You are on page 1of 440

DRAGONLANCE* SAGA

WOJNA DUSZ

Tom I
SMOKI UPADŁEGO SŁOŃCA

Tom II
SMOKI ZAGUBIONEJ GWIAZDY

Tom III
SMOKI ZAGINIONEGO KSIĘŻYCA
WOJNA DUSZ
TOM III

SMOKI ZAGINIONEGO
KSIĘŻYCA

Margaret Weis, Trący Hickman


Przełożyła Dorota Żywno

Zysk i S-ka
Wydawnictwo
Tytuł oryginału
Dragons oj a Vanished Moon

Copyright © 2003 by Wizards of thc Coast, Inc.


Ali rights rcscrvcd

First publishcd in Poland by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2004


Polish languagc rights with Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań

Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do


prawdziwych osób, żyjących czy zmarłych, jest zupełnie przypadkowe.

This materiał is protccted under thc copyrights laws of thc United States of
America. Any reproduction or unauthorized usc of the materiał or artwork
contained hercin is prohibited without thc exprcss written permission
of Wizards of thc Coast, Inc. I »

Cover art by Matt Stawicki

Dragoniancc and thc Wizards of thc Coast logo arc rcgistercd trademark of
Wizards of thc Coast, Inc., a subsidiary of Hasbro, Inc.
Ali Dragoniancc characters and distinctivc likenesses thercof arc
trademarks of Wizards of thc Coast, Inc.

EUROPEANHEADQUARTERS
ASIA, PACIFIC
Wizards
& LATIN
of tHŁ-*Soast,
AMERICA
. .MŁ, Inc.
CANADA,
' , fŁÓ\Box 707
ton, WA 98057-036], U.S.A.
Ł24-0933

Wizards of the Coast, Belgium


Hofveld 6D
1702 Groot-Bijgaarden
Belgium
+322-467-33-60
Redakcja
com
Wydanie I

IBN 83-7298-687-8

4 000347185
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tcl. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl

Druk i oprawa: ABEDIK. Poznań


Tym, którzy toczą nieustanną walkę z ciemnością,
książka ta dedykowana jest z wyrazami szacunku.
_—
KSIĘGA 1
Będąc przekonany, że Otchłań jest okropnym miejscem,
w którym dzieją się wszelkiego rodzaju makabryczne rzeczy
— na przykład demony wiecznie torturują ludzi — Tas był
straszliwie zawiedziony odkryciem, że Otchłań w
rzeczywisto-
ści jest nudna. Skrajnie nudna. Nie działo się nic ciekawego.
Nie działo się nic nieciekawego. Nic się nie przytrafiało niko-
mu i nigdy. Nie było niczego do oglądania i niczego do przy-
właszczania sobie, nie było co robić i nie było gdzie pójść. Dla
kendera było to istne piekło.
Tas myślał wówczas tylko o tym, jak się stamtąd wydostać.
Miał z sobą urządzenie do podróżowania w czasie — to sa-
mo, które miał teraz. Urządzenie było popsute, całkiem jak te-
raz. Wtedy spotkał gnoma, całkiem podobnego do gnoma, któ-
ry teraz siedział przy stole naprzeciwko niego. Gnom naprawił
urządzenie — teraz też gnom skrzętnie je naprawiał. Jedyną,
za to dużą różnicę stanowił jednak fakt, że wtedy Tasslehoff
chciał, by gnom naprawił urządzenie, a teraz wcale tego nie
pragnął.
Dlatego że kiedy urządzenie do podróżowania w czasie zo-
stanie naprawione, Palin i Dalamar posłużą się nim, żeby wy-
słać go — Tasslehoffa Burrfoota — z powrotem w przeszłość
do chwili, gdy Ojciec Wszystkiego i Niczego rozdepcze go na
placek i zmieni w smutnego ducha, którego widział w Night-
lundzie.
— Coś ty zrobił z tym urządzeniem? — mruknął poiryto-
wany Zgadywanka. — Zmieliłeś je w maszynce do mięsa?
Tasslehoff zamknął oczy, żeby nie widzieć gnoma, lecz
i tak go widział — jego brązową jak orzech twarz i wiotkie
włosy sterczące na wszystkie strony, jakby gnom nieustannie
wtykał palec w jeden ze swoich wynalazków, być może napę-
dzany silnikiem parowym preambulacyjny bulgotmk albo sa-
mobieżną, samonakręcającą się krajarkę do rzepy. Co gorsza,
Tas dostrzegał błysk inteligencji w paciorkowatych oczach
gnoma. Widział już ten błysk przedtem i zaczynało mu się krę-
cić w głowie. „Coś ty zrobił z tym urządzeniem? Zmieliłeś je
w maszynce do mięsa?". Dokładnie tak — a przynajmniej bar-

25
dzo podobnie — brzmiały słowa poprzedniego gnoma w po-
przednim czasie.
Żeby złagodzić nieprzyjemne uczucie, Tasslehoff złożył
głowę z kitką włosów (tylko trochę siwiejących tu i ówdzie) na
rękach opartych na stole. Przykre uczucie towarzyszące zawro-
tom głowy nie tylko nie ustąpiło, lecz zsunęło się do poziomu
żołądka, a stamtąd rozprzestrzeniło na resztę ciała.
Rozległ się czyjś głos. Słyszał go w poprzednim czasie,
w poprzednim miejscu, dawno temu. Ten głos sprawiał ból.
Trzewia mu się od niego skurczyły, a mózg spuchł tak, że ucis-
kał czaszkę, przez co okropnie bolała go głowa. Tylko raz sły-
szał ten głos, ale nigdy, przenigdy nie chciał go słyszeć po-
nownie. Próbował zasłonić uszy rękami, lecz głos rozlegał się
w jego wnętrzu, więc to nie pomagało.
Nie jesteś martwy, oznajmił głos, a słowa były dokładnie
tymi samymi słowami, które słyszał dawno temu, ani też nie
zostałeś tu przysłany. W ogóle nie powinno cię tu być.
— Wiem — odparł Tasslehoff tonem wyjaśnienia. — Przy-
byłem z przeszłości i powinienem się znaleźć w innej przy-
szłości...
Przeszłości, której nigdy nie było. Przyszłości, która nigdy
nie nadejdzie.
— Czy to... czy to moja wina? — spytał Tas drżącym
głosem.
Rozległ się śmiech i był on straszliwy, bo przypominał
trzask pękającego ostrza ze stali i wywoływał takie uczucie,
jakby odłamki tego złamanego ostrza wbijały się w ciało.
Nie bądź głupi, kenderze. Ty jesteś owadem. Mniej niż owa-
dem. Drobiną kurzu, grudką błota, którą strząsnę jednym ru-
chem dłoni. Przyszłość, w której się znajdujesz, jest taką przy-
szłością Krynnu, jaka powinna istnieć, gdyby nie ingerencja
tych, którzy nie mają ani dość rozumu, ani wyobraźni, by do-
strzec, że świat mógłby należeć do nich. Wszystko, co wyda-
rzyło się kiedyś, znów się wydarzy, łecz teraz tak, by posłu-
żyć moim zamiarom. Dawno temu ktoś zginął na wieży, a jego
śmierć zjednoczyła rycerzy. Teraz na wieży umrze ktoś inny,

26
a jego śmierć pogrąży naród w rozpaczy. Dawno temu ktoś zo-
stał wskrzeszony dzięki cudowi laski z błękitnego kryształu.
Te-
raz ta, która władała tą laską, zostanie wskrzeszona — by
przyjąć mnie.
— Masz na myśli Goldmoon! — zawołał żałośnie Tassle-
hoff. — To ona używała laski z błękitnego kryształu. Czy
Goldmoon nie żyje?
Śmiech przeszył go jak nóż.
— Czy ja umarłem? — krzyknął kender. — Wiem, że te-
mu zaprzeczyłaś, ale widziałem własnego ducha.
Jesteś martwy i nie jesteś martwy, odparł głos, ale wkrótce
temu zaradzimy.
— Przestań jazgotać! — zawołał Zgadywanka. — Draż-
nisz mnie, a kiedy jestem rozdrażniony, nie mogę pracować.
Tasslehoff gwałtownie podniósł głowę znad stołu. Popa-
trzył na gnoma, który oderwał się od pracy, by spojrzeć na nie-
go spode łba.
—Nie widzisz, że jestem zajęty? Najpierw jęczysz, póź-
niej stękasz, a potem zaczynasz mamrotać pod nosem. To
mnie
bardzo rozprasza.
—Przepraszam — powiedział Tasslehoff.
Zgadywanka przewrócił oczami, potrząsnął głową z od-
razą i wrócił do przyglądania się urządzeniu do podróżowania
w czasie.
— Wydaje mi się, że to pasuje tutaj, nie tam — mamrotał
gnom. — Tak. Widzisz? A potem łańcuszek zaczepia się tutaj
i owija dookoła w taki sposób. Nie, nie całkiem tak. Musi
biec... Zaczekaj, już wiem. To musi zmieścić się wpierw tutaj.
Zgadywanka wziął jeden z klejnotów urządzenia do po-
dróżowania w czasie i umieścił go na swoim miejscu.
— Teraz potrzebny mi jeszcze jeden taki czerwony wihaj-
ster. — Zaczął przetrząsać klejnoty. Tas ze smutkiem zauwa-
żył, że sortuje je teraz całkiem tak samo jak w przeszłości inny
gnom, Gnimsh.
Przeszłość, której nie było. Przyszłość, która należała do
niej.

27
— Może to wszystko mi się przyśniło — powiedział do
siebie Tas. — To o Goldmoon. Chyba bym wiedział, gdyby u-
marła. Chyba tak jakoś serce by mi się ścisnęło, gdyby nie
żyła, a tak się nie czuję. Chociaż trudno tu oddychać. — Tass-
lehoff wstał. — Nie sądzisz, że tu duszno, Zgadywanko? Mnie
się wydaje, że tak— odpowiedział, ponieważ gnom nie zwracał
na niego najmniejszej uwagi. — W Wieżach Wielkiej Magii
zawsze panuje zaduch — dodał, trajkocząc dalej. Choć mówił
tylko do siebie, słuchanie własnego głosu było dużo, dużo
mil-
sze od słyszenia tego drugiego, strasznego. — To przez te skrzyd-
ła nietoperzy, szczurze oczy i zapleśniałe stare księgi. Sądzi-
łem, że przez te szpary w ścianach będzie dmuchał miły wiate-
rek, ale najwyraźniej tak nie jest. Ciekawe, czy Dalamar był-
by bardzo niezadowolony, gdybym stłukł mu jedno z okien?
Tasslehoff rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym
mógłby rzucić w szybę. Na stoliku stał brązowy posążek elfiej
panienki, która najwyraźniej nie miała nic innego do roboty,
niż trzymanie girlandy kwiatów. Sądząc po warstwie kurzu,
nie ruszyła się z miejsca od jakiegoś półwiecza, Tas więc po-
myślał, że zmiana scenerii może jej się spodobać. Podniósł
posążek i właśnie zamierzał wysłać elfią panienkę w podróż
przez okno, gdy usłyszał czyjeś głosy dochodzące z zewnątrz.
Czując ulgę, że głosy słychać na zewnątrz, a nie w jego
głowie, Tas odstawił figurkę i z ciekawością wyjrzał przez
okno.
Przyjechał oddział rycerzy, prowadząc z sobą zaprzężony
w konie otwarty wóz wymoszczony słomą. Rycerze nie zsiedli
z koni, lecz z wysokości siodeł spoglądali z niepokojem na
krąg ciemnych drzew, które ich otaczały. Ich wierzchowce tu-
pały nerwowo. Dusze umarłych snuły się wokół pni niczym
żałosna mgła. Tas był ciekaw, czy jeźdźcy je widzą. Sam ża-
łował, że widzi duchy i nie przyglądał im się zbyt dokładnie
z obawy, że może znów zobaczyć siebie.
Martwy, lecz nie martwy.
Obejrzał się przez ramię na Zgadywankę, zgiętego wpół
nad pracą i mamroczącego pod nosem.

28
— Ojejej, ale tu się kręci mnóstwo Czarnych
Rycerzy —
powiedział głośno Tas. — Ciekawe, co ci rycerze tu
robią? Nie
ciekawi cię to, Zgadywanko?
Gnom coś mruknął, ale nie podniósł wzroku znad
pracy.
Urządzenie rzeczywiście szybko wracało do stanu
pierwot-
nego.
—Twoja praca na pewno może poczekać. Nie
chciałbyś
chwilę odpocząć i popatrzeć na Czarnych Rycerzy?
— spytał
Tas.
—Nie — odparł Zgadywanka, ustalając rekord
najkrótszej
w historii odpowiedzi gnoma.
Tas westchnął. Kender i gnom przybyli do Wieży
Wielkiej
Magii z dawną towarzyszką i starą przyjaciółką Tasa,
Goldmoon
— Goldmoon, która miała dziewięćdziesiąt lat co do
dnia, ale
ciało i twarz dwudziestoletniej kobiety. Powiedziała
Dalama-
rowi, że ma się z kimś spotkać w wieży. Elf gdzieś ją
za-
prowadził, a Palinowi polecił zabrać Tasslehoffa z
gnomem
i umieścić w jakimś pokoju, żeby zaczekali —
zmieniając tę
komnatę w poczekalnię. Wtedy właśnie Dalamar
zapytał: „Ro-
zumiesz znaczenie gnoma?".
Palin zostawił ich tutaj, zamykając zaklęciem
drzwi. Tas
wiedział, że zamek został zaczarowany, bo zepsuł już
swoje
najlepsze wytrychy, bezskutecznie próbując go otworzyć.
Dzień,
w którym wytrychy zawodzą, jest dniem, w którym ma
się do
czynienia z czarodziejami, jak zwykł mawiać jego
ojciec. '
Tas stał przy oknie i patrzył z góry na rycerzy,
którzy naj-
wyraźniej czekali na coś i nie byli zachwyceni
czekaniem, kie-
dy wpadł mu do głowy pewien pomysł. Wpadł z takim
impe-
tem, że kender uniósł rękę, w której nie trzymał
posążka elfiej
panienki, i pomacał się po głowie, szukając guza.
Ponieważ
go nie znalazł, zerknął ukradkiem (zastanawiając się,
co to ten
„ukradek") na gnoma. Urządzenie było prawie całkiem
zło-
żone. Zostało tylko kilka kawałków, a te były dość małe i
praw-
dopodo
bnie
niezbyt
ważne.
Ter
az,
kiedy
Tas
miał
już
plan,
od razu
poczuł
się
lepiej.
Wrócił
do
obserw
owania
wydarz

przez
okno,
uważaj
ąc, że
dopiero od tej pory może się odpowiednio cieszyć tą czynno-
ścią. Został wynagrodzony widokiem ogromnego minotaura,
który wyszedł z Wieży Wielkiej Magii. Tas znajdował się na
trzecim piętrze i z góry widział czubek głowy potwora. Gdyby
teraz wyrzucił posążek przez okno, mógł minotaurowi nabić
guza.
Rąbnięcie minotaura w głowę było fantastycznym pomys-
łem i Tas miał wielką ochotę to zrobić. Jednakże w tym mo-
mencie z wieży wyszło kilku Czarnych Rycerzy, którzy nieśli
coś między sobą. Były to zwłoki przykryte czarną tkaniną.
Tas gapił się z góry, przyciskając nos do szyby tak mocno,
że aż usłyszał chrupnięcie chrząstki. Kiedy oddział niosący
zwłoki opuścił wieżę, wiatr westchnął wśród cyprysów i
uniósł
całun, odsłaniając twarz zmarłej osoby.
' Tas poznał Dalamara.
Ręce mu zdrętwiały. Posążek ze stukiem spadł na posadzkę.
Zgadywanka gwałtownie uniósł głowę.
— Na podwójny karburator, po coś to zrobił? — spytał
gniewnie. — Przez ciebie upuściłem śrubkę!
Z wieży wyszli kolejni Czarni Rycerze, niosąc następne
ciało. Powiał ostrzejszy wiatr i niedbale narzucony na zwłoki
kir zsunął się na ziemię. Kender ujrzał z góry twarz martwego
Palina. Mag miał szeroko otwarte oczy, nieruchome i zastygłe.
Jego szaty były przesiąknięte krwią.
—To moja wina! — zawołał Tas, targany poczuciem wi-
ny. — Gdybym wrócił umrzeć, tak jak powinienem, Palin
i Dalamar nadal by żyli.
—Czuję dym — powiedział niespodziewanie Zgadywan-
ka. Wciągnął powietrze w nozdrza. — Przypomina mi się
dom
— stwierdził i wrócił do pracy.
Tas ze smutkiem patrzył przez okno. U podnóża wieży
Czarni Rycerze rozpalili ogień, podsycając go suchymi gałę-
ziami i konarami z cyprysowego zagajnika. Drewno trzaskało.
Dym piął się po kamiennym murze wieży jak jakieś trujące
pnącze. Rycerze budowali stos pogrzebowy.
— Zgadywanko — spytał cicho Tasslehoff—jak sobie ra-

30
dzisz z urządzeniem do podróżowania w czasie? Naprawiłeś
je już?
—Urządzenie? Nie mam teraz czasu na żadne urządzenia
— odpowiedział zarozumiale Zgadywanka. — Prawie już
na-
prawiłem ten aparat.
—To dobrze — stwierdził Tasslehoff.
Z wieży wyszedł kolejny rycerz. Dziewczyna miała rude,
ostrzyżone tuż przy skórze włosy i wydawała się znajoma Tass-
lehoffowi. Kender widział ją już kiedyś, chociaż nie potrafił
sobie przypomnieć gdzie.
Niosła kogoś na rękach i szła bardzo powoli i z powagą. Na
głośny rozkaz minotaura pozostali rycerze przerwali robotę
i stanęli ze spuszczonymi głowami.
Dziewczyna powoli podeszła do wozu. Tas starał się zoba-
czyć, kogo niesie, ale minotaur zasłaniał mu widok. Ostrożnie
położyła ciało na wozie. Odsunęła się i wtedy Tasslehoof mógł
bez przeszkód zobaczyć, kto to jest.
Zakładał, że to inny Czarny Rycerz, może jakiś wojownik,
który odniósł rany. Ze zdumieniem ujrzał, że na wozie leży
bardzo stara kobieta i natychmiast pojął, że staruszka nie żyje.
Było mu strasznie przykro i zastanawiał się, kto to taki. Pewnie
krewna Czarnego Rycerza o rudych włosach, bo dziewczyna
ułożyła białą suknię zmarłej w fałdy, a potem przeczesała pal-
cami jej długie, srebrnosiwe włosy.
— Tak Goldmoon kiedyś wygładzała moje włosy, Galda-
rze — powiedziała.
Jej słowa niosły się wyraźnie w ciszy. Zdaniem Tasa zbyt
wyraźnie.
— Goldmoon. — Tas poczuł, że smutek ściska go za gard-
ło. — Ona nie żyje. Caramon, Palin... Wszyscy, których zna-
łem, umarli. To moja wina. To ja powinienem być martwy.
Konie zaprzężone do wozu tupały niespokojnie, jakby chcia-
ły jak najszybciej opuścić to miejsce. Tas obejrzał się na Zga-
dywankę. Zostały mu tylko dwa drobniutkie klejnoty, które
trzeba było gdzieś umieścić.
— Po co tu przyjechaliśmy, Mino? — rozległ się wyraźnie

31
gromki głos minotaura. — Podbiłaś Solanthus i spuściłaś tak
tęgie lanie Solamnijczykom, że pobiegli z płaczem do
mamusi.
Cała Solamnia należy do ciebie. Dokonałaś tego, co dotąd nie
udało się nikomu...
—Niezupełnie, Galdarze — poprawiła go Mina. — Musi-
my jeszcze zdobyć Sanction i trzeba to zrobić do dnia
Festynu
Oka.
—Festynu? — Minotaur zmarszczył czoło. — Festyn Oka.
Na moje rogi, prawie zapomniałem o tym starym święcie.

Uśmiechnął się szeroko. — Jesteś taka młodziutka, Mino,
że
dziwię się, iż w ogóle je znasz. Nie obchodzono go, odkąd
znikły trzy księżyce.
—Goldmoon opowiedziała mi o tym święcie — wyjaśniła
Mina, czule głaszcząc pomarszczony policzek staruszki. —
Obchodzono je tej nocy, gdy wszystkie trzy księżyce —
czer-
wony, biały i czarny — stały w jednej linii, tworząc na
niebie
wizerunek wielkiego, otwartego oka. Chciałabym to
zobaczyć.
—Z tego, co słyszałem, dla ludzkich istot była to noc swa-
woli i hucznych zabaw. Mój lud obchodził tę noc godnie i
sza-
cunkiem — rzekł Galdar — ponieważ wierzyliśmy, że Oko
jest okiem Sargasa, naszego boga — dawnego boga — do-
dał pospiesznie, spoglądając z ukosa na Minę. — Co ma
jed-
nak wspólnego jakieś stare święto z podbiciem Sanction?
Trzy
księżyce przepadły, tak samo jak oko bogów.
—Festyn się odbędzie, Galdarze — oznajmiła Mina. —
Festyn Nowego Oka, Jedynego Oka. Będziemy go
świętować
w świątyni Huerzyd.
—Ale świątynia Huerzyd jest w Sanction — zaprotesto-
wał minotaur. — Jesteśmy po przeciwnej stronie
kontynentu
od tego miasta, nie wspominając już o tym, że Sanction
jest
pod ścisłą kontrolą Rycerzy Solamnijskich. Kiedy
odbędzie się
to święto?
—W wyznaczonym czasie — odparła Mina. — Kiedy zo-
stanie ukończona budowa totemu. Kiedy czerwony smok
spad-
nie z niebios.
Galdar wydał głuchy pomruk.

32
— W takim razie powinniśmy już maszerować do Sanc-
tion i prowadzić z sobą armię zamiast marnować czas w tym
posępnym miejscu. — Obrzucił wieżę nieprzyjaznym wzro-
kiem. — Nasz marsz jeszcze się opóźni, jeśli będziemy zmu-
szeni wieźć z sobą ciało tej starej kobiety.
Ogień stosu huczał i trzaskał. Płomienie lizały mury wieży,
czerniąc je sadzą. Dym dmuchnął na Galdara, który opędził
się
od niego z irytacją. Pasmo dymu wcisnęło się przez okno i Tas
kaszlnął, zasłaniając usta dłonią.
— Mam rozkaz przywieźć ciało Goldmoon, księżniczki
Que-shu, powierniczki laski z błękitnego kryształu, do świątyni
Huerzyd w Sanction w noc Festynu Nowego Oka. Stanie się
tam wielki cud, Galdarze. Nic nie opóźni naszej podróży. Wszyst-
ko pójdzie zgodnie z rozkazami. Jedyny Bóg dopilnuje tego.
Mina uniosła ręce nad ciałem Goldmoon i zaintonowała
modlitwę. Z jej dłoni popłynęło pomarańczowożółte światło.
Tas próbował w nie spojrzeć, by zobaczyć, co się dzieje, lecz
blask kłuł go w oczy jak drobniutkie kawałki szkła, wywołując
takie palenie i ból, że kender musiał mocno zacisnąć powieki.
Nawet wtedy widział przez nie światło.
Modlitwa Miny ucichła. Jasność powoli zgasła. Tasslehoff
otworzył oczy.
Ciało Goldmoon spoczywało w sarkofagu ze złocistego
bursztynu. Zatopiona w bursztynie kobieta znów była młoda
i piękna. Miała na sobie białą suknię, w którą była ubrana za
życia. Jej złociste włosy, przetykane nitkami srebra, zdobiły
pióra —jednak wszystko zatopione było teraz w bursztynie.
Tas poczuł, że ściska go w dołku, a potem w gardle. Za-
krztusił się i przytrzymał parapetu okna.
— Trumna, którą stworzyłaś, jest wspaniała, Mino — po-
wiedział Galdar poirytowanym tonem — ale co zamierzasz
zrobić z ciałem tej kobiety? Chcesz je obwozić jako pomnik
ku
czci tego Jedynego Boga? Wystawiać na widok publiczny? Nie
jesteśmy kapłanami. Jesteśmy żołnierzami. Mamy do stocze-
nia wojnę.
Mina przyglądała się minotaurowi w milczeniu, a było to

33
milczenie tak głębokie i straszliwe, że wchłaniało w siebie
wszelki dźwięk, wszelkie światło, kradło powietrze, którym
oddychali. Okropna cisza tej furii obezwładniła Galdara, który
wyraźnie się skulił, porażony jej mocą.
—Wybacz, Mino — wymamrotał. — Nie chciałem...
—Całe szczęście, że cię znam, Galdarze — oznajmiła Mi-
na. — Wiem, że przemawiasz z głębi serca, bez
zastanowienia.
Kiedyś jednak posuniesz się za daleko i tego dnia nie będę
już
mogła cię chronić. Ta kobieta była dla mnie kimś więcej
niż
matką. Wszystko, co uczyniłam w imieniu Jedynego Boga,
u-
czyniłam dla niej.
Mina odwróciła się do sarkofagu, położyła dłonie na jego
bursztynowej powierzchni i nachyliła się nisko, by spojrzeć
w nieruchomą, spokojną twarz Goldmoon.
—Opowiedziałaś mi o bogach, którzy kiedyś istnieli, lecz
potem ich nie było. Wyruszyłam, by ich szukać — dla cie-
bie! — Głos Miny drżał. — Przyprowadziłam Jedynego
Bo-
ga do ciebie, matko. Jedyny Bóg zwrócił ci młodość i
urodę.
Myślałam, że będziesz zadowolona. Co zrobiłam źle? Nie
ro-
zumiem. — Głaskała bursztynową trumnę, jakby
wygładzała
koc. W jej głosie pobrzmiewała dezorientacja. — Zmienisz
zdanie, droga mamo. Jeszcze zrozumiesz...
—Mino — rzekł z niepokojem Galdar. — Przepraszam.
Nie wiedziałem. Wybacz mi.
Kobieta pokiwała głową. Nie odwracała się.
Minotaur odchrząknął.
—Co rozkażesz w sprawie kendera?
—Kendera? — powtórzyła wojowniczka, ledwie go sły-
sząc.
—Kendera i magicznego artefaktu. Powiedziałaś, że są
w wieży.
Mina uniosła głowę. Na jej policzkach błyszczały łzy.
Twarz miała bladą, oczy koloru bursztynu szeroko otwarte.
— Kender.
Jej wargi ułożyły się w kształt tego słowa, lecz nie wypo-
wiedziała go na głos. Zmarszczyła brwi.

34
—Tak, oczywiście, przyprowadź go.tu. Szybko! Pospiesz
się!
—Wiesz, gdzie on jest, Mino? — spytał z wahaniem
w głosie minotaur. — Wieża jest ogromna, tyle w niej
pokoi.
Kobieta uniosła głowę, spojrzała wprost w okno Tasa —
wprost na samego Tasa — i pokazała go.
— Zgadywanko — odezwał się kender głosem, który nie
przypominał mu własnego głosu, lecz brzmiał tak, jakby nale-
żał do całkiem obcej osoby, kogoś, kto jest szczerze i komplet-
nie przerażony. — Musimy stąd uciekać. Natychmiast!
Odskoczył od okna jak oparzony.
—Proszę, już gotowe — oznajmił gnom, z dumą poka-
zując urządzenie.
—Jesteś pewny, że podziała? — spytał z obawą Tas. Sły-
szał kroki na schodach, a przynajmniej zdawało mu się, że
je
słyszy.
—Oczywiście — powiedział Zgadywanka, przeszywając
go wzrokiem. — Jest całkiem jak nowe. Tak przy okazji,
do
czego służyło, kiedy było nowe?
Tas, który nabrał już nadziei, usłyszawszy pierwszą część
wypowiedzi gnoma, znów podupadł na duchu.
— Skąd wiesz, że działa, jeśli nie wiesz, do czego służyło?
— spytał kender. Teraz już na pewno słyszał kroki. — Nie-
ważne. Daj mi je. Szybko!
Palin zamknął drzwi zaklęciem, ale teraz, gdy nie żył, czar
prawdopodobnie również się rozproszył. Tas słyszał tupot stóp
i ciężki oddech. Wyobraził sobie olbrzymiego, ciężkiego mi-
notaura, który gramoli się na górę po schodach.
— Z początku myślałem, że to obieraczka do ziemniaków
— mówił Zgadywanka. Potrząsnął urządzeniem, aż zagrzecho-
tał łańcuszek. — Ale jest trochę za małe i nie ma podnośnika
hydraulicznego. Wtedy pomyślałem sobie...
— To urządzenie do podróżowania w czasie. To właśnie
zamierzam zrobić z jego pomocą, Zgadywanko — oznajmił
Tasslehoff. — Chcę się cofnąć w czasie. Zabrałbym cię z sobą,
ale nie sądzę, żeby ci się za bardzo spodobało tam, dokąd się

35
udaję. Wracam do czasu Wojny Chaosu, żeby nadepnął na
mnie olbrzym. Bo widzisz, to moja wina, że wszyscy, których
kochałem, nie żyją, a jeśli tam wrócę, to oni będą żywi. Za to
ja będę nieżywy, ale to nie ma znaczenia, boja i tak już jestem
nieżywy...
—Tarka do sera — stwierdził Zgadywanka, przyglądając
się bacznie urządzeniu. — Albo mogłaby to być — po
kilku
modyfikacjach — maszynka do mielenia mięsa, a do
tego...
—Nieważne — powiedział Tasslehoff i zaczerpnął głę-
boko tchu, żeby dodać sobie odwagi. — Podaj mi tylko to
urządzenie. Dziękuję ci, że je naprawiłeś. Przykro mi, że
cię
zostawiam w Wieży Wielkiej Magii z rozzłoszczonym
mino-
taurem i Czarnymi Rycerzami, ale kiedy zostanę
nadepnięty,
może ich już tu nie być. Zechcesz podać mi to urządzenie?
Kroki ucichły, ale chrapliwe dyszenie wciąż brzmiało.
Schody były strome i zdradliwe. Minotaur musiał przystanąć
i nabrać tchu.
— Połączenie wędki i stojaka na buty? — zgadywał gnom.
Znów dały się słyszeć kroki minotaura.
Tas dał za wygraną. Uprzejmość miała swoje granice.
Zwłaszcza uprzejmość wobec gnoma. Kender spróbował wy-
rwać urządzenie towarzyszowi.
— Oddaj mi to!
—Nie popsujesz go znowu? — spytał Zgadywanka, trzy-
mając je tuż poza zasięgiem rąk Tasa.
—Nie popsuję! — powiedział z przekonaniem Tasslehoff.
Rzucił się raz jeszcze, zdołał pochwycić urządzenie i
wyrwać
je z ręki gnoma.
—Jeśli będziesz uważnie się przyglądał, pokażę ci, jak
działa. Mam nadzieję — mruknął pod nosem.
Ściskając urządzenie, Tas zmówił w głębi duszy cichą mo-
dlitwę.
— Wiem, że mnie nie słyszysz, Fizbanie... A może sły-
szysz, ale tak się na mnie zawiodłeś, że nie chcesz mnie słu-
chać. Szczerze mi przykro. Niezmiernie przykro. — Łzy mu
napłynęły do oczu. — Nigdy nie chciałem sprawić tylu kłopo-

36
tów. Chciałem tylko przemówić na pogrzebie Caramona i po-
wiedzieć wszystkim, jakim był dla mnie dobrym przyjacielem.
Nigdy nie chciałem, żeby tak się stało. Nigdy! Więc jeśli tylko
raz pomożesz mi wrócić do przeszłości, żebym umarł, pozosta-
nę już nieżywy. Obiecuję.
— Nic się nie dzieje — mruknął Zgadywanka. — Jesteś
pewny, że włączyłeś zasilanie?
Słysząc zbliżające się coraz bardziej kroki, Tas uniósł u-
rządzenie nad głowę.
— Słowa zaklęcia. Muszę wymówić słowa zaklęcia. Znam
je — powiedział kender i nerwowo przełknął ślinę. — To idzie
tak... tak... Twój czas należy do ciebie... Wędrujesz wokół
niego... Nie, to nie może być tak. Podróżujesz. Podróżujesz
wokół niego... i coś tam, coś tam, przestwór...
Kroki brzmiały już tak blisko, że czuł, jak drży posadzka.
Na czole kendera lśniły kropelki potu. Tas znów przełknął
ślinę i popatrzył na urządzenie, jakby mogło mu udzielić po-
mocy. Kiedy tego nie zrobiło, potrząsnął nim.
— Teraz już widzę, w jaki sposób zostało popsute — o-
znajmił surowym tonem Zgadywanka. — Czy to długo po-
trwa? Chyba słyszę, że ktoś się zbliża.
— Chwyć mocno początek, a skończysz na końcu. Nie, to
nie tak — powiedział żałośnie Tas. — Wszystko źle. Nie pa-
miętam słów! Co się ze mną stało? Kiedyś znałem je na pa-
mięć. Mogłem je wyrecytować, stojąc na głowie. Wiem o
tym,

^
bo Fizban kazał mi to zrobić...

Coś uderzyło w drzwi, jakby ciężki minotaur starał

się je

wyważyć barkiem.
Tas zamknął oczy, żeby nie słyszeć, co się dzieje na ko-
rytarzu.
— Fizban kazał mi wypowiedzieć zaklęcie wspak, stojąc
na głowie. To był słoneczny, pogodny dzień. Staliśmy na zie-
lonej polanie, po niebieskim niebie płynęły takie puszyste
chmurki, śpiewały ptaki — i Fizban też, póki nie poprosiłem
go uprzejmie, żeby przestał...
Kolejny donośny łomot i trzask pękającego drewna.

37
Twój czas należy do ciebie.
Chociaż podróżujesz przezeń.
Jego przestwór widzisz.
Wirujący w wieczności.
Nie zakłócaj jego biegu.
Chwyć mocno koniec i początek.
Obróć je w przód do siebie
A wszystko, co jest luźne, utrwali się.
Przeznaczenie będzie nad twoją głową.

Słowa przepełniły Tasslehoffa ciepłem i jasnością, niczym


blask słońca tego wiosennego dnia. Nie wiedział, skąd się wzię-
ły, i nie został na tyle długo, by o to spytać.
Urządzenie zaczęło jasno świecić, a klejnoty błyszczeć.
Ostatnią rzeczą, jakiej Tas doświadczył, było wrażenie, że
ktoś go chwyta za rękę. Ostatnim dźwiękiem był pełen paniki
głos Zgadywanki, który krzyknął:
— Zaczekaj! Obluzowała się śrubka...
A potem wszelkie odgłosy i doznania zagłuszył cudowny
i ekscytujący, podobny do szumu wiatru, dźwięk magii.
3

Kara za porażkę
—Kender przepadł, Mino — zameldował Galdar, wycho-
dząc z wieży.
—Przepadł? — Kobieta odwróciła się od bursztynowej
trumny, w której spoczywało ciało Goldmoon, i spojrzała
na
minotaura. — Co chcesz przez to powiedzieć? To
niemożliwe!
Jak mógł uciec...
Mina wydała okrzyk bólu. Zgiąwszy się wpół, padła na ko-
lana, obejmując się ramionami i wbijając paznokcie w obna-
żone ciało.
— Mina! — zawołał zaniepokojony Galdar. Nachylał się
nad nią, bezradny i zdezorientowany. — Co się stało? Jesteś
ranna? Powiedz mi!
Kobieta jęczała i wiła się na ziemi, nie mogąc mu odpo-
wiedzieć.
Galdar spojrzał z wściekłością na rycerzy.
—Mieliście jej strzec! Jaki wróg to uczynił?
—Przysięgam, Galdarze! — zawołał jeden z nich. — Nikt

»
się do niej nie zbliżał...
—Mino — rzekł minotaur, nachylając się nad nią — po-
' wiedz mi, co cię boli!

Kobieta zadrżała i w odpowiedzi przycisnęła rękę do

czar-

nej kolczugi, którą miała na sobie, wskazując serce.


— Moja wina! — wyjęczała, poruszając krwawiącymi

39
wargami. Przygryzła je w męczarniach. — Moja wina. To...
moja kara.
Nadal klęczała ze spuszczoną głową i zaciśniętymi dłońmi.
Strużki potu spływały jej po twarzy. Dygotała, wstrząsana go-
rączkowym dreszczem.
— Wybacz mi! —jęknęła. Słowa splamiły jej usta krwią.
— Zawiodłam cię. Zapomniałam o swoich obowiązkach. To
się więcej nie powtórzy, przysięgam na moją duszę!
Spazmy dotkliwego bólu ustały. Mina westchnęła z drże-
niem. Jej ciało się rozluźniło. Dziewczyna zrobiła głęboki wdech
i wstała z wysiłkiem.
Rycerze zgromadzili się wokół niej, zaniepokojeni i zdzi-
wieni.
— Alarm odwołany — rzekł Galdar. — Wracajcie do swo-
ich obowiązków.
Odeszli, często jednak oglądając się za siebie. Minotaur po-
magał Minie stawiać chwiejne kroki.
—Co ci się stało? — spytał, patrząc na nią z troską. —
Mówiłaś o karze. Kto cię ukarał i za co?
—Jedyny Bóg — odparła dziewczyna. Strużki potu spły-
wały po jej twarzy, ściągniętej wspomnieniem cierpienia,
oczy
koloru bursztynu poszarzały. — Nie wypełniłam swoich
obo-
wiązków. Kender miał ogromne znaczenie. Powinnam naj-
pierw go złapać. Tak.... — Oblizała skrwawione wargi i
prze-
łknęła ślinę. — Tak mi się spieszyło na spotkanie z matką,
że
zapomniałam o nim. Teraz on przepadł i to moja wina.
—Jedyny Bóg ci to zrobił? — powtórzył zaszokowa-
ny Galdar głosem drżącym z gniewu. — Jedyny Bóg tak
cię
skrzywdził?
—Zasługuję na to, Galdarze — rzekła Mina. — Przyjmuję
to z chęcią. Ból, który mi zadano, jest niczym w
porównaniu
z bólem, jakiego doznaje Jedyny Bóg z powodu mojej
porażki.
Minotaur zmarszczył czoło i pokręcił głową.
— Ależ, Galdarze — skarciła go Mina — czy twój ojciec
nie chłostał cię, kiedy byłeś mały? Czy twój mistrz sztuki wo-
jennej nie bił cię, kiedy popełniłeś błąd podczas nauki? Twój

40
ojciec nie spuszczał ci lania ze złości. Mistrz nie łoił ci skóry
z nienawiści. Karę wymierzano ci dla twego dobra.
—To nie to samo — warknął Galdar. Nigdy nie zapomni
widoku tej, która prowadziła armie do wspaniałych
podbojów,
leżącej na ziemi i wijącej się w mękach.
—Oczywiście, że to samo — wyjaśniła łagodnie Mina. —
Wszyscy jesteśmy dziećmi Jedynego Boga. Jak inaczej
mamy
się nauczyć swoich obowiązków?
Minotaur nie znał na to odpowiedzi. Mina uznała jego mil-
czenie za zgodę.
—Weź kilku ludzi i przeszukaj każdą komnatę w wieży.
Upewnijcie się, że kender nie chowa się w którejś z nich.
Pod-
czas waszej nieobecności spalimy te ciała.
—Muszę tam wracać, Mino? — spytał Galdar głosem,
w którym wyraźnie pobrzmiewała niechęć.
—Czemu pytasz? Czego się boisz?
—Niczego żywego — odparł, rzucając posępne spojrze-
nie na wieżę.
—Nie bój się, Galdarze — uspokoiła go Mina. Beztrosko
rzuciła okiem na ciała czarodziejów, które wleczono na
stos
pogrzebowy. — Ich duchy nie mogą cię skrzywdzić. Idą
służyć
Jedynemu Bogu.

W niebiosach świeciło jaskrawe światło. Odległy i eterycz-


ny blask jaśniał silniej od słońca, które w porównaniu z'nim
wydawało się blade i przyćmione. Śmiertelne oczy Dalamara
nie mogły długo patrzeć w słońce z obawy przed utratą wzro-
ku, lecz w to piękne, czyste światło mógł się wpatrywać bez
końca, a przynajmniej tak mu się zdawało. Patrzył w nie z bo-
lesną tęsknotą, która sprawiała, że wszystko to, kim jest i kim
■ był, zdawało się czymś marnym i pozbawionym znaczenia.
Kiedyś, gdy był bardzo małym dzieckiem, wzniósł głowę
ku rozgwieżdżonemu niebu nad swoją ojczyzną i ujrzał sre-
brzysty księżyc. Biorąc go za błyskotkę tuż poza zasięgiem je-
go rączek, chciał się nim bawić. Zażądał, aby rodzice mu go
przynieśli, a kiedy tego nie zrobili, płakał ze złości i
frustracji.

41
Teraz czuł się tak samo. Chciałby wybuchnąć płaczem, lecz
nie miał oczu, by płakać, ani łez do przelania. Jasne i cudowne
światło znajdowało się poza jego zasięgiem. Droga do niego
była zagrodzona. Przed Dalamarem rozciągała się bariera,
cienka niczym pajęcza nić i mocna niczym stal. Choćby nie
wiem jak się starał, nie mógł pokonać tej bariery, tego więzien-
nego muru otaczającego świat.
Nie był osamotniony. Był jednym z wielu więźniów. Dusze
zmarłych snuły się niespokojnie po więziennym dziedzińcu
swej żałosnej egzystencji, a każda z nich z tęsknotą spoglądała
na promienne światło. Żadna jednak nie mogła go dosięgnąć.
— Światło jest bardzo piękne — rozległ się cichy i pełen
uroku głos. — To, co widzisz, to jasność królestwa zaświatów,
następny etap długiej podróży twojej duszy. Uwolnię cię i po-
zwolę ci się tam udać, ale musisz mi przynieść to, czego po-
trzebuję.
Będzie posłuszny. Przyniesie wszystko, czego głos sobie
życzy, jeśli tylko będzie mógł wyrwać się z tego więzienia.
Musiał tylko sprowadzić magię. Spojrzał na Wieżę Wielkiej
Magii i poznał, że miała coś wspólnego z tym, kim był — kim
jest — ale wszystko to już minęło, zostało za nim. Wieża była
prawdziwą składnicą siły czarodziejskiej. Widział, jak magia
lśni niczym strużki złotego pyłu wśród jałowego piasku, jakim
było jego życie.
Inne, niespokojne dusze wdarły się do wieży opuszczonej
przez tego, który był jej panem. Dalamar spojrzał w jasne
światło i serce go zabolało od tęsknoty. Dołączył do rzeki
dusz, która wpływała do wieży.
Prawie już dotarł do wejścia, kiedy pochwyciła go czyjaś
ręka i mocno przytrzymała. Pełen złości i frustracji głos zasy-
czał do niego:
—Stać!

—Stać! — rozkazała Mina. — Zatrzymać się. Nie palcie


ciał. Zmieniłam zdanie.
Zaskoczeni rycerze upuścili swoje brzemię. Zwłoki padły

42
bezwładnie na ziemię. Rycerze wymienili spojrzenia. Nigdy
jeszcze nie widzieli, by Mina była tak rozchwiana i niezdecy-
dowana. Nie podobało im się to. Byli też niezadowoleni z tego,
że spotkała ją kara, nawet z rąk tego Jedynego Boga. Jedyny
Bóg był daleko i miał z nimi mało wspólnego. Mina była bli-
sko, a rycerze wielbili ją i czcili.
— Dobry pomysł, Mino — stwierdził Galdar, wychodząc
z wieży. Spojrzał wrogo na martwych czarodziejów. — Niech
sępy pożrą sępy. Kendera nie ma w wieży. Przeszukaliśmy ją
od piwnic po strych. Chodźmy z tego przeklętego miejsca.
Trzaskał ogień. Dym snuł się wokół wieży, tak jak smut-
ni zmarli wili się wokół pni cyprysów. Żywi tkwili w pełnym
nadziei wyczekiwaniu, tęskniąc do chwili, gdy stąd odejdą.
Wszyscy zastanawiali się, co zamierza zrobić Mina.
Kobieta uklękła przy ciele Dalamara. Ściskając w jednej
dłoni medalion, który nosiła na szyi, drugą ręką dotknęła śmier-
telnych ran czarodzieja. Jego otwarte oczy patrzyły pusto.
Mina zaczęła cicho śpiewać.

Zbudź się, mój miły, podnieś powieki.


Twa dusza zazna ode mnie opieki.
Porzuć mrok niezgłębiony.
Porzuć swój sen nieprześniony.

Ciało Dalamara ociepliło się pod dotykiem Miny. Krew za-


różowiła szare policzki, ogrzała zimne członki. Elf otworzył
usta i z drżeniem zaczerpnął tchu. Dotknięty przez Minę, zady-
gotał i poruszył się. Trup ożył, lecz jego oczy pozostały mar-
twe, puste.
Galdar przyglądał się temu z dezaprobatą. Rycerze patrzyli
z nabożnym lękiem. Poprzednio Mina modliła się nad zmar-
łymi, ale nigdy ich nie wskrzeszała. Mówiła, że zmarli służą
Jedynemu Bogu.
— Wstań — rozkazała.
Żyjące ciało o martwych oczach posłusznie wstało.
— Idź do wozu. Tam czekaj na moje rozkazy.
Powieki elfa zadrżały. Jego ciałem targnęły konwulsje.
— Idź do wozu — powtórzyła kobieta.
Puste oczy maga powoli się poruszyły i zwróciły ku niej.
— Wykonasz moje polecenie — powiedziała Mina —
i każde inne, bo inaczej cię zniszczę. Nie twoje ciało. Strata tej
bryły mięsa nie miałaby teraz dla ciebie większego znaczenia.
Zniszczę twoją duszę.
Trup zadygotał i po chwili wahania poczłapał w stronę wo-
zu. Rycerze ustępowali mu z drogi i omijali go szerokim łu-
kiem, choć kilku zaczęło się uśmiechać. Powłóczący nogami
stwór wyglądał groteskowo. Jeden z rycerzy wybuchnął nawet
głośnym śmiechem.
Zdjęty zgrozą i wstrętem Galdar nie widział w tym niczego
zabawnego. Bez zająknięcia mówił o zostawieniu trupów sę-
pom' i zrobiłby to bez wyrzutów sumienia — w końcu byli to
czarodzieje — ale to mu się nie podobało. Było w tym coś
złego, chociaż nie potrafił dokładnie powiedzieć co, ani dla-
czego tak go to niepokoiło.
— Mino, czy to mądre? — spytał.
Dziewczyna zignorowała go. Nucąc tę samą pieśń nad dru-
gim czarodziejem, położyła dłoń na jego klatce piersiowej.
Trup usiadł.
— Idź do swego towarzysza przy wozie — poleciła mu.
Palin zamrugał. Jego twarz wykrzywił grymas. Powoli za-
czął unosić ręce o połamanych palcach i wyciągnął je przed
siebie, jakby chciał pochwycić coś, co tylko on widział.
— Zniszczę cię — rzekła srogo Mina. — Masz być mi
posłuszny.
Trup zacisnął pięści. Jego twarz wykrzywiło cierpienie,
ból
najwyraźniej dużo gorszy od śmiertelnych męczarni.
— Idź — poleciła Mina, wskazując drogę.
Umarły zaprzestał oporu. Spuściwszy głowę, pomaszero-
wał do wozu. Tym razem żaden z rycerzy się nie zaśmiał.
Mina usiadła, blada, mizerna i wyczerpana. To był dla niej
smutny dzień. Śmierć kobiety, którą kochała jak matkę i gniew
jej boga. Spuściła głowę i zgarbiła plecy. Wydawało się, że le-

44
dwo może ustać o własnych siłach. Galdarowi zrobiło się jej
żal. Pragnął ją pocieszyć i dodać jej otuchy, ale zwyciężyło po-
czucie obowiązku.
— Mino, czy to mądre? — powtórzył ściszonym głosem,
przeznaczonym tylko dla jej uszu. — Nie dość, że musimy
ciągnąć przez Ansalon trumnę, teraz będą nas dodatkowo ob-
ciążać te dwa... stwory. — Nie wiedział, jak je nazwać. — Po

!
co to zrobiłaś? Czemu to ma służyć? — Zmarszczył czoło. —

Przez to ludzie czują się nieswojo.

Przeszyło go spojrzenie bursztynowych oczu. Na

twarzy

dziewczyny malowało się zmęczenie i żal, lecz jej oczy jaśnia-

ły czystym, niezmąconym blaskiem i, jak zawsze, ich wzrok

przeszywał go na wylot.
— Ty czujesz się nieswojo, Galdarze — stwierdziła Mina.
Minotaur sapnął. Wykrzywił wargi.
Mina przeniosła spojrzenie na trupy, które siedziały w tyle
wozu i gapiły się w pustkę.
— Ci dwaj czarodzieje są związani z kenderem.
—Są więc zakładnikami? — zaciekawił się Galdar i od ra-
zu poweselał. To już było coś, co mógł zrozumieć.
—Tak, Galdarze, jeśli wolisz tak o tym myśleć. Są zakład-
nikami. Kiedy znajdziemy kendera i ten artefakt, objaśnią
mi
jego działanie.
—Przydzielę dodatkową straż do ich pilnowania.
—To nie będzie konieczne — powiedziała Mina, wzru-
szając ramionami. — Nie myśl o nich jak o więźniach, ale
ra-
; czej jak o ożywionych kawałach mięsa. — Przyglądała się im
;
w zamyśleniu. — Co byś powiedział na całe takie wojsko? Ar-
mię żołnierzy, którzy wykonują rozkazy bez wahania, walczą
; bez strachu, obdarzeni są nieludzką siłą, a kiedy padają mar-
twi, natychmiast znów się podnoszą. Czyż nie jest to marze-
t niem każdego dowódcy? Trzymamy ich dusze w niewoli —
, dokończyła z zadumą — a ich ciała wysyłamy na wojnę. Co ty
na to, Galdarze?
Minotaur nie bardzo wiedział, co powiedzieć, choć w isto-
cie miałby do powiedzenia aż nazbyt wiele. Nie potrafił so-

45
bie wyobrazić niczego bardziej ohydnego, bardziej obrzyd-
liwego.
— Przyprowadź mi konia, Galdarze — poleciła Mina. —
Czas już opuścić to miejsce smutku.
Minotaur skwapliwie wypełnił jej rozkaz.
Dosiadłszy konia, Mina zajęła miejsce na czele tej posęp-
nej kolumny. Rycerze otoczyli wóz, tworząc wartę honorową
dla zmarłych. Woźnica trzasnął z bata i ciężkie konie pociągo-
we szarpnęły uprząż. Wóz i jego niezwykły ładunek ruszyły
naprzód.
Dusze umarłych rozstąpiły się przed Miną i to samo uczy-
niły drzewa. W nieprzebytym, splątanym gąszczu otaczającym
Wieżę Wielkiej Magii pojawiła się ścieżka. Nawierzchnia była
gładka, bo Mina nie życzyła sobie, by trumna podskakiwała na
wybojach. Często odwracała się w siodle, by spojrzeć na wóz,
na bursztynowy sarkofag.
Galdar zajął swe zwykłe miejsce u boku Miny.
Trupy dwóch czarodziejów siedziały na tyle wozu ze zwie-
szonymi nogami, zwiotczałymi rękami i dłońmi złożonymi na
podołkach. Wzrok miały utkwiony w pustce przed sobą. Gal-
dar raz się na nie obejrzał. Zobaczył dwa zwiewne istnienia,
które snuły się za żywymi trupami niczym jedwabne szale
wplecione w koła wozu.
Ich dusze.
Szybko odwrócił oczy i już więcej się nie oglądał.
4 •
Śmierć Skie
Srebrny smok nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd
wszedł do jaskini potężnego błękitnego smoka, Skie. Ślepy
srebrzysty smok imieniem Zwierciadło nie mógł ustalić upły-
wu czasu, gdyż nie widział słońca. Nie widział go od dnia tej
dziwnej i straszliwej burzy. Od dnia, w którym usłyszał w na-
wałnicy głos i go rozpoznał; od dnia, w którym ów głos naka-
zał mu złożyć pokłon i oddawać cześć; od dnia, w którym zo-
stał ukarany za odmowę i trafiony piorunem, który go oślepił
i zeszpecił. Było to wiele miesięcy temu. Odtąd wędrował po
świecie, błąkając się w postaci ludzkiej istoty, bo ślepy czło-
wiek może chodzić, podczas gdy ślepy smok, który nie może
latać, jest prawie całkiem bezradny.
Ukryty w jaskini Zwierciadło nie znał niczego oprócz
nocy
i nie czuł niczego oprócz nocnego chłodnego mroku.
Nie miał pojęcia, od jak dawna przebywa w tym legowisku
z cierpiącym błękitnym smokiem. Może upłynął dzień, a może
rok, odkąd Skie zechciał wysunąć żądania pod adresem Jedyne-
go Boga. Zwierciadło stał się niechcący świadkiem tego zajścia.
Usłyszawszy głos w burzy i poznawszy go, Zwierciadło
przybył w poszukiwaniu odpowiedzi na tę przedziwną zagad-
kę. Jeśli to głos Takhisis, to co ona robiła na tym świecie, sko-
ro wszyscy inni bogowie odeszli? Po zastanowieniu srebrny
smok doszedł do wniosku, że informacji może mu udzielić
Skie.

47
Zwierciadło zawsze miał co do niego wątpliwości. Bę-
dąc rzekomo kryńskim smokiem, podobnie jak on sam, Skie
wyrósł na gada większego, silniejszego i potężniejszego od
wszystkich błękitnych smoków w historii świata. Skie rzeko-
mo zdradził swych pobratymców, zabijając ich i pożerając, jak
smoczy zwierzchnicy. Zwierciadło często się zastanawiał, czy
Skie naprawdę zdradził swoich krewniaków. A może właśnie
do nich dołączył?
Zwierciadło z wielkim trudem zdołał znaleźć legowisko
Skie i wejść do niego. Przybył w samą porę, żeby stać się świad-
kiem tego, jak Mina wymierza smokowi karę za jego bezczel-
ność i za rzekomy brak lojalności. Skie chciał ją zabić, lecz
błyskawica, która miała zgładzić Minę, odbiła się od jej zbroi
i trafiła w niego samego. Olbrzymi błękitny smok został śmier-
telnie ranny.
Rozpaczliwie pragnąc poznać prawdę, Zwierciadło zrobił
wszystko, co było w jego mocy, by uzdrowić Skie. Udało mu
się to tylko częściowo. Utrzymywał błękitnego jaszczura przy
życiu, lecz pociski bogów są potężną bronią, a Zwierciadło,
mimo swej smoczej natury, był śmiertelnikiem.
Zostawił swojego podopiecznego, by przynieść wody dla
nich obu.
Skie czasami tracił świadomość, czasami ją odzyskiwał.
W chwilach, gdy był przytomny i świadomy tego, co się dzieje,
srebrny smok mógł go wypytywać o Jedynego Boga — bóstwo,
któremu teraz Zwierciadło mógł już nadać imię. Te rozmowy
były bardzo rozciągnięte w czasie, ponieważ Skie rzadko mógł
zachować przytomność dłużej niż przez chwilę.
—Ona skradła świat — powiedział w pewnym momencie
Skie, krótko po tym, jak po raz pierwszy odzyskał świado-
mość. — Skradła go i przeniosła do tej części
wszechświata.
Dawno już to sobie zaplanowała. Wszystko było
przygotowa-
ne. Czekała tylko na właściwą chwilę.
—Chwilę, która nadeszła w trakcie Wojny Chaosu —
powiedział Zwierciadło. Przerwał i spytał cicho: — Jak się
czujesz?

48
— Umieram — odparł szczerze Skie. — Tak właśnie się
czuję.
Gdyby Zwierciadło był człowiekiem, rzekłby jakieś po-
cieszające kłamstwo, w zamierzeniu mające dodać umiera-
jącemu smokowi otuchy w jego ostatnich chwilach. Zwier-
ciadło jednak nie był człowiekiem, chociaż chodził teraz po
świecie w ludzkiej postaci. Smoki nie zwykły uciekać się do
kłamstw, nawet takich, które mają pocieszać. Zwierciadło był
dość mądry, by wiedzieć, że przynoszą one pocieszenie tylko
żyjącym.
Skie był smoczym wojownikiem. Błękitny smok niezliczo-
ne razy latał do boju i zabił wielu wrogów, strącając ich z nie-
; ba. On i jego były jeździec, otoczona złą chwałą Kitiara uth
Matar, siali postrach i zniszczenie na połowie Ansalonu w
cza-
[ sie Wojny Lancy. Po Wojnie Chaosu Skie okazał się jednym
] z nielicznych smoków na Ansalonie, które obroniły się przed
obcymi smoczymi zwierzchniczkami, Malys i Beryl, aż wresz-
cie urósł w siłę do tego stopnia, że zajął miejsce wśród nich.
Mordował i zjadał inne smoki, czerpiąc siłę i moc z pożera-
| nia własnych pobratymców. Wybudował sobie ohydny totem
z czaszek ofiar.
Zwierciadło nie widział totemu, ale wyczuwał jego obec-
. ność w pobliżu. Słyszał głosy umarłych, oskarżycielskie, peł-
ne gniewu, żądające zemsty. Zwierciadło nie współczuł Skie.
Gdyby spotkali się w bitwie, srebrny smok starałby się poko-
I nać nieprzyjaciela i cieszyłby się z jego śmierci.
Skie także byłby zadowolony. Zginąłby jak wojownik,
spadł z nieba ze szponami mokrymi od krwi wroga i smakiem
I błyskawicy na języku. Oto jak pragnął umrzeć. A nie w taki
I sposób, leżąc bezradnie uwięziony w swoim legowisku i czu-
jąc, jak życie wycieka z niego z każdym ciężkim, chrapliwym
oddechem, potężne skrzydła nieruchomiej ą, a okrwawione pa-
zury drgają i drapią kamienne podłoże.
Zwierciadło rzekł sobie w duchu, że żaden smok nie po-
winien umierać taką śmiercią. Nawet jego najgorszy wróg.
Żałował, że posłużył się swą magią, by trzymać Skie przy ży-

49
ciu, ale musiał wiedzieć więcej o tym Jedynym Bogu, musiał
poznać prawdę. Zabronił przystępu do swego serca litości dla
nieprzyjaciela i kontynuował zadawanie pytań. Skie nie zo-
stało wiele czasu na to, by na nie odpowiedzieć.
— Mówisz, że Takhisis zaplanowała te przenosiny —
rzekł Zwierciadło w trakcie jednej z rozmów. — Ty byłeś
częścią jej planu.
Skie stęknął. Zwierciadło słyszał, jak gad porusza masyw-
nym cielskiem, by złagodzić cierpienie.
— Byłem najważniejszą jego częścią przeklęty niech bę-
dzie eon, w którym spotkałem tę przebiegłą sukę. To ja od-
kryłem Portale. Nasz świat, ten, gdzie urodziłem sieja i reszta
moich pobratymców, nie przypomina tego świata. Nie dzie-
limy go z krótkowiecznymi istotami o miękkich ciałach. To
świat smoków.
Skie nie mógł powiedzieć tego bez wielu przerw na
oddech
i jęków bólu. Zamierzał jednak dokończyć swoją opowieść.
Głos miał słaby, lecz Zwierciadło nadal słyszał w nim gniew,
pobrzmiewający niczym dudnienie odległego grzmotu.
— Przemierzaliśmy nasz świat i toczyliśmy zażarte boje
o przetrwanie. Smoczyce, które tu widzisz, Malys i Beryl, wy-
dają ci się olbrzymie i potężne, ale w porównaniu ze smokami,
które rządziły naszym światem, to małe i żałosne istoty. To
była jedna z przyczyn, dla których przybyły do tego świata.
Ale uprzedzam wydarzenia.
Podobnie jak inni przedstawiciele mojej rasy widziałem,
że
nasz świat popada w stagnację. Nie mieliśmy przyszłości, na-
sze dzieci mogły jedynie pożerać lub dać się pożreć. Nie posu-
waliśmy się naprzód, lecz cofaliśmy w rozwoju. Nie ja je-
den szukałem drogi ucieczki z tego świata, ale mnie pierwsze-
mu się udało ją znaleźć. Dzięki swej magii odkryłem drogi,
które wiodły przez przestrzeń eteryczną do światów bardzo od-
ległych od naszego. Nabrałem wprawy w podróżowaniu ty-
mi szlakami. Nieraz ratowały mi życie, bo gdy zagrażał mi je-
den ze Starszych, wystarczyło tylko, że skoczyłem w eter, aby
uciec.

50
Właśnie w przestrzeni eterycznej napotkałem Jej Mroczny
Majestat.
Mówiąc to, Skie zazgrzytał zębami, jakby miał ochotę ją
w nich zmiażdżyć.
— Nigdy przedtem nie widziałem boskiej istoty. Nigdy
przedtem nie widziałem czegoś tak wspaniałego, nie znajdo-
wałem się w obliczu takiej potęgi. Ukorzyłem się przed nią
i zaproponowałem, że będę jej sługą. Ona była zafascynowana
drogami przez eter. Nie urzekła mnie aż tak bardzo, abym miał
nierozważnie wyjawić jej tajemnice tych szlaków, lecz powie-
I
działem dość, by zrozumiała,

że mogą jej się przydać.

Takhisis zabrała mnie do

swego świata, który nazywała

Krynn. Powiedziała mi, że na Krynnie jest tylko jednym z wie-

lu bogów. Mówiła, że jest najpotężniejsza i dlatego pozostali

obawiają się jej i stale knują przeciwko niej spiski. Kiedyś od-

. niesie nad nimi zwycięstwo i wtedy otrzymam hojną nagrodę.

Będę rządził Krynnem i miękkociałymi istotami, które go za-

mieszkują. To miał być mój świat, w zamian za moje usługi.


Nie warto chyba wspominać, że kłamała.

Zwierciadło zawrzał gniewem na myśl o tej aroganckiej


ambicji, pozbawionej wszelkiej troski o los mieszkańców te-
go świata, który najwyraźniej dla królowej Takhisis był tylko
błyskotką. Srebrny smok dołożył starań, by ukryć to uczu-
cie. Musiał usłyszeć wszystko, co Skie miał do powiedzenia.
Zwierciadło musiał się dowiedzieć, co się stało. Nie mógł
zmienić przeszłości, ale może uda mu się wpłynąć na przy-
szłość.
— Byłem wtedy młody — ciągnął Skie — a młode nasze-
go gatunku są rozmiarów błękitnych smoków na Krynnie. Kró-
lowa Takhisis połączyła mnie w parę z Kitiarą, ulubienicą
Królowej Ciemności. Kitiarą...
Skie umilkł, pogrążając się we wspomnieniach. Westchnął
głęboko, a było to bolesne westchnienie tęsknoty.
— Bitwy, które stoczyliśmy razem, były wspaniałe. Po raz
pierwszy dowiedziałem się, że można walczyć o coś więcej niż
tylko przetrwanie — można walczyć o honor, dla radości wal-

51
ki, dla chwały zwycięstwa. Z początku gardziłem słabeuszami,
którzy zamieszkiwali ten świat: ludźmi i całą resztą. Nie rozu-
miałem, dlaczego bogowie pozwalają im istnieć. Wkrótce za-
częli mnie fascynować, szczególnie Kitiara. Dzielna, śmiała,
nigdy nie wątpiła w siebie, dokładnie wiedziała, czego chce,
i po to sięgała. Ach, jaką ona byłaby boginią.
Skie przerwał. Z jego gardła wydobył się bolesny charkot.
—Znów ją zobaczę. Wiem, że tak się stanie. Będziemy ra-
zem walczyć... i znów wyruszymy ku chwale...
—I przez cały ten czas — wtrącił Zwierciadło, sprowa-
dzając rozmowę na poprzedni temat — pracowałeś dla
Takhi-
sis. Otwarłeś dla niej drogę, która miała ją doprowadzić
tutaj,
do tej części wszechświata.
—Tak zrobiłem. Wszystko dla niej przygotowałem. Mu-
siała tylko zaczekać na właściwy moment.
—Ale chyba nie mogła przewidzieć Wojny Chaosu? —
Zwierciadło zdjęła przerażająca myśl. — A może wojna
wy-
buchła z powodu jej machinacji?
Skie parsknął z pogardą.
— Takhisis może jest bystra, ale nie aż tak. Być może
miała jakieś pojęcie o tym, że w Szarym Klejnocie jest uwię-
ziony Chaos. Jeśli tak, musiała tylko zaczekać — bo czymże
dla niej jest czas, skoro jest bogiem — aż jakiś głupiec go u-
wolni. Gdyby tak się nie stało, znalazłaby inny sposób. Bez-
ustannie wypatrywała swojej okazji. Wojna Chaosu okazała
się dokładnie tym, czego jej było trzeba. Wszystko było przy-
gotowane. Takhisis udała, że ucieka ze świata, wycofała swe
wsparcie i potęgę, sprawiając, że ci, którzy na niej polegali,
stali się bezsilni. Musiała to zrobić, bo do olbrzymiego zada-
nia, które ją oczekiwało, potrzebowała całej swej mocy.
Nadszedł odpowiedni moment. W chwili, gdy Chaos został
pokonany, uwolniła się niezmierzona energia. Takhisis ujarz-
miła ją, połączyła z własną siłą i ruszyła świat z posad. Prze-
niosła go ścieżkami, które stworzyłem swą magią, i umieściła
tutaj, w tej części wszechświata. Wszystko to stało się tak
szybko, że nikt na świecie nie zauważył zmiany. Sami bogo-

52
wie, zajęci rozpaczliwą walką o przetrwanie, nie mieli pojęcia
ojej planach, a kiedy zdali sobie sprawę, co się dzieje, byli tak
wyczerpani, że nie mogli zatrzymać Takhisis.
Królowa Ciemności zabrała im świat i ukryła go przed ich
oczami. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Pozbawione
błogosławieństwa bogów, odarte z boskiej magii ludy świata
popadły w rozterkę i rozpacz. Sama Takhisis była wyczerpa-
na, tak słaba, że omal nie obróciła się w nicość. Potrzebowała
czasu na powrót do zdrowia, na odpoczynek. Nie martwiła się
jednak. Im dłużej ludzie pozostawali bez boga, tym bardziej
go pragnęli. Kiedy wróci, odczują taką wdzięczność i ulgę, że
zostaną jej pokornymi niewolnikami. Takhisis przeliczyła się
jednak w jednej drobnej kwestii.
—Malys — dokończył Zwierciadło. — Beryl i reszta.
—Właśnie. Smoki zaintrygowała ta nowa zabawka, która
nagle spadła między nie. Znużone walką o przetrwanie we
własnym świecie z radością zawładnęły tym drugim.
Takhisis
była zbyt słaba, by im przeszkodzić. Mogła się tylko przy-
glądać z bezsilną złością, jak obejmują panowanie nad
świa-
tem. Mimo to okłamywała mnie i nadal obiecywała, że gdy
kiedyś znów będzie potężna, zgładzi uzurpatorów i odda
świat
mnie. Jakiś czas wierzyłem jej, lecz lata mijały, a
Malystryx,
Beryl i reszta ciągle rosły w siłę. Zabijały kryńskie smoki,
pożerały je, budowały swoje totemy, a ja nie miałem
żadnej
wieści od Takhisis.
Patrzyłem na degenerację świata, coraz bardziej przypomi-
nającego ten, który opuściłem. Z radością wspominałem czasy
bitew z Kitiarą. Nie chciałem mieć więcej do czynienia ze
swoimi pobratymcami i z żałosnymi nieszczęśnikami, którzy
zamieszkiwali ten świat. Poszedłem do Takhisis i zażądałem
zapłaty.
„Zatrzymaj sobie świat" — rzekłem jej. — „Nie jest mi po-
trzebny. Nie chcę go. Oddaj mi Kitiarę. Razem będziemy po-
dróżować. Razem znajdziemy sobie świat, gdzie czeka na nas
chwała".
Obiecała mi, że tak zrobi. Poszuka duszy Kitiary w miej-

53
scu zwanym Szarością. Widziałem Szarość. Poszedłem tam.
A przynajmniej tak mi się wydawało. — Z głębi piersi Skie
wyrwał się głuchy pomruk. — Resztę słyszałeś. Słyszałeś sło-
wa Miny, nowej pochlebczyni Królowej Ciemności. Słyszałeś,
jak powiedziała mi, że zostałem zdradzony...
—Jednak inni widzieli, że odszedłeś...
—Inni zobaczyli to, co kazała im ujrzeć, tak samo, jak
wszyscy widzieli to, co kazała im zobaczyć pod koniec
Wojny
Chaosu.
Skie umilkł, rozpamiętując swe złe postępki. Zwierciadło
słuchał ciężkiego oddechu błękitnego smoka. Skie mógł żyć
jeszcze kilka godzin lub dni. Zwierciadło nie wiedział ile. Nie
potrafił ustalić, co jest źródłem cierpienia Skie, a sam smok nie
chciał mu powiedzieć. Zwierciadło zastanawiał się, czy ból nie
leży przypadkiem w głębi serca, a raczej duszy.
Zmienił temat, by odwrócić uwagę Skie.
—Takhisis stanęła w obliczu nowego zagrożenia — smo-
czych zwierzchników.
—Zwierzchników — warknął Skie. — Tak, oni stanowi-
li problem. Takhisis miała nadzieję, że nadal będą walczyć
i w końcu pozabijają się nawzajem, ale wielkie smoki
zawarły
rozejm. Ogłoszono pokój. Ludzie stali się beztroscy.
Takhisis
obawiała się, że wkrótce zaczną czcić smoczych
zwierzchni-
ków, co niektórzy już czynili, i nie będą jej potrzebować.
Kró-
lowa Ciemności nie miała jeszcze dość sił, by stoczyć
bitwę ze
smokami. Musiała znaleźć jakiś sposób na zwiększenie
swojej
mocy. Dawno już zauważyła marnotrawstwo energii,
odcho-
dzącej ze świata wraz z duszami zmarłych, i od dawna nad
nim
ubolewała. Wpadła na pomysł, jak uwięzić umarłych w
świe-
cie i w ten sposób posłużyć się nimi, by skraść dziką magię
i posilić się nią. Kiedy uznała, że jest dość silna, by wrócić,
po-
wróciła w tę burzliwą noc.
—Tak — rzekł Zwierciadło. — Usłyszałem jej głos. Za-
wołała, bym dołączył do jej legionów i czcił ją jako swego
bo-
ga. Może i bym tak zrobił, lecz coś mnie powstrzymało.
Po-

54
znałem ten głos sercem, nawet jeśli nie rozumem. Spotkała
mnie więc kara. Zostałem...
Przerwał. Skie zaczął się kręcić, starając się podnieść swe
wielkie cielsko z podłogi jaskini.
—Co się stało? Co robisz?
—Musisz się ukryć — powiedział Skie, rozpaczliwie usi-
łując wstać. — Nadchodzi Malys.
—Malys! — powtórzył zaniepokojony Zwierciadło.
—Usłyszała, że umieram. Te tchórzliwe fagasy, które mi
służyły, na pewno pobiegły do niej w te pędy z radosnymi
wie-
ściami. Wielki sęp przychodzi skraść mój totem.
Powinienem
jej na to pozwolić! Takhisis przywłaszczyła sobie totemy
na
własny użytek. Malys co noc bierze do łoża swego
najgorszego
wroga. Niech ten czerwony potwór przyjdzie. Będę z nią
wal-
czył do ostatniego tchu...
Może i Skie majaczył, jak sądził Zwierciadło, lecz rada, by
się schować, brzmiała rozsądnie. Nawet gdyby nie był niewi-
domy, unikałby walki z olbrzymią czerwoną smoczycą, cho-
ciaż czuł do niej głęboką nienawiść i odrazę. Zwierciadło wi-
; dział zbyt wielu swych pobratymców zmiażdżonych w potęż-
nych szczękach, spalonych w jej przerażającym ogniu. Samą
brutalną siłą nie można było pokonać tej nieziemskiej istoty.
; Największy, najsilniejszy smok na Krynnie nie mógłby dorów-
nać Malystryx.
Nawet bóg nie ośmielał się stawić jej czoła.
Zwierciadło wrócił do ludzkiej postaci. Czuł się bardzo
kruchy i bezbronny w miękkiej skórze, z drobnymi i delikatny-
I mi kośćmi i wątłą muskulaturą. Mimo to ślepy człowiek mógł
l dać sobie radę w świecie. Zwierciadło zaczął szukać po omac-
l ku drogi wokół masywnego ciała Skie. Srebrny smok zamie-
I rżał się wycofać, zapuścić się głębiej w kręty labirynt koryta-
rzy legowiska niebieskiego jaszczura. Macając ręką wokół sie-
bie, natrafił na coś gładkiego i zimnego.
Przez jego ramię przebiegł dreszcz. Srebrny smok był nie-
widomy, lecz natychmiast poznał to, czego dotknął — był to

55
totem Skie, zrobiony z czaszek jego ofiar. Zwierciadło wzdryg-
nął się, cofnął rękę i w pośpiechu omal nie stracił równowagi.
Wpadł na ścianę, przytrzymał się jej i posłużył się nią przy sta-
wianiu następnych kroków.
— Zaczekaj. — W ciemności korytarzy zabrzmiał syczący
głos Skie. — Wyświadczyłeś mi przysługę, srebrny smoku.
Ocaliłeś mnie przed śmiercią z jej ohydnych rąk. Dzięki tobie
mogę umrzeć na własnych warunkach, zachowując resztki
godności. Odwzajemnię ci się przysługą. Innych twoich pobra-
tymców — złotych i srebrnych smoków — szukałeś i nie mog-
łeś ich znaleźć, prawda?
Zwierciadło nie chciał się do tego przyznać, nawet przed
konającym błękitnym smokiem. Nie odpowiedział i dalej szu-
kał po omacku drogi w tunelu.
— One nie uciekły ze strachu — dokończył Skie. — Tej
burzliwej nocy usłyszały głos Takhisis. Niektóre poznały go
i zrozumiały, co to znaczy. Opuściły świat w poszukiwaniu
bogów.
Zwierciadło stanął i odwrócił ślepe oczy w stronę głosu
Skie. Z zewnątrz dochodził go dźwięk, który błękitny smok
usłyszał już dawno temu — łopot olbrzymich skrzydeł.
—To była pułapka — rzekł Skie. — One odeszły, a teraz
nie mogą wrócić. Takhisis je uwięziła, tak samo, jak
uwięziła
dusze umarłych.
—Co można zrobić, żeby je uwolnić? — spytał Zwier-
ciadło.
—Powiedziałem ci wszystko, co sam wiedziałem — od-
parł Skie. — Mój dług wdzięczności jest spłacony, srebrny
smoku. Lepiej się pospiesz.
Idąc najszybciej, jak mógł, Zwierciadło zdążał niepewnym
krokiem w głąb tunelu. Nie miał pojęcia, dokąd idzie, ale do-
myślał się, że zagłębia się w czeluść jaskini smoka. Prawą ręką
dotykał ściany i szedł wzdłuż niej, nigdy nie odrywając od niej
dłoni. Mówił sobie, że w ten sposób będzie mógł trafić do wy-
jścia. Kiedy usłyszał głos Malys, piskliwy i wysoki — dziwny
dźwięk jak na tak masywne stworzenie — zatrzymał się. Przy-

56
ciskając dłoń mocno do ściany, przykucnął na gładkiej podło-
dze, chowając się w chłodnym mroku jaskim. Przyciszył nawet
oddech, obawiając się, że smoczyca może go usłyszeć i zacząć
szukać.
Zwierciadło kulił się w legowisku błękitnego smoka i z oba-
wą czekał na wynik.

Skie wiedział, że kona. Serce mu kołatało i drżało w piersi.


Walczył o każdy oddech. Tęsknił za tym, by położyć się i od-
począć, zamknąć oczy, zagubić się w przeszłości. Jeszcze raz
rozpostrzeć skrzydła, które miały kolor nieba, i wzbić się
w chmury. Znów usłyszeć głos Kitiary, jej stanowcze komen-
dy, drwiący śmiech. Poczuć, jak wodze w jej pewnych i spraw-
nych rękach prowadzą go bezbłędnie tam, gdzie toczy się naj-
bardziej zacięty, najbardziej zażarty bój. Znów upajać się zgieł-
kiem bitwy i wonią krwi, rozrywać szponami ciało i słyszeć
radosny okrzyk bojowy Kitiary, rzucającej wyzwanie wszyst-
kim przybyszom. Wrócić do stajni, dać sobie opatrzyć rany
i czekać, aż Kitiara przyjdzie, jak zawsze usiądzie obok niego
i będzie jeszcze raz przeżywać bitwę. Przychodziła do niego,
porzucając te mizerne ludzkie istoty, które chciały ją kochać.
Smok i jeździec tworzyli zespół — morderczy zespół.
— Cóż, Skie — rozległ się czyjś głos. Znienawidzony
głos. Malys wsadziła łeb do jaskini, zasłaniając słońce. — Źle
mnie poinformowano. Widzę, że jeszcze żyjesz.
Skie podniósł się. Jego sny i wspomnienia były bardzo
prawdziwe, w odróżnieniu od tej nierzeczywistości.
— Nie, nie umarłem — warknął. Wbijał pazury głęboko
w skałę, walcząc z bólem i z wysiłkiem utrzymując się na
nogach.
Malys wcisnęła więcej cielska do jego leża — głowę i barki,
przednie łapy i szyję. Zwinięte skrzydła przyciskała do
boków,
a jej tylne łapy i ogon zwisały z urwiska. Małe, okrutne oczka
obrzuciły go pogardliwym spojrzeniem. Lekceważąc smoka,
poszukała tego, po co przybyła — jego totemu. Znalazła go na
podwyższeniu pośrodku legowiska i ślepia jej rozbłysły.

57
— Nie przeszkadzaj sobie — powiedziała zimnym tonem.
— Zdaje się, że zdychałeś. Proszę, kontynuuj. Nie chciałam ci
przeszkadzać. Przyszłam tylko zabrać kilka pamiątek po chwi-
lach, jakie spędziliśmy razem.
Malys wyciągnęła łapę i zaczęła tkać magiczną sieć wokół
czaszek totemu. Skie dostrzegł oczy w tych czerepach. Wyczu-
wał obecność swej królowej. Takhisis już nie dbała o niego.
Przestał być jej przydatny. Teraz nie widziała nikogo poza Ma-
lys. Świetnie. Skie życzył im szczęścia. Były siebie warte.
Nogi mu drżały. Nie mogły już dłużej utrzymać jego cię-
żaru i smok padł ciężko na podłogę swego legowiska. Był zły
na siebie. Wściekły. Musiał walczyć, stawiać opór, przynaj-
mniej zostawić swój ślad na Malys. Ale był taki słaby i rozdy-
gotany. Serce waliło mu, jakby miało wyskoczyć z piersi.
—' Skie, mój śliczny Błękitku! — dobiegł go kpiący, roze-
śmiany głos Kitiary. — Co to, leniu, jeszcze śpisz? Pobudka!
Będziemy dziś toczyć bitwy, zadawać śmierć. Nasi wrogowie
nie śpią, możesz być tego pewny.
Skie otworzył oczy. Oto stała przed nim Kitiara, jej niebie-
ska smocza zbroja lśniła w słońcu. Kobieta posłała mu krzywy
uśmiech i uniosła rękę, wskazując coś.
— Tam stoi twój wróg, Skie. Zostało ci dość sił na jedną
walkę. Jeszcze jedna bitwa. Potem będziesz mógł odpocząć.
Błękitny smok uniósł głowę. Nie widział Malys. Wzrok
pogarszał mu się gwałtownie, gasnąc wraz z życiem. Skie wi-
dział jednak Kitiarę i kierunek, który wskazywała. Zaczerp-
nął tchu, a był to ostatni dech w jego życiu. Lepiej, żeby mu
się udało.
Oddech wymieszał się z siarką w jego brzuchu. Smok
zionął.
Powietrze rozdarł skwierczący trzask błyskawicy. Zagrzmiał
grom i góra zatrzęsła się w posadach. Hałas był straszliwy,
lecz mimo to Skie usłyszał, jak Malys wrzeszczy z wściekłości
i bólu. Nie widział, jakie zadał jej obrażenia, ale domyślił się,
że są poważne.
Rozwścieczona Malys zaatakowała go. Ostrymi jak brzy-

58
twy pazurami przebiła jego łuski, rozszarpała ciało i wydarła
mu ziejącą dziurę w boku.
Skie nic nie poczuł. Nie było już bólu ani strachu.
Zadowolony, opuścił łeb na podłogę legowiska.
— Świetnie się spisałeś, mój śliczny niebieski — rozległ
się głos Kitiary i smok z dumą poczuł, że kobieta poklepała go
po boku szyi. — Świetnie się spisałeś...
Słaby piorun Skie nie wyrządził Malys prawdziwej szkody.
Wywołał tylko niemiłe uczucie mrowienia, które przebiegło
przez jej ciało, i wyrwał duży kawał porośniętego łuską ciała
z barku przedniej lewej łapy. Bardziej zranił dumę smoczycy
niż jej wielkie, rozdęte cielsko. Malys rzuciła się na konające-
go Skie, rozrywając i szarpiąc jego ciało, aż jaskinia spłynęła
krwią. Wreszcie smoczyca uświadomiła sobie, że maltretuje
jedynie nieczułego trupa.
Ochłonąwszy z gniewu, wróciła do rozbierania totemu na
części, by móc go zabrać do swego legowiska w nowym paś-
mie gór Goodlund, na Szczycie Malys.
Kiedy smoczyca napawała się swoją zdobyczą i oglądała
z satysfakcją wielką liczbę czaszek, czuła, że moc w niej wzra-
sta od samego ich dotykania.
Malys nigdy nie lubiła smoków z Krynnu. W świecie,
w którym stanowiły gatunek dominujący, budziły lęk i szacu-
nek reszty żałosnych mieszkańców, i to je zepsuło. To prawda,
że czasami miękkoskóre istoty z Krynnu podnosiły broń prze-
ciwko smokom. Malys słyszała opowieści o tych starciach od
Skie, który bez końca opowiadał jej o jakimś wydarzeniu nazy-
wanym Wojną Lancy, o dreszczu emocji wywołanym bitwą
i więzi, jaka powstawała między jeźdźcem a jego smokiem.
Najwyraźniej Skie za długo przebywał poza rodzinnym
światem, jeśli uważał takie dziecinne przepychanki za praw-
dziwe bitwy. Malys walczyła z kilkoma smoczymi jeźdźcami
i nigdy w życiu nie widziała czegoś równie zabawnego. Wró-
ciła myślą do swojego starego świata, gdzie co dnia wybuchała
jakaś krwawa bitwa o ustalenie hierarchii w klanie.
Zmęczeni nieustanną walką o przetrwanie Malys i inni u-

59
cieszyli się ze znalezienia tego tłustego i leniwego świata.
Smoczyca nie tęskniła za tamtymi okrutnymi czasami, lecz
miała skłonność do wspominania ich z nostalgią, jak stary we-
teran, który wraca myślami do przeszłości. Ona i jej pobratym-
cy dali tym słabowitym kryńskim smokom cenną nauczkę.
Tym, które przeżyły. Smoki z Krynnu ukorzyły się przed nią,
przysięgły jej służyć i oddawać cześć. A potem, pewnej nocy,
rozszalała się ta dziwna burza.
Smoki Krynnu zmieniły się. Malys nie potrafiła dokład-
nie powiedzieć, co to za zmiana. Czerwone i niebieskie smoki
nadal jej służyły i zjawiały się na każde wezwanie, lecz miała
wrażenie, że coś knują. Często zastawała je na prowadzonej
szeptem rozmowie, która szybko cichła, gdy tylko Malys się
pojawiała. A ostatnio kilka z nich znikło. Smoczyca otrzy-
mywała raporty o kryńskich smokach, które niosły smoczych
jeźdźców — Czarnych Rycerzy z Neraki — do bitwy z Solam-
nijczykami pod Solanthus.
Malys nie była przeciwna temu, by smoki zabijały Solam-
nijczyków, lecz powinny skonsultować się najpierw z nią. Lord
Targonne tak by postąpił, lecz poległ, i to w raporcie o jego
śmierci Malys po raz pierwszy usłyszała coś, co ją ogromnie
zaniepokoiło — na Krynnie pojawił się bóg.
Malys słyszała pogłoski o tym bogu — tym samym, który
sprowadził świat do tej części wszechświata. Smoczyca jednak
nie widziała jego śladów i mogła jedynie dojść do wniosku, że
bóg przestraszył się jej przybycia i opuścił pole walki. Pomysł,
że mógł się przyczaić i szykować do natarcia, nigdy nie przy-
szedł jej do głowy — i nic w tym zaskakującego, gdyż Malys
pochodziła ze świata pozbawionego przebiegłości, gdzie rzą-
dziła przemoc i siła.
Słysząc doniesienia o tym Jedynym Bogu i szermierzu jego
sprawy, ludzkiej dziewczynie imieniem Mina, Malys nie
zwra-
cała na nie większej uwagi — głównie dlatego, że Mina nie
zrobiła niczego, by ją rozzłościć. Wręcz przeciwnie, jej działa-
nia cieszyły czerwoną smoczycę. Mina usunęła tarczę chro-
niącą Silvanesti i zabiła biadolącego, samolubnego zielonego

60
smoka Cyana Bloodbane. Zastraszone elfy Silvanesti poszły
pod but Czarnych Rycerzy.
Malys nie była zadowolona z wieści, że jej kuzynka Beryl
szykuje atak na krainę elfów Qualinesti. Rzecz nie w tym, by
czerwona smoczyca dbała o elfy, ale takie postępowanie ozna-
czało zerwanie paktu. Malys nie ufała Beryl, nie ufała jej am-
bicji i chciwości. Być może uległaby pokusie, by wtrącić się
i nie dopuścić do ataku, lecz lord Targonne, nieżyjący już
przywódca Czarnych Rycerzy, zapewnił ją, że panuje nad sy-
tuacją. Za późno Malys zdała sobie sprawę, że lord Targonne
nie panował nawet nad własnymi sprawami.
Beryl poleciała, by zaatakować i zniszczyć Qualinesti, i uda-
ło jej się tego dokonać. Elfy Qualinesti opuszczały teraz zgliszcza
swojej ojczyzny jak robactwo. Co prawda w trakcie tego ataku
smoczyca dała się zabić, ale Beryl zawsze była impulsywną,
nadmiernie rozemocjonowaną, nierozsądną ciamajdą.
O śmierci zielonego smoka zawiadomiło Malys dwóch słu-
żących Beryl — czerwone smoki, które korzyły się i płasz-
czyły przed nią stosownie, ale, jak podejrzewała, ukradkiem
zaśmiewały się do rozpuku.
Malys złościło to, że czerwone smoki napawają się śmier-
ciąjej kuzynki. Nie okazywały stosownego szacunku. Nie spo-
dobało jej się także to, co usłyszała o śmierci Beryl. Pachniało
jej to obecnością jakiegoś boga. Beryl może i była ryczącą
oślicą, ale byłą także olbrzymią, potężną bestią i Malys nie po-
trafiła sobie wyobrazić okoliczności, w których banda elfów
potrafiłaby ją pokonać bez boskiej interwencji.
Jeden z kryńskich smoków podsunął Malys pomysł przy-
właszczenia sobie totemu Beryl. Przypadkiem wspomniał o tej
magicznej konstrukcji, zastanawiając się, co się z nią stanie.
Z totemu nadal promieniowała moc, nawet po śmierci Beryl.
Ludzcy generałowie, którzy przeżyli, zaczęli przebąkiwać, że
sami mogliby z niego skorzystać, gdyby tylko potrafili ustalić,
jak ujarzmić jego magię.
Oburzona pomysłem, że w brudne ręce ludzkich istot mog-
łoby się dostać coś tak potężnego i świętego jak totem, Malys

61
natychmiast poleciała, by zagarnąć go dla siebie. Posłużyła się
magią, by przenieść go do swojego legowiska i dodała czaszki
ofiar Beryl do własnych. Zaczerpnęła magii i poczuła, jak jej
moc ją wypełnia, czyniąc ją silniejszą i potężniejszą niż kiedy-
kolwiek. Wtedy nadeszła wiadomość od Miny, że dziewczyna
zabiła potężnego Skie.
Malys nie marnowała czasu. To tyle, jeśli chodzi o owego
boga. Niech się lepiej z powrotem schowa w tej dziurze, z któ-
rej wypełzł. Malys owinęła totem Skie magią i przygotowała
go do zabrania. Przerwała na chwilę pracę, obejrzała się na
zmasakrowane szczątki wielkiego błękitnego smoka i zastano-
wiła nad tym, czy nie powinna dodać jego głowy do totemu.
— Nie zasługuje na takie wyróżnienie — stwierdziła Ma-
lys, odsuwając pogardliwym ruchem palca strzęp ciała i kości
Skie. — Szaleniec, ot co. Niespełna rozumu. Jego czaszka
pewnie będzie przekleństwem.
Spojrzała wściekłym wzrokiem na ranę na barku. Krwa-
wienie ustało, ale oparzenie piekło i bolało, a uszkodzenie mięś-
ni spowodowało zesztywnienie przedniej łapy. Rana jednak
nie przeszkodzi jej w lataniu, a tylko to się liczyło.
Zgarnąwszy czaszki w magiczną sieć, Malys przygotowała
się do odlotu. Przed odejściem jednak pociągnęła nosem w po-
wietrzu i obejrzała się raz jeszcze. W chwili przybycia wy-
czuła coś niezwykłego, jakiś dziwny zapach. Z początku nie
potrafiła ustalić, co to za zapach, lecz teraz go poznała. Smok.
Jeden z tych kryńskich smoków, i o ile Malys się poważnie nie
myliła, był to smok metaliczny.
Malys przeszukała komorę legowiska Skie, w którym spo-
czywały jego zwłoki, ale nie znalazła śladu metalicznego smo-
ka; żadnych rozrzuconych złotych łusek czy skrawków sreb-
rnej skóry na ścianach. W końcu smoczyca dała za wygraną.
Dokuczała jej rana. Chciała wrócić do ciemnego, spokojnego
zacisza swojego legowiska i rozbudować swój totem.
Mocno chwyciwszy oplecione siecią czaszki i podkuliwszy
zranioną łapę, Malys wysunęła swe masywne cielsko z jaskini
martwego niebieskiego smoka i odleciała ku wschodowi.
5

Smok srebrny i błękitny


Zwierciadło pozostawał w ukryciu, dopóki nie nabrał cał-
kowitej pewności, że Malys odleciała i nie wróci. Słyszał od-
głosy walki, nawet czuł dumę, gdy Skie sprzeciwił się ohydnej
czerwonej smoczycy, i doznał ukłucia żalu, gdy smok zginął.
Zwierciadło słyszał wściekły ryk bólu Malys oraz to, jak smo-
czyca rozszarpywała ciało Skie. Kiedy poczuł, że obok jego rę-
ki płynie strużka ciepłej cieczy, domyślił się, że to krew nie-
bieskiego smoka.
Teraz, po odejściu Malys, Zwierciadło zastanawiał się, co
ma zrobić. Przyłożył dłoń do oślepionych oczu i przeklinał
swe kalectwo. Miał ważne informacje dotyczące prawdziwej
natury Jedynego Boga. Wiedział też, co się stało z metaliczny-
mi smokami. I nie mógł nic z tym zrobić.
Zwierciadło uświadomił sobie, że coś jednak będzie musiał
zrobić — potrzebował jedzenia i picia. Woń smoczej krwi była
silna, ale potrafił wyczuć ledwo przebijający przez nią zapach
wody. Użył czarów, żeby ponownie przybrać kształt smoka,
ponieważ węch miał dużo lepszy w tej postaci niż w mizernym
ludzkim ciele. Nieodmiennie cieszył się z przemiany, bo czuł
się skrępowany i podatny na ciosy w wątłej, bezskrzydłej
ludz-
kiej postaci o miękkiej skórze i kruchych kościach.
Przelał się w ciało smoka, rozkoszując się tym doznaniem
tak, jak przeciągający się długo i leniwie człowiek. Z mocnymi
łuskami na ciele czuł się dużo pewniej i łatwiej mu było ustać

63
na czterech nogach niż na dwóch. Miał dużo ostrzejszy wzrok;
potrafił dostrzec jelenia biegnącego przez pole oddalone od
niego o mile.
„Lub raczej, miałem kiedyś ostrzejszy wzrok" — poprawił
się srebrny smok.
Jego zmysł węchu byl teraz dużo czulszy i wkrótce Zwier-
ciadło znalazł strumyk, który płynął przez obszerną jaskinię.
Napił się do woli, a kiedy ugasił pragnienie, zastanowił się
nad zaspokojeniem głodu. Zwęszył kozę. Skie upolował gór-
skiego kozła i nie zdążył go zjeść. Kiedy Zwierciadło uciszy
burczenie w żołądku, od razu przejaśni mu się w głowie.
Miał nadzieję, że uniknie wracania do głównej komory le-
gowiska, gdzie leżały szczątki Skie, ale zmysły podpowiadały
mu, że kozie mięso, którego szuka, znajduje się w tej jaskini.
Głód'zmusił Zwierciadło do powrotu.
Posadzka była mokra i śliska od posoki. W powietrzu wi-
siał silny zapach krwi i śmierci. Może to on stępił zmysły
Zwierciadła, a może to głód uczynił go nierozważnym. Nieza-
leżnie od przyczyny smok był niezmiernie zaskoczony, gdy
usłyszał czyjś srogi i zimny głos, niosący się echem po grocie.
— Z początku myślałem, że to ty jesteś za to odpowie-
dzialny — rzekł smok, przemawiając w smoczym języku. —
Teraz jednak widzę, że się myliłem. Nie mogłeś pokonać potęż-
nego Skie. Ledwo potrafisz się poruszać po tej jaskini bez
wpadania na ściany.
Przypominając sobie obronne czary, Zwierciadło odwrócił
ślepe oczy w stronę nieznajomego — błękitnego smoka, są-
dząc po tonie głosu i lekkiej woni siarki, która go otaczała.
Niebieski jaszczur musiał wlecieć do legowiska Skie głównym
wejściem. Zwierciadło był tak skupiony na swym uczuciu gło-
du, że go nie zauważył.
—Nie zabiłem Skie — powiedział Zwierciadło.
—Więc kto? Takhisis?
Zwierciadło zdziwił się, słysząc jej imię, a potem uświado-
mił sobie, że nie powinien. Nie był jedynym smokiem, który
poznał ten głos w burzy.

64
—Można tak powiedzieć. Dziewczyna imieniem Mina ra-
ziła go magicznym pociskiem, który spowodował jego
śmierć.
Działała w samoobronie. Skie zaatakował ją pierwszy,
twier-
dząc, że go zdradziła.
—Oczywiście, że go zdradziła — potwierdził niebieski
smok. — Czy kiedykolwiek postępowała inaczej?
—Pogubiłem się — powiedział Zwierciadło. — Mówimy
o Minie czy o Takhisis?
—Praktycznie biorąc, są tym samym. Zatem, co tu robisz,
srebrny smoku, i dlaczego tak tu cuchnie Malys?
—Malys zabrała totem Skie. Był śmiertelnie ranny, lecz
mimo to nie poddał się bez walki. Chyba ją zranił, chociaż
prawdopodobnie niezbyt poważnie. Był zbyt słaby. Ona
zemści-
ła się na nim w ten sposób.
—Zuch z niego! — ryknął błękitny smok. — Mam na-
dzieję, że Malys dostanie gangreny i zdechnie. Nie
odpowie-
działeś jednak na moje pytanie, srebrzysty. Po co tu
przybyłeś?
—Miałem pytania — powiedział Zwierciadło.
—Otrzymałeś odpowiedzi?
—Tak — odparł srebrny smok.
—Czy byłeś zaskoczony, gdy je usłyszałeś?
—Raczej nie — przyznał Zwierciadło. — Jak ci na imię?
Ja nazywam się Zwierciadło.
—Aha, Strażnik Cytadeli Światła. Mnie nazywają Brzy-
twa. Jestem... — niebieski smok umilkł, a kiedy znów się
ode-
zwał, w jego głosie przebijał smutek i żal — ...byłem
partne-
j rem marszałka Medana z Qualinesti. On nie żyje, a ja radzę
so-
. bie teraz sam. Ponieważ jesteś srebrnym smokiem, może cię
zainteresuje wieść, że Qualinesti zostało zniszczone — dodał
Brzytwa. — Jezioro Śmierci — tak nazywająje elfy. Tylko ty-
le zostało z niegdyś pięknego miasta.
Zwierciadło był podejrzliwy, nieufny.
—Nie mogę w to uwierzyć!
—Uwierz — powiedział ponuro Brzytwa. — Na własne
oczy widziałem zniszczenia. Przyleciałem za późno, żeby
ura-
tować marszałka, ale za to byłem świadkiem śmierci
ogromnej

65
zielonej smoczycy Beryl. — W jego tonie pobrzmiewała ponu-
ra satysfakcja.
— Chętnie posłuchałbym o tym — rzekł Zwierciadło.
Niebieski smok zaśmiał się cicho.
—Nie wątpię. Elfy z Qualinesti zostały ostrzeżone o jej
nadejściu i były na to przygotowane. Stały na dachach
domów
i wypuszczały w jej stronę tysiące strzał. Do każdego
pocisku
przymocowany był sznur wzmocniony magią. Elfy
oczywiście
myślały, że to ich czary. Nieprawda. To była jej magia.
—Takhisis?
—Po prostu chciała się pozbyć kolejnego rywala i elfów
jednocześnie. Z tysięcy włókien magicznego sznura
powstała
sieć, która ściągnęła Beryl z nieba. Elfy zamierzały zabić
le-
żącą bezradnie na ziemi smoczycę, ale ich plan nie
wypalił.
Widzisz, elfy razem z krasnoludami wykopały tunele pod
Qua-
linostem. Wiele elfów zdołało nimi uciec, lecz podziemne
ko-
rytarze ostatecznie przyczyniły się do zagłady miasta.
Kiedy
Beryl spadła na ziemię, od jej potwornego ciężaru tunele
się
zawaliły i w ziemi otworzyła się ziejąca jama. Wody Rzeki
Białego Gniewu wystąpiły z brzegów i wpłynęły do
przepaści,
zatapiając Qualinost i zmieniając go w olbrzymie jezioro.
Je-
zioro Śmierci.
—Beryl nie żyje — szepnął Zwierciadło. — Skie nie żyje.
Ziemie Qualinesti zniszczone. Takhisis likwiduje swych
nie-
przyjaciół jednego za drugim.
—Twoich nieprzyjaciół także, srebrny smoku — stwier-
dził Brzytwa. — I moich. Ci zwierzchnicy, jak sami siebie
na-
zywają, zabili wielu naszych pobratymców. Powinieneś się
cieszyć ze zwycięstwa naszej królowej nad nimi.
Cokolwiek
o niej myślisz, jest boginią naszego świata i walczy w
naszej
obronie.
—Ona walczy tylko we własnej obronie — odparł Zwier-
ciadło. — Tak jak zawsze. To wszystko jej wina. Gdyby
Tak-
hisis nie skradła świata, zwierzchnicy nigdy by nas nie
znaleź-
li. Ci, którzy zginęli, byliby teraz żywi: smoki, elfy, ludzie,
kenderzy. Zamordowały ich wielkie smoki, ale w
ostatecznym

66
rozrachunku to Takhisis jest odpowiedzialna za ich śmierć, bo
to ona nas tu sprowadziła.
—Skradła świat... — powtórzył Brzytwa. Podrapał pazu-
rami skałę. Powoli poruszał ogonem w prawo i w lewo,
nie-
spokojnie łopocząc skrzydłami. — Więc to właśnie zrobiła.
—Według Skie, tak. Tak mi powiedział.
—A dlaczego miałby ci to powiedzieć, srebrny smoku? —
spytał szyderczym tonem Brzytwa.
—Bo próbowałem ocalić mu życie.
—To błękitny smok, twój najbardziej znienawidzony
wróg! A ty próbowałeś ocalić mu życie! — szydził
Brzytwa.
— Nie jestem pisklęciem, żeby dać się nabrać na taką
gadkę
kendera.
Zwierciadło nie widział błękitnego smoka, ale mógł się do-
myślić, jak wygląda. Weteran walk o błyszczących jasno łus-
kach, może z kilkoma dowodzącymi dzielności szramami na
klatce piersiowej i głowie.
— Ocaliłem go z wystarczająco zimnego wyrachowania,
by zadowolić nawet ciebie — odparł Zwierciadło. — Przy-
szedłem do Skie w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pyta-
nia. Nie mogłem pozwolić, żeby umarł i zabrał odpowiedzi
z sobą do grobu. Wykorzystałem go. Przyznaję to. Nie jestem
z siebie dumny, ale przynajmniej dzięki mojej pomocy Skie
pożył wystarczająco długo, by zadać cios Malys. Za to mi po-
dziękował.
Niebieski smok milczał. Zwierciadło nie wiedział, o czym
myśli Brzytwa. Błękitny jaszczur skrobał szponami skałę, wa-
chlował skrzydłami w cuchnącym krwią powietrzu, siekł ogo-
nem w jedną i w drugą stronę. Zwierciadło przygotował zaklę-
cia na wypadek, gdyby Brzytwa postanowił zaatakować. Wal-
ka nie byłaby wyrównana — po jednej stronie zaprawiony
w walkach niebieski smok, po drugiej ślepy srebrzysty. Przy-
najmniej jednak Zwierciadło, tak jak Skie, zostawi po sobie
ślad na nieprzyjacielu.
— Takhisis skradła świat — powiedział Brzytwa zamyś-
lonym tonem. — Sprowadziła nas tutaj. To ona, jak powie-

67
działeś, jest odpowiedzialna. Mimo to jest naszą boginią, tak
jak za dawnych czasów, i walczy, by zemścić się za nas na na-
szych wrogach.
—Jej wrogach — rzekł chłodno Zwierciadło. — Inaczej
by się nie fatygowała.
—Powiedz mi, srebrny smoku — zaciekawił się Brzytwa
— co czułeś, kiedy usłyszałeś jej głos? Czy poczułeś, jak
coś
się budzi w twym sercu, w twej duszy? Niczego takiego
nie
czułeś?
—Czułem — przyznał Zwierciadło. — Kiedy usłyszałem
głos w burzy, wiedziałem, że to głos boga, i na jego
dźwięk
przeszedł mnie dreszcz emocji. Dziecko bite przez ojca
nadal
będzie się do niego garnąć, nie dlatego, że rodzic jest
dobry
czy mądry, lecz dlatego, że innego nie zna. Potem jednak
za-
cząłem zadawać pytania, a one zaprowadziły mnie tutaj.
—Pytania — rzekł lekceważąco Brzytwa. — Dobry żoł-
nierz nie zadaje pytań. Słucha rozkazów.
—Więc dlaczego nie wstąpiłeś do jej armii? — spytał
Zwierciadło. — Po co przybyłeś do legowiska Skie, jeśli
nie
po to, by zadać mu pytanie?
Brzytwa nie miał odpowiedzi. Czy pogrążył się w myślach,
zastanawiając się nad tym wszystkim, czy może był wściekły
i planował atak? Zwierciadło nie wiedział i nagle poczuł się
zmęczony tą rozmową; zmęczony i głodny. Na myśl o jedzeniu
zakruczało mu w brzuchu.
—Jeśli mamy walczyć — powiedział Zwierciadło — pro-
szę cię, abyśmy to zrobili, gdy już się posilę. Umieram z
głodu,
a jeśli się nie mylę, czuję w jaskini zapach świeżego
koziego
mięsa.
—Nie zamierzam walczyć z tobą— rzekł zniecierpliwiony
Brzytwa. — Gdzież honor w bitwie ze ślepym
przeciwnikiem?
Koza, której szukasz, leży po lewej stronie, o jakieś dwie
dłu-
gości szpona od ciebie. W jednym z tych totemów znajduje
się
czaszka mojej partnerki. Może gdyby nie sprowadzono nas
tu-
taj, żyłaby dziś. Niemniej jednak — dodał posępnie
niebieski
smok, machając ogonem — Takhisis jest moją boginią.

68
Zwierciadło nie potrafił pomóc błękitnemu smokowi. Upo-
rał się z własnym kryzysem wiary. W jego przypadku nie był
on zbyt głęboki, ponieważ nikt z jego gatunku nigdy nie czcił
Takhisis. Ich miłość i wierność była zarezerwowana dla Pa-
ladine^, Boga Światła.
Czy Paladine był gdzieś tam i szukał swoich zaginionych
dzieci? Po burzy metaliczne smoki wyruszyły na
poszukiwanie
bogów, a przynajmniej tak powiedział Skie. Musiały ponieść
klęskę, bo Takhisis nadal nie miała rywala. Mimo to Zwier-
ciadło wierzył, że Paladine nadal istnieje. Gdzieś tam Bóg
Światła nadal nas szuka. Takhisis spowiła nas w ciemność,
ukryła przed jego wzrokiem. Jak rozbitkowie na morzu, musi-
my znaleźć sposób, by dać znak tym, którzy przeszukują bez-
miar oceanu, jakim jest wszechświat.
Zwierciadło zabrał się do pożerania kozy. Nie zapropono-
wał towarzyszowi poczęstunku. Błękitny smok na pewno był
syty, bo widział swoją zdobycz. Kiedy Zwierciadło przemie-
rzał krainę w ludzkiej postaci, niósł żebraczą miskę, żywiąc się
ochłapami. To było pierwsze świeże mięso, jakie jadł od daw-
na, i zamierzał się nim delektować. Teraz miał już jakieś poję-
cie o tym, co może zrobić, gdyby tylko udało mu się zdobyć na
to środki. Najpierw jednak musiał się pozbyć tego niebieskiego
smoka, któremu najwyraźniej się zdawało, że znalazł sobie
przyjaciela.
Błękitne są towarzyskimi smokami i Brzytwie nie'spie-
szyło się do odejścia. Zasiadł do pogawędki. Początkowo wy-
dawał się małomówny, ale teraz paszcza mu się nie zamykała,
jakby czuł ulgę, że może komuś opowiedzieć, co mu leży na
sercu. Opisał śmierć swojej partnerki, ze smutkiem i dumą
opowiadał o marszałku Medanie. Mówił też o pewnym smo-
czym jeźdźcu, Czarnym Rycerzu imieniem Gerard. Zwierciad-
ło słuchał go tylko połową umysłu, gdyż w drugiej rodził się
już pewien pomysł.
Na szczęście jedzenie zwalniało go z konieczności odpo-
wiadania inaczej niż kilkoma pomrukami. Nim nasycił swój
głód, jego towarzysz znów zamilkł. Zwierciadło słyszał, że

69
smok się ruszył, i miał nadzieję, że niebieski jaszczur wreszcie
jest gotowy do odejścia.
Mylił się. Brzytwa tylko zmieniał pozycję, by usadowić się
wygodniej. „Skoro nie mogę się go pozbyć — pomyślał kwaś-
no srebrny smok — posłużę się nim".
—Co wiesz o totemach ze smoczych czaszek? — spytał o-
strożnie Zwierciadło.
—Wystarczająco dużo. — Brzytwa warknął. — Jak już
mówiłem, czaszka mojej partnerki zdobi jeden z nich.
Czemu
pytasz?
—Skie powiedział coś o nich. Powiedział... — Zwier-
ciadło musiał się sporo nagłowić, żeby nie wyjawić
wszystkie-
go, co Skie powiedział o totemach i zaginionych
metalicznych
smokach — .. .coś o tym, że Takhisis przywłaszczyła je
sobie,
zagarnęła ich moc na swój użytek.
-— Co to znaczy? To wszystko jest bardzo niejasne —
stwierdził Brzytwa.
—Wybacz, ale nie powiedział nic więcej. Wydawał się na
wpół obłąkany, kiedy to mówił. Mógł majaczyć.
—Z tego, co słyszałem, tylko jedna osoba zna myśli Ta-
khisis, a jest nią ta dziewczyna, Mina, przywódczyni armii
Jedynego Boga. Rozmawiałem z wieloma smokami, które
przyłączyły się do niej. Powiedziały, że Mina jest
ulubienicą
Takhisis i niesie z sobą błogosławieństwo bogini. Jeśli
ktokol-
wiek zna tajemnicę totemów, będzie to Mina. Aczkolwiek
dla
ciebie to niewiele znaczy, srebrny smoku.
—Wręcz przeciwnie — powiedział w zamyśleniu Zwier-
ciadło. — To może znaczyć dużo więcej, niż ci się zdaje.
Znałem Minę, kiedy była dzieckiem.
Brzytwa parsknął z powątpiewaniem.
—Jestem Strażnikiem Cytadeli, pamiętasz? — przypomniał
Zwierciadło. — Ona była wychowanicą Cytadeli. Znałem
ją.
—Może znałeś ją kiedyś, ale teraz uznałaby cię za wroga.
—Tak by się zdawało — zgodził się srebrny smok. — Ale
Mina spotkała mnie zaledwie kilka miesięcy temu. Byłem
w ludzkiej postaci, ślepy, słaby i osamotniony. Poznała
mnie,

70
ale darowała mi życie. Może przypomniała sobie chwile, któ-
re w dzieciństwie spędziła ze mną. Zawsze zadawała pytania...
— Oszczędziła cię z sentymentalnej słabości — rzekł
z pogardą Brzytwa. — Wszystkie istoty ludzkie, nawet te naj-
lepsze, mają tę wadę.
Zwierciadło nic nie powiedział, starannie ukrywając uśmiech.
Oto błękitny smok, który potrafił opłakiwać swego poległego
jeźdźca, a mimo to strofował ludzką istotę za sentymentalne
przywiązanie do znajomych z młodości.
—Jednakże w tym przypadku taka słabość mogłaby się
okazać dla nas przydatna — kontynuował Brzytwa. Mocno
się otrząsnął, od głowy do czubka ogona, i rozpostarł
skrzydła.
— Doskonale. Pójdziemy do Miny i dowiemy się, co tu się
dzieje.
—Powiedziałeś „pójdziemy"? — spytał zdumiony Zwier-
ciadło. Naprawdę sądził, że się przesłyszał, chociaż formy
cza-
sowników dla osób „my" i „ja" w języku smoków są
całkiem
inne i łatwo je rozróżnić.
—Powiedziałem — Brzytwa podniósł głos, jakby Zwier-
ciadło był głuchy, a nie tylko ślepy — że pójdziemy razem,
śmiało spojrzymy w oczy Minie i zażądamy, by wyjawiła
nam
plany naszej królowej...
—To niemożliwe — uciął srebrny smok. Jakiekolwiek
plany sam ułożył, nie uwzględniały one współpracy z
błękit-
nym smokiem. — Widzisz moje kalectwo.
—Widzę — odparł Brzytwa. — To poważne okaleczenie,
a jednak najwyraźniej nie powstrzymało cię ono od
zrobienia
tego, co było konieczne. Dotarłeś tu, prawda?
Zwierciadło nie mógł temu zaprzeczyć.
—Podróżuję powoli, pieszo. Muszę żebrać o pożywienie
i schronienie...
—Nie mamy czasu na takie bzdury. Żebrać! Od ludzi! —
Brzytwa pokręcił głową, aż mu łuski zagrzechotały. —
Sądzi-
łem, że wolałbyś umrzeć z głodu. Musisz polecieć ze mną.
Czas
upływa. W świecie dzieją się doniosłe wydarzenia. Nie
może-
my marnować czasu na to, by wlec się w tempie ludzkiej
istoty.

71
Zwierciadło nie wiedział, co powiedzieć. Pomysł, że ślepy
srebrny smok miałby jechać na grzbiecie błękitnego jaszczura,
był tak nieprawdopodobnie absurdalny, że ślepiec miał
ogrom-
ną ochotę roześmiać się na głos.
— Jeśli nie pójdziesz ze mną— dodał Brzytwa, widząc, że
Zwierciadło nie może się zdecydować — będę zmuszony cię
zabić. Mówisz bardzo gładko o pewnych informacjach, jakie
ci przekazał Skie, ale oględnie i wymijająco o pozostałych.
Sądzę, że Skie powiedział ci więcej, niż chcesz przede mną
ujawnić. W związku z tym albo pójdziesz ze mną abym mógł
cię mieć na oku, albo dopilnuję, żeby te informacje przepadły
razem z tobą.
Srebrny smok nigdy bardziej gorzko nie żałował swojej
ślepoty niż w tej chwili. Podejrzewał, że szlachetnym roz-
wiązaniem byłoby sprzeciwić się niebieskiemu smokowi i zgi-
nąć w krótkiej i brutalnej walce. Taka śmierć byłaby ho-
norowa, ale niezbyt rozsądna. Zwierciadło był jedną z dwóch
istot na Krynnie, które wiedziały o odejściu jego pobratym-
ców, srebrnych i złotych smoków. Odleciały one na skrzyd-
łach magii, by znaleźć bogów, lecz zostały schwytane i u-
więzione przez Jedynego Boga. Mina była tą drugą istotą
i chociaż Zwierciadło nie przypuszczał, by mu cokolwiek po-
wiedziała, nie mógł być tego pewien, dopóki z nią nie poroz-
mawiał.
—Zostawiasz mi niewielki wybór — rzekł srebrny smok.
—Taki miałem zamiar — odparł Brzytwa. Jego głos nie
brzmiał zarozumiale, jedynie rzeczowo.
Zwierciadło zmienił kształt, porzucając silne, potężne smo-
cze ciało na rzecz słabego, delikatnego ciała ludzkiej istoty.
Przybrał postać młodego mężczyzny o srebrnych włosach, ubra-
nego w białe szaty mistyka z Cytadeli. Potwornie okaleczone
oczy zasłonił czarną opaską.
Poruszając się powoli na ludzkich stopach, wymachiwał
dookoła ludzkimi rękami. Stawiał chwiejne kroki, potykając
się na każdym kamieniu w jaskini. Poślizgnął się w krwi Skie
i upadł na kolana, kalecząc swe wątłe ciało. Zwierciadło był

72
wdzięczny za jedno — nie musiał widzieć wyrazu litości na
twarzy Brzytwy.
Błękitny smok był żołnierzem i nie naśmiewał się ze Zwier-
ciadła. Kierował nawet jego krokami, podtrzymując go łapą,
i pomógł mu wgramolić się na swój szeroki grzbiet.
W legowisku, gdzie leżały zmasakrowane zwłoki Skie,
unosił się silny odór śmierci. Oba smoki z ulgą opuściły jas-
kinię. Na skalnym występie przed grotą Brzytwa odetchnął
świeżym powietrzem, a potem rozpostarł skrzydła i wzbił się
w chmury. Zwierciadło trzymał się mocno grzywy niebieskie-
go smoka i ściskał jego boki kolanami.
— Trzymaj się — uprzedził Brzytwa. Wzniósł się wysoko
w niebo i zatoczył szeroki łuk. Zwierciadło domyślił się, co
planuje niebieski smok i zgodnie z poleceniem chwycił się
mocno grzywy.
Srebrny smok czuł, jak Brzytwa napełnia płuca, a potem
robi gwałtowny wydech. Poczuł woń siarki, usłyszał skwier-
czący trzask błyskawicy. Nastąpił huk i odgłos pękającej ska-
ły, a potem łoskot ton kamieni spadających z urwiska, dud-
niących i grzechoczących wśród grzmotu pioruna. Brzytwa
wypuścił jeszcze jeden piorun i tym razem Zwierciadłu wydało
się, że cała góra wali się w gruzy.
— Tak oto odchodzi Khellendros, znany jako Skie —
rzekł Brzytwa. — Był dzielnym wojownikiem, tak oddanym
swemu jeźdźcowi, jak ten jemu. Oby o każdym z nas można
było to samo powiedzieć, gdy nadejdzie nasz czas na odejście
z tego świata.
Spełniwszy swój obowiązek wobec zmarłego, Brzytwa
spuścił skrzydła w ostatnim salucie, po czym zawrócił i odle-
ciał w innym kierunku. Dotyk ciepłych promieni słońca na kar-
ku powiedział Zwierciadłu, że lecą na wschód. Srebrny smok
trzymał się mocno grzywy Brzytwy, czując na twarzy silny po-
dmuch wiatru. Wyobraził sobie drzewa, złocące i się czerwie-
niące wraz z nadejściem jesieni, podobne do klejnotów wpra-
wionych w zielony aksamit łąk. Oczami wyobraźni zobaczył
szarofioletowe góry zwieńczone pierwszym śniegiem o tej po-

73
rze roku. Daleko w dole leżały niebieskie jeziora i wijące się
rzeki ze złotą plamą wioski zwożącej jesienną pszenicę lub
szarą kropką szlacheckiego dworu otoczonego polami.
— Dlaczego płaczesz, srebrny smoku? — spytał Brzytwa.
Zwierciadło nie umiał odpowiedzieć, a Brzytwa, po chwili
namysłu, postanowił nie powtarzać pytania.
6
Kamienna forteca umysłu
Dzika Elfka imieniem Lwica obserwowała swojego męża
z rosnącym zatroskaniem. Minęły dwa tygodnie, odkąd usły-
szeli straszne wieści o śmierci Królowej Matki i zniszczeniu
stolicy państwa elfów Qualinost. Od tamtej pory Gilthas, mło-
dy król Qualinesti, nie odezwał się prawie słowem do nikogo
— ani do niej, ani do Plancheta, ani do członków ich eskorty.
Spał samotnie, okrywając się kocem i odsuwając się od niej,
kiedy próbowała dodać mu otuchy swoją obecnością. Samot-
nie spożywał posiłek, a jadł bardzo niewiele. Wydawało się, że
niknie w oczach, tak bardzo schudł, choć wcale nie miał z cze-
go tracić wagi. Jechał samotnie, milczący i ponury.
Twarz miał bladą, rysy stężałe i posępne. Nie opłakiwał
matki. Nie uronił łzy od tej nocy, gdy usłyszeli okropne nowi-
ny. Kiedy się odzywał, robił to tylko po to, by zadać jedno py-
tanie: Jak daleko jeszcze do miejsca spotkania?
Lwica obawiała się, że Gilthas mógł znów popaść w dawną
chorobę, która nękała go we wczesnych latach przymusowe-
go sprawowania rządów nad ludem Qualinesti. Będąc królem
z nazwy, lecz z okoliczności więźniem, wpadł w głęboką de-
presję, która wywołała u niego senność i brak dbałości o cokol-
wiek. Często przesypiał w łóżku całe dnie, woląc okropności
świata sennych marzeń od rzeczywistych koszmarów. Wy-
szedł z tego, siłą woli wynurzając się z mrocznej toni, w któ-
rej omal nie utonął. Był dobrym królem i wspomagał swą

75
władzą rebeliantów, dowodzonych przez jego żonę, którzy
wałczyli z tyranią Czarnych Rycerzy. Wydawało się jednak, że
wszystko, co zyskał, zostało stracone. Przepadło wraz z wieś-
cią o śmierci jego ukochanej matki i zniszczeniu stolicy pań-
stwa elfów.
Planchet obawiał się tego samego. Przyboczny i lokaj Jego
Wysokości wraz z Lwicą byli osobami odpowiedzialnymi za
wyciągnięcie Gilthasa ze świata koszmarów i sprowadzenie go
znów między tych, którzy go kochali i potrzebowali.
—On obwinia siebie — powiedziała Lwica, jadąc obok
Plancheta. Obydwoje patrzyli z troską na samotnego elfa,
który jechał w pojedynkę wśród swoich strażników, wpa-
trując się niewidzącym wzrokiem w drogę przed sobą. —
Ob-
winia się za to, że zostawił tam matkę na śmierć. Obwinia
się
za plan, który doprowadził do zagłady miasta i śmierci tylu
setek elfów. Nie dostrzega tego, że dzięki jego planowi
Beryl
nie żyje.
—Ale za jakże straszliwą cenę — powiedział Planchet. —
On wie, że jego lud nigdy już nie będzie mógł wrócić do
Quali-
nostu. Co z tego, że Beryl nie żyje, skoro jej armie nie
zostały
rozbite. To prawda, że wiele z nich zginęło, lecz te siły,
które
przerwały, nadal palą i pustoszą nasz piękny kraj.
—To, co zostało spalone, można odtworzyć. Zniszczenia
można odbudować. Silvanesti wrócili do swoich domów,
by
walczyć z koszmarem — powiedziała Lwica. — Oni
odzyskali
swoją ojczyznę. My możemy zrobić to samo.
—Nie jestem tego pewien — odparł Planchet, nie odry-
wając oczu od króla. — Silvanesti walczyli ze snem, lecz
po-
patrz, do czego ich to doprowadziło — do jeszcze
większego
lęku przed światem zewnętrznym i próby odizolowania się
za
ochronną tarczą. A to spowodowało katastrofę.
— Qualinesti mają więcej rozumu — upierała się Lwica.
Planchet potrząsnął głową. Nie chcąc się z nią spierać, nie
podjął dyskusji. Przejechali kilka mil w milczeniu, a potem
przyboczny króla rzekł cicho:
— Ty wiesz, co naprawdę gryzie Gilthasa, prawda?

76
Lwica milczała przez kilka długich chwil, a potem odparła

!
półgłosem:

— Chyba tak.

— On obwinia się za to, że nie znalazł się wśród

zabitych

— stwierdził Planchet.
Ze łzami w oczach Lwica pokiwała głową.

Gilthas nienawidził tego życia, lecz zmuszony był je pro-


wadzić. Nie dla swojego dobra, lecz dla dobra swojego ludu.
Ostatnio zaczął się zastanawiać, czy to wystarczający powód,
by dalej znosić tę męczarnię. Nie widział nadziei dla nikogo,
nigdzie na świecie. Tylko jedna wątła nić łączyła go z tym ży-
ciem: obietnica, którą złożył matce. Obiecał Lauranie, że sta-
nie na czele elfich uchodźców, którzy zdołali uciec z Qualine-
sti i czekali na niego na skraju Równin Pyłu. Obietnicę złożoną
zmarłemu trzeba spełnić.
Mimo to Gilthas zaglądał w każdą mijaną po drodze rzekę,
wyobrażając sobie spokój, jakiego by zaznał, gdyby jej wody
zamknęły się nad jego głową.
Wiedział, że żona smuci się i martwi o niego. Wiedział lub
podejrzewał, że boli jato, iż się od niej odsunął, zamknął w for-
tecy o kamiennych murach, w której krył się przed światem.
Chciałby otworzyć bramy i wpuścić ją do środka, lecz to wyma-
gało wysiłku. Musiałby opuścić zaciszny kąt, w którym się schro-
nił, wyjść na słońce, przemierzyć dziedziniec pamięci i otwo-
rzyć wrota, by wpuścić jej współczucie — współczucie, na które
nie zasłużył. Nie mógł tego znieść. Jeszcze nie teraz. Może nigdy.
Gilthas obwiniał siebie. Jego plan okazał się katastrofal-
ny w skutkach. Sprowadził zniszczenie na Qualinesti i jego
obrońców. Spowodował śmierć jego matki. Młody król bał się
spojrzeć w twarz uciekinierom. Wezmą go za mordercę i będą
mieli rację. Pomyślą, że jest tchórzem, i nie będą się mylić.
Uciekł i zostawił swój ginący lud. Może oskarżą go o rozmyśl-
ne zaplanowanie zagłady Qualinesti. W końcu był częściowo
człowiekiem. W swej depresji gotów był uwierzyć w najbar-
dziej fantastyczne przypuszczenia.

77
Rozważał pomysł, by wysłać pośrednika w celu uniknięcia
bezpośredniego spotkania z uciekinierami.
„Jakie to podobne do tchórza, którym jesteś" — szydził
z siebie samego w duchu Gilthas. „Uchylaj się od tej odpowie-
dzialności, tak jak uchylałeś się od innych".
Stanie z nimi twarzą w twarz. Zniesie ich gniew i ból
w milczeniu, jako należną mu karę. Zrzeknie się tronu i prze-
każe wszystko senatowi. Senatorzy będą mogli wybrać no-
wego władcę. On sam powróci do Jeziora Śmierci, gdzie spo-
czywały ciała jego matki i jego ludu, i tam nastąpi kres jego
cierpień.
Takie posępne rozmyślania snuł młody elfi król, dzień po
dniu jadąc samotnie. Wzrokiem wybiegał przed siebie, ku jed-
nemu celowi — miejscu zgromadzenia uchodźców z Qualino-
stu, tych, którzy dzięki szlachetnemu wysiłkowi krasnoludów
z Thorbardinu zdołali zbiec tunelami wykopanymi rękami kra-
snoludów pod krainą elfów. Tam zrobi to, co musi. Spełni
swoje przyrzeczenie, a potem będzie mógł odejść wolno... na
wieki.
Pogrążony w rozmyślaniach, usłyszał, jak żona woła go po
imieniu.
Lwica miała dwa głosy — jeden żoniny, jak go nazywał
Gilthas, a drugi żołnierski. Przechodziła od jednego do dru-
giego całkiem nieświadomie, dopóki dawno temu Gilthas nie
zwrócił jej na to uwagi. Głos żony był łagodny i czuły. Gło-
sem wojskowego komendanta można byłoby ścinać niewielkie
drzewa, jak żartem twierdził młody król.
Nie dopuszczał do uszu łagodnego i czułego głosu żony,
bo
nie czuł się godny miłości ani jej, ani nikogo innego. Był jed-
nak władcą i nie mógł nie słyszeć głosu komendanta. Po tonie
poznał, że żona przynosi złe wieści.
—Tak, co się stało? — spytał, odwracając się ku niej
i przygotowując na najgorsze.
—Otrzymałam raport... kilka raportów. — Lwica prze-
rwała i zrobiła głęboki wdech. Bała się powiedzieć mu o
tym,
ale nie miała wyboru. Był królem.

78
— Wojska Beryl, o których myśleliśmy, że zostały rozpro-
szone i wybite, przegrupowały się i ponownie sformowały. Nie
sądziliśmy, że to możliwe, ale wydaje się, że mają nowego
przywódcę, męża imieniem Samuval. To Czarny Rycerz, który
słucha rozkazów nowego Pana Nocy, dziewczyny imieniem
Mina.
Gilthas patrzył na żonę w milczeniu. Jedna część jego jaźni
usłyszała, zrozumiała i przyswoiła sobie informację. Druga
wczołgała się jeszcze głębiej w ciemny kąt jego więziennej celi.
—Ten Samuval twierdzi, że służy bogu znanemu jako Je-
dyny Bóg. Wieść, jaką niesie swoim żołnierzom, brzmi na-
stępująco: Jedyny Bóg odebrał Qualinesti elfom i zamierza
je
oddać ludziom, których ta kraina jest prawowitą
własnością.
Wszyscy, którzy chcą dostać darmową ziemię, muszą się
tylko
zaciągnąć do wojska kapitana Samuvala. Jego armia jest
ol-
brzymia, jak możesz sobie wyobrazić. Każdemu
nicponiowi
i wyrzutkowi ludzkiej rasy spieszy się dostać kawałek
naszej
pięknej krainy. Oni już wyruszyli, Gilthasie —
podsumowała
Lwica. — Są dobrze uzbrojeni, dobrze zaopatrzeni i
szybko
maszerują, by zdobyć i zająć Qualinesti. Nie mamy dużo
cza-
su. Musimy ostrzec nasz lud.
—I co wtedy? — spytał Gilthas.
Lwica nie poznała jego głosu. Był stłumiony, jakby docho-
dził zza zamkniętych drzwi.
—Będziemy postępować zgodnie z oryginalnym planem
— odpowiedziała. — Pójdziemy przez Równiny Pyłu do
Sil-
vanesti. Tyle że musimy iść szybciej, niż
przewidywaliśmy.
Wyślę jeźdźców naprzód, żeby uprzedzili uchodźców...
—Nie — przerwał jej Gilthas. — To ja muszę im o tym
powiedzieć. Będę jechać dzień i noc, jeśli zajdzie potrzeba.
—Mój mężu... — Lwica odezwała się głosem żony, czu-
łym i kochającym. — Twoje zdrowie...
Gilthas uciszył ją spojrzeniem, które sprawiło, że słowa za-
marły jej na wargach, a potem zawrócił i dał koniowi ostrogę.
Nagły odjazd króla zaskoczył jego przybocznych. Musieli po-
pędzić swoje konie do cwału, żeby go dogonić.

79
Westchnąwszy głęboko, Lwica poszła w ich ślady.
Miejsce, które Gilthas wybrał na zgromadzenie elfich
uchodźców, znajdowało się na wybrzeżu Nowego Morza, wy-
starczająco blisko Thorbardinu, aby krasnoludy mogły pomóc
w obronie uchodźcom, gdyby doszło do ataku, ale nie na tyle
blisko, by zaniepokoić krasnoludy. Lud ten rozumem wiedział,
że kochającym lasy elfom nigdy nie przyszłoby do głowy, że-
by się osiedlić w potężnej podziemnej twierdzy Thorbardin,
ale w sercach przechowywał szczere przekonanie, że wszyscy
na Ansalonie muszą im potajemnie zazdrościć twierdzy i za-
garnęliby Thorbardin dla siebie, gdyby tylko mogli.
Elfy musiały także dołożyć wielkich starań, żeby nie ściąg-
nąć na siebie gniewu wielkiej smoczycy Onysablet, która za-
jęła ziemie niegdysiejszego Nowego Wybrzeża. Kraina ta była
teraz'znana jako Nowe Mokradło, ponieważ smoczyca posłu-
żyła się swą wstrętną magią, by zmienić jej krajobraz w zdra-
dzieckie bagno. Aby uniknąć podróżowania przez jej teryto-
rium, Gilthas zamierzał przeciąć Równiny Pyłu. Tę rozległą
ziemię niczyją zamieszkiwały plemiona barbarzyńców, którzy
żyli na pustyni i trzymali się z dala od wszystkich, nie intere-
sując się resztą świata, tak jak reszta świata nie interesowała
się nimi.
Powoli, tygodniami, uchodźcy ściągali na miejsce spotka-
nia. Niektórzy podróżowali grupami, falami opuszczając tune-
le wybudowane przez krasnoludy i ich olbrzymie, pożerające
ziemię robaki. Inni przybywali pojedynczo lub parami, ucie-
kając przez lasy z pomocą partyzanckich oddziałów Lwicy.
Zostawili domy, dobytek, pola uprawne i plony, gęste lasy,
wonne ogrody i piękne miasto Qualinost z jego błyszczącą
Wieżą Słońca.
Elfy były pewne, że będą mogły powrócić do swojej uko-
chanej ojczyzny. Ta ziemia należała do Qualinesti od zawsze,
przynajmniej tak im się wydawało. Patrząc wstecz, nie znajdo-
wali w historii okresu, w którym nie byliby panami tej krainy.
Nawet po tym, jak królestwa elfów rozpadły się na połowy po
zażartych bratobójczych wojnach, tworząc dwa wielkie pań-

80
stwa elfów, Qualinesti i Silvanesti, Qualinesti nadal byli wład-
cami i mieszkańcami ziem, które już przedtem należały do
nich.
To wygnanie było przejściowe. Wielu spośród nich pamię-
tało jeszcze, jak byli zmuszeni opuścić ojczyznę w czasie Woj-
ny Lancy. Przeżyli to i wrócili, by umocnić swoje domy jesz-
cze bardziej niż poprzednio. Armie łudzi mogą przychodzić
i odchodzić. Smoki mogą przychodzić i odchodzić, ale lud
Qualinesti pozostanie. Duszący dym pożarów wkrótce rozwie-
je się na wietrze. Spod czarnego popiołu wystrzelą zielone pę-
dy. Elfy odbudują zniszczenia, ponownie zasadzą drzewa. Ro-
biły to już wcześniej i zrobią to znowu.
Tak pewne tego były elfy, taką ufność pokładały w obroń-
cach swego pięknego miasta Qualinost, że nastrój w obozach
dla uchodźców, z początku ponury, stał się prawie wesoły.
To prawda, że było wiele ofiar do opłakiwania, bo Beryl
z rozkoszą zabijała każdego elfa, którego zastała na otwar-
tej przestrzeni. Część uciekinierów zabiły smoki. Inni wpadli
w ręce rozwścieczonych ludzi albo zostali schwytani przez
Czarnych Rycerzy z Neraki, którzy bili ich i torturowali. Jed-
nak liczba zabitych była zdumiewająco niska, biorąc pod uwa-
gę fakt, że elfom groziła całkowita zagłada. Dzięki planom
młodego króla oraz pomocy krasnoludów Qualinesti przeżyli.
Zaczynali patrzeć w przyszłość, a ta była w Qualinesti. Nie po-
trafili sobie wyobrazić niczego innego.
Mądrzejsze pośród elfów nadal martwiły się i niepokoiły,
bo dostrzegały nieomylne znaki, że nie dzieje się dobrze. Dla-
czego nie ma żadnych wieści od obrońców Cjualinesti? W mie-
ście stacjonowali kurierzy, gotowi pobiec szybko do obozów
dla uchodźców. Powinni już tu być z wieściami, dobrymi lub
złymi. Fakt, że nie dotarli w ogóle, niektórych głęboko zanie-
pokoił, a przez innych został całkiem zlekceważony.
„Brak wieści to dobre wieści" — mawiali ludzie. „Brak wy-
buchu to krok w dobrą stronę" — głosiło porzekadło gnomów.
Elfy rozbiły namioty na piaszczystych plażach Nowego Mo-
rza. Ich dzieci chlapały się w łagodnie bijących o brzeg falach

81
i budowały zamki z piasku. W nocy dorośli rozpalali ogniska
z drewna wyrzuconego przez morze, przyglądali się bezustan-
nie zmieniającym się kolorom płomieni i snuli opowieści o in-
nych czasach, w których elfy musiały opuścić swoją ojczyznę
— opowieści, które zawsze miały szczęśliwe zakończenie.
Pogoda była piękna, nietypowe ciepło na tak późną porę ro-
ku. Morze miało kolor ciemnego, prawie czarnego granatu,
który widzi się tylko jesienią i który zapowiada nadejście zi-
mowych sztormów. Drzewa uginały się od jesiennych darów
i jedzenia było pod dostatkiem. Znaleziono strumienie świeżej
wody do picia i kąpieli. Elfi żołnierze strzegli swego plemienia
dniem i nocą, a żołnierze krasnoludów trzymali straż w lesie,
jednym okiem obserwując wojska najeźdźców, a drugim elfów.
Uciekinierzy czekali na Gilthasa. Czekali, aż przyjdzie ich za-
wiadomić, że smok został pokonany i mogą wrócić do domu.

—Panie — powiedział jeden ze strażników, podjeżdżając


do Gilthasa — prosiłeś, bym cię zawiadomił, gdy
będziemy
w odległości kilku godzin jazdy od obozu uchodźców.
Obóz
jest przed nami. — Elf wskazał ręką. — Za tymi
wzgórzami.
—Więc tu zaczekamy — oznajmił Gilthas, zatrzymując
konia. Spojrzał w niebo, na którym blade słońce stało pra-
wie w zenicie. — Ruszymy w dalszą drogę, gdy zapadnie
zmierzch.
—Czemu się zatrzymujemy, mój mężu? — spytała Lwica,
podjeżdżając kłusem w momencie, w którym Gilthas
wydawał
polecenia. — Pędziliśmy na złamanie karku, żeby dotrzeć
do
naszego ludu, a teraz, gdy jesteśmy już blisko, zatrzymuje-
my się?
—Nowinę, jaką mam do przekazania, powinno się ogła-
szać tylko w ciemności — rzekł, zsiadając z konia i nie
patrząc
na nią. — Ani słońce, ani księżyc nie będą przyświecać na-
szemu żalowi. Mam nawet żal do zimnego blasku gwiazd.
Strąciłbym je z nieba, gdybym mógł.
—Gilthasie... — zaczęła elfka, lecz on odwrócił się od
niej i odszedł, znikając w mroku.

82
Na znak Lwicy podążył za nim strażnik, zachowując dys-
kretny dystans, ale idąc wystarczająco blisko, by go chronić.
—Tracę go, Planchecie — powiedziała Dzika Elfka gło-
sem pełnym bólu i smutku — i nie wiem, co mam robić, jak
go
odzyskać.
—Nie przestawaj go kochać — poradził jej przyboczny
króla. — Nic więcej nie możesz zrobić. Reszty musi doko-
nać sam.
Gilthas i jego świta weszli do elfiego obozu uchodźców tuż
po zmroku. Na plaży płonęły ogniska. Elfie dzieci tańczyły
wśród płomieni niczym bystre cienie. Dla nich to były waka-
cje, wielka przygoda. Noce spędzone w ciemnych tunelach
z krasnoludami o grubych głosach i budzącym lęk wyglądzie
przeszły już do odległych wspomnień. Szkolne lekcje odwo-
łano, domowe obowiązki zawieszono. Gilthas patrzył na roz-
tańczone dzieci i myślał o tym, co musi im powiedzieć. Waka-
cje skończą się tej nocy. Jutro rano zacznie się ciężka walka
o przetrwanie.
Ile z tych dzieci, które tak wesoło tańczyły wokół ognisk,
umrze na pustyni z gorąca i braku wody albo padnie ofiarą
złych potworów, które podobno krążą po Równinach Pyłu? Ilu
jeszcze jego rodaków zginie? Czy w ogóle przetrwają jako ra-
sa, czy ta wyprawa przejdzie na zawsze do historii jako ostatni
marsz Qualinesti?
Gilthas wszedł do obozu pieszo, bez dźwięku fanfar: Ci,
którzy widzieli, jak przechodził obok nich, byli zdumieni wy-
glądem swego króla — o ile w ogóle wiedzieli, z kim mają do
czynienia. Gilthas bowiem tak bardzo się zmienił, że wielu go
nie rozpoznało.
Szczupły, wręcz wychudzony, blady i wątły Gilthas stracił
prawie wszystkie cechy, które świadczyły o jego pokrewień-
stwie z ludźmi. Jego delikatna, elfia budowa kości uwydatniła
się i stała się bardziej widoczna. Niektórzy szeptali z czciąj
że jest żywym obrazem pradawnych elfich królów, Silvanosa
i Kith-Kanana.
Szedł przez obozowisko ku jego środkowi, w którym pło-

83
nęło ogromne ognisko. Na rozkaz Lwicy jego świta została
z tyłu. To, co młody król miał do powiedzenia, musiał powie-
dzieć sam.
Na widok jego miny elfy przestały się śmiać, przerwały
opowiadanie bajek, zatrzymały się w tańcu i uciszyły dzieci.
Kiedy rozniosła się wieść, że stoi między nimi król, samotny
i milczący, elfy zgromadziły się wokół niego. Przywódcy se-
natu przybyli pospiesznie, mamrocząc pod nosem z irytacją, że
odebrał im szansę na to, by go stosownie powitać. Kiedy
ujrze-
li jego twarz — w blasku ognia podobną do trupiej — przestali
narzekać, zapomnieli o mowach powitalnych i przeczuwając
coś strasznego, oczekiwali na jego słowa.
Mając za tło muzykę fal, wznoszących się jedna za drugą,
ścigających się nawzajem do brzegu i powracających, Gilthas
opowiedział historię upadku Qualinesti. Przekazał ją w sposób
jasny, spokojny i pozbawiony emocji. Mówił o śmierci swojej
matki. Mówił o bohaterstwie obrońców miasta. Wychwalał bo-
haterstwo krasnoludów i ludzi, którzy polegli w obronie obce-
go im kraju i narodu. Opowiedział o śmierci smoczycy.
Elfy opłakiwały Królową Matkę i swoich bliskich, którzy
teraz z pewnościąjuż nie żyli. Łzy bezgłośnie spływały im po
twarzach. Nie szlochały głośno z obawy, że nie usłyszą następ-
nych słów.
To, co usłyszały później, było straszne.
Gilthas opowiedział o armiach pod rozkazami nowego przy-
wódcy. Mówił o nowym bogu, który przypisał sobie zasługę
za wyrzucenie elfów z ich ojczyzny i oddawał tę ziemię lu-
dziom, już napływającym do Qualinesti z północy. Usłyszaw-
szy o uchodźcach, armia zbliżała się szybko, by ich dogonić
i zniszczyć.
Powiedział im, że ich jedyną nadzieją jest przedostanie się
do Silvanesti. Tarcza ochronna wokół tego królestwa przestała
istnieć. Ich kuzyni chętnie przyjmą swoich ziomków. Aby jed-
nak tam dotrzeć, elfy muszą przemaszerować przez Równi-
ny Pyłu.
— Na razie — zmuszony był im powiedzieć Gilthas — nie

84
ma mowy o powrocie. Być może, z pomocą naszych kuzynów,
zdołamy stworzyć armię wystarczająco silną, żeby wkroczyć
do naszej ukochanej ojczyzny, wypędzić z niej wroga i ode-
brać to, co nam skradziono. Jeśli jednak będzie to możliwe, to
dopiero w dalekiej przyszłości. Przede wszystkim musimy za-
dbać o przetrwanie naszej rasy. Droga, którą idziemy, nie bę-
dzie łatwa. Musimy nią kroczyć razem, mając w sercach jeden
cel i jeden zamysł. Jeśli jedno z nas zboczy z drogi, zginiemy
wszyscy.
Mianowano mnie królem dzięki zdradzie i oszustwu. Teraz
znacie już prawdę. Od lat powtarzacie sobie szeptem tę histo-
rię. Król-Marionetka, tak mnie nazywaliście.
Mówiąc te słowa, spojrzał na prefekta Palthainona. Do-
stojnik przywdział maskę żalu, lecz oczami strzelał na boki,
sprawdzając, jak ludzie reagują.
— Byłoby najlepiej, gdybym nadal pełnił tę rolę — do-
kończył Gilthas, odwracając wzrok od senatora i przenosząc
spojrzenie na swój lud. — Starałem się jednak być waszym
władcą i poniosłem klęskę. To mój plan zgubił Qualinesti; mój
plan umożliwił inwazję na nasz kraj.
Wznosząc rękę, uciszył poddanych, ponieważ elfy zaczęły
szeptać między sobą.
— Potrzebny wam silny król — rzekł Gilthas, podnosząc
głos, coraz bardziej schrypnięty od krzyczenia. — Władca,
który ma dość odwagi i mądrości, by poprowadzić was niebez-
pieczną drogą i postarać się, żebyście bezpiecznie przez nią
przeszli. Ja nie jestem kimś takim. Z chwilą obecną abdykuję
i zrzekam się wszelkich praw do tronu. Pozostawiam kwestę
sukcesji w rękach senatu. Dziękuję wam za dobroć i miłość,
jakami okazywaliście przez te lata. Żałuję, że nie spisałem się
lepiej. Żałuję, że nie jestem kimś bardziej zasługującym na wa-
sze uczucia.
Chciał odejść, ale poddani stłoczyli się wokół niego, a cho-
ciaż czuł wielką potrzebę ucieczki, nie chciał siłą przedzierać
się przez tłum. Zmuszony był zaczekać, aż usłyszy, co ma do
powiedzenia senat. Trzymał głowę spuszczoną i nie patrzył

85
swoim poddanym w oczy, nie chcąc widzieć ich wrogości,
gniewu i wyrzutów. Stał, czekając, aż pozwolą mu odejść.
Elfy były tak wstrząśnięte, że umilkły. Wydarzyło się zbyt
wiele i zbyt nagle, by wszystko sobie przyswoić. Jezioro
Śmierci w miejscu, gdzie stało ich miasto. Wroga armia za
ich plecami, a przed nimi pełna trudów podróż ku niepewnej
przyszłości. Abdykacja króla. Senatorzy w panice. Zrozpacze-
ni i przerażeni, patrzyli na siebie nawzajem, czekając, by ktoś
wreszcie odezwał się pierwszy.
Tym kimś był Palthainon. Przebiegły i chytry senator do-
strzegł w nieszczęściu sposób, by zaspokoić swe ambicje. Roz-
kazał kilku elfom przywlec wielką kłodę, wszedł na nią i klas-
nąwszy w dłonie, podniesionym głosem nakazał zgromadzo-
nym się uciszyć. Było to polecenie zupełnie niepotrzebne,
gdyż martwej ciszy nie zakłócał nawet płacz niemowlęcia.
— Wiem, co czujecie, moi bracia — oznajmił senator
dźwięcznym głosem. — Ja również jestem wstrząśnięty i za-
smucony wieścią o tragedii, jaka spotkała nasz lud. Nie bójcie
się. Jesteście w dobrych rękach. Ja przejmę władzę do czasu,
gdy zostanie mianowany nowy król.
Palthainon wskazał kościstym palcem na Gilthasa.
— Dobrze się stało, że ten młodzieniec zrzekł się tronu,
gdyż ściągnął na nas nieszczęście — on i ci, którzy pociągali
za jego sznurki. Marionetkowy Król. Tak, taki przydomek do-
skonale go opisuje. Kiedyś Gilthas pozwalał, by kierowała
nim
moja mądrość i doświadczenie. Przychodził do mnie po radę,
a ja byłem dumny i szczęśliwy, mogąc mu ich udzielać. Lecz
w jego rodzinie znaleźli się tacy, którzy spiskowali przeciwko
mnie. Nie będę wymieniał ich z imienia, gdyż nie należy źle
mówić o umarłych, nawet jeśli bezustannie starali się pomniej-
szyć moje wpływy.
Palthainon zaczynał się rozkręcać.
— Wśród tych, którzy pociągali za sznurki marionetki,
znajdował się znienawidzony i pogardzany marszałek Medan
— prawdziwy sprawca naszego nieszczęścia, gdyż to on u-
wiódł syna, tak jak uwiódł jego matkę...

86
W więzienną fortecę, w której zamknął się Gilthas, ude-
rzyła dzika wściekłość, strzelając w nią niczym ognisty piorun
błękitnego smoka. Wskoczywszy na kłodę, na której stał Pal-
thainon, młody elf uderzył go w szczękę z taką siłą, że senator
się zatoczył. Prefekt poleciał do tyłu na piasek i piękna prze-
mowa natychmiast wyleciała mu z głowy.
Gilthas nic nie powiedział. Nie rozejrzał się. Zeskoczył
z kłody i zaczął się przepychać przez tłum.
Palthainon usiadł. Potrząsnąwszy głową, w której mu się
kręciło, wypluł ząb i zaczął krzyczeć ze złością i pokazywać
ręką:
—Tam! Tam! Widzicie, co zrobił! Aresztujcie go! Aresz-
tujcie...
—Gilthas — odezwał się ktoś w tłumie.
—Gilthas — powtórzył następny głos, a za nim dalsze.
Elfy nie skandowały. Nie wykrzykiwały jego imienia.
Każ-
dy wymawiał je spokojnie, cicho, jakby udzielał odpowiedzi
na zadane mu pytanie. Jednak imię to było stale powtarzane
w tłumie, niosąc się z siłą fal bijących o brzeg. Starzy wyma-
wiali jego imię. Młodzi wymawiali jego imię. Powtarzali je
dwaj senatorzy, pomagający Palthainonowi stanąć na nogach.
Zaskoczony i zdumiony Gilthas uniósł głowę i rozejrzał się
wokół.
—Nie rozumiecie... — zaczął.
—Rozumiemy — powiedział jeden z elfów. Na jego wy-
chudzonej twarzy malowały się ślady niedawnego żalu. — I
ty
także, Wasza Wysokość. Rozumiesz nasz smutek i
cierpienie.
Dlatego jesteś naszym królem.
—Dlatego zawsze byłeś naszym królem — powiedział
ktoś inny, kobieta z małym dzieckiem na rękach. —
Naszym
prawdziwym królem. Wiemy o tym, co potajemnie dla nas
zro-
biłeś.
—Gdyby nie ty, Beryl tarzałaby się teraz w naszym pięk-
nym mieście — rzekł trzeci elf. — A my bylibyśmy
martwi,
my wszyscy, którzy stoimy przed tobą.
—Nasi nieprzyjaciele chwilowo odnieśli nad nami zwy-

87
cięstwo — oznajmił ktoś inny — ale dopóki przechowujemy
w pamięci wspomnienia naszego ukochanego kraju, on nigdy
nie zaginie. Któregoś dnia wrócimy, by go odzyskać. Tego
dnia ty będziesz nami dowodził, Wasza Wysokość.
Gilthas nie mógł wykrztusić słowa. Popatrzył na swój lud,
który dzielił z nim jego żal, i poczuł się zawstydzony,
skarcony
i spokorniały. Nie sądził, że zasługuje na ich szacunek —jesz-
cze nie teraz. Ale będzie się starał. Poświęci temu resztę życia.
Prefekt Palthainon złościł się i sapał, starając się, by go sły-
szano, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Pozostali senatoro-
wie zgromadzili się wokół Gilthasa.
Palthainon spojrzał na nich wściekłym wzrokiem, a potem,
chwyciwszy za ramię jakiegoś elfa, szepnął cicho:
— Plan pokonania Beryl wyszedł ode mnie. Oczywiście
pozwoliłem Jego Wysokości przypisać sobie zasługę. A co do
naszej drobnej kłótni, to tylko nieporozumienie, jakie często
ma miejsce między ojcem i synem. Bo on jest drogi memu ser-
cu jak syn.
Lwica została na obrzeżach obozu, zbyt rozemocjonowana,
by móc się teraz widzieć z mężem lub z nim rozmawiać. Wie-
działa, że sam do niej przyjdzie. Leżąc na posłaniu, które przy-
gotowała dla nich obojga, nad samym brzegiem morza, usły-
szała jego kroki na piasku i poczuła muśnięcie jego dłoni na
policzku.
Objęła go ramieniem i przyciągnęła do siebie.
—Potrafisz mi wybaczyć, moja najdroższa? — spytał, kła-
dąc się z westchnieniem.
—Czy nie na tym polega bycie żoną? — spytała go, u-
śmiechając się.
Gilthas nie odpowiedział. Już spał.
Lwica otuliła go kocem, położyła mu głowę na piersi i wsłu-
chiwała się w bicie jego serca, póki i ona sama nie usnęła.
Słońce miało wzejść wcześnie i miał to być świt czerwony
jak krew.
7

Niespodziewana podróż
Po uruchomieniu urządzenia do podróżowania w czasie
Tasslehoff Burrfoot zauważył dwie rzeczy: nieprzeniknioną
ciemność i fakt, że Zgadywanka wrzeszczał mu w lewe ucho,
cały czas tak mocno ściskając go za lewą rękę, że kender
całkiem stracił czucie w palcach. Reszty swojego ciała Tas też
nie czuł; nie czuł niczego pod sobą, niczego nad sobą, niczego
obok siebie — z wyjątkiem Zgadywanki. Tas nie wiedział, czy
znajduje się do góry nogami, do góry głową, a może w cieka-
wej kombinacji obu tych pozycji.
Ten zabawny stan trwał nadzwyczaj długo, tak długo, że
Tasowi zaczęło się trochę nudzić. W końcu jak długo moż-
na się gapić w nieprzeniknioną ciemność, zanim nabierze się
ochoty na jakąś zmianę? Nawet koziołkowanie w czasie i prze-
strzeni (jeśli to właśnie robili, bo w tym momencie Tas wcale
nie miał pewności) może się kiedyś znudzić. W końcu docho-
dzi się do wniosku, że lepiej zostać rozdeptanym przez olbrzy-
ma, niż żeby gnom wrzeszczał ci bezustannie do ucha (zdu-
miewającą pojemność płuc mają te gnomy) i omal nie urywał
ręki w nadgarstku.
Wreszcie Tasslehoff i Zgadywanka spadli na coś miękkie-
go, uginającego się i wydzielającego silny zapach błota oraz
sosnowego igliwia. Lądowanie nie należało do przyjemnych
i zdecydowanie położyło kres nudzie kendera i wrzaskom
gnoma.

89
Tasslehoff leżał na plecach i z trudem łapał oddech, który
przypuszczalnie miał się okazać jego ostatnim. Spojrzał w gó-
rę, spodziewając się ujrzeć nad sobą olbrzymią stopę Chaosu.
Miał tylko kilka sekund, aby wyjaśnić wszystko Zgadywance,
nim ten zostanie znienacka zgnieciony.
—Zginiemy śmiercią bohaterską — oznajmił Tasslehoff
z pierwszym tchem.
—Co takiego? — wrzasnął Zgadywanka ze swoim pierw-
szym tchem.
— Zginiemy śmiercią bohaterską — powtórzył kender.
Wtedy nagle uświadomił sobie, że tak się nie stanie.
Zajęty przygotowaniem siebie i gnoma na nadchodzącą
śmierć, Tasslehoff nie przyjrzał się uważnie otoczeniu. Za-
kładał, że zobaczy tylko brzydką podeszwę stopy Chaosu. Te-
raz, kiedy miał czas się rozejrzeć, dostrzegł nad sobą nie nogę,
ale ociekające wodą sosnowe igły w ulewnym deszczu.
Tasslehoff pomacał się po głowie, żeby sprawdzić, czy nie
uderzył się mocno w głowę, bo minione doświadczenia na-
uczyły go, że od silnego stuknięcia w głowę można zobaczyć
naprawdę zdumiewające rzeczy, aczkolwiek były to przeważ-
nie gwiazdy, nie mokre sosnowe igliwie. Nie znalazł jednak
guza.
Słysząc, że Zgadywanka robi kolejny głęboki wdech, bez
wątpienia w celu wydania kolejnego świdrującego w uszach
wrzasku, Tasslehoff uniósł rękę rozkazującym gestem.
— Cicho — szepnął z niepokojem. — Wydaje mi się, że
coś usłyszałem.
Prawdę mówiąc, kender niczego nie usłyszał. Chociaż w za-
sadzie usłyszał. Były to jednak krople deszczu kapiące z so-
snowych igieł, a nie, jak sugerował jego ton, coś złowieszcze-
go. Udawał tylko, żeby uciszyć piski gnoma. Niestety, jak to
często się zdarza winowajcom, został natychmiast ukarany za
swoje przewinienie, bo w chwili, gdy udał, że słyszy coś złego,
rzeczywiście usłyszał złowieszczy odgłos — brzęk stali, a po-
tem skwierczący trzask.
Ze swego doświadczenia w profesji bohatera Tas wiedział,

90
że takie dźwięki wydają tylko dwie rzeczy: miecze trafiające
w inne miecze i ogniste kule trafiające praktycznie we wszystko.
Następną rzeczą, jaką usłyszał, był znowu wrzask; tym ra-
zem jednak, na szczęście, nie wydawał go Zgadywanka.
Krzyk
dochodził z pewnej odległości i cechowało go wyraźne po-
dobieństwo do odgłosu wydawanego przez umierającego gobli-
na. Wrażenie to powiększała mdląca woń spalonych goblino-
wych włosów. Wycie szybko ucichło, a potem dał się słyszeć
chrzęst, jakby jakieś duże istoty gnały przez mokry sosnowy
las. Sądząc, że mogą to być kolejne gobliny i zdając sobie
sprawę, że to nieodpowiednia pora na spotkanie z goblina-
mi, szczególnie takimi, które właśnie zostały przypieczone
kulą ognistą, Tasslehoff wpełzł na brzuchu w zaciszny kąt
pod nisko wiszącą gałęzią sosny i wciągnął tam za sobą Zga-
dywankę.
— Gdzie my jesteśmy? — spytał gnom, podnosząc gło-
wę z błota, w którym leżeli. — Skąd się tu wzięliśmy? Kiedy
wrócimy?
„Bardzo rozsądne, logiczne pytania. Nikt inny nie potra-
fi od razu przejść do sedna sprawy tak jak gnom" — pomyś-
lał Tas.
— Przykro mi — powiedział kender, wyglądając przez
mokre sosnowe igliwie i starając się zobaczyć, co się dzieje.
Trzaski były coraz głośniejsze, co oznaczało, że się zbliżają.
— Ale nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań.
Zgadywanka otworzył buzię. Szczęka opadła mu tak nisko,
że kiedy zamknął usta, na podbródku miał błoto.
— Jak to nie znasz? — wysapał, nadymając się z urazy.
— Przecież sprowadziłeś nas tutaj.
— Nie — odparł z godnością Tas. — To nie ja nas spro-
wadziłem, tylko to. — Pokazał urządzenie do podróżowania
w czasie, które trzymał w ręku. — W chwili, kiedy nie powin-
no tego robić. — Widząc, że Zgadywanka robi kolejny głębo-
ki wdech, Tas spiorunował gnoma spojrzeniem. — Więc do-
myślam się, że go jednak nie zreperowałeś.
Powietrze uszło ze Zgadywanki. Gnom przyglądał się urzą-

91
dzeniu, mamrocząc coś na temat braku schematów i wewnętrz-
nych dyrektyw, po czym wyciągnął do Tasa ubłoconą rękę.
—Daj mi je. Rzucę na nie okiem.
—Nie, dziękuję — powiedział Tasslehoff, chowając urzą-
dzenie do torby. — Chyba nie powinienem się z nim
rozsta-
wać. A teraz siedź cicho! — Odwróciwszy się, by wyjrzeć
spod sosnowej gałęzi, Tas przyłożył palce do warg. — Nie
zdradź, że tu jesteśmy.
W przeciwieństwie do większości gnomów, które nie wy-
chodzą przez całe życie z wnętrza Góry Nieważne, Zgadywan-
ka bywał tu i ówdzie, przeżył sporo przygód i podczas więk-
szości z nich bardzo źle się bawił. Same kłopoty i przykrości
z tymi przygodami. Przeszkadzają tylko w pracy. Zgadywanka
nauczył się jednak jednej ważnej rzeczy —jeśli chcesz wyjść
z przygody z życiem, najlepiej schować się w jakiejś ciem-
nej, niewygodnej dziurze i trzymać buzię na kłódkę. W tym
był dobry.
Zgadywanka tak dobrze znał się na chowaniu, że kiedy Tass-
lehoff, który wcale dobrze sobie z tym nie radził, chciał już
wstać z radosnym okrzykiem i pójść na spotkanie dwóm ludziom,
którzy właśnie wybiegli z lasu, gnom schwycił kolegę z siłą
zrodzoną z przerażenia i wciągnął go z powrotem do kryjówki.
—Na miłość wszystkiego, co łatwopalne, co ty robisz? —
wysapał Zgadywanka.
—To nie są przypalone gobliny, jak z początku myślałem
— odparł Tas, pokazując ręką. — Ten mężczyzna to
Rycerz
Solamnijski. Poznaję po zbroi. A ten drugi to mag, poznaję
po
jego szatach. Mam zamiar przywitać się z nimi i
przedstawić
im się.
—Jeśli czegokolwiek się nauczyłem podczas swoich po-
dróży — powiedział gnom zduszonym szeptem — to tego,
że
nigdy nie należy się przedstawiać komuś, kto nosi miecz
albo
ubrany jest w szaty czarodzieja. Niech idą w swoją stronę,
a my pójdziemy w swoją.
—Coś mówiłeś? — spytał nieznajomy mag swojego to-
warzysza.

92
—Nie — odparł rycerz, unosząc miecz i rozglądając się
wokół bystrym wzrokiem.
—Ktoś coś jednak powiedział — rzekł posępnie mag. —
Wyraźnie słyszę głosy.
—Mnie tak serce bije, że zagłusza wszystko inne. — Ry-
cerz stanął, nasłuchując, a potem pokręcił głową. — Nie, ja
ni-
czego nie słyszę. Co to było? Gobliny?
— Nie — zaprzeczył mag, wbijając wzrok w ciemność.
Mężczyzna wyglądał na Solamnijczyka, gdyż miał długie,
jasne włosy, które nosił splecione w warkocz, żeby mu nie
przeszkadzały. Oczy miał niebieskie, bystre i przenikliwe. Ubra-
ny był w szatę, która pierwotnie mogła być czerwona, lecz teraz
była tak zabłocona, osmolona i poplamiona krwią, że w bla-
dym słońcu deszczowego dnia trudno było poznać jej kolor.
Na mankietach i u dołu szaty połyskiwał złoty haft.
—Spójrz na to! —jęknął Tasslehoff, nie posiadając się ze
zdumienia. — On ma laskę Raistlina!
—To dziwne — powiedział mag — ale wydaje mi się, że
słyszałem kendera.
Tasslehoff zasłonił sobie usta. Zgadywanka posępnie po-
kręcił głową.
—Co robiłby kender w środku pola walki? — spytał z u-
śmiechem rycerz.
—A co robią kenderzy gdziekolwiek indziej — odparł
żartem mag — jeśli nie przysparzają kłopotów tym, którzy
mają pecha ich spotkać?
—Jakie to prawdziwe — westchnął ponuro Zgadywanka.
—Jakie to nieuprzejme — mruknął Tasslehoff. — Może
jednak nie pójdę im się przedstawić.
—Całe szczęście, że to nie gobliny słyszałeś — stwierdził
rycerz. Obejrzał się przez ramię. — Myślisz, że ich
zatrzyma-
liśmy?
Rycerz nosił zbroję Rycerza Korony. Tas początkowo wziął
go za starego człowieka, bo mężczyzna miał całkiem siwe
włosy, ale po chwili obserwacji kender uświadomił sobie, że
nieznajomy jest dużo młodszy, niż się wydawało na pierwszy

93
rzut oka. To oczy tak go postarzały — wyzierały z nich
smutek
i zmęczenie, których nie powinno się widzieć u tak młodej osoby.
— Chwilowo ich zatrzymaliśmy — stwierdził mag. Siadł
pod drzewem, nie wypuszczając laski z objęć.
Nie mogło być mowy o pomyłce, to była laska Raistlina.
Tasslehoff znał dobrze ten magiczny przedmiot zwieńczony
złotą smoczą łapą z kryształową kulą w szponach. Pamiętał, ile
razy wyciągał rękę, żeby jej dotknąć, i za każdym razem obry-
wał po łapach.
— I wiele razy widziałem, jak Raistlin w ten sam sposób
ją trzymał — szepnął do siebie Tas. — Ale ten mag z pewno-
ścią nie jest Raistlinem. Może ukradł mu laskę. Jeśli tak, Raist-
lin będzie chciał wiedzieć, kim jest ten złodziej.
Tas słuchał uważnie każdym swoim uchem, jak powiadało
stare kenderskie przysłowie.
—Nasi wrogowie czują teraz zdrowy respekt przed twoim
mieczem i moją magią— mówił czarodziej. — Niestety,
jesz-
cze bardziej gobliny obawiają się swoich wodzów. Baty
wkrót-
ce ich przekonają do ścigania nas.
—Upłynie trochę czasu, zanim się przegrupują. — Rycerz
usiadł pod drzewem. Wziął garść mokrych igieł
sosnowych
i zaczął ścierać krew ze swojego miecza. — Wystarczająco
du-
żo, byśmy mogli odpocząć, a potem spróbować wrócić do
na-
szej kompanii. Albo żeby ona nas odnalazła. Na pewno już
nas
szukają.
—Szukają ciebie, Humo — stwierdził mag z krzywym u-
śmiechem. Oparł się o pień drzewa i zamknął zmęczone
oczy.
— Mnie nie będą szukać zbyt dokładnie.
Rycerza najwyraźniej zaniepokoiła ta uwaga. Z poważną
miną skupił się na czyszczeniu broni, zawzięcie trąc upartą
plamę.
—Musisz ich zrozumieć, Magiusie...
—Huma — powtórzył Tas. — Magius... — Przyjrzał się
obu mężczyznom, mrugając oczami ze zdumienia. Potem
spoj-
rzał na urządzenie do podróżowania w czasie. — Myślisz,
że...

94
—Rozumiem ich całkiem dobrze, Humo — odparł Ma-
gius. — Przeciętny Rycerz Solamnijski to ciemny,
przesądny
kretyn, który wierzy we wszystkie straszne opowieści o
czaro-
dziejach, jakimi straszyła go w dzieciństwie niańka, żeby
sie-
dział cicho w nocy, na skutek czego spodziewa się po mnie,
że
zacznę skakać nago po obozowisku, bełkocząc, bredząc i
zmie-
niając rycerzy w traszki za jednym machnięciem laski. Co
nie
oznacza, że bym tego nie potrafił — dokończył Magius z
unie-
sioną brwią i zaraźliwym uśmieszkiem na twarzy. — I nie
myśl sobie, że nie brałem tego pod uwagę. Spędzenie
pięciu
minut w postaci traszki byłoby miłą odmianą dla
większości
z nich. W najgorszym przypadku poszerzyłoby im
horyzonty.
—Chyba nie chciałbym żyć jako traszka — stwierdził
Huma.
—Ty jeden jesteś inny, mój przyjacielu — powiedział ła-
godniejszym tonem Magius. Wyciągnął rękę i dotknął nad-
garstka rycerza. — Ty się nie boisz nowych pomysłów.
Nie
obawiasz się tego, czego nie rozumiesz. Nawet jako
dziecko
nie obawiałeś się zostać moim przyjacielem.
—Nauczysz ich być lepszego zdania o czarodziejach, Ma-
giusie — rzekł Huma, kładąc dłoń na dłoni przyjaciela. —
Na-
uczysz ich patrzenia z szacunkiem na magię i tych, którzy
nią
władają.
—Nie zrobię tego — oznajmił chłodno Magius — bo
w rzeczywistości wcale mnie nie obchodzi, co oni o mnie
my-
ślą. Jeśli ktokolwiek może zmienić ich przestarzałe,
staromod-
ne i staroświeckie poglądy, to ty. I lepiej zrób to szybko,
Humo
—dodał, porzucając żartobliwy ton i mówiąc całkiem serio.
—Królowa Ciemności rośnie w siłę z każdym dniem. Groma-
dzi potężne armie. Niezliczone tysiące złych istot zbierają się
wokół jej sztandaru. Te gobliny nigdy nie odważyłyby się na-
paść na oddział rycerzy, ale widziałeś, z jaką zaciętością zaata-
kowały dziś rano. Zaczynam sądzić, że to nie bata się boją, ale
gniewu Królowej Ciemności w razie niepowodzenia.
— Ona poniesie klęskę. Musi ją ponieść, Magiusie — po-
wiedział Huma. — Królową i jej złe smoki trzeba wypędzić

95
z tego świata, przegnać z powrotem do Otchłani. Jeśli jej nie
pokonamy, będziemy egzystować jak te żałosne gobliny, do
końca życia żyjąc w strachu. — Huma westchnął, kręcąc gło-
wą. — Choć muszę przyznać, drogi przyjacielu, że nie wiem,
jak to możliwe. Ilość jej sług jest niezliczona, ich potęga
ogromna...
— Ale pokonacie ją! — zawołał Tas, nie mogąc już dłużej
się powstrzymać. Wyrwał się z kurczowego uścisku Zgady-
wanki, wstał i wyskoczył spod sosen.
Huma zerwał się na równe nogi, dobywając miecza jednym
szybkim ruchem. Magius wyciągnął przed siebie laskę z krysz-
tałem w smoczej łapie, wymierzył ją w kendera i zaczął wyma-
wiać słowa, w których, po ich niesamowitym brzmieniu, Tas
poznał magiczne zaklęcie.
Wiedząc, że może nie mieć wiele czasu, zanim zostanie
zmieniony w traszkę, Tasslehoff przyspieszył rozmowę.
— Zgromadzicie armię bohaterów i będziecie walczyć
z Królową Ciemności, i choć zginiesz, Humo, i ty też, Magiu-
sie — tak przy okazji, bardzo mi przykro z tego powodu —
rzeczywiście odeślecie wszystkie złe smoki z powrotem do
— o rety....
Kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie z tym „o rety".
Dwie ogromne, owłosione i cuchnące goblinowe łapska po-
chwyciły Zgadywankę, a drugi żółtoskóry, zaśliniony goblin
złapał Tasslehoffa.
Zanim kender zdążył wyciągnąć nóż, a Zgadywanka zro-
bić wdech, z laski czarodzieja strzeliła oślepiająca błyskawica
i trafiła goblina, który trzymał gnoma. Huma przeszył swym
mieczem stwora, który usiłował uprowadzić Tasa.
— Nadchodzi więcej goblinów — powiedział srogim gło-
sem rycerz. — Lepiej bierz nogi za pas, kenderze.
Spośród drzew dobiegał tupot płaskich stóp goblinów, któ-
re wyły paskudnie i gardłowymi głosami obiecywały śmierć.
Huma i Magius stali zwróceni do siebie plecami, Huma z wy-
ciągniętym mieczem, Magius z laską w rękach.
— Nie martwcie się! — krzyknął Tasslehoff. — Mam nóż.

96
Nazywa się Zabójca Królików. — Otworzył torbę i zaczął
przetrząsać jej zawartość. — Tak go nazwał Caramon. Nie
znacie go...
— Oszalałeś? — wrzasnął Zgadywanka głosem
podobnym
do dźwięku południowego gwizdka wewnątrz Góry Nieważ-
ne, tego, który nigdy, pod żadnym pozorem nie odzywa się
w południe.
Czyjaś ręka spoczęła na ramieniu Tasslehoffa. Jakiś głos
szepnął mu do ucha: „Nie teraz. Jeszcze nie pora".
— Co proszę? — Tasslehoff odwrócił się, by zobaczyć,
kto mówi.
I nadal się odwracał. I odwracał.
Potem on znieruchomiał, a obracał się świat i wszystko
stało się masą wirujących barw, i kender już nie wiedział, czy
jest do góry nogami, czy głową, a Zgadywanka wrzeszczał
u jego boku, a potem zrobiło się bardzo, bardzo ciemno.
Pośrodku tej ciemności, obracania się i wrzasków Tassle-
hoffowi wpadła do głowy jedna myśl, jedna ważna myśl, myśl
tak ważna, że uczepił jej się z całej siły swojego umysłu.
— Znalazłem przeszłość...
8
Nadejście boga
Na równinach solamnijskich padał deszcz. Padał bez prze-
rwy, odkąd Solamnijscy Rycerze ponieśli druzgocącą klęskę
z rąk wojsk Miny pod Solanthus. Po zdobyciu miasta Mina
ostrzegła niedobitków rycerzy, że następnie zamierza podbić
Sanction. Kazała im także zastanowić się nad potęgą Jedynego
Boga, który był odpowiedzialny za klęskę Solamnijczyków.
Kiedy już to zrobiła, pozwoliła im bezpiecznie odjechać, by
głosili słowo Jedynego Boga.
Rycerze nie mieli innego wyboru, jak z posępnymi mina-
mi wykonać rozkaz swego pogromcy. Jechali całymi dniami
w deszczu, zmierzając do posiadłości lorda Ulricha, położonej
mniej więcej pięćdziesiąt mil na wschód od Solanthus. Deszcz
był chłodny i przedostawał się wszędzie. Rycerze i nędzne
resztki ich wojska byli przemoczeni do suchej nitki, zabłoceni
i dygotali z zimna. Ranni, których wieźli z sobą, wkrótce do-
stali gorączki i wielu z nich zmarło.
Lord Nigel, Rycerz Korony, był jednym z nich. Pogrzeba-
no go pod kamiennym kurhanem w nadziei, że w przyszłości
jego krewni będą mogli wydobyć ciało i złożyć je z odpowied-
nią ceremonią w rodowej krypcie. Pomagając przykrywać zwło-
ki ciężkimi kamieniami, Gerard nie mógł się powstrzymać od
myśli o tym, czy dusza lorda Nigela dołączyła do armii, któ-
ra pokonała Rycerzy Solamnijskich — do armii umarłych. Za
życia lord Nigel przelałby ostatnią kroplę krwi, zanim zdra-

98
dziłby zakon rycerski. Po śmierci mógł się stać ich nieprzy-
jacielem.
Gerard widział dusze innych Rycerzy Solamnijskich, które
płynęły ze straszliwą falą przypływu rzeki dusz. Domyślał się,
że umarli nie mieli wyboru, byli rekrutami zmuszonymi siłą do
służby. Tylko komu, lub czemu, służyli? Tej dziewczynie, Mi-
nie? Albo komuś, lub czemuś, potężniejszemu?
Dwór lorda Ulricha wzniesiono według prostego projektu.
Dom zbudowany z kamienia wydobytego z ziemi, na której
stał, charakteryzował się solidną masywna bryłą i miał kwa-
dratowe wieże oraz grube mury. Lord Ulrich wysłał giermka
przodem, by zawiadomił jaśnie panią o ich przybyciu, tak że
kiedy przybyli, w kominkach trzaskał ogień, posadzki były
wysypane świeżą trzciną, a na stołach czekał gorący chleb
i grzane wino z korzeniami. Rycerze posilili się i napili,
ogrzali
i wysuszyli odzienie. Następnie zebrali się na naradzie, by
spróbować ustalić, co robić dalej.
Ich pierwsze posunięcie było oczywiste — wysłali posłań-
ców, by czym prędzej ostrzec mieszkańców Sanction, że ryce-
rze z Neraki zajęli Solanthus i grożą, że następnie wyruszą na
ich miasto. Przed utratą Solanthus rycerze śmialiby się z takie-
go pomysłu. Czarni Rycerze z Neraki bezskutecznie oblegali
Solanthus od miesięcy. Rycerze Solamnijscy dopilnowali, że-
by port był otwarty, a zaopatrzenie docierało do miasta, tak
więc, choć oblężonym mieszczanom nie żyło się dobrze,'nie
umierali również z głodu. Solamnijczycy raz omal nie przeła-
mali oblężenia, ale zostali zmuszeni do odwrotu przez dziwny
wypadek. Oblężenie się przeciągało, równowaga nadal była
nienaruszona i żadna ze stron nie zdobywała przewagi nad
drugą.
To było jednak, zanim Solanthus zostało zdobyte przez ar-
mię dusz umarłych, żywe smoki, dziewczynę imieniem Mina
i Jedynego Boga.
Często mówiono o tym wszystkim w dyskusjach i sporach,
które rozlegały się w wielkiej sali dworu. Na szarych, kamien-
nych ścianach tego ogromnego, prostokątnego pomieszczenia

99
wisiało kilka wspaniałych gobelinów, przedstawiających sce-
ny ilustrujące teksty z Reguły. Światło dawały grube świe-
ce z pszczelego wosku. Nie starczyło krzeseł dla wszystkich,
więc rycerze stali zgromadzeni wokół swoich przywódców,
którzy zasiadali za wielkim, bogato rzeźbionym drewnianym
stołem.
Każdy rycerz miał prawo zabrać głos. Lord Tasgall, Pan
Róży i przewodniczący Rady Rycerzy, wysłuchał wszystkich
w cierpliwym milczeniu — także Odili, której przemowa była
niezmiernie przykra do wysłuchania.
— Zostaliśmy pokonani przez boga — oznajmiła kobieta
rycerzom, którzy kręcili się, mruczeli pod nosem i posyłali so-
bie nawzajem niepewne spojrzenia. — Jaka inna moc na Kryn-
nie potrafiłaby rzucić do walki z nami dusze umarłych?
-*- Nekromanci — zasugerował lord Ulrich.
— Nekromanci wskrzeszają ciała zmarłych — stwierdziła
Odila. — Wyciągają z ziemi szkielety, by walczyły z żyjący-
mi. Nigdy nie mieli władzy nad duszami umarłych.
Inni rycerze byli posępni, przemoczeni i w złych nastro-
jach. Wyglądali na pokonanych i tak też się czuli. W odróżnie-
niu od nich Odila była pełna wigoru i uniesienia. Jej mokre,
czarne włosy lśniły w blasku kominka, a oczy błyszczały, gdy
mówiła o bogu.
—A co z rycerzami śmierci, takimi jak lord Soth? — pytał
lord Ulrich. Pucołowaty rycerz sporo stracił na wadze w
czasie
tej długiej, posępnej podróży. Wokół ust zwisały mu fałdy
skó-
ry. Jego zwykle pogodna twarz posmutniała, a błyszczące
oczy
przygasły.
—Dowodzisz, że mam rację, panie — odparła ze spo-
kojem Odila. — Sotha przeklęli bogowie. Tylko bóg ma
ta-
ką moc. A ten bóg jest potężny. — Uniosła głos, aby prze-
krzyczeć gniewne okrzyki i oskarżenia. — Widzieliście to
na
własne oczy! Jaka inna siła potrafiłaby stworzyć legiony
dusz
i pozyskać lojalność smoków? Sami je widzieliście!
Widzieliś-
cie je na murach Solanthus — czerwone i białe, czarne,
zielone
i niebieskie. Nie przybyły tam w służbie Beryl. Nie
przybyły

100
w służbie Malys ani innego smoczego zwierzchnika. One słu-
żyły Minie. A Mina służy Jedynemu Bogu.
Słowa Odili zagłuszyły szydercze gwizdy i wrzaski, lecz
znaczyło to tylko, że trafiła w słaby punkt ich zbroi. Nikt nie
mógł zaprzeczyć choćby jednemu jej słowu.
Lord Tasgall, starszy rycerz, siwiejący, wyprostowany,
o srogiej twarzy i groźnej posturze, raz za razem nawoływał
do zachowania porządku i uderzał rękojeścią miecza w stół.
Wreszcie porządek został przywrócony. Rycerz popatrzył na
Odilę, która dumnie odrzuciła do tyłu głowę z dwoma gruby-
mi, czarnymi warkoczami i stała z rumieńcem na twarzy.
—Co proponujesz? — zaczął, a kiedy jeden z rycerzy
syknął, dostojnik uciszył go wściekłym spojrzeniem.
—Jesteśmy ludźmi wierzącymi — powiedziała Odila. —
Zawsze byliśmy wierzący. Uważam, że ten bóg usiłuje do
nas
przemówić i że powinniśmy go posłuchać...
Rycerze wydawali gniewne pomruki. Niektórzy wygrażali
nawet pięściami.
—Bóg, który przynosi śmierć! — zawołał jeden, który
stracił brata w bitwie.
—A co ze starymi bogami? — odkrzyknęła Odila. — Oni
zrzucili na Krynn ognistą górę!
Niektórzy rycerze umilkli, pozbawieni dalszych argumen-
tów. Inni nadal pomstowali i dawali wyraz swej złości.
— Wielu Solamnijczyków straciło wiarę po Kataklizmie
— dokończyła Odila. — Twierdzili, że bogowie nas opuścili.
Potem, w czasie Wojny Lancy dowiedzieliśmy się, że to my
ich opuściliśmy. A po Wojnie Chaosu, gdy przebudziliśmy się
w świecie bez bogów, znów zakrzyknęliśmy, że nas porzucili.
Może znów się mylimy. Może Mina jest drugą Goldmoon, któ-
ra niesie nam prawdę. Skąd mamy wiedzieć, póki tego nie zba-
damy, nie spytamy o to?
Rzeczywiście, skąd? Gerard zadawał sobie to pytanie i w je-
go umyśle zaczęło kiełkować ziarno planu. Nie mógł nie po-
dziwiać Odili, chociaż miał ochotę chwycić ją za ramiona i tak
nią potrząsnąć, aż zadzwoni zębami. Tylko ona miała dość od-

101
wagi, żeby powiedzieć na głos to, co trzeba było powiedzieć.
Szkoda tylko, że nie miała dość taktu, by to zrobić, nie wy-
wołując bijatyki.
W sali wybuchło zamieszanie, ludzie stawali po jednej lub
drugiej stronie, a lord Tasgall walił rękojeścią miecza w stół z ta-
ką siłą, że z drewnianego blatu leciały drzazgi. Spór ciągnął się
do późna w nocy i wreszcie przedstawiono pod rozwagę dwie
propozycje. Mała, lecz głośna grupa chciała pojechać do Er-
goth, gdzie rycerze nadal panowali niepodzielnie, aby tam lizać
rany i odbudować siły. Wielu odnosiło się przychylnie do tego
pomysłu, dopóki ktoś ponuro nie zauważył, że jeśli Sanction
padnie, mogą gromadzić siły od tej chwili do końca
wieczności
i nigdy nie będą dość silni, by odebrać wszystko to, co stracili.
Zgodnie z drugą propozycją mieli wyruszyć do Sanction
i zasilić szeregi rycerzy już broniących tego spornego miasta.
Mniejszość jednak była przeciwna, mówiąc: „Skąd w ogóle
mamy wiedzieć, że nieprzyjaciel zamierza pójść na Sanction?
Dlaczego ta dziewczyna miałaby zdradzać swoje plany? To
sztuczka, podstęp". I tak się długo spierali. Nikt nawet nie
wspomniał o Jedynym Bogu.
Sama rada była podzielona. Lord Ulrich był za tym, by po-
jechać do Sanction. Lord Siegfried, który zastąpił w radzie nie-
żyjącego lorda Nigela, pochodził z Ergoth i twierdził, że ryce-
rze lepiej zrobią, jeśli się wycofają.
Gerard spojrzał na stojącą obok Odilę. Kobieta była zamy-
ślona i bardzo cicha; oczy miała ciemne i posępne. Najwyraź-
niej skończyły jej się argumenty. Gerard powinien zdawać so-
bie sprawę, że milczenie w przypadku tej wygadanej, młodej
kobiety nie zapowiada niczego dobrego. Był jednak zbyt zajęty
własnymi rozważaniami i planami, żeby poświęcić jej więcej
uwagi. Zastanawiał się jedynie, co w ogóle chciała osiągnąć.
Kiedy znów się obejrzał, żeby ją spytać, czy nie chciałaby
cze-
goś zjeść, już jej tam nie było.
Lord Tasgall wstał. Oznajmił, że rada rozważy obie pro-
pozycje. Trzech rycerzy wyszło przedyskutować tę kwestię na
osobności.

102
Sądząc, że jego plan działań może im pomóc w podjęciu
decyzji, Gerard opuścił towarzyszy, którzy wciąż się sprzecza-
li, i poszedł poszukać naczelników zakonów. Zastał ich w po-
mieszczeniu będącym niegdyś kaplicą poświęconą Kiri-Joli-
thowi, jednemu ze starych bogów, którego Rycerze Solamnij-
scy darzyli wielką czcią.
Przy drzwiach trzymali straż ludzie w służbie lorda Ulri-
cha. Gerard powiedział im, że ma ważną sprawę do przedsta-
wienia radzie, a potem, ponieważ stał od wielu godzin, z ulgą
siadł na ławie przed kaplicą, by zaczekać, aż naczelnicy zako-
nów znajdą dla niego chwilę. Podczas oczekiwania przyjrzał
się raz jeszcze swojemu planowi, szukając w nim jakiejś wady.
Nie mógł znaleźć żadnej. Pewny siebie i podniecony mężczy-
zna czekał niecierpliwie, aż rycerze go wezwą.
Wreszcie przyszedł do niego strażnik i powiedział, że do-
stojnicy chcą go widzieć. Kiedy Gerard wszedł do starej kapli-
cy, uświadomił sobie, że rada już podjęła decyzję. Po uśmie-
chu lorda Ulricha domyślał się, że postanowiono ruszyć do
Sanction.
Gerard musiał zaczekać jeszcze chwilę, gdy lord Siegfried
konferował ściszonym głosem z lordem Tasgallem. Młodszy
rycerz rozejrzał się z ciekawością po starej kaplicy. Ściany
były z grubo ciosanego kamienia, a pośrodku stały drewniane
ławy, wypolerowane na gładko przez lata używania. Świąty-
nia miała niewielkie rozmiary, gdyż była to prywatna kaplica,
przeznaczona do użytku rodziny i służby. W głębi niej stał
ołtarz. Gerard ledwo dostrzegał wyrzeźbiony na nim symbol
Kiri-Jolitha — głowę bawołu.
Starał się wyobrazić sobie, jak ta kaplica mogła wyglądać
wiele lat temu, kiedy dostojny rycerz ze swoją panią małżonką
i ich dziećmi, świtą i służbą przychodził tu oddawać cześć
swemu bogu. Pod sufitem wisiały barwne chorągwie. Kapłan
— zapewne surowy typ wojownika — zajmowałby miejsce
w głębi kaplicy, przygotowując się do czytania z Reguły lub
cytując jakąś przypowieść z życia Vinasa Solamnusa, założy-
ciela zakonu rycerskiego. W kaplicy wyczuwałoby się obec-

103
ność boga. Jego lud czerpałby otuchę z tej obecności i wró-
ciłby do swojego codziennego życia wzmocniony i odno-
wiony.
Jego obecności brakowało teraz, kiedy była tak bardzo po-
trzebna.
—Wysłuchamy cię teraz, sir Gerardzie — powiedział lord
Tasgall z cieniem niecierpliwości w głosie i Gerard
uświado-
mił sobie z zaskoczeniem, że zwracano się do niego już po
raz drugi.
—Proszę o wybaczenie, czcigodni panowie — powiedział
rycerz, składając ukłon.
Zachęcony, by podejść i przemówić, uczynił tak i przed-
stawił pokrótce swój zamysł. Trzej rycerze słuchali w mil-
czeniu, nie zdradzając swoich uczuć. Na zakończenie Gerard
stwierdził:
—Mógłbym dostarczyć wam odpowiedzi na przynajmniej
jedno pytanie, czcigodni panowie — czy ta Mina
rzeczywiście
zamierza wyruszyć na Sanction, czy może był to podstęp,
ma-
jący odciągnąć naszą uwagę od jej prawdziwego celu. Jeśli
prawdąjest to ostatnie, może uda mi się ustalić, co to za
cel.
—Ryzyko, jakiego się podejmujesz, jest wielkie — za-
uważył lord Siegfried, marszcząc brwi.
—„Im większe ryzyko, tym większa chwała" — zacyto-
wał lord Ulrich z uśmiechem.
—Chciałbym, aby tak było, panie — rzekł Gerard, wzru-
szając ramionami — ale po prawdzie nie będzie mi groziło
tak wielkie niebezpieczeństwo. Widzicie, Czarni Rycerze
mnie
znają. Nie będą mieli powodu, by wątpić w moją
opowieść.
—Nie pochwalam korzystania z usług szpiegów — stwier-
dził lord Siegfried — a tym bardziej tego, by jeden z naszych
ry-
cerzy wystąpił w tak nikczemnej roli. Reguła tego
zabrania.
—Reguła zabrania wielu rzeczy — rzekł sucho lord Tas-
gall. — Ja jednak staram się przekładać zdrowy rozsądek
nad
zasady, które stworzono w odległej przeszłości. Nie
rozkazuję
ci tego, sir Gerardzie, ale skoro zgłaszasz się na
ochotnika...
—Tak, czcigodny panie — powiedział z zapałem Gerard.

104
—...uważam, że możesz nam się niezmiernie przydać.
Rada postanowiła, że rycerze pojadą udzielić wsparcia
Sanc-
tion. Jestem przekonany, że Mina naprawdę zamierza
zaata-
kować, toteż nie wolno nam zwlekać. Jednakże bardzo bym
się
ucieszył, gdybym otrzymał potwierdzenie tej informacji i
po-
znał wszelkie plany Miny dotyczące zdobycia miasta.
Nawet
mając smoki, trudno jej będzie tego dokonać, bo jest tam
wiele
podziemnych umocnień, gdzie wojsko może się schronić
przed
atakiem.
—Poza tym, jej armie mogą być podatne na smoczy strach
— stwierdził lord Ulrich. — Mina może posłużyć się
przeciw-
ko nam smokami, lecz będzie bezradnie patrzyć, jak jej
wojsko
ucieka w popłochu z pola walki.
„Umarli nie uciekną w popłochu" — pomyślał Gerard, lecz
zachował tę uwagę dla siebie. Po posępnych minach rycerzy
domyślał się, że rozumieją to równie dobrze jak on.
— Powodzenia, sir Gerardzie — powiedział lord Tasgall,
wstając, by uścisnąć mu rękę.
Lord Ulrich również serdecznie uścisnął mu dłoń. Lord
Siegfried był oschły, surowy i wyraźnie nie pochwalał po-
mysłu młodego rycerza, ale nie stawiał dalszych przeszkód
i nawet życzył Gerardowi szczęścia, chociaż nie podał mu ręki.
— Nikomu nie powiemy o tym planie, panowie — rzekł
lord Tasgall, patrząc na pozostałych.
Kiedy wyrazili zgodę, Gerard miał już się oddalić, lecz
nagle wszedł służący i powiedział, że przybył posłaniec z pilną
wiadomością.
Ponieważ mogło to mieć znaczenie dla misji Gerarda, lord
Tasgall dał rycerzowi znak, aby pozostał. Wszedł posłaniec.
Gerard z przerażeniem poznał młodego giermka z domu lor-
da Warrena, dowódcy warowni Rycerzy Solamnijskich, która
strzegła Solące, miejsca, gdzie Gerard ostatnio stacjonował.
Rycerz znieruchomiał, przeczuwając złe wiadomości. Młodzie-
niec był zabłocony, jego ubranie nosiło ślady znojów podróży.
Podszedł naprzód i stanął przed lordem Tasgallem. Skłoniwszy
się, podał mu zapieczętowany pokrowiec ze zwojem.

105
Dostojnik otworzył tubę, wyjął pergamin i zaczął czytać.
Wyraz jego twarzy zmienił się znacząco, brwi podjechały do
góry. Mężczyzna podniósł głowę w zdumieniu.
—Czy wiesz, co jest w tym liście? — spytał lord Tasgall.
—Tak, panie — odparł giermek. — Na wypadek, gdyby
zwój zaginął, powierzyłem jego treść pamięci, aby ją ci po-
wtórzyć.
—Zatem zrób to — polecił lord Tasgall, opierając się
o stół. — Chcę, by to usłyszeli ci panowie. Sam chcę
usłyszeć
— dodał półgłosem — bo ledwo wierzę w to, co przed
chwilą
przeczytałem.
—Czcigodni panowie — zaczął giermek, odwracając się
twarzą do nich — trzy tygodnie temu smoczyca Beryl
rozpo-
częła atak na państwo elfów Qualinesti.
Rycerze pokiwali głowami. Żaden nie był zdziwiony. Od
dawna spodziewano się tej napaści. Posłaniec przerwał, by za-
czerpnąć tchu i zastanowić się, co powiedzieć dalej. Gerard,
nie mogąc się już doczekać wieści o swoich przyjaciołach
w Qualinesti, zmuszony był zacisnąć pięści, by nie wydrzeć in-
formacji młodemu człowiekowi z gardła.
— Czcigodny pan Warren z żalem zawiadamia, że Quali-
nost został całkowicie zniszczony podczas ataku. Jeśli wierzyć
otrzymanym doniesieniom, miasto znikło z powierzchni An-
salonu. Qualinost spoczywa na dnie olbrzymiego zbiornika
wodnego.
Rycerze stali w osłupieniu.
—Ginące elfy zdołały zabrać z sobą swego wroga. Smo-
cza zwierzchniczka Beryl nie żyje.
—Wspaniałe wieści! — powiedział lord Ulrich.
—Może jakiś bóg jednak istnieje — stwierdził lord Sieg-
fried, pozwalając sobie na słaby żart, z którego nikt się nie
śmiał.
Gerard przebył pokój jednym skokiem. Chwyciwszy wy-
straszonego posłańca za kołnierz, niemal go podniósł.
— Co z elfami, do jasnej cholery? Królowa Matka, młody
król? Co z nimi? Co się z nimi stało?

106
— Proszę, panie! — wykrzyknął wstrząśnięty posłaniec.
Gerard wypuścił zasapanego giermka.
—Proszę o wybaczenie ciebie i was, czcigodni panowie —
rzekł, ściszając głos — ale, jak wam wiadomo, ostatnio
prze-
bywałem w Qualinesti i darzę te osoby głębokim
uczuciem.
—Oczywiście, rozumiemy, sir Gerardzie — rzekł lord Tas-
gall. — Jakie przynosisz wieści o królu i królewskiej
rodzinie?
—Zdaniem niedobitków, którzy zdołali dotrzeć do Solą-
ce, Królowa Matka zginęła w bitwie ze smoczycą —
powie-
dział posłaniec, przyglądając się Gerardowi nieufnie i trzy-
mając się od niego z dala. — Uznano ją za bohaterkę. Król
po-
dobno wydostał się bezpiecznie i dołączył do reszty swego
ludu, który uciekł przed gniewem smoka.
—Przynajmniej teraz, kiedy smoczycą zginęła, elfy mogą
wrócić do Qualinesti — rzekł z ciężkim sercem Gerard.
—Obawiam się, że tak nie jest, panie — odparł z żalem
posłaniec. — Co prawda smoczycą nie żyje, a jej armie się
roz-
proszyły, wkrótce potem przybył jednak nowy dowódca,
by
przejąć kontrolę. To rycerz z Neraki, który twierdzi, że był
obecny podczas ataku na Solanthus. Zebrał resztki wojsk
Beryl
i zajął Qualinesti. Pod jego sztandarem gromadzą się
tysiące,
bo obiecał majątek i darmową ziemię każdemu, kto się do
nie-
go przyłączy.
—Co z Solące? — spytał z niepokojem lord Tasgall.
—Chwilowo jesteśmy bezpieczni. Haven jest wolne. Woj-
ska Beryl, które kontrolowały miasto, opuściły stanowiska i
uda-
ły się na południe, żeby wziąć udział w plądrowaniu
królestwa
elfów. Mój pan uważa jednak, że kiedy ten lord Samuval,
jak
każe się nazywać, umocni swoją władzę w Qualinesti,
zwróci
oczy na Abanasinię. Dlatego też mój pan prosi o
wsparcie...
Posłaniec umilkł, przenosząc spojrzenie od jednego dostoj-
nika zakonu do drugiego. Żaden nie spojrzał błagającemu mło-
dzieńcowi w oczy. Popatrzyli na siebie, a potem odwrócili
wzrok. Nie było posiłków do wysłania.
Gerard był tak wstrząśnięty, że nie poznał od razu imienia
Samuval i nie skojarzył go z mężczyzną, który eskortował go

107
przez obóz Miny. Przypomniał sobie o tym dopiero w drodze
do Solanthus. Teraz mógł myśleć wyłącznie o Lauranie, która
zginęła w bitwie z wielką smoczycą, oraz o swoim przyjacielu
i wrogu, dowódcy Czarnych Rycerzy, marszałku Medanie. To
prawda, że Solamnijczycy nigdy nie wspomną o nim ani nie
nazwą go bohaterem, ale Gerard domyślił się, że jeśli Laurana
zginęła, dzielny marszałek Medan poprzedził ją na drodze do
śmierci.
Gerard współczuł serdecznie młodemu królowi, który mu-
siał teraz prowadzić swój lud na wygnanie. Gilthas był zbyt
młody i niedoświadczony, by unieść taką odpowiedzialność.
Ale czy ktokolwiek, choćby nie wiem jak stary i doświadczo-
ny, podołałby temu zadaniu?
— Sir Gerardzie...
:— Słucham, czcigodny panie.

—Możesz odejść. Sugeruję, żebyś wyruszył dziś wieczo-


rem. W tym zamieszaniu nikomu nie przyjdzie do głowy,
by
pytać o twoje zniknięcie. Czy masz wszystko, czego ci
trzeba?
—Muszę umówić się z tym, kto będzie przekazywał wia-
domości ode mnie, panie. — Gerard nie mógł sobie
pozwolić
na luksus smutku. Miał nadzieję, że któregoś dnia będzie
miał
okazję pomścić umarłych. Ale tymczasem musiał się
postarać,
by do nich nie dołączyć. — Potem będę gotowy do
natychmia-
stowego wyjazdu.
—Mój giermek, Richard Kent, jest młody, ale rozsądny,
a do tego świetnie jeździ konno — powiedział lord
Tasgall. —
Mianuję go twoim posłańcem. Czy to cię zadowala?
—Tak, panie — powiedział Gerard.
Wezwano Richarda. Gerard widział go już wcześniej i mło-
dzieniec wywarł na nim dobre wrażenie. Wkrótce dwaj męż-
czyźni ustalili, gdzie Richard ma czekać na wiadomość od Ge-
rarda i jak będą się porozumiewać. Gerard oddał honory ryce-
rzom z rady, a następnie wyszedł.
Po wyjściu z kaplicy Kiri-Jolitha znalazł się na mokrym
podwórzu. Schylił głowę, żeby deszcz nie zalewał mu oczu.
Jego pierwszą myślą było poszukać Odili i sprawdzić, jak ko-

108
bieta się miewa. Następna, lepsza myśl przekonała go, żeby
zostawił ją w spokoju. Zacznie pytać o to, dokąd jedzie i co pla-
nuje, a on dostał rozkaz, żeby nikomu o tym nie mówić. Uznał,
że zamiast ją okłamywać, łatwiej będzie w ogóle z nianie roz-
mawiać.
Wybierając okrężną drogę, żeby przypadkiem nie wpaść na
nią lub kogokolwiek innego, poszedł zabrać rzeczy, których
będzie potrzebował. Nie wziął zbroi ani nawet swojego mie-
cza. Wszedł do kuchni, zapakował trochę jedzenia do sakwy
podróżnej i świsnął bukłak z wodą i grubą pelerynę, którą po-
wieszono przy ogniu, żeby wyschła. Okrycie było miejsca-
mi wciąż wilgotne i czuć je było mocno mokrą owcą, którą
upieczono w piecu, ale dla jego potrzeb nadawało się idealnie.
Ubrany tylko w koszulę i spodnie, owinął się peleryną i udał
się do stajni.
Czekała go długa podróż — długa, mokra i samotna.
9
Równiny Pyłu
Deszcze, które zalewały północne krańce Ansalonu i były
taką udręką dla Rycerzy Solamnijskich, byłyby mile widziane
na południu, gdzie elfy rozpoczynały właśnie podróż przez
Równiny Pyłu. Qualinesti zawsze wielbili słońce. Ich wieża
była Wieżą Słońca; ich król — Mówcą Słońca. Słoneczny
blask przepędzał ciemność i grozę nocy, dawał życie różom
i ciepło ich domom. Elfy kochały nawet to nowe słońce, które
pojawiło się po Wojnie Chaosu, bo chociaż jego światło
wyda-
wało się słabe, blade i czasami niezdrowe, nadal dawało życie
ich krainie.
Na Równinach Pyłu słońce nie dawało życia. Tu słońce
przynosiło śmierć.
Nigdy dotąd żaden elf nie przeklinał słońca. Teraz, zaled-
wie po kilku dniach wędrówki przez pustą, srogą krainę pod
obcym, palącym okiem słońca — okiem, które nie było już
blade i wyblakłe, lecz dzikie i bezlitosne niczym oko mściwej
bogini — elfy zaczęły nienawidzić słońca i z żalem je przekli-
nały, gdy co dnia wstawało, okrutne i mściwe.
Zrobiły wszystko, co mogły, by się przygotować do po-
dróży, ale nikt z nich, z wyjątkiem gońców, nie był wcześniej
tak daleko od ojczyzny i nie wiedział, czego oczekiwać. Nawet
gońcy, którzy utrzymywali kontakt z Alhaną Starbreeze z Sil-
vanesti, nigdy nie przekraczali Równin Pyłu. Ich szlaki prowa-
dziły na północ przez mokradła należące do smoczej
zwierzch-

no
niczki Onysablet. Gilthas nawet zastanawiał się, czyby nie
spróbować wędrówki tymi szlakami, ale prawie natychmiast
odrzucił ten pomysł. O ile jeden lub dwa elfy mogły się prze-
kraść przez moczary i pozostać niezauważonymi przez smo-
czycę lub złe stworzenia, które jej służyły, całe plemię nie
mogło ujść jej uwagi. Gońcy donosili, że w miarę tego, jak
smoczyca rozciągała swe wpływy na krainę, bagno stawało się
coraz mroczniejsze i groźniejsze, tak że ostatnio tylko nielicz-
ni, którzy się tam zapuścili, wracali żywi.
Elfi powstańcy — w większości Dzikie Elfy, które były
przyzwyczajone do spania pod gołym niebem — mieli lepsze
pojęcie o tym, co czeka ich lud. Chociaż żaden z nich nie za-
puścił się nigdy na pustynię, wiedzieli, że ich życie może zale-
żeć od zdolności do natychmiastowej ucieczki i zdawali sobie
sprawę, że lepiej nie obciążać się przedmiotami, które są
cenne
dla żywych, ale nie mają wartości dla umarłych.
Większość uchodźców miała dopiero odebrać tę bolesną
lekcję. Qualinesti uciekli z domów, odbyli niebezpieczną po-
dróż przez korytarze krasnoludów albo wędrowali nocą pod
osłoną drzew. Mimo to wielu udało się zabrać z sobą torby
i skrzynie pełne jedwabnych sukni, grubych wełnianych szat,
klejnotów i szkatułek na biżuterię, książek zawierających hi-
storie rodów, zabawek i lalek dla dzieci oraz wszelkiego rodza-
ju pamiątek rodzinnych. Przedmioty te kryły słodkie wspomnie-
nia ich przeszłości i symbolizowały nadzieję na przyszłość.
Idąc za radą żony, Gilthas starał się przekonać swój lud,
aby zostawił rodzinne pamiątki, klejnoty i kroniki rodów. Nale-
gał, aby każda osoba zabrała tyle wody, ile tylko mogła
unieść,
oraz dość jedzenia, by starczyło na tygodniową podróż. Jeśli
miało to znaczyć, że elfia panienka nie zdoła już udźwignąć
swych pantofelków do tańca, niech i tak będzie. Większość el-
fów uważała, że to niezmiernie surowy nakaz i bezustannie na-
rzekała. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zbudować nosze, które
będzie można ciągnąć za sobą, i wkrótce wiele elfów zaczęło
związywać gałęzie drzew, by transportować swój dobytek. Gil-
thas patrzył na to i potrząsał głową.

111
—Nie zmusisz ich, żeby porzucili swoje skarby, mój dro-
gi — powiedziała Lwica. — Nie próbuj, bo cię
znienawidzą.
—Ale oni nigdy nie przejdą przez pustynię żywi! — Gil-
thas pokazał jednego z elfich szlachciców, który zabrał z
sobą
większość rodowego majątku, łącznie z małym zegarem,
który
wybijał godziny. — Czyżby tego nie rozumieli?
—Nie — rzekła bez ogródek Lwica — ale zrozumieją.
Każdy musi sam podjąć decyzję, czy porzucić swoją prze-
szłość, czy umrzeć z nią, jak z kamieniem u szyi. Nawet
król
nie może zadecydować o tym za nich. — Wyciągnęła rękę
do
męża i nakryła dłonią jego dłoń. — Pamiętaj, Gilthasie, że

tacy, którzy będą woleli umrzeć. Musisz się na to przygo-
tować.
Gilthas myślał ojej słowach, wlokąc się przez smaganą wi-
chrem skalną równinę, która ciągnęła się po niebieski
horyzont
niczym srogie, bezlitosne i jałowe pomarańczowoczerwone
morze. Spoglądając wstecz na pustynię, która drgała w go-
rącym słońcu, widział swój lud pomału podążający za nim.
Zniekształcone przez bijące znad skał fale gorąca sylwetki wy-
dawały się falować w oczach, wydłużać się i oddalać, kiedy im
się przyglądał. Na tyłach kolumny Gilthas umieścił najsilniej-
sze elfy, żeby pomagały tym, którzy mieli trudności, a Dzikie
Elfy ustawił na skrzydłach, żeby trzymały straż.
Przez pierwszych kilka dni marszu obawiał się ataku ze
strony armii ludzi pustoszących Qualinesti, ale wkrótce po
wejściu na pustynię zdał sobie sprawę, że tu są bezpieczni —
bezpieczni, ponieważ nikt o zdrowych zmysłach nie marno-
wałby energii na ich ściganie. Jego wrogowie powiedzieliby:
„Niech pustynia ich zabije". I na to się zanosiło.
„Nie uda nam się" — uświadomił sobie Gilthas.
Elfy nie wiedziały, jak się odpowiednio ubrać na pustyni.
Zrzuciły ubrania z powodu upału i wiele doznało straszliwych
poparzeń od słońca. Nosze pełniły teraz użyteczną rolę — nie-
siono na nich tych, którzy byli zbyt ciężko poparzeni lub cho-
rzy, żeby iść. Gorąco wysysało resztki sił i energii, tak że wę-
drowcy powłóczyli nogami i szli ze zwieszonymi głowami.

112
Tak jak przewidziała Lwica, elfy zaczęły pozbywać się swej
przeszłości. Chociaż nie zostawiały śladów na skałach, historię
ich wędrówki można było wyczytać z porzuconych worków
i rozbitych skrzyń zrzuconych z noszy lub wypuszczonych ze
znużonych ramion.
Posuwały się naprzód powoli — rozpaczliwie powoli. We-
dług map będą musiały przebyć dwieście pięćdziesiąt mil pu-
styni, zanim dotrą do pozostałości starego Traktu Królewskie-
go, który prowadził do Silvanesti. Skoro pokonują dziennie
tylko kilka mil, zabraknie im wody i jedzenia na długo przed-
tem, zanim dotrą do połowy drogi. Gilthas słyszał, że na pusty-
ni są miejsca, w których można znaleźć wodę, ale nie zazna-
czono ich na mapie, a on nie miał pojęcia, gdzie ich szukać.
Liczył tylko na jedno, i ta właśnie nadzieja ośmieliła go do
wyruszenia w tę niebezpieczną wyprawę. Musi spróbować od-
naleźć Mieszkańców Równin, plemię zamieszkujące tę srogą,
pustynną krainę. Bez ich pomocy lud Qualinesti zginie.
Gilthas naiwnie sądził, że droga przez Równiny Pyłu bę-
dzie przypominać podróżowanie po innych częściach Ansalo-
nu, gdzie wioski i miasteczka na szlaku leżały oddalone od sie-
bie o dzień marszu. Powiedziano mu, że w miejscu zwanym
Duntol znajduje się osada Mieszkańców Równin. Według ma-
py Duntol leżało prosto na wschód od Thorbardinu. Elfy po-
dróżowały na wschód, idąc wprost w stronę wschodzącego
słońca, ale nie zauważyły śladu osady. Rozglądając się po
czerwonym skalnym pustkowiu, Gilthas sięgał wzrokiem na
mile w każdym kierunku i w żadnym z nich nie dostrzegał ni-
czego prócz dalszych skał.
Wędrowcy pili za dużo wody. Gilthas rozkazał więc, by
Dzikie Elfy zebrały manierki i wydzielały wodę. To samo zje-
dzeniem.
Na odebranie im cennej wody elfy zareagowały gnie-
wem i strachem. Niektóre stawiały opór, inne błagały ze łzami
w oczach. Gilthas musiał być surowy i srogi, a niektórzy, za-
miast przeklinać słońce, zaczęli złorzeczyć królowi. Szczęśli-
wym trafem dla Gilthasa — i był to jedyny uśmiech szczęścia

113
— prefekt Palthainon doznał tak ciężkich oparzeń słonecz-
nych, że był zbyt chory, by przysparzać więcej kłopotów.
— Kiedy woda się skończy, możemy upuszczać krwi ko-
niom i przez kilka dni ją pić — powiedziała Lwica.
— A co będzie, kiedy konie padną? — spytał.
Kobieta wzruszyła ramionami.
Następnego dnia zmarły dwie ofiary poparzenia słoneczne-
go. Elfy nie mogły ich pochować, bo żadne z narzędzi, jakie
posiadały, nie dały rady przebić litej skały. Na smaganej wia-
trem równinie nie mogły znaleźć kamieni, żeby przykryć zwło-
ki. W końcu zawinęły je w wełniane peleryny i za pomocą
sznurów spuściły ciała do głębokich rozpadlin w skale.
Nękany przez zawroty głowy od chodzenia w upalnym słoń-
cu Gilthas słuchał zawodzenia tych, którzy opłakiwali zmar-
łych. Zajrzał do szczeliny i niezbyt przytomnie pomyślał o tym,
jaki błogi chłód musi panować na jej dnie. Poczuł, że ktoś do-
tyka jego ramienia.
— Mamy towarzystwo — powiedziała Lwica, wskazując
na północ.
Gilthas ocienił oczy dłonią, próbując coś zobaczyć w ośle-
piającym blasku słońca. W oddali widział falujące w gorącym
powietrzu sylwetki trzech jeźdźców na koniach. Nie dostrzegał
żadnych szczegółów — były bezkształtnymi ciemnymi plama-
mi. Wbijał w nie wzrok, aż oczy zaczęły mu łzawić. Miał na-
dzieję, że jeźdźcy podjadą bliżej, ale tak się nie stało. Machał
rękami i krzyczał tak długo, aż całkiem zachrypł, lecz oni tylko
stali w miejscu.
Nie chcąc tracić więcej czasu, młody król rozkazał elfom
iść dalej.
—Teraz obserwatorzy się ruszyli — powiedziała Lwica.
—Ale nie w naszym kierunku — stwierdził Gilthas, do-
tkliwie rozczarowany.
Jeźdźcy jechali równolegle do elfów, czasami znikając im
z oczu wśród skał, ale zawsze pojawiając się ponownie. Poka-
zali się, dając elfom do zrozumienia, że ich obserwują. Niezna-
jomi nie sprawiali wrażenia groźnych, ale po cóż mieliby tacy

114
być. Jeśli uważali elfów za nieprzyjaciół, palące słońce było
jedyną bronią, jakiej potrzebowali.
Wreszcie Gilthas, mając w uszach płacz dzieci i jęki cho-
rych i konających, nie mógł już dłużej tego znieść.
— Idziesz rozmawiać z nimi — powiedziała Lwica głosem
schrypniętym od braku wody.
Mężczyzna pokiwał głową. W ustach miał zbyt sucho, żeby
marnować słowa.
— Jeśli to Mieszkańcy Równin, pamiętaj, że oni nie lubią
intruzów na swoim terytorium — ostrzegła go żona. — Mogą
cię zabić.
Znów skinął głową i wziąwszy ją za rękę, uniósł jej dłoń do
ust i pocałował. Zawrócił konia i pojechał na północ w stronę
nieznajomych jeźdźców. Lwica ogłosiła postój. Elfy usiadły na
rozpalonej skale. Niektóre przyglądały się, jak młody król od-
jeżdża, ale większość była zbyt zmęczona i przygnębiona, że-
by troszczyć się o to, co się dzieje z nim albo z nimi samymi.
Obcy jeźdźcy nie wyjechali galopem na spotkanie Giltha-
sowi, ale i nie oddalili się. Czekali, aż on zbliży się do nich.
Młody król nadal dostrzegał bardzo niewiele szczegółów i kie-
dy podjechał bliżej, zrozumiał dlaczego. Nieznajomi byli
spowici w białe szaty, które okrywały ich od stóp do głów,
chroniąc od słońca i upału. Widział także, że przy pasach mają

i
miecze.

Spod fałd tkaniny, którą owinęli głowy, spoglądały na

nie-

go ciemne, zmrużone przed słońcem oczy. Zimne i beznamięt-

ne, nie zdradzały, o czym myślą ci ludzie.


Jeden z jeźdźców wysunął się naprzód, dając do zrozumie-
nia, że jest przywódcą. Gilthas zauważył go, lecz cały czas
spoglądał na tego, który trzymał się lekko na uboczu. Był to
człowiek niezmiernie wysoki, górujący wzrostem nad pozo-
stałymi, i chociaż Gilthas nie znał przyczyny, instynkt podpo-
wiadał mu, że to on jest wodzem.
Jeździec na przedzie dobył miecza, wyciągnął go przed sie-
bie i wykrzyknął rozkaz.
Gilthas nie zrozumiał słów. Gest mówił sam za siebie, więc

115
się zatrzymał. Uniósł poparzone od słońca ręce, aby pokazać,
że nie ma broni.
— Bin 'on du 'auth — powiedział, starając się mówić wy-
raźnie mimo spękanych warg. — Bądźcie pozdrowieni.
Nieznajomy w odpowiedzi wyrzucił z siebie rój obcych
słów, które brzęczały wokół uszu króla. Wszystkie brzmiały
podobnie i żadne nie było zrozumiałe.
— Przykro mi — powiedział Gilthas, czerwieniąc się i prze-
chodząc na Wspólną Mowę — ale więcej waszego języka nie
znam. — Mówienie sprawiało mu ból. Gardło miał zdarte.
Machając mieczem, nieznajomy pognał konia i pogalo-
pował prosto na Gilthasa. Król nie ruszył się z miejsca. Nawet
nie drgnął. Koło jego ucha świsnął niegroźnie miecz. Obcy za-
wrócił, pogalopował z powrotem i zatrzymał konia, wzbijając
przy' tym chmurę piasku i dając popis swych umiejętności jeź-
dzieckich.
Miał zamiar coś powiedzieć, gdy wysoki człowiek uniósł
rękę rozkazującym gestem. Wyjechał naprzód i spojrzał na
Gilthasa z aprobatą.
—Jesteś odważny — rzekł we Wspólnej Mowie.
—Nie — odparł elf. — Jestem po prostu zbyt zmęczony,
żeby się ruszyć.
Wysoki mężczyzna zaśmiał się z tego, ale jego śmiech był
krótki i urywany. Gestem dał znać towarzyszowi, by schował
miecz, a potem zwrócił się ponownie do Gilthasa.
— Dlaczego elfy, które powinny mieszkać w swojej do-
statniej krainie, opuszczają tę krainę i najeżdżają naszą?
Gilthas uświadomił sobie, że bezwiednie wpatruje się w buk-
łak, który mężczyzna miał przy sobie, napęczniały i lśniący od
kropel zimnej wody. Oderwał od niego oczy i znów spojrzał na
nieznajomego.
—Nie najechaliśmy na wasze ziemie — powiedział, obli-
zując suche wargi. — Usiłujemy je przebyć. Zmierzamy
do
krainy naszych kuzynów, Silvanesti.
—Nie zamierzacie zamieszkać na Równinach Pyłu? —
spytał wysoki mężczyzna. Nie marnował słów; mówił tylko
ty-

116
le, ile było trzeba. Gilhas domyślał się, że ten człowiek nie ma
w zwyczaju marnować niczego dla nikogo. Dotyczyło to także
współczucia.
—Uwierz mi, nie zamierzamy — powiedział z przekona-
niem elf. — Jesteśmy ludem zielonych drzew i zimnej,
bystrej
wody. — Kiedy powiedział te słowa, ogarnęła go taka
tęsknota
za ojczyzną, że mógłby się rozpłakać. Nie miał jednak łez.
Wypaliło je słońce. — Musimy wrócić do naszych lasów,
ina-
czej umrzemy.
—Dlaczego uciekacie od swojej zielonej krainy i zimnej
wody? — spytał wysoki mężczyzna.
Gilthas zachwiał się w siodle. Musiał przerwać, bo
suchość
w gardle uniemożliwiała mu kontynuowanie rozmowy. Spró-
bował ponownie. Nie udało się. Z jego ust wydobył się ochryp-
ły szept.
— Smoczyca Beryl zaatakowała nasz kraj. Gad nie żyje,
ale nasza stolica, Qualinost, została zniszczona w bitwie. Wie-
le elfów, ludzi i krasnoludów poniosło śmierć w jej obro-
nie. Teraz w naszym kraju panoszą się Czarni Rycerze, którzy
chcieliby całkowicie nas wytępić. Nie mamy dość sił, by z ni-
mi walczyć, więc musimy...
Chwilę później Gilthas leżał na wznak na ziemi, patrząc
w nieruchome oko mściwego słońca. Wysoki mężczyzna otu-
lony szatami siedział wygodnie przy nim, podczas gdy jeden
z jego towarzyszy sączył w wargi elfa strużkę wody.
Wysoki mężczyzna potrząsnął głową.
— Nie wiem, co jest większe — odwaga elfów czy ich nie-
wiedza. Żeby podróżować w upale dnia bez odpowiedniego u-
brania... — Znów pokręcił głową.
Gilthas starał się usiąść. Mężczyzna, który go poił, prze-
wrócił go z powrotem na plecy.
— Jeśli się bardzo nie mylę — dokończył wysoki Miesz-
kaniec Równin —jesteś Gilthas, syn Lauralanthalasy i Tanisa
I Półelfa.
Gilthas wlepił w niego zdumione oczy.
— Skąd wiedziałeś?

117
— Jestem Wędrowiec — rzekł rosły mężczyzna — syn
Riverwinda i Goldmoon. To moi towarzysze. — Nie przedsta-
wił ich, najwyraźniej pozostawiając im decyzję, czy zechcą się
sami przedstawić, lecz nie wyglądało na to, aby mieli ochotę.
Widać nie byli rozmownymi ludźmi. — Pomożemy ci — do-
dał człowiek— choćby tylko dlatego, żebyście prędzej opuści-
li naszą ziemię.
Nie była to bardzo uprzejma propozycja, ale Gilthas
przyjął
to, co mu oferowano i był za to wdzięczny.
— Jeśli musisz wiedzieć — dokończył Wędrowiec — po-
winieneś podziękować za ocalenie mojej matce. Wysłała
mnie,
żebym was poszukał.
Gilthas zupełnie nic z tego nie rozumiał i mógł tylko przy-
puszczać, że Goldmoon miała wizję dotyczącą ich losu.
— Jak się ma... twoja matka? — spytał, delektując się
kroplami letniej wody, którą czuć było kozłem, lecz smako-
wała mu bardziej niż najlepsze wino.
— Umarła — rzekł Wędrowiec, patrząc w dal na równiny.
Gilhas był zaskoczony jego obojętnym tonem. Miał zamiar
wymamrotać jakieś słowa pocieszenia, lecz wysoki mężczyzna
mu przerwał.
— Przedwczorajszej nocy przyszedł do mnie duch mojej
matki i kazał mi się udać na południe. Nie wiedziałem dlacze-
go, a ona nie wyjaśniła. Sądziłem, że znajdę w podróży jej
ciało, bo powiedziała mi, że leży niepogrzebana, lecz jej duch
znikł, zanim mogła mi wyjaśnić, gdzie spoczywa.
Gilthas znów zaczął mamrotać słowa ubolewania, ale Wę-
drowiec nie zwracał na nie uwagi.
— Zamiast tego — rzekł cicho — znalazłem ciebie i twój
lud. Może ty wiesz, gdzie szukać mojej matki?
Zanim Gilthas zdążył odpowiedzieć, Wędrowiec ciągnął
dalej:
— Dowiedziałem się, że uciekła z Cytadeli przed atakiem
smoka, ale nikt nie wie, dokąd się udała. Powiedziano mi, że
była w szponach jakiegoś szaleństwa, może pomieszania zmy-
słów, jakiego dostają bardzo starzy ludzie. Nie wydawała mi

118
się szalona, kiedy widziałem jej ducha. Sprawiała wrażenie
więźnia.
Gilthas pomyślał sobie, że nawet jeśli Goldmoon nie była
obłąkana, to jej syn na pewno był wariatem — świadczyła
o tym jego mowa o duchach i niepochowanych ciałach. Nie-
mniej jednak wizja Wędrowca ocaliła im życie i Gilthas nie
mógł za bardzo jej zaprzeczać. Odpowiedział tylko, że nie ma
pojęcia, gdzie jest Goldmoon, ani czy żyje, czy jest martwa.
Serce mu się ściskało, bo pomyślał o własnej matce, które le-
żała niepogrzebana na dnie nowo powstałego jeziora. Ogarnęło
go ogromne znużenie i senność. Chciałby tu leżeć całymi dnia-
mi, czując w ustach smak zimnej wody. Musiał jednak myśleć
o swoich poddanych. Nie zważając na wszelkie upomnienia,
by nadal leżeć, Gilthas z trudem wstał.
— Próbujemy dotrzeć do Duntol — powiedział.
Wędrowiec wstał razem z nim.
—Jesteście za daleko na południe. W pobliżu znajdziecie
oazę. Tam twój lud będzie mógł odpocząć kilka dni i nabrać
sił
do dalszej podróży. Wyślę towarzyszy do Duntol po
prowiant
i potrzebne rzeczy.
—Mamy pieniądze, żeby zapłacić — zaczął Gilthas. Umilkł,
kiedy zobaczył, że twarz Wędrowca spochmurniała z
gniewu.
— Znajdziemy jakiś sposób, żeby wam się odpłacić — popra-
wił się niezręcznie.
— Opuśćcie naszą ziemię — powtórzył srogo Wędrowiec.
— Nasze zasoby i tak sąjuż nadwerężone, gdyż smok zajmuje
coraz więcej ziemi na północy.
— Tak zamierzamy — powiedział zmęczonym głosem
Gilthas. — Jak już mówiłem, podróżujemy do Silvanesti.
Wędrowiec długo mu się przypatrywał i wydawało się, że
coś powie, lecz najwyraźniej z tego zrezygnował. Zwrócił się
do swoich towarzyszy, mówiąc coś w języku Mieszkańców
Równin. Gilthas zastanawiał się, co Wędrowiec zamierzał po-
wiedzieć, ale jego ciekawość wyparowała, musiał bowiem sku-
pić się na tym, by utrzymać się na nogach. Z zadowoleniem
stwierdził, że jego koń także został napojony.

119
Dwaj towarzysze Wędrowca odjechali galopem. Wysoki
mężczyzna zaproponował Gilthasowi, że go odprowadzi.
—Pokażę wam, jak się ubierać, żeby chronić waszą jasną
skórę od słońca i się nie przegrzewać — oznajmił
Wędrowiec.
— Musicie podróżować chłodną nocą i wczesnym
rankiem,
a upalny dzień przesypiać. Moi ludzie zajmą się waszymi
cho-
rymi i pokażą wam, jak budować schrony od słońca.
Zaprowa-
dzę was do starego Traktu Królewskiego, którym będziecie
mogli dojść do Silvanesti. Ruszycie tą drogą, opuścicie
naszą
ziemię i więcej tu nie wrócicie.
—Czemu stale to powtarzasz? — spytał Gilthas. — Nie
obraź się, Wędrowcze, ale nie potrafię sobie wyobrazić,
żeby
ktoś o zdrowych zmysłach chciał żyć w takim miejscu.
Nawet
Otchłań nie mogłaby być bardziej pusta i wyludniona.
Gilthas obawiał się, że jego wybuch mógł rozgniewać
Mieszkańca Równin, i miał już zamiar go przeprosić, kiedy
usłyszał jakby stłumiony śmiech, który dochodził zza tkaniny
zakrywającej twarz Wędrowca. Gilthas bardzo słabo pamiętał
Riverwinda z dawnych czasów, kiedy ten wraz z Goldmoon
odwiedził jego rodziców, ale nagle przypomniał mu się ten
wysoki myśliwy o surowej twarzy.
—Pustynia ma własne piękno — rzekł Wędrowiec. — Po
deszczu raptownie ożywają kwiaty, wypełniając powietrze
swo-
ją słodką wonią. Czerwień skał na tle błękitnego nieba,
cienie
chmur płynące po pofałdowanym piasku, wirujące słupy
ku-
rzu, toczące się kłęby solanki kolczystej i zapach szałwi.
Brak
mi ich, kiedy jestem z dala od nich, tak jak ty tęsknisz za
gę-
stym sklepieniem stale ociekających deszczem liści,
niekoń-
czącym się deszczem, pnączami, które oplątują nogi i
duszą-
cym zapachem pleśni.
—Wygląda na to, że Otchłań jednego jest dla drugiego ra-
jem — rzekł z uśmiechem Gilthas. — Możesz zatrzymać
swój
raj, Wędrowcze, i żyj w nim szczęśliwie. Ja zatrzymam
swoje
drzewa i wodę.
—Mam taką nadzieję — powiedział mężczyzna — ale nie
liczyłbym na to.

120
—Czemu? — spytał zaniepokojony Giłthas. — Co
wiesz?
—Nic pewnego — odparł Mieszkaniec Równin.
Spraw-
dziwszy, czy z jego koniem wszystko w porządku,
odwrócił się
do Gilthasa. — Nie byłem całkiem zdecydowany, czy
ci o tym
powiedzieć. Ostatnio pogłoski krążą w powietrzu
niczym na-
siona dmuchawca.
—Mimo to widzę, że wierzysz w tę plotkę —
powiedział
Giłthas.
Kiedy Wędrowiec nadal milczał, młody elf dodał:
— Zamierzamy iść do Silvanesti bez względu na to,
co się
wydarzyło. Zapewniam cię, nie planujemy zostać na
pustyni
dłużej niż to konieczne, by ją przebyć.
Wędrowiec spojrzał na grupę elfów, barwnych
plamek, któ-
re wykwitły między skałami bez pomocy życiodajnego
deszczu.
—Wieść niesie, że Silvanesti wpadło w ręce
Czarnych
Rycerzy. — Mężczyzna zwrócił ciemne oczy na
Gilthasa. —
Nie słyszałeś o tym?
—Nie — odparł elf. — Nie słyszałem.
—Żałuję, że nie mogę podać ci więcej szczegółów,
ale nie
trzeba chyba mówić, że wasi pobratymcy nie
zwierzają się
nam. Wierzysz w tę pogłoskę?
Giłthas pokręcił głową, stanowczo temu
zaprzeczając, lecz
podupadł na duchu. Mówił pewnie w obecności tego
nieznajo-
mego i swojego ludu, ale w rzeczywistości nie otrzymał
wia-
domości od wygnanej królowej Silvanesti, Alhany
Starbreeze,
od wielu tygodni, od upadku Cjualinostu. Alhana
Starbreeze to-
czyła bój o to, by ponownie wejść do Silvanesti i
zniszczyć tar-
czę, która je otaczała. Ostatnio Giłthas słyszał, że tarcza
znikła
i że wojska królowej elfów stoją na granicy, gotowe
wkroczyć
do swej byłej ojczyzny. Można by argumentować, że
posłań-
com Alhany trudno było go znaleźć, ponieważ stale był w
dro-
dze, ale kurierzy z Silvanesti przyjaźnili się z orłami,
jastrzę-
biami i każdym stworzeniem, które miało bystry wzrok.
Gdy-
by
chcieli
go
znaleźć,
potrafili
by to
zrobić.
Alhana
nie
wysłała
gońców
i chyba
już
wiedzia
ł
dlaczeg
o.
Kol
ejne
brze
mię
do
udź
wig
nięc
ia.
Jeśli
to
była
pra
wda
, el-

121
fy nie uciekały od niebezpieczeństwa, lecz zmierzały wprost
ku niemu. Mimo to nie mogły przecież zostać na pustyni.
„Jeśli będę musiał umrzeć, przynajmniej niech się to stanie
pod cienistym drzewem" — pomyślał Gilthas.
Wyprostował się w siodle.
—Dziękuję ci za tę wiadomość, Wędrowcze. Ostrzeżenie
to oręż. Teraz nie powinienem dłużej zwlekać z
powiedzeniem
moim poddanym, że nadchodzi pomoc. Ile dni nam zajmie
po-
dróż do Królewskiego Traktu?
—To zależy od waszej odwagi — odparł Wędrowiec. Gil-
thas nie widział warg mężczyzny zza fałd materiału, który
spo-
wijał jego twarz, lecz dostrzegł w jego ciemnych oczach
ciepło
uśmiechu. — Jeśli wszyscy twoi towarzysze są podobni do
cie-
bie, nie sądzę, żeby podróż potrwała długo.
Gilthas był wdzięczny za komplement. Chciałby na niego
zasługiwać. To, co zostało wzięte za odwagę, mogło być prze-
cież tylko znużeniem.
10
Włamanie do więzienia
Gerard zamierzał wejść do Solanthus pieszo. Zostawił wierz-
chowca w stajni zajazdu jakieś dwie mile od miasta. Gospodę
tę polecił mu giermek Richard. Korzystając z okazji, by zjeść
ciepły posiłek (a było to najlepsze, co można było o nim po-
wiedzieć), rycerz zaznajomił się z lokalnymi plotkami. Przed-
stawił się jako wojownik do wynajęcia i ciekaw był, czy w du-
żym mieście znalazłoby się dla niego zajęcie.
Natychmiast powiedziano mu wszystko, co musiał —
i więcej, niż chciał — wiedzieć o druzgocącej klęsce Rycerzy
Solamnijskich i zajęciu miasta przez Czarnych Rycerzy z Ne-
raki. Odkąd Solanthus padło kilka tygodni temu, nie docierało
tu wielu podróżnych, ale gospodyni w zajeździe miała nadzie-
ję, że interesy wkrótce pójdą lepiej. Z wieści docierających
z Solanthus wynikało, że jego mieszkańcy nie byli torturowani
ani masowo zabijani, jak wielu się obawiało, ale że traktowano
ich dobrze i zachęcano do zajmowania się codziennymi spra-
wami, jakby nic nie zaszło.
Och, oczywiście, kilku ludzi wtrącono do więzienia, ale
pewnie na to zasłużyli. Przywódczyni rycerzy, którą podobno
była wiotka dziewuszka, nie kazała ścinać głów, ale wygła-
szała do ludności kazania o nowym bogu, który przybył, by
się nimi zaopiekować. Posunęła się nawet do tego, by nakazać
oczyścić i odbudować starą świątynię Paladine'a i poświęcić

123
ją temu nowemu bogu. Chodziła po mieście, uzdrawiając cho-
rych i dokonując innych cudów. Lud Solanthus zaczynał ją
wielbić.
Szlaki handlowe między Solanthus i Palanthas, od dawna
zamknięte, zostały ponownie otworzone, co uszczęśliwiło kup-
ców. Jednym słowem, jak stwierdziła właścicielka zajazdu,
mogło być gorzej.
— Słyszałem, że w okolicy są złe smoki — powiedział
Gerard, mocząc czerstwy chleb w krzepnącym sosie, gdyż był
to jedyny sposób, by obie te rzeczy dało się zjeść. — I jeszcze
gorsze okropności. — Zniżył głos. — Słyszałem, że po Solan-
thus chodzą umarli!
Kobieta prychnęła pogardliwie. Słyszała już coś podobne-
go, ale sama smoków nie widziała, a żaden duch nie przyszedł
do gospody domagać się jedzenia. Śmiejąc się pod nosem,
poszła przyprawiać o niestrawność innego, niczego nie podej-
rzewającego gościa. Gerard podsunął resztki swojego posiłku
psu z zajazdu i zastanowił się nad tym, co usłyszał.
Wiedział, jak sprawy się mają w rzeczywistości. Widział
czerwone i błękitne smoki latające nad miastem oraz dusze
zmarłych otaczające miejskie mury. Włos mu się wciąż jeżył
na karku, ilekroć pomyślał o tej armii o pustych oczach, roz-
wartych ustach i widmowych rękach ze zdartymi do kości pal-
cami, które wyciągały się ku niemu ponad przepaścią śmierci.
Nie, to było bardzo realne. Niewyjaśnione, ale realne.
Był zdziwiony, gdy usłyszał, że mieszkańcy Solanthus są
tak dobrze traktowani, ale nie bardzo zaskoczony informacją,
że tak bardzo polubili Minę. Odbył jedynie krótką rozmowę
z charyzmatyczną przywódczynią Czarnych Rycerzy, jej obraz
utkwił mu jednak wyraźnie w pamięci: widział okrutne bur-
sztynowe oczy, słyszał tembr jej głosu i pamiętał każde słowo,
jakie powiedziała. Czy fakt, że dobrze traktowała mieszkań-
ców Solanthus, ułatwiał czy utrudniał mu zadanie? Znajdował
argumenty na poparcie jednego i drugiego, aż wreszcie doszedł
do wniosku, że jedynym sposobem, żeby się o tym przekonać,
jest pojechanie i sprawdzenie tego osobiście.

124
Po zapłaceniu za posiłek i stajnię dla konia na tydzień
Ge-
rard wyruszył do Solanthus pieszo.

Będąc w pobliżu murów miasta, rycerz nie wszedł od


razu
do środka, lecz zatrzymał się w miejscu, z którego
widział bra-
mę. Usiadł w zagajniku, skąd mógł dyskretnie
obserwować.
Potrzebował więcej informacji o mieście i potrzebował
ich od
pewnych szczególnych osób. Siedział tak od trzydziestu
mi-
nut, kiedy w głównej bramie miejskiej otworzyły się
drzwiczki
i wyleciało przez nie kilka istotek, jakby ktoś wystrzelił
je
z procy.
Istotki pozbierały się, otrzepały z kurzu, jakby nie
zdarzyło
się nic nadzwyczajnego, i uścisnąwszy sobie nawzajem
ręce,
wyruszyły każde w swoją stronę.
Tak się złożyło, że jedna z nich przechodziła całkiem
blisko
Gerarda. Rycerz zawołał ją, przyjaźnie machając ręką.
Istotka,
którą okazał się kender, natychmiast podeszła
pogawędzić.
Przypominając sobie, że to dla dobra sprawy, Gerard
zacis-
nął zęby, uśmiechnął się przyjacielsko do kendera i
zaprosił
go, by przysiadł się do niego.
— Koziziółek Plątoczuby — przedstawił się kender.

Wielkie nieba, aleś ty brzydki — dodał radośnie, gapiąc
się na
ospowatą twarz Gerarda i podziwiając jego żółte jak
kukury-
dza, niesforne włosy. — Jesteś chyba jednym z
najbrzydszych
ludzi, jakich widziałem.
Reguła obiecywała nagrodę w przyszłym życiu
każdemu,
kto poświęca się dla dobra ojczyzny. Gerard doszedł do
wnios-
ku, że to przeżycie powinno mu zagwarantować
apartament
w jakimś niebiańskim pałacu. Zacisnął zęby i odparł, że
zdaje
sobie sprawę, iż nie wygra konkursu na królową
majowych
tańców.
— I masz bardzo niebieskie oczy — stwierdził
Koziziółek.
— Nieprzyjemnie niebieskie, jeśli wolno mi zauważyć.
Chciał-
byś
zobacz
yć, co
mam w
sakwac
h?
Zani
m
Gerard
zdołał
odpowi
edzieć,
kender
wysypa
ł z kilku
swoich
toreb
ich
zawarto
ść i
zaczął
w niej
radośni
e
grzebać
.

125
— Dopiero co opuściłeś Solanthus — powiedział Gerard,
przerywając Koziziółkowi w połowie opowieści o tym, jak
wpadł mu w ręce młotek będący kiedyś własnością jakiegoś
nieszczęsnego blacharza. — Jak tam jest w mieście? Słysza-
łem, że zajęli je Czarni Rycerze.
Koziziółek pokiwał głową z zapałem.
— Mniej więcej tak samo jak zwykle. Straż zbiera nas
i wyrzuca. Tyle tylko, że teraz zabrali nas najpierw do takiego
miejsca, które dawniej należało do Mistyków, a przedtem było
świątynią jakiegoś dawnego boga. Sprowadzili grupę Misty-
ków z Cytadeli Światła i rozmawiali z nimi. Fajnie było popa-
trzeć, mówię ci! Była tam dziewczyna ubrana jak rycerz. Miała
bardzo dziwne oczy. Bardzo dziwne. Dziwniejsze od twoich.
Stanęła przed Mistykami, opowiedziała im o Jedynym Bogu
i pokazała śliczną panią zamkniętą w bursztynowej skrzyni,
i powiedziała, że Jedyny Bóg już uczynił jeden cud i zwrócił
ślicznej pani młodość i urodę, a teraz uczyni jeszcze jeden cud
i ożywi tę śliczną panią.
Mistycy przyglądali się ślicznej pani i niektórzy zaczęli
płakać. Dziewczyna spytała ich, czy chcą wiedzieć więcej o Je-
dynym Bogu, i tych, którzy powiedzieli, że chcą, odprowadzo-
no na jedną stronę, a tych, którzy nie chcieli, na drugą. Wśród
tych ostatnich był jakiś starzec nazywany Mistrzem Gwiazd,
czy jakoś tak. A potem dziewczyna podeszła do nas i zadawała
nam mnóstwo pytań, i opowiedziała nam o tym nowym bogu,
który pojawił się na Krynnie. A potem spytała nas, czy chcieli-
byśmy czcić tego nowego boga i mu służyć.
—I co powiedziałeś? — zaciekawił się Gerard.
—Zgodziłem się, oczywiście — odparł Koziziółek, zdu-
miony, że rycerz mógł przypuszczać inaczej. — Byłoby
bar-
dzo nieuprzejme, gdybym się nie zgodził, nie sądzisz?
Skoro
ten nowy bóg zadał sobie tyle trudu, żeby do nas przyjść,
czy
nie powinniśmy zrobić wszystkiego, co w naszej mocy,
żeby
go zachęcić?
—Nie sądzisz, że oddawanie czci bogu, o którym nic nie
wiesz, może być niebezpieczne?

126
—Och, wiem dużo o tym bogu — zapewnił go Kozi-
ziółek. — Przynajmniej tyle, ile wydaje się ważne.
Dziewczy-
na wyjaśniła nam, że ten bóg bardzo lubi kenderów.
Ogromnie
ich lubi. Tak bardzo, że szuka pewnego specjalnego
kendera
w szczególności. Gdyby któryś z nas go spotkał, mamy go
przyprowadzić do tej dziewczyny, a ona da nam wielką
nagro-
dę. Wszyscy obiecaliśmy, że tak zrobimy, i właśnie
zamierzam
się za to zabrać. To znaczy, za szukanie tego kendera. Przy
okazji, nie widziałeś go gdzieś?
—Jesteś pierwszym kenderem, jakiego widzę od wielu
dni — odparł Gerard. „I mam nadzieję, że ostatnim" —
dodał
w myślach. — Jak wam się udaje dostać do miasta bez...
—Nazywa się — mówił Koziziółek, przejęty swoją wy-
prawą — Ten Tasslehoff Burrfoot i jest...
—Co takiego? — zawołał zdumiony Gerard. — Co po-
wiedziałeś?
—Kiedy? Wtedy, kiedy mówiłem o Solanthus, czy kiedy
mówiłem o dziewczynie, czy kiedy mówiłem o nowym bo-
gu...
—O kenderze. Tym specjalnym kenderze. Powiedziałeś,
że nazywa się Burrfoot? Tasslehoff Burrfoot?
—Ten Tasslehoff Burrfoot — poprawił Koziziółek. —
„Ten" jest bardzo ważne, bo to nie może być byle jaki
Tassle-
hoff Burrfoot.
—Tak, chyba nie może — zgodził się Gerard, wracając
pamięcią do kendera, który rozpoczął całą tę przygodę,
dając
się zamknąć w Grobowcu Bohaterów w Solące.
—Chociaż na wszelki wypadek — dokończył Koziziółek
— mamy przyprowadzić do Sanction każdego Tasslehoffa
Burrfoota, jakiego znajdziemy, żeby ta dziewczyna mogła
mu
się przyjrzeć.
—Chcesz powiedzieć: Solanthus — poprawił Gerard.
Koziziółek był zajęty przyglądaniem się z ciekawością ka-
wałkowi potłuczonego niebieskiego szkła. Podniósł go i spytał
z zapałem:
— Sądzisz, że to szafir?

127
—Nie — odparł Gerard. — To kawałek stłuczonego nie-
bieskiego szkła. Powiedziałeś, że masz zaprowadzić tego
Burr-
foota do Sanction. Chciałeś powiedzieć: Solanthus.
Dziewczy-
na i jej wojska są w Solanthus, nie w Sanction.
—Powiedziałem: Sanction? — Koziziółek podrapał się po
głowie. Po chwili namysłu pokiwał nią twierdząco. — Tak,
po-
wiedziałem: Sanction i to miałem na myśli. Dziewczyna
powie-
działa nam, że nie zostanie w Solanthus długo. Razem ze
swoją
armią wybiera się do Sanction, gdzie nowy bóg założy wielką
świątynię, i to właśnie w Sanction chciała widzieć
Burrfoota.
„No to mam odpowiedź na jedno z moich pytań" — pomy-
ślał Gerard.
— Mnie się wydaje, że to szafir — dodał Koziziółek i wło-
żył kawałek szkła z powrotem do sakwy.
—'- Kiedyś znałem jednego Tasslehoffa Burrfoota — za-
czął z wahaniem Gerard.
—Naprawdę? — Koziziółek zerwał się na nogi i z podnie-
cenia zaczął skakać wokół rycerza. — Gdzie on jest? Jak
go
znajdę?
—Nie widziałem go od dawna — powiedział Gerard, ge-
stem nakazując kenderowi spokój. — Zastanawiałem się
tylko,
dlaczego ten Burrfoot jest taki wyjątkowy.
—Nie sądzę, żeby dziewczyna to powiedziała, ale mogę
się mylić. Obawiam się, że do tego czasu uciąłem sobie
małą
drzemkę. Dziewczyna kazała nam siedzieć tam bardzo
długo,
a kiedy tylko któryś z nas próbował wstać i wyjść, jeden
z żołnierzy dźgał nas mieczem, co wcale nie jest takie
ekscy-
tujące, jak się może wydawać. O co pytałeś?
Gerard cierpliwie powtórzył pytanie.
Koziziółek zmarszczył czoło, co, jak powszechnie wiado-
mo, jest praktyką wspomagającą procesy myślowe, a potem
oznajmił:
— Pamiętam tylko, że jest kimś bardzo szczególnym dla
Jedynego Boga. Gdybyś się widział z twoim przyjacielem Tass-
lehoffem, możesz mu powiedzieć, że Jedyny Bóg go szuka?
I proszę, wspomnij o mnie.

128
— Obiecuję — powiedział Gerard. — A teraz możesz wy-
świadczyć mi przysługę. Powiedzmy, że ktoś ma bardzo dobry
powód, żeby nie wchodzić do Solanthus przez frontową bra-
mę. Jaką inną drogą mógłby wejść do miasta?
Koziziółek przyjrzał się wnikliwie Gerardowi.
—Ktoś twoich rozmiarów?
—Mniej więcej — odparł rycerz, wzruszając ramionami.
—A ile taka informacja będzie warta dla kogoś twoich
rozmiarów? — spytał Koziziółek.
Gerard to przewidział i wyciągnął sakiewkę pełną intere-
sujących i dziwnych przedmiotów, które zwinął z rezydencji
lorda Ulricha.
— Wybierz coś sobie — powiedział. Natychmiast tego
pożałował, bo Koziziółek pogrążył się w udręce niezdecydo-
wania, trząsł się nad kolekcją, aż wreszcie skończył rozdarty
między zardzewiałym zatrzaskiem a starym butem bez obcasa.
— Weź oba — rzekł rycerz.
Oszołomiony taką hojnością Koziziółek opisał mnóstwo
miejsc, którymi można było się wślizgnąć niepostrzeżenie do
Solanthus. Na nieszczęście, jego opisy były bardziej mylące
niż pomocne, gdyż kender często przeskakiwał naprzód, by
uzupełnić szczegóły drogi, której jeszcze nie opisał, albo cofał
się, by poprawić informacje o przejściu opisywanym piętna-
ście minut temu.
Wreszcie Gerard złapał Koziziółek i kazał mu szczegółowo
opisać każdą drogę. Był to czasochłonny i żmudny proces,
podczas którego bardzo niewiele brakowało, by rycerz udusił
kendera. Wreszcie Gerard wybrał w myślach trzy wejścia: jed-
no, które uznał za najbardziej stosowne dla swoich potrzeb,
i dwa zapasowe. Koziziółek kazał rycerzowi przysiąc na jego
żółte włosy, że nigdy, przenigdy nikomu nie zdradzi położenia
tych miejsc. Gerard tak uczynił, zastanawiając się, czy Kozi-
ziółek sam złożył taką przysięgę, i dochodząc do wniosku, że to
wysoce prawdopodobne.
Potem nadeszła trudna chwila. Gerard musiał się pozbyć
kendera, który tymczasem uznał, że są z rycerzem
najlepszymi

129
przyjaciółmi, jeśli nie braćmi albo kuzynami. Wierny Kozi-
ziółek był gotów towarzyszyć Gerardowi w jego podróżach do
końca życia. Rycerz odparł, że nie ma nic przeciwko temu, tyle
że zostanie tu jeszcze dość długo. Może się zdrzemnie. Kozi-
ziółek może zaczekać.
Minęło piętnaście minut, podczas których kender nie mógł
usiedzieć w miejscu, a Gerard drzemał, mając jedno oko
otwarte, by się upewnić, że nie zginie mu żaden wartościowy
przedmiot. Wreszcie Koziziółek nie mógł dłużej znieść na-
pięcia. Spakował swoje skarby i poszedł sobie, wracając kil-
kakrotnie, żeby przypomnieć Gerardowi, że gdyby zobaczył
Tego Tasslehoffa Burrfoota, ma go natychmiast przysłać do
Jedynego Boga i wspomnieć, że jego przyjaciel, Koziziółek,
powinien otrzymać nagrodę. Gerard obiecał i wreszcie zdołał
się pozbyć kendera. Musiał zaczekać kilka godzin do zmroku
i wypełnił sobie ten czas próbami odgadnięcia, czego Mina
może chcieć od Taslehoffa Burrfoota.
Gerard nie potrafił uwierzyć, że przywódczyni Czarnych
Rycerzy darzy kenderów jakąś wielką sympatią. Tym, czego
szukała, prawdopodobnie było magiczne urządzenie do po-
dróżowania w czasie.
— Co oznacza — powiedział do siebie — że jeśli kendera
można znaleźć, to my powinniśmy być tymi, którzy to zrobią.
Zanotował sobie w pamięci, żeby zawiadomić Rycerzy So-
lamnijskich, by szukali każdego kendera, który przedstawia
się imieniem Tasslehoff Burrfoot, złapali i dla bezpieczeństwa
zamknęli rzeczonego kendera, a przede wszystkim nie pozwo-
lili mu wpaść w ręce Czarnych Rycerzy. Ustaliwszy to, Gerard
zaczął oczekiwać nadejścia nocy.
11
Więzienie śmierci
Gerard bez trudu wślizgnął się niepostrzeżenie do miasta.
Wprawdzie pierwsza wybrana przez niego droga okazała się
zablokowana — co wskazywało na to, że Czarni Rycerze sta-
rają się zatkać wszystkie „mysie dziury" — drugiej jednak
jeszcze nie znaleźli. Wierny swojej przysiędze Gerard nigdy
nie wyjawił położenia tego wejścia.
Ulice Solanthus były ciemne i opustoszałe. Zdaniem wła-
ścicielki zajazdu w mieście wprowadzono godzinę policyjną.
Ulicami krążyły patrole, więc Gerard w celu ich uniknięcia
musiał kluczyć, chować się w ciemnych bramach i kryć za
stertami odpadków w zaułkach.
Z powodu ukrywania się przed patrolami i niedoskonałej
znajomości ulic stracił dobre dwie godziny na błądzenie po
mieście, zanim wreszcie zobaczył to, czego szukał — mury
więzienia.
Stanął na czatach w bramie i zastanawiał się, jak zdoła za-
kraść się do wnętrza. To był zawsze słaby punkt jego pla-
nu. Włamanie się do więzienia okazało się równie trudne jak
ucieczka z niego.
Na dziedziniec wszedł patrol z kilkoma ludźmi, którzy zła-
mali przepis o godzinie policyjnej. Podsłuchując raport
składa-
ny przez strażnika, Gerard dowiedział się, że na rozkaz Czar-
nych Rycerzy zamknięto wszystkie tawerny. Właściciel jednej
z nich, próbując zmniejszyć straty, po cichu otwierał drzwi
kil-

131
ku regularnym klientom. Prywatne przyjęcie przerodziło się
w hałaśliwą burdę, która przyciągnęła uwagę patrolu, i teraz
goście wraz z właścicielem szli do więzienia.
Jeden z aresztantów śpiewał na cały głos. Właściciel
tawer-
ny załamywał ręce i pytał, jak ma wyżywić rodzinę, skoro ode-
brano mu środki utrzymania. Kolejny więzień wymiotował na
bruk. Straż chciała się jak najszybciej pozbyć tego uciążliwego
ciężaru, więc waliła w drzwi, wołając dozorcę więzienia.
Dozorca przyszedł, ale nie wyglądało na to, żeby się ucie-
szył. Protestował, że wszystkie cele są przepełnione i nie ma
już miejsca dla kolejnych więźniów. Gdy stróż wykłócał się
z dowódcą patrolu, Gerard wyślizgnął się z bramy, przebiegł
przez ulicę i stanął z tyłu grupy aresztantów.
Naciągnął na głowę kaptur peleryny, zgarbił się i przysunął
najbliżej, jak mógł, do gromady awanturników. Jeden z więź-
niów spojrzał na niego i zamrugał. Gerard wstrzymał oddech,
lecz po chwili obserwacji na twarz mężczyzny wypełzł pijacki
uśmiech, po czym więzień wsparł głowę na ramieniu rycerza
i rozpłakał się.
Dowódca patrolu groził, że pójdzie sobie i zostawi aresz-
tantów na ulicy, dodając, że z całą pewnością zamelduje swo-
im przełożonym o utrudnianiu mu wykonywania obowiązków.
Zastraszony dozorca otworzył bramę i zawołał więziennych
strażników. Przekazano im aresztantów i patrol odmaszerował.
Strażnicy zaprowadzili Gerarda i pozostałych do budynku
więziennego.
Kiedy tylko dozorca się zjawił, więźniowie zaczęli krzy-
czeć. Mężczyzna nie zwracał na nich uwagi. Wepchnąwszy
aresztantów do pierwszej celi, w jakiej mogli się zmieścić,
wy-
szedł jak najprędzej razem ze strażnikami.
W celi, do której wrzucono Gerarda, panował już taki ścisk,
że rycerz nie odważył się usiąść z obawy, że zostanie zadepta-
ny. W sąsiednich celach sytuacja przedstawiała się równie źle.
W niektórych siedzieli mężczyźni, w innych kobiety, a wszy-
scy krzyczeli, by ich wypuścić. Smród niemytych ciał, wymio-
cin i odchodów był nie do zniesienia. Gerard dostał mdłości

132
i zakrył sobie usta i nos dłonią, rozpaczliwie i bezskutecznie
usiłując przefiltrować zaduch przez palce.
Rycerz przecisnął się przez ciżbę na tyły celi, jak najdalej
od przepełnionego kubła z nieczystościami. Obawiał się, że je-
go ubranie i on sam wyglądają zbyt czysto, by nie wzbudzić
podejrzeń, ale teraz nie musiał się już o to martwić. Kilka go-
dzin tutaj i smród tak do niego przylgnie, że pewnie do końca
życia się go nie pozbędzie. Po kilku chwilach poświęconych na
przekonywanie siebie samego, że nie zwymiotuje, Gerard za-
uważył, iż sąsiednia cela, duża i przestronna, wydaje się pusta.
Szturchając jednego z kolegów z celi w żebra, machnął
kciukiem w jej kierunku.
—Dlaczego nie umieszczą kilku z nas tam? — spytał.
—Ty możesz tam pójść, jeśli chcesz — odpowiedział wię-
zień, patrząc na niego ponuro. — Ja zostanę tutaj.
—Przecież jest pusta — zaprotestował Gerard.
—Wcale nie. Po prostu ich nie widać. I całe szczęście. —
Mężczyzna skrzywił się. — Wystarczająco przykro patrzeć
na
nich w biały dzień.
—Kim oni są? — spytał zaciekawiony rycerz.
—To czarodzieje — mruknął mężczyzna. — Przynaj-
mniej byli nimi. Nie jestem pewny, kim są teraz.
—Jak to? Co im się stało?
—Zobaczysz — przepowiedział posępnie więzień. — Te-
raz daj mi spać, dobrze?
Mężczyzna kucnął na podłodze i zamknął oczy. Gerard uznał,
że też powinien spróbować się zdrzemnąć, chociaż miał niewe-
sołe przeczucie, że będzie to niemożliwe.
Był mile zaskoczony, gdy zbudził się kilka godzin później
i zobaczył słońce, które usiłowało się przesączać do celi przez
wąskie okna. Przetarł zaspane oczy i spojrzał z zaciekawie-
niem na lokatorów sąsiedniej celi, zastanawiając się, czemu ci
czarodzieje budzą taki lęk.
Zaskoczony Gerard przycisnął twarz do prętów, które dzie-
liły ich cele.
— Palin? — zawołał półgłosem. — To ty?

133
Szczerze mówiąc, nie miał pewności. Mag przypominał
Palina. Ale jeśli to był Palin, to zwykle schludny czarodziej nie
mył się, nie golił, nie czesał ani w ogóle nie dbał o swój
wygląd od tygodni. Mężczyzna siedział na pryczy z oczami bez-
myślnie wpatrzonymi w pustkę i pozbawioną wyrazu twarzą.
Na drugiej pryczy siedział drugi mag. Był to elf, tak wy-
chudzony, że sprawiał wrażenie trupa. Miał ciemne włosy,
nie-
zwykłe u elfów, którzy z reguły byli blondynami, i skórę bar-
wy zbielałej od słońca kości. Jego szaty początkowo mogły
być czarne, ale od brudu i kurzu zrobiły się szare. Elf siedział
równie nieruchomo jak jego towarzysz, z takim samym wyra-
zem otępienia na twarzy.
Gerard jeszcze raz zawołał Palina po imieniu, tym razem
trochę głośniej, żeby przekrzyczeć kaszel, charkanie, rzężenie,
krzyki i narzekania innych więźniów. Zamierzał znów zawo-
łać, gdy jego uwagę odwróciło uczucie łaskotania na karku.
— Cholerne pchły — mruknął, klepiąc się po szyi.
Mag uniósł głowę i popatrzył na niego.
— Palin! Co ty tu robisz? Co ci się stało? Jesteś ranny?
Szlag by trafił te pchły! — Gerard drapał się zawzięcie po kar-
ku i potrząsał ubraniem.
Palin długo przyglądał się Gerardowi otępiałym wzrokiem,
jakby czekał na dalsze słowa lub czyny rycerza. Kiedy ten tyl-
ko powtórzył poprzednie pytania, mag odwrócił oczy i znów
utkwił je w pustce.
Gerard próbował jeszcze kilka razy, aż wreszcie zrezyg-
nował i skupił uwagę na pozbyciu się dokuczliwych pcheł.
Wreszcie odniósł sukces, a przynajmniej z pozoru, ponieważ
mrowienie ustało.
—Co się stało tym dwóm? — spytał Gerard współwięźnia.
—Nie wiem — padła odpowiedź. — Tacy już byli, kiedy
tu trafiłem, a było to trzy dni temu. Każdego dnia ktoś
przy-
chodzi, przynosi im jedzenie i wodę i pilnuje, żeby zjedli.
Siedzą tak całymi dniami. Na ich widok ciarki człowieka
prze-
chodzą, no nie?
„Tak — pomyślał Gerard — to prawda". Zastanawiał się,

134
co się przydarzyło Palinowi. Dostrzegając na jego szatach pla-
my czegoś, co wyglądało na zaschniętą krew, Gerard doszedł
do wniosku, że maga bito lub torturowano tak długo, aż postra-
dał zmysły. Z sercem ciężkim od żalu i litości bezwiednie po-
drapał się po szyi, a potem odwrócił głowę. Teraz nie mógł
zrobić niczego, by pomóc magowi, ale jeśli wszystko pójdzie
zgodnie z planem, będzie mógł coś zrobić w przyszłości.
Usiadł na podłodze celi, jak najdalej od budzącego odrazę
siennika. Nie miał wątpliwości, że to tam oblazły go pchły.

— Cóż, to była strata czasu — zauważył Dalamar.


Duch elfa stał w pobliżu jedynego okna celi. Nawet w świe-
cie zmierzchu, w którym zmuszony był przebywać — nie bę-
dąc ani żywy, ani umarły — miał wrażenie, że dusi się w ka-
miennych ścianach. Samo wyobrażanie sobie, że oddycha
świeżym powietrzem, przynosiło mu ulgę.
—Co starałeś się osiągnąć? — spytał. — Zakładam, że nie
były ci w głowie żarty.
—Nie, to nie żarty — odparł spokojnie duch Palina. — Je-
śli musisz wiedzieć, miałem nadzieję, że uda mi się
skontakto-
wać z tym człowiekiem, przemówić do niego.
—Też coś! — parsknął pogardliwie Dalamar. — Myśla-
łem, że masz więcej rozumu. My go nie obchodzimy.
Nikogo
nie obchodzimy. A tak w ogóle, kim on jest?
—Nazywa się Gerard. To Rycerz Solamnijski. Znamy się
z Qualinesti. Byliśmy przyjaciółmi... no, może nie przyja-
ciółmi. Nie sądzę, aby mnie lubił. Wiesz, co
Solamnijczycy
sądzą o magach, a ja muszę przyznać, że nie byłem zbyt
mi-
łym kompanem. Mimo to — Palin przypomniał sobie,
jakie to
uczucie wzdychać — myślałem, że uda mi się z nim
porozu-
mieć, tak jak mój ojciec skontaktował się ze mną.
—Twój ojciec cię kochał i miał ci do przekazania coś
ważnego — powiedział Dalamar. — Poza tym Caramon
był
całkiem martwy. My nie jesteśmy; przynajmniej zmuszony
je-
stem zakładać, że nie jesteśmy. Może to ma jakiś związek.
Po-
za tym, na jaką pomoc z jego strony liczyłeś?

135
Palin milczał.
— No, śmiało — rzekł Dalamar. — Nasze położenie ra-
czej nie sprzyja skrywaniu tajemnic przed sobą nawzajem.
„Jeśli to prawda — pomyślał Palin — to co robisz podczas
swoich samotnych wycieczek? Tylko nie mów mi, że przesia-
dujesz pod sosnami, by rozkoszować się kontaktem z przy-
rodą. Dokąd chodzisz i po co?".
Przez dłuższy czas po powrocie do życia duchy magów
były uwiązane do ciał, które niegdyś zamieszkiwały, tak jak
więzień jest przykuty łańcuchem do ściany. Niespokojny Dala-
mar, szukając drogi powrotu do życia, pierwszy odkrył, że sa-
mi tworzyli te więzy. Być może dlatego, że nie byli całkiem
martwi, ich duchy nie zostały zniewolone przez Takhisis tak
jak dusze w nurcie rzeki umarłych. Dalamar zdołał całkowicie
zerwać więź, jaka łączyła duszę i ciało. Jego duch opuścił wię-
zienie i Solanthus, a przynajmniej tak powiedział Palinowi,
chociaż nie poinformował go, dokąd się udał. Mimo to po każ-
dej wycieczce mag musiał wracać.
Ich duchy strzegły swych ciał równie zazdrośnie jak ską-
piec skrzyni, w której przechowuje swój majątek. Palin próbo-
wał wyjść w ten smutny świat innych uwięzionych dusz, lecz
zżerał go strach, że podczas jego nieobecności coś może się stać
jego ciału. Wrócił natychmiast i stwierdził, że nadal siedzi, ga-
piąc się w pustkę. Wiedział, że powinien być zadowolony, i część
jego osoby cieszyła się, lecz druga część była gorzko rozczaro-
wana. Potem nie opuszczał już ciała. Nie mógł przyłączyć się do
dusz zmarłych, które ani go nie widziały, ani nie słyszały. Z te-
go samego powodu nie lubił przebywać w pobliżu żywych.
Dalamar często opuszczał swoje ciało, chociaż nie na dłu-
go. Palin był przekonany, że mag widuje się z Miną i stara się
wynegocjować swój powrót do życia. Nie potrafił jednak udo-
wodnić swoich podejrzeń.
—Skoro musisz wiedzieć — powiedział Palin — miałem
nadzieję, że przekonam Gerarda, by mnie zabił.
—Nie udałoby ci się — rzekł Dalamar. — Sądzisz, że nie
rozważałem tej możliwości?

136
—Mogłoby się udać — nalegał Palin. — Ciało żyje. Ra-
ny, jakie odnieśliśmy, zasklepiły się. Ponowne zabicie
ciała
mogłoby przerwać więzy, które nas krępują.
—A Takhisis znowu przywróciłaby nam tę namiastkę ży-
cia. Nie domyśliłeś się dlaczego? Dlaczego nasza królowa
kar-
mi nas i dba o nas tak, jak kiedyś shalafi karmił i opiekował
się
tymi biednymi nieszczęśnikami, którym nadał miano
Żywych?
Jesteśmy obiektami jej eksperymentu, tak jak oni jego.
Kiedyś
nadejdzie czas, gdy oceni, czy jej eksperyment powiódł się,
czy nie. Ona to oceni. Nie my. Sądzisz, że nie
próbowałem?
Ostatnie słowa zabrzmiały gorzko, potwierdzając podejrze-
nia Palina.
—Po pierwsze — rzekł Palin — Takhisis nie jest moją
królową, więc nie uwzględniaj mnie w swoich przemyśle-
niach. Po drugie, co masz na myśli, mówiąc o
eksperymencie?
To oczywiste, że bogini trzyma nas w pobliżu, by posłużyć
się
magicznym urządzeniem do podróżowania w czasie, jeśli
to
kiedykolwiek wpadnie jej w ręce.
—Z początku było to prawdą. Ale teraz, skoro tak świet-
nie dajemy sobie radę — kwitniemy, że tak powiem —
zaczy-
nają jej przychodzić do głowy inne pomysły. Po co
marnować
dobre ciała i kości, pozwalając im gnić w ziemi, kiedy
można
je ożywić i wykorzystać? Takhisis ma już armię dusz.
Zamie-
rza uzupełnić swe siły, tworząc dodatkowo armię trupów.
—Wydajesz się tego bardzo pewny.
—Bo jestem — odparł Dalamar. — Można rzec, że sły-
szałem to u samego źródła.
—Tym większy powód, żebyśmy to skończyli — powie-
dział z naciskiem Palin. — Ja...
Duch Dalamara wykonał nagły ruch i pomknął, by znaleźć
się z powrotem obok swego ciała.
— Będziemy mieli gości — ostrzegł.
Do celi weszli strażnicy, wlokąc kilku kenderów obwiązanych
w pasie sznurami. Maszerowali z kenderami wzdłuż cel, wzbu-
dzając tym głośną wesołość pozostałych więźniów. Wtem szy-
derstwa i obelgi raptownie ucichły. W więzieniu zapadła cisza.

137
Między rzędami cel szła Mina. Nie patrzyła ani w prawo,
ani w lewo, nie interesowali ją ludzie za kratami. Część więź-
niów przyglądała jej się ze strachem, inni odsuwali się od niej.
Jeszcze inni wyciągali do niej ręce w bezgłośnym błaganiu.
Dziewczyna ignorowała ich wszystkich.
Zatrzymując się przed celą, w której zamknięto ciała dwóch
magów, Mina chwyciła za sznur i przyciągnęła gromadkę ken-
derów do siebie.
— Każdy z nich twierdzi, że jest Tasslehoffem Burrfoo-
tem — powiedziała do trupów. — Czy jeden z nich jest kende-
rem, którego szukam? Czy któryś z was go poznaje?
Trup Dalamara odpowiedział przeczącym kręceniem głową.
— Palinie Majere — rzekła dziewczyna — rozpoznajesz
któregoś z tych kenderów?
Palin na pierwszy rzut oka poznał, że żaden z nich nie jest
Tasslehoffem, ale odmówił udzielenia odpowiedzi. Po prostu
siedział bezczynnie. Jeśli Minie wydaje się, że ma kendera,
niech marnuje czas na dowiedzenie się, że jest inaczej.
Ten przejaw nieposłuszeństwa nie ucieszył Miny.
— Odpowiadaj — rozkazała. — Widzisz to błyszczące
światło, te królestwa zaświatów?
Palin ujrzał je. Były jego stałą nadzieją i nieustanną udręką.
— Jeśli marzysz o wolności, o spełnieniu pragnienia swej
duszy, by opuścić ten świat, masz mi odpowiedzieć.
Kiedy tego nie zrobił, Mina ścisnęła w dłoni medalion, któ-
ry nosiła na szyi.
— Powiedz jej wreszcie! — syknął Dalamar. — Co to za
różnica? Proste przeszukanie kenderów ujawni, że nie mają
urządzenia. Zachowaj bunt na coś naprawdę ważnego.
Trup Palina pokręcił głową.
Mina wypuściła medalion z dłoni. Kenderów, z których
większość twierdziła, że oni także są Tymi Tasslehoffami Burr-
footami, wyprowadzono.
Odprowadzając ich wzrokiem, Palin zastanawiał się, gdzie
się schronił prawdziwy Tasslehoff.
Minę i jej boga ogarniała coraz większa bezsilna złość.

138
Kender i jego urządzenie spędzały królowej sen z powiek ni-
czym pluskwy. Niezależnie od swojej potęgi musiała się bory-
kać z poczuciem słabości, wiedząc, że Tas znajduje się w miej-
scu i czasie, w których nie powinno go być.
Gdyby cokolwiek mu się stało — a który kender dożył sę-
dziwego wieku? — wielkie plany i spiski Jej Mrocznego Maje-
statu obróciłyby się wniwecz. Myśl ta mogłaby dodawać otu-
chy, gdyby nie fakt, że Krynn i jego mieszkańcy także obróci-
liby się wniwecz.
— Tym bardziej należy trzymać się życia — rzekł z nacis-
kiem Dalamar, przekładając na słowa myśli Palina. — Kiedy
przyłączysz się do rzeki zmarłych, utoniesz i na wieki będziesz
zdany na łaskę jej nurtu, jak te nieszczęsne dusze, które teraz
z nim płyną. Nadal masz odrobinę wolnej woli, o czym właś-
nie się przekonałeś. To słabość tego eksperymentu, którą Tak-
hisis musi dopiero skorygować. Wiesz, że nigdy nie podo-
bała jej się koncepcja swobody. Nasza zdolność samodzielne-
go myślenia i działania zawsze była jej największym wrogiem.
Dopóki nie uda jej się jakoś znaleźć sposobu, by nam ją ode-
brać, musimy polegać na naszej jedynej mocnej stronie i moc-
no jej się trzymać. Nadarzy nam się kiedyś okazja, a wtedy
musimy być gotowi, żeby ją wykorzystać.
„Nam — zastanawiał się Palin — czy tobie?". Słowa Dala-
mara w połowie go rozbawiły, w połowie rozgniewały, a po
zastanowieniu stwierdził, że całkowicie zawstydziły.
„Jak zwykle — pomyślał — siedziałem i użalałem się nad
sobą, podczas gdy mój samolubny, ambitny kolega działał.
Dość tego. Będę samolubny i ambitny jak dwóch Dalamarów.
Co z tego, że mam ręce i nogi spętane kajdanami, że zabłą-
dziłem w obcym kraju, gdzie nikt nie mówi moim językiem,
i gdzie wszyscy są głusi, niemi i na dodatek ślepi. Nie wiem,
jak tego dokonam, ale znajdę kogoś, kto mnie zobaczy, usły-
szy i zrozumie.
Twój eksperyment zakończy się niepowodzeniem, Takhi-
sis" — przysięgał Palin. Obiekt eksperymentu już się o to po-
stara.
12

W obecności boga
Dzień, który Gerard spędził w celi, był najgorszym w jego
życiu. Rycerz łudził się nadzieją, że się przyzwyczai do smro-
du, co okazało się jednak niemożliwe. Przyłapał się na poważ-
nym zastanawianiu się nad tym, czy rzeczywiście warto oddy-
chać. Strażnicy wrzucili do cel jedzenie i wnieśli wiadra wo-
dy do picia, lecz woda była w smaku równie obrzydliwa jak
smród w celach i Gerard zakrztusił się, kiedy ją przełykał.
Z ponurą satysfakcją zauważył, że dzienny stróż, który spra-
wiał wrażenie niezbyt inteligentnego, jest — jeśli to w ogóle
możliwe — jeszcze bardziej zaszczuty i zdezorientowany niż
strażnik na dyżurze nocnym.
Późnym popołudniem Gerard zaczął sądzić, że się pomylił.
Być może jego plan nie był tak dobry, jak mu się wydawało,
i istniało poważne prawdopodobieństwo, że resztę swego
życia
rycerz spędzi w celi. Zdziwił się, gdy do bloku więziennego
weszła Mina z kenderami. Była ostatnią osobą, jaką chciał wi-
dzieć. Zasłonił sobie twarz i nie ruszał się z podłogi, póki nie
wyszła.
Po kilku godzinach, kiedy wydawało się, że nikt więcej nie
przyjdzie, Gerard zaczął mieć wątpliwości co do swojej misji.
Co, jeśli istotnie nikt nie przyjdzie? Rozmyślał o tym, że wcale
nie jest tak bystry, jak mu się zdawało, kiedy usłyszał coś, co
niezmiernie poprawiło mu humor — brzęk stali, podzwanianie
mieczem.

140
Więzienni dozorcy nosili pałki, nie miecze. Gerard zerwał
się na nogi. Do więzienia weszło dwóch Czarnych Rycerzy
z Neraki. Na głowach mieli hełmy ze spuszczonymi zasłonami
(pewnie po to, by nie czuć smrodu), a na sobie kirysy nałożone
na wełniane tuniki. Do tego skórzane spodnie i wysokie buty.
Nie wyciągnęli mieczy, ale ręce trzymali na rękojeściach.
Więźniowie natychmiast podnieśli wrzawę Niektórzy doma-
gali się uwolnienia, inni błagali, by umożliwić im porozmawia-
nie o straszliwej pomyłce, jaka zaszła. Czarni Rycerze nie zwra-
cali na nich uwagi. Szli do celi, w której siedziało dwóch ma-
gów, wpatrzonych w ścianę i niedostrzegających zamieszania.
Rzucając się naprzód, Gerard zdołał wysunąć rękę przez
pręty i złapać jednego z Czarnych Rycerzy za rękaw. Mężczy-
zna odwrócił się gwałtownie. Jego towarzysz dobył miecza
i Gerard straciłby rękę, gdyby jej w porę nie cofnął.
— Kapitan Samuval! — krzyknął Gerard. — Muszę się
widzieć z kapitanem Samuvalem.
Oczy rycerza połyskiwały w ciemności hełmu. Mężczyzna
uniósł zasłonę przyłbicy, żeby się lepiej przyjrzeć Gerardowi.
—Skąd znasz kapitana Samuvala? — spytał.
—Jestem jednym z was! — rzekł zdesperowany Gerard.
— Solamnijczycy wzięli mnie do niewoli i zamknęli tutaj.
Sta-
rałem się przekonać tego ogromnego kretyna, który tu
rządzi,
żeby mnie wypuścił, ale on nie chce słuchać. Sprowadź tu
tyl-
ko kapitana Samuvala, dobrze? On mnie pozna.
Rycerz przyglądał się jeszcze przez chwilę Gerardowi, po
czym zatrzasnął zasłonę hełmu i podszedł do celi, w której
zamknięto magów. Gerard mógł tylko mieć nadzieję, że ten
człowiek nie zostawi go tu, by zdechł od smrodu, lecz komuś
o nim powie.
Czarni Rycerze wyprowadzili Palina i jego towarzysza z ce-
li. Na widok powłóczących nogami magów więźniowie cofnęli
się, nie chcąc mieć z nimi nic do czynienia. Czarodzieje znikli
na ponad godzinę. Gerard przez ten czas zastanawiał się, czy
rycerz da o nim komuś znać. Miał nadzieję, że imię kapitana
Samuvala jest wystarczającym argumentem.

141
Brzęk mieczy obwieścił powrót rycerzy. Mężczyźni po-
nownie posadzili swoich otępiałych podopiecznych na pry-
czach. Gerard pospieszył naprzód, żeby znów spróbować po-
rozmawiać z Czarnymi Rycerzami. Więźniowie walili w kraty
i wrzeszczeli na dozorców, gdy nagle wrzawa ucichła, a nie-
którzy tak szybko zdusili krzyki, że omal się nimi nie udławili.
Do bloku więziennego wszedł minotaur. Zwierzoczłek
o twarzy byka, tym straszniejszej, że z gęstwy zmierzwionego,
brązowego futra patrzyły inteligentne oczy, był tak wysoki, że
musiał chodzić zgarbiony, żeby nie zahaczać ostrymi roga-
mi o niskie sklepienie. Jego muskularny tors był nagi, jeśli
nie liczyć skórzanej uprzęży. Minotaur był dobrze uzbrojony,
w tym w ciężki miecz, co do którego Gerard miał wątpliwości,
czy zdołałby go unieść w obu rękach. Mężczyzna odgadł pra-
widłowo, że potwór przyszedł zobaczyć się z nim, i nie wie-
dział, czy ma się martwić, czy czuć ulgę.
Kiedy minotaur dotarł do jego celi, pozostali więźniowie
urządzili wyścigi, żeby sprawdzić, kto szybciej zaszyje się
w głębi pomieszczenia. Gerard miał cały przód celi dla siebie.
Rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie imię minotaura, ale
wyleciało mu z głowy.
—Jakie to szczęście, panie — rzekł, starając się jakoś so-
bie poradzić bez tego. — Zaczynałem już sądzić, że tu
zgniję.
Gdzie kapitan Samuval?
—Jest, gdzie jest — warknął minotaur. Utkwił ślepia w Ge-
rardzie. — Czego chcesz od niego?
—Chcę, żeby za mnie poświadczył — rzekł rycerz. — Je-
stem pewien, że mnie pamięta. Być może i ty mnie
pamiętasz,
panie. Byłem w twoim obozie tuż przed atakiem na
Solanthus.
Miałem więźnia — kobietę Rycerza Solamnijskiego.
—Pamiętam — powiedział minotaur. Zmrużył oczy. —
Solamnijka zbiegła. Ktoś jej pomógł. Ty.
—Nie, panie, nie! — zaprotestował oburzony Gerard. —
Pomyliłeś się! Ktokolwiek jej pomógł, to nie byłem ja.
Kiedy
się dowiedziałem, że uciekła, ruszyłem za nią w pościg.
Do-
goniłem ją, ale znaleźliśmy się blisko linii
Solamnijczyków.

142
Krzyknęła i zanim zdołałem ją uciszyć — przeciągnął ręką po
gardle — Solamnijczycy przyszli jej z pomocą. Wzięli mnie do
niewoli i od tego czasu siedzę w więzieniu.
—Nasi ludzie sprawdzali po bitwie, czy jacyś rycerze są
trzymani w niewoli — powiedział minotaur.
—Próbowałem im wtedy wytłumaczyć — rzekł rozzłosz-
czony Gerard. — Mówię im to od tamtej pory! Nikt mi nie
chce uwierzyć!
Minotaur nic nie odpowiedział, tylko przypatrywał mu się.
Gerard nie miał pojęcia, jakie myśli się kłębią w rogatej głowie
zwierzoczłeka.
— Posłuchaj mnie, panie — rzekł poirytowany rycerz. —
Czy siedziałbym w tej cuchnącej dziurze, gdybym nie mówił
prawdy?
Minotaur przyglądał się Gerardowi jeszcze przez chwilę.
Odwróciwszy się na pięcie, poszedł na koniec korytarza poroz-
mawiać z dozorcą. Gerard zobaczył, że strażnik patrzy na nie-
go, a potem kręci głową i bezradnie podnosi ręce.
— Wypuśćcie go — rozkazał minotaur.
Dozorca pognał, by wykonać polecenie. Włożył klucz do
zamka i otworzył drzwi celi. Gerard wyszedł z niej przy wtórze
rzucanych półgłosem przekleństw i gróźb współwięźniów. Nie
dbał o to. W tym momencie gotów był uściskać minotaura, ale
uznał, że powinien sprawiać wrażenie obrażonego, a nie ucie-
szonego. Sam zaklął i posłał dozorcy wrogie spojrzenie."
Minotaur położył na ramieniu Gerarda ciężką dłoń. Nie był
to przyjacielski gest. Paznokcie zwierzoczłeka wpijały się bo-
leśnie w ramię rycerza.
—Zaprowadzę cię do Miny — oznajmił minotaur.
—Zamierzam złożyć uszanowanie Pani Nocy Minie —
powiedział Gerard — ale nie mogę stanąć przed nią w
takim
stanie. Daj mi trochę czasu, żebym się umył i znalazł jakieś
przyzwoite ubranie...
—Zobaczy cię takim, jakim jesteś — oznajmił minotaur,
dodając po namyśle: — Ona widzi nas wszystkich takimi,
jaki-
mi jesteśmy.

143
Ponieważ było to dokładnie to, czego Gerard się obawiał,
wcale mu się nie paliło do przesłuchania przez Minę. Miał na-
dzieję, że zdoła odzyskać rycerski rynsztunek (znał magazyn,
w którym schowali go Solamnijczycy) i wtopi się w tłum, po-
kręci się w koszarach wśród innych rycerzy i żołnierzy, posłu-
cha najnowszych plotek, dowie się, kto jakie dostał rozkazy,
a potem wróci, żeby złożyć meldunek.
Nic jednak na to nie można było poradzić. Minotaur (które-
go imię Gerard wreszcie sobie przypomniał, a brzmiało ono
Galdar) wyprowadził rycerza z więzienia. Wychodząc, Gerard
rzucił okiem na Palina. Mag nawet nie drgnął.
Potrząsając głową i czując, jak mu ciarki przechodzą po
plecach, Gerard ruszył z minotaurem ulicami Solanthus.
Jeśli ktokolwiek znał plany Miny, był to Galdar. Minotaur
jednak nie zaliczał się do gadatliwych istot. Gerard wspomniał
kilka razy o Sanction, ale jedyną odpowiedzią zwierzoczłeka
były zimne, ponure spojrzenia. Rycerz dał za wygraną i skupił
się na obserwowaniu życia w Solanthus. Ludzie chodzili ulica-
mi, zajmowali się swymi codziennymi sprawami, ale robili to
w sposób zalękniony i pospieszny, trzymając głowy spuszczo-
ne, by nie napotkać spojrzenia licznych patroli.
Wszystkie tawerny były pozamykane, a ich drzwi ceremo-
nialnie opieczętowano pasami czarnego materiału. Gerard sły-
szał powiedzenie, że odwagę znajduje się na dnie szklan-
ki krasnoludzkiej gorzałki, i podejrzewał, że dlatego właśnie
zamknięto knajpy. Czarną tkaninę rozpięto także na drzwiach
innych lokali — najczęściej sklepów z towarami dla magów
i tych, w których handlowano bronią.
Na horyzoncie pojawił się Wielki Dwór, gdzie poprzednio
Gerard stał przed sądem. Cisnęły mu się na myśl wspomnienia,
szczególnie o Odili. Była jego najbliższą przyjaciółką, właści-
wie jedynym przyjacielem, gdyż Gerard nie był z tych, którzy
łatwo nawiązują przyjaźnie. Teraz było mu przykro, że się
z nią nie pożegnał i nie zasugerował przynajmniej, jakie ma za-
miary.
Galdar poprowadził Gerarda obok Wielkiego Dworu. W bu-

144
dynku, który najwyraźniej został zmieniony w koszary, roiło
się od żołnierzy i rycerzy. Gerard sądził, że tam się zatrzymają,
ale minotaur zaprowadził go do starych świątyń w pobliżu
dworu.
Dawniej kaplice te były poświęcone bogom najbardziej ce-
nionym przez Rycerzy Solamnijskich — Paladine'owi i Ki-
ri-Jolithowi. Z tych dwóch świątynia Kiri-Jolitha była starsza
i nieco większa, ponieważ bóg ten był uważany za specjalnego
opiekuna Solamnijczyków. Świątynia Paladine'a, wzniesiona
z białego marmuru, przyciągała oczy prostymi, lecz elegancki-
mi kształtami. Jej front zdobiły cztery białe kolumny. Z porty-
ku spływały marmurowe stopnie, zaokrąglone tak, by przypo-
minały fale.
Dwie świątynie łączył dziedziniec i różany ogród. Rosły
w nim białe róże, symbol zakonu Rycerzy Solamnijskich. Na-
wet po odejściu bogów, a co za tym idzie, także kapłanów, So-
lamnijczycy dbali o świątynie i pielęgnowali różane ogrody.
Świątynie służyły Rycerzom Solamnijskim do nauki lub me-
dytacji. Dla mieszkańców Solanthus były ostojami spokoju
i ciszy, i często widywano ich tam spacerujących z rodzinami.
— Nic dziwnego, że ten Jedyny Bóg patrzy na nie zazdro-
snym okiem — powiedział do siebie Gerard. — Sam bym się
natychmiast tam wprowadził, gdybym błąkał się po wszech-
świecie, szukając domu.
Wokół zewnętrznych wrót świątyni Paladine'a zebrała* się
spora grupa mieszkańców miasta. Drzwi były zamknięte i wy-
dawało się, że tłum czeka na wejście.
— Co tu się dzieje, panie? — spytał Gerard. — Co tu robią
ci ludzie? Nie grożą chyba napaścią, prawda?
Pysk minotaura wykrzywił uśmieszek. Zwierzoczłek omal
nie parsknął śmiechem.
— Ci ludzie przyszli posłuchać o Jedynym Bogu. Każdego
dnia Mina przemawia do tłumów. Uzdrawia chorych i czyni
inne cuda. W świątyni zastaniesz wielu modlących się miesz-
kańców Solanthus.
Gerarad nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć. Cokol-

145
wiek przychodziło mu na myśl, wpakowałoby go tylko w kło-
poty, więc się nie odzywał. Mijali właśnie ogród różany, kiedy
jego uwagę przyciągnął refleks światła odbitego od bursztynu.
Rycerz zamrugał, popatrzył, a potem zatrzymał się tak raptow-
nie, że poirytowany Galdar omal nie urwał mu ręki.
—Zaczekaj! — krzyknął zdjęty zgrozą Gerard. — Zacze-
kaj chwilę. — Pokazał ręką. — Co to jest?
—Sarkofag Goldmoon — wyjaśnił minotaur. — Gold-
moon była niegdyś przełożoną Mistyków Cytadeli Światła.
Była także matką Miny — jej przybraną matką — poczuł
się
zmuszony dodać. — Była bardzo, bardzo starą kobietą.
Podob-
no miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Spójrz na nią. Znów
jest
piękna i młoda. Tak Jedyny Bóg nagradza wiernych.
—Co jej z tego, skoro nie żyje — mruknął Gerard, z bó-
lem serca patrząc na ciało uwięzione w bursztynie.
Pamiętał
dobrze Goldmoon; pamiętał jej piękne złote włosy, które
wy-
dawały się przetykane srebrnymi promieniami księżyca,
pa-
miętał jej twarz, silną, współczującą, ale i zagubioną,
poszu-
kującą. Jej oblicze widziane w bursztynie było twarzą
nikogo
i każdego. Jej złocistosrebrne włosy miały kolor bursztynu.
Jej
białe szaty były bursztynowe. Została uwięziona w żywicy,
jak
pozostałe owady.
—Znów zostanie przywrócona do życia — powiedział
Galdar. — Jedyny Bóg obiecał uczynić wielki cud.
Gerard usłyszał dziwny ton w głosie Galdara i z zasko-
czeniem spojrzał na minotaura. Dezaprobata? Trudno było
w to uwierzyć. Niemniej jednak, kiedy Gerard zastanowił się
nad tym, co wiedział o rasie minotaurów, przypomniał sobie,
że zawsze opisywano ich jako żarliwych wyznawców swego
poprzedniego boga, Sargonnasa, który sam był minotaurem.
Może Galdar miał wątpliwości co do tego nowego Jedynego
Boga. Rycerz zanotował to sobie w pamięci jako przypuszcze-
nie, które może przydać mu się później.
Minotaur popchnął Gerarda i mężczyzna musiał pójść da-
lej. Obejrzał się na sarkofag. Wielu mieszczan otaczało bur-
sztynową trumnę, gapiąc się na ciało wewnątrz, wzdychając,

146
wydając okrzyki pełne podziwu i zdumienia. Kilkoro modliło
się na klęczkach. Gerard, który stale obracał głowę, żeby się
rozglądać, zapomniał o patrzeniu pod nogi i potknął się na
schodach świątyni. Galdar warknął na niego i rycerz uświado-
mił sobie, że lepiej będzie skupić uwagę na własnych spra-
wach, bo sam może skończyć w trumnie. A Jedyny Bóg raczej
nie będzie skłonny uczynić cudu dla niego.
Drzwi świątyni otworzyły się przed Galdarem, a potem
zamknęły za nim, ku wielkiemu rozczarowaniu tych, którzy
czekali na zewnątrz.
— Mina! — wołali, skandując jej imię. — Mina! Mina!
We wnętrzu świątyni panował mrok i chłód. Blade światło
słońca, które zdawało się z trudem wpadać przez witraże, two-
rzyło na posadzce nikłe, wodniste, poprzecinane czarnymi kres-
kami wzory w kolorach błękitu, bieli, zieleni i czerwieni. Na
ołtarzu leżał obrus z białego aksamitu. Przy nim klęczała jed-
na osoba. Na dźwięk ich kroków w pustej świątyni dziewczyna
uniosła głowę i obejrzała się przez ramię.
—Wybacz, że przeszkadzam ci w modlitwach, Mino —
powiedział Galdar ściszonym głosem, którego echo
brzmiało
niesamowicie w ciszy świątyni — ale to ważna sprawa.
Zna-
lazłem tego mężczyznę w więzieniu. Może go pamiętasz.
On...
—Sir Gerard — rzekła Mina. Wstała, odeszła od ołtarza
i ruszyła środkową nawą. — Gerard uth Mondar.
Przyprowa-
dziłeś nam tę młodą Solamnijkę. Nazywała się Odila.
Uciekła.
Gerard przygotował sobie historyjkę, ale język przywarł
mu do podniebienia. Nie wydawało mu się, aby kiedykolwiek
zdołał zapomnieć te oczy koloru bursztynu, ale zapomniał o po-
tężnym uroku, jaki potrafiły rzucić na każdego, kto zatopił
w nich wzrok. Miał uczucie, że dziewczyna wie wszystko o nim,
wie o wszystkim, co robił, odkąd się rozstali, wie dokładnie,
po co tu przybył. Mógł ją okłamywać, ale marnowałby tylko
czas.
Mimo to musiał spróbować, choćby była to daremna próba.
Dukał swoją opowieść, cały czas mając wrażenie, że mówi zu-

147
/

pełnie jak dziecko, które coś przeskrobało i teraz kłamie, żeby


uniknąć lania pasem i zamknięcia w drewutni.
Mina słuchała go z powagą i przejęciem. Na zakończenie
rycerz wyraził nadzieję, że będzie mu wolno jej służyć, ponie-
waż, jak rozumiał, jego były dowódca, marszałek Medan, po-
legł w bitwie o Qualinesti.
— Opłakujesz marszałka i Królową Matkę, Lauranę —
powiedziała Mina.
Osłupiały Gerard spojrzał na nią.
Dziewczyna uśmiechnęła się, jej bursztynowe oczy roz-
błysły.
— Nie opłakuj ich. Służą Jedynemu Bogu po śmierci, tak
jak oboje nieświadomie służyli mu za życia. Tak samo my
wszyscy służymy Jedynemu Bogu, czy chcemy tego, czy nie.
Nagroda jest jednak większa dla tych, którzy służą mu dobro-
wolnie. Czy ty służysz Jedynemu Bogu, Gerardzie?
Mina zbliżyła się do niego. W jej bursztynowych oczach
rycerz ujrzał siebie jako małą, nieważną istotę, i nagle zaprag-
nął coś uczynić, żeby przynieść jej chlubę, żeby zdobyć jej
sympatię.
Mógł to zrobić, przysięgając służyć Jedynemu Bogu, jed-
nak w tej kwestii, jeśli nie w żadnej innej, musiał powiedzieć
prawdę. Spojrzał na ołtarz, wsłuchał się w ciszę i wtedy zrozu-
miał z całą pewnością, że znajduje się w obecności boga i że
ten bóg zagląda do wnętrza jego serca.
—Wiem... tak mało o tym Jedynym Bogu — bąknął wy-
mijająco. — Nie mogę udzielić ci odpowiedzi, której prag-
niesz, pani. Przykro mi.
—Chcesz się o nim uczyć? — spytała Mina.
Wystarczyło tylko powiedzieć „tak", by zostać w jej służ-
bie, ale w rzeczywistości wcale nie chciał się niczego dowia-
dywać o Jedynym Bogu. Gerard zawsze świetnie się obywał
bez bogów. W obecności tego czuł się nieswojo.
Wymamrotał coś niezrozumiałego nawet dla siebie. Mina
jednak najwyraźniej usłyszała to, co chciała od niego usłyszeć.
Uśmiechnęła się.

148
— Zgoda. Przyjmę cię do służby, Gerardzie uth Mondar.
Jedyny Bóg także zgadza się, byś mu służył.
Słysząc to, minotaur wydał pomruk niezadowolenia.
— Galdar sądzi, że jesteś szpiegiem — powiedziała Mina.
— Chce cię zabić. Jeśli jesteś szpiegiem, nie mam niczego do
ukrycia. Chętnie powiem ci o swoich planach. Za dwa dni
przyłączy się do nas armia żołnierzy i rycerzy z Palanthas, po-
większając naszą liczbę o kolejne pięć tysięcy. Z tymi siłami
i z armią dusz pomaszerujemy na Sanction. I zdobędziemy
je. Potem będziemy rządzić całą północną częścią Ansalonu,
a stamtąd już niedaleko do podboju całego kontynentu. Masz
jakieś pytania?
Gerard zaprotestował żałośnie:
— Pani, nie jestem...
Mina odwróciła się od niego.
— Otwórz drzwi, Galdarze — rozkazała. — Przemówię
teraz do ludu. — Oglądając się ponownie na Gerarda, dodała:
— Powinieneś zostać i posłuchać kazania, sir Gerardzie. Moje
słowa mogą się dla ciebie okazać pouczające.
Rycerz nie mógł zrobić nic innego, jak się zgodzić. Zerknął
ukradkiem na Galdara i zauważył, że minotaur przygląda mu
się wrogo. Nie ulegało wątpliwości, że Galdar go przejrzał.
Gerard musiał dołożyć starań, żeby nie wchodzić zwierzoczłe-
kowi w drogę. Podejrzewał, że powinien czuć się zadowolony,
bo wykonał misję. Znał plany Miny — zakładając, że mówiła
prawdę — i teraz musiał jedynie zaczekać kilka dni, by spraw-
dzić, czy istotnie zjawi się armia z Palanthas. Jednak nie miał
już serca do tej misji. Mina zabiła w nim ducha tak skutecznie,
jakby zabiła jego ciało.
Walczymy przeciwko bogu. Jakie ma znaczenie, co zro-
bimy?
Galdar otworzył drzwi świątyni na oścież. Do środka
wpły-
nęły tłumy ludzi. Klękając przed Miną, błagali, by ich do-
tknęła, uzdrowiła ich, uzdrowiła ich dzieci, wyzwoliła ich od
bólu. Rycerz nie spuszczał Galdara z oczu. Minotaur przy-
glądał się scenie przez chwilę, a potem wyszedł.

149
Gerard miał zamiar wymknąć się ze świątyni, kiedy zo-
baczył, że po schodach wchodzi oddział rycerzy. Prowadzili
więźnia, sądząc po zbroi — Rycerza Solamnijskiego. Kobieta
miała ręce związane cięciwami łuków, lecz szła z dumnie pod-
niesioną głową i zawziętą miną.
Gerard znał tę twarz, znał malujący się na niej wyraz. Jęk-
nął cicho, zaklął siarczyście i szybko wycofał się w najgłębszy
cień, zasłaniając twarz rękami, jakby zdjęty głęboką czcią.
—Złapaliśmy tę Solamnijkę, kiedy próbowała wejść do
miasta, Mino — powiedział jeden z rycerzy.
—Jest śmiała — rzekł drugi. — Przeszła prosto przez bra-
mę od frontu, ubrana w zbroję i z mieczem w ręku.
—Oddała broń bez walki — dodał pierwszy. — Głupia
i tchórzliwa, jak oni wszyscy.
—Nie jestem tchórzem — powiedziała z dumą Odila. —
Postanowiłam nie walczyć. Przyszłam tu z własnej woli.
—Uwolnijcie ją— poleciła Mina, a jej głos brzmiał chłod-
no i srogo. — Jest naszym wrogiem, ale jest też rycerzem
i zasługuje na to, by ją traktować z szacunkiem, a nie jak
jakie-
goś pospolitego złodzieja!
Skarceni rycerze szybko zdjęli więzy z rąk Odili. Gerard
schował się w cieniu, obawiając się, że jeśli kobieta się rozej-
rzy i go zobaczy, może go wydać. Wkrótce zorientował się,
że nie musi się martwić. Odila wpatrywała się tylko w Minę.
— Dlaczego przybyłaś z tak daleka i tak dużo ryzyko-
wałaś, żeby się ze mną zobaczyć, Odilo? — spytała łagodnie
Mina.
Kobieta rycerz padła na kolana i złożyła ręce.
—Pragnę służyć Jedynemu Bogu — odrzekła.
Mina schyliła się i złożyła na czole Odili pocałunek.
—Jedyny Bóg jest z ciebie zadowolony.
Zdjęła medalion, który nosiła na piersi i zawiesiła go Odili
na szyi.
— Jesteś moją kapłanką, Odilo — rzekła. — Wstań i po-
znaj błogosławieństwo Jedynego Boga.
Odila wstała, oczy płonęły jej z uniesienia. Podeszła do

150
ołtarza i dołączyła do reszty wyznawców, modląc się na klęcz-
kach do Jedynego Boga. Gerard, czując w ustach gorycz, wy-
szedł.
— Na Otchłań, co mam teraz robić? — zastanawiał się.
13

Nawrócona
Wcielony do głównych sił Czarnych Rycerzy z Neraki Ge-
rard dostał przydział do oddziału patrolowego. Każdego dnia
wraz ze swoją małą kompanią żołnierzy maszerował po wy-
znaczonej części Solanthus, trzymając w ryzach mieszkańców
miasta. Nie miał ciężkiego zadania. Czarni Rycerze pod do-
wództwem Miny prędko wyłapali wszystkich członków spo-
łeczności, którzy mogli sprawiać im kłopoty. Większość z nich
Gerard widział w więzieniu.
Co się zaś tyczy reszty, ludność Solanthus wydawała się
znajdować w stanie wstrząsu, ogłuszona niedawnymi tragicz-
nymi wydarzeniami. Jednego dnia żyli w jedynym wolnym
mieście Solamnii, a następnego już pod okupacją najbardziej
znienawidzonych wrogów. Zbyt wiele się wydarzyło i zbyt
szybko, żeby to pojąć. Z czasem mogli się zorganizować i stać
groźni.
Albo nie.
Zawsze pobożni Solamnijczycy dotkliwie odczuwali nie-
obecność bogów. Czując pustkę i brak czegoś w swoim życiu,
ciekawi byli wieści o tym Jedynym Bogu, nawet jeśli nie pla-
nowali uwierzyć w to, co usłyszą. Przysłowie głosi, że o ile el-
fy starają się być godne swoich bogów, istoty ludzkie żądają
by ich bogowie byli ich godni. Mieszkańcy Solanthus byli
z natury sceptykami.
Codziennie chorzy i ranni przychodzili, lub byli
przynosze-

152
ni, do byłej świątyni Paladine'a, teraz będącej świątynią Jedy-
nego Boga. Kolejki po cud były długie, a jeszcze dłuższe były
kolejki tych, którzy czekali, by ujrzeć cudotwórczynię. Elfy
z odległego Silvanesti, jak oznajmiła Mina, ukorzyli się przed
Jedynym Bogiem i oddali mu cześć. W odróżnieniu od nich lu-
dzie z Solanthus wszczęli bijatykę, gdy wierzący w cuda obu-
rzyli się na tych, którzy głosili, że są to sztuczki. Po dwóch
dniach służby patrolowej Gerardowi rozkazano zaprzestać cho-
dzenia po ulicach (na których nic się nie działo) i zająć się tłu-
mieniem bójek w świątyni.
Gerard nie wiedział, czy jest zadowolony z tej zmiany obo-
wiązków, czy nie. Przez ostatnie dwa dni próbował się zdecy-
dować, czy powinien pójść do Odili i postarać się przemówić
jej do rozumu, czy nadal jej unikać. Nie sądził, aby go zdra-
dziła, ale nie miał pewności. Nie rozumiał jej nagłego religij-
nego zapału, a co za tym idzie, nie ufał jej.
Tak naprawdę Gerardowi nigdy nie dano wyboru, czy chce
czcić bogów, więc nie zawracał sobie głowy myśleniem o tych
sprawach. Obecność lub nieobecność bogów nigdy nie miała
większego znaczenia dla jego rodziców. Jedyna zmiana, jaka
zaszła w ich życiu po odejściu bogów, polegała na tym, że
dawniej odmawiali modlitwy przy stole, a pewnego dnia prze-
stali. Teraz Gerard był zmuszony o tym myśleć i w głębi duszy
sympatyzował z tymi, którzy wszczynali bójki. On też chciał
komuś przyłożyć.
Wysłał raport Richardowi, który czekał na niego w zajeź-
dzie. Przekazał Radzie Rycerzy wszelkie informacje, jakie uzys-
kał, potwierdzając, że Mina planuje ruszyć na Sanction.
Łącznie z posiłkami, których spodziewano się z Palanthas,
Mina miała pod swoimi rozkazami ponad pięć tysięcy rycerzy
i żołnierzy. Nie było to wielkie wojsko, jednak zamierzała
z nim zdobyć warowne miasto, które przetrzymało ponadrocz-
ne oblężenie dwukrotnie liczniejszej armii. Gerard śmiałby się
z takiego pomysłu, gdyby Mina nie podbiła Solanthus — mia-
sta uważanego za niezdobyte — jeszcze mniejszymi siłami.
Zdobyła Solanthus dzięki smokom i armii dusz, a teraz
mówiła

153
o posłużeniu się smokami i armią dusz do zdobycia Sanction.
Przypominając sobie zgrozę, jaka go zdjęła tej nocy, gdy walczył
z umarłymi, Gerard był przekonany, że nic im się nie oprze. Po-
wiedział o tym Radzie Rycerzy, chociaż nie pytała go o zdanie.
Wykonawszy zadanie, mógł już opuścić Solanthus i wrócić
na łono zakonu Rycerzy Solamnijskich. Został jednak, pewien,
że ryzykuje życie, ponieważ Galdar uważa go za szpiega. Na-
wet jeśli to była prawda, nikt nie zwracał na niego większej
uwagi. Nikt go nie obserwował. Nie ograniczano mu swobody
ruchów. Mógł chodzić, gdzie chciał, i rozmawiać, z kim chciał.
Nie dopuszczono go do wewnętrznego kręgu Miny, ale nic
przez to nie stracił, bo Mina najwyraźniej nie miała tajemnic.
Każdemu pytającemu bez wahania wyjaśniała, co ona i Jedyny
Bóg zamierzają zrobić. Gerard zmuszony był przyznać, że tak
nieprawdopodobna pewność siebie robiła wrażenie.
Nie wyjechał z Solanthus, wmawiając sobie, że zostaje, by
zobaczyć, czy Mina i jej wojska rzeczywiście wymaszerująna
wschód. W rzeczywistości został z powodu Odili i tego dnia,
kiedy rozpoczął służbę w świątyni, wreszcie przyznał się do te-
go samemu sobie.
Gerard zajął miejsce u stóp świątynnych schodów, skąd
mógł czujnym okiem śledzić tłum, który się zebrał, by posłu-
chać Miny. Rozstawił swoich ludzi w pewnych odstępach na
dziedzińcu, ufając, że widok uzbrojonych żołnierzy zastraszy
większość mącicieli. Sam nałożył hełm, bo byli w Solanthus
tacy, którzy mogli go poznać.
Rycerze pod dowództwem minotaura otaczali Minę, pilno-
wali jej i strzegli, nie tyle przed tymi, którzy chcieliby jej
wyrządzić krzywdę, lecz tymi, którzy mogliby zamęczyć ją na
śmierć swoim uwielbieniem. Po wygłoszeniu mowy Mina cho-
dziła wśród tłumu, biorąc dzieci na ręce, uzdrawiając chorych
i opowiadając o Jedynym Bogu. Sceptycy przyglądali się i szy-
dzili, wierni płakali i próbowali rzucać się Minie pod nogi. Lu-
dzie Gerarda stłumili kilka bójek i zamknęli awanturników
w przepełnionych już więzieniach.
Kiedy Mina zaczęła się chwiać na nogach, wkroczył mino-

154
taur i ogłosił przerwę. Ludzie wciąż czekający na swoją porcję
cudów jęczeli i lamentowali, ale Galdar polecił im wrócić na-
stępnego dnia.
—Zaczekaj chwilę, Galdarze — zawołała Mina, a jej
dźwięczny głos wzbił się ponad wrzawę. — Mam dobre
wieści
dla mieszkańców Solanthus.
—Cisza! — krzyknął minotaur, lecz jego wysiłek okazał
się zbędny. Tłum natychmiast umilkł i nachylił się
skwapliwie,
by posłuchać słów kobiety.
—Ludu Solanthus! — zawołała Mina. — Właśnie otrzy-
małam wiadomość, że smoczy zwierzchnik Khellendros,
zna-
ny także jako Skie, nie żyje. Zaledwie kilka dni temu
powie-
działam wam, że zginęła smocza zwierzchniczka Beryl, a
także
zły smok znany jako Cyan Bloodbane. — Mina uniosła
ramio-
na i oczy ku niebu. — Ujrzyjcie w ich klęsce potęgę
Jedynego
Boga!
—Khellendros nie żyje? — Szmer rozszedł się wśród tłu-
mu, gdy wszyscy odwracali się do swych sąsiadów, by
zoba-
czyć ich reakcję na tak zdumiewającą nowinę.
Khellendros od dawna władał dużą częścią dawnego pań-
stwa solamnijskiego, pobierając daninę od mieszkańców Pa-
lanthas i posługując się Czarnymi Rycerzami, aby trzymać lu-
dzi w ryzach i zapewniać dopływ stali do smoczego skarbca.
Teraz Khellendros był martwy.
— Więc kiedy ten Jedyny Bóg zabierze się za Malys? —
krzyknął ktoś.
Gerard z przerażeniem stwierdził, że tym kimś był on sam.
Nie miał pojęcia, że zamierza wykrzyknąć te słowa. Wy-
rwały mu się, zanim zdołał się powstrzymać. Przeklinał swo-
ją głupotę, bo ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było zwracanie
uwagi na siebie. Zatrzasnął zasłonę hełmu i rozejrzał się wokół
wrogim wzrokiem, jakby szukał tego, kto to powiedział. Nie
oszukał jednak Miny. Spojrzenie jej bursztynowych oczu
utkwiło bezbłędnie w wizjerze jego hełmu.
— Kiedy już zajmę Sanction — rzekła chłodno Mina —
wtedy zajmę się Malys.

155
Na radosne okrzyki tłumu odpowiedziała uniesieniem ręki
ku niebu na znak, że ich pochwały należą się Jedynemu Bogu,
nie jej. Odwróciła się i znikła we wnętrzu świątyni.
Twarz paliła Gerarda tak mocno, że to cud, iż stalowy hełm
nie stopił mu się na głowie. W każdej chwili spodziewał się,
że
na jego karku zaciśnie się ciężka ręka minotaura, więc kiedy
ktoś rzeczywiście dotknął jego ramienia, rycerz omal nie wy-
skoczył ze zbroi.
—Gerard? — spytał czyjś zdziwiony głos. — Czy to ty?
—Odila! — westchnął rycerz z ulgą, nie mając pewności,
czy uściskać ją, czy uderzyć.
—Więc znów jesteś Czarnym Rycerzem — stwierdziła.
— Muszę przyznać, że pobieranie żołdu z dwóch skarbców
to
niezły sposób zarabiania na życie, ale czy nie myli ci się?
Rzu-
caszmonetą? „Którą zbroję mam nałożyć dziś rano?
Reszka,
Czarnego Rycerza, orzeł, Rycerza Solamnijskiego...".
—Zamknij się, dobrze? — warknął Gerard. Chwycił ją za
ramię, obejrzał się, czy nikt ich nie podsłuchuje, a potem
za-
ciągnął kobietę do nieuczęszczanej części ogrodu
różanego. —
Najwyraźniej znalezienie wiary nie pozbawiło cię
złośliwego
poczucia humoru. — Zerwał z głowy hełm i przeszył ją
wzro-
kiem. — Doskonale wiesz, dlaczego tu jestem.
Kobieta przyjrzała mu się, marszcząc brwi.
—Nie przyjechałeś chyba po mnie, co?
—Nie — odparł, co w zasadzie było zgodne z prawdą.
—To dobrze — rzekła i twarz jej się wypogodziła.
—Ale skoro o tym wspomniałaś... — zaczął Gerard.
Kobieta znów zmarszczyła czoło.
—Posłuchaj mnie, Odilo — rzekł z przejęciem. — Przy-
jechałem na polecenie Rady Rycerzy. Wysłali mnie,
żebym
sprawdził, czy groźba ataku Miny na Sanction jest
prawdzi-
wa...
—Jest — rzekła spokojnie Odila.
—Teraz o tym wiem — powiedział Gerard. — Przyje-
chałem z misją wywiadowczą...
—Ja także — przerwała mu kobieta — i moja misja jest

156
dużo ważniejsza od twojej. Ty masz zbierać informacje o nie-
przyjacielu. Masz podsłuchiwać pod drzwiami i liczyć, ile ma-
ją żołnierzy, a ile maszyn oblężniczych. — Umilkła. Jej wzrok
padł na świątynię. — Ja przybyłam, żeby dowiedzieć się cze-
goś o tym bogu.
Gerardowi wyrwał się z ust jakiś dźwięk.
Odila obejrzała się na niego.
—My, Solamnijczycy, nie możemy ignorować tego zjawi-
ska tylko dlatego, że czujemy się z jego powodu nieswojo.
Nie
możemy zapierać się wiary w tego boga tylko dlatego, że
obja-
wił się osieroconej dziewczynce, a nie Panu Róży. Musimy
py-
tać. Tylko dzięki zadawaniu pytań znajdujemy odpowiedzi.
—I czego się dowiedziałaś? — spytał mimowolnie Ge-
rard.
—Mina wychowała się u Goldmoon w Cytadeli Światła.
Tak, sama byłam zaskoczona, kiedy to usłyszałam.
Przybrana
matka opowiadała Minie historie o dawnych bogach, o
tym,
jak znów przyniosła wieść o ich istnieniu ludom Ansalonu,
kiedy wszyscy sądzili, że bogowie odeszli ze świata w
gnie-
wie. Goldmoon pokazała im, że to nie bogowie opuścili
ludz-
kość, lecz ludzkość opuściła bogów. Mina spytała, czy tak
wła-
śnie nie dzieje się teraz, lecz matka zapewniła ją, że tak nie
jest. Czas bogów minął, ponieważ pewni ludzie rozmawiali
z Paladine'em i innymi bóstwami przed ich odejściem i
usły-
szeli, że bogowie odchodzą ze świata, by ocalić go przed
gnie-
wem Chaosu.
Mina w to nie wierzyła. W głębi serca wiedziała, że Gold-
moon się myli. Że na tym świecie istnieje bóg. Zadaniem Miny
było go znaleźć, tak jak Goldmoon kiedyś znalazła innych bo-
gów. Mina uciekła z domu. Szukała bogów, zawsze mając ser-
ce otwarte na głos boży. 1 pewnego razu go usłyszała.
Trzy lata spędziła w obecności Jedynego Boga, poznając
jego zamiary wobec świata i wobec nas i ucząc się tego, jak je
wprowadzić w życie. Kiedy nadszedł czas i Mina była dość sil-
na, by udźwignąć brzemię powierzonego jej zadania, została
wysłana, by nam przewodzić i opowiedzieć o Jedynym Bogu.

157
—To wyjaśnia pewne kwestie związane z Miną — powie-
dział Gerard — ale co z samym Jedynym Bogiem?
Dotychczas
dowiedziałem się tylko, że prowadzi przymusową
rekrutację
do armii umarłych.
—Pytałam o to Minę — rzekła Odila i twarz jej spoważ-
niała na wspomnienie tej okropnej nocy, gdy wraz z Gerar-
dem walczyła z duszami umarłych. — Mina twierdzi, że
dusze
umarłych służą Jedynemu Bogu chętnie i radośnie. Cieszą
się,
że przebywają wśród żyjących, w świecie, który kochają.
Gerad parsknął.
—Mnie nie wydawali się zadowoleni.
—Umarli nie czynią krzywdy żywym — rzekła ostrym to-
nem Odila. — Jeśli wydają się groźni, to tylko dlatego, że
tak
skwapliwie chcą nam nieść nauki Jedynego Boga.
-Ł- Więc to było nawracanie? — spytał Gerard. — W cza-
sie, gdy dusze głosiły nam kazania o Jedynym Bogu, Mina i jej
rycerze wlecieli na czerwonych smokach do Solanthus. Zabili
po drodze kilka setek ludzi, ale, jak przypuszczam, to kolejna
część procesu ewangelizacji. Więcej dusz dla Jedynego Boga.
—Widziałeś, jak Mina czyniła cudy uzdrawiania — po-
wiedziała Odila, mierząc go trzeźwym i przenikliwym
wzro-
kiem. — Słyszałeś, jak mówiła o śmierci dwojga smoczych
zwierzchników, którzy od dawna terroryzowali świat. Na
tym
świecie istnieje bóg i żadne twoje szyderstwa ani
uszczypliwe
komentarze tego nie zmienią. — Wymierzyła
oskarżycielsko
palec w jego pierś. — Boisz się. Boisz się odkryć, że być
może
wcale nie kontrolujesz własnego przeznaczenia. Że może
Jedy-
ny Bóg ma zamiary wobec ciebie i nas wszystkich.
—Jeśli chcesz powiedzieć, że boję się odkryć, iż jestem
niewolnikiem tego Jedynego Boga, to masz rację! —
odparł
Gerard. — Sam podejmuję decyzje. Nie życzę sobie, żeby
ja-
kiś bóg podejmował je za mnie.
—Dotychczas świetnie sobie radziłeś — rzekła zgryźliwie
Odila.
—Wiesz, co myślę? — odparł Gerard, szturchając ją pal-
cem w pierś z taką siłą, że kobieta cofnęła się o krok. —
My-

158
ślę, że spaprałaś sobie życie, a teraz masz nadzieję, że ten bóg
przyjdzie i wszystko naprawi.
Odila spojrzała na niego wściekle, po czym odwróciła się
szybko z zamiarem odejścia. Gerard skoczył za nią i chwycił

za ramię.
— Przepraszam, Odilo. Nie miałem prawa tak mówić. By-
łem zły, bo tego nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. I wiesz,
masz rację. To mnie naprawdę przeraża.
Odila trzymała głowę odwróconą, ale nie starała się wy-
rwać z jego uścisku.
— Oboje znajdujemy się w trudnym położeniu — powie-
dział Gerard, zniżając głos. — Obojgu nam grozi niebezpie-
czeństwo. Nie możemy sobie pozwolić na kłótnie. Zgoda?
Puścił jej ramię i wyciągnął rękę.
—Zgoda — powiedziała niechętnie Odila, odwracając się,
by uścisnąć mu dłoń. — Nie sądzę jednak, żeby cokolwiek
nam
groziło. Szczerze wierzę, że cała armia Solamnijczyków
mog-
łaby tu wejść, a Mina przyjęłaby ich z otwartymi
ramionami.
—I mieczem w obu rękach — mruknął pod nosem Gerard.
—Co mówiłeś?
—Nic ważnego. Posłuchaj, możesz coś dla mnie zrobić.
Wyświadcz mi przysługę...
—Nie będę szpiegować Miny — oznajmiła stanowczo
Odila.
—Nie, nic w tym rodzaju — powiedział Gerard. — W lo-
chu widziałem jednego z przyjaciół. Nazywa się Palin
Majere.
Jest czarodziejem. Nie wygląda za dobrze i zastanawiałem
się,
czy Mina nie mogłaby... no wiesz... uzdrowić go. Nie
mów
jej, że cokolwiek powiedziałem — dodał pospiesznie. —
Po-
wiedz tylko, że go widziałaś i wydało ci się... Chodzi mi o
to,
że powinno się wydawać, iż to twój pomysł...
—Rozumiem — powiedziała z uśmiechem Odila. — Ty
naprawdę wierzysz, że Mina ma moc daną przez boga. To
tego
dowodzi.
—Tak, cóż, może — przyznał Gerard, nie chcąc wszczy-
nać kolejnej kłótni. — Aha, i jeszcze jedno. Słyszałem, że
Mi-

159
na szuka Tasslehoffa Burrfoota, kendera, który był ze mną.
Pa-
miętasz go?
—Oczywiście. — Oczy Odiłi nabrały nagle czujnego
i skupionego wyrazu. Przyglądały się wnikliwie twarzy
Gerar-
da. — Czemu pytasz? Widziałeś go?
—Posłuchaj, muszę spytać — czego ten Jedyny Bóg chce
od Tasslehoffa Burrfoota? Czy to jakiś żart?
—Bynajmniej — odparła Odila. — Tego kendera nie po-
winno tu być.
—Od kiedy to kender powinien być gdziekolwiek?
—Mówię serio. To bardzo ważne, Gerardzie. Widziałeś go?
—Nie — rzekł rycerz, ciesząc się, że nie musi jej okła-
mywać. — Będziesz pamiętać o Palinie? Palin Majere? W
wię-
zieniu?
—Zapamiętam. A ty rozglądaj się za kenderem.
—Dobrze. Gdzie się spotkamy?
—Jestem zawsze tutaj — powiedziała Odila, pokazując
świątynię.
—No tak, rzeczywiście. Czy ty... no wiesz... modlisz się
do tego Jedynego Boga? — spytał Gerard, czując się
nieswojo.
—Tak — odparła Odila.
—Czy twoje modlitwy zostały wysłuchane?
—Jesteś tu, prawda? — rzekła kobieta. Nie żartowała so-
bie. Mówiła poważnie. Uśmiechnęła się, pomachała mu
ręką
i poszła z powrotem do świątyni.
Gerard gapił się na nią oniemiały. Wreszcie odzyskał mowę.
— Nie jestem...! — krzyknął za nią. — Ja nie... Ty nie...
Twój bóg nie... Och, to bez sensu!
Doszedłszy do wniosku, że jest wystarczająco skonfundo-
wany jak na jeden dzień, Gerard odwrócił się na pięcie i od-
szedł.

Minotaur Galdar zobaczył dwoje zawzięcie dyskutujących


Solamnijczykow. Przekonany, że oboje są szpiegami, zbliżył
się do nich w nadziei, że podsłucha ich rozmowę. Jedną z wad
bycia minotaurem w ludzkim mieście była niemożność wto-

160
pienia się w otoczenie. Para stała w pobliżu bursztynowego
sarkofagu Goldmoon, więc skorzystał z jego osłony i podkradł
się blisko. Słyszał tylko cichy szept, aż w pewnej chwili ludzie
zapomnieli się i podnieśli głosy.
—Boisz się — usłyszał wypowiadane tonem zarzutu sło-
wa Solamnijki. — Boisz się. Boisz się odkryć, że być
może
wcale nie kontrolujesz własnego przeznaczenia. Że może
Jedy-
ny Bóg ma zamiary wobec ciebie i nas wszystkich.
—Jeśli chcesz powiedzieć, że boję się odkryć, iż jestem
niewolnikiem tego Jedynego Boga, to masz rację! —
odparł
rycerz ze złością. — Sam podejmuję decyzje. Nie życzę
sobie,
żeby jakiś bóg podejmował je za mnie.
W tym momencie ludzie ponownie ściszyli głosy. Wpraw-
dzie rozmawiali o teologii, nie o rokoszu, ale Galdar i tak czuł
się zaniepokojony. Stał w cieniu sarkofagu jeszcze długo po
tym, jak oboje odeszli, jedno do świątyni, drugie w stronę swo-
jej kwatery. Rycerz był czerwony na twarzy ze złości i frustra-
cji. Idąc, mruczał coś pod nosem i tak był zamyślony, że prze-
szedł w odległości stopy od olbrzymiego minotaura i nie za-
uważył go.
Solamnijczycy i minotaurowie od dawna mieli z sobą wiele
wspólnego — więcej niż mniej, chociaż na przestrzeni
dziejów
właśnie to „mniej" odgrywało decydującą rolę w ich stosun-
kach. Zarówno Solamnijczycy, jak i minotaurowie kładli wiel-
ki nacisk na osobisty honor. Jedni i drudzy cenili poczucie
obowiązku i lojalność. Jedni i drudzy podziwiali odwagę. Jed-
ni i drudzy oddawali cześć swoim bogom, kiedy mieli jeszcze
bogów do czczenia. Bogowie jednych i drugich byli bogami
honoru, wierności i odwagi, chociaż jeden walczył po stronie
światła, a drugi ciemności.
Ale czy było tak na pewno? Czy nie można było powie-
dzieć, że jeden z bogów, Kiri-Jolith, walczył po stronie ludzi,
a drugi, Sargonnas, po stronie minotaurów? Może to rasa ich
dzieliła, a nie światło dnia i mrok nocy? Jedni i drudzy przeka-
zywali sobie opowieść o Kazie, minotaurze, który przyjaźnił
się z wielkim Rycerzem Solamnijskim, Humą.

161
Jednak z powodu tego, że jeden miał rogi, pysk i porośnięty
był futrem, a drugi miał miękką skórę i marną wypukłość za-
miast nosa, przyjaźń Kaza i Humy uważano za anomalię. Obie
rasy od wieków uczone wzajemnej nienawiści i nieufności. Te-
raz dzieląca je przepaść była tak głęboka, tak szeroka i paskud-
na, że żadna z nich nie mogła jej pokonać.
Pod nieobecność bogów obie rasy chyliły się ku upad-
kowi. Galdar słyszał doniesienia o dziwnych wydarzeniach
w ojczyźnie minotaurów — pogłoski o morderstwach, zdra-
dzie, podstępach. Co się zaś tyczy Solamnijczyków, coraz mniej
młodych mężczyzn i kobiet chciało znosić rygory, ogranicze-
nia i obowiązki, jakie nakładała na nich reguła zakonu rycer-
skiego. Było ich coraz mniej, byli przyparci do muru. I mieli
nowego nieprzyjaciela — nowego boga.
Galdar widział w Minie zakończenie swojej misji. Widział
w niej poczucie obowiązku, honor, wierność i odwagę — daw-
ne cnoty. Niemniej jednak pewne słowa i czyny Miny zaczęły
gnębić minotaura. Przede wszystkim makabryczne wskrzesze-
nie dwóch czarodziejów.
Galdar nie lubił magów. Bez zmrużenia oka mógłby pa-
trzeć na torturowanie tych dwóch, mógłby ich własnoręcznie
zabić i ani razu się nad tym nie zastanowić. Ale widok ich mar-
twych ciał służących za bezmyślnych niewolników przypra-
wiał go o mdłości. Za każdym razem, gdy patrzył na te dwa
powłóczące nogami trupy, robiło mu się niedobrze.
Najgorsza była kara, jaką Jedyny Bóg wymierzył Minie za
to, że uciekł jej kender. Kiedy Galdar przypominał sobie po-
święcenie Miny, fizyczny ból, jaki wycierpiała w imię Jedyne-
go Boga, męczarnie, wyczerpanie, pragnienie i głód, czuł obu-
rzenie.
Galdar szanował Minę. Był jej wierny. Służył jej.
Zaczynał
jednak mieć wątpliwości co do tego Jedynego Boga.
W głowie huczały mu słowa Solamnijczyka: „Jeśli chcesz
powiedzieć, że boję się odkryć, że jestem niewolnikiem tego
Jedynego Boga, to masz rację! Sam podejmuję decyzje. Nie
życzę sobie, żeby jakiś bóg podejmował je za mnie".

162
Galdar nie lubił myśleć o sobie jako o niewolniku woli Je-
dynego Boga ani żadnego innego bóstwa. Co ważniejsze, nie
lubił widzieć Miny w roli niewolnicy tego Jedynego Boga —
niewolnicy, którą można było chłostać, jeśli nie wykonała bo-
skiego nakazu.
Postanowił zrobić to, co powinien był zrobić dawno temu.
Musiał dowiedzieć się czegoś więcej o Jedynym Bogu. Nie
mógł o tym rozmawiać z Miną, ale mógł porozmawiać z tą So-
lamnijką.
I być może zabić dwa ptaszki jednym uderzeniem, jak gło-
siło przysłowie jego ludu w związku z dobrze znaną historią
o kenderskim złodziejaszku i kowalu-minotaurze.
14

Wiara w Jedynego Boga


Do Solanthus przybyło ponad tysiąc rycerzy i żołnierzy
z Palanthas. Wkroczyli tryumfalnie. Na wietrze łopotały sztan-
dary z emblematami Czarnych Rycerzy, jak również chorąg-
wie pojedynczych rycerzy. Czarni Rycerze, którzy służyli w Pa-
lanthas, zgromadzili spory majątek, bo chociaż duża część da-
niny szła do nieżyjącego już smoka Khellendrosa, a jeszcze
więcej wysyłano nieżyjącemu już Panu Nocy Targonne'owi,
wysocy rangą rycerze z Palanthas o siebie też zadbali. Byli
w dobrych nastrojach, chociaż trochę zmartwieni docierający-
mi do nich pogłoskami na temat nowego, samozwańczego Pa-
na Nocy — nastoletniej dziewczyny.
Oficerowie ci nie potrafili sobie wyobrazić, jak jakikol-
wiek weteran o zdrowych zmysłach mógłby słuchać rozkazów
panienki, która powinna marzyć o tańcach wokół majowego
gaiku, a nie prowadzić mężów do boju. Rozmawiali o tym
w drodze do Solanthus i prywatnie uzgodnili między sobą, że
za kulisami musi działać jakaś szara eminencja — pewnie ten
minotaur, który, jak powiadano, nie oddalał się na krok od Mi-
ny. To on na pewno był prawdziwym wodzem. Dziewczyna
służyła za przykrywkę, bo ludzie nigdy nie słuchaliby mino-
taura. Niektórzy zauważali, że niewielu mężczyzn poszłoby
też do boju pod przywództwem niedużego dziewczątka, lecz
inni odpowiadali chytrze, że Mina posługuje się sztuczkami

164
i złudzeniami, by zabawiać ciemnych ludzi i nakłaniać ich
podstępnie do walki pod swoją komendą.
Nikt nie mógł przeczyć jej sukcesom, a dopóki złudzenia
skutkowały, oni nie mieli zamiaru ich rozwiewać. Oczywiście,
będąc inteligentnymi mężczyznami, sami nie dali się na nie na-
brać.
Tak jak inni przed nimi, oficerowie zakonu z Palanthas
wchodzili na spotkanie z Miną z hałaśliwą brawurą, gotowi
słuchać jej w pozornym skupieniu, lecz kpiąc sobie w duchu.
Wychodzili bladzi i wstrząśnięci, cisi i pokorni, wszyscy w
ży-
wicowej pułapce jej bursztynowych oczu.
Gerard wiernie odnotował ich liczbę w zaszyfrowanej wia-
domości do swojego zakonu. Był to jak dotąd najważniejszy
list, ponieważ potwierdzał, że Mina planuje atak na Sanction
i zamierza wymaszerować już wkrótce. Każdy kowal i
płatnerz
w mieście został powołany do służby i zmuszony pracować
dniem i nocą przy naprawie starej broni i zbroi oraz wyrabia-
niu nowych.
Armia Miny będzie się poruszać powoli. Upłyną tygodnie,
może miesiące, zanim przemaszeruje przez lasy, przekroczy
trawiaste równiny i przebędzie góry otaczające Sanction. Ob-
serwując przygotowania i rozmyślając o tym długim marszu,
Gerard ułożył plan ataku, który zamieścił w swoim raporcie.
Nie liczył nadmiernie na to, by go zastosowano, ponieważ do-
tyczył walki z zasadzki, szarpania flanek powoli pełznącej ar-
mii, napaści na tabory z dostawami, szybkiego atakowania,
a potem znikania, by znów uderzyć w najmniej oczekiwanym
momencie.
W taki właśnie sposób — pisał — Dzikie Elfy z Qualine-
sti zdołały zadać poważne straty Czarnym Rycerzom, któ-
rzy okupowali ich kraj. Zdaję sobie sprawę, że taka metoda
wałki jest niedopuszczalna dla zakonu rycerskiego, gdyż
z pewnością nie jest rycerska ani honorowa, ani też nawet
szczególnie uczciwa. Jest jednak skuteczna i nie tylko zmniej-
sza liczebność wroga, ale także obniża morale jego wojsk.

165
Lord Tasgall był rozsądnym człowiekiem i Gerard w isto-
cie sądził, że mógłby rzucić Regułę w kąt i wprowadzić jego
plan w życie. Niestety, rycerz nie potrafił znaleźć żadnego spo-
sobu, by przekazać wiadomość Richardowi, który otrzymał
polecenie, by co tydzień stawiać się w zajeździe i sprawdzać,
czy Gerard nie ma nowych wiadomości.
Rycerz był teraz obserwowany dniem i nocą i miał dość do-
bre pojęcie o tym, kto za to odpowiada. Nie Mina. Ten mino-
taur, Galdar.
Gerard zbyt późno zauważył, że minotaur podsłuchiwał jego
rozmowę z Odilą. Tej nocy odkrył, że Galdar kazał go śledzić.
Niezależnie od tego, dokąd szedł, był pewny, że widzi rogi
minotaura górujące nad tłumem. Kiedy opuścił swoją kwaterę,
zastał jednego z rycerzy Miny stojącego bezczynnie na ulicy
przed domem. Następnego dnia jeden z członków jego patrolu
tajemniczo się rozchorował i został zastąpiony innym. Gerard
nie wątpił, że jego zastępca jest szpiegiem Galdara
Mógł winić tylko siebie. Powinien opuścić Solanthus daw-
no temu zamiast zwlekać z wyjazdem. Teraz nie tylko sam
wpadł w tarapaty, ale i naraził bezpieczeństwo misji, z którą
został przysłany.
Przez następne dwa dni Gerard nadal wypełniał swoje obo-
wiązki. Poszedł do świątyni jak zwykle. Nie widział się z Odi-
lą, odkąd rozmawiali, i był zaskoczony, gdy tego dnia zobaczył
ją u boku Miny. Odila przeszukiwała wzrokiem tłum, póki nie
znalazła Gerarda. Wykonała ledwo dostrzegalny gest dłonią.
Kiedy Mina wyszła, a suplikanci i gapie oddalili się, Gerard
został na zewnątrz przy drzwiach i czekał.
Odila wyszła ze świątyni. Pokręciła lekko głową, dając
znak, że ma się do niej nie odzywać, i wyminęła go bez jedne-
go spojrzenia.
Przechodząc obok, szepnęła:
— Przyjdź dziś do świątyni godzinę przed północą.

Gerard siedział posępnie na łóżku, czekając na wyznaczoną


przez Odilę godzinę. Zabijał czas, wpatrując się z bezsilną zło-

166
ścią w tubę do pergaminu z wiadomością, która do tego czasu
powinna być już w rękach jego przełożonych. Pokój Gerarda
znajdował się w tym samym budynku, w którym kiedyś kwate-
rowali Rycerze Solamnijscy. Z początku umieszczono go w
sa-
li zamieszkanej już przez dwóch innych rycerzy, ale dzięki pie-
niądzom, które zarobił od Czarnych Rycerzy, przeniósł się do
prywatnego pokoju. W rzeczywistości pokój ten był zaledwie
ślepym pomieszczeniem magazynowym na parterze. Sądząc
po utrzymującym się nadal zapachu, przechowywano w nim
cebulę.
Zdenerwowany Gerard z przyjemnością opuścił kwaterę.
Wyszedł jawnie na ulicę, zatrzymując się tylko po to, by za-
wiązać but i dostrzec cień, który wychynął z pobliskiej bramy.
Kiedy rycerz poszedł dalej, słyszał za sobą lekkie kroki.
Przez chwilę miał ochotę się odwrócić i stanąć twarzą
w twarz ze swoim cieniem. Zwalczył tę chęć i szedł dalej. Udał
się prosto do świątyni, wszedł do środka i znalazł miejsce na
kamiennej ławie w kącie pomieszczenia.
Wewnątrz świątyni panował mrok rozjaśniany tylko świat-
łem pięciu stojących na ołtarzu świec. Na zewnątrz niebo by-
ło pochmurne. Gerard czuł w powietrzu zapach deszczu i po
chwili zaczęły spadać pierwsze krople. Miał nadzieję, że jego
cień przemoknie do suchej nitki.
Płomienie świec zamrugały od nagłego podmuchu wiatru,
wywołanego przez burzę. W drzwiach w głębi świątyni sta-
nęła jakaś postać w szatach. Zatrzymała się przy ołtarzu, przez
chwilę poprawiała świece, a potem odwróciła się i poszła na-
wą. Gerard widział jej sylwetkę w blasku świec i chociaż nie
dostrzegał twarzy, poznał Odilę po wyprostowanych plecach
i dumnie uniesionej głowie.
Kobieta usiadła przy nim, po czym przysunęła się bliżej.
Gerard również przesunął się na kamiennej ławie. Byli w świą-
tyni sami, ale rozmawiali ściszonymi głosami.
— Wiedz, że jestem śledzony — szepnął rycerz.
Zaniepokojona Odila odwróciła się i przeszyła go spojrze-
niem. W rozjaśnionym blaskiem świec mroku jej twarz wyda-

167
wała się blada. Oczy były pogrążone w cieniu. Kobieta wy-
ciągnęła rękę, po omacku poszukała dłoni Gerarda, znalazła ją
i mocno ścisnęła. Był zaskoczony zarówno tym, że szukała
otuchy, jak i faktem, że dłoń miała zimną i drżącą.
—Odilo, co ci? Stało się coś złego? — spytał.
—Dowiedziałam się prawdy o twoim przyjacielu, czaro-
dzieju Palinie — odparła zduszonym głosem, jakby trudno
jej
było nabierać tchu. — Galdar mi powiedział. — Odila wy-
prostowała się. Odwróciła się do towarzysza i spojrzała mu
w oczy. — Gerardzie, byłam taka głupia! Taka głupia!
—Więc jest nas dwoje — rzekł, niezdarnie poklepując ją
po dłoni.
Czuł, że kobieta jest sztywna i drży, a jego dotyk nie dodał
jej otuchy. Wydawało się, że nie słyszy jego słów. Kiedy znów
się odezwała, głos miała zduszony.
—Przybyłam w nadziei, że znajdę boga, który będzie mo-
im przewodnikiem, będzie się o mnie troszczył i pocieszał
w niedoli. Zamiast tego znalazłam... — Umilkła i raptem
po-
wiedziała: — Gerardzie, Palin nie żyje.
—Nie dziwię się — odparł rycerz z westchnieniem. —
Nie wyglądał dobrze...
—Nie, Gerardzie! — Odila potrząsnęła głową. — On był
martwy, kiedy go widziałeś.
—Wcale nie był martwy — zaprotestował rycerz. — Sie-
dział na pryczy. Potem widziałem, jak wstał i wyszedł.
—A ja ci mówię, że był martwy — rzekła kobieta, odwra-
cając się do niego twarzą. — Nie winię cię za to, że mi nie
wie-
rzysz. Sama w to nie wierzyłam. Ale... Galdar zaprowadził
mnie do niego...
Gerard rzucił na nią podejrzliwym okiem.
—Upiłaś się?
—Chciałabym! — odparła Odila z nagłą, dziką zawzięto-
ścią. — Chyba cała krasnoludzka gorzałka na świecie nie
po-
zwoliłaby mi zapomnieć o tym, co zobaczyłam. Jestem
abso-
lutnie trzeźwa, Gerardzie. Przysięgam.
Rycerz przyjrzał jej się uważnie. Kobieta miała przytom-

168
ny wzrok, głos drżący, ale wyraźny, jej słowa brzmiały sen-
sownie.
—Wierzę ci — powiedział powoli — ale nie rozumiem.
Jak Palin mógł być martwy, skoro widziałem, że siedzi,
stoi,
chodzi?
—On i ten drugi czarodziej zostali zabici w Wieży Wiel-
kiej Magii. Galdar był tam. Opowiedział mi całą historię.
Umar-
li, a potem Mina i Galdar dowiedzieli się, że ten kender,
któ-
rego szukają, jest w wieży. Poszli go szukać, ale im uciekł.
Jedyny Bóg ukarał Minę za to, że zgubiła kendera. Mina
powie-
działa, że potrzebuje pomocy czarodziejów, żeby go
znaleźć
i wtedy... wtedy ich... wskrzesiła.
—Jeśli tak, to nie wydawali się z tego zbyt zadowoleni —
odparł Gerard, myśląc o pustych oczach Palina i jego
nieobec-
nym spojrzeniu.
—Jest ku temu powód — powiedziała Odila głuchym gło-
sem. — Mina zwróciła im życie, ale nie dusze. Ich dusze
trzy-
ma w niewoli Jedyny Bóg. Ci czarodzieje nie mają własnej
woli, by myśleć czy działać. Są tylko marionetkami, a
Jedy-
ny Bóg pociąga za sznurki. Galdar twierdzi, że kiedy
kender
zostanie złapany, magowie będą wiedzieli, co zrobić z nim
i urządzeniem, które ma przy sobie.
—Sądzisz, że mówi prawdę?
—Ja to wiem. Poszłam zobaczyć się z twoim przyjacie-
lem Palinem. Jego ciało żyje, ale w oczach nie ma życia.
Obaj
są trupami, Gerardzie. Chodzącymi trupami. Nie mają
własnej
woli. Robią wszystko, co Mina im każe. Nie wydawało ci
się
dziwne, że obaj tak siedzą i patrzą w pustkę?
— To czarodzieje — tłumaczył się niezdarnie Gerard.
Teraz, kiedy sięgał pamięcią wstecz, dziwił się, dlaczego
wcześniej nie zgadł, że dzieje się coś złego. Niedobrze mu się
robiło, kiedy o tym myślał.
Odila zwilżyła wargi.
— Jest coś jeszcze — dodała, zniżając głos prawie do szep-
tu. Gerard musiał wytężyć słuch, żeby ją usłyszeć. — Galdar
powiedział mi, że Jedyny Bóg tak się z tego ucieszył, iż
polecił

169
Minie posłużyć się umarłymi w bitwie. Nie tylko duszami,
Ge-
rardzie. Ona ma ożywiać ciała.
Gerard wpatrywał się w nią, osłupiały.
—Nieważne, że Mina zamierza zaatakować Sanction ze
śmiesznie małą armią — kontynuowała bezlitośnie Odila.

Żaden z jej żołnierzy nie zginie. Jeśli tak się stanie, Mina
po
prostu go wskrzesi i wyśle z powrotem do walki...
—Odilo — rzekł z naciskiem Gerard — musimy stąd
uciekać. Oboje. Nie chcesz chyba zostać, prawda? —
spytał
nagle, zdjęty niepewnością.
—Nie — rzekła zdecydowanie. — Nie po tym. Przykro
mi, że w ogóle szukałam tego Jedynego Boga.
—Dlaczego to zrobiłaś? — zaciekawił się Gerard.
Kobieta potrząsnęła głową.
—Nie zrozumiałbyś tego.
—Może bym zrozumiał. Czemu sądzisz, że nie?
—Jesteś taki... samodzielny. Nie potrzebujesz nikogo ani
niczego. Masz swoje zdanie. Wiesz, kim jesteś.
—Chlebem kukurydzianym — podpowiedział, przypomi-
nając sobie pogardliwe przezwisko, jakie mu nadała. Miał
na-
dzieję, że ją rozśmieszy, ale wyglądało na to, że Odila
nawet
go nie usłyszała. Mówienie o uczuciach nie przychodziło
mu
łatwo. — Szukam odpowiedzi — rzekł niezręcznie — tak
jak
ty. Tak jak każdy. Sama mówiłaś, że aby znaleźć
odpowiedzi,
trzeba zadawać pytania. — Machnął ręką w kierunku
wyjścia
ze świątyni, wskazując schody, na których codziennie
groma-
dzili się wierni. — Na tym polega problem połowy ludzi w
tej
okolicy. Przypominają zagłodzone psy. Są tak bardzo
sprag-
nieni wiary w cokolwiek, że biorą pierwszy ochłap, jaki
do-
staną i połykają go zachłannie, nie śniąc nawet o tym, że
mięso
może być zatrute.
—Ja je połknęłam — westchnęła Odila. — Pragnęłam te-
go, co rzekomo ludzie mieli za dawnych czasów. Miałeś
ra-
cję. Łudziłam się, że Jedyny Bóg wyprostuje moje życie.
Że
wszystko naprawi. Zabierze samotność i strach... —
przerwa-
ła, zawstydzona tym, jak wiele ujawniła.

170
—Nie wydaje mi się, aby nawet dawni bogowie tym się
zajmowali, przynajmniej sądząc z tego, co słyszałem —
stwier-
dził Gerard. — Paladine z pewnością nie rozwiązał
wszystkich
problemów Humy. Jeśli już, to jeszcze mu ich dołożył.
—Może Huma sam postanowił zrobić to, co zrobił — po-
wiedziała cicho Odila — a Paladine dał mu do tego siłę. —
Umilkła, a potem dokończyła w przypływie głębokiej
rozpa-
czy: — Nic nie możemy zrobić temu bogu, Gerardzie. Zaj-
rzałam do jego umysłu! Widziałem niezmierzoną moc, jaką
włada. Jak można powstrzymać tak potężnego boga? —
Za-
słoniła twarz rękoma. — Wszystko popsułam. Wciągnęłam
cię
w niebezpieczeństwo. Wiem, dlaczego zostałeś w
Solanthus,
więc nie próbuj przeczyć. Mogłeś wyjechać dawno temu.
Po-
winieneś tak zrobić. Zostałeś, bo martwiłeś się o mnie.
—Teraz to nie ma znaczenia, bo wyjedziemy obydwo-
je — oznajmił stanowczo Gerard. — Jutro podczas wymar-
szu wojsk Mina i Galdar będą zajęci własnymi
obowiązkami.
W zamieszaniu nikt nie zauważy naszej nieobecności.
—Chcę się stąd wydostać — powiedziała z naciskiem
Odila. Zerwała się na nogi. — Wyjedźmy już teraz. Nie
chcę
zostawać choćby minuty dłużej w tym okropnym miejscu.
Wszyscy śpią. Nikt nie zauważy, że mnie nie ma. Wrócimy
do
twojej kwatery...
—Musimy wyjść osobno. Siedzą mnie. Ty idź pierwsza.
Ja będę stał na czatach.
Pod wpływem impulsu Odila chwyciła go za rękę i mocno
ją ścisnęła.
— Jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś,
Gerardzie. Jesteś szczerym i wiernym przyjacielem.
— Idź już — powiedział. — Szybko. Ja będę stał na straży.
Jeszcze raz uścisnąwszy mu rękę na pożegnanie, Odila
ruszyła w stronę drzwi świątyni, których nigdy nie zamyka-
no, ponieważ czcicieli Jedynego Boga zachęcano do przycho-
dzenia do świątyni o każdej porze dnia i nocy. Niecierpliwie
pchnęła drzwi, a te uchyliły się bezgłośnie na dobrze naoliwio-
nych zawiasach. Gerard miał zamiar pójść za nią, kiedy usły-

171
szał w pobliżu ołtarza jakiś hałas. Spojrzał szybko w tym kie-
runku, lecz niczego nie dostrzegł. Płomienie świec płonęły
spokojnie. Nikt nie wszedł. Mimo to rycerz był pewny, że coś
usłyszał. Wciąż wpatrywał się w ołtarz, kiedy dobiegł go zdu-
szony jęk Odili.
Gerard odwrócił się czym prędzej, sięgając po miecz. Spo-
dziewając się, że zaczepił ją jakiś strażnik, ze zdumieniem uj-
rzał, że stoi sama w otwartych drzwiach.
— Co się stało? — Nie odważył się do niej podejść. Ten,
kto go śledził, będzie go obserwował. — Wyjdź wreszcie za te
cholerne drzwi!
Odila odwróciła się ku niemu. Jej twarz była w mroku tak
blada, że niepokojąco przypominała mu o duszach umarłych.
Kobieta odezwała się ochrypłym szeptem, który niósł się
wyraźnie w ciszy nocy.
— Nie mogę wyjść!
Gerard zaklął pod nosem. Ścisnął miecz w ręku i przysunął
się do ściany w nadziei, że pozostanie niezauważony. Zbliżyw-
szy się do drzwi, spojrzał wściekle na Odilę.
—Jak to, nie chcesz wyjść? — spytał ściszonym, pełnym
złości głosem. — Ryzykowałem głowę, przychodząc tutaj,
i niech mnie licho porwie, jeśli odejdę bez ciebie. Nawet
jeśli
będę musiał cię nieść na rękach...
—Nie powiedziałam, że nie chcę wyjść! — rzekła Odila,
dysząc. — Powiedziałam, że nie mogę!
Z wyciągniętymi do przodu rękami zrobiła krok w stronę
drzwi. Gdy się do nich zbliżała, jej ruchy spowolniały, jakby
brodziła w bystrej rzece, próbując iść pod prąd. Wreszcie ko-
bieta stanęła i potrząsnęła głową.
— Nie mogę! — powiedziała zduszonym głosem.
Gerard przyglądał jej się w zakłopotaniu. Odila starała się
ze wszystkich sił, to nie ulegało wątpliwości. Coś
najwyraźniej
nie pozwalało jej wyjść.
Rycerz przeniósł spojrzenie z jej przerażonej twarzy na me-
dalion, który nosiła na szyi.
Pokazał go.

172
— Medalion! Zdejmij go!
Odila dotknęła wisiora. Natychmiast cofnęła rękę z okrzy-
kiem bólu.
Gerard chwycił medalion, zamierzając go zerwać z szyi
kobiety. .
Silny wstrząs odrzucił rycerza pod drzwi. Ręka piekła go
i pulsowała. Gerard popatrzył bezradnie na Odilę. Ona spoj-
rzała na niego równie bezradnie.
—Nie rozumiem... — zaczęła.
—Mimo to — rzekł czyjś łagodny głos — odpowiedź jest
najprostsza z możliwych.
Z mieczem w ręku Gerard odwrócił się i ujrzał w drzwiach
świątyni Minę.
—Chcę wyjść — powiedziała Odila, z wielkim trudem
panując nad swoim głosem. — Musisz mnie wypuścić. Nie
możesz mnie tu trzymać wbrew mojej woli.
—Nie zatrzymuję cię, Odilo — rzekła Mina.
Odila znów spróbowała przejść przez drzwi. Zacisnęła zę-
by i naprężyła wszystkie mięśnie.
—Kłamiesz! — krzyknęła. — Rzuciłaś na mnie jakiś zły urok!
—Nie jestem magiem — powiedziała Mina, rozkładając
ręce. — Wiesz o tym. Wiesz także, co cię tu trzyma.
Odila potrząsnęła głową gwałtownie zaprzeczając.
— Twoja wiara — powiedziała Mina.
Odila spojrzała na nią zakłopotanym wzrokiem.
—Ja nie...
—Ależ tak. Wierzysz w Jedynego Boga. Sama to powie-
działaś. „Zajrzałam do jego umysłu! Widziałam
niezmierzoną
moc, jaką włada". Pokładasz wiarę w Jedynym Bogu,
Odilo,
a on w zamian żąda, byś mu służyła.
—Wiara nie powinna czynić z nikogo niewolnika — po-
wiedział ze złością Gerard.
Mina zwróciła ku niemu oczy i rycerz ku swemu przera-
żeniu zobaczył wizerunki tysięcy ludzi zamrożonych w ich
bursztynowej głębi. Miał straszliwe przeczucie, że jeśli będzie
patrzył wystarczająco długo, zobaczy tam siebie.

173
— Opisz mi wiernego sługę — powiedziała Mina — albo
jeszcze lepiej, wiernego rycerza. Takiego, który jest wierny
za-
konowi. Co musi zrobić, żeby zasłużyć na miano „wiernego"?
Gerard uparcie milczał, lecz nie miało to znaczenia, ponie-
waż Mina sama udzieliła odpowiedzi na to pytanie.
Jej głos był żarliwy, oczy płonęły wewnętrznym blaskiem.
— Wierny sługa wykonuje posłusznie i bez zastrzeżeń
wszystkie zadania, jakie zleci mu jego pan. W zamian pan
odziewa go, karmi i pilnuje, aby nie stała mu się krzywda. Jeśli
sługa nie jest wierny, jeśli buntuje się przeciwko swemu panu,
zostaje ukarany. Tak samo postępuje wierny rycerz, który ma
obowiązek słuchać swojego przełożonego. Jeśli nie wykona
swoich obowiązków albo zbuntuje się przeciwko władzy, co
się z nim dzieje? Zostaje ukarany za złamanie przysięgi. Na-
wet-Solamnijczycy ukaraliby takiego rycerza, prawda, sir Ge-
rardzie?
Mężczyzna uświadomił sobie, że ona jest wiernym sługą.
Jest wiernym rycerzem. Dlatego jest groźna. Być może jest
najgroźniejszą osobą jaka kiedykolwiek żyła na Krynnie.
Jej wywód był błędny. Rycerz wiedział o tym w głębi du-
szy, ale nie potrafił się domyślić dlaczego. Przynajmniej dopó-
ki patrzył w te oczy koloru bursztynu.
Mina uśmiechnęła się do niego łagodnie. Skoro nie odpo-
wiedział, zakładała, że odniosła zwycięstwo. Przeniosła spoj-
rzenie swych bursztynowych oczu na Odilę.
—Zaprzyj się Jedynego Boga, Odilo — rzekła do niej —
a będziesz mogła odejść.
—Wiesz, że nie mogę — odpowiedziała Odila.
—Zatem wierna służąca Jedynego Boga zostanie i nadal
będzie wykonywać swoje zadania. Wracaj do swojej
kwatery,
Odilo. Jest już późno. Musisz odpocząć, bo jutro mamy
wiele
do zrobienia, żeby się przygotować do bitwy, która
doprowa-
dzi do upadku Sanction.
Odila spuściła głowę i zaczęła wykonywać polecenie.
— Odila! — Gerard zaryzykował i zawołał ją.
Kobieta nadal szła. Nie obejrzała się na niego.

174
Mina odprowadzała ją wzrokiem, a potem spojrzała na Ge-
rarda.
— Czy zobaczymy cię w szeregach naszych rycerzy, kiedy
wymaszerujemy triumfalnie do Sanction, sir Gerardzie? A mo-
że wzywają cię inne zadania? Jeśli tak, możesz odejść. Masz
błogosławieństwo moje i Jedynego Boga.
„Ona wie!" — zdał sobie sprawę Gerard. „Wie, że jestem
szpiegiem, a jednak nic nie robi. Nawet pozwala mi odejść!
Dlaczego nie każe mnie aresztować? Poddać torturom? Za-
bić?". Nagle pożałował, że tego nie zrobiła. Nawet śmierć by-
łaby lepsza od przekonania, które kiełkowało w głębi jego
mózgu — że Mina go wykorzystuje, pozwalając mu myśleć, że
działa zgodnie z własną wolą, podczas gdy przez cały czas, co-
kolwiek robi, wykonuje wolę Jedynego Boga.
— Pojadę z tobą— rzekł ponuro Gerard i wyszedł, mijając
ją w drzwiach.
Na schodach świątyni zatrzymał się, wbił wzrok w ciem-
ność i oznajmił głośno:
— Wracam do swojej kwatery! Postaraj się nie zostawać
z tyłu, dobrze?
Po wejściu do pokoju Gerard zapalił świecę, a potem pod-
szedł do biurka i przez długą chwilę przyglądał się tubie na
pergaminy. Otworzył ją i wyjął zwój, w którym opisał szcze-
gółowo swoje plany pokonania armii Miny. Powoli, z posępną
miną porwał papier na małe kawałki. Kiedy już to zrobił, po
kolei spalił je w płomieniu świecy.
15

Kulawy i ślepy
Armia Miny opuściła Solanthus następnego dnia. Nie
wszystkie wojska wymaszerowały, gdyż ich przywódczyni zmu-
szona była zostawić wystarczającą liczbę żołnierzy, by okupo-
wać wrogie teoretycznie miasto. Wrogość Solanthus była jed-
nak raczej mitem, sądząc po ilości jego mieszkańców, którzy
wyszli na ulice, by jej gratulować, życzyć powodzenia i ob-
sypywać podarunkami — tak licznymi, że gdyby Mina po-
zwoliła, wypełniłyby wóz, którym wieziono bursztynowy sar-
kofag. Ona jednak powiedziała im, by przekazali je biednym
w imieniu Jedynego Boga. Lud Solanthus ze łzami w oczach
błogosławił jej imię.
Gerard też był bliski łez, ale z innego powodu. Przez całą
noc zastanawiał się, co robić. Iść czy zostać? Wreszcie posta-
nowił zostać w wojsku i pojechać z nim do Sanction. Powie-
dział sobie, że robi to dla Odili.
Kobieta jechała z armią. Siedziała na wozie z uwięzionym
w bursztynie ciałem Goldmoon i trupami dwóch czarodziejów
uwięzionych we własnych ciałach. Patrząc na żałosne, poru-
szające się zwłoki, Gerard sam się sobie dziwił, że nie od-
gadł prawdy, gdy tylko zobaczył bezmyślne, puste oczy Palina.
Odila nawet nie rzuciła okiem na Gerarda, kiedy przejeżdżała
obok niego na wozie.
Galdar natomiast spojrzał na niego. W jego ciemnych oczach
kryła się wrogość. Gerard odwzajemnił spojrzenie. Niezado-

176
wolenie Galdara było jedyną rzeczą, jaka dodawała mu otuchy.
Fakt, że rycerz jedzie z armią Miny, złościł minotaura w sposób
tak oczywisty, że Gerard nabrał pewności, iż postąpił właściwie.
Kiedy wyjechał cwałem za bramę, zajmując pozycję na
końcu kolumny, tak daleko od Miny, jak było to możliwe bez
opuszczania jej armii, jego koń omal nie stratował dwóch że-
braków, którzy szybko uskoczyli mu z drogi.
— Przepraszam panów — rzekł Gerard, zatrzymując ko-
nia. — Czy któryś z was został ranny?
Jeden z żebraków był starym człowiekiem o siwych wło-
sach i szpakowatej brodzie. Twarz miał pobrużdżoną i ogo-
rzałą od słońca. Jego bystre oczy były koloru świeżo wykutej
stali, błyszczące i błękitne. Mężczyzna utykał i chodził o ku-
lach, lecz miał wojskową postawę i sposób bycia. Potwierdzał
to fakt, że ubrany był w łachmany przypominające wyblakłe,
podarte resztki jakiegoś wojskowego munduru.
Drugi żebrak był ślepcem, okaleczone oczy zawiązał czar-
ną opaską. Szedł, opierając się ręką na ramieniu towarzysza.
Ten człowiek miał białe włosy, które w słońcu błyszczały sreb-
rzyście. Był młody, dużo młodszy od drugiego żebraka, i na
dźwięk głosu Gerarda uniósł niewidzące oczy.
—Nie, panie — rzekł grubym głosem pierwszy żebrak. —
Tylko nas przestraszyłeś, to wszystko.
—Dokąd idzie ta armia? — zaciekawił się drugi żebrak.
—Do Sanction — odpowiedział Gerard. — Posłuchajcie
mojej rady, panowie, i trzymajcie się z daleka od świątyni
Je-
dynego Boga. Wprawdzie możecie tam zostać uzdrowieni,
ale
wątpię, czy cena jest tego warta.
Rzuciwszy każdemu z żebraków garść monet, zawrócił ko-
nia i pogalopował drogą, wkrótce znikając w tumanach kurzu
wzbijanego przez armię.

Mieszkańcy Solanthus przyglądali się, póki Mina nie znikła


im z oczu, a potem wrócili do miasta, które od chwili jej wy-
jazdu wydawało się posępne i puste.
— Mina maszeruje na Sanction — rzekł ślepy żebrak.

177
—To potwierdza informacje, które otrzymaliśmy zeszłej
nocy — powiedział kulawy żebrak. — Wszędzie, dokąd
idzie-
my, słyszymy to samo. Mina maszeruje na Sanction. Jesteś
wreszcie zadowolony?
—Tak, Brzytwo, jestem zadowolony — odparł niewido-
my mężczyzna.
—Najwyższy czas — mruknął Brzytwa. Rzucił ślepcowi
pod nogi monety, które otrzymał od Gerarda. — Koniec z
że-
braniem! Nigdy nie czułem się tak upokorzony.
—Mimo to sam widziałeś, że takie przebranie pozwala
nam chodzić, gdzie chcemy, i rozmawiać, z kim mamy
ocho-
tę, od złodziei po rycerzy i szlachtę — powiedział łagodnie
Zwierciadło. — Nikt nie ma pojęcia, że jesteśmy kimś
więcej,
niż się wydaje. Pozostaje tylko pytanie, co zrobimy?
Zmierzy-
my 'się od razu z Miną?
—1 co byś jej powiedział, Srebrzysty? — Brzytwa uniósł
głos, podśpiewując szyderczo: — Gdzie, ach, gdzie są
śliczne
złote smoki? Gdzie, ach, gdzie one mogą być?
Zwierciadło milczał; nie podobało mu się to, jak blisko
prawdy był Brzytwa.
—Ja twierdzę, że powinniśmy czekać — dokończył star-
szy żebrak. — Zmierzymy się z nią w Sanction.
—Czekać, aż twoja królowa zdobędzie Sanction, to chcesz
powiedzieć — stwierdził chłodno Zwierciadło.
—A ty, jak przypuszczam, zamierzasz ją powstrzymać,
Srebrzysty? Sam jeden, ślepy? — parsknął Brzytwa.
—Ty zaś chcesz, żebym wszedł do Sanction, sam jeden
i ślepy — rzekł Zwierciadło.
—Nie martw się, nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Skie
powiedział ci więcej, niż wyjawiłeś. Mam zamiar być
obecny
przy twojej rozmowie z Miną.
—W takim razie sugeruję, żebyś podniósł te pieniądze, bo
przydadzą nam się — powiedział Zwierciadło. — To
przebra-
nie, które dotychczas tak świetnie nam służyło, pomoże
nam
jeszcze bardziej w Sanction. Jaki lepszy pretekst, by
porozma-
wiać z Miną, niż wizyta dwóch ludzi oczekujących cudu?

178
Zwierciadło nie widział wyrazu twarzy Brzytwy, ale potra-
fił go sobie wyobrazić — z początku nieprzychylny, a potem
posępny, gdy mężczyzna uświadomił sobie, że to, co powie-
dział jego towarzysz, ma sens.
Usłyszał brzęk monet podnoszonych z ziemi poirytowa-
nym gestem.
—Wydaje mi się, że cię to cieszy, Srebrzysty — stwier-
dził Brzytwa.
—Masz rację — odparł Zwierciadło. — Nie pamiętam
już, kiedy ostatnio tak świetnie się bawiłem.
16

Nieoczekiwane spotkanie
Jak liście wyrzucone ze środka cyklonu, gnom i kender
sfrunęli na ziemię. To znaczy, kender — w swym kolorowym
ubranku — sfrunął z łopotem. Gnom wylądował ciężko, cze-
go konsekwencją było zatrzymanie u niego oddechu na kilka
mrożących krew w żyłach minut. Konsekwencją braku odde-
chu było ucichnięcie wrzasków gnoma, co, zważywszy na to,
gdzie się znaleźli, było niewątpliwie dobrą rzeczą.
Bynajmniej nie od razu się zorientowali, gdzie są. Roz-
glądając się wokół, Tasslehoff wiedział tylko, gdzie nie jest,
a były to wszystkie znane mu dotąd miejsca. Kender stał —
a Zgadywanka leżał — w korytarzu z olbrzymich bloków czar-
nego marmuru wypolerowanego na wysoki połysk. Hol oświet-
lały tu i ówdzie pochodnie, których pomarańczowe światło
wypełniało pomieszczenie miękkim i niesamowitym blaskiem.
Pochodnie płonęły czysto, bo nie czuć było najmniejszego po-
dmuchu. Światło bynajmniej nie rozpraszało mroku w koryta-
rzu. Sprawiało tylko, że cienie przez kontrast wydawały się
jeszcze ciemniejsze.
Znikąd nie dobiegał żaden szmer, żaden odgłos, chociaż
Tas z całych sił wytężał słuch. Kender również nie wydał naj-
mniejszego dźwięku i uciszył Zgadywankę, któremu pomagał
się podnieść. Tas szukał przygód prawie przez całe swoje
życie
i znał się na korytarzach, a ten korytarz niewątpliwie
przesyco-

180
ny był duszną atmosferą miejsca, w którym należy zachowy-
wać się bardzo, bardzo cicho.
—Gobliny! — było pierwszym słowem, jakie wysapał
Zgadywanka.
—Nie, nie gobliny — rzekł Tasslehoff cichym tonem,
który w zamierzeniu miał brzmieć pocieszająco. Kender
po-
psuł jednak wrażenie, dodając radośnie: — Pewnie jest tu
coś
gorszego od goblinów.
—Co masz na myśli? — wyrzęził Zgadywanka, szarpiąc
się za włosy w roztargnieniu. — Gorszego od goblinów!
Co
może być gorszego od nich? I w ogóle gdzie my jesteśmy?
—Jest mnóstwo rzeczy gorszych od goblinów — szepnął
Tas po zastanowieniu. — Na przykład smokowcy. I smoki.
I sowomisie. Opowiadałem ci o wujaszku Trapspringerze i
so-
womisiu? Wszystko zaczęło się od...
Wszystko się skończyło, kiedy Zgadywanka zacisnął pięść
i uderzył Tasslehoffa w żołądek.
—Sowomisie! Kogo obchodzą sowomisie i twoi przeklęci
krewni? Mógłbym ci opowiedzieć takie historie o moim
kuzy-
nie Stronciedziewięćdziesiąt, że włosy by ci powypadały.
Zę-
by też. Po co nas tu sprowadziłeś, a w ogóle to gdzie
jesteśmy?
—Nigdzie nas nie sprowadzałem — odparł poirytowanym
tonem Tasslehoff, kiedy już mógł mówić. Od mocnego i
nie-
spodziewanego ciosu w żołądek z reguły wpada się w
irytację.
— To urządzenie nas tu sprowadziło. A jeśli chodzi o to,
gdzie
jesteśmy, nie wiem więcej od ciebie. Ja... Cicho! Ktoś nad-
chodzi.
Kiedy stoi się w ciemnym, wywołującym przytłaczające
wrażenie korytarzu, zawsze dobrze jest widzieć, kto się zbliża,
zanim ten ktoś będzie miał okazję zobaczyć ciebie. Takiej
maksymy wujaszek Trapspringer uczył swego siostrzeńca i Tas
przekonał się, że ogólnie rzecz biorąc, był to dobry plan. Po-
zwalał na przykład wyskoczyć z cienia i zrobić komuś wielką
niespodziankę. Tasslehoff złapał Zgadywankę za kołnierz ko-
szuli i wciągnął gnoma za czarny, marmurowy filar.

181
Korytarzem szła samotna osoba. Odziana była w czarną
szatę i z łatwością zlewała się z mrokiem na korytarzu i tłem
czarnych, marmurowych ścian. Tasslehoff po raz pierwszy
przyjrzał się dobrze postaci, kiedy przeszła pod jedną z po-
chodni. Nawet w ciemności, mogąc dostrzec zaledwie najsłab-
szy, najmniej wyraźny zarys postaci, kender doznał dziwnego,
łaskoczącego w żołądku uczucia (pewnie pozostałość po ude-
rzeniu), że zna tę osobę. Coś mu przypominał ten powolny,
niepewny sposób chodzenia, sposób, w jaki ten człowiek opie-
rał się na lasce, którą miał z sobą, i sama laska, która rozsie-
wała bardzo delikatne, białe światło.
— Raistlin! — wyszeptał Tasslehoff, zdjęty lękiem.
Zamierzał powtórzyć jego imię dużo głośniej, wrzasnąć
z radości i popędzić przed siebie, by uściskać z całych sił przy-
jaciela, którego od dawna nie widział i uważał za zmarłego.
Ktoś chwycił go za ramię i powiedział cicho:
—Nie. Zostaw go w spokoju.
—Ale to mój przyjaciel — wyjaśnił Tas Zgadywance. —
Pominąwszy okazję, kiedy zamordował mojego innego
przyja-
ciela, który, nawiasem mówiąc, był gnomem.
Zgadywanka wybałuszył oczy. Trzymał Tasa mocno.
— Ten twój przyjaciel. On chyba nie ma w zwyczaju...
mordować gnomów, prawda?
Tas nie usłyszał tego, bo przyglądał się uważnie Zga-
dywance, zauważając, że gnom ściska w jednej dłoni rękaw,
a w drugiej przód jego koszuli. To tłumaczyło obecność dwóch
dłoni, a o ile Tas wiedział, gnomy miały tylko dwie ręce. Co
oznaczało, że pozostała jeszcze jedna ręka, i ta ręka ściskała
mocno Tasa za ramię. Tasslehoff kręcił się i wił, żeby zoba-
czyć, kto go trzyma, ale filar, za którym stali, rzucał głęboki
cień, i za sobą kender widział tylko ciemność.
Tas spojrzał na drugą dłoń — tę, która spoczywała na jego
ramieniu — ale jej tam nie było. To znaczy — była, ponieważ
ją czuł, ale nie było jej, ponieważ jej nie widział.
Dochodząc do wniosku, że wszystko to bardzo dziwne,
Tasslehoff spojrzał na Raistlina. Znając go dobrze, zmuszony

182
był przyznać, że przy pewnych okazjach mag wcale nie był
przyjaźnie nastawiony do kendera. A poza tym Raistlin na-
prawdę mordował gnomy. A przynajmniej zamordował jedne-
go gnoma za naprawienie urządzenia do podróżowania w cza-
sie. Tego samego urządzenia, chociaż nie tego samego gnoma.
Raistlin teraz nosił czarne szaty, wtedy też nosił takie, i choć
Zgadywanka czasami okropnie drażnił Tasslehoffa, kender nie
chciał, żeby gnom został zamordowany. Tasslehoff postano-
wił, że dla dobra Zgadywanki będzie milczał, nie wyskoczy do
Raistlina i zaniecha serdecznego uścisku.
Mag przeszedł tuż obok kendera i gnoma. Zgadywanka,
dzięki bogu, z przerażenia stracił mowę. Dzięki bohaterskiemu
wysiłkowi Tasslehoff zachował milczenie, chociaż tylko nie-
obecni bogowie wiedzieli, ile go to kosztowało. W nagrodę
nieistniejąca ręka uścisnęła jego ramię na znak aprobaty, co
mimo wszystko nie ucieszyło go tak bardzo, jak mogłoby w in-
nych okolicznościach.
Raistlin najwyraźniej pogrążony był w myślach, bo głowę
miał spuszczoną i szedł powoli, w roztargnieniu. Raz stanął
i zaniósł się gwałtownym, suchym kaszlem, który tak go osła-
bił, że mag musiał oprzeć się o ścianę. Krztusił się i rzęził.
Śmiertelnie pobladł na twarzy. Na wargach pojawiła mu się
krew. Tas się zaniepokoił, bo widywał już podobne ataki Raist-
lina, ale żaden nie był tak gwałtowny.
— Caramon miał herbatę ziołową, którą zwykle mu zapa-
rzał — powiedział Tas, idąc naprzód.
Nacisk ręki zatrzymał go.
Raistlin uniósł głowę. Jego złociste oczy błysnęły w świet-
le pochodni. Mężczyzna rozejrzał się w obie strony.
— Kto to powiedział? — rzekł ledwie słyszalnym głosem.
— Kto wymówił to imię? Caramon? Pytam, kto to powiedział?
Ręka wbiła palce w ramię Tasslehoffa. Kender jednak nie
potrzebował ostrzeżenia. Raistlin wyglądał tak dziwnie i miał
tak przerażającą minę, że Tas i bez tego siedziałby cicho.
— Nikt — powiedział Raistlin, z trudem chwytając wresz-
cie oddech. — Przesłyszałem się. — Otarł czoło skrajem ręka-

183
wa z czarnego aksamitu, a potem uśmiechnął się sardonicznie.
— Może to moje nieczyste sumienie. Caramon nie żyje. Wszy-
scy zginęli, utonęli w Krwawym Morzu. Wszyscy byli tak za-
szokowani, kiedy zabrałem smoczą kulę i uciekłem, zosta-
wiając ich na pastwę losu. Byli zdumieni, że nie chciałem po-
tulnie dzielić ich doli.
Odzyskawszy siły, Raistlin odepchnął się od ściany. Oparł
się na lasce, ale nie od razu wznowił przechadzkę. Może wciąż
był zbyt słaby.
— Widzę teraz minę Caramona. Słyszę jego biadolenie. —
Raistlin dodał głośniej, mówiąc przez nos: — Ależ... Raist...
— Zazgrzytał zębami, a potem uśmiechnął się bardzo paskud-
nie. — A Tanis, ten fałszywy hipokryta! Jego potajemny ro-
mans z moją drogą siostrunią doprowadził go do zdradzenia
przyjaciół, a mimo to on ma czelność oskarżać mnie o niewier-
ność! Widzę ich wszystkich — Goldmoon, Riverwinda, Tani-
sa, mojego brata — wszyscy gapią się na mnie wielkimi, kro-
wimi oczami. — Znów uniósł głos prześmiewcze — Przy-
najmniej ocal swojego brata... — Raistlin wznowił chłodny
monolog. — Po co miałbym go ratować? Żeby postawić go so-
bie na trawniku, jak rzeźbę ogrodową? Jego ambicje nie się-
gają dalej niż do łóżka ostatniej dziewczyny, którą uwiódł.
Przez całe życie był mi kajdanami na rękach i kulą u nogi.
Równie dobrze mógłbyś mnie prosić, żebym uciekł z więzie-
nia, ale zabrał swoje łańcuchy...
Wznowił spacer, idąc powoli korytarzem.
— Wiesz co, Zgadywanko — szepnął Tasslehoff — mó-
wiłem, że to mój przyjaciel, ale trzeba się bardzo napracować,
żeby polubić Raistlina. Czasami nie jestem pewien, czy warto.
On mówi, że Caramon i pozostali utonęli w Krwawym Morzu,
ale to nieprawda. Ocaliły ich Morskie Elfy. Wiem o tym, bo
Caramon opowiedział mi całą historię. Raistlin też wie, że nie
zginęli, bo znów ich zobaczył. Jeśli jednak sądzi, że utonęli,
najwyraźniej jeszcze nie wie, że oni żyją, co oznacza, że mu-
si znajdować się gdzieś między czasem, gdy był przekonany
o ich śmierci, a chwilą, w której się dowie, że to nieprawda.

184
A to oznacza — dokończył zadziwiony i podekscytowany Tas
— że znalazłem kolejny fragment przeszłości.
Słysząc to, Zgadywanka obrzucił kendera podejrzliwym
spojrzeniem i cofnął się o kilka kroków.
— Nie znasz się przypadkiem z moim kuzynem Strontem-
dziewięćdziesiąt?
Tas zamierzał powiedzieć, że nie miał przyjemności, kiedy
w korytarzu dały się słyszeć głośne kroki. Nie były to kroki
maga, który nie wydawał prawie żadnego dźwięku, poza su-
chym pokaszliwaniem od czasu do czasu i szelestem szat. Te
kroki były głośne i imponujące; dudniły i wypełniały korytarz
hałasem.
Ręka, której nie było na ramieniu Tasslehoffa, wciągnęła
go z powrotem w cień, ponownym naciskiem nakazując zacho-
wanie ciszy. Gnom, którego instynkt samozachowawczy spra-
wował się świetnie, dopóki w grę nie wchodziły tłoki napę-
dzane parą, nie zostawał w tyle i już przywarł do ściany tak
mocno, że można było go wziąć za dzieło sztuki jakiegoś pry-
mitywnego plemienia.
Obecność mężczyzny równie imponującego jak odgłos je-
go kroków sprawiła, że korytarz ożył, wypełniając się dźwię-
kiem i ruchem. Mężczyzna był wysoki i muskularny, zakuty
w ciężką, ozdobną zbroję, w której poruszał się tak swobodnie,
jakby była częścią jego ciała. Pod pachą niósł rogaty hełm
Smoczego Władcy. U jego boku pobrzękiwał olbrzymi miecz.
Mężczyzna najwyraźniej zdążał gdzieś celowo, bo szedł szyb-
ko i zdecydowanie, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.
Dlatego też omal nie przewrócił Raistlina, który na jego wi-
dok zmuszony był cofnąć się pod ścianę, bo inaczej zostałby
zmiażdżony.
Smoczy Władca zauważył maga i przyjął do wiadomości
jego obecność, ledwo rzucając na niego okiem. Raistlin skłonił
się. Smoczy Władca poszedł dalej swoją drogą. Raistlin miał
zamiar pójść swoją, gdy dostojnik nagle stanął i odwrócił się
gwałtownie.
— Majere! — huknął.

185
Mag zatrzymał się i odwrócił.
—Mój panie, lordzie Ariakas.
—Jak ci się podoba w Nerace? Masz wygodną kwaterę?
—Tak, panie. Zupełnie wystarcza jak na moje skromne
potrzeby — odparł Raistlin. Światło z kryształowej kuli na
czubku jego laski zamrugało leciutko. — Dziękuję, że
zapy-
tałeś.
Ariakas zmarszczył czoło. Odpowiedź Raistlina była uprzej-
ma i służalcza, ponieważ Smoczemu Władcy należał się szacu-
nek. Ariakas nie był człowiekiem, do którego docierały subtel-
ności, ale najwyraźniej nawet on usłyszał sardoniczną nutę
w chrapliwym głosie maga. Smoczy Władca nie mógł jednak
oburzać się na ton mężczyzny, więc mówił dalej:
—Twoja siostra Kitiara kazała mi dobrze cię traktować —
rzekł oschle. — Powinieneś jej podziękować za swoje
stano-
wisko.
—Wiele zawdzięczam swojej siostrze — odparł Raistlin.
—Mnie jeszcze więcej — powiedział surowo Ariakas.
— Zaiste — odparł mag, kłaniając się raz jeszcze.
Ariakas wyraźnie nie był zadowolony.
—Odważny jesteś. Większość ludzi kuli się i drży, kiedy
do nich mówię. Czy na tobie nic nie robi wrażenia?
—A czy coś powinno zrobić na mnie wrażenie, panie? —
odparł Raistlin.
—Na naszą królową! — zawołał Ariakas, sięgając po
miecz — mógłbym ściąć ci głowę za taką uwagę!
—Mógłbyś spróbować, panie — rzekł Raistlin. Skłonił
się jeszcze raz, tym razem niżej niż poprzednio. —
Wybacz
mi, panie, nie chciałem, aby moja wypowiedź tak
zabrzmiała.
Oczywiście, że robisz na mnie wrażenie. Wspaniałość tego
miasta także wywiera na mnie wrażenie. Jednak fakt, że
jestem
pod wrażeniem, nie oznacza, że jestem zalękniony. Ty nie
po-
dziwiasz zalęknionych ludzi, prawda, panie?
—Nie — odparł Ariakas. Przeszył maga uważnym spoj-
rzeniem. — Masz rację, nie podziwiam.
—Chciałbym, abyś mnie podziwiał, panie — rzekł Raistlin.

186
Ariakas nadal wpatrywał się w maga. Wtem, niespodzie-
wanie, Smoczy Władca wybuchł śmiechem. Jego śmiech był
nieokiełznany. Grzmiał i huczał w korytarzu, wciskając
gnoma
w ścianę. Tasslehoff poczuł się oszołomiony, jakby ktoś ude-
rzył go w głowę dużym kamieniem. Raistlin skrzywił się lek-
ko, ale wytrzymał.
— Nie podziwiam cię jeszcze, magu — rzekł Ariakas, kie-
dy odzyskał panowanie nad sobą. — Któregoś dnia jednak,
Majere, kiedy dowiedziesz swojej wartości, może będę cię po-
dziwiał.
Odwrócił się na pięcie, wciąż śmiejąc się pod nosem, i po-
szedł dalej korytarzem.
Kiedy jego kroki ucichły w oddali i znów zapadła cisza,
Raistlin powiedział cicho:
— Któregoś dnia, kiedy dowiodę swojej wartości, panie,
nie tylko będziesz mnie podziwiał. Będziesz się mnie bał.
Raistlin odwrócił się i odszedł, a Tas odwrócił się, by
zoba-
czyć, kto go nie trzymał za ramię, i odwracał się, odwracał
i odwracał...
2
6
net — mądre posunięcie" — pomyślał Gerard. Gwarantujące
podbicie serc i dusz jej żołnierzy.
Armia weszła ulicą Szkutniczą na duży rynek. Jeden z to-
warzyszy Gerarda, Czarny Rycerz, który kiedyś już był w Sanc-
tion, oznajmił, że miejsce to zwane jest Sukiem i że dawniej
zwykle panował na nim taki ścisk, iż ledwo można było za-
czerpnąć tchu, nie mówiąc już o spacerze. Teraz było inaczej.
Jedynymi ludźmi w okolicy było kilku przedsiębiorczych ban-
dziorów, którzy korzystali z zamętu, by rabować porzucone
kramy.
Na tym centralnie położonym placu Mina zatrzymała woj-
sko i zabrała się za obejmowanie władzy w mieście. Rozesłała
straże pod dowództwem zaufanych oficerów, by zajęły ma-
gazyny, tawerny, sklepy z materiałami dla czarodziejów i kan-
tory lichwiarzy. Kolejną grupę strażników, pod dowództwem
minotaura Galdara, wysłała do imponującego pałacu, w któ-
rym mieszkał gubernator miasta, tajemniczy Hogan Bight.
Strażnicy mieli rozkaz aresztować go i przyprowadzić żywego,
jeśli będzie współpracował, lub zabić, jeśli nie będzie do tego
skłonny. Jednak Hogan Bight nie przestał być tajemnicą, po-
nieważ Galdar wrócił z wiadomością, że nigdzie go nie znale-
ziono i nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy ostatnio go widział.
—Pałac jest pusty. Byłby idealnym miejscem zamieszka-
nia dla ciebie, Mino — rzekł Galdar. — Czy mam
rozkazać
żołnierzom, żeby przygotowali go na twoje przybycie?
—Pałac będzie siedzibą sztabu wojsk — odparła Mina —
a nie moim mieszkaniem. Jedyny Bóg nie mieszka we
wspa-
niałych pałacach i ja też nie będę.
Dziewczyna spojrzała na wóz wiozący ciało Goldmoon
w bursztynowym sarkofagu. Zwłoki Goldmoon nie wyschły
ani się nie rozłożyły. Utrwalona w bursztynie kobieta wy-
dawała się wiecznie młoda, wiecznie piękna. Wóz zajmował
uprzywilejowane miejsce w procesji i jechał tuż za Miną w oto-
czeniu gwardii honorowej jej rycerzy.
— Zamieszkam w miejscu niegdyś nazywanym Świątynią
Huerzyd, lecz teraz znanym jako Świątynia Serca. Zatrzymaj-

270
cie wszystkich Mistyków, którzy zostali w świątyni. Dla ich
własnego bezpieczeństwa umieśćcie ich gdzieś w dobrze pil-
nowanym miejscu, traktujcie z szacunkiem i powiedzcie im,
że
z przyjemnością się z nimi spotkam. Odwieziecie ciało Gold-
moon do świątyni i wniesiecie sarkofag do środka, aby posta-
wić go przed ołtarzem. Będziesz się czuła jak w domu, mamo
— powiedziała cicho Mina do nieruchomej, zimnej twarzy ko-
biety uwięzionej w bursztynie.
Galdar nie wydawał się szczególnie zadowolony z wyzna-
czonego mu zadania. Nie sprzeciwił się jednak Minie. Wóz
i towarzysząca mu gwardia honorowa opuścili bazar i
pojecha-
li w stronę świątyni położonej w północnej części miasta.
Mina kontynuowała wydawanie rozkazów z grzbietu swe-
go rozdrażnionego rumaka. Rycerze otaczali ją ciasno, gorli-
wie pragnąc jej służyć i łudząc się nadzieją na jej spojrzenie,
słowo lub uśmiech. Gerard został z tyłu, nie chcąc utknąć
w natłoku ludzi i koni. Musiał się dowiedzieć, co ma zrobić
z elfem, ale nie spieszyło mu się. Był zadowolony, że ma czas
na to, by się zastanowić, co robić dalej. Nie podobało mu się
to, co się działo z Odilą. Jej mowa o uschniętych rękach prze-
raziła go. Zamierzał ją stąd wydostać, bez względu na meda-
lion, choćby nawet miał ją uderzyć w głowę i wywlec siłą.
Niespodziewanie poczuł gwałtowną potrzebę zrobienia
czegoś — czegokolwiek — żeby sprzeciwić się temu Jedyne-
mu Bogu, nawet jeśli wyrządzi mu mniej szkody niż użądlenie
pszczoły. Jedna pszczoła niewiele może zdziałać, ale gdyby
tych pszczół były setki, tysiące... Słyszał, że przed takimi roja-
mi uciekały smoki. Musiał istnieć...
— Hej, Gerardzie! — zawołał ktoś. — Więzień ci uciekł.
Rycerz gwałtownie wyrwał się z zadumy. Elf u jego boku
gdzieś zniknął. Gerard nie obawiał się — ani nie miał nadziei
— że Silvanoshei spróbuje uciekać. Wiedział, gdzie go szukać.
Młody elf starał się przecisnąć konno przez zbrojny pierścień
rycerzy, którzy otaczali Minę.
Przeklinając pod nosem ich oboje, Gerard popędził swego
konia. Rycerze wokół Miny dostrzegli elfa i celowo zagradzali

271
mu drogę. Silvanoshei zacisnął zęby i uparcie, zawzięcie nadal
dążył do swego celu. Jeden z rycerzy, którego koń został po-
trącony przez wierzchowca Silvanosheia, odwrócił się, by spoj-
rzeć na elfa. Tym rycerzem był Clorant. Twarz miał posinia-
czoną i spuchniętą, usta zakrwawione. Rozcięte wargi wykrzy-
wiał grymas. Silvanoshei zawahał się, a potem ruszył naprzód.
Clorant szarpnął mocno za wodze, wykręcając łeb swojemu
koniowi. Rozzłoszczone zwierzę ugryzło elfiego rumaka, który
obnażył zęby. W zamieszaniu Clorant pchnął Silvanosheia,
starając się go zrzucić z konia. Młodemu elfowi udało się
utrzymać w siodle. On również popchnął przeciwnika.
Gerard wjechał koniem w ścisk i dogonił elfa, po drodze
trącając ramię Cloranta.
—To nie jest dobra pora, by przeszkadzać Minie, Wasza
Królewska Mość — wyjaśnił elfowi półgłosem. — Może
póź-
niej. — Chwycił za wodze konia Silvanosheia.
—Sir Gerardzie — zawołała Mina. — Chodź do mnie.
Przyprowadź z sobą Jego Wysokość. Pozostali, zróbcie im
przejście.
Na polecenie Miny Clorant musiał cofnąć konia, by prze-
puścić Gerarda i Silvanosheia. Odprowadzał ich ponury, nie-
przyjazny wzrok Czarnego Rycerza. Jadąc po rozkazy, Gerard
czuł na karku jego spojrzenie.
Zdjął hełm i oddał honory Minie. Z powodu walki z Clo-
rantem miał posiniaczoną twarz i włosy zlepione zaschniętą
krwią. Większość rycerzy po bitwie wyglądała jednak tak sa-
mo albo i gorzej. Gerard miał nadzieję, że Mina tego nie za-
uważy.
Może nie zwróciła uwagi na niego, ale uważnie przyjrzała
się Silvanosheiowi, którego koszula była rozcięta i
zakrwawio-
na, a podróżna peleryna pobrudzona błotem.
— Sir Gerardzie — przemówiła z powagą Mina — powie-
rzyłam ci Jego Królewską Mość, abyś trzymał go bezpiecz-
nie z daleka od walki. Mimo to widzę was obu posiniaczo-
nych i zakrwawionych. Czy któremuś z was stała się poważna
krzywda?

272
— Nie, pani — odparł Gerard.
Nie chciał zwracać się do niej po imieniu, jak to robili po-
zostali rycerze. Jak lekarstwo przyrządzone z ałunu i miodu,
jej imię, z początku słodkie, zostawiało gorzki posmak na jego
języku. Niczego nie powiedział o potyczce z Clorantem i inny-
mi rycerzami. Silvanoshei również milczał. Po zapewnieniu
jej, że nie jest ranny, elf umilkł. Nikt w tłumie oczekujących
rycerzy nie odezwał się. Tu i tam zatupał koń pod nerwowym
jeźdźcem. Teraz już wszyscy rycerze Miny wiedzieli o bójce.
Może nawet byli wtajemniczeni w spisek.
—Jakie są twe rozkazy, pani? — spytał Gerard w nadziei,
że zmieni temat.
—To może zaczekać. Co się stało? — nalegała Mina.
—Nie wiadomo skąd nadjechał patrol Solamnijczyków,
pani — oznajmił spokojnie Gerard. Spojrzał prosto w jej
bur-
sztynowe oczy. — Wydaje mi się, że chcieli zdobyć nasz
wóz
z zapasami. Odpędziliśmy ich.
—Jego Królewska Mość też wałczył? — spytała Mina
z półuśmiechem.
—Kiedy spostrzegli, że jest elfem, starali się go uwolnić,
pani.
— Nie chciałem być uwolniony — dodał Silvanoshei.
Gerard zacisnął wargi. Niewątpliwie była to prawda.
Mina posłała młodemu elfowi chłodne spojrzenie, a potem
znów skupiła uwagę na Gerardzie.
— Nie widziałam ciał.
—Znasz Rycerzy Solamnijskich, pani — odparł gładko.
— Wiesz, jakimi są tchórzami. Pogroziliśmy im mieczami
i wzięli nogi za pas.
—Rzeczywiście znam Rycerzy Solamnijskich — odparła
Mina — i wbrew temu, co sądzisz, sir Gerardzie, darzę ich
wielkim szacunkiem.
Spojrzenie bursztynowych oczu Miny przesunęło się po
szeregu rycerzy i bezbłędnie wychwyciło tych czterech, którzy
brali udział w potyczce. Najdłużej jej wzrok spoczywał na Clo-
rancie, który próbował mu się opierać, ale w końcu zaczął się

273
wić i wciskać głowę w ramiona. Wreszcie Mina znów zwróciła
swe bursztynowe oczy na Silvanosheia, kolejnego owada u-
więzionego w ciepłej żywicy.
—Sir Gerardzie — powiedziała — wiesz, gdzie znaleźć
główny posterunek Straży Miejskiej?
—Nie, pani — odparł Gerard. — Nigdy nie byłem w Sanc-
tion. Nie wątpię jednak, że uda mi się go zlokalizować.
—Znajdziesz tam solidne cele więzienne. Zaprowadzisz
tam Jego Królewską Mość i upewnisz się, że zostanie
zamk-
nięty w jednej z tych cel. Masz zadbać o jego wygodę. To
dla
twojego bezpieczeństwa, Wasza Królewska Mość —
dodała
Mina. — Ktoś mógłby znów próbować cię „uwolnić", a
na-
stępnym razem możesz nie mieć tak dzielnego obrońcy.
Gerard spojrzał na Silvanosheia, a potem odwrócił oczy.
Widok był zbyt bolesny. Słowa Miny podziałały na młodego
elfa jak dźgnięcie sztyletem w brzuch. Krew odpłynęła mu
z twarzy. Nawet wargi mu pobladły. W białej twarzy mło-
dzieńca żywe były tylko gorejące oczy.
—Mino — błagał ją zrozpaczonym, cichym głosem. —
Muszę wiedzieć jedno. Czy kiedykolwiek mnie kochałaś?
Czy
tylko mnie wykorzystałaś?
—Sir Gerardzie. — Mina odwróciła głowę. — Otrzyma-
łeś rozkazy.
—Tak, pani — rzekł rycerz. Wyjął wodze z dłoni elfa
i zaczął prowadzić jego konia.
—Mino — błagał Silvanoshei. — Zasługuję przynajmniej
to, by poznać prawdę.
Mina obejrzała się przez ramię.
— Moją miłością i moim życiem jest Jedyny Bóg.
Gerard odprowadził elfa.

Okazało się, że posterunek Straży Miejskiej znajduje się


kilka kwartałów na południe od Zachodniej Bramy. Elf i rycerz
jechali w milczeniu przez ulice, opustoszałe, gdy armia wkra-
czała do miasta, lecz teraz szybko zapełniające się żołnierzami
w służbie Jedynego Boga. Gerard musiał uważać, aby nikogo

274
nie stratować, więc posuwali się naprzód powoli. Zatroskany
rycerz obejrzał się na Silvanosheia i zobaczył, że młodzieniec
ma zawziętą minę i zaciśnięte zęby, a wzrok wbity w dłonie,
którymi tak mocno ściskał łęk siodła, że kostki palców miał
kredowobiałe.
— Kobiety — mruknął Gerard. — Każdy z nas to przeżył.
Silvanoshei uśmiechnął się gorzko i potrząsnął głową.
„Ma rację" — przyznał Gerard. „Nikomu z nas do roman-
sowania nie wtrącał się bóg".
Minęli Zachodnią Bramę. Poprzednio Gerard łudził się ci-
chą nadzieją że w zamieszaniu uda mu się uciec wraz z elfem,
ale teraz od razu zrezygnował z tego pomysłu. Na ulicy aż się
roiło od żołnierzy Miny, a na polach za miastem było ich jesz-
cze więcej. Każdy mijany człowiek posyłał Silvansheiowi po-
nure, nieprzyjazne spojrzenie. Niejeden mamrotał pod nosem
groźby.
Mina ma rację, stwierdził Gerard. Więzienie jest pewnie
najbezpieczniejszym miejscem dla tego młodzieńca. O ile
w Sanction istnieje jakieś bezpieczne miejsce dla Silvanosheia.
Straż miejska albo uciekła z wieży, albo zginęła. Mina mia-
nowała dowódcą strażnicy jednego ze swoich rycerzy. Męż-
czyzna zerknął obojętnie na Silvanosheia i niecierpliwie słu-
chał Gerarda, który nalegał, by młodzieńca umieścić pod spe-
cjalną strażą. Machnął ręką w stronę rzędu cel. Po krótkich
poszukiwaniach znalazły się do nich klucze.
Gerard odprowadził więźnia do celi w najciemniejszym
kącie więzienia, mając nadzieję, że tam nie będzie się rzucał
w oczy.
— Przykro mi z tego powodu, Wasza Królewska Mość —
powiedział.
Silvanoshei wzruszył ramionami i usiadł na kamiennym
bloku, pełniącym funkcję pryczy. Gerard zatrzasnął drzwi celi
i zamknął je na klucz.
Słysząc zgrzyt klucz obracanego w zamku, Silvanoshei u-
niósł głowę.
— Powinienem ci podziękować za ocalenie mi życia.

275
— Pewnie teraz żałujesz, że nie pozwoliłem im cię zabić
— rzekł współczująco rycerz.
— Rany od ich mieczy sprawiłyby mniej bólu — przyznał
Silvanoshei, uśmiechając się blado.
Gerard rzucił okiem dokoła. Byli w więzieniu sami.
—Wasza Królewska Mość — powiedział cicho. — Mogę
ci pomóc w ucieczce. Nie teraz — najpierw mam coś
innego
do zrobienia. Ale wkrótce.
—Dziękuję ci, panie. Niepotrzebnie jednak naraziłbyś się
na niebezpieczeństwo. Ja nie mogę uciec.
—Wasza Królewska Mość — głos Gerarda nabrał stanow-
czości — widziałeś Minę, słyszałeś ją. Nie masz u niej
szans!
Ona cię nie kocha. Jej uwagę za bardzo przyciąga ten jej
bóg.
—Nie tylko jej bóg. Mój również. — Elf powiedział to
z niesamowitym spokojem. — Jedyny Bóg obiecał mi, że
ja
i Mina będziemy razem.
—Nadal w to wierzysz?
—Nie — powiedział po chwili Silvanoshei. Wydawało
się, że z trudem mu to przeszło przez usta. — Nie, nie
wierzę.
—Bądź zatem gotowy. Wrócę po ciebie.
Silvanoshei potrząsnął głową.
—Wasza Królewska Mość — rzekł zdesperowany Gerard
— wiesz, dlaczego Mina zwabiła cię tutaj, odciągając od two-
jego królestwa? Bo wie, że twój lud nie usłucha niczyich roz-
kazów z wyjątkiem twoich. Silvanesti siedzą bezczynnie i cze-
kają na twój powrót. Wróć i bądź ich królem, władcą, którego
ona się obawia!
—Wróć i bądź ich królem. — Silvanoshei wykrzywił war-
gi. — Chcesz powiedzieć: Wróć do matki. Wróć do
wstydu
i hańby, płaczu i wymówek. Wolę już siedzieć w
więziennej
celi do końca życia — a my, elfy, żyjemy bardzo długo —
niż
tego słuchać.
—Posłuchaj, do licha, gdyby tylko chodziło o ciebie, po-
zwoliłbym ci zgnić w tym więzieniu — rzekł ponuro
Gerard.
— Jesteś jednak ich królem, czy ci się to podoba, czy nie. Mu-
sisz myśleć o swoich poddanych.

276
— Jestem królem — rzekł Silvanoshei. — I tak zrobię.
Wstał i podszedł do Gerarda, po drodze ściągając z palca
pierścień.
— Jesteś Rycerzem Solamnijskim, tak jak powiedziała
Mina, prawda? Po co tu przyjechałeś? Żeby ją szpiegować?
Gerard spojrzał na niego ze złością, wzruszył ramionami
i nie odpowiedział.
—Nie musisz się przyznawać — rzekł Silvanoshei. —
Mina zajrzała do twojego serca. Dlatego kazała ci mnie
pilno-
wać. Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc...
—Oczywiście, Wasza Królewska Mość — odparł Gerard.
—Więc weź to. — Silvanoshei podał mu przez pręty
błyszczący niebieski pierścień. — Gdzieś w okolicy —
jestem
pewien, że całkiem niedaleko — znajdziesz elfiego
wojowni-
ka. Nazywa się Samar. Moja matka wysłała go, żeby
sprowa-
dził mnie do domu. Daj mu ten pierścień. On go pozna.
Noszę
go od dziecka. Kiedy spyta, skąd go wziąłeś, powiedz, że
za-
brałeś go mojemu trupowi.
—Wasza Królewska Mość...
Silvanoshei podsunął mu pierścień.
—Weź go. Powiedz mu, że nie żyję.
—Dlaczego miałbym kłamać? I dlaczego on miałby mi u-
wierzyć? — spytał z wahaniem Gerard.
—Ponieważ będzie chciał ci uwierzyć — powiedział Sil-
vanoshei. — Tym sposobem mnie uwolnisz.
Rycerz wziął pierścień — obrączkę wysadzaną szafirami,
tak małą, że pasowałaby na rączkę dziecka.
—Jak znajdę tego Samara?
—Nauczę cię piosenki — wyjaśnił elf. — Starej piosenki
elfich dzieci. Moja matka używała jej jako sygnału, gdy
mu-
siała mnie ostrzec przed niebezpieczeństwem. Zaśpiewaj tę
piosenkę, kiedy będziesz jechał. Samar ją usłyszy i bardzo
się
zaciekawi, skąd ty — człowiek — ją znasz. Sam cię
znajdzie.
—I poderżnie mi gardło...
—Najpierw będzie chciał cię przesłuchać — powiedział
Silvanoshei. — Samar jest honorowym elfem. Jeśli
powiesz

277
mu prawdę, będzie wiedział, że ty także jesteś człowiekiem
honoru.
— Chciałbym, abyś zmienił zdanie, Wasza Królewska Mość
— powiedział Gerard. Polubił tego młodzieńca, chociaż
głębo-
ko mu współczuł.
Silvanoshei potrząsnął głową.
— Dobrze — westchnął Gerard. — Jak brzmi ta piosenka?
Silvanoshei nauczył rycerza pioseneczki. Słowa były pro-
ste, a melodia melancholijna. Była to piosenka, która miała
za zadanie uczyć dziecko liczenia. „Pięć jest palców u dłoni.
Cztery nogi mają konie".
Wiedział, że ostatniego wersu nigdy nie zapomni.
„Jeden jest zupełnie sam i na wieki już zostanie tak".
Silvanoshei podszedł do kamiennego łoża i położył się na
nim, odwróciwszy twarz.
— Powiedz Samarowi, że umarłem — powtórzył cicho. —
Jeśli to dla ciebie jakaś pociecha, panie rycerzu, nie okłamiesz
go. Powiesz mu prawdę.
11
Uwolnić usidlonego ptaka
Po wyjściu z budynku więzienia Gerard stwierdził, że za-
padła noc. Rozejrzał się po ulicy, od niechcenia przespacero-
wał się nawet za więzienie, ale nie zauważył, żeby ktokolwiek
czaił się w bramie albo chował w mroku.
— To moja okazja — mruknął rycerz. — Mogę wyjechać
za bramę, zgubić się w tłumie żołnierzy rozbijających obóz,
znaleźć tego Samara, a potem się zobaczy. Tak właśnie zrobię.
Wyjazd teraz jest logiczny. Ma sens. Tak, zdecydowanie tak
właśnie postąpię.
Ale chociaż to sobie powiedział — chociaż powtarzał sobie
raz po raz, że to najlepsze rozwiązanie — doskonale wiedział,
że tego nie zrobi.
Pójdzie poszukać Samara, musi pójść — obiecał to Sil-
vanosheiowi i zamierzał dotrzymać tej obietnicy, nawet jeśli
nie zamierzał dotrzymać reszty przyrzeczeń, jakie złożył mło-
dzieńcowi. Najpierw jednak musiał porozmawiać z Odilą. Po-
wodem była oczywiście jego nadzieja na to, że uda mu się ją
namówić, by z nim poszła. Zgromadził kilka doskonałych ar-
gumentów przeciwko temu Jedynemu Bogu i zamierzał z nich
skorzystać.

Świątynia Serca była antyczną budowlą pochodzącą z cza-


sów przed Kataklizmem. Tę wzniesioną u stóp góry Grishnor
świątynię kultu bogów Światła uważano za najstarszy budy-

279
nek w mieście, prawdopodobnie wybudowany w czasach, gdy
Sanction było zaledwie małą wioską rybacką. Ze świątynią
wiązały się rozliczne opowieści i legendy, wśród nich taka,
która głosiła, że kamień węgielny pod jej budowę położył je-
den z królów-kapłanów, którego statek miał nieszczęście roz-
bić się na morzu. Wyrzucony na tutejszy brzeg król-kapłan po-
dziękował Paladine'owi za to, że przeżył. Aby okazać swoją
wdzięczność, wybudował bogom świątynię.
Po Kataklizmie mógł ją spotkać ten sam los co wiele in-
nych świętych miejsc w tamtych czasach, gdy ludzie wyłado-
wywali swoją złość na bogów, atakując i niszcząc świątynie.
Ta budowla przetrwała nietknięta głównie z powodu pogłoski,
że nawiedzają duch króla-kapłana, który nikomu nie pozwala
skrzywdzić pamięci bogów. Świątynia ucierpiała od zaniedba-
nia; ale to wszystko.
Po Wojnie Chaosu mściwe widmo musiało odejść, bo Mi-
stycy z Cytadeli Światła wprowadzili się do świątyni, nie na-
potkawszy żadnych duchów.
Świątynia była niewielkim, kwadratowym, niepozornym
budynkiem z białego marmuru, nakrytym stromo wznoszącym
się dachem, który strzela! w górę wśród drzew. Pod dachem
znajdowała się środkowa komnata z ołtarzem — największe
i najważniejsze pomieszczenie świątyni. Pozostałe pokoje ota-
czały salę z ołtarzem i pełniły funkcje pomocnicze. Były to
sy-
pialnie kapłanów, biblioteka i tak dalej. Od frontu do świątyni
prowadziły dwie pary podwójnych drzwi.
Dochodząc do wniosku, że szybciej będzie iść zatłoczo-
nymi ulicami pieszo, Gerard zostawił konia w stajni zajazdu
w pobliżu Zachodniej Bramy i poszedł na północ do świątyni,
która stała trochę na uboczu, na wzgórzu wznoszącym się nad
miastem.
Przed świątynią zastał kilku ludzi, którzy słuchali opowie-
ści Miny o cudach Jedynego Boga. Starszy mężczyzna bardzo
mocno marszczył czoło, ale większość pozostałych wydawała
się zaciekawiona.
Świątynia była rozświetlona na zewnątrz i wewnątrz. 01-

280
brzymie podwójne wrota otwarto na oścież. Rycerze pod ko-
mendą Galdara wnosili do sali z ołtarzem sarkofag Goldmoon.
Głowę minotaura łatwo było dostrzec, sylwetka jego rogów
i pyska odcinała się od tła oświetlonego pochodniami, które
umieszczono w pierścieniach na ścianach. Mina czujnie obser-
wowała procedurę, często spoglądając w stronę procesji, aby
się upewnić, że sarkofag jest niesiony ostrożnie, a rycerze za-
chowują się z godnością i szacunkiem.
Zatrzymawszy się w głębokim cieniu pod otulonym nocą
drzewem, by się rozejrzeć — i być może dostrzec Odilę — Ge-
rard przyglądał się, jak powoli i majestatycznie wnoszą do
świątyni bursztynowy sarkofag. W pewnym momencie usły-
szał, że Galdar ostro kogoś karci i zobaczył, że Mina szybko
odwraca głowę, żeby spojrzeć. Była tak zatroskana, że straciła
wątek swojego kazania i musiała chwilę pomyśleć, by sobie
przypomnieć, na czym skończyła.
Gerard nie mógł sobie życzyć lepszego momentu do roz-
mowy z Odilą niż teraz, gdy Galdar nadzorował wnoszenie
sarkofagu, a Mina wygłaszała kazanie. Kiedy nadeszła grupa
rycerzy niosących bagaże Miny, Gerard przyłączył się do nich.
Rycerze byli w dobrych humorach, rozmawiali i śmiali się
ze świetnego żartu kosztem tych naiwnych filantropów, Misty-
ków, jakim było zajęcie ich świątyni przez Minę. Gerard nie
widział w tym niczego śmiesznego i bardzo poważnie wątpił,
czy sama Mina byłaby zadowolona, gdyby ich usłyszała. :
Rycerze weszli do świątyni innymi podwójnymi drzwiami,
zmierzając do komnat Miny. Zajrzawszy przez otwarte drzwi
na lewo do jasno oświetlonej świecami sali, Gerard dostrzegł
Odilę, która stała przy ołtarzu i kierowała umieszczaniem bur-
sztynowego sarkofagu na kilku drewnianych ławach.
Nie wychylał się z cienia, czekając na szansę, by zastać
Odilę samą. Rycerze wtaszczyli swój ciężar i położyli go na ła-
wach, sapiąc przy tym niemiłosiernie i stękając, a nawet krzy-
cząc i klnąc, gdy jeden z mężczyzn zbyt wcześnie upuścił swój
koniec trumny i przytrzasnął drugiemu palce. Odila ostro ich
skarciła. Galdar warknął groźbę pod ich adresem. Mężczyźni

281
pchali i posuwali trumnę i wkrótce kryształowy sarkofag
stanął
na swoim miejscu.
Na ołtarzu paliły się setki białych świec, pewnie umiesz-
czonych tam przez Odilę. Ich odbicia płonęły w bursztynie, tak
że Goldmoon wydawała się leżeć pośród niezliczonej ilości
płomyczków. Światło padało na jej bladą twarz. Choć wyda-
wało się to niemożliwe, Gerard nie pamiętał, by kiedykol-
wiek widział ją spokojniejszą. Może, tak jak powiedziała Mi-
na, Goldmoon była zadowolona, że jest w domu.
Gerard otarł czoło rękawem. Świece wytwarzały zdumie-
wającą ilość ciepła. Rycerz znalazł miejsce na ławie w głębi
sali z ołtarzem. Szedł najciszej, jak mógł, trzymając miecz, że-
by nie uderzyć nim o ścianę. Nie widział najlepiej, bo patrzył
w płomienie świec, i wpadł na kogoś. Już chciał przeprosić,
lecz zamiast tego wzdrygnął się, rozpoznając Palina. Mag sie-
dział nieruchomo na ławie i bez mrugania wpatrywał się w pło-
mienie świec.
Dotknięcie sflaczałej ręki maga przypominało dotknięcie
ciepłego trupa. Gerard poczuł mdłości i czym prędzej prze-
niósł się na inną ławkę. Usiadł i niecierpliwie czekał, aż mino-
taur wyjdzie.
— Wystawię straż wokół sarkofagu — oznajmił Galdar.
Gerard zmełł w ustach przekleństwo. Tego się nie spo-
dziewał.
— Nie ma potrzeby — powiedziała Odila. — Mina przyj-
dzie pomodlić się przy ołtarzu. Wydała rozkazy, by zostawić ją
samą.
Gerard odetchnął z ulgą, a potem na chwilę w ogóle prze-
stał oddychać. Minotaur stał już w drzwiach, gdy zatrzymał
się
i powiódł wzrokiem po sali z ołtarzem, jakby czegoś szu-
kał. Rycerz zamarł w bezruchu, rozpaczliwie starając się sobie
przypomnieć, czy minotaury dobrze widzą w ciemności. Wy-
dawało mu się, że Galdar go dostrzegł, bo jego wyłupiaste,
krowie oczy były zwrócone wprost na niego. Czekał w napię-
ciu, aż zwierzoczłek go zawoła, ale po chwili rozglądania się
minotaur wyszedł.

282
Gerard wytarł pot, który spływał mu teraz po twarzy i
kapał
z podbródka. Powoli, ostrożnie wysunął się z rzędu ławek
i podszedł do ołtarza. Starał się zachować ciszę, ale wyprawio-
na skóra skrzypiała, a metal pobrzękiwał.
Odila była skąpana w blasku świec. Stała z twarzą częścio-
wo odwróconą do niego i rycerz z niepokojem dostrzegł, że
jest bardzo chuda i wynędzniała. Wielotygodniowa jazda na
wozie i brak innych zajęć niż wysłuchiwanie kazań Miny i kar-
mienie magów sprawiły, że jej piękna muskulatura zaczęła za-
nikać. Pewnie nadal mogła władać mieczem, ale nie wytrzy-
małaby dwóch rund ze zdrowym, zaprawionym w boju prze-
ciwnikiem.
Nie śmiała się już i nie mówiła wiele, lecz wykonywała
swoje obowiązki w milczeniu. Gerard już przedtem nie lubił
tego Jedynego Boga. Teraz szczerze go znienawidził. Cóż to za
bóg, który tępi radość i dla którego śmiech jest obrazą? On
sam, w każdym razie, nie chciał mieć z takim bóstwem nic
do czynienia. Cieszył się, że przyszedł porozmawiać z Odilą,
i miał nadzieję, że uda mu się ją przekonać, aby rzuciła to
wszystko i uciekła z nim.
Jego nadzieja zgasła jednak niemal natychmiast. Wystar-
czyło, że spojrzał na twarz Odili pochylonej nad świecami,
i już wiedział, że marnuje czas.
Nagle przypomniał mu się stary sposób kłusowników na ła-
panie ptaków. Na długim, cienkim sznurku przywiązanym do
palika umieszcza się w odstępach jagody. Ptak zjada jagody
jedną po drugiej, jednocześnie połykając sznurek. Kiedy do-
chodzi do końca linki, stara się odlecieć, ale do tego czasu
sznurek splątał mu się już w trzewiach i ofiara nie może uciec.
Odila zjadła, jedną po drugiej, jagody przymocowane do
morderczego sznurka. Ostatnią była moc czynienia cudów. Była
przywiązana do Jedynego Boga i tylko cud — przeciwny cud
— mógł ją uwolnić.
Cóż, może przyjaźń była tego rodzaju cudem.
—Odilo... — zaczął.
—Czego chcesz, Gerardzie? — spytała bez odwracania się.

283
— Muszę z tobą porozmawiać — powiedział rycerz. —
Proszę, tylko przez chwilę. To nie potrwa długo.
Odila usiadła na ławie w pobliżu bursztynowego sarkofagu.
Gerard wolałby usiąść gdzieś bardziej w głębi, z dala od świat-
ła i upału, ale Odila nie chciała się ruszyć. Zdenerwowana
i przejęta, często rzucała okiem na drzwi. Jej spojrzenia były
w połowie nerwowe, w połowie pełne oczekiwania.
—Odilo, posłuchaj mnie — zaczął Gerard. — Wyjeżdżam
z Sanction. Dziś w nocy. Przyszedłem ci o tym powiedzieć
i spróbować cię przekonać, żebyś ze mną poszła.
—Nie — odparła kobieta, oglądając się na drzwi. — Nie
mogę teraz wyjechać. Mam zbyt wiele do zrobienia przed
przy-
byciem Miny.
—Nie proszę cię, żebyś pojechała na piknik! — rzucił zi-
rytowany. — Proszę, żebyś uciekła stąd ze mną, dziś w
nocy!
W mieście panuje zamęt, żołnierze maszerują w tę i z
powro-
tem. Nikt nie wie, co się dzieje. Upłynie kilka godzin,
zanim
zostanie zaprowadzony jakiś ład. Teraz jest idealna pora na
ucieczkę.
—Więc uciekaj — powiedziała, wzruszając ramionami.
— I tak nie chcę, żebyś mi się plątał pod nogami.
Chciała wstać. Gerard chwycił ją za rękę, ścisnął mocno za
nadgarstek i zobaczył, że skrzywiła się z bólu.
—Nie chcesz, żebym się tu plątał, bo przypominam ci
o tym, kim kiedyś byłaś. Nie podoba ci się ten Jedyny
Bóg.
Tak samo jak ja nie jesteś zadowolona ze zmiany, jaka w
tobie
zaszła. Dlaczego tak się krzywdzisz?
—Ponieważ, Gerardzie — powiedziała Odila zmęczonym
głosem, jakby od dawna powtarzała ten sam argument —
Jedy-
ny Bóg jest bogiem. Bogiem, który przyszedł do tego
świata,
by się o nas troszczyć i nas prowadzić.
—Dokąd? Do przepaści? — spytał mężczyzna. — Po
Wojnie Chaosu Goldmoon znalazła przewodnika we
własnym
sercu. Miłość i troska, współczucie, prawda i honor nie
ode-
szły z bogami światła. Są w każdym z nas. To są nasi
przewod-
nicy albo powinny nimi być.

284
—W chwili śmierci Goldmoon zwróciła się do Jedynego
Boga. — Odila spojrzała na nieruchomą, spokojną twarz
zato-
pioną w bursztynie.
—Doprawdy? — spytał szorstko Gerard. — Ciekawe. Je-
śli rzeczywiście przyjęła Jedynego Boga, dlaczego nie
utrzy-
mał jej przy życiu, by wędrowała po świecie i rozgłaszała
ten cud? Dlaczego Jedyny Bóg uznał za niezbędne zamknąć
jej
usta, uśmiercając ją i zamykając w bursztynowym
więzieniu?
—Mina twierdzi, że zostanie z niego uwolniona — bro-
niła się Odila. — W Noc Nowego Oka Jedyny Bóg wskrzesi
Goldmoon, która obejmie władzę nad światem.
Gerard wypuścił jej dłoń. Odsunął się od niej.
— Więc nie pójdziesz ze mną?
Odila potrząsnęła przecząco głową.
—Nie, Gerardzie, nie pójdę. Wiem, że tego nie zrozu-
miesz. Nie jestem tak silna jak ty. Jestem całkiem sama
w ciemnym lesie i boję się. Cieszę się, że mam
przewodnika,
i jeśli ten przewodnik nie jest doskonały, ja też taka nie
jestem.
Żegnaj, Gerardzie. Dziękuję ci za przyjaźń i troskę. Ruszaj
bezpiecznie w drogę w imię...
—Jedynego Boga? — dokończył ponuro rycerz. — Nie,
dziękuję.
Odwrócił się i opuścił salę z ołtarzem.

Pierwszym miejscem, do którego udał się Gerard, było cen-


trum dowodzenia armii usytuowane na byłym bazarze. Za-
miast kramów i stoisk wznosiło się tam małe miasto namiotów.
Tutaj dzielono zawartość opancerzonych skrzynek.
Zajmując miejsce w kolejce, Gerard poczuł pewną satys-
fakcję, że bierze od Czarnych Rycerzy stal. Zasłużył na nią, to
nie ulegało wątpliwości, a pieniądze przydadzą mu się w dro-
dze do posiadłości lorda Ulricha, czy gdziekolwiek Rycerze
Solamnijscy zbierali swoje siły.
Po otrzymaniu zapłaty skierował kroki do Bramy Zachod-
niej i wolności. Wyrzucił Odilę z pamięci, nie pozwalał sobie
myśleć o niej. Zdjął większość zbroi — karwasze, nagolenice

285
i kolczugę, ale nadal nosił kirys i hełm. Jedno i drugie było nie-
wygodne, ale musiał wziąć pod uwagę fakt, że prędzej czy
później Galdar może się znudzić śledzeniem Gerarda i po pro-
stu wbije mu nóż w plecy. Na tle czerwonego blasku, bijącego
od wypełnionej lawą fosy wokół miasta, majaczyły czarne syl-
wetki dwóch wież Zachodniej Bramy. Bramy zostały zatrzaś-
nięte. Wartownicy nie zamierzali ich otworzyć, dopóki nie
przyjrzą się dobrze Gerardowi i nie wysłuchają jego historii

o tym, że jest posłańcem wysłanym do Jelek z wieścią o ich
zwycięstwie. Wartownicy życzyli mu szczęśliwej drogi i otwo-
rzyli bramę, by go przepuścić.
Oglądając się na mury Sanction i stojących na nich ludzi,
Gerard po raz kolejny mimo woli poczuł głęboki podziw dla
zdolności przywódczych Miny i jej umiejętności wymuszenia
dyscypliny i ładu wśród żołnierzy.
—Z każdym dniem, który tu spędzi, będzie rosła w siłę
i potęgę — mruknął do siebie niewesoło, wyjeżdżając
galopem
za bramę. Przed nim rozciągał się port, a dalej czarna toń
No-
wego Morza. Powiew morskiej bryzy był miłą odmianą po
za-
pachu siarki, który nieustannie unosił się w powietrzu
Sanc-
tion. — Jak mamy z nią walczyć?
—Nie możecie.
Na jego drodze stanęła jakaś masywna postać. Gerard po-
znał głos, a jego wierzchowiec poznał woń minotaura. Koń za-
rżał i stanął dęba, a rycerz tak bardzo był zajęty utrzymaniem
się na grzbiecie spłoszonego zwierzęcia, że w ciągu tych kilku
szalonych chwil stracił wszelką okazję, jaką mógł mieć, żeby
albo stratować minotaura, albo oddalić się galopem i zostawić
go za sobą w kłębach kurzu.
Minotaur podszedł bliżej. Na jego zwierzęcą twarz padał
czerwony blask lawy, który zmieniał noc w Sanction w wiecz-
ny półmrok. Galdar chwycił konia za uzdę.
Gerard wydobył miecz. Nie wątpił, że będzie to ostateczne
starcie i nie miał większych wątpliwości co do tego, jak się
ono zakończy. Słyszał, że Galdar rozrąbał kiedyś człowieka
na pół jednym ciosem swego potężnego miecza. Jedno spojrze-

286
nie na gruzłowate muskuły na ramionach i gładkie, wypukłe
mięśnie na kosmatej klatce piersiowej minotaura potwierdziło
prawdziwość tej opowieści.
—Posłuchaj, Galdarze. — Rycerz uprzedził minotaura,
który zamierzał coś powiedzieć. — Nasłuchałem się dość
ka-
zań i mam już powyżej uszu bycia pod obserwacją dzień i
noc.
Wiesz, że jestem Rycerzem Solamnijskim, nasłanym tu po
to,
by szpiegować Minę. Wiem, że o tym wiesz, więc
skończmy to
tu i teraz...
—Chciałbym się z tobą bić, Solamnijczyku — rzekł Gal-
dar zimnym tonem. — Bardzo chciałbym cię zabić, ale mi
tego
zabroniono.
—Domyśliłem się. — Gerard opuścił miecz. — Mogę
spytać, czemu?
—Służysz jej. Wykonujesz jej rozkazy.
—Posłuchaj, Galdarze, obaj wiemy, że nie jadę wykonać
rozkazu Miny... — zaczął Gerard, a potem przerwał, coraz
bardziej zdezorientowany. Oto głosuje za własną śmiercią.
—Mówiąc o jej rozkazach, nie mam na myśli Miny —
stwierdził minotaur. — Chodziło mi o Jedynego Boga. Czy
nigdy nie przyszło ci do głowy, by ustalić jego imię?
—Jedynego Boga? — Cała ta rozmowa wprawiała Gerar-
da w coraz większe rozdrażnienie. — .Nie. Szczerze
mówiąc,
gówno mnie to...
—Takhisis — rzekł Galdar.
— ...obchodzi — dokończył rycerz i zamilkł.
Siedział w siodle na środku drogi, w ciemności, myśląc, że
to wszystko ma sens. Cholerny, przerażający, okropny sens.
Nie trzeba było go pytać, czy wierzy minotaurowi. W głębi du-
szy Gerard podejrzewał to od dawna.
— Dlaczego mi o tym mówisz? — spytał.
— Nie wolno mi zabić ciebie — rzekł kwaśno Galdar —
ale mogę zabić w tobie ducha. Znam twoje plany. Niesiesz
wiadomość od tego nieszczęsnego króla elfów do jego ludu,
w której błaga ich, by przyszli mu z pomocą. Jak sądzisz, dla-
czego Mina kazała tobie odprowadzić elfa do więzienia, jeśli

287
nie po to, żebyś został jego „posłańcem"? Ona chce, żebyś
sprowadził tu jego lud. Sprowadź cały naród elfów. Sprowadź
Rycerzy Solamnijskich — to, co z nich zostało. Sprowadź ich
wszystkich, aby stali się świadkami chwały królowej Takhisis
w Noc Nowego Oka. — Minotaur wypuścił uzdę konia z dłoni.
— Jedź, Solamnijczyku. Jedź do snów o zwycięstwie i chwale,
które chowasz w sercu, i kiedy będziesz tak jechał, wiedz, że
są tylko prochem. Twoje przeznaczenie kontroluje Takhisis.
Wszystko, co robisz, robisz w jej imieniu. Tak jak ja.
Minotaur ironicznie oddał honory Gerardowi, odwrócił się
i poszedł z powrotem w stronę murów Sanction.
Gerard spojrzał w niebo. Buchające z Władców Zagłady
kłęby dymu całkiem przesłoniły gwiazdy i księżyc. Nocne nie-
bo było u góry ciemne, u dołu zaś zabarwione ogniście. Czy
rzeczywiście gdzieś tam siedziała Takhisis i przyglądała mu
się? Wiedziała wszystko, o czym myślał, i co planował?
„Muszę wrócić" — pomyślał zdjęty chłodem Gerard. „Ostrzec
Odilę". Chciał już zawrócić konia, a potem stanął. „Może właś-
nie tego oczekuje po mnie Takhisis. Jeśli wrócę, może się po-
starać, żebym stracił okazję do rozmowy z Samarem. Nie mo-
gę zrobić niczego, by pomóc Odili. Muszę jechać dalej".
Zawrócił konia w drugą stronę, a potem się zatrzymał. „Ta-
khisis chce, żebym porozmawiał z tym elfem. Tak powiedział
Galdar. Może więc nie powinienem! Skąd mam wiedzieć, co
robić? I czy ma to jakiekolwiek znaczenie?".
Gerard zatrzymał się na drodze.
— Galdar miał rację — powiedział z goryczą. — Wy-
świadczyłby mi przysługę, wbijając mi w brzuch najzwyklej-
szy w świecie, pospolity miecz. Ostrze, które zostawił w ranie,
jest zatrute, i nigdy nie zdołam się go pozbyć. Co mam zrobić?
Co mogę zrobić?
Istniała tylko jedna odpowiedź, ta, której udzielił Odili.
Musiał iść za głosem swojego serca.
12
Nowe oko
Wracając do Zachodniej Bramy, rozczarowany Galdar stwier-
dził, że nie jest tak zadowolony z siebie, jak powinien. Miał
nadzieję, że zarazi pewnego siebie i zarozumiałego Solamnij-
:zyka tą samą chorobą, która dręczyła jego. Spełnił swój za-
miar — dowiodła tego gniewna, sfrustrowana mina Rycerza
Solamnijskiego. Galdar jednak stwierdził, że nie potrafi czer-
pać satysfakcji ze swego zwycięstwa.
Na co liczył? Że rycerz udowodni mu, iż nie miał racji?
— Phi! — parsknął pogardliwie minotaur. — Wpadł w te
same sidła co reszta spośród nas, i już się z nich nie wyrwie.
\ni teraz, ani nigdy. Nawet śmierć go z nich nie wyzwoli.
Roztarł sobie prawe ramię, które ostatnio uparcie go pobo-
lewało, dokuczając do tego stopnia, że wolałby znów je stra-
:ić. Kiedyś był z niego dumny — dumny z kończyny, którą
wróciła mu Mina, czyniąc pierwszy cud w imię Jedynego Bo-
l&. Teraz przyłapywał się na tym, że dotyka miecza z jakimś
iiejasnym przeświadczeniem, iż sam powinien sobie to ramię
Ddrąbać. Oczywiście nie zrobiłby tego. Mina byłaby na niego
?ła, a co gorsze, poczułaby się urażona i zasmucona. Potrafił
mieść jej gniew, już przedtem czuł jego smagnięcia. Nigdy nie
zrobiłby niczego, by ją skrzywdzić. Większość nagromadzonej
N nim wściekłości i żalu, jakie czuł do Takhisis, nie miała
źródła w tym, jak bogini traktowała jego, lecz jak traktowała
Vlinę, która poświęciła jej wszystko, nawet życie.

289
Mina została nagrodzona. Dostała zwycięstwo nad swymi
wrogami i moc, aby czynić cuda. Galdar jednak znał Takhisis
z dawnych czasów. Rasa minotaurów nigdy nie miała wielkie-
go mniemania o bogini, która była małżonką boga minotau-
rów, Sargasa lub Sargonnasa, jak nazywały go inne rasy. Sar-
gas został ze swoim ludem, by walczyć z Chaosem do samego
końca, poświęcając się — jak głosiła legenda — dla ratowa-
nia rasy minotaurów. Takhisis nawet nie przyszłoby na myśl,
żeby ponosić ofiary w imię czegokolwiek. Sama oczekiwała
ofiar, domagała się ich w zamian za swoje wątpliwe błogosła-
wieństwa.
Może właśnie to miała w zanadrzu dla Miny. Galdara za-
częła niepokoić bezustanna mowa Miny o tym „wielkim cu-
dzie", jaki Takhisis miała uczynić w Noc Nowego Oka. Takhi-
sis nigdy nie dawała niczego za darmo. Galdarowi wystarczyło
poczuć pulsujący ból, wywołany gniewem jego bogini, żeby
o tym wiedzieć. Mina była taka ufna, taka szczera. Nigdy nie
zdołałaby zrozumieć przebiegłości Takhisis, jej podstępnej
i mściwej natury.
Oczywiście to właśnie dlatego została wybrana. Jak rów-
nież dlatego, że Goldmoon ją kochała. Takhisis nie przepu-
ściłaby okazji, żeby zadać ból komukolwiek, a już szczególnie
Goldmoon, która w przeszłości popsuła jej szyki.
„Mógłbym to wszystko powiedzieć Minie" — pomyślał
Galdar, wchodząc do świątyni. „Mógłbym jej powiedzieć, ale
ona nie usłyszałaby mnie. Ostatnio słyszy tylko jeden głos".
Świątynia Serca, teraz Świątynia Jedynego Boga. Jakże Ta-
khisis musi się cieszyć z tego tytułu! Po wieczności bycia
jedną z wielu stała się bogiem jedynym i wszechpotężnym.
Minotaur potrząsnął ponuro rogatą głową.
Świątynia świeciła pustkami. Galdar poszedł najpierw do
komnat Miny. Nie spodziewał się naprawdę jej tam zastać, mi-
mo że dziewczyna była wyczerpana całodniową bitwą. Wie-
dział, gdzie ją znajdzie. Chciał się tylko upewnić, że wszystko
będzie dla niej przygotowane, kiedy Mina wreszcie postanowi
udać się na spoczynek.

290
Rozejrzał się po pokoju, który niegdyś należał do prze-
łożonego zakonu; pewnie tego starego głupca, który patrzył
spode łba przez całe kazanie Miny. Galdar uznał, że wszystko
jest w porządku. Wszystko przyszykowano dla jej wygody.
W pokoju już znajdowała się broń i starannie umieszczona na
stojaku zbroja. Jej morgenstern wypolerowano i oczyszczono
z krwi, podobnie jak pancerz. Z butów usunięto błoto i krew.
Na biurku przy łóżku stała taca z jedzeniem. Świeca paliła się,
by oświetlić Minie drogę w ciemności. Ktoś nawet pomyślał
o tym, żeby do cynowego kubka wstawić kilka późno kwit-
nących kwiatów. Wszystko w pokoju świadczyło o oddaniu
i miłości jej żołnierzy do niej.
Do niej. Galdar zastanawiał się, czy Mina w ogóle jest tego
świadoma. Ludzie walczyli dla niej, dla Miny. Wykrzykiwali
jej imię, kiedy prowadziła ich do boju. Wykrzykiwali jej imię
w chwili zwycięstwa.
Mina... Mina...
Nie krzyczeli: „Dla Jedynego Boga!". Nie krzyczeli: „Dla
Takhisis!".
— I mogę się założyć, że nie jesteś z tego zadowolona —
rzucił Galdar w ciemność.
Czy bóg może być zazdrosny o śmiertelnika?
„Ten bóg może" — pomyślał Galdar i nagle zdjął go strach.
Wszedł do głównej sali świątyni i stał, boleśnie mrugając,
póki jego oczy nie przyzwyczaiły się do blasku świec na ołta-
rzu. Mina była sama. Klęczała przy ołtarzu, pogrążona w mo-
dlitwie. Słyszał, jak coś mamrocze; potem milkła i znów
mam-
rotała, jakby otrzymywała polecenia.
Solamnijka, ta rycerka, która została kapłanką usnęła wy-
ciągnięta na ławie. Spała mocnym snem na tym twardym łożu.
Kobieta przykryta była peleryną Miny. Galdar nawet nie pa-
miętał, jak ma na imię.
Goldmoon, w swojej bursztynowej trumnie, również spała.
Dwaj magowie siedzieli w głębi komnaty, tam gdzie ich posa-
dzono. Widział ich niewyraźne sylwetki w świetle świec. Jego
wzrok na chwilę zatrzymał się na nich, a potem wrócił do Mi-

291
ny. Widok nieszczęsnych magów napełniał minotaura zgrozą
i sprawiał, że sierść mu się jeżyła na grzbiecie.
Któregoś dnia pewnie i jego trup będzie siedział tak spo-
kojnie, niczego nie widząc, niczego nie robiąc, czekając na
rozkazy Takhisis.
Galdar podszedł do ołtarza. Przez szacunek dla Miny starał
się iść cicho, ale minotaury nie są stworzone do bezszelestnego
poruszania się. Uderzył kolanem w ławkę; miecz u jego boku
zgrzytał i dzwonił, a kroki niosły się głośnym echem. Przy-
najmniej tak mu się zdawało.
Solamnijka poruszyła się niespokojnie, lecz była pogrążo-
na w zbyt głębokim śnie, żeby się zbudzić.
Mina go nie usłyszała.
Minotaur stanął za nią i odezwał się cicho.
' — Mino.
Dziewczyna nie podniosła głowy.
Galdar odczekał chwilę.
— Mino — powiedział znowu, łagodnie kładąc dłoń na
jej
ramieniu.
Teraz się odwróciła i rozejrzała. Twarz miała bladą i zmę-
czoną. Bursztynowe oczy, których blask przygasł, były pod-
krążone z wyczerpania.
—Powinnaś iść do łóżka — powiedział jej Galdar.
—Jeszcze nie teraz — odparła.
—Wszędzie cię było pełno na polu walki — nie dawał za
wygraną minotaur. — Nie mogłem za tobą nadążyć.
Gdziekol-
wiek spojrzałem, ty tam byłaś. Walczyłaś, modliłaś się.
Mu-
sisz wypocząć. Jutro i w następnych dniach będziemy
mieli
mnóstwo pracy. Trzeba umocnić miasto. Rycerze
Solamnijscy
zaatakują nas. Ich szpieg już jedzie, by ich zawiadomić.
Puś-
ciłem go wolno — warknął Galdar — tak jak rozkazałaś.
Mo-
im zdaniem to błąd. On jest w zmowie z królem elfów. So-
lamnijczycy zawrą jakieś porozumienie z elfami i ściągną
przeciwko nam pełną potęgę obu narodów.
— Zapewne tak będzie — rzekła Mina.
Wyciągnęła rękę do Galdara. Minotaur miał przywilej po-

292
móc jej wstać. Dziewczyna nadal trzymała go za dłoń — pra-
wą dłoń — i spojrzała mu w oczy.
—Wszystko jest dobrze, Galdarze. Wiem, co robię. Nie
trać wiary.
—Wierzę w ciebie, Mino — rzekł minotaur.
Mina spojrzała na niego z rozczarowaniem. Wypuściwszy
jego dłoń, odwróciła się do ołtarza. Naganą dla niego było jej
spojrzenie i cisza, a także nagły, mdlący ból ramienia. Mino-
taur zacisnął wargi, rozmasował sobie rękę i uparcie czekał.
—Nie jesteś mi już potrzebny, Galdarze — oznajmiła Mi-
na. — Idź spać.
—Nie usnę, póki ty się nie położysz. Wiesz o tym. A przy-
najmniej powinnaś, biorąc pod uwagę, jak wiele czasu
spędzi-
liśmy razem.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Minotaur ze zdziwieniem do-
strzegł dwie łzy, które błysnęły w świetle świec i spłynęły jej
po policzkach. Mina szybko je otarła.
—Wiem, Galdarze — powiedziała zduszonym głosem,
bez powodzenia starając się mówić szorstko — i doceniam
twoją wierność. Gdybyś... — Umilkła, potem obejrzała się
na
niego i dodała, prawie nieśmiało: — Zaczekasz tu ze mną?
—Na co mam czekać, Mino?
—Na cud.
Dziewczyna uniosła ręce rozkazującym gestem. Płomienie
strzeliły w górę, rozrosły się, zapłonęły jaśniej i goręcej. Fala
żaru buchnęła Galdarowi w twarz, zapierając mu dech w pier-
siach i zmuszając go do zasłonięcia się ramieniem.
Do komnaty wpadł jakiś podmuch, rozniecił płomienie,
ka-
zał im płonąć silniej i wyżej. Za ołtarzem wisiały sztandary
i gobeliny ozdobione symbolami świętymi dla Mistyków. Pło-
mienie lizały krawędzie arrasów. Tkaniny stanęły w ogniu.
Zrobiło się jeszcze goręcej. Wokół ołtarza i bursztynowego
sarkofagu Goldmoon wił się dym. Solamnijka zaczęła się
dusić
i kaszleć. Ocknęła się. Powiodła wokół przerażonym i zdumio-
nym wzrokiem, po czym zerwała się z ławy.
— Mino! — krzyknęła. — Musimy stąd uciekać!

293
Płomienie szybko przeniosły się ze sztandarów na drewnia-
ne belki podtrzymujące stromy dach. Galdar nigdy jeszcze nie
widział, żeby ogień rozprzestrzeniał się tak szybko, całkiem
jakby drewniane ściany nasączone były olejem.
—Jeśli twoim cudem jest spalenie świątyni, to ta solam-
nijska kobieta ma rację — ryknął Galdar, przekrzykując
huk
pożaru. — Musimy natychmiast uciekać, zanim dach się
za-
wali.
—Nic nam nie grozi — rzekła spokojnie Mina. — Chroni
nas ręka Jedynego Boga. Patrz, podziwiaj i raduj się jego
po-
tęgą-
Gigantyczne krokwie pod sufitem stały w ogniu. W każdej
chwili mogły trzasnąć i zwalić im się na głowy. Galdar już
miał zamiar chwycić Minę i wynieść ją na rękach, kiedy ujrzał,
ku-swemu absolutnemu osłupieniu, że belki spłonęły doszczęt-
nie w płomieniach. Nic z nich nie zostało. Z sufitu nie sypały
się węgle, płonące kłody nie spadały z hukiem wśród fontann
iskier. Święty ogień strawił drewno, sklepienie i wszystkie ma-
teriały, z jakich był zbudowany dach. Pożar pochłonął wszyst-
ko i zgasł.
Po dachu świątyni nie zostało nic, nawet popiół. Galdar wi-
dział nocne niebo iskrzące się od gwiazd.
Trupy dwóch magów siedziały obojętnie na swoich miej-
scach. Mogły zginąć w pożarze i nawet by nie pisnęły, nie za-
protestowały słowem, nie zrobiły niczego, by się ratować. Na
wydaną stanowczym głosem komendę Miny nieboszczycy wsta-
li i podeszli do ołtarza. Szli, nie patrząc, dokąd idą. Na rozkaz
Miny zatrzymali się przy sarkofagu Goldmoon i znów stali,
wlepiając wzrok w pustkę.
— Patrz! — powiedziała cicho Mina. — Cud się zaczyna.
Galdar widział w swoim długim życiu wiele cudownych
i strasznych rzeczy, szczególnie odkąd zaczęła się jego znajo-
mość z Miną. Nigdy jeszcze nie widziałjednak czegoś takiego.
Stanął jak rażony gromem.
Nocne niebo wypełniały setki tysięcy dusz. Upiorna mgła
ich rąk, twarzy, przejrzystych kończyn przesłaniała gwiazdy.

294
Galdar ze zdumieniem i zgrozą ujrzał, że w swych eterycznych
rękach zmarli niosą czaszki smoków.
Dusze zmarłych ostrożnie i z szacunkiem spuściły pierw-
szą czaszkę do świątyni przez zwęglony otwór po sklepieniu
i umieściły ją na posadzce przed ołtarzem.
Olbrzymia czaszka należała niegdyś do złotego smoka —
Galdar poznał to po kilku złotych łuskach, które zostały na
kościach i połyskiwały żałośnie w migotliwym blasku świec.
Komnata z ołtarzem była wielka, ale czaszka wypełniała ją
całą.
Umarli przynieśli kolejny czerep, tym razem czerwonego
smoka. Położyli go obok czaszki złotego jaszczura.
Z zewnątrz dobiegły krzyki i wołanie. Na widok płomie-
ni ludzie przybiegli do świątyni. Umilkli wstrząśnięci, gdy ich
oczom ukazał się cudowny i potworny widok — setki smo-
czych czaszek spływały z nocnego nieba, niesione w objęciach
umarłych.
Zmarli metodycznie układali czaszki jedną na drugiej; naj-
większe na dole, by stworzyć stabilną podstawę, a czerepy
mniejszych smoków na górze. Stos czaszek piętrzył się coraz
wyżej, wznosząc się daleko ponad poziom wyznaczany przez
nieistniejący już dach świątyni.
Galdarowi zaschło w ustach. Oczy go piekły, a gardło miał
tak ściśnięte, że trudno mu było mówić.
—To totem z czaszek jednego ze smoczych zwierzchni-
ków! — krzyknął.
—Trzech smoczych zwierzchników, mówiąc ściśle — po-
prawiła go Mina.
Totem piął się w górę, był już wyższy niż najwyższe drze-
wa, a umarli wciąż przynosili nowe czaszki, by go powiększać.
— To są totemy Beryllinthranox Zielonej, Khellendrosa
Błękitnego i Malystryx Czerwonej. Malystryx skradła totemy
dwóm pierwszym smokom, a zmarli okradli ją.
Strach szarpnął Galdara za trzewia. Nogi się pod nim ugię-
ły. Musiał chwycić się ołtarza, żeby nie upaść. Był przerażony
i nie wstydził się okazać swego strachu.

295
—Skradłaś totem Malys? Smoczyca się wścieknie, Mino.
Dowie się, kto zabrał jej totem i przyleci, by się zemścić!
—Wiem — oznajmiła spokojnie Mina. — Na tym polega
plan.
—Ona cię zabije! —jęknął Galdar. — Zabije nas wszyst-
kich. Znam tego podłego gada. Nikt nie może się jej
przeciw-
stawić. Nawet jej pobratymcy się jej boją.
— Spójrz, Galdarze — powiedziała cicho Mina.
Minotaur niechętnie rzucił okiem na prawie ukończony stos
czaszek. Na jego czubku kładziono właśnie ostatnią, czaszkę
małego, białego smoka. Umarli zostali jeszcze chwilę, jakby
podziwiali swoje dzieło. Od gór powiał zimny wiatr, rozszar-
pał dusze na pasemka mgły i rozproszył je jednym po-
dmuchem.
* W pustych oczodołach zaczęły błyszczeć oczy martwych
smoków. Galdarowi wydawało się, że słyszy ich głosy, setki
głosów wznoszących triumfalną pieśń pochwalną. Nad tote-
mem zjawił się jakiś ciemny kształt i oplótł go chciwie swy-
mi zwojami. Cień stał się wyrazistszy, bardziej dostrzegalny.
W świetle świec zalśniły wielobarwne łuski. Podstawę totemu
oplatał olbrzymi ogon, wokół całego stosu owinięte było ciało
ogromnego smoka. Nad totemem unosiło się pięć głów. Pięć
głów wyrastających z jednego ciała, a ciało zrośnięte było z to-
temem.
Ciało to jednak było niematerialne. Pięć łbów budziło lęk,
ale nie były to prawdziwe głowy; nie tak prawdziwe jak
czasz-
ki umarłych, nad którymi wisiały. Ślepia martwych smoków
błyszczały jasno. Ich blask stał się prawie oślepiający i nagle
prosto w niebo strzeliła kolumna światła.
Blask totemu rozjaśnił nieboskłon i oto z góry spojrzało na
nich oko. Oko bogini.
Białe, nieruchome oko wbijało w nich intensywne spoj-
rzenie.
Ciało pięciogłowego smoka stało się wyraźniejsze, zyskało
na substancji i sile.
— Potęga totemu dodaje sił Jedynemu Bogu, tak jak kie-

296
dyś umacniała Malys — oznajmiła Mina. — Z każdą upły-
wającą chwilą Jedyny Bóg staje się bliższy zejścia na świat,
połączenia tego, co śmiertelne, z nieśmiertelnym. W Noc Fe-
stynu Nowego Oka Jedyny Bóg stanie się paradoksem, przy-
bierze śmiertelną postać i obdarzy ją nieśmiertelnością. Od tej
chwili będzie rządzić wszystkim, co jest w niebiosach i tym, co
jest pod nimi. Będzie rządzić żywymi i umarłymi. Jej zwycię-
stwo będzie pewne, triumf całkowity.
Przyjmie śmiertelną postać. Teraz Galdar zrozumiał, dla-
czego musieli wieźć ciało Goldmoon przez cały Ansalon, wno-
sić je na szczyt gór i wyciągać z dolin.
Ostateczna zemsta Takhisis. Bogini wstąpi w ciało kobie-
ty, która walczyła z nią całe życie, i posłuży się tą postacią, by
urzec, zauroczyć i usidlić ufnych, niewinnych i szczerych.
Z zewnątrz dobiegał zgiełk podniesionych głosów. Podnie-
ceni ludzie gardłowali i wykrzykiwali na widok nowego księ-
życa na niebie. Podniósł się okrzyk:
— Mina! Mina!
Dziewczyna wyjdzie do nich, będzie się pławić w blasku
i cieple ich miłości, całkiem innym od tego chłodnego, zimne-
go światła. Powie im, że to dzieło Jedynego Boga, ale nikt nie
będzie zwracał na to uwagi.
— Mina... Mina...
Dziewczyna wyszła ze zrujnowanej świątyni. Galdar usły-
szał, że na jej widok tłum krzyknął jeszcze głośniej, a echo te-
go zgiełku odbiło się od górskich zboczy i wzniosło w niebo.
W niebo.
Minotaur podniósł wzrok na pięć głów widmowego smoka,
który chwiał się nad totemem i pochłaniał jego moc. Pojedyn-
cze oko płonęło i wtedy Galdar uświadomił sobie, że w tym
momencie jest bliższy bogini niż Mina kiedykolwiek mogła
być.
Ufni, niewinni, szczerzy.
Galdar tęsknił do swojego łóżka, chciał usnąć i utopić wspo-
mnienia o tym wszystkim w czarnej nieświadomości. Tej nocy
złamie własną regułę. Mina znajdowała się w otoczeniu tych,

297
którzy ją uwielbiali. Nie był jej potrzebny. Zamierzał odejść,
kiedy usłyszał jęk.
Solamnijka kuliła się na podłodze, patrząc ze zgrozą na po-
twora, który wił się nad jej głową.
Ona również ujrzała prawdę.
— Za późno — powiedział, mijając ją w drodze do swojej
kwatery. — Za późno. Dla nas wszystkich.
13

Niespokojne duchy
Trupy dwóch magów stały tam, gdzie kazano im stanąć:
przy bursztynowym sarkofagu w Świątyni Serca, teraz Świąty-
ni Jedynego Boga. Ale tylko jeden z nich był obecny duchem
przy budowaniu totemu. Dusza Dalamara odeszła w chwili
przybycia niosących czaszki zmarłych. Palin przyglądał się
piętrzącemu się totemowi, pomnikowi rosnącej potęgi królo-
wej Takhisis. Nie miał pojęcia, gdzie znikł Daiamar. Duch
czarnego elfa często był nieobecny; więcej wędrował, niż prze-
bywał w pobliżu swego ciała.
Palina nadal niepokoił każdy pobyt z dala od ciała, ale od
kilku dni zapuszczał się coraz dalej. Jego obawy stale rosły,
ponieważ uświadomił sobie — podobnie jak wszyscy zmarli
— że chwila, w której Takhisis triumfalnie wkroczy do świata,
jest bardzo bliska.
Palin przyglądał się, jak totem rośnie, a wraz z nim roś-
nie moc Takhisis. Bogini potrafiła przyjąć wiele postaci, ale
w kontaktach ze smokami wolała tę smoczą. Pięć łbów, każdy
innego koloru i należący do innego gatunku smoka, wyrastało
z potężnego i niewiarygodnie silnego cielska. Głowa czerwo-
nego smoka była brutalna i dzika. W jej nozdrzach migotały
płomyki. Błękitna głowa była smukła, elegancka i śmiertelnie
groźna. Spomiędzy ostrych jak brzytwa kłów strzelały błyska-
wice. Pysk czarnego smoka, chytry i przebiegły, ociekał ja-
dem. Głowa białego smoka wyrażała okrucieństwo i wyracho-

299
wanie; bił od niej przejmujący do szpiku kości chłód. Łeb zie-
lonego smoka miał podstępny i inteligentny wygląd. Z jego
otwartej paszczy ziały trujące opary.
To była Takhisis na płaszczyźnie nieśmiertelnych, Takhi-
sis, której służyli zdjęci zgrozą umarli, Takhisis, której Palin
nienawidził i którą się brzydził, a jednak mimo woli musiał ją
czcić. W oczach pięciu smoków krył się bowiem umysł boga,
umysł, który potrafił ogarnąć bezmiar wieczności, ujrzeć i zro-
zumieć nieskończone możliwości, a jednocześnie porachować
wszystkie krople we wzburzonych morzach i zliczyć ziarnka
piasku na jałowej pustyni.
Widok Królowej Ciemności unoszącej się nad czaszkami
nieżywych smoków i odbierającej od nich wyrazy czci był dla
Palina nie do zniesienia. Mag oderwał swoją duszę od ciała
i Wyleciał na zewnątrz, w mrok.
Trudno mu było wyzbyć się zwyczajów żywych ludzi, więc
jako duch błądził po ulicach Sanction tak samo, jak robiłby to
za życia. Wymijał budynki, chociaż mógłby przejść przez nie
na wylot. Obiekty materialne nie stanowiły przeszkody dla du-
cha, a jednak jemu przeszkadzały. Przenikanie przez ściany —
zrobienie czegoś, co była tak sprzeczne z prawami przyrody
— byłoby przyznaniem się, że stracił wszelkie związki ze świa-
tem żywych, z materialnym wymiarem życia. Tego jeszcze nie
potrafił zrobić.
Dzięki swej niematerialnej postaci z łatwością szedł ulica-
mi, na których panował ścisk. Wszyscy zmierzali do
niedawno
mianowanej Świątyni Jedynego Boga, by ujrzeć cud. Gdyby
Palin był żywym, oddychającym człowiekiem, tłum już po-
rwałby go z sobą lub stratował, jak tych dwóch żebraków kuś-
tykających po ulicy. Jednemu z nich, kalece, wytrącono z rąk
kulę. Drugi z nieszczęśników, ślepiec, zgubił laskę i bezradnie
macał wokół siebie, starając się ją odnaleźć.
Palin instynktownie chciał im pomóc, lecz przypomniał so-
bie, kim jest i że nikomu nie może przyjść z pomocą. Podla-
tując bliżej, stwierdził, że niewidomy człowiek wydaje mu się
znajomy — te srebrzyste włosy, białe szaty... Zwłaszcza sre-

300
brzyste włosy. Nie widział twarzy mężczyzny, bo zasłaniały ją
bandaże ukrywające potworną ranę, która pozbawiła go wzro-
ku. Palin przypominał sobie ślepca, ale nie pamiętał, skąd go
zna. Wydawało się, że jest nie na swoim miejscu, nie tam,
gdzie powinien się znajdować. Palinowi niespodziewanie przy-
szła na myśl Cytadela Światła i nagle uświadomił sobie, gdzie
widział tego człowieka. Tego człowieka, który nie był czło-
wiekiem.
Oczami duszy mag ujrzał prawdziwe kształty dwóch żebra-
ków. Postaci te istniały na płaszczyźnie nieśmiertelnych i dla-
tego nie mogli się ich wyzbyć, chociaż przybrali inne for-
my w świecie śmiertelników. Srebrny smok — Zwierciadło,
były strażnik Cytadeli Światła — stał ramię w ramię, skrzydło
w skrzydło z błękitnym smokiem.
Wtedy Palin przypomniał sobie, co to nadzieja.
Tej nocy również duch Dalamara udał się w podróż. Czar-
ny elf podróżował dużo dalej niż Palin. W odróżnieniu od nie-
go Dalamar nie przejmował się fizycznymi barierami. Góry
były dla niego równie niematerialne jak obłoki. Przeniknięcie
przez ściany z litej skały do leża Malys, do labiryntu jej jaski-
ni, było dla niego rzeczą tak prostą jak mrugnięcie okiem lub
zaczerpnięcie oddechu.
Zastał wielką czerwoną smoczycę pogrążoną we śnie, jak
zwykle podczas poprzednich wizyt. Tym razem jednak coś się
zmieniło. Dawniej Malys spała głębokim i spokojnym snem
w przeświadczeniu, że sprawuje niekwestionowaną władzę nad
światem i nikt nie ma dość sił, by rzucić jej wyzwanie. Te-
raz coś mąciło spokój jej snu. Ogromne łapy smoczycy drżały,
oczy poruszały się pod zamkniętymi powiekami, nozdrza były
rozdęte. Z paszczy ciekła ślina, a z głębi klatki piersiowej wy-
dobywał się głuchy pomruk. Coś jej się śniło i najwyraźniej
nie był to przyjemny sen.
To będzie drobiazg w porównaniu z tym, co ją czeka po
przebudzeniu.
— Wasza Najpotężniejsza i Najłaskawsza Królewska Mość
— rzekł Dalamar.

301
Malys otworzyła jedno ślepie — kolejny znak, że nie spała
spokojnie. Zwykle elf musiał mówić do niej kilka razy albo na-j
wet wzywać któregoś z jej sług, by ją zbudził.
—Czego chcesz? — warknęła smoczyca.
—Uświadomić ci, co się dzieje w świecie, podczas gdy
ty śpisz.
—Słucham, mów dalej — rzekła Malys, otwierając drugie
ślepie.
—Gdzie twój totem, Wasza Wysokość? — spytał chłodno
Dalamar.
Malys odwróciła masywny łeb, by dla pewności rzucić
okiem na kolekcję czaszek — na trofea swoich wielu zwy-
cięstw, wśród nich nad Beryl i Khellendrosem.
Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Z jej pyska wydobył
się głośny syk. Zerwała się z takim impetem, że góra się za-
trzęsła, i obróciła łeb w jedną i drugą stronę.
—Gdzie on jest? — ryknęła, smagając ogonem. Granito-
we ściany pękały od uderzeń, z sufitu spadały stalaktyty i
roz-
trzaskiwały się na jej czerwonych łuskach. Smoczyca nie
zwra-
cała na nie uwagi. — Gdzie jest złodziej? Kto go skradł?
Po-
wiedz mi!
—Powiem — rzekł Dalamar, ignorując jej wściekłość,
gdyż nie mogła mu wyrządzić krzywdy. — Ale chcę
czegoś
w zamian.
—Zawsze umiałeś się targować! — zasyczała i spomiędzy
jej kłów buchnęły płomienie.
—Zdajesz sobie sprawę z mojego pożałowania godnego
położenia — powiedział Dalamar, rozkładając ręce, by po-
kazać swą widmową postać. — Jeśli odzyskasz totem i
poko-
nasz osobę, która bezprawnie go sobie przywłaszczyła,
proszę,
abyś użyła swej magii i połączyła moją duszę z moim
żywym
ciałem.
—Zgoda — powiedziała Malys, poruszając szponiastą ła-
pą. Schyliła głowę. — Kto go ma?
—Mina.
—Mina? — powtórzyła zdumiona Malys. — Kim jest ta

302
Mina i dlaczego zabrała mój totem? Jak tego dokonała? Nie
wyczuwam zapachu złodzieja! Nikogo nie było w mojej jaski-
ni! Żaden złodziej nie zdołałby przenieść mojego totemu!
—Nawet cała armia złodziei — przyznał jej rację Dala-
mar. — Ale armia umarłych mogłaby to zrobić. I zrobiła.
—Mina... — Malys wyszeptała jej imię z nienawiścią. —
Teraz sobie przypominam. Słyszałam, że dowodzi armią
dusz.
Co za bzdura!
—Ta „bzdura" skradła ci totem, kiedy spałaś, Wasza Wy-
sokość, i odbudowała go w Sanction, w miejscu niegdyś
zna-
nym jako Świątynia Serca, teraz przemianowanym na
Świąty-
nię Jedynego Boga.
—Znów ten tak zwany Jedyny Bóg — warknęła Malys. —
Ten Jedyny Bóg zaczyna mnie drażnić.
—Jedyny Bóg może zrobić dużo więcej, niż cię rozdraż-
nić, Wasza Wysokość — stwierdził chłodno Dalamar. —
Jedy-
ny Bóg jest odpowiedzialny za śmierć Cyana Bloodbane,
two-
jej kuzynki Beryl i Khellendrosa Błękitnego — trzech
najpo-
tężniejszych oprócz ciebie smoków na Krynnie. Jedyny
Bóg
przyczynił się do upadku Silvanesti, zniszczenia
Qualinostu
i klęski Rycerzy Solamnijskich pod Solanthus, a teraz
zwycię-
żył w Sanction. Tylko ty stoisz mu na drodze do
całkowitego
triumfu.
Malys łypnęła złowrogo okiem, pogrążona w ponurym mil-
czeniu. Elf przemawiał do niej szorstko, lecz chociaż nie była
z tego zadowolona, nie mogła zaprzeczyć, że ma rację.
—Ukradła mój totem. Dlaczego? — spytała nadąsana.
—To już od dawna nie był twój totem — odparł Dala-
mar. — Jedyny Bóg uwiódł duchy nieżyjących smoków,
które
kiedyś oddawały mu cześć. Posłużył się mocą ich dusz, by
wzmocnić swoją potęgę. Kradnąc totemy twojej kuzynki i
Khel-
lendrosa, przysłużyłaś się jego sprawie. Uczyniłaś dusze
mar-
twych smoków jeszcze potężniejszymi. Nie lekceważ tej
bogi-
ni. Wprawdzie kiedy pojawiła się na tym świecie, była
osłabio-
na i bliska zagłady, odzyskała jednak siły i teraz szykuje się
do
zdobycia łupu, którego od dawna pożądała.

303
—Mówisz tak, jakbyś znał tę boginię — stwierdziła Ma-
lys, obrzucając Dalamara pogardliwym spojrzeniem.
—Bo znam ją— odparł elf— i ty również — ze słysze-
nia. Jej imię brzmi Takhisis.
—Tak, słyszałam o niej — rzekła Malys, lekceważąco
machając łapą. — Słyszałam, że porzuciła ten świat
podczas
wojny z Ojcem Chaosem.
—Nie porzuciła go — oznajmił Dalamar. — Ona go skrad-
ła i przyniosła tutaj z pomocą Khellendrosa, zgodnie z
dawno
ułożonym planem. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, by
po-
myśleć, skąd nagle ten świat znalazł się w tej części
wszech-
świata? Nigdy się nie zastanawiałaś?
—Nie, a dlaczego miałabym? — żachnęła się rozzłosz-
czona Malys. — Jeśli głodującemu człowiekowi wpadnie w
rę-
ce pokarm, nie zastanawia się, tylko je!
—Twój posiłek był bardzo obfity, Wasza Wysokość —
przyznał Dalamar. — Szkoda, że po obiedzie nie
wyrzuciłaś
śmieci. Dusze martwych smoków uznały zwierzchnictwo
swo-
jej królowej i zrobią wszystko, czego zażąda. W
porównaniu
z nimi liczebność twoich sił jest żałośnie mała.
—Martwe smoki nie mają zębów — szydziła Malys. —
Przeciwko mnie staje marne bóstwo, które ma dziecko za
szer-
mierza swej sprawy, i które musi czerpać swą moc z dusz
zmarłych. Odbiorę swój totem i zadam śmiertelny cios
temu
bogu.
—Kiedy Wasza Wysokość zamierza zaatakować Sanc-
tion? — spytał Dalamar.
—Kiedy będę gotowa — warknęła Malys. — Teraz zo-
staw mnie samą.
Elf skłonił się nisko.
— Wasza Wysokość nie zapomni o swej obietnicy — o po-
łączeniu mojej duszy z ciałem. Mogę ci się dużo bardziej
przy-
dać jako jedna cała osoba.
Malys machnęła łapą.
— Nie zapominam o swoich obietnicach A teraz idź już.
Zamknąwszy oczy, opuściła masywny łeb na ziemię.

304
Dalamar nie dał się oszukać. Pomimo pozorów nonszalan-
cji Malys była wstrząśnięta do głębi duszy. Mogła udawać, że
śpi, ale wewnątrz kipiała straszliwą wściekłością.
Zadowolony ze zrobienia wszystkiego, co mógł — przy-
najmniej tutaj — elf oddalił się.

W spustoszonej przez pożogę świątyni rósł totem. Rycerze


i żołnierze Miny wznosili okrzyki na jej cześć i skandowali jej
imię. Nad totemem unosił się cień Takhisis, ale niewielu go
widziało. Ludzie nie patrzyli na nią. Widzieli Minę i tylko to
ich obchodziło.
Na ulicach Sanction, niemal całkowicie opustoszałych, srebr-
ny smok Zwierciadło szukał swego żebraczego kija, który mu
wytrącono z rąk.
—Co się stało? — spytał towarzysza, który bez słowa po-
dał mu laskę. — Co się dzieje? Usłyszałem wrzawę i
głośny
okrzyk.
—To Takhisis — odparł Brzytwa. — Widzę ją. Ukazała
się. Wielu moich braci krąży po niebie, wykrzykując jej
imię.
Nieżywe smoki wzywająją. Słyszę wśród nich głos mojej
nie-
żyjącej partnerki. Czerwone, niebieskie, białe, czarne,
zielone,
śywe i martwe — wszystkie smoki przysięgają jej
wierność.
Z każdą chwilą jej potęga rośnie.
—Przyłączysz się do nich? — spytał Zwierciadło.
—Długo myślałem o tym, co powiedziałeś w jaskini pó-
:ężnego Skie — rzekł powoli Brzytwa. — Że żadne z
nieszczęść,
akie spotkały ten świat, nie wydarzyłoby się, gdyby nie
Takhi-
sis. Nienawidziłem Paladine'a i gardziłem nim, podobnie
jak
pozostałymi tak zwanymi bogami światła. Przeklinałem
jego
mię i jeśli miałem okazję zabić jednego z obrońców jego
spra-
ny, korzystałem z tej okazji i czerpałem z niej radość.-Z
utęsk-
lieniem oczekiwałem na dzień, kiedy nasza królowa będzie
nogła rządzić niepodzielnie. Teraz ten dzień nadszedł i
żałuję,
ze tak się stało. Ona nie troszczy się o nas. — Brzytwa
prze-
wal, a potem dokończył: — Widzę, że się uśmiechasz,
Sreb-
'zysty. Myślisz, że „troska" to niewłaściwe słowo.
Zgadzam

305
się z tobą. Ci, którzy służą Królowej Ciemności, nie słyną
z troskliwości. Szacunek. To jest słowo, jakiego potrzebuję.
Takhisis nie szanuje tych, którzy jej służą. Wykorzystuje ich,
póki nie przestaną być dla niej użyteczni, a potem się ich po-
zbywa. Nie, nie będę służyć Takhisis.
„Ale czy stawi jej czynny opór?" — szepnął Zwierciadłu
do ucha znajomy głos. „Jeśli poręczysz za niego, jego pomoc
przyda mi się. Twoja też".
—Palin? — Zwierciadło odwrócił się radośnie w kierunku
głosu. Wyciągnął rękę w stronę, z której ów głos dobiegał,
ale
nikt nie zamknął jego dłoni w ciepłym uścisku.
—Nie widzę cię ani nie mogę cię dotknąć, ale cię słyszę,
Palinie — powiedział Zwierciadło. — Nawet twój głos
wydaje
się dochodzić z bardzo daleka, jakbyś mówił z drugiej
strony
rozległej doliny.
—Bo to prawda — odparł Palin. — Jednak razem może
uda nam się przerzucić przez nią most. Chcę, żebyś pomógł
mi
zniszczyć ten totem.

Duch Dalamara przyłączył się do rzeki dusz, która płynęła


do Świątyni Jedynego, tak jak inne rzeki płyną do morza. Jego
duch nie zwracał uwagi na pozostałych, lecz skupił się na na-
stępnym celu, jaki chciał osiągnąć. Inne dusze ignorowały go.
Nie usłyszałyby go nawet, gdyby się odezwał. Nie widziały go.
Słyszały tylko jeden głos, widziały tylko jedną twarz.
Po przybyciu na miejsce Dalamar wyrwał się ze strumie-
nia, który krążył wokół totemu ze smoczych czaszek. Olbrzy-
mi pomnik wznosił się wysoko w niebo i był widoczny z odleg-
łości mil, jak twierdzili niektórzy spośród tysięcy ludzi, którzy
przyglądali mu się z nabożnym lękiem i podziwem, radując się
zwycięstwem Miny nad znienawidzoną smoczycą Malys.
Dalamar rzucił okiem na totem. Musiał przyznać, że robi
wrażenie. Potem mag wrócił myślami do bardziej naglących
spraw. Przy wrotach świątyni wystawiono straże. Nikt o mate-
rialnej postaci nie mógł wejść do środka. Duch elfa wyminął
wartowników i wszedł do sali z ołtarzem. Upewnił się, że jego

306
:iało jest bezpieczne i z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że
ij nocy duch Palina wybrał się na wycieczkę.
Nieobecność maga była na tyle niezwykła, że pomimo na-
glących spraw Dalamar zamyślił się nad tym, gdzie jego towa-
rzysz mógł się podziać i co knuć. Elf nie martwił się. Uważał,
śe Palin jest równie podstępny jak miska owsianki.
Z drugiej strony, przypomniał sobie Dalamar, to bratanek
Raistlina. Co prawda owsianka jest mdła i bezbarwna, ale tak-
że gęsta i lepka. Pod tą nijaką powierzchnią może się wie-
le kryć.
Dusze wirowały w ekstazie wokół totemu niczym gęsty
jym wznoszący się z nasiąkniętego wodą drewna. Kiedy tylko
Dalamar zechciał rzucić okiem, migały przed nim miliony twa-
rzy. Czarodziej ruszył dalej, by wprowadzić w życie kolejny
;tap swojego planu.
Mina stała sama przy oświetlonym świecami ołtarzu. Od-
wrócona plecami do totemu, wpatrywała się w płomienie jak
zauroczona. W pobliżu stał wielki minotaur. Gdziekolwiek by-
ta Mina, był tam też zwierzoczłek.
—Mino, jesteś wyczerpana — prosił ją Galdar. — Ledwo
możesz ustać na nogach. Musisz położyć się do łóżka.
Jutro...
kto wie, co przyniesie jutrzejszy dzień? Powinnaś być
wypo-
:zęta.
—Sądziłam, że poszedłeś spać, Galdarze — rzekła Mina.
—To prawda — warknął minotaur. — Ale nie mogłem
asnąć. Wiedziałem, że cię tu zastanę.
—Lubię tu przebywać — wyjaśniła dziewczyna rozma-
rzonym głosem. — Blisko Jedynego Boga. Czuję jej świętą
Dbecność. Ona trzyma mnie w objęciach i unosi w górę z
sobą.
Mina uniosła oczy w ciemne niebo, widoczne odkąd dach
świątyni został zniszczony.
— Kiedy jestem z nią, jest mi ciepło, Galdarze. Jest mi
:iepło i czuję się kochana, nakarmiona, odziana i bezpieczna
w jej ramionach. Kiedy wracam do tego świata, jestem zzięb-
nięta, głodna i spragniona. Przebywanie tutaj jest dla mnie
karą, Galdarze, bo dużo bardziej wolałabym być tam w górze.

307
Z gardła minotaura wyrwał się głuchy pomruk. Jeśli Galdar
miał jakieś wątpliwości, dobrze wiedział, że nie należy ich wy-
powiadać na głos. Powiedział tylko:
— Dopóki jednak jesteś tu, na ziemi, masz dla Jedynego
Boga zadanie do wykonania. Nie wykonasz go, jeśli rozchoru-
jesz się z wycieńczenia.
Mina wyciągnęła rękę i położyła ją na ramieniu minotaura.
— Masz rację, Galdarze. Jestem samolubna. Pójdę do łóż-
ka, a jutro rano nawet wstanę później.
Odwróciła się, by spojrzeć na totem. Jej oczy koloru bur-
sztynu płonęły, jakby nadal wpatrywała się w płomienie.
— Czyż nie jest wspaniały?
Może powiedziałaby więcej, ale Dalamar celowo stanął jej
w polu widzenia. Skłonił się nisko.
' — Zajmę ci tylko krótką chwilę, Mino — rzekł elf, znów
się kłaniając.
— Idź przodem, Galdarze, i sprawdź, czy moja komnata
jest przygotowana — poleciła Mina. — Nie martw się. Zaraz
przyjdę.
Spojrzenie zwierzęcych oczu Galdara przesunęło się po miej-
scu, w którym przebywał duch Dalamara. Elf nigdy nie potrafił
powiedzieć, czy minotaur go widzi, czy nie. Nie sądził, aby tak
było, ale miał wrażenie, że Galdar wie o jego obecności. Mi-
notaur zmarszczył nos, jakby poczuł smród zgnilizny. Potem
parsknął głucho, odwrócił się i wyszedł z sali ołtarzowej.
—Czego chcesz? — spytała Dalamara Mina. Ton jej gło-
su był spokojny, opanowany. — Masz jakieś wieści o
magicz-
nym urządzeniu, które ma z sobą kender?
—Niestety nie, Mino — odparł elf— ale mam inne infor-
macje. Przynoszę złe nowiny. Malys wie, że to ty skradłaś
jej
totem.
—Doprawdy. — Mina uśmiechnęła się lekko.
—Przybędzie tu, aby go odebrać. Smoczy ca wpadła we
wściekłość. Widzi teraz w tobie zagrożenie dla swej
potęgi.
—Dlaczego mi o tym mówisz, czarodzieju? — spytała
Mina. — Chyba nie z obawy o moje bezpieczeństwo.

308
—Nie, Mino — odparł chłodno Dalamar. — Ale obawiam
się o własne, gdyby tobie coś się stało. Pomogę ci pokonać
Malys. Żeby walczyć z tym smokiem, będzie ci potrzebna
po-
moc czarodzieja.
—Jak ty, w tak żałosnym stanie, mógłbyś mi pomóc? —
spytała rozbawiona Mina.
—Zwróć mojemu ciału duszę. Jestem jednym z najpo-
tężniejszych czarodziejów w historii Krynnu. Moja pomoc
mo-
że się okazać nieoceniona. Nie masz wodza umarłych.
Starałaś
się zdobyć pomoc lorda Sotha, ale nie udało ci się.
Bursztynowe oczy błysnęły. Mina była rozgniewana.
— Tak, słyszałem o tym — powiedział Dalamar. — Mój
duch podróżuje po świecie. Wiem bardzo wiele o tym, co się
dzieje. Mógłbym ci się przydać. Mógłbym stanąć na czele ar-
mii umarłych. Mógłbym odszukać kendera i przyprowadzić
ci go wraz z tym urządzeniem. Burrfoot mnie zna, ufa mi.
Przeprowadziłem badania nad urządzeniem do podróżowania
w czasie. Mógłbym cię nauczyć posługiwania się nim. Mógł-
bym użyć swoich czarów, aby pomóc ci zwalczyć smoczą ma-
gię. Mógłbym zrobić to wszystko dla ciebie — ale wyłącznie
jako żywy człowiek.
Dalamar ujrzał w bursztynowych oczach Miny swoje odbi-
cie — smużkę wątlejszą od pajęczej nici.
—Wszystko to i jeszcze więcej zrobisz dla mnie, jeśli tego
zażądam — odparła Mina — i to nie jako żywy człowiek,
ale
jako żywy trup. — Dumnie uniosła głowę. — A co do
twojej
pomocy w walce z Malys, nie potrzebuję wsparcia. Jedyny
Bóg wspiera mnie i walczy u mego boku. Nie potrzebuję
niko-
go więcej.
—Posłuchaj mnie, Mino, zanim odejdziesz — rzekł z na-
ciskiem Dalamar, kiedy dziewczyna już się odwracała. —
W młodości przyszedłem do twego Jedynego Boga, tak jak
kochanek przychodzi do swojej oblubienicy. Ona tuliła
mnie
i pieściła, i obiecała mi, że pewnego dnia będziemy razem
rządzić światem. Uwierzyłem jej, zaufałem. Ona zdradziła
mo-
je zaufanie. Kiedy przestałem jej być potrzebny, rzuciła
mnie

309
na pastwę moich wrogów. To samo zrobi z tobą, Mino. Kiedy
ten dzień nadejdzie, będzie ci potrzebny sojusznik tak silny
i potężny jak ja. Żywy sojusznik, nie nieboszczyk.
Mina zatrzymała się i obejrzała na niego. Na jej twarzy ma-
lował się wyraz zadumy
— Może jest coś w tym, co mówisz, czarodzieju.
Dalamar obserwował ją ostrożnie, nie ufając tej nagłej
zmianie zdania.
— Oczywiście, że jest, zapewniam cię.
—Jedyny Bóg zdradził cię. To samo można powiedzieć
o tobie, Dalamarze Czarny. Kochankowie często się kłócą,
toczą głupie spory, o których szybko się zapomina i więcej
do
nich nie wraca.
—Ja nie zapomniałem — oznajmił Dalamar. — Przez jej
zdradę straciłem wszystko, co kiedykolwiek kochałem i
ce-
niłem. Sądzisz, że tak łatwo bym zapomniał?
—Ona mogłaby powiedzieć, że wszystko, co kochałeś
i ceniłeś, było dla ciebie ważniejsze od niej — powiedziała
Mina — i że to ty od niej odszedłeś. Po tylu latach nie jest
już
jednak ważne, kto zawinił. Ona ceni twoje uczucie.
Chciała-
by udowodnić, że nadal cię kocha, zwracając ci z nawiązką
wszystko to, co straciłeś.
—W zamian za co? — spytał nieufnie Dalamar.
—Za przysięgę miłości.
—I...?
—Drobną przysługę.
—Jakaż to „drobna przysługa"?
—Twój przyjaciel, Palin Majere.
—On nie jest moim przyjacielem.
—Więc tym łatwiej ci będzie — stwierdziła Mina. —
Twój kolega spiskuje przeciwko Jedynemu Bogu. Ona
oczy-
wiście wie o jego intrygach i knowaniach. Bez trudu
mogłaby
pomieszać mu szyki, ale ostatnio tyle ma na głowie, że z
rado-
ścią przyjęłaby twoją pomoc.
— Co muszę zrobić? — spytał Dalamar.
Mina wzruszyła ramionami.

310
—Niewiele. Po prostu daj jej znać, kiedy Palin będzie za-
nierzał przystąpić do działania. To wszystko. Potem ona
już
>ię wszystkim zajmie.
—A w zamian? — dopytywał się Dalamar.
—Wrócisz do życia. Dostaniesz wszystko to, o co pro-
siłeś, w tym dowództwo armii dusz, jeśli tego chcesz. Poza
:ym... — Mina uśmiechnęła się do niego. Jej oczy koloru
Dursztynu uśmiechnęły się.
—Tak? Poza tym?
—Odzyskasz swoją magię.
—Moja własną magię — podkreślił Dalamar. — Nie chcę
nagii, którą pożyczyła od umarłych, a potem odstąpiła
mnie.
Pragnę magii, która kiedyś żyła we mnie!
— Pragniesz magii boga. Ona obiecuje ci to.
Dalamar pomyślał o wszystkich obietnicach, jakie poprzed-
lio składała mu Takhisis, o wszystkich przyrzeczeniach, jakie
złamała. Tak bardzo tego pragnął. Chciał w to wierzyć.
— Zgadzam się — rzekł cicho.
14
Pierścień i peleryna
Mijały dni i tygodnie, odkąd elfy Qualinesti przybyły do
Silvanesti. Gilthas sam już nie wiedział, od jak dawna tam
przebywają, bo w odwiecznych lasach jeden dzień zlewał się
z drugim. A chociaż jego lud nie miał nic przeciwko temu, by
dzień za dniem zsuwał się z jedwabnej nici czasu i spadał
w miękką, zieloną trawę, Gilthasowi to nie wystarczało. Czuł
coraz większą frustrację. Alhana podtrzymywała złudzenie, że
Silvanoshei wraca do zdrowia w swoim namiocie. Mówiła
o nim swojemu ludowi, opowiadała szczegółowo o tym, co po-
wiedział, co jadł i jak powoli odzyskuje zdrowie. Gilthas był
zaszokowany, słuchając tych kłamstw, ale po jakimś czasie do-
szedł do wniosku, że Alhana naprawdę w nie wierzy. Utkała
z nici fałszu ciepły koc i otulała się nim, by uciec przed chło-
dem prawdy.
Silvanesti słuchali jej i nie zadawali pytań — kolejna rzecz
całkiem niezrozumiała dla Gilthasa.
—My, Silvanesti, nie lubimy zmian — wyjaśnił Kiryn
w odpowiedzi na zniecierpliwienie Gilthasa. — Nasi
magowie
zatrzymali zmiany pór roku, bo nie mogliśmy patrzeć, jak
wio-
senna zieleń usycha i ginie. Wiem, że ty tego nie potrafisz
zro-
zumieć, Gilthasie. Twoja ludzka krew się burzy, nie
pozwala ci
siedzieć bezczynnie. Liczysz sekundy, bo są tak krótkie i
ucie-
kają tak szybko. Twoja ludzka strona cieszy się ze zmian.
—A jednak zmiany następują! — rzekł Gilthas, krążąc

312
w tę i z powrotem. — Niezależnie od tego, czy Silvanesti ich
sobie życzą, czy nie.
—Tak, zmiana nas dogoniła — powiedział Kiryn ze smut-
nym uśmiechem. — Jej wezbrany nurt zmył większość
tego,
co kochaliśmy. Teraz woda opadła, a nam wystarcza, że
unosi-
my się na powierzchni. Może fale wyrzucą nas na jakiś
spokoj-
ny brzeg, gdzie nikt nas nie znajdzie, nie dotknie ani nigdy
więcej nie skrzywdzi.
—Czarni Rycerze są zdesperowani — powiedział Gilthas.
— Jest ich mało, brakuje im jedzenia. Ich morale upadło.
Po-
winniśmy natychmiast atakować!
—I jaki byłby wynik tej walki? — spytał Kiryn i wzruszył
ramionami. — Jak sam powiedziałeś, Czarni Rycerze są
zde-
sperowani. Nie poddadzą się bez walki. Wielu spośród nas
po-
niosłoby śmierć.
—Zginęłoby też wielu wrogów — wtrącił niecierpliwie
Gilthas.
—Śmierć jednego człowieka znaczy tyle samo co zdepta-
nie mrówki — jest ich tak wielu, a przyjdzie jeszcze
więcej.
Śmierć jednego choćby elfa przypomina upadek potężnego
dę-
bu. Przez setki lat nikt nie urośnie, by zająć jego miejsce, o
ile
to kiedykolwiek nastąpi. Tak wielu z nas już zginęło.
Zostało
nam tak niewiele, i wszystko jest bezcenne. Jak moglibyśmy
to
zmarnować?
—A gdyby Silvanesti dowiedzieli się prawdy o Silv'a-
nosheiu? — spytał posępnie Gilthas. — Co by się stało
wtedy?
Kiryn spojrzał na zielone liście nigdy nie zmieniającego się
łasu.
— Oni wiedzą, Gilthasie — rzekł cicho. — Oni wiedzą.
Jak już mówiłem, oni nie lubią zmian. Łatwiej jest udawać, że
zawsze panuje wiosna.

Wreszcie Gilthas musiał przestać się martwić o Silvane-


styjczyków i zacząć martwić się o własny lud. Qualinestyjczy-
cy zaczęli się dzielić na odłamy. Jednemu, niestety, przewod-
niczyła jego żona. Lwica za wszelką cenę pragnęła zemsty.

313
Ona i jej podobni chcieli walczyć z ludźmi w Silvanoście
i przepędzić ich, bez względu na to, czy Silvanesti dołączyliby
do nich, czy nie. Gilthas musiał raz za razem wyjaśniać, że
w żadnym przypadku Qualinestyjczycy nie mogą przypuścić
ataku na główne miasto swoich kuzynów. Tłumaczył, że nie
przyniosłoby to niczego dobrego. Rezultatem byłyby kolejne
lata głębokiego rozłamu między dwoma narodami. Widział to
tak wyraźnie, że dziwił się, jak inni mogą być tak ślepi.
— To ty jesteś ślepy — rzekła ze złością Lwica. — Nic
dziwnego. Stale gapisz się w ciemność własnego umysłu!
Kobieta opuściła go, wyprowadziła się z ich namiotu i po-
szła zamieszkać ze swoimi wojownikami ze szczepu Dzikich
Elfów. Gilthasa zasmuciła ta sprzeczka — pierwsza w historii
ich małżeństwa — lecz przede wszystkim był królem, a dopie-
ro potem kochającym mężem. Chociaż bardzo chciał jej ustą-
pić, nie mógł z czystym sumieniem pozwolić, by postawiła na
swoim.
Inny odłam Cjualinestyjczków ulegał wpływowi Silvanesti.
Mając zbolałe i poranione serca, zadowalali się życiem po-
dobnym do snu w pięknym lesie, który przypominał im lasy
ich ojczyzny. Senator Palthainon, przywódca tego odłamu,
bezwstydnie schlebiał Silvanestyjczykom, sącząc im w uszy
sugestie, że Gilthas, będąc w części człowiekiem, nie jest pra-
wowitym władcą Qualinesti i nigdy nim być nie może. Gilthas
jest kapryśny i niestały, jak wszyscy ludzie, i nie wolno mu
ufać. Gdyby nie odwaga niezawodnego i wiernego senatora
Palthainona, Cjualinesti nigdy nie przebyliby pustyni żywi,
i tak dalej, i tak dalej.
Część Qualinestyjczyków wiedziała, że to nieprawda, i wie-
lu broniło króla, ale reszta, chociaż pochwalała dzielność Gil-
thasa, nie zmartwiłaby się, gdyby odszedł. On był przeszłością,
bólem, ziejącą raną. Chcieli rozpocząć proces leczenia. Co się
zaś tyczy Silvanesti, oni nie ufali Gilthasowi od samego po-
czątku, a podszepty Palthainona nie pomagały jego sprawie.
Gilthas czuł się tak, jakby wszedł na trzęsawisko. Bezli-
tośnie, boleśnie, cal po calu zapadał się w zabójczą otchłań,

314
ctórej nie potrafił nazwać. Im bardziej się szarpał, tym głębiej
się zapadał, i nikt nie zwracał uwagi na jego krzyki. Koniec
jbliżał się tak powoli, że nikt inny nie wydawał się go zauwa-
żać. Tylko on go widział.
Sytuacja patowa się przeciągała. Czarni Rycerze ukrywali
iię w Silvanoście, obawiając się stamtąd wyjść. Elfy kryły się
N lesie, nie mając ochoty ruszyć się z miejsca.
W tych dniach Gilthas nabrał zwyczaju samotnego spacero-
wania po lesie. Nie potrzebował towarzystwa do swych ponu-
rych rozmyślań i przegnał nawet Plancheta. Słysząc zwierzęcy
wrzask gdzieś w górze, podniósł głowę i krew mu zamarzła
N żyłach. Nad drzewami krążył gryf z jeźdźcem, szukając bez-
piecznego miejsca do lądowania. Nadchodziła zmiana, na do-
jre lub na złe.

Gilthas biegł przez las do obozu Alhany, położonego ja-


deś trzydzieści mil na południe od granicy między Silvanes-
I i Blóde. Znajdowała się tam większość wojsk Silvanesti,
ichodźcy, którzy — sami lub z pomocą innych — uciekli ze
stolicy państwa, Silvanostu, oraz uciekinierzy z Qualinostu.
[nne oddziały elfów stacjonowały nad rzeką Thon Thalas, a ko-
ejne czaiły się w Krwawiącej Puszczy, która otaczała Silva-
lost. Wojska elfów, chociaż rozproszone, utrzymywały stałą
:ączność, powierzając noszenie wiadomości od jednej grupy
io drugiej wiatrowi, zwierzętom lasu i przestworzy oraz kii-
'ierom.
Gilthas oddalił się poważnie od obozu i powrót zajął mu
sporo czasu. Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, zastał Alhanę
iv towarzystwie nieznajomego elfa. Mężczyzna był ubrany
iak wojownik i, sądząc po jego ogorzałej twarzy i zabłoconej
Ddzieży, był w podróży od wielu miesięcy. Po serdecznym to-
lie w głosie Alhany i jej podnieceniu Gilthas odgadł, że ten elf
lest dla niej kimś szczególnym. Alhana i nieznajomy elf znikli
w jej szałasie, zanim młody król miał okazję się przedstawić.
Ujrzawszy Gilthasa, Kiryn wezwał go gestem.
— Powrócił Samar.

315
— Samar... ten wojownik, który wyruszył szukać Silva-j
nosheia?
Kiryn pokiwał głową.
—A co z Silvanosheiem? — Gilthas spojrzał w stronę na-
miotu Alhany.
—Samar wrócił sam — powiedział Kiryn.
Z szałasu Alhany dobiegł przejmujący krzyk cierpienia.
Szybko został stłumiony i więcej się nie powtórzył. Ci, którzy
w napięciu czekali na zewnątrz, wymienili spojrzenia i po-
trząsnęli głowami. Na polance zebrał się spory tłum. Elfy cze-
kały w pełnej szacunku ciszy, pragnąc usłyszeć nowinę.
Alhana wyszła, by do nich przemówić. Towarzyszył jej Sa-
mar, który stał opiekuńczo u jej boku. Przypominał Giltha-
sowi marszałka Medana, choć żaden z nich nie byłby zadowo-1
lońy z takiego porównania. Samar był starszym elfem, przy-
puszczalnie w podobnym wieku jak mąż Alhany, Porthios.
Lata banicji i wojen wyostrzyły delikatne rysy jego twarzy,
zmieniając je w granit, kanciasty i twardy. Elf nauczył się za-
grzebywać w popiele ogień swoich emocji, aby nie zdra-
dzać niczego, o czym myślał ani co czuł. Tylko wtedy, gdy pa-
trzył na Alhanę, w jego ciemnych oczach zapalał się ciepły
ognik.
Oblicze Alhany, otoczone masą czarnych włosów, zwykle
było blade, czysto białe jak kwiaty lilii. Teraz jej skóra była
całkowicie pozbawiona koloru, z pozoru półprzejrzysta. Ko-
bieta chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Wzdrygnęła się,
przeszyta bólem, który wydawał się rozdzierać ją na strzępy,
kość po kości. Samar wyciągnął do niej pomocną dłoń. Alha-
na odtrąciła ją. Twarz jej skamieniała i przybrała stanowczy
wyraz. Kobieta wzięła się w garść i powiodła wzrokiem po
milczących obserwatorach.
— Powierzam swe słowa wiatrowi i bystrej wodzie —
rzekła Alhana. — Niech zaniosą je mojemu ludowi. Powie-
rzam swe słowa zwierzętom lasu i ptakom przestworzy. Niech
zaniosą je mojemu ludowi. Wy wszyscy tu zgromadzeni, idź-
cie i zanieście moje słowa mojemu ludowi i naszym kuzynom

316
3ualinesti. — Jej spojrzenie padło na Gilthasa, ale zatrzymało
iię na nim tylko chwilę.
— Znacie tego mężczyznę — Samara, mojego najbardziej
zaufanego dowódcę i wiernego przyjaciela. Wiele tygodni re-
nu wysłałam go z misją. Wrócił z niej z ważnymi wieściami.
— Alhana umilkła i zwilżyła wargi. — Przekazując wam to, co
Dowiedział mi Samar, muszę wam coś wyznać. Kiedy twier-
dziłam, że Silvanoshei, wasz król, leży chory w swoim namio-
cie, kłamałam. Jeśli chcecie wiedzieć, co mnie do tego skłoni-
to, wystarczy, żebyście się rozejrzeli. Kłamałam, by nie dopuś-
cić do rozłamu wśród naszego ludu, abyśmy byli zjednoczeni,
i nasi kuzyni stali zjednoczeni u naszego boku. Dzięki te-
mu kłamstwu jesteśmy silni, choć mogliśmy straszliwie osłab-
nąć. Musimy być silni, by stawić czoło temu, co nas czeka
w przyszłości.
Alhana przerwała i z drżeniem zaczerpnęła tchu.
— To, co teraz wam powiem, jest prawdą. Wkrótce po bit-
wie o Silvanost Silvanoshei wpadł w ręce Czarnych Rycerzy.
Próbowaliśmy go uwolnić, ale w nocy go porwano. Wysłałam
Samara, żeby się dowiedział, co się z nim stało. Samar go od-
nalazł. Silvanoshei, nasz król, jest uwięziony w Sanction.
Elfy wydawały ciche dźwięki podobne do szmeru wiatru
w gałęziach wierzby, ale nic nie powiedziały.
— Niech Samar sam opowie wam swoją historię.
Nawet przemawiając do ludu, Samar nie przestawał się
troszczyć o Alhanę. Stał blisko niej, gotowy w każdej chwili
jej pomóc, gdyby siły ją opuściły.
— Spotkałem pewnego Rycerza Solamnijskiego, męża
dzielnego i szlachetnego. — Ciemne oczy Samara przesunęły
się po tłumie. — Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że to nie lada
pochwała. Ten rycerz widział Silvanosheia w więzieniu i roz-
mawiał z nim, ryzykując własne życie. Rycerz miał z sobą pe-
lerynę Silvanosheia i ten pierścień.
Alhana uniosła pierścionek, by wszyscy mogli go zoba-
czyć.
— To pierścień mojego syna. Poznaję go. Jego ojciec dał

317
mu go, kiedy Silvanoshei był dzieckiem. Samar również go
poznał.
Elfy spojrzały na klejnot, potem na Alhanę. Na ich twa-
rzach malował się niepokój. Kilku oficerów stojących obok
Kiryna nakłoniło go lekkimi szturchnięciami, by wyszedł
z szeregu.
Kiryn wystąpił naprzód.
—Czy wolno mi coś powiedzieć, czcigodna królowo?
—Wolno ci, kuzynie — odparła Alhana, patrząc na niego
z zadziorną miną, jakby chciała powiedzieć: „Możesz
mówić,
ale nie obiecuję, że cię posłucham".
—Wybacz mi, Alhano Starbreeze — powiedział z szacun-
kiem Kiryn — że wątpię w słowa wojownika tak
wielkiego
i słynnego jak Samar, ale skąd mamy wiedzieć, że możemy
za-
ufać temu ludzkiemu rycerzowi? To może być pułapka.
Alhana odprężyła się. Najwyraźniej nie było to pytanie,
którego oczekiwała.
— Niech Gilthas, władca Qualinesti, syn Rodu Solostara-
nów, wystąpi naprzód.
Ciekaw, co to ma z nim wspólnego, Gilthas wyszedł z tłu-
mu, by skłonić się Alhanie. Surowe spojrzenie Samara padło
na młodzieńca, który odniósł wrażenie, że jest ważony na wa-
dze. Czy przejdzie pomyślnie osąd Samara, czy nie, tego mło-
dy król nie potrafił powiedzieć.
—Wasza Królewska Mość — rzekł starszy elf— czy kie-
dy byłeś w Ojualinesti, poznałeś Rycerza Solamnijskiego
imie-
niem Gerard uth Mondar?
—Tak, poznałem — powiedział zaskoczony Gilthas.
—Czy uważasz go za człowieka odważnego i honoro-
wego?
—Tak, uważam — oznajmił młodzieniec. — To, że jest
odważny i honorowy, to mało powiedziane. Czy to on jest
tym
rycerzem, o którym mówiłeś?
—Sir Gerard słyszał, że król Cjualinesti i niedobitki jego
ludu będą się starali dotrzeć do waszej krainy, by w niej
zna-
leźć bezpieczne schronienie. Wyraził swoje głębokie
ubolewa-

318
nie z powodu twojej straty, ale cieszył się, że jesteś bezpiecz-
ny. Prosił, bym ci o nim przypomniał.
—Znam tego rycerza. Znam jego odwagę i mogę zaświad-
czyć o jego honorze. Dobrze robicie, wierząc jego słowom.
Gerard uth Mondar przybył do Qualinesti w dziwnych
okolicz-
nościach, ale opuścił ten kraj jako prawdziwy przyjaciel,
za-
bierając z sobą błogosławieństwo naszej ukochanej
Królowej
Matki, Lauranalanthalasy. Zaliczał się do ostatnich,
których
pobłogosławiła moja matka.
—Jeśli zarówno Samar, jak i Gilthas zaświadczają o ho-
norze tego rycerza, nie mam mu nic więcej do zarzucenia
— powiedział Kiryn. Skłonił się i wrócił na swoje miejsce
w kręgu.
Zebrało się tam ponad sto elfów. Zachowywały się cicho,
nie odzywając się, ale wymieniając spojrzenia. Ich milczenie
było wymowne. Alhana mogła kontynuować i tak też zrobiła.
— Samar przyniósł nam także inne wieści. Wiemy już, ja-
kie imię nosi ten Jedyny Bóg. Jedyny Bóg przyszedł do nas
w imieniu pokoju i miłości, w rzeczywistości jednak stanowiło
to część jego podłego planu, mającego na celu omamienie
i zniszczenie nas. Teraz już wiemy, dlaczego tego pragnął.
Imię Jedynego Boga jest prastare. Jedyny Bóg to Takhisis.
Zdumiewająca wieść rozeszła się wśród elfów niczym krę-
gi na wodzie, do której wrzucono kamyk.
—Nie potrafię wam wyjaśnić, jak stał się ten przerażający
cud — ciągnęła Alhana, której głos z każdym słowem
stawał
się coraz silniejszy i bardziej majestatyczny. Elfy były teraz
po
jej stronie. Miała ich pełne poparcie. Wszelkie wątpliwości
co
do tego ludzkiego rycerza poszły w niepamięć,
przesłonięte
czarnymi skrzydłami pradawnego nieprzyjaciela. — Nie to
jest
jednak dla nas ważne. Nareszcie potrafimy nazwać
naszego
wroga, i jest to wróg, którego potrafimy pokonać, bo
zrobiliś-
my to już raz w przeszłości.
—Ten Rycerz Solamnijski, Gerard, niesie wiadomość
o tym Radzie Rycerzy — dodał Samar. — Solamnijczycy
gro-
madzą armię, by zaatakować Sanction. Gerard zachęca
elfy, by

319
przyłączyły się do niej, idąc z odsieczą swemu królowi. Co
wy na to?
Elfy wzniosły okrzyk, od którego zatrzęsły się gałęzie na
drzewach. Słysząc wrzawę, coraz więcej elfów przybiegało na
polanę i intonowało okrzyk. Przybyła Lwica, a za nią jej wo-
jownicy ze szczepu Dzikich Elfów. Twarz jej jaśniała, oczy
płonęły.
— Co ja słyszę? — zawołała, zeskakując z konia i biegnąc
do Gilfhasa. — Czy to prawda? Ruszamy wreszcie na wojnę?
Jej mąż nie odpowiedział, ale Lwica była zbyt podniecona,
by to zauważyć. Odwróciwszy się od niego, poszukała żołnie-
rzy wśród Silvanesti. Dawniej nie zniżyliby się do rozmowy
z Dzikim Elfem, ale teraz odpowiadali na jej entuzjastyczne
pytania z radością.
Oficerowie Alhany otaczali ją i Samara, podsuwając pro-
pozycje, układając plany, dyskutując o tym, jakie wybraliby
trasy i jak szybko mogliby dotrzeć do Sanction, komu wolno
będzie pójść, a kogo się zostawi.
Gilthas stał cicho na uboczu i przysłuchiwał się wrzawie.
Kiedy wreszcie się odezwał, rozpoznał ludzkie tony w swoim
głosie, głębszym i bardziej chropowatym niż głosy elfów.
— Musimy atakować — powiedział — ale naszym celem
nie powinno być Sanction. Naszym celem jest Silvanost. Kie-
dy zdobędziemy to miasto, zwrócimy oczy na północ. Nie
wcześniej.
Elfy popatrzyły na niego z takim oburzeniem, jakby był goś-
ciem weselnym, który w przypływie szału zniszczył wszystkie
prezenty. Jedynym elfem, który zwracał na niego uwagę, był
Samar.
—Posłuchajmy króla Qualinesti — rozkazał, przekrzy-
kując gniewną wrzawę.
—To prawda, że w przeszłości pokonaliśmy Takhisis —
oznajmił Gilhas swym niezadowolonym słuchaczom — ale
pomogli nam Paladine, Mishakal i inni bogowie jasności.
Te-
raz Takhisis jest Jedynym Bogiem, który sprawuje
niekwestio-
nowaną władzę. Nie będzie łatwo ją pokonać.

320
Będziemy musieli oddalić się setki mil od ojczyzny, zosta-
wiając naszą ziemię w rękach wroga. Połączymy siły z ludź-
ni, by zaatakować i starać się zdobyć miasto ludzi. Poniesie-
ny ofiary, za które nigdy nie otrzymamy zadośćuczynienia.
vTie twierdzę, że nie powinniśmy przystąpić do walki z Takhi-
iis — dodał Gilthas. — Jak wszyscy wiecie, moja matka wal-
;zyła wśród ludzi. Walczyła w obronie ludzkich miast i ludz-
cich istnień. Poniosła wiele ofiar, za które nikt jej nie podzię-
cował. Wierzę, że bitwa przeciwko Takhisis i jej wojskom jest
yarta stoczenia. Radzę się tylko upewnić, że będziemy mieli
lokąd wrócić. Straciliśmy Qualinesti. Nie straćmy Silvanesti.
Na dźwięk pełnych pasji słów męża twarz Lwicy złagod-
liała. Kobieta podeszła do niego i stanęła u jego boku.
— Mój mąż ma rację — oznajmiła. — Powinniśmy zaata-
cować Silvanost i zająć miasto, zanim wyślemy oddział na ra-
unek młodemu królowi.
Silvanesti patrzyli na nich wrogo. Półczłowiek i Dziki Elf.
cudzoziemcy, obcy. Za kogo się mieli, żeby mówić Silvane-
ityjczykom, a nawet Qualinestyjczykom, co mają robić? Pre-
ekt Palthainon szeptał coś Alhanie do ucha, bez wątpienia
adząc jej, by nie zwracała uwagi na Króla-Marionetkę. Gil-
has znalazł wśród nich jednego sojusznika — Samara.
—Król naszych kuzynów mówi mądrze, Wasza Królew-
;ka Mość — powiedział Samar. — Uważam, że
powinniśmy
(osłuchać jego słów. Jeśli wymaszerujemy na Sanction,
zosta-
vimy za sobą nieprzyjaciela, który może nas zaatakować i
za-
)ić, gdy odwrócimy się od niego plecami.
—Czarni Rycerze utknęli w Silvanoście jak pszczoły zamk-
lięte w słoju — odparła Alhana. — Miotają się w środku,
nie
nogąc uciec. Mina nie zamierza wysłać posiłków Czarnym
tycerzom w Silvanoście. Gdyby miała taki zamiar,
zrobiłaby
o już dawno temu. Zostawię niewielki oddział, aby
podtrzy-
nywał złudzenie, że oblegają ich liczniejsze siły. Kiedy
wróci-
ny zwycięscy, ja i mój syn rozprawimy się z tymi
Czarnymi
lycerzami — dodała dumnie.
—Alhano — zaczął Samar.

321
Kobieta rzuciła mu spojrzenie. Jej fiołkowe oczy były ciem-
ne jak wino i zimne.
Samar nie odezwał się więcej. Skłonił się i zajął swoje
miejsce za plecami królowej. Nawet nie rzucił okiem na Gil-
hasa, podobnie jak Alhana. Decyzja została podjęta, sprawa
zamknięta.
Silvanesti i Qualinesti entuzjastycznie zgromadzili się wo-
kół Alhany, czekając na jej rozkazy. Nareszcie dwa narody
były zjednoczone. Zjednoczyła je decyzja o wymarszu do
Sanction. Po chwili przyglądania się mężowi zatroskanym
wzrokiem Lwica dodała mu otuchy uściskiem dłoni, a potem
i ona pospieszyła rozmawiać z Alhaną Starbreeze.
Dlaczego oni tego nie dostrzegali? Co ich zaślepiało?
„Takhisis. To jej sprawka" — powiedział sobie Gilthas.
„Rządząc teraz światem niepodzielnie, wzięła w swe ręce słod-
ki eliksir miłości, dosypała do niego trucizny i podała zarówno
matce, jak i synowi. Miłość Silvanosheia do Miny zmienia się
w obsesję. Miłość Alhany do syna zaćmiewa jej umysł. Jak
możemy z tym walczyć? Jak możemy walczyć z bogiem, kiedy
nawet miłość — nasz najlepszy oręż przeciwko niemu — zo-
stała zatruta?".
15
Na ratunek królowi
Elfy potrafią być rozmarzone i senne, przez cały dzień wpa-
trując się w rozwijające się płatki róży lub całymi nocami sie-
dząc pod rozgwieżdżonym niebem w cichym zachwycie. Kiedy
jednak coś skłoni je do działania, zaskakują obserwujących je
ludzi szybkością umysłu i ruchów, zdolnością do podejmowania
natychmiastowych decyzji i wprowadzania ich w życie, swoją
stanowczością i wolą pokonania każdej przeszkody.
Jeśli w ciągu następnych kilku dni Alhana lub Samar spa-
li, Gilthas nie miał pojęcia, kiedy to robili. Dniem i nocą
przez namiot królowej bezustannie przepływał strumień ludzi.
Wśród nich był sam Gilthas, ponieważ jako władca swego ludu
uczestniczył w podejmowaniu wszystkich ważnych decyzji.
Rzadko jednak zabierał głos, chociaż Alhana łaskawie zada-
wała sobie trud zapytania go o zdanie. Młody elf dobrze wie-
dział, że jego opinia się nie liczy. Poza tym mało znał krainy,
przez jakie musieli przejść, więc i tak niewiele mógł pomóc.
Był zaskoczony tym, jak chętnie Silvanesti i Qualinesti
uznali zwierzchnictwo Alhany, niegdyś wygnańca, czarnego
elfa. Przestał się jednak dziwić, kiedy usłyszał, jak kobieta
przedstawia w zarysie swój plan. Królowa znała górzyste krai-
ny, przez które musieli przejść, ponieważ od wielu lat ukry-
wały się tam jej wojska. Znała każdą drogę, każdą ścieżkę wy-
deptaną przez jelenie, każdą jaskinię. Znała wojnę, znała jej
grozę i trud.

323
Żaden z wojskowych dowódców Silvanesti nie miał tak
rozległej wiedzy o krainach, jakie będą przemierzać, ani o woj-
skach, z jakimi być może przyjdzie im walczyć, i wkrótce na-
wet najbardziej uparci z nich uznali wyższość wiedzy Alhany
i przysięgli jej wierność. Nawet Lwica, która dowodziła Dziki-
mi Elfami, była pod wrażeniem.
Plan marszu Alhany był genialny. Elfy pójdą na północ do
Blóde, krainy ich nieprzyjaciół, ogrów. Mogło się to wydawać
samobójstwem, ale wiele lat temu Porthios odkrył, że pasmo
Khalkist dzieli się na dwie części, a ich wysokie szczyty zasła-
niają cały ciąg dolin i jarów ukrytych pośrodku. Idąc dolinami,
elfy będą chronione z obu stron przez góry. Wprawdzie
byłaby
to długa i trudna trasa, ale nieobciążona armia elfów będzie się
szybko przemieszczać. Miały nadzieję, że opuszczą Blóde, za-
nim ogry zauważą ich obecność.
W odróżnieniu od ludzkich wojsk, które muszą wozić z so-
bą sprzęt kowalski i ciężko wyładowane wozy z zaopatrze-
niem, elfy nie nosiły zbroi płytowych ani kolczug, nie miały
ciężkich mieczy ani tarcz. Polegały na łukach i strzałach, wy-
korzystując umiejętności, z których słyną elfi łucznicy. Dzięki
temu armia elfów mogła przebyć znacznie większe odległości
niż ich ludzki odpowiednik. Musiała jednak podróżować szyb-
ko, bo już za kilka tygodni w górach miał spaść zimowy śnieg
i odciąć przełęcze.
Wprawdzie Gilthas podziwiał plan bitwy Alhany, każda
cząstka jego jaźni krzyczała jednak, że jest zły. Jak już powie-
dział Samar, nie powinni iść naprzód, zostawiając zaplecze
pod kontrolą nieprzyjaciela. Gilthas wpadł w takie przygnębie-
nie i frustrację, że wiedział, iż powinien przestać przychodzić
na zebrania. Jednak ktoś musiał reprezentować Qualinestyjczy-
ków. Zwrócił się więc do mężczyzny, który od lat był jego
przyjacielem i wraz z jego żoną pomógł mu się wydobyć z wy-
niszczającej depresji, która niegdyś omal go nie pokonała.
—Planchecie — rzekł Gilthas pewnego razu, wczesnym
rankiem — zwalniam cię ze służby.
—Ależ Wasza Królewska Mość! — Osłupiały Planchet

324
popatrzył na niego z przerażeniem. — Czyżbym zrobił lub po-
wiedział coś, co cię uraziło? Jeśli tak, bardzo mi przykro...
—Nie, mój przyjacielu — powiedział Gilthas z uśmie-
chem, który płynął z serca, a nie był wynikiem dyplomacji.
Król położył rękę na ramieniu mężczyzny, który od tak
dawna
stał u jego boku. — Nie sprzeciwiaj się temu, że użyłem
tego
słowa. Mówię: przyjaciel, i to właśnie mam na myśli.
Mówię:
doradca i nauczyciel, i to również mówię serio. Tym
właśnie
jesteś dla mnie, Planchecie. Nie przesadzam, mówiąc, że
nie
stałbym tu dzisiaj, gdyby nie twoja siła i mądre
wskazówki.
—Wasza Królewska Mość — zaprotestował Planchet
schrypniętym głosem. — Nie zasługuję na takie pochwały.
Je-
stem tylko ogrodnikiem. Ty zaś drzewem, które wyrosło
silne
i wysokie...
—...dzięki twojej troskliwej opiece.
—I dlatego muszę opuścić Waszą Królewską Mość? —
spytał cicho Planchet.
—Tak, ponieważ nadszedł czas, żebyś sprawował opiekę
i czuwał nad innymi. Qualinesti potrzebują dowódcy
wojsko-
wego. Nasz lud chce wyruszyć na Sanction. Ty musisz
zostać
ich generałem. Lwica jest przywódcą Kagonesti. Ty
staniesz
na czele Qualinesti. Zrobisz to dla mnie?
Zatroskany Planchet zawahał się.
—Planchecie — powiedział Gilthas — prefekt Palthai-
non już stara się wkręcić na to stanowisko. Jeśli wyznaczę
ciebie, będzie narzekał i marudził, ale nie będzie mógł
mnie
powstrzymać. On się nie zna na sprawach wojskowych, a
ty
jesteś weteranem z wieloletnim doświadczeniem.
Silvanesti
lubią cię i ufają ci. Proszę, dla dobra naszego ludu, zrób to
dla
mnie.
—Tak, Wasza Królewska Mość — odpowiedział natych-
miast Planchet. — Oczywiście. Dziękuję, że we mnie wie-
rzysz, i postaram się okazać godny twojego zaufania. Wiem,
że
Wasza Wysokość nie pochwala tej linii postępowania, ale
mo-
im zdaniem jest ona właściwa. Kiedy już pokonamy
Takhisis
i przegnamy ją ze świata, cień czarnych skrzydeł zniknie,
spły-

325
nie na nas światło i przepędzimy nieprzyjaciół z obu naszyci
krajów.
— Naprawdę tak myślisz, Planchecie? — spytał z powags
Gilthas. — Ja w to wątpię. Może pokonamy Takhisis, ale nie
pokonamy tego, czym ona się żywi — mroku w ludzkich ser-
cach. Dlatego uważam, że mądrze byłoby przegnać wroga,
który zajął nasze domy, odbić naszą ojczyznę i uczynić ją
silną, a dopiero potem wyruszyć w świat.
Planchet milczał i sprawiał wrażenie skonsternowanego.
—Mów szczerze, przyjacielu — rzekł Gilthas z uśmie-
chem. — Jesteś teraz moim generałem. Masz obowiązek
zwra-
cać mi uwagę, jeśli się mylę.
—Powiem tylko jedno, Wasza Królewska Mość. To właś-
nie ta polityka izolacjonizmu wyrządziła w przeszłości
elfom
wielką szkodę, wywołując nieufność i brak zrozumienia
nawet
ze strony tych, którzy mogli zostać naszymi sojusznikami.
Je-
śli będziemy walczyć u boku ludzi w tej bitwie,
udowodnimy
im, że jesteśmy częścią większego świata. Zyskamy ich
szacu-
nek i być może nawet przyjaźń.
—Innymi słowy — dokończył Gilthas z gorzkim uśmie-
chem — ja zawsze umiałem tylko wylegiwać się w łóżku i
pi-
sać wiersze...
—Nie, Wasza Królewska Mość — rzekł wstrząśnięty
Planchet. — Nie miałem na myśli...
—Wiem, co miałeś na myśli, drogi przyjacielu, i mam na-
dzieję, że się nie mylisz. Powinieneś się stawić na
następnej
naradzie wojskowej, która wkrótce się zacznie.
Powiadomiłem
Alhanę Starbreeze o swojej decyzji, aby mianować cię
gene-
rałem, a ona ją pochwala. Cokolwiek zadecydujesz,
zrobisz to
w moim imieniu.
—Dziękuję ci za zaufanie, Wasza Królewska Mość — od-
powiedział Planchet. — A co ty zrobisz? Pójdziesz z nami
czy
zostaniesz?
—Nie jestem wojownikiem i dobrze o tym wiesz, drogi
przyjacielu. To, że w ogóle umiem władać mieczem,
zawdzię-
czam tobie. Niektórzy z naszych ludzi nie mogą
podróżować

326
- ci, którzy muszą opiekować się dziećmi, chorzy i starcy,
astanawiam się nad pozostaniem na tyłach z nimi.
— Pomyśl jednak, Wasza Królewska Mość, o tym, że pre-
kt Palthainon wyrusza z nami. Zważ, że spróbuje się wkraść
' łaski Alhany Starbreeze. Będzie żądał uczestniczenia w ne-
ocjacjach z ludźmi, rasą, której nienawidzi i którą pogardza.
— Tak — odparł znużonym tonem Gilthas. — Wiem
tym. Idź już lepiej, Planchecie. Spotkanie rozpocznie się
'krotce, a Alhana domaga się od wszystkich punktualności.
— Tak, Wasza Królewska Mość — rzekł Planchet i, rzu-
iwszy jeszcze raz zatroskanym okiem na młodego króla, od-
alił się.

Elfy przygotowały się do wymarszu w czasie znacznie krót-


zym, niż ktokolwiek by się spodziewał. Zostawiły na tyłach
ompanię do obrony tych, którzy nie mogli wyruszyć w długą
odróż na północ, ale nie był to liczny oddział, ponieważ sama
raina była ich najlepszym obrońcą— kochające elfy drzewa
dzielą im schronienia, zwierzęta będą je ostrzegać i przenosić
wiadomości, jaskinie je ukryją.
Elfy zostawiły także kolejny nieduży oddział wojska dla
odtrzymania złudzenia, że armia nadal otacza Silvanost. Nie-
wielka drużyna tak doskonale odgrywała swoją rolę, że generał
)ogah, zamknięty w murach miasta, którego zaczął nienawi-
zić, nie miał pojęcia, że jego nieprzyjaciel się oddalił. Czarni
Lycerze nadal tkwili w więzieniu swego zwycięstwa i przekli-
ali Minę, która porzuciła ich na pastwę losu.
Kirathowie pozostali, by strzec granic. Od dawna krążyli
o szarym pustkowiu, jakie zostawiła po sobie tarcza. Teraz
ieszyli się na widok zielonych pędów, które śmiało kiełko-
wały spod szarego pyłu i zgnilizny. Kirathowie uznali to za
znakę nadziei dla swojej ojczyzny i rodaków, którzy sami
mai nie uschli i nie wymarli, najpierw pod tarczą, a potem
od miażdżącym butem Czarnych Rycerzy.
Gilthas postanowił zostać. Dwa dni przed wymarszem przy-
zedł do niego Kiryn.

327
Widząc zmartwioną minę elfa, Gilthas westchnął w duchu. j
—Słyszałem, że zamierzasz zostać w Silvanesti — oznąH
mił Kiryn. — Uważam, że powinieneś zmienić zdanie i
pójść
z nami.
—Dlaczego? — spytał młody elf.
— Aby pilnować interesów obu naszych narodów.
Gilthas nic nie powiedział, przyglądał mu się tylko uważ-
nie, jakby przesłuchiwał go spojrzeniem.
Kiryn zaczerwienił się.
—To była poufna wiadomość.
—Nie chcę, byś łamał przyrzeczenie — rzekł Gilthas. —
Nie lubię szpiegów.
—Nie składałem przysięgi. Myślę, że Samar chciał, abym
ci o tym powiedział — wyjaśnił Kiryn. — Wiesz, że
będziemy
iść przez Khalkist, ale czy wiesz, jak zamierzamy wejść do
Sanction?
—Tak słabo znam tę okolicę... — zaczął Gilthas.
—Sprzymierzymy się z czarnymi krasnoludami. Nasze
wojsko przejdzie ich podziemnymi tunelami. Dobrze im za
to
zapłacimy.
—Czym? — spytał Gilthas.
Kiryn spuścił wzrok na usłaną liśćmi ziemię.
—Pieniędzmi, które przywiozłeś z Qualinesti.
—To nie mój majątek — rzucił ostro Gilthas. — To ma-
jątek ludu Qualinesti. Wszystko, co nam zostało.
—Prefekt Palthainon zaproponował je Alhanie, a ona je
przyjęła.
—Jeśli zgłoszę protest, będą kłopoty. Mój udział w tej]
nieszczęsnej wyprawie tego nie zmieni.
—Nie, ale teraz Palthainon, jako najwyższy rangą dostoj-
nik, zarządza tym majątkiem. Jeśli pojedziesz, ty
obejmiesz
pieczę nad funduszem naszego ludu. Możesz być zmuszony
go
użyć. Może się okazać, że nie ma innego wyjścia. Ale to ty
po-
dejmiesz decyzję.
—Więc już do tego doszło — mruknął Gilthas po odejś-
ciu Kiryna. — Płacimy istotom mroku, by nas ocaliły. Jak

328
głęboko pogrążymy się w ciemności, zanim sami się tacy sta-
niemy?
Kiedy nadszedł dzień wymarszu, Silvanesti opuścili swoje
ukochane lasy, zwracając suche oczy na północ. Szli w ciszy,
bez pieśni na ustach, bez dęcia w rogi i bicia w talerze, bo
Czarni Rycerze nie mogli się dowiedzieć o ich wymarszu,
a ogry o ich nadejściu. Elfy maszerowały w cieniu drzew, że-
by ujść czujnym oczom błękitnych smoków, które krążyły po
niebie.
Kiedy przekroczyli granicę Silvanesti, Gilthas stanął i obej-
rzał się na falujące liście, rzucające w słońcu srebrzyste reflek-
sy. Kontrastowały wyraźnie z szarą linią rozkładu, która wy-
znaczała granice lasu — dziedzictwem tarczy. Wpatrywał się
w nie długo z przygnębiającym przeczuciem, że jeśli raz stąd
odejdzie, nigdy już nie wróci.

Tydzień po tym, jak armia Silvanesti odeszła, Rolan z kira-


thów patrolował jak zawsze swój odcinek granicy. Nie odry-
wał wzroku od ziemi, z radością w sercu dostrzegając mały
ślad tego, że przyroda walczy ze złem spowodowanym przez
tarczę.
Choć zabójczy czar tarczy uległ rozproszeniu, zniszczenia
wywołane jego złą magią pozostały. Obumarły wszystkie drze-
wa i rośliny, których dotykała tarcza, więc granice Silvanesti
wyznaczała szara, ponura linia śmierci.
Jednak teraz, pod szarym całunem zbutwiałych liści i u-
schniętych gałązek, Rolan znalazł malutkie zielone kiełki, trium-
falnie wyłaniające się z gleby. Nie wiedział jeszcze, czy były
to źdźbła trawy, czy delikatne leśne kwiaty, a może pierwsze
śmiałe pędy drzewa, które kiedyś stanie się olbrzymim dę-
bem albo klonem o płomiennych liściach. A może, pomyślał
z uśmiechem, pielęgnuje jakąś zwykłą, pospolitą roślinkę —
dmuchawca, kocimiętkę albo trzykrotkę. Rolan kochał ją, bez
względu na to, czym się okaże później. Zieleń życia kiełku-
jącego wśród zagłady była zwiastunem nadziei dla niego i dla
jego rodaków.

329
Ostrożnie nakrył z powrotem delikatną roślinkę całunem,
który teraz uważał za kocyk, by ochronić ją przed palącym
słońcem. Zamierzał już pójść dalej, kiedy poczuł nieznajomy
zapach.
Zaniepokojony Rolan wstał. Wciągnął powietrze w noz-
drza, ze wszystkich sił starając się umiejscowić tę dziwną woń.
Zapach był ostry, zwierzęcy; pierwszy raz czuł coś takiego.
Z oddali dobiegły go odgłosy łamania gałęzi i tratowania roś-
linności. Dźwięki stawały się coraz głośniejsze i wyraźniejsze,
a przez nie przebijały się bardziej złowieszcze odgłosy:
ostrze-
gawczy krzyk jastrzębia, pisk lękliwego królika, pełne paniki
beczenie spłoszonych jeleni.
Odrażający, zwierzęcy smród przybrał na sile, stał się przy-
tłaczający, wywoływał mdłości. To był smród mięsożerców.
Wyciągnąwszy miecz, Rolan przyłożył palce do warg, by wy-
dać świdrujący w uszach, przenikliwy gwizd, który miał ostrzec
innych kirathów przed niebezpieczeństwem.
Z lasu wypadły trzy olbrzymie minotaury. Rogami rwały
liście, a toporami kaleczyły konary drzew, niecierpliwie prze-
dzierając się przez leśne poszycie, które zagradzało im drogę.
Na widok Rolana minotaury zatrzymały się i wlepiły w niego
oczy, ciemne, zwierzęce i pozbawione wyrazu.
Elf uniósł miecz i przygotował się do ataku.
Otoczył go bydlęcy smród. Chwyciły go silne ręce. Poczuł
ukłucie noża tuż poniżej ucha; szybki, dotkliwy ból w miejscu,
w którym ostrze rozpłatało mu gardło...

Minotaur, który zabił elfa, rzucił zwłoki na ziemię i otarł


krew ze sztyletu. Towarzysze minotaura pokiwali łbami. Ko-
lejna dobrze wykonana robota. Ruszyli dalej przez las, torując
drogę tym, którzy szli za nimi.
Setkom tych, którzy szli za nimi. Tysiącom.
Wojska minotaurów przekroczyły granice. Okręty mino-
taurów z malowanymi żaglami i galery z załogami niewolni-
ków płynęły po wodach Thon Thalas na południe do Silvano-
stu, wioząc generałowi Dogahowi posiłki, które mu obiecano.

330
Tego dnia zginęło wielu kirathów, tak jak zginął Rolan.
Niektórzy mieli okazję walczyć z napastnikami, większość jej
nie miała. Została kompletnie zaskoczona.
Ciało kiratha Rolana leżało w lesie, który ukochał. Jego
krew wsiąkła w szary płaszcz śmierci i utopiła malutkie, zielo-
ne kiełki.
16

Modlitwa Odili, dar Miny


W nocy oczy martwych smoków w czaszkach, z których
składał się totem, błyszczały jasno. Nad totemem unosił się
widmowy pięciogłowy smok, budząc zdumienie wszystkich,
którzy go widzieli. W nocy, w ciemności, którą rządziła, kró-
lowa Takhisis była potężna i sprawowała niekwestionowaną
władzę. Jednak w blasku słońca jej wizerunek zbladł. Oczy
nieżywych smoków zamigotały i zgasły, podobnie jak świece
na ołtarzu. Zostały tylko smużki dymu, poczerniałe knoty i sto-
piony wosk.
Totem, który w ciemności wydawał się tak wspaniały i
nie-
wrażliwy na ciosy, za dnia okazał się stertą czaszek — ohydny
widok, bo z kości wciąż zwisały strzępy łusek i gnijącego
ciała. W świetle dnia był dla wszystkich patrzących srogim
przypomnieniem o niezmierzonej potędze Malys, smoczej
zwierzchniczki, która go zbudowała.
Pytaniem, które cisnęło się wszystkim na usta, nie było to,
czy Malys zaatakuje, ale kiedy to zrobi. Miasto ogarnął strach
przed jej przybyciem. Obawiając się masowych dezercji, Gal-
dar rozkazał zamknąć Zachodnią Bramę. Wprawdzie publicz-
nie rycerze Miny zachowywali pozory nonszalancji, w rzeczy-
wistości jednak się bali.
Każdego dnia, kiedy Mina chodziła ulicami miasta, strach
opuszczał serca wszystkich, którzy ją widzieli. Kiedy co wie-
czór opowiadała o mocy Jedynego Boga, ludzie słuchali jej

332
i radowali się, przekonani, że Jedyny Bóg ocali ich przed
smo-
kiem. Kiedy jednak Mina wyjechała, kiedy dźwięk jej głosu
ucichł, na Sanction padł lodowaty cień czerwonych skrzydeł.
Ludzie spoglądali w niebo z obawą.
Mina nie czuła strachu. Jej brawura budziła w Galdarze po-
dziw, lecz zarazem go niepokoiła. Odwaga Miny wypływała
z wiary w Takhisis, a minotaur wiedział, że bogini nie jest god-
na takiej wiary. Miał tylko nadzieję, że Takhisis potrzebuje
Miny, więc nie będzie chciała jej poświęcić. Raz udawało mu
się wmówić sobie, że dziewczyna będzie bezpieczna, innym
razem był przekonany, że Takhisis skorzysta z okazji, by po-
zbyć się rywalki, z której nie miała już żadnego pożytku.
Obawy Galdara pogarszał jeszcze fakt, że Mina nie chciała
mu powiedzieć, jak zamierza pokonać Malys. Próbował z nią
o tym rozmawiać. Przypomniał jej o Qualinoście. Smok zginął,
ale miasto również uległo zagładzie.
Mina uspokajającym gestem położyła dłoń na ramieniu mi-
notaura.
—To, co stało się w Qualinoście, nie powtórzy się w Sanc-
tion, Galdarze. Jedyny Bóg nienawidził elfów i ich
państwa.
Pragnął ujrzeć ich zagładę. Jedyny Bóg jest zadowolony z
Sanc-
tion. Tutaj zamierza zstąpić na świat, zaistnieć zarówno na
płaszczyźnie duchowej, jak i materialnej. Sanction i jego
miesz-
kańcom nic nie grozi, Jedyny Bóg o to zadba.
—Jaka więc jest twoja strategia, Mino? — dopytywał się
Galdar. — Jaki masz plan?
—Wierzyć w Jedynego Boga, Galdarze — odparła Mina,
i to musiało mu wystarczyć, bo więcej nie chciała
powiedzieć.

Również Odila obawiała się o przyszłość, była zatroskana,


skonsternowana i głęboko zaniepokojona. Od chwili, gdy du-
sze zbudowały totem, a ona dowiedziała się, że Jedyny Bóg to
królowa Takhisis, Odila czuła się całkiem jak jeden z tych nie-
umarłych magów. Jej ciało jadło, piło, chodziło i wykonywało
wszystkie swoje obowiązki, ale ona sama była nieobecna du-
chem. Wydawało jej się, że stoi obok swego ciała i przygląda

333
mu się obojętnie, podczas gdy sama krąży po omacku w targa-
nej burzami ciemności swej duszy, szukając w niej odpowiedzi
lub zrozumienia.
Nie mogła się zmusić do tego, by modlić się do Jedynego
Boga. Nie mogła tego robić, odkąd się dowiedziała, kim jest
naprawdę Jedyny Bóg. Mimo to brakowało jej modlitw. Bra-
kowało tej słodkiej otuchy, jaką dawało powierzenie swojego
życia w ręce kogoś innego, jakiejś Mądrej Istoty, która pokie-
ruje jej krokami i przeprowadzi ją z cierpienia do błogosławio-
nego spokoju. Jedyny Bóg pokierował krokami Odili, ale nie
doprowadził jej do spokoju, lecz do zamętu, strachu i przera-
żenia.
Nieraz Odila chwytała za medalion na szyi i gotowa była
go zerwać. Za każdym razem, gdy ściskała go w palcach, czuła
ciepło metalu. Przypominała sobie wtedy o mocy Jedynego
Boga, która płynęła w jej żyłach, o mocy zdolnej zatrzymać
tych, którzy chcieli zabić króla elfów. Ręka jej opadała i zwi-
sała bezwładnie u boku. Pewnego poranka, kiedy Odila przy-
glądała się temu, jak czerwone promienie słońca podświetlają
ponuro chmury wiszące wiecznie nad Władcami Zagłady, po-
stanowiła poddać swoją wiarę próbie.
Uklękła przed ołtarzem, stojącym w pobliżu totemu ze
smoczych czaszek. Pomieszczenie wypełniała woń śmierci,
rozkładu i ciepłego, roztopionego wosku. Gorąco bijące od
świec kontrastowało z zimnym wiatrem, który wpadał przez
ziejącą dziurę w sklepieniu i upiornie świstał w kłach czaszek.
Schnący pot ziębił skórę Odili. Kobieta bardzo chciałaby opu-
ścić to straszne miejsce, ale na zimnej skórze czuła ciepło me-
dalionu.
— Królowo Takhisis, pomóż mi — pomodliła się i mimo-
wolnie zadrżała, wymawiając to imię. — Przez całe życie mnie
uczono, że jesteś okrutnym bogiem, który nie dba o żadne ży-
we istoty, widząc w nas wszystkich tylko niewolników, ist-
niejących po to, by słuchać twoich rozkazów. Uczono mnie, że
jesteś ambitna i samolubna, że drwisz sobie i szydzisz z tych
zasad, które są mi drogie: z honoru, współczucia, miłosierdzia

334
i miłości. Z powodu tego, kim jesteś, nie powinnam w cie-
bie wierzyć, nie powinnam ci służyć. A jednak... — Odila u-
niosła oczy i spojrzała w niebo. — Jesteś bogiem. Ujrzałam
twoją potęgę. Czułam uniesienie, jakie we mnie obudziłaś. Jak
mogę nie wierzyć w ciebie? Może... — Odila zawahała się. —
Może cię oczerniono. Źle oceniono. Może jednak cię obcho-
dzimy. Nie proszę o to dla siebie, ale dla kogoś, kto służył ci
wiernie i lojalnie. Mina stoi w obliczu straszliwego niebezpie-
czeństwa. Jestem przekonana, że zamierza walczyć z Malys
w pojedynkę. Ona wierzy, że ty będziesz walczyć u jej boku.
Zaufała ci. Boję się o nią, królowo Takhisis. Pokaż mi, że moje
obawy są bezpodstawne i że dbasz o nią, nawet jeśli nikt inny
cię nie obchodzi.
Czekała w napięciu, ale nie usłyszała żadnego głosu. Nie
miała żadnej wizji. Płomienie świec mrugały w podmuchu zim-
nego wiatru, który wiał w sali z ołtarzem. Trupy magów sie-
działy na ławkach, wpatrując się nieruchomymi oczami w pło-
mienie. Mimo to Odili zrobiło się lżej na sercu, a brzemię
zwątpienia się zmniejszyło. Nie wiedziała, dlaczego tak się
stało. Właśnie się nad tym zastanawiała, kiedy zauważyła, że
ktoś stoi przy ołtarzu.
Oślepiona jaskrawym blaskiem setek świec nie widziała,
kto to jest.
— Galdar? — spytała, rozpoznając wreszcie masywną
syl-
wetkę minotaura. — Nie słyszałam ani nie widziałam, jak
wchodziłeś. Byłam pogrążona w modlitwie.
Zastanawiała się z obawą, czy nie usłyszał przypadkiem jej
słów i czy nie skarci jej za brak wiary.
Minotaur stał bez słowa.
—Czy życzysz sobie czegoś ode mnie, Galdarze? — spy-
tała Odila. Nigdy przedtem niczego od niej nie chciał,
zawsze
zdawał się jej nie lubić i nie ufać jej.
—Chcę ci to pokazać — powiedział.
Trzymał w ręku jakiś przedmiot owinięty paskami płótna
i obwiązany sznurkiem. Płótno, kiedyś białe, teraz było tak po-
plamione wodą, błotem, trawą i ziemią, że nabrało spłowia-

335
łego, brudnobrązowego koloru. Wyglądało na to, że sznurki
zostały rozcięte, a tkanina rozwinięta, potem jednak
niezdarnie
zapakowano całość na nowo.
Galdar położył zawiniątko na ołtarzu. Przedmiot był długi,
lecz nie sprawiał wrażenia szczególnie ciężkiego. Cokolwiek
znajdowało się w środku, było zasłonięte tkaniną.
— To przyszło dla Miny — dodał minotaur. — Od kapita-
na Samuvala. Rozwiń je. Zajrzyj do środka.
Odila nie dotknęła pakietu.
—Jeśli to prezent dla Miny, nie powinnam...
—Otwórz! — rozkazał surowym głosem Galdar. — Chcę
wiedzieć, czy się nadaje.
Odila chciała nadal odmawiać, ale teraz już miała pewność,
że Galdar usłyszał jej modlitwę i obawiała się, że jeśli go nie
usłucha, minotaur może powiedzieć o tym Minie. Ostrożnie
pociągnęła za supły drżącymi ze zdenerwowania palcami i od-
winęła materiał. Skojarzył jej się niemile z paskami płótna,
którymi owija się ciała zmarłych.
Zdumiała się jeszcze bardziej, kiedy ujrzała to, co znajdo-
wało się pod spodem. Zdjął ją nabożny lęk i podziw.
— Czy to jest to, co twierdzi Samuval? — spytał Galdar.
— Czy to jest smocza lanca?
Odila pokiwała bezgłośnie głową, nie mogąc wykrztusić
słowa.
—Jesteś pewna? Widziałaś już jakąś przedtem? — spytał
Galdar.
—Nie, nie widziałam — przyznała kobieta, kiedy wrócił
jej głos. — Ale od dzieciństwa słyszałam opowieści o
legen-
darnych lancach. Zawsze uwielbiałam te historie. Dzięki
nim
zostałam rycerzem.
Wyciągnęła rękę i pogładziła chłodny, gładki metal. Lanca
rozsiewała srebrzystą poświatę, która zdawała się nie mieć nic
wspólnego z żółtymi płomykami świec.
„Gdyby zgasły wszystkie światła we wszechświecie —
po-
myślała Odila — nawet blask słońca i księżyca, i gwiazd,
światło tej lancy nadal płonęłoby jasno".

336
—Gdzie kapitan Samuval znalazł taki skarb? — spytała.
—W jakimś grobowcu — odpowiedział Galdar. — Chyba
N Solące.
— Nie w Grobowcu Bohaterów? — jęknęła Odila.
Odsunąwszy gwałtownie rękę od lancy, popatrzyła na Gal-
lara ze zgrozą.
— Nie wiem — odparł minotaur, wzruszając ramionami.
— Nie powiedział, jak nazywał się ten grób. Wspomniał tylko,
fc przyniósł mu pecha, bo kiedy lokalni mieszkańcy
zobaczyli
;o wraz z ludźmi w środku, zaatakowali tak licznie, że ledwo
iciekł z życiem. Napadł go nawet tłum kenderów. To był jeden
:e skarbów, które udało mu się zabrać z sobą. Wysłał go
Minie
: wyrazami szacunku.
Odila westchnęła i obejrzała się na lancę.
— Ukradł ją umarłym — stwierdził Galdar, marszcząc czo-
o. — Sam powiedział, że to przynosi pecha. Moim zdaniem
lie powinniśmy jej dawać Minie.
Zanim Odila zdążyła odpowiedzieć, w ciemności odezwał
iię czyjś głos:
—Czy umarli jeszcze potrzebują tej lancy, Galdarze?
—Nie, Mino — odparł minotaur, odwracając się do dziew-
:zyny. — Nie potrzebują.
Światło lancy błyszczało jasno w bursztynowych oczach
vliny. Dziewczyna wzięła broń i ścisnęła ją w garści. Odila
lrgnęła, widząc, jak Mina jej dotyka, bo niektórzy twierdzili,
:e legendarnych smoczych lanc mogą używać tylko ci, którzy
valczą po stronie jasności, a każdy inny, kto spróbuje ich do-
knąć, zostanie ukarany przez bogów.
Mina ścisnęła mocno lancę. Podniosła ją z ołtarza,
zważyła
v ręku i przyjrzała jej się z podziwem.
— Piękna broń — stwierdziła. — Niemal wydaje się
stwo-
zona dla mnie. — Spojrzała na Odilę. Jej bursztynowe oczy
lyły tak ciepłe jak medalion na szyi Solamnijki. — Modlitwa
:ostała wysłuchana.
Położywszy lancę z powrotem na ołtarzu, Mina uklękła
irzed nim z szacunkiem.

337
— Podziękujmy Jedynemu Bogu za to wspaniałe błogosła
wieństwo.
Galdar nadal stał z surową miną. Odila uklękła przed olta
rzem. Po jej policzkach spływały łzy. Ze względu na Minę cie
szyła się, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Sama jednał
opłakiwała nie to, co zyskała, lecz to, co straciła. Mina mogłi
chwycić lancę, wziąć ją z ołtarza i trzymać w ręku.
Odila przez łzy popatrzyła na swoje ręce. Koniuszki pał
ców, którymi dotknęła smoczej lancy, były pokryte bąblam
i poparzone. Bolały ją tak bardzo, że nie była pewna, czy bó
kiedykolwiek ustąpi.
17

Ochotnik
W Sanction znów nastała noc. Noc zawsze przynosiła ulgę
nieszkańcom miasta, oznaczała bowiem, że przeżyli kolejny
Izień. W nocy Mina wychodziła do nich, by wygłaszać kaza-
lia o Jedynym Bogu, a jej przemówienia dodawały im odwagi,
;dyż w jej obecności czuli się ośmieleni i gotowi do walki ze
moczą zwierzchniczką.
Stojące od stuleci w cieniu Władców Zagłady Sanction
tyło zasadniczo ognioodporne. Domy budowano z kamienia,
ącznie z dachami, bo każdy inny materiał, na przykład słomia-
la strzecha, dawno by już spłonął. Co prawda powiadano, że od-
lech smoka potrafi stopić granit, ale przed tym nie było obro-
ly innej niż rozpaczliwa nadzieja, że ten, kto rozgłaszał tę
ilotkę, mocno przesadził.
Wszyscy żołnierze przechodzili pospieszne szkolenie w łucz-
lictwie, bo w tak duży cel jak smok mógł trafić nawet najsłab-
zy amator. Licząc na to, że obrzucą Malys kamieniami, wciąg-
lęli na mury katapulty, a balisty wycelowali tak, by miotały
lociski w niebo. Po ukończeniu tych zadań poczuli się przygo-
owani, a kilku najśmielszych zawołało nawet Malys, żeby
>rzyleciała, bo chcą już ją mieć z głowy. Mimo to wszyscy od-
:zuli ulgę, kiedy zapadła noc, a oni przeżyli kolejny dzień,
nieważne, że wraz z brzaskiem wróci strach...
Błękitny smok Brzytwa, nadal zmuszony krążyć po Sanc-
ion w ludzkiej postaci, jako weteran wojen obserwował przy-

339
gotowania z wielkim zainteresowaniem i opowiadał o nicł
szczegółowo Zwierciadłu, w zależności od sytuacji dodając
własne krytyczne lub pochwalne uwagi. Zwierciadło bardziej
ciekawił totem, jego wygląd i położenie w mieście. Brzytwa
miał iść na zwiady, a marnował czas wśród żołnierzy.
—Wiem, co sądzisz — powiedział nagle Brzytwa, przery-
wając w połowie dokładne opisywanie katapulty. —
Myślisz,
że to nic nie pomoże. Nie zrobi najmniejszego wrażenia na
tej
wielkiej, czerwonej suce. Masz rację. I jednocześnie się
mylisz
— dodał.
—Jak mogę się mylić? — spytał Zwierciadło. — Miasta
już wcześniej posługiwały się katapultami w celu obrony
przed
Malys. Wysyłali przeciw niej łuczników ze strzałami,
bohate-
rów i głupców, lecz żaden nie wrócił żywy.
' — Ale nigdy nie mieli po swojej stronie boga — oznajmił
błękitny smok.
Zwierciadło zesztywniał. Jako srebrny smok, wierny Pala-
dine'owi, od dawna obawiał się, że Brzytwa wróci do swych
starych zasad i znów będzie wierny królowej Takhisis.
—Czy sugerujesz, że powinniśmy zrezygnować z udziele-
nia Pałinowi pomocy w zniszczeniu totemu? — zapytał
ostro-
żnie.
—Niekoniecznie — odparł wymijająco Brzytwa. — Może
tylko należałoby się jeszcze zastanowić. Gdzie idziesz?
—Do świątyni — powiedział Zwierciadło. Odtrącając po-
mocną dłoń Brzytwy, srebrny smok w ludzkiej postaci
ruszył
o własnych siłach, ostukując laską drogę przed sobą. —
Sam
obejrzę totem, skoro ty nie chcesz być moimi oczami.
—To szaleństwo! — zaprotestował Brzytwa, idąc za nim
i udając, że kuleje. Zwierciadło słyszał stukanie jego kuli o
ceg-
ły. — Mówiłeś przecież, że Mina zobaczyła cię w postaci
że-
braka na drodze i natychmiast poznała w tobie strażnika
Cyta-
deli Światła. On cię zna, zarówno jako człowieka, jak i w
two-
jej prawdziwej postaci.
Zwierciadło zaczął poprawiać bandaże, którymi obwiązywał
swoje chore oczy, i ściągnął je tak nisko, że zasłoniły mu twarz.

340
— Skoro ty nie możesz się zdecydować, sam muszę pod-
jąć ryzyko.
Brzytwa nic nie powiedział. Nie słysząc już stukotu jego
laski, Zwierciadło założył, że idzie sam. Miał bardzo niejasne
wyobrażenie o tym, gdzie leży świątynia. Wiedział tylko, że
znajduje się na wzgórzu nad miastem.
„Zatem — kombinował — jeśli będę iść pod górę, muszę ją
znaleźć".
Z zaskoczeniem usłyszał chrapliwy oddech Brzytwy przy
swoim uchu.
—Zaczekaj, stój. Wszedłeś w ślepy zaułek. Będę twoim
przewodnikiem, skoro uparłeś się, żeby tam pójść.
—Pomożesz mi zniszczyć totem? — spytał Zwierciadło.
—Muszę się nad tym zastanowić — odparł błękitny smok.
— Jeśli mamy iść, lepiej chodźmy teraz, bo
najprawdopodob-
niej świątynia jest pusta.
We dwóch poszli krętymi, podobnymi do labiryntu ulicami
miasta. Zwierciadło był wdzięczny Brzytwie za przewodnic-
two, bo ślepy srebrny smok sam nigdy by nie znalazł drogi.
„Co zrobimy z Palinem, jeśli Brzytwa postanowi zmienić
strony?" — zastanawiał się. Ślepy smok i martwy czarodziej
chcą pokonać boginię. Cóż, w najgorszym przypadku Takhisis
rozboli brzuch ze śmiechu...
Zgiełk tłumu poinformował Zwierciadło, że zbliżają się
do świątyni. Była tam też Mina, która opowiadała o cudach
i wspaniałości Jedynego Boga. Zwierciadło musiał przyznać,
że dziewczyna ma dar przekonywania. Zawsze lubił słuchać Mi-
ny. Nawet jako dziecko głos miała słodki, niski i miły dla ucha.
Cofnął się myślą do tamtych dni w Cytadeli, kiedy wi-
dział Goldmoon i Minę razem — staruszkę u zmierzchu życia
i dziecko jaśniejące blaskiem poranka. Teraz Zwierciadło nie
widział Miny z powodu ciemności, ale nie był to mrok jego
ociemniałych oczu.
Brzytwa ominął tłum. Idąc cicho, aby nie zwracać na siebie
uwagi, weszli do zrujnowanej świątyni, będącej teraz sanktu-
arium totemu ze smoczych czaszek.

341
—Jesteśmy sami? — spytał Zwierciadło.
—W kącie siedzą trupy dwóch czarodziejów.
—Opowiedz mi o nich — rzekł Zwierciadło z bólem ser-
ca. — Jak wyglądają?
—Jak zwłoki wystawione na własnym pogrzebie — od-
parł kwaśno Brzytwa. — Tylko tyle powiem. Ciesz się, że
ich
nie widzisz.
—A co z ich duszami?
—Nie widzę ich. Całe szczęście. Nie lubię czarodziejów
ani żywych, ani umarłych. Nie potrzeba, żeby się wtrącali
w nasze sprawy. Dobrze, stoisz teraz przed totemem z
czaszek.
Możesz wyciągnąć rękę i ich dotknąć, jeśli chcesz.
Zwierciadło nie miał zamiaru niczego dotykać. Nie trzeba
mu było mówić, że stoi przed totemem. Jego magia była silna,
potężna — to była magia boga. Przyciągała Zwierciadło i jed-
nocześnie budziła w nim odrazę.
—Jak wygląda ten totem? — spytał cicho srebrny smok.
—To makabryczna piramida z ułożonych jedna na drugiej
czaszek naszych braci — odparł Brzytwa. — Większe
czaszki
podtrzymują mniejsze. W oczodołach jarzą się oczy
umarłych.
Gdzieś w tej stercie jest czaszka mojej partnerki. Czuję, że
w ciemności płonie ogień jej życia.
—A ja czuję boską moc obecną w tym totemie — rzekł
Zwierciadło. — Palin miał rację. To jest brama. To jest
Portal,
przez który Takhisis wreszcie wejdzie do świata.
—Niech przychodzi — powiedział Brzytwa. — Moim zda-
niem trzeba wpuścić Takhisis, jeśli jej pomoc jest
potrzebna,
by zabić Malystryx.
Zwierciadło czuł zapach płonących świec, nawet jeśli ich
nie widział. Czuł ich żar. Czuł, podobnie jak Brzytwa, żar
swojego gniewu i chęć zemsty. Zwierciadło miał własne po-
wody, żeby nienawidzić Malys. Smoczyca zniszczyła Kende-
rówek, zabiła ukochanego męża Goldmoon, Riverwinda, i ich
córkę. Malys zamordowała setki ludzi i wygnała kolejne ty-
siące, zmuszając ich do opuszczenia domów i nękając pod-
czas ucieczki dla własnej okrutnej zabawy. Stojąc przed tote-

342
mem, który Malys zbudowała z kości pożartych ofiar, Zwier-
ciadło zaczął się zastanawiać, czy Brzytwa nie ma przypad-
kiem racji.
Błękitny smok nachylił się ku niemu i szepnął mu do ucha:
— Takhisis ma swoje wady, przyznaję bez wahania. Jest
jednak bogiem, naszym bogiem, bogiem naszego świata, i ni-
kogo innego nie ma. Musisz się z tym zgodzić.
Zwierciadło się nie zgodził.
—Ty ich nie widzisz — ciągnął bezlitośnie Brzytwa —
ale w totemie są też czaszki srebrnych smoków. Całkiem
spo-
ro. Nie chcesz pomścić ich śmierci?
—Nie muszę ich widzieć — powiedział Zwierciadło. —
Słyszę ich głosy. Słyszę każdy ich śmiertelny krzyk. Słyszę
płacz ich partnerów, którzy ich kochali, i płacz dzieci,
które
nigdy im się nie narodzą. Moja nienawiść do Malys jest
równie
silna jak twoja. Twierdzisz, że aby oczyścić świat z tej
straszli-
wej zarazy, muszę przełknąć gorzkie lekarstwo zwycięstwa
Takhisis.
Brzytwa wzruszył ramionami.
— Ona jest naszym bogiem — powtórzył. — Bogiem na-
szego świata.
Straszny wybór. Zwierciadło siedział na twardej ławce, sta-
rając się podjąć decyzję, co ma robić. Pogrążony w rozmyśla-
niach zapomniał, gdzie jest; zapomniał, że znajduje się w obo-
zie nieprzyjaciela. Brzytwa szturchnął go łokciem.
—Mamy towarzystwo — ostrzegł błękitny smok cichym
głosem.
—Kto to? Mina? — spytał Zwierciadło.
—Nie, ten minotaur, który nigdy się od niej nie oddala.
Mówiłem ci, że to zły pomysł. Nie, nie ruszaj się. Już za
póź-
no. Jesteśmy w cieniu. Może nas nie zauważy. Poza tym —
do-
dał chłodno niebieski smok — może się czegoś dowiemy.

Rzeczywiście, po wejściu do sali ołtarzowej Galdar nie za-


uważył dwóch żebraków. Przynajmniej nie natychmiast. Był
skupiony na własnych zmartwieniach. Galdar znał plan Miny,

343
a przynajmniej tak mu się wydawało. Miał nadzieję, że się my-
li, ale nie był o tym zbyt mocno przekonany, pewnie dlatego,
że tak dobrze znal Minę.
Znał Minę i kochał ją.
Przez całe życie Galdar słyszał legendy o słynnym boha-
terze minotaurów, znanym jako Kaz, który przyjaźnił się ze
słynnym bohaterem solamnijskim, Humą. Kaz towarzyszył
Humie podczas jego bitwy z królową Takhisis. Minotaur
wiele
razy narażał życie dla Humy i do końca swoich dni opłakiwał
śmierć przyjaciela. Chociaż w czasie wojny walczył po nie-
właściwej stronie, wśród swego ludu do dziś był szanowany
za
bohaterstwo i odwagę w bitwie. Minotaur podziwia dzielnego
wojownika bez względu na to, po której stronie ten walczy.
Jeśli jednak chodzi o jego przyjaźń z człowiekiem, niewie-
le'minotaurów potrafiło ją zrozumieć. To prawda, że Huma
był
dzielnym wojownikiem — jak na istotę ludzką. Zawsze do-
dawano to zastrzeżenie. W legendach minotaurów to Kaz był
bohaterem, który stale ratował życie Humie. Za każdym ra-
zem Huma pokornie dziękował szlachetnemu minotaurowi,
który przyjmował ludzkie podziękowania z pobłażliwą god-
nością.
Galdar zawsze wierzył w te legendy, lecz teraz zaczynał
zmieniać zdanie. Może w rzeczywistości Kaz walczył u boku
Humy, bo go kochał, tak jak Galdar kochał Minę. W tych lu-
dziach coś było. Potrafili wkraść się do twojego serca.
Ich marne ciała były tak kruche i delikatne, a jednak ludzie
potrafili być równie twardzi i wytrzymali jak ostatni bohater
stojący na zalanej krwią arenie cyrku minotaurów.
Nigdy nie przyjmowali do wiadomości przegranej, lecz
walczyli dalej, choć powinni położyć się i skonać. Ich życie
było tak żałośnie krótkie, a mimo to zawsze byli gotowi je po-
święcić za sprawę lub przekonanie albo zrobić coś tak głupie-
go i szlachetnego jak wbiegnięcie do płonącej wieży, żeby ra-
tować życie całkiem nieznajomej osoby.
Minotaury też są odważne, ale ostrożniejsze, zawsze sza-
cują koszty, zanim wydadzą swoje pieniądze. Galdar wiedział,

344
;o Mina planuje, i kochał ją za to, chociaż na samą myśl o jej
zamiarach serce mu pękało z bólu. Klękając obok ołtarza, przy-
siągł, że Mina nie ruszy do bitwy sama, jeśli tylko on zdoła jej
przeszkodzić. Nie modlił się do Jedynego Boga. Galdar nie
modlił się do Jedynego Boga, odkąd dowiedział się, kto się
kryje pod tym imieniem. Nie pisnął o tym Minie ani słowa —
zamierzał zabrać swoją tajemnicę do grobu — ale nie miał za-
miaru się modlić do królowej Takhisis, bogini, którą uważał za
istotę zdradziecką i całkowicie pozbawioną honoru. Tę przy-
sięgę złożył samemu sobie.
Skończywszy się modlić, wstał sztywno sprzed ołtarza. Z ze-
wnątrz dobiegał go głos Miny, która wyjaśniała wielbiącym ją
tłumom, że nie muszą się obawiać Malys. Jedyny Bóg z pew-
nością ich uratuje. Galdar słyszał to już wcześniej. Teraz nie
zwracał na to uwagi. Słyszał głos Miny, jej ukochany głos, ale
to wszystko. Domyślał się, że większość pozostałych też nie
słyszy niczego więcej.
Kręcił się w pobliżu ołtarza, czekając na Minę, kiedy nagle
dostrzegł żebraków. W ciągu dnia w sali ołtarzowej panował
tłok, bo wtedy mieszkańcy Sanction, w większości żołnierze,
przychodzili składać ofiary Jedynemu Bogu, gapić się na totem
albo starać się dostrzec Minę, dotknąć jej, poprosić o
błogosła-
wieństwo. Wieczorem szli jej słuchać, nakrywać się kocem jej
odwagi. Później odchodzili na swoje posterunki albo do łóżek.
Niewielu wyznawców odwiedzało świątynię w nocy i właśnie
dlatego Galdar wtedy tu przychodził.
Tej nocy na ławce niedaleko ołtarza siedzieli ślepiec i kula-
wy żebrak. Galdar nie znosił ludzi, którzy domagali się jał-
mużny. Żaden z jego pobratymców nie lubił żebraków. Mino-
taur prędzej umarłby z głodu, niż pomyślał o tym, by żebrać
choćby o skórkę od chleba. Galdar nie potrafił sobie wyobra-
zić, co tych dwóch robi w Sanction, i ciekaw był, dlaczego nie
uciekli jak wielu ludzi ich pokroju.
Przyjrzał im się uważniej. Było w nich coś, co odróżniało
ich od innych żebraków. Nie wiedział dokładnie, co to takiego
— może spokój i pewność siebie, wiara we własne siły. Miał

345
wrażenie, że ci dwaj nie są zwykłymi żebrakami, i zamierzał
zadać im kilka pytań, kiedy wróciła Mina.
Była w stanie uniesienia, natchniona przez boga. Jej oczy;
koloru bursztynu lśniły. Kiedy doszła do ołtarza, osunęła się
na kolana, prawie nie mogąc ustać na nogach ze zmęczenia,
gdyż podczas publicznych wystąpień całą swoją duszę przele-
wała w słowa, oddając wszystko tym, którzy jej słuchali, i niej
zostawiając niczego dla siebie. Galdar zapomniał o tych dziw-
nych żebrakach i natychmiast podszedł do Miny.
—Przyniosę ci trochę wina, coś do jedzenia — zapropo-
nował.
—Nie, Galdarze, niczego nie potrzebuję, dziękuję — od-
parła dziewczyna. Westchnęła głęboko. Wyglądała na wy-
czerpaną.
• Złożyła ręce i zmówiła dziękczynną modlitwę do Jedynego
Boga. Potem wstała, jakby odświeżona i wypoczęta.
— Jestem tylko troszeczkę zmęczona, to wszystko. Dziś
zgromadził się wielki tłum. Jedyny Bóg zyskuje wielu czci-
cieli.
Oni czczą ciebie, Mino, nie Jedynego Boga, chciał powie-
dzieć Galdar, ale zachował milczenie. Mówił jej to w
przeszło-
ści, a ona wpadała w straszną złość. Nie chciał się teraz nara-
żać na jej gniew.
—Masz mi coś do powiedzenia, Galdarze? — spytała
Mina. Sięgnęła po świecę, której knot utonął w
roztopionym
wosku. — Mów, co ci leży na sercu — zachęciła go. —
Od
dawna coś cię dręczy. Zmniejsz swoje brzemię,
pozwalając mi
je dzielić z tobą.
—Ty jesteś moim brzemieniem, Mino — powiedział Gal-
dar, postanawiając zrobić tak, jak mu radziła, i otworzyć
przed
nią swe serce. — Wiem, że zamierzasz walczyć z Malys
z grzbietu smoka. Masz smoczą lancę i zakładam, że
Jedyny
Bóg przyśle ci smoka. Planujesz sama stawić jej czoło. Nie
mogę ci na to pozwolić, Mino. Wiem, co chcesz
powiedzieć.
— Uniósł rękę, aby uciszyć jej protest. — Nie będziesz
sama.
U twojego boku będzie walczyć Jedyny Bóg. Pozwól
jednak,

346
by ktoś jeszcze stanął przy tobie. Pozwól mi zająć miejsce
i twego boku.
—Ćwiczyłam władanie lancą— powiedziała Mina. Otwo-
zyła dłoń, pokazując jej zaczerwienione i pokryte
pęcherzami
vnętrze. — Trafiam do celu dziewięć razy na dziesięć.
—Trafić w cel, który stoi w miejscu to całkiem co inne-
go, niż trafić w poruszającego się smoka — warknął
Galdar.
—- W walkach powietrznych najlepsze rezultaty osiągają
dwaj
imoczy jeźdźcy — jeden odwraca uwagę smoka z przodu,
i tymczasem drugi atakuje go od tyłu. Chyba dostrzegasz
mąd-
rość takiego planu?
—Dostrzegam, Galdarze — rzekła Mina. — Zaiste, stu-
diowałam walkę w myślach i wiem, że dobrze byłoby mieć
dwóch jeźdźców. — Dziewczyna uśmiechnęła się do niego
psotnie, przypominając mu o tym, jak młoda jest w
rzeczywi-
stości. — Jeszcze lepszych byłoby tysiąc jeźdźców, nie są-
dzisz, Galdarze?
Minotaur milczał, wbijając ponury wzrok w płomienie. Wie-
dział, do czego zmierza dziewczyna i nie potrafił jej od tego
powstrzymać.
—Tysiąc byłby lepszy, ale gdzie znajdziemy ten tysiąc?
Ludzi lub smoków? — Mina pokazała totem. — Pamiętasz
te
smoki, które świętowały, gdy Jedyny Bóg dokonał
konsekracji
totemu? Pamiętasz, jak krążyły wokół niego, wznosząc
hymny
na cześć Jedynego Boga? Pamiętasz to, Galdarze?
—Pamiętam.
—Gdzie one są teraz? Gdzie są smoki czerwone i zielone,
błękitne i czarne? Znikły. Uciekły. Ukryły się. Obawiają
się,
że każę im polecieć do walki z Malys. I mam o to do nich
żal.
— To sami tchórze — rzekł z pogardą Galdar.
Usłyszał za sobą jakiś dźwięk i rozejrzał się. Zapomniał
o żebrakach. Przyjrzał im się uważnie, ale jeśli to któryś z nich
się odezwał, teraz żaden nie wydawał się mieć na to ocho-
ty. Kulawy żebrak wpatrywał się w posadzkę, jeśli zaś chodzi
o ślepca, bandaże spowijały jego twarz tak szczelnie, że nie
było wiadomo, czy w ogóle ma usta, a co dopiero, czy nimi po-

347
rusza. Jedynymi innymi istotami w sali byli dwaj czarodzieje,
ale Galdar nie musiał na nich patrzeć. Nigdy się nie poruszali,
jeśli ktoś ich do tego nie nakłonił.
— Umówmy się, Galdarze — powiedziała Mina. — Jeśli
znajdziesz smoka, który z własnej woli poleci z tobą do boju,
możesz lecieć u mojego boku.
Galdar sapnął.
—Wiesz, że to niemożliwe, Mino.
—Nic nie jest niemożliwe dla Jedynego Boga — odparła
dziewczyna tonem lekkiej reprymendy. Znów uklękła
przed
ołtarzem i złożyła ręce. Podnosząc wzrok na Galdara,
dodała:
— Pomódl się ze mną.
—Już się modliłem, Mino — rzekł głuchym głosem Gal-
dar. — Wzywają mnie obowiązki. Postaraj się odpocząć,
zgoda?
—Zgoda — powiedziała. — Jutro będzie wielki dzień.
Galdar spojrzał na nią ze zdziwieniem.
—Czyżby Malys miała jutro przylecieć?
—Właśnie.
Minotaur westchnął i wyszedł w mrok nocy. Może noc
przynosiła ukojenie innym, ale nie jemu. Jemu noc przynosiła
tylko poranek.

Zwierciadło poczuł, że Brzytwa w ludzkiej postaci kręci


się niespokojnie na ławce obok niego. Srebrny smok siedział
ze spuszczoną głową, uważając, żeby Mina go nie zobaczyła,
chociaż podejrzewał, że mógłby się zerwać na równe nogi i za-
tańczyć taniec z dzwoneczkami i tamburynem, a ona nie zwró-
ciłaby na niego uwagi. Przebywała z Jedynym Bogiem. Chwi-
lowo nie dbała o to, co się działo w świecie śmiertelników. Mi-
mo to Zwierciadło nie unosił głowy.
Był zaniepokojony i jednocześnie zadowolony. Może to
była odpowiedź.
—Chcesz zostać tym smokiem, którego szuka Galdar,
prawda? — spytał półgłosem Zwierciadło.
—Chcę — odparł Brzytwa.

348
—Wiesz, jakie podejmujesz ryzyko — powiedział srebrny
;mok. — Oręż Malys jest potężny. Sam strach przed nią
do-
jrowadził do obłędu plemię kenderów, a przynajmniej tak
:wierdzą mędrcy. Powiadają, że jej płomienny oddech jest
go-
rętszy od ognia Władców Zagłady.
—Wiem o tym — rzekł Brzytwa. — Wiem coś jeszcze.
Minotaur nie znajdzie innego smoka. Wszystkie są
parszywy-
mi tchórzami. Żadnej dyscypliny, żadnego wyszkolenia.
Nie
jak za dawnych czasów.
Zwierciadło uśmiechnął się, dziękując w duchu, że jego u-
śmiech jest niewidoczny pod bandażami.
— Idź więc — oznajmił. — Idź do minotaura i powiedz
mu, że będziesz walczył u jego boku.
Brzytwa milczał. Zwierciadło wyczuwał jego osłupienie.
—Nie mogę cię zostawić — powiedział po chwili Brzy-
twa. — Co zrobisz beze mnie?
—Dam sobie radę. Twój odruch jest szlachetny, świadczy
o twojej odwadze i wielkoduszności. To nasza
najpotężniejsza
broń w walce przeciwko niej. — Mówiąc o „niej",
Zwierciadło
nie miał na myśli Malys, ale nie widział powodu, by
objaśniać
ten zaimek.
—Jesteś pewien? — spytał Brzytwa, wyraźnie ulegając
pokusie. — Nie będzie miał cię kto strzec i chronić.
—Nie jestem dzieckiem — odparł Zwierciadło. — Jestem
niewidomy, ale ślepota nie jest przeszkodą dla mojej magii.
Zro-
biłeś więcej, niż do ciebie należało. Cieszę się, że cię
poznałem,
Brzytwo, i szanuję twoją decyzję. Idź lepiej za
minotaurem.
Musicie ułożyć plany, a nie będziecie mieli na to dużo
czasu.
Brzytwa wstał. Zwierciadło słyszał go i czuł jego ruchy.
Dłoń niebieskiego smoka spoczęła na jego ramieniu, być może
po raz ostatni.
—Zawsze nienawidziłem twojej rasy, Srebrzysty. Przykro
mi z tego powodu, bo dowiedziałem się, że mamy więcej z
so-
bą wspólnego, niż sądziłem.
—Jesteśmy smokami — powiedział po prostu Zwierciad-
ło. — Smokami z Krynnu.

349
— Tak — odparł błękitny smok. — Szkoda, że nie pamię-:
taliśmy o tym wcześniej.
Zdjął rękę z ramienia towarzysza. Kiedy zabrakło jej ciep-
łego ciężaru, Zwierciadło zatęsknił za nim. Usłyszał szybko
oddalające się kroki i potrząsnął z uśmiechem głową. Wy-
ciągnąwszy przed siebie rękę, pomacał i znalazł porzuconą
przez Brzytwę kulę inwalidzką.
— Kolejny cud Jedynego Boga — rzekł kwaśno Zwier-
ciadło. Chwycił kulę i schował ją pod ławkę.
Kiedy to zrobił, Mina przemówiła na głos.
—Bądź przy mnie, Boże — modliła się żarliwie — i pro-
wadź mnie i wszystkich, którzy będą walczyć ze mną, do
wspa-
niałego zwycięstwa przeciwko nieprzyjacielowi.
—Jak mogę nie powtórzyć za nią tej modlitwy? — za-
dał sobie w duchu pytanie Zwierciadło. — Jesteśmy
smokami
z Krynnu i chociaż walczymy przeciwko Takhisis, kiedyś
była
naszą boginią. Jak mogę zrobić to, o co mnie prosi Palin?
Szczególnie teraz, kiedy zostałem sam.

Galdar robił obchód, sprawdzając miejskie umocnienia


i stan ducha obrońców Sanction. Wszystko wyglądało tak, jak
się spodziewał. Obrona była najlepsza, na jaką miasto było
stać, a obrońcy zdenerwowani i ponurzy. Galdar powiedział,
co mógł, by ich podnieść na duchu, ale nie był Miną. Nie po-
trafił im dodać otuchy, szczególnie teraz, gdy sam był przy-
gnębiony.
Kiedy rozmawiał z Miną, śmiało mówił o walce u jej boku
przeciwko Malys. Wiedział jednak doskonale, że kiedy Malys
przyleci, on znajdzie się wśród tych, którzy będą bezradnie
przyglądać się pojedynkowi z ziemi. Odchylił głowę i spoj-
rzał w górę. Nocne niebo było czyste, jeśli nie liczyć chmury
wiecznie wiszącej nad Władcami Zagłady.
— Tak bardzo chciałbym ją zaskoczyć — powiedział gwiaz-
dom. — Tak bardzo pragnę być tam przy niej.
Prosił jednak o rzecz niemożliwą. Prosił o cud boginię, któ-
rej nie lubił, której nie ufał, do której nie mógł się modlić.

350
Był tak zajęty, że dopiero po jakimś czasie — dłuższym,
iż był potrzebny — zauważył, że ktoś go śledzi. Było to coś
ik niezwykłego, że przez chwilę stał osłupiały. Kto mógł go
ledzić i po co? Mógłby o to podejrzewać Gerarda, ale Rycerz
lolamnijski opuścił Sanction dawno temu i teraz pewnie na-
ganiał innych rycerzy do walki z okupantami miasta. Wszyscy
lozostali w mieście, łącznie z tą Solamnijką, byli wierni Mi-
lie. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie Mina kazała go
ledzić, czy nie przestała mu ufać. Na myśl o tym zrobiło mu
ię niedobrze. Postanowił dowiedzieć się prawdy.
Mrucząc coś głośno o potrzebie zaczerpnięcia świeżego
>owietrza, Galdar udał się w stronę świątynnych ogrodów,
:tóre o tej porze nocy były ciemne i opustoszałe.
Ktokolwiek go śledził, albo nie był zbyt dobrym szpiegiem,
ilbo chciał, aby Galdar go zauważył. Nie skradał się ani nie
itąpał cicho, jak robiłby to złodziej albo skrytobójca. Jego
kro-
ci brzmiały raczej jak kroki wojskowego — były śmiałe, mia-
•owe i stanowcze.
Po dojściu do zagajnika Galdar szybko ukrył się za pniem
wielkiego drzewa. Kroki ucichły. Minotaur był pewny, że wy-
mknął się śledzącej go osobie i zdumiał się niezmiernie, kiedy
zobaczył zbliżającego się człowieka.
Mężczyzna uniósł rękę i oddał mu honory.
Galdar zaczął odruchowo odwzajemniać salut. Przerwał,
patrząc wrogo na przybysza, i ścisnął w dłoni rękojeść miecza.
— Czego chcesz? Dlaczego skradasz się za mną jak zło-
dziej? — Przyjrzawszy się dokładniej człowiekowi, Galdar po-
znał go i poczuł obrzydzenie. — Ty brudny żebraku! Precz ode
mnie, dziadzie! Nie mam pieniędzy...
Minotaur umilkł. Zmrużył oczy. Ścisnął mocniej rękojeść
miecza i wysunął jego ostrze do połowy z pochwy.
—Czy nie byłeś poprzednio kulawy? Gdzie jest twoja kula?
—Zostawiłem ją— odparł żebrak — bo już jej nie potrze-
buję. Niczego nie chcę od ciebie, panie — dodał z
szacunkiem.
— Pragnę ci coś dać.
—Cokolwiek to jest, nie chcę tego. Nie cierpię takich jak

351
ty. Idź precz i nie naprzykrzaj mi się więcej, bo każę cię
wtrącić do więzienia. — Galdar wyciągnął rękę, zamierzając
odepchnąć mężczyznę na bok.
Nocne cienie zaczęły drżeć i falować. Zaskrzypiały konary
drzew. Na głowę posypały mu się liście, patyki i gałęzie. Dłoń
Galdara zetknęła się z powierzchnią twardą i solidną jak zbro-
ja, ale ten pancerz nie był zimny jak stal. Był ciepły, żyjący.
Minotaur z jękiem zatoczył się do tyłu i uniósł osłupiałe
spojrzenie. Jego wzrok napotkał oczy błękitnego smoka.
Galdar wybełkotał coś, sam nie bardzo wiedząc co.
Błękitny smok zrobił głęboki wdech i wypuścił powietrze
z płuc z zadowoleniem i niezmierną ulgą. Trzepocząc skrzyd-
łami, przeciągnął się z rozkoszą i znów westchnął.
— Jak ja nie cierpię tej ciasnej ludzkiej postaci.
• — Gdzie...? Jak...? — bełkotał nadal Galdar.
—Nieważne — odparł smok. — Nazywam się Brzytwa.
Przez przypadek usłyszałem, jak rozmawiasz ze swoją
przy-
wódczynią w świątyni. Powiedziała, że jeśli znajdziesz
smoka,
który zaniesie cię do bitwy przeciwko Malys, będziesz
mógł
walczyć u jej boku. Jeśli mówiłeś szczerze, wojowniku,
jeśli
masz odwagę wiary, ja zostanę twoim wierzchowcem.
—Mówiłem szczerze — warknął Galdar, nadal nie mogąc
się otrząsnąć z szoku. — Ale czemu miałbyś to zrobić?
Wszy-
scy twoi bracia uciekli, i postąpili rozsądnie.
—Jestem... — smok umilkł i poprawił się z pełną powa-
gi godnością — byłem smokiem przydzielonym
marszałkowi
Medanowi. Znałeś go?
—Tak, znałem — rzekł Galdar. — Spotkałem go, kiedy
pojechałem odwiedzić lorda Targonne'a w Jelek. Byłem
pod
wrażeniem. To był rozsądny człowiek, odważny i
honorowy.
Dzielny rycerz starej daty.
—Zatem już wiesz, dlaczego to robię — powiedział Brzy-
twa, dumnie podrzucając głowę. — Walczę w jego imieniu,
na
jego pamiątkę. Nie chciałbym, aby zostały jakieś niedomó-
wienia.
—Przyjmuję twoją propozycję, Brzytwo — odparł mino-

352
ur, a jego duszę przepełniła radość. — Ja walczę dla chwały
lOJej przywódczyni. Ty walczysz dla chwały swojego dowód-
I Razem się postaramy, żeby o tej bitwie śpiewano pieśni
rzez stulecia!
—Nigdy nie przepadałem za śpiewami — stwierdził kwaś-
3 Brzytwa. — Marszałek Medan również. Jeśli tylko
zabije-
ly tego czerwonego potwora, nic więcej mnie nie
obchodzi,
ik sądzisz, kiedy ona nas zaatakuje?
—Mina twierdzi, że jutro — rzekł Galdar.
—Więc jutro będę gotowy — odparł Brzytwa.
18

W brzasku poranka
Wczesnym rankiem, jeszcze przed świtem, w Sanction za-
trzęsła się ziemia. Drżenia wyrzuciły śpiących z łóżek, po-
strącały naczynia z półek i sprawiły, że wszystkie psy w mie-
ście zaczęły szczekać. Wstrząs targnął i tak już napiętymi ner-
wami mieszkańców Sanction.
Ledwie ziemia przestała drżeć, przed świątynią zgroma-
dziły się tłumy. Wprawdzie nie wydano oficjalnego oświad-
czenia ani żadnych rozkazów, jednak wieść się rozeszła i wszy-
scy rycerze w Sanction już wiedzieli, że nadszedł dzień ataku
Malys. Ci, którzy nie byli na służbie (a nawet część tych, któ-
rzy na niej byli), opuścili swoje kwatery i posterunki i pobiegli
do świątyni. Przybyli z chęci ujrzenia Miny i usłyszenia jej
głosu. Pragnęli usłyszeć jej zapewnienie, że wszystko skończy
się dobrze, że tego dnia odniosą zwycięstwo.
Kiedy słońce wychyliło się zza gór, Mina wyszła ze świą-
tyni. Zwykle jej pojawieniu się towarzyszył radosny i donośny
krzyk tłumu. Jednak nie tego dnia. Wszyscy wpatrywali się
w Minę, pełni cichego podziwu.
Miała na sobie błyszczącą zbroję, czarną jak zamarznięte
morze. Jej hełm zdobiły rogi, a jego czarna zasłona miała zło-
cenia na brzegach. Na napierśniku wygrawerowano wizerunek
pięciogłowego smoka. Kiedy pierwsze promienie słońca padły
na zbroję, smok zaczął upiornie migotać, zmieniając barwy
w taki sposób, że część obserwatorów sądziła, iż jest czerwo-

354
ny, podczas gdy inni uważali, że jest niebieski, a jeszcze inni
przysięgali, że zielony.
Niektórzy w tłumie szeptali podnieconymi głosami, że ta-
kie zbroje nosili niegdyś Smoczy Władcy, którzy walczyli po
stronie Takhisis podczas legendarnej Wojny Lancy.
W ręku Mina trzymała oręż, którego metal błysnął niczym
płomień, kiedy padły na niego pierwsze promienie wschodzą-
cego słońca. Dziewczyna w geście triumfu uniosła broń wyso-
ko nad głowę.
Na ten znak tłum wzniósł okrzyk. Ludzie wiwatowali
długo
i głośno, wołając: „Mina, Mina!". Okrzyki odbijały się echem
od gór i grzmiały nad równinami, aż ziemia drżała, jakby na-
stąpił kolejny wstrząs.
Mina przyklękła na jedno kolano, ściskając lancę w dłoni.
Wiwaty ucichły, gdy ludzie zaczęli się modlić razem z nią.
Niektórzy wzywali imię Jedynego Boga, większość jednak zwra-
cała się w modłach do Miny.
Dziewczyna wstała i odwróciła się twarzą do totemu. Po-
dała lancę stojącej obok niej kapłance Jedynego Boga. Kapłan-
ka odziana była w białą szatę, a szeptana wieść głosiła, że daw-
niej była kobietą-Rycerzem Solamnijskim, która pomodliła się
do Jedynego Boga i otrzymała smoczą lancę, po czym z kolei
przekazała ją Minie. Solamnijka mocno trzymała w dłoni lan-
cę, ale jej twarz wykrzywiał ból i często zagryzała wargi, jakby
powstrzymując się od krzyku.
Mina dotknęła dwóch gigantycznych smoczych czaszek,
które tworzyły podstawę totemu. Wykrzyknęła słowa, których
nikt nie zrozumiał, a potem odsunęła się i uniosła ręce ku nie-
biosom.
Z totemu wyłoniła się jakaś istota. Miała kształt i postać
olbrzymiego smoka, aż stojący w pobliżu ludzie odskoczyli
z przerażenia.
Brunatna, łuskowata skóra opinała ciasno czaszkę, szyję
i korpus smoka. Przez jej pergaminową powłokę przeświecał
wyraźnie szkielet: kręgi szyi i grzbietu, wielkie kości masyw-
nej klatki piersiowej, grube i ciężkie kości olbrzymich nóg

355
i delikatniejsze kości skrzydeł, ogona i łap. Widać było wszyst-
kie ścięgna łączące szkielet. Brakowało serca i naczyń krwio-
nośnych, bowiem krwią smoka była magia, a zemsta i niena-
wiść zastępowała mu bijące serce. To była smocza mumia,
ożywione zwłoki.
Błoniaste skrzydła były wyschnięte i twarde jak wyprawio-
na skóra, a ich rozpiętość zdumiewała. Skrzydła rzuciły cień
na Sanction i przesłoniły promienie słońca, zmieniły wstający
dzień w nagłą noc.
Widok górującego nad obserwatorami rozkładającego się
trupa był tak ohydny i przerażający, że wiwaty na cześć Miny
umilkły, zamierając na wargach wznoszących je ludzi. Od po-
twora bił smród śmierci, a wraz z nim szła rozpacz, gorsza od
smoczego strachu, bo strach może natchnąć odwagą, podczas
gdy rozpacz odbiera sercom wszelką nadzieję. Większość lu-
dzi nie mogła znieść tego widoku i spuściła głowy, widząc
oczami wyobraźni własną śmierć, w każdym przypadku boles-
ną i przerażającą.
Słysząc ich krzyki, Mina zlitowała się nad nimi i
podzieliła
z nimi własną odwagą.
Zaczęła śpiewać, a była to ta sama pieśń, którą słyszeli wie-
le razy, ale teraz nabrała nowego znaczenia.

Nasze dusze mrok wkrótce pochłonie,


Skryjmy się w jego zimnej toni.
W pustce Pani, która w dłoniach
Trzyma nitki naszych losów.

Wojownicy, śnijcie o ciemności,


Poczujcie dotyk słodkiej radości
Małżonki Nocy i jej miłości
Do tych, którzy słuchają jej głosu.

Jej pieśń pomogła stłumić ich lęki, złagodziła rozpacz. Żoł-


nierze znów zaczęli wykrzykiwać jej imię i przysięgali, że
przysporząjej chluby. Kiedy Mina odesłała ich z powrotem na

356
służbę, odchodzili z odwagą i wiarą w Jedynego Boga. Tłum
rozszedł się z imieniem Miny na wargach.
Mina podeszła do kapłanki, która przez cały czas trzymała
lancę. Wzięła od niej oręż.
Odila szybko odsunęła rękę i schowała dłoń za plecami.
Mina uniosła zasłonę swego hełmu.
—Pozwól, niech zobaczę — powiedziała.
—Nie, Mino — wymamrotała Odila, tłumiąc łzy. — Nie
chcę ci sprawiać kłopotu...
Mina chwyciła kobietę za rękę i przysunęła ją do światła.
Dłoń była zakrwawiona i poczerniała, jakby Odila włożyła ją
do rozżarzonego paleniska.
Trzymając dłoń kobiety, Mina przycisnęła do niej wargi.
Rana się zagoiła, chociaż zostawiła straszliwe blizny. Odila
ucałowała Minę i bezgłośnie życzyła jej powodzenia.
Ściskając w garści lancę, Mina podniosła oczy na trupiego
smoka.
— Jestem gotowa — oznajmiła.
Z totemu wysunęła się widmowa ręka nieśmiertelnej istoty.
Mina stanęła na dłoni, a ręka ostrożnie podźwignęła ją z ziemi
i zaczęła łagodnie nieść w powietrzu. Ręka bogini uniosła Mi-
nę ponad czubki drzew, ponad stos ułożony ze smoczych cza-
szek. Zatrzymała się u boku upiornego smoka. Mina zeszła
z dłoni i wspięła się na smoczy grzbiet. Trup nie miał siodła
ani widocznych wodzy.
Na wschodnim horyzoncie zjawił się kolejny smok, zmie-
rzający szybko w stronę Sanction. Ludzie wrzasnęli ze strachu,
sądząc, że to Malys. Mina siedziała na grzbiecie upiornego
smoka, obserwując i czekając.
Kiedy smoka było już lepiej widać, krzyki strachu zmieniły
się w szalone wiwatowanie. „Galdar" — szeptano z ust do ust.
Jego rogatej głowy, która rysowała się na tle wschodzącego
słońca, nie sposób było nie poznać.
Galdar trzymał w garści olbrzymią pikę, z rodzaju tych, ja-
kie zwykle wbija się w ziemię dla obrony przed szarżą kawa-
lerii. Minotaur nic sobie nie robił z wielkiego ciężaru piki.

357
Władał nią z taką łatwością, z jaką Mina władała smukłą
smoczą lancą. W drugiej dłoni trzymał wodze swego wierz-
chowca, błękitnego smoka Brzytwy.
Galdar uniósł pikę i potrząsnął nią w geście wyzwania, po
czym wydał potężny ryk, okrzyk bojowy minotaurów. Słowa-
mi tego pradawnego zawołania wojownik prosił boga Sargasa,
aby walczył u jego boku, zabrał jego ciało, gdyby padł w boju,
i poraził go swą mocą, gdyby stchórzył w walce. Galdar nie
miał pojęcia, skąd wzięły się słowa, które wykrzykiwał. Podej-
rzewał, że musiał słyszeć ten okrzyk w dzieciństwie. Ze zdu-
mieniem słuchał własnych słów, ale pasowały do sytuacji i był
z nich zadowolony.
Mina podniosła zasłonę hełmu, by go powitać. Jej twarz,
o-
stro kontrastująca z czernią hełmu, była trupio blada. Oczy jej
lśniły z podniecenia. Minotaur zobaczył swoje odbicie w ich
bursztynowym zwierciadle i po raz pierwszy nie był owadem
uwięzionym w jego płynnym złocie. Był sobą, jej przyjacie-
lem, wiernym towarzyszem. Chciał się rozpłakać. Może rze-
czywiście się rozpłakał. Jeśli nawet tak, jego żądza walki osu-
szyła łzy, zanim przyniosły mu wstyd.
—Nie będziesz dziś walczyć sama, Mino! — ryknął Galdar.
—Twój widok cieszy moje serce, Galdarze — odkrzyk-
nęła dziewczyna. — To cud Jedynego Boga. Pierwszy, jaki
uj-
rzeliśmy dzisiaj, ale nie ostatni.
Błękitny smok obnażył kły i spomiędzy jego zaciśniętych
szczęk strzeliła błyskawica.
Może Mina miała rację. To rzeczywiście przypominało
Galdarowi cud, równie wspaniały jak te w opowieściach
o dawnych bohaterach.
Mina opuściła zasłonę hełmu. Klepnięcie jej dłoni nakło-
niło nieżywego smoka do podniesienia łba, rozłożenia
skrzydeł
i wzbicia się w niebo, by unieść ją wysoko ponad chmury. Błę-
kitny smok obejrzał się na Galdara, by się upewnić co do jego
zamiarów. Minotaur dał znak, że mają lecieć za Miną.
Sanction malało w oczach. Ludzie stali się małymi czarny-
mi kropkami, a potem całkiem znikli. Niebieski smok wzbił się

358
wyżej w zimne, czyste niebo i cały świat pod nim się skurczył.
Wokół panowała głęboka cisza i spokój. Galdar słyszał tylko
skrzypienie skrzydeł smoka, a potem, gdy bestia skorzystała
z prądu powietrznego, by szybować bez wysiłku między chmu-
rami, nawet to ucichło.
Ucichły wszystkie odgłosy świata i minotaurowi zdawało
się, że jedynymi żyjącymi istotami są on i Mina.

Ludzie na ziemi odprowadzali Minę wzrokiem, dopóki nie


znikła im z oczu. Wielu nawet wtedy nie przerwało
obserwacji
i wpatrywało się w niebo, póki karki ich nie rozbolały, a oczy
nie zaczęły piec. Oficerowie wydali rozkazy i tłum zaczął się
rozpraszać. Żołnierze udali się na swoje posterunki i zajęli po-
zycje na murach. Wokół świątyni nadal tłoczył się wielki tłum
ludzi, prowadzących ożywioną dyskusję o wydarzeniu, które-
go byli świadkami, o łatwym zwycięstwie nad Malys i o tym,
że od tego dnia Mina i Rycerze Jedynego Boga będą rządzić
Ansalonem.
Zwierciadło został w pobliżu totemu, czekając na przyjście
ducha Palina. Srebrny smok nie czekał długo.
— Gdzie jest błękitny smok? — spytał natychmiast Palin,
zaniepokojony jego nieobecnością.
Srebrny smok słyszał słowa maga tak wyraźnie, że mógł-
by uwierzyć, iż wypowiada je żywa istota, gdyby nie to, że
brzmiały jakoś dziwnie i sprawiały, że po skórze przechodziły
mu ciarki.
—Wystarczy, że spojrzysz w niebo, a zobaczysz, gdzie
poleciał Brzytwa — rzekł Zwierciadło. — On toczy swoją
wal-
kę, na własny sposób. Nam zostawił do stoczenia naszą —
ja-
kakolwiek będzie.
—Co chcesz przez to powiedzieć? Czyżbyś się zastana-
wiał nad zmianą decyzji?
—Taka jest smocza natura — stwierdził Zwierciadło. —
Nie skaczemy na oślep w wir wydarzeń tak jak wy, ludzie.
Tak, zastanawiałem długo i głęboko, a także szeroko i
wysoko.
—To nie jest dobry temat do żartów — odparł Palin.

359
—Święta racja — rzekł Zwierciadło. — Czy brałeś pod
uwagę konsekwencje proponowanego przez ciebie czynu?
Czy
wiesz, jakie skutki pociągnie za sobą zniszczenie totemu?
Zwłaszcza w trakcie ataku Malys?
—Wiem, że to jedyna okazja, by zniszczyć totem —
stwierdził czarodziej. — Takhisis skupiła całą uwagę na
Ma-
lys, podobnie jak wszyscy w Sanction. Jeśli przegapimy tę
okazję, następnej już nie będzie.
—A co, jeśli niszcząc totem, oddamy zwycięstwo Malys?
—Malys jest śmiertelna. Nie będzie żyła wiecznie, w od-
różnieniu od Takhisis. Przyznaję — dodał Palin — nie
wiem,
jakie konsekwencje pociągnie za sobą zniszczenie totemu.
Wiem jednak jedno. Każdego dnia, w każdej godzinie, w
każ-
dej sekundzie jestem otoczony przez dusze umarłych z
Kryn-
nu. Są ich niezliczone ilości. Ich męczarnie są nie do
opisa-
nia, gdyż powoduje nimi głód, którego nigdy nie da się
zaspo-
koić. Takhisis składa im przyrzeczenia, których nie
zamierza
dotrzymać, a oni o tym wiedzą, lecz słuchająjej rozkazów,
bo
łudzą się żałosną nadzieją, że kiedyś ich uwolni. Ten dzień
nigdy nie nastanie. Wiesz o tym, Zwierciadło, i ja też
wiem.
Jeśli istnieje choćby cień szansy, że ziszczenie totemu po-
wstrzyma Takhisis przed wejściem do świata, musimy z
niego
skorzystać.
—Nawet jeśli to oznacza, że Malys spali nas żywcem? —
spytał Zwierciadło.
—Nawet wtedy — odparł Palin.
—Daj mi chwilę — powiedział Zwierciadło. — Muszę się
namyślić.
—Tylko nie namyślaj się zbyt długo — ostrzegł mag. —
Gdy smoki rozmyślają, świat idzie naprzód.
Zwierciadło stał samotnie, zmagając się ze swoim proble-
mem. Słowa Palina miały mu przypomnieć o dawnych cza-
sach, kiedy smoki światła, zadowolone z siebie i senne, leżały
w swych leżach, nie zwracając uwagi na toczące się w świecie
wojny. Smoki światła wypowiadały się zarozumiale i mądrze
o naturze zła. Zło niszczy swoich, dobro swoich zbawia, tak

360
Dowiadały. I spały, a wtedy Królowa Ciemności skradła im ja-
ja i zabiła ich dzieci.
Wiatr zmienił kierunek, powiał z zachodu. Zwierciadło wciąg-
nął powietrze do nozdrzy i zwietrzył zapach krwi i siarki,
słaby, ale wyraźny.
Malys.
Nadal znajdowała się bardzo daleko, ale nadlatywała.
Zamknięty w swym więzieniu ciemności słyszał wokół sie-
bie ludzi, którzy bez zająknienia rozmawiali o zbliżającej się
bitwie. W głębi serca im współczuł. Nie mieli pojęcia, jaki
koszmar leci w ich stronę. Nawet najmniejszego.
Zwierciadło po omacku ominął totem, zmierzając w stronę
świątyni. Szedł powoli, zmuszony wymacywać sobie drogę
laską, stukając nią ludzi po nogach, wpadając na drzewa, scho-
dząc ze ścieżki i błądząc po kwietnikach. Żołnierze obrzucili
go przekleństwami. Ktoś go kopnął. Smok czuł wschodzące
słońce na lewym policzku i wiedział, że idzie w stronę świąty-
ni, ale do tej pory powinien już do niej dotrzeć. Obawiał się, że
zboczył z drogi. Równie dobrze mógł się wspinać na górę —
albo zmierzać do przepaści.
Przeklął swoją bezsilność i stanął, nasłuchując głosów
i wskazówek, jakich mogłyby mu udzielić. Wtedy czyjaś dłoń
dotknęła jego wyciągniętej ręki.
— Panie, wydaje się, że zbłądziłeś i jesteś zdezorientowa-
ny. Mogę ci jakoś pomóc?
Kobieta mówiła stłumionym i schrypniętym głosem, jakby
niedawno płakała. Jej dotyk był mocny i stanowczy, a na jej
dłoni Zwierciadło ze zdziwieniem wyczuł odciski, zupełnie
jakby posługiwała się mieczem. To jakaś Czarna Rycerka. Dziw-
ne, że martwiła się o niego. W jej głosie wychwycił jednak so-
lamnijski akcent. Może to było przyczyną. Dawne cnoty są
wygodne jak stare ubrania, trudno się ich wyzbyć.
—Dziękuję ci, córko — rzekł pokornie, grając rolę żebra-
ka. — Może zechciałabyś zaprowadzić mnie do świątyni,
szu-
kam porady.
—Zatem coś nas łączy, panie — powiedziała kobieta. Wzię-

361
ła go pod ramię i powoli poprowadziła. — Mnie też jest ciężko
na duchu.
Zwierciadło słyszał cierpienie w jej głosie, czuł je w drże-
niu jej ręki.
— Zwierzenia przynoszą ulgę — rzekł łagodnie. — Nawet
jeśli nie widzę, mogę słuchać.
Kiedy mówił te słowa, jego smocza dusza usłyszała łopot
gigantycznych skrzydeł. Smród Malys przybrał na sile. Zwier-
ciadło musiał podjąć decyzję.
Powinien zakończyć tę rozmowę i zająć się swoimi spra-
wami, ale postanowił tego nie robić. Srebrny smok żył na
świecie od dawna. Nie wierzył w zbiegi okoliczności. To przy-
padkowe spotkanie tak naprawdę nie było przypadkowe. Tę
kobietę przyciągnęło do niego współczucie. Jego wzruszył jej
smutek i ból.
Weszli do świątyni. Zwierciadło wymachiwał ręką na oślep,
póki nie znalazł tego, czego szukał.
—Zatrzymaj się tutaj — oznajmił.
—Jeszcze nie doszliśmy do ołtarza — odparła kobieta. —
Dotykasz sarkofagu. Już niedaleko.
—Wiem — powiedział smok — ale wolałbym zostać tu-
taj. Widzisz, ona była moją starą przyjaciółką.
—Goldmoon? — spytała zdumiona i nieufna kobieta. —
Twoją przyjaciółką?
—Przeszedłem z daleka, żeby ją zobaczyć — wyjaśnił
smok.
Palin ponaglił go cichym szeptem:
—Zwierciadło, co ty robisz? Nie możesz ufać tej kobie-
cie. Nazywa się Odila. Kiedyś była Rycerzem
Solamnijskim,
ale oddała się ciemności.
—Chcę z nią spędzić tylko kilka chwil, o nic więcej nie
proszę — odparł cicho Zwierciadło.
—Możesz zostać przy niej tak długo, jak chcesz, panie —
powiedziała Odila, błędnie interpretując jego słowa. —
Cho-
ciaż do przylotu Malys nie zostało wiele czasu.
—Wierzysz w Jedynego Boga? — spytał Zwierciadło.

362
—Tak — odparła zadziornie Odila. — A ty nie?
—Ja wierzę w Takhisis — odparł Zwierciadło. — Czczę
ją, ale jej nie służę.
—Jak to możliwe? — spytała Odila. — Jeśli wierzysz
w Takhisis i ją czcisz, to oczywiste, że musisz jej służyć.
—Moja odpowiedź przyjmie postać opowieści. Czy byłaś
obecna przy śmierci Goldmoon?
—Nie — rzekła kobieta. Jej głos złagodniał. — Była przy
niej tylko Mina.
—Byli też inni świadkowie. Czarodziej Palin Majere wi-
dział i słyszał ich rozmowę, podczas której Takhisis
odsłoni-
ła przed Goldmoon swoje prawdziwe oblicze. Dla bogini
na-
deszła chwila zwycięstwa. Ta kobieta od dawna była jej
zażar-
tym wrogiem. Jaką rozkosz musiało jej sprawić
wyjawienie
Goldmoon, że to ona dała jej potęgę serca, moc leczenia,
budo-
wania i tworzenia. Takhisis powiedziała jej, że moc serca
po-
chodzi nie od jasności, ale od mroku. Łudziła się, że
nakłoni
Goldmoon do zmiany wiary. Bogini obiecała jej życie,
mło-
dość i piękno. Wszystko w zamian za to, by jej służyła i
odda-
wała jej cześć.
Goldmoon odmówiła przyjęcia daru. Nie chciała czcić bo-
gini, która ściągnęła na świat tyle cierpienia i smutku.
Takhisis
wpadła w gniew. Zrzuciła na Goldmoon brzemię jej lat, uczy-
niła ja starą, słabą i bliską śmierci. Bogini miała nadzieję, że
kobieta umrze z rozpaczy, wiedząc, że Takhisis wygrała bitwę
i będzie „jedynym bogiem" teraz i na zawsze. Ostatkiem sił
Goldmoon pomodliła się.
—Do Takhisis? — jęknęła Odila.
—Do Paladine'a — wyjaśnił Zwierciadło. — Była to mo-
dlitwa o to, aby jej wybaczyć utratę wiary, modlitwa
potwier-
dzająca jej przekonania.
—Dlaczego jednak modliła się do Paladine'a, skoro wie-
działa, że ten nie może jej odpowiedzieć? — zdziwiła się
Odila.
—Goldmoon nie modliła się o odpowiedź. Ona już ją
znała. Od dawna nosiła w swej duszy prawdę jego
mądrości

363
i nauk. Tak więc, choć mogła już więcej nie zobaczyć Pala-
dine'a, usłyszeć jego głosu ani otrzymać błogosławieństwa, on
jak zawsze był przy niej. Goldmoon zrozumiała, że Takhisis
skłamała. Dobro, które czyniła Goldmoon, płynęło z jej serca,
ciemność nigdy go sobie nie przywłaszczy. Cuda zawsze będą
dziełem Paladine'a, bo on nigdy jej nie opuścił. Zawsze był
z nią, był częścią jej jaźni.
— Dla mnie już jest za późno — żaliła się zrozpaczona
Odila. — Dla mnie nie ma już odkupienia. Widzisz? Poczuj to.
— Chwyciwszy go za rękę, przyłożyła jego palce do wnętrza
swej dłoni. — Blizny. Świeże blizny. Zostawiła je błogosła-
wiona smocza lanca. To moja kara.
— Kto cię ukarał, córko? — spytał łagodnie Zwierciadło.
— Królowa Takhisis? A może prawda w twoim sercu?
Odila nie umiała odpowiedzieć.
Smok westchnął głęboko, wreszcie uspokojony. Znalazł od-
powiedź. Już wiedział, co musi zrobić.
— Jestem gotowy — oznajmił Palinowi.
19
Malys
Galdar i Mina lecieli razem, chociaż nie obok siebie. Błę-
kitny smok Brzytwa trzymał się z dala od trupiego smoka. Nie
chciał się zbliżać do ohydnego ścierwa i nie ukrywał swojej
odrazy. Galdar obawiał się, że Mina może się poczuć urażona
reakcją Brzytwy, ale dziewczyna wydawała się tego nie do-
strzegać i minotaur wreszcie sobie uświadomił, że nie dociera
do niej nic oprócz czekającej ją bitwy. Całą resztę usunęła ze
swego umysłu.
Galdar zaś, chociaż pewny, że czeka go śmierć, nigdy jesz-
cze nie czuł się tak szczęśliwy i spokojny. Przypomniał so-
bie czasy, kiedy był jednorękim kaleką, zmuszonym lizać bu-
ty takiego ścierwa jak jego były dowódca szponu, nieżyjący
i bynajmniej nie opłakiwany Ernst Magit. Minotaur spojrzał
wstecz na ścieżkę czasu, która doprowadziła go do tej chlubnej
chwili, kiedy walczył u boku tej, która zbawiła go od tego
żałosnego losu i zwróciła mu rękę, a tym samym zwróciła ży-
cie. Jeśli będzie mógł je za nią oddać i ocalić ją, nie dbał już
o nic więcej.
Wzlecieli wysoko w niebo, wyżej niż Galdar kiedykolwiek
latał na grzbiecie smoka. Na szczęście nie był jednym z tych
nieszczęśników cierpiących na lęk wysokości. Nie przepadał
za lataniem na smokach — nie urodził się jeszcze taki mino-
taur, który by to lubił — ale nie bał się tego robić. Oba smoki
leciały nad wierzchołkami Władców Zagłady. Zafascynowany

365
Galdar spojrzał w dół i zobaczył, że ognistoczerwone wnętrz-
ności gór gotują się i bulgoczą wewnątrz głębokich rozpadlin
w skale. Smoki co rusz wlatywały w obłoki pary buchające
z gór, cały czas wypatrując Malys w nadziei, że zauważą ją
pierwsze i zdobędą przewagę zaskoczenia.
Jednakże to one zostały zaskoczone. Galdar, Mina i smoki
obserwowali horyzont, gdy nagle Mina krzyknęła i pokazała
coś w dole. Malys sama ukryła się w chmurach, by ujść ich
uwadze. Znajdowała się prawie tuż pod nimi i leciała szybko
w stronę Sanction.
Galdar już wcześniej widywał czerwone smoki i był pod
ogromnym wrażeniem ich rozmiaru i siły. Czerwone smoki
z Krynnu były jednak karzełkami w porównaniu z Malys. Mog-
ła go połknąć razem z jego błękitnym smokiem jednym kłap-
nięciem szczęk. Jej szpony były dość duże, by wyrwać góry
z korzeniami, i tak ostre jak górskie szczyty. Ogonem mogła
rozgnieść te góry, zetrzeć je z powierzchni ziemi, zmienić
w sterty pyłu. Minotaur gapił się na smoczycę, a w ustach mu
zaschło ze zdumienia. Ściskał pikę w garści tak mocno, że bo-
lały go palce.
Nagle ujrzał oczami wyobraźni ogień buchający z trzewi
Malys; smoczy ogień, który topił kamień, spalał w ułamku se-
kundy ciało i kości i doprowadzał morza do wrzenia. Galdar
zamierzał rozkazać Brzytwie ruszyć za nią w pogoń, ale smok
był starym weteranem i znał się na swojej robocie pewnie le-
piej niż jego jeździec. Szybko i cicho Brzytwa zwinął skrzydła
i spikował na wroga.
Trupi smok dogonił Brzytwę, a potem go prześcignął. Mina
opuściła zasłonę swojego hełmu. Galdar nie widział jej twarzy,
ale znał ją tak dobrze, że nie było mu to potrzebne. Cały czas
miał ją przed oczami, bladą i natchnioną. Mina pędziła na
swym upiornym wierzchowcu, pozostawiając towarzysza dale-
ko w tyle. Galdar zaklął i ścisnął boki błękitnego smoka, jakby
ten był koniem. Brzytwa nie poczuł kopniaków minotaura, ale
nie potrzebował zachęty. Nie miał zamiaru się ociągać.
Smok leciał tak szybko, że kłujący wiatr wyciskał
Galdaro-

366
łzy z oczu i minotaur musiał zacisnąć powieki. Choćby nie
em jak się starał, mógł je otwierać tylko po to, by raz na ja-
i czas rozejrzeć się szybko. Malys była czerwoną plamą, roz-
etą przez łzy, które nie miały nigdy okazji spaść, gdyż zdmu-
iwał je wiatr.
Brzytwa nie zmniejszył prędkości. Pomimo wiatru wieją-
go w oczy ten szaleńczy lot był dla Galdara równie upa-
ący jak jego pierwsza dzika szarża do boju. Minotaur ścisnął
cę i opuścił jej grot. Przez głowę przebiegła mu myśl, że
zytwa zamierza zderzyć się z Malys i staranować ją, tak jak
czynią statki. Dla Galdara oznaczałoby to śmierć, ale było
i wszystko jedno, nie dbał o własne życie. Ogarnął go dziw-
spokój. Nie czuł strachu. Chciał zadawać śmierć, zabić tę
stię. Nic innego się nie liczyło.
Ciekaw był, czy Mina ze smoczą lancą w dłoni ma taki sam
mysł. Oczami wyobraźni widział, jak oboje giną w ogniu
xwi, i poczuł uniesienie.
Celem Malystryx było Sanction. Smoczyca widziała już
asto. Widziała jego podobnych do żuczków mieszkańców,
)rzy właśnie zaczynali odczuwać strach przed jej potęgą,
alys nie obawiała się ataku z powietrza, bo nie wyobrażała
bie, by ktokolwiek — nawet Mina — był tak szalony, by
liczyć z nią na smoku. Spojrzawszy przypadkiem w niebo
ko po to, by ucieszyć oczy jasnym błękitem nieba, Malys
znała dogłębnego wstrząsu na widok dwóch smoczych jeźdź-
w, którzy pikowali prosto na nią.
Była tak zaskoczona, że przez chwilę nie wierzyła własnym
zom. Ta chwila omal nie stała się ostatnią w jej życiu, gdyż
ogowie spadli na nią tak niespodziewanie, że zabrakło jej
IU. Życie uratował jej instynktowny skręt, dzięki któremu
szła im z drogi. Atakujące smoki leciały zbyt szybko, żeby
k się zatrzymać. Przemknęły obok niej i zaczęły się wzno-
;, robiąc nawrót i szykując się do ponownego natarcia.
Malys nie spuszczała ich z oka, ale nie poleciała natych-
ast, by je unicestwić. Wstrzymała się i ostrożnie czekała na
i następny ruch. Nie ma potrzeby się przemęczać. Wystarczy

367
zaczekać, aż smoczy strach, którym umiała władać lepiej niż
jakikolwiek smok w historii Krynnu, każe tym żałosnym po-
mniejszym smokom struchleć, zwątpić i uciec z podkulonymi
ogonami. Kiedy już odwrócą się do niej plecami, zabije je.
Malys czekała i z radością zobaczyła, że błękitny smok za-]
wahał się w locie, a jego jeździec, minotaur, kuli się ze strachu
na grzbiecie. Przekonana, że ci dwaj nie stanowią dla niej żad-
nego zagrożenia, Malys skupiła uwagę na drugim smoku i je-
go jeźdźcu. Z rozdrażnieniem stwierdziła, że ten smok nie tyl-
ko nie przestał robić nawrotu, ale pędzi wprost na nią. Malys
nagle zrozumiała, dlaczego jej strach nie zadziałał na niego.
Widziała wystarczająco dużo smoczych trupów, żeby poznać
ścierwo.
Zatem ten Jedyny Bóg umiał wskrzeszać zmarłych. Malys
czuła raczej irytację niż podziw, bo teraz musiała zmienić tak-
tykę bitwy. Ten skrzypiący, zżarty przez robactwo, makabrycz-
ny potwór nie ulegnie strachowi, nie da się też pokonać bólem.
Był już martwy, więc jak miała go zabić? Będzie ją to koszto-
wało więcej wysiłku, niż przewidywała.
— Najpierw kazałaś duszom zmarłych mnie okraść — ryk-
nęła — a teraz sprowadzasz do walki ze mną tę zbutwiałą mu-
mię! Czego się po mnie spodziewacie, ty i to twoje zdespero-
wane bóstewko? Mam krzyczeć? Zemdleć? Nie boję się ani
żywych, ani umarłych. Zjadałam jednych i drugich. Was też
wkrótce pożrę!
Malys obserwowała uważnie swoich przeciwników, sta-
rając się odgadnąć, co teraz zrobią, a jednocześnie układała
plan ataku. Nie brała pod uwagę błękitnego smoka. Stworzenie
było w żałosnym stanie. Czuła zapach jego strachu, a jego jeź-
dziec nie radził sobie lepiej. Co innego jeździec na upiornym
smoku. Malys zawisła nad Miną, aby ludzka istota dobrze się
przyjrzała potędze swego wroga. Ona nie mogła wygrać. Ża-
den bóg nie mógł jej ocalić.
Malys wiedziała, jakie wrażenie wywiera na ludziach. Jako
największa żywa istota na Krynnie czerwona smoczyca była
gigantyczna. Wszystkie miejscowe smoki sprawiały przy niej

368
'rażenie karzełków. Malys mogła złamać kręgosłup zmumifi-
owanego smoka jednym kłapnięciem masywnych szczęk. Je-
en jej pazur był wielkości tej ludzkiej istoty, która ośmieliła
ię jej rzucić wyzwanie. Poza tym Malys władała magią która
wypiętrzała góry.
Otworzyła szczęki i z paszczy pociekł płynny ogień, który
Dział się wokół jej ostrych kłów. Smoczyca poruszyła spla-
lionymi zakrzepłą krwią pazurami, którymi kiedyś przebiła
iski złotego smoka i wydarła mu wciąż bijące serce. Mach-
ęła olbrzymim ogonem, zdolnym strzaskać czaszkę czerwon-
go smoka albo złamać mu kark i strącić go z nieba wraz z nie-
zczęsnym jeźdźcem, który mógł tylko krzyczeć na widok
nknącej ku niemu zagłady.
Niewielu śmiertelników zdołało wytrzymać grozę nadejś-
ia Malys i wydawało się, że Mina się do nich nie zalicza.
)ziewczyna zesztywniała na grzbiecie zmumifikowanej bestii,
itarała się trzymać głowę wysoko, ale zgroza wywołana
wido-
:iem najwyraźniej ją przytłaczała. Mina pochyliła się i
skuliła,
i potem spuściła głowę, jakby wiedziała, że śmierć się zbliża
nie mogła na to patrzeć.
Malys poczuła zadowolenie i ulgę. Otworzyła paszczę
wciągnęła do płuc powietrze, które po wymieszaniu się z siar-
ką w jej trzewiach miało zostać wyplute jako struga ognia, by
)brócić w popiół szczątki trupiego smoka i zmienić sługę tak
rwanego Jedynego Boga w żywą pochodnię.

Mina nie spuściła głowy ze strachu. Schyliła ją w modli-


:wie i bóg jej nie opuścił. Uniosła głowę i spojrzała prosto na
Malys. W dłoni trzymała smoczą lancę.
Z oręża trysnęło srebrzyste światło, ostre jak sama lanca.
Jaskrawy blask poraził oczy Malys, smoczyca bowiem patrzy-
ła prosto w światło. Chwilowo oślepiona, zachłysnęła się ogni-
stym oddechem i połknęła jego większość. Zatrzymana w po-
lowie ataku zamrugała, próbując pozbyć się skutków działania
oślepiającego światła.
— W imię Jedynego Boga! — krzyknęła Mina.

369
Galdar wiedział, że już po nim. Miał taką nadzieję. Tęskni
za lekką śmiercią, by położyć kres przerażeniu, które rozpusą
czało jego wnętrzności, tak że dosłownie tonął we własnyi)
strachu. Czuł, że Brzytwa drży pod nim, słyszał dzwonienie ja
go zębów i wyczuwał dreszcze, które raz po raz wstrząsałj
ciałem błękitnego smoka.
Wtedy Mina wezwała Takhisis i bogini odpowiedziała. Smd
cza lanca rozbłysła jak wybuchająca gwiazda. Srebrne światl
przeszyło ciemność Galdara i skierowało jego strach do miej
ni, ścięgien i mózgu. Brzytwa ryknął wyzywająco, a minotau
mu zawtórował.
Mina dała znak lancą i Galdar zrozumiał. Nie zaszarżuj
ponownie, lecz spróbująjeszcze raz zanurkować i zaatakowa
Malys z góry. Czerwona smoczy ca w swej arogancji spowol
hiła lot. Zawrócą i zaatakują ją, zanim zdąży zareagować.
Dwa smoki skręciły i zaczęły pikować. Malys machnęł
potężnymi skrzydłami raz, potem jeszcze raz, a potem niespo
dziewanie okazało się, że pędzi wprost na nich z morderczym
zamiarami. Jej paszcza była szeroko otwarta.
Brzytwa przewidział atak czerwonej smoczycy. Błękitn
smok skręcił i wykonał w powietrzu pętlę, by odskoczyć prze
strugą ognia, która przeleciała tak blisko, że osmaliła mu łusl
na brzuchu.
Świat mignął Galdarowi pod rogami. Żołądek podszedł m
do gardła. Minotaur wisiał głową w dół w uprzęży, która utrzj
mywała go w siodle, i jedną ręką rozpaczliwie trzymał si
łęku, a w drugiej ściskał broń. Uprząż była przeznaczona dl
człowieka, nie minotaura. Galdar mógł tylko mieć nadzieję, ż
paski wytrzymają.
Brzytwa wyszedł z pętli. Galdar znów siedział prawidłowe
a świat ponownie znajdował się tam, gdzie powinien. Jeździe
rozejrzał się szybko, by sprawdzić, co się stało z Miną. Prze
chwilę nie mógł jej znaleźć i serce omal nie pękło mu z
strachu.
—Mina! — wrzasnął.
—Pod nami! — zawołał Brzytwa.

370
Mina była bardzo daleko w dole i leciała nisko nad ziemią,
poniżej Malys, która znalazła się teraz między ich dwojgiem.
Uwagę Malys przykuł błękitny smok. Smoczyca leniwie
machnęła skrzydłami i nagle poleciała prosto na nich. Brzytwa
z rozpaczliwym łomotem skrzydeł rzucił się do ucieczki.
— Leć, do kroćset! — warknął Galdar, chociaż widział, że
Brzytwa resztkami sił stara się uciec przed olbrzymią czer-
woną smoczyca.
Galdar obejrzał się przez ramię i stwierdził, że sprawa jest
beznadziejna; wyścig został przegrany, zanim zaistniała szan-
sa, by go wygrać. Brzytwa dyszał ciężko. Machał skrzydłami
z wysiłkiem. Mięśnie smoczego ciała napinały się i prężyły.
Malys nawet nie była zasapana. Wydawała się lecieć bez wy-
siłku. W jej otwartej paszczy błyszczały kły. Zamierzała skrę-
cić kark niebieskiemu smokowi i strącić jego jeźdźca, posłać
Galdara na niechybną śmierć, zrzucając go z wysokości tysię-
cy stóp na skały.
Minotaur ścisnął w garści pikę.
— Nie uda nam się! — krzyknął do Brzytwy. — Zawróć
i zbliż się do niej!
Błękitny smok zrobił skręt. Galdar spojrzał w oczy Malys.
Chwycił pikę i przygotował się do wepchnięcia smokowi oręża
do gardła.
Malys otworzyła paszczę, ale zamiast ugryźć błękitnego
smoka, wydała jęk.
Mina wleciała pod Malys i zadała jej cios w brzuch smo-
czą lancą. Oręż przebił zewnętrzną warstwę czerwonych łusek
i rozpruł skórę na smoczym brzuchu.
Malys jęknęła bardziej ze zdumienia niż z bólu, bo lanca
nie zadała jej poważnych obrażeń. Było to dla niej takim za-
skoczeniem, a co gorsza, obrazą, że wpadła we wściekłość.
Wykonała w powietrzu zwrot przez głowę, wyciągając szpony
i zgrzytając zębami.
Okazało się, że trupi smok potrafi doskonale manewrować.
Podlatywał szybko, robił gwałtowne uniki i skręty, zwinnie
uchylał się przed wściekłymi ciosami czerwonej smoczycy.

371
Gdy trupi smok zanurkował, Galdar i jego błękitny wierzcho-
wiec wzbili się w powietrze, a potem zawrócili, szykując się
do kolejnego ataku.
Malys znużyła się już walką, która przestała być dla niej
zabawna. Kiedy smoczyca chciała osiągnąć jakiś cel, potrafiła
w to włożyć wiele wysiłku. Rozpostarła skrzydła i przyspie-
szyła. Zamierzała złapać tego trupa i porozrywać jego gnijące
kości, obedrzeć je z mięsa, zetrzeć na pył. To samo chciała zro-
bić z jeźdźcem.
Galdar nigdy jeszcze nie widział czegoś, co poruszałoby się
tak szybko. Rzucili się z Brzytwą w pościg za Malys, ale nie
mieli szans jej dogonić, zanim zabije Minę.
Smoczyca zionęła ogniem.
Galdar wydał bojowy okrzyk i kopniakiem pogonił błękit-
nego smoka. Może nie ocali Miny, ale przynajmniej ją pomści.
Słysząc huk płomieni, martwy smok spuścił głowę i rozpo-
starł skorzaste skrzydła. Ognista kula rozprysła mu się na brzu-
chu i rozlała po skrzydłach. Galdar zawył dziko, lecz jego ryk
zmienił się w okrzyk radości.
W płomieniach rozbłysła smocza lanca. Mina uniosła oręż
i pomachała nim Galdarowi, pokazując, że nic jej się nie stało.
Błoniaste skrzydła upiornego smoka i jego ciało ochroniły ją
przed ogniem. Manewr ten jednak był kosztowny. Skorzaste
skrzydła smoka stanęły w ogniu. W powietrzu wiły się smużki
dymu. Cóż z tego, że trup nie czuł bólu ani nie mógł umrzeć.
Bez błony skrzydeł nie mógł też utrzymać się w powietrzu.
Trupi smok zaczął spadać, po kościanych szczątkach jego
skrzydeł pełzały płomienie.
— Mina! — wrzasnął Galdar i serce omal nie pękło mu
z rozpaczy. Nie mógł nic zrobić, by ją uratować.
Trupi smok leciał spiralą w dół na płonących skrzydłach.
Pewna śmierci jednego nieprzyjaciela Malys ponownie sku-
piła uwagę na Galdarze. Minotaur nie dbał już o własne życie.
— Takhisis — modlił się Galdar — ja się nie liczę. Ocal
Minę. Ocal ją. Ona oddała wszystko dla ciebie. Oszczędź jej
życie!

372
W odpowiedzi na tę modlitwę zjawił się trzeci smok. Nie
:>ył ani żywy, ani martwy. Widmowy, bezcielesny smok o pię-
ciu głowach wstąpił w ciało upiornego gada. Sama bogini przy-
była wziąć udział w bitwie.
Skórzaste skrzydła martwego smoka zalśniły upiornym blas-
kiem. Wciąż płonący trup wyrwał się ze śmiertelnej spirali tuż
nad ziemią.
Gal dar wzniósł radosny okrzyk i pomachał piką, mając na-
dzieję odciągnąć uwagę Malys od Miny.
— Do ataku! — ryknął.
Brzytwy nie trzeba było poganiać. Już leciał stromym lo-
tem nurkowym. Błękitny smok wyszczerzył zęby. Galdar po-
czuł dudnienie w jego trzewiach. Z paszczy smoka strzeli-
ła błyskawica. Trzasnęło, zaskwierczało i piorun trafił Malys
w głowę. Grzmot, który nastąpił po tym wybuchu, omal nie
wyrzucił Galdara z siodła.
Malys zadygotała spazmatycznie od wyładowania, które
przebiegło przez jej ciało. Przez chwilę Galdarowi się zda-
wało, że piorun ją zabił, i serce mu podskoczyło z radości. Gdy
wyładowanie się rozproszyło, oszołomiona Malys potrząsnęła
łbem jak wojownik, którego uderzono w nos, a potem zadarła
głowę, otworzyła paszczę i rzuciła się na ich.
— Podleć bliżej! — zawołał Galdar.
Brzytwa wykonał polecenie. Przeleciał nisko nad głową
Malys. Minotaur z całych sił cisnął piką w oko smoczycy. Zo-
baczył, że grot wbił się w gałkę oczną, która zaszła krwią,
a smok zaczął rozpaczliwie mrugać.
I to wszystko. Ten cios był dla Galdara kosztowny.
Manewr Brzytwy tak bardzo ich zbliżył do smoczycy, że
nie mogli już uciec przed jej atakiem. Galdar miał nadzieję, że
jego cios unieszkodliwi Malys, ale tak się nie stało. Olbrzy-
mia pika sprawiała wrażenie igiełki sterczącej z oka smoczycy
i powodowała nie większy dyskomfort niż rzęsa.
Smoczyca uniosła głowę i rzuciła się na nich, kłapiąc
paszczą.
Galdar miał jedną szansę, by uratować życie. Zeskoczył

373
z siodła, objął smoka za szyję i mocno się trzymał. Malys za-
topiła kły w ciele błękitnego jaszczura. Siodło znikło w jej
paszczy.
Boki Brzytwy ociekały krwią. Błękitny smok wrzasnął
z bólu i wściekłości, tocząc rozpaczliwą walkę z napastnikiem.
Drapał smoczycę przednimi i tylnymi łapami, smagał ogonem.
Galdar mógł jedynie kurczowo się trzymać. Zbryzgany ciep-
łą krwią błękitnego smoka minotaur wisiał na karku swojego
wierzchowca.
Malys potrząsała niebieskim smokiem tak, jak pies potrzą-
sa szczurem, by złamać mu kręgosłup. Galdar usłyszał przy-
prawiający o mdłości trzask kości i Brzytwa wydał przera-
żający wrzask.

Mina podniosła wzrok i ujrzała błękitnego smoka w szczę-


kach Malys. Nie widziała Galdara i sądziła, że zginął. Serce jej
pękało z bólu. Spośród wszystkich, którzy jej służyli, Galdar
był jej najdroższy. Mina wyraźnie widziała ranę na brzuchu
smoczycy. Błyszcząca, ciemnoczerwona smuga szpeciła ogni-
stopomarańczową czerwień gadzich łusek. Jednak rana nie by-
ła śmiertelna.
Skrzydła upiornego smoka były płachtami ognia, a płomie-
nie rozprzestrzeniały się na całe ciało. Wkrótce Mina będzie
siedzieć na grzbiecie smoka z ognia. Czuła żar, lecz był dla
niej jedynie niewygodą, niczym więcej. Widziała tylko nie-
przyjaciela. Zobaczyła, co musi zrobić, żeby pokonać swego
wroga.
— Takhisis, walcz ze mną! — krzyknęła i uniosła lancę.
Mina usłyszała ten sam głos, który przemawiał do niej,
odkąd skończyła czternaście lat. Wtedy uciekła z domu, żeby
go odszukać.
— Jestem przy tobie — rzekła Takhisis.
Bogini rozłożyła ręce, które stały się smoczymi skrzyd-
łami. Płonące skrzydła upiornego smoka wzniosły się w po-
wietrze, napędzane przez skrzydła bogini. Lecieli coraz szyb-
ciej, pęd powietrza rozdmuchiwał płomienie na smoku i
miotał

374
limi tak, że okalały Minę. Zbroja chroniła ją przed ogniem, ale
lie przed gorącem. Natchniona duchem bożym dziewczyna nie
;zuła, że rozpalony metal pali jej ciało. Widziała wyraźnie,
t musi zwyciężyć. Zranione podbrzusze smoczycy zbliżało
;ię coraz bardziej. Na podniesioną twarz Miny kapała posoka
Malys.
Wtem niespodziewanie Takhisis znikła.
Mina poczuła nieobecność bogini jako podmuch zimnego
wwietrza, który zaparł jej dech w piersi, aż zaczęła się dusić
kaszleć. Została sama na smoku, który rozpadał się w ogniu.
3ogini ją opuściła i Mina nie wiedziała dlaczego.
„Może to próba" — pomyślała rozpaczliwie dziewczyna.
Takhisis poddawała ją podobnym próbom już wcześniej,
saraz po tym, jak Mina znalazła Jedynego Boga i oznajmiła, że
:hce zostać jego sługą. Były to ciężkie próby, wymagające te-
*o, by dowiodła swej wierności krwią, słowem i uczynkiem.
Mina przeszła każdą z nich pomyślnie. Żadna jednak nie była
:ak trudna jak obecna. Czuła, że jej nie przeżyje, ale nie dbała
D to, bo po śmierci pójdzie do swojej bogini.
Nakazała swemu upiornemu smokowi, który był teraz smo-
dem ognia, lecieć dalej, i albo dzięki jej woli, albo rozpędowi
jej wierzchowiec przebył tych ostatnich kilka stóp.
Płonący smok uderzył w Malys z potworną siłą. Kapiąca
z rany krew zaczęła wrzeć i bulgotać, tak gorące były pło-
mienie.
Mina uniosła smoczą lancę i z całych sił wbiła ją w brzuch
smoczycy. Lanca przeszyła osłabione łuski i otworzyła w ciele
ziejącą ranę.
Skąpana w ogniu i krwi Mina trzymała kurczowo lancę
i modliła się do bogini, aby teraz okazała się jej godna.

Malys poczuła ból, jakiego dotąd nie zaznała. Był tak okrop-
ny, że wypuściła błękitnego smoka z uścisku. Smoczyca wyła
przeraźliwie. Galdar żałował, że nie może zatkać sobie uszu,
żeby nie słyszeć tego dźwięku. Musiał go jednak znosić, bo nie
miał śmiałości się ruszyć, żeby się nie ześlizgnąć i nie spaść.

375
Spadali wraz z Brzytwą, zataczając w locie spirale. Szczyt
Władców Zagłady, które z góry wydawały się tak małe, tera
wznosiły się nad Galdarem. Kiedy spadnie na ostre skały gór
skiej okolicy, strzaska sobie kości.
Brzytwa odniósł śmiertelną ranę, ale wciąż żył i wyka
zywał niebywałą odwagę, rozpaczliwie starając się utrzymai
w powietrzu. Wiedział, że sam umrze, ale walczył o życie swe
go jeźdźca. Galdar z całych sił trzymał się i nie ruszał z miej
sca. Każdy wymach skrzydeł musiał być okupiony okropnyn
bólem, bowiem Brzytwa jęczał i drżał, ale powoli zniżał lot
Gasnącym wzrokiem szukał pustej przestrzeni, na której mógł-
by wylądować.
Ściskając kark konającego smoka, Galdar spojrzał w górę
i zobaczył Minę na ognistych skrzydłach. Całe ciało smoka
stało w płomieniach. Płomienie tańczyły na smoczej lancy.
Ognisty smok staranował Malys. Mina wbiła smoczą lancę
prosto w ranę, którą zadała wcześniej, i rozpruła brzuch ry-
walki. Ze smoczego cielska trysnęła olbrzymia struga czarnej
krwi.
— Mina! — krzyknął Galdar w rozpaczy i cierpieniu, lecz
jego słowa zagłuszył przerażający ryk Malys.
Smoczyca wydała śmiertelny wrzask. Znała ten odgłos, częs-
to go słyszała. Słyszała go z paszczy błękitnego smoka, które-
mu złamała kręgosłup. Teraz przyszła kolej na nią. Z jej gard-
ła wydarł się śmiertelny okrzyk, kipiący cierpieniem i wściek-
łością.
Oślepiona smoczą krwią, opuszczona przez boga, Mina nie
wypuszczała z rąk smoczej lancy. Wbijała grot coraz głębiej
w okropną ranę, sięgając lancą do serca Malys.
W tym momencie czerwona smoczyca umarła, skonała
w locie. Jej ciało runęło jak kamień i roztrzaskało się o skały
Władców Zagłady daleko w dole. Spadająca Malys zabrała
z sobą swoją zabójczynię.
20
Oślepiające światło
Obrońcy Sanction byli tak spięci i podekscytowani, że kie-
iy zza poszarpanych chmur wyłoniło się ogromne czerwone
:ielsko Malys, zaczęli wznosić radosne okrzyki.
Radość jednak opuściła ich wraz z odwagą, kiedy fala smo-
;zego strachu zalała Sanction niczym wezbrane wody przy-
Dływu, miażdżąc nadzieję, niszcząc marzenia i stawiając każ-
iemu mieszkańcowi miasta przed oczami straszliwy wize-
•unek własnej zagłady. Łucznicy, którzy mieli wypuszczać
itrzały w błyszczące czerwone łuski, upuścili łuki, padli na
demie i leżeli na niej, trzęsąc się i skomląc ze strachu. Ludzie
jrzy katapultach uciekli ze swoich stanowisk.
Przerażeni żołnierze wywołali taki tłok na schodach wio-
iących na mury obronne, że nikt nie mógł ani wejść na górę,
mi zejść na dół. Wybuchały bójki, ponieważ zdesperowani lu-
izie starali się ratować siebie kosztem innych. Niektórzy tak
)szaleli ze strachu, że rzucali się z murów. Ci, którym udało
;ię opanować swoje przerażenie, starali się uspokoić pozo-
stałych, ale było ich tak niewielu, że nie robiło to żadnej różni-
ły. Jeden z oficerów, który próbował powstrzymać ucieczkę
;woich ogarniętych paniką ludzi, został zabity własnym mie-
;zem, a jego ciało stratowano.
Kamienne mury i żelazne kraty nie stanowiły żadnej prze-
izkody. Uwięziony w strażnicy przy Zachodniej Bramie Silva-

377


noshei poczuł skurcz strachu, gdy leżał na twardym posłami
w swojej ciemnej celi i śnił o Minie. Wiedział, że został zapo-
mniany, ale nie potrafił zapomnieć o niej i całymi nocami snu
beznadziejne marzenia o tym, że pewnego razu Mina przestąp:
próg jego celi i znów będą razem stąpali mrocznymi i splątany-
mi ścieżkami jego życia.
Właśnie przyszedł dozorca, by przynieść Silvanosheiowi
jego dzienną rację jedzenia, kiedy na miasto padł smoczy
strach Malys. Praca dozorcy więziennego była uciążliwa i nud-
na, więc mężczyzna lubił ją sobie umilać dręczeniem więź-
niów. Elf był łatwą ofiarą i chociaż strażnikowi nie wolno było
znęcać się nad Silvanosheiem fizycznie, zawsze mógł go nękać
słowami. Fakt, że Silvanoshei nigdy nie reagował ani nie od-
powiadał na jego obelgi, bynajmniej nie przeszkadzał dozorcy,
który wyobrażał sobie, że straszliwie pognębił młodego elfa.
W rzeczywistości do Silvanosheia prawie nigdy nie docierało
to, co mężczyzna mówił. Jego głos był jednym z wielu: je-
go matki, Samara, zaginionego ojca i tego, kto złożył mu tyle
obietnic i nie dotrzymał żadnej. Głosy prawdziwych ludzi, na
przykład dozorcy, nie mogły zagłuszyć tamtych głosów jego
duszy, przypominały raczej pisk gryzoni, które zamieszkiwały
jego celę.
Smoczy strach ścisnął Silvanosheia za gardło, dusił go i nie
pozwalał zaczerpnąć tchu. Przerażenie wyrwało młodzieńca
z ponurego niebytu, w jakim był pogrążony. Zderzenie z rze-
czywistością było bolesne. Silvanoshei upadł na posadzkę i sku-
lił się na niej, bojąc się wykonać ruch.
— Mino, ratuj nas! —jęknął dozorca, dygocząc w drzwiach
celi. Rzucił się na Silvansheia i złapał go za ramię tak mocno,
że jego uścisk omal nie sparaliżował elfa.
Mężczyzna wybuchł płaczem i pociągając nosem, ściskał
Silvanosheia, jakby znalazł starszego brata.
—Co się stało? — krzyknął elf.
—Smoczyca! Malys! — zdołał wyjąkać dozorca. Zęby
tak mu dzwoniły, że ledwo mógł mówić. — Już
przyleciała.
Wszyscy umrzemy! Mino, ratuj nas!

378
—Mina! — szepnął Silvanoshei. Dźwięk jej imienia skru-
zył okowy strachu. — Co Mina ma z tym wspólnego?
—Ona będzie walczyć ze smoczycą— wybełkotał dozor-
a, załamując ręce.
W więzieniu zapanował chaos. Strażnicy rzucili się do u-
ieczki, a więźniowie krzyczeli, wyli i rzucali się na kraty, roz-
aczliwie próbując uciec przed grozą.
Silvanoshei odepchnął zapłakanego, rozdygotanego nieszczęś-
ika, jakim stał się więzienny dozorca. Drzwi celi stały otwo-
;m. Elf wybiegł na korytarz. Ludzie błagali go, by ich wypu-
cił, ale on nie zwracał na nich uwagi.
Wybiegł na zewnątrz i głęboko odetchnął powietrzem nie-
każonym smrodem niemytych ciał i szczurzych bobków. Rzu-
iwszy okiem na błękitne niebo, dostrzegł czerwoną smoczycę
- olbrzymiego, rozdętego potwora wiszącego na nieboskło-
ie. Jego bystre spojrzenie przesunęło się obojętnie po Malys.
lilvanoshei przeszukiwał wzrokiem niebo i wreszcie znalazł
4inę. Dzięki ostremu elfiemu wzrokowi widział lepiej niż
większość. Dostrzegł maleńki punkcik, który rzucał w słońcu
rebrne refleksy.
Silvanoshei stał pośrodku ulicy z zadartą głową. Ogarnięci
lezrozumną paniką ludzie mijali go, zderzali się z nim, po-
rącali go i szturchali. On nie zwracał na nich uwagi; odtrącał
eh ręce, starając się utrzymać na nogach i nie stracić z oczu tej
Irobniutkiej iskierki.

Kiedy zjawiła się Malys, Palin odkrył, że fakt bycia nie-


>oszczykiem ma swoje zalety. Smoczy strach, który wywołał
aką panikę w Sanction, na niego nie miał wpływu. Czarodziej
nógł patrzeć na olbrzymią czerwoną smoczycę i niczego nie
;zuł.
Jego duch przebywał w pobliżu totemu. Widział gorejące
>czy martwych smoków. Słyszał, jak ich wołanie o pomstę
vznosi się w niebo, do Takhisis. Palin nie wątpił w siebie. Do-
ikonale rozumiał swoje zadanie. Trzeba powstrzymać, a przy-
lajmniej opóźnić działania Takhisis, uszczuplić jej moc. Zain-

379
westowała wiele swej mocy w ten totem, zamierzając uczynić
z niego bramę do tego świata, aby połączyć królestwo mate-
rialne z duchowym. Jeśli jej się powiedzie, będzie sprawować
niekwestionowaną władzę. Nikt — ani duch, ani śmiertelnik
— nie będzie miał dość siły, by z nią walczyć.
—Miałeś rację — rzekł Zwierciadło, który stał u boku Pa-
lina. — Miasto oszalało ze strachu.
—To wkrótce minie... — zaczął czarodziej i nagle za-
milkł.
Spomiędzy smoczych czaszek wyłonił się duch Dalamara.
—Z loży jest lepszy widok na bitwę — oznajmił elf. —
Wiesz, że nie masz nóg, Majere. Nie jesteś przykuty do
ziemi.
Możemy razem wygodnie siedzieć sobie na chmurce,
przy-
glądać się każdej wymianie ciosów i patrzeć, jak krew się
leje
niczym deszcz. Pójdziesz ze mną?
—Wynik mało mnie interesuje — powiedział Palin. —
Ktokolwiek wygra, my przegramy.
—Mów za siebie — odparł Dalamar.
Ku zaniepokojeniu Palina duch elfa wykazywał ogromne
zainteresowanie Zwierciadłem.
Czy Dalamar widział zarówno mężczyznę, jak i srebrnego
smoka? Czy mógł się domyślić ich zamiarów? A jeśli je znał,
czy zamierzał pokrzyżować ich plany, czy też był zajęty włas-
nymi spiskami? Bo co do tego, że Dalamar coś knuje, Palin nie
miał wątpliwości. Nigdy do końca nie ufał elfowi, a przez ostat-
nich kilka dni nabrał wobec niego jeszcze większych podejrzeń.
— Bitwa idzie dobrze — dokończył Dalamar, oczami du-
szy lustrując Zwierciadło. — Malys jest bardzo zajęta, to pew-
ne. Ludzie się uspokajają. Smoczy strach ustępuje. Skoro już
o tym mowa, twój zaprzyjaźniony niewidomy żebrak jest dziw-
nie odporny na jego działanie. Ciekawe dlaczego?
Dalamar mówił prawdę. Smoczy strach się rozpraszał.
Żoł-
nierze, którzy leżeli na ziemi i krzyczeli, że wszyscy zginą,
wstawali z głupimi i zakłopotanymi minami.
„Jeśli mamy to zrobić, musimy działać natychmiast" —
uświadomił sobie Palin. „Jak Dalamar może nam zagrozić?

380
He może nic zrobić, aby ich powstrzymać. Podobnie jak ja,
ie posiada magii".
W górach rozległ się straszliwy ryk. Ludzie na ulicach za-
larli głowy, zaczęli krzyczeć i pokazywać niebo.
— Smok przelał krew — rzekł Zwierciadło, patrząc w gó-
ę. — Trudno jednak powiedzieć, który.
Duch Dalamara zawisł w powietrzu. Oczy jego duszy świ-
Irowały ich tak, jakby chciały przeniknąć do ich głębi. Potem,
deoczekiwanie, elf znikł.
—Wynik tego pojedynku najwyraźniej dla niego coś zna-
:zy — rzekł Palin. — Ciekawe, na którego konia stawia.
—Na oba, jeśli tylko znajdzie na to sposób — stwierdził
zwierciadło.
—Jak sądzisz, widział cię w prawdziwej postaci? — za-
:iekawił się Palin.
—Sądzę, że się przed nim zamaskowałem — odparł smok.
— Ale kiedy zacznę rzucać czary, nie będę mógł tego
dłużej
ikrywać. Dalamar zobaczy, kim jestem.
—Miejmy zatem nadzieję, że bitwa okaże się dość intere-
iująca, by przykuć jego uwagę — stwierdził czarodziej. —
Vlasz futro i bursztyn? Och, przepraszam, zapomniałem —
do-
lał na widok uśmiechu Zwierciadła. — Smoki nie
potrzebują
akich przyborów do rzucania zaklęć.
Odkąd bitwa się zaczęła, magia totemu przybrała na sile. O-
;zy w czaszkach płonęły i jarzyły się tak wielką wściekłością,
te jej blask bił z ziemi w niebo. Pojedyncze oko, Nowe Oko, ja-
śniało bielą widoczną nawet za dnia. Magia totemu była potęż-
la, przyciągała ku sobie umarłych. Totem okalał żałosny wir
iusz, cierpiących męki tęsknoty podsycane przez boginię.
Palin poczuł ukłucie żalu, tęsknoty za tym, co przepadło
bezpowrotnie.
—Kiedy rzucisz zaklęcie — rzekł do Zwierciadła, czując tę-
py ból tęsknoty za czarami — otoczą cię zmarli, ponieważ
twoją
magię potrafią skraść. To straszny, budzący zgrozę
widok...
—Zatem fakt, że jest się ociemniałym ma przynajmniej
jedną zaletę — odparł Zwierciadło i zaczął rzucać
zaklęcie.

381
Spośród wszystkich śmiertelnych istot na Krynnie tyli
smoki rodzą się ze zdolnością używania magii. Magia jest ic
cechą wrodzoną, ich nieodłączną częścią, jak krew i błys;
czące łuski. Ich magia wypływa z wnętrza.
Zwierciadło wymówił słowa zaklęcia w starożytnym jęz)
ku smoków. Padające z ludzkich ust słowa pozbawione był
tej szlachetnej głębi i dźwięcznego majestatu, do jakiego prz)
zwyczaił się srebrny smok. Brzmiały blado i cicho. Niezależ
nie jednak od natężenia dźwięku były skuteczne. We krw
smoka rozbłysły pierwsze iskierki magii.
Widmowe dłonie drapały jego łuski, szarpały go za skrzyd
ła, muskały jego twarz. Dusze umarłych ujrzały, kim jest na
prawdę — srebrnym smokiem — i zaczęły się kłębić wokó
niego, rozpaczliwie pragnąc magii, której pulsowanie wyczu
wały w jego ciele. Dusze wyciągały do niego swe niematerial
ne dłonie i wznosiły do niego prośby. Przywierały do niegi
i zwisały z niego niczym poszarpane szale. Umarli nie mogl
wyrządzić mu krzywdy. Drażnili go tylko, niczym świerzbów-
ce łuskowe. Tyle że te pasożyty wywoływały jedynie
irytujące
swędzenie. Świerzbowce nie krzyczały z rozpaczy, nie zawo-
dziły i nie błagały. Słysząc rozpacz w głosach zmarłych, Zwier-
ciadło zdał sobie sprawę, że powiedział prawdę. Utrata wzroku
miała zalety. Nie musiał patrzeć na ich twarze.
Wprawdzie magia była jego cechą wrodzoną, smok jednak
musiał się skupić, aby rzucić zaklęcie, a przychodziło mu to
z trudem. Zmarli drapali palcami jego łuski, a ich głosy brzę-
czały mu w uszach.
Zwierciadło starał się skupić na jednym głosie — własnym.
Skoncentrował się na słowach własnego języka. Ich melodia
dodawała otuchy i podtrzymywała na duchu. Magia płonęła
w jego wnętrzu, kipiała w jego krwi. Smok zaintonował słowa,
rozłożył ręce i rzucił zaklęcie.

Wprawdzie Dalamar podejrzewał, że jego kolega czaro-


dziej coś knuje, ale zlekceważył zagrożenie. Czego mógłby
się
obawiać ze strony Palina? W kwestii magii obaj byli równie

382
bezsilni. Co nie znaczy, że przeszkadzało to w czymkolwiek
elfowi, który tak knuł i motał, że którąkolwiek stroną do góry
spadłaby kromka chleba, jego strona zawsze byłaby posmaro-
wana masłem.
Jednak w tym ociemniałym żebraku było coś dziwnego.
Pewnie nieszczęśnik był, albo wydawało mu się, że jest, czaro-
dziejem. Pewnie Palin ubzdurał sobie, że mogą razem coś zdzia-
łać, chociaż jakiego magicznego królika mogliby wyciągnąć
z kapelusza, trudno było powiedzieć. Gdyby w ogóle zdołali
wyciągnąć jakiegoś królika, dusze umarłych wyrwałyby im go
z rąk i rozdarły na strzępy.
Zadowolony Dalamar uznał, że może bezpiecznie zosta-
wić Palina i jego ociemniałego kolegę żebraka, aby błąkali się
w ciemności, a sam tymczasem udał się obserwować z bliska
gladiatorski pojedynek między Malys i Miną. Dalamar nie był
nadmiernie zainteresowany tym, która wygra. Przyglądał się
bitwie chłodnym, beznamiętnym okiem hazardzisty, który ob-
stawił wszystkie rozwiązania.
Malys zionęła ogniem na upiornego smoka, którego skrzyd-
ła stanęły w płomieniach. Zachichotała, sądząc, że odniosła
zwycięstwo.
— Nie ciesz się jeszcze — doradził Dalamar czerwonej
smoczycy i miał rację.
Na pole walki wkroczyła Takhisis. Wyciągnęła rękę i do-
tknęła trupiego smoka. Jej duch przepłynął do płonących zwłok,
ratując Minę, szermierza jej sprawy.
W tym momencie Dalamar usłyszał czyjś śpiew. Nie rozu-
miał słów, lecz rozpoznał mowę smoków, a po rytmie i melo-
dii poznał ze strachem, że jest to zaklęcie. Opuścił pole walki
i pomknął z powrotem do świątyni. Zobaczył błysk jasnego
światła i natychmiast sobie uświadomił, że popełnił błąd —
być może śmiertelny.
Tak jak Dalamar Czarny nie docenił stryja, teraz zlekcewa-
żył bratanka. W mgnieniu oka zorientował się, co zaplanował
Palin.
Dalamar poznał w ociemniałym żebraku Zwierciadło, straż-

383
nika Cytadeli Światła, jednego z nielicznych srebrnych smo-
ków, które miały odwagę zostać na świecie, kiedy wszystkie
pozostałe tak tajemniczo znikły. Widział otaczających Zwier-
ciadło umarłych, którzy próbowali spijać tkaną przez niego
magię, ale nie mogli się pożywić kosztem smoka. Mogli jedy-
nie wyssać część jego magii, nie szkodząc zbytnio zaklęciu.
Dalamar natychmiast się domyślił, co knuje ta dwójka. Wie-
dział to tak dobrze, jakby sam obmyślił ten plan.
Obejrzał się, by sprawdzić, jak toczy się bitwa. Był to mo-
ment zwycięstwa Takhisis, chwila, w której bogini dokony-
wała zemsty na smoczycy za bezczelną próbę zagarnięcia jej
świata. Królowa Ciemności musiała znosić szyderstwa i obelgi
Malys w milczeniu, po cichu kipiąc ze złości. Była zmuszona
patrzeć, jak Malys zabija jej sługi i posługuje się ich mocą —
tą; która powinna należeć do niej.
Wreszcie Takhisis urosła w siłę wystarczająco, by rzucić
wyzwanie Malys i odebrać jej dusze martwych smoków, które
teraz czciły swoją królową i jej oddawały swoją moc. Dusze
smoków Krynnu były teraz na jej rozkazy.
Takhisis od dawna czekała i pracowała na chwilę, w której
wreszcie usunie ostatnią przeszkodę na swej drodze do objęcia
całkowitej i absolutnej władzy nad światem. Skupiona na nie-
przyjacielu przed sobą, była zupełnie nieświadoma
zagrożenia,
które czaiło się za jej plecami.
Dalamar mógł ostrzec Takhisis. Wystarczyło, żeby powie-
dział jedno słowo, a wróciłaby, żeby strzec swego totemu. Nie
mogła zrobić nic innego. Ciężko pracowała na to, by stworzyć
bramę wejściową do tego świata i nie zamierzała pozwolić za-
trzasnąć jej sobie przed nosem. Nawet jeśli straci Minę, będą
inne okazje do walki z Malys, inni rycerze do walki ze smo-
czy cą.
Dalamar wahał się.
To prawda, że Takhisis obiecała go hojnie wynagrodzić —
zwrócić mu ciało i na dodatek obdarować magią.
Dalamar sięgnął do swego wnętrza i dotknął przeszłości,
wspomnienia, które było wszystkim, co mu zostało: wspo-

384
mienia magii. Dla magii gotów był zrobić wszystko, powie-
Izieć wszystko, zdradzić i zniszczyć każdego.
Myśl, że musi się upokarzać przed Takhisis, była mu wstręt-
k. Dawno temu, kiedy jeszcze władał magią, był jawnym wró-
żem Królowej Ciemności. Nuitari, jej syn, nie kochał swojej
łatki i zawsze można było liczyć na to, że obroni swoich czci-
ieli przed jej gniewem. Nuitari jednak odszedł. Moc, jaką bóg
zarnej magii zsyłał swojemu słudze, przepadła.
Dalamar musiał się teraz ukorzyć przed Królową Ciemno-
ci i wiedział, że ujarzmiwszy go, nie będzie dla niego łaska-
/a. Jednak dla magii gotów był nawet na to.
Takhisis stała nad światem, przyglądając się bitwie, która
/zbudzała w niej tak wielkie zainteresowanie. Jej wojownicz-
a zwyciężała. Mina leciała prosto na Malys, ściskając w ręku
Śniącą smoczą lancę.
Dalamar ukląkł w kurzu, spuścił nisko głowę i rzekł po-
ornie:
— Wasza Królewska Mość...
Zwierciadło nie widział magii, ale czuł ją i słyszał. Czar
trzelił z jego palców w postaci zygzakowatej błękitnej błyska-
wicy, która skwierczała i trzaskała. W powietrzu zapachniało
iarką. W wyobraźni smok widział, jak oślepiające pioruny trą-
cają w jakąś czaszkę i tańczą od jednego czerepu do drugiego,
rzeskakując od czaszki złotego smoka do czerwonego, od tej
o następnej, i tak dookoła, skacząc to tu, to tam, aż powstaje
łomienny, roziskrzony łańcuch.
—Czy zaklęcie zostało rzucone? — zawołał Zwierciadło.
—Zostało — potwierdził Palin, z lękiem i podziwem przy-
lądając się widokowi.
Żałował, że Zwierciadło tego nie widzi. Wyładowania trzas-
ały i tańczyły. Niebieskie błyskawice przeskakiwały od jed-
ej czaszki do drugiej tak szybko, że wzrok nie mógł za nimi
adążyć. Kiedy piorun trafiał w jakąś czaszkę, ta zaczynała
wiecie białobłękitnym światłem, jakby ją ktoś zanurzył w fos-
)rze. Huczały grzmoty i trzaskały pioruny, od których trzęsła
ę ziemia i totem.

385
W totemie wzbierała energia, w powietrzu drżało od magii
Głosy umarłych zamilkły, gdy straszliwy hałas wszczęli żywi
krzycząc i nawołując wniebogłosy. Rozlegał się stukot butów
niektórzy ludzie biegli w stronę totemu, inni uciekali od niego.
Patrząc, jak Zwierciadło rzuca zaklęcie, Palin powtarza
pod nosem magiczne słowa, które — choć nie pojmował id
sensu — zostawiły niezatarty ślad w jego duszy. Jego ciało sie-
działo obojętnie na ławce w świątyni. Ogarnięta uniesienien
dusza przyglądała się błyskawicom, które skakały od jedne
czaszki do drugiej, podpalając każdą z nich po kolei.
Magia rozbrzmiewała echem, brzęczała, z każdą chwili
rosła w siłę. Białobłękitny ogień płonął oślepiająco jasno. In
tensywne gorąco odepchnęło ludzi zgromadzonych wokół tote
mu. Czaszki smoków miały teraz oczy z białych płomieni.
W niebiosach rozległ się grzmot. Nowe Oko przyglądać
im się wrogo.
Gęste kłęby czarnych chmur, poprzecinane pomarańczo
wymi i czerwonymi żyłami błyskawic, bulgotały, wrzały i pie
niły się. Burza zsyłała macki zniszczenia, które wzbijały obło
ki kurzu i wyrywały drzewa z korzeniami. Z nieba leciał gra<
i z impetem walił w ziemię.
— Możesz się wściekać, Takhisis! — krzyknął Palin d<
grzmiącego, gniewnego głosu burzy. — Spóźniłaś się.
Czarne chmury okryły Sanction ciemnością, deszczem i gra
dem. Podmuch wiatru uderzył w totem. Miasto tonęło w ulew
nym deszczu, który rozpaczliwie usiłował zgasić magię.

Deszcz podziałał jak dolanie oliwy do ognia. Wiatr roz


dmuchał płomienie. Zwierciadło nie widział ognia, ale czu
straszliwe gorąco. Zatoczył się w tył, wpadając na ławki, i za
trzymał się przy ołtarzu. Po omacku znalazł oparcie, coś chłód
nego i gładkiego. Po dotyku poznał, że to sarkofag Goldmoon
i wydało mu się, że słyszy jej spokojny i dodający otuchy głos
Zwierciadło przykucnął przy sarkofagu, chociaż żar stawał a
coraz trudniejszy do zniesienia. Opiekuńczo dotykał trumny
W środku totemu powstała ognista kula, świecąca jasno ja]

386
zagubiona gwiazda, która spadła na ziemię. W oczach smoków
zapłonęło światło, białe niczym światło gwiazd. Blask stawał
się coraz silniejszy, aż w końcu nikt z żywych nie mógł go
znieść i wszyscy musieli zasłonić oczy.
Ogień był coraz intensywniejszy, płonął czysto i promien-
nie, rozsiewając tak olśniewający blask, że Zwierciadło do-
strzegał go pomimo swojej ślepoty. Widział wybuchające biało-
-niebieskie płomienie i płatki płomieni wzbijające się w niebo.
Deszcz nie miał wpływu na magiczny ogień. Wicher wściekło-
ści bogini nie mógł go umniejszyć.
Serce pożaru jaśniało czysto białym światłem. Czaszki smo-
ków popękały i rozsypały się. Totem zachwiał się, zakołysał
i runął na ziemię, rozsypując się w proch.
Nowe Oko zajrzało w białe serce pożaru. Czerwone jak
krew Oko starało się nie odwracać spojrzenia, ale ból okazał
się zbyt wielki.
Oko zamrugało.
I znikło.
Zwierciadło pogrążył się w ciemności, ale już jej nie prze-
klinał, gdyż była to błogosławiona ciemność, bezpieczna i do-
dająca otuchy jak ta, z której się narodził. Drżącą dłonią po-
gładził gładki, chłodny sarkofag. Rozległ się przenikliwy brzęk,
jakby tłuczonego szkła, i smok poczuł pęknięcia rozprzestrze-
niające się po powierzchni sarkofagu. Czuł, że bursztyn pęka
niczym zimowy lód w wiosennym słońcu.
Sarkofag rozpadł się na kawałki, a jego okruchy rozsypały
się wokół smoka. Zwierciadło poczuł, że coś musnęło jego
dłoń jak płatek popiołu niesiony przez wiatr.
—Żegnaj, droga przyjaciółko — rzekł.
—Ten ślepy żebrak! — zagrzmiał czyjś głos. — Zabijcie
tego ślepego żebraka. On zniszczył totem! Malys nas
zabije!
Malys zabije nas wszystkich.
Rozległy się głosy pełne złości. Zastukały buty. Na Zwier-
ciadło posypały się ciosy pięści.
Uderzył go kamień, najpierw jeden, potem następny.
*

387
Palin obserwował w ekstazie walący się totem. Widział
zniszczenie sarkofagu i chociaż nie potrafił odnaleźć ducha
Goldmoon, cieszył się, że jej ciało zostało uwolnione i kobieta
nie będzie już dłużej niewolnicą Takhisis.
Odpowie za to. Przyjdzie mu za to zapłacić. Nie mógł tego
uniknąć, nie mógł się ukryć, bo chociaż oko bogini zostało
oślepione, Takhisis wciąż była panią. Jej obecność nie została
usunięta ze świata, jedynie umniejszona. Palin wciąż był nie-
wolnikiem i nie było takiego miejsca na świecie, gdzie mógłby
się schować, aby jej psy go nie wywęszyły i nie odnalazły.
Czekał na swój los w pobliżu rozsypujących się szczątków
totemu, obok tej żałosnej powłoki, która kiedyś była jego cia-
łem. Na psy nie trzeba było długo czekać.
Z dymiących szczątków płonących czaszek wyłonił się Da-
łamar.
—Nie trzeba było tego robić, Palinie. Nie powinieneś się
wtrącać. Twoja dusza stoi w obliczu zagłady. Wiecznej
ciem-
ności.
—Jaką otrzymasz nagrodę za służenie jej? — spytał Palin.
— Zycie? Nie... — sam sobie udzielił odpowiedzi. —
Mało
o nie dbałeś. Zwróciła ci magię.
—Magia to życie — powiedział Dalamar. — Magia to
miłość. Magia to rodzina. Magia to żona. Magia to
dziecko.
Wewnątrz świątyni ciało Palina siedziało na twardej ławce
i patrzyło tępym wzrokiem, jak płomienie świec migoczą lękli-
wie i bezradnie w porywistym wietrze, który dął w sali.
—Jakie to smutne — powiedział, gdy jego duch zaczął się
oddalać, znikając niczym fala odpływu — że dopiero pod
ko-
niec zrozumiałem to, co powinienem wiedzieć od samego
po-
czątku.
—Wieczna ciemność — powtórzył Dalamar.
—Nie — powiedział cicho Palin — bo za chmurami świe-
ci słońce.

Zwierciadło pochwyciły brutalne ręce. Gniewne, wystra-


szone głosy rozbrzmiewały mu przy uchu, a było ich tyle na-

388?
raz, że nie mógł zrozumieć, czego chcą. Bito go i szarpano na
wszystkie strony, podczas gdy ludzie krzyczeli i kłócili się
z sobą o to, co z nim zrobić. Ktoś chciał go powiesić. Inni
chcieli go rozszarpać na strzępy.
Srebrny smok zawsze mógł przestać udawać wątłego czło-
wieka i przybrać swoją prawdziwą postać. Nawet ociemnia-
ły potrafił się obronić przed motłochem. Rozłożył ręce, które
miały się zmienić w srebrzyste skrzydła, i uniósł głowę. Mimo
zbliżającego się niebezpieczeństwa czuł radość. Za chwilę bę-
dzie znów sobą, jaśniejącym srebrzyście w mroku, wznoszą-
cym się na skrzydłach wichru smokiem.
Na jego nadgarstkach zacisnęły się kajdany. Zwierciadło
omal nie wybuchnął śmiechem, bo żadne żelazo wykute przez
człowieka nie mogło go skrępować. Spróbował je zrzucić, lecz
kajdany nie spadły, i wtedy smok uświadomił sobie, że nie zro-
biono ich z żelaza, lecz ze strachu. Były dziełem Takhisis, i to
ona go w nie zakuła. Choćby nie wiem jak się starał, nie mógł
zmienić kształtu. Był uwięziony w tym ludzkim ciele, skazany
na postać dwunoga, i w takiej oto postaci, ślepy i osamotniony,
umrze.
Starał się wyrwać swym prześladowcom, ale opór tylko za-
chęcał ich do większego okrucieństwa. Posypały się kamienie
i razy. Smoka przeszył przenikliwy ból. Spadał na niego grad
ciosów. Zwierciadło osunął się na ziemię.
Jak przez sen usłyszał czyjś stanowczy, rozkazujący głos.
Głos był potężny i uciszył wrzawę.
—Precz! — rozkazała Odila. Jej głos był chłodny i suro-
wy, przyzwyczajony do wzbudzania posłuszeństwa. — Zo-
stawcie go w spokoju albo Jedyny Bóg was ukarze!
—On zniszczył totem jakimiś czarami! — zawołał jeden
z mężczyzn. — Widziałem to!
—Przepędził księżyc! — krzyknął inny. — Zrobił coś
strasznego i wbrew naturze. Ściągnie na nas wszystkich
prze-
kleństwo!
Do chóru oskarżeń przyłączyły się kolejne głosy, doma-
gając się śmierci żebraka.

389
— Magia, którą się posłużył, jest magią Jedynego Boga —
powiedziała Odila. — Powinniście modlić się na klęczkach do
Jedynego Boga, aby ocalił nas przed smokiem, a nie znęcać się
nad jakimś biednym żebrakiem!
Jej silne, szorstkie od blizn dłonie postawiły Zwierciadło
na nogi.
—Możesz chodzić? — szepnęła natarczywie Odila. — Je-
śli tak, musisz spróbować.
—Mogę — odparł smok.
Strużka ciepłej krwi wsiąkła w bandaże, którymi zasłaniał
oczy. Ból głowy zmalał, ale było mu zimno i mdliło go. Zwier-
ciadło z trudem trzymał się na nogach. Odila objęła go i pod-
trzymała, a potem pomogła stawiać niepewne kroki.
—Dobrze — szepnęła mu do ucha. — Pójdziemy do tyłu.
— Chwyciła go mocno i zrobiła tak, jak powiedziała.
Zwier-
ciadło kuśtykał razem z nią, wsparty na jej ramieniu.
—Co się dzieje? — spytał smok.
—Tłum chwilowo się wstrzymał. Wyczuwa moją moc
i czuje przed nią lęk. W końcu przemawiam w imieniu
Jedyne-
go Boga. — Odila wydawała się rozbawiona tym faktem,
we-
soła i beztroska. — Chcę ci podziękować — Głos jej
złagod-
niał. — To ja byłam ślepa. Ty otworzyłeś mi oczy.
—Brać go! — krzyknął ktoś. — Co nas powstrzymuje?
To nie Mina! To tylko solamnijska zdrajczyni.
Odila wypuściła rękę Zwierciadła i zasłoniła go swoim cia-
łem. Smok usłyszał ryk rozwścieczonego tłumu.
—Solamnijska zdrajczyni z maczugą, nie mieczem — po-
wiedziała Odila. Zwierciadło usłyszał trzask drewna i
domyślił
się, że kobieta porąbała jedną z ławek. — Zatrzymam ich
naj-
dłużej, jak się da. Uciekaj za ołtarz. Tam znajdziesz klapę
w posadzce...
—Nie potrzebuję jej — rzekł Zwierciadło. — Ty będziesz
moimi oczami, Odilo. Ja będę twoimi skrzydłami.
—Co takiego... — zaczęła, a potem z jej ust wydarło się
westchnienie. Smok usłyszał, jak maczuga wypadła jej z
ręki.

390
Zwierciadło rozłożył ręce. Strach go opuścił. Królowa Ciem-
lości nie miała nad nim władzy. Znów widział promienne
iwiatło. Zniszczyło totem, a teraz wypaliło jego kajdany. Jego
udzkie ciało, takie kruche i delikatne, małe i ciasne, uległo
mianie. Jego serce urosło i rozszerzyło się, krew popłynęła
)Otężnymi żyłami, dodając sił mocarnym, zakończonym szpo-
lami łapom i ogromnemu, pokrytemu srebrnymi łuskami cia-
u. Smok machnął ogonem i strzaskał ołtarz, rozsypując świece
)o posadzce. Polała się rzeka stopionego wosku.
Tłum, który chciał zabić ślepego żebraka, uciekał w popło-
;hu przed ślepym smokiem.
— Nie ma siodła, pani rycerz — poinformował Odilę
zwierciadło. — Będziesz musiała trzymać się mocno. Chwyć
nnie za grzywę. Musisz siedzieć nisko schylona nad moim
carkiem, żeby mi mówić, gdzie mamy lecieć. Co z Palinem?
— spytał, gdy kobieta złapała go za grzywę i wdrapała się na
lego grzbiet. — Możemy go zabrać z sobą?
—Jego ciała tu nie ma — zameldowała Odila.
—Tego się obawiałem — rzekł półgłosem Zwierciadło.
— A ten drugi, Dalamar?
— On jest tutaj — odparła Odila. — Siedzi sam. Ręce ma
splamione krwią.
Zwierciadło rozpostarł skrzydła.
—Trzymaj się! — krzyknął.
—Trzymam się — odpowiedziała Odila. — Trzymam się
z całych sił.
W dłoni ściskała medalion z wizerunkiem pięciogłowego
smoka. Parzył jej pokryte bliznami palce, ale ból był nie-
znaczny w porównaniu z tym, jaki ją przeszył, gdy dotknęła
smoczej lancy. Odila ścisnęła medalion w garści i zerwała go
z szyi.
Srebrny smok odbił się mocno od ziemi. Chwycił pod
skrzydła wicher burzy i wzniósł się na nim wysoko w niebo.
Odila przyłożyła medalion do warg. Ucałowała go, a po-
tem rozwarła palce i upuściła wisior. Medalion spadł na stertę

391
prochu, która była jedyną pozostałością po pomniku śmierci
wzniesionym przez Malys.

Sojusznicy Miny byli świadkami zapierającej dech w pier-


siach bitwy. Zakrzyknęli radośnie na widok upadku Malys
i jęknęli ze zgrozy, gdy Mina spadła w płomieniach razem ze
swoją przeciwniczką.
Rozpaczliwie oczekiwali, aż wstanie z płomieni, tak jak
zrobiła to już kiedyś. Nad górami unosił się dym, ale Mina nie
wzleciała w niebo wraz z nim.
Siłvanoshei obserwował bitwę z pozostałymi. Teraz ruszył
przed siebie. Zamierzał pójść do świątyni. Ktoś tam powinien
znać nowiny. Kiedy ruszył i w jego ciele zaczęła krążyć krew,
a zesztywniałe mięśnie się rozgrzały, stopniowo zaczął sobie
uświadamiać, że nie tylko wciąż żyje, ale także jest wolny.
Oszołomieni i zdezorientowani ludzie kręcili się po uli-
cach. Niektórzy jawnie płakali. Niektórzy po prostu snuli się
bez celu, nie wiedząc, co robić dalej, czekając, aż ktoś przyj-
dzie i nimi pokieruje. Niektórzy rozmawiali o bitwie, wspomi-
nali ją i powtarzali raz za razem zaobserwowane fragmen-
ty, starając się zrozumieć, że to prawda. Ludzie bełkotali coś
o księżycu, o tym, że zniknął, a wraz z nim odszedł Jedyny
Bóg, jeśli w ogóle tam był, a teraz Mina również przepadła.
Nikt nie zwracał uwagi na Silvanosheia. Każdy był zbyt po-
grążony we własnej rozpaczy, żeby się martwić o elfa.
„Mógłbym wyjść z Sanction — powiedział sobie w duchu
Silvanoshei — i nikt by nie kiwnął palcem, by mnie zatrzymać".
Elf nie miał jednak zamiaru opuszczać miasta. Nie mógł
odejść, dopóki nie nabierze pewności co do tego, co się stało
z Miną. Kiedy dotarł do świątyni, zastał tam tłum ludzi zgro-
madzonych wokół totemu. Stanął wśród nich, wbijając pełne
przerażenia oczy w stertę popiołu, jaka została po chwale Ta-
khisis.
Silvanoshei spojrzał na zgliszcza i zobaczył, kim był i kim
mógłby być.
Ujrzał wydarzenia, które doprowadziły go do tego punktu,

392
ujrzał je oczami duszy, która nigdy nie śpi, lecz zawsze czuwa.
Zobaczył tę straszną noc, gdy zaatakowały ogry. Zobaczył sie-
bie samego — zżartego przez nienawiść do matki i życia, jakie
kazała mu prowadzić, zżartego przez strach i poczucie winy,
kiedy wydawało się, że jego matka zginie z rąk ogrów. Wi-
dział, jak biegnie w ciemności, by ją ratować, i jak pała dumą,
że to on uratuje ich lud. Zobaczył błyskawicę, która pozbawiła
go przytomności. Widział, jak stacza się ze wzgórza i ląduje
u podnóża tarczy, a potem zobaczył coś, czego nie mógł ujrzeć
śmiertelnymi oczami. Zobaczył, jak ciemna ręka bogini unosi
tarczę, aby mógł wejść do środka.
Wpatrując się w ciemność, zobaczył, że ciemność wpatruje
się niego, i zdał sobie sprawę, że już nieraz patrzył w oczy
Królowej Ciemności; patrzył w nie bez mrugnięcia powieką,
bez odwracania oczu.
Znów usłyszał to, co powiedziała mu Mina tej pierwszej
nocy, gdy się spotkali. Wtedy uznał te słowa za brednie bez
sensu i znaczenia.
„Ty nie kochasz mnie. Kochasz boga, którego widzisz we
mnie".
Dostał wszystko to, za czym tak tęskniła jego matka. Ona
pragnęła rządzić Silvanesti. Ale to on był królem Silvanesti.
Ona chciała być kochana przez lud. Lud kochał jego. To by-
ła jego zemsta i miała słodki smak. Była to jednak tylko część
jego zemsty. Najlepsze bowiem było to, że wzgardził tym
wszystkim. Nic, co mógłby zrobić, nie zraniłoby jego matki
bardziej.
Jeśli Takhisis się nim posłużyła, to dlatego, że zajrzała głę-
boko w oczy jego duszy i zobaczyła, że jedno oko mruga
do niej.
21

Umarli i konający
Brzytwę siły opuściły jeszcze w powietrzu. Smok nie
mógł
już poruszać skrzydłami i zaczął spadać niekontrolowanym lo-
tem nurkowym. Galdarowi stanął przed oczami przerażający
obraz ostrych, zębatych skał, które sterczały z ziemi jak noże.
Brzytwa wpadł z impetem w mały sosnowy zagajnik.
Przez ułamek sekundy Galdarowi migały w oczach po-
marańczowe skały i zielone drzewa, niebieskie smocze łuski
i czerwona krew. Zacisnął mocno powieki, trzymając się smo-
ka z całych sił, jakimi dysponowało jego masywne cielsko,
i przyciskając głowę do smoczego karku. Szarpany i targany
wstrząsami, słyszał trzask i chrzęst łamanych gałęzi drzew
i smoczych kości, czuł ostry zapach i smak sosnowych igieł
i żelazistą woń krwi. Jakaś gałąź uderzyła go w głowę, o ma-
ły włos nie urywając mu rogu. Inna rąbnęła go w plecy na
wysokości łopatki. Połamane gałęzie drapały go po rękach
i nogach.
Nagle zatrzymali się gwałtownie.
Galdar przez dłuższą chwilę jedynie dyszał i nie mógł wyjść
ze zdumienia, że jeszcze żyje. Bolały go wszystkie części cia-
ła. Nie miał pojęcia, czy jest poważnie ranny, czy nie. Ostroż-
nie poruszył się. Kiedy nie poczuł ostrego, dotkliwego bólu,
doszedł do wniosku, że połamał sobie kości. Po nosie ściekała
mu krew. Dzwoniło mu w uszach i huczało w głowie. Mino-
taur poczuł, jak Brzytwa wzdycha pod nim głęboko.

394
Głowa smoka i górna część jego poranionego ciała spoczy-
wały w koronach sosen, które połamały się pod jego ciężarem.
Wyplątując się z gniazda splątanych, połamanych gałęzi, Gal-
dar ześlizgnął się po grzbiecie smoka. Miał dziwne wrażenie,
że smok leży w kołysce z sosnowych konarów. Dolna część
smoczego ciała — połamane skrzydła i ogon — ciągnęły się aż
do skał, zostawiając po sobie krwawy ślad.
Galdar szybko poszukał wzrokiem zwłok Malys. Zobaczył
je w oddali. Jej trupa łatwo było znaleźć. Smoczyca po śmier-
ci wzniosła swą ostatnią górę — błyszczącą, czerwoną masę
krwawego mięsa. Wzrok minotaura przyciągnął dym i płomie-
nie. Trupi smok stał w ogniu, a płomienie rozprzestrzeniały się
na kosodrzewinę. Głębiej w dolinie leżało Sanction, ale
Galdar
nie widział miasta. W dole kłębiły się czarne chmury
burzowe.
Tam, gdzie on stał, słońce świeciło jasno, tak jasno, że najwy-
raźniej przyćmiło swym blaskiem Nowe Oko, gdyż Galdar już
go nie widział.
Nie tracił czasu na to, by go szukać. Przede wszystkim
martwił się o Minę. Umierał z obawy o nią i pragnął bez-
zwłocznie wyruszyć na jej poszukiwania. Minotaur jednak za-
wdzięczał życie bohaterskiemu błękitnemu smokowi. Musiał
zostać przy nim. Przynajmniej tyle mógł dla niego zrobić. Nikt,
ani minotaur, ani smok, nie powinien umierać w samotności.
Brzytwa nadal żył i oddychał, lecz jego oddech był płytki
i bolesny. Z paszczy ciekła mu krew. Oczy zachodziły mu już
mgłą, ale pojaśniały na widok Galdara.
—Czy ona... — Błękitny smok zachłysnął się własną
krwią i nie mógł dokończyć.
—Malys nie żyje — oznajmił głębokim, donośnym gło-
sem Galdar. — Dziękuję ci za bitwę. To piękne
zwycięstwo,
które na długo zostanie w pamięci. Umierasz jako bohater.
Twoją pamięć będę czcił ja i moje dzieci, a po nich ich
dzieci
i dzieci ich dzieci, i ich dzieci po nich.
Galdar nie miał dzieci i było bardzo wątpliwie, czy kiedy-
kolwiek będzie je miał. Były to słowa prastarego hołdu składa-
nego wojownikowi, który walczył dzielnie i zginął z honorem.

395
Mimo to Galdar mówił ze szczerego serca, bo mógł sobie tyl-]
ko wyobrażać, jak straszną męką były dla konającego smoka
ostatnie chwile jego życia.
Błękitny smok wzdrygnął się raz jeszcze. Potem jego ciało]
znieruchomiało.
— Spełniłem swój obowiązek — szepnął i skonał.
Galdar zadarł głowę i zawył z żalu. Echo jego wycia niosła
się po górach — ostatni, stosowny hołd. Potem mógł wreszcie
zaspokoić pragnienie swego zbolałego serca i dowiedzieć się,'
co się stało z Miną.
„Nie powinienem się martwić" — powtarzał sobie. „Wi-I
działem, jak Mina przeżyła otrucie i cała i zdrowa wyszła
z płomieni własnego stosu pogrzebowego. Jedyny Bóg kocha
Minę, kocha ją tak, jak nigdy chyba jeszcze nie kochał śmier-
telniczki. Takhisis ochroni swoją pupilkę, będzie nad nią czu-j
wać".
Galdar stale to sobie powtarzał, ale troska go nie opusz-
czała.
Rozglądał się wśród ostrych skał wokół zwłok smoczycy.
Strzępy ciała były porozrzucane na sporej przestrzeni, a skały
były śliskie od posoki. Galdar miał nadzieję ujrzeć Minę idącą
mu na spotkanie z błyskiem ekstazy w oczach. Jednak na skal-
nym płaskowyżu, gdzie spadła smoczyca, panował bezruch.
Ptaki uciekły przed jej przybyciem, a zwierzęta schowały się
pod ziemię. Słychać było tylko wściekły wicher, który świsz-
czał upiornie w skałach.
Głazy, nawet bez warstwy krwi i tłuszczu, były trudnym
podłożem do wędrówki. Wspinaczka szła Galdarowi powoli,
zwłaszcza że przy każdym ruchu odzywał się ból jakiegoś no-
wo odkrytego obrażenia. Minotaur znalazł swoją pikę. Broń
była okrwawiona, a grot złamany. Galdar ucieszył się, że ją
znalazł. Da ją Minie na pamiątkę.
Pomimo wszelkich starań nie mógł jednak znaleźć dziew-
czyny. Co jakiś czas krzyczał: „Mina!". Imię wracało do niego
zwielokrotnionym echem, które odbijało się od górskich zbo-
czy, ale nikt nie odpowiadał na jego wołanie. Echo ucichło

396
w oddali. Wgramoliwszy się na kolejny głaz, Galdar dotarł
wreszcie do ciała Malys.
Widok trupa olbrzymiej czerwonej smoczycy nie wzbudził
w nim żadnych uczuć, ani uniesienia, ani triumfu; niczego
prócz zmęczenia, żalu i zdziwienia, że którekolwiek z nich
wyszło z tego starcia żywe.
„Może Mina nie wyszła" — usłyszał w głowie głos, od któ-
rego przeszły go ciarki.
— Mina! — krzyknął znów i usłyszał w odpowiedzi jęk.
Pokryty czerwonymi łuskami i zalany krwią bok Malys
drgnął.
Zaniepokojony Galdar uniósł złamaną pikę. Przyjrzał się
uważnie łbowi smoczycy, który leżał na skałach na boku, tak
że widoczne było tylko jedno oko. To oko wpatrywało się
tępo
w niebo. Kark był wykręcony i złamany. Malys nie mogła być
żywa.
Jęk rozległ się ponownie, a potem ktoś zawołał słabym
głosem:
— Galdarze!
Z krzykiem radości minotaur rzucił pikę i pognał przed sie-
bie. Pod brzuchem smoka zobaczył zakrwawioną i ledwo się
poruszającą rękę. Smoczyca spadła na Minę, przygniatając ją
swoim ciężarem.
Galdar naparł barkiem na szybko stygnącą masę łoju. Ciało
smoczycy było ciężkie, ważyło kilkaset ton. Równie dobrze
mógł próbować podnieść górę.
Minotaur wychodził już ze skóry z niepokoju o Minę, po-
nieważ jej głos brzmiał bardzo słabo. Przyłożył ręce do smo-
czego brzucha, który był rozpruty od góry do dołu. Wylewały
się z niego wnętrzności, smród był okropny. Galdar zakrztusił
się, próbując nie oddychać.
— Ledwo mogę to podnieść, Mino — zawołał do dziew-
czyny. — Musisz się wyczołgać. Szybko. Nie zdołam długo go
utrzymać.
Usłyszał coś w odpowiedzi, ale nie zrozumiał, bo jej głos
był stłumiony. Minotaur zacisnął zęby i zgiął kolana, po
czym,

397
zaczerpnąwszy głęboko tchu, sapnął i z całej siły podźwignął
smocze cielsko. Usłyszał jakiś chrobot, bolesne westchnienie
i stłumiony krzyk. Mięśnie go paliły i bolały, ręce mu słabły.
Nie mógł już dłużej utrzymać ciężaru. Z głośnym krzykiem
ostrzeżenia upuścił masę mięsa i stanął zdyszany wśród cuch-
nących ochłapów. Spuścił oczy i zobaczył Minę leżącą u jego
stóp.
Galdarowi przypomniała się chwila, gdy Minę poproszono
o udzielenie błogosławieństwa nowo narodzonemu dziecku.
Minotaur nie chciał tam iść, ale Mina nalegała, a on oczywiś-
cie jej usłuchał. Kiedy patrzył na Minę, w oczach stanął mu ży-
wy obraz tego malutkiego dziecka, tak kruchego, wątłego i wy-
smarowanego krwią. Minotaur ukląkł przy niej.
— Mino — rzekł bezradnie, bojąc się jej dotknąć — w co
jesteś ranna? Nie wiem, czy to twoja krew, czy smocza.
Dziewczyna otworzyła oczy. Zwykle koloru bursztynu,
teraz były zaczerwienione i przekrwione. Wyciągnęła rękę
i chwyciła Galdara za ramię. Ten ruch sprawił jej ból. Jęknęła
i zadrżała, ale nie wypuściła go z uścisku.
— Módl się do Jedynego Boga, Galdarze — wyszeptała
cicho. — Zrobiłam coś... co ją rozgniewało. Proś ją... o wyba-
czenie...
Zamknęła oczy. Głowa opadła jej na bok. Palce rozwarły
się i wypuściły jego rękę z uścisku. Czując, że serce na chwilę
zamarło mu ze strachu, Galdar poszukał pulsu na jej szyi. Kie-
dy go znalazł, westchnął głośno z ulgą.
Wziął Minę na ręce. Była lekka jak tamto niemowlę.
— Ty wielka suko! — warknął Galdar. I nie mówił o mar-
twej smoczycy.

Galdar znalazł zaciszną i suchą grotę. Jaskinia była tak


mała, że minotaur nie mógł się w niej wyprostować, lecz mu-
siał się mocno garbić, by wejść do środka. Wniósł Minę do
środka i położył ją ostrożnie na ziemi. Dziewczyna nie odzy-
skała przytomności i chociaż to go przerażało, mówił sobie, że
to dobrze, bo inaczej umarłaby z bólu.

398
Kiedy już znaleźli się w grocie, minotaur miał czas, by zba-
dać obrażenia Miny. Zdjął z niej zbroję i wyrzucił ją na ze-
wnątrz, gdzie wylądowała w kurzu. Rany, które odniosła dziew-
czyna, były okropne. Z zakrwawionego, zsiniałego i maka-
brycznie spuchniętego ciała na nodze sterczał kawałek zła-
manej kości. Jedna ręka nie przypominała nawet ręki, lecz ra-
czej coś, co wisi na straganie u rzeźnika. Oddech dziewczyny
był urywany i chrapliwy. Zaczerpnięcie oddechu przypomi-
nało walkę i Galdar nieraz się obawiał, że Minie zabraknie sił,
by jeszcze raz nabrać powietrza. Cała była rozpalona. Trzęsła
się z zimna, które zwiastuje śmierć.
On nie czuł już bólu własnych ran. Kiedy wykonywał jakiś
gwałtowny ruch i przeszywało go ostre kłucie, dziwił się i za-
stanawiał, co jest jego przyczyną. Żył tylko dla Miny, myślał
wyłącznie o niej. Niedaleko groty znalazł strumień, wypłukał
swój hełm, napełnił go wodą i przyniósł dziewczynie.
Obmył jej twarz i zwilżył wargi chłodnym płynem, ale Mi-
na nie mogła pić. Woda ściekała jej po okrwawionym pod-
bródku. Wśród tych skał Galdar nie miał szans na znalezienie
ziół, mogących ukoić jej ból lub zbić gorączkę. Nie miał też
bandaży. Znał się jako tako na udzielaniu pomocy rannym na
polu bitwy, ale nic więcej, a to nie wystarczało. Powinien am-
putować zmiażdżoną nogę, ale nie mógł się na to zdobyć. Wie-
dział, co znaczy dla wojownika prowadzić żywot kaleki.
Lepiej niech Mina umrze. Niech umrze w chwale, poko-
nawszy smoka. Niech umrze jako zwycięska wojowniczka,
triumfująca nad swoim wrogiem. Mina umierała. Galdar nie
mógł nic zrobić, by temu zapobiec. Mógł tylko patrzeć, jak ży-
cie z niej wycieka. Mógł tylko być przy niej, aby w chwili
śmierci nie była sama.
W grocie zapadła ciemność. Galdar rozpalił ognisko przy
wejściu do jaskini, by ogrzać Minę. Sam nie ruszał się z groty.
Mina majaczyła w gorączce, mamrotała coś nieskładnie, krzy-
czała i jęczała. Galdar nie mógł patrzeć na jej cierpienia i nie-
raz sięgał po sztylet, by skrócić jej męki, lecz się wstrzymy-
wał. Mina mogła jeszcze odzyskać świadomość, a on chciał jej

399
powiedzieć przed śmiercią, że była bohaterką i że zawsze bę-
dzie ją kochał i szanował.
Mina oddychała z coraz większym trudem, lecz wciąż się
nie poddawała. Zawzięcie walczyła o życie. Czasami
otwierała
oczy i Galdar widział w nich ból, a wtedy serce mu się krajało.
Potem znów opuszczała powieki, nie dając znaku świadomo-
ści, i wznawiała walkę.
Minotaur otarł chłodny pot z jej czoła.
— Zaprzestań wysiłków, Mino — rzekł do niej ze łzami
w oczach. — Pokonałaś wroga — największego, najpotężniej-
szego smoka, który kiedykolwiek żył na Krynnie. Wszystkie
narody i ludy będą cię szanować. Po wieki będą śpiewać
pieśni
o twoim zwycięstwie. Twój grobowiec przyćmi swym pięk-
nem wszystkie wzniesione na Ansalonie. Ludzie będą przyby-
wać ze wszystkich zakątków świata, by złożyć ci hołd. Położą
smoczą lancę u twojego boku, a monstrualną czaszkę tej smo-
czycy u twoich stóp.
Widział wszystko wyraźnie. Opowieść ojej odwadze poru-
szy serca wszystkich, którzy ją usłyszą. Młodzi mężczyźni
i kobiety będą przybywać do jej grobu, by przysięgać służbę
ludzkości, czy to jako wojownicy, czy uzdrowiciele. Fakt, że
stąpała w mroku, zostanie zapomniany. Śmierć będzie jej od-
kupieniem.
Mimo to Mina nie dawała za wygraną. Jej ciałem targały
konwulsje. Gardło miała zdarte od krzyku.
Galdar nie mógł już tego znieść.
—Uwolnij ją — modlił się, nie myśląc o tym, co robi
i mówi, zaprzątnięty jedynie troską o Minę. — Nie jest ci
już
potrzebna! Uwolnij ją!
—Więc to tutaj ją schowałeś — rozległ się czyjś głos.
Galdar wydobył sztylet, obrócił się i jednym ruchem wy-
skoczył z groty. Ogień oślepił jego przywykłe do ciemności
oczy. Poza trzaskającymi płomieniami widać było tylko ciem-
ność. Stojący w blasku ognia minotaur był idealnym celem.
Szybko się odsunął, lecz tylko nieznacznie. Nigdy nie opuści
Miny. Najpierw będą musieli pokonać jego. Zamrugał,
starając

400
>ię przebić wzrokiem ciemność. Nie słyszał kroków, zgrzytu
jbroi czy brzęku oręża. Kimkolwiek był ten nieznajomy, zja-
wił się znienacka, a to nie zapowiadało nic dobrego. Galdar
ipewnił się, że trzyma sztylet w taki sposób, by ostrze nie rzu-
cało refleksów.
—Ona umiera — poinformował tego, ktokolwiek tam był.
— Nie zostało jej już wiele życia. Uszanuj jej śmierć i
pozwól
ni zostać z nią do końca. Cokolwiek masz do mnie,
możemy
:o załatwić później. Daję ci swoje słowo.
—Masz rację, Galdarze — rzekł głos. — Nasze porachun-
ki możemy odłożyć na później. Obdarowałam cię hojnie, a
ty
ni odpłaciłeś zdradą.
Strach ścisnął Galdara za gardło. Sztylet wysunął się ze
odrętwiałej nagle prawej dłoni minotaura i z brzękiem upadł
la kamienie u jego stóp. U wejścia do groty stała kobieta. Jej
sylwetka przesłaniała płomienie i gasiła światło gwiazd. Gal-
dar nie widział jej twarzy własnymi oczami, gdyż kobieta nie
wkroczyła jeszcze do świata w materialnej postaci, lecz wi-
dział ją oczami duszy. Była piękna; była najpiękniejszą ze
wszystkich rzeczy, jakie widział na świecie. Mimo to jej uroda
kie przemawiała do niego, gdyż była zimna i ostra jak kosa.
fCobieta odwróciła się od niego i ruszyła w stronę wejścia do
groty.
Galdar z wielkim wysiłkiem zdołał poruszyć drżącymi koń-
czynami. Nie ośmielił się spojrzeć kobiecie w twarz, nie miał
adwagi spojrzeć w oczy, w których zawarta była wieczność.
Nie miał broni, którą mógłby z nią walczyć. Taka broń nie ist-
niała na świecie. Miał tylko miłość do Miny i może właśnie to
dało mu odwagę, by własnym ciałem zagrodzić drogę królowej
Takńisis.
—Nie wejdziesz — wydusił z siebie. — Zostaw ją w spo-
koju! Uwolnij ją! Ona zrobiła to, co chciałaś, i to bez
twojej
pomocy. Opuściłaś ją. Niech więc tak będzie.
—Ona zasługuje na karę — odparła zimno i pogardliwie
Takhisis. — Powinna wiedzieć, że ten czarodziej, Palin,
jest
zdrajcą i potajemnie spiskuje przeciwko mnie. Omal mu się
nie

401
udało. Zniszczył totem. Zniszczył wybrane przeze mnie śmier-
telne ciało, w którym zamierzałam przebywać na tym świecie.
Przez zaniedbanie Miny omal nie straciłam wszystkiego, o co
się starałam. Ona zasługuje na karę! Zasługuje na śmierć i na-
wet na coś gorszego! Mimo to — głos Takhisis złagodniał —■
będę łaskawa. Okażę wielkoduszność.
Galdarowi serce omal nie zatrzymało się ze strachu. Mino-
taur dyszał i dygotał, ale nie ruszył się z miejsca.
— Potrzebujesz jej —powiedział ochryple Galdar. — Tyl-
ko dlatego ją ratujesz. — Pokręcił rogatą głową. — Ona zna-
lazła już spokój albo wkrótce go znajdzie. Nie oddam ci jej.
Takhisis podeszła bliżej.
— Daruję ci życie, minotaurze, z jednego powodu. Mina
mnie o to prosi. Nawet teraz, kiedy jej duch pod przymusem
opuszcza powłokę cielesną, błaga mnie, abym była dla ciebie
miłosierna. Spełnię jej zachciankę, na razie. Nadejdzie jednak
taki dzień, kiedy Mina zrozumie, że nie jesteś jej już potrzeb-
ny. Wtedy wyrównamy rachunki.
Bogini chwyciła go za kark, uniosła i odrzuciła niedbale na
bok. Minotaur wylądował ciężko na ostrych kamieniach i leżał
tam, szlochając ze złości i frustracji. Lewą ręką uderzał w ka-
mienie, bijąc tak długo, aż posiniaczył ją sobie i pokrwawił.
Królowa Takhisis weszła do groty i Galdar usłyszał, jak
bogini nuci cichym, słodkim głosem:
— Moje dziecko... Moje najdroższe dziecko... Wybaczam
ci...

k -
22

Zagubiony w labiryncie
Gerard zamierzał zanieść Radzie Rycerzy wieść o powro-
cie królowej Takhisis najszybciej, jak to możliwe. Domyślał
się, że kiedy Królowa Ciemności wzniesie już totem i podbije
Sanction, szybko zabierze się do podboju świata. Nie miał
cza-
su do stracenia.
Bez trudu znalazł tego elfa, Samara. Tak jak przewidział
Silvanoshei, dwaj mężczyźni wprawdzie pochodzili z różnych
ras, byli jednak doświadczonymi wojownikami, i po kilku
chwilach niepewności nieufność między nimi stajała. Gerard
przekazał Samarowi pierścień i wiadomość od Silvanosheia,
chociaż niezbyt wiernie powtórzył słowa młodego króla. Nie
powiedział Samarowi, że Silvanoshei jest więźniem własnego
serca. Rycerz uczynił z młodego elfa bohatera, który sprzeci-
wił się Minie i został za to ukarany. Zgodnie z planem Gerarda
elfy miały połączyć siły z Rycerzami Solamnijskimi i spróbo-
wać odbić Sanction i powstrzymać Takhisis.
Gerard wierzył, że elfy będą chciały uwolnić swojego mło-
dego króla, i choć rycerz odniósł wyraźne wrażenie, że Samar
nie przepada za Silvanosheiem, zgodna z prawdą opowieść o od-
wadze młodego elfa podczas walki z Clorantem i pozostałymi
Czarnymi Rycerzami zrobiła wrażenie na surowym wojowni-
ku. Samar obiecał, że przedstawi sprawę Alhanie Starbreeze. Nie
wątpił, że królowa zgodzi się na ten plan. Rozstali się,
przysię-
gając, że spotkają się znów jako sojusznicy na polu walki.

403
Po pożegnaniu z Samarem Gerard pojechał na wybrzeże.
Stojąc na urwisku nad wzburzonymi falami, zdjął czarną zbro-
ję, która symbolizowała jego przynależność do rycerzy Takhi-
sis, i wrzucił ją do morza, kawałek po kawałku. Z niezaprze-
czalną przyjemnością obserwował w bladym świetle poranka,
jak fale unoszą czarny pancerz i roztrzaskują go o ostre skały.
— Masz, i niech cię szlag trafi — powiedział Gerard.
Wsiadł na konia odziany tylko w skórzane spodnie i znoszoną
wełnianą koszulę i pojechał na zachód.
Miał nadzieję, że przy ładnej pogodzie i przejezdnych dro-
gach uda mu się dotrzeć do posiadłości lorda Ulricha w dzie-
sięć dni. Wkrótce z ponurą miną zrewidował swój plan, łudząc
się nadzieją, że dotrze do zamku za dziesięć lat, bowiem od tej
chwili wszystko zaczęło się dziwnie układać nie po jego myśli.
Jego koń zgubił podkowę w okolicy, w której nikt nie słyszał
o kowalu. Gerard musiał zboczyć z drogi i przebyć wiele nie-
potrzebnych mil, prowadząc okulawionego konia, żeby zna-
leźć kogoś, kto go podkuje. Kiedy już znalazł kowala, mężczy-
zna pracował tak powoli, że rycerz zastanawiał się, czy rze-
mieślnik nie kopie najpierw rudy, żeby potem wykuć żelazo.
Minęło kilka dni, zanim koń został podkuty, a Gerard znów
znalazł się w siodle. Wtedy jednak stwierdził, że zabłądził.
Niebo było zaciągnięte chmurami. Nie widać było ani słońca,
ani gwiazd, i rycerz nie miał pojęcia, dokąd jedzie. Okolica
była słabo zaludniona. Jechał całymi godzinami, nie widząc
żywej duszy. Kiedy już spotkał kogoś, żeby zapytać go o dro-
gę, wszyscy w tym kraju najwyraźniej natychmiast głupieli, bo
niezależnie od tego, w którą stronę go skierowano, zawsze tra-
fiał w sam środek jakiegoś nieprzebytego lasu albo na brzeg ja-
kiejś nie dającej się przepłynąć rzeki.
Gerard zaczął się czuć jak w jednym z tych koszmarnych
snów, kiedy znasz cel wędrówki, ale jakoś nigdy nie udaje ci
się go osiągnąć. Z początku był rozdrażniony i sfrustrowany,
ale po kilkunastu dniach błądzenia zaczął się czuć nieswojo.
Zatruty miecz Galdara dźgnął Gerarda w brzuch.
— Czy to ja podejmuję decyzje, czy Takhisis? — zadawał

404
sobie pytanie rycerz. — Czy to ona określa każdy mój ruch?
Czy tańczę tak, jak ona mi zagra?
Gerard był przemoczony od nieustającego deszczu, zzięb-
nięty od chłodnego wiatru. Od kilku nocy zmuszony był spać
na dworze i właśnie zaczął zadawać sobie smętnie pytanie, jaki
sens mają dalsze wysiłki, kiedy zauważył w oddali światła nie-
wielkiego miasteczka. Wreszcie trafił do jakiegoś zajazdu. Go-
spoda z wyglądu nie była imponująca, ale miał nadzieję zna-
leźć w niej dach nad głową, gorące jedzenie i zimne napoje,
a być może także informacje.
Zaprowadził konia do stajni, wytarł go i upewnił się, że
zwierzę zostało nakarmione i odpoczywa wygodnie. Po zakoń-
czeniu tego zadania wrócił do gospody. Godzina była późna,
oberżysta położył się już spać i był wściekły, że ktoś go budzi.
Wpuścił Gerarda do wspólnej izby i pokazał mu miejsce na
podłodze. Kiedy rycerz rozścielał sobie derkę, spytał gospoda-
rza o nazwę miejscowości.
Mężczyzna ziewnął, podrapał się i odburknął poirytowa-
nym głosem:
— Miasto nazywa się Tyburn. Tyburn, przy drodze do Pa-
lanthas.
Gerard spał niespokojnie. We śnie chodził po domu, szu-
kając drzwi i nie mogąc ich znaleźć. Zbudziwszy się dobrze
przed świtem, gapił się w sufit i zdał sobie sprawę, że jest już
kompletnie zagubiony. Miał przeczucie, że oberżysta okłamał
go co do nazwy miasta i jego położenia, chociaż po co miałby
to robić, pozostawało dla Gerarda tajemnicą, tyle że rycerz po-
dejrzewał teraz o kłamstwo każdego, kogo spotkał.
Zszedł na dół na śniadanie. Usiadł na rozklekotanym krze-
śle i pogrzebał łyżką w bezimiennej masie, która zdaniem pod-
kuchennej była owsianką. Gerard stracił apetyt. W głowie mu
łupało od tępego, pulsującego bólu. Nie miał sił, chociaż po-
przedniego dnia tylko tułał się konno bez celu. Miał do wyboru
zrobić dzisiaj to samo lub wrócić pod koc. Odsunąwszy miskę
z owsianką, podszedł do brudnego okna, przetarł zakopconą
szybę dłonią i wyjrzał na zewnątrz. Nadal siąpił deszcz.

405
—Słońce musi kiedyś wreszcie wyjrzeć — mruknął Ge-
rard.
—Nie licz na to — odezwał się ktoś.
Gerard rozejrzał się. Jedyną poza nim osobą w oberży był
mag, przynajmniej tak Gerard zakładał, ponieważ mężczyzna
ubrany był w rdzawobrunatną szatę — koloru zakrzepłej krwi
— i czarną pelerynę z kapturem. Mag siedział w małej wnęce,
usiłując się ogrzać przy ogniu płonącym w wielkim kamien-
nym kominku. Gerard zakładał, że mężczyzna jest chory, po-
nieważ często zanosił się paskudnie brzmiącym kaszlem, który
wydawał się wyrywać z samych jego trzewi. Gerard zauważył
go, kiedy tylko wszedł, ale ponieważ był to mag, rycerz zosta-
wił go w spokoju.
Gerard sądził, że odezwał się zbyt cicho, by można go było
usłyszeć po drugiej stronie izby, ale najwyraźniej brak wygód
oberża nadrabiała akustyką.
Mógł udzielić jakiejś uprzejmej odpowiedzi albo udawać,
że nie słyszał. Zdecydował się na to drugie. Nie miał ochoty na
towarzystwo, zwłaszcza gruźlika w ostatnim stadium choroby.
Wrócił do gapienia się przez okno.
— Ona rządzi słońcem — stwierdził czarodziej. Mówił ci-
chym, szemrzącym głosem, który dziwnie urzekł Gerarda. —
Chociaż nie włada już księżycem. — Parsknął śmiechem, któ-
ry przerwał atak kaszlu. — Wkrótce zawładnie gwiazdami, je-
śli jej się nie przeszkodzi.
Zaniepokojony tą rozmową Gerard obrócił się.
— Mówisz do mnie, panie?
Mag otworzył usta, lecz przeszkodził mu kolejny napad
kaszlu. Przycisnął chusteczkę do warg i odetchnął z wysiłkiem.
— Nie — wyrzęził, poirytowany. — Mówię sobie, bo plu-
cie krwią sprawia mi przyjemność. Mówienie przychodzi mi
z takim trudem, że nie strzępię sobie języka po próżnicy.
Twarz maga ukryta była w cieniu kaptura. Gerard rozejrzał
się. Posługaczka ponownie znikła w zadymionej kuchni. W iz-
bie zostali tylko Gerard i czarodziej. Rycerz podszedł bliżej,
chcąc zobaczyć twarz mężczyzny.

406
—Oczywiście mówię o Takhisis — dodał mag. Poszukał
;zegoś w kieszeni szaty. Wyciągnął stamtąd woreczek z
tkani-
ly i położył go przy kominku. Po sali rozszedł się ostry za-
jach.
—Takhisis! — Gerard osłupiał. — Skąd o tym wiesz? —
■pytał półgłosem, stając przy magu.
—Znam ją od dawna — zaszemrał mag głosem miękkim
ak aksamit. — Zaiste, od bardzo dawna. — Kaszlał przez
crótką chwilę, a potem machnął ręką do Gerarda. —
Przynieś
;zajnik i nalej trochę gorącej wody do tego kubka.
Gerard nie ruszył się z miejsca. Wlepiał oczy w dłoń maga.
skóra miała złotawy odcień i w świetle ognia połyskiwała jak
•ybie łuski w słońcu.
— Jesteś nie tylko głupi, ale i głuchy, panie rycerzu? —
spytał mag.
Gerard zmarszczył czoło, bo nie lubił, jak ktoś mu ubliżał,
i nie podobało mu się takie pomiatanie jego osobą, zwłaszcza
Drzez kogoś całkiem obcego. Kusiło go, by pożegnać się chłod-
ło z czarodziejem i wyjść. Zainteresowały go jednak słowa
;zarodzieja. Zawsze może wyjść później.
Chwycił czajnik szczypcami i nalał do kubka gorącej wo-
dy. Mag wsypał do wrzątku zawartość woreczka. Mikstura
niała silny, niemiły zapach, od którego Gerard zmarszczył
los. Mag czekał, aż zioła naciągną i herbata ostygnie.
Gerard znalazł sobie krzesło i przyciągnął je do kominka.
— Czy wiesz, panie, gdzie jestem? Od wielu dni jeżdżę
Dez kompasu, nie widząc słońca ani gwiazd, którymi mógłbym
się kierować. Każdy, kogo pytam o drogę, mówi mi co innego.
Dberżysta twierdzi, że to droga do Palanthas. Czy to prawda?
Mag upił łyk herbaty. Kaptur miał naciągnięty głęboko na
głowę, tak że jego twarz stale była w cieniu. Gerard dostrzegł
oystre, błyszczące oczy, z którymi coś było nie w porządku.
Nie potrafił stwierdzić co.
— W pewnym sensie mówi prawdę — rzekł mag. — Tą
drogą w końcu dojedziesz do Palanthas. Można powiedzieć, że
wszystkie drogi, które wiodą na wschód i zachód, prowadzą do

407
Palanthas — ostatecznie. Jednak bardziej powinno cię obcho-
dzić to, że ta droga wiedzie do Jelek.
—Jelek! — wykrzyknął Gerard. Jelek — kwatera główna
Czarnych Rycerzy. Uświadomiwszy sobie, że jego
przestrach
mógł go zdradzić, starał się go zamaskować wzruszeniem
ra-
mionami. — No więc prowadzi do Jelek. Dlaczego
powinno
mnie to obchodzić?
—Ponieważ w tej chwili obozuje pod Tyburn dwudziestu
Czarnych Rycerzy i kilka setek pieszych żołnierzy.
Zmierzają
do Sanction na wezwanie Miny.
—Niech sobie obozują, gdzie chcą — odparł spokojnie
Gerard. — Nie muszę się ich obawiać.
—Kiedy cię tu znajdą, aresztują cię — rzekł mag, popi-
jając herbatę.
' — Aresztują mnie? Dlaczego?
Mag uniósł głowę i spojrzał na niego. Gerard znów od-
niósł wrażenie, że z oczami mężczyzny coś jest nie w po-
rządku.
—Dlaczego? Bo równie dobrze mógłbyś mieć napisane na
czole złotymi literami: „Rycerz Solamnijski".
—Nonsens — rzekł Gerard ze śmiechem. — Jestem tylko
wędrownym kupcem...
—Kupcem bez towarów na sprzedaż, za to z wojskową
sylwetką i włosami ostrzyżonymi przy skórze. Kupcem,
który
nosi miecz na żołnierska modłę, chodzi równym krokiem i
jeź-
dzi na wyszkolonym bojowym rumaku. — Czarodziej
parsknął
pogardliwie. — Nie oszukałbyś nawet sześcioletniej
dziew-
czynki.
Wrócił do popijania herbaty.
—Po co jednak mieliby tu przychodzić? — spytał od nie-
chcenia Gerard, chociaż był coraz bardziej zdenerwowany.
—Oberżysta poznał, że jesteś Rycerzem Solamnijskim,
jak tylko cię zobaczył. — Mag wypił herbatę i odstawił
ku-
bek na półkę przy palenisku. Kaszel minął i mężczyzna
naj-
wyraźniej czuł się lepiej. — Zauważyłeś, jak w kuchni jest
ci-
cho? Czarni Rycerze są częstymi gośćmi w tej oberży.
Ober-

408
żysta jest na ich pensji. Wyszedł, żeby ich powiadomić o two-
jej obecności. Za wydanie cię otrzyma hojną nagrodę.
Gerard obejrzał się z niepokojem w stronę kuchni, w której
rzeczywiście zrobiło się dziwnie cicho. Krzyknął głośno na
oberżystę.
Nikt nie odpowiedział.
Gerard podszedł do drewnianych drzwi prowadzących do
kuchni i otworzył je na oścież. Spłoszył pomywaczkę, która
wrzaskiem i ucieczką przez drzwi na zapleczu potwierdziła je-
go obawy.
Wrócił do głównej izby.
— Miałeś rację — rzekł rycerz. — Ten łajdak uciekł,
a dziewucha wrzasnęła tak, jakbym chciał jej poderżnąć gard-
ło. Lepiej już sobie pójdę. — Wyciągnął rękę. — Chcę ci po-
dziękować, panie. Wybacz, ale nie spytałem cię o imię ani nie
podałem swojego...
Mag zlekceważył wyciągniętą dłoń. Chwycił laskę opartą
o komin i wstał, opierając się na niej.
—Chodź ze mną — polecił czarodziej.
—Dziękuję ci za ostrzeżenie, panie — rzekł stanowczo
Gerard — ale muszę szybko odjechać...
—Nie uciekniesz — stwierdził mag. — Oni są zbyt bli-
sko. Wyjechali o świcie i będą tu w ciągu kilku minut.
Masz
tylko jedną szansę. Chodź ze mną.
Podpierając się laską ozdobioną złotą smoczą łapą trzy-
mającą kryształ, mag zaprowadził rycerza do schodów wio-
dących na piętro. Ruchy miał płynne i szybkie, niepasujące do
jego wątłego wyglądu. Bure szaty szeleściły wokół kostek cza-
rodzieja. Gerard wahał się jeszcze chwilę, rzucając okiem na
okno. Na drodze było pusto. Nie słyszał zbliżającej się armii,
bicia w bębny, kroków maszerujących żołnierzy.
„Kim jest ten mag, żebym mu ufał? Tylko dlatego, że wy-
daje się wiedzieć, o czym myślę; tylko dlatego, że mówił o Ta-
khisis...".
Czarodziej stanął u stóp schodów. Odwrócił się do Gerar-
da. Jego dziwne oczy błysnęły w mroku.

409
— Kiedyś mówiłeś, by iść za głosem serca. Co ci teraz
mówi serce, panie rycerzu?
Gerard stał osłupiały, a język przysechł mu do podnie-
bienia.
—Więc? — niecierpliwił się mag. — Co masz w sercu?
—Rozpacz i zwątpienie — odparł wreszcie Gerard drżą-
cym głosem — nieufność, strach...
—To jej robota — stwierdził czarodziej. — Dopóki nie
ustąpią te cienie, nie ujrzysz słońca. — Odwrócił się i
wszedł
na schody.
Teraz Gerard słyszał już głośne rozkazy, chrzęst uprzęży
i brzęk stali. Pobiegł w stronę schodów.
Na parterze znajdowała się kuchnia, jadalnia i duża wspól-
na izba, gdzie Gerard spędził noc. Na piętrze znajdowały się
osobne pokoje dla wygody zamożniejszych gości, jak również
mieszkanie oberżysty. Drzwi do nich były dobrze zamknięte
i zaryglowane.
Mag podszedł prosto do tych drzwi. Nacisnął klamkę,
a kiedy nie pomogło, dotknął zamka kryształową gałką swojej
laski. Błysnęło światło, na wpół oślepiając Gerarda, który jesz-
cze długo mrugał i widział przed oczami błękitne gwiazdy.
Kiedy odzyskał wzrok, mag już otworzył drzwi. Z zamka snuły
się pasemka dymu.
— Hej, nie wolno ci tam wchodzić... — zaczął Gerard.
Mag spojrzał na niego chłodnym wzrokiem.
— Zaczynasz mi przypominać mojego brata, panie ry-
cerzu. Wprawdzie kochałem go, całkiem szczerze mogę po-
wiedzieć, że czasami śmiertelnie mnie irytował. Skoro mowa
o śmierci, twoja jest już blisko. — Mag pokazał laską wnętrze
izby. — Otwórz ten kufer. Nie, nie ten. Tamten w kącie. Nie
jest zamknięty na klucz.
Gerard dał za wygraną. Jeśli spaść, to z wysokiego konia,
jak mówi porzekadło. Wszedł do mieszkania oberżysty i ukląkł
obok dużej drewnianej skrzyni, którą wskazał mag. Podniósł
wieko i spojrzał na kolekcję, w skład której wchodziło kilka
noży i sztyletów, but bez pary, para rękawic i części zbroi:
kar-

410
wasze, nagolenniki, naramienniki, kirys i parę hełmów. Wszyst-
kie elementy zbroi były czarne, niektóre nosiły emblematy
Czarnych Rycerzy.
— Nasz gospodarz nie gardzi okradaniem swoich gości —
rzekł mag. — Bierz, co potrzebujesz.
Gerard z łomotem spuścił wieko kufra. Wstał i cofnął się.
—Nie — oznajmił.
—Przebranie się za jednego z nich to twoja jedyna szansa.
Wiem, że nie ma tu wiele, ale na pewno skompletujesz
dość,
żeby ich zmylić.
—Dopiero co się pozbyłem całego kompletu tej przeklętej
zbroi...
—Tylko sentymentalny dureń mógł być tak głupi — od-
parł mag — zatem nie dziwię się, że tak zrobiłeś. Nałóż, co
możesz z tych części zbroi. Pożyczę ci swoją czarną pele-
rynę. Z doświadczenia wiem, że potrafi zamaskować wiele
grzechów.
—Nawet jeśli się przebiorę, nic z tego nie będzie — mruk-
nął Gerard. Miał już dość ucieczki, przebieranek i kłamstw.

Powiedziałeś, że oberżysta powiedział im o mnie.
—Oberżysta jest idiotą. Ty jesteś bystrym chłopakiem
i potrafisz się wyłgać. — Mag wzruszył ramionami. — Nie
ma gwarancji, że podstęp zadziała. Możesz jeszcze
zawisnąć.
Mnie się jednak wydaje, że warto zaryzykować.
Gerard wahał się jeszcze chwilę. Miał dość ucieczki, ale
życie mu jeszcze nie zbrzydło. Plan maga zapowiadał się do-
brze. Rycerze poznają miecz Gerarda, podarunek od marszał-
ka Medana. Jego koń wciąż miał uprząż Czarnych Rycerzy,
a i buty Gerarda przypominały te, które nosili Czarni Rycerze.
Czując się coraz bardziej tak, jakby wpadł w straszliwą
pułapkę, w której stale wybiegał drzwiami na tyłach tylko po
to, by wejść tymi od frontu, wyjął ze skrzyni te części zbroi,
które mogły na niego pasować i pospiesznie zaczął je nakła-
dać. Niektóre były za duże, inne boleśnie uwierały. Kiedy
skończył, wyglądał jak pajac w zbroi. Mimo to miał wrażenie,
że kiedy narzuci na całość czarną pelerynę, może mu się udać.

411
— Proszę — rzekł, odwracając się. — Jak mam...
Mag zniknął. Obiecana czarna peleryna leżała na podłodze.
Gerard rozejrzał się po pokoju. Nie słyszał, żeby czarodziej
wychodził, ale przypomniał sobie, że mężczyzna poruszał się
bezszelestnie. Do umysłu Gerarda wkradło się pewne podej-
rzenie, ale szybko o nim zapomniał. Nie było już ważne, czy
mag mu sprzyjał, czy był jego wrogiem. Gerard nie mógł się
teraz wycofać.
Podniósł czarną pelerynę, zarzucił ją sobie na ramiona
i czym prędzej opuścił mieszkanie oberżysty. Kiedy doszedł
do schodów, wyjrzał przez okno i zobaczył na dole oddział
żołnierzy. Zdusił w sobie chęć rzucenia się do ucieczki. Ze stu-
kotem zszedł po schodach i podszedł do wyjścia. Dwaj żołnie-
rze uzbrojeni w halabardy potrącili go po chamsku, pchając się
do drzwi.
— Hej! — zawołał ze złością Gerard. — Omal mnie nie
przewróciliście. Co to ma znaczyć?
Speszeni żołnierze stanęli. Jeden dotknął dłonią czoła.
—Proszę o wybaczenie, panie rycerzu, ale spieszy nam
się. Polecono nam aresztować Solamnijczyka, który
ukrywa
się w tej oberży. Może go widzieliście, panie? Ma na sobie
ko-
szulę i skórzane spodnie, próbuje uchodzić za kupca.
—Tylko tyle o nim wiecie? — spytał Gerard. — Jak wy-
gląda? Jak jest wysoki? Jakiego koloru ma włosy?
Zniecierpliwieni żołnierze wzruszyli ramionami.
—A co to za różnica, panie? Jest w środku. Oberżysta po-
wiedział, że go tam zastaniemy.
—Był w środku — rzekł Gerard. — Właśnie się z nim mi-
nęliście. — Kiwnął głową. — Odjechał w tamtą stronę
jakieś
piętnaście minut temu.
—Odjechał! — Żołnierz wybałuszył oczy. — Dlaczego
go nie zatrzymaliście?
—Ja nie miałem rozkazów, żeby go zatrzymywać — od-
parł ze spokojem Gerard. — Ten sukinsyn to nie mój
kłopot.
Jeśli się pospieszycie, może go jeszcze złapiecie. Aha, tak
przy
okazji, to wysoki, przystojny mężczyzna, ma około
dwudziestu

412
^

pięciu lat, kruczoczarne włosy i długie wąsy. Co się tak na


mnie gapicie jak banda kretynów? Zjeżdżać, już was tu nie ma!
Mamrocząc coś pod nosem, żołnierze wybiegli z oberży
na ulicę, nie zadając sobie nawet trudu, żeby zasalutować. Ge-
rard westchnął, przygryzając wargę z frustracji. Powinien być
wdzięczny magowi, który uratował mu życie, ale jakoś nie
był. Myśl o kolejnych oszustwach, kłamstwach i matactwach,
o stałym zachowywaniu ostrożności i o strachu przed wykry-
ciem całkiem popsuła mu humor. Naprawdę zastanawiał się,
czy go na to stać. Ostatecznie łatwiej jest zawisnąć na szu-
bienicy.
Zdjął hełm i przeczesał palcami żółte włosy. Czarna pele-
ryna była ciężka. Pocił się w niej, ale nie miał odwagi jej zdjąć.
Oprócz tego płaszcz wydzielał dziwny zapach — przypominał
woń płatków róż zmieszaną z czymś, co nie było już tak słod-
kie i miłe. Gerard stał na progu oberży, zastanawiając się nad
następnym krokiem.
Żołnierze prowadzili grupę jeńców. Rycerz nie zwracał
większej uwagi na nieszczęśników; przyszło mu jedynie do
głowy, że mógł być jednym z nich.
Uznał, że najlepszym wyjściem będzie odjechać w zamie-
szaniu. Jeśli ktoś go zatrzyma, zawsze może twierdzić, że jest
posłańcem udającym się gdzieś w pilnej sprawie.
Wyszedł na ulicę. Rzuciwszy okiem na niebo, z przyjem-
nym zaskoczeniem stwierdził, że deszcz ustał, a chmury się
rozproszyły. Słońce świeciło jasno.
Bardzo dziwny odgłos, podobny do beczenia zadowolonej
kozy, skłonił go do tego, by się odwrócić.
Znad knebla patrzyła na niego para błyszczących oczu.
By-
ły to oczy Tasslehoffa Burrfoota, a dziwne beczenie było ra-
dosnym i wesołym bełkotem Tasslehoffa Burrfoota.
TEGO Tasslehoffa Burrfoota.
23

W którym zostaje udowodnione,


że nie wszyscy kenderzy
wyglądają jednakowo
Widok stojącego tuż przed nim Tasslehoffa podziałał na
Gerarda jak trafienie smoczą błyskawicą. Rycerz był osłupiały
i zdrętwiały, niezdolny do zebrania myśli ani do żadnych in-
nych działań. Był tak zdumiony, że po prostu wlepiał oczy
w kendera. Wszyscy na świecie — łącznie z boginią— szukali
Tasslehoffa Burrfoota, a Gerard go znalazł.
A mówiąc ściślej, znalazł go oddział Czarnych Rycerzy.
Tasslehoff znajdował się wśród kilku tuzinów innych kende-
rów, których pędzono do Sanction. Zapewne każdy z nich
twierdził, że jest Tasslehoffem Burrfootem. Niestety, jeden na-
prawdę nim był.
Tasslehoff wciąż beczał przez knebel, a teraz ze wszystkich
sił starał się także machać rękami. Jeden ze strażników, usły-
szawszy dziwny odgłos, odwrócił się. Gerard szybko wcisnął
na głowę hełm, omal nie przycinając sobie przy okazji nosa,
hełm bowiem był na niego za ciasny.
— Ktokolwiek robi ten hałas, niech przestanie! — krzyk-
nął strażnik. Rzucił się na Tasslehoffa, który — nie patrząc
pod nogi — potknął się o własne kajdany i przewrócił na zie-
mię. Padając, pociągnął za sobą dwóch innych kenderów, któ-
rzy byli z nim skuci. Uznawszy to za interesującą odmianę

414
w nudnym marszu, pozostali kenderzy zaczęli nawzajem zbi-
jać się z nóg, wskutek czego w całym szeregu około czterdzie-
stu kenderów natychmiast wybuchł zamęt.
Dwaj strażnicy uzbrojeni w korbacze wkroczyli do akcji,
żeby zaprowadzić porządek. Gerard oddalił się szybko, niemal
biegiem, chcąc opuścić tę okolicę, zanim zdarzy się coś gor-
szego. W głowie mu huczało od natłoku myśli, tak że szedł jak
ogłupiały, nie bardzo wiedząc, dokąd idzie. Wpadał na ludzi,
mamrotał przeprosiny. Wdepnąwszy w jakąś dziurę, wykręcił
sobie kostkę i omal nie wpadł do koryta z wodą. W końcu za-
uważył ciemny zaułek i skrył się w nim. Zrobił kilka głębokich
wdechów. Zimne powietrze chłodziło jego spocone czoło i ry-
cerz mógł wreszcie odetchnąć i zastanowić się nad sytuacją.
Takhisis chciała dostać w swe ręce Tasslehoffa i chciała go
mieć w Sanction. Gerard miał szansę popsuć jej szyki i wie-
dział, że czyniąc to, idzie za głosem własnego serca. Cień się
rozproszył. W głowie rycerza kiełkował już plan.
Oddając w myślach honory magowi i życząc mu powodze-
nia, Gerard wyruszył wprowadzić w życie swój pomysł. Na
początek musiał znaleźć rycerza równego mu wzrostem i wa-
gą, a przy odrobinie szczęścia także rozmiarem hełmu.

Czarni Rycerze i ich piesze wojsko, obozujący w okolicach


Tyburn i w samym mieście, szykowali się właśnie do snu. Ko-
mendant i jego oficerowie zajęli oberżę, co nie było wielkim
osiągnięciem, gdyż jedzenie było tam podłe, a izby plugawe.
Jedyną dobrą rzeczą, jaką można było powiedzieć o tamtej-
szym ale, był fakt, że mile uderzało człowiekowi do głowy, co
pomagało zapomnieć o kłopotach.
Komendant Czarnych Rycerzy wypił dużo ale. Miał bardzo
wiele problemów, które chciał utopić w tym piwie. Większość
wiązała się z jego nową zwierzchniczką Miną.
Komendant nigdy nie lubił ani nie darzył zaufaniem lor-
da Targonne'a, małodusznego człowieka, który bardziej dbał
o złamanego miedziaka niż o żołnierzy pod swoim dowódz-
twem. Targonne nie zrobił niczego dla sprawy Czarnych Ryce-

415
rzy, za to skupiał się na napełnianiu własnych kieszeni. Nikt
w Jelek nie opłakiwał śmierci Targonne'a, ale też i nie cieszył
się z awansu Miny.
To prawda, że robiła wiele dobrego dla sprawy Czarnych
Rycerzy, ale gnała naprzód w takim tempie, że zostawiała
większość z nich daleko w tyle. Komendant był wstrząśnię-
ty wieścią o tym, że podbiła Solanthus. Nie był pewny, czy to
pochwala. Jak Czarni Rycerze mają utrzymać kontrolę jed-
nocześnie nad tym miastem, Solanthus i stolicą Solamnii, Pa-
lanthas?
Ta przeklęta Mina nawet nie zastanawiała się nad pilnowa-
niem tego, co już zdobyła. Nie myślała o nadmiernie rozciąg-
niętych liniach zaopatrzenia, przepracowanych ludziach i nie-
bezpieczeństwie powstania miejscowej ludności.
Komendant wysyłał do Miny listy, które to wszystko wyja-
śniały, prosząc ją, by zwolniła tempo, rozbudowała wojska,
skonsolidowała zdobycze. Mina zapomniała także o kimś in-
nym — o smoczej zwierzchniczce Malys. Komendant wysyłał
ugodowe listy do smoczycy, utrzymując, że Czarni Rycerze
nie zamierzają odebrać jej władzy. Wszystkie nowo podbite
te-
rytoria są zajmowane w jej imieniu, i tak dalej. Odpowiedzi
nie było.
Potem, kilka dni temu, przyszedł rozkaz od Miny, naka-
zujący mu opuścić Jelek i wymaszerować z wojskiem na po-
łudnie, aby pomóc bronić Sanction przed spodziewanym ata-
kiem połączonych sił elfów i Solamnijczykow. Miał wyruszyć
bezzwłocznie, a przy okazji zgarnąć i przyprowadzić do miasta
każdego kendera, jakiego spotka po drodze.
Aha, Mina przypuszczała również, że Malys może zaatako-
wać Sanction. Miał się więc przygotować także na taką ewen-
tualność.
Nawet teraz, kiedy komendant kolejny raz czytał rozkazy,
czuł się tak samo wstrząśnięty i oburzony jak wtedy, gdy czy-
tał je poprzednio pół tuzina razy. Miał ochotę złamać rozkaz,
ale kurier, który dostarczył wiadomość, dał mu wyraźnie do
zrozumienia, że Mina i Jedyny Bóg mają długie ręce. Posła-

416
nieć podał kilka przykładów tego, co się stało z innymi komen-
dantami, którzy wiedzieli lepiej od Miny, jakie podjąć decyzje,
począwszy od samego nieżyjącego lorda Targonne'a. W ten
sposób komendant znalazł się na drodze do Sanction, a teraz
siedział w tej wszawej oberży i sączył ciepławe ale, wobec
którego stwierdzenie, że smakuje jak końskie szczyny, byłoby
niezasłużonym komplementem.
Zły dzień z każdą chwilą stawał się coraz gorszy. Nie tyl-
ko kenderzy zatrzymali marsz, zaplątując się w łańcuchy, któ-
rych rozplatanie zajęło godziny, ale komendantowi uciekł solam-
nijski szpieg, którego ostrzeżono o ich nadejściu. Na szczę-
ście mieli teraz jego dokładny rysopis. Mężczyzna o długich,
czarnych włosach i czarnych wąsach powinien być łatwy do
schwytania.
Komendant topił właśnie kłopoty w ale, kiedy podniósł
wzrok i ujrzał w drzwiach kolejnego posłańca od Miny. Od-
dałby wszystko, co posiadał, za to, żeby móc rzucić swoim
kuflem w głowę tego mężczyzny.
Posłaniec stanął przed nim. Komendant zlustrował go po-
nurym spojrzeniem i nie zaprosił do stołu.
Jak większość kurierów, którzy musieli podróżować bez
obciążenia, ten był odziany w czarną skórzaną zbroję, na którą
narzucił grubą, czarną pelerynę. Mężczyzna zdjął hełm, włożył
go pod pachę i zasalutował.
— Przychodzę w imieniu Jedynego Boga.
Komendant parsknął w swój kufel.
— Czego teraz ode mnie chce Jedyny Bóg? Czyżby Mina
podbiła Lodową Ścianę? Tam mam pomaszerować?
Posłaniec był brzydkim mężczyzną o żółtych włosach, ospo-
watej twarzy i zaskakująco niebieskich oczach. Błękitne oczy
wpatrywały się w komendanta, najwyraźniej zdziwione.
—Nieważne. — Komendant westchnął. — Przekaż wia-
domość i skończmy już z tym.
—Mina dowiedziała się, że wziąłeś do niewoli kilku ken-
derów. Jak może wiesz, szuka pewnego konkretnego
kendera.
—Burrfoota, tak, wiem — odparł komendant. — Mam

417
tam mniej więcej czterdziestu Burrfootów. Do wyboru, do ko-
loru, możesz przebierać.
— Tak zrobię, za waszym pozwoleniem, panie — rzekł
z szacunkiem posłaniec. — Wiem, jak wygląda ten Burrfoot.
Ponieważ złapanie go jest sprawą bardzo pilną, Mina wysłała
mnie, żeby się przyjrzał twoim jeńcom i sprawdził, czy nie ma
go wśród nich. Jeśli jest, mam go natychmiast zawieźć do
Sanction.
Komendant podniósł na niego pełen nadziei wzrok.
— Nie zabrałbyś wszystkich czterdziestu?
Posłaniec pokręcił głową.
—Tak też sądziłem. No cóż, idź poszukać tego cholernego
złodziejaszka. — Coś przyszło mu na myśl. — Jeśli go
znaj-
dziesz, co mam zrobić z pozostałymi?
—W tej sprawie nie otrzymałem rozkazów, panie — rzekł
kurier — ale sądzę, że równie dobrze możesz ich
wypuścić.
—Wypuścić... — Komendant przyjrzał się uważniej po-
słańcowi. — Czy to na twoim rękawie to krew? Jesteś
ranny?
—Nie, panie — zaprzeczył kurier. — Na drodze napadli
mnie bandyci.
—Gdzie? Poślę tam patrol — odparł komendant.
—Nie trzeba, panie — powiedział mężczyzna. — Zała-
twiłem już tę sprawę.
—Rozumiem — rzekł komendant, mając wrażenie, że do-
strzegł krew także na skórzanej zbroi. Wzruszył
ramionami.
Nie jego sprawa. — Idź więc poszukać tego Burrfoota. Ty
tam, odprowadź natychmiast tego człowieka do zagrody,
gdzie
trzymamy kenderów. Udziel mu wszelkiej pomocy, jakiej
so-
bie zażyczy. — Podnosząc kufel, dodał: — Za twoje
zdrowie,
panie.
Posłaniec podziękował komendantowi i wyszedł.
Komendant zamówił jeszcze jedno ale. Zastanawiał się, co
zrobić z kenderami. Rozważał właśnie możliwość ustawienia
ich w szeregu i posłużenia się nimi jako tarczami na szkoleniu
łuczniczym, kiedy usłyszał jakiś hałas przy drzwiach i zoba-
czył kolejnego posłańca.

418
Komendant jęknął w duchu i już miał powiedzieć intruzo-
wi, żeby spadał do Otchłani, kiedy mężczyzna zsunął kapelusz
i komendant poznał jednego ze swoich najbardziej zaufanych
szpiegów. Gestem kazał mu podejść bliżej.
—Jakie wieści? — spytał. — Mów cicho.
—Panie, przybywam właśnie z Sanction!
—Kazałem ci mówić cicho. Nie wszyscy muszą wiedzieć
o naszych sprawach — warknął komendant.
—To nie ma znaczenia, panie. Za mną szybko podąża
plotka. Do rana wszyscy już będą wiedzieć. Malys nie
żyje.
Mina zabiła smoka.
Tłum w oberży zamilkł. Wszyscy tak osłupieli, że nie
mog-
li wykrztusić słowa. Próbowali przyswoić sobie te wieści i po-
myśleć, co to może dla nich oznaczać.
—To nie wszystko — powiedział szpieg, wypełniając ci-
szę swoim głosem. — Mówią, że Mina również nie żyje.
—Więc kto dowodzi? — spytał komendant, zrywając się
na równe nogi i zapominając o ale.
—Nikt, panie — rzekł szpieg. — W mieście panuje chaos.
—Patrzcie, patrzcie — zachichotał komendant. — Może
Mina miała rację i modlitwy zostają wysłuchane. Panowie

rzekł, przesuwając wzrokiem po swoich oficerach i reszcie
personelu — tej nocy nie będziemy spać. Jedziemy do
Sanc-
tion.
;
„Jedno mam już z głowy" — pomyślał Gerard, wlokąc się
za adiutantem komendanta. „Teraz jeszcze jedno".
I nie będzie to wcale proste. Wystrychnięcie na dudka pod-
chmielonego komendanta Czarnych Rycerzy było dziecinną
zabawą w porównaniu z tym, co go dopiero czekało — wyłu-
skaniem jednego kendera z całego stada. Gerard miał tylko na-
dzieję, że Czarni Rycerze, w swej nieskończonej mądrości, za-
kneblowali kenderów.
— Proszę, tu są — powiedział adiutant, podnosząc latar-
nię. — Zamknęliśmy ich w zagrodzie. Tak jest łatwiej.
Kenderzy spali, przytuleni do siebie jak szczenięta, by się

419
ogrzać. Noc była chłodna, a niewielu miało peleryny lub inne
okrycia chroniące od zimna. Ci, którzy je mieli, dzielili się ni-
mi z resztą. Ich uśpione twarzyczki były blade i wymizerowa-
ne. Najwyraźniej komendant nie marnował na nich jedzenia,
a już z pewnością nie dbał o ich wygodę.
Kenderzy nadal mieli skute łańcuchami ręce i nogi, jak
również — co Gerard przyjął z ulgą— wciąż byli zakneblowa-
ni. Na straży stało kilku żołnierzy. Gerard naliczył pięciu, ale
podejrzewał, że w mroku może się ich kryć więcej. Na widok
jasnego światła kenderzy unieśli głowy i sennie mrugali, zie-
wając mimo knebli.
— Wstawać, karaluchy — rozkazał rycerz. Dwóch żołnie-
rzy weszło do zagrody, żeby kopniakami zbudzić zaspanych
kenderów. — Wstańcie i róbcie mądre miny. Odwróćcie się do
światła. Ten jegomość chce zobaczyć wasze brudne gęby.
Gerard od razu zauważył Tasslehoffa. Kender stał gdzieś
pod koniec szeregu, wytrzeszczał oczy, rozglądał się i drapał
po głowie rączką zakutą w kajdany. Gerard musiał jednak uda-
wać, że przygląda się każdemu kenderowi, i tak właśnie robił,
nie spuszczając zarazem Tasa z oczu.
„Tasslehoff wygląda staro" — uświadomił sobie nagle ry-
cerz. „Dotychczas tego nie zauważałem".
Zadziorna kitka na głowie kendera nadal była długa i gęsta.
Mimo to tu i tam widniały w niej siwe pasma, a ostre światło
podkreślało zmarszczki na twarzy Tasa. Oczy miał jednak na-
dal błyszczące, sylwetkę sprężystą i przyglądał się wszystkie-
mu z typowym dla siebie zainteresowaniem i ogromną cieka-
wością.
Gerard spacerował wzdłuż szeregu kenderów, z wysiłkiem
powstrzymując się od pośpiechu. Założył skórzany hełm, żeby
zasłonić twarz, obawiając się, że Tas znowu go pozna i krzyk-
nie z radości. Jego plan jednak nie poskutkował, bo Tasslehoff
tylko raz zajrzał w szparę wzrokową hełmu, zobaczył niebie-
skie oczy Gerarda i uśmiechnął się od ucha do ucha. Z powodu
knebla nie mógł mówić, ale pokręcił się w sposób, który miał
wskazywać, że się cieszy.

420
Gerard stanął i wbił wzrok w Tasa, który — ku rozpaczy
rycerza — puścił do niego oko i uśmiechnął się tak szeroko,
jak mu na to pozwa/af knebel. Gerard chwycił kencfera za kitkę
na czubku głowy i pociągnął za nią solidnie.
—Nie znasz mnie — syknął spod hełmu.
—Jasneżenie — wybełkotał zakneblowany Tas, dodając
entuzjastycznie: —
Taksięzdziwiłemnatwójwidokgdzieśsiępo-
dziewał...
Gerard wyprostował się.
—To ten kender — powiedział głośno, znów szarpiąc Ta-
sa za kitkę.
—Ten? — Adiutant był zdziwiony. — Jesteś pewny?
—Całkowicie — odparł Gerard. — Twój dowódca dosko-
nale się spisał. Możesz być pewny, że Mina będzie bardzo
za-
dowolona. Oddaj mi natychmiast kendera. Wezmę za niego
pełną odpowiedzialność.
—Sam nie wiem... — zawahał się adiutant.
—Twój dowódca powiedział, że mam go zabrać, jeśli go
rozpoznam — przypomniał mu Gerard. — Znalazłem go.
Te-
raz masz go oddać w moje ręce.
—Sprowadzę komendanta — powiedział adiutant.
—Dobrze, jeśli chcesz mu przeszkadzać. Mnie się wyda-
wało, że jest bardzo odprężony — stwierdził Gerard ze
wzru-
szeniem ramion.
Podstęp nie poskutkował. Adiutant był jedną z tych lojal-
nych, pełnych poświęcenia osób, które nie pójdą do wychodka
bez spytania o pozwolenie. Odmaszerował. Gerard stał w za-
grodzie z kenderem, zastanawiając się, co robić.
— Zagalopowałem się — mruknął Gerard. — Komendant
może dojść do wniosku, że skoro kender jest tak cenny, sam go
odprowadzi i zagarnie nagrodę! Do kroćset! Czemu wcześniej
o tym nie pomyślałem!
Tasslehoff tymczasem poluzował knebel i wypluł go z taką
łatwością, jakby — tak przynajmniej zdawało się Gerardowi
— trzymał go w ustach tylko z ciekawości.
— Nie znam cię — powiedział głośno Tasslehoff i znów

421
konspiratorsko do niego mrugnął, co niemal gwarantowało, że
obaj zostaną powieszeni.
—Milcz! — wymamrotał Gerard kątem ust.
—Miałem kuzyna o takim imieniu — zauważył refleksyj-
nie Tas.
Gerard ponownie mocno go zakneblował.
Spojrzał na dwóch strażników, którzy z kolei przyglądali
się jemu. Trzeba będzie szybko działać, żeby nie zdążyli naro-
bić hałasu. Stary podstęp z udawaniem, że się szuka na ziemi
rozsypanych stalowych monet, może poskutkować. Już miał
sapnąć, wytrzeszczyć oczy ze zdumienia i wskazać na ziemię,
szykując się do zdzielenia strażników w głowy, kiedy podejdą
popatrzeć, gdy za jego plecami wybuchło jakieś zamieszanie.
Na drodze zapłonęły pochodnie. Ludzie zaczęli wołać i bie-
gać we wszystkie strony. Trzaskały drzwi. W pierwszej chwili
ogarnięty paniką Gerard pomyślał, że go odkryto i że cała ar-
mia już biegnie po to, by go schwytać. Wydobył miecz i nagle
zdał sobie sprawę, że żołnierze nie biegną w jego stronę, lecz
w przeciwnym kierunku, ku oberży. Dwaj strażnicy komplet-
nie przestali się interesować Gerardem. Patrzyli i mruczeli coś,
starając się zorientować, co się dzieje.
Gerard odetchnął. Alarm nie miał nic wspólnego z nim.
Rycerz zmusił się do tego, by stać spokojnie i czekać.
Adiutant nie wrócił. Gerard mamrotał pod nosem z niecierp-
liwości.
— Idź i zobacz, co tam się dzieje — rozkazał.
Jeden ze strażników natychmiast pobiegł wykonać polece-
nie. Zatrzymał pierwszą napotkaną osobę, po czym zawrócił
i pognał z powrotem.
—Malys nie żyje! — krzyknął. — I ta cała Mina też!
W Sanction panuje zamęt. Maszerujemy tam natychmiast.
—Malys nie żyje? — jęknął Gerard. — Mina również?
—Tak powiadają.
Gerard stał osłupiały, potem się opamiętał. Służył w woj-
sku już od paru dobrych lat i wiedział, że pogłoski nie są warte
złamanego miedziaka. Ta wieść mogła być prawdziwa — miał

422
taką nadzieję — ale równie dobrze mogła być fałszywa. Mu-
siał działać z założeniem, że jest błędna.
—Wszystko pięknie, ale kender nadal jest mi potrzebny
— upierał się. — Gdzie jest adiutant komendanta?
—Właśnie z nim rozmawiałem. — Strażnik szukał czegoś
przy pasku. Odpiął kółko z kluczami i rzucił je Gerardowi.

Chcesz kendera? Masz, weź ich sobie.
—Nie chcę ich wszystkich! — krzyknął przerażony Ge-
rard, ale strażnicy zdążyli się tymczasem oddalić, by
dołączyć
do oddziałów formujących się na drodze.
Gerard obejrzał się i zobaczył, że wszyscy kenderzy jak je-
den mąż uśmiechają się do niego od ucha do ucha.
Uwolnienie kenderów okazało się niełatwe. Kiedy niziołki
zobaczyły, że Gerard ma klucze, podniosły taki wrzask, że
było je chyba słychać we Flotsam, i zaczęły się tłoczyć wokół
niego, wyciągając skute ręce i jeden przez drugiego domagając
się, by rycerz uwolnił najpierw właśnie ich. Zrobił się taki har-
mider, że Gerard omal się nie przewrócił i w zamieszaniu stra-
cił Tasslehoffa z oczu.
Becząc i wymachując rękami, Tas przepychał się do przodu
przez gromadę kenderów. Gerard mocno chwycił go za koszu-
lę i zaczął otwierać kajdany na jego rękach i nogach. Reszta
kenderów kręciła się wokół, przyglądając się temu, co się dzie-
je, i co chwila wyrywając Gerardowi łańcuchy z rąk. Rycerz
miotał przekleństwa, krzyczał, groził i był nawet zmuszony
odepchnąć kilka niziołków, które przyjmowały to wszystko za
dobrą monetę. Wreszcie — sam nie wiedział jak — udało mu
się uwolnić Tasslehoffa. Kiedy już to zrobił, cisnął klucze
w środek gromady pozostałych kenderów, którzy radośnie się
na nie rzucili.
Gerard złapał obszarpanego, rozczochranego, upstrzonego
słomą Tasslehoffa i wypchnął go pospiesznie na zewnątrz, jed-
nym okiem obserwując Tasa, a drugim zamieszanie wśród żoł-
nierzy.
Tas zerwał knebel z ust.
— Zapomniałeś mi go wyjąć — zauważył.

423
—Nie, nie zapomniałem — odpowiedział Gerard.
—Tak się cieszę, że cię widzę! — rzekł Tas, ściskając rę-
kę Gerardowi i kradnąc mu nóż. — Co porabiałeś? Gdzie
byłeś? Musisz mi wszystko opowiedzieć, ale nie teraz. Nie
ma-
my dużo czasu. — Kender zatrzymał się i zaczął czegoś
szukać
w torbie. — Musimy stąd zmykać.
—Masz rację, nie ma czasu na pogawędki. — Gerard ode-
brał niziołkowi swój nóż, złapał Tasa za ramię i pociągnął
go
za sobą. — Mój koń stoi w stajni...
—Och, na konia też nie mamy czasu — odparł Tasslehoff,
bez trudu wyślizgując się z uścisku Gerarda niczym węgorz

jeśli chcemy zdążyć dotrzeć do Rady Rycerzy na czas. Bo
wi-
dzisz, elfy wyruszyły i zaraz wpadną w straszne tarapaty, i

och, na świecie dzieją się takie rzeczy, że za długo
trwałoby
ichwyjaśnianie. Musisz zostawić konia. Jestem jednak
pewny,
że nic mu nie będzie.
Tas wyciągnął jakiś przedmiot i umieścił go w świetle księ-
życa. Na powierzchni rozbłysły klejnoty i Gerard poznał urzą-
dzenie do podróżowania w czasie.
—Co chcesz z tym zrobić? — zaniepokoił się rycerz.
—Za jego pomocą udamy się do Rady Rycerzy. Przy-
najmniej mam nadzieję, że właśnie tam nas zabierze. Od
kilku
dni coś dziwnie się zachowuje. Nie uwierzyłbyś, jakie
miejsca
odwiedziłem...
—Ja nie idę — odparł Gerard, odsuwając się od kendera.
—Ależ idziesz — rzekł Tasslehoff, kiwając głową tak
energicznie, że kitka włosów na czubku głowy uderzyła go
z rozmachu w nos. — Musisz pójść ze mną, bo mnie nie u-
wierzą. Jestem tylko kenderem. Raistlin jednak twierdzi, że
to-
bie uwierzą. Kiedy opowiesz im o elfach, o Takhisis i
wszyst-
kim...
—Raistlin? — powtórzył Gerard, rozpaczliwie próbując
nadążyć. — Jaki Raistlin?
—Raistlin Majere. Brat Caramona. Spotkałeś go dziś rano
w oberży. Pewnie był dla ciebie niemiły i uszczypliwy,
praw-
da? Wiedziałem. — Tas westchnął i pokręcił głową. —
Nie

424
zwracaj na to uwagi. Raistlin zawsze się tak odnosi do ludzi.
Taki już jest. Przyzwyczaisz się do tego. Wszyscy się przy-
zwyczailiśmy.
Gerard dostał gęsiej skórki na rękach. Po plecach prze-
biegły go ciarki. Przypomniał sobie opowieści Caramona o je-
go bracie — czerwone szaty, herbata, laska z kryształem, kąśli-
wy język...
—Przestań opowiadać bzdury — rzekł stanowczo. —
Raistlin Majere nie żyje!
—Ja też — odparł Tasslehoff Burrfoot. Uśmiechnął się do
Gerarda. — Nie wolno pozwolić, aby taki drobiazg cię
zatrzy-
mywał.
Tas wyciągnął rękę i chwycił rycerza za dłoń. Błysnęły
klejnoty i świat uciekł Gerardowi spod stóp.
24

Decyzja
Kiedy Gerard był małym chłopcem, jeden z jego kolegów
zmajstrował im do zabawy huśtawkę. Zawiesił gładko oheblo-
waną deskę na dwóch sznurkach, a sznurki przywiązał do wy-
sokiej gałęzi drzewa. Potem namówił Gerarda, żeby usiadł na
huśtawce, a następnie zaczął okręcać go dookoła, aż linki się
skręciły. Wtedy bardzo mocno pchnął huśtawkę i puścił. Ge-
rard zaczął wirować i zataczać szaleńcze kręgi, a jego lot
skoń-
czył się dopiero wtedy, kiedy chłopiec spadł z huśtawki i wy-
lądował w trawie nosem do ziemi.
Takie samo uczucie zafundowało Gerardowi urządzenie do
podróżowania w czasie, z tym tylko wyjątkiem, że nie wyrzu-
ciło go twarzą do ziemi. Równie dobrze jednak mogłoby to
zrobić, ponieważ kiedy dotknął stopami błogosławionej trawy,
nie wiedział, gdzie jest góra, a gdzie dół, ani czy w górze ma
nogi, czy głowę. Zataczał się jak pijany gnom, mrugając, sa-
piąc i starając się złapać równowagę. Kołyszący się obok niego
kender też sprawiał wrażenie wstrząśniętego.
—Tyle razy już to robiłem — powiedział Tasslehoff, wy-
cierając czoło brudnym rękawem — ale wciąż nie mogę
się
przyzwyczaić.
—Gdzie jesteśmy? — spytał Gerard, kiedy świat przestał
mu wirować przed oczami.
—Powinniśmy być na zebraniu Rady Rycerzy — stwier-
dził z powątpiewaniem Tasslehoff. — Tam właśnie
chcieliśmy

426
się udać i o tym właśnie myślałem. To, czy jesteśmy na właś-
ciwej naradzie rycerzy, to jeszcze inna sprawa. Możemy się
na przykład znajdować na zgromadzeniu Rady Rycerskiej za
czasów Humy. Urządzenie ostatnio zachowywało się bardzo
dziwnie. — Pokręcił głową i rozejrzał się wokół. — Poznajesz
cokolwiek?
Wylądowali na gęsto zalesionym kawałku ziemi, na skra-
ju ścierniska pozostałego po dawno zżętym polu pszenicy. Ge-
rardowi przyszło na myśl, że znów się zgubił, i tym razem na
manowce wyprowadził go kender. Stracił już nadzieję, że kie-
dykolwiek zostanie odnaleziony i właśnie miał zamiar to oznaj-
mić, kiedy zauważył duży, szary budynek przypominający for-
tecę albo kasztel. Gerard zmrużył oczy, starając się przyjrzeć
fladze łopocącej na murach.
—Przypomina flagę lorda Ulricha — stwierdził zdumio-
ny. Rozejrzał się uważniej i wydało mu się, że poznaje
okoli-
cę. — To może być rzeczywiście posiadłość lorda Ulricha

rzekł ostrożnie.
—Czy to tu powinniśmy się znajdować? — spytał Tas.
—Rada Rycerzy zbierała się tutaj, kiedy ostatni raz tu
byłem — powiedział Gerard.
—Świetna robota — rzekł Tasslehoff, poklepując urzą-
dzenie. Beztrosko wrzucił je z powrotem do torby i
spojrzał
z wyczekiwaniem na Gerarda. — Powinniśmy się
pospieszyć
— rzekł. — Dzieją się różne sprawy.
—Tak, wiem — odparł Gerard — ale nie możemy po pro-
stu powiedzieć, że spadliśmy z nieba. — Nieufnie spojrzał
w niebo.
—Czemu nie? — Tas był rozczarowany. — To byłaby
wspaniała opowieść.
—Bo nikt by nam nie uwierzył — oznajmił Gerard. —
Sam nie jestem pewny, czy w to wierzę. — Zastanowił się
nad
kwestią. — Powiemy, że wyjechaliśmy z Sanction, koń mi
okulał i musieliśmy iść pieszo. Zrozumiałeś?
—To nie tak ekscytujące jak stwierdzenie, że spadliśmy
z nieba — stwierdził Tas. — Ale skoro tak twierdzisz —
dodał

427
z pośpiechem, widząc, że brwi Gerarda spotkały się pośrodku
czoła.
—Jak się nazywa koń? — spytał, kiedy ruszyli przez pole.
Ściernisko chrzęściło pod ich stopami.
—Jaki koń? — mruknął Gerard, zajęty własnymi myśla-
mi, które wciąż krążyły mu po głowie, chociaż on, na
szczę-
ście, stąpał twardo po ziemi.
—Twój koń — powiedział Tas. — Ten, który okulał.
—Nie mam konia, który okulał... Och, ten koń. Nie ma
imienia.
—Musi mieć — rzekł surowo Tas. — Wszystkie konie ja-
koś się nazywają. Ja go nazwę, dobrze?
—Proszę — rzekł nierozważnie Gerard, myśląc tylko
o tym, jak uciszyć kendera, żeby rozwikłać zagadkę
dziwnego
maga oraz niezwykle szczęśliwego i nadzwyczaj przypad-
kowego spotkania kendera dokładnie we właściwym
miejscu,
idealnie we właściwym czasie.
Po przejściu mniej więcej mili dotarli do kasztelu. Ryce-
rze zmienili go w zbrojny obóz. Stalowe groty pik błyszczały
w słońcu. Niebo zasnuwały dymy z ognisk i palenisk kuźni.
Na zdeptanej setkami stóp murawie stały rycerskie namioty
w barwne pasy. Na rześkim jesiennym wietrze łopotały flagi
rozlicznych majątków, od Palanthas po Estwilde. Powietrze
wypełniały odgłosy donośnego stukania, brzęku metalu o me-
tal. Rycerze szykowali się do wojny.
Po upadku Solanthus Rycerze rozesłali wici, aby przyby-
wać i bronić ojczyzny. Wezwanie zostało wysłuchane. Ryce-
rze nadciągali ze swoimi świtami aż z Południowego Ergo-
thu. Niektórzy, zubożali, przybywali pieszo, przynosząc jedy-
nie swój honor i chęć służenia krajowi. Bogaci natomiast spro-
wadzili własne wojsko i kufry pełne stali, by wynająć więcej
żołnierzy.
— Będziemy się widzieć z lordem Tasgallem, Rycerzem
Róży i przewodniczącym Rady Rycerzy — oznajmił Gerard.
— Zachowuj się grzecznie, Burrfoot. Lord Tasgall nie toleruje
bredni.

428
—Tak niewielu ludzi to robi — rzekł ze smutkiem Tas. —
Naprawdę wydaje mi się, że świat byłby dużo lepszym
miej-
scem, gdyby więcej ludzi tolerowało nonsensy. Aha,
wymy-
śliłem imię dla twojego konia.
—Naprawdę? — spytał od niechcenia Gerard, nie zwra-
cając na niego uwagi.
—Jaskier — oznajmił Tasslehoff.

—Oto mój raport — powiedział Gerard. — Jedyny Bóg


ma imię i twarz. Nawet pięć twarzy. To królowa Takhisis.
Jak
jej się udało dokonać tego cudu, nie mam pojęcia.
— Ja mam — wtrącił się Tasslehoff, zrywając się na nogi.
Gerard posadził kendera ponownie na krześle.
— Nie teraz — powtórzył po raz czwarty. Kontynuował
swoją opowieść: — Nasz pradawny wróg powrócił. W niebio-
sach jest sam i sprawuje niekwestionowaną władzę. Na tym
świecie jednak są tacy, którzy gotowi są zaryzykować życie,
aby go pokonać.
Następnie Gerard opowiedział o spotkaniu z Samarem
i przekazał jego obietnicę, że elfy sprzymierzą się z Rycerza-
mi, by zaatakować Sanction.
Trzej dostojnicy wymienili spojrzenia. Wśród przywódców
trwała zagorzała debata, czy zakon powinien próbować odbić
Solanthus przed wyruszeniem na Sanction. Teraz, gdy Gerard
przyniósł nowiny, było niemal pewne, że zapadnie decyzja
o rozpoczęciu zmasowanego natarcia na Sanction.
— Otrzymaliśmy wiadomość, że elfy już wymaszerowały
— powiedział lord Tasgall. — Droga z Silvanesti jest długa
i najeżona niebezpieczeństwami...
—Elfy zostaną zaatakowane! — Tasslehoff znów się ze-
rwał ze swojego miejsca.
—Pamiętasz, co mówiłem o bredniach? — upomniał go
surowo Gerard, pchnięciem sadzając kendera na krześle.
—Czy twój przyjaciel ma coś do powiedzenia, Gerardzie?
— spytał lord Ulrich.
— Tak — oznajmił Tas, wstając.

429
—Nie — powiedział Gerard. — To znaczy, on zawsze ma
coś do powiedzenia, ale nie jest to nic, czego powinniśmy
wysłuchać.
—Nie mamy gwarancji, że elfy w ogóle dotrą do Sanction
— dodał lord Tasgall — ani też nie wiemy, kiedy przybę-
dą. Tymczasem, zgodnie z doniesieniami, jakie otrzymujemy
z Sanction, w mieście wybuchł zamęt. Nasi szpiedzy potwier-
dzają pogłoskę, jakoby Mina znikła, a Czarni Rycerze zajęci
byli walką o władzę. Sądząc po wydarzeniach z przeszłości,
ktoś w końcu zajmie jej miejsce, jeśli już tego nie zrobił.
Czar-
ni Rycerze nie będą długo pozbawieni przywódcy.
— Przynajmniej — rzekł lord Ulrich — nie musimy się
martwić o Malys. Ta Mina dokonała tego, czego żaden z nas
nie miał odwagi zrobić. Stanęła do walki z Malys i zabiła ją. —
Podniósł srebrny puchar. — Piję za jej zdrowie. Za Minę! Za
odwagę.
Hałaśliwie wysiorbał wino. Nikt inny nie wzniósł kielicha.
Pozostali mieli zażenowane miny. Pan Róży wbił surowe spoj-
rzenie w lorda Ulricha, który — sądząc po zaczerwienionej
twarzy i bełkotliwej mowie — już wypił za dużo.
—Minie ktoś pomógł, panie — rzekł z powagą Gerard.
—Równie dobrze możesz nazwać tę boginię po imieniu
— rzekł lord Siegfried posępnym tonem. — Takhisis.
Lord Tasgall sprawiał wrażenie zaniepokojonego.
—Rzecz nie w tym, że wątpię w prawdziwość słów sir
Gerarda, ale nie mogę uwierzyć...
—Uwierz w to, panie — zawołała Odila, wchodząc do sali.
Kobieta była blada i wychudzona, a jej białe szaty
zabłoco-
ne i poplamione krwią. Sądząc z wyglądu, przybyła z daleka,
a po drodze niewiele spała i jadła.
Gerard zauważył, że kobieta nie nosi już na piersi medalio-
nu, będącego znakiem jej wiary. Uśmiechnął się do niej z
ulgą,
a ona zrewanżowała mu się uśmiechem, który wydawał się
szczery. Może trochę drżący, nie tak pewny i zarozumiały jak
wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy, ale jej własny.
— Dostojni panowie — powiedziała Odila — Przyprowa-

430
dziłam kogoś, kto może potwierdzić informacje przedstawione
przez sir Gerarda. Nazywa się Zwierciadło i pomógł mi uciec
z Sanction.
Mocno zdumieni lordowie spojrzeli na człowieka przypro-
wadzonego przez Odilę. Mężczyzna miał na oczach bandaż,
tylko częściowo zasłaniający straszną ranę, od której przybysz
oślepł. Szedł o lasce. Pomimo kalectwa otaczała go aura spo-
kojnej pewności siebie. Gerard miał wrażenie, że gdzieś go już
widział.
Pan Róży skłonił się sztywno niewidomemu, który oczy-
wiście nie mógł tego zobaczyć. Kobieta szepnęła coś do Zwier-
ciadła, a ten spuścił głowę. Lord Tasgall skupił całą uwagę na
Odili. Przyglądał jej się surowo, z kamienną twarzą.
— Przyszłaś do nas jako dezerterka, pani rycerz — oznaj-
mił. — Doniesiono mi, że wstąpiłaś w szeregi tej Miny i słu-
żyłaś jej, wykonując jej polecenia. Czciłaś Jedynego Boga i czy-
niłaś cuda w imieniu tego, o którym teraz wiemy, że jest na-
szym odwiecznym wrogiem, królową Takhisis. Czy przyszłaś
teraz, bo się nawróciłaś? Czy twierdzisz, że wyrzekłaś się wia-
ry w boga, któremu kiedyś służyłaś? Czemu mielibyśmy ci u-
wierzyć? Czemu nie mielibyśmy pomyśleć, że jesteś po prostu
szpiegiem?
Gerard chciał się za nią ująć. Odila położyła jednak dłoń
na jego ramieniu i mężczyzna umilkł. Zdał sobie sprawę, że
cokolwiek powie, nie pomoże jej, a może za to bardzo za-
szkodzić.
Odila uklękła na jedno kolano przed dostojnikami. Nie
schyliła jednak głowy. Patrzyła prosto na nich.
— Jeśli oczekujecie po mnie wstydu lub skruchy, czcigod-
ni panowie, rozczarujecie się. Jestem dezerterka. Temu nie za-
przeczam. Karą za dezercję jest śmierć i akceptuję ją, gdyż
zasługuję na nią. Na swoją obronę powiem tylko, że wyru-
szyłam na poszukiwanie tego, czego wszyscy szukamy. Wyruszy-
łam szukać siły potężniejszej od mojej własnej, potęgi, która
będzie kierować moimi krokami, pocieszać i dawać poczucie,
że nie jestem sama w tym olbrzymim wszechświecie. Zna-

431
lazłam taką potęgę, czcigodni panowie. Królowa Takhisis, nasz
bóg, wróciła do nas. Mówię: „nasz bóg", gdyż nim właśnie
jest. Nie możemy temu zaprzeczyć.
Jednak powiadam wam, że musicie wyruszyć do boju prze-
ciwko niej, panowie. Musicie zatrzymać rozprzestrzeniającą
się ciemność, która szybko ogarnia nasz świat. Lecz aby z nią
walczyć, musicie się uzbroić w wiarę. Czcijcie ją, chociaż bę-
dziecie z nią się zmagać. Ci, którzy idą za światłem, muszą
także uznać ciemność, gdyż bez niej nie ma jasności.
Lord Tasgall przyglądał się jej ze zmartwioną miną. Lordo-
wie Siegfried i Ulrich rozmawiali półgłosem, nie spuszczając
z oczu Odili.
—Gdybyś okazała skruchę, pani, nie uwierzyłbym ci —
powiedział wreszcie lord Tasgall. — Teraz natomiast
muszę
wziąć pod rozwagę twoje słowa i zastanowić się nad nimi.
Wstań, Odilo. O twojej karze zadecyduje rada. Tymczasem
obawiam się, że musisz zostać zamknięta...
—Nie zamykaj jej, panie — ujął się za nią Gerard. — Jeśli
mamy zaatakować Sanction, potrzebni nam są wszyscy do-
świadczeni wojownicy, jakich zdołamy zebrać. Oddaj ją
pod
moją opiekę. Gwarantuję, że przyprowadzę ją na rozprawę,
tak jak ona mnie, kiedy stanąłem przed waszym obliczem
na
sądzie w Solanthus.
—Czy to ci odpowiada, Odilo? — spytał Pan Róży.
—Tak, panie. — Kobieta uśmiechnęła się do Gerarda
i szepnęła do niego półgłosem: — Najwyraźniej los chce,
że-
byśmy byli zawsze skuci razem.
—Panowie, jeśli szykujecie natarcie na Sanction, z pew-
nością przydałaby się wam pomoc złotych i srebrnych
smo-
ków — oznajmił Tasslehoff, zrywając się na równe nogi.

Po śmierci Malys wszystkie czerwone, błękitne, czarne i
zielo-
ne smoki przylecą na odsiecz Sanction...
—Sądzę, że będzie lepiej, jeśli wyprowadzisz stąd kende-
ra, sir Gerardzie — rzekł Pan Róży.
—Bo złote i srebrne smoki przybyłyby — krzyknął Tas
przez ramię, wijąc się w uścisku Gerarda. — Bo totem zo-

432
stał zniszczony, rozumiecie? Z radością sam je przyprowadzę.
Mam takie magiczne urządzenie...
—Tas, siedź cicho! — rozkazał Gerard, zaczerwieniony
na twarzy od prób utrzymania wijącego się w uścisku
kendera.
—Zaczekaj! — zawołał ślepiec i były to pierwsze słowa,
jakie powiedział. Stał tak cicho, że wszyscy w sali
zapomnieli
o jego obecności.
Zwierciadło ruszył w kierunku głosu kendera, niecierpliwie
stukając laską i odtrącając na bok wszystko, co znalazło się na
jego drodze.
— Nie wyprowadzajcie go. Pozwólcie mi z nim pomówić.
Słysząc te słowa, Pan Róży zmarszczył czoło, lecz mężczy-
zna był niewidomy, a Reguła mówiła jasno, że do ślepych, ku-
lawych, głuchych i niemych należy się odnosić z najwyższym
szacunkiem i grzecznością.
—Oczywiście, możesz mówić z tą osobą, panie. Ponieważ
jednak dotknęła cię ślepota, sądzę, że należy cię uprzedzić,

jest to jedynie kender.
—Doskonale zdaję sobie sprawę, że to kender, panie —
odparł z uśmiechem Zwierciadło. — Dlatego tym bardziej
chciał-
bym z nim pomówić. Moim zdaniem kenderzy to
najmądrzej-
szy lud na Krynnie.
Lord Ulrich roześmiał się serdecznie, słysząc to dziwne
stwierdzenie. Lord Tasgall spiorunował go wzrokiem. Ślepiec
wyciągnął przed siebie rękę.
—Tu jestem, panie — powiedział Tas, chwytając Zwier-
ciadło za dłoń i ściskając ją. — Jestem Tasslehoff
Burrfoot.
Ten Tasslehoff Burrfoot. Mówię to, bo ostatnio w okolicy
krę-
ci się wiele osób podających się za mnie, ale tylko ja
jestem
prawdziwy. To znaczy, oni też są prawdziwi, ale nie są na-
prawdę mną. Są samymi sobą, jeśli wiesz, co mam na
myśli,
a ja jestem sobą.
—Rozumiem — rzekł z powagą ślepiec. — Ja nazywam
się Zwierciadło i w rzeczywistości jestem srebrnym
smokiem.
Lordowi Tasgallowi brwi podjechały aż pod linię rzed-
nących włosów. Lord Ulrich zakrztusił się winem. Lord Sieg-

433
fried prychnął. Odila uśmiechnęła się pocieszająco do Gerarda
i pobłażliwie pokiwała głową.
—Więc podobno wiesz, gdzie są uwięzione srebrne i złote
smoki? — spytał Zwierciadło, ignorując rycerzy.
—Tak, wiem — zaczął Tasslehoff, a potem umilkł. Skoro
go nazwano jednym z przedstawicieli „najmądrzejszego
ludu
na Krynnie", uznał, że należy powiedzieć prawdę. — To
zna-
czy, urządzenie wie. — Poklepał się po sakwie, w której
trzy-
mał urządzenie do podróżowania w czasie. — Mógłbym
cię
tam zabrać, jeśli chcesz — zaproponował bez większej na-
dziei.
—Bardzo chciałbym tam z tobą pójść — rzekł Zwier-
ciadło.
—Naprawdę? — zdumiał się Tasslehoff, a potem wpadł
w podniecenie. — Naprawdę chciałbyś! To wspaniałe.
Chodź-
my! Od razu! — Pogrzebał w sakwie. — Czy mógłbym
pole-
cieć na twoim grzbiecie? Uwielbiam latać na smokach.
Znałem
kiedyś pewnego smoka. Nazywał się chyba Khirsah, czy
jakoś
tak. Wziął mnie i Flinta na grzbiet i braliśmy udział w
bitwie,
i to było wspaniałe.
Tas przestał szperać w sakwie, pogrążony we wspomnie-
niach.
—Opowiem wam całą historię. Działo się to podczas Woj-
ny Lancy...
—Może kiedy indziej — przerwał uprzejmie Zwierciadło.
— Musimy się spieszyć. Sam powiedziałeś, że elfom grozi
niebezpieczeństwo.
—Ach, tak — rozpromienił się Tas. — Zapomniałem
o tym. — Znów zaczął przeszukiwać swoją torbę. Kiedy
już
wyjął urządzenie, chwycił Zwierciadło za rękę. Uniósł
magicz-
ny przedmiot nad głowę i zaczął recytować zaklęcie.
—Do zobaczenia w Sanction! — zawołał do osłupiałych
rycerzy.
Potem Tas i Zwierciadło zaczęli się rozpływać, jakby byli
portretami, które ktoś zostawił na deszczu. W ostatniej chwili,

434
1
tuż przed zniknięciem, smok chwycił Odilę, a ta z kolei
złapała
Gerarda.
W mgnieniu oka wszyscy czworo znikli.
—Wielkie nieba — jęknął Pan Róży.
—Wielka ulga — parsknął pogardliwie lord Siegfried.
25
Ku dolinie
Armia elfów szybko maszerowała na północ. Wojowni-
cy wstawali wcześnie i późno kładli się spać, umilając sobie
marsz pieśniami i opowieściami o dawnych czasach, od któ-
rych ciężary wydawały się lżejsze, a w sercach gościła radość.
Wiele pieśni i opowieści Silvanesti było dla Gilthasa czymś
nowym i młodzieniec słuchał ich z radością. Z kolei pieśni
i baśnie Qualinesti były całkiem nieznane ich kuzynom, którzy
jednak nie czerpali z nich takiej przyjemności, gdyż większość
z tych historii opowiadała o kontaktach Qualinesti z gorszy-
mi rasami, takimi jak ludzie i krasnoludy. Silvanesti słuchali
uprzejmie i chwalili pieśniarza, jeśli nie mogli pochwalić pieś-
ni. Jedyną pieśnią, jakiej Silvanesti nie śpiewali, była pieśń
o Loracu i śnie.
Kiedy podróżowała wśród nich Lwica, śpiewała pieśni Dzi-
kich Elfów, a te, wraz z opowieściami o tym, jak Kagonesti
spławiają ciała zmarłych rzeką i żyją dzicy i półnadzy w koro-
nach drzew, szokowały zarówno Qualinestyjczyków, jak i Sil-
vanestyjczyków, ku wielkiej uciesze Dzikich Elfów. Jednakże
Lwica i jej lud rzadko wśród nich przebywali. Ona i jej Dzikie
Elfy pełnili rolę zwiadowców, którzy strzegli wojsk przed nie-
spodziewanymi atakami z flanki i wysuwali się daleko przed
czoło armii, aby szukać najlepszych dróg.
Wydawało się, że Alhanie ubyło lat. Gilthas sądził, że była
piękna, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, lecz jej uroda była

436
wówczas zwarzona chłodem niczym późno kwitnąca róża. Te-
raz królowa kroczyła w jesiennym słońcu. Jechała na ratunek
synowi i mogła to czynić z honorem, gdyż była przekonana, że
Silvanoshei odkupił swoje winy. Jej syn był w niewoli, a nawet
jeśli wpadł w te tarapaty przez swą fatalną obsesję na punkcie
tej ludzkiej dziewczyny, matczyne serce potrafiło bez trudu
za-
pomnieć o tej części opowieści.
Samar nie potrafił zapomnieć, ale milczał. Jeśli to, co sir
Gerard powiedział o Silvanosheiu, okaże się prawdą, być może
te trudne przejścia pomogą młodemu głupcowi wyrosnąć na
mądrego mężczyznę, godnego miana króla. Ze względu na Al-
hanę Samar miał taką nadzieję.
Gilthas też nie był pozbawiony obaw. Miał nadzieję, że
kiedy wyruszą w drogę, zdoła zapomnieć o lęku i złych prze-
czuciach. Za dnia udawało mu się to. Pomagało śpiewanie.
Pieśni o odwadze i męstwie przypomniały mu, że za dawnych
czasów żyli bohaterowie, którzy pokonali straszliwe prze-
szkody, by zwalczyć ciemność; że na elfów spadały gorsze
nieszczęścia i nie tylko wychodzili z nich żywi, ale mieli się
dobrze. W nocy jednak, kiedy próbował usnąć, tęskniąc za do-
dającymi otuchy objęciami żony, czarne skrzydła rozpoście-
rały się nad nim i przesłaniały gwiazdy.
Martwiła go jedna sprawa. Nie mieli żadnych wieści z Sil-
vanesti. Po prawdzie kurierowi trudno byłoby znaleźć ich na
tej drodze, bo Alhana nie mogła powiedzieć posłańcom, gdzie
dokładnie mają ich szukać, wysłała jednak własnych kurierów,
by pełnili rolę przewodników, a oprócz tego każda wiewiórka
mogła przekazać wiadomość o tym, że są w okolicy. Mijał
czas, a wieści nie nadchodziły. Nie przybywali nowi posłańcy,
a ich kurierzy nie wracali.
Gilthas wspomniał o tym Alhanie. Królowa odparła szorst-
ko, że posłańcy dotrą, kiedy dotrą, nie wcześniej, i nie warto
z tego powodu nie dosypiać i marnować energii na zamartwia-
nie się.
Elfy posuwały się na północ w imponującym tempie i wkrót-
ce znalazły się w południowej części gór Khalkist. Dawno te-

437
mu przekroczyły granicę krainy ogrów, ale nie widziały śladu
swych odwiecznych wrogów i zdawało się, że ich strategia —
marsz wzdłuż pasma gór i ukrywanie się w dolinach — poskut-
kowała. Pogoda była piękna, dni chłodne, lecz słoneczne. Zi-
ma wstrzymywała się ze swoimi srogimi śnieżycami i mroza-
mi. W drodze nie wydarzyły się żadne wypadki; nikt poważnie
nie zachorował.
Gdyby bogowie byli obecni, można byłoby powiedzieć, że
uśmiechali się do elfów, tak łatwa była ta część ich podró-
ży. Gilthas zaczął się odprężać, a jego zmartwienia topniały
w słońcu niczym drobna warstwa płatków śniegu, który cza-
sami prószył w nocy. Wyczerpanie po całodziennym marszu
i rześkie górskie powietrze zmuszały go do zapadnięcia w sen.
Gilthas spał długo i mocno, i budził się wypoczęty. Potrafił
na-
wet powtarzać sobie stare ludzkie porzekadło: „Brak wieści to
dobre wieści" i znajdować w tym pociechę.
Potem nadszedł dzień, który Gilthas miał zapamiętać do
końca swego życia. Miał zapamiętać każdy, najmniejszy
nawet
szczegół, bo tego dnia dla elfów z Ansalonu zmieniło się życie.
Dzień zaczął się jak każdy inny. Elfy zbudziły się o pierw-
szym brzasku. Sprawnie i szybko spakowały swoje posłania
i wyruszyły w drogę, zanim jeszcze słońce wzniosło się nad
szczyty gór. Posiłek jadły w drodze. W górach, gdzie roślin-
ność była skąpa, trudno było znaleźć pożywienie, ale elfy to
przewidziały i napełniły plecaki suszonymi jagodami i orze-
chami.
Do Sanction było jeszcze wiele mil, lecz wszyscy pewnie
mówili o kresie podróży, który wydawał się odległy zaledwie
o kilka tygodni. Tego dnia świt był piękny. Qualinesti zaśpie-
wali swoją rytualną pieśń na powitanie słońca i tym razem Sil-
vanesti przyłączyli się do nich. Słońce i marsz rozgrzały ich po
zimnej nocy. Gilthas zachwycał się pięknem dnia i gór. Jak
każdy elf, nigdy nie czuł się swojsko wśród gór, ale ich
surowy
majestat potrafił go wzruszyć i wzbudzić w nim podziw.
Wtem Gilthas usłyszał za sobą tętent końskich kopyt. Na-
wet później, kiedy słyszał ten odgłos, natychmiast przypomi-

438
nał mu się ów straszny dzień. Jeździec zmuszał konia do cwa-
łu, co było rzeczą dość niezwykłą na tak wąskim, kamienistym
szlaku. Elfy nadal maszerowały, ale wiele oglądało się za sie-
bie z zaciekawieniem.
W polu widzenia pokazała się Lwica. Jej złote włosy pod-
świetlone były słońcem, tak że kobieta wydawała się skąpana
w ogniu. Gilthas zapamiętał również to.
Ściągnął wodze konia i nagle jego serce przepełniło się lę-
kiem. Gilthas znał żonę, znał jej twarz. Kobieta przejechała
obok niego, zmierzając na czoło kolumny. Nic nie powiedzia-
ła, ale mijając go w pędzie, posłała mu spojrzenie, którego wi-
dok sprawił, że młody elf popędził za nią. Teraz widział, że na
koniu siedzą dwie osoby. Wraz z Lwicą jechała jakaś kobieta
w zielonym, cętkowanym stroju kuriera Silvanesti. Tylko tyle
Gilthas zobaczył, zanim galopująca na złamanie karku Lwica
znikła za zakrętem wąskiej ścieżki.
Pojechał za nią. Elfy musiały uskakiwać mu z drogi, bo
inaczej zostałyby stratowane. Gilthas widział w galopie zasko-
czone oczy i zatroskane twarze. Rozległy się pytania, co się
dzieje, ale młody elf puścił słowa mimo uszu i nie odpowie-
dział na nie. Jechał na złamanie karku, gnany przez strach.
Dotarł w samą porę, by zobaczyć, jak Alhana zawraca ko-
nia i patrzy w osłupieniu na Lwicę, która wołała w łamanym
języku Silvanesti, aby królowa się zatrzymała. Kurierka ze-
skoczyła z konia, zanim jeszcze Lwica zatrzymała galopujące
zwierzę. Kobieta zrobiła krok, po czym upadła na ziemię. Lwi-
ca zeskoczyła z siodła i uklękła przy leżącej elfce. Alhana
szybko podeszła do nich w towarzystwie Samara. Dołączył też
Gilhas, gestem wzywając Plancheta, który szedł na czele ko-
lumny z silvanestyjskimi dowódcami.
— Wody — rozkazała Alhana. — Przynieście wody.
Kurierka próbowała mówić, ale Lwica nie pozwalała jej,
przynajmniej dopóki kobieta nie napije się wody. Gilthas znaj-
dował się teraz wystarczająco blisko, by zobaczyć, że kurier-
ka nie jest ranna, jak się obawiał, ale osłabiona z wyczerpa-
nia i odwodnienia. Samar podał własną manierkę i Lwica za-

439
częła poić kurierkę małymi łykami wody, pocieszając ją łagod-
nymi słowami. Po wypiciu kilku łyków kobieta potrząsnęła
głową.
— Pozwólcie mi mówić! — wysapała. — Wysłuchaj mnie,
królowo Alhano! Przynoszę... straszne wieści.
Wśród ludzi wokół leżącej zgromadziłby się tłum gapiów,
nadstawiających uszu, by dowiedzieć się jak najwięcej. Elfy
miały więcej szacunku. Po zamieszaniu i pośpiechu domyśliły
się, że kurierka prawdopodobnie przyniosła złe nowiny, ale
trzymali się z dala, cierpliwie czekając, aż usłyszą wszystko,
czego powinni się dowiedzieć.
—Na Silvanesti najechali wrogowie — powiedziała ku-
rierka. Mówiła słabym, niezbyt przytomnym głosem. —
Ich
liczba jest niezliczona. Przypłynęli rzeką w łodziach, paląc
i plądrując wioski rybackie. Mnóstwo łodzi. Nikt nie mógł
ich
powstrzymać. Wdarli się do Silvanesti i nawet Czarni
Rycerze
przestraszyli się ich. Niektórzy uciekli. Ale teraz są
sojuszni-
kami...
—Ogry? — spytała z niedowierzaniem Alhana.
—Minotaury, Wasza Królewska Mość — wyjaśniła ku-
rierka. — Minotaury zawarły przymierze z Czarnymi
Ryce-
rzami. Nasi nieprzyjaciele są tak liczni jak uschnięte liście
je-
sienią.
Alhana zlustrowała Gilthasa spojrzeniem płonących oczu,
które przeszyło ciało, kość i utkwiło w jego sercu.
„Miałeś rację" — mówiło spojrzenie. „A ja się myliłam".
Alhana odwróciła się od nich wszystkich i odeszła. Od-
trąciła nawet Samara, który chciał pójść za nią.
— Zostaw mnie — rozkazała.
Lwica nachyliła się nad kurierką, podając jej więcej wody.
Gilthas był odrętwiały. Nic nie czuł. Wieści były tak okropne,
że nie mieściły się w głowie. Kiedy tak stał, starając się ogar-
nąć myślą wydarzenia, zauważył, że kurierka ma posiniaczone
i okrwawione stopy. Zdarła sobie buty i ostatnie mile biegła
boso po kamienistym gruncie. Nie czuł niczego do swojego lu-
du, ale ból i bohaterstwo tej kobiety wzruszyło go do łez. Za-

440
mrugał ze złością. Nie mógł teraz pogrążyć się w żalu.
Poszedł
za Alhana, zdecydowany porozmawiać z nią.
Samar dostrzegł zbliżającego się Gilthasa i wykonał ruch,
jakby chciał go zatrzymać. Młody elf posłał mu spojrzenie,
które wyraźnie mówiło, że może spróbować, ale nie pójdzie
mu to łatwo. Po chwili wahania Samar odsunął się.
— Królowo Alhano — powiedział Gilthas.
Kobieta uniosła twarz zalaną łzami.
—Oszczędź mi swoich przechwałek — rzekła cichym i ża-
łosnym głosem.
—Nie czas mówić, kto miał rację, a kto nie — odparł
półgłosem Gilthas. — Gdybyśmy zostali i oblegali
Siłvanesti,
tak jak radziłem, pewnie wszyscy już byśmy nie żyli albo
by-
libyśmy niewolnikami pod pokładem galery minotaurów.

Dotknął łagodnie jej ramienia i był wstrząśnięty tym, jak
jest
zziębnięta i drżąca. — A tak nasza armia jest silna i
nietknięta.
Umocnienie pozycji zajmie naszym wrogom jakiś czas.
Mo-
żemy wrócić i przejść do ataku, uderzyć na nich
znienacka...
—Nie — powiedziała Alhana. Otuliła się ramionami, za-
cisnęła zęby i siłą woli opanowała drżenie. — Nie, idziemy
da-
lej do Sanction. Nie rozumiesz? Jeśli pomożemy ludzkim
woj-
skom podbić Sanction, honor nakaże im pomóc nam
wyzwolić
ojczyznę i wypędzić najeźdźców.
—Dlaczego mieliby to zrobić? — spytał ostrym tonem
Gilthas. — Jaki mają powód, by ginąć za nas?
—Ten, że my pomożemy im walczyć o Sanction! —
stwierdziła Alhana.
—Czy robilibyśmy to, gdyby twój syn nie był uwięziony
w murach Sanction? — spytał Gilthas.
Skóra, policzki i wargi Alhany miały ten sam kolor — tru-
pioblady. Tylko jej ciemne oczy, choć też przygaszone, wyda-
wały się żywe.
— Silvanestyjczycy będą kontynuować marsz na Sanction
— rzekła. Nie spojrzała na niego. Patrzyła na południe, jakby
mogła przeniknąć wzrokiem góry i zobaczyć swój utracony
kraj. — Wy, Qualinesti, możecie robić, co chcecie.

441
Odwróciwszy się od Gilthasa, rzekła do Samara:
— Wezwij nasz lud. Muszę z nimi porozmawiać.
Potem odeszła, wyprostowana, z głową dumnie wzniesioną.
— Zgadzasz się z tym? — spytał Samara Gilthas, szykując
się do wyjścia.
Samar posłał młodemu elfowi spojrzenie, które podziałało
na niego jak uderzenie w twarz. Gilthas zdał sobie sprawę, że
źle zrobił, pytając. Alhana była królową Samara i jego do-
wódcą. Stary wojownik prędzej by zginął, niż podał w wąt-
pliwość jakąkolwiek jej decyzję. Po raz pierwszy w życiu Gil-
thas czuł się tak kompletnie sfrustrowany i bezsilny. Kipiał
z wściekłości, która nie mogła znaleźć ujścia.
—My nie mamy ojczyzny — powiedział, zwracając się do
Plancheta. — Żadnej. Jesteśmy wygnańcami, ludem bez
kraju.
Czemu ona tego nie widzi? Dlaczego nie może tego
zrozumieć?
—Sądzę, że ona rozumie — powiedział Planchet. — Dla
niej rozwiązaniem jest atak na Sanction.
—To złe rozwiązanie — odparł Gilthas.
Elfi uzdrowiciele przybyli, by zaopiekować się kurierką.
Opatrzyli jej rany ziołami i polali eliksirami, a Dzikiej Elfce
kazali odejść. Lwica podeszła do męża.
—Co robimy?
—Maszerujemy na Sanction — rzekł ponuro Gilthas. —
Czy kurierka przyniosła jakąś wieść o naszym ludzie?
—Powiedziała, że podobno zdołał uciec z Silvanesti i zbiegł
z powrotem na Równiny Pyłu.
—Gdzie z całą pewnością nie będzie mile widziany. —
Gilthas westchnął głęboko. — Mieszkańcy Równin
uprzedzili
nas o tym.
Młodzieniec stał, zmartwiony. Rozpaczliwie chciał być te-
raz ze swoim ludem i zdał sobie sprawę, że jest wściekły na
siebie. Trzeba było posłuchać instynktu i zostać ze swoimi ro-
dakami, a nie maszerować na tę nieszczęsną wojnę.
— Ja też się myliłam. Byłam przeciwna twojej decyzji.
Przykro mi, mój mężu — rzekła ze skruchą Lwica. — Nie za-
dręczaj się jednak. Nie mógłbyś zapobiec najazdowi.

442
— Przynajmniej byłbym teraz ze swoim ludem — rzekł
Gilthas z goryczą. — Dzieliłbym z nim jego nieszczęście, jeśli
nic innego nie mógłbym zrobić.
Zastanawiał się, co dalej. Pragnął wrócić, ale droga byłaby
ciężka i niebezpieczna, i pewnie sam nie dotarłby do celu.
Gdyby zaś zabrał wojowników Qualinesti, uszczupliłby po-
ważnie siły Alhany. To mogło spowodować rozłam w szere-
gach, bo niektórzy Silvanesti z pewnością chcieliby wrócić do
domów. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, elfy musiały być
zjednoczone.
Gdzieś z tyłu dobiegł jakiś okrzyk, potem tu i tam rozległy
się kolejne. Alhana przerwała w połowie przemowy i obejrzała
się za siebie. Teraz okrzyki dobiegały zewsząd, spadały na
nich niczym kamienna lawina.
—Ogry!
—Gdzie? — zawołała Lwica do jednego ze swoich zwia-
dowców.
—Wszędzie! — zawołał wojownik i wyciągnął rękę.
Elfy wmaszerowały do niewielkiej, wąskiej doliny o urwi-
stych ścianach. Teraz na ich oczach te urwiska ożyły. Na górze
zjawiły się ogromne, masywne postaci, spojrzały w dół na elfy
i w ciszy czekały na rozkaz, by zacząć masakrę.
26
Sąd
Bogowie Krynnu znów spotkali się na naradzie. Bogowie
światła stali naprzeciwko bogów ciemności, tak jak dzień stoi
naprzeciwko nocy, a bogowie neutralności podzielili się
równo
między obie strony. Bogowie magii stali razem, a pośrodku
nich stał Raistlin Majere.
Paladine skinął głową i mag wyszedł z szeregu.
Skłonił się i powiedział po prostu:
— Powiodło mi się.
Bogowie stali oniemiali ze zdumienia — wszyscy z wy-
jątkiem bogów magii, którzy wymienili uśmiechy, idealnie zga-
dzając się z sobą.
—Jak tego dokonałeś? — spytał wreszcie Paladine.
—Moje zadanie nie było proste — rzekł Raistlin. — We
wszechświecie wirują prądy chaosu. Magia jest kapryśna i
nie-
poręczna. Ledwie ją chwycę, a wymyka mi się między
palca-
mi. Kiedy kender użył magicznego urządzenia, udało mi się
go
pochwycić i wciągnąć do przeszłości, gdzie wichry chaosu

mniej porywcze. Udało mi się tam zatrzymać Tasa dość
długo,
by zorientował się, gdzie jest, lecz potem magia wyrwała
mi
go z rąk i zgubiłem go. Wiedziałem jednak, gdzie go
znaleźć,
gdy zatem ponownie uruchomił urządzenie, byłem
przygoto-
wany. Zabrałem go do czasu, który obaj znaliśmy, a wtedy
zaczął mnie poznawać. Wreszcie zaniosłem go do
teraźniej-

444
szóści. Przeszłość i teraźniejszość są teraz połączone. Wystar-
czy iść za jednym, aby trafić do drugiego.
—Co widzisz? — spytał Paldine Zivilyna.
—Widzę świat — rzekł Ziviłyn cicho, ze łzami w oczach.
— Widzę przeszłość, widzę teraźniejszość i widzę
przyszłość.
—Jaką przyszłość? — spytała Mishakal.
—Ścieżkę, którą świat kroczy teraz — odparł Zivilyn.
—Zatem nie można jej zmienić? — zaniepokoiła się Mi-
shakal.
—Jasne, że można — rzekł zgryźliwie Raistlin. — Jesz-
cze wszyscy możemy przestać istnieć.
—Chcesz powiedzieć, że ten przeklęty kender jeszcze nie
zginął? — warknął Sargonnas.
—Nie zginął. Moc królowej Takhisis straszliwie wzrosła.
Jeśli chcecie mieć choćby cień nadziei na pokonanie jej,
Tass-
lehhoff będzie musiał wykonać jeszcze jedno ważne
zadanie
za pomocą urządzenia do podróżowania w czasie. Jeśli je
wy-
kona...
—...trzeba go odesłać w przeszłość, by zginął — dokoń-
czył Sargonnas.
—Otrzyma wybór — poprawił go Paladine. — Nie zmusi-
my go powrotu ani nie odeślemy wbrew jego woli. Tas ma
wolną wolę, podobnie jak wszystkie żywe istoty na
Krynnie.
Nie możemy go jej pozbawić tylko dlatego, że nam tak
odpo-
wiada.
—Nam odpowiada? — ryknął Sargonnas. — On może nas
wszystkich zgubić!
—Jeśli tym możemy zapłacić za nasze przekonania — o-
świadczył Paladine — niech i tak będzie. Twoja królowa,
Sar-
gonnasie, pogardziła wolną wolą. Łatwiej jej było rządzić
nie-
wolnikami. Ty byłeś temu przeciwny. Czy twoje minotaury
czciłyby boga, który uczyniłby z nich niewolników? Boga,
który odebrałby im prawo do decydowania o własnym
losie,
prawo do szukania honoru i chwały?
—Nie, ale moje minotaury są rozsądne. Nie są głupimi

445
kenderami — mamrotał Sargonnas, ale mruczał to sobie pod
nosem. — To nam jednakże przypomina o następnej kwestii.
Zakładając oczywiście, że nie zginiemy wszyscy przez tego
kendera... — rzucił wrogie spojrzenie Paladine'owi —jaką
karę wymierzymy bogini, której imienia nigdy więcej nie wy-
mówię? Bogini, która nas zdradziła?
— Kara może być tylko jedna — powiedział Gilean, kła-
dąc dłoń na księdze.
Paladine powiódł wzrokiem dookoła.
—Wszyscy się zgadzają?
—Jeśli tylko równowaga zostanie zachowana — rzekł
Hiddukel, powiernik szal.
Paladine spoglądał na każdego z bogów po kolei. Każdy
po kolei kiwał głową. Na koniec bóg przyjrzał się swojej żo-
nie,'ukochanej Mishakal. Ona nie skinęła. Stała ze spuszczoną
głową.
— Tak musi być — rzekł łagodnie Paladine.
Mishakal podniosła wzrok i długo i czule patrzyła mu w oczy.
Potem, cała w łzach, pokiwała głową.
Paladine położył dłoń na księdze.
— Niech tak się stanie — rzekł.
27

Tasslehoff Burrfoot
Życie Tasslehoffa składało się ze wspaniałych chwil. Co
prawda bywały w nim też złe chwile, ale te dobre błyszczały
tak jasno, że w ich blasku momenty smutku bladły i znikały
gdzieś na dnie jego pamięci. Wiedział, że nigdy nie zapomni
o chwilach nieszczęścia, ale one nie mogły już go skrzywdzić.
Sprawiały tylko, że było mu trochę smutno.
Ta chwila zaliczała się do tych wspaniałych, cudowniej-
szych od wszystkich innych w jego życiu, a każdy następna
była coraz wspanialsza i jaśniejsza od poprzedniej.
Tas przyzwyczajał się już do podróżowania w czasie i prze-
strzeni i wprawdzie wciąż czuł się zdezorientowany i oszoło-
miony, ilekroć urządzenie wyrzucało go w miejscu przezna-
czenia, doszedł jednak do wniosku, że choć nie chciałby się tak
czuć na co dzień, od święta była to ekscytująca odmiana. Tym
razem po wylądowaniu, pokręceniu się wokół na uginających
się nogach i zastanawianiu przez jedną fascynującą chwilę, czy
zwymiotuje, kender poczuł, że oszołomienie mija i wreszcie
zdołał się rozejrzeć po okolicy.
Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, był olbrzymi srebrny smok,
który stał tuż przy nim. Smok był straszliwie okaleczony, przez
jego oczy biegła blizna o postrzępionych brzegach, i Tas po-
znał, że to mężczyzna, który rozmawiał z nim na zebraniu Ra-
dy Rycerzy. Smok, podobnie jak Tas, najwyraźniej nie przejął
się podróżą, bo wachlował lekko skrzydłami, obracał głową na

447
boki, węszył i nasłuchiwał. Albo podróże w czasie nie spra-
wiały smokom kłopotów, albo niewidomym nie kręciło się
w głowie. Tas zastanawiał się, która z możliwości jest praw-
dziwa i zanotował sobie w pamięci, aby spytać o to w spokoj-
niejszej chwili.
Dwoje pozostałych kompanów nie radziło sobie tak dobrze.
Gerardowi podróż nie podobała się za pierwszym razem, więc
można mu było wybaczyć fakt, że za drugim razem nie podo-
bała mu się jeszcze bardziej. Mężczyzna chwiał się na nogach
i ciężko sapał.
Odila stała z wytrzeszczonymi oczami i dyszała, przypomi-
nając Tasowi biedną rybkę, którą kiedyś znalazł w kieszeni.
Nie miał pojęcia, skąd się tam wzięła, chociaż jak przez mgłę
przypominał sobie, że ktoś ją zgubił. Udało mu się wpuścić ry-
bę ż powrotem do wody i po chwili oszołomienia zwierzątko
odpłynęło. Odila miała teraz taką samą minę jak tamta ryba.
— Gdzie jesteśmy? — wysapała, kurczowo trzymając się
Gerarda.
Mężczyzna spojrzał srogo na kendera. Wszyscy tak patrzyli
na kendera.
— Dokładnie tam, gdzie powinniśmy być — odparł pewny
siebie Tas. — Tam, gdzie Królowa Ciemności więzi wszystkie
złote i srebrne smoki. — Ściskając mocniej urządzenie w dło-
ni, dodał po cichu: — Mam nadzieję! — Nie zabrzmiało to jed-
nak aż tak cicho i raczej popsuło wrażenie.
Tas nigdy jeszcze nie był w takim miejscu. Wszędzie, jak
okiem sięgnąć, ciągnęły się szare skały; nic, tylko szare skały.
Ostre szare skały, gładkie szare skały, olbrzymie szare skały
i małe szare kamyczki. Niebo nad nimi było czarne, czarniej-
sze od wszystkiego, co dotychczas widział, bez jednej gwiaz-
dy, a jednak Tas stał skąpany w zimnym, białym świetle. Za
szarymi skałami, na horyzoncie, skrzyła się ściana lodu.
— Czuję pod stopami kamień — powiedział Zwierciadło
— i nie czuję roślinności, zakładam więc, że kraina, w której
wylądowaliśmy, jest jałowa i ponura. Nie słyszę żadnych dźwię-
ków ani fal bijących o brzeg morza, ani szumu wiatru w drze-

448
wach, ani głosów ptaków czy innych zwierząt. Czuję,
że to po-
sępne odludzie.
—Mniej więcej się zgadza — rzekł Gerard, ocierając
pot
z czoła wierzchem dłoni. — Dodaj do tego opisu fakt,
że niebo
nad naszymi głowami jest czarne jak smoła, słońca
nie ma,
a jednak jest jasno, powietrze jest zimniejsze niż
zadek trolla,
a okolica wydaje się otoczona czymś, co wygląda na
mur z so-
pli lodu. Wtedy będziesz miał idealny opis.
—Gerard nie powiedział jednego — uznał za
stosowne
zauważyć Tas — tego, że ściana lodu lśni w świetle
różnymi
kolorami...
—Całkiem jak łuski wielobarwnego smoka? —
spytał
Zwierciadło.
—Właśnie! — krzyknął podniecony Tas. — Skoro o
tym
wspomniałeś, rzeczywiście tak to wygląda. Na swój
zimny
i niepiękny sposób to piękny widok. Szczególnie to,
jak barwy
zmieniają się, ilekroć na nie spojrzysz, i tańczą po
powierzchni
lodu...
—Och, zamknij się! — rozkazał Gerard.
Tas westchnął w duchu. Co prawda lubił ludzkie
istoty, ale
wędrowanie z nimi niewątpliwie odbierało całą radość
podró-
żowania.
Mróz aż kąsał. Odila zadrżała i otuliła się szczelniej
połami
szaty. Gerard podszedł ostrożnie do ściany z lodu. Nie
dotknął
jej. Przyjrzał się jej dokładnie. Wydobył sztylet i
dziabnął o-
strzem ścianę.
Sztylet roztrzaskał się. Gerard upuścił broń z
przekleństwem
i potrząsnął obolałą dłonią, a potem schował ją pod
pachę.
—Jest tak zimna, że ostrze pękło! Czułem, jak
zimno
biegnie wzdłuż sztyletu i wnika głęboko w moje
kości. Nadal
mam zdrętwiałą rękę.
—Nie przeżyjemy tu długo — powiedziała Odila. —
My,
ludzie, umrzemy z zimna, tak samo kender. Nie
mogę mówić
za smoka.
Tas posłał jej uśmiech w podziękowaniu za to, że go
u-
względniła.
449
—Co się tyczy mnie — rzekł Zwierciadło —jestem z ga-
tunku zimnokrwistych. Moja krew wkrótce zgęstnieje i
zacznie
toczyć się powoli. Wkrótce stracę zdolność latania, a nawet
ja-
snego myślenia.
—A poza tobą — marudził Gerard, rozglądając się po
jałowym pustkowiu, na którym stali — nie widzę tu ani
jedne-
go smoka.
Tasslehoff musiał przyznać, że sam jest zmarznięty i zimno
powoduje bardzo niemiłe uczucie w palcach jego nóg i ko-
niuszkach palców dłoni. Z żalem wspomniał podszytą kożusz-
kiem kamizelkę, którą kiedyś nosił, i zastanawiał się, co się
z nią stało. Ciekaw był też, co się stało ze smokami, ponieważ
był absolutnie pewny — no cóż, stosunkowo pewny — że po-
wiedziano mu, iż to właśnie tu je znajdzie. Zajrzał pod kilka
szarych kamieni, ale bez rezultatu.
—Lepiej zabierz nas stąd, Tas — powiedziała Odila naj-
wyraźniej, jak mogła, dzwoniąc z zimna zębami.
—Nie może nas zabrać — rzekł Zwierciadło i powie-
dział to dziwnie zadowolonym tonem. — To miejsce skon-
struowano jako więzienie dla smoków. Już zamroziło
magię
w mojej krwi. Wątpię, czy magia tego urządzenia również
za-
działa.
—Utknęliśmy tu! — rzekł ponuro Gerard. — I zamarznie-
my na śmierć!
Tasslehoff wyprostował się. To była wspaniała chwila
i choć musiał przyznać, że na taką nie wygląda ani nie wy-
wołuje takiego uczucia (całkiem stracił czucie w palcach
u nóg), wiedział, co robi.
— Posłuchajcie mnie — rzekł surowym tonem, przygląda-
jąc się Gerardowi. — Wiele razem przeszliśmy. Gdyby nie ja,
nie byłbyś dziś tym, kim jesteś. Skoro tak jest — dodał szybko,
zanim Gerard zdążył coś powiedzieć — chodźcie za mną.
Odwrócił się, śmiało i pewnie, gotów iść przed siebie,
choć
nie miał zielonego pojęcia dokąd.
— Za wzniesieniem — szepnął mu do ucha jakiś głos, ci-
chy, lecz wyraźny.

450
—Za tym wzniesieniem — rzekł Tasslehoff. Pokazał
pierwszą szarą skałę, jaką zobaczył i pomaszerował w jej
kierunku.
—Mamy iść za nim? — spytała Odila.
—Lepiej nie zgubić go z oczu — odparł Gerard.
Tas gramolił się po szarych głazach, obluzowując kamycz-
ki, które wysuwały się spod jego stóp i spadały z grzechotem,
co poważnie przeszkadzało Odili i Gerardowi, którzy stara-
li się wspinać po skałach za kenderem. Obejrzawszy się, Tas
zobaczył, że Zwierciadło się nie ruszył. Srebrny smok wciąż
stał w tym samym miejscu, w którym wylądował, łopocząc
skrzydłami i machając ogonem, pewnie po to, by spróbować
rozruszać krew.
— On nie widzi — rzekł Tasslehoff, ogarnięty poczuciem
winy. — A my go zostawiliśmy całkiem samego. Nie martw
się, Zwierciadło! — zawołał. — Wrócimy po ciebie.
Smok odpowiedział coś, czego Tas nie usłyszał wyraźnie
z powodu hałasu, jaki robili Odila z Gerardem, uchylając się
przed kamieniami, ale wydawało się, że słyszy:
—Chwała tej chwili należy do ciebie, kenderze. Ja będę
czekał.
—Jedno jest w smokach wspaniałe — mruknął pod nosem
Tas, któremu od razu zrobiło się ciepło. — One zawsze
rozu-
mieją.
Kiedy już znalazł się na szczycie wzniesienia, spojrzał
w dół i dech mu zaparło w piersi.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie były smoki. Tasslehoff nigdy
nie widział tylu smoków naraz. Nie wyobrażał sobie, że na
świecie może być tyle srebrnych i złotych smoków.
Smoki spały, odrętwiałe z zimna. Przytulały się do siebie,
szukając ciepła, posplatane szyjami i łbami, przyciśnięte boka-
mi o zwiniętych skrzydłach, ogonami otulając siebie lub swo-
ich smoczych braci. Dziwne światło, od którego na lodowych
ścianach szyderczo tańczyły tęcze, odbierało smokom barwy,
tak że wydawały się szare jak skaliste szczyty, które je ota-
czały.

451
—Czy one nie żyją? — spytał Tas, czując, jak mu się ser-
ce ściska.
—Nie — szepnął mu do ucha głos — są pogrążone w głę-
bokim śnie. Dzięki temu nie umierają.
—Jak mam je obudzić?
—Musisz zburzyć lodowy mur.
—Jak mam to zrobić? Gerard złamał nóż, kiedy próbował
to zrobić.
—Do tego nie potrzeba broni.
Tas zastanowił się nad tym, a potem powiedział z powąt-
piewaniem:
—Czy ja mogę to zrobić?
—Nie wiem — rzekł głos. — Potrafisz?
—Na wszystkie cudowne rzeczy! — zawołał Gerard. W gra-
molił się na szczyt wzniesienia i stał teraz obok
Tasslehoffa.
— Spójrz tylko na to!
Odila nic nie powiedziała. Stała długo, patrząc na smoki,
a potem odwróciła się i zbiegła po zboczu.
—Powiem Zwierciadłu.
—Myślę, że on wie — powiedział Tasslehoff, a potem do-
dał uprzejmie: — Wybaczcie mi, mam coś do zrobienia.
—O, nie. Ty nigdzie nie pójdziesz! — zawołał Gerard
i chciał złapać Tasslehoffa za kołnierz.
Nie zdążył.
Tasslehoff biegł co sił, najszybciej, jak potrafił. Od wspi-
naczki stopy mu się rozgrzały. Już czuł palce u nóg — nie-
zbędne do biegania — i pędził tak szybko jak jeszcze ni-
gdy przedtem. Ziemia paliła mu się pod nogami. Jeśli nawet
nadepnął na luźny kamyk, na którym mógł się poślizgnąć, nie
miał z nim kontaktu wystarczająco długo, aby to miało ja-
kiekolwiek znaczenie. Kender praktycznie frunął ponad zie-
mią.
Włożył w bieg całego siebie. Wiatr uderzał go w twarz
i szczypał w oczy. Tas otworzył szeroko usta. Wciągał do płuc
wielkie hausty zimnego powietrza, które skrzyło się w jego
krwi. Słyszał jakieś krzyki, ale nie miały one dla niego
znacze-

452
nia w wichrze biegu. Biegł, nie myśląc o zatrzymywaniu się,
nie mogąc się zatrzymać. Zmierzał prosto w ścianę z lodu.
Dziko podekscytowany Tas odrzucił do tyłu głowę. Otwo-
rzył usta i wrzasnął głośno: „Jaaaa!", co absolutnie nic nie zna-
czyło, ale po prostu sprawiało przyjemność. Z rozłożonymi rę-
kami i otwartymi szeroko ustami kender zderzył się ze ścianą
z migotliwego lodu.
Wokół niego rozprysły się tęczowe krople wody. Skrząc się
w srebrzystym świetle, spadały na jego odwróconą ku niebu
twarz. Tas przebiegł przez kurtynę wody, która niegdyś by-
ła ścianą lodu, i nadal pędził na oślep i bez opamiętania, aż
wreszcie zobaczył, że tuż przed nim szara skała kończy się rap-
townie, a w dole jest jedynie czerń.
Kender zamachał rękami, starając się zatrzymać. Zmagał
się ze swoimi nogami, ale one wydawały się mieć własny ro-
zum, aż w końcu wiedział już z całą pewnością, że spadnie
prosto w przepaść.
„To moja ostatnia chwila, ale jaka cudowna" — pomyślał.
Spadał, a nad nim przeleciały srebrne skrzydła. Poczuł, jak
jakaś łapa chwyta go za kołnierz (co nie było niczym nowym,
ponieważ ciągle ktoś łapał go za kołnierz), tyle że tym razem
było to jednak nowe doznanie. Ta łapa miała bardzo przyjem-
ny rozmiar.
Tas zawisł ponad wiecznością.
Sapał, nie mogąc złapać tchu. Kręciło mu się w głowie i był
oszołomiony. Odchyliwszy głowę do tyłu, zobaczył, że zwisa
ze szponów srebrnego smoka, którego oczy zwrócone są mniej
więcej w jego stronę.
—Całe szczęście, że nie przestawałeś wrzeszczeć — po-
wiedział Zwierciadło — i że Gerard zauważył twoje
kłopoty
na czas, by mnie zawiadomić.
—Czy one odzyskały wolność? — spytał niecierpliwie
Tasslehoff. — Pozostałe smoki?
—Odzyskały — rzekł Zwierciadło, powoli zawracając do
miejsca, które było teraz jedynie olbrzymią wyspą szarych
skał
pośrodku ciemności.

453
—Co zrobicie, ty i inne smoki? — spytał Tas, zaczynając
czuć się lepiej, odkąd znalazł się nad stałym lądem.
—Będziemy rozmawiać — oznajmił Zwierciadło.
—Będziecie rozmawiać! —jęknął Tasslehoff.
—Nie martw się — rzekł smok. — Doskonale zdajemy
sobie sprawę z upływu czasu. Trzeba jednak zadać pewne
py-
tania i znaleźć na nie odpowiedzi, zanim będziemy mogli
pod-
jąć jakąkolwiek decyzję. — Głos mu złagodniał. — Zbyt
wie-
lu oddało zbyt wiele, abyśmy to zmarnowali przez
pochopne
działanie.
Tasowi nie podobało się to. Zrobiło mu się okropnie smut-
no i zamierzał spytać Zwierciadło, co chce przez to powie-
dzieć, ale smok spuszczał już kendera w dół. Gerard chwycił
Tasa w ramiona, uściskał go i postawił na ziemi. Tas skupił
się ńa oddychaniu. Odkąd lodowa ściana znikła, powietrze
się ociepliło. Słychać było łopot skrzydeł i głębokie, dźwięcz-
ne głosy smoków wołających do siebie w swej pradawnej
mowie.
Tas siedział na szarym głazie i czekał, aż oddech go dogo-
ni, a jego serce zorientuje się wreszcie, że nie musi walić tak
mocno, bo kender już nie biegnie. Odila oddaliła się ze Zwier-
ciadłem, by służyć mu za przewodniczkę, i wkrótce Tas usły-
szał, jak srebrny smok cieszy się z odnalezienia towarzyszy.
Gerard został z tyłu. Nie kręcił się wokół, jak miał w zwyczaju,
zaglądając tu, badając tamto. Stał tylko i patrzył z góry na
Tasa
z bardzo dziwną miną.
Może brzuch go boli, przypuszczał Tas.
Co się zaś tyczy samego Tasslehoffa, skoro brakowało mu
tchu, by mówić, kender postanowił trochę pomyśleć.
—Nigdy tak na to nie patrzyłem — szepnął do siebie.
—Co powiedziałeś? — spytał Gerard, kucając obok, by
być na tym samym poziomie co kender.
Tas podjął decyzję. Już mógł mówić i wiedział, co musi po-
wiedzieć.
—Wracam.
—Wszyscy wrócimy — oznajmił Gerard, po czym, rzu-

454
ciwszy poirytowane spojrzenie w kierunku smoków, dodał: —
Kiedyś.
—Nie, nie to miałem na myśli — powiedział Tas, czując,
jak mu się serce ściska. — Chciałem powiedzieć, że
wracam,
żeby umrzeć. — Zdobył się na uśmiech i wzruszenie
ramiona-
mi. — Wiesz, ja już jestem nieżywy, więc to nie będzie
taka
wielka różnica.
—Jesteś tego pewny, Tas? — Gerard przyglądał się ken-
derowi z cichą powagą.
Tas pokiwał głową.
—„Zbyt wielu poświęciło zbyt wiele...", tak powiedział
Zwierciadło. Zastanowiłem się nad tym, kiedy spadałem z
kra-
wędzi świata. Jeśli umrę tutaj, gdzie nie powinienem,
wszyst-
ko umrze wraz ze mną. I wiesz, co się wtedy stało,
Gerardzie?
Przestraszyłem się! Nigdy dotąd się nie bałem. — Pokręcił
głową. — Przynajmniej nie tak.
—Taki upadek mógłby przestraszyć każdego — powie-
dział Gerard.
—To nie przez upadek — odpowiedział Tas. — Bałem
się, bo wiedziałem, że gdyby wszystko umarło, to byłaby
moja
wina. Wszystkie poświęcenia, jakich ktokolwiek dokonał w
hi-
storii: Huma, Magius, Sturm Brightblade, Laurana,
Raistlin...
— Przerwał, a potem dokończył półgłosem: — Nawet lord
Soth. I niezliczeni inni, których nigdy nie poznam. Całe ich
cierpienie poszłoby na marne. Ich radości i zwycięstwa po-
szłyby w zapomnienie. — Tasslehoff pokazał coś ręką. —
Wi-
dzisz tę czerwona gwiazdę? Tę tam?
—Tak — odparł Gerard. — Widzę.
—Kenderzy mówią, że ludzie w Piątym Wieku uważają,
iż w tej gwieździe żyje Flint Fireforge. Pali ogień w swojej
kuźni, żeby ludzie pamiętali o chwale dawnych czasów i
nie
tracili nadziei. Sądzisz, że to prawda?
Gerard chciał powiedzieć, że jego zdaniem gwiazda to po
prostu gwiazda i że krasnolud nigdy nie mógłby żyć w gwieź-
dzie, lecz widząc minę Tasa, rycerz zmienił zdanie.
— Tak, myślę, że to prawda.

455
Tas uśmiechnął się. Wstał, otrzepał się, obejrzał się dokład-
nie, poprawił ubranie i sakwy. W końcu, skoro miał na niego
nadepnąć Chaos, musiał się godnie prezentować.
—Ta czerwona gwiazda jest pierwszą, którą mam zamiar
odwiedzić. Flint się ucieszy na mój widok. Wydaje mi się,
że
czuł się osamotniony.
—Idziesz już? — spytał Gerard.
—Nie ma to jak teraźniejszość — rzekł wesoło Tas. — To
taki żart o podróżowaniu w czasie — dodał, przyglądając
się
Gerardowi. — Każdy z nas, podróżników w czasie,
opowiada
żarty o podróżach w czasie. Powinieneś się roześmiać.
—Chyba nie za bardzo mi do śmiechu — powiedział Ge-
rard. Położył dłoń na ramieniu Tasa. — Zwierciadło miał
ra-
cję. Jesteś mądry, może nawet jesteś najmądrzejszą osobą,
jaką
poznałem, a z pewnością najodważniejszą. Szanuję cię,
Tassle-
hoffie Burfoocie.
Wyciągnąwszy miecz, Gerard zasalutował kenderowi, od-
dając mu honory tak, jak jeden prawdziwy rycerz drugiemu.
Wspaniała chwila.
— Żegnaj — rzekł Tasslehoff. — Oby twoje sakwy nigdy
nie były puste.
Wyjął ze swojej torby urządzenie do podróżowania w cza-
sie. Popatrzył na nie pełnym podziwu wzrokiem i pogładził
klejnoty, które skrzyły się jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej
za jego pamięci. Pogłaskał je czule, a potem, patrząc na czer-
woną gwiazdę, rzekł:
—Jestem gotowy.

—Smoki wreszcie podjęły decyzję. Zamierzają wrócić na


Krynn — oznajmiła Odila. — Chcą, żebyśmy z nimi
polecie-
li. — Kobieta rozejrzała się. — A gdzie kender? Znowu go
zgubiłeś?
Gerard wytarł nos i oczy i pomyślał z uśmiechem o wszyst-
kich chwilach, w których żałował, że nie może zgubić Tassle-
hoffa Burrfoota.

456
— On się nie zgubił — oznajmił Gerard, biorąc Odilę za
rękę. — Właśnie przestał błądzić.
W tym momencie z ciemności dobiegł przenikliwy głos:
— Hej, Gerardzie, omal nie zapomniałem! Kiedy wrócisz
do Solące, przypilnuj, żeby zreperowali zamek w drzwiach
mojego grobowca. Jest popsuty.
28

Dolina ognia i lodu


Ogry nie zaatakowały od razu. Dobrze przygotowały swoją
zasadzkę. Elfy zostały uwięzione w dolinie. Droga przed nimi
była zagrodzona, a drogę powrotną im odcięto. Nie mogły ni-
gdzie uciec. Ogry zaś mogły zdecydować się na atak w dowol-
nej chwili i zdecydowały, że będą czekać.
Elfy są gotowe walczyć, rozumowały ogry. W ich sercach
bije odwaga. Wróg zaskoczył je tak niespodziewanie i nagle,
że nie miały czasu się przestraszyć. Niech jednak minie dzień
i nastanie noc. Niech leżą na posłaniach, nie mogąc usnąć,
i wpatrują się w płonące wokół nich ogniska. Niech policzą
liczbę nieprzyjaciół i niech strach ją pomnoży, a o świcie na-
stępnego dnia elfy będą się trząść ze strachu i zwymiotują całą
swoją odwagę.
Elfy natychmiast zajęły stanowiska do odparcia ataku wro-
ga. Poruszały się w sposób zdyscyplinowany, bez paniki,
ukry-
wając się za sosnami, w zaroślach i za głazami. Elfi łucznicy
poszukali sobie wyżej położonych miejsc, wybrali cele, staran-
nie wymierzyli i czekali na rozkaz, by strzelać. Każdy łucznik
miał wystarczający zapas strzał, lecz wiedzieli, że te wkrótce
się wyczerpią, a nowych nie będzie. Musieli się postarać, by
nie zmarnować ani jednego strzału, choć sami widzieli, że
mogą zużyć wszystkie posiadane pociski i nadal nie zmniej-
szyć liczebności wroga.
Elfy były gotowe. Ogry nie zaatakowały. Rozumiejąc ich

458
strategię, Samar rozkazał swoim żołnierzom spocząć. Starali
się jeść i spać, ale bez większego powodzenia. Smród ogrów,
podobny do woni zgniłego mięsa, odbierał im apetyt. Światło
ognisk wciskało się pod zamknięte powieki. Alhana krążyła
wśród swoich żołnierzy, rozmawiając z nimi i opowiadając
o dawnych czasach, by rozwiać ich lęk i dodać im otuchy. Gil-
thas robił to samo — rozmawiał ze swoimi ludźmi i podnosił
ich na duchu, głosząc słowa nadziei, w które sam nie wierzył,
bo żadna rozsądna osoba nie mogła w nie uwierzyć. Mimo to
wydawało się, że dodaje to otuchy żołnierzom, i, co dziwne,
samemu Gilthasowi. Nie potrafił tego zrozumieć, bo wystar-
czyło rozejrzeć się wokół, by zobaczyć, że ogniska nieprzyja-
ciela są liczniejsze od gwiazd na niebie. Podejrzewał cynicz-
nie, że nadzieja zawsze jest matką głupich.
Osoba, którą Gilthas najbardziej chciał pocieszyć, nie po-
zwalała na to. Lwica znikła tuż po przyprowadzeniu kurier-
ki do obozu. Odjechała galopem, ignorując wołanie Gilthasa.
Młody elf szukał jej w obozie, ale nikt jej nie widział, nawet
wśród jej pobratymców. Wreszcie, długo po zmierzchu, odna-
lazł ją. Siedziała na głazie z dala od głównego obozu. Wpatry-
wała się w noc i chociaż Gilthas wiedział, że z pewnością sły-
szy jego kroki, bo potrafiła usłyszeć wróbla skaczącego w
lesie
z oddali dwudziestu stóp, nie odwróciła się do niego.
Nie było potrzeby mówić jej, że naraża się na niebezpie-
czeństwo ataku ze strony któregoś z ogrów. Wiedziała o tym
lepiej od niego.
—Ilu twoich zwiadowców brakuje? — spytał.
—To moja wina! — oznajmiła z goryczą kobieta. — To
przeze mnie! Powinnam coś zauważyć, coś usłyszeć, by
nas
ostrzec przed tym niebezpieczeństwem! — Wskazała
górskie
szczyty. — Spójrz na to. Są ich tam tysiące! Ogry, od
których
kroków trzęsie się ziemia i walą drzewa, ogry cuchnące jak
ciepłe krowie łajno. A ja ich nie widziałam, nie słyszałam!
Ta-
ki sam byłby ze mnie pożytek, gdybym była głucha, ślepa,
nie-
ma i miała odcięty nos!
Po chwili przerwy dodała z goryczą:

459
—Brakuje dwudziestu. Wszyscy byli przyjaciółmi, wier-
nymi mi i bliskimi sercu.
—Nikt cię nie wini — rzekł Gilthas.
—Sama się obwiniam! — odrzekła Lwica i głos się jej
załamał.
—Samar twierdzi, że magia niektórych ogrów urosła w si-
łę. Jakakolwiek siła blokuje naszą magię i wypacza jej
działa-
nie, działa na korzyść ogrów. Postępy ich wojsk
maskowały
czary. Nie możesz się winić za to, że tego nie wykryłaś.
Lwica odwróciła się do męża. Zmierzwione i potargane
włosy spadały jej na twarz. Łzy zostawiły brudne smużki na
policzkach. Oczy miała zaczerwienione.
— Dziękuję, że starasz się mnie pocieszyć, mężu, lecz je-
dyną pociechą dla mnie jest świadomość tego, że moja klęska
umrze wraz ze mną.
Gilthasowi serce się krajało. Nie potrafił nic powiedzieć.
Wyciągnął ramiona do żony, a ona rzuciła się w jego objęcia
i ucałowała go z całych sił.
—Kocham cię! — szeptała łamiącym się głosem. — Tak
bardzo cię kocham!
—A ja kocham ciebie — powiedział Gilthas. — Jesteś
moim życiem, a jeśli to życie właśnie dobiega końca, było
bło-
gosławione, bo ty w nim byłaś.
Gilthas został z żoną przez całą noc z dala od obozu, cze-
kając na tych, którzy mieli już nigdy nie wrócić.

Ogry ruszyły do natarcia przed świtem, kiedy niebo bie-


lało od nadchodzącego poranka. Elfy były gotowe. Żaden nie
mógł spać. Każdy w głębi duszy wiedział, że nie dożyje po-
łudnia.
Krępe ogry zaczęły atak od zrzucania głazów z urwiska.
Kamienie były olbrzymie, wielkie jak domy. Dowodziło to
działania magii bogini, bo choć ogry są wielkie, mająprzecięt-
nie ponad dziewięć stóp wzrostu i są potężnie zbudowane, na-
wet najsilniejszy z nich nie zdołałby wyrwać tych olbrzymich
głazów z ziemi i rzucać nimi ze szczytów gór. Słychać też było

460
ogrowych szamanów, którzy rzucali zaklęcia będące darem
królowej Takhisis.
Głazy staczały się do doliny, wypłaszając ukryte wśród skał
elfy i zmuszając elfich łuczników do ucieczki. Wrzaski konają-
cych elfów, które zostały przygniecione głazami, niosły się echem
wśród gór, a w odpowiedzi słychać było radosne okrzyki ogrów.
Kilka rozzłoszczonych lub przerażonych elfów zmarnowa-
ło pociski, strzelając, zanim nieprzyjaciel znalazł się w zasię-
gu. Samar gniewnie skarcił tych, którzy tak zrobili, i
powtórzył
rozkaz, by czekać. Gilthas nie był łucznikiem. Ściskał w garści
miecz i czekał z zawziętą miną na rozkaz do ataku. Nie potrafił
zbyt dobrze władać bronią, ale robił postępy — przynajmniej
tak mówił mu Planchet. Miał nadzieję, że to wystarczy, by za-
brać przynajmniej kilku wrogów z sobą i nie przynieść wstydu
duchom matki i ojca.
Tego poranka Gilthas był dziwnie świadomy obecności mat-
ki. Miał wrażenie, jakby znajdowała się przy nim, a raz nawet
wydawało mu się, że słyszy jej głos i czuje jej dotyk. Uczucie
było tak silne, że odwrócił się, by sprawdzić, czy Laurana rze-
czywiście stoi obok. Wtedy zobaczył, że to Lwica.
Uśmiechała
się do niego. Będą razem walczyć do końca i spoczną obok sie-
bie po śmierci, tak jak leżeli obok siebie za życia.
Na szczytach gór widać było czarne sylwetki ogrów. Wro-
gowie unieśli włócznie i potrząsali nimi, pokazując wyraźnie
elfom, co je czeka, a potem wznieśli okrzyk, który odbijał się
echem wśród gór.
Elfy ścisnęły broń w rękach i czekały na atak. Gilthas
i Lwica stali wśród członków sztabu zgromadzonego wokół
królowej Alhany i sztandarów, zarówno elfów Cjualinesti, jak
i Silvanesti.
Wreszcie jesteśmy zjednoczeni, lecz dopiero wtedy, gdy
stoimy w obliczu zagłady i jest już za późno. Gilthas szybko
postarał się zapomnieć o tej gorzkiej refleksji. Co się stało, już
się nie odstanie.
Oczyściwszy sobie drogę, ogry zaczęły nieubłaganie scho-
dzić ze szczytów gór. Były tak liczne, że zbocza czerniły się od

461

\
nich. Gilthas uświadomił sobie, że musi się tu znajdować całe
plemię ogrów.
Wziął Lwicę za rękę. Niech jego duszę wypełni miłość i za-
prowadzi go tam, gdzie odchodzą dusze.
Samar wydał rozkaz, by strzelać. Elfi łucznicy napięli łuki
i wycelowali. Samar uniósł rękę, ale jej nie opuścił.
— Zaczekajcie! — krzyknął. Zmrużył oczy, żeby zoba-
czyć wyraźniej. — Co to jest, moja królowo? Czy mnie oczy
nie mylą?
Alhana stała na pagórku, z którego miała widok na po-
le walki i mogła kierować bitwą. Kobieta była spokojna, pięk-
na jak zawsze. Nawet jeszcze piękniejsza, jeśli to możliwe,
straszna i groźna. Osłaniała oczy dłonią, patrząc na wschód,
w słońce, które dopiero zaczynało się wznosić ponad wierz-
chołki gór.
—Siły nieprzyjaciela na szczytach zwolniły tempo —
oznajmiła chłodnym, beznamiętnym tonem, w którym nie
by-
ło słychać ani rozpaczy, ani radości. — Niektórzy wręcz
za-
wracają.
—Coś ich przestraszyło — krzyknęła Lwica. Wznosząc
wzrok ku niebu, pokazała: — Tam! Błogosławiony E'li!
Tam!
Nad ich głowami rozbłysło światło tak jaskrawe, że spra-
wiało wrażenie, jakby pochwyciło słońce i wciągnęło jego ja-
sne promienie do doliny, przepędzając mrok. Z początku Gil-
thas sądził, że to jakiś cud sprowadził elfom słońce, lecz potem
zdał sobie sprawę, że ten blask jest światłem odbitym — sło-
necznymi promieniami odbijającymi się od łusek na brzuchu
złotego smoka.
Złoty smok zanurkował, zmierzając w stronę górskiego
zbocza, na którym roiło się od ogrów. Na widok majesta-
tycznego gada szeregi wrogów rozpierzchły się w popłochu.
W rozpaczliwych próbach ucieczki oszalałe z przerażenia ogry
biegały po zboczach w górę i w dół, a nawet na boki.
Smok zionął na górski stok swym ognistym oddechem.
Zbite ze strachu w grupki ogry ginęły setkami. Echo ich przed-
śmiertnych wrzasków niosło się wśród skał. Krzyki były tak

462
okropne, że niektóre elfy zatykały uszy, by nie słyszeć tych
okropnych dźwięków.
Złoty smok przeleciał nad górą. Za nim nadciągały mniej-
sze srebrne smoki, ziejąc morderczym szronem, który
zmieniał
ogry w bryły lodu, ścinał ich krew, mroził serca i muskuły.
Stwardniałe i zimne jak głazy ciała przewracały się i staczały
ze stoków w dolinę. Do ataku ruszyły kolejne złote smoki, aż
całe niebo zapłonęło od refleksów rzucanych przez ich łuski.
Armia ogrów, która tak radośnie szarżowała z góry na uwię-
zionego wroga, teraz była w odwrocie. Smoki leciały za ogra-
mi i znajdowały je, gdziekolwiek te próbowały się schować.

Ogry wysłały tysiące swoich rodaków do tej bitwy, która


rzekomo miała odciąć łeb armii elfów i wydrzeć jej serce.
Zjednoczone pod komendą ogrowych tytanów, nauczone dys-
cypliny walki, ogry cierpliwie tropiły maszerujące elfy i cze-
kały, aż ich nieprzyjaciel wejdzie do doliny.
W bitwie tego dnia zginęło wiele ogrów, lecz ich ród nie
został zgładzony, jak później twierdzili niektórzy ludzie i elfy.
Ogry znały okolicę, wiedziały, gdzie znaleźć groty, w któ-
rych mogły się chować, póki smoki nie odleciały. Przyczajone
w ciemności lizały rany, przeklinały elfy i przysięgały zemstę.
Ogry zawarły silne przymierze z minotaurami. Zwierzoludzie
żyli w ciasnocie na północnych wyspach, których rosnąca po-
pulacja spychana już była do oceanu. Minotaury od dawna
uważały Ansalon za doskonałe terytorium do ekspansji. Ogry
tego dnia poniosły klęskę, pozostały jednak sprzymierzone
z minotaurami. Dzień zemsty miał jeszcze nadejść.
Ogry, które wbiegły do doliny i zaatakowały elfy, oszalały
z furii, zapomniały o szkoleniu i myślały tylko o zabijaniu. El-
fy łatwo się z nimi rozprawiły i wkrótce było po bitwie. Ogry
nazwały pole tej bitwy Doliną Ognia i Lodu i uznały ją za
przeklętą. Od tej pory żaden ogr nie postawił tam stopy.

Los bitwy tak szybko się odwrócił, że Gilthas nie mógł zro-
zumieć, iż są już bezpieczni; nie mógł ogarnąć myślą faktu, że

463
śmierć już się do nich nie zbliża z maczugami i włóczniami.
Elfy wznosiły okrzyki i śpiewały radosne hymny na powitanie
smoków, które krążyły po niebie, odbijając łuskami promienie
słońca.
Dwa srebrne smoki odłączyły od pozostałych. Zatoczyły
krąg nisko nad ziemią, szukając gładkiego i równego kawałka
terenu, by wylądować. Alhana i Samar pospieszyli im na spo-
tkanie, a Giłthas podążył za nimi. Alhana go zdumiewała. On
jeszcze trząsł się z szoku wywołanego nagłym uwolnieniem
od strachu, niespodziewanym powrotem życia i nadziei. Ona
przyjęła nagłą odmianę losu z takim samym chłodnym opano-
waniem, z jakim patrzyła w oczy pewnej śmierci.
Srebrne smoki wylądowały — jeden wdzięcznym, płyn-
nym ruchem, drugi niezgrabnie jak młode smoczątko, które
dopiero co wykluło się z jaja. Gilthas dziwił się temu, dopó-
ki nie zobaczył, że smok jest okaleczony i zamiast oczu ma
szpecącą bliznę.
Smok leciał na ślepo, kierując się wskazówkami swojego
jeźdźca, kobiety w stroju Rycerza Solamnijskiego. Spod jej
błyszczącego hełmu spływały długie, czarne warkocze. Zasa-
lutowała królowej, ale nie zeskoczyła z wierzchowca. Siedzia-
ła na smoku z mieczem w ręku, przyglądając się, jak pozostałe
smoki ścigają i dobijają resztki armii ogrów. Jeździec na dru-
gim smoku pomachał ręką.
—Samarze! — zawołał.
—To ten rycerz, Gerard! — wykrzyknął Samar, tak wstrząś-
nięty, że zapomniał o swej zwykłej stoickiej pozie. — Po-
znałbym go wszędzie — dodał, kiedy Gerard zbliżył się do
nich biegiem. — To zapewne najbrzydszy człowiek,
jakiego
Wasza Królewska Mość zobaczy w życiu.
—Mnie się wydaje piękny — rzekła Alhana.
Gilthas słyszał łzy w jej głosie, nawet jeśli nie widział ich
na jej twarzy, i zaczął ją lepiej rozumieć. Alhana była z wierz-
chu lodowata, ale w jej wnętrzu płonął ogień.
Na widok Gilthasa Gerard rozpromienił się i pospiesznie
podszedł, by powitać króla Qualinesti. Gilthas ukradkiem ski-

464
nął głową. Rycerz zrozumiał gest i spojrzał na Alhanę. Stanął
jak wryty i patrzył na nią w osłupieniu. Zbyt oszołomiony jej
urodą, by pamiętać o manierach, gapił się na nią z otwartymi
ustami.
— Sir Gerardzie — powiedziała królowa. — Miło mi cię
widzieć.
Dopiero wtedy, na dźwięk jej głosu, mężczyzna przypo-
mniał sobie, że stoi w obecności królowej. Ukląkł na jedno ko-
lano i skłonił głowę.
— Do usług, pani.
Alhana wyciągnęła do niego rękę.
—Wstań, proszę, sir Gerardzie. To ja powinnam uklęknąć
przed tobą, ocaliłeś bowiem mój lud przed pewną zagładą.
—Nie, pani, to nie ja — rzekł Gerard, czerwieniąc się po
uszy. Był w tym momencie tak brzydki, że brzydszy już
czło-
wiek być nie może. — To smoki was uratowały. Ja tylko
przy-
leciałem z nimi i... — Chciał najwyraźniej jeszcze coś
dodać,
ale zmienił zdanie.
Odwróciwszy się do Gilthasa, złożył mu niski pokłon.
—Cieszę się niezmiernie, widząc, żeś cały i zdrowy, Wa-
sza Królewska Mość. — Głos mu złagodniał. —
Wiadomość
o śmierci twojej matki głęboko mnie zasmuciła.
—Dziękuję, sir Gerardzie — rzekł Gilthas, ściskając dłoń
rycerzowi. — Dziwne, że ścieżki naszego życia znów się
prze-
cinają — dziwny to zbieg okoliczności, ale pomyślny.
Gerard czuł się nieswojo. Bystre spojrzenie jego niebie-
skich oczu padało raz na jedno, raz na drugie, szukając czegoś
niespokojnie.
—Sir Gerardzie — rzekła Alhana — masz coś jeszcze
do powiedzenia. Proszę, mów bez obawy. Mamy wobec
ciebie
ogromny dług wdzięczności.
—Ależ skąd, Wasza Królewska Mość — odparł rycerz.
Pod względem mowy i manier wydawał się niezgrabny i
nie-
okrzesany, jak każdy człowiek niewątpliwie wydaje się
elfowi,
ale jego słowa były szczere i płynęły z serca. — Nie chcę,
abyś
tak myślała. Właśnie dlatego wahałem się, czy to
powiedzieć,

465
jednak... — obejrzał się na słońce — czas płynie, a my stoimy
w miejscu. Przynoszę złe wieści i boję się je przekazać.
— Jeśli masz na myśli fakt, że minotaury zajęły naszą oj-
czyznę, już nas o tym powiadomiono — rzekła Alhana.
Gerard wlepił w nią oczy. Otworzył usta, a potem znów je
zamknął.
—Może ja pomogę — powiedziała. — Chcesz, żebyś-
my dotrzymali przyrzeczenia, jakie złożył Samar, i
pojechali
z tobą szturmować Sanction. Obawiasz się, że możemy po-
czuć się do tego zmuszeni przez fakt, iż przyszedłeś nam
z pomocą.
—Lord Tasgall pragnie was zapewnić, że rycerze zrozu-
mieją, jeśli będziecie chcieli wrócić i walczyć o
wyzwolenie
swojej ojczyzny — oznajmił Gerard. — Mogę tylko
powie-
dzieć, że jesteśmy naprawdę w ciężkim położeniu.
Sanction
bronią armie umarłych i żywych. Obawiamy się, że
królowa
Takhisis zamierza władać zarówno światem istot
śmiertelnych,
jak i nieśmiertelnych. Jeśli tak się stanie, jeśli ona
zrealizuje
swoje plany, ogarnie nas wszystkich ciemność.
Potrzebujemy
twojej pomocy, pani, i twoich dzielnych wojowników, jeśli
mamy ją pokonać. Smoki zaproponowały, że was tam
zaniosą,
ponieważ one też się przyłączą do walki.
—Czy masz jakieś nowiny? Czy mój syn, Silvanoshei,
jeszcze żyje? — spytała Alhana i twarz jej zbladła.
—Nie wiem, pani — odparł wymijająco Gerard. — Mam
taką nadzieję, ale naprawdę nie mam pojęcia.
Alhana pokiwała głową, a potem zrobiła coś nieoczekiwa-
nego. Zwróciła się do Gilthasa.
— Wiesz, jak musi brzmieć moja odpowiedź, siostrzeńcze.
Mój syn jest uwięziony. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by
go uwolnić. — Jej policzki lekko się zaróżowiły. — Ale ty, ja-
ko król swego narodu, masz prawo wyrazić swoje zdanie.
Gilthas kiedy indziej czułby się zadowolony. Mógłby na-
wet czuć się zrehabilitowany, jednak całą noc nie zmrużył oka
i czuł tylko straszliwe zmęczenie.
— Sir Gerardzie, jeśli pomożemy waszemu zakonowi od-

466
bić Sanction, czy możemy się spodziewać, że w zamian po-
możecie nam odzyskać naszą ojczyznę?
—O tym zadecyduje Rada Rycerzy, Wasza Królewska
Mość — odparł Gerard, czując się nieswojo. Zdawał sobie
sprawę, że to marna odpowiedź, dodał więc z
przekonaniem:
— Nie wiem, co zrobią inni rycerze, Wasza Królewska
Mość,
ale ja chętnie przysięgam wierność twojej sprawie.
—Dziękuję ci za to, panie — rzekł Gilthas. Odwrócił się
do Alhany. — Z początku byłem przeciwny temu
marszowi.
Nie ukrywałem tego. Nieszczęście, które przewidywałem,
już
się stało. Jesteśmy teraz wygnańcami, ludem bez ojczyzny.
Jeśli jednak nie dotrzymamy obietnicy złożonej przez
Samara,
by pomóc Rycerzom Solamnijskim w ich walce, to, jak
rzekł
ten szlachetny rycerz, królowa Takhisis zatriumfuje.
Pierwszą
rzeczą, jaką zrobi, będzie całkowite unicestwienie naszego
lu-
du. Zgadzam się. Musimy maszerować na Sanction.
—Oto nasza odpowiedź, sir Gerardzie — oznajmiła Alha-
na. — My, Qualinestyjczycy i Silvanestyjczycy, jesteśmy
jed-
nością i przyłączymy się do innych wolnych ludów
Ansalonu,
by walczyć i pokonać Królową Ciemności i jej armie.
Gerard powiedział to, co należało. Wyraźnie odczuł ulgę
i chciał teraz jak najszybciej się oddalić. Smoki latały nad ni-
mi, cienie ich skrzydeł wdzięcznie przesuwały się po ziemi.
Elfy witały smoki radosnymi okrzykami, łzami i błogosławień-
stwami, a te w odpowiedzi na ich pozdrowienia zniżały swe
dumne głowy.
Srebrne i złote smoki zaczęły lądować w dolinie, po kilka
naraz. Elfi wojownicy wsiadali na smoki, po tylu na jednego,
ile się dało. W taki właśnie sposób elfy latały do boju za cza-
sów Humy. Tak też ruszały do boju w czasie Wojny Lancy.
Czuć było, że to historyczny moment. Elfy znów zaczęły śpie-
wać i śpiewały pieśni o chwale i zwycięstwie.
Alhana, siedząc na złotym smoku, zajęła miejsce na czele.
Uniosła miecz w górę i zaintonowała okrzyk bojowy elfów.
Samar uniósł miecz i podjął jej okrzyk. Złoty smok uniósł kró-
lową w powietrze i poleciał ponad górami na zachód, w stronę

467
Sanction. Ociemniały srebrny smok kierował się w locie
wska-
zówkami swego ludzkiego jeźdźca.
Gilthas postanowił zostać do samego końca, aby dopilno-
wać, by polegli zostali pochowani zgodnie z rytuałem. Ich
ciała miały zostać spalone w smoczym ogniu, ponieważ nie
było czasu, by je pochować i w żaden sposób nie można było
ich przetransportować do ojczyzny. Żona Gilthasa została ra-
zem z nim.
—Rycerze nie przyjdą nam z pomocą, prawda? — spytała
nagle Lwica, kiedy ostatni smok stał gotowy, by ich
zabrać.
—Rycerze nie przybędą— rzekł Gilthas. — Zginiemy za
nich, a oni będą opiewać nas w pieśniach, ale kiedy bitwa
zo-
stanie wygrana, wrócą do swoich domów. Nie przyjdą
ginąć za
nas.
On, Lwica i ostatni wojownicy Qualinesti wznieśli się w nie-
bo na grzbiecie smoka. Pieśni elfów, głośne i radosne, wy-
pełniły dolinę muzyką.
Potem zostało po nich tylko echo.
Potem i ono ucichło. Zostały tylko dym i cisza.
29
r

Świątynia Duerghasta
Galdar nie widział Miny od czasu jej triumfalnego powrotu
do Sanction. Serce bolało go nie mniej niż ciało, a rany po-
służyły mu za wymówkę, by zostać w namiocie i nie widywać
się ani nie rozmawiać z nikim. Był poważnie zdumiony, że
jeszcze żyje, bo Takhisis miała powody, by go nienawidzić,
a nie była miłosierna dla tych, którzy ją zdradzili. Domyślał
się, że gdyby nie Mina, pewnie leżałby teraz zwęglony przy
zwłokach Malys.
Galdar nie został, by słuchać rozmowy Takhisis i Miny.
Był tak rozwścieczony, że mógłby gołymi rękami rozerwać gó-
rę, kamień po kamieniu, i obawiając się, że jego furia może tyl-
ko zaszkodzić Minie, zamiast jej pomóc, odszedł wściekać się
w samotności. Wrócił do groty dopiero wtedy, gdy usłyszał, że
Mina go woła.
Zastał ją całą i zdrową. Nie zdziwiło go to. Niczego innego
się nie spodziewał. Tuląc posiniaczoną i okrwawioną rękę —
wyładował złość na skałach — przyglądał się dziewczynie
w milczeniu, czekając, aż ona przemówi.
Jej oczy koloru bursztynu były zimne i srogie. Nadal wi-
dział zamrożone w nich swoje odbicie, uwięzioną maleńką fi-
gurkę.
—Chciałeś, żebym umarła — powiedziała z wyrzutem
dziewczyna.
—Tak — odparł spokojnie minotaur. — Lepiej, żebyś u-

469
marła w chwale niedawnego zwycięstwa, niż żyła jako nie-
wolnica.
—Ona jest naszym bogiem, Galdarze. Jeśli służysz mnie,
służysz jej.
—Służę tobie, Mino — odparł Galdar, i to był koniec roz-
mowy.
Mina mogła kazać mu odejść. Mogła go zabić. Nie zrobiła
tego jednak, lecz rozpoczęła długą wędrówkę w dół zbocza
jednego z Władców Zagłady. On szedł u jej boku. Mina ode-
zwała się do niego jeszcze tylko raz, kiedy zaproponowała, że
wyleczy jego obrażenia. Odmówił. Do Sanction szli w milcze-
niu i od tej pory nie odzywali się do siebie.
Radość z powrotu Miny była ogromna. Część ludzi była
pewna, że dziewczyna zginęła, inni zaś byli przekonani, że ży-
je, a poziom napięcia i strachu był tak wielki, że doszło do
walk między tymi dwoma odłamami. Rycerze Miny kłócili
się między sobą, jej dowódcy sprzeczali się i skakali sobie do
oczu. Na ulicach aż wrzało od plotek, kłamstwa stawały się
prawdą, a prawda zmieniała się w kłamstwo. Po powrocie Mi-
na zastała miasto pogrążone w chaosie i anarchii. Wystarczył
sam dźwięk jej imienia, by powrócił ład.
— Mina! — Na jej widok przy bramie rozległ się radosny
okrzyk. — Mina!
Jej imię rozbrzmiewało radośnie w mieście, niczym odgłos
weselnych dzwonów, a ona sama omal nie została przewróco-
na i zgnieciona w uściskach ludzi wołających, że cieszą się,
widząc ją żywą. Gdyby Galdar bez słowa nie wziął jej na ręce
i nie posadził sobie na masywnych barkach, żeby wszyscy wi-
dzieli ją z daleka, rzeczywiście mogłaby zostać zabita przez
ich miłość.
Galdar mógłby im przypomnieć, że to Minę witali wiwa-
tami, to Minę uwielbiali i wypełniali jej rozkazy. Nic jednak
nie powiedział, a ona też milczała. Galdar słyszał o zniszcze-
niu totemu, o pojawieniu się srebrnego smoka, który zaatako-
wał totem, a potem sam został napadnięty i oślepiony przez
wojska Miny. Dowiedział się o perfidnej zdradzie solamnij-

470
skiej kapłanki, która pomogła srebrnemu smokowi, i o tym, że
odlecieli razem.
Leżąc na swym posłaniu i lecząc rany, Galdar przypo-
mniał sobie, jak pierwszy raz zobaczył kulawego żebraka,
który okazał się błękitnym smokiem. Towarzyszył mu ślepiec
o srebrzystych włosach. Galdar rozważał to wszystko w my-
ślach.
Poszedł obejrzeć szczątki totemu. Sterta popiołu, która zo-
stała po setkach smoczych czaszek, była nietknięta. Mina nie
chciała się do niej zbliżać. Nie wchodziła też do sali z ołta-
rzem. Nie wróciła w ogóle do kwatery w świątyni, ale prze-
niosła swoje rzeczy nie wiadomo gdzie.
W sali ołtarzowej świece stopiły się w dużą kałużę wosku
zabarwionego popiołem na brudnoszary kolor. Ławy leżały
poprzewracane, część z nich była osmolona. Posadzkę zaście-
lały okruchy bursztynu, wystarczająco ostre, żeby przebić po-
deszwę buta. Nikt nie miał odwagi wejść do świątyni, zamiesz-
kanej rzekomo przez ducha kobiety, której ciało spoczywało
w bursztynowym sarkofagu, a teraz było stertą popiołu.
— Przynajmniej jednemu z nas udało się uciec — rzekł
Galdar do popiołów i po żołniersku oddał im honory.
Ciało jednego z magów również znikło. Nikt nie potrafił
powiedzieć Galdarowi, co się stało z Palinem Majere. Nie-
którzy twierdzili, że porwała go postać w czarnej pelerynie,
podczas gdy inni przysięgali, że na własne oczy widzieli, jak
czarodziej Dalamar rozszarpał go gołymi rękami. Na rozkaz
Miny wszczęto poszukiwania Palina, ale ciała nie znaleziono
i wreszcie Mina kazała zaprzestać poszukiwań.
Ciało czarodzieja Dalamara siedziało w opuszczonej świą-
tyni, wpatrując się w ciemność, najwyraźniej zapomniane. Je-
go ręce były splamione krwią.
Czekała ich jeszcze jedna nowina. Dozorca więzienia zmu-
szony był wyznać, że podczas ataku Malys panicz Silvanoshei
uciekł z celi i nie został jeszcze złapany. Uważano, że elf nadal
jest w mieście, bo czekano na niego przy bramach, ale nikt go
tam nie widział.

471
—On jest w Sanction — powiedziała Mina. — Tego mo-
żesz być pewien.
—Znajdę go — powiedział dozorca więzienia i zaklął.
— A kiedy już go złapię, przyprowadzę go prosto do
ciebie,
Mino.
—Jestem zbyt zajęta, żeby się nim zajmować — odpar-
ła szorstko. — Jeśli go znajdziesz, zabij go. Swoje już
zrobił.
Mijały dni. Znów zapanował ład. Elfa nie znaleziono ani
też nikt szczególnie nie zadawał sobie trudu, by go szukać.
Szeptem powtarzano sobie teraz pogłoskę, jakoby Mina kazała
odbudować i wyposażyć prastarą świątynię Duerghasta, która
od dawna leżała w gruzach. Za miesiąc w świątyni miała się
odbyć wielka ceremonia, której charakter był utrzymywany
w tajemnicy. Miał to być największy moment w historii Kryn-
nu, 'długo jeszcze świętowany i pamiętany. Wkrótce wszyscy
w Sanction mówili, że Mina w nagrodę zostanie boginią.
Kiedy Galdar po raz pierwszy to usłyszał, westchnął głębo-
ko. Tego dnia Mina przyszła go odwiedzić.
— Galdarze — zawołała, stojąc przed wejściem do jego
namiotu. — Mogę wejść?
Minotaur warknął na zgodę i dziewczyna weszła do środka.
Mina straciła na wadze — kiedy Galdara nie było w pob-
liżu, nie było komu jej przekonywać, by jadła. Najwyraźniej
nikt również nie pilnował, by spała, bo wyglądała na wycień-
czoną. Mrugała zbyt często i nerwowo skubała klamry swej
skórzanej zbroi. Twarz miała bladą, tylko na jej policzkach
kwitł gorączkowy, niezdrowy rumieniec. Minotaur nie pa-
miętał, aby kiedykolwiek nosiła tak długie włosy. Rude kę-
dziory wiły się niepokornie wokół jej uszu i spadały na czoło.
Galdar nie wstał na powitanie, lecz nadal siedział na swoim
łóżku.
—Słyszałam, że nie wychodzisz z namiotu, bo jesteś cho-
ry — rzekła Mina, przyglądając mu się uważnie.
—Już mi lepiej — powiedział minotaur, nie patrząc w jej
bursztynowe oczy.
—Możesz wrócić do swych obowiązków?

472
—Jeśli zechcesz mnie przyjąć — powiedział, kładąc na-
cisk na słowo „zechcesz".
—Chcę. — Mina zaczęła krążyć po namiocie i jej zdener-
wowanie zdumiało Galdara. — Słyszałeś, jakie krążą
plotki.
O tym, że mam zostać bogiem.
—Słyszałem. Niech zgadnę. Jej Mroczny Majestat nie jest
tym uszczęśliwiony.
—Kiedy Takhisis wkroczy triumfalnie do tego świata, lud
nie będzie miał wątpliwości, kogo czcić. Rzecz w tym, że...

Mina przerwała, nie potrafiąc wyjaśnić, a może nie chcąc
wy-
jawić wyjaśnienia.
—To nie twoja wina, Mino — rzekł Galdar, litując się
wreszcie nad nią. — Ty jesteś na tym świecie. Jesteś kimś,
ko-
go lud może zobaczyć, usłyszeć i dotknąć. Ty dokonujesz
cudów.
—Zawsze w jej imieniu — nalegała Mina.
—Nigdy jednak nie zakazałaś im wykrzykiwać twojego
— zauważył Galdar. — Nigdy nie kazałaś im wznosić
okrzy-
ków do Jedynego Boga. Zawsze krzyczą tylko: „Mina,
Mina!".
Dziewczyna milczała chwilę, a potem powiedziała cicho:
— Nie zakazywałam tego, bo sprawiało mi to przyjem-
ność, Galdarze. Nie mogę na to nic poradzić. Słyszę miłość
w ich głosach. Widzę miłość w ich oczach. Dzięki ich miłości
wydaje mi się, że mogę dokonać wszystkiego, że potrafię czy-
nić cuda...
Umilkła. Najwyraźniej nagle uświadomiła sobie, co przed
chwilą powiedziała.
Że to ona potrafi czynić cuda.
— Rozumiem — rzekła cicho. — Teraz widzę, dlaczego
zostałam ukarana. Jestem zdumiona, że Jedyny Bóg mi wyba-
czył. Wynagrodzę mu to jednak.
„Ona cię opuściła, Mino!" — chciał do niej krzyknąć Gal-
dar. „Gdybyś zginęła, ona znalazłaby sobie kogoś innego, kto
wypełniałby jej rozkazy. Ale ty nie zginęłaś, więc ona przy-
biegła do ciebie z kłamliwą opowieścią o »poddaniu cię pró-
bie« i »ukaraniu«".
Słowa cisnęły mu się na wargi, lecz nie wymówił ich, bo

473
gdyby to zrobił, Mina wpadłaby we wściekłość. Opuściłaby
go, być może na zawsze, a w tej chwili był jej jedynym przyja-
cielem, jedyną osobą, która widziała wyraźnie ścieżkę otwie-
rającą się przed nią. Zdusił więc te słowa, choć omal się nimi
nie udławił.
— Czy dobrze słyszałem, że odnawiasz starą świątynię
Duerghasta? — spytał, zmieniając temat.
Twarz Miny wypogodziła się. W jej oczach koloru burszty-
nu zapłonął cień dawnego ducha.
— Tam odbędzie się ceremonia, Galdarze. Tam właśnie
Jedyny Bóg ukaże swą moc. Ceremonia odbędzie się na arenie
i będzie wspaniała! Wszyscy przyjdą, by oddać jej cześć — na-
wet jej nieprzyjaciele.
Zduszone słowa przyprawiały Galdara o ból brzucha. Znów
zrobiło mu się słabo, więc nadal siedział na posłaniu i mil-
czał. Nie mógł patrzeć na dziewczynę; nie mógł znieść wido-
ku siebie, tej małej figurki, uwięzionej w bursztynie. Mina
podeszła do niego i dotknęła jego dłoni. Minotaur nie odwra-
cał głowy.
— Galdarze, wiem, że cię skrzywdziłam. Wiem, że twój
gniew w rzeczywistości był strachem — obawiałeś się o mnie.
— Ścisnęła jego dłoń. — Tylko ty naprawdę dbałeś o mnie,
Galdarze. O mnie, o Minę. Inni dbali tylko o to, co mogę dla
nich zrobić. Są ode mnie zależni jak dzieci i muszę prowadzić
ich jak dzieci.
Nie mogę na nich polegać. Na tobie jednak mogę polegać,
Galdarze. Poleciałeś ze mną na pewną śmierć i nie bałeś się.
Jesteś mi teraz potrzebny. Potrzebuję twojej siły i odwagi. Nie
złość się już na mnie. — Umilkła, by po chwili dodać: — I nie
złość się na nią.
Minotaur wrócił myślami do tej nocy, gdy ujrzał Minę
wyłaniającą się z burzy, zapowiadaną przez grzmoty, zrodzoną
z ognia. Przypomniał sobie swoją radość w chwili, w której do-
tknął ręki, będącej darem od niej. Miał tyle wspomnień zwią-
zanych z Miną, a wszystkie były z sobą połączone na kształt
złotego łańcucha. Galdar uniósł głowę, popatrzył na Minę i zo-

474
baczył w niej ludzką istotę, małą i kruchą, i nagle ogarnął go
ogromny lęk o nią.
Tak bardzo się bał, że nawet mógł dla niej skłamać.
— Przepraszam, Mino — rzekł szorstko. — Byłem zły
na... — Przerwał. Zamierzał powiedzieć: „Takhisis", ale jej
imię nie przechodziło mu przez usta. Zaimprowizował więc:
— Byłem zły na Jedynego Boga. Teraz to rozumiem, Mino.
Przyjmij moje przeprosiny.
Dziewczyna uśmiechnęła się i wypuściła jego dłoń.
— Dziękuję, Galdarze. Musisz pójść ze mną do świątyni.
Nadal czeka nas mnóstwo pracy, zanim wszystko będzie goto-
we do uroczystości, ale zapaliłam świece na ołtarzu i...
Zatrąbiły rogi. Słowa Miny zagłuszyło bicie w bębny.
—Co się dzieje? — spytała. Poirytowana podeszła do
drzwi namiotu i wyjrzała. — Co oni sobie wyobrażają?
—To alarm, Mino — rzekł zaniepokojony Galdar. Szybko
chwycił swój miecz. — Najwyraźniej jesteśmy atakowani.
—To niemożliwe — odparła dziewczyna. — Jedyny Bóg
widzi wszystko, słyszy wszystko i wie wszystko.
Zostałabym
ostrzeżona...
—Niemniej jednak — powtórzył poirytowany Galdar —
to jest alarm.
—Nie mam na to czasu — powiedziała rozzłoszczona Mi-
na. — Mamy za dużo pracy w świątyni.
Dudnienie bębnów stało się głośniejsze i bardziej natar-
czywe.
— Chyba będę musiała coś z tym zrobić. — Mina szybkim
krokiem wyszła z namiotu. Na jej twarzy malowała się wyraź-
na irytacja.
Galdar przypasał miecz, chwycił pikowany, skórzany kaf-
tan, który służył mu za zbroję, i pospieszył za dziewczyną, po
drodze zapinając klamry.
Na ulicach panował zamęt. Niektórzy ludzie patrzyli głupio
w stronę murów, jakby samo gapienie się mogło im coś powie-
dzieć o sytuacji. Inni zaś głośno domagali się odpowiedzi od
ludzi, którzy byli równie zdezorientowani jak oni sami. Trzeź-

475
wo myślący żołnierze popędzili do swoich kwater po broń,
rozumując, że najpierw się uzbroją, a potem się dowiedzą,
z kim walczą.
Galdar torował drogę wśród spanikowanego tłumu. Ryczał,
żeby ludzie schodzili mu z drogi. Tych, którzy go nie posłu-
chali, chwytał mocarnymi rękami i odrzucał na boki. Mina szła
tuż za nim, a ludzie na jej widok wiwatowali i wykrzykiwali
jej imię.
— Mina, Mina!
Galdar obejrzał się. Dziewczyna nadal wyglądała na roz-
gniewaną z powodu tego, że im przeszkodzono, i przekonaną
że nie dzieje się nic ważnego. Dotarli do Zachodniej Bramy.
W chwili, gdy masywne wrota się zatrzaskiwały, Galdarowi
mignął w oczach jeden z ich zwiadowców, błękitny smok, któ-
ry wylądował za murami. Jeździec na smoku rozmawiał z ry-
cerzem dowodzącym strażą przy bramie.
— Co się stało? Co tam się dzieje? — pytała Mina, prze-
pychając się przez tłum do dowódcy straży. — Dlaczego ogło-
siliście alarm? Kto wydał rozkaz?
Rycerz i jeździec odwrócili się do Miny. Obaj zaczęli jed-
nocześnie mówić. Tłoczący się wokół niej rycerze i żołnierze
powiększali tylko harmider, przekrzykując wrzawę.
— Do Sanction zmierza armia pod dowództwem Ryce-
rzy Solamnijskich, Mino — powiedział zdyszany smoczy jeź-
dziec. — Rycerzom towarzyszy wojsko elfów pod
sztandarami
zarówno Quałinesti, jak i Silvanesti.
Mina zlustrowała rozzłoszczonym spojrzeniem rycerza do-
wodzącego strażą przy bramie.
—I tylko dlatego ogłosiłeś alarm i wszcząłeś panikę? Od-
bieram ci dowództwo. Galdarze, przypilnuj, aby tego
człowie-
ka wychłostano. — Mina odwróciła się do smoczego
jeźdźca.
Skrzywiła wargi pogardliwie. — Jak daleko jest ta armia?
Ile
tygodni marszu stąd?
—Mino — rzekł wystraszony jeździec — oni nie masze-
rują. Lecą na smokach. Złotych i srebrnych smokach. Są
ich
setki...

476
— Złote smoki! — krzyknął jakiś człowiek i zanim Galdar
zdążył go zatrzymać, głupiec pognał przed siebie, rozgłaszając
wieść przerażonym głosem. W ciągu kilku minut będzie o tym
wiedzieć całe miasto.
Mina wpatrywała się w jeźdźca. Krew odpłynęła jej z twa-
rzy; wydawało się, że odpłynęła z całego ciała. Dziewczyna
wyglądała na bardziej żywą, kiedy konała. Obawiając się, że
może zemdleć, Galdar chciał ją podtrzymać, lecz Mina go ode-
pchnęła.
—To niemożliwe — wyszeptała zbielałymi wargami. —
Złote i srebrne smoki odeszły z tego świata i miały nigdy
do
niego nie wrócić.
—Przykro mi twierdzić, że nie masz racji, Mino — rzekł
z wahaniem jeździec — ale widziałem je na własne oczy.
Obo-
je... — Machnął ręką w stronę murów, za którymi stał jego
wierzchowiec, błękitna smoczyca, z opuszczonymi
bokami,
zwieszonym łbem i oklapniętymi skrzydłami. — Oboje
zosta-
liśmy zaskoczeni i omal nie zginęliśmy. Dolecieliśmy tu
led-
wo żywi.
Zdenerwowani rycerze Miny zgromadzili się wokół swej
przywódczyni.
—Mino, co rozkażesz?
—Jakie są twe rozkazy, Mino?
Jej blade wargi się ruszały, ale dziewczyna mówiła do siebie.
—Muszę natychmiast działać. Ceremonia nie może czekać.
—Jak daleko są smoki? — spytał jeźdźca Galdar.
Mężczyzna spojrzał z lękiem w niebo.
—Były tuż za mną. Dziwię się, że jeszcze ich nie widać...
— Mino — odezwał się Galdar — wydaj rozkaz. Wezwij
czerwone i błękitne smoki. Wiele sług Malys znajduje się
jesz-
cze w pobliżu. Wezwij je do walki.
—One nie przylecą — powiedział smoczy jeździec.
Mina posłała mu spojrzenie.
—A to czemu ?
Mężczyzna wskazał kciukiem przez ramię na swoją błękit-
na smoczycę.

477
—Nie będą walczyć ze swoimi pobratymcami. Może póź-
niej, kiedy wrócą dawne urazy, ale nie teraz. Zostaliśmy
sami.
—Co mamy robić, Mino? — pytali rycerze wystraszony-
mi i schrypniętymi głosami. — Jakie są twoje rozkazy?
Mina nie odpowiedziała. Stała w milczeniu, nieobecna du-
chem. Nie słyszała ich. Słuchała innego głosu.
Galdar dobrze wiedział, czyj to głos, ale musiał zrobić wszyst-
ko, by tym razem dziewczyna posłuchała jego. Chwycił ją za
ramię i mocno potrząsnął.
— Wiem, o czym myślisz. Nie możemy tego zrobić, Mino
— powiedział minotaur. — Nie wytrzymamy takiego natarcia!
Sam smoczy strach porazi większość naszych żołnierzy i uczy-
ni ich niezdolnymi do walki. A mury, ognista fosa — to nie za-
trzyma smoków.
'— Mamy armię umarłych...
—Też mi coś! — parsknął Galdar. — Złote smoki nie
boją się dusz zmarłych ludzi, goblinów ani innych
nieszczęśni-
ków, których duchy uwięził Jedyny Bóg. A co się tyczy
Ryce-
rzy Solamnijskich, oni już raz walczyli z umarłymi i tym
ra-
zem będą przygotowani na stawienie czoła grozie.
—Co zatem radzisz, Galdarze — spytała chłodno Mina —
skoro jesteś tak pewny, że nie możemy wygrać?
—Radzę uciekać stąd czym prędzej — powiedział bez
ogródek Galdar, a rycerze głośno powtórzyli jego opinię.

Jeśli wycofamy się natychmiast, zdołamy ewakuować
miasto
i uciec w góry. Jest tam tyle tuneli, że całość przypomina
pla-
ster miodu. Władcy Zagłady już raz udzielali nam
schronienia,
mogą to zrobić raz jeszcze. Możemy wycofać się do Jelek
albo
Neraki.
—Wycofać się? — Mina spojrzała na niego wściekle i sta-
rała się wyrwać rękę z jego uścisku. — Jesteś zdrajcą przez
sa-
mo wymawianie tych słów!
Minotaur trzymał ją kurczowo.
— Niech Solamnijczycy zajmą Sanction, Mino. Już raz im
je odebraliśmy, zrobimy to raz jeszcze. Nadal władamy w So-
lamnii. Solanthus i Palanthas są nasze.

478
— Nie, nie są — odparła Mina, wyrywając mu się z rąk.
— Rozkazałam większości naszych sił wycofać się i przybyć
tutaj, do Sanction, by mogli być świadkami chwały Jedynego
Boga.
Galdar otworzył usta i zamknął je gwałtownie.
— Nie sądziłam, że będą tu smoki! — krzyknęła Mina.
Minotaur zobaczył, że jego wizerunek w jej oczach maleje
coraz bardziej. Puścił Minę.
—Nie wycofamy się — oznajmiła dziewczyna.
—Mino...
—Posłuchaj mnie, ty i wszyscy pozostali. — Mina zgro-
madziła wszystkich wokół siebie jednym spojrzeniem,
wszyst-
kie malutkie figurki zatopione w bursztynie jej oczu. —
Musi-
my utrzymać miasto za wszelką cenę. Kiedy ceremonia do-
biegnie końca i Jedyny Bóg wkroczy do tego świata, żadna
siła na Krynnie nie będzie mogła mu się oprzeć. Zniszczy
wszystkich.
Oficerowie patrzyli na nią i nie odchodzili. Niektórzy poru-
szali się nerwowo i rzucali spojrzenia w niebo. Galdar poczuł,
jak lęk ściska go za gardło — to był smoczy strach, jeszcze od-
legły, ale szybko się zbliżający.
— No, na co czekacie? — spytała Mina. — Wracajcie na
swoje stanowiska.
Nikt się nie ruszył. Nikt nie wznosił radosnych okrzyków.
Nikt nie wymawiał jej imienia.
— Otrzymaliście rozkazy! — krzyknęła Mina schrypnię-
tym głosem. — Galdarze, chodź ze mną.
Odwróciła się, by odejść. Rycerze nadal się nie ruszyli. Za-
grodzili jej drogę własnymi ciałami. Dziewczyna nie miała
broni. Nie pomyślała o tym, żeby jakąś zabrać.
— Galdarze — rzekła Mina. — Zabij każdego, kto się
ośmieli mnie zatrzymać.
Galdar położył dłoń na rękojeści miecza.
Jeden po drugim rycerze rozstępowali się, robiąc jej przejście.
Mina przeszła między nimi z kamienną twarzą.
— Dokąd zmierzasz? — spytał Galdar, idąc za nią.

479
—Do świątyni. Mamy wiele do zrobienia i mało czasu.
—Mino — nalegał półgłosem minotaur — nie możesz zo-
stawić ich samych. Z miłości do ciebie znajdą odwagę, by
wal-
czyć nawet ze złotymi smokami, ale jeśli ciebie tam
zabrak-
nie...
Mina stanęła.
— Oni nie walczą z miłości do mnie! — Głos jej drżał. —
Walczą za Jedynego Boga! — Odwróciła się do swoich ryce-
rzy. — Słuchajcie mnie. Toczycie tę bitwę dla Jedynego Boga.
Musicie utrzymać miasto w jego imię. Każdy, kto ucieknie
przed wrogiem, pozna gniew Jedynego Boga.
Rycerze pospuszczali głowy i odwrócili się. Nie maszero-
wali dumnie na stanowiska, jak niegdyś to robili. Rozeszli się
markotni.
—Co im się stało? — spytała przerażona i zdezorientowa-
na Mina.
—Kiedyś byli ci posłuszni z miłości, Mino. Teraz słu-
chają cię tak, jak słucha zbity pies — ze strachu przed
razami
— wyjaśnił Galdar. — Czy tego chcesz?
Mina przygryzła wargę, jakby się wahała, i Galdar miał na-
dzieję, że tym razem dziewczyna nie posłucha głosu. Wte-
dy zrobiłaby to, co należało, co było godne. Zostałaby wier-
na swoim ludziom, którzy nie opuścili jej w tak wielu trud-
nościach.
Mina zacisnęła zęby. Jej bursztynowe oczy zrobiły się zimne.
— Niech kundle uciekają. Ja ich nie potrzebuję. Mam Je-
dynego Boga. Idę do świątyni przygotować się do ceremonii.
Idziesz? — spytała Galdara. — Czy ty też uciekniesz?
Minotaur spojrzał w jej oczy koloru bursztynu i nie zoba-
czył już w nich swego odbicia. Nie widział już niczyjego
odbi-
cia. Jej oczy były puste.
Dziewczyna nie czekała na jego odpowiedź. Odeszła
sama.
Nie obejrzała się, by sprawdzić, czy minotaur idzie za nią.
Było wszystko jedno, co zrobi Galdar.
On tymczasem wahał się. Obejrzawszy się na Zachodnią
Bramę, zobaczył rycerzy zbitych w grupki i rozmawiających

480
przyciszonymi głosami. Bardzo wątpił w to, aby ustalali strate-
gię bitwy. Na ulicach podniósł się straszny harmider, kiedy ro-
zeszła się wieść, że setki złotych i srebrnych smoków lecą na
Sanction. Nikt nie robił niczego, by stłumić popłoch. Każdy
myślał teraz tylko o sobie i tylko jedno chodziło mu po głowie
— żeby przeżyć. Wkrótce wybuchną zamieszki, a ludzie zmie-
nią się w dzikie bestie, gotowe zębami i pazurami bronić swo-
jej skóry. W swej żałosnej panice mogą się pozabijać jeszcze
przed przybyciem wojsk nieprzyjaciela.
„Gdybym został tu na murach, mógłbym zgromadzić wo-
kół siebie kilku żołnierzy" — pomyślał Galdar. „Może zna-
lazłbym kogoś, kto pokonałby strach i walczyłby u mego boku.
Zginąłbym godnie. Zginąłbym z honorem".
Odprowadzał wzrokiem Minę, która odchodziła sama, po-
minąwszy ten pięciogłowy cień, który wisiał nad nią, otaczał

i odcinał od wszystkich, którzy kiedykolwiek ją kochali, po-
dziwiali lub troszczyli się o nią.
— Ty wielka suko! — mruknął Galdar. — Nie pozbę-
dziesz się mnie tak łatwo.
Ścisnął miecz w garści i pospieszył za Miną.

Mina nie miała racji, mówiąc Galdarowi, że jest jedyną


osobą, która kiedykolwiek o nią się troszczyła. Komuś jeszcze
na niej zależało, i to bardzo. Silvanoshei biegł za Miną, prze-
pychając się przez kłębiący się na ulicach w panice tłum, i sta-
rał się nie zgubić dziewczyny z oczu.
Został w Sanction, żeby dowiedzieć się czegoś o Minie.
Kiedy okazało się, że dziewczyna żyje, nie posiadał się z rado-
ści. Z drugiej strony, jej powrót oznaczał dla niego kolejne
nie-
bezpieczeństwo. Ludzie nagle przypomnieli sobie, że widzieli
chodzącego po Sanction elfa.
Silvanoshei zmuszony był się ukryć. Przypadkowo spotka-
ny kender z chęcią zapoznał młodego elfa z siecią tuneli, które
biegły pod całym miastem. Elfy nie cierpią życia pod ziemią
i Silvanoshei mógł przebywać w kanałach tylko przez krótki
czas, zanim rozpaczliwa potrzeba zaczerpnięcia świeżego po-

481
wietrzą nie wygnała go znów na powierzchnię. Żywił się tym,
co ukradł, a oprócz jedzenia skradł także pelerynę z kapturem
i szal, żeby owinąć twarz i ukryć swe elfie rysy.
Młodzieniec czatował w okolicach zniszczonego totemu
w nadziei, że zamieni kilka słów z Miną, ale nigdy jej tam nie
widział. Zaniepokoił się, czy dziewczyna nie wyjechała z mia-
sta albo nie zachorowała. Potem podsłuchał przypadkową roz-
mowę, z której wynikało, że wyprowadziła się ze Świątyni
Serca i zamieszkała w innej — w zrujnowanej kaplicy Duer-
ghasta na obrzeżach Sanction.
Świątynia, wzniesiona na cześć fałszywego boga wymyślo-
nego przez jakiś obłąkany kult, słynęła z areny, na którą wy-
syłano ludzi, aby ginęli ku uciesze wiwatujących tłumów. Pod-
czas Wojny Lancy budynek zajął lord Ariakas i w jego lochach
torturował swoich jeńców.
Świątynia cieszyła się złą sławą i ostatnio, za czasów
pano-
wania Hogana Bighta, mówiło się o zrównaniu jej z ziemią.
Z powodu trzęsień ziemi w ścianach budynku pojawiły się
wielkie szczeliny, osłabiając budowlę do tego stopnia, że nikt
nie mógł się do niej bezpiecznie zbliżyć. Mieszkańcy Sanction
postanowili pozwolić Władcom Zagłady dokończyć dzieło
zniszczenia.
Potem rozeszła się wieść, że Mina zamierza odbudować
świątynię i przerobić ją na miejsce kultu Jedynego Boga.
Świątynia Duerghasta leżała po drugiej stronie otaczającej
Sanction fosy z lawą. Nie można było tam dotrzeć droga lą-
dową bez przerzucenia mostu nad fosą. Dlatego też Silvano-
shei doszedł do wniosku, że Mina będzie zmuszona wchodzić
do świątyni jednym z tuneli. Wędrował więc po tunelach, nie-
raz gubiąc się w ich plątaninie, aż wreszcie znalazł to, czego
szukał — tunel, który biegł pod ścianą osłonową od południo-
wej strony miasta.
Silvanoshei właśnie planował zbadać tunel, kiedy ogłoszo-
no alarm. Elf zobaczył jeźdźca na smoku, który przeleciał nad
jego głową i wylądował przy Zachodniej Bramie. Domyśla-
jąc się, że Mina przyjdzie zająć się sytuacją, Silvanoshei wto-

482
pił się w tłum ludzi czekających z utęsknieniem, by zoba-
czyć swoją przywódczynię. Wysunął się do przodu najdalej, jak
śmiał, łudząc się nadzieją, że choć popatrzy na Minę z daleka.
Wtedy ją zobaczył. Stała otoczona przez rycerzy i rozma-
wiała ze smoczym jeźdźcem. Nagle jeden z mężczyzn odłączył
się od grupy i wbiegł w tłum, krzycząc, że zbliżają się złote
i srebrne smoki, a na ich grzbietach lecą Rycerze Solamnijscy.
Ludzie zaczęli kląć i przepychać się. Silvanoshei został po-
trącony i omal nie upadł. Mimo to przez cały czas nie odrywał
oczu od dziewczyny.
Wieści o smokach i rycerzach nie miały znaczenia dla Sil-
vanosheia. Myślał o nich tylko w kategoriach tego, jak to wpły-
nie na Minę. Był pewien, że dziewczyna poprowadzi wojska
do boju i obawiał się, że nie będzie miał okazji porozmawiać
z nią. Zdumiał się więc ogromnie, kiedy zobaczył, że Mina od-
wraca się i odchodzi, porzucając swoich żołnierzy.
Ich strata była jego błogosławieństwem.
— Idę do świątyni przygotować się do ceremonii — do-
biegły go wyraźnie jej słowa.
Może przynajmniej zdoła wreszcie zamienić z nią kilka
słów.
Silvanoshei wszedł do odkrytego przez siebie tunelu,
licząc
na to, że jego obliczenia były właściwe i że korytarz prowadzi
pod ognistą fosą do świątyni Duerghasta. Jego nadzieja omal
nie prysła, kiedy stwierdził, że tunel jest częściowo zasypany
przez zawalone sklepienie. Elf przecisnął się między zwałami
ziemi i kamieni i szedł dalej, aż wreszcie znalazł drabinę,
która
prowadziła na powierzchnię.
Wspinał się szybko, ale miał dość rozsądku, żeby na szczy-
cie zwolnić. Otwór w tunelu od góry był zamaskowany drew-
nianą klapą. Kiedy Silvanoshei pchnął drzwiczki, jego ręka
przeszła na wylot przez zbutwiałe drewno. Posypała się na nie-
go kaskada ziemi i drzazg. Elf wyjrzał ostrożnie przez dziurę
w klapie. Ostre słońce omal go nie oślepiło. Młodzieniec za-
mrugał i czekał, aż jego oczy przyzwyczają się do światła.
Do świątyni Duerghasta było już niedaleko.

483
Żeby dostać się do budynku, elf musiał przejść kawałek
otwartej przestrzeni. Siłvanoshei wiedział, że będzie go widać
z murów Sanction, lecz wątpił, czy ktokolwiek zwróci na nie-
go uwagę. Wszyscy będą patrzeć w górę.
Elf wypełzł z tunelu, przebiegł przez otwartą przestrzeń
i ukrył się w cieniu rzucanym przez mur okalający świątynię.
Wzniesiony z bloków czarnego granitu mur osłonowy miał
kształt kwadratu. Wejścia od frontu strzegły dwie wieżyczki.
Silvanoshei okrążał budynek, przyciśnięty plecami do ściany,
i szukał jakiegoś innego wejścia. Dotarł do jednej z wież i tam
znalazł dwie pary drzwi.
Za bramę służyły ciężkie żelazne płyty, podnoszone przez
mechanizm korbowy. Wprawdzie wrota były zardzewiałe, tkwi-
ły jednak na swoim miejscu i pewnie stałyby tak nawet po roz-
padnięciu się reszty świątyni. Tędy Silvanoshei nie mógł wejść,
ale mógł wejść po gruzach muru, który rozsypał się w tym
miejscu. Wspinaczka była trudna, ale zwinny elf był pewny, że
da sobie radę.
Ruszył w stronę muru, lecz potem zatrzymał się i znieru-
chomiał w cieniu. Kątem oka zauważył jakiś ruch.
Ktoś jeszcze przyszedł do świątyni Duerghasta. Na zewnątrz
— na otwartej przestrzeni, w jasnym słońcu — stał jakiś czło-
wiek i przyglądał się budowli. Silvanoshei musiałby być ślepy,
żeby go nie zauważyć. Mimo to mógłby przysiąc, że kiedy wy-
szedł zza rogu, nikogo tam nie było.
Sądząc po wyglądzie, mężczyzna nie był wojownikiem.
Był dość wysoki, powyżej przeciętnego wzrostu. Nie miał mie-
cza, a na ramieniu nie nosił łuku. Ubrany był w brązowe weł-
niane nogawice, zielono-brązową tunikę i skórzane buty z
cho-
lewami. Głowę i ramiona przybysza okrywał brązowy kaptur.
Silvanoshei kipiał ze złości. Co ten dureń tu robi? Wyglą-
dało na to, że nic, poza tym, że gapił się na świątynię niczym
kender w świąteczny dzień. Nie miał broni, nie był groźny,
a jednak Siłvanoshei nie chciał, by mężczyzna go zobaczył.
Młody elf miał zamiar porozmawiać z Miną, a ten człowiek
mógł przecież być jakimś strażnikiem. A może ten nieznajomy

484
również czekał, by z nią rozmawiać. Wyglądał na kogoś, kto
czeka.
Silvanoshei chciałby, żeby mężczyzna odszedł. Czas upły-
wał. Młody elf musiał wejść do środka. Musiał zamienić
słowo
z Miną. Jednak nieznajomy nie odchodził.
Wreszcie Silvanoshei uznał, że nie może dłużej czekać.
Był
dobrym biegaczem. Mógł prześcignąć nieznajomego, gdyby
ten postanowił go ścigać; mógł zgubić się we wnętrzu świąty-
ni, zanim mężczyzna zorientowałby się, co się stało. Silva-
noshei zrobił wdech, szykując się do biegu.
Nieznajomy odwrócił głowę. Zsunąwszy kaptur, popatrzył
wprost na Silvanosheia.
Mężczyzna był elfem.
Osłupiały Silvanoshei wbił w niego wzrok. Przez krótką,
przerażającą chwilę wydawało mu się, że to Samar go wytro-
pił, ale natychmiast uświadomił sobie, że to nie on.
Na pierwszy rzut oka elf wydawał się młody, nie starszy
od Silvanosheia. Jego ciało było silne i miało pełną wdzięku
zwinność młodzieńca. Po bliższym przyjrzeniu się Silvanoshei
zmienił jednak zdanie. Twarz elfa była nietknięta przez czas,
lecz malująca się na niej powaga bynajmniej nie pasowała do
młodzieńca, nie miała nic wspólnego z młodzieńczą nadzieją,
wesołością i radosnym oczekiwaniem. Oczy błyszczały jak
u młodej osoby, lecz ich blask był przygaszony, złagodzony
przez smutek. Silvanoshei odniósł dziwne wrażenie, że ten
mężczyzna go zna, ale sam nie potrafił sobie przypomnieć tego
obcego elfa.
Elf spojrzał na Silvanosheia, a potem odwrócił wzrok. Jego
oczy powędrowały z powrotem ku świątyni.
Silvanoshei skorzystał z tego, że uwaga nieznajomego jest
odwrócona, i pobiegł do otworu w murze. Wspiął się szybko
na górę, cały czas spoglądając na obcego elfa, który nie ruszał
się z miejsca. Silvanoshei zeskoczył na drugą stronę muru.
Wyjrzał zza sterty gruzu i zobaczył, że elf nadal czeka.
Zapominając o nieznajomym, Silvanoshei wszedł do zruj-
nowanej świątyni i zabrał się do szukania Miny.
30
Z miłości do Miny
Mina przeciskała się przez zatłoczone ulice Sanction. Prze-
szkadzali jej ludzie, którzy na jej widok podbiegali, by jej do-
tknąć. Wołali ją ze strachu przed smokami. Błagali ją, by ich
ocaliła.
— Mina! Mina! — krzyczeli, a ten hałas był jej wstrętny.
Starała się go zagłuszyć, próbowała ignorować ludzi, wyry-
wać się z ich natarczywych, czepiających się rąk, lecz z każdym
krokiem tłoczyli się przy niej coraz gęściej, wykrzykując jej imię,
powtarzając je jak rozpaczliwą litanię przeciwko strachowi.
Ktoś inny także do niej wołał. Był to głos Takhisis, głośny
i natarczywy, nalegający, by się spieszyła. Kiedy ceremonia
dobiegnie końca, kiedy Takhisis wkroczy do świata i zjedno-
czy świat duchowy z materialnym, Królowa Ciemności będzie
mogła przybrać każdy kształt, jakiego sobie zażyczy, i w tej
postaci stoczy bój ze swymi wrogami.
Niech podłe złote i tchórzliwe srebrne smoki spróbują wal-
czyć z pięciogłowym potworem, jakim mogła się stać. Niech
mizerne wojska rycerzy i elfów biją się z hordami zmarłych,
którzy ożyją" na jej rozkaz.
Takhisis cieszyła się, że ten żałosny mag i jego narzędzie,
ślepy srebrny smok, uwolnili metaliczne smoki. Wtedy wpadła
we wściekłość, ale teraz, kiedy się opamiętała, przypomniała
sobie, że jest jedynym bogiem na Krynnie. Wszystko działało
na jej korzyść, nawet spiski jej wrogów.

486
Cokolwiek zrobią, nie będą mogli jej zaszkodzić. Każda
strzała, jaką wystrzelą, przyczyni się do ich zagłady, trafi w ich
serca. Niech atakują. Tym razem zniszczy ich wszystkich —
rycerzy, elfy, smoki — zgładzi ich całkowicie, zmiażdży ich
tak, że już nigdy nie powstaną przeciwko niej. Wtedy porwie
ich dusze i weźmie je do niewoli. Ci, którzy walczyli z nią za
życia, będą jej służyć po śmierci, na wieki.
Aby tego dokonać, Takhisis musiała być na świecie. Kon-
trolowała wrota w świecie ducha, ale nie potrafiła otworzyć
drzwi na płaszczyźnie materialnej. Do tego potrzebna jej była
Mina. Wybrała Minę i przygotowała ją do tego jednego zada-
nia. Usunęła przeszkody z jej drogi, zlikwidowała jej wrogów.
Była tak blisko spełnienia swojego palącego pragnienia. Nie
obawiała się, że ktoś może w ostatniej chwili odebrać jej świat.
Panowała nad wszystkim. Nikt nie rzucał jej wyzwania. Jej
cierpliwość jednak dobiegała kresu. Spieszyło jej się zacząć bit-
wę, która miała się zakończyć jej ostatecznym zwycięstwem.
Nalegała na Minę, by się spieszyła. Zabij tych nędzników,
rozkazała, jeśli nie zechcą ci zejść z drogi.
Mina chwyciła za miecz i uniosła go w powietrze. Nie wi-
działa już ludzi. Widziała otwarte usta, czuła czepiające się jej
dłonie. Żyjący otaczali ją, szarpali za ubranie, krzyczeli i beł-
kotali, przyciskali wargi do jej ciała.
— Mina! Mina! — wołali, a potem ich krzyki zmieniły się
we wrzaski, a ręce się odsunęły.
Ulica opustoszała i dopiero kiedy dziewczyna usłyszała
pełen zgrozy ryk Galdara i zobaczyła krew na swoim mieczu
i okrwawione ciała leżące na ulicy, dotarło do niej, co zrobiła.
— Ona każe mi się spieszyć — powiedziała — a oni nie
chcieli mi zejść z drogi.
— Teraz już ci nie przeszkadzają — rzekł Galdar.
Mina spojrzała na zwłoki. Niektóre znała. Oto żołnierz,
który towarzyszył jej od czasu oblężenia Sanction. Leżał w ka-
łuży krwi. Przebiła go mieczem. Jak przez mgłę przypominała
sobie, że błagał ją, by go oszczędziła.
Przestąpiwszy nad ciałami zabitych, poszła dalej. Nadal

487
trzymała miecz, chociaż nie umiała się nim posługiwać i trzy-
mała go niezręcznie w lepkiej od krwi dłoni.
—Idź przede mną, Galdarze — poleciła. — Oczyść mi drogę.
—Nie wiem, dokąd idziemy, Mino. Ruiny świątyni leżą
za murami po drugiej stronie ognistej fosy. Jak się tam
dosta-
niemy?
Mina wskazała mieczem.
— Idź tą ulicą wzdłuż muru obronnego. Dokładnie naprze-
ciwko świątyni Duerghasta znajduje się wieża. Wewnątrz jest
tunel, który prowadzi za mur i pod fosą do świątyni.
Dalej posuwali się szybkim biegiem.
— Pospiesz się — rozkazała Takhisis.
Mina usłuchała.

W polu widzenia pokazały się pierwsze nieprzyjacielskie


smoki. Leciały nad górami. Na obrońców Sanction zaczęły
od-
działywać pierwsze fale smoczego strachu. Słońce odbijało się
w złotych i srebrnych łuskach, błyszczało w zbrojach jeźdź-
ców. Tylko w wielkich wojnach przeszłości zebrało się tyle
smoków światła naraz, by pomóc sprawie ludzi i elfów. Smoki
leciały długimi szeregami — szybko lecące srebrzyste smoki
z przodu, cięższe złote z tyłu.
Dziwna mgła zaczęła przelewać się przez mury, przesączać
na ulice i do zaułków. Galdarowi wydało się dziwne, że w sło-
neczny dzień mgła podniosła się tak niespodziewanie, i nagle
zobaczył, że ta mgła ma oczy, usta i ręce. Dusze zmarłych zo-
stały wezwane do boju. Galdar spojrzał w górę przez chłodną
mgłę, popatrzył w niebieskie niebo. Brzuch srebrnego smoka
rzucał refleksy srebrzystego światła, tak silne, że mgła topniała
w nich jak w słońcu upalnego letniego dnia.
Dusze uciekały przed światłem, szukały mroku, zaszywały
się w zaułkach albo szukały schronienia w cieniu rzucanym
przez wysokie wieże.
Smoki nie boją się dusz umarłych ludzi, goblinów czy elfów.
Oczami wyobraźni Galdar widział złote smoki ziejące
ogniem, w którym palili się obrońcy na murach, wrzeszcząc

488
w agonii, gdy ich zbroje stapiały się w jedno z żywym
ciałem.
Obraz stał mu przed oczami tak wyraźnie, że minotaur
niemal
czuł swąd spalonego mięsa i słyszał przedśmiertne
krzyki. Rę-
ce zaczęły mu się trząść, a w ustach zaschło.
— To smoczy strach — powtarzał sobie. — Smoczy
strach.
To minie. Niech minie.
Obejrzał się, by sprawdzić, jak radzi sobie Mina.
Dziew-
czyna była blada, ale opanowana. Jej puste oczy koloru
bur-
sztynu patrzyły wprost przed siebie; nie spoglądały w
niebo
ani w stronę murów, z których zaczynali skakać ludzie
ogar-
nięci paniką.
Nad murami przeleciały srebrne smoki. Leciały
szybko
i nisko. Były pierwszą falą i nie atakowały. Siały tylko
strach,
powodowały panikę i dokonywały zwiadu. Cienie
błyszczą-
cych skrzydeł przecinały ulice, a strach odbierał ludziom
ro-
zum. Gdzieniegdzie obrońcy potrafili opanować lęk i
gro-
zę. Wystrzeliła samotna balista. Kilku strażników
wypuściło
strzały w niebo, na próżno licząc, że coś trafią. W
większości
jednak ludzie kulili się w cieniu murów, oddychali z
trudem
i modlili się, aby wszystko się już skończyło.
Strach, który padł na mieszkańców Sanction, działał
na ko-
rzyść Miny. Tłoczący się na ulicach ludzie uciekli w
przera-
żeniu do swoich domów lub sklepów, nadaremnie
szukając
schronienia, bo ogień złotego smoka może stopić kamień.
Przy-
najmniej jednak zeszli z ulic. Mina i Galdar szybko
posuwali
się naprzód.
Po dojściu do jednej z wież strażniczych, które stały
wzdłuż
murów Sanction, Mina otworzyła drzwi u podnóża baszty.
W wie-
ży prawie nikogo nie było, bo większość obrońców
uciekła. Ci,
którzy jeszcze zostali, na dźwięk trzaśnięcia drzwiami
spojrze-
li lękliwie ze szczytu spiralnych schodów. Jeden z
żołnierzy
zawołał drżącym głosem:
— Kto idzie?
Mina nie raczyła udzielić odpowiedzi, a żołnierze nie
ośmie-
lili się
zejść
na dół.
Galdar
usłysza
ł, że
wycofu
ją się
dalej na
mury.

489
Minotaur chwycił pochodnię i zapalił ją od lontu tlącego
się w kadzi. Mina wzięła od niego pochodnię i zeszła pierw-
sza po wilgotnych, kamiennych schodach. Po kilku zakrętach
schody doprowadziły do pozornie pustej ściany, przez którą
dziewczyna przeszła bez zastanowienia. Albo ściana była złu-
dzeniem, albo Królowa Ciemności sprawiła, że lity kamień się
rozpuścił. Galdar nie znał odpowiedzi, ale nie miał zamiaru
pytać. Zacisnął zęby i poszedł za nią, pewien, że rozbije sobie
głowę o kamienny mur.
Wszedł do ciemnego korytarza, w którym czuć było silny
zapach siarki. Ściany były w dotyku ciepłe. Mina wysunęła się
daleko naprzód i Galdar musiał się spieszyć, żeby ją dogonić.
Tunel zbudowano dla ludzi, nie minotaurów. Galdar musiał
biec skulony, ze spuszczonymi rogami. Było coraz goręcej.
Domyślał się, że przechodzą tuż pod ognistą fosą. Korytarz
sprawiał wrażenie bardzo starego. Minotaur był ciekaw, kto go
zbudował i po co. Kolejne pytania, na które nie otrzyma odpo-
wiedzi.
Tunel kończył się kolejną ścianą. Galdar z ulgą zauważył,
że Mina nie przeszła przez ten mur. Weszła przez małe drzwi.
Minotaur z trudem wcisnął się tam za nią i znalazł się z wię-
ziennej celi.
W świetle pochodni szczury piszczały i uciekały w panice.
Posadzka ruszała się od jakichś pełzających insektów, które
wciskały się w dziury i szczeliny w rozsypujących się ścia-
nach. Drzwi do celi wisiały na jednym zardzewiałym zawiasie.
Mina wyszła z celi, z której droga prowadziła na korytarz.
Galdar zauważył inne cele po obu stronach korytarza i już
wie-
dział, gdzie się znajdują — w świątyni Duerghasta.
Przypominając sobie, co słyszał o tym miejscu, domyślił
się, że to komnaty tortur, w których niegdyś „przesłuchiwano"
jeńców smoczych armii. Światło pochodni nie sięgało daleko
w mrok, za co Galdar był mu wdzięczny.
To miejsce było obrzydliwe, chciał natychmiast stamtąd
wyjść, znaleźć się gdziekolwiek indziej, nawet na ulicach mia-
sta na górze, chociaż w mieście mogło się roić od złotych
smo-

490
ków. W ciemnych korytarzach wciąż rozbrzmiewało echo krzy-
ków konających, a ściany były mokre od krwi i łez.
Mina nie rozglądała się na boki. Jej pochodnia oświetli-
ła schody wiodące na górę. Idąc po tych schodach, Gałdar miał
uczucie, że wygrzebuje się z grobu. Wkrótce weszli na parter,
gdzie mieściła się główna część świątyni.
W ścianach widniały pęknięcia i Gałdar czuł podmuch
świeżego powietrza. Wprawdzie czuć je było siarką znad ogni-
stej fosy, jednak zapach na górze był po stokroć lepszy od te-
go, co czuło się na dole. Minotaur odetchnął głęboko.
Przez szczeliny w ścianach wpadały promienie słońca, wi-
doczne w unoszącym się w powietrzu kurzu.
Gałdar zamierzał zgasić pochodnię, ale Mina powstrzy-
mała go.
—Niech nadal się pali — powiedziała. — Będzie nam po-
trzebna tam, dokąd idziemy.
—A dokąd idziemy? — spytał, obawiając się, że powie:
„Do sali ołtarzowej".
—Na arenę.
Poszła przodem przez ruiny, szybko i bez wahania. Gałdar
zauważył, że sterty gruzu usunięto na boki, oczyszczając po-
przednio zasypane korytarze.
—Sama to zrobiłaś, Mino? — spytał zdumiony.
—Ktoś mi pomógł — odparła dziewczyna.
Minotaur domyślił się charakteru tej pomocy i żałował, że
zadał to pytanie.
W odróżnieniu od ludzi Gałdar nie był oburzony, kiedy do-
wiedział się, że w świątyni znajdowała się arena, gdzie ludzie
przychodzili oglądać krwawe sporty. Takie zawody są częścią
dziedzictwa minotaurów, przyzwyczajonych do regulowania
w ten sposób wszystkich sporów, od rodowych waśni i kłótni
małżeńskich po wybory nowego cesarza. Był zdziwiony, sły-
sząc, że ludzie uważają takie igrzyska za barbarzyństwo. Dla
niego barbarzyństwem były złośliwe, podstępne intrygi poli-
tyczne, w których lubowali się ludzie.
Arena znajdowała się pod gołym niebem i była widoczna

491
z najwyższych murów Sanction. Galdar zauważył ją już daw-
no i obserwował z pewnym zainteresowaniem, ponieważ była
to jedyna arena, jaką widział na ziemiach należących do ludzi.
Arena została wykuta w zboczu góry. Jej powierzchnia znajdo-
wała się poniżej poziomu gruntu i była posypana piaskiem.
Ring otaczały półokrągłe rzędy ławek wykutych w górskim
stoku. Według standardu minotaurów arena była mała i w sta-
nie kompletnego rozpadu. Wśród ławek widniały szerokie szcze-
liny, w podłodze ziały dziury.
Galdar szedł za Miną przez zakurzone korytarze, aż doszli
do wielkich wrót prowadzących na arenę. Mina wyszła na ze-
wnątrz. Galdar podążył za nią i z zakurzonego światła dnia
wkroczył w najczarniejszą noc.
Minotaur stanął jak wryty. Zamrugał, obawiając się, że na-
gle oślepł. Czuł znajome zapachy otwartej przestrzeni, w tym
odór siarki znad ognistej fosy. Czuł wiatr muskający jego
twarz. Powinien czuć także ciepło słońca, bo jeszcze kilka se-
kund temu widział jego blask i niebieskie niebo przez szpary
w sklepieniu. Podniósł głowę i ujrzał czarny, bezgwiezdny
i bezchmurny firmament. Wzdrygnął się i mimowolnie zrobił
krok w tył.
Mina chwyciła go za rękę.
— Nie bój się — rzekła cicho. — Znajdujesz się w obec-
ności Jedynego Boga.
Zważywszy na ich ostatnie spotkanie, wieść, że znajduje
się w obecności Takhisis, wcale nie dodała Galdarowi otuchy.
Nabrał jeszcze większej ochoty, żeby wyjść. Popełnił błąd,
przychodząc tutaj. Przyszedł z miłości do Miny, nie z miłości
do Takhisis. To nie było jego miejsce, nie był tu mile wi-
dziany.
Z parteru na arenę prowadziły schody.
Mina wypuściła rękę towarzysza. Spieszyło jej się, już zbie-
gała po schodach, pewna, że ten pójdzie za nią. Słowa poże-
gnania ugrzęzły Galdarowi w gardle. Cokolwiek by zresztą po-
wiedział, nic by to nie zmieniło. Wiedział, że Mina zniena-
widzi go za to, co zamierza zrobić, że będzie nim gardzić.

492
Odwrócił się już, by wrócić do słońca, nawet gdyby miałoby to
oznaczać smoki i śmierć, kiedy usłyszał wystraszony krzyk
Miny.
Działając odruchowo, w obawie o jej życie, Galdar wydo-
był miecz i szybko zbiegł po schodach.
— Co ty tu robisz, Silvanoshei? Czemu czaisz się w mroku
jak skrytobójca? — pytała Mina.
Jej głos brzmiał chłodno, ale drżał. Światło pochodni, któ-
rą trzymała, także drżało. Dziewczyna została całkowicie za-
skoczona.
Galdar poznał ślepo zakochanego w Minie młodzieńca,
króla elfów. Elf miał śmiertelnie bladą twarz. Był wychu-
dzony, niegdyś piękne ubranie wisiało na nim w strzępach.
Młodzieniec stracił jednak ten zdesperowany, wygłodniały
wygląd. Był spokojny i opanowany, bardziej opanowany niż
Mina.
Słowo „skrytobójca" i dziwny spokój Silvanosheia skłoniły
Galdara do uniesienia miecza. Spuściłby go na głowę młodego
elfa i rozciąłby go na pół, lecz Mina go powstrzymała.
—Nie, Galdarze — rzekła, a w jej głosie słychać było po-
gardę. — On nie jest dla mnie groźny. Nie może mi nic
zrobić.
Jego wstrętna krew tylko splamiłaby świętą ziemię, na
której
stoimy.
—Precz stąd, ścierwo — powiedział Galdar, niechętnie
opuszczając broń. — Mina daruje ci życie. Bierz to i idź
precz.
—Najpierw coś powiem — rzekł z cichą godnością Silva-
noshei. — Przykro mi, Mino. Żal mi z powodu tego, co z
tobą
się stało.
—Żal ci mnie? — Mina przyjrzała mu się z pogardą. —
Żałuj siebie. Wpadłeś w pułapkę Jedynego Boga. Elfy
zosta-
ną całkowicie, totalnie, ostatecznie i kompletnie
unicestwione.
Tysiące już uległy przed moją potęgą, a kolejne tysiące
pójdą
w ich ślady, aż zginą wszyscy, którzy stawiają mi opór.
Dzięki
tobie, dzięki twojej słabości, twój lud zostanie zgładzony.
A ty
litujesz się nade mną?
—Tak — powiedział Silvanoshei. — Nie ja jeden wpad-

493
łem w tę pułapkę. Gdybym był silniejszy, może bym cię
ocalił,
ale nie byłem. Przykro mi z tego powodu.
Mina wbiła w niego wzrok, a bursztyn jej oczu tężał wokół
niego, jakby chciała go zadusić na śmierć.
Elf stał spokojnie, z oczami pełnymi smutku.
Mina odwróciła się z pogardą.
—Zabierz go — rozkazała Galdarowi. — Będzie świad-
kiem końca wszystkiego, co jest mu drogie.
—Mino, pozwól mi go zabić... — zaczął Galdar.
—Zawsze musisz mi się sprzeciwiać? — spytała rozzłosz-
czona Mina. — Kazałam ci go zabrać. Nie obawiaj się. Nie
bę-
dzie jedynym świadkiem. Wszyscy wrogowie Jedynego
Boga
będą obecni, by ujrzeć jego zwycięstwo. Ty także.
Odwróciła się i wyszła na arenę.
Sierść zjeżyła się Galdarowi na karku. Ręce miał mokre
od potu.
— Uciekaj — powiedział nagle do elfa. — Nie zatrzymam
cię. Idź, uciekaj stąd.
Silvanoshei pokręcił głową.
— Zostanę z tobą. Obaj zostajemy z tego samego powodu.
Galdar sapnął. Stal w drzwiach, rozmyślając, chociaż już
wiedział, co zrobi. Elf miał rację. Obaj zostali z tego samego
powodu.
Zaciskając zęby, Galdar przestąpił próg i wyszedł na arenę.
Kiedy obejrzał się, by sprawdzić, czy król elfów idzie za nim,
ze zdumieniem zobaczył, że obok Silvanosheia stoi jeszcze je-
den elf.
„O bogowie, tu się roi od elfów!" — pomyślał Galdar.
Przybysz przyjrzał się minotaurowi, który nagle odniósł
niemiłe wrażenie, że ten elf o młodzieńczej twarzy i starych
oczach potrafi czytać w jego myślach i w jego sercu.
Galdar był z tego niezadowolony. Nie ufał temu nowemu
elfowi. Wahał się i zastanawiał, czy nie powinien wrócić i roz-
prawić się z nim.
Elf stał spokojnie i czekał.

494
Wszyscy wrogowie Jedynego Boga będą obecni, by
ujrzeć
jego zwycięstwo.
Zakładając, że jest to po prostu kolejny z tych
wrogów,
Galdar wzruszył ramionami i wyszedł na arenę. Musiał
iść za
światłem pochodni Miny, bo nie widział dziewczyny w
ciem-
ności.
31

Bitwa o Sanction
Srebrne smoki leciały nisko nad Sanction, nie zadając so-
bie trudu, by ziać swym morderczym oddechem. Sam strach
przed nimi wystarczał, by przegonić wroga. Gerard latał już na
smoku, ale nigdy w czasie walki, i często się zastanawiał, po
co ktokolwiek miałby ryzykować złamanie karku podczas po-
wietrznej walki, jeśli mógł stać na twardym gruncie. Teraz,
przelatując z radością lotem nurkowym nad umocnieniami
Sanction, Gerard uświadomił sobie, że nie potrafiłby już wró-
cić do ścisku, zgiełku i upału bitwy na ziemi.
Przelatując na swym srebrnym smoku nad nieszczęsnymi
obrońcami, wzniósł solamnijski okrzyk bojowy, nie dlatego, że
sądził, iż mogą go usłyszeć, ale z czystej radości, jaką sprawiał
mu lot i widok wroga, który uciekał przed nimi z krzykiem
przerażenia. Inni rycerze wokół niego również krzyczeli. Elfi
łucznicy na grzbietach złotych smoków szyli z łuków w tłumy
żołnierzy rozpaczliwie starających się uciec przed błyszczącą
śmiercią, która krążyła nad nimi.
Gerarda otaczała rzeka dusz, które próbowały go zatrzy-
mać, chwycić w swe zimne ramiona, utopić go, oślepić.
Jednak
armia umarłych była teraz pozbawiona przywódcy. Nie było
nikogo, kto wydawałby im rozkazy, kto by nimi pokierował.
Skrzydła złotych i srebrnych smoków cięły rzekę dusz, rozry-
wając ją tak, jak promienie słońca rozrywają opary unoszą-
ce się rankiem znad rzeki. Gerard widział wyciągnięte ręce

496
i otwarte błagalnie usta dusz, które wirowały wokół niego. Nie
wzbudzały już grozy. Wzbudzały jedynie litość.
Rycerz odwrócił wzrok i zajął się bieżącymi sprawami,
a zmarli znikli.

Kiedy większość obrońców została zrzucona z murów, smo-


ki wylądowały w dolinach otaczających Sanction. Wojownicy
elfów i ludzi, którzy przylecieli na ich grzbietach, zsiedli ze
swoich wierzchowców. Ustawili się w szeregach i zaczęli ma-
szerować w stronę miasta, podczas gdy Gerard i inni smoczy
jeźdźcy nadal patrolowali niebo.
Silvanesti i Qualinesti umieścili swoje sztandary na pa-
górku pośrodku doliny. Alhana chętnie sama poprowadziłaby
szturm na Sanction, ale była tytularną władczynią Silvanestyj-
czyków i niechętnie przyznała rację Samarowi, że jej miejsce
jest na tyłach, skąd mogła wydawać rozkazy i kierować na-
tarciem.
—Sama ocalę syna — oznajmiła Samarowi. — To ja
uwolnię go z więzienia.
—Królowo... — zaczął wojownik z powagą na twarzy.
—Nie mów tego, Samarze — zabroniła mu Alhana. —
Znajdziemy Silvanosheia żywego i zdrowego. Na pewno.
—Tak, Wasza Królewska Mość.
Odszedł, zostawiając ją na wzgórzu. Barwy ich poszarpa-
nego sztandaru układały się w wyblakłą tęczę nad jej głową.
Obok niej stał Gilthas. Podobnie jak Alhana, wolałby zna-
leźć się wśród wojowników, ale wiedział, że niedoświadczony
i niewprawny szermierz jest zagrożeniem dla siebie i każdego,
kto miał nieszczęście znaleźć się obok niego. Gilthas
odprowa-
dzał wzrokiem swoją żonę, która popędziła na pole bitwy. Po-
trafił ją odróżnić w tłumie tysięcy ludzi po masie kędzierza-
wych, wijących się włosów oraz po fakcie, że zawsze znajdo-
wała się na czele wraz ze swymi wojownikami Kagonesti,
którzy wznosili pradawne okrzyki bojowe i wymachiwali bro-
nią, wzywając wrogów, by przestali się chować za murami
i wyszli walczyć.

497
Obawiał się o nią. Zawsze się o nią obawiał, ale wiedział,
że lepiej nie ujawniać przed nią swych obaw ani nie próbować
zatrzymać jej przy sobie, by ją chronić. Obraziłaby się, i nie
bez powodu. Była wojowniczką i miała serce, instynkt i od-
wagę wojowniczki. Niełatwo było ją zabić. Sercem był przy
niej, a ona, jakby czując dotyk jego miłości, odwróciła głowę,
uniosła miecz i zasalutowała mu.
Pomachał jej ręką, ale ona go nie widziała. Odwróciła się
znów w stronę bitwy. Gilthasowi pozostało tylko czekanie na
wynik starcia.

Lord Tasgall dowodził Rycerzami Solamnijskimi z grzbie-


tu srebrnego smoka. Nadal bolała go klęska poniesiona pod
Solanthus. Przypominając sobie szyderstwa, które Mina rzu-
cała z murów po zwycięstwie, nie mógł się już doczekać, kiedy
znów zobaczy ją na murach — tym razem w charakterze od-
ciętej głowy nadzianej na pikę i zatkniętej na umocnieniach
miasta.
Kilku nieprzyjaciół zwalczyło smoczy strach i organizo-
wało obronę. Łucznicy ponownie zajęli stanowiska na murach
i wypuścili chmurę strzał w srebrnego smoka, na którym leciał
lord Tasgall. Złoty smok zauważył tę salwę, zionął na nią
i strzały stanęły w ogniu. Lord Tasgall polecił swemu smokowi
lecieć do centrum miasta.
Armie w dolinie dotarły do ognistej fosy, która strzegła
miasta. Srebrne smoki zionęły mrozem na fosę i lawa ścię-
ła się, tworząc czarną skałę. Buchające kłęby pary ochroniły
zbliżające się wojska, gdy kilku zaciekłych obrońców zaczęło
strzelać z wysokości wież.
Elfi łucznicy zatrzymali się, by szyć z łuków, i zasypywali
wroga jedną falą strzał za drugą. Pod osłoną ognia lord Ulrich
poprowadził swoich ludzi do szturmu na mury. Z kilku nadal
sprawnych katapult posypały się głazy, ale wystrzelono je w pa-
nicznym pośpiechu. Pociski chybiły i kamienie poturlały się
niegroźnie obok szturmujących. Żołnierze zarzucili na mury
haki i zaczęli się wspinać.

498
Kilka kompanii odważnych elfich łuczników zeskoczyło
z grzbietów nisko przelatujących smoków i wylądowało na da-
chach domów w Sanction. Stamtąd strzelali obrońcom w ple-
cy, siejąc jeszcze większe zniszczenia.
Nie mogli zabrać z sobą tarana, żeby wyważyć bramę, ale
okazało się, że nie ma potrzeby. Przed Zachodnią Bramą wy-
lądował złoty smok i nie zwracając uwagi na sypiący się z mu-
rów grad strzał, zionął ogniem na wrota. Brama rozpadła się na
płonące drzazgi. Ludzie i elfy wdarli się do miasta z triumfal-
nym okrzykiem na ustach.
Kiedy już znaleźli się w mieście, bitwa stała się zacieklej-
sza, bo obrońcy w obliczu pewnej śmierci zapomnieli o smo-
czym strachu i walczyli zażarcie. Smoki nie mogły wiele po-
móc, obawiając się, że zaszkodzą swoim sprzymierzeńcom.
Mimo to Gerard przypuszczał, że zwycięstwo jest bliskie.
Miał już zamiar polecić smokowi wylądować, aby móc przy-
łączyć się do walczących, kiedy usłyszał, że Odila woła go po
imieniu.
Ponieważ ślepy smok, Zwierciadło, nie mógł brać udziału
w natarciu, razem z Odilą zgłosił się do zwiadu, aby kierować
nacierających żołnierzy tam, gdzie ci byli potrzebni. Kobieta
zawołała Gerarda i wskazała północ. Duży oddział zakutych
w czarne zbroje Rycerzy z Neraki i piechurów zdołał uciec
z miasta i zmierzał w stronę Władców Zagłady. Nie uciekali
w panice, ale maszerowali w nierównym szyku.
Nie chcąc pozwolić im na ucieczkę, wiedząc, że gdy znajdą
się w górach, nie da się ich już stamtąd wykurzyć, Gerard pole-
cił smokowi lecieć tam, by przeciąć im drogę. Jego uwagę
zwrócił błysk metalu na jednej z przełęczy.
Z gór na wschodzie nadciągała kolejna armia. Ci żołnierze
szli w równym szyku, szybko zsuwając się po zboczu jak jakiś
olbrzymi, groźny wąż o lśniących łuskach.
Nawet z tej odległości Gerard poznał, że to armia smokow-
ców. Widział na ich plecach skrzydła, dzięki którym mogli
wzbijać się w powietrze i przelatywać bez trudu nad przeszko-
dami. Ich ciężkie zbroje, hełmy i łuski błyszczały w słońcu.

499
Smokowcy przybywali Sanction z odsieczą. Było ich tysiąc
albo więcej. Armia uciekających Czarnych Rycerzy zauważyła
zbliżających się smokowców i wzniosła okrzyk tak głośny, że
Gerard słyszał go nawet tak wysoko w powietrzu. Wycofujący
się rycerze zawrócili, zamierzając przegrupować się i wrócić
do ataku z nowymi sojusznikami.
Smokowcy szybko posuwali się naprzód, zbiegając ze zbo-
czy gór. Wkrótce wedrą się na mury Sanction, a kiedy już znaj-
dą się w mieście, smoki nie będą mogły im nic zrobić z obawy
przed skrzywdzeniem rycerzy i elfów walczących na ulicach.
Srebrny smok Gerarda szykował się do tego, by zaatako-
wać lotem koszącym, gdy osłupiały rycerz rozkazał mu się za-
trzymać.
Smokowcy wykonali zgrabny obrót i wpadli w szeregi zdu-
mionych Czarnych Rycerzy, którzy jeszcze przed chwilą
witali
ich jako przyjaciół.
Smokowcy szybko się rozprawili z osaczonymi rycerzami.
Zaatakowany oddział poszedł w rozsypkę i na oczach Gerarda
został wycięty w pień. Po skończonej robocie smokowcy sta-
nęli w równych szeregach i pomaszerowali w stronę Sanction.
Gerard nie miał pojęcia, co się dzieje. Jak to możliwe, żeby
smokowcy byli sojusznikami Solamnijczyków i elfów? Zasta-
nawiał się, czy powinien zatrzymać ich marsz, czy raczej po-
zwolić im wkroczyć do miasta. Zdrowy rozsądek podpowiadał
mu jedno, serce głosowało za drugim.
Decyzja przestała jednak należeć do niego, gdyż już po
chwili Sanction, kręte kolumny maszerujących smokowców,
srebrne skrzydła, głowa i grzywa smoka, na którym leciał,
rozpłynęły się w nicość.
Znów doznał niemiłego, wywracającego żołądek na nice
uczucia, takiego samego, jakie towarzyszyło mu w podróży
korytarzami magii.

Gerard stwierdził, że siedzi na kamiennej ławie pod czar-


nym niebem i patrzy na arenę oświetloną zimnym, białym
światłem. Początkowo wydawało mu się, że światło nie ma

500
źródła, lecz po chwili z dreszczem odrazy stwierdził, że bije
ono od niezliczonych dusz umarłych, które cisnęły się na rin-
gu, wywołując wrażenie, że on, arena i wszyscy zgromadze-
ni na niej pływają po powierzchni olbrzymiego,
niespokojnego
oceanu śmierci.
Gerard rozejrzał się i zobaczył Odilę, która gapiła się na
arenę z otwartymi ustami. Zobaczył siedzących obok siebie
lordów Tasgalla i Ulricha, a w pewnej odległości lorda Sieg-
frieda. Siedziała tam także Alhana Starbreeze i Samar. Oby-
dwoje rozglądali się z gniewem i zdumieniem. Obecny był
również Gilthas z żoną, Lwicą, i Planchet.
Obecni byli przyjaciele i wrogowie. W jednym z rzędów
siedział kapitan Samuval. Na jego twarzy malował się strach
i zdumienie. Gerard zobaczył też dwóch smokowców, dużego
bozaka ze złotym łańcuchem na szyi i sivaka w pełnym ryn-
sztunku bojowym. Bozak miał srogą minę, sivak czuł się nie-
swojo. Niejedna z obecnych osób została wyrwana z zamętu
bitwy. Twarze mieli zaczerwienione i spocone, byli zbryzgani
krwią i rozglądali się dookoła, oszołomieni i zdumieni. Ciało
czarodzieja Dalamara również siedziało na ławie i patrzyło tę-
pym wzrokiem.
Martwi nie wydawali żadnych dźwięków, żywi też nie.
Ge-
rard otworzył usta i chciał zawołać Odilę, ale stwierdził, że
stracił głos. Jakaś niewidzialna ręka zatykała mu usta i wcis-
kała go w ławę. Mógł robić tylko to, co mu kazała. Widział tyl-
ko to, co miał widzieć, i nic więcej.
Przyszło mu na myśl, że może nie żyje, że dostał strzałą
w plecy i trafił do miejsca, gdzie zbierają się umarli. Strach
ustąpił. Czuł, że serce mu bije, słyszał, że krew pulsuje mu
w uszach. Mógł zacisnąć dłonie w pięści, wbić paznokcie w cia-
ło i poczuć ból. Mógł poruszyć stopami. Mógł czuć strach,
więc wiedział, że nie umarł. Był więźniem, z jakiegoś powodu
sprowadzono go tu wbrew jego woli, i mógł tylko zakładać, że
tym powodem było coś potwornego.
Nieruchomi i milczący jak martwi, żywi zmuszeni byli pa-
trzeć z góry na upiornie oświetloną arenę.

501
Pojawiła się na niej postać smoka. Niematerialna, widmo-
wa, o pięciu głowach, w ohydny sposób wyrastających z jed-
nego karku. Olbrzymie skrzydła tworzyły kopułę, która na-
krywała arenę i odbierała wszelką nadzieję. Ogromny ogon owi-
jał wszystkich, którzy siedzieli w straszliwym cieniu skrzy-
deł. Dziesięcioro oczu spoglądało we wszystkie strony, patrząc
w przód i w tył, zaglądając do każdego serca i szukając w nim
ciemności. Pięć paszczy poruszało się chciwie, znajdując ciem-
ność i żywiąc się nią.
Pięć paszczy otworzyło się i wydało bezgłośny okrzyk, od
którego wszystkim słuchającym omal nie popękały bębenki
w uszach. Zaciskali zęby z bólu i walczyli z łzami.
Na ten sygnał na arenę wyszła Mina.
Miała na sobie czarną zbroję Rycerza z Neraki. Zbroja nie
błyszczała w niesamowitym świetle, lecz zlewała się z mro-
kiem smoczych skrzydeł. Dziewczyna nie miała hełmu, jej
twarz jaśniała upiorną bladością. W dłoni trzymała smoczą
lancę. Za nią, prawie niewidoczny w mroku, stał minotaur,
wiernie strzegąc jej tyłów.
Mina stanęła twarzą do milczącego tłumu na widowni. Obej-
mowała spojrzeniem zarówno żywych, jak i umarłych.
— Jestem Mina — zawołała. — Wybranka Jedynego Boga.
Przerwała, jakby czekając na wiwaty, do jakich przywykła.
Nikt się nie odezwał, ani żywy, ani umarły. Odebrano im gło-
sy, więc patrzyli w milczeniu.
— Wiedzcie jedno — dokończyła Mina, przemawiając
chłodnym i władczym tonem. — Jedyny Bóg jest Jedynym Bo-
giem teraz i na wieki. Nikt inny już nie przyjdzie. Będziecie
czcić Jedynego Boga teraz i na wieki. Będziecie służyć Jedy-
nemu Bogu teraz i na wieki, za życia i po śmierci. Ci, którzy
będą służyć wiernie, zostaną nagrodzeni. Ci, którzy się zbun-
tują, będą ukarani. Dzisiaj Jedyny Bóg ukaże swoją potęgę.
Dzisiaj Jedyny Bóg wkroczy do świata w materialnej postaci
i w ten sposób zjednoczy świat nieśmiertelny ze śmiertelnym.
Mogąc poruszać się swobodnie między nimi, Jedyny Bóg bę-
dzie rządzić obydwoma.

502
Mina uniosła lśniącą srebrzyście smoczą lancę. Niegdyś
przepiękna, dziś rozsiewała zimny, ponury blask, a jej grot był
zabarwiony na czarno krwią.
— Oto dowód potęgi Jedynego Boga. Trzymam w ręku le-
gendarną smoczą lancę. Niegdyś była to broń jego wrogów,
dziś stała się jego orężem. Od jej ostrza, z woli Jedynego Boga,
poniosła śmierć smoczyca Malystryx. Jedyny Bóg nie obawia
się niczego. Na znak tego łamię smoczą lancę.
Chwyciwszy oręż w obie dłonie, Mina złamała go na ugię-
tym kolanie. Lanca trzasnęła, jakby była suchym patykiem,
i rozpadła się na dwa kawałki. Mina pogardliwie cisnęła je
za siebie. Szczątki lancy padły na piaszczyste podłoże areny.
Srebrne światło jeszcze przez chwilę migotało dzielnie. Pięć
smoczych głów splunęło na nie i smoczy oddech zdusił świa-
tełko. Poświata zbladła i zgasła.
Żywi i martwi obserwowali w milczeniu.

Galdar obserwował w milczeniu.


Stał za plecami Miny, strzegąc jej pleców, bo gdzieś tam
w ciemności czaił się nieznajomy elf, nie wspominając o tym
nędzniku Siłvanosheiu. Galdar nie obawiał się nadmiernie
tego
ostatniego, ale pilnował, aby nikt się obok niego nie prze-
ślizgnął. Nikt nie zaczepi Miny w godzinie jej zwycięstwa.
To będzie jej chwila chwały, mówił sobie Galdar. Czekają
ją zaszczyty. Takhisis będzie musiała ją nagrodzić. Stale to so-
bie powtarzał, a mimo to dręczył go strach.
Po raz pierwszy Galdar był świadkiem prawdziwej potęgi
królowej Takhisis. Z nabożnym lękiem przyglądał się stadio-
nowi wypełnionemu ludźmi, których nagle oderwano od zajęć
i sprowadzono tu, by byli świadkami triumfalnego wejścia bo-
gini do świata śmiertelników. Z nabożnym lękiem przyglądał
się jej smoczej postaci, jej olbrzymim skrzydłom, które zasła-
niały światło nadziei i sprowadzały na świat wieczną noc.
Uświadomił sobie, że jej nie docenił, i jego dusza padła
przed nią na kolana. Był zbuntowanym niewolnikiem, który
nierozważnie próbował wywyższyć się ponad swój stan. Do-

503
stał nauczkę. Na wieki już pozostanie niewolnikiem, nawet
po śmierci. Mógł pogodzić się ze swym losem, ponieważ tu,
w obecności pełnej mocy i majestatu Królowej Ciemności,
zrozumiał, że nie zasługuje na nic więcej.
Ale nie Mina. Mina nie urodziła się po to, by być niewol-
nicą. Mina była urodzoną władczynią. Dowiodła swojej war-
tości i udowodniła swą wierność. Szła przez krew i ogień i ni-
gdy się nie ulękła, nigdy się nie zachwiała w wierze. Niech
Takhisis zrobi z nim, co chce, niech pożre jego duszę. Jeśli tyl-
ko Mina zostanie doceniona i nagrodzona, Galdar będzie za-
dowolony.
— Wrogowie Jedynego Boga zostali pokonani! — zawo-
łała Mina. — Ich oręż został zniszczony. Nic nie powstrzy-
ma Jedynego Boga przed zwycięskim wkroczeniem do tego
świata. — Mina uniosła ręce i podniosła na smoka oczy koloru
bursztynu. — Wasza Królewska Mość, zawsze cię podziwia-
łam i szanowałam. Przysięgłam ci służyć i jestem gotowa do-
trzymać tej obietnicy. Przeze mnie straciłaś ciało Goldmoon,
ciało, w którym chciałaś zamieszkać. Oddaję ci swoje. Weź
moje życie. Użyj mnie jako swego naczynia. Oto dowód mojej
wiary!
Galdar jęknął ze zgrozy. Chciał przerwać to szaleństwo,
chciał powstrzymać Minę, lecz chociaż zdawało mu się, że ry-
czy, w istocie nikt go nie słyszał.
Pięć łbów patrzyło z góry na Minę.
— Przyjmuję twoją ofiarę — rzekła królowa Takhisis.
Galdar rzucił się naprzód, lecz stał w miejscu. Uniósł rękę,
lecz ona się nie poruszyła. Spętany przez ciemność, mógł
tylko
patrzeć na zagładę wszystkiego, co kochał i szanował.
Ze szczytów Władców Zagłady spływały czarne chmury,
posępne i poprzeszywane błyskawicami. Obłoki kłębiły się
wokół Królowej Smoków, zasłaniając ją przed oczami obser-
watorów. Spienione, wrzące chmury wznieciły wiatr, który
uderzył w Galdara ze straszną siłą i przewrócił go na kolana.
Modlitwa Miny i jej wiara otworzyły drzwi więzienia.
Burzowe chmury zmieniły się w rydwan zaprzężony w pięć

504
smoków. Na rydwanie, z wodzami w dłoni, stała królowa Ta-
khisis w kobiecej postaci.
Była piękna straszną i dziką urodą. Jej twarz była zimna
jak niezmierzone, zamarznięte pustkowia na dalekim południu,
gdzie człowiek umiera natychmiast, bo oddech zamarza mu
w płucach. Jej oczy były płomieniami stosu pogrzebowego.
Zamiast paznokci miała szpony, a jej głowę porastały długie
i zmierzwione włosy nieboszczyka. Zbroję miała z czarnego
ognia. Do boku przypasała miecz bezustannie splamiony krwią,
ten sam, którym odcinała dusze od ciał.
Jej rydwan wisiał w powietrzu, utrzymywany przez łopo-
czące skrzydła pięciu smoków. Takhisis wysiadła z rydwanu
i zeszła na arenę. Szła po piorunach, a peleryna ze sztormo-
wych chmur powiewała za nią.
Takhisis podeszła do Miny. Pięć smoków uniosło głowy
i wzniosło hymn ku czci bogini.
Galdar nie mógł się ruszyć, nie mógł ocalić Miny. Wiatr
uderzał go z taką siłą, że minotaur nie mógł nawet unieść
głowy. Krzyknął do Miny, ale jego głos zagłuszył wściekle
wiejący wicher.
Na twarzy Miny pojawił się drżący uśmiech.
— Moja królowo — szepnęła dziewczyna.
Takhisis wyciągnęła szponiastą rękę.
Mina stała bez lęku.
Takhisis sięgnęła po serce Miny, by je sobie przywłasz-
czyć. Sięgnęła do duszy Miny, by wyrwać ją z ciała i
wyrzucić
w otchłań nicości. Wyciągnęła rękę, by wypełnić ciało Miny
swą nieśmiertelną jaźnią.
Takhisis wyciągnęła rękę, ale nie mogła dotknąć Miny.
Dziewczyna miała zaskoczoną i zdezorientowana minę.
Zaczęła drżeć. Wyciągnęła rękę do swojej królowej, ale jej nie
dotknęła.
Takhisis wodziła dookoła wściekłym wzrokiem. Ogniste
oczy zalały arenę strasznym światłem jej gniewu.
— Nieposłuszne dziecko! — krzyknęła. — Jak śmiesz mi
się opierać!

505
—Nie opieram się! —jęknęła roztrzęsiona Mina. — Przy-
sięgam ci...
—To nie ona ci się przeciwstawia. To ja — odezwał się
czyjś głos.
Nieznajomy elf wyminął Galdara.
Wicher wściekłości Królowej Mroku zawirował wokół elfa
i uderzył go z całych sił. Jej piorun błysnął nad nim i chciał go
spalić. Jej grzmot zadudnił i próbował go zgnieść. Elf zgiął się
pod naporem wiatru, ale szedł dalej. Przewrócił się od błyska-
wicy, ale wstał i znów szedł. Nieulękły, stanął śmiało przed
Królową Ciemności.
—Paladine! Mój drogi bracie! — zasyczała Takhisis z nie-
nawiścią. — A więc znalazłeś swój zagubiony świat. —
Wzru-
szyła ramionami. — Przyszedłeś za późno. Nie
powstrzymasz
mnie. — Rozbawiona, wskazała rzędy ławek na widowni.

Znajdź sobie miejsce. Rozgość się. Cieszę się, że
przybyłeś.
Teraz możesz być świadkiem mojego triumfu.
—Mylisz się, siostro — rzekł elf srebrzystym, dźwięcz-
nym głosem. — My możemy cię powstrzymać. Tak jest
napi-
sane w księdze. Wszyscy się zgodziliśmy.
Płomień oczu Królowej Ciemności przygasł. Zakończone
szponami palce zadrżały. Przez chwilę jej kryształowe pięk-
no szpeciły niepewność i lęk. Tylko przez chwilę. Potem jej
wątpliwości się rozwiały i piękno powróciło.
Bogini uśmiechnęła się.
—Nie zrobiłbyś mi tego, bracie — rzekła, patrząc na nie-
go z pogardą. — Wielki i dzielny Paladine nie poniósłby
takiej
ofiary.
—Źle mnie oceniasz, siostro. Ja już to zrobiłem.
Elf włożył rękę do sakwy, którą nosił przy pasie i wyjął
nożyk, który należał do znanego mu kendera.
Paladine przeciągnął ostrzem po wnętrzu swej dłoni.
Z rany popłynęła krew i skapnęła na piasek areny.
— Równowaga musi zostać zachowana — rzekł. — Je-
stem śmiertelny. Ty też.
Ciemne chmury, smoki, błyskawice, rydwan, wszystko znik-

506
ło. Na niebieskim niebie świeciło słońce. Miejsca na widowni
nagle opustoszały, zostali na nich tylko bogowie.
Zasiedli, by dokonać osądu. Pięcioro było po stronie świat-
ła: Mishakal, łagodna bogini uzdrawiania; Kiri-Jolith, ukocha-
ny bóg Rycerzy Solamnijskich; Majere, przyjaciel Paladine'a,
który przybył z Zaświatów; Habakkuk, bóg morza; Branchala,
którego muzyka koi serca.
Pięcioro stanęło po stronie ciemności: Sargonnas, bóg zemsty,
który bez zmrużenia oka patrzył na upadek swej małżonki;
Morgion, bóg chorób; Chemosh, pan nieumarłych, wściekły za
jej wtrącanie się do spraw jemu podległych; Zeboim, która ob-
winiała Takhisis za śmierć swego ukochanego syna, Ariakana;
Hiddukel, który dbał tylko o zachowanie równowagi.
Sześcioro stało pomiędzy nimi: Gilean, powiernik księgi;
Sirrion, bóg przyrody; Shinare, jego małżonka, bogini han-
dlu; Reorx, bóg, który wykuł świat; Chislev, bogini lasów;
Zivilyn, który znów widział przeszłość, teraźniejszość i przy-
szłość.
Troje dzieci, Solinari, Nuitari i Lunitari stało razem, jak
zawsze.
Jedno miejsce po stronie światła świeciło pustkami.
Jedno miejsce po stronie ciemności świeciło pustkami.
Takhisis przeklęła ich. Wrzasnęła ze złości, krzycząc te-
raz jednym głosem, nie pięcioma, a jej głos należał do istoty
śmiertelnej. Ogień jej oczu, niegdyś spalający słońca, skurczył
się do rozmiaru płomyka świecy, który można zgasić jednym
dmuchnięciem. Ciężar ciała i kości ściągał ją z płaszczyzny
eteru na ziemię. Takhisis słyszała głośne bicie swego serca,
a każde uderzenie mówiło jej, że któregoś dnia jej serce prze-
stanie bić i nadejdzie śmierć. Musiała oddychać, inaczej udu-
siłaby się. Musiała wkładać wysiłek w to, by raz za razem
wciągać powietrze do płuc. Czuła skurcze głodu, których ni-
gdy dotąd nie znała, i wszystkie inne dolegliwości tej marnej
i kruchej powłoki cielesnej. Ona, która przemierzała niebiosa
i wędrowała wśród gwiazd, spoglądała z odrażana swoje sto-
py, na których teraz musiała człapać.

507
Unosząc piekące od piasku i płonące złością oczy, Takhisis I
ujrzała przed sobą Minę, młodą, silną i piękną.
— To twoje dzieło — wściekała się. — Spiskowałaś z ni- j
mi, aby doprowadzić do mojego upadku. Chciałaś, by wy-
chwalali w pieśniach twoje imię, nie moje!
Takhisis wydobyła miecz i zamachnęła się na Minę.
— Może jestem śmiertelna, ale nadal potrafię zadawać
śmierć!
Galdar ryknął z całych sił. Rzucił się, by zatrzymać cios,
zasłonił Minę swoim ciałem i uniósł miecz, by jej bronić.
Ostrze Królowej Ciemności zatoczyło łuk i spadło na ramię
Galdara, odcinając je poniżej barku.
Ręka z mieczem spadła na ziemię u jego stóp i leżała w ros-
nącej kałuży krwi. Minotaur osunął się na kolana, walcząc
z bólem i wstrząsem, które chciały pozbawić go zmysłów.
Królowa Ciemności uniosła miecz i trzymała go nad głową
Miny.
— Wybacz mi — wyszeptała dziewczyna i stała, przygo-
towana na śmierć.
Czując, jak życie z niego wycieka, Galdar szykował się do
rozpaczliwego skoku, gdy nagle coś uderzyło go od tyłu. Mi-
notaur podniósł gasnące oczy i zobaczył nad sobą Silvano-
sheia.
Król elfów trzymał w ręku złamany fragment smoczej lan-
cy. Młodzieniec rzucił lancą z całą siłą, zrodzoną z cierpienia
i poczucia winy, ze strachu i miłości.
Pocisk trafił Takhisis i utkwił w jej piersi.
Kobieta spojrzała ze zdumieniem na lancę wystającą z jej
ciała. Dotknęła palcami jasnej krwi, która płynęła ze strasznej
rany. Zachwiała się i zaczęła osuwać się na ziemię.
Mina skoczyła naprzód z dzikim krzykiem rozpaczy i miło-
ści. Chwyciła umierającą królową w ramiona.
— Nie opuszczaj mnie, matko! — zawołała. — Nie zosta-
wiaj mnie tu samej!
Takhisis zignorowała ją. Utkwiła wzrok w Paladinie, a w jej
oczach płonęła niekończąca się, wieczna nienawiść.

508

________________________________________________
— Jeśli ja straciłam wszystko, ty też. Świat, który
sprawiał
ci tyle radości, nigdy już nie będzie taki jak przedtem. Przy-
najmniej tyle dokonałam.
Na wargi królowej wystąpiła krwawa piana. Kobieta kaszl-
nęła i z trudem zaczerpnęła ostatni oddech.
— Któregoś dnia poznasz ból śmierci. Co gorsza, bracie...
— Takhisis uśmiechnęła się ponuro i szyderczo, gdy cień za-
mroczył jej oczy — poznasz ból życia.
Krew zapieniła jej się na ustach. Ciałem targnęły konwul-
sje, ręce zwiotczały. Głowa opadła bezwładnie na ramię-Mi-
ny. Nieruchome oczy wpatrywały się w noc, którą rządziła od
tak dawna, lecz którą już nigdy więcej nie miała rządzić.
Mina przycisnęła martwą królową do piersi i kołysała ją,
zalewając się łzami. Pozostali, Galdar, nieznajomy elf i bogo-
wie, stali oniemiali z osłupienia. Słychać było tylko szloch
Mi-
ny. Pobladły Siłvanoshei położył dłoń na jej ramieniu.
— Mino, ona chciała cię zabić. Nie mogłem pozwolić, by...
Mina uniosła zapłakaną twarz. Jej oczy koloru bursztynu
płonęły i parzyły, gdy ich spojrzenie padło na niego.
— Chciałam umrzeć. Umarłabym z radością, z wdzięczno-
ścią, gdyż umarłabym w jej służbie. Teraz ja żyję, a ona umar-
ła, i nie mam nikogo. Nikogo!
Ręką mokrą od krwi swej królowej Mina chwyciła miecz
Takhisis.
Paladine chciał się wtrącić, chciał ją zatrzymać, lecz jakaś
niewidzialna ręka popchnęła go i przewróciła na piasek. Z nie-
bios zagrzmiał głos:
— Zemścimy się na tobie, śmiertelniku — rzekł Sargonnas.
Mina wbiła miecz w brzuch Silvanosheia.
Młody elf jęknął i popatrzył na nią zdumionymi oczami.
— Mino... — Jego blade wargi bezgłośnie wymówiły jej
imię. Silvanoshei nie mógł wydobyć z siebie głosu. Twarz
wy-
krzywił mu grymas bólu.
Rozwścieczona dziewczyna pchnęła jeszcze mocniej, wbi-
jając miecz głębiej. Na jej twarzy malowała się wściekłość.
Trzymała elfa na ostrzu miecza jeszcze długo, wbijając w nie-

509
go swe oczy koloru bursztynu. Upewniwszy się, że młodzie-
niec kona, wyszarpnęła miecz z jego ciała.
Silvanoshei ześlizgnął się po ostrzu zalanym własną krwią
i padł na piasek.
Ściskając w garści okrwawiony miecz, Mina podeszła do
Paladine'a, który powoli wstawał z ziemi. Przyjrzała mu się,
wchłaniając go w bursztyn swoich oczu. Cisnęła mu pod nogi
miecz Takhisis.
— Poczujesz ból śmierci, ale jeszcze nie dziś. Nie od razu.
Takie było życzenie mojej królowej, a ja będę posłuszna jej
ostatniemu życzeniu. Wiedz jednak jedno, nędzniku. W
twarzy
każdego elfa, którego spotkam, będę widzieć twoją twarz. Ży-
cie każdego zabitego przeze mnie elfa będzie twoim życiem.
A zabiję ich wielu... jako zapłatę za to jedno życie.
Splunęła na niego, splunęła mu w twarz. Odwróciła się
twarzą do bogów i spojrzała na nich wyzywająco. Potem uklęk-
ła przy ciele królowej. Ucałowała jej zimne czoło. Wzięła jej
zwłoki na ręce i wyniosła je ze świątyni Duerghasta.

Na arenie panowała cisza, słychać było tylko kroki od-


chodzącej Miny. Galdar położył głowę na piasku nagrzanym
od słońca. Był bardzo zmęczony. Teraz mógł jednak odpocząć,
bo Mina była bezpieczna. Wreszcie była bezpieczna.
Galdar zamknął oczy i zaczął długą podróż w głąb mroku.
Nie zaszedł daleko, kiedy coś zagrodziło mu drogę.
Podniósł wzrok i zobaczył ogromnego minotaura. Minotaur
był wielki jak góra, na której zginęła czerwona smoczyca. Ro-
gami sięgał gwiazd, a sierść miał czarną jak gagat. Nosił skó-
rzane szelki zdobione czystym srebrem.
—Sargas! — szepnął Galdar. Ściskając krwawiący kikut,
padł na kolana i skłonił głowę. Rogami dotknął ziemi.
—Wstań, Galdarze — powiedział bóg głosem, który dud-
nił w niebiosach. — Jestem z ciebie zadowolony. Zwróciłeś
się
do mnie w potrzebie.
—Dziękuję, wielki Sargasie — powiedział Galdar, nie
mając śmiałości wstać i ledwo unosząc głowę.

510
—W nagrodę za twą wiarę zwracam ci życie — powie-
dział Sargas. — Oddaję ci także prawą rękę.
—Nie chcę ręki, wielki Sargasie — rzekł Galdar, a ból pa-
lił go w piersi żywym ogniem. — Przyjmuję życie i będę
żył,
by cię czcić, ale rękę straciłem i nie chcę jej z powrotem.
Sargas nie był zadowolony.
—Rasa minotaurów wreszcie zrzuciła kajdany, które od
tak dawna ją krępowały. Opuszczamy wyspy, które od tak
dawna były naszym więzieniem, i idziemy zająć należne
nam
miejsce na tym kontynencie. Potrzebni mi są tacy mężni
wo-
jownicy jak ty, Galdarze. Potrzebni mi są jednak zdrowi,
nie
kalecy.
—Dziękuję ci, wielki Sargasie — rzekł z pokorą Galdar
— ale jeśli nie sprawia ci to różnicy, wolę nauczyć się
walczyć
lewą ręką.
Minotaur zesztywniał, czekając w strachu na gniew swe-
go boga. Nie usłyszawszy niczego, ośmielił się otworzyć oczy.
Sargas się uśmiechał. Niechętnie, ale jednak się uśmiechał.
— Jak chcesz, Galdarze. Sam możesz decydować o
swoim
losie.
Galdar westchnął głęboko, z ulgą.
— Za to, wielki Sargasie — rzekł — jestem ci wdzięczny
z całego serca.

Galdar mrugnął kilkakrotnie i uniósł pysk znad mokrego


piasku. Nie pamiętał, gdzie się znajduje, i nie wyobrażał sobie,
co może robić, leżąc tu i drzemiąc w środku dnia. Jest przecież
potrzebny Minie. Dziewczyna będzie na niego zła, że się wyle-
guje. Wstał szybko i instynktownie sięgnął po miecz wiszący
przy pasie.
Minotaur nie miał miecza. Nie miał też ręki, by go chwy-
cić. Jego odcięte ramię leżało na piasku. Galdar spojrzał na
swój kikut, na krew wokół niego, i wtedy wróciła mu pamięć.
Minotaur był zdrowy, pominąwszy fakt, że nie miał prawej
ręki. Kikut był wygojony. Galdar chciał podziękować bogu,
ale Sargas zniknął. Wszyscy bogowie odeszli. Na arenie zo-

511
stało tylko ciało króla elfów i ten nieznajomy elf o młodej
twa-
rzy i starych oczach.
Powoli i niezgrabnie posługując się lewą ręką, Galdar pod-
niósł miecz. Przesunął pas tak, by broń wisiała teraz na jego
prawym boku, i po wielu niezdarnych próbach udało mu się
wreszcie wsunąć miecz do pochwy. Czuł się nieswojo i
niewy-
godnie z bronią z tej strony. Przyzwyczai się jednak. Tym ra-
zem się przyzwyczai.
Powietrze było chłodniejsze niż poprzednio. Słońce scho-
wało się za góry i zbliżał się mrok nocy. Galdar musiał się po-
spieszyć, jeśli chciał znaleźć Minę. Musiał wyjść, póki było
jeszcze jasno.
— Jesteś wiernym przyjacielem, Galdarze — rzekł Paladi-
ne, kiedy minotaur go mijał.
Galdar mruknął coś i poszedł dalej, zdążając śladem stóp
Miny, śladem krwi królowej.
Z miłości do Miny.
32
Wiek śmiertelników
Bitwa o Sanction nie trwała długo. Przed zmrokiem miasto
się poddało. Poddałoby się pewnie dużo prędzej, ale nie było
komu podjąć tej decyzji.
Na próżno Czarni Rycerze i reszta wojska wołali Minę.
Dziewczyna nie odpowiadała ani nie nadchodziła, aż wreszcie
żołnierze zdali sobie sprawę, że wcale nie przyjdzie. Niektórzy
byli rozgoryczeni, inni wpadli w złość. Wszyscy czuli się zdra-
dzeni. Wiedząc, że jeśli przeżyją bitwę, zostaną straceni lub
trafią do więzienia, rycerze walczyli do końca. Większość wal-
czyła, ponieważ ugrzęźli gdzieś bez szans ucieczki albo drogę
odcięły im zbliżające się wojska nieprzyjaciela.
Część postanowiła jednak postąpić według rady Galdąra
i poszukać schronienia w jaskiniach Władców Zagłady. To ich
oddział wpadł na armię smokowców. Przekonani, że napotka-
li sprzymierzeńców, Czarni Rycerze byli gotowi zaprzestać
ucieczki, zawrócić i spróbować odbić miasto. Ich zdumienie,
gdy smokowcy roznieśli ich w pył, było olbrzymie, lecz krót-
kotrwałe.
Kim byli ci dziwni smokowcy i dlaczego przyszli z po-
mocą elfom i Solamnijczykom, nigdy nie wyszło na jaw. Ar-
mia smokowców nie weszła do Sanction. Stali na swym stano-
wisku za miastem, dopóki nie zobaczyli, że flaga Czarnych
Rycerzy została zerwana, a na jej miejscu powiewają sztanda-
ry Qualinesti, Silvanesti i Solamnijczyków.

513
Z szeregów wystąpił ogromny smokowiec bozak, w zbroi
i ze złotym łańcuchem na szyi. Obok niego szedł sivak w ryn-
sztunku głównodowodzącego armii smokowców. Sivak rozka-
zał swoim żołnierzom stanąć na baczność. Razem z bozakiem
zasalutowali sztandarom. Smokowcowi żołnierze oddali im ho-
nory, uderzając mieczami o tarcze. Sivak wydał rozkaz do wy-
marszu i smokowcy zawrócili i ruszyli z powrotem w stronę
gór.
Ktoś przypomniał sobie, że słyszał o grupie smokowców,
którzy zajęli miasto Teyr. Mówiono, że ci smokowcy nie lubią
się z Czarnymi Rycerzami. Nawet gdyby było to prawdą, Teyr
leżało daleko od Sanction i nikt nie wiedział, jak udało się im
dotrzeć w decydującym momencie. Ponieważ jednak nikt wię-
cej nie zobaczył tych smokowców, zagadka pozostała nieroz-
wiązana.
Po zwycięstwie w Sanction wiele złotych i srebrnych smo-
ków odleciało, udając się na Smocze Wyspy, czy gdziekolwiek
znajdowała się ich ojczyzna. Przed odlotem każdy smok
zabrał
trochę popiołu z totemu, aby odpowiednio go pochować na
Smoczych Wyspach. Złote i srebrne smoki zabrały cały popiół,
chociaż były w nim także prochy smoków czerwonych, błękit-
nych, białych, zielonych i czarnych. Wszystkie były bowiem
smokami z Krynnu.
— A ty, panie? — spytał Gerard. — Wrócisz do Cytadeli
Światła?
Gerard, Odila i Zwierciadło stali przed Zachodnią Bramą
Sanction, obserwując wschód słońca następnego dnia po bit-
wie. Świt był przepiękny; jaskrawopomarańczowe i czerwone
smugi na niebie przechodziły w fiolet, a potem czerń, w miej-
scu, gdzie dzień stykał się z odchodzącą nocą. Srebrny smok
obrócił się ku słońcu, tak jakby mógł je zobaczyć — i być
może, oczami duszy, widział je. Zwierciadło odwrócił ślepą
głowę w kierunku, z którego dobiegał głos Gerarda.
— Cytadela nie potrzebuje już mojej opieki. W świątyni
znów zamieszka Mishakal. Co się zaś tyczy mnie, postanowi-
liśmy z moją przewodniczką, że połączymy siły.

514
Gerard spojrzał z zakłopotaniem na Odilę, która pokiwała
głową.
—Odchodzę z zakonu — wyjaśniła kobieta. — Lord Tas-
gall przyjął moją rezygnację. Tak będzie najlepiej,
Gerardzie.
Rycerze czuliby się nieswojo, gdybym została wśród nich.
—Co będziesz robić? — spytał Gerard. Tak wiele razem
przeżyli, że nie spodziewał się, iż tak szybko się rozstaną.
—Królowa Takhisis odeszła — rzekła Odila — ale ciem-
ność została. Minotaury zajęły Silvanesti. Nie zadowolą się
tylko tą ziemią i mogą zagrozić innym krainom.
Zwierciadło
i ja postanowiliśmy połączyć siły. — Poklepała srebrnego
smo-
ka po karku. — Niewidomy smok i ludzka istota, która
kiedyś
była zaślepiona — niezły zespół, nie uważasz?
Gerard uśmiechnął się.
—Jeśli lecicie do Silvanesti, możemy jeszcze się spotkać.
Zamierzam zawrzeć przymierze między Zakonem Rycerzy
So-
lamnijskich i elfami.
—Naprawdę wierzysz, że Rada Rycerzy zgodzi się pomóc
elfom odzyskać ich ziemie? — spytała z powątpiewaniem
Odila.
—Nie wiem — Gerard wzruszył ramionami — ale z pew-
nością zmuszę ich do tego, by się nad tym zastanowili.
Naj-
pierw jednak mam pewne zadanie do wykonania. W
drzwiach
grobowca w Solące jest zepsuty zamek. Obiecałem, że go
na-
prawię.
Zapadła niewygodna cisza. Zostało za dużo do powiedzenia,
żeby powiedzieć to teraz. Zwierciadło załopotał skrzydłami,
najwyraźniej spiesząc się do odlotu. Odila zrozumiała aluzję.
—Żegnaj, Buło — powiedziała ze śmiechem.
—Komu w drogę, temu czas — odparł Gerard, rewanżu-
jąc jej się uśmiechem.
Odila nachyliła się i ucałowała go w policzek.
— Gdybyś jeszcze kiedyś miał ochotę kąpać się nago
w strumieniu, daj mi znać.
Wsiadła na srebrnego smoka. Smok schylił głowę na znak
szacunku, rozłożył skrzydła i z wdziękiem wzniósł się w po-
wietrze. Odila pomachała ręką.

515
Gerard też jej pomachał. Obserwował, jak maleją w
oddali,
i przyglądał się jeszcze długo po tym, gdy znikli mu z oczu.

Tego dnia żegnał się jeszcze ktoś inny. Było to pożegnanie


na zawsze.
Na arenie Paladine klęczał nad ciałem Silvanosheia. Zamk-
nął wytrzeszczone oczy młodego króla, zmył krew z jego twa-
rzy i wyprostował mu kończyny. Był zmęczony. Nie był przy-
zwyczajony do śmiertelnego ciała, do jego dolegliwości, bó-
lów i potrzeb, do tak licznych i intensywnych emocji: litości
i smutku, gniewu i strachu. W twarzy nieżyjącego króla elfów
widział młodość i nadzieję, teraz straconą, zmarnowaną. Pala-
dine przerwał pracę, otarł pot z czoła i zastanawiał się, jak bę-
dzie mógł dalej żyć z takim smutkiem i ciężarem w sercu. Za-
stanawiał się, jak będzie mógł dalej żyć samotnie.
Czując, że ktoś łagodnie dotyka jego ramienia, obejrzał się
i zobaczył piękną, promienną boginię. Kobieta uśmiechała się
do niego, leczjej uśmiech był smutny, a w oczach miała tęczę
nieprzelanych łez.
—Zaniosę ciało tego młodzieńca do jego matki — zapro-
ponowała Mishakal.
—Ona nie widziała jego śmierci, prawda? — spytał Pa-
ladine.
—Przynajmniej tego jej oszczędzono. Uwolniliśmy wszyst-
kich, którzy zostali sprowadzeni siłą przez Takhisis, aby
być
świadkami jej zwycięstwa. Alhana nie widziała śmierci
syna.
—Powiedz jej — rzekł cicho Paladine — że zginął boha-
terską śmiercią.
—Tak zrobię, najdroższy.
Pocałunek delikatny jak białe piórko musnął wargi elfa.
— Nie jesteś sam — powiedziała Mishakal. — Zawsze bę-
dę z tobą, mój mężu, mój jedyny.
Tak bardzo pragnął, aby to było prawdą. Jednak między ni-
mi leżała przepaść, która z każdą chwilą stawała się szersza.
Mishakal stała na brzegu, a on unosił się wśród fal, z których
każda znosiła go dalej w głąb morza.

516
—Co się stało duszami zmarłych? — spytał.
—Są wolne — powiedziała Mishakal, a jej głos dobiegał
z oddali. Paladine ledwo ją słyszał. — Mogą kontynuować
swą
podróż.
—Któregoś dnia dołączę do nich, najdroższa.
— Tego dnia będę na ciebie czekać — obiecała bogini.
Ciało Silvanosheia znikło, zabrane przez chmurę srebrzy-
stego światła.
Paladine długo jeszcze stał w ciemności. Potem zszedł z are-
ny i samotnie ruszył w świat.

Dzieci bogów, Nuitari, Lunitari i Solinari, weszły do byłej


Świątyni Serca. Ciało czarodzieja Dalamara siedziało na ławie
i patrzyło przed siebie tępym wzrokiem.
Bogowie magii stanęli przed ciemnym i pustym ołtarzem.
— Niech zbliży się czarodziej Raistlin Majere.
Z mroku i ruin świątyni wyłonił się Raistlin. Skrajem czar-
nej, aksamitnej szaty zmiatał okruchy bursztynu, które wciąż
leżały na podłodze, bo nie znalazł się nikt, kto by się odważył
dotknąć przeklętych szczątków sarkofagu, w którym uwięzio-
ne było ciało Goldmoon. Czarodziej stąpał po bursztynie i kru-
szył go pod stopami.
Na rękach niósł czyjeś ciało nakryte białym całunem.
—Twoja dusza jest wolna — rzekł surowo Solinari. —
Twój bliźniaczy brat czeka na ciebie. Obiecałeś opuścić'ten
świat. Musisz dotrzymać obietnicy.
—Nie mam zamiaru zostawać — odparł Raistlin. — Mój
brat czeka, moi dawni towarzysze również.
—Wybaczyli ci?
—Może raczej ja im wybaczyłem — odparł gładko Raist-
lin. — To sprawa między przyjaciółmi i nic wam do tego.

Spojrzał na ciało w swych ramionach i powiedział: — Ale
to
sprawa dla was.
Raistlin położył zwłoki bratanka u stóp bogów. Potem zsu-
nął kaptur z głowy i spojrzał w twarze boskiemu rodzeństwu.
— Proszę was wszystkich o jedno, każdego z was — po-

517
wiedział. — Zwróćcie życie Palmowi. Oddajcie go jego ro-
dzinie.
—Dlaczego mielibyśmy to zrobić? — spytała Lunitari.
—Jego kroki zbłądziły na ścieżkę, którą ja kiedyś stą-
pałem — powiedział Raistlin. — Pod koniec spostrzegł
swój
błąd, ale nie było mu dane pożyć dość długo, by go
naprawić.
Jeśli oddacie mu życie, będzie mógł wrócić po swych
krokach
i odnajdzie drogę do domu.
—Jak tobie nie było dane — rzekła łagodnie Lunitari.
—Jak mnie nie było dane — powtórzył Raistlin.
—Bracia? — spytała bogini Nuitariego i Solinariego. —
Co wy na to?
—Pozostała do rozstrzygnięcia jeszcze jedna kwestia —
oznajmił Nuitari. — Niech podejdzie czarodziej Dalamar.
Ciało elfa siedziało nieruchomo na ławie. Duch
czarodzieja
stał obok ciała. Spięty i nieufny Dalamar zbliżył się do bogów.
—Zdradziłeś nas — rzekł oskarżycielsko Nuitari.
—Sprzymierzyłeś się z Takhisis — zarzuciła mu Lunitari
— i omal nie straciliśmy jedynej szansy, by wrócić do
świata.
—Zdradziłeś wiernie nas czczącego Palina — rzekł suro-
wym głosem Solinari. — Na jej rozkaz zamordowałeś go.
Dalamar przesunął spojrzeniem po lśniących bogach, a kie-
dy przemówił, głos jego duszy był cichy i pełen goryczy.
—Jak moglibyście mnie zrozumieć? Skąd mielibyście wie-
dzieć, co to znaczy stracić wszystko?
—Być może — powiedziała Lunitari — rozumiemy to le-
piej, niż ci się zdaje.
Dalamar milczał.
—Co z nim zrobić? — spytała Lunitari. — Czy oddać mu
życie?
—Jeśli nie oddacie mi również magii — wtrącił się Dala-
mar — możecie się nie kłopotać.
—Moim zdaniem nie — oznajmił Solinari. — Posługiwał
się zmarłymi, by uprawiać sztukę czarnoksięską. Nie
zasługuje
na nasze miłosierdzie.
—Moim zdaniem tak — rzekł spokojnie Nuitari. — Jeśli

518
zwrócicie życie Palinowi i oddacie mu magię, musicie to
samo
zrobić z Dalamarem. Równowaga musi zostać zachowana.
— A co ty sądzisz, kuzynko? — zwrócił się Sołinari do
Lunitari.
— Zgodzicie się z moim osądem? — spytała bogini.
Sołinari i Nuitari wymienili spojrzenia i pokiwali głowami.
—Oto mój wyrok. Dalamar odzyska życie i magię, ale bę-
dzie musiał opuścić Wieżę Wielkiej Magii, którą kiedyś
zaj-
mował. Odtąd nie wolno mu będzie tam wejść. Musi wrócić
do
świata żywych i wieść życie wśród nich. Palin Majere
również
wróci do życia. Oddamy mu magię, jeśli tego sobie
zażyczy.
Czy takie warunki zadowalają cię, kuzynie?
—Mnie zadowalają — odparł Nuitari.
—Mnie też — potwierdził Sołinari.
—A czy tobie to odpowiada, Dalamarze? — spytała Lu-
nitari.
Dalamar dostał to, czego chciał, i tylko to go obchodziło.
Co się tyczy reszty, wróci do świata. Któregoś dnia może bę-
dzie nim władał.
—Tak, pani — odparł czarodziej.
—Czy takie warunki zadowalają cię, Raistlinie Majere?
— spytała Lunitari.
Raistlin skłonił głowę w kapturze.
—Zatem obie prośby zostały wysłuchane. Dajemy ci ży-
cie i obdarzamy cię magią.
—Dziękuję wam, panowie i pani — rzekł Dalamar, znów
się kłaniając. Jego spojrzenie zatrzymało się dłużej na Nui-
tarim, który doskonale go zrozumiał.
Raistlin ukląkł przy zwłokach bratanka. Zdjął biały całun.
Palin otworzył oczy. Rozejrzał się osłupiałym, wstrząśniętym
wzrokiem, a potem jego oczy padły na stryja. Szok Palina
pogłębił się jeszcze bardziej.
— Stryju! — jęknął. Usiadł i wyciągnął rękę. Jego palce
z krwi i kości przeszły na wylot przez dłoń Raistlina, która
była niematerialną dłonią ducha.
Palin spojrzał na swoją rękę i wtedy uświadomił sobie, że

519
żyje. Przyjrzał się swoim dłoniom, tak podobnym do dłoni
stryja, o długich, delikatnych palcach, i stwierdził, że znów
może nimi poruszać, a one słuchają jego poleceń.
—Dziękuję wam — powiedział Palin, unosząc głowę i wi-
dząc wokół siebie promiennych bogów. — Dziękuję ci,
stryju.
— Umilkł, a potem dodał: — Kiedyś przepowiedziałeś mi,
że
będę największym magiem, jaki kiedykolwiek żył na
Krynnie.
Nie sądzę, aby twoja przepowiednia miała się spełnić.
—Musieliśmy się wiele nauczyć, bratanku — odparł
Raistlin. — Potrzebowaliśmy wiele nauki o tym, co jest
na-
prawdę ważne. Żegnaj. Mój brat i nasi przyjaciele czekają.

Uśmiechnął się. — Tanis, jak zwykle, już chciałby
wyruszyć.
Palin ujrzał przed sobą rzekę dusz, która płynęła leniwie
i powoli wśród brzegów krainy żywych. Rzeka połyskiwała
w słońcu, a w jej niezmierzonych głębiach skrzyło się światło
gwiazd. Dusze umarłych patrzyły przed siebie na morze, które-
go fale biły o brzegi wieczności. To morze zabierze każdego
z nich w nową podróż. Na brzegu czekał na swojego brata bliź-
niaka Caramon Majere.
Raistlin podszedł do brata. Bliźniacy unieśli dłonie na po-
żegnanie, a potem obaj weszli do rzeki i odpłynęli wraz jej sre-
brzystymi wodami, które wpływają do morza nieskończoności.
Duch Dalamara wpłynął do swego ciała. Magia wpłynęła
do jego ducha. Krew wrzała w jego żyłach, magia wrzała w je-
go krwi, a radość czarodzieja była głęboka i niezmierna. Dala-
mar uniósł głowę i spojrzał w niebo.
Jeden blady księżyc zniknął. Niebo rozświetlały dwa księ-
życe, jeden płonący srebrzystym ogniem, a drugi czerwonym.
Kiedy czarodziej tak patrzył w niebo, pełen nabożnego lęku
i wdzięczności, dwa księżyce zeszły się, tworząc promienne
oko. Z jego środka spoglądał czarny księżyc.
— Zatem tobie też oddali życie — powiedział Palin, wy-
chodząc z cienia.
—I magię — odparł Dalamar.
Palin uśmiechnął się.
—Dokąd teraz pójdziesz?

520
—Jeszcze nie wiem — oparł beztrosko Dalamar. — Świat
stoi przede mną otworem. Zamierzam się wyprowadzić z
Wie-
ży Wielkiej Magii. Wystarczająco długo byłem w niej
więź-
niem. A dokąd ty pójdziesz? — Wykrzywił lekko wargi. —
Do
swojej kochającej żony?
—Jeśli Usha mnie przyjmie — odparł ze smutną miną Pa-
lin. — Muszę jej wiele wynagrodzić.
—Nie zajmuj się tym zbyt długo. Musimy się wkrótce
spotkać, by porozmawiać o zebraniu zakonów —
powiedział
zwięźle Dalamar. — Mamy dużo roboty.
— Inni się tym zajmą — odparł Palin.
Dalamar zlustrował go uważnym wzrokiem, nagle uświa-
damiając sobie prawdę.
—Solinari zaproponował ci magię. A ty odmówiłeś!
—Z jej powodu zmarnowałem tyle ważnych rzeczy —
wyjaśnił Palin. — Swoje małżeństwo, swoje życie.
Uświado-
miłem sobie, że nie było warto.
Ty głupcze! Takie słowa cisnęły się Dalamarowi na wargi,
lecz zachował je dla siebie. Nie miał pojęcia, dokąd pójdzie,
ale wiedział, że kiedy już tam dotrze, nie będzie nikogo, kto by
go powitał.
Spojrzał na trzy księżyce.
—Może kiedyś odwiedzę ciebie i Ushę — rzekł, wiedząc,
że nigdy tego nie zrobi.
—To będzie dla nas zaszczyt — odparł Palin, wiedząc, że
nigdy już nie ujrzy czarnego elfa.
—Lepiej już pójdę — powiedział Dalamar.
—Ja też już powinienem pójść — rzekł Palin. — Do Solą-
ce daleka droga.
—Mógłbym cię szybko tam wysłać korytarzami magii —
zaproponował Dalamar.
—Nie, dziękuję — powiedział Palin z kwaśnym uśmie-
chem. — Powinienem się przyzwyczaić do chodzenia
pieszo.
Żegnaj, Dalamarze Czarny.
— Żegnaj, Palinie Majere.
Dalamar wymówił słowa magicznego zaklęcia, poczuł, jak

521
musują i pienią się na jego wargach niczym świetne wino,
i wypił je. W mgnieniu oka zniknął.
Palin został sam, zamyślony i milczący. Potem spojrzał na
księżyce, które teraz były dla niego już tylko księżycami,
jeden
srebrny, drugi czerwony.
Uśmiechnął się na myśl o domu i tam też skierował swoje
kroki.

Rycerze Solamnijscy rozstawili posterunki na murach Sanc-


tion, zaczęli pospiesznie naprawiać Zachodnią Bramę i łatać
dziury wyrwane w miejskich umocnieniach. Rycerze i elfy
wysłali zwiadowców na poszukiwanie Miny. Srebrne smoki
patrolujące niebo również się za nią rozglądały, ale nikt jej nie
znalazł. Smoki przyniosły wiadomość o tym, że nieprzyjaciel-
skie siły zmierzają do Sanction, nadciągając z Jelek i Palan-
thas. Prędzej czy później dowiedzą się o klęsce Sanction, ale
jak na to zareagują? Czy zawrócą i uciekną do domu, czy będą
maszerować dalej, by próbować odbić miasto? I czy Mina, po-
zbawiona danej przez boginię mocy, wróci, by nimi dowodzić,
czy zostanie w ukryciu i będzie lizać rany?
Nikt nie miał się dowiedzieć, gdzie pochowano ciało
królo-
wej Takhisis — i czy w ogóle zostało pochowane. Przez lata
ci, którzy opowiadali się po stronie mroku, szukali jej grobu,
gdyż powstała legenda, że ten, kto znajdzie miejsce jej osta-
tecznego spoczynku, zostanie wynagrodzony przez jej niespo-
kojnego ducha.
Najtrwalszą tajemnicą stało się coś, co nazwano Tajemnicą
Świątyni Duerghasta. Ludzie ze wszystkich zakątków Sanc-
tion, ze wszystkich zakątków Ansalonu i świata, zostali rap-
tem porwani przez Królową Ciemności i sprowadzeni na are-
nę w świątyni Duerghasta, by ujrzeć jej triumfalne wejście do
świata. Zamiast tego stali się świadkami dziejowego wyda-
rzenia.
Ci, którzy na własne oczy ujrzeli śmierć królowej Takhi-
sis, na zawsze zachowali w pamięci obraz tego, co zobaczyli
i usłyszeli. Wydarzenia te zostawiły w ich duszach bolesny

522
ślad, podobny do tego, jaki na skórze wypala rozżarzone żela-
zo. Z początku ból i szok są nie do zniesienia, ale potem,
w miarę jak ciało i umysł wracają do zdrowia, ból stopniowo
słabnie.
Z początku niektórzy tęsknili za tym bólem, bo jaki mieli
bez niego dowód, że to wszystko w ogóle się wydarzyło? Aby
mieć pewność, że to się naprawdę zdarzyło, niektórzy ludzie
chętnie opowiadali o tym, co przeżyli. Inni trzymali swe myśli
w zamknięciu i nigdy nie mówili o tym wydarzeniu.
Podobnie jak ci mieszkańcy Krynnu, którzy byli świadkami
innych epokowych wydarzeń w historii — chaotycznych po-
dróży Szarego Klejnotu, upadku Istar, Kataklizmu — również
i oni przekazywali z pokolenia na pokolenie opowieści o Cu-
dzie. Dla przyszłych pokoleń Krynnu Piąty Wiek zaczął się od
kradzieży świata w chwili klęski Chaosu. Jednak Piąty Wiek
zaczęto powszechnie nazywać Wiekiem Śmiertelników dopie-
ro od dnia, w którym Sąd Księgi odebrał boskość jednemu bo-
gu i zgodził się na poświęcenie drugiego.

Silvanoshei miał zostać pochowany w Grobowcu Boha-


terów w Solące. Jego zrozpaczona matka, Alhana Starbreeze,
żywiła jednak nadzieję, że pewnego dnia zabierze go do
ojczy-
zny, do Silvanesti. Lecz ten dzień był jeszcze daleki. Minotau-
ry wysyłały tam kolejne wojska i transporty prowiantu, umac-
niając swoje panowanie w tej niegdyś pięknej krainie.
Kapitan Samuval i jego najemnicy wciąż plądrowali elfie
królestwo Cjualinesti. Czarni Rycerze wypędzili lub zabili te
nieliczne elfy, które zostały, i uznali ziemię Qualinesti za swo-
ją własność. Elfy były teraz wygnańcami. Niedobitki dwóch
narodów kłóciły się o to, dokąd pójść i co robić.
Elfi wygnańcy obozowali w dolinie za Sanction, ale czuli
się tam nieswojo, a Rycerze Solamnijscy, obecni władcy
Sanc-
tion, uprzejmie polecili im zastanowić się nad przeprowadze-
niem się gdzie indziej. Rada Rycerzy obradowała nad zawar-
ciem przymierza z elfami, by przegnać minotaurów z Silvane-
sti, ale pozostawała pewna kwestia związana z Regułą.
Sprawę

523
skierowano do uczonych w piśmie, co gwarantowało rozstrzyg-
nięcie problemu za jakieś dziesięć lub dwadzieścia lat.
Alhanie Starbreeze zaproponowano objęcie władzy nad el-
fami Silvanesti, lecz załamana kobieta odmówiła. Zapropo-
nowała natomiast na to stanowisko Gilthasa. Większość
Quali-
nestyjczyków popierała to rozwiązanie. Silvanestyjczycy nie
chcieli na to się zgodzić, chociaż nie mieli innego kandydata.
Dwa zwaśnione narody znów się zjednoczyły i ich przedstawi-
ciele razem udali się na pogrzeb Silvanosheia.
Złoty smok zaniósł ciało młodego króla do Grobowca Bo-
haterów. Straż honorową pełnili Rycerze Solamnijscy pod ko-
mendą sir Gerarda uth Mondara, lecący na srebrnych smokach.
Alhana wraz ze swym kuzynem Gilthasem odprowadzała
ciało
syna.
Gilthas bez żalu zostawił za sobą kłótnie i intrygi. Zastana-
wiał się, czy będzie miał dość sił, by wrócić. Nie chciał korony
elfów. Uważał, że nie jest właściwą osobą. Nie chciał brać na
siebie odpowiedzialności za przewodzenie narodowi na wy-
gnaniu, narodowi bez ojczyzny.
Stojąc przed grobowcem, Gilthas przyglądał się procesji el-
fów, które niosły nakryte złotym całunem ciało Silvanosheia
do miejsca jego tymczasowego spoczynku. Jego zwłoki spo-
częły w marmurowej trumnie obsypanej kwiatami. Do rąk wło-
żono mu szczątki smoczej lancy.
Grób miał być miejscem ostatecznego spoczynku Gold-
moon. Jej prochy wymieszano z prochami Riverwinda. Wresz-
cie byli razem.
Obok Gilthasa stanął elf ubrany w poplamiony od podró-
ży brązowo-zielony strój. Nic nie mówiąc, z czcią i powagą
patrzył na wnoszone do grobowca prochy Goldmoon i River-
winda.
— Żegnajcie, drodzy i wierni przyjaciele — powiedział
cicho.
Gilthas odwrócił się do niego.
— Cieszę się, że mam okazję z tobą porozmawiać, E'li...
— zaczął.

524
Elf mu przerwał.
—To już nie jest moje imię.
—Jak więc mam się do ciebie zwracać, panie? — spytał
Gilthas.
—Tak wiele imion nosiłem — rzekł elf. — Wśród elfów
E'li, wśród ludzi Paladine. Nazywano mnie nawet
Fizbanem.
Muszę przyznać, że to ostanie najbardziej lubiłem. Żadne
z nich już się nie nadaje. Wybrałem sobie nowe.
—A brzmi ono... — Gilthas zawiesił głos.
—Valthonis — odparł elf.
—Wygnaniec? — przetłumaczył zdumiony Gilthas. Nag-
le wszystko zrozumiał. Chciał coś powiedzieć, ale nie
potrafił
wykrztusić niczego więcej niż te słowa: — Zatem będziesz
dzielić nasz los.
Valthonis położył dłoń na ramieniu elfa.
— Wracaj do swojego ludu, Gilthasie. A są nim zarówno
SiWanesti, jak i Cjualinesti. Uczyń z nich jeden lud, i chociaż
jesteście wygnańcami, chociaż nie macie własnej ojczyzny,
będziecie jednym narodem.
Gilthas pokręcił głową.
— Zadanie stojące przed tobą nie jest łatwe — przyznał
Valthonis. — Będziesz w pocie czoła mozolnie naprawiał to,
co inni będą się starali rozerwać. Będą cię czekać niepowodze-
nia, ale nie porzucisz nadziei. Jeśli tak się stanie, wtedy po-
znasz smak klęski.
— Zostaniesz przy mnie? — spytał Gilthas.
Valthonis pokręcił głową.
—Muszę kroczyć własną drogą, tak samo jak ty i każde
z nas. Mimo to czasami nasze ścieżki mogą się spotkać.
—Dziękuję ci, panie — rzekł Gilthas, ściskając dłoń elfa.
—Zrobię tak, jak mówisz. Wrócę do swojego ludu. Do całego
mojego ludu. — Westchnął głęboko i uśmiechnął się gorzko.
—Nawet do senatora Palthainona.

Gerard stał u wejścia do grobowca, czekając, aż wyjdą


z niego ostatni żałobnicy. Ceremonia dobiegła końca. Zapadła

525
noc. Ludzie, którzy się zebrali, by popatrzeć na pogrzeb, za-
częli się rozchodzić. Część poszła do gospody Ostatni Dom,
gdzie Palin i Usha wraz z jego siostrami, Laurą i Dezrą, pocie-
szali wszystkich zrozpaczonych, dzieląc się z nimi uśmiecha-
mi, dobrym jedzeniem i najlepszym ale na Ansalonie.
Stojąc tak pośród nich, Gerard wrócił pamięcią do owe-
go odległego dnia, w którym usłyszał Tasslehoffa wołającego
z wnętrza grobowca. Świat się zmienił, lecz zarazem pozostał
taki sam.
Na niebie zamiast jednego były teraz trzy księżyce. Mimo
to słońce, które wstawało każdego poranka, było tym samym,
które zapowiedziało nadejście Piątego Wieku. Ludzie znów
mogli spojrzeć w niebo, znaleźć konstelacje bogów i poka-
zać je dzieciom. Gwiazdozbiory te jednak nie były takie same
jak poprzednio. Składały się z innych gwiazd i zajmowały in-
ne miejsca na nieboskłonie. Dwóch nie można było znaleźć
i nigdy już nie zostaną znalezione, nigdy będą widoczne nad
Krynnem.
— Wiek Śmiertelników — powiedział do siebie Gerard.
Nazwa ta nabrała nowego znaczenia, nowego sensu.
Rycerz zajrzał do grobowca i zobaczył w środku ostatnią
osobę — tego dziwnego elfa, którego spotkał na arenie.
Gerard
czekał cierpliwie i z respektem, w pełni przygotowany dać
żałobnikowi tyle czasu, ile ten będzie potrzebował.
Elf pomodlił się po cichu, po czym, ostatni raz czule poże-
gnawszy się ze zmarłymi, podszedł do Gerarda.
—Naprawiłeś zamek? — spytał z uśmiechem.
—Naprawiłem, panie — odpowiedział Gerard. Zamknął
za sobą drzwi. Usłyszał trzask zamka. Nie oddalił się od
razu.
Jemu również przykro było się żegnać.
—Panie, zastanawiałem się... — Gerard umilkł, a potem
szybko dokończył: — Nie wiem, jak to powiedzieć, ale czy
Tasslehoff... Czy on zrobił to, co miał zrobić?
—Czy zginął w czasie i miejscu, w którym powinien
zginąć? — spytał elf. — Czy pokonał Chaos? To miałeś na
myśli?

526
— Tak, panie — powiedział rycerz. — To właśnie miałem
na myśli.
Elf w odpowiedzi uniósł głowę i spojrzał w nocne niebo.
—Kiedyś na niebie była czerwona gwiazda. Pamiętasz ją?
—Tak, panie.
—Poszukaj jej teraz. Widzisz ją?
—Nie, panie — odparł Gerard, przeszukując wzrokiem
niebiosa. — Co się z nią stało?
—Ogień w kuźni wygasł. Flint zgasił palenisko, bo wie-
dział, że nie będzie mu już potrzebne.
—Więc Tasslehoff go znalazł — stwierdził Gerard.
—Tak, znalazł. On, Flint i ich towarzysze znów są ra-
zem — powiedział elf. — Flint, Tanis i Tasslehoff, Tika
i Sturm, Goldmoon i Riverwind. Czekają tylko na
Raistlina,
a ten wkrótce do nich dołączy, bo Caramon, jego brat
bliźniak,
ani myśli odchodzić bez niego.
—Dokąd oni idą? — spytał Gerard
—Wyruszają w dalszy etap podróży swych dusz — wy-
jaśnił elf.
—Życzę im powodzenia — rzekł Gerard.
Wyszedł z Grobowca Bohaterów, pożegnał się z elfem i,
włożywszy klucz do kieszeni, udał się w stronę gospody Ostatni
Dom. Ciepły blask sączący się z jej okien oświetlał mu drogę.

You might also like