You are on page 1of 5

KSIĘŻYC NAD VAJONT

Katarzyna Kielecka

FRAGMENTY

I
Casso październik 1962 roku

Federico Lanza, choć brakowało mu gruntownego wykształcenia i nie piastował wysokiego stanowiska,
interesował się szczegółami technicznymi. Gdy tylko nadarzała się okazja, słuchał opinii i analiz
specjalistów. Nie ukrywał fascynacji monumentalnością dzieła włoskiej inżynierii. Ufał ekspertom z
SADE oraz własnej intuicji, która podpowiadała, że ryzyko w naturalny sposób wpisuje się w postęp, i że
od rozwoju większym zagrożeniem jest stagnacja. Poza tym każdego miesiąca przynosił do domu plik
banknotów, dzięki czemu jego rodzinie nie groził głód ani skrajne ubóstwo.
Marianna jak zwykle wysłuchała mężowskiej tyrady w milczeniu, z kamienną miną, po czym wstała, by
nalać zupę na talerze. Do kuchni wpadł rześki wiatr, a wraz z nim wsunęła się siedmiolatka. Zmarzła w
chłodzie wieczoru i teraz z ulgą przysiadła obok paleniska, wyciągając ku niemu dłonie.
- Wszystkie się odliczyły? – zagadnęła matka po polsku ze śladami kresowego akcentu i postawiła przez
córką posiłek.
- Tylko Jadźka próbowała uciec – odpowiedziała Teresa w tym samym języku.
- Diablę nie kura. Jajka ukrywa, wiecznie przygód szuka. Skończy w rosole, jak mi Bóg miły.
- Kula losiole! Kula losiole! – wtrącił Luca i z całej siły uderzył łyżką o stół. Siostra łypnęła na niego
karcąco.
- Nie! Matulu, błagam! To moja przyjaciółka!
- Też mi pomysł! Przyjaciółka kura! – prychnęła Marianna.
- Ona jest mądra i wyjątkowa. Znosi jajka w różnych zakamarkach, ale jak ją bardzo, bardzo poproszę, to
zawsze mnie prowadzi i pokazuje, gdzie są. A potem w nagrodę się domaga, żeby ją głaskać po łebku.
- Eh, Teresa, pleciesz androny.
- Tesa! Tesa! Tesa! - wydzierał się uradowany malec. Umilkł dopiero, gdy matka dołożyła do jego miseczki
kilka kawałków marchewki.
- Mówcie po naszemu – napomniał Federico. Zawsze czuł się nieswojo, gdy nie rozumiał o czym
rozprawiają jego najbliżsi.
Mariannę cechowały spore zdolności językowe. Perfekcyjnie posługiwała się zarówno oficjalnym
włoskim, jak i powszechną w Casso odmianą dialektu weneckiego, lecz uparcie dążyła, by troje jej dzieci
poznało język przodków po kądzieli. Sięgała po niego przy każdej okazji, choć jej słownictwo wydawało
się ubogie. Ot takie, jakim mogła się posługiwać osoba, która straciła styczność z rodakami jeszcze zanim
dorosła. Lanza od lat przysłuchiwał się obcej, szeleszczącej mowie, lecz zupełnie mu nie wchodziła do
głowy, zaś edukowanie w tym zakresie potomków uważał za nieszkodliwą fanaberię żony i jedno z jej
dziwactw.
– Gdzie ten Oscar? – Marianna posłusznie zastosowała się do prośby męża. - Za chwilę zrobi się całkiem
ciemno.
– Jestem! – Do nagrzanej kuchni wpadł chudy chłopak o długich kończynach, wąskiej twarzy i szerokim
uśmiechu, który zdawał się sięgać od ucha do ucha. Zajrzał do garnka, cmoknął matkę w policzek, usiadł
na swoim miejscu przy stole, po czym, machnąwszy ręką, wytrącił bratu łyżkę z dłoni.
– Przepraszam, Luca – rzucił i natychmiast podniósł sztuciec, zanim dziecko zdążyło uderzyć w bek.
Następnie przeczesał palcami rozczochrane ciemne włosy, o mało nie wydłubując sobie oka. Cechowała
go niemal karykaturalna niezgrabność w ruchach, typowa dla nastolatków, którzy w krótkim czasie
bardzo podrośli.
– Zgłodniałem jak wilk.
– Trzeba było nie mitrężyć tyle czasu nad wodą – oznajmiła Marianna z przyganą, jednak bez zwłoki
podała synowi kolację.
– Dziękuję, ach... – złapał w nozdrza wąziutką smużkę pary. – Pachnie idealnie. Wcale nie mitrężyłem.
No, może trochę... Ale spotkałem taty kolegę, tego co mieszka naprzeciwko babci.
– Waltera Colucci? – upewnił się Lanza.
– Tak. Poprosił, żebym pojechał razem z nim i ją odwiedził.
Federico wychował się w miejscowości Erto, nieco większej od Casso, położonej w głębi doliny w
odległości zaledwie czterech kilometrów, za to niemal dwieście metrów niżej. Tuż po narodzinach
najmłodszego syna odziedziczył po dziadkach swój obecny dom. Przeniósł się do niego wraz z
najbliższymi, zostawiwszy na starych śmieciach matkę oraz młodszą siostrę.
– Żeby jej zrobić niespodziankę? – zainteresowała się Teresa.
– W pewnym sensie – Oscar zachichotał. Wyglądał na zarazem podekscytowanego i rozbawionego. –
Walter wiózł ogromny bukiet róż. Ciężko mu było go utrzymać i jednocześnie prowadzić motocykl.
Strasznie mu się ręce trzęsły. - Zanurzył łyżkę w gęstej zupie jarzynowej. Nabrał solidną porcję,
podmuchał i wepchnął sobie do ust. – Chyba sze bał. Uh, jakie gorącze – wyseplenił, pospiesznie pogryzł
warzywa, połknął i popił zimną wodą ze szklanki podsuniętej przez rodzicielkę.
– No mówże! – pogonił go ojciec. – W pracy Colucci wyglądał jak kłębek nerwów, ale nie puścił pary z
gęby. Mieszka sam, nie ma żony, to czego niby mógłby się bać? – palnął i się wyszczerzył, gdy połowica
pogroziła mu palcem. Co jak co, ale zęby zawsze miał mocne, równe, białe, a uśmiech szeroki i nieco
szelmowski. To w tym uśmiechu się kiedyś zakochała.
– O to właśnie chodzi, że będzie miał!
– Żonę?!

II

Łódź, Mileszki, czerwiec 2023 roku

Kajetan Cichoński siedział bez ruchu przy stole nad niedojedzonym kotletem mielonym z buraczkami.
Przez dłuższą chwilę wyglądał jak zaklęty w kamień. Dopiero wysłuchawszy do końca oracji małżonki,
wypuścił widelec z palców, rozpryskując czerwoną paćkę.
– Rozumiem, że to twoje ostatnie słowo? – zapytał głosem wypranym z emocji. Brzmiał tak, jakby go nie
zaskoczyła, jakby spodziewał się po niej dokładnie czegoś takiego, lecz mimo wszystko nie potrafił
zaakceptować jej decyzji.
– A co mogę jeszcze powiedzieć? – Karolina rozłożyła ręce. – Przykro mi. Chętnie bym się wybrała z wami
na długi weekend, naprawdę.
– Jakby ci zależało, to byś coś wymyśliła – wtrącił posępnie Filip i łypnął na starszego brata w nadziei, że
ten włączy się w dyskusję.
Jeremi zacisnął usta, odsunął swój talerz, splótł ramiona, po czym zsunął się niżej na krześle. Matka nie
znosiła, gdy siedział tak niechlujnie w pozie nonszalanckiego cwaniaka, jednak w tym momencie
wiedziała, że nie powinna go karcić. Zamiast tego oświadczyła:
– Odpowiedzialny człowiek stawia obowiązki przed przyjemnościami.
– Twoim podstawowym obowiązkiem jest dbać o synów. – W ustach dziesięciolatka te słowa zabrzmiały
niezwykle poważnie.
– Dbam o was! Jesteście dla mnie najważniejsi.
– Zaraz po babci i jej kocie – burknął Jeremi pod nosem.
– Dajcie chłopcy spokój – Cichoński podniósł się z wysiłkiem z krzesła, co miało chyba wzmóc
dramaturgię sytuacji, bo mimo przekroczonej czterdziestki wciąż utrzymywał szczupłą sylwetkę i całkiem
niezłą formę. – Nic na siłę. Urządzimy sobie męską wyprawę. Tylko my, kajaki na Krutyni, a wieczorem
kiełbaski z ogniska.
– I chipsy paprykowe – podsunął Filip, w nadziei że wynegocjuje poluzowanie zasad żywieniowych, skoro
tak srodze się zawiódł na rodzicielce. W przeciwieństwie do smukłego, wysokiego brata o jasnej cerze i
włosach był krępy, nieco pękaty, ciemny, o śniadej skórze i szerokiej twarzy. Wyglądali jak kwintesencja
przeciwieństw.
– I chipsy – przytaknął ojciec. – A teraz sio do lekcji.
Chłopcy wykonali polecenie nad podziw skwapliwie. Woleli zejść rodzicom z oczu, bo w powietrzu
wisiało coś nieprzyjemnego, nasyconego pretensjami i rozczarowaniem. Pognali przed siebie, zderzając
się w progu kuchni. Z korytarza dobiegły odgłosy pospiesznej, gniewnej przepychanki, po czym niemal
równo trzasnęły drzwi do ich pokojów.
– Talerze! – wrzasnęła za nimi Karolina, zbyt późno i bez przekonania.
– Przestań udawać taką zasadniczą – zrugał ją mąż. – Ja posprzątam. - Zebrał naczynia oraz sztućce,
wyrzucił resztki jedzenia do kosza i zabrał się za pakowanie zmywarki.
Żona obserwowała go przez chwilę w milczeniu. Straciła apetyt i postanowiła także nie kończyć posiłku.
Czy naprawdę wszystko w tym domu musiało ostatnio wyglądać właśnie tak? Zero wyrozumiałości i zero
kompromisów. W ocenie swoich trzech mężczyzn mogła być albo idealna albo kompletnie do luftu. Nie
istniały pośrednie rozwiązania. W tym momencie czuła się podle, jak najgorsza z matek, jak beznadziejna
egoistka, która stawia własne widzimisię ponad dobrem rodziny. Tylko czy to faktycznie było jej
widzimisię? I czy oni mieli prawo oceniać jej decyzję i tak ją traktować?
– Do Bożego Ciała zostały trzy dni. Gdybyś poinformował mnie wcześniej, że planujesz tę eskapadę… -
zaczęła, ale Kajetan natychmiast jej przerwał.
– To co? – Odwrócił się i oparł tyłem o zlew. – Wtedy byś nie widziała problemu i spakowała walizkę?
– Nie. – Z westchnieniem przeczesała włosy i mimochodem sobie przypomniała, że powinna umówić się
do fryzjera. Urosły za bardzo, a spod farby wyłaziły coraz obficiej srebrne nitki. – Wtedy wspólnie
poszukalibyśmy rozwiązania, żeby nie rozczarować chłopców i uniknąć takich scen jak przed chwilą.
– Oni są wściekli, a nie rozczarowani. Odkąd prawie rok temu wyprowadziliśmy się od twojej matki,
większość wolnego czasu spędzasz na wycieczkach do niej albo wisisz z nią na telefonie. Zimą też
odmówiłaś wypadu na narty.
– Mama złapała zapalenie oskrzeli. Według ciebie powinnam ją zostawić bez opieki?
– Przeinaczasz fakty. Do ferii zdążyła przejść zapalenie i wyzdrowieć.
– Nieważne. Była słaba, nie chciała jeszcze wychodzić z domu.
– A teraz kot jest słaby. Szarlotka niedomaga, twoja matka nie jest w stanie nauczyć się podawania jej
leków, a do weterynarza nie chce jej się codziennie chodzić, chociaż najbliższą przychodnię dzieli od jej
bloku jakieś trzysta metrów... Zresztą to żadna nowość. Od kiedy przeszła na emeryturę w ogóle nie
wychodzi.
– Rany, człowieku, okaż trochę empatii i zrozumienia! Ona nie ma nikogo poza mną. Jest schorowana,
samotna, nie najmłodsza. Potrzebuje pomocy!
– Nie, Karo. Do zgrzybiałej staruszki jeszcze jej daleko. Natomiast schorowana była moja – wyraźnie
podkreślił zaimek uniesieniem palca – matka, a dopiero miesiąc przed śmiercią poddała się i przestała
pomagać nam przy chłopakach. Twoja to przy niej okaz zdrowia. Wybacz, jestem lekarzem, wiem, co łyka.
Witaminy, tabletki na lekkie, podkreślam: lekkie nadciśnienie, hydroksyzynę i coś tam jeszcze od
psychiatry. Jej największym problemem są przewlekłe zaburzenia lękowe, tyle że nigdy nie zdecydowała
się, by poszukać ich przyczyny i porządnie o siebie zawalczyć, chociażby za pomocą psychoterapii.
Korzysta wyłącznie z magicznych pigułek redukujących napięcie. To za mało, ale tak jest wygodnie. Wisi
na tobie, robi z siebie cierpiętnicę, odcina się od świata. Rozumiem, trafił jej się do dupy mąż, a potem go
straciła w nietypowych okolicznościach, ale czy to jest powód, by rozpieprzać córce wszystkie plany?
– Jasna cholera, Kajtek!
– Policzyłem – dodał dobitnie. Oparł zwinięte w pięści dłonie na blacie stołu i pochylił się nad Karoliną. –
Ten długi weekend to ósmy raz w tym roku szkolnym, gdy zawodzisz chłopców, bo wolisz skakać nad ich
babką, która nigdy nie opowiedziała im bajki, nie zmieniła pieluchy ani nie zabrała na plac zabaw.
Wychodzi prawie jedno rozczarowanie na miesiąc. I ty się dziwisz, że mają tego dość?!
– Niemożliwe...

III
Łódź, Retkinia, listopad 1964 roku

Dzwonek na przerwę zdążył wybrzmieć co najmniej przed kwadransem. Teresa wybiegła na dwór jako
ostatnia, puszczając przed sobą hałaśliwy tabun uczniów. Poprawiła szelki rańca, naciągnęła czapkę na
czoło i ruszyła utartym szlakiem przez cienką warstwę pierwszego tegorocznego śniegu.
Podstawówka znajdowała się w centralnym miejscu dawnej wsi, w Domu Ludowym przy ulicy
Retkińskiej, nieopodal przystanku i kościoła. Był to obszerny piętrowy przedwojenny gmach wzniesiony z
czerwonej cegły. Poza szkołą mieściła się w nim wodna drużyna harcerska, biblioteka oraz remiza
strażacka, zaś w sąsiedztwie stał kiosk. I to właśnie on przyciągał Teresę jak magnes mniej więcej od
końca września.
Całkiem nieźle już się orientowała w okolicy. Chleb kupowała u Nykla na Zagrodnikach. Odwiedzała
pocztę i fryzjera przy Kostki Napierskiego. Biegała po drobne sprawunki na ulicę Balonową, przy okazji
modląc się pod krzyżem, który stał nieopodal sklepu opatrzony napisem: „Kto z Bogiem, Bóg z nim. Na
pamiątkę szczęśliwego przeżycia wojny – gospodarze Retkini”.
Sporo czasu spędzała w kościele. Gdy po katechezie wszystkie dzieci pospiesznie znikały, ona siadała w
ostatniej ławce, patrzyła na ołtarz i słuchała prób kościelnego chóru. Lubiła też msze, w tamtych latach
wciąż jeszcze odprawiane ze znacznym udziałem łaciny, a przez to bliskie, znajome. Dziewczynka szukała
w nich wspomnień, otuchy, czegoś stałego, co wyglądało niemal identycznie jak w tamtym życiu w
górskiej dolinie, gdy jeszcze nie rozsadzała jej od środka wszechmocna tęsknota, nim odarto ją z tego, co
kochała i czemu bez reszty wierzyła. Uciekała z chłodnych świątynnych wnętrz dopiero wtedy, gdy
zaczepiał ją któryś z księży. Na pogawędki nie miała ochoty. Wolała ciszę i własne towarzystwo.
Niekiedy godzinami włóczyła się samotnie po błotnistych ścieżkach wśród pól i pastwisk przy drodze do
Brusa lub na Piaskach. Z zaciekawieniem przyglądała się tramwajom oraz wciąż nielicznym samochodom,
obserwowała zwierzęta. Czarnego Bohuna nie udało jej się obłaskawić, choć nie ustawała w wysiłkach i w
myślach uparcie nazywała go po swojemu: Nero. Niezależnie od tego, gdzie poniosły ją nogi, zawsze
kończyła spacer przy kiosku pod szkołą. Wyglądał jak mała, obskurna buda.
Po zmroku przeszklone witryny znikały za drewnianymi osłonami i wszystko, co się w nim kryło,
zmieniało się w nieodgadnioną tajemnicę. Za dnia, gdy był czynny, stawał się siedliskiem marzeń.
Budził tęsknotę, lecz nie tę rozpaczliwą, która na co dzień wypełniała Teresę, lecz znacznie łatwiejszą
do zniesienia, bo podszytą odrobiną nadziei. Potrafiła stać przy nim długie minuty. Leczyła tam złamane
serce, zastępowała nierealne namacalnym. Bezwiednie i instynktownie zagarniała samą siebie ku życiu.
Nawet po zamknięciu oczu, już w pościeli potrafiła przywołać obraz za szybą ze stosami gazet,
papierosów, mydełek, płynów do golenia, grzebyków i zabawek. Wśród nich na środkowej półce, nieco w
głębi za pudełkami kredek i blaszanymi autkami, siedziała JEJ lalka. Na oko miała nie więcej niż
trzydzieści centymetrów. Nie przypominała szmacianych kukiełek z włóczkowymi warkoczami w
prostych sukienkach lub fartuszkach, jakimi bawiły się dziewczynki w Casso. To było pulchne niemowlę z
łysą głową i okrąglutkimi policzkami. Oczy miało szklane, ogromne, w kolorze niezapominajek. Musiało
być płci żeńskiej, bo żółty kaftanik i śpioszki pokrywały drobne różowe kwiatuszki, a chłopców tak się
przecież nie ubiera. Na sznurku zamotanym wokół szyi wisiał czerwony smoczek. Z pewnością służył do
tego, by wkładać go między roz-chylone mięsiste usteczka pokryte czerwoną farbą.
Zbliżały się dziesiąte urodziny Teresy i wiedziała, że na takie zabawki jest już trochę za duża. A mimo to
ta jedna wyjątkowa stała się niemal jej obsesją. Wymyśliła dla lalki imię i często rozmawiała z nią w
myślach, nazywając swoją córunią. Obiecywała, że gdy już zamieszkają razem, będą spać w jednym łóżku
przytulone i nigdy się nie rozstaną. Przyklejała nos do szyby wystawowej i szeptała z pamięci wierszyki,
nuciła piosenki. Każdego dnia odwiedzała „córunię” nawet po kilka razy. Była jej pierwszą myślą po
przebudzeniu i ostatnią przed zapadnięciem w sen.
Dziewczynka co jakiś czas wspominała dorosłym o swoim marzeniu. Ciocia Celina zwykle zbywała to
milczeniem, wujek zaśmiewał się w kułak, a matula sztorcowała ją ostrym pytaniem: „ile ty masz lat,
dziecko?!”. To jednak nie wystarczyło, by nadzieja umarła. Tliła się z tygodnia na tydzień podsycana
wizjami pięknych chwil, które stałyby się udziałem Teresy, gdyby lalka znalazła się w jej rękach. To
przecież wciąż mogło się wydarzyć i było bardziej prawdopodobne niż spotkanie z Jadźką…

You might also like