You are on page 1of 262

Tytuł oryginału Weil ofDarkness

Copyright © 2000 by Margarct Wcis, Tracy Hickrnan, and Larry Elmore


Publishcd by arrangemcnt with HarperCollins Publishcrs, Inc.
Ali rights rescrved
Copyright © 2003 for thc Polish translation
by Zysk i S—ka Wydawnictwo s.j., Poznań

Interior design by Kellan Peck


Projekt okładki: Nadinc Badalaty
Ilustracja na okładce: Larry Elmore
Obramowanie ilustracji barwnej na okładce: Stephen Daniele

Powieść jest fikcją literacka/, Nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorami są wykorzystane fikcyjnie, i nie mogą być
kojarzone z rzeczywistością. Jakiekolwiek podobieństwa^oo aktualnych wydarzeń, regionalizmów, organizacji czy też osób, żywych.\Bątfź zmarłych, są
całkowitym zbiegiem okoliczności

Podziękowania niech przyjmą:


Joy Marie Ledet za ilustracje otwierające części i rozdziały;
Alan Gutierrez za ilustracje tytułowe;
oraz Stephen Daniele za mapy.
PODZIĘKOWANIA

Od lat, od chwili, kiedy rozpoczęliśmy współpracę nad projektem Dragonlance, opowiadaliśmy


rozmaite historie artyście fantasy Larry’emu Elmore’owi. Pewnego dnia coś nam opowiedział. Historię o
cudownej krainie, gdzie wojownicy dobra, odziani w magiczne srebrzyste zbroje, walczą z krwiożerczymi
wojownikami, których przeklęte zbroje są czarne niczym dno otchłani ciemności. W świecie tym smoki
walczą z ogromnymi istotami zwanymi bah—kami. Elfy wiodą życie poświęcone honorowi i mieczowi.
Orkowie żeglują po morzach w pirackich statkach. Krasnoludy przemierzają rozległe równiny na kudłatych
kucykach. Ludzie budują zamki z tęczy. Czarodzieje czerpią magiczną moc z powietrza i ziemi, z ognia i
wody, z ciemności Próżni.
Oczarował nas świat stworzony przez Larry’ego Elmore’a. Zapragnęliśmy poznać ludzi tam
mieszkających i podzielić się ich przygodami z tymi spośród was, którzy także lubią poznawać obcy,
tajemniczy i cudowny świat fantasy. Tak oto wizja Larry’ego Elmo—re’a ożyła w niniejszej książce —
pierwszym tomie trylogii Kamienia Władzy.
Tych, którzy chcieliby przeżyć własne przygody w tej krainie, zapraszamy do świata gry o Kamieniu
Władzy, stworzonej przez Lestera Smitha i Dona Perrina.
Na koniec, w imieniu wszystkich osób zaangażowanych w ten projekt, dziękujemy ci, Larry, za
stworzenie tego świata i zaproszenie nas do wspólnego przeżywania w nim przygód.

Margaret Weis i Trący Hickman

1 CHŁOPIEC DO BICIA

Chłopiec wpatrywał się w zamek. W świetle poranka jego białe marmurowe ściany lśniły od pyłu
wodnego unoszącego się z siedmiu wodospadów tryskających po obu stronach zamku, czterech od północy
i trzech od południa. Wokół ścian zamku migotały i tańczyły tęcze. Wieśniacy wierzyli, że tęcze są
delikatną materią utkaną przez wróżki; niejeden już głupi młodzik znalazł śmierć w kotłujących się wodach,
gdy próbował je pochwycić.
Ale chłopiec był mądrzejszy. Wiedział, że tęcze są niematerialne, zrobione z samego blasku
słonecznego i wody. Prawdziwe jest tylko to, co istnieje zarówno w ciemności, jak i w świetle. Chłopiec
nauczył się wierzyć wyłącznie w to, co prawdziwe i namacalne.
Chłopiec patrzył na zamek beznamiętnie; nie budził w nim ani dobrych, ani złych uczuć, a jedynie coś
w rodzaju obojętnego fatalizmu, jaki często widuje się u dręczonych psów. Oczywiście chłopca nie
dręczono szczególnie w życiu, chyba że dręczeniem można nazwać ignorowanie. Właśnie miał opuścić
rodziców i dom rodzinny, by rozpocząć nowe życie, powinien więc być zasmucony, wystraszony i drżący.
Nic podobnego jednak nie czuł. Był tylko zmęczony po długiej drodze i było mu nieprzyjemnie gorąco w
nowych, drażniących skórę wełnianych pończochach.
Stał z ojcem przed bramą osadzoną w wysokim zewnętrznym murze. Za bramą znajdował się
dziedziniec, a za dziedzińcem niezliczone schody wiodły w górę do zbudowanego nad urwiskiem zamku.
Okna zamku wychodziły na zachód, na jezioro Ildurel, od wschodu zaś wspierał się mocno o skałę. Jego
najwyższe wieżyczki sięgały do poziomu rzeki Hammerclaw, płynącej ze wschodu na zachód, której
wartkie wody, spadając z urwiska, tworzyły tęcze.
Zamek miał ściany z białego marmuru — chłopiec widział raz podobiznę zamku na uczcie, zrobioną z
cukru — i był wysoki na kilka pięter. Ile dokładnie, chłopiec nie mógł policzyć, ponieważ zamek
rozpościerał się na całej powierzchni urwiska. Takie mnóstwo wieżyczek sterczało w każdą stronę, tyle
blanków jeżyło się pod każdym możliwym kątem, tak wiele okien o małych, ołowianych szybkach
błyszczało w słońcu, że na ten widok kręciło mu się w głowie. Chciał się bawić cukrowym zamkiem i
matka mu na to pozwoliła, ale następnego ranka odkrył, że zamek zjadły myszy.
Teraz patrzył zachwycony na zamek. Ten nie był zrobiony z cukru i na pewno nie zjedzą go myszy, ani
nawet smoki. Zwrócił uwagę na jedno skrzydło zamku — wschodnie, wychodzące na cztery wodospady.
Na jego szczycie tkwiła otoczona balkonem wieżyczka, większa niż wszystkie inne. Jak powiedział mu
ojciec, był to balkon króla. Jedynie król Tamaros, błogosławiony przez bogów, miał prawo przechadzać się
po nim.
Chłopiec pomyślał, że król musi widzieć stamtąd cały świat. A jeśli nie cały świat, to przynajmniej całe
wielkie miasto Vinnen—gael. On sam widział je prawie w całości, stojąc tylko na stopniach pałacu.
Vinnengael zbudowano na trzech poziomach. Najniższy był równy z poziomem ciągnącego się aż po
horyzont jeziora; nawet z balkonu króla jego przeciwny brzeg był ledwo widoczny. Drugi poziom miasta
zbudowano na szczycie klifu wyrastającego z pierwszego poziomu. Trzeci zaś leżał na kolejnym klifie,
wznoszącym się z drugiego poziomu. Pałac stał na trzecim poziomie. Naprzeciwko pałacu, za chłopcem,
po przeciwnej stronie ogromnego marmurowego dziedzińca znajdowała się Świątynia Magów.
Świątynia i pałac — serce królestwa i jego głowa — były jedynymi dużymi budowlami na trzecim
poziomie. Od północy, tuż przy pałacu stały koszary. Po stronie południowej na skalistym wzniesieniu
ulokowały się eleganckie domy zagranicznych ambasadorów.
Zbrojni pilnujący zewnętrznej bramy rzucili znudzone spojrzenie na przechodzącego mężczyznę z
chłopcem. Chłopiec wyciągnął szyję, chcąc się przyjrzeć ogromnej żelaznej kracie opatrzonej rzędami
groźnych zębów. Chętnie by się zatrzymał w nadziei ujrzenia śladów krwi, gdyż dobrze znał historię
Nathana z Neyshabur, jednego z bohaterów Vinnengael, który rozkazał opuścić kratę, mimo że sam pod nią
stał. Odpierał wrogów królestwa i nie ustąpił z placu boju, nawet gdy spadały na niego straszliwe zęby
bramy. Nathan z Neyshabur żył i poległ kilka stuleci temu, kiedy miasto i zamek — choć nie tęcze — były
jeszcze młode. Było więc mało prawdopodobne, by jego krew wciąż kapała z kraty, jednak chłopiec mimo
wszystko poczuł się rozczarowany.
Ojciec szarpnął go za kaptur, kazał mu przestać się gapić jak ork na jarmarku i pociągnął za sobą.
Przemierzyli ogromny dziedziniec i weszli do właściwego zamku, gdzie chłopiec natychmiast się
zagubił. Na szczęście ojciec — dworzanin króla — dobrze znał drogę. Powiódł chłopca w górę po
marmurowych schodach, w głąb marmurowych korytarzy, wokół marmurowych posągów, wśród
marmurowych kolumn, aż doszli do przedpokoju, gdzie ojciec pchnął chłopca na drewniane rzeźbione
krzesło, a sam wezwał sługę.
Chłopiec przyglądał się wysokiemu sufitowi zabrudzonemu sadzą z rozpalanych zimą kominków i
ścianie naprzeciwko, na której wisiał kobierzec przedstawiający psy o długich tułowiach, długich pyskach i
uszach, niepodobne do żyjących wówczas psów, oraz ludzi zwróconych w jedną stronę, polujących na
jelenia, który — sądząc po jego minie — świetnie się tym wszystkim bawił, chociaż tkwiło w nim sześć
strzał.
Do przedpokoju wszedł jakiś człowiek: dość młody, niezadowolony, ponury mężczyzna odziany w
zapinaną tunikę w bogate wzory z wysokim kołnierzem, z długimi, powiewającymi rękawami. Jego nogi
widoczne od połowy łydki w dół były grube, a kostki miał prawie tak szerokie jak stopy. Nosił pończochy
różnych kolorów — jedną czerwoną, a drugą niebieską — dobrane do czerwo—no—niebieskiego deseniu
na tunice. Mysiego koloru włosy miał za—
czesane do tyłu zgodnie z modą panującą wśród ludzi i skręcone w loki na karku. Był też gładko ogolony.
Ojciec chłopca nosił podobny strój, choć na tunikę narzucił jeszcze opończę. Jego strój miał barwy
zielone i niebieskie. Chłopiec ubrany był tak samo jak ojciec, tyle że jego strój przykrywała peleryna z
kapturem, ponieważ była już jesień i znacznie się ochłodziło. Mężczyzna zamienił kilka słów z ojcem, po
czym zwrócił spojrzenie na chłopca.
• Więc jak ci na imię?
• Gareth, lordzie szambelanie. Szambelan zmarszczył nos.
• Chyba nigdy nie widziałem brzydszego dziecka.
• Każde dziecko wydawałoby się brzydkie w porównaniu z Jego Wysokością — rzekł ojciec chłopca.
• To prawda, panie — odparł szambelan. — Jednak ten tutaj chyba specjalnie się o to starał.
• Jego Wysokość i mój syn są w tym samym wieku, co do dnia — urodzili się tej samej nocy. Jej
Wysokość życzyła sobie…
• Tak, tak. Znane mi są życzenia Jej Wysokości — przerwał szambelan, wywracając oczami i
wtykając kciuki za szeroki skórzany pas, jakby chciał powiedzieć, że uważa życzenia Jej Wysokości
za garniec gówna. Skrzywił się do chłopca. — Nic się chyba na to nie poradzi. Jakbym miał za mało
kłopotów. Gdzie reszta przyodziewku chłopaka? Nie liczysz chyba, panie, na to, że będziemy go
ubierać?
• Mój zaufany wnosi rzeczy tylnymi drzwiami — odparł chłodno ojciec chłopca. — Nie liczyłeś chyba,
panie, na to, że będziemy je ciągnąć na taczce ulicami miasta.
Dwaj mężczyźni zmierzyli się lodowatymi spojrzeniami. W końcu szambelan wystawił jedną grubą nogę
w spiczastym bucie przed drugą i skłonił się w pas.
— Do usług, panie.
Ojciec chłopca także „zrobił nogę”, jak się mówiło, podtrzymując w pasie płaszcz, aby nie zamiótł
brudnej podłogi.
— To ja jestem do usług, panie.
Chłopiec, zgrzany i spocony, stał okryty peleryną i przyglądał się jeleniowi ze sterczącymi w boku
sześcioma strzałami, z bardzo zadowoloną miną wyrzucającemu w górę kopyta.
— Zatem chodź ze mną, Gareth — rzekł szambelan zrezygno
wanym tonem. — Pożegnaj się z ojcem — dodał obojętnie.
Gareth skłonił się ojcu na sposób dworski, jak go uczono. Ojciec pospiesznie pobłogosławił chłopca i
odszedł szybko do swoich obowiązków przy Jego Wysokości. Ani ojciec, ani syn nie odczuwali smutku
przy tym rozstaniu. Prawdę mówiąc, chłopiec ostatnio widział ojca pół roku temu. Jako członek dworu
będzie prawdopodobnie widywał swoich szlachetnie urodzonych rodziców częściej niż kiedykolwiek w
dzieciństwie.
Szambelan położył ciężką rękę na ramieniu chłopca i poprowadził go przez pałacowe komnaty.
— To są prywatne pokoje rodziny królewskiej — wyjaśnił
szambelan dźwięcznym głosem. — Od dziś będzie to także i twój
dom. Zostać wybranym na chłopca do bicia Jego Książęcej Mości
to wielki zaszczyt. Mam nadzieję, że jesteś tego świadomy.
Gareth nie był w tej chwili świadomy niczego poza ciężką ręką mężczyzny wciskającą go w
marmurową podłogę, tak aż zabolało go ramię.
— To wielce pożądane stanowisko — ciągnął szambelan z na
ciskiem. — Kandydatami było wielu świetnych młodzieńców, szes
nastoletnich, a nawet starszych. Wielce pożądane — powtórzył.
Gareth wiedział, że to prawda. Ojciec, matka i nawet niania wbijali mu to bez ustanku do głowy, aż
stało się niejako częścią jego ciała, niczym smoła wżarta w dłonie kowala. Chłopiec do bicia ponosił karę
za księcia, ponieważ księcia, wybranego przez bogów, nie mogła dotknąć w gniewie ręka śmiertelnika.
Dorastali wspólnie, naturalnie więc chłopiec do bicia i jego rodzina ciągnęli korzyści z takiego układu.
Gareth zdawał sobie też sprawę, że nie zasługiwał na ten zaszczyt. Jego ojciec był lordem, ale niezbyt
ważnym, a matka damą dworu królowej. Jego rekomendację stanowił tylko zbieg okoliczności: on i młody
książę urodzili się tej samej nocy.
Jej Królewska Wysokość pochodziła z Dunkargi, królestwa na zachodzie. Podobno ludzie z Dunkargi
wierzyli, że na ich życie wpływ mają gwiazdy. Gareth wiedział, że to bzdura; ojciec mu to powiedział. Jak
odległe, zimne iskierki wielkości pyłku mogły wpływać na ludzkość? Jednak rodzice Garetha skrzętnie
wykorzystali fakt, że królowa Emillia wierzyła w zainteresowanie gwiazd jej losem.
Usłyszawszy o poszukiwaniu chłopca do bicia, matka Garetha napomknęła królowej, że tylko dziecko
urodzone pod tymi samymi gwiazdami co książę mogło być uważane za godne, aby dzielić los księcia.
Królowej spodobała się ta myśl i wezwała nadwornego astrologa, którego sprowadziła z sobą z Dunkargi.
Gładząc pieszczotliwie wypełnioną monetami sakiewkę, darowaną mu przez ojca Garetha, nadworny
astrolog potwierdził, że tak jest w istocie. Jako że Gareth był jedynym dzieckiem szlachetnego rodu
urodzonym tej samej nocy co książę (ojciec Garetha zapewnił o tym astrologa), został wybrany.
W wieku dziewięciu lat Gareth miał przybyć na dwór i podjąć swoje obowiązki, które polegały na
ponoszeniu kary za przewiny księcia. Idąc przez pałac, Gareth wspominał opowieść, którą jego matka
często przypominała — jak to królowa dowiedziała się, iż jedna z jej dam dworu również jest brzemienna i
wkrótce urodzi, kazała związać nogi jego matce, aby żadne dziecko w niczym nie wyprzedziło
królewskiego syna. Szczęśliwie bóle matki Garetha ustąpiły — pewnie ze strachu — bo inaczej Gareth nie
szedłby teraz po pałacowej posadzce. Matka zaczęła ponownie rodzić po narodzinach księcia i w trzy
godziny później Gareth przyszedł na świat. Jego pierwszy płacz zagłuszyły huki fajerwerków.
Matka Garetha oddała go mamce tej samej nocy, kiedy się urodził, by od razu wrócić do obowiązków
damy dworu. Wychowywał się w wiejskiej posiadłości ojca, głównie pod okiem sług, którzy zależnie od
kaprysu albo chłopca rozpieszczali, albo zaniedbywali.
I właśnie dlatego po czterech latach rodzice Garetha podczas jednej z rzadkich wizyt u syna z
niezadowoleniem przekonali się, że ich dziecko jest rozpuszczonym urwisem, równie brudnym i nie—
douczonym jak pierwsze z brzegu chłopskie dziecko w podobnym wieku. Ojciec Garetha posłał po swoją
dawną piastunkę, która odeszła na emeryturę, by pomagać mężowi w tkaniu sukna. Teraz była wdową; z
radością przekazała warsztat dorosłym synom i powróciła do szlachetnego domu.
Zajęła się Garethem, nauczyła go czytania, pisania oraz manier potrzebnych, gdy będzie dość duży, aby
objąć swoje stanowisko na dworze. W tej chwili Gareth tęsknił za nianią o wiele bardziej niż za matką czy
ojcem. Po spełnieniu swojego zadania została odesłana do rodziny.
• Modlisz się, paniczu Gareth? — zapytał znienacka szam—belan.
• Tak, panie — odrzekł Gareth cicho; były to pierwsze słowa, które wymówił.
• Więc pomódl się teraz, młodzieńcze. Módl się do bogów, abyś spodobał się Jego Książęcej
Wysokości, bo jeśli nie, Jej Królewska Mość pozbędzie się ciebie bez względu na gwiazdy.
Gareth wyjrzał spod fałd kaptura i ponownie wpatrzył się w poczernione sadzami sklepienie. Bogowie
byli gdzieś tam, poza sadzą i marmurem. Podobnie jak tęczy, bogów nie można było dotknąć. Gareth nie
sądził, żeby zanadto się nim interesowali. Poza tym jedyne, o co mógł się teraz modlić, to powrót do domu,
a to bardzo rozgniewałoby jego rodziców, dlatego Gareth uznał, że już lepiej wcale się nie modlić.
Pałac wywołał w głowie Garetha wielki zamęt. Zdawało mu się, że spaceruje po nim przez większość
swojego życia, a w rzeczywistości minęła ledwie godzina od chwili, kiedy przeszedł przez główną bramę.
Miał pokochać pałac, jego chłodne, spokojne piękno, tajemne alkowy i ukryte przejścia, lecz miało to
nastąpić dużo później, gdy już przestanie tęsknić za domem i bać się zasypiania w obcym miejscu, gdy już
nauczy się poruszać po pałacu, co zajmie mu niemal rok. Na razie jednak pałac był dla niego ogromny,
zimny, pełen pustych korytarzy, które wiodły do ogromnych, zimnych, przesiąkniętych zapachem dymu
drzewnego pokoi wypełnionych masywnymi, ciężkimi meblami.
— Jego Wysokość jest tutaj, w pokoju zabaw — rzekł szam
belan.
Po obu stronach dużych drewnianych drzwi stali dwaj gwardziści — ochrona księcia. Gareth widywał
Gwardię Królewską tylko podczas parad, a i wówczas jedynie z daleka. Zakuci w lśniące zbroje wydali mu
się teraz olbrzymami, groźnymi istotami, które obejrzały go dokładnie, wpychając ręce pod aksamitny
dublet i zaglądając nawet do wnętrza jego butów.
Gareth stał nieruchomo i potulnie poddawał się tej upokarzającej czynności. Kiedyś w przeszłości
pewien nieprzyjacielski wódz przysłał na dwór swego młodego syna uzbrojonego w sztylet, aby zabić
następcę tronu.
— Jest czysty — powiedział gwardzista i otworzył drzwi.
Szambelan skinął głową i ponownie ujmując Garetha za ramię,
wprowadził go do pokoju zabaw. Na progu szambelan pochylił się i wyszeptał ostro:
— Nie dotykaj zabawek Jego Wysokości. Nie patrz na książki
Jego Wysokości. Nie wierć się, nie dłub w nosie, nie gap się, nie
puszczaj bąków, nie wyglądaj przez okno. Nie odzywaj się, dopóki
ci nie każą. Nie siadaj w obecności księcia i nigdy nie odwracaj się
do niego tyłem, bo to straszliwa obelga. Jeśli musisz wyjść za po
trzebą, poproś księcia o pozwolenie. Kiedy będziesz odbierać lanie,
krzycz głośno i płacz, żeby dać Jego Wysokości poznać, jak bardzo
bolesne są dla niego baty.
Odrętwienie ogarniające dotąd Garetha ustąpiło miejsca rozpaczy. Gdyby bogowie byli w tej chwili
gdzieś w pobliżu, Gareth pomodliłby się — nie o to, by opuścić pałac, bo znalezienie drogi do wyjścia
wydawało mu się rzeczą niemożliwą, lecz by po prostu umrzeć na miejscu.
Nie mógł patrzeć na wszystkie otaczające go cudeńka — wspaniałe zabawki ze wszystkich stron
Loerem. Nie zainteresowały go półki pełne książek, chociaż uwielbiał czytać — w kółko czytał dwie
książki ojca, które ten otrzymał w darze, ale nigdy do nich nie zajrzał. Gareth nie widział nawet Jego
Wysokości, gdyż oczy chłop—
ca do bicia pełne były łez. Zdołał tylko dreptać u boku szambelana i nie przewrócić się o rozsypane na
podłodze zabawki. Dłoń szambelana pchnęła go na podłogę.
— Jego Wysokość Dagnarus, książę Vinnengael.
Gareth padł na kolana, pomny nauk ojca. Zdawało mu się, że ktoś do niego podszedł i obejrzał go, niby
świnię na targu.
— Odejdź — odezwał się władczy już wówczas głos.
Gareth oczywiście pomyślał, że książę zwraca się do niego.
Usłuchał z wielką radością. Zerwał się na równe nogi, gotów dać drapaka. Jednak jakaś dłoń — dłoń
księcia — chwyciła go za rękaw i mocno przytrzymała.
• Kazałem ci odejść — powtórzył książę, a Gareth zrozumiał, że książę mówi do szambelana.
• Ale Wasza Wysokość nic nie wie o tym chłopcu…
• Zmuszasz mnie, abym wydał rozkaz po raz trzeci? — zapytał książę z niebezpieczną nutką w głosie,
na dźwięk której Gareth zadrżał.
• Jak Wasza Wysokość rozkaże — rzekł szambelan, kłaniając się bardzo nisko i wychodząc tyłem z
pokoju. Nie było to łatwe, zważywszy na to, że podłogę zaścielały koniki na biegunach, małe okręty,
rydwany, zabawkowe tarcze oraz włócznie.
Zamknął drzwi i Gareth został sam z księciem.
Mrugając pełnymi łez oczami, zobaczył go i w tej samej chwili poczuł przed nim lęk.
Obaj chłopcy byli wówczas równi wzrostem, chociaż w latach męskich Dagnarus miał być wyższy.
Książę był grubokościsty, dlatego szczuplejszemu Garethowi wydawał się większy. Rude włosy księcia —
barwy liści klonowych jesienią — gęste i puszyste, ostrzyżono krótko wokół twarzy, jak nakazywała
ówczesna moda. Jasną skórę na nosie obsypywały piegi — była to jedyna skaza na nieskazitelnej cerze.
Miał zielone oczy ze złocistymi punkcikami, duże i błyszczące, otoczone rudawymi rzęsami, które
wyglądały jak pozłacane. Odziany był w zielony dublet i pończochy, co podkreślało rudość włosów
i pogłębiało zieleń oczu. Był zgrabny, mocno zbudowany i — jak na dziecko — miał wyjątkowo silne
ręce.
Zielone oczy zmierzyły każdy cal postaci chłopca do bicia, przypatrując mu się o wiele dokładniej niż
gwardziści przed drzwiami. Gareth pamiętał o wszystkim, czego nie wolno mu było robić, ale nikt jeszcze
mu nie powiedział, co powinien zrobić. Nieszczęśliwy, zgrzany, przestraszony i upokorzony kulił się przed
tym spokojnym, pewnym siebie, pięknym dzieckiem, a widząc swoje braki odbijające się w tych
cudownych oczach, ponownie zapragnął umrzeć.
— Jak ci na imię, chłopcze? — zapytał Dagnarus, a choć głos
jego wciąż brzmiał władczo, nie był nieuprzejmy.
Gareth nie mógł odpowiedzieć, gdyż w gardle dławiły go łzy.
— Jesteś niemy czy głuchy, chłopcze? — zapytał książę. Nie
był zniecierpliwiony ani złośliwy, po prostu chciał się dowiedzieć.
Gareth potrząsnął głową i zdołał wykrztusić swoje imię. Zbierając resztki odwagi, uniósł głowę i
ostrożnie zerknął na księcia.
Wyciągnąwszy rękę, Dagnarus dotknął twarzy Garetha i potarł jego policzek. Cofnął rękę, spojrzał na
swoje palce, a następnie na chłopca do bicia.
• Nie schodzi — powiedział książę.
• Nie, Wasza… Wasza Wysokość — wyjąkał Gareth. — Mam to od urodzenia. To klątwa.
Inne znane Garethowi dzieci albo z niego szydziły, albo od niego uciekały. Dagnarus nie zrobił nic
podobnego. Nigdy od niczego nie uciekał. I zawsze patrzył prawdzie prosto w twarz, choćby była nie
wiadomo jak szpetna.
— Klątwa? — powtórzył Dagnarus.
Zielone oczy zaświeciły. Książę pociągnął Garetha do dwóch krzeseł, które stały przy dziecięcym
stoliku. Ze stolika zepchnięto kilka książek, żeby zrobić miejsce dla miniaturowej katapulty, z której książę
strzelał ziarnkami grochu w mur zbudowany z klocków. Wzrok Garetha spoczął zachłannie na książkach.
Dangarus z dumą popatrzył na katapultę.
W tej chwili obaj się określili.
Dagnarus usiadł. Pamiętając o otrzymanych wskazówkach, Ga—reth nadal stał.
— Opowiedz mi o klątwie — rozkazał Dagnarus. Nigdy nie
prosił, wszystko było rozkazem.
Gareth zaczął nieśmiało.
• Tak, Wasza Wysokość. To się stało, kiedy moja matka…
• Dlaczego nie siadasz? — przerwał książę.
• Powiedziano mi, że nie wolno, Wasza Wysokość.
• Kto ci powiedział? Ten wielki idiota? — Książę prychnął lekceważąco na wspomnienie szambelana.
— Nie zwracaj na niego uwagi. Ja zawsze tak robię. Siadaj na tym krześle.
• Tak, Wasza Wysokość. — Gareth usiadł na brzegu. — To się stało, kiedy moja matka…
— I nie mów do mnie „Wasza Wysokość” — powiedział książę.
Gareth spojrzał na niego bezradnie
— Nazywaj mnie Dagnarusem — rzekł książę. Położył dłoń na
dłoni Garetha i dodał: — Będziesz moim przyjacielem.
I w tej chwili Gareth pokochał go, jak jeszcze nigdy nie kochał nikogo ani niczego.
• A teraz — Dagnarus usadowił się i skrzyżował ramiona na piersi — opowiedz mi o klątwie.
• To się stało, kiedy moja matka nosiła mnie w brzuchu… — zaczął Gareth. Ta historia należała do
jego najwcześniejszych wspomnień i znał ją na wyrywki. Początkowo mówił nieśmiało i z
wahaniem, ale widząc zainteresowanie słuchacza, nabrał pewności siebie i teraz opowiadał z
przejęciem. — Poszła na jarmark, po sprawunki dla królowej, twojej matki, panie, a tam na rogu
siedziała żebraczka. Poprosiła moją matkę o monetę najedzenie. Matka nie miała żadnych monet, a
jedyne pieniądze, jakie miała przy sobie, należały do królowej. Matka powiedziała to żebraczce i
poszła dalej, a wtedy żebraczka ją przeklęła. Na to ja zacząłem mocno kopać w brzuchu i matka
zrozumiała, że żebraczka jest czarownicą i że jej klątwa spadła na mnie. Matka wezwała straż
miejską, która aresztowała czarownicę. Związano jej ręce i nogi i wrzucono do rzeki, gdzie przez
długi czas nie tonęła. Zdaniem matki to dowo—
dzi, że była czarownicą. Ludzie zaczęli rzucać w czarownicę kamieniami, aż w końcu utonęła. Akuszerka
kazała matce pić herbatkę z owoców róży, żeby zmyć klątwę, ale to nic nie pomogło. Urodziłem się z tym
na twarzy.
Lewe oko Garetha otaczało dużych rozmiarów purpurowe znamię, które wpełzało na czoło i na lewy
policzek. Jego nijakie brązowe włosy przycięto w grzywkę, aby przysłonić tę część znamienia, ale wokół
oka i na policzku nie dało się go ukryć.
Nie pamiętał już, ile wywarów, maści, roztworów i kremów na polecenie matki stosowali słudzy, żeby
pozbyć się przeklętego znaku z jego twarzy. I chociaż od kilku z nich zeszła mu skóra, znamienia nie dały
rady usunąć. Jedna pomysłowa służąca próbowała nawet zszorować je piaskiem. Na szczęście niania
usłyszała krzyki Garetha i wybawiła go z opresji.
— Czy ludzie się z ciebie wyśmiewają? — zapytał Dagnarus,
wpatrując się w znamię.
Zwykle Gareth nie lubił, kiedy mu się przyglądano, ale książę zachowywał się inaczej, nie szydził i nie
śmiał się. Był po prostu ciekawy.
• Czasami, Wasza Wysokość — przyznał Gareth.
• Już więcej nie będą — oświadczył stanowczo Dagnarus. — Zabronię im. A jeśli ktoś to zrobi, masz
mi natychmiast powiedzieć. Każę go ściąć.
Książę się popisywał. Gareth nie był zupełnie nieświadomy, jak wygląda życie na dworze. Nawet on
wiedział, że dziewięcioletni książę nie ma władzy nad życiem i śmiercią innych. Jednak Gareth poczuł się
wzruszony i zadowolony, jeśli nie z powodu obietnicy, to z faktu, że wreszcie stał się dla kogoś ważny.
• Dziękuję, Wasza Wysokość, ale to nieważne i nie chciałbym, żeby ktoś stracił głowę, ponieważ…
• Tak, tak. — Dagnarus machnął ręką.
Miał niewielką zdolność koncentracji i chociaż słuchał uważnie, kiedy coś go interesowało,
niecierpliwie ucinał każdą rozmowę, która go znudziła.
— Nie podoba mi się imię „Gareth” — oznajmił.
— Przykro mi, Wasza Wy…
Książę uniósł podbródek, spojrzał.
— Dag… narusie — powiedział Gareth. Zrobił pauzę między
sylabami, gdyż szczerze się obawiał, że książę zmieni zdanie i roz
każe mu powrócić do oficjalnej formy.
Dagnarus uśmiechnął się. Uśmiech wydobył złociste punkciki w jego zielonych oczach, od czego
zalśniły na podobieństwo topa—zów i szmaragdów.
— Będę cię nazywał Lata — oznajmił.
Gareth skłonił głowę. Chwila była uroczysta niczym chrzest.
• Znasz swoje obowiązki, Łato? Będziesz otrzymywał chłostę, kiedy zechcą mnie ukarać. — Książę
odwrócił się do swoich zabawek i naciskając palcem, poruszył w górę i w dół ramię katapułty. —
Wiesz o tym, Łato, prawda? — powtórzył. — Powiedzieli ci to?
• Tak, Dagnarusie — odparł Gareth, czując się odrobinę nieswojo z nowym imieniem.
• Będą cię bić, ponieważ żaden zwykły śmiertelnik nie śmie podnieść ręki na swojego króla. Sądzą, że
kiedy ciebie obiją, to ja poczuję wyrzuty sumienia i przestanę być nieposłuszny. Tak myślą.
Skrzywił się, a jego zielone oczy pociemniały. Złociste iskierki znikły niby klejnoty ginące pod
powierzchnią nieruchomej wody. Bawił się katapultą, przetaczając ją na małych drewnianych kółkach.
— Ale to na nic — przemówił surowym głosem. — Mówię ci
to od razu, Łato. Przykro mi będzie patrzeć, jak cię biją, oczywiś
cie, ale oni chcą mnie zmusić do robienia rzeczy, których nie chcę
robić. — Zielone oczy skierowane na Garetha były ciemne i spokoj
ne. — Nawet gdyby mieli cię za to zabić, Łato.
To oświadczenie było inne od poprzednich przechwałek. To powiedział dziwnym, niedziecięcym głosem,
głosem wyzbytym nie—inności, głosem świadomym znaczenia wypowiadanych słów.
— Możesz teraz odejść, jeśli chcesz, Łato — dodał Dagnarus
Nie będziesz miał przez to kłopotów. Powiem królowej, mojej
atce — wymówił to słowo z lekkim skrzywieniem warg — że cię ie chciałem. Nie potrzebuję towarzysza.
Gareth rozejrzał się po pokoju, ale nie widział cudownych żaba—
wek, książek, gwardzistów w otwartych drzwiach pilnujących, aby chłopiec do bicia nie udusił Jego
Wysokości, ani sług czających się w pobliżu, by zaspokoić najdrobniejsze życzenie księcia. Gareth widział
jego samotność, wyraźnie i jasno niczym słońce. Widział ją jak lustro odbijające jego własną samotność.
Widział skaczącego wesoło jelenia ze strzałami.
— Jeśli zechcą mnie zbić, Dagnarusie — powiedział nieśmiało
Gareth — będą musieli mnie najpierw złapać.
Złociste klejnoty roziskrzyły się, zielone oczy zalśniły i książę roześmiał się w głos. Taki zawadiacki
był ten śmiech, że szambelan, który wyczekiwał w korytarzu — mając nadzieję na bójkę, by móc
powiedzieć Jej Królewskiej Mości jako pierwszy, iż on, szambelan, był temu przeciwny od samego
początku — wetknął głowę w drzwi.
— Czy cię wzywaliśmy? Wynoś się stąd, stary pryku! — krzyk
nął Dagnarus i rzucił w niego drewnianym klockiem.
Nabrawszy odwagi, Gareth również rzucił w szambelana klockiem. Nie dorzucił jednak, gdyż
zamachnął się za słabo i bez przekonania. Klocek Dagnarusa został rzucony znacznie celniej i umiejętniej;
nie trafił w mężczyznę tylko dlatego, że szambelan w porę zatrzasnął drzwi.
Dagnarus otworzył jedną z książek, wielki, oprawny w skórę tom ze złoconą okładką. Karty były
welinowe ze złotymi brzegami. Gareth nieśmiało podziwiał książkę. Patrzył z zachwytem i lękiem na
jeden z obrazków w książce — walczącego ze smokiem rycerza w bajecznej zbroi, jakby żywcem
wyjętego z opowieści na dobranoc jego niani. Rozpoznał w tomie księgę napisaną przez magów, którzy
spisują wielkie czyny herosów przeszłości i wykorzystują je w nauczaniu.
• Chcesz przeczytać tę opowieść? — zapytał Gareth tęsknie.
• Nie — skrzywił się wzgardliwie Dagnarus. Zamykając niecierpliwie księgę, położył na niej kolejny
tom. — To będzie nasza forteca. — Umieścił przed nią katapultę i przygotował się do strzelania. —
Pobawimy się w wojnę.

2 MŁODSZY OPIEKUN

Wśród elfów krąży legenda, jak to na początku czasu trzepotanie skrzydełek motyla sprawiło, że prądy
powietrza rozprzestrzeniły się niczym fale na wodzie, nabierając mocy i wielkości, aż w końcu to leciutkie
trzepotanie spiętrzyło się w ogromną burzę, która obróciła w perzynę miasto oddalone o tysiąc mil. Jeśli ta
legenda jest prawdziwa — a ze względu na nią elfy darzą motyle szczególnym szacunkiem — to możliwe,
że odgłos kamyka wyrzuconego z zabawkowej katapulty księcia w malutkich żołnierzy zwielokrotnił się,
aż Tarcza Boskiego usłyszał pomruk wojny i poczuł zapach krwi tysięcy ofiar.
Rozmyślał o wojnie, sypiąc okruchy rybkom o złotych łuskach, których miotanie się podczas walki o
pożywienie zakłóciło bezruch ozdobnego oczka wodnego. Tarcza lubił ten bezruch, lecz przyjemność
sprawiało mu także przyglądanie się, jak rybki walczą o okruchy; między innymi dlatego sam je karmił,
zamiast zlecić to monotonne zadanie służącym.
Po nakarmieniu rybek Tarcza wyciągnął ręce. Podszedł służący z miską czystej wody i ręcznikiem.
Tarcza opłukał dłonie, wytarł je w ręcznik i przemówił do innego służącego:
— Po południu udzielę audiencji w gaju cedrowym. Czy Sil—
wyth z Domu Kinnoth już przybył?
Służący skłonił się.
• Tak, Tarczo. Oczekuje twojego wezwania.
• Napije się ze mną wina w gaju cedrowym — zadecydował Tarcza. — Przyprowadźcie go o
oznaczonej godzinie.
Służący skłonił się ponownie i wycofał z otoczenia świetnego męża. Trzej arystokraci, którzy tego dnia
uzyskali audiencję przy ozdobnym stawie, spojrzeli po sobie. Silwyth z Domu Kinnoth — domu Tarczy —
był dotąd zaledwie płotką. Choć piastował urząd Młodszego Opiekuna Wschodniego Lasu, urząd i tytuł
nadane mu przez Boskiego, i choć był kuzynem Tarczy, to przecież miał on wielu kuzynów i wielu było
Młodszych Opiekunów. Zaproszenie na wino do gaju cedrowego podwyższało jednak status Silwytha.
Służący, który należał do służby domowej, przekazał wiadomość służącemu znajdującemu się na
zewnątrz domu, a ten z kolei zaniósł ją Silwythowi. Silwyth nie wszedł jeszcze do domu, lecz czekał na
czwartym tarasie ponad bramą. Ponieważ spotkał go zaszczyt zaproszenia do wypicia wina z Tarczą, a tym
samym zaszczyt wejścia do domu, sługa poprosił, aby Silwyth poszedł z nim na dziewiąty taras ponad
bramą— taras położony najbliżej domu.
Silwyth przyjął wiadomość o audiencji oraz o przeniesieniu się na wyższy taras w milczeniu, na pozór
beznamiętnie, lecz w sercu uradował się niezmiernie. Elfy od wczesnego dzieciństwa są uczone skrywania
emocji, aby nie zakłócić spokoju, nie obrazić lub nie wtrącić się w życie innych. Ten obyczaj sprawia, że
elfy uchodzą za zimne i pozbawione uczuć w oczach ludzi, którzy pozwalają swoim emocjom kipieć i
powodują tym samym mnóstwo szkód. Elfy wierzą, że nawet wyrazem twarzy nie należy narzucać się
innym, ponieważ wówczas ktoś zostaje zmuszony do uczestniczenia w naszej radości lub smutku,
uniesieniu czy rozpaczy. Tylko najbliżsi, najbardziej zżyci z elfem — na przykład duchowy partner albo
czcigodni rodzice — mogą zechcieć przyjąć na siebie brzemię dzielonego wspólnie życia.
Przyczyna takiego opanowania i dyscypliny jest prosta — przetrwanie. Życie elfów trwa trzysta lat lub
jeszcze dłużej. Ich miasta są nieliczne i gęsto zaludnione. Elfy nie są żądne przygód; rzadko wypuszczają się
daleko od domu i swoich przodków—doradców, robią to tylko w razie wyjątkowej konieczności. Są
zaprzeczeniem krasnoludów, które nigdzie nie zagrzeją miejsca dłużej niż dwa dni. Choć elfy słabo rozumieją
ludzi, jeszcze mniej rozumieją krasnoludy.
Liczba urodzeń wśród elfów jest wysoka, liczba zgonów niska (chyba że niektóre lub wszystkie spośród
siedmiu wielkich Domów toczą wojnę). Elfie rodziny trzymają się razem, dlatego w elfich domostwach i
miastach jest tłoczno. Elf prawie zawsze widzi, słyszy i czuje wokół siebie wiele innych elfów. Tylko
dzięki utrzymaniu najściślejszej dyscypliny i opanowania mogą oni w tym tłoku przetrwać i zachować
zdrowe zmysły.
Człowiek wstępujący w progi elfiego domu zachwyca się panującą tam ciszą i spokojem, a potem
zdumiewa się, słysząc, że to jedno niewielkie domostwo mieści nawet trzydziestu elfów, łącznie z
prapradziadkami, pradziadkami, dziadkami, rodzicami, dziećmi, dziećmi dzieci, nie wspominając o
służących, Czcigodnym Przodku, ciotkach, wujach i kuzynach. Z kolei elf odwiedzający gospodarstwo
ludzkie czuje się przytłoczony hałasem, smrodem, bałaganem i zdumiewa się, gdy odkrywa, że mieszkanie
zajmuje zaledwie kilkoro ludzi — rodzice, dziecko i jeden, czasem dwóch służących.
Im wyższa ranga elfa, tym większa powierzchnia mieszkaniowa, chociaż wielkość domu oznacza, że
prawdopodobnie zamieszkuje go więcej krewnych, jak również Starszych Domu, członków ich najbliższej
rodziny oraz szlachciców pozostających w gościnie. Goście zwykle zajmują domki gościnne położone w
pobliżu bramy; właśnie tam Silwyth spędził noc po swoim przybyciu. Jego dom rodzinny znajdował się na
północ od Lovod, miasta Tarczy. Aby stawić się na jego wezwanie, Silwyth podróżował przez cały dzień i
noc, zmieniając w drodze konie.
Silwyth wspinał się po niezliczonych kamiennych schodach wiodących z czwartego ogrodu do
dziewiątego, powściągając pośpiech, aby utrzymać odpowiednią odległość między sobą a służącym.
Ogrody na łagodnym stoku góry zbudowano w formie tarasów. Ozdobne krzewy i oczka wodne okalały
małe szemrzące fontanny. Po kamiennych łukach nad furtkami pięły się orchidee, róże i pnącza winorośli.
Ścieżki wiły się wśród starannie przystrzyżonych żywopłotów i cienistych grot. Ogrody, poza roztaczaniem
niezwykłego piękna, spełniały jeszcze kilka innych istotnych funkcji. Wskazywały gościowi, że właściciel
ogrodów jest potężny i zamożny, sko—
ro stać go na opłacenie pracy potrzebnej do ich utrzymania, ich piękno zaś pomagało gościowi zapomnieć, że
musi pokonać tysiąc stopni w zboczu góry, by dotrzeć do głównego domu. Jeśli już miał szczęście dostać
się do głównego domu. Wielu gości Tarczy nigdy nie wychodziło poza czwarty ogród, niektórzy nigdy nie
ujrzeli nic poza pierwszym. Silwytha spotkał ogromny zaszczyt.
Ogrody spełniały także funkcję militarną — broniły domu przed atakiem. Silwyth, sam będący
żołnierzem, nie widział śmiertelnych pułapek sprytnie zamaskowanych roślinnością, ale wiedział, że tam
są. Zauważył, że wąskie schody — zbyt wąskie, by dwie osoby mogły iść obok siebie — wiły się i
zakręcały między ogrodami; wycięte w zboczu, były jedyną drogą do domu. Armia, która usiłowałaby
wspiąć się po pokrytym rumowiskiem zboczu, musiałaby rozproszyć się po całym stoku, potykać się o
kamienie i grzęznąć w piasku, przez co stałaby się łatwym celem dla znakomitych łuczników Tarczy.
Mijając kolejną cienistą grotę obrośniętą wonnymi tuberozami, Silwyth zauważył kratę w kamiennej
podłodze — wejście do jednego z licznych podziemnych tuneli, które z pewnością wychodziły z domu do
ogrodu. Uzbrojone oddziały mogły się przemieszczać pod ziemią w tajemnicy, nie zauważone, i uderzyć
znienacka w dowolnym punkcie.
Tarcza był dobrze chroniony i zdawało się, że potrzebował tej ochrony. Dom Kinnoth prowadził
niebezpieczną grę.
Dotarłszy do wejścia na dziewiąty taras służący zatrzymał się, aby dać Silwythowi czas na zauważenie
piękna ogrodu i nasycenie nim duszy. Wiedząc, że duszę należy karmić tak samo jak ciało, Silwyth
przespacerował się po starannie wytyczonej ścieżce, która wiła się między rozmaitymi roślinami. Każda
grupa roślin przemawiała do innej części duszy, każdy zapach pobudzał inną część ciała. Kiedy Silwyth
dopełnił spaceru, służący ukłonił się i zapytał, czy czcigodny gość ma ochotę na przekąskę.
Oto była kolejna oznaka, że zyskał wyższą pozycję u Tarczy. W czwartym ogrodzie nie
zaproponowano Silwythowi nawet kubka wody. Przyjął ofertę, gdyż odmowa oznaczałaby obrazę. Służący
oddalił się. Silwyth usiadł na gładkiej kamiennej ławie nad stawem porośniętym liliami. Podpłynęło kilka
rybek, oczekując na okruchy. Z tego miejsca Silwyth miał doskonały widok na domostwo Tarczy, jedno z
kilku do niego należących. Choć mniej okazały od innych, był to podobno ulubiony dom Tarczy. Jego
główną siedzibą był duży zamek w mieście Lovod, mieście rządzonym przez Dom Kinnoth od czasu, kiedy
Matka i Ojciec umieścili swoje dzieci na
ziemi.
Główny dom zbudowano z drewna umocnionego gliną na kamiennej podstawie z ogromnych bloków
granitu. Dom miał trzy piętra, był wdzięczny i miły dla oka, a przy tym funkcjonalny. Obok domu stanęła
zbrojownia, połączona z nim zabudowanym korytarzem. Dom otaczał granitowy mur, od którego do
wejścia dojść można było tylko okrężnymi ścieżkami. Zamek w mieście był zbudowany podobnie, chociaż
o wiele wspanialszy i jeszcze mocniej ufortyfikowany. Tarcza wraz z rodziną mieszkał w tym domu przez
większą część roku, do zamku sprowadzał się tylko w czasie wojny.
Silwyth uważał, aby jego wzrok nie spoczywał zbyt długo na domu i jego umocnieniach. Obserwator
— a był pewien, że ktoś go obserwował — mógłby go podejrzewać o szukanie sposobu na pokonanie tych
umocnień. Silweth wyraził więc spojrzeniem należny zachwyt dla domu, a następnie ponownie popatrzył
na ogród. Jego grzeczność została nagrodzona. W ogrodzie przebywał jeszcze jeden gość — dama.
Nie zauważył jej podczas kojącej duszę przechadzki, gdyż spacerowała po innej części ogrodu,
oddzielona od niego strumieniem, który spokojnie płynął kamiennym korytem. Na drugą stronę prowadził
wygięty mostek przerzucony nad strumieniem. Służący przyprowadził go na tę stronę mostku, celowo
rozdzielając gości. Dama przechadzała się po alejkach, podziwiając kwiaty, niekiedy dotykając któregoś
dłonią. Towarzyszyła jej służka, która, jak kazał zwyczaj, zachowywała odpowiednią odległość.
Silwyth wstał i wyszedł na otwartą przestrzeń, gdzie nieznajoma mogła go widzieć, aby nie pomyślała,
że ją szpieguje. Zobaczyła go
pokojówka i zwróciła na niego uwagę swej pani. Dama spojrzała w jego stronę i skłoniła się oficjalnie.
Silwyth oddał ukłon, składając ręce i podnosząc je do czoła, bo choć nie rozpoznał kobiety, po wzorze
materiału jej obszernych szat zorientował się, że jest żoną jednego z Opiekunów Wschodniego Lasu. Tym
samym przewyższała rangą Silwytha, który był Młodszym Opiekunem. Jej mąż musiał gościć u Tarczy.
Silwyth zaciekawił się, dlaczego dama spaceruje po dziewiątym ogrodzie za bramą, skoro powinna
przebywać w ogrodach przy domu.
Wrócił służący, niosąc jaśminową herbatę i talerz owoców róży w cukrze. W tym samym czasie inny
służący wszedł do drugiej części ogrodu, niosąc imbryk i talerz. Elfy uważają, że jedzenie i picie w
obecności innych bez zaproszenia do wspólnego posiłku jest w najwyższym stopniu niegrzeczne. Dlatego
inaczej niż u ludzi służba elfów nie obsługuje swoich państwa podczas posiłków, lecz zostaje odesłana, aby
sarria mogła się pożywić. Największa obelga, jaką jeden elf może wyrządzić drugiemu, to zjeść coś w jego
obecności, nie zaprosiwszy go do udziału w posiłku. Wielka wojna między Domami TrovaIe i Wyval,
która trwała pięćset lat, rozpoczęła się od tego, że pan Domu Trovale zjadł owoc granatu przy panu Domu
Wyval.
Ogród jednak zawierał mnóstwo zacisznych zakątków, gdzie dwa nie znające się elfy mogły spożyć
posiłek w odosobnieniu, jeśli tego chciały. Decyzja należała do damy, ze względu na jej wyższą rangę.
Spojrzała w kierunku Silwytha i powiedziała coś do swojej pokojówki. Służąca przeszła przez mostek i
zbliżyła się do Silwytha ze spuszczonym wzrokiem. Ukłoniła się trzy razy, bardzo nisko.
• Czcigodny nieznajomy, moja pani kazała mi powiedzieć, że ogród jest zbyt piękny, aby dwoje oczu
i jedne usta mogły mu oddać sprawiedliwość. Czworo oczu i dwoje ust o wiele lepiej może wyrazić
zachwyt dla jego cudów. Pyta, czy uczcisz ogród, dołączając do niej.
• Uczczę ogród i uczczę szlachetną damę — odparł Silwyth i za pokojówką przeszedł przez mostek.
Po drugiej stronie złożył ukłon, podszedł bliżej, ponownie złożył ukłon i znów podszedł. Gdy znalazł
się w odległości dziesięciu kroków od damy, stanął i skłonił się po raz trzeci. Prostując się, powiedział:
— Jestem Silwyth z Domu Kinnoth, Młodszy Opiekun Wschod
niego Lasu. Dziękuję za zaszczyt, jakim mnie obdarzyłaś, pani. Mój
Dom i ja jesteśmy na twoje usługi.
Dama przypatrywała się siedzącej wysoko na drzewie kukułce, której niemądre nawoływanie rozlegało
się zgrzytliwie pośród cichego, miękkiego szmeru wody w fontannie. Na głos Silwytha opuściła wzrok,
odwróciła głowę i spojrzała na niego.
•— Jestem lady Valura z Domu Mabreton.
Tyle Silwyth odgadł z symbolu Mabretonów wyhaftowanego na jej sukni. Znów zaciekawiło go,
dlaczego dama jest tutaj, skoro jej małżonek musi być w domu.
Lady Valura zajęła miejsce przy małym stoliku, ustawionym przez służących nad stawem. Służący
postawili imbryki i talerze, po czym znikli. Silwyth, zajmując miejsce dopiero wówczas, gdy dama usiadła,
w cieniu groty dostrzegł dwóch żołnierzy odzianych w barwy Mabretonów. Służący im także podawali
herbatę, by mogli się nią rozkoszować, a jednocześnie nie spuszczać oka ze swojej podopiecznej.
Zważywszy na młodość i urodę damy — była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie Silwyth widział w
życiu — nie zdziwił się, że jej mąż trzyma taki skarb pod strażą. Kolejne słowa Silwyth wymówił z
całkowitą szczerością.
— Ogród w istocie jest cudowny, pani, lecz obecność w nim
kwiatu Mabretonów zwiększa jego piękno stukrotnie.
Lady Valura uprzejmie skinęła głową. Jej miękkiego niczym płatek orchidei policzka nie zabarwił
rumieniec, pąsowych warg nie tknął uśmiech zadowolenia. Przywykła do komplementów, nudziły
ją—
— Uzyskałeś audiencję u Tarczy, lordzie Silwyth? — zapytała,
wskazując gestem, żeby nalał herbatę. Gdyby Silwyth miał wyższą
rangę, ona sama przyjęłaby rolę gospodyni.
— Spotkał mnie ten zaszczyt, pani. Mam wypić wino z Tarczą
w gaju cedrowym.
Lady Valura uniosła delikatną brew i przyjrzała mu się z większym szacunkiem.
• Spotkasz tam mego męża. Lord Mabreton także został zaproszony przez Tarczę na wino do gaju
cedrowego.
• Mądrość więc kazała ci, pani, skorzystać z ciepłego, pięknego dnia i spacerować po ogrodzie,
zamiast zamykać się w czterech ścianach. Bez uchybienia dla wspaniałego domu, który z pewnością
jest bardzo wygodny i przestronny.
Na to wargi damy uniosły się w górę, a ciepło rozjaśniło od wewnątrz zielone oczy, przywodząc
Silwythowi na myśl słońce przeświecające przez zielone listowie. Napiła się herbaty, przegryzła owocem
róży i powiedziała:
— Innymi słowy, lordzie Silwyth z Domu Kinnoth, zastana
wiasz się, dlaczego czekam na męża w ogrodzie na zewnątrz domu,
zamiast być z nim w ogrodach w środku. — Zignorowała uprzejmy
protest Silwytha i dodała: — Jestem córką Anocka z Domu Llywer.
Silwyth skłonił się ze zrozumieniem. Powinien się domyślić po tatuażu wokół jej oczu; tatuaż taki
przypomina maskę, lecz oznacza pochodzenie elfa. Tak zachwyciła go uroda damy, że nie przyjrzał się
dokładnie tatuażowi. Żoną Tarczy była Hira z Domu Tanath. Dom Tanath i Dom Llywer od kilkuset lat z
przerwami toczyły wojnę i choć teraz oficjalnie panował między nimi pokój, pozostały zdeklarowanymi
wrogami. Córka Domu Llywer nie mogła wejść do domu córki Domu Tanath, nie tracąc twarzy, córce
Domu Tanath zaś nie wypadało przyjmować wroga. Lecz ponieważ małżonce tak wysoko postawionego
szlachcica nie można było kazać czekać u bramy, dziewiąty ogród był rozwiązaniem kompromisowym.
Gdyby Domy ponownie zaczęły wojnę, lord Mabreton znalazłby się w trudnej sytuacji, rozdarty między
obowiązkiem wobec rodziny a lojalnością wobec Tarczy, który stanąłby w obliczu podobnego problemu.
Tarcza na pewno to rozumiał i robił, co w jego mocy, aby nie dopuścić do wojny między oboma stronami.
— Zazwyczaj pozostaję w domu, kiedy mój mąż ma audien—
c
ię u Tarczy, ale tym razem podróżujemy stąd do Glymrae, gdzie wstąpimy w Portal i podążymy do
Vinnengael, gdzie mój mąż obejmuje stanowisko ambasadora. Nie chciał zostawiać mnie samej w naszym
obozie i nalegał, abym mu towarzyszyła.
.— Czy podróżowałaś już kiedykolwiek przez któryś z Portali,
pani?
— Nie, mój panie. A ty?
Tak więc okazało się, że żadne z dwojga elfów nigdy nie by—jo w magicznym Portalu ani w sławnym
mieście Vinnengael. Oboje o nich słyszeli i mogli porównać wiadomości. Zaczęli rozmawiać o
podróżowaniu przez Portale — czarodziejskie tunele zbudowane przez magów z Vinnengael, które
pozwalały elfom dotrzeć do miasta w ciągu jednego dnia zamiast sześciu miesięcy.
— Słyszałam, że przebywanie w Portalu to nic nadzwyczajne
go — powiedziała Valura. — Magowie sprawili, że wygląda jak
zwykły tunel wykopany wewnątrz góry, nie przypomina tunelu wy
ciosanego w czasie i przestrzeni. Podróżnego otaczają szare ściany,
gładkie niby marmur, szare sklepienie i szara podłoga, po której
łatwo iść. Nie jest tam ani gorąco, ani zimno. Podróż zajmuje pół
dnia i z tego, co słyszałam, jest w najwyższym stopniu nudna. Nie
ma żadnych widoków, żadnego zajęcia. Muszę powiedzieć, że je
stem rozczarowana. Miałam nadzieję przeżyć coś ekscytującego.
Więc życie z lordem Mabretonem nie było ekscytujące. Ale może nie chciała, żeby tak to zabrzmiało.
Chciała czy nie, Silwyth udał, że nie słyszał tego ostatniego stwierdzenia, które mogło być uznane za
wysoce obraźliwe wobec lorda. Silwyth zachował je jednak w pamięci, jako coś, co mogło zostać
wykorzystane w przyszłości.
• Jest to podyktowane rozsądkiem, lady Valuro — rzekł gładko — że Portalowi nadano możliwie
najzwyklejszy wygląd. Pomyśl, pani, o handlarzach i kupcach, którzy muszą przez niego przechodzić
wielokrotnie. Gdyby było to niewygodne albo straszne, nie kwapiliby się do podróży.
• Przekonałam się, że ludzie chętnie znoszą trudy w pogoni za zyskiem, lordzie Silwyth — odparła
lady Yalura. — Rozumiem
jednak twoją rację. Wyrzeknę się ekscytujących przeżyć, aby wędrowny handlarz mógł bez obaw ponieść
swoje buciki na jarmarki Vinnengael.
Przeszli do rozmowy o świecie ludzi. Przynajmniej tutaj lady Valura mogła liczyć na ekscytujące
przeżycia, choć może nie z rodzaju tych, które sprawiały jej największą przyjemność. Przytaczała historie
o tym, jak okropne może być życie wśród ludzi przy ich nieokrzesaniu, dziwacznych zwyczajach i
prostackich manierach.
— Planuję mieć z nimi jak najmniej do czynienia — rzekła lady Valura. — Nie będziemy nawet
mieszkać w Vinnengael. Nie zgodziłam się na to. Lord Mabreton zbudował dla mnie dom w ustronnym,
lesistym miejscu nad rzeką Hammerclaw, tak daleko od miasta ludzi, jak to było możliwe. Mój pan sam
będzie korzystał z tego domu jako schronienia, kiedy wybryki ludzi staną się dla niego nieznośne.
Silwyth wyraził właściwe współczucie, jednak jego słowa nie płynęły ze szczerego serca. Prawdę
mówiąc, nie umiał zbytnio współczuć tej damie. Był jednym z tych rzadkich elfów, które lubią
podróżować; dużą przyjemność sprawiały mu nowe doświadczenia i oddałby sporą część swego niemałego
majątku, by móc pojechać do Vinnengael, o którego cudach wiele słyszał. Tymczasem zaś był uwiązany w
domu. Nie mógł opuścić rodziny bez pozwolenia, a tego jego ojciec nigdy mu nie udzieli. Obowiązek wobec
rodziny górował nad wszelkimi pragnieniami i potrzebami jednostki. Obowiązek wobec Tarczy byłby jednak
ważniejszy. Nawet jego ojciec nie mógłby zakwestionować takiego rozkazu. Silwyth od dłuższego czasu
napomykał w obecności odpowiednich osób, że byłby zainteresowany jakimkolwiek zadaniem zleconym mu
przez Tarczę.
Imbryki zostały opróżnione. Żołnierze pobrzękiwali mieczami w pochwach, dając do zrozumienia, że
według ich oceny spotkanie ich pani z przystojnym młodym nieznajomym trwa już wystarczająco długo.
Silwyth sam poznał, że czas odejść. Wstał, ukłonił się i podziękował damie za jej uprzejme zaproszenie
do wspólnego posiłku. Zapytał, czy może jej w jakiś sposób służyć. Odparła, że nie, po
cZ
yin zwolniła go niedbałym gestem ręki, który wyraźnie mówił: Zabawiałeś mnie przez godzinę. Teraz
mnie nudzisz. Zniknij mi z oczu czym prędzej”.
Silwyth wycofywał się, dopóki nie oddalił się na taką odległość, że mógł odwrócić się do niej plecami,
nie obrażając jej. Przeszedł przez mostek i — zachęcony, jak to zwykle bywa, przebywaniem W ogrodzie
— spędził dwie przyjemne godziny, wglądając w siebie, przechadzając się po ogrodzie swojego
wewnętrznego domu, wyrywając zeń chwasty i troszcząc się o te spośród roślin, które wydawały mu się
najcenniejsze. Tam też, w swym wewnętrznym ogrodzie, zasadził kwiat na cześć urody lady Valury.
Do ogrodu zakradły się cienie nocy. Ptaki śpiewały swoje piosenki na dobranoc, a nocne kwiaty
zaczynały otwierać płatki i wydzielać oszałamiające wonie, kiedy zjawił się sługa powiadamiający
Silwytha, że Tarcza pije wino w gaju cedrowym i prosi, aby Silwyth do niego dołączył.
Silwyth poszedł za służącym zadaszoną alejką prowadzącą do domu. W powietrzu rozlegał się dźwięk
dzwonków wietrznych, zawieszonych w każdym rogu spadzistego dachu. Elfy czczą wiatr jako święty i
wierzą, że dzwonki wietrzne śpiewają głosem bogów.
Silwyth wszedł do domu i minął wartowników, którzy oddali mu ukłony należne jego randze, i tylko
tyle. Wewnątrz polecono mu pozostać w holu, dopóki pani domu nie zostanie powiadomiona o jego
przybyciu i udzieli mu pozwolenia na wejście. Uczyniła to, nie zadając sobie trudu, by go osobiście
powitać; był zaledwie Młodszym Opiekunem. Jak nakazywał zwyczaj, zapytał uprzejmie o jej zdrowie i
szczęście, a gdy na oba pytania usłyszał zadowalające odpowiedzi, zaprowadzono go do Świątyni
Czcigodnego Przodka.
Każde elfie domostwo posiada przodka—doradcę, który zgodził się wyrzec odpoczynku w wiecznym
ogrodzie Matki i Ojca, aby pozostać ze swą rodziną, by służyć radami i wskazówkami. Ponieważ to Matka i
Ojciec oznajmiają swoją wolę przez Czcigodnego Przodka, lekceważenie jego rad i wskazówek, choć
bywają one nieprzyjemne, wiąże się z wielkim niebezpieczeństwem.
Każdy dom stawia Czcigodnemu Przodkowi świątynię. W biedniejszych rodzinach może ona być
bardzo prosta i składać się ze stołu, kadzielnicy, małego srebrnego dzwoneczka i koniecznie daru w postaci
zawsze świeżych kwiatów ustawionych na stole. Świątynia może też być okazała, jak to miało miejsce w
domu Tarczy, gdzie zajmowała cały pokój. Zapełniały go przedmioty należące niegdyś do Czcigodnej
Przodkini — malowane parawany, ręcznie zdobione wachlarze, nawet jej szaty i trzewiki, a także komplet
do mah—jongga, jej ulubionej gry. Wieczorami często rozgrywała z Tarczą jedną czy dwie partyjki.
Silwyth zadzwonił srebrnym dzwoneczkiem, aby powiadomić o swojej obecności, złożył hołd i już
miał wychodzić, kiedy ujrzał kobietę o godnym wyglądzie, odzianą w barwy Domu, która przyglądała mu
się z końca świątyni. Przejęty, rozpoznał samą Czcigodną Przodkinię.
Zdumiony i ogarnięty wdzięcznością za spotykający go zaszczyt, Silwyth złożył najniższy, pełen
największego szacunku oficjalny ukłon, krzyżując ręce na piersi i pozostając w tej pozycji przez
trzydzieści uderzeń serca. Uniósł głowę i przekonał się, że Czcigodna Przodkini przypatruje mu się
łaskawie. Uśmiechnęła się i skinęła mu głową. Potem znikła.
Sługa towarzyszący Silwythowi widział to, oczywiście, nie skomentował jednak zdarzenia; służący i
goście nie wdawali się w pogawędki. Ale po przybyciu do gaju cedrowego sługa szepnął coś do ucha
osobistemu lokajowi Tarczy, ten zaś przekazał informację swojemu panu, który popatrzył na Silwytha ze
wzrastającym zainteresowaniem.
Elfy, jeśli to tylko możliwe, wybierają życie pod gołym niebem. Dom jest miejscem, gdzie chronią się
przed żywiołami i nieprzyjaciółmi. Gdy nie zagraża ani pogoda, ani wrogi dom, elf pracuje, bawi się,
kocha, śpi i posila się na dworze. Na zewnątrz dom jest więc o wiele bardziej ozdobny niż w środku.
Alkowy sypialne Tarczy — starannie ukryte pod rozkwitającymi nocą drzewami —jego prywatne i
oficjalne jadalnie, miejsca zabaw dla dzieci, dziewięć sal audiencyjnych oraz miejsca spotkań rodzinnych
mieściły się na
ze
wnątrz, w różnych częściach rozległego domu—ogrodu. W większości były obudowane ozdobnymi
ażurowymi ściankami i przytyte dachem listowia, który chronił elfy przed każdym deszczem, z wyjątkiem
najbardziej ulewnego.
Wybór sali audiencyjnej zależał od kilku czynników: pory dnia, wagi spotkania, a nade wszystko od
tego, jakiego zaszczytu Tarcza chciał udzielić gościowi. Najmniej zaszczytne było miejsce przy stawie z
rybkami, używane rano dla załatwienia rutynowych spraw Domu. Najbardziej wywyższony był gaj
cedrowy.
Prosto, wytwornie, pięknie. Takie było pierwsze wrażenie Sil—wytha, kiedy wszedł do gaju
cedrowego. Pięć rzędów drzew cedrowych tworzyło krąg wokół patio z wypolerowanego białego kamienia,
na którym ustawiono półkolem ozdobnie rzeźbione krzesła, malowane i grubo lakierowane zarówno dla
urody, jak i dla wytrzymałości na żywioły. Cedry od stuleci przycinano i pozwalano rosnąć na tę samą
wysokość, a dolne konary obcinano, by wszystkie pnie były obnażone do jednego poziomu. Gałęzie i liście
tworzyły wstęgę zieleni w górze, a pnie i cienie brązową wstęgę w dole.
Siłwyth stał w cieniu zewnętrznego rzędu cedrów, oczekując wezwania Tarczy. Nie czekał długo. Skoro
tylko lokaj oznajmił o jego przybyciu, Tarcza sam wstał i przeszedł wśród drzew, by powitać gościa, czyniąc
mu tym samym wielki honor.
Silwyth ukłonił się, przyciskając jedną rękę do serca w geście hołdu dla Tarczy.
Tarcza odwzajemnił gest, pochylając się w minimalnym, wystudiowanym ukłonie, który świadczył o
uprzejmym uznaniu dla rangi Silwytha, a być może odrobinę więcej.
• Sługa powiedział mi, że nasza Czcigodna Przodkini, lady Amwath, wyrządziła ci wielki zaszczyt,
Młodszy Opiekunie.
• Niegodnym jest, Tarczo Boskiego — odrzekł pokornie Silwyth — lecz lady Amwath, twoja
czcigodna matka, w istocie widziała mnie i chyba z zadowoleniem przyjęła mój płynący z głębi serca
szacunek.
• Moja czcigodna matka zawsze miała oko na przystojnych młodzieńców — zachichotał Tarcza.
Silwyth odczuł niemały wstrząs na te słowa, mogące świadczyć o braku synowskiego szacunku, lecz
zaraz przypomniał sobie, że lady Amwath, wcześnie owdowiawszy, była znana z niezależności, żywego
zainteresowania polityką, wybujałej ambicji i łapczywej radości życia. Dzięki umiejętnościom i manewrom
jej syn osiągnął wysokie stanowisko Tarczy Boskiego, co znaczyło, że stał się drugą najważniejszą osobą
w świecie elfów. Fakt, że Tarcza ze wszystkich sił dążył do tego, by stać się najpotężniejszy, stanowił
tajemnicę poliszynela.
Nie wiedząc, jak odpowiedzieć na takie stwierdzenie, Silwyth skłonił się ponownie, unikając tym
samym konieczności mówienia. Na krzesłach w gaju cedrowym siedział jeszcze jeden mężczyzna — lord
Mabreton, małżonek lady Valury.
Tarcza poprowadził Silwytha do gaju. Lord Mabreton wstał. Młodszy Opiekun pokłonił mu się, ten zaś
z szacunkiem odwzajemnił ukłon. Silwyth nie znał lorda Mabretona, który nie był panem lennym Silwytha,
ale pochodził z innej części świata elfów. Panem Silwytha, Opiekunem, któremu Silwyth winien był
posłuszeństwo, był lord Dunath. Był on już jednak w podeszłym wieku — miał blisko dwieście
siedemdziesiąt pięć lat. Kruchy starzec o sterczących pod napiętą, gładką skórą kościach spędzał prawie
cały czas z pędzelkiem i atramentem, układając długie poematy o pełnych chwały dniach młodości.
Silwyth przypatrywał się lordowi Mabretonowi z ciekawością, zwiększoną jeszcze pod wpływem
niedawnego spotkania z jego piękną żoną. Większość elfich małżeństw to małżeństwa z rozsądku, ułożone
jeszcze przed narodzeniem dzieci. W wielu wypadkach parę małżeńską z czasem rzeczywiście wiąże
miłość. Silwyth odgadł od razu, że w przypadku lorda i lady Mabreton tak się nie stało.
Lord był starszy od lady o co najmniej sto lat; musiało to być jego drugie albo nawet i trzecie
małżeństwo. Był wysoki i krzepki, miał zimne oczy bez wyrazu i usta, które nigdy się nie śmieją, chyba że
z nieszczęścia innych. „Tęgie ciało, nietęga głowa”, jak mówi porzekadło. Typ obłąkańczo zazdrosny o
żonę, której urodę bez
„tpienia traktował wyłącznie jako trofeum. Silwyth od razu poczuł do niego niechęć.
Tarcza zaprosił ich, aby usiedli. Lorda Mabretona posadził po swojej prawej ręce, a Silwytha po lewej,
na krześle oddalonym 0 jedno miejsce od siebie. Pozostawienie wolnego krzesła było oznaką szacunku dla
nieobecnego lorda Dunatha.
Słudzy wnieśli dzbany białego wina, które chłodziło się w misach śniegu znoszonego ze szczytu góry.
Podano talerze z innymi specjałami, owoce, pieczywo, słodkie wafelki, wszystko przepyszne. Słudzy
ustawili jedzenie i wino na stole, który w tym celu przynieśli, po czym —jak nakazywał zwyczaj —
odeszli. Silwyth, jako najmłodszy i najniższy rangą, nalał wina starszym i dostojniejszym od siebie.
Przy winie nie rozmawia się o interesach. Dozwolone są tylko niektóre tematy. Zalicza się do nich
wychwalanie domu i ziem gospodarza oraz sławienie rodziny gospodarza, na co on z kolei odpowiada
wychwalaniem swoich gości. Przybiera ono postać opowieści. Elfy pasjami lubią opowieści, zwłaszcza te,
w których mowa o sławnych czynach ich przodków. Przytaczają je z rozkoszą, gdy tylko nadarzy się
okazja. Celem każdego żyjącego elfa jest dokonanie czegoś tak dzielnego, tak chwalebnego i tak sławnego,
żeby jego potomni mogli z dumą o tym opowiadać.
Lord Mabreton rozpoczął od znanej opowieści o odważnej walce lady Amwath z zamachowcami,
którzy właśnie zamordowali jej męża. Silwyth, który przed przybyciem studiował dzieje rodu Tarczy, na
wypadek gdyby został poproszony o opowieść, początkowo wybrał tę historię, lecz potem z niej
zrezygnował, gdyż była jedną z najbardziej znanych i istniało duże prawdopodobieństwo, że zostanie przez
kogoś opowiedziana.
Silwyth poczuł zadowolenie, że wybrał inną opowieść. Właśnie powtarzał ją w pamięci, kiedy połową
umysłu, którą wsłuchiwał się w słowa lorda Mabretona, uświadomił sobie, że lord popełnia okropny błąd.
Chcąc pochlebić Tarczy, który podczas ataku znajdował się w łonie matki, lord Mabreton uczynił
aluzję, że to sam Tarcza przy—
dał matce odwagi do zabicia dwóch zabójców. Słaba kobieta, zakończył, sama z siebie nie byłaby tak
dzielna.
Tarcza przyjął opowieść z należną uprzejmością, rewanżując się historią pochwalną pod adresem lorda
Mabretona. Tylko Silwyth zauważył pełne złości podrygiwanie obutej w sandał stopy Tarczy pod haftowanym
rąbkiem szaty. Tarcza był bardzo dumny ze swej matki. Silwyth domyślił się, że lord Mabreton stracił w
oczach Tarczy.
„Jak bardzo? — zastanawiał się Silwyth. — I co to oznacza dla mnie?”
Nadeszła kolej Silwytha na opowiedzenie historii. Pilnie zagłębiał się w swoje studia i teraz
opowiedział historię, którą zasłyszał od swojego przodka—doradcy — dawno zmarłego dziadka. Był to
dość złośliwie usposobiony duch, który nie marnował czasu na grę w mah—jongga. Był zazdrosny o
żywych i nieustannie wtrącał się w ich sprawy, przynosząc posłania od bogów trzy razy dziennie. Można
było sądzić, że Ojciec i Matka niezmiernie interesują się drobnymi sprawami gospodarskimi, gdyż przodek
—doradca stale o tym mówił. Był jednak gorącym zwolennikiem Tarczy i jego domu, toteż zgodził się
dostarczyć Silwythowi pochwalnej opowieści, tylko umiarkowanie narzekając, że nikt go nigdy nie słucha.
Tarcza słuchał z zadowoleniem, choć nikt poza Silwythem nie odgadłby tego. Z pewnością nie tępy
lord Mabreton, który nie zwracał uwagi na recytację Silwytha, lecz rozparł się na krześle, senny pod
wpływem wina, niecierpliwie czekając na zakończenie części ceremonialnej spotkania i przejście do
interesów. Ale stopa Tarczy nie drgnęła ani razu. Nie spuszczał zaciekawionego wzroku z Silwytha.
— Nie słyszałem tej historii, Młodszy Opiekunie — powiedział Tarcza, gdy Silwyth skończył. —
Dziękuję ci, że ją opowiedziałeś. Liczę, że opowiesz ją jeszcze nieraz w mojej obecności.
Silwyth zrozumiał ukryte znaczenie takiego stwierdzenia i uradował się w duchu; może zostanie
włączony do osobistej świty Tarczy. Lord Mabreton stłumił ziewnięcie.
Po czasie przepisanym na wypicie wina powrócili słudzy, by zabrać dzban, misę ze śniegiem oraz puste
talerze. Nadeszła pora na
omawianie interesów. Lord Mabreton całkowicie oprzytomniał. Tarcza skinął na przybocznego, który
zjawił się, gdy zabrano wino. przyboczny wystąpił, wręczył Tarczy dwa zwoje — jeden przewiązany
ciemnozieloną wstążką, a drugi jasnozieloną. Ciemnozielony trafił do rąk lorda Mabretona, Opiekuna;
jasnozielony do Silwytha, Młodszego Opiekuna.
Obaj rozwinęli swoje zwoje i przeczytali rozkazy, które wyszły spod pędzelka samego Boskiego.
Rozkazy zostały wyrażone w formie skomplikowanych wierszy, ich znaczenie kryło się gdzieś pośród
kwiecistych fraz. Silwyth udawał, że czyta dokument z grzeczną uwagą. Prawdziwe rozkazy miały paść z
ust Tarczy.
Silwyth doczytał dokument do końca i podniósł wzrok. Tarcza w skupieniu patrzył na cedry, na czole
rysowała mu się zmarszczka. Tarcza miał sto pięćdziesiąt lat, co w przypadku elfa stanowiło pełnię życia.
Słynął jako zawzięty i dzielny wojownik, niezwykle ambitny; kochał władzę, którą posiadał, i zamierzał ją
utrzymać. Od roku krążyły plotki, że Boski jest zazdrosny o potęgę Tarczy, która —jako że Tarcza władał
ogromną armią — przewyższała potęgę Boskiego. Boski robił wszystko, co w jego mocy, aby zbudować
sojusze między pozostałymi Domami, może nawet spiskował, aby obalić obecnego Tarczę i mianować
kogoś, na kogo lojalności mógłby polegać.
Tarcza zwrócił zamyślony wzrok na Silwytha, który odpowiedział spojrzeniem. Był czas na pokorę i
był czas na ujawnienie wewnętrznej siły. Tarcza wydawał się zadowolony z tego, co ujrzał, gdyż skinął
lekko głową.
— Lordzie Mabreton — przemówił Tarcza, odwracając się — niniejszym Boski, Pan Nas Wszystkich
— powiedział to z lekkim skrzywieniem warg — rozkazuje ci udać się do królewskiego miasta ludzi,
Vinnengael, gdzie obejmiesz stanowisko ambasadora.
Lord Mabreton wyraził swoją radość, wdzięczność i gorliwą chęć wykonania rozkazu, który
najwyraźniej wcale go nie zaskoczył, jako że i on, i jego żona wraz ze świtą znajdowali się już w drodze.
Tarcza zwrócił się do Silwytha.
— Ty, Młodszy Opiekunie, będziesz towarzyszyć lordowi Ma—
bretonowi. Masz wielkie szczęście, młodzieńcze. Twoja prośba
o pozwolenie na studia w Wielkiej Bibliotece króla Tamarosa zo
stała spełniona — otrzymałeś je.
Więc to o tym był zagmatwany poemat. Silwyth nie potrafił go rozwikłać, zwłaszcza że nikomu nie
przedstawiał takiej prośby. Wyraził serdeczną wdzięczność Tarczy, a także lordowi Mabre—tonowi za to,
że pozwolił mu podróżować w swej szlachetnej kompanii.
Sądząc z grymasu na twarzy lorda, nie wiedział on wcześniej, że wraz z żoną mają mieć towarzysza
podróży, w dodatku młodego i przystojnego. Nie śmiał sprzeciwić się Tarczy, lecz miał na tyle wysokie
mniemanie o sobie, że nie zadał sobie trudu, aby ukryć swe niezadowolenie — kolejny błąd. Tarcza
powstał, dając do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca.
Lord Mabreton i Silwyth pożegnali się, dziękując za niezwykły zaszczyt przyjęcia przez tak znamienitą
osobę. Tarcza dodał kilka komplementów od siebie. Zwracając się do Silwytha, Tarcza leciutko opuścił
powieki i uniósł jedną brew.
Silwyth i lord Mabreton wycofali się po białej kamiennej platformie i weszli między cedry, gdzie —
uczyniwszy określoną liczbę kroków — mogli się odwrócić, nie obrażając gospodarza.
— Przypuszczam, że będziemy musieli opóźnić wyjazd, abyś
mógł powrócić do domu i spakować się, panie. — Tak brzmiały
pierwsze nieuprzejme słowa, które padły z ust lorda Mabretona,
gdy szli za służącym przez ogród.
Silwyth rozzłościł się; takim tonem mówi się do wieśniaka, nie do innego lorda. Rozumiał jednak, że
nie powinien ujawniać swego gniewu. Może lord Mabreton próbował wciągnąć go w kłótnię, z nadzieją, że
przekona Tarczę do zmiany rozkazów.
— Przywykłem do podróżowania z małym bagażem. Mam z so
bą wszystko, czego potrzebuję na drogę. Nie spowoduję opóźnie
nia, mój panie — odparł Silwyth. W tej samej chwili źle stąpnął na
obluzowaną płytę ścieżki, stracił równowagę i upadł na ziemię.
Zakłopotany Silwyth prędko wstał. Dzielnie próbował iść dalej,
ale przekonał się, że skręcił kostkę i nie może przenieść na nią ciężaru ciała. Zagryzając wargi z bólu,
usiadł na kamiennej ławeczce.
.— Co tam sobie zrobiłeś? — zapytał lord Mabreton, zatrzymując się i patrząc ze złością.
.— To tylko skręcona kostka, panie — rzekł Silwyth. — Proszą, idź dalej. Pozostanę tu przez chwilę i
poczekam, aż ból minie.
— Widywałem ludzi, którzy mniej dbali o strzałę tkwiącą
w trzewiach — zadrwił lord Mabreton. — Teraz będziemy musieli
wlec z sobą kalekę. Opuszczam cię, panie. Mam nadzieję, że nie
spotka cię więcej nieszczęść!
Odmaszerował, burcząc coś do siebie i depcząc po kwiatach.
Silwyth pozostał na ławce. Słudzy, przejęci i troskliwi, przynieśli mu parującą wodę z olejkiem
eukaliptusowym do wymoczenia stopy oraz szarpie do owiązania. Zajął się tym starannie, siedząc na ławce i
czekając. Zamierzał pozostać tam przez godzinę, do zapadnięcia ciemności. Jeśli nawet źle odczytał znak,
nie stanie się żadna szkoda.
Silwyth właśnie obwiązał kostkę, kiedy pojawił się Tarcza.
• Podobno pośliznąłeś się na obluzowanej płycie, panie — powiedział Tarcza. — Przykro mi, że
stałem się przyczyną twojej kontuzji. Ścieżka zostanie natychmiast naprawiona, a ogrodnik
odpowiednio ukarany.
• Nie powinieneś go karać z mojego powodu, panie — zaprotestował pokornie Silwyth. — Płyta nie
była obluzowana. To moja wina. Nie patrzyłem pod nogi.
Tarcza usiadł na ławce obok Silwytha, zadowolonego, że panował zmierzch, gdyż czuł, że nie
potrafiłby ukryć swojej radości.
— To był szczęśliwy wypadek — rzekł Tarcza z leciutką nutką
rozbawienia w głosie. — Potrzebowałem okazji, aby porozmawiać
z tobą na osobności. Dowiadywałem się o ciebie, Młodszy Opieku
nie. Mówią, że jesteś inteligentny.
Silwyth, siedząc, skłonił się.
— Sam zauważyłem, że jesteś obdarzony przenikliwością, dys
krecją i bystrym umysłem — dodał rzeczowo Tarcza. — Mówiono
mi także, że dobrze żyjesz z ludźmi.
Spojrzał na Silwytha pytająco, jakby oczekiwał wyjaśnień.
— Jedna z posiadłości rodzinnych leży na granicy między Tro—
mek i Vinnengael, mój panie. Niedaleko od naszego domu znajduje
się ludzka wieś. Między elfami i żyjącymi w okolicy ludźmi wy
tworzyła się pewna więź. Kilkoro z nich pracuje u mojej rodziny.
Oczywiście są tylko robotnikami i nie wolno im wchodzić do domu.
Tarcza ze zrozumieniem skinął głową. Taka bezużyteczna, chaotyczna masa zakłóciłaby starannie
pielęgnowany spokój elfiego domu na miesiąc.
• Prawdę mówiąc, panie… — Silwyth urwał, wahając się, czy uczynić to niezwykłe wyznanie, które
mogło go albo wynieść, albo nieodwracalnie pogrążyć w oczach wielmoży.
• Mów otwarcie, Młodszy Opiekunie — zachęcił go Tarcza. — Nawiasem mówiąc, przepraszam, że
zapomniałem. Czy noga sprawia ci wielki ból? — W głosie Tarczy brzmiała chytrość.
• Nie bardzo, panie — odparł Silwyth; teraz, gdy ciemność kryła jego twarz, mógł się uśmiechnąć. —
Skoro prosisz mnie, abym mówił otwarcie, muszę ci rzec, mój panie, że polubiłem towarzystwo ludzi.
Z pewnością mają oni wiele wad: są grubiańscy, brzydko pachną, są niewrażliwi na przyrodę, śmieją
się za dużo i za głośno. Ale nauczyłem się podziwiać ich energię. Przebywanie wśród nich porusza
umysł, pobudza do myślenia i tworzenia. Zbyt często czuję się jak ryba w stawie, panie. Moje myśli,
spoczywające leniwie i nieruchomo przy dnie, ożywiają się tylko na czas karmienia. Ludzie to
grzmiąca rzeka, w którą zanurzam się cały i odczuwam uniesienie, gdy woda mnie przewraca,
porywa i niesie z rwącym nurtem.
Silwyth przerwał, przestraszony swoimi słowami. Dał się ponieść entuzjazmowi. Tarcza z pewnością
nie miał ochoty słuchać wynurzeń o wewnętrznych przeżyciach Młodszego Opiekuna. Silwyth pochylił
głowę i splatając ręce na kolanach, przygotował się na wyrzuty.
• Tak — rzekł Tarcza. — Miałem rację. Jesteś odpowiednią osobą.
• Panie? — Silwyth podniósł wzrok, przyjemnie zaskoczony.
__ Co wiesz o obecnej sytuacji politycznej? — zapytał Tarcza, rzucając na Młodszego Opiekuna ostre,
przenikliwe spojrzenie, które przecięło mrok nocy. — O problemach różniących mnie i Boskiego?
__Wiem, że jesteś lojalny wobec Boskiego, szlachetny panie,
i że Boski ufa ci jako swej Tarczy.
— Widzę, że jesteś także dyplomatą — stwierdził Tarcza iro
nicznie. — Dość powiedzieć, Młodszy Opiekunie, że według mnie
Boski stara się zwiększyć swoją potęgę kosztem mojej. Zamiast po
przestać na wydawaniu edyktów i rozsądzać spory o ziemię oraz
umowy małżeńskie, postępuje wbrew tradycji: chce angażować się
w pobieranie podatków, a także, co gorsza, w prowadzenie wojny.
W tym celu — Tarcza położył dłoń na ramieniu Silwytha, co było
tak niezwykłym wyróżnieniem, że Silwyth aż zadrżał z radości —
Boski przysłał mi list, w którym stwierdza, że jego zdaniem to
jego żołnierze powinni strzec wejścia do Portalu. Żołnierze nasze
go Domu — Domu Kinnoth — którzy obecnie strzegą wejścia do
Portalu i strzegli go od chwili, gdy Portal powstał, mają zostać
zastąpieni.
Silwyth był wstrząśnięty. Trudno mu było uwierzyć, że Boski miał czelność przedstawić Tarczy takie
żądanie. Była to poważna obelga, afront. Silwyth zaciekawił się, czy już nie toczą z sobą wojny.
• Boski cofnął rozkaz wkrótce po wydaniu go. — Tarcza odpowiedział na zadane w myśli pytanie
Silwytha. — Pojął, że posunął się za daleko. Ale planu nie zarzucił. Ten lord Mabreton, którego
poznałeś dziś wieczorem, jest jednym z zauszników Boskiego. A ty — dodał Tarcza, zaciskając dłoń
na ramieniu Silwytha — będziesz moim zausznikiem.
• Mój panie, niegodny jestem takiego honoru. — Silwyth odpowiedział, jak należało.
• Jesteś godny, Silwyth — odparł Tarcza, jeszcze bardziej wyróżniając Opiekuna przez nazwanie go
jego imieniem. — Od dłu—g!ego czasu przyglądam ci się z myślą o takim właśnie zadaniu.
• Czego Wasza Lordowska Mość ode mnie oczekuje?
• Zadaniem lorda Mabretona i innych elfich ambasadorów u ludzi będzie przekonanie króla Tamarosa,
że Boski ma prawo przejąć kontrolę nad Portalem. Król Tamaros jest mądry, jak na człowieka. Nie
będzie chciał się mieszać w sprawy elfów. Boski zamierza skłonić króla Tamarosa, aby ten
wyznaczył ludzkich żołnierzy do pilnowania elfiego wejścia do Portalu.
• Czy Boski oszalał? — Silwyth zapomniał się, odezwał się swobodnie i zbyt głośno.
Spojrzenie Tarczy przypomniało mu, że powinien zniżyć głos. Słudzy zostali odesłani, ale prawie na
pewno niektórzy spośród nich byli opłacanymi szpiegami w domu Tarczy i mogli się czaić gdzieś w cieniu.
Tarcza z pewnością wiedział, którzy to, i uważał na nich, przechwytując ich komunikaty. Mimo to mądrość
nakazywała dyskrecję.
• Nie, Boski jest przebiegły — rzekł Tarcza. — Jeśli Tamaros uwierzy, że wojna między elfami
zagrozi Vinnengael — jeśli na przykład pomyśli, że czynię zakusy na Portal, ponieważ chcę nim
przesłać swoje oddziały, aby wydać wojnę jemu — wówczas nie będzie miał wyboru i będzie musiał
wysłać ludzkich żołnierzy do pilnowania wejścia. Kiedy zaś ty, ja i członkowie Domu Kinnoth nie
otrzymają zezwolenia na wstęp, wtedy kupcy nie będą mogli podróżować do Vinnengael z
towarami. A kiedy opustoszeją nasze kufry, Boski będzie mógł powiedzieć bez utraty twarzy, że to
ludzie chcą nas osłabić.
• Czy Boski pragnie wojny z ludźmi, panie?
• Tak, chciałby, aby Dom Kinnoth ruszył na wojnę z ludźmi, Młodszy Opiekunie. Gdyby nasz Dom
uległ osłabieniu, on mógłby przejąć władzę, którą teraz sprawujemy.
• A dlaczego sądzi, że ludzkie wojska odróżniłyby nasze dwa Domy, panie?
• Właśnie — powiedział Tarcza. — Ludzie są niczym pchły. Kiedy już zagnieżdżą się w domu, trudno
się ich pozbyć. Boski tego nie widzi. On nie widzi niczego poza czubkiem własnego nosa.
• Czego oczekujesz ode mnie, mój panie?
• Oczywiście nie będziesz miał oficjalnej rangi. Podróżujesz
r
oli uczonego i tak będziesz się przedstawiał. Tamaros jest uczonym i jestem pewien, że przyjmie cię
serdecznie i udostępni ci swoją wspaniałą bibliotekę, która znajduje się w samym zamku. Wkradnij się w
jego łaski, Silwyth. Bądź mu miłym towarzyszem, zaskarb sobie jego zaufanie. A jeśli kiedykolwiek trafi ci
się okazja wejść do królewskiego domu, chwytaj ją oburącz. W ten sposób będziesz mnie informował o
wszystkim, co zrobią i powiedzą przedstawiciele Boskiego, a przy odrobinie szczęścia i talentu wyrobisz
sobie odpowiednie stanowisko, aby im zaszkodzić.
.— Nie potrafię wyrazić mej radości, że zasłużyłem sobie na twoje zaufanie, mój panie — rzekł
Silwyth, powstając i kłaniając się tak nisko, że czołem niemal dotknął kolan.
• Tak, widzę, że twoja radość działa jak lekarstwo. Wyleczyła nawet skręconą kostkę. — Tarcza
uśmiechnął się szeroko. Wstając, wyciągnął rękę do Silwytha. — Chodź, Młodszy Opiekunie.
Przypuszczam, że kostka mocno cię boli. Przyjmij moje ramię. Odprowadzę cię do domu. Sądzę, że
jeszcze kilka dni będziesz utykał na tę nogę.
• Masz rację, panie. Ból jest nie do zniesienia. Dziękuję Waszej Lordowskiej Mości za pomoc.
Z pomocą Tarczy Młodszy Opiekun pokuśtykał przez ogród do domu, gdzie szlachetna małżonka Tarczy
rozłożyła mu na noc siennik na podłodze.
Następnego dnia Silwyth kulał jeszcze, gdy przy wejściu do Portalu wiodącego do miasta Vinnengael
dołączył do lorda Mabre—tona i lady Yalury.

LEKCJA CZYTANIA

Życie w pałacu różniło się od tego, które znał Gareth. W domu rodziców czas upływał mu głównie na
wędrówkach po pustych pokojach, przyglądaniu się przez okno żywiołowym zabawom wiejskich dzieci
albo trzymaniu włóczki, gdy niania zwijała ją w kłębek. Tak mijały tygodnie. Gareth próbował ogarnąć
nową sytuację i przyzwyczaić się do niej. Kłopot miał tym większy, że nikt mu nie wyjaśnił, jak
powinien postępować. Spodziewano się, że sam przyswoi sobie tę wiedzę, tak jak roślina przyswaja
światło słońca.
Dlatego na baty, które odbierał, zasłużył sam, a nie jego pan. O dziwo, Dagnarus — z reguły uparty i
buntowniczy — w pierwszych dniach po przybyciu Garetha zachowywał się wyjątkowo dobrze;
Evaristo, wymęczony guwerner księcia, chlubił się, że jego pomysł na sprowadzenie chłopca do bicia
przyniósł tak doskonałe wyniki. Sprawowanie Dagnarusa poprawiło się, ponieważ nie chciał, aby jego
mały przyjaciel doznał krzywdy. Evaristo zauważył to z zadowoleniem i podzielił się swoim
spostrzeżeniem z ich królewskimi osobami. Upłynęło trochę czasu, zanim wszyscy przejrzeli na oczy,
łącznie z Garethem
Przez kilka pierwszych nocy Gareth, samotny w malutkim pokoiku przylegającym do ogromnej sypialni
księcia, zasypiał zmęczo— , ny płaczem. Sztywny i obolały po razach, które miały go nauczyć dwornego
zachowania, tęsknił za domem i nianią tak mocno, że był i niemal pewien, iż tęsknota go zabije. Jego dom
był nudny i pusty, sterylny i zimny, ale znajomy. Tam wiedział, czego się po nim spodziewają.

j\Jie było tego wiele. Byl przecież dzieckiem.


W pałacu Gareth przestał być dzieckiem. Uważano go za do—osłego, choć nie dosłownie. Oczekiwano,
że będzie się zachowywał jak dorosły, nie jak dziecko. W gruncie rzeczy baty, jakie otrzy— mywał od
szambelana i guwernera, nie miały przyczynić Garethowi cierpienia. Miały mu pomóc osiągnąć dojrzałość
w wieku lat dziewięciu — w możliwie najkrótszym czasie.
pierwsze bicie Gareth otrzymał pierwszego poranka po swoim przybyciu.
Do obowiązków chłopca do bicia należało poranne asystowanie Jego Wysokości przy wstawaniu. W
domu Gareth był przyzwyczajony sypiać tak długo, jak chciał — im więcej czasu spędzał w łóżku, tym
mniej słudzy musieli się nim zajmować. Uznawał za najwyższe okrucieństwo, gdy zrywano go z ciepłego
łóżka o — jego zdaniem — pogańskiej godzinie. Książę Dagnarus gardził wylegiwaniem się. Wstawał
wcześnie, aby nie stracić nic z dnia, i kładł się późno, aby nie stracić nic z nocy.
Strzelanie grochem do ścian książkowej fortecy do późna w noc w połączeniu z podnieceniem i
napięciem całego dnia sprawiły, że Gareth przespał mocno dźwięk dzwonka wzywającego służących do
sypialni Jego Wysokości. Z głębokiego snu wyrwał Garetha klaps na gołą pupę, przyłożony przez
służącego. Sługa tak szybko narzucił na chłopca ubranie, że bielizna pod wełnianymi rajtuzami całkiem się
poskręcała, a tunikę nałożył tył na przód. Sługa wysłał go do szambelana, który chwycił zamroczone snem
dziecko, potrząsnął, aby się dobudziło, i pospiesznie wepchnął do książęcej sypialni.
Gareth stanął przy służących i patrzył, jak książę spożywa w łóżku posiłek, pije gorącą czekoladę i je
ciepłe słodkie bułeczki — ich zapach wydał się chłopcu niebiański, gdyż w zamieszaniu wczorajszego dnia
nikt nie pamiętał, aby Garetha nakarmić. Zabur—czało mu głośno w brzuchu, na co jeden ze służących
odwrócił się w miejscu i ze zdumiewającą szybkością pacnął Garetha w głowę.
Mrużąc oczy z bólu, Gareth starał się ignorować zapach czekolady. Aby się czymś zająć, rozglądał się
po sypialni, podziwiał
ogromne rzeźbione łoże osłonięte ciężkimi aksamitnymi kotarami, drewniane komody i szafy pełne
ubrań, spiczasto zakończone trzewiki księcia ustawione rzędem i gobeliny ponoć zrobione własnoręcznie
przez królową.
Dagnarus siedział oparty o stertę poduszek. Łóżko pokrywała narzuta ozdobiona rodzinnym herbem
z dwoma gryfami trzymającymi słońce, wyhaftowanym złotą nicią. Książę szybko, acz schludnie i
elegancko, zjadł bułeczkę i wypił czekoladę. Pozwolił, by mu umyto twarz i ręce oraz uczesano włosy.
Następnie wyszedł z łoża.
Mimo wysiłków Garetha ogarnęła senność. Ziewnął szeroko, aż mu trzasnęło w szczękach.
Szambelan odwrócił się z niewzruszonym chłodem i wymierzył chłopcu tak siarczysty policzek, że
pod siłą ciosu dziecko przewróciło się na podłogę.
Książę popatrzył na chłopca do bicia, lecz zaraz odwrócił wzrok. Gareth, masując piekący i
posiniaczony policzek, miał nadzieję, że książę udzieli szambelanowi reprymendy za jego okrucieństwo,
nadzieje chłopca okazały się jednak płonne. Dagnarus nie powiedział nic. Udał się do wygódki
przylegającej do sypialni, by tam dokonać porannych ablucji.
Dzięki swemu położeniu nad rzeką pałac był zaopatrzony w bieżącą słodką wodę, która krążyła po
pałacu napędzana spryt— ! nym systemem kół wodnych i kanałów. Gareth nigdy nie widział niczego
podobnego. U siebie w domu zawsze korzystał z ustępów na zewnątrz i miał uczucie, że wypróżnianie się
w ścianach pałacu jest czymś brudnym i nieprzyzwoitym. Trudno mu było to wrażenie przezwyciężyć i z
tego powodu pierwszej nocy wielce cierpiał, zanim nie odkrył, że może się wykraść do wygódki dla służby,
która mieściła się za murem dziedzińca, poza pałacem.
Jego Wysokość powrócił i pozwolił sługom ubrać się. Gareth stał cicho jak królik osaczony przez
psy, bał się nawet odetchnąć, żeby nie popełnić jakiegoś błędu.
Ubrawszy się, Dagnarus poszedł złożyć uszanowanie ojcu, królowi Tamarosowi, który także wstawał
wcześnie. Gareth został ode—
łany z powrotem do swojej klitki, gdzie zjadł na śniadanie nie do—edzoną słodką bułeczkę rzuconą mu
przez służącego i wypił kubek chudego mleka. Następnie zaprowadzono go do pokoju zabaw, edzie miał
czekać na Jego Wysokość.
Dagnarus wkrótce powrócił.
.— No, dzięki niebiosom, sprawa skończona — oświadczył, biorąc się z zapałem do katapulty. — Nie
masz pojęcia, jakie to okropne codziennie się witać z moim ojcem.
Gareth przysunął się z krzesłem bliżej do księcia, z nadzieją, że jego Wysokość zauważy siniec na jego
policzku i okaże mu litość. Niestety, zawiódł się. Uwaga Dagnarusa skupiała się wyłącznie na machinie
wojennej.
Gareth zaciekawił się.
• Dlaczego? Jest dla ciebie niedobry?
• Ależ z ciebie cielę! — wykrzyknął Dagnarus, rzucając Ga—rethowi spojrzenie pełne pogardy. —
Oczywiście, że nie jest dla mnie niedobry. Mój ojciec nigdy nie jest niedobry, nawet dla tych, którzy
na to zasługują. To po prostu nudne. Codziennie to samo. On i mój brat siedzą w pokoju pełnym
książek, papierów i doradców i zastanawiają się nad jakimś traktatem albo martwią o podatek, kiedy
mogliby robić wiele innych, ciekawszych rzeczy.
• Mój ojciec mówi, że Vinnengael jest centrum świata — powiedział Gareth, tylko niejasno
rozumiejąc, co to naprawdę znaczy. — Pewnie twój ojciec ma dużo pracy, skoro musi nim
zarządzać.
• Mógłby zostawić ją innym — odparł Dagnarus. — Jest przecież królem.
Znudzony katapultą książę odepchnął ją kapryśnie na bok. Kręcił się niecierpliwie po pokoju, odrzucił
ze wzgardą pomysł czytania książki, w końcu pociągnął Garetha do dużej piaskownicy, która zajmowała
przynajmniej czwartą część pokoju. Tam, po jednej stronie piaskownicy, książę zaczął ustawiać w szyku
malutkich żołnierzy zrobionych z ołowiu.
• Siadaj, Łato. Będziesz generałem nieprzyjacielskiej armii.
• Widziałem kiedyś twojego brata podczas parady — powiedział Gareth, posłusznie zajmując miejsce
po przeciwnej stronie
piaskownicy, chociaż nie miał pojęcia, co ma robić z nieprzyjacielską armią. Patrzył na malutkie ołowiane
figurki z pewnym niepokojem. Bał się ich dotknąć, wydawały się takie kruche. — Jest od ciebie znacznie
starszy, prawda?
• O dwanaście lat — poinformował Dagnarus. — Właściwie jest moim przyrodnim bratem.
Nienawidzi mnie — dodał niedbale.
• Co? — Gareth popatrzył na niego wylękniony.
• Naprawdę. Nienawidzi mnie. Jest o mnie zazdrosny.
• Dlaczego?
• Bo ojciec woli mnie.
Gareth uwierzył księciu. W owym czasie Gareth uwierzyłby, nawet gdyby książę powiedział mu, że
zamek oderwie się od fundamentów i uleci między wodospady.
Nagle szambelan otworzył drzwi.
— Wasza Wysokość, przybył twój guwerner, Evaristo.
Dagnarus skrzywił się, wywrócił oczami i westchnął.
• Każ mu wejść — powiedział, nie przerywając ustawiania żołnierzyków.
• On mnie bardzo mocno uderzył — powiedział Gareth, pociągając lekko nosem i rzucając
szambelanowi pochmurne spojrzenie, spragniony odrobiny współczucia.
• To stary głupek. Będę zadowolony, kiedy matka się go pozbędzie. A co do uderzenia — Dagnarus
wzruszył ramionami — zasłużyłeś sobie na nie. Nie wolno ci ziewać w mojej obecności, Łato. To
brak szacunku.
Gareth przełknął łzy.
• Jaki jest twój guwerner? — zapytał. — Jest złośliwy?
• Phi! Ten człowiek to mięczak. Zresztą nauka to strata czasu. Od kapitana Argota uczę się dziesięć razy
więcej niż od tego durnego Evarista. Zwykle nawet mnie tu nie ma, kiedy on przychodzi. —
Dagnarus podniósł wzrok znad żołnierzyków. — Dziś jestem tylko dlatego, że gdyby mnie nie
było… — Urwał, skrzywił się i pstryknięciem palca przewrócił kilka żołnierzyków.
• Gdyby cię nie było, dostałbym lanie — dopowiedział Gareth, rozgrzany tym, co wziął za
współczucie księcia.
__ Wcale nie! — prychnął Dagnarus. — Branie razów to w koń—
twój obowiązek. Po prostu… — Wpatrzył się w żołnierzyki, marszcząc brwi. — Nie chcę, żeby cię
odesłali — dokończył cicho.
__Czcigodny mag Evaristo — obwieścił szambelan.
Dagnarus skrzywił się. Gareth z lękiem podniósł wzrok, pełen obaw, że oto zjawił się nowy dręczyciel.
Jednak obawy pierzchły, kiedy ujrzał wchodzącego do pokoju młodego człowieka o uśmiechniętych oczach.
Evaristo miał trzydzieści lat, choć jego chuda twarz i wesoła mina nadawały mu młodszy wygląd. Miał
na sobie habit swojego zakonu — brązowe szaty Zakonu Wiedzy, oraz symbol — złoty klucz na szyi. Na
szatach nosił czerwony szkaplerz, który wolno wkładać tylko magom i który wyróżnia ich w tłumie. W ręku
niósł kilka wielkich ksiąg.
Evaristo wydawał się mocno zdumiony, gdy ujrzał księcia.
— Wasza Wysokość, twoja obecność to przyjemna niespodzian
ka — rzekł Evaristo. — Czemu zawdzięczam ten wielki zaszczyt?
W zielonych oczach Dagnarusa zamigotała złość. Widoczne było, że nie lubi, kiedy się z niego żartuje.
Zrywając się na nogi, rzucił nauczycielowi gniewne spojrzenie.
• Nie powinieneś do mnie mówić tym tonem! Jestem twoim księciem.
• Jesteś niedouczonym małym chłopcem, który nie przykłada się do nauki i wyrośnie na
niedouczonego mężczyznę — odparł spokojnie Evaristo.
Ignorując mocno zarumienionego z gniewu Dagnarusa, Evaristo uśmiechnął się do Garetha.
• A to pewnie jest chłopiec do bicia.
• Mam na imię Gareth — odrzekł chłopak, kłaniając się nisko.
• Twoje przybycie już pomogło, Gareth — powiedział Evari—sto, kładąc księgi na stole i ustawiając
wokół niego krzesła. — Jego Wysokość już od wielu dni nie raczył brać udziału w lekcji.
Evaristo przestawiał krzesła, dlatego nie dostrzegł lekkiego, drwiącego uśmieszku, który pojawił się na
ustach Dagnarusa. Gareth zauważył go jednak i natychmiast zrozumiał. Choć znał Dagna—
rusa krócej niż dzień, poznał go lepiej niż Evaristo. Dagnarus by} obecny, ponieważ chciał mieć pewność,
że jego nowy towarzysz nie zostanie uznany za nieudacznika i przepędzony.
Gareth uważał zaś, że bicie to rozsądna cena za naukę. Chwile poświęcone na naukę czytania i pisania
należały do najszczęśliwszych w domu, który zaczynał już się zacierać w jego pamięci, niczym sen, zaraz
po przebudzeniu wyraźny, lecz rozwiewający się pośród wydarzeń dnia.
Evaristo był mądrym, cierpliwym człowiekiem, znakomitym nauczycielem dla ucznia, który pragnął się
uczyć. Tego pierwszego dnia pracował z Garethem przez godzinę; Dagnarus w tym czasie kopał nogę stołu
albo na stronicach cennych ksiąg rysował gęsim piórem obrazki żołnierzy przebijających się wzajemnie
gigantycznymi mieczami.
W końcu, znudziwszy się, książę wstał z krzesła i tęsknie wyjrzał przez okno na dziedziniec, gdzie
żołnierze odbywali musztrę. Po zakończonej musztrze zabawiał się rzucaniem kawałków tynku
wydłubanych spod framugi okna na plac w dole. Patrzył, jak rozbijają się w pył i stukiem straszą niczego
nie spodziewających się przechodniów.
Evaristo, zadowolony, że ktoś go docenia, niemal nie zwracał uwagi na księcia. Gareth po
przezwyciężeniu początkowego zawstydzenia gorliwie starał się pozyskać uznanie nauczyciela.
Przeczytał wszystkie zadane teksty, począwszy od czytanek, które dawniej dawała mu niania, żeby się
czymś zajął i nie przeszkadzał jej w drzemce, a skończywszy na jednej z książek, na które tak pożądliwie
spoglądał wczoraj.
Księgę napisał przełożony Zakonu Wiedzy zwany Bibliotekarzem, specjalnie dla młodego księcia. Tom
zawierał zbiór szczegółowych opisów wszelkich najważniejszych i mniej ważnych ras żyjących w świecie.
Rasą, o której Gareth czytał tego dnia, byli or—kowie.
W te dni, kiedy pozwalano mu towarzyszyć służącym w wyprawie po sprawunki, widywał orków
tupiących ciężko po placu targowym. Orkowie zamieszkiwali nad wodą, na brzegu jeziora Ildurel,
tak ogromnego, że miało przypływy niczym morze. Sami orkowie byli ludem morskim, pływali łodziami z
jeziora na prawdziwy ocean, Morze Ayrkis. W Vinnengael mieszkało ich tylko kilku, gdyż ich iczyzna
leżała na południu, chociaż za prawdziwą ojczyznę uważali raczej morze.
Orkowie są wyżsi od ludzi, mają potężną pierś, grubą szyję, ramiona i uda. Ich odzież, luźna i wygodna,
składa się ze spodni oraz rozpiętej pod szyją koszuli z długimi, powiewnymi rękawami. Rzadko noszą
peleryny,, nawet podczas najzimniejszej, najgorszej pogody, gdyż mają grubą skórę i są odporni na zimno.
Większość orków, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej, to żeglarze. Ich ojczyzna to wsie i miasta
pobudowane wzdłuż morskiego wybrzeża; w głębi lądu nie mieszka nikt. We własnym pojęciu orkowie są
kupcami i rybakami, w pojęciu innych — piratami. Przez ludzi i elfów uważani są za nierozgarniętych i
głupich.
Ciekawość orków przewyższyła onieśmielenie Garetha wynikające z faktu, że miał czytać w obecności
księcia i guwernera. Chłopiec najpierw znalazł krainę orków na mapie, a następnie zaczął czytać ich historie,
potykając się na prostacko brzmiących nazwach miast orków, takich jak Quash’Gaat czy Kallka.
Zachwycony czytał dalej, lecz w pewnej chwili poczuł na sobie czyjeś spojrzenie.
Gareth podniósł wzrok i przekonał się, że Dagnarus odwrócił się od okna. Patrzył tak wrogo, że gładki
potok słów z ust Garetha urwał się tak raptownie, jakby książę wetknął mu korek do buzi.
— Wasza Wysokość — przemówił w nagłej ciszy Evaristo —
Gareth przeczytał ten fragment dobrze, ale z niejakim trudem. Mo
że Wasza Wysokość zechciałby przeczytać go poprawnie.

Ku zdumieniu Garetha Dagnarus rzucił Evaristowi spojrzenie pełne takiej złości i nienawiści, że
chłopiec nie zdziwiłby się, usłyszawszy, iż książę rozkazuje ściąć guwernera na miejscu. Evaristo jednak
się tym nie przejął.
— Wasza Wysokość?
Dagnarus wyprostował się. Odwrócił się od guwernera i wyjrzał
Przez okno.
— Nie mam ochoty czytać — odparł głosem zimnym jak lód.
Jego kark poczerwieniał, a raczej poróżowiał, i odcinał się od przydymionej czerwieni włosów.
— Dobrze, Wasza Wysokość — powiedział Evaristo. — Ga
rem, czytaj dalej, proszę.
Wytrącony z równowagi, bojąc się, że książę go znienawidzi, Gareth pochylił głowę nad książką i
wymamrotał niewyraźnie, że słowa są za trudne. Nie mógł czytać dalej.
Evaristo tylko się uśmiechnął i powiedział, że po przespanej nocy może mu powróci pamięć.
Odkładając księgę o orkach, Evari—sto zapytał Garetha, co zamierza z sobą począć, kiedy dojdzie do
wieku męskiego.
Chłopiec nigdy się nad tym nie zastanawiał. Był jeszcze tak roztrzęsiony zdarzeniem z książką, że nie
mógł odpowiedzieć, tylko siedział i wpatrywał się w swoje dłonie.
• Twoim ojcem jest lord Walraith, jeśli się nie mylę — zagadnął Evaristo. — Może chcesz być po
prostu panem na swojej posiadłości.
• Posiadłość należy dożywotnio do mojej matki — odparł Gareth, nie podnosząc wzroku. — Po jej
śmierci obejmuje ją kuzyn.
Nie wiedział zbyt dokładnie, co to znaczy. Wiedział tylko, że matka i ojciec nie przestawali narzekać na
tę niesprawiedliwość; wydali już sporą część majątku na adwokatów, chcąc się uwolnić.
— Rozumiem. To dlatego sprowadzili cię na dwór królewski.
Wobec tego będzie ci potrzebny zawód, zajęcie. Oczywiście sto
sowne do twojej pozycji. Może chciałbyś zostać jednym z nas, Ga
reth — ciągnął Evaristo. — Magiem. Jeśli oczywiście posiadasz po
trzebne uzdolnienia do magii.
Na te słowa Dagnarus obrócił się na pięcie i wbił spojrzenie zielonych oczu w chłopca.
Gareth wzrokiem poszukał aprobaty księcia, wątpiąc jednak, czy ją znajdzie. Dlatego zdumiał się
nadzwyczaj, widząc, że Dagnarus z naciskiem kiwa głową i bezgłośnie mówi: „Zgódź się!”
— Bardzo bym chciał, czcigodny magu — odrzekł Gareth, do
dając spiesznie — ale nie opuszczę Jego Wysokości.

co
Evaristo ponownie zerknął na Dagnarusa i z zadowoleniem przekonał się o łączącej chłopców więzi.
— Nie martw się, Gareth. Oficjalne szkolenie maga zaczyna się
dopiero w dwunastym roku życia. Wówczas będziesz musiał wstąpić
do Świątyni jako nowicjusz. Ten dzień jest jednak jeszcze odległy.
Nie mówiono więcej na ten temat.
• Więc będziesz magiem — rzekł Dagnarus, po wyjściu Eva—rista wracając do piaskownicy.
• Jeśli Wasza Wysokość sobie tego życzy — odparł potulnie Gareth.
• Tak. Ale musisz mi obiecać, że jeśli wyuczysz się na maga, to staniesz się mądrzejszy od Evarista.
Gadatliwy wymoczek!
Dagnarus z wyrazem niesmaku kucnął koło piaskownicy.
Żołnierzyki pomalowano niezwykle precyzyjnie. Zbierając się na odwagę, żeby ich dotknąć, Gareth
wziął w rękę miniaturowy rydwan i ze zdumieniem odkrył, że koła naprawdę się kręcą.
• Kiedyś były zaczarowane — rzucił mimochodem Dagnarus.
• Naprawdę? — Gareth prawie upuścił rydwan.
• Tak, naprawdę. Kiedy mówiłem: „Marsz”, żołnierze maszerowali w kółko, a konie ciągnęły rydwan
tam i z powrotem. Zrobił je mój wujek — brat matki. Jest czarodziejem w Dunkardze. Ale Evaristo
cofnął zaklęcie.
• Dlaczego? — Gareth poczuł zawód. Starał się wyobrazić sobie żołnierzy maszerujących w
piaskownicy i pędzący rydwan.
• Mówi, że magia to poważna sprawa. Nie do zabawy dla małych dzieci i że nie powinniśmy z nią
igrać. Umie zepsuć każdą zabawę, jak to kapłani.
— Jeśli tak myślisz o magach, to dlaczego chcesz, żebym ja
im został? — zaciekawił się Gareth.
— Bo ty będziesz moim magiem, rzecz jasna — powiedział
Dagnarus. — Będziesz miał na oku innych magów i powiesz mi, je
śli któryś z nich zacznie rosnąć w siłę. Wiesz, magowie są bardzo
potężni. Ta ich magia… Sam chciałem zostać magiem, ale nie
mogę jednocześnie być królem. Będzie o wiele lepiej, jeśli ty nim
zostaniesz.
Gareth nigdy przedtem nie był na dworze, ale można rzec, że był dzieckiem dworu. Rodzina królewska,
dworskie plotki i intrygi były dla jego rodziców chlebem powszednim. Choć Gareth miał dopiero dziewięć
lat, dobrze wiedział, że Dagnarus jest drugi w kolejce do tronu. Następcą tronu jest jego starszy brat
Helmos i to on przejmie władzę po królu Tamarosie. Ponieważ zaś Tamaros pochodził z długowiecznej
rodziny — jego matka dożyła dziewięćdziesięciu lat — nie spodziewano się, że wkrótce umrze. Dagnarus
odziedziczy tron tylko przy „wyjątkowo niepomyślnych wiatrach”, jak mówili rodzice Garetha.
Gareth miał jednak dość oleju w głowie, żeby tego nie powtarzać.
• A kiedy zostaniesz królem? — zapytał.
• Kiedy będę gotów — odparł Dagnarus.
Ustawił rydwan z jeźdźcem na czele armii i pchnął go tak, że pojazd potoczył się w szalonym pędzie w
kierunku miniaturowego wroga.
Bawili się w piaskownicy do czasu, kiedy słudzy przynieśli kolację.
Chłopiec i książę zjedli kolację w pokoju zabaw. Dostali prostą strawę, gdyż powszechnie wiadomo, że
młode żołądki nie potrafią strawić wyszukanych dań. Potrawka z królika była gorsza od tej, którą
przyrządzała niania, bo ona do swojej dodawała czosnek. Gareth powiedział o tym księciu, który odrzekł,
że przekaże przez szambelana odpowiednie polecenie kucharce. Smakowali sos, maczając w nim kawałki
chleba. Po kolacji przyszedł szambelan z wiadomością, że Jej Wysokość pragnie zobaczyć się z synem i
poznać chłopca do bicia.
Dagnarus skrzywił się, ale nic nie powiedział. Spokojnie zniósł czesanie i wycieranie buzi, choć
gwałtownie sprzeciwił się zmienianiu pończoch, które od pełzania w piaskownicy zabrudziły się na kolanach.
Następnie on i Gareth — niemal budzący litość swoim przerażeniem na myśl, że ma się spotkać z królową —
poszli za szambe—lanem korytarzami zamkowymi do komnat Jej Królewskiej Mości.
— A jeśli jej się nie spodobam? — szepnął Gareth do Dangaru—
sa, gdy mijali w korytarzu rząd uzbrojonych rycerzy, stojących nieruchomo niby martwi.
Mimo wewnętrznego rozdygotania Gareth pomyślał, że rycerzom musi być okropnie niewygodnie stać
tak w pełnym uzbrojeniu na baczność i wcale się nie ruszać. Nie było nawet widać, żeby oddychali.
Zaniepokoił się, że udusili się pod tymi ciężkimi hełmami. Powiedział o tym księciu.
• Ale z ciebie dzieciak! — rzekł Dagnarus, uderzając go w ramię. — Zbroje są puste. Stoją tu tylko na
pokaz. W środku nie ma rycerzy. — Przerwał, zachichotał i dodał: — Dlaczego myślisz, że nie
spodobasz się mojej matce?
• Szambelan powiedział, że jestem brzydki — odparł Gareth.
• Tak? — Dagnarus wydawał się niezadowolony.
• Co będzie, jeśli twoja matka pomyśli, że nie nadaję się na towarzysza dla ciebie?
— Nie martw się, Łato. Mnie się podobasz i tylko to się liczy.
Szambelanowi nie wolno było wchodzić do komnat kobiecych,
dlatego przekazał dozór nad chłopcami głównej garderobianej, kobiecie o surowym wyrazie twarzy, która
dygnęła przed księciem, obejrzała dokładnie i nieprzyjaźnie Garetha, po czym zaprowadziła ich do
królowej.
Przez bogato zdobione odrzwia o złoconych krawędziach weszli do cudownie pięknych komnat.
Przynajmniej tak wówczas uznał Gareth. W późniejszych latach dostrzegł, że umeblowanie było ostentacyjne i
w złym guście. Unosząca się w powietrzu woń perfum przyprawiała go o zawrót głowy. Trzykrotnie kichnął,
za każde ze swoich wykroczeń otrzymując od garderobianej szturchnięcie w kark. Zapach pochodził od
lamp naftowych, które paliły się jasno, oświetlając komnaty sypialne. Choć na zewnątrz panował dzień,
zasłony były zaciągnięte. Jej Wysokość uważała, że światło dzienne szkodzi oczom i cerze.
Chłopiec i książę minęli sześć pokoi zewnętrznych, ozdobionych gobelinami i płonących blaskiem
lamp naftowych — świadczyło to o ogromnym bogactwie, gdyż nafta nie pochodziła z Vin—
nengael, musiano ją sprowadzać z krainy orków, którzy handlują olejem wielorybim i ambrą.
Jej Królewska Mość przebywała w salonie przylegającym do sypialni, do której Gareth mógł zerknąć
przez uchylone drzwi. Sypiała sama; sypialnia króla mieściła się w innej części pałacu, choć oba pokoje łączył
sekretny korytarz. Rodzice Garetha nie sypiali razem, dlatego nie zdziwiło go to urządzenie. Przez wiele lat
sądził, że tylko biedacy śpią razem, i to dlatego, że nie stać ich na nic lepszego.
Królowa Emillia siedziała przy toaletce, podziwiając się w zwierciadle, podczas gdy jedna z dam dworu
szczotkowała jej włosy, długie i lśniące, tego samego koloru, co włosy jej syna. Na pierwszy rzut oka
można było ją określić mianem ładnej. Drugie spojrzenie ujawniało niedoskonałości. Umiała się ubrać tak,
by podkreślić swoją urodę, lecz nie można było zaprzeczyć, że jej oczy — jakkolwiek pięknego koloru —
były osadzone zbyt blisko siebie, ponad zbyt długim nosem, który przywodził Garethowi na myśl nosy
psów myśliwskich ukazanych na gobelinie. Usta ściągały się w lekkie zmarszczki, jakby jadła za dużo
daktyli. Gdyby te usta uśmiechały się, a nie wydymały, i gdyby blask jej oczom nadawała inteligencja, a
nie ambicja, wyraz drobnej twarzyczki zmieniłby się na lepsze. Owa ostra w wyrazie twarz wydawała się
ściągnięta w jednym punkcie, na czubku nosa.
Królowa była całkowicie zaprzątnięta sobą, widziała braki we wszystkim i wszystkich, z dwoma
wyjątkami: swojego pieska oraz syna. Tych dwoje obdarzała wylewną czułością w równych częściach,
traktując podobnie: oddawała innym pod opiekę, a zauważała tylko wtedy, gdy byli czyści, schludni,
nakarmieni, uczesani i nie warczeli.
Jej poplecznicy — a królowa miała popleczników; na dworze królewskim posiada ich każda osoba
dzierżąca władzę, gdyż, jak mawiają elfy, wiatr fortuny może wiać równo z jednego kierunku przez lata,
by zmienić się w ciągu nocy i zburzyć dom — twierdzili, że nic dziwnego, iż królowa jest kapryśna i
złośliwa. Emillia dobrze wiedziała, że mąż jej nie kocha. Wiedziała, że nawet jej specjalnie nie lubi. Ich
małżeństwo było związkiem politycznym, a ponieważ
jej ojciec, mało liczący się król Dunkargi, wciąż przyczyniał kłopotów, król Tamaros musiał myśleć, że
wyszedł na tym „jak ork na mydle”, jak mówi porzekadło.
Dagnarus przypominał matkę tylko wspaniałą rudą czupryną. Urodę odziedziczył po rodzinie ojca; w
istocie był niby skóra zdjęta Ze swego dziadka, sportretowanego w czasach, kiedy był następcą tronu.
— Moje kociątko — powiedziała królowa i nadstawiła synowi
policzek do pocałowania.
Emillia nie patrzyła bezpośrednio na Dagnarusa, widziała tylko jego odbicie. Przez cały czas rozmowy
z synem udzielała wskazówek służącej co do układania włosów, które następnie miał przyozdobić czepek.
Miała dopiero dwadzieścia pięć lat, a wyszła za mężczyznę blisko siedemdziesięcioletniego.
Dagnarus ucałował matkę, okazując synowskie przywiązanie, na co damy dworu, gruchając z
zachwytem, stwierdziły, że jest „słodki”.
Uczesanie królowej najwyraźniej nie budziło jej zadowolenia. Przedziałek nie znajdował się na środku i
przyprawiał ją o ból głowy. Wściekła kazała wszystkim odejść, wyzywając ich od idiotów, po czym w
końcu odwróciła się do syna, by go popieścić. Przeczesała mu włosy palcami, poprawiła tunikę, podciągnęła
pas, głaszcząc, jakby głaskała swojego pieska, który z wielką zajadłością szczekał na chłopców.
Gareth przyglądał się psu, kiedy usłyszał swoje imię. Dagnarus złapał go za rękę i pociągnął przyjaciela
naprzód. Garderobiana, stojąca tuż za chłopcem, położyła mu dłoń na łopatkach z zamiarem przyciśnięcia go
do podłogi, lecz Gareth odebrał dobrą szkołę. Padł na kolana przed Jej Królewską Mością i pozostał tak ze
spuszczoną głową, dopóki nie raczyła zauważyć jego obecności.
— Pokaż się, dziecko — rzekła królowa.
Gareth uniósł twarz.
Królowa otworzyła szeroko oczy. Wydała lekki okrzyk przestrachu i opadła na oparcie krzesła. Łapiąc
syna, odciągnęła go od napiętnowanego dziecka i zasłoniła, jakby znak był zaraźliwy.
Zmartwiały Gareth zakrył twarz rękami i zapragnął zapaść się pod dywan i marmurową podłogę.
— Nie! To niemożliwe! Dlaczego nikt mi nie powiedział? —
zawołała królowa.
Damy dworu zbiegły się na pomoc Jej Królewskiej Mości, znosząc wodę, wino i wachlarze z piór.
Gareth nic nie widział, lecz słyszał szelest spódnic i zapach perfum, gdy dworki gromadziły się wokół
królowej. Jedna w swojej gorliwej chęci usłużenia nadepnęła na niego. Inna zbliżyła się do Garetha z
powłoczką na poduszkę w ręku, chcąc mu ją zarzucić na niegodną głowę. Gareth usłyszał głos swojej
matki, wołającej, że nieszczęsne dziecko należy natychmiast zabrać.
— Nie, zostanie — powiedział Dagnarus.
Wywijając się z uścisku matki, książę sięgnął i złapał Garetha za to, co mu wpadło pod rękę — za
włosy. Dagnarus podciągnął chłopca na nogi. Twarz Garetha płonęła wstydem. Dagnarus ujął przyjaciela
za bezwładne ramię i trzymał jak w imadle.
— Łata jest moim chłopcem do bicia, matko — rzekł Dagnarus.
— Podoba mi się i zatrzymam go.
Otoczona rojem dworek, pośród których się schroniła, królowa spojrzała na syna.
— Dagnarusie! Czy jesteś… pewien? Ależ popatrz na niego. —
Machnęła dłonią w stronę Garetha i odwróciła wzrok.
— Zatrzymam go, matko — powtórzył Dagnarus. — Tak chcę.
Te słowa wystarczyły. Wtedy i zawsze. „Tak chcę”.
Królowa zezwoliła Garethowi ucałować swoją dłoń, jeśli nie
dotknie jej skóry swoim znamieniem. Matka Garetha, rozpromieniona, podsunęła, że znamię można ukryć
pod warstwą pudru. Królowa zapaliła się do tego pomysłu i przez jedną okropną chwilę Gareth myślał, że
znowu się zacznie, ale Dagnarus ponownie wybawił go z opresji.
— Znamię na twarzy dali mu bogowie — rzekł Dagnarus, do
dając niewinnie: — Chyba nie chcesz ich obrazić brakiem szacun
ku, matko.
Królowa zatrzepotała rzęsami. Jak większość zwolenników no—
woczesnego myślenia w Vinnengael, niezbyt wierzyła w bogów, którzy byli gdzieś daleko. Według niej i
wielu członków królewskiego dworu, czcigodni magowie byli bliżej i okazywali swą moc tak, że można
było ją dostrzec i wykorzystać. Dlatego ludzie szukali pomocy raczej u nich i ich magii, zamiast u bogów.
Wyjątkiem był król Tamaros. Był pobożny, silny w wierze i bogowie chyba to doceniali, gdyż Tamarosa, a
i — przez niego — całe Vinnengael darzyli szczególnym błogosławieństwem.
Lecz choć królowa Emillia nie miała dobrego zdania o bogach, zależało jej, aby jej dziecko
przynajmniej pozornie ich czciło. Emillia nie mogła się mierzyć ze swym bystrym synem. Zapędził ją w
kozi róg, z którego nie miała jak uciec; mogła tylko poskarżyć się na ból głowy i powiedzieć słabym
głosem, że wraca do łóżka.
Damy rozbiegły się na wszystkie strony, jedne po wodę do ochłodzenia czoła Jej Królewskiej Mości,
inne po wywar z pokrzywy na kompres na zmęczone powieki. Matka Garetha wzniosła oczy ku niebu w
wyrazie dziękczynienia, po czym przegoniła go z miejsca i pobiegła po wodę lawendową do przetarcia
dłoni Jej Królewskiej Mości.
Dagnarus dwornie życzył matce szybkiego powrotu do zdrowia, po czym wraz z Garethem opuścił
sypialnię. Dagnarus uśmiechał się i mocno ściskał Garetha za rękę, jakby czekał, że ktoś się poważy
odebrać mu przyjaciela.
Garetha zaś miał już na końcu języka, że przeklęła go stara że—braczka, a nie bogowie. Jednak
zachował milczenie. Zaczynał rozumieć, że powinien polegać na Dagnarusie i zostawić sprawy jego
lepszemu osądowi.
SPLĄTANE NICI

Kiedy przed trzema laty Evaristowi powierzono nauczanie młodego księcia, który miał wówczas sześć
lat, nauczyciel i jego żona uradowali się wielce, wierząc, że los się do nich uśmiechnął. Evari—sto był
człowiekiem ambitnym, lubił wygody, chlubił się swoim przyjemnym domem w mieście i miał nadzieję
zapewnić swoim dzieciom dobre życie. Jego przeciwieństwo znał aż za dobrze.
Jako młodzieniec dorastający w biedzie i nieuctwie na ulicach Dalon’Ren Evaristo był magikiem „spod
płotu” — jak się ich pogardliwie nazywa w Loerem — wędrownym czarodziejem, który zbiera okruchy
magii porzucone przez bogów i używa ich do rzucania zaklęć. W Loerem mieszkało wielu magików „spod
płotu”; wykonywali oni swoje czary z rozmaitym powodzeniem. Magia, podobnie jak słońce czy
powietrze, jest dostępna każdemu człowiekowi, który potrafi i pragnie po nią sięgnąć. Niektórzy lepiej
radzą sobie z magią, inni z murarką albo grą na lutni. Są obdarzeni prawdziwym talentem do magii i tacy,
którzy go nie mają.
Evaristo był utalentowany. Magia okazała się pożytecznym sposobem na utrzymanie jego samego i
jego rodziny, ponieważ miasto Dalon’Ren miało wówczas niewiele praw i jeszcze mniej ludzi, którzy by
ich pilnowali.
Evaristo mógł zostać jednym z budzących lęk czarnoksiężni—ków—bandytów, którzy grasują po
lasach i łupią podróżnych, ale właśnie w owym czasie kościół Vinnengael pod auspicjami króla Tamarosa
podjął próbę wprowadzenia ładu w szeregi tych, którzy żyli z czarów.
Spotkało się to z niemałym oporem. Rozeszła się plotka, że kościół planuje aresztować wszystkich
czarodziejów i albo zmusić ich do wstąpienia do kościoła, albo zabronić im posługiwania się sztuką
magiczną. Wielu magików „spod płotu” zbiegło w góry, inni — jak szesnastoletni Evaristo —
przygotowali się na walkę. Jednak kościół pod wodzą Najwyższego Maga Dominaa działał mądrze.
Dominaa rozesłał kapłanów, poleciwszy im nie aresztować i nie płoszyć utalentowanych czarodziejów,
lecz zrobić wszystko, co w ich mocy, aby magicy dali się namówić na przyłączenie swoich talentów do
niezmierzonych zasobów magicznej mocy kościoła.
Evaristo, który dotąd żył z okruchów magii, ujrzał wspaniałą ucztę, na której skosztował cudownej
mocy, jakiej nigdy sobie nawet nie wyobrażał. Szybko dołączył do kościoła; był jednym z pięciu
czarodziejów, którzy udali się do Vinnengael z kapłanem—wer—bownikiem.
Można by sądzić, że po ryzykownym życiu pełnym potyczek i bójek na ulicach Dalon’Ren Evaristo
wstąpi w szeregi czarodziejów wojennych. Początkowo on sam tak sądził, lecz jego dusza odkryła
bibliotekę z półkami pełnymi ksiąg, jej wyciszoną, ponadczasową atmosferę. Jego dusza pragnęła tam
pozostać i Evaristo spełnił życzenie swej duszy. Został przyjęty do Zakonu Wiedzy. Szło mu tak dobrze, że
szybko awansował i obecnie mówiło się o nim jako o kandydacie na Bibliotekarza, przełożonego zakonu.
Kiedy nadarzyła się okazja do uczenia młodego księcia, zdawało się, że wstąpił na ścieżkę wiodącą
prosto do celu. Po trzech latach znoszenia obelg i złego zachowania księcia Evaristo zrozumiał, że gdzieś
po drodze musiał przegapić jakiś drogowskaz.
• Dagnarus jest bardzo inteligentnym dzieckiem. Problem nie leży w tym, że nie potrafi się uczyć.
Szkoda! Szkoda! — mówił zgnębiony Evaristo do żony podczas obiadu.
• Biedny chłopak, to nie jego wina. Nawet bezdomne koty mają lepsze wychowanie. — Żona wróciła
i zajęła się nakładaniem zapiekanej jagnięciny. Była wytrawną kucharką, która nigdy nie
pozostawiała gotowania służącym, jak niektóre gospodynie.
• Na ogól w ogóle nie pojawia się na lekcjach — ciągnął Eva—
risto. — A kiedy już przychodzi — wtedy, kiedy królowa wbije sobie do głowy, że powinna się
zatroszczyć o wykształcenie syna, czyli mniej więcej raz na pół roku, i chłopiec wie, że nie może uciec
— zachowuje się niegrzecznie. Prycha, kopie stół, gapi się przez
okno, bazgrze po książkach. Oczywiście nie mogę go tknąć palcem.
Zresztą nie wydaje mi się, żeby bicie dało coś dobrego. Wspaniała
jagnięcina, moja droga.
• Jego brat jest zupełnie inny — zauważyła żona.
• To prawda. — Evaristo westchnął i umoczył chleb w sosie.
— Helmos jest zdolnym uczonym i może częściowo w tym tkwi
problem. — Wyglądając przez okno na ulicę, aby upewnić się, że
w zasięgu głosu nie znajdują się żadne uszy, Evaristo nachylił się
ku żonie. — Jedyna lekcja, jakiej Dagnarus dobrze się wyuczył, to
jak nienawidzić przyrodniego brata i gardzić nim. Kim jest Hel
mos, tym Dagnarus nie będzie — dzieciak już to postanowił.
• Może jego ojciec, król — niech bogowie go błogosławią — powinien się bardziej zainteresować
chłopcem.
• Król Tamaros budzi się wcześnie i chodzi spać późno, a i tak wiele spraw pozostaje nie
dokończonych — odrzekł Evaristo. — To mądry człowiek i wielki władca. Zaprowadził w świecie
pokój i dał dobrobyt Vinnengael, ale tylko bogowie są ideałami, moja droga. Tylko bogowie potrafią
kochać to, co niegodne miłości — tak nas uczą. Chociaż czasem się zastanawiam, czy nawet bogom
nie przychodzi z trudem darzyć miłością naszą królową.
• Cicho, kochanie! Nie tak głośno — ostrzegła go żona. Wstała i podeszła do okiennic. — Serce króla
mogło umrzeć z jego pierwszą żoną, ale to nie znaczy, że nie kocha dziecka drugiej żony. Przecież,
na litość bogów, Dagnarus jest krwią z jego krwi.
• Tamaros przepada za synkiem. Uwielbia go, ale nie kocha. I Dagnarus o tym wie.
• Biedaczek — powiedziała żona, potrząsając głową. — Biedaczek. Dołożyć ci jagnięciny, kochanie?
Zrozpaczony Evaristo wpadł na pomysł z chłopcem do bicia. Guwerner nie miał złudzeń. Nie
spodziewał się, że Dagnarus nagle zacznie się uczyć, aby oszczędzić kary mało ważnemu poddanemu.
Ale może zrobi to z innego powodu: Dagnarus po prostu nie mógł ścierpieć, aby ktoś go w czymkolwiek
przewyższał.
Evaristo posłużył się Garethem, aby uczynić z nauki rywalizację, i chociaż Dagnarus niemal
natychmiast przejrzał plan nauczyciela, drażniło go, że chłopiec do bicia jest w czymś lepszy od niego.
Dagnarus uczył się zawzięcie, nienawidząc każdej chwili poświęconej zdobywaniu wiedzy i przyprawiając
biednego Garetha o takie zdenerwowanie — chłopiec bał się, że książę go znienawidzi, tak jak książki —
że Gareth oddychał z ulgą w dniach, kiedy Dagnarus nie mógł już dłużej znieść pokoju szkolnego i szedł
na
wagary.
Bicie, choć bolesne, zdawało się chłopcu lepsze od smażenia się w płomiennym, pełnym złości
spojrzeniu zielonych oczu księcia. Gareth nie przejmował się razami Evarista, które ten wymierzał bez
przekonania, tylko dlatego, że Gareth był jednak chłopcem do bicia i tak należało. Evaristo pilnował, by na
łydkach i pośladkach Garetha pozostawić ślady, które potem pokazywano Dagnarusowi, aby poczuł się
nieswojo. Nigdy nie odniosły pożądanego skutku.
— Widzę, że zarabiasz na swoje utrzymanie, Łato — mawiał Dagnarus, wracając po dniu wolności. —
Oddaję ci przysługę — dodawał ze złocistym błyskiem w zielonych oczach. — Jeżeli nie dostaniesz
regularnie co trzy miesiące bicia, szambelan stwierdzi, że nie opłaca się ciebie trzymać i wyrzuci cię.
Szambelan. Evaristo przynajmniej sprawiał wrażenie, że jest mu przykro bić chłopca, i zawsze potem
bardzo uprzejmie przepraszał. Szambelan nie przepraszał ani nie było mu przykro bić Garetha. Wręcz
przeciwnie, zdawał się to lubić. Dagnarus nienawidził go i stale robił albo mówił coś, żeby go zawstydzić
lub wydrwić. Szambelan nie śmiał uderzyć księcia, ale swój gniew i niezadowolenie mógł wywrzeć na
Garecie.
Trzeba przyznać, że kiedy Dagnarus zauważył, iż razy stają się coraz okrutniejsze — któregoś razu
dworak złamał Garethowi nos — książę zaprzestał dokuczania mu, a zaczął działać na rzecz usunięcia go z
dworu. Trochę to potrwało, ponieważ królowa Emil—lia lubiła dworzanina, który pochodził z jej ojczyzny,
Dunkargi.

69
Jednak Dagnarus postawił na swoim, jak zawsze. Zaczęło się poszukiwanie nowego szambelana;
ostatecznie został nim elf imieniem Silwyth.
Silwyth przybył na dwór królewski w Vinnengael zaledwie przed kilkoma miesiącami dla pogłębienia
swej wiedzy. Miał około stu lat, co odpowiadało trzydziestu latom życia ludzkiego. Dagnarus i Gareth
słyszeli plotki o jego mianowaniu i żaden z chłopców nie ucieszył się z tego. Widywali go wcześniej na
dworze i wiedzieli, że jest zimny, zamknięty w sobie, uprzejmy i układny oraz niezwykle
zdyscyplinowany, jak przystało na elfa. Wydawał się beznadziejnym nudziarzem.
Jak się okazało, został wybrany właśnie ze względu na te nudne cechy. Tym razem sam król wybrał
Silwytha, nie królowa, a to z powodu niefortunnego wypadku z udziałem księcia.
Na dwór przybył ważny gość, mnich z klasztoru Strażników Czasu. Mnisi ci zaliczają się do najbardziej
poważanych osobistości w całym Loerem. Poświęcają życie na zapisywanie historii na swoim ciele,
tatuując kolejne zdarzenia na własnej skórze. Kiedy umierają, ich ciała pozostają w klasztorze jako trwałe
świadectwo historii. Mnisi — uważani za świętych przez wszystkie rasy świata — w każdym królestwie,
jakie odwiedzają, są przyjmowani z największymi honorami. Król Tamaros i mnich szli przez pałac, gdy za
zakrętem natknęli się na Dagnarusa i Garetha grających w palanta.
Pechowy zamach Dagnarusa posłał piłkę — kłębek gałganków związanych szpagatem — tuż obok
ucha mnicha. Mało brakowało, a uderzyłaby braciszka w głowę.
Dagnarus zrozumiał, że przeholował. Kiedy chciał, potrafił być uroczy, przeprosił więc mnicha
najładniej jak umiał.
Mnich, który na szatach nosił wyhaftowanego zielonego Smoka Ziemi, co świadczyło o jego wysokiej
randze pośród Strażników Czasu, zachował się w tej sprawie bardzo wyrozumiale. Powiedział, że „chłopcy
zawsze coś broją, nawet ci, którzy są książętami”. Król Tamaros dodał przeprosiny od siebie, ale
odprowadzając gościa, miał bardzo poważną minę. Następnego dnia Silwyth został mianowany Książęcym
Szambelanem.
Chłopcy po raz pierwszy spotkali się z Silwythem po zakończeniu lekcji. Słudzy właśnie uprzątali
naczynia po kolacji, kiedy elf wszedł w towarzystwie osobistego szambelana króla. Silwyth był wysoki i
trzymał się prosto, miał bladą, pozbawioną wyrazu twarz. Ubrany był w tradycyjny elfi strój — długie
jedwabne spodnie, zakrywające całe nogi (elfy uważają, że pokazywanie nóg, nawet w pończochach, jest
nieskromne), zmarszczone u kostek oraz długą jedwabną tunikę ręcznie haftowaną w ptaki i kwiaty. Jego
oczy w kształcie migdałów były ciemnobrązowe, kruczoczarne włosy nosił gładko zaczesane do tyłu i
związane na karku.
Skłonił się przed księciem, lecz nie był to ukłon służalczy. Pokłonił się jak osoba równa księciu stanem,
jak kłania się jeden dżentelmen drugiemu. Dagnarus natychmiast to zauważył i poczuł się urażony. Rzucił
Garethowi spojrzenie mówiące: „Tego gościa załatwimy krótko”.
Gareth westchnął. Ramiona elfa, choć szczupłe, były dobrze umięśnione.
Królewski szambelan dokonał prezentacji, co trochę trwało. Najpierw przedstawił księcia, wymieniając
wszystkie jego imiona i tytuły. Następnie szambelan podał imię elfa, jego Domu, jego ojca, dziadka oraz
ojca dziadka.
— W czyjej służbie byłeś przed przybyciem tutaj? — zapytał
Dagnarus, jakby odpytywał kandydata na chłopca stajennego.
Królewski szambelan cmoknął z dezaprobatą, lecz książę go zignorował.
• Służę Ojcu i Matce, Wasza Wysokość — odparł elf. — Dalej służę Boskiemu, a po nim Tarczy
Boskiego. Dalej służę…
• Nie o to mi chodzi — przerwał mu niegrzecznie Dagnarus. — Pytam, u kogo służyłeś. Gdzie byłeś
sługą, zanim przybyłeś do Vinnengael?
• Nie jestem sługą, Wasza Wysokość, a Młodszym Opiekunem Wschodniego Lasu. To ranga
odpowiadająca tytułowi książęcemu na dworze Waszej Wysokości.
• Książęcemu? — Dagnarus zdziwił się. Pomyślał, że elf kłamie. — Dlaczego więc chcesz być moim
szambelanem?
— Darzę wielkim szacunkiem twojego ojca, króla Tamarosa,
panie — odrzekł Silwyth, kłaniając się, gdy wymawiał imię króla.
— Jest mi miło, że mogę w jakikolwiek sposób służyć jemu lub
jego synowi.
Nie była to właściwie odpowiedź, ale najwidoczniej książę nie mógł liczyć na nic więcej. Powszechnie
wiadomo, że elfy potrafią zachowywać swoje prawdziwe motywy w sekrecie.
• Będziesz się do mnie zwracał Dagnarus — odezwał się po chwili książę, przetrawiwszy tę
informację. — A to jest Łata.
• Chłopiec do bicia — uzupełnił królewski szambelan ironicznie.
Silwyth nie odpowiedział. Powtórzył ich imiona, składając każdemu z nich ukłon.
— Ale tobie nie wolno nazywać go Łatą — ciągnął złośliwie
Dagnarus, lecz dopiero wtedy, gdy szambelan króla oddalił się.
— Tylko ja mogę tak na niego mówić. Ty masz go nazywać Gare—
them.
Dagnarus wymawiał „ty” z pogardliwym naciskiem, co brzmiało wielce obraźliwie. Gareth zarumienił
się ze wstydu za złe maniery księcia. Silwyth jedynie skłonił się ponownie i przyjął poprawkę do
wiadomości.
Dagnarus odwrócił się z drwiącym uśmieszkiem. Ten elf był całkowicie uległy, poszło z nim aż nazbyt
łatwo.
Chłopcy zaczęli zbierać się do wyjścia, gdyż przed nimi rozciągało się całe popołudnie, a książę
umówił się z pewnym gwardzistą królewskim, że ten ułoży jednego z należących do księcia psów do
polowania.
— Dokąd Wasza Wysokość się wybiera? — zapytał Silwyth.
Dagnarus rzucił informację jak kość psu.
• Układanie psa musi poczekać, Wasza Wysokość — odezwał się z szacunkiem Silwyth. — Jego
Królewska Mość zwołał na dzisiejsze popołudnie sąd. Powinieneś być na nim obecny.
Przygotowałem już twój najlepszy strój.
• Chyba żartujesz — warknął Dagnarus. — Nie możesz oczekiwać, że zmarnuję popołudnie na
siedzenie i wysłuchiwanie gro—
mady wieśniaków, którzy nic, tylko jęczą, handryczą się i puszczają
bąki.
___ Twój brat, Helmos, będzie tam — odparł Silwyth. Zdawał
się przez chwilę nad czymś zastanawiać. — Ale może pomyliłem się, sądząc, że Wasza Wysokość zechce
uczestniczyć w sądzie. Widzę, że jesteś, panie, zbyt młody, żeby interesować się sprawami królestwa.
Rozmowa prawdopodobnie okazałaby się dla ciebie za trudna i niezrozumiała. Schowam strój.
• Poczekaj! — rozkazał gniewnie Dagnarus, gdy elf już wychodził. — Dlaczego miałbym się
interesować sprawami królestwa, skoro nie mogę nic zrobić, żeby wpłynąć na jego politykę?
• A nie możesz, Wasza Wysokość? — zapytał Silwyth, unosząc czarną brew.
Dagnarus natychmiast pojął, o co mu chodzi, i ogarnęło go zdumienie. Prawda, że sam Silwyth nie
stałby tutaj, gdyby książę nie podjął kroków, aby usunąć jego poprzednika. Tymi kilkoma słowa mi Silwyth
otworzył przed Dagnarusem zupełnie nowy plac zabaw, pole dworskich intryg i politykowania. Policzki
księcia zarumieniły się z zadowolenia i ciekawości; pies poszedł w zapomnienie.
• Wezmę udział w sądzie — rzekł Dagnarus. Zawahał się nieznacznie, po czym zapytał: — Czy
potrzebne mi jest zezwolenie króla?
• Uzyskałem już zezwolenie na obecność Waszej Wysokości — odparł Silwyth.
Dagnarus już miał się rozzłościć na elfa za tę samowolę, a i za to, że Silwyth przewidział decyzję
księcia, lecz z niezwykłym u niego opanowaniem przełknął gniew.
— Łato, biegnij powiedzieć Argotowi, że nie mogę dziś przyjść.
Książę w towarzystwie Silwytha udał się do swej sypialni.
Gareth poszedł spełnić jego polecenie, zadowolony, że ma wymówkę od polowania, gdyż nie lubił
kompanii żołnierzy — wydawali mu się dzicy, nieokrzesani i odrobinę straszni. Lecz byli towarzyszami
Dagnarusa właściwie od dnia, kiedy stał się dość duży, aby ubłagać ich o przejażdżkę na bojowym rumaku.
Książę spędzał z nimi każdą wolną godzinę.
Co do kapitana Argota, ludzie pytali go, czy nie drażni go plączący się pod nogami dziewięciolatek,
choćby i książę. Początkowo rzeczywiście tak było. Chłopiec był nie tylko utrapieniem: Argot żył w
strachu, że księciu stanie się krzywda albo zostanie zabity, co oznaczałoby koniec kariery, a może i życia
kapitana. Argot starał się, jak umiał, niezwykle dyplomatycznie zniechęcić księcia do włóczenia się w
okolicach koszar.
W końcu Argot, dobry dowódca i człowiek, zrozumiał, że tę bitwę musi przegrać. Ile razy odprowadzał
księcia — brudnego i przesiąkniętego zapachem koni — z powrotem do pałacu, tyle razy książę wykradał
się znowu. Żołnierze powoli przyzwyczajali się do jego obecności. Pochlebiało im jego zainteresowanie i
zapragnęli zrobić z chłopca żołnierza, zwłaszcza że jego starszy brat nie tolerował wojny — tak
przynajmniej głosiła plotka. Argot poprosił o prywatną audiencję u króla, aby omówić tę sprawę. Kapitan
przedstawił sytuację następująco: jeżeli Dagnarus ma się bawić bronią i jeździć na koniu, powinien się
nauczyć nimi posługiwać.
Królowa Emillia przeleżałaby miesiąc w łóżku, gdyby zobaczyła swojego synka rozdzianego do pasa,
jeżdżącego na oklep na olbrzymim ogierze, wymachującego małym mieczykiem, który żołnierze zrobili
specjalnie dla niego, i wywrzaskującego pieśń bojową. Dworscy służalcy, tak gorliwie rozpowszechniający
szkodliwe plotki o członkach dworu, nie donieśli Jej Królewskiej Mości, czym zajmuje się dla rozrywki jej
syn. A to dlatego, że Emillia miała nieprzyjemny zwyczaj wywierania gniewu na osobie dostarczającej jej
informacji, których nie chciała słyszeć.
Dlaczego zaś Tamaros pochwalał militarne zainteresowania swojego młodszego syna — na to łatwo
odpowiedzieć. Drugi syn — ten, który nie będzie królem — musi sobie znaleźć jakieś zajęcie. Zaledwie
dwie drogi otwierają się przed człowiekiem, który najprawdopodobniej przez całe życie będzie księciem:
może on zostać magiem lub żołnierzem.
Dla wszystkich — nawet dla jego matki — było jasne, że Dagnarus nigdy nie zostanie uczonym. Tak
więc naturalną koleją rzeczy wybór padł na żołnierkę. Tamaros wyobrażał sobie dzień, kiedy
jego dwaj synowie obejmą we władanie Vinnengael: jeden jako mądry i sprawiedliwy król, a drugi jako
niezawodny opiekun ludu.
Jak mawiał Evaristo do swojej żony, tylko bogowie są ideałami.
Gareth znał już dość dobrze pałac, a dokładniej — prywatne komnaty. W części publicznej nie miał nic
do roboty, toteż rzadko tam chodził. Jeden jedyny raz zapuścił się do sali, gdzie król i królowa odbywali
audiencje, ale nie spodobało mu się tam. Dworzanie podobni do jego ojca stali zbici w grupki, szepcząc i
mrucząc albo też śmiejąc się hałaśliwie w nadziei zwrócenia na siebie uwagi króla.
Dagnarusowi i Garethowi wolno było wałęsać się po komnatach prywatnych. Chłopcy pochlebiali
sobie, że znają je lepiej niż ktokolwiek inny, ponieważ odkryli kilka sekretnych przejść, które — w co
gorąco wierzyli — były znane wyłącznie im. W rzeczywistości przejścia stanowiły część systemu
obronnego zamku na wypadek ataku i wiedzieli o nich wszyscy mieszkańcy zamku. Chłopcy
wykorzystywali te wąskie korytarze oraz ukryte drzwi do zabawy w wojnę i do podglądania rozbierających
się pokojówek.
Jeden z takich korytarzy stanowił skrót z górnych pięter pałacu na dziedziniec, a stamtąd do koszar. Tu
właśnie Gareth znalazł Argota, który trzymał na smyczy psa księcia i drapał zwierzę za uszami.
Gareth powiedział kapitanowi, że książę nie będzie mógł polować po południu. Argot skinął głową i
bez słowa wręczył smycz innemu żołnierzowi, który, odprowadziwszy zwierzę do stajni, spuścił je ze
smyczy. Pies radośnie dołączył do innych psów i puścił się w pościg za szczurami.
Gareth lubił Argota, który nie był dziki, głośny i wulgarny jak większość żołnierzy. Był młody, jak na
kapitana — miał dopiero dwadzieścia osiem lat — lecz dobrze wyszkolony w swoim rzemiośle, nadawał
się na dowódcę. Argot poważnie traktował swoje obowiązki, rzadko się uśmiechał i nigdy się nie odzywał,
jeśli nie miał nic do powiedzenia. Nie zapytał, dlaczego książę nie może przyjść, ale Garetha aż rozpierały
nowiny, musiał się nimi z kimś podzielić.
• Jego Wysokość uczestniczy w królewskim sądzie — powiedział, nadymając się godnością swego
pana.
• Hm — chrząknął inny żołnierz, stary siwowłosy weteran,
którego ciało pocięło tyle blizn po bitewnych ranach, że z wyglądu przypominał poskręcane stare drzewo.
— Król zrobi z chłopaka drugiego cholernego książkowego mola, tak jak z jego brata. Argot rzucił staremu
ostre spojrzenie.
— Uważaj na słowa, Barr. W małych naczyniach mieści się
wiele wody, a wiadomo, że czasem pękają i woda wycieka.
Gareth naiwnie przypuszczał, że kapitanowi chodzi o stojące opodal wiadro z wodą, wystawione dla
psa, toteż nie zwrócił uwagi na to stwierdzenie.
• Cały cholerny dwór o tym wie — mruknął weteran, ale sprawiał wrażenie speszonego i spojrzał ze
złością na chłopca, który nie miał pojęcia, czym go obraził.
• Dagnarus nie lubi czytać książek — powiedział Gareth, sądząc, że żołnierz w jakiś sposób uchybia
księciu.
• Nie zwracaj uwagi na Barra. Jest w złym humorze z powodu dziewki, która wczoraj w nocy plunęła
mu w twarz — rzekł Argot, po czym dodał niespodziewanie: — Nie mam dziś służby, a mojemu
koniowi potrzeba ruchu. Skoro Jego Wysokość nie mógł przyjść, może ty chciał byś nauczyć się
jeździć konno, Gareth.
Chłopiec poczuł zdumienie i ogromną radość. Minęło wiele lat, zanim, spoglądając wstecz, zdał sobie
sprawę, że Argot starał się odwrócić jego uwagę, sprawić, by zapomniał niezręczną wypowiedź Barra.
Wówczas Gareth pomyślał tylko, że Argot zachował się niezwykle miło. Kapitan wyprowadził swojego
wielkiego bojowego rumaka ze stajni i zarzucił na jego szeroki grzbiet derkę. Podniósł Garetha, posadził
na koniu i polecił ścisnąć zwierzę nogami. Lejce trzymał sam Argot.
Gareth spojrzał w dół z niezmiernej, jak mu się zdawało, wysokości, na wpół przerażony i zachwycony
zarazem. Nieśmiało wyciągnąwszy rękę, poklepał konia po siwo nakrapianej szyi. Koń przywykł do
ciężaru Argota w pełnym uzbrojeniu bitewnym, toteż nie przejął się chłopcem bardziej niż brzęczącą mu
koło ucha muchą. Łypnął na Garetha znudzonym okiem, potrząsnął głową, po czym trącił pyskiem Argota,
licząc, że dostanie jabłko.
Argot wyprowadził konia z siedzącym na nim chłopcem na plac
przed stajniami. Szli wolniutko i z każdym krokiem obawy Garetha cichły— Wplótł ręce w siwą grzywę
konia, a raz nawet odważył się kopnąć go piętą w bok — niezbyt mocno, więc koń prawdopodobnie wcale
tego nie poczuł. Ale chłopiec w owej chwili poc2ul się bohaterem.
Przez jakieś dziesięć minut Argot oprowadzał konia po placu. Po niedługim czasie Garetha
podskakującego na twardym końskim grzbiecie rozbolały pośladki i uda, ale nie odezwał się ani słowem
skargi; nawet za wszystkie skarby królestwa nie poprosiłby, żeby kapitan zdjął go z konia.
Argot pochwalił chłopca, mówiąc, że dobrze się trzyma na koniu, i zaczął opowiadać, jak to ojciec
nauczył go jazdy, zanim jeszcze kapitan potrafił wymówić słowo „koń”, kiedy na dziedziniec wbiegł z
brzękiem zadyszany żołnierz, wołając dowódcę.
• Tutaj! — Argot pomachał ręką.
• Kapitanie — zawołał żołnierz, salutując. — Złapaliśmy Sha—kura!
Argot zatrzymał się w miejscu, a koń z nim. Argot rzucił komendę, na którą koń zamarł bez ruchu
pośrodku dziedzińca z chłopcem na grzbiecie. Argot odszedł pomówić z żołnierzem.
• Walczył jak demon, kapitanie — mówił żołnierz. — Hanuit może przez niego stracić rękę. Zanieśli
go do uzdrowicieli.
• Co z Shakurem? — pytał niecierpliwie Argot. — Nie żyje?
• Nie, kapitanie — uśmiechnął się żołnierz. — Chociaż Hanuit zemścił się na nim. Pojmaliśmy łajdaka
żywcem, według rozkazu. Właśnie go tu prowadzą.
Zjawił się oddział żołnierzy w dzwoniących i pobrzękujących zbrojach. Dwóch z nich wiodło
mężczyznę, któremu ręce związano na plecach cięciwą łuku. Gareth nie rozpoznał twarzy mężczyzny, bo
cała była umazana krwią. Wszystko, co zauważył, to dwoje oczu, czarnych i złych, ponad straszliwą raną.
Mężczyzna miał szczęście, że zachował oboje oczu. Miecz ciął o włos od prawego. Policzek został
rozpłatany od kości policzkowej tuż pod okiem, a nos przecięty niemal na pół. Rana ciągnęła się przez
lewy policzek aż do szczęki, obnażając kości i chrząstkę.
Mężczyzna był średniego wzrostu i tuszy, lecz niezwykle silny. Na ramionach odznaczały się mięśnie,
uda miał potężne, a łydki w obwodzie grubsze od całego Garetha. Ścięgna i żyły pod brązową, ogorzałą
skórą tworzyły rysunek niby konarów drzewa. Włosy miał ostrzyżone króciutko, tuż przy skórze, jak
nakazywała żołnierska moda — zarówno dla łatwiejszego pozbycia się wszy, jak i ochłody pod ciężkimi
hełmami. Miał czarne brwi oraz krótko przyciętą brodę, a na brudnej twarzy wypisane zamiłowanie do
rozpusty.
Nie szedł potulnie, ale na każdym kroku opierał się wiodącym go, wpierając stopy w ziemię i nie dając
się ruszyć z miejsca. Skórę na prawym ramieniu miał rozciętą, krwawił. Jego ciało lśniło od potu. Wlokący
go żołnierze także byli zgrzani i spoceni, umazani jego krwią i zmęczeni wielkim wysiłkiem.
Kiedy postawili mężczyznę przed kapitanem, w ich oczach świecił ponury triumf. Więzień zaprzestał
walki. Stał i przyglądał się Argotowi z wyzywającym uśmieszkiem, któremu straszliwa rana nadawała
makabryczny wygląd.
Do więźnia z brzękiem zleciały się muchy, przyciągnięte zapachem krwi. Gareth czuł strach i mdłości,
ale patrzył na odrażającą scenę zafascynowany. Chciał uciekać, a zarazem nie chciał; dobrze się złożyło,
gdyż i tak nie mógł odejść. Bez pomocy nie zsiadłby z konia, a Argot całkiem zapomniał o istnieniu
dziecka.
— Shakur — przemówił Argot stalowym głosem — jesteś
oskarżony o kradzież, kłamstwo i dezercję. Nie pytam, czy się przy
znajesz, bo byś skłamał, a już sam fakt, że zostałeś schwytany pięć
mil poza granicami miasta, dowodzi, że jesteś dezerterem. Ale dam
ci szansę przemówić we własnej obronie.
Shakur roześmiał się i splunął Argotowi w twarz.
Jeden z żołnierzy pilnujących Shakura wbił mu pięść w brzuch, aż ten zgiął się wpół. Drugi wyciągnął
nóż i, chwytając Shakura za głowę, odchylił ją do tyłu, odsłaniając jego gardło.
— Pozwól dokończyć, co zaczął Hanuit, kapitanie — poprosił
żołnierz, zamierzając się nożem.
Shakur stał spokojnie, nie okazując najmniejszego lęku.
__Nie! — Argot był stanowczy. — Jedynie król może skazać
człowieka na śmierć. Zabierzcie tego nikczemnika do lochu, niech tam czeka na wyrok Jego Królewskiej
Mości. Poślijcie po uzdrowiciela, aby opatrzył mu twarz.
Argot obrócił się na pięcie, odwracając się od mężczyzny z widoczną odrazą. Żołnierz, burcząc pod
nosem, wepchnął nóż z powrotem do pochwy u pasa.
Shakur napiął mięśnie ramion, chrząknął i wstrząsnął się. Cięciwy, którymi miał związane ręce na
plecach, popękały niczym jedwabne nici. Jednego żołnierza przewrócił pchnięciem dłoni, drugiego powalił
ciosem pięści, po czym rzucił się ku Garethowi.
Dezerter nie chciał chłopca. Chciał konia.
Przerażony Gareth, powodowany raczej paniką niż odwagą, kopnął mężczyznę. Jednak dla Shakura
dzieciak był zaledwie dokuczliwą muchą. Łapiąc chłopca za nogę, Shakur ściągnął Garetha z końskiego
grzbietu i cisnął za siebie w powietrze.
Gdyby Gareth upadł na ubitą ziemię, zakończyłby swoją karierę chłopca do bicia, łamiąc sobie kark.
Wylądował jednak w żłobie pełnym siana. Wątłe deski połamały się pod ciężarem jego ciała, siano jednak
złagodziło upadek. Oszołomiony leżał bez tchu w rozwalonym żłobie, od wstrząsu niemal ogłupiały,
zdumiony, że żyje.
Shakur wskoczył na grzbiet konia i wbił pięty w boki zwierzęcia. Koń kapitana był zaprawionym w
bitwach wierzchowcem bojowym, wyćwiczonym w obchodzeniu się z obcym jeźdźcem. Argot gwizdnął w
specyficzny sposób. Koń zrozumiał rozkaz i stanął dęba — to jedna z pierwszych sztuczek, jakich żołnierz
uczy swojego wierzchowca. Wspiął się na tylne nogi, próbując zrzucić nieproszonego jeźdźca.
Shakur otoczył ramionami szyję konia, niemal dusząc go na śmierć, i zawzięcie walczył o utrzymanie
się na grzbiecie. Jednak koń był na ten manewr przygotowany. Opuszczając nisko głowę, wyrzucił w górę
tylne kopyta. Następnie znów stanął dęba, potrząsając głową i obnażając zęby. W końcu udało mu się zrzucić
mężczyznę.
Shakur spadł na plecy w pył, gdzie natychmiast zwinął się w kłębek, by uchronić się przed rozszalałymi
kopytami. Dopiero kolejny
gwizd Argota — wydany bez specjalnego pośpiechu — uratował Shakura przed stratowaniem.
Koń podszedł wolno do kapitana, gdzie stanął z gniewem w oczach, parskając i bijąc w ziemię
przednim kopytem. Ze wszystkich stron zbiegli się żołnierze. Kilku podniosło Shakura, któremu walka
wreszcie wywietrzała z głowy, i zabrało go. Inni żołnierze ruszyli z pomocą przewróconym kamratom, z
których jeden po ciosie Shakura przez trzy dni leżał bez zmysłów.
Argot rzucił okiem na Garetha. Widząc, że chłopiec żyje i oddycha, wojownik podszedł do swego
konia. Upewnił się, że zwierzęciu nic się nie stało, po czym rozkazał chłopcu stajennemu odprowadzić
konia do stajni. Dopiero wówczas zajął się dzieckiem.
Gareth nie miał mu tego za złe. Koń był zwierzęciem cennym, on zaś był tylko chłopcem, i to chłopcem
do bicia. Zawstydzony Gareth, czując się winny, jakby to wszystko stało się przez niego, spróbował usiąść.
Argot potrząsnął głową i kazał mu leżeć. Schyliwszy się, obmacał go, sprawdzając, czy nie ma
połamanych kości.
• Boli cię głowa? Słyszysz dzwonienie w uszach? — zapytał, patrząc mu badawczo w oczy. — Widzisz
mnie jednego czy dwóch? Jak masz na imię?
• Nie, panie — odpowiedziało dziecko, bliskie łez z wdzięczności za troskę w głosie mężczyzny. —
Gareth, panie.
• Wyjdziesz z tego — rzekł Argot. Pomógł chłopcu wstać i otrzepał siano oraz drzazgi z jego odzieży.
— Dzielnie się sprawiłeś, chłopcze. Żeby tak kopnąć tego łotra… Mógł ci urwać nogę.
• Wcale nie chciałem być dzielny, panie — odrzekł Gareth, z całej siły powstrzymując się od płaczu
przed tymi wszystkimi żołnierzami stojącymi wkoło, patrzącymi na niego. — Tylko się bałem.
• A jak ci się zdaje, chłopcze — rzekł Argot — czym jest odwaga? — Położył mu rękę na ramieniu i
uśmiechnął się. — Jeszcze zrobimy z ciebie żołnierza.
• Dziękuję, panie, ale wolałbym nie — powiedział błagalnie Gareth.
Argot roześmiał się i poklepał chłopca po plecach.
— Mądrala. Książę dobrze wybrał przyjaciela. Możesz przy
chodzić z księciem, kiedy tylko zechcesz, a będę cię dalej uczył jaz
dy konnej.
Gareth podziękował mu grzecznie, chociaż w duchu postanowił już nigdy w życiu nie zbliżyć się do
konia. Zapytał z niepokojem, co się stanie z Shakurem.
— Jeśli bogowie są sprawiedliwi, zgnije w lochu i zjedzą go
szczury — odparł Argot.
Po tym wydarzeniu zesztywniały z bólu Gareth pokuśtykał do pałacu, gdzie zamknął się w swojej
ciemnej izdebce, aby wylizać rany i wypłakać się w samotności. Tu znalazł chłopca Silwyth. Elf nie rzekł
ani słowa, ale zdjął Garethowi ubranie, przemył zadrapania, usunął dwie drzazgi i umył mu pokrytą
brudem i łzami twarz.
W drzwiach stanął Dagnarus. Silwyth cofnął się w ciemność.
— Więc to tak, Łato — powiedział książę surowym tonem —
słyszę, że przeżywasz przygody beze mnie.
Gareth naprawdę sądził, że książę jest zły. Pochylając głowę, powiedział, że bardzo żałuje, nie miał
wcale takiego zamiaru, co było prawdą, i że z całego serca pragnie, aby już nigdy nie przytrafiła mu się
żadna przygoda, co także było prawdą.
Ku zdziwieniu Garetha Dagnarus zaczął się śmiać. Był w doskonałym humorze; wpadł w podskokach do
pokoiku, zarzucił ramiona na przyjaciela i uściskał go, na co Gareth się skrzywił.
— Argot opowiedział mi wszystko, Łato. Jestem z ciebie dum
ny. Żałuję, że tego nie widziałem! — Książę przyjrzał się chłopcu
z nie skrywaną zazdrością. — Szkoda, że nie możemy się rozdwoić
i być w dwóch miejscach jednocześnie.
Gareth przyznał mu rację i spytał, czy Jego Wysokości podobało się na posiedzeniu sądu.
— Nie — odrzekł Dagnarus, chodząc po pokoiku; nie umiał
stać w miejscu. — Było nudne i głupie. Nie wiem, jak mój ojciec to
znosi. Wysłuchiwać tych hultajów, jak jęczą i narzekają na królew
skie dekrety. Jeden nawet śmiał powiedzieć królowi w oczy, że
wydał złe prawo.
• A co zrobił król? — zapytał wstrząśnięty Gareth.
• Wysłuchał tego głupca i powiedział, że rozważy sprawę. Ja kazałbym go wychłostac i zrzucić z
pałacowych schodów — rzekł Dagnarus, marszcząc brwi. — Kiedy ja będę królem, będę wydawał
takie prawa, jakie mi się spodobają, i nikt nie odważy się ich krytykować.
Usiadł na łóżku obok Garetha. Jego zielone oczy lśniły podnieceniem w blasku lampy naftowej, którą
Silwyth ustawił na półce.
— I wiesz, czego jeszcze się nauczyłem, Łato — ciągnął Da
gnarus. — Król nie musi być wykształcony! Król ma doradców,
Łato! Ludzi, którzy mu mówią to, co musi wiedzieć. — Położył
dłoń na ramieniu Garetha. — Moim doradcą będziesz ty, Łato, dla
tego musisz się bardzo dobrze uczyć.
Trzy dni później dowiedzieli się, że Shakur zbiegł.
Przez wiele kolejnych dni Gareth żył w ślepej trwodze, wyobrażając sobie, że skazaniec pragnie się na
nim zemścić. Niezliczone razy budził się w środku nocy zlany zimnym potem, wyobrażając sobie
mężczyznę z nożem w dłoni, gotowego poderżnąć mu gardło.
— Nie bądź głupi, Łato — powiedział drwiąco Dagnarus, kiedy
chłopiec odważył się opowiedzieć mu o swoich obawach. — Tego
człowieka już dawno tu nie ma. Dlaczego miałby się narażać na
wtrącenie do lochu z twojego powodu?
To brzmiało rozsądnie, więc Gareth przestał się martwić Sha—kurem. Co do Evarista, jego nadzieje na
obudzenie w księciu pragnienia wiedzy (a przez to zdobycie znacznej nagrody) spełzły na niczym. Jego
Wysokość rzadko teraz bywał w pokoju szkolnym i Evaristo w końcu zaprzestał bicia Garetha, jako że nie
dawało to żadnych rezultatów.
KRÓLEWSKA AUDIENCJA

Tydzień po przygodzie Garetha Silwyth obudził chłopca jeszcze wcześniej niż zwykle.
• Co się stało? — wymamrotał Gareth, dygocząc w zimnie poranka. Pałac o grubych kamiennych
ścianach i kamiennych podłogach nawet w gorące dni był chłodny, a teraz był środek zimy i z gór
wiały silne wiatry, niosące z sobą śnieg.
• Dlaczego muszę teraz wstawać?
• Masz audiencję u króla — wyjaśnił Silwyth.
Chłopca przejęło zimno, bardziej przenikliwe niż chłód kamiennej podłogi, od której marzły mu bose
stopy, i momentalnie się ocknął.
• Król… król się mnie pozbędzie — wybełkotał drżącym głosem Gareth i zaszczekał zębami.
• Nie mów głupstw — rzekł Silwyth. — Dowiedział się o twojej odwadze i pragnie cię zaszczycić.
Zjedz śniadanie.
• Nie jestem głodny. — Gareth nie przełknąłby ani kęsa. — I wcale nie byłem taki odważny — dodał,
kuląc się na widok wełnianych pończoch, które Silwyth zamierzał naciągnąć na chude nogi dziecka.
• Mam nadzieję, że nie powiesz tego Jego Królewskiej Mości — upomniał go Silwyth.
• Och, nie! — zawołał Gareth, przerażony na samą myśl o tym. — Chyba nie będę musiał z nim
rozmawiać?
• Nie jesteś niemy i nie jesteś barbarzyńcą. Wypada, żebyś brał udział w rozmowie, jak każdy
cywilizowany człowiek.
Rozmowa z królem! Chłopiec nie potrafił sobie tego wyobrazić. Ogarnęło go większe przerażenie, niż
gdyby się dowiedział, że król każe go ściąć.
• Przestań się trząść — nakazał surowo Silwyth.
• O czym mam rozmawiać? — wyjąkał Gareth.
• Jego Królewska Mość sam poprowadzi rozmowę, będzie ci zadawał pytania, a ty na nie odpowiesz.
Nie odzywaj się, zanim do ciebie nie przemówi. Odpowiadaj grzecznie i chętnie, ale zwięźle. Mów
wyraźnie, trzymaj wysoko głowę. Nie gap się w podłogę i nie mamrocz jak wtedy, kiedy następca
tronu książę Helmos przyszedł do pokoju szkolnego. Po wejściu złóż niski ukłon, a potem stój
prosto. Jeśli będziesz miał szczęście i Jego Królewska Mość przywoła cię skinieniem, podejdź na
odległość dwóch kroków od niego, znów się ukłoń i stań spokojnie. Nie wierć się i nie obciągaj
ubrania. Przypatruj się Jego Wysokości. Dagnarus da ci znak, jeśli zrobisz coś nie tak.
• On będzie ze mną? — zapytał Gareth, poweselawszy.
• Oczywiście. Będziesz towarzyszył księciu w porannej wizycie u ojca.
Chłopiec odczuł ogromną ulgę. Wyobrażał sobie, że został wezwany na oficjalną audiencję w Wielkiej
Sali; perspektywa spotkania i pogawędki z królem w obecności chichoczącego za plecami tłumu dworzan
była straszna. Jeśli Dagnarus będzie z Garethem, chłopiec czuł, że sprosta wszystkiemu, od zbiegłych
więźniów po rozmowę z królem, ojcem Dagnarusa.
Gareth poczuł się o tyle lepiej, że znów poczuł głód, ale Silwyth zabronił mu jeść z obawy, że zabrudzi
okruchami tunikę. Pozwolił dziecku wypić trochę mleka, żeby jego żołądek nie wydawał nieprzystojnych
dźwięków. Przytrzymał Garethowi kubek u warg, owinąwszy najpierw chłopca kocem i ostrzegłszy, aby
się nie za—ślinił.
Gareth był obecny przy wstawaniu księcia. Dagnarus uśmiechnął się do przyjaciela, zadowolony, że
udzielono mu takiego zaszczytu. Obecni lordowie, którzy zawsze kręcili się w pobliżu księcia, chcąc
wkraść się w jego łaski, odnosili się do chłopca do bicia ze znacznie
większym szacunkiem. Gareth z niejakim zmieszaniem zrozumiał, że audiencja poprawiła jego pozycję na
dworze.
Jednak kiedy szedł za Dagnarusem do gabinetu jego ojca, jego świeżo odkryta odwaga jakby wyciekała
przez miękkie skórzane buty. Książę wyśmiał jego obawy.
— Mój ojciec jest z ciebie zadowolony — powiedział. — Nie
denerwuj się. Jego po prostu nie można się bać.
— Skąd się dowiedział, co zrobiłem? — zaciekawił się Gareth.
Dagnarus wzruszył ramionami.
— A skąd dowiaduje się o wszystkim, co dzieje się w króle
stwie? Słucha.
Gareth zastanowił się nad tym. Prawdą było, że król Tamaros wiedział o wszystkim, co działo się na
jego dworze, w jego królestwie i na świecie. Mówiono, że tylko mnisi ze Smoczej Góry i wszystkowidzący
bogowie wiedzą więcej. A stało się tak, że kapitan Argot opowiedział o ujęciu Shakura swym
przyjaciołom, z zadowoleniem wspominając o postępku chłopca. Przyjaciele kapitana puścili historię w
obieg, jeden z dworzan zaś, chcąc zyskać przychylność króla, opowiedział Jego Królewskiej Mości o
odwadze książęcego towarzysza, dając oczywiście do zrozumienia, że stało się to dzięki księciu.
W nocy spadł śnieg — ciężki, mokry śnieg, który ucieszył rolników — toteż poranek był pochmurny i
zimny. Szary dzień na zewnątrz oznaczał ponury dzień w kamiennych murach zamku, gdyż okna, długie i
wąskie (dla utrudnienia ewentualnego ataku), nawet w jasne dni nie wpuszczały zbyt wiele światła.
Przed chłopcami szedł sługa niosący zapaloną świecę w lichtarzu. W zamku panowała cisza, grube
mury głuszyły wszelkie hałasy, zresztą niewielu lokatorów zamku wstało o tej porze. Służący byli
oczywiście już na nogach, krzątali się tu i tam ciszej od myszy, których skrobanie i piski zawsze było
słychać. Niewielka grupka lordów, którym Jego Królewska Mość pozwalał towarzyszyć sobie przy
wstawaniu, udała się na śniadanie. Królowa i jej świta mieli wstać dopiero za kilka godzin.
Książę i chłopiec mijali ustawione w korytarzach zbroje. W bla—
sku świecy rzucały na ścianę cienie; ogień odbijał się jasno w metalowych hełmach. Pod wpływem ruchu
płomienia cienie poruszały się i zdumionym oczom Garetha zdawało się, że ze ścian wyłania się armia
ognistego blasku i ciemności. Aż drgnął z niezadowoleniem, kiedy Dagnarus roześmiał się w głos,
wskazując Silwythowi zjawisko cienistych rycerzy. Śmiech księcia zabrzmiał tu bluźnier—czo, niczym
śmiech w Świątyni.
Światełko świecy podążało przed nimi. Kiedy znikło, znikły też cienie na ścianach. Ciemna armia
przepadła w ciemności. Zbroje ponownie stały się tylko zbrojami, zakurzonymi i gdzieniegdzie
rdzewiejącymi.
Minęli komnaty królowej, do których Gareth trafiłby nawet wówczas, gdyby był ślepy, tak silna unosiła
się tam woń perfum, i weszli go komnat króla. Chłopiec nigdy jeszcze nie był w tej części zamku.
Choć mocno wylękniony, poczuł się tutaj znacznie spokojniej, głównie dlatego, że korytarze były
jaśniejsze i pachniało w nich skórą, atramentem i papierem. Zerknął w uchylone drzwi i odkrył tam wielką
bibliotekę.
— Zamknij usta, Gareth. Wyglądasz jak wieśniak — nakazał Silwyth, kładąc z wyrzutem dłoń na
ramieniu chłopca.
Gareth pospiesznie zrobił, co mu kazano, ale w duchu nie przestawał się dziwić. W swoim życiu nie
widział tylu książek; całe pokoje zostały zamienione na bibliotekę, żeby pomieścić księgi króla. Tylko
Świątynia Magów mogła się poszczycić większym księgozbiorem.
Chociaż przejęty i zdenerwowany zbliżającą się audiencją Gareth wbrew własnej woli zwolnił kroku i
tęsknie zaglądał do pokojów. Gdy wchodzili do tej części zamku, sługa zgasił świecę, gdyż w Królewskiej
Bibliotece używanie ognia było zabronione.
Mimo wczesnej pory przy długich stołach ustawionych pośrodku pomieszczenia siedzieli już uczeni
pochylający głowy nad księgami. Poranne słońce jeszcze nie dotarło do pokoju, ale czytający widzieli
wyraźnie dzięki kamieniom światła — gładkim, okrągłym otoczakom rzecznym, w czarodziejski sposób
rozgrzanym tak moc—
no że wydzielały delikatne, żółtawe światło. Kamienie umieszczono na podstawkach, które można było
przenosić z jednego stołu na drugi— To robiło wrażenie. Magowie każą sobie słono płacić za rzucenie takiego
zaklęcia, ponieważ wymaga ono ogromnego przemieszczenia mocy z ziemi w skałę. Rodzina Garetha miała
w domu jeden kamień światła, który zapalano tylko na wyjątkowe okazje. Tutaj musiało ich być ze
dwadzieścia i świeciły się codziennie.
Choć przeważali ludzie, byli tu reprezentanci wszystkich ras. Gareth ze zdziwieniem zauważył wśród
nich siwobrodego krasnoluda, które, jak słyszał, nie są uczonymi. Niewielu z nich potrafi czytać i pisać we
własnym języku, a jeszcze mniej w innych językach. Kiedy krasnolud wstał po inny tom, Gareth ujrzał, że
jedną nogę ma krótszą i zdeformowaną. Był to więc jeden z Bezkonnych — krasnolud, który nie może
jeździć konno, a tym samym stanowi obciążenie dla swojego klanu. Bezkonni poświęcają się dla klanu,
osiedlając się na stałe w miejscu, gdzie zakładają kuźnie dla kowali i targowiska dla handlarzy. Mimo że
szanowani przez swój lud za tę ofiarę, Bezkonni są także darzeni przez innych krasnoludów litością. Ten
krasnolud miał wśród swojego ludu wysoką rangę, dlatego został zaproszony przez króla Tamarosa do
Vinnengael, aby nauczyć się języka ludzi i uzupełnić wiedzę magów na temat krasnoludów
— Chodź, Łato — powiedział z irytacją Dagnarus. — Na co tak się gapisz? To tylko sterta książek.
Dwaj chłopcy weszli do gabinetu króla Tamarosa, jego ulubionego pokoju w pałacu, który liczył ponad
dwieście komnat. Był to ten sam pokój, na który Gareth zwrócił uwagę w dniu swojego przybycia — pokój
w dużej wieży z wielkimi oknami, otoczony balkonem zwanym balkonem króla.
Gareth zrozumiał, dlaczego Tamaros lubi ten pokój — ściany pokrywały książki. Znajdował się na
szczycie kwadratowej wieży wystrzelającej z głównego budynku. Pokój miał cztery okna — duże,
kwadratowe, z których każde wychodziło na inną stronę świata. Z każdego okna był wspaniały widok: na
północy góry, na południu prerie, na wschodzie rzeka Hammerclaw, na zachodzie je—
zioro Ildurel. Chłopiec dotąd nie zdawał sobie sprawy, że świat jest taki ogromny.
Widok odrobinę złagodził gorzkie rozczarowanie Garetha. W pokoju znajdowała się tylko jedna osoba,
był to przyrodni brat Dagna—rusa, Helmos.
— Gdzie jest mój ojciec? — zapytał niecierpliwie Dagnarus. —
Dlaczego go tu nie ma? Miał udzielić audiencji mojemu przyjacie
lowi, Garethowi.
Gareth widywał już następcę tronu, ale zwykle z dużej odległości, kiedy książę jechał konno podczas
parady, stał na balkonie lub mijał ich w korytarzu. Gdy raz Helmos przyszedł do pokoju szkolnego, Gareth
był tak przejęty i onieśmielony, że nie śmiał na niego spojrzeć.
Bracia nie byli zżyci. Biorąc pod uwagę dzielącą ich różnicę wieku, nie było w tym nic dziwnego, lecz
w rzeczywistości sprawa była poważniejsza. Ich zainteresowania i gusty były całkowicie odmienne, a choć
każdego z synów cechowało niezwykłe podobieństwo do ojca, każdy z nich odziedziczył cechy, których
drugi nie miał. Dagnarus miał po ojcu stanowcze usta i silny podbródek; Helmos zaś przenikliwe oczy i
łagodny, ciepły uśmiech.
— Jego Królewska Mość został odwołany przez niezmiernie
pilną sprawę — odparł Helmos, podnosząc wzrok znad swojej pra
cy. — Przekazuje wyrazy ubolewania i życzenie, aby audiencja
odbyła się innym razem.
Małym dzieciom często daje się do zabawy zamiast piłki świńskie pęcherze napełnione powietrzem.
Gdy taki pęcherz ukłuje się szpilką, powietrze uchodzi. Gareth wiedział, jakie to uczucie: podniecenie,
obawa i oczekiwanie uszły z niego niczym powietrze z takiego pęcherza.
Dagnarus z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Chciał tej audiencji i nie rozumiał, jak cokolwiek mogło
być tak ważne, aby stanąć na przeszkodzie jego pragnieniu.
• To nie wystarczy. Gdzie jest mój ojciec? — zapytał.
• Ma spotkanie z ambasadorami elfów — odrzekł spokojnie
Helmos. — Przyszli dziś rano przez Portal i przynieśli bardzo ważne nowiny. Jego Królewskiej Mości nie
można przeszkadzać.
Twarz Dagnarusa przybrała wyraz uporu, jakby zamierzał mimo wszystko pobiec tam i przerwać
spotkanie. Silwyth cmoknął. Helmos przybrał poważną minę.
— Proszę, Dagnarusie — wyszeptał Gareth z twarzą tak zaczer
wienioną, jakby mu miała krew trysnąć uszami. — Nie trzeba. Nic
się nie stało. Naprawdę. Jego Królewska Mość przyjmie mnie in
nym razem.
Dwudziestodwuletni książę Helmos był obdarzony współczuciem i wrażliwością. Wielu ludzi,
niezdolnych przeniknąć jego nie—narzucający się sposób bycia, uważało go za słabego. Zaliczał się do
nich i jego brat.
Helmos ujrzał, że Gareth jest głęboko zawiedziony, nieszczęśliwy i zakłopotany, a Dagnarus swoim
uporem tylko to pogarszał.
— Wiem, że spotkanie ze mną nie jest ani w połowie tak wspa
niałym przeżyciem, jak poznanie naszego ojca — rzekł Helmos —
ale sam chętnie bym wysłuchał opowieści o odwadze Garetha.
Helmos posłał chłopcu ciepły uśmiech, płynący z głębi serca, i rozświetlił ponury dzień jaśniej niż
słońce. Posadził Garetha na krześle przy swoim stole, a sam usiadł naprzeciwko, jakby chłopiec do bicia
był mu równy stanem. Helmos nie wspomniał o przeklętym znamieniu na twarzy Garetha. Jego oczy nie
omijały go jednak. Zobaczył je, przyjął do wiadomości i przestał się nim zajmować.
Wzrok Garetha pobłądził na księgi, w które wgłębił się Helmos, i chłopiec ze zdumieniem ujrzał, że są
napisane w obcym języku. Przypomniał sobie, że podobno Helmos płynnie mówi mową elfów, jak również
krasnoludów. Znał też wiele rozmaitych dialektów ludzkich i trochę język orków.
Dagnarus umieścił się za przyjacielem i, szturchając go palcem w plecy, zmusił do mówienia. Na
początku Gareth wpatrywał się w stół, bojąc się podnieść wzrok, i mamrotał w wysoki kołnierz tuniki.
Helmos słuchał z uwagą i zadawał pełne zrozumienia pytania. Okazywał zainteresowanie opowieścią
chłopca, dzięki czemu
Gareth stopniowo zapomniał się, zaczął mówić swobodnie i bez skrępowania.
• Więc nie uciekłeś nawet wtedy, kiedy dezerter rzucił się na ciebie — powiedział Helmos,
przyglądając mu się z aprobatą.
• Nie bardzo mogłem uciec, Wasza Wysokość — odparł Gareth szczerze. — Siedziałem na koniu. I to
był bardzo wysoki koń, Wasza Wysokość — dodał, wzdrygając się na samo wspomnienie.
• Mogłeś zeskoczyć — zwrócił mu uwagę Helmos. — Ty jednak zostałeś i zmierzyłeś się z wrogiem.
• Kopnął go — wtrącił Dagnarus z godną podziwu lojalnością. — I uderzył pięścią.
Gareth potrząsnął głową.
• Nie pamiętam, żebym go kopnął. A jeśli to zrobiłem, to ze strachu. Mówią, że nawet szczur walczy z
lwem, jeśli lew przyprze szczura do muru.
• W tym wypadku należałoby raczej powiedzieć, że to lew walczył ze szczurem — rzekł Helmos.
Gareth w pierwszej chwili nie zrozumiał, ale gdy zobaczył ciepło uśmiechnięte niebieskie oczy
mężczyzny, pojął komplement. Uśmiech księcia przeniknął chłopca do głębi. Gareth jeszcze nigdy nie czuł
się tak uszczęśliwiony, tak dumny i akceptowany. Wydawało mu się niemożliwe, żeby jego szczęście
mogło wzrosnąć, a jednak stało się to już w następnej chwili.
— Gareth — powiedział Helmos, zwracając się do chłopca, jak
by był dorosłym, a nie dziewięcioletnim dzieckiem — spotkał mnie
wielki honor, otrzymałem nominację na zaszczytne stanowisko Lor
da Dominium. Mam przywilej zaprosić tych, którzy zasłynęli jako
ludzie dzielni i prawi, na ucztę, która zostanie wyprawiona przed
moim wstąpieniem do Świątyni na próby. Będzie na niej oczywi
ście książę Dagnarus, ale chciałbym, żebyś i ty przyszedł. Jeśli ze
chcesz — dodał, jak zawsze skromny, nie chcąc się narzucać.
Od tygodni na dworze nie mówiło się o niczym innym. Mianowanie na Lorda Dominium było wielkim
zaszczytem, na którego zdobycie pracowało się całe życie. Można było się spodziewać, że
zazdrośnicy będą szeptać, jakoby Helmos został wybrany tylko dlatego, iż był królewskim synem, lecz
następcę tronu darzono tak wielkim szacunkiem, że nawet najbardziej złośliwi dworzanie nie ośmielili się
szemrać. Sam fakt nominacji nie oznaczał jeszcze, że zostanie wybrany. Helmos musiał przejść ciężkie
próby — próbę honoru, szlachetności, wiedzy oraz mądrości. Pozostali Lordowie Dominiów mieli ocenić
te próby, a następnie głosować, czy książę się nadaje. Niewielu jednak było takich, którzy wątpili, że
Helmos przejdzie przez próby zwycięsko.
Król Tamaros był dumny, to zrozumiałe. Miała to być wspaniała uczta, jakiej świat jeszcze nie widział.
Nie szczędzono wydatków. Rodzice Garetha zostali zaproszeni, ale nie przyszłoby im do głowy
przyprowadzić z sobą syna. Gareth miał nadzieję, że Dagnarus zdoła przemycić trochę łakoci z bankietu.
To było jego najgorętsze życzenie. Teraz zaś oferowano mu miejsce przy stole.
Gareth wpatrywał się oszołomiony w księcia, oniemiały tak wielkim zaszczytem. Nagromadzone
napięcie, zdenerwowanie, a nade wszystko świadomość zrozumienia i sympatii księcia wezbrały w dziecku
i ujawniły się w postaci strumienia łez.
Helmos udał, że nie słyszy szlochania dziecka. Następca tronu zaczął rozmawiać z Dagnarusem o jego
psie, dając Garethowi czas na wzięcie się w garść i wytarcie nosa w rękaw.
Dagnarus przez chwilę chwalił się psem i jego zdolnościami. Uprzejma rozmowa między braćmi trochę
się rwała, w końcu Helmos zapytał:
— A jak ci się podobało na królewskim sądzie?
Było to nieszkodliwe pytanie, Helmos nie miał nic złego na myśli, ale Dagnarus spiął się i uważnie
przyjrzał bratu.
• Podobało mi się. — Dagnarus mówił wyzywająco, jakby czekając na sprzeciw Helmosa. — A
dlaczego? Myślałeś, że nie? Myślałeś, że nie powinienem tam być? — Zjeżył się, oczy mu
zamigotały.
• Myślałem tylko, że mogłeś się znudzić — odparł Helmos z uśmieszkiem. — Ja niekiedy się nudzę.
Skarżący potrafią czasem mówić okropnie rozwlekle.
Dagnarus rozluźnił się, choć po skórze przebiegały mu nerwowe drżenia, jak u psa, który widzi, że ten,
kogo wziął za wroga, jest w rzeczywistości przyjacielem.
— Tak, niektórzy z nich wydali mi się niewiarygodnie głupi —
powiedział bez ogródek. — Nie wiem, jak nasz ojciec ich znosi.
Niektórzy wcale nie mieli powodu zjawiać się tam. Nasz ojciec jest
czasem zanadto pobłażliwy.
Dagnarus stał z rękami założonymi na plecy, na rozstawionych nogach, marszcząc brwi na samo
wspomnienie.
• Tak uważasz? — zainteresował się Helmos. — Który wyrok cię nie zadowolił?
• W sprawie rodu Trevinici — rzekł. — Tych, którzy bezprawnie wtargnęli na królewskie ziemie.
Wina leżała po ich stronie. Ojciec popełnił błąd, dając posłuch ich niemądrym argumentom.
• A co ty byś zrobił? — zapytał Helmos.
• Posłałbym wojsko, żeby ich przepędziło — odparł Dagnarus, wzruszając ramionami.
• Trevinici nie zdawali sobie sprawy, że wchodzą na cudzy teren — powiedział spokojnie Helmos. —
To wojowniczy lud i gdyby źle zrozumieli nasze intencje, podjęliby walkę, żeby się bronić. Po obu
stronach wielu by poległo. Znacznie lepiej, że ojciec zaprosił ich tutaj na rozmowę, wyjaśnił im, że
obozują na ziemi należącej do korony i poprosił o opuszczenie jej.
• Uznali, że jest słaby — rzekł niecierpliwie Dagnarus. — Widziałem ich szydercze uśmiechy, a kiedy
wychodzili, śmiali się. — Zmarszczka na jego czole pogłębiła się. — Śmiali się z naszego ojca. To
barbarzyńcy. Rozumieją tylko siłę zbrojną.
• Jeśli się nie usuną, ojciec porozmawia z nimi jeszcze raz. W końcu zrozumieją i usłuchają jego
polecenia.
Dagnarus prychnął.
— Będą z niego drwić i śmiać się z jego poleceń. Będą kłuso
wać na królewską zwierzynę i wycinać królewskie drzewa. A kiedy
im podobni zobaczą, że nie robimy nic, żeby im przeszkodzić, także
się rozpanoszą. Równie dobrze można by ogłosić, że królewskie
ziemie są otwarte dla wszystkich, którzy chcą się tam osiedlić.
— Kto tak mówi? — zapytał Helmos. Teraz z kolei on zmarsz
czył brwi.
Choć Dagnarus miał zaledwie dziewięć lat, zdolności do intrygowania wyssał z mlekiem matki.
Wzruszył ramionami i odparł niedbale:
— Och, gdzieś to słyszałem. Nie przypominam sobie, od kogo.
Helmos nie lubił konfrontacji. Zmienił temat, nadal mówiąc
o Trevinici, ale przechodząc do dziwnej symbiozy, jaka wiązała ich z grupą nieludzi zwanych Pecwae.
Helmos mówił przez chwilę, dając Dagnarusowi czas na ochłonięcie, a swą przemowę zakończył,
pokazując dzieciom cudowny i magiczny drobiazg biżuteryjny z turkusa, jakich wyrabianiem trudnią się
Pecwae.
Podczas gdy Dagnarus i Gareth z zaciekawieniem oglądali pierścień z niebieskiego jak niebo kamienia i
dociekali, jakie czary potrafi wykonać, Helmos rzucił nieprzeniknione spojrzenie Silwytho—wi, który
przez cały czas stał spokojnie w rogu pokoju.
Silwyth zrozumiał znak. Podchodząc bliżej, skłonił się i przypomniał Dagnarusowi, że zbliża się pora
spotkania z guwernerem. Dagnarus i Helmos pożegnali się z chłodną uprzejmością. Gareth na tyle
odzyskał panowanie nad sobą, że zdołał podziękować Helmo—sowi za jego łaskawość oraz zapewnić, że
nic nie uczyni go szczęśliwszym niż obecność na uczcie.
Helmos uśmiechnął się, po czym powrócił do swojej księgi.
Dagnarus i Gareth wyszli, prowadzeni przez milczącego Silwy—tha. Znów mijali Królewską Bibliotekę
i Gareth obrzucił książki spojrzeniem pełnym żarliwej tęsknoty.
Dagnarus nie zwrócił na to uwagi. Był zamyślony, czoło przecinała mu zmarszczka. Kiedy doszli do
korytarza ze zbrojami rycerskimi, odezwał się:
• Silwyth, co by zrobił Tarcza Boskiego, gdyby znalazł na swojej ziemi obóz tych barbarzyńców?
• Tarcza skazałby ich na miecz, wszystkich po kolei — odparł zupełnie spokojnie Silwyth.
• Ale dlaczego? — zapytał Gareth z niezwykłym ożywieniem. W Helmosie znalazł godnego czci
bohatera i zdawało mu się, że po—
winien wystąpić w jego obronie. — Przecież nie wyrządzają żadnej szkody. Król traci zaledwie kilka jeleni
i parę starych drzew. Jego Królewska Mość ma tysiące jeleni i miliony drzew.
• Nie w tym rzecz — odrzekł Silwyth. — Trevinici są niczym. Jego Wysokość miał rację w rozmowie
z następcą tronu. Chodzi o innych królów, którzy to zobaczą i powiedzą: „Aha! Skoro barbarzyńcy
bezprawnie sobie to zabrali i nie ponieśli kary, dlaczego nie miałbym zrobić podobnie?”
• Właśnie — powiedział triumfalnie Dagnarus. — Miłej zabawy z Evaristem, Łato.
Przeskoczył przez balustradę i zbiegł schodami w dół, zanim Silwyth zdołał go złapać.
W pokoju zabaw, sam na sam z nauczycielem, Gareth zrelacjonował Evaristowi większość szczegółów
ze swojej wizyty, w tym także dyskusję między książętami.
• Jego Królewska Mość miał najzupełniejszą rację, okazując litość tym barbarzyńcom — utrzymywał
Evaristo. — W przeciwnym razie wiele ludzi straciłoby życie, jak mądrze powiedział Helmos.
• Silwyth powiedział Dagnarusowi, że przez to inni królowie uznają nas za słabych i będą nas
wykorzystywać — zaoponował Gareth. — Mówi, że elfy posłałyby tych Trevinici pod miecz.
• Bez wątpienia dla przykładu — odrzekł niechętnie Evaristo. Nie lubił Silwytha i nie podobało mu
się, że elf ma tak duży wpływ na młodego księcia. — To .myślenie typowe dla elfów. Są ludem
rozmiłowanym w wojnie i nieugiętym w swoim pojęciu honoru. Nie mają respektu dla niczego
oprócz ciosu mieczem w głowę. Jego Królewska Mość okazał swą decyzją prawdziwą mądrość.
Wszyscy powinni go za to szanować. Udzielenie łaski, gdy nikt się jej nie spodziewa, to oznaka siły,
a nie słabości.
• Opowiedz mi, panie, o Lordach Dominiów — poprosił gorąco Gareth. — Opowiedz mi o ceremonii
Transfiguracji.
Evaristo ustąpił, widząc, że jego mały uczeń jest zbyt podekscytowany, aby uważać przy tabliczce
mnożenia, która była zaplanowana na ten dzień.
— Aby zrozumieć powody powołania Lordów Dominiów, trze—
ba najpierw wiedzieć, dlaczego i w jaki sposób stworzono magiczne Portale — rzekł Evaristo. — Czy coś ci
o tym wiadomo, Gareth?
• Niania zabrała mnie kiedyś w odwiedziny do swojej przyjaciółki, która pracowała w domu elfów.
Widziałem wejście do Portalu który prowadzi do krainy elfów, ale nie wchodziłem do środka, piania
mówiła, że Portale stworzyli bogowie i podarowali je królowi Tamarosowi w nagrodę za jego
mądrość i za to, że starał się przekonać ludzi, aby dobrze z sobą żyli. Są cztery Portale: jeden
wiedzie do krainy elfów, jeden do krasnoludów, a jeden do orków. Ostatni znajduje się w Świątyni i
prowadzi do bogów. — Widząc, że nauczyciel marszczy brwi, Gareth zająknął się. — Nieprawda?
• Prawda, że są cztery Portale, ale co do reszty… Widzę, że muszę ci pewne rzeczy wyjaśnić. Nie mam
pojęcia, skąd się biorą te bajki — mruczał Evaristo. — Król Tamaros miał trzydzieści pięć lat i już,
dzięki łaskawości bogów, został Wielkim Królem, co znaczy, że rządził ponad pomniejszymi
królami. Co więcej, już wówczas, mimo młodego wieku, w całym Loerem czczono w nim
największego władcę, jakiego znało Vinnengael.
Gareth skinął głową na znak, że słucha z uwagą. Evaristo, zadowolony z zainteresowania chłopca,
omawiał dalej szeroko jeden ze swoich ulubionych tematów.
— Tamaros bowiem zdołał zjednoczyć królestwa ludzi — Dun—
kargańczyków i Nimrańczyków — co nigdy przedtem nie miało
miejsca. Nie dokonał tego poprzez wojnę, ale przez pokojowe ne
gocjacje. Wybudował drogi i otworzył szlaki handlowe, z których
korzystali wszyscy. Widząc, że nowo zbudowane drogi i otwarcie
szlaków handlowych pomogło w sprzymierzeniu dawniej zwaśnio
nych królestw ludzi, Tamaros uznał, że otwarcie takich szlaków do
krain innych ludów może pomóc w zjednoczeniu kontynentu. Jednak
kontynent jest ogromny. Podróżujący w szybkim tempie i z wy
siłkiem krasnolud potrzebuje roku, aby dotrzeć z Saumel, Miasta
Bezkonnych, do Vinnengael. Elfom zajmuje to prawie równi dużo
czasu, a podróż jest dla nich niebezpieczna, ponieważ muszą prze
jeżdżać przez ziemie należące do ludzi. Orkowie muszą płynąć
swoimi statkami przez wiele tygodni, zanim w groźnych sztormach
i kapryśnych wiatrach dotrą do Vinnengael. Stąd też niewielu ludzi widywało elfy, krasnoludy lub orków,
niewielu miało okazję ich poznać i dlatego nikt im nie ufał. Tamaros zwołał przełożonych Zakonów
Magów i poprosił o wynalezienie sposobu na magiczne przenoszenie istot z innych ras z punktu
centralnego w ich ojczyźnie do Vinnengael oraz na wysyłanie ludzi z Vinnengael do ojczyzn innych ludów.
Odpowiedzią były oczywiście Portale. Pomysł pochodził od wielkiego maga Petry Petara, Rządcy. Osoba na
tym stanowisku odpowiada za opiekę nad ziemią, za plony, zmiany pogody, budowanie dróg. On i jego
podwładni wiele podróżują. On także już wcześniej myślał nad łatwiejszym sposobem przemieszczania się
po lądzie. Przedstawił Tamarosowi pomysł z Portalami. Tama—rosowi pomysł się spodobał i rozkazał
magom, aby rozpoczęli pracę nad ich zbudowaniem. Portale nie zostały stworzone w ciągu jednej nocy,
Gareth — mówił Evaristo, spoglądając z westchnieniem w przestrzeń. — Przełożona mojego zakonu,
Zakonu Wiedzy, również brała udział w pracach, podobnie jak przełożeni wszystkich pozostałych
zakonów. Byłem jednym z jej asystentów — wtedy niskiej rangi, takim „przynieś—wynieś—pozamiataj”
— i czasami pracowałem do późnej nocy, gdyż do nas należało wyszukanie w starodawnych tekstach
wskazówek, jak buduje się Portale.
• A jak to się robi? — przerwał podniecony Gareth.
• Dziecko, dziecko — upomniał go Evaristo. Otworzył książkę do matematyki na ostatniej części,
pokazał zadanie, gdzie miria—dy liczb pokrywały całe dwie stronice i zachodziły na trzecią. —
Potrafisz zrozumieć to równanie?
• Nie, panie — odrzekł onieśmielony Gareth. W tabliczce mnożenia doszedł dopiero do sześciu, gubiąc
się w labiryncie trudności przy siedmiu.
• Magia użyta do budowy Portali jest o wiele bardziej skomplikowana. Nie mogę ci tego wyjaśnić.
— Zrozumiem, jak będę starszy — powiedział ponuro Gareth.
Evaristo uśmiechnął się lekko.
— My, dorośli, często tak mówimy, prawda? No dobrze, spró
bujmy. Widziałeś wiertło, jakiego używa kamieniarz do wiercenia
w
marmurze? Wyobraź więc sobie, że cała magia żywiołów zbiera się w jedno, zaczyna obracać się w kółko
coraz szybciej, aż w końcu, tak jak wiertło kamieniarza, kręci się tak prędko, że przebija się przez materię,
tworząc dziurę i w materialnej, i czasowej części świata.
• Dziura — dziwił się Gareth. — Ale czy to nie jest… Próżna? — Zniżył głos i wymówił straszne
słowo z przyjemnym dreszczykiem lęku.
• Cicho, Gareth! — Evaristo zmarszczył brwi. — Nie wymawiaj tak lekko tego słowa! Przecież
czcigodni magowie nie zezwoliliby na coś takiego. Próżnia niszczy, nie tworzy. O czym to ja
mówiłem?
• Opowiadałeś mi o Lordach Dominiów, panie — odrzekł potulnie Gareth.
Twarz Evarista wypogodziła się.
— Ach tak. To odpowiedniejszy temat rozmowy. Król Tamaros
ze swej strony zaczynał rozumieć, że stworzenie Portali mogło do
prowadzić do pokoju, ale i do wojny na ogromną skalę. Elfy już po
dejrzewały nas o nieczyste motywy. Uznały, że Portale budowane
są po to, żeby ludzie mogli wedrzeć się i zawładnąć krainą elfów.
Tamaros poświęcił dwa lata na negocjacje, starając się przekonać
Boskiego, że Portale będą używane wyłącznie dla celów pokojo
wych. Przyrzekł, że każda rasa będzie mogła ustawić straże i wa
rowne bramy na swoim końcu Portalu. Obiecał, że żaden człowiek
nie będzie mógł przejść, nie uzyskawszy wpierw zgody Strażnika
Portalu. Złożył te wszystkie obietnice, ale skąd miał mieć pewność,
że zostaną dotrzymane? Portale nie były jeszcze zbudowane, a już
setki ludzi domagały się zezwolenia na podróż. Król Tamaros wie
dział, że choć część z nich ma szlachetne zamiary, wielu innych
to łajdacy i oszuści. Jak więc nasz król miał zagwarantować, że
wchodzący do Portalu, kiedy już znajdą się poza naszym zasięgiem,
będą przestrzegać naszych praw? Jak zawsze w obliczu trudności,
król Tamaros zwrócił się do bogów. Opuścił pałac i udał się do
Świątyni, aby tam pościć i modlić się. Pozostawał w Świątyni przez
dziewięć dni i dziewięć nocy, spał na kamiennej podłodze niewiel
kiej celi, nic nie jadł i pił tylko wodę. Miałem przywilej usługiwać
mu w owym czasie — opowiadał Evaristo. — Wciąż go widzę, ubranego w proste szaty, bardziej zgrzebne
od szat najmłodszego z nowicjuszy, jako że nie był magiem i nie zamierzał udawać, że jest inaczej.
Rozpuszczone długie włosy spływały mu na ramiona. Nie golił się, co było u niego niezwykłe, a jego
lniana broda lśniła w blasku świec. Post nie wychudził go nadmiernie, a tylko podkreślił delikatne rysy
twarzy. Postawiłem przyniesiony dzban z wodą obok niego na podłodze. Spytałem go też, czy mogę mu w
czymś usłużyć. Ale on nie widział mnie ani nie słyszał i wtedy zrozumiałem, że obcuje z bogami.
Wycofałem się w ciszy. Następnego dnia Tamaros opuścił Świątynię i objawił wolę bogów. Do podróży
przez Portale miano wybrać dziesięcioro ludzi. Ta dziesiątka zostanie naszymi ambasadorami wśród
innych ludów. Będą oni odpowiadać za wszystkich, którzy wejdą do Portali, oraz pilnować tych, którzy
pójdą tam w ślad za nimi.
• Lordowie Dominiów! — zawołał Gareth w błysku zrozumienia.
• Tak, i takie były ich pierwsze obowiązki — potwierdził Eva—risto. — Od tamtych czasów ich władza
wzrosła, podobnie jak spoczywająca na nich odpowiedzialność. Król Tamaros wyszukał w królestwie
ludzi najbardziej godnych tego zaszczytu. Postawił Lordom Dominiów wysokie wymagania — osoba
taka musi być starannie wykształcona, musi znać przynajmniej dwa języki oprócz własnego. Musi być
wyszkolona w walce, aby bronić słabszych, posiadać zdolności dyplomatyczne i wreszcie być
troskliwa, współczująca, silna i odważna. Kiedy w końcu wybrano dziesięcioro kandydatów, król
Tamaros przedstawił ich bogom. To wtedy po raz pierwszy zdarzyła się Transfiguracja — Cud Zbroi
— dzięki któremu król Tamaros dowiedział się, że jego wybór był mądry i bogowie go pochwalali.
• Będę mógł zobaczyć Transfigurację, prawda, Evaristo? — zapytał błagalnie Gareth, zainteresowany
nie tyle religijną stroną ceremonii, ile samym przedstawieniem.
• Jeśli bogowie zechcą, zobaczysz — odparł Evaristo poważnie, z nutką przygany w głosie. — To
bardzo poważna ceremonia, Gareth, nie należy jej lekko traktować. Transfiguracja wywiera
piętno na ciele i umyśle. Jedna z kandydatek nie przeżyła, padła martwa na ołtarzu. Zbroja stopiła się w
jedno z jej ciałem i nie dało się ich rozdzielić.
• Czy to znaczy, że nie spodobała się bogom, panie? — zapytał Gareth.
• Na początku niektórzy sądzili, że to było przyczyną. Jednak później Najwyższy Mag zwrócił uwagę,
że bogowie podarowali tej damie błogosławioną zbroję. Stwierdzono więc, że duch damy przyjął dar
bogów, lecz jej śmiertelne ciało nie było dostatecznie silne, żeby go udźwignąć. Została pochowana
tam, gdzie upadła, przed ołtarzem. Od tamtej pory wszyscy kandydaci klękają na miejscu jej
spoczynku i pamiętają o niej w swoich modlitwach. Niektórzy nazywają ją Jedenastym Lordem
Dominium. Lordem Duchów.
Oczy Garetha zrobiły się z podziwu okrągłe niczym u sowy, a z lęku poczuł mdłości.
• Ale to nie przydarzy się Helmosowi, prawda, czcigodny magu?
• Modlimy się o to do bogów — odparł z namaszczeniem Evaristo, po czym, widząc bladość i
zmartwienie chłopca, dodał weselej: — Helmos jest młody, silny i nadzwyczajnie szlachetny. Spędzi
tydzień w Świątyni, przygotowując się do próby i odprawiając Siedem Przygotowań. Nic mu nie
będzie.
Gareth zawsze wieczorami odmawiał modlitwy, ponieważ niania opowiedziała mu historię o chłopcu,
który tego nie robił i którego zjadły niedźwiedzie. Ale zwykle recytował je pospiesznie, aby nie klęczeć za
długo na zimnej kamiennej posadzce. Tego wieczoru Gareth dołączył do modlitw Helmosa i z naciskiem
prosił bogów, aby się nim dobrze opiekowali.
Gareth nie wspominał Dagnarusowi o swoim nowym bohaterze. Wcale nie rozmawiał z Dagnarusem o
Helmosie, chyba że książę sam poruszył ten temat, co czynił rzadko. Instynkt czy też dziecięca intuicja, a
może po prostu fakt, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy Gareth dobrze poznał Dagnarusa, podpowiadał
chłopcu do bicia, że powinien mieć tylko jednego bohatera i że tym bohaterem jest Da—gnarus.

NASTĘPCA TRONU. LORD DUCHÓW

Evaristo nie bolał zbytnio nad faktem, że utracił Dagnarusa jako ucznia. Początkowo guwerner martwił
się, a nawet bał, że za to, iż nie zdołał wypełnić swojego zadania, popadnie w niełaskę nie tylko u rodziny
królewskiej, ale i swoich przełożonych. Jednak w miarę upływu czasu, skoro nikt nie zwracał się do niego
z naganą czy też wyrzutami, Evaristo uspokoił się i oddał się radości nauczania tego ucznia, który mu
pozostał — Garetha.
Kiedy przełożeni zażądali sprawozdania o postępach w pracy, Evaristo uczciwie przyznał się do
porażki. Skrupulatnie jednak obciążył winą szambelana księcia, Silwytha. Zdaniem nauczyciela to elf
odpowiadał za wagary księcia. Evaristo stwierdził, że elf nie nadaje się na mentora dla młodego księcia;
guwerner zatem radził, aby elfa usunąć ze stanowiska.
Następnego dnia rano, przygotowując się do wyjścia na zamek, omawiał tę sprawę z żoną.
• Czy to było mądre, mój drogi? — pytała żona. — Czy ostrożne? Sam król zdecydował o nadaniu
elfowi tego stanowiska.
• To polityczna gra — odparł Eavristo. — Powinnaś widzieć twarz Bibliotekarki, kiedy wymieniam
imię Silwytha. Biedaczka tak blednie, jakby jej ktoś podcinał gardło. Sytuacja jest bardzo delikatna.
U elfów nastąpiła zmiana władzy. Nie znam szczegółów — polityka elfów jest zawsze taka mętna i
krwawa, że aż nie chce się o niej słuchać, żeby sobie nie zepsuć obiadu. Ale na ile się w tym

rozeznaję, poprzedni Tarcza Boskiego, który rządził zaledwie sto lat został obalony przez obecnego
Tarczę, prawdopodobnie dlatego, że poprzedni Tarcza pochwalał utworzenie Portalu wiodącego z
Vinnengael do Kar—Khitai. Poprzedni Tarcza poprosił o śmierć. Jego prośba została spełniona…
• Jakie to okropne! — wykrzyknęła jego żona.
• Mówiłem ci, moja droga, to polityka elfów. — Evaristo westchnął. — W każdym razie obecny Tarcza
grozi teraz, że zamknie Portal od strony elfów. Między królem a Tarczą wciąż krążą ambasadorowie.
Oczywiście chodzi o koncesje na handel. Elfy nie mają zamiaru zamykać swojej części Portalu.
Sprzeciwiają się ustalonej dla elfich kupców taryfie za przywożenie towarów na rynek. To wszystko.
• Ten biedny elf stracił życie z powodu jakiejś taryfy? — zapytała z niedowierzaniem żona.
• Nie, nie. Tylko częściowo dlatego. Chodziło o przodka—do—radcę, rodzinnego ducha. Przodek—
doradca obecnego Tarczy doradził mu wyzwanie poprzedniego Tarczy czy coś podobnego.
• Duchy w roli doradców, mój drogi? — Żonę ogarniało coraz większe zdumienie.
Evaristo uśmiechnął się czule do żony.
— Widzę, że będę musiał zrobić ci cały wykład o elfach i ich
obyczajach, moja droga. Każda elfia rodzina mocno polega na ra
dach mieszkającego z nią ducha. Ale spóźnię się na lekcje z Gare—
them. Kochany z niego dzieciak, spokojny i wrażliwy. Wyrośnie na
znakomitego maga. Niemal żałuję, że aż tak się zaprzyjaźnił z księ
ciem. Ale Gareth jest jeszcze młody i wpływ Dagnarusa z czasem
niewątpliwie osłabnie. Cieszę się niezmiernie, że Gareth podziwia
Helmosa. To o wiele odpowiedniejszy wzór do naśladowania.
• Z pewnością, ale co to ma wspólnego z szambelanem? Evaristo nie usłyszał. Już wychodził. Żona
pobiegła za nim.
• Rozmawialiśmy o Silwythu — nacisnęła lekko.
— Ach, tak. Przepraszam, moja droga, zamyśliłem się. — Eva—
risto zatrzymał się i sięgnął po pelerynę. Padał lodowaty deszcz ze
śniegiem, kaprys wiosny. — Król pod żadnym pozorem nie chce
obrazić elfów, toteż Silwyth ma zapewnione rządy na stanowisku szambelana, mimo że zachęca młodego
księcia do uciekania z klasy i zadawania się z żołnierzami. — Evaristo pocałował żonę w policzek. — Nikt
nie śmie szepnąć ani słowa przeciwko elfowi, dlatego nikt nie wini mnie za niespełnianie obowiązków
wobec księcia, bo gdyby ktoś to uczynił, to powiem publicznie wszystko, co dotychczas mówiłem
prywatnie.
• Nie podoba mi się to, Evaristo — powiedziała żona, zatrzymując go pełnym miłości gestem. —
Wiadomo, że elfy potrafią uciec się do wszelkich sposobów — trucizna, sztylet wbity w plecy.
Żadna posada nie jest tego warta, nawet praca na królewskim dworze. Powiedz Bibliotekarce, że
chcesz zostać przeniesiony.
• Dziękuję ci za troskę, ukochana. Niestety, żadna posada nie jest tak dobrze opłacana jak ta. Zresztą
nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. — Evaristo uśmiechnął się lekko. — Silwyth wygrał. Jego
wpływ na księcia jest niewątpliwy. Ja mu nie zagrażam, a w tej chwili nikt nie myśli o niczym innym
poza Transfiguracją Helmosa.
• Pamiętałeś, żeby zamówić nam dobre miejsca, mój drogi? — zapytała niespokojnie żona.
• Tak. — Evaristo ociągał się, odkładając wyjście najdłużej, jak się dało. — Czy mówiłem ci, że
Helmos zaprosił małego Gare—tha na ucztę? Jakiż to hojny i szlachetny człowiek, nasz następca
tronu! Gareth jest tak podekscytowany, że udało mi się skłonić go do nauki dopiero wtedy, gdy
dałem mu do czytania Historie Lordów Dominiów. To go uspokoiło. Aż trudno uwierzyć, że ten
ciekawy temat został opisany w taki sposób, że usypia się nad książką. Ale to cały Septimus Grubb.
Powinienem już uciekać.
Narzuciwszy kaptur na głowę, Evaristo ruszył dzielnie w burzę, ślizgając się i potykając niebezpiecznie
na mokrych kocich łbach.

Gareth nie był jedynym, który z przejęciem oczekiwał zbliżającego się rytuału. Lorda Dominium nie
wybierano od dwudziestu pięciu lat. Ci, którzy byli świadkami ostatniej ceremonii, ze względu na swe
wspomnienia stali się nagle wręcz rozrywani i o ni—
czym innym nie mówili. Dworskie szwaczki i krawcy pracowali przy świetle lamp, gdyż nagle
wzrósł popyt na piękne nowe stroje. Samo miasto miało zostać na tę okazję przystrojone. Ze
wszystkich zakątków świata przybywali do Vinnengael dygnitarze i inni goście, w tym jeden z
mnichów z Klasztoru Strażników Czasu na Smoczej Górze.
Budowano i remontowano budynki, zamiatano ulice, sadzono kwiaty. W dniu Transfiguracji
sklepy miały zostać pozamykane, tawerny również, choć w tym względzie nie obyło się bez kłótni
między Gildią Oberżystów a burmistrzem Vinnengael. Oberżyści utrzymywali, że po całym dniu
wiwatowania i bicia braw ich goście będą spragnieni, dlatego tawerny powinny być otwarte.
Burmistrz odparł, że opanowanie podekscytowanej gawiedzi będzie dostatecznie trudnym
zadaniem, nawet jeżeli połowa z nich sobie nie podchmieli. Ostatecznie oberżyści zgodzili się
zamknąć szynki, pod warunkiem, że wolno im będzie dodać po pół pensa podatku do ceny pokoju,
aby wyrównać straty, i że następnego dnia będą mogli otworzyć szynki o godzinę wcześniej.
Całe Vinnengael ogarnęło więc przyjemne i ekscytujące ożywienie — z wyjątkiem czcigodnych
magów. Jak starał się wbić Garethowi do głowy Evaristo, Transfiguracja Lorda Dominium to
święta i wielce uroczysta ceremonia, traktowana przez nich niezmiernie poważnie. Nazajutrz po
uczcie Helmos uda się do Świątyni Magów, gdzie rozpocznie Siedem Przygotowań. Cała Świątynia
z wyjątkiem Sal Uzdrowicieli zostanie wówczas zamknięta dla przybyszów.
W Świątyni będą Helmosowi towarzyszyć pozostali Lordowie


Dominiów, którzy poddadzą go próbom, wypytają i osądzą jego wyniki z siedmiu rytuałów. Jeśli w
którymkolwiek momencie którykolwiek z Lordów Dominiów uzna, że kandydat się nie nada—Jje, ma
prawo przedstawić swoje wątpliwości królowi Tamarosowi, który ponownie rozważy kandydaturę.
Mówiono, że pozostali Lordowie Dominiów są zadowoleni z Helmosa. Nikt nie zamierzał poddawać w
wątpliwość jego nominacji, nikt też nie żywił obaw, że nie przejdzie prób pomyślnie.
Evaristo odmówił Garethowi odpowiedzi na pytania dotyczące Siedmiu Przygotowań, twierdząc, że są
one święte, sekretne, znane wyłącznie magom i że chłopiec dowie się o nich, kiedy zostanie uznany za
godnego, aby być przyjętym w ich zaszczytne szeregi.
W czasie nominacji Helmosa było tylko pięcioro Lordów Dominiów. Lord Siły, Lord Odwagi, Lord
Wiedzy, Lord Honoru oraz Lord Sprawiedliwości. Były wolne stanowiska Lorda Szlachetności, Lorda
Rycerskości, Lorda Dyplomacji, Lorda Myśli i Lorda Bestii.
— Każdy z Lordów Dominiów otrzymuje od bogów czarodziej
ski dar, który ułatwia mu lepsze pełnienie obowiązków — mówił
Evaristo, kiedy już Gareth na jego polecenie wyuczył się na pamięć
wszystkich dziesięciu stanowisk oraz nazwisk osób nimi uhonoro
wanych.
Gareth miał okazję przekonać się o tym na własne oczy: chodząc kiedyś z nianią po targu, widział, jak
Lord Siły podnosi wózek wypełniony cegłami, aby uwolnić przygniecionego psa. Posługiwał się gołymi
rękami i — jak powiedziała niania — darem bogów. Chłopiec patrzył w podziwie na rycerza w strojnej
tunice opatrzonej symbolem Lordów Dominiów — dwoma błękitnymi gryfami trzymającymi złoty dysk.
• A Lord Odwagi odznacza się pewnie odwagą. — Gareth nigdy nie widział lady Mary z Krammes,
ale wiele słyszał o jej dzielności.
• Nie tylko jest odważna — odparł Evaristo — ale posiada umiejętność budzenia odwagi w innych.
• A pozostali? Co robi Lord Wiedzy? Wie wszystko?
• Wtedy byłby bogiem. Nie, Gareth, Lord Wiedzy potrafi zajrzeć w serce drugiego człowieka i poznać
jego prawdziwe zamysły. Lord Bestii ma dar porozumiewania się ze zwierzętami.
• A dlaczego nie ma Lorda Wojny? — zapytał, wpatrując się w listę.
• Zadaniem Lorda Dominium jest budowanie pokoju, Gareth — odrzekł z uśmiechem Evaristo. —
Niepotrzebny nam jest Lord Wojny.
• To Dagnarus się mocno rozczaruje — powiedział Gareth. —
Kiedy nadejdzie pora, aby został mianowany Lordem Dominium, zamierza być Lordem Wojny.
Uśmiech Evarista znikł. Przybrał niezwykle poważny wyraz twarzy. Wyrywając chłopcu listę z
ręki, nauczyciel wetknął ją w wielką tekę, którą przyniósł z sobą ze Świątyni.
— No dobrze, Gareth, już za dużo czasu poświęciliśmy Lor
dom Dominiów. Przez nich zaniedbaliśmy krasnoludy. Powiedz mi,
czego się nauczyłeś o Bezkonnych.
Tego wieczoru odbyła się uczta na cześć Helmosa. Jedzenie było obfite i wystawne. Wino lało się
strumieniami. Dworzanie rozprawiali z zapałem. Król był dumny. Królowa, uroiwszy sobie, że sieją
lekceważy, siedziała nadąsana. Gareth był wniebowzięty, tak przejęty i oczarowany, że nie mógł nic
przełknąć. Przez cały wieczór wpatrywał się zachwyconymi oczami w swojego bohatera, który
zdawał się promieniować złocistym blaskiem. Helmos wyróżniał się spośród zebranych,
wywyższony, jakby już znajdował się w Świątyni z bogami.
Dagnarus nudził się, a przynajmniej tak twierdził. Kiedy obu chłopców zaprowadzono do łóżek —
przyjęcie akurat zaczynało się robić hałaśliwe — Dagnarus zatrzymał się na chwilę, wyrywając się
Silwythowi, i odwrócił się, aby popatrzeć na swojego starszego brata.
— Chcę tego — powiedział.
— Jeśli taka będzie wola bogów — rzekł Silwyth.
Dagnarus rzucił mu płomienne spojrzenie swych zielonych oczu
i uśmiechnął się.
Po ułożeniu i opatuleniu Jego Wysokości do snu Silwyth jeszcze długo siedział w swojej komnacie, w
której zawsze było mu duszno, gdyż okna były niczym więcej jak szczelinami w grubych mu—Jrach. Elf
tęsknił za swoim łożem w ojczystych lasach, tęsknił za głębokim haustem rześkiego, chłodnego,
przesyconego zapachem sosny powietrza. Nierzadko w nocy budził się z przerażającego snu, w którym się
dusił. Wykorzystując fakt, że większość mieszkańców zamku ogarnął
stan przyjemnej nieświadomości, a książę raczej go nie wzywał o tak późnej godzinie, Silwyth wydobył
pędzelek oraz atrament i ułożył poemat, który miał otrzymać Tarcza. Był długi, pełen symboli, obrazów
tęczy nad wodospadem, orłów wzbijających się ponad mury pałacu, srebrzystych ryb podpływających tuż
pod powierzchnię jeziora. Gdyby przeczytał go człowiek — znający mowę elfów — usnąłby nad nim z
nudów. Tarcza po przeczytaniu go, przez kwiecie, pędy i liście poematu dotrze do jego korzeni, do
prawdziwego znaczenia.

Zgodnie z Twoim rozkazem, panie, wniknąłem do domu króla. Jestem szambelanem jego
młodszego syna, niesfornego dziewięcioletniego chłopca, który jest ambitny, zdolny, ale nie ma
cierpliwości do nauki. Nieustraszony, samowolny i ładny. To niebezpieczne połączenie cech,
zwłaszcza u człowieka. W przyszłości może stać się nam przydatny. Wyobrażam go sobie jako węża
zauroczonego fletem zaklinacza. Dopóki rozbrzmiewa muzyka i czar trwa, będzie posłuszny. Jeśli
muzyka umilknie, on powstanie i uderzy.
Jeśli chodzi o lorda Mabretona, jest wszystkim, co mogłeś sobie wymarzyć, panie. Stosunki jego
grupy z ludźmi gwałtownie się pogarszają. Lady Mabreton trzyma się na uboczu, w swoim
odosobnionym domostwie na brzegu rzeki Hammerclaw. Nie pokazała się jeszcze na dworze, za co
musimy być wdzięczni. Pieśń jej urody zagłuszyłaby rżenie tego osła, jej męża.
Starszy syn króla, Helmos, ma zostać mianowany Lordem Dominium. Wpływy Boskiego słabną.
Należy przygotować się do działania.

Po ostatnim pociągnięciu pędzelka Silwyth wezwał służącego — jeszcze z ojczyzny, który przybył do
Vinnengael ze swoim panem. Silwyth wręczył mu poemat, zwinąwszy go starannie w zgrabny zwój i
włożywszy do tuby z rzeźbionej kości.
— Zanieś to Tarczy Boskiego. Tu są pieniądze na drogę i moje
zezwolenie na wejście do Portalu. Dokument ten przeznaczony jest wyłącznie dla oczu Tarczy. Gdyby ci
groziło ujęcie przez wrogów Tarczy — ludzi bądź elfów — najpierw zniszczysz dokument, a potem siebie.
Służący skłonił się na znak, że zrozumiał i że chętnie wypełni nałożony nań obowiązek. Zatknął tubę ze
zwojem za tunikę, na sercu. Kłaniając się ponownie, wyszedł.
Silwyth, wypełniwszy swój obowiązek, nie miał ochoty iść spać. Stanął przy oknie wychodzącym na
dziedziniec, pusty, jeśli nie liczyć straży zamkowej.
„Wojna będzie mi miła — pomyślał Silwyth, obserwując żołnierzy chodzących w kółko. — Pierwsi
ludzcy żołnierze, którzy przejdą przez Portal, będą oznaczać upadek Boskiego i wyniesienie Tarczy. A gdy
Tarcza wzrośnie w siłę, wzrosnę i ja”.
Promienie słońca usiłujące się wśliznąć w wąziutkie okna elfa przywiodły mu na myśl świt, jaki
oglądał, wstając z łóżka w domu.
W oczach Silwytha zakręciły się łzy; zapłakał bez wstydu.
PŁONĄCE JEZIORO

Następnego ranka Helmos udał się do Świątyni w celu poddania się Siedmiu Przygotowaniom. Dwa
tygodnie, które tam spędził, były najdłuższymi, jakie Gareth przeżył. Dzień, kiedy Silwyth przyszedł
powiedzieć księciu Dagnarusowi, że Rada Lordów Dominiów mianowała jego brata, następcę tronu księcia
Helmosa, na Lorda Dominium i że pierwszy w historii został on wybrany jednogłośnie, był
najpiękniejszym dniem w życiu Garetha, mimo iż Dagnarus popadł w zły nastrój i bez powodu uderzył
Garetha w twarz, rozcinając mu wargę.
Rankiem w dniu ceremonii Transfiguracji Gareth obudził się, zanim Silwyth zdążył go wezwać. Wstał i
nawet zaczął się ubierać w nowy strój, który kupili mu rodzice. Był to dzień, kiedy chłopiec miał po raz
pierwszy ujrzeć ceremonię Transfiguracji, pierwszy raz wstąpić w progi Świątyni Magów i pierwszy raz
ubrać się w krótką tunikę. Nakładając ją i obciągając nad nowymi, różnokolorowymi pończochami, Gareth
już poczuł się, jakby mierzył sześć stóp. Silwyth upiął pelerynę chłopca i schował jego włosy pod czapką.
Dagnarus okazał się niezwykle kłótliwy i kapryśny. Zazwyczaj budził się i zrywał z łóżka pierwszy,
droczył się z obecnymi przy wstawaniu lordami, którzy stali dookoła, mrugając sennie i ziewając w rękaw.
Tego dnia książę spał długo, czy też udawał, że śpi. Lordowie stali strojnie przyodziani, obserwowali
wschód słońca, przestępowali z nogi na nogę i zasępiali się coraz bardziej. Garetha ogarnęła panika, bał
się, że nie zdąży na ceremonię, chociaż pozostało do niej jeszcze przynajmniej sześć godzin.
Silwyth wziął sprawy w swoje ręce. Pootwierał okna, wpuszczając świeże powietrze i blask zaiste
wyjątkowo wspaniałego wschodu słońca. Gareth patrzył w podziwie na jaskrawe smugi czerwieni
przecinające niebo, rozpłomieniające się pomarańczowo, a potem złoto; radował się, że Helmos
otrzymał taki dobry znak.
Silwyth rozsunął zasłony łoża, mówiąc przy tym:
— Jego Wysokość dzwoni, panowie. Usłużmy mu.
Jego Wysokość nie dzwonił, a wręcz przeciwnie — mały srebrny dzwoneczek stał spokojnie na
stoliku nocnym. Dagnarus cisnął Silwythowi z poduszek spojrzenie pełne złości.
— Dzień dobry, Wasza Wysokość — powiedział szambelan. —
Życzę księciu radosnego dnia. Spałeś trochę dłużej niż zwykle,
niewątpliwie z powodu podniecenia wydarzeniem, jakie spotkało
twojego czcigodnego brata. Przynosi to Waszej Wysokości zaszczyt.
Jakieś książątko mogłoby czuć zazdrość, że tak dużo uwagi poświę
ca się jego bratu. Prawdziwie wielki książę rozumie, że honor spły
wający na jego brata dotyka i jego.
Trzeba przyznać Dagnarusowi, że aż do chwili, kiedy Silwyth zwrócił mu na to uwagę, nie
uświadamiał sobie swojej zazdrości o Helmosa. To uczucie było naturalne. Dagnarus był dzieckiem
psutym i rozpieszczanym, młodszym synem, beniaminkiem. Jednak to Helmos był dzieckiem
ukochanym.
Król Tamaros nie mógł kochać Dagnarusa tak samo, jak kochał jedyne dziecko urodzone przez
kobietę, którą po kres swych dni uważał za swoją prawdziwą żonę. Jako człowiek dobry, Tamaros
czuł się winny, że nie potrafi kochać młodszego syna. Chciał tego, bardzo się starał. Jego wysiłki
były widoczne dla wszystkich, lecz

niestety, przybrały postać pobłażania. Tamaros nigdy nie zbeształ Dagnarusa, nie przemówił do niego
surowo ani nie odmówił niczego, czego chłopiec zapragnął, poza jedyną rzeczą, jakiej pragnął Jnajmocniej
— prawdziwej ojcowskiej miłości. Dagnarus zaś ciągle starał się zdobyć tę miłość, która dyndała przed
nim niczym marchewka zawieszona tuż poza zasięgiem osła chodzącego w kieracie. Na to napomnienie,
jakże subtelne, Dagnarus zmienił swoje postępowanie. W jednej chwili przeistoczył się z obrażonego
dziecia—
ka w łaskawego księcia. Przeprosił lordów za to, że kazał im czekać, po czym wspaniałomyślnie zwolnił
ich tego ranka ze służby, mówiąc, że zapewne chcą się przebrać w uroczyste szaty. To spodobało się
lordom, którzy wyszli, życząc mu radości i wielu darów w tak niezwykłym dniu. Gareth został, gdyż
Dagnarus rzucił mu spojrzenie mówiące, że życzy sobie, aby pozostał. Dagnarus także miał nałożyć krótką
tunikę, co go uradowało i wprawiło w lepszy humor. Wiedział, że piękny strój podkreśla jego urodę, a
chociaż był młody, miał już świadomość przewagi, jaką wygląd daje mu nad innymi.
Podczas gdy jadł i ubierał się, rozmawiali o wydarzeniach dnia, bombardując Silwytha pytaniami.
— Dlaczego mój ojciec nie jest Lordem Dominium, Silwyth?
— spytał Dagnarus.
— Twój ojciec został pobłogosławiony i wywyższony nad in
nych ludzi, gdyż otrzymał dar powoływania Lordów Dominiów.
Nie przystoi mu obdarowywać się nim samemu, tak jak Waszej
Wysokości nie przystoi kupowanie sobie podarków.
Silwyth położył złoty diadem na czole Dagnarusa i powiedział, że już czas udać się do ojca i matki.
— Dlaczego wśród elfów nie ma Lordów Dominiów, Silwyth?
— zaciekawił się Dagnarus, gdy przygotowywali się do wyjścia.
— To bardzo dobre pytanie, Wasza Wysokość — odrzekł Sil
wyth. Ani jego twarz, ani głos nie zdradziły żadnych uczuć, jed
nak jego zwykły chłód stopniał od gniewu; w ciemnych, skośnych
oczach zamigotał płomyk. — Podobno niektórzy ludzie pytają Jego
Królewską Mość o to samo.
Dagnarus i Gareth wymienili spojrzenia, ale nie mieli czasu omówić tego złowieszczego stwierdzenia,
gdyż książę został zaprowadzony do swoich obowiązków. Gareth poszedł spotkać się ze swoimi rodzicami.
Gdy matka zobaczyła go w krótkiej tunice, rozpłakała się i powiedziała, że straciła swoje dziecko.
Świątynia Magów była olbrzymią budowlą zlokalizowaną na tym samym poziomie co pałac. Od pałacu
oddzielał Świątynię ogromny otwarty plac. Zdobna lśniącymi stawami, kwiatami oraz drzewkami w
kamiennych urnach, Świątynia stanowiła rozległą grupę wielu budynków, wśród których znajdowały się
Sale Uzdrowicieli, Uniwersytet, gdzie mieszkali i uczyli się studenci kształcący się na magów, oraz
komnaty i gabinety samych dziesięciu Wysokich Magów wraz ze skrybami, sekretarzami i sługami.
Pośrodku Świątyni znajdował się wielki amfiteatr, przykryty kopułą. Amfiteatr służył rozmaitym
celom. Odbywały się tu między innymi świąteczne uroczystości religijne, a raz w miesiącu spotykali się
przełożeni gildii dla omówienia interesów. Tu także mogli przyjść ludzie, gdy chcieli obcować z bogami,
złożyć kwiaty na ołtarzach i zapalić świece, by ich modły zostały wysłuchane. Tego dnia miała się w nim
odbyć ceremonia Transfiguracji.
Wyszedłszy z pałacu w towarzystwie rodziców, Gareth popatrzył na plac — zazwyczaj pusty, teraz był
dosłownie pokryty morzem ciał. Zjawili się wszyscy mieszkańcy Vinnengael, gdyż przy tak radosnej
okazji otwarto bramy na trzeci poziom i zezwolono wejść do królewskiego miasta tym, którzy mieszkali na
pierwszym poziomie, nad wodą, lub na drugim, wokół rynku. Wielu ludzi przybyło z Dunkargi, nie tylko po
to, żeby obejrzeć paradę — to wszystko, co mieli zobaczyć z uroczystości — ale żeby sprzedać swoje towary
na jarmarku urządzanym na cześć Helmosa.
Na swoim bojowym rumaku przejechał dumnie kapitan Argot. Zarówno człowiek, jak i koń wyglądali
groźnie, gdyż obowiązkiem Argota oraz jego żołnierzy było pilnowanie porządku w tłumie, który liczył
pewnie dziesiątki tysięcy ludzi. Żołnierze stali rzędem wzdłuż trasy z pałacu do Świątyni, spleceni
ramionami, tworząc żywy mur, za którym przelewała się masa ludzi pragnących choćby zerknąć na
królewski pochód. Grupa żołnierzy uformowana w trójkąt stała także na schodach pałacowych. Mieli oni
ogromne tarcze z brązu; w razie gdyby gawiedź stała się niesforna, żołnierze mieli utworzyć żelazny klin,
który z łatwością wbiłby się we wzburzone zgromadzenie.
Gareth z rodziną zajęli miejsca wraz z resztą szlachty, jako że mieli maszerować w paradzie. Szambelan
Jego Królewskiej Mości ustawiał ich w szeregu zgodnie z rangą i pozycją; rodzina Garetha znalazła się
blisko czoła pochodu, co jemu odpowiadało, lecz zirytowało jego ojca, gdyż im wyższa ranga, tym bliżej
końca stawano. Dzięki temu jednak dochodzili do schodów Świątyni pierwsi i Gareth miał okazję obejrzeć
resztę procesji.
Nikt nie chciał iść z przodu. Szambelan znalazł się w trudnym położeniu: nakazywał, przekonywał,
zachęcał, zmuszał, krzyczał, aż całkiem ochrypł. Miejsca w szeregu ustalono wcześniej, lecz wszystko się
rozsypało w ostatniej chwili, kiedy jeden spośród szlachty uznał, że został obrażony. Szambelan popełnił
błąd, przesuwając go do tyłu, i teraz wszyscy żądali, aby ich również przesunął.
Gareth nie zwracał uwagi na te spory. Obserwował kapitana Ar—gota i wspominał chwile, kiedy
siedział na tym samym koniu. Kapitan krzyczał do swoich ludzi coś o orkach. Kilku żołnierzy potrząsnęło
głowami; sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Garetha ogarnął paniczny lęk, że orkowie narobią
kłopotów, jednak rozejrzawszy się przez chwilę, przekonał się, że nie ma żadnych orków. Było to
niezwykłe, ponieważ orkowie uwielbiają uroczystości i parady, widać ich w każdym tłumie, gdyż górują o
głowę nad wszystkimi; stoją wtedy z otwartymi w zachwycie ustami i podziwiają przedstawienie.
Argot wychylił się z konia, by porozumieć się ze swymi ludźmi, a Gareth nadstawił ucha, bo Dagnarus
na pewno będzie ciekaw, co się święci. Zawsze interesował się wszystkim, co dotyczyło żołnierzy.
• Myślicie, że coś knują? — krzyczał Argot, aby usłyszeli go ponad hałasem.
• Nie, kapitanie! — wrzasnął jeden z oficerów, przysuwając się bliżej, by kapitan go usłyszał. — Ich
szamani mówią, że pojawiły się złe znaki.
Argot uśmiechnął się drwiąco.
— Co tam znowu? Stado gęsi pofrunęło z południa na północ
zamiast odwrotnie?
Żołnierz zachichotał.
• Coś w tym rodzaju. Czy widział pan dzisiaj wschód słońca, kapitanie?
• Tak, niestety — odparł Argot. — Nie spałem od dwóch nocy. Muszę przyznać, że był wyjątkowo
piękny, jakby bogowie pobłogosławili ten dzień.
• I właśnie orkowie uznali go za wyjątkowo straszny — po— ‘ wiedział oficer. — Jezioro Ildurel
zrobiło się czerwone jak ogień. Orkowie, którzy wypłynęli łodziami na poranny połów ryb, zaczęli
wyć i beczeć, jakby woda naprawdę płonęła, i błagali tych na brzegu, aby ich uratowali. Ale żaden
ork nie chciał włożyć wiosła w wodę, dopóki czerwień nie znikła. Ryby, które złowili, wyrzucili
z powrotem za burtę, twierdząc, że są przeklęte. Teraz siedzą pozamykani w domach i trzęsą się ze strachu.
— Chwała bogom — westchnął Argot z ulgą. — Przynajmniej
nimi nie musimy się dzisiaj martwić.
Odjechał, aby zażegnać następny kryzys —jakaś kobieta krzyczała, że skradziono jej klejnoty.
Po ustaleniu pierwszeństwa — niezupełnie ku zadowoleniu ojca Garetha — ponownie zajęli miejsca
w szeregu.
Szlachetnie urodzeni szli pośród wiwatującego tłumu ludzi, których roześmiane, uradowane twarze
stanowiły dziwny kontrast dla twarzy żołnierzy, wyjątkowo posępnych i zaciętych.
Ludzie byli szczęśliwi i życzliwie usposobieni; życie w Vinnen—gael było w owym czasie dobre.
Kościół opiekował się biedakami, zamożna klasa średnia płaciła podatki, ale nie czuła się wyzyskiwana.
Bogaci dokładali swój udział do ogólnego dobra i żyli spokojnie.
Za szlachtą szli ambasadorowie z innych krain — w większości elfy, jeden krasnolud, ale nie było
orków. Z powodu złego znaku nawet ambasador orków nie dał się przekonać do wzięcia udziału w
marszu, choć później Gareth dowiedział się, że sam król Tama—ros wysłał mu uprzejmą i uspokajającą
notę. Po ambasadorach była przerwa, aby zwiększyć napięcie oczekiwania. Tłum przycichł i z
podniecenia wstrzymał oddech.
Tymczasem Gareth z rodzicami dotarł na stopnie Świątyni. Przełożony gildii, pomniejsi lordowie, szlachta
ziemiańska i ambasadorowie ustawili się wzdłuż schodów, oczekując na przybycie króla.
Trąby oznajmiły rozpoczęcie królewskiej procesji. Najpierw szły królewskie sztandary, a za nimi trębacze
z lśniącymi w słońcu instrumentami. Następnie dziesiątka Wysokich Magów, z których każdy na białej,
haftowanej złotem albie, przynależnej wszystkim członkom kapłaństwa, nosił ornat innego koloru.
Za magami jechali w ciągniętych przez konie rydwanach królowie innych krain ludzkich z orszakami
rycerzy. Dalej królowa ze swymi dworkami; siedziała w lektyce niesionej przez czterech potężnych
mężczyzn. Wokół niej szły główna garderobiana oraz pozostałe damy dworu, które sypały płatki róż
hodowanych w pałacu przez całą zimę w oczekiwaniu na ten dzień. Ojciec królowej, Ol—gaf, król
Dunkargi, również został zaproszony na ceremonię, jednak odmówił przybycia; na dworze odebrano to
jako zniewagę.
Gareth przyjrzał się uważnie lektyce królowej, gdyż tam, przy matce, na ogół jeździł Dagnarus. Jednak
zwykłe miejsce księcia było puste i Gareth przestraszył się, że książę uparł się nie przybyć na uroczystość.
Ale wtedy owacje (niezbyt gorące), którymi przywitano Jej Królewską Mość, zamarły i w tłumie dały się
słyszeć ciche westchnienia.
Dagnarus szedł za lektyką matki, utrzymując stosowną odległość między nią a sobą, a także między sobą
a orszakiem króla, który następował dalej. Książę szedł sam po usłanej płatkami róż drodze, łaskawie
machając ręką tłumowi. Jego rude włosy lśniły w słońcu niczym ogień; gdyby widzieli to jacyś orkowie,
uciekliby, gdzie pieprz rośnie. Szedł wysoki i wyprostowany. Przy swoim młodym wieku miał tak
królewską postawę i był tak piękny, że damy z zachwytu gruchały nad nim niczym gołębice.
Za księciem na wspaniałych rumakach jechało pięcioro Lordów Dominiów. Ich wypolerowane
srebrzyste zbroje — każdy z lordów miał inną, mówiącą coś o jego charakterze — błyszczały w blasku
słońca tak mocno, że od patrzenia na tę jasność bolały oczy.
Lordowie Dominiów eskortowali konia Helmosa, prowadzone—
go przez jednego z rycerzy księcia. Na ten widok Gareth poczuł ukłucie w sercu, gdyż koń bez jeźdźca
idzie zawsze w kondukcie żałobnym po śmierci żołnierza, i przez jedną straszną chwilę pomyślał, że
Helmosowi coś się stało. Jednak logika przeważyła. Chłopcu przyszło do głowy, że gdyby tak było, to koń
byłby okryty czarną derką, a przecież na paradę został przystrojony girlandami kwiecia, aby po skończonej
ceremonii godnie nieść triumfującego jeźdźca.
Helmos tymczasem przebywał w Świątyni, w świętym odosobnieniu, i w oczekiwaniu na zbliżającą się
uroczystość spędzał czas na modłach.
Za koniem Helmosa na identycznych czarnych wierzchowcach jechało dwudziestu królewskich rycerzy
w pełnej gali i z tarczami.
A potem wiwaty przybrały na sile i nawet bogom musiały wydawać się ogłuszające.
Pojawił się król Tamaros, jadący w złoto—srebrnym rydwanie zaprzężonym w cztery białe konie. Król
sam powoził, umiejętnie i z łatwością kierując bojowymi rumakami. Niemal zniknął z oczu w zamieci
wiosennego kwiecia, którymi tłum obrzucił go na szczęście. Po jego przejściu na drodze została gruba na
cal warstwa zgniecionych kwiatów, a ich słodka woń unosiła się w powietrzu jeszcze wiele dni.
U schodów Świątyni Tamaros zsiadł z rydwanu. Magowie stojący wzdłuż schodów kłaniali mu się, gdy
przechodził. Królowa Emillia przywitała go miło pocałunkiem, co spodobało się gawiedzi. Dagnarus
skłonił się ojcu, co spodobało się jeszcze bardziej. Najwyższy Mag poprowadził królewską rodzinę do
Świątyni. Za nimi poszli Lordowie Dominiów, a dalej reszta procesji: najpierw dostojni, potem mniej
ważni. Ludzi było takie mnóstwo, że Gareth zaniepokoił się, czy zostanie dla niego krzesło, ale ojciec
powiedział mu, że krzesła są dla nich zarezerwowane, a miejsca jest tyle, że na ceremonii zmieści się
nawet trochę starannie wybranych przedstawicieli prostego ludu.
W końcu Gareth dostał się do Świątyni. Przejście z jasnego, ciepłego, słonecznego dnia do ciemnego,
chłodnego cienia oślepiło
go na chwilą i przejęło uczuciem zimna, gdyż w swoim ciężkim stroju zdążył się spocić i teraz zadrżał z
chłodu. Na zewnątrz doświadczył radości i podniecenia paradą. W środku panował spokój. Odgłosy
gawiedzi umilkły, kiedy ciężkie drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Dźwięk ten przypomniał mu z mocą
powagę i uroczystość chwili. Otaczający go ludzie byli poważni i milczący; jeśli się w ogóle odzywali, to
tylko szeptem. Gareth usiadł nerwowy, przytłoczony wrażeniami, zgrzany.
Przypomniała mu się opowieść o Lordzie Duchów i rozejrzał się z obawą, czy dama nie znajduje się
czasem wśród obecnych.
Ceremonia Transfiguracji Lorda Dominium odbywała się w amfiteatrze Świątyni Magów. Gareth znalazł
się tu po raz pierwszy i miejsce przejęło go zachwytem i podziwem. Teatr zbudowano na podobieństwo
kompasu: każdy z czterech punktów poświęcono żywiołowi, który przedstawiał. Północą była Ziemia,
najważniejsza dla ludzi, gdyż z tego źródła płynęła wszelka ludzka magia. Ołtarz bogów stał w północnym
krańcu teatru.
Ludzie szybko zajmowali miejsca, potykając się jedni o drugich w półmroku i szepcząc przeprosiny.
Niektórych wciąż jeszcze rozpierała radość parady: pośród szlachetnie urodzonych Gareth słyszał
stłumione śmiechy, galerie zaś, które mieściły pospólstwo, kipiały podnieceniem — dawały się słyszeć
okrzyki zachwytu, podziwu oraz dobroduszne docinki, kiedy ludzie przepychali się, żeby lepiej widzieć.
Lecz stopniowo uroczysta atmosfera wnętrza Świątyni, podkreślona wizerunkami dobrotliwych twarzy
bogów spoglądających na obecnych z góry, zaczęła udzielać się zgromadzonym. Ludzie uciszyli się, a
potem całkiem umilkli.
Weszli królowa Emillia i Dagnarus ze świtą królewskich rycerzy. Zajęli honorowe miejsca w
pierwszym rzędzie przed stojącym na podwyższeniu ołtarzem.
Gareth wstał, chcąc przyjrzeć się Dagnarusowi. Książę był blady i niezwykle poważny; uroczysty
charakter ceremonii odbił się wreszcie i na nim. Czując na sobie wzrok zebranych, podniósł głowę. Kiedy
spojrzał na morze pełnych oczekiwania twarzy ze spokojną godnością, przez tłum przebiegła fala
zachwyconego szmeru.
Matka Garetha pociągnęła go za tunikę, każąc mu usiąść i zachowywać się jak należy. Gareth niechętnie
usiadł, ale odkrył, że przysuwając się blisko do matki i wyglądając między ramionami ludzi siedzących
przed nim ma dobry widok na księcia.
Jeden za drugim weszło dziesięciu Wysokich Magów wraz z Najwyższym Magiem. Zajęli miejsca na
podwyższeniu, na rzeźbionych krzesłach o wysokich oparciach, ustawionych po bokach ołtarza, po pięć z
każdej strony, twarzą do publiczności. Za nimi weszli Lordowie Dominiów, którzy stanęli wokół ołtarza
jako straż honorowa. Na końcu pojawił się król Tamaros. Usiadł po jednej stronie ołtarza, naprzeciwko
Najwyższego Maga.
Wszystko było gotowe. W tłumie panowała cisza. Nikt nie kaszlał, żadne dziecko nie kwiliło.
Najwyższy Mag, którym w owym czasie był wielki czarodziej Reinholt z Amrah’Lin, powstał. Skłonił się
królowi Tamarosowi, po czym przemówił cichym, poważnym głosem:
— Wprowadźcie kandydata.
Dwóch Lordów Dominiów opuściło swoje posterunki i udało się do spowitej głębokim cieniem alkowy.
Otworzyły się drzwi, z których padł promień światła. Na tle światła odcinała się czernią sylwetka
Helmosa. Nie pozostał długo w ciemności. Kiedy uczynił krok do przodu, oświetlił go blask świec
stojących na ołtarzu. Lordowie Dominiów zamknęli za nim drzwi. Wiodły one do wnętrza Świątyni, gdzie
Helmos dopełnił Siedmiu Przygotowań i spędził noc w świętym Portalu Bogów.
Helmos podszedł bliżej, a zebrany tłum westchnął jak jeden mąż.
Książę zawsze był przystojny, lecz dni modlitwy i perspektywa dostąpienia tego zaszczytu, który był
jego celem od dnia, kiedy nauczył się mówić, sprawiły, że stał się piękny. Odziany w proste szaty,
promieniał wewnętrznym światłem, które zdawało się niweczyć przygnębiającą ciemność wnętrza
Świątyni i rozsiewać słoneczny blask. Helmos nie był podekscytowany ani przestraszony. Nie znajdował się
wśród ludzi, tylko wśród bogów. Zauważał zgromadzonych ludzi nie bardziej, niż gdyby byli szczurami
mieszkającymi w Świątyni (w chwili przybycia gości pierzchły; dawało się tylko
słyszeć, a niekiedy i odczuć ich bieganinę, gdy szukały swoich dziur).
Straż honorowa doprowadziła Helmosa na miejsce przed ołtarzem, marmurowym blokiem
pozbawionym ozdób, przykrytym teraz obrusem z najcieńszego płótna, który jego matka, będąc
brzemienną, szyła w oczekiwaniu na ten wspaniały dzień. Ujmując w prawą dłoń rękę ojca, lewą Helmos
położył na obrusie. W tej chwili oboje rodzice byli przy nim.
Matka Garetha odszukała jego rękę i uścisnęła mocno. Płakała w milczeniu, podobnie jak prawie
wszyscy w teatrze. Jego ojciec otarł łzy i objął ramieniem żonę oraz dziecko. W tej chwili byli bardziej
rodziną niż kiedykolwiek przedtem czy potem.
Król Tamaros pochylił głowę, bardzo wzruszony.
Królowa Emillia wydała głośny szloch i schwyciła Dagnarusa. Chłopiec siedział sztywno
wyprostowany, nie patrząc na matkę i w ogóle nie zwracając na nią uwagi. Twarz miał ściągniętą, oczy
utkwione w brata. Gareth widział, że duszę księcia trawi zazdrość.
Helmos uniósł głowę. Odstąpił od ołtarza.
— Jestem gotów, Najwyższy Magu — powiedział.
Podeszli dwaj Lordowie Dominiów: zdjęli biały obrus z ołtarza,
z szacunkiem go złożyli i oddali jednemu z magów. Najwyższy Mag zasiadł na krześle ustawionym za
ołtarzem. Dwóch innych magów przyniosło zwój cieniutkiego papieru welinowego, rozpiętego na
pałeczkach z litego złota. Rozpostarli zwój przed Najwyższym Magiem. Podano mu pędzelek i małą fiolkę
z krwią jagnięcia. Zanurzył pędzelek w inkauście i zawisł nim nad zwojem. W odpowiednim czasie
Najwyższy Mag zostanie natchniony przez bogów, wówczas zapisze na zwoju tytuł, jaki przyjmie Helmos
jako Lord Dominium: Lorda Rycerskości, Sprawiedliwości czy też inny, jaki bogowie dla niego wybiorą.
Przygotowawszy się, Najwyższy Mag wyrzekł:
— Niechaj rozpocznie się Cud Transfiguracji.
Helmos ukląkł przed ołtarzem. Król Tamaros zbliżył się, położył obie dłonie na pochylonej głowie syna
i wezwał bogów, by go pobłogosławili oraz udzielili mądrości mocy należnej Lordowi Do—
minium. Następnie Tamaros zapytał Helmosa, czy chce poświęcić swe życie służbie dla innych, a w razie
potrzeby oddać za nich życie.
— Z pomocą bogów, tak — odparł prosto Helmos.
Tamaros odsunął się od ołtarza. Helmos odwrócił się twarzą do
publiczności. Jego oczy patrzyły prosto w zaciągnięty dymem mrok amfiteatru. Gdzie sięgała wzrokiem
jego dusza, nikt nie wiedział. Skrzyżował dłonie na piersi i czekał.
Ludzie patrzyli zafascynowani. Gareth wstrzymał oddech, bojąc się, że nawet jego drobne, nieumyślne
poruszenie wywoła niepożądany skutek. Słyszał opowieści o Cudzie, ale nikt i nic nie przygotowało go na
to, czego miał być świadkiem. Wątpliwe, czy takie przygotowanie jest w ogóle możliwe.
— Rozpoczyna się Cud Zbroi — obwieścił Najwyższy Mag.
Twarz Helmosa wykrzywił skurcz bólu.
|— Co się dzieje? — wyszeptał gorączkowo Gareth, przesuwając się po ławce to w jedną, to w drugą
stronę, desperacko starając się coś dostrzec.
— Jego stopy — odezwał się ojciec głosem, którego chłopiec
nie rozpoznał. — Popatrz na jego stopy, Gareth.
Nagie stopy i łydki Helmosa były białe niczym marmur ołtarza. A raczej były marmurem. Przemieniał się
w kamień. Chłopiec zadrżał gwałtownie.
• To go zabija! — jęknął Gareth.
• Nie — odrzekł ojciec. — To Cud.
• Nie patrz, Gareth! — syknęła matka. Sama zasłoniła oczy rękami, ale Gareth widział, że podglądała
przez palce.
Gareth chciał zamknąć oczy, gdyż widok cierpienia Helmosa był straszny. Ale trzymał je otwarte w
hołdzie dla swojego bohatera. Jeśli Helmos potrafił znieść swój ból, dziecko mogło znieść ból patrzenia na
jego mękę.
Z galerii pospólstwa dały się słyszeć westchnienia, pomruki i jednogłośne: „Bogowie, dopomóżcie
mu!”
Gareth na chwilkę przeniósł spojrzenie z Helmosa na Dagnarusa.
Dagnarus był bardzo blady; oczy miał okrągłe, szeroko otwarte. Siedział bez ruchu.
Helmos przez cały czas wpatrywał się w ojca, czerpiąc siłę z miłości. Tamaros nie skrzywił się nawet
ani nie spuścił wzroku. Uśmiechał się do syna uspokajająco, z niewzruszoną wiarą w bogów, i wspierał
syna, jak mógł, w znoszeniu tej męki. Transfigura—cja, dzięki bogom, trwała krótko. Skończyła się w
niecałą minutę, choć Garethowi zdawało się, że trwała tyle, co kilka żywotów.
Ciało młodego człowieka pod płócienną szatą zmieniło się w biały marmur, zimny kamień, twardy,
niewzruszony. Przypominał rzeźbione figury królów i królowych, szlachetnych rycerzy i ich małżonek oraz
czcigodnych magów, które ozdabiają trumny spoczywające w Komnacie Wieczności, głęboko pod
Świątynią.
Kamienne oczy nadal wpatrywały się w Tamarosa. Ostatnim widokiem, jaki zobaczył Helmos, była
kochająca ojcowska twarz, wciąż uśmiechnięta, choć zalana łzami.
Tamaros wstał, zbliżył się i położył rękę na kamieniu, którym stał się syn.
— O bogowie Ziemi i Morza, Ognia i Powietrza, pobłogosławcie tego waszego sługę.
Tamaros cofnął się.
Kamienny posąg Helmosa rozżarzył się, najpierw na pomarańczowo, a potem czerwono, niczym
rozpalona magma. Blask rozświetlił Świątynię. Z kamiennej figury promieniowało takie ciepło, że
niektórzy w pierwszym rzędzie byli zmuszeni odwrócić twarze.
Jednak nie Dagnarus. On nie drgnął od chwili rozpoczęcia ceremonii. Z lekko rozchylonymi ustami
chłonął wszystko, co się działo, wrażenia zapadały w głąb jego istoty.
Blask promieniujący z figury stawał się coraz jaśniejszy. Płonęła teraz błękitno—białym światłem, od
którego bolały oczy. Gareth bez przerwy mrugał, ocierał łzy, ale patrzył.
Rozgrzany do białości kamień zaczął zmieniać kształt.
Jak kowal wykuwa zbroję tylko z najlepszego, najmocniejszego metalu, tak bogowie tworzą zbroję
Lorda Dominium z tego, co najlepsze i najmocniejsze w kandydacie. Zbroja Lorda Dominium powstaje z
serca i duszy. Bogowie nadają zbroi formę fizyczną: wykorzystują to, co znajduje się w ciele, aby je okryć
pancerzem. Od tej
chwili Lord Dominium musi tylko wezwać swą zbroję, a ona go osłoni.
Zbroja taka — dar bogów — jest magiczna, a zatem niezniszczalna, odporna na atak zwykłą bronią.
Zbroja każdego z Lordów Dominiów jest inna, odmienna od zbroi pozostałych lordów, gdyż zostaje
wykuta z innych cech każdego człowieka.
„Wykuta z siły, ochrania najsłabsze miejsca, aby można było zamienić je ze słabości w siłę” —
tłumaczył później Evaristo.
Blask był tak silny, jakby słońce odbijało się w tysiącu zwierciadeł, i tak jaskrawy, że publiczność
zupełnie oślepła. Gareth musiał zamknąć oczy, ale światło i tak przenikało przez zamknięte powieki; na tle
żółtego światła widział czerwoną siateczkę swoich naczyń krwionośnych.
I nagle światło zgasło. Znów mógł patrzeć.
Cud Zbroi dokonał się. Głowę Helmosa pokrywał przecudny hełm. Boki hełmu uformowane były na
kształt srebrnych łabędzich skrzydeł, szczyt zaś wieńczyła wdzięczna szyja i dumna głowa łabędzia.
Ręka Helmosa drgnęła i powędrowała do twarzy. Zgromadzeni wydali zbiorowe westchnienie, gdyż był
to znak — pierwszy znak — że książę żyje. Tamaros był jedynym spośród obecnych, który nie miał na
twarzy wyrazu ogromnej ulgi. Jego wiara nie zachwiała się ani na moment.
Helmos podniósł przyłbicę lśniącego hełmu, odsłaniając zachwyconą twarz. Kiedy powoli schodził z
sobie tylko znanego błogosławionego świata, w którym przebywał, dostrzegł swojego ojca, na którego
obliczu malowała się duma. Zachwyt syna ustąpił miejsca radości.
Schwycili się za ręce. Napięcie opadło, publiczność wybuchła gromkim wiwatem, który uderzył o
kopułę sklepienia, wstrząsnął ścianami, zachwiał płomieniami świec i z siłą fali przypływu odbił się od
ołtarza.
Król Tamaros pokazał syna ludziom, na co oni odpowiedzieli kolejnym ogłuszającym rykiem. Gareth
klaskał, aż bolały go dłonie. Jego ojciec krzyczał do zachrypnięcia, a matka machała chus—
teczką jak wszystkie kobiety, co sprawiało wrażenie, jakby po Świątyni fruwało stado białego ptactwa.
Król Tamaros podniósł ręką i owacje ucichły. Ludzie usiedli na miejsca, gdyż zaraz miała się rozpocząć
druga część ceremonii. Król i Helmos zwrócili się do ołtarza, gdzie siedział Najwyższy Mag. On nie
włączył się w ogólną radość i podobnie jak pozostali magowie wsłuchiwał się w głosy bogów.
Najwyższy Mag siedział z zamkniętymi oczami. Publiczność szeleściła i szurała nogami, kaszlała i
szeptała, lecz w końcu wszyscy ponownie zapadli w pełne szacunku milczenie — milczenie lekko
zabarwione niecierpliwością, jako że główne przedstawienie dobiegło końca. Pozostawała jeszcze tylko
oficjalna prezentacja tytułu, którym — jak na ogół sądzono — będzie Lord Sprawiedliwości. Wszyscy
chcieli ruszyć już na liczne przyjęcia wydawane na cześć nowego Lorda Dominium.
Najwyższy Mag z mocno zaciśniętymi oczami wyciągnął przed siebie rękę. Jeden z pozostałych magów
pomógł mu zanurzyć pędzelek w krwi jagnięcia. Najwyższy Mag przyłożył pędzelek do welinu. Trzymając
rękę nieruchomo, pozwolił bogom, by ją poprowadzili. Gareth widział, jak czerwone litery spływają z
pędzelka, ale był za daleko, żeby je odczytać; i tak nie zdołałby tego zrobić, gdyż z miejsca, gdzie siedział,
widział litery odwrócone do góry nogami. Ale ujrzał, podobnie jak wszyscy obecni, że magowie asystujący
Najwyższemu Magowi wyraźnie się wzdrygnęli i odruchowo cofnęli o krok.
Pozostali magowie mocno wyciągali szyje, chcąc dojrzeć pismo. Wstrząśnięci i zmartwieni patrzyli po
sobie lub w stronę króla. Tamaros podobnie jak Gareth patrzył na słowa od góry i nie mógł ich odczytać.
Czuł i widział zatroskanie magów. Wszyscy obecni je czuli i zaczęli szemrać w zwątpieniu, spodziewając
się czegoś niedobrego. Król Tamaros stał niewzruszenie u ołtarza, choć pewnie pragnął podbiec i
przekonać się, co wszystkich tak wytrąciło z równowagi.
Najwyższy Mag był całkowicie nieświadomy, że pisze coś niepokojącego. Otworzył oczy, uśmiechnął
się do króla Tamarosa i Helmosa, po czym ze spokojem spojrzał na zwój. Jego zdumienie
i szok były widoczne dla wszystkich obecnych w Świątyni. Byli tacy, którzy szeptali później, że na pewno
wiedział, co pisze; niektórzy posunęli się dalej, twierdząc, że napisał to specjalnie, dla celów politycznych.
— Jeśli tak, to musi być urodzonym aktorem — powiedział
później Garethowi z goryczą Evaristo. — Tak doskonałym, iż po
trafi sprawić, aby krew odpłynęła mu z twarzy, bo zbladł wówczas
tak, że jeśli Lord Duchów rzeczywiście była obecna, musiała pomy
śleć, że odnalazła towarzysza.
Opanowawszy się, Najwyższy Mag wstał, rzucając Tamarosowi wymowne spojrzenie, odwrócił zwój,
aby król mógł go przeczytać, a następnie sam odczytał mocnym, niemal wyzywającym głosem.
— Mam obowiązek — powinien był powiedzieć „przyjemność”,
ale w ostatniej chwili zreflektował się i zmienił słowo — przedsta
wić ludowi Vinnengael ich nowego Lorda Dominium, wybranego
przez bogów Lordem Smutku.
Lord Smutku.
Zdruzgotany Gareth natychmiast wspomniał orków i ich zły omen, morze w płomieniach. Od tej chwili
odnosił się do nich i ich wierzeń z większym respektem.
Przez zgromadzonych przetoczył się stłumiony, niechętny szmer. Nie podobało im się to; chcieli, by ktoś
im to wyjaśnił. Ojciec Ga—retha ze zmarszczonym czołem rozmawiał ze swoim sąsiadem. Matka, wachlując
się chusteczką, bez tchu mówiła coś sąsiadce. Gareth popatrzył na Dagnarusa, ciekaw jego reakcji, ale w tej
chwili Silwyth pochylił się nad księciem, mówiąc coś do niego, i zasłonił go przed wzrokiem przyjaciela.
Król Tamros był wielce niezadowolony, zachmurzona twarz, zaciśnięta pięść i przygarbiona postawa
znamionowały gniew; przypominał rozzłoszczonego starego puchacza.
• Taka jest wola bogów — ciągnął Najwyższy Mag obronnym tonem, dodając twardo: —
Kwestionując ich wolę narażamy się na wielkie ryzyko.
• Tak, ale co to znaczy? — pytał gniewnie król, zły nie na Najwyższego Maga, lecz na bogów. Król
czuł się wytrącony z równowagi, dotknięty w swej dumie. Ojciec był przerażony.
Najwyższy Mag nie spieszył się_ z odpowiedzią. Gdy on się zastanawiał, Gareth popatrzył na osobę, o
której wszyscy, zdawało się, zapomnieli: na Helmosa.
W całym tym zamieszaniu stał nieporuszony, spokojny i promienny, może wciąż przebywał wśród
bogów. Obawy i przeczucia dręczące pozostałych jego nie tknęły. Jego zbroja chroniła go nie tylko przed
strzałami i ciosami miecza. Lśniąca zbroja była zewnętrznym symbolem jego wiary, a jej blask nie
przygasł. On wiedział, czego bogowie chcieli i co zamierzali. On wiedział, i tylko to się liczyło. Reszta
świata miała poznać odpowiedź w przyszłości. Albo i nie.
— Sądzę, Wasza Królewska Mość, że bogowie chcą — Naj
wyższy Mag mówił z wahaniem, zastanawiając się — aby twój
syn, Helmos, został Lordem Dominium, który przyjmie na siebie
smutki ludzi, uczyni ich ból swoim bólem, stanie między nimi
a złem.
Po Świątyni poniosło się ciche westchnienie. Helmos skinął głową, lekko, niemal niedostrzegalnie. Tak,
Najwyższy Mag mówił prawdę.
Na twarzy króla Tamarosa odbiło się oszołomienie i zaraz poczerwieniał. Był zawstydzony. Zwrócił się
do Helmosa.
— Przebacz mi, synu. — Tamaros obrócił spojrzenie ku nie
biosom. — Przebaczcie mi, bogowie! Wiara moja zachwiała się
przez chwilę. Ale wy, którzy wszystko wiecie i widzicie, rozumie
cie mnie. Jestem ojcem.
Zapłakał, nie kryjąc się, a w teatrze żadne oczy nie pozostały suche. Matka Garetha szlochała w
chusteczkę, a znalazłszy jego dłoń, uścisnęła ją mocno. Jego ojciec pociągał nosem, głośno wciągał
powietrze i wyglądał, jakby dokładnie wiedział, jak czuje się Tamaros. Rodzice Garetha nigdy nie kochali
go nawet w połowie tak mocno, jak w owym dniu, i on także kochał ich w tej chwili. Gdy było już po
wszystkim, wróciła im równowaga, lecz przez pewien czas czar utrzymywał się.
Pośród ogólnego płaczu Dagnarus podniósł się i wkroczył na
scenę. Nie zważając na uniesione brwi magów, wystąpił naprzód i stanął przy Helmosie. Wyciągnął rękę.
— Pozwół, bym był pierwszym, który ci pogratuluje, bracie — wyrzekł swoim czystym głosem.
Nie była to zaplanowana część ceremonii; mówiły o tym jasno zaniepokojone oczy magów, którzy
spojrzeli po sobie. Lecz słowa i postępowanie Dagnarusa sprawiły przyjemność królowi Tamaro—sowi,
który w owej chwili miłował cały świat. Dagnarus był ślicznym dzieckiem, gdy tak stał w świetle
padającym od ołtarza z rudą czupryną gorzejącą niby płomień. Spoglądał na starszego brata z szacunkiem i
podziwem, jak przystało na chłopca w jego wieku.
Helmos ujął dłoń brata. Król Tamaros położył jedną rękę na głowie Dagnarusa, a drugą objął Helmosa,
łącząc tych dwóch w rodzinnym uścisku.
Najwyższy Mag uczynił nieznaczny gest. Jeden z magów wysunął się prędko naprzód, pospiesznie
zwinął zwój i zabrał go z ołtarza. Gdy to zostało zrobione, Najwyższy Mag rozluźnił się. Uśmiechał się
teraz serdecznie i udzielał błogosławieństw zebranym.
Helmos przy okrzykach wiwatującego tłumu opuścił amfiteatr. Przybrany w swą cudowną łabędzią
zbroję, dumny i piękny, ruszył konno po usłanej płatkami róż ulicy.
Lord Smutku.

GWIEZDNI BRACIA

Niedługo po Transfiguracji Helmosa dwór królewski świętował dziesiąte urodziny Dagnarusa.


Urodziny księcia obchodzono niezwykle uroczyście, choć Garethowi powiedziano, że przyjęcie nie było
tak wspaniałe jak w poprzednich latach. Zabrakło urządzanego przez elfy pokazu sztucznych ogni. W tym
roku elfy nie przysłały także Dagnarusowi prezentu; nie otrzymał też zwyczajowych podarków od
krasnoludów i orków. Ich ambasadorowie nie pojawili się nawet na przyjęciu.
Król Tamaros miał poważną minę, jakby coś go zaprzątało, podobnie Helmos oraz królewscy doradcy.
W połowie uczty — na którą oprócz innych frykasów złożyły się pieczone cielęce łby, pozłacane i
posrebrzane, oraz pieczone w całości jagnię — do komnaty wsunął się paź. Podszedłszy do króla, paź
szepnął mu coś na ucho. Król Tamaros wyraźnie się zaniepokoił. Wstając od stołu, skinął na Helmosa oraz
dwóch swoich doradców. Pochyliwszy się nad Dagnarusem, Tamaros ucałował go w policzek.
• Prezent ode mnie znajdziesz w stajni, synku — powiedział król.
• Dziękuję, ojcze — odrzekł Dagnarus z błyszczącymi oczami.
Tamaros i jego świta oddalili się. Kiedy wyszli, pozostali lordowie hurmem rzucili się do drzwi,
pragnąc się czym prędzej dowiedzieć, co takiego zaszło.
Królowa Emillia uznała to za „zniewagę”, jak sama powiedziała, i po wyjściu Jego Królewskiej Mości
w rozgardiaszu dał się słyszeć jej ostry głos, jęczący i wyrzekający na samolubność króla.
W końcu jeden z powracających szlachciców poinformował Jej królewską Mość, że król został odwołany,
ponieważ wszyscy ambasadorowie innych ludów oraz ambasador króla Dunkargi zagrozili, że opuszczą
dwór jeszcze tej samej nocy. Król Tamaros odszedł, by ich uspokoić.
Nawet królowa Emillia miała dość oleju w głowie, żeby zdać sobie sprawę, że sytuacja jest poważna,
zwłaszcza że —jak się okazało — w sprawę zamieszany był jej ojciec. Toteż zaprzestała narzekań, ku
wielkiej uldze tych, którzy siedzieli w pobliżu.
Gareth obawiał się, że Dagnarus poczuje się dotknięty nagłym, nieoczekiwanym odejściem ojca, jednak
stało się wprost przeciwnie, książę był tak wesoły, jakim przyjaciel jeszcze nigdy go nie widział. Dagnarus
rozmawiał z ożywieniem, drocząc się z jednym z lordów, aby mu powiedział, jaki może być ten cudowny
prezent w stajni, i udając okropne rozczarowanie, kiedy się dowiedział, że to bela spleśniałego siana.
• Co to znaczy, co mówią o ambasadorach? — spytał Gareth cicho podczas przerwy w rozmowie.
• To znaczy, że będzie wojna — odparł Dagnarus. W jego oczach zaświecił czerwony odblask ognia.
• Wojna?! — Gareth był wstrząśnięty.
Chciał pytać dalej, ale zbyt wiele osób pragnęło rozmawiać z Dagnarusem. Do stołu płynął
nieprzerwany strumień dworzan, z których każdy składał księciu życzenia i dawał do zrozumienia, ile
kosztował jego dar, o wiele cenniejszy od pozostałych. Po chwili tanecznym krokiem wbiegli minstrele i
żonglerzy, chłopcy nie mieli więc okazji porozmawiać.
Następnego dnia rano Gareth znów nie miał możności wypytać księcia. Dagnarus obudził się przed
wschodem słońca, gotów rozpocząć dzień i obejrzeć swego nowego konia. Gareth wstał niechętnie,
zaspany i ogłupiały po szaleństwach minionej nocy. W głowie czuł bolesne pulsowanie. Na stół królewski
podawano wyłącznie najprzedniejsze wino, a choć chłopcy pili je rozcieńczone wodą, i tak było mocne.
Gareth oprzytomniał nieco po wejściu do komnaty Dagnarusa. Lordowie rozmawiali przyciszonymi
głosami, zer—
kając spode łba na Silwytha, którego spokojna i niewzruszona twarz zdradzała akurat tyle emocji, co
bezchmurne niebo za oknem.
• Jakie wieści o ambasadorach? — zapytał Dagnarus z łóżka, gdzie siedział i pił czekoladą.
• Są nadal w Vinnengael, Wasza Wysokość — odrzekł jeden z lordów. Gareth nigdy nie poznał imion
ich wszystkich; dla chłopca byli zaledwie zbiorem twarzy, niczym ciastka z kremem na stole
bankietowym — każde inne, ale wszystkie uczynione z tego samego słodkiego ciasta. — Mówią, że
król, twój czcigodny ojciec, panie, spędził całą noc na przekonywaniu ich, aby nie wyjeżdżali.
• Najbardziej kłótliwe są elfy — dodał inny i skłonił się w stronę, gdzie stał Silwyth. — Proszę o
wybaczenie, panie.
Silwyth, który właśnie rozkładał ubrania księcia, przyjął ukłon lekkim skinieniem głowy, lecz nie
spojrzał na lorda. Dagnarus rzucił okiem na Silwytha i uśmiechnął się leciutko. Migdałowe oczy Silwytha
na moment spotkały się ze wzrokiem księcia i Gareth domyślił się, że Dagnarus więcej wie o sytuacji od
szambelana niż rozplotkowani dworzanie.
Gareth miał nadzieję, że zdoła wypytać księcia, ale kiedy przed lekcją chciał go poszukać, Dagnarusa
już nie było — poszedł do stajni obejrzeć swój prezent, wspaniałego ogiera.
Pokój zabaw księcia stał się właściwie pokojem zabaw Gare—tha, a raczej pokojem szkolnym. Wszedł
Evaristo, także nieco zmęczony. Na znak łaskawości on także był zaproszony na przyjęcie księcia, chociaż
Silwyth dopilnował, aby nauczyciel siedział przy ostatnim stole. Evaristo jednak tak się uradował z
zaproszenia, że nie obraził się. Choć krzywił się boleśnie na światło, był w dobrym humorze. Usadowiwszy
się przy stole, otworzył pierwszą książkę. Guwerner nie czekał już na Dagnarusa. Byłby niezmiernie
zdumiony, gdyby książę się zjawił.
— Panie — spytał Gareth niespokojnie — Dagnarus mówi, że
będzie wojna. Czy to prawda?
Evaristo poczuł zaskoczenie; dorośli zawsze są zaskoczeni, kiedy się okazuje, że dzieci interesują się
rzeczami uważanymi za sprawy dorosłych. Lecz wyznawał zasadę, że na takie pytania trze—

ba odpowiadać szczerze. Nie należał do ludzi, którzy rozmawiają z dziećmi o głupstwach i chronią
je przed nieprzyjemnymi tematami. Zastanowił się przez chwilę nad starannym doborem słów.
— Król Tamaros jest mądry — rzekł wreszcie Evaristo. —
Trzeba mieć nadzieję, że w tym przypadku mądrość zwycięży nad
szaleństwem.
— Czyim szaleństwem? — spytał Gareth.
Evaristo miał niezwykle poważną minę. Zmierzył chłopca wzrokiem, zastanawiając się, co on
pojmie.
— Czy książę Dagnarus rozmawiał z tobą o tym, Gareth?
— Jeszcze nie, ale na pewno porozmawia — odpowiedział
zgodnie z prawdą. Dagnarus rozmawiał z przyjacielem o wszyst
kim. — Będę jego doradcą, kiedy zostanie królem. Chce, żebym się
wprawiał.
Evaristo westchnął, niezadowolony, choć nie ze swojego ucznia.
— Wolałbym, żeby Jego Wysokość tak nie mówił. Ludzie po
myślą, że życzy swojemu bratu nieszczęścia, bo tak musi się stać,
jeśli młodszy syn ma zostać królem. Oczywiście, ja jestem pewien,
że nie ma nic złego na myśli, ale to brzmi niewłaściwie w uszach
tych, którzy go nie znają.
Gareth, który go znał, milczał.
— Dobrze więc, Gareth — ciągnął Evaristo — powiem ci, co
się dzieje. Powiem ci prawdę, choć gdyby wieść o tym doszła do
pewnych ludzi, znalazłbym się w tarapatach.
Intrygi dworskie, sól w potrawach, woda w winie, słodycz w owocach… Gareth karmił się nimi
od dnia swojego przybycia do pałacu. Obiecał Evaristowi uroczyście, że nie powie o niczym ży—

I wej duszy z wyjątkiem Dagnarusa. Czuł, że honor wymaga, aby o tym wspomniał. — Jestem pewien,
że Jego Wysokość wie sporo z tego, o czym zaraz powiem — odparł Evaristo sarkastycznie. —
Szaleństwo za—częło się od ojca królowej Emillii, króla Olgafa z Dunkargi. Olgaf to zachłanny,
zawistny, wiecznie niezadowolony władca zachłanne—go, zawistnego, wiecznie niezadowolonego
królestwa. Ludzie Dun—kargi zawsze zazdrościli Yinnengael jego bogactwa, piękna i potę—
gi i pragnęli tego wszystkiego dla siebie. Mogliby to osiągnąć, gdyby na to pracowali, ale oni nie chcą
pracować. Chcą, żeby ktoś im zrobił prezent. Pragną Portali — mówił. — Nie tyle obowiązków z nimi
związanych, ile bogactwa, jakie Portale dają. Jak wiesz, bo już przerabialiśmy rachunki, Vinnengael
pobiera procent od wszystkich towarów przenoszonych przez Portale w celach handlowych. To słuszne,
ponieważ z utrzymaniem i pilnowaniem Portali, sprawdzaniem, kto wchodzi i kto wychodzi, wiążą się
ogromne wydatki. Procent, jaki pobieramy, jest sprawiedliwy, a kupcy robią tak dobre interesy, że chętnie
go płacą. Nikt nie narzeka na opłaty czy podatki. Król Olgaf ma dość rozumu, żeby nie robić z tego
problemu, chociaż tu właśnie tkwi sedno sprawy.
• Czy więc Dunkarga jest biednym krajem? — spytał Gareth.
• Jeśli tak, to z własnej winy — odparł gniewnie Evaristo. — Król Tamaros chciał podzielić się swym
bogactwem z uboższym sąsiadem. Prawie do zera obniżył opłaty, jakie kupcy Dunkargi płacili za
dostarczanie swoich towarów na rynki Vinnengael. Zachęcał kupców krasnoludzkich, elfich i nawet
orków, żeby udawali się do Dunkargi ze swoimi towarami. Kilku tak uczyniło, ale nie zagrzali tam
miejsca. Dunkarga okazała się niegościnna dla przedstawicieli innych ludów. Dwa elfy pobito,
krasnolud został wypędzony z miasta. Jednego z kupców orków niemal powiesili za to, że
oszukiwał. Król Olgaf nie zrobił nic, żeby to powstrzymać albo zmienić nastawienie swoich
poddanych polegające na izolacji, które zresztą jest tylko odbiciem jego własnego. On chciałby
zbierać plony bez zasiewania ziarna. Jedyne, z czym Olgaf dobrze sobie radzi, to podżeganie do
konfliktów. Gdyby jedną dziesiątą tej energii, jaką poświęca na stwarzanie innym kłopotów,
poświęcił na pomaganie swemu królestwu, Dunkarga byłaby wielką potęgą.
Evaristo westchnął i potrząsną głową, skrzyżował ramiona na piersi i z jawną niechęcią popatrzył przez
okno w kierunku Dunkargi, która leżała za zachodnią rubieżą Vinnengael.
— Muszę przyznać, że przebiegła z niego hiena. Ma nosa do
słabości, wie, gdzie i jak uderzyć, aby spowodować największe
szkody. Najpierw uznał, że najszybszym i najłatwiejszym sposo—
bem sięgnięcia po legendarne bogactwa Vinnengael będzie uczynienie swojej córki królową. Dobrze
pamiętam dzień, kiedy przysłał na dwór posłańców z tą propozycją. Król Tamaros natychmiast odesłał ich
z powrotem. Król bardzo kochał swą pierwszą żonę, matkę Helmosa. Niestety — ciągnął Evaristo —
prawdą jest, że co bogowie dają jedną ręką, drugą odbierają. Wypadek, nieszczęsny wypadek zakończył
życie królowej. Konia, na którym jechała, spłoszył wąż. Koń zrzucił ją z siodła. Złamała kręgosłup.
Uzdrowiciele nie zdołali jej uratować. Nie minął rok od śmierci królowej Portii, kiedy król Olgaf rozpoczął
swoje machinacje, nakłaniając Tamaro—sa do ponownego ożenku. W końcu dopiął swego. Jego córka jest
królową, ale jemu nie na wiele się to zdało. Toteż Olgaf gryzie się, zżyma i usiłuje podnieść znaczenie
Dunkargi w oczach ludzi. A jedyny sposób, na jaki wpadł ten złośliwy i ograniczony głupiec, to dokonać
tego przez zniszczenie Vinnengael. Dlatego kiedy tylko może, podkopuje działania Tamarosa, albo
zasiewając podejrzliwość i wątpliwości w umysłach elfów, krasnoludów i orków, albo podżegając te
wątpliwości, które już istnieją. Ta cała historia teraz to też sprawka Olgafa. Wysunął kandydaturę elfa na
Lorda Dominium.
Gareth przypomniał sobie, jak Dagnarus pytał Silwytha: „Dlaczego wśród elfów nie ma Lordów
Dominiów?” I odpowiedź Silwytha: „To bardzo dobre pytanie, Wasza Wysokość. Podobno niektórzy
ludzie pytają Jego Królewską Mość o to samo”.
• Tamaros wytłumaczył elfom, że bogowie nie dali mu nad nimi mocy. Nie do niego należało
wstawiać się do bogów w sprawach elfów. Nie chciał, by myślano, że wtrąca się w sprawy elfie.
Zdawałoby się, że elfy powinny być z tego zadowolone. Jednak Olgaf przekręcił słowa króla i teraz
fakt, że Tamaros mądrze odmówił wstawiennictwa u bogów w sprawach elfów, jest odbierany
opacznie: elfy uważają, że Tamaros powstrzymuje bogów od udzielenia im darów.
• I co król teraz zrobi?
• Nie wiem, Gareth — odparł Evaristo. — Elfy przecież nie wypowiedziały jeszcze wojny. A to, że
Jego Królewska Mość prze—
konał ich głównego ambasadora, lorda Mabretona, aby pozostał na dworze, to bardzo dobry znak.
• Więc myślisz, panie, że nie będzie wojny? — spytał Gareth z nadzieją.
• Nie, jeśli bogowie zechcą — odrzekł Evaristo.

• Tak, jeśli bogowie zechcą — rzekł Dagnarus przy kolacji.


Był zarumieniony i zgrzany, podrapany i posiniaczony i pachniał koniem, ale Gareth nigdy nie widział
go w lepszym humorze. Książę nie chciał tymczasem rozmawiać o wojnie, choć zaprzątała ona mocno
Garetha. Dagnarus bardziej interesował się swoim koniem, opowiadał o nim i twierdził, że to
najcudowniejszy koń, jaki się kiedykolwiek narodził.
• Pochodzi od koni krasnoludów, a wiadomo, że ich konie są najpiękniejsze i najsilniejsze na świecie.
Oczywiście ten koń został wyhodowany z rasy większej od krasnoludzkich kucyków, aby móc nosić
ludzi, ale liczy się serce i krew konia, a te odziedziczył po stronie krasnoludzkiej, tak mówi Dunner.
• Dunner? — powtórzył Gareth, któremu to imię wydało się znajome.
• Pamiętasz tego krasnoluda z Królewskiej Biblioteki? Tego, co czytał książkę? To właśnie Dunner.
On jest Bezkonnym, to znaczy, że nie może już jeździć. Ale lubi być przy koniach i po skończeniu
studiów większość czasu spędza w stajniach. Był tam dziś rano, specjalnie po to, aby obejrzeć
mojego konia, bo słyszał, że to wspaniałe zwierzę. — Dagnarus niemal pękał z dumy. — Dunner
pomoże mi wyszkolić konia do bitwy na sposób krasnoludzki. I nauczy mnie strzelać z łuku z siodła.
Nasi żołnierze tego nie potrafią, nawet Argot. Krasnoludy umieją zasypać wroga gradem strzał i
zabijają w ten sposób setki, zanim wróg podejdzie dość blisko, aby nawiązać walkę. A ich kuce
odwracają się w dowolną stronę na jeden gwizd. Potrafią jechać wiele mil bez przerwy. Pewien
krasnoludzki wódz przejechał kiedyś dwieście mil przez jeden dzień i noc, zmieniając konie tylko
raz. Tak chcą podbić świat.
• Naprawdę chcą? — zląkł się Gareth. Wokół siebie ujrzał nagle samych wrogów.
• Tak mówi Dunner. — Dagnarus puścił oko. — Nie wyprowadzałem go z błędu, chociaż oczywiście
my wiemy, jak się sprawy mają. Ale kiedy zostanę Lordem Wojny, każę moim rycerzom nauczyć
się walczyć z siodła za pomocą łuku i strzał. Zamierzam zacząć od razu. To znaczy ćwiczyć. Dunner
mówi, że muszę nauczyć się utrzymywać w siodle wyłącznie dzięki sile nóg. W ten sposób ręce są
wolne i można trzymać łuk.
Gareth patrzył na przyjaciela z podziwem i lękiem.
• Odważysz się?
• Oczywiście! — odparł Dagnarus, dodając niedbale: — Już dzisiaj próbowałem. Nie na moim koniu,
bo nie jest jeszcze ujeżdżony, ale na kucyku ze stajni. Spadłem sześć razy, ale Dunner mówi, że
mam do tego talent i szybko się nauczę. Za ostatnim razem utrzymałem się przez całe trzy minuty.
Gareth zdołał tylko potrząsnąć głową. Wciąż się martwił.
• Evaristo mówi, że wojny nie będzie. Twój ojciec przekonał ambasadora elfów, żeby pozostał i
prowadził rozmowy.
• Evaristo nie jest na bieżąco z dworskimi plotkami — rzekł oschle Dagnarus. — Teraz już nie tylko
elfy grożą nam wojną, ale także krasnoludy i orkowie.
• Co? — Gareth był przerażony. — Kiedy? Jak to się stało?
• Ktoś — nie wiadomo, kto — wysłał anonimowe listy do ambasadorów krasnoludów i orków z
wiadomością, że król udziela elfom koncesji w zamian za ich pomoc w wojnie Vinnengael z
krasnoludami i orkami. Przy wylocie Portalu po stronie krasnoludów stoi już krasnoludzka armia i
grozi, że go przejmie. Wysłaliśmy żołnierzy, żeby utrzymali Portal otwarty. Na ulicach Vinnengael
orkowie wzniecili dziś zamieszki. Nie słyszałeś o tym?
• Nie. O niczym nie słyszałem — odrzekł żałośnie Gareth.
• Gdybyś czasem podniósł nos znad książki, poczułbyś to i owo — powiedział Dagnarus. Obejrzał się.
— Jeszcze gulaszu, Silwyth. Umieram z głodu.
Elf zbliżył się bezszelestnie ze swojego zwykłego miejsca, które
I
zawsze znajdowało się możliwie najbliżej okna. Nabrał chochelką gulaszu z garnka i postawił miskę przed
księciem.
Gareth westchnął. Księciu łatwo było opuszczać lekcje, biegać na pogawędki z Bezkonnymi
krasnoludami i ujeżdżać na kucach. Chłopiec do bicia nie miał takiego luksusu. Dagnarus nigdy tego nie
zrozumie.
Silwyth, usłużywszy księciu, cofnął się na swój punkt obserwacyjny przy oknie.
• Żołnierze stłumili zamieszki — mówił książę. — Ale nie obeszło się bez rozbicia kilku łbów — tak
mówi Argot. Żołnierze patrolują miasto. Zamknęliśmy też nasze wejścia do Portali. Argot mówi, że
nie chce się obudzić i znaleźć tu armii orków i krasnoludów.
• Czy twój ojciec połączy się z elfami i ruszy na wojnę? — spytał Gareth.
• Nie mów głupstw. Znasz mojego ojca — prychnął Dagnarus. — Nigdy by nie zrobił czegoś
podobnego. Chociaż to ciekawy pomysł… — Urwał z zastanowieniem, żując kawałek jagnięciny.
• Ale skoro my wiemy, że twój ojciec, król, nie zrobiłby czegoś tak podłego, to orkowie i krasnoludy
też muszą to wiedzieć — powiedział Gareth po chwili namysłu.
• Dobrze karmiony pies je grzecznie z ręki — zauważył nagle ze swego miejsca pod oknem Silwyth.
— Głodny pies ją odgryzie. To porzekadło elfów.
• Co on ma na myśli? — zapytał szeptem Gareth. — Nazywa twojego ojca głodnym psem?
• Kto wie? — odparł Dagnarus. Nie zwracał uwagi. — Elfy mają na wszystko porzekadła.
• Naprawdę myślisz, że będzie wojna? — nie dawał mu spokoju nieszczęśliwy Gareth.
• A co innego może zrobić mój ojciec? Tylko iść na wojnę. — Dagnarus wytarł resztę sosu
kawałkiem chleba. — Nie może pozwolić, żeby Portale pozostały zamknięte. Ucierpiałby na tym
handel. Dunner mówi, że cała gospodarka Vinnengael może się załamać i staniemy się biedni jak
Dunkarga.
• Ale to wszystko jest kłamstwem. — Gareth był oszołomio—
• Król im po prostu powie, że to kłamstwo, i oni zrozumieją.
• To ty nic nie rozumiesz, Łato — rzekł Dagnarus, spoglądając ia przyjaciela z serdecznym
politowaniem. — Silwyth mi to wyjaśnił. Oni nie chcą zrozumieć.
Książę obejrzał się przez ramię na elfa.
— Nie będę cię już dzisiaj potrzebował, Silwyth. Zostanę tu
i pobawię się z Łatą.
Gareth był poruszony: Dagnarus nie bawił się w pokoju zabaw od kilku miesięcy. Już miał coś
powiedzieć, kiedy Dagnarus — odwracając głowę — ponownie puścił do przyjaciela oko. Gareth zachował
milczenie.
Silwyth ukłonił się i opuścił pokój, mówiąc, że wróci, by pomóc księciu przebrać się do obiadu,
ponieważ Dagnarus miał tego wieczoru jeść z matką.
• W co chcesz się bawić? — zapytał Gareth, z nadzieją, że oderwie się na trochę od szaleństw świata
dorosłych.
• W nic — odrzekł Dagnarus. — Król, Helmos i pozostali Lordowie Dominiów mają teraz spotkanie z
ambasadorami. — Ujął Garetha za rękę. — Chodź ze mną. Odkryłem miejsce, gdzie możemy
podsłuchać, co mówią.
Gareth cofnął się.
• Oszalałeś? A co będzie, jeśli nas złapią?
• Phi! Nic mi nie zrobią— odparł Dagnarus.
• Tobie nie, ale mnie zabiją! — zaprotestował Gareth.
• Nie, nie pozwolę im na to. Zresztą nie złapią nas. To świetna kryjówka. Nie bądź babą, Łato!
Gareth nie mógł oczywiście pozwolić, aby nazywano go „babą”. Nie mieściło mu się w głowie, że
miałby się odważyć na szpiegowanie króla, na samą myśl o tym trzęsły mu się kolana i łaskotało go w
żołądku, ale gdy się wsłuchał w siebie, stwierdził, że nie były to nieprzyjemne uczucia. O wiele lepiej
zrobić to, niż spędzić kolejne okropne, samotne popołudnie w pokoju zabaw.
• Idę! — powiedział z determinacją.
• Brawo! — rzekł zadowolony Dagnarus.

DUNNER BEZKONNY

Król zaprosił ambasadorów na spotkanie w godziną po zenicie słońca. Ta pora już nadeszła, a krasnolud
się spóźniał. Dunner nie spieszył się. Choć na dworze uchodził za ambasadora krasno—ludzkiego, Dunner
nie był prawdziwym ambasadorem. Był doradcą ambasadora, skierowanym do Vinnengael przez Wodza
Wodzów Klanów Rolfa Rączą Grzywą, nominalnego władcą klanów krasno—ludzkich. (Nominalnego,
ponieważ u krasnoludów lojalność wobec własnego klanu jest ważniejsza od lojalności wobec wszystkich
klanów; zwykle akceptują decyzje Wodza Wodzów Klanów dopiero wówczas, kiedy zaaprobuje ją wódz
ich klanu.)
Prawdziwy ambasador przybył wczoraj przez Portal, a dzisiaj miał odjechać, możliwe, że natychmiast,
jeśli zostanie wypowiedziana wojna. W takim przypadku Dunner odjechałby również. Zdawało mu się, że
powinien myśleć o powrocie do ojczyzny z wdzięcznością, i z jednej strony tak myślał. Z drugiej jednak
nie.
Dunner powoli kuśtykał korytarzem zamkowym. Powykręcana noga sprawiała mu duży ból. Sądząc po
rwaniu, które zawsze dawało mu się najbardziej we znaki przed burzą, jutro lub pojutrze spadnie deszcz.
Krasnolud nie przejmował się swoim spóźnieniem. Ambasador krasnoludów — — zapalczywy wódz
imieniem Begaf Grzmiące Kopyto — spóźni się z całą pewnością. Przybędzie do zamku przed zachodem
słońca, ale kiedy dokładnie, trudno przewidzieć.
Krasnoludy traktują czas bardzo swobodnie. Nie rozumieją ludzkiej i elfiej obsesji na temat godzin i
minut. Krasnolud dzieli dzień na trzy części — wschód słońca, zenit i zachód słońca. Te zdarzę—
nia wyznaczają rytm jego dnia, a zauważa je tylko dlatego, że o wschodzie słońca wstaje i zwija
obozowisko, o zenicie zatrzymuje się na chwilę, żeby dać wypocząć koniowi, a o zachodzie rozbija
obóz i idzie spać. Nie ma regularnych pór posiłków. Prawdę mówiąc, krasnoludy gardzą ludźmi i
elfami, które, jak mawiają krasnoludy: „patrzą na zegar, żeby sprawdzić, kiedy mają być głod ni”.
Krasnolud je, kiedy każe mu jego żołądek. W nocy zaś — po co komu godziny w ciemności, kiedy się
tylko śpi?
Dunner był zmuszony nauczyć się żyć w zgodzie z czasem ludzi, głównie dlatego, że tylko w ten
sposób mógł dostać coś do zjedzenia. Po przybyciu do zamku omal nie umarł z głodu. Krasnoludowi,
który liczył na solidny posiłek późnym popołudniem, szczęście nie sprzyjało. Kucharka zajęta
sprzątaniem po obiedzie i zaczynająca szykować wieczerzę nie chciała krasnoludowi dać nawet
miski gulaszu. Dunner przywykł więc nosić w kieszeniach chleb i ser, zanim nie nauczył się
regulować potrzeb swojego żołądka według kurantów zamkowych zegarów, napędzanych wodą lub
czarami. — To Dunner! Halo, Dunner!
Odwróciwszy głowę, Dunner ujrzał księcia Dagnarusa i jego towarzysza, chłopca do bicia (kolejny
dziwaczny pomysł ludzki), biegnących korytarzem. Książę pomachał mu przyjaźnie ręką, ale nie
zatrzymał się. Chłopiec do bicia — Dunner nie znał jego imienia — pomachał także, mocno
zmieszany, i pobiegł za swoim księciem.
Tego ranka Dunner widział kilka paskudnych upadków księcia z konia. Teraz, patrząc, jak dziecko
lekko biegnie korytarzem, pozazdrościł księciu jego młodości i odporności. Przeżyty w dzieciństwie
upadek z konia zakończył dni jeździeckie Dunnera. Mówiąc ■bez ogródek, upadek, który strzaskał kości
jego lewej nogi, zakończył jego dni krasnoludzkie. Złamanie leczono sposobem krasnoludów — nogę
ciasno owiązano bawełnianymi opaskami i pozostawio—Jno, żeby wydobrzała. Podczas rekonwalescencji
ciągnięto Dunnera na ruchomej lektyce; był to kawałek płótna umocowany do dwóch drewnianych
drążków, przywiązany z tyłu konia jego matki. Drążki podskakiwały na ziemi, a przy każdym podskoku
dziecko czuło przeszywający ból.
Kiedy zdjęto opaski, okazało się, że kości się zrosły, ale krzywo. Dunner miał teraz powykręcaną nogę
i nie dał rady jechać konno dalej niż kilka mil. Wódz klanu, uznawszy, że Dunner będzie spowalniał
plemię, ogłosi! go Bezkonnym. Rodzice Dunnera zabrali chłopca do Miasta Bezkonnych, gdzie oddali go
na czeladnika do skryby — krasnoludzkiej kobiety ze złamanym kręgosłupem — która pisała listy, kiedy
krasnoludy, w większości niepiśmienne, musiały się porozumieć ze światem zewnętrznym.
Dunner już nigdy nie ujrzał swoich rodziców. Klan od czasu do czasu przybywał do Miasta
Bezkonnych, ale rodzice nie zadali sobie trudu, żeby go odwiedzić, a on także ich nie szukał. Chociaż
oficjalnie Bezkonnych poważano za ich pracę, w rzeczywistości Dunner był zakałą swojej rodziny, a
klanowi przynosił wstyd. Gdyby powrócił do swojego plemienia, zostałby przyjęty z chłodną grzecznością
niczym ork albo wielce poważany człowiek.
Dunner przywiązał się do skryby. Ta miła kobieta zapłaciła orkom — rasie o bardzo zręcznych rękach
— za zbudowanie fotela na kółkach, dzięki któremu mogła się poruszać po domu. Podczas pierwszych
samotnych dni, kiedy chłopcu się zdawało, że umrze z tęsknoty za rodziną i z poczucia uwięzienia w
jednym miejscu, którego nigdy nie miał opuścić, kobieta obchodziła się z nim bardzo łagodnie. Prawdę
mówiąc, miał wtedy nadzieję, że umrze, ale jego ciało uparcie trzymało się życia.
Z czasem nauczył się znosić swój los, a kobieta powtarzała mu, że musi, bo inaczej skończy jako
szalony krasnolud. Ta groźba zrobiła na Dunnerze wrażenie, gdyż widywał czasami szalone krasnoludy i
postanowił, że nigdy nie znajdzie się w tym żałosnym i odrażającym stanie. Kilka szalonych krasnoludów
mieszkało w Mieście Bezkonnych. Odrzuceni przez inne krasnoludy, chodzili brudni i w łachmanach.
Żeby przeżyć, kradli jedzenie albo zjadali resztki i odpadki. Nie wnosili nic do krasnoludzkiej
społeczności, toteż uważano ich za najnędzniejszych z nędzarzy, gorszych nawet od skazanych
przestępców, bo ci przynajmniej pokutowali za swoje zbrodnie, zgłaszając się do pracy w kopalniach rudy
żelaznej.
Dunner nauczył się znosić pragnienie buzujące we krwi o każ—
dym wschodzie słońca, pragnienie, by wskoczyć na kuca i odjechać w nowy dzień. Nauczył się zaciskać
zęby, gdy to pragnienie się w nim odzywało, tak jak zaciskał zęby, gdy odzywał się ból w zdeformowanej
nodze. Serce w nim umarło. Już nigdy nie miał się cieszyć życiem, ale mógł je przynajmniej znosić,
głównie będąc użytecznym dla swojego ludu.
Uratowała go praca. Okazał się pojętnym uczniem, wkrótce umiał czytać i pisać po fringryjsku, w
języku krasnoludów, lepiej niż jego nauczycielka. Ona, będąc w podeszłym wieku, z utęsknieniem czekała
wyzwolenia ze swego nieszczęsnego stanu w postaci śmierci, toteż przekazywała Dunnerowi coraz więcej
pracy. Nauczywszy się pisać po fringryjsku, a czując potrzebę, by zapełnić pustkę w sercu, postanowił, że
najlepszą metodą będzie nabicie głowy wiedzą. Pisywał niekiedy na zlecenie kilku krasnoludzkich kupców,
także spośród Bezkonnych, którzy handlowali z żeglarzami orkami. Większość krasnoludów potrafi mówić
łamanym językiem orków, dość, żeby prowadzić handel i wymianę, akurat tyle, ile potrzebują. Jednak
Dunner widział, że ten handel nie jest zanadto zyskowny, nie tak, jak mógłby być, a to dlatego, że kupcy
nie rozumieli orków, którzy mają swój sposób traktowania klientów.
Dunner zaczął zgłębiać nie tylko język orków, ale także ich zwyczaje. Dowiedział się na przykład, że
nie wolno dobijać targu z orkiem w noc malejącego księżyca, gdyż ork wierzy, że układy zawarte przy
świetle księżyca obowiązują tylko do końca ostatniej jego kwadry. Kiedy księżyca nie ma, ork uważa, że
ma święte prawo złamać umowę, zabrać swój towar — nie szkodzi, że już zapłacony — i sprzedać go
ponownie podczas kolejnego cyklu księżycowego. Dunner nauczył się dobijać targu z orkami tylko
podczas nowiu i czym prędzej sprzedawać towary dalej albo chować je do czasu, gdy kupcy orków ruszali
w morze.
Wkrótce Dunner był rozrywany przez krasnoludzkich kupców, którzy wysławiali jego umiejętności i
rozgłaszali, że zwiększył ich zyski. Orkowie woleli załatwiać interesy z krasnoludem, który ich rozumiał,
zamiast z tymi, którzy biegali za nimi, krzycząc wniebogłosy, że zostali oszukani.
Stara kobieta w końcu umarła; znaczyło to, że jej duch wszedł w ciało wilka, który teraz biegał wolny
po kres czasu, dlatego Dun—ner nie mógł jej żałować. Zazdrościć, tak, ale nie żałować. Krótko po tym, jak
przejął interes, król ludzi przysłał do krainy krasnoludów ambasadorów z wieścią o Portalach. Oczywiście
Wodza Wodzów Klanów krasnoludów nie było nigdzie w pobliżu, więc nie mógł podjąć decyzji. Jego
nieobecność rozzłościła ludzi, którzy wysłali już pisma z planowaną datą powrotu, spodziewając się, że
Wódz Wodzów Klanów spotka się z nimi od razu. Ta data nie miała znaczenia dla Wodza Wodzów
Klanów ani dla żadnego krasnoluda.
Aby uspokoić ludzi, krasnoludy posłały po Dunnera. Miał zapisać informacje i przekazać je Wodzowi
Wodzów Klanów w ciągu następnych kilku lat, kiedy ten zajrzy do miasta.
Ludzie nie mieli wyboru, musieli na to przystać. Dunner nie znał wcale ludzkiego, ale jeden z ludzi mówił
trochę językiem krasnoludów i trochę językiem orków. Dunner szybko się uczył i, zanim ludzie wyjechali,
zdobył pewną znajomość zarówno zwyczajów, jak i mowy ludzi. Zrozumiał także, że Portale mogą się
okazać niezwykle korzystne: nie tylko napełnią krasnoludzkie sakwy podróżne i kufry, ale także staną się
łatwym sposobem na wypełnienie przeznaczenia krasnoludów, jakim było zawładnięcie całym Loerem.
Dunner udał się z tą sprawą do kupców Miasta Bezkonnych. Namówił ich, by zgodzili się na budowę
Portali, wyłącznie tymczasowo, dopóki zgody nie wyrazi Wódz Wodzów Klanów. W ten sposób, twierdził,
można będzie wypróbować Portal i przedstawić Wodzowi Wodzów Klanów wszystkie dane potrzebne do
podjęcia decyzji.
Kupcy krasnoludzcy podróżowali przedtem do krain ludzi i elfów, ale taka podróż mogła trwać latami i
choć zarobione pieniądze były niemałe — wyroby metalowe krasnoludów były wysoko cenione — zyski
ledwo się opłacały, gdy wziąć pod uwagę czas i wysiłek, nie mówiąc o niebezpieczeństwach. Portal
skróciłby podróż do Vinnengael z roku do czasu krótszego niż jeden cykl słoneczny. Krasnoludy mogły
dalej wyznaczać wysokie ceny za swoje towary przy o połowę niższych kosztach. Zyski skoczyłyby wyżej
niż młode źrebaki.
Kupcy krasnoludzcy natychmiast zaaprobowali budowę Portalu. Kiedy od ludzi przybyli magowie, to
właśnie Dunner pośredniczył między nimi a krasnoludami w sprawie lokalizacji oraz przy setkach innych
drobnych zatargów, które przy braku wzajemnej wiedzy na temat zwyczajów obu ras mogły przerodzić się
w wielkie batalie. Kiedy ukończono Portal i pierwsze krasnoludzkie wozy potoczyły się nim do
Vinnengael, magowie zaprosili Dunnera, by pojechał z nimi, chcąc go przedstawić królowi Tamarosowi
jako krasnoluda, dzięki któremu przedsięwzięcie doszło do skutku.
Tamaros poprosił Dunnera, aby zamieszkał w zamku i pomagał w ciągnących się negocjacjach.
Bezkonni zgodzili się, że jest im potrzebny wysłannik w Vinnengael, który by się układał z nierozsądnymi
ludźmi. Wybór musiał paść na Dunnera. Zniósł ten ciężar tak, jak znosił inne. Nie sądził, że może być
jeszcze bardziej nieszczęśliwy. Przekonał się, że było inaczej.
Mieszkał w Vinnengael od wielu lat. Tylko dwa promienie słońca przedzierały się do więzienia, gdyż
tak myślał o zamku. Pierwszym była Wielka Biblioteka. Czytanie o innych krainach i ludach, poznawanie
ich historii, zwyczajów i tajemnic pomagało Dunnero—wi zapomnieć o bólu w nodze i w duszy. Drugim
był młody książę.
Dunner nigdy nie miał styczności z dziećmi. Bezkonni rzadko się żenią, chyba że z kimś spośród
swojego grona, a w takim przypadku ich dzieci również są uważane za Bezkonnych. Dziecko może
próbować uciec do plemienia, ale najprawdopodobniej zostanie odrzucone. Dunner należał do tych, którzy
się nie ożenili. Nie widział powodu, aby dzielić swoje wielkie nieszczęście z jakąś równie nieszczęśliwą
krasnoludzką kobietą. Nie spłodził dzieci. Żadne dziecko nie patrzyło na niego z szacunkiem, nie
podziwiało go, nie słuchało jego opowieści, nie pragnęło się od niego uczyć. I wtedy spotkał Dagnarusa,
gdy chłopiec usiłował ujeździć swego konia i zabierał się do tego w typowo ludzki sposób.
Obserwując pędzących korytarzem księcia i jego przyjaciela, Dunner zaciekawił się, co chłopcy knują.
Na pewno jakąś psotę, Wszyscy wiedzieli, że Tamaros nie umie zapanować nad swoim młodszym synem,
a królowa Emillia nawet nie próbowała. Jedyną
osobą, która miała jakiś wpływ na księcia, był jego szambelan, elf — zdaniem Dunnera sprytny i podstępny
łajdak; elfy były wszak równie pożyteczne, jak na przykład gzy. Dunner mocno podejrzewał, że to elf
wysłał anonimowy komunikat, na skutek którego wszyscy znaleźli się o włos od wojny. Krasnolud nie
umiał jednak udowodnić prawdziwości swoich podejrzeń, w istocie opartych jedynie na spostrzeżeniu, że
elf uśmiechał się do siebie, kiedy nikt nie patrzył. Na dworze wszyscy oskarżali króla Olgafa, ale według
Dunnera Olgaf nie był dość mądry, żeby wymyślić coś takiego.
Kiedy myślał o Dagnarusie, Dunner wiedział, że potencjał dobra w chłopcu zmienia się w zło, niczym
jabłka w beczce ukrytej w ciemnym, zapomnianym kącie. Niezależnie od tego, co stanie się z księciem w
przyszłości, Dunner zamierzał dopilnować, żeby choć ten jeden człowiek nauczył się porządnie jeździć
konno.
Skręciwszy w niewłaściwy korytarz, który doprowadził go prawie do komnat królowej, skąd czym
prędzej uciekł, boleśnie kuśtykając, Dunner spóźnił się jeszcze bardziej. Stale gubił się w zamku, nie mógł
się zorientować w żadnym budynku, gdzie każda z otaczających go ścian przypominała inną ścianę.
Wreszcie dotarł do sali narad, gdzie przekonał się, że ambasador krasnoludów jeszcze nie był łaskaw się
zjawić, co nikogo nie zdziwiło. Dunner upewnił się, czy Tamaros wysłał kogoś po krasnoluda i jego świtę.
Gdy uzyskał zapewnienie, że tak, Dunner znalazł niskie krzesło i z ulgą na nie opadł.
Króla Tamarosa nie było w sali. Aby nie obrazić nikogo przez odbywanie z kimkolwiek prywatnych
pogawędek, król trzymał się na osobności, dopóki nie zebrali się wszyscy zainteresowani. Jego starszy syn,
Helmos, pełnił obowiązki gospodarza do czasu przybycia ojca. Helmos starał się właśnie ułagodzić lorda
Mabretona, który poczuł się obrażony spóźnieniem krasnoludów.
Na widok Dunnera Helmos przeprosił grzecznie i podszedł do niego z miłym uśmiechem. Ten na znak
szacunku zaczął wstawać, ale Helmos potrząsnął głową.
— Nie, mój przyjacielu. Siedź spokojnie. Nam dwóm niepo—
trzebne są oficjalne zachowania. Miło mi cię widzieć. Cieszę się, że mogłeś przyjść.
— Jestem zaszczycony zaproszeniem, Wasza Wysokość — rzekł
Dunner.
Lubił Helmosa. Lubił tego młodego człowieka bardziej niż kogokolwiek w życiu, może z wyjątkiem
skryby. Uścisnęli sobie serdecznie ręce, nie zwracając uwagi na lorda Mabretona, który oznajmił głośno w
języku elfów, że skoro krasnolud —jakikolwiek krasnolud — jest obecny, powinni zacząć naradę.
— Przyjmij moje życzenia z okazji zaręczyn, panie — do
dał Dunner, przyglądając się pilnie Helmosowi, zasmucony tym, co
ujrzał.
Książę wyglądał na znużonego. W ciągu ostatnich kilku dni pewnie niewiele spał, jeśli w ogóle.
Wydawał też się oszołomiony i zdziwiony. On i jego ojciec otrzymali cios w plecy, i to całkowicie
niespodziewanie. W jednej chwili mieli się pogodzić z elfami, a już w następnej ujrzeli się na skraju wojny
ze wszystkimi.
Lord Smutku. Co za straszliwe imię. Jak można je było nadać młodzieńcowi, człowiekowi czy też innemu
przedstawicielowi ras? Dunner miał ochotę kopnąć tych magów, którzy na zamkowym dziedzińcu rzucili
chmurę na świetlane nadzieje księcia. Na próżno guwerner Evaristo, także przyjaciel Dunnera, przekonywał,
że to sami bogowie nazwali tak Helmosa. Dunner nie wierzył w to ani trochę. Dunner przestał wierzyć w
bogów w dzieciństwie, kiedy bez końca modlił się do nich, aby uzdrowili jego nogę, a oni go nie wysłuchali.
Przynajmniej wzmianka o zaręczynach przywołała uśmiech na wychudłą twarz młodzieńca, szarą ze
zmęczenia i zmartwienia, i wzbudziła blask w jego oczach.
• Dziękuję, Dunnerze. Marzyłem o tym od czasu, gdy byliśmy dziećmi. Już kiedy mieliśmy dziesięć lat,
zapytałem Annę, czy za mnie wyjdzie.
• I co odpowiedziała? — zapytał Dunner, dając księciu okazję porozmawiać o czymś przyjemnym.
• Powiedziała, że nienawidzi chłopców — odpowiedział Hel—
mos, uśmiechając się na to wspomnienie. — A potem uderzyła mnie kijem.
• Jestem pewien, że tym razem cię nie zbiła — zauważył krasnolud.
• Nie. — Helmos roześmiał się, aż lord Mabreton obejrzał się na nich ze złością, sądząc, że krasnolud
zyskuje polityczną przewagę.
• Kiedy ślub?
• W tym miesiącu — powiedział Helmos, poważniejąc. Zerknął z ukosa na elfa, który spacerował po
pokoju, wyraźnie okazując swoje oburzenie. — Jeśli bogowie zechcą.
To znaczy, że ślub się odbędzie, jeżeli Vinnengael nie pogrąży się w wojnie.
— Dzięki bogom, że ślub jest ceremonią uświęconą i prywat
ną — dodał Helmos z ironią. — Mam już dość publicznych przed
stawień.
W tej chwili przybył ambasador orków — przywódca orków mieszkających w Vinnengael. Dunnner
wyczuł go węchem na długo, nim go ujrzał; ambasador musiał dopiero co zejść ze swego statku
rybackiego. Tuż za nim wszedł ambasador krasnoludów, kipiący złością z powodu wezwania. Zapach koni
zmieszał się z zapachem ryb. Olejki aromatyczne palące się w lampie usiłowały je przytłumić, ale bez
wielkiego powodzenia.
Helmos powitał orka i krasnoluda w ich językach. Znał Kapitana, jak orkowie nazywają swojego
przywódcę, z poprzednich wizyt, toteż zapytał go uprzejmie o połowy, które, jak twierdził ork, były
kiepskie. Ale oni zawsze tak twierdzili, gdyż niedostatek ryb oznaczał, że mogli podwyższać rynkową cenę
tego, co złapali.
Dunner skłonił się ambasadorowi krasnoludów, skierował go do krzesła, gdy ten już niemal kucał na
podłodze, jakby znajdował się w swoim namiocie, i podpowiedział, że przyprowadzenie dwunastu
osobistych strażników jest niewłaściwe, a dla króla ludzi wręcz obraźliwe.
Podczas gdy Dunner negocjował ograniczenie liczby strażników z dwunastu do czterech i starał się ich
usadzić na podłodze w tylnej części sali narad, do komnaty wszedł mocno poruszony dworzanin.
Zbliżył się prosto do Helmosa i powiedział mu coś przyciszonym głosem. Helmos zafrasował się i
spoważniał. Wydał rozkazy dworzaninowi, po czym przepraszając swych gości, zaprosił ich, by pod jego
nieobecność pokrzepili się napojem oraz jadłem, po czym pospiesznie opuścił komnatę.
Wszyscy zebrani oznajmili głośno, że wydaje im się to podejrzane i czują się niemal obrażeni. Elfi lord
odmówił jedzenia i picia w domu wroga, gdyż, jak oświadczył, straciłby wówczas twarz. Kapitan ork i
krasnoludy nie miały jednak takich skrupułów. Dwunastu strażników szybko zajęło się owocami, chlebem,
serem i winem ustawionymi na stole. Czego nie dali rady zjeść, wpakowali do kieszeni spodni, aby mieć
co pogryzać później.
Powrócił dworzanin, który obwieścił:
— Król Olgaf z Dunkargi — i wyszedł.
Do sali narad wszedł niski mężczyzna, pomarszczony, o twarzy skąpca, zawodzącym głosie i
skrzywionych ustach, jakby stale smakował coś niedobrego.
— No tak — burknął pod nosem Dunner. — Coraz gorzej.
W duchu przeprosił elfa Silwytha za to, że go podejrzewał. Dunner odgadł, kto wysłał anonimową
wiadomość albo, jeśli nawet nie wysłał jej sam, był przy jej wysyłaniu obecny. Stolica Dunkargi była
odległa o kilka tygodni podróży. Spotkanie rady zostało zwołane przedwczoraj, toteż nawet gdyby Olgaf
został na nie zaproszony, żadną miarą nie zdołałby przybyć na czas. Musiał wiedzieć, że takie spotkanie
się odbędzie, a skąd miałby to wiedzieć, jeśli nie wynikło z jego intryg.
Krasnolud nie lubił Olgafa i nie ufał mu. Na przykład w tej chwili podchodził z serdecznym uśmiechem
do ambasadora krasnoludów, Dunner zaś wiedział na pewno, że Olgaf rozkazał swoim żołnierzom pozbyć
się każdego krasnoluda, który śmie pokazać brodę w Dunkardze. Wszystkie krasnoludy miano odeskorto
—wać do granicy i tam wymierzyć im chłostę, aby zapamiętali, że mają nie wracać.
Dunner poinformował o tym swojego ambasadora, mówiąc językiem krasnoludów. Żałował, że musi to
uczynić, gdyż w ten spo—
sób dolewał tylko oliwy do ognia: ambasador poczuł tym większą niechęć i nieufność do wszystkich ludzi,
łącznie z królem Tamaro—sem. Ale Dunner nie mógł stać i spokojnie patrzeć, jak Olgaf szydzi z
krasnoludów.
Skutek był taki, że ambasador szarpnął się za brodę przed Olga—fem — to okropna zniewaga, tyle że
człowiek o tym nie wiedział ■— i oznajmił, że dwunastu strażników pozostanie. Olgaf nie zrozumiał obelgi,
ale po gniewnym tonie krasnoluda zorientował się, że przyjazne gesty były niemile widziane.
Olgaf rzucił krasnoludowi spojrzenie niczym cios i zwrócił się z fałszywymi pochlebstwami do lorda
Mabretona, który był oczarowany, że oto znalazł się człowiek, który potrafi go docenić.
Powrócił Helmos. Przywitał Olgafa z uszanowaniem, jak przystało na spokrewnionego, choćby tylko
przez małżeństwo. Ukłon Helmosa był wyraźnie chłodny.
— Helmosie! — Olgaf był w znakomitym humorze. Prawdę mówiąc, aż cuchnął „humorkiem”. —
Winszuję zaręczyn, bratanku! Widziałem tę dzieweczkę. Z taką gorącą kokoszką będzie ci na grzędzie
pysznie, z pewnością już się o tym przekonałeś! — Mrugnął lubieżnie.
Helmos pobladł z gniewu. Taka uwaga nawet w koszarach byłaby nie na miejscu. Elfi lord, który,
kiedy chciał, znał dość dobrze mowę ludzi, odgadł znaczenie zwrotu i był oburzony. Miał przynajmniej
poczucie przyzwoitości. Lord Mabreton odsunął się od Olgafa niby od jadowitej żmii. Kapitan ork wyglądał
na znudzonego; mówił po ludzku dobrze, ale zrozumiał wypowiedź dosłownie, jak to ork. Myślał, że
rozmawiają o rolnictwie, które nie interesowało go w najmniejszym stopniu. Dunner przetłumaczył
wypowiedź swojemu ambasadorowi, który, nie znając słów „kokoszka” i „grzęda”, nic nie zrozumiał i
uznał ją zs kolejny przykład ludzkiej głupoty. Dunner nie starał się mu tego wyjaśnić.
Helmos był łagodny — długo trwało, zanim się rozgniewał — ale ta wstrętna obelga rzucona na jego
ukochaną głęboko go dotknęła. Następca tronu zadrżał z wściekłości i z konieczności panowania nad sobą.
Olgaf otworzył usta, zamierzając dalej prowoko—
wać młodego człowieka, licząc na kłótnię albo nawet bójkę, co unicestwiłoby spotkanie rady. Jednak
zanim Olgaf zdążył wypuścić następną zatrutą strzałę, wszedł król Tamaros.
Królowi towarzyszyli pozostali Lordowie Dominiów, którzy bywali w krainach innych ras i mogli mu
udzielić cennych rad, pomagając w pojęciu decyzji. Reinholt, Najwyższy Mag, nie przybył; było to posunięcie
polityczne, ponieważ elfy i krasnoludy, choć uznawały konieczność magii, traktowały użytkowników magii
wszystkich ras wielce podejrzliwie.
Król Tamaros powitał wszystkich obecnych, do cudzoziemców przemawiając w ich językach i zadając
pytania, które ujawniały, że dobrze wie, jak się sprawy mają w ich królestwach. Przywitał nawet Olgafa,
mówiąc, że Emillia zawsze się cieszy, kiedy jej ojciec przybywa z wizytą. Było to kłamstwo, jako że ojciec i
córka, bardzo do siebie podobni, nie znosili się nawzajem.
Po odbyciu formalności król Tamaros zajął miejsce w swoim fotelu po północnej stronie okręgu.
Lordowie Dominiów usadowili się po obu stronach króla. Helmos usiadł naprzeciwko Jego Królewskiej
Mości. Gdyby był to ludzki zegar, książę siedziałby w miejscu, gdzie znajduje się godzina szósta. Olgafa
posadzono na godzinie trzeciej, ambasadorów zaś naprzeciw niego. Dwunastu strażników krasnoludzkich
kucnęło na końcu komnaty, gdzie dyskretnie dołączyło do nich kilku spośród gwardii zamkowej.
— Dziękujemy wam za przybycie — powiedział król Tamaros.
Starzec wyglądał na bardzo zmęczonego, ale bił od niego spokój,
pewność siebie, która spłynęła na urażone uczucia i zranione dusze
niczym kojący balsam. — Moglibyśmy powiedzieć, że to było nie
porozumienie. Albo że to wcale nie było nieporozumienie. Mogli
byśmy powiedzieć, że zostaliście wyprowadzeni w pole, że podrzu
cono wam fałszywe informacje.
Twarz Olgafa skurczyła się jeszcze bardziej, jakby ktoś ścisnął mu nos w imadle. Usta wykrzywił mu
drwiący uśmieszek.
— Moglibyśmy rzec, że była to próba wmanewrowania was
w wypowiedzenie wojny — ciągnął Tamaros — która kosztowała
by niezliczone istnienia, uczyniła nasze dzieci sierotami, doszczęt—
nie rujnując pokój w Loerem. Moglibyśmy powiedzieć wam to wszystko i mówilibyśmy wyłącznie
prawdę. Ale nie powiemy.
Tamaros urwał, popatrzył uważnie na każdego z ambasadorów, zaglądając im w dusze, poszukując,
sprawdzając, badając. Elfi lord, Kapitan ork i ambasador krasnoludów spokojnie wytrzymali jego
spojrzenie. Olgaf uciekł wzrokiem w bok i wymamrotał coś o pustym kielichu.
— Nie powiemy — powtórzył król. — Zamiast tego powiemy,
że przeczytaliśmy listę zażaleń, którą nam przesłaliście…
Na to ambasador krasnoludów rozejrzał się ze zdumieniem. On nie wysyłał żadnej listy. Nie umiał
pisać. Dunner pochylił się i szepnął mu, że sam wziął na siebie trud przedstawienia królowi skarg
krasnoludzkich. Ambasador przyjął to bez trudu. Nie chciał nawet obejrzeć listy, której i tak nie potrafiłby
przeczytać; ufał Dunne—rowi. Z tak wielkim respektem odnoszono się do Bezkonnych.
Tamaros odczekał cierpliwie, aż dwa krasnoludy skończą swoje szepty, po czym podjął:
— Przeczytaliśmy wasze zażalenia i stwierdzamy, że macie
rację.
Słowa te przyjęto z pełnym zdumienia milczeniem.
— Portale są darem bogów i prawnie należą do nas wszystkich.
Powinniśmy dzielić się kontrolą na Portalami, obowiązkiem utrzy
mywania ich, dlatego powinniśmy także dzielić się bogactwem. Jak
to przeprowadzić? — Tamaros potrząsnął głową. — Nie wiemy.
Nie znamy odpowiedzi.
Ambasadorowie spojrzeli po sobie ponuro; pomyśleli, że odwraca kota ogonem.
— Dlatego — ciągnął odrobinę głośniej Tamaros, jakby chcąc
zagłuszyć ich wątpliwości — przedstawimy tę sprawę samym bo
gom. Dzisiejszej nocy udam się do Świątyni. Proszę was o siedem
dziesiąt dwie godziny, w czasie których nie podejmiecie żadnych
działań. Podobnie jak my. Będę pościł, modlił się i prosił bogów
o światło. Wiem, że i wy zechcecie uczynić to samo. Każdego, kto
chciałby towarzyszyć mi do Świątyni, do Portalu Bogów, przyjmę
z radością.
„Brawo, staruszku” — powiedział sobie Dunner, ledwo mogąc powstrzymać się od śmiechu, gdy
tłumaczył słowa Tamarosa. Sam wyraz twarzy Olgafa wart był ceny wstępu. Król przybył, aby jątrzyć i
wywołać niezgodę, aby rozpocząć wojnę, na której zamierzał zarobić. Tymczasem czekał go
siedemdziesięciodwugodzinny post i modły.
• Czy on mówi poważnie? — spytał ambasador krasnoludów, popatrując na Tamarosa z
powątpiewaniem.
• Najzupełniej — odrzekł Dunner. Mógł nie wierzyć w bogów, ale już dawno nauczył się wierzyć w
króla Tamarosa.
Pozostali zastanawiali się, obracali propozycję w myślach niczym klejnot. Nie znaleźli w niej skazy,
choć wyraz twarz Olgafa świadczył jasno, że z całej siły starał sieją zniweczyć. W końcu po dalszej
dyskusji zgodzono się na nią, choć niektórzy raczej niechętnie. Każdy miał we własnym imieniu zwrócić
się do bogów — Kapitan orków postanowił, że jego szamanka odczyta znaki — po czym spotkają się
ponownie.
Wyjątkiem był ambasador krasnoludów, który — kiedy mu wyjaśniono, ile wschodów słońca mieści się
w siedemdziesięciu dwóch godzinach — przeraził się i powiedział, że wykluczone, aby przez tak długi czas
pozostał w tym więzieniu. Zgodził się jednak, żeby krasnoludy reprezentował Dunner Bezkonny.
Król Olgaf nic nie powiedział. Nie obiecał, że poradzi się bogów ani nawet że powróci za
siedemdziesiąt dwie godziny. Rzucił Tamarosowi spojrzenie pełne niepohamowanej nienawiści, spojrzenie
tak mściwe, że Dunner pożałował, iż je zauważył, i natychmiast potarł noszony na cieniutkim srebrnym
łańcuszku turkus, klejnot Pecwae, aby ustrzec się od przelewającego się zła.
Spotkanie zostało zawieszone. Dunner, wychodzący jako jeden z ostatnich, wykuśtykał z komnaty do
korytarza, gdzie o mało nie wpadł na niego młody książę Dagnarus. Książę wyskoczył znikąd, a z nim jego
przyjaciel, chłopiec do bicia. Dunner zainteresował się, co na Boga Wilka przywiodło chłopców w tę część
zamku.
— Usuń się, stoisz mi na drodze. Och, przepraszam, Dunner.
Nie zauważyłem, że to ty — burknął Dagnarus. Najwyraźniej był
w złym humorze, wytrącony z równowagi, jakby właśnie odmówiono mu spełnienia najgorętszego życzenia.
Gareth ze swojej strony wydawał się mocno uradowany.
• Czy Wasza Wysokość będzie jutro układał konia do bitwy? — spytał Dunner.
• A po co? Na co się to zda? — odparł chłopiec bez zapału. Powlókł się ze znużeniem w dół
korytarza, a chłopiec do bicia posłusznie poszedł za nim.
Następną osobą, jaką spotkał Dunner, był Silwyth. On także o tej porze nie miał nic do roboty w tej
części zamku.
— Jeśli szukasz Jego Wysokości, panie szambelanie — powie
dział Dunner — poszedł w tym kierunku.
Silwyth minął go bez odpowiedzi. Chyba nic nie usłyszał. Chociaż elfy szczycą się, że ich twarze nie
ujawniają żadnych emocji, ten elf wyraźnie się o to nie starał. Twarz miał nad wyraz ponurą.

PORTAL BOGÓW

Portal Bogów został zbudowany przez magów w tym samym czasie, co trzy pozostałe Portale, na
naleganie króla Tamarosa. Część jego doradców była temu wielce przeciwna, gdyż wierzyli, że im mniej
okazji do bezpośredniego porozumiewania się z bogami, tym lepiej dla ludzi.
Tamaros chciał, aby Portal był otwarty dla wszystkich, którzy pragną skomunikować się z bogami. Na
tę propozycję doradcy niemalże skoczyli mu do gardła: czy naprawdę chciał, żeby najnędz—niejszy żebrak
Vinnengael przychodził i żądał od bogów nie wiadomo czego? Jak ludzie mają szanować prawa króla,
skoro w razie niezadowolenia będą mogli zwrócić się ponad nim do najwyższej władzy?
Tamaros uparł się i w Świątyni Magów został zbudowany Portal dla wszystkich. Niewielu jednak z niego
korzystało. Życie było dobre, a ludzie zadowoleni. Niech bogowie siedzą sobie w niebie. Na ziemi nie byli
potrzebni. Dlatego Portal odwiedzano rzadko.
Ci, którzy widzieli Portal Bogów — a było ich niewielu, ponieważ mieścił się w odosobnionym, mało
uczęszczanym zakątku świątyni — czuli się rozczarowani. Spodziewali się wspaniałej komnaty o wysokim
sklepieniu, wypełnionej słonecznym blaskiem, a zobaczyli niewielki pokoik przypominający celę
nowicjusza. Rozglądali się wokół, czując, że ich oszukano.
To Tamaros zadecydował, jak Portal ma wyglądać. Stawał przed bogami w pokorze, jako ich dziecko, a
nie jako król, dlatego pomieszczenie niewiele większe od szafy doskonale się do tego nada—
wało. Portal mieścił się w najspokojniejszej części budynku, gdzie zaprawą spajającą kamienie zdawała się
być cisza.
Chociaż o istnieniu Portalu wiedzieli wszyscy, w Świątyni mało kto orientował się, gdzie go szukać.
Tamaros skręcił z głównego korytarza i poszedł w stronę — jak się zdawało — ślepej ściany. Zawracając
w lewo, znalazł malutki korytarzyk, zaledwie tak szeroki, żeby mężczyzna normalnego wzrostu zmieścił
się między ścianami bez potrzeby odwracania się bokiem. Korytarzyk był dość długi, liczył przynajmniej
pięćdziesiąt kroków. Na końcu były dwa schodki w dół, kolejne dwa w górę i drzwi. Otworzywszy drzwi,
znalazł się w małym, pozbawionym okien pokoiku.
Pokoik ten nie widniał na żadnym planie używanym podczas budowy Świątyni. Przed poświęceniem go
przez bogów nazywano go żartobliwie Szaleństwem Petry, Petra zaś był głównym budowniczym.
Opowiadano, że kiedy Petra w ostatniej chwili zorientował się, że plany są błędne i że zostaje mu
niezagospodarowana przestrzeń, wymyślił tę izdebkę, żeby dopasować do siebie wszystkie elementy
gigantycznej układanki, jaką była Świątynia Magów.
Główny budowniczy zawsze gorąco temu zaprzeczał. Twierdził, że dodał pokoik pod wpływem
natchnienia, ujrzawszy go w wizji. Naturalnie nikt mu nie wierzył, aż do dnia, kiedy powstały trzy pozostałe
Portale. Tego dnia król Tamaros poszedł prosto do tej malutkiej izdebki, choć nie był w niej nigdy, i
oznajmił, że to jest Portal Bogów. Petra odzyskał poważanie. Od tego dnia rodzina i przyjaciele patrzyli na
niego z podziwem, jednak nigdy do końca mu nie ufali.
Rektorowi szkoły przy Świątyni powierzono zaszczyt towarzyszenia królowi do Portalu. Usunął
czarodziejski zamek, który strzegł drzwi. Od czasu do czasu do pokoiku wchodzili słudzy, aby w nim
posprzątać: zamieść podłogę, zetrzeć kurze z ołtarza i sprawdzić, czy w siennikach nie zagnieździły się
myszy, ale poza tym pomieszczenie traktowano jako miejsce święte.
Rektor, prosząc króla o wybaczenie, wyprzedził go i wszedł do celi, obejrzał ją dokładnie, upewniając
się, że wszystko jest w porządku. Tamaros cierpliwie czekał. Zawsze kiedy wchodził do Portalu, zdawało
mu się, że czas zwalnia bieg. W pałacu minuty biegły
rwącym nurtem, ale w chwili, kiedy wchodził do Portalu, nurt zwalniał, aż zdawało mu się, że odróżnia
poszczególne krople spadające w ciemny staw nieodwracalnej przeszłości.
W pokoiku unosił się zapach wosku i róż. Któryś ze sług rozsypał płatki różane na pościeli. Rektor
zmarszczył brwi na taką frywol—ność, ale królowi sprawiło to przyjemność. Zapach róż zawsze przywodził
mu na myśl ukochaną żonę. Za rektorem weszli nowicjusze. Jeden niósł dzban wody, drugi trzymał nocnik i
misę, potrzebne do dokonania ablucji. Postawili przedmioty z największą ostrożnością, przejęci śmiertelną
obawą, że znajdują się tak blisko króla, bojąc się narobić nieprzystojnego hałasu. Tamaros zwrócił na
młodzieńców tak dobrotliwe i serdeczne wejrzenie, że nabrali otuchy i poprosili go o błogosławieństwo,
jakby był ich rodzonym ojcem.
Potem wyszli, niby trzódka owiec zapędzona do drzwi przez swego pasterza—rektora, który zapalił
świece i zapytał, czy król jeszcze sobie czegoś życzy. Usłyszawszy, że nie, rektor zamknął drzwi. Tamaros
przekręcił od środka magiczny klucz otrzymany od Najwyższego Maga Reinholta. Klucz ten w
czarodziejski sposób zamykał drzwi, by je otworzyć wyłącznie na życzenie Tamarosa.
Przez dłuższy czas król stał pośrodku pokoiku, pozwalając czasowi zwolnić jeszcze bardziej, aż
wreszcie sekundy przestały kapać. Staw stał nieruchomy i spokojny, jego powierzchni nie marszczyła
najdrobniejsza fala.
Cisza i spokój zagościły w duszy króla. Usiadł na łóżku i rozejrzał się z radością i czułością po izdebce,
jak rozgląda się po swoim domu człowiek, który wrócił z długiej i niebezpiecznej podróży.
— Z ochotą zostałbym tu na resztę moich dni — rzekł Tamaros, spoglądając na ołtarz, bardzo prosty,
zwyczajny kwadratowy stół zrobiony z drewna różanego z wyrzeźbionymi w czterech rogach symbolami
żywiołów.
Ołtarz podarowała pewna szlachecka rodzina po przebudowie domowej kaplicy w bardziej
nowoczesnym stylu. Ołtarz — liczący sobie może nawet setki lat —• został topornie wyciosany przez
jakiegoś rzemieślnika, który włożył w dzieło więcej miłości niż talentu. Szlachcic mówił o ołtarzu
lekceważąco, rozważał pocięcie go na
opał, ale potem przyszło mu do głowy, że to mogłoby obrazić bogów. Magowie przyjęli dar i traktowali
ołtarz z należnym szacunkiem, polerując go najdelikatniejszymi olejkami i stawiając na honorowym
miejscu w sanktuarium. Tamaros, kiedy go ujrzał, poczuł dziwne przyciąganie. Poprosił, żeby przeniesiono
stół do Portalu, gdzie pasował, jakby był zrobiony na zamówienie.
Przy ołtarzu stało naczynie z olejkiem i miękką białą szmatką. Tamaros ukląkł przed ołtarzem.
Zanurzając szmatkę w wonnym olejku zaczął polerować drewno ołtarza, składając pierwszą ofiarę bogom.
Gdy tak pracował, zmartwienia i niepokoje, drobne kłótnie, poważne intrygi, walka o władzę, zdrady i
rozczarowania spływały z niego w szmatkę, a stamtąd w drewno ołtarza. Drewno wchłaniało je, jak
wchłaniało słodki olejek.
Tamaros powstał od tego zajęcia odświeżony i oczyszczony, a troski tego świata nie plamiły mu już
duszy.
Przyłapał się na myśli: „Co by się stało, gdybym odmówił wyjścia?” i aż się uśmiechnął, wyobraziwszy
sobie konsternację swego przyjaciela Reinholta. Pomysł był kuszący, bardzo kuszący. Mógłby abdykować
na rzecz starszego syna. Helmos byłby dobrym królem.
Byłby. Lecz był jeszcze zbyt młody na tak ciężki obowiązek. „Jednak — przypomniał sobie Tamaros
— ty sam zostałeś królem, kiedy byłeś niewiele starszy od Helmosa”.
Tamaros pozwolił sobie na marzenia, świadom, że to tylko marzenia. Nigdy nie abdykuje, nie uczyni
tego swojemu ludowi ani nie uczyni tego swoim synom. Jak ktokolwiek mógł liczyć na koronę, gdyby
uważano ją za byle kapelusz, który można w każdej chwili nałożyć albo odrzucić? Poniesie swoje brzemię
do dnia, gdy bogowie go uwolnią, pozwolą mu połączyć się z ukochaną, która czeka na niego w różanym
brzasku nowego życia.
Tamaros poczuł wielkie znużenie. Pośród konferencji z ambasadorami i spotkań z doradcami od
miesięcy nie sypiał dobrze. Położył się na łóżku, rozkoszując się świadomością, że przynajmniej przez
kilka dni nikt nie zakłóci mu odpoczynku.
Zapadł się pod nieruchomy staw pokryty płatkami róż.
Mały chłopiec siedział na wysokim krześle przy ogromnym stole, czekając na coś. Nie był pewien, na
co. Zostawiono go tutaj, na tym krześle, i kazano się dobrze sprawować, cokolwiek by to miało znaczyć.
Stół uginał się odjadła i napoju, wszystkiego, czego dusza zapragnie. Jednak najsmakowitsze łakocie
znajdowały się za daleko i chłopiec nie sięgał do nich. Stanął na krześle i wspiął się do stołu, starając się
ściągnąć słodycze, ale w niewytłumaczony sposób pozostawały nadal poza jego zasięgiem.
Gdzieś tam byli jego rodzice. Od czasu do czasu widział ich, jak pospiesznie wchodzą i wychodzą z
pokoju. Kochali go, ale nie mieli czasu, zaprzątnięci swoimi sprawami. Rodzice byli niezwykle piękni.
Przynajmniej tak sobie wyobrażał. Właściwie nigdy ich dokładnie nie widział, gdyż stale byli w ruchu i
prawie na niego nie spoglądali.
Nie powiedzieli ani słowa, gdy stanął na krześle i sięgnął na stół, chociaż mógł spaść i rozbić sobie głowę.
Wrócił na krzesło — stopami nie sięgał ziemi — i pomyślał, że powinien poprosić rodziców o podanie
upragnionego cukierka. Wiedział, że gdyby go dostał, byłby szczęśliwy. Już nigdy by niczego nie
zapragnął. Powiedział o tym rodzicom, kiedy znów koło niego przechodzili w szeleście jedwabiu, koronek i
klejnotów, roztaczając zapach wody różanej.
Ku jego zdumieniu i radości zatrzymali się i popatrzyli na niego z wysoka.
• Jesteś grzecznym dzieckiem. Lubimy sprawiać ci przyjemność. Ale czy jesteś pewien, że właśnie
tego pragniesz?
• Tak, tak, jestem pewien! — zawołał, wiercąc się na zbyt dużym krześle.
• Jest słodki z wierzchu, ale gorzki w środku. Nadal go chcesz?
.
— Tak, chcę! — Będzie omijał środek i wcale do niego nie doj—
dzie.
• Są powody, dla których został umieszczony poza twoim za—sięgiem. W tej chwili może być dla
ciebie zbyt ciężkostrawny. Gdy—byś nad tym popracował, sam mógłbyś do niego sięgnąć.
• Próbowałem! Nie mogę! Zasłużyłem na niego! Dlaczego mi go pokazujecie, skoro nie chcecie mi go
dać? To niesprawiedliwe!
Rodzice zawahali się, zastanowili.
— Prawdą jest, że jesteś jednym z naszych ulubionych dzieci. Zawsze byłeś grzeczny i posłuszny.
Dobrze więc. Cukierek będzie twój, jeśli posłuchasz naszej przestrogi. Radzimy ci schować go i na razie
nie zjadać.
Obiecał, że postąpi tak, jak sobie życzą, ale już w chwili, gdy brał do ręki cudowny cukierek,
uświadomił sobie, że jest głodny, okropnie głodny, i tylko cukierek mógł zaspokoić głód.
Rodzice nie odchodzili, zatroskani. Dostał, czego pragnął, i to wystarczyło. W końcu odeszli. Ledwo
zauważył, że ich nie ma. Trzymał zdobycz w ręce i wpatrywał się w nią z zachwytem, wyobrażając sobie,
jak wszystkie inne dzieci będą go za nią kochały i szanowały.

Tamaros budził się powoli ze snu, który był zarazem niezwykle przyjemny i odrobinę niepokojący.
Usiadł na łóżku — lekko zdziwiony, że siedzi na łóżku, a nie na krześle. Ogłupiały od ciężkiego snu,
siedział w ciemności, nic nie widząc i niezupełnie rozumiejąc, gdzie jest. Mgła snu stopniowo rozproszyła
się, senne marzenie uleciało i nagle Tamaros wiedział, pamiętał.
Nadal na oślep wstał i zaczął macać wokół siebie w ciemności. Cela była mała, było w niej niewiele
mebli — krzesło, biurko, ołtarz. Wiedział, jak stoją względem siebie, toteż stosunkowo łatwo odnalazł
drogę do biurka. Ręce odszukały świecę w lichtarzu, a obok krzesiwo i hubkę.
Prawdopodobnie płomień świecy utonął w rozpuszczonym wosku. Świeca musiała zgasnąć niedawno,
gdyż wosk był jeszcze na wpół płynny i ciepły. Tamaros wyciął mały kanalik w świecy, aby wosk mógł
spłynąć, po czym zapalił ją na nowo. Zapłonęła równym, jasnym płomieniem.
Migotliwy płomień odbił się czterokrotnie w lśniącej diamentowej piramidzie, zbudowanej z czterech
trójkątów na kwadratowej podstawie, zbiegających się u wierzchołka. Piramida była duża, podstawa miała
mniej więcej długość dłoni Tamarosa. Diamentowa
piramida była wysoka na półtora dłoni i została wycięta z jednego kamienia.
Nikt nie mógł wejść do Portalu. Tylko król potrafił zniweczyć czar chroniący drzwi. Zresztą nikt nie
ośmieliłby się przeszkadzać mu w świętych medytacjach. Tamaros patrzył na diament z pełnym szacunku
podziwem. Diament był darem bogów, tak jak w jego śnie. Drżącym palcem ostrożnie dotknął diamentu.
Kamień był w dotyku gładki, twardy, zimny jak lód, bez skazy. Gdy go dotykał, w jego umyśle
powstawały obrazy — obraz elfa trzymającego fragment piramidy, krasnoluda trzymającego drugi
fragment, orka z trzecim oraz człowieka — jego samego — z czwartym fragmentem w dłoniach. Ujrzał elfy,
orków, krasnoludy, przechodzących Transfigurację. Ujrzał cztery części piramidy oddzielnie, lecz później
połączyły się i scaliły, tworząc idealny, nieskazitelny kształt.
„Słodki z wierzchu, gorzki w środku”.
Posłyszał echo głosów ze snu. Tamaros starał się je zrozumieć, ale nie potrafił. Diament był cały, a
zarazem podzielony na równe części, z których żadna nie była większa od pozostałych.
Tamaros padł na kolana i ze łzami radości spływającymi po policzkach dziękował bogom. Następne
dwa dni spędził na modlitwie dziękczynnej, a kiedy opuścił Portal, niósł w dłoniach diamentową piramidę,
którą nazwał Kamieniem Władzy, gdyż pochodziła od bogów, władców wszystkich istot.
Z łaski Kamienia Władzy każda rasa otrzymała prawo powoływania spośród siebie Lordów Dominiów.
Ci lordowie, najmądrzejsi i najbardziej uczeni przedstawiciele swoich ludów, zjednoczą się, aby razem
czuwać nad trwałym pokojem kontynentu Loerem.
Co do „gorzkiego” środka, Tamaros nie widział żadnego „środka”. W odpowiednim czasie piramida
rozdzieli się na cztery równe części, a w środku nic nie pozostanie.

DZIECI NIE POWINNO SIĘ ANI WIDZIEĆ, ANI


SŁYSZEĆ

Szeptana wieść o Kamieniu Władzy obiegła pałac, zanim Tama—ros opuścił Świątynią. Po dniu
wypełnionym dziękczynną modlitwą król wysłał wiadomość, że jeszcze tej samej nocy wzywa na spotkanie
Lordów Dominiów, przełożonych zakonów magów oraz ambasadorów innych ras. Lordowie Dominiów
oraz ambasadorowie lub ich przedstawiciele przybyli pospiesznie. Zgromadzili się też magowie. Konklawe
odbywało się w pokoju zebrań na terenie Świątyni. Wszyscy podekscytowani oczekiwali króla. Ci, którzy
widzieli go po wyjściu z Portalu, twierdzili, że wyglądał, jakby ubyło mu dwadzieścia lat trosk i
niepokojów.
Król Tamaros włożył święty diament do aksamitnego woreczka, aby go ukryć przed ciekawskimi. Niosąc
drogocenny klejnot, wszedł do pokoju zebrań. Twarz miał tak promienną, uszczęśliwioną, a zarazem pokorną,
że wszyscy obecni uśmiechnęli się i zaczęli bić brawo, pewni, że to, co sprawiło radość ich królowi i
przywróciło mu młodzieńczy wigor oraz zdrowie, im także przypadnie w udziale.
Tamaros położył aksamitny woreczek zawierający Kamień Władzy na stole.
— Dar bogów — powiedział po prostu i otworzywszy woreczek, wyjął diament. — Kamień Władzy.
Wszyscy wykrzyknęli z podziwu dla jego piękności, lecz kiedy Tamaros zaczął im wyjaśniać jego
użyteczność, tak jak ją zrozumiał od bogów, uśmiechy przygasły.
Diamentowa piramida lśniła jasno w świetle lampy naftowej, lecz nie dość jasno, aby ukryć przed
Tamarosem fakt, że dar bogów nie został przyjęty z ogólnym zadowoleniem, jak król się spodziewał.
Popatrzył po ludziach zebranych wokół stołu, tych, których uważał za przyjaciół, najbardziej zaufanych
doradców, i dostrzegł powątpiewanie, niepewność, a niekiedy jawne zatroskanie.
— O co chodzi? — spytał donośnym z gniewu i rozczarowania głosem, aż posłyszeli go ci, którzy
zgromadzili się przed zamkniętym pokojem zebrań i bezwstydnie podsłuchiwali. Słysząc głos króla drżący
gniewem, ciekawscy — w większości młodzi akolici i nowicjusze — z miną winowajców spiesznie się
usunęli. Pozostali — świeccy słudzy, którzy się tam znaleźli, bo wiedzieli, że uzyskają dobrą zapłatę za
informacje — mocniej przycisnęli uszy do szpar w deskach.
Po półgodzinnym podsłuchiwaniu rozmowy toczonej w pokoju zebrań szpiedzy pobiegli zdać relacje.
Stąd też Silwyth dowiedział się dokładnie, co zaszło podczas spotkania, od pewnej młodej kobiety, którą
opłacał. Kiedy tylko zdołał uwolnić się od obecności księcia, wrócił do swojej komnaty, gdzie pospiesznie
napisał list do Tarczy Boskiego, list, który znalazł się w drodze do Portalu elfów, zanim Tamaros opuścił
pokój zebrań wraz z Kamieniem Władzy.
List był krótki, a kończył się następująco:

Lord Mabreton już mówi, że elfy odmówią przyjęcia Kamienia Władzy, gdyż, jak twierdzi, po cóż
on elfom? Gdyby kamień rzeczywiście był dobry i potężny, nasi przodkowie przynieśliby go
Boskiemu. Nie potrzebujemy przyjmować jałmużny od ludzi.
Mój panie, lękając się, że taka może też być Twoja odpowiedź, błagam, byś to rozważył: może
bogowie dali kamień ludziom właśnie po to, aby nie wpadł w ręce Boskiego! Powinien go przyjąć,
ale nie powinien go otrzymać. Proszę, przemyśl to, panie, i przyślij mi stosowne instrukcje.
— Gdzie się podziewałeś? — zapytał ze złością Dagnarus, patrząc na elfa gniewnie, gdy wieczorem
Silwyth wszedł do jego pokoju. — Byłeś mi potrzebny.
• Nagła niedyspozycja, Wasza Wysokość — odrzekł Silwyth. — Proszę o wybaczenie.
• Twoja nieobecność poważnie mnie rozzłościła — powiedział chłodno Dagnarus, który odgadł, że
coś się święci.
• Przykro mi, że zdenerwowałem Waszą Wysokość. W zamian może zechcesz wysłuchać wieści o
twoim szlachetnym ojcu. Interesujących wieści, gdyż Wasza Wysokość wie, że nie jestem
plotkarzem daremnie strzępiącym sobie język.
• Dobrze o tym wiem, szambelanie — odparł poważnie Dagnarus.
Silwyth mówił prawdę. Elf nigdy nie plotkował. Informacje, których regularnie dostarczał księciu,
zawsze były sprawdzone.
• Taki wielki diament musi być bardzo cenny — zauważył Dagnarus.
• Z pewnością, Wasza Wysokość — odparł Silwyth.

Książę i jego szambelan nie byli jedynymi osobami w pałacu, które rozmawiały o Kamieniu Władzy.
Dunner był obecny na zebraniu i zdawał relację ambasadorowi krasnoludów, który dał się jednak
przekonać do pozostania przez siedemdziesiąt dwie godziny pod warunkiem, że on i jego strażnicy nie
będą zmuszeni do przebywania „w więzieniu” zamku. Krasnoludy rozbiły namioty na równinie za
miastem, po czym codziennie przenosiły się z miejsca na miejsce.
Dunner odniósł się z entuzjazmem do pomysłu powołania kras—noludzkich Lordów Dominiów.
Opisywał ceremonię Transfiguracji Helmosa, której był świadkiem i która wywarła na nim głębokie
wrażenie.
Na ambasadorze nie wywarła wrażenia.
— Ba! — powiedział pogardliwie. — Ten kamień jest dla nas
bezużyteczny. Jakby jakikolwiek krasnolud pozwolił, by go prze—
mieniono w kamień! I po co to wszystko? Aby zdobyć jakąś czarodziejską moc? Moim zdaniem nasi
czarownicy mają jej i tak za dużo. Żaden krasnolud nie popełniłby takiego szaleństwa.
— Nie jestem pewien — rzekł Dunner, patrząc na swoją pokrę
coną nogę i próbując rozmasować nieustający ból. — Nie jestem
pewien. Uważam, że powinniśmy go przyjąć.
Kapitan orków posłyszał wieści na swojej łodzi, gdy wypłynął na połów ryb: jeden z jego ludzi
przypłynął do niego wpław, żeby go o wszystkim poinformować. Kapitan wysłuchał jego słów, skinął
głową i rzekł lakonicznie:
— Przynieś mi kamień.
Ork posłuchał. Udał się prosto do pałacu, gdzie jeden z dworzan króla Tamarosa poświęcił długie
dwadzieścia minut na wyjaśnianie orkowi, że przeznaczona dla orków część Kamienia Władzy zostanie
przekazana najwyższej osobistości w hierarchii orków, podczas uroczystej ceremonii ku czci bogów, nie
wcześniej.
— Ceremonia! — burknął Kapitan z niezadowoleniem, kiedy
ork powrócił z pustymi rękami. — Po co sobie zawracać głowę
jakąś ceremonią, od której drętwieje tyłek? Nie ma potrzeby wsta
wiać bogom rozwlekłej gadki. Bogowie już zrobili, jak król chciał.
Bogowie dali mu kamień. Co można im jeszcze powiedzieć?
Najwidoczniej mnóstwo rzeczy, gdyż spotkanie magów i Lordów Dominiów z królem trwało do późnej
nocy.
Lordowie Dominiów popierali Tamarosa, twierdząc, że powołanie ich odpowiedników wśród elfów,
orków i krasnoludów stałoby się gwarancją pokojowego współistnienia wszystkich ras. Dowiodłoby to, że
ludzie działają w dobrej wierze, że ufają, iż pozostałe rasy także działają w dobrej wierze, stworzyło silne
sojusze i zabezpieczyło Portale.
Magowie niepokoili się, że ogromną władzę Lorda Dominium zdobędzie ktoś zły — ork, elf albo
krasnolud.
— Ustalimy reguły — powiedział Tamaros. — Wskażemy, na
jakie cechy kandydata powinni zwracać uwagę. Ale to będą tylko
wskazówki, nie warunki powołania. Kamień Władzy sam — będąc darem bogów — odrzuci
nieodpowiedniego kandydata na Lorda Dominium.
• Czy kamień jest darem wszystkich bogów, Wasza Królewska Mość? — Kładąc nacisk na
przymiotnik, dociekała Bibliotekarka, znana z zamiłowania do filozofii.
• Dlaczego pytasz? — zapytał czujnie król. Unikał prostego „tak” lub „nie”, ponieważ umysłowi
filozoficznemu żadna z tych odpowiedzi nie wydałaby się właściwa.
• Zło istnieje w świecie, Wasza Królewska Mość — odpowiedziała wymijająco Bibliotekarka.
• Zło istnieje w Próżni, gdzie nie ma bogów — odparował król.
• Kamień Władzy wypełnia Próżnię — odezwał się Helmos, który się rozzłościł. Jego ojciec był
uszczęśliwiony darem Kamienia Władzy. Przyniósł go im, spodziewając się, że i ich uszczęśliwi;
Helmos widział, że ojciec czuje się głęboko dotknięty tym, co uważał za nieuzasadnione wątpliwości i
przesadne podejrzenia. — Przedtem nie było niczego, co mogłoby zjednoczyć rasy, teraz coś jest.
• Uważałam za stosowne wspomnieć o tym, Wasza Królewska Mość — odrzekła pokornie
Bibliotekarka. — Przepraszam, jeśli cię obraziłam, miłościwy panie.
• Wasza Królewska Mość — odezwał się Najwyższy Mag — wyrządziłeś nam zaszczyt, zwracając się
do nas z prośbą o radę. Mamy zatem obowiązek zadawać trudne i nieprzyjemne pytania. Takie,
których wolałbyś nie słyszeć. Ale lepiej zadać je teraz i poznać zadowalające odpowiedzi, niż
później gorzko żałować, żeśmy ich nie zadali. Mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, że
czcimy bogów za ich dar, a jeszcze bardziej czcimy człowieka, którego oni zechcieli wywyższyć.
Tamaros pochylił głowę.
— Ale muszę powiedzieć, że ta wizja bogów wydaje mi się nie
pokojąca — ciągnął Najwyższy Mag poważnie. — Z twojej relacji
ze spotkania musimy wnioskować, że bogowie są samolubnymi,
niekochającymi rodzicami, którzy widzą w nas małe dzieci, niegod
ne, by poświęcać im czas. Czy to prawda?
• Opisałem dokładnie to, co bogowie dali mi zobaczyć — odparł sztywno Tamaros. — Jestem
pewien, że uczeni — tu rzucił chłodne spojrzenie na Bibliotekarkę, która aż się skuliła — będą
debatować nad interpretacją przez kilka następnych stuleci.
• A jednak, Wasza Królewska Mość — ciągnął uparcie Rein—holt — w sprawie takiej wagi czuję, że
muszę zadać to pytanie, choć może być bolesne. Czy to bogów widziałeś jako niekocha—jących
rodziców? Czy też siebie?
Pozostali magowie byli wstrząśnięci. Nikt nie mógł uwierzyć, że człowiek na tak wysokim stanowisku jak
Najwyższy Mag ważył się zadać takie pytanie. Tamaros najwyraźniej także nie mógł w to uwierzyć. Król był
oburzony. Jeszcze nigdy nie ogarnęła go taka wściekłość. Tymczasem jednak z wysiłkiem opanował się.
Jego gniew zaznaczył się tylko gwałtownie przyspieszonym oddechem, nagłą straszliwą bladością, która
powlekła jego lica, i błyskiem w oczach.
Nie wiedzieli, gdzie podziać oczy. Na króla patrzeć nie mogli. Na Najwyższego Maga patrzeć nie
chcieli. Na siebie nawzajem patrzeć nie śmieli, żeby wymiana spojrzeń nie została uznana za
porozumienie. Patrzyli więc w podłogę, na ściany lub na sklepienie. Nikt nie patrzył na zmartwionego,
zasmuconego Helmosa.
Kiedy Tamaros przemówił, jego głos brzmiał złowieszczo spokojnie.
— Dziękuję, Najwyższy Magu. Oczywiście, macie prawo zada
wać pytania. W przypadku Kamienia Władzy, jak ze wszystkimi
darami bogów, musimy wierzyć, że bogowie poprowadzą nas wła
ściwą drogą.
Nikt nie miał wątpliwości, że spotkanie właśnie się zakończyło. Wszyscy byli zadowoleni, mogąc
wyjść. Zauważyli jednak, choć ikt nie ośmielił się tego powiedzieć, że Tamaros nie odpowiedział a
pytanie.
Najwyższy Mag złożył przed królem ukłon — oficjalny ukłon, tory miał przypomnieć Jego
Królewskiej Mości, że choć to on jest olitycznym przywódcą ludu, Reinholt jest przywódcą duchowym
spełniał swoją powinność. Nim wyszli Lordowie Dominiów, król sobiście wyraził im serdeczne
podziękowanie za poparcie.
Helmos pozostał z ojcem, któremu nie tylko wróciło dwadzieścia lat, jakie stracił, ale przybyło kolejne
dwadzieścia.
Zmizerowany, poszarzały ze zmęczenia — spory były długie i uciążliwe — Tamaros stanął przed
ołtarzem i popatrzył z miłością na Kamień Władzy, niechętnie myśląc o rozstaniu z nim, nawet aby udać
się na zasłużony spoczynek.
— Dlaczego oni nie mogą tego zrozumieć? — pytał król ża
łośnie. — Nie będę żył wiecznie. Może tobie, mój synu, dane bę
dzie powoływać Lordów Dominiów. Może nie. A po tobie — kto
wie? Kamień Władzy daje pewność, że moc czynienia dobra przez
Lordów Dominiów będzie trwała. A teraz ta moc ma się rozszerzyć
na pozostałe rasy. Jestem przekonany, że ten kamień — z szacun
kiem położył na nim rękę — przyniesie światu wieczny pokój.
Jego syn pełnym miłości gestem położył dłoń na szczupłym ramieniu Tamarosa.
• To dobrzy ludzie, ojcze. Oddani i lojalni. Jednak ich umysły ograniczają czasem drobne troski i
zmartwienia. Mają klapki na oczach. Ty zaś widzisz piękny widok, jaki się przed nami rozciąga.
• Mimo to — mówił Tamaros, nie słysząc syna, wpatrując się teraz w Kamień Władzy zatroskanym
spojrzeniem — zastanawiam się. Bogowie powiedzieli mi… — Urwał niespokojny, zakłopotany. —
Bogowie powiedzieli mi: „Słodki z wierzchu, gorzki w środku”. I jeszcze: „W tej chwili może być
dla ciebie zbyt ciężkostrawny”. Jak myślisz, co to może znaczyć?
• Kamień Władzy byłby zbyt ciężkostrawny dla jednego — rzekł Helmos po chwili namysłu. — Ale
podzielony staje się wyśmienitym daniem. Sądzę, że bogowie potwierdzają, że powinieneś podzielić
się tym darem z innymi.
Teraz Tamaros położył dłoń na ramieniu syna.
— Jesteś dobrym synem, Helmosie. Dobrym synem i dobrym
człowiekiem. Ceremonia rozdzielenia Kamienia Władzy będzie naj
wspanialszą uroczystością, jaką świat oglądał. Ten radosny dzień
stanie się punktem zwrotnym w historii świata.
Król zaczął czynić przygotowania do ceremonii. Jedną z pierwszych decyzji było postanowienie, że
młodszy syn, Dagnarus, stanie się ważną częścią uroczystości. Książę, jeszcze dziecko, reprezentując
wszystkie dzieci świata, poniesie Kamień Władzy od ołtarza do króla, który wówczas rozdzieli kamień na
cztery równe części i rozda je przedstawicielom poszczególnych ras.
Tamaros podjął tę decyzję z kilku powodów — Dagnarus byt ładnym dzieckiem, nie onieśmielały go
tłumy, rozumiał wagę i wartość królewskich ceremonii. Takie były praktyczne powody wyboru księcia.
Inne powody były mniej namacalne, odczuwane, ale nie wypowiadane na głos. Prawda była taka, że słowa
Najwyższego Maga głęboko poruszyły Tamarosa. Jeżeli Reinholt je wypowiedział, to znaczy, że również
inni o tym myśleli. Włączenie Dagna—rusa w ceremonię było ze strony Tamarosa gestem wyzwania. Chciał
pokazać światu, że kocha swoich synów. Obu.
Dagnarus był niezmiernie zadowolony, że odegra tak ważną rolę. Jedyną łyżką dziegciu w tej beczce
miodu był dla księcia fakt, że miał teraz mniej czasu na zabawy ze swoim nowym koniem. Stale musiał
próbować swoją rolę, a uważał to za nadzwyczaj nudne. Kiedy nie miał próby, brano mu miarę na nowy
ubiór, co było jeszcze gorsze. Choć uwielbiał piękne stroje, nie znosił stać zupełnie nieruchomo podczas
mierzenia. Ponieważ rzecz odbywała się pod nadzorem królowej Emillii, gotowe ubrania okazały się
niedobre. Peleryna była za długa albo za krótka, dalmatyka za ciasna lub za obszerna, kapelusz za duży
albo za mały, toteż Dagnarusa stale ciągnięto do komnat Jej Królewskiej Mości na miarę, gdzie uwijały się
wokół niego i mamrotały kobiety z ustami pełnymi szpilek.
— Dagnarusie! — Gareth złapał księcia, gdy ten miał skręcić
za róg. — Patrz! Tam, w korytarzu! Pani Florencja!
Pani Florencja zajmowała się szyciem garderoby Jej Królewskiej Mości, zatem i szyciem
ceremonialnego stroju Dagnarusa. Miała zdecydowany wyraz twarzy, a w ręku niosła centymetr krawiecki.
— Tędy! — rzucił Dagnarus, który właśnie się wybierał na po
szukiwanie Dunnera. Miał nadzieję, że uda mu się namówić krasno
luda, aby pouczył go jazdy konnej.
Chłopcy dali nura za najbliższą kolumnę i wstrzymali oddech, dopóki krawcowa nie minęła ich,
spiesznie podążając w stronę komnaty księcia.
— Silwytha nie znajdzie — szepnął Dagnarus — a Evaristo
wyjechał na cały dzień.
— Czyli zaraz zacznie cię szukać. Prędko!
Chłopcy pobiegli korytarzem.
• Skąd wiesz, że Silwytha nie ma? — spytał Gareth. — Gdzie mógłby być?
• Zajmuje się swoimi tajemniczymi sprawami — odrzekł Dagnarus. — Zawsze wychodzi, kiedy
zejdziemy mu z oczu.
• Naprawdę? — zdziwił się Gareth. — Kiedy wracamy, zawsze jest.
• Stąd właśnie wiem — powiedział Dagnarus, puszczając oko. — Jest zbyt punktualny. To znaczy, że
robi coś za naszymi plecami i uważa, żeby nikt go nie przyłapał. Poza tym widziałem go… Nie, w
dół, po schodach.
• Mówiłeś, że znajdziemy Dunnera w Wielkiej Bibliotece. To nie tędy.
• Tamtędy pójdziemy za blisko komnat matki. Schodami w dół, potem korytarzem, schodami w górę i
dojdziemy do biblioteki z drugiej strony.
Zwalniając kroku, Gareth wyobrażał sobie trasę w głowie.
• Ale wtedy znajdziemy się w komnatach Jego Królewskiej Mości. To koło komnaty narad. Nie
wolno nam się tam bawić.
• Nie bawimy się — powiedział Dagnarus, rzucając przyjacielowi potępiające spojrzenie. — Ja nigdy
się nie bawię. Już nie. Zresztą o tej porze nikogo tam nie będzie. Ojciec i Helmos przygotowują się
do popołudniowego zgromadzenia sądu.
Chłopcy weszli po szerokich schodach, skręcili za róg i zobaczyli niemal całą armię elfów przybranych
w kolorowe emaliowane zbroje, uzbrojonych w miecze i włócznie; maszerowały w głąb korytarza.
— Bogowie, uchrońcie nas! — rzucił zdenerwowany Gareth.
Nie było żadnej kryjówki, żadnych długich kobierców, zbroi,
szerokich kolumn ani przyjaznych alków. Dagnarus chwycił za klamką najbliższych drzwi, nacisnął ją i
przekonał sią, że drzwi są otwarte. Otwierając pchniąciem drzwi, wciągnął przyjaciela do pokoju i
przymknął drzwi, zostawiając małą szparą. Przyłożył do szpary oko i wyjrzał.
• Czy to wojna? — zapytał Gareth drżącym głosem. — Idą nas zabić?
• Nie bądź bącwałem — odparł Dagnarus, zirytowany głupotą przyjaciela. — Mają odświątne zbroje i
jest ich zaledwie dwudziestu albo trzydziestu. Przyjechali na ceremonią Kamienia Władzy, to jasne.
Lord Mabreton wychodzi im na powitanie.
• Och — rzekł Gareth, czując sią głupio. — Wiąc kim są?
• Nie wiem — rzekł Dagnarus, marszcząc brwi. — Kiedy się nad tym zastanowić, to rzeczywiście
dziwne, że tu są. Ich król… Jak on sią nazywa?
• Boski — podpowiedział Gareth.
• Prawda. Boski przysłał mojemu ojcu wiadomość, że elfem wybranym do przyjęcia cząści Kamienia
Władzy będzie lord Mabreton. A tu zjawiają się te wszystkie elfy. Ciekawe dlaczego?
• Może mają pilnować kamienia w drodze powrotnej do krainy elfów — podpowiedział Gareth.
Dagnarus, ku przestrachowi Garetha, uchylił drzwi o kolejny cal.
— Lord Mabreton nie wydaje się zadowolony, że ich tu widzi.
Ale mamy szczęście! Zatrzymują się tuż przed nami! Teraz się do
wiemy, o co tu chodzi. Tym razem to ja przekażę nowiny Silwytho—
wi, zamiast na odwrót. Ten elf w każdym razie to ktoś znaczny. Ty znasz elfi język. — Dagnarus przywołał
przyjaciela do drzwi. — Powiedz mi, co oni mówią.
— Nie znam elfiego aż tak dobrze — zaprotestował szeptem
gareth, ale Dagnarus tylko wykrzywił sią do niego i gniewnie wska
zał na drzwi. Gareth westchnął, ukląkł na podłodze i ostrożnie wyj
rzał na zewnątrz.
Dagnarus mówił prawdą. Lord Mabreton patrzył na przybyły oddział elfów ze złością i
niezadowoleniem, które bardzo wyraźnie malowały sią na jego twarzy. Zdołał je usunąć, ale z widocz—
nym wysiłkiem. Krzyżując ręce na piersi, skłonił się zbliżającym się elfom.
Idący na czele postawny elf w średnim wieku nie miał zbroi, lecz był ubrany w bogate brokatowe szaty,
grube i tak pokryte klejnotami oraz haftem, że mogły z powodzeniem służyć za zbroję. Wyprzedził swoją
świtę i zatrzymał się pośrodku korytarza. Chłopcy nie zauważyli, żeby elf uczynił jakiś znak, jednak jego
świta zatrzymała się jak jeden mąż, posłuszna jakiemuś bezgłośnemu rozkazowi. Pierwszy elf zbliżył się
do lorda Mabretona, przystając dopiero wtedy, gdy niemal nadepnął mu na stopę. Stał zbyt blisko. Elfi
protokół wymaga zachowania należytej odległości między osobami, chyba że jedna z nich zachęci drugą
do przekroczenia niewidzialnej bariery.
Dwa elfy zmierzyły się wzrokiem. Obcy skrzyżował ramiona na piersi. Lord Mabreton spuścił wzrok i
odstąpił o krok, choć uczynił to z chłodną obojętnością, zauważoną zarówno przez drugiego elfa, jak i
przez dwóch obserwatorów.
• Tarczo Boskiego — przemówił zakłopotany lord Mabreton. — Przykro mi, że nie powitałem cię u
wyjścia z Portalu, mój panie, ale dopiero zostałem poinformowany o twoim przybyciu. Zawsze
czujemy się zaszczyceni twoją obecnością, panie, lecz dziwimy się, dlaczego postanowiłeś przybyć
do Vinnengael akurat teraz.
• Przybyłem na ceremonię — odrzekł łagodnym tonem Tarcza. — Ceremonię, w której, jak
rozumiem, odgrywasz ważną rolę, panie.
Zakłopotanie lorda Mabretona wzrosło, choć starał się to ukryć. Uciekł wzrokiem pod wpływem
przenikliwego spojrzenia Tarczy. Zerknął pospiesznie w jedną i drugą stronę korytarza, w którym poza
elfami nie było nikogo.
— Nieważna rola w nieważnej ceremonii, mój panie — odparł
lord Mabreton lekceważąco. — Boski poprosił mnie, bym reprezen
tował nasz lud. Ceremonia odbędzie się za siedem dni od dzisiaj.
Z pewnością czas oczekiwania wyda ci się męczący w tym wilgot
nym zamku. Pozwól, Wasza Lordowska Mość, zaoferować sobie
mój dom na okres twojego pobytu…
— W istocie bardzo piękny to dom, i oddalony od Vinnengael
— przerwał Tarcza. — Zatrzymałem się w twoim domu, lordzie
Mabreton, w drodze do zamku. Moim żołnierzom wydał się nie
zwykle wygodny. Twoja piękna żona jest uroczą gospodynią.
Lord Mabreton poczerwieniał z gniewu. Ręką niechcący wykonał drobny ruch, na który wszyscy
członkowie świty Tarczy jednocześnie położyli dłonie na głowniach mieczy. Dagnarus aż pokiwał głową z
uznaniem.
Krew momentalnie odpłynęła z twarzy lorda Mabretona, ustępując chorobliwej bladości. Powoli
opuścił ręce i przycisnął drżące do boków.
Strażnicy nadal trzymali ręce na głowniach mieczy. Stali sztywno na baczność, obserwując wszystko,
od potu perlącego się na czole lorda Mabretona po kota przemykającego korytarzem w poszukiwaniu
myszy.
Lord gorączkowo zastanawiał się, co odpowiedzieć. Tarcza wybawił go z kłopotu.
— Jestem pewien, że Boski właśnie układa poemat, którym za
mierza mnie poinformować o darze Kamienia Władzy, poemat,
w którym wyjaśni jego zalety, między innymi, jeśli dobrze mi wia
domo, moc powoływania spośród elfów Lordów Dominiów. Taki
cudowny dar od bogów wymaga wspaniałego wiersza. Nie wątpię,
że Boski poświęci na niego wiele miesięcy — dodał Tarcza oschle.
— Miesięcy, w czasie których Kamień Władzy znajdzie się w jego
posiadaniu. Miesięcy, w czasie których powoła własnych Lordów
Dominiów.
— Jest Boskim — wyrwało się gniewnie lordowi Mabretonowi.
—A ja jestem przedstawicielem Boskiego! Kamień Władzy należy
się jemu!
— Ja jestem Tarczą Boskiego — rzekł Tarcza z niebezpieczną,
ostrą nutką w głosie. — Protektorem Boskiego. Kamień Władzy na
leży się mnie. Musisz się usunąć. — Zbliżył się o krok. — Albo zo
staniesz zdeptany.
Lord Mabreton wybuchał gniewem i rozwścieczony wykrzyknął:
— Ośmielasz się mi grozić? Jestem Opiekunem. Lojalnym sługą
Boskiego. Nie ważysz się mnie tknąć! Chyba że chcesz, żeby twój Dom zawalił ci się na głowę!
Dagnarus dał Garethowi kuksańca w ramię.
• Popatrz. Silwyth.
• Widzę — szepnął Gareth, rozcierając siniaka.
Silwyth wyłonił się zza rogu na dalekim końcu korytarza. Zaszedł od tyłu lorda Mabretona, który,
wykrzykując do Tarczy, nie zauważył szambelana ani nie dosłyszał jego bezszelestnego stąpania. Silwyth
stanął o pięć czy sześć kroków za lordem Mabretonem i spojrzał na Tarczę, oczekując znaku.
Tarcza Boskiego założył ramiona na piersi i niemal niedostrzegalnie skinął głową.
— Masz rację, lordzie Mabreton — rzekł Tarcza spokojnym,
pojednawczym tonem. — Nie ważę się ciebie tknąć.
Silwyth przysunął się do lorda Mabretona. Ręka Silwytha wystrzeliła w powietrze. Chłopcy dostrzegli
błysk zimnej stali.
Na twarzy lorda Mabretona najpierw odbiło się ogromne zdziwienie, a potem wstrząs. Chrząknął i
ugięły się pod nim kolana. Jednym płynnym ruchem Silwyth wyciągnął nóż z pleców lorda Mabretona i
pochwycił lorda w ramiona, żeby nie upadł na ziemię.
Tak szybko, cicho i gładko dokonał się ten mord, że chłopcy w pierwszej chwili nie zorientowali się, co
widzieli.
Na znak Tarczy jeden z gwardzistów podniósł ciało lorda Mabretona i przerzucił je sobie przez ramię.
Głowa i ramiona lorda zwisły na plecy gwardzisty, który mocno otoczył ramieniem nogi lorda.
Oczy lorda, szeroko otwarte i nieruchome, patrzyły wprost na chłopców. Rysy twarzy zastygły w
wyrazie zdumienia. Z otwartych ust wyciekła strużka krwi.
• On… nie żyje — zachłysnął się Gareth. Tarcza obejrzał się.
• Co to było?
Dagnarus zakrył dłonią usta przyjaciela.
— Cicho — szepnął książę z naciskiem Garethowi do ucha.
Gareth, dygocząc, skinął głową. Chłopcy przyczaili się skuleni

za lekko uchylonymi drzwiami, nie poruszając się, nie ośmielając się nawet oddychać.
— Tylko to, panie — wskazał jeden ze strażników.
Kot skoczył i przytrzymał łapką mysz.
— Ach tak, nagroda łowcy — rzekł z uśmiechem Tarcza.
Silwyth otarł białą szmatką krew z noża, po czym ukrył go razem z zakrwawioną szmatką w długim,
szerokim rękawie. Ułożył sprytnie odzienie na plecach lorda Mabretona, aby plama krwi była niewidoczna.
• Co chcesz zrobić z ciałem, panie? — zapytał Silwyth.
• Odeślę je do naszej ojczyzny, gdzie zostanie należycie pochowany. Nie obrażę jego rodziny. Nie
dam powodu jego przodkom, by mnie prześladowali, ani jego Domowi, by powstał przeciwko mnie.
• Ale oni spostrzegą, że zginął od ciosu w plecy, panie — zauważył Silwyth.
• Racja. — Tarcza zwrócił się do gwardzisty niosącego ciało.
— Kiedy znajdziecie się bezpiecznie na zewnątrz, pchnij go mie
czem od przodu. Lord Mabreton zginął podczas pełnienia swoich
obowiązków, choć źle je pojmował. Należy mu się śmierć żołnie
rza, by rodzina mogła go przyjąć z honorami.
Strażnik pochylił głowę na znak, że zrozumiał.
• Ty, Silwythu, będziesz musiał pokazać gwardziście drogę wyjścia z tego niemożliwego labiryntu —
rzekł Tarcza.
• Tak, panie. Pokażę mu drogę, która prowadzi pod wodospadami, a stamtąd tajemnym przejściem na
zewnątrz. Jeżeli ktoś nas zatrzyma, powiem, że lord jest pijany. — Zawahał się, popatrzył na Tarczę,
jakby chciał coś dodać, po czym spuścił wzrok.
• Mów, Silwyth — polecił Tarcza, uśmiechając się szeroko.
— Oddałeś mi dzisiaj wielką przysługę. Masz prawo do jednego
czy dwóch impertynenckich pytań.
• Zastanawiałem się… lady Mabreton… — Silwyth sprawiał wrażenie zawstydzonego.
• Piękna lady Mabreton — Tarcza położył rękę na ramieniu Silwytha. — Lord Mabreton ma
nieżonatego brata — zdaje się, że
niedawno owdowiał — który z pewnością chętnie pojąłby tę damę za żonę. Nie martw się. Nie będzie
musiała płacić za szaleństwa swojego męża.
Silwyth z ulgą skinął głową.
• Pojedzie z ciałem do domu — ciągnął Tarcza. — Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Nagła
śmierć męża nie będzie dla niej wielkim zaskoczeniem. Nie sądzę też, żeby bardzo ją zasmuciła. Czas
na mnie, spóźnię się na spotkanie z Jego Królewską Mością. Ufam, że spotkamy się jeszcze podczas
mojej wizyty, Silwyth?
• Jeśli pozwolą mi obowiązki wobec młodego księcia, panie. — Silwyth skłonił się.
Tarcza w towarzystwie strażników podążył w głąb korytarza. Silwyth odszedł w przeciwną stronę,
prowadząc gwardzistę niosącego ciało lorda Mabretona.
• Silwyth go zamordował! — wyjąkał Gareth, kiedy korytarz był całkowicie pusty i gdy ucichły
odgłosy ostatnich kroków. — Wbił mu nóż w plecy! Widziałem jego twarz! — Wstrząsnął się i
zakrył ręką oczy, aby nie widzieć okropnej sceny. —— Widziałem jego twarz!
• Przestań! Zachowujesz się jak jakaś głupia pokojówka, która zobaczyła szczura — upomniał go
Dagnarus. Uszczypnął przyjaciela w ramię, i to mocno. — Schyl głowę między nogi. Poczujesz się
lepiej. Szkoda, że nie rozumiem po elfiemu — dodał z żalem. — O co tam chodziło? Co oni
mówili?
• Nie wiem — wymamrotał Gareth. — Niedobrze mi.
• Powiedz mi, do licha! — Dagnarus potrząsnął Garethem i zmusił go do podniesienia głowy. —
Powiedz mi, co mówili.
Twarz Dagnarusa była blada, zielone oczy płonęły. W żołądku Garetha wzbierały mdłości, czuł szok i
przerażenie.
— Powiedz mi, Łato — nakazał Dagnarus. Jego równy głos
działał uspokajająco.
Gareth usłuchał, jak zwykle.
— Chodziło o Kamień Władzy — odpowiedział trzęsącym się
głosem. — Boski chciał go chyba dla siebie. Ten elf jest Tarczą
Boskiego i uważa, że kamień należy się jemu. Lord powiedział, że
kamień jest własnością Boskiego, a wtedy… wtedy… — Gareth przełknął ślinę.
• Więc Silwyth pracuje dla Tarczy — mruknął Dagnarus.
• Twój ojciec się rozgniewa, gdy się dowie — zauważył Gareth. — Myślał, że Kamień Władzy
przyniesie pokój. A tutaj…
• Mój ojciec nie może się o tym dowiedzieć — powiedział stanowczo Dagnarus. — Nikomu nie mów o
tym, co dzisiaj widzieliśmy. Jeśli powiesz, Łato… — Książę urwał, szukając w myślach
najstraszliwszej pogróżki. — Jeśli powiesz, każę cię wypędzić. Powiem, że mnie okradłeś. Twoich
rodziców też każę wypędzić z dworu. Twoja rodzina będzie zrujnowana. Będziesz żebrał na ulicy!
Gareth patrzył, oniemiały z przestrachu.
• Zrobię to! — powiedział Dagnarus tonem, który nie pozostawiał wątpliwości. — Wiesz, że mogę.
Wiesz, że zrobię. Przyrzeknij mi, Łato. Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz, co dziś widzieliśmy.
• Ale on został zamordowany…
• To nie twoja sprawa. Przyrzeknij mi, Łato! Przyrzeknij!
• Przyrzekam — powiedział ochryple Gareth.
• Dobrze. — Dagnarus pogłaskał przyjaciela niczym posłusznego psą. — Dobrze. Ta wiadomość
bardzo zraniłaby i zaniepokoiła mojego ojca. Nie chcesz tego, prawda?
Gareth pokręcił przecząco głową. Dobrze wiedział, że Dagnaru—sowi wcale nie zależy na uczuciach
ojca. Chodziło mu o coś innego, czego Gareth nie rozumiał albo nie chciał zrozumieć.
• Jak spojrzymy w oczy Silwythowi? — zapytał żałośnie Gareth. — Jak mam mu pozwolić się
dotknąć po… po tym.
• Nie bądź niemądry — rzekł wzgardliwie Dagnarus. — Ar—got zabił setki ludzi, a nie przeszkadza
ci, jak cię dotyka.
• To nie to samo — upierał się Gareth. — On zabijał na wojnie.
• To jest wojna, Łato. Tylko trochę inna. Wojna na sposób elfi. Chodź. Jesteśmy już spóźnieni.
Dunner będzie się zastanawiał, co się stało.
— Dlaczego tak mi się przyglądasz, Gareth? — zapytał Silwyth
wieczorem, kiedy podawał chłopcom obiad: królika w potrawce
i chleb. — Czy moja twarz nagle stała ci się wstrętna?
Dagnarus kopnął Garetha pod stołem.
Gareth spuścił głowę i wbił wzrok w jedzenie, którego nie mógł przełknąć. Nie potrafił się przemóc.
Widział, jak Silwyth z zimną krwią zabił. „Nawet elf— myślał Gareth — powinien okazać jakiś ślad
emocji po popełnieniu tak obrzydliwego czynu”. Ale Silwyth był równie niewzruszony i spokojny jak
zawsze. Dagnarus popatrzył na przyjaciela znacząco, przypominając mu o przyrzeczeniu. Gareth,
wymawiając się chorobą, poszedł wcześnie do łóżka.
Ale nie mógł spać. Przez zamknięte powieki widział twarz umierającego elfa. I widział twarz Silwytha,
obojętną, nieruchomą, gdy wbijał lordowi nóż w plecy. Zza ściany, z sypialni Dagnarusa, dobiegał
spokojny, gładki głos elfa, który mówił coś do księcia, przygotowując go do snu.
Drżąc w ciemności, Gareth zapragnął, żeby głosy zamilkły. Jednak zaraz uświadomił sobie, że gdyby
głosy zamilkły, zostałby całkiem sam z widmem twarzy umarłego elfa. Gareth wysunął się z łóżka i
przycisnął całym ciałem do drzwi. Nie mógł wejść do sypialni księcia, nie narażając się na drwiny
Dagnarusa, a może i jego gniew. Ale musiał znaleźć się jak najbliżej żywych, aby odpędzić umarłego.
Książę leżał w łóżku, a Silwyth zatrzymał się na chwilę w sypialni, jak co wieczór. Przed wyjściem elf
ujął świecę. Gareth widział światło pod swoimi drzwiami.
• Czy Wasza Wysokość życzy sobie jeszcze czegoś? — zapytał Silwyth, jak zawsze.
• Podobno lord Mabreton opuścił dwór. Jego odjazd jest dość nagły i niespodziewany, prawda? —
zapytał Dagnarus.
Gareth wstrząsnął się na zuchwalstwo księcia. Uchylił leciutko drzwi, obawiając się, że Silwyth —
popełniwszy już dziś jedno morderstwo — zechce dołożyć do niego mord na księciu.
Silwyth nie odpowiedział natychmiast. Popatrzył przeciągle na Dagnarusa, który odwzajemnił
spojrzenie elfa.
— Nie tak niespodziewany — rzekł Silwyth, przerywając dłu
gie milczenie. — Dano mu wybór, z którego skorzystał. — Zamilkł
na kolejną chwilę, po czym powiedział: — Zastanawiałem się, dla
czego przy obiedzie Gareth tak dziwnie na mnie patrzył, jakbym
miał go pożreć. Widzieliście, co się stało?
Dagnarus kiwnął głową. Gareth zacisnął oczy, bojąc się najgorszego.
Silwyth trzymał świecę pewnie. Płomień nawet się nie zachy—botał.
• Zrozumiałeś, co widzieliście, Wasza Wysokość?
• Nie całkiem — przyznał Dagnarus. — Łata nie zna elfiego zbyt dobrze. Wiem, że Tarcza chciał być
tym, który dostanie Kamień Władzy, a lord Mabreton chciał go sam zabrać. Dlaczego musiał
umrzeć? Dlaczego po prostu nie odszedł, kiedy Tarcza mu kazał? Dlaczego Tarcza nie pozwolił mu
odejść?
• Gdyby opuścił pałac bez Kamienia Władzy, lord Mabreton zawiódłby jako wysłannik Boskiego.
Straciłby twarz. Byłby zmuszony wrócić do domu wyzuty z honoru. Aby odzyskać honor, on i jego
Dom wypowiedzieliby wojnę Tarczy i jego Domowi. Boski, chcąc pomścić zniewagę wyrządzoną
swemu słudze, lordowi Mabre—tonowi, stanąłby przeciwko Tarczy. Naród elfi pogrążyłby się w wojnie
domowej. Możliwe, że z powodu Portali Vinnengael także zostałoby wciągnięte w wojnę. W wojnie
domowej nie ma zwycięzców, Wasza Wysokość. Niezliczona liczba elfów straciłaby życie.
• Mój ojciec wierzy, że Kamień Władzy przyniesie światu pokój — powiedział Dagnarus. — A
jednak już ktoś przez niego umarł.
• Ależ kamień przyniósł pokój, Wasza Wysokość. Groźba wojny została odwrócona. Pokój będzie
utrzymany. Śmierć jednego uratowała życie wielu. Duch lorda zrozumie to, kiedy dołączy do swych
przodków. Czy zamierzasz powiedzieć królowi?
Silwyth zadał to pytanie mimochodem, albo pewny odpowiedzi, albo przygotowany na każdą
ewentualność. Dagnarus potrząsnął głową.
— Nie. Łacie też kazałem milczeć. Mów, co chcesz, ale mój oj—
ciec nie zrozumiałby tego. Zmartwiłby się. Już i tak się rozgniewał na Wysokich Magów. Powiedział, że
jeśli dojdzie do dalszych kłopotów i sprzeczek z powodu kamienia, zamknie go i nie będzie używał. A to
byłoby niedobrze — zakończył Dagnarus ciszej. — Widziałeś Kamień Władzy, Silwyth?
• Nie, Wasza Wysokość, nie miałem tego zaszczytu — odrzekł Silwyth.
• A ja tak — powiedział Dagnarus.
Gareth nadstawił uszu. Książę nic mu o tym nie mówił. Nikomu nie powiedział.
• Któregoś dnia, podczas prób do ceremonii, ojciec pozwolił mi go potrzymać. Czułem zamkniętą w
nim moc, Silwyth. Gdy dotykałem diamentu, dostałem gęsiej skórki, jak wtedy, kiedy gdzieś blisko
uderza piorun. Włoski na ramionach podniosły mi się, a całe ciało zapulsowało. To było straszne i
wspaniałe jednocześnie.
• Poczułeś moc bogów, Wasza Wysokość — rzekł Silwyth.
• Tak, wiem. Takiej mocy nie wolno zmarnować. Co elfy zrobią ze swoim kawałkiem kamienia,
Silwyth?
• Tarcza weźmie go w posiadanie w imieniu Boskiego. Tarcza powoła Lordów Dominiów, którzy będą
działać w imieniu Boskiego na rzecz bezpieczeństwa narodu elfiego oraz współpracować z ludem
Waszej Wysokości dla dobra obu wspaniałych narodów.
• A co zrobią ze swoimi kawałkami orkowie i krasnoludy, jak myślisz? — zaciekawił się Dagnarus.
• Nie mam pojęcia, Wasza Wysokość — odparł z pogardą Silwyth. — Cokolwiek zrobią, nie sądzę,
żeby miało to dla nas jakiekolwiek znaczenie.
• Zapytam Dunnera — powiedział Dagnarus. Ziewnął i wtulił się w poduszki. — Teraz będę spał.
• Życzę Waszej Wysokości dobrych snów — rzekł Silwyth. Cofnął się do drzwi, zabierając z sobą
światło.
• Silwyth! — zawołał Dagnarus, gdy elf położył dłoń na klamce.
• Tak, Wasza Wysokość?
— To mój brat odziedziczy tę moc, tak? To on odziedziczy
naszą część kamienia.
— Tak, Wasza Wysokość. Kiedy zostanie królem.
Silwyth czekał na odpowiedź Dagnarusa, ale książę milczał.
Sądząc, że podopieczny zasnął, Silwyth wyszedł i cicho zamknął drzwi, pozostawiając księcia w
ciemności.
Dagnarus westchnął z przygnębieniem, tęsknie.
Kiedy z komnaty zabrano jaśniejsze światło świecy, niczym duch słońca wkradł się do niej blask
księżyca. Gareth, podglądając przez drzwi, widział, że książę leży w łóżku na wznak z rękami
podłożonymi pod głowę i z ponurą miną wbija wzrok w rozjaśnioną księżycem ciemność.
Gareth na palcach wrócił do łóżka, z całego serca żałując, że usłyszał to westchnienie. Położył się, lecz
bał się zamknąć oczy, żeby znowu nie ujrzeć twarzy martwego elfa.
Ale lord Mabreton chyba odszedł do swoich przodków. Musiał zostać wynagrodzony za spełnienie
obowiązku, bo Gareth już nigdy nie zobaczył twarzy elfa.

MROCZNA STUDNIA

Następnego dnia Evaristo zmartwił się o swojego ucznia. Zwykle pogodny i chętny do nauki, Gareth
był milczący i zamyślony. Co chwilę zerkał na drzwi, a kiedy Evaristo zaproponował, żeby zajęli się elfim
zwyczajem czczenia przodków, Gareth gwałtownie pokręcił głową i nie chciał otworzyć książki.
Ostatecznie Evaristo uznał, że Gareth jest zazdrosny o uwagę, jaką wszyscy obdarzają Dagnarusa,
który był oczywiście nieobecny. Książę poszedł nakarmić i napoić konia, gdyż Dunner powiedział mu, że
wykonywanie takich prostych posług przy zwierzęciu, zazwyczaj powierzanych chłopcom stajennym,
tworzy więź między koniem i jego panem.
To naturalne, że dziecko czuje się zaniedbywane, pomyślał Eva—risto, który znał rodziców Garetha.
Zazdrość odrzuconego dziecka pogłębia jeszcze zamieszanie i podniecenie panujące w pałacu. Codziennie
przybywali dygnitarze z różnych stron Loerem, a każdego wieczoru odbywały się uroczyste przyjęcia.
Poza tym, że jest zazdrosny, chłopiec prawdopodobnie cierpi na niestrawność. Ceremonia miała się
odbyć za sześć dni; Evaristo cieszył się, że wkrótce wszystko się skończy i życie wróci do normy.
Tymczasem mag usiłował coś wymyślić, by pobudzić uwagę ucznia.
• Gareth — odezwał się Evaristo i zaskoczony zobaczył, że chłopiec podskakuje na krześle.
• Tak, panie? — Gareth uniósł mizerną twarzyczkę.
• Porzućmy dzisiaj nasze lekcje. — Evaristo z trzaskiem
zamknął księgę i pchnął ją na środek stołu. — Zbyt wiele nas rozprasza. Ani ty, ani ja nie możemy się
skupić.
• Przepraszam, panie — powiedział Gareth. — Tylko… — Zawahał się, patrząc niepewnie na
Evarista.
• Tylko co, Gareth?
— Nic. — Gareth westchnął głęboko.
Evaristo czekał, ale chłopiec milczał.
„Dobrze by mu zrobiła rozmowa o jego uczuciach” — pomyślał Evaristo. Ale sam musi wybrać czas.
Wymuszone zwierzenia sprawiłyby, że chłopiec by go znienawidził.
• Chciałbyś spędzić poranek w Królewskiej Bibliotece? — spytał Evaristo.
• Naprawdę, panie?
• Tak, naprawdę— odparł Evaristo, zadowolony z efektu, jaki wywołała jego propozycja.
Na twarz Garetha wróciły kolory, oczy mu zabłysły. Energicznie zeskoczył z krzesła.
• Możemy pójść od razu?
• Tak, od razu. Wiesz, że trzeba przestrzegać pewnych reguł — mówił Evaristo, gdy szli korytarzami,
zwykle pustymi, ale teraz rojącymi się od sług i strażników, szwaczek i kucharzy, skrybów i
sekretarzy, a niekiedy szlachetnych osobistości, trzymających się z dala od tego wszystkiego.
• Tak, pahie — odpowiedział Gareth, usiłując zachować się godnie, jak tego wymagała okazja.
• Nie wolno rozmawiać — rzekł Evaristo. — To reguła numer jeden i każde od niej odstępstwo
skończy się tym, że cię wyprowadzą na zewnątrz. Jeśli masz pytanie albo potrzebujesz informacji,
musisz zapisać swoje pytanie na tablicy specjalnie w tym celu zawieszonej, a otrzymasz odpowiedź.
— Evaristo przybrał surowy wyraz twarzy. — Pospolitym żartem wśród nowicjuszy jest pod—kraść
się do tablicy i napisać „Pożar!”, ale ufam, że nie dasz się skusić, aby ich naśladować.
• Nie, panie! — zapewnił wstrząśnięty Gareth.
• To dobrze. — Evaristo z aprobatą pokiwał głową. — Głów—
ny bibliotekarz zna miejsce i treść wszystkich książek. To jego obowiązek. Księgi są pogrupowane, bardzo
logicznie i w porządku, choć na pierwszy rzut oka może tego nie widać. Na przykład mógłbyś oczekiwać, że
książka o budowaniu okrętów znajduje się w kategorii „orkowie”, ale takie księgi tworzą oddzielną
kategorię. Jeśli jednak przypadkiem książka o przesądach orków zawiera rozdział o budowaniu okrętów,
znajdziesz ją w innym miejscu. A jeśli książka napisana jest w języku orków, nie w ludzkim, będzie
jeszcze gdzie indziej. Ale nie martw się. — Evaristo położył dłoń na ramieniu ucznia. Gareth wyglądał na
oszołomionego, jakby ktoś go obrzucił kamieniami. — To brzmi bardzo zawile, wiem, ale szybko się
przyzwyczaisz. Dzisiaj pochodź sobie, zapoznaj się z pomieszczeniami. Uważaj tylko, żeby nie
przeszkadzać tym, którzy czytają, chociaż zdaje mi się, że nie będzie ich dzisiaj wielu. Wszyscy szykują się
do ceremonii. Jeśli znajdziesz księgę, którą chciałbyś przeczytać, zdejmij ją ostrożnie z półki. Na miejsce
książki wstaw jeden z drewnianych klocków, które znajdziesz porozstawiane w rozmaitych punktach.
Zanieś księgę do głównego bibliotekarza, żeby mógł zobaczyć tytuł. W ten sposób wie, kto ma księgę, w
razie gdyby prosił o nią ktoś inny.
Królewska Biblioteka była prawie pusta. Nawet Dunnera nie było. Główny bibliotekarz, usadowiony na
wielkim podium ze stojącą obok dużą tablicą, skrzywił się na widok dziecka wchodzącego do jego
sanktuarium. Evaristo napisał na tablicy „Uczeń”. Bibliotekarz, drobny, pomarszczony człowiek z
wyjątkowo dużą głową, pewnie po to, by pomieścić w niej całą wiedzę, skinął krótko i wrócił do tomu,
który studiował.
Evaristo wybrał dla siebie książkę, a Gareth z podziwem rozglądał się.
Spokój i cisza spłynęły na jego znękaną duszę niczym balsam. Samo powietrze pachnące skórą,
pergaminem i inkaustem zdawało się być przesycone wiedzą. Gareth miał wrażenie, że mógłby wchłonąć
mądrość porami ciała, tylko stojąc w tym cudownym miejscu. Niezliczone półki wypełniały tomy
wszelkiego rozmiaru, kształtu i koloru, mącąc mu w głowie i przytłaczając. Półki sięgały do same—
go sufitu, który był bardzo wysoki. Rzeźbiona drewniana drabinka, która przesuwała się po podłodze na
dobrze naoliwionych, cichych kółkach, pozwalała zapalonemu uczonemu sięgnąć do książek na
najwyższych półkach.
Gareth nie wiedział, od czego zacząć. Czując na sobie nieufny wzrok bibliotekarza, powędrował
wzdłuż pierwszego rzędu półek, odczytując napisy na grzbietach oprawnych w skórę tomów. Był tak
poruszony i podekscytowany, że w pierwszej chwili nie rozumiał tytułów. W końcu uspokoił się i słowa na
grzbietach nabrały znaczenia. Okazało się, że znalazł się w dziale ksiąg napisanych po krasnoludzku. Znał
odrobinę ten język, więc rozumiał słowa na niektórych książkach, ale na innych nie.
Przyszło mu do głowy, żeby poszukać książki o koniach. Gdyby przeczytał coś na ten temat, mógłby
zadziwić Dagnarusa swoją wiedzą. Gareth z zapałem ruszył na poszukiwanie. Krasnoludy mają wiele słów
oznaczających konia, jednak Gareth nie mógł znaleźć ani jednego grzbietu książki, gdzie użyto któregoś z
nich. Tutaj wszystko było chyba na temat „żelaza”, gdyż zauważył to słowo wielokrotnie. Zrozumiał, że
książki o koniach muszą znajdować się w innym dziale.
Mógł oczywiście poprosić o informację, ale za każdym razem, kiedy podnosił wzrok, główny
bibliotekarz patrzył na niego z taką dezaprobatą, jakby był pewien, że oto jest chłopiec, który napisze na
tablicy „Pożar!”. Garethowi brakło odwagi, aby zmierzyć się z bulwiastogłowym bibliotekarzem,
postanowił zatem znaleźć książki samodzielnie. Logika podpowiadała, że będą gdzieś pośród ksiąg o
krasnoludach. Gareth przeszedł wzdłuż szeregu półek i do następnego, ale nie znalazł ani jednej.
Księgi o krasnoludach — zdumiewające, ile ich było na temat rasy, która w większości nie znajdowała
zastosowania dla ksiąg — ciągnęły się do następnego pomieszczenia. Gareth z zadowoleniem podążył ich
szlakiem, z ulgą znikając z widoku bibliotekarzowi o oczach jak paciorki.
Ten pokój szczelnie wypełniały księgi. Stoły do czytania znajdowały się w pierwszym pokoju, gdzie
bibliotekarz miał czytelni—
ków na oku. Gareth doszedł do końca książek o krasnoludach, nie znalazłszy ani jednej na temat koni, choć
może by mu się bardziej poszczęściło, gdyby nie był zbyt onieśmielony, aby zdjąć którykolwiek tom z
półki. Postanowił, że następnym razem poprosi Evari—sta. Dzisiaj oddał się przyjemności spacerowania
pośród półek, radując się samym ich widokiem, jak skąpiec cieszący się swym złotem.
Nie zauważył upływu czasu. Przechodził z pokoju do pokoju z założonymi do tyłu rękami, spoglądając
na tytuły na wysokości wzroku i zapisując w pamięci książki, które chciałby przeczytać, kiedy znów tu
przyjdzie. Lista wydłużała się, aż zgromadził chyba dość materiału, żeby mieć zajęcie, dopóki nie
dorośnie. W pewnej chwili z dreszczem podniecenia uświadomił sobie, że wszedł do pokoju poświęconego
księgom o naukach magicznych.
W pokoju nie było ksiąg z zaklęciami. Te trzymano w Świątyni Magów. Ale były tu naukowe traktaty
o czarach wszystkich ras, ich działaniu, składnikach, charakterze.
„Już za dwa lata — pomyślał Gareth — będę przychodził do tego pokoju prowadzić własne studia”.
Wyobraził sobie, jak podchodzi prosto do książki, którą chce przeczytać, wyjmuje ją i zanosi do głównego
bibliotekarza, który podziwia pewność siebie młodego uczonego.
Gareth rozmarzył się, chodząc między rzędami półek. W końcu jednak nawet lube marzenia pierzchły.
Poczuł zmęczenie, szyja go bolała od ciągłego zadzierania głowy, żeby odczytać tytuły na wyższych
półkach, a tytuły zaczynały się zamazywać. Czas wracać do Evarista, ale przecież, uświadomił sobie
Gareth z ukłuciem, nie dotknął jeszcze ani jednej książki.
Doszedł do końca rzędu, a tam, na skraju dolnej półki, w mrocznym kącie, leżał cienki tomik w
zwyczajnej okładce, mocno przykurzony. Przewrócił się — był ostatni w rzędzie — i leżał na boku.
Książeczka wyglądała niepozornie i nieszkodliwie, najwyraźniej niezbyt ważna, bo nikt nie zadał sobie
trudu, żeby ją z powrotem postawić. Oto książka, którą mógł wyjąć, wziąć do ręki, potrzymać, poczytać,
książka, której miejsca nie potrzeba było zastawiać kloc—
kiem, której nie musiał pokazywać głównemu bibliotekarzowi. Ga—reth wziął cienki tomik, zdmuchnął
kurz, kichnął, po czym usadowił się ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, zadowolony z odpoczynku.
Otworzył książkę.
Rozczarował się. Napisana była w Starszej Mowie — języku Vinnengael — ale jeśli o niego chodziło,
mogła być napisana w jakimś dialekcie elfów. Na ile rozumiał, książka traktowała o pustce, śmierci i
magii, choć co jedno miało wspólnego z drugim, chłopiec nie miał pojęcia. Pełna wielkich słów, książka
była w najwyższym stopniu nudna. Był w niej tylko jeden obrazek, przedstawiał cztery mandale
wyobrażające cztery żywioły. Gareth rozpoznał je, ponieważ symbole były popularnie używane we
wzorach drukowanych lub haftowanych na materiałach, w obramowaniach kobierców, a często także
dodawane na frontonach budynków, gdyż wierzono, że przynoszą domowi szczęście.
Zwykle symbole ustawiano w linii prostej: puste kółko przedstawiało Ogień, kółko z kropką w środku
Powietrze, kółko przekreślone poziomą linią oznaczało Wodę, a kółko przecięte linią poziomą oraz
pionową, tworzącymi krzyż, oznaczało Ziemię. W tej książce kółka nie znajdowały się w linii prostej, lecz
naprzeciw siebie. Ogień stał naprzeciw Wody, Powietrze naprzeciw Ziemi. Pośrodku znalazło się kółko
zaczernione — tak ciemne, że wydawało się, że w kartce jest dziura. Podpis głosił: Próżnia. Autor mówił
dalej o śmierci, krwi i duszy, o tym, że moc żywiołów musi przechodzić przez Próżnię, i co to znaczy.
Gareth nic z tego nie zrozumiał.
Wiedział o Próżni, ale niewiele, tylko to, że przypomina seks — dorośli rozmawiali o niej szeptem i
marszczyli czoła, kiedy słowo padało w jego obecności. Próżnia była czymś bardzo złym i miała związek z
magią i śmiercią. To wszystko, co wiedział.
Nie zależało mu szczególnie, by dowiedzieć się więcej. Wzmianka o śmierci przywiodła mu na myśl z
całą siłą straszliwe zdarzenie z poprzedniego dnia, zapomniane w przyjemnym otoczeniu biblioteki. Kiedy
na Garetha padł cień, zadrżał, pewny, że martwy elf wrócił i żąda, aby chłopiec ujawnił morderstwo. Ale to
był tylko szukający go Evaristo.
Gareth schował książeczkę na półkę, stawiając ją prosto — przynajmniej tyle mógł dla niej uczynić, choć
jego zdaniem nie zasługiwała na to.
— Czas wracać — szepnął bezgłośnie Evaristo.
Gareth skinął głową, myśląc o kolacji. Ale opuszczając bibliotekę, poczuł smutek i obejrzał się za
siebie tęsknie. Natknąwszy się z nauczycielem na zbiorowisko hałaśliwych ludzi, pożałował, że musiał
opuścić spokój, samotność.
• Miło spędziłeś czas? — spytał Evaristo.
• Och, panie! — To wszystko, na co zdobył się Gareth. Słowo „miło” było tak wyświechtane i słabe.
— Kiedy możemy tam wrócić?
• Może będziemy chodzić raz w tygodniu — odrzekł Evaristo. Widząc, że uczeń jest zawiedziony,
dodał: — Będziemy spisywać pytania, które zechcesz mi zadać w ciągu tygodnia, i przyjdziemy tu
po odpowiedzi. Pomogę ci znaleźć potrzebne księgi. A co to za książkę oglądałeś w dziale magii?
• Nie wiem — odparł Gareth wymijająco. Nie chciał rozmawiać o książce, żałował, że ją wziął do
ręki. Zabrudził sobie ręce; kurz przylepił mu się do palców. — Umiałem przeczytać słowa, ale nie
miały sensu.
• Tak, pamiętam, jakie to może być irytujące. Podobnie jak ty, kiedy byłem w twoim wieku, umiałem
czytać jak dorosły. Przecież dla dorosłych książki coś znaczyły, a dla mnie nic. Z książek można się
nauczyć tylko trochę, Gareth. Wiedza przychodzi z doświadczeniem i wiekiem. Musisz być
cierpliwy. W końcu się nauczysz, może nawet zbyt wiele. Ciesz się niewinnością dzieciństwa.
Gareth uśmiechnął się trochę smutno i powiedział:
— Tak, panie.

ROZDZIELENIE KAMIENIA WŁADZY

Zwano go Kapitanem Kapitanów. Był przywódcą orków, nie tylko politycznym, ale i duchowym. Był
stary: dzwony okrętowe, które wybijają wachty, dzwoniły dla niego już wiele, wiele razy. Tak wiele, że
stracił rachubę.
Ale wiek nie był dla orków ważny. Tylko ludzie i elfy zawracały sobie głowę odmierzaniem lat, jak się
mierzy długość liną z węzłami. Orkowie uważają to za bzdurę. Od ciągłych wschodów i zachodów słońca
znacznie ważniejsze dla orków są cykle życia. Narodziny, dzieciństwo, gody, rodzenie dzieci i wreszcie
wiek mądrości. Tylko takie węzły się liczą.
Ciała zmarłych orków — obojętnie, czy na morzu, czy na lądzie — zostają przywiązane do desek i
oddane morzu, gdzie święte le—wiatany pilnują, aby orkowie trafili do celu. Ork nie może być pochowany
na lądzie i jest to jeden z powodów, dla którego orkowie wolą mieszkać w pobliżu morza, a przynajmniej
jakiejś dużej rzeki, która poniesie ciała ich zmarłych do morza.
Kapitan Kapitanów był w wieku mądrości, kiedy to kobiety orków nie mogą już rodzić dzieci, wobec
czego same mogą wyruszyć na morze, a mężczyźni orków tracą włosy na głowie i zyskują przywilej
hodowania brody. Kapitan Kapitanów miał długą, gęstą brodę opadającą na potężną pierś i udekorowaną
wplecionymi w nią muszelkami oraz paciorkami.
Kapitan Kapitanów przybył do Yinnengael odebrać należną or—
kom część Kamienia Władzy, nie dlatego, że uwierzył w opisywaną przez króla Tamarosa moc kamienia
— ludzie, nawet najlepsi, byli notorycznymi kłamcami — lecz dlatego, że Kapitan podejrzewał jakąś
sztuczkę.
Ludzie chcieli za pomocą kamienia jakimś sposobem zapanować nad orkami. Kapitan pojawił się, żeby
to uniemożliwić. Postanowił, że sam odbierze kamień ludzi i przyjmie za niego odpowiedzialność. Nie ufał
nikomu, sobie też nieszczególnie. Swojej połowicy wydał surowy rozkaz, żeby w chwili, gdy Kapitan
zacznie zachowywać się dziwnie i niewytłumaczalnie, uderzyła go w głowę i wysłała w ostatnią podróż.
Kamień miała posłać razem z nim do morza.
Z powodu naglącej sytuacji Kapitan odbył podróż przez Portal, czego zazwyczaj nie robił. Wolałby
pożeglować do Vinnengael własnym statkiem, ale choć statek był chyży, nie dowiózłby go na czas ceremonii.
W Portalu było duszno, ciasno i — ponieważ nie widziało się wody — niewygodnie. Razem z załogą
spiesznie pokonał korytarz w szarej skale, która wcale nie była skałą. Całą drogę biegli.
Zanim dotarli do końca, Kapitan spocił się i zadyszał, nie od biegu, od którego nie przyspieszyłby mu
nawet oddech, ale od strasznego uczucia, że Portal zamknie się i go połknie. Obraz ten skojarzył mu się z
widzianym kiedyś wężem pożerającym w całości szczura. Załoga czuła się tak samo. Kiedy doszli do
Vinnengael, wielu potykało się ze strachu.
Na szczęście znaki przed podróżą były sprzyjające: w dniu, kiedy orkowie otrzymali wiadomość o
Kamieniu Władzy, święta góra wypuściła kłęby pary. Długie sznury pelikanów lecących na północ
utwierdziły szamankę w przekonaniu, że orkowie powinni udać się w drogę. Kapitan przypomniał o
znakach swoim ludziom, aby podtrzymać ich na duchu. To oraz kłótnia z ludźmi, kiedy już wyszli z Portalu
— Kapitan poinformował strażników Portalu, że nie zapłaci myta, gdyż nigdy nie płaci myta i żaden
człowiek nie zmusi go do zapłacenia — przyczyniło się do poprawienia humoru Kapitana.
Ludzcy żołnierze przerwali sprzeczkę. Myto zostało opłacone z sakiewki króla Tamarosa. Żołnierze
dali Kapitanowi eskortę do pałacu.
— Kapitanie Kapitanów — rzekł król Tamaros, kładąc dłonie
na biodrach i krótko, gwałtownie skinął głową, co było przywita
niem na sposób orków. — Witaj w Vinnengael. Twoje przybycie
jest dla nas zaszczytem.
Kapitan oparł dłonie na biodrach i skinął głową.
Orkowie uważają ludzki zwyczaj podawania rąk za obraźliwy. Orkowie dotykają się wyłącznie wtedy,
gdy chcą okazać uczucie połowicy (dopiero po ceremonii godów), ukołysać dziecko (tylko do czasu, kiedy
dziecko staje się na tyle duże, by potrafiło samo chodzić), pomóc rannemu orkowi lub walczyć z godnym
przeciwnikiem. (Niegodnych przeciwników zabija się za pomocą broni.) Orkowie uważają, że wyrządzają
przeciwnikowi zaszczyt, gdy duszą go gołymi rękami. Niestety, ofiara nie może go docenić.
Król Tamaros przedstawił Tarczę Boskiego, który miał przyjąć Kamień Władzy w imieniu Boskiego.
Przedstawił Wodza Wodzów Klanów, którego udało się odszukać i skłonić do przybycia.
Kapitan skinął głową elfowi, po czym skinął i szeroko uśmiechnął się do krasnoluda. Orkowie lubią
krasnoludów, uważają ich za jedyną obok siebie rasę prawdziwie godną, by zamieszkiwać ten sam świat.
Elfy i ludzie mają swoje określone miejsce w hierarchii krasnoludów — głównie jako źródło zysku.
Ogólnie rzecz biorąc, są jednak uważani za gatunki gorsze, które z czasem wymrą — nie wskutek jakiegoś
aktu agresji, ale z własnej głupoty.
— Moi synowie, następca tronu książę Helmos i książę Dag—
narus.
Kapitan nie skinął. Przyjrzał się następcy tronu z litością i pewną dozą niecierpliwości.
— Dla tego człowieka znaki były bardzo złe — morze się zapa
liło — oznajmił Kapitan. — Wy mimo wszystko zrobiliście z niego
Lorda Dominium, najpotężniejszego wojownika. Do tego nazywa
się Lordem Smutku. Typowo po ludzku. — Kapitan potrząsnął
głową.
Król Tamaros chyba nagle ogłuchł, gdyż zdawało się, że nic nie usłyszał.
— Orkowie nie znają smutku — ciągnął nieco głośniej Kapitan.
• Smutek to kulenie się w kącie i bezradny szloch, gdy bogowie wymierzą cios. Lepiej wstać, potrząsnąć
groźnie pięścią i żyć dalej.
• Kapitan stuknął się w pierś. — Między nami orkami taki pechowy wojownik jak ten tu Helmos zostałby
wygnany z plemienia, na poszukiwanie lepszego znaku.
Widząc, że uprzejma głuchota nie pomoże, Tamaros spróbował zmienić temat.
• Książę Helmos ma korzenie — rzekł król. — Jego korzenie są w jego ojczyźnie.
• Korzenie! — prychnął Kapitan. — My, orkowie, nie mamy korzeni. Ani wy, ludzie. Drzewa mają
korzenie. My mamy nogi, i to nie bez powodu — chodzi o wybór. Drzewo nie ma wyboru. Musi żyć
tam, gdzie padło jego nasienie. A jeśli wzrostowi drzewa przeszkadza cień większego, silniejszego
drzewa? Nie może się ruszyć. A jeśli pragnie wody, której nie może dosięgnąć? Drzewo ginie. Nie
może się wyrwać z korzeniami i przenieść na lepsze miejsce. A wy, ludzie, mówicie o „korzeniach”,
jakby to było coś dobrego, cennego. Ale nie dla orków ani krasnoludów — mówił Kapitan,
uśmiechając się do Dunnera. — Jeżeli tam, gdzie jesteś, życie nie jest dobre, pakuj manatki i ruszaj
w drogę. Gdzieś słońce świeci jaśniej, a woda płynie swobodniej. Trzeba to tylko znaleźć.
• Być może — odparł uprzejmie król Tamaros. — Ale na następcy tronu ciąży odpowiedzialność
wobec jego ludu. Jego przeznaczeniem jest być ich królem.
• Co za bzdura! — powiedział Kapitan. — Niech królem będzie ktoś inny. Wy, ludzie, zawsze chcecie
być królem. Niech królem będzie ktoś, kto chce nim być, jeśli to go uszczęśliwi. Na przykład to
młode książątko. Ty chcesz być królem, prawda? — zwrócił się Kapitan do Dagnarusa. — Nie dla
ciebie smutki.
Ork wypowiadał na głos swe myśli. Nie powiedział niczego, czego by wszyscy nie wiedzieli, jednak na
jego słowa przez komnatę przeszła fala niepokoju. Król Tamaros zmarszczył brwi i przybrał surową minę.
Sprawy zaszły za daleko.
— Książę Dagnarus doskonale rozumie położenie młodszego
syna, Kapitanie — przemówił król tonem nagany. — Wie, że jego
starszy brat zostanie pewnego dnia królem i całym sercem popiera Helmosa.
Książątko stało z pochyloną głową i spuszczonym wzrokiem, jak przystało na dobrze wychowane
ludzkie dziecko.
— To prawda, Kapitanie, nie chcą być królem. Inaczej mu
siałbym życzyć mojemu bratu nieszczęścia, a to byłoby straszne.
Bogowie pokaraliby mnie za takie złe pragnienia.
Ale Kapitan nie dał się zwieść. Zauważył błysk w tych zielonych oczach. „Kłamstwa, same kłamstwa”.
Ludzie bezustannie kłamali — sobie nawzajem, a co gorsza, także sobie samym. Orkowie nigdy nie kłamią.
Ich słowa są prawdą, przynajmniej w danej chwili. Jeżeli okoliczności ulegają zmianie, może wyłonić się
nowa prawda, w świetle której stara prawda wydaje się kłamstwem. Ale orkowie wiedzą, że to co innego.
Nie ich wina, że inni tego nie pojmują.
Kapitan rozejrzał się po komnacie, w której nie było okien. Nie widział przestrzeni, powietrza i
zaczynało mu się robić duszno. Wieczorem będzie odpływ. Dobry czas na żeglowanie. Chciał to
wykorzystać.
— No, to dajcie mi mój kawałek kamienia — powiedział Kapi
tan. — Powiedzcie mi, co mam z nim zrobić, jeśli nie rzucić rybom,
i ruszam w drogę. Żeglujemy z wieczornym odpływem.
I znów jego słowa wprawiły wszystkich w konsternację. Ludzie byli oburzeni. Nie dostanie Kamienia
Władzy. To Kamień Władzy, a nie jakiś tam odłamek skały. I jak to? „Rzucić go rybom”? Wszak to święty
skarb! Przecież Kapitan zna jego wartość!
— Skąd mam znać? Jeszcze go nie widziałem — oświadczył
Kapitan ze złością. — Ten kamyk należy do orków, tak? Tak mówił
wasz posłaniec. Bogowie dali go wam, ludziom, żebyście przekaza
li go orkom. Zatem orkowie mogą z nim uczynić, co zechcą, a jeśli
zechcą wrzucić go do oceanu albo do wnętrzności świętej góry, to
właśnie to zrobią. Więc jeśli kamyk jest nasz, królu Tamarosie, daj
mi go.
Krasnoludy śmiały się, gdy Dunner przetłumaczył wodzowi słowa orka. Elf, Tarcza, stał pogrążony w
wyniosłym milczeniu, ze znudzoną miną. Ministrowie i inne ludzkie płotki kłębiły się wokół
Kapitana, paplając coś. Nie zwracał uwagi na drobnicę. Wbił wzrok w króla.
— Kapitanie — przemówił król Tamaros, przywołując cierpli
wość. — To prawda, że Kamień Władzy należy do orków. Kiedy go
zobaczysz i dotkniesz, poczujesz jego magiczną moc i będziesz
wiedział, jak go użyć, aby pomóc swojemu ludowi. Jako że jest to
dar bogów, musimy uczcić bogów uroczystością i modlitwą, po
dobnie jak wy czynicie przed wyruszeniem w rejs, aby prosić bo
gów o szybką i zyskowną podróż.
Kapitan był pod wrażeniem. Słyszał wcześniej, że król Tamaros jest mądrym człowiekiem, ale
dotychczas lekceważył to. Zdziwił się, że Tamaros wie o orkowym zwyczaju modlitewnej ceremonii i że
odnosi się do niego z szacunkiem. Kapitan zdziwił się także, że słowa człowieka brzmiały rozsądnie.
— Dobrze więc — zgodził się niechętnie Kapitan. — Kiedy
jest ta ceremonia?
— Odbędzie się jutro — powiedział król. — W Świątyni.
Kapitan skrzywił się. Odpływ minie, ale przypuszczał, że nic się
na to nie poradzi. Jednak zawsze będzie następny odpływ i na to or—kowie mogli liczyć.
— Będę — rzekł. — Jeżeli znaki będą pomyślne. Jeśli nie —
wzruszył ramionami — nie przyjdę. A teraz potrzebuję napełnić
brzuch jedzeniem.
Fale ponownie zmarszczyły powierzchnię. Troska odbiła się na twarzach wszystkich zebranych, z
wyjątkiem krasnoludów, które chichotały w brody. Nawet elf pozwolił sobie na cień uśmiechu.
• Jeszcze nie pora… — zaczął król Tamaros.
• Ba! — Kapitan miał dość.
Już i tak zirytowany głupotą ludzi, nie zamierzał dać się zagłodzić. Obrócił się na pięcie z zamiarem
powrotu do zamieszkanej przez orków części miasta, gdzie mógł dostać jedzenie niezależnie od pory dnia.
Następnego dnia, kiedy jadł śniadanie — zupę z rybich wnętrzności i suchary — Kapitan posłał po
miejscową szamankę, żeby od—
czytała znaki. Szamanka przybyła natychmiast, przemoczona, gdyż nad miasto Vinnengael nadciągnęła
ulewa.
Usiadłszy bez ceregieli naprzeciwko Kapitana, szamanka przyjęła poczęstunek w postaci zupy i
zajadała ją z apetytem, o czym świadczyło głośne siorbanie. Odsuwając miskę na bok, na znak, że
skończyła, szamanka — imieniem Morga — zaczęła odczytywać znaki.
— W nocy była burza — powiedziała. — To zły omen. Ale
łodzie, które rankiem wypłynęły na ryby, wróciły ze wspaniałym
połowem — czterema pełnymi beczkami. Towarzyszyły im czte
ry delfiny ocierające się o boki łodzi. Albatros czterokrotnie okrążył
maszt. To wszystko dobre znaki.
Kapitan skinął głową, by pokazać, że rozumie.
• Jak więc sądzisz, szamanko? Mam iść na ceremonię? Mam przyjąć kamień? Nie podobała mi się ta
nocna burza ani ta ulewa, jakby bogowie wyczerpywali wodę z zęzy.
• Oto, jak odczytuję znaki, Kapitanie — rzekła Morga. — Burza i deszcz to rzeczywiście niedobrze,
ale skoro nasz połów był dzisiaj udany, to znaczy, że złe znaki są nie dla nas. Gdyby tak było,
zarzucilibyśmy sieci i wyciągnęli je puste. Znaki mówią, że powinieneś pójść na ceremonię. A co do
kamienia: jak mówisz, zostanie podzielony na cztery części. Mamy cztery delfiny, cztery okrążenia
albatrosa, cztery beczki ryb. Znaki mówią, że — jak na razie — te słowa wymówiła z naciskiem —
powinieneś przyjąć czwartą część kamienia.
• Jak na razie? — Kapitan przyglądał się jej z powątpiewaniem.
• Musimy być ostrożni, Kapitanie — przestrzegła Morga. — Deszcz ciągle pada. Znaki mogą się
zmienić. Musimy mieć pewność, że burza nie była dla nas.
• Oczywiście. Pójdziesz ze mną na ceremonię — rzekł Kapitan.
• Tak jest, panie — odparła szamanka.
Ceremonia była dokładnie tak długa i nudna, jak Kapitan przewidywał. Co więcej, kazano mu siedzieć
na podwyższeniu blisko ołtarza, co znaczyło, że setki ludzi obecnych na ceremonii będą się na niego gapić.
Jak dotąd jedynym zabawnym zdarzeniem była sprzeczka Kapitana z magiem zarządzającym przebiegiem
uroczystości w związku z obecnością szamanki u jego boku.
Mag oświadczył, że szamanka jest osobą niepożądaną, nie jest dygnitarzem i nie przygotowano
dostatecznej liczby krzeseł, a stać nie może, ponieważ król będzie siedział — wierutne bzdury, oczywiście.
Kapitan zerknął na scenę, zauważył stół oraz stojące przy nim masywne dębowe krzesło. Ponieważ na
krześle nikt nie siedział, Kapitan dźwignął je, przeniósł przez scenę i z łoskotem postawił obok swojego.
Gestem kazał szamance usiąść.
Mag omal nie zemdlał. Krzesło należało do Najwyższego Maga! Nikt inny nie mógł go używać! Musi je
odstawić na miejsce!
Kapitan rozzłościł się. Krzesło to krzesło. Służy do posadzenia zadka. Czy zadek tego maga jest jakiś
wyjątkowy, że wymaga specjalnego krzesła? Czy ten mag uważa swój zadek za lepszy od zadka szamanki?
To wywołało wybuch śmiechu wśród krasnoludów. Wódz krasnoludów musiał aż odejść za kulisy
sceny, gdzie jego strażnicy klepali go po plecach, by odzyskał oddech. Młode książątko uśmiechnęło się,
lecz na karcące spojrzenie towarzyszącego mu elfa pochyliło głowę i ukryło uśmiech w koronkowym
kołnierzu.
Na to wszystko pojawił się Najwyższy Mag.
— Witam szamankę. Może zająć moje krzesło — powiedział uprzejmie Reinholt. — Jestem
zaszczycony, że mogę je jej odstąpić. Dla mnie przyniosą inne.
Po zakończeniu tej awantury otwarto drzwi i weszli lordowie oraz damy dworu, a za nimi tyle
pospólstwa, ile się zmieściło. W budynku zaczęło cuchnąć ludźmi. Kapitan z rezygnacją poddał się losowi,
zadowolony, że wpadł na pomysł wysmarowania się olejem rybim, aby zabić ten smród.
Kapitan drzemał podczas modlitw i przemówień, budząc się tylko raz na jakiś czas, by popatrzeć na
szamankę i przekonać się, czy
zauważyła jakieś znaki. Za każdym razem, kiedy na nią spoglądał, wzruszała ramionami, zataczała oczami
i kręciła głową. Żadnych znaków. Ale czego można się było spodziewać, skoro tkwili zamknięci w
budynku, odcięci od żywiołów, które mówią wyraźnie, jeśli się umie słuchać. Kapitan słyszał deszcz
bębniący o Świątynię niczym wojenne werble.
Czy ludzie naprawdę sądzili, że bogowie przerwą żeglowanie statkiem świata, aby tego wszystkiego
wysłuchiwać? Gdyby nikt nie trzymał steru, statek świata musiałby dryfować bez celu, osiąść na mieliźnie
albo rozbić się o brzeg. Orkowie wiedzą, że bogowie są zajęci, i szanują to. Kiedy orkowie rozmawiają z
bogami, a czynią to tylko w razie największej konieczności, mówią zwięźle.
Kapitan znów zasnął.
Obudził się, kiedy szamanka szturchnęła go łokciem w żebra.
Usiadł wyprostowany, czujny. Król Tamaros stał przed ołtarzem, gdzie spoczywał kamień nakryty
purpurowym aksamitem obrzeżonym złotem. Książątko, Dagnarus, stał z ojcem przy ołtarzu. Król
wyciągnął rękę i zdjął aksamitną narzutkę.
Kapitan był pod wrażeniem.
Ludzie nazwali to „kamieniem”, co dla niego było jednoznaczne z „kamykiem” — słowem, które
irytowało ludzi. Lepszym określeniem byłby „klejnot”. Gdyby ludzie powiedzieli mu, że chcą mu dać
klejnot, może potraktowałby sprawę poważniej.
Kamień Władzy był w istocie jednym z najpiękniejszych klejnotów, jakie Kapitan widział w swoim
długim życiu. Idealna piramida, na której gładkich bokach tańczyły tęcze.
Szamanka westchnęła i kiwnęła głową. Jak na razie, znaki były dobre. Bardzo dobre.
Ale deszcz wciąż padał. Kapitan pozostał czujny.
Król Tamaros wyciągnął dłoń nad Kamieniem Władzy. Jego modlitwa była krótka i do rzeczy. Kapitan
wysłuchał jej z aprobatą.
— Ja, Tamaros, król Vinnengael, wzywam bogów, aby podzielili ten Kamień Władzy, by przez jego
podział nasze cztery rasy stały się jednością.
Kapitan poczuł, że króla otacza moc bogów. Z przejęcia wstrzy—
mał oddech. Szamanka z szacunkiem pochyliła głowę Rozległo się bicie w dzwony, cztery różne
dźwięki, a wszystkie szlachetne. Przy każdym uderzeniu dzwonu na kamieniu pojawiała się rysa.
Piramida otworzyła się jak kwiat. W blasku świec zamigotały cztery kry—
ształowe wierzchołki. ‘.’.,. u•
Publiczność westchnęła. Zebrani na scenie byli przejęci nabożnym podziwem, nawet elfy, które tym
razem nie usiłowały ukryć
swojego zachwytu. ,
Król Tamaros zmówił modlitwę dziękczynną — którą Kapitan znów przyjął z aprobatą, czując, że
bogowie zasłużyli sobie na nią. Król wziął jedną część diamentu z ołtarza i podnosząc ją wysoko, żeby
wszyscy mogli zobaczyć, powiedział donośnie:
L Bogowie dają tę część Kamienia Władzy naszym przyjaciołom i braciom, elfom.
Wręczył diament książątku.
Dagnarus przyjął go z rozszerzonymi oczami. Był bardzo blady, przejęty powagą ceremonii oraz
spoczywającą na nim odpowiedzialnością. Przyjąwszy kamień, odwrócił się, po czym krocząc powoli i
godnie, zaniósł diament Tarczy Boskiego.
Tarcza był tak poruszony, że przygładzając szaty, padł na kolana. — W imieniu Boskiego ja, Tarcza
Boskiego, przyjmuję Kamień Władzy. Niech nasi przodkowie zaniosą bogom nasze dzięki
za ten dar.
Książątko zaniosło kolejny diament krasnoludom.
Wódz krasnoludów nie ukląkł. Krasnoludy przed nikim me zginają kolan, nawet przed bogami. Wódz
krasnoludów zmierzył kryształ spode łba, gdyż krasnoludy odnoszą się do magu nieufme. Pragnął go
głównie dlatego, że inni też otrzymywali swój kawałek, a także dlatego, że mu się prawowicie należał.
Ale wzdragał się
przed dotknięciem go.
Publiczność zaczęła szemrać. Na policzki książątka buchnął rumieniec. Spod rzęs zerknął na ojca,
licząc na jakąś wskazówkę. Najwyższy Mag odkaszlnął lekko, choć z naganą, czego jednak krasnolud w
ogóle nie zauważył; przyzwyczajony do grzmotu kopyt o ziemię, zareagowałby dopiero na dźwięk rogu.
Wreszcie kras—
nolud rozwiązał problem: ręką uczynił gwałtowny gest, którym przekazywał diament Dunnerowi
Bezkonnemu.
Dunner uśmiechnął się do książątka. Widać było, że lubi chłopca. Kapitan zapisał to jako kolejny plus na
koncie książątka. Dagnarus uśmiechnął się, podając kryształ Dunnerowi, który w imieniu swego wodza
przyjął go pochyleniem głowy i gorączkowym, niemal niezrozumiałym dziękczynieniem wypowiedzianym
do bogów. Dunner, jak widział Kapitan, złapał diament kurczowo, jak tonący ork, który chwyta się liny. Po
pomarszczonym policzku krasnoluda spłynęła łza i znikła w brodzie. Dunner patrzył prosto przed siebie, ale
było jasne, że nie widział, co się dzieje wokół. Wódz krasnoludów z ulgą skinął głową.
Nadeszła kolej orków. Kapitan stanął w całej swej okazałości. Dagnarus ostrożnie ujął diament i zaniósł
go Kapitanowi, który prawie nie zwracał uwagi na ludzkie dziecko. Kapitan wpatrywał się żarliwie w
klejnot. Odwrotnie niż krasnolud, pragnął wziąć cenny przedmiot w dłonie, przyjąć go w imieniu swego
ludu, lecz pozostała nie rozwiązana kwestia złych znaków. Deszcz padał coraz mocniej. Kapitan spojrzał na
szamankę.
Siedziała na krześle Najwyższego Maga (ledwie się w nim mieszcząc, gdyż była to potężnie zbudowana
kobieta ork) i długo patrzyła w kryształ. Słyszała deszcz, budynek zdawał się od niego drżeć. W końcu
uniosła wzrok, popatrzyła na Kapitana, westchnęła i skinęła głową.
Kapitan ujął diament w dłonie.
— Dziękuję wam, bogowie — powiedział i usiadł.
Wśród publiczności ktoś zachichotał nerwowo.
Kapitan trzymał diament ostrożnie, niczym jeżowca, obawiając się jego ukrytych igiełek z jadem.
Przedtem wyczuwał magię w świętych przedmiotach — w kamieniach wyrzucanych przez świętą górę.
Orkowie czczą takie kamienie. Są przez nich noszone jako amulety, umieszczane na statkach i używane w
uzdrawianiu. Jednak nigdy nie czuł mocy tak silnie, jak w tym cudownym klejnocie, od którego pulsowało
całe ciało — wrażenie dziwne, ale nie przykre — od dłoni przez ramiona aż do serca, a stamtąd dalej.
Poczuł jak przenika go wielka radość i energia, uniesienie. Gdyby zapragnął, wzleciałby w powietrze,
wdzięcznie niczym rybitwa. W głowie rmgotały mu tysięczne wizje, zbyt liczne, by je zrozumieć Gdyby
zamknął oczy i skoncentrował się, odróżniłby je, ale na razie nie mógł tego uczynić. Musiał uważać na
znak, ostateczny

^Ostatnia część kamienia miała trafić do ludzi, których reprezentował następca tronu książę Helmos,
Lord Smutku. Dagnarus ujął ostatnią ćwiartkę diamentu i zaniósł go swojemu bratu. Dziecko było
ślicznym pacholęciem, następca tronu — przystojnym mężczyzną W rzeczywistości nie łączyło ich
zbytnie podobieństwo rodzinne’ ale publiczność wolała je widzieć. Gdy bracia stanęli naprzeciw siebie, z
widowni popłynęły zachwyty i westchnienia. Dagnarus uśmiechnął się do starszego brata, który z kolei z
miłoscrą
uśmiechnął się do niego.
Dagnarus uniósł Kamień Władzy. Helmos wyciągnął po niego
‘C<Nikt nie umiał potem powiedzieć, co się stało. Dłonie Helmosa były mokre od potu, przez co kamień
mu się wyśliznął. Dagnarus mówił, że ramiona zaczynały go boleć z wysiłku i konieczności uważania na
diament, przez co niespodziewanie drgnęła mu ręka. Nikt nie zawinił, powiedział później król Tamaros.
To był wypadek, nic więcej.
Gdy Dagnarus wręczał bratu Kamień Władzy, a Helmos po niego sięgał, kryształowy wierzchołek
przeciął mu dłoń.
Draśnięcie było małe. Większość ludzi na widowni wcale go nie widziała i nie zauważyła, że coś się
stało, gdyż Helmos dobrze zamaskował swoją niezręczność, a Dagnarus przytrzyma diament, chroniąc
go przed upadkiem. Jednak diament splamiło kilka kropli krwi. Zauważył to Kapitan i jego szamanka,
jesh nawet nikt
‘„pod przykrywką mowy dziękczynnej do bogów oraz podziękowania składanego królowi
Tamarosowi, który w imieniu obecnych zwrócił się do bogów, Helmos zręcznie otarł krew z kamienia
rękawem swojej tuniki, gdzie jej ślad zaginął wśród bogatych haftów.
eremonia toczyła się dalej, Helmos mówił to, co należy. Nawet ajwyższy Mag nie dostrzegł potknięcia.
Jednak szamanka je zauważyła. Odwróciła się do Kapitana z radosnym błyskiem w oczach. Kilkakrotnie z
ożywieniem pokiwała głową, a nawet wyciągnęła rękę i klepnęła go silnie po przedramieniu; to niezwykle
rzadki gest oznaczający zwycięstwo lub inne zdarzenie godne gratulacji.
Na zewnątrz deszcz stale padał, odezwał się grzmot. Kapitan ledwo zwrócił uwagę na burzę. Z czystym
sumieniem mógł zabrać swoją ćwiartkę Kamienia Władzy do ojczyzny orków. Zły znak pojawił się, ale dla
ludzi.
Kapitan miał nadzieję wyruszyć z następnym odpływem, ale ist—iała możliwość, że odbędzie się
jeszcze jedna ceremonia. Zastana—iał się, czy nie dałoby się jej uniknąć, jednak Kapitan był obecny rzy
incydencie. Według prawa orków był świadkiem i mógł zostać ezwany do opowiedzenia, co widział.
Po Rozdzieleniu, jak to nazwano, w pałacu odbyła się wspa—iała uroczystość. Kapitan i szamanka nie
przepadali za ludzkimi ucztami, które zdaniem orków nie miały nic wspólnego z ucztowaniem. U orków
przyjęcie, które nie kończyło się rozlewem krwi i rzezią, uważano za katastrofalną porażkę. Kapitan i
szamanka z chęcią wróciliby do swego ludu, gdzie mogliby zjeść porządny posiłek i ciskać opróżnione
karafki w głowy sąsiadów. Ale Kapitan musiał wpierw spełnić obowiązek. Przecisnął się przez tłum —
który spiesznie się przed nim rozstępował, gdyż rybi olej nabierał mocy — i stanął przed królem
Tamarosem.
Nie mając czasu do stracenia — Kapitan był okropnie głodny — złapał za ramię dworzanina, który
zajmował króla rozmową, i odepchnął go na bok.
• Królu Tamarosie — przemówił Kapitan grzmiącym głosem — kiedy zabijesz chłopca?
• Co? — Król Tamaros popatrzył na Kapitana zdezorientowany. — O czym mówisz, Kapitanie
Kapitanów?
• O chłopcu. — Kapitan wskazał kciukiem książątko. — Kiedy go zabijesz?
Jego matka, królowa, siedząca w pobliżu, wydała przeraźliwy okrzyk i pochwyciła księcia, który
zawstydzony usiłował się wyrwać z jej uścisku.
— Potwór! — krzyknęła. — Wezwać gwardię!
Tamaros rzucił jej spojrzenie, które ją uciszyło, i zwrócił się do Kapitana:
• Musisz się wytłumaczyć, Kapitanie.
• Kiedy go zabijesz? — zapytał ork po raz trzeci, jeszcze głośniej. Zapomniał, że król jest głuchy. —
Najlepiej byłoby teraz, ale może chcesz zaczekać, aż będzie miał pełny brzuch.
• Kapitanie, mylisz się. Nie zamierzam zabijać mojego syna — odrzekł Tamaros.
Ludzie. Zawsze czepiają się słówek.
• No to twoi kapłani — rzekł niecierpliwie Kapitan. — Kiedy go zabiją? Jeśli chcą, żebyśmy byli
świadkami — wskazał na sza—mankę i na siebie — niech się pospieszą. Ruszam z następnym
odpływem.
• Nikt nie zamierza zabijać mojego syna — odparł twardo Tamaros. Objął Dagnarusa, który wywinął
się z objęć matki. Tamaros obronnie otoczył chłopca ramieniem. Nigdy nie kochał syna tak, jak w
tej chwili, a raczej do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo kocha to dziecko swojej
starości. — Nie rozumiem, Kapitanie. Skąd ci przyszedł do głowy taki dziwny pomysł?
• To nie jest dziwny pomysł — wyjaśnił cierpliwie Kapitan. Z ludźmi zawsze należało postępować
jak z małymi dziećmi. — Znaki są dla was bardzo złe. Krew przelana między braćmi. Musisz zabić
jednego albo drugiego, żeby zagwarantować pokój. Zakładam, że zabijesz młodszego, którego
wychowanie nie kosztowało jeszcze tak dużo i który wobec tego stanowi mniejszą wartość niż
starszy.
• Dziękuję ci za troskę, Kapitanie — powiedział ze sztywną uprzejmością król Tamaros, oficjalnym i
chłodnym tonem. — Ale my, ludzie, jesteśmy cywilizowani. Nie zabijamy naszych dzieci. Życzę ci
bezpiecznej i pomyślnej podróży. — I Tamaros odwrócił się.
Kapitan, zdumiony, patrzył na króla, nie mogąc uwierzyć, że ludzie mogą być aż tak tępi.
— Nie widzieliście znaku? — zawołał Kapitan, ale król Tama—ros zdawał się go nie słyszeć.
Między króla a Kapitana wcisnęli się Gwardziści Królewscy, dając do zrozumienia, że czas, aby orkowie
odeszli, gdyż wypili już tyle, że więcej może im tylko zaszkodzić. Królowa wykrzykiwała piskliwym
głosem, że jeszcze nigdy nie widziała takich barbarzyńców i niech ktoś wreszcie wyprosi te odrażające,
cuchnące rybą potwory z jej przyjęcia. Tamaros nadal mocno obejmował Dagnarusa, może w obawie, że
Kapitan porwie chłopca i sam wykona na nim wyrok śmierci.
Kapitan nie zamierzał marnować czasu. Jeśli ludzie chcą lekceważyć znaki, to ich sprawa. Nie jego
problem. On ma Kamień Władzy, bezcenny i święty przedmiot. Wróci do domu i zacznie badać, jak można
go wykorzystać dla dobra jego ludu. Odepchnąwszy gwardzistów z taką siłą, że zniszczyli dwa stoły, aż
kobiety zaczęły krzyczeć z przerażeniem, dwoje orków opuściło pałac.
W chwili kiedy wyszli na zewnątrz, poszarpane chmury rozwiały się. Gwiazdy, których jasne i pewne
światło prowadzi orków przez oceany, powiodły ich przez powikłane poziomy i ulice Vin—nengael prosto
do morza.
GORZKI ŚRODEK

Przez kolejne dwa dni padał wczesnoletni deszcz, otulając zamek szarą ścianą wody. Wszyscy byli w
równie szarym nastroju. Poddali się niewyraźnemu i nerwowemu przygnębieniu wynikającemu z faktu, że
uroczystości dobiegły końca, znakomite osobistości oraz ich świty powróciły do swoich królestw, a czas
ucztowania i zabaw minął. Deszcz był preludium dla szarych dni monsuno—wych, które miały dopiero
nadejść wraz z nadciągającymi znad morza chmurami, ciężkimi od rzęsistego deszczu. Oczekiwano ślubu
Helmosa, ale nie przed jesienią, tymczasem więc poza deszczem nie było czego wypatrywać.
Dagnarus był w szczególnie złym humorze. Chodził po zamku jak uwięzione w klatce zwierzę. Księcia
nie zniechęcał deszcz i wyszedłby na konną przejażdżkę nawet w huragan, ale nie miał towarzysza, a
chwilowo także konia. Dunner leżał w łóżku, nie mógł chodzić. Jego wykręcona noga strasznie bolała przy
deszczowej pogodzie. Koń Dagnarusa cierpiał na obrzęk lewej przedniej nogi, który — jak stwierdził
Dunner — nie był groźny, ale kilka razy w ciągu dnia trzeba było go smarować maścią, a na koniu pod
żadnym pozorem nie wolno było jeździć. Dagnarus sam leczył konia, ale nawet on nie mógł spędzać całego
dnia w stajniach. Znudzony wracał, ciągnąc za sobą zapach nawozu i eukaliptusa, a Silwyth natychmiast
zapędzał go do kąpieli.
Żołnierze wyruszyli na manewry, co pozbawiło Dagnarusa kolejnej rozrywki. Błagał, by mu pozwolono
iść z nimi, ale w tym wy—
padku jego matka odmówiła niezwykle stanowczo, a król Tamaros nawet nie dopuścił takiej możliwości.
• Piekielnie jest dorastać, Łato — skarżył się Dagnarus z powagą swoich dziesięciu lat. — Gdybym
był mały, wpadłbym w złość, zacząłbym kopać i płakać, a matka zrobiłaby wszystko, o co poproszę.
Ale teraz nie mogę.
• Dlaczego? — spytał Gareth.
• Bo żołnierze nie marudzą i nie płaczą, cokolwiek by się im stało — odrzekł Dagnarus. — Nawet
jeśli dostaną strzałę w brzuch. Gdybym urządził awanturę, Argot dowiedziałby się o tym i zawiódłby
się na mnie. Myślałem, żeby uciec, schować się w wozie z żywnością, dopóki nie odjadą za daleko,
żeby mnie odwieźć z powrotem. Ale Argot powiedział, że przez to on miałby kłopoty, więc
oczywiście nie mogłem tego zrobić.
Gareth westchnął. W ciągu ostatnich paru dni, od czasu uroczystości, książę mocno się na nim
wyżywał, i słownie, i fizycznie. Znękany Gareth miał nadzieję, że Dagnarus znajdzie jakieś zajęcie dla
znudzonego umysłu.
Chłopcy byli w pokoju zabaw, gdzie skończyli śniadanie. Sil—wyth nadzorował sprzątanie książęcej
sypialni i zajmował się innymi swoimi codziennymi obowiązkami. Wkrótce miał przybyć Eva—risto na
lekcję z Garethem. Gareth nie bardzo się dziś cieszył na przyjście nauczyciela. Przez ostatnie dwa dni
Dagnarus tak się nudził, że został z nimi w pokoju, głównie dla towarzystwa, a nie, by oddać się nauce.
Lekcje w obecności księcia, który siedział naprzeciw niego, kopiąc w nogę stołu, naburmuszony i
skrzywiony, nie sprawiały Garethowi przyjemności.
Dagnarus przeczesywał pokój w daremnym poszukiwaniu zajęcia. Gareth, ponownie wzdychając,
wyciągnął arkusz liniowanego papieru i ujmując pióro, zaczął ćwiczyć pisanie wdzięcznych liter alfabetu
elfów. Ręka mu się trzęsła, toteż litery wychodziły nierówne. Evaristo na pewno powie, że jego pismo jest
haniebne, ale Gareth był wytrwały i wkrótce tak się pogrążył w swoim zajęciu, że zapomniał o obecności
księcia. Kiedy Dagnarus odezwał się tuż za
Garethem, chłopiec tak się wystraszył, że upuścił pióro, robiąc na papierze dużego kleksa.
• To ten przeklęty kamień, Łato — powiedział Dagnarus. — Wciąż mi się śni.
• Jaki kamień? — zapytał Gareth.
Dagnarus stanął nad nim, zaciskając dłonie na ozdobnie rzeźbionym oparciu krzesła, aż zbielały mu
kostki palców.
— Kamień Władzy, głupcze — odparł wzgardliwie Dagnarus.
• A jaki by mógł być? Śni mi się, kiedy idę spać. — Zniżył glos.
• Te sny są bardzo dziwne, Łato.
• Straszne? — spytał Gareth. Jeszcze nigdy nie widział, żeby Dagnarus był czymś tak przejęty.
• Nie — powiedział Dagnarus po chwili namysłu. — Może trochę. Niepokojące. — Znowu urwał. —
I podniecające. — Usiadł obok Garetha. — Nie lubię tych snów, Łato. Czuję się po nich…
niespokojny. Nie mogę usiedzieć w miejscu. Wciąż myślę, że powinienem coś robić, ale nie wiem
co. Ten sen czegoś ode mnie chce, Łato. A ja nie mogę tego dać. A przynajmniej tak mi się zdaje, bo
nie rozumiem, czego on chce. Ale jednocześnie — i to właśnie jest takie podniecające, Łato —
wiem, że jeśli dam snowi to, czego chce, on da mi coś w zamian. Coś cudownego. I zawsze, kiedy
myślę, że już to mam, budzę się tak rozdrażniony, że aż mam ochotę coś uderzyć.
Będąc tym, który dosłownie odbierał rozdrażnienie księcia, Gareth wiedział, że Dagnarus mocno to
przeżywa. Tak mocno, że Gareth się przestraszył. Nie chciał więcej słuchać i pragnął, żeby przyszedł
Evaristo, ale nauczyciel się spóźniał, prawdopodobnie z powodu deszczu.
Mając nadzieję, że uda mu się zakończyć rozmowę, Gareth ujął pióro, zanurzył je w atramencie i chciał
powrócić do swoich liter. Ku jego zdumieniu Dagnarus wyrwał mu pióro z ręki i zabrał arkusz papieru.
— Popatrz na to — powiedział, rysując coś szybkimi, pewnymi
ruchami, tak niecierpliwie, że pióro pryskało, a ostrze wbijało się
w papier. — Przyszło mi to do głowy w czasie ceremonii. Stałem
r

przy ojcu, kiedy sprawił, że Kamień Władzy rozdzielił się na cztery części. Ojciec na to nie patrzył, składał
dzięki bogom. Ale ja patrzyłem, Łato, i zobaczyłem to.
Dagnarus narysował cztery kółka reprezentujące cztery żywioły. Ale nie umieścił ich zgodnie ze
zwyczajem, w linii prostej. Narysował je przeciwstawnie, po jednym na każdym wierzchołku. A w środku
postawił czarny punkt, przyciskając pióro tak mocno, że pękło.
— To jestem ja — powiedział, odrzucając bezużyteczne pióro
i pokazując środkowy punkt palcem poplamionym atramentem. —
To ja stoję pośrodku. Wiesz co, Łato? — Jego głos wibrował pod
nieceniem. — Jeśli staniesz tutaj, pośrodku tego koła — przesunął
palec do jednej z zewnętrznych mandali — tego, które reprezentuje
Ogień, i rozejrzysz się dookoła, co zobaczysz?
Sam odpowiedział na swoje pytanie, gdyż Gareth — wpatrzony w rysunek — nie mógł wykrztusić
słowa.
• Nie zobaczysz nic poza kołem, które cię otacza. To samo będzie, kiedy staniesz pośrodku Powietrza,
Ziemi czy Wody. Ale jeśli staniesz tutaj, w środku pomiędzy wszystkimi czterema kołami, co
widzisz? Każde z czterech kół! A jeszcze ciekawsze jest to, że nikt stojący w tamtych kołach mnie
nie widzi! Ponieważ jestem schowany tutaj. — Wbił złamane pióro w środek i mocno przycisnął.
• Daj mi to! — Czyjaś ręka sięgnęła zza chłopców i porwała arkusz ze stołu.
Drgnąwszy, Gareth podniósł wzrok i ujrzał pochylonego nad nimi Evarista. Twarz nauczyciela była
śmiertelnie blada. Gareth nie pamiętał Evarista tak zagniewanego, zaniepokojonego i wstrząśniętego.
— Kto ci podsuwa takie pomysły? — zapytał drżącym ze zde
nerwowania głosem Evaristo. Patrzył na Dagnarusa ze złością. —
Odpowiedz! Kto ci o tym powiedział? — Zgniótłszy arkusz w dło
ni, potrząsał nim przed nosem księcia.
Na policzki Dagnarusa buchnął krwistoczerwony rumieniec. Powoli, z godnością wstał i wbił wyniosłe
spojrzenie w bladego, rozwścieczonego nauczyciela.
— Zapominasz się, magu. Jak śmiesz mówić do mnie takim to
nem? Jestem twoim księciem.
Evaristo zagotował się. Przez jedną okropną chwilę Gareth sądził, że nauczyciel schwyci księcia i
potrząśnie nim. W tym pełnym napięcia momencie do pokoju wsunął się bezszelestnie Sil—wyth, gotów w
razie konieczności interweniować. Widok elfa przywrócił Evaristowi rozsądek.
Poszarzał, nawet jego wargi straciły kolor. Wymamrotał przeprosiny.
— Nie czuję się dobrze, Wasza Wysokość — powiedział i rze
czywiście, na czoło wystąpił mu pot. — Proszę o wybaczenie. Czy
mógłbym zostać na dzisiaj zwolniony?
Dagnarus przez chwilę zastanawiał się, w końcu krótko skinął głową.
— Możesz odejść. I — dodał wspaniałomyślnie — mam na
dzieję, że wkrótce poczujesz się lepiej.
Evaristo odpowiedział coś niezrozumiale. Nadal trzymając w pięści zgnieciony papier poszedł niepewnym
krokiem ku drzwiom, wymieniając ostre niczym sztylety spojrzenia z Silwythem.
• Ufam, że Waszej Wysokości nie stała się krzywda — powiedział, zbliżając się Silwyth.
• Wcale nie — odparł Dagnarus, uśmiechając się szelmowsko. Miał dobrą zabawę. Owszem, był
księciem, ale był także dzieckiem, a nieczęsto dziecku, choćby i księciu, udawało się tak dogłębnie
upokorzyć dorosłego.
• Nauczyciel zabrał ze sobą kawałek papieru. Czy Wasza Wysokość życzy sobie, abym go odzyskał?
Dagnarus wzruszył ramionami.
— To były zwykłe bazgroły. Nic ważnego. Nie rozumiem, co
go tak zdenerwowało. A ty, Łato?
Gareth nie odpowiedział. Jak zaczarowany wpatrywał się w atramentową kropkę, która została na stole
po tym, jak Dagnarus przebił papier piórem.
Dagnarus z namysłem przyjrzał się przyjacielowi, po czym rzekł krótko:
— To wsrzystko, Silwyth. Możesz odejść.
Silwyth skJonił się i wycofał, choć powoli i z wyraźną niechęcią.
— No, Łato. Dzięki mnie masz wakacje — powiedział Dagna—
rus głośno. Był w wyśmienitym humorze. Pochylając się, wyszep
tał: — O co chodzi? Co się stało?
Gareth rzucił ostrożne spojrzenie na drzwi. Przysuwając się bliżej do księcia*, wyszeptał:
• Widziałem już taki rysunek.
• Napra~wdę? — Dagnarus był rozczarowany, gdyż wyobrażał sobie, że sann wpadł na ten pomysł.
Zmarszczył brwi. — Gdzie?
• W Królewskiej Bibliotece — powiedział Gareth. — W książce o magii.
• O maggii? — Dagnarus odzyskał zainteresowanie i dobry humor. — Nic dziwnego, że Evaristo
wyglądał, jakby go pszczoła użądliła w za_dek! O czym tam było? Powiedz mi, Łato!
Gareth z {przykrością rozwiał nadzieje księcia.
— Nie w iem — wyznał ze wstydem. — Nic z niej nie zrozu
miałem. W książce była mowa o śmierci i pustce, był też ten obra
zek. Dostałeoi od tej książki gęsiej skórki. Chciałem biec umyć
ręce. To ma coś wspólnego z Próżnią.
Ostatnie słowo wymówił okropnym i przejmującym szeptem, w nadziei, że= to zniechęci księcia.
Garethowi nie podobał się wyraz twarzy księcia — zaciekawiony i podniecony.
— Musis z odszukać tę książkę, Łato. Musisz mi ją pokazać.
Gareth potrząsnął głową. Spuścił wzrok na atramentową kropkę
na stole.
— Nie rmogę, bo nie pamiętam, gdzie ona jest — skłamał. —
Biblioteka jest ogromna. Nie wyobrażasz sobie, ile tam jest ksiąg.
Zresztą i tak nie mógłbym jej wynieść z biblioteki. Nie pozwolą…
Au! To boli.
Gareth us iłował wyrwać się z uścisku księcia, ale Dagnarus był silny, znacznde silniejszy od chłopca
do bicia, i mocno zaciskał dłoń na chudym rsamieniu Garetha.
— Znajd:ziesz ją— powiedział Dagnarus. — Znajdziesz ją i po
każesz mi.
Ból był nie do zniesienia. Gareth bał się, że książę złamie mu rękę.
— Tak, Wasza Wysokość — wymówił z jękiem Gareth, prze
łykając ślinę.
Dagnarus zwolnił uścisk.
— Przykro mi, że sprawiłem ci ból. Nie chciałem, ale nigdy mi
nie odmawiaj, Łato. Kiedy ci mówię, żebyś coś zrobił, musisz to
zrobić. Nie dlatego, że jestem twoim księciem, ale dlatego, że jesteś
moim przyjacielem i mnie kochasz. Czy to nie prawda, Łato?
Gareth odwrócił głowę, ukradkiem otarł ślady łez i kiwnął głową. Dagnarus poklepał przyjaciela po ramieniu,
na którym widniały wyraźne białe ślady po jego uścisku, teraz czerwieniejące.
— Przykro mi, że sprawiłem ci ból — powtórzył.

Evaristo, wytrącony z równowagi, wyszedł na deszcz z gołą głową i nawet nie zauważył, że zapomniał
naciągnąć kaptur peleryny. Dopiero kiedy woda zaczęła mu spływać na tunikę na plecach, przypomniał
sobie o kapturze, ale porzucił zamiar. Deszcz chłodził rozpaloną skórę, był przyjemny. I pozwalał mu
ochłonąć.
Wchodząc do Świątyni, zatrzymał się w wejściu, aby otrząsnąć wodę z peleryny i zastanowić się nad
swoim postępowaniem — minionym i przyszłym. Co do minionych, nie był z siebie szczególnie dumny.
Musiał przyznać, że stracił głowę. Miał nadzieję, że nie wyniknie z tego nic złego. Co do przyszłych…
Przechodzący obok nowicjusz zobaczył ociekającego wodą Eva—rista i uprzejmie przyniósł mu ręcznik.
Nauczyciel wytarł przemoczone włosy, popatrzył z żałością na mokre mankiety szaty, jej zabłocony dół i
ogólnie niezbyt korzystny wygląd. Nie tak wyglądają zwykle ludzie, kiedy proszą o posłuchanie u
Najwyższego Maga. Ale to była wyjątkowo pilna sytuacja. Przynajmniej arkusz papieru liniowego
pozostał suchy, gdyż Evaristo włożył go między stronice książki, którą zamierzał dać Garethowi.
Najwyższy Mag odbywał właśnie naradę, jak można się było spodziewać, i nie wolno mu było
przeszkadzać. Evaristo nie spodziewał
się niczego innego. Zasiadł w poczekalni, zadowolony z krótkiego odpoczynku, podczas którego mógł się
wysuszyć i uporządkować myśli. To ostatnie jednak bez wielkiego powodzenia.
Wreszcie narada się skończyła. Pozostali magowie wyszli z sali. Kilku z nich, którzy znali Evarista,
przywitało go uprzejmie i chętnie zatrzymaliby się na pogawędkę, ale w tej chwili wyszedł po niego
sekretarz Najwyższego Maga. Przyjaciele popatrzyli na niego ze zdziwieniem i troską. „Nauczyciel —
mówili między sobą — wygląda, jakby był ciężko chory”.
Najwyższy Mag przyjął swego nagłego i niespodziewanego gościa z serdeczną uprzejmością,
prowadząc Evarista do krzesła koło ognia i proponując, że pośle służącego po odzież na zmianę. Evari—
sto był mu wdzięczny za troskliwość, ale nie chciał tracić czasu.
• Sprawa jest pilna, Najwyższy Magu — powiedział. — Inaczej nie zjawiłbym się przed tobą w takim
stanie, nie naniósłbym ci błota do gabinetu. Myślę, że powinieneś natychmiast to zobaczyć.
• Tak, magu — odrzekł Reinholt, zaintrygowany i nieco zaniepokojony. Znał Evarista niezbyt dobrze,
ale dostatecznie, aby wiedzieć, że nie lęka się on byle czego. — Co to takiego?
Evaristo dobył książki i położył ją na biurku Reinholta. Książka sama się otworzyła na stronie, gdzie
umieścił arkusz. Nauczyciel wyjął rysunek i położył go przed Najwyższym Magiem.
Reinholt zmarszczył brwi.
— Miałem nadzieję, że dawna religia zginęła. Okazuje się, że
znów wypływa na powierzchnię. Cóż, będziemy musieli się tym
zająć. — Podniósł wzrok na Evarista. — Gdzie to znalazłeś? Kto
sporządził ten rysunek?
Evaristo wziął głęboki wdech, po czym wypuszczając powietrze, zrzucił z barków gniotący go
ogromny ciężar.
— Książę Dagnarus, Wasza Wielmożność.
Reinholt wpatrzył się w niego. Jego spojrzenie wróciło do arkusza, a zmarszczka na czole pogłębiła się.
— To niedobrze — powiedział cichym, poważnym głosem. —
To bardzo niedobrze. Proszę, usiądź, Evaristo. Kiedy to się stało?
• Dzisiejszego ranka. Przychodzę prosto stamtąd. — Evaristo z ulgą opadł na krzesło naprzeciw
biurka Najwyższego Maga.
• Opowiedz mi dokładnie, co zaszło — powiedział Reinholt stanowczym tonem, by uspokoić
roztrzęsionego nauczyciela. — Ale najpierw odpowiedz: Jaką masz pewność, że to właśnie książę
narysował… to. — Wskazał ręką na arkusz, wzdragając się przed nazwaniem go.
• Jestem pewien — odparł z westchnieniem Evaristo. — Kiedy wszedłem do pokoju, widziałem, że coś
rysuje. Nie miałem zamiaru go zaskakiwać, ale był tak zaabsorbowany swoją pracą, że nie słyszał
mnie. Stanąłem nad nim i widziałem, jak przyłożył pióro do środkowego koła. Usłyszałem, jak
mówi… — Evaristo zamilkł, aby przywołać pamięć i uspokoić drżenie w głosie. — „Ale jeśli
staniesz tutaj, w środku pomiędzy wszystkimi czterema kołami, co widzisz? Każde z czterech kół! A
jeszcze ciekawsze jest to, że nikt stojący w tamtych kołach mnie nie widzi! Ponieważ jestem schowany
tutaj”.
• Powiedział to? Jesteś tego pewien?
• Tak, Wasza Wielmożność.
— I co zrobiłeś?
Evaristo zaczerwienił się.
• Ja… straciłem głowę. Zawołałem: „Daj mi to!” i wyrwałem mu papier z ręki. Potem pytałem, jak na
to trafił, kto mu o tym powiedział.
• Jego odpowiedź? — Najwyższy Mag był zmartwiony.
• Jego Wysokość słusznie przypomniał mi, że jestem jego poddanym i że nie ma obowiązku mi
odpowiadać — przyznał się zawstydzony Evaristo. — Wtedy wymówiłem się chorobą i poprosiłem
o pozwolenie odejścia. Przyszedłem prosto tutaj.
• Dobrze zrobiłeś — rzekł Reinholt.
• Nie powinienem tak reagować — ciągnął Evaristo, robiąc sobie wyrzuty. — Uniosłem się.
Powinienem go potraktować tak samo, jak kiedyś Garetha, kiedy wymówił brzydkie słowo — uznać
to za młodzieńczy wybryk. Wtedy książę i jego młody przyjaciel wkrótce przestaliby się tym
interesować. Moim zachowaniem dałem chłopcom do zrozumienia, że jest to w jakiś sposób ważne.
i
• To prawda, powinieneś postąpić bardziej racjonalnie — odpowiedział Reinholt. — Ale nie osądzaj
się zbyt surowo, Evari—sto. Z twoich stów wynika, że Jego Wysokość już zdaje sobie sprawę, że to
ważne. Jak myślisz, skąd się o tym dowiedział? Czy to elf? Silwyth?
• Nie lubię Silwytha — powiedział Evaristo twardo. — Jestem pewien, że był zamieszany w nagłe
zniknięcie lorda Mabreto—na. Jednak to sprawy polityczne elfów. Lord Mabreton był lojalny wobec
Boskiego, Silwyth zaś popiera Tarczę Boskiego. Wiemy, że między tymi dwoma toczy się walka o
władzę i że na razie Tarcza jest górą. Ale choć nie lubię Silwytha i nie ufam mu, nie mogę go
oskarżać o uprawianie magii Próżni.
• Jakie masz podstawy, żeby mu wierzyć? — zapytał Reinholt, niezupełnie przekonany.
• Sam fakt, że Silwyth jest zaufanym agentem Tarczy Boskiego. Elfy nie kochają magii Próżni. Są jej
wręcz bardziej przeciwni niż ludzie. Oni czczą życie, każde życie, a magia Próżni wymaga
poświęcenia życia w zamian za moc. Sądzę, że gdyby Silwyth zobaczył ten rysunek, przeżyłby
większy wstrząs niż ja.
• I znalazłby sposób, żeby go wykorzystać dla potrzeb elfów, możesz być tego pewien. Bądźmy zatem
wdzięczni, że go nie ujrzał. — Reinholt postukał dłonią w biurko, wracając wzrokiem do
dziecięcych gryzmołów, które groziły tak okropnymi skutkami. — Jeśli to nie Silwyth podsunął ten
pomysł młodemu księciu, to kto?
• Trudno powiedzieć. Jego Wysokości wolno biegać samopas. Zaprzyjaźnił się z tym Bezkonnym
krasnoludem, Dunnerem.
Reinholt pokręcił głową.
• Dobrze znam Dunnera. To by go przeraziło.
• Więc może żołnierze. Książę spędza wśród nich dużo czasu. Któryś może być wyznawcą — mówił
z powątpiewaniem Evaristo. — W ich fachu są ze śmiercią za pan brat.
• Może.
Reinholt siedział nieruchomo, postukiwał tylko jednym palcem w stół. Evaristo zachowywał milczenie,
woda z jego szat bezgłośnie kapała na podłogę.
• Musimy się dowiedzieć, skąd to wziął. Nie wypada ci pytać Jego Wysokości, ale spodziewam się, że
możesz wypytać jego towarzysza, chłopca do bicia. Jak on ma na imię?
• Gareth. Obawiam się, że to tylko podsyci jego ciekawość.
• Nie ma na to rady.
• A jeśli zacznie zadawać pytania? Gareth to mądre dziecko.
• Odpowiedz mu szczerze — z kłamstwa nie wynika nic dobrego. Ale bądź oględny. Myślisz, że
wyzna ci prawdę?
• W normalnych okolicznościach nie ma zwyczaju kłamać. Ale jeśli Jego Wysokość rozkaże mu
milczeć albo wymyślić jakąś historyjkę, Gareth usłucha. Uwielbia księcia.
• Szkoda. Ale musimy być dobrej myśli. Czy powinniśmy dopuścić elfa szambelana do większej
poufałości? On może mieć dostęp…
• Absolutnie nie, Wasza Wielmożność — przerwał Evaristo.
• Chyba masz rację. Im mniej osób się o tym dowie, tym lepiej. Nie muszę dodawać, że nie wolno ci
nikomu opowiadać, nawet żonie.
• Nie pisnę ani słowa — wzdrygnął się Evaristo.
• Na wieczór zostałem zaproszony na obiad u Jego Królewskiej Mości w pałacu. Wtedy zdasz mi
sprawę. Oczywiście dyskretnie. Przed zapaleniem świec będę w Królewskiej Bibliotece. Tam się
spotkamy.
Evaristo odszedł spełnić polecenie, niezupełnie przekonany, że odniesie sukces. Wolałby odłożyć
zadanie do jutra, ale Najwyższy Mag wyznaczył wieczorne spotkanie tonem, który nie pozwalał na
dyskusję. Evaristo modlił się, żeby zastać Garetha samego. Guwerner nie czuł się na siłach zmagać się z
Jego Wysokością.
Albo bogowie go wysłuchali, albo miał szczęście. Gareth był sam w pokoju szkolnym, stał przy oknie z
podbródkiem wspartym na dłoniach i patrzył w deszcz.
— Gareth — odezwał się cicho Evaristo, aby go nie wystra
szyć. — Czy mogę z tobą chwilę porozmawiać?
Chłopiec podniósł wzrok. Był blady, a w oczach miał wyraz nieufności.
• Czujesz się lepiej, panie? — zapytał niepewnie.
• Tak, dziękuję — odrzekł Evaristo. — Gdzie jest Jego Wysokość?
— U swojego konia. Trzy razy dziennie naciera mu nogę maścią.
Evaristo z ulgą skinął głową.
• Obawiam się, że dziś rano napędziłem ci strachu, Gareth. Chcę cię przeprosić. Nie miałem takiego
zamiaru. Rysunek księcia przyprawił mnie o wstrząs.
• Dlaczego, panie? — zaciekawił się Gareth. — O co w nim chodzi?
• Powiem ci, Gareth, ale najpierw chciałbym, żebyś ty mi coś powiedział. Gdzie książę widział taki
obrazek? Bo przypuszczam, że skądś go przerysował. Może z jakiejś książki? Czy pokazywał mu go
ktoś z zamku?
• Czy ta osoba miałaby kłopoty? — spytał Gareth stłumionym głosem.
• Powiedzmy, że chciałbym z nią porozmawiać — odrzekł Evaristo, unikając jasnej odpowiedzi.
• Wobec tego… nikt nie pokazał mu tego rysunku — powiedział Gareth.
• Naprawdę? — Evaristo zacisnął wargi. Właśnie zauważył świeże sińce na ramieniu Garetha. — Czy
Jego Wysokość zabronił ci o tym mówić?
• Nie, panie — odrzekł Gareth, widząc spojrzenie nauczyciela i nie kryjąc się przed nim.
• Gareth — powiedział Evaristo łagodnie — nie twierdzę, że kłamiesz, ale wiem bardzo dobrze, że
Jego Wysokość nie wymyślił tego sam…
• Właśnie że tak, panie! — zaprotestował Gareth. — Powiedział, że przyszło mu to do głowy, kiedy
trzymał Kamień Władzy.
Evaristo wpatrywał się w dziecko.
• Tak powiedział. Mówisz prawdę, Gareth? To niezmiernie ważne. Ważniejsze, niż możesz sobie
wyobrazić.
• To prawda, panie — potwierdził Gareth z drżącą dolną wargą.
— Wierzę ci — rzekł Evaristo, usiłując się uśmiechnąć uspoka
jająco. Kojącą dłonią pogładził chłopca po włosach. „Wierzę ci —
powtórzył w myślach. — Bogowie, miejcie nas w swojej opiece!”
— Co się stało, panie? — zapytał Gareth. — Nie rozumiem.
„Z kłamstwa nie wynika nic dobrego” — mówił Najwyższy
Mag. Jednak Evaristo nie sądził, aby coś dobrego mogło wyniknąć z wyjawienia nagiej prawdy temu
dziesięciolatkowi. Z pewnością Najwyższy Mag nie przewidział takiej sytuacji. Evaristo stąpał po
niepewnym gruncie. Obawiał się, że jedno fałszywe słowo może zepchnąć ich wszystkich w przepaść.
Potrzebował rady. Dlatego odpowiedział wymijająco.
• Pamiętasz to słowo, którego kiedyś użyłeś? Powiedziałem wtedy, że to nieładne słowo i że nie
powinieneś takich słów używać. Pamiętasz?
• Tak, panie.
• Z tym jest podobnie.
• Tak? — Gareth wydawał się nic nie rozumieć.
• Musisz mi zaufać, Gareth — powiedział Evaristo, mając nadzieję, że jego słowa nie zdradzają, jak
bezradny się czuje. — W życiu są pewne rzeczy, których dzieci nie potrafią zrozumieć. To właśnie
jedna z nich.
• Chciałbym, żebyś mi powiedział, panie — poprosił Gareth pokornie. — Postarałbym się zrozumieć.
• Nie. — Evaristo podjął decyzję. — Nie, nie mogę. Może kiedyś, ale nie teraz. — Spróbował obrócić
sprawę w żart. — Mam nadzieję, że będzie tak, jak z tabliczką mnożenia i że Jego Wysokość wkrótce
o wszystkim zapomni, jeśli jeszcze nie zapomniał. Nie uważa chyba tej sprawy za ważną, skoro pobiegł
pobawić się z koniem.
Gareth nie wydawał się przekonany. Evaristo także nie czuł się pewnie. Nie wiedział, co jeszcze
powiedzieć, lękał się, że już powiedział zbyt dużo. Opuściwszy chłopca, nauczyciel spacerował w tę i z
powrotem po pustym korytarzu, dopóki nie nadeszła pora udania się do Królewskiej Biblioteki.
Najwyższy Mag znajdował się w jednej z małych czytelni przylegających do Królewskiej Biblioteki, w
pokoju z własnym kamie—
niem światła i drzwiami, które można było zamknąć, by zapewnić pogrążonym w studiach uczonym ciszę.
„Nie chce, by mu przeszkadzano” — napisał na tablicy główny bibliotekarz, mierząc Evarista
nieprzyjaznym wzrokiem.
„Jego Wielmożność wezwał mnie tu na spotkanie! — odpisał z irytacją Evaristo, który nie miał nastroju
do sprzeczek. — Proszę, powiedz mu”.
Główny bibliotekarz wyszedł z posłaniem, burcząc pod nosem. Wrócił — wyraźnie rozczarowany — z
wiadomością, że Najwyższy Mag chce bez zwłoki widzieć nauczyciela. Evaristo wszedł do niewielkiego
pokoiku i zajął miejsce po przeciwnej stronie stołu.
Najwyższy Mag czytał księgę poświęconą magii Próżni.
• No i? — zagadnął Reinholt przyciszonym głosem.
• Jest gorzej, niż myśleliśmy — odparł Evaristo, zapadając w krzesło. Czuł się wyczerpany.
Zastanawiał się, skąd weźmie siły, by wrócić do domu. — Według Garetha pomysł przyszedł Dagnaru
—sowi do głowy podczas ceremonii, kiedy trzymał Kamień Władzy.
Najwyższy Mag przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Patrzył niewidzącym wzrokiem na leżącą przed
nim książkę. Zamknąwszy oczy, potrząsnął głową. Potem westchnął i przetarł powieki. Kiedy się odezwał,
mówił bardziej do siebie niż do Evarista.
— Doradzałem królowi, by dał mi czas na zbadanie Kamienia
Władzy. Nalegałem, by przełożył ceremonię. Kamień pochodzi od
bogów. Nie mamy pojęcia, jaka może być jego moc — dobra czy zła.
Lecz Jego Królewska Mość zdecydował inaczej. Sytuacja polityczna
była groźna, niepewna. Miał nadzieję, że dając kamień pozostałym
rasom w dowód naszych dobrych zamiarów i zaufania, wzmocni po
kój i wzajemną życzliwość. Z pewnością dar kamienia tymczasem
przyniósł dobre stosunki pomiędzy rasami, ale jakie będą dalsze
skutki? Co się stanie, kiedy inne rasy zaczną powoływać własnych
Lordów Dominiów? Czy Kamień Władzy zagwarantuje, że nowymi
lordami zostaną kobiety i mężczyźni oddani pokojowi? Co się sta
nie, jeśli kamień udzieli magicznej władzy komuś, kto taki nie jest?
Jego Królewska Mość, który jest wcieleniem dobroci, utrzymuje, że
kamień sam w sobie jest dobry. Kimże jesteśmy, by się z nim spie—
rać? A teraz — Reinholt westchnął głęboko — mamy dowód, że kamień nie jest dobry. Sam mówiłem
Tamarosowi, że błędem jest pozwolić księciu trzymać tak ważny, potężny przedmiot. Król nie chciał mnie
słuchać. A teraz… co on zrobił?
• Obawiam się, że nie rozumiem, Wasza Wielmożność — powiedział Evaristo. — Lękasz się, że coś
się stało?
• Czy widziałeś Kamień Władzy? — zapytał ostro Reinholt.
• Niezbyt dobrze — odrzekł Evaristo. — Jestem krótkowidzem, a siedziałem prawie na końcu galerii.
• Klejnot ma kształt piramidy o czworokątnej podstawie. Kiedy zdarzył się cud i kamień podzielił się
na cztery części, otworzył się niczym płatki kwiatu. W ten sposób. — Reinholt zademonstrował,
zaciskając dłoń w pięść, a potem szeroko rozpościerając palce. — Jak wszystkie przedmioty na
świecie, kamień składa się z tego, co widać, i z tego, co niewidoczne. To, co zobaczyliśmy, to cztery
rozchodzące się kryształowe wierzchołki. To, czego nie widzieliśmy, ponieważ nikt z nas nie był
dostatecznie blisko, to pustka, która pozostała pośrodku po rozszczepieniu się kamienia. Nikt z nas,
tylko dziesięcioletnie dziecko. To moja wina — rzekł Najwyższy Mag posępnie. — Powinienem to
przewidzieć. Powinienem to przewidzieć bez oglądania kamienia. Logiczne jest, że kamień składa
się z wszystkich czterech żywiołów: Ziemi, Powietrza, Ognia i Wody oraz Próżni, czyli braku
wszystkiego. Powinienem przekonać króla, sprzeciwić mu się. Jego Królewska Mość ustąpiłby
przed moim autorytetem, gdybym okazał dostateczną stanowczość. Popadłbym u niego w niełaskę. I
to mnie powstrzymało. Dlatego wycofałem się.
Evaristo poruszył się nerwowo. Żałował, że to usłyszał. Żałował gorąco, że w ogóle został wciągnięty
w tę sprawę. Nie wiedział, co powiedzieć, a bał się powiedzieć cokolwiek, gdyż w ten sposób
przypomniałby Najwyższemu Magowi o swojej obecności. Z drugiej strony bał się milczeć, gdyż milczenie
mogłoby zostać wzięte za przebiegłość.
— Prędzej czy później każdy z nas zagląda w Próżnię, Wasza
Wielmożność — powiedział Evaristo z wahaniem, szukając właści—
wych słów. — Mnie się to przytrafiło, kiedy byłem młody. Ogarnęła mnie pokusa, żeby pójść ścieżką
ciemności. Ale kiedy w pełni zrozumiałem konsekwencje takiego czynu, kiedy pojąłem, co będę musiał
poświęcić, zawróciłem. Złożyć w ofierze miłość, przyjaźń, zaufanie, poważanie, iść przez życie jako
człowiek zniekształcony, odepchnięty, otoczony powszechną odrazą, wrogością i pogardą. To wysoka
cena. Nic dziwnego, że tak niewielu decyduje się ją zapłacić. Dziwi raczej, że decyduje się na to
ktokolwiek!
• Jednakże niektórzy to czynią — zauważył Reinholt.
• Dagnarus to tylko dziecko, Wasza Wielmożność. Uparte, to prawda, o wiele za mądre, by mogło
to być dla niego dobre, ale jednak dziecko. Dzisiaj interesuje się tym, jutro zajmie go coś innego.
Wszak, aby choć liznąć magii Próżni, potrzeba ogromnych studiów. Powiem to może na swoją
niekorzyść, Wasza Wielmożność, ale wiem na pewno, że Jego Wysokość nigdy w życiu nie
przeczytał książki od początku do końca. Trzeba przyznać tym, którzy uprawiają tę odrażającą
magię, że są wielce zdyscyplinowani, skłonni do wyrzeczeń, całkowicie oddani swojej mrocznej
sprawie, zdolni zrezygnować ze wszystkiego innego. Dagnarus to ich przeciwieństwo. Jest
rozpieszczony i trudno go za to winić, skoro oboje rodzice spełniają każdą jego zachciankę.
Kocha przyjemności: piękne stroje, smaczne jadło. Jest próżny z powodu swej urody, a wiemy,
jakie przekleństwo pada na tych, którzy uprawiają magię Próżni. Ponadto brak mu choćby
odrobiny samodyscypliny. Kiedy zadanie staje się dla niego zbyt trudne lub uciążliwe, porzuca je.
Nie, Najwyższy Magu — mówił Evaristo z rosnącą pewnością — właśnie wady księcia chronią
go przed popadnięciem w pokusę, której się obawiasz.
Najwyższy Mag przyglądał się z napięciem Evaristowi.
• Twoje słowa brzmią rozsądnie. Przynosisz mi cudowną ulgę. Choć wydaje się dziwne, że jesteśmy
wdzięczni za czyjeś wady. Pozostaje pytanie, jak dalej postępować?
• Czy zamierzasz powiedzieć królowi, panie? — odważył się spytać Evaristo.
Reinholt zastanowił się, po czym potrząsnął głową.

— Nie, nie powiem mu. Niepotrzebnie by go to zmartwiło.


Mógłby rzec o sprawie chłopcu, ale uważam — tym bardziej po two
im wywodzie — że im mniej hałasu wokół incydentu, tym lepiej.
Evaristo poczuł ulgą. Taka rozmowa byłaby nadzwyczaj nieprzyjemna.
• A moja rola, Wasza Wielmożność? Jak ma to wpłynąć na moje postępowanie wobec księcia?
• Nie wracaj do tego, oczywiście. Niech sprawa umrze. Lecz bądź czujny. Jeśli jeszcze coś usłyszysz
lub zobaczysz, natychmiast przynieś mi wiadomość.
— Oczywiście. Ale gdyby książę zaczął zadawać pytania?
Reinholt uśmiechnął się.
• Powiedz mu, żeby przyszedł tutaj, do Królewskiej Biblioteki, i poszukał odpowiedzi w księgach. To
powinno zgasić jego zapał.
• Z pewnością, Wasza Wielmożność — odrzekł z uśmiechem uspokojony Evaristo.

Następnego dnia wszystko świadczyło o tym, że Evaristo miał rację. Deszcz przestał padać, choć tylko
popołudniem, gdyż na zachodzie znów gromadziły się ciemne chmury. Ale na razie dzień był przepiękny,
niezwykle ciepły i słoneczny. Książę Dagnarus nie zjawił się na lekcji. Żołnierze wrócili z manewrów, a
on pragnął wypytać Argota o przebieg szkolenia. Gareth nadal był poważny i nieswój, lecz Evaristo uznał
to za naturalne. Winił siebie. Kiedy Gareth zapytał, czy mogą znów pójść do Królewskiej Biblioteki,
Evaristo przystał z gotowością, sądząc, że wyprawa odwróci myśli chłopca od nieszczęsnego rysunku.
W bibliotece Gareth poszedł po swoich śladach i bez trudu odszukał książkę. Później czasami pytał sam
siebie, czy odszukałby ją, gdyby znał prawdę. Gdyby Evaristo był z nim szczery i odpowiedział na jego
pytania, czy Gareth sprzeciwiłby się rozkazowi księcia, mimo że sprzeciw okazałby się nad wyraz trudny?
Może tak. Może nie. Gareth nie mógł dojść do zadowalających
wniosków. Z pewnością uniki Evarista nadały sprawie intrygujący posmak tajemnicy. Poza tym Gareth,
podobnie jak inne dzieci, nie lubił, gdy mówiono, że jest dzieckiem i że zrozumie, kiedy dorośnie.
Guwerner sprawił, że przedsięwzięcie stało się wyzwaniem. Gareth mógł sobie to wmawiać, ale
wiedział, że prawdziwą przyczyną kradzieży książki było polecenie Dagnarusa. Nie, to też nie było
całkiem prawdą. Gareth skradł książkę, ponieważ Dagnarus sobie tego życzył.
Chłopiec do bicia odszukał książkę i w ciszy pokoju, do którego nikt nie wchodził, usiadł na
podłodze i ponownie zaczął ją przeglądać. Słowa, które były tak niezrozumiałe, teraz nabrały odrobinę
więcej sensu, choć potrzeba było jeszcze wiele nauki, aby je dokładnie pojąć.
Kiedy była pora wychodzić, wetknięcie cienkiego tomiku za koszulę na brzuchu i nakrycie go tuniką
okazało się całkiem proste. Mimo wszystko bał się, że bibliotekarz, którego oczy zdawały się widzieć
przez lity marmur, dostrzeże książkę ukrytą pod cienkim materiałem. Jednak bibliotekarz miał
ważniejsze zajęcia niż zwracanie uwagi na dziecko. Nawet nie podniósł wzroku, toteż Gareth opuścił
Królewską Bibliotekę ze swoją zdobyczą.
Wieczorem, kiedy Silwyth zdmuchnął świecę, Dagnarus wśliznął się do izdebki Garetha. Dagnarus
zajął łóżko, a Gareth, owinąwszy się kocem, usiadł na małym stołeczku przy ustawionej na podłodze
świecy w wysokim lichtarzu i położył książkę na kolanach.
• A teraz — powiedział Dagnarus, moszcząc się na poduszce Garetha — powiedz mi, o czym jest
ta książka.
• Wasza Wysokość — rzekł Gareth w ostatnim słabym proteście — wydaje mi się, że powinieneś
sam ją przeczytać.
• Bzdura, Łato — odparł Dagnarus. — Wiesz, że nie cierpię nauki. Czytaj już. — Położył się z
rękami pod głową. — Wytłumaczysz mi wszystko, czego nie zrozumiem.
Otwierając książkę na pierwszej stronie, Gareth zaczął czytać.
— Magia Próżni, znana także pod nazwą Magii Śmierci…

y
sil

• Pani — powiedziała główna garderobiana — pragnie z tobą rozmawiać Jego Wysokość.


• Książę?
Królowa podniosła wzrok znad swojego haftu, którego nigdy nie kończyła, ale lubiła trzymać na
kolanach. Pracę kończyła za nią któraś z dam dworu. „Wykańczała”, jak mawiała królowa, choć w
rzeczywistości ona sama wyszyła zaledwie jeden czy dwa ściegi.
• Proszę natychmiast wprowadzić Jego Wysokość. Nie, zaczekaj. — Królowa Emillia zerknęła w
zwierciadło, poprawiła włosy. — Nie jestem przygotowana na przyjęcie go. Powiedz Jego
Wysokości, że spotkam się z nim w solarium za…
• Matko. — Zza drzwi dobiegł niecierpliwy głos, który najwyraźniej się zbliżał, a towarzyszył mu
odgłos kroków. — Nie jestem twoim dworzaninem, żebyś kazała mi czekać.
Książę Dagnarus wszedł do pokoju.
Książę był pięknym dzieckiem. Teraz, mając lat dwadzieścia — ten wiek ludzie uważają za
pełnoletniość — Dagnarus stał się mężczyzną, którego wygląd, postawa, spokój i zachowanie budziły
zachwyt każdego, kto go zobaczył. Nawet w tej chwili, gdy dopiero co wrócił z konnej przejażdżki, gdy
jego kasztanowate włosy były potargane od wiatru i zmierzwione, smagła twarz mocno zarumieniona, strój
do jazdy konnej ubrudzony i zachlapany błotem, dworzanie, którzy spędzali długie godziny na strojeniu się
i czesaniu przed lustrem, spoglądali na jego urodę zazdrosnym okiem.
Na niespodziewane i niezgodne ze zwyczajami przybycie księ—
cia garderobiana załamała ręce; damy dworu zbiły się w gromadkę, szczebiocząc z udawaną konsternacją w
nadziei, że przystojny książę zwróci na nie uwagę. Tylko jedna z dam królowej dalej spokojnie wbijała igłę.
Liczyła ściegi i nawet nie podniosła wzroku.
Damy dworu szczebiotały na próżno. Chociaż Dagnarus osiągnął wiek stosowny do małżeństwa, żadna
z omdlewających szlachetnie urodzonych pań (lub ich córek) nie zdołała przywołać westchnienia na jego
usta ani błysku do chłodnych szmaragdowych oczu.
„Miłość osłabia mężczyznę — stwierdził książę przy jakiejś okazji, kiedy wraz z przyjaciółmi pił wino
i układał sonety na część rozmaitych pąsowych ust. — Widok ukochanej twarzy w czasie bitwy powoduje,
że wojownik waha się, gdy powinien uderzyć mieczem. Dotknięcie ukochanej dłoni podbija łokieć
łucznika, a ukochane usta nakazują odwrót, kiedy powinien iść naprzód. Dziękuję, panowie, ale wolałbym
wypić za plagę niż za miłość”. To mówiąc, wrzucił kubek do ognia.
Książę nie spełnił toastu za miłość, ale wychylił ich mnóstwo za uprawianie miłości. W tajemnicy
przed całym dworem szambelan księcia, Silwyth, trzymał w pogotowiu fundusz srebrnych tamów, którymi
koił ból porzuconych kobiet. Po ulicach Vinnengael biegała niezliczona liczba rudowłosych dzieci, w
których żyłach płynęła królewska krew.
Dagnarus nie był człowiekiem pozwalającym, aby rządziła nim zwierzęca namiętność. Folgował swoim
zachciankom seksualnym, ale tylko po to, aby nie przeszkadzały mu one w prawdziwie istotnych
sprawach. Mądrze dobierał towarzyszki łoża, decydując się na te, które były zbyt biedne, aby mu zagrażać.
Miał też dość honoru, by sowicie zaopatrzyć te kobiety finansowo. Po wszystkim były więc również
zamożniejsze. Był wobec nich zawsze szczery, chłodno bezosobowy w swoich pieszczotach, i można było
zgodnie z prawdą powiedzieć, że żadna z tych kobiet nie usychała z tęsknoty za nim, gdy ich związek się
kończył.
Dagnarus ledwo zwrócił uwagę na ćwierkające damy dworu. Zauważył tylko jedną, tę, która nie
ćwierkała, która wcale nie pod—
niosła wzroku na jego przybycie, ale dalej pracowała. Dagnarus nie przywykł, by go ignorowano,
potraktował to zatem jako wyzwanie. Sprawi, żeby ta kobieta, kimkolwiek jest, zauważyła jego obecność.
— Okrutny chłopcze — zbeształa go matka jękliwym głosem.
— Nie odwiedzasz mnie przez trzy miesiące, a teraz przerywasz mi
pracę i powodujesz zamęt wśród dam. Spójrz na siebie. Nie zadałeś
sobie trudu, żeby się przebrać, tylko przychodzisz do mnie prosto
ze stajni. Wcale się ze mną nie liczysz.
Królowa uniosła do oczu koronkową chusteczkę. Damy dworu
— wszystkie prócz jednej — westchnęły i zaszeleściły sukniami.
— Ależ, matko — rzekł Dagnarus głosem miękkim i głębokim,
głosem, na którym grał niczym wprawny flecista — wiesz, jak je
stem zajęty. Dzień ledwo wystarcza na to wszystko — studia, zgro
madzenia sądów królewskich, zarządzanie moim regimentem. Ku
mojemu żalowi prawie nie zostaje mi czasu na przyjemności — na
tę wielką przyjemność, jaką jest służenie tobie, pani.
Dagnarus ze skruchą ucałował dłoń matki, wpatrując się w damę, która wciąż nie chciała porzucić
pracy i obdarzyć go należnym podziwem. Dagnarus zaczynał się zżymać. Widział tylko jej czarne włosy,
gładkie i proste, rozdzielone pośrodku i spływające po plecach niemal do pasa, oraz jej dłonie z niezwykle
długimi, delikatnymi palcami i różowymi paznokciami. Po kolorze włosów, smukłej sylwetce i
wyprostowanej postawie oraz jedwabnej, barwnej sukni zgadywał, że jest elfką.
• Ach, moje dziecko, za ciężko pracujesz, za ciężko — powiedziała zakochana w synu matka, która
natychmiast przebaczyła mu, że przez całe miesiące ją zaniedbywał. — Twój brat nie pracuje ani w
połowie tak ciężko, a jednak to on ma być królem — dodała, wydymając z goryczą wargi.
• Oczywiście, że Helmos zostanie królem — odparł lekko Dagnarus. — Zasługuje na to, a służyć mu
będzie zaszczytem. — Przysuwając się bliżej, szepnął: — Uważaj na słowa, matko. Bardziej
szkodzisz, niż pomagasz naszej sprawie. — Na głos zaś dodał:
— Pragnę pomówić z tobą, matko, w sprawie osobistej. Zwolnij
twe damy.
Nie do księcia należało wydawać polecenia królowej, lecz Da—gnarus od tak dawna był panem swojej
matki, że posłuchała go bez wahania.
— Proszę nas zostawić — rozkazała damom dworu. — Za
dzwonię, gdy będę was potrzebować.
Rozkazu królowej nie można było nie usłuchać, zatem gorliwa szwaczka została zmuszona do
odłożenia igły. Wstała z niewymuszonym wdziękiem, niby świeżo rozkwitły kwiat unoszący główkę do
słońca; podniosła twarz, której cudowna piękność była tak idealna, że każdy, kto ją widział, zaraz pragnął
znaleźć w niej skazę, by stała się śmiertelniczką. Jej oczy w kształcie migdałów, lekko skośne, były
niezwykle duże i niebieskie jak powietrze, które elfy czczą. Wargi miała pełne i zmysłowe, podbródek
kształtny, lecz stanowczy, znamionujący siłę ducha. Spuściła wzrok — pokój jakby pociemniał — ukłoniła
się przed królową i obojętnie minęła księcia, nie okazując najlżejszego zainteresowania.
• Kim jest ta elfka, która właśnie wyszła? — spytał Dagnarus, starając się mówić obojętnym tonem.
Matka była zazdrosna o jego miłostki i natychmiast usuwała z dworu kobiety, które podziwiał.
Chociaż pragnęła, by się ożenił, uparła się, że poślubi kobietę wybraną przez nią. Jak dotąd
wszystkie, które mu przedstawiała, były brzydkie jak noc. —Nie przypominam sobie, bym ją kiedyś
widział.
• Zobaczyłbyś ją, gdybyś zadał sobie trud odwiedzenia mnie — odrzekła matka, zaprzątnięta
własnymi żalami. — Przybyła na dwór dwa tygodnie temu. Jej mąż, lord Mabreton, jest nowym
ambasadorem elfów. Dzisiaj wieczorem odbędzie się obiad na jego cześć. Ufam, że się zjawisz.
■ Jeśli sobie życzysz, matko — powiedział książę z niezwykłą gotowością.
— Tak — odrzekła matka. — Przyjdzie Helmos, jak zwykle
drwiący i pyszny. Musisz go nieco utemperować.
Mimo że Dagnarus nie darzył starszego brata wielką miłością, nawet on nie mógł się zgodzić, że
uczony, serdeczny i skromny Helmos jest „drwiący i pyszny”. Dagnarus, kiedy tylko mógł, unikał takich
królewskich obowiązków, gdyż wolał spędzać wieczory
na piciu i grze z przyjaciółmi w miejscowych tawernach. Jednak natychmiast zmienił plany. Nie miał nic
przeciwko temu, żeby w swoim najlepszym stroju zasiąść u boku ojca na wprost czarującej lady Mabreton.
Mabreton. Nazwisko brzmiało znajomo. Dagnarus nie mógł sobie przypomnieć, gdzie je przedtem
słyszał. Zanotował sobie w pamięci, żeby zapytać Silwytha, który z pewnością będzie wiedział wszystko o
damie. I o jej mężu.
• O czym chcesz ze mną rozmawiać? — spytała królowa. Podejrzliwie przyglądała się synowi
przymrużonymi oczami. — Chyba nie o tej elfce?
• Oczywiście, że nie, matko — odparł z uśmiechem Dagnarus. — Zapytałem tylko dlatego, że wypada,
bym znał członków dworu mojego ojca, czyż nie?
Królowa uwierzyła mu. Mówił tonem nonszalanckim, jego zainteresowanie kobietą zdawało się być
wyłącznie chwilowe, już zapomniane. Dagnarus potrafił umiejętnie udawać, kryć swoje prawdziwe
uczucia, przetasowywać w duchu talię tak, by karty, których potrzebował, leżały zawsze na wierzchu. Nikt
nigdy nie przyłapał go na oszustwie.
Rozejrzał się, chcąc się upewnić, że damy dworu znajdują się poza zasięgiem słuchu. Przekonawszy się,
że są z matką sami, zwrócił się do królowej.
— Matko, mam wieści — powiedział Dagnarus, siadając na
krześle stojącym naprzeciw matki, tym samym, które przed chwilą
opuściła śliczna lady Mabreton i które jeszcze zachowało jej ciepło
i zapach perfum. Przez moment księciu trudno było przepędzić jej
obraz, lecz po krótkiej walce z sobą zdołał to uczynić. — Lord Don—
nengal nie żyje.
Królowa wpatrywała się w niego z niemądrym wyrazem twarzy, skubiąc wachlarz.
• A cóż mnie to może obchodzić? Nigdy go nie lubiłam, choć twój ojciec oceniał go bardzo wysoko.
• Matko — rzekł niecierpliwie Dagnarus — co to za różnica, czy go lubiłaś czy nie? On nie żyje. Nie
rozumiesz, co to znaczy?
Królowa patrzyła na syna z powątpiewaniem, chcąc go zadowolić, ale nie pojmując, o czym mówi.
— To znaczy — podjął cierpliwie Dagnarus — że w szeregach
Lordów Dominiów powstało wolne miejsce.
Oczy Emillii rozszerzyły się. Wyciągając rękę, schwyciła syna za ramię z taką siłą, że jej długie
paznokcie wbiły mu się w ciało.
• Będzie twoje! Oczywiście! Jakaż to będzie cudowna ceremonia. Naturalnie sprawię sobie nową
suknię. Urządzimy wspaniałą ucztę. Podamy…
• Matko — przerwał Dagnarus zimnym, sarkastycznym tonem. — Nie każ jeszcze skubać gęsi na
ucztę. Wiesz doskonale, że nie zostanę nawet nominowany na to stanowisko.
• Ależ oczywiście, że zostaniesz! — zawołała ze złością królowa. — Ojciec nie może ci tego
odmówić! To twoje prawo!
• Może odmówić i zrobi to — prorokował Dagnarus. — Nie uważa mnie za odpowiedniego kandydata.
I to dlatego, że nie jestem krótkowzrocznym molem książkowym, i dlatego, że przesypiam pieśni
miłosne minstreli i wolę grać w kości z przyjaciółmi, niż patrzeć w twarz jakiegoś starego filozofa,
który ględzi o głębokim znaczeniu kryjącym się w wycinaniu włosków z nosa. Możesz być spokojna,
matko, że nawet przez chwilę nie weźmie mnie pod uwagę.
• Weźmie. Porozmawiam z królem — powiedziała Emillia, wstając z szelestem brokatów i jedwabi,
chcąc natychmiast iść.
• Nie, matko — sprzeciwił się stanowczo Dagnarus. Dobrze wiedział, że król Tamaros nie żywi
miłości do drugiej żony. — Dlatego przyszedłem z tobą pomówić, zanim… — W duchu powiedział:
„…zanim mi nieodwracalnie zaszkodzisz”, na głos jednak dokończył: — …podejmiesz dla mnie
nadmierny wysiłek.
Matka była niezadowolona.
• Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jakie to dla ciebie ważne — rzekła gniewnie. — Nie masz szansy
zostać królem, jeśli nie będziesz Lordem Dominium, jak twój brat.
• Zdaję sobie sprawę, wierz mi, matko — odparł oschle Dagnarus. „I dlatego wolę sam się tym zająć”
— pomyślał, lecz nie wypowiedział. Głośno zaś ciągnął: — Co do tego, bym miał zostać

lub nie królem czy Lordem Dominium, to nigdy się stanie. Król nigdy nie wydziedziczy Helmosa. Dla
mnie.
• Bzdura. Król cię uwielbia… — zaczęła jego matka.
• Tak — przerwał Dagnarus z pełnym goryczy uśmiechem. — Ale nie aż tak.
• Nie rozumiem, o czym mówisz! — zawołała królowa i znów poszukała chusteczki. — Na pewno
sądzisz, że to moja wina. Zachowujesz się, jakbym ci stale psuła szyki, gdy tymczasem kocham cię
nad życie. Nie wiem, jak możesz być tak okrutny…
• Przestań szlochać, matko, i posłuchaj mnie. — Dagnarus tracił cierpliwość. — Nie poruszaj tej
sprawy z ojcem. Nie jęcz, nie dręcz go, nie błagaj, nie nalegaj. Kiedy on lub ktokolwiek inny
wspomni o nominowaniu mnie na Lorda Dominium, zachowuj się spokojnie, jakby to było
oczywiste. Powiedz: „Oczywiście, że mój syn zostanie nominowany”, jakbyś była zdziwiona, że
ktoś może w to wątpić. I nie mów nic więcej. Rozumiesz? Powiedz też dziadkowi Olgafowi, by się
do tego nie mieszał.
Emillia była niemądrą, jędzowatą, próżną kobietą, która już dawno straciła wszelką władzę i wpływy na
dworze. Nie było to wyłącznie jej winą. Jej ojciec, Olgaf, król Dunkargi, wciąż podkładał do ognia pod
królewskim kociołkiem, by zupa króla stale bulgotała, licząc na to, że pewnego dnia Jego Królewska Mość
uniesie łyżkę i sparzy sobie usta. Taka pomoc była Dagnarusowi równie potrzebna jak skorpiony w
pościeli.
Emillia nie ustąpiła bez protestów pokropionych kilkoma wyciśniętymi łzami, twierdząc, że syn jej nie
kocha, nikt jej nie kocha, że jej ofiary są niedoceniane, a ona na pewno potrafiłaby przekonać Tamarosa, i
że biedny drogi papa byłby szczęśliwy, mogąc przybyć na dwór i poprzeć Dagnarusa w jego prawach.
Dagnarus wysłuchał jej z całą cierpliwością, na jaką mógł się zdobyć, przypominając sobie, że jako
żołnierz musi nauczyć się znosić trudy i tortury. Potrafił wszakże radzić sobie z Emillia; robił to już jako
dwulatek. Jednym zdaniem oczarowywał ją, a drugim groził, aż w końcu gubiła się i nie wiedziała, co jest
czym. Stopniowo przekonał ją do swojego pomysłu.
Kiedy królowa zaczęła uważać plan za własny pomysł, Dagna—rus wiedział, że wygrał. Był
bezpieczny od jej machinacji. Zaraz też opuścił ją choć zatrzymał się w przedpokoju z nadzieją ujrzenia
lady Mabreton. Zawiódł się. Nie było jej wśród dam spieszących na władcze dzwonienie dzwonka
królowej.
Dagnarus powrócił do swych komnat, by się wykąpać, przebrać i przemyśleć postępowanie wobec ojca.
Król Tamaros nigdy dotąd niczego nie odmówił młodszemu synowi, lecz Dagnarus nie był pewien, że tym
razem zdoła go przekonać. Nominacja na Lorda Dominium była czymś świętym, o co należało się modlić i
solennie rozważać. To nie to samo, co podarowanie synowi kucyka. Mimo to, gdy kąpiel dobiegała końca,
Dagnarus uznał, że wie, jak podejść ojca.
• Silwyth — powiedział Dagnarus, potrząsając mokrymi kędziorami i energicznie się wycierając. —
Chcę cię o coś zapytać.
• Tak jest, Wasza Wysokość. Czym mogę służyć?
Elf wyjmował strój księcia, odpowiedni na audiencję u króla, choć Dagnarus nie wspomniał, że
zamierza się widzieć z Jego Królewską Mością. Silwyth wiedział. Silwyth zawsze wiedział. Dagnarus już
dawno zarzucił dociekanie, skąd.
• Moja matka ma nową damę dworu. Elfkę.
• To z pewnością lady Mabreton, Wasza Wysokość.
• Tak, tak się nazywa. Opowiedz mi o niej, Silwyth — powiedział Dagnarus.
Zazwyczaj w ubieraniu się pomagał księciu zastęp lordów, jednak Dagnarus, otrzymawszy wieści o
śmierci lorda Donnengala, skrócił swe poranne igraszki, dlatego był teraz sam na sam z szam—belanem.
— Jest małżonką lorda Mabretona, Opiekuna Wschodniego
Lasu i Lorda Dominium. On należy do Domu Wyval i jest lojalny
wobec Boskiego, lecz nie nadmiernie, jeśli Wasza Wysokość poj
muje, co mam na myśli. Tarcza Boskiego mianował Mabretona
Lordem Dominium, za co jest mu odpowiednio wdzięczny. Lady
Mabreton niechętnie przebywa na dworze. Nie chciała się tu zjawić
i podobno stanowczo odmówiła towarzyszenia lordowi, kiedy pro—
pozycja padła po raz pierwszy. Dano jej do zrozumienia, że lord straciłby twarz, gdyby ona została,
sprzeciwiając się życzeniom nie tylko męża, ale i Tarczy. Podobno lord Mabreton zagroził jej rozwodem,
gdyby nie podążyła za nim, co oznaczałoby ostateczną niełaskę oraz ruinę dla niej i jej rodziny. Jednak
trudno mi uwierzyć w tę plotkę, ponieważ lord Mabreton ubóstwia swoją piękną żonę. Zgaduję, że to jej
rodzina przekonała ją do podróży, gdyż jest to Dom zubożały i uzależniony od jej wpływów. Mniejsza
zresztą o powody. Jest na dworze. I nie tylko to — jest damą dworu. Nie chciałbym uchybić twojej matce,
panie, kiedy powiem, że lady Mabreton to stanowisko unieszczęśliwia.
• Tak? To ciekawe. — Dagnarus uśmiechnął się, zadowolony z tego, co usłyszał. — Powiedz mi,
Silwyth, dlaczego nazwisko Mabreton wydaje mi się znajome? Gdzie je słyszałem?
• Myślisz, panie, o lordzie Mabretonie, który był ambasadorem, kiedy Wasza Wysokość był
chłopcem. Mniej więcej w tym czasie, kiedy dokonał się podział Kamienia Władzy…
Dagnarusowi wróciła nagle pamięć — wspomnienie Silwytha zatapiającego nóż w plecach elfiego
lorda.
• Na bogów! — Dagnarus przypatrzył się uważnie Silwytho—wi, którego twarz była spokojna i
niewzruszona jak zawsze. — Wiem, o kim mówisz! Czy to jakiś krewny tego lorda Mabretona?
• Byli braćmi, panie. Lady Mabreton była żoną pierwszego brata. Według zwyczaju elfów jeśli drugi
brat jest nieżonaty, może pojąć za żonę wdowę po swoim bracie, jeżeli jej rodzina oceni, że to
małżeństwo będzie korzystne dla damy. W tym przypadku jej rodzina za wszelką cenę chciała
utrzymać fortunę rodzinną Mabreto—nów, toteż zgodzili się chętnie.
• Rozumiem. Dlaczego nie widywałem jej na dworze, kiedy byłem dzieckiem? Choć pewnie i tak nie
zwróciłbym na nią uwagi — rzekł Dagnarus, zapinając wysadzany klejnotami pas. — Wtedy więcej
zajmował mnie mój pies niż kobiety. Ale nawet taki mały chłopiec musiałby zauważyć tak piękne
stworzenie.
• Jestem pewien, że Wasza Wysokość zauważyłby ją— rzekł Silwyth z nutką smutku w głosie. —
Nasze kobiety słyną z piękno—
ści, a jej uroda jest niezrównana. Wówczas jednak nie było jej na dworze. Mieszkała w domu, który
pierwszy lord Mabreton zbudował dla niej nad rzeką Hammerclaw. Kiedy otrzymała wiadomość o śmierci
męża, pod ochroną Tarczy wróciła do swojej rodziny. Dagnarus zachmurzył się.
— Czy nadal jest pod opieką Tarczy?
Silwyth zawahał się, po czym powiedział:
• Nie, Wasza Wysokość. Jej rodzina i rodzina małżonki Tarczy nie żyją z sobą dobrze, a ostatnio ich
stosunki się pogorszyły. Tarcza nie chroniłby jej. Może to również było przyczyną, dla której uznała
za wskazane przybyć do Vinnengael.
• Wspaniale. Silwyth, sprawiłeś, że zabłysło dla mnie dzisiaj słońce. Oczywiście słyszałeś nowiny.
Dagnarus wsunął ramiona w rękawy bogato haftowanego i podbitego futrem płaszcza, który narzucił na
krótką tunikę.
• O zgonie lorda Donnengala? Tak, Wasza Wysokość. Przyjmij, panie, moje kondolencje. Jak sądzę,
dobrze go znałeś.
• Prawdę mówiąc, nie obchodził mnie wcale. Ważne jest to, że teraz zwolniło się stanowisko w
szeregach Lordów Dominiów.
— Tak, Wasza Wysokość. Jestem tego świadom.
Dagnarus odwrócił się z rękami na biodrach i przyjrzał się Sil—
wythowi.
• Wiesz, że go pragnę. Wiesz, że muszę je dostać, jeśli kiedykolwiek mam być królem. Jakie mam
szanse? Co wiesz?
• Wasza Wysokość może uzyskać nominację — powiedział Silwyth, choć bez przekonania — ale
Rada Lordów Dominiów jej nie przyjmie.
• Decyzja nie musi być jednogłośna.
• To prawda, panie, ale twój brat Helmos jest naczelnikiem rady i wątpliwe, czy pozostali ludzie
sprzeciwią mu się, chociaż mówi się, że niektórzy są po twojej stronie.
• Do licha z Helmosem! — zaklął książę. — Niech go Próżnia pochłonie!
• Poszę uważać, Wasza Wysokość. Ktoś może usłyszeć twoje wynurzenia.
• Poza nami nikogo tu nie ma — rzekł niecierpliwie Dagna—rus, ale zniżył głos. — Co mi radzisz?
• Musisz zdobyć poparcie króla, panie. Pozostali Lordowie Dominiów mogą przegłosować Helmosa,
jeśli będą wiedzieli, że postępują zgodnie z życzeniem Jego Królewskiej Mości.
• I jak tak myślę — powiedział Dagnarus. — Jeszcze coś. Chciałbym dać lady Mabreton drobny
podarek. Ty wiesz najlepiej, co to ma być i jak mam jej to dać. Klejnoty? Czy elfki lubią klejnoty?
Silwyth ponownie zawahał się, lecz tym razem wahanie było tak wyraźne, że Dagnarus je zauważył.
• Co się stało, Silwyth? Wyglądasz, jakbyś się napił octu. Czyżbyś sam kochał się w tej kobiecie?
• Nie, panie. Nic podobnego — odrzekł chłodno Silwyth. — Elfy się nie zakochują, a jeśli to czynimy,
to na własną zgubę. Moje małżeństwo jest już ułożone, pobierzemy się za pięćdziesiąt lat, gdy panna
osiągnie odpowiedni wiek. Ale lady Mabreton jest bardzo piękna, a gdy raz się spotkaliśmy, była dla
mnie niezwykle łaskawa. Nie chciałbym, by stała się jej krzywda.
• Nie skrzywdzę jej, Silwyth — zapewnił żarliwie Dagnarus. Położył dłoń na ramieniu szambelana. —
Gdy zobaczyłem ją u matki, nie chciała na mnie nawet spojrzeć. Chcę tylko, by obdarzyła mnie
uśmiechem. To wszystko. Jeśli nienawidzi ludzi, może uda mi się sprawić, że zmieni zdanie. Oddać
przysługę obu naszym narodom.
• Może, Wasza Wysokość. — Mimo przymilnego tonu księcia Silwyth nie wydawał się przekonany.
• Ależ, Silwyth — rzekł Dagnarus. — Przecież mnie znasz. Wiesz, że moje serce jest odporne na
kobiece sztuczki. Z tego, co mówisz o damie, wynika, że jej serca nie wzruszy jakiś tam człowiek.
Jest nieszczęśliwa i nie można jej za to winić. Zmuszona spędzać czas w towarzystwie mojej matki!
Cóż w tym złego, że chcę ją odrobinę rozweselić?
• Nic, panie.
Jeśli Silwyth westchnął, to wyłącznie w duchu, tak aby książę nie usłyszał. Silwyth wiedział, komu jest
winien lojalność. Nie za—
mierzał narażać swojej pozycji nawet dla kobiety, która kwitła niczym kwiat w ogrodzie jego myśli. Jak
powiedział Dagnarusowi, Tarcza na pewno nie otoczy opieką lady Mabreton. Silwyth zerwał kwiat i
wręczył go księciu, choć nie bez westchnienia.
• Co do podarku, kobiety elfów uważają większość klejnotów za krzykliwe i ostentacyjne. Niektóre
jednak są odpowiednie: diament dla swej czystości, błękitny topaz i szafir, ulubione przez bogów
powietrza. Ale gdyby Wasza Wysokość nie wahał się przed wydatkiem…
• Nie waham się — powiedział Dagnarus. — Ostatnio wiodło mi się w kościach.
• Wobec tego proponuję mały drobiazg z rzadkiego turkusa. Posiada on magiczne właściwości i
chroni tego, kto go nosi, od niebezpieczeństwa. Taki dar wyraziłby twój podziw, a zarazem
poważanie. Będzie go mogła nosić jawnie, z honorem. Jej mąż nie znajdzie w nim nic
niestosownego ani nie zabroni jej przyjęcia go.
• Znakomicie. Gdzie mam go szukać?
• Turkusy można znaleźć wyłącznie u Pecwae, Wasza Wysokość. Tylko oni znają ich źródło. Ich
biżuteria jest delikatna, odpowiednia dla elfich kobiet, a także wysoko ceniona przez nasz lud. Jeśli
Wasza Wysokość zechce, wezmę to na siebie. Pójdę na targ i dokonam zakupu.
• Tak, zrób to, Silwyth. Przynieś mi błyskotkę, a ja ją podaruję lady Mabreton.
• Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość.
• A po drodze wstąp do Świątyni i zostaw wiadomość dla Łaty. Chcę z nim pomówić. Właściwie —
dodał książę, uderzony nagłą myślą — chcę, żeby był obecny na bankiecie. Wyrobię mu
zaproszenie. Mój ojciec go lubi i niedawno nawet wspominał, że chętnie by się z nim spotkał.
Możliwe, że będziemy rozmawiać do późna, więc przygotuj stary pokój Łaty. Mam nadzieję, że
zdoła się uwolnić ze szponów tych rozgdakanych kur, magów, by spędzić noc z dala od swojej
wilgotnej i ciasnej celi.
• Gdyby Wasza Wysokość przesłał pisemną prośbę z wyjaśnieniem, że panicz Gareth jest potrzebny
w sprawie państwowej,
przełożony studentów musiałby się zgodzić. W przeciwnym razie obawiam się, że zwolnienie go może być
trudne. Od nowicjuszy wymaga się, żeby poświęcali się wyłącznie swoim studiom, nieroz—praszani
wpływami z zewnątrz.
— Czy ta prośba musi być na piśmie? Chyba nie da się tego
uniknąć.
Dagnarus szarpnął niecierpliwie duży sygnet, który nosił na palcu wskazującym prawej ręki.
• Masz tutaj. Ułóż za mnie list, podpisz go i zapieczętuj. Powiedz Łacie, że ma się tu spotkać ze mną
w porze zapalania świec. Dopilnuj, żeby miał się w co ubrać, dobrze? Ta jego ogolona głowa
wystająca z szerokiego kołnierza nadaje mu wygląd żółwia.
• Tak jest, Wasza Wysokość. — Silwyth przyjął pierścień.
Już od wielu lat zajmował się korespondencją Dagnarusa; ostatnie poznaczone kleksami i błędami
ortograficznymi zdanie wymusił na księciu nauczyciel, Evaristo. Nauczyciel został zwolniony ze swoich
obowiązków, kiedy książę miał dwanaście lat, w czasie gdy Ga—reth, jedyny prawdziwy uczeń guwernera,
wstąpił do Świątyni Magów, by studiować magię. Tamaros zwolnił nauczyciela, uznając niechętnie fakt, że
młodszy syn nie jest i nigdy nie będzie uczonym, chociaż ojciec wciąż miał nadzieję, że kiedy Dagnarus się
wyszumi, doceni rozkosze cichej nauki. Płonna nadzieja, mówiąc oględnie.
• Idę spotkać się z ojcem — powiedział Dagnarus, zerkając krytycznie na swoje odbicie w lustrze. —
Życz mi powodzenia, Silwyth.
• Życzę, panie — rzekł Silwyth. — Będzie ci ono potrzebne — dodał, lecz po elfiemu. Książę nigdy
nie zadał sobie trudu, by się tego języka nauczyć.

— Pozdrawiam cię, czcigodny ojcze — rzekł Dagnarus i wszedł


do gabinetu króla, zawijając zamaszyście peleryną, na skutek czego
papiery sfrunęły niczym poruszone zrywającym się wiatrem.
Podszedł do króla, zahaczając płaszczem o rogi ksiąg i przesuwając je. Jego głośne kroki zakłóciły
kontemplacyjną ciszę, jego nieokiełznany zwierzęcy duch zdawał się zmagać z ogniem, który z nich
zapłonie szybciej i jaśniej. Wszystko to zburzyło spokój królewskiego gabinetu tak skutecznie, jakby
Dagnarus był strzałą z kuszy wystrzeloną zza okna. Król Tamaros podniósł wzrok znad swej pracy z
ciepłym, pobłażliwym, jednakże niepewnym uśmiechem. Chociaż widok przystojnego syna rozgrzewał go
niczym wino z korzeniami, Tamaros nigdy nie był pewien, czy mu to wino nie zaszkodzi. W wieku blisko
dziewięćdziesięciu lat król cenił sobie niezawodność oraz stałość. Nawet ci, którzy Dagnarusa podziwiali, a
było ich wielu, nie użyliby tych słów w odniesieniu do księcia.
— Witaj, synu — rzekł Tamaros, odkładając pracę.
Widok z tej komnaty był oszałamiający: szeroka panorama świata we wszystkich czterech kierunkach,
obejmująca góry, równiny, wielkie miasto, wspaniałe wodospady otulone szalami tęcz, a ponad tym
wszystkim błękitna kopuła nieba i promienne słońce. Król wchodził do tej komnaty codziennie, przez całe
swoje życie, lecz zawsze zatrzymywał się i patrzył zdjęty nabożnym podziwem, pokorny i pomny łaski
bogów.
Dagnarus nie poświęcał światu ani jednego spojrzenia, a nawet narzekał na jasność pokoju.
• Jak możesz tu czytać, ojcze? Słońce świeci tak mocno, że na wpół oślepłem. — Dagnarus przysiadł
na biurku ojca, rozsuwając księgi i gniotąc papiery. Ułożywszy twarz w wyraz powagi, ściszył głos.
— Mam smutne wieści, ojcze. Nie wiem, czy już słyszałeś.
• Nic nie słyszałem — powiedział zaniepokojony Tamaros. Założył zakładkę i zamknął książkę. —
Co się stało, synu?
• Lord Donnengal nie żyje — odrzekł Dagnarus żałobnym, pełnym szacunku tonem. — Pomyślałem,
że powinieneś się dowiedzieć, by przekazać kondolencje rodzinie. Przyszedłem zaraz, jak
otrzymałem wiadomość.
• To rzeczywiście smutna nowina — stwierdził prawdziwie zasmucony Tamaros. — Jak to się stało?
• Był na polowaniu — wiesz, że bardzo lubił ten sport — i nagle złapał się za pierś, wydał wielki
okrzyk i spadł z konia. Jego giermek i koniuszy robili, co w ich mocy — rozsznurowali dublon i
rozluźnili pas — ale nie było dla niego ratunku. Mówią, że pękło mu serce.
• Taki krzepki człowiek — powiedział Tamaros. — Mężczyzna w kwiecie lat.
• Ależ, ojcze — rzekł rozbawiony Dagnarus — lord Donnengal miał przynajmniej sześćdziesiąt lat.
• Tak? — przygnębiony Tamaros podniósł wzrok. — Chyba masz rację. — Westchnął, potrząsnął
głową. — Gdyby nie wyglądało to na kwestionowanie woli bożej, powiedziałbym, że żyję za długo.
Za długo. Przyjaciele moich młodych lat nie żyją, a teraz rzucam szczapy na stosy pogrzebowe ich
dzieci.
Składając ręce, pochylił głowę i wyszeptał cichą modlitwę za zmarłego drogiego i szanowanego
przyjaciela. Dagnarus, choć płonął z niecierpliwości, miał dość rozsądku, by pozwolić ojcu na chwilę
żałoby. W końcu niespokojnie przerwał milczenie.
— Chyba pamiętasz, ojcze, że po śmierci lorda Donnengala
w szeregach Lordów Dominiów pozostaje wolne miejsce.
Tamaros, któremu przerwano modlitwę, podniósł wzrok.
— To prawda — powiedział, dodając z nutką nagany — i w od
powiednim czasie zastanowimy się, kto ma je zająć.
• Ojcze — rzekł Dagnarus prosząco — właściwe i słuszne jest, byś nominował mnie na to
stanowisko.
• Mój synu — odparł Tamaros, patrząc na Dagnarusa z pełnym miłości współczuciem — ty go nie
pragniesz.
• Przeciwnie, ojcze — zaprotestował dotknięty Dagnarus. — Pragnę go bardzo. Jestem pełnoletni. To
miejsce należy mi się z urodzenia.
• Urodzenie, tytuł, ranga, majątek — nic z tego nie gra roli przy wyborze Lorda Dominium.
Powołanie przychodzi z zewnątrz od bogów oraz z wewnątrz, z serca. Pragniesz tego, bo nie wiesz,
z czym wiąże się piastowanie stanowiska Lorda Dominium —jest to życie poświęcone budowaniu
pokoju. Ty zaś, mój synu, jesteś urodzonym wojownikiem.
• A ty tym powołaniem gardzisz! — odparł Dagnarus z twarzą pociemniałą od gniewu.
• Wcale nie, synu — sprzeciwił się ostro Tamaros. To prawda, przeżył dwa pokolenia, ale nie stał się
kruchym starcem o słabym umyśle. — Vinnengael jest silne, ponieważ jego armia jest silna. Nasi
sąsiedzi nas szanują. Wiedzą, że nie będziemy się starali pochopnie poszerzać naszych ziemi ich
kosztem. Ale mają także świadomość, że będziemy bronić naszych granic przed wszelkimi
zakusami, jak sam dobrze wiesz, gdyż ostatnio brałeś udział w wojnach z elfimi podjazdami.
• Proszę o wybaczenie, ojcze — rzekł Dagnarus, widząc, że popełnił błąd i że wybuchy złości nie
pomogąjego sprawie. — Powiedziałem to bezmyślnie.
Książę, niezdolny dłużej usiedzieć w miejscu, wstał z biurka Ta—marosa i zaczął chodzić po komnacie
z ponurą miną, z rękami założonymi na piersi i spuszczoną głową.
— Helmosa uczyniłeś Lordem Dominium — odezwał się Da
gnarus, przystając i spoglądając na ojca oczami rozjarzonymi niby
zielony płomień. — Jestem twoim synem, tak samo jak on. Mam ta
kie samo prawo do tego zaszczytu jak on. — Pochylił się i rzekł
błagalnie: — Jak to będzie wyglądało, ojcze, jeśli w razie jakiegoś
okropnego nieszczęśliwego wypadku mój brat umrze, nie spłodziw—
szy dziedzica, i tron obejmę ja? Ludzie nie będą mnie poważać, ponieważ nie jestem Lordem Dominium
jak mój brat. Powiedzą: „Nie jest godny”. Już tak mówią — dodał znacząco.
— Kto? — Teraz Tamaros się rozgniewał. — Kto mówi takie
rzeczy?
Dagnarus spuścił wzrok, gęste rzęsy przysłoniły płomienne spojrzenie.
• Nie wymienię nazwisk, ojcze. Nie chcę, żeby wszyscy utracili twą łaskę tylko dlatego, że mówią
prawdę. Ani ty, ani magowie nie uważacie mnie za godnego.
• Oczywiście, że jesteś godny — oświadczył niepewnie Tamaros, zmuszony się bronić. — Twoja
dzielność i odwaga nie podlegają dyskusji. Twoje czyny w bitwie sławi cały świat. Nie chodzi o to,
czyś godny, synu, lecz czy się nadajesz. Z natury i temperamentu nie jesteś odpowiednim
kandydatem na Lorda Dominium, Dagnarusie. A to, czy jesteś Lordem Dominium czy nie, nie ma
nic wspólnego z tym, czy będziesz dobrym czy złym władcą. Ciesz się, że jesteś znakomitym
żołnierzem…
• A dlaczego, mój ojcze, znamienity żołnierz nie może być Lordem Dominium? — sprzeciwił się
Dagnarus. Twarz zarumieniła mu się z emocji upierania się przy swojej racji, ogarnęło go
rozgorączkowanie. Był w owej chwili królewski, szlachetny i wzniosły, co wywarło głębokie
wrażenie na jego ojcu. — Sam twierdzisz, że dla zapewnienia pokoju musimy być przygotowani na
wojnę, aby go bronić. Czcigodni magowie idą w bój wraz z nami, z modlitwą na ustach, dzierżąc w
dłoniach zarówno miecz, jak i księgę z zaklęciami. Bogowie nie odwracają się od nich, lecz
wspierają ich i błogosławią ich dzieło. To prawda, że pośród ludzkich Lordów Dominiów nigdy nie
było Lorda Bitwy, ale to nie znaczy, że nie może go być. U elfów wszyscy Lordowie Dominiów to
wojownicy.
Zasłuchany, oczarowany Tamaros zastanawiał się poważnie nad słowami syna.
Dagnarus, widząc, że nadarza się okazja, dodał:
— Możesz mnie przynajmniej nominować, ojcze. Pozostali
Lordowie Dominiów będą musieli głosować i jeśli postanowią mnie
nie uznać, ugnę się przed ich wolą oraz wolą bogów. Lecz w oczach innych powinienem mieć twoje
poparcie. Odmów mi go, a powiedzą, że nie darzysz mnie zaufaniem i szacunkiem.
Do Tamarosa zaczęło docierać, że Dagnarus ma rację. Helmos skończył już trzydzieści lat, cieszył się
świetnym zdrowiem, miał silne ciało i umysł, rzadko chorował. Jednak ścieżki bogów są tajemnicze i
kapryśne. Wypadki się zdarzają — wypadek zabrał życie matce Helmosa. Co więcej, dotychczas Helmos i
jego żona Anna nie spłodzili potomka, mimo że bardzo go pragnęli i modlili się o niego. Od ich ślubu
upłynęło dziesięć lat, a nadal byli bezdzietni. Istniało duże prawdopodobieństwo, że Dagnarus obejmie
tron, a gdyby po dworze i królestwie rozniosło się, że odmówiono mu zaszczytu mianowania na Lorda
Dominium, ludzie zastanawialiby się, wątpili, może i rozglądali się za innym królem.
Wojna domowa — największa obawa każdego władcy. Tamaros wychował się, słuchając opowieści
dziadka o krwawej wojnie domowej, która niemal doprowadziła do upadku Vinnengael. Słyszał, jak elfy,
orkowie i krasnoludy wykorzystali bitwy ludzi, by wedrzeć się przez granice i zagarnąć ogromne tereny;
ziemię tę potem odbito, lecz za cenę krwi i trudu. Tamaros musiał zrobić to, co w jego mocy, aby zyskać
pewność, że jego królestwo pozostanie nietknięte, spokojne, stałe.
„To prawda, Dagnarus różni się od swego brata, od pozostałych Lordów Dominiów, ale gdybyśmy
wszyscy byli tacy sami — przekonywał sam siebie Tamaros — świat stanąłby w miejscu. Jedni opiekują
się stadem, inni je wyrzynają”.
• Istnieje ryzyko, Dagnarusie — przemówił Tamaros, w duchu podziwiając i napawając się urodą
syna, jego zdrowiem i widocznym apetytem na życie. — Powołanie na Lorda Dominium jest
niebezpieczne.
• Jestem żołnierzem, ojcze — odparł Dagnarus. — Ryzyko jest wpisane w moje powołanie. — Mówił
żarliwie, pokorny i piękniejszy niż kiedykolwiek. — Nominujesz mnie, ojcze?
Tamaros westchnął. Serce nakazywało mu inaczej, lecz nie potrafił powiedzieć: „Nie”.
• Tak, mój synu.
• Dziękuję ci, ojcze, za to, że dajesz mi szansę! — Dagnarus był bardziej promienny niż słońce; w tej
chwili to on na wpół — albo i całkiem — oślepiał swego rodzica. — Postaram się, byś mógł być ze
mnie dumny. A teraz nie będę ci dłużej przeszkadzał w pracy. Jeśli pozwolisz, odejdę.
Tamaros skinął głową. Dagnarus wyszedł, a gdy oddalał się korytarzem, Tamaros posłyszał jego radosny
głos wyśpiewujący żywą piosenkę do tańca. Tamaros nie wrócił do pracy, ale siedział, patrząc niewidzącym
wzrokiem w księgę, która wcześniej go pochłaniała.
Król wciąż siedział, wbijając niewidzące oczy w książkę, gdy wszedł Helmos.
Spokojnie, nie narzucając się, Helmos stanął u boku ojca. Czekał w milczeniu, aż Tamaros zauważy
jego obecność.
• Widzę, że znasz już nowiny, ojcze — powiedział z łagodną powagą Helmos. — Przykro mi, że nie
ode mnie. Wiem, jak głęboko musiała cię dotknąć śmierć lorda Donnengala.
• Dagnarus mi powiedział — rzekł Tamaros, wyciągając rękę, by uścisnąć dłoń ukochanego syna.
• Dagnarus! — Helmos zmarszczył brwi.
• Powiedział, że nowina na pewno mnie zasmuci i że powinienem wiedzieć, aby przekazać
kondolencje wdowie oraz dzieciom.
• Mój brat robi się ostatnio niezwykle czuły — rzekł Helmos, rzucając zaniepokojone spojrzenie na
ojca.
Tamaros uśmiechnął się melancholijnie.
• Nie jestem zniedołężniałym starym głupcem. Jeszcze nie. Wiem, co nim naprawdę kierowało. Chce
— Tamaros skierował na syna twarde spojrzenie — objąć stanowisko po śmierci lorda Donnengala.
Dagnarus chce zostać Lordem Dominium.
• To niemożliwe — rzucił krótko Helmos.
• Nie jestem tego pewien — stwierdził zamyślony Tamaros.
• Ojcze! Chyba nie mówisz tego poważnie! Przepraszam, ojcze. To nie brak szacunku, ale Dagnarus
jest zupełnie nieodpowiednim…
• To słowo — przerwał Tamaros. — „Nieodpowiedni”. To
znaczy, że nie pasuje do naszego pojęcia o tym, jaki powinien być Lord Dominium. Ale zastanawiam się
— kimże my jesteśmy, żeby ustalać pojęcia? Czyż to nie bogowie wybierają? Może wybrali jego.
• Jak to, ojcze? — zapytał Helmos.
• Napełniając jego serce pragnieniem — odrzekł Tamaros.
• Wobec tego moim bratem targa wiele zesłanych przez bogów pragnień — odpowiedział z goryczą
Helmos. On i jego uwielbiana żona tak gorąco pragnęli dzieci, których bogowie im nie dali, podczas
gdy Dagnarus płodził bękarty jakby od niechcenia, niczym wałęsający się bez celu kocur. — A on je
wszystkie zaspokaja.
— O czym mówisz? — spytał rozgniewany Tamaros.
Helmos westchnął głęboko i usiadł naprzeciw ojca.
• Mówię o tym, o czym nie chciałem wspomnieć, o czym — miałem nadzieję — nigdy nie będę
musiał ci powiedzieć, ojcze. Mój brat nie może zostać Lordem Dominium. Kiedy mówię, że jest
nieodpowiedni, nie rzucam słów na wiatr. To rozwiązły nierób. Spędza noce na piciu i zalecaniu się
do niegodnych kobiet. Urodzone z tego dzieciaki mogłyby zaludnić małe miasteczko!
• To plotki — odparł ze złością Tamaros. — Zawistne plotki. Może Dagnarus rzeczywiście od czasu
do czasu grywa i pije za dużo wina, ale ja w młodości także lubiłem zagrać w kości.
Helmos pokręcił głową.
• On jest niemal analfabetą, ojcze. Ledwo potrafi się podpisać.
• Bywa na sądach — zaoponował Tamaros. — Ilekroć prosiłem go o wydanie wyroku, wykazywał
mądrość i sprawiedliwość. Jego reputacja żołnierza i dowódcy jest bez zarzutu.
• Owszem, to prawda, jest inteligentny — przyznał Helmos. — Ma wrodzony spryt, przyziemny
zdrowy rozsądek. Temu nie przeczę. Nie przeczę także, że jest dobrym przywódcą dla żołnierzy. I
niech tak pozostanie, ojcze. Niech mój brat poprzestanie na dowodzeniu naszą armią. Proszę cię,
ojcze, nie udzielaj mu magicznej mocy Lorda Dominium! Zresztą i tak nie sądzę, że będzie jej
chciał. Przysięgłym i świętym obowiązkiem Lorda Dominium jest zachowywanie pokoju.
— To prawda — powiedział Tamaros. — Taka była pierwotna
intencja. Tak mi się przynajmniej wydawało. Może… Może się
myliłem.
Tamaros wstał i podszedł do wschodniej ściany komnaty i wyjrzał na góry. Było późne popołudnie.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Czerwonozłote promienie ozłociły twarz Tamarosa, jakby został skąpany w
złocie, tworząc rzeźbiony wizerunek mądrości i odpowiedzialności, maskę króla, którego dziedzictwo
przetrwa w czasie, podobnego bogom króla o mitycznych proporcjach.
Helmos pomyślał: „Będę dobrym królem. Nie wielkim. On to widzi. I chociaż mnie kocha, jest mną
zawiedzony. Cóż, jestem, jaki jestem. Takim stworzyli mnie bogowie. Nie mogę się zmienić”.
Tamaros, założywszy ręce na plecach, odwrócił się twarzą do syna.
• Miałem nadzieję, że gdy każda z ras otrzyma Kamień Władzy, zjednoczymy się i nauczymy żyć w
pokoju. Moje nadzieje okazały się płonne. Elfy stale coś knują przy naszych granicach, krasnoludy
podbiły i władają kilkoma ludzkimi miastami, które według nich zostały zbudowane na ich ziemi.
• Krasnoludy uważają, że całe Vinnengael zostało zbudowane na ich ziemi — zauważył oschle
Helmos.
• Racja, lecz miałem nadzieję, że ich podejście zmieni się. Wygląda na to, że Kamień Władzy dał
innym rasom odwagę, a nam nadał pozór słabości. Myślą, że mając Kamień Władzy, mogą nas
zuchwale atakować. Może potrzebujemy Lorda Bitwy, Lorda Dominium, który przysięgnie nie tylko
chronić pokój, lecz w razie konieczności czynić to za pomocą miecza.
• A gdybyśmy powołali Lorda Bitwy, co powstrzyma elfy, krasnoludy i orków od ustanowienia
swoich? — protestował z niezwykłą gwałtownością Helmos, stając z ojcem twarzą w twarz. — Nie,
ojcze. Nie dopuszczaj do siebie rozczarowania w związku z Kamieniem Władzy. Miej wiarę w
bogów. Oczekujesz zbyt wiele w zbyt krótkim czasie, to wszystko. Twoje marzenjc o pokoju spełni
się, ale potrzeba na to czasu. Pracujemy z innymi Lordami Dominiów, pragnąc się wzajemnie
zrozumieć, nauczyć się szano—
wać przekonania drugich. Dopiero kiedy sobie zaufamy, będziemy mogli postarać się zmienić te
przekonania, które blokują drogę do prawdziwego pokoju.
— W twoich słowach brzmi mądrość, synu, lecz nie jesteś jesz
cze królem. Ja nim jestem i muszę robić to, co uważam za najlepsze
dla naszego ludu, zarówno teraz, jak i w dalszej przyszłości.
Słońce schowało się za horyzont. Pokój zasnuły cienie. Rzeźbiona maska przedstawiała teraz starego
człowieka, przygiętego do ziemi ciężarem wielu trosk, zgarbionego i znużonego.
— Powiedz mi, że nie obiecałeś jeszcze niczego Dagnarusowi,
ojcze — poprosił cicho Helmos.
Tamaros nie odpowiedział, tylko odwrócił się i spojrzał w okno.
Helmos milczał przez długi czas. Cienie w komnacie wydłużyły się. Wszedł sługa, by zapalić świece.
Helmos wykonał gest dłonią i sługa usunął się cicho.
— Nigdy w życiu nie postąpiłem wbrew twemu życzeniu, ojcze
— przemówił wreszcie Helmos. — Jednak w tej sprawie nie poprę
cię. Sprzeciwiam się nominacji mojego brata i zrobię wszystko, co
w mojej mocy, żeby ją uniemożliwić.
Tamaros.nadal nic nie mówił i wyglądał przez okno.
• Dagnarus nie będzie miał powodu winić cię za to, ojcze — dodał Helmos. — Winę wezmę na siebie.
Podasz do wiadomości publicznej, że go popierasz. Nie stracisz przez to jego miłości.
• Zrobisz, co uznasz za słuszne, tak jak cię nauczyłem — odezwał się Tamaros, lecz jego głos brzmiał
zimno. — Jednakże sprawia mi ból widzieć mych synów w stanie wojny.
Helmos stał cicho, walcząc z sobą, pragnąc zadowolić ojca, ale nie mogąc tego uczynić, jeśli nie chciał
postąpić wbrew nakazowi serca. Wiedział, co powiedzieć, aby wzmocnić swoje argumenty, aby
ostatecznie zdyskredytować brata, zniszczyć Dagnarusa na wieki w oczach ojca. Lecz te słowa były tak
czarne, tak brzydkie, tak wstrętne, że Helmos nie potrafił się zmusić do wypowiedzenia ich na głos. Żywił
szczerą obawę, że mógłby przyprawić ojca o śmiertelny wstrząs. Poza tym Helmos nie miał dowodów.
Jego źródło było niewiarygodne — pewna kobieta doniosła mu o sło—
wach dotyczących magii Próżni wypowiedzianych przez sen, kobieta, która przyszła do Helmosa z
żądaniem pieniędzy za milczenie. Ojciec nie uwierzyłby w jej szaloną opowieść, a Helmos nie mógł go za
to winić.
Sam musi nieść to brzemię.
— Przykro mi, ojcze — powiedział i wyszedł z komnaty.
Tamaros przez długi czas stał w ciemności, gdyż sługa, do któ—ego należało zapalanie świec,
posłyszawszy kłótnię między królem następcą tronu, był zanadto wstrząśnięty i przerażony, by wejść
ponownie.

DOROSŁY CHŁOPIEC DO BICIA

Gareth był zmęczony jak pies.


Cały ten dzień, od bardzo wczesnego rana do zapadnięcia zmroku spędził na studiach, swoich
właściwych studiach. Połowę poprzedniej nocy spędził na studiach niewłaściwych, sekretnych. Nie
zamierzał długo siedzieć, ale wpadł na trop odkrycia, które go zarówno odpychało, jak i intrygowało, i nie
zdołał przerwać swych poszukiwań, dopóki jego oczy same się nie poddały, zamykając się wbrew jego
woli.
Poranny dzwonek zastał go zgarbionego nad książką, zesztyw—niałego i z bolesnym skurczem w szyi.
W klasie był otępiały i roz—kojarzony, czym doprowadził do gniewu nauczyciela. Ponieważ marzył o
łóżku i planował wcześnie położyć się spać, wezwanie księcia na bankiet i na noc w zamku przyjął z
przygnębieniem.
Gareth tęsknie pomyślał, że mógłby odmówić, wymówić się złym samopoczuciem, lecz przełożony
studentów — który udzielił Garethowi zezwolenia na uczestnictwo w bankiecie na zamku, a teraz
przyglądał się młodemu człowiekowi z nieskrywaną zazdrością — uznałby odmowę za niezwykle
dziwaczną i mógłby zacząć zadawać pytania. Poza tym Gareth musiałby odpowiadać przed Dagna—rusem,
który byłby wściekły. Książę zawsze był wściekły, gdy postępowało się wbrew jego woli.
Gareth przyodział się w dworski strój, który Silwyth zostawił mu specjalnie w celi: dalmatykę, długą
tunikę zwaną houppełande
— bardzo wówczas modną, wełniane rajtuzy, pelerynę, wysadzany klejnotami pas oraz skórzane trzewiki.
Ubierając się, myślał, jak niewygodny i ograniczający jest to ubiór dla kogoś, kto przywykł do swobodnej
odzieży kapłańskiej. W przypadku nowicjuszy składała się ona z prostej brunatnej szaty noszonej wprost
na bieliznę, obuwia i pończoch.
Gareth nie miał lustra — magowie powinni być ponad słabostki w rodzaju osobistej próżności — dzięki
czemu nie musiał patrzeć na swoje odbicie, gdy nałożył czapkę dostarczoną przez Silwytha, aby miał czym
nakryć ogoloną głowę. Duże purpurowe znamię, które szpeciło jego twarz w młodości, nie znikło (Gareth
w cichości ducha miał nadzieję, że zniknie), więc nie był urodziwym młodzieńcem. W tym kapeluszu
wyglądał śmiesznie i nie można było nic na to poradzić. Takie było polecenie Jego Wysokości, a Jego
Wysokości należało słuchać.
Gareth opuścił Świątynię, nie odzywając się do nikogo ani słowem, choć przed porą posiłku w
rozmaitych sprawach kręciło się tam wielu nowicjuszy. Gareth miał wśród nich niewielu przyjaciół. Z
natury skryty i nieśmiały, przewrażliwiony z powodu znamienia, żył w szkole cicho, zamknięty w sobie.
Koledzy tę jego rezerwę uważali za dumę i twierdzili, że jest zbyt wielkim snobem, by przyjaźnić się z
kimś, kto nie jest księciem. Prawda zaś była taka, że zostawiał ich w spokoju dla ich własnego dobra. Przez
sekretne zgłębianie starożytnej i zakazanej religii związanej z magią Próżni różnił się od pozostałych —
niewinnych — studentów. Bał się zbytnio zbliżyć do kogokolwiek, bał się, że gdyby został przyłapany,
ktoś blisko z nim związany musiałby podzielić jego los.
To nie odnosiło się do księcia, bo przecież wszystko, cokolwiek Gareth robił, czym był lub mógł być,
poświęcał Dagnarusowi.
Żwawy spacer do pałacu pomógł mu się obudzić. Gwardziści przywitali go przyjaznymi skinieniami i
gwałtownym potrząsaniem głów; większość z nich znała go od dziecka. Gestem odesłał pazia, który chciał
mu pokazać drogę — Gareth znał ją lepiej niż chłopiec. Przed lustrem zatrzymał się, by się obejrzeć: tak jak
podejrzewał, w kapeluszu wyglądał jak głupiec.
W sali bankietowej było gorąco i hałaśliwie; ciepło i hałas rozchodziły się od trzaskającego ognia oraz
niezliczonych kamieni światła i świec. Gareth złożył należny ukłon rodzicom — ojciec już był pijany,
poczerwieniał na twarzy i głośno coś mówił; matkę zajmowały najświeższe plotki, dlatego na syna ledwie
rzuciła okiem. Jadła jeszcze nie podano. Goście stali i rozmawiali, popijając wino z korzeniami. W kącie
kilkoro młodych ludzi tańczyło zaimprowizowanego walca przy wtórze fletu i lutni. Gareth przecisnął się
przez tłum. Zawsze potrafił wypatrzyć w ścisku Dagnarusa. Wystarczyło odszukać największą grupę
służalczych dworaków, a w jej środku na pewno znajdował się Jego Wysokość.
Gareth stanął na skraju grupy, która śmiała się w głos z opowieści Dagnarusa. Pochwyciwszy jego
wzrok w szczelinie między głowami, Gareth podniósł rękę, żeby dać Dagnarusowi znać o swojej
obecności. Spodziewał się, że Dagnarus odpowie najwyżej lekkim wzniesieniem brwi, toteż zdziwił się
niezmiernie, gdy książę — dość nagle kończąc historię — przeszedł przez tłum rozstępujący się niczym
ławica ryb pierzchająca przed rekinem i uściskał przyjaciela.
— Łata! Czekam na ciebie od godziny albo i dłużej. Dlaczego,
u licha, tak się spóźniasz? No, nieważne. — Dagnarus mówił, nie
dając Garethowi dojść do głosu. — Chodź ze mną. Mam niezwykle
delikatną i ważną sprawę. Poza tym chcę, żebyś ją zobaczył.
Książę wspiął się na palce, aby rozejrzeć się ponad głowami zebranych. Znajdując to, czego szukał,
pochwycił Garetha za workowaty rękaw jego tuniki i pociągnął go za sobą.
— Z drogi! Z drogi! — wołał Dagnarus, ku radości obecnych,
udatnie naśladując herolda miejskiego. Książę zrobił sobie przej
ście, ciągnąc Garetha za sobą. Nie widząc, gdzie idzie i jak, Gareth
potrącał ludzi na prawo i lewo, nadeptywał im na nogi, przekrzy
wiał kapelusze damom. Gdy zgrzany, zdenerwowany i rozczochra
ny Gareth wydostał się ze ścisku, z przerażeniem przekonał się, że
znalazł się w obecności króla, następcy tronu i jego małżonki oraz
nieznanej pary elfów; z wyjątkiem jednej osoby wszyscy oni przy
glądali mu się z rozbawieniem. Wyjątek ów stanowiła elfka, która
omiotła go leniwym spojrzeniem, po czym bez zainteresowania zwróciła wzrok na kamienną ścianę.
Gareth był przyzwyczajony do zachowania elfów, gdyż uczył się o nim z ksiąg i od Silwytha, elfa—
szambelana. Wiedział, że elfy oceniają większość ludzi bardzo nisko, toteż zignorowałby obelżywe
zachowanie kobiety, a i ją samą, jak nakazywała grzeczność, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze była to
najpiękniejsza kobieta, jaką Gareth widział w życiu, a po drugie zainteresowało go jej spojrzenie na
kamienną ścianę. Nie mówiło ono, jak spodziewał się Gareth, „Nawet ten zimny kamień jest dla mnie
bardziej interesujący od tych, którzy mnie otaczają”. Jej spojrzenie, dzikie i ukradkowe, mówiło: „Gdyby
bogowie mieli nade mną litość, rozpuściliby ten kamień i pozwolili mi uciec!”
Uwaga Garetha została odwrócona od kobiety. Musiał zdjąć kapelusz i skłonić się królowi, który — ze
względu na swój wiek — zasiadał na krześle, oraz stojącemu po prawej ręce ojca Helmosowi, który
powitał Garetha ciepłym uśmiechem. Gareth w pomieszaniu odwrócił wzrok. Jego sekretne studia ciążyły
mu, zwłaszcza kiedy znalazł się w towarzystwie Helmosa, którego teraz, będąc dorosłym, poważał i
podziwiał jeszcze bardziej. Gareth skorzystał z pierwszej okazji, aby odwrócić się od Helmosa i jego
czarującej, kruchej żony Anny do pary elfów.
— Lord i lady Mabreton, nowo przybyli ambasadorowie — powiedział Helmos.
Na dźwięk nazwiska „Mabreton” Gareth momentalnie przeniósł się do sceny zabójstwa, której był
świadkiem jako dziecko. W panice patrzył na lorda, a przez umysł przepływały mu historie o duchach,
dopóki Dagnarus nie wymówił słowa „brat”, po którym wszystko stało się jasne.
Jednak wstrząs był silny. Gareth pozostał lekko oszołomiony. Na szczęście nie musiał wiele mówić i
mógł wycofać się na dalszy plan, skąd obserwował wszystko bez konieczności udzielania się. Ze swojego
dogodnego punktu zauważył, że lord Mabreton, choć bardzo podobny do zmarłego brata, był serdeczniej
szy, cieplejszy i bardziej czarujący niż tamten. Gareth ponownie popatrzył na lady
Mabreton. Zdjęła spojrzenie ze ściany, lecz tylko po to, by wpatrzyć się pilnie w ciepły, jasny krąg blasku z
kamienia światła zdobiącego wielki dębowy stół, gdzie wkrótce mieli zasiąść.
Jej mąż, który zdawał się być bardzo do niej przywiązany, rzucał na nią niespokojne spojrzenia, a
czasem przerywał rozmowę, by zapytać ją po elfiemu, czy jest jej ciepło, czy podać jej pelerynę, a może
jeszcze kieliszek wina? Ona odpowiadała chłodno, monosylabami, i nie patrzyła na niego. Gareth domyślił
się z tego, że dama nie zna mowy ludzkiej. Nic dziwnego, że rozmowa ją nudziła. Tyle że ona nie miała
wyglądu osoby znudzonej. Miała wygląd złapanego w potrzask zwierzątka.
Do króla podeszli inni. Helmos został wezwany do ojca. Dagna—rus zdołał sprytnie i taktownie
wcisnąć się pomiędzy elfy i grupę zgromadzoną wokół króla, odgrodzić ich, tak że sami utworzyli odrębną
grupkę. Gareth, zrozumiawszy wyrażony spojrzeniem rozkaz Dagnarusa, towarzyszył im, cokolwiek
zdziwiony. Dagnarus nigdy dotąd nie przejawiał najmniejszego zainteresowania elfami, chyba że byli
wrogami na polu bitwy. Teraz zaś wychodził ze skóry, by wydać się czarujący i ujmujący. Rozmawiał z
lordem, lecz jego wzrok stale wędrował do lady, i nagle Gareth — wyrzucając sobie tępotę, jako że nie
pomyślał o tym wcześniej — zrozumiał.
Był przerażony. Dagnarus nigdy nie opowiadał Garethowi o swoich miłosnych schadzkach. Już przy
pierwszych wyczynach seksualnych przyjaciela Gareth dał mu jasno do zrozumienia, że to go nie interesuje.
Gareth uczynił kilka ostrożnych wycieczek w świat romansu, lecz spotkał się z litością i odrzuceniem. Na
zawsze zatem odwrócił swą naznaczoną twarz od miłości. Z zaspokajaniem własnych potrzeb fizycznych
radził sobie, płacąc za nie. W pewnym porządnym przybytku znalazł miłą starszą prostytutkę, która jeśli
nawet szydziła z niego, robiła to przynajmniej za jego plecami. Gareth wierzył, że Dagnarus będzie miał
dość rozsądku, żeby trzymać się z dala od dworek, jeśli nie oświadczy się o którąś. A tu widział na własne
oczy przyjaciela rozmiłowanego w elfce, zamężnej szlachetnie urodzonej kobiecie. Nie istniało nic bardziej
niewłaściwego, nic bardziej niebezpiecznego.
I to właśnie, uświadomił sobie Gareth z rozpaczą, dodawało smaku pożądaniu Dagnarusa.
• Twoja małżonka, panie, chyba się nudzi — mówił Dagna—rus. — Obawiam się, że uważa nas za
nieokrzesanych gburów.
• Wręcz przeciwnie — odrzekł lord Mabreton, znów rzucając na żonę czułe, niespokojne spojrzenie.
— Lady Mabreton nie rozumie waszego języka, dlatego czuje się znużona. Uczy się, stara się
podciągnąć, ale to z konieczności trochę potrwa.
Gareth, który obserwował damę uważnie, zauważył błysk w jej niebieskich oczach i leciutki rumieniec
na policzkach. Domyślił się, że lady rozumie znacznie więcej, niż chce ujawnić. Prawdopodobnie jest
nazbyt dumna, by się przyznać, że zna Starszą Mowę, język uchodzący wśród elfów za prymitywny i
chropowaty.
— Moja czcigodna matka, królowa, głęboko martwi się o twą
żonę, panie — powiedział Dagnarus. Sięgając do wyszywanej dro
gimi kamieniami sakiewki, którą nosił u boku, wyjął z niej małe za
winiątko opakowane w aksamitny czarny brokat i przewiązane fio
letową jedwabną wstążką. — Pozwoliłem sobie zatem przynieść
dar, który — na co liczy moja matka — udowodni milady, jak wy
soce sobie cenimy jej obecność wśród nas. Czy będzie pan uprzej
my, lordzie Mabreton, wręczyć go małżonce?
Dagnarus podał zawiniątko lordowi z niskim ukłonem. Na damę nawet nie popatrzył.
— To wielce uprzejmie ze strony twej matki, Wasza Wysokość
— rzekł zadowolony lord Mabreton. — Sam musisz jej go wręczyć,
panie. Moja droga — powiedział czule, przechodząc na elfi —
książę ma dla ciebie podarek. Uszczęśliwisz mnie, jeśli go przyj
miesz.
Lady Mabreton przeniosła wzrok z kamienia światła wprost na Dagnarusa. Wyraz jej twarzy nie
zmienił się. Oczy były spokojne i nieruchome niczym ozdobne jezioro. Skłoniła mu się według zwyczajów
elfów, lecz nie przyjęła daru.
Dagnarus zarumienił się. Nie przywykł, by traktowano go tak wzgardliwie. Jednakże jej brak
ciekawości, zamiast go zniechęcić, tym bardziej go ujął.
— Czy mogę odpakować ten drobiazg dla pani? — spytał Da—
gnarus i wdzięcznym, szybkim ruchem rozwiązał wstążkę.
Materiał opadł, ukazując schowany w nim przedmiot. Zalśniło srebro, a od czerni aksamitu odbił się
kamień jasnoniebieski jak niebo — Pecwae zresztą wierzą, że turkus pochodzi z małych kawałeczków
nieba, które spadły na ziemię.
Ten turkus był duży, największy, jaki Gareth kiedykolwiek widział, po mistrzowsku wycięty w kształt
kwiatu lotosu i osadzony w przecudnie delikatnej, filigranowej srebrnej oprawie. Na ten widok oczy damy
rozszerzyły się. Choć sprawiała wrażenie lodowej dziewicy, nie była odporna na coś tak pięknego i
cennego. Biżuteria Pecwae uchodziła za magiczną.
Dagnarus wyjął wisiorek z aksamitnego gniazdka, zawiesił go na fioletowej wstążce i podniósł do
światła. Dama nie mogła oderwać wzroku od klejnotu. Teraz jej wyraz twarzy zmienił się, teraz policzki
poróżowiały, a oczy zalśniły miękkim, ciepłym blaskiem. Odezwała się do męża melodyjnym, cichym
głosem:
• Proszę wyrazić księciu mą wdzięczność. Waham się przyjąć tak kosztowny dar…
• Musisz go przyjąć, żono — odparł z uśmiechem jej mąż. — To od królowej. W przeciwnym razie
książę się obrazi.
Dagnarus stał i patrzył niespokojnie, jakby rozumiejąc jej skrupuły.
— W takim razie — powiedziała uspokojona dama — powiedz
Jej Królewskiej Mości, że z przyjemnością przyjmuję dar.
Lord Mabreton przetłumaczył. Dagnarus był wniebowzięty.
• W zamian proszę o łaskę, panie. Czy będzie to niewłaściwe, jeśli pozwolisz mi samemu zawiesić
wisiorek na szyi lady?
• Oczywiście, że nie, Wasza Wysokość. Moja droga, Jego Wysokość chce zawiesić ci wisiorek na
szyi.
Dama pochyliła głowę. Dagnarus związał końce wstążki. Przysuwając się do niej odrobinę bliżej, niż to
było konieczne, przełożył wstążkę z wisiorem przez jej głowę. Jego dłonie poruszały się wolno, aby nie
zburzyć uczesania. Uważny obserwator zauważyłby, że lekko drżały.
— Niech kamień działa zgodnie z wolą jego twórcy — rzekł Dagnarus cicho. — Niech zachowa cię,
pani, od zła.
Uniosła głowę, by na niego popatrzeć, i w tej chwili Gareth nabrał pewności, że kobieta rozumie
Starszą Mowę, nawet jeśli nie mówi nią. Słowa księcia zrozumiała dokładnie. Palce Dagnarusa musnęły jej
policzek. Usta damy rozchyliły się, oddech przyspieszył. Na policzku ukazała się plama rumieńca, jakby
jego palce ściągały krew.
Dagnarus także oddychał szybciej, a oczy świeciły nienaturalnym blaskiem. Intensywność uczuć między
tymi dwojgiem była tak wielka, że Garethowi podniosły się włoski na ramionach i karku, jakby w pobliżu
uderzył piorun. Zdawało mu się, że wszyscy obecni musieli zauważyć tę oślepiającą błyskawicę, zwłaszcza
lord Ma—breton, lecz elf odwrócił się na chwilę, by zamienić słowo z jakimś dworzaninem. Kiedy zwrócił
się z powrotem ku nim, chwila minęła, piorun znikł, pozostawiając Garetha w nerwowym oczekiwaniu na
grzmot.
Potężny cios został opóźniony, ale Gareth miał ponure przeczucie, że w końcu spadnie. Jedyną
pociechą, jaką czerpał ze wszystkich zakazanych romansów Dagnarusa, był fakt, że nie polegały one nigdy
na miłości. Wręcz przeciwnie, Dagnarus kpił z miłości i kochanków, wyszydzał miłość jako uczucie
burzące spokój racjonalnych umysłów, osłabiające odwagę oraz podcinające ambicje mężczyzny.
Teraz zaś Dagnarus wyglądał na oszołomionego i naznaczonego. On, który tak często i głośno burzył
się przeciwko miłości, teraz przekroczył jej granicę, wpadł w jej otchłań i nawet nie jęknął ani nie obejrzał
się za siebie.
Lady Mabreton spuściła wzrok. Kiedy jej mąż odwrócił się ku niej, podziwiała swój podarek. Dagnarus
wpatrywałby się w nią nadal, jak gromem rażony, ale Gareth dał mu silnego kuksańca w żebra.
Opamiętawszy się, Dagnarus przyjął z uśmiechem podziękowanie damy przekazane przez męża i
odpowiedział na nie uprzejmie. Wezwanie do stołu oszczędziło grupie niezręcznej chwili, gdy nie
wiadomo było, o czym rozmawiać. Lady Mabreton skłoniła się wdzięcznie i kładąc dłoń na ramieniu męża,
udała się wraz z nim na honorowe miejsce przy stole. Nie obejrzała się na księcia.
• To najpiękniejsza kobieta, jaką widziałem w całym moim życiu — rzekł cicho Dagnarus, patrząc za
nią. — Nie wyobrażałem sobie, że może istnieć takie piękno!
• Z pewnością jej mąż uważa tak samo — powiedział Gareth, nieszczęśliwy, urażony i skwaszony.
Dagnarus odwrócił się do przyjaciela. Pobladły z wściekłości, z rozszerzonymi źrenicami, odtrącił
powstrzymującą go dłoń Ga—retha.
— Nie pouczaj mnie, Łato! — wyrzucił z siebie. — Ani teraz,
ani nigdy. Inaczej koniec z naszą przyjaźnią.
Zawijając zamaszyście peleryną, książę odwrócił się i chyłkiem cofnął od stołu bankietowego, gdzie
goście zaczynali już zajmować miejsca. Na zadane przenikliwym głosem pytanie matki, dokąd idzie,
książę odparł krótko, że nie czuje się dobrze i prosi o wybaczenie. Mówiąc to, patrzył na lady Mabreton i
lady wiedziała o tym, chociaż starała się wyglądać, jakby nie zwracała na niego uwagi. Jej dłoń powędrowała
do turkusowego wisiorka. Zacisnęła go mocno, może przywołując ochronne czary.
Ludowa magia Pecwae była silna. Gareth wiedział o tym ze swoich studiów, lecz wątpił, czy
jakakolwiek magia, nawet najwię—szego maga, była na tyle silna, by pokonać potężną magię serca.
Gareth także opuścił salę. Nikt nie poszukiwał jego towarzystwa, więc nie musiał się przed nikim
opowiadać.
Znalazł Dagnarusa tam, gdzie się go spodziewał — wyciągniętego na łóżku, wciąż w ubraniu, bardzo
ponuro nastrojonego. Po pokoju chodził bezszelestnie Silwyth, składając i chowając porzuconą na podłodze
pelerynę Dagnarusa oraz wskazując sługom, gdzie mają umieścić kolację złożoną z zimnych mięs,
owoców, chleba i dzbanów wina. Silwyth — jak zwykle — zdawał się wiedzieć o wszystkim, co zaszło,
jakby sam był przy tym obecny.
Gareth stanął w nogach łóżka.
• Wyglądasz w tym kapeluszu jak głupiec — powiedział Da—gnarus.
• Wiem. — Gareth zerwał go z głowy i wziął pod pachę. — Przepraszam. Za to, co powiedziałem.
• Dlaczego? — zapytał z goryczą Dagnarus. — Mówiłeś prawdę. Jest elfką, jest szlachetnie urodzona,
jest żoną Lorda Dominium, jest gościem na dworze mego ojca — można by wymieniać jeszcze
wiele powodów, dla których nie powinienem jej kochać. A jednak kocham — dodał szeptem.
On również zdjął kapelusz i skubał go w roztargnieniu — zrywał zdobiące go pióra i z irytacją szarpał
delikatne szwy.
• Czy dlatego po mnie posłałeś? — spytał Gareth, przysiadając na łóżku.
• Tak — odparł Dagnarus. — Chciałem, żebyś ją zobaczył. Nie spodziewałem się, że będziesz mnie
pouczał!
• Powiedziałem: „Przepraszam” — rzekł Gareth. — Więcej nie będę.
• To dobrze. — Dagnarus usiadł i odrzucił zmaltretowany kapelusz. — Jeśli mi to obiecasz, możesz
zostać i zjeść ze mną kolację. I musisz spać w swoim starym pokoju. Mam nadzieję, że Najwyższy
Mag poradzi sobie bez ciebie przez jedną noc?
W oczach zamigotał mu błysk i Gareth pojął, że mają coś do omówienia, ale nie w obecności
szambelana.
• Jeśli Najwyższy Mag będzie potrzebował mojej rady, wie, gdzie mnie szukać — odrzekł Gareth.
• Sami się obsłużymy, Silwyth — oświadczył Dagnarus. — Resztę wieczoru masz dla siebie. A,
właśnie… Dar, który wybrałeś, był doskonały. Dama była nim zachwycona. Prawda, Łato?
• Zgadza się — odrzekł Gareth oschle. Silwyth skłonił się.
• Rad jestem, że Wasza Wysokość jest zadowolony.
• Jeszcze jedno, Silwyth — powiedział Dagnarus, gdy elf odwracał się do wyjścia. — Jak lady
Mabreton ma na imię?
• Valura, Wasza Wysokość — odparł elf.
• Valura — powtórzył Dagnarus, smakując imię niczym wyśmienite wino. — A co to znaczy w
mowie elfów?
• Spokój serca, Wasza Wysokość.
• Spokój serca. — Dagnarus uśmiechnął się kpiąco. — Co do tego, jej rodzice bardzo się pomylili. To
wszystko, Silwyth.
• Pozwól sobie życzyć spokojnej nocy, Wasza Wysokość.
• Pozwalam, choć życzenie pewnie się nie spełni — mruknął Dagnarus.
Elf wyszedł. Dwaj młodzieńcy zasiedli do stołu. Gareth jadł z apetytem, rozkoszując się jedzeniem,
które — chociaż z pewnością nie tak wspaniałe jak na uczcie — było o wiele lepsze niż baranina podawana
w Świątyni. Dagnarus zjadł kilka kęsów, potem jednak odepchnął talerz na bok i zajął się winem.
• Odniosłem dzisiaj jedno zwycięstwo — powiedział, przerywając długie milczenie. Patrzył w
wypełnioną ciemnoczerwonym płynem szklanicę i obracał ją w dłoni. — Słyszałeś o śmierci lorda
Donnengala?
• Tak. Nie wiedziałem, że go lubiłeś.
• Wcale o niego nie dbałem. Nie o to mi chodziło — rzekł Dagnarus, zniecierpliwiony ciężkim
pomyślunkiem przyjaciela. — Jego śmierć zwalnia stanowisko w szeregach Lordów Dominiów.
• Zgadza się — odrzekł niczego nie podejrzewający Gareth. — Czy twój ojciec wyznaczył już kogoś
na jego miejsce?
• Tak — powiedział Dagnarus. — Mnie.
Gareth miał właśnie napić się wina. Omal nie upuścił szklanicy. Zagapił się na przyjaciela.
• Bardzo ci na tym zależy.
• Jak nigdy na niczym — oznajmił Dagnarus. — Dlaczego się dziwisz? Już o tym rozmawialiśmy.
• I zawsze wyrażałem obiekcje. Myślałem, że kiedy ostatnio rozmawialiśmy na ten temat,
przekonałem cię.
• Przemyślałem całą sprawę — rzekł Dagnarus — i przyszło mi do głowy, że jeśli zrezygnuję ze względu
na zagrożenie, to jestem tchórzem. A jeśli jestem tchórzem, to nie mam prawa już nigdy wysłać
człowieka w bój lub inną równie niebezpieczną misję.
— To nie to samo co bitwa! — zawołał rozgorączkowany Ga
reth. — To nie to samo co cios włócznią w serce — chwila okropne
go bólu, a potem litościwa śmierć. To może oznaczać twoją śmierć,
ale i coś znacznie gorszego.
Dagnarus wyraził lekceważenie.
— Widziałem ceremonię. Widziałem mojego brata, gdy ją prze
chodził. Owszem, wyglądało to nieprzyjemnie, ale potrafię to znieść.
Jestem od niego silniejszy. Bogowie zrobili go Lordem Smutku,
więc mnie nie mogą uczynić niczym gorszym, a możliwe, że czymś
znacznie lepszym.
Gareth zastanowił się, zanim się odezwał. Byli w pokoju sami. Wszyscy bawili się na bankiecie, więc w
tej części zamku nie powinno być nikogo. Mimo to Gareth przysunął się bliżej, tak że książę nie tylko
słyszał dźwięk jego słów, ale i czuł jego oddech na swoim policzku.
• Helmos nie zaglądał w Próżnię, Wasza Wysokość.
• Więc? Co z tego? — Dagnarus odsunął się niecierpliwie.
• Helmos nie wyznał Próżni, panie — ciągnął z naciskiem Gareth. — Ty to uczyniłeś!
• Ty także, Łato — przypomniał Dagnarus chłodnym tonem.
• Wiem — rzekł Gareth. — Niech bogowie mają mnie w swojej opiece, wiem.
• Wyjaśnij mi zatem problem. I dlaczego dopiero teraz o tym słyszę?
• Bo dopiero teraz natrafiłem na ten wątek w moich studiach, Wasza Wysokość. Także dlatego, że
sądziłem, że porzuciłeś pomysł zostania Lordem Dominium. Nie widziałem potrzeby, by o tym
wspominać.
• A co takiego się stanie? Wyrosną mi rogi i ogon?
• Nie wiem, panie — odrzekł Gareth, ignorując sarkazm. — Nie jestem pewien. Nic takiego nigdy się
nie zdarzyło.
• Więc dowiedz się! Tymczasem ja pozostanę przy swoim planie.
• Zrobię, co w mojej mocy, Wasza Wysokość, ale musisz pamiętać, że wiodę podwójne życie. Już
studia świątynne są dosta—
tecznie ciężkie. Na studiowanie zakazanych tekstów zostaje mi niewiele czasu.
• To zarzuć studia świątynne! Mówiłeś, że twoje magiczne zdolności i tak przewyższają to, czego cię
tam uczą.
• Muszę zachować pozory, inaczej nabiorą podejrzeń. Jak mówisz, moi nauczyciele zdziwiliby się,
gdyby wiedzieli, jakie potrafię wykonywać czary.
Gareth rozpiął guziki u szyi oraz na piersiach, odchylił materiał i obnażył pierś oraz brzuch.
Dagnarus aż się cofnął na ten widok. Łapiąc chusteczkę, pospiesznie zakrył sobie nos i usta.
— Do diaska, Łato! Jakie to paskudne choróbsko podłapałeś?
I jak śmiesz mnie zakażać?
Skórę Garetha pokrywały wrzody i ropne pęcherze, niektóre zasuszone, inne świeże, sączące się,
przewiązane materiałem, by ropa nie przesiąkła na zewnętrzną odzież. Z ponurym wyrazem twarzy
oderwał materiał, zagryzając z bólu wargi, gdyż materiał przywarł do otwartych wrzodów.
• Nie cierpię na zarazę, Wasza Wysokość — rzekł Gareth. — I to nie jest zaraźliwe. Nie musisz się
obawiać.
• Wobec tego, co ci dolega? — chciał wiedzieć Dagnarus. Opuścił chusteczkę, ale wciąż zachowywał
bezpieczną odległość.
• Magia Próżni — odrzekł Gareth. — Inaczej niż ta, która jest błogosławieństwem bogów, magia
Próżni pochodzi z ciemnych zakamarków naszej istoty. Te pęcherze to fizyczna oznaka moich
czarów. Osobiście przypuszczam, że w ten sposób ciało buntuje się przeciwko Próżni, usiłuje
przekonać mojego ducha, by odwrócił się od ciemności.
• Zasłoń to! — Dagnarus z odrazą odwrócił wzrok. — Na sam widok dostaję dreszczy. Widywałem
odrąbane kończyny i nawet nie mrugnąłem, ale nienawidzę chorób. Wiesz o tym. Co cię opętało,
żeby mi to pokazywać?
• Znoszę cierpienia, których wymaga ode mnie Próżnia — powiedział Gareth, zapinając guziki. — Są
to ofiary, jakie muszę ponieść, aby uzyskać moją moc.
— I o czym to niby ma mnie przekonać? — pytał Dagnarus, po
spiesznie łykając wino i ponownie napełniając szklanicę. — Nie
chcesz chyba powiedzieć, że i mnie obsypie taka ospa?
Gareth nie odpowiedział natychmiast. Najpierw zapytał:
• Jeśli zostaniesz nominowany na stanowisko Lorda Dominium, będziesz musiał przejść Siedem
Przygotowań. Jak zamierzasz je przejść?
• Nie wiem. — Dagnarus wzruszył ramionami. — Nie wiem, czego dotyczą. Ale nie mogą być zbyt
trudne. Mój brat je przeszedł.
• Uczyłem się o nich i wiem tyle: Nie zdołasz ich przejść, Wasza Wysokość, chyba że uciekniesz się
do Próżni — wyjaśnił Gareth.
• Tak małą wiarę we mnie pokładasz? — spytał Dagnarus z niebezpiecznym błyskiem w zielonych
oczach.
• Będziesz przemywał rany trędowatych? — odparł Gareth. — Takie jak moje?
• Dobrzy bogowie, nie! — skrzywił się Dagnarus. — Dlaczego miałbym to robić?
• Aby poddać próbie twoje miłosierdzie. A czy będziesz siedział przez długie godziny z Radą Magów
i debatował nad prawdopodobieństwem transmogryfikacji duszy po śmierci?
• Zmyślasz to! — zaprotestował Dagnarus ze śmiechem i wychylił wino do końca.
• Mówię całkowicie poważnie, panie.
• Wobec tego odpowiadam — nie. Zamiast tego zrobię im wykład o taktyce bitewnej.
• Czyli nie zdałeś już dwóch.
• Zdam. Jeśli będzie trzeba, wezwę na pomoc Próżnię — rzekł niedbale Dagnarus, ponownie
napełniając szklanicę winem.
• Próżnia żąda ceny za swoje usługi, Wasza Wysokość — mówił przejętym, pełnym napięcia głosem
Gareth. — Próżnia żąda ofiary. Jeśli nic nie dasz, nic nie dostaniesz.
• Więc dam — odrzekł Dagnarus ze zmarszczonymi brwiami i błyskiem w oczach.
• Co dasz? — naciskał Gareth. — Co zechcesz poświęcić?
• Co będzie trzeba, bylebym tylko nie został oszpecony — rzucił Dagnarus, zniecierpliwiony
rozmową. — Chcę tego, Łato — powiedział nagle z żarem. — Nie zdobędę korony, jeśli nie będę
równy mojemu bratu.
• Dopóki twój brat żyje, i tak nie zdobędziesz korony — zauważył spokojnie Gareth.
• Wypadki się zdarzają — odparł Dagnarus. — Upadek z konia zabił jego matkę. Śliski bruk ulicy.
Wywrotka łodzi. Albo złapie zarazę podczas spełniania swoich miłosiernych obowiązków. Próżnia
żąda ofiary. Niech to będzie…
• Nie mów tego, Dagnarusie! — Gareth zerwał się na równe nogi, rozlewając wino i zrzucając talerz
ze stołu. Dłonią zakrył usta Dagnarusowi. — Na litość bogów, nie mów tego!
• Dobrze, nie powiem — zapewnił Dagnarus, z irytacją odpychając rękę Garetha. — I nie dotykaj
mnie. Wcale nie jestem przekonany, czy nie masz ospy. Co do moich słów, to nie mówiłem
poważnie. Nie żywię do brata wielkiej miłości, ale nie życzę mu źle. Niech tylko nie sprzeciwia się
mojemu mianowaniu na Lorda Do—mnium.
• Gdyby to uczynił — odpowiedział Gareth — to wyłącznie dlatego, że cię kocha. Tak jak ja.
• Wątpię w uczucia mojego brata — oznajmił Dagnarus. — Ale nie w twoje, Łato.
• Dziękuję, Wasza Wysokość. — Gareth był senny od wina i ze zmęczenia. Przecierał oczy, usiłując
się powstrzymać od zaśnięcia.
• Idź do łóżka — rozkazał Dagnarus, opróżniając jeden dzban wina i rozglądając się za drugim. —
Nudny z ciebie towarzysz.
• Przepraszam, Wasza Wysokość — odrzekł Gareth. — Ale ostatnio niewiele sypiam.
Dagnarus przyjrzał mu się ciekawie.
— A jakich to czarów próbowałeś, że aż obsypał cię trąd?
Gareth pokręcił głową.
— Powiem ci w stosownym czasie, Wasza Wysokość. Ale jesz
cze za wcześnie. Za wcześnie.
Dagnarus wzruszył ramionami, niezbyt zainteresowany. Gareth ruszył do swojej izdebki, przylegającej do
sypialni księcia.
— Piękna jest, prawda? — rzekł Dagnarus miękko, wpatrując
się w pełną szklanicę.
— Bardzo — powiedział Gareth.
Dagnarus uśmiechnął się do wina.
Gareth z westchnieniem poszedł do łóżka.
• Wizyta drugi dzień z rzędu, mój synu? Po tym, jak mnie ignorowałeś przez całe trzy miesiące?
Czym sobie zasłużyłam na podobny zaszczyt? — zrzędziła Emillia. Zbyt duża ilość jadła i wina
poprzedniego wieczoru sprawiła, że była rozdrażniona, przykra i złośliwa wobec wszystkich,
włącznie z uwielbianym synem. — Zwłaszcza po tym, jak wczoraj sprawiłeś mi wielki wstyd.
• I właśnie za to przychodzę cię przeprosić, pani — powiedział pokornie Dagnarus. — Poczułem się
bardzo niedobrze. Gdybym pozostał, sprawiłbym ci jeszcze większy wstyd, wyrzucając z siebie to,
co zjadłem na obiad, na to, co mieliśmy jeść na kolację.
Królowa natychmiast się zatroskała. Przyjrzała mu się z niepokojem.
— W istocie wyglądasz blado. Zdaje mi się, że masz gorączkę.
Twoja skóra jest rozpalona. Powinieneś natychmiast udać się do
szpitalników i wziąć środek na przeczyszczenie.
Dagnarus był blady i rozpalony, lecz gorączka nie była skutkiem choroby, a miłości. Od wielu godzin
wyczekiwał z niecierpliwością pory, gdy matka zacznie przyjmować, by móc znów ujrzeć piękną lady
Mabreton, może zdobyć jej uśmiech lub przynajmniej spojrzenie. Jednak nie zastał jej. Nie było jej pośród
dam dworu, które powitały go dygnięciem, ani wśród tych, które zmiatały puder rozsypany przez
rozgniewaną królową, ani z tymi, które zbierały szaty rozrzucone w porywie złości przez Jej Królewską
Mość.
Dagnarus czuł się dotkliwie rozczarowany. Nieobecność damy zdumiała go i zaniepokoiła. Przyszło mu
do głowy, że może to mat—
ka wydała elfce jakieś polecenie — posłała ją po nici, kazała podnieść upuszczoną chusteczkę albo
odszukać zgubiony kolczyk.
• Mam nadzieję, że wczorajszy wieczór był udany — powiedział. — Czy lord i lady Mabreton miło
spędzili czas?
• Och, czy to wiadomo z tymi elfami — odparła zgryźliwie Emillia. — Wszyscy oni to
niewdzięcznicy. Na życzenie twego ojca biorę tę kobietę do domu — wszak sama nigdy bym jej nie
wybrała na towarzyszkę. Takie z niej nadęte, niezadowolone stworzenie. Podała mi naszyjnik z pereł,
kiedy prosiłam o rubiny, prawda, Konstancjo? Powiedziałam wyraźnie, że chcę nałożyć naszyjnik z
rubinów, a ona podała mi perły. Jestem pewna, że chciała mi dokuczyć.
• Matko — rzekł łagodnie Dagnarus — łady Mabreton nie zna naszego języka.
• Ależ oczywiście, że zna — stwierdziła królowa. — Wszystkie elfy go znają. Tylko udają, że nie,
żeby nas szpiegować. Ale to już nieważne. Odeszła i bogowie z nią. Zmęczyłam się samym
patrzeniem na nią. Taka z niej mysia, nieładna kobieta.
• Odeszła? — Dagnarus poczuł, że krew odpływa mu z twarzy i z serca. Wiedząc, że zazdrosnej
uwadze matki nie umknie tak dramatyczna zmiana wyrazu twarzy, schylił się, by podnieść grzebień,
który wypadł jej z włosów, i tym samym ukryć twarz, dopóki nie odzyska panowania nad sobą. —
Jak to odeszła, matko? — zapytał z udawaną niedbałością. — Przez Portal? Wróciła do ojczyzny?
• Nie wiem, dokąd udała się elfka — powiedziała królowa Emillia, odwracając się do zwierciadła, by
upiększyć się po trudach poranka. — I nic mnie to nie obchodzi. Już wychodzisz? Dokąd?
• Postąpię według twojej rady, matko, i pójdę do szpitalni—ków. Proszę o wybaczenie — dodał — ale
znów poczułem się niedobrze.
• Może jego choroba jest zaraźliwa — rzekła po jego wyjściu Emillia. — Szybko, spalcie szałwię i
podajcie mi do powąchania ząbek czosnku. Szybko, moje panie!
• Silwyth! — krzyknął Dagnarus. — Silwyth, gdzie… A, tu jesteś. Silwyth, lady Mabreton odeszła!
• Tak, Wasza Wysokość — odparł spokojnie elf. — Szukałem cię, aby przekazać ci tę wiadomość.
• Gdzie? Dlaczego? Wróciła do ojczyzny? Coś się stało? Czy to przez jej męża?
• Wasza Wysokość, proszę się uspokoić — poradził Silwyth zniżonym głosem, zerkając na otwarte
drzwi książęcej sypialni.
Dagnarus pojął mądrą przestrogę i zamilkł, choć wewnętrznie kipiał z niecierpliwości. Nalał sobie
kubek wina i wychylił. Ciepłe wino przyjemnie rozgrzewało, sączyło się żyłami do serca, zastępując krew,
którą stracił, i przywracając mu zdrowe zmysły.
Silwyth rozejrzał się po korytarzu, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności był o tej porannej porze
pusty. Zamknął drzwi.
• Powiedz mi — zażądał Dagnarus. — Dokąd się udała?
• Lady Mabreton opuściła dwór wczesnym rankiem. Pojechała do swojego domu nad rzeką
Hammerclaw.
• Zatem nie wróciła do Tromek! — Dagnarus westchnął z ulgą tak wielką, że na chwilę musiał oprzeć
się o stół. — Dlaczego wyjechała? Czy to moja matka?
• Nie potrafię powiedzieć, Wasza Wysokość…
• Nie! Na bogów! — odpowiedział sobie sam Dagnarus. — To przeze mnie, prawda? Wyjechała
przeze mnie! Kocha mnie i lęka się swego serca. Podaj mi buty, pelerynę…
• Wasza Wysokość — rzekł Silwyth z naganą. — Nie możesz działać tak gwałtownie. Zastanów się
przez chwilę. Eskortuje ją oddział żołnierzy, są przy niej słudzy. Jeśli nie zachowasz dyskrecji,
sprowadzisz na nią kłopoty. W bitwę nie rzucałbyś się w tak szalony sposób, Wasza Wysokość.
Te ostatnie słowa zabrzmiały rozsądnie, przeniknęły przez otaczającą Dagnarusa mgłę szczęścia. To
była bitwa, to była wojna. Dama wycofała się, uciekła przed nim, co oznaczało, że znalazł szczelinę w jej
lodowej zbroi. W pierwszym porywie chciał ją ścigać, lecz teraz pojął, że naraziłby się wówczas na
przegranie wojny.
Musiał wybadać teren, przejrzeć zgromadzone przeciwko sobie siły wroga, obrać właściwą drogę
postępowania.
• Masz rację, Silwyth. Muszę poznać położenie tego domu. Muszę znać jego rozkład, miejsca, gdzie
mogą stać warty, położenie wartowni, wiedzieć, ilu ludzi jej towarzyszy i gdzie sypia służba. —
Dagnarus ponownie zasępił się. — Obawiam się, że to niewykonalne zadanie.
• Wcale nie, Wasza Wysokość. Jeden służący obecnego lorda Mabretona służył u poprzedniego. On
dostarczy mi odpowiedzi na twoje pytania.
• Nie będzie nic podejrzewał?
• Bez wątpienia będzie, ale potrafi trzymać język za zębami. Czyni to już od wielu lat, na polecenie
kogoś innego.
Dagnarus zmierzył Silwytha bacznym spojrzeniem, próbując przeniknąć obojętny wyraz twarzy elfa.
• Chcesz powiedzieć, że ten człowiek szpieguje swojego pana.
• Powiedzmy, Wasza Wysokość, że ten człowiek służy panu większemu niż lord Mabreton.
• Jest szpiegiem Tarczy Boskiego. Ale mówiłeś, że lord Mabreton jest lojalny wobec Tarczy. Po co
nasyłać na niego szpiega?
• Tarcza jest rad lojalności lorda Mabretona, Wasza Wysokość. Rad jest tak bardzo, że zawsze chętnie
przyjmuje jej dowody.
• Rozumiem. — Dagnarus uśmiechnął się. — Ciekaw jestem, co opowiedziałeś Tarczy o mnie,
Silwyth.
• Powiedziałem mu, że jesteś znakomitym żołnierzem, wspaniałym dowódcą, kiepskim uczonym oraz
wyznawcą Próżni.
Dagnarus uniósł brwi i opadł na oparcie krzesła.
• Próżni, Silwyth? O czym ty mówisz? To religia dla czarnoksiężników i czarownic. Mroczna i zła,
jeśli wierzyć choć w połowę bzdur, jakie głoszą magowie.
• Także religia dla książąt, Wasza Wysokość — powiedział Silwyth, wyjmując z kufra grubą, ciepłą,
wełnianą pelerynę i strzepując ją, by wygładzić zagniecenia. Podniósł ją do światła, chcąc
sprawdzić, czy nie ma w niej dziur po molach. — Oraz dla młodych
adeptów magii. Proszę się nie martwić, Wasza Wysokość. Ja także wiem, kiedy należy trzymać język na
wodzy. Nie powiedziałem o tym nikomu poza Tarczą. Trzeba, żeby wiedział jak najwięcej o człowieku, z
którym zamierza w przyszłości zawrzeć przymierze.
• Kiedy to nastąpi? — zapytał po chwili Dagnarus.
• Wtedy, gdy Wasza Wysokość zostanie królem.
• A kiedy to nastąpi? — dopytywał się Dagnarus.
• Wtedy, gdy Wasza Wysokość zechce. Dagnarus groźnie milczał. Wreszcie powiedział:
• Przypuśćmy, że mówisz prawdę. Nie podoba mi się, żeby ktokolwiek miał nade mną taką władzę,
Silwyth.
• Właśnie dlatego poinformowałem Waszą Wysokość. Poinformowałem cię o tym, że wiem, oraz o
tym, co z tą wiedzą uczyniłem. Co Wasza Wysokość uczyni teraz ze mną, zależy tylko od ciebie,
panie. Mógłbym zapewnić cię o swojej lojalności i milczeniu, ale jeśli Wasza Wysokość mi nie ufa,
takie zapewnienia na nic by się zdały. A jeśli Wasza Wysokość mi ufa, nie potrzebuje zapewnień.
Dagnarus odpowiedział z lekkim uśmieszkiem.
• Och, ufam ci, Silwyth. Jak sobie przypominasz, znam prawdą o tym, co spotkało pierwszego lorda
Mabretona. Mój ojciec nie skazałby mordercy lorda na śmierć, jako że jest to członek zagranicznego
rządu, lecz z pewnością na długi czas zamknąłby skrytobójcę w lochu. Być zamkniętym w ciemnej
celi bez widoku na świat — dla elfa to czysta tortura. Przypuszczam, że taki elf wolałby śmierć.
Zgodzisz się ze mną, Silwyth?
• W istocie, Wasza Wysokość — odrzekł Silwyth z ukłonem. — Wasza Wysokość bardzo dobrze zna
mój lud.
• Działaj więc — powiedział Dagnarus. — Porozmawiaj ze swoim szpiegiem. Już dość czasu
zmarnowaliśmy.

Odziany w pelerynę, obuty i zaopatrzony w potrzebne informacje, mapę wskazującą położenie domu
oraz plan domu, które schował pod kapeluszem, Dagnarus wyruszył w podróż. Podróżował
sam. Najpierw zastanawiał się, czy nie zabrać Silwytha; książę nie znał elfiego, a tłumacz mógł okazać się
potrzebny. Jednak po namyśle zdecydował, że Silwyth zostanie, aby udzielać wymijających odpowiedzi na
temat nagłej nieobecności księcia.
Na szczęście powszechnie wiedziano, że Dagnarus lubi polować. Tego samego dnia jeden z łowczych
przyniósł wiadomość o buszującym w okolicy dziku, który terroryzował wieśniaków. Dagnarus rozpuścił
pogłoskę, że zamierza zabić bestię. Zabrał łuk i strzały, a gdy czekał na osiodłanie i przygotowanie konia,
wdał się w rozmowę z kapitanem Argotem o rozmaitych sposobach zabijania dzika: czy powinno się
celować w oko czy w gardło.
Argot dziwił się, że Dagnarus nie zabiera z sobą towarzyszy. Dagnarus wyznał mu, że jest w podłym
nastroju i że byłby kiepskim kompanem. Potrzebuje samotności oraz gorączki polowania, by przepędzić
smutek z duszy. Argot życzył Jego Wysokości powodzenia, po czym powrócił do swoich obowiązków.
Dagnarus ruszył galopem w porze, kiedy wieczorne cienie zaczynały połykać tęcze z wodospadów.
Odległość nie była duża, a droga dobra i świetnie utrzymana. Wzdłuż rzeki miało swoje domy wielu
szlachciców i kilku zamożnych kupców. Latem chronili się w nich przed miejskim upałem. Drogę
oświetlał blask księżyca i choć Dagnarus nieczęsto popadał w poetycką zadumę, wyobraził sobie, że droga
jest rozwijającą się przed nim wstęgą, która wkrótce — miał nadzieję — zwiąże go z ukochaną kobietą.
Po dwóch godzinach ostrej jazdy znalazł się w sąsiedztwie domu elfów. Trafił tam bez trudu. W świetle
księżyca wyraźnie widział ślady elfów strażników. Odgadł nawet, gdzie kawalkada opuściła główny
gościniec i wstąpiła na boczą drogę wiodącą do domu. Dagnarus zatrzymał się na gościńcu, by uwiązać
konia, gdyż stamtąd planował iść pieszo. Ukrył konia na trawiastej łączce ze strumykiem, gdzie zwierzę
miało co jeść i pić, uwiązał go na długim postronku i ruszył w dalszą drogę. Najpierw odświeżył pamięć,
spoglądając ponownie na mapę domu, choć właściwie nie potrzebował tego czynić, gdyż dom — jej dom
— miał już na trwałe wypalony w mózgu.
Poruszał się przez las cicho i ostrożnie, z przewieszonym przez plecy łukiem i nożem w dłoni. Nie
spodziewał się natknąć w lesie na żaden patrol; sługa poinformował Silwytha, że wartownicy strażują, i to
niezbyt uważnie, tylko wówczas, gdy dom jest zamieszkany. Wolał jednak nie dać się zaskoczyć.
Jego obawy okazały się niepotrzebne. Podszedł pod dom nie natknąwszy się na żadne zagrożenie z
wyjątkiem rozzłoszczonego oposa, który zasyczał na niego, obnażył zęby, a następnie dał nura w krzaki.
Dagnarusa rozpierała radość: jego pragnienie, dreszcz emocji i podniecenie przygodą okazały się upajającą
mieszanką. Z rozbawieniem zastanowił się, jakim to znakiem jest dla niego syczący opos. Będzie musiał
pamiętać, by zapytać o to swoich przyjaciół orków, kiedy wybierze się na ryby.
Usadowił się w cieniu drzewa, skąd mógł obserwować dom, odcinający się od roziskrzonych w świetle
księżyca wód bystrej rzeki. Dom był duży i wspaniały, zbudowano go w stylu elfim: miał bielone ściany
oraz dach kryty czerwoną dachówką, a otaczała go wysoka drewniana palisada. Front domu był ciemny,
wewnątrz nie paliło się żadne światło. Pochodnie zatknięte w regularnie rozmieszczonych uchwytach
rozjaśniały noc. Zaglądając przez bramę, którą pozostawiono otwartą, Dagnarus widział gęsto zarośnięty,
pełen kwiatów i drzew ogród, mający przypominać mieszkającym tu elfom ich rodzinne strony. Gdy tak
obserwował, przy głównej bramie w ogrodzeniu spotkali się dwaj wartownicy, kończący obchód dookoła
całej posiadłości. Naliczył tylko tych dwóch wartowników. Ich warta była nominalna.
Sługa mówił, że wartownicy robią obchód tylko co godzinę i że sprawdzają wówczas kłódki. Przez
pozostały czas rozmawiają i grają w kości przy głównej bramie.
Dagnarus powściągnął niecierpliwość i nastawił się na przeczekanie całego cyklu, by się przekonać, czy
wartownicy zachowają się zgodnie z przewidywaniem. I rzeczywiście, elfy przysiadły na piętach,
wyrysowały nożem koło w piachu i wyjęły woreczki z kośćmi. Dagnarus musiał przesiedzieć kilka partii,
patrzeć, jak tamy przechodzą z rąk do rąk i słuchać ich niezrozumiałej paplani—
ny. Gdzieś na dziedzińcu uderzył dzwon. Elfy leniwie podniosły się, przeciągnęły i ruszyły na obchód.
Dagnarus mierzył czas, licząc cicho, dopóki nie wróciły. Zauważył, że każdy z nich wrócił z
przeciwnej strony, co znaczyło, że na tyłach domu musiały się minąć. Wszystkie zamki sprawdzało więc
dwóch wartowników — rozsądny środek ostrożności.
Wróciwszy, elfy uklękły i podjęły grę. Dagnarus wstał i ukradkiem ruszył na tyły domu, zanim została
rzucona pierwsza kość.
Drewniane słupy palisady, oheblowane na gładko i ostro zakończone, były mniej więcej dwa razy tak
wysokie jak Dagnarus. Uprzedzono go o ogrodzeniu, dlatego teraz wyjął zza pasa linę. Na jej końcu
zawiązał samozaciskający się węzeł, jak nauczyli go orko—wie, i zarzucił pętlę na szczyt ogrodzenia. Po
kilku próbach pętla w końcu nasunęła się na jeden ze słupów. Naciągnął linę, a następnie wspiął się po niej
na palisadę. Balansując niepewnie, popatrzył w ogród. Wzdłuż ogrodzenia rosły jakieś gęste, wysokie
krzewy. Nie było wyjścia. Zsunął się odrobinę, po czym wylądował w krzaku, powodując szelest liści i
trzaskanie gałązek, które — był tego pewien — słychać było aż w Vinnengael.
Zamarł bez ruchu, niemal nie oddychając, spodziewając się, że lada chwila ktoś wezwie straże. Elfi
informator mówił, że pani często spaceruje nocą po ogrodzie, a kiedy ona jest w ogrodzie, są też jej
służebne.
Nikt nie zawołał. Nikt nie przyszedł sprawdzić, co się czai w krzewach. Dagnarus wyplątał się z krzaka.
Gałązki zaczepiały o pelerynę, pod stopami szeleściły liście. Pociągnął i lina spadła na niego niczym wąż.
Zwinął ją i ukrył pod krzakiem. Trzymając się cieni rzucanych przez płonące pochodnie, cichutko ruszył
przez ogród ku domowi.
Poruszał się powoli, uważając na każdy krok, omijając ozdobne stawy z rybkami i uchylając się przed
posągami. Ogród był olbrzymi. Wyszedł już poza światło pochodni i znajdował się teraz w miejscu
oświetlonym księżycem. Szybko tracił poczucie kierunku oraz orientację. Ze szczytu ogrodzenia zauważył
dom, lecz stracił go z oczu, gdy spadł na ziemię. Nie miał pojęcia, jak daleko do—
szedł i jak znajdzie drogę powrotną do miejsca, gdzie schował linę. Niezliczone ścieżki wiodły donikąd,
kręciły i zawijały tu i tam, niekiedy zataczały koła, jedna wywiodła go do groty, a dwie inne kończyły się
ślepo, gdzie przypuszczalnie miał podziwiać jakieś głupie drzewo.
Słudze nie przyszło do głowy, by mu powiedzieć, jak poruszać się po ogrodowym labiryncie.
Dagnarusowi, nie znającemu el—fich ogrodów, nie przyszło do głowy, by o to zapytać. Zgrzany, spocony,
podrapany, na wpół uduszony od zapachu nocnych kwiatów, zaczął się mocno denerwować. Wyglądało na
to, że resztę swoich dni spędzi, błąkając się po tym zapomnianym przez bogów miejscu.
Właśnie przypadkiem wszedł w staw, o mały włos unikając rozbicia głowy o ogromny dzwon
zawieszony na konarze drzewa, kiedy podniósł wzrok i ujrzał lady Mabreton.
Spacerowała po rozległym, otwartym terenie, okrągłym patio wyłożonym jakimś magicznym
kamieniem naśladującym światło księżyca, gdyż posadzka pod jej stopami wydzielała nierealny, słaby
blask. Odziana była w przejrzystą jedwabną szatę, jej długie do pasa czarne włosy były rozpuszczone i
opadały na ramiona. Księżycowy blask z góry i z dołu oświetlał jej ciało, nagie pod szatą. Miała tylko
turkusowy wisiorek — jego wisiorek — na szyi. Już wiedział, że go kocha i że ją zdobędzie. Zadrżał z
ogromnej tęsknoty.
Nie była spokojna. Nie spacerowała po ogrodzie, by podziwiać jego piękno. Chodziła gorączkowo,
zaciskając mocno dłonie, jakby miała wielkie zmartwienie, i wcale się nie rozglądała. Mruczała do siebie
coś w mowie elfów, której Dagnarus nie rozumiał. Była zbyt pogrążona w zmartwieniu, by usłyszeć hałas,
jakiego narobił.
Dagnarus stał jedną nogą w stawie z rybkami. Chłodna woda przesączała się przez skórzany but, ale on
tego nie zauważał. Jego pragnienie zmieniło się w fizyczny ból, tak wielki, że niemal stanęło mu serce.
Jednak jak ją zdobyć? Jak się ujawnić? Co sobie pomyśli o mężczyźnie, który nagle wyłoni się z jej ogrodu
i stanie przed nią? Będzie podejrzewała, że jest złodziejem albo czymś jeszcze gorszym. Zawoła straże.
Nerwowym krokiem oddaliła się od niego. Teraz odwróciła się i wracała w jego stronę.
Dagnarus wyszedł na księżycowe patio, dźwięcznie stukając butami o kamienną posadzkę. Ona w
zdumieniu podniosła głowę i popatrzyła na niego szeroko rozwartymi, pełnymi lęku oczami.
Dagnarus padł przed nią na kolana, rozłożył szeroko ramiona i podniósł ku niej wzrok.
— Nie zrobię ci krzywdy, Valuro. Przychodzę do ciebie z miło
ści — powiedział po prostu. — Jeśli chcesz, wezwij straże i każ
mnie zabić na miejscu.
Nie liczył na to, że go zrozumie, jednak jego gest na pewno był jasny.
Patrzyła na niego i oddychała szybko, zaciskając dłonie. Nie krzyknęła na straże ani na swoje służebne.
Potykając się, podeszła ku niemu i wyciągnęła przed siebie drżącą dłoń.
— Ja śnię — odezwała się cichym szeptem, w Starszej Mowie.
— Nie jesteś prawdziwy.
Serce Dagnarusa zalała fala radości. Wstał i chwycił jej dłoń. Czując jego dotyk, westchnęła, drgnęła i
cofnęła się, próbując mu się wyrwać. Przytrzymał w uścisku jej miękką, smukłą dłoń.
• Jestem prawdziwy, Valuro. Moja miłość do ciebie jest prawdziwa. Tak prawdziwa, jak twoja miłość
do mnie.
• Ja cię nie kocham! — zawołała, odwracając od niego głowę.
• Czy to prawda? — zapytał, wkładając w te słowa całe serce. Wypuścił jej dłoń. — Powiedz mi, że
mnie nie kochasz. Spójrz na mnie i powiedz to, a odejdę i już nigdy nie będę cię niepokoił.
Dama przez długą chwilę stała w milczeniu, które zdawało się trwać od zarania czasu. Czekał
cierpliwie, on, który nigdy w życiu nie czekał cierpliwie na nic. Ale też tego pragnął, tak jak nigdy niczego
w życiu.
Wreszcie uniosła głowę. Jej twarzyczka w blasku księżyca była mizerna i blada, ciemne oczy
połyskiwały niczym woda w nieruchomych stawach, wargi tak pobladły, że niemal znikły.
— Hańba mi, kocham cię, Dagnarusie — wyrzekła, a po jej po
liczku stoczyła się łza.
Powiodła go do swego łoża, mieszczącego się w okazałym pokoju tuż przy patio.
• A straże? Służba? — wyszeptał bez tchu.
• Służbę odesłałam na spoczynek. Nie będą nam przeszkadzać. Musisz jednak odejść przed rankiem.
Zdjął ubranie. Zanim oddali się miłości, zgodnie ze zwyczajem elfów namaściła jego nagie ciało
wonnym olejkiem. Rytuał zwiększył jego pożądanie, zmieniając je w palące cierpienie… cierpienie
ukojone, rozniecone ponownie i znów ukojone.
Gdy nasycili się miłością, legł w jej ramionach z głową na jej piersi, delikatnie gładząc dłoniąjej skórę,
nie tyle po to, by przebudzić pożądanie, ile by odświeżyć jego wspomnienie. Ona przeczesywała palcami
jego włosy, całowała jego czoło, powieki i drżała pod jego dotykiem.
• Już prawie ranek, ukochany — powiedziała. — Służące przyjdą mnie ubierać. Musisz odejść, i to
zaraz.
• Nie — odrzekł spokojnie. — Nie odejdę.
• Co? — Pobladła. — Co chcesz ze mną zrobić? Sprowadzisz na mnie śmierć!
• Odejdę, ale tylko pod jednym warunkiem. Że jeszcze dziś powrócisz na dwór.
• Nie! — Valura potrząsnęła głową. Westchnęła i ujęła jego dłonie, ucałowała palce. — Nie. Nie proś
mnie o to. Jak mogłabym widywać cię codziennie i nie pragnąć twojej bliskości? Jak mogłabym
znieść pieszczoty mego męża? — Wzdrygnęła się. — Nie, to byłoby torturą. Lepiej mi tutaj.
Przeżyłam jedną noc rozkoszy. To doda mi sił.
• Ale nie mnie — rzekł Dagnarus, łagodnie odgarniając jej włosy, by nie mogła się schować za ich
pachnącą zasłoną. — Chcę cię widywać codziennie. Chcę słyszeć twój głos, dotykać cię, kochać. W
pałacu są sekretne przejścia, miejsca, gdzie możemy się spotykać i zaspokajać nasze pożądanie.
Twój mąż nigdy się nie dowie. Nikt się nie dowie.
Ponownie potrząsnęła głową.
— Dobrze więc — rzekł twardo Dagnarus. — Niech więc twoje
służące znajdą mnie tu. Niech przyjdą wartownicy i zabiją mnie. Jeśli muszę żyć bez ciebie, nie chcę żyć
wcale.
— Na bogów, ty chyba mówisz poważnie — powiedziała, przy
patrując mu się z podziwem. Przez chwilę walczyła z sobą, lecz jej
pragnienie, jej pożądanie było równie silne jak jego. — Zgadzam
się — rzekła, spuszczając oczy. — Dzisiaj wrócę na dwór.
• Dzisiaj znów będziemy razem! — obiecał, całując ją. Odepchnęła go z łagodnym wyrzutem.
• Idź już, kochany! Szybko!
• Ale jak mam się stąd wydostać? — zapytał, nakładając ubranie. W rozkosznym uniesieniu zapomniał,
że będzie musiał się przedzierać przez labirynt ogrodu.
• Idź za kamieniami oznaczonymi różą. Zaprowadzą cię w dół po schodach, a potem do tunelu, który
przechodzi pod palisadą. Tunel wiedzie do szopy na łodzie. Tu masz klucz do zamka. Przejdź przez
szopę, wyjdź przez drzwi i znajdziesz się za palisadą. Żegnaj, najdroższy.
• Do wieczora — powiedział i pocałował ją jeszcze raz. Potem, widząc, że niebo na wschodzie
jaśnieje, opuścił ją.
Bez trudu znalazł kamienie z różą, które zaprowadziły go do schodów. Wszedł do chłodnego, wilgotnego
tunelu i dotarł do drzwi szopy. Włożył klucz do zamka i ostrożnie otworzył drzwi, uważając, by nie
zaskrzypiały. Z bezpiecznego ukrycia w szopie patrzył, jak wartownicy odbywają obchód, a gdy go minęli,
wyszedł swobodnie i poszedł na skróty przez las do miejsca, gdzie zostawił konia.

Po odejściu kochanka Valura leżała w łóżku, lecz jej myśli towarzyszyły mu przy każdym kroku przez
ogród. W pewnej chwili drgnęła przerażona, sądząc, że usłyszała skrzypienie zardzewiałych zawiasów u
drzwi szopy. Uprzytomniła sobie, że to tylko jej wyobraźnia; z tej odległości niemożliwe było, by coś
usłyszała. W napięciu czekała, czy nie odkryją go wartownicy, ale w domu i wokół niego panowała cisza.
Wreszcie w jej krwi zatętniły kopyta jego konia: wiedziała, że jest bezpieczny.
Wtuliła się w puchowe łoże, owijając ciasno kocami. Jego zapach pozostał w łożu, na poduszce.
Przytuliła do siebie poduszkę, wdychała jego zapach, a wspomnienie miłosnych uniesień sprawiało jej
przyjemny ból.
Weszła służąca, chcąc odsunąć zasłony i wpuścić blask słońca.
— Odejdź — rozkazała Valura cichym głosem. — Czuję się
chora. Powiedz innym, żeby nie wchodziły.
Służąca skłoniła się i zaniepokojona umknęła.
— Co mam zrobić? — spytała Valura cieni.
Dobrze wiedziała, co powinna zrobić. Powinna opuścić ten dom, opuścić Vinnengael, wrócić do domu
męża, do swego kraju, swego ludu. Zamknąwszy oczy, wyobraziła sobie dom męża: czyste i puste pokoje
pozbawione przedmiotów, które mogłyby je zagracić; pięknie rozplanowane ogrody, zadbane, schludne i
uporządkowane; wietrzne dzwonki, które owijano gałgankami, gdy wiał zbyt silny wiatr, by ich muzyka
nie stała się dzika i nieharmonijna. Valu—ra skuliła się przy poduszce, zwinęła w kłębek niczym zwierzę,
które umknęło z pułapki. Nie mogła wrócić. Gdyby wróciła, umarłaby.
Była jednym z pięciorga dzieci, środkowym, tym samotnym. Dwójka starszych to byli bracia, o wiele
starsi i bardzo z sobą zżyci. Dwójka młodszych — siostry, znacznie młodsze, bardzo sobie oddane,
rozpieszczane i psute przez rodziców. Jedyną rzeczą, jaką ro^ dzice cenili w Valurze, była jej wyjątkowa
uroda, lecz traktowali ją jak medalową krowę i obliczali tylko, ile uda się za nią uzyskać na targu.
Valura pochodziła z domu szlachetnego, lecz zubożałego; to okropne połączenie spowodowały błędy w
zarządzaniu i niefortunne sojusze. Rodzina mniej szlachetna mogłaby pracować, aby zarobić na
utrzymanie. Nie byłaby obciążona obowiązkami wobec podległych sobie, które były kosztowne.
Nawet bogowie ich porzucili, gdyż Czcigodny Przodek wpadł w taką wściekłość na porażki zięcia, że
opuścił dom córki i nikt i nic nie mogło go skłonić do powrotu. Rodzicom, wyczerpanym i zmartwionym
stałą walką o środki do życia, można wybaczyć fakt, że czekali niecierpliwie na chwilę, kiedy dzieci
dorosną i po—
mogą im dźwigać to brzemię. Bracia Valury mieli zdobyć bogactwo mieczami. Valura — twarzą i ciałem.
W dniu, kiedy zgodnie ze zwyczajem elfów uznano, że przeszła z wieku dziewczęcego w kobiecość,
oddano Valurę za małżonkę lordowi Balorowi Mabretonowi. Jego Dom był stosunkowo nowy, niezmiernie
bogaty, a on chciał sobie zapewnić dobre koneksje oraz szlachetne urodzenie potomstwu. Valura była
odpowiedzią na jego modły. Jednakże w drugiej sprawie lord skazany był na rozczarowanie. Valura nie
pragnęła rodzić dzieci. Ciąża, mdłości, groteskowo obrzękłe ciało oraz bóle porodu były jej wstrętne.
Wiedziała, jakie należy pić zioła, by pozbyć się takiego brzemienia, i podczas pierwszego małżeństwa
uczyniła to trzykrotnie. Gdyby mąż ją przyłapał, zgodnie z obowiązującym prawem mógł ją zabić. Na
szczęście pierwszy lord Mabreton był tak tępy, że nie przyszło mu do głowy zastanawiać się nad faktem, iż
jego śliczna, młoda małżonka okazała się bezpłodna.
Zamknięta w pancerzu nakazów obowiązujących w elfiej społeczności, ograniczeń wynikających z
obowiązku — wobec rodziny, wobec męża, przodków, ubogich, bogatych, Boskiego, Tarczy Boskiego —
Valura patrzyła na lata swego życia niczym więzień. Gdziekolwiek się zwróciła, napotykała mur.
Nie chciała przenieść się z pierwszym mężem do Vinnengael, lecz nie z przyczyn, jakie podała. Nie
lubiła ludzi, to prawda. Uważała ich za nieokrzesanych i hałaśliwych, brutalnych i kapryśnych. I z tych
samych powodów, dla których budzili jej odrazę, zazdrościła im, podziwiała ich. Dlatego też izolowała się od
nich, by nie zarazili jej swoimi bliźniaczymi chorobami wolności i niezależności.
Raz w życiu Valura ujrzała przed sobą otwarte drzwi celi. Wówczas, gdy przedwczesną śmiercią zginął
lord Mabreton. Dobrze wiedziała, że został zamordowany: Tarcza Boskiego powiedział jej prawdę niemal
wprost, by nie wywołała kłopotów. Ona jednak nie miała zamiaru sprawiać kłopotów. Gdyby znała
zabójcę, padłaby na kolana i błogosławiła go. Drzwi celi zostały otwarte, poczuła na twarzy ciepłe
promienie słońca, lecz potem ponownie zatrzasnęły się, więżąc ją w środku.
Młodszy lord Mabreton postanowił pojąć ją za żonę.
Gdyby to jego pierwszego poznała i wyszła za niego zamiast starszego brata, możliwe, że z czasem
pokochałaby go. Dalor był miły i łagodny. Nigdy nie narzucał się jej ze swoimi czułościami, jak pierwszy
mąż. Lecz Valura odkryła, że skoro nie może wydostać się z celi, to życie w niej jest znośne tylko wtedy,
gdy nie wchodzi do niej nikt inny. Jej mąż był dobry, kochał ją i nieustannie starał się sprawiać jej
przyjemność; nawet czasami czuła dla niego litość, która była jedynym przyjaznym uczuciem, jakie mogła
do niego żywić.
Ponownie została zmuszona, by zamieszkać pośród ludzi. Tym razem nie mogła się odizolować. Mąż
chętnie pozwoliłby jej pozostać w domu nad rzeką, lecz Tarcza rozkazał jej podjąć służbę w charakterze
damy dworu królowej, co było niemiłym zadaniem. Valura namiętnie nienawidziła ludzkich dam i równie
namiętnie pragnęła stać się taka jak one. Te sprzeczne emocje sprawiały, że dusza trzepotała się w niej
niczym ptak w desperacji bijący skrzydłami o pręty klatki. Zdawało się, że ptak wkrótce umrze z
wyczerpania.
I wtedy Dagnarus wyciągnął rękę i otworzył drzwiczki. Ptak wydostał się na wolność i poleciał prosto
do niego.
Już po przyjeździe wiele słyszała o młodym księciu. Damy dworu stale o nim mówiły, na głos
rozmawiały o tym, jaki jest przystojny i jak po królewsku się nosi. Szeptem mówiły o jego domniemanych
miłostkach, sprawiały wrażenie zaszokowanych, zarzekały się, że nigdy by nie pozwoliły na jego awanse,
lecz skrycie wzdychały do tej chwili i, gdy tylko pojawiał się w pobliżu, stroiły się i upiększały.
Valury to nie interesowało. Był mężczyzną, a mężczyźni to gorący oddech, niezdarne gesty w
ciemności i ból. Zawsze też istniała możliwość, że zagnieździ się w niej nasienie i zmieni się w inną istotę,
równie nieszczęśliwą, jak ona sama.
Zamknąwszy oczy, ponownie znalazła się na bankiecie. Pierwsze, po czym poznała jego obecność, to
jego głos, melodyjny, niski, nie krzykliwy, jak u wielu ludzi. Jego dłonie… Przypomniała sobie jego dłonie
— czyste, dobrze utrzymane, z długimi palcami o za—
okrąglonych czubkach. Silne dłonie, nie słabe, lecz poznaczone odciskami od miecza. A w tych dłoniach dar
dla niej.
Jej ręka zacisnęła się na wisiorku. Jeszcze nikt nie dał jej takiego prezentu, podarku przeznaczonego dla
niej, takiego, którym nie musiała się dzielić z rodziną. Przenosząc oczy z daru na darczyńcę, zobaczyła
Dagnarusa po raz pierwszy. W jego oczach ujrzała zachwyt, lecz widywała już zachwyt w oczach
mężczyzn i nie poruszało jej to. Jednak kiedy zawieszał wisior na jej szyi, kiedy jego dłoń musnęła jej
policzek, ujrzała przebijającą przez zachwyt miłość i tęsknotę, wtedy sama poczuła podobną tęsknotę
zmieszaną z pożądaniem, co wprawiło ją w zdziwienie i lęk.
Tej nocy, leżąc i nie śpiąc, wyobrażała sobie, że na swym ciele czuje jego dłonie. Wyobrażała sobie
jego oddech na swych wargach i na tę myśl czuła dreszcz. Niełaska, ruina, śmierć, nie tylko dla niej, ale i
dla jej rodziny — taka była kara za niedozwoloną miłość. Zmuszała się, by myśleć o tym wszystkim. Lecz
ku jej przerażeniu te myśli nie spłoszyły pożądania, a wzmogły je. Uciekła, sądząc, że w ten sposób
zakończy sprawę. On obrazi się, straci zainteresowanie, przestanie o niej myśleć.
Ale nawet z dala od niego, zamkniętą w odosobnionym, dobrze strzeżonym i chronionym domu, dręczyła
ją miłość do niego. Niezdolna zasnąć, wyrwała się do ogrodu, by wystawić rozgorączkowane ciało na
chłodzący powiew jesiennego wiatru, by czynić sobie wyrzuty, by zatrzasnąć drzwi swej celi i zamknięte
przytrzymywać, choć zamek został wyłamany.
I nagle pojawił się on, ucieleśnienie jej snów i pragnień, ukląkł przed nią, śmiały i czuły, wyzywający i
pokorny, i jej pozostawił wybór, decyzję.
Uśmiechnęła się, ucałowała wisiorek i oddała się rozkoszy rozpamiętywania. Powróci do Vinnengael.
Wyjdzie ze swej celi i nawet nie obejrzy się za siebie.

Tego wieczoru Silwyth pomagał księciu ubrać się do obiadu. Dagnarus zwolnił zwykle towarzyszących
mu lordów, każąc im
wypić za swoje zdrowie i dając im na ten cel pieniądze. Był w wyśmienitym nastroju, powiedział, że
polowanie udało się nadzwyczajnie. Lordowie z radością usłuchali polecenia.
— Z pewnością — powiedział Silwyth — zainteresuje Waszą
Wysokość, że lady Mabreton wróciła na dwór.
Oczy Dagnarusa rozbłysły; ręka zawiązująca dublet lekko zadrżała.
• To doskonała wiadomość, Silwyth. Dziękuję. .Czy znasz kogoś bystrego, kto mógłby przekazać lady
bilecik? Załatwić to w taki sposób, by nikt nie zauważył?
• Chyba znam kogoś takiego, Wasza Wysokość — odrzekł Silwyth z kamienną twarzą.
• To dobrze. Oto bilecik. Och, Silwyth, i rozsyp na moim łóżku płatki różane, dobrze? I dopilnuj, by
mi nie przeszkadzano.

MROCZNE OSTRZE

Pogoda, jak na jesienną porę niezwykle ciepła, w zaledwie kilka chwil przemieniła się z nieruchomej
ciszy w wyjącą wichurę. Ogromne masy czarnozielonych chmur zasnuły słońce. Liście, które sfruwały ulicą
w jednym kierunku, nagle z szumem uniosły się w powietrze, zawirowały i rozsypały się we wszystkie strony.
Wzmógł się wiatr. Deszcz spadł z siłą ciskanych sztyletów, a o drewniane dachy zabębnił grad.
Orkowie, którzy poprzedniego wieczoru odczytywali znaki — stada morskich ptaków lecące w głąb
lądu — tego dnia wcale nie wyszli w morze. Ludzie, którzy wyśmiewali się z orkowych zabobonów i
postanowili tego jasnego, słonecznego popołudnia spróbować szczęścia, znaleźli się w groźnym położeniu,
gdyż wezbrane fale były wysokie i dzikie, a wiatr darł żagle na strzępy i łamał maszty.
— Chyba nie zamierzasz wychodzić w taką okropną noc?
Młoda nowicjuszka zatrzymała się i patrzyła na Garetha, który
otulał się ciasno peleryną i naciągał na głowę kaptur.
• Niestety, muszę— odrzekł Gareth, zmagając się z dużą klamrą spinającą pelerynę. — Chorzy,
którymi się opiekuję, nie poczują się lepiej tylko dlatego, że pogoda zmieniła się na gorsze.
• Jakie to poświęcenie z twojej strony — powiedziała nowicjuszka, spoglądając na niego z
zainteresowaniem, jakiego nigdy mu nie okazywała, chociaż uczęszczali na te same zajęcia od
czasu, gdy oboje skończyli dwanaście lat. — Pomogę ci z tą klamrą.
Gareth oddał jej zapinkę. Dziewczyna wbiła jej ostry koniec
w gruby materiał i ciasno zapięła. Była ładna: miała brązowe oczy, różowe policzki i dużo wdzięku. Jej
dłonie wygładziły jeszcze pelerynę i poprawiły kaptur.
— Przemarzniesz na kość, zanim wrócisz — ciągnęła. — Za
mierzam długo się uczyć. Podczas nocnego obchodu straży często
robię sobie grzane piwo z miodem i mlekiem. Jeśli do tej pory wró
cisz, mogę przyrządzić tyle, by wystarczyło dla nas obojga.
Gareth z jednej strony pragnął powiedzieć: „Tak”, pić z nią grzane piwo z miodem, a może i scałowac
miód z tych chętnych warg. Lecz co potem? Ona zrzuci szaty, on zrzuci swoje. Dziewczyna zobaczy jego
ciało pokryte otwartymi wrzodami…
— Przykro mi — powiedział zmieszany, bo tak naprawdę ni
gdy nie przyzwyczaił się do kłamania — ale nie wiem, kiedy wrócę.
Dziękuję ci za uprzejmą propozycję, ale to naprawdę niemożliwe…
Odeszła, wzruszając ramionami, chyba niezbyt zawiedziona jego odmową. Gareth westchnął i ruszył w
swoją stronę.
Odźwierny, który go wypuszczał, musiał rzucić się całym ciałem na drzwi, by je otworzyć mimo
porywistego, lodowatego wiatru. Gapił się na Garetha niczym na szaleńca gadającego do siebie i
tańczącego na ulicy.
Na zewnątrz wicher uderzył w Garetha z taką siłą, że zatrzymał go w miejscu. Pochylając głowę, z
wysiłkiem ruszył ostrożnie po schodach Świątyni, śliskich od deszczu ze śniegiem. Był już prawie na dole,
gdy zderzył się z kimś idącym w przeciwną stronę.
Każdy z nich wyciągnął rękę, by podtrzymać drugiego.
• Przepraszam — powiedział Gareth, zaskoczony tym zderzeniem. — Mam nadzieję, że nie…
• Gareth! — Mężczyzna przypatrzył się Garethowi, ale w ciemności i burzy nie widział go wyraźnie. —
Poznaję twój głos. Tak. — Człowiek odwrócił Garetha twarzą do syczącej w deszczu pochodni. — To
ty.
• Pan Ev—evaristo — wyjąkał Gareth.
• Właśnie cię szukam. — Evaristo przekrzykiwał ryk wichury. — Od dwóch dni staram się z tobą
rozmówić. Nie dostałeś moich liścików? Można by pomyśleć, że celowo mnie unikasz!
Gareth, który właśnie to robił, spróbował się wymknąć.
• Wybacz mi, panie, czekają na mnie…
• Nie — rzekł Evaristo, chwytając mocno Garetha. — Mam cię i nie pozwolę ci odejść. Chodźmy do
środka. To, co mam do powiedzenia, zajmie ledwie chwilę, potem możesz zająć się tym, co wyciąga
cię na dwór w taką straszną noc.
Ucieczka wyglądałaby nad wyraz podejrzanie. Gareth nie mógł zrobić nic, tylko udać się ze swym
dawnym nauczycielem z powrotem do Świątyni. Odźwierny, ponownie zmuszony siłować się z drzwiami i
narażać na działanie żywiołów, przyjął ich niechętnym spojrzeniem i mamrotaniem.
Evaristo wciągnął Garetha do zacisznej alkowy. Nauczyciel zdjął przemoczoną pelerynę. Gareth otulił się
swoją jeszcze ciaśniej, przynajmniej częściowo zasłaniając twarz kapturem. Na twarzy także pojawił mu się
wrzód. Koledzy brali go za zwykły pryszcz, ale bał się, że Evaristo go zauważy i odgadnie prawdę.
— Co też cię wygania w taką noc? — spytał wesoło Evaristo.
Niewiele się zmienił przez te lata, może trochę zaokrąglił i stał
się pogodniejszy. Był człowiekiem szczęśliwym, zadowolonym, cieszył się swoją żoną i dziećmi, swoim
awansem w hierarchii magów. Prowadził teraz szkołę dla chłopców, dzieci bogatych kupców, i dobrze
sobie radził.
Gareth miał kłamstwo w pogotowiu i wyrecytował je dość płynnie, przypominając sobie z lękiem, że
gdy był mały, Evaristo bez wahania odgadywał, kiedy chłopiec do bicia łgał, a kiedy mówił prawdę.
• Spełniam nakaz miłosierdzia… Opiekuję się chorymi… przykutymi do łóżek… Szykuję im
posiłki…
• Obowiązki nowicjusza — rzekł Evaristo z uśmiechem. — Jak dobrze to pamiętam… Nie będę cię
zatrzymywał, wracaj do gotowania zupy. — Przyjrzał się Garethowi badawczo, starając się
przeniknąć cień. — Jak się miewasz, Gareth? Blado wyglądasz, jakbyś chorował.
• Zdrowie mi dopisuje, panie — odrzekł Gareth, chowając się głębiej w cień. — Tak jak rzekłeś,
obowiązki nowicjusza…
• Mało snu, za dużo nauki. Musisz zażywać więcej ruchu i więcej jeść. Jesteś o wiele za chudy.
• Panie… — zaczął Gareth z nutką zniecierpliwienia.
• Wiem. Musisz iść, Gareth. — Nauczyciel spoważniał. Rozejrzawszy się, by się upewnić, że są sami,
przysunął się o krok. — Gareth, o czym to ja słyszę? Że Dagnarus ma być nominowany na Lorda
Dominium?
Gareth nie wiedział, jak z tego wybrnąć. W pierwszym odruchu chciał się wyprzeć, że cokolwiek na ten
temat wie. Jednak porzucił ten pomysł. Evaristo wiedział o przyjaźni łączącej dwóch młodzieńców. Nigdy
by nie uwierzył, że Dagnarus nie wspomniał przyjacielowi o tak ważnej sprawie.
• Wiem, że Dagnarus poprosił o to swego ojca — odparł Gareth ostrożnie. — Nie słyszałem, czy Jego
Królewska Mość się zgodził.
• Jego Królewska Mość się zgodził — rzekł ponuro Evaristo. — Jego Wysokość następca tronu
mocno się temu sprzeciwia. Pokłócili się… To pierwsza kłótnia między królem i jego synem. To
bardzo źle, Gareth. — Evaristo poważnie pokręcił głową. — Bardzo źle.
• Przykro mi słyszeć o tym podziale — powiedział Gareth, i to przynajmniej było prawdą. — Jak
wiesz, panie, żywię wielki szacunek dla Jego Wysokości i wielką miłość do jego syna — do obu
jego synów — podkreślił. — Jednak nie rozumiem…
• Musisz wyperswadować Dagnarusowi ten zamiar — rzekł z naciskiem Evaristo. Na dworze wył
wiatr, a deszcz uderzał w ołowiane szybki okien, jakby też chciał dostać się do środka, gdzie było
ciepło. — Nie wyniknie z tego nic dobrego. Już doprowadził do niezgody między królem i następcą
tronu. Ta niezgoda będzie się pogłębiać. Sami Lordowie Dominiów dzielą się na frakcje, a sprawę
dodatkowo komplikuje fakt, że zamieszani są także Lordowie Dominiów elfów, orków i
krasnoludów. Trzeba to uprzytomnić Dagnarusowi i skłonić go do wycofania się!
• Panie — odezwał się Gareth, czując się nadzwyczaj niezręcznie. — Nie wiem, dlaczego mi
mówisz…
• Ponieważ jesteś jedyną osobą, która ma wpływ na Dagnarusa.
• Raczej nie, panie — odrzekł Gareth ze smutnym uśmiechem.
• Masz, Gareth, chociaż może ci się wydawać, że nie. Znasz rytuały, studiowałeś je. Wiesz, że on ich
nie przejdzie! Że musi odpaść…
• Wobec tego nie ma kłopotu — przerwał Gareth. — Odpadnie i Rada Lordów Dominiów nie
zarekomenduje go do Transfigu—racji.
• To może nie być takie proste — powiedział Evaristo, marszcząc brwi. — Obaj wiemy, że kandydat
może przejść wszystkie próby i mimo to nie uzyskać rekomendacji. Logiczne zatem, że może też
być odwrotnie. Co prawda w historii Lordów Dominiów nie zdarzyło się, by kandydat odpadł w
próbach i został nominowany, ale Dagnarus ma popleczników, szczególnie Tarczę Boskiego u elfów
oraz Dunnera krasnoluda.
• Czy jesteś pewien, że Dagnarus nie przejdzie prób, panie?
— zapytał Gareth.
— A ty nie, Gareth?
W odpowiedzi na to Gareth nie mógł skłamać, zwłaszcza że to samo mówił Dagnarusowi.
• Jeśli Dagnarus podda się Transfiguracji, może to przypłacić życiem — ciągnął Evaristo. — Zdarzyło
się już, że jeden z Lordów Dominiów umarł. Po tej śmierci ludzie zaczęli się zastanawiać, czy
należy utrzymać, czy też obalić Zakon Lordów Dominiów. Gdyby książę umarł — a wśród ludu
cieszy się ogromną popularnością — jego śmierć wywołałaby taki głośny oddźwięk, że Zakon
mógłby tego nie przetrwać.
• Przykro mi, panie — odrzekł niechętnie Gareth. — Nie zgadzam się z tobą. Wierzę — „Bogowie,
pomóżcie mi!” — pomyślał
— że Dagnarus byłby doskonałym Lordem Dominium.
— Nie mówisz tego szczerze, Gareth — rzekł Evaristo, przy
glądając mu się ze smutkiem. — Widzę. Nigdy nie potrafiłeś kłamać.
„Ale teraz kłamię — powiedział w duchu Gareth. — Żyję
w kłamstwie. Od dnia, kiedy Dagnarus kazał mi zajrzeć w Próżnię”.
Gareth nic na to nie odrzekł, a nie widząc sensu w przedłu—
żaniu tej bezowocnej rozmowy, przeprosił i wyszedł. Evaristo pozostał w alkowie, skąd odprowadzał go
rozżalonym spojrzeniem, zawiedziony i zły.
Gareth wyszedł w burzę z ulgą, odpierając gniewne spojrzenie odźwiernego, który znów z wysiłkiem
otworzył drzwi. Dzikie wybryki natury pasowały do zamętu panującego w jego duszy. Opuścił otoczenie
Świątyni, wyszedł przez Bramę Magów, po czym przemknął przez kamienny most, trzymając się kurczowo
barierek chroniących przechodniów od upadku w kotłującą się pod nim kipiel.
Wszedł do Dzielnicy Ambasadorów, gdzie w przestronnych pałacykach zamieszkiwali ambasadorowie
rozmaitych ras. Tej nocy jedynymi ludźmi na ulicy byli strażnicy miejscy odbywający obchód.
Przemaszerowali obok niego, skuleni i nieszczęśliwi, z twarzami mokrymi od deszczu, z posiniałymi i
zaciśniętymi od zimna wargami. Obrzucili go zaciekawionym wzrokiem, zastanawiając się, co robi na dworze,
lecz spostrzegli, że jest magiem, i osądzili, że jego sprawa, jakakolwiek by była, musi być pilna, dlatego nie
zatrzymali go.
Gareth opuścił Dzielnicę Ambasadorów i zszedł w dół schodami wykutymi w skale Klifu Zamkowego
do Dzielnicy Piwowarów. Schody były śliskie od deszczu ze śniegiem, zejście niebezpieczne. Gareth
zatrzymał się, gdy wyjący wicher pchnął go na ścianę klifu, i pomyślał, że może lepiej wrócić do ciepłego
zacisza Świątyni. Dygocząc w przemoczonym i zesztywniałym od lodu wełnianym płaszczu, uprzytomnił
sobie, że zaszedł za daleko, by się poddać. Osiągnięcie celu zajęło mu wiele miesięcy pracy i wyrzeczeń.
Gdyby ktoś mógł powiedzieć, że wiatr i deszcz zatrzymały go w bezpiecznym, ciepłym schronieniu
Świątyni, Gareth musiałby wyrzec się wszelkich szans powodzenia. Dostrzegał symbolikę swoich
poczynań. Ruszył dalej, stąpając z największą ostrożnością.
Miał do przejścia jeszcze jeden poziom, ale schody wiodące z Dzielnicy Piwowarów do Dzielnicy
Rzeźników — znanej pod nazwą Dziury — nie były tak strome, gdyż zbudowano je nie dla celów
obronnych, dla spowolnienia nacierającej armii, a dla ułatwienia ruchu. Znajdująca się u stóp schodów
Królewska Warzelnia płonęła jasnym światłem; by zniechęcić stałych bywalców, potrze—
ba było czegoś więcej niż wichury. Gareth odwrócił się plecami do ciepła i światła i wkroczył w mrok —
zarówno dosłownie, jak i w przenośni.
W powietrzu unosił się kwaśny odór krwi zmieszany z zapachem zwierząt i gnoju. Nawet ulewa nie
mogła go spłukać. Gareth wszedł do Dzielnicy Rzeźników: odpowiednie miejsce na mieszkanie dla
wyznawcy magii śmierci. Gareth słyszał beczenie owiec i muczenie bydła oczekującego na topór rzeźnika.
Skręcił w Południowy Trakt.
Ulica obstawiona była pozamykanymi na noc straganami rzeźników. Rankiem na długie drewniane
stoły na krzyżakach wyłożone zostaną świeże płaty mięsa, na hakach zawisną wypatroszone kurczaki,
wszędzie będą się wałęsać psy, zaroi się od much. Zszedł z głównego traktu i skręcił w boczny zaułek,
potocznie zwany Krwawą Aleją ponieważ kiedy padał deszcz, ze sklepów rzeźników uliczką do rynsztoka na
jej końcu spływała krew.
Ślizgając się i potykając na oblodzonych, mokrych kocich łbach, Gareth rozglądał się uważnie. W tej
części Vinnengael grasowali bandyci, złodzieje i kieszonkowcy. Garetha znano tu z widzenia; osoba, którą
przyszedł odwiedzić, była dobrze znana, dzięki czemu do pewnego stopnia był bezpieczny od napaści.
Zawsze jednak mógł się trafić jakiś nowy przybysz, ktoś, kto nie znał ustalonego porządku.
Aleja nawet w dzień była ciemna. W nocy, podczas burzy, było tak ciemno, że Gareth sunął bokiem
przy budynkach, wymacując przed sobą drogę. Na szczęście znał te okolice. Prawie na samym końcu
uliczki odszukał drzwi, zatrzymał się i delikatnie zapukał trzy razy, a potem jeszcze trzy. Jakiś głos kazał
mu wejść. Drzwi nie były zamknięte. W środku nie było nic, co można by ukraść, a przynajmniej nic
takiego, co przyciąga zwykłych złodziei. Były tam skarby, lecz jedynie dla tych, którzy potrafili je
zrozumieć.
Gareth pchnął drzwi i prędko zamknął je za sobą. Mimo to do środka wdarł się zimny podmuch i
Gareth musiał oprzeć się o drzwi, by je domknąć.
W pokoju było ciepło, zbyt ciepło. W kominku płonął jasny
ogień. W nieświeżym powietrzu unosił się zapach owsianki, do którego dołączył zapach mokrych owiec,
ponieważ wełniany płaszcz Garetha, który młodzieniec zdjął i rozwiesił w pobliżu ognia, zaczął w cieple
parować. A pod tymi zapachami wstrętny odór zwiędłej starości, nieuchronnie zbliżającej się śmierci.
• Przyszedłeś — odezwał się skrzeczący głos od strony sterty koców na posłaniu.
• Oczywiście — odparł łagodnie Gareth, pochylając się nad łóżkiem. — Jak się czujesz, panie?
• A jak mogę się czuć? Znudzony. Zmęczony. Obolały. Te przeklęte wrzody nie dają mi spokoju! Ale
myślę, że dzisiejszej nocy nadejdzie moja godzina. Wiedzieć, że moja dusza połączy się z
ciemnością i burzą… odlecieć z porywistym wichrem. Podobałoby mi się to.
Gareth przytaknął skinieniem głowy. Nie oponował, nie zaprzeczył kłamliwymi słowami fałszywej
pociechy. Człowiek w łóżku chciał umrzeć. Czekał na śmierć, czekał od tygodni. Gdyby chciał żyć, mógł
tego dokonać. Już i tak przedłużył swoje życie poza limit lat wyznaczony istocie ludzkiej, mógł je
przedłużać dalej, ale —jak sam powiedział — był znudzony i obolały. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że jest
stary, chyba najstarszy ze wszystkich ludzi. Nikt nie znał prawdy. Jedynie Gareth został dopuszczony do
tajemnicy.
Bystre oczy spozierały z głowy przypominającej szlifowany marmur, tak ciasno i gładko skóra opinała
kości czaszki. Na głowie nie pozostały żadne włosy, nie było nawet brwi. Ta głowa już wydawała się martwa,
a jedyną oznaką życia były w niej przenikliwe oczy. Koce były podciągnięte pod brodę, gdyż ciało nie
wytwarzało już ciepła; staremu człowiekowi było stale zimno. Ponadto koce zakrywały rany i owrzodzenia
pokrywające całe ciało. Większość już zaschła, jako że od długiego czasu nie rzucał zaklęć. Ale nawet
zasuszone rany swędziały i paliły, o czym Gareth zdążył się przekonać.
Sprawdziwszy, czy starcowi jest w miarę wygodnie, Gareth wyjął z płaszcza ostrą szczapę. Normalnie
nie potrafił używać Magii Ognia, która jest domeną krasnoludów, ale magia Próżni umie naśladować inne
rodzaje czarów, jeśli są używane w celu zniszczenia.
Drewienko strzeliło płomieniem. Gareth rzucił szczapę do kominka, wzmacniając czar i sprawiając, że
ogień, który zdawał się żywić samymi kamieniami paleniska, rozgorzał jaśniej. Było to jedno z jego zadań
— przychodził co trzy dni, by podtrzymać ogień. Zapytał starca, czy coś jadł.
— Oczywiście, że nie. Nie jadłem ani nie piłem.
Gareth począł robić mu wyrzuty, lecz starzec przerwał mu.
• Nie potrzebuję jedzenia. Nie brakuje mi go. Ta noc… — wyrzekł, wpatrując się z napięciem w
Garetha. — Ta noc będzie moją ostatnią. Wiem. Mamy dużo rzeczy do zrobienia. Cieszę się, że
przyszedłeś. Gdybyś nie przyszedł, czekałbym na ciebie, ale cieszę się, że przyszedłeś. Odejdę z
wichrem i burzą.
• Co mam zrobić, panie? — spytał Gareth.
• Księgi o magii Próżni. Zabrałeś je. — Mężczyzna wbił niepewny wzrok w głąb izby. — Nie widzę.
• Tak, zabrałem je. Są w bezpiecznym miejscu. Wynajmuję pokój, niedaleko stąd. Księgi są tam. —
Gareth był cierpliwy. Już mówił o tym starcowi, ale wiedział, że to go dręczy.
• To dobrze — rzekł starzec, niespokojnie szarpiąc dłońmi kapę. — To dobrze. Jedna została. Ta,
którą kazałem ci zostawić u mnie.
• Tak, panie — odrzekł spokojnie Gareth.
• Dzisiaj — oznajmił stary — nauczę cię zaklęcia.
• Dzisiaj? — powtórzył Gareth. Dłonie mu zlodowaciały, ciałem wstrząsnął dreszcz. Na dworze wiatr
zawodził u drzwi i stukał w okno, niczym żywa istota próbująca dostać się do środka.
• Tak, dzisiaj. Gdy ty będziesz na łożu śmierci, nauczysz zaklęcia swojego ucznia. Tak przekazywana
jest ta wiedza. Ćwiczyłeś?
• Tak. — Gareth rozpiął dublet, uniósł koszulę i pokazał wrzody rozkwitające niczym jakieś trujące
kwiaty.
• Z jakim skutkiem?
• Z sukcesem, panie — odrzekł Gareth. — Czary działały tak, jak chciałem.
• To dobrze. Dobrze. Jednak to wszystko można osiągnąć za pomocą innych sztuczek. Nie tak
szybko, nie tak łatwo, ale można.
Dzisiejsze zaklęcie jest tym, które pozwala korzystać z samej magii Próżni. Rozmawialiśmy już o tym. To
ten czar, który budzi ich zazdrość. Ten, którego się boją. Ten, którego pragniesz.
Gareth nie odpowiedział. Stanął przy łóżku ze splecionymi rękami, patrząc na jasne oczy w kościstej,
gładkiej twarzy.
• Masz co do niego jakieś plany?
• Tak, panie.
• I ja je kiedyś miałem — zamruczał starzec. — Nic z nich nie wyszło. Ale mnie nigdy nie wspierał
żaden książę. Prawie mnie kusi, żeby jeszcze tu zostać i popatrzeć, jak sobie poradzisz. Prawie. Ale
nie całkiem. Rozumiesz? Nie jestem już ciekaw. A kiedy nie ma ciekawości, po co żyć? Powiedzie
ci się. Masz talent. Jesteś moim najzdolniejszym uczniem. A jeśli ci się nie powiedzie… —
Wzruszył ramionami, kapa drgnęła. — Nie obejdzie mnie to. — Wykonał słaby gest. — Włóż rękę
pod moją poduszkę.
Gareth spełnił polecenie. Wsunąwszy rękę pod puchową poduszkę — głowa umierającego prawie nic
nie ważyła — dotknął zimnej stali.
— Uważaj — ostrzegł starzec. — To ostre. Niepotrzebne nam
przypadkowe ofiary, prawda?
Gareth ostrożnie wymacał rękojeść, zacisnął na niej palce i wyciągnął sztylet. Obejrzał go w blasku
ognia, obracając uważnie w dłoniach. Słyszał, jak przezorny i sprytny starzec o nim opowiadał, lecz nigdy
go nie widział. Nie przypuszczał nawet, że znajduje się w posiadaniu starego. Sądził, że będzie musiał go
poszukiwać. Miał nadzieję, że uzyska wskazówki, jak dotrzeć do skarbu. Nie śmiał mieć nadziei na sam
skarb.
Sztylet był wykuty w kształcie smoka — pokryty łuską, ostro zakończony ogon tworzył ostrze, a
rozpostarte skrzydła krzyżak. Rękojeść stanowiło cielsko smoka, a głowa z rozwartym pyskiem i
otwartymi zębami — gałkę. Był to sztylet przeznaczony wyłącznie na wielkie okazje, nie do codziennej
rzeźnickiej roboty. Całe szczęście, ponieważ fikuśne ostrze było niezgrabne, nieporęczne i niewygodne.
Zębate brzegi skrzydeł wcinały się Garethowi w dłoń, a łuski na rękojeści były w dotyku nieprzyjemnie
chropo—
watę. Sztylet był zadbany, wyraźnie pielęgnowany, gdyż stal lśniła w blasku ognia.
• Mój dar dla ciebie — odezwał się starzec. Mimo że opuszczał ten świat, spoglądał na nóż
pożądliwie i tęsknie.
• Dziękuję, panie — odrzekł pokornie Gareth. Spojrzał na sztylet z dziwną mieszaniną odrazy,
obrzydzenia i ciekawości. Metal wgryzał się w ciało, ale pod wpływem dotyku rozgrzewał się.
• Podaj księgę. Usiądź przy mnie, a opowiem ci, co o nim wiem. Słyszałeś, że król Tamaros został
przez bogów obdarzony mocą powoływania Lordów Dominiów. Byłem wówczas jednym z magów
w Świątyni, tak jak ty teraz. Tyle że ja nie byłem nowicjuszem. Już wtedy byłem stary, chociaż
młodszy niż teraz. Wszyscy myśleli, że mam około dziewięćdziesięciu lat. W rzeczywistości dzięki
pomocy Próżni przeżywałem drugie życie i miałem blisko
. sto dziewięćdziesiąt lat. Uważali mnie za prostaczka, matołka. Taką też rolę grałem. Jako że dokuczało mi
starcze zniedołężnienie, żałowano mnie i pobłażano, dlatego miałem całkowitą wolność. Mogłem chodzić,
gdzie chciałem, robić i mówić, co chciałem. Oni kiwali na to głowami i mówili: „To tylko Zober.
Nieszkodliwy staruszek. Nie zwracajcie na niego uwagi”.
• Ten sam błąd popełniają wobec dzieci — odezwał się Gareth, wracając myślą do dzieciństwa, do
swobody, z jaką buszował po zakazanych rejonach pałacu, i do lekkich kar, jakie otrzymywał, gdy
został złapany.
• Nie przerywaj — burknął ze złością starzec. Oddychał szybko i płytko. — Mamy mało czasu. Tamaros
przyszedł do Świątyni. Wiedziałem, że król przybył, by obcować z bogami. Wiedziałem, o co
zamierza ich poprosić — o dar powoływania Lordów Dominiów, rycerzy dobra, którzy będą służyć
jemu i Vinnengael. Rozmawiał już o tym z Najwyższym Magiem, odbył z nim prywatną, poufną
rozmowę, którą postarałem się podsłuchać — moc Próżni pomogła mi słyszeć przez ściany. Z
powoływaniem Lordów Dominiów wiązało się ryzyko. Wiedział o tym Najwyższy Mag,
wiedziałem i ja. Co bogowie dają jedną ręką, drugą odbierają. Aby coś mieć, trzeba nie mieć nic.
Owszem, bogowie mieli dać Tamarosowi moc powoływa—
nia Lordów Dominiów. Ale jednocześnie mieli zesłać światu moc zniszczenia lordów. Dziesięciu Lordów
Dobra. — Stary człowiek wskazał na sztylet. — Dziesięciu Lordów Zła.
• Wielkie nieba! — wyrzekł zdjęty podziwem Gareth. — Nie wiedziałem, że jest taki… taki potężny!
• Najwyższy Mag starał się przestrzec Tamarosa, lecz król u—znał, że warto podjąć to ryzyko. Dobro
spełniane przez Lordów Dominiów miało przeważyć możliwość zła. Udał się na spotkanie z bogami.
W tym samym czasie ja udałem się na spotkanie z Próżnią. Możliwość zniszczenia Lordów
Dominiów musiała powstać w tej samej chwili, gdy Tamaros otrzyma dar ich powoływania. Do
mnie należało odgadnąć jak. Ależ to było nużące! Tamaros pościł i modlił się. Ja również pościłem,
zamknąwszy się w mojej celi. Nie śmiałem pozwolić, by cokolwiek mnie rozpraszało, nawet jadło
czy picie. Nie śmiałem spać. W ciemności nasłuchiwałem słów Tamarosa, ledwo słyszalnych,
jakbym stał na dnie ogromnej przepaści, a on był wysoko nade mną. Ale wiedziałem! Wiedziałem,
w której chwili otrzymał błogosławieństwo. W tej samej chwili ożyła klątwa. Tylko gdzie?
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się po celi. Szukałem wszędzie: pod łóżkiem, wśród moich papierów.
W pierwszej chwili uniesienia miałem nawet ochotę rozbić biurko i szukać pośród odłamków
drewna. Bo widzisz, wyczuwałem magię Próżni. Tak jak czasem w nocy słyszy się kap, kap, kap i nie
wiadomo, skąd dochodzi i jak je powstrzymać. Drobny dźwięk, a zarazem okropny, gdy monotonnie,
całymi godzinami uderza w mózg. Nie można spać. Dręczy obsesyjne pragnienie, by go przerwać.
Już miałem wyruszyć na poszukiwanie go, nie znając celu ani kierunku, nie mając pojęcia, gdzie
szukać, lecz zatrzymałem się. Uspokoiłem się. Musiałem to rozważyć logicznie. Skoro ten
przedmiot narodził się w Próżni, w niej powinien się znajdować. Wsłuchałem się w ciemność i
pozwoliłem, by mnie wessała. Pewnie nie zgadniesz, co znalazłem?
• Nie, panie — przyznał Gareth. — Nie wiem.
• Pomieszczenie w Świątyni poświęcone Próżni! — Starzec triumfował i napawał się zaskoczeniem
swego młodego ucznia.
• Niemożliwe! Naprawdę? W Świątyni? Ale jak…
• Świątynia jest stara. Zbudowano ją w dniach, gdy magia Próżni, choć nie darzona miłością, była
przynajmniej szanowana. Znalazłem je. Zaznaczyłem. Jego położenie znajdziesz w książce, którą
trzymasz. Szedłem w ciemności. Uczucie, że zbliżam się do celu, nasilało się z każdym krokiem —
jakby odgłos kapania stawał się coraz wyraźniejszy — i wiedziałem, że jestem na właściwym tropie.
Szedłem ostrożnie, bo po Świątyni często wędrują w nocy ludzie. Jednak nikt mnie nie widział. To
dobrze. Byłem tak spięty i przemęczony, że chyba zabiłbym każdego, kto przeszkodziłby mi w
poszukiwaniach. Odnalazłem tajemną komnatę. Odnalazłem ołtarz Próżni. Jednak przedmiotu, którego
szukałem, nie było! Z rozczarowania zawyłem, nie dbając o to, czy obudzę całą Świątynię.
Myślałem, że Próżnia kpi sobie ze mnie, zwodzi tylko po to, by się ze mnie naigrawać. Ale kiedy
położyłem dłoń na czarnym ołtarzu, spłynęła na mnie wiedza. Przedmiot, którego szukałem,
znajdował się w samym środku Świątyni. Podobnie jak Próżnia znajduje się pośrodku czterech
żywiołów.
• Wielki amfiteatr — rzekł Gareth. — Pośrodku czterech ołtarzy.
• Tak. Tam też się udałem. Musiałem dokładnie wiedzieć, gdzie szukać. Musiałem określić sam
środek albo punkt położony jak najbliżej niego. Zaczynając od Ołtarza Ludzi z przodu, poszedłem
ostrożnie ku tyłowi Świątyni, licząc kroki — uciążliwe zajęcie — aż doszedłem do stojącego
naprzeciw Ołtarza Elfów. Stamtąd do Ołtarza Orków, który jest położony pod kątem czterdziestu
pięciu stopni w stosunku do ludzkiego, i dalej do Ołtarza Krasnoludów, licząc każdy krok. Wyobraź
sobie moją radość, gdy odkryłem, że dzieli je równa odległość. Szybko oceniłem, gdzie powinien
leżeć środek. Przemierzałem tę odległość, licząc, powtarzając w głos liczby, by w podnieceniu nie
pomylić się. Ktoś wszedł, jakaś nowi—cjuszka, chciała przyciąć knoty świec. „Kto tu jest? —
zawołała. — Ach, to ty, czcigodny magu Zoberze. Co tu robisz? Powinieneś być w swojej ciepłej
celi. Cały drżysz. Zaprowadzę cię…” „Nie, nie, nie! — zawołałem piskliwie, z bezrozumną złością,
jak przystało na
dziwaczejącego staruszka. — Zostaw mnie! Przyszedłem się modlić!” W duchu powtarzałem sobie liczbę,
do której doszedłem, żebym nie musiał zaczynać od nowa. Odgłos kapania dudnił we mnie niczym te
wielkie bębny, na których orkowie wybijają rytm dla wioślarzy. W końcu kobieta wyszła i mogłem wrócić
do zadania. Stanąłem w samym środku pomieszczenia, a dudnienie stało się tak głośne, że wibrowało mi w
czaszce i niemal wciskało się w mózg. Stałem między dwoma rzędami kamiennych ławek. Spojrzałem w
dół, a tam, u moich stóp, leżał na podłodze ten sztylet, jakby ktoś go upuścił. Zresztą w pierwszej chwili
właśnie tak pomyślałem. Podnosząc sztylet, zobaczyłem pod nim czarne kółko wtopione w kamienną
podłogę. Kółko było małe, wielkości palca wskazującego, i nie rzucało się w oczy. Tysiące ludzi stąpały po
nim, nie widząc go. Ja sam chodziłem tamtędy i nigdy go nie zauważyłem. Później mimochodem zapytałem
o nie. Dlaczego znalazło się tam to kółko? W jakim celu? Powiedziano mi, że umieścił je tam budowniczy,
miało mu pomagać w obliczeniach. Oczywiście. Cóż innego mieli mówić. Ale ty i ja — my znamy prawdę.
Tak jak inni wyznawcy mają w amfiteatrze wyobrażenie swoich bogów, mamy je i my, wyznawcy Próżni.
Podniosłem sztylet do ust i ucałowałem go, po czym ukląkłem na czarnym kółku w dziękczynnej modlitwie.
Wtedy dane mi było poznać, jak używać sztyletu i do jakiego celu.
• To znaczy? — zapytał Gareth ochrypłym szeptem. W ustach mu zaschło, dłonie miał spocone.
Wytarł je o szatę.
• Zabij sztyletem człowieka — wymówił starzec ściszonym głosem, tak cichym, że Gareth musiał się
przysunąć, by usłyszeć — a jego zwłoki staną się posłuszne twoim rozkazom.
• A po cóż mi zwłoki? — spytał Gareth z odrazą, zawiedziony.
• Nie jakieś zwykłe zwłoki. Zwłoki, które chodzą — rzekł stary. — Zwłoki, które myślą. Zwłoki, które
pod każdym względem wydają się żywe. Zwłoki zachowają swój kształt, dopóki będą odziane w
magiczną zbroję, podarowaną przez Próżnię. Czy to nie brzmi znajomo? — Starzec zachichotał. —
Lecz całe piękno tkwi w tym, że przez cały ten czas ciało musi służyć temu, kto włada sztyletem. W
ten sposób nieboszczyk staje się przeciwieństwem Lorda Dorni—
nium. Magia Próżni jest na jego rozkazy. W zbroi nieboszczyk ma siłę dziesięciu. Nie zna strachu, nie
czuje gorąca, zimna, pragnienia, głodu, z wyjątkiem głodu tego, co trzyma go przy życiu.
• A co to takiego? — zapytał z wahaniem Gareth, przerażony, zafascynowany.
• Dusze. Dusze nieszczęśników, którzy staną mu na drodze, gdy poczuje głód. Żywi się umierającymi,
oni dają mu życie. Stąd te istoty nazywają się Vrykyl, to słowo z języka elfów. Znaczy „zjadacz
umarłych”.
Gareth zatrząsł się, ciaśniej otulił szatą. Mocniej ścisnął w dłoni sztylet, ogrzany ciepłem ciała.
• Czy są… — Zawahał się, niepewny, jak zadać pytanie, niepewny, czy chce znać odpowiedź. — Czy
jesteś…
• Vrykylem? Nie. — Starzec skrzywił się. — To niemożliwe. Nie można użyć sztyletu wobec siebie,
podobnie jak Tamaros nie może powołać siebie na Lorda Dominium. Życie przedłużyła mi magia
Próżni. Inaczej niż u Vrykyla, magia nie może przedłużyć młodości, nie może dać siły. Dlatego leżę
tutaj jak zepsuta lalka — dodał gorzko. — Dlatego przestałem rzucać przeklęte czary. Po co?
Spełniłem, co do mnie należało. A co do twojego drugiego pytania, nie, obecnie nie istnieją żadne
Vrykyle. Nie dlatego, że nie próbowałem. — Starzec jęknął, poruszył się niespokojnie pod kocami.
Wykonał słaby gest. — Wszystko jest w tej książce. Spisałem, co wiem o sztylecie i ceremonii
potrzebnej do stworzenia Vrykyla. Obiekt musi przyjąć Próżnię, to klucz do sukcesu. Musi być
uznany za odpowiedniego kandydata. Nie możesz po prostu zakraść się od tyłu za pierwszego
lepszego, podciąć mu gardło i spodziewać się, że stanie się Vrykylem — mówił zrzędliwie stary,
dodając pod nosem: — Wiem coś o tym. Próbowałem. Nie udaje się. Zanim uderzyłem, sztylet
wypadł mi z ręki. Widzisz, sztylet sam wybiera. A raczej to Próżnia wybiera.
• Rozumiem — powiedział przygnębiony Gareth. Podniósł sztylet do światła, przyjrzał się misternej
robocie, zachwycił szczegółami wykończenia. Nie zdziwiłby się, gdyby nóż zmienił mu się w rękach
w żywego smoka.
Starzec westchnął głęboko, jakby zrzucił z siebie wielki ciężar. Oparł się o poduszki z zadowolonym i
spokojnym wyrazem twarzy.
• A teraz jest twój, Gareth — powiedział.
• Tak — odrzekł Gareth.
Starzec zamknął oczy. Jego głos brzmiał niczym szept.
• Teraz jest twój. Przekazałem go, jak mi kazano. Kiedy przyjdzie czas na ciebie, ty z kolei przekażesz
go dalej.
• Tak — rzekł Gareth znowu. Obrócił sztylet w dłoniach.
— To już niedługo. Jestem zmęczony. Bardzo zmęczony.
Nie powiedział nic więcej. Gareth słyszał jedynie świszczący,
płytki oddech i wycie burzy.
Gareth wstał, zesztywniały od długiego siedzenia bez ruchu. Położył sztylet na stole, wziął książkę,
przysunął swój stołek bliżej do ognia i zaczął czytać.
Podniósłszy głowę, popatrzył na oznaczoną świecę, która spalając się, odmierzała godziny. Ze
zdziwieniem przekonał się, że minęły już dwie. Sądząc z odgłosów, burza na dworze cichła. Mokry śnieg
nie pukał w okno, wicher nie bił już w drzwi. Sądząc zaś po ciszy, starzec już nie oddychał.
Gareth podszedł sprawdzić, podniósł jego rękę. Była zimna i bezwładna. Starzec nie żył.
Naciągając koc na nieruchomą postać, Gareth pomyślał, że powinien odczuwać smutek — odwiedzał
starego w sekrecie od blisko pięciu lat — ale nie mógł. Właściwie nigdy nie lubił starca i w tej chwili
odczuwał wyłącznie ulgę. Skończyło się. Miał sztylet. Miał książkę, która mówiła, jak go używać. Miał
moc sprowadzania na świat istot będących przeciwieństwem Lordów Dominiów — potężnych,
czarodziejskich stworzeń, które będą niewolniczo służyć człowiekowi władającemu sztyletem.
Gareth uniósł sztylet do światła i patrzył, jak płomienie zapalają się na lśniącym stalowym ostrzu. Przez
jedną chwilę wyobraził sobie, że ma wybór. Że może odrzucić ten mroczny przedmiot. Król Tamaros umrze
spokojnie, tak jak ten zły starzec. Helmos będzie dobrym, szanowanym i kochanym królem. Świat
podrepcze dalej
w niepewnym pokoju. Wyobraził to sobie jasno, a po policzkach spłynęły mu łzy tęsknoty i żalu.
Otarł łzy rękawem.
Nie było wyboru. Już nie. Zdecydował się dawno temu.
Gareth podniósł książkę i wepchnął do swojej sakwy. Sztylet owinął kawałkiem materiału, który odciął
z koca starca, po czym schował sztylet w sakwie razem z książką. Po raz ostatni ogarnął spojrzeniem
nędzną chatę starca, lecz nie zobaczył nic przydatnego. Gareth otworzył słoik nafty do lampy, który kilka
dni temu kupił właśnie w tym celu. Skropił nią prześcieradła, koce i materac starca. Na jego gest płomienie
wyskoczyły z kominka i wgryzły się łapczywie w zwilżone płótno. Łóżko stanęło w ogniu.
Gareth szybko wyszedł z domu, zanim poczuł swąd palącego się ciała. Pospieszył w górę uliczki,
trzymając się w cieniu, choć o tej porze i przy tak okrutnej pogodzie nikt przy zdrowych zmysłach zapewne
nie wychodził. Gdy doszedł do końca uliczki, obejrzał się i zobaczył płomienie wystrzelające przez dach.
Skręcił w Południowy Trakt. Na ulicy nie było żywego ducha. Burza wyszalała się, lecz wiatr nadal był
silny i zimny, dął gwałtownie od spienionego morza. Na wietrze ogień bardzo szybko się rozprzestrzeni i
zanim ktokolwiek zauważy płomienie, chatka całkowicie spłonie, a zwęglonego ciała nikt nie rozpozna.
Jego duszę pochłonie Próżnia.
SZTYLET YRYKYLA

• Wasza Wysokość — powiedział cicho Silwyth wprost do ucha księcia, by nie usłyszeli go obecni w
sypialni lordowie. — Ga—reth prosi, byś spotkał się z nim w dawnym pokoju zabaw, w porze kolacji.
Ma dla ciebie niezwykle ważną wiadomość.
• Czyżby? — rzekł Dagnarus, popijając czekoladę.
• Wasza Wysokość wydaje się mieć dziś dobry nastrój — odezwał się jeden z zabiegających o łaski
lordów.
• Dziękuję, lordzie Malroy, jestem w znakomitym humorze. Może dlatego, że taka dziś piękna
pogoda.
• Piękna pogoda, Wasza Wysokość? — powtórzył tępo lord.
• W nocy była straszliwa burza, Wasza Wysokość — rzucił cicho Silwyth, przysuwając się, by zabrać
tacę ze śniadaniem.
Dagnarus spędził noc w ramionach Valury. Ukryli się w sekretnej komnacie w wewnętrznym skrzydle
zamku, gdzie mieszkali zagraniczni dyplomaci; ta część zamku doskonale nadawała się na potajemne
schadzki, gdyż otwierano ją wyłącznie na specjalne okazje lub uroczystości. Dagnarus nie słyszał wichru,
śniegu, bębniącego deszczu. Pogrążony w rozkoszy, nie słyszał nic oprócz wzburzonego morza własnej
krwi. Kochankowie niechętnie rozstali się na godzinę przed świtem. Ona wśliznęła się z powrotem do
małego pokoiku w pobliżu sypialni królowej (jej mąż mieszkał sam w domu w mieście, gdyż Valura
nalegała, że chce być blisko królowej), on zaś sekretnymi korytarzami, gdzie bawił się jako dziecko, wrócił
do swojej sypialni, by zastali go tam usługujący lordowie, którzy zjawią się rankiem.
— Dla mnie piękna, lordzie Malroy — rzekł Dagnarus, odrzu
cając kołdrę. — Lubię wściekłość i grzmot burzy. Pozbądź się ich
— wymruczał pod nosem do Silwytha.
Silwyth przegonił lordów z sypialni niczym kurczęta. Dopilnował, żeby zajęli się grą w kości w
przedpokoju, i dopiero wtedy wrócił do księcia.
• Jakie plotki krążą po pałacu, Silwyth? — spytał Dagnarus, szykując się do kąpieli. — Czy ktoś coś
mówił?
• W związku z tobą, panie, i lady Valurą — nie. Oprócz tego, że Wasza Wysokość jest ostatnio stale
zadowolony, a lady otrzymała burę za ospałość i rozkojarzenie w obecności królowej, nie
zauważono nic niezwykłego.
• Chyba będę musiał wpaść w złość, aby ocalić reputację. — Dagnarus uśmiechnął się. — Ale,
Silwyth, ja jestem raczej zrównoważony i na ogół wesoły, nie oddaję się ponurym myślom,
melancholii ani dzikim wybuchom. Ja sam nie widzę w sobie żadnej zmiany.
• Miłość sprawia, że nawet brzydkie staje się ładne, Wasza Wysokość, zatem to, co już było ładne,
musi stać się piękne.
• Miłość. — Dagnarus zadumał się. — Sądziłem, że jestem odporny na tę słodką chorobę. Ale masz
rację. Złapałem ją i jej gorączka mnie pożera. Ciekawe, kiedy to minie.
Silwyth przyjrzał mu się z powagą.
• Lady Valurze nie minie szybko, Wasza Wysokość. Elfki nie są tak płoche i zmienne jak ludzkie
kobiety. Jeśli elfka pokocha, to kocha do śmierci.
• Naprawdę? Zaskakujesz mnie, Silwyth — powiedział Dagnarus, wzruszając ramionami. — Ja w tej
chwili bardzo kocham Valurę, ale u mnie gwałtowne uczucia nigdy nie trwają długo — czy to szał
bitewny, czy coś delikatniejszego. A jednak — westchnął, wspominając uniesienia minionej nocy —
nie wyobrażam sobie, bym mógł jej nie kochać. Może moje zauroczenie potrwa, więc daruj sobie to
wyniosłe spojrzenie i zagrzej mi wodę na kąpiel.
Gareth siedział niezgrabnie na małym krzesełku w pokoju zabaw, kolana sterczały mu wysoko, niemal
dotykały brody. Pokój był zakurzony, gdyż od dawna nikt go nie używał. Mniej więcej raz do roku
pokojówki otwierały go, zamiatały i ściągały pajęczyny, ale potem znów go zamykano. Gareth od lat do
niego nie wchodził, od dnia, kiedy jako dwunastolatek poszedł do Świątyni. Rozglądał się, ogarnięty
miłymi wspomnieniami, ale i podszytymi grozą, jakby wspominał sen, który powinien być przyjemny,
jednak po obudzeniu pozostawia nieokreślony niepokój.
Podnosząc stare księgi, ułożone schludnie na stole, usłyszał pouczający głos Evarista i głos Dagnarusa,
nadąsany, przymilny, kłótliwy. Własnego głosu Gareth nie słyszał wcale.
Czytał jedną ze starych książek, kiedy drzwi z trzaskiem się rozwarły i wkroczył Dagnarus.
Gareth podniósł wzrok.
— Wyglądasz okropnie — rzucił wesoło Dagnarus. Zerkając na
jego twarz, skrzywił się. — Powinieneś coś zrobić z tym prysz
czem, Łato. Na przykład przykryć go pudrem.
Garethowi przypomniało się, jak królowa chciała przykryć jego znamię pudrem, a Dagnarus wziął go w
obronę, twierdząc, że to bogowie go naznaczyli. Rzeczywiście tak było.
• Całą noc nie spałem, Wasza Wysokość — odrzekł Gareth kwaśno, ignorując uwagę o pryszczu.
• Ja też. — Dagnarus przymrużył oko. Stał, uderzając się rękawicami po dłoni, gdyż dopiero co wrócił
z przejażdżki i wciąż był w butach i pelerynie. — Dlaczego wybrałeś ten nieszczęsny pokój? Dość
czasu byłem w nim uwięziony. Chyba nie chcesz mnie znów przesłuchiwać z czytania?
Gareth podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Kiedy zobaczył krążącego w korytarzu Silwytha,
odwrócił się.
— Proponuję, by Wasza Wysokość odesłał elfa — powiedział.
Dagnarus uniósł brwi, lecz intrygi były dla niego niczym wino. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i
wyciągnął z niej chusteczkę z najcieńszego płótna, obszytą koronką, tak delikatną, jakby utkały ją pająki.
• Silwyth. Mam tu drobiazg, który znalazłem na targu. Dopilnuj, aby trafił we właściwe ręce. Zajmij
się tym natychmiast.
• A co z kolacją, Wasza Wysokość?
• Nie jestem głodny — powiedział Dagnarus. Zerknął na Ga—retha, który pokręcił głową. — Gareth
także. Wykonaj polecenie. I uważaj, żeby nikt cię nie widział.
Silwyth przyjął powierzoną mu chusteczkę, skłonił się i odszedł. Gareth, pilnujący wejścia, zobaczył, że
elf zatrzymał się w korytarzu. Gareth wyszedł przed drzwi i wpatrzył się weń zimnym wzrokiem. Silwyth
pochylił głowę i oddalił się. Gareth odczekał chwilę, by się upewnić, że elf nie zawróci. W końcu, gdy
uznał, że jest z księciem sam na sam, Gareth zamknął i zaryglował drzwi.
Dagnarus obserwował to wszystko z pełnym rozbawienia zdziwieniem.
• Jaka ostrożność! Ktoś mógłby pomyśleć, że planujemy napad na królewski skarbiec. A to przecież
nieprawda!
• Masz dobry humor — powiedział oskarżycielsko Gareth.
• Ciągle mi to powtarzają — uśmiechnął się Dagnarus. — Powierzę ci sekret, przyjacielu. Zakochałem
się.
Gareth nie usłyszał go, a jeśli nawet, to te słowa nic dla niego nie znaczyły. Gestem przywołał księcia
do okna, możliwie najdalej od drzwi. Dagnarus, zaciekawiony, zbliżył się i oparł o okno, kładąc rękę na
parapecie.
• O co chodzi, Łato? Na bogów, ależ ty drżysz! Złe wieści? Coś się stało?
• Daj mi minutę. Pozwól mi zebrać myśli — rzekł Gareth, usiłując się uspokoić. Stanął przy oknie ze
spuszczoną głową.
Dagnarus, poruszony złowieszczą nutką w głosie przyjaciela, w milczeniu odczekał żądaną minutę.
— No, Łato — powiedział w końcu zniecierpliwiony.
Gareth podniósł głowę i spojrzał żarliwie na Dagnarusa.
— O tym, co ci za chwilę pokażę, wie tylko trzech ludzi na tym
świecie. Pierwszy nie żyje. Umarł dziś w nocy. Drugim jestem ja.
Przekazał mi to w spadku. Trzecim jesteś ty. Mówię ci to, by ci
uświadomić, jak ważne i niezwykłe jest to, co zaraz zobaczysz.
— Tak, tak. Pokaż wreszcie — przerwał Dagnarus, widocznie
poruszony, mimo beztroskiego tonu. — Obiecują, że będą grzecz
ny, panie nauczycielu.
Gareth uśmiechnął sią przelotnie na to nawiązanie do lat dziecięcych, lecz uśmiech zaraz znikł. Sięgnął
pod pelerynę i wyciągnął sakwę. Położył ją na stole, rozwiązał i otworzył szeroko.
Dzień był szary i chłodny, a nisko wiszące, postrzępione chmury jakby nie mogły się zdecydować, czy
wybuchnąć burzą. Silwyth rozpalił ogień w pokoju zabaw, by go ogrzać, ale nie przyniósł światła. Ogień
pryskał niechętnie w kominku i pokój był równie ponury i szary, jak niebo za oknem. Dagnarus był ubrany
w brązy i czernie, Gareth w nieokreślone szare szaty nowicjusza. Czerwony aksamit stanowił jedyną plamę
koloru w pokoju, zdawał się płonąć niczym krew na śniegu. Na aksamicie leżał Sztylet Vrykyla, którego
wypolerowane ostrze odbijało szarość nieba i czerwień materii.
Dagnarus popatrzył na sztylet lekceważąco. Nie poruszył się, by go dotknąć.
• Fe, jakie to brzydkie. I nieporęczne. Żaden rozsądny płatnerz nie wykułby sztyletu w takim
kształcie.
• To sztylet ceremonialny, jak doskonale wiesz, i nigdy nie miał służyć do użytku w boju. To
przedmiot należący do Próżni — powiedział przyciszonym i żarliwym głosem Gareth.
• Naprawdę? — Gareth obejrzał sztylet z większym zainteresowaniem. Nadal nie miał ochoty go
dotknąć. — Co on robi?
• Ożywia zwłoki, Wasza Wysokość — odrzekł Gareth. Dagnarus zaczął się śmiać. Jednak śmiech zamarł
mu na ustach.
• Mówisz poważnie?! — wykrzyknął z niedowierzaniem.
• Czy poważnie?! — Gareth spojrzał na przyjaciela z odrazą. — Czy poważnie?! Miałem dziesięć lat,
gdy pokazałeś mi Próżnię. Miałem dziesięć lat, gdy kazałeś mi czytać sobie księgi o magii Próżni!
Od tamtej pory żyję w kłamstwie. Poświęciłem mój pokój, moje szczęście… A ty mnie pytasz, czy
mówię poważnie?!
• W każdej chwili mogłeś się wycofać — rzekł zimno Dagnarus. — Nigdy cię nie zmuszałem do
studiowania Próżni. Sam się tego podjąłeś.
• Wiem — odparł Gareth ze znużeniem. — Wiem, co zrobiłem. Zrobiłbym to znowu… może.
Przepraszam, Wasza Wysokość. Wybacz mi ten wybuch. W ogóle nie spałem. Całą noc czytałem o
tym sztylecie. — Wskazał na nóż.
• Powtórz mi to. Co on robi? — spytał Dagnarus poważnym i pełnym respektu tonem.
• Pojawił się na świecie dokładnie w tym samym czasie, gdy twój ojciec uzyskał moc powoływania
Lordów Dominiów — powiedział Gareth, zgadując, że to wzbudzi zainteresowanie księcia. Nagrodą
był migoczący ognik w zielonych oczach Dagnarusa. — Kiedy król zyskał moc tworzenia, jednocześnie
pojawiła się moc niszcząca. Ten, kto włada tym sztyletem, może przywoływać na świat mroczne
przeciwieństwo Lorda Dominium, zły cień, niemartwą istotę obdarzoną magiczną mocą i niezwykłymi
zdolnościami. Istotę, która jest wierna władającemu sztyletem. Ale tam, gdzie Lord Dominium zużywa
swoją energię życiową dla wykonywania czarów, Vrykyl — bo tak nazywają się te istoty —
wykorzystuje śmierć.
• Vrykyl. To słowo brzmi po elfiemu. Co znaczy?
— To jest słowo elfie. Znaczy: „zjadacz umarłych”.
Dagnarus skrzywił się.
• Niezbyt apetycznie. Jak to działa? Co trzeba zrobić? Jakie zaklęcie jest potrzebne?
• Zaklęcie jest ukryte w sztylecie. Każdy może go użyć, ale nie jest to takie łatwe, jak by mogło się
wydawać — dodał ostrzegawczym tonem, gdy zobaczył w oczach Dagnarusa zaświeciło podniecenie.
• Powiedz mi, Łato — nalegał Dagnarus. Teraz wyciągnął rękę po sztylet.
• Po pierwsze sztylet sam wybiera ofiarę. Sztylet musi uznać, że kandydat jest odpowiedni. Zatem
ofiarą musi być ktoś, kto wyznał Próżnię.
Dagnarus uśmiechnął się; Gareth wiedział, o czym książę myśli.
— Tych reguł trzeba przestrzegać, Wasza Wysokość — pod
kreślił. — Starzec, który mi to przekazał, próbował stworzyć Vry—
kyla, oszukując. Nie udało się.
Dagnarus uniósł brwi i wzruszył ramionami.
• Dobrze. Będziemy przestrzegać reguł. Znalezienie kogoś, kogo sztylet uzna za odpowiedniego, nie
powinno być zbyt trudne. Więc on ożywia zmarłych. Pomyśl, jakie to daje możliwości.
• To pogańskie życie — upomniał Gareth, drżąc. — Żeby je podtrzymać, istota musi zabijać.
• My też codziennie zabijamy, aby podtrzymać nasze życie — zauważył Dagnarus.
• Nie mówię o kurczętach — odparł z irytacją Gareth. — Mówię o ludziach. Vrykyl żywi się duszami
ludzi. Vrykyl zostaje obdarzony magiczną zbroją, podobnie jak Lordowie Dominiów, tyle że jego
zbroja jest lśniąco czarna. Zbroja okrywa Vrykyla całego i pozostaje z nim aż do śmierci…
• Mówiłeś, zdaje się, że te Vrykyle już są martwe.
• Właśnie do tego dochodzę, Wasza Wysokość. Pierwsza rzecz, jaką czyni Vrykyl, to sporządzenie
sztyletu z kawałka własnej kości. Łatwo może tego dokonać, gdyż nie czuje bólu ani nie krwawi.
Może bezkarnie odciąć sobie ramię. Kończyna jest okryta zbroją i nie jest właściwie potrzebna. Jej
rolę spełnia sama zbroja. Kiedy nóż z osadzoną w rękojeści kością jest gotowy, Vrykyl może się nim
posłużyć, by ukraść duszę swojej ofiary i tym sposobem odnowić własne życie. Bez tego Vrykyl po
pewnym czasie wróci do swojego prawdziwego stanu. W tym czasie jego ciało zacznie się powoli
rozkładać, aż w końcu, gdyby ktoś zobaczył Vrykyla bez zbroi, ujrzałby zwłoki od miesiąca gnijące
w ziemi.
• Mądrze poradziłeś, byśmy nie jedli kolacji — rzucił kpiąco Dagnarus. — A jak wygląda dobrze
odkarmiony Vrykyl?
• Tak, jak chce — powiedział Gareth. — Jeśli w chwili śmierci był stary, może wrócić do swojej
postaci z młodości — stać się obrazem zdrowia i wigoru. Czarodziejska zbroja pozwala mu
stworzyć złudzenie każdego, kogo widział. Tylko dwie rzeczy mogą zabić Vrykyla: brak pożywienia
i broń pobłogosławiona przez bogów. Gdyby jakimś sposobem udało się zamknąć Vrykyla na pół
roku i uniemożliwić mu zabijanie, zginie. Oczywiście, byłoby to niezmiernie trudne, gdyż Yrykyl
jest obdarzony niezwykłą siłą. Wąt—
pię, czy istnieje taki loch, z którego nie mógłby się wyrwać. Błogosławiony miecz Lorda Dominium, jeśli
przeszyje zbroję i dotknie znajdujących się wewnątrz zwłok, zabija Vrykyla natychmiast.
Dagnarus ledwo słuchał. Z błyszczącymi oczami ujął sztylet w dłoń i podniósł go do światła szarego
dnia. Z podziwem obrócił go w dłoniach.
• Pomyśl, co to może znaczyć, Łato. Mógłbym stworzyć armie…
• Nie armie — poprawił Gareth. — Liczba Vrykyli związana jest z liczbą Lordów Dominiów. Każda
rasa ma prawo do dziesięciu Lordów Dominiów, razem jest ich czterdziestu, czyli może być tylko
czterdziestu Vrykyli.
• Wobec tego przywódców armii. Byłbym niezwyciężony! Mój ojciec jest wielkim królem krain
ludzkich. Ja mógłbym zostać wielkim królem wszystkich krain, całego świata. Kiedy sam zostanę
Lordem Dominium…
• Nie! — wykrzyknął wstrząśnięty Gareth. Złapał Dagnarusa za ramię, ścisnął je mocno. — Nie —
powtórzył.
• O co ci chodzi? — Dagnarus uwolnił ramię z bolesnego uścisku Garetha. — Dlaczego się tak na
mnie gapisz?
• Czy Wasza Wysokość nie rozumie? — rzekł z desperacją Gareth. — Teraz nie musisz być Lordem
Dominium. To ci niepotrzebne! Dlatego to zrobiłem! Dlatego odszukałem ten sztylet! Dla ciebie!
Nie musisz narażać życia…
• Twoja troska o mnie jest wzruszająca, Łato. — Dagnarus mówił zimnym, niebezpiecznym tonem.
— Ale również wielce ob—raźliwa. Jesteś przekonany, że nie przejdę prób. Przypominam ci, że z
każdego zadania, jakie podejmowałem w życiu, wychodziłem zwycięsko. Nie inaczej będzie teraz
— skoro mojemu bratu się powiodło! — Zacisnął wargi.
• Nie możesz być Lordem Dominium błogosławionym przez bogów i jednocześnie władać tym
sztyletem, Wasza Wysokość — zauważył Gareth.
• Wobec tego to ty stworzysz dla mnie Vrykyle.
• Oczywiście, Wasza Wysokość — odrzekł Gareth z głębo—
kim ukłonem. — I mnie będą posłuszne, gdyż to ja będę władał sztyletem.
Dagnarus przybrał marsową minę, gdyż nie przywykł, by sprzeciwiano się jego woli.
• Trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby to obejść! Zastanów się nad tym, Łato. Ja poszukam
odpowiedniego kandydata. Sprawdzimy to sami i przekonamy się, czy sztylet potrafi to wszystko.
• A gdzie znajdziesz kandydata? — Gareth był nastawiony sceptycznie. — Kogoś, kto przyzna się do
wyznawania Próżni?
• Mam pewien pomysł — rzekł lekko Dagnarus. Odłożył sztylet z powrotem do sakwy, zawinął go
ostrożnie, po czym wepchnął zawiniątko za koszulę, na gołe ciało. — Zatrzymam go, Łato.
• Oczywiście — przytaknął Gareth, patrząc na zawiniątko z wzdrygnięciem. — Rad jestem, że mogę
się go pozbyć. Zachowaj go w sekrecie, Wasza Wysokość, i trzymaj w bezpiecznym miejscu.
• Nie obawiaj się. Ostatnio przywykłem do sekretów. Odwrotnie niż ty, uważam je za przyjemną
rozrywkę.
Gareth tylko potrząsnął głową.
Dagnarus z troską przyjrzał się przyjacielowi. W oczach księcia Gareth dostrzegł litość. Gareth nie
mógł go za to winić. Sprawiał okropne wrażenie, był chudy, mizerny i blady, wyglądał starzej — znacznie
starzej — niż na dwadzieścia lat. Paznokcie miał po—ogryzane do żywego, skórki wystrzępione i
krwawiące. Zbyt często mrugał, chcąc przynieść ulgę palącym oczom. Odzienie miał w nieładzie, buty
stare. I zawsze to straszne znamię na twarzy. Oba straszne znamiona.
• Przepraszam, Łato — odezwał się niespodziewanie cichym głosem Dagnarus.
• Co? — Gareth zdumiony spojrzał na księcia. Nie pamiętał, żeby Dagnarus kiedykolwiek kogoś za
coś przepraszał. — Za co?
• Za to, że cię zaniedbywałem. Wykonałeś całą pracę, podczas gdy ja tylko się bawiłem. Zobaczysz.
— Dagnarus wyciągnął ręce i położył je na chudych ramionach Garetha. — Obawiam się, że jeszcze
przez jakiś czas będziesz musiał prowadzić to podwójne życie. Ale tylko do chwili, kiedy zostanę
Lordem Dominium. Potem
możesz porzucić tych bełkoczących głupców ze Świątyni i pracować dla mnie, jako mój doradca, tak jak
zaplanowaliśmy w dzieciństwie. Kiedy zostanę królem Vinnengael…
• Nie mów tak, Wasza Wysokość — poprosił żałośnie Gareth. — Przynajmniej nie królem Vinnengael.
Królem Vinnengael, godnym królem, będzie Helmos. Ty zostaniesz królem elfów albo
krasnoludów… — Pochylił głowę, aby książę nie widział jego łez.
• Dobrze więc, kiedy zostanę królem elfów — poprawił Da—gnarus miłym, pojednawczym tonem. —
Wynagrodzę ci to wszystko. Będziesz miał słodkie życie. Zbuduję ci zamek, znajdę ci żonę. Żonę i
kochankę…
• Dziękuję, Wasza Wysokość — powiedział Gareth. Nie pozostawało nic do dodania. Zamek, żona,
kochanka w zamian za duszę. Mogło być gorzej.
• A teraz… — Dagnarus objął ramieniem swego chłopca do bicia i poprowadził ku drzwiom — ..
.wyjdziemy z tego zakazanego pokoju, który zawsze mnie przygnębiał, i każemy ci podać coś do
jedzenia. Nie, nie spieraj się. Co z tego, że spóźnisz się na zajęcia? Poślę Silwytha z wiadomością,
że byłeś mi potrzebny. Namówimy kucharkę, żeby dała nam podwieczorek, jak wtedy, kiedy
byliśmy mali. Co powiesz na zimny pasztet z dziczyzny i świeży kozi ser? Gorący, chrupiący chleb i
świeżo warzone piwo?
• Brzmi wspaniale, Wasza Wysokość — powiedział Gareth, któremu na tę wzmiankę aż się skręcił
żołądek.
Dagnarus z łoskotem otworzył drzwi, wlokąc za sobą przyjaciela niby więźnia.
• To dobrze! Musimy cię trochę podtuczyć, wywołać kolorki na te pryszczate policzki. Przy okazji —
dodał Dagnarus mimochodem — czy wspominałem ci, że dzisiaj Rada będzie rozpatrywać moją
nominację na Lorda Dominium?
• Życzę powodzenia, Wasza Wysokość — rzekł Gareth.
• Wiem, Łato — odparł Dagnarus z uśmiechem, zacieśniając uścisk. — Wiem.
NOMINACJA

Zebrania Rady Lordów Dominiów odbywały się co trzeci miesiąc czwartego dnia danego miesiąca.
Podczas tych spotkań lordowie rozważali wszystkie przedstawiane im sprawy. Uczestnictwo było
obowiązkowe, choć Lord Dominium mógł być nieobecny, jeśli zaangażował się w sprawę na tyle ważną,
że wymagała jego udziału. Ponieważ liczba Lordów Dominiów ulegała zmianie, postanowiono, że kworum
tworzy obecność trzech czwartych z grupy istniejących lordów.
Decyzje podejmowano drogą głosowania; w istotnych sprawach, takich jak mianowanie nowego Lorda
Dominium, wymagana była większość dwóch trzecich głosów. Król Tamaros, choć sam nie był Lordem
Dominium, uczestniczył w zebraniach w charakterze doradcy. Nie miał prawa głosu. Zapraszano także
innych władców, zwłaszcza gdy mieli skargi lub sprawy, które chcieli poddać pod osąd Rady.
Od czasu rozdzielenia Kamienia Władzy upłynęło dziesięć lat. Ludzie mieli prawie pełną liczbę
(dziewięciu na dziesięciu) Lordów Dominiów. Elfy miały dziesięciu, gdyż pomysł bardzo im się spodobał.
Tarcza Boskiego, obecny właściciel Kamienia Władzy, zyskał przewagę w walce z Boskim o rządy nad
elfami. Elfy nadal postrzegały Boskiego jako przywódcę duchowego, ale wszyscy wiedzieli (włącznie z
samym Boskim, ku jego nieustannej zgryzocie), kto sprawuje prawdziwą władzę.
Inaczej niż u ludzi, którzy muszą zgłaszać się na ochotnika jako kandydaci na Lordów Dominiów, u
elfów Lordów Dominiów wy—
bierał Tarcza Boskiego. Elfy te mogły odmówić — wymagała tego rada — lecz wówczas traciły
twarz oraz poparcie Tarczy, a były to dostateczne powody, by popadły wraz z rodzinami w
niełaskę, która mogła potrwać wiele stuleci.
Dla należącej do elfów części Kamienia Władzy Tarcza zbudował cudowną świątynię. Kamień
Władzy unosił się na poduszce świętego powietrza ponad piedestałem z białego marmuru,
wyrzeźbionym w kształcie kwiatu lotosu, który wyrastał z dużego, idealnie okrągłego stawu pełnego
przezroczystej błękitnej wody pośrodku słonecznego ogrodu. Ogród był uświęcony — nikomu poza
Tarczą nie wolno było w nim spacerować. W dzień i w nocy strzegły ogrodu warty. Czarodzieje elfów
— Wyred — obłożyli ogród czarami: jeśli zapuścił się do niego ktoś bez odpowiedniego amuletu
ochronnego (noszonego przez Tarczę), wpadał w magiczny potrzask. Złapano w ten sposób jednego
złodzieja. Zabił się, zanim doszło do pojmania i przesłuchania, ale wszyscy wiedzieli, że wysłał go
Boski.
Elfia ceremonia powoływania Lordów Dominiów odbywała się w sekrecie, a nie publicznie, jak
u ludzi. Obecni na niej byli jedynie rodzina kandydata, Tarcza i jego świta. Ponieważ wybrane elfy
miały tylko teoretyczny wybór, krążyły plotki, że jeden czy dwóch zmarło podczas Transfiguracji.
Fakt, że nie było więcej ofiar, należy przypisać mądrości Tarczy, który starannie oceniał
kandydatów przed dokonaniem wyboru. Obecni elfi Lordowie Dominiów pochodzili z Domów,
które albo były wierne Tarczy, albo — jak w przypadku lorda Mabretona — niegdyś nie były mu
wierne, ale teraz go popierały. Rada Lordów Dominiów nie odrzuciła nikogo. Wszyscy kandydaci
zostali uznani za godnych.

J
Orkowie i krasnoludy, choć zadowoleni z posiadania części Kamienia Władzy, nie wykorzystali w pełni
możliwości powoływania Lordów Dominiów. Krasnoludy, z natury nieufne wobec ludzi, oba—I wiały się,
że krasnolud, który zostanie Lordem Dominium, stanie się bardziej ludzki. Zaledwie jeden krasnolud
zgłosił się na ochotnika, by zostać Lordem Dominium. Był to Dunner, jeden z Bezkon—nych, krasnolud,
który od wielu lat mieszkał wśród ludzi. Dunner sam nie potrafił wyjaśnić motywów, które skłoniły go
do poddania się Transfiguracji. Było ich zbyt wiele i wszystkie kipiały w tym samym garnku. Za każdym
razem inny z bulgotem wydobywał się na powierzchnię. Z czysto samolubnego punktu widzenia miał
nadzieję na uleczenie koślawej nogi i pozbycie się stałego bólu, co też osiągnął. Z Transfiguracji wyszedł
cały i zdrowy, budząc podziw i zdumienie wszystkich krasnoludów, które zgromadziły się na widowisko, a
które w owej chwili zaczęły dostrzegać inne wartości w stanowisku Lorda Dominium.
Dunner miał nadzieję, że będzie mógł znów jeździć konno i dołączyć do swego rodzinnego klanu,
gdziekolwiek by się on znajdował. Po uleczeniu nogi osiągnął ten cel, lecz teraz, kiedy mógł jeździć,
odkrył, że wcale tego nie pragnie. Mniej samolubnym motywem było żarliwe pragnienie, by pomóc swemu
ludowi odgrywać bardziej znaczącą rolę w świecie, który jego zdaniem zagarniały dla siebie elfy oraz ludzie.
Mógł to osiągnąć tylko przez stanie się częścią ich świata oraz reprezentowanie interesów krasnoludów na
dworze Vinnengael. I to też się Dunnerowi udało.
Dunner wciąż protestował przeciwko wdzieraniu się ludzi na terytorium krasnoludów i bronił
krasnoludzkich wysiłków w celu wypchnięcia ich. W rzeczywistości krasnoludy wierzyły, że pewnego dnia
cały kontynent Loerem będzie należał do nich, a pozostałe rasy staną się ich poddanymi, ale nie spieszyły
się, by wypełnić to przeznaczenie. Tymczasem z powodu nieustannych podróży krasnoludów i ich niechęci
do osiedlania się, ich ziemię zawłaszczali po małym kawałeczku ludzcy rolnicy i owczarze.
Dunner prowadził samotny i niewdzięczny bój, gdyż krasno—ludzcy wodzowie klanów uważali
negocjacje za objaw słabości. Większość z nich nie miała pojęcia o drobnych zwycięstwach odnoszonych
samodzielnie przez Dunnera ani o tym, jak wiele istnień ludzkich i krasnoludzkich zostało ocalonych
dzięki jego językowi, skuteczniejszemu od mieczy i łuków. Krasnoludzcy wodzowie przypisywali
pokojową likwidację ludzkich osiedli woli bogów — i w pewnym sensie była to prawda.
Wódz Wodzów Klanów powierzył Kamień Władzy na przechowanie Dunnerowi. Dunner umieścił
kamień w niewielkiej świątyni,
którą zbudował w tym celu w Mieście Bezkonnych. Kamień leżał tam przez dwa lata, pokrywając się
kurzem, gdyż krasnoludy nie interesowały się nim zbytnio. Dunner pomyślał ze smutkiem, że tylko on jeden ze
swojego ludu uważa kamień za cudowny i składa mu hołd. Lecz kiedyś zauważył, że pod jego nieobecność
ktoś dba o Kamień Władzy. Po powrocie zastawał w Świątyni zamiecioną podłogę, a kamień wolny od kurzu.
Zaciekawił się, kto może się nim zajmować, i w tajemnicy prowadził obserwacje, by się dowiedzieć.
Ku swemu zdumieniu odkrył, że opiekunami kamienia są zaniedbywane i porzucone Bezkonne dzieci.
Opuszczone i nieszczęśliwe, podobnie jak Dunner w dzieciństwie, te żebrzące dzieci zebrały się i
stworzyły nieoficjalną grupę oddaną Kamieniowi Władzy.
Dzieci utrzymywały Świątynię w czystości i miękkimi szmatkami polerowały sam kamień. W pierwszej
chwili Dunner miał ochotę je przepędzić; sądził, że robią sobie z tego zabawę. Jednak obserwując je,
dostrzegł, że łącząc się w celu roztoczenia opieki nad Kamieniem Władzy, dzieci robią dla Bezkonnych coś
niezwykłego — wychodzą z samotności, nawiązują przyjaźnie i znajomości ponad podziałami klanowymi.
Można powiedzieć, że stworzyły wokół Kamienia Władzy własny klan.
Dunner niezmiernie się uradował tym odkryciem i pozostawił dzieci w spokoju. Nie spowodował
wokół nich zamieszania i nie zwrócił na nie uwagi innych. Te dzieci, spodziewał się, będą przyszłymi
Lordami Dominiów. Na razie zaś on miał dość sił, by działać w pojedynkę.
Co do orków, Kapitan Kapitanów sam został Lordem Dominium, głównie po to, by zdobyć specjalną
zbroję, którą wielce podziwiał. Podobała mu się także konieczność przechodzenia prób, by uzyskać status
Lorda Dominium. Jako lud rozmiłowany we wszelkiej rywalizacji, orkowie uwielbiają próby i wyzwania,
zagadki i łamigłówki. Opowiadają, że pewien ludzki król ocalił swe oblężone miasto, gdy zadał
atakującym orkom zagadkę, obiecując, że podda miasto, jeśli ją rozwiążą. W czasie gdy orkowie siedzieli u
bram miasta i spierali się nad rozwiązaniem, król wysłał do sąsiada prośbę o posiłki. Podobno, gdy
przybyły oddziały i przełamały
oblężenie, orkowie odmówili wycofania się z pola, dopóki ktoś nie poda im prawidłowej odpowiedzi, jest
to jednak najmniej wiarygodna część tej historii.
Kapitan chciał opracować próby dla swego ludu, nie był jednak pewien, czego powinny dotyczyć. Testy
ludzi uważał za niemądre. Opatrywanie ran trędowatym? Co za bzdura! Wśród orków nie było
trędowatych. Stanowili zagrożenie dla społeczeństwa, toteż nie pozwolono by im żyć, zresztą orkowie byli
odporni na tę chorobę. Elfy odmówiły ujawnienia charakteru swoich prób, więc nie okazały się pomocne.
Dunner — jako jedyny krasnolud — postanowił przejść próby ludzi.
W końcu Kapitan zdecydował się na próby z dziedziny żeglarstwa (to najważniejsze), walki wręcz,
rozwiązywania zagadek (by sprawdzić sprawność umysłową) oraz odwagi i umiejętności targowania się.
Ustaliwszy kryteria prób, Kapitan uznał, że niehonorowo byłoby przygotowywać te, którym sam miał się
poddać. Zwrócił się do swej połowicy, pouczając ją, by przygotowała próby jak najtrudniejsze. Uczyniła to.
Przekonana, że gra idzie o honor zarówno jej małżonka, jak i jej własny, przygotowała próby tak niezwykle
trudne, że biedny Kapitan ledwo uszedł z nich z życiem, nie mówiąc już o wykonaniu zadań.
Plemienna szamanka oznajmiła jednak, że przetrwanie to zadowalający wynik, i dzięki nadzwyczaj
dobremu znakowi — obcy czarny kot, który pojawił się znikąd i wskoczył Kapitanowi na kolana —
przyznała mu prawo zostania Lordem Dominium. Po rygorystycznej i niemal śmiertelnej procedurze prób
ceremonia Transfi—guracji, podczas której zmienił się w kamień, a potem na powrót w ciało, była
zaledwie drobną ledwo zauważalną niewygodą.
Potem tylu orków zapragnęło zostać Lordami Dominiów — głównie po to, by poddać się wyzwaniu
prób — że Kapitan miał trudności z wyborem. Ich szeregi znacznie się przerzedziły, gdy rozeszło się, że
orkowi Lordowie Dominiów nie tylko będą musieli zadawać się z ludźmi, ale traktować ich uprzejmie.
Na zebraniu Rady, na którym miano głosować nad nominacją
Dagnarusa, było dziewięcioro ludzi, w tym jego brat Helmos; dziesięciu elfów, w tym lord Mabreton;
Dunner, reprezentujący krasnoludy; Kapitan oraz dwaj inni orkowie, którzy jako jedyni przeżyli procedurę
prób.
• Wasza Wysokość ma dziesięć głosów elfów, zgodnie z obietnicą Tarczy. Dunner oczywiście będzie
głosował za tobą, to nie ulega wątpliwości. Co do orków — niemożliwe stworzenia — nie ma sensu
próbować przewidywać, co zrobią. Robaczek pełznący z prawa na lewo zamiast z lewa na prawo
może w jednej chwili zmienić ich decyzję. Co do ludzi, w obecnej chwili nikt cię nie popiera.
• Dzięki mojemu ukochanemu braciszkowi — powiedział Da—gnarus.
• Wasza Wysokość może zatem liczyć na jedenaście głosów — podsumował obliczenia Silwyth. —
Aby wygrać, potrzebujesz siedemnastu — czyli brakuje sześciu.
Dagnarus skrzywił się ponuro. Przechadzając się z założonymi rękami po pokoju, rozmyślał o
sprzysiężonych przeciwko niemu dziewięciorgu ludziach. Jego brat, Helmos, za nic nie zmieni głosu. Co
do pozostałych, Dagnarus ledwo ich znał. Poza wymianą ukłonów przy oficjalnych okazjach nigdy nie
zwracał na nich uwagi. Zdaje się, że kiedyś na bankiecie poprosił jednego z nich o podanie soli. Nic go nie
łączyło z tymi mężczyznami i kobietami, którzy rozmawiali o książkach, muzyce, filozofii, metafizyce i
szlachetnej naturze człowieka.
• Słyszałem wszakże — dodał ostrożnie Silwyth, widząc ponurą minę księcia — że troje spośród
ludzkich Lordów Dominiów waha się.
• No, to już lepiej brzmi. — Dagnarus podniósł wzrok, jego nadzieje ożyły.
• Czy mogę coś zaproponować, Wasza Wysokość?
• Oczywiście, Silwyth. Nikt nie potrafi przekonywać lepiej niż wy, elfy.
Silwyth przyjął komplement ukłonem.
— W przemowie do rady powinieneś podkreślić fakt, że ciągłe
ględzenie twego brata o pokojowym nastawieniu Lordów Dominiów, jego odrzucanie potrzeby istnienia
Lorda Bitwy sprzeciwia się pierwotnej idei powoływania Lordów Dominiów.
• Czyżby? Zadziwiasz mnie, Silwyth. Mów.
• To wcale nie jest dziwne, Wasza Wysokość. W procedurze prób kandydat musi się wykazać
biegłością w rzemiośle wojennym.
• Ale z tego, co mówił mi Gareth, to wyłącznie ceremonia. Nie odbywa się żadna prawdziwa walka —
zaprotestował z pogardą Dagnarus.
• Ceremonia czy nie, tkwi w tym idea. Ale najbardziej przekonującym argumentem jest fakt, że darem
bogów dla Lorda Dominium jest magiczna zbroja. Zbroja, panie.
• Rzeczywiście! — zawołał uderzony tym spostrzeżeniem Dagnarus. — Masz rację, Silwyth.
Magiczna zbroja. Intencją bogów jest więc… — Urwał i popatrzył na elfa.
• Intencją bogów jest, Wasza Wysokość, aby Lord Dominium był nie tylko mądrym przewodnikiem
swego ludu, ale także jego protektorem i obrońcą. Zarówno podczas pokoju, jak i wojny. Mógłbyś
wspomnieć, że wszyscy elfi Lordowie Dominiów oraz trójka orków są wyćwiczonymi wojownikami
oraz przywódcami wojskowymi i że choć mamy nadzieję i ufamy, iż nasze rasy będą żyć w pokoju,
nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Nierozsądnie byłoby, gdyby ludzie byli w tej
dziedzinie postrzegani jako słabi.

• Toteż wydaje mi się — mówił Dagnarus w mowie suplika—cyjnej przed radą — że choć mamy
nadzieję i ufamy, iż nasze rasy będą żyć w pokoju, nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość.
Nasi przyjaciele elfy przybywają tu z Lordami Dominiów, którzy słyną ze swej odwagi i
umiejętności na polu bitwy. Na przykład lord Mabreton jest bohaterem bitwy o twierdzę Tessua.
Bitwy, która okazała się klęską armii ludzkiej, o czym dobrze pamiętali wszyscy ludzcy Lordowie
Dominiów zgromadzeni wokół stołu. Mieli skwaszone miny, szczególnie na widok elfich Lordów
Dominiów, uśmiechających się z ogromną satysfakcją, gdyż teraz
to właśnie elfy władały twierdzą Tessua. Król Tamaros lekko kiwał głową, a Dunner uderzył w stół
zaciśniętymi pięściami, wyrażając zgodę na sposób krasnoludzki.
Helmos przyglądał się temu z powagą i troską.
„Czy nie widzicie, co on robi? — pytał ich Helmos milcząco. — Budzi dawne lęki, ożywia
dawne nienawiści. Karmi nas trucizną ukrytą w cukierku, trucizną, której ohydny smak maskuje
słodka otoczka. Elfy go popierają. Oczywiście, zawarł z nimi jakąś umowę. Lord Mabreton mówi o
uprzejmości Dagnarusa dla swojej żony, która sprawiła, że poczuła się na tym obcym dworze jak w
domu. Mówi, że lady czuje się tu tak dobrze, iż nie chce wracać do ojczyzny! Nie słyszał plotek na
jej temat. Mówią, że mąż dowiaduje się ostatni. Nie mogę nic udowodnić, zresztą nie zrobiłbym
tego, nawet gdybym miał możliwość. Mogę się tylko modlić do bogów, żeby mój brat nie okrył
hańbą nas, a zwłaszcza tej biednej lady Mabreton. Czy on w ogóle nie myśli? Czy nie wie, że
gdyby odkryto jej niewierność, musiałaby umrzeć?”
A może wie. Helmos ze smutkiem popatrzył na brata. „Może wie i nie dba o to. Pragnie tylko
zaspokoić swoje żądze. I czy prawdziwe są inne plotki — że czci Próżnię. On i Gareth, bo podobno
wciągnął w to także swego zbyt ufnego i zbyt uległego przyjaciela. O tym też nie odważę się nic
powiedzieć, ponieważ gdyby była to prawda, ojcu pękłoby serce”.
— Przyrzekam, że poświęcę się służbie dla naszego Zakonu — kończył Dagnarus pokornie —
oraz służbie dla ludów świata.
Był przystojny, elegancko ubrany, jego kręcone, wyszczotko—wane włosy lśniły;
wyprostowany i muskularny sprawiał wrażenie

J
szlachetnego, poważnego, pełnego zapału i szczerości. Ujmując starczą dłoń Tamarosa w swoją, młodą i
silną, Dagnarus przyklęknął na jedno kolano, by podziękować ojcu za pokładaną w nim wiarę i
przysiąc na wszystko, co uważa za święte („Czyli nic — pomyślał Helmos — jeśli czci Próżnię”),
że ojciec będzie mógł być z niego dumny. Tamaros, wstając, położył dłoń na głowie syna w geście
błogosławieństwa. Kilkoro spośród ludzi jawnie otarło łzy. Dagnarus wstał i zwrócił się do Rady.
Ponownie skłonił się
z wdzięczną pokorą. Elfy jednogłośnie wyraziły aprobatą cichym, stłumionym klaskaniem. Dunner obszedł
stół i uścisnął dłoń Dagna—rusa. Ludzcy Lordowie Dominiów szeptali między sobą, niektórzy zerkali z
ukosa na Helmosa i potrząsali głowami. Kapitan orków obudził się i zapytał gderliwie, kiedy dostaną coś
do jedzenia.
Dagnarus wyszedł; nie mógł być obecny podczas głosowania, które — ku niezadowoleniu orków —
miało nastąpić przed udaniem się rady na obiad.
Król Tamaros wstał. Był krachy i przygarbiony, miał śnieżnobiałe włosy, brodę siwą i splątaną, lecz
umysłowo nie podupadł. Mimo że jego ciało przygotowywało się do odejścia z tego życia, umysł pozostał
żywy jak dawniej. Król przedstawił kandydaturę młodszego syna w jasnych, mocnych słowach, robiąc
wrażenie na wszystkich członkach Rady.
Wszystkich z wyjątkiem starszego, ukochanego syna.
Helmos nigdy wcześniej nie poróżnił się z ojcem. Żywił do Ta—marosa ogromny szacunek, kochał
ojca jak prawie nikogo na świecie. Jednakże w tej sprawie Helmos zamierzał sprzeciwić się ojcu. W tej
sprawie nie mógł pozwolić, by zwyciężyła wola ojca. Jednak tę walkę musiał stoczyć ze związanymi
rękoma: musiał walczyć tak, by nie zranić ojca ani niewinnych widzów, a to znaczyło, że najlepsza broń
była dlań bezużyteczna.
• Mój syn Dagnarus nie jest uczonym — mówił Tamaros. — Nie dba o księgi. Nie widzi piękna w
sztuce. Nudzi go pieśń min—strela. To jednak, jak sądzę, nie powinno go dyskwalifikować, skoro
nie dyskwalifikuje innych. — Tu król spojrzał znacząco na orków. — Mój syn Dagnarus jest
żołnierzem. Jest urodzonym przywódcą. Ci, którzy pod nim służą, szanują go za odwagę, rozsądek
oraz za to, że troszczy się o nich. Rozmawiałem z wieloma prostymi żołnierzami piechoty, którzy
bili się z Dagnarusem, i wszyscy go chwalili. Wierzę, że poszliby za nim wszędzie. Nawet w samą
Próżnię.
• Nie wymawiaj złych słów! — odezwał się znienacka Kapitan, na co wszyscy wzdrygnęli się, gdyż
sądzili, że skoro ma przymknięte oczy, to znów zapadł w drzemkę. Kapitan usiadł prosto
i uczynił znak przeciwko złym omenom, podobnie jak pozostali dwaj orkowie siedzący po obu jego
stronach.
Ludzcy Lordowie Dominiów uśmiechnęli się pobłażliwie, rozbawieni tym nieoczekiwanym
wystąpieniem. Tamaros z powagą przeprosił, oznajmił, że nie chciał nikogo obrazić, po czym kontynuował
mowę pochwalną Dagnarusa. Helmos siedział w milczeniu, smutny, prawie nie słuchał, rozmyślał o tym,
jak powinien odpowiedzieć, jaki skutek jego słowa wywrą na ojcu.
Po zakończeniu mowy Tamaros usiadł.
Kapitan z nadzieją podniósł wzrok.
• Teraz będziemy głosować, a potem pójdziemy zjeść.
• Jeszcze nie w tej chwili, panie — rzekł lord Mabreton, który był nowo wybranym przełożonym rady
w miejsce zmarłego lorda Donnengala. — Jeśli ktoś ma coś przeciwko nominacji księcia Dagnarusa,
teraz może przedstawić swoje stanowisko.
Kapitan westchnął głęboko, oparł potężne łokcie o stół i potrząsnął głową.
• Do roboty więc — wymruczał.
• Czy ktoś chciałby się wypowiedzieć przeciwko nominacji księcia Dagnarusa? — zapytał lord
Mabreton tonem wskazującym, że byłby zdumiony, gdyby ktoś taki się znalazł.
Był zdumiony, a król Tamaros niezadowolony, kiedy wstał Helmos.
— To, co mam do powiedzenia, mówię z największą niechęcią,
wiedząc, że moje słowa rozgniewają mojego króla i zasmucą go.
Milczenie byłoby dla mnie łatwe. Uległość byłaby łatwa. Dla króla
zrobiłbym wszystko, wszystko poświęcił. Oddałbym za niego życie
i uważałbym to za przywilej. Dałbym mu wszystko, co mogę —
wszystko — lecz nie to. — Oczy Helmosa wypełniły się łzami. Po
patrzył na swe dłonie, spoczywające na stole, które drżały. — Lecz
nie to, czego pragnie najbardziej. — Te ostatnie słowa wymówił za
chrypniętym głosem, po czym zamilkł na chwilę, chcąc odzyskać
panowanie nad sobą.
Pozostali Lordowie Dominiów patrzyli i czekali, poruszeni przejęciem Helmosa i głębią jego uczuć oraz
słowami.
Uniósł głowę, łzy obeschły.
— Sprzeciwiam się kandydaturze księcia Dagnarusa. Nie nadaje się on na Lorda Dominium. To prawda,
ojcze, jest dobrym żołnierzem i charyzmatycznym przywódcą. Przyznaję to i mówię: niech będzie
żołnierzem. Niech będzie generałem. Niech prowadzi ludzi w boju. Lecz niech nie prowadzi ich w życiu. To
prawda, co stwierdził, że Lordowie Dominiów otrzymują cudowną, magiczną, potężną zbroję. A myśląc o
zbroi, myślimy o bitwie, wojnie. I rzeczywiście, my walczymy. Walczymy każdego dnia, tak jak kazali
nam bogowie. Walczymy z ignorancją, uprzedzeniami i nienawiścią. Walczymy z chciwością i
niesprawiedliwością. Walczymy, by dać pokój naszym ludom. Nasze bitwy zsyłają bogowie, dlatego
musimy nosić zbroje darowane nam przez bogów. Naszą bronią nie są miecze. Naszą bronią jest
cierpliwość, tolerancja, wyrozumiałość, siła duchowa, opanowanie, litość i współczucie. Nawet Wasza
Królewska Mość musi przyznać, że żadne z tych określeń, żadne — Helmos podkreślił to słowo — nie
odnosi się do księcia Dagnarusa. Bogowie wiedzą, że jesteśmy niedoskonali. Sam nie udaję, że posiadam
choćby połowę z wymienionych przeze mnie szlachetnych cech. Jednak dążę do tego. Podobnie — sądzę
— jak my wszyscy. Książę Dagnarus jest odważny i będę pierwszy, który to oświadczy. Jest bystry i
zdecydowany. Król przyznaje, że książę nie jest uczonym, i lekceważy ten fakt jako nieistotny dla podjęcia
przez nas decyzji, wskazując, że są wśród nas i inni nie będący uczonymi. — Helmos spojrzał na orków,
którzy tym razem słuchali go uważnie. — Jednakże ci, którzy może nie potrafią czytać słów na stronicy
księgi, umieją precyzyjnie określić swoje położenie na otwartym morzu, posługując się instrumentami oraz
obliczeniami matematycznymi, które dla mnie są równie pozbawione znaczenia, jak dla nich słowo
drukowane. Fakt, że książę Dagnarus nie uczy się, woli pozostać w nieświadomości względem ludzi i
otaczającego go świata, nie chce poświęcić czasu i energii na doskonalenie swego umysłu, wskazuje
według mnie, że brak mu cierpliwości i samodyscypliny. Samodyscyplina. Moim zdaniem to największa
wada księcia Dagnarusa. Możecie powiedzieć, i słusznie, że to powszech—
na wada młodzieży, bo rzeczywiście książę Dagnarus jest bardzo młody. Może z czasem nauczy się, jak
przezwyciężać tę wadę. Ale do tej chwili, jeśli taka chwila nastąpi, twierdzę przed tą radą, że musimy
głosować przeciwko niemu. Książę Dagnarus nie nadaje się do pełnienia szlachetnego i ważnego urzędu
Lorda Dominium. Głosuję przeciwko niemu i usilnie proszę pozostałych członków rady o uczynienie tego
samego.
Helmos usiadł, blady, ale opanowany. Zrobił to, co w sercu uważał za słuszne. Mógł nawet ze
spokojem wytrzymać gniewny wzrok ojca, choć świadomość, że jest wymierzony w niego, stanowiła cios
w samo serce. Helmos miał nadzieję, że jego słowa przekonają ojca, rozerwą jasną, świecącą pajęczynę
uroku, jaką uprządł Dagnarus. Helmos ujrzał, że przegrał, i Tamaros, choć nie rozgniewany na starszego
syna, jest nim głęboko rozczarowany.
„Nie mogę powiedzieć nic więcej —— uświadomił sobie bezradnie Helmos. — Nie mogę ujawnić
podejrzeń, nie za cenę zrujnowania życia wielu ludziom. Muszę zaufać bogom, że uniemożliwią memu
bratu zostanie Lordem Dominium, nawet jeśli my do tego dopuścimy”.
— Czy jest jeszcze ktoś, kto chciałby się wypowiedzieć w tej
sprawie? — zapytał z powagą lord Mabreton. Miał zamyślony wy
raz twarzy. Helmos dał mu temat do rozmyślań.
Ku zdziwieniu wszystkich podniósł się ciężko Kapitan. Orko—wie nigdy dotąd nie zabierali głosu na
zebraniach rady (z wyjątkiem pytania, kiedy dadzą jeść).
— Znaki są dla niego złe. My — Kapitan skinieniem wskazał
swoich dwóch towarzyszy — głosujemy przeciw. — Zwracając się
do króla Tamarosa, ork dodał: — Mówiłem ci. Powinieneś go zadu
sić, kiedy był szczenięciem.
Ork usiadł. Powiedział wszystko, co było konieczne. Helmos był wdzięczny za to poparcie, chociaż
miał wrażenie, że ork raczej zaszkodził, niż pomógł. Król Tamaros był teraz zły, gdyż pamiętał
wspomniane zdarzenie, które potraktowano jako nieporozumienie — w dodatku dość zabawne. Tamaros
nie był zadowolony, że mu je teraz przypomniano, nie był też zadowolony, że niefortunny
incydent z udziałem Kamienia Władzy wyciągano na światło dzienne w obecności Rady. Kilkoro z Lordów
Dominiów było zaskoczonych dobitnym stwierdzeniem orka. Spoglądali na króla, jakby oczekując
wyjaśnienia.
Lord Mabreton, pojmując rozdrażnienie króla, postanowił pominąć sprawę milczeniem.
— Czy ktoś jeszcze pragnie się wypowiedzieć za lub przeciw
nominacji księcia Dagnarusa?
Elf spojrzał na Dunnera, o którym wszyscy wiedzieli, że jest od dawna zaprzyjaźniony z księciem.
Krasnolud siedział ze spuszczoną głową, czując się niezręcznie. Zgadzał się z Tamarosem w pochwałach
dla Dagnarusa, a przecież czuł, że zgadza się również z Helmosem. Dunner był rozdarty. Lubił Dagnarusa,
jak tylko krasnolud może lubić człowieka, i bardzo chciał głosować za nim, gdyż głosowanie nie było
tajne. Książę pozna nazwiska tych, którzy głosowali za nim lub przeciw niemu. Dagnarus nigdy nie
przebaczy tym, którzy go nie poprą. Jednak Dunner zastanawiał się, czy może to uczynić z czystym
sumieniem. Po raz pierwszy w życiu krasnolud pożałował, że nie jest orkiem, pożałował, że stado ptaków
albo rój owadów nie może mu wskazać, jak postąpić.
— Pora kolacji już dawno minęła — powiedział w końcu, choć
raz znajdując coś pożytecznego w dziwnym ludzkim zwyczaju ja
dania o określonych godzinach. — Nie mogę myśleć, tak mi burczy
w brzuchu. Udajmy się na posiłek, a potem powrócimy i rozstrzyg
niemy to.
Rada postanowiła rozejść się i spotkać ponownie za dwie godziny. Tamaros pozostał na miejscu,
dopóki wszyscy nie wyszli, rozmawiając uprzejmie, odpowiadając na pytania, dziękując tym, którzy
wyrażali swe poparcie. Helmos także został. Podeszło do niego kilkoro z ludzkich Lordów Dominiów;
rozmawiali z nim przyciszonymi głosami. Podziękował im za troskę i Lordowie Dominiów wyszli. W
końcu ojciec i syn zostali sami.
— Ojcze — zaczął Helmos. — Proszę, uwierz… — Jego słowa
zamarły w ciszy.
Tamaros wstał. Popatrzył na Helmosa ze smutkiem i litością.
— Nigdy nie przyszło mi do głowy, że możesz być tak zazdros
ny o brata. Że możesz go tak całkowicie nie rozumieć i nieprawdzi
wie przedstawić. To moja wina. Jako ojciec zawiodłem was obu.
— Ojcze! — Helmos wstał. — Ojcze, proszą…
Tamaros odwrócił się do niego plecami i wyszedł z pokoju.
Kiedy dwie godziny później Rada Lordów Dominiów podjęła
spotkanie, w głosowaniu padło siedemnaście głosów za, a sześć przeciw Dagnarusowi.
Dunner ostatecznie głosował za przyjacielem.
SHAKUR

— Ach, tu jesteś!
Donośny głos rozdarł ciszę biblioteki całkiem znienacka, niczym grom spadający z czystego błękitnego
nieba, i dlatego w dwójnasób zaskakujący. Głowy pochylone nad księgami podniosły się, czytelnicy
podskoczyli, ręce drgnęły, wychlapując atrament z buteleczek i robiąc kleksy na papierze. Bibliotekarka ze
ściągniętą i pobladłą ze złości twarzą zerwała się na nogi i wtedy ujrzała, kto zawinił. Słów pełnych złości
nie dało się już zatrzymać, ale zdołała je stłumić na tyle, żeby nie wygłosić reprymendy pod adresem
księcia.
Dagnarus, lekceważąc jej niezrozumiały bełkot, długim krokiem ruszył między stołami i zbliżył się do
Garetha.
— Wszędzie cię szukam! — oznajmił Dagnarus, jakby to była
wina Garetha, że nie znajdował się tam, gdzie książę uważał, że po
winien być.
Gareth od razu rozpoznał głos księcia i już stał, gorączkowo zbierając księgi, które studiował. Z
zakłopotania płonęły mu twarz i uszy. Inni czytelnicy nie śmieli okazać irytacji księciu, ale młody
nowicjusz ze Świątyni był łatwą ofiarą, toteż pełne złości spojrzenia skierowały się na niego.
• Popatrz, co narobiłeś — powiedział szeptem księciu Gareth.
• Jak lis w kurniku — rzucił Dagnarus, rozglądając się. — Nudni starzy durnie. Większość z nich
pewnie od lat nie przeżyła takiego podniecenia. Przebacz mi, pani bibliotekarko — przemówił
pokornym, łagodnym tonem, pochylając się nad dłonią bibliotekarki i całując ją z szacunkiem. —
Nie chciałem spowodować takiego
poruszenia. Jestem żołnierzem, nie uczonym, i nie przywykłem do przebywania w takim cichym,
poważnym i naukowym otoczeniu. Mam pilne sprawy do omówienia z moim doradcą, Garethem. Sprawy
państwowe. Bardzo ważne. Proszę o wybaczenie.
— Oczywiście, Wasza Wysokość — rzekła bibliotekarka, oszo
łomiona jego słowami, które wypowiedział z rozbrajającą szczero
ścią. Mimo że była bardzo zajęta pracą, której była bez reszty odda
na, pocałunek złożony na dłoni przez przystojnego uroczego księcia
wprawił ją w zachwyt. Zarumieniła się i spod spuszczonych rzęs
rzuciła z ukosa spojrzenie na innych magów, chcąc się przekonać,
czy zauważyli ten zaszczyt i wyróżnienie.
Książę opuścił bibliotekę, wywołując szeroką peleryną mały wir powietrza, który zmiótł książki ze
stołów i sprawił, że papiery pofrunęły w powietrze. Gareth podążał szerokim szlakiem zniszczenia, który
skończył się dopiero wówczas, gdy książę znalazł się bezpiecznie w korytarzu.
• Co… — zaczął Gareth.
• Nie tutaj — rzekł Dagnarus i chwytając Garetha za rękaw, pociągnął przyjaciela w głąb korytarza, w
tę część zamku, gdzie wartę trzymały rdzewiejące puste zbroje.
— O co chodzi? Co się stało? — spytał Gareth.
Dagnarus najwyraźniej właśnie wrócił z dworu — policzki miał
wciąż zaczerwienione od rześkiego, chłodnego powietrza i nadal był w pelerynie i butach do jazdy konnej.
— Byłem na polowaniu — odpowiedział.
—— Polowaniu? — Gareth gapił się, nie mogąc zrozumieć, co to
może mieć z nim wspólnego. — Czy się udało, Wasza Wysokość?
• Nie polowałem na zwierzynę, a na człowieka.
• Tak? — Gareth był wciąż zbity z pantałyku.
• Na uciekiniera. Pamiętasz tego mieszczanina, którego w zeszłym tygodniu zakłuto sztyletem na
ulicy w dolnym mieście?
• Tak, słyszałem o tym. Zdaje się, że to był rabunek?
• Tak to miało wyglądać — skradziono pugilares i klejnoty. Ale szeryf miał podejrzenia. Po pierwsze
śmiertelny cios noża był szybki, czysty i trafił prosto w serce. Człowiek umarł, nie zdążyw—
szy krzyknąć. Poza tym klejnoty znalazły się ponownie w posiadaniu okrytej żałobą młodej wdówki, którą
po przedwczesnym zejściu męża pocieszał w smutku bardzo przystojny młody kuzyn.
• Zatem zabójstwo — rzekł Gareth.
• Właśnie. Ci dwoje byli kochankami, chcieli pozbyć się męża, ale nie jego pieniędzy. Uknuli więc
spisek, by go zabić. Zabójca miał ukraść klejnoty, aby wyglądało to na rabunek, ale chciwa wdówka
nie mogła znieść myśli o rozstaniu się z nimi na zawsze, toteż poleciła mordercy, by przyniósł je z
powrotem. Schwytano ją z kochankiem. Poszli na ugodę z szeryfem: zgodzili się na wygnanie pod
warunkiem, że będą świadczyć przeciwko mordercy. Uczynili to. Prawie nam się wymknął — to
sprytny, przebiegły łajdak — ale dopadliśmy go w górach. — Dagnarus wyszczerzył zęby w
uśmiechu, zadowolony z pościgu, uradowany ujęciem przestępcy.
• Cieszę się, że takiemu złemu człowiekowi zostanie wymierzona sprawiedliwość, Wasza Wysokość
— powiedział Gareth — ale co…
• Co to ma wspólnego z nami? — Dagnarus przysunął się bliżej. — Mam naszego kandydata.
Naszego pierwszego Vrykyla.
Gareth poczuł, że krew odpływa mu raptownie z głowy i zbiera się gdzieś w żołądku, który mu nagle
zaciążył. Zaskoczony, zachwiał się, cofnął i oparł o ścianę.
— Co się stało, Łato? — spytał niezadowolony Dagnarus. —
Wydajesz się wstrząśnięty. Nie mów mi, że się tego nie spodzie
wałeś. Dalej, pochyl głowę, żebyś mi tu nie zemdlał!
— Nie spodziewałem się, Wasza Wysokość — wyjąkał Gareth, robiąc, co mu polecono: zwieszając
głowę, aż powróciła do niej krew. — Nie przypuszczałem… Nie tak szybko…
— Musimy chwytać czas za uzdę, jak by powiedział Dunner —
odparł książę. — Chcę się przekonać, jak to działa. Zresztą mo
żemy nie trafić na tak odpowiedni obiekt. Wyszkolony morderca,
złapany, skazany na powieszenie w przyszłym tygodniu. Zaoferuje
my mu uwolnienie w zamian za wykonanie zadania. Zadanie będzie
polegało tylko na tym, że otwarcie wyzna Próżnię. Niemożliwe, by
ten nędznik nam odmówił.
Gareth podniósł głowę. Ujrzał swoją twarz o przeraźliwym wyrazie odbitą w stojącej naprzeciw zbroi.
Bezcielesny rycerz zdawał się przypatrywać mu z surowym potępieniem.
• Wasza Wysokość, za tydzień wchodzisz do Świątyni, by rozpocząć Siedem Przygotowań. Na tym
powinieneś się skupić. Dałem ci księgi do przestudiowania. Musisz…
• Przejrzałem je. Nudne starocie. Ty się za mnie nauczysz, Łato. Pomożesz mi w próbach. Chodź —
rzucił Dagnarus rozkazująco, chwytając przyjaciela za rękę. — Chcę, żebyś zobaczył tego człeka.
Musisz mu wyjaśnić, co ma zrobić, bo ja nie całkiem rozumiem. Musimy mieć coś na piśmie?
Dagnarus obrócił się na pięcie, chcąc ruszać. Gareth złapał go desperacko i zawrócił.
• Mój książę — rzekł błagalnie Gareth — rozważ to dobrze! Gdzie popełnimy ten czyn? Jak
wyrwiemy go z więzienia? Co się stanie, jeśli nam się uda? Dokąd on ma pójść? Co się z nim stanie?
Ta istota nie będzie jakimś wężem—pupilkiem, któremu raz na miesiąc rzuca się szczura. On będzie
żądał dusz, Dagnarusie. Nie — powiedział, ponownie pochylając głowę. — Nie, nie mogę się tego
podjąć. Nie proś mnie…
• Jesteś jedyną osobą, którą mogę poprosić — wyrzekł Dagnarus cicho, dobitnie. Jego dłoń zamknęła
się boleśnie na chudym ramieniu Garetha. — Po co dałeś mi sztylet, jeśli nie chciałeś, bym go użył?
• Myślałem… Wiesz, co myślałem — odpowiedział z rozpaczą Gareth, nie podnosząc wzroku.
• Myślałeś, że przekonasz mnie, abym nie został Lordem Dominium. Ale rada zagłosowała. Mam nim
zostać i nic ani nikt w świecie mnie przed tym nie powstrzyma. Co do tego Vrykyla, to będzie
eksperyment. Jak mogę coś w związku z nim planować, jeśli nie wiem, co z tego wyniknie? Gdzie
go schowamy? Jeśli nam się powiedzie — a najpierw muszę w to uwierzyć — umieszczę go w
jednym z moich wynajmowanych pokoi „Pod Zającem i Ogarem”. Znają mnie tam, a co ważniejsze,
znają moje pieniądze. Nie zadają pytań. Jego pożywienie… — Dagnarus wzruszył ramionami.
— W Vinnengael jest mnóstwo żebraków. Można wręcz powiedzieć, że będzie spełniał ważną społeczną
rolę. Łato — ciągnął Da—gnarus, zaciskając dłoń. — Posłuchaj, Łato. Chcę tego. Nie możesz mi
odmówić.
„Mógłbym — pomyślał ze znużeniem Gareth. — Ale nigdy byś mi tego nie wybaczył. A ja nie
potrafiłbym żyć z twoją nienawiścią, z twoim gniewem. Spójrz prawdzie w oczy, Gareth. Podjąłeś decyzję,
kiedy przyjąłeś sztylet od starca. Odnowiłeś ją, kiedy dałeś sztylet Dagnarusowi. Cała reszta to jedynie
wymówka, wymówka dla twej słabości, twego tchórzostwa. Przyznaj się. Wynik interesuje cię równie
mocno jak jego. Chcesz wiedzieć, czy to się uda. Chcesz wiedzieć, czy masz moc ożywiania umarłych”.
• Tak jest, Wasza Wysokość — powiedział.
• Chodź! — Dagnarus pociągnął przyjaciela, pełen zapału, jak dziecko chcące pochwalić się nową
zabawką.

• Wasza Wysokość! — Dozorca zerwał się na nogi. Nad wyraz zdumiony, złożył spóźniony ukłon. ■
— Czcigodny magu. — Złożył drugi ukłon, już nie tak niski, Garethowi, który zasłaniał twarz
kapturem peleryny. Razem z księciem zdecydowali, że lepiej będzie, jeśli nikt go nie rozpozna.
Ludzie mogliby zacząć zadawać pytania. — Jak mogę służyć Waszej Wysokości? — spytał dozorca
więzienia, ogarnięty zrozumiałą ciekawością.
Tamaros przez te wszystkie lata, kiedy był królem, nigdy nie odwiedził lochów pod zamkiem, podobnie
jak Helmos, następca tronu. Tamaros wysyłał wywiadowców, by się upewnić, że więźniowie są traktowani
po ludzku — że ich cele są czyste, jedzenie przyzwoite, nie są bici czy torturowani dla rozrywki. Poza tym
nie obchodzili go. Nie było w tym nic dziwnego. Łamiąc prawa ustanowione przez króla, prawa, które były
sprawiedliwe, więźniowie utracili je. Upewniając się, czy nie są źle traktowani, Tamaros okazywał
więźniom Vinnengael o wiele więcej serca niż jakikolwiek władca przed nim.
— Ten więzień, którego przywiedliśmy dzisiaj — morderca.
Pomagałem w jego ujęciu — powiedział Dagnarus, wygładzając rękawiczki. — Ten tu czcigodny mag
zwrócił się do mnie z prośbą o pozwolenie przesłuchania tego człowieka. Istnieje przypuszczenie, że może
on być zamieszany w tajemniczą śmierć jednego z braciszków w Neyshabur w zeszłym roku. Ponieważ
pomogłem złapać nędznika — dodał Dagnarus niedbale — jestem nim niejako osobiście zainteresowany.
— Oczywiście, Wasza Wysokość. Najzupełniej zrozumiałe —
powiedział dozorca. Zaczął przeglądać pęk kluczy do celi, które
trzymał na dużym żelaznym kółku. — Zawsze chętnie udzielam po
mocy magom. Tędy, proszę.
Poszli wąskim korytarzem, wyciętym głęboko w zboczu góry, na której stał zamek. Lochy, gdzie
trzymano najgroźniejszych, najbardziej zatwardziałych przestępców, znajdowały się poniżej głównej części
zamku, niemal na poziomie morza. Aby się do nich dostać, trzeba było zejść w dół po niezliczonych
schodach. Po obu stronach korytarza odchodziły w bok podobne do pieczar cele, wykute w tej samej skale.
Korytarz jasno oświetlały kopcące w wilgotnym powietrzu pochodnie.
W więzieniu była zaledwie garstka wartowników do pilnowania więźniów, gdyż ucieczki zdarzały się
bardzo rzadko. Uciekinier musiałby najpierw otworzyć zamknięte przez czarodzieja drzwi — a było to
niemal niemożliwe, nawet dla innego czarodzieja. Dalej musiałby umknąć wartownikom i pokonać trzysta
stopni do wyjścia, które skierowane było na koszary wojskowe.
— Proszę wybaczyć to długie dojście, Wasza Wysokość — po
wiedział dozorca — ale zamknęliśmy go samego, w jednej z cel na
końcu. Prawdziwy z nim kłopot. Wątpię, czy Wasza Wysokość pa
mięta — byłeś wtedy zaledwie dzieckiem — ale kiedy był tu ostat
nio, zdołał uciec. Jako jeden z niewielu, którym się to udało, dodam
z dumą.
Na te słowa w umyśle Garetha coś drgnęło, coś nieprzyjemnego, gdyż poczuł gęsią skórkę. Nie potrafił
jednakże nazwać swej obawy, ostatecznie więc złożył ją na karb ponurej atmosfery więzienia — ohydnych
zapachów, odgłosów rzężącego kaszlu, tupotu cięż—
kich buciorów, gdyż Dagnarus sprowadził dwóch swoich żołnierzy. Poza tym panowała cisza. Grube
kamienne mury oraz ciężkie żelazne drzwi zjedna malutką szczeliną, przez którą strażnik zaglądał do
środka w czasie obchodu, głuszyły wszelkie dźwięki. Nie było rozmów, chyba że z sobą samym, a te nie
niosły się do korytarza. Więźniowie, sami w celach, byli jakby sami w świecie.
• To tu — powiedział dozorca, zatrzymując się przed celą na samym końcu korytarza. Wydobył
obłożone czarem klucze, znalazł pasujący i włożył go do zamka. Rozbłysło światło — tak objawiało
się otwieranie czarodziejskiego zamknięcia — a następnie rozległ się tępy trzask, kiedy puścił
zamek mechaniczny, i drzwi powoli się otworzyły. Gareth wstrzymywał oddech, by nie czuć odoru
nie mytego ciała, moczu i kału, lecz po chwili uświadomił sobie, że lepiej się do niego przyzwyczaić.
Prawdopodobnie spędzą tu chwilę. Mimo to starał się jak najmniej oddychać.
• Shakur! — zawołał dozorca. — Masz gości. Sam Jego Wysokość.
Nie było odpowiedzi poza cichym brzęknięciem łańcuchów, jakby ktoś niespokojnie zmieniał
położenie.
• Będę tuż za drzwiami — ciągnął dozorca. — Najlepiej zostawić otwarte drzwi celi.
• Nie chcemy ci przeszkadzać w obowiązkach — odrzekł uprzejmie Dagnarus. — To prywatna
rozmowa. — Przysuwając się bliżej, dodał konspiracyjnym szeptem: — Czarodziejska robota.
Pojmujesz?
• Tak, Wasza Wysokość. — Jednak na twarzy dozorcy malowało się powątpiewanie. — Z nim jest
kłopot. Równie dobrze może napluć w twarz, jak i podciąć gardło.
• Jestem dobrze uzbrojony — powiedział Dagnarus, pokazując miecz i nóż. — Mam też ochronę, która
stanie przy drzwiach celi. — Wskazał na dwóch towarzyszących mu żołnierzy. — Musisz pozwolić mi
przeprowadzić rozmowę, jak chcę, w przeciwnym razie zacznę myśleć, że kwestionujesz mój
autorytet, panie dozorco.
Mówił lekko, lecz dozorca zrozumiał, że posunął się za daleko.
Kłaniając się nisko, odszedł, napomniawszy ich wpierw, by „wrzasnęli”, gdyby czegoś potrzebowali.
• Na przykład świeżego powietrza — mruknął Dagnarus, krzywiąc nos. — Gdyby mnie tu zamknęli, to
na bogów, czekałbym, kiedy mnie powieszą, byle tylko się stąd wydostać.
• Czy zdajesz sobie sprawę — rzekł Gareth, rozglądając się z przerażeniem i mówiąc niskim, głuchym
głosem — że gdybym został złapany na uprawianiu magii Próżni, właśnie tu by mnie zesłano.
• Tak słabą wiarę pokładasz we mnie? — spytał Dagnarus z błyskiem w oku. — Wiesz, że nie
dopuściłbym do czegoś takiego.
• Wiem, że uczyniłbyś wszystko, co w twojej mocy — zaczął Gareth prosząco — ale…
• Chodźmy — przerwał Dagnarus zimnym tonem. — Tracimy czas.
Powoli weszli do celi, zatrzymując się w drzwiach, by oczy przywykły do ciemności. Niektóre cele
miały niewielkie okienka, wybite w skale, ale ta nie. Wyraźnie obawiano się, że więzień znajdzie sposób
na to, by wyśliznąć się przez otwór sześć na sześć cali, a potem zejść w dół po nagim klifie. Po tym trudzie
i tak skończyłby martwy w falach, z całej siły bijących o skałę.
Garethowi przyszło do głowy, że choć oni nie widzą więźnia, on widzi ich doskonale. Gareth przysunął
się do Dagnarusa, który pomyślał o tym samym i położył dłoń na głowni miecza.
• Shakur — odezwał się Dagnarus, a jego głos odbił się od ścian echem. — Jestem książę Dagnarus.
To jest Gareth, mój przyjaciel i doradca. Przyszliśmy z tobą pomówić. Gareth, przynieś pochodnię i
zamknij drzwi celi — nie całkiem, tylko tyle, żebyśmy mogli porozmawiać prywatnie.
• Mogę dostarczyć światło, Wasza Wysokość — powiedział Gareth chłodno, zadowolony, że może
popisać się swoimi magicznymi umiejętnościami przed przyjacielem oraz więźniem. Unosząc rękę,
nakazał zapłonąć kamieniowi i wzniecił mały ogień pośrodku celi, ogień, który zdawał się żywić
zimną skałą. Przy świetle ujrzał,
że na skórze grzbietu dłoni zaczyna tworzyć się wrzód. Obciągnął rękaw szaty.
Ogień palił się jasno i rzucał blask na więźnia, który leżał na sienniku na podłodze, a teraz usiadł i
popatrzył, najpierw na ogień — kiedy się pojawił, aż musiał zmrużyć oczy — a potem na nich. Na widok
twarzy więźnia Gareth zaczął się cofać, aż wpadł na ścianę z tyłu.
• Co się znowu stało? — zapytał z irytacją Dagnarus, odwracając się i mierząc towarzysza pełnym
złości spojrzeniem.
• Ja go znam! — Gareth z trudem łapał oddech, wskazując na Shakura, jakby w celi znajdowało się
czterdziestu ludzi, a jego należało wybrać. — Kiedy byłem mały… Byłem z kapitanem Argo—tem.
Posadził mnie na koniu. Tego człowieka złapali, był dezerterem. Zrzucił mnie i próbował ukraść
konia! Opowiadałem ci, Wasza Wysokość. Przecież pamiętasz!
• Nie pamiętam — odrzekł Dagnarus niedbale, przypatrując się więźniowi.
• Ależ musisz! Twarz tego człowieka przez tydzień nawiedzała mnie w snach!
• Może coś sobie przypominam — powiedział niecierpliwie Dagnarus. — Teraz to nie ma znaczenia,
Łato. Nie rzuci się na ciebie. Jest skuty za ręce i nogi. Podejdź tutaj. Chyba że chcesz krzyczeć o
naszych sprawach, żeby cały świat usłyszał.
Gareth niechętnie przysunął się bliżej, nie potrafiąc oderwać wzroku od Shakura, który uśmiechał się
do niego złośliwie, napawając się jego przestrachem.
Twarz mężczyzny — zakrwawiona i poraniona — przed laty jawiła się Garethowi w koszmarnych
snach. Od tamtej pory Shakur nie wyprzystojniał. Straszna rana zagoiła się, ale kiepsko. Brakowało połowy
mięśni i ciała; pozostała groteskowa, gruba blizna, przylegająca bezpośrednio do kości policzkowej, przez
co twarz Shakura była pomarszczona i skurczona. Powieka opadała, ale chyba zachował wzrok w oku,
gdyż przez brudne, skołtunione włosy przypatrywał im się teraz obojgiem oczu z nieskrywaną, choć
złowrogą ciekawością.
• Witam w moich niskich progach, Wasza Wysokość — przemówił szyderczo Shakur. — Proszę
wybaczyć, że nie wstaję, ale jestem przykuty łańcuchem do ściany. Proszę bardzo. Możecie się na
mnie gapić. Ładniejszy i tak nie będę.
• Nie przyszliśmy tu drwić z ciebie — powiedział Dagnarus, przysiadając na piętach przed więźniem,
który siedział ze skrzyżowanymi nogami na sienniku. — Nie jesteśmy tu z powodu chłopięcej lub
chorej ciekawości. Mamy dla ciebie propozycję, Shakur. — Dagnarus zniżył głos. — Propozycję,
która pozwoli ci umknąć przed szubienicą.
• Mam wykonać zadanie dla Waszej Wysokości? — spytał Shakur tonem pełnym szacunku.
• Tak — potwierdził Dagnarus — zadanie.
• Kim jest obiekt? — spytał Shakur z zawodowym zainteresowaniem.
• Wszystko w swoim czasie — odparł Dagnarus. — Najpierw pytanie. Co wiesz o magii Próżni,
Shakur?
Shakur rzucił okiem na ogień, płonący z niczego, po czym przeniósł wzrok na księcia. W chytrych
oczach zamigotało zainteresowanie.
• A co Wasza Wysokość wie?
• Dostatecznie dużo — powiedział Dagnarus. Wyciągnąwszy z buta sztylet, ujął go w obie dłonie,
oparł czubek ostrza o palec. — Skoro poznałeś mój sekret, nie możesz żyć, by o nim rozpowiadać.
To zaś prowadzi do interesującego wyboru. Zabiję cię tu i teraz — zawsze mogę powiedzieć
dozorcy więziennemu, że rzuciłeś się na mnie i chciałeś wyrwać mi miecz, by uciec — albo możesz
opuścić tę celę w towarzystwie mnie, mojego przyjaciela i tych oto żołnierzy.
• Więc co to za zadanie? — powtórzył Shakur, wpatrując się uparcie w księcia. — I co ma z tym
wspólnego Próżnia?
• Jeśli mam ci zaufać, wymagam, byś wyznał Próżnię — wyjaśnił Dagnarus, bawiąc się nożem. —
Wyrzekł się bogów.
Shakur wzruszył ramionami.
— Nigdy nie widziałem w bogach żadnego pożytku. I wątpię,
czy oni widzieli go we mnie. To wszystko?
• Prawie. Musisz mi udowodnić swoją wartość przez poddanie się niewielkiej próbie. Nie masz chyba
nic przeciwko temu?
• Jakiej próbie? — Shakur był podejrzliwy.
• Nic takiego. Przysiąc na przedmiot należący do Próżni, że bierzesz sobie Próżnię na pana.
• To wszystko?
• Wszystko, co musisz zrobić — odrzekł miłym tonem Da—gnarus.
• I wydostaniesz mnie stąd? Ocalisz od szubienicy?
• Natychmiast.
• A może dołożysz do tego worek srebra? — wyszczerzył się Shakur.
• Nie przeciągaj struny — odpowiedział rozbawiony Dagnarus.
• Wobec tego jestem na rozkazy Waszej Wysokości — rzekł Shakur i wyciągnął przed siebie skute
kajdanami ręce.
• Gareth, idź i powiedz dozorcy — rozkazał Dagnarus.
• Co mam mu powiedzieć? — spytał ze złością Gareth.
• Powiedz, że ten więzień jest nam potrzebny do dalszego śledztwa i że zabieramy go z sobą.
• Będą o nas gadać po tawernach — powiedział cicho i z naciskiem Gareth. — Dozorca opowie
wszystkim znajomym. Wieści dotrą do pałacu. Co powiemy, jeśli ktoś zapyta, dlaczego uwolniłeś
skazanego mordercę?
• Daj dozorcy to. — Dagnarus wyjął zza pasa sakiewkę i wręczył ją Garethowi. — Powiedz mu, że
człowiek, którego ten łajdak zamordował, był moim przyjacielem i że poprzysiągłem zemstę.
Przykro mi, że minie go stryczek, ale tu idzie o mój honor. A potem poproś go, by milczał.
• A co będzie, jeśli nie przyjmie łapówki?
• To nie jest łapówka. To rekompensata za jego kłopoty. Na bogów, Łato! — Dagnarus wstał. — Czy
muszę sam…
• Nie, nie — rzekł Gareth, chwytając sakiewkę. Nie chciał zostać sam z Shakurem. — Już idę.
Oddalił się pospiesznie.
— Kto to jest? — spytał z lekką wzgardą Shakur.
• Mój nekromanta — odparł spokojnie Dagnarus.
• Młody jest.
— Ale bardzo zdolny.
Na Shakurze nie zrobiło to wrażenia.
— Kiedy mam to zrobić? Gdzie się zaczaić?
— Poczyniłem wszystkie przygotowania. Nie musisz się o nic
martwić. — Dagnarus rzucił spojrzenie na drzwi. — Co to tak
długo trwa, u diaska?
Shakur wykonał wyćwiczony skręt nadgarstka.
— Rozumiem, że będzie robota nożem?
Dagnarus odwrócił się i spojrzał na Shakura.
— Tak. Nożem.
Odwrócił się z powrotem i niecierpliwie popatrzył na drzwi.
— Nie stracę w twoich oczach, jeśli spróbuję ucieczki, Wasza
Wysokość? — uśmiechnął się Shakur.
— Nie możesz już nic stracić w moich oczach — zapewnił go
Dagnarus. — Możesz oczywiście próbować, ale moi żołnierze są
lojalni i bardzo mi oddani. Musisz ich znać, gdyż służą pod kapita
nem Argotem. Zdaje się, że i ty kiedyś pod nim służyłeś? Jego lu
dzie nie przepadają za tobą, Shakur. Nie będzie im przykro, jeśli
nadarzy się okazja, aby zrobić ci krzywdę. Nic takiego, co zniwe
czyłoby twoją przydatność, jedynie coś bardzo nieprzyjemnego.
Na wzmiankę o kapitanie Argocie szyderczy uśmieszek Shakura znikł, zastąpił go nagły wyraz
uporu. Nie powiedział nic więcej. W korytarzu dał się słyszeć zbliżający się głos dozorcy,
podniesiony z niedowierzaniem.
— Wasza Wysokość! — zaczął z wyrzutem, ledwo przestąpił

I
próg celi. — Uwolnić tego człowieka — powiedział Dagnarus. — Wasza Wysokość, muszę
zaprotestować… — Ależ proszę, protestuj, ile chcesz — rzekł niecierpliwie Dagnarus. — A kiedy
skończysz, uwolnij tego człowieka i powierz go mnie. Przyjmuję za niego pełną odpowiedzialność.
Dozorca rzeczywiście protestował, i to dłużej, niż można by się spodziewać w tych
okolicznościach, zważywszy na to, że protesto—
wał przeciwko decyzji księcia. Shakur był osławionym mordercą, smakowitym kąskiem, i jego wieszanie
miało być wyjątkową rozrywką. Całe srebro księcia nie mogło tego wynagrodzić. Dagnarus znosił protesty
o wiele dłużej, niż Gareth sądził, że wytrzyma, lecz w końcu jego cierpliwość się wyczerpała.
— To rozkaz — powiedział w końcu, spoglądając z gniewem, i nawet uparty dozorca zrozumiał, że
dalsze trwanie przy swoim byłoby nie tylko bezużyteczne, ale i niezdrowe.
Dagnarus wezwał do celi swych żołnierzy. Dozorca uwolnił Shakura z łańcuchów. Żołnierze zapięli mu
w talii żelazny pas, z którego zwisały dwa komplety kajdan — na nadgarstki i na kostki. Żołnierze szybko i
sprawnie zakuli go. Z ich spojrzeń jasno wynikało, że znają Shakura, a z jego wzgardliwego uśmieszku i
udawania dziarskiej miny — że ich pamięta.
Wyprowadzili go, a dozorca patrzył za nimi ze smutkiem, potrząsając głową i mamrocząc do siebie
jeszcze wtedy, gdy otwierał sakiewkę, by przeliczyć monety.

9^

STWORZENIE YRYKYLA

Podobnie jak wtedy, gdy do Świątyni udawał się jego starszy syn, w poprzedzającą to zdarzenie noc
król Tamaros wydał ucztę na cześć młodszego. Uczta była wspaniała, składała się z kapłonów i gołębi,
kiełbas, szynek i pasztetów z dzika, owcy pieczonej w całości oraz kurcząt z cukrem i wodą różaną.
Gareth, zaproszony jako gość honorowy, z ukłuciem wspomniał ucztę Helmosa. Wspominał, jak czuł
się zaszczycony, że może brać w niej udział, jak miły i dobry był dla niego Helmos.
„I oto, jak odpłacę Helmosowi za jego łaskawość — myślał ze smutkiem Gareth, dziobiąc jadło i
wpatrując się w pełny kubek wina. — Dzisiejszej nocy pomogę jego bratu przeprowadzić rytuał, który
przywróci umarłego do przeklętego życia”.
— Dalej, Łato! — zawołał Dagnarus, odwracając się od innych towarzyszy z rubasznym śmiechem i
klepiąc Garetha po ramieniu. — Precz ze smutną miną! To czas radości! Pij!
Nalał więcej wina do już pełnego kubka; krwistoczerwony płyn chlusnął poza jego brzegi. Gareth rzucił
księciu spojrzenie pełne wyrzutu, na co Dagnarus tylko roześmiał się głośniej.
Książę nie był pijany, a jeśli był, dobrze to ukrywał. Potrafił pić całą noc, pić, kiedy inni zsuwali się z
krzeseł i spadali pod stół, bezwładni niczym ścierka barmanki, i nadal zachowywać panowanie nad sobą.
Tak jakby tkwiła w nim jakaś lodowato zimna cząstka, której nie mógł stopić żaden żar — ani alkoholu,
ani miłości. W ostatnim desperackim porywie Gareth odwołał się do lady Valu—
ry, wyjawił jej, co może się stać, jeśli Dagnarus będzie obstawał przy zamiarze zostania Lordem
Dominium.
Lady Valura dobrze wiedziała, jakie próby czekają Dagnarusa. Widziała, jak jej mąż przechodził
Transfigurację. Bojąc się o kochanka, który — jak jej się zdawało — idzie na pewną śmierć, Va—lura całą
noc błagała go, by zarzucił ten zamiar. Dla niej musiał wyrzec się nominacji.
— Gdyby coś ci się stało, mój ukochany — powiedziała mu, gładząc kasztanową czuprynę,
spoczywającą na jej piersi — zabiłabym się.
W odpowiedzi pocałował ją i kochał, a gdy świeca wypaliła się do poziomu wskazującego, że zbliża się
świt, wstał z łoża i powiedział, że jest mu przykro, ale od tej nocy nie będą się mogli spotykać — on będzie
przechodził próby w Świątyni, a choć długo się nad tym zastanawiał, nie widzi sposobu, by się stamtąd
wymknąć i przyjść do niej. Był wobec niej łagodny, lecz widziała, że jest niezadowolony, nawet zły, i z
płaczem opadła na poduszki.
Wieczorem nie pojawiła się na bankiecie; jej mąż doniósł, że poczuła się niezdrowa. Przez cały dzień
nie wstawała z łóżka, nie chciała jeść. Dagnarus powiedział, co należało, a chociaż czasami zerkał ze
smutkiem na puste krzesło, potem jego twarz przybierała wyrazu zaciętości, wypijał kolejny kubek wina i
śmiał się coraz hałaśliwiej.
Jeszcze jedna osoba nie zjawiła się na bankiecie — książę Hel—mos. Jego nieobecność wzbudziła
powszechne zdziwienie, a w Da—gnarusie — niezmierne niezadowolenie. Król robił, co mógł, aby to
zatuszować, lecz wszyscy widzieli, że Tamaros sam jest zły —już dawno nie widziano go w takim stanie.
Na jego zapadłe policzki wystąpiły dwie czerwone plamy, a oczy błyszczały niczym u starego,
zapalczywego ptaka drapieżnego.
Łamiąc wszelkie obyczaje, posłał po starszego syna swego szam—belana. Szambelan powrócił sam —
wszyscy w sali patrzyli i wiedzieli, co się dzieje — i pochylił się do ucha Tamarosa, szepcząc coś.
Czerwone plamy na policzkach króla rozszerzyły się, czerwień powlekła całą jego twarz. Przełknął jednak
wściekłość i bąknął coś
o chorobie Helmosa. Wznosząc kubek z winem, król Tamaros poprosił zebranych, by wypili zdrowie jego
młodszego syna, księcia Dagnarusa.
Zebrani uczynili to, nie raz, lecz wiele razy. Dobrze, że książę Helmos nie przybył na ucztę, gdyż kiedy
król wyszedł — trochę wcześniej, niż miał w zwyczaju — przyjęcie przerodziło się w tęgą popijawę.
Gareth czuł jednak duchową obecność Helmosa, jego rozczarowanie i niezadowolenie. To w połączeniu z
myślą o czekającym go w nocy zadaniu sprawiło, że Gareth poczuł się fizycznie chory, aż musiał wstać od
stołu.
• Dokąd idziesz? — spytał Dagnarus, chwytając Garetha za przegub i ściskając boleśnie.
• Idę poczynić przygotowania — odrzekł Gareth przyciszonym głosem. — Spotkaj się ze mną w
pokoju zabaw. Będziesz gotów, Wasza Wysokość? — Gareth miał nadzieję, że książę zaprzeczy.
• Będę gotów! — odparł Dagnarus z posępnym uśmiechem. Ujmując kubek z winem, wzniósł do
Garetha drwiący toast i jednym haustem wychylił wino.
Garetha z nerwów i strachu mdliło, czuł się tak chory, że ledwo mógł iść. Czmychnął z uczty.
Pokonywał pałacowe korytarze, nie zwracając większej uwagi na to, gdzie idzie. W głowie obracał w
kółko odrażającą zbrodnię, którą miał popełnić z księciem. Sunąc korytarzem ze spuszczoną głową, Gareth
zderzył się z kimś, kto także spacerował bez celu, pogrążony w smutnych myślach.
— Przepraszam — rzucił Gareth, zataczając się.
Podtrzymał go silny uścisk; podniósłszy wzrok, przekonał się
z zaskoczeniem i lękiem, że to książę Helmos.
— Wasza Wysokość, proszę o wybaczenie — wybąkał Gareth
i spróbował się wymknąć.
Helmos przytrzymał go i przyjrzał mu się w słabo oświetlonym korytarzu.
— To Gareth, prawda? Przyjaciel mojego brata…
„Nie przyjaciel..: Chłopiec do bicia…”
— Źle wyglądasz — rzekł Helmos. — Usiądź tutaj. Zaraz ko
goś zawołam…
— Nie, Wasza Wysokość, proszę! Błagam. To nic. Chwilowa
niedyspozycja.
Gareth ledwo zdawał sobie sprawę z tego, co mówi. Usiłował odsunąć dłonie księcia, usiłował uciec.
Zawiodły go kolana. Zachwiał się niepewnie i nie miał wyjścia, musiał ustąpić przed naleganiem księcia.
Wzdłuż ściany biegła niska, rzeźbiona drewniana ława. Myśląc, że lepiej już usiąść, niż upaść, Gareth
opadł na ławę i naciągnął kaptur na głowę, zarówno po to, by pozwolić krwi napłynąć z powrotem do
głowy, jak i po to, by ukryć twarz przed przenikliwym wzrokiem księcia.
Gareth miał gorącą nadzieję — modliłby się o to żarliwie, gdyby nie był przekonany, że bogowie nie
słuchają już jego modlitw — że Helmos go zostawi.
• Dziękuję, Wasza Wysokość — powiedział. — Już czuję się znacznie lepiej. Nie chcę cię, panie,
zatrzymywać.
• Martwisz się o niego — rzekł Helmos, siadając obok Garetha i kładąc ciepłą dłoń na zimnej i drżącej
dłoni Garetha. — Boisz się o niego. Jesteś wszak magiem, prawda? Wiesz, co czeka Dagnarusa.
Próby, którym my go poddamy, są trudne. Ale prawdziwe próby pochodzą od bogów. Jeśli oni… —
Urwał, uświadamiając sobie, gdzie wiedzie go myśl, zastanawiając się, jakimi słowami wyrazić
swoją troskę, by nie zabrzmiała w nich niesprawiedliwość, zawiść i mściwość wobec brata. —
Bogowie widzą wady w nas wszystkich —— poprawił się. — Jesteśmy śmiertelnikami, tylko bogowie
są doskonali. Bogowie zobaczyli moje wady. Zostałem oczyszczony. Ból… Ból Transfiguracji jest
wielki — bardzo wielki! Wiara pozwala go znieść. Obawiam się…
„On wie! — zrozumiał Gareth i ta świadomość przeszyła go niczym ostrze włóczni. Od ciosu zadygotał
na całym ciele. — Helmos wie, że Dagnarus zajrzał w Próżnię i wyznał ją. Wie, że ja towarzyszę mu w tej
mrocznej pustce. Potępia nas…”
Wystraszony Gareth podniósł głowę i spojrzał w twarz Helmo—sowi. Spodziewał się ujrzeć w niej
posępne, zawzięte oskarżenie, zobaczył jednak dobroć, litość, współczucie…
Gareth schylił głowę, do oczu napłynęły mu łzy. Słaby, zrozpa—
czony, przerażony sobą i ohydą zbrodni, którą miał popełnić tej nocy, zapragnął wyznać swą winę,
swe straszne grzechy. Żadna kara, choćby najsurowsza, nawet śmierć, nie mogła być tak okropna
jak jego obecna udręka.
— Powiedz mi, Gareth — mówił Helmos, a Garethowi zdawało
się, że książę mówi z oddali, z jakiegoś miejsca wysoko ponad nim,
jakby Gareth słuchał go z mrocznej studni. — Nie milcz z powodu
fałszywie pojętej lojalności. Jeśli przemówisz teraz, jest szansa na
zbawienie, zarówno dla ciebie, jak i dla niego. Może nawet ocalisz
mu życie. Jeśli go kochasz, Gareth…
„Jeśli go kochasz…”
Gareth zamknął oczy, jego ciałem wstrząsnął powstrzymywany szloch. „Jeśli go kocham. Nie
mogę go zdradzić. Nie odważę się. Mylisz się, Helmosie. Nie ma dla nas zbawienia. Zbyt głęboko
zanurzyliśmy się w ciemność”.
I rzeczywiście, Gareth przestał słyszeć głos Helmosa, chociaż wiedział, że książę do niego
mówi. Głos był dobry i łagodny, ale zbyt odległy. Bardzo, bardzo odległy.
Gareth odzyskał panowanie nad sobą. Unosząc głowę, spojrzał prosto na Helmosa.
— Wasza Wysokość niepotrzebnie obawia się o brata. — Ga
reth mówił pewnie, jego spojrzenie nie uciekało na boki. — Jest sil
ny i sprytny. Niecierpliwie wygląda prób, jakim zechcą poddać go
bogowie. Nie prosi o nic innego, tylko o możliwość udowodnienia
swojej wartości tobie, swemu ojcu, swemu ludowi.
Helmos wstał. Gareth spodziewał się gniewu. Ujrzał jedynie zawód, smutek i żal.
— Dziękuję Waszej Wysokości — rzekł Gareth, spuszczając
wzrok, przez co nie dostrzegł serdecznego smutku. — Dziękuję za
troskę, czuję się już o wiele lepiej.

I
Helmos postał jeszcze chwilę, lecz Gareth siedział spokojnie, bez ruchu. — Niechaj cię strzegą bogowie,
Gareth — rzekł w końcu Helmos i oddalił się. Kiedy odgłos kroków księcia ucichł, a korytarz
zrobił się ciem—
ny i pusty, ruszył cichymi komnatami do sypialni Dagnarusa. Tam, w wygódce, Gareth opróżnił żołądek z
gorzkiej żółci, dzięki czemu poczuł się odrobiną lepiej. Poszedł do pokoju zabaw, gdzie znalazł Dagnarusa
odzianego w pelerynę i buty, z twarzą ukrytą pod obszernym kapturem. Książę czekał na niego
niecierpliwie.
• Gdzie się podziewałeś? — zapytał gniewnie Dagnarus.
• Rozmawiałem z twoim bratem — odparł Gareth. Dagnarus chwycił go brutalnie za ramię, pociągnął do
światła,
wpatrzył się złowrogo i uważnie w jego twarz.
• Nie bój się — rzekł zimno Gareth. — Nic nie powiedziałem. On się o ciebie martwi, to wszystko.
Martwi się, co cię może spotkać.
• Lepiej niech się martwi o siebie — stwierdził Dagnarus, puszczając Garetha i dając mu kuksańca. —
Już czas. Chodźmy.

W górnej części miasta, gdzie rezydowali ambasadorowie, ulice były puste. Domy stały ciemne i ciche.
Większość ambasadorów udała się na ucztę Dagnarusa. Przypuszczalnie zastanawiali się, co się stało z
honorowym gościem. Na miejscu z niezbędnymi wyjaśnieniami został Silwyth — książę udał się wcześnie
na spoczynek, pamiętając, że rano będzie musiał być w dobrej formie.
Gareth i książę wyszli za eleganckie domy ambasadorów, skręcili w uliczkę przy stajniach i doszli do
jej końca. Znajdowała się tam gospoda uczęszczana przez koniuszych, chłopców stajennych i służących
ambasadorów. Gospoda była pełna, ponieważ dzisiejszego wieczoru prawie wszyscy ambasadorowie jedli
poza domem. Ledwo kilka osób zerknęło na wchodzących. Stali bywalcy przywykli „trzymać jedno oko
zamknięte”, jak mawiano. Dagnarus popatrzył na barmana, który skinął głową i wskazał w górę. Gareth i
książę w kapturach naciągniętych na twarze weszli po schodach na drugi poziom.
Przed zamkniętymi drzwiami dwaj żołnierze grali w kości. Na widok księcia zerwali się na równe nogi.
— Wszystko w porządku? — spytał Dagnarus.
— Tak jest — odparł jeden, drugi zaś, dobywając zza pasa że
lazny klucz, otworzył drzwi.
Pokój nie miał okien. Jedyne wejście prowadziło obok strażników przed drzwiami.
Umeblowanie składało się z łóżka, stołu i dwóch krzeseł. Na jednym z krzeseł siedział Shakur.
Ciałem opie— i rał się o stół, obok niego stał dzban wina, a w dłoni wciąż zaciskał częściowo pełny
kubek. Na łóżku, głośno chrapiąc, spała niechlujna, na wpół rozebrana kobieta.
Gareth przeszedł przez pokój i potrząsnął Shakura za ramię. Ręka mężczyzny opadła z kubka z
winem, lecz była to jedyna reakcja.
• Co to znaczy, Wasza Wysokość — zapytał zaniepokojony Gareth. — On musi być
przytomny! Musi wiedzieć, co mówi!
• Będzie wiedział —— odparł Dagnarus. — Wywar nasenny wkrótce przestanie działać.
Pewnie szybciej, niżby on sobie tego życzył. Pomyślałem, że łatwiej będzie przejść z nim
przez miasto, kiedy nie będzie gadał i wywoływał zamieszania.
• Rzeczywiście — przyznał Gareth, przypatrując się więźniowi z powątpiewaniem. — Jeśli
jesteś pewien, że wkrótce przestanie działać…
• Jestem pewien. —— Dagnarus odwrócił się i wyciągnął sakiewkę. — Oto wasza zapłata.
Dwaj żołnierze pokręcili głowami.
• Służenie Waszej Wysokości jest naszym obowiązkiem.
• Dobrze więc. — Dagnarus uśmiechnął się z zadowoleniem. — Dziękuję wam za służbę i
zwalniam was z niej.
Żołnierze zasalutowali, lecz nie odeszli natychmiast.
— Czy Waszej Wysokości potrzebna nasza pomoc? Ten łotr
jest zuchwały i przebiegły. Dwa razy próbował nam uciec, raz uda
wał pijanego, tak jak teraz.
Dagnarus zbliżył się do Shakura, sięgnął do jego części intym—
I
nych, mocno je ścisnął i szarpnął. Shakur jęknął i drgnął, ale poza tym nie poruszył się. — Musiałby mieć
nadludzkie zdolności, żeby przy czymś takim udawać, że śpi — powiedział Dagnarus do szeroko
uśmiechających się żołnierzy. — Mój przyjaciel i ja poradzimy sobie z nim.
Jeszcze raz dziękuję wam za służbę. Powiedzcie kapitanowi Argo—towi, że w zamian udzielam wam
tygodniowego urlopu. Żołnierze odeszli.
• A co z kobietą? — spytał Gareth, gdy naciągali na Shakura szaty nowicjusza, dokładnie mu
związując ręce i stopy.
• Została opłacona — odrzekł Dagnarus. — I to sowicie. Zasłużyła na to. Ten łajdak mógł się
przynajmniej wykąpać!
Kiedy przebrali i skrępowali Shakura, Dagnarus dźwignął zamroczonego mężczyznę i przerzucił go
sobie przez ramię. Głowa i związane, ukryte w długich rękawach szaty ręce Shakura dyndały księciu na
plecach.
• Będę musiał spalić po tym ubranie — skrzywił się z odrazą Dagnarus. — Tego smrodu nie da się
usunąć!
• Pospiesz się, Wasza Wysokość — powiedział nerwowo Gareth, niezadowolony z tego braku
powagi. — Nie ma ani chwili do stracenia. Musimy być w Świątyni dokładnie godzinę po północy,
gotowi do odprawienia ceremonii, a już prawie północ.
Opuścili gospodę ze swoim ciężarem. Bywalcy obrzucili ich kilkoma spojrzeniami, ale nikt się nie
odezwał. Nic ich to nie obchodziło. Na ulicy wyglądali jak towarzysze niosący do domu kamrata, który
wypił więcej, niż powinien. Do Świątyni udali się okrężną drogą, zachodząc od tyłu.
Było tam wejście dla kupców: ciężkie podwójne wrota, dość szerokie, by pomieścić wozy wyładowane
workami mąki i płatami wołowiny dla kuchni oraz gąsiorami wina i piwa dla piwnicy. Wozy wjeżdżały do
środka, tam je rozładowywano i układano ich zawartość w wielkiej, pobrzmiewającej echem spiżarni.
Podwójne wrota były zamknięte na wielką żelazną kłódkę.
• Rozglądaj się — polecił szeptem Gareth Dagnarusowi. — Jest tu wartownik. Zwykle robi obchód
dobrze po północy, ale czasem jest wcześniej. Chodzeniem odpędza sen. Jeśli kogoś zobaczysz,
wezwij mnie. Wiem, co trzeba powiedzieć.
• Co takiego? — zaciekawił się Dagnarus. Jego oczy w świetle księżyca lśniły jasno. Brzemię, które
dźwigał, było ciężkie i cuchnące, ale on znosił ciężar z łatwością, a odór zaledwie z grymasem.
Napawał się sytuacją, niebezpieczeństwem i intrygą. — Czym się wyłgamy?
— Powiem, że odprowadzam do domu pijanego przyjaciela,
a ty pomagasz mi go nieść. Wartownik to poczciwy człowiek. Jest
przyzwyczajony do takich zdarzeń, puści nas, tylko wygłosi po
uczenie i każe obiecać, że się poprawimy.
— No to pospiesz się — rzekł Dagnarus. Rzucił Shakura w kąt,
wytarł ręce i otrzepał odzież. Shakur poruszył się i zamamrotał, bu
dził się z narkotycznego snu. Dagnarus obejrzał kłódkę. — Wygląda
groźnie. Masz klucz?
— Nie, odźwierny nigdy się z nim nie rozstaje. Ale mam czary.
— Gareth z niejaką obawą popatrzył na Shakura. — Bądź czujny.
Jeśli zobaczysz coś niepokojącego, zaalarmuj mnie.
Dagnarus założył ramiona, odchylił głowę do tyłu, podziwiając gwiazdy, i oparł się niedbale o
mur. Gareth nie widział gwiazd, gdyż spowijała go ciemność, która zdawała się okrywać go całego
niczym całun. Rzucił kolejne zaniepokojone spojrzenie na Shakura. Widząc, że chwilowo jest
spokojny, Gareth zabrał się do kłódki, zwyczajnej kłódki, broniącej dostępu złodziejaszkom.
Czarodziejskich zamknięć używano zwykle po to, by uniemożliwić wejście czarodziejom, a istniało
małe prawdopodobieństwo, że jacyś czarodzieje zechcą się włamać do spiżarni.
na si^ Pr
Chociaż czas płynął szybko i każda chwila była cenna, Gareth zatrzymał się przed wykonaniem
zadania, uzbrajając się w odwagę. Jak z każdą magią, także i przy zastosowaniu czarów Próżni mag
płaci pewną cenę. Inne rodzaje magii, czary Ziemi, Ognia, Powietrza i Wody, ciągną moc z
żywiołów. Próżnia musi zostać wypełniona, toteż jej magia pobiera część mocy życiowej maga, co
objawia się wrzodami okrywającymi potem skórę. Błędnie rzucone zaklęcie Próżni może
doprowadzić do śmierci. Skutki, jakie dotkną Garetha

I
po rzuceniu tak silnego zaklęcia, będą bolesne, obezwładniające. Jed—nak pijak, kiedy trzeźwieje, również
ma świadomość, co go czeka. Tchnął siedmiokrotnie na zamek. — Na Próżnię, wzywam powietrze
— powiedział. — Zniszcz łódkę!
Żelazna kłódka była trochę zardzewiała. Magia jedynie przyspieszyła proces rdzewienia. Ponownie
tchnął: w świetle księżyca żelazo zrobiło się brunatne i zaczęło się łuszczyć. Miał znów tchnąć na kłódkę,
lecz nie zdołał zaczerpnąć oddechu. Serce, bijące dotąd spokojnym, pewnym rytmem, uderzało nierówno,
boleśnie nierówno. W oczach ujrzał rozbłyskające gwiazdy i poczuł skurcz lęku. Gwałtownie łapał
powietrze, walczył o oddech, aż wreszcie udało się. Bicie serca wróciło do normy.
Wyczerpany, drżący, musiał na chwilę oprzeć się o drzwi, by odzyskać siły, choć czasu było coraz
mniej. Na różnych częściach ciała skóra zaczęła palić i piec. Tworzyły się czyraki. Wdzięczny losowi, że
Dagnarus nie był świadkiem jego słabości — której książę nigdy by nie zrozumiał — Gareth ponownie
tchnął na zamek i czynił to dopóty, dopóki u jego stóp nie powstała kupka drobin rdzy.
Szarpnął kilkakrotnie za kłódkę, a kiedy osłabiona zaklęciem puściła, przestał na nią dmuchać i
zakończył czar. Nie chciał, żeby doszczętnie zardzewiała. To wyglądałoby podejrzanie.
• Brawo! — powiedział Dagnarus. — Jestem pod wrażeniem. Jak to zrobiłeś?
• Nie ma czasu do stracenia, Wasza Wysokość — burknął Gareth, wciąż osłabiony i zbyt
zdenerwowany, by ucieszyć się z pochwały. — Przynieś go tu i chodź za mną.
Twarz Dagnarusa pociemniała: nie podobało mu się, że rozkazuje mu poddany.
— Wybacz, Wasza Wysokość — odrzekł Gareth. Ręce mu się
trzęsły, oblewał go zimny pot. — Nie jestem sobą… To wstrętne
zadanie…
Dagnarus bez słowa zarzucił sobie Shakura na ramię i wszedł do spiżarni. Gareth z pełnym lęku
westchnieniem zamknął za nimi drzwi. Kiedy rano ktoś odkryje otwarte drzwi, będzie się wydawało, że
kłódka w końcu przerdzewiała.
W spiżarni Gareth wziął jedną z pochodni, które zwykle stały w beczce koło drzwi. W spiżarni było
ciemno, nawet w dzień. Czarodziejskim słowem Próżni zapalił pochodnię. Trzymając ją wyso—
ko, Gareth poprowadził Dagnarusa niosącego Shakura do obszernego tunelu, który rozgałęział się
na kilka mniejszych, wiodących ze spiżarni do kuchni, piwnic z winem i suszarni. Powietrze
przesycał aromat ziół wiszących w suszarni, ciemny, drożdżowy zapach wina, ledwo uchwytny
odór rozkładu pochodzący od zawieszonego na hakach ptactwa. Spod nóg umykały im myszy i
szczury jedzące rozsypane ziarno.
Przed kuchnią weszli do kolejnego tunelu, mijając ogromne butle z winem, a stamtąd do
jeszcze innego. Dagnarus po chwili stracił orientację, tyle razy skręcali i zawracali, lecz Gareth
dążył naprzód bez wahania. Znajdowali się w Świątyni od jakichś piętnastu minut i Shakur
zaczynał się już, niestety, budzić, kiedy Gareth zatrzymał się przed wysokim, łukowym, rzeźbionym
w marmurze wejściem.
Shakur mruczał i chrząkał, niekiedy znienacka podnosił głowę i wykrzykiwał jedno lub dwa
słowa.
— Nie możesz go uciszyć? — szepnął Gareth.
— Musiałbym go udusić — odrzekł ponuro Dagnarus. — Prze
stań się szamotać, łajdaku! Zresztą można by tu wprowadzić całą
armię i nikt by nie usłyszał.
— Chyba masz rację — przyznał Gareth, którego poczucie
winy wyolbrzymiało każdy dźwięk do wrzasku zdolnego obudzić
umarłych.
— Gdzie jesteśmy? — spytał Dagnarus, patrząc w górę na
ozdobnie rzeźbione marmurowe wejście.
— W Komnacie Wieczności — odparł Gareth zniżonym gło
sem. — Przy starych grobowcach.


Podłogę pokrywał gruby, miękki kurz, z sufitu zwisały pajęczyny. Na grobowcach spoczywały marmurowe
figury. Wszystkie leżały w tej samej pozie, z zamkniętymi oczami i rękami założonymi na
marmurowej piersi. Wszystkie były odziane w szaty, niektóre miały ozdobne płaszcze i rozmaite
nakrycia głowy, zależnie od rangi i stylu panującego w ich czasach. W grobowcach spali
marmurowym snem zarówno mężczyźni, jak i kobiety. — W dawnych czasach chowano tutaj
magów — powiedział ci—
cno Gareth, przechodząc między rzędami umarłych. — Teraz nie chowa się tu nikogo. Od czasu, gdy
zbudowano wielkie mauzoleum, uchodzi to za niemodne. Nikt tu nie przychodzi, nawet po to, by oddać im
cześć. To smutne. Tylko meliczni wiedzą o istnieniu tej komnaty. Tylko ci, którzy żyją w Próżni. Ołtarz,
którego szukamy, jest z nią związany.
• Oczywiście — rzekł Dagnarus. Nawet jego żywiołowa natura przygasła lekko, przejęta obecnością
śmierci. — Zrozumiałe. To idealne miejsce.
• Właśnie — rzekł oschle Gareth. — Dlatego ołtarz zbudowano tutaj, w czasach, kiedy używanie
magii Próżni było jeszcze dozwolone.
Dagnarus popatrzył na ciche, spokojne figury, skąpane w świetle pochodni. Każda z nich, a było ich
około dwadziestu pięciu, była przysypana wysuszonymi płatkami róż. Podłoga została zamieciona,
pajęczyny zdjęte.
— Ktoś jednak oddał im cześć — zauważył cicho. — I to nie
dawno.
Blada twarz Garetha zaróżowiła się leciutko.
• Tak należało, Wasza Wysokość — powiedział. — Posługuję się nimi, ich duchami, w moich czarach.
Powinienem zrobić dla nich coś w zamian.
• Udobruchać ich?
• To także — mruknął Gareth.
Przeszli przez komnatę i na jej końcu dotarli do niewielkich drzwiczek z żelaza.
Te drzwi były zamknięte sposobem czarodziejskim; to Gareth rzucił na nie zaklęcie, takie, które tylko on
mógł cofnąć przy użyciu odpowiednich słów i antyzaklęć. Położył rękę na zamku, mrucząc do siebie.
Tymczasem Shakur, podnosząc głowę, rozejrzał się wkoło półprzytomnym wzrokiem.
• Gdzie ja jestem? — zapytał.
• W grobowcu — powiedział mu Dagnarus. — Stań na nogach. Mam dość noszenia cię.
• W grobowcu — powtórzył Shakur, marszcząc brwi i ogar—
niając wzrokiem otoczenie. — Jakieś dziwne to zadanie, skoro mam je wykonać w grobowcu.
— To całkiem właściwe miejsce — odparł Dagnarus.
Żelazne drzwi otworzyły się ze skrzypieniem zawiasów. Objęła
ich fala cuchnącego powietrza, na co Dagnarus zmarszczył nos, a Shakur parsknął z odrazą. Gareth usunął
się na bok.
— Proszę, wejdźcie — powiedział.
Shakur nie ruszył się. Zajrzał do środka, nadaremnie usiłując coś zobaczyć.
— Przez dwa dni się bawiłeś — rzekł Dagnarus. — Teraz pora
za to zapłacić. — Wymierzył kuksańca Shakurowi, który rozciągnął
się jak długi na ziemi.
Dagnarus pochylił się, podniósł skrępowanego złoczyńcę za kołnierz koszuli i zawlókł go do
pomieszczenia. Gareth zamknął żelazne drzwi. Spojrzał na Shakura, odwrócił się z powrotem do drzwi i
włożył palec do zamka, jakby to był klucz.
• Na Próżnię, pieczętuję te drzwi — powiedział. — Otworzą się tylko na moje polecenie.
• Co się stało? — spytał Dagnarus, patrząc na Garetha, który zgarbił się niczym starzec i z
wykrzywioną twarzą obejmował się ramionami, jakby chciał utrzymać kości i organy wewnątrz
ciała.
• To kara, jaką ponoszę za magię, Wasza Wysokość — odrzekł Gareth po chwili. Nabierając
bolesnego oddechu, wyprostował się. — Możesz uwolnić Shakura z więzów. Przynajmniej nogi.
Stąd nie ucieknie.
Gareth zapalił grube woskowe świece tkwiące w ciężkich lichtarzach z kutego żelaza, rozmieszczone
wokół komnaty. Dagnarus rozluźnił pęta na kostkach Shakura i dźwignął złoczyńcę na nogi.
Shakur rozglądał się przez strzechę zmierzwionych włosów, które zasłaniały mu okropnie okaleczoną
twarz.
• Hej! — zawołał gniewnie. — Co się dzieje? Po co mnie tu przyprowadziliście?
• Uspokój się — powiedział niecierpliwie Dagnarus. — Mówiłem, że zażądam od ciebie przysięgi.
Tutaj ją złożysz. W tej kom—
nacie wyznasz Próżnię, jak się zgodziłeś. Inaczej — uśmiechnął się krótkim, niewesołym uśmiechem —
wracasz na szubienicę.
Komnata była obszerna — człowiek wzrostu Dagnarusa mógł ją pokonać na ukos w trzydziestu
krokach. Okrągła komnata, z wysokim, kopulastym sklepieniem, była pusta, wyjąwszy kamienny ołtarz
wyciosany z gładkiego czarnego marmuru, pozbawiony jakichkolwiek ozdób. Ściany, sklepienie i podłogę
zbudowano z polerowanego onyksu, w którego powierzchni odbijały się malutkie punkciki światła z
niezliczonych świec. Odbijały się wielokrotnie, gdyż wypolerowane ściany rozmnażały każdą świecę w
tysiąc, tworząc pozór gwiazd świecących na bezchmurnym niebie. Złudzenie było tak wyraźne, że
stojącym w komnacie zdawało się, iż płyną w pustce rozgwieżdżonej nocy.
Dagnarus popatrzył wkoło, w górę i w dół.
• Łato — powiedział zniżonym z przejęcia głosem. — To… to właśnie widziałem dawno temu, kiedy
zajrzałem w środek Kamienia Władzy. Stałem sam w ciemności i otaczały mnie gwiazdy. W tej
komnacie jest siła, moc.
• To, co czujesz, to brak mocy — odrzekł Gareth cicho i spokojnie, jakby znajdował się w
Królewskiej Bibliotece. — Bogowie omijają tę komnatę, nie mają nad nią władzy. Ona należy do
Próżni.
• Czy magowie wiedzą o jej istnieniu? — spytał Dagnarus.
• Wiedzą — odparł krótko Gareth.
• Więc dlaczego jej nie zniszczą?
• Nie mogą. Widzisz sklepiony sufit? Na tej komnacie wspiera się cały ciężar Świątyni. Gdyby ją
zniszczyć, Świątynia zostanie osłabiona. Taka była mądrość tych, którzy przed laty zbudowali
Świątynię. Woda gasi ogień, ale do przetrwania człowiek potrzebuje obu. Potrzebuje powietrza, by
oddychać, i ziemi pod stopami. Nie mógłby żyć w świecie składającym się wyłącznie z jednego lub
drugiego. Bogowie mają moc tylko dlatego, że istnieje miejsce, w którym wcale nie mają mocy.
Dana nam jest zdolność czerpania z obu. Bogowie są mądrzy, nie dążą do tego, by zniszczyć swoje
przeciwieństwo, nie dążą także do zawładnięcia wszechświatem,
gdyż wtedy Próżnia zostałaby wypełniona i przestałaby istnieć. Jeśli wszystko jest niczym, to nic w ogóle
przestaje być.
Dagnarus nie znalazł na to prędkiej odpowiedzi. Czuł się zawieszony w czasie, zawieszony w
niebiosach, w świecie, gdzie nie ograniczały go żadne prawa, nie obowiązywały żadne reguły. Życie było
niczym więcej jak płomieniem świecy. Gdy na nią dmuchnąć, zgaśnie, ale pozostaną miliony innych. 1
wreszcie stał w środku, wypełniał Próżnię.
• Wystarczy, że złożę jakąś przysięgę? — upewnił się Shakur.
• Tak, na Próżnię — odrzekł Dagnarus, odwracając się i spoglądając na niego.
Shakur powoli skinął głową.
• Rozumiem — rzekł, po czym powiedział do siebie, lecz wyszeptane słowa poniosły się w powietrzu
niczym duchy. — Jestem gotów. Co mam powiedzieć?
• Czy ty, Shakur, zgadzasz się uznać Próżnię za swego pana? — zapytał Gareth. — Poświęcić życie i
duszę Próżni?
• Tak — odparł Shakur ze wzruszeniem ramion.
• To poważna sprawa! — warknął Gareth ze złością. — Musimy być pewni twojej lojalności. Chcemy
wiedzieć, że mówisz to z przekonaniem.
• Z całkowitym przekonaniem — rzucił butnie Shakur. — Jeśli chcecie, powiem wam dlaczego.
Opowiem wam moją historię. Nie prosiłem się na ten świat. Moja matka mnie nie chciała. Tylko jej
przeszkadzałem w interesie. Próbowała się mnie pozbyć jeszcze przed urodzeniem, ale jej się nie
udało. Mój ojciec — kim był? Nie znałem go. Jakiś klient, który zapłacił pensa za przywilej
stworzenia mnie. Kiedy byłem mały, zbierałem kopniaki i klapsy, dopóki moja matka nie odkryła, że
mimo wszystko mam jakąś wartość. Niektórzy z odwiedzających ją mężczyzn lubili także chłopców
i dobrze jej płacili za moje usługi. W końcu jednak pieniądze były moje. Którejś nocy w pijackiej
wściekłości pobiła mnie razem z kochankiem. Wyrwałem nóż zza pasa, który on rzucił na podłogę, i
taki był koniec mojej matki. Ze wszystkich, których potem zabijałem, a było ich wielu, jej krzyki
nadal słyszę. — Shakur padł na
kolana. Podnosząc głowę, utkwił pewny wzrok w ciemności. — Urodziłem się dla Próżni. Próżnia jest
moim panem. Przysięgam to na krew mojej matki, którą mam na rękach.
Książę był śmiertelnie blady, ale w głębi jego oczu, które straciły kolor — nie były już szmaragdowe,
lecz stały się ciemnością nakrapianą gwiazdami — płonął ogień uniesienia.
Gareth, dziwnie wzruszony, odezwał się cicho:
• Wierzę mu, jest szczery. Sprawdź, czy jest odpowiednim kandydatem.
• Co? — Shakur zmarszczył brwi. — Jak to odpowiednim kandydatem? Przecież przysiągłem!
Powoli, przejęty szacunkiem, jakiego nigdy nie czul w obecności bogów, Dagnarus wydobył Sztylet
Vrykyla. W jego wypolerowanej powierzchni odbijało się światło świec, zdawało się, że ostrze poznaczone
jest cienkimi strumyczkami ognia, jakby sztylet dopiero co wyciągnięto z rzeki płomieni. Oczy
rzeźbionego smoka na rękojeści połyskiwały czerwono i zdawały się mrugać z zadowoleniem.
• A to co znowu? — chciał wiedzieć Shakur.
• Broń, której użyjesz do zadania — rzekł Gareth, oblizując wyschnięte wargi.
Shakur rzucił na sztylet lekceważące spojrzenie.
• O wiele za ozdobny. Mam własny majcher. — Podniósł skrępowane ręce. — Złożyłem wam tę
przeklętą przysięgę. Uwolnijcie mnie!
• Czy mam wypowiedzieć jakieś słowa? — spytał cicho Dagnarus, patrząc na sztylet z nabożnym
zachwytem.
• Nie — odpowiedział Gareth. — Magia tkwi w sztylecie. Połóż go na ołtarzu.
Z szacunkiem, delikatnie, Dagnarus położył sztylet na ołtarzu.
• Powiedziałem chyba, uwolnijcie mnie, do diaska! — zawołał Shakur. Zrywając się na nogi,
wyciągnął związane ręce do gardła Dagnarusa.
• Już — powiedział Dagnarus.
Sztylet błysnął w blasku ognia. Unosząc się z ołtarza, uderzył Shakura w plecy, w żebra, uderzył
błyskawicznie i mocno. Shakur
poderwał głowę i chrząknął. Jego spojrzenie przeniosło się z Da—gnarusa, który przyglądał mu się z
dziwnym uśmiechem, na Gare—tha, który patrzył, jak ucieka z niego życie.
Shakur upadł twarzą na onyksową podłogę, martwy.
Następna rzecz, jakiej Gareth był świadomy, to Dagnarus pochylający się z zatroskaną twarzą nad
przyjacielem.
• Łato? Co się stało? Zapomniałem, że nie jesteś żołnierzem, Łato. Powinienem kazać ci odwrócić
oczy. Co mamy z nim teraz zrobić? — Spojrzał na ciało z zainteresowaniem i ciekawością.
• Musimy położyć ciało na ołtarzu — powiedział Gareth, starając się nie patrzeć na zwłoki.
• Źle się czujesz — rzekł Dagnarus. — Usiądź, bo upadniesz, Łato. Nieprzytomny na nic mi się nie
przydasz, a to nieuniknione, jeśli uderzysz głową o tę podłogę. Sam zrobię to, co konieczne.
Gareth potulnie spełnił polecenie księcia. W komnacie nie było żadnego krzesła, żadnego miejsca do
siedzenia, ale oparł się plecami o zimną kamienną ścianę, zamknął oczy i kilka razy głęboko odetchnął.
Zawroty głowy przeszły, a mdłości zelżały. Powtarzał sobie, że nie zrobił nic złego, zakończył tylko życie
nędznika, który na wielu sprowadzał smutek i rozpacz, życie, które mężczyzna sam zdawał się porzucać z
radością. Kiedy Gareth podniósł głowę, mógł patrzeć na ułożone na ołtarzu ciało Shakura ze spokojem.
• Wyjmij sztylet z ciała — powiedział. Dagnarus zawahał się.
• Wolno mi go dotknąć?
— Tak, spełnił swoje zadanie, zaaprobował kandydata. Teraz
połóż Sztylet Vrykyla na jego sercu. Głowa smoka od strony jego
głowy, krzyż na wysokości ramion, ostrze od strony nóg.
Gdy książę miał wypuścić sztylet, Gareth zawołał rozkazująco:
— Czekaj!
— Co? — Dagnarus wzdrygnął się i podniósł głowę.
Gareth nie odpowiedział od razu. Spojrzał na Shakura, po czym
przeniósł wzrok na księcia.
— W sztylecie jest zamknięta jego esencja życia. Jeśli Wasza
Wysokość chce, może wchłonąć to życie.
• Co? Stać się podobnym do mego? — Dagnarus z odrazą popatrzył na Shakura. — Dziękuję bardzo!
• Nie, Wasza Wysokość. Ta magia polega na czym innym. Według książki, jeśli wchłoniesz jego
esencję życia, właśnie to otrzymasz — jego siłę życiową. On jej już nie potrzebuje. Jego ciało jest
podtrzymywane przez Próżnię. Jego życie przedłuży twoje lata. Da ci jakby dwa życia.
• Naprawdę? — Na jego twarzy malowało się powątpiewanie.
• Radzę ci to dlatego — ciągnął Gareth — że do pewnego stopnia będzie cię to także chronić. Innymi
słowy, jego esencja życia posłuży jako zbroja dla twojej własnej. Jako żołnierz wiesz, Wasza
Wysokość, że zbroję można przedziurawić, przebić, że nie daje absolutnej ochrony. Ale mogłaby
pomóc ci przetrwać… — Ujrzał, że Dagnarus ściąga z niezadowoleniem brwi, i urwał.
• Mogłaby pomóc mi przetrwać próby na Lorda Dominium — dokończył za niego Dagnarus. —
Nadal we mnie nie wierzysz!
Gareth nie odpowiedział. Stanął przy ołtarzu, patrząc na zwłoki.
• Mimo to — powiedział Dagnarus, powoli opanowując gniew i przypatrując się sztyletowi z nową
ciekawością — to drugie życie może być przydatne z innych powodów. Generał, którego trudno
zabić w bitwie, miałby wielką przewagę. Pomyśl, jak by to wpłynęło na morale moich ludzi, gdyby
zobaczyli, że wstaję cały i zdrów po otrzymaniu śmiertelnej rany! Wchłonę tę esencję życia, Łato.
Co mam zrobić?
• Musisz umoczyć palce lewej ręki w krwi zmarłego, podnieść palce do ust i skosztować jej.
Dagnarus uczynił, jak mu polecono, ścierając palcami krew ze sztyletu — bardzo przy tym uważając,
by się nie skaleczyć — i krzywiąc się, zlizał krew z palców.
• Pijałem w życiu słodsze wina — powiedział. Podniósł wzrok. — Co teraz?
• To już wszystko, Wasza Wysokość. Teraz połóż sztylet na zwłokach.
• Nie czuję żadnej różnicy — zauważył rozczarowany Dagnarus. — Skąd mam wiedzieć, że to
podziałało?
— Będziesz wiedział, Wasza Wysokość — powiedział miękko
Gareth.
Wzruszając ramionami, niezbyt zadowolony, Dagnarus położył sztylet na piersi Shakura; głowa
smoka spoczęła pod głową Shaku—ra, a smocze skrzydła rozciągały się jak ramiona Shakura.
Uczyniwszy to, Dagnarus odstąpił o krok.
Nic się nie wydarzyło.
Dagnarus zmarszczył brwi, jego oskarżycielskie spojrzenie powędrowało do Garetha.
— Nie udało się!
Gareth podniósł rękę i wskazał.
— Wręcz przeciwnie. Spójrz, Wasza Wysokość.
Dagnarus spojrzał i ze zdumienia otworzył szeroko oczy.
Sztylet Vrykyla unosił się wolno w powietrze. Zawisł nad pier
sią Shakura.
Łuski smoka wyrzeźbionego w sztylecie stały się bardziej wyraźne, poczerniały i zaczęły lśnić
niczym onyksowe ściany. Łuski — całe ich setki — zaczęły sypać się na Shakura. Ostre jak odłamki
obsydianu, gdzie tylko dotknęły martwego ciała, przebijały je. Wcinając się w ciało, łuski wrastały
mocno pod powierzchnią skóry, a następnie zaczynały się rozrastać i powiększać. Jedna czarna łuska
zachodziła na drugą, aż w końcu całe ciało Shakura zostało pokryte twardą, czarną, łuskowatą
skorupą.
Skorupa przybrała kształt zbroi, czarnej, lśniącej zbroi, która zdawała się być zrobiona ze
ścięgien, więzadeł, kości i mięśni. Wyglądało to tak, jakby skóra została zdarta i odsłoniła
znajdujące się pod nią mięso i kości, tyle że były one twarde jak kamień i czarne jak węgiel.
Jego głowę okrywał czarny hełm, który przypominał smoczą głowę sztyletu, ozdobioną czarnymi, skręconymi
spiralnie szpikulcami. IShakur poruszył się. Jego ręka podniosła przyłbicę, ukazując twarz. Otworzył oczy.
Nie było w nich życia. Były ciemne i zimne, a ich spojrzenie szkli—ste. Usiadł. Sztylet znikł i zaraz
pojawił się z powrotem w dłoni Da—gnarusa.
Okryta hełmem głowa Shakura odwróciła się w stroną sztyletu. Z niego przeniósł wzrok na Dagnarusa.
Shakur zszedł z ołtarza i skłonił się księciu głęboko.
• Na bogów — szepnął Dagnarus. — Na bogów, Łato. Udało się!
• Bogowie nie mieli z tym nic wspólnego — zauważył gorzko Gareth.
• Do licha z nimi! — zawołał Dagnarus, śmiejąc się radośnie. Ostrożnie schował sztylet z powrotem
do pochwy zawieszonej u pasa. — Komu oni potrzebni? Mnie na pewno nie. — Spojrzał na Shakura
z dumą.
• Rzeczywiście, Wasza Wysokość — westchnął Gareth.
• Co teraz z nim zrobimy? — zapytał Dagnarus, mierząc Shakura wzrokiem.
• Jestem na twoje rozkazy, Wasza Wysokość — rzekł Shakur z kolejnym ukłonem.
W pierwszej chwili Garethowi zdawało się, że głos Vykryla brzmi tak samo jak głos żywego człowieka.
Ale gdy odezwał się ponownie, Gareth zauważył, że w słowach Vrykyla pobrzmiewa głucha nuta, echo, jakby
były wypowiadane na dnie mrocznej studni.
• Klnę się, ten Vrykyl jest o wiele grzeczniejszy — powiedział Dagnarus.
• Będzie spełniał twoje polecenia, Wasza Wysokość, i tylko twoje.
• Czy Vrykyl coś wie? Czy jest jedynie bezmyślną marionetką? — spytał Dagnarus. — Jeśli tak, to
nie na wiele się przyda.
• Magiczna zbroja gwarantuje, że Vrykyl zachowuje wszystkie wspomnienia z czasu, kiedy był żywy.
Ma te same umiejętności — jeśli je miał. Innymi słowy, będzie takim samym łajdakiem, jakim był
zawsze, ale będzie posłuszny rozkazom. Poza tym nie jest podatny na słabości ciała. Nie potrzebuje
zwyczajnego — Gareth położył nacisk na to słowo —jedzenia, nie musi spać. Nigdy się nie zmęczy
i nie odczuje pragnienia. Nie można go zabić zwykłą bronią. Jego przeklęte ciało może zranić
wyłącznie broń pobłogosławiona przez bogów.
• Tak, tak, wiem o tym — rzucił niecierpliwie Dagnarus. — Musi sporządzić nóż z własnej kości.
Czegoś takiego żaden z nas nie musi chyba oglądać.
• Krwawy Nóż — powiedział Gareth. — Vrykyl zabija nim swoje ofiary i kradnie ich dusze. Jeszcze
przez jakiś czas nie będzie potrzebował pożywienia, dlatego niepotrzebny mu nóż, ale kiedy poczuje
głód, a ciało zacznie gnić i odpadać od kości, kiedy jego nadprzyrodzone siły zaczną go opuszczać,
zabije pierwszego człowieka, który mu się napatoczy. Tylko ty oraz ci, których naznaczysz, będą od
niego bezpieczni.
• Ale chyba nie zmieni swoich ofiar w kolejne Vrykyle? — zaniepokoił się Dagnarus, marszcząc brwi.
— Vrykyle, nad którymi nie miałbym władzy.
• Nie, tę moc posiada wyłącznie władający Sztyletem Vryky—la. Krwawy Nóż tylko go żywi, Wasza
Wysokość.
• Ta zbroja jest wyjątkowa — powiedział Dagnarus, przyglądając się z podziwem czarnej lśniącej
zbroi. — Ale każdy, kto go zobaczy, od razu się zorientuje, że to nie jest zwykły Vinnenga—elczyk.
Czy stale musi chodzić tak przyodziany?
• Według książki Vrykyl potrafi się przeobrażać, ale ponieważ Shakur nie posiadał tej umiejętności,
może trochę potrwać, zanim ją opanuje — odrzekł Gareth. — Ma zdolność przybierania dowolnego
wyglądu. Może wyglądać jak dawniej…
• Bogowie wiedzą, po co by miał to uczynić — wtrącił Dagnarus.
• Albo przybrać wygląd uczonego starszego dżentelmena, a może przystojnego młodzieńca. W ten
sposób — dodał Gareth z cichym westchnieniem — wabi swe ofiary.
• Dobrze się spisałeś, Łato! — Dagnarus położył dłoń na ramieniu Garetha. — Jestem bardziej niż
zadowolony. W nagrodę proś, o co zechcesz, spełnię to.
• To jest moja nagroda, Wasza Wysokość — rzekł Gareth, patrząc na Shakura, który stał nieruchomo
niczym jedna z pustych zbroi rycerskich, trzymających wieczną straż w korytarzach zamku. — To,
że mogłem ci służyć. — Urwał na chwilę, po czym dodał ci—
chym głosem: — Prawdopodobnie rozgniewasz się na mnie za to, co powiem, ale proszę cię jeszcze raz,
Wasza Wysokość… Nie, błagam cię! — Gareth padł przed księciem na kolana i prosząco uniósł dłonie. —
Zarzuć chęć zostania Lordem Dominium! Wysłuchaj mnie, Dagnarusie. Nie odwracaj się. Masz to, czego
zawsze pragnąłeś! Dokonałeś tego, czego dokonał twój ojciec: stworzyłeś własnego Lorda Dominium! Za
pomocą tego sztyletu możesz ich stworzyć więcej, możesz mieć na swe usługi tylu lordów, ilu ich ma twój
ojciec! On wszak nie jest Lordem Dominium, a jest królem. Ty także nie musisz być Lordem Dominium.
Niebezpieczeństwo jest realne, bardziej realne niż sądzisz!
Dagnarus opuścił rękę, dotknął włosów Garetha, pogłaskał go.
Gareth zamknął oczy. Po policzkach spłynęły mu łzy wywołane przez ból, wyczerpanie i nerwowe
napięcie.
— Kochasz mnie, prawda, Łato? — rzekł miękko Dagnarus.
Gareth nie zdołał odpowiedzieć, pochylił głowę. Łzy paliły, po
dobnie jak miłość.
• Ty i Valura. Tylko wy dwoje mnie kochacie. Inni — wśród nich i mój ojciec — boją się mnie,
podziwiają. — Dagnarus zamilkł, zamyślił się, w końcu powiedział: — Nie chcę być jak mój ojciec,
Łato. Chcę być większy od niego. Chcę, żeby patrzył na mnie tak, jak patrzy na Helmosa. Zostanę
Lordem Dominium, Łato. Zostanę, choćbym miał przypłacić to życiem. A teraz — powiedział z
wymuszoną wesołością, odwracając się — co poczniemy z naszym Vrykylem? Nie pozwolę, by
włóczył się po ulicach Vin—nengael. Jeszcze dziś rano zaczynam w Świątyni Siedem Przygotowań.
• Zatrzymamy Vrykyla tutaj, na dole Świątyni — rzekł Gareth. Wypowiedział swój pogląd po raz
ostatni. Nie będzie do niego wracał. Teraz uczyni wszystko, co w jego mocy, by utrzymać Da—
gnarusa przy życiu.
• Doskonały pomysł! Kiedy będę miał czas między tymi głupimi próbami, zejdę tu i zacznę go
trenować.
• Wasza Wysokość! — Gareth był zgorszony. — Powinieneś poświęcać ten czas na medytacje i… i…
V

— I co? Modlitwę? — podsunął rozbawiony Dagnarus. — Czy


sądzisz, że bogowie mnie wysłuchają? — Odwrócił się. — Shakur.
Vrykyl skłonił się.
— Pozostaniesz tutaj. Nie ruszysz się z tego miejsca. Nikt nie
może cię znaleźć. Jeśli przypadkiem wejdzie tu ktoś poza mną i Ga—
rethem, wolno ci go zabić.
Shakur ponownie się skłonił. Gareth poczuł, że martwieje w środku. Dobrze wiedział, że istnieje mała
szansa, aby któryś z magów zszedł do tej komnaty, ale na myśl o tym, co by się w takim przypadku stało…
„Co ja takiego zrobiłem? — zapytywał sam siebie z duszą przepełnioną żalem. — Czym się stałem?
Powinienem to zakończyć! Powinienem udać się do księcia Helmosa i opowiedzieć mu o wszystkim, wyznać
moje okropne zbrodnie i znaleźć ulgę w karze i śmierci! Powinienem. Ale nie zrobię tego — Gareth
uświadomił to sobie z dreszczem. — Napiłem się wody z mrocznej studni. Nie mogę wyznać moich zbrodni
i nie zdradzić przy tym księcia. On mi ufa. Znam wszystkie jego sekrety. Co do jednego. Mógłbym go
zniszczyć, a jednak nigdy mi nie groził, nigdy we mnie nie zwątpił”. — Garetha ogarnęło zdumienie.
Cyniczny głos w duszy Garetha szepnął, że to dlatego, iż Dagnarus wiedział, że Gareth jest jego tworem.
Książę sam się o to postarał. Od czasów dzieciństwa Gareth był związany z księciem więzami obowiązku i
miłości. Więzy były z jedwabnego sznura, ale mocno zaciągnięte. Gdyby Gareth kiedykolwiek próbował je
zrzucić, Dagnarus rozciąłby je. Nie było między nimi wzajemnego uczucia, tylko duma posiadacza.
— Chodź, Łato! — Dagnarus objął ramieniem barki Garetha.
— Padasz z wyczerpania. A ja muszę iść do mojej najdroższej Va—
lury i pocieszyć ją, zanim opuszczę jej łoże na całe siedem dni.
— Myślałem, że się z nią posprzeczałeś — powiedział apatycz—
nie Gareth.
Dagnarus przymrużył oko.
— Wybaczyłem jej.
Opuścili komnatę ołtarza. Yrykyl położył się na ołtarzu, by prze—
czekać bezsenne godziny, jak umiał. Wyglądał niemal jak rzeźbione figury na grobowcach.
Gareth był zmuszony otworzyć czarodziejskie zamknięcie, które umieścił na drzwiach, aby Dagnarus
miał dostęp do komnaty ołtarza. Odwrócenie zaklęcia kosztowało Garetha tyle samo bólu, ile rzucenie go,
lecz starał się ten ból ukryć przed księciem.
Na szczęście Dagnarus był zbyt zaabsorbowany czekającą go rozkoszą w łożu kochanki, by coś
zauważyć.
SIEDEM PRZYGOTOWAŃ

Świt wstał jasny i piękny. Orko wie wypłynęli łodziami w morze


— znaki zapowiadały dobrą pogodę i znakomity połów. Helmos,
stojąc w ogromnym oknie w pokoju na wieży, patrzył w dół na je
zioro. Widział żagle niczym białe ptaki, frunące po wodzie w dro
dze do łowisk.
Pod nim, na dziedzińcu, wiła się niczym wąż procesja eskortująca Dagnarusa z pałacu do Świątyni.
Wzdłuż trasy ustawili się żołnierze armii Vinnengael, którzy wiwatowali, uderzali mieczami o tarcze lub
postukiwali końcami włóczni o ziemię. Dla Helmosa tego nie robili.
„Zaskarbił sobie lojalność żołnierzy oraz wielu spośród dowódców — mówił sobie, gryząc się, Helmos.
— Na razie nie ma niebezpieczeństwa. Armia pozostaje lojalna wobec mego ojca. Dopóki on jest królem,
armia będzie go wspierać. Ale co ze mną? Co będzie, kiedy ja zostanę królem?”
Helmos przycisnął czoło do szyby. Dagnarus, przystojny w prostych białych szatach kandydata, szedł
wzdłuż szeregu wiwatujących wojaków w towarzystwie swego ojca. Tamaros szedł wolno
— Dagnarus był zmuszony zwolnić niecierpliwe, długie kroki, by
dostosować się do kroków ojca — lecz król szedł bez żadnej pomo
cy, nie zgodził się użyć laski czy oprzeć się na ramieniu syna. Na
cześć Dagnarusa żołnierze wiwatowali, ale przed swoim królem
zginali kolana na znak szacunku i poddaństwa.
— Pojmuję twój plan, twe życzenie, ojcze — powiedział Helmos do starca idącego w dole, tak daleko,
że wyglądał jak jedna
z zabawek Dagnarusa. — Wiem, że chcesz, abym rządził w pokoju, mądrze i sprawiedliwie, aby mój brat
stał przy mnie, uzbrojony w miecz i tarczę dla obrony królestwa. To piękne marzenie. Ze względu na ciebie,
ojcze, bardziej niż ze względu na siebie, modlę się do bogów, by się ziściło. Ale wydaje mi się, że bogowie nie
słuchają moich modłów — dodał ze smutkiem Helmos. — Wydaje mi się, że mój brat, zamiast osłaniać moje
plecy, ugodzi w nie nożem.
— Pogrążony w melancholii, mój panie? — odezwał się z boku
słodki głos.
Helmos odwrócił się i ujrzał swoją żonę, która poruszała się tak miękkim i cichym krokiem, że nie
usłyszał, kiedy wśliznęła się do pokoju. Uśmiechnął się do niej. Wyciągnąwszy ramię, przygarnął ją do
siebie.
— Byłem, ale twoja twarzyczka przedarła się niczym słońce
przez otaczające mnie chmury i rozpędziła smutek.
Anna popatrzyła na rozgrywającą się w dole scenę, po czym podniosła wzrok na męża. Dzielił z nią
każdą myśl, marzenie i pragnienie, każdą obawę. Każdą obawę z wyjątkiem jednej, której nie nazwał,
nawet przed sobą samym. Wiedziała, o czym myślał, jakby słyszała jego słowa.
• Wciąż jesteś poróżniony z ukochanym ojcem? — spytała.
• Nie rozmawia ze mną od dnia zebrania rady — odparł przygnębiony Helmos. — Był wściekły, że
nie zjawiłem się na bankiecie, lecz to byłaby obłuda. Z tego samego powodu postanowiłem nie
odprowadzać dziś brata do Świątyni.
• Bogowie nie zezwolą na tę parodię — rzekła Anna. — Da—gnarus nigdy nie przejdzie Siedmiu
Przygotowań. Wiesz o tym, mój mężu. Lordowie Dominiów nie będą mieli wyboru, będą musieli
odmówić przyjęcia go.
• Chciałbym tak myśleć — powiedział Helmos — jednak brak mi twej wiary, ukochana.
Podniosła na niego wzrok, zdziwiona i zaniepokojona.
— Obawiam się, że działa tu inna siła — tłumaczył Helmos po
ważnym tonem. — A jeśli to prawda, nie wiem, co bogowie mogą
przeciwko niej zrobić.
— Nie bardzo rozumiem, o czym mówisz — odezwała się
z wahaniem Anna.
• Nikomu o tym nie mówiłem — wyjaśnił Helmos — lecz ten sekret cięży mi na sercu…
• Musisz więc podzielić ten ciężar — odparła Anna stanowczo, przytulając się mocno do niego.
— Jestem silna. Udźwignę moją część.
— Wiem — potwierdził, całując ją w czoło. — Ale to straszny
sekret. — Westchnął. Jego wzrok powędrował ku procesji. Dagna—
rus doszedł do schodów Świątyni, właśnie witał go Największy
Mag. — Sądzę, że mój przyrodni brat jest wyznawcą Próżni.
— Na bogów, nie — szepnęła przerażona żona. — Och, mężu!
Jesteś pewien?
• Nie, nie jestem. Nie mam dowodów — stwierdził z westchnieniem Helmos. — A bez nich nie
ośmielę się go oskarżyć. Gdybym nawet miał dowody, nie jestem pewien, czy bym je ujawnił.
Taki cios zabiłby ojca.
• Mam nadzieję i modlę się, byś się mylił — powiedziała cicho Anna. — Dagnarus jest butny i
dumny, nierozważny i samolubny, rozwiązły. Ale z pewnością nie jest… z gruntu zły,
zepsuty. A jeśli jest, bogowie go ukarzą! Zawsze nas uczono, że mają moc nad Próżnią.
— Może kiedyś rzeczywiście mieli — rzekł niechętnie Helmos.
Dagnarus i król Tamaros weszli do Świątyni. Tłum zatrzymał
się na zewnątrz, wznosząc okrzyki i śpiewając. Helmos odwrócił się od okna, żonę także odciągnął.
Zmartwił się, widząc, jak jest blada i mizerna. Jej bladość wystraszyła go.
• Nie mam prawa zakłócać twojego spokoju, najdroższa. Nie będziemy rozmawiać o tak
mrocznych sprawach.
• Będziemy, mój panie — odrzekła. — Jak mogę być praw—

I
dziwie spokojna, gdy widzę, że ty się dręczysz? Powiedz mi o swoich obawach, a uczynię, co mogę, by im
ulżyć, lub stanę przy tobie i spojrzę im w twarz. — Nie wiesz, jaka to ulga móc z tobą o tym mówić
— powiedział Helmos, ustępując. — Może całkowicie się mylę. A prze—
cięż… Ale usłyszysz o wszystkim. W dawnych czasach, gdy mój dziadek był chłopcem, używanie magii
Próżni było dozwolone.
• Słyszałam p tym — rzekła Anna — i trudno mi w to uwierzyć.
• A jednak to prawda. Potwierdzają to moje badania, a także Reinholt, kiedy poruszyłem z nim ten
temat. Podobno krążą nawet plotki, że w samej Świątyni znajduje się ołtarz poświęcony Próżni. To
tylko plotki i magowie temu zaprzeczają. Według mnie tu właśnie popełniliśmy błąd.
• Nie rozumiem cię. Jak potępienie tej złej wiary może być błędem?
• Błąd tkwi nie w potępieniu, lecz w zaprzeczeniu jej istnienia. Zamiast pozwalać na jawne
wyznawanie Próżni, tak, byśmy mogli obserwować rozrastanie się chwastów i w razie konieczności
przycinać je, zaprzeczamy ich istnieniu, toteż rosną swobodnie. Kto wie, jak wysoko i gęsto
wyrosły? Kto wie, jak daleko się rozprzestrzeniły i co dobrego zadławiły? To jedna z moich obaw.
Dla drugiej muszę użyć innej metafory. Przypuśćmy, że Próżnia jest niczym gorąca, płynna lawa,
wrząca w wulkanie. My uznaliśmy, że wulkan wygasł, ale w rzeczywistości jest tylko uśpiony.
Bąbel lawy pokrywa ciemna skorupka. Ten bąbel stale rośnie, a kiedy w końcu pęknie, lawa
zniszczy wszystko na swej drodze. Zaczynam wątpić, czy nawet bogowie mogą zapobiec takiej
katastrofie.
• Ale bogowie są wszechmocni — zaoponowała jego żona.
• To prawda — zgodził się Helmos. Przez chwilę milczał, patrząc na przerzedzający się tłum, po
czym dodał: — Są także wszechwiedzący. Ich drogi są niezbadane. A może są niezadowoleni, że
ignorujemy Próżnię, zamiast z nią walczyć?
• Jak mogą być z nas niezadowoleni? — zapytała Anna. — Dali nam Kamień Władzy.
• Przypominasz sobie wizję spotkania z bogami, jaką przeżył ojciec — on jest dzieckiem siedzącym
przy stole, a bogowie rodzicami, zbyt zajętymi, by się nim zaopiekować, dlatego dają mu cukierka,
by się uspokoił.
• Można to tak zrozumieć. Ja inaczej odczytuję postępowanie
bogów — odpowiedziała jego żona. — Żadne dziecko nie chce, by rodzice zajmowali się nim w każdej
sekundzie, stale wokół niego krążyli. Zgoda, chronią je od złego, ale tym samym krępują je, nie pozwalają
się w pełni rozwinąć. Nikt nie kochałby dziecka bardziej od nas — dodała ciszej, spuszczając oczy, aby
mąż nie zauważył malującego się w nich bólu — ale nie spędzalibyśmy z dzieckiem każdej minuty
każdego dnia, obserwując każdy jego ruch, usuwając go z każdego niebezpieczeństwa. Jak miałoby się
uczyć? Jak miałoby dorastać? Choć byłoby to dla nas bolesne, pozwalalibyśmy mu chodzić samemu,
przewracać się, popełniać błędy, sparzyć rękę w płomieniu…
• Moja najdroższa! — rzekł Helmos, głęboko wzruszony. Przytulił ją, ucałował. — Moja ukochana.
Jesteś mądra. Powinnaś być matką tuzina dzieci! Fakt, że nie jesteś, to dla mnie jeszcze jeden
powód, by wątpić we wpływ bogów na ten świat.
• Nie mów tak! — błagała go żona. — Może chcą nas czegoś nauczyć.
• Nie wiem, czego chcą nas nauczyć przez pozbawienie nas dziecka — odrzekł Helmos gorzko.
• Może cierpliwości — podsunęła Anna, patrząc na niego poprzez łzy. — Siły ducha. Może to próba
dla naszej wzajemnej miłości. Próba wiary w nich.
• Staram się być cierpliwy. — Głos Helmosa zachrypł od powstrzymywanych łez. — Staram się
wierzyć. Ale to trudne! Biorę bogów na świadków, to trudne! Zwłaszcza kiedy widzę poczęte z
dziewkami, zaludniające ulice potomstwo mojego brata…
• Milcz! — Anna zakryła mu usta dłonią. — Milcz! Nie mów nic więcej! Jeszcze dziś pójdziemy do
Świątyni i złożymy ofiarę…
• Kolejną ofiarę — uzupełnił z goryczą Helmos.
• Najdroższy — upomniała go Anna.
• Wiem. Przepraszam. Złożę ofiarę i będę prosił bogów o przebaczenie za to, że w nich zwątpiłem.
Anna pocałowała go i odeszła do swoich obowiązków, z których jednym była wizyta u królowej, już
planującej ucztę na cześć wyniesienia syna do rangi Lorda Dominium.
Helmos ponownie odwrócił się i wyjrzał przez okno. Na dziedzińcu nie było już ludzi. Drzwi Świątyni
zamknęły się za Dagna—rusem.
— Złożę ofiarę. Poproszę was o dziecko — powiedział Hel
mos, spoglądając w niebo, gdzie jakoby zamieszkiwali bogowie. —
Lecz co będzie prawdziwą modlitwą mego serca? Na którą modli
twę odpowiecie, jeśli odpowiecie? Na której ma mi bardziej zale
żeć, gdyby doszło do wybierania? Czy poświęcę jedno, by zdobyć
drugie? Zdaje mi się, że to możliwe. Nie pozwólcie memu bratu zo
stać Lordem Dominium! — Wzniósł ręce w geście żarliwej prośby.
— Nie pozwólcie!
Troje Lordów Dominiów odpowiedzialnych za przeprowadzenie Siedmiu Przygotowań Dagnarusa stało
za Ołtarzem Bogów w Świątyni. Towarzyszył im Najwyższy Mag oraz trzej magowie, którzy mieli
przeprowadzić próby. Król Tamaros, patrząc dumnie wokół, zasiadał przy ołtarzu na tronie z wysokim
oparciem. W cieniu, z boku rozjarzonego świecami ołtarza, stał pokornie, ze spuszczoną głową i złożonymi
rękami nowicjusz, przyjaciel księcia, obecny na osobistą prośbę Dagnarusa.
Najwyższy Mag wymówił rytualne słowa:
— Biorę bogów na świadków! Ten oto staje przed nami, by pod
dać się Siedmiu Przygotowaniom, jak nakazuje wymaganie wobec
wszystkich ludzi mających zostać wyniesionymi do szlachetnej i za
szczytnej godności Lorda Dominium. Kandydat musi wiedzieć, że
Siedem Przygotowań ma na celu pomóc nam, przeprowadzającym
próby, w poznaniu jego prawdziwej wartości. Co ważniejsze, poma
gają one tobie samemu w poznaniu siebie. Jest Siedem Przygoto
wań: Siła, Miłosierdzie, Mądrość, Wytrwałość, Rycerskość, Pozna
nie, Przywództwo. Nie wymaga się, byś zdał wszystkie próby. Moż
liwe, że te, których nie zdasz, okażą się dla ciebie najcenniejsze,
gdyż większą naukę wyciągamy z porażki niż sukcesu. Sama pró
ba jest ważniejsza niż jej rezultat, i na tej podstawie będziesz oce
niany. Jeśli ty, Dagnarus, syn Tamarosa, zgadzasz się na te warun—
ki, rozumiesz stawiane ci wymagania i jesteś gotów przystąpić do Siedmiu Przygotowań, wystąp i
stań przed ołtarzem. Stań przed bogami i złóż im swą przysięgę.
Najwyższy Mag mówił ostro, znacznie ostrzej niż zazwyczaj. On także martwił się tą nominacją.
Długo i mocno spierał się o nią z Tamarosem; w sporze posunął się tak daleko, że król dał swemu
przyjacielowi Reinholtowi do zrozumienia, iż ten stąpa po bardzo niebezpiecznym i grząskim
gruncie. Stanowisko Najwyższego Maga nie było stanowiskiem królewskim, Reinholt nie był na nim
zależny od króla, wybierała go Rada Magów. Jednak rada kierowała się życzeniami króla i gdyby
niepewny grunt usunął się nagle Najwyższemu Magowi spod nóg, mógł on powrócić na swe dawne
stanowisko Opiekuna Portali.
Teraz sprawa nie zależała od niego. Lordowie Dominiów zagłosowali i Najwyższy Mag nie mógł
odmówić przeprowadzenia Siedmiu Przygotowań. Głęboko się martwił, czy kandydat jest
odpowiedni, gdyż Reinholt był dobrze poinformowany i słyszał niektóre — jeśli nie wszystkie —
nieprzyjemne plotki krążące o Da—gnarusie. Te same, które doszły do uszu Helmosa. Teraz jednak,
gdy książę wystąpił i ukląkł przed ołtarzem, Najwyższego Maga ogarnęła ulga i pomyślał z
nadzieją, że plotki są nieprawdziwe.
Odziany w proste białe szaty, pod którymi był nagi, Dagnarus przedstawiał uderzający widok.
Pragnął, planował i dążył do tego od chwili, gdy jako dziecko z zazdrością obserwował Transfigu—
rację brata. Uklęknąć przed ołtarzem i poddać się Siedmiu Przygotowaniom stanowiło szczyt
ambicji Dagnarusa. Na myśl o tym nie czuł pokory, nie robiła na nim wrażenia powaga, podniosłość i
świę—

J
tość chwili. Nie przepełniał go lęk. Próby nie stanowiły dla niego zagadki, choć powinny być utrzymywane
przed kandydatem w sekrecie. Gareth przekazał księciu szczegółowy ich opis. Razem ukła—dali
sposoby, jak najlepiej zdać lub obejść każdą z prób. Wrażenie robił na Dagnarusie fakt, że w końcu
osiągnął swój życiowy cel — a przynajmniej cel tej części życia. Ta świadomość poruszała go
głęboko, napełniała niezmierną satysfakcją. Znajdował się dzięki temu w stanie właściwego
wzruszenia, twarz miał za—
rumienioną i oczy błyszczące — jak sądzili obserwatorzy — świętym zapałem. Tylko jeden spośród
obecnych, stojący w cieniu Garem, wiedział, że oczy księcia w rzeczywistości błyszczą radością z
własnego wielkiego osiągnięcia.
Najwyższy Mag tego nie zobaczył. Widział przed sobą mężczyznę obdarzonego urodą i
niezaprzeczalnym wdziękiem, o książęcej postawie i sposobie bycia, klęczącego przed bogami i oddającego
się ciałem i duszą czekającym go Siedmiu Przygotowaniom. Najwyższy Mag widział dumę z syna w
oczach króla Tamarosa, jego łzy w chwili, gdy udzielał synowi błogosławieństwa, i widział, że Da—gnarus
przyjął ojcowskie błogosławieństwo z wdzięczną pokorą.
„Może go źle sądziliśmy — rzekł Reinholt do siebie i do bogów. — Może od dzisiaj jego życie się
zmieni. Któż z nas nie szalał w młodości? W końcu statkujemy się i żyjemy dalej. Zobaczymy, jak się
spisze w próbach. One wszystko wyjaśnią”.
Na głos powiedział:
• Zgodnie z prawem ty, Dagnarus, przejdziesz próby sam, bez niczyjej pomocy i wsparcia. Lordowie
Dominiów będą wszystko obserwować z daleka: twe działania, twą bierność, słowa i czyny. Czy
zgadzasz się na to, Dagnarusie, synu Tamarosa?
• Tak, Najwyższy Magu — rzekł pokornie Dagnarus.
• Próby potrwają siedem dni. W nocy po ostatnim dniu zbierze się Rada Lordów Dominiów, która
wysłucha relacji swoich świadków. Wówczas zagłosują. Jeśli wynik będzie na twą korzyść,
następnego dnia przejdziesz Transfigurację.
W tym miejscu Dagnarus nabrał tchu; jego oczy przypominały płonące szmaragdy.
• Rozumiem, Najwyższy Magu!
• Jeśli rada zagłosuje przeciwko tobie, nie uważaj tego za wskazanie, że jesteś niegodny lub że
zawiodłeś rodzinę, przyjaciół czy siebie samego. Dochodząc do tego wywyższonego stanu, już
osiągnąłeś więcej niż większość mężczyzn i kobiet.
• Ja nie przegram! — powiedział z żarem Dagnarus, podkreślając dobitnie każde słowo, dla nadania
przysiędze większego wyrazu zaciskając szczęki i wznosząc pięść.
Najwyższy Mag uniósł na to brwi. W tym miejscu kandydat powinien pokornie wyrazić swą
wdzięczność, że dana mu jest szansa, nie zaś determinację, by odnieść sukces. Wypowiedź Dagnarusa o
woli zwycięstwa zepsuła Reinholtowi kolejne przygotowane zdanie o wyciąganiu nauki z własnych
błędów. Mądrze wycinając to zdanie z tekstu, Najwyższy Mag przeszedł do zakończenia, polegającego na
wezwaniu błogosławieństwa bogów dla kandydata.
Ceremonia się skończyła. Najwyższy Mag polecił Dagnaruso—wi wstać. Wystąpili trzej Lordowie
Dominiów i zajęli miejsca — dwóch po bokach kandydata, a jeden za nim — w ceremonialnym orszaku. Z
poważnymi minami odprowadzili Dagnarusa do niewielkiej celi, gdzie w przerwach między próbami miał
spędzać samotne godziny na medytacji i modlitwie. Tu go zostawili, dodając odwagi i życząc powodzenia,
co przyjął z wdzięcznością. Zamknęli za nim drzwi celi.
Rozglądając się po prostym, surowym pomieszczeniu, Dagna—rus westchnął i nastawił się na
czekające go niewygody. Rzucił się na łóżko. Zajęty stwarzaniem Vrykyla i pocieszaniem Valury, nie spał
przez całą noc. Przed pierwszą próbą miał jednakże kilka godzin na modły. Zamierzał wykorzystać wolny
czas na sen i właśnie powoli w niego zapadał, gdy obudziło go skrobanie i postukiwanie w ścianę.
W pierwszej chwili pomyślał, że to myszy, ale postukiwanie dobiegało regularnie, od ściany
najbardziej oddalonej od drzwi celi. Dagnarus wstał, zbliżył się do ściany i odstukał. Dobiegł go słaby,
bardzo słaby głos.
— Szafa! Idź do szafy.
Dagnarus rozejrzał się i w kącie zauważył wysoką szafę. Po otwarciu drzwi zobaczył czystą białą szatę
oraz parę sandałów, takich, jakie magowie noszą w Świątyni. W tyle szafy odsunęła się deseczka
szerokości dłoni. W otworze ukazała się twarz Garetha.
— Sprytnie — pochwalił Dagnarus. — To ty zrobiłeś?
Gareth potrząsnął głową.
— Nie. I mów ciszej! Magowie powinni o rozmaitych porach
roku odbywać dni modlitw i postu. Ci, którym ciężko jest dopełnić
rytualnego postu, proszą przyjaciół o dostarczanie im ukradkiem jadła. Takie „spiżarnie”, jak się je
nazywa, są w większości cel.
• Dobrze wiedzieć! — uśmiechnął się Dagnarus. — Nie wyczekiwałem kolacji. Mogę sobie tylko
wyobrażać, jakie też „święte” jedzenie mi dadzą. Pewnie kleik.
• Nie dostaniesz kolacji, Wasza Wysokość — powiedział Garem. — Masz się żywić wyłącznie strawą
duchową.
• No, to trochę za ciężko — zaprotestował Dagnarus. — Nie wiedziałem, że głodzenie jest częścią…
• Posłuchaj, Wasza Wysokość! — przerwał Gareth, zły ze zdenerwowania. Obaj narażali się na
ogromne ryzyko i pragnął, by książę zachowywał się poważniej. — Pierwsza próba rozpocznie się
dziś po południu. To właśnie chciałem ci powiedzieć.
• To dobrze. Zdążę się zdrzemnąć. Co to za próba?
• Przygotowanie Miłosierdzia. Zostaniesz zabrany do szpital—ników, do części, w której przebywają
uważani za beznadziejnie chorych, ci, których nie potrafimy uleczyć. Tam będziesz im posługiwał
— kąpał ich, opatrywał rany, wcierał maści w pokrytą wypryskami skórę, sprzątał odchody…
Dagnarus zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony.
• Mówiłem ci, Łato, że tego nie zrobię. Nie będę oddychał ich wstrętnym, skażonym powietrzem. Nie
będę dotykał ich gnijących ciał. Miałeś znaleźć jakieś wyjście, jakąś lukę w przepisach, przez którą
mógłbym uciec.
• Szukałem, Wasza Wysokość — odparł Gareth. — Zwalczałem ten projekt, jak mogłem, mówiłem,
że to nieodpowiednia próba dla żołnierza, i przekonywałem, że można ją zastąpić czymś z dziedziny
wojennej. Musisz pamiętać, że jestem dopiero w nowicjacie i choć jako twój przyjaciel mam
wyjątkowy status, moje argumenty nie są brane pod uwagę w opinii Najwyższego Maga i rady. Ta
wizyta będzie okropna, Wasza Wysokość, ale potrwa tylko jeden dzień i jedną noc. Co do zarażenia
się, wielu spośród pracujących tam braci i sióstr nie zapada na zdrowiu…
• Może część, ale nie wszyscy — zaoponował przygnębiony Dagnarus.

— To prawda. — Gareth zamilkł.


— Coś ci powiem, Łato — odezwał się Dagnarus po chwili
milczenia. — Każdy się czegoś boi. Ja boję się choroby. Kiedy
byłem małym chłopcem, kazali mi odwiedzić matkę, która była
wtedy chora. Wciąż to pamiętam — uzdrowiciele chodzący na pal
cach, napełniający już i tak cuchnące powietrze gryzącym dymem,
warzący gorzkie lekarstwa dla oczyszczenia ciała z waporów, wy
ciągający pijawki ze słojów. Nie mogłem tego znieść, zacząłem
krzyczeć i kopać, aż byli zmuszeni wynieść mnie stamtąd. — Przez
chwilę milczał, rozpamiętując tamte zdarzenia, po czym powiedział
cichym głosem: — Nie zniosę tego, Łato. Nie potrafię.
— Zatem po prostu powiesz, że nie potrafisz, Wasza Wysokość
— odparł raźno, z ulgą Gareth — i zakończysz całą rzecz.
• Nie — rzekł z uporem Dagnarus. — Tego nie uczynię!
• Co więc uczynisz, Wasza Wysokość? — spytał zirytowany Gareth.
— Jeszcze nie wiem — odrzekł Dagnarus. — Coś wymyślę.
Przynajmniej — dodał ponuro —jeśli już muszę tam iść, nie pójdę
z pustym żołądkiem. Daj mi się przespać, a potem przynieś mi coś
do jedzenia.

Zakon Szpitalników był jednym z najmniej poważanych, najbardziej krytykowanych i niedocenianych


spośród wszystkich zakonów magów — przynajmniej wśród ludzi. Magia, absolutnie niezawodna w
prawie wszystkich innych dziedzinach, w uzdrawianiu zawodziła. Teologowie od dawna spierali się co do
przyczyn tego stanu rzeczy. Najbardziej przekonywającą argumentację, uznawaną przez większość ludzi,
przedstawił sto lat temu Uzdrowiciel Demo—rah, przełożony Zakonu Szpitalników. W przypadku magii
uzdrawiającej mamy do czynienia z siłami niejako przeciwstawnymi. Magia uzdrowiciela usiłuje wpłynąć
na osobę obdarzoną własną magią. Magia osobista z natury opiera się magicznym wpływom z zewnątrz.
W ten sposób bogowie chronią nas przed czymś, co mogłoby się okazać dla nas szkodliwe. Jesteśmy
dzięki temu do pewnego stopnia odporni na rzucane na nas zaklęcia, które mogą być złe lub wrogie,
zaklęcia, które mogą nas zmuszać do robienia czegoś, do czego nie jesteśmy skłonni — oto jeden z
powodów, dlaczego miłosne napary nie działają, jeśli w osobie nie tkwi skłonność.
Uzdrowiciel stoi zatem przed koniecznością przezwyciężenia wrodzonej nieufności ciała wobec
zewnętrznych czarów, nieufności, która przy osłabieniu ciała może jeszcze wzrosnąć. Potrafimy leczyć
choroby i dolegliwości wówczas, gdy umiemy skłonić naturalny system obronny ciała, by
współpracował z nami w leczeniu chorego.

Uzdrowiciele łączą magię z innymi metodami, by zmobilizować wewnętrzną magię pacjenta do


współpracy i wspomagania procesu leczenia, nie zaś zwalczania go. Uzdrowiciele osiągają to rozmaitymi
środkami, z których jednym jest zapewnienie spokojnej, wyciszonej atmosfery, aby pacjent mógł się
rozluźnić i skupić energię na leczeniu. Dlatego też Sale Szpitalników były przyjemnym miejscem.
Budynek, należący do kompleksu Świątyni, utrzymywano w nieskazitelnej czystości, gdyż uzdrowiciele
przekonali się, że choroby rodzą się i rozwijają w brudzie i że rygorystyczna czystość zarówno ciała, jak i
otoczenia jest niezbędna dla dobrego samopoczucia pacjenta.
Ogromne okna w pomieszczeniach zewnętrznych wpuszczały świeże powietrze i słońce do miejsc,
gdzie przebywali rekonwalescenci. W wewnętrznych pokojach było ciepło i zacisznie; rezydowali tu
pacjenci cierpiący na dreszcze, zapalenie płuc, ból gardła i przeziębienie. Pacjentów oraz ich magie
osobiste codziennie koiła łagodna muzyka harfy i fletu. Słodki aromat lawendy oraz cierpki szałwii
maskowały odór choroby. Starannie przygotowane lekarstwa i grzane wino, których właściwości badano i
spisywano przez lata, wzmacniały własną uzdrowicielską moc ciała.
Sztukę uzdrawiania uważano za najtrudniejszą ze wszystkich
sztuk, wymagała ona wielu lat nauki. Uzdrowiciel musiał być niezmiernie cierpliwy, łagodny, a zarazem
obdarzony bystrością umysłu i umiejętnością szybkiego reagowania w sytuacji zagrożenia życia. Musiał
posiadać obszerną wiedzę w dziedzinie znajomości i praktycznego zastosowania ziół, jak również solidne
podstawy magii Ziemi, gdyż jest ona potrzebna zarówno w uzdrawianiu, jak i w zwykłym, codziennym
życiu. W dawnych czasach wiedza magiczna obejmowała również magię Próżni, jako że było całkiem
możliwe, iż uzdrowiciel trafi na pacjenta wyznającego Próżnię. Ta praktyka zanikła z kilku powodów.
Uprawianie magii Próżni było teraz nielegalne i nikt nie śmiałby się do tego przyznać. Ponadto
uzdrowicielom trudno było leczyć wyznawców Próżni, którzy, by uprawiać swą mroczną sztukę, czerpią z
własnej energii życiowej. Przez to własna magia ciała uparcie zwalcza czary uzdrowiciela.
Sale Szpitalników był to wielopiętrowy budynek podzielony na obszerne pokoje z łóżkami dla wielu
pacjentów. Pacjentów rozmieszczano osobno: mężczyzn i kobiety, dorosłych i dzieci oraz przedstawicieli
różnych ras.
Przybywało tu niewielu elfów. Jeśli elfy chorowały, prawie zawsze wolały wrócić na leczenie do
ojczyzny. Gdy elf trafiał tu w nagłym wypadku, co zdarzało się niezmiernie rzadko, zamieszkiwał w
specjalnym pokoju przeznaczonym dla elfów, otwartym na niebo (przy sprzyjającej pogodzie), pełnym
drzew i roślin. Z elfem przybywali elfi uzdrowiciele, którzy z nim mieszkali i strzegli przed jakimkolwiek
wpływem z zewnątrz.
Ani krasnoludy, ani orkowie nie korzystali z Sal Szpitalników, gdyż mieli własne sposoby uzdrawiania;
ludzie większość z nich przyjmowali z odrazą lub wzdrygnięciem, lecz wydawały się one skuteczne dla
samych zainteresowanych. Orkowie swoich pacjentów natychmiast zanurzali w wodzie morskiej,
niezależnie od rodzaju schorzenia — był to jeden z powodów, dla których tak nieliczni orkowie
zamieszkiwali w głębi lądu, a jeśli już, to w miejscach, skąd podróż do morza trwała nie dłużej niż jeden
dzień.
Po kuracji morską wodą pacjenta zabierano albo do jego domu, albo też do szamana, który starał się
obrzydzić życie chorobie, po—
strzeganej jako byt fizyczny, który pochwycił w uścisk swą ofiarę. Orkowi—pacjentowi aplikowano więc
wstrętne zapachy, obrzydliwe jadło, straszne maski (noszone przez szamana oraz krewnych ofiary w celu
odstraszenia choroby) oraz zawodzenie kobzy, który to dźwięk musiał być dla choroby odrażający. Jak
orkowie przeżywali leczenie, stanowiło zagadkę dla ludzi, lecz ci nie tylko je przeżywali, ale najwyraźniej
bardzo im to specjalne leczenie służyło.
Krasnoludzka metoda uprawiania sztuki uzdrawiania polegała na nieuprawianiu jej albo na czynieniu
tego w sposób nieprzemyślany i przypadkowy. Chory lub kontuzjowany krasnolud stanowił ciężar oraz
zagrożenie dla całego plemienia. Wielu chorych krasnoludów cierpiało w stoickim milczeniu, udawali, że
czują się dobrze, i dopóki mogli, unikali krasnoludzkiego uzdrowiciela, gdyż leczenie było gorsze od
choroby. Obowiązkiem krasnoludzkich uzdrowicieli było posadzenie chorego z powrotem na siodło, toteż
ordynowane przez nich kuracje bywały drastyczne i nieprzyjemne, choć częstokroć skuteczne.
Krasnoludzkich uzdrowicieli nie wybierano ze względu na ich uzdrawiające usposobienie, jak u ludzi, a ze
względu na ich siłę, gdyż często musieli przekonywać niechętnych pacjentów, że leczenie jest konieczne. Z
tego powodu potrafili wiązać węzły prawie równie biegle, jak orkowie.

Jako że nie leżało w jego charakterze martwić się sytuacjami czy zdarzeniami, na które nie miał
wpływu, Dagnarus przespał ranek i obudził się wypoczęty. Słysząc zbliżanie się kroków, prędko ukląkł
przed małym ołtarzykiem w celi i przybrał wygląd zatopionego w modlitwie. Tak głęboko pogrążył się w
medytacjach — zamknął oczy, pochylił głowę, złączył dłonie — że Lordowie Dominiów, którzy przyszli
odprowadzić go do Sal Szpitalników, w pierwszej chwili wzdragali się przed przerwaniem tego uniesienia.
Jednakże czas był ograniczony — jego pierwsza próba musiała się rozpocząć tego dnia, toteż
porozumieli się szeptem, po czym jeden z nich, kobieta, weszła do celi i lekko dotknęła ramienia Dagna—
rusa, usilnie przepraszając za zakłócenie jego spokoju.
Rozczarowany, że jego taktyka zawiodła (choć w gruncie rzeczy nie spodziewał się, że zadziała),
Dagnarus pozwolił, by kobieta—ry—cerz potrząsnęła nim jeszcze kilkakroc, po czym otworzył oczy i
spojrzał na nią z miną godną osoby, która odrywa się od czegoś nieopisanie cudownego i pięknego, by
popatrzeć na brzydotę i zwyczajność.
• Lordowie — powiedział z szacunkiem.
• Wasza Wysokość — przemówiła lord Altura tonem również pełnym szacunku, z zadowoleniem
przyjmując subtelną pokorę księcia. — Czas na twą pierwszą próbę. Pójdziesz z nami.
— Jestem gotów — powiedział Dagnarus, wstając.
Odziany był w białe szaty. Trzej Lordowie Dominiów mieli na
sobie pełne ceremonialne zbroje, jak przystało na tę okazję. Dwoje szło po jego bokach, jeden z tyłu.
W drodze do Sal Szpitalników Dagnarus przyjrzał się dokładnie dwójce idących po bokach rycerzy.
Pierwszy raz miał okazję obejrzeć dokładnie ich zbroje. To, co zobaczył, wywarło na nim silne wrażenie.
Zbroja była lekka, a mimo to dość mocna, by oprzeć się każdemu zwykłemu rodzajowi broni, jak również
niektórym magicznym. Poszczególnych części zbroi: nakolanników, nagolenników, ozdobnego
napierśnika, hełmu i rękawic, nie nakładało się pojedynczo, lecz pojawiały się one na ciele z woli Lorda
Dominium, który dotykał wisiora i wzywał bogów. Zbroja pojawiała się także samoczynnie, gdy lordowi
coś zagrażało.
Pragnienie Dagnarusa, by zdobyć taką cudowną, magiczną zbroję, wzmogło jego determinację, by zostać
Lordem Dominium, i dodało mu sił do czekającej go próby, która, jak sądził, będzie najgorsza ze
wszystkich.
Lord Altura była Lordem Rycerskości. Jej zbroja sławiła przymioty konia. Hełm, stylizowany na
koński łeb, zdobiła długa grzywa ze szczerozłotej nici. Dagnarus zaciekawił się, jakie zwierzę bogowie
wybiorą dla niego. Miał nadzieję, że może wilka, z którym czuł się wyjątkowo związany.
Szpitalnicy czekali, by powitać Dagnarusa, który nigdy w życiu nie był w tym miejscu i dotąd nie miał
zamiaru przekraczać progu
budynku. Zanim wszedł do środka, zaczerpnął głęboko świeżego powietrza, gdyż spodziewał się, że
zaatakują go przeróżne ohydne zapachy. W chwili gdy miał wstąpić na szerokie schody, przyłapał się na
wahaniu. Z lękiem i niezadowoleniem zauważył u siebie fizyczne objawy strachu: spocone dłonie, krótki
oddech, skurczony żołądek, rozedrgane jelita.
Rzucał się wspaniałą szarżą na wroga, jechał tak szybko, że jego ludzie zostawali z tyłu, a on w
pojedynkę atakował nieprzyjacielskie szeregi. Bywał otoczony, atakowany ze wszystkich stron, zanim
żołnierze zdołali dobiec i go uwolnić. I nigdy nie czuł takiego przerażenia, jakie odczuwał teraz. Widywał
na ulicach trędowatych, widział ich okaleczone ręce, owinięte łachmanami, które jednak nie zasłaniały ran
zadanych przez straszliwą chorobę. Widział twarze, które już nie przypominały twarzy, z wielkimi
dziurami w miejscu nosa. Wyobraził sobie siebie — trędowatego, zniekształconego, budzącego litość,
zmuszonego przekradać się ulicami ze znienawidzonym dzwonkiem, który głosił: „Z drogi! Idzie zaraza! Z
drogi!”.
Z przestrachem popatrzył na wielkie podwójne drzwi, za którymi mieszkały takie stworzenia, i przez
chwilę nie mógł się poruszyć. Strach sparaliżował go. Wyobraził sobie porażkę w pierwszej próbie i to nim
wstrząsnęło. Żyłami popłynęła zimna, stalowa determinacja. W głowie pojaśniało, strach stał się czymś,
nad czym potrafił zapanować. Zaciskając szczęki, wysoko podnosząc głowę i prostując się, Dagnarus
wszedł do Sal Szpitalników.
Wewnątrz poczuł przyjemne zdziwienie i znaczną ulgę. Pierwszymi pokojami były oddziały
rekonwalescentów. Były one jasne, przestronne i pełne pacjentów osłabionych chorobą, lecz wracających
do zdrowia, a zatem na ogół wesołych i nie budzących odrazy swym wyglądem.
„No, nie jest tak źle” — pomyślał Dagnarus. Wszedł wśród pacjentów, którzy siedzieli na krzesłach,
wygrzewając się w późnopo—południowym słońcu. Przy kilku zatrzymał się i uprzejmie zagadnął, a oni
poczuli się zaszczyceni jego uwagą. Nie było pośród nich ani jednego trędowatego.
• Prawdziwie czynicie tu cuda — zwrócił się Dagnarus do jednej z uzdrowicielek, wyjątkowo uroczej
i ładnej młodej kobiety. — Cieszę się, że tu przyszedłem. Może w to nie uwierzysz, czcigodna
czarodziejko — dodał poufnie — ale bałem się tego miejsca. Ukoiliście moje obawy.
• Cieszę się, Wasza Wysokość — odrzekła czarodziejka. — Proszę za mną, pokażę Waszej
Wysokości resztę szpitala, a potem zaprowadzę do miejsca, gdzie będziesz posługiwał.
• Czy to nie tutaj? — Dagnarus obejrzał się na wesoły pokój, który właśnie opuścili.
• Nie, Wasza Wysokość — odparła lord Altura, idąca przy nim. — Ci ludzie nie potrzebują twojej
pomocy. Cierpiący i nieuleczalnie chorzy leżą w innym skrzydle budynku.
Sfrustrowany Dagnarus zgrzytnął zębami, lecz nie można było na to nic poradzić. Lordowie Dominiów
i uzdrowiciele zaprowadzili go do kolejnego pokoju, już nie tak przyjemnego. Tu znajdowali się cierpiący
na choroby w różnych stadiach rozwoju — niektórzy mieli gorączkę, bredzili, inni byli pokryci ospą,
jeszcze inni wymiotowali do misek trzymanych przez uzdrowicieli. Gdyby Dagnarus spotkał któregoś z
tych nieszczęśników na ulicy, szybko zasłoniłby usta i nos chusteczką i czym prędzej się oddalił.
Nie miał chusteczki, nie było więc pokusy, choć z trudem powstrzymywał się od przyciskania do ust
rękawa szaty. Oddychał jak najmniej, nie chcąc wsysać skażonego powietrza.
• Nie wiem, jak możecie to znieść — odezwał się ściszonym głosem do idącej przy nim młodej
kobiety.
• Chodzi Waszej Wysokości o widok tego cierpienia? — spytała, patrząc na niego ciepło.
Cóż, nie o to mu chodziło — raczej o to, jak ona znosi odór wymiotów, zapach cierpienia, ryzyko
zarażenia się jakąś śmiertelną chorobą. O tym mówił. Jednak nie sprostował jej pomyłki. — To trudne,
szczególnie na początku — przyznała. — Ale czym jest moja niewygoda w porównaniu z ich bólem?
Niczym. i trudno sobie wyobrazić, jaką satysfakcję sprawia pomaganie ludziom w zwalczeniu okropnej
choroby, patrzenie, jak z dnia na
dzień nabierają sił, widok matki przywróconej dzieciom lub dziecka — rodzicom.
• Ale czasami przegrywacie bitwę — rzekł Dagnarus, starając się myśleć o czym innym, bojąc się, że
zwymiotuje od samego zapachu. Lawenda i szałwia pomagały tylko trochę.
• Tak, czasem nasi pacjenci umierają — odparła odważnie. — I choć ich odejście jest smutne,
zwłaszcza dla tych, którzy pozostali, ich śmierć wcale nie jest taka straszna. Robimy wszystko, co w
naszej mocy, by było im wygodnie, by mieli spokojny koniec. Tam, dokąd idą, znajdują wolność od
bólu i cierpienia. Byłam przy wielu, którzy z brzegu tego życia zdołali dostrzec następne. Wszyscy
mówią o pięknie, o uczuciu, że otacza ich miłość jakiejś potężnej i dobrej istoty. Czasami ci, który
zbliżyli się do tego odległego brzegu, lecz z jakiegoś powodu umknęli śmierci, wręcz płaczą, że nie
dane im było przejść na drugą stronę.
Dagnarus nie rzekł nic, by nie rozwiać pięknych złudzeń młodej kobiety. On patrzył na śmierć na polu
bitwy i nie widział nic poza pustą otchłanią, w którą wpadała dusza i gdzie połykała ją ciemność.
Zaciekawił się, jakie zioła podawali umierającym, by wywołać takie przyjemne wizje.
• Dobrze więc — powiedział, zbierając się w sobie, mając nadzieję, że znajdzie jakiegoś pacjenta
cierpiącego na coś niezaraźli—wego — dajcie mi płótno i miednicę z wodą, a zajmę się niesieniem
ulgi w cierpieniu.
• Ale Wasza Wysokość nie tu będzie pracować — powiedziała z poważną miną lord Altura. —
Nieuleczalnie chorzy leżą dalej.
• Niech cię Próżnia pochłonie — mruknął Dagnarus, który w tej chwili z radością umieściłby Alturę
pośród nieuleczalnie chorych.
Poważna procesja podążyła długimi korytarzami dalej, do części budynku oddzielonej od reszty. Młoda
kobieta nie towarzyszyła im, gdyż, jak wyjaśniła, nie jest jeszcze dostatecznie uczona, by mieć prawo
wejść do tej części szpitala. Dagnarus widział jej żal i pomyślał, że musi być niespełna rozumu.
Czas potrzebny na pokonanie korytarzy — w większości pustych, jedynie niekiedy mijał ich
któryś z uzdrowicieli — poświęcił na zastanawianie się, jak uniknąć tej kłopotliwej i niebezpiecznej
próby, a przy tym nie zaszkodzić nieodwracalnie swojej sprawie. Zbliżając się, usłyszeli wrzaski —
straszne wrzaski — lub dzikie, niezrozumiałe krzyki. Dagnarus poczuł skurcz w żołądku, z trudem
oddychał. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, by się wycofać, wyrzec się swego celu.
Wyobraził sobie, że się odwraca i ucieka. Wiedział, że zostałby na wieki napiętnowany jako
tchórz. Żołnierze, którzy pod nim służyli i go podziwiali, szydziliby z niego. Mówiliby, i słusznie,
że jego brat przystąpił do tej próby i zdał ją z wdziękiem i odwagą. Dagnarus nie mógł okazać się
gorszy.
Zacisnął zęby i szedł dalej.
Na pukanie lorda Altury zaryglowane i zamknięte na klucz drzwi otworzyły się. Powitał ich
jeden z uzdrowicieli, przystojny mężczyzna przed czterdziestką, obdarzony ujmującym uśmiechem.
— Wasza Wysokość — powiedział — oczekiwaliśmy cię. Wejdź, proszę, i niech łaska bogów
wejdzie z tobą.
Przez okropne wrzaski dobiegające z pokoju za drzwiami Dagnarus ledwo słyszał, co mężczyzna
mówi. Wszedł, uzbrajając się w całą posiadaną odwagę, znajdując jej w sobie więcej, niż
przypuszczał. Troje Lordów Dominiów, którzy obserwowali jego zachowanie, weszło za nim. Każde
z nich przeszło tu próbę, wiedzieli, czego się spodziewać. Żadne z nich nie zdradziło śladów
wzruszenia czy wahania.
:
„Oczywiście — pomyślał z goryczą. — Magiczna zbroja na pewno chroni ich od zakażenia”.
Wchodząc do piekielnej izby, przeklinał ich w milczeniu. Gdy przechodził przez drzwi,
zauważył, że dłoń uzdrowiciela znaczą

r
obrzydliwe białe plamy — wczesny objaw trądu. Dagnarus wzdrygnął się. Wszystkie instynkty
nakazywały mu uciekać. Zapach śmierci i wrzaski udręczonych zlały się w wirującą mgłę
przerażenia. Już w następnej chwili człowiek z plamami na ręce sadzał go na drewnianym stołku.
Widząc tą zarażoną chorobą rękę na swym ramieniu, czując jej dotyk na szatach, Dagnarus odsunął się.
Zawstydzony, że omal nie zemdlał, był zły na siebie i wściekły na sytuację. Wstał tak szybko, że
przewrócił stołek, który ze stukiem potoczył się po kamiennej podłodze.
• Dziękuję, uzdrowicielu — powiedział przez zaciśnięte zęby, rzucając szybkie spojrzenie na Lordów
Dominiów, którzy przyglądali mu się niewzruszeni. — Niepotrzebna mi twoja pomoc.
• Nie wstydź się chwilowej słabości, Wasza Wysokość — rzekł uzdrowiciel z wesołym uśmiechem.
— Fakt, że jesteś tak wrażliwy na cierpienie innych, przynosi ci zaszczyt.
Dagnarus ledwo słyszał jego uprzejme słowa.
• Co każesz mi czynić, uzdrowicielu? — zapytał, pragnąc czym prędzej wykonać to przykre zadanie. —
Pamiętaj, że jestem żołnierzem, na dłoniach mam pełno odcisków od miecza i mój dotyk nie jest
delikatny..
• Najpierw pokażę Waszej Wysokości, co tu robimy. Wielu ludzi ma błędne pojęcie o naszej pracy.
Tę część budynku stanowiło w rzeczywistości całe skrzydło, gdzie rozmaite pomieszczenia służyły
różnym postaciom nieuleczalnych chorób. W pierwszym znajdowali się trędowaci, którzy — z wyjątkiem
najbardziej okaleczonych — mogli się poruszać, siedzieć, gawędzić, wykonywać drobne czynności i
prowadzić prawie normalne życie.
Dagnarus obchodził pokoje z Lordami Dominiów. Uzdrowiciel mówił, ale Dagnarus, trzymając się
kurczowo swej odwagi i determinacji, nie zwracał wielkiej uwagi na jego słowa. Wzbudził jednak
zainteresowanie księcia, gdy stwierdził, że jego zdaniem trąd nie jest tak zaraźliwy, jak się obawiają ludzie.
— Tylko nieliczni spośród nas, pracujących wśród chorych, za
rażają się chorobą — mówił. — Gdyby była bardzo zaraźliwa, moż
na by oczekiwać, że zarazimy się wszyscy. Mamy tu tylko tych, któ
rzy znajdują się w zaawansowanym stadium choroby — mają zaata
kowane kości, przez co trudno im się poruszać. Połączenie czarów
i oleju chaulmoogra, który zdobywamy w krainie orków — pocho—
dzi on z drzewa rosnącego w regionach tropikalnych — znacznie łagodzi ich cierpienia, a w niektórych
przypadkach odbudowuje uszkodzone ciało.
Dagnarus szerokim łukiem obszedł trędowatych, których twarze i kończyny pokrywały bandaże.
— Dlaczego ten człowiek krzyczy? — zapytał, przerywając u—
zdrowicielowi uczony wywód na temat szaleństwa, gdyż opuści
li kwaterę trędowatych i przechodzili właśnie obok pomieszczeń,
gdzie w pojedynczych celach trzymano szaleńców — tych, których
uznano za niebezpiecznych dla innych lub dla nich samych.
Szaleńcy przyglądali się mijającemu ich Dagnarusowi, bełkocząc i pohukując, wyciągając ręce przez
kraty w drzwiach cel, usiłując go pochwycić. Minęli jedną celę, gdzie na podłodze siedziała młoda
dziewczyna, wpatrująca się w przeciwległą ścianę. W ramionach kołysała urojone dziecko. Obok niej siedział
uzdrowiciel, mówiąc coś łagodnym głosem.
— Czy nie możecie nic zrobić, żeby położyć kres tym wrza
skom? — zapytał Dagnarus.
Od chwili, gdy wszedł, słyszał krzyki tego biedaka. Z niecierpliwością czekał, by się skończyły —
prawdopodobnie wraz z jego śmiercią. Wrzaski wszakże nie ustawały i piłowały jego nerwy.
• Niestety, nie, Wasza Wysokość — odparł ze smutkiem uzdrowiciel. — Pacjent znajduje się w jednym z
pokojów na końcu korytarza. Ma guza, raka, który pożera jego organy wewnętrzne. Chociaż czasami
udaje nam się wyleczyć raka, gdy guz jest bardzo mały, ten jest mocno zaawansowany. Nie możemy
nic zrobić, by go powstrzymać. Ból moglibyśmy złagodzić czarami i sokiem z maku, ale on na to nie
pozwala. Jest na nas wściekły i, gdy tylko się zbliżamy, wpada w furię.
• Dlaczego? Co mu zrobiliście?
• Nie chodzi o to, co zrobiliśmy jemu, ale o to, czego nie chcemy zrobić dla niego — odpowiedział
uzdrowiciel. Spojrzał z zastanowieniem na Dagnarusa. — Ten człowiek był żołnierzem. Przyszło mi
do głowy, że może Wasza Wysokość zdoła go przekonać, aby pozwolił nam sobie pomóc.
„To przynajmniej lepsze od nacierania maścią trędowatych” — pomyślał Dagnarus.
— Przypuszczam, że wystarczyłby szybki cios w szczękę —
zauważył. — Od razu przestałby sprawiać wam kłopoty.
Zbliżali się do pokoju. Pełne bólu krzyki były okropne. Dagnarus zaczynał mieć wątpliwości.
Trędowaci byli przynajmniej cicho.
— Nie zmuszamy pacjentów do leczenia, chyba że są zbyt mło
dzi, aby sami potrafili ocenić swój stan, albo stracili zdolność prze
kazania nam swojej woli — rzekł uzdrowiciel. — Bierzemy także
pod uwagę życzenia rodziny. Ten biedak nie ma rodziny, nikt o nie
go nie dba.
Dotarli do pokoju chorego, małej, kamiennej celi bez okna, gdyż ta część budynku była położona w
wewnętrznych murach szpitala. Uzdrowiciel otworzył drzwi i skinieniem głowy zachęcił Dagnarusa do
wejścia.
Świadomy, że obserwują go Lordowie Dominiów, Dagnarus wszedł do pomieszczenia. Magiczne
światło rozjaśniało pokój miękkim, kojącym blaskiem. Lecz nic nie mogło ukoić udręczonego człowieka,
leżącego na przepoconych prześcieradłach, wijącego się z bólu. Dagnarus przyjrzał się pacjentowi
uważniej.
— Ja znam tego człowieka. Sarof! — zawołał głośno Dagnarus,
przekrzykując wrzaski mężczyzny. — Był moim oficerem. Sarof—
powtórzył, klękając przy łóżku. — Przykro mi, że widzę cię w ta
kim stanie.
Sarof nagle otworzył oczy; patrzył dziko na Dagnarusa, nie poznając go w pierwszej chwili. Potem
dotarła do niego świadomość, kogo widzi. Urwał w połowie krzyku, gwałtownie wciągając powietrze,
powstrzymując ból, zajęty widokiem księcia.
• Wasza Wysokość! — wydyszał, a jego blada twarz powlekła się rumieńcem. — Dzięki bogom! —
Wyciągnął drżącą rękę, chwycił Dagnarusa w miażdżący uścisk. — Ty rozumiesz! Wiesz, jak
pragnie umierać żołnierz! Powiedz im, Wasza Wysokość! Powiedz tym łajdakom, czego pragnę!
• Co to takiego, poruczniku? — zapytał Dagnarus, kładąc rękę na dłoni, która mimo osłabienia
chorobą była silna rozpaczą.
— Powiedz im, żeby to zakończyli! — błagał mężczyzna. Na
usta wystąpiły mu płatki piany. Nie mógł dłużej znieść bólu: zgiął
się wpół i ponownie zaczął jęczeć i krzyczeć. — Nie wytrzymam
tego! Chcę umrzeć! A oni mi nie pozwalają!
Dagnarus podniósł wzrok na uzdrowiciela, który powoli kręcił , głową.
— Naszym powołaniem jest chronienie życia, nie odbieranie go.
Nie możemy zrobić tego, o co prosi. To wbrew naszym zasadom.
Dagnarus zwrócił się z powrotem do chorego.
• To są uzdrowiciele, nie mordercy. Tego, o co prosisz, zabrania im prawo.
• Gdyby to było pole bitwy, nie zostawiałbyś mnie w takiej męce — powiedział Sarof. Z ust
ciekła mu ślina, twarz pokrywał pot. Oddychał krótko, urywanie, boleśnie.
— To nie jest pole bitwy — rzekł surowo Dagnarus. — Nie mogę nic zrobić, poruczniku.
Pozwól, by ci dali coś na złagodzenie bólu…
— Nie ma nic takiego! — warknął Sarof. — Nic na świecie nie
złagodzi mojego bólu! Tylko w śmierci znajdę ukojenie!
Zaczął ponownie jęczeć i krzyczeć, rzucając się na łóżku. Wtedy Dagnarus ujrzał, jak uzdrowiciele
przywiązują mężczyznę do łóżka, by nie spadł z niego w spazmie bólu.
Dagnarus wyszedł z pokoju. Wrzaski mężczyzny rozbrzmiewały mu w uszach. Porucznik Sarof
był dobrym żołnierzem, dzielnym człowiekiem. Służył dobrze i honorowo. Zasługiwał na lepszą
śmierć niż taka — związany niczym zbrodniarz, cierpiący potępieńcze męki. Wysuwając się przed
uzdrowiciela, który nie robił nic, tylko kręcił głową, Dagnarus chwycił głownię miecza lorda Altu—
ry i, zanim zaskoczona Lord Dominium zdołała go powstrzymać, książę wyrwał miecz z pochwy.
ł
Dagnarus odepchnął na bok uzdrowiciela, który niepewnie sta—rzł się go zatrzymać. Książę powrócił do
pokoju chorego. Uniósł miecz nad porucznikiem i popatrzył na niego pytająco. — Czy taka jest
twoja wola, Sarofie? — Tak, Wasza Wysokość! — wydyszał mężczyzna.
Dagnarus nie wahał się. Ignorując przerażone protesty uzdrowiciela i oburzone okrzyki Lordów
Dominiów, wbił ostrze miecza głęboko w pierś żołnierza.
Sarof spojrzał na Dagnarusa.
— Niech bogowie cię błogosławią… — wyszeptał. Oczy mu
uciekły w tył głowy i przewrócił się na bok.
Wrzask ustał.
Dagnarus wyciągnął miecz, otarł o splamione krwią prześcieradła. Wyszedł z pokoju i oddał miecz
niezdolnej wymówić słowa, wstrząśniętej lord Alturze.
— Czy sąjeszcze inni pacjenci, których miałbym wyleczyć? —
zapytał spokojnie Dagnarus.
GŁOSOWANIE

Debata nad przyjęciem Dagnarusa w szeregi Lordów Dominiów była najdłuższą z tych, które się
dotychczas odbyły. Jak zaznaczył Najwyższy Mag w mowie wstępnej, zdanie czy tez niezdarne prób było
mniej istotne niż to, w jaki sposób kandydat zdał lub me. Sposób ten miał ujawnić naturę kandydata. Tak
się składało, że próby Dagnarusa ujawniły tyleż o naturze księcia, co o naturze obecnych Lordów
Dominiów. Każdy zaobserwował w księciu cos innego.
• Prawie jakbym istniał w czterech osobach — powiedział Dagnarus, który w tajemnicy słuchał
debaty wraz z Silwythem, ukryty w alkowie przylegającej do sali zebrań Rady. Książę powinien
znajdować się w swej celi w Świątyni i obcować z bogami. —A sam stał pośrodku i przyglądał się
im.
• Wasza Wysokość spisał się znakomicie, przynajmniej tak informują mnie moi bracia — rzekł
Silwyth z ukłonem.
• Zapytaj mojego brata, a powie ci coś zupełnie innego. Jednak będzie mu trudno przeważyć głosy
na swoją stronę —jeśli dobrze liczę. Zgadza się? Co słyszysz?
• Podział głosów jest w tej chwili podobny do tego, gdy uzyskałeś nominację. Może odrobinę lepszy.
Tak jak poleciłeś, dopilnowałem żeby wieści o twoim postępowaniu podczas prób przeciekły do ludu
który wzruszył się tym, co usłyszał. Opinia publiczna jest zdecydowanie po twojej stronie. Lordowie
Dominiów i magowie spotkają się z silnym sprzeciwem, jeśli zagłosują przeciwko tobie. Poza tym
Lord Altura — która pierwotnie głosowała przeciw twojej nominacji — była pod głębokim wrażeniem
twojego aktu miłosier—
dzia w Salach Szpitalników. Podobno jej matka uległa niedawno tej strasznej chorobie, wielce cierpiała.
—A mój brat określił moje postępki jako „barbarzyńskie”.
Stwierdził, że to powrót do czasów, gdy ludzie wyznawali Próżnię.
Dagnarus i Silwyth wymienili znaczące spojrzenia. Na ten temat nie było potrzeby mówić nic więcej.
— Przynajmniej zabicie pacjenta zakończyło moją służbę w tym
zapomnianym przez bogów szpitalu. Uzdrowiciele pozbyli się mnie
czym prędzej. Co się tam dzieje?
Burzliwa debata toczyła się od siedmiu godzin i zdawało się, że może potrwać jeszcze drugie tyle.
Silwyth przez cały czas podsłuchiwał w alkowie. Książę dopiero co przybył. Świętował uwolnienie się od
Siedmiu Przygotowań w ukrytej sypialni, kochając się z Valurą, która zdołała się wymknąć z domu,
ponieważ jej mąż — Lord Dominium — uczestniczył w zebraniu Rady, gdzie miał głosować nad
przyjęciem jej kochanka.
Dagnarus mógł zajrzeć do sali, ale tylko przykładając oko do małej dziurki wywierconej w ścianie, a po
drugiej stronie zamaskowanej gobelinem, w którym w haftowanym oku jednorożca również wykłuto dziurkę.
Podglądanie przez dziurkę przez dłuższy czas sprawiało, że łzawiły mu oczy. Zresztą nie było na co patrzeć,
spoczął zatem na wysokim taborecie i odświeżył się szklanicą wina, przyniesionego przez Silwytha.
Słyszeli za to znakomicie, szczególnie że przez większą część debaty głosy uczestników były gorączkowo
podniesione.
— Dlaczego przestali? — zapytał Dagnarus, gdy po drugiej
stronie zapadła nagła cisza.
Silwyth przyłożył oko do dziurki.
• Wszedł twój królewski ojciec, Wasza Wysokość. Wstają, by go powitać. Teraz czekają, żeby usiadł.
Twój brat chce mu pomóc. Twój ojciec odtrąca go gniewnym spojrzeniem.
• Jeśli nawet nie dokonałem niczego innego, wbiłem klin między tych dwóch — rzekł z zadowoleniem
Dagnarus, żując paski suszonej wołowiny, by stępić głód. — Krążą plotki, że ojciec może pominąć
Helmosa i wyznaczyć mnie na następcę.
• Słyszałem te plotki, Wasza Wysokość — odezwał się Silwyth i— i z żalem stwierdzam, że nie
pokładam w nich wielkiej wiary.
• Chyba masz rację. Mój ojciec nigdy by nie zrobił czegoś tak sprzecznego z naturalnym porządkiem
rzeczy. Ale idę o zakład, że przez kilka nocy spędzało to Helmosowi sen z powiek. Cicho, mówi
mój ojciec…
Silwyth i Dagnarus przysunęli się bliżej do ściany.
— Co on mówi? — zapytał Dagnarus. — Ma taki cichy głos, że
nic nie słyszę.
Elfy słyszą większy zakres częstotliwości niż ludzie, między innymi z tego powodu ludziom trudno jest
zachwycać się muzyką elfów.
• Król mówi, że o tym, co zaszło podczas prób, słyszał wyłącznie plotki. Prosi o dokładną relację.
Teraz wstaje Najwyższy Mag.
• No, no, to powinno być zabawne — powiedział Dagnarus, dopijając wino i sadowiąc się wygodniej.
• Wasza Królewska Mość — odezwał się Najwyższy Mag — za twoim pozwoleniem odczytam ci
sprawozdanie na temat rezultatów Siedmiu Przygotowań księcia Dagnarusa. Sprawozdanie
sporządzili Lordowie Dominiów obecni przy próbach. Pierwsza próba
— Przygotowanie Miłosierdzia. Kandydat wszedł do szpitala i zabił
powierzonego sobie pacjenta.
Jęk króla.
— Tak, Wasza Królewska Mość, były okoliczności łagodzące
— przyznał Najwyższy Mag. — Pacjent, pogrążony w straszliwym
bólu, błagał kandydata o śmierć. W chwili gdy kandydat wzniósł
nad nim miecz, pacjent wyraził swą zgodę. Potwierdzają to wszys
cy czterej świadkowie. Dwoje utrzymuje, że kandydat postąpił nie
zwykle miłosiernie — bardziej niż jakikolwiek kandydat przed nim.
Dwoje twierdzi, że kandydat zachował się po barbarzyńsku, uzur
pując sobie rolę bogów, do których należy odbieranie życia.
W tym miejscu przerwały mu podniesione głosy; rozległy się krzyki i protesty.
— Co mówią? — zapytał Dagnarus.
• To Kapitan orków, Wasza Wysokość — odrzekł Silwyth. — Poczuł się wielce dotknięty słowami
Najwyższego Maga i domaga się, by ostatnie zdanie usunięto z protokołu.
• Jeśli sobie przypominam, orkowie praktykują składanie rytualnych ofiar — rzekł Dagnarus. —
Zarówno ze swoich, jak i innych, którzy im się trafią. Wrzucają ich do wulkanu jako ofiarę dla
jakiegoś boga, jak słyszałem.
• I ja to słyszałem, Wasza Wysokość, choć nie mógłbym przysiąc, że to prawda.
Po chwili sprzeczki Najwyższy Mag z bezprzykładną cierpliwością zgodził się na wprowadzenie zmian
do ostatniego zdania: opuszczono fragment o tym, co należy do bogów, a obraźliwe słowo „po
barbarzyńsku” zastąpiono słowem „praktycznie”, które Kapitan uznał za zadowalające.
• Następnie przeszliśmy do kolejnej próby — podjął Najwyższy Mag, otarłszy wpierw czoło
chusteczką. — Było to Przygotowanie Siły. W tej próbie, jak Wasza Królewska Mość sobie
przypomina, kandydat musi utrzymać w rękach dwa wiadra piasku, i to przy wyciągniętych
ramionach, jak długo potrafi. Już to samo jest dość trudne, lecz trudność pogłębia woda kapiąca do
wiader, zwiększająca ich ciężar. Próba pokazuje nie tylko siłę fizyczną, ale także zdolność
kandydata do wykonania wysiłku ponad siły. Stąd długość czasu nie jest głównym czynnikiem.
Zanim lord Altura upuściła wiadra, trzymała je zaledwie przez piętnaście minut, lecz ujawniło to jej
wielką siłę ducha, gdyż przed próbą wcale nie potrafiła udźwignąć wiader.
• A jak spisał się książę Dagnarus? — zapytał król, tym razem głośno i donośnie.
• Kandydat utrzymał wiadra przez trzy godziny — odrzekł Najwyższy Mag, dodając z
westchnieniem: — W tym czasie kandydat oświadczył, że się nudzi, i zapytał, czy nie moglibyśmy
połączyć dwóch Przygotowań. Chciał w tym samym czasie poddać się Przygotowaniu Mądrości.
Oczywiście musieliśmy odmówić.
• Czy jakikolwiek inny kandydat wykazał się taką siłą, jak książę? — zapytał król.
• Nie, Wasza Królewska Mość — odparł Najwyższy Mag. —— Żaden nie zbliżył się nawet do tego
wyniku.
• Proszę dalej — powiedział król.
• Wasza Królewska Mość, dochodzimy do Przygotowania Mądrości. W tej próbie kandydat spotyka
się z dziesięcioma członkami Rady Magów, którzy proszą go o omówienie rozmaitych kwestii,
takich jak: „Dlaczego bogowie dali światu zło?”, „Jaka jest natura duszy?” Oczywiście na te pytania
nie ma dobrych czy złych odpowiedzi, lecz zgłębianie ich pozwala nam wejrzeć w umysło—wość
kandydata. Z przyjemnością wspominam — głos Reinholta złagodniał — próbę księcia Helmosa.
Dyskutowaliśmy przez osiemnaście godzin, a mogliśmy i dłużej, lecz ograniczała nas konieczność
przeprowadzenia dalszych prób. — Głos Najwyższego Maga nabrał tonów dezaprobaty. —
Przygotowanie kandydata księcia Da—gnarusa trwało piętnaście minut, z czego dziesięć czekaliśmy
na księcia, który się spóźnił.
• Musiałem się wysrać — rzekł Dagnarus Silwythowi. — Chyba nawet Lordowie Dominiów muszą
od czasu do czasu srać.
Elf nic nie odpowiedział. Udawał, że nie słyszy. Wśród elfów wzmianki o funkcjach ciała są
niedopuszczalne, nawet między członkami najbliższej rodziny; w razie konieczności elfy uciekają się do
grzecznych eufemizmów.
— Pierwsze zadane pytanie brzmiało: „Dlaczego bogowie dali
światu zło?” Kandydat odpowiedział: „Nie wiem. Chyba nikt tego
nie wie”.
Najwyższy Mag zrobił efektowną pauzę.
• Rozumiem — rzekł kwaśno król. — Czy to prawda?
• No cóż, tak, Wasza Królewska Mość, ale chodzi o to…
• Czy ty wiesz, dlaczego bogowie dali światu zło? — naciskał król.
• Mogę się domyślać…
— Nie pytam o żadne przeklęte filozoficzne domysły — burk—
nął król. — Czy wiesz, dlaczego bogowie dali światu zło?
— Nie, Wasza Królewska Mość — odrzekł urażony Najwyższy
Mag. — Nie wiem.
— Wasza Królewska Mość — włączył się Helmos. — Proszę
o wybaczenie, ale nie o to chodzi. Chodzi o…
Król zignorował go.
• I twierdzisz, że nie ma dobrych czy złych odpowiedzi?
• Nie, Wasza Królewska Mość — odparł Najwyższy Mag, znów wzdychając.
• Zatem odpowiedź księcia Dagnarusa jest najbardziej przejrzystą, uczciwą odpowiedzią na to
pytanie, jaka w ogóle istnieje.
• Zgadza się, Wasza Królewska Mość. — Reinholt uznał swoją porażkę.
• Proszę dalej. — Król był zadowolony.
• Następnie idą Przygotowania Wytrwałości i Przywództwa. — W głosie Najwyższego Maga
brzmiała rezygnacja. — W wypadkach, kiedy nie ma dowodów, że kandydat został sprawdzony,
mamy próby, którym musi się poddać. Jednak w wypadku tego kandydata wszyscy wiemy o jego
służbie dla Waszej Królewskiej Mości. Na świadków wezwano kapitana Argota oraz wielu
żołnierzy, którzy służyli z księciem Dagnarusem. Nie można wątpić w zdolność kandydata do
znoszenia najcięższych trudów, zdolności przewodzenia i wzbudzania zaufania — można wręcz
mówić o uwielbieniu — w tych, którzy pod nim służą. Nie zdołalibyśmy wymyślić żadnej próby,
która byłaby trudniejsza od tych, które już przeżył. Z tego względu, za zgodą Rady Lordów
Dominiów, zrezygnowano z tych dwóch prób. W Przygotowaniu Rycerskości kandydat
zaprezentował wyjątkowe umiejętności jeździeckie…
• Powinien. To ja go uczyłem — dobiegł gruby głos.
• Czy to Dunner? — zapytał z uśmiechem Dagnarus. Silwyth, wyglądając przez dziurkę, skinął
głową.
• Tak, Wasza Wysokość.
— …oraz we władaniu mieczem — zakończył Najwyższy
Mag. — Wątpię, czy znajdzie się ktoś, kto mu dorówna. Ja sam nig
dy nie widziałem nic podobnego. I tak dochodzimy do ostatniej pró
by, Przygotowania Poznania. W tej próbie kandydat zostaje zapro
wadzony do pustego pokoju, którego ściany pomalowane są na
biało. Kandydat pozostaje w nim przez dwadzieścia cztery godziny

b
ez pożywienia i wody, ma możliwość obcowania z sobą oraz z bogami. Kiedy czas dobiegnie końca,
kandydat ma opisać swoją podróż duchową.
— Dwadzieścia cztery godziny! — prychnął Dagnarus. — Przy
sięgam, że te łotry zostawiły mnie w tym przeklętym pokoju przez
dwadzieścia cztery tygodnie! W życiu się tak okropnie nie wynu
dziłem! I nie masz pojęcia, jak chce się pić, kiedy wiadomo, że nie
można. Przypuszczam, że w bitwach wytrzymywałem dwadzieścia
cztery godziny bez wody i wcale tego nie zauważałem. Tam zaschło
mi w ustach prawie natychmiast, kiedy zamknęli te durne drzwi!
Gdybym nie przespał przynajmniej dwunastu z tych ich głupich go
dzin, zwariowałbym.
— Po wyjściu kandydata — ciągnął Najwyższy Mag — zapyta
liśmy go, co widział w swej podróży. Odpowiedział: „Nic”.
— A co miałem zobaczyć? — sierdził się Dagnarus. — Prze
cież ten pokój był pusty, na litość bogów!
Silwyth ukrył przed księciem uśmiech, przykładając oko do dziurki.
— Wasza Królewska Mość pojmuje nasz kłopot — rzekł Naj
wyższy Mag bezradnym tonem.
— Nie pojmuję — odparł bez ogródek król. — Książę Dagna
rus poddał się próbom, a jeśli nie zdał ich tak, jak jego poprzednicy,
zdał je stosownie do własnej natury. Pozostał wiemy sobie i możli
we, że w oczach bogów to najlepsze, co możemy osiągnąć w życiu.
Ale — dodał — decyzję pozostawiam radzie.
— Twój ojciec wychodzi — poinformował Silwyth.
Dagnarus wstał, przeciągnął się.
— Ja także muszę iść. Nie ma już chyba wątpliwości, jak rada
zagłosuje. Mam pilne sprawy. Zostań tutaj i daj mi znać, na którą
godzinę wyznaczą Transfigurację.
— Tak jest, Wasza Wysokość. — Silwyth powrócił na swoje
miejsce przy dziurce, lecz odwrócił się jeszcze na chwilę i zatrzy
mał wychodzącego księcia. — Przepraszam, Wasza Wysokość, ale
zapomniałem ci powiedzieć, że otrzymałem dziś od Tarczy odpo
wiedź w sprawie twojej propozycji.
• Tak? I co?
• Tarcza z radością oferuje ci swoje pełne poparcie i pomoc. Co więcej, ma w gotowości
pięciotysięczną armię, gotową przekroczyć granicę, gdy tylko dasz hasło.
• Znakomicie! — Dagnarus zatarł ręce.
• Tarcza wyraził jednak zaniepokojenie co do patroli granicznych, Wasza Wysokość.
• To ogromna granica, Silwyth — rzekł Dagnarus. — Niektóre miejsca miesiącami nie są pilnowane,
zwłaszcza kiedy patrole zostają wysłane na manewry do innej części królestwa. Dostarczę Tarczy
informacji o miejscu na granicy, gdzie elfia armia bezpiecznie prześliźnie się na drugą stronę.
• Tak jest, Wasza Wysokość.
• Powinieneś się ćwiczyć w mówieniu do mnie „Wasza Królewska Mość” — rzekł Dagnarus, mrugając
porozumiewawczo.
• Odpukaj w nie malowane drewno, Wasza Wysokość! — zganił go Silwyth. — Nie wolno kusić losu.
— Ba! — zaśmiał się cicho Dagnarus. — Mówisz jak ork!
Ale po wyjściu księcia Silwyth z poważną miną potarł palcami
o siedzisko drewnianego taboretu.

Przebrany w szaty maga, otulony ciężką peleryną, z twarzą ukrytą pod kapturem, Dagnarus wrócił do
Świątyni, ale nie do swojej celi. Będzie musiał tam być, gdy Lordowie Dominiów przyjdą mu oznajmić, że
spełniło się jego najgorętsze życzenie. Lecz to miało nastąpić dopiero za jakiś czas. Debata potrwa jeszcze
kilka godzin. Pod jednym względem Helmos był podobny do przyrodniego brata — nie poddawał się bez
walki.
Podążając okrężną drogą, Dagnarus dotarł do zapomnianych grobowców, a stamtąd do komnaty z
ołtarzem poświęconym Próżni. Miała to być jego ostatnia wizyta. Nadeszła pora, aby wysłać Vrykyla w
świat z poleceniami od jego pana.
Dagnarus był niezmiernie rad z Vrykyla. Książę przeprowadził z Shakurem kilka sprawdzianów. Yrykyl
zdał je wszystkie, bez
wahania spełniał rozkazy księcia. Jego siła była imponująca — trzy razy taka, jak u zwykłego śmiertelnika.
Nie był zbyt sympatycznym kompanem — Dagnarus czuł się nieswojo, patrząc w martwe oczy Vrykyla —
lecz Dagnarus mógł mieć każde przyjemne towarzystwo, o jakim zamarzył. Teraz potrzebował jedynie
lojalnego i budzącego strach wojownika.
Otworzywszy drzwi, książę wszedł do komnaty. Rzucił okiem na kamienną płytę, gdzie Vrykyl zwykle
leżał, i wstrząśnięty zobaczył, że Vrykyla nie ma.
— Wasza Wysokość — rozległ się głos.
Dagnarus kątem oka zauważył stojącego za nim mężczyznę. Książę obrócił się z ręką na rękojeści noża,
z ostrzem na wpół wyciągniętym z pochwy.
— Wasza Wysokość mnie nie poznaje? — powiedział mężczy
zna. — To ja, Shakur.
Dagnarus zagapił się na niego. Wsunął nóż na miejsce, za pas.
— Nie poznałbym cię — rzekł książę. —— Z pewnością nie je
steś tym Shakurem, którego znalazłem w celi śmierci.
Mężczyzna był wysoki — wyższy od Shakura — i bardziej proporcjonalnie zbudowany. Twarz była
podobna, choć brakło okropnej szramy, i przystojniejsza. Jego uśmiech był niemal ujmujący. Oczy pozostały
martwe, nie było w nich ciepła, śmiechu, smutku. Zajrzeć w te oczy znaczyło zajrzeć w Próżnię. Ale na
pierwszy rzut oka większość ludzi nie zauważyłaby tego. Mężczyzna był dobrze ubrany, miał wytworny strój
albo coś, co wyglądało jak wytworny strój.
— To złudzenie — powiedział Vrykyl. — Mogę być, kimkol
wiek zechcę. Może w tej postaci spodobam się Waszej Wysokości.
Sylwetka Vrykyla zaczęła się rozpływać, drżeć, po czym uformowała się na nowo. Przed Dagnarusem
stała, uśmiechając się lubieżnie, prostytutka, z którą prawdziwy Shakur spędził ostatnie godziny życia.
Prostytutka znikła w mgnieniu oka. Vrykyl przybrał swą normalną postać, okrytą czarną zbroją.
— Doskonale — pochwalił zachwycony Dagnarus. — To wspa
niale odpowiada moim potrzebom.
• Moim także — dorzucił z gardłowym pomrukiem Vrykyl. Zza pasa wyciągnął Krwawy Nóż,
sporządzony z własnej kości. — Wkrótce będę potrzebował pożywienia. Mogę przybrać postać
każdej osoby, jaką znałem, pod warunkiem, że potrafię ją sobie wyobrazić. Dzięki temu,
przybierając przyjemny dla oka kształt, będę mógł oszukać moje ofiary i zaskoczyć je. — Vrykyl
rzucił znaczące spojrzenie na drzwi. — Jak już mówiłem, Wasza Wysokość, wkrótce będę musiał
się pożywić. Czuję, że opadam z sił.
• I pożywisz się — rzekł Dagnarus. Rzucił Vrykylowi klucz. — Mam dla ciebie zadanie. Po zapadnięciu
zmroku wyjdziesz stąd. Nie zabijaj nikogo w mieście Vinnengael. Mamy bystrego i dzielnego
szeryfa, dlatego nie chcę, żeby zaczął zadawać pytania. Kiedy znajdziesz się poza granicami miasta,
możesz robić to, co ci się podoba.
Vrykyl skłonił się na znak, że rozumie i będzie posłuszny.
• Dokąd mam się udać, Wasza Wysokość?
• Pojedziesz do Dunkargi. Umiesz jeździć konno? — zapytał Dagnarus, nagle zafrasowany
szczegółem, którego dotąd nie brał pod uwagę.
• Tak, jeśli rzucę zaklęcie na konia — odparł Vrykyl. — Zwierzęta znają moją prawdziwą naturę i nie
zbliżą się do mnie. Czary pozwolą mi spętać zwierzę zaklęciem, zmusić je do posłuchu.
• Pojedziesz zatem do miasta Karfa Kan. Oczekuje cię tam minister króla.
Król Olgaf umarł, wściekły, że Tamaros go przeżyje. Na tron wstąpił jego syn, brat królowej. Król
Reynard nie był spiskującym, knującym intrygi władcą, jak jego ojciec. Reynard był zimno wyrachowany.
Reynard nie pożądał bogactw Vinnengael. Reynard pożądał Vinnengael.
• Przekażesz to posłanie natychmiast po przybyciu, czy to w dzień, czy w nocy. Jeśli królewski herold
będzie spał, zbudzisz go. — Dagnarus wręczył mu zwój. Pismo napisał Gareth, ale pieczęć była
księcia. — Poczekasz na odpowiedź i wrócisz do mnie natychmiast po jej otrzymaniu. Mam
nadzieję, że koń, którego zaczarujesz, będzie szybki?
• Szybki niczym cień nocy sunący nad ziemią, Wasza Wyso—
kość. Jeśli zdechnie, znajdę innego. Mogę odbyć tę podróż w ciągu jednej nocy.
• Daję ci więc jedną noc…
• Wasza Wysokość zapomina — przerwał Vrykyl — że muszę się najpierw pożywić.
• Dobrze. Ale nie marudź przy posiłku. Daję ci tę noc na dotarcie na miejsce, godzinę na spotkanie z
ministrem króla i jutrzejszy dzień na powrót. Zatem oczekuję cię z powrotem jutro o zachodzie
słońca. Będzie to dzień mojej Transfiguracji. Kiedy mnie znów zobaczysz, będę Lordem Dominium.
• Gratuluję Waszej Wysokości — powiedział Vrykyl, zatykając posłanie za pas, za którym tkwił
Krwawy Nóż.
• Decyzja nie jest jeszcze ostateczna, ale prawie nie ulega wątpliwości. Pamiętaj, poczekaj z wyjściem
do zmroku. Przybierz postać maga, wówczas bez trudu opuścisz Świątynię. Oto mapa pokazująca
wyjście z tej komnaty. Pamiętaj, nie zabijaj w obrębie miasta.
• Jak Wasza Wysokość rozkaże — odrzekł Vrykyl. — Z chęcią uwolnię się od tego miejsca.
Przekonuję się, że czas płynie wolno, zwłaszcza jeśli nie potrzebuje się snu.
• Ponieważ masz przed sobą całe eony, radzę ci się do tego przyzwyczaić — rzekł Dagnarus.
„Eony — zamyślił się Dagnarus, przekradając się korytarzami z powrotem do swojej celi. — Ja mam
teraz esencję życiową Shaku—ra, a zdobędę ich więcej, bo muszę mieć więcej Vrykyli. Jeśli stworzę
czterdziestu Vrykyli, otrzymam czterdzieści dodatkowych żywotów, co da mi ile lat? Blisko cztery tysiące,
jeśli odziedziczyłem długowieczność ojca. A stwarzając nowe Vrykyle, będę zdobywał nowe życia.
Właściwie zatem jestem wieczny, a przy tym nadal zachowuję przyjemność snu!”
Takie rozważania, choć przyjemne, były też męczące, zwłaszcza matematyka, dlatego po powrocie do
celi Dagnarus położył się na łóżku i zapadł w głęboką, spokojną drzemkę. Obudziło go lekkie
postukiwanie.
Dagnarus czekał na ten sygnał. Nawet we śnie pamiętał, że na
niego czeka, toteż obudził się od razu. Wyskoczył z łóżka i pospiesznie, w podnieceniu wszedł do szafy.
• Tak? — odezwał się cicho.
• Głosowanie się odbyło, Wasza Wysokość — rzekł Gareth. — Zostaniesz Lordem Dominium.

WOLA BOGÓW

Będąc dzieckiem, Gareth uczestniczył w paradzie na cześć Transfiguracji Helmosa. Wspomnienie tego
dnia świeciło w jego pamięci niczym lśniący klejnot w naszyjniku z drewnianych paciorków. Oczarowały i
podnieciły go wówczas tłumy, barwy, radosny zgiełk. Dzisiaj tłumy zgromadzone dla uczczenia
Transfiguracji drażniły go, jaskrawe, rozjarzone w słońcu barwy kłuły w oczy, a zgiełk przyprawiał o ból
głowy.
Garethowi wyznaczono zaszczytne miejsce wśród zaufanych sług Dagnarusa, szedł obok Silwytha i tuż
przed królem. Niestety, znalazł się przez to bezpośrednio za Helmosem i jego świtą. Gdy Hel—mos szedł
zająć miejsce w procesji, zatrzymał się i przemówił serdecznie do Garetha, choć jego słowa utonęły w ryku
tłumu, gdy z zamku wyprowadzono sztandar Dagnarusa. Gareth wiedział jednakże, że słowa te były
serdeczne, gdyż świadczył o tym wyraz twarzy Helmosa. Znużony po męczącej, bezsennej nocy, uginający
się pod ciężarem winy — współudziału w oszukiwaniu króla i rady — Gareth miał ochotę rzucić się w pył
ulicy do stóp Helmosa i zapłakać.
Jednak tylko się skłonił i wymamrotał coś niezrozumiałego, czując napływ gorącej krwi do twarzy.
Helmos rzucił na niego szybkie, zatroskane spojrzenie, lecz u boku następcy tronu pojawił się szambelan
króla, który ustawiał orszak, i grzecznie, choć stanowczo poprosił Helmosa o zajęcie miejsca, by procesja
mogła się rozpocząć.
Gareth westchnął głęboko. Podskoczył, gdy czyjeś długie palce zacisnęły się boleśnie na jego
przedramieniu.
• To radosny dzień, Gareth — powiedział Silwyth zniżonym głosem, chociaż niebezpieczeństwo, że
zostaną podsłuchani wśród krzyków i śpiewów ludu, było niewielkie. — Przybierz stosowną minę.
• Jak możesz to mówić? Dagnarus idzie na pewną śmierć — odparł z bólem Gareth. — I to ja będę
temu winien.
• Winien będzie sam książę. Zrobiłeś, co w twojej mocy, by go ostrzec — rzekł Silwyth, dodając
spokojnie: — Wszak wszyscy jesteśmy w rękach bogów.
Gareth spojrzał ostro na elfa, spodziewając się, że to żarty lub sarkazm, jednak twarz Silwytha była
gładka i nieprzenikniona niczym mleko.
• Wiesz doskonale, że my dwaj nie jesteśmy — odparował cicho Gareth, zirytowany tym, co brał za
pełne wyższości, bezduszne zadowolenie z siebie. — Wyznawcy Próżni muszą zaprzeczać istnieniu
bogów.
• A przecież w wiecznej ciemności nocy świecą gwiazdy — powiedział Silwyth.
Skłoniwszy się Garethowi, szambelan księcia zajął swoje miejsce w orszaku.
Gareth także powinien się udać na swoje miejsce, lecz słowa Silwytha uderzyły go z niezwykłą siłą. Aż
po czubki palców ogarnął go chłód. Słowa miały może nieść pociechę, znaczyły, że bogowie będą
opiekować się Dagnarusem niezależnie od tego, czy jest godny ich troski, czy też nie. Gareth zrozumiał, że
istnieje druga strona tego ładnego medalu, która wcale nie jest taka miła dla oka. Napełniło go to
przerażeniem.
Szambelan popychał i rozstawiał ludzi w orszaku. Wniesiono krzesło królowej. Jej Królewska Mość z
irytacją wołała przenikliwym głosem zebrane wokół damy dworu, które nie potrafiły nic zrobić dobrze.
Była między nimi także matka Garetha, która wyglądała na zmęczoną, ale szczęśliwą. Jego ojciec, który
cierpiał na podagrę, nie brał udziału w paradzie. Następnie wniesiono
krzesło króla, ostatnie w procesji. Jego Królewska Mość zmuszony był zaprzestać jazdy konnej, jednak
dopiero w dziewięćdziesiątym roku życia, i to tylko dlatego, że jego ulubiony koń zdechł ze starości. Znak,
jak stwierdził król, że jego własne dni jeździeckie dobiegły końca.
Widząc, że wszystko jest gotowe, szambelan dał znak. Procesja ruszyła. Dzień był piękny, zbyt piękny.
Słońce prażyło niemiłosiernie na stojących, którzy czekali na swoją kolej. Dworzanie, odziani w ciężkie
ozdobne stroje, na które narzucili ceremonialne szaty, dyszeli ciężko i ochładzali się wachlarzami z piór.
Kilku dowcipnych młodych lordów ze świty Dagnarusa włożyło sobie pod kapelusze zabrane z chłodni
kawałki lodu. Chociaż topiący się lód spływał im po twarzach, reszta zgrzanego tłumu przyglądała się im z
zazdrością.
Jego część procesji tłoczyła się niczym zwierzęta w stadzie. Garem myślał, że już nigdy nie ruszą, że
będą stać w palącym słońcu przez całą wieczność. Jednak kiedy w końcu rozpoczął drogę z zamku do
Świątyni, tempo wydało mu się o wiele za szybkie. Rozpaczliwie zapragnął zwolnić czas, a najlepiej
całkiem go zatrzymać.
Silwyth szturchnął go łokciem.
— Wleczesz się, jakbyś szedł za pogrzebem. Uśmiechaj się.
Machaj!
Gareth zrobił, co mu kazano. Unosząc w tej chwili głowę, spojrzał prosto w twarz swemu
nauczycielowi, stojącemu przy trasie pochodu. Evaristo miał surową i pełną dezaprobaty minę. Widząc, że
Gareth go zauważył, nauczyciel bardzo znacząco pokręcił głową co miało wyrażać jego niepokój. Gareth
pospiesznie odwrócił wzrok, usiłując zająć się obserwowaniem tłumu, i właśnie wtedy zauważył orków.
Nagle z wyjątkową ostrością wróciło do niego wspomnienie procesji Helmosa. Kapitan Argot pytał wtedy
żołnierzy, dlaczego nie biorą w niej udziału orkowie. Usłyszał rozmowę sprzed dziesięciu lat tak wyraźnie,
jakby mężczyźni stali przy nim i dzisiaj.

— Myślicie, że coś knują? — zapytał Argot.


• Nie, kapitanie! — odpowiedział jeden z oficerów. — Ich szamani mówią, że pojawiły się złe
znaki.
• Co tam znowu? Stado gęsi pofrunęło z południa na północ
zamiast odwrotnie?
— Coś w tym rodzaju. Czy widział pan dzisiaj wschód słońca,
kapitanie?
— .. .był wyjątkowo piękny, jakby bogowie pobłogosławili ten
dzień.
— ł właśnie orkowie uznali go za wyjątkowo straszny…

Gareth pamiętał tamten wschód słońca — nigdy nie widział niczego podobnego, całe niebo stanęło w
płomieniach. Pamiętał także, że znaki mówiły prawdę. Helmos przeżył Transfigurację, lecz otrzymał
miano Lorda Smutku, a jego dalsze życie wydawało się potwierdzać tę złowieszczą przepowiednię.
Gareth starał się przypomnieć sobie dzisiejszy wschód słońca, lecz nie mógł. Widocznie niczym się nie
wyróżniał.
Serce zaczęło mu bić szybciej. Patrzył na ogromny tłum orków przewyższających o głowę wszystkich
ludzkich sąsiadów usuwających się z drogi, by uniknąć z nimi styczności, trzymających przy nosach
chusteczki, by stłumić rybi odór. Gareth miał ochotę podbiec i uściskać ich.
Logiczna część umysłu Garetha wiedziała, że dawanie wiary znakom orków równa się wierze w takie
niemądre przesądy, jak unikanie czarnych kotów czy spodziewanie się pieniędzy, kiedy zaswędzi dłoń.
Lecz inna część, ta, która kazała mu ciskać rozsypaną sól przez lewe ramię, nabrała otuchy. Gdyby znaki
były złe, orkowie by nie przyszli. A zatem znaki na Transfigurację Dagnarusa muszą być dobre!
Ospała od upału procesja wlokła się w stronę świątyni. Gareth z wdzięcznością wszedł w zacieniony
portyk, ocierając rękawem pot z twarzy, gdy nikt nie patrzył. Wraz z pozostałymi członkami służby
księcia zasiadł na honorowych miejscach w pierwszym rzędzie ogromnego, rozbrzmiewającego echem
audytorium. Silwyth poszedł złożyć hołd przed ołtarzem elfów.
Świadoma swego znaczenia szlachta usadowiła się na swoich miejscach ze spokojną godnością.
Szambelan prosił ich wcześniej o zachowanie należnej, pełnej szacunku ciszy, w nadziei, że to wpłynie na
resztę tłumu. Nadzieja okazała się płonna. Podnieceni paradą i spodziewaną ceremonią, prości ludzie —
choć nieco przycichli po wejściu do Świątyni, przytłoczeni poważną atmosferą — zajmowali miejsca na
galerii wśród rozmów, a niekiedy i stłumionych śmiechów.
Gareth był rad, że nie ma obowiązku rozmawiać z Silwythem czy kimkolwiek innym. Twarze bogów
wyobrażone ponad ołtarzem zdawały się spoglądać na niego z wyrzutem. Powiedział sobie, że to nonsens,
równie głupi, jak wiara w znaki orków. Starał się na nich nie patrzeć, ale wzrok sam zwracał się w tamtą
stronę i za każdym razem, gdy na nich zerkał, przekonywał się, że patrzą na niego surowo. Wiercił się na
krześle, aż jego sąsiad — podczaszy księcia — zmarszczył brwi i pokręcił głową.
Powrócił Silwyth i zajął miejsce. Elf, którego twarz zazwyczaj była pozbawiona wyrazu, wyglądał
niezwykle ponuro.
— Co? — szepnął Gareth, skubiąc rękaw ceremonialnej szaty
Silwytha. — Co się stało?
Silwyth ledwo na niego spojrzał.
— Powiedz mi! — nalegał Gareth, znów w szponach dzikiego
lęku.
Silwyth zacisnął wargi, jakby zbierał się w sobie. Następnie przemówił po elfiemu, bardzo cicho:
— Moja ofiara została odrzucona.
Gareth wpatrywał się w elfa z przerażeniem. Chciał mówić, dalej pytać, lecz brakło mu siły.
• To nie jest zły znak dla Jego Wysokości — wyrzekł z trudem elf. — Zły znak jest dla mnie. Muszę się
zastanowić, co to znaczy.
• Co to znaczy? — dopytywał się Gareth, ale Silwyth zamknął się w sobie i nie chciał powiedzieć nic
więcej.
Gareth skulił się na krześle, przygnębiony, tak zatrwożony, że zrobiło mu się niedobrze. Podniósł wzrok
na okropne figury ponad ołtarzem i aż się skurczył pod ich spojrzeniem.
Pochylając głowę, pragnąc ukryć się przed tym strasznym wzrokiem, zmówił modlitwę, pierwszą
płynącą z serca modlitwę do bogów od czasu, gdy miał dziesięć lat. „Jeśli książę umrze, ukarzcie i mnie,
bo jestem tak samo winien jak on!”
Tłum w końcu się usadowił. Dziesięciu Wysokich Magów weszło jeden za drugim i zajęło honorowe
miejsca na scenie, na dziesięciu ustawionych tam krzesłach z wysokimi oparciami.
Wkrótce będzie po wszystkim.
Gareth miał lodowato zimne ręce, stracił czucie w palcach. Zaczął je rozcierać; w trakcie tej czynności
poczuł delikatne mrowienie na karku i w górnej części kręgosłupa, uczucie, że ktoś mu się przygląda.
Odwrócił się, lecz za sobą nie zobaczył nikogo. Spojrzał na prawo i napotkał spojrzenie szeroko otwartych,
przerażonych oczu lady Valury.
Siedziała po drugiej stronie przejścia między rzędami, ale także w pierwszym rzędzie, gdyż jej mąż był
Lordem Dominium i miał uczestniczyć w ceremonii. Była niezmiernie blada, tak blada, że jedna ze
służących wachlowała ją delikatnie. Dłoń Valury zaciskała się mocno na naszyjniku, turkusowym
wisiorku, który podarował jej Dagnarus. Nie widząc swych dam, otaczającego ją tłumu, męża, który
właśnie zasiadał z pozostałymi Lordami Dominiów w pobliżu ołtarza, Valura wpatrywała się żarliwie w
Garetha. Tak wymowne były jej piękne oczy, że zrozumiał ją bez trudu, jakby krzyczała. Prosiła, by ją
zapewnił, że wszystko będzie dobrze.
Nie mógł. Spróbował się uśmiechnąć, jednak jego uśmiech musiał być niepewny, gdyż jej nie pomógł.
Lady Valura opadła na oparcie krzesła z zamkniętymi oczami. Pokojówka energiczniej pomachała
wachlarzem.
Wejście królowej z damami dworu tłum powitał wiwatami. Wiwaty nabrały mocy — przemieniając się
w prawdziwy ryk uczucia — gdy wszedł król. Odziany w aksamitne szaty podbite gronostajem podszedł
bez pomocy do sceny. Podczas procesji wyglądał krucho i słabo, ale może był to skutek upału. W Świątyni
zrzucił brzemię wieku. Wydawał się wyższy niż zwykle i szedł długim, pewnym krokiem.
Gareth patrzył przed siebie, na ołtarz, ale go nie widział. Nic nie widział i nic nie czuł, ani
strachu, ani rozpaczy. Chłód z dłoni ogarnął całe ciało. Ludzie ruszali się i mówili, ale byli
marionetkami z przedstawienia na jarmarku, o małych, groteskowych drewnianych ciałach,
uwiązanych do sznurków.
Król Tamaros zasiadł po jednej stronie ołtarza, na wprost Najwyższego Maga. Tłum po raz
ostatni zaszeleścił, odkaszlnął, po czym zapadł w milczenie.
Najwyższy Mag wstał. Pokłonił się królowi, a następnie wymówił słowa, które rozpoczynały
ceremonię. — Wprowadźcie kandydata.
Dwaj Lordowie Dominiów —jednym z nich był mąż Valury — udali się do alkowy. Otworzyły
się drzwi. Gareth z niesłychaną jasnością przypomniał sobie ceremonię Transfiguracji Helmosa i
zdawało mu się, że ogląda dwie ceremonie jednocześnie — ta, którą widział przed laty, nakładała się
na tę, której świadkiem był w tej chwili. Helmos zatrzymał się w drzwiach, otaczał go blask.
Dagnarus nie zatrzymał się. Nigdy nie grzeszył cierpliwością, musiał chyba stać tuż przy
drzwiach, gdyż skoro tylko zaczęły się otwierać, wyprysnął z nich bokiem, nie czekając nawet na
ceremonialną eskortę, która musiała go dogonić. Był w doskonałym nastroju, uśmiechał się
triumfalnie.
Najwyższy Mag zmarszczył brwi, nawet Tamaros miał poważną minę i z lekkim wyrzutem
potrząsnął głową.
Dagnarus natychmiast pojął, że jego pośpiech był niewłaściwy, a jego beztroska nie na miejscu. Zwolnił
kroku, zaczekał na eskortę i zdołał ułożyć twarz w wyraz bardziej przypominający pokorę Ii skruchę. Przed
ołtarzem zatrzymał się. Przez tłum przeleciał szmer. Dagnarus jeszcze nigdy nie wydawał się tak
królewski, tak przystojny. Jego twarz wyrażała zwycięstwo i radość; wcale się nie bał. Ukłonił się nisko
ludziom, którzy go za to pokochali. Tu i ówdzie rozległy się spontaniczne oklaski, na które Najwyższy
Mag zareagował zgorszonym, pełnym nagany spojrzeniem. Odwracając się, Dagnarus zbliżył się do ojca i
ukląkł przed nim.
— Ojcze, proszę cię o błogosławieństwo — powiedział. Jego
czysty, donośny głos odbił się echem od wysokiego sklepienia.
Król Tamaros, wzruszony i zadowolony, położył dłoń na pochylonej głowie syna i pogładził
kasztanowate, skręcone w loki włosy. Jego odpowiedź słyszeli jedynie siedzący w pierwszym rzędzie, lecz
wszyscy czuli ją w sercach.
— Błogosławię cię, mój synu. Jestem dziś z ciebie bardzo
dumny.
Dagnarus wstał i zwrócił się twarzą do brata.
Helmos, odziany w zbroję Lorda Dominium, stał przy boku ojca. Lordowie Dominiów nie nosili dzisiaj
hełmów, ale Helmos wyglądał, jakby miał go na głowie, gdyż jego twarz była twarda i zimna niczym stal.
Najwyższy Mag patrzył z niepokojem, tłum znieruchomiał w napięciu oczekiwania, spodziewając się,
obawiając czy też mając nadzieję, że ujrzy nieprzyjemną scenę.
Dagnarus ponownie ukląkł. Unosząc głowę, spojrzał na przyrodniego brata.
— Helmosie, proszę cię o błogosławieństwo. Bez niego nie
poddam się tej ceremonii.
Dagnarus był szlachetny, piękny, pokorny, przejęty, poważny.
Helmos wbrew sobie poczuł wzruszenie. Zawahał się, jakby rzeczywiście chciał odmówić
błogosławieństwa, popatrzył badawczo na Dagnarusa, jakby chciał przeniknąć w głąb duszy brata.
Dagnarus nieustraszenie, pewnie odwzajemnił jego spojrzenie.
Gareth, który wiedział, że to tylko udawanie i Dagnarus w duchu śmieje się z Helmosa, aż się skręcił na
krześle, zasłonił oczy, nie mogąc patrzeć na drwiny, wręcz szyderstwo z Helmosa.
„Odmów!” — zaklinał go Gareth, ale wiedział, że Helmos tego nie uczyni, gdyż został oczarowany
przez Dagnarusa, niczym mysz przez węża.
• Błogosławię cię, mój bracie — rzekł w końcu Helmos załamującym się ze wzruszenia głosem.
• Dziękuję, bracie — powiedział Dagnarus, a wszyscy obecni wyciągnęli chusteczki i otarli łzy.
Gareth westchnął i uniósł głowę.
Na końcu Dagnarus podszedł do matki, która zerwała się z krzesła i rzuciła na niego, tuląc go z płaczem, aż
lekko wytrącony z równowagi odplątał z szyi jej ramiona i oddał ją damom dworu.
Wówczas odwrócił wzrok i po raz ostatni popatrzył na tłum. Patrzył wprost na Valurę, tak długo, że —
Gareth był pewien — dla wszystkich zebranych w budynku musi stać się jasne, że łączy ich miłość, a
Silwyth wymruczał w mowie elfów:
— Nie rób jej tego, Wasza Wysokość!
Gareth nie widział lady Valury, która zapadła się w swoje krzesło, otoczona służebnymi.
Wreszcie Dagnarus odwrócił wzrok i cofnął się na swoje miejsce przy ołtarzu.
— Jestem gotów, Najwyższy Magu — powiedział, a w jego
głosie brzmiał triumf zwycięstwa.
Ceremonia potoczyła się dalej, tak jak dawniej, z Helmosem. Najwyższy Mag usiadł z powrotem na
krześle. Rozpostarto przed nim welinowy zwój oraz podano pędzelek i słoiczek krwi jagnięcia. Był
przygotowany do odebrania woli bogów, zapisania tytułu, jaki Dagnarus będzie odtąd nosił jako Lord
Dominium.
— Niechaj rozpocznie się Cud Transfiguracji — obwieścił Naj
wyższy Mag.
Dagnarus ukląkł przed ołtarzem. Zbliżył się do niego król Ta—maros, położył obie ręce na pochylonej
głowie syna i wezwał bogów, by obdarzyli kandydata mądrością i mocą należną Lordowi Dominium.
— Czy ty, Dagnarus, syn Tamarosa, chcesz poświęcić swe ży
cie służbie dla innych? Czy jesteś gotów w razie potrzeby oddać za

I
nich życie? — Jeśli bogowie zechcą, tak — odrzekł Dagnarus. Tamaros odstąpił od ołtarza.
Dagnarus odwrócił się twarzą do zebranych. Skrzyżował ręce na piersi, na jego twarzy malowała się
pewność siebie, spokój, przekonanie. Gareth przestał oddychać, czekał na pojawienie się na twarzy Dagnarusa
wyrazu bólu, który będzie znakiem, że rozpoczęła się Przemiana.
Dagnarus stał bez ruchu z pochyloną głową.
Nic się nie wydarzyło.
Stał dłużej. Znowu nic.
Dziesięciu magów zerkało na siebie szybko, niespokojnie. Lordowie Dominiów patrzyli prosto przed
siebie z nieruchomymi twarzami, choć tu i ówdzie drgnęły mięśnie szczęk. Król Tamaros ściągnął brwi.
Jego dłonie zacisnęły się na poręczach krzesła. Rzucił gniewne spojrzenie na Najwyższego Maga.
Reinholt powtórzył nerwowo, bez przekonania:
— Rozpoczyna się Cud Zbroi.
Tyle że to była nieprawda. Nic się nie rozpoczęło, zupełnie nic.
Z publiczności dobiegły ciche pomruki. Król Tamaros był rozjuszony. Helmos patrzył na brata z
litością. Rozległ się piskliwy głos królowej Emillii, pytającej płaczliwie:
— Co się dzieje? Nie rozumiem!
Dagnarus podniósł głowę. Był wściekły. Wściekłość wypłynęła z niego niczym wirujący cyklon. Gareth
odczuł uderzenie tej strasznej wściekłości, aż wcisnęła go w krzesło. Nie on jeden. W całej Świątyni ludzie
wydawali zaskoczone jęki, dzieci zaczęły płakać, płomienie świec na ołtarzu zamigotały i przygasły.
Najwyższy Mag powstał. Twarz jego wyrażała powagę i surowość. Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic
podobnego. Reinholt przepraszająco spojrzał na króla. Tamaros obrzucił Najwyższego Maga spojrzeniem
pełnym złości, ale nic nie można było zrobić i król o tym wiedział. Bogowie przemówili.
— Jest mi niezmiernie przykro, książę — powiedział Najwyż
szy Mag — ale zdaje się, że bogowie odrzucili twoją kandydaturę.
Ręce Dagnarusa opadły wzdłuż boków. Palce zacisnęły się w pięści. Dosłownie zatrząsł się z gniewu, że nie
spełniło się jego pragnienie, jego twarz powlókł rumieniec, niemal czarny z furii. Wściekle zagryzł wargę, aż
na podbródek pociekła strużka krwi. Nie tylko odmówiono mu spełnienia najgorętszego marzenia; został
upokorzony przed całym królestwem, przed ojcem i matką, przed Valurą, przed bratem.
— Nie! — krzyknął Dagnarus głosem przechodzącym w pisk.
— Nie! — Odwracając się, uderzył zaciśniętą pięścią w ołtarz. —
Niech Próżnia pochłonie bogów! Chcę tego!
Wstrząśnięty do głębi swojej istoty, Najwyższy Mag wyciągnął do księcia rękę, chcąc udzielić mu
nagany. Wydając okrzyk bólu, Reinholt prędko cofnął rękę, jakby się sparzył.
Ciało Dagnarusa stanęło w płomieniach.
Najwyższy Mag, potykając się, odstąpił, zdjęty przerażeniem. Lordowie Dominiów patrzyli, ogarnięci
przestrachem i wstrząśnięci. Król Tamaros z dzikim spojrzeniem zerwał się z krzesła, chcąc chyba gasić
płomienie własnymi słabymi rękoma.
— Cofnij się! —— zawołał strasznym głosem Najwyższy Mag.
— To jest wola bogów! Nie wolno nam się wtrącać!
Helmos złapał ojca, powstrzymał go. Tamaros zwisł w ramionach syna jak zepsuta zabawka, nie mogąc
się poruszyć. Królowa Emillia krzyczała stale na jedną nutę, niczym królik rozrywany na strzępy przez
lisa.
Na polecenie Helmosa Lordowie Dominiów zajęli się załamanym królem. Odebrali go z ramion
Helmosa i podtrzymując bezwładne ciało, usadzili króla z powrotem na tronie.
Rzucając zawzięte, wyzywające spojrzenie Najwyższemu Magowi, Helmos sam podbiegł do
Dagnarusa, gotów narazić własne życie, by uratować brata. Nie zdołał jednak podejść dość blisko, by go
uratować — odepchnęła go gorączka piekielnych płomieni pożerających ciało Dagnarusa.
Płomienie wirowały wokół Dagnarusa. Jego ciało, poczerniałe i zwęglone, zaczynało się popielić w
ogniu. Od ostatniego wyzywającego „Nie!” nic już nie powiedział. Nie krzyczał ani nie płakał. Jego
członki skuliły się w śmiertelnym bólu, jednak nie wydał z siebie dźwięku.
Kilkoro ludzi spośród publiczności uległo panice, z krzykiem wybiegli z budynku. Pozostali siedzieli
oszołomieni, z obrzydliwą fascynacją oglądając straszny spektakl.
Jeden rozdzierający krzyk dobiegł od Valury, lecz potem zamilkła. Po brzmieniu owego krzyku, który
zdawał się wyrywać wprost z serca, można było sądzić, że umarła.
Gareth był porażony, niezdolny ruszyć się, przemówić. Nie mógł złapać tchu, a wspomniawszy swą
przysięgę, pomyślał, że teraz zapewne umrze ze swoim księciem. Nie walczył z losem, nie chciał żyć. Udręka
własnej winy oraz świadomość, że jego udział w tej okropnej tragedii musi wyjść na jaw, sprawiała, że
śmierć wydawała się pożądana.
Płomienie nagle zgasły, jakby zdmuchnięte powiewem zimnego wiatru. Przed ołtarzem leżała zwęglona
masa sczerniałego ciała, w której nie dało się rozpoznać człowieka. Magowie i Lordowie Dominiów
przyglądali się jej z przerażeniem. Reinholt zerwał obrus z ołtarza, zamierzając przykryć ciało. Zrobił krok
do przodu, lecz natychmiast, wstrząśnięty, cofnął się.
Zwęglona masa zaczęła się ruszać. Wyciągnęły się ramiona. Głowa uniosła się z podłogi. Ciało,
poskręcane i spalone, poczęło się prostować.
Magowie głośno westchnęli i głośno wezwali litości bogów.
Czarna masa nabrała kształtu i uformowała się: napierśnik, nagolenniki, naramienniki, ręce okryte czarnymi
rękawicami. Zbroja zalśniła w świetle, czarna skorupa, ze ścięgnami i więzadłami wyraźnie rysującymi się
na tle kości i mięśni z czarnej stali.
Dziesięciu Wysokich Magów zbiło się w stadko niczym kurczęta podczas burzy. Lordowie Dominiów,
przypominając sobie o swoich obowiązkach, czym prędzej osłonili króla i Helmosa przed zjawą. Publiczność
jakby skamieniała, taka panowała cisza podczas ohydnego przedstawienia.
Postać w czarnej zbroi wyprostowała się w całej okazałości. Oglądała w zdumieniu swoje dłonie i
ramiona, twarz — zasłonięta hełmem o rysach nienasyconego wilka — obróciła się z lewej strony na prawą.
Postać rozprostowała i zgięła palce. Zrobiła dwa kroki, sprawdzając swą zdolność poruszania się.
Wyciągnęła z pochwy błyszczący czarny miecz i zamachnęła się nim na próbę,— kilka razy, sprawdzając
jego siłę, jego poręczność. Przez cały ten czas jej umysł musiał się zastanawiać, wątpić, w końcu zaś
zrozumiał, pojął— Zachwycił się.
Wojownik zwrócił się do publiczności i podniósł przyłbicę
hełmu. Twarz Dagnarusa, pobladła, lecz wciąż przystojna, o oczach pociemniałych na wspomnienie
przeżytego bólu, świeciła mściwym triumfem. Oczy Garetha wypełniły się łzami. Nie wiedział, czy to łzy
radości, czy gorzkiego smutku. Nie wiedział, czy dziękować bogom, czy ich przeklinać. Otarł niecierpliwie
łzy i aż podskoczył, kiedy na jego ramieniu zacisnęła się zimna dłoń.
— Bądź czujny — szepnął Silwyth. — Uważaj. Jeśli pozostałeś
mu wierny…
Gareth zrozumiał. Będzie musiał dokonać wyboru. Nie było wątpliwości. Wyboru dokonał już dawno
temu, kiedy postanowił pozostać w pokoju zabaw jako książęcy chłopiec do bicia.
Dagnarus uśmiechnął się drwiąco i kładąc dłoń na głowni miecza, zwrócił się z ukłonem do ojca.
Tamaros siedział skulony na krześle. Nie ruszał się, nie mówił. Jego skóra przybrała barwę popiołu,
patrzył przed siebie szeroko rozwartymi oczami. Oczy były jedynym żywym elementem w jego ciele.
Gdyby nie one, wyglądałby jak trup. Prawy kącik ust opadł, prawa ręka ześliznęła się z oparcia i dyndała
mu u boku.
— Ojcze. —■ Dagnarus rzucił mu ukłon obleczoną w czarną rę
kawicę dłonią. — Masz teraz jednego syna, który włada dniem,
i drugiego, który rządzi nocą!
Tamaros nie drgnął. Próbował coś powiedzieć, ale jedynym dźwiękiem, jaki wydobył się ze
zdruzgotanego ciała, było gardłowe łkanie, niczym jęk zwierzęcia przeszytego strzałą.
Dagnarus cisnął mu wzgardliwe spojrzenie, po czym zwrócił się do matki.
— I cóż, matko, zawsze tego pragnęłaś. Jesteś dumna ze swego
syna?
Emillia patrzyła na niego, mrugając. Wstrząs do reszty rozstroił już osłabiony umysł. Nie pojmowała,
co się stało. Wiedziała tylko, że obserwowała, jak jej syn umiera, a teraz stał przed nią żywy. Wydała
szczebiotliwy, urywany śmiech i wyciągnęła dłoń, aby dotknąć czarnej zbroi.
— Jesteś Lordem Dominium, mój synu. A pewnego dnia zosta
niesz królem. Zawsze o tym wiedziałam. Och, jakiś ty elegancki!
Jej damy, robiąc przerażone miny, rzuciły się ją uciszać. Dagnarus popatrzył na matkę z pogardą. Obrócił
się na pięcie, stanął plecami do ojca i brata.
— A co mają do powiedzenia bogowie? — zapytał Dagnarus
Najwyższego Maga z leciutkim, szyderczym uśmieszkiem. Wska
zał na zwój welinu. — Jestem lordem. Lordem czego?
Reinholt wpatrywał się w Dagnarusa, jakby ten mówił w obcym języku. W końcu, opanowując się,
Mag spojrzał na leżący na ołtarzu welin. Wyciągnął po niego drżącą rękę i pokazał świadkom.
Zwój był przesiąknięty krwią.
Kiedy Dagnarus uderzył w ołtarz, spowodował, że słoiczek z krwią jagnięcia przewrócił się, zalewając
welin. Lecz stojący najbliżej zobaczyli, że na welinie widnieją słowa, wypisane czarnymi literami, jakby
przez płomień.
— Lord Próżni — odczytał Najwyższy Mag. Upuścił welin na
ołtarz, jakby sparzył sobie palce.
Brawura Dagnarusa opuściła go na chwilę. Twarz pobladła mu niemal tak samo, jak zdruzgotanemu
ojcu, ręka zacisnęła się na głowni miecza. Przez króciutką chwilę stał się znowu dzieckiem, które
zapamiętał Gareth: niekochanym, zapomnianym, samotnym, odrzuconym. Gareth nie zdziwiłby się —
właściwie na wpół się tego spodziewał — gdyby Dagnarus nagle załamał się, rzucił się do nóg ojca i błagał
o przebaczenie. Dagnarusa wszakże okrywała ambicja, czarna niczym zbroja, i duma, twarda i zimna
niczym jej lśniąca powierzchnia. Podniósł głowę, oczy mu zaświeciły.
— Bądź przeklęty! — powiedział do maga. Gestem ręki Da
gnarus objął wszystkich obecnych w Świątyni. — Wszyscy bądźcie
przeklęci! I wiedzcie jedno — któregoś dnia będę waszym panem!
Helmos zajmował się ojcem, pochylał się nad nim, rozcierał lodowate, poszarzałe dłonie, pytał, czy go
boli. Helmos nie zwracał uwagi na Dagnarusa — aż do tego oświadczenia. Zrozumiał intencje brata, z daną
mu od bogów przenikliwością przewidział niebezpieczeństwo.
— Pojmać go! — krzyknął. — Trzymajcie go mocno! Zabijcie,
jeśli trzeba!
Lordowie Dominiów pod wodzą lorda Mabretona dobyli mieczy i otoczyli go. Dagnarus oparł się
plecami o ołtarz. Choć silny i zręczny, był osłabiony po tej straszliwej próbie i nie mógł mieć nadziei, że
obroni się przeciw dziesięciu, a do tego przeciw magom wojny, którzy ruszyli tamtym z pomocą, lękając
się właśnie ujawnionego Lorda Próżni.
— Stać!
Głos należał do króla, ledwo można go było rozpoznać, lecz był dość silny, żeby zabrzmieć ponad
brzękiem metalu i szuraniem stóp.
Tamaros zdołał — bogowie jedni wiedzą, w jaki sposób — podnieść kalekie ciało z krzesła. Z trudem
utrzymując równowagę, wyciągnął przed siebie lewą rękę.
— Nie róbcie mu krzywdy! — rozkazał głosem brzmiącym ni
czym ochrypły skrzek. — To moja wina. Puśćcie go!
Tamaros bezwładnie padł na podłogę. Korona spadła mu z głowy, potoczyła się przez scenę i
zatrzymała u stóp Dagnarusa, w kałuży krwi jagnięcia.
Helmos tego nie widział, pochylał się nad ojcem. Zobaczyli to Lordowie Dominiów, podobnie jak
magowie. Nie potrzeba było or—ków, aby odczytać ten straszny znak. Lordowie Dominiów stali z
mieczami w pogotowiu, lecz nie uderzali. Tamaros był wciąż królem. Wydał rozkaz i należało być mu
posłusznym.
Dagnarus podniósł koronę. Trzymał migoczący klejnot w dłoni. Przeszedłszy obok Lordów Dominiów,
nie poświęcając im ani jednego spojrzenia, Dagnarus rzucił koronę Helmosowi.
— Zagrzej mi ją, bracie — powiedział.
Zeskakując ze sceny, z wilczym wdziękiem wylądował na głównym poziomie amfiteatru. Tam
dołączyli do niego Gareth oraz Sil—wyth, osłaniający plecy Dagnarusa. Lordowie Dominiów pozostali na
miejscach, podrygując jak ogary czujące jelenia, lecz powstrzymywane przez pana.
Dagnarus podszedł do Valury. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, poza owym jednym
rozdzierającym krzykiem, kiedy myślała, że widzi śmierć kochanka. Podniosła na niego wzrok, blada
i piękna niczym ścięta lilia. Dagnarus wyciągnął rękę w czarnej rękawicy.
— Skoro mam być Lordem Próżni, czy będziesz moją damą?
— zapytał.
Valura zawahała się jedynie przez moment. Ponad Dagnarusem zerknęła na męża, po czym, ignorując
krzyki i płacz swoich służebnych, podała dłoń Dagnarusowi. Odwracając się tyłem do męża, podążyła z
Dagnarusem przejściem między rzędami. Para z dziwnym i strasznym majestatem szła ku ogromnym
podwójnym drzwiom. Za nimi szli Gareth i Silwyth. Elf stale strzegł pleców Dagnarusa.
— Dagnarusie! — zawołał Helmos. Jego głos poniósł się przez
Świątynię. — Dagnarusie, mój bracie, daję ci szansę odkupić winy.
Wyrzeknij się zła, które cię opętało. Nasz ojciec nakazuje okazać ci
miłosierdzie, a my będziemy mu posłuszni. On cię miłuje, Dagnaru
sie. Przez wzgląd na naszego ojca, odwróć się.
Dagnarus odwrócił się, ale z wyzywającym wyrazem twarzy.
— Niech cię Próżnia pochłonie, bracie! — zawołał głośno. —
I naszego ojca!

KRÓL UMARŁ, NIECH ŻYJE KRÓL

Koń Dagnarusa w ceremonialnej uprzęży i z różami wplecionymi w grzywę i ogon stał przed Świątynią.
Trzymał go jeden z członków Gwardii Królewskiej, człowiek, który zasłużył sobie na ten zaszczyt
bohaterstwem w bitwach. Koń miał triumfalnie ponieść nowo mianowanego Lorda Dominium do pałacu.
Gwardia Królewska utworzyła wokół konia krąg, chroniąc go przed ciekawskimi gapiami, którzy — nie
mogąc się wcisnąć do Świątyni — czekali na zewnątrz, aby powitać wiwatami nowego Lorda Dominium.
Tłum był wesoły i hałaśliwy, całkiem jakby czekał na otwarcie jarmarku. Wielu przyniosło flaszki z
winem, aby ugasić pragnienie, jedna grupa przyprowadziła minstrela, który ułożył pieśń na cześć
Dagnarusa, a teraz ku ogólnemu zadowoleniu śpiewał ją po raz szesnasty, obsypywany deszczem monet.
Dzieci tańczyły, podczas gdy grupka orków uczyła bardziej łatwowiernych ludzi grać w pro—stą grę
hazardową, w której posługiwano się trzema muszelkami i ziarnkiem grochu.
Szepty, że zaszło coś złego, wyfrunęły ze Świątyni jak wielkie
ptaki o nietoperzych skrzydłach. Ich cień padł na tłum, uciszając
śpiewaka i przerywając taniec. Drzwi Świątyni stały otworem, aby
jak najwięcej osób mogło widzieć i słyszeć. Ci stojący najbliżej
drzwi przekazywali stojącym dalej, co się dzieje. Ci stojący dalej
opowiadali o wszystkim swoim sąsiadom.
— Próżnia… Próżnia… Próżnia… — poniósł się szept, wy—
wołując u ludzi zgorszone spojrzenia, przeciągłe westchnienia i okrzyki niedowierzania.
Tłum ruszył falą do przodu, pchnięty jedną myślą: każdy chciał wcisnąć się do środka, aby zobaczyć,
co się dzieje. Żołnierze strzegący drzwi Świątyni zareagowali natychmiast. Odepchnęli ga—wiedź, jednak
oni także słyszeli owe pogłoski. Mieli zafrasowane miny i często zerkali na swych dowódców.
— Dowiedz się, co zaszło! — polecił Argot, lecz w tej samej chwili uzyskał odpowiedź.
Na szczycie schodów Świątyni stanął Dagnarus. Blask słońca odbił się od czarnej zbroi, która
zaiskrzyła się tysiącem ciemnych, niesamowitych barw tęczy. Przyłbica była podniesiona. Zatrzymawszy
się na szczycie schodów, książę rozejrzał się szybko wokół, chcąc zorientować się w sytuacji. Zignorował
brzęczący tłum i wystraszonych żołnierzy. Byli dla niego niczym robactwo. Gdyby go rozgniewali,
zgniótłby ich.
Odwracając się, Dagnarus powiedział coś do Silwytha i ręką wykonał gest. Elf skinął głową. Spokojny,
że jego rozkaz zostanie spełniony, Dagnarus wraz z Valurą u boku, trzymającą go mocno za rękę, ruszył
majestatycznie schodami. Nikt się nie ruszył, by ich zatrzymać. Tłum i żołnierze rozstępowali się przed
nimi. Rodzice porywali na ręce płaczące dzieci, zasłaniali im oczy przed tym strasznym widokiem.
Orkowie, gdy mijał ich Dagnarus, czynili znak chroniący przed złem.
Gwardzista, który trzymał konia, stał w miejscu, dopóki zjawa w czarnej zbroi nie zbliżyła się do niego.
Wówczas nie wytrzymał dłużej. Uciekł, woląc ponieść karę za niewykonanie rozkazu, niż narazić się na
utratę duszy za sprawą demonicznego księcia.
Koń księcia był dobrze wyćwiczony, nie ruszył się. Kolor zbroi pana nie czynił zwierzęciu różnicy;
strach, podniecenie i napięcie przypominały mu pole walki. Koń zwrócił oko na Dagnarusa i potrząsnął
grzywą, jakby chciał powiedzieć niecierpliwie: „Ruszajmy wreszcie w drogę!”
Dagnarus zatrzymał się i pogładził konia po szyi.
— Ty także jesteś mi wierny — powiedział miękko, wzruszo
ny. — Nie zapomnę.
Uniósł Valurę w ramionach i posadził ją na koniu. Szybkim, niezwykle zręcznym ruchem, jakby zbroja
była przylegającą do skóry czarną materią, nie zaś ciężkim metalem, Dagnarus sam dosiadł konia. Silwyth
zarekwirował dla siebie i Garetha jednego z koni gwardzistów. Gareth siadł za elfem, mocno obejmując
ramionami jego smukłe ciało.
W Świątyni rozległo się zawodzenie, z wielu gardeł wydarł się okrzyk:
— Król umarł!
Okrzyk usłyszał kapitan Argot. Spojrzał on najpierw na Świątynię, a potem na Dagnarusa, który
sadowił się w siodle. Argot dał ostrogę swojemu koniowi. Wyciągając rękę, kapitan złapał książęcego
konia za uzdę.
Dagnarus spojrzał w oczy człowiekowi, który od dzieciństwa był jego przyjacielem i mentorem, a
później lojalnym żołnierzem i towarzyszem. Kapitan spojrzał w oczy człowiekowi, którego podziwiał
więcej niż kogokolwiek.
— Zsiądź, panie — powiedział Argot. — Jesteś aresztowany.
Dagnarus nie ruszył się. Położył dłoń na szyi konia, aby uspo
koić zwierzę, które tańczyło niecierpliwie, chcąc ruszać w drogę.
• Komu jesteś wiemy, kapitanie? — zapytał Dagnarus.
• Mojemu królowi — odrzekł kapitan Argot z zaciętą, pobladłą twarzą.
• Czyli Helmosowi — zauważył oschle Dagnarus.
— Tak, panie — przytaknął Argot.
Dagnarus położył dłoń na głowni miecza.
• To ty mnie nauczyłeś, jak się nim posługiwać. Nie zmuszaj mnie, bym go użył do zabicia ciebie.
• Zrobisz, co musisz, panie — rzekł beznamiętnie Argot. — Ja również.
• Bądź przeklęty, niewierny łajdaku! — rzucił ze złością Dagnarus, dobywając miecza i wznosząc go.
Porucznicy i żołnierze, zawstydzeni dzielnością dowódcy, rzucili się do działania, na pomoc swemu
kapitanowi. Dagnarusa i jego popleczników otoczył krąg stali. Dagnarus, widząc ich przewagę w liczbie
stu do jednego, zawahał się.
— Nie bój się o mnie, ukochany! — zawołała zapalczywie Va—
lura, cofając ręce z talii Dagnarusa. — Bij ich!
— Puśćcie go, kapitanie! To rozkaz.
Argot zaskoczony podniósł wzrok.
Na szczycie schodów Świątyni stał Helmos.
— Pozwólcie im wszystkim odejść. Taki był przedśmiertny
rozkaz mego ojca, a ja go uszanuję. Nikomu nie wolno tknąć moje
go brata i tych, którzy postanowili mu towarzyszyć, jeżeli tylko
opuszczą miasto Vinnengael. Ale jeśli powrócą do miasta, jako zde
klarowani czciciele Próżni zostaną uznani za wyjętych spod prawa
i zgodnie z prawem czeka ich śmierć.
Argot nie odwracał wzroku od Dagnarusa i nie puszczał uzdy.
• Proszę to rozważyć, Wasza Królewska Mość! — krzyknął. — Powinniśmy go pojmać teraz, zanim
nie urośnie jego zła potęga!
• Otrzymaliście rozkaz, kapitanie — powiedział Helmos głosem surowym z żalu i smutku. — Jestem
waszym królem i wymagam posłuszeństwa.
Argot powoli wypuścił konia.
— Z drogi, żołnierze — rozkazał ponuro.
Dagnarus wsunął miecz do pochwy. Żołnierze cofnęli się, rzucając nań groźne spojrzenia. Dagnarus
przemówił słowo do konia, dotknął jego boków ostrogami. K.oń wyrwał do przodu. Ludzie pierzchali w
przerażeniu, chcąc umknąć z drogi rozpędzonemu wierzchowcowi. Silwyth i Gareth jechali za nimi; elf
siedział w siodle wdzięcznie i spokojnie, wystraszony mag podskakiwał i kurczowo, rozpaczliwie trzymał
się Silwytha.
Stukot podkutych kopyt zadźwięczał na bruku, zadźwięczał w sercach i głowach. Nikt się nie ruszył,
dopóki ten stukot nie zamarł w gorącym, nieruchomym powietrzu. Dopiero wówczas ludzie, oszołomieni,
ogłupieli, popatrzyli po sobie z niedowierzaniem i powątpiewaniem.
Odkąd pamiętali, królem był Tamaros. Był królem, jak daleko sięgali pamięcią ich ojcowie i
dziadkowie. Niektórzy myśleli, że już zawsze nim będzie. Teraz go zabrakło i poczuli się, jakby jakiś łobuz
kopnął kulę, na której oni — biedne kaleki — się opierali. Rano życie było bezpieczne, pewne. Teraz nie
było już nic pewnego.
Popatrzyli na schody Świątyni, na nowego króla, ale Helmosa nie było. Wrócił do środka, aby zająć się
ciałem ojca. Nieszczęśliwi, niespokojni, osieroceni, ludzie poczęli się rozchodzić, spieszyć z powrotem do
domów, aby pozamykać w skrytkach cenne rzeczy i porachować zapasy, jak w czasie wojny.
• To był błąd — odezwał się ponuro Argot. — Błagam bogów, aby Jego Królewska Mość nie
pożałował tego.
• Taki był przedśmiertny rozkaz jego ojca — oznajmił jeden z poruczników, który pełnił służbę w
Świątyni. — Wyraźnie słyszałem króla. Rozkazał, by nikt nie robił krzywdy księciu Dagnarusowi.
• Rozkaz, którego nowy król powinien z całym szacunkiem nie posłuchać. Tamaros nie żyje! — rzekł
ostro Argot z zasępioną twarzą. — Kłopoty tego świata już go nie dotyczą. Ale my żyjemy. I
zapamiętaj sobie moje słowa — to my będziemy cierpieć.

Helmos powrócił do ołtarza. W Świątyni kilkoro ludzi wciąż siedziało na krzesłach — byli zanadto
ogłuszeni oglądaną katastrofą, by móc wstać. Inni patrzyli i z nadzieją czekali na jakiś cud lub
przynajmniej coś, co ich uspokoi. Większość jednakże wyszła, pragnąc opowiedzieć przyjaciołom i
znajomym, co widzieli, wygadać się, rozładować szok i przestrach.
Uzdrowicielka robiła, co mogła, aby ułożyć ciało króla: zamknęła wpatrujące się przed siebie oczy, ale
na próżno starała się wygładzić nieładny grymas wykrzywiający usta. Lordowie Dominiów uformowali
wokół ciała straż honorową i czekali na rozkazy od Helmosa.
Przede wszystkim polecił usunąć królową, która wciąż była obecna i nalegała, aby ktoś powiedział
Dagnarusowi, że pragnie
z nim pomówić. Gdy powiadomiono ją delikatnie, że król nie żyje, królowa powiedziała ostro:
• To tylko atak. Wkrótce przyjdzie do siebie. Gdzie jest mój syn? Dlaczego do mnie nie przychodzi?
• Przytłacza ją smutek. Zabierzcie ją do zamku — rzekł Hel—mos, patrząc z litością na Emillię. —
Dajcie jej trochę soku makowego, żeby mogła zasnąć.
• Mój panie — odezwała się Anna, stając u boku męża. Jej twarz była wilgotna od łez. — Przykro mi.
Bardzo mi przykro.
Przytulił ją mocno, znajdując pociechę w jej miłości. Nie mógł jednak długo oddawać się żalowi. Był
teraz królem. Już gromadzili się wokół niego ludzie, chcący zarzucić go pytaniami i żądaniami. Najpierw
jednak pożegna się po raz ostatni ze zmarłym.
Helmos i Anna uklękli przy ciele. Ujmując dłonie ojca, już śmiertelnie chłodne, we własne, Helmos
modlił się na głos, prosząc bogów, aby pobłogosławili ojca i przyjęli go do swojej pięknej krainy, gdzie
połączy się ponownie z kobietą, której nigdy nie przestał kochać. Helmos złożył nieruchome ręce na piersi
ojca.
Helmos próbował następnie odmówić modlitwę o miłosierdzie i przebaczenie dla swego brata, gdyż
wiedział, że Tamaros pragnąłby tego. Jednak słowa modlitwy nie mogły nowemu królowi przejść przez
usta. Nie zdołał ich nawet wymówić w sercu. Zrozumiał wtedy, że to bogowie powstrzymują jego modlitwę.
Nie tylko nie chcieli jej spełnić, ale nie chcieli jej nawet usłyszeć.
Spełniwszy obowiązek wobec zmarłego, Helmos musiał zacząć myśleć o żywych. Wstając, popatrzył na
Lordów Dominiów, którzy stali wokół niego, zatopieni w cichej modlitwie.
• Gdzie jest lord Mabreton? — zapytał Helmos.
• Odjechał, Wasza Królewska Mość.
• Odjechał. Dokąd? — dopytywał Helmos, choć sam się domyślał.
• Pomścić swój honor, Wasza Królewska Mość — odrzekł ponuro elf.
Helmos przybrał poważną minę.
— Poleciłem, aby memu bratu nie czyniono krzywdy.
— Lorda Mabretona nie obowiązują rozkazy ludzkiego króla,
panie — odparł elf. — Nie rzucił mu wyzwania od razu, tutaj, w tej
sali, wyłącznie dlatego, że jest to miejsce święte, gdzie nie wolno
rozlewać krwi.
Helmos w duchu poczuł ulgę. Stał w obliczu nieprzyjemnego dylematu. Jako ujawniony wyznawca
Próżni, jego brat nie mógł dłużej żyć. Z drugiej strony życzeniem ojca było, aby księciu nie robić krzywdy.
Wyglądało na to, że problem rozwiąże za niego ktoś inny.
— Co się stanie z lady Valurą? — zapytał.
Twarz elfa przybrała wyraz zawziętości.
• Jeśli to możliwe, zostanie pojmana żywcem. Jeśli pozostała jej choć odrobina honoru, poprosi o
śmierć z ręki męża, którego skrzywdziła. Jej prośba zostanie spełniona, co do tego nie ma
wątpliwości. Jeśli tego nie zrobi, lord Mabreton zawiezie ją z powrotem do jej domu i odda
rodzicom, na których Dom sprowadziła hańbę i ruinę. Mąż może zażądać całego majątku i ziemi jako
zadośćuczynienie za wyrządzoną mu zniewagę. Jeśli urodziła mu dzieci, każe je uśmiercić.
• Na litość bogów! — zawołała Anna. — Wszak zbrodnię popełniła ich matka! One są niewinne.
• To prawda, Wasza Królewska Mość — przyznał z ukłonem elfi lord. — Jednak skrzywdzony mąż
nie może mieć pewności, czy to istotnie jego dzieci. Nie zaryzykuje powierzenia przyszłości swojej
linii bękartom. A teraz, jeśli Wasza Królewska Mość mi wybaczy, lord Mabreton prosił mnie o
przekazanie wiadomości o tym smutnym zdarzeniu Tarczy Boskiego. Muszę natychmiast ruszać.
Jeśli bogowie pozwolą, wrócę na czas, aby wziąć udział w pogrzebie czcigodnego ojca Waszej
Królewskiej Mości.
• A Silwyth, co z nim? — zapytał Helmos, przypominając sobie, że elf podążył za Dagnarusem.
• Nie jestem pewien, Wasza Królewska Mość.
Elfi lord był lojalnym zwolennikiem Tarczy. Wiedział, że Silwyth i jego rodzina są przez Tarczę
faworyzowani. Podejrzewał także, że Silwyth został umieszczony na dworze królewskim jako
szpieg Tarczy Boskiego. Tego jednak raczej nie mógł wyjawić nowemu królowi.
W gruncie rzeczy elfi Lord Dominium był mocno zatroskany. Po raz pierwszy od ponad stu lat ludzkie
królestwo Vinnengael wraz z podległymi mu państwami było słabe, niestabilne. Elfi lord lubił Helmosa,
lecz nie szanował go tak, jak elfy szanowały Tama—rosa. Helmos był uczonym, nie władcą. Szpiedzy
donosili elfom o polityce ludzi; elf domyślał się, że teraz, gdy Tamaros umarł, królestwo Dunkargi
rządzone przez wuja Dagnarusa nie ma powodu pozostać lojalne i oderwie się. Może nawet wypowie
wojnę. Elfi lord założyłby się o całą swoją fortunę, że Dagnarus zmierza w tej chwili właśnie tam.
Kapitan ludzkiej armii okazał się wierny Helmosowi, lecz według raportów żołnierze w bitwie
opowiedzieliby się po stronie Dagnarusa, nie jego brata. Teraz, kiedy Dagnarus ujawnił się jako wyznawca
Próżni, mogło się to zmienić, ale nie musiało. To się okaże z czasem.
Dużo będzie także zależeć od tego, czy Dagnarus uszedł przed gniewem lorda Mabretona. Jeśli mu się
to udało i przeżył, elf nie miał żadnych wątpliwości, że nowo powołany Lord Próżni dotrzyma obietnicy i
postara się zostać władcą Vinnengael.
Gdyby to się stało, Vinnengael czekała wojna domowa. Tarcza byłby głupcem, gdyby prędko nie
wykorzystał zamieszania, aby przejąć sporne miasta przygraniczne, a może i zdobyć nowe terytoria.
Jako Lord Dominium elf zobowiązany był do pokoju. Jako lojalny zwolennik Tarczy będzie
zobowiązany do wojny. Głowił się nad swoją sytuacją.
Helmos czytał myśli elfa tak wyraźnie, jakby widniały wypisane atramentem na jego czole. Helmos
zdawał sobie sprawę z zagrożenia dla siebie i swego ludu. I tym razem miał nadzieję, że problem rozwiąże
za niego ktoś inny.
• Jeśli chodzi o Silwytha — odezwał się elf, odpowiadając wreszcie na zadane mu pytanie — jego
zbrodnię osądzi Tarcza.
• Jaką zbrodnię? — zapytał gwałtownie Dunner. Krasnolud
przykuśtykał i stanął obok Helmosa. — Nie uważam, żeby Silwyth popełnił jakąś zbrodnię. Chyba tylko tę,
że pozostał wierny swemu panu, któremu służył ponad dziesięć lat! A jaką to zbrodnię popełnił książę
Dagnarus? Tylko to, że zakochał się w kobiecie tak niezrównanej piękności, że większą zbrodnią byłoby
nie zakochać się w niej!
• Dagnarus okazał się wyznawcą Próżni — rzekł Helmos.
• Próżnia! — prychnął Dunner. — A co to ma do rzeczy? Krasnolud był zmartwiony, wstrząśnięty,
zasmucony. Podziwiał
i kochał Dagnarusa i nie mógł się pogodzić z tym, co zdarzyło się księciu — los, który krasnolud pojmował
tylko niejasno. Dunner dziwił się, o co ta cała awantura. Krasnoludy, inaczej niż ludzie, nie uważają magii
Próżni za zło. Traktują ją pragmatycznie, przyznając, że ma swe zastosowania i swe miejsce, podobnie jak
noc i śmierć.
• Nie powinien być wygnany! Jego ciemność sprawia, że Lordowie Dominiów świecą o wiele jaśniej
— upierał się krasnolud.
• Jego ciemność nas pomniejsza — rzekł Helmos zimno, z naganą. — A biorąc jego stronę, nie jesteś
godzien zaufania, jakie pokładał w tobie mój ojciec.
Dunner poczuł się dotknięty, i to głęboko. Złożywszy pojedynczy, sztywny ukłon, odwrócił się i bez
słowa wyszedł.
Helmos nie zdawał sobie sprawy, jaką ranę zadał krasnoludowi, a ostre słowa wkrótce zostały
pogrzebane pod innymi zmartwieniami, pod smutkiem, strachem, wstydem. Po ciało jego ojca przyszli
nekromanci — magowie zajmujący się zmarłymi — aby za pomocą rozmaitych czarów przygotować je na
okres wystawienia i na pogrzeb. Helmos z ciężkim, wypełnionym bólem sercem patrzył, jak spełniają swe
obowiązki. Wstydził się swoich uczuć, wstydził się, że nie potrafi odczuwać bólu po stracie ukochanego
ojca, a jedynie gniew. Gniew na ojca, że w takim czasie pozostawił syna samego, gniew, że w istocie
rzeczy ojciec stworzył nowego, strasznego Lorda Próżni.
Nekromanci zakończyli swą pracę. Ułożywszy ciało, nakryli je złocistym jedwabiem. Zgodnie ze
zwyczajem ciało miało być wystawione w głównej komnacie pałacu, aby wszyscy mogli złożyć mu
ostatni hołd. Nekromanci unieśli króla na ramiona i ruszyli żałobnym, powolnym miarowym krokiem.
Ludzcy Lordowie Dominiów utworzyli straż honorową, po czym pochód skierował się w stronę Sali
Nekromancji.
Helmos ujrzał nagle, że płomienie świec rosną, a ołtarz rozpływa się. Zamknął oczy i wyciągnął rękę,
aby złapać równowagę. Poczuł, że obejmuje go ramię Anny, usłyszał jej wołanie o pomoc, lecz jej głos był
odległy i zdawał się coraz bardziej słabnąć.
Z pomocą dotarł do krzesła — krzesła Najwyższego Maga, tuż przy ołtarzu. Padając na siedzenie,
Helmos ścisnął dłoń żony, zaklinając, by nie martwiła się o niego. Przed oczami ujrzał jakby czerwony
obłok, lecz po chwili przekonał się, że patrzy na splamiony krwią welin, na którym wypalone były czarne
litery.
Helmos z odrazą odwrócił wzrok. Mag pospiesznie zabrał dokument, wręczył go podwładnemu, który
ujął go ostrożnie, z niechęcią. Dokument odniesiono do archiwum świątynnej biblioteki.
— Uzdrowicielu! — skinął Reinholt. — Zajmij się Jego Kró
lewską Mością!
Król potrząsnął głową.
— Nie. To była chwilowa słabość. Już czuję się lepiej. Poza
tym — westchnął — jest wiele pracy. Moja droga — zwrócił się do
żony — powinnaś pójść do królowej. Zobacz, czy można coś uczy
nić, aby ulżyć jej cierpieniu.
Anna przyjrzała mu się z troską.
• Nie chcę cię opuszczać, mój panie.
• Jestem zdrów. Chcę przez chwilę porozmawiać z Najwyższym Magiem. Idź do Emillii. Zabierz z
sobą uzdrowiciela. Przekaż królowej nasze najgłębsze wyrazy współczucia.
Anna poszła, z niepokojem kilkakrotnie oglądając się za siebie. Kiedy odeszła, a król i mag pozostali sami,
Helmos zapytał cicho:
— Czy to źle, Najwyższy Magu, że życzę memu bratu śmierci?
Reinholt milczał, zastanawiał się, jak odpowiedzieć na to pyta
nie. Nie chciał kłamać, lecz chciał pocieszyć. W końcu rzekł:
— Bogom tylko wiadomo, co musisz uczynić, Wasza Królew
ska Mość, i dlaczego.
Helmos zdobył się na znużony uśmiech.
• Innymi słowy, bogowie mogą chcieć mnie przekląć, lecz ja muszę to znieść. Dla dobra mojego ludu
mój brat musi umrzeć, a to ja muszę doprowadzić do jego śmierci.
• Może elfi lord… — zaczął Najwyższy Mag, ale bez wielkiej nadziei.
Helmos pokręcił głową.
— Mój brat czerpie siłę z Próżni. Z jej pomocą przetrwał ogień
niebieski, który miał go zniszczyć. Nie wierzę, aby zdołał go zabić
jeden Lord Dominium. Możliwe, że nawet wszyscy razem nie zdo
łamy tego dokonać. Jednak jeśli powróci, musimy się tego podjąć.
Reinholt nie odpowiedział. Widział, jak elfi Lordowie Dominiów, zanim pospieszyli do swej ojczyzny,
aby zameldować się Tarczy, wymienili znaczące spojrzenia. Najwyższy Mag widział, jak odchodzi Dunner,
zraniony i urażony. Szeregi Lordów Dominiów zostały złamane, podzielone, tak jak niegdyś Tamaros podzielił
Kamień Władzy. Najwyższy Mag na własne oczy ujrzał Próżnię w środku kamienia. Odwrócił wówczas
wzrok, ale ktoś inny nie uczynił tego. Dagnarus także ją ujrzał i wciągnęła go. Gdyby w owej chwili był
przy nim ojciec, aby go ostrzec o niebezpieczeństwie i odciągnąć, stanowcza, lecz kochająca ojcowska dłoń
mogła uratować syna. To jednak się nie zdarzyło.
Mimo wszystko pewna pociecha była chyba możliwa.
— Ojciec Waszej Królewskiej Mości działał w najlepszej wierze
— rzekł Reinholt. — Zrobił to, co uważał za właściwe. Nie przypisuj
swemu ojcu winy za to, co się stało. Pragnął jedynie postępować
szlachetnie i wielkodusznie wobec młodszego syna. Dagnarus zaś
wziął ten szlachetny, wielkoduszny postępek i wykrzywił go, zbru—
kal. Nie mam wątpliwości, że młody Gareth — niech bogowie mają
nad nim litość — złamał składaną przez magów przysięgę dochowa
nia tajemnicy i ujawnił Dagnarusowi, jaki charakter ma Siedem Przy
gotowań. Dzięki temu książę z góry wiedział, jak odpowiadać, jak
się zachowywać, by wywrzeć na nas wrażenie. On zaprzedał swe
życie, Wasza Królewska Mość. Sami bogowie skazali go na śmierć,
wręcz próbowali zniszczyć go ogniem. Przeżył dzięki Próżni. Jeśli
go zabijesz, będziesz równie niewinny jak kat, który wykonuje królewski wyrok.
W cieniu opodal widać było maga, który nie chciał przeszkadzać królowi w rozmowie.
Zauważywszy go, Reinholt przywołał go gestem.
• Wasza Królewska Mość, wrócił człowiek, którego wysłałem po informacje. Może zainteresuje cię, co
ma do powiedzenia.
• Niech się zbliży — powiedział król.
Braciszek skłonił się przed królem. Miał niezwykle poważną minę, gdy mówił:
— Tak jak podejrzewałeś, Najwyższy Magu, starożytna kom
nata poświęcona Próżni, od wielu lat zamknięta i porzucona, została
niedawno otwarta.
Reinholt pokręcił głową.
— Najwyższy Magu, Wasza Królewska Mość, aż boję się wam
o tym powiedzieć, ale… na ołtarzu znaleźliśmy ślady krwi.
Helmos podniósł głowę.
— Krew! Jakieś zwierzę…
Najwyższy Mag westchnął głęboko.
— Sądzę, że nie, Wasza Królewska Mość. Jeśli to, czego się
obawiam, jest prawdą, to może tłumaczyć, jakim sposobem twój
brat przeżył ogień niebieski. Nie chcę mówić nic więcej, dopóki nie
uzyskam dowodów.
— Powiedz mi przynajmniej, co podejrzewasz — rzekł Helmos.
Reinholt zawahał się.
• Nie chcę przysparzać ci większego bólu. To, czego się obawiam, mogło się wcale nie zdarzyć…
• Muszę to wiedzieć teraz, Najwyższy Magu — powiedział Helmos — jeśli mam się rozprawić z
Dagnarusem. — Uśmiechnął się smutno. — Co do bólu, chyba nie możesz mi sprawić większego,
nawet gdybyś miał mnie podziurawić strzałami o tępych grotach.
• Dobrze zatem, Wasza Królewska Mość. Jest możliwe, że książę Dagnarus wszedł w posiadanie
przedmiotu znanego pod nazwą Sztyletu Vrykyla, strasznego i złowrogiego przedmiotu zrodzonego w
Próżni. Gdy tego magicznego sztyletu użyje osoba, którą
wchłonęła Próżnia, ma on moc odebrania esencji życiowej ofierze i oddania jej temu, kto włada sztyletem.
• Bogowie miłosierni! — zawołał wstrząśnięty Helmos z pobladłą twarzą.
• Ponadto, Wasza Królewska Mość — ciągnął nieubłaganie Najwyższy Mag — sztylet, który zabija
ofiarę, ma moc ożywiania zwłok. Był kiedyś pośród nas starzec imieniem Zober. Podejrzewaliśmy, że
znalazł taki sztylet i zabrał go, zanim zdołaliśmy go zatrzymać.
• Przedmiot zrodzony w Próżni! — powtórzył Helmos. — W jaki sposób Dagnarus mógł go zdobyć?
Skąd wiedział o jego istnieniu?
• Sądziliśmy, że Zober nie żyje albo wyjechał do jakiejś odległej krainy — powiedział Najwyższy Mag.
— Powinniśmy uczynić większy wysiłek, aby go odszukać, upewnić się, gdzie przebywa, lecz w
owym czasie był tylko podejrzewany o wyznawanie Próżni. Nie mieliśmy dowodów. Teraz jednak
przypuszczam, że Gareth musiał dotrzeć do Zobera i od niego uzyskać sztylet. Jak wszystkie
przedmioty zrodzone w Próżni, sztylet niecierpliwie czekał, by ktoś go odnalazł.
• Jak Zober zdobył taką niebezpieczną broń? — zapytał rozkazująco Helmos. Przymrużył oczy. — Skąd
się o nim dowiedział?
• Z pewnością ze źródeł w bibliotece, Wasza Królewska Mość.
• Tego rodzaju wiedza powinna być zamknięta na klucz, trzymana w tajemnicy!
• Wiedza to obosieczny miecz, Wasza Królewska Mość — odparł Najwyższy Mag z łagodną
wymówką. — Wiele z tego, co służy dobru, można także wykorzystać dla zła. Sok z maku łagodzi ból,
lecz duża jego dawka wpędza człowieka w głęboki sen, z którego nigdy się nie obudzi. Chciałbyś,
abyśmy pozamykali na klucz wszystkie księgi i manuskrypty?
• Nie wszystkie — odparł ostro Helmos. — Ale wydaje mi się logiczne, żeby zniszczyć te, które mówią
o takich złych rzeczach.
• Jednak tylko z takich ksiąg, Wasza Królewska Mość, możemy się dowiedzieć, jak zapobiegać złu i
zwalczać je. Zło istnieje
na świecie tak samo jak dobro, Wasza Królewska Mość. Niszczenie ksiąg nie niszczy zła.
• Dobrze, dobrze, tymczasem mniejsza o to — powiedział Helmos z pewną surowością. Wstał
znużony i przygnębiony.
• Wasza Królewska Mość powinien trochę odpocząć — rzekł Najwyższy Mag, kładąc delikatnie rękę
na ramieniu Helmosa.
• Przewiduję, że żaden z nas teraz nie odpocznie, Reinholcie — odpowiedział Helmos. — Muszę
poczynić ustalenia w sprawie pogrzebu ojca oraz na powrót brata na czele armii. Powiadom mnie, jeśli
dowiesz się czegoś nowego o tym przeklętym sztylecie.
Najwyższy Mag skłonił się nisko.
• Niechaj bogowie prowadzą Waszą Królewską Mość.
• Mój biedny ojciec — rzekł miękko Helmos. — Gdyby wiedział, jakiego zła dopuścił się mój brat,
nigdy by nam nie rozkazał pozwolić Dagnarusowi umknąć.
• Może tak, a może nie, Wasza Królewska Mość — odparł Najwyższy Mag. — Twój ojciec był już w
ramionach śmierci, gdy nagle znalazł siłę, by wstać i wydać rozkaz. Jedynie bogowie mogli udzielić
mu mocy i przywrócić do życia, by zdołał to uczynić.
Helmos nie odpowiedział. Nie było nic do powiedzenia. Można by tylko pytać, dlaczego bogowie mieliby
uczynić coś takiego, a na to pytanie nie istniała odpowiedź, którą znał lub mógł kiedykolwiek poznać
śmiertelnik. Helmos miał już zejść ze sceny, kiedy zatrzymał go Kapitan orków oraz jego towarzysze.
• Tak, słucham, panowie? — Helmos zmusił się do cierpliwości.
• Kiedy twój brat był szczeniakiem, proponowałem, żeby go zabić — powiedział Kapitan. — Wtedy
znaki były bardzo złe. Twój ojciec powinien mnie posłuchać.
Helmos na to także nie znalazł odpowiedzi. Był zanadto zmęczony, aby wyjaśniać, zanadto zmęczony,
by bawić się w subtelności, których orkowie i tak by nie zrozumieli. Helmos był teraz królem, spadło na
niego mnóstwo brzemion i obowiązków. Poszedłby dalej, lecz ork zrobił krok i zastąpił mu drogę.
— Panie… — Helmosa zaczynał ogarniać gniew.
— Dzisiaj znaki dla orków były bardzo dobre — powiedział
Kapitan.
Helmos zatrzymał się i przyjrzał orkowi.
— Czy to znaczy, że nie pomożecie mi w walce z księciem Da—
gnarusem?
Kapitan popatrzył na szamankę, która wzruszyła potężnymi ramionami.
• Zobaczymy, co powiedzą dalsze znaki — odrzekł ork.
• W tej chwili odpowiedź brzmi „nie”. Wracamy do ojczyzny.
— Jak uważacie, panowie — powiedział Helmos.
Zszedł ze sceny, opuścił ołtarz i samotnie ruszył do pałacu.

Nowo powołany Lord Próżni spotkał się z Vrykylem przed bramami miasta. Strażnicy pozwolili
Dagnarusowi przejechać przez bramy, gdyż nie dostali rozkazów, aby go zatrzymać.
Shakur nie prosił o wyjaśnienia, a wręcz przeciwnie — zdawał się dokładnie wiedzieć, co zaszło.
Dagnarus już wcześniej zauważył, że jego i Vrykyla łączy silna duchowa więź, że Vrykyl często
odpowiada na pytanie, zanim on zdążył je zadać, lub też mówi coś, co wskazywało, że idzie za tokiem
myśli Dagnarusa. Książę także wiedział, co myśli Shakur; odnosił wrażenie, że przy odrobinie wysiłku
potrafi kierować myślami istoty, którą pomógł stworzyć.
• Co mówi minister króla? — zapytał Dagnarus, wstrzymując szaleńczy galop, który pospiesznie
wniósł ich przez bramy miasta.
• Król Dunkargi popiera twoje wysiłki, Wasza Królewska Mość. Na twój rozkaz przybędzie
dziesięciotysięczna armia.
• Znakomicie. Ale może — dodał Dagnarus, tknięty niedobrą myślą — kiedy wuj usłyszy kłamstwa
na mój temat, przestanie mnie popierać. Już teraz nazywają mnie demonem, a możesz być pewien,
że mój kochany braciszek Helmos zrobi, co w jego mocy, aby ta opinia się zakorzeniła.
• Z tego, co zrozumiałem z rozmowy z ministrem, który jest zaufanym króla, nawet gdyby Helmos
stwierdził, że słońce świeci na niebie, twój wuj mu nie uwierzy. Do tego Reynard jest ambitny, a
ambicja widzi wyłącznie to, co pragnie widzieć.
• Zatem wrócę do Vinnengael — powiedział Dagnarus, patrząc na zbrojnych strażników na murach,
którzy wpatrywali się
w niego w zdziwieniu. Podniósł głos. — Powiedzcie królowi, że wrócę, i to na czele własnej armii!
— Och, jedź, mój panie! — zaklinała go z rozpaczą Valura. —
Spędziliśmy tu już zbyt wiele czasu!
Dagnarus skrzywił się wzgardliwie.
• Helmos nie będzie nas ścigał. Brak mu odwagi.
• Ale memu mężowi nie, panie — rzekła cichym głosem Va—lura. — Sprowadziłam na niego wstyd i
hańbę. Nie spocznie, póki nas nie schwyta i nie pomści swego honoru.
• To prawda, Wasza Wysokość — zawołał Silwyth. — Patrz! Tam!
Bramy za nimi właśnie się zamykały. Na ulicy podniósł się tuman kurzu. Dagnarus usłyszał i poczuł
grzmiący tętent kopyt setki elfów na koniach, z których wszyscy byli wielce wprawnymi łucznikami.
Dagnarusa żółć zalewała na myśl, że musi uciekać przed wrogami. Gdyby był sam, zostałby i walczył.
Musiał jednak myśleć o Va—lurze. To ona stanowiła główny obiekt wściekłości męża, a Dagnarus nie mógł
walczyć i jednocześnie ją osłaniać. Spinając konia, obrócił go w miejscu i popędził przed siebie drogą.
Shakur i Silwyth pojechali w ślad za nim, nie oszczędzając koni. Gareth, blady i drżący, jechał z mocno
zaciśniętymi oczami, bardziej bojąc się konia niż możliwości bitwy. Trzymał się Silwytha śmiertelnie
kurczowym uściskiem.
Lord Mabreton krzyczał do strażników, żeby nie zamykali bramy, lecz Dagnarus wiedział, że ludzcy
żołnierze nie będą się rwać, aby spełnić rozkaz wydany przez elfa. Brama opóźni pościg i da mu trochę
czasu. Jadąc, obmyślał strategię.
Pierwszym celem musi być odbicie się od pogoni. Drugim znalezienie miejsca, którego mógłby bronić i
które dałoby schronienie Valurze. Ryzykując zerknięcie przez ramię, zobaczył, że bramy zaczynają się
ponownie otwierać, ale bardzo wolno. Elfy stłoczyły się za bramą. Gościniec, którym jechał Dagnarus, wił
się, otaczając wzgórze, i wkrótce brama miasta znikła mu z oczu.
Dagnarus podążał gościńcem jeszcze kilka mil, po czym, odna—
lazłszy ścieżkę, której szukał, zawrócił konia z drogi i wpadł w las. Pozostali poszli w jego ślady. Ich
rumaki zwolniły, próbując się przedrzeć przez nieprzeniknioną plątaninę drzew i gęstych krzewów.
Powietrze przesycał zapach rozgniatanej przez końskie kopyta szałwii.
— Shakur! Zatrzyj ślady! — rozkazał Dagnarus, zwalniając biegu wierzchowca, lecz nie zatrzymując
się.
Vrykyl, z twarzą niewidoczną pod czarnym hełmem, skinął na znak, że zrozumiał. Zsunął się z siodła,
choć koń nadal biegł, i zawrócił do głównej drogi. Posługując się swą ogromną siłą, Vrykyl wyrwał płat
ściółki i zaczął układać gałązki i małe drzewka tak, aby zamaskować ślady ich przejścia.
Dagnarus pędził dalej, z całych sił poganiając konia. Ścieżka była gdzieniegdzie zarośnięta, a w kilku
miejscach całkiem znikła. Był to starodawny szlak, wiodący do wiekowej, zrujnowanej wartowni, skąd
żołnierze starożytnego Vinnengael strzegli miasta przed wrogami.
Skręcając z głównego traktu, Dagnarus podejmował świadome ryzyko. Jego koń był rączy i mógł
prześcignąć konie elfów. Ale koń niósł dwoje jeźdźców, podobnie jak wierzchowiec Silwytha, i nie
zdołałby zbyt długo utrzymać tempa ucieczki. Gdyby jego plan się powiódł i elfy straciłyby trop, Dagnarus
liczył, że wystarczy, aby przyczaił się z Valurą na kilka dni, a potem mogą uciec na dobre.
Wartownię zbudowano na klifie nad jeziorem Ildurel. Tu straż rozniecała niegdyś ogromne ogniska,
które były widoczne z wioski i które ostrzegały mieszkańców, że od strony morza nadciągają siły wroga.
Zbudowana z kamienia wydobytego ze zbocza góry, wartownia została porzucona przed ponad stu laty, w
czasie, gdy Vin—nengael rozrosło się w duże miasto, chronione przed napaścią przez silne mury.
Niewielki budynek wartowni był zrujnowany, ściany się wykruszyły, a dach dawno temu zapadł. Okien
nie zasłaniały okiennice, jedyne drzwi, na wpół zbutwiałe, wisiały niepewnie na zardzewiałych zawiasach.
Jednakże na kryjówkę nadawał się doskonale. O istnieniu wartowni pamiętało niewielu ludzi, a elfy
prawie na
pewno o niej nie wiedziały. Dagnams dowiedział się o niej tylko dlatego, że jako młodzika przywiózł go tu
kapitan Argot, aby zilustrować lekcję o znaczeniu wartowni dla obronności ówczesnej dużej wioski
rybackiej.
W późniejszych latach Dagnarus powracał do wartowni, używając jej jako prowizorycznej bazy
wypadowej na polowania. Lubił siadywać na skraju klifu i patrzeć na olbrzymie jezioro, otaczające je
ziemie i dalej, na miasto Vinnengael. Nawet orzeł nie miał lepszego widoku. Z wartowni Dagnarus zdołał
wypatrzyć słabe miejsca w fortyfikacjach miasta; planował albo je wzmocnić — gdyby został królem —
albo wykorzystać.
Gdy koń ostrożnie stąpał po stromiźnie, Dagnarus obejrzał się, chcąc się upewnić, czy Valura czuje się
dobrze. Niepotrzebnie się martwił. Napawała się podnieceniem. Jej twarz była zarumieniona, wargi
rozchylone w ekstatycznym uśmiechu, oczy błyszczały radością. W pewnej chwili usłyszał jej śmiech,
perlisty śmiech, który odbił się echem od skał niczym plusk wody.
Silwyth był żołnierzem; dobrze jeździł konno, toteż dotrzymywał kroku Dagnarusowi. Gareth, gdy w
końcu otworzył oczy, przekonał się, że wspinają się na niemal pionową ścianę klifu. Zamknął je z
powrotem. Shakur jeszcze nie wrócił. Vrykyl został z tyłu, by później zdać księciu relację na temat elfów.
Słońce chyliło się nad tym dziwnym i strasznym dniem, gdy Dagnarus i jego towarzysze dotarli do
wartowni.
— Obawiam się, że nie wyda ci się tu zbyt komfortowo, naj
droższa —— powiedział Dagnarus, pomagając Valurze zsiąść z ko
nia. — Ale ufam, że pozostaniemy tu tylko przez kilka dni, aż twój
mąż zmęczy się szukaniem nas.
Valura miała poważną minę.
— Mój mąż nigdy nie się zmęczy, najdroższy. Nawet gdyby
śmy mieli żyć tysiąc lat.
Dagnarus zdjął czarny, wilczy hełm i i potrząsnął wilgotnymi od potu włosami. Silwyth starał się
przekonać Garetha, że dotarli na miejsce, są bezpieczni i że może zsiąść z konia. Gareth otworzył oczy, z
przestrachem popatrzył na rzekę, która była zaledwie sre—
brzystą wstążeczką daleko, daleko w dole. Wzdrygając się, pospiesznie odwrócił wzrok. Spróbował zsiąść,
lecz był tak zesztywniały i obolały, mięśnie miał tak skurczone strachem, że zsunął się i ciężko upadł na
ziemię.
— Tarcza Boskiego jest moim sprzymierzeńcem — oznajmił
z uspokajającym uśmiechem Dagnarus. — Zgodził się dostarczyć
mi ludzi i broń, abym obalił rządy mego brata. Nie pozwoli, aby
osobista zemsta jednego lorda zagroziła naszemu sojuszowi.
Valura uśmiechnęła się smutno.
• Jak mało o nas wiesz, ukochany. — Pocałowała go czule. — Silwyth objaśni ci sytuację. Jestem
zbyt zmęczona, by zrobić to sama. Nie, najdroższy, dam sobie radę. Potrzebuję tylko koca, który bym
mogła rozłożyć na podłodze.
• Nie masz nawet peleryny — upomniał ją łagodnie Dagnarus. — Tu w górach noc będzie zimna.
Ach, ukochana — powiedział, ujmując jej dłonie i przyciągając bliżej. — Co też ci dałem? Ruinę,
hańbę, niebezpieczeństwo. Brak jadła, do przykrycia się zaledwie śmierdzącą końską derkę. Źle
wybrałaś, kiedy postanowiłaś pójść ze mną. Powinnaś pozostać z mężem i wraz z innymi potępić
mnie. Byłabyś teraz bezpieczna w domu, w ciepłym łóżku z jedwabnymi prześcieradłami, jadłabyś
pawie języczki i piła wino z korzeniami.
• Tęsknię za nimi, jak uciekinier z więzienia tęskni za swymi żelaznymi kajdanami i ciemną celą —
odrzekła Valura. Jej głos nabrał twardych tonów. — Przez całe życie byłam więźniem — najpierw w
domu mego ojca, potem w domach mężów. Teraz nie wiążą mnie żadne łańcuchy poza łańcuchami
miłości, a te zrobione są z niezapominajek i puchu. A jednak łańcuchy te są tak mocne, że nawet
śmierć ich nie rozerwie. Gdyby przyszło mi jutro umrzeć, ukochany, najdroższy, umrę z uśmiechem
na ustach, gdyż dziś byłam szczęśliwa. Szczęśliwa, że uwolniłam się od naszej tajemnicy,
szczęśliwa, że mogłam okazać całemu światu, jak bardzo cię kocham.
Ucałował jej dłonie, które trzymał w swoich, ucałował palce, a potem wargi. Mimo jej protestów
poszedł za nią do wartowni,
gdzie uczynił, co mógł, aby było jej wygodnie. Silwyth odszedł, by zająć się końmi. Rozsypująca się
stajnia położona za wartownią zapewniła znużonym zwierzętom jakieś schronienie.
Gareth był zbyt roztrzęsiony upadkiem i wyczerpany katastrofalnymi wydarzeniami dnia, aby
mógł się komuś do czegoś przydać. Siedział zapomniany na kawałku rozpadającego się muru
otaczającego wartownię i patrzył w niebo. Długie pasma czerwieni sprawiały wrażenie, że słońce
krwawymi palcami czepia się chmur, chcąc się uchronić przed zatonięciem w nocy.
Gdy zbliżył się Dagnarus, bez zapału podniósł wzrok.
— Czy warto było? — zapytał z goryczą Gareth.
— Przeżyć ból? — Oczy Dagnarusa pociemniały, twarz zbie
lała, dłoń zwinęła się na wspomnienie śmiertelnego cierpienia. —
Nie wierzyłem, że przeżyję — powiedział po chwili zachrypniętym
głosem. — W ogniu ból był nie do zniesienia. Widziałem… —
Urwał przejęty. — Widziałem twarze bogów! Nie byli zagniewani,
tylko smutni. — Uśmiechnął się ponuro. — To dziwne, ale przypo
mniało mi to Evarista, kiedy spuszczał ci lanie. Bogowie wyglądali
tak samo, kiedy mnie karali. — Zawahał się, jakby nie chciał mó
wić, lecz widocznie czuł taką potrzebę. — Umrzeć byłoby łatwo.
Chciałem umrzeć, uciec od tego straszliwego bólu. Ale w pewnej
chwili ujrzałem inną twarz, która przypatrywała mi się razem z bo
gami — mojego brata. Patrzył na moje cierpienie z uśmiechem.
— Wcale nie! — zaprotestował wstrząśnięty Gareth. — Wyraź
nie widziałem Helmosa. Był przerażony. Naraził swoje życie, chcąc
cię uratować z płomieni! Inni lordowie musieli go odciągnąć, a i tak
próbował się wyrwać.
— Naprawdę? — Dagnarus wzruszył ramionami. — Może się
pomyliłem. W każdym razie rzeczywiście uratował mi życie, gdyż to
właśnie widok tego zadowolonego uśmieszku dał mi wolę i siłę, aby

I
walczyć z bogami. Pośród ognia odnalazłem ciemność. Wszedłem w ciemność i w jej próżni płomienie
zgasły. Ciemność wynagrodziła mnie! Uczyniła mnie silniejszym od Lorda Dominium. Lepszym od
tworów mego ojca.
— Lord Próżni — wymamrotał Gareth.
• Czuję w sobie jej magiczną moc, tak jak kobieta czuje w sobie nowe życie, a przynajmniej tak to
sobie wyobrażam — ciągnął Dagnarus w uniesieniu. — Moc jest jeszcze młoda, lecz z każdą chwilą
rośnie.
• Będzie ci potrzebna do ucieczki przed lordem Mabretonem
— zauważył posępnie Gareth.
• Ha! — zaśmiał się Dagnarus. — Poszedł mylnym tropem. On i jego ludzie są już prawdopodobnie
w połowie drogi do Tinna—fah! — Ziewnął i się przeciągnął. — Bogowie! Jestem wyczerpany!
Położę się na godzinkę z Valurą. — Dagnarus popatrzył na swe okryte zbroją ramiona, na czarny
napierśnik. — Mówiąc o spaniu, co mam zrobić z tą dziwną zbroją? Jest wygodna — ledwo czuję,
że mam ją na sobie. Zbroja zdaje się być częścią mnie, jak skóra czy paznokcie. Mimo to mam
nadzieję, że nie muszę jej nosić dniem i nocą.
• Twój brat Helmos i pozostali Lordowie Dominiów noszą magiczne wisiory, podarowane przez
bogów, Wasza Wysokość — powiedział Gareth. On także poczuł, że ogarnia go nagłe zmęczenie,
lecz bał się zasnąć. Za każdym razem, kiedy zamykał oczy, widział księcia wijącego się w świętym
ogniu. — Dotknięcie wisiora i modlitwa do bogów sprawia, że pojawia się zbroja.
• Wątpię, czy wiele zdziałam modlitwą do bogów — rzekł kpiąco Dagnarus. — Chyba nie
powinienem się modlić do Próżni?
— zapytał z powątpiewaniem.
Gareth westchnął i pokręcił głową.
— Nie, Wasza Wysokość. Próżnia nie daje bezwarunkowo, jak
bogowie. Próżnia najpierw bierze, a potem spełnia prośbę. Ty od
dałeś swą duszę. Próżnia przyjęła twoją ofiarę i obdarowała cię no
wym życiem, zbroją oraz magiczną mocą w niej zawartą.
Gareth obejrzał z bliska zbroję. Dopasowała się ściśle do ciała, odtworzyła ciało. Widział zarys żeber,
mięśni, ścięgien i kości. Pośrodku napierśnika, nad sercem, widniał wygrawerowany emblemat. Był on
bardzo prosty — cztery mandale, wyobrażające cztery żywioły. Między nimi pojedynczy czarny punkt,
ciemniejszy niż sama zbroja, ciemniejszy niż noc.
Gareth wskazał palcem, uważając, żeby nie dotknąć zbroi.
— Ten symbol, Wasza Wysokość. Spójrz na niego.
Dagnarus popatrzył w dół.
• Poznaję go — powiedział cicho, wstrząśnięty. — Kiedy… umierałem, jak sądzę, widziałem go!
Czarne koło pośród płomieni zawirowało mi przed oczami. Co to znaczy?
• To symbol Próżni, bardzo stary. Mandale przedstawiają cztery pozostałe żywioły. W środku znajduje
się Próżnia. Połóż dłoń na tym symbolu, Wasza Wysokość, i zażądaj, aby zbroja znikła —
poinstruował Gareth.
Dagnarus zrobił to. Zbroja znikła. Ku ich zdumieniu zdawała się wtapiać w skórę księcia, wnikać
kroplami lśniącej czerni we wszystkie pory, łączyć z jego krwią. Dagnarus stał na polanie odziany w białe
szaty, w które był ubrany podczas ceremonii. Na jego szyi wisiał okrągły wisior. Wycięty z jednego
dużego kamienia, błyszczał i migotał w słońcu, promienny niczym diament, tyle że czarny jak węgiel. U
jego boku znajdował się Sztylet Vrykyla, utrzymywany przy ciele jego wolą, związany z nim magicznym
sposobem.
Dagnarus z zadowoleniem przyjrzał się wisiorowi i sztyletowi, z niesmakiem zaś szatom.
• Ładnie będę wyglądał, jadąc przez kraj ubrany niczym dziewica w dniu ślubu! A, oto i Vrykyl!
Jakie wieści o elfach?
• Całkiem zgubili ślad, panie — powiedział Shakur, kłaniając się z końskiego grzbietu. — Czekałem,
ukryty w Próżni, i widziałem, jak przejechali galopem. Nikomu nie przyszło do głowy zboczyć, tak
się zawzięli, aby cię złapać na gościńcu.
• Głupcy! — Dagnarus lekceważąco machnął na nich ręką. Spojrzał z zainteresowaniem na juki
Shakura. — Nie masz tam przypadkiem odzieży na zmianę?
• Tak się składa, że mam, panie — odrzekł Shakur. Otworzywszy sakwy, wydobył z nich skórzaną
tunikę, miękką jedwabną koszulę i wełniane pończochy. Podał je Dagnarusowi, który przypatrzył się
im niechętnie.
• Strój mieszczanina. Chyba będzie musiał wystarczyć, dopóki nie kupię czegoś lepszego. Co to za
brązowe plamy?
• Krew, panie — odparł z niezmąconym spokojem Shakur. — Rozkazałeś mi ukryć mord, toteż
uznałem, że lepiej nie zostawiać żadnych śladów. Ciało pogrzebałem, lecz rzeczy tego człowieka
zabrałem. Zamierzałem je potem sprzedać.
• Silwyth — rozkazał Dagnarus — weź to i wypierz. Spróbuj jakoś przysposobić, żebym mógł się w
to ubrać.
Shakur poniósł przyłbicę i odsłonił twarz z martwymi oczami. Vrykyl wyciągnął splamioną odzież.
Silwyth cofnął się o krok z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
• Rzuć je na ziemię — polecił Silwyth, nie ruszając się, by po nie sięgnąć.
• Chodź i weź je ode mnie, elfie — rzekł Vrykyl z szyderczym uśmiechem.
Silwyth nie drgnął. Zmarszczył nos z odrazą.
• Nie. Czuję od ciebie odór śmierci i zgnilizny!
• On ma na imię Shakur, Silwyth — powiedział Dagnarus, obserwujący starcie z lekkim
rozbawieniem. — Jest Vrykylem, tworem Próżni, który mi służy — tak jak ty — dodał ostrzejszym
tonem.
Silwyth skłonił się nisko.
— Służę Waszej Wysokości. Jestem lojalny wobec Waszej Wy
sokości, co chyba udowodniłem. Lecz nie będę służył tej ohydnej
parodii świętego życia.
Twarz Dagnarusa zarumieniła się z gniewu.
Gareth pociągnął księcia za rękaw i wyszeptał pospiesznie:
— Jeśli cenisz sobie Silwytha, nie nalegaj, Wasza Wysokość.
Elfy szanują śmierć, czczą zmarłych. Elfy wierzą, że ich duchy
opuszczają to życie, by przejść do innego, lepszego świata. Sama
myśl o duchu uwięzionym w martwym ciele jest dla nich odra
żająca.
Dagnarus zżymał się ze złości, ale nie powiedział nic Silwytho—wi. Przyszła mu do głowy nowa
niepokojąca myśl.
• Czy myślisz, że Valura też będzie to tak odczuwać?
• Przypuszczam, że tak, Wasza Wysokość — odparł Gareth.
• A zatem odeślę Yrykyla. Może nas wyprzedzić i spotkać się
z armią mego wuja. Shakur! — Dagnarus przyzwał go gestem. — Mam dla ciebie nowe rozkazy…
— Za późno, Wasza Wysokość — powiedział cicho Gareth.
W drzwiach budynku stanęła Valura. Na jej twarzy malował się
wstrząs, kiedy patrzyła na Shakura z mieszaniną wstrętu i strachu.
— Śmierć — wyszeptała. — Śmierć przyszła po mnie!
Kolana ugięły się pod nią. Oparła się ciężko o drzwi i upadłaby,
ale Dagnarus podbiegł i chwycił ją w ramiona.
— Nie, moja najdroższa, ukochana! — powiedział książę. —
Nie śmierć, a życie! Znalazłem sposób na pokonanie śmierci. To
ciało nie umrze!
Wzrok Valury przeniósł się na splamione krwią odzienie.
• Żyje dzięki temu, że karmi się życiem innych! — Wzdrygnęła się, zamknęła oczy. — Słyszałam, jak
mówił.
• W mojej sprawie — podkreślił Dagnarus. — Umierają za mnie. Na bogów, powinni być wdzięczni!
Ich nic niewarte, nędzne życie w mojej służbie staje się wzniosłe, wartościowe. Nie wątpisz we
mnie, ukochana — dodał, marszcząc brwi, rozdrażniony i niezadowolony. — Nie podajesz w
wątpliwość moich czynów?
• Nie, nie! — zaprzeczyła Valura, lecz nadal odwracała twarz od Vrykyla, a nawet podniosła ręce, aby
zasłonić przed nim oczy. Przycisnęła głowę do piersi Dagnarusa.
• Postąpiłem, jak uważałem, że należy — powiedział chłodno. Opuścił obejmujące ją dotąd ramię. —
Bez tego stworzenia, które budzi w tobie taką odrazę, nie dalibyśmy rady uciec. Gdyby nie on,
bylibyśmy w tej chwili na łasce twojego męża. Siła Vryky—la dziesięciokrotnie przewyższa siłę
śmiertelnika, on nie posiada słabości śmiertelnika, nie potrzebuje snu i pożywienia, odpoczynku.
Przez śmierć dał mi swą esencję życiową! Dzięki temu wyszedłem z życiem z ognia, który miał
mnie zabić. On i ja jesteśmy związani — dodał Dagnarus przyciszonym z przejęcia głosem. — Jego
myśli są moimi. Moje myśli są jego. Gdyby nawet odjechał na kraniec tego świata, wciąż mogę mu
rozkazywać, a on będzie mi posłuszny.
Dagnarus chwycił Sztylet Yrykyla i podsunął Yalurze pod oczy.
Gdy chciała odwrócić głowę, ujął jej brodę i zmusił, by popatrzyła na sztylet, a potem na niego.
— Posłuchaj, moja umiłowana — ciągnął Dagnarus, trzymając
sztylet przed jej przerażonymi oczami. — Za pomocą tego noża za
mierzam stworzyć więcej takich Vrykyli. Tyle, ilu Lordów Domi
niów powołał mój ojciec. Każdy odda mi swoją esencję życiową
i tym sposobem przechytrzę śmierć. Będę mógł żyć tak długo, jak
elf, albo i dłużej. Pomyśl! Nic nas nie rozłączy. Kiedy ty pozosta
niesz młoda i piękna, ja się nie zestarzeję, nie umrę. Zawsze będzie
my razem i to właśnie umożliwia nam Vrykyl. Nie przeklinaj Sha—
kura. Powinnaś go raczej błogosławić.
Valura odwróciła się i spojrzała na Vrykyla, ale zrobiła to z wielkimi oporami, bardzo niechętnie. Jej
wzrok spotkał się z martwym wzrokiem ożywionych zwłok. Zadrżała na całym ciele, lecz nie odwróciła
wzroku.
— Przebacz mi niemądrą słabość, najdroższy — wymówiła war
gami tak bladymi i sztywnymi, że ledwo się poruszyły.
Dagnarus pocałował ją czule.
— Chodź, umiłowana. To był ciężki dzień. Jesteś wyczerpana.
Odprowadził Valurę do wartowni, lecz po chwili wrócił.
• Jak ona się czuje? — zapytał z niepokojem Gareth. — Nie wyglądała zbyt dobrze.
• Ten widok był dla niej wstrząsem. To moja wina. Powinienem ją na to przygotować — powiedział
Dagnarus. — Wkrótce uzna konieczność, ale na razie potrzebuje czasu, aby przywyknąć do tej
myśli, a to niemożliwe, dopóki Shakur jest z nami. Shakur! Pojedziesz do Dunkargi. Opowiedz im,
co się wydarzyło. Powiedz, że armia potrzebna mi jest teraz. Dowiedz się, kiedy mogą się
przygotować do wymarszu.
• Jestem zobowiązany do posłuszeństwa, panie — rzekł Shakur — nalegam jednak, abyś się
zastanowił. Wasza Wysokość nie umknąłeś jeszcze przed niebezpieczeństwem, a nas jest za mało,
by cię chronić.
• Niepotrzebna mi żadna ochrona — odparł Dagnarus. — Elfy szukają wiatru w polu. Zrobisz, jak
mówię, Shakur. Trzeba na—
tychmiast zawiadomić Dunkargańczyków o sytuacji. Helmos wie, że o pomoc zwrócę się do Dunkargi.
Może mój brat już rozkazał swojej armii ruszyć na Dunkargę, żeby mnie uprzedzić! Wydałem ci rozkaz,
Shakur. Spełnisz go.
Vrykyl skłonił się. Cisnął skrwawione odzienie do stóp Silwytha, opuścił przyłbicę, zawrócił konia w
miejscu i pogalopował przez las.
• Co ci się znowu nie podoba? — zapytał z irytacją Dagnarus, odwracając się do Garetha.
• Nic, Wasza Wysokość — rzekł Gareth.
• Myślisz, że odsyłając Vrykyla, popełniłem błąd?
• Myślę, że przydałby się tutaj, Wasza Wysokość — powiedział Gareth poważnie. — W nocy musimy
trzymać wartę, a wszyscy padamy ze zmęczenia.
• Niepotrzebna nam żadna warta! — rzekł ze złością Dagnarus. — Ale skoro ma cię to uszczęśliwić,
sam pierwszy stanę na straży. Ty i Silwyth możecie się przespać. A teraz zajmij się czymś
pożytecznym. Nabierz wody ze studni i może zdobądź coś do jedzenia. Silwyth, postaraj się sprać z
tych rzeczy plamy krwi.
Wchodząc do wartowni, Dagnarus zatrzasnął drzwi z taką siłą, że omal ich nie rozłamał.
Niebo wciąż wypełniała poświata zmierzchu, ale od strony drzew zaczynała już nadpełzać noc. Gareth
nie miał pojęcia, gdzie znaleźć jedzenie. Mógł posłużyć się magią, by rozniecić ognisko, ale taki magiczny
ogień — jasny i biały niczym gwiazdy na tle ciemności
— naprowadziłby na ślad tych, którzy ich szukali.
Gareth schylił się i pomógł Silwythowi pozbierać ubrania.
— Wierzysz, że lord Mabreton rzeczywiście zgubił nasz trop?
— zapytał cicho.
Silwyth wpatrzył się w mrok, jakby potrafił rozsunąć cienie i sprawdzić, co się pod nimi kryje. Może
zresztą widział więcej niż Gareth. Elfy mają doskonały wzrok, o wiele lepszy od ludzkiego. Kiedy Silwyth
przemówił, Gareth zrozumiał, że elf opisuje nie to, co widzi, lecz to, co czuje.
— Lord Mabreton ma teraz w życiu tylko jeden cel — zemstę.
Odczuwa tylko jeden rodzaj emocji — nienawiść. Obiekt jego ze—
msty i nienawiści przyciąga go teraz niczym magnes żelazo. W nocy musimy zachować największą
czujność.
W nocy zachowywali największą czujność. Dagnarus powiedział kwaśno, że nawet gdyby chcieli
zasnąć, obudzi ich burczenie w żołądkach. Zgodził się, choć niechętnie, że skoro szuka ich lord Mabreton,
szaleństwem byłoby rozpalenie ognia — magicznego czy innego — na tym wysokim wzgórzu. Niebo
przykrywały chmury, noc była niezwykle ciemna, ciemniejsza, niż Gareth — który nigdy dotąd nie spędził
nocy poza bezpiecznymi murami domu czy zamku — mógł sobie wyobrazić. Bał się opuścić ruiny
budynku, gdyż ogarniał go strach, że w ciemności wpadnie do studni albo zgubi się w lesie i już nigdy nie
znajdzie drogi powrotnej.
Jednak potrzeba zmusiła go do wyjścia z budynku i poszukania w oślepiającej czerni ustronnego
miejsca. Na szczęście wychodki zbudowane były z tego samego białawego kamienia co wartownia. W
drodze powrotnej udało mu się nie wpaść do studni, która była ziejącą czarną dziurą na tylnym podwórzu.
Silwyth uprał odzienie i rozłożył je, by wyschło na płaskich kamieniach, nagrzanych przez słońce.
Dagnarus zdjął białe szaty, zwinął je w kłębek i rzucił w kąt. Noc była ciepła. Do rana może pozostać w
samej bieliźnie. Książę objął pierwszą wartę. Towarzyszyła mu Valura, która nie chciała się z nim rozstawać
choćby na kilka godzin. Przespała się trochę i, jak powiedziała, czuje się o wiele silniejsza.
Gareth położył się i próbował zasnąć, ale choć ze zmęczenia prawie padał na twarz, straszne
wydarzenia dnia tak go poruszyły, że nie mógł znaleźć odpoczynku, którego tak desperacko pragnął. Z
zewnątrz dobiegały go ciche rozmowy i śmiech Dagnarusa i Va—lury. Śmiech ustąpił chrapliwemu
oddychaniu i westchnieniom rozkoszy. Dagnarus nie był zbyt dobrym wartownikiem.
Gareth przysłuchiwał się odgłosom ich miłości z mieszaniną odrazy, irytacji, zazdrości i niechęci. Co
gorsza, Silwyth zapadł w sen w chwili, gdy dotknął głową zwiniętej w tobołek peleryny, służącej mu za
poduszkę. Gareth rzucał się i wiercił, starał się nie słyszeć ani
nie wyobrażać sobie, co się dzieje zaledwie o kilka stóp od niego. Lecz kiedy Dagnarus i Valura, tłumiąc
chichot, wśliznęli się z powrotem, wciąż nie spał, choć udawał, że śpi, gdy Dagnarus dotknął jego ramienia
i powiedział, że już czas objąć drugą wartę.
Gareth wyszedł bez słowa i przysiadł na wyszczerbionym kawałku resztek muru okalającego
wartownię. I oczywiście wtedy, kiedy nie wolno mu było zasnąć, sen w końcu przyszedł. Obudził się z
drgnięciem i ujrzał nad sobą stojącego Silwytha.
• Wśród mojego ludu wojownik, który zaśnie na warcie, nie ma prawa już nigdy się obudzić. Z
miejsca podcina mu się gardło.
• Przepraszam — powiedział ze skruchą Gareth, gramoląc się na nogi. Rozejrzał się wokół. —
Chyba… Chyba nie spałem długo.
• Nie. — Silwyth był oschły. — Obudziłem się i kiedy usłyszałem twoje mamrotanie, domyśliłem się,
że zapadłeś w drzemkę. Wejdź do środka i prześpij się. Ja obejmę twoją wartę. I tak rzadko sypiam
nocą — nie więcej niż kilka godzin.
Gareth opierał się słabo, lecz Silwyth przerwał mu w pół słowa.
— Bądź cicho. Nie obudź Jego Wysokości i lady Valury. Niech
spędzą razem przynajmniej jedną spokojną noc.
Silwyth usiadł na murze i zapatrzył się w ciemność. Gareth ociągał się z odejściem.
• Zdajesz się mieć pewność, że nas znajdą.
• Tak.
• To może powinniśmy coś robić? — zapytał bezradnie Gareth.
• A jakie znasz zaklęcia wojenne, magu? — odparował Silwyth śpiewnym, kpiącym głosem.
• Żadnych — przyznał Gareth. — Nie kształciłem się na maga wojny.
• Wobec tego niewiele możesz zrobić poza snem.
Silwyth usadowił się wygodniej na kamiennym murze i odwrócił do Garetha plecami.
Przybity Gareth potulnie przyjął tę odprawę i wrócił do niewielkiej wartowni. Leżał, wpatrując się w
ciemność, aż w końcu sen uśmierzył jego strach.

OFIARA
Dagnarus obudził się w jasności przedświtu. W jego ramionach, opierając mu głowę na piersi,
spoczywała Valura. Jej długie czarne włosy spływały mu na obnażone ramię. Oczy miała zamknięte,
oddychała głęboko i równo, bezpieczna w jego silnych ramionach, rozgrzana jego ciepłem. Nie chciał
zakłócać jej marzeń, dlatego przez długi czas leżał u jej boku bez ruchu, strzegąc jej snu.
Na zewnątrz ptaki zanosiły się głośną i wesołą pieśnią, oznaczając granice swoich terytoriów. Pary
odbywające gody wykłócały się przy budowaniu gniazdek.
Delikatnym ruchem odgarnął Valurze włosy z twarzy. Dla jego miłości rzuciła wyzwanie mężowi.
Przepełniała go miłość do niej. Jego energiczna natura, łatwo padająca ofiarą nudy, kazała mu zwykle
zrywać się z łóżka w chwili, gdy otworzył oczy. Dzisiaj, w tak cichym, spokojnym dniu, mógłby leżeć u
boku swojej pani przez cały ranek.
— Wasza Wysokość! — zawołał cicho Silwyth przez okno.
Dagnarus z obawy, by nie zbudzić Valury, nie odpowiedział.
Miał ochotę zignorować elfa, udać, że śpi, lecz w głosie Silwytha brzmiała nuta nalegania. Ostrożnie,
delikatnie Dagnarus wysunął ramię spod głowy Valury. Zamruczała przez sen, powieki jej zatrzepotały,
lecz nie obudziła się.
Z czułością ułożył jej głowę na białych szatach, które służyły im za poduszkę, i pocałował ją lekko.
Podniósłszy się po cichu, podszedł bezszelestnie do otwartego okna.
— O co chodzi? — zapytał z niezadowoleniem.
• Proszę się schylić, Wasza Wysokość — ostrzegł Silwyth. On sam przykucnął pod oknem i
wpatrywał się z napięciem w las. — Proszę się trzymać w cieniu.
• O co chodzi? — ponowił pytanie Dagnarus. Książę podążył za wzrokiem elfa. — Co widzisz?
• Nic, Wasza Wysokość — odrzekł Silwyth.
• To po co to kucanie i skradanie się? — pytał z irytacją Dagnarus. — Posłuchaj tylko! Ptaki śpiewają,
zapracowane i zadowolone. Nic ich nie spłoszyło. — Wskazał dwie wiewiórki, które goniąc się,
przeskakiwały z gałęzi na gałąź. — Zwierzęta buszują swobodnie.
• Robiłyby to, Wasza Wysokość, nawet gdyby w lesie znajdowała się dziesięciotysięczna armia elfów
— powiedział z przekonaniem Silwyth ściszonym głosem. — Wasza Wysokość walczył z elfami.
Powinieneś sam to wiedzieć, panie. Z ptakami łączy nas szczególna więź, ponieważ są to stworzenia
powietrzne i chętnie spełniają nasze życzenia. Elfi żołnierze potrafią chodzić cicho ni— i czym
duchy. Możliwe, że nas otaczają ze wszystkich stron!
Dagnarus wyszedł z wartowni na zewnątrz. Nadal nie wierzył, że coś jest nie w porządku, ale tak jak
powiedział Silwyth, walczył z elfami i szanował ich jako przebiegłych i bystrych wrogów. Zgodnie z radą
Silwytha trzymał się w cieniu.
• Widziałeś coś? Słyszałeś?
• Nie, Wasza Wysokość. Lecz powietrze ma dziwny smak. Zapach, który mi się nie podoba. Najlepiej
będzie, jeśli wszyscy pozostaniemy w…
• Mój panie? — Od drzwi dobiegł głos Valury, zachrypnięty od snu. Nie widziała kucającego pod
oknem Dagnarusa, dlatego wyszła na słońce, by go poszukać.
Strzała świsnęła tak chyżo, tak cicho, że żadne z nich jej nie zauważyło, dopóki nie uderzyła w miękkie
ciało, które powstrzymało jej lot. Valura jęknęła i ciężko oparła się o drzwi, patrząc w zdumie—i niu na
pierzaste drzewce wbite głęboko w jej udo. Rana spłynęła krwią, plamiąc jej jedwabną suknię.
Dagnarus wydał chrapliwy okrzyk przestrachu i zerwał się na równe nogi.
— Nie, Wasza Wysokość! — krzyknął Silwyth, usiłując złapać
księcia i uchronić go przed niebezpieczeństwem.
W powietrzu świsnęła kolejna strzała, wymierzona w Dagnaru—sa. Gdyby był zwykłym
śmiertelnikiem, strzała przeszyłaby mu serce. Jednak Próżnia, wyczuwając zagrożenie, pospieszyła osłonić
swego lorda. Czarna zbroja spłynęła na jego ciało niczym ciemna woda, chroniąc go przed atakiem.
Strzała uderzyła w napierśnik. Drzewce znikło w ognistym wybuchu, a nieszkodliwy grot spadł na ziemię.
Dagnarus porwał na ręce mdlejącą Valurę i wniósł do bezpiecznego schronienia wartowni.
Silwyth rzucił się przez otwarte okno do środka, głową naprzód, pośród gniewnego brzęczenia strzał.
Gareth, obudzony okrzykiem Dagnarusa, zatrzasnął drzwi. Strzały wbijały się w nie z głuchym odgłosem
albo wlatywały z niesamowitym gwizdem przez pozbawione okiennic okna i uderzały o przeciwległą
ścianę.
— Na dół! Schyl się! — rozkazał Silwyth, łapiąc Garetha za
rękę i przyciągając go do podłogi.
Dagnarus położył Valurę na białych szatach. Przez jej odzienie przesiąkała krew. Valura była
śmiertelnie blada, w szeroko otwartych oczach malowało się przeraźliwe zaskoczenie, z bólu drżała na
całym ciele. Oddychała krótko, urywanie. Lepką od krwi ręką wymacała strzałę.
Dagnarus popatrzył na nią z rozpaczą, a następnie sięgnął do miecza.
• Zaatakują budynek. Jak sądzisz, ilu…
• Nie, Wasza Wysokość — zawołał Silwyth. — Nie to planują. Nie zaatakują nas, dopóki będziemy w
środku.
• Dlaczego? Co mają nadzieję uzyskać, czając się w lesie? — zapytał Dagnarus trzęsącym się z furii
głosem.
• Nie zaatakują nas, ponieważ obawiają się, że mogliby zabić lady Valurę. Chcą ją mieć żywą —
powiedział ponuro Silwyth. Spojrzał na ranę. Krew wypływała z niej szybko, w pulsującym rytmie.
Silwyth podniósł wzrok na księcia. — Ale obawiam się, że ta strzała została źle wycelowana, panie
— dodał ciszej. — Przebiła główną arterię. Ona nie przeżyje.
• Skąd ty to wiesz? — rzucił ze złością Dagnarus i odepchnął Silwytha. — Jesteś uzdrowicielem?
Moja ukochana… — Pochylił się nad nią, ujął w ręce jej zimną dłoń. — Ukochana…
• Książę Dagnarusie — zawołał jakiś głos za oknem.
• Lord Mabreton — mruknął Silwyth.
• Lordzie Próżni! — wykrzyknął elf. — Nie ma dla ciebie ucieczki. Wyzywam cię, aby rozstrzygnąć
sprawę w uczciwej walce. Jeśli jesteś człowiekiem honoru, przyjmiesz wyzwanie. Pierwej jednak
musisz wydać tę niewierną, wyzutą z honoru, bezduszną kobietę, niegdyś znaną jako lady Mabreton,
której imię jest teraz Dziewka. Jest tu ze mną uzdrowiciel. Dziewka zostanie potraktowana dobrze —
lepiej, niż zasługuje. Jeśli jest mądra, poprosi mnie o śmierć. To nie przywróci jej honoru, ale uchroni
od hańby jej rodzinę. Jeśli nie, zabiorę ją do domu, gdzie jej ojciec postanowi, jaki los ma ją spotkać.
Możesz albo ją wysłać na zewnątrz — ciągnął lord Mabreton zimnym i twardym tonem — albo
patrzeć, jak wykrwawia się na śmierć. Daję ci trzydzieści minut na podjęcie decyzji.
Valura wyciągnęła splamioną krwią dłoń i chwyciła Dagnarusa za ramię. Jej oczy pociemniały, zasnute
cieniem bólu.
— Nie! — błagała. — Nie oddawaj mnie! — Z drżeniem, przy
mykając z bólu oczy, wciągnęła powietrze. — Wolę… umrzeć…
Dagnarus ukląkł przy niej, pochylił się i pocałował.
— Nigdy cię nie wydam! — obiecał. — Nigdy! Zróbcie coś! —
syknął.
Gareth bezskutecznie próbował zatamować krew, która wypływała z rany w pulsującym rytmie bicia
serca kobiety. Spojrzał na księcia i pokręcił głową.
• Nie jestem uzdrowicielem — powiedział. — A w magii Próżni nie ma zaklęć uzdrawiających. Może
gdybyś wyjął strzałę…
• Ma na grocie zadziory — rzekł Dagnarus z gorzkim przekleństwem. — Widziałem żołnierzy
ranionych tymi przeklętymi strzałami. Jeśli spróbuję ją wyciągnąć, wyrwę jej mięśnie nogi. Sam ból
mógłby ją zabić. — Dagnarus wziął Valurę w ramiona i przytulił. — Moja jedyna, moja najdroższa!
Nie możesz umrzeć! Nie możesz mnie opuścić!
Valura otworzyła oczy. Wyciągając rękę, dotknęła twarzy Da—gnarusa pod otwartą przyłbicą czarnego
hełmu. Jej dotyk pozostawił na jego policzku ślady krwi.
• Widzę zbliżające się po mnie cienie — wyrzekła słabo. — Ale jest sposób. Kiedy odejdę, uczyń ze
mnie… taką istotę. — Sięgnęła i dotknęła Sztyletu Vrykyla. — Będziemy zawsze… razem…
• Nie! — zawołał z trwogą Dagnarus. Położył ją na zakrwawionych szatach. — Nie! — powtórzył ze
wzdrygnięciem.
• Lady Valuro… — upomniał Gareth, wstrząśnięty do głębi swojej istoty. — Nie wiesz, co mówisz!
Ci potępieńcy mają tylko namiastkę życia! Nie żyją naprawdę! Karmią się żywymi…
Jej palce, śliskie od jej własnej krwi, zacisnęły się kurczowo na rękojeści sztyletu.
• Dagnarusie… — Wzrokiem poszukała jego oczu i wpatrzyła się w nie. — Nie opuszczę cię… nigdy.
Oddaję moją duszę… Próżni.
• Och, bogowie! Nie! —jęknął Dagnarus i padł u jej boku na kolana.
Valura nie wymówiła ani słowa, nie wydała żadnego dźwięku. Nic nie mógł zrobić, patrzył tylko, jak
uchodzi z niej życie. Wpatrywała się w niego do samego końca, dopóki jego widoku nie przesłoniła śmierć.
Jej dłoń obejmująca sztylet zwiotczała. Oczy nadal wpatrywały się w Dagnarusa, lecz spojrzenie było
nieruchome, nie—widzące.
Dagnarus nie poruszył się. Nie powiedział nic, nie krzyknął. Klęczał przy niej tak długo, że zdawało się,
jakby zamienił się w kamień, jakby w końcu otrzymał dar Transfiguracji, którego przedtem mu odmówiono.
Gareth siedział, oszołomiony i zaskoczony tragedią, niezdolny do żadnej reakcji. Silwyth pochylił się z
głębokim westchnieniem, by zamknąć jej otwarte oczy.
• Nie dotykaj jej! — rozkazał dziko Dagnarus. Zacisnął wargi. Po chwili wahania wzniósł sztylet. —
Spełnię jej ostatnie życzenie — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Czy jest odpowiednią
kandydatką?
• Zabraniam, Wasza Wysokość! — zawołał Silwyth i spróbował wyrwać mu sztylet.
Dagnarus odepchnął elfa, wymierzając mu cios, który przerzucił go przez całą długość pomieszczenia.
Silwyth uderzył o ścianę i osunął się bezwładnie na podłogę.
Dagnarus nawet nie spojrzał, czy elf jeszcze żyje. Położył sztylet na nieruchomej piersi Valury.
• Wasza Wysokość — przemówił chrapliwie Gareth. — Czy jesteś pewien, że tego chcesz? Pomyśl!
Pomyśl, czym ona się stanie! Potworem…
• Powiedz mi! — nakazał Dagnarus. Na usta wystąpiły mu płatki piany. Oczy mu pociemniały i
zapadły w głąb czaszki. — Przypomnij mi, co muszę zrobić!
• Jej krew… — zaczął z wahaniem Gareth.
• Jej życie! — zawołał Dagnarus. Pochylił się i przywarł ustami do rany, wysysając krew niczym
dziecko ssące matczyną pierś.
• Połóż… połóż sztylet na jej… piersi — powiedział słabo Gareth, ogarnięty litością i odrazą. —
Głowa smoka… w kierunku jej głowy. Rękojeść zgodnie z… — Nie mógł mówić dalej. Zrobiło mu
się niedobrze, poczuł zawrót głowy, bał się, że zemdleje.
Dagnarus miał wargi splamione jej krwią. Ułożył sztylet na piersi Valury, cofnął dłoń i czekał.
Sztylet zaczął wolniutko unosić się w powietrze. Ze sztyletu posypały się smocze łuski, czarne i lśniące,
wbijając się w ciało Valury. Gdzie łuska dotknęła ciała, wsuwała się pod skórę i stykała z innymi, aż w końcu
jej ciało pokryła twarda, czarna skorupa lśniącej zbroi.
Dagnarus patrzył na to z kamienną, niewzruszoną twarzą. Twarz Valury przykrył czarny hełm,
ozdobiony skrzydłami ptaka, czarnymi jak u kruka. Jej ręce okryły czarne rękawice. Ani jeden skrawek jej
ciała nie pozostał widoczny. Pochłonęła ją ciemność.
Ręka Valury drgnęła, sięgnęła do hełmu, podniosła przyłbicę. Jej oczy otworzyły się. Nie było w nich
życia, były ciemne, zimne i miały szkliste spojrzenie. Oczy poszukały Dagnarusa. Spoczął na nim jej
pozbawiony życia wzrok.
— Jestem z tobą — przemówiła. — Na zawsze. — Wyciągnęła
do niego okrytą rękawicą dłoń.
Chwycił jej dłoń i przycisnął jej palce do ust.
• Na zawsze — powiedział. Słowa wydobyły się z jego ust splamionych jej krwią i były zimniejsze,
bardziej martwe niż słowa Valury wymówione z krainy śmierci.
• Czas dobiegł końca! — krzyknął lord Mabreton. — Każ Dziewce wyjść, bo inaczej wejdziemy i ją
wywleczemy.
• Tak — powiedział Dagnarus miękko. — Odeślę ci żonę. — Obejrzał się obojętnie. — Silwyth.
Pozostaniesz wobec mnie lojalny czy wolisz teraz zaliczać się do moich wrogów?
Elf odzyskał przytomność. Potrząsnął głową, chcąc, by mu w niej przejaśniało, po czym obmacał
szczękę. Z rozciętej i opuchniętej wargi leciała krew. Rzucił spojrzenie na nowo stworzonego Vrykyla,
spojrzenie pełne odrazy, i prędko odwrócił wzrok.
• Jestem sługą Waszej Wysokości, jak zawsze — powiedział, ocierając krew. — Przebacz mi, że cię
zawiodłem.
• Przebaczam — rzekł chłodno Dagnarus. — Lady Valura podda się mężowi. Będziesz jej
towarzyszył.
Vrykyl zmienił kształt i wygląd. Przepadła gdzieś czarna zbroja i czarny skrzydlaty hełm. Na
skrwawionych szatach spoczywała Valura, równie piękna jak za życia, ranna i na pozór bezradna. Jej
zimny, martwy wzrok spoczął na Silwythu. Elf wstrząsnął się. Pobladł, lecz nie cofnął się.
— Nie zawiodę Waszej Wysokości — oznajmił, po czym schy
lił się i wziął na ręce Vrykyla, który kiedyś był lady Valurą.
Silwyth poczuł okropny chłód Próżni i gładką, kruchą twardość czarnej zbroi, którą złudzenie
przykrywa, lecz nigdy nie zastępuje. Silwyth był odwrócony plecami do Dagnarusa. Tylko Gareth widział,
jak elf z sobą walczył, tak gwałtownie, że nie potrafi tego ukryć, gdy był zmuszony dotknąć przeklętego,
potępionego stworzenia Próżni.
• Co Wasza Wysokość rozkaże? — zapytał Silwyth lekko załamującym się głosem.
• Zanieś lady Valurę — nie nazywał jej Vrykylem, jak zawsze mówił o Shakurze — na polanę i posadź
ją na ziemi. Lord Mabreton przyśle po nią swoich ludzi.”Ty, ukochana, porachujesz się z nimi.
Valura skinęła głową i uśmiechnęła się strasznym uśmiechem.
— Ja odpowiem na wyzwanie lorda Mabretona — dodał Da—
gnarus. Jego dłoń zacisnęła się na głowni miecza. — Nie mogę się
tego doczekać. Gareth! W lesie ukrywają się elfi łucznicy. Na mój
znak podpalisz las. Silwyth! Po zakończeniu sprawy lady Valury
biegnij do stajni i wyprowadź konie w bezpieczne miejsce, z dala
od płomieni. Wkrótce do ciebie dołączymy, kiedy uporamy się
z naszym zadaniem.

— Wyprowadzają ją, panie — oznajmił jeden z elfich sług.


Pogrążony w żalu i gorzkim smutku lord Mabreton, patrzył, jak
służący księcia, Silwyth, wynosi ranną elfkę ze zrujnowanej wartowni. Lord Mabreton szczerze kochał
swoją piękną żonę. Jednak prawdę mówiąc, lord popełnił bardzo ciężki grzech, gdyż pokochał ją, gdy była
żoną jego brata. Szlachetnie ukrywał tę zakazaną miłość i zabrałby ją z sobą do grobu, gdyby nie fakt, że
przedwczesna śmierć brata umożliwiła mu wyrażenie uczuć.
Zdawał sobie sprawę, że Valura nie odwzajemnia jego miłości, ale miał nadzieję, że cierpliwością i
dobrocią zdoła zdobyć jej serce, tak jak zdobył jej rękę. Ostatnie spędzone razem z nią miesiące nasuwały
nadzieję, że plan się powiódł. Po raz pierwszy od początku małżeństwa Valura była ciepła i chętna w łożu.
Zdawała się weselsza, przestała narzekać, że musi mieszkać pośród ludzi. Zdawała się interesować mężem,
tym, co robił i mówił.
Teraz lord Mabreton poznał prawdziwy powód jej niespodziewanego upodobania do miłości —
odgrywała rolę. Kochała się z nim, aby zamaskować zapach miłości innego mężczyzny. Jej nagłe szczęście
można było przypisać tej samej przyczynie. Lord Mabreton wspominał każdy jej ruch i zachodził w głowę,
jak mógł być tak ślepy. Te noce, kiedy budził się i nie zastawał jej w łóżku. Mówiła wtedy, że nie mogła
spać i wyszła na przechadzkę w chłodnym powietrzu. Te noce, które zamiast w domu, spędzała na zamku,
twierdząc, że królowa poprosiła ją o pozostanie.
Lord Mabreton znienawidził ją teraz za wstyd, jakim okryła
jego oraz jego Dom. Rozkazał łucznikom ranić ją w nogę i zmienić w kalekę. Uzdrowiciele utrzymają ją
przy życiu, ale dręczyć ją będzie straszliwy ból, który zakończy dopiero niegodna śmierć z jego ręki, jeżeli
tylko pozostał jej choćby strzęp honoru. Mimo to nie mógł na nią patrzeć, kiedy elf kładł ją delikatnie na
ziemi. Nie mógł patrzeć na jej wciąż przecudną urodę bez drgnienia miłości w sercu. Jego oczy wypełniły
się łzami. Odwrócił się od swoich żołnierzy, aby nie widzieli jego słabości. Elfi służący księcia skłonił się
w kierunku niewidocznego lorda.
• Mój pan, książę Dagnarus, przyjmuje wyzwanie lorda Ma—bretona i spotka się z nim w pojedynku
na tej ziemi, zroszonej krwią lady Valury.
• Doskonale — powiedział lord Mabreton. Miał na sobie zbroję Lorda Dominium, magiczną zbroję,
która połyskiwała srebrzyście w słońcu. — Uwolnię świat od tego demonicznego księcia.
• A co ze sługą księcia, Silwythem, panie? — zapytał jeden z łuczników, podnosząc gotowy do
strzału łuk. —— Jest zakałą naszego ludu. Mogę go czysto ustrzelić.
• Zostaw go — rozkazał cierpko lord Mabreton. — Przodkowie się z nim rozprawią.
W rzeczywistości lord wiedział, że Silwyth pozostaje na usługach Tarczy i że ten wielce sobie ceni
młodego elfa. Lord Mabreton nie zamierzał być tym, który zabije ulubionego szpiega Tarczy.
— Niech dwóch z was pójdzie po kobietę i zanieście ją do u—
zdrowicieli. Mają ją dobrze traktować i dać jej coś na znieczulenie.
Do gościńca będzie musiała dojechać konno. Tam na drogę do
domu przeniesiemy ją do lektyki.
Elfy spełniły rozkaz. Dwa z nich odłożyły broń i wysunęły się na otwartą przestrzeń, gdzie na derce leżała
Valura, osłabiona z upływu krwi i mdlejąca z bólu. Jednak kiedy elfy podeszły bliżej, znalazła w sobie siłę,
aby podnieść głowę i podeprzeć się na ramieniu.
— Nie dotykajcie mnie! — rozkazała, omiatając ich pogardli
wym spojrzeniem. — Sama pójdę!
Odrzucając ich pomoc, z bólem dźwignęła się z ziemi i z trudem stanęła. W jej udzie wciąż tkwiło
drzewce strzały. Kiedy musiała
przenieść ciężar ciała na zranioną nogę, krzywiła się i głośno sapała, omal się nie przewracając. Z wielkim
wysiłkiem zdołała jednak ustać. Pokuśtykała przed siebie, zaciskając z bólu usta, z pobladłą twarzą. Każdy
krok musiał być okrutną męką, lecz uparcie szła dalej, odrzucając wszelkie propozycje pomocy.
Taka odwaga i siła, nawet u osoby okrytej hańbą, budzi wielki respekt. Elfi żołnierze mruczeli z
podziwem. Lord Mabreton ponownie musiał odwrócić wzrok, tłumiąc chęć, aby pobiec, porwać ją w
ramiona, wybaczyć jej i przyjąć z powrotem. Na taki czyn nie pozwalał jednak obowiązek wobec rodziny.
Odczekał, dopóki, zerkając ukradkiem, nie upewnił się, że Valura dochodzi do uzdrowicieli. Posuwała się
wolno, z trudnością, małymi kroczkami, opierając się o pnie drzew, lecz nadal szła samodzielnie. Strażnicy
szli za nią, nie próbując jej dotykać, gdyż za każdym razem, gdy któryś z nich wykonał gest w jej
kierunku, odtrącała go pogardliwym, gniewnym spojrzeniem.
— Lordzie Mabreton — dobiegł zimny głos. — Zaczynam się
niecierpliwić.
Lord Dominium oderwał wzrok od kobiety, która kiedyś była jego żoną, i zwrócił się do jej demonicznego
kochanka. Dobywając miecza, lord Mabreton ruszył na pojedynek.

• Pamiętaj, Wasza Wysokość —— ostrzegał Gareth Dagnarusa, który zbierał się do wyjścia. — Miecz
Lorda Dominium jest błogosławiony, jego cios może być dla ciebie śmiertelny.
• Ale nawet wówczas, Łato — odparł chytrze Dagnarus — będzie musiał zabić mnie dwukrotnie.
Dwaj przeciwnicy — jeden odziany w srebro i błyszczący niczym świt, drugi w czerni i mroczny
niczym noc — spotkali się na placu pojedynku. Przez spuszczone przyłbice przeciwnicy nie widzieli swoich
twarzy, jedynie oczy w otworach. Każdy wpatrywał się w oczy nieprzyjaciela, chcąc osądzić, kiedy padnie
następny cios.
Krążyli wokół siebie. W pewnej chwili Dagnarus zamachnął się mieczem, lecz lord Mabreton bez trudu
odparował cios. Z kolei elf
pchnął wściekle, ale Dagnarus odbił ostrze. Oceniali się, sprawdzali wzajem swe siły, zręczność i
umiejętności. Wkrótce stało się jasne, że przeciwnicy są sobie równi.
Gareth odwrócił się od okna. Musiał przygotować się do czarów, nastawić się duchowo na znaczny ból,
jaki będzie skutkiem rzucenia tak potężnego zaklęcia. Stanął w otwartych drzwiach przy Silwythu, by
popatrzeć.
— Komu kibicujesz? — zapytał cicho elf ze wzrokiem utkwio
nym w walczących.
— Oczywiście Jego Wysokości — odparł Gareth.
Spojrzenie elfa — mroczne i cyniczne — spoczęło na twarzy
Garetha.
Gareth próbował wytrzymać to spojrzenie, lecz przekonał się, że nie może.
Dagnarus był utalentowanym wojownikiem. Dobrze walczył w bitewnym tumulcie, gdzie żołnierz ma
niewiele czasu na zastanawianie się, ale musi reagować szybko i instynktownie we wciąż zmieniających się
warunkach. Dagnarusowi brakło jednak cierpliwości potrzebnej w pojedynku. Finty, uniki i parady elfiego
lorda po niedługim czasie rozzłościły księcia, który chciał prędko zakończyć potyczkę. Dagnarus zaczął
popełniać błędy.
Silwyth cmoknął w taki sam sposób, jak wtedy, kiedy chłopcy byli mali i książę zachował się
szczególnie uparcie i samowolnie.
Ten dźwięk przeniósł Garetha z powrotem do pokoju zabaw. Nie mógł opłakiwać utraconej
niewinności; pozostawił ją za sobą w chwili, gdy przestąpił próg zamku. Jednak mógł opłakiwać utracone
sny. Błyszczące srebro i lśniąca czerń zlały się w jego oczach w jedno. Na chwilę opuścił głowę. Stojący
obok Silwyth wstrzymał oddech.
Z rozdzierającą serce obawą Gareth szybko podniósł wzrok i ujrzał, że lord Mabreton wbija miecz w
pierś Dagnarusa. Ostrze Lorda Dominium, pobłogosławione przez bogów, z łatwością przeszyło czarną
zbroję Lorda Próżni.
Lord Mabreton wyciągnął miecz. Czarna zbroja Dagnarusa spłynęła krwią.
Dagnarus nie wydał jęku. Wypuszczając swój miecz z bezwładnej dłoni, popatrzył na ziejącą ranę, na
wypływającą z niej krew, jakby zaskoczony. Padł na kolana i przycisnął dłoń do piersi.
Jak nakazywał rycerski honor, lord Mabreton nie zamierzał dalej atakować umierającego. Lord Dominium
wręczył swój miecz przybocznemu, żeby ten otarł go z krwi. Założywszy ramiona na piersi, lord Mabreton
przygotował się, by patrzeć na konanie wroga.
Dagnarus pochylił się, jakby miał upaść. W ostatniej chwili chwycił swój miecz. Zerwał się na nogi i
rzucił w przód. Zaskoczony i przerażony, nie wierząc w to, co zmysły uznały za niemożliwe, lord
Mabreton stał bez broni, bezradny w obliczu ataku. Dagnarus wbił miecz w gardło lorda Mabretona.
Pchnięcie było brutalne, silne. Czarny miecz przebił srebrną zbroję i odciął głowę lorda od ciała. Lord
Mabreton umarł, zanim jeszcze jego ciało przewróciło się na ziemię. Przyboczny desperacko zamachnął się
na zabójcę mieczem powalonego pana. Dagnarus pięścią w rękawicy pchnął przybocznego w twarz,
skręcając mu kark. Stając nad pozbawionym głowy ciałem elfiego Lorda Dominium, Dagnarus wzniósł
unurzany we krwi miecz.
— Kto następny? — krzyknął, a jego głos rozległ się spod
hełmu obrzydliwym echem. — Kto jeszcze chce wyzwać Lorda
Próżni?
Z dołu wzgórza, gdzie uzdrowiciele zanieśli Valurę, dobiegły wrzaski i płacz — omdlewająca dama
zamieniła się w czarnego ptaka śmierci, rozdzierając na strzępy ciała tych, którzy ją zamordowali.
— Musisz już iść, Gareth — oznajmił Silwyth. Jego głos brzmiał
spokojnie i nie zdradzał żadnych emocji. — Masz zadanie do
spełnienia.
Gareth rzeczywiście miał zadanie do spełnienia. Otaczając się ciemnością Próżni, wysunął się na
zewnątrz, nie zauważony przez zdezorientowanych elfich łuczników, i pobiegł na tyły budynku. Przyszło
mu do głowy, żeby nie przestawać biec, aż dotrze do klifu, i tam także biec dalej — wprost w
błogosławione zapomnienie. Jednak nie skoczył z klifu. Nie dlatego, że zabrakło mu odwagi, by się zabić
— śmierć byłaby dla niego teraz bardzo łatwa. Nie zrobił
tego, ponieważ w środku i tak był już martwy. W środku był takim samym Vrykylem jak Valura albo
Shakur. Dopiero kiedy Dagnarus umrze, Vrykyle zostaną uwolnione od swego przeklętego istnienia.
Dopiero, kiedy Dagnarus umrze, zostanie uwolniony Gareth.
Lecz Dagnarus przecież już umarł. Jego przekleństwem było umierać wciąż na nowo, i wciąż, i
wciąż…
Tej nocy mieszkańcy Vinnengael wyszli z domów i zebrali się na ulicach, aby obserwować wielki
pożar na Wzgórzu Wartowników. Wszyscy wiedzieli, że wartownia jest od dawna porzucona; od czasu,
gdy na szczycie płonął ostrzegawczy ogień, minęło sto lat. Ten ogień był najwyraźniej magiczny, gdyż
białe płomienie miały zielone i fioletowe serca. Ich jęzory strzelały tak wysoko w niebo, że wydawało się,
iż zaraz dosięgną gwiazd.
Król i Najwyższy Mag przez całą noc czuwali i obserwowali ogień z komnaty na wieży.
• Jak sądzisz, co to jest? — zapytał Helmos po godzinie milczącej obserwacji.
• Aż boję się domyślać, Wasza Królewska Mość — odparł Reinholt.
• Czy to magia Próżni? — Helmos stał przy oknie, patrząc na sylwetki odległych drzew, nagich
czarnych szkieletów na tle płomiennej kurtyny.
• Tak, Wasza Królewska Mość — odparł Najwyższy Mag. — To magia Próżni.
Ogień buchał całą noc, by w końcu o świcie zgasnąć. Z góry spływał gęsty dym i popiół, który
zasnuwał całunem miasto. Kaszląc i krztusząc się, ludzie pozostawali w domach, zamykali okna i zasłaniali
drzwi kocami, aby nie wpuścić dymu do domów. Czarny dym miał wstrętny zapach i wkrótce rozniosła się
pogłoska, że jest trujący.
Orkowie co do jednego opuścili miasto; podobno szamanka powiedziała Kapitanowi, że znaki były
jednymi z najgorszych, jakie kiedykolwiek widziała. Stłoczywszy się na statkach, orkowie ruszy—
li w morze, korzystając z tego samego wiatru, który niósł z gór przeklęty dym.
Elfy pozostały, aby się dowiedzieć, co się stało z lordem Mabre—tonem.
Poznały prawdę jeszcze tego samego dnia.
W pałacu zjawił się kapitan Argot i poprosił o posłuchanie u króla.
Król, odpowiedziano kapitanowi, jest ze swym ojcem.
Argot udał się do komnaty, gdzie wystawiono ciało Tamarosa. Król, odziany w czerwone szaty ze
złotym szlakiem, przykryty fioletową materią, leżał na katafalku, a u jego głowy i stóp paliły się świece.
Wokół niego, w korytarzu, stały puste zbroje trzymające monotonną, nieprzerwaną straż nad śmiercią.
Helmos siedział na krześle przy boku króla. Dawny król był spokojny, cichy, nieporuszony. Głowa
nowego króla pochylała się pod ciężarem zmartwienia i wątpliwości, które rosnącą falą przytłaczały nawet
jego smutek.
Kapitan Argot z szacunkiem przykląkł przed zmarłym królem, po czym wstał i zbliżył się, by złożyć
raport żywemu.
— Czego się dowiedzieliście? — zapytał Helmos.
W odpowiedzi kapitan Argot podał mu wisior. Wisior, niegdyś z błyszczącego srebra, teraz zmatowiał i
poczerniał. Helmos wziął go i przyjrzał mu się. Jego oczy zamknęły się w cierpieniu, dłoń zacisnęła się na
talizmanie.
• To wisior Lorda Dominium, lorda Mabretona, Wasza Królewska Mość — powiedział Argot. —
Poznaję go.
• Żaden Lord Dominium nigdy nie zdejmuje wisiora — odparł ciężkim głosem Helmos — chyba że
nie żyje.
• Znaleźliśmy ciała jego ludzi, Wasza Królewska Mość. Większość elfów zginęła w pożodze, która
całkowicie osmaliła zbocze wzgórza. Ale nie wszystkie. Znaleźliśmy kilka… — Argot zawahał się.
• Mówcie, kapitanie — powiedział Helmos.
• Znaleźliśmy kilka elfów, które nie zginęły w płomieniach. Wszyscy — a byli to uzdrowiciele,
Wasza Królewska Mość, nie
żołnierze — mieli odcięte kończyny. Ciała lorda Mabretona nie znaleźliśmy. Tylko wisior.
• Ani śladu mojego bra… — Helmos urwał, nabrał tchu. — Ani śladu Dagnarusa?
• Nie, Wasza Królewska Mość. Chociaż słyszeliśmy relacje wieśniaków mieszkających między
miastem a Dunkargą, pogłoski o demonach jadących na czarnych rumakach gościńcem wiodącym
do Dunkargi. Wieśniacy to ciemny, zabobonny lud, Wasza Królewska Mość…
• Dziękuję, kapitanie. — Helmos odwrócił się i położył rękę na zimnej, martwej dłoni ojca.
• Jakie są rozkazy Waszej Królewskiej Mości? — zapytał kapitan. — Proszę o wybaczenie, że
przeszkadzam, ale w mieście panuje zamieszanie i…
Helmos nie obejrzał się. Uścisnął dłoń ojca i głęboko westchnął.
— Szykujcie się do wojny, kapitanie. To mój rozkaz. Szykujcie
się do wojny.

ROZDZIELONY

Tarcza Boskiego z szacunkiem zbliżył się do świątyni poświęconej swej Czcigodnej Przodkini. Miał na
sobie najpiękniejsze szaty, gdyż jego matka zawsze utrzymywała, że potrafi ocenić charakter mężczyzny
po jakości jedwabiu, jakim okrywa on swe ciało. Tarcza niósł w dłoniach owsiane ciastko z miodem —
ulubiony przysmak Czcigodnej Przodkini. Za nim szli słudzy, kłaniając się co kilka kroków, w miarę jak
zbliżali się do najbardziej uświęconej części domu. Nieśli ozdobny dzban w kształcie smoka, wypełniony
skórką pomarańczową i mocną czarną herbatą, oraz dwie malutkie filiżaneczki z porcelany tak cienkiej, że
niemal przezroczystej.
Tarcza ustawił ciastko przed świątynią i polecił sługom ustawić filiżanki. Odesłał służących i sam nalał
herbatę — Czcigodna Przodkini doceni to wyróżnienie. Potem, popijając herbatę, czekał na jej przybycie.
Duch starszej damy nie ociągał się z nadejściem. Jej wodnisty obraz, któremu towarzyszył lekki aromat
powoju, pojawił się naprzeciw Tarczy, po drugiej stronie stołu. Choć Czcigodna Przodkini nie
potrzebowała już pożywienia ani nie mogła pić herbaty, wyrażenie uczucia poczęstunkiem sprawiło jej
przyjemność.
Po dopełnieniu formalności — kiedy Czcigodna Przodkini dopytała się troskliwie o zdrowie wszystkich
po kolei członków najbliższej rodziny Tarczy, łącznie z jego cztemaściorgiem dzieci, i kiedy Tarcza
zapytał grzecznie o swoich innych przodków: pradziadka, prababcię, cioteczne babki i dziadków, a nawet
ulubionego kuzy—
na, który przedwcześnie zginął w bitwie, zasiedli do omawiania interesów.
• Dziś rano przybył posłaniec od króla Helmosa, czcigodna matko — powiedział Tarcza,
wydobywając z zanadrza zwój. Położył go na stole i nakrył dłonią. — Przywiózł go Lord
Dominium, niejaka lord Altura. Widzisz tu prośbę króla ludzi, którą lord dostarczyła własnoręcznie.
Ta prośba nie jest tym, czego się spodziewaliśmy.
• Żołnierze, złoto, broń — rzekła dama z oczami, najwyraź—niejszą częścią jej sylwetki, bystrymi jak
u sikorki. Udawała, że pije herbatę, aby oszczędzić synowi uczucia zakłopotania, że on raczy się
herbatą, a ona nie. — Nie o to prosi?
• Prosi, oczywiście, ale tylko dla zachowania pozorów — odparł Tarcza. — Ma szpiegów, którzy bez
wątpienia donoszą mu, że elfy stanowią sporą część sił księcia Dagnarusa. Wie, że te oddziały
weszły na ziemie ludzkie na mój rozkaz, a przynajmniej za moją wiedzą.
• Może myśli, że przychodzą od Boskiego — zauważył duch, tęsknie spoglądając na owsiane ciastko
z miodem.
• Król Helmos wie, że Boski jest moją marionetką i rusza się tylko wtedy, kiedy ja pociągnę za
sznurki. Publicznie utrzymuję, że siły elfów walczące po stronie księcia Dagnarusa to renegaci, ale
Helmos nie jest głupcem.
• Wyślij i jemu armię — zaproponowała Czcigodna Przodki—ni. — Nie ma znaczenia, po czyjej
jesteśmy stronie, jeśli tylko zabijamy ludzi i osiągamy nasze cele.
• Rozważałem to, ale on nie prosi o armię.
Tarcza przeniósł wzrok na ozdobną kasetę zrobioną ze złota i kryształu, która stała na najbardziej
honorowym miejscu domowego ołtarza. W kasecie, na podwyższeniu pokrytym fioletowym aksamitem,
spoczywał pojedynczy klejnot w kształcie trójkąta o gładkich bokach. Diament odbijał światło świec
ołtarza, jarzył się miria—dami malutkich tęcz.
• Kamień Władzy! — wyrzekł nagle duch ostrym głosem.
• Tak, czcigodna matko. — Tarcza skłonił się. — Dlatego u—
znałem, że lepiej go usunąć z ogrodu, gdzie był trzymany, i przenieść do naszego domu. Król Helmos prosi
o zwrot kamienia. Można by wręcz powiedzieć — żąda.
— Ach! — Czcigodna Przodkini zmarszczyła brwi i zapomnia
ła o udawanym piciu herbaty. Ptasie oczy zwęziły się, zamigotały.
• To stwarza trudność. Czyżby był w aż tak wielkiej potrzebie? Czy naprawdę sądzi, że demoniczny
książę może przejąć koronę?
• Pokręciła ledwo widoczną głową. — Nawet gdyby Lord Próżni miał oblec miasto, Vinnengael to
potężna forteca. Zapasów żywności starczy im na długie miesiące. Mają nieprzerwany dopływ wody.
Czego obawia się król Helmos? Przecież to nie my — duch skrzywił się lekceważąco — stajemy
przeciwko niemu z naszą potęgą. Dopiero wtedy ludzki król miałby powody do niepokoju.
• Właśnie z tych samych przyczyn nie wysyłamy naszej potęgi przeciwko Vinnengael — zauważył
Tarcza i nalał sobie następną filiżankę herbaty. — Poza tym dzięki handlowi z ludźmi zarabiamy
znacznie więcej pieniędzy, niż gdybyśmy ich podbili. Nie, wydaje mi się, że najlepiej będzie
pozwolić ludziom, aby sobie nawzajem popodrzynali gardła, a kiedy już się wykrwawią,
przejmiemy tereny nadgraniczne. Potem wzbogacimy się, sprzedając im drewno i inne surowce,
których będą potrzebowali, aby odbudować swoje życie. Taki jest mój plan i wydaje mi się, że jest
dobry. Jednakże — Tarcza z zatroskaną miną odstawił filiżankę — nie przewidziałem, że król
poprosi o zwrot Kamienia Władzy.
• A dlaczego to miałoby stanowić problem? — zapytała Czcigodna Przodkini. —— Powiedz mu po
prostu, że kamień jest nasz i zamierzamy go zatrzymać.
• Sprawa nie jest taka prosta, czcigodna matko. Kiedy przyjmowałem kamień, złożyłem przysięgę
bogom. Wszyscy ją złożyliśmy. Jeśli jeden z czterech posiadaczy części kamienia znajdzie się w
pilnej potrzebie, trzej pozostali zwrócą swoje części, aby kamień mógł się ponownie połączyć.
• A co się stanie, kiedy kamień się ponownie połączy? — zapytał duch damy z przebiegłym błyskiem
w oczach.
Tarcza zastanowił się.
• Nie wiem — powiedział w końcu. — Przypuszczam, że jego moc wzrośnie czterokrotnie.
• I cała ta moc znajdzie się w rękach króla ludzi. — Duch zacisnął wargi.
• Tak, czcigodna matko. — Tarcza potakująco skinął głową. — Myślałem o tym.
• Oczywiście pojmujesz jego plan, synu — rzekła Czcigodna Przodkini. — Helmosowi niepotrzebna
moc kamienia, aby prowadzić wojnę domową z bratem. Nie! Król Helmos wykorzystuje tę wojnę
jako pretekst do odzyskania kamienia, który jego ojciec bezmyślnie oddał. Słyszałam, że pośród jego
własnych doradców byli tacy, którzy radzili królowi Tamarosowi, aby wcale go nie rozdzielał.
Kiedy Helmos odzyska kamień w całości, użyje jego mocy do pobicia brata. Ale nie poprzestanie na
tym. Potem zwróci swój chciwy wzrok na nas. Oczywiście zwyciężylibyśmy go — powiedziała
Czcigodna Przodkini z subtelnym lekceważeniem. — Ale wojna pochłonęłaby wiele istnień elfich.
• Jesteś mądra, czcigodna matko — powiedział Tarcza, kłaniając się. — Nic dziwnego, że przychodzę
do ciebie po radę.
Duch uśmiechnął się z zadowoleniem.
• Ale — ciągnął Tarcza — złożyłem przysięgę bogom. Nie mogę się wycofać. Zrobić to znaczyłoby
stracić twarz i sprowadzić hańbę na naszą rodzinę. Boski z pewnością by się o tym dowiedział i
słusznie uznałby, że skoro złamałem jedną przysięgę, nie można mi ufać, że dotrzymam innych.
• Kiedy książę Dagnarus ruszy do ataku? — zapytała Czcigodna Przodkini.
• Według Silwytha, mojego szpiega w domu księcia, książę się nie spieszy. Zgromadził swe siły. Może
być gotów do wymarszu na nów, chociaż to nic pewnego. Napawa się kłopotami brata.
Duch damy uśmiechnął się słodko.
— Oto, co uczynisz, synu. Powiedz temu Lordowi Dominium,
że w sprawie Kamienia Władzy musisz poznać wolę Matki i Ojca.
To wymaga modlitw, postów, uroczystej ceremonii, zgromadzenia
wszystkich kapłanów, wstawiennictwa u Boskiego…
• Gwarantują, że w tej sprawie Boski i ja zgodzimy się, czcigodna matko — wtrącił Tarcza. —
Podobnie jak ja nie chce rozstawać się z Kamieniem Władzy.
• Doskonale. Sprowadzenie kapłanów potrwa przynajmniej sześć miesięcy, niektórzy muszą dotrzeć z
dalekich świątyń wysoko w górach. Kolejne dwa miesiące zajmą uroczyste igrzyska na cześć bogów
oraz składanie stosownych ofiar, a potem pozostaje interpretacja odpowiedzi bogów. To może
czasem trwać cały rok albo i dłużej…
Tarcza z szacunkiem wstał i skłonił się nisko trzy razy.
— Oby ten Dom zawsze polegał na twojej mądrości, czcigod
na matko — powiedział żarliwie. — I obyś zawsze mogła nas pro
wadzić.
Usiadłszy z powrotem, przeszedł do rozmowy na tematy rodzinne, co zajęło trochę czasu. Potem zagrali w
mah—jongga. Ostatecznie nie było powodu do pośpiechu.

Kapitan Kapitanów zaszył się z zadowoleniem w ulubionej tawernie w nadmorskim mieście Quash’Gaat,
gdzie oddawał się dwóm swoim ulubionym rozrywkom: piciu smakowitego trunku oraz rozwiązywaniu
tangramu. W języku orków nazwa trunku brzmi cha——gow, co tłumaczy się mniej więcej jako „mleko z
piersi” albo „mleko matki”. Niewielu ludzi potrafi znieść zapach cha—gow, nie mówiąc już o przełknięciu
napitku, który podobno sporządza się z oleju rybiego zmieszanego ze sfermentowanym ananasem.
Tangram to łamigłówka składająca się z kwadratowego kawałka drewna, podzielonego na siedem części:
pięć trójkątów, kwadrat i romb. Części te można połączyć w kształt dwóch kwadratów — to dziecinnie
proste. Można z nich także ułożyć setki figur, od łodzi, przez butelki, zwierzęta, do ludzi. Kapitana
wyzwano, aby ułożył albatrosa; łamigłówka ta byłaby dla niego całkiem prosta, gdyby nie ograniczenie
czasu do sześćdziesięciu siedmiu tupnięć.
Czas odliczano głośno, entuzjastycznym, rytmicznym tupaniem wielu obutych stóp orkowych, gdyż
tego dnia tawerna była wy—
pełniona po brzegi. Sztorm zatrzymał łodzie rybackie w porcie i nie pozwolił wypłynąć w morze statkom.
Podłoga tawerny drżała od tupania, podobnie jak stół, na którym Kapitan usiłował ułożyć tan—gram, co
powodowało, że kawałki układanki gwałtownie się rozjeżdżały, i rozpraszało jego uwagą.
— Pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt siedem… — skandowali or—
kowie, uderzając o stoły dłońmi lub stukając w nie kubkami.
Kapitan już prawie skończył, właśnie przesuwał romb na miejsce, kiedy w okolicy wejścia do tawerny
powstało jakieś zamieszanie.
• W imieniu króla! — zawołał ludzki głos. — Pozwólcie mi wejść!
• Jakiego króla? — ryknęli w odpowiedzi orkowie.
• A jak on ma na imię?
• Tutaj nie ma żadnych królów, dziękujemy, może innym razem! — Te i inne żarciki powitały
przybysza.
Kapitan uniósł głowę, aby zobaczyć, co się dzieje, i niechcący odsunął rękę od łamigłówki.
• Przegrałeś! — krzyknęła szamanka, siedząca po przeciwnej stronie stołu.
• Sześćdziesiąt dwa, sześćdziesiąt trzy. — Kilka głosów wciąż liczyło, chociaż większość — słysząc, że
gra się zakończyła — umilkła.
Kapitan, obracając się, popatrzył złowrogo na szamankę.
• Mam jeszcze czas!
• Cofnąłeś rękę — zauważyła szamanka. — To znaczy, że skończyłeś, a to — spojrzała pogardliwie
na kawałki układanki — wcale nie przypomina albatrosa!
• Nie dołożyłem dziobu! — ryknął Kapitan.
• W imieniu króla! — W głosie człowieka zabrzmiała złość. — Mam wiadomość dla Kapitana!
• Płacisz za tę kolejkę — powiedziała szamanka, z zadowoleniem wychylając swój kubek cha—gow.
Tocząc wokół pełnym złości spojrzeniem, Kapitan zapłacił, po czym w paskudnym humorze odwrócił
się do człowieka, który spowodował przegraną.
Człowiek, ubrany w srebrzystą zbroję, nie zdołał przedrzeć się przez drzwi, gdzie orkowie zabawiali się
podstawianiem mu nogi, kiedy usiłował ich minąć, przewracaniem go, lub wypychaniem go
„przypadkiem” z powrotem za drzwi.
— Niech się do mnie zbliży — rozkazał Kapitan, rozpoznając
jednego z Lordów Dominiów.
Rozkazy Kapitana wykonywano zawsze nadzwyczaj skrupulatnie, gdyż znany był on z tego, że na
swoim statku wymagał najwyższej dyscypliny. Kilku orków pochwyciło człowieka i tak prędko
przepchnęło przez tłum, że jego stopy w ogóle nie dotknęły ziemi; na końcu orkowie porzucili go —
mocno dotkniętego w swej godności — przed Kapitanem.
— Człowiek, wedle rozkazu, panie! — wykrzyknął jeden z or
ków, salutując do czoła.
Kapitan uniósł rękę, aby uciszyć tłum. W tawernie natychmiast zapanowała cisza tak głęboka, jakby
znajdowali się na dnie oceanu.
— Przysyła mnie… król Helmos z Vinnengael — wyrzekł Lord
Dominium, łapiąc oddech. — Przynoszę Kapitanowi pilną wiado
mość od Jego Królewskiej Mości.
Lord Dominium urwał, oczekując jakiejś odpowiedzi.
— Kiepski byłby z ciebie posłaniec, gdybyś nie przynosił wia
domości — zauważył uprzejmie Kapitan.
Jego Lordowska Mość spróbował raz jeszcze.
• Wiadomość jest od króla Helmosa. To bardzo pilne.
• Więc wykrztuś to wreszcie, człeku! — rozkazał z irytacją Kapitan. — Wiem, od kogo. Nie musisz
wciąż powtarzać.
Zniżając głos, Lord Dominium nachylił się nieco.
— Wiadomość jest poufna, Kapitanie. Wyłącznie dla ciebie.
Przez bar przeleciał szmer niezadowolenia, od którego podłoga
znów zadrżała. Kapitan prychnął i machnął ręką.
• Dotyczy ludu orków, czy tak?
• Ale, panie… — Posłaniec zawahał się.
— Powiedz nam teraz, żeby wszyscy słyszeli — upierał się Ka
pitan. — Nie mam przed moim ludem tajemnic.
Lord Dominium przez kilka minut nie mógł przekrzyczeć wale—
nia w stoły i klepania się po udach, którymi orkowie zamanifestowali swoją aprobatę dla słów Kapitana.
Kiedy na nowo zapadła cisza, Lord Dominium powiedział:
— Informacje z wiarygodnego źródła każą królowi Helmosowi
wierzyć, że miasto Vinnengael zostanie wkrótce zaatakowane przez
Dagnarusa, Lorda Próżni. Aby umożliwić mieszkańcom yinnenga
el odparcie tego niesłychanego i niesprawiedliwego ataku, król Hel—
mos prosi, aby orkowie zwrócili Vinnengael swą część Kamienia
Władzy i wypełnili w ten sposób przysięgę, którą Kapitan złożył
królowi Tamarosowi oraz jego dziedzicom.
W czasie tej przemowy Kapitan wpatrywał się w człowieka. Na końcu mrugnął i poprosił go o
powtórzenie. Posłaniec uczynił to, a następnie wręczył prośbę na piśmie, którą ork z grzeczności przyjął.
Popatrzył na szeregi liter z pewnym podziwem oraz niemałą nieufnością i zaraz upuścił je na stół, gdzie
pismo zaczęło nasiąkać rozlanym cha—gow.
Kapitan zastanowił się należycie nad sprawą, po czym z odmownym gestem rzekł:
— Powiedz królowi Helmosowi, że nie.
Najwyraźniej nie była to odpowiedź, jakiej spodziewał się Lord Dominium.
— Ależ Kapitanie, składałeś bogom przysięgę, że zwrócisz ka
mień, kiedy będzie potrzebny! Wszak nie złamiesz swojej świętej
przysięgi?
Kapitan spojrzał na szamankę.
• Którego dnia składałem przysięgę?
• Trzeciego — odpowiedziała szamanka. Orkowie określają dni w kolejności pojawiania się w
jedenastodniowym cyklu.
• Trzeci — powtórzył Kapitan. — Wszyscy wiedzą, że trzeci dzień jest najbardziej pechowy w całym
tygodniu i że przysięgi i obietnice złożone trzeciego dnia obowiązują tylko do następnego trzeciego
dnia.
Orkowie wokół niego pokiwali mądrze głowami.
— Wątpię, czy król Tamaros o tym wiedział —— powiedział
Lord Dominium, oblewając się rumieńcem złości.
• Więc to jego wina — rzekł oschle Kapitan. — Nie moja.
• Ale złamanie przysięgi złożonej bogom…
• Bogowie wiedzą, że trzeci dzień jest pechowy — powiedział Kapitan. — Nie obrażą się.
Lord Dominium zniżył głos.
• Panie, król Helmos jest w pilnej potrzebie. Lord Próżni ma w rękawie mnóstwo nieczystych
sztuczek i tym nas zasypie. Do dowodzenia armią stworzył kolejne demony Próżni, zwane Vrykyla
—mi. Jeśli nie zwrócisz Kamienia Władzy, Vinnengael może upaść!
• A jeśli odeślemy naszą część kamienia do Vinnengael, i jeśli Vinnengael upadnie, a Dagnarus
zwycięży, to on zdobędzie naszą część Kamienia Władzy razem z częścią ludzi, elfów i
krasnoludów. I co wtedy? — zapytał Kapitan.
• Ja… ja nie… — Lord Dominium był zaskoczony.
• Powiem ci. Dagnarus stanie się tak potężny, że będzie rządził orkami, elfami, krasnoludami i ludźmi,
a na dokładkę może i bogami — objaśnił obrazowo Kapitan. — Należąca do orków część Kamienia
Władzy pozostanie u nas, aby nas chronić, jeśli Vinnengael upadnie, co, jak mówisz, jest
prawdopodobne,
• Ale jeśli odeślesz kamień, panie, Vinnengael nie upadnie!
— argumentował Lord Dominium. — Elfy i krasnoludy oddadzą
swoje części!
• Jesteś tego pewien? — Kapitan zmierzył człowieka rozbawionym spojrzeniem. — Czy twój król ma
już w rękach ich kamienie?
• Kiedy wyjeżdżałem, nie miał — przyznał Lord Dominium.
— Wyruszyliśmy w trójkę w tym samym czasie, każde z nas do in
nej krainy. Odszukanie cię, panie, zajęło mi więcej czasu, niż się
spodziewałem, stąd…
• Nikt ich nie odda — powiedział Kapitan i odwrócił się z powrotem do swojej układanki.
• Mam gorącą nadzieję, modlę się i ufam, że się mylisz, panie
— rzekł lord.
— Mogę się z tobą założyć — zaproponował Kapitan, nie pod
nosząc wzroku znad układanki. — Jeśli dwie pozostałe części Ka—
mienia Władzy zostaną zwrócone, odeślę i moją. Ale nie wcześniej. Powiedz to swojemu królowi.
— Wątpię, czy wasz kamień dotrze na czas — rzekł z goryczą
Lord Dominium. — Dagnarus formuje armię już teraz. Ale dziękuję
i za to.
Kłaniając się, opuścił tawernę. Orkowie, widząc spojrzenie i uniesioną brew Kapitana, usunęli się, aby
przepuścić królewskiego posłańca.
— Dajcie mu eskortę do Portalu — powiedział Kapitan, patrząc
w ślad za człowiekiem i smutno potrząsając głową. — Ktoś tak
słaby na umyśle nie powinien wędrować po świecie samopas.

Posłaniec do krasnoludów miał trudności ze znalezieniem Dunnera, jedynego krasnoludzkiego Lorda


Dominium. Posłaniec odszukał mieszkanie Dunnera — skromną lepiankę z gliny, zbudowaną nisko przy
ziemi. Lord Dominium zajrzał do domku, nawet wszedł do środka i w poszukiwaniu krasnoluda obszedł go
wkoło. Nie znalazł ani śladu Dunnera i nic nie wskazywało na to, żeby domek był obecnie zamieszkany.
Jednak mieszkania Bezkonnych postronnym obserwatorom zawsze wydają się nie zamieszkane.
Krasnoludy nie ozdabiają swoich mieszkań uroczymi drobiazgami. Nie mają osobistych skarbów. Nie ma u
nich wygodnych krzeseł, na których można spocząć, rzeźbionych łóżek z zawieszonymi aksamitnymi
portierami, kufrów pełnych odzienia czy kredensów z zastawą.
Mieszkania Bezkonnych są umeblowane równie skąpo, jak te należące do ich wędrownych
współplemieńców. Każde domostwo w Mieście Bezkonnych dałoby się spakować i przygotować do
przewozu na koniu w ciągu kilku minut. Ponieważ wielu spośród ich mieszkańców jest przywiązanych do
domów — nie mogą chodzić, a tym bardziej jeździć konno — taka nietrwałość nadaje stałym mieszkaniom
dość smutny wygląd. Mieszkańcy nigdy z nich nie wyjdą, dopiero wówczas, kiedy opuszczą swe kalekie
ciała i wstąpią w ciało Wilka, aby buszować przez wieczność po trawiastych równinach; większość
wyczekuje tej chwili z niecierpliwością.
Umeblowanie Dunnera składało się ze sterty koców rozłożonych na sienniku, z talerza, miski, łyżki i
kubka, a poza tym pięknie tkanego dywanika przeznaczonego do siedzenia. Jedyną różnicę między
mieszkaniem Dunnera a mieszkaniami innych Bezkon—nych stanowił stos ksiąg w kącie oraz arkusze
welinu ułożone pod księgami, aby papier pozostał równy i czysty, oraz pióro z inkaustem. Jedynym
krzesłem było krzesło na kółkach, lecz zdawało się być raczej pamiątką niż użytecznym sprzętem, gdyż
pokrywał je kurz.
Lord Dominium zapytał sąsiadki, czy Dunner wyjechał z miasta, lecz krasnołudzka kobieta tylko
wzruszyła ramionami. Nie miała pojęcia, gdzie podziewa się Dunner, i wcale nie chciała wiedzieć. Własne
żale zajmowały jej cały czas. Niepotrzebne jej były kłopoty sąsiadów.
— A gdzie znajdę Kamień Władzy? — zapytał Lord Domi
nium. —— Pytam, gdyż to wielce pilna sprawa, pani.
Kobieta zmierzyła go niechętnym spojrzeniem.
— Nic nie wiem o żadnym kamieniu władców. Jest tu jeden ka
myk, pochodzi z królestwa ludzi, Dunnerowi się on podoba. Jeśli to
o to chodzi, znajdziecie go w tym namiocie, niedaleko stąd.
Prychnęła drwiąco i pokuśtykała w swoją stronę, zanim Lord Dominium zdołał otrząsnąć się z szoku,
że o najcenniejszym i najświętszym Kamieniu Władzy mówi się Jakiś kamyk”.
Lord Dominium wyruszył na poszukiwanie „kamienia władców”. Był w rozterce. Dunner był prawowitym,
oficjalnym stróżem kamienia i do przetransportowania należącej do krasnoludów części do Vinnengaeł
potrzebne było jego zezwolenie. Istniała jednak możliwość, że Dunner, jak to krasnolud, gdzieś
powędrował. Może być o sto albo i tysiąc mil stąd. Lord Dominium mógł go szukać przez sto lat i nie
znaleźć.
Jednak Kamień Władzy wyraźnie znajdował się tutaj. Dunner niewątpliwie pozostawił kogoś na straży
kamienia na czas swojej nieobecności. Lord Dominium zdecydował, że jeśli uzyska pozwolenie strażnika,
będzie mógł honorowo zabrać Kamień Władzy bez zgody Dunnera. Lord Dominium z ulgą pomyślał, że
kamień znaj—
duje się w innych rękach, w rękach, które nie ściskały po przyjacielsku dłoni Lorda Próżni.
Lord Dominium dotknął swego wisiora i pomodlił się do bogów, aby pobłogosławili jego
przedsięwzięcie. Magiczna zbroja opłynęła go niczym chłodna woda w gorący dzień. Nie zamierzał
onieśmielać tych krasnoludzkich strażników, ale miał nadzieję, że im zaimponuje, jak również, że zdoła im
wyjaśnić wagę i pilność swojej sprawy. Schylając się nisko, aby zmieścić się w drzwiach, zbudowanych na
wzrost krasnoludów, Lord Dominium stanął jak wryty w ciemności i zagapił się.
Był tam Kamień Władzy, błyszczący diament umieszczony na drewnianej skrzynce nakrytej końską
derką. Derka była w istocie pledem, utkanym z delikatnej przędzy i niezwykle pięknym, lecz bez cienia
wątpliwości była to końska derka. Wokół nie było żadnych strażników. Jedynymi osobami w budynku były
krasnoludzkie dzieci, sześcioro czy siedmioro, które — tak się przynajmniej zdawało — używały świętego
Kamienia Władzy do zabawy!
Gdy Lord Dominion patrzył, zbyt wstrząśnięty, by móc coś powiedzieć, jedno z dzieci — dziewczynka
z uschniętą rączką — wzięła Kamień Władzy i zdjęła go z miejsca na derce. Kamień był przywiązany do
tasiemki ze splecionego końskiego włosia. Dziewczynka zawiesiła sobie święty kamień na szyi.
Pozostałe dzieci pokłoniły się przed nią i wyciągnęły rączki, by jej dotknąć, jakby na szczęście. Mimo
zabawy zachowywały się bardzo poważnie — Lord Dominium musiał im to przyznać. Nie chichotały. Nie
naśmiewały się z kamienia. Ale Kamień Władzy nie był zabawką!
Lord Dominium przestał mieć jakiekolwiek skrupuły przed zabraniem kamienia z rąk krasnoludów. Nie
zostanie im zwrócony, dopóki krasnoludy nie zapewnią Rady, że kamień będzie czczony i traktowany z
szacunkiem.
— Co to ma znaczyć? — zapytał surowo w języku krasnoludów.
Dzieci były poruszone, zarówno jego nagłym głosem, jak i niezwykłym pojawieniem się srebrzystego
lorda, który musiał stać z pochyloną głową i ramionami, żeby hełmem nie przebić płótna.
Lecz dzieci nie zlękły się. Stojąc spokojnie, przyjrzały mu się podejrzliwie. Czworo z nich ustawiło się
między nim a dziewczynką noszącą kamień. Uznał, że to część zabawy, toteż zirytował się.
• Oddajcie mi to! — rozkazał dzieciom. — Kamień Władzy nie jest zabawką! To przedmiot święty,
podarowany nam przez bogów.
• Kim jesteś, człowieku? — zapytała dziewczynka z kamieniem na szyi. Dla krasnoludów,
obdarzonych niskimi, grubymi głosami, jej dziecięcy głosik brzmiał piskliwie, jednak dla Lorda
Dominium zabrzmiał jak głos dorosłego człowieka. — I jakim prawem wchodzisz do naszej
świątyni?
• Świątyni — mruknął. Do tej chwili nie przyszło mu do głowy, że ten namiot może być świątynią, a
drewniana skrzynka z derką ołtarzem w rozumieniu krasnoludzkim.
Jeśli to była prawda, popełnił poważny błąd. Dzieci miały rację, a on się mylił. Wszedł do ich
„świątyni” bez pozwolenia i nie przedstawił się, jak przystało na prawdziwie rycerskiego lorda.
• Jestem Gregor — powiedział. — Lord Dominium z Vinnen—gael. Jestem poddanym króla
Helmosa. Przepraszam za moje niegrzeczne zachowanie. Poczułem się jednak głęboko dotknięty,
gdy ujrzałem, że Kamień Władzy jest używany do zabawy.
• Nas także dotknąłby taki widok — rzekły z powagą krasno—ludzkie dzieci. — Ale niepotrzebnie
się martwisz. Jesteśmy strażnikami kamienia i nikomu nie pozwolilibyśmy z niego żartować.
„Strażnicy!” Lord Gregor patrzył z niedowierzaniem. Te dzieci strażnikami kamienia! Już Dunner za to
wszystko odpowie. Lord Gregor doprowadzi go przed oblicze Rady.
• Nie chcę was urazić, ale jesteście dziećmi. Dzieci nie powinny pilnować Kamienia Władzy. Powinni
go pilnować wielcy wojownicy. I nie powinnaś go nosić jako ozdobnej błyskotki — dodał lord
Gregor, wskazując kamień.
• Wcale nie noszę! — Dziewczynka była oburzona.
• Kamień leżał tu przez wiele cykli księżyca — odezwał się jakiś chłopiec. Przybrał, jak zobaczył lord
Gregor, postawę obronną, aby chronić kamień. — Był sam. Nikt go nie odwiedzał. Nikt nie oddawał
mu czci. Był zaniedbany, porzucony.
„Jak te dzieci — pomyślał lord Gregor. — Wszystkie są sierotami. Porzucone przez rodziców, zaniedbane
przez tych, którzy muszą się o nie troszczyć”.
• Któregoś dnia przyszliśmy zobaczyć kamień — powiedziała dziewczynka. — W słońcu świecił jasno i
odbijały się w nim tęcze. To była najpiękniejsza rzecz, jaką widzieliśmy.
• Odkurzyliśmy go i zamietliśmy podłogę, żeby miał w domu czysto i schludnie — odezwał się inny
chłopiec.
• I codziennie jedno z nas nosi go na sercu — dziewczynka położyła dłoń na swej drobnej piersi —
aby go uczcić i aby kamień wiedział, że tu jest jego miejsce. Że jest jednym z nas.
Lord Dominium przyklęknął na jedno kolano. Zrobił to po części dlatego, że od długiego garbienia się
zaczynał sztywnieć, ale głównie dlatego, że dzieci wzbudziły jego szacunek.
• Najpokorniej proszę o wybaczenie — powiedział. — Nie rozumiałem i pochopnie osądziłem.
Przyjmijcie moje przeprosiny, strażnicy Kamienia Władzy.
• Przyjmujemy je, lordzie Gregor — rzekła dziewczynka ze staroświecką powagą, która pasowałaby do
samego króla Helmosa. — A teraz powiedz nam, po co przybyłeś do Miasta Bezkonnych.
• Szukam lorda Dunnera — odparł lord Gregor. — Przyjął on w imieniu waszego ludu opiekę nad
powierzonym mu przez mojego króla Kamieniem Władzy. Czyniąc to, lord Dunner złożył przysięgę,
że gdyby mój król potrzebował kamienia do pomocy w wojnie, krasnoludy zwrócą kamień. Mój król
jest w wielkiej potrzebie — ciągnął prosto lord — dlatego przysłał mnie z prośbą o spełnienie
przysięgi i odesłanie kamienia. Miałem nadzieję, że pomówię z lordem Dunnerem.
Dzieci popatrzyły po sobie. Tym spojrzeniem zdawały się dojść do jakiegoś porozumienia.
• Znamy lorda Dunnera — powiedziała dziewczynka. — Poza nami tylko on przychodzi oddać cześć
kamieniowi. Ale nie wiemy, gdzie jest.
• Gdyby został powiadomiony o twoim przybyciu — dodał chłopiec — czekałby tu na ciebie.
• Nie powiadomiłem go — odrzekł lord Gregor, czując, że całkowicie pokpił sprawę. —
Wyjeżdżałem w pośpiechu. Nasze królestwo jest w wielkim niebezpieczeństwie.
• Kto rozpoczął tę wojnę? — zapytała dziewczynka.
Lord Gregor wyjaśnił najlepiej, jak umiał; opowiedział, jak książę Dagnarus stał się zły, jak dąży do
tego, by zostać królem, kiedy nie ma żadnych praw do tronu.
• Czyli to wojna między ludzkimi braćmi — powiedziała dziewczynka, podsumowując sytuację.
• Tak, zgadza się — potwierdził lord Gregor.
• Mój ojciec jest wodzem klanu — rzekła dziewczynka. — Czy gdyby on i mój wujek walczyli z sobą,
ludzie przysłaliby nam swoją część Kamienia Władzy, aby pomóc jednemu zwyciężyć drugiego?
• Ja… cóż… — Lord Dominium nie mógł kłamać. Sam pomysł był oczywiście śmieszny.
Gorączkowo zastanawiał się, jak wytłumaczyć tym dzieciom, że rodzinna waśń między
krasnoludami to coś zupełnie innego od wojny króla Vinnengael z jego demonicznym bratem.
• I skąd ludzie by wiedzieli, który brat ma rację? — zapytał chłopiec. — Może wódz klanu jest złym
przywódcą. Może jego brat byłby lepszy. Może ten brat zasługuje na to, by zostać wodzem. Wy,
ludzie, nie wiedzielibyście. Moglibyście posłać kamień niewłaściwemu bratu.
• Jest ogromna różnica — próbował wyjaśnić lord Gregor. — Vinnengael to olbrzymie królestwo,
najpotężniejsze królestwo na kontynencie. To, co dzieje się w Vinnengael, dotyka wszystkich —
także krasnoludy. To zaś, co dzieje się w jednym krasnoludzkim klanie, jest… nie tak ważne —
dokończył niezręcznie.
• Dla nas jest — powiedziała dziewczynka. — Dla członków klanu klan jest całym kontynentem. Jest
najpotężniejszą siłą w ich świecie. To królestwo Vinnengael, o którym opowiadasz, jest daleko stąd.
• Jak jeden klan nie miesza się do spraw drugiego — rzekł chłopiec — tak i my, krasnoludy, nie
powinniśmy się mieszać do spraw ludzi.
— Zatrzymamy naszą część Kamienia Władzy — zakończyła dziewczynka. — Wiemy, że tu jest
bezpieczny i że codziennie ktoś przyjdzie oddać mu cześć.
Zdjąwszy kamień z szyi, dziewczynka z szacunkiem położyła go z powrotem na miejsce na końskiej
derce. Krasnoludzkie dzieci zgromadziły się przed kamieniem i pokłoniły mu się. Następnie, tworząc
wokół kamienia mur ze swoich drobnych ciał, odwróciły się i spojrzały spokojnie na lorda Gregora.
Mógł pochwycić kamień. Mógł porwać go z miejsca, zabrać siłą. Te dzieci nie zdołałyby go
powstrzymać, choć przypuszczalnie starałyby się. Wówczas nie miałby wyboru i musiałby je skrzywdzić.
Lord Gregor odgadł, że gdyby to zrobił, kamień przestałby puszczać tęcze w słońcu. Jego blask by
przygasł. Jako Lord Dominium składał przysięgę, że będzie bronił niewinnych i słabych, bronił dzieci,
takich jak te. Mógłby twierdzić, że krasnoludy łamią swoją przysięgę i przez to tracą prawo do kamienia,
ale czuł, że bogowie nie przyjęliby takiego argumentu. Gdyby był tu lord Dunner, to co innego. Dunner
składał przysięgę i Dunner musiałby odpowiadać za jej złamanie. Ale Dunnera nie było, a Lord Dominium
nie skradnie kamienia dzieciom.
Lord Gregor zastanawiał się, co począć. W końcu zdecydował, że jedynym wyjściem było jak
najszybciej wrócić do Vinnengael, przedstawić sytuację i prosić o radę. Jeśli król Helmos zażąda, aby tu
wrócił i zabrał kamień siłą, lord Gregor uczyni to. Ale tylko wtedy, jeśli zażąda tego król i pozostali
Lordowie Dominiów.
Lord Gregor nie sądził, że król Helmos wyrazi takie żądanie.
Pokłoniwszy się dzieciom i Kamieniowi Władzy, lord Gregor opuścił świątynię.
Dzieci pożegnały się z kamieniem, obiecując pojawić się nazajutrz, i wróciły ze świątyni do swego
żałosnego życia, które każdego dnia na chwilę napełniało się barwami tęczy.
Dopiero w nocy, długo po tym, jak lord Gregor wjechał do Portalu i podróżował bezpiecznie do
Vinnengael, Dunner wszedł do namiotu. W świątyni było ciemno, nie licząc lekkiej poświaty, która
zdawała się dobywać z Kamienia Władzy. Poświata może istniała
tylko w jego wyobraźni, a może kamień rzeczywiście posiadał wewnętrzne światło. Dunner nigdy nie mógł
tego rozstrzygnąć.
Ukląkł przed kamieniem, lecz tego wieczoru nie dotknął go, jak czasami czynił, napawając się ciepłem
rozlewającym się po jego ciele i dającym ukojenie duchowi. Przyszedł się z nim pożegnać, ponieważ miał
go już nigdy nie ujrzeć. Złamał przysięgę, gdyż był ukrytym, niemym świadkiem zajścia w namiocie.
Poniesie karę za złamanie przysięgi; wiedział o tym. Chciał zabrać swoją klątwę jak najdalej od kamienia.
Daleko od kamienia i jego strażników.
Dunner opuścił miasto piechotą i odszedł w jałowe równiny.
Nie jechał konno, gdyż był Bezkonnym.

STRAŻNICY CZASU

Na północ od Vinnengael, na Smoczej Górze, stoi sięgający chmur wielki klasztor Strażników Czasu.
Gdy spojrzeć na mapę, odległość dzieląca klasztor od Vinnengael nie wydaje się duża, ale w
rzeczywistości podróż do klasztoru trwa wiele, wiele dni. Wiedzie tam szlak, jednak jest on niczym więcej
jak dróżką, a przy tym kręci się i wije w tę i z powrotem niczym stary, leniwy wąż wygrzewający się w
słońcu na zboczu góry.
Klasztor to ogromna budowla z potężnych granitowych bloków, jej mury zdają się wyrastać z kośćca
góry. Nawet sami Strażnicy nie wiedzą, jak został zbudowany klasztor ani kto go zbudował, gdyż, jak głosi
legenda, kiedy u zarania czasu zostali sprowadzeni na górę, klasztor już tam był.
Strażnicy wierzą, że klasztor został zbudowany przez Starożytnych, rasę, która podobno istniała na
Loerem na długo przed elfami, ludźmi czy orkami; rasa ta przypuszczalnie wymarła, lecz zdążyła
pozostawić intrygujące ślady swojego istnienia. Klasztor był chyba największym i najbardziej
skomplikowanym z ich dzieł, choć są tacy, którzy twierdzą, że to Starożytni zmienili bieg rzeki, wyrzeźbili
klify oraz stworzyli siedem wodospadów, które później otoczyły pałac Vinnengael.
Niezwykłej piękności malowidła, często znajdowane w dziwnych miejscach — na urwistej skale lub na
sklepieniu jaskini — także przypisuje się Starożytnym. Nie wyjaśniona pozostawała jednak zagadka,
dlaczego społeczeństwo, które potrafiło budować tak monumentalne arcydzieła architektoniczne jak wielki
klasztor, two—
rzyć cuda naukowe w rodzaju wodospadów oraz cuda artystyczne w postaci wspaniałych malowideł, znikło.
O Starożytnych opowiada się. wiele legend. Uważa się, że byli wysocy — wyżsi od orków, szczupłej budowy
ciała — szczuplejsi od elfów, cudownie piękni
• piękniejsi od najurodziwszych ludzi, i znakomicie jeździli konno
• lepiej niż którykolwiek krasnolud. Krasnoludy mają nawet legendę o tym, jak Starożytni schwytali i
okiełznali pierwsze dzikie konie.
Pewnego razu statek orków został zepchnięty z kursu przez straszny sztorm; w rezultacie orkowie
wylądowali na nieznanym kontynencie i twierdzili, że spotkali tam Starożytnych, których opisywali jako
drobny, pomarszczony, strachliwy ludek mieszkający w lepiankach z błota. Opowieść tę ogólnie
lekceważono, jako że orkowie znani są z tego, że notorycznie kłamią. Ci, którzy ją słyszeli, utrzymują, że
orkowie trafili do krasnoludów, a te komuś, kto od tygodni karmił się wyłącznie odurzającym cha—gow,
mogły się wydać wątłe i pomarszczone.
Klasztor jest prosty. Ma duże kwadratowe kolumny, gładkie ściany i przestronne pokoje otwarte na
słońce i wiatr, deszcz i śnieg. Jest tu wiele okien, ale bez szyb, bez żelaznych krat dla odstraszenia intruzów,
bez łuczniczych otworów w ścianach. Klasztor jest spokojny i cichy. Nie jest fortecą. Co prawda, zanim
armia najeźdźcza doszłaby na szczyt góry, ci, którzy nie spadli z klifu, byliby po wspinaczce zanadto
wyczerpani, aby móc zrobić coś innego niż legnąć i oddychać z trudem w rozrzedzonym powietrzu.
Klasztor jest całkowicie samowystarczalny; mnisi żyją z tego, co wyhodują w ogrodzie, oraz z
pokarmów ofiarnych, które po pokonaniu uciążliwej drogi pod górę składają potrzebujący porady przybysze.
Mnisi piją wyłącznie wodę z górskich źródeł, której smak może podobno iść w zawody z najlepszym winem,
oraz rzadki, wyjątkowy gatunek herbaty, która rośnie tylko tam. Herbata nie tylko przedłuża im życie, ale
także konserwuje ich ciała po śmierci. Konserwacja ciał jest niezwykle ważna, gdyż na skórze mnicha
zapisana jest historia czasu. Ciała mnichów są przechowywane i katalogowane, podobnie jak księgi w
Królewskiej Bibliotece. Spacer po
krypcie grobowej klasztoru — a nie mówi się o niej krypta, lecz Katalog — to jak spacer w przeszłość.
Choć ludzie często podejmują długą wyprawę w góry w poszukiwaniu rady, mnisi nigdy nie doradzają.
Nigdy nie mówią, że człowiek powinien postąpić tak czy inaczej. Nie posiadają umiejętności
jasnowidzenia. Nie potrafią zajrzeć w przyszłość. Ale widzą całą przeszłość, stąd mają ogromną wiedzę na
temat serc i umysłów ludzkich, a także elfich, krasnoludzkich i orkowych. Mnisi mówią potrzebującemu,
jak jego problem wiąże się z identycznym problemem, z którym zetknął się pewien człowiek przed
siedemdziesięciu laty, i jak on go rozwiązał, posługując się X, albo gdy się przekonał, że nie może go
rozwiązać. Jednak trzydzieści lat później inny człowiek trafił na coś podobnego i powiodło mu się, gdy
użył Y. Ponieważ ludzie na ogół są przekonani, że ich problemy są wyjątkowe, takie informacje nie są mile
widziane ani uważane za szczególnie przydatne. Z tego powodu, jak również ze względu na trudy podróży
na górę, liczba ludzi poszukujących rady mnichów jest niewielka.
Co do mnichów, oni stale pokonują trasę w górę lub w dół na grzbiecie silnych, pewnie stąpających
osiołków, które nie są zbyt rącze, ale za to dają gwarancję, że jeździec bezpiecznie dotrze na miejsce. W
podróżach do świata, aby zapisywać historię w trakcie jej powstawania, towarzyszy mnichom osobista
ochrona.
Ci strażnicy pochodzą z plemienia zwanego Omarah, z dawien dawna żyjącego w górach i czczącego
mnichów. Członka Omarah nie może spotkać większy zaszczyt, niż gdy mnisi wybiorą go do wąskiego
grona tych, którzy podróżują z nimi po świecie i których obowiązkiem jest strzec osoby mnicha zarówno
za jego życia, jak i po śmierci. Gdyż jeśli zdarzy się, że mnich umrze w drodze, świętym obowiązkiem
strażnika Omarah jest dostarczyć ciało z powrotem do klasztoru, gdzie zajmie należne mu miejsce w
Katalogu. Omarah są z pochodzenia ludźmi, lecz są wysocy i silni jak orko—wie. Gdyby nie fakt, że
krzyżówki między rasami są niemożliwe, można by myśleć, że Omarah powstali w wyniku skrzyżowania
orka z człowiekiem.
Strażnikami są najwyżsi i najsilniejsi spośród całego ludu, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Każdy z
nich służy dziesięć lat; zaczynają w wieku lat dwudziestu, a po trzydziestce odchodzą na emeryturę. W
chwili odejścia strażnicy otrzymują nagrodę w postaci kawałka ziemi, małego stada owiec albo kóz oraz
domu. Strażnicy po kres swoich dni są otaczani szacunkiem swego plemienia i często zasiadają w radach
plemiennych lub zostają przywódcami.
Dziwnie wygląda procesja wyłaniająca się z gór — mnich, drobny i skurczony, o skórze zabarwionej na
brunatno od herbaty i w całości pokrytej zawiłymi tatuażami, truchta na swoim powolnym osiołku,
otoczony gigantycznego wzrostu (ponad siedmiu stóp) mężczyznami i kobietami, okrytymi skórzanymi
zbrojami i uzbrojonymi w masywne włócznie, wielkie niczym dęby.
Osoba mnicha jest święta. Mówi się, że jeśli ktoś zaatakuje mnicha lub strażnika, zostaje przeklęty nie
tylko przez bogów, ale także przez Próżnię. Samym klasztorem włada pięć smoków, które są rzadko
widywane. Pięć smoków wywrze straszliwą zemstę na każdym mieście, wsi, grupie czy osobniku
odpowiedzialnym za przedwczesną śmierć któregoś z mnichów.
Tak wielka jest ich wiedza i znajomość przeszłości, że mnisi z niesamowitą regularnością potrafią
przewidywać wydarzenia, co często wygląda, jakby umieli zaglądać w przyszłość. Kiedy tylko ma nastąpić
jakieś wydarzenie historycznej wagi, prawie na pewno na miejscu pojawi się mnich, aby je uwiecznić. To
samo dotyczy wydarzeń, które w danej chwili nie wydają się istotne, ale później okazują się odgrywać
kluczową rolę w historii.
Prawie rok minął od chwili, gdy Dagnarus został Lordem Próżni; wydarzenia te zostały zapisane w
klasztorze. Prawie sześć miesięcy upłynęło od dnia, kiedy Helmos rozesłał Lordów Dominiów z
poleceniem odzyskania trzech brakujących części Kamienia Władzy. Dwie z próśb spotkały się ze
zdecydowaną odmową. Elfy wciąż odprawiały modły, wciąż składały ofiary, wciąż urządzały igrzyska na
cześć bogów, lecz Helmos umiał rozpoznać w tym zachowaniu odmowę.
W tym czasie czterej mnisi, którzy byli przełożonymi Zakonu
Strażników Czasu, wezwali do siebie jednego z członków zakonu. W rzeczywistości było pięciu mnichów
przewodzących zakonowi, lecz piąty ukazywał się tylko przy wyjątkowych okazjach i tylko wtedy, kiedy
świat znalazł się w poważnych tarapatach. Prawdę mówiąc, czterej mnisi oczekiwali, że piąty przybędzie
na spotkanie. Kiedy piąty się nie pokazywał, opóźniali rozpoczęcie zebrania, jak długo się dało, nieustannie
spoglądając na piąte krzesło w komnacie, spodziewając się, że już za chwilę zostanie zajęte. Piąty mnich
jednak się nie pojawił, a jego nieobecność odnotowano za pomocą tatuażu na ramieniu mniszki wezwanej
do dostojnego grona.
Mniszka nosiła imię Tabita. Była to żwawa staruszka w wieku stu osiemdziesięciu lat. Była człowiekiem,
jak wszyscy mnisi w klasztorze. Choć mnisi nie stawiają ograniczeń rasowych i przyjmują wszystkich,
którzy naprawdę pragną poświęcić życie uwiecznianiu historii, niewielu członków pozostałych ras wybiera
takie życie. Wszystkie rasy, nawet te najbardziej uprzedzone wobec ludzi, szanują mnichów i traktują ich z
wielkim respektem. Elfy jednak przekonały się, że herbata, która przedłuża życie człowieka, życie elfa
znacznie skraca — zabiera mu około dwustu lat. Krasnoludy, choć podoba im się podróżowanie po
świecie, nie są zachwycone koniecznością poświęcenia czasu na zapisywanie wszystkiego. Orko—wie,
polegający na omenach, znakach i wróżbach, są zbyt nieprzewidywalni, aby byli dobrymi historykami.
Stąd większość mnichów to ludzie.
Tabita osiągnęła już prawie kres swoich dni. Była najstarszą pośród obecnie żyjących mnichów i
najbardziej szanowaną. Jej cało pokrywały tatuaże mówiące o wszystkich ważnych zdarzeniach, których
była świadkiem. Były wśród nich narodziny króla Tamaro—sa, zapisane na jej lewej łydce. Tatuaże
pokrywały całe jej ciało, łącznie z twarzą, która była tak pooraną zmarszczkami, że większości zapisów nie
dawało się odczytać. Po śmierci skóra napnie się gładko na kościach — to skutek herbaty, która zapobiega
rozkładowi ciała.
Szczyt ogolonej głowy Tabity był nadal nagi niczym u niemowlęcia. Na tej części ciała mnich zapisuje
to, co uważa za najdonioś—
lejsze wydarzenie swego życia, a Tabita jeszcze tego nie uczyniła. Wielu młodszych mnichów szeptało, że
dopiero po uwiecznieniu tego wydarzenia mniszka uzna dzieło swego życia za skończone i będzie mogła
umrzeć w pokoju.
Może te szepty dotarły do uszu przełożonych zakonu, a może domyślali się, co się szykuje, i zachowali
ją, aby to zapisała.
— Tabito — powiedział Ogień, gdyż każdy z przełożonych
nosił imię boga, któremu służył. Ogień miał na sobie pomarańczo—
woczerwone odzienie. — Nadszedł czas, abyś wyruszyła do yin
nengael.
Tabita pochyliła nagą głowę przed każdym z czworga mnichów oraz przed pustym krzesłem, gdyż o
piątym — choć nieobecnym — nigdy nie zapominano. Oczekiwała tego wezwania.
— Wyruszę natychmiast, czcigodny. I dziękuję — dodała.
Tabita nigdy nie była wysoka, a herbata i jej zaawansowany
wiek jeszcze bardziej ją skurczyły. Stojąc przed czwórką, wydawała się tak krucha, wątła i sucha jak
laleczka z łuski kukurydzianej. Jej odzienie było najprostsze z możliwych — długi pas materiału owinięty
wokół ciała, podobny do całunu. Mnisi nigdy nie noszą peleryn i cięższych szat, nawet przy zimnej czy
wietrznej pogodzie, gdyż herbata daje ciału niezbędne ciepło.
• Armia Dagnarusa jest w drodze — rzekł Powietrze, którego całun miał kolor błękitu nieba. — To
olbrzymia armia, złożona z elfów i ludzi, są pośród nich też barbarzyńscy wojownicy, Trevinici.
Ponieważ armia jest taka duża, posuwa się powoli. Powinno ci wystarczyć czasu, aby dotrzeć do
Vinnengael przed nimi.
• Bramy Vinnengael są zamknięte i strzeżone — powiedział odziany na zielono Woda. — Portale są
zapieczętowane i nikt z krain innych ras nie może wejść. Skoro odmówili zwrotu swoich części
Kamienia Władzy, Helmos przestał ufać tym, którzy niegdyś byli jego sprzymierzeńcami, i nie prosi
ich o dalszą pomoc. Nikomu z Vinnengael nie wolno teraz podróżować przez Portale, gdyż król
Helmos obawia się, że podróżni mogą wpaść w ręce elfów, krasnoludów albo orków i zostać wydani
Dagnarusowi.
• Mieszkańcy gospodarstw wokół miasta porzucili już swoje
domostwa i uciekli pod osłonę murów miasta — rzekł odziany na brunatno Ziemia. — Król Helmos
oczekuje jednak twojego przybycia. Dla ciebie i twej świty otworzą bramy.
Czterej mnisi oraz Tabita spojrzeli na puste krzesło, jakby spodziewając się, że teraz zostanie zajęte,
lecz krzesło pozostało puste. Tabita skłoniła się wszystkim kolejno, na znak, że zrozumiała i przyjęła do
wiadomości ich informacje.
• Prawdopodobnie trafisz na zaciętą wojnę, jakiej Loerem nigdy dotąd nie oglądało — powiedział
poważnie Ogień. — Będziesz narażona na ogromne niebezpieczeństwo.
• Rozumiem — odparła spokojnie Tabita. — I jestem na to przygotowana. Z pomocą bogów zdążę
zapisać przebieg wydarzeń, zanim umrę.
• Wybraliśmy ci na towarzyszy najlepszych i najsilniejszych Omarah. Obie armie zobowiązały się
umożliwić ci bezpieczne przejście przez swoje szeregi, lecz nie można przewidzieć, co się zdarzy w
chaosie wojny.
• Mam tego świadomość — powiedziała Tabita. — Prawdę mówiąc, moje życie zaczyna mnie mocno
nużyć i chętnie zajęłabym miejsce w Katalogu.
• Niech łaska bogów będzie z tobą — rzekli jednocześnie czterej mnisi i skłonili się Tabicie, która z
kolei pokłoniła się im.
Brzęk metalu i ciężkie, dudniące kroki świadczyły o tym, że na dziedzińcu klasztoru formuje się
oddział straży Omarah. Tabita nie musiała się pakować na podróż, gdyż mnisi nie mają niczego osobistego.
Kiedy mnisi podróżują, żywi ich ziemia — strażnicy polują i gotują — lub ci, których spotykają w drodze.
Opuściwszy radę czterech, Tabita udała się do stajni, aby wybrać osiołka. Był tam jeden drobny,
łagodny zwierzak o szarej sierści — ulubieniec staruszki — i Tabita miała nadzieję, że nie został zabrany
w podróż przez innego mnicha.
Weszła w uliczkę oddzielającą główny budynek od stajni. Uliczkę spowija wieczny cień rzucany albo
przez szczyt góry, która piętrzy się ponad klasztorem, albo przez sam główny budynek. Słońce nigdy do
niej nie dociera. Padający zimą śnieg utrzymuje się tam
przez cały rok, choć w opromienionych słońcem ogrodach klasztornych kwitną kwiaty.
Tabita doszła do końca uliczki, widać już było stajnie, gdy drogę zastąpił jej jakiś cień. Stara kobieta
podniosła głowę i wbiła w cień przenikliwe spojrzenie.
Stał przed nią mnich. Była to wysoka, koścista postać. Inaczej niż wszyscy, mnich odziany był w czerń,
która zasłaniała każdy skrawek jego ciała i nawet ręce były owinięte pasami czarnego materiału. Twarzy
nie było widać, tylko dwoje oczu, które wyzierały z ciemności, a jednak zdawały się być jej częścią, tak że
Tabita w pierwszej chwili w ogóle nie poznała, że to oczy, i sądziła, że to po prostu ciemniejsze fragmenty
ciemności.
W ciągu całych stu siedemdziesięciu lat swego życia w klasztorze (wstąpiła do niego jako dziecko) nie
widziała piątego mnicha. Wiedziała wszakże, że to właśnie on przed nią stoi, toteż jej ukłon był głęboki i
pełen szacunku.
Piąty mnich nie przemówił ani słowa, zresztą i tak stłumiłaby je czarna opaska zasłaniająca dolną część
jego twarzy. Wyciągając spowitą w czerń rękę, piąty mnich położył dłoń na ogolonej głowie Tabity.
Dotyk tej dłoni był zimny nawet dla krwi rozgrzanej herbatą. Ta—bitę przeniknął chłód, zadrżała. Głowę
trzymała pochyloną, zbyt pokorna, by podnieść wzrok. Pozostała tak, stojąc z pochyloną głową, przez kilka
długich minut; dopiero kiedy cień się wycofał, ujrzała ponownie słońce na końcu uliczki i zrozumiała, że
jest sama.
Oto otrzymała błogosławieństwo piątego mnicha. Została objęta przez Próżnię. Przejęta i głęboko
wzruszona, Tabita ruszyła do stajni, gdzie ku swej wielkiej radości przekonała się, że opiekujący się stajnią
zostali uprzedzeni ojej potrzebie i szary osiołek, osiodłany, cierpliwie na nią czeka.

Armia Dagnarusa, Lorda Próżni, była w drodze. Armia liczyła trzydzieści tysięcy wojów i tworzyli ją
żołnierze z Dunkargi, prowadzeni przez swego króla; przysłani przez Tarczę wojownicy—elfy
pod wodzą jednego ze swoich generałów; wojownicy Trevinici, zawsze z ochotą rzucający się do walki,
nieważne, o jaką sprawę, lecz teraz mający nadzieję zawładnąć ostatecznie pewnymi spornymi ziemiami;
oraz gromada żołnierzy najemnych, których pod sztandar Dagnarusa zwabiły pieniądze i obietnica
bogatych łupów.
Najemników prowadził Shakur, dowódca tak bezlitosny, że nawet najbardziej gruboskórny i okrutny
wojownik, który walczył wyłącznie z miłości do złota i nic sobie nie robił z rozkazów, typ, który równie
chętnie wbije dowódcy nóż w plecy, jak mu zasalutuje, pokorniał i z szacunkiem przykładał palce do czoła,
kiedy zbliżał się Vrykyl.
Armia spędziła miniony rok w obozowisku rozbitym na szerokich trawiastych równinach za miastem
Dalon’Ren, przy wschodniej granicy Dunkargi. Dagnarus nie starał się wcale ukryć swojej potęgi; raczej
nawet wyolbrzymiał ją, znając wartość zachwiania ducha w nieprzyjacielu. Wiedział, że obserwują go
szpiedzy Hel—mosa, i to go cieszyło. Niech wrócą i opiszą ogromne zastępy szykujące się do ataku na
Vinnengael. Niech jego lud się martwi, trapi i gryzie w sercu. Niech przestaną przybywać kupcy, upadnie
handel, zachwieje się gospodarka. Niech miasto osłabnie od środka, wówczas łatwiej padnie pod atakiem z
zewnątrz.
Dlatego Dagnarus umyślnie opóźniał atak. Kiedy wszyscy w Vin—nengael spodziewali się, że spadnie na
nich wkrótce po tym, jak uszedł lordowi Mabretonowi, Dagnarus pozwolił im pocić się na murach
obronnych, podczas gdy sam bez pośpiechu ćwiczył swoich żołnierzy. Od czasu do czasu gromadził armię,
zbierał zapasy, ładował wozy i zdawał się gotować do wymarszu. Od własnych szpiegów otrzymywał
informacje, że mieszkańcy Vinnengael, słysząc o wymarszu Dagnarusa, gromadzą zapasy i przygotowują
się do oblężenia. Wysłuchiwał raportów o tym, że wieśniacy uciekają z pól, żołnierze stają w pogotowiu na
murach. W ostatniej chwili ogłaszał swoim oddziałom, że to były tylko ćwiczenia. Następnego ranka jak
zwykle odbywali znów musztrę na trawiastych polach.
Zastosował ten fortel jeszcze dwukrotnie. Jego żołnierzom wydało się to z początku zabawne, choć
teraz zaczynali się już nie—
cierpliwie i rwać się do czynu. Dagnarus wiedział, że nie utrzyma ich dłużej, ale to było niepotrzebne.
Wiedział — wszyscy na świecie wiedzieli — że tak zwani sojusznicy Vinnengael odmówili oddania
swoich części Kamienia Władzy.
Vinnengael było zdane na własne siły, mogło jedynie obserwować zachodni horyzont z trwogą, która
powoli ustępowała znużeniu, i ze znużeniem, które zaczynało ustępować rozpaczy — miasto oblężone,
choć w promieniu stu mil nie widać wroga.
Pod koniec lata, kiedy zebrano plony — teraz żołnierzom wystarczyło sięgnąć po zapasy do pełnych
spichlerzy i spiżarni — wydał rozkaz, by armia przygotowała się do wymarszu. Tym razem wszyscy
wiedzieli, że mówi poważnie.
— Ruszamy do ataku z dwóch stron — powiedział swoim generałom, zebranym w namiocie
dowództwa z łopoczącym czarnym sztandarem. — Tu i tu. — Wskazał na rozpostartą na dużym stole
mapę.
Miał na sobie czarną, lśniącą, straszną zbroję, lecz bez hełmu, aby dowódcy widzieli jego twarz i mogli
ocenić jego zdecydowanie i zawziętość. U jego boku stała Valura, w zbroi i w hełmie. Niewielu widziało
jej twarz, a ci, którzy widzieli, żałowali tego, gdyż to piękne i straszne oblicze po kres dni jawiło im się w
snach. Nie odstępowała Dagnarusa, zawsze była u jego boku jako osobista ochrona.
Silwyth był teraz przybocznym swojego pana oraz łącznikiem między Dagnarusem a jego elfimi
oddziałami. Pomagał wyprostować wiele drobnych trudności i nieporozumień, naturalnych między
członkami dwóch kultur. Silwyth pełnił dzisiaj rolę tłumacza.
Gareth był także obecny. Zgromadził wokół siebie czarnoksiężników, tych, którzy wyznawali Próżnię.
Odepchnięci i prześladowani przez ludzi, którzy albo wiedzieli, albo podejrzewali, kim są, czarnoksiężnicy
znaleźli w armii Dagnarusa nie tylko schronienie, ale także wynagrodzenie w brzęczącej monecie oraz
uznanie dla swych talentów. Choć Gareth pod względem wieku był jednym z najmłodszych, magią Próżni
zajmował się niemal najdłużej, gdyż zgłębiał ją od dziecka, podczas gdy pozostali w większości trafili na
nią w latach dojrzałych. Po raz pierwszy w życiu ludzie odnosili się do Garetha z respektem — także i
Dagnarus.
• Część naszych sił zaatakuje miasto od północy. Z tego kierunku się nas spodziewają, a nie chcemy
im sprawić zawodu. Tam będą skoncentrowane ich główne siły obronne.
• To dlatego, że tylko z tej strony możemy ich zaatakować, Wasza Wysokość — stwierdził elfi
generał, nie starając się nawet ukryć pogardy. — Pozostałej części miasta bronią skalne rumowiska i
wodospady. Portale zostały zapieczętowane przez magów, ich czary już nie działają. Dlatego też
sprzeciwiam się rozdzielaniu naszych sił! Potrzebny nam będzie każdy żołnierz, a pewnie
pożałujemy, że nie mamy ich dwukrotnie więcej, aby sforsować obronę na północnym murze.
• Atak z dwóch stron — powtórzył Dagnarus ostrym głosem. Jego zimne, ciemne oczy nawet nie
drgnęły, nie mrugnęły. — Uderzamy w północny mur. Chcemy, żeby sądzili, że to nasz główny
cios. Ale prawdziwy atak przyjdzie stąd. — Położył palec na wijącej się linii, znaczącej szeroki i
bystry nurt rzeki Hammerclaw.
• Jesteś szalony! — prychnął elf, ani odrobinę nie zrażony złowieszczym wzrokiem Dagnarusa. —
Chcesz, żebyśmy spłynęli z wodospadami? Czy mamy podbić miasto, rozbijając się o skały u
podnóża? A może planujesz wypić rzekę — dodał szyderczo. Towarzyszący mu elfi oficerowie
roześmiały się posłusznie z dowcipu swego dowódcy.
• Właśnie to planuję uczynić — odparł poważnie Dagnarus, spoglądając na Garetha, który się ukłonił.
Elfy przestały się śmiać i zasępiły się.
• Nie chcę mieć nic wspólnego z magią Próżni — oświadczył ich dowódca.
• Nie proszę cię o to — odrzekł Dagnarus. — Twoje siły wraz z Shakurem zaatakują północne mury,
ściągną ich uwagę i zatrzymają ją.
Elf generał nadal sprzeciwiał się i w końcu wyszedł, nie złożywszy żadnej deklaracji w imieniu swoim i
swoich oddziałów. Nominalnie elfy walczyły dla Tarczy, nie dla Dagnarusa, o czym stale mu
przypominano; nierzadko się zastanawiał, czy sojusz był wart tych wszystkich kłopotów i czasu, jaki
Silwyth musiał poświęcać na negocjacje.
Tym razem Silwyth powrócił do namiotu Dagnarusa w kilka godzin po pierwszym zebraniu.
• Generał Urul przystał na plan, Wasza Wysokość — poinformował Silwyth. — Wykłócał się głównie
po to, aby zachować twarz wobec swoich żołnierzy. Zrobiłem na jego rzecz kilka nic nieznaczą—cych
ustępstw, które łatwo będzie można cofnąć, jeśli Wasza Wysokość zechce. On już się nie
sprzeciwia.
• Niech Próżnia pochłonie jego i wszystkie elfy — mruknął Dagnarus, wychylając kubek wina. —
Oczywiście z wyłączeniem tu obecnego.
Silwyth skłonił się i w milczeniu nalał Jego Wysokości kolejny kubek.
Dagnarus pił ostatnio dużo wina. Zaczynał po przebudzeniu i pił cały dzień, aż do ostatniego kubka
wieczorem, aby przywabić sen, który po trzeźwemu do niego nie przychodził. Wino nie miało na niego
widocznego wpływu, niezależnie od tego, ile pił, a pił tyle, że zwykły człowiek przypłaciłby to
przedwczesną śmiercią. Wino nigdy nie poprawiało mu humoru, nie budziło iskry życia w zasnutych
cieniem oczach, nie sprowadzało uśmiechu na wargi. Zdawał się wcale nie delektować jego smakiem, a
tylko obojętnie wychylał kubek za kubkiem.
„Całkiem jakby wlewał wino w Próżnię” — myślał często Ga—reth. W Próżnię, która stała się
Dagnarusem.
• Czy czarnoksiężnicy są gotowi? — zapytał Dagnarus, opróżniając kubek i nadstawiając go, by mu
dolano.
• Tak, Wasza Wysokość — odparł Gareth i ugryzł się w język, gdyż wiedział, że czynienie księciu
wyrzutów w związku z nadużywaniem wina jest bezcelowe. W przeszłości takie wyrzuty kończyły
się albo gniewną tyradą księcia, albo obrażonym milczeniem. — Muszę powiedzieć Waszej
Wysokości, że jeśli dobrze się orientuję, to tak potężnego czaru nigdy dotąd nie rzucano. Nie mam
pojęcia, co z niego wyniknie lub jakie będąjego późniejsze skutki. Rzucenie
go będzie wymagało każdej okruszyny energii magicznej, jaką posiadamy. Po rzuceniu zaklęcia będziemy
wszyscy tak osłabieni, że wątpię, czy przez dłuższy czas któryś z nas zdoła wykonać jakiekolwiek zaklęcie.
Możliwe, że niektórzy umrą…
— Możliwe, że wszyscy umrzemy — odparował Dagnarus. —
To zagrożenie wojny, jeśli jeszcze się nie zorientowałeś. — Pod
niósł wzrok, w oczach migotały mu iskry, których nawet wino nie
mogło zgasić. — Jesteście czarnoksiężnikami czy gromadą przeklę
tych tchórzy?
Gareth westchnął.
• Pragnąłem tylko powiadomić cię o sytuacji, żebyś wiedział, że jeśli użyjesz nas do rzucenia tego
jednego wielkiego zaklęcia, potem na nic ci się nie przydamy.
• Jeśli rzucicie to jedno zaklęcie dobrze i ono podziała — Dagnarus podkreślił to słowo — potem
niech Próżnia pochłonie wszystkich twoich czarnoksiężników. Ja zwyciężę.
Gareth wiedział, że kolejna prośba była beznadziejna i że narażał się na wybuch gniewu księcia, ale był
to winien Helmosowi. Przynajmniej spróbował.
— Wasza Wysokość, czy mogę podpowiedzieć, że uczciwie
byłoby ostrzec twego brata o tym, co zamierzamy zrobić, dać mu
szansę poddania miasta. Oszczędziłbyś życie tysięcy ludzi…
Dagnarus roześmiał się. Śmiech, przesycony winem, był niewesoły, ostry i strasznie było go słuchać. O
wiele łatwiej byłoby znieść gniew księcia niż ten niesamowity śmiech.
— Czy naprawdę sądzisz, że mój brat by mi się poddał? Po
zwolił rządzić „demonowi Próżni”? Ależ z ciebie naiwny człek,
Łato! Nic dziwnego, że trzymam cię przy sobie. Jesteś jedyną oso
bą, która jeszcze potrafi mnie rozbawić. Powinienem cię zrobić
moim błaznem, a nie chłopcem do bicia.
Gareth skłonił się i wyszedł z namiotu, tak rozeźlony, że bał się odezwać. Dobrze wiedział, że Dagnarus
ma rację: Helmos nigdy by się nie poddał, i Gareth nie mógł się zdecydować, który z braci bardziej go
złości. Dagnarus — przez to, że mówi prawdę, czy Helmos — przez to, że nie chce tego zrozumieć.
W nocy przed wymarszem armii Gareth położył się do łóżka i słuchał, jak Dagnarus i Valura
rozmawiają przyciszonymi głosami, planują, jak będą rządzić Vinnengael jako jego król i królowa.
Po jakimś czasie głos Dagnarusa ucichł. Gareth wiedział, co by zobaczył, gdyby wszedł do namiotu, i ta
wiedza nie zapewniała mu spokoju ducha. Zobaczyłby, jak elfka—Vrykyl, okryta czarną, lśniącą zbroją, stoi
nad łóżkiem swego kochanka i strzeże jego zamroczonego winem, niespokojnego snu.
Kapitan Argot odszukał Helmosa w komnacie na wieży, która niegdyś była ulubionym miejscem króla
Tamarosa, a teraz stała się schronieniem jego syna.
• Armia Lorda Próżni wreszcie wyruszyła, Wasza Królewska Mość.
• Czy to pewne? — Helmos podniósł wzrok. Siedząc tu w otoczeniu ksiąg i papierów, przypominał
swojego ojca. Przez ostatnie kilka miesięcy Helmos bardzo się postarzał i mając lat trzydzieści,
wyglądał jak siedemdziesięcioletni Tamaros.
— Tak, Wasza Królewska Mość.
Helmos uśmiechnął się smutno.
• Chciałbym niemal powiedzieć, że jestem rad, gdyby nie to, że złem jest radować się z wojny,
nieuniknionej śmierci i zniszczenia, jakie z sobą niesie. Jednakże — westchnął głęboko — odczuję
ulgę, kiedy to się skończy. Musimy wezwać Lordów Dominiów.
• Pozwoliłem sobie już to uczynić, Wasza Królewska Mość.
• Zatem spotkamy się i poczynimy ostatnie plany dzisiejszego wieczoru. Jak rozłożona jest armia
księcia?
• To właśnie wydaje mi się dziwne, Wasza Królewska Mość — rzekł Argot. Gestem wezwał
przybocznego, który wystąpił i na skinienie króla odsunął stos ksiąg, a na ich miejscu rozłożył na
stole mapę.
• Nasze raporty mówią, że jego główne siły — łącznie z armią elfów — podążają przewidywanym
przez nas szlakiem, wzdłuż Gościńca Yinnengael, z zamiarem uderzenia na północne mury. Tę ar—
mię prowadzi Vrykyl, który, jak sądzimy, jest byłym dezerterem z armii, późniejszym mordercą —
człowiek imieniem Shakur. Według dozorcy więziennego książę Dagnarus i mag Gareth uwolnili Shakura
z więzienia zaledwie kilka dni przed Transfiguracją księcia. Książę przez kilka dni trzymał Shakura w
zamkniętym pokoju i wtedy to po raz ostatni widziano Shakura żywego. Helmos wzdrygnął się. Mocno
zbladł.
• Biedny łotr — wyrzekł cichym głosem. — Czytałem, co wiadomo o Vrykylach. Mimo że dopuścił
się odrażających zbrodni, nie zasłużył na taki los. Ale mówicie, że jest w tym coś dziwnego,
kapitanie. Przecież z tego, co mi poprzednio wyjaśnialiście, spodziewaliśmy się, że Lord Próżni
uderzy na nas z północy. Twierdziliście wręcz, że to jedyny kierunek, z którego może nas
zaatakować. Dlatego koncentrujecie siły przy północnych murach.
• Wiem, że to mówiłem, Wasza Królewska Mość — rzekł Ar—got, wpatrując się w mapę ze
zmarszczonymi brwiami. —— Ale teraz zaczynam się zastanawiać. Książę Dagnarus był najlepszym,
najbardziej utalentowanym dowódcą, pod jakim służyłem. On wie — musi wiedzieć — że frontalny
atak na północne mury ma bardzo małą szansę powodzenia. Co zaś do oblężenia miasta, mamy
dostateczne zapasy żywności, aby przetrzymać wiele miesięcy — całą zimę, jeśli będziemy uważać.
Mamy obfitość wody. Podczas długiego oblężenia na otwartych równinach, bez schronienia przed
zimowymi wiatrami, on i jego żołnierze ucierpią znacznie bardziej niż my. Nie wytrzyma tego. Jaki
więc ma plan?
Zmarszczka na czole kapitana Argota pogłębiła się. Zdawał się oczekiwać, że mapa mu odpowie, i
złościć się, że tego nie uczyniła. Obrzucił mapę gniewnym spojrzeniem, jakby była jeńcem nie chcącym
ujawnić cennych informacji.
• Jaki ma plan? — mruknął do siebie.
• Myślę, że go przeceniacie, kapitanie — rzekł Helmos. — Kiedyś, owszem, Dagnarus był zdolnym
dowódcą, ale to było wtedy, zanim Próżnia wyssała wszystko, co było w nim dobre, i pozostawiła
jedynie mroczną i pustą duszę. Długo się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że
Dagnarus wcale nie chce pod—
bić Vinnengael. Chce tylko ukarać nas możliwie najdotkliwiej, nie zważając na cenę, jaką będzie musiał za
to zapłacić on i ci, którzy poszli za nim.
Kapitan Argot i jego przyboczny wymienili spojrzenia — obaj służyli pod Dagnarusem, obaj go
szanowali, choć już nie podziwiali.
• Może w słowach Waszej Królewskiej Mości coś jest — powiedział kapitan, nie chcąc się wprost
sprzeciwiać swemu królowi. — Jednakże…
• Mówcie otwarcie, kapitanie. Nie jestem ekspertem wojennym. W tych sprawach polegam na waszej
radzie.
• Tak jest, Wasza Królewska Mość — odparł przygnębiony kapitan. — Według naszych zwiadowców
Lord Próżni nie jedzie z armią. Zniknął, a z nim znaczna część jego sił. Tak nam się przynajmniej
wydaje.
• Wydaje się wam? — Helmos spojrzał z poważną miną. — Nie jesteście pewni?
• Nie do końca, Wasza Królewska Mość. Książę jest bardzo sprytny. Nie usiłował ukryć przed nami
faktu, że tworzy armię, ale udało mu się zmylić nas co do jej liczebności. Żołnierze stale wychodzili
i wchodzili do obozu księcia. Ich mundury i sztandary ciągle się zmieniały. Nasi szpiedzy mogli
policzyć każdego człowieka sześć razy albo też w miejsce każdego, którego policzyliśmy, może ich
być sześciu. Jedyna siła, jakiej jesteśmy pewni, to armia elfów. Poza tym mówi się, że książę
zgromadził dużą liczbę czarnoksiężników, magów oddanych Próżni. W górach była brzydka pogoda
— dziwne, gęste mgły, niezwykłe o tej porze roku. Możliwe, że ta pogoda była czarodziejska i
została stworzona po to, by ukryć ruchy księcia.
• Ale jeśli on maszeruje z armią przez góry, na co liczy? — zapytał Helmos. — I tak w końcu dotrą do
północnych murów. Miasto z dwóch stron otaczają skalne urwiska, a z trzeciej rzeka. Nawet gdyby
miał przy sobie wszystkich czarnoksiężników świata oddanych Próżni, nie dadzą oni jego armii
ptasich skrzydeł do prze—frunięcia nad murami ani rybich skrzeli do przepłynięcia rzeki!
• Nie, ale mogą wymyślić sposób na pokonanie urwisk i zburzenie murów za pomocą magii.
Chciałbym zachować część sił w rezerwie, aby w razie konieczności odeprzeć atak, skądkolwiek
nadejdzie. Jeśli się okażą potrzebne przy północnych murach, zawsze można je tam odesłać.
• Omówię to z Lordami Dominiów — powiedział Helmos. — Pozostawię to ich osądowi.
• Tak jest, Wasza Królewska Mość. — Argot zawahał się, po czym zapytał: — A gdzie Wasza
Królewska Mość i inni członkowie królewskiej rodziny spędzą czas bitwy?
• Królowa pozostaje tutaj, w Vinnengael. Próbowałem ją namówić, aby schroniła się w zamku swojej
rodziny, który jest położony nad rzeką, ale nie chce wyjechać.
• Odwaga Jej Królewskiej Mości jest powszechnie znana — rzekł Argot z ukłonem.
• Tak. — Helmos uśmiechnął się i tym razem uśmiech był ciepły, jak zawsze, kiedy myślał lub mówił
o swej ukochanej żonie. — Co do królowej—wdowy Emillii, mieliśmy nadzieję spełnić jej życzenie
i dać jej eskortę na drogę powrotną do ojczyzny, ale nie czuje się na siłach podróżować.
Plotka krążąca po mieście głosiła, że królowa—wdowa popadła w melancholię i trzeba jej było
pilnować dniem i nocą, aby nie zrobiła sobie lub komuś innemu krzywdy.
— A Wasza Królewska Mość gdzie spędzi bitwę? — zapytał
Argot.
Helmos zrobił zdziwioną minę.
• W Świątyni, oczywiście. Będę się modlił do bogów, aby nas ocalili.
• Tak jest, Wasza Królewska Mość — rzekł Argot, lecz w duchu pomyślał: „Lepiej byś zrobił,
gdybyś wyszedł na mury razem z tymi, którzy mają za ciebie zginąć, aby cię ocalić, niż siedział z
bogami, których ta bitwa pewnie nic nie obchodzi”.
Helmos jakby usłyszał te niewypowiedziane słowa. Na jego policzki wystąpił lekki rumieniec.
— Choć noszę zbroję Lorda Dominium, nie jestem wojowni—
kiem, jak dobrze wiecie, kapitanie. Gdybym chciał zająć miejsce na murach obronnych, tylko bym
zawadzał żołnierzom. Ale będę walczył, choć mój miecz uczyniony jest z wiary, nie ze stali. Będę walczył,
by ochronić Kamień Władzy — powiedział król, dotykając delikatnie diamentu, który nosił na szyi na
srebrno—złotym łańcuchu. Mówiono, że teraz nosi go stale. Nawet kiedy śpi.
• Nie zapomniałem o Kamieniu Władzy, Wasza Królewska Mość — odparł kapitan Argot. —
Zamierzałem właśnie zaproponować, żeby święty kamień umieścić pod strażą, w jakimś
bezpiecznym miejscu…
• Rozmawialiście z Najwyższym Magiem — przerwał Helmos.
• Reinholt mówi mądrze, Wasza Królewska Mość. Gdyby — niech bogowie uchowają — Vinnengael
padło, Kamień Władzy trzeba ocalić. Powinien przynajmniej być ukryty w Świątyni, w tajemnym
miejscu, pod ochroną czarodziejskich zamków…
• I co dobrego by nam wtedy z niego przyszło? Słyszałem o skąpcach posiadających worki złota,
którzy — choć zagłodzeni i odziani w łachmany na zimnie — wzdragają się wydać choćby pensa ze
zgromadzonej fortuny, nawet po to, by się najeść i ogrzać! Nie popełnię tego błędu. Użyję mocy
Kamienia Władzy, aby ocalić miasto.
• Zatem pozwól przynajmniej otoczyć cię strażą, panie… Helmos potrząsnął głową.
• To by wyglądało, jakby mi brakło wiary.
• Wobec tego Lordami Dominiów. Niech Wasza Królewska Mość wybaczy, że nalegam, ale uważam,
że jest moim obowiązkiem…
• Nie potrzebujecie prosić o wybaczenie, kapitanie. Wy i Lordowie Dominiów możecie robić, co
chcecie, dla ochrony miasta. W tym jednakże się nie ugnę. Przyjąłem na siebie brzemię i radość
Kamienia Władzy. Nikt poza mną nie może go dźwigać. Mam wiarę w bogów. Uchronią go przed
wpadnięciem w Próżnię. Sprawią, że kamień, który teraz jest podzielony, ponownie stanie się
jednością. To wszystko, kapitanie — dodał Helmos, odwracając się do ksiąg. — Powiadomcie mnie,
kiedy przybędą Lordowie Dominiów.
Kapitan Argot przyjął odprawę, Nic innego nie mógł uczynić. Ale zamierzał podnieść sprawę ochrony
Kamienia Władzy przed Lordami Dominiów.
Łatwo było mówić o walce za pomocą błyszczącego miecza wiary. Lecz zdaniem kapitana taki miecz
byłby potężniejszy, gdyby jego ostrze wzmacniał stop zdrowego rozsądku.

ROZKAZUJ CIEMNOŚCI

Wielotysięczna armia księcia Dagnarusa, Lorda Próżni, maszerowała starym Gościńcem Vinnengael, a
ich sztandary o wesołych barwach łopotały na wietrze wiejącym od oceanu, niosącym ostry zapach soli i
zimy. Armię prowadziła postać w czarnej zbroi, lecz—nie był to —jak donosili zwiadowcy Vinnengael,
przekradający się krzakami, tak blisko, jak się odważyli — książę Dagnarus.
A gdzie on był? Nikt nie wiedział. Nie maszerował z armią, to było pewne. Serca mieszkańców
Vinnegael napełniła otucha; rozeszła się pogłoska, że książę nie żyje, że bogowie — za wstawiennictwem
króla Tamarosa — powalili złego demona, zanim zdążył zaatakować Vinnengael. Jego armia szła, by złożyć
broń i się poddać. Ludzie zaczęli palić ogniska i tańczyć na ulicach. Kapitan Argot rozkazał swoim ludziom
wyjść w miasto i stłumić te bzdury, polecić tancerzom, aby wrócili do domów albo znaleźli sobie miejsce na
murach, u boku innych obrońców miasta. Armia nie szła, by się poddać. Szła zwyciężać.
Co do miejsca pobytu księcia Dagnarusa, kapitan Argot zadawał sobie to pytanie sto razy dziennie, aż
słyszał je nawet we śnie. Walczył u boku księcia. Argot widział, jak Dagnarus jechał na czele szarży, sam
prowadził żołnierzy na mury, był pierwszym, który docierał do linii wroga. Nie należał do generałów, którzy
prowadzą wojnę z tyłów. Musiał być gdzieś w drodze, i gdyby Argot wiedział gdzie, może odgadłby choć
część strategii księcia.
Ani jeden zwiadowca nie zauważył księcia, choć prawdą jest, że
pogoda w górach była okropna. Ulewny deszcz ciął niczym strzały. Druzgoczące pioruny podpalały
drzewa. Grzmoty powodowały osuwanie się rumowisk. Na koniec góry spowiła oślepiająca mgła, tak
gęsta, że mógłby tędy przejechać na koniach cały naród krasno—ludzki i nikt by tego nie zauważył.
Argot zatrzymał część sił w rezerwie, aby w każdej chwili móc je wysłać w miejsce, gdzie spróbuje się
przedrzeć Dagnarus. To znaczyło, że mury północne były bronione zaledwie odpowiednio. Gdyby obrońcy
zaczęli upadać, będzie musiał posłać tam rezerwę. Lordowie Dominiów postanowili pozostać wraz z
obrońcami na murach północnych, dołączając swoją wielką moc do mocy magów wojennych.
Król Helmos stał na murach w otoczeniu Lordów Dominiów — tylko ludzkich. Tarcza Boskiego
przesłał wiadomość, że elfy będące Lordami Dominiów, obawiając się, iż Lord Próżni obróci przeciw nim
swój gniew, postanowiły pozostać ze swym ludem. Orkowi Lordowie Dominiów przesłali wiadomość, że z
powodu złych znaków cała populacja wyruszyła w morze —jedyne miejsce, jakie orkowie uważają za
bezpieczne. Jeśli chodzi o jedynego kras—noludzkiego Lorda Dominium, nie przesłał on żadnej
wiadomości. Helmos patrzył, jak doliny na północ od Vinnengael wypełniają się oddziałami nieprzyjaciela,
rozbijają obóz, przygotowują się do ataku. Nie spieszyli się. Pozwalali mieszkańcom Vinnengael przyjrzeć
się do woli wielkości i potędze armii. Niech drżą na widok ogromnych machin oblężniczych,
niepodobnych do żadnych machin, jakie ktokolwiek widywał. Były to potężne, monstrualnych rozmiarów
urządzenia zbudowane z drewna i obite blachą. Platforma na szczycie mieściła coś, co przypominało dużą
pompę do wody. Wojownicy na murach pokazywali je palcami i śmiali się, że Dagnarus chce im sprawić
prysznic.
• Nadal ani śladu księcia? — zapytał Helmos.
• Nie, Wasza Królewska Mość — odpowiedział Argot. — Przysiągłbym, że nie ma go pośród
zgromadzonych w dole sił. Czymkolwiek by był książę Dagnarus, tchórzem nie jest na pewno. Nasi
zwiadowcy, którzy byli na zewnątrz miasta, albo wrócili, albo
straciliśmy z nimi kontakt. Ci, którzy wrócili, donoszą, że go nie widzieli z powodu tej dziwnej pogody w
górach, która uniemożliwiła im obserwację.
Helmos westchnął głęboko.
• Wasza Królewska Mość! — Jeden z Lordów Dominiów coś wskazał. Słońce zniżało się ku
horyzontowi. Jego czerwony blask odbijał się we włóczniach niewielkiego oddziału posuwającego
się gościńcem. Siły wroga rozstępowały się przed nim z wyraźnym respektem, a woźnice
wyładowanych prowiantem wozów spiesznie usuwali się na bok, narażając się na wysypanie
ładunku.
• Dagnarus? — zapytał Helmos, wychylając się ponad murem i usiłując coś dostrzec.
• Chyba nie, Wasza Królewska Mość — odrzekła lord Altu—ra, obdarzona wzrokiem bystrym
niczym u orła. — To przybywa Strażnik Czasu, by zapisać bitwę.
Wielcy strażnicy Omarah kroczyli wolno, wcale nie zrażeni czy onieśmieleni widokiem olbrzymiej
armii, przed którą maszerują, ani tej, która wyległa na mury miasta. Pośrodku nich jechała na małym
szarym osiołku drobna brązowa kobieta.
— Otwórzcie bramy — polecił Helmos. — Dajcie Strażniczce
Czasu eskortę do Świątyni i niech spełnią każde jej życzenie.
Argot przekazał polecenie dalej. Bramy, już przygotowane przeciwko atakowi, otwarto z wielkim
trudem. Nikomu jednak nie wyrwało się nawet słowo skargi, gdy Strażniczka Czasu, uśmiechając się
dobrotliwie, przejechała przez nie truchtem.
Słońce znikło. Z armią wroga przyszła noc, a przynajmniej tak się wydawało. W miarę jak rosła liczba
wrogich oddziałów, narastał też mrok nocy. Zamigotały ogniska, gęste niczym gwiazdy.
• Kiedy zaatakują? — zapytał cicho Helmos.
• O świcie, Wasza Królewska Mość — odrzekł Argot.
• Prześpijcie się trochę. Powiedzcie ludziom, żeby zrobili to samo — rzekł Helmos.
• Tak jest, Wasza Królewska Mość — odrzekł Argot.
I on, i król wiedzieli, że tej nocy w Vinnengael nikt nie zaśnie. Helmos wrócił do pałacu, gdzie
przyłapał go jego szambelan,
który próbował go nakłonić do zjedzenia kolacji. Sam zapach jedzenia wzbudził w królu mdłości. Gestem
kazał zabrać talerz.
• Gdzie jest królowa?
• U królowej—wdowy, Wasza Królewska Mość — rzekł szam—belan, dodając zniżonym głosem: —
Królowa—wdowa jest dzisiaj w złym stanie. Gorszym niż kiedykolwiek.
Wartownicy otworzyli przed Jego Królewską Mością drzwi do komnat królowej—wdowy. Helmos w
milczeniu wszedł do Emillii, ogarnięty dziwną mieszaniną nienawiści i litości. Znikły ozdoby i urocze
drobiazgi, które niegdyś zagracały jt) pokój — albo potłukła je Emillia, kiedy naszedł ją atak szału, albo
zostały usunięte z obawy o jej bezpieczeństwo. Znikły liczne damy dworu. Większość umknęła z
Vinnengael w bezpieczne mury własnych domów. Te, które pozostały, królowa Anna wysłała do pomocy
w Salach Uzdrowicieli, gdyż wkrótce miały się one zapełnić ofiarami wojny.
Do posługi przy królowej pozostała zaledwie jedna starsza służąca, która należała do jej osobistej
służby, oraz jedna z uzdrowicielek, która stale jej pilnowała.
Królowa—wdowa stroiła miny przed pustą ścianą, gdzie kiedyś wisiało jej lustro. Lustro już dawno
zostało stłuczone. Ostrym kawałkiem zaatakowała jedną ze służących. Helmos starał się poruszać możliwie
najciszej, licząc na to, że uda mu się zwrócić uwagę żony bez niepokojenia królowej—wdowy, lecz na
odgłos jego kroków Emillia szybko się obejrzała.
Przedstawiała sobą żałosny widok. Jej włosy powiewały w nie—porządnych pasmach, gdyż nieustannie
coś z nimi robiła: rozkazywała je zaczesać do góry, potem rozpuścić, potem znów zaczesać, i tak sto razy
dziennie. Jej ciało było wątłe i skurczone. Trzeba było zmuszać ją do jedzenia, karmić jak małe dziecko.
Jej oczy spojrzały na niego z twarzy nieboszczki.
„Wygląda — pomyślał Helmos —jak jej syn Dagnarus, gdy wił się w świętym ogniu”.
— Dagnarus? — zawołała, wbijając wzrok w mrok komnaty.
— Dagnarus? Gdzie się podziewa ten chłopak? Najwyższy czas,
aby odwiedził matkę! Trzeba będzie dać mu nauczkę. Gdzie jest
chłopiec do bicia? — Królowa—wdowa wyprostowała się gwałtownie. — Ty tam! — Dostrzegła
Helmosa. — Przyślij mi chłopca do bicia! Każę go tak wybić, że ledwo ujdzie z życiem. Jestem pewna, że
to nauczy mojego syna dobrych manier!
— Tak jest, Wasza Królewska Mość — rzekł Helmos. Według
uzdrowicieli jedynym sposobem postępowania z Emillią było godze
nie się z jej szaleństwem. Najdrobniejszy promyczek rzeczywistości
przedzierający się przez szczelinę w jej obudowanym murem umyśle
byłby dla niej nieznośny. Tylko czas i cierpliwość mogły spowodo
wać poprawę, wyprowadzić ją z celi, do której uciekła, by schować
się przed bólem. — Zaraz przyślę chłopca do bicia, wedle rozkazu.
Helmos skinął na żonę, która siedziała przy królowej—wdowie. Podejmowała się tego przez kilka
godzin dziennie, a wtedy spełniała szalone kaprysy Emillii i wysłuchiwała jej żałosnego bredzenia. Anna ze
współczuciem położyła dłoń na zasuszonej dłoni Emillii. Wstając, skłoniła się, jakby Emillia wciąż była
królową, a Anna pierwszą lepszą damą dworu. Miejsce Anny zajęła uzdrowicielka.
— Proszę napić się trochę wody, Wasza Królewska Mość —
powiedziała uzdrowicielka, podsuwając drewniany kubek.
Emillia odepchnęła go gwałtownym ruchem, wychlapując wodę na swoją suknię.
Uzdrowicielka cierpliwie podniosła kubek, napełniła go i ponownie podsunęła.
— Nie miałem pojęcia, że aż tak jej się pogorszyło — powie
dział Helmos cichym głosem do żony.
Anna skinęła głową.
• Zdaje mi się, że z dnia na dzień jest coraz gorzej. Uzdrowiciele przestali mówić, że czas ją uleczy.
Chcą ją przenieść do Sal Szpitalników, ale obawiam się, że taka nagła zmiana ją zabije.
• Opieka nad nią to dla ciebie wielki wysiłek, moja droga — rzekł Helmos, przyciągając żonę do
siebie.
• Nie taki wielki — odparła Anna, uśmiechając się z udawaną wesołością. — Jest spokojna, kiedy
jestem przy niej. Uzdrowiciele twierdzą, że mam na nią dobry wpływ. Jestem jedyną osobą, która
potrafi ją namówić do jedzenia.
• Musisz na chwilą zostawić królową—wdowę — rzekł Hel—mos. — Jesteś mi potrzebna.
• Tak, oczywiście — odparła Anna, zaniepokojona i zmartwiona. — O co chodzi? Słyszałam… —
Urwała niepewnie, po czym rzekła, siląc się na spokój: — Słyszałam, że armia Dagnarusa zajmuje
pozycję pod północnymi murami.
• Tak — odrzekł Helmos. — Kapitan Argot twierdzi, że atak nadejdzie o świcie.
Szli w milczeniu długim korytarzem, spleceni ramionami, krocząc równo, w tym samym rytmie. Puste
zbroje trzymały honorową wartę przy królu i królowej. Lecz nagle, mniej więcej w połowie korytarza,
jedna z włóczni wysunęła się z zardzewiałego uścisku rycerza i z niesamowitym brzękiem i łoskotem
upadła na podłogę, niemal u stóp króla.
Helmos zatrzymał się, blady, jakby włócznia go trafiła. Idąca u jego boku Anna wstrzymała oddech i
przycisnęła dłoń do dziko bijącego serca.
Brzęk rozległ się głośnym echem, przywołując sługi i wartowników.
• Wasza Królewska Mość! — Wartownicy pospiesznie dobyli mieczów, szukając wroga. — Czy nic
się nie stało? Gdzie jest napastnik?
• Tu — rzekł Helmos z wymuszonym uśmiechem. — Widzicie, jak jesteśmy błogosławieni! Duchy
tych od dawna nieżyjących rycerzy powróciły i chcą przyłączyć się do bitwy!
Wartownicy pokiwali z uznaniem głowami, zadowoleni z humoru króla. Służący podniósł włócznię i
usiłował ją umieścić na dawnym miejscu, ale metalowa ręka była tak przeżarta rdzą, że nie mogła jej
utrzymać. Na znak królowej służący położył włócznię pod ścianą i spiesznie się oddalił.
Anna zauważyła przeraźliwą bladość męża.
• Ukochany, co się stało?
• Gdybym był orkiem — powiedział Helmos, wpatrując się w leżącą włócznię — w tej chwili dałbym
drapaka na morze.
• Ale nie jesteś orkiem — rzekła praktyczna Anna. — Wiesz,
że rękawica była zardzewiała i że nasze zbliżające się kroki wywołały wibrację, która sprawiła, że
włócznia upadła na podłogę.
Miała nadzieję, że ujrzy, jak się uśmiecha i śmieje sam z siebie, ale on pozostał poważny i smutny.
— Dziwny ciężar spoczywa mi na sercu — powiedział miękko
Helmos. — Gdy chodzę dzisiaj po korytarzach pałacu, zdaje mi się,
że przemierzam je po raz ostatni. Nie, nie, najdroższa. Pozwól mi
mówić. Mówią, że w przed śmiercią człowiekowi staje w oczach
całe jego życie. Ja dzisiaj widziałem moje życie. Widziałem matkę,
Anno — powiedział głosem czułym i pełnym bólu. — Zobaczyłem
ją stojącą przy oknie. Odwróciła się i spojrzała na mnie, ale kiedy
chciałem się odezwać, znikła. Przechodziłem obok pokoju zabaw
i coś mi kazało zajrzeć do środka, i znów tam byłem — mały
chłopiec, a przy mnie, pośród książek, mój nauczyciel. A potem po
kazał się też Dagnarus, i ten biedny chłopiec do bicia, Gareth.
Słyszałem ich śmiech i widziałem, jak Dagnarus przestawia żołnie
rzyki w starej piaskownicy. I mój ojciec. Mój ojciec towarzyszy mi
dziś przez cały dzień. Patrzy na mnie tak smutno, jakby chciał coś
powiedzieć lub wytłumaczyć. Dziwne, ale mam wrażenie, że szuka
mojego przebaczenia. Jakby kiedykolwiek uczynił coś, co wyma
gałoby wybaczenia! I ty, moja jedyna, najdroższa memu sercu. —
Zatrzymał się, odwrócił do niej twarzą, ujął jej dłonie i otarł ciche
łzy, które spływały jej z oczu. — Jesteś najpiękniejszym snem i naj
piękniejszą jawą.
Pocałował ją w czoło, jakby w geście błogosławieństwa. Przez długi czas nie mogła przemówić, w końcu
rzekła, tłumiąc lęk:
— Nie spałeś od trzech nocy, mój panie. Nie przełknąłeś też nic
poza kęsem jadła. Nic dziwnego, że nawiedzają cię te dziwne wizje.
Założę się — dodała z drżącym, niepewnym śmieszkiem — że do
bry befsztyk przepędziłby je na cztery wiatry!
Wówczas Helmos się uśmiechnął, miłość do niej wezbrała mu w sercu i rozświetliła okropny mrok.
Przytulił ją.
— Idę do Świątyni przygotować się do świętego czuwania.
Chciałem się z tobą pożegnać i nalegać raz jeszcze, abyś opuściła
miasto. — Ujął jej twarzyczkę w obie dłonie, tak że była zmuszona na niego patrzeć. — Jeszcze nie jest za
późno. Jest ten tunel, o którym wiesz, a który prowadzi do sekretnego miejsca w górach. Czeka tam grupa
rycerzy, gotowa odprowadzić cię…
Anna kręciła przecząco głową.
— Nie wyjadę — powiedziała stanowczo. — Wiesz, że nie, więc nie nalegaj. Zostanę z biedną Emillią.
Niezwykłe hałasy i dźwięki mogą ją zaniepokoić. Pokładam wiarę w bogach, mój mężu, i w tobie.
Przywarli do siebie, pragnąc się nie rozstawać, choć oboje wzywały ciężkie obowiązki. Helmos,
gładząc żonę po włosach, spojrzał w głąb korytarza. Słudzy właśnie zapalali pochodnie i w ich migotliwym
świetle Helmos ujrzał, jak każdy po kolei pusty rycerz podnosi przyłbicę, zza której niczym czarna rzeka
wylewa się mrok Próżni.

Armia pod wodzą Dagnarusa maszerowała przez góry, ukryta w burzach będących dziełem
czarnoksiężników. Ścieżkę oświetlały im jaskrawe błyskawice, bijące wszędzie wokół, lecz nigdy w nich.
Marszowi towarzyszyło dudnienie gromów, trasę okrywała mgła tak gęsta, że nie widzieli pni drzew po
obu stronach wąskiego górskiego szlaku, a przecież droga, którą szli, była wyraźnie widoczna, gdyż z ich
nadejściem mgła unosiła się, a po ich przejściu opadała. Wokół nich zacinał deszcz niczym włócznie i grad
niczym strzały, lecz oni przechodzili nietknięci przez żywioły. Drogi, którymi się posuwali, były gładkie i
suche.
Maszerowali forsownie i szybko. Tych wojowników wybrał Da—gnarus osobiście, po miesiącach
obserwowania ich podczas ćwiczeń. Byli najlepsi, stanowili elitę armii. Nikt nie wypadał z linii marszu,
chociaż pokonywanie górskich stoków było długie, trudne i męczące. Nikt nie wyrzekł słowa skargi.
Dagnarus maszerował z nimi. Dzielił z nimi ich trudy, nie wymagał od nich niczego, czego nie wymagał
od siebie. Spał na skalistej ziemi, brodził przez lodowate strumienie, jadł zimną strawę, gdyż nie odważyli
się rozpa—
lać ognia. U jego boku szła Valura, która nigdy się nie męczyła, rzadko odzywała, zawsze wpatrzona w
niego i tylko w niego.
Żołnierze podziwiali swojego dowódcę, lecz nie podobał im się Vrykyl. Jej okrutna uroda, widoczna
przy rzadkich okazjach, kiedy zdejmowała hełm, nawiedzała ich w snach. Wiedzieli, że karmi się żywymi,
i chociaż mówiono, że Dagnarus zabronił Vrykylowi zabijania swoich żołnierzy, oni nie ufali istocie
zrodzonej w Próżni. W czasie nocnej warty dzielili uwagę między pilnowanie wroga i pilnowanie Vrykyla.
Czarnoksiężnicy Próżni również maszerowali z armią. Im także żołnierze nie ufali, choć magia Próżni
kryła ich przed oczami wrogów. Czarnoksiężnicy od miesięcy trenowali razem z żołnierzami i teraz
magowie nie tylko utrzymywali szybkie tempo marszu, ale też jednocześnie czerpali ze swej energii, aby
wyczarować burze. Gareth rozkazał większości zachować energię na czas, kiedy będą musieli rzucić
ogromne i niezwykle trudne zaklęcie przy końcu podróży.
Czarodziejskie połączenie Dagnarusa z Shakurem i pozostałymi Vrykylami sprawiało, że znał ich
myśli, stąd książę znał dokładny moment, kiedy jego armia przybyła pod mury Vinnengael. Armia
Dagnarusa wyłoniła się z gór tego samego wieczoru. Żołnierze byli znużeni, ale triumfowali. Mieli całą
noc, aby odpocząć na brzegu rzeki. Dla czarnoksiężników nie było tej nocy snu.
Gareth dopilnował, aby jego ludzie byli dobrze karmieni, zawłaszczając więcej niż należną im rację z
zapasów armii, ponieważ magowie potrzebowali wszystkich swoich sił na zbliżającą się próbę. Magowie
usiedli osobno, odrzuceni przez zwykłych żołnierzy, którzy obchodzili ich dalekim łukiem, kiedy z racji
obowiązku lub potrzeby byli zmuszeni w ogóle się do magów zbliżyć. Podczas gdy czarnoksiężnicy
posilali się i przyciszonymi, pełnymi napięcia głosami rozmawiali o czekającej ich w nocy pracy, Gareth
odszukał Dagnarusa.
Książę przykucnął na płaskiej skale i jadł kolację — niewielką ilość suszonej, łykowatej wołowiny,
trochę twardego jak kamień chleba maczanego w winie, żeby nadać mu lepszy smak —
i wszystko to popijał winem. Nie rozpalali ognia, ale teraz, kiedy ucichły magiczne burze, noc była
pogodna i rozjaśniona bladym, chłodnym światłem księżyca i gwiazd. Przy nim stała Valura, trzymając
dłoń na jego ramieniu — bladą dłoń miłości, zimną i martwą; jej palce zacisnęły się na zawsze wokół serca
księcia. W cieniu stał Silwyth z bukłakiem wina w rękach.
Gareth skłonił się.
Dagnarus popatrzył na niego z błyskiem w oku.
• I jak? Czy twoi czarnoksiężnicy są gotowi?
• Tak, Wasza Wysokość. Ja…
• Zatem zaczynajcie. — Dagnarus wskazał Silwythowi, aby elf dolał mu wina.
• Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość — rzekł Gareth — ale muszę wiedzieć, czy jesteś
całkowicie i niezmiennie zdecydowany na to przedsięwzięcie, czy jesteś świadom jego
konsekwencji, zarówno dla czarnoksiężników, jak i dla ciebie.
• Dla magów? — Dagnarus wzruszył ramionami — Część zginie. To strata do przyjęcia. Dla mnie?
— W szmaragdowych oczach zamigotało niezadowolenie. — Jakie będą konsekwencje dla mnie?
Nic o tym nie wspominałeś.
• Wspominałem, Wasza Wysokość — odpowiedział cierpliwie Gareth — kiedy zaproponowałeś ten
fortel. Zaklęcie, którego żądasz, jest tak potężne, że aby je rzucić, potrzebna będzie twoja pomoc.
Magia Próżni wyczerpie twoją energię życiową, ale niewiele. Nie tak, jak wyczerpie nas, gdyż
Wasza Wysokość ma teraz zapas życia — dodał z gorzką ironią, której nie potrafił ukryć. — Ale
możesz odczuwać słabość, zawroty głowy…
Dagnarus skrzywił się.
• Wiesz, że jutro rano prowadzę moich ludzi w bitwę?
• Tak, Wasza Wysokość. Dlatego chcę się upewnić, czy wiesz, że doznasz pewnego osłabienia, i
stwierdzić, czy chcesz, byśmy się tego podjęli…
• Już za późno, żeby się wycofać, Łato — oznajmił Dagnarus. — Nie przypominam sobie, żebyś mi o
tym mówił. Czy mówił, Silwyth?
— Tak, Wasza Wysokość — rzekł cicho elf, ponownie na
pełniając kubek winem.
Dagnarus rzucił Silwythowi gniewne spojrzenie, lecz elf udał, że go nie zauważył.
• Może i mówiłeś. Rozpoczynam największy atak, jaki widział świat, na najpotężniejsze, najlepiej
ufortyfikowane miasto świata. Nie mogę pamiętać wszystkich nieistotnych szczegółów. — Machnął
lekceważąco ręką. — Kiedy będziesz mnie potrzebował do rzucenia zaklęcia, będę gotów. Wątpię,
czy aż tak mnie to dotknie.
• Będziesz potrzebny w porze, kiedy zaklęcie będzie gotowe, czyli przed świtem — powiedział
Gareth. — Czy mogę zaproponować, żeby Wasza Wysokość spróbował się przespać, aby być w
pełni sił?
• Możesz proponować, co ci się żywnie podoba — ponuro odburknął Dagnarus. — Wracaj do swoich
magików „spod płotu”, Łato. Mam spotkanie z dowódcami. — Odesłał Garetha skinieniem ręki i
schylił się nad rozłożoną na ziemi mapą Vinnengael.
Gareth rzucił znaczące spojrzenie Silwythowi, który lekkim wzniesieniem ramion i nieznacznym
pochyleniem głowy dał do zrozumienia, że zrobi, co będzie mógł. Gareth już się odwracał, kiedy Dagnarus,
nie ponosząc oczu, spytał:
• Ty sam nie będziesz brał udziału w rzucaniu zaklęcia, prawda, Łato?
• Będę, Wasza Wysokość — odrzekł Gareth. — Jestem ich dowódcą, tak jak ty dowodzisz swoimi
oddziałami. Nie mogę żądać od moich ludzi niczego, czego bym sam nie zrobił.
• Zabraniam ci, Łato — powiedział Dagnarus, nadal studiując mapę. — Będę potrzebował twojej
pomocy w porachunkach z moim bratem. — Nie słysząc odpowiedzi, Dagnarus podniósł głowę i
zmarszczył brwi. — No? Odpowiedz mi!
• Nie proś mnie o to, Wasza Wysokość — rzekł cicho Gareth. — Błagam cię.
Twarz Dagnarusa zaczerwieniła się z gniewu i od wina.
— Ja cię o nic nie proszę, Łato! Ja ci rozkazuję!
Gareth nie mógł nic powiedzieć. To, co miał do powiedzenia, powinien powiedzieć dawno, dawno temu.
Był niczym Vrykyl, choć nigdy nie doznał kłującego bólu sztyletu. Dagnarus wypił duszę Ga—retha,
nakarmił się nią i uczynił ją częścią siebie. Gareth skłonił się w milczeniu i powrócił do swego oddziału.
Gdy się zbliżał, czarnoksiężnicy wstali, okazując szacunek młodzieńcowi i gotowość do czynu.
• Wiecie, co do was należy — zwrócił się Gareth do grupy, która składała się z mężczyzn i kobiet, na
ogół starszych od niego. Wszyscy byli ludźmi, pochodzili z różnych części Vinnengael, nawet z
miejsc tak odległych jak Myammar na północy czy Lu—’keshrah na południu. — Wiecie, jaka
ofiara was czeka.
• Wiemy — odezwała się spokojnie jedna z kobiet. — I witamy ją z radością.
Gareth zrozumiał. Większość czarnoksiężników trafiła do magii Próżni tak jak on sam — przypadkiem.
Byli to magowie, którzy powodowani ambicją, chciwością czy pychą rozczarowali się do powolnej,
metodycznej magii żywiołów. Pragnęli czarów szybszych, potężniejszych. Chociaż magia Próżni była
bolesna i często osłabiała, choć byli zmuszeni owijać ręce i twarze materią, aby ukryć wypryski i wrzody,
choć sąsiedzi o nich szeptali i choć często byli prześladowani, bez pardonu zabijani albo wypędzani z
domów w daleki świat, czarnoksiężnicy wierzyli, że rezultat jest tego wart. Teraz to udowodnią. Teraz
okażą światu swą potęgę. Zyskają szacunek, którego pragnęli. W końcu mogli zaprzestać ucieczki, stanąć
twarzą w twarz ze swymi prześladowcami i dręczycielami i powiedzieć im dumnie: „Oto, kim jesteśmy!
Oto, co potrafimy! Patrzcie na nas i drzyjcie!”
Żadna ofiara — nawet z własnego życia — nie była zbyt wielka.
— Nie wezmę w tym udziału, jak zamierzałem — rzekł Gareth,
surowym tonem starając się pokryć zdenerwowanie. — Książę roz
kazał mi towarzyszyć sobie do miasta. Tiumum, ty zajmiesz moje
miejsce jako dowódca.
Czarnoksiężnicy nie zdziwili się ani nie zaniepokoili. Logiczne było, że Jego Wysokość chce mieć u
boku swego najzdolniejszego
maga. Wglądając w siebie, Gareth zrozumiał, dlaczego jest tak okropnie zawiedziony. Miał nadzieję
zatracić się w Próżni — jeśli nie umrzeć, to przynajmniej stracić świadomość. Miał tchórzliwą nadzieję, że
nie będzie wiedział, co się dzieje, dopóki się wszystko nie skończy.
Czarnoksiężnicy ustawili się kręgiem na brzegu rzeki, cała pięćdziesiątka, największe w dziejach świata
zgromadzenie magów Próżni. Tiumum, najstarsza z nich, podniesionym głosem zaczęła wzywać Próżnię,
błagać, by ich objęła, otoczyła, wyniosła. Po kolei dołączali do niej rozmaitymi głosami pozostali
czarnoksiężnicy — głębokim, basowym, wysokim i drżącym. Wszyscy oprócz Garetha, który stał z boku i
patrzył.
Kiedy każdy wyrecytował wezwanie dziewięć razy, zaczęli chodzić w kole, jeden za drugim, szurając
stopami po brunatnych sosnowych igłach zaścielających brzeg rzeki. Krążyli, a wezwanie wznosiło się i
opadało. Uważali, aby iść dokładnie po swoich śladach, nie zboczyć ze ścieżki i nie rozerwać kręgu.
Znajdujący się w pobliżu brzegu rzeki żołnierze oddalili się w chwili, gdy rozbrzmiało wezwanie.
Uważając, że patrzenie na maga Próżni, który rzuca zaklęcie, przynosi pecha, żołnierze pobiegli głęboko w
las, tak daleko od czarnoksiężników, jak pozwoliła im odwaga, aby uciec od odgłosu i widoku rzucania
zaklęcia. Kucając w ciemności, żołnierze ściskali kupione lub zrobione własnoręcznie talizmany, które
nosili na szyjach; talizmany te miały ich chronić od wszelkich odprysków magii Próżni.
Gareth z pogardą obserwował ucieczkę żołnierzy. Zastanawiał się cynicznie, jak umieją oddzielić
nienawiść i nieufność wobec czarodziejów Próżni od lojalności wobec swego dowódcy, zaprzysiężonego
Lorda Próżni. Przypuszczalnie dlatego, że nigdy nie widzieli, jak uprawia magię. Widzieli, jak posługuje
się tarczą i mieczem, podobnie jak każdy inny wojownik. No cóż, już o świtaniu ujrzą, jak rzuca czary.
Niech sobie o tym myślą, co chcą.
Noc nabierała głębi. Godzina za godziną, czarodzieje dreptali po kręgu, aż ich stopy wydeptały w błocie
okrągłą ścieżkę. Gareth przysiadł na pniaku i patrzył. Patrzył, gdy powinien spać, zbierać
siły na rano. Rytmiczne wezwanie dudniło w nim, łaskotało w koniuszki palców, wypalało w mózgu koło
niczym to w błocie. Gdyby próbował zasnąć, też widziałby to koło — mroczną dziurę otoczoną ogniem —
wirujące bez końca. Już lepiej czuwać.
Późną nocą ktoś do niego dołączył. Stanął przy nim Silwyth. Elf zmarszczył brwi na dźwięk wezwania i
na widok czarnoksiężników, ale przynajmniej nie odwrócił wzroku i nie potarł kurzej łapki.
• Jego Wysokość śpi — powiedział elf Garethowi. — Kiedy chcesz, żebym go obudził?
• Godzinę przed świtem. I postaraj się utrzymać go z dala od bukłaka z winem.
• A jak mam to zrobić, chłopcze do bicia? — zapytał drwiąco Silwyth. — On jest moim księciem.
Robię, co mi każe.
• Znajdziesz jakiś sposób — odparł Gareth. — Jak zawsze. Powiedz, że bukłak pękł albo że porwały
go niedźwiedzie. Jego zwycięstwo zależy od jego zdolności koncentracji i skupienia energii. Nasze
życie — życie nas wszystkich — zależy od niego.
• Wino koi jego ból — oznajmił cicho Silwyth. — Powiedział mi kiedyś, że w snach czuje straszliwe
gorąco płomieni i widzi, jak jego ciało zwija się i czernieje w ogniu…
Gareth wzruszył ramionami. Kiedyś znalazłby w sercu litość. Teraz nie.
— Dopilnuję, żeby rano był trzeźwy — rzekł Silwyth i odszedł.
Gareth czuwał przez całą noc. Czarnoksiężnicy powtarzali wezwanie aż do ochrypnięcia i teraz ledwo
mówili, niektórzy wręcz stracili głos i mogli wyłącznie szeptać. Chodzili w kółko, aż ich członki zaczęło
ogarniać znużenie, potykali się i podtrzymywali wzajemnie. Jednak w pewnej chwili jeden z magów upadł i
nie wstał. Jego ciało pokrywały okropne wrzody. Skóra spływała krwią. Pozostali nie przerywali marszu,
depcząc po ciele towarzysza.
Gareth podszedł do maga — był to mężczyzna niewiele starszy od niego samego. Kładąc dłoń na jego
szyi, Gareth wyczuł puls, ale serce biło słabo i nierówno. Odciągnął mężczyznę na bok i wezwał jedną z
uzdrowicielek zabranych z Dunkargi. Uzdrowicielka popatrzyła na młodzieńca, na czarnoksiężników i
powiedziała chłodno,
że niewiele może dla niego zrobić, ale spróbuje. Gareth nie zdziwił się, gdy później usłyszał, że
młodzieniec nie żyje.
Mijała godzina za godziną. Gareth nie widział żadnego znaku, że zaklęcie działa, i ogarnął go strach.
Dagnarus będzie wściekły. Wszystko uzależnił od powodzenia tego planu. Gareth wpadał już niemal w
panikę, gdy wreszcie ujrzał to, na co czekał.
Bronił się przed nadzieją, tłumił nagłą radość. Mówiąc sobie, że ma zmęczone oczy i coś mu się
zwiduje, odwrócił wzrok, po czym spojrzał ponownie. Skutek był taki sam. Czarnoksiężnicy chodzący w
kręgu także zobaczyli, że magia zaczyna działać. Ich głosy nabrały mocy. Ich ciała, przygarbione ze
zmęczenia, wyprostowały się. Przyspieszyli kroku. Obchodzili koło wciąż i wciąż, a pośrodku koła zaczął
się tworzyć mrok Próżni — mroczniejszy niż najciemniejsza część najciemniejszej nocy.
Przedtem przy migotliwym świetle gwiazd i księżyca Gareth widział cały krąg czarnoksiężników.
Teraz widział tylko tych, którzy byli najbliżej niego. Pozostali, przechodząc dalej, zapadali się w mrok i
wyłaniali się po drugiej stronie. Jakby w środku kręgu wyrósł gruby słup węgla.
Zaklęcie działało.
Do świtu brakowało godziny. Niebo na wschodzie zrobiło się bladoniebieskie, choć pod drzewami
panował jeszcze mrok. Rzeka płynęła bystrym, ciemnym nurtem. Gareth wyzbył się wątpliwości.
Czarnoksiężnicy otaczali cząstkę Próżni, ciemną dziurę wyciętą w świcie.
Ciszę przerwały ciężkie, dudniące kroki. Gareth spojrzał przez ramię i ujrzał, że to przez las przedziera
się Dagnarus ze zmierzwionymi włosami, odziany tylko w koszulę, bryczesy, pończochy i buty. Był w
bardzo złym humorze, na jego twarzy odbijała się zacięta złość. Za nim szła Valura, stąpając bezszelestnie
po zeschłych liściach.
Podniecony powodzeniem Gareth był w zbyt dobrym nastroju, aby przejąć się złym humorem księcia.
Dagnarus wkrótce się rozchmurzy. Kiedy zobaczy cud, jakiego za chwilę dokonają, rozchmurzy się
natychmiast.
• Dzień dobry, Wasza Wysokość! — rzekł Gareth. — Dobrze spałeś?
• Nie, do licha! — burknął Dagnarus. — I od rana nie miałem w ustach ani kropli wina. Silwyth, ten
błazen, pozwolił niedźwiedziom porwać bukłak! Każę go powiesić. Co tu wyczyniacie? Czy to jakaś
zabawa?
Popatrzył ze złością na krążących czarodziejów.
• Wcale nie, Wasza Wysokość — powiedział Gareth. — To właśnie jest zaklęcie. Udało się. Twoi
czarodzieje wezwali Próżnię i sprowadzili ją tu na twoje rozkazy.
• Na bogów! — Dagnarus zagapił się z podziwem, pragnienie i ból znikły, zostały zapomniane. —
Dokonałeś tego!
• Raczej powiedz: „oni dokonali”, Wasza Wysokość — rzekł Gareth spokojnie, dumny ze swoich
ludzi. — Ja nie brałem w tym udziału, jak rozkazałeś.
• I co dalej? — zapytał Dagnarus.
• Teraz kolej Waszej Wysokości. Teraz potrzebujemy twojej magii, mocy, którą obdarzyła cię
Próżnia.
• Macieja, proszę bardzo! — Oczy Dagnarusa rozbłysły i tym razem to nie wino je rozjarzyło. —
Poucz mnie, co mam robić. Czy to będzie niebezpieczne? — zapytał mimochodem, bardziej z
ciekawości niż ze strachu.
• Nie dla Waszej Wysokości — rzekł Gareth przyciszonym głosem. — Wezwij moc. Stań się Lordem
Próżni.
Dagnarus położył dłoń na wisiorze, który nosił na szyi. Z jego skóry wytrysnęła czarna zbroja. Niczym
krople oliwy, zbroja spłynęła lśnieniem na jego członki. Głowę przykrył mu zwierzęcy hełm, ręce okryły
żelazne rękawice.
Skandowanie czarnoksiężników przybrało na sile i głośności. Znowu ktoś w kręgu upadł; nikt nie
zwrócił na kobietę uwagi. Kopnęli jej bezwładne, skrwawione ciało na bok, żeby nie przeszkadzało w
czarach.
— Wasza Wysokość, Próżnia jest na twoje rozkazy! — krzyk
nął Gareth ponad skandującymi głosami.
Dagnarus podszedł do wirującego koła czarnoksiężników. Gdy
się zbliżył, ich dowódca krzyknął i zatrzymał ich głośnym klaskaniem w dłonie. Stanęli nieruchomo,
bladzi i drżący z wysiłku, koncentrując się na utrzymaniu zaklęcia.
Dagnarus sięgnął między nich, za nich i wepchnął dłoń w mrok. Zadygotał i zapłakał z bólu, jakby
zanurzył dłoń w lodowatej wodzie, tyle że ten mrok był o wiele zimniejszy od lodu, zimniejszy od
ostatecznego chłodu, który ogarnia żywych i nie może być rozgrzany. Valura wydała z siebie jęk,
westchnienie, syknięcie przestrachu i postąpiła krok ku niemu.
Nie zastanawiając się, co robi, chcąc jej tylko przeszkodzić w zakłóceniu czaru, Gareth wyciągnął rękę
i chwycił Vrykyla za czarną zbroję. Uderzenie niczym błyskawica odebrało mu czucie w całym ramieniu.
Zwróciła się do niego z wściekłością malującą się na wykrzywionych rysach — bo nie w zimnych,
martwych oczach.
— Nie przeszkadzaj! — powiedział jej Gareth, nie zwalniając uchwytu, choć ramię pulsowało mu
boleśnie. — Jeśli mu przerwiesz, wyrzeknie się ciebie, odrzuci cię. Szuka tylko pretekstu. Dobrze wiesz,
że już cię nienawidzi.
Gareth nie mógł dłużej znieść bólu. Puszczając ją, zaczął masować obolałe ramię. Valura ponownie
popatrzyła na Dagnarusa, lecz nie ruszyła się, by go powstrzymać. Spuściła głowę. Gdyby Gareth sądził, że
to możliwe, mógłby przysiąc, że zapłakała. Umarła z miłości do Dagnarusa, umarła, aby go ocalić. Skazała
się na potępione życie, aby być przy nim, i często widywała na jego twarzy wyraz obrzydzenia, kiedy
wracała do niego po dokonaniu mordu, z krwią na ustach i dłoniach.
Nie mogła się go wyrzec. Nie mogła go opuścić, tak jak on nie mógł opuścić jej. Sztylet Vrykyla związał
ich, pozwolił czytać wzajemnie w swoich myślach; możliwe, że Dagnarusowi pozostała jeszcze odrobina
rozpaczliwej nadziei, że pewnego dnia spojrzy w te martwe oczy, w których teraz nie było nic poza
mrokiem, i znów ujrzy siebie.
Serce Garetha rozdzierało się litością dla niej, mimo że budziła w nim wstręt. Nie mógł jednak
poświęcić czasu na pocieszanie jej,
gdyby nawet miał ją czym pocieszyć. Zaklęcie należało rzucić teraz albo wcale. Dłoń i ramię księcia
znikły. Jego kończynę połknął mrok. Próżnia należała do niego.
— Rozkaż, Wasza Wysokość! — przynaglił Gareth. — Wyko
rzystaj magię, jak chcesz! Szybko!
Dagnarus wzniósł ramię, a słup nieprzeniknionej ciemności uniósł się razem z nim.
— Rzeka! — krzyknął straszliwym głosem, od którego śpiący
żołnierze zerwali się na równe nogi, łapiąc po omacku za broń,
gdyż sądzili, że są atakowani. — Rozkazuję ci połknąć rzekę!
Ciemność znikła. Czarnoksiężnicy spojrzeli po sobie. Opuściły ich siły i osunęli się na ziemię, dysząc i
łapiąc powietrze, lub po prostu upadli. Niektórzy leżeli całkiem bez ruchu. Dagnarus stanął na brzegu i
patrzył. U jego boku stał Gareth. Valura trzymała się w cieniu za nimi, unikając pierwszych promieni
porannego światła, które złociły fale na bystrej rzece.
Nic się nie wydarzyło i Garethowi ze strachu i wątpliwości znów skurczył się żołądek, choć logicznie
rozumując, wiedział, że zaklęcie udało się doskonale i muszą jedynie zaczekać. Mimo to ulga, jaką poczuł
na widok zmieniających kierunek fal rzeki, wirujących wokół punktu pośrodku nurtu, była nieopisana.
Oparł się o pień drzewa i z dumą patrzył na swoje dzieło.
Posłuszna rozkazowi Dagnarusa Próżnia połknęła rzekę Ham—merclaw, jakby z dna beczki z winem
wyrwano korek. Rzeka zaczęła spływać w dół, wpadać coraz szybciej w ogromną czarną paszczę, która
stale się rozszerzała, póki nie sięgnęła od brzegu do brzegu. Woda rzeczna, wirując, wpadała do jamy,
spływała przez krawędź olbrzymiej dziury, niczym skotłowany wir w niesamowitej ciszy. Słońce wzeszło,
ale jego blask nie mógł przeniknąć czerni. Na tym potwornym wodospadzie nie tańczyły tęcze.
Za Próżnią koryto rzeki zostało obnażone, woda wyciekła, a zasłane kamieniami dno połyskiwało w
świetle poranka. Na mokrych kamieniach rzucały się ryby, otwierając pyszczki i umierając. Dno rzeki jako
droga będzie śliskie i zdradliwe. Tu i tam stały kałuże wody i szerokie łachy cuchnącego, lepkiego mułu.
Lecz armia nie
musiała iść daleko. W świetle Gareth widział na wprost siebie mury zamku, na których nie stali
wartownicy, gdyż ufali, że ich tyły chroni rzeka. Armia Dagnarusa bez trudu pokona te mury — wejdzie
akweduktami, które niosą wodę pitną z rzeki do zamku.
Vinnengael, utrzymywane przy życiu przez wodospady, za ich sprawą zginie.
• Wasza Wysokość musi się pospieszyć — zawołał Gareth. — Zaklęcie potrwa tylko od wschodu do
zachodu słońca! Potem woda wróci!
• Więcej czasu nam nie trzeba — powiedział Dagnarus. — O świcie Shakur zaczął atak na mury
północne. W czasie gdy siły mojego brata zmagają się z wrogiem, my wśliźniemy się od tyłu i
chwycimy ich za gardło.
Wydał okrzyk. Zabrzmiały trąbki, zabębniły bębny. Żołnierze uformowali się w szyk bojowy.
Wiwatujące na cześć Dagnarusa wkroczyły w koryto rzeki i pomaszerowały na Yinnengael.
BITWA O YINNENGAEL

W niewielkiej celi, która była Portalem Bogów, Helmos toczył swą samotną bitwę, walczył o uwagę
bogów, o to, aby zrozumieli, że potrzebuje ich pomocy, jeśli ma ocalić miasto i jego lud. Żaden żołnierz na
murach wymachujący zapalczywie mieczem i nożem, aby odepchnąć wroga, który wciąż wdzierał się na
mury, nie walczył bardziej od króla. Jego nieprzyjaciele nie nacierali na niego zimną stalą i nie zamierzali
się toporami wojennymi. Choć chyba to by wolał. Jego nieprzyjaciele byli bardziej podstępni, atakowali go
od wewnątrz, niszczyli w nim nadzieję i ufność, a tym samym byli znacznie groźniejsi.
Bogowie odwrócili się od niego, ignorowali go, nie chcieli mu odpowiadać. Winił za to siebie. Jego
wiara nie była doskonała, jak wiara jego ojca. Helmos był z natury dociekliwy. Już nieraz dociekał sensu w
postępowaniu bogów, gdy jego ojciec przyjmował je z wiarą. Nawet teraz w sercu Helmosa kłębił się bunt
pomieszany z niechęcią, gdy serce to powinno znać wyłącznie posłuszeństwo i pokorę.
„Dociekanie to nic złego — pomyślał. — Postępowanie bogów nie zawsze jest dla człowieka jasne. Jak
mamy zrozumieć, skoro nie zapytamy wprost: »Dlaczego?«„
„Dlaczego zabiliście moją matkę w jej młodych latach? Dlaczego zabraliście ją nam, gdy najbardziej jej
potrzebowaliśmy? Dlaczego tworzycie Lordów Dominiów i sprowadzacie na świat ich mroczne
przeciwieństwa? Dlaczego nie zmuszacie innych ras, aby dotrzymywały złożonych przed wami przysiąg?
Dlaczego kusicie
samowolne dziecko, aby wpadło w objęcia zła? Dlaczego pozwalacie temu dziecku stać się mężczyzną i
dajecie mu moc, aby stał się zły? Dlaczego sprowadzacie na świat tyle niechcianych dzieci, a mnie i mojej
żonie dziecka odmawiacie? Dlaczego zatwardzacie serca naszych sprzymierzeńców, aby nie pospieszyli
nam z pomocą? Dlaczego sprowadzacie śmierć i rozpacz na miasto piękna i światła? Dlaczego zdajecie się
nas opuszczać w godzinie największej potrzeby?”
Jego serce powtarzało te pytania, gdy wargi modliły się o pomoc. Modlił się tak szczerze, jak potrafił, ale
jego modlitwy najwyraźniej były szeptem nie dość głośnym, aby był dobrze słyszalny, gdyż tak naprawdę
nie wierzył, że ktoś ich słucha. Pytania jego serca, z serca wyrwane, mokre od serdecznej krwi, grzmiały i
dźwięczały niczym olbrzymie żelazne dzwony, rozlegając się echem w niebie.
Modlił się do bogów, nie klęcząc, lecz stojąc przed nimi, krzycząc, błagając, by go wysłuchali. Modlił
się tak długo, że rozbolało go gardło, głos zachrypł i dręczyło go pragnienie, ale poprzysiągł, że zniesie
takie same trudy jak jego żołnierze. Nie ugasi pragnienia wodą, nie nasyci głodu strawą, dopóki bitwa się
nie zakończy i miasto nie zostanie uratowane.
Wreszcie, przytłoczony znużeniem, które pochodziło raczej z serca i ducha niż z ciała, Helmos usiadł
na łóżku, tym samym, na którym często spoczywał jego ojciec.
Z wyczerpania zasnął, choć wcale tego nie chciał.
Znów był małym chłopcem, ledwo potrafił chodzić, dłonią trzymał się czyichś spódnic. Ze swojego
niskiego punktu obserwacji nie widział, kto nosi tę suknię, lecz wiedział, że to osoba dorosła niezwykłych
rozmiarów. Dreptał tak szybko, jak zdołał, aby nie upaść, i słyszał własny dziecinny głosik powtarzający:
— Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Ja chcę, ja chcę, ja chcę.
Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Ja chcę, ja chcę, ja chcę. Dlacze
go? Dlaczego? Dlaczego?
Nad nim, wysoko nad nim, rozległ się łagodny głos.
— Ujrzysz, kiedy zamkniesz oczy. Usłyszysz, kiedy ogłuch
niesz. Zrozumiesz, kiedy nie będziesz pojmował. Czerp nadzieję
z tego: cztery nigdy nie będą jednym, ale z czasem jeden może stać się czterema.
Podali mu jasną, świecącą bombkę. Aby ją chwycić, puścił rąbek sukni…
Helmos zacisnął w dłoni Kamień Władzy.
• Jestem sam. Mówicie zagadkami. Nic was nie obchodzę. Pewnie nigdy was nie obchodziłem.
Gdybyście pobłogosławili mnie dziećmi, wziąłbym je na ręce i odpowiedział na każde ich pytanie, co
do jednego. Pieściłbym je i kochał, nawet gdybym był ojcem tysiąca dzieci!
• Kochamy cię — powiedział łagodny głos — a nasze dzieci są tak liczne jak gwiazdy.
Spod jego mocno zaciśniętych powiek spłynęły łzy, gorzkie łzy, które zapiekły go w gardle i zostawiły
w ustach smak żółci. Po dłuższej chwili uświadomił sobie, że słyszy pukanie do drzwi. Pukanie, które
musiało trwać już od jakiegoś czasu, gdyż zdawało mu się, że słyszał je przez sen.
Obudził się nagle, zaalarmowany.
Musi to być coś niezwykle pilnego, skoro ktoś ośmiela się przeszkadzać mu w Potralu Bogów. Wstał
sztywno, podszedł do niewielkich drzwi, odryglował je i otworzył.
Na zewnątrz stał Najwyższy Mag, jedyny, który śmiał zakłócać modlitwy króla. Jedno spojrzenie na
bladą, mizerną twarz maga i Helmos wiedział, że jego modlitwy pozostały bez odpowiedzi.
• Proszę mi wybaczyć, Wasza Królewska Mość…
• Tak, o co chodzi, Najwyższy Magu? — zapytał Helmos, rozpaczliwie spokojny.
• Rzeka… Rzeka znikła! — Siwe włosy maga zjeżyły się z przerażenia.
• Znikła? — powtórzył Helmos, nie rozumiejąc. — Mów rozsądnie! Jak to „znikła”?
• Właśnie tak! — powiedział Helmos, oblizując suche wargi. — Jakiś straszny czar, bez wątpienia
czar Próżni, wyssał rzekę. Osuszył ją! Wszędzie wybuchają pożary. Te wieże oblężnicze, z których
się śmialiśmy… — Załamał ręce. — Teraz nikt się nie
śmieje. Pompy wyrzucają jakąś diabelską substancję — czarny ogień. Spada na nas jak galareta i
momentalnie staje w płomieniach! Ludzie zamieniają się w żywe pochodnie, w całym mieście płoną domy,
a nie mamy wody, by ugasić pożary.
Helmos nie pojmował. Jego umysł potykał się na słowach Najwyższego Maga, chwytał się ich
rozpaczliwie, pytając: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?”
• Jest jeszcze coś gorszego, Wasza Królewska Mość. W miejscu rzeki Hammerclaw płynie ciemna
rzeka. Pustym korytem maszeruje ogromna armia prowadzona przez twojego brata, księcia
Dagnarusa. Nic go nie może powstrzymać przed wejściem do Vin—nengael. — Reinholt wziął
głęboki wdech, usiłował odzyskać spokój. — Wasza Królewska Mość, musisz zabrać Kamień
Władzy i uciekać z miasta, dopóki jest czas. Nieważnie, że Vinnengael padnie. Jeśli Kamień Władzy
ujdzie, miasto tak naprawdę nie padnie.
• Nie wyjadę.
• Wasza Królewska Mość…
• Kamień Władzy to nasza jedyna nadzieja na ocalenie. Jeśli nie dla nas, to dla tych, którzy przyjdą po
nas. Musi pozostać w Portalu Bogów.
Helmos zacisnął dłoń na kamieniu, aż ostre krawędzie przecięły mu ciało. Poczuł pieczenie i krew,
ciepłą i lepką. Pilnował się, aby nie otworzyć dłoni, by Najwyższy Mag tego nie dostrzegł. I nagle Helmos
pomyślał o swojej żonie, o Annie, uwięzionej w pałacu, i o oddziałach Dagnarusa wdzierających się do
pałacu…
• Królowa! — rzekł ze struchlałym sercem. — Muszę do niej iść.
• Proszę się uspokoić, Wasza Królewska Mość — powiedział Najwyższy Mag. — Już wysłałem jej do
ochrony magów wojennych. Jeśli wolno mi powiedzieć, bezpieczniejsza jest z dala od ciebie niż w
twojej obecności. Dagnarus walczy z tobą, Helmosie. Jeszcze raz nakłaniam cię, abyś uciekł w
bezpieczne miejsce razem z Kamieniem Władzy. Nie tylko ze względu na siebie, ale na nas
wszystkich!
• I został napiętnowany jako tchórz. — Helmosa ogarnęła
złość. — Król, który uciekłby ze swojego królestwa na pierwszą oznaką kłopotów! Mój lud straciłby dla
mnie wszelki szacunek. Nasi sprzymierzeńcy byliby radzi naszej słabości i weszliby, aby urwać dla siebie
coś z resztek, kiedy już mój brat pokroi nas na kawałki. Gdybym kiedykolwiek zdołał wrócić i chciał objąć
tron, jak mógłbym oczekiwać, że najnędzniejszy żebrak na ulicy okaże mi szacunek? Nie, Najwyższy
Magu — zakończył stanowczo. — To, o co prosisz, jest niemożliwe. Najwyższy Mag westchnął głęboko.
• Rozumiem, Wasza Królewska Mość. To, co mówisz, jest prawdą. To straszliwy dylemat i ty jeden
możesz go rozwiązać. Oczywiście poprzemy cię w twojej decyzji.
• Zrobię to, czego pragnąłby ode mnie ojciec — powiedział prosto Helmos. — Pozostanę tu, w
Portalu Bogów, gdzie on otrzymał Kamień Władzy. Pozostanę tutaj, pokładając wiarę w bogach.
• Oby bogowie wysłuchali twoich modlitw, Wasza Królewska Mość — odrzekł Najwyższy Mag, a
wychodząc, cicho i delikatnie zamknął za sobą drzwi.
Helmos usiadł na łóżku. Otarł krew z ręki o poduszkę, która była mokra od łez.

Pierwsze słowa, jakie wypowiedział Dagnarus po wejściu do pałacu, brzmiały:


• Znajdźcie mojego brata. Znajdźcie Helmosa i przyprowadźcie mi go razem z Kamieniem Władzy.
• Ja pójdę, Wasza Wysokość — zaofiarował się Gareth. Ten rozkaz spełni z radością. Rozpaczliwie
miał nadzieję, że to on odszuka Helmosa i pomoże mu uciec, ukryje go i jakimś sposobem uchroni
przed gniewem Dagnarusa.
Dagnarus obrzucił Garetha podejrzliwym spojrzeniem. Książę wiedział, że Gareth wielce poważa
Helmosa. Lecz wiedział także, że spośród jego ludzi Gareth jest jedynym obok Silwytha, który orientuje
się w labiryncie pałacowych korytarzy. Książę nie mógł iść sam, jeszcze nie teraz. Zaprzątnięty był
tysiącem obowiązków
dowódcy, dzieleniem swych sił, wysyłaniem jednych na poszukiwania, innych do pilnowania pałacu. Z
dolnych korytarzy już dobiegały odgłosy walki, gdzie straż starała się nie wpuścić wroga od frontu. Będzie
musiał najpierw ostatecznie opanować pałac, dopiero potem może się zająć sprawami osobistymi.
— Idź z Łatą — polecił Dagnarus Silwythowi. Zaraz też księcia
odwołali jego dowódcy i odgłosy bitwy.
Gareth spieszył przez korytarze, jemu znajome, lecz większości armii nie. Zmierzał prosto do komnat
króla. Nie wierzył, że znajdzie tam króla, ale miał nadzieję, że spotka królową Annę i że zdoła ją
przekonać, iż chodzi mu o dobro jej męża. Miał nadzieję, że zdoła ją nakłonić, aby mu powiedziała, gdzie
jest Helmos.
Gareth wychował się w pałacu, znał jego wszystkie zakamarki lepiej niż znacznie mniejszy dom
rodzinny. Ale z lękiem i zdziwieniem przekonał się, że korytarze wyglądają dziwnie i obco. Zastanowiło
go to, lecz nagle uświadomił sobie, że to dlatego, iż wszedł od tyłu. Widział wszystko z odwrotnej strony.
W korytarzach wirował dym z płonących budynków, wpadający przez okna z dzikim wiatrem od morza.
Dym przepływał w strzępiastych obłokach, czasem zasłaniając mu widok, czasem powodując kaszel,
innym razem całkiem się rozwiewał.
Gareth biegł korytarzami, mając tylko mgliste pojęcie, gdzie się znajduje, zgadując, że podąża we
właściwą stronę, ale nie miał pewności. Mógłby zapytać towarzyszącego mu Silwytha, ale myśli
zajmowało mu pytanie, jak sobie z Silwytem poradzić. Prosić elfa o pomoc — okazać słabość — było
ostatnią rzeczą, jaką chciał zrobić.
W końcu Gareth wszedł w jakiś korytarz, a tam, przed nim znajdował się pokój zabaw. Zalały go
wspomnienia — wspomnienia dziecka zagubionego w pałacu, wspomnienia ciepłego, serdecznego
uśmiechu księcia. Teraz Gareth wiedział, gdzie jest. Zatrzymał się i odwrócił twarzą do elfa.
— Zostaw mnie, Silwyth. Chcę to zrobić sam. Jeśli nie odej
dziesz… — Gareth urwał, zebrał się na odwagę. — Jeśli nie odej
dziesz, użyję przeciw tobie mojej magii. Wiem, że jesteś szybkim
nożownikiem — przypomniał sobie, jak Silwyth wbił nóż w plecy lordowi Mabretonowi — ale magia
Próżni jest szybsza.
— Co zamierzasz uczynić? — zapytał chłodno Sylwyth. — Na
mówić Helmosa do ucieczki? Zabrać go w bezpieczne miejsce?
Ukryć go przed bratem?
Gareth zrobił zdziwioną minę, udawał, że nie rozumie.
• Nie wiem…
• Helmos z tobą nie pójdzie. Nie jest tchórzem ani głupcem. Choćby nawet umarł, to, czym jest, i to, o
co walczy, przetrwa. On o tym wie. Wie, że przyszłe pokolenia mogą potrzebować bohatera. Twoje
wysiłki w jego sprawie pójdą na marne, a jeśli Dagnaras odkryje, że go zdradziłeś…
• Odejdź, Silwyth — powtórzył Gareth z zimnym uporem — bo będę musiał cię zabić.
• Odejdę — powiedział Silwyth, a na jego ustach zagościł rzadki uśmiech, jedna z niewielu oznak
uczuć, jakie elf kiedykolwiek ujawnił w obecności Garetha. — Odejdę. Ale nie dlatego, że mi grozisz.
Opuszczam Vinnengael. Opuszczam Jego Wysokość. Mój czas tutaj dobiegł końca. Mój czas z
Dagnarusem dobiegł końca. — Wypluł imię księcia.
Gareth patrzył na niego, pełen zdumienia i podejrzliwości. Rozkaszlał się w dymie, ale czym prędzej
odchrząknął, aby nie uronić nic z tego zaskakującego oświadczenia.
• Wy, ludzie, myśleliście, że służę Jego Wysokości z lojalności, miłości czy jakiegoś innego
niedorzecznego uczucia. Wcale tak nie było. W rzeczywistości wcale nie służyłem Dagnarusowi. Mam
innego pana.
• Tarczę — przerwał Gareth. — Wiedzieliśmy o tym. To na jego polecenie zabiłeś lorda Mabretona.
Wiedzieliśmy, że jesteś niczym innym, jak tylko szpiegiem.
• Szpiegiem — powtórzył spokojnie Silwyth. — Tak, przez te wszystkie lata byłem pałacowym
szpiegiem. Szpiegowałem wszystko, co wy, ludzie, robiliście i mówiliście. O wszystkim starannie
informowałem mojego pana. Zostałem dobrze wynagrodzony. Ale to się skończyło.
Gareth słuchał sceptycznie.
• Dlaczego? Prawie nie ma wątpliwości, że siły Dagnarusa zwyciężą. Zostanie królem Vinnengael.
Ma o tobie dobre mniemanie. Ufa ci. Miałbyś doskonałe miejsce…
• Nie mówisz mi nic, o czym nie wiem — przerwał Silwyth. — Nie mówisz mi nic, o czym nie wie mój
pan i czego nie zaplanował. Jednak tym razem nie mogę spełnić polecenia Tarczy. Nie chcę go spełnić.
Mam wobec Tarczy obowiązki, to prawda, ale mam też wyższy obowiązek wobec honoru mojego ludu.
W chwili kiedy Jego Wysokość wziął w usta krew lady Valury, w chwili, kiedy postanowił zmienić ją
w istotę potępioną i przeklętą, potwora, który okrywa cały lud hańbą i dyshonorem, w tej chwili
poprzysiągłem, że wypowiem posłuszeństwo memu panu i opuszczę stanowisko. Pomściłbym jej
śmierć na Dagnarusie — dodał Silwyth, wykrzywiając wargi w pełnym goryczy uśmiechu — ale to
niemożliwe. Jest niepokonany, przynajmniej teraz. Zemszczę się w inny sposób. Można umrzeć
inaczej, niż ponosząc śmierć. Zniszczę jego wiarygodność w oczach elfów. Kiedy opowiem
Boskiemu, co zrobił z lady Valurą, powstanie przeciwko niemu cały naród elfi. Wygra tę wojnę, lecz
czeka go następna. A tej drugiej może nie wygrać tak łatwo.
• Ale co się stanie z tobą? — zapytał Gareth. — Wiem co nieco o obyczajach elfów. Jeśli wypowiesz
posłuszeństwo Tarczy, twoje życie zawiśnie na włosku…
• Może. A może nie. Kiedy Boski odkryje, że Tarcza przeciw niemu spiskował, w tajemnicy wspierał
Lorda Próżni, może się okazać, że Tarcza musi wytężyć wszystkie siły, aby nie spaść z urwiska, i nie
zdoła mnie pociągnąć za sobą. Zostanę uznany za sprzedawczyka. Popadnę w niełaskę i stracę honor.
Ale dopełnię zemsty.
• Dlaczego mi o tym mówisz? — dopytywał Gareth. — Wiesz, że mu powiem.
Silwyth popatrzył na Garetha z pogardą i nienawiścią.
— Chcę, żebyś mu powiedział. Powiedz mu, że się na nim ze
mszczę. To może być jutro. Może za sto lat od jutra. Jestem cierpli
wy. Mogę poczekać. Będzie mi łatwiej czekać, jeśli będę wiedział,
że od tej chwili on będzie żył w strachu. Ma .wiele żywotów, to
prawda, jednak wszystkie mu odbiorę. Czy wino jest zatrute? Co to za dziwny smak w jedzeniu? Czy to
błysk sztyletu w blasku księżyca? Czy ktoś się skrada od tyłu? Odpowiedź na te pytania brzmi: „Tak!”
Odpowiedź brzmi: „Silwyth!” Powiedz mu.
Elf odwrócił się i znikł w ciężkiej od dymu ciemności.
Gareth przez chwilę stał w korytarzu, zmieszany i zatrwożony, rozdarty, i przeklinał elfa. Czy dalej
szukać Helmosa? Czy też wrócić do Dagnarusa i przestrzec go przed Silwythem? Elf twierdził, że uchodzi
z Vinnengael, ale Gareth przekonał się, że ufać elfowi znaczyło ufać rozgniewanej żmii, że nie uderzy.
Ostatecznie Gareth logicznie uznał, że Dagnarus potrafi się o siebie zatroszczyć. Jako Lord Próżni,
chroniony magiczną zbroją Próżni, mając do dyspozycji wiele żywotów, książę z pewnością nie padnie
ofiarą elfa uzbrojonego w nóż. A przynajmniej nie dzisiaj. Gareth ruszył na dalsze poszukiwania. Podążył
do królewskiej komnaty na wieży; miał nadzieję, że może z tego wysokiego punktu Helmos obserwuje
bitwę.
W głębi serca Gareth życzył Silwythowi powodzenia, życzył elfowi, aby udało mu się dokonać tego, na
co Gareth ze swą martwą duszą nie mógł się zdobyć. Uświadomił sobie to straszne życzenie i podążył
dalej.

Vinnengael było na skraju klęski. Jego obrońcy nadal utrzymywali północne mury, choć czarny ogień i
gwałtowny, przedłużający się atak oddziałów Dagnarusa — najemników liczących na przyobiecane im
łupy i plądrowanie, jeśli wezmą Vinnengael — zdziesiątkował ich szeregi i podkopywał morale. Za nimi
jednak miasto stało w ogniu.
Kapitan Argot był zmuszony użyć swoich oddziałów rezerwowych do walki z pożarami, które szalały
niepowstrzymanie, pożerając sklepiki, warsztaty i domy. Mieszkańców ogarnęła panika, na próżno
usiłowali ratować domy, blokując ulice i przeszkadzając tym, którzy starali się ugasić wodą płomienie. I
nagle, w dziwny, niewytłumaczalny sposób, rzeka wyschła.
W chwili gdy Argot wysłuchał raportu, przejrzał strategię Da—gnarusa, zobaczył ją wyraźnie. Choć
oznaczała ona niemal pewną klęskę, kapitan w dostatecznym stopniu był żołnierzem, aby docenić
błyskotliwość pomysłu.
— Co za generał! — powiedział do siebie z niechętnym podzi
wem. — Co za wspaniały…
Było to jego ostatnie słowo, ostatnia myśl. Strzała ugodziła go w oko. Umarł, zanim jego ciało spadło z
murów.
Wieść, że Lord Próżni użył swojej potężnej magii dla osuszenia rzeki — krwi odżywiającej serce
Vinnengael — była ciosem dla obrońców. Drugi cios padł, gdy usłyszeli, że oddziały księcia weszły do
pałacu od tyłu, z łatwością zajęły pałac, a teraz maszerują, by zgnieść obrońców na północnych murach
między kowadłem Shakura w dole i młotem Dagnarusa z tyłu.
Żołnierze pozostali na stanowiskach, zdecydowani zginąć na miejscu; woleli to od śmierci w
płomieniach szalejących po ulicach lub stratowania przez ogarnięty paniką tłum.
Wysoko na jednej z pałacowych wież osamotniona Anna trzymała straż przy biednej Emillii. Królowa
—wdowa znajdowała się w żałosnym stanie, na zmianę drżała i szlochała albo, co było gorsze, wybuchała
okropnym śmiechem. Anna starała się, jak mogła, ukoić obawy starszej kobiety, zarówno prawdziwe, jak i
wyobrażone, obawy wywołane przez dym, napięcie osób ją otaczających, dziwne odgłosy rozlegające się
echem w pałacu — odgłosy marszu i wykrzykiwanych rozkazów, brzęku stali.
Odgłosy bitwy nie trwały długo. Ogarnęła je złowróżbna cisza, dławiąca niczym dym.
— Co… co to znaczy, Wasza Królewska Mość? —■ zapytała u—
zdrowicielka, która postanowiła zostać przy Emillii. — Wygrali
śmy?
Anna odwróciła się od otwartego okna, z którego patrzyła, jak w całym Vinnengael jeden po drugim
wybuchają pożary.
— Tak, na pewno tak właśnie jest — skłamała. — Wkrótce
wszystko się skończy i zapanuje spokój. — To przynajmniej była
prawda.
Słychać było krzyki, nawet z tak daleka. Krzyczało jakieś dziecko, może uwięzione w płonącym
budynku, nie mogło uciec…
— Co to? — zawołała Emillia. — Słyszałam płacz mojego
dziecka! Przynieście mi je w tej chwili!
Anna zasunęła zasłony.
— Nie, nie — powiedziała, starając się uśmiechnąć wargami
tak sztywnymi, że bała się, iż w uśmiechu popękają i zakrwawią
się. — Nie, Wasza Królewska Mość. Twoje dziecko smacznie śpi.
I ty także musisz zasnąć, pani. — Po jej policzkach spłynęły łzy.
W korytarzu zagrzmiał rytmiczny tupot ciężkich butów. Uzdrowicielka przycisnęła dłoń do ust, tłumiąc
okrzyk, aby nie przestraszyć pacjentki. Anna wyciągnęła rękę i chwyciła dłoń młodej kobiety. Drzwi
strzegli magowie wojenni, ale nie dadzą rady długo się opierać. Nie przeciwko sile, która na nich spadła.
Spod zamkniętych i zaryglowanych drzwi błysnęło światło — magiczne, ohydne. Dały się słyszeć
wrzaski agonii, uderzenia i ciosy mieczy rozległy się echem. Jeden głos, ostry i okropnie Annie znajomy,
rzucił słowo komendy. Drzwi rozpękły się na dwoje, chroniący je czarodziejski zamek został zmiażdżony.
Wszedł Dagnarus, a za nim Vrykyl i jego żołnierze. Zatrzymał się, aby po jaskrawym świetle pochodni
w korytarzu przyzwyczaić oczy do panującego w pokoju półmroku.
• Gdzie on jest? — zapytał władczo, obracając głowę w hełmie i szukając. — Gdzie jest Helmos?
Wiem, że jest tutaj. Może się przede mną ujawnić. Jego strażnicy nie żyją…
• Cicho! — nakazała Anna. Stanęła przed nim, chłodna i blada z gniewu. — Zniż głos! Nie widzisz,
jak ona się boi?
Emillia oddychała urywanie i płakała, drżąc na całym ciele. Jej oczy biegały na wszystkie strony, twarz
miała wykrzywioną, usta otwarte. Patrzyła na Dagnarusa w czarnej zbroi, na jego rogaty hełm, w
paroksyzmie trwogi.
Dagnarus zdjął hełm, odgarnął z oczu wilgotne od potu włosy. Gestem nakazując swoim ludziom
pozostać na miejscach, postąpił krok naprzód, aby lepiej się jej przyjrzeć w migoczącym świetle. Na widok
szalonej kobiety na jego twarzy nie odbiło się nic, ani
litość, ani odraza. Dagnarus nie rozpoznał Emillii. Przynajmniej w pierwszej chwili.
Jego czoło przecięła zmarszczka. Postąpił jeszcze jeden krok.
— Matko…
Wymówił to słowo tak cicho, że było ledwie słyszalne. Anna usłyszała, lecz tylko dlatego, że ujrzała je na
jego wargach. Emillia wyprostowała się, jej ręce przygładziły sztywne włosy.
— Ty tam, szambelanie — mówiła do Dagnarusa. Dłonią wyko
nała gest, który niegdyś byłby władczy, ale teraz przy jej pomarsz
czonych rękach był tylko żałosny. — Powiedz mojemu synowi, że
musi odwiedzić matkę. Posyłałam po niego wczoraj i przedwczoraj,
a on wciąż nie przychodzi. Niedobre, niewdzięczne dziecko.
Dagnarus obrócił mroczne spojrzenie na Annę.
• Od kiedy jest taka?
• Od czasu, kiedy… — Anna urwała, nie wiedząc, co powiedzieć i jak to wyrazić — …kiedy
odszedłeś — dokończyła cicho.
Spojrzenie Dagnarusa wróciło do matki. Patrzył na nią, a twarz zastygła mu w pozbawionym wyrazu,
zaciętym grymasie. Odwrócił wzrok od matki i już na nią nie spojrzał. Wbił wzrok w Annę.
— Pani, gdzie jest twój mąż?
— Tam, gdzie jego miejsce — odparła Anna spokojnie.
Dagnarus przyglądał jej się długo, z namysłem. W końcu skłonił
się jej nisko, z szacunkiem, i zwrócił się do swoich ludzi.
— Helmosa tu nie ma. Wyjdźcie. Przeszukajcie resztę pałacu.
Cicho — dodał. — Cicho.
Zatrzymując się w rozbitych drzwiach, odwrócił się.
— Dziękuję za opiekę nad nią, pani. Przepraszam, że cię niepo
koiłem. Zostawię na straży przed drzwiami własnych ludzi. Nie sta
nie ci się krzywda.
Z ukłonem opuścił pokój.
Siły zawiodły Annę. Padła na krzesło, zagryzając mocno zębami dolną wargę, żeby się nie rozpłakać, póki
on mógł ją jeszcze słyszeć.
— Niech bogowie ocalą mojego męża! — modliła się w sercu.
— Niech go ocalą i błogosławią!
s>
—1 co? — zapytał znienacka Dagnarus, natknąwszy się na Ga—
retha. — Znalazłeś go?
— Króla nie ma w pałacu — odparł Gareth.
Dagnarus zmierzył przyjaciela wzrokiem.
• Nie ma go? Więc gdzie jest? — Rozejrzał się. — I gdzie jest Silwyth?
• Uciekł — powiedziała Valura, a w jej zwykle pozbawionym życia głosie zabrzmiała emocja, nutka
mrocznego triumfu, jakby zwyciężyła wroga. — Elf cię zdradził, ukochany. Nie myśl o nim więcej.
Dagnarus patrzył ze zdumieniem, z niedowierzaniem.
• To prawda — potwierdził Gareth. — Silwyth odszedł. Kazał ci powiedzieć…
• Nie obchodzi mnie, co mówi ten zdrajca! — warknął dziko Dagnarus. — Gdzie jest król?
Gareth spuścił wzrok.
• Słudzy — ci, którzy nie umknęli — myślą, że może być na murach ze swoimi żołnierzami.
• Helmos w pobliżu bitwy? — Dagnarus prychnął szyderczo. — Wątpię. Kłamiesz. Zrobiłbyś wszystko, żeby
go ochronić. Ale to bez znaczenia. Teraz sam wiem, gdzie go znaleźć. Jego żona powiedziała: „Tam, gdzie
jego miejsce”. Oczywiście. Jest w Świątyni. Mój brat pobiegł z płaczem do bogów.

Na zewnątrz pałacu dym był o wiele gęstszy. W ognistych podmuchach przeciągających przez miasto zgliszcza
rozżarzały się do czerwoności. Wojownicy walczyli i ginęli przy oślepiającym blasku. Dudniący odgłos,
nieregularny i głośny, niczym bicie niespokojnego serca, wywoływał drgania ziemi.
• Co to jest? — zapytał bojaźliwie Gareth, zasłaniając usta i nos peleryną.
• Taran — odrzekł z satysfakcją Dagnarus. — Shakur przebija się przez główną bramę.
Wokół nich kłębili się ludzie, żołnierze uciekający z bitwy, bie—
gnący w bitwę i zatrzymujący się, aby wykłócać się czy też zaklinać do powrotu uciekających; matki
płaczące, aby ktoś odnalazł ich zaginione dzieci; mężowie gorączkowo szukający całych rodzin, które
znikły. Wpadali na Garetha, popychali go, potrącali i obijali się o niego.
Jeden żołnierz, pijany bitewnym szałem, zaatakował Valurę. Nawet nie dobyła miecza, lecz jednym
uderzeniem pięści zgniotła jego czaszkę w stalowym hełmie. Ale mimo paniki nikt nie odważył się podejść
do Dagnarusa. Otaczała go Próżnia, tworzyła wokół niego wyspę spokoju, na której stał w suchych butach,
gdy na jej brzegu rozbijały się fale chaosu.
Podążał prędko ku Świątyni: wycięta z czerni sylwetka na tle płomieni. Dagnarus nie zasłaniał nosa
przed dymem, lecz wdychał zapach śmierci i zniszczenia, jakby to było święte kadzidło.
• Oczywiście będziemy musieli odbudować Vinnengael — powiedział w drodze. — Powstanie z
popiołów, odrodzone, dziesięć razy piękniejsze. Zbuduję takie miasto, że mój ojciec poczuje dumę!
• Nie tędy! — zawołał Gareth, wskazując, gdyż Dagnarus niesiony butą chciał wstąpić prosto na
schody Świątyni. — Patrz!
Drzwi Świątyni zatarasowali magowie wojny. Około dwudziestu z nich tworzyło półkole.
Promieniowała od nich magiczna tarcza, która oświetlała ich miękkim białym blaskiem, jakby pośród
jaskrawych płomieni umierającego słońca zaświecił księżyc. Widok magów wojny sprawił, że Dagnarus
przystanął.
• Nawet ty nie pokonasz ich wszystkich! — rzekł Gareth, starając się przekrzyczeć wrzaski tłumu.
• Nie, masz rację — odparł Dagnarus, mierząc ich chłodnym spojrzeniem. — To dopiero idioci, strzec
Świątyni, kiedy potrzebni sana murach. Ale kiedy ja zostanę królem, to się zmieni! Wejdziemy od
tyłu. Założę się, że nikt nie pomyślał o ustawieniu straży na tyłach.
Spiżarnia była strzeżona przez zaledwie kilku magów, których skierowano do odpędzenia
szabrowników, tych, którzy wykorzystują każde nieszczęście i zamęt, aby ukraść, co tylko zdołają. Ta
garstka magów nie mogło powstrzymać Lorda Próżni i Vrykyla. Garęth starał się nie przyglądać
zmiażdżonym ciałom, przez które przechodził. Bał się, że kogoś rozpozna, i w istocie zdawało mu się, że
widział ich dawnego nauczyciela, Evarista.
Gareth zabronił sobie o tym myśleć. W jego duszy panował taki zamęt, taka trwoga i niepokój w
związku ze zbliżającą się konfrontacją brata przeciw bratu, księcia przeciw królowi, że nie mógł poświęcić
ani jednej myśli, ani jednej troski niczemu innemu.
Weszli do świątynnej spiżarni. Ponieważ była położona pod ziemią i nie miała okien, było tu
stosunkowo niewiele duszącego dymu.
Dagnarus zatrzymał się.
— Wiesz, gdzie jest Portal? — zapytał, rozglądając się, jakby
sądził, że Portal Bogów może się znajdować między gąsiorami z wi
nem, serami, martwymi kurczakami i zakrwawionymi płatami mięsa.
Zwrócił się do Garetha, który wiedział, że to pytanie padnie, i ze stra
chem go oczekiwał. — Gdzie jest Portal? — powtórzył ze złością.
Jak łatwo byłoby powiedzieć, że się nie wie! Ale Dagnarus przecież mu nie uwierzy. Ktoś, kto tak jak
Gareth spędził w Świątyni długie lata, musiał wiedzieć, gdzie jest Portal Bogów.
• Tak, Wasza Wysokość. Wiem.
• Co? — zapytał poirytowany Dagnarus. — Nie mamrocz!
• Wiem.
• Więc zaprowadź mnie tam.
Gareth zawahał się. Oczy Dagnarusa zwęziły się niebezpiecznie.
• Obiecaj… Obiecaj, że go nie zabijesz — wykrztusił w końcu Gareth.
• Zabić go! Oczywiście, że go nie zabiję! — zawołał wytrącony z równowagi Dagnarus. — Nie jestem
potworem! To mój brat. Poza tym chcę, żeby był świadkiem mojego triumfu, mojego zwycięstwa!
Dobrze go wykorzystam. Może nawet pozwolę mu pozostać Lordem Dominium. Wszyscy oni
znajdą się pod moją władzą i on może mi się przydać. Nie, Łato. Wystarczy, że Helmos przekaże mi
Kamień Władzy, a ucałuję go w oba policzki i przycisnę do piersi.
• Wiesz, że raczej umrze, niż to zrobi — powiedział Gareth.
• Posłuchaj, Łato! — Dagnarus schwycił Garetha za ramiona, ścisnął je boleśnie, przyciągnął go do
siebie. Wilcza przyłbica hełmu wbiła się Garethowi w twarz, jej kanty zakłuły. — Znajdę ten Portal.
Przeszukam Świątynię od piwnic po dach, jeśli będzie trzeba, zburzę ją tak, że nie zostanie kamień
na kamieniu. Ale znajdę go. I wiedz jedno. W tej chwili jestem zadowolony z mojego sukcesu i w
miłosiernym nastroju. Ale jeśli będziesz mi się sprzeciwiał, jeśli będę musiał zburzyć Świątynię, aby
znaleźć mojego brata, dobry nastrój mi minie. Mój gniew i zdenerwowanie będzie rosło z każdymi
nadaremnie otwartymi drzwiami i, zanim go znajdę, będę miał ochotę chwycić go za gardło i udusić.
Zatem jak będzie, Łato? Zaprowadzisz mnie do mojego brata?
• Zaprowadzę — zgodził się Gareth.
„Ostatecznie może tak będzie lepiej — pomyślał. — Przynajmniej będę obecny przy rozmowie, inaczej
wściekły Dagnarus mógłby mnie zostawić albo nawet od razu zabić”.
Gareth nie posługiwał się dotąd magią, nie było takiej potrzeby. Miał dużo siły. Wiedział, że Helmos
nigdy nie odda Kamienia Władzy, ale może Garethowi uda się ocalić jednego brata przed nim samym, a
drugiego wbrew niemu samemu.
Szybko i pewnie poprowadził przez Świątynię do samego jej środka.
Poprowadził Dagnarusa do Portalu Bogów.

PORTAL BOGÓW

Helmos siedział na łóżku w celi, która była Portalem Bogów, a w dłoni mocno zaciskał Kamień Władzy.
Nie modlił się już do bogów o pomoc. Nie przyjdą. Nie spadną na mury Vinnengael i nie odepchną wroga
płomienistymi mieczami do wtóru złotych trąb.
I nagle pomyślał: „A dlaczego mieliby to robić?”
To pytanie całkowicie go zaskoczyło. Zastanowił się nad nim.
„Oczywiście, że powinni — pomyślał najpierw. — Dlaczego? Ponieważ ich o to proszę. Ponieważ
miasto jest moje i chcę je zachować”.
„Ale bogowie nie zbudowali murów. Bogowie nie uprawiali ziemi i nie zbierali plonów. Bogowie nie
umieścili ksiąg w bibliotece i łóżek w szpitalu. Tak, bogowie dali nam magię, aby leczyć przybywających
do szpitala, podobnie jak bogowie dostarczyli kamienia na mury i oczu do czytania ksiąg. A kto odpowiada
za mury, księgi, łóżka? Ci, którzy dali nam środki do ich wykorzystania, czy my, którzy je stworzyliśmy?”
„Bogowie dali nam Portale, abyśmy mogli podróżować do krain naszych braci i lepiej ich poznać. A co
my zrobiliśmy? Powodowani strachem zamknęliśmy je na głucho!”
Otworzył dłoń i popatrzył na Kamień Władzy. Przywołał wspomnienie ceremonii i kamień w dłoniach
ojca — idealny diament, bez skazy, gładki. Helmos ujrzał, jak rozdziela się na czworo i zaraz zobaczył to,
co widział jego brat — pustkę pośrodku, Próżnię powstałą w miejscu, gdzie kamień się rozdzielił. Helmos
patrzył w Próżnię, przepełniony wstrętem i lękiem; przez chwilę zdawało
mu się, że pustka wchłonie w siebie całe światło, piękno i prawdę świata.
— Nie — powiedział głośno. — Nie pozwolę na to.
Spojrzał prosto w ciemność, bez trwogi, i choć ciemność była
przytłaczająca i straszna, przy zewnętrznej krawędzi dostrzegł cztery malutkie punkciki światła. Cztery
punkciki światła, które nie przestaną jaśnieć.
Jak gwiazdy — im głębsza ciemność, tym jaśniejszym blaskiem świecą.
Bogowie nie mogli go ocalić, nie mogli ocalić Vinnengael. Człowiek musi sam ocalić się lub zgubić, jak
woli. Rodzice uczą dziecko chodzić. Patrzą, jak się przewraca, uderza w główkę. Słyszą jego płacz i widzą,
jak wyciąga rączki, aby je podnieść. Rodzice odmawiają, choć sprawia im to ból.
Dziecko musi iść samodzielnie.
Helmos doznał absolutnej pewności, że bogowie w istocie odpowiedzieli na jego modlitwy. Nie
odpowiedzieli w taki sposób, jak chciał. Nie porwali go na ręce z twardej podłogi, nie ucałowali i przytulili,
nie ochronili. Musi iść samodzielnie i choć pochłonie go mrok, tak jak noc pochłania dzień, bogowie dali
mu sposób na przetrwanie ciemności i doczekanie świtu.
— Przebacz mi, ojcze — rzekł miękko Helmos, a w oczach
wezbrały mu łzy. — Przebacz, że w ciebie zwątpiłem. Tylko przez
rozdzielenie kamienia, tylko przez zaakceptowanie, zrozumienie
i uszanowanie dzielących nas różnic możemy mieć nadzieję, że ka
mień znów stanie się jednością. Ty wiedziałeś, że jeśli tego dokona
my, jeśli zdołamy, kamień rozdzielony będzie silniejszy niż cały.
Helmos zdjął z szyi łańcuch z Kamieniem Władzy. Przyłożył wargi do kamienia, ucałował go z
szacunkiem, po czym umieścił go na ołtarzu.
Tam go zostawił, a sam podszedł do drzwi wiodących z powrotem do świata, do mroku.
Szedł sam, lecz wiedział, że jego kroki obserwują przez łzy kochający rodzice.
Najwyższy Mag słyszał, że zwierzęta potrafią przewidzieć straszliwe trzęsienia ziemi. Podobno psy stają
się niezwykle podniecone. Nie mogą usiedzieć w jednym miejscu, ale muszą bez końca chodzić, a jeśli się
je zamknie w pomieszczeniu, skomlą i drapią do drzwi, starając się uciec na zewnątrz. Stada ptactwa fruną
nagle w powietrze, zanim ziemia zacznie drżeć. Jeśli to była prawda, Najwyższy Mag wiedział, co
zwierzęta czują.
Może nie dokładnie trzęsienie ziemi. Przynajmniej nie na ziemi. Jednak sama tkanina magii stała się
niepewna. Już na początku bitwy wyczuł drobniutkie pęknięcia, rozdarcia i drgania, które potem zdawały
się nabierać mocy i gwałtowności. Chociaż był w swoim gabinecie, myślami znajdował się w innej części
Świątyni, w Portalu Bogów, z Helmosem. Reinholt często spoglądał na drzwi gabinetu, sądząc, że zaraz
wejdzie król i powie, że wszystko jest w porządku. Bogowie pobiją wrogów i wrzucą Dagnarusa z
powrotem w Próżnię.
Jednak mijały godziny, a Helmos nie przynosił mu wieści. Najwyższy Mag był głęboko zaniepokojony.
Kiedy ostatni raz rozmawiał z królem, nie podobał mu się wyraz twarzy Helmosa. Był to wyraz twarzy
kogoś, kto utracił wiarę, wyraz bezradności i rozpaczy. Czy Najwyższy Mag doznawał gniewu bogów?
Gniewu przeciwko wrogom? Czy też gniewu przeciwko tym, którzy ignorują ich ostrzeżenia?
Reinholt chodził po gabinecie niczym nerwowy pies. Choć był tu sam, nie został odcięty od tego, co
działo się w mieście. Prawie co minutę otrzymywał relacje od kurierów i z pewnością relacje te
przyczyniały się do jego wzburzenia. Sam wygląd kurierów był wymowny, nie potrzebowali słów — ich
szaty były podarte i zakrwawione, twarze czarne od sadzy i popiołu, w którym łzy wyżłobiły ślady. W
końcu zaczął się obawiać pukania do drzwi i kiedy rozległo się kolejne, w pierwszym odruchu chciał im
powiedzieć, żeby sobie poszli. Poczucie obowiązku i odpowiedzialności przeważyło. Otworzył drzwi.
W drzwiach stało dziewięcioro mężczyzn i kobiet, odzianych w futra i żelazo, uzbrojonych we
włócznie niczym drzewa, o spo—
kojnych twarzach. Wojownicy otaczali kruchą, skurczoną, drobną, przypominającą ptaszka kobietę o ciele
pokrytym tatuażami.
Najwyższy Mag zagapił się. Opamiętał się jednak i złożył niski, spóźniony ukłon.
— Strażniczka Tabita! Twoja obecność jest dla mnie zaszczytem. Proszę, wejdź.
W chwili gdy zapraszał ją do wejścia w jego progi, w jego duszy zapanował zamęt, rozpacz pomieszana z
dziko trzepoczącą nadzieją. Spotkał Tabitę w dniu jej przybycia i widział wówczas nagie miejsce na jej głowie.
Obecnie to miejsce było niemal całkowicie pokryte tatuażami opowiadającymi tragiczną historię bitwy o
Vinnengael. Został jedynie niewielki pusty obszar, na samym czubku głowy. Koniec nadchodził szybko. Ona
zaś przybyła, by być jego świadkiem.
Tabita, drepcząc, weszła do gabinetu. Jej twarz była wesoła, wręcz ekstatyczna. Zbliżał się moment
kulminacyjny jej życia. Jako obserwatorka życia uwieczniająca zdarzenia nie była poruszona okropnymi
widokami, jakie widziała. Zasiadłszy na krześle z pomocą Najwyższego Maga, który właściwie musiał ją
na nie podsadzić, spokojnie patrzyła na koniec.
Jej stopy dyndały nad krawędzią krzesła, daleko od podłogi. Przyjęła kilka sucharków i kielich wina,
by. je w nim maczać. Jedząc i pijąc, rozglądała się wokół bystrymi, przenikliwymi oczami. Przez ramię
miała przewieszoną torbę z narzędziami potrzebnymi w jej fachu. Po skończonym posiłku wyjęła z torby
specjalny nie—zmywalny inkaust oraz magiczny rylec i rozłożyła je na stole. Rylec nakłuje jej skórę,
nakreśli na niej zawijasy, kreski i kropki, znaki, które odczytać potrafią jedynie kształceni w tej sztuce,
pilnie strzeżonej przez Strażników Czasu.
Dziewięcioro członków ochrony Omarah weszło do gabinetu: ustawili się pod ścianami i gdzie tylko
znaleźli miejsce, ostrzami włóczni wydłubując dziury w boazerii. Stali cicho z pochylonymi pod niskim
sufitem głowami, utkwiwszy oczy w swojej podopiecznej — Strażniczce Czasu.
Najwyższy Mag jako gospodarz wcale się nie sprawdził. Jego lęk i niepokój pomieszany z nadzieją
całkiem go sparaliżowały. Nie
mógł już chodzić po pokoju, jeśli nie chciał się potknąć o stopy ochroniarzy, i zupełnie nie potrafił
prowadzić uprzejmej rozmowy. Siedział i nerwowo podrygiwał, pukając palcami w stół. Tabita napełniła
rylec inkaustem.
Mijały minuty. Najwyższy Mag już ani chwili dłużej nie mógł znieść oczekiwania. Tkanina magii
zdawała się skręcać coraz mocniej. Magia była napięta niczym lina przeciągana przez dwie potężne siły.
Żadna z sił nie chciała jej puścić, żadna nie śmiała puścić, z obawy, że lina trzaśnie i zabije. Lina musiała
pęknąć sama, gdyż nie mogła wytrzymać naprężenia.
• Stosowna analogia — powiedziała Tabita, chociaż Najwyższy Mag nie wymówił jej na głos.
• Strażniczko — rzekł zdesperowany Reinholt. — Czy możemy … czy możemy coś zrobić?
• Ja tylko patrzę. Ja tylko zapisuję. — Poklepała się po głowie i zamachała nogami. — Ale podoba mi
się twoja analogia.
Największy Mag na powrót zapadł w ponurą obawę. Kilka chwil później ocknął się na odgłos kroków za
drzwiami przedsionka. Zerwał się na nogi i z rozmachem otworzył drzwi.
• Tak? — Wyszedł na korytarz. — Co się stało, Rodericku? — zapytał, rozpoznając przełożonego
magów wojennych. — Jakie wieści?
• Dagnarus jest tutaj, Najwyższy Magu! Jest w Świątyni! Idzie prosto do Portalu Bogów!
• Oczywiście. — Reinholt westchnął ze zrozumieniem. — To dlatego magia jest ściągana, szarpana i
naprężana, niemal do granic wytrzymałości. Między nimi dwoma musi dojść do konfrontacji. Nic
nie mogę zrobić. Nikt nie może nic zrobić, żeby temu zapobiec. Bogowie nazwali Helmosa Lordem
Smutku. To jego los. Przyjął go na siebie. Próbować go od niego uwolnić oznaczałoby pozbawić go
triumfu.
• Przygotowujemy się do ataku, Najwyższy Magu. Ja…
• Nie! Nie atakujcie!
• Ależ, Najwyższy Magu! — Mag wojny był zgorszony. — Nie możemy dopuścić…
— To nie należy do nas! — Reinholt z trudem łapał oddech
i ocierał spocone czoło. — Mamy inne, większe obowiązki. Musi
my ewakuować miasto!
Mag wojny patrzył na niego z otwartymi ustami.
— Ruszaj! Ty, pozostali magowie wojenni i wszyscy, jakich
znajdziecie. Ruszajcie do miasta i każcie ludziom uciekać! Niech
uciekają, jeśli mogą! Ewakuujcie szpital! Szybko, szybko! Mamy
mało czasu!
Najwyższy Mag zawrócił do gabinetu. Chciał ostrzec Strażniczkę Czasu, namówić ją do ucieczki, ale
zobaczył, że ma zamknięte oczy. W dłoni trzymała rylec; właśnie podnosiła dłoń do pustego miejsca na
głowie.
— Obawiam się, że to miejsce… jest śmiertelnie niebezpieczne
— powiedział cicho Najwyższy Mag, zwracając się do Omarah,
gdyż nie śmiał przeszkadzać Strażniczce Czasu.
Omarah spokojnie pokiwali głowami, niewzruszeni. Strażniczka zaczęła pisać.
— To tutaj — powiedział Gareth, zatrzymując się przed ma
łymi drzwiami osadzonymi w nie wyróżniającej się niczym ścianie.
— To jest Portal Bogów.
Dagnarus popatrzył na drzwi z lekceważeniem.
• To nic innego jak cela nowicjusza.
• A jednak — powiedział poważnie Gareth — to jest Portal.
— Był bardzo blady, przybity i drżący. — Twój brat jest w środku.
Dagnarus zmierzył drzwi celi posępnym spojrzeniem. Zaczynał
odczuwać emanacje, magia zapulsowała mu w dłoni.
• Odejdź — nakazał oschle.
• Wasza Wysokość! To zbyt niebezpieczne…
• Odejdź! — krzyknął Dagnarus, odwracając się do Garetha. Jego oczy pociemniały, Gareth aż się
przed nimi cofnął. — To sprawa między moim bratem i mną— powiedział Dagnarus. — A skoro
musisz wiedzieć, Łato, przyjacielu z lat młodości, nie całkiem ci ufam. Sądzę, że gdybyś mógł,
uratowałbyś mojego brata.
W sercu Garetha przemówiła prawda.
• Gdybym mógł… — rzekł cicho.
• Przynajmniej uczciwy z ciebie zdrajca — mruknął Dagna—rus. — Nie tak jak ten łajdak Silwyth.
Valuro, zabierz mi sprzed oczu chłopca do bicia.
• Mogę go zabić — zaproponowała. Martwy głos zabrzmiał dziwnym ożywieniem, nutką nienawiści,
zazdrości.
• Nie, czasami jest przydatny. Widzieli nas magowie wojny. Prawdopodobnie maszerują teraz na nas,
chcąc nas zaatakować. Wy dwoje wracajcie na koniec korytarza i obejmijcie tam straż. Jeśli trzeba
będzie, walczcie z nimi. Niech nikt nie przejdzie.
• Nie chcę cię zostawiać samego. — Valura pieszczotliwym gestem wyciągnęła do niego okrytą
czarną rękawicą rękę.
Odsunął się od niej.
— Będziesz mi posłuszna — rozkazał zimno. — Jestem twoim
panem.
Ręka Valury zawisła bez ruchu w powietrzu, i zaraz, bardziej martwa niż w dniu śmierci elfki, zwisła
wzdłuż jej boku.
Odwróciła się od niego i oddaliła w głąb wypełnionego dymem korytarza. Dagnarus popatrzył za nią
ponurym, mrocznym wzrokiem. Potem przeniósł spojrzenie — zawzięte i twarde — na drzwi Portalu.
— Niech bogowie przeklną twojego ojca! — zawołał nagle Ga—
reth, namiętnie, gwałtownie. — Niech moje przekleństwo spadnie na
bogów! To ich wina. Nie powinieneś zaglądać w Kamień Władzy!
Na to Dagnarus się uśmiechnął. Uśmiech zmiękczył jego rysy, lecz zaraz wykrzywił się.
— Wiesz, Łato, to chyba niezupełnie tak było. — Szmaragdo
we oczy były przejrzyste i puste, bardziej puste niż martwe oczy
Vrykyla. — To raczej Kamień Władzy zajrzał we mnie.
Zapadł w milczenie. Z Portalu dobiegł głos Helmosa. Słów nie dało się rozróżnić, ale głos był silny i
zdecydowany, nie drżał niepewnie i nie łamał się ze strachu.
— Ruszaj — nakazał Dagnarus. — Odejdź. Muszę skończyć,
co zacząłem.
Na wpół oślepiony przez łzy, Gareth odwrócił się i, potykając się, ruszył korytarzem. Zatrzymał się
dopiero wtedy, gdy z głębokim wstydem uświadomił sobie, że rad jest, iż Dagnarus go odesłał;
przynajmniej został zwolniony z wszelkiej odpowiedzialności.
Zrozumiawszy to, zatrzymał się i ocierając łzy, zerknął na Valu—rę. Jeśli wiedziała, co on zamierza,
będzie próbowała go zatrzymać. Elfka—Vrykyl stanęła na warcie, jak jej rozkazano. Nie zwracała na niego
uwagi.
Gareth wahał się ledwie przez chwilę, po czym ruszył biegiem.
Odległość, którą musiał pokonać, nie była duża, ale jak w koszmarnym śnie krótki korytarz staje się z
każdym gorączkowym krokiem coraz dłuższy, i ten korytarz zdawał się przed nim wydłużać i rozciągać.
Mimo to biegł.

Dagnarus odczekał do chwili, kiedy miał pewność, że jest sam, kiedy odpędził od siebie ostatnie dwie
istoty, które go kochały. Wolny od nich, wolny od wszelkich więzów, uderzył pięścią w zamknięte drzwi.
— Helmosie! Bogowie już nie mogą ci pomóc. Opuścili cię. Wyjdź i układaj się ze mną, jeśli chcesz
ocalić miasto.
Drzwi do Portalu Bogów otworzyły się. Stanął w nich Helmos w srebrzystej zbroi Lorda Dominium,
która odbijała jasne białe światło emanujące z Portalu.
Dagnarus ze zdumieniem zajrzał w głąb.
Portal nie był już małą ciasną celą. Portal stał się ogromną komnatą, której ściany były niewidoczne, a
jej sklepienie tworzyła kopuła nieba. Kopuła była pusta, lecz tę pustkę wypełniało światło, nie ciemność.
W samym środku, w promiennym blasku, jarzył się Kamień Władzy — czwarta część Kamienia Władzy
— jak o zachodzie słońca jarzy się wieczorna gwiazda.
Wzrok Dagnarusa przeniósł się z Portalu na klejnot — nie strzeżony, pozostawiony sam sobie. Między
nim a jego największym pragnieniem stał tylko jego brat. Jego brat stał sam.
Król miał twarz poważną, surową, ale światło, które jaśniało w Portalu, jaśniało także w jego oczach.
— Wiesz, po co przyszedłem — powiedział Dagnarus, patrząc
na brata z nienawiścią zabarwioną zazdrością. — Wiesz, czego
chcę. Moja armia zwyciężyła, Miasto Vinnengael jest moje. Ka
mień Władzy także będzie mój. Usuń się.
Helmos nic nie odrzekł, ale nie ruszył się.
• Usuń się, Helmosie! — powtórzył Dagnarus, kładąc rękę w czarnej rękawicy na głowni swego
czarnego miecza. — Nie chcę cię skrzywdzić — jesteś moim bratem, w nas obu płynie krew
naszego ojca. — Jego twarz przybrała wyraz zawziętości. — Ale pchnę cię bez skrupułów, jeśli nie
cofniesz się od drzwi.
• Mówię ci to przez wzgląd na naszego ojca, jak również na ciebie — odpowiedział Helmos
spokojnym głosem. — Nie wchodź do Portalu Bogów, Dagnarusie. Kamień Władzy nie może być
twój. Bogowie cię zniszczą, jeśli spróbujesz go zabrać.
• Bogowie mnie zniszczą? — Dagnarus się roześmiał. — Ależ, drogi braciszku, ja sam jestem
właściwie bogiem! Władam Sztyletem Vrykyla. Piłem krew tych, których oddałem Próżni. Mam
więcej żywotów niż przysłowiowy kot! — Dagnarus postąpił krok do przodu. — Cofnij się,
Helmosie. Inaczej twoja droga żona, którą zostawiłem pod opieką moich żołnierzy, zostanie wdową.
Na te słowa Helmos pobladł, lecz nie ugiął się.
• Niechaj bogowie jej strzegą — powiedział cicho — i wrócą mi ją całą i zdrową, gdy to wszystko się
skończy. — Popatrzył na brata niemal czule. — Ostatnia myśl naszego ojca była o tobie. Ty byłeś
jego ostatnią ziemską troską. Mówię ci to w jego imieniu. Jeśli wejdziesz do Portalu, narazisz się na
niebezpieczeństwo. Narazisz nie tylko siebie, ale i całe Vinnengael.
• Ośmielasz się mi grozić? — rzekł szyderczo Dagnarus.
• Nie — odparł Helmos. — Próbuję cię ostrzec. — Dobył miecza, niewprawnie, gdyż był uczonym,
nie wojownikiem. — Dla twego dobra i dla dobra mojego ludu powstrzymam cię.
• Możesz spróbować, braciszku — stwierdził Dagnarus. Teraz z kolei on dobył miecza. — Wystarczy,
że zabiję cię raz, Helmosie.
Ty jednak musisz mnie zabić wiele razy. Tego nie potrafią dokonać nawet bogowie!
Dagnarus wykonał szybkie, zręczne pchnięcie. Helmos niezdarnie odparował cios, lecz Dagnarus
odepchnął miecz króla i wytrącił mu go z ręki. Dagnarus wzniósł swój miecz, zamierzając go wbić między
napierśnik i hełm i odrąbać Helmosowi głowę.
Czyjeś silne ręce schwyciły ramię Dagnarusa i powstrzymały cios. Dagnarus odwrócił się z furią, która
zamieniła się w zdumienie.
Księcia trzymał Gareth. Skóra chłopca do bicia była masą otwartych ropni. Gareth wydyszał:
— Metal w lód! — i dotknął miecza.
Ostrze pękło. Ręce Dagnarusa sparaliżowało odrętwiające zimno.
— Bądź przeklęty! — krzyknął z wściekłością i rzucił się na
Garetha. Zabiłby go na miejscu, lecz usłyszał za sobą jakiś ruch.
Helmos zanurkował po swój miecz. Dagnarus kopnął go i miecz ze świstem poleciał w głąb Portalu.
Helmos nie mógł go odzyskać, jeśli nie chciał opuścić posterunku przy drzwiach.
— Zatem walka wręcz — rzekł Dagnarus, oddychając z wy
siłkiem. Odrzucił bezużyteczną głownię złamanego miecza. — Tak
chyba miało być.
Skoczył na brata i rękami sięgnął do jego gardła. Helmos obronił się przed atakiem, chwytając
Dagnarusa za przeguby. Zmagali się w rozpaczliwej walce na progu Portalu Bogów. Zbroja Lorda
Dominium chroniła Helmosa. Zbroja Próżni okrywała Dagnarusa.
Dagnarus był młodszy, silniejszy, lepiej wyćwiczony. Lecz był zbyt pewny siebie, zbyt zapalczywy.
Spodziewał się, że obali swego brata — swego słabego, przemądrzałego brata — z łatwością. Tak się nie
stało i teraz, rozdrażniony, napotkawszy opór, książę stracił głowę. Próbował pokonać Helmosa siłą.
Helmos wykorzystał siłę Dagnarusa przeciw niemu i przeważył go.
Dagnarus leżał na plecach na podłodze, oszołomiony i zamroczony od ciężkiego upadku, nie mogąc się
poruszyć. Czuł się, jakby bogowie przyszpilili go do podłogi.
Helmos złapał miecz i uniósł go nad Danarusem.
— Niech przebaczą mi bogowie i ojciec! — pomodlił się.
Kula ciemności, zrobiona z Próżni, utworzona i uformowana krwawymi rękami Garetha i ciśnięta mocą
jego magii, trafiła Hel—mosa prosto w pierś. Nawet potęga Próżni nie mogła przebić zbroi Lorda
Dominium, ale kula uderzyła Helmosa z okropną siłą, sprawiając, że król wypuścił miecz z rąk. Upadł i
leżał bez ruchu.
Dagnarus zdołał wstać. Wyciągnął sztylet, Sztylet Vrykyla, i stanął nad nieprzytomnym bratem.
• Dagnarusie, nie! — zawołał Gareth. Jego energia wyczerpała się. Ledwo stał na nogach. Z siłą
zrodzoną z rozpaczy chwycił Dagnarusa. — Powstrzymałem go! Nie wolno ci go zabić! On jest…
twoim bratem.
• Rzeczywiście go powstrzymałeś, Łato — powiedział Dagnarus. — Dziękuję ci za to. Zostaniesz
wynagrodzony.
Spróbował strząsnąć z siebie Garetha.
— Przez całe życie ponosiłem za ciebie kary — rzekł Gareth,
trzymając się go z niezwykłym, jak na niego, uporem. — Zniosę
i tę! Oskarż mnie! Powiedz, że to moja wina! Tylko nie popełniaj
tej straszliwej zbrodni!
W Portalu Bogów Kamień Władzy zalśnił tęczowym blaskiem.
— Tak, zostaniesz ukarany! — krzyknął Dagnarus. Chwyciw
szy Garetha za kark, uderzył głową chłopca do bicia o kamien
ną ścianę, rozbijając mu czaszkę. — Przykro mi, Łato — powie
dział do wypełnionych bólem, wpatrzonych w niego oczu, których
światło zaczynało już przygasać. — Ostrzegałem cię na samym po
czątku. „Zrobię, co zechcę, choćby cię mieli za to zabić”.
Po raz drugi uderzył głową Garetha o ścianę, po czym zwolnił uścisk. Ciało osunęło się po ścianie,
pozostawiając na białym kamieniu smugę krwi.
Odwróciwszy się, Lord Próżni zatopił Sztylet Vrykyla w szyi brata.
Helmos umarł, nie wydawszy jęku. Jego ciało leżało rozciągnięte na progu, jakby jeszcze po śmierci
chciał powstrzymać brata przed wejściem do środka.
Dagnarus kopnął zagradzające drogę ramię brata. Książę przestąpił ponad ciałem i wszedł do Portalu
Bogów.
Wyciągnął rękę i dotknął klejnotu, swego skarbu, swej nagrody. Pogładził go: był chłodny i piękny.
Jednak jego blask był dla niego bolesny. Nie mógł na niego patrzeć. Chwycił kamień, zamknął go w
czarnych rękawicach, starając się ugasić blask, który przeszywał go niczym ogniste lance.
W tej chwili magia pękła, siekąc wszystko po drodze, odwinęła się i uderzyła go.
Nie mógł umrzeć, ale mógł pragnąć śmierci. Zdjęty straszliwym bólem zajęczał, zwinął się w kłębek i
padł na podłogę, usiłował wbić się w podłogę, zrobić cokolwiek, żeby tylko uciec przed torturą.
Usłyszał ogłuszający huk magii i poczuł, że ziemia się trzęsie. Przez zamknięte z potwornego bólu
powieki ujrzał, że Świątynia się wali, a mury miasta rozsypują się. Atakujący i obrońcy spadli w gruzy, ich
wojna zakończyła się na zawsze. Rzeka, uwolniona spod władzy Próżni, wściekłym nurtem runęła w swoje
koryto.
Dagnarus ryczał z wściekłości i przeklinał bogów, złośliwych bogów, tak zazdrosnych o jego
zwycięstwo, że woleli raczej zniszczyć Vinnengael, niż pozwolić mu je zdobyć.
Nie mógł umrzeć. Nie mogli go zabić. Jeszcze ich zwycięży. Jego ręka zacisnęła się na Kamieniu
Władzy, zamknęła go w śmiertelnym uścisku.
Choć wszystko stracił, miał jeszcze kamień. Tego mu nie odbiorą.
Blask ustąpił, przybladł, zgasł.
Lorda Próżni otoczyła ciemność, łagodna i kojąca.

MROCZNA STUDNIA

Zdawało jej się, że zwalił się na nią świat.


Valura zobaczyła, że Gareth pędzi z powrotem w głąb korytarza. Próbowała go zatrzymać, znalazła się
przy nim na odległość wyciągniętego ramienia, lecz on wtedy rzucił swoje czarne zaklęcie, które
przewróciło Helmosa i dało zwycięstwo Dagnarusowi. Śmierć samego Garetha nie obeszła Valury, która
nienawidziła go, tak jak nienawidziła wszystkich bliskich Dagnarusowi. Zwłaszcza żywych.
Patrzyła, jak Dagnarus wstępuje do Portalu. Straszliwy blask oślepiał ją, sprawiał jej taki ból, że
wolałaby wyłupić sobie oczy, aby tylko nie musieć w niego patrzeć.
Czekała na jego powrót, na triumfalne wyjście, lecz usłyszała jego krzyk, ochrypły, przeszywająco
bolesny wrzask wściekłości i gniewu.
Próbowała pokonać blask, przezwyciężyć go, choć zdawało się, że pochłonie on ciemne macki magii,
które utrzymywały w całości jej martwe ciało. Z wielkim wysiłkiem dotarła do drzwi Portalu i wtedy blask
wybuchł.
Zawołała go, rzuciła się go ratować, lecz wybuch poderwał ją niczym drobinę pyłu i cisnął daleko,
daleko od niego. Świat zwalił się na nią, grzebiąc pod gigantycznymi blokami, które niegdyś były
Świątynią, a teraz rozsypały się jak porzucone zabawki.
Nie straciła przytomności. Niestety, nie mogła stracić przytomności. Słyszała głosy żywych, krzyczące
z bólu, i umierających, lecz były dla niej niczym, ćwierkaniem ptaków, brzęczeniem owadów. Jedyny głos,
którego nasłuchiwała, głos, który pragnęła usły—
szeć, jedyny głos, który coś znaczył, nie odezwał się. Jego głos wciąż milczał.
Gruzy nad nią zastygły. Zamknęła się nad nią ciemność. Wokół niej wirował pył, na jej twarz kapała
woda, a może krew. Spróbowała wstać, lecz przekonała się, że jej ciało przygniotła ogromna złamana
kolumna oraz spoczywająca na niej sterta gruzu.
Cisza rozbrzmiewała okropnie w jej głowie. Gorączkowo pragnąc usłyszeć głos, dźwignęła kolumnę i
odrzuciła ją na bok. Czołgając się na rękach i kolanach, z trudem pełzła przez gruzy, odpychała na bok
ogromne bloki marmuru, wzbudzała małe lawiny w górze rozbitych kamieni, która niegdyś była Świątynią.
Jej zmagania trwały długie godziny, może dni. Musiała go znaleźć. Zanim wydostała się na
powierzchnię, minęła noc. Nad Vin—nengael rozpościerała się szara jasność świtu, niczym koc z
popiołów. Ale jaki świt? Który świt, po ilu nocach?
Stanęła na szczycie zniszczenia i rozejrzała się, a choć Vrykyl rzadko coś czuje — jeśli już, to silne
uczucia, zapamiętane z czasów, kiedy żył — Valura na widok tego, co ujrzała, poczuła zdumienie i trwogę.
Piękne miasto Vinnengael, zamożne i ruchliwe, budzące zazdrość i podziw, leżało w gruzach. Pałac
jeszcze stał, ale tylko częściowo. Wieżyczki zapadły się, fragmenty murów rozkruszyły. Rwąca rzeka wróciła
do wodospadów, ale jej wody była ciemne, mętne, zabarwione czerwonawym odcieniem. W powietrzu
unosił się dym, na wszystkich poziomach miasta gorzały pożary. Opadający popiół i płaty sadzy zmieniły
cudny błękit jeziora Ildurel w czerń.
Z gruzów wyczołgało się kilku ocalałych. Niektórzy dramatycznie nawoływali bliskich i rozgrzebywali
ruiny; inni, oszołomieni i wstrząśnięci, snuli się po zdruzgotanym mieście niczym dzieci, które się zgubiły, a
teraz czekają, żeby ktoś je odnalazł i zabrał do domu.
Znienacka przesunął się nad nimi cień: zawołali z trwogą i rozpierzchli się. Cień przesunął się nad
Valurą. Był tak ciemny, że przeniknął jej ciemność, tak zimny, że jej rozkładające się ciało zadrżało od
chłodu. Odruchowo przykucnęła i spojrzała w górę.
Nad Yinnengael niczym wielka wrona krążył smok, olbrzymie
stworzenie, ciemne na tle szarego świtu. Jego czerwone oczy czegoś wypatrywały. Chyba smok znalazł to,
czego szukał, gdyż nagle zanurkował w dół z rozstawionymi szponiastymi łapami i rozpostartymi
skrzydłami.
Valura w pierwszej chwili myślała, że smok przyleciał po nią, i doznała prawdziwego strachu, gdyż
miecz Lorda Dominium oraz szpony smoka to dwa rodzaje broni śmiertelne dla Vrykyla. Jednakże smok
nie zwrócił na nią uwagi, a gdy się zbliżył, lęk Valury ustąpił. Smok był jej pokrewny. Smok należał do
Próżni.
Smok wylądował na ruinie Świątyni i zaczął rozgrzebywać gruz.
Valura znów doznała lęku, innego rodzaju lęku. Może smok szuka Dagnarusa! Wyczołgała się zza
osłony zrujnowanego budynku, żeby lepiej widzieć.
Smok podnosił i odrzucał kawałki kamieni, aż wykopał w rumowisku dużą dziurę — wielkości małego
budynku. Sięgnąwszy w głąb przednią łapą, smok ostrożnie i z czułością wydobył ciało.
Nie było to ciało Dagnarusa. Było drobne niczym ciało dziecka, brunatne i pokrywały je dziwne znaki.
Strażniczka. To wyjaśniało obecność smoka, jednego z pięciu, które strzegły Fortecy Czasu i które nie
pragnęły niczego innego, jak tylko poznać zakończenie historii.
Ściskając drobną postać w ogromnej szponiastej łapie, Smok Próżni rozpostarł skrzydła i wzbił się w
niebo; wijący się ogon sprawił, że na ulice z hukiem posypał się gruz.
Valura odwróciła się. Miała wyłącznie jeden cel: odnaleźć go. Świątynia była tak zrujnowana, że nie
miała pojęcia, gdzie rozpocząć poszukiwania. Ogarnęła ją rozpacz i bezradność — dwa często wspominane
uczucia. Wypierając je z myśli, tak jak czyniła zawsze, zabrała się do pracy, ale przekonała się, że jest
słaba — na skutek wybuchu i po przekopywaniu się z pozostałości Świątyni na powierzchnię. Na szczęście
nie brakowało umierających, którymi mogła się pożywić. Zakończyła życie rannej kobiety, szlochającej po
umarłym kochanku, i uznała, że oddała kobiecie przysługę.
Po zaspokojeniu pragnienia wróciły jej siły, toteż Valura poszła z powrotem do Świątyni i zaczęła po
jednym usuwać zwalone głazy.
— Tracisz czas — powiedział jakiś zimny głos, który nie za
brzmiał, lecz przemówił przez Krwawy Nóż wiszący u jej pasa. —
On nie żyje.
Valura nie odpowiedziała, nie przerwała pracy. Shakur zbliżył się i stanął przed nią.
Podniosła głowę. Patrzyły na nią jego martwe oczy. Zza niego patrzyły na nią martwe oczy innych
Vrykyli. Zza nich patrzyły na nią martwe oczy miasta Vinnengael.
• On jest gdzieś tutaj — powiedziała Shakurowi Valura. — Był w Portalu. Jego magia go ochroni.
• Portal! — Shakur prychnął z pogardą. — Portale nie mogą nikogo ochronić. Portali nie ma.
• Nie ma! — Valura przerwała pracę. Nie miała wyboru, musiała mu uwierzyć. Połączeni Krwawym
Nożem nie mogą się nawzajem okłamywać. — Jak to nie ma?
Shakur stanął na szczycie ruin i rozglądał się, zdając się wciągać w nozdrza wirujący, przepływający
pasmami dym.
• Zwycięstwo było nasze — powiedział. — Zepchnęliśmy ich z murów. Bramy otworzyły się przed
naszą potęgą. Nasi żołnierze wdarli się do środka. Wiele spośród ich oddziałów złamało się i
uciekło, ale niektórzy zostali. Lordowie Dominiów nie przerywali walki i najdzielniejsi zgromadzili
się przy nich. Ale odnieślibyśmy zwycięstwo, nie wątpiłem w to. I nagle zaczęły dzwonić dzwony.
Na ulice wybiegli magowie, krzycząc, że nadeszła zagłada i że wszyscy mają uciekać z miasta, aby
uratować życie. Czułem, że mówią prawdę. Czułem, że magia się drze, tnie powietrze niczym setki
biczów. Żywi też to czuli. Nasi żołnierze przestali myśleć o wygranej i uciekli. Przyjaciele i
wrogowie porzucili miecze i podali sobie ręce, aby pomóc sobie wzajem w ucieczce.
• A ty? — zapytała Valura chłodno. Nienawidziła go bardziej niż całej reszty. — Co ty zrobiłeś,
Shakur? Także uciekłeś?
• Nie uciekłem. Skorzystałem z zamętu, żeby się pożywić, widzę, że ty też. — Martwy wzrok Shakura
spoczął na zakrwawionych ustach i rękach Valury. — W pewnej chwili ze Świątyni trysnął słup
blasku, tak jasny, że zabolały mnie oczy. Rozświetlił noc niby
dzień. Potem nastąpił wybuch. Patrzyłem, jak Vinnengael umiera i wiedziałem, że on też umarł. Pan umarł,
a my zostaliśmy uwolnieni. Valura odwróciła się od niego i zabrała z powrotem do pracy.
• Miałem zamiar wejść do jednego z Portali — ciągnął Sha—kur. Kopnąwszy żarzącą się belkę,
posłał iskry w powietrze, w którym unosił się zapach śmierci. — Planowałem przedostać się do
krainy elfów. Tam można by się łatwo wyżywić. Elfy nas nie znają. Stworzyłbym własną armię, sam
zostałbym królem…
• I co się stało? — zapytała Valura, zerkając na niego przez otwory w hełmie. — Dlaczego nie
poszedłeś?
• Mówiłem ci. Portali nie ma.
— Więc gdzie się podziały?
Shakur wzruszył ramionami.
— Znikły? Może. Zostały przeniesione? To też możliwe. Wiem
tylko, że można wejść do środka — wejście nie zostało zniszczone
• ale dalej nic nie ma. Magia się rozproszyła. Nie wyczuwa się jej.
• Rozejrzał się. — Tak jak tutaj. Valura nadal pracowała.
— Chodź z nami, Valuro — powiedział Shakur. Wskazał na po
zostałe Vrykyle. — Stworzymy własne królestwo, będziemy swoimi
panami. Są gdzieś miasta gotowe do przejęcia. Jesteś potężna i sil
na, twoja uroda łatwo przywodzi mężczyzn do śmierci. Możesz mi
się przydać.
Valura zaprzestała pracy. Shakur miał rację. Magia znikła. Portalu Bogów tutaj nie było. Ale gdzieś
był, a z nim był Dagnarus. Słyszała już jego głos, cichutki, słyszała go przez Krwawy Nóź.
— Stworzysz armię, Shakur — oznajmiła. — Potężną armię.
Ale nie dla siebie, nie dla twojej chwały i ambicji. Stworzysz armię
dla Dagnarusa.
Vrykyl roześmiał się szyderczo.
— Historia się nie zakończyła. On żyje, Shakur — dodała Va—
lura z takim przekonaniem, że śmiech Shakura zamarł. — Nasz pan
jest słaby i ranny. Magia odrzuciła go daleko, daleko stąd. Ale nie
zdołała go zabić. On żyje. I choćbym miała szukać przez setki lat,
znajdę go. A kiedy wróci, jego armia zaleje świat.

Bahk był dorosłym samcem, młodym, jeszcze nie całkiem dojrzałym. Jego ciało — i mózg — nadal się
rozwijało. Fakt ten — że był młody — wyjaśnia, jak znalazł się sam, zagubiony i głodny, wędrując po
dzikich okolicach tego dziwnego, nieznanego świata.
Starszy, dojrzalszy bahk nigdy by nie wszedł do dziwnego, przypominającego jaskinię otworu, który tak
znienacka pojawił się w lesie. Choć przyciągnięty do dziury zapachem magii — bahki uwielbiają magię, tak
jak ludzie uwielbiają czekoladę — starszy bahk wyczułby, że to nie jest jasna, lśniąca magia czarodziejów,
nie taka magia, która przyjemnie łaskocze w palce i napełnia całe ciało miłym dreszczykiem, nie taka
magia, która iskrzy się i błyszczy w blasku słońca, a w nocy rozgrzewa ręce i serca. Ta dziura pochodziła z
magii bogów, zatem była niebezpieczna, jeśli nie wręcz zabójcza.
Starszy bahk może by wszedł do dziury, ale najpierw przez wiele dni obserwowałby ją, badał,
wrzucałby do niej kamyki, żeby się przekonać, czy coś odrzuci je z powrotem, składałby ofiary z martwych
taan, ludzi oraz innej zwierzyny, jaką miałby pod ręką.
Lecz kiedy młodzik natknął się na dziurę, w okolicy nie było starszych bahków. Nie było nikogo, kto
stuknąłby nierozgarniętego młodzika w głowę i odpędził go. Jego nierozwinięty mózg nie wykrył zapachu
bogów. Wyczuwał tylko zapach magii, dlatego wbiegł do środka. Myślał, że wchodzi do jaskini.
Jaskinia okazała się zupełnie inna od większości jaskiń, jakie młody bahk znał. Jej podłoga i ściany
były idealnie gładkie, zrobione z czegoś, co przypominało szary kamień. Zapach magii był w ja—
skini dość silny. Bahk wyobraził sobie skarbiec wypełniony cudownymi przyborami magicznego
rzemiosła. Szedł i szedł, szukając skarbca, ale widział wyłącznie szary kamień. Szedł tak długo, że zaczęło
go ogarniać zniechęcenie, rozdrażnienie, zmęczenie, złość i rozbolały go nogi.
W pewnej chwili bahk uderzył pięścią w szary kamień albo w to, co na szary kamień wyglądało. Było
to tak, jakby uderzył pięścią o gładką powierzchnię czystej wody. Pięść przeszła przez kamień. Po drugiej
stronie widział swoje przebierające palce.
Teraz bahk się przeraził. Zrozumiał, że popełnił okropny błąd. Odwrócił się, chcąc uciekać, opuścić to
straszne miejsce, lecz przekonał się, że droga powrotna wygląda dokładnie tak samo, jak droga naprzód.
Znów się odwrócił, spojrzał przed siebie, a potem obejrzał się, czy na pewno nic nie pomylił, i ostatecznie
całkiem beznadziejnie pomieszał wszystko.
Ogarnięty paniką młody bahk zawył rozpaczliwie, mając nadzieję, że ktoś ze starszych znajdzie go i
wyciągnie z tej okropnej szarej dziury. Jednak nikt nie przyszedł, a bahka po jakimś czasie rozbolało
gardło, więc przestał wyć. Usiadł i rozpłakał się, zagubiony, samotny, przestraszony, a teraz jeszcze
głodny.
Głód skłonił go do wstania i podjęcia wędrówki: w końcu z wysiłkiem wymyślił, że jedyną szansę
ucieczki daje mu posuwanie się naprzód.
Inteligencja bahka została nagrodzona. Przed nim zabłysło światło — blask słońca. Bahk wydał
ochrypły, bolesny kwik radości, popędził przed siebie i w końcu wypadł z szarej dziury w las. Bahk tak się
cieszył, że wreszcie uwolnił się z okropnej dziury, iż wykonał krótki, entuzjastyczny taniec, od którego
kilka niewielkich, rosnących w pobliżu drzew obluzowało się w ziemi i upadło.
Dopiero gdy zmęczył się tańcem i zaczął myśleć, że pora kolacji już chyba minęła, bahk rozejrzał się
wokół siebie. Sparaliżowany trwogą zrozumiał, że to nie jest jego ojczyzna. To był las, a on nie mieszkał w
lesie. Mieszkał na pustyni. Na ciepłej, przyjaznej pustyni, w bezkresnych piaskach. Na pustyni, gdzie bahk
widział wszystko dookoła i mógł dostrzec zbliżających się wrogów.
Bahk usiłował zrozumieć, co się stało. Jedyna odpowiedź była taka, że pod jego nieobecność drzewa
przeniosły się i zajęły pustynię.
Drzewa. Bahk widział ich kilka w życiu i nie lubił ich specjalnie. Starsze bahki uczyły, że drzewa są
dobre. Starsze bahki robiły z drzew broń, którą dawały młodym bahkom, kiedy osiągnęły pełnoletniość, i
uczyły posługiwać się nią. Lecz miało upłynąć jeszcze wiele lat, zanim ten bahk zostanie uznany za
wystarczająco rozsądnego, aby pozwolić mu władać bronią.
Bahk spojrzał gniewnie na drzewa i wykrzywił twarz w okrutnym grymasie, żeby im pokazać, że się
nie boi. Naprężył ramiona i tupnął nogą, aby je przestraszyć, a kiedy nie odpowiedziały, nabrał odwagi i
uderzył kilka z nich ogromną pięścią.
Drzewa zamachały ramionami i zadygotały od ciosów, ale nie oddały. Zadowolony z siebie bahk zajął
się następnym problemem — swoim skurczonym i pustym brzuchem. Potrzebował jedzenia, ulubionego
pożywienia bahków, ich jedynego pożywienia — soczystych owoców kaktusa obabwi, który w pustynnej
ojczyźnie bahków rośnie w wielkiej obfitości.
Aby znaleźć obabwi, bahk musiał przedostać się za te paskudne drzewa. Ruszył, węsząc za zapachem
kaktusów. Poczuł zapach, lecz nie był to soczysty aromat owoców obabwi. Był to odrażający zapach tych,
którzy żywią się zwierzętami, zapach ludzi. Z tym wstrętnym zapachem mieszał się inny, o wiele
przyjemniejszy i bardziej ekscytujący — zapach magii—
Bahk niejasno pomyślał, że ma dość magii na całe życie. Jednak minione przerażenie szybko się
rozwiało pod wpływem dojmującego uczucia głodu. Bahk oczywiście już nigdy nie wejdzie do strasznej
dziury, ale za swoje problemy winił samą dziurę, nie zaś magię.
Ludzie używają magii. Ludzie zaprzęgają magię do pracy. Ludzie są przechowalniami ślicznych
magicznych przedmiotów. Bahki nie używają magii. Nie chcą, aby magia im służyła. Kocnają magię dla
niej samej. Lubią nosić ją przy sobie, wyciągać i podziwiać dwadzieścia razy dziennie. Lubią ozdabiać
magią swoje ciata, spać z nią w nocy, podkładając pod głowę.
Bahk wyrwał z ziemi młode drzewko na pałkę, jeden z nielicznych rodzajów broni, jakie powierza się
młodym bahkom. Ludzie prawie zawsze niechętnie się rozstawali z magicznymi przedmiotami i zwykle
walczyli w ich obronie. Bahk się nie bał. Choć nie osiągnął jeszcze pełnego wzrostu — miał wysokość
dwóch ludzkich samców ułożonych jeden za drugim — ludzie znali tylko niewiele sposobów, by zrobić mu
krzywdę. Gdy całkiem dorośnie, osiągnie wzrost około czterech ludzi stojących jeden na drugim, jego ciało
będzie potężne niczym góra, a skóra tak twarda, że z łatwością odbije ostre jak brzytwa groty strzał i stępi
miecze z najlepszej stali.
Bahk runął na drzewa, które nie chciały ustąpić z drogi, choć wrzeszczał i pohukiwał na nie, a w końcu
zaczął je rozpychać. Zapach magii był silny, napełniał mu nozdrza podniecającą obietnicą. Parł do przodu,
łowiąc zapach w powietrzu, niczym kot do koci—miętki.
Niedaleko od dziury znalazł człowieka i magię.
Człowiek leżał na ziemi. Miał zamknięte oczy, oddychał płytko, gwałtownie i urywanie. Miał na sobie
zbroję. Bahk poznał, że to zbroja, choć była lśniąco czarna. Hełm człowieka leżał na ziemi, z boku. Sama
zbroja była magiczna i bahk chciał ją zedrzeć z człowieka. Ale kiedy jej dotknął, boleśnie poparzyła mu
palce. Warcząc z wściekłości, bahk prędko cofnął poparzoną rękę, wepchnął palce do ust i zaczął je ssać.
W napadzie złości kilkakrotnie uderzył człowieka pałką.
Człowiek jęknął. Z bolesnym wysiłkiem obrócił głowę. Podniósł powieki i spojrzał na bahka. Patrzył
na górujące nad sobą stworzenie z przerażeniem i zdumieniem. Bahk nie zwracał uwagi na człowieka,
który najwyraźniej nie był groźny. Bahk znalazł źródło magii, człowiek trzymał je mocno w dłoni — był to
jasno świecący diament.
Ta magia była łagodna. Ta magia nie skrzywdzi bahka. Ten klejnot, gładki i trójkątnego kształtu, był
najcudowniejszą rzeczą, jakąbahk kiedykolwiek widział. Oczarowany jego pięknością, bahk wyciągnął po
niego rękę.
Człowiek krzyknął i z wysiłkiem spróbował wstać. Był za słaby. Padł z powrotem, sapiąc z bólu. Bahk
chwycił rękę człowieka, zaciśniętą mocno na magicznym diamencie. Człowiek, chociaż ranny, usiłował
utrzymać diament. Tak mocno zacisnął na nim palce, że diament werżnął mu się w ciało. Z ręki popłynęła
krew, ale nie chciał puścić.
Bahk ukucnął przy człowieku. Podniósł rękę człowieka do ust i zmiażdżył ją między zębami. Trzasnęła
kość, człowiek krzyknął. Bahk poczuł w ustach obrzydliwy smak. Wypluł krew, kawałki ciała i kości,
przyjrzał się ręce i uśmiechnął się triumfalnie. Pośród tego, co pozostało z połamanych i poskręcanych
palców człowieka, świecił prześliczny diament, najcudowniejsza rzecz, jaką bahk kiedykolwiek widział.
Człowiek próbował wstać, chyba z zamiarem odebrania klejnotu. Bahk kilka razy uderzył człowieka
pałką; człowiek, z twarzą zalaną krwią, osunął się na ziemię i przestał się ruszać.

Bahk stał i z radosnym uniesieniem i podziwem wpatrywał się w swoją zdobycz. Potem, przynaglony
burczeniem w żołądku, powędrował między drzewa w poszukiwaniu pożywienia.

SPIS TREŚCI
Podziękowania................................................................................... 7

Część pierwsza ................................................................................ 11


1. Chłopiec do bicia........................................................................ 13
2. Młodszy opiekun........................................................................ 27
3. Lekcja czytania........................................................................... 50
4. Splątane nici............................................................................... 66
5. Królewska audiencja................................................................... 83
6. Następca tronu. Lord Duchów.................................................... 100
7. Płonące jezioro............................................................................ 108
8. Gwiezdni bracia.......................................................................... 126
9. Dunner Bezkonny....................................................................... 136
10.Portal Bogów.............................................................................. 151
11.Dzieci nie powinno się ani widzieć, ani słyszeć.......................... 158
12.Mroczna Studnia......................................................................... 178
13.Rozdzielenie Kamienia Władzy.................................................. 185
14.Gorzki środek.............................................................................. 200

Część druga...................................................................................... 219


15.Lady Valura............................................................................... 221
16.Pragnienie serca......................................................................... 234
17.Dorosły chłopiec do bicia.......................................................... 244
18.Spokój serca.............................................................................. 260
19.Mroczne ostrze.......................................................................... 277
20.Sztylet Yrykyla.......................................................................... 294
21.Nominacja................................................................................. 304
22.Shakur....................................................................................... 318
23.Stworzenie Vrykyla................................................................... 331
24.Siedem Przygotowań.................................................................. 355
25.Glosowanie................................................................................. 379
26.Wola bogów................................................................................ 391
27.Król umarł, niech żyje król......................................................... 407
28.Lord Próżni................................................................................. 422
29.Ofiara.......................................................................................... 436

Część trzecia..................................................................................... 451


30.Rozdzielony............................................................................... 453
31.Strażnicy Czasu......................................................................... 470
32.Rozkazuj ciemności................................................................... 489
33.Bitwa o Vinnengael................................................................... 508
34.Portal Bogów............................................................................. 524
35.Mroczna Studnia........................................................................ 536

Epilog................................................................................................ 541

You might also like