytniej wprawy w swataniu i w wychodzeniu za mąż.
Ale właśnie w tym momencie dotarło do niej, że przecież zna
kogoś, kto miał trzech mężów. I trzy małpy. Oraz trzy koty.
Jednakże w tej kwestii najbardziej istotna była ta liczba
mężów. Ktoś, kto trzy razy doprowadził do ślubu, z pewnością
wiedział, jak rozkochać kogoś, kto ma złamane serce, w kimś,
kogo tamten ktoś kiedyś już kochał. Bardzo to było
skomplikowane, ale Maryla miała nadzieję, że Adela te
miłosne sprawy pojmie w mig!

Maryla Jędrzejewska nigdy się nie myliła. Tak było również


i w tej sprawie. Kilka dni później dwie urocze staruszki
przywitały doktora Marka Lubeckiego w domu pani Maryli.
Gospodyni upiekła najlepsze ciasto, jakie jej przyszło do
głowy. Nie takie, co wszystko trzeba wrzucić do jednego
garnka, ale ciasto składające się z trzech warstw przepysznego
czekoladowego musu. I co najgorsze, nikomu nie pozwoliła go
skosztować, dopóki Marek nie pojawił się na horyzoncie.
Wiedziała, że nic nie poprawia humoru tak jak czekolada.
Dyplomatycznie poczekała, aż Marek zje dwa kawałki,
napoiła go kawą i dopiero wtedy dyskretnie spojrzała na
zegarek. To był ich tajny znak do działania. Gdy Adela
zobaczyła, co zrobiła przyjaciółka, z promiennym uśmiechem
podeszła do mężczyzny i zabrała mu niedojedzony kawałek.
– Już czas, panie Mareczku – stwierdziła głosem wyroczni. –
Niektóre rzeczy mogą poczekać… – Wskazała na ciasto. – …
inne nie!
– Ale…
– Kurteczkę pan założy i szalik. Zimno na dworze –
przerwała mu.
– Plan jest taki – powiedziała Marylka, nieco mniej uroczo.
Strategia „na dobrego i złego glinę” działała zawsze, nawet
jeśli wcielały ją w życie dwie staruszki. – Ty pójdziesz
pierwszy. One zawsze wracają ze szkoły tą drogą koło sklepu.
Zaczaisz się za rogiem i jak one będą wychodzić, to na nie
wpadniesz.
– I co?
– Oj tam! Co ty tak wszystko analizujesz? Przecież to nie
operacja na otwartym sercu – zniecierpliwiła się Marylka.
Pomyślała, że ich „operacja” trochę jednak z sercem ma
wspólnego. Głośno jednak dodała: – Zwariować można!
Ciągle tylko i co, i co.
– I nico! – wyszeptała Adela, ale niestety wszyscy ją
usłyszeli.
Marylka zmroziła przyjaciółkę wzrokiem.
– Ja chyba nie dam rady, zrobię tylko z siebie idiotę… –
bąknął Marek.
– Prawdziwi mężczyźni nie rezygnują tak łatwo –
stwierdziła Adela.
W ten sposób wytrąciła Markowi z rąk wszystkie argumenty.
Żaden facet nie chciałby być posądzony o to, iż nie jest
prawdziwym mężczyzną. Wszyscy oni byli wyczuleni na
punkcie obrony swojego męskiego ego.
– Nawet możesz zaprosić ją na kawę – dodała Marylka. –
Pokrywam wszystkie koszty z mojego specjalnego funduszu.
– Z tego samego, co moje korepetycje z chemii?
– Z tego samego.
– Gruba sprawa. Pamiętam…
– Ty mnie tu nie bierz teraz na wspominki! Nie gadaj już
tyle, bo musimy iść.

Kilka chwil później ulicą Magiczną szedł wysoki i całkiem


przystojny mężczyzna, a w ślad za nim podążały dwie
staruszki. Staruszki garbiły się bardzo. Nie to, że miały
problemy z kręgosłupami (mimo tego, że doktor Marek
Lubecki nie był ortopedą), ale chciały być mało widoczne.
Trzeba jednak przyznać, że trudno było nie zauważyć dwóch
uroczych starszych pań, choćby nawet przyjmowały pozę
szpiega z Krainy Deszczowców. Jedna miała na sobie różowy
beret (Adela), a druga turkusową czapkę z pomponem i żółty
szalik (Marylka). Obie natomiast chichrały się niczym
nastolatki z gimnazjum żeńskiego na widok chłopców
z gimnazjum męskiego. I wcale to a wcale nie umiały się
uspokoić.
– Pamiętaj, musisz na nią niby przypadkiem wpaść! –
zarządziła Adelka.
Marek niepewnie się rozglądał, jak sprinter zbierający siły
przed ważnym startem, i nagle wybiegł za róg ulicy. Niestety,
jak się okazało, był to klasyczny falstart…
– Do cholery! Gdzie pan masz oczy? – Staruszki usłyszały
głos, który zdecydowanie nie należał do Ewy Dobrowolskiej,
a do jakiegoś mężczyzny.
– Przepraszam, przepraszam… – Zawstydzony Marek
próbował ratować sytuację. – Pan wybaczy, zamyśliłem się…
– To niech pan się nie zamyśla, bo życie pan straci! –
warknął nieznajomy, obrzucił wszystkich dookoła gniewnym
spojrzeniem i poszedł dalej, trzymając się za bark.
– To nie była Ewunia – wypaliła Maryla.
– No zauważyłem – mruknął Marek. – Czy wy możecie mi
powiedzieć, po co ja to w ogóle robię?
– Dowiesz się w swoim czasie – skwitowała Marylka. –
Dawaj, idzie ktoś!
Marek jęknął.
– No dawaj, dawaj! – Adela wyjrzała konspiracyjnie za róg.
– Idzie jakaś kobieta. Ale to chyba nie ta, bo ona jest jakaś
taka… nijaka.
– To na pewno Ewa! Bo ona, wiesz, Adelko, taka właśnie
nijaka jest. Teraz! – Wypchnęła Marka prosto w ramiona
staruszki w moherowym berecie.
– Co też pan?! – wykrzyknęła ofiara wpadki, obdarzając
jednak zakłopotanego doktora uśmiechem zalotnej trzpiotki.
– To nie jest Ewunia. – Marylka z niedowierzaniem
pokręciła głową.
– Widzę! – Marek był już zdenerwowany.
– Przepraszamy panią i może już pani iść – stwierdziła
Adela.
Moherowa dama burknęła coś pod nosem i poczłapała dalej,
a Marek rzucił swoim towarzyszkom karcące spojrzenia.
– No co? Przecież nam tu babulinka drogę blokuje – jakby
nigdy nic powiedziała pani Jędrzejewska.
– Pani Marylko, kocham panią bardzo, ale naprawdę każda
miłość ma granice poświęceń. No tak nie można!
Maryla Jędrzejewska miała minę skarconej pięcioletniej
dziewczynki. Stali tak wszyscy przez chwilę, gdy nagle
podeszła do nich kobieta z dziewczynką.
– Marek? – zapytała. – Co ty tu robisz?
– Ewa? – Doktor wyglądał, jakby zapomniał nie tylko
o swojej złości i zakłopotaniu, ale nawet o obecności dwóch
staruszek. Właściwie wyglądał tak, jakby zapomniał o bożym
świecie, bo wpatrywał się w Ewę jak w obrazek. – Cóż za
spotkanie! Przechodziłem tędy przypadkiem – powiedział.
Chłopak dobrze sobie radził. Zaskakująco dobrze, zważając
na początki całej akcji, kiedy najpierw o mało nie dostał po
twarzy, a później niemal zyskał geriatryczną narzeczoną. Nic
więc dziwnego, że zaabsorbowani rozmową Ewa i Marek
nawet nie zauważyli wyciągniętego w górę kciuka Adeli.
Podobnie jak nie zwrócili uwagi, że dwie staruszki się
oddaliły. Oczywiście chciałoby się powiedzieć, że oddaliły się
w podskokach, aczkolwiek w przypadku tych starszych pań
byłoby to niemożliwe. Jednak gdyby mogły, z pewnością
skakałyby z radości.

Obie zupełnie nie były zaskoczone, gdy kilka tygodni


później Marek zadzwonił z dobrą nowiną.
– Pani Marylko, nie zgadnie pani, co się stało!
– Nie zgadnę – potwierdziła Marylka. – Ale pewnie zaraz mi
powiesz.
– Pamięta pani to moje przypadkowe spotkanie z Ewą
niedaleko pani domu?
„Nie ma co, chłopak głęboko wszedł w rolę. Ale niech mu
będzie, kiedy człowiek wierzy w zrządzenie losu, to wszystko
wydaje się jakieś takie bardziej romantyczne” – pomyślała
Marylka, ale milcząc, słuchała dalej podekscytowanego
doktora.
– I ja nie wiem, jak to się stało, ale my się teraz codziennie
spotykamy.
– Cudownie! – powiedziała Maryla, równocześnie pisząc
w komputerze wiadomość do Adeli. – Nigdy bym się nie
spodziewała.
– Ja też! – zawołał Marek. – No i chodzimy razem na basen.
Bo ja jej od razu, gdy mi tylko opowiedziała o wypadku
Klaudii, powiedziałem o tym basenie. Ale nigdy bym nie
pomyślał, że tak popłynę z tym zachęcaniem, że teraz to już
wszystko robimy razem.
– Mareczku, toż to wspaniała wiadomość!
– Ale spodziewałaby się pani, pani Marylko, że kilka dni po
ostatniej sprawie rozwodowej ja się tak bardzo zakocham? I to
na dodatek w mojej pierwszej miłości?
– Ależ, Marku, w życiu!
Po skończonej rozmowie Marylka westchnęła. Mężczyzna
może być nie wiadomo jak uczony, ale w pewnych kwestiach
to doprawdy każdy z nich zachowuje się jak dzieciak. I można
nim manipulować, że hej. Oj, gdyby miała ciało
siedemnastolatki i wiedziała to, co wie teraz… Miałaby
czterech mężów! Albo pięciu! Przebiłaby nawet Adelkę!
18

Kochany Mikołaju,

Ja bym poprosiła o taki koralik, jaki miała Karolcia. Może


być innego koloru, nie będę wybredna.
Tylko żeby mi się żadna Baba Jaga nie pojawiła!
Bo ja się Baby Jagi boję.
Ale chciałabym, żebyś mi dał koralik, bo wtedy sama sobie
będę spełniać moje marzenia i nie będę ci więcej zawracać
głowy. Bo pewnie Ty, jak moja mama, nie lubisz, kiedy Ci się
zawraca głowę.

Roksana
19

Maryla Jędrzejewska

Lata siedemdziesiąte

Patrzył na nią każdego dnia. Uśmiechał się najpiękniej na


świecie. Zawsze przyszedł, zagadnął. Kilka razy przyniósł
pyszne ciastko, a potem nawet bukiecik kwiatów. Lubiła go.
Och, jak bardzo go lubiła. Powiedzieć można by nawet, że do
tego stopnia, iż zbierała stokrotki, wyrywała im po kolei płatki
i mówiła: „Kocha, lubi, szanuje, innej nie chce, nie dba,
żartuje, w myśli, w mowie i w sercu, na ślubnym kobiercu…”.
Uśmiechała się za każdym razem, gdy wychodziło „kocha”.
Ot taka beztroska rozrywka młodej dziewczyny, subtelne
zaklinanie rzeczywistości.
– Pójdziesz kiedyś ze mną na spacer? – zapytał. – Nad
rzekę?
Uśmiechnęła się, ze szczęścia przez moment nie mogąc
wydobyć z siebie głosu.
– Zapraszam cię na obiad – dodał, pokazując ogromy
wiklinowy kosz, wypełniony po brzegi smakołykami.
Poszła. Po tamtej randce nie umiała o niczym innym myśleć.
Gdy przychodziła do pracy, serce jej biło jak oszalałe, nie
umiała się na niczym skupić. Skrycie wymieniali pocałunki,
gdy nikt nie widział i szeptali sobie czułe słowa, tak jak to
robią zakochani niezależnie od czasów, w jakich przyszło im
się zakochać.

– Pani Trudziu, muszę coś pani powiedzieć – zagadnęła


któregoś dnia, gdy tradycyjnie już jadła śniadanie z panią
Gertrudą.
Wprawdzie jej błyszczące oczy już staruszce powiedziały
wszystko, ale chciała to usłyszeć. Słuchanie o prawdziwej
miłości było zdecydowanie lepsze niż książki Jadwigi
Courths-Mahler, w której to się od dawna zaczytywała.
– Jest tam jeden taki listonosz – powiedziała zawstydzona
Maryla. – Trochę starszy ode mnie. Taki… taki dorosły!
– Opowiadaj. – Gertrudzie również zaczęły błyszczeć oczy,
jakby to ona była główną bohaterką pocztowego romansu,
a nie jej co najmniej trzy razy młodsza przyjaciółka.
– Nie wiem, co mam opowiadać, ale jak go widzę, to tak
szybciej oddycham i boję się, że ja taka głupia jestem… –
trajkotała Marylka.
– To zupełnie normalne – stwierdziła Gertruda. – On chyba
do mnie przychodzi z listami.
– Chyba tak. On wszędzie w Mieście je roznosi…
– Taki czarny? Czarne włosy, oczy ciemne? Wysoki?
Marylka spłonęła rumieńcem na samo wspomnienie.
– Tak, to ten – przyznała.
– Podoba ci się? – zapytała Gertruda, choć przecież znała
odpowiedź.
Marylka pokiwała głową. Pani Trudzia się uśmiechnęła.
Podreptała do swojej sypialni, a po chwili wróciła
z koszyczkiem w ręku.
– Mam coś dla ciebie. Każda kobieta lubi się podobać. –
Dała Maryli piękny flakonik perfum, wcześniej pryskając nimi
w powietrze.
– Pani Trudziu! – Dziewczyna zamknęła oczy z wrażenia. –
To dla mnie?! Jak cudownie pachnie!
– Dla ciebie. – Gertruda ją przytuliła. – Ale to jeszcze nie
wszystko. Więcej dostaniesz, kiedy przyjdzie pora.

Janusz mieszkał w służbowym mieszkaniu nad pocztą.


Podobno miał swoje kilkadziesiąt kilometrów od Miasta, ale
jeździł tam rzadko. Szukał pracy bliżej miejsca zamieszkania,
ale nic nie znalazł, więc został. A potem, gdy poznał Marylkę,
został z jeszcze większą przyjemnością. O sobie mówił
niewiele. Chłonął to, co mówiła do niego ta kolorowa
dziewczyna, i jeszcze bardziej się w niej zakochiwał. Myślał
o niej całymi dniami, w zasadzie nic innego nie było dla niego
istotne. Nie musiała pachnieć perfumami od Gertrudy, miała
być po prostu taka, jaka jest. Nic więcej nie było mu potrzebne
do szczęścia.
Marylka najpierw podchodziła do niego nieufnie. Nie znała
zbyt wielu mężczyzn, a to, co się działo w małżeństwach jej
przyjaciółek, nie napawało optymizmem. Jednak jak każda
zakochana kobieta wierzyła, że jej wybranek jest inny. Jest
ucieleśnieniem jej marzeń. Marzeń o księciu z bajki, który
przybywa na białym koniu po to, by dać jej szczęście w życiu.
Janusz nie miał białego konia, ale czarny zdezelowany
rower, jednak Marylka nigdy nie patrzyła na rzeczy
materialne. Z dnia na dzień łączyła ich coraz silniejsza więź.
Odprowadzał ją po pracy do domu, czasem chodzili na
spacery. Zwykle nad rzekę. Tam było najprzyjemniej.
Dosyć szybko Marylka sama przed sobą przyznała, że to, co
czuje, to chyba jest miłość!
20

Od: Maria Skowrońska


Do: Święty Mikołaj Rovaniemi
Data: 29 listopada 2019
Temat: List do Mikołaja

Kochany Mikołaju, nazywam się Julia i piszę do Ciebie


z komputera mojej mamy, bo swojego jeszcze nie mam. Tak
naprawdę to mój brat pisze ten list, bo ja jeszcze nie bardzo
umiem i muszę mu zaufać, że napisze to, co ja chcę, a nie to,
co on chce.
Bardzo bym chciała dostać lalkę, która wygląda tak samo
jak ja. Mój brat powiedział, że zrobi mi zdjęcie i zamieści
w tym liście, żebyś wiedział, jak ta lalka ma wyglądać.
Tylko proszę Cię, żeby była trochę ładniejsza niż ja i nie
miała piegów, bo ja swoich piegów nie lubię. Zimą ich prawie
nie mam, więc ta lalka mogłaby też ich nie mieć, bo przecież
Ty przynosisz prezenty zimą.
O nic więcej nie proszę, bo ta lalka jest moim marzeniem,
widziałam ją w telewizorze, w reklamie.

Julia

PS A dla mojego brata przynieś, proszę, Lego Ninjago, on


potem poda ci numer katalogowy, bo nie pamięta, którego
jeszcze nie ma.
21

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

Maryla Jędrzejewska czasem przeglądała listy, które


trzymała poukładane w wielu kartonikach. Segregowała je
skrupulatnie, przekładała, a te najlepsze czytała wielokrotnie.
Bardzo to lubiła. Teraz, gdy dzieci pisały maile, nie było już
tak kolorowo. Maryla ubolewała, że z każdym kolejnym
rokiem trafiało do niej coraz mniej wiadomości, bo do
większości nie miała dostępu. Nawet nie chciała myśleć o tym,
co to będzie, gdy tych listów już w ogóle nie będzie, tylko
wszyscy zaczną pisać maile. Na razie wydawało jej się to
niemożliwe. Przecież listy były zawsze! Odkąd tylko ludzie
nauczyli się pisać.
Jednak tak samo wydawało jej się kiedyś, że telegramy będą
zawsze. I telefony stacjonarne. Teraz telefon stacjonarny to
chyba w Miasteczku używała tylko Wiesia. Nikt inny. Nawet
ona, Marylka, zrezygnowała z niego kilka lat temu. Po co
płacić, jak na stacjonarny dzwonił tylko ktoś, kto regularnie
chciał ją zapraszać na pokaz kołder i garnków? Miała i garnki
i kołdry, więcej rzeczy było jej zdecydowanie niepotrzebnych.
A jakie łatwe i tanie były teraz rozmowy! I na dodatek
można było sobie wszystko dokładnie obejrzeć. Łucja za
oceanem, a ona mogła spokojnie z nią porozmawiać. I wcale
się nie denerwowały, że rozmowa trwa zbyt długo, i później
dostaną zawału po otrzymaniu rachunku. Przecież nawet
pierniczki razem zagniatała z dzieciakami Łucji. One gdzieś
w świecie, a ona we własnej kuchni, w Miasteczku.
Technika ją zadziwiała. A jeszcze bardziej zadziwiało ją to,
że współczesne dzieciaki podchodzą do tego intuicyjnie. Tak
jakby od razu, wychodząc z brzucha matki, miały podłączony
do siebie telefon czy komputer. Z jednej strony dobrze, że
sobie z tą nową technologią tak radziły, a z drugiej –
kompletnie niedobrze, bo od kilku lat na placu zabaw coraz
mniej dzieciaków się pojawiało. Sama nie wiedziała, co o tym
sądzić.
Jej rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi.
Janusz. Stał w progu z bukietem kwiatów.
– W promocji były – powiedział oschle. – Ostatnie
w kwiaciarni, to się zlitowałem i kupiłem. Chyba są trochę
zwiędłe – dodał, nie patrząc w ogóle na Marylę. – Masz jakiś
wazon?
Uśmiechnęła się. Janusz miał niewątpliwy talent do
kupowania w promocji kwiatów, kawy i bombonierek. I akurat
zwykle była promocja dokładnie na te kwiaty, które lubiła, i te
czekoladki, które jej najbardziej smakowały. Zadziwiające.
– Marylko, czy wiesz, że większość mężczyzn, którzy idą na
emeryturę, szybko umiera? – zapytał ni stąd, ni zowąd.
– Tak, czytałam o tym – powiedziała bezlitośnie.
– Szczególnie umierają ci samotni. – Zrobił smutną minę.
– Być może – odparła spokojnie.
– No i co ty na to?
– Na co?
– Na to umieranie! – zawołał. – Nie byłoby ci przykro,
gdybym odszedł nagle, nie pożegnawszy się z tobą?
– Byłoby – przyznała Marylka. – Zatem najpierw pamiętaj,
by się pożegnać. A już chcesz to zrobić? Czujesz, że
nadchodzi twój czas?
– Marylko, ty kompletnie nic nie rozumiesz, a miałem cię za
inteligentną kobietę! Jak to można się przez tyle lat mylić!
Maryla zmroziła go wzrokiem.
– A dziękuję ci bardzo, Januszku – syknęła. – Teraz to ja już
nawet nie zapłaczę nad twoim grobem.
– A zapłakałabyś? – „Dogorywający” Janusz nagle się
ucieszył.
Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy może nie warto się
poświęcić i szybko odejść z tego świata, by zobaczyć, że jego
osoba wywołuje jakiekolwiek uczucia u Marylki, ale szybko
przypomniał sobie, że gdyby umarł, to z pewnością nic by już
nie zobaczył. Tych uczuć też.
– Do roboty się lepiej weźmy – zarządziła Marylka, nie
bacząc na jego smutek.
– A co mamy do roboty?
– Właśnie… nic – przyznała. – Katowice cienko, Warszawa
jeszcze gorzej. Kraków trochę. Chyba musimy inne osoby
poszukać. – Patrzyła na korkową tablicę, marszcząc brwi.
– Wszyscy się boją.
– Oj tam, zaraz boją. – Maryla wzruszyła ramionami. – Ja to
robię przez tyle lat i nikt jeszcze mnie nie złapał. Zresztą czy
my robimy coś złego?
– Zależy jak na to patrzeć. – Janusz bezradnie rozłożył ręce.
– Jeżeli chodzi o prawo, to niezupełnie działamy zgodnie
z nim.
– Ale robimy dobre uczynki.
– To prawda. Ale prokuratora czy sędziego nasze dobre
uczynki nie będą interesowały.
– Zależy którego. Na sądzie ostatecznym będą – powiedziała
z uśmiechem staruszka. – A co do życia doczesnego, to
przecież „nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”. Prawda?
Januszowi zabrakło argumentów. Jednak Marylka była
najinteligentniejszą kobietą, jaką znał. A z taką nie warto
dyskutować, należy jej ślepo słuchać.

Gdy Janusz wychodził od Marylki, zobaczył kobietę


w ciąży. Miał dziwne wrażenie, że ona jest w tej ciąży cały
czas. Często zanosił jej listy i w zasadzie odkąd tylko ją znał,
to stale widział ją z brzuchem. Zmarszczył brwi. Przecież
kobieta może być w ciąży dziewięć miesięcy, a nie ciągle!
Dopiero gdy zobaczył dzieci po kolei wysypujące się
z kamienicy naprzeciwko, doszedł do wniosku, że nie była to
jedna i ta sama ciąża, ale jakaś tam już kolejna. Najstarsze
dziecko pchało wózek z najmłodszym, a w sumie zebrałaby
się z nich chyba drużyna piłkarska.
– Dzień dobry. – Kobiecina pomachała mu serdecznie,
z wprawą generała dowodząc swoimi pociechami.
– Dzień dobry! – Uśmiechnął się.
Nie miał własnych dzieci i zastanawiał się, czy jak się ma
ich tyle, to się jeszcze ma energię na dobry dzień. Trochę go
ścisnęło w sercu. Gdyby życie inaczej się potoczyło i gdyby
Marylka nie była taka uparta, może też by się doczekali
gromadki dzieci? Może teraz już by mieli wnuki? Kto wie…
I nagle przyszło mu do głowy, że nawet by ją zapytał o to, czy
wyjdzie za niego, ale przecież już raz pytał. Kilkadziesiąt lat
temu. Gdyby zmieniła zdanie, przecież by mu o tym
powiedziała, prawda? On w każdym razie zdania nie zmienił
i ona powinna o tym pamiętać. Dzieci się już wspólnych nie
doczekają, ale mają tyle dzieci w świecie, tylu osobom
pomogli, że swoich już naprawdę mieć nie muszą.

Janusz wrócił do swojego mieszkania nad pocztą. Tego


służbowego, które zajmował od lat młodości. Korzystając
z okazji, kilka lat wcześniej wykupił je za niewielkie
pieniądze. Swoje stare mieszkanie sprzedał już dawno. Był
mężczyzną zawsze zadowolonym z tego, co ma. Marzył
oczywiście o pewnych rzeczach, ale miał nadzieję, że los tak
pokieruje jego życiem, że te marzenia się spełnią same. Że on
nic kompletnie nie będzie musiał w tym kierunku robić.
Kiedyś Marylka powiedziała mu, jakie lubi kwiaty – od tej
pory kupował jej takie. Wiedział, jakie jej smakują czekoladki
i jaką pije nalewkę.
Janusz Rosochacki nie lubił zmian. I może już się
przyzwyczaił, że to życie jest, jakie jest? Ważne, że Maryla
była blisko. I miał nadzieję, że już tak zostanie zawsze.
Chociaż czasem śniło mu się, że była bliżej. Wtedy budził
się bardzo przestraszony. I od razu decydował, że jednak to
życie, które prowadzi, to jest właśnie najlepsze na świecie.
I trzeba siedzieć cicho, by się ono aby nie popsuło.
22

Kochany Mikołaju!

Czy ty wiesz, że istnieją komputery? Tata Kasi ma taki. On


uczy studentów. Powiedział mi, że mogę przychodzić do Kasi,
kiedy chcę. Ja bym chciał codziennie.
Mówił też, że mógłby dać mi jakiś stary komputer do zabawy.
Mikołaju, czy mógłbyś porozmawiać z moją mamą? Ona
powiedziała, że w żadnym wypadku. Powiedziała, że ciężko
pracuje i nie stać jej na głupoty.
Mikołaju, prawda, że komputer to nie głupota? A zresztą
przecież tata Kasi chciał mi go podarować. Jak Mikołaj!
Ja się odwdzięczę, jak będę duży. Obiecuję.

Jarosław Nowacki
23

Jarosław Nowacki

Lata osiemdziesiąte

Jarosław Nowacki był rezolutnym dziesięcioletnim


chłopcem. Nad wyraz rezolutnym. Nie interesowało go jednak
nic poza komputerami, co powodowało u jego matki palpitacje
serca. Oczywiście zanim odkryła, co tak absorbuje myśli jej
dziecka, minęło trochę czasu, bo na początku po prostu była
pewna, że chłopak się zakochał. Oczywiście zakochanie
pozornie nie ma związku z miłością do komputerów, ale tylko
pozornie.
– Kiedy ja miałem dziesięć lat, to nawet nie wpadłem na
pomysł, że można się zakochać. – Tata Jarka rechotał. –
Dziewczyny wtedy były dla mnie zupełnie innym gatunkiem.
Co innego potem! – Spoglądał z miłością na swoją żonę (tę
z późniejszymi palpitacjami).
Nieświadomi niczego rodzice małego Jarosława bardzo
długo byli przekonani, że codzienne odwiedziny u koleżanki
to zwykła szczenięca miłość, jednakże później się okazało, że
Jarkowi zupełnie nie chodziło o Kasię, ale o jej komputer i jej
tatę, który mu wyjaśniał wszelakie zawiłości elektroniki.
Na razie nie musimy wspominać, iż piętnaście lat po tych
wszystkich wydarzeniach Kasia stanęła na ślubnym kobiercu
z Jarosławem, ale można by się spodziewać, iż nastąpiło to
tylko dlatego, że Jarosław nawet nie próbował poznawać
innych dziewczyn, gdyż ta miała niepodważalną zaletę –
komputer oraz ojca, który się na tym komputerze zna. A może
też wpływ miała na tę decyzję chwilowa zmiana
zainteresowań Jarka (być może spowodowana zbyt długą
instalacją jakiegoś programu), która zaowocowała ciążą Kasi
i późniejszym ślubem.
Nikt nawet nie wpadł na to, iż Jarek i Kasia mogliby się
zainteresować sobą w sposób, w jaki się interesowały sobą już
wcześniej jakieś miliony młodych ludzi, bo z kolei na tamtym
etapie wszyscy myśleli, że oni interesują się wyłącznie
komputerami, i dlatego wszyscy byli spokojni.
Ciąża Kasi i ich decyzja zaskoczyła wszystkich wokół.
Najbardziej tych, którzy piętnaście lat temu wróżyli im wielką
miłość. Młode małżeństwo jednak kochało się bardzo i zwykle
patrzyło w tym samym kierunku, pod warunkiem iż stał tam
monitor komputera. A jak się potem okazało, ten komputer
wcale nie był im potrzebny, by zgodnie szli przez życie.
Jednak zanim to nastąpiło, musiało upłynąć kilka lat…
Mały Jarek, któremu jeszcze Kasia nie była w głowie,
bardzo marzył o komputerze. Tata Kasi, a jego przyszły teść,
z czego jeszcze żaden z nich na razie nie zdawał sobie sprawy,
nawet obiecał mu, że znajdzie jakiś stary komputer i mu da
w prezencie. Czasem te przestarzałe jego firma trzymała
w szafie, a to dziecko ewidentnie miało talent w tym kierunku.
Kiedyś tata Kasi zostawił na biurku książkę o programowaniu.
Gdy wrócił do domu, jego córka kolorowała coś, a ten młody
chłopak był tak zaczytany, że nawet nie zauważył, że ktoś
wszedł.
– Żadnych komputerów! – krzyczała mama Jarka.
– Mamo, ale to będzie prezent…
– Żadnych prezentów! Człowiek dostanie taki drogi prezent
i potem musi się odwdzięczyć! Ja już mam wystarczająco
dużo ludzi, którym muszę być wdzięczna. Komputer, też mi
coś! – prychnęła. – W głowie się poprzewracało. My nigdy nie
mieliśmy żadnego komputera i żyjemy.
– Bo kiedyś nie było komputerów – cicho zaprotestował
Jarek.
– O widzisz, właśnie! Nie było komputerów i wszyscy byli
zadowoleni.
I wtedy Jarek napisał list.
List do Mikołaja. Bo kto mógł mu pomóc, jak nie Mikołaj?

Dopiero po latach odkrył, jak to z tym Mikołajem było


naprawdę. To nie on czynił dobro, a pani Marylka. Ta
z parteru. Która kiedyś przyszła do mamy na kawę
i opowiedziała jej o ważnych ludziach. I o marzeniach.
I o tym, że nigdy nie wiemy, kim będą nasze dzieci
i w żadnym wypadku nie można ich blokować, gdy chcą
podążać w swoją stronę.
Mały Jarek podsłuchiwał całą tę rozmowę. I tak bardzo się
z nią zgadzał, że już wtedy postanowił, że jeżeli ta starsza pani
(Marylka oburzyłaby się, że wtedy ktoś o niej w ten sposób
pomyślał) będzie kiedykolwiek potrzebowała jakiejkolwiek
pomocy, to będzie o nią walczył, tak samo jak ona walczyła
o jego marzenia.
Kilka dni później na jego stole stał już komputer. Tata Kasi
przyszedł raz i drugi i mu wszystko wytłumaczył. Wtedy, gdy
mama Jarka patrzyła na to wszystko, zupełnie nie zdawała
sobie sprawy, że ta jedna, pozornie błaha decyzja zaważy na
całym dalszym życiu jej jedynaka. Na jego pasji, na jego
zawodzie i na pieniądzach, które dzięki temu będzie zarabiał.
Ba, zaważy nawet na wyborze przyszłej wybranki serca!
Gdyby to wiedziała, z pewnością zrobiłaby wszystko, by mu
pomóc. Jednak matki nie zawsze wiedzą, co jest najlepsze dla
ich dzieci. I czasem bardzo przeszkadzają.

Gdyby mały Jarosław wiedział, w jaki sposób będzie musiał


spłacać dług, z pewnością by nie zrezygnował z tego
komputera, ale na pewno by się do tego w jakiś sposób
przygotował, a tak był bardzo zaskoczony, gdy pewnego dnia
zadzwoniła do niego cudowna starsza pani, której tak wiele
zawdzięczał i zapytała po prostu:
– Jareczku, czy ty wiesz, co to jest hakier?
24

Kochany Mikołaju,

Moja babcia mówi, że nie mamy wcale do Ciebie pisać, bo


nam się w dupach poprzewracało od tego dobrobytu. Ja
jednak zdecydowałem, że napiszę nie w swoim imieniu,
a w imieniu babci. Tej, co mówi „dobrobyt” i „dupa”. Nie
wiem, co to dobrobyt, ale wiem, co to jest dupa.
I wiem też, że „dupa” to bardzo brzydkie słowo (pewnie
dobrobyt też) i nie wolno tak mówić. Moja babcia tak mówi,
a nam wmawia, że nie wolno. Przecież nie na tym polega
wychowanie, prawda?
Babcia powiedziała, że jak ona była mała, to marzyła o lalce
z prawdziwymi włosami, a gówno dostała. Ale ja nie wierzę,
Mikołaju, że mógłbyś jej przynieść kupę! Chociaż dziadek
zawsze zbiera kupy krowie do wiaderka, zalewa je wodą,
a potem podlewa maliny. I te maliny rosną ogromne. Ja jednak
mam nadzieję, że tych malin nie jem. Bo chyba zrobiłoby mi
się trochę niedobrze. Na szczęście mama kupuje maliny
w sklepie, a one nie są na pewno podlewane kupą.
Drogi Mikołaju, daj, proszę, babci tę lalkę z prawdziwymi
włosami, bo będzie dalej mówić „dupa” i „gówno”. A tak
może trochę się uspokoi i nie będzie mówić brzydkich wyrazów
i tym samym nas ich uczyć.

Pozdrawiam Cię serdecznie (babcia chyba też)


Maciuś
25

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

– Jareczku, czy ty wiesz, kim jest hakier? – zapytała pani


Marylka, gdy zadzwoniła któregoś dnia do Jarosława, szefa
działu informatycznego w jednej z wielkich amerykańskich
korporacji finansowych, mających swój oddział w Warszawie.
– Pani Marylko, oczywiście, że wiem!
– A nie będziesz czasem w Miasteczku, by mi to wszystko
wytłumaczyć? – zasugerowała staruszka. – Bo przez telefon to
ja mogę nie pojąć. Próbowałam szukać w internecie, ale
wtedy, gdy ty szukałeś i pokazywałeś mi, jak to robić, to
wszystko wydawało się prostsze.
– Dla pani to ja zawsze mogę przyjechać specjalnie –
skwapliwie zapewnił Jarek, bo taka też była prawda.
– Nie, nie, specjalnie to nie. Nie chcę cię fatygować,
przecież wiem, jak ty jesteś zapracowany. No ale tak przy
okazji to koniecznie musisz mnie odwiedzić.
– Przy okazji to pewnie będę dopiero w święta, pani
Marylko.
– Ojjj… No to masz rację – westchnęła staruszka. – To
musisz przyjechać wcześniej. A właściwie to dobrze by było,
gdybyś przyjechał jak najszybciej.
– A stało się coś?
– Stało się, stało. To wszystko idzie tak do przodu, że ja nie
nadążam! A nawet dzieciaki nadążają! I utrudniają życie starej
kobiecie, oj, jak utrudniają!
– Pani Marylko, ma pani jakieś kłopoty? – zaniepokoił się
Jarek.
– Kłopoty to będę mieć, jak się do tego wszystkiego
nieudolnie zabiorę!
– Ale do czego, pani Marylko? – Jarosław sprawdzał już
swój kalendarz, by zobaczyć, kiedy może przyjechać do
Miasteczka, bo zdawał sobie sprawę, że musi reagować
szybko.
– No kłopoty będą, jak się zabiorę do tego hakierowania
sama!
– Będę w sobotę – oświadczył Jarosław.
Czuł, że jeżeli z tą pomocą będzie zwlekał jeszcze kilka
chwil, to może zrobić się niebezpiecznie, a już z pewnością
jego dobry duch, pani Marylka, wpędzi się w jakieś kłopoty.
Oczywiście nie spodziewał się, że jeżeli przyjedzie w sobotę
albo w jakimkolwiek innym terminie, to pani Marylka będzie
usiłowała wpędzić w kłopoty nikogo innego, jak jego samego.

– Serniczek twój ulubiony upiekłam – przywitała go od


progu. – Od kiedy mi to moje urządzenie podłączyłeś do
internetu, to mam chyba wszystkie przepisy świata. On
normalnie sam gotuje.
– Duża oszczędność czasu, prawda? – Uśmiechnął się,
rozpinając marynarkę.
– Prawda, nie muszę myśleć o gotowaniu! – przyznała
Marylka.
– Cudownie! – Ucieszył się niczego niespodziewający się
Jarosław.
– I w związku z tym, Jareczku, mam czas na myślenie
o zupełnie innych sprawach! – wykrzyknęła radośnie.
Zbyt radosny głos w ustach kobiety niemalże zawsze
zwiastował kłopoty. Nieważne, czy kobieta ta miała lat pięć,
jak jego córka, czy ponad siedemdziesiąt, jak ta uśmiechnięta
staruszka siadająca naprzeciwko. Marylka mieszała herbatę
z zadziwiającą jak na nią energią. Zwykle tę energię
pożytkowała na coś zupełnie innego niż mieszanie herbaty.
– No to mów, synek – powiedziała. – Czekam.
– Ale o czym? – zapytał Jarek, coraz bardziej zaniepokojony
jej zainteresowaniem.
– No jak to o czym? O hakierowaniu!
– A jakie kwestie panią interesują szczególnie, pani
Marylko? Bo że w ogóle ta tematyka, to ja jestem zaskoczony.
– Ja w ogóle, Jaruś, nie wiem, co ty do mnie mówisz.
Tematyka hakierowania czy jak to się mówi. Widziałam o tym
kiedyś program w telewizji i wiem, że ktoś taki jest mi
potrzebny. W życiu zawsze wszystko jest po coś i ty pojawiłeś
się w moim życiu właśnie po to, by rozwiązać moje wszystkie
problemy związane z komputerami. Zatem opowiadaj!
– No, ale o czym konkretnie mam opowiadać? O koniach
trojańskich, robakach czy kradzieży danych osobowych, big
data, aferze Cambridge Analytica, kradzieży numerów kart
kredytowych…
– O Matko Bosko Miasteczkosko! Nie! Żadnych analityk ani
żadnych kart kredytowych! Ja nie używam tego nawet.
– Przecież pani w telefonie tak wszystko zainstalowałem, że
może pani używać.
– A, w telefonie to używam – powiedziała zdumiona
Marylka. – Ja nie wiedziałam, że to jest to samo. W telefonie
nie muszę nawet myśleć, jakie cyferki wstukać, wystarczy
palec przyłożyć. Jareczku, a jakby mi obcięli palec, to
pośmiertnie te linie papilarne się zmieniają?
– Nie wiem, pani Marylko, to nie jest pytanie do mnie. Ale
nie będziemy nikomu obcinać palców? – upewnił się.
– Na razie nie planuję – stwierdziła wspaniałomyślnie
Marylka.
– Na razie? – Jarka wyraźnie zmroziło.
– Oj, łapiesz mnie za słówka. Pijesz tę herbatkę
i opowiadasz czy nie?
– A może mi pani, pani Marylko, tutaj dolać coś
mocniejszego? – Mężczyzna wskazał palcem na filiżankę,
czując, że na trzeźwo tego wszystkiego nie zniesie.
Marylka nalała nalewki od pani Wiesi, zupełnie jej nie
żałując, i zamieniła się w słuch.
– Pani Marylko, ja nadal właściwie nie wiem, o co pani
chodzi. Może zacznijmy od tego, kim jest haker. Haker to
w skrócie taki człowiek, który włamuje się do komputerów
innych osób. To jest dla pani jasne? – zapytał z nieukrywaną
nadzieją, że jednak pani Marylka pomyliła pojęcia.
– Dokładnie tak! – ucieszyła się. – Dokładnie tak! –
powtórzyła z radością.
Jarosław był nieco mniej uradowany.
– Można wyróżnić hakerów i crackerów.
– Pierwsze słyszę!
– Haker to nie jest internetowy włamywacz, ale wielbiciel
wszelakich technologii. Robi jakieś włamania, ale marzyłoby
mu się, by wszystkie informacje były jawne. Z kolei
komputerowy włamywacz to nie haker, a cracker.
– No popatrz, ja to o istnieniu tych internetowych krakersów
nawet nie wiedziałam. Chociaż mogłam się domyślić, bo coś
tam na początku mówiłeś o ciasteczkach. Człowiek to się
jednak uczy przez całe życie. – Marylka pokręciła głową. – To
ja takiego krakersa potrzebuję. Ale opowiadaj dalej, bo mnie
to bardzo zainteresowało.
Jarosław zaniepokoił się jeszcze bardziej.
– Pani Marylko, pani…
– Poczekaj, a może powinniśmy wyciągnąć baterie
z komórek? – zapytała nagle.
– Dlaczego? – Jarek zrobił wielkie oczy. Jego rozmówczyni
chyba nigdy nie przestanie go zaskakiwać, powinien się
przyzwyczaić.
– No, bo może nas ktoś tu podsłuchuje – stwierdziła
konspiracyjnym szeptem.
– A zamierzamy mówić o czymś nielegalnym, pani Marylko
kochana?
Marylka się zamyśliła.
– To zależy, jak na to spojrzeć – powiedziała w końcu. – Na
razie opowiadaj, a potem w razie czego będziemy wyciągać te
baterie.
– Oglądała pani westerny?
– Każdy oglądał.
– No właśnie, to w cyberprzestępczości możemy hakerów
podzielić na białe kapelusze i czarne kapelusze.
– I czarne to są ci źli! – tryumfalnie zawołała Marylka,
ciesząc się, że jednak nie do końca jest takim komputerowym
wapniakiem i zaczyna się orientować w temacie.
– Dokładnie tak. Czarny kapelusz łamie prawo lub działa na
jego granicy, jak znajdzie jakieś informacje, to wykorzystuje
je do własnych – niekoniecznie legalnych – celów. A biały
kapelusz unika wyrządzania szkód. To kogo pani szuka, pani
Marylko?
Staruszka wstała i chwilę chodziła po pokoju w tę i we w tę.
Zawsze gdy myślała, chodziła. Podejrzewała, że temu
chodzeniu zawdzięczała świetną kondycję.
– Ja to bym potrzebowała takiego białego kapelusza, co
czasem by rzucił ten biały kapelusz w pierony, odział czarny,
a potem znowu założył biały. Rozumiesz, Jareczku?
Jareczek jeszcze mniej rozumiał niż na początku spotkania.
Jednakże jego pięciolatka wymagała również dużo
cierpliwości w tłumaczeniu zawiłości życiowych, więc miał
wprawę i nie poddawał się szybko. Opowiedział pani Marylce
o najbardziej znanych hakerach świata, skupiając się
w szczególności na tym, iż najsłynniejszy z nich, Kevin
Mitnick, po tym, jak odsiedział swoje za internetowe
włamania, przeszedł na jasną stronę mocy. Zwrócił też uwagę
na Kevina Poulsena, który był oskarżony o szpiegostwo,
a potem pomógł FBI w złapaniu pedofila, umieszczającego na
MySpace dziecięcą pornografię, ale wtedy zauważył, że
Marylka zaczęła już ziewać.
– Do rzeczy, Jareczku. No i zjedz serniczka.
– Ale co do rzeczy? Ja chyba cały czas mówię na temat…
– Jareczku, ty cały czas na ten temat teoretyzujesz. A to jest
bez sensu. Mnie potrzeba praktyka, a nie kogoś, kto od
godziny snuje wywody i opowiada mi o hakierach od samego
początku istnienia internetu! Niedługo zaczniesz mi
udowadniać, że hakierzy i krakersi pochodzą od małpy!
– A czego by pani Marylka ode mnie oczekiwała?
– O Matko Bosko Miasteczkosko! Czego? Tego, kochany,
byś zrobił jakiś taki hakierski myk, żeby pewne listy pisane
przez pewne osoby nie trafiały do adresata, tylko do mojej
skrzynki mailowej. Proste? Proste! Dla takiego hakiera jak ty
to na pewno banalne. Ja zawsze w ciebie wierzyłam.
26

12 grudnia 1990 r.
Kochany Mikołaju!

Magda mówiła, że nie istniejesz, ale ja jestem pewna, że to


nieprawda. Widziałam Cię w zeszłym roku, jak przechodziłeś
pod moim balkonem. A w przedszkolu, do którego chodziłam,
latem kosisz trawę. Inni Cię nie poznają, ale ja wiem, że to Ty.
Mrugnąłeś do mnie, jak się przewróciłam i powiedziałeś, że
wszystko będzie dobrze. I było.
Kochany Mikołaju, czy mógłbyś mi kupić pianino? Uczę się
grać już dwa lata, ale mamy takie stare po babci i ono już nie
działa tak, jak powinno. Pani Olga, moja nauczycielka,
powiedziała, że dłużej tak być nie może. Bo mam talent i słuch
absolutny i ona nie może patrzyć, że ja się tak marnuję i moi
rodzice powinni coś z tym zrobić. Mikołaju, oni są bardzo
dobrzy, a właściwie mama, bo tata z nami nie mieszka. Ale nie
ma pieniędzy i powiedziała, że tylko Bóg może nas uratować,
a Ty przecież go na pewno znasz.
Poczekaj, zapytam Marka, mojego brata, co on chce od
Ciebie.
Też mi powiedział, że nie istniejesz. Bo gdybyś istniał,
mógłby jak normalny człowiek iść na studia, a nie do roboty.
On jest bardzo mądry. Chce być lekarzem, ale mu chyba to nie
wyjdzie. Chce leczyć serca ludzi! Dla mnie to w ogóle dziwny
pomysł, bo mój brat nigdy nie wydawał się specjalnie
uczuciowy, a przecież taki lekarz od serc to chyba musi się
znać na uczuciach, szczególnie na miłości, a Marek to nigdy
nawet zakochany nie był. Tylko by się ciągle uczył. Dziwny
jest, nie?
No a dla mamy mógłbyś, Mikołaju, przyszykować
w prezencie krem do rąk. Mówiła, że ma szorstkie. I książkę.
Jakąś taką fajną, żeby czytała i się uśmiechała. Bo ona
ostatnio coraz rzadziej się uśmiecha. Jak tak sobie o tym
myślę, to może faktycznie byłoby dobrze, żeby mój brat się
zajął tym leczeniem serc, bo radość też chyba powstaje
w sercu i może Marek by sprawił, że mama byłaby mniej
smutna.
Mam nadzieję, że istniejesz i jesteś w stanie to wszystko
załatwić.
Adres poniżej. Jak będziesz nam wysyłać pianino, daj znać,
żebym była w domu, bo przecież ono jest duże i u sąsiadki nie
zostawisz.
Łucja (mówią na mnie Lusia, ale ja tego nie lubię)
27

Maryla Jędrzejewska

Grudzień 1990

– Janusz, a na jaką kupkę odłożyłeś ten list dziewczyny


z pianinem? – zapytała Maryla, gdy segregowali ostatnie
z listów nadchodzących przed świętami.
– Nie wiem, chyba na tę do archiwum.
– Do archiwum?! Janusz! – zawołała oburzona Maryla. –
Pianino do archiwum? Słuch absolutny do archiwum?
– Chyba nie chcesz pianina kupować?!
– A dlaczego nie? – zdziwiła się. – Może ja bardzo lubię
kupować pianina? Od pewnego czasu moim hobby jest
kupowanie instrumentów muzycznych. Raz pianino, potem
kontrabas…
– Nie znałem cię od tej strony – westchnął Janusz.
– Od wielu stron mnie jeszcze nie znasz – powiedziała
Maryla z wyższością.
– Od tych bardziej interesujących poznałem, ale już
zapomniałem, jak to było – złośliwie stwierdził Janusz. – Bo
to było tylko raz i bardzo dawno.
– Bezczelny! – syknęła zbulwersowana Maryla.
– Cóż mi w życiu zostało? – Janusz wzruszył ramionami.
– Daj mi ten list. To miało być pianino czy fortepian? –
upewniła się Maryla.
– Pianino.
– Że też ja to pianino po Gertrudzie zostawiłam Beacie…
– Na pewno na nim gra – zadrwił Janusz. – Pomyśl, że to
mimo wszystko mogła być dobra decyzja, bo może dzięki
temu będzie ci mniej grała na nerwach.
– Z pewnością… – burknęła Maryla i się zamyśliła. – Masz
jakiś pomysł, gdzie możemy znaleźć takie pianino? Może być
stare, używane na początek.
– Pomyślę – obiecał Janusz.
Marylka była dziwnie spokojna, że jak Janusz pomyśli, to
pianino się znajdzie. Zwykle lubiła mieć wszystko pod
kontrolą, ale – jak się okazało – w tym wypadku słusznie zdała
się na innych.
Trzy dni później zadzwonił Janusz, że pianino jest już
w samochodzie jadącym do nich z Warszawy, od jego ciotki.
– Nie grała na nim od lat i mi je podarowała –
poinformował, najwyraźniej dumny, choć nie do końca było
wiadomo, czy z siebie, czy z własnej ciotki.
– Cudownie! A coś ty jej powiedział?
– Że spełniam czyjeś marzenia!
Maryla się uśmiechnęła. To było piękne uczucie – spełniać
czyjeś marzenia.
– Gdzie mają zawieźć to pianino? – zapytał Janusz.
– Przed dom Łucji. A ty teraz do mnie przyjdź i ja ci
wszystko opowiem.

Kilka godzin później samochód dostawczy wypakował


pianino tuż przed domem Łucji. Maryla stała nad
instrumentem i krzyczała na Janusza, który wiele by dał, by
Marylka na niego nie krzyczała, nawet jeśli tylko udawała.
Nieba by jej uchylił, a ona teraz krzyczała w taki sposób, że
gdyby była aktorką, z pewnością dostałaby Oscara.
– Matko Bosko Miasteczkosko, po co ty mi to pudło
przywlokłeś? Na co mi kolejny rupieć?
– Ależ Marylko! – Janusz starał się tłumaczyć, co
drobiazgowo rozpisali w scenariuszu całego „przedstawienia”.
– Marylko, uspokój się i mnie przez chwilę posłuchaj.
– Nie Marylkuj mi tu, tylko pomóż mi się zastanowić, co my
z tym zrobimy! Ja tego nie chcę w salonie!
– Mo-może wyrzucisz? – zaproponował nieśmiało.
– A gdzie ja to wyrzucę? Trzeba by specjalną śmieciarkę
wezwać! Jakieś śmieci wielkogabarytowe! Przecież to pudło
się nie zmieści do żadnego śmietnika! Przez drzwi nie
przelezie. A zresztą kto je będzie wnosił? Ja czy ty? Zagracisz
nam całe mieszkanie!
– Marylko… – Janusz próbował coś wtrącić, ale niezbyt
ekspansywnie, bo wiedział, że to występ jednego aktora, i nie
był nim na szczęście on. Robił więc tylko minę zbolałego psa
i podziwiał Marylkę w roli jej życia.
– No po co mi to pianino? Przecież tobie słoń na ucho
nadepnął! Zresztą mi też. Też mi spadek, co za pomysł, żeby
komuś pianino w testamencie zapisać! Ależ nas ta twoja babka
uszczęśliwiła! Zawsze miała genialne pomysły! Przecież
mogłeś odrzucić ten spadek, nie musiałeś go brać!
Łucja akurat przechodziła obok. Nie byłoby prawdziwym,
gdyby powiedzieć, iż przechodziła przez przypadek. Marylka
cały tydzień obserwowała zwyczaje dziewczyny, niczym
sprytny agent 007, i dokładnie wiedziała, o której dziewczyna
zwykle wraca ze szkoły. I wtedy dopiero zaczęła krzyczeć na
biednego, Bogu ducha winnego Janusza.
– Jak przywlokłeś to pudło, to teraz wymyśl, jak się go
pozbędziemy! Pakuj to pianino z powrotem na ten samochód
i niech wracają, skąd przyjechali!
– Czy ja mogę pani w czymś pomóc? – zaniepokoiła się
Łucja, przyglądająca się całej sytuacji.
– Pomóc, dziecko?! A jak ty mi niby możesz pomóc?! –
Maryla udawała oburzoną. – Toć pianina nie weźmiesz!
– A… Wie pani… Pani tak na poważnie? Bo jeśli tak, to ja
bym je chętnie wzięła… – powiedziała nieśmiało Łucja. – Bo
ja uczę się grać i akurat pianino by mi się bardzo przydało…
Maryla na chwilę przestała krzyczeć.
– A rodzice by ci pozwolili?
– Pewnie! – wykrzyknęła dziewczyna, a w jej oczach
zamigotały takie gwiazdy, jakby była najszczęśliwsza na
świecie.
I z pewnością w tamtym momencie tak właśnie było.

– Januszu, jesteśmy genialni! – ekscytowała się Marylka,


gdy wrócili do domu.
– Ty jesteś genialna – stwierdził Janusz.
– A w duecie to już w ogóle!
Marylka uśmiechnęła się tak czule, że Janusz też przez
chwilę poczuł się najszczęśliwszy na świecie, chociaż…
– No właśnie, Marylko, w duecie… A czy…?
– Napijesz się kawy, herbaty czy nalewki od Wiesi? –
szybko mu przerwała, dając do zrozumienia, że nie chce
kontynuować tematów o duetach czy innych związkach.
– Nalewkę poproszę. Tylko nie rozdrabniaj się na
kieliszeczki, daj od razu szklankę – westchnął.
– Januszu, czy ty się trochę nie zagalopowałeś?! – Spojrzała
na niego karcąco, ale zaraz dodała: – No dobra, naleję ci tej
nalewki do szklanki. Zasłużyliśmy sobie, żeby świętować.
Tak to już jednak czasem bywa, że sprawy lubią się
komplikować. Prawda wyszła na jaw po kilku dniach, gdy
nieoczekiwanie w progu mieszkania Marylki stanęła
zapłakana Łucja.
– Rodzice nie wierzą, że ja to pianino dostałam –
wychlipała. – Kazali mi panią odnaleźć i je zwrócić.
– Jak to nie wierzą? Przecież je dostałaś! Idziemy do twoich
rodziców, ja im wszystko wytłumaczę.
Tak też zrobiły. Marylka zamknęła się z rodzicami Łucji
w kuchni i rozmawiali dobre pół godziny.
– Załatwione, kochana – powiedziała, gdy wyszła. – Pianino
jest twoje, ale obiecaj mi, że gdy już staniesz się sławna, to
będziesz zapraszać mnie na wszystkie koncerty, w których
będziesz uczestniczyła.
– Pani Marylko, jasne! Ale czy ja w ogóle kiedyś będę
sławna?
– Oczywiście, że tak. Wiesz, do Stanów to ja na koncert nie
przyjadę, ale zaproszenie chcę mieć! Będę je wszystkie
kolekcjonować. I masz meldować mi co jakiś czas o swoich
postępach.

Łucja faktycznie przychodziła do Maryli co jakiś czas


i zapraszała ją na koncerty do szkoły. Maryla zawsze siedziała
dumnie z Januszem w pierwszym rzędzie, oklaskując ją
najgłośniej ze wszystkich.
Po którymś z tych koncertów Łucja przyszła do Maryli.
Mimo że wypadła najlepiej tamtego wieczoru, nastrój miała
minorowy.
– A co ty taka smutna? Przecież jesteś najlepsza.
– Żeby być najlepszym, trzeba wciąż ćwiczyć i uczyć się od
jeszcze lepszych od siebie – mruknęła.
– Ty uczysz się od lepszych od siebie.
– No właśnie, o to chodzi. Ma pani pomysł, w jaki sposób
mogłabym zarobić na lekcje? Wczoraj usiedliśmy z rodzicami
i wyszło nam z wyliczeń, że na jakiś czas muszę przerwać
naukę. Nie stać nas…
– Ależ ty nie możesz przerwać nauki!
– Marek chce iść na studia, na medycynę. Też nie wiadomo,
czy pójdzie, bo z pieniędzmi jest krucho. A to liceum nie ma
zbyt wysokiego poziomu i korepetycje by się przydały.
Korepetycji i lekcji muzyki rodzice na pewno nie udźwigną.
Maryla intensywnie myślała. Przecież nie może w życiu być
tak, że dwoje genialnych młodych ludzi rezygnuje ze swoich
marzeń z tak prozaicznego i błahego powodu, jakim są
pieniądze. Przecież ona te pieniądze miała, jeszcze ze
sprzedaży domu Gertrudy, a i tak nie ma ich komu zostawić, to
przecież może wydać na szczytne cele.
– Z niczego nie rezygnuj, Łucjo – powiedziała Marylka. –
Daj mi tydzień, a ja wszystko załatwię.
– Pani to jest taką dobrą wróżką. – Łucja odetchnęła z ulgą,
ocierając łzy. – Jak pani mówiła, że coś pani wymyśli, to tak
na pewno będzie. Dziękuję!
Kilka dni później Łucja dawała koncert w pobliskim domu
seniora. Od lat stał tam fortepian, na którym czasem grywali
pensjonariusze. Och, jakim dziwnym trafem było to, że Łucja
miała grać te koncerty regularnie i miała zarobić dokładnie
tyle, ile potrzebowała na swoje lekcje. Cudowny zbieg
okoliczności, prawda? I na pewno nikt nie maczał w tym
palców, a już z pewnością pani Marylka.
W czasie tego koncertu pani Jędrzejewska poznała również
Marka. Miły, przystojny chłopiec, który dopiero co zmienił się
w mężczyznę.
– Z nieba mi spadłeś, Mareczku. Potrzebuję kogoś, kto mi
okna umyje i kilka gwoździ przybije. Nie chciałbyś zarobić
paru groszy?
Oczywiście Marek bardzo potrzebował pieniędzy, więc
z ochotą się zgodził i wkrótce zaczął regularnie bywać
w mieszkaniu pani Marylki. Mogłoby się wydawać, że to
najbardziej pechowa kobieta na świecie, bo ciągle coś jej się
psuło. I, oczywiście, mógł jej pomóc tylko Marek.
Gdy któregoś dnia wycierał z kurzu książki stojące na
najwyższej półce w sypialni Maryli, zaczęli rozmawiać
o życiowych planach. Marek z różową zmiotką w ręku
opowiadał jej o sercu. Wbrew pozorom nie było to wcale
romantyczne, ale Maryla była już pewna, że Marek nie marzy
o niczym innym, jak tylko o tym, żeby zostać
kardiochirurgiem.
– Moja koleżanka udziela korepetycji z chemii. I z biologii
też. A jak już zauważyłeś, u mnie zawsze jest coś do roboty, to
na te korepetycje sobie zarobisz. Idziesz na to? – zapytała
rzeczowo.
Marek o mało nie spadł z drabiny. Wtedy po raz pierwszy
Marylka pomyślała, że chłopak powinien być ortopedą, a nie
kardiologiem czy kardiochirurgiem, ale oczywiście głośno
tego nie powiedziała.

Marek konsekwentnie dążył do obranego sobie celu i bez


trudu dostał się na medycynę, w dodatku ze świetną lokatą.
Studia skończył z wyróżnieniem, a potem został
kardiochirurgiem. To naprawdę była jego pasja.
Dopiero kilka lat po tych wydarzeniach Janusz opowiedział
Łucji i Markowi, jak to było naprawdę. Przyszli wtedy do
Maryli z wielkim bukietem róż.
– Matko Bosko Miasteczkosko, a co ja już umarłam, że mi
takie kwiaty przynosicie?
– Nawet jeśli byśmy bardzo chcieli, to nie zdołamy się pani
odwdzięczyć – powiedziała wzruszona Łucja.
– Wszystko w swoim czasie. – Marylka uśmiechnęła się
porozumiewawczo.
Wtedy jeszcze jednak rodzeństwo nie wiedziało, co ten
uśmiech może oznaczać.
28

Od: Mateusz Ludwiczak


Do: Święty Mikołaj Rovaniemi
Dw: Andrzej Ludwiczak
Data: 15 listopada 2019
Temat: List do Mikołaja

Kochany Mikołaju,

Nie wiem, czy istniejesz, ale jeżeli nie istniejesz, to moi


rodzice będą mieli ten list w swojej skrzynce, bo wysyłam do
wiadomości mojego taty.
Bardzo chciałbym dostać grę Minecraft. Obiecuję, że jak ją
dostanę, to zrobię dom Świętego Mikołaja i wykopię dużo
diamentów.
Chciałbym jeszcze postawić serwer Minecrafta, żebyśmy
mogli grać z kolegami.

Mati
29

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

– Wie pani, pani Gertrudo, kiedyś to chyba wszystko było


prostsze.
Maryla siedziała na ławeczce przed grobem i mówiła na głos
do swojej dawno już nieżyjącej przyjaciółki.
– Ostatnio to świat się pokomplikował. Ciągle człowiek
musi się uczyć nowych rzeczy. Teraz żeby napisać komuś
kilka słów, to trzeba mieć komputer, wiedzieć, co nacisnąć,
jaki program otworzyć i gdzie co kliknąć. Kiedyś wystarczyła
kartka i długopis, potem koperta, adres i gotowe. A już te
maile to ja ich w ogóle nie rozumiem. Piszą te dzieci życzenia,
jakby w obcym języku. Jakieś dziwne szlaczki, zaczynające
się od HTTP i ja zupełnie nie wiem, o co chodzi. Normalnie
jak jakieś zaklęcia… E tam, czarna magia.
Kiedyś to była lalka, klocki, samochód zdalnie sterowany.
Takie rzeczy, które mogłam sobie chociaż wyobrazić. Ale jak
jakiś chłopiec mi pisze, że chce postawić serwer, to ja nic
z tego nie rozumiem! Może to już czas, by się przestać tym
wszystkim zajmować, tylko sobie już odpocząć? No ale jak to
postawienie serwera, czymkolwiek to jest, miałoby mu pomóc
mu w życiu? Tak jak ten komputer Jarkowi? To przecież
powinnam mu to umożliwić. Ale jak? Znowu muszę
zadzwonić do Jarka, ale mam wrażenie, że po ostatniej mojej
prośbie on trochę się boi odbierać ode mnie telefon.
Tłumaczył mi, że nie może takich rzeczy robić, ale w końcu
zrobił. Ostrożny był przy tym, że hej! Przyniósł mi osobny
komputer, powiedział, że mam tylko na nim odbierać te maile.
I w razie czego, jak ktoś przyjdzie do mnie i będzie chciał mi
ten komputer zabrać, mam nacisnąć cztery klawisze razem
i podobno wtedy wszystko się skasuje. Ja zawsze zapominam,
jakie to były klawisze. Mam je zapisane w telefonie, ale
przecież jak przyjdą, zanim ja telefon znajdę i okulary, to dużo
czasu upłynie. Lepiej więc, żeby jednak nie przychodzili.
Jarek ze mną w ogóle na ten temat nie rozmawia przez telefon.
Jak zaczynam o tym mówić, to on mi śpiewa. Jak mnie
denerwuje to jego śpiewanie! Gdyby chciał być śpiewakiem,
to bym mu mikrofon załatwiła, a nie komputer.
No to ustaliłam hasło. Oczywiście nie miałam pomysłu, więc
hasło jest typowe: „Żyrafy wchodzą na szafy”. I on już wtedy
wie, że ma się do mnie odezwać na tamtym komputerze, który
służy mi tylko do odbierania tych maili nie do mnie. Nadążasz
jeszcze, Gertrudo? Nawet nie zauważyłam, że mówię ci na
„ty”, ale przecież gdy zmarłaś, byłaś niewiele starsza niż ja
teraz, więc chyba mogę. Nie piłyśmy wprawdzie bruderszaftu,
ale zawsze możemy to nadrobić. Przyniosę tu kieliszeczki
i wypijemy nalewkę od Wiesi, ona twierdzi, że to dla
zdrowotności. Mnie zdrowotność się przyda, bo tobie,
Gertrudo, już nie za bardzo, ale co byśmy sobie nalewki
popiły, to nasze. A przynajmniej ja bym się napiła, bo
naprawdę wyjątkowo dobra jest.
Więc słuchaj, Gertrudo, mam dwa komputery, jeden do
legalnej poczty, a drugi – jak to Jarek powiedział – do
nielegalnej. Ci młodzi to teraz tak czasami dramatyzują! Jakiej
tam zaraz nielegalnej! Przesadza chłopak. Teraz on przesadza,
a jak chciałam wyjąć baterie z telefonów, by z nim
porozmawiać, to mówił, że przesadzam ja. Widać zupełnie
mnie nie docenił.
Marcin chodzi za tą czarnulką, ale nieudolnie się do tego
zabiera, o Matko Bosko Miasteczkosko, jak nieudolnie!
Gdyby się Janusz swego czasu zabierał mniej udolnie, może
by nie stało się tak, jak się stało. A on? Raz-dwa.
Ale Marcinkowi chyba muszę pomóc, bo ta czarnulka ładna
dziewczyna i taka obrotna. Przydałaby nam się, bo chyba
Marcinowi motywacja siada. A przecież my go potrzebujemy!
Chociaż… jak te dzieciaki przestaną pisać listy, a zaczną
maile, to Marcin będzie mniej potrzebny, a Jarosław bardziej.
Może rzuci etat w tym swoim banku i będzie pracował
u mnie? Jako ten biały kapelusz? Chociaż on twierdzi, że to
jest czarny.
Ja wiem, Gertrudo, że w życiu nic nie jest czarne ani białe.
Muszę zapytać Jarosława, czy są szare kapelusze. Może dla
mnie mógłby być szarym i nie zaburzałoby to jego poczucia
moralności? Oj, gdybym ja miała taką moralność, to on by
nigdy nie był tym dyrektorem. No i on pamięta o tym, dlatego
pewnie robi dla mnie to wszystko.
Gartrudo, co ta Beata ci posadziła na tym grobie?
Chryzantemy? Przecież ty nigdy nie lubiłaś chryzantem. I co
ja mam teraz z nimi zrobić? Może je przełożę na ten grób
zaniedbany, to się ucieszy ten zaniedbany umarlak, a ja ci inne
kwiatki wsadzę?
Beata spotyka mnie czasem, ale traktuje mnie jak powietrze.
Jej dzieci nie piszą listów do Mikołaja, bo bym je przecież
widziała. Obrażona na mnie, że hej. Ale co ja mogłam?
Przecież ja nie przychodziłam do ciebie dla spadku. Ja
przychodziłam, bo cię lubiłam. No i tak po prawdzie to trochę
dla kotów.
A w kwestii kotów to powiem ci, że chyba ktoś podrzuca
nowe kociaki do Miasteczka. Bo przecież te wszystkie moje to
Kubuś wykastrował. Musiałam sama to załatwić, bo Janusz
powiedział, że do pozbawienia kogokolwiek męskości ręki nie
przyłoży. A czy ty, Gertrudo, w ogóle pamiętasz Kubusia?
Mówiłam ci już o nim. Trzy lata temu skończył weterynarię.
Czasem to mi się wydaje, że ja mam w ręku takie żetony od
losu, które muszę włożyć w odpowiednie miejsca, by dobrze
zagrało. I jak Kubusiowi podrzuciłam tego kotka na próg, to
nie wiedziałam, czy mu rodzice pozwolą go zatrzymać. Tak,
wiem, Gertrudo, że takich rzeczy się nie robi, ale to było takie
podrzucenie kontrolowane. Zaczepiłam go potem, gdy wracał
ze szkoły i powiedziałam, że jak rodzice nie będą chcieli
przygarnąć kociaka, to zawsze będzie miał u mnie dom. A nie
wiem, co mnie tknęło i dodałam wtedy, że jak będą chcieli
wziąć drugiego, to służę pomocą. I co? I chcieli! Po dwóch
tygodniach wzięli kocią dziewczynkę. No i potem Kubuś
poszedł na weterynarię. Och, jaka ja z niego byłam dumna!
A kiedy wrócił do Miasteczka, to już w ogóle! Nie mieliśmy tu
do tej pory weterynarza. A dobry weterynarz to lepiej nawet
niż lekarz, Gertrudo. Pomoże we wszystkim. No prawie we
wszystkim, bo jak kiedyś poszłam do niego do medyczną
poradę, to mnie wysłał do kardiologa. Ale wcześniej mnie
osłuchał! Powiedział dokładnie to samo, co ten kardiolog,
więc to tylko jest dowód na to, że się zna co najmniej tak
dobrze, jak ci lekarze od ludzi.
Z Januszem przez to kastrowanie mieliśmy ciche dni. O ile
w ogóle można mieć ciche dni z kimś, z kim się nie mieszka
czy nie spotyka. Ja się z nim nie spotykam, ale wiesz w jakim
sensie. W sensie randkowym. Już to przerabiałam i sama
wiesz, jak się to skończyło. Zresztą kto w naszym wieku na
randki chodzi? My to możemy sobie pójść na cmentarz na
przykład. A to niezbyt romantyczne miejsce. Chociaż jak
wyrzuciłam te chryzantemy, to zrobiło się tu mniej
cmentarnie. A może to ja chryzantem nie lubię, a ty je lubiłaś?
Już sama nie wiem.
Ale jak przyjdą tu inne kwiaty, to pewnie i na randkę będzie
można tu iść. Ale jedynym zainteresowanym mną niezmiennie
od kilkudziesięciu lat jest Janusz. On wciąż przychodzi
i przychodzi. Przesiaduje całymi dniami u mnie w domu, no
i chodzimy razem na zakupy, bo przecież ktoś musi mi pomóc
te torby przynieść do chałupy.
Chyba nadal wzdycha do mnie. Tutaj nic się nie zmieniło.
Może trochę moja miłość. O Matko Bosko Miasteczkosko,
pamiętasz, Gertrudo, jaka ja byłam w nim zakochana?
30

Kochany Mikołaju,

Chciałbym mieć zwierzątko. Ja wiem, że zwierzątka nie


powinno się dostawać od Mikołaja, ja naprawdę o tym wiem,
ale wydaje mi się, że to jest jedyna droga do tego, bym w ogóle
je miał.
Moi rodzice nie chcą „żadnego sierściucha”. Tak
powiedziała mama, a ona chyba rządzi w naszym domu. Mama
jednak jest dobrze wychowana i podejrzewam, że jakbym
dostał w prezencie małego kotka, to by powiedziała, że nie
wypada oddawać prezentów, a później tak by się w nim
zakochała, że nie chciałaby go oddać. Ja nawet tego nie
podejrzewam, ja jestem o tym przekonany!
Mikołaju, ja jeszcze o tym nikomu nie mówiłem, ale ja
chciałbym kiedyś leczyć zwierzęta. Moja mama by chciała,
żebym leczył ludzi, tak jak ona i tata, ale przecież zwierzętom
też jest potrzebny dobry lekarz. A mama zawsze mi mówi:
„Synku, z ciebie będzie taki dobry lekarz. To u nas tradycja
rodzinna”. Ja się bardzo cieszę, że będę dobrym lekarzem, ale
od zwierząt. Bo one nawet nie mogą powiedzieć, co je boli.
A człowiek może.
I jeszcze, Mikołaju, bardzo chciałbym dostać wszystkie tomy
książki o tym lekarzu, który rozumiał mowę zwierząt. Doktor
Dolittle. Myślisz, że mógłbym się jej też nauczyć? A może to
jest za trudne?
Czytałem, że koty to najlepiej dwa mieć w domu, ale na
początek jeden, a potem mama sama będzie chciała drugiego.
Ja to wiem.
Pozdrawiam Cię serdecznie, pamiętaj, by założyć kalesony,
czapkę i szalik, bo teraz jest sezon przeziębień i moja mama
musi dużo pracować. Jakby wszyscy nosili szaliki, mogłaby
pracować mniej.
Kuba
31

Maryla Jędrzejewska

Lata siedemdziesiąte

Miłość kwitła. Czasem Janusz znikał na kilka dni i nie było


z nim kontaktu. Mówił, że jedzie pozałatwiać pewne sprawy.
Maryla nie wnikała, bo przecież po co miałaby wnikać. Była
przekonana, że każdy człowiek potrzebuje mieć trochę miejsca
w życiu tylko dla siebie. Kawałek przestrzeni przeznaczonej
tylko dla niego, takiej, którą się z nikim nie dzielił. Ona też
potrzebowała. Dla siebie, dla kotów, dla pani Gertrudy.
Zawsze w te dni, kiedy Janusz wyjeżdżał, przychodziła do
niej na dłużej. Pod pretekstem spotkania posprzątała jej, umyła
okna, przyniosła cięższe zakupy i pomogła w pracach,
w których starsza pani sama by sobie nie poradziła.
– Szczęśliwa jesteś, Marylko? – zapytała Gertruda któregoś
dnia.
– Bardzo! – Dziewczyna się uśmiechnęła.
– Gdy ja poznałam Alfreda, czułam to samo. Przedtem
miałam innego chłopaka… Kiedyś ci o nim opowiem. Też go
kochałam.
– Czy można kochać dwa razy? – zdziwiła się Maryla.
– Czy ja wiem? Ta druga miłość jest inna. Zupełnie inna. Od
tamtego czasu, gdy byłam zakochana pierwszy raz, minęło
pięćdziesiąt lat. A ja nadal czuję pewne rzeczy. Pamiętam
czasem jego wzrok, jego twarz… Rano, gdy się budzę,
wspominam, jak do mnie mówił.
– I jak mówił?
– Kociaczku… – powiedziała zarumieniona ze wstydu pani
Gertruda.
– Bardzo ładnie! – Roześmiała się. – Co się z nim stało?
Dlaczego nie żyjecie do tej pory długo i szczęśliwie?
– To długa historia. I niekoniecznie wesoła.
– Mamy czas – stwierdziła Marylka.
– Czas mamy, ale dzisiaj nie mamy ochoty na smutki.
Opowiadaj mi, co tam ciekawego się ostatnio wydarzyło.
Dawno nie było cię u mnie.
– Przecież jestem niemalże codziennie!
– Ja wiem, ale tak na spokojnie. Najbardziej lubię, gdy
siadamy niespiesznie, nawet się do siebie nie odzywamy, a ty
dziergasz te swoje robótki.
– Przyniosłam znowu. – Marylka wyciągnęła torbę
z kłębkami i szydełkiem.
– A co teraz robisz ładnego?
– Teraz to ja mam wątpliwości. I nie mogę nic zrobić! –
Dziewczyna wyjęła duży kłębek białej włóczki, gdzieniegdzie
poprzetykanej srebrną nitką. Srebro iskrzyło się cudownie
w promieniach słońca wpadających przez okno.
– Piękne! – Pani Gertruda złapała włóczkę. – I jakie
cudowne w dotyku.
– No właśnie. – Marylka nie wyglądała na zadowoloną.
– Nie podoba ci się?
– Bardzo mi się podoba.
– To nie rozumiem, w czym problem…
– Bo ja to dostałam, pani Gertudo. Od takiej kobiety.
Dostałam i ona powiedziała: „Weź to w cholerę”. To była jej
narzutka ślubna. I chyba to małżeństwo niezbyt dobrze
wyszło, a raczej, sądząc po tym, jak rozmawiała z mężem, nie
wyszło wcale. I jak próbuję coś zrobić z tej włóczki, to ciągle
sobie myślę, że tu tyle jest negatywnych emocji, przykrych
słów… Jak ja mam potem to komuś podarować? To by
oznaczało, że ja przekazuję wszystkie troski nowemu
właścicielowi!
– Ależ absolutnie! – spontanicznie zaprzeczyła pani
Gertruda.
– Nie?
– Nie! Przecież kiedyś to było narzutką… Panna młoda
miała to na sobie w dzień swojego ślubu. Fakt, nie wyszło.
Czasem los plącze nasze ścieżki w taki szydełkowy wzór, że
nam on nie pasuje. Tu uwiera, tam uwiera. I ważne, że często
można go spruć i zacząć od początku.
– To się pruło trudno. Supły były.
– Czasem są supły, czasem nawet trzeba przeciąć kilka nitek.
Ale trzeba pamiętać, że zawsze można dojść do takiego
punktu, w którym można zacząć nowy, piękny wzór. Taki,
który będzie służył i którego nie będzie potrzeby zmieniać.
– Jak w życiu – westchnęła Marylka.
– Jak w życiu – zgodziła się Gertruda. – Pamiętasz, jak
kiedyś coś poplątałaś w robionej przez siebie chuście?
– Tak. Pytałam wtedy, czy pruć.
– No właśnie. A ja ci powiedziałam, że masz dwa wyjścia.
Albo spruć, albo zostawić. Naprawienie błędu będzie
wymagało od ciebie odrobiny wysiłku. Im szybciej go
naprawisz, tym będzie to łatwiejsze. A jeżeli zdecydujesz się
zostawić ten błąd, będziesz zawsze żyła ze świadomością, że
on jest. Z czasem się przyzwyczaisz do tej myśli, ale może cię
drażnić całe życie.
– Wie pani, pani Gertrudo, dopiero niedawno zrozumiałam,
że pani nie mówiła tylko o chuście, ale o życiu.
– Tak. – Staruszka się uśmiechnęła. – Bo to nasze życie to
taka plątanina nitek i losów. Różnych wydarzeń, w których
uczestniczymy, i błędów, które można naprawić. A czasem jest
na tę naprawę zbyt późno.
– Czyli ten biały kłębek może zacząć tworzyć swoją historię
od nowa? Zupełnie inny, nowy wzór?
– Oczywiście. Nigdy nie jest za późno, by zaczynać od
nowa.
– A jak się znowu pomylę?
– To sprujesz i zaczniesz od początku.
– To ma być kocyk dla takiego malucha, taki prezent na
dobry początek.
– Z pewnością będzie mu służył. Przed nim jeszcze całe
życie. Może sam splatać swoje losy.
– No chyba że ktoś mu je poplącze. – Maryla się zamyśliła.
– Tak… A czasem tak bywa. I ktoś nam własne losy plącze,
a my nie potrafimy ich rozsupłać.

Maryla była przekonana, że los poucinał pewne nitki w jej


życiu. Śmierć rodziców to dwie nitki. Potem pewną pustkę
wypełniła Gertruda. Och, jakże ważna nitka to była w jej
życiu! Barwna, mocna i niesamowicie oryginalna. Taka, którą
spotyka się bardzo rzadko, a jak już się ją znajdzie, to się ją
trzyma i cieszy sam jej widok. No i Janusz. Kolejna nitka,
a raczej gruby splot w jej życiowym szalu. Uśmiechnęła się na
samą myśl. Miał za kilka dni wrócić. Nie mogła się już
doczekać. Długie rozmowy z Gertrudą tylko upewniły ją, że to
właśnie z tym mężczyzną chce spędzić całe swoje życie. Mieć
rodzinę, dzieci i codziennie budzić się przy nim.
– Dobry z niego człowiek – powiedziała pani Gertrudzie.
– Musisz go kiedyś do mnie przyprowadzić. Bardzo
chciałaby go poznać. Zrobię dobry obiad, posiedzimy sobie
spokojnie i porozmawiamy.
– Przyprowadzę.
– Zawsze umiałam wyczuwać ludzi. No, prawie zawsze…
Pamiętaj tylko, że wzajemna fascynacja mija. Że musi być coś
więcej. Tak jak z tymi twoimi chustami. Kolory wypłowieją,
ale można się tym jeszcze okryć. Daje ciepło, tak jak miłość.
Z biegiem lat nie jest już tak piękna i fascynująca, jak ta
młodzieńca, ale wzajemnie możecie na siebie liczyć i ufacie
sobie. Zanim podejmiecie jakiekolwiek decyzje, poznaj jego
zalety, wady i bądź świadoma, że po prostu cię nie denerwuje.
– Roześmiała się.
– Wie pani, pani Gertrudo? Jak na razie wydaje mi się, że
Janusz nie ma żadnych wad!

Marylka nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo się


w tej kwestii myliła. Jej wybranek miał jednak wadę. Jedną,
ale – jakby to powiedzieć – dość zasadniczą. Generalnie
niektóre wady mężczyzn można zaakceptować albo o nich
zapomnieć. Ale nie wszystkie. Niektóre są na tyle
skomplikowane, że ich obejść nie można. Tak też było w tym
wypadku… Otóż Janusz Rosochacki miał żonę. Bardzo to
Marylę zaskoczyło.
O tym przykrym fakcie Maryla się dowiedziała się zaraz po
tym, jak pozwoliła całować się namiętnie w służbowym
mieszkanku Janusza, na strychu małej poczty w Mieście.
Najgorsze w tym wszystkim było to (chociaż po latach
stwierdziła, że wcale nie było to takie złe), że nie tylko się
całowali, ale jej wybranek poznał wtedy najskrytsze tajemnice
jej ciała. Ona miała za chwilę poznać tajemnice jego życia,
równie skryte, które zdecydowanie były mniej przyjemne niż
te, które ona jemu chwilę wcześniej powierzyła. Przez krótką
chwilę naprawdę była szczęśliwa.
– Muszę ci coś powiedzieć – zaczął Janusz.
Maryla się uśmiechnęła. Tak to się zawsze zaczyna.
Oglądała wiele filmów i czytała książki. Od lat to wszystko się
nie zmienia. Najpierw są romantyczne uniesienia, potem ślub.
I gromadka dzieci. Oczywiście, że odpowie „tak”.
– Marylko… Kocham cię – wyznał Janusz.
Przytulał ją tak mocno, że nie mogła złapać tchu. Jej serce
biło jak oszalałe, zrobiło się jej gorąco. Zawsze wyobrażała
sobie ten moment, a ostatnio nawet o nim marzyła. Może
chciała, żeby to wszystko wyglądało nieco inaczej, nie odbyło
się w służbówce na piętrze poczty, ale nieważne… Te
szczegóły były przecież tak bardzo nieważne! Leżała nago
obok swojego mężczyzny. Pachniał wodą utlenioną. Miała
nadzieję, że ten zapach będzie towarzyszył jej całe życie.
– Też cię kocham. – Skradła mu całusa. Była taka
szczęśliwa. Czekała na te słowa i wreszcie zostały
wypowiedziane. Choć to oczekiwanie też było ekscytujące!
– Marysiu… Muszę ci jeszcze o czymś powiedzieć – jąkał
się Janusz.
Spojrzała mu prosto w oczy, wyczekując tej jednej
z najpiękniejszych chwil w swoim życiu.
– Jest ktoś… – wydukał.
Chwila, która miała być tą najpiękniejszą, okazała się
najgorszą w całym jej życiu. Nie mogła oddychać, nie mogła
myśleć. Usiadła na łóżku, owinęła się kołdrą i tak siedziała
przez dłuższą chwilę. W jej uszach dudniły jego słowa i nie
mogły przestać. Chciała, by okazało się to okropnym snem,
z którego szybko się obudzi.
– Jak to „jest ktoś”? – zapytała oschle, gdy tylko była
w stanie coś z siebie wydusić. – Przecież powiedziałeś przed
chwilą, że mnie kochasz?
Spoglądała na niego jak na obcego człowieka. Człowieka,
którego myślała, że zna, a który okazał się zupełnie
nieznajomy. Maryla nic z tego wszystkiego nie rozumiała.
Powoli ubierała się, bo przecież nie ma nic bardziej
upokarzającego niż siedzieć nago obok mężczyzny, który
właśnie powiedział, że w jego życiu jest inna kobieta.
Powoli zakładała majtki, pończochy… Pończochy, które
kupiła specjalnie na tę okazję. Och, jakże była głupia!
– Kocham cię, Marysiu… – powtórzył Janusz cicho. – W tej
kwestii nigdy cię nie okłamałem. Kocham cię najbardziej na
świecie.
Próbował ją objąć, ale ona wzdrygnęła się, jakby po jej
plecach chodził obrzydliwy karaluch.
– Ale musiałem ci to powiedzieć, bo już dalej nie umiem cię
oszukiwać. Jest Ala… Choruje… Bardzo choruje. Najpierw
lekarze nie dawali jej żadnych szans, teraz nie dają jej więcej
niż rok, a może nawet pół roku życia. Żal mi jej. Nie zasłużyła
na to, co ją spotyka. – Zamyślił się. – Teraz Ala jest
w sanatorium, tam o nią lepiej dbają, a poza tym potrzebowała
zmienić klimat. Jest tam już pół roku i będzie tak długo, na ile
starczy nam pieniędzy. Czasem ją odwiedzam. Raz jest lepiej,
a raz jest gorzej. Kiedy jest przytomna, dużo rozmawiamy, ale
często nie ma z nią wcale kontaktu. Myślę, że wkrótce
odejdzie z tego świata…
– Janusz… Ala? Kim jest Ala? – zapytała cicho Maryla.
– Marylko, Ala jest moją żoną.
32

Kochany Mikołaju!

Ja już chyba za stara jestem, by w Ciebie wierzyć, bo mam


dziesięć lat. I już nikt nie wierzy w Ciebie w mojej klasie, ale
ja się boję, że gdy nie będę w Ciebie wierzyć, to w ogóle
przestaniesz do mnie przychodzić. A ja bym chciała, żebyś
przychodził i przychodził. Najlepiej do końca moich dni.
A ile lat żyje Mikołaj? Czy jak umrzesz, to już nie będziesz
przychodził? A może już teraz nie żyjesz i odwiedzasz nas jako
duch? Czy Ty przychodziłeś też do mojej mamy i do mojego
taty? Czy to był zupełnie inny Mikołaj?
Chociaż do mojej mamy to przychodził Gwiazdor. I ja nigdy
nie wiem, czy Gwiazdor i Mikołaj to jest jedna osoba czy dwie.
A moja koleżanka ma babcię na Śląsku i tam przychodzi
Dzieciątko. Ale czyje to jest dzieciątko? Mikołaja? A u drugiej
koleżanki przychodzi Gwiazdka. To musi być Twoja żona.
Arleta mówiła, że jej przynoszą prezenty rodzice, ale ja bym
nie chciała, żeby moi mi przynieśli, bo w życiu mi nie dadzą
tego, o czym marzę.
Tyle jest trudnych spraw z Tobą związanych, że czasem nie
mogę się połapać. Ja myślę, że Ty sam nie dajesz rady tego
zrozumieć, bo nie masz za dużo czasu na myślenie.
Pani od polskiego uczyła nas pisać listy i mówiła, że na
początku należy dać zwrot, który zaraz przepiszę z zeszytu.
„Szanowny Panie, mam nadzieję, że znajduję Cię w dobrym
zdrowiu”. To był ten zwrot, ale kompletnie nie wiem, o co
chodzi, bo ja Cię Mikołaju wcale nie zgubiłam.
I mówiła też, że potem można przejść do rzeczy, więc
przechodzę.
Mikołaju kochany, ja bym bardzo chciała dostać farby
i prawdziwą sztalugę. Taką dużą, co bym przy niej stała
i malowała. Jest tyle pięknych rzeczy na świecie! I za każdym
razem, gdy na nie patrzę, wyglądają inaczej!
Tata denerwuje się, gdy rysuję, mówi, że już jeden artysta był
w rodzinie i głodem przymierał, i on nie chce, by jego dziecko
przymierało głodem.
Mikołaju, więc do tej sztalugi dorzuć trzy kilogramy
ziemniaków, żebym mogła powiedzieć, że nie będę przymierać
głodem, bo te ziemniaki to wystarczą mi na całkiem długo.
Może być nawet pięć kilo, to wtedy tata będzie zupełnie
spokojny.

Z poważaniem
Twoja oddana Katarzyna
33

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

Maryla oczywiście nie byłaby sobą, gdyby nie monitorowała


spraw swojej starej-nowej przyjaciółki. Oczywiście tych
związanych z kotami. A tylko tak przy okazji – z całym jej
życiem. Skrycie liczyła, że Adela zostawi sobie wszystkie
koty, ale przecież nie mogła jej niczego narzucać. Jednakże
liczba zdjęć kocich dzieci wrzucanych przez starszą panią na
Facebooka była zastraszająca i świadczyła wyłącznie o miłości
do tych cudownych stworzeń. Maryla uznała, że przyjaciółka
wreszcie, na stare lata, zmądrzała i zauważyła, że koty są
najlepszym telewizorem i niwelatorem złej energii.
– Marylko, odkąd mamy te koty, telewizja mi niepotrzebna!
My nic nie oglądamy, tylko te nasze koty. A mój mąż oszalał
na ich punkcie i powiem ci, że czasem to ja muszę wyjść
z domu, bo zwariować można od tego lukru! Słoneczkowanie,
kiciusiowanie! Moja miłość jest bardziej surowa i oschła. Ja
tam się nad zwierzętami nie roztkliwiam.
Adela lubiła się roztkliwiać wyłącznie nad małymi dziećmi
i tam to doprawdy kiciusiowała i słoneczkowała, ale
w zasadzie tylko wtedy, gdy matki tych dzieci nie widziały, bo
staruszka kompletnie nie rozumiała, dlaczego współczesne
matki nie lubią, jak się do ich dzieci mówi zdrobniale.
– Zdrobniale jest dla idiotów – stwierdziła Marylka, gdy
rozmawiały przez telefon.
– Czy znasz jakiegoś idiotę?
Marylka natychmiast pomyślała o kilku znanych jej osobach.
– Znam.
– I czy nazywasz ich słoneczkiem albo kiciusiem?
– W życiu!
– No widzisz – skwitowała Adela.
W ogóle zachowanie Adeli martwiło ostatnio Marylkę.
Smutna jakaś była, przygaszona, nawet nie chciała się
spotykać. Przez te koty? Przecież to niemożliwe. Nawet
zapytała o to i przyjaciółka, zgodnie z Marylki
przypuszczeniami, odpowiedziała, że koty są cudowne.
Dodała jednak coś, co staruszkę zmartwiło.
– Wiesz, Marylko, w tych trudnych dniach to one chyba
wszystko ratują.
Pani Jędrzejewska nie byłaby sobą, gdyby czując, że ktoś
jest w potrzebie, nie przywdziała swojej niewidzialnej
peleryny Supermana i nie starała się ratować świata. Zmusiła
w końcu Adelę, by się z nią spotkała, bo przecież musiała się
dowiedzieć, jakie to przyjaciółka ma trudne dni. Milczały
godzinę, potem godzinę Adela płakała, a w końcu zaczęła
mówić.
– Nie mamy pieniędzy – jęknęła. – Emerytura słaba, Maniek
sobie dorabiał, ale ostatnio z sercem ma kłopoty, a moje dzieci
wyjechały do Londynu.
– Ufff, tylko o to chodzi? To żaden kłopot, ja ci pożyczę
pieniądze. Co ja mówię? Dam ci!
– Nie, Marylko – powiedziała smutno Adela. – Nie mogę
przyjąć od ciebie pieniędzy. A pożyczyć też nie mogę, bo nie
miałabym z czego oddać.
– Oddasz w przyszłym życiu. Ale czekaj, jakie twoje dzieci
do Londynu? I jakie kłopoty z sercem? Ty mi nic nie mówisz!
– A co ja cię będę martwić? – Adela machnęła ręką.
– Nie martwić! Przecież po to są przyjaciele, żeby razem
rozwiązywać wszystkie problemy. Póki wszyscy zdrowi
jesteśmy i żyjemy… Matko Bosko Miasteczkosko, a co
Maniek ma z sercem?
– No nie wiemy jeszcze. Byliśmy na pogotowiu, potem
rodzinny i czekamy na wizytę.
– Jak to czekacie na wizytę?! – obruszyła się Marylka. –
Przecież mamy Mareczka!
– Ja to, Marylko, nawet o nim pomyślałam, ale przecież nie
będę mu głowy zawracać… Dziecko mu się urodziło, ma co
robić.
– Ale on nadal pracuje! Adelko! Przecież przyjaciele są po
to, by nam pomagać! Czasem my pomagamy, a czasem nam
pomagają.
– Ja to nie mam w czym i jak pomóc innym, więc jak ja się
odwdzięczę? Ani ja bogata, ani specjalnie pracowita. – Adela
ewidentnie miała kryzys i wyglądała, jakby zaraz się miała
rozpłakać, co było do niej kompletnie niepodobne.
– No a co z dzieciakami? Twoje dzieciaki w Warszawie nie
mieszkają?
– Moje mieszkają, ale ja mówię o bliźniakach. Kilka razy
w tygodniu opiekowałam się dwuletnimi bliźniakami.
Kochałam ich bardzo, a i trochę grosza wpadło. Niczego mi
nie brakowało, a teraz jakby zaczęło…
– A trzy koty też kosztują…
– No nie da się ukryć.
– O koty się nie martw, znajdziemy im dom.
Adela spojrzała na Marylę jak na jakąś złą wiedźmę.
– Ale one mają dom! – wykrzyknęła oburzona Adela. –
Kotów nikomu nie oddam! Butelką je wykarmiłam.
– Kocham cię, Adelko!
– Czy to sarkazm?
– Matko Bosko Miasteczkosko! W życiu! Ja ci tu miłość
wyznaję, a ty mnie o sarkazm posadzasz?!
– No ja tak tylko… bo już naprawdę nie wiem, co robić.
Może ty coś wymyślisz, Marylko? – Adela wpatrywała się
w nią błagalnie i wydawało się, że jest jeszcze mniejsza
i drobniejsza, niż była w rzeczywistości.
Maryla nie byłaby sobą, gdyby natychmiast nie wpadła na
jeden ze swoich genialnych pomysłów.
– Słuchaj, bo tu taka jedna jest… Ona ma bardzo dużo
dzieci. Ja się nigdy nie mogę doliczyć ile. I ja tak sobie
pomyślałam, że ona po prostu chciałaby kiedyś się porządnie
wyspać. Może wzięłybyśmy te dzieciaki na plac zabaw albo
co?
– Ale ona szuka opiekunki?
– Nie, nie szuka. Jeszcze. Bo ona jeszcze nie zdaje sobie
sprawy, że jej bardzo potrzebuje.

Maryla obiecała, że będzie trzymać rękę na pulsie. Miała już


nawet pytać Marcina, gdzie ta kobieta mieszka, by z nią
pogadać, ale sprawa wyjaśniła się dużo szybciej. W ogóle
Maryla miała wrażenie, że gdzie nie pociągnie za jakiś
sznurek, tam potem te sznurki w dziwny sposób się splatają
razem i nawet ich za bardzo rozplątywać nie trzeba, bo od razu
wszystko do siebie pasuje. Czasem patrzyła na tę swoją tablicę
korkową i wydawało jej się, że to jest jej olbrzymi punkt
dowodzenia.
Jarek to powiedział, że nawet by jej stworzył taką specjalną
aplikację do tego pomagania, ale ona nie chciała. Wystarczyły
jej te kartony i tablica korkowa. I na tej tablicy zawsze kogoś
można było z kimś połączyć, by potem wszyscy umieli
cieszyć się życiem. Kolorowe karteczki i zdjęcia tworzyły
ogromny barwny kolaż. Taki, jakim było całe życie.
Marylka na tablicy przyczepiła zieloną karteczkę z napisem:
„Adela szuka pracy”. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła
karteczkę Klaudii. Chyba można już ją zdjąć. Niedawno
bawiły się na ślubie Marka i Ewy, a już ich syn miał rok.
Będzie musiała do nich zadzwonić, co u nich słychać, bo
zakochany Marek to jakby trochę przepadł, rzadziej się
kontaktował, a przecież Mańka musiał zbadać. A może ich
zaprosi do siebie? Marek wybudował dom w Miasteczku
i dojeżdżał do szpitala. Ewa chyba też chciała wrócić do pracy,
ale był mały Michał… Trzeba się spotkać, porozmawiać.
A może i Adelkę z Mańkiem w tym czasie zaprosić? I jakby
przez przypadek Mareczek miał stetoskop…
Och, Maryla była w swoim żywiole. Szybko na kartce
nakreśliła sieć powiązań. I znowu zaczęło jej się to splatać.
Czy ona nie ma jakichś urodzin albo imienin? Imienin nigdy
nie obchodziła, więc zajrzała do kalendarza. Hurra!
Dwudziestego trzeciego listopada imieniny Adeli. Będą
świętować! Musi zrobić listę gości: Adela, Maniek, Ewa,
Marek i mały Michaś. No dobra, Janusza też zaprosi,
przynajmniej ktoś naczynia pomoże potem umyć. I resztki
wyjeść.

– Adelko, chciałabym cię zaprosić na imieniny. –


Zadzwoniła kilka dni później.
– Ty masz niedługo imieniny? – zdziwiła się. – Nigdy nie
obchodziłaś…
– Nie, kochana, ty masz!
– Ale ty mnie zapraszasz na moje imieniny? – zdziwiła się
jeszcze bardziej Adela.
– Dokładnie tak! W przyszłą sobotę o osiemnastej. Będzie
Mareczek z rodziną…
– Marylko, czy ty coś knujesz?
– Ja? – zdziwiła się. – Czy ja kiedykolwiek coś knułam?
Chyba wszyscy na świecie, którzy znali Marylę, mieli
gotową odpowiedź na to pytanie.

Kilka chwil po rozmowie z Adelą wszyscy byli


powiadomieni o przyjęciu imieninowym. Maryla miała
gotowy plan, który oczywiście powiesiła na tablicy korkowej.
Uśmiechnęła się. Ależ to życie jest cudne!
Tamtego dnia spała jak suseł. Zawsze gdy coś załatwiła,
zasypiała z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Tak też
było i tamtej nocy. Czuła się, jakby pokonała kilka kolejnych
schodków w drodze do szczęścia. Kochała to uczucie.

Następnego dnia obudził ją Marcin.


– A co ty tak skoro świt? – zapytała, okrywając się chustą
i ziewając ukradkiem.
– Przed robotą chciałem zdążyć.
– No dobrze, dobrze. Spaliśmy z Gabrielem, szkoda go było
budzić, rozumiesz, Marcinku? – powiedziała staruszka na
swoje usprawiedliwienie, bo od lat żaden mężczyzna nie
oglądał jej w koszuli nocnej.
– Rozumiem, rozumiem.
– To ty, Marcinku, poczytaj listy od dzieci, a ja się ubiorę.
Przecież nie będę przy tobie tak paradować.
Maryla znikła za drzwiami i po chwili pojawiła się
w kolorowej sukience. To jej zostało i wiek nie przeszkadzał
jej w niczym – nadal była kolorową dziewczyną.
– Już myślałem, że pani znowu śpi, pani Marylko. Czytałem
o abonamencie na Netflixa. Jaś chciałby.
– Nie, abonament na Netflixa odpada. Bez sensu.
– Dlaczego? Czasem fajne tam są filmy.
– No proszę cię, Marcinie! Abonament niech sobie kupi
z kieszonkowego!
– No dobrze – burknął. – A łyżwy, pani Marylko?
– Łyżwy? – Skrzywiła się.
– No przecież od łyżew się wszystko zaczęło… – westchnął
i na moment pogrążył się we wspomnieniach.
– Masz rację. – Uśmiechnęła się. – No dobra, łyżwy kupimy.
Połóż ten list na prawą kupkę.
– Rozmiar trzydzieści siedem… – szepnął łamiącym głosem
Marcin. – Tak jak kiedyś mój…
Maryla chciała coś odpowiedzieć, ale zadzwonił dzwonek do
drzwi.
– Otworzysz, Marcinku?
Chłopak podniósł się z kanapy i poszedł do przedpokoju.
Tam drzwi się już otwierały i do środka wszedł Janusz.
– Wiesz, moglibyśmy jeszcze pomóc tej Kotulskiej
z naprzeciwka – powiedział od progu, na przywitanie całując
Marylę w policzek.
– A co z Kotulską? – zapytała. Przecież to właśnie o niej
myślała w związku z posadą opiekunki, tej dla Adeli.
– Znowu w ciąży chodzi.
– O Boże! To już czwarte. Albo piąte. Tabletki trzeba jej
kupić, pomoc do dzieci załatwić, a temu pijakowi zawiązać na
supeł.
– Marylko! – zawołał oburzony Janusz.
– No co? – Spojrzała na niego, mrużąc oczy. – Jakby
mężczyźni w pewnym momencie się powstrzymywali, nie
byłoby tylu nieszczęśliwych kobiet na świecie.
– Marylko, czy znowu musimy do tego wracać?
– Nie, nie musimy. Tak tylko mi się przypomniało
i zaczęłam się zastanawiać, co ja robię z tobą w moim domu.
I na dodatek dałam się pocałować w policzek.
– Marylko, to było czterdzieści lat temu! – jęknął Janusz. –
Możesz mi to w końcu wybaczyć?
– Ponad – poprawiła go.
– No, ponad – zgodził się Janusz. – Ala nie żyje już
trzydzieści lat.
– Widzisz, a taka chorowita była. Lekarze jej ponoć pół roku
dawali, a jednak przeżyła sobie z tobą kilkanaście wspaniałych
lat.
– Wiesz, że nie były wspaniałe… – Janusz pokręcił głową. –
Ja cały czas myślałem o tobie.
– To ja może sobie pójdę, bo chyba macie do pogadania? –
Marcin podniósł się z miejsca.
– Nie! – Maryla go przytrzymała. – To tylko takie niewinne
przekomarzanie się staruszków.
– Marcinie, wcale nie niewinne, proszę Marylę już tyle lat,
by za mnie wyszła, i nic.
– Wyszła? – zdumiał się Marcin. – Ale że za mąż?
– No tak. A ona uparła się, by być najstarszą panną młodą na
świecie i wciąż daje mi kosza.
– Najstarsza panna młoda miała sto dwa lata. Czytałem
ostatnio gdzieś – rzeczowo stwierdził Marcin.
– A to jeszcze sobie trochę poczekasz. – Maryla zarechotała
złośliwie, na co Janusz głośno westchnął.
Marcin spojrzał na nich z wyraźną dezaprobatą.
– Nie szkoda wam życia? Bardzo przepraszam za tę uwagę,
ale latka lecą, więc zbyt wiele czasu wam już nie zostało.
– Bezczelny! – żachnęła się Marylka. – Jestem w świetnej
formie i wcale się nie wybieram na tamten świat. A ty się
lepiej zajmij tą czarnulką z telefonu.
– Czarnulka dała mi kosza.
– Nie rezygnuj, chłopie – westchnął Janusz. – Popatrz na
mnie, jaki ja cierpliwy jestem.
– Niewiele czasu nam zostało, też się udał – naburmuszyła
się Mariola. – Ja jestem młoda duchem, tylko opakowanie mi
się trochę pomarszczyło. Ale tutaj… – Wskazała na serce. –
…mam wciąż dwadzieścia lat.
– Gdybyś miała dwadzieścia, tobyś za mnie wyszła. Byliśmy
tacy zakochani…
– Nie jest to takie pewne, Romeo. Nie wiem, czy pamiętasz,
ale coś nam w tym przeszkadzało. A może ktoś.
– Ala nie żyje już ponad trzydzieści lat! – wycedził Janusz
przez zęby.
Marcin jęknął.
– Czy musisz mi przypominać, jaka stara jestem? – fuknęła
Maryla.
W ciszy jednak pomyślała, że może nie warto unosić się
dumą. Mogła się obruszać, ale Marcin miał rację – w ich
wieku trzeba cenić każdy dzień, wszak nie zostało jej już dużo
czasu. Może dziesięć lat? W najlepszym wypadku. Chociaż
w jej rodzinie większość dożywała dziewięćdziesiątki. To
może dwadzieścia? Fajnie byłoby mieć kogoś przy boku. Nie,
nie kogoś! Fajnie byłoby mieć Janusza przy swoim boku.
Nawet mogłaby mu prać. A on by naprawił w końcu te
skrzypiące drzwi, o których wciąż zapominała mu powiedzieć.
– Janusz, skrzypią mi drzwi – powiedziała nagle. Poczuła, że
chce, by on je natychmiast naprawił.
– Dobrze, zaraz zobaczę, co z nimi jest nie tak. – Janusz
wstał z miejsca i ruszył do kuchni, gdzie trzymała narzędzia.
A raczej gdzie on je trzymał.
Właśnie zdała sobie sprawę, że w jej mieszkaniu było
zaskakująco dużo jego rzeczy. Jakby się wprowadzał na raty…
Nagle pomyślała, że do naprawienia drzwi mąż jej nie jest
potrzebny… Wystarczy przyjaciel, który kiedyś popełnił błąd.
A może to nie był błąd? Bo gdyby nie tamta noc,
w służbowym mieszkanku nad pocztą w Mieście, nie
przychodziłby do niej od trzydziestu lat… I nie byłby jej
jedyną… RODZINĄ?
34

Kochany Święty Mikołaju,

Czy Ty istniejesz?
Mama mówi, że istniejesz, a tata nic nie mówi. Może by
mówił, gdybym miała tatę, ale go nie mam. I tak się
zastanawiam, Mikołaju, czy Ty byś mógł być moim tatą.
Chociaż przez chwilę. Nie zawracałabym Ci głowy w grudniu,
bo masz pewnie dużo roboty, ale potrzebny byś mi był
w czerwcu. W szkole zawsze jest Dzień Ojca i do mnie nikt nie
przychodzi. I wpadłam na pomysł, żebyś przyszedł, a ja wtedy
powiedziałabym wszystkim, że jesteś moim tatą. Pewnie nikt by
mi nie uwierzył, ale ja bym przez tę krótką chwilę w to
wierzyła.
Myślałam, że moim tatą będzie wujek Jacek, ale już do nas
nie przychodzi. A chciałam już zapytać, czy mogę mówić do
niego „tato”. Nie wiem, dlaczego nie przychodzi, ale ja myślę,
że właśnie dlatego, że nie zdążyłam go o to zapytać. Czyli
przeze mnie!
Mieszkamy razem z babcią i podsłuchałam, jak babcia
mówiła, że nie zgadza się, żeby mama była nieprzyzwoita
i jakichś wujków do domu sprowadzała. Że to się źle skończy.
Mama płakała całą noc, myślała, że ja nie słyszę, ale
słyszałam i się do mamy mocno przytulałam. Bo ja myślę,
Mikołaju, że to moja wina.
Mama powinna mi sprowadzić do domu tatę, a nie wujka.
Przecież lepiej brzmi „tata Jacek” niż „wujek Jacek”. Ale już
nie zdążyłam go o to zapytać.
Albo może, Mikołaju, podwiózłbyś mnie do Jacka. Nie wiem,
gdzie on mieszka, ale Ty na pewno wszystko wiesz. Jakbym go
zapytała, czy mogę mówić „tato” i potem razem z nim
pojechałabym do domu, to może byśmy z mamą nie były
nieprzyzwoite, bo Jacek nie byłby już wtedy wujkiem. Jak
sądzisz?
Z wyrazami szacunku
Anulka

PS Nie za bardzo wiem, co to znaczy „nieprzyzwoite”, ale


babcia, kiedy to mówiła, miała taką okropną minę i była tak
brzydka, że z pewnością to musi oznaczać coś okropnego.
35

Maryla Jędrzejewska

Grudzień 1995

Maryla nigdy nie wyszła za mąż. Nie miała też dzieci. No…
może te przyszywane. Wszystkie dzieciaki, którym pomagała,
były trochę jej. Oczywiście wszystkie miała alfabetycznie
zapisane w tej, jak to Jarek nazywał, DOKUMENTACJI. Na
przykład Marcin, młody listonosz. Znała go przecież od
dziecka. Właściwie to od niego wszystko się zaczęło.
Marcin wraz ze swoim ojcem mieszkał na ostatnim piętrze
w tej samej kamienicy, co Maryla. Gdy się wprowadził, od
razu słychać było jego pokrzykiwania. Często ich widywała.
Marcina, jak przesiadywał całe dnie na podwórku, a ojca, jak
niemalże codziennie wracał do domu, zataczając się od drzewa
do drzewa. Matki nie widziała nigdy. Może wcale nie
wychodziła z domu? Maryla jednak starała się nie interesować
sąsiadami, o ile nie musiała, a matka Marcina nie sprawiała jej
żadnych kłopotów.
Gdy ojciec chłopaka wracał pijany do domu, widziała wtedy
tego biednego dzieciaka, który z jednej strony ze wstydu
najchętniej zapadłby się pod ziemię, a z drugiej – czuł się
w obowiązku, by pomóc ojcu bezpiecznie dotrzeć do własnego
łóżka. Marylka nie mogła na to patrzeć, ale zupełnie nie miała
pomysłu, jak mogłaby pomóc. Oczywiście robiła Marcinowi
kanapki, podrzucała jakieś ciepłe picie, gdy ten był na
podwórku, ale wciąż czuła, że niekoniecznie o to chodzi.

Było to jakiś czas po tym, jak zmarła pani Gertruda. Marylka


wracała właśnie z rynku. Obładowana zakupami, bo przecież
trzeba było sobie i kotom jedzenia kupić. A jak było w sklepie
albo jak dawali w promocji, to brała. Przecież nie będzie
wybrzydzać, że ktoś jej chce sprzedać takie piękne mięso. Ile
kotów mogła za to wyżywić!
Maryla była z tego pokolenia, które zawsze w domu musiało
mieć zapasy. Dziwne teraz były czasy, że w zasadzie można
było kupić wszystko. I to od razu. Ot, wychodziła do sklepiku
i od ręki mogła dostać to, czego jej brakowało. Nie
przyzwyczaiła się jeszcze do tego stanu rzeczy.
Wtedy, kiedy wracała z rynku, na świecie królował
wyjątkowo nieprzyjemny listopad albo nawet grudzień. Od
kilku dni temperatura w nocy spadała do minus pięciu, by za
dnia znowu podnieść się do kilku stopni na plusie. Deszcz
siąpił niemal nieustannie, plucha po chwili zamieniała się na
miejsca ze ślizgawicą. Naprawdę było szaroburo i ponuro.
Wtedy też zacinał śnieg z deszczem, skuleni ludzie nie
uśmiechali się, tylko jak najszybciej przemykali zmarznięci
brzydkimi i mokrymi ulicami. Maryla znała powiedzenie, że
w taką pogodę nawet psa na dwór by się nie wypuściło. Ojciec
kilkuletniego Marcina, tego, co mieszkał na ostatnim piętrze,
też je znał. Podsłuchała jego mamrotanie, kiedy zataczał się,
wracając do domu.
– Pogoda taka, że psa bym na dwór nie wypuścił – bełkotał
niewyraźnie. – Młodyyy! – zawołał do syna. – Idź do kiosku
i fajki ojcu przynieś! – rozkazał.
Ot, dziwna ojcowska logika. Psa w taką pogodę by z domu
nie wypuścił, ale syna już tak. Rzucił w syna pieniędzmi
i wtoczył się z trudem do góry. Maryla odczekała chwilę, gdy
umilknie jego stękanie i mamrotanie. Gdy usłyszała
trzaśnięcie drzwi wejściowych na ostatnim piętrze,
zdecydowała się wejść do klatki schodowej.
Mały Marcin siedział na schodach, trzymając w ręku zwitek
banknotów.
– Dlaczego nie idziesz? – zapytała, przechodząc tuż obok
niego.
– Muszę iść po fajki – powiedział, wycierając nos rękawem.
Najwyraźniej wcześniej płakał.
– To czemu nie idziesz? – zapytała.
– Nie idę, bo i tak mi nie sprzedadzą. – Wzruszył
ramionami.
– Bo? – zdziwiła się Maryla.
– Bo za mały jestem. Za młody. Tam wisi taka kartka, że
papierosy sprzedają dopiero wtedy, gdy ktoś ma osiemnaście
lat. No i kasy mam za mało.
– To wróć do domu i powiedz o tym ojcu.
– Nie da się… – Marcin pokręcił głową. – Posiedzę sobie
trochę na schodach. Tu przynajmniej mam chwilę spokoju.
Mogę tu być, dopóki ojciec nie wyjdzie. A może zaśnie
i wyjdzie dopiero za kilka godzin? – Wyraźnie ucieszył się na
tę drugą opcję.
Maryla usiadła obok niego. Siatki z zakupami położyła
poniżej.
– A jak wyjdzie po ciebie, to co się stanie? – zapytała.
– Zleje mnie. Przeżyję. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Już się
do tego zdążyłem przyzwyczaić. – Mały zacisnął nagle pięści.
– A jak będę duży, to ja go zleję – powiedział, patrząc na
reakcję Maryli.
W pierwszej chwili chciała zwrócić uwagę Marcinowi, że
niewłaściwym zachowaniem jest lanie kogokolwiek, a już tym
bardziej swojego ojca, ale patrząc na dojrzałe, przepełnione
smutkiem spojrzenie tego chłopca, dała sobie spokój.
– Może pójdę z tobą do sklepu po te fajki? Mnie sprzedadzą
– zaproponowała.
– Naprawdę? Poszłaby pani? – W oczach chłopca
zamigotały iskierki nadziei.
– Jasne. Co za problem? – Uśmiechnęła się, żeby dodać mu
otuchy. – Pomóż mi tylko zanieść te wszystkie pakunki.
Marcin zerwał się z miejsca i złapał za siatki. Był silny jak
na takie chuchro. Maryla poczuła wyrzuty sumienia, że nie
zdołała go jeszcze odkarmić.
Zostawili sprawunki w kuchni, część z nich Marylka
schowała do lodówki i wyszli z mieszkania.
– Naprawdę chce się pani ze mną iść po te papierosy? –
zapytał Marcin.
– Oczywiście. Chętnie się przejdę. – Owinęła się mocniej
szalikiem. – Pogoda wszak cudna i tylko na spacery chodzić.
Otworzyła drzwi od klatki schodowej. Lodowate powietrze
owiało ich twarze.
– Pani żartuje, prawda? – zapytał poważnie Marcin.
– No trochę może tak. Ale zobacz, jak jest pięknie! –
Pokazała na małą uliczkę. Latarnie świeciły w ciemności, za
kurtyną z płatków śniegu wyglądały, jakby stały
w czarodziejskiej mgle.
– Czy ja wiem… – Marcin znowu wzruszył ramionami. –
Normalnie jest.
– Właśnie! Jest normalnie. I to jest piękne. Daj rękę.
Wzięła chłopca za rękę i weszła na pustą ulicę.
– Zobacz, jak fajnie, można się poślizgać. – Sunęła w stronę
kiosku. Nie pamiętała, kiedy robiła to ostatni raz, ale radość
chłopaka była dla niej tak cenna, że mogłaby ślizgać się tak
przez całe Miasteczko.
– Super! – Marcin wreszcie się roześmiał. – Kiedyś miałem
łyżwy. Ale są już za małe. – Zasmucił się. – Jak były dobre,
chodziłem z chłopakami na ślizgawkę. Zawsze zimą nasz
woźny wylewa wodę na boisku szkolnym. I robi się takie fajne
duże lodowisko. Teraz się ślizgam na butach, ale od razu
przemakają. Skarpety później mam mokre. Pan Józek, nasz
szewc, już nie daje rady łatać.
Maryla spojrzała na stopy chłopca i zmarszczyła brwi. Jak to
się stało, że wcześniej nie dostrzegała tego dzieciaka. Jak
mogła! Jego buty nadawały się już tylko na śmietnik, kurtka
jakaś taka powyciągana, brudna…
– Mama ci pierze czasem? – zapytała nieśmiało, gdy już
załatwili sprawę papierosów. Oczywiście Maryla dyskretnie
dołożyła brakującą sumę, tak by wystarczyło na całą paczkę.
– Mama jest w niebie – uciął Marcin. – Rozmawiam sobie
z nią czasem. Wtedy mi jest lepiej. Z tatą to w ogóle nie
można porozmawiać… Ostatnio mi mówił, że Mikołaja nie
ma, ale ja wiem, że gdyby go nie było, mama by mi to
powiedziała. No chyba że nieba też nie ma.
Maryla przystanęła, złapała Marcina za ręce i popatrzyła na
niego.
– Zamknij oczy – powiedziała.
– Po co? – zapytał naburmuszony Marcin.
– Zamknij.
Chłopak zrobił to niechętnie.
– Widzisz mamę?
Marcin nieśmiało się uśmiechnął.
– Widzę.
– Co robi?
– Uśmiecha się do mnie. Tak jak zawsze.
– Jak jest ubrana?
– Ma niebieską sukienkę. I jest na łące. Ale przecież jest
zima! – Zamyślił się chwilę. – Już jest ubrana, ma ciepłą
kurtkę i czapkę. Jeździmy na łyżwach.
Maryla patrzyła na chłopca i ogarniało ją takie wzruszenie,
że nie widziała już, czy powinna się uśmiechać czy rozpłakać.
– Widzisz? – Pogłaskała go po głowie. – Gdyby nie było
nieba, gdyby twoja mama gdzieś tam nie była, czy mógłbyś ją
widzieć, kiedy zamkniesz oczy?
– Nie mógłbym. Chyba… – Zerknął na Marylę. – To
Mikołaj też istnieje?
– No wiesz, z Mikołajem to jest trochę inaczej… – zaczęła
jednak gdy zobaczyła ufne spojrzenie Marcina i jego
zaróżowione od mrozu policzki, które nadawały mu wreszcie
wygląd szczęśliwego dziecka, westchnęła: – Tak… Mikołaj
istnieje… Czasem marzenia się spełniają.
– To super! – Uśmiechnął się szeroko. – Bo ja mam dla
niego list!
– List? – zdziwiła się Maryla.
– No list. Tam napisałem wszystko, co bym chciał od niego
dostać. Przecież jak istnieje, to o mnie nie zapomni, prawda?
Jak mama żyła, zawsze pisałem listy do Mikołaja. –
Rozmarzył się. – Razem je pisaliśmy.
– I co? Przynosił to, o co poprosiłeś? – zainteresowała się
Marylka, zastanawiając się, jak wybrnie z tej kłopotliwej
sytuacji.
– Przynosił. Ale wie pani co, tak sobie teraz myślę, że
dawniej to głupi byłem. Prosiłem ciągle o jakieś nowe
zabawki, a nie doceniałem tego, co najważniejsze… Bo mama
była przy mnie.
Słysząc tak dojrzałe słowa w ustach tego malucha, Maryli aż
serce się ścisnęło.
– Wiesz co? Daj mi ten list – powiedziała. – Ja jutro go
zaniosę na pocztę. Przecież tam pracuję. Osobiście zadbam, by
jak najszybciej dotarł do Mikołaja. Wyślę go taką specjalną
pocztą.
Na twarzy Marcina odmalowane było największe szczęście,
jakie Maryla w życiu widziała. W tym właśnie momencie
obiecała sobie, że zrobi wszystko, by spełnić świąteczne
marzenia małego sąsiada. Choćby sama miała ten list zawieźć
Mikołajowi do Rovaniemi w Laponii!

Wieczorem siedziała przy swoim sekretarzyku, wahając się,


czy otworzyć tę zieloną kopertę. Wiedziała, że gdyby ją
wrzuciła do innych listów na poczcie, przepadłaby. Może
nawet dotarłaby gdzieś w świat, do Mikołaja, który gdzieś
tam, w Finlandii, zarabiał na byciu świętym. Jedno było
pewne – ona mogła spełnić marzenia Marcina, a ten fałszywy
biznesmen z Laponii nic by pewnie w tej sprawie nie zrobił.
Sięgnęła po nożyk do otwierania korespondencji. To była
jedna z pamiątek po Gertrudzie. Przecięła kopertę z napisanym
koślawymi literami adresem.
Mikołaj. Niebo. Gdzieś koło mamy.
Przygryzła wargę, usiłując się nie rozpłakać, i wyjęła małą
karteczkę w kratkę.

Kochany Mikołaju,
Bardzo proszę Cię o łyżwy. Bo chłopaki się ze mnie śmieją,
jak jeżdżę na butach. Noszę rozmiar 37, ale możesz kupić
większe, to będę miał na dłużej. Normalne buty też bym
chciał… Bo trochę przeciekają i muszę chodzić w workach
foliowych. Mikołaju, ja nie narzekam, ale naprawdę fajnie
byłoby mieć nieprzemakalne buty. Też rozmiar 37.
I chciałbym mieć normalną Wigilię… Taką jak wtedy, kiedy
mama była z nami. Bo mamy mi pewnie nie zwrócisz. Nawet
o tym nie marzę.
Marcin
PS Pozdrów koniecznie mamę. Ma czarne włosy i zielone
oczy i jest piękna. Na pewno ją poznasz.

Maryla drżącymi dłońmi z trudem schowała list do koperty.


Już nie żałowała, że go otworzyła. Co za życie miał ten
chłopak? Jakie marzenia? Buty? Łyżwy? Normalna Wigilia?
A ojciec gdzie? Pewnie zapity gdzieś leżał, ochlaptus.
Zdenerwowała się. Odruchowo chciała wyjść z domu
i nagadać temu durnemu facetowi, co o nim myśli, i nie
byłyby to miłe słowa, ale stwierdziła, że to zupełnie bez sensu.
Rozczarowałaby Marcina, że przeczytała jego list, a poza tym
jego pijany ojciec i tak by nie zapamiętał nic
z moralizatorskiego monologu, jaki miała zamiar mu
wygłosić.
Matko Bosko Miasteczkosko! Co ona by mu powiedziała!
Wszystko! Na przykład to, że ma takiego cudownego
dzieciaka, a że traktuje go jak śmiecia. Gorzej, bo wcale nie
zwraca na niego uwagi! Dzieciak nie po to został sprowadzony
na ten świat, by latać po piwo i fajki dla patologicznego ojca!
Że też ona wcześniej nic nie zrobiła! Niedopatrzenie. Straszne
niedopatrzenie!
Maryla Jędrzejewska uznała, że wreszcie nadszedł czas, by
coś zrobić. Miała pieniądze, dużo pieniędzy, więcej, niż była
w stanie wydać. Do tej pory pomagała ludziom i kotom, często
wpłacała datki na przypadkowe fundacje, ale teraz mogła
zrobić coś konkretnego. Coś takiego, czego efekty będzie
mogła obserwować każdego dnia.
Była pewna, że jeżeli Marcin będzie dalej tak żył, to za
chwilę sam będzie pił na ławce przed sklepem. Albo będzie pił
ze swoim ojcem. O ile go nie zabije pewnego dnia, próbując
zemścić się na nim, za zło tego świata. Tragedia będzie gonić
tragedię.
Boże mój, co robić?
Łyżwy kupić. I buty. W rozmiarze 37. Jaki mądry chłopak,
dobrze, że wszystko dokładnie opisał, bo musiałaby
kombinować i zaglądać mu pod podeszwy. Chłopak zasługuje
na najlepsze buty. Musi jutro w pracy zapytać, gdzie się buty
dziecięce kupuje. I łyżwy. Jeszcze może czapkę i rękawiczki?
Przecież na tym lodowisku jest zimno. Halinka powinna
wiedzieć, gdzie to wszystko można dostać.
„Jakie to szczęście, że ten ojciec Marcinka dziś po te fajki
wygonił” – pomyślała szybko, a potem zaraz się zganiła za tę
myśl. O Matko Bosko Miasteczkosko, szczęście
w nieszczęściu!

– Halutka… – Maryla zaczepiła rano koleżankę. – Wiesz,


gdzie buty i łyżwy dla dzieciaka można kupić? Już nie taki
mały ten dzieciak, rozmiar stopy trzydzieści siedem.
– A co, dzieciaka masz? I to od razu takiego wyrośniętego? –
zdziwiła się.
– No przecież wiesz, że nie mam… – burknęła Marylka. –
Komuś chcę zrobić prezent gwiazdkowy… Komuś, kto tego
bardzo potrzebuje.
Halinka westchnęła.
– Na rogu Kolorowej i Tęczowej są łyżwy. Jakie chcesz.
Czarne, białe, figurówki i hokejowe. Dobry gatunek.
Skórzane. Kup większe, to pojeździ dłużej. Sama je
oglądałam. Wiesz, że kiedyś umiałam nawet kręcić piruety?
– Może powinnaś kupić sobie takie łyżwy? – zasugerowała
Maryla.
Halinka machnęła ręką.
– Daj spokój, mam inne wydatki. – Uśmiechnęła się smutno.
– Wiesz, że dla mnie zwykle na samym końcu, o ile w ogóle
wystarczy.
– Rozumiem. – Marylka pokiwała głową. – A buty, takie
zimowe, gdzie kupić? Też dla tego chłopaka.
– Tam niedaleko. Pójdziesz Kolorową w górę i tam po lewej
masz dwa sklepy. Ale drożyzna w tym roku… Ja nie
nastarczam… Powinnam dziewczynom też nowe kozaki
kupić, bo już łatam i łatam. Jedna po drugiej nosi, ale wiesz,
jedna ma zawsze nowe, a druga ma zawsze po starszej. Nie
daję już rady…
– Z czym, Halutka?
– Z ciuchami, butami, prezentami. Obie chcą lalki –
westchnęła. – Muszę kupić dwie takie same lalki. Wyobrażasz
sobie? Też na Świerczewskiego widziałam, ale na trzynastkę
czekam. Gdy oddam długi, może na te lalki wystarczy. Ale
wtedy kozaków nie kupię. I wiesz, logika i rozsądek każą mi
kupić buty dla dzieciaków, a serce podpowiada, bym im kupiła
lalki, a sobie łyżwy… A Franek to już w ogóle nic nie chce.
On nigdy nic nie chce… Ech, szkoda gadać. A ty gdzie
Wigilię spędzasz?
– W domu… Jak zawsze…
– Nie chcesz wpaść do nas? – zapytała Halinka. – W taki
wieczór nikt nie powinien być sam…
– Wiem, kochana… Dziękuję za zaproszenie, ale… –
Uśmiechnęła się. – …myślę, że tym razem nie będę sama.

Późnym popołudniem Maryla wracała ze sklepu. Choć od


dwóch tygodni nic się w tej kwestii specjalnie nie zmieniło,
o dziwo pogoda wydawała się jej najpiękniejsza na świecie,
a wszystko wokół pachniało już świątecznymi pierniczkami.
Była taka obładowana pakunkami, że ledwo dotarła do domu.
W wielkiej torbie w kratkę były kartonik z łyżwami, solidne
buty chłopięce, czapka i szalik. W drugiej dwie dokładnie
takie same lalki, mrugające oczami, białe łyżwy figurowe
w rozmiarze trzydzieści osiem (w sklepie przy Kolorowej
wymogła obietnicę, że w razie czego będzie można wymienić
na większe) i wielki samochód straży pożarnej. Och, jaka była
szczęśliwa!
Prezenty wybierała tak długo, że aż sprzedawczyni zaczęła
się niepokoić. Wszystko miało znaczenie, nawet kolor
kokardek na warkoczach lalek. Oczywiście musiał być taki
sam! Potem kupiła kolorowy papier i wstążki, by wszystko
pięknie zapakować. Bawiła się przy tym świetnie. Och, jakże
cudnie było kupować prezenty! Naprawdę nie mogła się
doczekać, kiedy dzieciaki i Halinka to zobaczą. Nie wiedziała
tylko, co mogłaby kupić dla Franka. Ale miała nadzieję, że jest
faktycznie tak, jak Halinka mówiła, że on nigdy nic nie
potrzebuje, więc ucieszy się ze wszystkiego.
Po powrocie do domu Maryla rozłożyła swoje zdobycze na
podłodze w pokoju. Czuła się jak mała dziewczynka, która
dostała od życia najlepszy prezent. Bo tak właśnie było! To, że
mogła pozwolić sobie, by komuś sprawić radość, było
najlepszym prezentem od losu, jaki mogła dostać
kiedykolwiek. Gertruda byłaby zadowolona.

Euforyczny nastrój Marylki nazajutrz nieco ostudziła


Halutka.
– Nie mogę tego przyjąć. – Kręciła głową. – Przecież…
Przecież…
– Ależ oczywiście, że możesz! – powiedziała stanowczo
Maryla.
– Marylko, czyś ty dostała jakiś spadek po cioci z Ameryki?
Przecież tutaj, na poczcie, kokosów nie zarabiamy, a ty
przecież jesteś sama…
– No, można tak powiedzieć, że spadek od cioci z Ameryki.
– Zachichotała. – Jak zbiednieję, przyjdę do ciebie na zupę
i drugie danie. Możemy się tak umówić?
– Jasne, zawsze jesteś u nas mile widziana. Dziękuję,
Marylko…
– Prezent daj dziewczynkom dopiero pod choinkę. Niech
wierzą w Mikołaja jak najdłużej. A swój prezent możesz
odpakować od razu.
– A mogę też poczekać do Wigilii? Nie śmiej się, ale ja
chyba też bym nadal chciała wierzyć w Mikołaja…

Marcin swój prezent miał dostać dopiero w Wigilię. Ani


słowem nie wspomniała, że coś dla niego szykuje.
Spotkała go rano. Wieszała właśnie na drzwiach ozdobny
świerkowy wianek, a Marcin wracał ze sklepu z wódką dla
ojca. Mały chłopiec z butelką wyborowej w dłoni! To był
okropny widok. Maryla była oburzona. „Co za wstrętny
człowiek! Nie mógł przestać pić nawet w Wigilię?” –
złorzeczyła w myślach.
– Sprzedali ci wódkę? W tym sklepie obok?
Marcin wzruszył ramionami, jak to miał w zwyczaju. To
jego pogodzenie się z podłym losem dodawało tej sytuacji
dramatyzmu.
– Sprzedali. Zawsze sprzedają. Jak kiedyś mnie pogonili, to
tata odgrażał się, że jak jeszcze raz tak zrobią, to mnie zabije.
Słyszeli to. Wolą sprzedawać, bo nie chcą mnie mieć na
sumieniu. Tak pani Asia powiedziała.
Maryla nie mogła w to uwierzyć. Świat zwariował!
– Marcin… – Pogłaskała go po głowie. – A tata już dziś pił?
– Pił. Mnie się wydaje, że on już nie ma siły nawet na tę
wódkę. Leży i się nie rusza. I chyba dzisiaj już nie wstanie…
Wiesz pani co, wydaje mi się, że ten Mikołaj to jednak nie
istnieje. Bo pani wysłałaś ten list do niego, prawda?
– Wy-wysłałam – zająknęła się Maryla.
– No, to pewnie tam nie dotarł. Albo tata miał rację i go
wcale nie ma. To może nieba też nie ma? – Zasmucił się. –
I wtedy już w ogóle nie wiem, gdzie ona jest. Moja mama…
Marzyłem o normalnych świętach, a jest jak co dzień.
– Marcin… Przyjdziesz do mnie na wigilię? –
zaproponowała Maryla.
Chłopak pokręcił głową.
– Chyba nie. Mama zawsze mówiła, że Wigilia to święto
rodzinne. I nie chodzi się do obcych.
– No i miała rację!
– Tak? To dlaczego mnie pani zaprasza?
– Marcinie, zgadzam się z twoją mamą, ale ja nie jestem
obca. Znasz mnie przecież od dawna, kanapki ci daję, czasem
obiad. Jestem jak rodzina! I mieszkam w tym samym domu!
Marcin patrzył na Marylę badawczo.
– No… Może racja… A tata? – zaniepokoił się.
– Marcin… A może zadzwonimy gdzieś, żeby tacie
pomogli? Ja się tobą w tym czasie zaopiekuję.
– Jemu nikt nie może pomóc – stwierdził smutno.
– Sam może sobie pomóc. Trzeba mu to tylko wytłumaczyć.
– Nie zawsze tak było. Kiedyś było fajnie. Jak mama żyła.
Mieliśmy normalne święta, była choinka, prezenty. I biały
obrus na stole.
– Marcin, wiem, dziecko. Ale teraz musimy to jakoś
poukładać na nowo – odpowiedziała Maryla. – To co?
Dzwonimy, żeby tacie pomogli, a ty przychodzisz do mnie na
wigilię, dobra?

Marcin niepewnie stąpał po schodach i na paluszkach wszedł


na chwilę do swojego mieszkania. Gdy Maryla usłyszała, że
zbiega na dół, by przyjść do niej, zadzwoniła do znajomego
policjanta. On już wiedział, co robić. Wydawało jej się, że dla
ojca Marcina nie ma żadnego ratunku, ale postanowiła
spróbować.
– Choinka! – zawołał Marcin na widok przystrojonego
drzewka.
– No a jak? Jak wyobrażałeś sobie święta bez choinki? –
Maryla udawała zdziwioną.
– Prawdę mówiąc, wcale sobie nie wyobrażałem tych świąt.
– No widzisz, ale są święta, to i choinka musi być. Jeszcze
nie dokończyłam jej stroić, może mógłbyś mi pomóc?
Patrzyła z radością na Marcina. Oczy mu się świeciły
blaskiem jaśniejszym od choinkowych lampek.
– Myślisz, że on istnieje? – zapytał nagle.
– Myślę, że tak. A o co go prosiłeś?
– O normalną Wigilię. Taką jak kiedyś. Z mamą. I wiesz?
I to się spełnia… – Spojrzał na nią, a na jego twarzy pojawił
się najpiękniejszy z uśmiechów, jakimi ktoś ją kiedykolwiek
obdarował. – Szkoda tylko, że mamy nie będzie, ale jest
prawie tak jak kiedyś…
– A jeszcze o coś?
– Wie pani, ja z tego wszystkiego już zupełnie zapomniałem
o co. – Roześmiał się. – Mam nadzieję, że on moją mamę
pozdrowi.
– Na pewno.
Po wieczerzy wigilijnej, w czasie której Marcin zjadł taką
ilość klusek z makiem, że Maryla zastanawiała się, czy nie
będzie musiała wzywać lekarza, zaproponowała chłopcu, by
poszedł do sypialni i wyglądał Mikołaja.
– Tam to lepiej nawet widać – przekonywała. – A ja tu
wywietrzę, bo wciąż czuję smażoną rybę. A przecież mam
jeszcze ciasto, to nie będziemy jeść sernika o zapachu karpia,
prawda?
Marcin pobiegł do drugiego pokoju i wpatrywał się
z nadzieją w okno. Maryla otworzyła szeroko balkon, by
wpuścić trochę świeżego zimowego powietrza. Potem szybko
podłożyła prezenty pod choinką. Jakże ona od razu
wypiękniała! Maryla nie była przyzwyczajona do takiego
widoku. Przecież sama dla siebie nigdy ich tam nie kładła.
Wzięła z szafy wielkie kalosze. Sama nie wiedziała, po co je
trzyma. Kiedyś potrzebowała kaloszy, a w sklepie były tylko
w męskim dużym rozmiarze, więc kupiła takie. Teraz były jak
znalazł! Wyszła w nich na balkon i odcisnęła kilka śladów.
Szybko schowała je z powrotem do szafy. Marcin wciąż stał
z nosem przyklejonym do szyby w sypialni.
– Marcin! Marcin! Był! – zawołała. – Jak szybko
przybiegniesz, to jeszcze go zobaczysz!
– Mikołaju, zaczekaj! Zaczekaj na mnie! – wołał Marcin,
pędząc w stronę balkonu. – Nie zdążyłem. – Zasmucił się. –
Tylko ślady po nim zostały. No, ale teraz przynajmniej wiem,
że on istnieje. Widziała, go pani? – Chciał spojrzeć na Marylę,
ale wzrok zatrzymał mu się na choince. A właściwie pod nią.
– Pani Marylko! – krzyknął. – Prezenty! Mikołaj zostawił
prezenty!
Z prędkością światła znalazł się przy drzewku.
– O matko, nawet nie zauważyłam. Wyszłam na chwilę do
kuchni, a gdy wróciłam, zobaczyłam tylko, że ktoś stoi na
balkonie…
– Wszystkie są dla mnie? – zapytał zdziwiony. – A dla pani?
Nie była pani grzeczna?
– Byłam, byłam… – wydukała. Była nieco zła, że nic nie
wymyśliła, by uśpić czujność chłopca. Następnym razem musi
się poprawić i sobie też coś kupić. I nagle wpadła na pomysł. –
Ale ja miałam inne życzenie do Mikołaja…
– Jakie? – zapytał Marcin, głaszcząc pakunki w kolorowym
świątecznym papierze.
– Nie chciałam być sama w Wigilię.
Chłopiec spojrzał na nią zdziwiony.
– To ja jestem twoim życzeniem? – zapytał, nie mogąc w to
wszystko uwierzyć.
– Tak, Marcin. Ty jesteś moim życzeniem. I to, jak się
cieszysz świętami. Już dawno nie miałam tak radosnej Wigilii.
Kilka chwil później, gdy Marcin wyjrzał przez okno,
zobaczył mężczyznę w stroju Mikołaja, który stał oparty
o lampę i palił papierosa. Nie zważając na nic, otworzył okno
i krzyknął na cały głos:
– Mikołaju! Teraz wiem, że istniejesz! I teraz wszystko
będzie dobrze!

Radości tamtej nocy nie było końca. Marcin zmieniał co


chwilę buty na łyżwy, a łyżwy na buty. Zjadł jeszcze trochę
klusek, a potem spróbował śledzia, jednak mu nie smakował
i musiał jeszcze raz poprawić kluskami. Wszędzie było go
pełno i sam nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Roznosiła go
energia, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. I pomyśleć, że
jeszcze tego ranka mógłby zająć pierwsze miejsce w rankingu
na najsmutniejsze dziecko świata.
– Pani Marylko, pójdzie pani ze mną na łyżwy? – zagadnął.
– Jasne, że pójdę. Ubieraj się!
– Teraz? W nocy? – zdziwił się Marcin.
– No a co mamy lepszego do roboty? Nie będziemy przecież
wciąż jeść, bo brzuchy nas będą bolały. Musimy się trochę
poruszać.
Maryla wyciągnęła swoje stare łyżwy z szafy. Dawno nie
jeździła, ale w tę magiczną noc za nic by sobie tego nie
odpuściła. Poszli na szkolne lodowisko, trzymając się za ręce.
Lodowisko było oświetlone ulicznymi lampami, ale nie było
tam żywego ducha. Choć Marylka chciała wierzyć, że jakiś
duch tam był. Cieplej robiło jej się na sercu, kiedy myślała, że
mama Marcina przygląda się z przyjemnością, jak jej syn
pędzi w kółko na swoich nowych łyżwach, śmiejąc się głośno.
A potem już oboje pędzili. Maryla, starsza pani, i młody
chłopak tak bardzo pragnący normalności.
To był jeden z najszczęśliwszych dni w życiu Maryli.

Marcin długo nie mógł zasnąć. Przy łóżku postawił sobie


łyżwy, które wcześniej wyczyścił i wytarł, a obok siebie
postawił nowe buty. Gdy zasnął, Maryla ogarnęła stół po
wieczerzy i też poszła spać.
Około dziewiątej rano usłyszała pukanie do drzwi. Nie spała
już, szykowała świąteczne śniadanie. Postanowiła, że nie
będzie budzić Marcina, niech dzieciak odpocznie po tym
emocjonującym dniu, choćby nawet mieli zasiąść do stołu
dopiero w południe.
W progu stał ojciec Marcina.
– Dzień dobry. – Chrząknął. Był ubrany w białą koszulę, na
nią niedbale zarzucił kurtkę. Świeżo ogolony, pachnący, ale
jakby zmęczony. Zmęczony życiem.
– Dzień dobry – odpowiedziała Maryla.
– Chyba… Chyba u pani jest mój syn… – powiedział
mężczyzna, pokazując jakąś kartkę. – Odkleiłem od drzwi.
Kochany Mikołaju, jak mnie szukasz, jestem u pani Marylki.
Tej, co mieszka na parterze, po lewej stronie. Tam zostaw
prezenty. Dziękuję. I życzę Ci Wesołych Świąt.
Mężczyźnie drżała ręka.
– Proszę wejść. Marcin jeszcze śpi, wczoraj dość późno się
położył.
Mężczyzna nieśmiało wszedł do domu.
– Zupełnie zapomniałem o świętach – wyszeptał.
– Na to wygląda – mruknęła.
– Bóg nie istnieje, Mikołaj nie istnieje… Życie nie istnieje –
sentencjonalnie wypowiedział mężczyzna, a Marylkę niemal
szlag trafił. Ostatkiem sił zdołała się jednak opanować.
– Nie? A gdyby pan mógł sobie zażyczyć od Mikołaja
cokolwiek by pan chciał? Co by to było? – W zasadzie nie
wiedziała, dlaczego zadała to pytanie.
– Co też pani?! Takie bzdury są dla dzieci, a potem
przychodzi brutalne zderzenie z rzeczywistością. Mnie już nic
nie pomoże. Za późno. Potrzebowałbym worek pozytywnych
emocji, a tego nikt mi nie może dać.
– Nikt? Proszę zobaczyć. – Uchyliła lekko drzwi sypialni.
Marcin spał smacznie. Miał zaróżowione policzki od
wieczornego ślizgania się na łyżwach. Obok niego na krześle
stały buty i łyżwy, co najmniej jak jakieś trofea.
– Proszę pana, Marcin te pozytywne emocje daje panu
codziennie. Jest ich więcej niż worek. A pan ucieka, zupełnie
gubiąc swojego syna w zamroczeniu alkoholowym. Niech pan
się ocknie, póki nie jest jeszcze za późno. Bo jeszcze nie jest.
– Pani to wszystko wie? – zdziwił się ojciec chłopca.
– Oczywiście, że wiem. Znam Marcina już od jakiegoś
czasu. Wie pan, jak go poznałam? Z pewnością chce pan
poznać tę historię. – Maryla postanowiła powiedzieć
wszystko, co myślała na ten temat. Czasem trzeba zagrać
w otwarte karty. – Opowiem panu ze szczegółami. Pana syn
siedział zapłakany na schodach, bo mu pieniędzy na papierosy
brakło. I bał się wrócić do domu. Pana się bał! Jak pan mógł
do tego doprowadzić, by własne dziecko wolało siedzieć na
zimnej klatce schodowej niż z panem?! To panu potrzebne są
pozytywne emocje? Jest pan cholernym egoistą! To temu
dziecku są potrzebne pozytywne emocje. A panu przydałby się
ktoś, kto by panu spuścił niezłe manto!
Mężczyzna chyba nigdy w życiu nie usłyszał takich słów
i wyglądał na mocno zakłopotanego, choć kiedy ta lawina
pretensji wylała się z jej ust, przez moment zastanawiała się,
czy wkrótce w jej mieszkaniu nie rozpęta się awantura na całą
kamienicę.
– Ma pani rację… Kiedyś było inaczej – przyznał.
– Kiedyś? Kiedyś to było kiedyś. Teraz jest teraz. Czas się
ogarnąć, szanowny panie, bo przecież ma pan dla kogo żyć.
Pokażę coś panu!
Wyjęła z szuflady list Marcina do Mikołaja, wskazując
palcem konkretny fragment: I chciałbym mieć normalną
Wigilię… Taką jak wtedy, kiedy mama była z nami.
Ojciec Marcina spojrzał na Marylę. Z oka kapnęła mu łza.
– Nie jestem dobrym ojcem.
– Jasne, że nie. Jest pan okropnym ojcem! – krzyknęła na
niego. – I co pan zamierza z tym zrobić? Może siądzie pan
w kąciku i zacznie biadolić, jaki to los był dla pana okrutny?
A może pośle pan dzieciaka po kolejną flaszkę wyborowej?
Litości! Proszę wreszcie pomyśleć o Marcinie! Nie dość, że
dziecko straciło matkę, to jeszcze ojciec od niego ucieka!
I chleje codziennie! Niech pan przestanie się użalać nad sobą,
tylko się zajmie synem! On tego naprawdę potrzebuje!
Mężczyzna usiadł przy stole i ukrył twarz w dłoniach.
Kompletnie się rozkleił, szlochając głośno. Przez dłuższy czas
nie mógł się uspokoić, a Maryla stała z boku, milcząc. Właśnie
odżyła w niej nadzieja, że ten człowiek w końcu coś
zrozumiał.
– Nie płakałem nawet po śmierci żony – powiedział
w końcu. – Nie chcę płakać.
– Lepiej płakać, a nie emocje topić w alkoholu!
– Zajmę się synem. Obiecuję… Czy… Czy moglibyśmy
dzisiaj zjeść wspólnie śniadanie? I czy mogę poczekać
w tamtym pokoju, aż się obudzi? Chciałbym być przy nim…
Maryla spojrzała podejrzliwie na mężczyznę. Nie wiedziała,
jak Marcin zareaguje, kiedy zobaczy przy swoim łóżku ojca.
Będzie się bał?
– Może pan jednak tutaj poczeka? Dajmy mu się spokojnie
wyspać. A my usiądziemy przy nieco przesuniętej wieczerzy
wigilijnej. Podano do stołu. U mnie jest zawsze miejsce dla
niespodziewanego gościa. A wieczerzę możemy zjeść na
śniadanie. Pan może zjeść. Potem, jak Marcin wstanie, zjemy
śniadanie. Za dużo nagotowałam!
Ojciec Marcina spojrzał na nią badawczo.
– Połamiemy się opłatkiem. Nie będę już krzyczeć.
Powiedziałam wszystko, co chciałam. – Wzruszyła
ramionami. – I naprawdę liczę, że pan to wszystko zrozumiał.
– Na pewno zrozumiałem jedno: Mikołaj istnieje, proszę
pani… – wyszeptał ojciec Marcina, trzymając opłatek. – Jest
w takich ludziach jak pani… Dziękuję.
36

Kochany Mikołaju,

Mama kazała mi napisać list do Mikołaja, więc piszę. Ale tak


naprawdę ja nic nie potrzebuję. Ja wszystko mam. Dostaję
bardzo dużo prezentów i one właściwie już mi się nudzą, bo
nie mam nawet z kim się nimi cieszyć. Wolałabym dostać takie
talony na czas. Na przykład dziesięć godzin z mamą, dziesięć
godzin z tatą albo babcią czy dziadkiem. I żebym ja sobie
wybierała, co chciałabym z nimi przez te dziesięć godzin robić.
Nie chodzi mi o to, żeby przez dziesięć godzin od razu, ale
chciałabym, by tam były takie karteczki, które można odciąć.
Jedne miałyby pół godziny, inne piętnaście minut. Ja nawet to
wszystko mam narysowane i wiem, jak to powinno wyglądać.
Chciałabym też mieć siostrę, najlepiej starszą, ale chyba
tego już się nie da załatwić.
Malwinka
37

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

Imieniny Adeli zbliżały się wielkimi krokami i w końcu


nadszedł ten dzień, gdy Maryla mogła wreszcie z honorami
ugościć swoich przyjaciół. Och, jakże ona lubiła przyjęcia!
Oczywiście zaproszeni byli pewni, że to zwykłe spotkanie
towarzyskie, a Maryla, jak to Maryla, chciała przy okazji
załatwić kilka ważnych spraw. Jak zwykle była mistrzem
intrygi, ale w bardzo pozytywnym znaczeniu. O ile intryga
może w ogóle mieć pozytywne znaczenie. Jednak nie musiała
się zwierzać całemu towarzystwu, jakie były jej prawdziwe
intencje. A o co jej tym razem chodziło? O to, co zawsze – by
po prostu wszyscy byli szczęśliwi. I na dodatek żyli długo. Nie
spodziewała się, że tym razem zdoła upiec dwie pieczenie na
jednym ogniu.
Miała ogromne wyrzuty sumienia, że nie pogadała jeszcze
z Kotulską w sprawie niani dla jej dzieciaków, ale bieda tam
była, że aż piszczało, i nie sądziła, że kobietę stać będzie na
opiekunkę. Ale przecież też nie można wszystkiego wciąż
dawać. Nawet kiedyś rozmawiała o tym z Marcinem…

– Ale jak ktoś potrzebuje pomocy, pani Marylko, to można


pomagać cały czas – upierał się chłopak. – To świadczy
o dobrym sercu!
– Nie zgadzam się. Czasem, Marcin, jest to wręcz
niewskazane!
– Niewskazane? Pomaganie? Pani Marylko! – Marcin był
oburzony. – A gdy ktoś głodem przymiera?
– Jakby ci to powiedzieć… Nawet w pomaganiu są pewne
granice. Jeżeli ktoś całe życie coś dostaje, to się bardzo
rozleniwia. I potem nic nie chce dać sam od siebie. A póki
człowiek ma dwie ręce, dwie nogi i głowę, to naprawdę wiele
może. Czasem jest pogubiony i wtedy trzeba mu pomóc się
odnaleźć w życiu, naprowadzić go, wskazać właściwą drogę.
Ale nie cały czas mu coś dawać. Bo on dalej nie będzie nic
robił, tylko będzie wciąż czekał, aż ktoś mu da…
– To co trzeba robić? By tak naprawdę pomóc?
– Czasem trzeba na niego huknąć, a czasem przytulić. Musi
odbić się od dna, by podskoczyć potem bardzo wysoko. A nie
ma innej rady, jak odbicie się od dna, żeby zmienić swoje
życie.
– Ale to żal jest, jak ktoś się na to dno stacza… Chciałbyś go
przecież zatrzymać.
– I tak przez całe życie będziesz kogoś prowadził za rączkę?
Szkoda twojego życia. – Maryla pokręciła głową. – Gdy coś,
a nawet ktoś się stacza, to czasem musisz mocno kopnąć, by
poleciało w bok albo w górę, a nie w dół.
– A dlaczego mi pani pomogła? – zapytał nagle.
– Ja tylko dałam ci nadzieję. Nadzieję, że może być
normalnie. Sam sobie pomogłeś najbardziej.
– A tacie dlaczego pani pomogła? On… On się staczał,
a pani go zatrzymała.
– Tatę przydusiłam do dna, by się wreszcie odbił –
stwierdziła Marylka.
– Huknęła pani na niego?
– Można to tak nazwać – zgodziła się Maryla. –
Powiedziałam mu kilka rzeczy do słuchu.
– Pomogło.
– Pomogło. Bo twój tata jest mądrym facetem. Szybko się
otrząsnął z tego marazmu, niechciejstwa i pijaństwa. Ale jeżeli
ktoś jest na dnie, a wszyscy mu pomagają przeżyć, to tylko mu
krzywdę robią.
– Krzywdę? Dlaczego? Przecież sama pani ciągle powtarza,
że trzeba wyciągać pomocną dłoń do potrzebujących.
– Bo wtedy ten, co jest na dnie, nie ma żadnej motywacji,
żeby zobaczyć, czy w innym miejscu jest lepiej. I cały czas
siedzi na tym dnie. Nie ma motywacji, by się odbić, ale z racji
tego, że go wszyscy żałują, ma jeszcze siłę, by się nad sobą
użalać.
– To okrutne.
– Okrutne? Okrutnym jest przedłużać agonię i pozwalać mu
na tym dnie siedzieć. Trzeba czasem dać bolesny zastrzyk czy
gorzką pigułkę, by pacjent wyzdrowiał. Oczywiście, zastrzyk
boli, a pigułka jest niesmaczna, ale gdybyśmy go tylko
głaskali i nie sprawili mu bólu tym zastrzykiem czy karmili
tortem bezowym, moglibyśmy się z nim już żegnać. Kiedy
zatem bylibyśmy okrutni?
Czy przekonała wtedy Marcina? Chyba tak. Pomagać też
trzeba umieć. I zawsze lepiej dać wędkę, a nie rybę. Tak jak od
lat robiła to Marylka.

Czasem pomaganie wymaga sporo wysiłku, a czasem po


prostu życie się tak układa, że w odpowiednim momencie
trafiamy na właściwe osoby. Pani Maryla Jędrzejewska
wyznawała zasadę, że wszystkie osoby, które napotykamy na
swojej życiowej drodze, pojawiły się tam w jakimś celu.
Czasem po to, by nam pomóc, niekiedy, by nas czegoś
nauczyć. Niekiedy zostają przy nas na dłużej, ale są też tacy,
którzy szybko odchodzą.
Pani Maryla pojawiła się w życiu Marka, a potem w jej
życiu pojawiły się Alinka i Ewa z Klaudią. To jest takie
cudowne, gdy wszystkie kawałki, do tej pory rozsypane po
całym świecie, zaczęły nagle do siebie pasować. Maryla już
wiedziała, jak to się skończy. Zaplanowała wszystko
w najdrobniejszych szczegółach, teraz miała tylko
obserwować wydarzenia, niczym film według dobrze
napisanego przez siebie scenariusza.
– Wszystkiego najlepszego, pani Adelko – powiedziała Ewa
od progu.
Jakże ona się zmieniła! Czy to macierzyństwo jej służyło,
czy miłość? Już nie była „niewidzialna”. Do pokoju weszła
piękna blondynka z wydatnym biustem i ponętnie
zarysowanymi biodrami. Na jednym z tych bioder siedział
mały Michał.
– Matko Bosko Miasteczkosko! Jaka ty jesteś piękna! –
zawołała Marylka.
– Pani Marylko! – Zaczerwieniła się po uszy.
– Małżeństwo jej służy, pani Marylko. – Marek zarechotał,
niosąc na ramieniu wielką torbę, pełną akcesoriów dla
malucha. Zawsze dziwiło Marylę, ile rzeczy było potrzebnych,
by wyjść na godzinę z domu z dzieckiem. – Wszystkiego
najlepszego, pani Adelo – powiedział, wręczając solenizantce
bukiet.
– Ja się nie spodziewałam, że ty z taką pompą te imieniny
wyprawiasz – powiedziała zawstydzona. – Kwiaty, torty,
goście…
– Raz się żyje, Adelko. Ja po prostu szukałam pretekstu do
spotkania, posiedzenia przy winie i akurat nadarzyła się
okazja. Bo jakbym nie powiedziała o imieninach, to by nikt
z was już starej kobiety nie odwiedził. – Pokręciła głową,
udając, że jest jej bardzo przykro.
– Pani Marylko, wie pani, jak jest… Ja dużo pracuję…
– Ja cały czas z Michasiem… Czasem chciałabym mieć
trochę wolnego, może zacząć pracę na pół etatu, ale z nim nie
jestem w stanie nic zrobić. Złote dziecko, ale absorbujące.
– I jeszcze mama musi mieć wszystko wysprzątane na błysk
– dodała Klaudia.
– Mówię jej, żeby wzięła kogoś do pomocy. Nawet ten
odkurzacz jeżdżący jej kupiłem – wtrącił się Marek.
– Odkurzacz używa, ale oprócz tego dwa razy w tygodniu
odkurza sama. A do pomocy nikogo oczywiście nie wzięła.
– Oj, Marek, mówiłam ci już, że nie chcę, żeby ktoś obcy mi
się pałętał po domu. – Pokręciła głową.
– Po tygodniu czy dwóch już nie będzie obcy – stwierdził
Marek. – A tobie byłoby łatwiej.
Adela się wszystkiemu przysłuchiwała. Mały Michał już
siedział na jej kolanach i bawił się jej apaszką.
– Kochani… A ja jestem obca? – zapytała nagle.
– Pani Adelo, jak to pani obca? – obruszyła się Ewa.
– Bo ja się długo dziećmi zajmowałam… I sprzątać też
umiem. To może pomogłabym wam trochę?
– Pani Adelo, pani? – zdziwiła się Ewa. – Pani miałaby u nas
sprzątać? Przecież to nie wypada…
– No po prostu! Ja to lubię sprzątać. Odpręża mnie to.
Wstawię wam pranie, poprasować mogę, na spacer wyjdę
z Michałem.
Ewa spojrzała na Marka pytającym wzrokiem.
– No i nad czym się tu zastanawiać? Przecież to genialny
pomysł! – wykrzyknęła Marylka. – Adela szuka pracy, wy tę
pracę macie dla niej. Cudownie się złożyło, prawda?
Ewa mocno przytuliła Adelę.
– Z nieba nam pani spadła!
– Oj tam, z nieba od razu. To wy mi zrobicie przysługę,
Ewuniu. Ta praca jest mi teraz bardzo potrzebna. Tym bardziej
że Maniek choruje…
– O właśnie, à propos chorób… Pani Marylko, po co miałem
wziąć stetoskop? – zapytał Marek. – Źle się pani czuje?
Gdyby wzrok mógł zabijać, Ewa zostałaby wdową. Wszyscy
jednocześnie spojrzeli na Marylkę, a staruszka nagle zaczęła
uważnie obserwować nierówny haft na obrusie.
– Zobaczcie, jaką fuszerkę odstawili! Nie wiem, jak mogłam
tego nie zauważyć, gdy go kupowałam.
– Marylko, ale przecież ty go sama wyszywałaś – nieśmiało
wtrącił się Janusz. – Sam widziałem.
– A to ci niespodzianka! No cóż, nawet mi się fuszerka może
zdarzyć! – Roześmiała się nerwowo. – To co, komu kawki,
herbatki? A może ciasta jeszcze ukroję? – Poderwała się
z krzesła.
– Marylko, czy ty to wszystko ukartowałaś? – zapytała
Adela, łapiąc ją za ramię.
Staruszka opadła znów na krzesło, ale nie odpowiedziała.
Uporczywie słodziła herbatę, energicznie mieszając.
Wsypywała już chyba czwartą łyżeczkę cukru do filiżanki,
kiedy ciszę przerwał Janusz:
– Marylko, od kiedy ty słodzisz?
– Ja? – zdziwiła się. – Ja nie słodzę.
– Marylko! – krzyknęła Adela. – Zadałam ci pytanie! Czy ty
to wszystko ukartowałaś? – powtórzyła.
– Matko Bosko Miasteczkosko, zaraz ukartowałaś! Po prostu
tak sobie pomyślałam, że dobrze by było, gdyby Mareczek
miał ze sobą stetoskop, jakby na przykład Maniuś się gorzej
poczuł i trzeba by go zbadać. A że Maniuś, z tego co mówisz,
Adelko, codziennie czuje się gorzej, to ja tak na wszelki
wypadek przygotowałam pokój, w którym spokojnie
Mareczek może Maniusia zbadać. Tak w razie czego
oczywiście – wyrzuciła z siebie niemal na jednym wdechu, nie
patrząc na nikogo. – A że nasza opieka zdrowotna jest bardzo
dobra, ale bardzo długo trzeba czekać i Maniuś ma wizytę
dopiero w okolicach swojej setki, to pomyślałam, że może
wcześniej tutaj, w tym pokoiku, Mareczek by Maniusia
osłuchał. Nie wiem, czy kardiochirurdzy potrafią osłuchiwać,
bo do tej pory ta dziedzina medycyny była mało przydatna dla
mnie, więc pomyślałam sobie, że Mareczkowi będzie
przyjemnie, jak się wreszcie na coś przyda.
Przez moment znów zapadła cisza i wszyscy wgapiali się
w sprawczynię tego całego zamieszania. A potem nagle Ewa
zaczęła się głośno śmiać.
– Panie Marianie, chyba nie mamy wyjścia. – Marek
dołączył do żony. – Może pójdziemy do tego „pokoiku”, skoro
pani Marylka już tyle pracy w to włożyła i przygotowała
prowizoryczny gabinet.
– Ale ja nie chcę sprawiać kłopotu… – bąknął zmieszany
Marian.
– A ty co, Wiesia jesteś, że kłopotów nie lubisz? – zapytała
ostro Adela. – Nadarzyła się okazja, to korzystaj, bo w naszej
przychodni nieprędko kardiologa zobaczysz.
– Panie Marianie, wy nam pomożecie z ogarnięciem naszej
codzienności, a Marek pomoże panu z sercem –
zaproponowała Ewa.
Marian, który nienawidził lekarzy i od dziecka miał syndrom
białego fartucha, jeszcze chwilę się zawahał. Nie chciał bać się
tego sympatycznego mężczyzny ani tym bardziej go
nienawidzić, skoro chciał mu pomóc. No i – nie czarujmy się –
spory wpływ na podjęcie przez niego jedynej słusznej decyzji
miało wyczekujące i nieco karcące spojrzenie jego żony.
Przecież nie mógł jej zrobić przykrości w imieniny.
– No dobrze… – westchnął. – Nie będę psuć humoru
Marylce, skoro wszystko tak dokładnie zaplanowała.
– Akurat, zaplanowałam… – obruszyła się staruszka. – Ja
tylko troszeczkę pomogłam losowi. Troszeczkę!
– Ty powinnaś być żoną Świętego Mikołaja – powiedziała
Adela.
– Święty Mikołaj była kobietą – stwierdziła autorytarnie
Marylka Jędrzejewska.

Tego dnia zasypiała z poczuciem dobrze spełnionego


obowiązku. Czuła się tak, jakby wszystkie klocki układanki
zaczęły do siebie wreszcie pasować. Maniuś zostanie przyjęty
na oddział do Marka, Adela odciąży trochę Ewunię, a Ewunia
zapłaci jej za to godziwe pieniądze. I życiowy biznes się kręci.
Och, jakie to było piękne.
Że też ludzie sami sobie takich spraw nie ogarniają. Przecież
to takie łatwe! Tu pchnąć, tam nacisnąć, zadzwonić do kogoś,
pogadać i już. I przypomnieć lekarzowi, by wziął stetoskop na
imprezę. Zresztą Marylka była zaskoczona, że Marek nie
chodził z tym stetoskopem wszędzie. Przecież zawsze może
być nagły wypadek, a lekarze chyba przysięgają, że będą
pomagać. Albo przysięgają, że nie będą szkodzić – Marylka
już nie pamiętała.
W każdym razie kolejna sprawa załatwiona w jej życiowym
notatniku spełniania marzeń. Można odhaczyć.
38

Kochany Mikołaju,

Poproszę o samochód zdalnie sterowany. Może Cię zdziwić


moja prośba, bo jestem dziewczynką, a według mojej mamy
dziewczynki powinny bawić się lalkami. Ale ja chciałabym
pobawić się takim samochodem, bo będę rajdowcem. Jak
Krzysztof Hołowczyc.
Upiekłam Ci ciasteczka, ale niestety tata wszystkie zjadł.
Mam nadzieję, że się na niego nie obrazisz za to. On zwykle
jest grzeczny, ale straszny z niego łasuch i dlatego nic dla
Ciebie nie zostało. Nie martw się, dla mnie też nie.
Moja babcia jest lekarzem (ale też jeździ samochodem, jak
rajdowiec) i mówi, że czasem to dobrze, jak ktoś nam coś zje,
bo przynajmniej będziemy szczupli. A tata ma zbadać sobie
cholesterol. Mikołaju, Ty też masz gruby brzuch, kiedy ostatnio
badałeś swój cholesterol?

Maja
39

Maryla Jędrzejewska

Lata siedemdziesiąte

Po szokującym wyznaniu Janusza – dotyczącym tego, że jest


żonaty i że bardzo za to przeprasza i że nie wie sam, jak z tym
żyć – młoda Maryla bez słowa się ubrała, przyczesała włosy
i wciąż milcząc, wyszła ze służbowego mieszkania kochanka.
Szybkim krokiem, nawet się nie zastanawiając, dokąd idzie,
podążyła do Gertrudy.
Zapłakana otworzyła furtkę i zapukała w drzwi. Nadal nic
nie mówiąc, rzuciła się przyjaciółce na szyję i wybuchła
płaczem. Do północy nie powiedziała ani słowa. Dopiero
potem wyszeptała cicho:
– Pani Trudziu, jaka ja byłam naiwna. On ma żonę –
wyszlochała. – Ja straciłam… wszystko…
Gertruda przytuliła mocno Marylkę. Och, jakże historia lubi
się powtarzać. Ona też kiedyś była w takiej sytuacji. Potem
długo nie mogła dojść do siebie. I czy w ogóle doszła? Chyba
dopiero ta młoda dziewczyna spowodowała, że przestała
myśleć o sobie. Tak, myślenie o innych zawsze pomagało na
wszelakie kłopoty.

Dawno temu Gertruda była młoda. Gdy spoglądała w lustro,


sama się sobie dziwiła, że kiedyś wyglądała inaczej. Przecież
wydawało jej się, że nic się nie zmieniło. Może z łóżka było
nieco trudniej wstać, może rano bolało tu i ówdzie, ale co, do
cholery, ale skąd się wzięła ta stara baba patrząca na nią co
rano z lustra w łazience?
Ale kiedyś była młoda. Młoda i bardzo, bardzo naiwna. By
zarobić kilka groszy, opiekowała się dzieckiem państwa
Lisztów. On – wzięty prawnik, ona – szastająca pieniędzmi
pani domu, która mogła sobie pozwolić na wszystko, zatem
uznała, że guwernantka w okresie letnim jest jej potrzebna.
Tym bardziej że mąż był zwykle poza domem. Gertruda nie
przymierała głodem, jej rodzice byli dobrze sytuowani, ale
lubiła się czuć potrzebna i traktowała swoją pracę jako kolejne
doświadczenie życiowe. Jak się okazało, niezwykle cenne
doświadczenie życiowe.
Uczyła Kornela Liszta dobrych manier, bawiła się z nim,
wchodząc na drzewa i skacząc po kałużach, była dla niego
starszą siostrą i najukochańszą przyjaciółką.
Kiedyś, gdy wracała po pracy, podśpiewując wesoło o tym,
kto pójdzie górą, a kto doliną, do jej śpiewu dołączył męski
głos. Gertruda miała wolne, bo pan domu miał przyjechać na
kilka dni, a pani domu widać specjalnie nie chciała się
afiszować tym, iż sama nie daje sobie rady z rozbrykanym
maluchem, więc dała Gertrudzie urlop.
Cóż można było zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem?
Iść górą albo doliną. I śpiewać do utraty tchu wraz z nowo
poznanym mężczyzną.
Zakochała się od pierwszego wejrzenia. Nic o nim nie
wiedziała, ale też o nic nie pytała. Piotr był elegancki,
szarmancki i wydawało jej się, że właśnie uchylił jej nieba.
Spotykali się przez cały tydzień, dzień w dzień. Leżeli na łące
pełnej pachnących kwiatów, kąpali się w strumyku i śmiali się
tak, jak tylko zakochani potrafią.
– Muszę wyjechać – powiedział jej ostatniego dnia. – Ale
wrócę. Wrócę do ciebie najszybciej, jak się da. Będę tęsknił.
– Najszybciej? Kiedy?
– Pod koniec miesiąca. Będziesz miała wolne?
– Nie wiem, zapytam. – Uśmiechnęła się.
Wtedy jeszcze nie pozwoliła na zbyt wiele, zaledwie
nieśmiałe pocałunki i przypadkowy dotyk, niekoniecznie tam,
gdzie porządna dziewczyna pozwoliłaby się dotykać. Czekała
na tę chwilę, gdy on znowu przyjedzie.
Pani Liszt bez problemu dała jej wolne. Ku zaskoczeniu
Gertrudy najwyraźniej kobiecie znów było to na rękę.
– Dobrze się składa. Mój mąż przyjeżdża. Mam nadzieję, że
będzie miał więcej czasu niż ostatnio, bo prawie w domu nie
bywa.
Historia się powtórzyła. Spacery, kąpiele nago w jeziorze
i „kocham cię”, wypowiedziane w blasku księżyca. Wtedy też
oddała mu się cała. A może to on się jej oddał? Była taka
szczęśliwa!
Następnego dnia miała się z nim spotkać w samo południe,
tak jak zawsze, na łące, jednak w progu jej domu
nieoczekiwanie pojawiła się pani Liszt.
– Poproszę cię, byś się dzisiaj zajęła moim synem –
powiedziała. – Mój mąż niby jest, ale wciąż go nie ma, a ja nie
mam tyle energii, by sama biegać za czterolatkiem!
– Ale…
– Przyprowadź go na obiad – ucięła, zostawiając
zadowolonego Kornela, i odeszła szybkim krokiem.
Gertruda nie wiedziała, co ma robić. Dochodziła dwunasta,
na łące pewnie już czekał jej wybranek.
– Kornel, pójdziemy się z kimś spotkać. Ja byłam
umówiona, muszę wyjaśnić sprawę, dobra?
Biegli uśmiechnięci, trzymając się za ręce. Kornel po drodze
zbierał kwiaty, Gertruda szybko uplotła wianek, nałożyła go
na głowę. Zobaczyła go już z daleka. Uśmiechnęła się. Jak
bardzo się stęskniła przez ten krótki czas, gdy się nie widzieli!
– Tata! – zawołał nagle Kornel i zaczął biec w stronę
mężczyzny.
Gertruda nie mogła w to uwierzyć. Mężczyzną, któremu
oddała swoje serce i ciało, był nie kto inny, jak pan Piotr Liszt.
Ojciec Kornela.
– Tato! – krzyczał uradowany Kornel. – Zrobiliśmy ci
niespodziankę? Cieszysz się? Prawda, że się cieszysz?
Pan Liszt stał jak skamieniały. Gertruda również.
– Faktycznie, cóż za niespodzianka – wycedziła przez zęby.
– Kto by się spodziewał?
– Ja ci wszystko wytłumaczę – zaczął nerwowo Liszt.
– Nie musisz. – Dziewczyna pokręciła głową. – Ja już sobie
sama wszystko wytłumaczyłam. Odprowadzisz Kornela do
domu czy ja mam się nim zająć? – powiedziała, przełykając
łzy. – Bo razem nie będziemy raczej tego robić. Nic już nie
będziemy robić razem…
– Porozmawiaj ze mną. Proszę…
– Niby o czym? Taka rozmowa między nami powinna się
chyba odbyć na początku naszej znajomości, a nie na jej
końcu.
– To koniec? – zapytał Piotr. – Gertrudo…
– A czego się spodziewałeś? Że będziemy żyli długo
i szczęśliwie? Na dodatek wszyscy razem, z twoim synem
i twoją żoną?
– Tato, czemu Trudzia jest taka zła? – zapytał
konspiracyjnym szeptem Kornel. – Ona zwykle jest miła!
– Czasem tak już jest, synku – westchnął Liszt, nie
spuszczając wzroku z Gertrudy.
– Trudziu, mogłabyś być trochę milsza, bo tata cię nie będzie
lubił – wyszeptał chłopiec, ale na tyle głośno, że wszyscy to
usłyszeli.
– Może tak będzie lepiej, kochanie – mruknęła Gertruda. –
Może będzie lepiej, gdy twój tata już mnie nie będzie lubił.
– Gertrudo! Przepraszam! Ja ci to wynagrodzę! Obiecuję!
Odeszła wtedy, nie odwracając się ani razu. Poinformowała
panią Liszt, że Konrad na łące spotkał ojca i bawią się
doskonale, a potem wróciła do domu.
Płakała dwa dni. A pół roku później była już żoną Alfreda.
Starała się być szczęśliwa i na swój sposób była. A Piotr
Liszt? Tęsknił za nią. Ale kiedy przyszła pora, odwdzięczył się
jej tak, jak obiecał.

Jak już wiemy, historia lubiła się powtarzać i dlatego


Gertruda tak doskonale rozumiała Marylę. I tak dobrze
zdawała sobie sprawę, co ta dziewczyna czuje.
Maryla nadal pracowała na poczcie. Niestety Janusz też.
Wiele razy próbował z nią porozmawiać, jednak ona go
ostentacyjnie mijała, zupełnie nie zwracając na niego uwagi.
Pierwszy miesiąc był bardzo trudny. Bała się, że jest w ciąży.
Na szczęście, a może niestety, owoc ich związku nie miał się
nigdy pojawić na świecie.
Nie żałowała tej wspólnej nocy. Przez krótką chwilę była
bardzo szczęśliwa. Było jej przykro, że mężczyzna, którego
kochała, zawiódł. Okłamał ją, oszukał. Nie było jej przykro, że
pokazywał jej miłość. Bo w to, że ją kochał, nie wątpiła.
Czasami los rzuca nam kłody pod nogi. Nie powinniśmy ich
toczyć przed sobą, bo może być bardzo ciężko. Powinniśmy
nauczyć się je przeskakiwać. Ale to już wymaga wielu
umiejętności.
Codzienne spotkania z Januszem nie ułatwiały powrotu do
szczęścia. Ala, jego żona, była wiecznie nieobecna. To
siedziała w Rabce, to jeździła do Nałęczowa. Delikatna,
chorowita. Ale zawsze była gdzieś w jego cieniu. Maryla nie
chciała się z nikim dzielić miłością. Tym bardziej z kimś, kto
obiecywał komuś innemu wierność i uczciwość.
Miała swoje koty, częściej też bywała u Gertrudy, która już
bardzo potrzebowała pomocy, nawet przy prostych
czynnościach. Maryla nieraz u niej spała, gdy ta się źle czuła.
– Marylko, załatwisz mi taki pogrzeb, jaki będę chciała? –
zapytała pewnego wieczoru. – Nie chcę, żeby ktoś inny się
w to mieszał. A najbardziej już nie chcę tej krowy zza płotu.
– Pani Trudziu! Jak może pani tak mówić?!
– Jasne, że mogę. Stara jestem, to w zasadzie mogę już
wszystko, Marylko. Kto mi zabroni? Ja się boję tylko Boga,
a właściwie… jego też nie. Ja wiem, że ona czyha na mój
dom. Ale jestem pewna, że wolałabym ogień wzniecić niż go
jej oddać. Tak sobie myślę, że mogłam już dawno go sprzedać
i rozdać pieniądze potrzebującym. Zwłaszcza że w ostatnich
latach nie byłam tu specjalnie szczęśliwa. Gdyby nie ty, to
naprawdę nie wiem, co bym zrobiła sama w tych pustych
czterech ścianach. Marylko, obiecaj mi, że gdy umrę, to
wszystko załatwisz tak jak trzeba. Stypy nie rób. Nie będą żreć
na nasz koszt, obsmarowując moje życie rok po roku. Ja tak
naprawdę mam tylko ciebie. Kiedy mnie pochowasz, wróć do
mojego domu, weź sobie pieniądze z garnuszka nad
kominkiem i idź na obiad. Z deserem. I wina się napij. By
mnie tam w niebie mile przyjęli, bo przecież chyba nic złego
w życiu nie zrobiłam?
– Pani Trudziu, może ja lekarza zawołam? – Marylkę
zmartwił nastrój Gertrudy.
– Był dziś rano.
– I co powiedział?
– A co mógł mówić? Stara już jestem, na straty mnie spisał.
Aha, i jak będziesz wieczorem wychodzić ode mnie, zajrzyj do
Liszta. Powiedz, że ma koniecznie dziś do mnie przyjść.
– A po co?
– Muszę z nim pogadać. Jest mi to winien. Kiedy umrę, też
od razu masz iść do niego. On ci pomoże. Obiecał mi to
dawno, dawno temu.

Maryla zapukała do drzwi domu przy sąsiedniej ulicy.


Otworzył przygarbiony mężczyzna.
– Dzień dobry, pani Gertruda mnie przysłała. Poprosiła, bym
przekazała panu, żeby pan do niej przyszedł.
– Dobrze, jutro z rana podejdę – odparł mężczyzna.
Maryla pokręciła głową.
– Nie, nie z rana. Prosiła, by pan koniecznie zjawił się
jeszcze dzisiaj. Powiedziała coś dziwnego… Że jest jej to pan
winny…
– Jestem… – Zamyślił się. – Dobrze, zaraz pójdę. – Dotknął
delikatnie ramienia Maryli. – A… A jak ona się czuje?
Maryla ze smutkiem pokręciła głową.
– Niedobrze. Boję się o nią. Proszę szybko do niej iść,
bardzo jej na tym zależało.
Gertruda nie odeszła wtedy z ziemskiego padołu. Stało się to
pięć lat później. Długie pięć lat, podczas których codziennie
w pracy Maryla musiała patrzeć na Janusza. Wiele by dała,
żeby uciec gdzieś daleko, by nie musieć myśleć, do kogo
wracał wieczorami i przy kim się budził każdego poranka.
Uciec do dużego miasta, by zginąć w tłumie i by nikt jej nie
znalazł. Najlepiej uciekłaby na koniec świata, ale na końcu
świata sama by sobie chyba nie poradziła.
Dużo rozmawiały z panią Gertrudą. Ta kazała jej się
zakochać.
„Się zakochać” – brzmi łatwo, ale wcale takie nie jest.
– Pani Trudziu, nie ma w kim. Naprawdę nie ma w kim.
Pani Trudzia starała się zapraszać na herbatkę okolicznych
kawalerów, nawet Maryla z nimi na spacery chadzała, ale
żaden nie robił na niej wrażenia.
– Będę sama przez całe życie. – Maryla wzruszyła
ramionami.
– Nie rób tego. Życie bez dzieci nie ma sensu. Na początku
jest fajnie, czujesz się wolna, a potem zaczynasz się
zastanawiać, po co jesteś na tym świecie, jeżeli nie zostawisz
po sobie żadnego śladu.
– Jak będę mogła, pomogę jednemu czy drugiemu dziecku.
By wiedziało, że życie w ogóle ma sens – mówiła Maryla. –
Zostawię ślad w ich sercach.
– Masz rację, nie żyj nigdy tylko dla siebie. Taki człowiek
nigdy nie będzie szczęśliwy. Tak więc najwyższą formą
egoizmu jest… altruizm. Zawiłe, prawda? Ale jakże
prawdziwe! Tak czasem sobie myślę, że najbardziej
szczęśliwym człowiekiem na świecie byłby Święty Mikołaj.
– Gdyby istniał – dodała Maryla.
– Gdyby istniał. Ale trzeba wierzyć, że istnieje. A jak nie
istnieje, to my też często możemy pobawić się w mikołaja…
40

Kochany Mikołaju,

Bardzo chciałabym dostać misia, takiego dużego, do którego


mogłabym się przytulić w nocy. I zapas czarodziejskiego
proszku na strachy pod łóżkiem. Bo miałam kiedyś strachy pod
łóżkiem i mama kupiła taki proszek na te strachy i ich teraz nie
ma. Ale zobaczyłam, że mamie się ten proszek już kończy,
i boję się, znowu te strachy wszystkie wrócą.
Ten proszek kupuje się w bardzo dużych opakowaniach
i mama go trzyma w słoiku. Ja chciałabym dostać nawet takie
bardzo duże opakowanie tego proszku, żeby mi wystarczyło na
długie lata. Bo tych strachów jest dużo!
Może Ty wiesz, gdzie to kupić i mógłbyś mi to dać
w prezencie?
Poza tym chciałabym ubranka dla lalki, ale nie takie balowe,
tylko takie na co dzień. Nie lubię się bawić w księżniczki, tylko
w zwyczajne szare życie (tak mówi mama). Ale takie życie,
Mikołaju, jest najfajniejsze.
Czy Ty masz najfajniejsze życie, Mikołaju? Jeżeli nie, to
mogę zapytać mamę, czy nie mógłbyś na chwilę u nas
zamieszkać i zobaczyć, jak to zwyczajne szare życie wygląda
u nas.

Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę Wesołych Świąt


Magdalena
41

Marcin Pałucki

Listopad 2019

Marcin naprawdę miał dość bawienia się w mikołaja.


Oczywiście robiłby to z przyjemnością, gdyby było to legalne.
Czarnulka, a właściwie Anna Pałucka, dziewczyna, która mu
się tak bardzo podobała, a w zasadzie był w niej beznadziejnie
zakochany, właśnie była na trzecim roku prawa i kiedyś, przez
zupełny przypadek, sięgnął po jeden z jej podręczników.
Innym razem z nudów zaczął przeglądać Kodeks karny.
Otworzył na chybił trafił i był przerażony. To znak. To
zdecydowanie był znak. I to najgorszy z możliwych!
Wyrwał się ze szponów patologii, swojego ojca nawet
wyciągnął z alkoholizmu, a teraz spędzi najlepsze swoje lata
w pudle? Los okrutnie z niego zadrwił. Najpierw pani Marylka
wyciągnęła do niego pomocną dłoń, a potem tą samą dłonią go
wpychała do więzienia.
Oczywiście nic nie mówił o swoich obawach czarnulce. Jak
niby miałby jej to wyznać? Ale co innego martwiło go
najbardziej… Jak miał wiązać z nią przyszłość, kiedy ta
przyszłość była tak niepewna? Nie dała mu kosza, skłamał
wtedy pani Marylce. Do tej pory miał z tego powodu wyrzuty
sumienia. Nawet jej się nie oświadczył, zresztą chyba było za
wcześnie. No i o czym tu zresztą mówić, jak on wkrótce
pójdzie do więzienia? Oświadczanie się w tym momencie
byłoby wielce nieodpowiedzialne.
Ania była osobą mocno stąpającą po ziemi, dobrze
wiedziała, czego chce i zawsze, ale to zawsze realizowała
swoje postanowienia. Ktoś taki na pewno nie chciałby mieć
narzeczonego w kiciu.
A wszystko przez panią Marylkę! Kochał ją jak własną
babcię (której nawet nie znał) i był jej wdzięczny za to, co
kiedyś zrobiła, ale przecież są pewne granice poświęcania się
i spłacania długów! Przecież nie mógł do końca życia tak
funkcjonować! Nigdy nie zapłacił mandatu, nigdy nie ukradł
nikomu wiśni czy śliwki z drzewa, a tu od razu takie
przestępstwo! I do więzienia na dwa lata. Tam tak było
napisane. Dwa lata! Dwa lata bez Ani!
– Aniu, czy gdybym wyjechał na dwa lata, tęskniłabyś za
mną? – zapytał któregoś dnia.
– A gdzie ty chcesz wyjeżdżać? – zdziwiła się.
– Tak tylko pytam – burknął.
W pewnym momencie chciał jej wyznać całą prawdę. Od
początku. Opowiedzieć o tych łyżwach, co mu je pani Marylka
dała, o ojcu, który już tyle lat nie pije, i o tym, jak został
listonoszem. No, a w końcu o tym, jak zaczął pomagać pani
Marylce. Uznał, że z kobietą swojego życia powinien być
szczery i absolutnie nie może mieć przed nią tajemnic.
– Aniu, a jakbym na przykład poszedł do więzienia? Czysto
teoretycznie załóżmy, że na dwa lata. Czy ty byś na mnie
czekała?
– Do więzienia? – przeraziła się. – Kotek, przecież ja nie
znam uczciwszego faceta od ciebie! Ja nawet nigdy nie
widziałam, żebyś ty przechodził kiedykolwiek przez ulicę na
czerwonym świetle!
– Bo nie przechodzę – przyznał jej rację.
– No właśnie. – Uśmiechnęła się. – W życiu nie trafisz do
więzienia. A jak trafisz, współwięźniowie stwierdzą, że to
jakiś anioł z nieba zstąpił i im się objawił. Więc wyluzuj.
Chociaż jakbyś miał taki dobry wpływ na więźniów, jak masz
na wszystkich ludzi wokół, to może odbyłoby się to
z pożytkiem dla więziennictwa.
Marcin starał się wyluzować, jak tylko mógł, ale plany
dotyczące wyznania prawdy spełzły na niczym. Nie mógł
przecież złamać serca Annie. Brała go za zupełnie innego
człowieka, niż był w rzeczywistości.
– Nie martw się więzieniem – powiedziała Ania, robiąc
poważną minę. – Przecież studiuję prawo, więc w razie czego
zaraz cię z tego więzienia wyciągnę.
– Żartujesz sobie ze mnie – westchnął.
– Oczywiście, że żartuję, głuptasie. – Roześmiała się.
– A gdybym rzucił pracę na poczcie? – zapytał
spontanicznie.
– A co byś chciał robić?
– Nie wiem jeszcze. Ale bycie listonoszem nigdy nie było
moim marzeniem. – Właściwie dopiero teraz Marcin zdał
sobie z tego sprawę.
– A co było twoim marzeniem?
– Nie wiem. Dawno temu przeżyłem cudowną Wigilię, gdy
miałem jakieś osiem, dziewięć lat. Dostałem wtedy łyżwy
i nowe buty, i wydawało mi się, że wszystkie moje marzenia
się spełniły. I sobie pomyślałem, że tyle dostałem od losu, że
już niczego nie mogę wymagać. Niczego nie mogę pragnąć.
– A o czym teraz marzysz?
– Nie wiem… – Marcin pokręcił głową. – Nadal nie wiem,
czy mogę marzyć.
– Jasne, że możesz. A jak widzisz siebie za dziesięć lat? –
pytała dalej Ania.
– Za dziesięć lat…
Oczywiście pomyślał, że jakby za chwilę poszedł do
więzienia, to za dziesięć lat już by był osiem lat po odsiadce.
I mógłby już prawie tego nie pamiętać.
– Ty i ja razem. Mamy dzieci. Dwoje, może troje. –
Uśmiechnął się. – Jest Wigilia i mamy ogromną choinkę. Taką
aż do sufitu. Jest pełno bombek i mnóstwo prezentów
zapakowanych w kolorowe papiery. Śmiejemy się,
przytulamy. Dzieciaki cieszą się, rozpakowując prezenty.
Papiery są rozrzucone po całym domu. Bawią się nimi nasze
koty i pies.
– Tak – powiedziała nagle Ania.
– Ale co „tak”?
– Zgadzam się! – wykrzyknęła i rzuciła się Marcinowi na
szyję.
– Ale… Aniu, na co się zgadzasz?
– Tak, mówię, że zostanę twoją żoną. Nie zapytałeś mnie,
ale jakbym ja czekała, aż się w końcu zdobędziesz na odwagę,
to pewnie byśmy chodzili wokół siebie, jak pani Marylka i pan
Janusz. A ja tak nie chcę. Nie mam tyle cierpliwości, co oni.
Marcin zrobił się cały czerwony.
– A to mnie zaskoczyłaś – powiedział niepewnie. – Ja
chciałem cię o to zapytać, ale nie wiedziałem kiedy, bo to
pierścionek trzeba i kwiaty… Ja kompletnie nie wiedziałem,
jak się do tego zabrać!
– I to jest właśnie piękne. Ty nie wiesz, jak się zabrać za
pewne rzeczy, ale jesteś świetny w innych. A ja umiem
zupełnie coś innego niż ty. Uzupełniamy się.
Uradowany Marcin wpatrywał się w Anię jak w obrazek.
Jaką on miał mądrą narzeczoną! A rozmyślał o tym, że są
zupełnie inni, i martwił się, że to może przeszkadzać, ale
nigdy nie wpadłby na pomysł, że to może łączyć! I w życiu by
nie pomyślał, że jest w czymś świetny!
Nie bał się już niczego. Nawet więzienia. Przecież taka
kobieta jak Ania z każdego więzienia go wyciągnie. A nawet
lepiej – nie dopuści, by się tam znalazł! Zresztą… naprawdę
musi zmienić pracę. Myślał o własnej firmie transportowej.
Trzeba pogadać i z Anią, i z panią Marylką. Ona zawsze
znajduje fajne rozwiązania. Może nawet na studia pójdzie?
Tylko jakie? Jakiż on był niezdecydowany! Nawet Ania
musiała się za niego oświadczyć!
Uśmiechnął się do siebie.
Jeden jest taki, drugi jest inny. Najwyżej ona mu jakieś
studia wybierze. Zobaczy się, gdy przyjdzie pora.

– Pani Marylko! Ania zgodziła się wyjść za mnie! – Marcin


przybiegł do staruszki jeszcze tego samego dnia.
– Matko Bosko Miasteczkosko! Ślub będzie i wesele! Nie
mówiłeś nic, że zamierzasz się oświadczyć! A poza tym
twierdziłeś, że dała ci kosza!
– Ano tak powiedziałem, jeszcze zanim zapytałem. – Marcin
wzruszył ramionami. – Bo ja byłem pewien, że taka
dziewczyna jak ona to się nigdy nie zgodzi.
– To w końcu co zrobiłeś, że powiedziała „tak”? – zdziwiła
się Marylka.
– No właśnie nic. Ona po prostu się zgodziła! – powiedział
zgodnie z prawdą.
– Jak to nic? Musiałeś zapytać.
– Nawet nie musiałem – przyznał Marcin z rozbrajającą
szczerością. – Ona najpierw odpowiedziała „tak”. Początkowo
nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale później od słowa do słowa,
no i jesteśmy zaręczeni.
– A pierścionek? – Maryla spojrzała badawczo na
uradowanego chłopaka. – Dałeś jej pierścionek?
– Nie mam jeszcze.
– O Matko Bosko Miasteczkosko! Ale jak to tak, zaręczać
się bez pierścionka?
– To się kupi… – powiedział Marcin powoli.
– Sama sobie kupi w końcu i wręczy tobie, żeś go jej dał. –
Pani Maryla z dezaprobatą pokręciła głową. – Tak się, chłopie,
nie robi. Wyszedłeś na ludzi, ale masz jakby pewne braki
w elementarnej edukacji. Za mało komedii romantycznych
oglądasz.
– A pani gdzieś wychodzi, pani Marylko? Teraz, gdy do pani
przyszedłem? – zapytał, widząc, że staruszka wyciąga z szafy
swoje ulubione buty.
– No przecież nie możemy tego tak zostawić! Idziemy po
pierścionek, kwiaty i zrobisz to tak, jak trzeba.
– Ale ja chciałbym z panią porozmawiać…
– Wiem, wiem, pewnie o więzieniu. Ostatnio tylko o tym
gadasz. Matko Bosko Miasteczkosko! Zaraz się ten gorący
okres prezentowy skończy. Dzieciaki na chwilę zapomną
o Mikołaju. Wiesz, o czym czasem myślę? Dobrze, że
dzieciaki nie piszą listów do Zajączka, bo mogłoby to
kosztować wiele nerwów.
– Szczególnie mnie.
– No nie wiem… – Marylka pokręciła głową. – Prędzej
mnie.
Gdyby się tak nad tym dłużej zastanowić, to można by dojść
do wniosku, że cały projekt Maryli kosztował wiele nerwów
wszystkie zaangażowane osoby. Pomaganie było fajne, ale
trzeba było nieźle się nakombinować.
– Gdy byłem mały, zastanawiałem się, jak ten Mikołaj daje
radę wszystkich obskoczyć – powiedział Marcin, wspominając
stare czasy. – Byłem pewien, że do mnie nie zdąży przyjść.
Bywały takie lata, że nie dostawałem żadnych prezentów,
i wtedy tłumaczyłem sobie, że to dlatego, bo Mikołajowi
zabrakło czasu albo po prostu sobie nie zasłużyłem, bo inne
dzieci może były grzeczniejsze ode mnie, lepiej się uczyły,
ładniej śpiewały kolędy. A ja? Ja byłem zupełnie zwyczajnym
chłopcem.
– Dla mnie, kochany, byłeś nadzwyczajnym chłopcem.
A teraz jesteś nadzwyczajnym mężczyzną, tylko czasem trzeba
cię w tyłek kopnąć, żebyś swoje kroki skierował na właściwą
drogę.
– Pani Marylko!
– Ubieraj się, idziemy. Pewne rzeczy w życiu trzeba zrobić
porządnie. A nie rachu-ciach!

Tamtego wieczoru w Miasteczku znajdowała się


najszczęśliwsza istota pod słońcem. Nazywała się Anna
Pałucka, miała dwadzieścia pięć lat i na jej serdecznym palcu
tkwił najpiękniejszy pierścionek na świecie. Złoty z dużym
niebieskim oczkiem. Na stole w jej sypialni stał wielki wazon
pełen kwiatów, a u jej stóp klęczał mężczyzna, którego
kochała.
– Bo wiesz, Aniu, pomyślałem, że to trzeba zrobić
porządnie. Robi się to tylko raz w życiu, więc nie chcę dać
plamy. Chciałbym, żebyś zapamiętała ten moment na zawsze.
Klęczę przed tobą i chciałbym zapytać…
– Ale…
– Kochanie, nie przerywaj mi, bo znowu mi odpowiesz,
zanim zadam pytanie! – Marcin roześmiał się, czule gładząc
Anię po dłoni.
– To ja już nic nie mówię. Milczę jak grób.
– Kochanie, bardzo cię kocham, dzięki tobie mój świat jest
piękniejszy, a ja staję się lepszym człowiekiem. I chciałbym,
żeby tak już było zawsze. Czy zostaniesz moją żoną?
– Tak – powiedziała Ania i zaczęła płakać ze wzruszenia.
Nigdy, przenigdy nie podejrzewała siebie o taką ckliwość
i taki romantyzm. Zawsze mocno stąpała po ziemi i drwiła
z tego typu rzeczy. Jednak ku swojemu zaskoczeniu odkryła,
że chyba każda kobieta chce chociaż raz w życiu być
księżniczką, przed którą klęczy ukochany książę i wyznaje jej
miłość. Ona tamtego dnia czuła się stuprocentową królewną.
42

Kochany Mikołaju!

Zdobyłam do Ciebie adres! Moja mama zawsze pisze maile,


ale ja chciałam napisać taki prawdziwy list. Do nas
prawdziwe listy przychodzą tylko z rachunkami i wtedy mama
się wkurza. Na przykład mówi, że za dużo wody zużywam do
kąpieli, albo krzyczy na mnie, że nie gaszę światła
w korytarzu.
Inne rzeczy przychodzą do niej mailem, ale ja tego nie
czytam. Jak pisze moja ciocia, to czasem te maile drukuje.
Paczki mama odbiera zawsze w paczkomacie. Mikołaju, czy
mógłbyś wysłać mi prezent paczkomatem? Bo mama mówi, że
jak nie ma nas w domu, to nie musi męczyć sąsiadów. Ale oni
nie wyglądają na wymęczonych, tylko wręcz przeciwnie.
Mikołaju, chciałabym dostać figurki koników, bo ja bardzo
lubię konie. Poprosiłabym Cię o prawdziwego konia, ale on
z pewnością nie zmieści się do paczkomatu, a jak sąsiedzi
dostaną prawdziwego konia, to wtedy z pewnością będą
wymęczeni.

Pozdrawiam
Nina
43

Maryla Jędrzejewska

Lata siedemdziesiąte

Jedyną rodziną pani Gertrudy była właśnie Maryla.


Oczywiście nie łączyły ich więzi krwi, ale bliskość dusz dla
obu kobiet miała dużo większe znaczenie niż pokrewieństwo.
Pani Gertruda odeszła nagle. Nikt się tego nie spodziewał.
A może ona się spodziewała? Spędziły z Marylą cudowny
wieczór, zajadały się ciasteczkami, które wcześniej upiekły,
i rozmawiały, grając w karty. Gertruda rozłożyła karty do
garibaldki, gdy nagle spojrzała uważnie na Marylę.
– Pamiętasz, co masz zrobić, gdy umrę? – zapytała
poważnym tonem.
– Pani Trudko… – wyszeptała oburzona Maryla.
– Ty mi tu nie Trudkuj, tylko pamiętaj, że masz iść do
Liszta. Na samym początku. Powiedzieć, że umarłam, a potem
on już ci powie, co masz robić. Nie daj nic zrobić tej zołzie
zza płotu.
– Pani Trudziu, ja może zrobię herbatki, bo naprawdę się
pani chyba gorzej czuje – westchnęła Maryla. – Ale na
umyśle. Bo ciało jest całkiem, całkiem. – Spojrzała na broszkę
przypiętą do białej bluzki pod szyją pani Gertrudy.
Staruszka się roześmiała.
– Ja tylko sprawdzam, czy zdasz egzamin, gdy przyjdzie
pora. Bo to bardzo ważny egzamin. Chyba najważniejszy
w twoim życiu.
– To ja jednak idę zrobić tę herbatę. Proszę nie przekładać
tych kart. – Uśmiechnęła się. – W żadnym wypadku, wszystko
widzę.

Tamtego wieczoru Maryla nie spodziewała się, że to była


ostatnia garibaldka i ostatnia herbatka w ich wspólnym życiu.
Że to był koniec ich wieloletniej przyjaźni. Nazajutrz Gertruda
odeszła. Zasnęła na zawsze w swoim łóżku, uśmiechając się
do swoich snów.
Rano, jak codziennie, Maryla wyszła z domu, niosąc
w koszyku kocie przysmaki. Zaniepokoiło ją to, że pani
Trudzia nie stała w oknie, gdy Maryla przechodziła przed jej
domem. Zwykle stała za firanką i przypatrywała się
z uśmiechem tym żarłokom. Marylka machała do niej, często
wchodziła na śniadanie. Tak też miało być i tym razem, ale
dziewczyna pomyślała, że grały w karty do późnego wieczora
i pewnie starsza pani jeszcze śpi. Jednak cały dzień chodziła
poddenerwowana, jakby przeczuwała, co się dzieje.
Tym razem Maryla wyszła z pracy nieco wcześniej.
Natknęła się na Janusza, idącego z naprzeciwka z jakąś bardzo
wychudzoną smutną kobietą. Nie mogła na to patrzeć, więc
przeszła na drugą stronę ulicy. Cały czas miała przed oczami
jej twarz. Twarz kobiety, która cierpi. Czy gdyby wiedziała
o ich romansie, cierpiałaby bardziej? A może wiedziała?
Maryla czuła się podle. Nie mogła się doczekać, kiedy
u pani Gertrudy wykrzyczy i wypłacze wszystkie miotające
nią emocje. Kiedy powie jej po raz kolejny, że życie jest
beznadziejne, a mężczyźni jeszcze gorsi, a ta pogłaszcze ją po
głowie i obieca, że wszystko będzie dobrze. Przerabiały to
nieraz. I faktycznie przez chwilę zawsze było dobrze. Jak się
jednak okazało, tym razem miało być zupełnie inaczej…
Gdy zapukała do drzwi, otworzyła jej znienawidzona
siostrzenica Trudki, Beata. Maryla po raz pierwszy widziała ją
z bliska. Wyglądała bardzo niesympatycznie. Jak stary
zgryźliwy babsztyl. Maryla starała się nie oceniać nikogo po
wyglądzie, ale gdy Beata się odezwała, Maryla była pewna, że
w tym wypadku wygląd szedł w parze z charakterem.
– Nie masz już tu czego szukać – fuknął babsztyl. – Teraz
zajmuje się nią rodzina – dodała z wyższością. – Nikt obcy nie
jest tu potrzebny.
– Co się stało? – zapytała Maryla, pełna najgorszych
przeczuć.
– Gertruda nie żyje.
– Jak… Jak to nie żyje? – Maryla nie mogła złapać tchu.
– Umarła. Po prostu. Stara już była, najwyższy czas –
powiedziała oschle Beata. – Starzy ludzie umierają.
– Czy… Czy… mogę się z nią pożegnać? – zapytała cicho
Maryla.
Beata z pewnym wahaniem otworzyła drzwi.
– Wejdź. Ale cicho.
W korytarzu piętrzyły się puste kartony. W pokoju, gdzie
leżała Gertruda, wszystkie szafki były pootwierane, na stole
stała również otwarta szkatułka z biżuterią.
– Co pani robi? – zapytała Maryla.
– Biorę, co moje – odparła Beata. – Potem rozkradną.
Maryla spojrzała na nią z niechęcią. Podeszła do Gertrudy,
uklękła przed łóżkiem i zmówiła cicho Wieczny odpoczynek.
Bezgłośnie płakała. Jeszcze wczoraj pani Gertruda jej
przypominała, że w razie jej śmierci Marylka ma szybko
powiadomić Piotra Liszta.
– Nie wiem, jak pani może teraz kraść to wszystko. Ciało
pani cioci jeszcze nie ostygło, a pani zamiast się z nią
pożegnać… – wyszeptała na koniec.
– Bezczelne dziewuszysko! Kraść?! – krzyknęła oburzona
Beata. – To wszystko będzie moje. Wszystko! Byłam jej
najbliższą krewną. Rodziny się nie wybiera – dodała po
chwili, już ciszej. – Ja tylko układam tutaj, by ten bałagan
zlikwidować. Nie wiem, jak ona mogła żyć w takim chlewie!
Maryla po raz ostatni rozejrzała się po pokoju. Na stole
leżała talia kart, jakby przygotowana do gry, filiżanka
z niedopitą herbatą i nadgryzione ciastko.
– Mogę to wziąć? – zapytała, wskazując na karty. –
Chciałabym mieć po niej jakąś pamiątkę.
Beata zmrużyła oczy. Pomyślała, że chyba karty nie są
niczym wartościowym i… lepiej, żeby ta gówniara wzięła je
niż coś cennego…
– Weź – zgodziła się wspaniałomyślnie, choć przecież
dzieliła skórkę na niedźwiedziu. – W końcu w porządnym
domu nikt nie gra w karty.
– A kiedy pogrzeb? – zapytała Marylka.
– Pogrzeb? Jeszcze nie miałam czasu się tym zająć –
powiedziała Beata, zawijając kryształowy wazon w starą
gazetę i wkładając go do kartonu.

Maryla chciała uciec od tego wszystkiego. Od pustego


domu, pozbawionego ciepła Gertrudy, od ciszy, jaka tam
panowała, i od tej wrednej Beaty. Pobiegła szybko wzdłuż
ulicy. Nie podobało jej się to wszystko, co się tam działo.
Pamiętała o obietnicy danej pani Trudzi – w razie jej śmierci
jak najszybciej zawiadomić pana Liszta. Stanęła przed wielką
kamienicą, a po chwili zapukała do drzwi mieszkania.
Otworzyła jego wnuczka, Magdalena. Znały się ze szkoły.
– Dziadka nie ma, jest w kancelarii. Może wieczorem
przyjdziesz?
– Muszę szybko z nim porozmawiać. Pobiegnę do
kancelarii.
– Pożyczę ci rower, jeśli chcesz – zaproponowała Magda.
Kancelaria znajdowała się dokładnie na drugim końcu
miasta. Miasteczko nie było zbyt wielkie, ale z jednego końca
na drugi szło się blisko godzinę, zatem rower był idealnym
rozwiązaniem. Pędziła, jakby ją ktoś gonił. Po kilku minutach
stanęła przed wysoką kamienicą i przeczytała tabliczkę
przybitą na drzwiach.

Kancelaria Notarialna
mec. Piotr Liszt

Nacisnęła klamkę i weszła do środka. Przy stole


w pierwszym pokoju siedziała druga wnuczka Piotra Liszta,
Tamara. Dwa albo trzy lata starsza od Maryli. Również
chodziły do tej samej szkoły, znały się z widzenia.
– Ja… Ja do pana Liszta…
– A w jakiej sprawie?
– No… właściwie nie wiem… Pani Gertruda umarła
i prosiła, żebym szybko poszła do pana Liszta i go o tym
poinformowała.
Tamara patrzyła na nią zdezorientowana.
– No, zanim umarła, prosiła mnie o to – doprecyzowała
Maryla z lekkim uśmiechem przez łzy.
– Tak, tak, rozumiem. Zaraz zapytam dziadka, czy może cię
przyjąć. Powiem, że w sprawie testamentu.
– Ale ja nie w sprawie testamentu… – obruszyła się Maryla,
mając przed oczami Beatę, która zawija kryształy w stare
gazety. – Ja tylko dlatego, że pani Trudzia odeszła
i powiedziała, że koniecznie mam tutaj od razu przyjść.
Spełniam ostatnią wolę zmarłej…
Drzwi za Tamarą się zamknęły, ale nie minęła minuta i pan
Piotr Liszt wyszedł ze swojego gabinetu.
– Wyrazy współczucia, moje dziecko. – Uścisnął jej dłoń. –
Zapraszam panią do siebie. Porozmawiamy.
Maryla nie wiedziała, o co chodzi i dlaczego mężczyzna,
który znał ją od dziecka, traktował ją tak oficjalnie.
– Masz akt zgonu? – zapytał notariusz.
Maryla pokręciła głową.
– Musimy załatwić odpis.
– Ale… Po co?
– Testament, moje dziecko.
– Testament? – zdziwiła się Marylka. – Jaki testament?
– No jak to jaki? Gertrudy. Ale zanim to wszystko sobie
omówimy, musimy mieć akt zgonu. Chociaż podejrzewam, że
nie minie dzień, aż ktoś się u mnie z tym aktem zgonu zjawi.
– No, ale po co ja do tego testamentu?
– Już niedługo dowiesz się, dziecko, wszystkiego… –
Otworzył drzwi. – Wiem, że to wszystko dla ciebie bardzo
trudne – zwrócił się do Maryli, a potem powiedział do
wnuczki: – Tamarka, zabierz może Marylkę na obiad. Pewnie
nic dzisiaj nie jadła i wygląda, jakby zaraz miała zemdleć.
A do tego przecież nie możemy dopuścić.
Pan Liszt się mylił. Beata nie przyszła do niego z aktem
zgonu. Pewnie nie miała czasu się tym zająć, bo była
zaaferowana czymś zdecydowanie innym. Akt zgonu zobaczył
dopiero na pogrzebie. Przyniósł polne kwiaty. O tym życzeniu
staruszki powiedziała mu Maryla. Sama też miała w ręku
wielki bukiet kwiatów narwanych o poranku.
Beata czyniła honory głównej płaczki żałobnej
i przyjmowała kondolencje od wszystkich. Na pytania
o Gertrudę wymyślała niestworzone historie. Jak to przed
śmiercią jej pomagała, jak dotrzymywała jej towarzystwa, by
wieczory staruszki nie były takie samotne. Nawet łzy jej
z oczu ciekły niczym strugi deszczu.
– Do ostatnich chwil byłam przy niej. Spędzałyśmy razem
bardzo dużo czasu – mówiła. – Ciocia nie miała dzieci, więc
traktowała mnie jak córkę. – Wzdychała teatralnie, obłudnica.
– Umarła, trzymając mnie za rękę…
Maryla nie umiała na to patrzeć i tego słuchać. Wiedziała,
jak było naprawdę. Stała z boku i nic nie mówiła. W pewnym
momencie podszedł do niej Janusz. Położył dłoń na jej
ramieniu w geście współczucia. Nie odtrąciła jego ręki.
– Marylko, wiem, że ona była dla ciebie bardzo ważna. –
Przełknął głośno ślinę. – I tutaj, nad jej grobem, jeszcze raz cię
przepraszam… Obiecuję, że kiedyś ci to wynagrodzę…
Przyrzekam ci to, choćbym miał cię znaleźć na końcu świata.
Maryla nic nie odpowiedziała. Nie była teraz w stanie
myśleć o czymkolwiek innym niż o odejściu Gertrudy. Gdy
zmówiono ostatnią modlitwę, bez słowa odeszła w stronę
cmentarnej bramy.
– Maryla! – usłyszała wołanie. To była Tamara. – Maryla,
przyjdź pojutrze o piętnastej do kancelarii dziadka. Ale proszę
cię, niby przez przypadek. Że do mnie. Masz tutaj zegarek,
pożyczam ci go. Powiesz, że przyszłaś oddać. Dziadek nic nie
wie… A może wie, ale nikt inny nie może wiedzieć, bo byśmy
mieli kłopoty. I… Moje kondolencje… To ty byłaś dla niej
najważniejszą osobą… Trzymaj się, kochana!

Maryla nic nie rozumiała z tej całej sytuacji. Starała się żyć
jak dotychczas, ale bardzo brakowało jej codziennych, choćby
kilkuminutowych spotkań ze staruszką. Takiej zwykłej
rozmowy, uśmiechu, wymiany miasteczkowych plotek. Nikt
jej już nie machał zza firanki, gdy karmiła koty. Nikt nie
zapraszał na partyjkę garibaldki o zmroku.
Czasem przechodziła obok domu Gertrudy i wyobrażała
sobie, że jej nie ma przy oknie, bo jest w drugim pokoju albo
właśnie przygotowuje dla nich gorącą herbatę i piecze
ciasteczka. A potem jak zawsze z uśmiechem przywita ją
w progu i będą rozmawiać o wszystkim i o niczym, ciesząc się
swoim towarzystwem.

Tamtego dnia Maryla jechała na rowerze do kancelarii,


zgodnie z umową miała oddać zegarek. Nie wiedziała, po co ta
cała maskarada, ale nie miała siły tego analizować.
Dochodziła piętnasta.
Postawiła rower w korytarzu i weszła do środka, do
poczekalni.
– A co ty tu robisz? – usłyszała oburzony głos.
Beata. Nielubiana siostrzenica Gertrudy. „Ta zza płotu”, jak
mawiała jej przyjaciółka.
– Co ty tu robisz? – powtórzyła Beata. – Panie mecenasie,
ona mnie nachodzi! Ona mnie nęka! Tak nie można! Najpierw
wciąż nachodziła ciotkę, łudząc się, że dostanie jej majątek,
a teraz i mnie gnębi! To już jest przesada! Ileż można!
Dziewczyno, czy ty nie masz swojego życia, swojej rodziny?!
– Ale… Ale… – zaczęła Maryla, ale nie dokończyła, bo
z opresji wyratowała ją Tamara.
– O, Marylka, bałam się, że zapomnisz o tym zegarku!
A przydałby mi się, bardzo go lubię! – zawołała. – No co? –
Spojrzała na zaskoczonego dziadka. – Pożyczyłam niedawno
Maryli zegarek i właśnie mi go przyniosła. – Uśmiechnęła się
i wyciągnęła rękę.
Maryla położyła na niej mały damski zegarek.
– Zaskakujące, ale w sumie dobrze się składa – powiedział
notariusz. – Obie panie poproszę do środka.
– Obie? – naburmuszyła się Beata. – Jak to obie? Ja jestem
jedyną rodziną zmarłej! Nie chcę omawiać naszych spraw
przy tej dziewczynie!
– Spokojnie, pani Beato. Mamy szczęście, że pani Maryla
akurat się tutaj pojawiła. Gertruda byłaby zadowolona.

Dnia 14 listopada 1972 roku przed Piotrem Lisztem,


notariuszem w Kancelarii Notarialnej w Mieście, stawiła się:
Gertruda Bielawska, córka Jana i Marianny, zamieszkała
w Mieście, ul. Różana 14.
Tożsamość stawiającego notariusz ustalił/a na podstawie
dowodu osobistego AA 01081101123.
TESTAMENT
§ 1 Gertruda Bielawska oświadcza, że do całości spadku
powołuje Marię Jędrzejewską, córkę Karola i Janiny,
urodzoną dnia 11 sierpnia 1949 w Mieście, zamieszkałą
w Mieście, przy ul. Miłej 32.

– Nie rozumiem! – krzyknęła Beata. – Co się tutaj dzieje? To


jest jakaś kpina!
– Ja też nie rozumiem… – powiedziała cicho Maryla.
– Niby ona ma wszystko dostać? Ona?! Zupełnie obca?
Przecież ona do niczego tu nie ma prawa! Ja powinnam
wszystko odziedziczyć!
– Stało się jednak inaczej, pani Beato. Wola Gertrudy została
wyrażona w testamencie i jego zapis jest jednoznaczny. Pani
Maryla Jędrzejewska dziedziczy wszystko. Dom i całe jego
wyposażenie. Sporządzona została nawet lista, w której
wyszczególnione są wszystkie rzeczy należące do zmarłej. Tak
na wszelki wypadek, gdyby czegoś tam nie było, na przykład
coś przez przypadek znalazło się w pani domu… – Notariusz
spojrzał wymownie na Beatę. – Ale rozumiem, że nie
zabierała nic pani do siebie po śmierci ciotki?
– Też mi coś! – prychnęła Beata. – Taka wdzięczność za
wszystko, co dla niej robiłam! Tyle poświęcenia! – Wstała
z krzesła i już chciała odejść, ale notariusz ją zatrzymał.
– Pani Beato, jeszcze jedna sprawa. Chyba powinna pani
oddać klucze… Od domu pani Gertrudy.
Beata rzuciła klucze na podłogę i wyszła, trzaskając
drzwiami.
Maryla spojrzała z niepokojem na pana Liszta.
– O Boże, i co teraz? – zapytała przerażona.
– Teraz? Teraz chyba jesteś bogata, moje dziecko.
44

Listopad 1986
Kochany Mikołaju,

Bardzo Cię proszę o lalkę Barbie ze zginanymi kolanami. Ale


nie takimi, co są zawiasy, tylko takimi, co nie widać. Nie
jestem pewna, czy wiesz, o co mi chodzi, bo pewnie nie znasz
się na lalkach, chociaż chyba Mikołaj musi się znać na
wszystkich zabawkach świata.
Chciałabym jeszcze dostać Kena. Tylko czy jest Ken
z prawdziwymi włosami, a nie takimi namalowanymi? Bo ja
bym nie chciała, by miał narysowane włosy, tylko takie, że
można by go uczesać.
Podobno w pewexie są za 1,20 dolara ubranka dla lalki
Fleur. Jakbyś był w okolicy, to poproszę o takie ubranko. Ono
będzie pasowało na Barbie, bo ona ma podobne wymiary,
tylko mniejszą nogę.
I dlatego ją wolę od Fleur. Fleur ma też wielką głowę
i trochę gorzej zgina kolana, dlatego mi się mniej podoba, ale
jakby nie było Barbie, to Fleur też może być.

Katarzyna
45

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

– Marcinku, a jak tam ta twoja narzeczona? – zapytała


Maryla, gdy następnym razem Marcin przyniósł listy. –
Przygotowania do ślubu ruszyły czy trzeba znowu delikatnie
cię kopnąć w zadek?
– A co mi po ślubie, jak żona w więzieniu będzie mnie
odwiedzać?
– O Matko Bosko Miasteczkosko! Ten znowu z tym
więzieniem! Chyba naprawdę marzy ci się jakiś wątek
kryminalny w twoim życiu!
– Wcale nie! – zirytował się Marcin. – Staram się być
prawym obywatelem, a tu cały czas mi się nie udaje. – Wyjął
z torby cztery listy. – I to trochę przez panią!
– O Matko Bosko Miasteczkosko, przeze mnie zaraz. –
Wzięła listy. – Tylko cztery? Ja już nie wiem, co to się dzieje.
Te dzieciaki teraz marzeń nie mają? Listów nie piszą?
– Maile piszą – powiedział Marcin.
– Zapomniałam! Zapomniałam o mailach! Przecież ja tego
komputera od tygodnia nie włączałam! Otwórz no, Marcinku,
to pudło.
– Które pudło?
– Komputer otwórz, proszę. – Marylka wskazała ręką na
laptop stojący na stoliczku.
– O nie, pani Marylko, ja tego laptopa nie dotykam –
zaprotestował.
– Techniki się boisz?
– Wystarczy, że kradnę listy nie do pani i je pani przynoszę.
Maili już kraść nie będę, bo na tym to ja się kompletnie nie
znam. Zresztą na kradzieży listów również nie, bo dzisiaj to
nawet jedna baba mnie przyuważyła.
Maryla wyraźnie się zaniepokoiła.
– Jak to przyuważyła? – zapytała.
– No złapała mnie na gorącym uczynku. Taka stara jakaś
była.
– Marcinie drogi, czy ty masz coś przeciwko starym babom?
– obruszyła się Marylka.
– Ależ w życiu! No ale nawet jeśli, to pani nie jest starą
babą! To ostatnie, co bym pomyślał o pani!
– A kim według ciebie jestem? – huknęła Maryla, patrząc na
niego z wyrzutem.
– Uroczą staruszką. – Uśmiechnął się promiennie.
– Dobrze zostałeś wychowany, chłopcze. – Maryla
zarumieniła się z zadowolenia. – Urocza staruszka. Ładnie.
– Gdyby nie pani, to nie wiem, jak bym skończył…
A w zasadzie wiem. Z butelką na ławce przed blokiem.
– No właśnie. Na dobrą drogę cię wyprowadziłam, a ty
nawet nie chcesz mi pomóc z tymi mailami.
– Pani Marylko, może bym nawet pomógł, choć przyznaję,
że niechętnie, ale ja nawet nie umiem! – zarzekał się Marcin.
– Nie umiem, nie umiem. Jak człowiek chce, to wszystko
umie. – Urocza staruszka wzruszyła ramionami, równie
uroczo. – Ja też nie umiałam, ale się naumiałam – dodała. –
Ale czekaj, zboczyliśmy z tematu.
– A z jakiego, pani Marylko? Więziennego? – burknął
Marcin, modląc się w duchu, żeby nie musiał siadać do tych
maili. To z pewnością nie byłaby okoliczność łagodząca dla
sądu.
– Nie, żadnego więziennego. Kto cię przyuważył?
– No mówiłem, że… – zaczął mężczyzna.
– Stara baba – dokończyła Marylka. – Mówiłeś, że stara
baba.
– No. Takiego miała koka siwo-czarnego. I była
niesympatyczna. Taką minę miała jakąś… Usta zaciśnięte.
– Marcinku! Jak ty po tych kilku sekundach możesz ocenić,
czy ktoś jest sympatyczny czy nie?
– A właśnie, że mogę. Pani Marylko, naprawdę mogę.
Czasem można człowieka widzieć przez sekundę i się już wie.
Energię się wyczuje.
Maryla machnęła ręką.
– Kaszpirowski się znalazł – mruknęła pod nosem. – Albo
inny bioenergoterapeuta – dodała, a po chwili zapytała: – I co
ona zrobiła?
– Najpierw zauważyła, jak ze skrzynki wyciągam list
i chowam do kieszeni. Wydawało mi się, że mnie obserwuje,
ale jak potem na nią spojrzałem, to wyglądało, jakby w ogóle
na mnie nie patrzyła. Coś tam niby oglądała na wystawie
sklepowej.
– Może przesadzasz? – stwierdziła Maryla. – Może wcale się
nie zorientowała? Ciągle mówisz o tym więzieniu, a wiesz,
strach ma wielkie oczy, to może ci się wydawać, że wszyscy
cię obserwują…
– To co robiła potem pod pani oknem?
– Pod moim oknem? – zdziwiła się Marylka.
– Tak. Może bym nawet nie zwrócił na nią uwagi, ale miała
taki charakterystyczny żółty beret. Rzuca się w oczy.
– Może… spacerowała? – zasugerowała nieśmiało, niezbyt
wierząc w to, co powiedziała.
Marcin pokręcił głową.
– Chyba nie. Mówiłem, że była stara i przygarbiona, ledwo
dreptała, więc pewnie najchętniej by sobie posiedziała
w fotelu, a nie włóczyła się po okolicy. I to w taką paskudną
pogodę. Nie wyglądała mi na kogoś, kto jest fanem
spacerków.
– A na kogo?
– Na starego zgryźliwego babsztyla – odparł wprost.
– Marcinie! – Marylka była oburzona.
– No pytała pani, to odpowiadam – powiedział grzecznie. –
Pani Marylko, byleby z tego żadnych kłopotów nie było!
– Mówisz jak Wiesia!
– A właśnie, byłem wczoraj u pani Wiesi.
– I co?
– Bez zmian. Nadal kłopotów nie lubi i przekazuje pani
nalewkę ku zdrowotności.

Wieczorem, pijąc nalewkę, Marylka zastanawiała się, kim


mogła być kobieta, która przyłapała Marcina na wyciąganiu
listów ze skrzynki i chowaniu ich do swojej prywatnej torby.
No nie dało się ukryć, że nie było to do końca legalne, a już na
pewno moralnie wątpliwe. Oczywiście moralnie wątpliwe,
jakby na to spojrzeć powierzchownie, bo jakby się w temat
zagłębić, to już nie. Przecież chodziło o spełnianie marzeń,
a to nie mogło być złe.
Matko Bosko Miasteczkosko, jakie to wszystko było
skomplikowane. No nic, trzeba będzie czekać na rozwój
wydarzeń. I w sumie nie dziwiła się Marcinowi. Przypomniała
sobie, że też znała kiedyś jedną taką, która na pierwszy rzut
oka wyglądała bardzo niesympatycznie i taka też była.
Nazywała się Beata. Nawet nie musiała się specjalnie
odzywać, by już wtedy można było ją nazwać zgryźliwym
babsztylem. Matko Bosko Miasteczkosko! A jeżeli to była
właśnie Beata?
– Janusz, czy my kiedyś pomogliśmy jakiemuś prawnikowi?
– Zadzwoniła tego samego dnia do przyjaciela.
– Prawnikowi chyba nie.
– A nie uważasz, że to dziwne?
– Ale że co dziwne?
– No, że prawnicy nie potrzebowali naszej pomocy nigdy,
nawet gdy byli dziećmi. Lekarze potrzebowali, artyści
potrzebowali, a prawnicy sobie dawali zawsze radę?
– Chyba coś w tym jest. A na co ci prawnik, Marylko?
– A tak tylko pytam – szybko odpowiedziała. Zbyt szybko.
– Marylko, czy ty masz jakieś kłopoty? – zaniepokoił się
Janusz. – Potrzebujesz pomocy prawnika?
– Jeszcze nie – powiedziała krótko. – Jeszcze nie mam.
A w zasadzie nie mamy. Bo wiesz, Janusz, jak wszyscy
pójdziemy do więzienia, to nie mamy nawet prawnika, który
by nas stamtąd wyciągnął. Mamy lekarzy, którzy by nas
leczyli, artystów, muzyków, ale jakoś się o prawnika nie
postaraliśmy.

Tamtej nocy śniło się Marylce, że była nauczycielką. Zajęcia


prowadziła w klasie o specjalizacji więzienno-prawniczej.
Żaden z jej uczniów nie miał jeszcze dziesięciu lat, wszyscy
natomiast byli ubrani w dobrze skrojone garnitury i garsonki.
Z aktówkami pod pachami podchodzili do niej i wyciągali
swoje listy do Mikołaja.
– Prosiłem o piłkę i jej nie dostałem. Musiałem się uczyć
całymi dniami i zostałem prawnikiem.
– Prosiłam o lalkę, ale moja mama dała mi Kodeks karny. –
Dziewczynka machała książeczką w różowej okładce. – Nie
mogłam się bawić lalką, więc zostałam prawnikiem.
– A ja musiałam zawsze roztrząsać problemy moich braci
i mówić, kto jest winny – użalało się niemowlę w okularach. –
Musiałam zostać prawnikiem.
To było gorsze, niż jakby jej się śniły wampiry.
Zdecydowanie gorsze. Cała klasa prawników i każdy
z pretensją w głosie! No przecież nie mogła wszystkim dać
tych cholernych piłek i lalek!
– A w sumie dlaczego nie? – zapytał ją we śnie stary
zgryźliwy babsztyl, który był nie kim innym, jak siostrzenicą
Gertrudy, Beatą. – Mogłaś, ale tego nie zrobiłaś i teraz masz
przechlapane! – dodała z uśmiechem.
W tym momencie Marylka obudziła się z krzykiem. Stary
zgryźliwy babsztyl w postaci siostrzenicy pani Gertrudy był
najgorszym, co mogło jej się przytrafić. Zarówno we śnie, jak
i – co się okazało chwilę później – w życiu.
46

Od: Edyta Kowalska


Do: Święty Mikołaj Rovaniemi
Dw: Magdalena Kowalska
Data: 18 listopada 2019
Temat: List do Mikołaja

Kochany Mikołaju,
Przesyłam ci kilka linków do rzeczy, które chciałabym
dostać. To sklepy internetowe.
1. http://prezent1.pl
2. http://prezent2.pl
3. http://prezent3.pl
4. http://prezent4.pl
Oczywiście to jest do wyboru. Zrób mi niespodziankę.
Edyta
47

Maryla Jędrzejewska

Lata siedemdziesiąte

Gdy Maryla usłyszała, że jest bogata, zrobiło jej się słabo.


Notariusz potem twierdził, że nie upadła z powodu tego
spadku, ale dlatego, że uderzyła ją Beata, która nagle
zdecydowała się wrócić do jego gabinetu tylko po to, by
z całych sił trzepnąć Marylę.
Biedny notariusz nigdy nie rozumiał tych damskich gierek,
ale widać kobiety są bardziej agresywne od mężczyzn, bo on,
Piotr Liszt, jeszcze w swoim życiu nigdy nikogo nie uderzył.
Nawet w piaskownicy. Nie to, że nie miał ochoty, bo miał
wiele razy, ale zawsze dobre wychowanie zwyciężało. Po
latach wciąż nie wiedział, czy to dobrze czy to źle, ale
przynajmniej mógł sobie codziennie rano spojrzeć w lustrze
w oczy. No prawie mógł. I dlatego teraz obiecał sobie, że zrobi
wszystko, by pomóc tej dziewczynie. Żeby odpokutować to,
co nabroił w przeszłości. Stanowczo wyprosił Beatę, a Maryli
kazał usiąść w swoim fotelu (był dalej od drzwi).
– To co teraz zrobisz, moje dziecko? – zapytał. – Pamiętaj,
że ja we wszystkim ci pomogę. Wiem, że była bliska
Gertrudzie, więc jestem jej to winien.
– Nie wiem… – Maryla pokręciła głową. – Zupełnie nie
wiem. To spadło na mnie tak nagle. Byłam w domu Gertrudy
po jej śmierci. Wzięłam tylko talię kart. Tę, którą zawsze
grałyśmy w garibaldkę.
– Gdybyś miała ochotę zagrać, jestem do dyspozycji.
Maryla się uśmiechnęła.
– Będę pamiętać.
– Gertruda mi powiedziała, że nie chce ci robić kłopotu. I że
nie miałaby ci za złe, jeżeli sprzedasz jej cały majątek. Masz
zacząć nowe życie. Zupełnie od początku. Od ciebie zależy,
jak zechcesz to zrobić. Chciała, żebyś miała wybór i więcej
możliwości.
– Kiedyś mówiła, że żałuje jednego… mogła to wszystko
sprzedać, by pomagać innym. Nie miała swoich dzieci…
– Czasem los tak chce… – Wypił łyk herbaty, próbując
ukryć wzruszenie. – No nic, wiele się dzisiaj wydarzyło
i chyba dobrze ci zrobi odpoczynek, moje dziecko. Idź do
SWOJEGO domu. Spójrz na niego jeszcze raz i podejmij
decyzję. Nie musisz się spieszyć. Możesz spokojnie się
zastanowić nad przyszłością. Pieniądze szczęścia nie dają, ale
ułatwiają wiele spraw. Cokolwiek postanowisz, pomogę pani.
Obiecałem to Gertrudzie. Trzeba życiowe głupoty
odpracować. A w zasadzie nie głupoty… – Zamyślił się, jakby
zastanawiając się, czy powinien coś wyznać. – Kiedyś ją
kochałem… Ale czasem życie się tak układa, że dwoje ludzi
mimo ogromnej miłości nie może być razem. Chociaż teraz,
gdy mam już swoje lata, myślę, że wszystko można. I trzeba
iść za głosem serca, intuicji, a nie chłodno kalkulować. Zatem
jeśli chcesz rady starego człowieka, to sugeruję, żebyś zrobiła
to, co ci serce podpowiada. I absolutnie nie martw się tym, co
ludzie powiedzą.
– A gdyby zrobić tak, jak ona chciała? Wszystko sprzedać po
to, by żyć sobie spokojnie i pomagać innym?
– Tego nie mogę ci powiedzieć. To ma być twoja decyzja.
I pamiętaj, dobro zawsze wraca. Czasem nieco inaczej,
krętymi drogami, naokoło, czasem od innych ludzi, ale wraca
zawsze.
Maryla postanowiła sobie to zapamiętać.

Długo nie mogła podjąć decyzji. Pomieszkiwała trochę


w swoim starym mieszkaniu, trochę w odziedziczonym domu.
Oglądała stare zdjęcia, przeglądała zawartość szuflad. To
pewnie były skarby Gertrudy. Jak mogłaby sprzedać coś, co
było tak ważne dla jej przyjaciółki? A może nie było takie
ważne? Gdyby tylko mogła ją o to zapytać…
Na cmentarz chodziła codziennie. Na początku milczała,
nieco obrażona na Gertrudę. A potem zaczęła z nią rozmawiać.
– Nawet nie dałaś mi się odegrać w tę garibaldkę. Tak się nie
robi! To jak ucieczka z tonącego okrętu! Wprawdzie okręt nie
tonie, ale jesteś mi tak bardzo potrzebna! Zostałam zupełnie
sama. I co mam teraz zrobić? Każdy dzień jest taki sam.
Identyczny. Praca taka sama, powroty do domu i samotność.
Ostatnio mieszkałam w twoim domu, ale to kosztuje mnie
dużo emocji. Siedzę wieczorami otulona chustą, którą kiedyś
ode mnie dostałaś. Tam też jest cząstka ciebie. Chusta pachnie
Panią Walewską, pachnie tobą. Gdy się nią otulam, jest mi
trochę lepiej. Jakbym przytulała się do ciebie i mogła
wypłakać wszystko, co mnie boli. Czy ja kiedykolwiek
powiedziałam, jaka jesteś dla mnie ważna? Chyba nigdy.
Dlaczego nie mówimy ludziom, że są dla nas ważni? Często
nadużywamy słowa „przyjaciel”, ale tak od serca nie mówimy
komuś, ile dla nas znaczy. Może trzeba to zmienić?
Prowadzimy jakieś dziwne gierki zamiast wprost mówić
„kocham cię”. Chociaż, Gertrudo, czasem to „kocham cię” do
niczego dobrego nie prowadzi. I u mnie, i – jak widać –
u ciebie tak się stało. Historia lubi się powtarzać.
I zastanawiam się, czy ja naprawdę powinnam to wszystko
sprzedać i zacząć od nowa. Przecież nawet nie mam się kogo
poradzić!

Kilka tygodni porządkowała szpargały Gertrudy, poznając


historię jej życia. Nawet znalazła kilka listów i stary
pamiętnik. Pamiętnik, w którym opisywała miłość do Piotra
Liszta. Maryla doszła do wniosku, że on chyba powinien to
zobaczyć. A może nie chciałby rozdrapywać starych ran?
Wahała się, ale ostatecznie któregoś dnia poszła do niego
i wręczyła mu zeszyt.
– Nie wiem, czy będzie pan chciał to czytać… Ale może
warto? Pewnie by chciała, by do pana trafił. Piszę tutaj o panu
i o uczuciu, które was połączyło.
Drżącymi rękami przejął od niej notatnik.
– Dziękuję. Przeczytam.

Kilka dni później do jej drzwi zapukała Tamara, wnuczka


Liszta. Przyniosła zamkniętą kopertę, podpisaną „Maria
Jędrzejewska”.
– Dziadek zmarł. Przedwczoraj – powiedziała cicho. – Gdy
sprzątałam w jego pokoju, zobaczyłam ten list. Pogrzeb jutro,
gdybyś miała ochotę pożegnać dziadka.
Zrobiła sobie herbatę i usiadła przy stole, przy którym
zwykle siedziały razem. W kopercie był pamiętnik, który jakiś
czas temu zaniosła do notariusza, i listy zaadresowane do
Gertrudy. Nie było na nich znaczka, tak jakby nigdy nie
zostały wysłane. Nawet koperty nie były zaklejone. Maryla
przez chwilę wahała się, czy powinna otworzyć którąkolwiek.
Przecież to tak, jakby podsłuchiwała cudze rozmowy, jakby
wkraczała w czyjeś życie… Ale przecież była do tego życia
zaproszona. Zarówno przez Gertrudę, jak i Piotra Liszta.
Wyjęła pierwszy list.

Gertrudo,
Nie wiem, czy kiedykolwiek zdobędę się na odwagę i wyślę
do Ciebie ten list. Tak bardzo chciałbym z Tobą porozmawiać
i wyjaśnić Ci kilka spraw. Podejrzewam, że nie będziesz
chciała mnie słuchać, a list możesz spalić, nie czytając.
Może kiedyś, gdy umrę, ten list trafi do Ciebie. Będziesz
wiedziała, że kochałem Cię najbardziej na świecie. Na
początku myślałem, że nieszczęśliwa miłość istnieje tylko
w powieściach. Okazało się, że w życiu jednak też. Ale tamten
tydzień, gdy spotykaliśmy się codziennie, był najszczęśliwszym
tygodniem mojego życia. I tak czasem sobie marzę o tym, że
kiedyś to uczucie wróci. Będę pisał do Ciebie, choćbyś miała
nigdy tego nie przeczytać. To będą takie listy pełne marzeń…

Listów było dużo, wszystkie związane białą wstążką.


Początkowo Maryla nie zauważyła, że jeden z nich nie był
zaadresowany do Gertrudy, tylko do niej. Przeczytała go i już
w zasadzie podjęła decyzję, co robić. W przekonaniu, że
powinna sprzedać wszystko i wyjechać daleko, pomógł jej
Janusz, którego spotkała następnego dnia.

Janusz szedł ulicą ze swoją żoną. Ona poruszała się z


trudem, wsparta na jego ramieniu. Jak zawsze blada, niemalże
słaniająca się na nogach. Maryla uciekała wzrokiem, by na
nich nie patrzeć, za bardzo to bolało. Pamiętała o słowach
pana Liszta, że nigdy nie jest za późno, by zacząć od nowa.
Podjęła decyzję, że to właśnie powinna zrobić. Zostawić
wszystko za sobą i zrobić coś takiego, co zupełnie odmieni jej
życie. Wiedziała, że gdy zostanie tutaj, nic nie osiągnie. Nie
chodziło o karierę zawodową. Lubiła swoją pracę na poczcie.
Akurat tego brakowałoby jej najbardziej. Ale przecież poczty
są wszędzie… Mogła pracować w dowolnej miejscowości.
Miała już dość Miasta. Usłyszała nawet, że ludzie zaczęli
szeptać za jej plecami, że to ona otruła panią Gertrudę, że
zaczęli gadać, że miała romans z żonatym mężczyzną…
Oczywiście wiedziała, kto za tym wszystkim stał. Trudno było
jednak zaprzeczyć, że w każdej plotce jest ziarno prawdy.
Żonaty mężczyzna był i jego też nie chciała widzieć. Gdyby
straciła go z oczu, z pewnością wszystko mniej by bolało.
Miała dosyć ludzi. Złych ludzi.
To miała być ostatnia noc w domu pani Gertrudy,
a w zasadzie w jej domu. Wieczorem do dużej walizki
spakowała kilka pamiątek. Szydełkową chustę, haftowaną
makatkę, która wisiała na ścianie, pamiętnik, listy, filiżanki,
w których piły kawę, i srebrny nożyk do otwierania listów.
Resztę z żalem postanowiła sprzedać. O pomoc poprosiła
Tamarę, wnuczkę notariusza, która przejęła kancelarię.
– Pani Gertruda wiedziała, że tak zrobisz – powiedziała
Tamara. – Dziadek mi mówił. – Uśmiechnęła się, a w jej
oczach zaiskrzyły się łzy. – A zapytam z ciekawości… Co
chcesz zrobić z tymi pieniędzmi?
– Chcę… wyjechać z Miasta. Nie będę żyła jak królowa. Po
prostu pieniądze będą czekały na swoją szansę, na dobry plan.
Może kiedyś się przydadzą? Ja naprawdę nie wiem, dlaczego
Trudka mi wszystko zapisała. Przecież jest tyle innych ludzi
na świecie.
– Ja wiem.
Maryla spojrzała na Tamarę pytająco.
– Wiesz?
– Wiem. Po prostu jesteś mądrą młodą kobietą. I uciekaj od
plotek i złych ludzi. Zaczynaj od nowa.
„Mądra młoda kobieta” sprzedała dom i mieszkanie i kupiła
sobie nieduże mieszkanko w pobliskim Miasteczku, przy ulicy
Magicznej. Miała nadzieję, że tam przeszłość jej nie dosięgnie
i będzie mogła z radością spojrzeć w przyszłość.
Była bogata. Matko Bosko Miasteczkosko, była bajecznie
bogata!
– Jestem bogata – szepnęła do lustra. – I co teraz? – zapytała
samą siebie. – I nic – odpowiedziała. – Życie tak samo się
toczy, a los zdecyduje, kiedy te pieniądze się przydadzą. Jak
będą potrzebne, wykorzystam je odpowiednio.
Spojrzała jeszcze raz na swoje lustrzane odbicie.
– Nie zmieniaj się – powiedziała na głos. – Nie zmieniaj się
za nic w świecie. Bo fajna z ciebie Marylka. – Uśmiechnęła
się do siebie.
48

Pani Mario,

Chociaż będę zwracał się do Pani tak jak wszyscy. Tak jak
Gertruda… Marylko.
Chciałbym, by Pani przejęła moje wszystkie listy, kiedy
umrę. Teraz ciężko mi mówić, że umrę, bo to wydaje się tak
bardzo nierealne. Ale każdy kiedyś umiera. Taka kolej rzeczy.
Gdy mnie już nie będzie na tym świecie, nie chciałbym, by te
listy dostały się w ręce mojego syna czy wnuczek. Byłoby im
przykro. A ja nie lubię ludziom sprawiać przykrości.
Marylko, dziękuję Ci, że w ostatnich latach życia Gertruda
miała Ciebie. Za każdym razem cierpiałem, że nie ma jej przy
mnie, ale cóż miałem zrobić? Nic… Nic nie mogłem zrobić.
A przynajmniej wtedy byłem tego pewien. Jakże się myliłem!
Ale zbyt późno odkryłem to, że mogłem postąpić zupełnie
inaczej. A wiem to dzięki Tobie, Marylko.
Mijałem Gertrudę na ulicy, czasem mówiłem „dzień dobry”,
a ona zwykle spuszczała głowę, jakby mnie nie zauważała.
Byłem pewien, że nie chce mnie znać. Zatem nie narzucałem
się. Czasem chodziłem wieczorami popatrzeć na nią. Nie
zasłaniała zasłon, mogłem ją oglądać godzinami. I oglądałem.
Ale nigdy nie zapukałem do drzwi, nigdy nie zapytałem, czy
moglibyśmy spróbować jeszcze raz.
Dopiero gdy przeczytałem ten pamiętnik, który mi
podarowałaś, zrozumiałem, że nigdy nie jest za późno, by
zacząć wszystko od nowa. Nigdy nie jest za późno, by zaczynać
cokolwiek. Nigdy nie jesteśmy za starzy na pewne działania.
Jasne, każdy chciałby być młody przez całe życie. Ale,
oczywiście, tak się nie da. Zatem cieszmy się każdym dniem
i idźmy w stronę naszych marzeń.
Przeczytaj wszystkie moje listy. To była piękna miłość.
A teraz pewnie już biegniemy razem po niebieskich łąkach
i kąpiemy się nago w rzece. Bo tam, w niebie, to chyba
wszystko można i wszyscy są szczęśliwi, prawda?
Idź za głosem serca. Jesteś mądrą kobietą, Marylo. I wierzę,
że jakąkolwiek podejmiesz decyzję, będzie to decyzja słuszna.
A my z Gertrudą będziemy się temu wszystkiemu
przypatrywać z góry.
Dziękuję, że pozwoliłaś mi przeczytać zapiski Gertrudy.
Teraz, gdy już wszystko wiem i gdy spełniłem daną jej
obietnicę, mogę w spokoju umierać.

Piotr Liszt
49

Maryla Jędrzejewska

Listopad 2019

Marylka Jędrzejewska nawet nie spodziewała się, że miała


taki dryg do biznesu. Zresztą ten biznes był mało dochodowy,
ale przynosił ogromną satysfakcję. Musi kiedyś zapytać kogoś,
jak to zrobić, by to wszystko zalegalizować, bo – jak to
straszył ją nieustająco Marcin – w końcu wszyscy wylądują
w celi. Szkoda, że nie w jednej i tej samej, bo mogłoby być
wesoło.
Była inteligentną kobietą i zdawała sobie sprawę, że gdyby
naprawdę trafili do więzienia, to nie byłoby tak wesoło, ale nie
chciała o tym myśleć.
– Jareczku, jak ci zostaną jakieś książki po tych twoich
studiach, to mi je tu przynieś. Pewnie i tak nie masz gdzie ich
trzymać w domu – powiedziała kiedyś.
– Pani Marylko, ale jakie książki?
– No jakieś takie o biznesie. Bo ja sobie radzę, ale jeszcze
trochę i już przestanę!
– Może warto pomyśleć o jakiejś fundacji?
– Może warto, ale tam pewnie tyle tej papierologii, że już na
robotę człowiek nie ma czasu, prawda? Ty mi przynieś jakieś
o biznesie, o tym, jak ludźmi zarządzać, bo z tym u mnie
krucho.
– A kim, pani Marylko, chce pani zarządzać?
– No jak to kim? Januszem i Marcinem! No i może jeszcze
kilkoma osobami w różnych miastach. To się holding nazywa,
Jareczku?
– To zależy, o co pani chodzi. Może być i holding. Holding
to przedsiębiorstwa samodzielne pod względem prawnym
i organizacyjnym, ale pod względem finansowym uzależnione
od jednego z nich, czyli od pani.
– Matko Bosko Miasteczkosko, ty znowu teoretyzujesz.
Jakby nie można normalnie, że ja daję kasę, a oni robią swoje.
– No mniej więcej to tak wygląda.
– To ja bym chciała kiedyś założyć holding.
Jarek jęknął. Podejrzewał, że gdyby on miał tyle pomysłów
i tyle energii, co ta starsza pani, już dawno założyłby swoją
firmę, uciekł z korporacji, pracował mniej i zarabiał więcej.
Musi się jeszcze od niej wiele nauczyć.
– No dobra, Jareczku. To jak coś znajdziesz o holdingach,
też mi przynieś. Wala się to pewnie u ciebie, a ja tak do
poduszki czasem, jak nie mogę zasnąć, to coś bym sobie
poczytała. Pewnie znudzi mnie to szybko, ale tym lepiej, bo
w moim wieku bezsenność się zdarza nader często.

Wkrótce Jarek dostarczył na Magiczną fachową literaturę.


Maryla naprawdę miała zamiar czytać o tych holdingach, ale
po kilku stronach tak ją morzył sen, że zasypiała z otwartą
książką w dłoniach. Po paru dniach, gdy wciąż wieczorem
czytała tę ostatnią stronę, stwierdziła, że lepiej oglądać filmy
na YouTubie o skutecznym planowaniu swojego czasu.
Komputer przecież miała, telefon miała, nic tylko oglądać.
Było trochę lepiej, bo tam przynajmniej do niej mówili
normalnym językiem, a nie jakimś dziwnym, z którego
rozumiała tylko połowę. A jeśli właśnie w tej drugiej połowie,
tej niezrozumiałej, krył się klucz do sukcesu?
Natychmiast po obejrzeniu jednego z filmów kupiła sobie
jeszcze większą tablicę korkową i niczym zawodowy profiler
zmieniła swoją jedną ścianę w centrum dowodzenia.
Gdyby nie ta cała dokumentacja, dawno by się pogubiła. Ale
i tak pamięć miała niezłą, jak na swoje lata. Janusz już czasem
niedomagał, a ona pamiętała wszystko. I to, co było wczoraj,
i to, co było dawno temu.
– Ty to nawet pamiętasz to, co było jutro! – Śmiali się z niej
przyjaciele.
– Ja pamiętam wszystko.
– Nawet to, co się nie wydarzyło!
– Jak się nie wydarzyło, to się wydarzy. To się nazywa
WIZUALIZACJA – mówiła z wyższością.
I, jak się okazywało, zawsze miała rację. Gdy chciała
osiągnąć jakiś cel, zawsze dopięła swego. Oczywiście
pieniądze często ułatwiały osiągnięcie tego celu, bez nich było
bardzo trudno, ale z pewnością by dała radę. Martwiła ją tylko
jedna sprawa, ale swoim starym zwyczajem poszła pogadać
z Gertrudą. Gertruda z wiadomych względów już jej nie mogła
odpowiedzieć, ale Marylce wcale to nie przeszkadzało.

Maryla zagrabiła ziemię wokół grobu, poprawiła świeże


kwiaty w wazonie, szybko z przyzwyczajenia zmówiła
Wieczny odpoczynek i usiadła na ławeczce, na której to zwykle
siedziała, gdy konwersowała z Gertrudą, a raczej
monologowała. Najchętniej wyjęłaby herbatkę i ciasteczko,
ale ten zwyczaj się jakoś na polskich cmentarzach nie przyjął.

Nie mówiłam jeszcze, ale jestem trochę zaniepokojona tym,


co powiedział mi Marcin. Że jakaś kobieta go przyuważyła,
gdy wyciągał listy, a potem śledziła go aż pod moje okno.
I później w to okno zaglądała. No i, Trudziu, ja się cały czas
zastanawiam, czy to mogła być Beata. Wiesz, ten stary
zgryźliwy babsztyl, znaczy twoja siostrzenica. Muszę policzyć,
ile ona teraz by musiała mieć lat, ale wiesz, że nigdy nie byłam
mocna w matematyce. Pewnie też już jest stara, jak ja. Ta
matematyka mnie kiedyś pokona. Resztę wydać w okienku na
poczcie to jeszcze dawałam radę, ale liczyć, ile kto ma lat?
W życiu. Pieniędzy też nie umiem liczyć, w szczególności
swoich. Pewnie gdybym miała na te prezenty jakiś
ograniczony budżet, to też bym się pogubiła, ale że mogę
szaleć, to wcale aż tak się nie rozpędzam. Zresztą, Trudziu,
jakiś kolega Jarka z banku mi podpowiada, co ja mam robić
z tymi pieniędzmi. Podobno jestem klientem VIP. To po
angielsku znaczy „bardzo ważna osoba”. Ja i ważna osoba?!
Jak się dowiedziałam, co znaczy ten skrót, to trzy dni się
śmiałam. Co do inwestycji, to muszę powiedzieć, żebyś sobie
spokojnie tu spała, ja nie ryzykuję, bo tego nie lubię, ale te
pieniądze jakoś tam się pomnażają, a że jest ich dużo, to nawet
coś zarabiam. Gdybym trzymała w skarpecie, to bym nic nie
zarabiała, a na dodatek pewnie by mnie okradli.
No właśnie… Ja się może nie boję kradzieży, ale denerwuję
się, gdy ktoś za bardzo się interesuje moją osobą. Ta Beata to
chyba mi nie może wybaczyć, że ja przejęłam cały majątek.
Pan Liszt potem jeszcze poszedł do niej z listą rzeczy i odebrał
jej biżuterię. Mówiłam mu, żeby dał sobie spokój, ale on się
chyba bał, że będziesz go po nocach straszyć, jak nie wypełni
danego tobie słowa.
Piękna była ta wasza miłość. Chociaż człowiek chciałby
nacisnąć przycisk przewijania, jak w starym magnetofonie, by
trochę ten czas przewinąć i zacząć od nowa. Ja sama też się
czasem zastanawiam, czy ja będę kiedyś umiała zacząć od
nowa. Już stara jestem i mi się chyba nie chce. Dobrze jest, jak
jest, Gertrudo. Wszystko jest, jak sobie zaplanowałam.
Spokojnie. Tylko ta Beata (o ile to w ogóle ona). Powiem pani,
że to jak z chustą szydełkową. Robi się, robi i jest pięknie,
a potem nieoczekiwanie zdarza się supeł. I to
w najważniejszym momencie wzoru. Najgorsze to, że jest to
ogromny i okropny supeł, niemalże tak ogromny jak stary
zgryźliwy babsztyl. Chyba muszę komuś o niej opowiedzieć, bo
z tego stresu zasnąć nie mogę. Nawet ta nowa książka od
Jarka, o holdingu, nie pomaga. W innej książce przeczytałam,
że aby zasnąć spokojnie, trzeba w określony sposób oddychać.
Zaczynasz wdychać i liczysz: „raz, dwa, trzy, cztery”. Potem
wstrzymujesz oddech i liczysz: „pięć, sześć, siedem” i na
osiem wypuszczasz powietrze. Powiem ci, Gertrudo, że to
naprawdę pomaga, bo ostatnie, co pamiętam, to liczenie.
Może to działa tak, jak barany. Zaproponowałabym ci, żebyś
spróbowała, ale – jak widzę – nie masz problemów ze snem,
wszak to wieczny odpoczynek.
No i nie wiem, czy do tej starej zgryźliwej baby iść i zapytać,
co ona knuje, czy po prostu poczekać cierpliwie na rozwój
wypadków i robić swoje. Chyba powinnam robić swoje.
Przecież nie robię nic złego, a wręcz przeciwnie. Samo dobro.
Już nie mogę się doczekać, kiedy nadejdą święta i wszyscy
będą się cieszyć. Oni mówią, że to dzięki mnie, ale ja wiem
swoje. Gdyby nie ty, Gertrudo, Mikołaj by wcale nie istniał!

Jeszcze tego samego dnia Maryla pojechała do Miasta.


Chodziła dobrze znanymi sobie ścieżkami i wreszcie dotarła
przed dom pani Gertrudy. W oknach wisiały firanki, inne niż
kiedyś. Na trawniku była huśtawka i piaskownica. Pewnie ktoś
tam był szczęśliwy.
W domu obok poruszyła się w oknie żaluzja. Kątem oka
Maryla dostrzegła, że ktoś się jej przygląda. Pewnie Beata.
O ile w ogóle tam jeszcze mieszkała.
Ulicą przechodziła młoda dziewczyna z koszem.
– Kici, kici! – wołała. – Obiad! Koty! Zbiórka!
Maryla uśmiechnęła się. Wyciągnęła z portfela dwieście
złotych i wsunęła dziewczynie w dłoń.
– Ale jak to?
– Dawno, dawno temu ja tak chodziłam. – Uśmiechnęła się.
– Bardzo mi miło, że nie zostały same. Chociaż to już inne
pokolenie.
– Łapię je i daję do sterylizacji, ale wciąż przybywają
nowe… – westchnęła dziewczyna. – Zresztą to też kosztuje.
– Poczekaj – powiedziała Maryla. – Dam ci telefon do
Kubusia. Powiesz, że jesteś od Marylki Jędrzejewskiej, to
zrobi ci to za darmo. Albo po kosztach. Albo powiedz mu, że
ja mówiłam, iż ma ci to zrobić za darmo, a ja już się z nim
dogadam.
– O rany! Czuję się, jakbym spotkała Świętego Mikołaja. –
Dziewczyna się rozpromieniła.
– Coś w tym jest!
Za oknem w domu, obok którego rozmawiała z dziewczyną,
stał stary zgryźliwy babsztyl. I wyglądał jeszcze starzej
i jeszcze bardziej zgryźliwie niż lata temu. Chociaż wtedy
wydawało się to Marylce zupełnie niemożliwe.
50

Kochany Mikołaju, czy Ty masz żonę? Bo ja wszystko mam


(oczywiście oprócz żony) i w zasadzie nie mam żadnych
życzeń, ale gdy zapytałem moją mamę, czego by sobie życzyła
od Mikołaja, powiedziała, że żony dla Janka.
Janek to mój brat i już jest stary, a wciąż nie ma żony. I moja
mama bardzo się martwi z tego powodu. Pomyślałam, że jeżeli
Ty nie masz żony, a przecież też jesteś stary, to Twoja mama
również się martwi, a to nie jest fajne, jak mamy się martwią.
Moja mama tak samo jak ja nie chce nic dla siebie, bo my
wszystko mamy, tylko chce coś dla Janka. Janka nie pytałem,
co by chciał, bo wyszedł akurat na randkę. Może sam sobie tę
żonę znajdzie, bo przecież żony się znajduje na randce, a nie
w kapuście. Janek próbował mi kiedyś wmówić, że w kapuście
znajduje się dzieci, ale ja wiem, jak jest naprawdę.
Mikołaju, jeżeli już załatwisz tę żonę dla Janka, to możesz
dla mnie też załatwić, ale trochę młodszą i jeszcze nie teraz, bo
gdybym teraz miał żonę, to chyba moja mama by nie była
zadowolona.
Zobacz, jakie to jest dziwne, czasem żona to fajna sprawa
i mama się cieszy, a czasem nie.
Pozdrawiam Cię serdecznie.

Tymon
51

Maryla Jędrzejewska

Lata osiemdziesiąte

Pieniądze przydawały się co jakiś czas. A to na lekarza dla


koleżanki z pracy, a to na bezdomne psiaki i koty. Czasem
zrobiła komuś prezent albo nowe buty kupiła dzieciakom
z podwórka. Właśnie dlatego chciała, by jej okno wychodziło
na plac zabaw. Z dziećmi potrafiła zawsze nawiązać kontakt.
Jakimś cudem dowiadywała się, która rodzina potrzebuje
najwięcej, i potem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
dostawali dokładnie to, o czym marzyli. Nikt oczywiście nie
wiedział, przynajmniej na początku, że to ona tą różdżką
machała, a właściwie nie różdżką, a pieniędzmi trzymanymi
w banku. Sama miała niewielkie potrzeby, więc co miała
z tym spadkiem po Trudzi robić?
Bardzo szybko zaaklimatyzowała się w nowym miejscu.
Mieszkanie miała niewielkie i znalazła pracę, którą kochała.
A pracując na poczcie, doskonale wiedziała, kto z Miasteczka
ma kłopoty, bo na przykład dostał list z wezwaniem do
zapłaty, i komu trzeba będzie pomóc.
Mężczyznami się nie interesowała. Jej serce musiało się
zagoić, choć im dłużej to trwało, tym coraz częściej
zastanawiała się, czy to w ogóle możliwe?
Szybko zaskarbiła sobie względy wszystkich dzieciaków na
osiedlu. Jakże by miała sobie nie zaskarbić, skoro zawsze
z okna zrzucała cukierki, które lądowały w małych rączkach.
Miała po co żyć. I nie było na nic za późno. Jakiś czas później
poznała Marcina. I jego ojca. I bardzo się z nimi zaprzyjaźniła.
Gdy Marcin nazwał ją Mikołajem, wpadła na pomysł, który
miała zamiar realizować przez całe życie. Miał on jej
przynieść wiele dobrego, ale też przysporzyć odrobinę
nerwów. Ale o tym za chwilę.

Pomysł był trudny w realizacji, ale Marylka wychodziła


z założenia, że nie ma nic, czego by nie potrafiła zrobić. No,
może nie stanęłaby na głowie czy na rękach, ale tutaj musiała
tylko stawać na rzęsach, tak w przenośni, by osiągnąć cel.
Zaplanowała wszystko w szczegółach i dziękowała siłom
wyższym, czymkolwiek one były, że tak się wszystko w jej
życiu ładnie ułożyło, że ten cel mogła zrealizować. Miała
i czas, i środki.
Marylka właśnie zabierała się do tego, by zostać Świętym
Mikołajem. Oczywiście nie zamierzała zapuszczać długiej
siwej brody, hodować ogromnego brzucha czy kupować
czerwonego wdzianka. Skupiła się na mniej marketingowych
aspektach bycia mikołajem. Nawet nie wiedziała, czy
świętym, ale na pewno takim, któremu udaje się spełniać
czyjeś marzenia.
W życiu nie pomyślałaby, że robi coś nielegalnego.
Najnormalniej w świecie nigdy by na to nie wpadła. Czuła, że
jest na właściwej drodze i robi to, co powinna robić w życiu.
Wreszcie znalazła swój cel. I ten cel wydawał się czymś, co
przyniesie radość nie tylko jej, ale również wielu innym
osobom.
Korzystając z okazji, że pracowała na poczcie, skrupulatnie
przeglądała wszystkie listy. Te, które pisały dzieci i były
adresowane do Mikołaja, nikły w czeluściach jej wielkiej
torby. W miesiącach wiosennych nie było żadnych listów,
które by ją szczególnie zainteresowały, ale tak od września do
grudnia, w miesiącach przedgwiazdkowych, torba ta była
coraz bardziej wypchana. Dzieciaki pisały tych listów
naprawdę mnóstwo. A na pocztę w Miasteczku trafiały listy od
wszystkich dzieci w okolicy.
Jesienią Maryla siedziała całymi dniami nad tymi listami.
Czuła się trochę tak, jakby ratowała sytuację, bo przecież
gdyby je zostawiła, pewnie nikt by ich nie przeczytał. Nawet
jeśli dotarłyby do wioski Mikołaja w Rovaniemi, to tam nie
znali polskiego i z pewnością nie spełniliby życzeń
dzieciaków z Miasteczka. A ona nie chciała ich zawieść.
Bardzo potrzebny był jej pomocnik. Ktoś zaufany, kto
zaangażuje się w jej świąteczny plan. Długo zastanawiała się,
kogo mogłaby o to poprosić, ale niestety nie widziała nikogo,
kto by się do tego nadawał. Za każdym razem, gdy już jej się
wydawało, że zyska wparcie, okazywało się, że jednak jest to
ktoś albo nieuczciwy, albo pazerny na bogactwo, albo papla.
– Matko Bosko Miasteczkosko, pomóż mi i zrób coś, bym
dała z tym wszystkim radę.
I wtedy stał się cud. Cud albo maczała w tym palce Matka
Boska Miasteczkoska, o której istnieniu tak naprawdę nikt
poza Marylką nie miał pojęcia. Drzwi na poczcie zaskrzypiały
i do środka zupełnie niespodziewanie wszedł Janusz.
A właściwie nieco starsza wersja Janusza. Bardziej siwa
i pomarszczona, ale równie przystojna. Janusz, którego nie
widziała już od tylu lat. Tak samo męski, tak samo
czarujący…
Miał przerzuconą przez ramię torbę listonosza. Dokładnie
tak, jak wiele lat wcześniej.
– Marylka? – Stanął jak wryty w drzwiach. – Marylka, to ty?
Nie mogła złapać tchu. Tego akurat się nie spodziewała.
Uznała, że Matka Boska Miasteczkoska, zamiast jej pomóc,
sprawiła jej największego figla. Bardzo nieprzyjemnego figla.
Myślała również, że wszystkie emocje minęły, że już
o wszystkim zapomniała, że skutecznie wyrzuciła ze swojego
życia mężczyznę, który dał jej zarówno najpiękniejsze uczucie
w jej życiu, jak i największe rozczarowanie. Jednak
przyspieszone bicie serca i piekące policzki mówiły zupełnie
co innego.
– Co ty tu robisz? – warknęła. – Co ty tu, do cholery, robisz?
– Ja tu pracuję… Od dzisiaj… – powiedział cicho Janusz. –
A ty? Co ty tu robisz?
– Ja też tu pracuję, od dawna… Od momentu, gdy
sprzedałam dom Gertrudy i się tu przeprowadziłam… –
powiedziała Maryla, nie wierząc w to, że los odpłaca jej się
brzydkim za nadobne i zesłał tu tego zdrajcę, Don Juana,
podrywacza i oszusta.
Usiadła za okienkiem i wywiesiła kartkę „zaraz wracam”.
– Marylko… – Janusz podszedł do okienka.
Maryla wymownie wskazała kartkę.
– Nie ma mnie – powiedziała.
– Ale zaraz wrócisz. – Próbował zamaskować
zdenerwowanie uśmiechem.
– Tego nie wiem.
– Przecież jest napisane… – zasugerował nieśmiało.
– Różne rzeczy można napisać. I niekoniecznie się ich
przestrzega – stwierdziła złośliwie.
– Marylko… – Janusz chciał jeszcze coś powiedzieć, ale
właśnie weszła pani kierownik.
– O! Już się zdążyliście poznać. – Halinka się uśmiechnęła.
– Właśnie, Marylko, przyszłam, żeby ci powiedzieć, że mamy
nowego listonosza. I wreszcie ktoś z doświadczeniem, a nie
prosto po szkole!
Maryla uparcie milczała.
– Przecież zawsze narzekałaś na listonoszy u nas,
w Miasteczku. To teraz masz listonosza idealnego! Dobrze, że
się już poznaliście!
– Poznaliśmy się już jakiś czas temu – mruknęła Maryla. –
I to całkiem nieźle. – Odwróciła się na pięcie i poszła układać
coś na półce, bo przecież to nie mogło poczekać ani chwili
dłużej.
Po chwili Janusz stanął tuż obok niej.
– Czy możemy porozmawiać? Chociaż chwilę…
Gdy Halinka zostawiła ich samych, kontynuował:
– Jak ty sobie wyobrażasz pracę razem, nie odzywając się do
siebie? Czy możemy… po prostu zacząć naszą znajomość od
nowa?

Maryla Jędrzejewska najwyraźniej wybiórczo traktowała


wszystkie życiowe nauki i jeżeli chodzi o kwestie miłosne czy
romantyczne, zdecydowanie nie planowała zaczynać
wszystkiego od nowa. A już z pewnością nie zamierzała
zbytnio spoufalać się z Januszem. W ogóle była oburzona, że
on, gdy tylko ją zobaczył, od razu nie porzucił pracy
w Miasteczku i nie pojechał sobie w siną dal. Jak ten kochaś.
Janusz wielokrotnie próbował z nią porozmawiać, nawet
zaprosił ją na kawę, oczywiście odmówiła, na kolację, również
odmówiła, a bukiet kwiatów, który od niego otrzymała,
zaniosła Gertrudzie na cmentarz.
– Gertrudo, ja tylko mam nadzieję, że się nie obrazisz.
Kwiaty piękne, ale przecież gdy będę na nie patrzeć, to tylko
będę się denerwować. A tu to nudne leżenie uprzyjemnią. Ale
co sądzisz o tej paskudnej sytuacji? Jak on mógł mi to zrobić?
No jak? I to właśnie wtedy, gdy sobie nieco posprzątałam ten
mój cały bałagan życiowy, to akurat on znów musiał się
pojawić. Pech! Normalnie pech!
Przez kilka tygodni była bardzo nieustępliwa. Wymieniali
zdawkowe informacje, jednak Janusz zdążył ją poinformować
o śmierci żony oraz o tym, że zawsze ją, Marylkę, kochał
i w sumie śmierć żony była takim zdjęciem kajdan. To ostatnie
zdanie było zdecydowanie niewłaściwe, ale Marylkę troszkę
to zadowoliło (ku jej przerażeniu, że jest taką złą kobietą).
Jednak wtedy, gdy on zaczął o tych kajdanach, Marylka
zdecydowała się wreszcie z nim porozmawiać. Może to nie
był przypadek, że Janusz ponownie pojawił się w jej życiu?
Może los zesłał go na tę pocztę w Miasteczku w jakimś celu?
Przecież nie igrałby z nią po raz kolejny…
No a skoro Janusz się pojawił i był taki chętny do
nawiązywania z nią kontaktu, to ona postanowiła, że go
wykorzysta do realizacji swojego celu. Tak jak on kiedyś
wykorzystał ją.
Pewnego wieczoru, łaskawie, ku wielkiej radości Janusza,
dała się zaprosić na kolację. I przy tej kolacji wszystko mu
wyjaśniła. Przedstawiła cały misterny plan, który przez te
wszystkie lata utkała.

– I ja mam wyciągać te listy? – pytał zdumiony Janusz.


– Dokładnie tak. Jak wyciągasz listy ze skrzynki, patrzysz,
do kogo są. Przechwytujesz listy do Mikołaja, dajesz mi je,
a ja z tym robię co trzeba. Nie martw się, robota w zasadzie
jest od września do świąt Bożego Narodzenia.
– A co to znaczy, że ty robisz z nimi co trzeba? – Janusz
wyraźnie się zaniepokoił.
– No segreguję i daję to, czego chcą dzieciaki, albo nie daję.
– Krócej nie dało się tego ująć.
– A od czego to będzie zależało? – drążył temat Janusz. – To,
że wybierzesz akurat to dziecko, a nie inne?
– No… W sumie to od mojego widzimisię – przyznała
Marylka.
– To trochę nieuczciwe.
Maryla zmroziła go wzrokiem.
– Och, a ty niby jesteś teraz autorytetem w kwestii
uczciwości? – zapytała z przekąsem. – Zawsze byłeś taki
prawy?
Janusz jęknął. Wyglądało na to, że całe życie chyba będzie
pokutował za błędy przeszłości.
– Ja cię kochałem. I kocham nadal – dodał cicho.
– Ja wszystkie dzieciaki też kocham. I każdy dostanie to, na
co zasługuje. Tego jestem pewna. No i co, wchodzisz w to?
Będziesz się ze mną bawił w Mikołaja?
– A mam jakieś wyjście? – zapytał zrezygnowany listonosz.
– Nie masz. – Uśmiechnęła się szeroko. – Po prostu nie
masz wyjścia.
– To wchodzę – powiedział Janusz, dziwnie z tego powodu
zadowolony.
Maryla klasnęła z radości i pocałowała go. Chciała
w policzek, ale Janusz nieoczekiwanie się odwrócił i usta
Maryli dotknęły nieoczekiwanie jego warg. Momentalnie
zrobiło się jej gorąco. Januszowi zresztą też.
– W policzek miało być – mruknęła Maryla. – Jakoś tak
wyszło…
Jeżeli chodzi o Janusza, to tak mogłoby już przypadkiem
wychodzić do końca jego dni. Był szczęśliwy. Bardzo
szczęśliwy. Pierwszy raz od dawna. Dla takiego pocałunku
mógł być Mikołajem, Dziadkiem Mrozem, Aniołkiem
i Śnieżynką w jednym. Złodziejem listów dzieci też mógł
zostać, nawet ciężkie worki z prezentami tachać, byleby jego
Marylka była zadowolona. Bo że będzie jego, w to nie wątpił.
Może nie teraz, ale kiedyś na pewno tak. Był cierpliwy. Może
czekać jeszcze wiele lat. Aż w końcu się doczeka.
A do więzienia chyba nie pójdą. Przecież chcą dobrze. No
a jak ktoś chce dobrze, to przecież wszyscy się cieszą i nikt do
więzienia nikogo nie wsadza, prawda? Przecież nie zamierzali
rabować emerytur jakichś biednych staruszek, tylko
obdarowywać prezentami tych, którzy o czymś marzyli. A na
to na pewno nie było żadnego paragrafu…

Janusz był najlepszym pomocnikiem Świętego Mikołaja na


świecie (wszak już wiemy, iż Święty Mikołaj jest kobietą).
Robił wszystko, co do niego należało i czego od niego
oczekiwała Marylka, tak jak jej kiedyś obiecał. Prawdę
mówiąc, zrobiłby nawet zdecydowanie więcej po to, by być
przy swojej ukochanej. I tak przez lata zajmowali się razem
wypełnianiem świątecznego planu pomocy, który zrodził się
kiedyś w głowie Marylki.
Co roku, dokładnie w dniu jej urodzin, Janusz przychodził
z wielkim bukietem kwiatów i nieśmiało pytał, czy może
zmieniła zdanie w wiadomej sprawie. Wiadoma sprawa to był
ślub z nim, by w końcu mogli żyć długo i szczęśliwie. Nie to,
żeby teraz żył nieszczęśliwie, ale chciał zasypiać i budzić się
przy niej, a przedzieranie się przez pół miasta, by do niej
przyjść, wnerwiało go przeokropnie. Szczególnie zimą. Przez
zaspy. Zamiast tych niechcianych spacerków można by sobie
rano kawkę wspólnie wypić, najlepiej jeszcze w łóżku. Nawet
on mógłby tę kawkę codziennie robić.
Janusz normalnie miał anielską cierpliwość. Nie miał
pojęcia, że jeszcze wiele śniegu spadnie z nieba, zanim
Marylka w ogóle zacznie rozważać jego propozycję. Według
niej mieli jeszcze za dużo do zrobienia na tym świecie, żeby te
zdecydowanie ważniejsze sprawy odłożyć na bok w imię
jakiegoś ślubu. Zamiast swojego szczęśliwego i długiego życia
wolała dawać radość dzieciom.
Maryla i Janusz konsekwentnie dążyli do celu. W miarę
upływu lat pomogli wielu dzieciakom. I – nie ma co ukrywać
– oboje kochali tę robotę.
52

Kochany Mikołaju,

Bardzo Cię proszę o książki, bo jak nie ma książek pod


choinką, to jest bez sensu.
Moja mama ma czytnik i tych jej książek nigdy widać, bo one
są niewidzialne. Widać je tylko na czytniku. Pojawiają się tam
w Wigilię.
Ja jeszcze nie mam czytnika, ale na razie nie będę Cię
o niego prosić, bo ja lubię kolorowe rysunki i mam jeszcze
dużo miejsca na półkach. Moja mama już nie ma nigdzie
miejsca, bo wszędzie się walają książki i tata mówi, że nie
będzie robił nowych półek, bo się strop zawali.
Mama dostała czytnik od Ciebie w ubiegłym roku i dziękuję
Ci za to bardzo w imieniu całej naszej rodziny, bo nie
chciałbym, żeby się strop zawalił w naszym domu. Wtedy to
chyba musielibyśmy podpierać go książkami mamy, bo ma ich
chyba z milion. Przynajmniej tak mówi tata.
Ja lubię czytać książki o przygodach takich osób jak ja.
I bardzo Cię proszę o książkę, w której główny bohater ma na
imię Wiktor.

Wiktor Nowicki
53

Maryla Jędrzejewska

Grudzień 2019

Listopad i grudzień były dla Maryli najbardziej


intensywnymi miesiącami w roku. Wiedziała, że będzie
segregować listy, czytać po raz kolejny i przydzielać im
właściwe miejsce. Nie chciała o nikim zapomnieć, niczego
ważnego przeoczyć. Czasem pozornie nieistotny list był tak
naprawdę wołaniem o pomoc. Tak jak ten Marcina, od którego
się wszystko zaczęło.
Maryla miała system, który nie zmieniał się od lat. Dzieliła
listy na kilka kupek. Ta po prawej stronie była z drobnymi
prośbami. Takimi od ręki – czekolada, lego, piłka. Zwykle te
listy kładła na stosik najbliżej okna. Czasem ulegała tym
prośbom, ale często Janusz kupował coś tym dzieciakom,
nawet jej o tym nie mówiąc. Dobry był z niego człowiek. Im
bliżej świąt, tym ten stosik bardziej rósł. Kolejne listy to były
już te poważniejsze – nowe pianino, lekcje angielskiego czy
wyprawka do szkoły dla młodszego brata. A także
stypendium, by ktoś mógł studiować medycynę. Jak Marek.
Ambitny był. Nie pozwolił, by mu dała w prezencie tę kasę,
wszystko odpracował, ale też obiecał, że kiedyś się
odwdzięczy. Zrobił to już nieraz, ale teraz nadarzyła się
kolejna okazja. Wprawdzie nie był to list do Mikołaja, ale
znajomy Klaudii…
Właśnie odebrała maila:

Pani Marylko kochana…


Wie pani, że nie prosiłam pani o nic, no, poza tym listem do
Mikołaja… Ale teraz mam pytanie… Syn mojej sąsiadki.
Biedni jak myszy kościelne. Ale mądry chłopak. Chce być
lekarzem, ale rodzice chcą go do roboty posłać. Może Marek
miałby jakąś robotę dla niego? Podejrzewam, że pomoc
w szpitalu byłaby dla niego wymarzoną pracą…
Jakby co, to ja nic nie mówiłam. Poniżej adres chłopaka
i jego komórka.
Klaudia – Pomocnik Świętego Mikołaja

Maryla od razu zadzwoniła do Marka.


– Mareczku, mam do ciebie sprawę. Ważną! Prześlę ci zaraz,
Mareczku, maila. Chyba czas spłacać dług. Dopytywałeś się
niedawno, kiedy wreszcie będziesz mógł zacząć. W sumie już
zacząłeś, sam wiesz, ale ja mam jeszcze jedną prośbę.
Zadzwoń do chłopaka. I zaproponuj mu robotę. Zobacz, czy
warto w niego zainwestować. W ciebie było warto.
– A jak zdrówko? – Zapytał Marek.
– Trochę strzyka mi w kolanie. I w biodrze. Ale wiesz…
– Wiem. Jak w pani wieku nie strzyka, to znaczy, że pani nie
żyje.
– No właśnie. Jak się budzę i nic mnie nie boli, to naprawdę
boję się, że umarłam. A jeszcze dużo mam do zrobienia na tym
świecie. Dobra, to pa. Kończę, bo zaraz Janusz przychodzi.
– Może byście wreszcie ślub wzięli? – zapytał bez ogródek.
– Za długo to trwa.
– Oj tam, zaraz długo. Jak to mówicie: „Oj tam, oj tam”.
Pamiętaj o ważniejszej sprawie, Mareczku. O tym chłopaku.
Mail już powinien być u ciebie.
Zawsze fascynowało ją to, że mail wysłany z jednego końca
miasta, ba, z jednej końca świata, na drugim krańcu globu jest
dosłownie za sekundę. Kiedyś w ogóle tacy jak Janusz
i Marcin stracą pracę… Telegramy wycofali już jakiś czas
temu, a teraz się pisze coraz mniej listów. A listy to taki fajny
wynalazek. I można poperfumować i w nocy trzymać pod
poduszką. Na przykład list od ukochanego. Pachnie potem ta
poduszka cały tydzień. A maile? Jarek by powiedział, że
można pół nocy czytać na tablecie. Ale to nie to samo. Tablet
nie pachnie i nie można go włożyć pod poduszkę. No, ale do
roboty. Samo się nic nie zrobi. Trzeba pogadać z Kotulską.
„Dzięki ci, Boże, za zakupy internetowe. Można nie
wychodzić z domu i kupić wszystko, na co się ma ochotę” –
pomyślała i sięgnęła po komórkę. Jarek kupił jej nowego
iPhone’a. Podobno ten telefon miał wszystko. Gdybyż tylko
umiała z niego korzystać. Wcześniej miała starą nokię. Jedną
z tych, co się nigdy nie psują. Nic dziwnego, że firma Nokia
miała jakieś kłopoty, skoro taką dobrą komórkę wypuściła
kilkanaście lat temu… Po cholerę kupować nową, jak mogła
jeszcze z tamtej korzystać, no ale Jarek się uparł.
– Marcinku, adres Kotulskiej mi potrzebny.
– Pani Marylko… – Marcin ściszył głos. – Wie pani, że ja
nie mogę dać pani tego adresu.
– Wiem, kochany, wiem… – przytaknęła, wyszukując
w sklepie internetowym śliczne body UNISEX w rozmiarze
56. Rozpinane, bo łatwiej. Chociaż przy czwartym czy piątym
dziecku to się ma taką wprawę, że nie musi być rozpinane. –
No to jak? Magiczna ile?
– Pani Marylko! – zaprotestował oburzony Marcin.
– Marcinku, wiesz, że ja w dobrej wierze, prawda? –
upewniła się.
– Za tę pani dobrą wiarę kiedyś pójdę do piekła – westchnął.
– Chyba ci się, Marcinku, kierunki pomyliły. Do nieba się
idzie, jak się dobrze innym robi.
– Ale nie nielegalnie! – krzyknął zdenerwowany listonosz.
– Nielegalnie czy legalnie, ważne, że sprawa będzie
załatwiona. Kotulska za chwilę rodzi, a pewnie nic nie ma.
Siedzę w internecie i kupuję dla niej pieluchy i takie tam. Czy
chcesz, żeby przez ciebie dziecko Kotulskiej było zmarznięte
w Boże Narodzenie? Czy chcesz, by nie miało pieluch, by już
na starcie było gorsze od innych?
Marcin jęknął.
– No widzisz, Marcinku. Nie chciałbyś – stwierdziła
spokojnie Marylka.
– Już sprawdzam – burknął. – Mam do niej jakiś polecony.
– Skąd?
– Nie wiem skąd.
– Słuchaj, a gdybyś tak przez przypadek mi ten polecony
przyniósł na chwilkę?
– Pani Marylko! Nigdy!
– Marcinku… Wiesz, to chyba wezwanie do zapłaty. Ja bym
jej od razu zrobiła przelew za to…
– Pani Marylko! To już stanowcza przesada.
– O Matko Bosko Miasteczkosko, jaki ty jesteś zasadniczy –
prychnęła pani Maryla. – Pomóc trzeba kobiecie, więc już nie
marudź.
– Magiczna osiem mieszkanie trzynaście.
– O Boże, trzynastka to przecież jakieś drugie piętro! Jak
ona z tymi maluchami, no jak… To jak będzie z tym
poleconym?
– W żadnym wypadku, pani Marylko. Kocham panią jak
matkę, ale nie ma takiej siły, która przekonałaby mnie do
kradzieży listu poleconego. Wywalą mnie z pracy i będę
smażył się w piekle.
Może smażenie w piekle nie przestraszyło pani Marylki, ale
wywalenie Marcina z pracy już bardziej. Nie po to mu robotę
załatwiała pięć lat temu, żeby teraz miał ją stracić. Dobra,
niech już ma. Niech wydaje mu się, że jest stanowczy, ostry
i takie tam. Mężczyźni potrzebują czuć, że są silni
i dominujący. Wtedy tracą czujność i można ich łatwiej urobić.
Oczywiście do szczytnych celów.
Polarek. Może się przydać. Tylko różowy? Musi się
dowiedzieć, jakiej płci będzie to kolejne dziecko. Już
zapomniała, czy to czwarte, czy piąte. Nieważne, którekolwiek
by było, zastraszająca liczba. Śpiochy i kocyk jeszcze. Ładny.
Błękitny. Może być i dla chłopca, i dla dziewczynki. Adres?
Proszę bardzo. Kurczę, jak Kotulska ma na imię? To naprawdę
skleroza.
Znowu wzięła komórkę i wcisnęła ostatnio wybierany
numer. Marcin. Nie odbierał. Raz, drugi, trzeci… Włożyła
okulary. Nie cierpiała wysyłać esemesów. No, ale czasem
trzeba było.
Wiem, że nie odbierasz celowo! Jak Kotulska ma na imię?
Po chwili komórka zapiszczała.
Małgosia.
No! Małgorzata Kotulska, Magiczna 8 m. 13.
Maryla się uśmiechnęła. A to się dziewczyna ucieszy.
54

Kochany Mikołaju,

Nazywam się Julia i mam dziewięć lat. Bardzo chciałabym


dostać od Ciebie zestaw do wyszywania krzyżykami. Musiałbyś
kupić to razem albo osobno. Taką nitkę, co się nazywa mulina,
i materiał, który się nazywa kanwa. I na tej kanwie musi być
narysowany wzór.
Mój tata mnie nauczy, jak się to robi. Wczoraj zapytałam,
czy umie haftować, to powiedział, że umie, ale głównie po
alkoholu. Mikołaju, żeby mu było łatwiej mnie nauczyć,
poproszę jeszcze dwa piwa dla taty.

Julia
55

Janusz Rosochacki

Grudzień 2019

Janusz kilka razy próbował opowiedzieć Maryli o swoim


życiu. Nigdy nie mieli okazji tak naprawdę porozmawiać,
szczerze i o wszystkim. A może nawet okazja była, ale to on
nie chciał się tłumaczyć ze swojej przeszłości? A może po
prostu Maryla nie chciała słuchać? Bo jakże się tłumaczyć
z kłamstwa? Ze zdrady? Z oszustwa?
Gdyby wiedział, że to wszystko się tak potoczy, czy
zachowałby się tak jeszcze raz? Oczywiście, że tak. Dzięki tej
kobiecie przeżył najlepsze chwile. Nie planował się w niej
zakochać. Na początku po prostu miło spędzał z nią czas.
Jakże była radosna, kolorowa, zupełnie inna od… jego żony.
Nie planował takiego życia, tak się stało, że wszystko
zaplanowano za niego. A on, zawsze miły syn, dobry
przyjaciel i opiekuńczy towarzysz, godził się na wiele. Nie
potrafił powiedzieć „nie”. A może zbyt późno się tego
nauczył? Dobry człowiek był z tego Janusza. Zbyt dobry.
A czasem ci zbyt dobrzy ludzie muszą mieć bardzo twardy
tyłek, bo serce mają za miękkie.
Janusz Rosochacki niestety miał i miękkie serce, i miękki
tyłek. Wszelkie porażki go bolały, ale mógł z nimi żyć. Dawał
radę. Nie umiał natomiast żyć bez Maryli. Jego jedynej
prawdziwej miłości. A wszystko wskazywało na to, że musiał.
Że musiał żyć bez niej tyle lat.
Urodził się kilka lat przed nią w niewielkiej wsi. Jego
rodzice byli całkiem dobrze sytuowanymi rolnikami, mieli
spore gospodarstwo. Janusz od najmłodszych lat starał się
aktywnie wspierać ojca i matkę. Całkiem nieźle im się żyło.
Kochał tę swoją ziemię i lasy wokół. Chyba ta miłość mu
wystarczyła, bo żadną kobietą się nie zainteresował. Owszem,
podobały mu się jakieś, chadzał czasem na potańcówki do
remizy czy domu kultury, ale nie traktował tych znajomości
poważnie.
– Janusz, a kiedy ty przyprowadzisz swoją wybrankę do nas?
– pytała mama. – Lata lecą, jakaś kobieta by się tu przydała.
– Przyjdzie czas, mamo, to przyprowadzę – mówił. – Pewnie
kiedyś to nastąpi. Wszystko w swoim czasie.
Wierzył w miłość, że kiedyś ta nadejdzie, aczkolwiek do
życia podchodził bardzo racjonalnie. Nie sądził, że
kiedykolwiek nagle poczuje się trafiony strzałą Amora, bo
przecież o takich rzeczach to czyta się wyłącznie w ckliwych
romansidłach albo ogląda się na obrazach w galeriach sztuki.
Przecież tak naprawdę żaden Kupidyn nie istnieje. Po prostu
ludzie się spotykają, pasują do siebie i podejmują decyzję, że
będą dalej szli razem przez życie. A kiedy miał podjąć tę
decyzję? Tego nie wiedział. Miłość jest tylko w filmach
i książkach. Tej swojej, jakże nieprawdziwej wersji, trzymał
się długo, a w zasadzie do czasu, gdy poznał najbardziej
kolorową istotę, jaką znał – Marylę.
Gospodarkę powoli przejmował jego brat, uznali zatem
wspólnie, że warto by stać w razie czego na dwóch nogach,
zatem Janusz poszedł do pracy. Zatrudnił się jako listonosz
w pobliskiej miejscowości. Tę pracę też kochał. Czasem
widział szczęście, gdy ktoś dostał długo oczekiwany list,
a czasem łzy, kiedy przyniósł komuś smutne wieści. Taki los.
Umiał rozmawiać z ludźmi i nawet te najbardziej niemiłe
wiadomości przekazywał w taki sposób, że były one bardziej
znośne dla adresata.
Tam też poznał Marylę, w której ku swojemu zaskoczeniu
się zakochał. Zaczął dostrzegać gwiazdy, słońce, chmury,
kwiaty i wszystko to, co zakochani ludzie dostrzegają.
Uśmiechał się do wszystkich na ulicy, bo był szczęśliwy. Miał
wrażenie, że na chwilę dostał od losu kilka czystych kartek,
a może nawet kilka niezapisanych rozdziałów w książce
zwanej życiem.
Czy planował się zakochać? A czy miłość się planuje?
Miłość zwykle przychodzi zupełnie nieoczekiwanie i to
właśnie w momencie, gdy nie jesteśmy na nią gotowi, gdy
nasze całe życie jest już uporządkowane i umiemy w nim
funkcjonować. Miłość przychodzi jak wiatr i często burzy
wszystko, co do tej pory los dla nas zaplanował. Czasem
można to nasze życie odbudować, a czasem nie.
Dla Janusza ta miłość przyszła zbyt późno. Nie zdołała
rozdmuchać puzzli jego poukładanego życia. Zrobiła tylko
trochę bałaganu. Pewnie gdyby wiedział, jak się to wszystko
potoczy, pokierowałby losem zupełnie inaczej. Tak, by na nic
nie było za późno.
Alę znał od zawsze. Słaba, wiotka, chorowita. Nadmiernie
szczupła i nadmiernie blada. Wymagająca opieki. Jej wielkie
czarne oczy, zwykle przepełnione smutkiem, zdawały się
zajmować większą część jej drobnej twarzy. Skóra na jej
dłoniach była niemalże przezroczysta, cienkie nadgarstki
sprawiały wrażenie, jakby miały się złamać w momencie, gdy
ktokolwiek je dotknie.
Mama Alicji była bardzo daleką kuzynką jego matki. Co
roku latem przyjeżdżały do nich i zostawały na miesiąc lub
dwa.
– Zostało jej kilka lat życia – grobowym głosem powtarzała
jej matka.
Ale mówiła to samo, gdy Alicja miała lat pięć, piętnaście,
a potem dwadzieścia. Jakże trudno jej było żyć, kiedy wciąż
czekała, aż to życie się skończy! Czekała na tę śmierć, którą
przepowiadała jej matka od czasu, od kiedy tylko się urodziła.
Starał się dotrzymywać towarzystwa Alicji, by jej
uprzyjemnić pobyt na wsi, ale nawet nie był w stanie
stwierdzić, czy jej to odpowiada. Czasem żyła w swoim
świecie, czasem coś mu opowiadała. Na pewno była wrażliwą
kobietą. Jednakże bardzo, bardzo smutną. Czasem się
Januszowi wydawało, że gdyby pozwolono tej dziewczynie
żyć normalnie, byłaby zupełnie inna. Może nie żyłaby dłużej,
ale na pewno to życie byłoby lepsze, weselsze, nie byłoby
wyłącznie oczekiwaniem na rychłą śmierć. Ala jednak stale
gdzieś z tyłu głowy miała ten wyrok, a to nie pozwalało jej
rozwinąć skrzydeł. Co roku dawano jej kilka lat życia. Od
zawsze. Z czasem pogodziła się ze swoim losem i wciąż
czekała na to, co wydawało się nieuniknione.
– Pozostało mieć nadzieję, że Alicja umrze szybciej niż ja –
powiedziała kiedyś ciotka. – Bo jak umrę, któż się nią
zaopiekuje? Ona sama nie da sobie rady.
Janusz pamiętał, jak wtedy te słowa ścisnęły go za serce.
Z żalu nad matką, z żalu nad córką. Miał dwadzieścia pięć lat,
był silnym mężczyzną i wierzył, że może wszystko.
– Nie zostanie sama, ciociu. Ma jeszcze nas – powiedział.
– Dziecko, obiecujesz, że się nią zaopiekujesz, gdy nas
zabraknie? – zapytała nagle ciotka.
– Oczywiście! Jesteśmy rodziną. Daleką bardzo, ale rodziną!
– Dziękuję.
Do tej pory pamiętał oczy ciotki, gdy złożył jej obietnicę.
Pełne łez, wzruszeń i nadziei. Nie spodziewał się, że ta chwila
zaważy na jego dalszym życiu. I tym bardziej nie spodziewał
się, że tę chwilę będzie przeklinał, mając ogromne wyrzuty
sumienia, że to robi. Bo też nie zdawał sobie sprawy, w jaki
sposób ciotka zrozumie jego słowa.
Następnego lata ciotka nie przywiozła Alicji na wieś.
Poważnie zachorowała i on, Janusz, musiał pojechać do
Warszawy. Wielkie miasto nie należało do jego ulubionych
miejsc. Chciał stamtąd uciec jak najszybciej. Jego mama,
z którą odwiedził ciotkę, czuła się równie zagubiona.
– Janusz… – jęknęła ciotka. – Pamiętasz, co mi obiecałeś?
– Tak, ciociu. Że zaopiekuję się Alą.
– Jednak umrę pierwsza. – Każde słowo sprawiało jej
trudność. – Ty musisz się z nią ożenić. Ona i tak za kilka lat do
mnie dołączy. Długo nie będziesz się męczył. Rok, dwa…
Ciotka kilka dni później umarła, a Janusz zabrał Alicję do
siebie, na wieś. Milczącą, melancholijną i słabowitą. Ślub był
cichy. Przecież obiecał. Nie było gości, nie było orkiestry ani
tańców. Tylko oni, rodzice i świadkowie – jego brat
z małżonką.
– Synek, nie musisz tego robić – przekonywała go matka. –
Przecież i tak się nią zaopiekujemy.
– Mamo, obiecałem ciotce. Nie mogę się teraz wycofać.
Czy tego chciał? Nie. Ale uważał, że obietnic trzeba
dotrzymywać. On swojej również dotrzymał. Zaopiekował się
Alą do końca jej dni. Było to białe małżeństwo. Nawet kiedyś
próbował ją czule dotknąć, ale spojrzała na niego takim
wzrokiem, jakby faktycznie miała za chwilę umrzeć.
Nienawidził siebie za to, co wtedy pomyślał – że trzeba jej
było na to pozwolić. Na tę śmierć. Byłby wolny. Raz na
zawsze wolny. I mógłby podążyć wreszcie za głosem serca.
Nie miał prawa żalić się, że umarła po kilkunastu latach.
Czasem obwiniał się za to, że w chwilach słabości modlił się,
żeby tak ich małżeńska fikcja wreszcie dobiegła końca. Jednak
większe wyrzuty sumienia miał za to, co zrobił Maryli. Ale
wydawało mu się, że jest w sytuacji bez wyjścia. Przecież nie
mógł zostawić chorej Alicji. Nie mógł się z nią rozwieść.
Potrzebowała go. Nie jako męża, ale jako opiekuna. Bez niego
nie dałaby sobie rady. Kto miałby się nią zająć? Miała na
świecie tylko jego. Często zawoził ją do Rabki lub do innego
sanatorium i wtedy przez chwilę czuł się szczęśliwy. Nawet
niekiedy zapominał o swojej żonie-nieżonie, która gdzieś tam
miała z pewnością lepszą opiekę, niż on mógł jej zaoferować
w domu.
Jednego dnia budził się z myślą, że chciałby, aby umarła,
a drugiego – by wyzdrowiała i pozwoliła mu odejść. By
zwolniła go z danej obietnicy.
Ala umarła tak, jak żyła. Bez słowa, cicho. Przez wiele lat
nie miał śmiałości odezwać się do Maryli. Bardzo tego
żałował. Dopiero znacznie później natknął się na nią na
poczcie w Miasteczku. Historia jakby się powtórzyła.
Pracował jako listonosz i mieszkał w służbowym mieszkaniu
na strychu. Tylko Ali nie było, a mimo to Marylka nie chciała
mu dać drugiej szansy.
Janusz pomyślał wtedy, że zrobi wszystko, czego Maryla od
niego zażąda, w nadziei że dostanie drugą szansę na miłość.
Wszystko! Skoczyłby za nią w ogień albo… wykradałby listy
z pocztowego worka. Nie miał jednak pewności, czy ta druga
szansa kiedyś nastąpi. I czy jego ukochana kiedyś będzie
chciała go wysłuchać.
„A może wcale nie warto o tym wszystkim opowiadać?
Może nie warto się tłumaczyć? Tylko iść do przodu i starać
się, by od dzisiaj, od teraz, to nasze życie było jak najmniej
poplątane i by naszej życiowej wieży z klocków nie popsuł
żaden wiatr?” – takie myśli nachodziły go niesłychanie często.
Niemniej jednak każdego roku w dniu jej urodzin pytał, czy
za niego wyjdzie. I obiecał sobie, że dopóki będzie żył, będzie
miał nadzieję.
Bo wiedział, że nadzieja umiera ostatnia.
56

WEZWANIE

Na podstawie Art. 267 Kodeksu karnego:


§ 1. Kto bez uprawnienia uzyskuje dostęp do informacji dla
niego nieprzeznaczonej, otwierając zamknięte pismo,
podłączając się do sieci telekomunikacyjnej lub przełamując
albo omijając elektroniczne, magnetyczne, informatyczne lub
inne szczególne jej zabezpieczenie, podlega grzywnie, karze
ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
Prokurator wszczyna postępowanie karne i wzywa
Jędrzejewską Marię, zamieszkałą w Miasteczku, na ulicy
Magicznej 7 m. 2, w celu złożenia zeznania, w terminie dwóch
tygodni od otrzymania wezwania.
Stawiennictwo jest bezwarunkowo osobiście obowiązkowe.
W przypadku niestawienia się, zgodnie z Art. 247 & 1.
Kodeksu postępowania karnego: Prokurator może zarządzić
zatrzymanie i przymusowe doprowadzenie osoby podejrzanej
albo podejrzanego, jeżeli zachodzi uzasadniona obawa.
prok. Beata Rowińska
57

Maryla Jędrzejewska

Grudzień 2019

Na co dzień, ale w zasadzie głównie jesienią, Maryla była


mikołajem. Nadszedł jednak czas, że Maryla sama tego
mikołaja potrzebowała. Ktoś ewidentnie jej nie lubił
i najprawdopodobniej chciał uprzykrzyć jej życie. Nawet
podejrzewała, kim była ta nieprzychylna osoba, wszak starego
zgryźliwego babsztyla znała tylko jednego. Jednakże tydzień
przed Wigilią Maryla jeszcze nie wiedziała, że los
niesprawiedliwie zsyła na nią kłopoty.
Siedziała właśnie z kawą przy swoim stoliczku, przeglądała
jeszcze raz wybrane listy i czekała na Marcina, który miał
donieść te ostatnie. Bała się, że już jest za późno i wielu z nich
nie zrealizuje. Że też te dzieciaki nie mogą pisać listów do
Mikołaja w styczniu. Rozłożyłoby się to w czasie, a nie
wszystko na ostatnią minutę. Kampanię informacyjną powinni
zrobić, by dzieciaki zabrały się do roboty szybciej. Czasem
jeszcze listy zbierała na początku nowego roku. To od tych
najbardziej spóźnialskich. Czytała je, pomijała wtedy
wszystkie lalki, piłki i samochody zdalnie sterowane, ale te,
w których ktoś pisał o tym, że potrzebuje pomocy
w czymkolwiek, rozpatrywała w szczegółach i często
pomagała. Mieszkanie miała wysprzątane, okna myte
niemalże co tydzień, bo zawsze znalazł się ktoś, kto
potrzebował pieniędzy. Pieniędzy Maryla nie lubiła dawać.
Dawała zawsze możliwość ich zarobienia.
Tamtego dnia weryfikowała jeszcze te prezenty, z którymi
zdąży przed Wigilią, a z żalem odkładała na inną kupkę te
listy, które będzie musiała przejrzeć tuż po świętach. Nagle
zadzwonił dzwonek. W drzwiach stał Marcin. Wyglądał
mizernie, jakby go ktoś z krzyża zdjął.
– Nie karmi cię coś ta twoja Ania. – Marylka pokręciła
głową. – Data ślubu już ustalona?
– Jeszcze o tym nawet nie pomyśleliśmy.
– Nie pomyślałeś – poprawiła go.
– Nie pomyśleliśmy – upierał się.
– Marcinku, chłopaku drogi, mogę się założyć, że Ania
myśli o tym nieustająco, tylko nie ma śmiałości ci o tym
powiedzieć.
– Tak pani sądzi? Ja tego wszystkiego nie ogarniam… –
Marcin wszedł w zabłoconych butach do salonu. Na początku
Marylka chciała mu zwrócić uwagę, ale potem przypomniała
sobie, że Jurek z sąsiedniej ulicy potrzebuje pieniędzy, a ma
maszynę do prania dywanów, więc może i dobrze, że będzie
miał co prać. Niech zatem Marcin brudzi ten dywan, ile mu
w duszy gra.
Niestety, w duszy Marcinowi grała jakaś bardzo
przygnębiająca muzyka.
– Masz coś dla mnie, Marcinku?
– Mam – westchnął.
Wyciągnął kilka listów w kolorowych kopertach.
– Może jeszcze te ogarniemy. O ile kurierzy nie nawalą, bo
przed świętami to oni zawsze mają pełno roboty.
Marcin siedział zamyślony. Jakby zrezygnowany.
– Jakieś problemy?
Nic nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami.
– Marcin, wiesz, że każde, nawet najbardziej poplątane nitki
da się rozplątać. O ile masz cierpliwość. A jeżeli nie masz, to
można je przeciąć i związać na nowo.
– Tu, pani Marylko, nie da się nic rozplątać – powiedział
cicho. – Mam jeszcze jeden list…
– Do mnie? – zapytała Maryla.
– Do pani. Z potwierdzeniem odbioru.
– Ale jak ja mam się podpisać za Mikołaja?
– Pani Marylko, do pani! Osobiście! – Wyciągnął list. – O,
widzi pani, Maryla Jędrzejewska, Miasteczko, ulica Magiczna.
I na dodatek potwierdzenie odbioru!
– Prokuratura Rejonowa w Miasteczku? – zapytała, lekko
zdenerwowana, gdy przeczytała nadawcę na kopercie. –
Nawet nie wiedziałam, że my tu mamy jakąś prokuraturę
rejonową?
Marcin wzruszył ramionami.
– Pani Marylko, może lepiej nie odbierać…? –
zaproponował nieśmiało.
– Jak to nie odbierać? A można tak? – zdziwiła się Maryla.
– No nie można, ale mogę napisać, że na przykład nie było
pani w domu – powiedział z nadzieją w głosie.
– No, ale jestem. Będziemy kłamać? Przecież my nie
kłamiemy. Podpiszę ci ten odbiór, żebyś kłopotów nie miał.
Podpisała dokument, Marcin schował go do torby. Chwilę
trzymała list, potem go otworzyła. Ręce jej drżały ze stresu,
ale na twarzy zachowała spokój. Wyciągnęła pismo z koperty
i szybko przeczytała po cichu.
– Marcin, co to jest? Wezwanie do prokuratury? – Spojrzała
na niego, zdumiona. – W sprawie złożenia wyjaśnień jako
podejrzana? Artykuł dwieście sześćdziesiąty siódmy, paragraf
pierwszy? Co oni mnie tu Kodeksem karnym straszą?
Grzywna? Więzienie na dwa lata? Co to ma być?!
– Pójdziemy siedzieć, pani Marylko – westchnął Marcin. –
Wszyscy. Pani, ja i pan Janusz. I pewnie jeszcze kilka osób. –
Wzruszył ramionami.
– Cicho bądź, nawet tak nie mów – uspokoiła go staruszka.
– Pani Marylko, trzeba działać.
– Nic nie można działać. Na razie nie noś do mnie żadnych
listów. Te zaadresowane do mnie oczywiście noś, ale te do
Mikołaja niech giną gdzieś w dalekiej Finlandii. Trudno.
Trzeba chwilę posiedzieć cicho, przyczaić się na jakiś czas.
Oni nie wiedzą o was, oni wiedzą tylko o mnie. O tym, że jak
na poczcie pracowałam, to zgarniałam te listy do Mikołaja.
– Pani Marylko, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Jak muszkieterowie. Gdyby nie pani, to nie wiem, co by się ze
mną stało. A z moim ojcem to już w ogóle. Nawet sobie pani
nie zdaje sprawy, jaki mam dług wdzięczności wobec pani. Ja
pani samej w więzieniu nie pozwolę siedzieć.
– Ty lepiej bądź na wolności, bo paczki do więzienia ktoś
musi nosić.
– Pani Marylko! Ja się nie zgadzam na żadne więzienie!
Nigdzie pani nie pójdzie i nic nie będziemy nigdzie nosić.
Ania studiuje prawo, więc panią wyciągnie. Teraz czas na
mnie, bym spłacił ten dług!
Tych osób z długiem wdzięczności było dużo więcej.
W Miasteczku i okolicach. Jak na razie tylko ci z Wrocławia,
Krakowa i Gdańska nic nie wiedzieli, bo przecież lepiej by
było, gdyby Prokuratura Rejonowa w Miasteczku nie zdawała
sobie sprawy, że działalność pani Marylki nie jest tylko
lokalna, ale jest to działalność przestępcza na szeroką skalę.
Niemalże siatka obejmująca całą Polskę!

Marylka nakazała Marcinowi milczenie, żeby nikogo


niepotrzebnie nie niepokoić, ale jakimś dziwnym trafem
wszyscy, którym kiedykolwiek pomogła, dowiedzieli się, że
pani Jędrzejewska ma kłopoty. I było to zupełnie naturalne, że
wszyscy ruszyli, by jej pomóc.
Prokuratora Rejonowa w Miasteczku była oblegana
niemalże codziennie. Za każdym razem przez inne osoby,
które były wdzięczne tej kobiecie za coś, co zrobiła, z lekka…
naginając prawo. Nigdy jeszcze w gmachu prokuratury nie
było takich kolejek. Prawdę mówiąc, zwykle urzędnicy
prowadzili nader spokojne życie i w tej pracy się nie
przemęczali, więc to, co teraz się działo, nieco ich przerosło.
– Pani Aniu, czy to pani tym wszystkim ludziom
powiedziała o sprawie Marii J.?
– Ja? – oburzyła się Anulka. – W życiu! Przecież ja nie
wynoszę spraw służbowych poza pracę. To byłoby
nieprofesjonalne.
Maciej, który pracował w prokuraturze, westchnął. Nawet
z policji dzwonili. Gdyby wiedział, to w ogóle by tej starej
baby nie posłuchał. Nie to, by miał coś przeciwko starym
babom, ale tamta wyglądała wyjątkowo nieprzyjaźnie. Czuł,
że mogą być z tego kłopoty. Wyglądała jak… jak… jak taki
stary zgryźliwy babsztyl. Lata pracy w prokuraturze nauczyły
go, że od takich babsztyli należy się trzymać z dala i do tej
pory mu się to udawało. A tutaj jeden zły dzień i jego czujność
została uśpiona.
Lista świadków w sprawie Marii J. była już bardzo długa
i z każdą godziną rosła. Nawet przyjechał jeden lekarz,
którego ostatnio widział w telewizji. Kardiochirurg. Maciej
zapisał od razu do niego mamę, bo miała problemy z sercem, a
– jak wiemy – opieka zdrowotna w Polsce jest świetna, tylko
bał się, że zanim mama się dostanie do lekarza, to może
umrzeć.
I znana aktorka też przyszła. Za nią tłum jakichś dziwnych
ludzi z aparatami fotograficznymi. Gdyby wiedział, to
chociażby włosy przygładził. Potem się to ukazało wszystko
na Pudelku. I tylko dlatego dowiedziała się o tym jego żona.
Zresztą gdy żona się dowiedziała o tym, że chcą postawić
zarzuty pani Marii J., to się do niego przez tydzień nie
odzywała.
Artystka też była, Maciej nie rozumiał wprawdzie sztuki, ale
jego żona się zachwycała jej pracami. W ogóle wszyscy się
zachowywali, jakby ta kobieta, to znaczy podejrzana, była
świętą! Przyjechał też jakiś ważny prezes z banku. Opowiadał
o niej chyba godzinę. A potem im naprawił pocztę mailową,
bo się nie ściągała. Powiedział, że gdyby nie pani Marylka, to
w życiu by nawet komputera nie potrafił włączyć.
Były matki z dziećmi, ojcowie, nawet pani Wiesia wpadła
z impetem do prokuratury.
– Kłopotów sobie narobicie! – huknęła na nich od progu. –
A wiecie, czego jak czego, ale kłopotów w Miasteczku nie
lubimy!
Zadzwoniła też jedna sławna pianistka, a w zasadzie jej
menedżer, który obiecywał, że jak wszystko pójdzie po ich
myśli, to ta pianistka da koncert w Miasteczku. Za darmo.
Oczywiście Maciej nie znał się na muzyce, ale skoro pan
Jarosław naprawił mu komputer, to jak ten menedżer gadał,
mógł sobie tę całą pianistkę Łucję wyszukać w internecie. Ona
miała dwieście tysięcy obserwatorów na Facebooku! To
z pewnością była gwiazda. Podobno to, że grała na
najlepszych scenach świata i na takich fortepianach, które były
droższe niż cały dobytek jej rodziców, zawdzięczała wyłącznie
podejrzanej. Maciej z ciekawości wpisał w Google
„najdroższy fortepian na świecie”. Pojawił mu się na ekranie
fortepian ze szczerego złota, wyceniony na osiem milionów
złotych.
Gdy Maciej zasypiał (z wciąż urażoną żoną przy swoim
boku), stwierdził, że następnym razem, jak tylko zobaczy, że
jakiś stary zgryźliwy babsztyl próbuje się dostać do
prokuratury, to zamknie się w ubikacji i będzie udawał, że ma
rozstrój żołądka.
Sytuacja nie do ogarnięcia. A tak było spokojnie. Że też
sobie tyle na głowę wziął.
Przytulił się do żony. Odwróciła się do niego i usiadła.
– A z panią Marylką sprawa załatwiona?
– Jeszcze nie…
– To nie mamy o czym gadać! – Odwróciła się do niego
plecami i owinęła szczelniej swoją kołdrą.
– Kochanie! – Próbował ją przytulić.
– Nie mamy o czym gadać ani nie mamy co robić! –
powiedziała oschle. – Na nic nie licz!
Maciej jęknął.
58

Kochany Mikołaju,

Wiem, że już jestem duża, ale nieustannie w Ciebie wierzę.


Nikt mi nie wmówi, że nie istniejesz!
Dobra, wiem, że od upominków to masz pomocników, ale te
naprawdę ważne rzeczy załatwiasz sam! Do tego trzeba mocy!
Ja, Mikołaju, chciałabym Cię prosić o dobrego męża i ojca
naszych przyszłych dzieci. Ja niczego więcej nie pragnę. Tylko
szczęśliwej, zdrowej rodziny…

Zmęczona nieudacznikami, Twoja na zawsze


Ania
PS Pani Marylko, ja wiem, że pani czyta te listy, Marcin
wprawdzie mi się oświadczył, ale daty nadal nie możemy
ustalić, mogłaby pani zadziałać? Bo mi przecież nie wypada!
A co do tych listów, to wiem, bo Marcin się raz wygadał. Wiem
też o liście z prokuratury, w razie czego będę bronić Pani
własną piersią!
59

Maryla Jędrzejewska

Wcześniej

Maryla Jędrzejewska miała szczęście do artystów. Być może


dlatego, że tylko ktoś z duszą artysty pisał listy do Mikołaja.
Jak zauważyła jakiś czas później, raczej pragmatyczni
prawnicy tego nie robili. Zatem nie dostawali wymarzonych
prezentów, bo w to, że nie mieli marzeń, Maryla nie wierzyła.
Z wielką radością obserwowała rok po roku rozwój swoich
podopiecznych, wspierała ich jak mogła i cieszyła się
z każdego ich sukcesu.
Chyba pierwsza była Mariola, która nie chciała grać na
akordeonie. Najśmieszniejsze było to, że Mariolka mieszkała
tuż za ścianą. I Maryla słyszała te wołki, które dziewczyna
codziennie gnała na tę bukowinę, i z całego serca marzyła
o tym, by akordeon się popsuł albo by sama Mariola wyrzuciła
instrument przez okno. Niestety nic z tego się nie wydarzyło,
ale akurat dziwnym trafem nauczyciel Marioli nie miał
wolnych miejsc w klasie akordeonu i zaproponował jej
skrzypce. I nikt, doprawdy nikt nie podejrzewał nawet, że
stało się to po wizycie jednej sympatycznej staruszki.
Gdy sympatyczna staruszka zobaczyła minę dziewczyny,
była pewna, że kolejny wpis w księdze dobrych uczynków (o
ile takowa by istniała) ma odhaczony. Została wprawdzie
kolejna część listu, ale to już był najmniejszy kłopot.
– Mariolko! – zawołała kiedyś z okna. – Czy ty, dziecko,
możesz do mnie przyjść na chwilę, bo nie umiem nawlec igły?
Oczy już nie te.
– Oczywiście, pani Marylko!
Po chwili przybiegła w podskokach. Oczywiście pani
Maryla przygotowała się do tej wizyty. Wyjęła swoje
najpiękniejsze włóczki i porozstawiała je w koszykach po
całym pokoju. Przywitała Mariolkę we własnoręcznie
wydzierganej chuście.
– Pani Marylko, jakie to piękne! – zawołała dziewczyna.
– A dziękuję! Wzrok już nie ten, co dawniej, ale w wolnej
chwili sobie dziergam.
– Jak ja bym chciała tak umieć!
– Ależ to nic trudnego. Masz trochę czasu? Nauczę cię! –
Och, wcale nie była zaskoczona, że jej misterny plan się udał.
Maryla codziennie uczyła Mariolkę nowych rzeczy. Zaczęły
od szydełka, potem doszły druty, lewe oczka, prawe,
różnorakie wzory. Potem tkały, szyły. W pewnym momencie
Maryla stwierdziła, że uczeń przerósł mistrza. Mariola była
gotowa, by wyjść w świat. Skończyła Akademię Sztuk
Pięknych i wyjechała za granicę. Pokazy mody, galerie sztuki
i ceny takie, że Marylka takich pieniędzy na oczy nie widziała.
– Mariolko, ja nie znam się na tej modzie. Wiesz, mi te
dziury czasem się nie podobają, co ty robisz, ale to nie dla
mnie przecież. Jak ktoś woli dziurawe i poszarpane, to dobrze,
że takie robisz, ale zrób też kolekcję dla starszych pań,
dobrze?
Kolekcja Ma-Rilla 60+ by Ma-Riola okazała się
prawdziwym hitem. Były tam kolorowe ciepłe szale, miękkie
dzianinowe sukienki. Wszystko to, czego starsze panie
potrzebują, by czuły się w swoich domach najlepiej na
świecie.

Katarzyna była wnuczką znanego artysty malarza. Nie


osiągnął sukcesu za życia, w zasadzie dopiero zdobył
popularność, gdy Kasia zaczęła być znana. Gdy dziewczyna
napisała list do Mikołaja, Maryla kupiła jej farby,
najpiękniejsze sztalugi i zakupiła voucher na obóz malarski.
Kasia pojechała tam latem, a potem już zaczęło się wszystko
samo dziać. Opiekunowie obozu osobiście przyjechali do
rodziców Kasi i niemalże błagali ją, by się dalej kształciła.
Skończyła liceum plastyczne, potem pojechała na studia do
Wielkiej Brytanii. Stypendium we Włoszech, stypendium
w Pradze. Maryla nie nadążała za tą dziewczyną.
Z każdego miejsca przysyłała Maryli własnoręcznie
malowane czy rysowane pocztówki z pozdrowieniami. Tych
kartek miała mnóstwo.
– Jak będę biedna, to je wszystkie sprzedam. Tylko czekam,
aż staniesz się bardziej sławna, by więcej zarobić! – nieraz
mówiła Maryla, gdy rozmawiały przez telefon.
– Jakby pani kiedyś na pieniądze zwracała uwagę!
– Kasiu, a ja mam pytanie… Czy gdyby kiedyś ktoś
potrzebował… to ja mogę te twoje rysunki oferować na
licytację? Wiesz, tylu ludzi potrzebuje…
– Jasne! Oczywiście! Możemy się nawet umówić, że co roku
będę obraz wysyłać. A zrobi z nim pani, co pani będzie
chciała. Ważne, by sprawił komuś radość. Jak nie pani, to
komu innemu!

Kolejna była Łucja. Najlepsza pianistka. Finalistka


Konkursu Chopinowskiego.
Maryla była dumna ze swoich podopiecznych. Za każdym
razem dziękowała w duchu Gertrudzie. A gdy chodziła na
grób, dziękowała jej, siadając na ławeczce.
– Gertrudo kochana, gdybyś wiedziała, ile dobrego zrobiłaś
tymi pieniędzmi. I mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają,
ale właściwie te dobrze wydawane dają szczęście ogromne!
Gdybym sobie kupiła nową kieckę, wcale bym się tak nie
cieszyła. A zainwestowałam swój czas, włóczkę i szydełko
i mam całą kolekcję nowych kiecek. To się nazywa szczęście!
60

Kochany Mikołaju,

Pewnie wszyscy piszą do Ciebie, bo chcą dostawać prezenty,


ale ja piszę, bo chciałbym za te wszystkie prezenty
podziękować.
Poprzedni list dotarł, więc wysyłam na ten sam adres. Moja
mama miała rację! Dzisiaj już wiem, że istniejesz!
Powiedziałeś, że wszystko będzie dobrze, i było!
Dziękuję.
Marcin
61

Maryla Jędrzejewska

Wigilia 2019

„To był dobry rok. – Maryla uśmiechnęła się od ucha do


ucha. – Mimo nie najlepszej końcówki. Ale chyba starej
kobiety nie wsadzą do więzienia? Może mają tam jakie
ograniczenia wiekowe? A jak wsadzą? Jakoś to przetrwam.
Oglądałam ostatnio jakieś więzienne filmy na Netflixie.
Różnie bywa, ale pewnie dam radę. Testament trzeba napisać,
by potem nikt niepowołany się nie przyczepił do tego, co
zostało, a zostało jeszcze trochę. Marcin to taki dobry chłopak,
jemu wszystko zostawię. I chyba trochę Januszowi, by sobie
pożył do śmierci beztrosko”.
Usłyszała dźwięk domofonu, oznajmiający, że ktoś kodem
otworzył sobie drzwi. Na pewno Marcin. Dobrze, że
pierwszym wigilijnym gościem jest facet, bo to zawsze
szczęście w nowym roku przynosi. Dziwne to jest, że facet
przynosi szczęście, a kobieta pecha. Gdzie to
równouprawnienie? Od tego trzeba by zacząć.
– Pani Marylko, musiałem przyjść. – Marcin wbiegł do
mieszkania, nawet nie pukając. – Pani musi w końcu otworzyć
ten cholerny list z prokuratury. Ja muszę wiedzieć wszystko
przed świętami. Bo ja nie mogę myśleć o niczym innym. I to
w Wigilię! Nawet w święta człowiekowi nie dadzą spokoju!
Maryla spojrzała na list, który leżał na stole od trzech dni.
Przyniósł go oczywiście Marcin i domagał się, by go
otworzyła natychmiast. Chciała to zrobić dopiero po świętach.
Po co się denerwować w tak cudny czas? Nie chciała
w Wigilię udawać się do więzienia. No, ale gdyby mieli
zamiar ją zamknąć, przecież by po nią przyszli. Może to tylko
informacja, że ma zabrać szczoteczkę do zębów i do więzienia
się stawić po świętach? Albo po Nowym Roku? Ale przecież
jakaś rozprawa powinna być? Musi się Ani Marcina zapytać,
jak to się wszystko rozgrywa. Za mało kryminałów oglądała
i teraz nie wie. Ale w sumie w tych kryminałach to też czasem
się mijają z prawdą.
Spojrzała na zielonego z przerażenia Marcina. Chyba był
jeszcze bardziej przestraszony niż ona.
– Otwórz – zarządziła tonem nieznoszącym sprzeciwu. –
Planowałam to zrobić dopiero po świętach, ale skoro tu jesteś,
to już otwórz.
– No, co pani, pani Marylko… Przecież nie można otwierać
cudzej korespondencji. To właśnie ten paragraf, za który do
więzienia pójdziemy.
– Otwórz. – Zamknęła oczy.
Od zawsze robiła życiowe zakłady z losem. Wymieniała się
z nim coś za coś. Teraz też pomyślała sobie, że jeżeli będzie
wszystko dobrze, to już następną Wigilię spędzi jako żona
Janusza. Przecież tak naprawdę on przy niej cały czas trwał.
Na dobre i na złe. Byleby tylko w więzieniu nie musiała ślubu
brać. Już widziała oczyma wyobraźni nagłówki w gazetach –
Najstarsza więzienna panna młoda. Może stałaby się sławna?
Tylko ona nie potrzebowała sławy. Chciała sobie spokojnie
sprawiać radość.
– Pani Marylko! – wrzasnął Marcin, gdy przeczytał pierwsze
akapity. – Pani Marylko! Znikoma szkodliwość społeczna
czynu jako przesłanka uniewinnienia! Tak piszą! To znaczy, że
nic nam nie zrobią! Pani Marylko! Kocham panią!
– Matko Bosko Miasteczkosko! – Maryla westchnęła z ulgą.
– Matko Bosko Miasteczkosko! – zawołała nieco głośniej
i usiadła na tapczanie. – O Boże, dziękuję.
Marcin wyglądał tak, jakby był najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie. Prawdę mówiąc, chyba tak było
w istocie.
– A pani się trzy dni denerwowała, zamiast od razu
otworzyć. Jak dobrze, że to przeczytaliśmy – stwierdził
chłopak.
Maryla się uśmiechnęła. Tak, to z pewnością był jej
szczęśliwy dzień.
– Łucja dziś gra koncert – przypomniał sobie. – Na Jedynce.
– Zapomniałabym! Włącz! Dzwoniła dziś z życzeniami.
I żeby przypomnieć. Wszyscy dzwonili, ledwo co śledziki
zrobiłam.
– Pani się nie martwi. Przyniosłem śledziki i karpia trochę,
i jeszcze kluski z makiem… Dostałem od mamy Ani…
– Od mamy Ani, powiadasz? – Maryla przyglądała mu się
badawczo, mrużąc oczy.
– No tak… I właśnie teraz do niej idę… I potem ją do nas
zabieram… A może później przyjdziemy do pani?
– Bawcie się dobrze! Mną się nie przejmujcie.
– Bo wie pani, ja już podjąłem decyzję. Ja bym chciał, by to
były moje ostatnie święta tak osobno. Miała pani rację. Trzeba
ustalić datę, a przecież do Wielkanocy ze wszystkim się
wyrobimy, prawda?
– Prawda, Marcinku. Słuchaj, a powiesiłbyś mi jeszcze
obraz? Wczoraj Kasia przysłała. Specjalnie namalowała dla
mnie. Ja wiem, że w Wigilię to nie wypada wiercić
w ścianach, ale to takie moje świąteczne marzenie…
– Przynajmniej raz to ja będę mógł spełnić jakieś pani
marzenie, pani Marylko.
– Już to zrobiłeś, wiele lat temu. W nasze pierwsze wspólne
święta, pamiętasz?
– Pamiętam. Jak bym mógł zapomnieć? Ten dzień odmienił
przecież moje życie. – Uśmiechnął się i poszedł do schowka
po wiertarkę.
Tylko Marcin wyszedł z pokoju, zadzwonił Marek.
– Pani Marylko, dopiero teraz dzwonię z życzeniami, ale
właśnie wracam z dyżuru. Ciężki dzień miałem. Ale warto
było. Znowu uratowałem komuś życie! Dzięki pani, pani
Marylko. Kto wie, ilu tych ludzi się uratowało dzięki pani…
Wesołych świąt!
– Wesołych świąt! Dla ciebie, Ewy i dzieciaków! Przyjdźcie
do mnie kiedyś!
– Przyjdziemy na pewno!
Ledwo się rozłączyli, telefon znowu się rozdzwonił.
– Wesołych świąt, Marylko! – radośnie wykrzyknęła Adela.
– Wesołych świąt, Adelciu! Wszystkiego najlepszego dla
ciebie i Mariana. Co słychać? Dawno się nie widziałyśmy.
– A wiesz, kochana, jak to jest, człowiek w wiecznym
pędzie. A jeszcze ostatnio miałam przykry incydent z sąsiadką.
– A cóż takiego się stało? – zaniepokoiła się Marylka, bo jej
przyjaciółka brzmiała tak, jakby co najmniej ta sąsiadka
chciała ją zamordować.
– Wyobrażasz sobie, że ona chciała ode mnie wziąć koty,
żeby je na jakąś wieś wywieźć? Moje koty?! Na wieś?! –
zapytała oburzona. – Kupiłam im pyszną rybkę, żeby też miały
święta! A Maniek to taki zakochany w tych kotach! No
dobra… przyznam ci się do czegoś. Ja też je uwielbiam!
Maryla uśmiechnęła się pod nosem, dochodząc do wniosku,
że to naprawdę urocze, kiedy jej przyjaciółka myśli, że nikt
o tym nie wiedział. Przecież od razu było wiadomo, że te
kociaki skradły jej serce. No cóż, czasem trzeba czasu, by móc
się do czegoś przyznać, choćby przed samym sobą.
Porozmawiały jeszcze chwilę o wszystkim i o niczym, a po
świętach umówiły się na kawusię, a może nawet odrobinę
naleweczki. Marcin powiesił obraz i cały w skowronkach
pobiegł do swojej Ani. Dobrze, że wreszcie podjął decyzję co
do daty. Czasami kogoś trzeba popchnąć w odpowiednie
ramiona i wtedy dobrze się dzieje!
Maryla okryła się nową chustą. Kolejnym zjawiskowym
prezentem od Marioli. Z telewizora popłynęła kolęda. Łucja
pięknie grała, akompaniując mężczyźnie, który śpiewał
donośnym basem. To pewnie ten Włoch, w którym Łucja była
zakochana. Maryla założyła okulary i przyjrzała się artyście
bardziej wnikliwie. Faktycznie było na czym oko zawiesić.
Śpiewał jakąś kolędę po angielsku, ale jeszcze trochę i po
polsku się nauczy.
Później Łucja zagrała Cichą noc i tym razem po polsku
śpiewała anielskim głosem piękna kobieta.
– Och, co za noc! – odpowiedziała Maryla. – Uśmiechnęła
się i spojrzała przez okno.
Dostrzegła, że ktoś stoi przed kamienicą, patrząc w jej
stronę. Otworzyła okno i zobaczyła Janusza. Chodził w kółko
po śniegu, który zasypał pobliski trawnik, jakby coś
wydeptywał. O matko, to nie kółko! To serce!
– Marylko! Ja cierpliwość mam anielską, ale już się kończy!
Przeczytałaś list?! – zawołał głośno.
– Przeczytałam ich mnóstwo. O jaki list ci chodzi? –
Marylka nałożyła na głowę szydełkową czapkę.
– No mój list! Wysłałem do ciebie list! A w zasadzie do
Mikołaja! Mój list do Mikołaja!
– Ale ja nie dostałam żadnego listu od ciebie! Do Mikołaja
też nic nie przyszło! Przecież od razu bym przeczytała…
– No jak to nie? – Zdziwiony Janusz sięgnął do kieszeni,
z której wyjął czerwoną kopertę. – O Boże, ja go wcale nie
wysłałem! Skleroza!
– A nie możesz mi go przeczytać? Albo powiedzieć chociaż,
co w nim napisałeś? Może być tak tylko w skrócie…
– Mogę! Oczywiście, że mogę – bez chwili wahania zgodził
się Janusz. – Wyjdziesz za mnie?! – zawołał tak głośno, że
pootwierały się chyba wszystkie okna w kamienicy.
– Tak! – Maryla krzyknęła z całych sił. – Matko Bosko
Miasteczkosko, tak!
Janusz zamarł.
– Tak? – zapytał zdziwiony. – Po prostu tak?
– Po prostu tak! – zawołała. – Chodź szybko, bo barszcz już
mam ugrzany, kapusta dochodzi!
– O Jezu, po prostu tak. – Janusz nie mógł dojść do siebie. –
Matko Bosko Miasteczkosko, w końcu powiedziała „tak”!

W telewizorze Łucja nadal pięknie grała, a cudny kobiecy


głos śpiewał:

Cicha noc, święta noc,


Pastuszkowie od swych trzód
Biegną wielce zadziwieni
Za anielskim głosem pieni,
Gdzie się spełnił cud,
Gdzie się spełnił cud.
Po wieczerzy leżeli na sofie, przykryci kocem w czerwoną
kratkę (prezent od Janusza dla Maryli) i pili herbatę o smaku
„Wiśnia w likierze” (prezent od Maryli dla Janusza).
– Znikoma szkodliwość społeczna czynu – powiedziała
nagle Maryla. – Uniewinnienie.
– No i dopiero mi to mówisz?! – Janusz zerwał się z sofy. –
Dlaczego mi nie powiedziałaś od razu?
Maryla uśmiechnęła się zawadiacko. Wyglądała dokładnie
tak, jak wtedy w mieszkaniu nad pocztą. Może miała nieco
więcej zmarszczek, ale niewiele więcej. Była tak samo piękna,
tak samo urocza, tak samo kochana. Och, jakże warto było
czekać tyle lat!
– Bo tak byś się cieszył moim uniewinnieniem, a tak się
cieszyłeś, że powiedziałam „tak”, prawda?
Janusz ją przytulił.
– To jest noc cudów – powiedział.
„Oj tak” – pomyślała Maryla. Najważniejsze, że ta sprawa
z prokuraturą była już za nią. Trzeba w przyszłym roku być
ostrożniejszą. Bo to, że dzieciaki będą pisać do Mikołaja, to
pewne. Jak nie listy, to maile. Z mailami dzięki dobrym
ludziom też sobie dadzą radę. Trzeba sprawić, by dzieciaki
w niego zawsze wierzyły.
– Janusz, a w przyszłym roku… – Spojrzała na niego
porozumiewawczo.
– Nie… – jęknął.
– Tak. – Zachichotała jak nastolatka.
– Ale musimy być bardziej ostrożni – poprosił.
– Będziemy – obiecała Maryla.
Stanęli przed oknem, trzymając się za ręce. Gdzieś tam
w innej części miasta ktoś się cieszył z klocków Lego, ktoś
inny z piłki nożnej albo z ciekawej książki. A jeszcze ktoś
z tego, że po prostu spełniły się jego marzenia.
Tak, Wigilia to czas cudów.
Wesołych Świąt!
62

Drogi Mikołaju, a w zasadzie Marylko!

Ja wiem, że Ty przeczytasz ten list, bo przecież


przechwytujesz wszystkie listy do tego faceta w czerwonej
czapce. Czasem wydaje mi się, że to jedyna droga, byś mnie
posłuchała. Do cholery, ileż ja na Ciebie mam czekać? Ile tych
lat zmarnowanych! Ja już nie chcę czekać dłużej! Tu strzyka,
tam strzyka! Człowiek budzi się i codziennie go coś boli, a jak
go nie boli, to zaczyna się zastanawiać, czy jeszcze żyje! Stary
jestem już, a lata mijają i ja nie chcę z Tobą być tylko na
starość, ja chcę z Tobą być wtedy, kiedy jeszcze jestem na tyle
młody, by umieć cieszyć się życiem. Nie chcę być z Tobą tylko
na złe, kiedy nasze stawy już niedomagają i gdy rano nas
wszystko boli. Ja chcę jeszcze z Tobą pójść nad rzekę
i porozmawiać. A jeszcze mogę!
Marylko, minęło tyle lat. Pozwól mi sobie wszystko
opowiedzieć. Całą historię. Pozwolisz? Usiądziemy przy
herbacie albo przy nalewce i porozmawiamy. Nie będę się
tłumaczył, bo nie o to chodzi, by rozpamiętywać przeszłość,
a o to, by wspólnie patrzeć na nadchodzącą przyszłość.
Wspólną.
Po co się budzić samemu, po co samemu pić poranną kawę?
Ja lubię długo spać, Ty rano karmisz koty, więc śniadanie
zawsze będziemy jedli osobno, ale kawa? Pamiętasz naszą
kawę we dwoje nad rzeką?
Kocham Cię, Marylko.
Przecież spełniasz życzenia tych wszystkich dzieciaków, więc
spełnij życzenie starszego pana, który Cię kocha przez
większość swojego życia, i wyjdź za niego.
Nie odkładaj tego listu na makulaturę. Ani na tę kupkę
najbardziej po lewej.
Marylko, mój najlepszy Mikołaju na świecie, wyjdziesz za
mnie?

Janusz

KONIEC

Gdańsk, fotel na Zielonym Wzgórzu,


6 września 2020, godz. 20:45
Podziękowania

Kochani!
Przed Wami moja kolejna książka. Która już? Musiałabym
długo się zastanowić, by policzyć!
Inspiracją do tej powieści było opowiadanie napisane przeze
mnie w 2014 roku do zbioru Cicha 5. Tak mocno związałam
się z bohaterami tego opowiadania, że postanowiłam, iż
zasługują na to, bym opisała ich w książce. Nieco
pozmieniałam, trochę dodałam i powstała inna historia, ale
mam nadzieję, że się Wam podobała!
Gdybyście chcieli się podzielić opinią na temat tej powieści,
zapraszam do kontaktu: magdalena.witkiewicz@gmail.com.
Książkę tę zadedykowałam bardzo ważnej dla mnie osobie –
Małgorzacie Kowalskiej, mojej asystentce, przyjaciółce,
bratniej duszy, bez której chyba bym sobie nie poradziła.
Z niczym! Gosia, dziękuję Ci, że jesteś, i przepraszam za
trudne warunki pracy! Ale myślę, jak to fajnie, że los splątał
nasze ścieżki, bo chyba wzajemnie jesteśmy sobie potrzebne!
Tak mnie te deadline’y gonią, że nawet nie mam czasu na
podziękowania! Ta jesień jest w ogóle bogata w różne
projekty, zatem jeszcze bardziej nie mam czasu, ale
chciałabym podziękować kilku osobom za ogromne wsparcie
podczas pisania tej książki.
Niektórzy chcieliby rok 2020 całkiem wykasować
z kalendarza, dla mnie on również był trudny. Na początku
pandemii nie mogłam w ogóle pisać. Siadałam przy
komputerze, ale litery w ogóle nie chciały układać się
w słowa, a słowa w zdania. Bałam się, że już nie umiem pisać!
Zaczęłam znów dopiero w lipcu, a tak sobie obiecywałam, że
w lecie będę odpoczywać i spędzać czas z dzieciakami!
Niemniej jednak teraz obiecuję – w przyszłym roku w wakacje
nie pracuję! I dziękuję moim dzieciom za to, że ze mną
w wakacje wytrzymały, dzielnie robiły sobie śniadania,
a często i obiady! Dziękuję za te hektolitry kawy, które mi
podawały. A ja czuję się wyrodną matką, iż pozwalałam im na
Minecrafta i Netflixa. Cóż, moje dzieciaki chyba były
zadowolone!
To, że dziękuję rodzinie, to jest oczywiste! Bo przecież
zawsze dziękuję rodzinie, że potrafią ze mną wytrzymywać
podczas tego trudnego czasu, gdy piszę. Trudnego dla
wszystkich wokół.
Podczas pisania muszę mieć natychmiastową opinię! Bardzo
dziękuję kilku osobom, które były ze mną podczas
powstawania tej powieści:
– Jolancie Walusiak-Skorupie – mojej ulubionej pani
profesor, która pomaga mi we wszelakich medycznych
sprawach. Jak dobrze, że Cię mam!
– Karolinie Tuszyńskiej i Basi Tuszyńskiej, które dzielnie
czytały moją powieść w odcinkach, na dodatek na głos!
Karolinie również dziękuję za jeden list… Karolina, niech Ci
się spełni!
– Agnieszce Wachel-Gackowskiej za to, że czytała za
każdym razem tyle, ile jej wysłałam, więc zanim książka
ukaże się drukiem, przeczyta jeszcze kilka razy. I muszę Wam
powiedzieć, że Maryla ma wiele z Agnieszki, która jest
najbardziej kolorową dziewczyną, jaką znam. Tak jak Maryla!
– Ani Seweryn dziękuję za najbardziej bezproblemową
współpracę podczas redakcji. Taki redaktor to skarb!
I powinnam jeszcze podziękować kotom za nocne
towarzystwo podczas pracy. Puszysław, Tokio, Rio, Denver –
no zapewniacie mi rozrywkę, że hej!
Jeszcze chciałam bardzo podziękować wszystkim
Czytelnikom, z którymi codziennie mam kontakt przez media
społecznościowe. Dziękuję, że czytacie o mojej codzienności
na Facebooku (facebook.pl/witkiewicz), na Instagramie
(instagram.com/magdalenawitkiewicz). Ten kontakt naprawdę
jest dla mnie ważny! Ważne jest to, że czasem pocieszycie,
czasem pochwalicie, a innym razem podpowiecie, co
ugotować na obiad. Niekiedy pytacie o to, czy można u mnie
kupić książkę z autografem. Można! Specjalnie dla Was
stworzyłam sklep: sklep.magdalenawitkiewicz.pl. Zapraszam.
I dobrze, że jesteście! Zawsze powtarzam, że bez Was nie ma
mnie, jako pisarki.

Magdalena Witkiewicz
Spis treści

Okładka
Karta tytułowa
Dedykacja

***
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
Podziękowania
O Fundacji Świętego Mikołaja

Karta redakcyjna
Copyright © by Magdalena Witkiewicz, 2020
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie
bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i
mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników
elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2020

Zdjęcie na okładce: © DEEPOL by plainpicture

Redakcja: Anna Seweryn-Sakiewicz


Korekta: Marta Akuszewska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:


„DARKHART”
Dariusz Nowacki
darkhart@wp.pl

eISBN: 978-83-8195-369-6

Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
kontakt@wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

You might also like