Professional Documents
Culture Documents
[...] sztuka staje się najwyższą religią, a kapłanem jej jest artysta, [...] artysta ten to ipse
philosophus, daemon, Deus et omnia.
Oto wielkie męczeństwo jednostki twórczej, [...] musi ona z życia swego czynić ofiarę [...].
[...] miałeś wszystkich literatów jak pajaców na sznureczkach: pociągnąłeś, a podskakiwał w
karkołomnych podrygach [...] schwyciłeś sznurek inny, a taki literat jął rozpacznie
wymachiwać rękoma w powietrzu [...].
[...] dzieje jednostki twórczej stają się smutną historią zahamowanej woli i źle skierowanych
popędów.
Czym jest zatem artysta, twórca, geniusz? Jest to Deus et omnia? Ofiara-męczennik? Pajac
jarmarczny? Czy wreszcie: jednostka o źle skierowanych popędach? Powyższe cytaty -
dostarczyły ich pisma Stanisława Przybyszewskiego* - stanowią znakomitą syntezę poglądów
rozpowszechnionych na przełomie XIX i XX wieku. Niechże więc nam posłużą jako motto
do dalszych rozważań.
Najbliższy rodowód koncepcji "Deus et omnia" łatwy jest do uchwycenia; trudno tu o nim nie
wspomnieć. To przecież romantyzm dostarczył pierwowzoru artysty pojętego jako potężna i
w hiperboliczny sposób wszechwładna siła:
Ja mistrz!
Ja mistrz wyciągam dłonie!
Wyciągam aż w niebiosa i kładę me dłonie
Na gwiazdach jak na szklannych harmoniki kręgach.
(A. Mickiewicz: Improwizacja)*
Apoteoza artysty końca XIX wieku nawiązywała do romantyzmu; niekiedy były to niemal
kopie:
Ja król pieśni!
Ziemia pod stopy moimi rozesłana jak kobierzec! I baldakin mam nad głową wybiły
gwiazdami! Ja król!
(J. Żuławski: Błogosławieństwo*)
Artysta pojęty jako wszechwładna siła - taka koncepcja stanowiła wyraźną przeciwwagę dla
niewielkiej roli, jaką artyście wyznaczał pozytywizm. Teoria ewolucji, determinizm,
uzależnienie twórcy od środowiska, klimatu i rasy, niższy stopień możliwości poznania
przypisywany sztuce - wszystkie te czynniki wpływały na pomniejszenie znaczenia artysty.
Parnasizm zdobył się jedynie na koncepcję artysty-rzemieślnika. W sposób powolny -
przecież jednak przygotowywała się reakcja przeciw takiemu sposobowi myślenia: badania
nad istotą wynalazku, teoria inwencji, skupiały uwagę na tych, którzy owych wynalazków
dokonują: na geniuszach. Liczba dzieł napisanych pod koniec XIX wieku na temat istoty
geniuszu jest imponująca. Pomińmy sprawy mniej nas tu interesujące, jak na przykład często
poruszane zagadnienie różnicy między geniuszem a talentem. Dla naszych rozważań
najważniejszy jest fakt stopniowego odchodzenia badaczy i krytyków od tezy Taine'a, aż do
zupełnego przeciwstawienia się jej. W wersji umiarkowanej (Guyau) brzmi to w ten sposób,
że geniusz i środowisko pozostają wobec siebie w stosunku wzajemnego oddziaływania:
wychodząc z pewnego określonego środowiska geniusz jest twórcą środowiska nowego lub
też -jest modyfikatorem środowiska dawnego. Teoria naśladownictwa Gabriela Tarde'a
mówiła o geniuszu jako o tym, który przeciwstawia się jednolitej masie, aby stworzyć dla niej
nowy wzór do kolejnego naśladowania. W wersji skrajnej (Hennequin) masa, środowisko są
zupełnie podporządkowane geniuszowi*. Sądzono nawet niekiedy, że za normę ludzką
uważać należy właśnie jednostki genialne, natomiast tak zwani ludzie normalni to po prostu
egzystencje nieudane*.
Wśród wielu przyczyn przywracających jej godne i samodzielne miejsce należy wymienić
udane próby ustalenia zakresu kompetencji nauki i sztuki, na skutek czego malały stopniowo
rozmaitego rodzaju pretensje do sztuki. W sposób decydujący przyczyniły się do wzrostu
znaczenia sztuki, do jej apoteozy niemal, teorie filozoficzne (Schopenhauer, renesans
neoplatonizmu, zwłaszcza Plotyna): sztuce przyznawano najwyższe możliwości w zakresie
epistemologii, a także - zdolność tworzenia syntez:
[...] ludzi obdarzonych zdolnością tworzenia możliwie jasnych i pełnych syntez ogół otacza
czcią, zowiąc ich "geniuszami", "wieszczami", "kapłanami", słowem - istotami wyjątkowymi.
Dlaczego? Bo człowiek przeciętny, nie mogąc pomimo chęci ogarnąć sam zawiłości i ogromu
kosmosu, zwraca się do owych uprzywilejowanych osobników, które dzięki swej specjalnej
organizacji duchowej odgrywają rolę pośredników pomiędzy naturą a człowiekiem,
nieskończonością a skończonością, duszą powszechną a duszą jednostkową, naturą i
człowiekiem, całością i atomem*.
Obok owej mniej lub więcej metafizycznej koncepcji sztuki, sztuki pojętej jako okno na
nieskończoność, jako tłumacz i przewodnik w labiryncie wszechistnienia, istnieje - nierzadko
u tych samych autorów - pojęcie sztuki jako siły kojącej, wyzwalającej, uszlachetniającej
(Baudelaire*, Guyau, Peladan, Paul Adam i inni). Ignacy Matuszewski pisał o sztuce jako o
śnie "orzeźwiającym i pokrzepiającym", o śnie, który budzi poczucie swobody. Etyczną,
wyzwalającą siłę piękna podkreślał Edward Abramowski. Według Miriama sztuka winna
"potęgować, rozszerzać ducha, powodować owo bezinteresowne, nieokreślne, całościowe
urastanie"*. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem powoływano się na autorytet nauki,
mianowicie na wyniki badań psychologów, śledzących działanie wrażeń estetycznych na
system nerwowy, Częsta jest wreszcie w owym czasie koncepcja sztuki jako elementu
wytrącającego z powszechnej bierności, wywołanej ciągle wzrastającą automatyzacją życia
społecznego. W roku 1905 niektórzy pisarze będą przekonywali, że ruch estetyczny
dopomógł ruchowi społecznemu przez uintensywnienie życia umysłowego w ogóle.
"Deus et omnia" zatem? Apoteoza bezwzględna? Taka bywa w rzeczywistości bardzo rzadko.
Nie darmo istnieją opozycyjne pary pojęć: apoteoza-ostracyzm, król-banita, Bóg-Odkupiciel.
Granica pomiędzy apoteozą i ostracyzmem bywa bardzo wąska: Homer został przecież
wypędzony z platońskiej Politei. Przypominając o tym fakcie Alfred de Vigny zadał
znamienne pytanie dotyczące roli poetów: "Ilotes ou Dieux?" Heloci czy Bogowie?* Za
Homerowy ostracyzm autor winił demokrację ateńską: chodziło mu jednak w gruncie rzeczy
o burżuazyjną demokrację Francji.
Romantycy entuzjazmowali się władzą nad wielotysięczną masą odbiorców swoich dzieł.
Masa ta wszakże - fakt ten stawał się coraz bardziej jasny w miarę upływu czasu - była nie
tylko konsumentem; stanowiła również mecenat. Zaczęto sobie zatem powoli uświadamiać
nowy dylemat: który z partnerów tej sprzężonej ze sobą pary jest naprawdę władcą? Czy jest
nim "przewodnik w labiryncie wszechistnienia" - artysta, czy poszukiwacz łatwej rozrywki,
amator komedii Flersa i Caillaveta - szeroki odbiorca sztuki. Odbiorca, od którego zależała
ilość sprzedanych tomików poetyckich i powieści czy ilość wykupionych miejsc w teatrze.
Artysta znalazł się w ustroju demokratycznym: mógł jako wolna jednostka tworzyć wszystko;
ale też wolno mu było umrzeć z głodu wśród innych wolnych jednostek, którym się jego
twórczość nie podobała. Poczuciu władzy nad rzeszami ludzkimi towarzyszy zatem
świadomość zależności od owych rzesz. Wzrasta niechęć, przechodząca niekiedy - w
mniejszym stopniu w Polsce, wyraźnie na Zachodzie - w nienawiść do tych, którzy stanowili
mecenat: przede wszystkim do burżuazji. Episjer, filister, mydlarz i jak go tam jeszcze
wówczas nazywano, był przecież nie tylko konsumentem dóbr kulturalnych. Poprzez
uzależnienie wszechwładnej prasy od swych kapitałów wpływał na kształtowanie się sądów
estetycznych.
Walka twórców z publicznością - ich mecenasem - była przede wszystkim walką o większą
fachowość owego mecenatu. Bardzo pod tym względem umiarkowany, Ignacy Matuszewski
pisał:
Szerszy ogół odgrywa dzisiaj taką samą rolę, jaką niegdyś spełniali wielcy mecenasowie i
protektorowie poezji i sztuki. Owo arystokratyczne mecenasostwo jednak przy bardzo wielu
złych miało jedną dobrą stronę, a mianowicie: łączyło się zwykle ze szczerym zamiłowaniem i
prawdziwym znawstwem oraz z wielkim wyrobieniem estetycznym*.
Artysta rozdrażnia się poczuciem osamotnienia, zasklepia się coraz bardziej w sobie, swoje
marzenia twórcze, ideał piękna pielęgnuje skrycie w obawie, by go fale barbarzyńców nie
sponiewierały. Publiczność ma głuche poczucie nadczułości twórczej i żywi pretensję do
artysty, że jej unika, pracuje dla swojej sztuki albo dla nielicznych kół miłośników i
wtajemniczonych.*
Hasło do syntezy poszczególnych rodzajów sztuki można rozpatrywać właśnie jako próbę
ostatniej obrony zagrożonych pozycji: proszę zwrócić uwagę na fakt, że owa synteza nie
miała obejmować nowych rodzajów sztuki, takich jak fotografia i powoli już dochodzący do
głosu film, jak również nowych i tzw. niskich gatunków; na przykład w obrębie literatury nie
dotyczyła ona publicystyki, felietonu, reportażu, powieści-romansu czy powieści-kryminału.
A właśnie te rodzaje i gatunki stanowiły niebezpieczną konkurencję.
Przede wszystkim ogromnie niebezpieczny okazał się świetny rozwój specjalności pokrewnej:
publicystyki. Heroiczne odżegnywanie się twórców od elementów publicystyki i dydaktyki
było między innymi spowodowane poczuciem klęski: wierszowane traktaty nie
wytrzymywały konkurencji z dobrze napisanym artykułem wstępnym.
Fotografia i film stawały się groźnymi konkurentami wszelkiego rodzaju mimetyzmu, sztuki
pojętej jako naśladowanie natury. Fotografia, co sygnalizował już Baudelaire, zaatakowała
realistyczne malarstwo, film fabularny stał się konkurentem dotychczasowego teatru, a także
powieści*. Tu można się dopatrzyć jednego ze źródeł nowoczesnych tendencji deziluzyjnych
(kino nazywało się kiedyś: iluzjon), a także -jednego ze źródeł forsowania zasady
kreacjonizmu przeciw zasadzie mimetyzmu.
Już w naszych czasach dochodzą rozmaite rodzaje konkurencji. Liryka otrzymała partnera w
postaci piosenki. Co więcej - literatura posiada coraz wyraźniejszego rywala w dyscyplinie
dotąd na ogół uległej i prawie służebnej: w krytyce literackiej. Istnieją nawet próby zrównania
krytyki literackiej z właściwą twórczością, jako "acte depleine ecriture" właśnie ze względu
na wspólny przedmiot, jakim jest język*. Nie pomogła zatem próba ucieczki pisarzy w sferę
"tworzenia w języku".
Geniusze nigdy nie żyli w tym świecie, który obejmowali za pomocą swych zmysłów,
rozwiniętych ponad przeciętną miarę i ponad typ normalny; ich świat inne miał granice i inne
przestwory.
Tak pisał Ola Hansson*. Podobne zdania spotykamy u Schopenhauera, Nietzschego, Guyau,
Henneauina, Langego i wielu innych. Na gruncie polskim taką właśnie koncepcję
propagowały przede wszystkim Forpoczty, książka napisana przez Wacława Nałkowskiego,
Cezarego Jellentę i Marię Komornicką.
Jest on jednym z męczenników, których wyznawcy wielkiego pesymizmu czczą niby świętych,
[s. 9].
[...] człowiek taki [...] musi zginąć jako męczennik pod ciosami kamieni, którymi go
obrzucają, [s. 36].
W literaturze polskiej ważnym argumentem na rzecz tezy o martyrologicznym charakterze
geniusza stał się casus: Cyprian Kamil Norwid.
[...] nad nim pochyliła się twarz męczennika. Po śnieżnym, prześwietlonym obliczu
Hertensteina ociekał strugami pot, niby spod cierniowej korony wąskie strugi krwi!*
Izolacja artystów, o której się tyle ówcześnie mówiło, nigdy naprawdę w pełni nie istniała.
Jest to bowiem, jak się zdaje, contradictio in adiecto; każdy twórca ma poczucie tworzenia dla
kogoś. Czy nie wygląda na paradoks fakt, że w okresie, w którym głoszono pogardę dla
odbiorcy, powstała jednocześnie poetyka oparta właśnie na bardzo ścisłej, niemal intymnej
relacji twórca-perceptor: poetyka sugestii, poetyka zatem przekazywania nastroju, w jakim się
znajdował twórca w chwili tworzenia dzieła. Artyści ówcześni zresztą - być może rozumiejąc
ową paradoksalną sytuację - nie głosili izolacji zupełnej: chodziło im, jak twierdzili, o krąg
specjalistów.
Konieczność posiadania odbiorców - jakże swego czasu wyśmiana przez Moliera postać
literata czytającego każdemu swoje utwory - prowadziła na drogę kompromisu. Pozyskanie
publiczności-mecenasa, publiczności-odbiorcy wymagało rozmaitych zabiegów: przede
wszystkim reklamy, wyłożenia dzieła na witrynę księgarską (obrazu - na publicznej
wystawie), zdania się na łaskę rozmaitego kalibru recenzentów, drukowania w gazetach,
schlebiania gustom itp., itp. Przy edycjach hors commerce (poza sprzedażą, nie podlegających
recenzjom) nikt w gruncie rzeczy na dłuższą metę utrzymać się nie potrafił.
W związku z koniecznością sprzedaży książki czy obrazu mnożą się motywy budy
jarmarcznej, kramiku, kiermaszu. Co więcej - ustępstwa na rzecz publiczności, obniżenie
poziomu sztuki, zbliżanie się do sztuki popularno-rozrywkowej - wszystko to nasuwa
analogie z jarmarcznym błaznem, linoskokiem, kuglarzem, clownem, cyrkowcem, pajacem,
pierrotem: od Baudelaire'a (Le Vieux Saltimbanąue) począwszy aż po Apollinaire'a i Rilkego.
Ogromną karierę zrobił motyw clowna-cyrkowca zwłaszcza w malarstwie: Daumier,
Toulouse-Lautrec, Picasso, Rouault, Chagall, Wojtkiewicz, Pronaszko itp.* Tonio Kröger
mówił w znanej noweli Tomasza Manna napisanej w 1903 roku:
[...] chowam na dnie duszy - w duchowej dziedzinie - w stosunku do typu artysty to samo
podejrzenie, jakie żywiłby każdy z mych czcigodnych przodków w ciasnym mieście północnym
względem jakiegoś kuglarza czy wędrowca sztukmistrza [...].*
Literatura nie jest w ogóle powołaniem, tylko przekleństwem [...]. Człowiek zaczyna czuć się
napiętnowanym [...].
(T. Mann: Tonio Kröger, s. 149)
Czyś ty nigdy nie czuł, że sztuka to nie jest rzecz dostojna? A ci jej kapłani?... Żaden człowiek
tyle poniżeń nie zniesie, ile ten, co triumfu oczekuje. Ta kręta ścieżka wierzchołkami gór i
padołów przepaści - to nie jest droga dla ludzi godnych. Dzieła mówisz? Gdzie miara tych
dzieł sztuki? W hałaśliwym młynie ludzkich gawęd? Na targowisku próżności? na pstrym
kiermaszu, gdzie lada poliszynel tłumy bawi, lada pierrot sentymentalny je wzrusza, gdzie
narodowa chorągiewka już je dostatecznie podnosi? gdzie zła wola, gnuśny nawyk ducha i
tępy upór borykają się z każdą nową myślą?... Wreszcie kto te dzieła tworzy? Najbogatsi,
najsubtelniejsi duchem? tych wnet duma lub serce zgubi; kruki roznoszą potem ich szczątki
żabom na żer. Bo zawsze i wszędzie przetrwają tylko najbardziej dopasowujące się ostrożnie
zimne, żabie natury. To mi twórcy!
(W. Berent: Próchno, s. 287-288)
O sztuce będzie mowa - o tym grzechu naszym pierworodnym, za którym idzie kobieta,
utracenie raju rzeczywistości, wreszcie zło wszelkie i gorycz życia aż po grobu próg...
(W. Berent: Próchno, s. 241)
Poprzez sztukę człowiek zerwał wspólnotę z naturą, przeciwstawił się jej, utracił raj
rzeczywistości, przenosząc nadeń raj sztuczny. Co więcej - artysta rozporządzał możliwością
tworzenia wizerunków i sugestywnych opowiadań-mitów, mógł sobie zatem mnożyć bogów,
zagrażając istniejącym dotychczas. Będąc wreszcie sam twórcą-kreatorem stanowił
konkurencję dla Boga-Stwórcy. Toteż wszelkiego rodzaju religie stawiały sztuce rozmaite
wymagania, a zwłaszcza - stawiały pewne granice, obawiając się bądź to bluźnierstwa, bądź
to bałwochwalstwa. Mahometanom nie wolno było tworzyć postaci ludzkich. W Biblii,
broniąc się przed "cudzymi bogami", pisano:
Nie uczynisz sobie ryciny, ani podobieństwa wszystkich rzeczy, które są na niebie wzgórę, i
które na ziemi nisko, i które są w wodach pod ziemią.
(Deuteronomium, V, 8)
To mówi Muller w Próchnie Berenta (s. 275). Paktem z diabłem jest sztuka w czasach
późniejszych zarówno u Stanisława Ignacego Witkiewicza (Sonata Belzebuba), jak i u
Tomasza Manna (Doktor Faustus). Ionesco, po ujrzeniu na scenie kreowanych przez siebie
postaci, pytał przerażony:
Nieczyste sumienie artystów* obciążone było jeszcze jednym grzechem: postawą aspołeczną,
szczególnie źle widzianą w takich krajach, jak Polska. Odstępstwo od ideału
"obywatelskości" rodzi tu kompleks świecidła na ranach Łazarza. Zbiorowa Kanossa pisarzy
po rewolucji 1905 roku, na darmo powstrzymywana przez Karola Irzykowskiego (Dwie
rewolucje), wyraźnie o tym nieczystym sumieniu świadczyła.
Panie, jakie krwawe są te nasze wnętrza, w których pan piórem dłubiesz po nocach,
powróciwszy zapewne z tynglu lub zamtuza.
(W. Berent: Próchno, s. 150)
Artysta żeruje na ludzkim nieszczęściu, najbardziej tragiczne przeżycia stanowią dla niego
materiał twórczy. ("O, o, to jest piekielna męka!" - mówi Julia w dramacie Kisielewskiego.
"Diabła tam! To jest wspaniały symbol!" - odpowiada jej artysta*). Własne życie i życie
bliskich stanowi jedynie element dzieła. Twórca aprobuje wszystkie sposoby podniecenia
wyobraźni, z alkoholem i narkotykami łącznie.
A może grzech oto niesie mi złotą lirę? [...]. Kto mnie, kto ciebie zapyta, skąd my swój ogień
czerpiemy?
(W. Berent: Próchno, s. 275)
Najważniejszym jednak z owych brudnych źródeł sztuki stała się penetracja własnej
podświadomości. Badania psychologów i psychiatrów nad halucynacją, hipnozą, snem,
rozdwojeniem jaźni odkryły w człowieku siły, nad którymi świadomość nie ma ani władzy,
ani kontroli. Artystów od razu pociągnęła owa "komnata Sinobrodego", "marę tenebrarum",
"skryty człowiek" i jak tam jeszcze wówczas owe ciemne dziedziny psychiki nazywano.
Zaczęto schodzić do "głębin", "podziemnych jezior", "labiryntów z Minotaurem sumienia".
Jednakże naukowe badania podświadomości przyniosły coś więcej niźli poszerzenie kręgu
tematyczno-symbolicznego, o którym pisaliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów.
Przyniosły nową interpretację sztuki. Teoria Freuda, poprzedzona nietzscheańską teorią o
"ressentiment", tłumaczyła, że spiritus movens sztuki stanowią te same konflikty psychiczne,
które u innych osobników powodują neurozę. Sztuka jest według tej koncepcji -
analogicznym do dziennych marzeń (Tagtraum) - zaspokajaniem życzeń, które zostały
zepchnięte i przyduszone w rejonach podświadomości; życzeń przede wszystkim erotycznych
i ambicjonalnych*. Trudno o bardziej "nieczyste" źródła sztuki.
Jednakże - właśnie teoria Freuda, rozwijana i coraz bardziej popularyzowana, przyczyniła się
w dużym stopniu do pomniejszenia roli artystów. Coraz częściej ze świątyni, w której pełnili
służbę jako kapłani, jako wyjątkowi ludzie "obdarzeni zdolnością tworzenia możliwie jasnych
i pełnych syntez", przenosili się do pokoju z sofą lekarza-psychoanalityka, występując bądź to
w roli pacjenta, bądź to w roli lekarza:
[...] wynieś swe namiętności na światło dzienne, aby cię nie pożarły -
(W. Berent: Próchno, s. 47)
Jeśli człowiek ma serce wezbrane, jeśli czuje się zbyt przejęty słodkim i wzniosłym przeżyciem,
nic prostszego! Idziesz do literata i w najkrótszym czasie wszystko będzie w porządku.
Zanalizuje ci i sformułuje twoją sprawę, nazwie ją po imieniu, wypowie i zmusi do
omówienia, załatwi i uczyni obojętną na wszystkie czasy.
(T. Mann: Tonio Kröger, s. 153)
Owa sofa okaże się w przyszłości przedmiotem niebezpiecznym. Pisarz będzie na niej co
prawda tworzył psychoanalityczne spowiedzi, tu narodzi się zarówno wewnętrzny monolog,
jak l'ecriture automatique. Ale równocześnie sofę psychoanalityka wykorzysta badacz
literatury: zastosuje metodę psychoanalizy do wszystkich dzieł, nie tylko do tych, które sami
autorzy prezentować będą jako wynik zastosowania teorii o podświadomości. W ten sposób
przegrana zostanie przez artystów walka trwająca od dawna: walka, którą toczyli o
rozerwanie jednopłaszczyznowości biografii i dzieła. Chodziło tu zresztą o coś więcej: o
rozdzielenie wartości etycznych od wartości estetycznych*. Dla Schillera ważne było
kształcenie woli autora, jego charakter. Pisarze końca XIX wieku - i tu zaznaczył się ogólny
kryzys etyki - podkreślali usilnie, że sprawa moralności artysty nie jest ważna, że kieruje się
on własnym porządkiem etycznym.
Tak pouczał ówczesny mistrz, Fryderyk Nietzsche*, a za nim powtarzali owo zdanie w
różnych wersjach liczni naśladowcy.
Autorytet artysty-twórcy atakowany był w omawianej epoce z kilku stron naraz. Mówiliśmy
już o tendencjach specjalistycznych epoki, zmuszających twórców do ograniczenia pola
działania, o konfliktach z mecenasem-odbiorcą. W sposób niejako zakamuflowany - nigdy
przecież nie mówiono, że tkwi w tym coś pejoratywnego - podrywały autorytet artysty nauki
etnograficzne: analogia z człowiekiem pierwotnym i dzieckiem, którą sugerowały, nie była
przecież analogią najbardziej pochlebną*. Także niektóre ówczesne teorie estetyczne nie
wyświadczały twórcom najlepszej usługi, na przykład teoria Konrada Langego, o sztuce
pojętej jako samoułuda i świadome łudzenie innych.
Najsilniejsze jednak uderzenie przyszło ze strony tej dyscypliny, która była jednocześnie
dostarczycielką największej ilości bodźców tematycznych: ze strony psychopatologii. Tytuł
jednej z książek z tej właśnie dziedziny wyjaśni, o co nam będzie chodziło; brzmi on
mianowicie: "Geniusz i obłąkanie".
Koncepcja geniusza jako jednostki normalnej, różniącej się od innych jednostek ludzkich
jedynie stopniem uzdolnienia (Séailles, Dilthey, James Sully), nie zawierała elementów
niebezpiecznych. Owe elementy związane były wbrew pozorom z koncepcją przeciwstawną;
tą mianowicie, która prowadziła do deifikacji geniusza, do uznania go za odstępstwo od
normy. Niebezpieczeństwo tkwiło w tym, że poza normą znajduje się zarówno natchniony,
jak i obłąkany, czemu dają wyraz ludy pierwotne, podciągając obydwa te rodzaje pod jedną
kategorię. O podobieństwie natchnienia do szału pisał już Platon:
A nie prędzej [pieśniarz - przyp. M. P. -K.] potrafi coś zrobić, zanim bóg w niego nie wejdzie,
zanim zmysłów nie straci i nie pozbędzie się rozumu.
Kto bez tego szału Muz do wrót poezji przystępuje przekonany, że dzięki samej technice będzie
wielkim artystą, ten nie ma święceń potrzebnych i twórczość szaleńców zaćmi jego sztukę z
rozsądku zrodzoną*.
Psychopatologia XIX wieku ujęła rozproszone sądy w teorię popartą przykładami; boski szał
Platona został podciągnięty po prostu pod kategorię symptomów patologicznych. Moreau de
Tours i Schelling twierdzili, że geniusz jest postacią nerwicy, że ustrój ludzi genialnych nie
różni się w istocie niczym od ustroju idiotów*. Lelut uważał doradczego demona Sokratesa za
symptom obłąkania*. Nawet pozytywnie wobec twórców nastawieni psycholodzy, jak Th.
Ribot, przyznawali, że trudno określić różnicę między opętaniem twórcy a opętaniem
wariata*.
Smutnym bardzo jest zadanie nasze: stopniowo skalpelem analizy rozcinać i niszczyć te
powiewne i tęczowe osłony, którymi upiększa i łudzi się człowiek w swej dumnej małości i w
zamian bożyszcz czczonych dotychczas, zamiast najmilszych rojeń - nie móc dać nic, oprócz
chłodnego uśmiechu cynika*.
Jeszcze dalej posunął się wielbiciel Lombrosa, Max Nordau, w słynnej w owym czasie
książce Entartung (Berlin 1893), napisanej z pozycji wyraźnie wrogich. Autor - podobnie jak
jego polski naśladowca: Teodor Jeske-Choiński - posługuje się często wręcz inwektywami:
Publiczność jest rozgniewana, kiedy poznaje swój błąd, polegający na tym, że podążała za
błaznami, kuglarzami, jarmarcznymi krzykaczami niczym za prorokami, [s. VIII].
Sytuacja zresztą była w pewnym sensie paradoksalna. Artyści, szczególnie pisarze, ogromnie
dużo czerpali z nauk psychologiczno-psychiatrycznych. Stamtąd przejęli do swych utworów
zjawiska takie, jak halucynacje, sny, rozdwojenia jaźni, pojęcie podświadomości (znane
notabene na wiele lat przed Freudem), także - rozluźnienie więzi logicznej, synestezję itp.
Tymczasem Max Nordau, przeprowadzając napastliwą krytykę symbolistów - to oni właśnie
stanowili dla niego przykład zwyrodnienia - przytacza wszystkie te cechy jako świadectwo
patologii. Nastąpiło zatem swoiste sprzężenie zwrotne: psychopatologia odnalazła pacjentów
- we własnych uczniach.
Okazało się zresztą, że artyści są uczniami konsekwentnymi: to nie oni walczyli z tezą
Lombrosa; w polemice wyręczali ich inni (na gruncie polskim na przykład Adam Mahrburg i
Kazimierz Kelles-Krauz; z Maxem Nordau nie tyle dyskutowano, co go wyśmiewano).
Artyści byli pilnymi czytelnikami Lombrosa i - co może dziwić - właśnie oni zaaprobowali
tezę uczonego psychiatry.
Jak większość królów wiedzy, jest w jednej osobie podwójnym pniem geniuszu i obłąkania
Był jednym z szlacheckich dzieci ludzkości, wystającym ponad wszystkich jako zjawisko
patologiczne*.
[...] rzetelny, zdrowy i przyzwoity człowiek w ogóle nie pisze, nie gra na scenie, nie
komponuje... [s. 148].
[...] co się w naszych miłych czasach wielkiego w sztuce staje, dzieje się prawie zawsze na
granicy obłędu*.
"Wariackie papiery", których dostarczył artystom Lombroso, zostały przez nich wykorzystane
jako jeszcze jeden sposób odróżnienia się spośród zautomatyzowanej masy ludzkiej. Także -
jako jeszcze jeden sposób epatowania, szokowania i... reklamy. Nie obeszło się co prawda bez
kociokwiku: narzekano, że nie odradza się typ artysty-wieszcza, pomazańca bożego, proroka,
objawiciela prawd pozaziemskich. W większości jednak wypadków pogodzono się. Cechy
uznawane przez specjalistów-psychiatrów za patologiczne zaczęto uważać za cechy
konstytutywne dla artysty w ogóle; zwłaszcza takie, jak nomadyzm, niezdolność do stałej
pracy, alkoholizm, narkotyki itp. Potwierdzenie znaleziono przecież u pisarzy, których
ówcześnie ogromnie ceniono: u Poego, Dostojewskiego, Verlaine'a i innych.
Ja? oczerniono mnie przed panią! Drobne tylko anomalie w układzie psychofizjologicznym -
inaczej, co by to ze mnie był za artysta!*
Poeta [...] wielki chory, wielki przestępca, wielki wyklęty - i najwyższy z Wiedzących! -
(J. A. Rimbaud: La lettre du Voyant*)
U progu wieku XX stanął zatem artysta-twórca w tej właśnie poczwórnej roli: Boga-ofiary-
clowna-psychopaty. Każda z tych ról stanowi wynik opozycji twórcy wobec publiczności,
wypływa z chęci wyróżnienia się wśród - coraz bardziej automatyzującej się - masy ludzkiej.
Utrzymanie się jednak w owej opozycji nie jest sprawą łatwą. Proponowanemu przez
artystów procesowi dyferencjacji przeciwdziałają tendencje unifikacyjne. Artyści stają się w
nowoczesnym społeczeństwie pewną określoną grupą społeczną; przyjętą i zaakceptowaną ze
wszystkimi jej "dziwnościami", ze wszystkimi ekstrawagancjami. Posiadają własne związki,
stowarzyszenia, ujęci są w system stypendiów, nagród, konkursów, zjazdów, emerytur.
Pragnieniu wyjątkowości, jedyności, czegoś w maksymalnym stopniu oryginalnego -
przeciwdziała akcja "oswajająca". Akcja, która włącza twórcę w tryby mechanizmu
nowoczesnego społeczeństwa w charakterze jeszcze jednego funkcjonariusza:
Przypis 32: Por. zwłaszcza rozprawkę: S. Fieud, Der Dichter und das Phantasieren, w edycji:
S. Freud, Gesammelte Werke. VII Band, London 1947 (w przekładzie: Pisarz a
fantazjowanie. Tłum. O. Dobijanka, w antologii: Teoria badań literackich za granicą. T. II.
Cz. 1. Opracowała S. Skwarczyńska, Kraków 1973). - Oczywiście, już Platon mówił, że: "Kto
tylko pragnie [...], pragnie być takim, jakim jeszcze nie jest; pragnie tego, czego mu brak"
(Platona Uczta. Przełożył oraz wstępem, objaśnieniami i ilustracjami opatrzył W. Witwicki,
Warszawa 1957, s. 101). W omawianej epoce, przed Freudem, oswajały pisarzy z
zagadnieniami rekompensaty pisma Fryderyka Nietzschego, jego teoria "ressentiment". Pisał
on na przykład, że istoty, którym wzbroniona jest reakcja czynna, wynagradzają ją sobie
zemstą w imaginacji (F. Nietzsche, Z genealogu moralności. Pismo polemiczne. Przełożył
Leopold Staff, Warszawa 1908, s. 31). I jeszcze tak: "[...] jeśliby [twórca - przyp. M. P. -K. ]
był tym właśnie, siłą konieczności nie mógłby tego przedstawić, wymyślić, wyrazić; Homer
nie byłby stworzył Achillesa, Goethe Fausta, gdyby Homer był Achillesem, a Goethe
Faustem" (ibid. s. 118). Pożądanie dostojności u ówczesnych pisarzy i uczonych dowodzi,
zdaniem Nietzschego, właśnie braku owej dostojności (F. Nietzsche, Poza dobrem i złem.
Przełożył S. Wyrzykowski, Warszawa 1905-1906, s. 271).